Lesław Furmaga
UPADEK NIKODEMA DYZMY
Redakcja:
Barbara Kaszubowska
Korekta:
Katarzyna Czapiewska
Okładka:
Wiola
Pierzgalska
Skład:
Monika
Burakiewicz
© Lesław
Furmaga
i Novae Res s.c. 2014
Wszelkie
prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki
w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Wydanie
pierwsze
ISBN
978-83-7722-890-6
Novae
Res – Wydawnictwo Innowacyjne
al. Zwycięstwa
96/98, 81-451
Gdynia
tel.:
58 698 21 61, e-mail:
Publikacja
dostępna jest w księgarni internetowej
Wydawnictwo
Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.
Konwersja
do formatu EPUB:
Legimi
Sp. z o.o. |
Książka ukazała się dzięki
cennym
radom
i osobistemu wsparciu politologa,
Wójta
Gminy
Gniewino Pana Zbigniewa Walczaka
oraz
Towarzystwa Oświatowego w Gniewinie,
za
co autor wyraża serdeczne podziękowania.
U
ROZDZIAŁ I
lica
wrzała, słychać było krzyki, rozentuzjazmowany tłum niczym
spienione morze unosił w kierunku Belwederu transparenty
i sztandary.
– Nie damy nawet guzika! Niezwyciężona armia polska niech żyje! Jesteśmy
silni, zwarci i gotowi!
Dzień był
upalny. Gdy
wysoki oficer z niedbale rozpiętymi pod szyją
haftkami munduru skończył relację, w gabinecie zapanowała cisza, tylko tykanie
olbrzymiego zegara z suchym trzaskiem odmierzało sekundy. Leżące na stole
dokumenty i krótkie przemówienie pułkownika oraz relacja cywila mówiącego
z wyraźnym rosyjskim akcentem rysowały przed zebranymi obraz apokalipsy.
Prezydent
uniósł głowę i spojrzał na oficerów z góry, milczał chwilę, jakby
zbierając myśli.
– To wizje chorych umysłów, ludzi przerażonych, defetystów, a Polsce
jeszcze raz potrzebni są bohaterowie! Bohaterowie!
Pułkownik Żagwa
Romanowski
poruszył się w fotelu, zmierzył spojrzeniem
prezydenta, po czym uderzył otwartą dłonią w blat stołu. Rozległ się trzask jak
po wystrzale. Wszyscy oniemieli.
– Bzdury! Żadni bohaterowie! – prawie wykrzyknął pułkownik. – Polsce
potrzebny jest gracz! Polsce potrzebny jest szczęściarz! Polsce potrzebny jest
taki... taki Dyzma! Panie prezydencie! Potrzebny jest Dyzma... – powtórzył już
spokojnie oficer, dyplomata i szpieg w jednej
osobie.
Istotnie, niedawno
kraj przeżył nie lada wstrząsy. Niebywały zbieg
okoliczności, tupet i bezczelność wyniosły bowiem na wyżyny społeczne
i
polityczne
bezdomnego,
bezrobotnego,
prowincjonalnego
urzędnika
pocztowego, któremu powierzono stery państwa.
Mimowolny
oszust, niejaki Nikodem Dyzma, niedoszły fordanser
i zwolniony z urzędu pocztowego na prowincji mierny urzędnik, przez
kilkanaście miesięcy trząsł Warszawą i krajem.
W czasie kryzysu, żonglując zasłyszanymi pomysłami, istotnie uratował
Polskę od katastrofy gospodarczej. Nikodem Dyzma związał się z grupą
wpływowych ludzi i grupie tej przewodził. Gdy z powodu kryzysu upadł
gabinet, Dyzma został powołany na urząd premiera. Początkowo wahał się, czy
to stanowisko przyjąć. Lecz przyjął. Wykorzystując zręcznie zdolności
otaczających go specjalistów, był o krok od uformowania nowego – wydawało
się sprawnego – rządu, kiedy przeciwnicy i opozycja odkryli jego najpilniej
strzeżoną tajemnicę. Był to czas, w którym w Warszawie
sensacja goniła
sensację.
Nikodem
Dyzma zaistniał na rządowym raucie, kiedy publicznie zbeształ
dyrektora gabinetu premiera, niejakiego Jana Terkowskiego, za to, że ten
wytrącił mu z rąk talerzyk z sałatką.
Terkowski
znany był z tego, że nosił się wysoko i jako w zasadzie urzędnik
mający służyć urzędowi premiera uważał się za personę ważniejszą od
ministrów.
Bywa
czasem, że los podaje komuś wyłącznie asy. Bywa, że wszystko, co
się dzieje wokół takiego człowieka, dzieje się po to, aby go wynieść jeszcze
wyżej i wyżej, chociażby on sam temu przeszkadzał i nie wszystko rozumiał...
Kariera Nikodema Dyzmy mogła wydawać się jedynie literacką fikcją, gdyby
realne życie i realny świat nie pokazały, że rzeczywistość jest często bogatsza niż
literacka fikcja. Jeżeli taki człowiek okazywał ignorancję, przypisywano mu
oryginalność, jeżeli palnął głupstwo, uważano to za żart, jeżeli zachował się po
grubiańsku, podziwiano w nim mocnego człowieka, a jego nielogiczne
powiedzenia obrastały w piórka anegdot. Ale tylko ludzie pozbawieni fantazji
mogą pozostawać w przekonaniu, że zestawienie jakiejkolwiek kariery z karierą
Nikodema Dyzmy to kpina i porównanie jedynie szydercze, bo Nikodem Dyzma
ostatecznie jak mało kto potrafił korzystać z mądrości innych i w swoim
działaniu był niezwykle skuteczny.
Warszawski
przybłęda, mandolinista z podłej peryferyjnej knajpy dzięki
otrzymanemu od losu plikowi asów ograbił z olbrzymiego majątku swego
dobroczyńcę Leona Kunickiego, wykradł mu weksle i kompromitujące
dokumenty, zbałamucił oraz odebrał żonę i poprzez niesamowitą intrygę
wyprawił z kraju na dożywotnią banicję.
Raz
jednak obejrzał się za siebie. Ktoś wtedy krzyknął: „To oszust! Oszust
i morderca!”. Zaczęła się prasowa wrzawa. Przedtem znaleziono trupa. Był to
podziurawiony nożem były szef Dyzmy, podobny urzędnik niskiego szczebla
z zapyziałego Łyskowa, który dał gardło, bo naprzykrzał się Dyzmie
organizującemu bank zbożowy i w niekonwencjonalny sposób ratującemu
Rzeczpospolitą...
Proces
był poszlakowy, nic nikomu nie udowodniono, ale wyrok zapadł
i szczęściarz Dyzma trafił na pięć lat za kraty. Opozycja krzyczała, że oskarżenie
było dęte. „Sprawa polityczna! Zniszczono geniusza!... Dyzma! Niech żyje
Nikodem Dyzma!” – krzyczała ulica.
Nieco
później zaczęły się dziać rzeczy jeszcze bardziej niezrozumiałe.
Mimo
poprzedzającej tę wizytę burzy telefonów dyrektor centralnego
więzienia w Warszawie Gabriel Zdanowicz był zaskoczony rangą gości, którzy
zjawili się w jego gabinecie. Rano dzwonili minister sądownictwa i komendant
urzędu śledczego, osobiście w więzieniu zjawili się minister spraw wojskowych,
minister sądownictwa, minister więziennictwa i dwaj generałowie.
– Więc zgodnie z zapowiedzią prosimy o rozmowę z panem Nikodemem
Dyzmą – zwrócił się do dyrektora w nieco
oschły sposób minister sądownictwa.
– Tak jest, panie ministrze, osadzony Dyzma... – zaczął w półukłonie
szef
zakładu karnego.
– Panie dyrektorze – przerwał mu któryś z generałów –
prosimy
unikać zbyt
formalnych określeń, pan Dyzma jest...
W tej chwili rozległo się pukanie i do gabinetu wszedł komendant straży,
zasalutował i oznajmił, że więzień
oczekuje
na wprowadzenie.
– Tak, wpro... to
znaczy poprosić – poprawił się zdezorientowany dyrektor
zakładu karnego.
Do
gabinetu pod eskortą strażników wszedł postawny mężczyzna
o wyrazistych rysach, lat około czterdziestu, w więziennym ubraniu w szare pasy
i więziennej czapce. Przybyły przybrał postawę zasadniczą z zamiarem
regulaminowego zameldowania się.
– Proszę, niech pan siada, panie premierze – powiedział uprzejmie któryś
z ministrów, nawiązując
do
pełnionego przez więźnia urzędu przed
aresztowaniem. Nikodemowi Dyzmie przedstawiono zgromadzonych wokół
oficjeli.
Rysy
twarzy mężczyzny w więziennym pasiaku wyostrzyły się, przez jego
oblicze przebiegł skurcz. „Czyżby nastąpił przewrót w kraju i to, co jego,
chociaż sam nie wiedział co, było znowu wierzchu? Czyżby Wareda, Jaszuński,
Ulanicki zdołali w jakiś sposób urwać łeb sprawie tego cholernego Boczka?...
Jak to możliwe? Przecież... przecież...” – kotłowało się w jego głowie.
Twarz
więźnia zmieniła wyraz, jego oczy błysnęły jak oczy kota, który
spostrzegł trzy młode szczurki bez opieki matki. – „A to ci heca! Najważniejsze
szychy w państwie u mnie w pudle?!... Aby czy to się dzieje naprawdę? Żeby to
tylko nie był sen, cholera jasna, żeby nie sen... A może Terkowski okazał się
szpiegiem i go w trymiga zwinęli?” – te myśli mknęły przez głowę więźnia jak
błyskawice. Że cuda się zdarzają, Nikodem Dyzma wiedział na pewno. Można
dwa dni nic nie jeść, żeby starczyło na dwa grandpriksy w kiosku na rogu
Łuckiej, bo na bułkę zabrakło już pieniędzy; można słuchać drwin Mańki, że on
przy niej, chociaż ona od dwóch dni nie miała klienta, że on to przywłoka,
obibruk, ostatnie nic bez grosza przy chudym tyłku... A za kilka godzin jeszcze
tego samego dnia można mieć sześć tysięcy szmalu w kieszeni, posadę za
połowę tego miesięcznie, apartament w pałacu z trzema szafami z zagranicznego
drewna, służącym w liberii i wodotryskiem w łazience... Można jeszcze tego
samego dnia to mieć, bez wygrania wielkiej forsy w państwowej monopolowej
loterii pieniężnej. Można!
– Proszę, niech pan siada – powtórzył zaproszenie minister sądownictwa.
Dyzma usiadł w głębokim skórzanym fotelu. Czuł, że serce bije mu jak
parowozowy miech. „Tylko spokojnie” – mitygował się w myślach całą siłą
woli. „Oni chcą wystrugać nowy przekręt, dranie, ministrowie to nic wielkiego,
tylko że cwaniaki cholera jasna. Trzeba się trzymać... przez grzeczność tu nie
przyszli. Muszą coś chcieć ważnego. Nic nie zrobić za darmochę. I mało gadać...
mało gadać, żeby nie zapeszyć”. – Pod czaszką byłego bezrobotnego, później
premiera, obecnie zaś kryminalisty, którego właśnie w więzieniu odwiedzało pół
tuzina ministrów, wirowały rozbiegane myśli. Jak niegdyś, gdy bezdomnego
Nikodema potentat Kunicki prosił niemal na kolanach, żeby zechciał przyjąć pięć
tysięcy złotych od razu gotówką, a później posadę z krociowym
wynagrodzeniem oraz zamieszkać w pawilonie albo w pałacu zgodnie
z łaskawym życzeniem jego, to znaczy szanownego pana Nikodema Dyzmy.
Taki sam skurcz w gardle jak teraz i takie
same wątpliwości trzymały go właśnie
wtedy... „Czy to aby nie jakie przywidzenie, cholera?... Nie jakie
przywidzenie?” – uparcie wracało pytanie.
– Panie premierze – zaczął minister sądownictwa, człowiek, który dotychczas
na jego apelacje i listy zza krat po prostu nie odpowiadał. – Przybywamy tu
z wiadomością, że w sprawie, do której wmieszano pańską czcigodną osobę,
ujawnione zostały całkowicie nowe okoliczności, więc sprawę rozpatrzono
ponownie w trybie specjalnym. Ale przybywamy tu również z misją dziejową...
Ojczyzna jest w potrzebie i armia postawiła przed panem wielkie, patriotyczne
zadanie. Zadanie, które może wypełnić tylko jeden człowiek, jedyny mąż stanu,
Nikodem Dyzma. Właśnie szanowny pan, panie premierze! – Minister skłonił się
i zniżył głos. – Niechże pan przebaczy ojczyźnie i sądownictwu straszną
pomyłkę! Znajdziemy winnych i ukażemy
ich
srogo!
Jak
już było powiedziane, Nikodem Dyzma przekonał się osobiście, że są
cuda na świecie, bo ich sam doświadczył. Ale żeby za podejrzenie o nasłanie
zbirów na Boczka, co było przecież udowodnione, przepraszała cała gromada
ministrów, to już przesada nawet w cudach... Więc to jest sen, sen, przywidzenie,
mara albo podpucha jeszcze większa jak ta, kiedy za jego sprawą z Kunickiego
niewiele mniejsi od tych tutaj uczynili oszusta po to, by on, Nikodem Dyzma,
mógł zabrać mu Koborowo, a z Niny zrobili dziewicę, żeby w Rzymie można
było unieważnić jej małżeństwo z tym starym ramolem Kunickim.
– ...Zbliża się wojna! Upadł gabinet! – przemawiał jakby z oddali któryś
z ministrów. – Pełniący obowiązki prezydenta został zdominowany bohaterskim
patriotyzmem oraz zrywem narodu i pogubił się, i niestety, nieświadomy
katastrofalnej sytuacji na wschodzie i zachodzie naszej zagrożonej śmiertelnie
ojczyzny, wiedzie kraj ku katastrofie... Jeżeli zgodzi się pan kandydować na
stanowisko rekomendowanego przez armię prezydenta Rzeczypospolitej
Polskiej, podejmiemy natychmiastową akcję ratowania Rzeczypospolitej...
Zatrzymamy w powietrzu wystrzelone pociski! Zatrzymamy i zawrócimy
historię! Uratujemy od zagłady ojczyznę. Czy pan jest gotów podjąć rozmowy
z Wojskową Realną Radą Patriotyczną?
Czy
pan będzie gotów przyjąć na siebie
brzemię niewyobrażalnej odpowiedzialności... panie prezydencie?
Nikodem
Dyzma, ubrany w więzienny pasiak, siedział w głębokim,
skórzanym fotelu w tej nieodpowiedniej dla niego już obecnie instytucji
i przymknąwszy oczy, widział przed sobą rozbiegane figurki, które dziwacznie
pląsały
dokoła.
O...
tam
kłaniał
się
nisko
Dyzmie,
prezydentowi
Rzeczypospolitej, rejent Winder z Łyskowa, który był mały, a jednak skoczył mu
do gardła... Dalej trzaskał obcasami, salutując, pułkownik Wareda, jego do końca
wierny przyjaciel, nieco z boku kręciła się po ulicy Łuckiej Mańka i szczerze
zapłakana machała mu ręką, jak wówczas gdy odjeżdżał dorożką z poddasza
w Warszawie do pałacu w Koborowie... No i była cisza, którą przerwał
narastający tusz werbli i z ciemności, świecąc niczym nafosforowany, wychylał
się coraz bardziej i bardziej... Brrr... Aż strach pomyśleć... Kunicki... Kunik
z zastygłą w oniemieniu twarzą, kiedy zorientował się, że jego król złoty, pan
Nikodem kochany, ograbił go z majątku, zabrał mu żonę i wpakował go do
kryminału.
– Więc zechce pan wybaczyć sędziom pomyłkę i powrócić do narodu, który
znalazł się w niebezpieczeństwie i szuka zbawcy przed katastrofą? – Dobiegały
do ciągle jeszcze zdezorientowanego Nikodema Dyzmy gdzieś jakby z daleka
fragmenty patetycznego przemówienia ministra sądownictwa.
Ciągle
niepewny, czy
rzeczywistość to, czy omam, więzień-już nie więzień
wyciągnął szyję w kierunku mówiącego i patrzył z pode łba, podejrzliwie na
wysoką delegację. Minister skończył i zapadło milczenie.
– Że co? Czy się zgadzam? I tak, i nie, tylko żeby nie było żadnej podpuchy,
bo... bo ja... nie żartuję – wypalił wreszcie bez głębszego zastanowienia
kandydat na prezydenta w więziennym pasiaku.
– Garnitur i samochód
dla
pana premiera – powiedział najwyższy tu rangą
minister sądownictwa.
– Tak jest, wszystko przygotowane. – Tęgawy osobnik w cywilu, który
przed
chwilą wszedł do gabinetu, wyprężył się po wojskowemu.
Po
pewnym czasie sprzed więzienia ruszyła kawalkada rządowych
pojazdów, kierując się w stronę Belwederu.
C
ROZDZIAŁ II
złowiek, który siedział na tylnej kanapie w czarnej limuzynie
w towarzystwie ministra sprawiedliwości, nie miał już nic wspólnego
z niższym urzędnikiem na poczcie w Łyskowie. Nie był to już
bezrobotny nieudacznik, poszukujący pracy w Warszawie, ani administrator dóbr
Leona Kunickiego, nie był to też prezes banku zbożowego i wielki gospodarczy
reformator. Człowiek ten przestał być kryminalnym więźniem z pięcioletnim
wyrokiem za zorganizowanie pospolitego morderstwa, bo w sprawie
ukatrupienia bezczelnego Boczka niezwykły los podał mu jeszcze raz pokera
z ręki, a z pokerem przegrać nie można.
Długie rozmowy prowadzone z towarzyszem więziennej niedoli, profesorem
uniwersytetu skazanym za zabójstwo w afekcie niewiernej żony, studentki, stały
się dla niego spóźnionymi studiami w Oxfordzie, których mu zabrakło, jemu –
Nikodemowi Dyzmie, prezesowi banku zbożowego i premierowi. Jadąc teraz
samochodem, wciąż nie mógł w pełni zrozumieć swojej sytuacji, ciągle zbierał
myśli i usiłował łączyć ze sobą zdarzenia, które pomogłyby mu wyjaśnić, co
wydarzyło się po ponownym rozdaniu kart i co się wokół niego dziać będzie
dalej...
Gdy przed kilkoma laty magnat Leon Kunicki biegał koło Nikodema Dyzmy,
który kilka godzin wcześniej kupował dwa papierosy kosztem bułki z najtańszą
kiełbasą, i błagał go o przyjęcie posady za kilka tysięcy złotych miesięcznie oraz
zamieszkanie w pałacu, owo zrządzenie losu było dla Nikodema Dyzmy tak
niezwykłe, że nie do końca był w stanie zrozumieć, co zaszło. Przyjmował swój
nowy los bez oceniania faktów.
Później, po nagle i brutalnie przerwanej karierze, za sprawą długich rozmów
z profesorem Kordianem Sewerynem Rawą Michalewskim zrozumieć mógł
znacznie więcej.
Z uwagi na fakt, że proces, jak się okazało faktycznych zabójców
nieszczęsnego Boczka, toczył się za zamkniętymi drzwiami i nikt o nim nie
słyszał, nasz bohater nie wiedział, że zdarzenia, które wtrąciły go za kraty,
przebiegły zupełnie inaczej, niż on je zaplanował i opłacił.
Jego rozprawa sądowa o zorganizowanie morderstwa, jako proces byłego
premiera, była utajniona i opierała się na zeznaniach dwóch opryszków, którzy
mieli zlecenie na dokonanie tego zabójstwa. Później szef szajki na skutek
konfliktu ze zbirami od mokrej roboty wyznaczył innych ludzi, więc
niezadowoleni byli wspólnicy sypnęli, gdy sprawa nabrała wymiaru
państwowego i za wyjaśnienie morderstwa ustalono wysoką nagrodę pieniężną.
W ich zeznaniach nie wszystko się jednak zgadzało. Ale niezawodny
w popieraniu oskarżenia okazał się w procesie Jan Terkowski, który formował
potajemnie rząd alternatywny dla rządu Nikodema Dyzmy i miał bardzo
wpływowych sojuszników.
Nikodem Dyzma nawet po wyroku traktowany był w więzieniu jak gość
honorowy,
było
bowiem
bardzo
prawdopodobne,
że
może
zostać
zrehabilitowany i powróci na wysoki stołek, tym bardziej iż domagała się tego
ulica, której wcale nie przeszkadzało, że krajem mógł rządzić nie oksfordczyk ze
szlachty kurlandzkiej, a człowiek z gminu.
Kawalkada rządowych limuzyn skręciła w boczną ulicę i samochód wiozący
więźnia stanu teraz zdążał w kierunku centrum samotnie. Po pewnym czasie
pasażer zorientował się, że nie jedzie w kierunku Belwederu. Istotnie, wóz
zatrzymał się przed niewielkim budynkiem, przed którym prężyła się wojskowa
warta. Gdy zdezorientowany Dyzma wysiadł, stanęło przed nim dwóch
oficerów, którzy polecili mu iść ze sobą. Zaprowadzili gościa do pustego
gabinetu. Dyzma pozostał sam. Mijały długie minuty, a on czekał na dalszy
rozwój wypadków. Wreszcie drzwi otworzyły się, a do pokoju wszedł bez
pukania nieznany dotychczas naszemu bohaterowi pułkownik wojska polskiego
i bez słowa usiadł za biurkiem. Długą chwilę trwała cisza.
– Nazywam się Ryszard Przewrot Żagwa Romanowski, jestem
pułkownikiem wywiadu wojskowego i będę z panem współpracował, panie
Dyzma. – Przybyły w końcu się przedstawił. – Wszystkie nasze spotkania,
z obecnym włącznie, stanowią najściślejszą tajemnicę państwową, tajemnicę
wywiadu wojskowego, rozumie pan? – podniósł nieco głos pułkownik. –
Niebawem będzie pan rozmawiać z Wojskową Patriotyczną Radą Realną.
Przedtem jednak ja mam coś panu do zakomunikowania... Czy rozumie pan,
panie Dyzma, sytuację polityczną kraju i sytuację własną?
– Rozumiem, to znaczy, nie wiem... – Nikodem zaczął się jąkać.
– Nic pan nie rozumie, panie Dyzma... – przerwał mu pułkownik.
„Ki diabeł...” – zaniepokoił się Nikodem, miarkując, że jego los niczym
piłeczka tenisowa znowu szybuje gdzieś po jakiejś niezrozumiałej trajektorii i że
on nie ma wpływu na to, gdzie piłeczka upadnie. Przed chwilą generałowie
i ministrowie zwracali się do niego z najwyższym szacunkiem i prosili, żeby
zechciał zostać prezydentem państwa, teraz jakiś pułkownik traktował go jak
kaprala... „Co u diabła, się dzieje, co będzie dalej?” – zastanawiał się ni to
kryminalista, ni państwowy dostojnik.
Pułkownik wyjął z teczki plik papierów.
– Oto pańskie dossier, pańska historia, panie Dyzma. Są tu takie rzeczy,
o których sam pan nie wie. Przede mną niczego nie musi pan ukrywać i udawać,
rozumie pan? My wiemy o panu wszystko... Poczta w Łyskowie, przyjazd do
Warszawy, bieda z nędzą na ulicy Łuckiej, znalezione zaproszenie na rządowy
raut, niesamowita awanturka z dyrektorem gabinetu premiera, Janem
Terkowskim, o wytrąconą z rąk sałatkę, zdarzenia z pańskim dobroczyńcą
Leonem Kunickim, czyli Kunikiem, którego pan ograbił i wypędził z kraju,
bzdury z Oxfordem, którego pan na oczy nie widział, udany pomysł,
najprawdopodobniej Kunickiego, dotyczący skupu zboża i dalsza pańska
niesamowita kariera, między innymi dzięki loży masońskiej, w której został pan
wielkim trzynastym i zadowalał w łóżku nienasycone baby z wyższych sfer...
– To, to... Dlaczego tu jestem? Może lepiej niech-bym odsiedział ten wyrok
do końca, panie pułkowniku, ja chcę z powrotem do więzienia... – wybełkotał
Dyzma, sprowadzony na ziemię i zdezorientowany sytuacją, której zupełnie nie
rozumiał, niczym człowiek rzucany wyrokami zmiennego losu istotnie jak
tenisowa piłeczka na meczu.
– Teraz w kraju rządzi Wojskowa Patriotyczna Rada Realna, pan musi tej
radzie być bezwzględnie posłuszny – pułkownik twardo zaakcentował ostatnie
słowa.
– To co mam robić? Będę musiał potajemnie zabijać przeciwników
politycznych tej rady, wykonywać wyroki? – przeraził się kandydat na głowę
państwa, który niedawno w więzieniu przeczytał książkę o wyciągniętym zza
krat człowieku w zamian za usługi zbójeckie dla rządu, gdzieś w Argentynie.
– Nic takiego. – Pułkownik jakby rozbawił się nieco. – Pańskie zadanie
wygląda na niezwykle trudne, ale pomożemy panu.
– Niezwykle trudne? Ze zbożem też było niezwykle trudne i dałem radę, no
nie?
Pułkownik zniżył głos.
– Wkrótce Wojskowa Patriotyczna Rada Realna podejmie wiele ważnych
decyzji państwowych, a ogłosi je ustanowiony przez armię cywilny prezydent,
bohater i męczennik, który raz już uratował Rzeczpospolitą, a potem został
odsunięty od władzy, niesłusznie osądzony i niesłusznie skazany. Jako taki
zyskał pan sympatię i poparcie silnej opozycji i całej gawiedzi. Będzie pan
musiał stanąć na czele niepopularnych, ale koniecznych reform, przemian,
sojuszy i paktów. Niepopularnych... – powtórzył pułkownik. – Rozumie pan,
panie premierze?
– Że niby ja? Rozumiem, bo ja panie pułkowniku... – usiłował nawiązać
partnerską rozmowę Dyzma. Oficer tylko machnął ręką.
– Do więzienia pan nie wróci, chyba że na bardzo długo, za zdradę stanu,
jeżeli pan zdradzi... Z owym Boczkiem też miał pan szczęście... niebywałe
szczęście. – Romanowski pokręcił głową, jakby sam nie dowierzał temu, co
w tej sprawie wiedzieli jedynie nieliczni. – Wie pan co? – zwrócił się już bardziej
bezpośrednio do kandydata na głowę państwa. – Jeżeli jako prezydent
Rzeczypospolitej będzie pan miał takie szczęście jak w swoich sprawach
osobistych, to nie tylko wygramy tę wojnę, ale staniemy się mocarstwem
większym niż Ameryka.
– Że co? Większym niż Ameryka? – Nikodem Dyzma starał się maksymalnie
skoncentrować. – „No, szczęście to niby tak, mam, ale najlepiej jakby tak można
wrócić do Koborowa i gdybym mógł mieć święty spokój z tą cholerną polityką...
Przecież to sami wariaci...” – myślał ze zmarszczonymi brwiami i kroplami potu
na czole.
– Jeżeli jestem niewinny, to ja bym chciał do domu, panie pułkowniku –
wypalił wreszcie w niezwykle szczery sposób.
– Do domu? – Pułkownik uśmiechnął się z parsknięciem. – Panie Dyzma,
pan wie, że dzięki nadzwyczajnym zrządzeniom losu niezależnie od pana
ignorancji i braku wykształcenia stał się pan człowiekiem niezwykle popularnym
i ważnym, ważnym! Rozumie pan?
– Pewnie, że rozumiem, tylko...
Tu pułkownik poczęstował rozmówcę papierosem, którego mu z galanterią
przypalił, sam też głęboko zaciągnął się dymem i mówił dalej powoli, jakby
z namaszczeniem.
– W tej chwili narodowi potrzebny jest przywódca, dyktator, ale przede
wszystkim szczęściarz... Niektórzy nazywają takie szczęście charyzmą. Głupcy,
którzy uważają, że wszystko na tym świecie jest już poznane i zrozumiałe, nie
wierzą w niepojętą, niedającą się logicznie wyjaśnić przychylność losu wobec
niektórych przeciętnych wodzów i polityków, którzy potem zmieniają świat. Pan
do tego w pudle dużo czytał i często słuchał romantyka z pistoletem w garści,
Kordiana Seweryna Rawę Michalewskiego. I teraz jest pan zapewne
człowiekiem, który nie tylko ma fart, ale z którym można logicznie o tym i owym
pogadać, panie Dyzma. Myślę, że pogadamy jeszcze niejeden raz. Teraz
potrzebujemy pańskiego nazwiska i pańskiej kociej zręczności w skakaniu po
dachach, myśleć będziemy my, chociaż nie zaszkodzi, jak i pan czasami też
pomyśli... Postawimy pana na ambonie, a jak będzie potrzeba, to wsadzimy na
czołg albo po cichu ukatrupimy... Ukatrupimy, rozumie pan? Żeby sprawa była
jasna, tu nie chodzi o niczyją osobistą karierę, nie chodzi o ropę naftową ani
granice... Nie chodzi o polityczny pucz celem przejęcia władzy przez wojsko.
Chodzi o życie milionów istnień ludzkich, miliony Polaków i Żydów, chodzi
o ratowanie narodu przed zagładą... I pan ma tu odegrać rolę historyczną, panie
Dyzma. – Pułkownik wstał i sprężyście zasalutował ciągle jeszcze
zdezorientowanemu wybrańcowi losu na nowym życiowym zakręcie. –
Zapraszamy do Belwederu, panie prezydencie. – Pułkownik trzasnął obcasami.
N
ROZDZIAŁ III
ieco wcześniej w Wilnie drzwi do gabinetu generała Orlicza
otworzyły się nagle, pchnięte od zewnątrz, i do pokoju wpadł
pułkownik Ryszard Przewrot Żagwa Romanowski. Generał zerwał się
z fotela, zatrzaskując uchyloną szufladę biurka.
Pułkownik spostrzegł opartą o kałamarz kopertę i przez jego twarz przebiegł
skurcz. Sięgnął po list, pochwycił go, zmiął w palcach.
– Nie pozwolę ci na zdradę. My mamy strzelać do Niemców i bolszewików,
nie do polskich oficerów – powiedział z hamowaną pasją.
– Myliłem się... Teraz już mogę tylko...
– Gówno! Przestań pieprzyć o honorze! Stoimy właśnie w obliczu zagłady.
Żaden naród w czasach nowożytnych nie był tak zagrożony jak my teraz. Ci
dwaj, jeden na zachodzie, drugi na wschodzie, to nie wodzowie naczelni, to nie
ludzie, tylko bestie! A ich armie to nie wojsko, to cyborgi uzbrojone
w najnowocześniejsze aparaty do masowej zbrodni. Jeżeli będzie wojna, będzie
to ludobójstwo, zagłada, likwidacja naszego narodu...
– Co więc mamy czynić? – zapytał generał
– Podpisać układ z Niemcami! – rzucił słowa jak kamienie pułkownik.
– Układ z Niemcami ? Układ z Hitlerem?!
– Taak, nie sojusz, tylko układ... Lecimy do Warszawy, powstała Wojskowa
Patriotyczna Rada Realna, przejmujemy władzę...
– Co damy Niemcom? – pytał ciągle zdumiony generał.
– To, co będziemy musieli zamiast milionów istnień ludzkich.
– Kto to powie narodowi?
– Nowy prezydent...
– Nowy prezydent? Jaki? Skąd nowy prezydent?
– Nie wiem... Szukamy takiego, mamy już namiar...
Generał patrzył przez okno. Na koszarowych placach panował bezruch i było
pusto, nic nie zdradzało zbliżającej się katastrofy.
Dwie godziny później z lotniska w Wilnie wystartował wojskowy samolot,
przyjmując kurs na Warszawę. W fotelach siedziało dwóch oficerów i cywil,
panowało milczenie.
Generał Orlicz Orliński był rzecznikiem sojuszu z Sowietami. Forsował
teorię, że ratunkiem dla Polski wobec oczywistego zagrożenia przez Hitlera jest
otworzenie granicy dla wojsk sowieckich, które wspólnie z armią polską
powinny stawić skuteczny opór hitlerowskiej machinie wojennej już na Śląsku
i Pomorzu, nie dopuszczając Niemców do Warszawy. Atak aliantów na Rzeszę
wzdłuż
granicy
francuskiej
miał
odciążyć
polsko-sowiecką
obronę
Rzeczypospolitej i zakończyć krótką wojnę.
To przede wszystkim generał Orlicz, nie wiedząc o tajnym paktowaniu
dyplomacji hitlerowskiej z Sowietami i powołując się na honor, przyczynił się do
polityki bez ustępstw wobec Hitlera. Gdy więc forsujący zupełnie inną
koncepcję wojny wysoki oficer polskiego wywiadu, pułkownik Ryszard Żagwa
Romanowski, przedstawił generałowi komisarza Kwiejewa, a ten okazał
dokumenty niezwykłej wagi przywiezione z Moskwy, generał, kierując się
poczuciem odpowiedzialności i honorem, wybrał jedyne możliwe w jego pojęciu
zachowanie polskiego oficera w obliczu tak fatalnego błędu...
Misja komisarza Sergieja była tak złożona jak dzieje i sytuacja jego polskiej
ojczyzny na Kresach Wschodnich. Ksawery Bińczycki, syn Stefana
Bińczyckiego, ziemianin na Bińczycach, trafił do Moskwy w roku 1920.
Wówczas to bowiem oddział czerwonoarmistów najechał na majątek
w Bińczycach. W starciu z bolszewikami zginął syn fornala ze dworu Sergiusz
Kwieja, rówieśnik młodego panicza Aleksandra Bińczyckiego.
Gdy sowieci pędzili do niewoli jeńców, a wśród nich młodego dziedzica,
stary Kwieja poszedł za nimi. Dał butelkę wódki bolszewikom i chciał
wyciągnąć z opresji chłopca, co się nie powiodło. Jednak fornalowi udało się
wcisnąć do paniczowskiej kieszeni dokumenty zabitego syna – dworskiego
robotnika.
W łagrze wyjątkowo zdolnym „parobkiem” z dworskich czworaków
zainteresował się odpowiedzialny za „resocjalizację” komisarz i młody
„komunista” trafił na specjalny kurs do Kijowa, a potem do Moskwy.
Spotkał go tam bliski współpracownik Dzierżyńskiego, który przed kilku laty
przebywał w Bińczycach. Czekista potwierdził, że to faktycznie syn fornala, bo
zapamiętał takiego właśnie chłopca.
Chłopak znał doskonale wioskę, pana i panią, przypomniał sobie także
czekistę i jego dwóch towarzyszy. Ksawery Bińczycki, czyli Sergiusz Kwieja,
został zatem Sergiejem Kwiejewem i z protekcji czołowego funkcjonariusza
Narodnyjego Komisariatu Wnutriennych Dieł przewidziano go na stanowisko
wysokiego komisarza nadzoru politycznego ziemi wileńskiej. Młody zdolny
politruk zorientował się szybko, w czym rzecz, i nurzał swe szlacheckie ręce
w krwi towarzyszy NKWD-zistów coraz głębiej. Wykrywał wciąż nowe ich
błędy, odstępstwa od linii partii i sprzeniewierzenia komunistycznym ideom.
Został prokuratorem... Rzędem szli pod plutony egzekucyjne i do łagrów jego
podwładni, podsądni, przyjaciele i koledzy. Sława wielkiego rewolucjonisty
dotarła do wodza narodów.
Sergiej Kwiejew znalazł się na Kremlu. Poleciało kilka głów z bardzo
wysokich szczebli. Synowi wyzyskiwanego fornala z pańskiego majątku
w Polsce powierzono – z wielką ufnością w jego oddanie sprawie sowieckiej
rewolucji – tajną tekę spisku sowiecko-hitlerowskiego przeciwko bękartowi
traktatu wersalskiego, jak nazywano wówczas Polskę. W roku 1937 Sergiej
Kwiejew miał znamienny udział w masakrze kadry oficerskiej ZSRR. On to
podsunął Stalinowi niektóre hipotezy zdrady marszałków i generałów. On to, nie
zapominając Tuchaczewskiemu jego wycieczki nad Wisłę w roku 1920, szepnął
szukającym atrakcyjnej sprawy prokuratorom słówko o perfidnej zdradzie
marszałka. On to z wysokiego szczebla podłożył tu i tam do akt tego i owego
wysokiego oficera papierek, który w szczęśliwym kraju budującym komunizm
mógł zaowocować tylko wyrokiem śmierci.
Sergiej Kwiejew, poznawszy kanon filozofii bezpieczeństwa w zwycięskim
kraju rad, stosował go z wielkim zapałem... Jeżeli wśród tysiąca pewnych jest
jeden towarzysz niepewny, dla pewności należy skazać cały tysiąc. Wróg nie
może przetrwać.
Stalinowi do zastraszania komisarzy potrzebna była prawda, że dowódcy też
zdradzają. Każdy wysoki działacz partyjny czy urzędnik komunistycznego
państwa był świadom tego, że jeżeli wytoczą mu proces, to się przyzna do
wszystkiego, co będzie wyszczególnione w akcie oskarżenia. Drżeli wiec
dostojnicy partyjni i wysocy oficerowie przed generalissimusem. Porządek
w kraju rad był niezagrożony.
Stalin na naradach pykał z fajki i patrząc w przestrzeń, mówił spokojnie na
przykład o tym, że na Białorusi chłopi są butni i panoszy się kułactwo. Takie
wsie trzeba oczyścić – stwierdzał. Odpowiedzialni ludzie pytali wówczas, co
należy zrobić z chłopskimi rodzinami. Wódz narodów marszczył nos lub machał
połową dłoni i odpowiedzialni ludzie nie pytali już o nic więcej. W lasach
ogradzano olbrzymie przestrzenie i kopano długie, szerokie doły.
Na podobne spotkania z wodzem wzywany był też kilkakrotnie prokurator
ludowy Sergiej Kwiejew. Stalin palił fajkę i patrzył w przestrzeń, mówił mało,
trzeba było zgadywać jego myśli i wypowiadać je głośno, a on jedynie kiwał
aprobująco głową. Lub nie kiwał i wtedy robiło się strasznie. Chodziło o to, że
Związkowi Radzieckiemu w imię nieśmiertelnych idei wielkiego Lenina, dla
zwycięstwa proletariackiej rewolucji, potrzebne były ziemie położone na zachód
od granic ZSRR. Hitler zaś był wielkim wodzem i wracał do wspólnej polityki
ze Związkiem Radzieckim. Za wszelką cenę należało pozyskać więc jego
szczerą przyjaźń. Tylko bowiem przy pomocy Hitlera Związek Radziecki mógł
opanować i włączyć do swojego terytorium ziemie polskie aż do Wisły.
Komisarze zgadywali myśli wodza... Rozmowy z Anglikami i Francuzami trzeba
kontynuować, trzeba godzić się na ich warunki i obiecywać... Ani Anglicy, ani
Francuzi nie dadzą Związkowi Radzieckiemu ziem, na których mieszkają
Polacy. ZSRR i Rzesza Niemiecka pracują wspólnie nad rozbiorem Polski,
wszystko inne to tylko dyplomacja. Rozbiór ten będzie przeprowadzony
w drodze krótkiej wojny. Na zachodzie niemiecko-polskiej, a na wschodzie
radziecko-polskiej. Polacy są butni, inteligencja patriotyczna, kadra oficerska,
policja, urzędnicy...
Wódz narodów marszczył nos i machał czterema palcami lewej ręki,
w prawej trzymał fajkę... No i zaczęły się przygotowania. Sergiej Kwiejew był
w samym ich centrum. Jego współpracownicy obliczyli, że w pierwszym etapie
trzeba zapewnić obozy dla trzydziestu tysięcy oficerów, urzędników, księży
i różnego rodzaju przedsiębiorców. Na taką liczbę ludzi należało też wykopać
doły, a w łagrach przewidzieć miejsca dla dwóch milionów Polaków, mężczyzn,
kobiet, dzieci...
W dokumentach dotyczących przygotowań do gigantycznej zbrodni
powtarzały się nazwy miejscowości: Ostaszkowo, Kozielsk, Starobielsk, Katyń.
Wynajdowano i przygotowywano tereny, klasztory, obozy. Do Moskwy na tajne
narady zaczęli przyjeżdżać coraz bliżsi współpracownicy Hitlera.
Gdy 28 kwietnia 1939 roku Führer wypowiedział układ z Polską
o niestosowaniu przemocy oraz układ morski z Wielką Brytanią, a 3 maja Stalin
zdymisjonował na życzenie Hitlera Litwinowa, który był Żydem, i powierzył
stanowisko ministra spraw zagranicznych Wiaczesławowi Mołotowowi, Sergiej
Kwiejew wiedział, że godzina zero nadeszła.
Wielkiego zwrotu należało dokonać właśnie teraz. Poszedł w ruch aparat
fotograficzny. Nocą w zaciemnionym gabinecie komisarza i prokuratora
trzaskała migawka. Dokumenty zaplanowanych masowych morderstw zaczęły
odkładać się długim wężem na czarnych taśmach negatywów. W sejfie
wielkiego NKWD-zisty przybywało rolek ze sprawami wielkiej wagi.
Sporządzone przez Kwiejewa dossier dawało pełny obraz moralności politycznej
i „zamiarów pokojowych” kraju zwycięskiego socjalizmu. Z lakonicznych
opisów i cyfr dotyczących likwidowania opornych wsi w Rosji i na Białorusi,
burzenia cerkwi i kościołów, unicestwiania duchowieństwa, kupców,
przemysłowców i inteligencji rysował się obraz grożącej także Polsce
apokalipsy.
W lipcu 1939 roku dyplomacje Hitlera i Stalina ustaliły termin podpisania
paktu Ribbentrop-Mołotow na dzień 23 sierpnia. Datę zbrojnego napadu na
Polskę armii hitlerowskiej wyznaczono na 26 sierpnia, agresję Armii Czerwonej
od wschodu sojusznicy przewidzieli we wrześniu. Ze strony sowieckiej układy te
były bez alternatywy, ze strony Hitlera zaś w absolutnej tajemnicy uzależniono je
od powodzenia lub niepowodzenia pokojowych rozmów z Polską.
„Pokojowych” – to znaczy od wspólnej agresji Niemiec i Polski na sowiecką
Rosję. Decyzja zależała od Polski.
Dziesiątego lipca 1939 roku w daczy Kwiejewa pod Moskwą nastąpił
wybuch, a potem pożar w którym spłonęło wszystko. „Zginął” gospodarz
i trzech jego bliskich współpracowników z NKWD. Poszlaki wskazywały na
zamach, w którym chodziło o pozbycie się konkurentów do najwyższych
stanowisk tworzonych w związku z przewidzianą wojną. Znaleziono notatki
Kwiejewa. Ich zawartość wystarczyła do oskarżenia i stracenia kilku kolejnych
krwawych dygnitarzy. Stalin i Beria znowu odnieśli sukces, wykrywając kolejne
spiski. Przeprowadzono jeszcze jedną czystkę.
Dwunastego lipca samolot z Moskwy do Bukaresztu zabrał grupę
zachodnioeuropejskich przemysłowców. Żydowski kupiec oferujący maszyny
poligraficzne dla prasy partyjnej w Moskwie odleciał bez przeszkód. W Rumunii
przesiadł się na samolot do Warszawy, a stamtąd nocnym pociągiem przyjechał
do Wilna.
W Moskwie tego dnia sztandary przewiązane były czarną krepą, odbywał się
pogrzeb zwęglonego do niepoznania Sergiusza Kwiejewa i trzech jego
towarzyszy.
Sergiusz Kwiejew, czyli hrabia Bińczycki, był w tym czasie szpiegiem
wyjątkowym, on to bowiem zgłębił wszystkie tajniki niezwykle zagmatwanej
sytuacji politycznej we wzajemnych stosunkach Polski, Niemiec, Rosji, Anglii
i Francji.
Jako nieliczny widział jak na dłoni pozbawione nawet najmniejszych śladów
honorowego postępowania zamiary czterech potęg i pełne solidarności,
uczciwości i odpowiedzialności zamierzenia kraju najsłabszego, jego ojczyzny.
Polskę i Wielką Brytanię obowiązywały umowy z 31 marca 1939 roku
z enigmatycznymi jednostronnymi gwarancjami brytyjskimi. I oto odbywał się
wyścig, kto z kim teraz podpisze traktat pokojowy, to znaczy: kto z kim podpisze
pakt o wspólnej agresji oraz przeciwko komu ta agresja będzie skierowana.
Hrabia Bińczycki, jako bolszewik przez dwadzieścia lat sprawujący urząd
komisarza komisarzy, aż do bólu był świadomy tego, że właśnie ta słaba Polska
w tej chwili ma swoje pięć minut, być może w całej jej historii jedyne. I że to
Polsce właśnie teraz przyszło decydować o losach nowożytnego świata – bo
z kim w tej dziejowej chwili Polska się zwiąże, ten zwycięży.
Hitler w pierwszym etapie wojny błyskawicznej zamierzał uderzyć na Anglię
i Francję, więc niezbędny był mu sojusznik chroniący terytorium niemieckie
przed uderzeniem Sowietów ze wschodu. Takim sojusznikiem w oczywisty
sposób mogła być Polska. Ponadto Führerowi w dalszej kampanii na Moskwę
marzyło się pięćdziesiąt dywizji świetnego polskiego wojska, co dawało niemal
pewne zwycięstwo w wojnie ze Stalinem. Więc w tej właśnie chwili to nie
Polska Niemcom składała pokojowe oferty, lecz Polsce Niemcy, gdyż w tej
makrowojennej sytuacji sprawa Gdańska i korytarza była po prostu marginalna.
Oferty sojuszu składały też Polsce z nieuczciwymi intencjami Anglia i Francja,
którym chodziło o to, aby Polska, nie bratając się z Niemcami, przyjęła na siebie
pierwsze uderzenie ich potęgi, po bohatersku zasłaniając możnych sojuszników
swoim ciałem. No i wreszcie sowiecka Rosja, planując uderzenie na Polskę
i wymordowanie jej elit, chętnie najpierw wraz z Polską uderzyłaby na Niemcy
lub co najmniej chciałaby się odgrodzić Polską od agresywnego Hitlera.
W każdym razie także dyplomacja sowiecka tak jak pozostałe potęgi europejskie
pilnie zabiegała o pakt pokojowy z Polską.
Hrabia wiedział, że w najbliższych dniach, w lipcu i sierpniu, zostaną
podpisane
być
może
najbardziej
doniosłe
dokumenty
polityczne
w dotychczasowej historii świata: kto z kim i przeciwko komu w Europie rozpęta
najstraszliwszą wojnę w dziejach, jaką można sobie wyobrazić. Liczyły się dni...
Hrabia zdawał sobie sprawę z tego, że jeżeli Warszawa podpisze pakt z Anglią
i Francją, to na Polskę uderzą Niemcy, a zaraz potem Rosja – i że Polska zamieni
się wtedy w wielką zbiorową mogiłę, a następnie zostanie unicestwiona i zniknie
z mapy świata... Jeżeli Warszawa podpisze pakt z Niemcami, Niemcy uderzą na
Rosję, więc Polskę w pewien sposób rozdepcze przemarsz ich wojsk na
Moskwę, uszkodzi butem tam i tu polską ziemię i polską wolność, ale Polski nie
spali i nie zniszczy. Liczyły się dni i godziny. Czy jednemu człowiekowi,
szpiegowi, który działał samotnie, uda się powstrzymać kataklizm? Czy w Polsce
wśród rządzących znajdzie się odpowiednio silny człowiek, który waży się
zdradzić wyrachowanych i możnych, nieuczciwych sojuszników, odważy się
krzyknąć, że fatamorgana, że nie ma oazy pod zwodniczymi palmami? Czy uda
się zawrócić legiony znad przepaści?
Pułkownik Ryszard Przewrot Żagwa Romanowski miał życiorys mniej
romantyczny. Jego matka była pokojówką w Bińczycach, ojciec zaś nieznany,
chociaż staranne wykształcenie, jakie otrzymał chłopiec, wskazywało na
przyzwoitego opiekuna, za którym krył się być może rodzic. Były to jednak
czasy, gdy bękartowi żyło się trudno. Doznawane upokorzenia i zniewagi,
z którymi Ryszard spotykał się w szkole, w bursie, na przyjęciach i balach oraz
w pułku, miały znaczny wpływ na kształtowanie się jego osobowości.
Spotykając się z pogardą, odpłacał pogardą. Wcześnie też odkrył, że za wielkimi
słowami często kryje się małość ludzi i spraw: za nabożeństwem obłuda, za
orderem tchórzostwo i prywata, za przysięgą wierności zdrada. Odrzucając
wszelkie pozory, ten młody oficer robił wrażenie chłodnego cynika. Jego
wyjątkowa przyzwoitość i bezpośredniość zdawały się zaprzeczać cechom
dobrego szpiega. Oficer ten po wojnie bolszewickiej wykrył kilka niezależnych
siatek sowieckiego wywiadu w warszawskich i wileńskich środowiskach
inteligenckich. On to ujawnił, idąc tropem radziecko--niemieckiego układu
w Rapallo, tajną umowę między Reichswehrą i Armią Czerwoną o dostawach
broni i wysokich kredytach na rozwój sowieckiego przemysłu zbrojeniowego
oraz utworzeniu poligonów gazowych Reichswehry nad Wołgą i Kamą. Młody
porucznik wywiadu już wtedy był znakomitym specjalistą do spraw Rosji.
W roku 1926 porucznik Romanowski wykrył tajne szczegóły traktatu
o przyjaźni i współpracy, podpisanego w Berlinie 24 kwietnia między Rzeszą
i ZSRR. W latach 1931 – 1932 na długo przed Zjazdem Komunistycznej Partii
Polski w Mohylewie wówczas już kapitan Romanowski ujawnił działania tej
partii jako agentury sowieckiej, zmierzającej do oderwania Kresów Wschodnich
od Polski na rzecz ZSRR. W maju 1938 major Romanowski, idąc w ślad za
oświadczeniem Władimira Potiomkina, że dla dalszego rozwoju ZSRR
nieodzowny jest czwarty rozbiór Polski, odkrył wiele poufnych działań Stalina,
które zmierzały do wojny z Rzecząpospolitą. Rola majora w wielu szczegółach
prowokacji Gestapo przeciw kadrze oficerskiej ZSRR w 1937 roku nie była
znana nikomu. Autentyczni mistrzowie szpiegowskiego rzemiosła największe
tajemnice życia zabierają do grobu. Nie można jednak powiedzieć, że Ryszard
Przewrot Żagwa Romanowski obsesyjnie nienawidził Sowietów. As wywiadu
takiego formatu traktuje przeciwnika jak profesjonalny oficer straży ogniowej
pożar. Żadnych emocji, żadnych odruchów zemsty na płomieniach za to, że
pochłonęły najbliższych.
Polska dyplomacja prowadziła działalność w sposób honorowy i kryształowo
czysty. Zdymisjonowany przez Wojskową Patriotyczną Radę Realną minister
spraw zagranicznych, ponad wszystko wynosząc honor, odpowiadał na
wszystkie żądania niemieckie – nie! Podobnie mówił Rosjanom, gdy
proponowali pakt przeciwko Niemcom. Polityka obydwu mocarstw była
zdecydowanie zakłamana i przebiegła, dla Polaków zaś niezbywalną wartość
miał honor. Polska dyplomacja była zdecydowanie uczciwa, nie chciała bratać
narodu i państwa ani z hitlerowcami, ani z bolszewikami. Słowem: taka, która
nie miała tajemnic... Romanowski miał tajemnice. Wiedział, że Niemcy
niezależnie od podpisanego traktatu w Rapallo paktują przeciwko Rosji oraz że
Sowieci układają się z Republiką Weimarską, a później z Hitlerem, prowokując
jednocześnie rozruchy robotnicze w Berlinie. Uważał, że w polityce
niezbywalna jest jedynie przebiegłość. Niepokój graniczący z bezsilną rozpaczą
ogarniał tego bystrego polityka i szpiega wobec ignorowania w polsko-
brytyjskich rozmowach niebezpieczeństwa zagrażającego Polsce ze wschodu...
Żelaznym punktem Hitlera w naczelnych planach strategicznych była wojna
z Rosją. Ale Niemcy z Rosją nie graniczyły. Aby więc do wojny doszło,
należało ten stan rzeczy zmienić. Jeszcze w lutym i marcu 1939 roku Hitler
wyrażał się o Polakach i Polsce bardzo dobrze, Piłsudskiego cenił niemal jak
idola-wodza. W dyskusji o siłach militarnych w ówczesnej Europie powiedział:
„Dajcie mi polską piechotę, ja jej dam niemieckie czołgi i zdobędę świat”.
W ówczesnej równowadze sił w Europie Polska stanowiła kamyczek, który
mógł przeważyć szalę.
Dygnitarze niemieccy przyjeżdżali do Polski, by w kniejach Polesia polować
na grubego zwierza. Wieczorami w leśniczówkach i oficjalnych gabinetach
toczyły się polityczne rozmowy. Polskiemu ministrowi spraw zagranicznych
niemieccy dyplomaci drogą oficjalną i nieoficjalną podsuwali wciąż nowe teksty
pokojowych porozumień i paktów. Niemcy upierali się przy swoich żądaniach
wyłączności praw do Wolnego Miasta Gdańska i szerokiego korytarza do Prus
Wschodnich, ale Niemcy wojny z Polską nie chciały. Czy im naprawdę chodziło
o Gdańsk i komunikacyjny korytarz? Hitler planował wojnę z Rosją, a z Rosją
jego kraj nie graniczył. Z Rosją graniczyła Polska, granicząc jednocześnie
z Niemcami...
Jednak gdy paliło się na wschodzie, polski minister spraw zagranicznych
pojechał do Londynu prosić o gwarancje pokoju na zachodzie... Pokoju
z Niemcami, tak jakby w ogóle nie było zagrożenia ze strony Rosji. Gdy więc
w Wilnie zjawił się hrabia Bińczycki, czyli Sergiej Kwiejew, i dowiódł, że wojna
niezależnie od brytyjskich gwarancji pokoju bez pokrycia nastąpi i że będzie to
wojna na dwóch frontach, przynajmniej część polskich polityków i dowódców
przebudziła się z tragicznego w skutkach letargu.
Hitler do realizacji swoich planów potrzebował Polski jako sojusznika, jako
sprzymierzeńca. Lub niewolnika. Jako kraju formalnie wolnego lub jako kraju
podbitego i uciemiężonego. I należy to jeszcze raz powtórzyć: wybór tego, jakim
ten kraj chciał być, należał do Polski.
***
Ryszard Przewrot Żagwa Romanowski późne dzieciństwo i wczesną młodość
spędził w Wilnie i Bieńczycach. Tu i tam szeptano wówczas, że jest on bliskim
kuzynem
lub
być
może
nawet
bratem
Ksawerego
Bińczyckiego.
Zainteresowanie Ryszarda Rosją sowiecką miało początek już w dzieciństwie,
a jego wybuch nastąpił po uprowadzeniu Ksawerego przez bolszewików.
Przez wiele lat Romanowski jako wywiadowca śledził losy Sergieja
Kwiejewa, oczekując jakiegoś sygnału, żaden sygnał jednak nie nadchodził.
W roku 1931 przyszła pierwsza tajemnicza kartka ze Stambułu, którą
Ryszard Romanowski powiązał z Moskwą. W 1937 roku przez dyplomację
turecką otrzymał wiadomość, że kuzyn odezwie się tylko wtedy, gdy będzie to
absolutnie konieczne. Bardziej owocnych kontaktów polski as wywiadu
z wysokim funkcjonariuszem NKWD nawiązać nie zdołał. Gdy więc w lipcu
1939 roku zjawił się bez zapowiedzi w jego mieszkaniu w Wilnie żydowski
kupiec z Rumunii, w którym pułkownik bez trudu rozpoznał Ksawerego
Bińczyckiego, na kilka sekund odebrało mowę nawet człowiekowi tak
odpornemu na emocje i stresy jak pułkownik Romanowski. Dalej sprawy
potoczyły się szybko. Po spotkaniu grupy oficerów z prezydentem
Rzeczypospolitej w Warszawie i potwierdzeniu przypuszczeń, że prezydent
i rząd nie ustąpią w kwestii utrzymania za wszelką cenę sojuszu z Anglią
i Francją, a w konsekwencji wywołają wojnę z Niemcami, do Berlina udała się
tajna separatystyczna delegacja wojskowa. Dała ona dyplomacji niemieckiej
pozytywną odpowiedź na pokojowe propozycje Niemiec i zgodę na niemieckie
warunki dotyczące Gdańska oraz autostrady do Prus Wschodnich. Niemcy do 1
listopada wstrzymały w zamian za to przygotowania do ataku na Polskę
i zawiesiły podpisanie gotowego już paktu Ribbentrop-Mołotow.
G
ROZDZIAŁ IV
dy pułkownik Romanowski przeanalizował wieści przywiezione
z Moskwy przez hrabiego Bińczyckiego i okazało się, że zarówno
prezydent, jak i rząd nie dopuszczają możliwości porozumienia Polski
z Niemcami, sytuacja stała się krytyczna. Nie było opatrznościowego polityka,
który mógłby przejąć władzę. Nagłe więc zapadnięcie się Tatr lub wyschnięcie
Morza Bałtyckiego nie wprawiłoby ścisłego kierownictwa Wojskowej
Patriotycznej Rady Realnej w większy wstrząs i zdumienie niż informacja szefa
Urzędu Śledczego na pospiesznie zwołanym spotkaniu tej rady.
– Panie pułkowniku, panowie oficerowie, Wysoka Rado. Odpowiednie
organy Rzeczypospolitej ujęły autentycznych zabójców tego nieszczęsnego
Boczka z Łyskowa... Sprawa jest skomplikowana. Mimo dowodów, jakie
zebraliśmy w śledztwie przeciwko byłemu premierowi Nikodemowi Dyzmie,
stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że ten mąż stanu z dokonanym
zabójstwem nie miał nic wspólnego. Przekazuję tę wiadomość Wysokiej Radzie,
zanim dostanie się do prasy. Państwo jest zagrożone! Zbliża się wojna! Nim
wystąpię do sądu z nowymi dowodami, przekazuję wieści najwyższym władzom
w państwie.
Sprawa istotnie była skomplikowana... Ale kim był naprawdę Nikodem
Dyzma? Trudno znaleźć w Polsce, od Bałtyku do Tatr, człowieka, który nie
słyszał tego nazwiska. Stało się ono popularne, gdy ten znany tylko w pewnych
kręgach Dyzma otrzymał nominację na premiera z misją powołania nowego
rządu. I chociaż początkowo odmówił, później się tego zadania podjął.
Ludzie ze sfer rządowych w Warszawie wiedzieli jeszcze to, że przedtem
niejaki Nikodem Dyzma na karkołomnych zasadach powołał Polski Bank
Zbożowy i prezesował mu, skupując od rolników tysiące ton pszenicy,
jęczmienia i owsa. Okazało się to genialnym posunięciem ekonomicznym,
przynosząc Dyzmie sławę człowieka, który jako nieliczny przeciwstawił się
skutecznie ogarniającemu kraj kryzysowi ekonomicznemu.
Gdy wydawało się, że Nikodem Dyzma jest pierwszą personą w Polsce
i może wszystko, gdy najwyżsi krajowi dygnitarze tłoczyli się wokół niego, aby
łaskawie kiwnął palcem i uczynił z nich ministrów, gdy po ślubie z piękną
i
młodą
ziemianką,
hrabiną
Niną,
stał
się
właścicielem
jednego
z najwspanialszych polskich majątków ziemskich, został nagle aresztowany pod
zarzutem zorganizowania i opłacenia pospolitego morderstwa...
Fakt ten sprowadził na kraj szok tak wielki, że upadł organizujący się
gabinet, katastrofalnie spadła złotówka na giełdzie, a tu i tam wybuchły rozruchy
uliczne.
Opozycja podniosła wrzawę, że to zakamuflowany zamach stanu, komuniści
wyszli z czerwonymi sztandarami na place zebrań. Bo przecież w nękanej
kryzysami Polsce objawił się mocny człowiek, zbawca ojczyzny, genialny
polityk i ekonomista, a ciemne, bliżej nieokreślone siły postanowiły go
zniszczyć, nie dopuszczając w ten sposób do rozkwitu niezależnej
Rzeczypospolitej.
Nie tylko w brukowych gazetach, ale także w opiniotwórczych zaroiło się od
sugestii i dociekań na temat tego, jakie agentury stoją za usunięciem z areny
politycznej wybitnego człowieka, który podjął się dzieła i mógł uratować
państwo od dalszego chaosu i upadku...
Dramat dokonał się w Koborowie, w majątku ziemskim, wielkim niczym
niezależne rolniczo-przemysłowe imperium. W niedzielny poranek Nikodem
Dyzma wypoczywał tam przed jutrzejszym wyjazdem do Warszawy, gdzie
formował nowy rząd Polski.
Piorun z jasnego nieba zamieniający w ognisty krąg staw w Koborowie nie
byłby tak niespodziewany w owo letnie przedpołudnie niż kawalkada czarnych
limuzyn, która pojawiła się przed pałacem w wielkim majątku... Potem sprawy
pobiegły jak wystrzały z broni maszynowej... Aresztowania dokonał zastępca
głównego komendanta policji, ten sam, który objął stanowisko niespełna przed
rokiem z protekcji właśnie prezesa Nikodema Dyzmy...
Jakie były kulisy tego aresztowania – dokładnie nie wie nikt. Osłupiałemu
Dyzmie przedstawiono zarzut wynajęcia morderców niejakiego Józefa Boczka,
jego byłego przełożonego w urzędzie pocztowym w Łyskowie, skąd późniejszy
boss Dyzma pochodził i gdzie przez wiele lat był zatrudniony, co jak niezbicie
udowodniono w śledztwie, skrzętnie i skutecznie ukrył przed wszystkimi.
W niezwykłej tej sprawie wszelkie ślady wiodły do Jana Terkowskiego,
byłego dyrektora gabinetu prezesa Rady Ministrów – oraz talerzyka z sałatką,
który dyrektor Terkowski nieopatrznie wytrącił z rąk na rządowym raucie
głodnemu jak wilk ulicznemu przybłędzie, branemu pomyłkowo za dygnitarza,
Nikodemowi Dyzmie.
Terkowski nie pełnił samodzielnego rządowego stanowiska, jednak uważał,
że stały dostęp do premiera czyni go ważniejszym od sekretarzy stanu, za co ci
szczerze go nienawidzili. On niewiele sobie z tego robił, lecz w odwecie
utrudniał temu i tamtemu kontakty z szefem rządu i skutecznie przeszkadzał
w karierze.
Kiedy więc w dolnych salonach restauracji Hotelu Europejskiego talerzyk
z sałatką Dyzmy roztrzaskał się o posadzkę, a winny temu Terkowski jakby tego
nie zauważył, Dyzma przywołał go do porządku w sposób, jaki na rządowych
rautach zaiste do tej pory nie był praktykowany. Zdezorientowany Terkowski
przeprosił Nikodema Dyzmę, a wszyscy obecni wówczas ministrowie przekonali
się na własne oczy, że z tym gabinetowym bufonem Terkowskim można sobie
jednak poradzić.
Rzecz w tym, że na przyjęciu wszyscy wiedzieli, kim był Terkowski, nikt
jednak nie wiedział, kim był Nikodem Dyzma. Ale czy całkowicie? Otóż nie, bo
każdy już się mógł przekonać, że Dyzma to ktoś, kto nie bał się zwymyślać
Terkowskiego, a potem do pułkownika Waredy wypowiedział słynne słowa,
które obiegły Warszawę: „Terkowski to głupstwo, szkoda tylko sałatki”.
Podobno w działaniu najważniejsze jest to, żeby w odpowiedniej chwili
znajdować się w odpowiednim miejscu. Nikodem Dyzma tego wieczora był tam,
gdzie powinien...
Odpowiednim miejscem jeszcze na owym sławetnym raucie był także
stoliczek, przy którym usadowił Dyzmę oberkelner restauracji w dolnych
salonach Hotelu Europejskiego. Przy nim to bezdomny przybłęda, obstawiony
kieliszkami z wódką i z drugim talerzykiem pełnym sałatki, przyjmował wyrazy
uznania i gratulacje od defilady ministrów i arystokratów, adwersarzy
Terkowskiego.
Na właściwym miejscu znalazł się wówczas także bogacz i pseudoziemianin,
niejaki Leon Kunicki. Bardzo uważnie obserwował on dygnitarzy i wysokich
oficerów oblegających owego niezwykłego człowieka, który mógł pewnie
w tym rządzie załatwić wszystko, a on, Leon Kunicki, właściciel Koborowa,
miał przecież pilną sprawę do załatwienia i sporo gotówki na to przeznaczonej...
Powodzenie, jakie od zdarzenia z sałatką i Terkowskim niosło Nikodema
Dyzmę na wyżyny międzywojennej Rzeczypospolitej, stało się rychło
przysłowiem, źródłem anegdot, dowcipów i powiedzeń. Wszelkie przypadki
nieprawdopodobnego powodzenia jeszcze przez wiele, wiele lat określano
mianem „kariery Nikodema Dyzmy”. Bowiem ciąg zdarzeń i zbiegów
okoliczności ciągle czynił z Dyzmy człowieka niezwykłego. Sytuacje te były
wręcz nieprawdopodobne, a jednak działy się naprawdę. Wśród kolejnych
przypadków losu, które nobilitowały Nikodema do rangi człowieka
nadzwyczajnego, nie zabrakło takich jak to na wyścigach konnych, kiedy
Dyzma, chcąc być oryginalny, postawił jako jedyny na konia outsidera, szkapę,
która w wyścigach zazwyczaj tylko statystowała. Uczynił to w wysokości jeden
do stu i ów koń tym razem wygrał, a „mąż stanu” zgarnął całą stawkę. Czy to
możliwe? Gracze karciani wiedzą, jak bardzo mało prawdopodobne jest, by
karty tak się ułożyły, żeby pokerzysta otrzymał pokera z ręki... A jednak takie
przypadki, jak wiadomo, niejeden raz miały miejsce.
Począwszy zatem od pamiętnego rautu w dolnych salonach Hotelu
Europejskiego, Nikodem Dyzma miał wspaniałą kartę. Jednak jak wiadomo,
dobra karta ma to do siebie, że często się odwraca, przynosząc serię
spektakularnych porażek.
W przypadku Nikodema Dyzmy karta przestała mu po prostu fenomenalnie
sprzyjać.
Dyzma, mąż stanu formujący nowy rząd, zaistniał nagle. Po incydencie
z Terkowskim skupił wokół siebie jego adwersarzy oraz politycznych
nieprzyjaciół i wrogów, których jak się okazało, Terkowski miał bardzo wielu.
Dzięki niezwykłej przychylności gwiazd na niebie Dyzma był górą, Terkowski
dołem. Ale gra toczyła się dalej. Dyzma awansował, Dyzma rósł, Dyzma
brylował w arystokratycznych salonach... Ale Dyzma miał też swoją tajemnicę,
z której nie zwierzył się nikomu. Nie pochodził on bowiem ze szlachty
kurlandzkiej, nie skończył Uniwersytetu w Oxfordzie, jak rozgłaszała prasa,
nawet nigdy nie był w Londynie i nie umiał ani jednego słowa po angielsku. Do
Warszawy, gdzie za sprawą wielkiego zbiegu okoliczności zrobił oszałamiającą
karierę, trafił z zapyziałego miasteczka Łysków.
Na skutek szumu w prasie Nikodema Dyzmę, już prezesa Banku
Zbożowego, odnalazł jego były szef, naczelnik urzędu pocztowego z Łyskowa,
wówczas bezrobotny pan Boczek.
Los w stolicy nie podawał mu w prawdzie asów z ręki jak prezesowi
Dyzmie, ale szukając po desperacku posady, był on za to niezwykle przebiegły
i bezczelny.
Pan Boczek zorientował się szybko, iż prezes Dyzma jako mąż stanu
i przyjaciel arystokratów swoją przeszłość z Łyskowa wykreślił z życiorysu
i wolałby, żeby nikt się o niej nie dowiedział. Od takiego stwierdzenia niedaleko
już było do pomysłu, że wspólna tajemnica z dygnitarzem tej miary, jakim teraz
był jego były pomocnik pan Nikodem, może stanowić niezłe źródło utrzymania
nawet jak na warszawskie wysokie ceny.
Od tej też pory pan Boczek stał się częstym gościem w gabinecie prezesa
Banku Zbożowego przy ulicy Wspólnej.
Sekretarka i asystenci prezesa nie mogli zrozumieć, cóż to jest za persona ten
Boczek, w powykrzywianych, brudnych butach, kusym płaszczu i kapeluszu
prosto ze śmietnika... Do tego nie prosił o widzenie z prezesem, lecz za każdym
razem go coraz natarczywiej żądał. Dostał posadę, ale nie podobała mu się, jak
zresztą żadna praca, i chciał po starej znajomości mieć z panem Nikodemem
dobrze bez posady.
Pan Nikodem więc rad nierad, opuszczając rondo kapelusza na twarz nieco
niżej niż zwykle, nikogo w sprawę nie wtajemniczając, odwiedził późnym
wieczorem knajpę na obrzeżach Pragi, gdzie niegdyś, z łaski właściciela pana
Tadzia Wąsa, który zawsze był mu życzliwy, grywał na mandolinie do kotleta za
pięć złotych i kolację.
Wówczas to, brzdąkając w struny instrumentu, słyszał nieraz rozmowy, jakie
pan Wąs mocno przyciszonym głosem prowadził z kilkoma dobrze
zbudowanymi młodymi ludźmi, i przestraszył się nawet trochę tego, co pewnego
razu usłyszał. Dość, że teraz musiał panu Wąsowi opowiedzieć o panu Boczku –
gdyż pan Boczek podzielił się wiadomością o odkryciu w stolicy dawnego
podwładnego z Łyskowa. Zatem Dyzma podał dokładnie, jak dawny szef
wygląda i gdzie go wieczorem można spotkać, najlepiej w odludnym miejscu.
Nie było z tym problemu, bo pan Boczek dostał znowu od Nikodema sto
złotych i jak zwykle tego i następnego wieczoru bawić miał w barze pod
„Złotym Kopytem”, a potem odwiedzić pannę Antosię Bucką. W drodze do niej
przechodził przez dwie nieoświetlone ulice i dwa szemrane place, kierując się ku
staremu nieczynnemu tartakowi.
Rozmowa z panem Wąsem wprawiła Nikodema Dyzmę w dobry nastrój,
więc dał za usługę 150 złotych, chociaż trzeba było dać 120.
***
Personą, która w sprawie aresztowania dostojnika Dyzmy odegrała znaczną rolę,
był niejaki rejent Winder z Łyskowa, do niego bowiem pan Boczek napisał
z Warszawy list. Doniósł mu uprzejmie o swoim odkryciu i dodał, że ten wałkoń
i obibruk Dyzma, którego pan rejent miał przyjemność wysyłać po papierosy,
odstawia obecnie jeszcze większego pana, którym został przecież przez pomyłkę,
i że jak pies ognia boi się, żeby jego nowi wspólnicy nie wywąchali, że on
w Łyskowie stemplował koperty na poczcie. W liście było jeszcze o tym, że
dygnitarz Dyzma, mimo iż nie chce, musi swego byłego przełożonego
wspomagać, póki ten nie znajdzie równie intratnej posady. Dla rejenta Windera
te informacje niewiele znaczyły do czasu, kiedy dowiedział się, że znany mu
z bezczelności Boczek w Warszawie został ukatrupiony...
Zresztą już i wcześniej, gdy Nikodem Dyzma został prezesem Banku
Zbożowego, dyrektor Terkowski dogrzebał się w jego życiorysie śladu
łyskowskiego i zwąchał z rejentem Winderem. Nad szczęściarzem Dyzmą
zawisła katastrofa. Szczęśliwa karta się odwróciła.
Znowu można by się zastanawiać, czy to możliwe, ale Terkowski zaraz
potem znikł, zupełnie niespodziewanie wyjeżdżając na placówkę dyplomatyczną
do Argentyny. Dyzma przewodził wówczas loży masońskiej pań z najwyższych
sfer, a tu i tam mówiło się, że te baby mogą wszystko... No i wówczas jeszcze
karty w talii prezesa Dyzmy układały się tak, że zawsze podawały mu tylko
figury i asy.
Terkowski jednak nagle powrócił z Argentyny do Warszawy. Nikt też nie
wiedział o tym, że on właśnie formuje potajemnie drugi gabinet i że mimo
nawału spraw państwowych spotkał się w trybie pilnym z prokuratorem
generalnym i rejentem Winderem, bo rejent Winder miał na prezesa Dyzmę haka.
Szybko też na polecenie komendanta głównego komisarz kryminalny policji
przesłuchał dwóch szemranych cwaniaków i kilka prostytutek z Pragi...
Jedna z nich, Mańka, na którą niegdyś bezrobotny Nikodem miał oskomę,
lecz którą Nikodem prezes przepędził jak burą sukę, gdy się do niego mizdrzyła,
już wcześniej kapowała, że ten frajer, który teraz szwenda się po banku na
Wspólnej, mieszkał z nią na Łuckiej i lubił mokrą robotę. Sprawdzono. Adres
zamieszkania się zgadzał. Były co prawda niejasności w związku z zaciukaniem
bezczelnego Boczka, ale cóż... Aby Terkowski mógł stworzyć gabinet, należało
usunąć z drogi Dyzmę. Na skutek nacisków uchylono więc Dyzmie immunitet,
prokurator generalny wydał nakaz aresztowania, zawiadomiono prezydenta...
Nadciągający z zachodu nad Polskę niepokój zdominował inne sprawy
w państwie. W radiu coraz częściej słychać było wykrzykującego histerycznie
Hitlera. Wrzask ten złowieszczo niósł się po Europie, zagrożone były
Czechosłowacja i Austria, ale przede wszystkim śmiertelne niebezpieczeństwo
zawisło nad Polską.
W świetle coraz bardziej nieuchronnej wojny kwestia procesu Nikodema
Dyzmy przycichała. Niemniej jednak nie była już jedynie sprawą o zabójstwo,
a stanowiła linię podziału pomiędzy zwolennikami „niesłusznie oskarżonego”,
z pobudek politycznych, a partiami popierającymi Terkowskiego.
Zarówno brukowe, jak i szanowane powszechnie gazety szybko rozprawiły
się z tezą, że człowiek z gminu, jakim był Nikodem Dyzma, nie może być
mężem stanu. W ościennym mocarstwie, które właśnie zagrażało Polsce, władzę,
a następnie dyktaturę zdobył z wielkim powodzeniem właśnie człowiek podobny
do Dyzmy i nikt w tym nic nierealnego nie widział.
Nagłówki w gazetach krzyczały, ulica wrzała, nawet w najwyższych
urzędach państwowych szeptano: gdzie dowody, że ten Dyzma to morderca?
Będzie wojna, są wewnętrzne niepokoje, Polsce potrzebny jest dyktator!
Uwolnić mocarza! Dyzma na premiera! Takie okrzyki i napisy na murach
powtarzały się coraz częściej.
Terkowski dwoił się i troił, doprowadzając proces do końca, i jak powtarzała
część prasy – bezczelny oszust z Łyskowa został skazany.
I ciągle aktualna w mediach sprawa Dyzmy nagle wybuchła z nową siłą.
Niejaki Józef Boczek przybył do Warszawy z Łyskowa, licząc na pomoc
niegdysiejszego swojego podwładnego, a teraz wszechwładnego Nikodema
Dyzmy. Pomoc wymuszoną szantażem. Pierwsze spotkania z prezesem Banku
Zbożowego istotnie utwierdziły go w przekonaniu, że ma do eksploatacji żyłę
złota. Ale uwierzywszy w swoje powodzenie, szantażował nie tylko Dyzmę.
Po przybyciu do stolicy pan Boczek zamieszkał na Pradze u braci Sasinów
i tak się złożyło, że usłyszał rozmowę gospodarzy i poznał wielką tajemnicę.
Grupka trefnych gości w sąsiadującym z jego pakamerą pokoju na piętrze
każdego wieczora piła wódkę i prowadziła szemrane rozmowy. Sprawa
dotyczyła octowni nad Wisłą i była na tyle niezwykła, że chytry cwaniaczek
z Łyskowa postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – wykorzystać to,
co wiedział o przeszłości swojego niegdysiejszego podwładnego, i to, co
podsłuchał o interesach pana Sasina i jego kompanów. A tym samym podwoić
swoje dochody z szantażu.
Witold Sasin, syn właściciela fabryczki, od początku nie czuł sympatii do
grubego sublokatora z prowincji i po kilku tygodniach kazał mu się wynosić
z powrotem „na wieś”.
– Tu jest wielkie miasto, roboty w biurze pan nie znajdziesz... Niech pan
sobie szuka kwatery między swoimi, gdzieś na wiosce, panie starszy.
Ale Boczek nie miał zamiaru łatwo ustąpić, bo przecież zapowiadało mu się
tutaj mieszkanie za darmo, a do tego jeszcze kilka stóweczek miesięcznie za tak
zwaną dyskrecję.
– Zaraz, zaraz, panie Witek, co to znaczy: niech pan sobie szuka kwatery na
wiosce? Czy tak się godzi postępować z człowiekiem?
– Co się ma nie godzić. Reguluj pan za ostatni tydzień i zjeżdżaj pan, bo
pokój będzie potrzebny. – Syn pryncypała był twardy.
– Pokój potrzebny? Firmę pan Witek poszerza, do domu beczułki przenosi.
Panie Witek, dom to dom, a firma to firma... Nie trzeba tak robić, panie Witek.
– Jaka firma?
– Jaka firma? A no ta z ulicy Krzywej, co to ocet produkuje, taki najlepszy
ocet, panie Witek, bardzo dobry ocet, drogi ocet, najlepszy na świecie...
– Pewnie, że najlepszy, czego nie miałby być?
– Bo są różne octy. Takie, co się nimi grzybki zalewa, i takie, co się nimi
wisienki uszlachetnia, wiśnióweczkę robi, a i z miodem taki ocet można wypić,
bo jest bardzo smakowity i na reumatyzm odpowiedni taki ocet, panie Witek...
– Że co?!
– A no to, że ja jak z rodziny jestem i rodzinna tajemnica to dla mnie rzecz
jest święta, ani słówka nikomu, ale wyrzucać na wieś mnie nie można, nie
można...
Młody Sasin spurpurowiał, zacisnął pięści i patrzył z pasją na cienką szyję
Boczka. „Toś ty takie ścierwo, gnoju śmierdzący, już ty cuchniesz trupem i nic
cię nie uratuje...” – pomyślał, ale opanował się i nic nie powiedział. Ale odtąd
cwany i głupi Boczek miał już na Pradze przechlapane.
Następnego dnia nad ranem młody Sasin odstawił beczki ze spirytusem od
aparatury, przystawił pod krany beczki z octem i wykonał inne czynności
zmieniające małą nocną gorzelnię w dużą dzienną octownię. Następnie poszedł
do kantorku, gdzie urzędował ojciec.
– Tato, ten Boczek to świńskie ucho, łobuz, szuja, on nas zakapuje.
– Żeby zakapować, najpierw trzeba coś wiedzieć, synu...
– On wie, tato.
– Co wie?
– Wszystko wie, pogadaj z nim, to sam zobaczysz...
Jeszcze tego samego dnia stary Sasin zagadnął lokatora:
– No jak tam u pana z wyprowadzką, panie starszy? Syn panu mówił, żebyś
pan nowej kwatery sobie poszukał...
– Kwatery szukać? Syn mówił, ale pan nie będzie taki, panie gospodarzu...
Spokojnie tu żyjemy, zgodnie...
– Syn mówił, to mówił, pokój potrzebny, zresztą tylko na dwa tygodnie była
umowa.
– Nie będzie pan taki, panie Sasin – upierał się lokator. – Ja... grób, mogiła
nikomu ani słówka nie pisnę...
– A co masz pan piskać?
– No, że raz ocet, a raz spirytusik w fabryce z urządzenia leci, he, he he...
Panie gospodarzu, nikomu ani słówka, do grobu z rodzinną tajemnicą...
– Co pan bredzisz, panie Boczek, rozum pan postradał?
– Nie, rozum to ja swój mam, mam, panie gospodarzu. I tak sobie
pomyślałem, że ze trzy stóweczki co miesiąc dla takiej firmy nie ubytek, a pomoc
dla bezrobotnego urzędnika państwowego będzie duża. Wspierajmy się
nawzajem, panie gospodarzu, wspierajmy się jak Pan Bóg przykazał... – Boczek
sięgnął do kieszeni i wyjął pomiętą gazetę. – O, widzi pan, panie gospodarzu, tu
monopol ogłasza, że za informację o każdej fabryczce samogonu płaci premię.
Dużą premię płaci... Ale ja jak w rodzinie pomieszkam sobie, jak cztery, no trzy
i pół stóweczki co miesiąc dostanę, to nic nie powiem, jeszcze w gorzelni
pomogę za dodatkowy literek... octu, he, he, he – zaśmiał się chytry sublokator. –
Jak w rodzinie pomogę, panie gospodarzu.
Sasin senior poczuł, że go ręce świerzbią, jak patrzy na tego przybłędę
i słucha podobnej gadki. „Za głupiś, żeby ściągać haracze” – pomyślał
i uśmiechnął się do cwaniaka przyjaźnie.
– Dobra, dobra, panie Boczek, do sołtysa nie pójdziemy, tylko buzia
w kubeł, bo wszyscy stracimy robotę. Może pan mieszkać i co panu się należy,
to pan dostanie, dostanie pan swoje szybko... Jak w rodzinie, panie Boczek –
dodał senior Sasin i uśmiechnął się samymi ustami.
W nocy po załadowaniu na furmankę beczek z „octem” dla firmy
produkującej korniszony i pikle oraz gatunkowe wódki w kantorku szefa odbyła
się narada. Rano trzej młodzi, dobrze zbudowani ludzie czekali przed domem, bo
chcieli zobaczyć i zapamiętać, jak wygląda nowy członek rodziny Sasinów,
który niedawno przyjechał z prowincji.
Kilka dni później, gdy po dużej wódeczce pan Boczek, zataczając się, zdążał
do panny Buckiej, był oczekiwany jednocześnie w bramie na ulicy Krochmalnej
i w bramie na ulicy Krzywej – przez dwie różne bandy... Droga jego wiodła na
ulicę Krzywą przez Krochmalną, ale do Krzywej już nie dotarł.
Jakiś czas później policja wykryła na Pradze tuż nad Wisłą zakamuflowaną
w octowni gorzelnię. W śledztwie wyszła na jaw sprawa morderstwa
związanego z działalnością tej gorzelni. Aresztowano zleceniodawców
i wykonawców mokrej roboty. Dowody były oczywiste i podejrzani przyznali
się do winy. W kołach rządowych wybuchła konsternacja, gdyż niedawno na
podstawie poważnych poszlak skazany za tę właśnie zbrodnię został człowiek
z pierwszych stron gazet, prezes Banku Zbożowego i premier, Nikodem Dyzma.
A ten nawet nie wiedział o tym, że na Pradze była taka fabryka, że jej
właścicielom nie spodobał się jego były pryncypał z Łyskowa oraz że
namolnego i bezczelnego Boczka tego samego wieczora czekała dintojra
T
ROZDZIAŁ V
ym razem samochód zatrzymał się istotnie przed Belwederem. Przybyli
weszli do niewielkiego gabinetu, gdzie w głębokich fotelach siedzieli
generałowie, pułkownicy oraz kilku cywili. Nikodemowi wskazano
fotel tuż przy zajmującym szczyt stołu generale, który w milczeniu przyglądał mu
się długą chwilę.
– Witamy w Wojskowej Patriotycznej Radzie Realnej – powiedział wreszcie
sucho generał. – Wobec tego, że przybył już pan Nikodem Dyzma, proszę
o relację z Rosji agenta Iskrę Cienia.
Nikodem przełknął ślinę i pomyślał: „Aha... czekali, cwaniaki na mnie, to
jednak trzymam ich za pyski”.
Generał zwrócił się ponownie do cywila w sportowym garniturze.
– Więc jest pan pewny, że Sowieci wypowiedzą wojnę Polsce zaraz po
uderzeniu na nasz kraj armii niemieckiej? – zapytał.
– Nie! – odpowiedział twardo agent Cień, jeszcze niedawno komisarz
Kwiejew na Kremlu, a wcześniej znany jako hrabia Bińczycki. – Sowieci nie
wypowiedzą nam wojny. Pojęcie wojny jest określone odpowiednimi
konwencjami. Stalin nie przygotowuje wojny w rozumieniu tych konwencji. Nie
chodzi tu o przyłączenie zdobytego terytorium na warunkach zgodnych
z prawem międzynarodowym. Stalinowi chodzi o fizyczne wyeliminowanie
wiodącej części narodu polskiego. Przygotowane są kazamaty, klasztory, miejsca
na doły, amunicja i brygady morderców. Pragnę jeszcze raz zwrócić uwagę
Wysokiej Rady, że tym razem na wschodzie i zachodzie nie chodzi o wojnę...
Stoimy w obliczu dwóch niszczących sił fizycznych, które należy traktować jako
żywioł, jak zjawiska, których nie można zwyciężyć, a jedynie przyjąć je w taki
sposób, aby spowodowały mniejszy kataklizm, niż to wynika z ich siły
i kierunku przemieszczania.
Hrabia, mówiąc dalej, uniósł do góry kilka spiętych arkuszy.
– Panie prezydencie – powiedział, podając szczupłemu cywilowi w ciemnym
garniturze nieco zmięte i sfatygowane dokumenty, a Nikodem dopiero wtedy
zorientował się, że wśród zebranych jest głowa państwa. – To są ściśle tajne
sowieckie materiały z operacji rozkułaczania Białorusi i budowy Kanału
Białomorskiego. Osobiście byłem świadkiem tych zbrodni. Umysł i moralność
takiego polityka jak pan, panie prezydencie, nie jest w stanie przyjąć bez
niedowierzania i szoku tego, co dzieje się w Związku Radzieckim, a teraz grozi
już bezpośrednio naszemu narodowi. Mimo wszystko wierzyliśmy w jakieś idee
rewolucji, komunizmu, filozofii Lenina... Oświadczam zatem panu prezydentowi
i całej Wojskowej Patriotycznej Radzie Realnej, że nic takiego nie istnieje. a
2
+
b
2
= c
2
to Pitagoras, kanon geometrii. Takim kanonem materializmu, marksizmu,
leninizmu, bolszewizmu jako systemów opierających się na materializmie
powinna być zasada, że ostatnim kryterium każdej teorii jest praktyka... Powinna
być, a nie jest, bo tam nie ma żadnej zasady naukowej, nie ma żadnej teorii.
Miliony tomów propagandowej literatury to bełkot całkowicie oderwany od
rzeczywistości. Prawem całej sowieckiej Rosji są terror i zbrodnia, tylko terror
i tylko zbrodnia.
Hrabia przerwał. Członkowie rady mieli kamienne twarze. Prezydent położył
dłonie na biurku, spuścił głowę, jakby już dojrzał do słuchania w pokorze
zwiastunów apokalipsy.
– Cóż więc mam robić? – zapytał stłumionym głosem, wyraźnie straciwszy
energię, z którą jeszcze niedawno stanowczo sprzeciwiał się zasadniczym
zmianom polityki państwa wobec zbliżającej się wojny.
– Należy zawrzeć pokój z Niemcami na możliwie korzystnych, choć ogólnie
złych, wymuszonych na nas warunkach. Trzeba łudzić, trzeba kłamać
i paktować, paktować, a nie wojować, bo jesteśmy słabi, rozwarstwieni
politycznie i niegotowi... – mówił z naciskiem pułkownik Romanowski, jedyny
tu człowiek, którego Nikodem Dyzma zdążył już poznać.
– Nasi sojusznicy, Anglia i Francja... – zaczął prezydent.
– Nasi sojusznicy się nie liczą – przerwał mu pułkownik. – Wielka Brytania
militarnie nie jest przygotowana do wojny. Anglicy bawią się w dyplomację –
poparcia, potępienia, noty. Szykują do zrzucenia na Niemcy tony ulotek... Ale
nawet gdyby wypowiedzieli Rzeszy wojnę, będą siedzieć za kanałem La
Manche i najwyżej zaczną przygotowywać obronę morską. Oni muszą się
przestraszyć tego, że niemiecki żandarm kopnie w tyłek angielskiego dzieciaka
na samym środku Piccadilly Circus, a królewski pałac Buckingham zostanie
obwieszony swastykami...
– Pan się zapomina, to jest ton histerycznej paniki, a nie relacji wywiadu
wojskowego – podniósł głos prezydent.
– Nie – zaprzeczył pułkownik. – W tej chwili Anglia kryje się za plecami
Polski. Jeżeli Polska zawrze pokój z Niemcami, o który Hitler jeszcze ciągle
usilnie prosi, to Chamberlain i Churchill będą Hitlera mieli na karku już bez
zderzaka, jakim obecnie jest dla nich Polska... Na potwierdzenie każdego
wypowiedzianego tutaj słowa mamy niepodważalne dokumenty wywiadu,
którego obowiązkiem jest ujawnić prawdę, bo naród został oszukany i ogłupiony
kłamstwami
propagandy.
Naród
został
ogłupiony
samobójczym
huraoptymizmem! – podniósł głos pułkownik. – W razie wojny niezależnie od
naszego bohaterstwa i poświęcenia Niemcy za dwa tygodnie będą w Warszawie,
a za trzy tygodnie bolszewicy zajmą Wilno, Lwów i może jeszcze Lublin. Zajmą
i zaczną mordować polską inteligencję.
– Panie prezydencie – do rozmowy ponownie włączył się hrabia – sytuacja
na wschodzie nie może być opanowana działaniami dyplomatycznymi.
Jakiekolwiek skuteczne pakty, umowy i porozumienia ze Stalinem nie są
możliwe. Bolszewicy każdy pakt międzynarodowy w odpowiedniej dla siebie
chwili zerwą, motywując tym, że był on zawarty z wyzyskiwaczami przeciw
własnemu narodowi, a oni postanowili właśnie ten naród wyzwolić. Wszyscy
carowie Rosji łącznie nie wymordowali przez wieki tylu niewinnych chłopów co
Lenin i Stalin przez dwie dekady... Na Białorusi wojsko otacza wsie i pędzi ludzi
prosto do olbrzymich dołów, miasta się wyludniły, dziesiątki tysięcy inteligentów
i robotników spoczywa na dnie Białomorskiego Kanału. Celem stłumienia
buntów chłopskich na Ukrainie specjalnie zorganizowano wielki strategiczny
głód, który przeżyli, panie prezydencie i Wysoka Rado... którzy przeżyli –
powtórzył hrabia – tylko ci, którzy gotowali trupy zmarłych z głodu. Przeżyli
tylko ci, którzy gotowali i jedli ludzkie trupy... – Przez gabinet przeszedł cichy
szmer. – Głód taki trwał dwa lata i był precyzyjnie zorganizowany – ciągnął
dalej straszną relację agent Iskra Cień, czyli hrabia Bińczycki, do niedawna
sowiecki komisarz. – Na olbrzymich obszarach wiejskich przetrząsano wszelkie
zakamarki i poszukiwano ukrytej żywności, nawet owsa i siana. Co znaleziono,
wywożono lub na miejscu niszczono. Przez dwa lata w ten sposób
wymordowano pod partyjnymi nakazami naszego rodaka Stanisława Kosiora
sześć milionów ludzi, a niektóre źródła dowodzą, że nawet piętnaście milionów...
W miastach i wsiach bolszewicka partia powołuje tak zwane stalinowskie trójki,
które wskazują nieposłusznych władzy i skazują ich doraźnie na śmierć lub
prowadzące do śmierci zesłania. Te trójki to przeważnie kryminaliści i analfabeci
z marginesu i dołów społecznych. Skazani to inteligencja, rzemieślnicy
i duchowni... Tu nie chodzi o opór stawiany carowi, który ciemiężył, ale nawet
wtedy posługiwał się wykształconymi sędziami, szanował autorytety, tytuły
naukowe i prawo własności. Tu chodzi o uchronienie narodu od najazdu
żądnych
masowych
morderstw
zwyrodnialców,
którzy
nazywają
się
komunistami, chociaż żadnymi komunistami nie są. Europie nigdy nie śniło się
o takim ludobójstwie, o tak masowej zbrodni, jakiej obecnie doświadcza jej
wschodnia część. Podobne doły w lasach, wody w bagnach i kanałach,
przepaście w tajgach przygotowane są dla przyszłych ofiar z Polski, oficerów,
podoficerów, dziennikarzy, rzemieślników z Wilna, Lwowa, Drohobycza,
Lublina... Stalin zamierza w pierwszym etapie wymordować dwa miliony
Polaków. Pan, panie prezydencie, w to nie wierzy, nie wierzy też Europa, ale to
fakty, których szczegóły poznałem osobiście. To masakra, to zagłada Polski.
Hrabia skończył i zapanowała cisza, którą przerwało bicie jakby na alarm
wielkiego gabinetowego zegara. Uderzenia umilkły i cisza stała się nieznośna.
Czas stanął w miejscu. Bieg historii zawahał się na zwrotnicy dziejów.
Kilkadziesiąt milionów istnień ludzkich, bez świadomości tego, o czym
mówiono w gabinecie polskiego prezydenta, czekało na wyrok śmierci... Albo
wszystko potoczy się zgodnie z wytyczoną przez przeznaczenie drogą, albo
inaczej powieją wichry historii...
Agent Iskra Cień otworzył skórzaną teczkę, po czym mówił dalej.
– Oto tajne dokumenty sowieckie, z których wynika, że Niemcy uderzą na
Polskę w sile jednego miliona doskonale przygotowanych i uzbrojonych
żołnierzy. Przy naszej zażartej obronie i olbrzymich stratach Hitler najdalej po
miesiącu zdobędzie Warszawę. Wówczas Sowieci uderzą od wschodu i zajmą
Polskę do linii Wisły. Takie są założenia wspólnej agresji Rosjan i Niemców na
Polskę. Najeźdźcy z obydwu stron zaczną natychmiast wyludniać nasz kraj
celem jego germanizacji na zachodzie oraz rusyfikacji i bolszewizacji na
wschodzie. Zarówno jedni, jak i drudzy dysponują listami setek tysięcy osób
przeznaczonych do zagłady. Niemcy planują w Polsce budowę niespotykanych
dotychczas w historii świata obozów koncentracyjnych z przemysłowymi
piecami do spalania zwłok ludzkich. Sowieci prowadzą szkolenia morderców na
szeroką skalę. Na Białorusi setki brygad egzekucyjnych NKWD przechodzą
kursy masowego zabijania. Ustawiają rzędy mężczyzn i kobiet na przerzuconych
przez rowy belkach i jednym strzałem z tyłu zabijają od razu kilkoro
nieszczęśników. Przez ile czaszek przejdzie pocisk, tyle ofiar wpada do dołu...
Robią zawody: kto przestrzeli jednym strzałem więcej głów, ten dostaje
dodatkową musztardówkę wódki...
Prezydent uniósł twarz, patrzył w milczeniu przez dłuższą chwilę na
zebranych.
– Wiem, skąd pan przybywa – zwrócił się do hrabiego – więc to wszystko
zapewne najstraszliwsza prawda. Zbliża się zatem sąd ostateczny. To straszne,
ale ja mimo tego nie zaproponuję poddania się Niemcom bez wojny narodowi
pragnącemu walczyć. To przekracza moje możliwości – powiedział głucho, lecz
nieustępliwie prezydent.
Pułkownik Romanowski odsunął krzesło od stołu, a w martwej ciszy, która
zapadła po oświadczeniu głowy państwa, zabrzmiało to jak odgłos huku.
– Jeżeli nie wykonamy politycznego zwrotu, to – oficer podniósł głos, mówił
głośno i dobitnie – po uderzeniu Niemców i Sowietów na Polskę Anglia
i Francja zgodnie z zawartymi sojuszami wypowiedzą Hitlerowi wojnę. Będzie
to jednak wojna zimna. Alianci nie mają uzbrojenia, nie mają odpowiedniego
wojska. Są słabi... Nie zaatakują Niemców nawet na morzach i oceanach. Hitler
i Stalin tymczasem zgodnie z planami germanizacji i bolszewizacji wymordują
naszych oficerów, inteligencję, rzemieślników i duchownych... Następnie, po
roku lub dwóch latach, Hitler ruszy na Związek Radziecki, odbierając mu
„oczyszczone” ziemie polskie i zapuszczając się aż pod Moskwę. Niemcy na
początku wojny będą dysponować olbrzymią i niezwyciężoną armią. Wówczas
Stalin zwróci się o pomoc do drżących coraz bardziej przed potęgą Hitlera
Anglików. Powstanie nowy sojusz, w wyniku którego nie w Blitzkriegu, ale
w wyniszczającej wojnie pozycyjnej najprawdopodobniej Niemcy poniosą
klęskę. Zabraknie im ludzi, walczyć będą dzieci i starcy... Wiadomo natomiast,
że Rosjanom ludzi nie zabraknie. Wciąż nowe dywizje armii Stalina, dozbrajane
przez Amerykę, będą nie do pobicia... Gdy zwycięstwo aliantów będzie pewne,
nastąpi podział łupów. Stalin nie sięgnie po Belgię, Holandię czy Włochy.
Dostanie Litwę, Estonię, Łotwę, Słowację, Czechy, może Bułgarię i Rumunię.
Polskę otrzyma na pewno, po wszystkie czasy, i w ten sposób Polska na zawsze
przestanie istnieć... Ale celem strategicznym całego ciągu działań Hitlera nie jest
zdobycie Polski, tylko zdobycie wielkiej Rosji. I jeżeli Polska podpisze
z Hitlerem odpowiedni układ i udostępni mu drogę na Rosję, nie pozostanie
całkowicie wolna, ale będzie ocalona. Gramy o istnienie, panie prezydencie...
O istnienie! O wszystko!
Prezydent przygryzł usta, patrzył na blat stołu. Po chwili zabrał głos,
a osaczony przez generalicję, starał się zachować resztki patosu.
– Rozwinęliśmy szeroko sztandary i już wyruszyliśmy do boju, do boju
o istotnie o istnienie! Do boju o wszystko! Nie mogę zwinąć tych sztandarów
i rzucić Niemcom orłów pod nogi... Nie mogę...
Na te słowa pułkownik Romanowski uniósł do góry biało-czerwony
proporczyk, który miał przed sobą.
– Te rozwinięte szeroko sztandary zasłoniły panu pole bitwy, panie
prezydencie. To strategiczny błąd, katastrofalny błąd. Sztandary trzeba zwinąć,
orkiestra natychmiast musi zamilknąć, przerwać hymn, a do akcji bez chwili
zwłoki po cichu muszą wkroczyć szpiedzy i dyplomaci... Szpiedzy... po cichu...
– powtórzył tonem rozkazu.
Znów zapadła długa cisza i ponownie przerwał ją prezydent.
– W tej sytuacji mogę tylko zrezygnować z urzędu – powiedział z głęboką
rozwagą. – Rozumiem tragizm sytuacji, ale zdrada narodu poprzez ustępstwa
znienawidzonym Niemcom i zdrada sojuszników po prostu nie mieści mi się
w głowie, ja tego zrobić nie potrafię. Wojskowa Patriotyczna Realna Rada
przejęła władzę, więc w tej strasznej chwili bierze odpowiedzialność za kraj.
Rozumiem katastrofalną sytuację po ujawnieniu przez wywiad przygotowań
Sowietów do zadania nam ciosu w plecy, widzę podobnie jak panowie
oficerowie zagładę w wojnie na dwóch frontach z gigantami zła, zatem nie
stawiam oporu i dobrowolnie składam rezygnację z urzędu Prezydenta
Rzeczypospolitej Polskiej. Składam ją na ręce Wojskowej Patriotycznej Rady
Realnej – powiedział pochylony i nagle jakby postarzały pierwszy obywatel
państwa polskiego.
Prowadzący spotkanie generał Orlicz wstał.
– W tej sytuacji Wojskowa Patriotyczna Rada Realna ogłasza w całym kraju
stan wyjątkowy i przyjmuje rezygnację pana prezydenta. Jednocześnie
rekomenduje na stanowisko głowy państwa polskiego Nikodema Dyzmę,
oczyszczonego z wszelkich sfabrykowanych przez opozycję zarzutów byłego
prezesa Polskiego Banku Zbożowego i byłego premiera. Z uwagi na stan
wyjątkowy prezydent obejmie swój urząd natychmiast z pominięciem wyborów
powszechnych do czasu możliwości ich przeprowadzenia. – Tu generał ogarnął
spojrzeniem zebranych. – Kto jest za powyższym, niech podniesie rękę. Głosują
tylko członkowie Wojskowej Patriotycznej Rady Realnej.
Wszyscy oficerowie i cywile oprócz byłego już prezydenta i Nikodema
Dyzmy unieśli dłonie do góry. Wówczas generał zwrócił się do Dyzmy tymi
słowy:
– Czy pan prezydent wystąpi z orędziem do narodu i ogłosi zamiar
podpisania układu pokojowego z Niemcami? Czy pan wystąpi z apelem do
rodaków o rozwagę i zaniechanie z góry przegranej wojny?
Ten wyciągnął szyję, przekrzywił głowę i tak trwał dłuższą chwilę. Cisza się
przedłużała.
– Jak nie można inaczej, to pewnie, że tak – powiedział wreszcie, podejmując
w ten sposób pierwszą decyzję na stanowisku Prezydenta Rzeczypospolitej
Polskiej. Słowa te członkowie Wojskowej Patriotycznej Rady Realnej przyjęli
krótkimi oklaskami. Były prezydent wstał, kiwnął zebranym głową i opuścił
posiedzenie. Pozostali powstali z miejsc. Gdy zdymisjonowany dygnitarz
wyszedł, generał Orlicz pogratulował Nikodemowi Dymie objęcia najwyższego
w państwie stanowiska, po czym zrobili to wszyscy członkowie rady.
Otworzono butelkę szampana i wzniesiono toast za pomyślność nowych rządów,
po czym niezwykle krótka i skromna, zaimprowizowana uroczystość zakończyła
się i rada przystąpiła do dalszych obrad.
U
Rozdział VI
stępujący prezydent już kilka dni temu opuścił Belweder. Nowy,
mianowany przez armię dyrektor generalny gabinetu wraz
z ochmistrzem Belwederu oprowadzał obecnego prezydenta po jego
siedzibie. Nikodem Dyzma myślał jednak o czym innym, powoli i z wielkimi
oporami docierała do niego niezwykła prawda. Był to przecież już inny Nikodem
Dyzma niż ten, którego znamy z jego przypadkowej kariery, kiedy los
zasypywał go ciągiem zdarzeń tak niebywale szczęśliwych. W więziennej celi
profesor Kordian Seweryn Rawa Michalewski często do niego powiadał te
słowa: „Nie wierz, Nikodemie, w taką drabinę, która nie ma na górze ostatniego
szczebla. Szczęście to przewrotna dziwka, nie wierz w takie szczęście, które
zapomina za łaskę losu wystawiać swoim wybrańcom rachunek i naliczyć
procenty... Rachunku takiego musisz spodziewać się w każdej chwili... W każdej
chwili, drogi Nikodemie”.
Tym razem Nikodem Dyzma nie z Kunickim miał do czynienia.
„Potrzebujemy pańskiej kociej zwinności w skakaniu po dachach”, „wsadzimy
pana na ołtarz, a jak będzie trzeba, to i na czołg albo po cichu ukatrupimy...”.
Słyszał ciągle wypowiedziane dziwnym szeptem słowa specoficera, którego
polecenia on, prezydent państwa, będzie musiał natychmiast wykonywać...
Dziwne, ale do niedawna Nikodem – drobny cwaniak z Łyskowa, a potem
cwany wyga z Warszawy – nie wiedział, ile będzie zarabiać na swoim
stanowisku, dotąd bowiem go to nie interesowało. Podczas posiedzenia
Wojskowej Patriotycznej Rady Realnej zdał sobie sprawę z tego, o co tym razem
chodzi naprawdę – o ratowanie kraju, Warszawy, Grodna, Poznania, Łyskowa
przed obrzuceniem bombami, pożogą i zrównaniem z ziemią całej Polski, o to,
aby bolszewicy nie zapełnili olbrzymich dołów ciałami pomordowanych
bestialsko Polaków, nauczycieli, oficerów, urzędników... O to, by nie rozkradli
sklepów, magazynów, kościołów, by Polska pozostała na mapie świata... I on,
Nikodem Dyzma, został w to wplątany gdzieś na samej górze zdarzeń... Chyba
nie jest więc ważne, że tu jeden salon jest bardziej złocony od drugiego i że być
może on każdego miesiąca dostanie górę pieniędzy, za które przyjdzie mu
zapłacić w każdej chwili... Gdy został sam w swoich prezydenckich
apartamentach, podszedł do baru i otworzył go. Było tam bardzo dużo pięknie
podświetlonych kolorowych butelek. Znalazł białą z czystą wódką. Nalał trunku
do połowy dużej kryształowej czarki i wypił powoli, jak ciepłą herbatę.
Rozbiegane myśli uspokoiły się nieco. Nie czuł żadnej radości. Przez sekundę
pomyślał o Koborowie, w którym było mu tak dobrze. Uznał, że siedząc
w złoconym skórzanym fotelu z kryształową czarką dobrej wódki w ręce, czuje
się gorzej niż wtedy, gdy pierwszy raz usiadł w chłodnej więziennej celi na
drewnianym zydlu i w głowie miał kompletną pustkę. Wtedy zawalił mu się
świat: stracił wolność, dostatek i wielkie znaczenie. Jednak w więzieniu niczego
nie musiał. Niczego nie musiał! W celi czuł, że pierwszy raz w życiu nic nie jest
zmuszony robić i niczego nie musi się obawiać, o nic zabiegać, o nic się
martwić... Teraz w pełnych złoceń salonach wyraźnie odczuwał jakby ból, jakiś
dyskomfort i uciążliwość tego, że skończyła się laba i spokój, taki prawdziwy
głęboki spokój za zamkniętymi drzwiami.
Gdy zapadł wyrok i on, wybraniec losu i szczęściarz Nikodem Dyzma,
znalazł się za kratami, miotały nim mieszane uczucia. A jednak daleko mu było
wtenczas do rozpaczy.
Od pierwszego spotkania w salonach Hotelu Europejskiego ze swoim
dobroczyńcą Leonem Kunickim czuł się tak, jakby przygniatał go ciężki
betonowy strop, który wcześniej czy później na niego runie i być może zmiażdży
go zupełnie. W pierwszych dniach więziennego życia myślał, że to się właśnie
dokonało, a on żyje nadal, nie jest głodny, łóżko ma wygodniejsze niż to
składane u Barcików na ulicy Łuckiej i co chyba najważniejsze – nie musi żyć
w napięciu przez ten cholerny Oxford, którego w ogóle nie umiał sobie nawet
wyobrazić, choć miał go rzekomo ukończyć. A Nina? No właśnie, Nina... Nigdy
o niej nie myślał jak o kimś bliskim, tylko jak o hrabiance z innego świata, która
nagle się pojawiła w jego życiu i równie nagle zniknęła. Zawsze wydawało mu
się, że ona tylko udaje tę wielką miłość przed samą sobą... Często nie rozumiał,
co mówiła, i te jej zdziwione oczy, gdy on coś po swojemu powiedział. Nie
podobała jej się jego mandolina, nie podobało jej się, kiedy opowiadał cokolwiek
ze swojego prawdziwego życia, co nie było od początku do końca zmyślone...
Inaczej patrzyła na niego, a inaczej na tego przybłędę Hella, który nie wiadomo
skąd się zjawił, i to widzieli wszyscy. Hrabianka, ale baba młoda, zdrowa
i wyposzczona, bo Kunicki był staruch i nie do tych rzeczy... On, Nikodem, to
bardzo lubił, a jeszcze bardziej z taką elegancką kobitką. Kiedyś nawet myślał,
że one tego chyba w ogóle nie robią... No i on był ważniejszy niż wszyscy jej
kuzyni i hrabiowie do kupy wzięci, a i Koborowo potrafił dla niej odebrać
Kunickiemu. Ale za tym przybłędą Hellem wodziła oczami i jakby ciągle czekała
na jego pojawienie się i to w czasie, gdy szykowała się do ślubu z Nikodemem.
Zły był tylko, gdy dowiedział się, że więzienną celę będzie dzielić z jakimś
uczonym. Znowu będzie musiał słuchać zagranicznych wyrazów i zgadywać, co
one znaczą. Najlepiej niech sobie gada taki profesor, a on odzywać się nie ma
zamiaru.
Gdy go klawisz wprowadził po raz pierwszy do ciupy, w której miał
przesiedzieć pięć lat, profesor na dolnej koi czytał książkę. Przerwał lekturę,
usiadł na łóżku i przedstawił się bez podawania ręki.
– Kordian Seweryn Rawa Michalewski. Wiele o panu słyszałem. Jeżeli
w czymś będę mógł dopomóc, służę uprzejmie, bo jestem już tu zadomowiony –
zadeklarował dobrą wolę postawny szpakowaty mężczyzna i powrócił do swojej
książki. Przez pierwsze dwa dni przeważnie czytał, był cichy i pełen ledwo
uchwytnych życzliwych gestów. Poza tym jakby go nie było. Nikodem
próbował czytać gazety, z trudem rozwiązał dwie krzyżówki i szczerze zaczął
pragnąć, aby powściągliwy w mowie towarzysz zaczął wreszcie coś mówić.
Któregoś dnia zjawił się w więzieniu adwokat pięknej Niny – jego pani
małżonki. Mimo że Nikodem miał coraz większe wątpliwości co do
prawdziwych uczuć pięknej żony, grom z jasnego nieba albo deszcz padający
z dołu do góry nie wprawiłby go w większe osłupienie niż sprawa, z którą
przybywał znany warszawski prawnik cywilista. Okazało się bowiem, że piękna
Nineczka wystąpiła przeciwko niemu na drogę sadową z pozwem o rozwód...
– Czyś pan oszalał?! To chyba następna sztuczka tego gangstera
Terkowskiego i jego szajki! Nina chce ze mną rozwodu?! – zdezorientowany
wyskoczył z wrzaskiem na mecenasa, gdy ten tylko zdążył wyłożyć mu cel
swojej wizyty.
– Niech pan łaskawie się opanuje, oto pozew podpisany przez panią hrabinę
Ninę Ponimirską.
– Nie! Ja tego nawet nie przeczytam, niech żona przyjdzie tu osobiście albo
napisze do mnie list.
– Pani hrabina do więzienia nie przyjdzie i listu do pana nie napisze. Sprawa
jest już w sądzie i jej przebieg będzie wyłącznie formalny, wyłącznie formalny –
powtórzył mecenas. – Pani hrabina nie życzy sobie żadnych listów od
szanownego pana i nie przewiduje z panem rozmowy – wyrecytował z kamienną
twarzą prawnik osłupiałemu szczęściarzowi, którego opuściło szczęście.
Nikodem Dyzma skamieniał. Czy to możliwe? Czyżby jego dalekie
podejrzenia sprawdziły się szybciej, niż przypuszczał? Przecież Nina zakochała
się w nim od razu, jak tylko pojawił się w Koborowie. Jakie ona miała oczy, gdy
na niego patrzyła... Kokietowała go, czytała mu Londona, gdy udawał, że
choruje. A ich noce... Nawet Mańka z ulicy Łuckiej nie była taka i nie robiła
takich rzeczy... Nie krzyczała takim głosem „Niku... Niku... ach, ach... kochany,
najdroższy, jeszcze, jeszcze!”. Nie, to niemożliwe, żeby Nina przestała go
kochać tak nagle! A jeżeli tak, to została do tego przymuszona ze względów
politycznych, na pewno politycznych... Nikodem nagle przestał ufać wszystkim
swoim wątpliwościom i stał się dziwnie przekonany, że ten wniosek o rozwód to
jakieś nieporozumienie.
– O nie, panie szanowny, nie będzie żadnego rozwodu! Nina tu musi przyjść
i wyjaśnić mi wszystko. Na dobre i złe przysięgała! Ona tu musi przyjść, niech
pan to zabiera, ja niczego nie podpiszę, nie podpiszę! – niemal krzyczał
wytrącony z równowagi, a przed oczami przesuwał mu się film z jego ukochaną
Nineczką w roli głównej... „Niku, twoja Nineczka to, twoja Nineczka tamto...”
Ale co się działo z jego Nineczką po skandalu, który wybuchł tak nagle
i niespodziewanie, tego Nikodem nie wiedział.
Początkowo Nineczka była przekonana, że aresztowanie Nika to
nieporozumienie i pomyłka, potem uwzględniwszy wnioski z licznych rozmów
z przerażonymi przyjaciółmi męża, którzy w trybie błyskawicznym tracili
lukratywne posady, doszła do wniosku, że to polityczny zamach stanu, zamach
bezwzględnych karierowiczów na jej Nika, jej genialnego małżonka. Z czasem
jednak, powoli, ale nieustannie, przychodziły refleksje. Część prasy trąbiła, że
człowiek okrzyczany geniuszem i zbawcą ojczyzny był niedouczonym,
chamowatym parweniuszem i niczym więcej. Na pierwszych stronach gazet
pokazały się zdjęcia i rysunki Nikodema Dyzmy, męża stanu i zbawcy ojczyzny,
z gitarą w ręku... Obok drukowano teksty szmirowatych piosenek, jakie ów
genialny ekonomista i polityk wyśpiewywał, akompaniując sobie na tym
nieszczęsnym instrumencie w barze robotniczym „Pod Słoniem” na ulicy
Pańskiej, za pięć złotych i ciepłą kolacje. Właśnie ten artykuł o „genialnym
polityku i mandolinie” wzbudził pierwsze wątpliwości hrabianki Ponimirskiej.
Przypomniała sobie, jak Niko przedkładał ów instrument rodem z gminu nad
fortepian. Potem przypominała sobie różne powiedzenia i zwroty małżonka,
którymi była zaskoczona i których prostactwo jako zaślepiona miłością kobieta
kładła na karb oryginalnego sposobu bycia człowieka tak silnego, że nie
potrzebował się liczyć z niczym i nikim. I to straszne przemówienie do
pracowników
administracji
majątku
w
Koborowie,
kiedy
został
jej
plenipotentem... A ja zapowiadam, że cackać się nie będę... Bo ja to tak wszystko
trzymam za pysk... U mnie musi się tyrać, bo za próżniactwo forsy dawać nie myślę...
Zrozumiano? I o tym złodziejstwie do ludzi uczciwych, z wyższym
wykształceniem, bez żadnego powodu... Wtedy tu i tam zwracano jej dyskretnie
uwagę na grubiaństwo i często po prostu zwyczajne chamstwo męża, ale ona
przez długi czas, zrozpaczona beznadziejnym małżeństwem z Kunickim, była
swoim Nikiem zauroczona i nie chciała u niego widzieć prymitywnego
zachowania.
Refleksje i podszepty znajomych nie spowodowałyby jednak tak szybko
spustoszenia w uczuciach Nineczki do Nika, gdyby nie... no właśnie – gdyby nie
przystojny, tajemniczy, bogaty i egzotyczny wielbiciel, arystokrata oraz wielki
światowiec Oskar Hell. Swego czasu jej Niko obszedł się z nim w sposób
podstępny i podły, o czym ona dowiedziała się dopiero teraz...
I oto osiągnąwszy najwyższy możliwy szczebel kariery, były przybłęda
i bezrobotny z Łyskowa Nikodem Dyzma siedział w prezydenckim fotelu,
patrzył na czerwone płomienie pełzające po głowniach pachnącego drewna
w granitowym kominku i świadomy sytuacji, w jakiej się znalazł, myślał o tym,
jakby to dobrze było odsiedzieć w więzieniu zapewne skrócony wyrok
i otworzyć sobie za pieniądze, których miał sporo na koncie, na przykład taki
wielki, trzypiętrowy sklep ze wszystkim, jakich kilka widział w Warszawie.
Albo lepiej restaurację z pięknymi kobietami do tańca i wielkiej zabawy, w jakiej
z pułkownikiem Waredą puszczał nocami grube tysiące złotóweczek... Niestety,
jednak jego przewrotny los znowu podał mu pokera z ręki i teraz miał do
dyspozycji cały prezydencki Belweder, a jutro czy pojutrze będzie musiał przez
radio przemówić na cały kraj i powiedzieć milionom ludzi to, co jest podobno
konieczne, ale czego ci ludzie nie chcą słyszeć... A aby być tak wielkim, musiał
ograbić z całego majątku swojego dobroczyńcę Leona Kunickiego, kazać policji
pobić Mańkę, wyrzucić z posad wielu ludzi, którzy nie chcieli wykonywać jego
głupich poleceń, bo wiedzieli, że są bezmyślne i złe... W więziennej celi jego
towarzysz profesor Kordian Seweryn Rawa Michalewski często powtarzał, że
kto się znajdzie na wysokim stołku, musi uważać na to, co mówi, bo jeżeli nawet
mu się przyśni jakieś draństwo, zaraz znajdą się tacy, którzy „zgodnie z prawem”
usłużnie to dla niego uczynią. „Władza to straszna rzecz, panie Nikodemie,
dlatego każdy, kto chce być uczciwym człowiekiem, powinien się jej wystrzegać
jak ognia...” Więc co teraz będzie? Po co jemu to wszystko... Mańkę trzeba by
może odnaleźć i dać jej na ten sklep z papierosami i szarym mydłem. A Kunicki?
Kunicki by się bardzo przydał właśnie teraz, bo jego pomysły... Tylko jak go
udobruchać za taką straszną krzywdę?
Nikodem Dyzma, prezydent Rzeczypospolitej, marzył do późnej nocy o celi
w więzieniu, gdzie miał wszystko, co było mu potrzebne, i nie musiał się o nic
starać i niczym przejmować. Roił sobie też o restauracji z prawdziwymi damami
do tańca, którą na pewno miałby już niedługo, aż wreszcie, niepewny jutra
i zdezorientowany, położył się spać w królewskim łożu, które przygotował mu
kamerdyner czy jakoś inaczej zwany służący.
Rano dostarczono prezydentowi gazety.
„BEZKRWAWY PUCZ W WARSZAWIE!!!”,
„BYŁY AS EKONOMISTA NIKODEM DYZMA
NOWYM PREZYDENTEM POLSKI”,
„NIESPODZIEWANA ABDYKACJA GŁOWY PAŃSTWA!” -
krzyczały nagłówki brukowych szmatławców i poważnych, renomowanych
tygodników. Nikodem przeczytał wszystkie i zabrał się do czytania całych
artykułów, ale znużony, wkrótce tego zaprzestał, zmiął gazety, wrzucił je do
ozdobnego kosza, pewnie na śmieci, i poczuł, że jest głodny.
Wieczorem przeglądał poufne biuletyny rządowe i natrafił na notatkę, która
go szczególnie zainteresowała. Pismo informowało, że zbiegły z Polski znany
posiadacz ziemski prowadzi z dużym powodzeniem w Rumunii i na Węgrzech
firmę zaopatrującą w żywność armie tych krajów. Osobnik ten, postawiony
w Rumunii przed sądem za rzekome nadużycia, wykazał, że oskarżenia były
niesłuszne i procesy wygrał, otrzymując znaczne odszkodowania.
Następnego dnia prezydent poprosił do Belwederu ministrów spraw
zagranicznych i spraw wewnętrznych, a później długo rozmawiał z ministrem
wojny. Wkrótce też polskie służby specjalne odnalazły za granicą Leona
Kunickiego, który po zaopatrzeniu go w list żelazny od prezydenta przybył na
poufne rozmowy do kraju.
Zaproszony gość już pół godziny czekał w jednym z salonów Belwederu na
doprowadzenie przed oblicze głowy państwa. Myślami starszego pana miotały
demony. Kunicki był pełen niepokoju. Cóż teraz może mu powiedzieć ten
straszny i tak niezwykle przebiegły człowiek... Człowiek, któremu on zaufał
i który obrabował go z całego mienia, zabrał mu żonę oraz godność i wyrzucił
jak złodzieja z kraju...
Wysoki prezydencki urzędnik poprosił wreszcie niezwykłego interesanta
przez oblicze głowy państwa. Kunicki wszedł do gabinetu z duszą na ramieniu,
bał się bowiem, że gdy zobaczy swojego tyrana i kata, stanie się coś strasznego.
Dyzma też szczerze obawiał się tego spotkania.
Kunicki wszedł do gabinetu i gdy zobaczył Nikodema Dyzmę za
prezydenckim burkiem, zbladł i zaczęły mu się trząść ręce. Długo panowała
cisza.
– Panie Kunicki – przerwał ją w końcu prezydent – znalazłem pana
w Budapeszcie, dałem panu list żelazny i ściągnąłem tutaj, bo wtedy nam się
spieszyło... To była sprawa państwowa, sprawa wywiadu, na których się pan nie
znasz i nawet pan nie przypuszczasz, o co byłeś podejrzany. Musieliśmy wysłać
pana za granicę i tam obserwować. Okazało się, że to była prowokacja, obcy
wywiad, szpiedzy wyprowadzili nas w pole, a pan byłeś niewinny.
W szpiegostwie różne rzeczy się dzieją... Nie takie, panie Kunicki, nie takie... –
łgał bez zająknienia prezydent Polski i były plenipotent Kunickiego. – Teraz
porozmawiamy o sytuacji w kraju i odszkodowaniach, o wielkich korzyściach,
o gratyfikacjach dla pana za tamte niekorzystne interesy.
Ciągle stojący obok swojego fotela Kunicki wyciągnął szyję, przekręcił
głowę i przyglądał się niegdysiejszemu swojemu panu Nikodemowi kochanemu,
czujnie patrzył jak lis na zwierzę, które jest nie tylko znacznie większe, ale
i znacznie szybsze, tyle że nażarte do syta, więc chyba nie zaatakuje... Kunicki
nie wiedział, czy został zwabiony w pułapkę czy wyprowadzony na dostatnie
żerowisko. Jego instynkt podpowiadał mu, że tu gdzieś blisko jest złoto, żyła
dużych pieniędzy, ale królowi złotemu, kochanemu panu Nikodemowi, już nie
wierzył. „Po co on mnie tu ściągnął? Co tu się będzie dziać, panie święty? Może
naprawdę ten potężny człowiek ograbił go, bo wymagała tego polityka...
A z polityką nikt nie wygrał... Tylko co Koborowo i Nina, jego żona, miały
wspólnego ze szpiegami i tym wszystkim, co takie przewrotne i niezrozumiałe.
A może Nina też była szpiegiem? Że też on się tego od razu nie domyślił! Ona
cały czas była dziwna... On, spryciarz, ale i stary głupiec, ożenił się z kobietą,
która kto wie kim była. Ale to było dawno... A czego teraz może chcieć od niego
ten człowiek, któremu on zaufał i który go ograbił... A może musiał, bo szpiedzy
zawsze coś muszą... Drugi raz on się temu perfidnemu draniowi wyprowadzić
w pole nie da, na pewno nie! Ale on, panie święty, coś powiedział o wielkich
korzyściach, o godziwym odszkodowaniu, gratyfikacjach, panie święty, za
wszystko, a teraz jest prezydentem państwa... No to niech mówi, niech mówi,
zobaczymy, co powie...”. – Wiele gorączkowych myśli przetaczało się przez
głowę Kunickiego, niegdysiejszego magnata, a obecnie człowieka o niepewnej
kondycji.
Prezydent Dyzma rozsiadł się tymczasem wygodnie w fotelu, bębnił palcami
po biurku i ciągnął dalej swe łgarstwa.
– Panie Kunicki, pan jesteś człowiekiem pracowitym, sprytnym i masz pan
szczęście. Jakbyś pan wiedział, jakie się chmury nad panem zbierały, to byś pan
mnie w rękę pocałował. Za panem w świat pojechali agenci wywiadu i to jeszcze
jacy, ho, ho! A ja cały czas pana obserwowałem osobiście, chroniłem i gdzie
mogłem, pomagałem. Nieczęsto, bo pan radziłeś sobie dobrze, ale pomagałem.
No, siadaj pan, panie, panie Leonie – Dyzma użył imienia Kunickiego, czego
nigdy nie robił – bo jak się pan dowie, po co pana wezwałem, to się pan
przewróci i zrobi sobie krzywdę albo padnie na atak serca, a szkoda by było, bo
przed panem wielkie pieniądze, wielkie pieniądze, panie Kunicki... –
przystępował powoli do rzeczy prezydent.
Kunicki ciągle nie spuszczał z oczu najważniejszej urzędowej osoby
w państwie albo oszusta lub szpiega. Nie był go wcale pewny, ale usiadł
ostrożnie na brzegu fotela. Wzmianka o wielkich pieniądzach go zelektryzowała,
choć czujny był nadal.
– Pan, panie Kunicki, w Rumunii i na Węgrzech zaopatrywał wojsko
i znowu zbił pan na tym wielka forsę...
– Uczciwie! Uczciwie! Ja nie dam sobie niczego wmówić... ja, ja... –
przerwał prezydentowi gość.
– Wiem, wiem, uczciwie i... nieuczciwie... były tam takie różne, panie, tego,
ale nie o to chodzi, panie Kunicki. Ja po starej znajomości i żeby panu
wynagrodzić krzywdę, bo przyznaję, że z tym Koborowem to była krzywda,
mogę panu powierzyć... mogę panu dać... No, zgadnij pan, co mogę panu dać? –
Nikodem Dyzma przerwał i przyglądał się bystro Kunickiemu, który wiercił się
na rogu fotela i to mrużył, to rozszerzał rozbiegane oczka.
– Mogę panu dać... mogę panu dać koncesję, wie pan na co?
Kunicki czekał, ale w końcu napiętym ze zdenerwowania głosem zapytał:
– Skąd ja, prosty człowiek, mogę wiedzieć, jak pan prezydent zechce mi
łaskawie i uczciwie zapłacić za mój cały majątek za... panie święty...
Prezydent Dyzma uderzył lekko dłonią w stół i Kunicki zamilkł.
– Ja panu mogę dać wyłączną koncesję na zaopatrywanie całej armii polskiej,
całej armii w żywność, mundury, materiały budowlane, konie, paszę, paliwo,
wszystko oprócz broni... Ja panu mogę dać koncesję na wyprzedaż majątku
Wojska Polskiego po powszechnej demobilizacji, którą przewidujemy wobec
zamierzonej neutralności Polski w tej wojnie, rozumiesz pan?!
Kunicki siedział w miejscu i nie ruszał się, dopiero po chwili zamrugał
oczami, wyciągnął szyję jeszcze bardziej do przodu i zapytał, jakby nie dosłyszał
tego, co było powiedziane:
– Hę? Proszę?... Że co? Panie prezydencie?
– Doceniając pana talenty i tytułem zadośćuczynienia za pana ofiarność
i oddanie kiedyś Koborowa dla dobra publicznego, mogę dać panu wyłączną
koncesję na zaopatrywanie armii polskiej w kraju i podczas zamierzonej
ewakuacji za granicą, rozumiesz pan? – powtórzył Nikodem Dyzma.
Kunicki wstał powoli z miejsca, zrobił dwa kroki w kierunku prezydenta
i stanął osłupiały. Powieki mu drgały. Wyglądał tak, jakby nie wiedział, co ma
z sobą uczynić.
– Panie Nikodemie, królu złoty, to znaczy przepraszam, panie prezydencie,
powiada pan: wyłączną koncesję na zaopatrzenie całej armii, całej polskiej armii,
polskiego wojska?
– Tak, całej armii, polskiego wojska...
– Panie prezydencie, to aby na serio? Aby nie żart jakiś, żeby ośmieszyć
skromnego człowieka, który na polityce się nie zna, ale gospodarzem
i handlowcem jest dobrym, panie święty?
– Dobrze pan słyszy. Chodzi o koncesję na zaopatrywanie całej armii
polskiej, koncesję wyłączną, natychmiast po podpisaniu umowy z rządem, która
jest już przygotowana. Dotychczasowe agendy przejmie pan na kredyt,
magazyny, bocznice kolejowe, tory, statki morskie, kilka samolotów
dostawczych... Spłaci pan później...
Kunicki zrobił kilka drobnych kroczków do tyłu w kierunku swojego fotela
i ostrożnie w nim usiadł. Siedział i przyglądał się chwilę prezydentowi
w wielkim skupieniu. Małe kropelki potu wystąpiły mu na czoło i wytarł je
chustką. Nagły skurcz przebiegł po jego twarzy, jakby uprzytomnił sobie coś
bardzo ważnego, o czym karygodnie zapomniał.
– Królu złoty, panie Nikodemie kochany, to znaczy przepraszam,
przepraszam bardzo, wielce szanowny panie prezydencie, w kwestii pańskiego
udziału, no, pańskich gratyfikacji, to ja rozumiem, że pan rozumie, że ja
rozumiem, że powinny być... – Kunicki rozejrzał się po gabinecie i zniżył głos. –
Określi je łaskawie pan sam osobiście, powiedzmy w wysokości trzy, a nawet
cztery od sta do banku w Szwajcarii. Cztery od sta, od każdej transakcji, aby to
nie będzie za mało, królu złoty, to znaczy panie prezydencie szanowny? Cztery
od sta albo jeszcze trochę...
Pan Nikodem kochany, król złoty, uderzył ręką w stół i Kunicki zamilkł.
Patrzył wystraszony na prezydenta, nie wiedząc, co się stało, nie mogło to
bowiem być przecież za mało, bo już było na granicy wszelkich możliwości.
Chwilę trwała głucha cisza.
– Panie Kunicki. Panie Kunicki – powtórzył Nikodem Dyzma. – Tu nie
prywata, tu są sprawy, o jakich panu się nigdy nie śniło, panu i mnie... Pan wie,
jaka jest stawka? Trzeba ratować Polskę. Ratować! Trzeba ratować kobiety
i dzieci od zagłady we własnych domach i na ulicach miast, trzeba ratować
mężczyzn od zagłady na frontach w walce z dziesięciokrotnie, ba,
dwudziestokrotnie silniejszymi armiami wrogów... Pan może zarobić, pan
powinien zarobić, bo to będzie pańska praca. Ja nie! Mnie na tym zarabiać nie
wolno! Nie wolno! Ja muszę ratować kraj, rozumie pan, panie Kunicki?! Będzie
pan w sposób uczciwy zaopatrywać wojsko, w sposób uczciwy, rozumie pan!
W najlepsze produkty, surowce i materiały. O żadnych gratyfikacjach,
procentach czy czymkolwiek podobnym dla kogokolwiek nie ma i nie będzie
mowy, nigdy! To jest warunek propozycji. Rozumie pan, panie Kunicki?!
Kunicki zerwał się z fotela i skłonił nisko, z powagą, jakby z nagle nabytą
wielką godnością i prawdziwym szacunkiem.
K
ROZDZIAŁ VII
ilka dni później w Belwederze odbyła się narada, która miała
wszystkie klauzule najwyższej tajności. O tym spotkaniu nie wiedział
rząd, nie wiedział minister spraw wewnętrznych ani minister wojny.
To była poufna narada, która formalnie nigdy się nie odbyła. Przewodniczył jej
sam prezydent, obecni byli: odwołany z przymusowej emigracji były magnat
Leon Kunicki, były asystent prezesa Polskiego Banku Zbożowego Zygmunt
Krzepicki i urlopowany na tę okoliczność z więzienia profesor Kordian Seweryn
Rawa Michalewski oraz sztabowy pułkownik Wojska Polskiego Wacław
Wareda.
– Panowie, los Polski jest w naszych rękach, nie w sejmie ani w rządowych
ławach, tylko jak tu siedzimy: w naszych rękach. Nowy minister spraw
zagranicznych rozpoczął ściśle tajne rozmowy z Ribbentropem. Jeszcze dzisiaj
podpiszę odpowiednie protokoły i projekty porozumienia opracowane przez
Wojskową Patriotyczną Radę Realną, ale zdanie prezydenta Polski na wszystkie
kwestie wypracujemy właśnie my teraz. Wiecie, o co chodzi, no nie? Więc
gadajcie i fertig... – zagaił krótko po swojemu prezydent.
Kunicki wytarł pot z czoła. Jeszcze przed kilkoma dniami był przestępcą
i oszustem, wyrzuconym z kraju banitą, a teraz miał doradzać prezydentowi
w najwyższej wagi sprawach państwowych... Patrzył chytrymi rozbieganymi
oczkami i na razie milczał. Zdążył już obliczyć zapowiadające się olbrzymie
dochody z procentów od sum związanych z zaopatrywaniem armii polskiej
i nieprzebrane krocie, jakie można było zyskać na demobilizacji armii – i znowu
szczerze wielbił króla złotego, pana Nikodema kochanego.
Wareda był tym razem wyjątkowo poważny, zmarszczył czoło i intensywnie
myślał. Doradca bankowy prezesa, Krzepicki, był jak zwykle na luzie, a profesor
Rawa Michalewski zachowywał właściwą sobie powagę.
– Panie święty, panie Nikodemie kochany, królu złoty, to znaczy szanowny
panie prezydencie, na Węgrzech i w Rumunii nikt nie ma wątpliwości, że wojna
z Niemcami to nonsens, że na taką wojnę można pójść tylko wtedy, gdy
zawiedzie dyplomacja, jak się pokoju i życia ludzi, tysięcy ludzi... milionów
ludzi nie da wytargować za jakieś ustępstwa polityczne i terytorialne. Bo oni nas
zgniotą jak w maszynce do mięsa, a do tego są przecież jeszcze bolszewicy...
Profesor Michalewski zgniótł papierosa w popielniczce.
– Nie mamy innego wyjścia, jak pertraktować i układać się z Niemcami
przeciwko bolszewikom albo z bolszewikami przeciwko Niemcom. Anglicy
i Francuzi mają mało wojska, są nieprzygotowani, nie będą nas ratować.
Najbardziej realny wydaje się układ z Niemcami, który kosztem ustępstw
terytorialnych, nawet bardziej dotkliwych jak utrata enigmatycznych praw do
Wolnego Miasta Gdańska i pasa autostrady, zapewni nam pokój – powiedział
krótko profesor i w salonie zapanowała cisza. Po chwili przerwał ją pułkownik
Wareda.
– Nikuś – zaczął poufale, ale zorientował się, że popełnił gafę, wstał, trzasnął
obcasami i zasalutował. – Panie prezydencie! Niemcy mają przewagę
dziesięciokrotną, Sowieci piętnastokrotną, Polska jest gołębim jajkiem między
ruchomymi skałami. Angielski i francuski wywiad zna potęgę Hitlera i te kraje
nie przystąpią do wojny. – Pułkownik zasalutował i usiadł, a głos zabrał
ponownie Kunicki.
– Panie prezydencie, ja zaopatruję wojsko w Europie i wiem, gdzie ile czego
jest... Polska ma obecnie dziewięćset pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, czterysta
samolotów i osiemset pięćdziesiąt czołgów. Niemcy mają milion osiemset tysięcy
żołnierzy, tysiąc trzysta tylko bojowych samolotów, no i dwa tysiące siedemset
czołgów gigantów. Sowieci mają pięć milionów i sto tysięcy żołnierzy,
dwadzieścia cztery tysiące czołgów i siedemnaście tysięcy siedemset pięćdziesiąt
cztery samoloty. Dyplomatów mamy wszyscy prawie tyle samo, a racji
politycznych my najwięcej... To którą z tych broni Polska powinna uznać za
najbardziej odpowiednią do wykorzystania w tej wojnie? Z której broni nie
wolno nam rezygnować, panie święty? Trzeba paktować, targować się, żeby
nam ustępstw starczyło na dłużej, bo wiadomo, że jeżeli chcemy żyć, panie
święty, Hitlerowi z wojną czy bez wojny jeszcze długo będziemy musieli
ustępować... Ten drań potrzebuje autostrady przez nasze Pomorze, chce Gdańska
i będzie chciał przemarszu swoich wojsk na Moskwę. I to jest warunek
najgorszy, bo ten przemarsz zabierze nam dużo wolności, ale nie zabierze życia
milionów ludzi i nie wtrąci całej Polski do więzienia hitlerowskiej okupacji. Ten
drań Hitler nie chce polskiego przemysłu ani ropy naftowej, bo ani jednego ani
drugiego nie mamy. Co znaczy oddanie im korytarza i Gdańska? A pal licho
korytarz i Gdańsk! Prawda, to dyshonor, panie święty, ustępstwo, strata części
terytorium, ale nie katastrofa... Panie Nikodemie kochany, królu złoty, bez
Gdańska i z taką trasą przez Pomorze Polska może funkcjonować... Takie
ustępstwa to nie zagłada... Wojna to nonsens, Niemcy i Sowieci, ich prawie
dziesięciomilionowa wspólna armia mogłaby zarzucić nas czapkami, a będą
rzucać granaty, nie czapki... Granaty, nie czapki...
– To rząd, który przepędziliśmy, tego nie wiedział? – przerwał Kunickiemu
prezydent. Pułkownik Wareda wstał i powtórzył procedurę salutowania.
– Rząd, który ustąpił, realizował w sposób honorowy postanowienia sojuszy
zawartych z Anglią i Francją, panie prezydencie. Lansowana była fałszywa
teoria, że to Anglia i Francja będą ochraniać nas, podczas gdy to my staliśmy się
tarczą dla tych politycznych graczy. Możliwość odstąpienia od tych sojuszów nie
była w ogóle brana pod uwagę. To był polityczny dogmat, panie prezydencie.
Każdego, kto pierwszy zgłosiłby pomysł układów z Niemcami, okrzyczanoby
zdrajcą. Nikt więc takiego wariantu nie zgłaszał. Ja sam do czasu, gdy
dowiedziałem się o manewrze Wojskowej Patriotycznej Rady Realnej, uległem
tej psychozie, to była psychoza powszechna... – Powiedziawszy to, pułkownik
zasalutował i usiadł.
– A specjaliści wojskowi, nie od polityki, tylko od wojny, nie policzyli tych
niemieckich i sowieckich dywizji, czołgów, samolotów, nie porównali ich
z naszą niemocą i w trymiga nie skapowali się, że tu trzeba pomyśleć, co robić,
a nie wojować? – zapytał Dyzma.
– Specjaliści obliczyli, ale co z tego, kiedy patrioci w rządzie i ulica
krzyczała, że nie oddamy nawet guzika, nasz oberminister w sejmie wykrzykiwał
o honorze, nie wspominając ani słowa o dywizjach, i krzyczał, że Polska od
morza odepchnąć się nie da, jakby nie wiedział, że ma pięć okrętów
podwodnych, a Niemcy mają ich na pęczki... – odezwał się profesor Kordian
Seweryn Rawa Michalewski. – Specjaliści obliczyli, ale nie mieli nic do gadania.
No i polscy politycy zapomnieli, że istnieje sowiecka Rosja... W strategii wojny
nie uwzględnili równie potężnego jak Niemcy wroga – Sowietów – nie
uwzględnili... bo im nie pasowało do strategii, wywracało ją do góry nogami...
Chyba dlatego powstała wasza patriotyczna rada wojskowa i przejęliście władzę.
Inaczej na zachodzie i wschodzie byłaby masakra, byłaby masakra – powtórzył,
nie wstając z miejsca profesor.
– Więc co mam robić, cholera jasna? – zapytał, wyraźnie wytrącony
z równowagi prezydent.
Kunicki znowu wytarł pot z czoła.
–
Panie
święty,
królu
złoty,
panie
Nikodemie
kochany...
Pertraktować...Pertraktować z Hitlerem, może nawet ze Stalinem albo samym
diabłem, jak będzie trzeba to i z diabłem. Najgorsze, co możemy zrobić, to
przyjąć wojnę z Niemcami i zaraz potem z bolszewikami. To już lepiej podpalić
Polskę i uciekać, panie święty. Musimy postanowić, że wojny nie będzie,
i dopiero po wykluczeniu wojny jako niedopuszczalnej zagłady myśleć, co
czynić dalej... – mówił, ciągle stojąc przed prezydentem, Kunicki. – Anglikom
i Francuzom trzeba powiedzieć, że jesteśmy z nimi i że faszyzm nam się wcale
nie podoba, ale jak nam nie zagwarantują pokoju z Sowietami i tu zaraz nie
przyślą po pół miliona żołnierzy z odsieczą przeciw Niemcom, to będziemy
musieli oddać Gdańsk z korytarzem i podpiszemy nowy pakt o nieagresji na
zachodzie, bo innego wyjścia nie mamy... Inaczej my zginiemy, a oni będą
z nami całym sercem. My zginiemy, a oni będą nas wspierać moralnie, panie
święty... Czy to Rumunia, Węgry czy Czechy, każdy kraj, który ma do wyboru
wojnę albo paktowanie z Hitlerem, panie święty, ma tylko jednego wroga, tylko
jeden front. Jakby przyszło do konfliktu zbrojnego, te państwa stoją w obliczu
jedynie nierównej wojny i po przeliczeniu sił decydują się na paktowanie. Tylko
jedno państwo stoi naprzeciw nie tyle przegranej wojny, co zagłady, bo ma
dwóch wrogów i będzie miało dwa fronty, a na nich dwadzieścia razy więcej
wrogich czołgów, armat, samolotów i zbrodniczego wojska. Ten kraj to Polska...
Powiedzmy, że nie ma żadnych Niemców i żadnych bolszewików, powiedzmy,
że z jednej strony idzie lawina, a z drugiej postępuje potop. Obydwa kataklizmy
niszczą, rujnują, a przede wszystkim zabijają ludzi. A strażacy, którzy mają nas
ratować, krzyczą, że najważniejszy jest honor, że oni cofać się ani uciekać nie
będą, że nie oddadzą tym kataklizmom nawet guzika... Panie święty, to
przecież...
– Fiksum dyrdum na opak, pomieszane klepki... To pomieszane klepki, a nie
polityka czy jakakolwiek strategia – przerwał mówcy prezydent.
– Brawo! Brawo, panowie cywile! – wystrzelił z komentarzem pułkownik
Wareda.
„Ten Kunicki to ma kiepełkę, trzeba go chyba zrobić generałem” – pomyślał
Nikodem i uznał, że dowiedział się tego, czego chciał, więc naradę można uznać
za zakończoną.
Tymczasem w Warszawie ściśle tajne informacje, mimo usilnych wysiłków
cenzury, przeciekły na zewnątrz. Na ulicach zapanował niepokój, zaczęto
wzniecać coraz liczniejsze manifestacje. Patriotyczne organizacje, których
w obliczu nadchodzącej wojny namnożyło się wiele, po prostu oszalały. Na
placach zebrań powiewano transparentami z napisami „TARGOWICA!”,
„POLSKA SPRZEDANA!”, „DYZMA Z KLIKĄ ZDRAJCÓW, PRECZ!”.
Ale też tu i tam coraz częściej pojawiały się głosy pełne opanowania i rozsądku,
a w gazetach zamieszczano artykuły z rzetelną analizą tragicznej sytuacji Polski.
Rzecz w tym, że fanatycy patriotycznych poglądów tępili gdzie tylko mogli
wszelkie przejawy wolnej dyskusji i od razu podzielili Polaków na bohaterów
i zdrajców. W takiej też atmosferze miała się odbyć decydująca konferencja
pokojowa w Belwederze. Pułkownik Przewrot Żagwa Romanowski i Wojskowa
Patriotyczna Rada Realna dążyli do tego, by za wszelką cenę ruchowi, który
stworzyli, nadać charakter demokratyczny. Każdy autentyczny zwolennik
manewru prezydenta Dyzmy ceniony był na wagę złota. Na konferencję
pokojową zaproszono więc także przedstawicieli opozycji, która starała się
pokrzyżować antywojenne dążenia Patriotycznej Wojskowej Rady Realnej.
Pułkownik Romanowski był zaniepokojony postawą prezydenta, który nie
wykonywał ślepo poleceń junty przed naradą. Postanowił więc odpowiednio
zmobilizować Nikodema.
– Panie prezydencie, oto krótki tekst pańskiego wystąpienia. Proszę się z nim
zapoznać i go opanować.
– Ja już mam swój tekst...
– Nie!
– Tak jest, panie pułkowniku! – Nikodem wprawdzie przytaknął, ale
pułkownika całkiem opuściła pewność, czy można ufać temu człowiekowi.
Dyzma
przeczytał
przygotowane
dla
niego
kilkunastozdaniowe
oświadczenie, które było zbyt formalne i patetyczne, więc nie przypadło mu do
gustu. W tym czasie główna sala konferencyjna wypełniła się po brzegi, na
korytarzach tłoczyli się korespondenci zagranicznych pism, dla których zabrakło
miejsc prasowych. Pułkownik podszedł do głowy państwa.
– Ostrzegam! Jeżeli pan nas zawiedzie, będzie krótka strzelanina i zginie pan
w zamachu sił nieznanych, wszystko jest przygotowane. To ostatnia przestroga...
– niemal warknął szef junty.
– Dobrze, jeżeli będę mówił źle, strzelajcie – uciął prezydent, sam się
dziwiąc, skąd u niego taki spokój i odwaga. Gdy przyszła odpowiednia chwila,
wyciągnął z kieszeni kartkę...
Szanowni państwo, Polacy! Z zachodu Niemcy, ze wschodu bolszewicy. Póki
można, trzeba wybrać, z kim paktować, z kim wojować. Albo paktować
z Niemcami przeciwko bolszewikom, albo z bolszewikami przeciwko Niemcom...
Czy chcemy, czy nie, innej możliwości nie ma. Anglia i Francja to bujda, mają
mało wojska, są nieprzygotowani, nikogo nie będą ratować. Niemcy mają nad
nami przewagę dziesięciokrotną, Sowieci piętnastokrotną, a Polska jest gołębim
jajkiem między walącymi się skałami... Trzeba to jajko natychmiast zabrać...
Na sali zawrzało, a potem nastąpiła cisza. Siedzący tuż przed mównicą
pułkownik był blady, gdyż zorientował się, że prezydent wygłasza nieznany mu
tekst własny. Wstał z miejsca, dał jakieś znaki na galerię. Prezydent podniósł
głos.
Dotychczasowa propaganda w sposób nieodpowiedzialny ogłupiła naród.
Polska dysponuje dziewięćset pięćdziesięcioma tysiącami żołnierzy, mamy
czterysta samolotów i osiemset pięćdziesiąt czołgów. Niemcy mają blisko dwa
miliony żołnierzy, tysiąc trzysta samolotów i trzy tysiące superczołgów. Sowieci
mają pięć milionów i sto tysięcy żołnierzy, dwadzieścia cztery tysiące czołgów
i siedemnaście tysięcy siedemset pięćdziesiąt cztery samoloty. Dyplomatów
mamy jednakowo dużo, racji politycznych o wiele więcej niż nasi przeciwnicy.
Pytam, którą z tych broni powinniśmy wybrać jako odpowiednią w takiej
sytuacji? Która broń jest dla nas najkorzystniejsza?! Trzeba paktować!
Targować się, żeby nam na długo starczyło ustępstw, bo wiadomo, że jeżeli
chcemy żyć, jeszcze długo będziemy ustępować... Hitler od Polski potrzebuje
autostrady, chce Gdańska i będzie chciał przemarszu wojsk niemieckich przez
Polskę na Moskwę. I to jest najgorsze, bo ten przemarsz zabierze nam część
wolności, ale nie zabierze życia milionom ludzi i nie będzie hitlerowskiej
okupacji w Polsce. Pozostaniemy wolni. Hitler nie chce polskiego przemysłu ani
polskiej ropy naftowej, bo ani jednego, ani drugiego nie mamy. Ale możemy
mieć nadzieję, że Niemcy zadowolą się tym, czego chcą i co mogą od nas
dostać. Co dla nas znaczy oddanie im korytarza i Gdańska? A pal licho korytarz
i Gdańsk! Oddanie tego to nie zagłada... nie okupacja, nie wymordowanie
milionów Polaków i Żydów. Będziemy żyć bez Gdańska, z autostradą na
Pomorzu, i tego nawet nie zauważycie, a trupów i pożarów nie będzie...
Nikodem Dyzma niemal dosłownie powtarzał słowa Kunickiego i profesora
Michalewskiego, ale robił to z wielkim przekonaniem i przedziwną mocą.
Na sali ciągle panowała cisza, tylko trzaskały migawki aparatów
fotograficznych i błyskała magnezja. Pułkownik Romanowski siedział
w milczeniu, zaciskając palce na poręczy fotela.Prezydent mówił dalej.
Rząd, który ustąpił, realizował honorowo postanowienia sojuszy zawartych
z Anglią i Francją. Nikt nie wpadł na pomysł innej polityki, bo to byłoby
niegodne. Wasze żony i dzieci nie znają się na polityce i honorze, ale chcą żyć!
Trzeba kombinować, trzeba ratować ludzi... Anglikom i Francuzom powiemy, że
jesteśmy z nimi, ale jak nam nie przyślą natychmiast po półtora miliona
żołnierzy z odsieczą, to oddamy Gdańsk i korytarz Niemcom i podpiszemy z nimi
nowy pakt o nieagresji. Inaczej zginiemy, choć Anglicy i Francuzi będą z nami
całym sercem! Niemcy i Sowieci to dla nas nie wojsko, to trzęsienie ziemi
i potop, a z trzęsieniem ziemi i potopem się nie walczy, tylko zabezpiecza przed
jego skutkami. I my to chcemy uczynić. Chcemy uratować wasze dzieci przed
lawiną, wasze domy przed zburzeniem i wasze wnuki przed niewolą, tak nam
dopomóż Bóg! -
zakończył patriotycznie prezydent, skłonił się i zszedł z mównicy. Całe
przemówienie trwało trzy minuty. Chwilę jeszcze panowała cisza, potem nastał
szum i dało się słyszeć okrzyki: „Hańba!”, „Zdrada!”, „Targowica!”. Zagłuszyły
je jednak gromkie brawa.
N
ROZDZIAŁ VIII
ina po zaślubieniu nowego ukochanego ruszyła z nim we wspaniałą
podróż. Młoda para odwiedziła Egipt, Wyspy Kanaryjskie, Nowy
Jork, a w drodze powrotnej do Polski także Rzym, pełną wspaniałych
zabytków Grecję oraz norweskie i fińskie fiordy. Tam też, na wschodzie, blisko
sowieckiej granicy stało się coś strasznego.
Wielkie było zdziwienie Nikodema, gdy otrzymał od swojej byłej małżonki
drugi list. Było to pismo wydrapane ołówkiem na byle jakim papierze w kratkę –
zupełnie inne od tego wykaligrafowanego, na wytwornej papeterii, jakie
Nikodem otrzymał po wizycie adwokata w więzieniu.
Szanowny Panie Prezydencie Rzeczypospolitej Polskiej! Kochany, Najdroższy
Niku!
Wiem, jak zawiniłam, myśląc, że te oszczerstwa, które pisano o Tobie, były
chociaż w części prawdą... I ten straszny list do Ciebie, który napisałam, kiedy
bez winy siedziałeś w więzieniu, tak jak teraz ja. To nie Ty okazałeś się złym
człowiekiem, ale mój nowy mąż. Pewnie nie wybaczysz mi nigdy tego, och, jakie
to straszne! Oskar rzeczywiście pracował w sowieckim wywiadzie, to Ty miałeś
rację. On został aresztowany, a ja z nim, jego stracono pod zarzutem
szpiegowania na rzecz Francji, mnie bez żadnych podstaw wtrącono do
okropnego więzienia – do łagru, na 15 lat... Na 15 lat, Niku! Pracujemy tu
w podziemnej kopalni złota przez całe dnie i nocami także. Jemy tylko zgniłe
śledzie i przemrożone ziemniaki z obierkami albo same obierki. Kobiety
umierają jedna po drugiej. Wiem, że tylko Ty możesz mnie uratować. Niku!
Naprawdę kochałam i kocham tylko Ciebie! Ratuj! Całuję Twoje ręce -
Nina
Ten list Nikodem także przeczytał dwukrotnie. „A widzicie ją, ścierwo jedne,
hrabianka, nie chcę pana ani widzieć, ani słyszeć, nigdy! Tak pisała poprzednio.
Przyszła koza do woza, a niech sobie zdycha w tym Kołymiu, jak była taka
ważna... Ale jak ona tam tymi swoimi paluszkami jak jakiś alabaster grzebie
w zamrożonej na kamień ziemi, jak je te zgniłe śledzie... Że też nadal żyje mimo
wszystko” – myślał Nikodem po lekturze listu i zajął się czym innym.
Wieczorem zadzwonił do niego minister spraw zagranicznych i zapytał, czy nie
chciałby dowiedzieć się czegoś więcej o swojej byłej małżonce, bo ma kontakt
z osobą, która przywiozła list i niedawno osobiście panią hrabinę widziała.
Nikodem zastanowił się przez chwilę. Co go właściwie obchodzi teraz ta baba,
on zawsze czuł, nawet kiedy się z nim kochała, że ona jest taka jakaś z innego
świata... Ale ładna była, cholera jedna, taka ładniutka cała, i starała się, starała się
do samego końca... „Pal licho” – pomyślał i powiedział ministrowi, żeby ktoś do
Belwederu tę osobę przywiózł.
Następnego dnia zameldowano mu zapowiedzianą wizytę. Dyrektor
odpowiedniego departamentu zjawił się u prezydenta z panią może
trzydziestoletnią, szczupłą, o ascetycznej urodzie.
– Pani Kamila, nasza nieoficjalna przedstawicielka w określonych kanałach
dyplomatycznych
kompetentnych
dla
Rosji
sowieckiej
–
przedstawił
prezydentowi młodą kobietę urzędnik z ministerstwa.
Podczas rozmowy Nikodem dowiedział się rzeczy przerażających. Nina ze
swoim mężem została aresztowana podstępem. Sowieci zarzucili Oskarowi i jego
żonie podwójne szpiegostwo, nie tylko na rzecz Moskwy, ale także na rzecz
Paryża, na co były podobno dowody. Oskar został zamordowany,
prawdopodobnie zatłuczony w śledztwie.
– Pan prezydent byłej małżonki by teraz nie poznał – powiedziała suchym
tonem agentka. – Ma wybite pewnie podczas przesłuchań zęby i odmrożoną
twarz. Dawno by umarła, gdyby nie fanatyczna wiara w pomoc pana prezydenta.
Ona mówi o panu jak o Bogu, była silna, ale już długo nie pociągnie. Tam się
nie da żyć, najwyżej kilka miesięcy...
Nikodem starał się zbagatelizować sprawę, może nawet o niej zapomnieć –
w końcu co go ta hrabianka teraz obchodzi, jest pewnie po tym wszystkim
brzydka, porzuciła go jak ścierwo, kiedy stało się nieszczęście. Napisała do
adwokatów, że nie zapłaci im ani grosza... Niech sobie zdycha w tym Kołymiu,
niech zdycha... Ale w nocy nie mógł spać. Zamykał oczy i widział jak ją, taką
delikatną i wrażliwą, katują bolszewiccy siepacze. Otwierał oczy i widział to
samo.
Następnego dnia poprosił o pilne przybycie do Belwederu pułkownika
Ryszarda Przewrota Żagwę Romanowskiego, który zasępił się mocno, słuchając
opowiadania prezydenta.
– Sowieckie łagry na Kołymiu to powolna śmierć, stamtąd żywym się nie
wychodzi...
– Musimy ratować tę kobietę, Ryszard, musimy ją ratować. – Nikodem sam
był zdziwiony swoimi słowami i nowym stanowiskiem w tej sprawie.
– Ba... ratować – mruknął pułkownik. – Bardzo ci na tym zależy?
Dyzma wzruszył ramionami.
– Bo ja wiem, czy mi zależy... Trzeba ją ratować, bo ją zamęczą te dranie.
– Jest wyjście... – powiedział po chwili pułkownik. – Jest wyjście –
powtórzył – ale trzeba uciec się do ostateczności, trzeba zapytać o sposób
wyciągnięcia stamtąd tej pani hrabiego Bińczyckiego, a on przecież nie żyje.
– Wiem, że nie żyje. A gdzie teraz przebywa? – zapytał prezydent.
– W Waszyngtonie, tylko do twojej wiadomości, ale nawet ty musisz o tym
zapomnieć.
– Już zapomniałem – uciął Nikodem. – I co dalej? – kuł żelazo póki gorące.
– Zostaw to mnie. Jeżeli ta pani przeżyje jeszcze jeden miesiąc, to wróci do
kraju. Domyślam się, co nam poradzi hrabia.
Dalej sprawy potoczyły się szybko. Wskazany z Waszyngtonu sposób
działania był prosty. Ninę jako bezwartościowego już więźnia po
przesłuchaniach można było wymienić na szpiega sowieckiego, najlepiej takiego,
który według NKWD i GRU na polskich przesłuchaniach powiedział wiele, ale
jeszcze nie wszystko. Oni bardzo chętnie wykupywali tych swoich agentów, na
których dla przykładu mogli wykonać wyrok śmierci, a pułkownik miał kilku
takich pod kluczem. Ruszyła supertajna, działająca na uboczu spraw wielkich
szpiegowska maszynka. Tym sposobem przemarznięta i zatłuczona prawie na
śmierć kobieta, jeszcze niedawno piękna, otrzymała szansę na drugie życie, choć
jeszcze o tym nie wiedziała.
Któregoś dnia rano prezydent otrzymał tekst orędzia, jakie miał wygłosić do
narodu i tym samym przekazać społeczeństwu wiadomość o podjęciu przez rząd
rozmów pokojowych z Niemcami. Miała to być pierwsza oficjalna informacja
głowy państwa o możliwości zażegnania wojny. Przed wieczorem zjawił się
w Belwederze pułkownik Romanowski z młodym cywilem, przedstawiając go
jako lektora i konsultanta retoryki tego wystąpienia. Jak zrozumiał Nikodem, ten
młody miał go nauczyć poprawnie wygłosić tekst. Sprawa wyłamania się
prezydenta spod kontroli wojskowej rady podczas spotkania w Belwederze
poszła w pewnym stopniu w zapomnienie.
– Mówiłem ci, Nikodemie, że potrzebna nam twoja zręczność w skakaniu po
dachach... Potrzebne nam u ciebie to coś, czego nie umiemy nazwać, ale na
samowolę sprawa jest za poważna. Robiąc takie numery, możesz zginąć,
pamiętaj! Wiemy, że działałeś w dobrej wierze i ci się udało. Znowu spadłeś na
cztery łapy.
W ciszy gabinetu lektor uruchomił projektor filmowy i zaprezentował głowie
państwa kilka przemówień wielkich Polaków, w tym wystąpienia publiczne
marszałka Józefa Piłsudskiego, ale też najnowsze mowy Mussoliniego i Hitlera.
Potem przeczytał głośno przemówienie przygotowane dla Nikodema Dyzmy
i zaczęło się retoryczne interpretowanie tekstu. Prezydent przemawiał jednak
ciągle po swojemu, więc lektor przerywał mu i uczył go mówić ze swadą
i poprawnie, co ciągle przynosiło mizerne efekty. Znużony tą pracą Nikodem
myślami uciekał do cichej i spokojnej celi więziennej, gdzie godzinami mógł
sobie leżeć na pryczy i wspominać dobre czasy w Koborowie oraz wymyślać, co
zrobi, gdy znowu będzie wolny. Wolny i bogaty, bo przecież pieniędzy na
koncie zostało mu sporo. Wspominał z pewnego rodzaju tęsknotą rozmowy
z profesorem Kordianem Sewerynem Rawą Michalewskim, który rozprawiał
o rzeczach Nikodemowi często nieznanych, ale które były niezwykle
interesujące. Tęsknił też za spacerniakiem, na którym zawsze spotykał dwóch
nierozłącznych więziennych kumpli: Kleofasa Kaczora i Waflezego Lisa.
Kleofas, dorożkarz i malarz amator, siedział w więzieniu za nieudolne próby
podrabiania obrazów mistrzów pędzla, a Waflezy, szofer ciężarówki, za
rozwalenie po pijanemu żydowskiego przydrożnego sklepiku z ryżem, mydłem
i powidłem. Postawiono mu dodatkowy zarzut czynu z premedytacją ze
względów rasistowskich. Pasją życiową obydwu panów było zmienianie na
lepsze Europy, Ameryki i Japonii. Pan Waflezy zdawał się być jednak przede
wszystkim specjalistą od spraw Rosji sowieckiej.
– Ty sobie nie lekceważ... – powiadał do pana Kleofasa. – Jak przyjdą
Sowieci, to zabiorą majątki obszarnikom i fabryki burżujom, ale burżujów jest
mało, szlag więc trafi twoją dorożkę i marny zrobi się los twojej gniadej Baśki.
Kobyłka pójdzie do kopalni albo będzie ciągnąć wózki kolejowe na węglowej
bocznicy. Ja ci to mówię, Kleofas.
– Co ty... Oni biednych nie ruszą...
– Biednych? A ty wiesz, kto u nich jest biedny? Biedny u bolszewików to
taki, który z braku żywności zjada własne dzieci, jak to było podczas wielkiego
głodu na Ukrainie... Ten, co ma dorożkę i konia, to u nich jest piździec
kapitalista, burżuj, wyzyskiwacz, który idzie pod sąd ludowy i do dołu albo na
dno Kanału Białomorskiego... Ja ci to mówię, Kleofas, ty sobie nie lekceważ.
Nikodem słuchał Waflezego, bo to ani chybi był człowiek mądry. O to, co
usłyszał od szofera na spacerniaku, pytał potem profesora w celi i zgadzało się
wszystko, chociaż profesor mówił po swojemu, a szofer po swojemu, Nikodem
wiedział, że Michalewski odsiaduje 12 lat za zastrzelenie młodej niewiernej
żony, ale nigdy go o nic nie pytał.
Do profesora na widzenia przychodził jedynie młody przystojny mężczyzna,
który regularnie przynosił mu paczki. Dyzma początkowo myślał, że to syn
skazanego, ale okazało się, że nie.
– Panie Nikodemie, najlepszy epik nie napisze takiego opowiadania, jakie
pisze życie. Ten młody człowiek, który do mnie przychodzi, to kochanek
Mesaliny, mojej żony, niech jej Pan Bóg odpuści wszystkie grzechy. Niech jej
Bóg odpuści zło, bo wyprawiłem ją na tamten świat niepotrzebnie... o czym
wiedziałem wówczas, gdy strzelałem, i wiem dzisiaj równie dobrze jak wtedy...
– To po coś pan strzelał? – wyrwało się Nikodemowi logiczne pytanie.
– No właśnie, po co strzelałem? Nie wiem po co, ale myślę, że prawem
nonsensu, właśnie dlatego iż tak nie należało zrobić. Do tego, żeby ją zabić, nie
było żadnych logicznych powodów, żadnych... Poza jednym: to zabójstwo było
po prostu moralnie usprawiedliwione, ale sprawiedliwość i moralność to taka
zabawa, a strzał z pistoletu to śmierć. Jedno jest z innego świata i drugie
z innego...
– Zawile pan mówi, panie Sewerynie. To powinien pan zabić swoją żonę czy
nie powinien? – Nikodem starał się zrozumieć towarzysza więziennej niedoli.
Profesor podszedł do niego blisko.
– Panie Nikodemie – mówił powoli i z przekonaniem. – Zdrada ze strony
kobiety to ośmieszenie, przyprawienie rogów, zrobienie z człowieka głupca. Ale
prawem paradoksu prestiż zdradzonego mężczyzny może na tej zdradzie
zyskać... Bo ze zdradą należy zrobić tylko jedno, tylko jedno! – profesor
powtórzył dobitnie ostatnie słowa. – Zlekceważyć ją! Zlekceważyć i zdradę,
i kobietę... Nie zauważyć zdrady, przestać zauważać kobietę, która zdradziła.
Obrócić taką miłość w epizod, sympatyczny żart, panie Nikodemie. Jedynie za
rozkosz podaną przez kobietę nie trzeba płacić życiem i zdrowiem. Heroina,
alkohol, nikotyna zabijają. Rozkosz z kobietą nie zabija, przeciwnie: uzdrawia,
uspokaja, pobudza, inspiruje... Artystom pozwala tworzyć, wojownikom
zwyciężać...Ale to niemożliwe, bo za wszystko trzeba płacić... Za wszystko
trzeba płacić – to jest prawda generalna. Więc rozkosz podana przez kobietę od
tej kobiety uzależnia i ogłupia... Ogłupia! Zabójstwo za zdradę, zwłaszcza
kobiety, jest odwrotnością zlekceważenia, czyli absolutnym absurdem.
W przypadku głębszych przemyśleń zdarza się, że w czynach zwycięża prawo
absurdu i świadomie robimy rzeczy zupełnie głupie...
– E tam. – Nikodem machnął ręka. – Nie mógłbyś pan powiedzieć tego po
ludzku, tak zwyczajnie?
Profesor usiadł na więziennym zydlu i zaczął snuć opowieść.
– Najlepiej to wszystko, co się działo, pamięta Grzegorz, który jako jedyny
do mnie przychodzi, najbliższy mi człowiek na tym świecie. Żona i córki po
rozwodzie wyjechały do ojca na Kurytybę, chyba dalej już wyjechać nie mogły.
Kiedy strzeliłem, Grzegorz był z Mesaliną w łóżku. Siedział goły tak jak ona,
obok niej, trzymał się oburącz za głowę i płakał, bo był pewny, że jego też
zastrzelę...
Kilka lat przedtem w grupie, którą prowadziłem, zjawiła się nowa studentka.
Dziewczyna zjawisko... Gdzie tylko się pokazała, działy się dziwne rzeczy.
Miała jakąś magię w sobie. Mężczyźni i kobiety patrzyli ciągle na nią, a ona
robiła wszystko, żeby dominować jeszcze bardziej. W swoisty sposób
przybliżała się, jakby ocierała o wszystkich razem i każdego osobno... Ja
unikałem zawsze tego, co niepotrzebne, a groźne: narkotyków, nadużywania
alkoholu, długów, zbytnich szybkości, chociaż jestem dobrym kierowcą
rajdowym. Postanowiłem też unikać tej dziewczyny i tak robiłem, ale ona
wyraźnie zaczęła na mnie polować. Początkowo miała jakieś pytania, zawsze
logiczne i dobrze przygotowane. Gdy wykładałem, wpatrywała się we mnie bez
przerwy, reagując pozami i mimiką na to, co mówiłem. Czułem, że ona jest
blisko mnie, że jest coraz bliżej... Potem zaczęła przychodzić z różnymi prośbami
i propozycjami. A to żeby jej kuzynce zrecenzować pracę magisterską za
dwukrotnie wyższe honorarium, niż się należało, a to żeby przejrzeć konspekt
książki, którą ona chce napisać, a to żeby jej towarzyszyć na uroczystościach
weselnych ciotki. Trzymałem się od tych propozycji z daleka i przeważnie
odmawiałem. Po prawie roku takich podchodów grupa studentów zaprosiła mnie
na wycieczkę nad polskie morze, na półwysep Hel i do Gdyni. Pojechałem
i dopiero w pociągu zauważyłem, że jedzie z nami moja wielbicielka, studentka
Mesalina.
Na Helu zostałem zakwaterowany na poddaszu u rybaka, w uroczej,
udekorowanej sieciami mansardzie pod strzechą. Przez pierwsze dwa dni
dziewczyna trzymała się ode mnie z daleka, jakby przestała mnie kokietować
i szukać mojego towarzystwa. Któregoś późnego wieczoru ktoś zapukał do
drzwi na stryszku rybackiej chaty. Ona. Chociaż wieczór był ciepły, miała na
sobie długi przeciwdeszczowy płaszcz, mocno ściągnięty paskiem w talii, co
podkreślało krągłość jej bioder i wydatność biustu. Na fajansowym półmisku
przyniosła duży kawał wędzonej ryby i bryłę ułamanego wiejskiego chleba.
Postawiła talerz na stole i z kieszeni płaszcza wyjęła małą butelkę wódki.
– Przepraszam pana bardzo, ale dzisiaj są moje urodziny, tylko raz w życiu
kończy się okrągłe dwadzieścia lat – powiedziała jakby mocno stremowana
i niepewna tego, czy jej nie wyproszę. – To jest wędzony na zimno łosoś, tak
przyrządzony to najlepsza ryba na świecie. Przyniosłam też pięćdziesięcioletnią
wódkę, helską starkę. Piszę książkę o kobietach ciągle czekających na brzegu na
rybaków swoich mężów i kochanków... Wymarzyłam sobie, że spróbuję tej ryby
i wódki z panem profesorem na półwyspie, pod rybacką strzechą, bo taka jest
scena w mej książce. Zaraz sobie pójdę – całą grupą idziemy nad morze, już na
mnie czekają. – Tu wskazała kciukiem płaszcz, który miała na sobie.
Byłem zdezorientowany, nie wiedziałem, co zrobić. Myślałem o żonie
i córkach. Ona w tej chacie, pięknie uczesana i uroczo podniecona, wyglądała
jak wymarzona przez mężczyznę boginka z erotycznej bajki.
– Poświętujemy przez chwilę razem moje dwudzieste urodziny, tak bardzo
proszę, panie profesorze...
Uśmiechała się przy tym prosząco i wyglądała jak usposobienie kobiecego
czaru. Dziwne, ale wiedziała, co jest gdzie w moim pokoju. Nie wiem, kiedy
i kto nakrył do stołu, podał talerzyki, nalał starki do szklaneczek... To wszystko
było nierealne. Ryba, chleb, rybackie sieci dokoła i w nich my, ja i nieziemsko
piękna dziewczyna. Uświadomiłem sobie, że od dawna pragnąłem znaleźć się
tak blisko tej kobiety, bo już od dawna myślałem o niej po nocach. Starka była
jak czarodziejski płonący nektar. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy i czy
w ogóle rozmawialiśmy, przestałem się bronić przed tym aniołem i szatanem
w jednym, chociaż czułem, że zaczynam się pogrążać w otchłani. Pamiętam, że
strach przed zrobieniem kolejnego kroku nagle gdzieś przepadł i zacząłem się
czuć najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Odczuwałem szczęście już
wówczas, gdy jeszcze nic się działo... Potem ona mnie pocałowała. Pocałowała
mnie pierwsza... Lekko, delikatnie, jakby była zjawą. Zrzuciła z siebie płaszcz,
pod którym była zupełnie naga. Oprzytomniałem całkiem i patrzyłem na nią
realnie, tak jak mężczyzna patrzy na nagą kobietę, która do niego przyszła.
Uwaga w takich sytuacjach skupia się na kobiecych piersiach. Wiedziała o tym
i pozwalała, wręcz jakby nakazywała patrzeć mi na nie. Wysokie ich wzgórki
były idealnie równe od góry i dołu, tak jak widzi to się na marmurowych
posągach Wenus czy Wenery. Piękna Helena Trojańska czy boska Kleopatra
mają między milionami kobiet na świecie wiele wiernych odbić, jednak tej
nieziemskiej urody doświadczyło niewielu mężczyzn. Uroda takich kobiet, nigdy
niedoceniona, więdnie i ginie w małżeńskich łożach często niegodnych jej
mężczyzn, bez wyobraźni i poczucia tego najwspanialszego piękna, lub zużywa
się w luksusowych burdelach, odarta z należnego jej czaru i powabu. Patrząc na
nagą Mesalinę, wiedziałem, że to istota jedna na milion, królowa nocy, królowa
seksu, królowa łoża... Potem nastąpił odlot...
Znad morza wróciłem pokonany w grze z Mesaliną, ale jeszcze czujny.
Kochałem swoją żonę i rodzinę, byłem z nimi szczęśliwy. Spostrzegłem więc
szybko, że zażyłem zbyt dużą dawkę Mesaliny i poczułem uzależnienie od niej.
Jeszcze jedna taka noc, jeszcze tylko jedna... Mesalina kuła żelazo póki było
gorące, organizowała spotkania we dnie, żeby mi było łatwiej na nie
przychodzić. Zmieniłem się. Jadwiga, moja dobra żona, szybko zauważyła, że
dzieje się coś złego...
Z chwilowej zadumy o profesorze wyrwał Nikodema nieco podenerwowany
głos lektora.
– Jeszcze raz, panie prezydencie. Zwroty „dramat ojczyzny”, „nie tylko
honor, ale także rozwaga”, „ocalenie narodu” musi pan akcentować różnymi
sposobami. Takie orędzie nie może być czytane, musi pan stwarzać pozory, że
mówi, że po prostu rozmawia z narodem, że rozmawia z ludźmi. – Dyzma,
zbawca narodu z przymusu, przetarł zaczerwienione oczy, pokręcił się w fotelu
i zaczął patetyczny tekst „wygłaszać” od nowa.
O
ROZDZIAŁ IX
d wczesnego rana plac przed rozgłośnią Polskiego Radia
w Warszawie zapełniał się tłumem. Ze wszystkich stron nadciągali
ludzie całymi rodzinami, przybywały też z flagami i sztandarami
dzieci z warszawskich szkół, parami, z biało-czerwonymi chorągiewkami
w rękach. Po mieście rozeszła się wiadomość, że nastąpi wielkie polityczne
wydarzenie. Jedni mówili, że do Polski przyjechał prezydent Stanów
Zjednoczonych Ameryki i premier Wielkiej Brytanii, inni, że w Warszawie
zjawił się Hitler z pokojowymi propozycjami. W tłumie huczało jak w ulu, że
podobno nowy prezydent, prawdziwy cudotwórca, wpadł w sprawach
politycznych na jeszcze lepszy pomysł niż kiedyś w rolnictwie, kiedy to Bank
Zbożowy uratował Polskę z głębokiego kryzysu gospodarczego. Teraz
tajemniczy pomysł polityczny Nikodema Dyzmy miał uchronić kraj przed
straszną wojną i zapewnić mu niezwykłe powodzenie w nadchodzących
negocjacjach międzynarodowych. Słyszało się jednak także i to, że uknuta
została zdrada, że prawowity prezydent został zmuszony do złożenia urzędu i że
Polskę sprzedano Hitlerowi...
Przed całą baterią mikrofonów od kilku już minut siedział główny bohater
tych wydarzeń, prezydent Nikodem Dyzma. Był zmęczony i podenerwowany,
dokoła niego siedzieli, stali i kręcili się różnego rodzaju doradcy, konsultanci
i specjaliści po cywilnemu i w oficerskich mundurach. Pułkownik Romanowski
stał przy oknie i obserwował coraz bardziej pęczniejący tłum. Sprawdzał tajne
oznakowania ukrytych tu i tam oddziałów służb porządkowych i wojska.
Spodziewano
się
protestów
i
rozruchów
ulicznych,
otumaniony
huraoptymistyczną propagandą lud chciał wojny. Ludzie zachowywali się
spokojnie, ale nastroje były nieodgadnione. Do pułkownika Romanowskiego
podszedł generał Orlicz.
– Alea iacta est, kości zostały rzucone – powiedział przytłumionym głosem. –
Boże chroń naszą ojczyznę.
– Boże chroń ojczyznę – odpowiedział jak echo Romanowski. – Tylko
cholera jasna ten Dyzma... Nie jestem pewny, czy znowu nie wykręci nam
numeru... On może spieprzyć całe nabożeństwo, trzeba było przemówienie
nagrać i puścić z taśmy...
– Nie! Powiedzieliby, że nie mamy żadnego prezydenta. To jest taniec na
linie... – Autorzy bezkrwawego dotychczas puczu prowadzili tę rozmowę
przyciszonymi głosami.
Godzina zero była blisko, grę o wszystko należało zaczynać. Drzwi do
dźwiękoszczelnej kabiny z widokiem na plac przed rozgłośnią zostały zamknięte,
reżyser programu dał umówiony znak, na mikrofonach zapaliły się czerwone
światełka.
Bracia Polacy! Matki Polki, ojcowie Polacy i wy, polskie dzieci, wszyscy, cała
nasza wielka narodowa rodzina stanęła nad przepaścią. Jesteśmy
w niebezpieczeństwie, z dwóch stron grożą nam dwie pożogi wojenne...-
Wbrew obawom pułkownika głos prezydenta Dyzmy był spokojny, pewny
i zrównoważony. Prezydent przemawiał, zebrany przed rozgłośnią tłum słuchał
w ciszy i skupieniu słów, które padały jak razy bicza. Podobne place przed
rozgłośniami radiowymi i państwowymi urzędami zorganizowane w całym kraju
też były zapełnione ciżbą. Wszędzie transmitowano przemówienie głowy
państwa. Ludzie wydawali się cisi i karni, ale w każdej chwili gotowi do
rozruchów i buntu. Przemówienie się przedłużało i słuchacze zaczęli się
niecierpliwić, ciągle bowiem nie było wiadomo, jakie rząd podjął decyzje.
Prezydent mówił, ludzie słuchali i zadawali sobie pytanie: będzie wojna czy
wojny nie będzie? I oto tłum zafalował.
– Niech się prezydent pokaże, nowy prezydent do ludzi!
– Prezydent na balkon!
– Chcemy widzieć prezydenta! Niech przestanie czytać! Niech wyjdzie! –
powtarzały się okrzyki. Szum stawał się coraz głośniejszy, zagłuszał słowa
przemówienia. W rozgłośni zapanowała konsternacja. Prezydent przerwał orację.
Pułkownik Romanowski dawał mu rozpaczliwe znaki, aby mówił dalej.
Nikodem zwrócił się do oficerów i specjalistów.
– Panowie, ludzie nie słuchają, trzeba do nich wyjść... – Mówca był blady
i podenerwowany.
– Nie! Proszę kontynuować przemówienie! – podniósł głos pułkownik.
– Nie mogę, przerywają mi...
– Proszę przemawiać dalej!
– A gówno! – Nikodem stracił panowanie nad sobą i zachował się jak kiedyś
w cyrku. Zgromadzeni w rozgłośni oficerowie i doradcy zdębieli, mikrofony
były na fonii. Ostatnie słowa poszły w eter i do megafonów. Szum ucichł,
zapadła groźna cisza, która się przedłużała. Nagle tłum wybuchnął śmiechem.
Nikodem odepchnął pułkownika i znalazł się na wielkim tarasie rozgłośni.
Uniósł do góry ręce i machał nimi nad głową. Tłum krzyczał i gwizdał.
– Podłączcie tu mikrofony – przejął inicjatywę prezydent. Wojskowi
dowódcy, agenci i dyplomaci chwilowo zgłupieli, sytuacja wymknęła się spod
ich kontroli. Na placu z czerwonego samochodu straży pożarnej odezwał się głos
wzmocniony megafonem.
– Nie chcemy paktu z Hitlerem! Nie straszcie nas bolszewikami, bolszewicy
biedoty nie ruszą!
Nikodem podszedł blisko do baterii instrumentów nagłaśniających, które
pospiesznie zostały przeniesione za nim na taras.
Witajcie, ludzie! Jestem z wami! Niedawno jeszcze byłem biedakiem jak wielu
z was. Tu nie chodzi o politykę, nie chodzi o granice, nie chodzi o stanowiska!
Tu chodzi o życie albo śmierć waszych mężów, żon, dzieci. Mówicie, że
bolszewicy biedoty nie ruszą? A wiecie, kto jest dla bolszewików biedotą?! Tylko
tacy, którzy z braku ziemniaków i siana gotują i zjadają własne dzieci, tak jak to
było podczas wielkiego głodu na Ukrainie. Słyszeliście o wielkim głodzie? A kim
zapełnione są łagry na Syberii, czyimi trupami wypełniony jest Białomorski
Kanał? Wszyscy carowie Rosji przez wieki nie wymordowali tylu chłopów co
Lenin i Stalin przez dwie dekady. Każdy, kto ma konia i dorożkę, samochód
ciężarowy, warsztat rzemieślniczy, własny dom, to dla bolszewików piździec
kapitalista, burżuj i wyzyskiwacz! Każdy taki pójdzie do ciurmy! Nie możemy
bolszewików wpuścić do polskich miast i wsi, bo rozkradną wszystko! Myśleliśmy
nad tym, mówię wam. Na zdrowy chłopski rozum lepiej oddać Niemcom Gdańsk
i zrobić im drogę do Malborka, niż bolszewikom dać całą Polskę, bo oni
zabiorą wszystkim wszystko, zwalą kościoły i wprowadzą u nas swoją
bolszewicką komunę, w której nikt nie może nic mieć...
Nikodem Dyzma wykrzykiwał do mikrofonów zdania zasłyszane
w więzieniu od szofera Waflezego Lisa, powtarzał to, co mówił profesor
Kordian Seweryn Rawa Michalewski, i to, co przekazywał pułkownik
Romanowski, bo sam w to głęboko uwierzył i się tego przeraził. Tłum przestał
gwizdać, słowa wykrzykiwane przez prostego człowieka trafiały do przekonania
ludziom, którzy spodziewali się wypolerowanych kłamstw i politycznych
wybiegów. Mówca rzucał luźno powiązane ze sobą, zasłyszane niedawno myśli.
Czy to Rumunia, Węgry, czy Czechy... Każdy kraj, który ma do wyboru wojnę
albo paktowanie z Hitlerem, ma tylko jednego wroga, jeden front na karku, jakby
przyszło do wojny. Po przeliczeniu sił kraje te decydują się na paktowanie. Jest
jednak jedno państwo, które ma dwóch wrogów i będzie miało dwa fronty, a na
tych frontach dwadzieścia razy więcej wrogich czołgów, armat, samolotów
i wojska niż swoich... Ten kraj to Polska... Drodzy ludzie, pomyślcie, że nie ma
żadnych Niemców i żadnych bolszewików, z zachodu idzie lawina, który pali
wszystko, a ze wschodu postępuje potop, który niszczy i rujnuje, a przede
wszystkim zabija ludzi. Z dwóch stron idą kataklizmy, a nasi strażacy krzyczą, że
nie ustąpią, że nie oddadzą wulkanowi nawet guzika, że nie ustąpią przed
trzęsieniem ziemi, bo są silni, zwarci i gotowi! Że na ukrycie się przed wulkanem
nie pozwoli im honor... Przecież to fiksum dyrdum na opak i śmierć naszych żon,
dzieci i nas samych... Rozumiecie to, ludzie?!...
Gdy Dyzma wykrzykiwał to, co niedawno usłyszał od Leona Kunickiego, tu
i tam odezwały się gwizdy, gdy inteligenci oburzali się na taki język. Ale gwizdy
zostały zagłuszone przez brawa i skandowane okrzyki: Niech żyje prezydent
Dyzma! Dyzma i Żagwa Romanowski to zdrajcy! Dyzma precz! Bolszewicy
precz! Dyzma swojak! Nikodem, ratuj nasz kraj! Nikodem z ludu rodem!
Prezydent podniósł rękę do góry i wrzawa ucichła. Dyzma podjął
przemówienie.
Słuchajcie, ludzie, słuchajcie w całej Polsce! Mogą być tylko trzy wyjścia: my
ruszymy z Ruskimi na Niemców albo pozwolimy Niemcom uderzyć na Ruskich,
albo Ruscy razem z Niemcami uderzą na nas! Albo Ruscy z Niemcami uderzą na
nas i nas zmiotą, wymordują, zetrą z mapy! Co wybieracie, bo innych
możliwości nie ma?! Inaczej być nie może!
Mówca powtórzył pytanie nieco ochrypniętym już głosem, przerwał i na
olbrzymim placu zapanowała cisza. Tysiące ludzi rozwiązywało w myślach
prosty rebus: pozwolić Niemcom przejść i uderzyć na Rosję czy pozwolić, aby
Niemcy i Rosjanie wspólnie napadli na Polskę i ją obrócili w pył?? Tłum
zafalował.
Jak Ruscy na nas, to lepiej my na Ruskich! My na Ruskich! Zdrada! Junta precz!
Nie damy Lwowa, niech żyje Dyzma! Niech żyje Nikodem z ludu rodem! My
na Ruskich, bolszewicy precz! -
znowu krzyżowały się wrzaski. Prezydent machał biało-czerwoną chorągiewką,
którą mu ktoś podał, i wołał:
– Idźcie do domów, ludzie, powiedzcie żonom i dzieciom, że wojny nie
będzie!
Gdy nastroje nieco się uspokoiły, Dyzma zszedł z balkonu. W głównym
pomieszczeniu rozgłośni panowała cisza.
– Brawo, Nikuś! – przerwał ją nagły wrzask pułkownika Waredy, który
wpadł do rozgłośni prosto z wiecowego placu. Wareda objął i ściskał prezydenta.
Nikodem wyzwolił się z tych objęć.
– Chyba dobrze powiedziałem, no nie? – zapytał niepewnie zebranych.
Pułkownik Romanowski stał przy oknie, tuż obok generała Orlicza.
– Mogę przysiąc, że on w ogóle nie rozumie, czego dokonał... To wybraniec
losu, szczęściarz – rzucił cichcem do ciągle jakby osłupiałego generała i zwrócił
się półoficjalnie do głowy państwa.
– Gratuluję, panie prezydencie, chociaż znowu złamał pan umowę. Coś
takiego nazywają charyzmą, pan ma to, co mają wodzowie z ludu. Niech żyje
prezydent Dyzma!
Plac przed rozgłośnią pustoszał, w głównym hallu radia panował gwar.
Wszyscy składali gratulacje Nikodemowi Dyzmie, a on przyjmował je
z podniesioną głową, już bez cienia skromności, jako zasłużone i należne.
***
Na posiedzeniu Wojskowej Patriotycznej Rady Realnej nowy minister spraw
zagranicznych składał sprawozdanie z ciągle nieoficjalnych i głęboko
utajnionych rozmów pokojowych z Niemcami, które jak to bywa w takich
sytuacjach, toczyły się dwoma niezależnymi kanałami: oficjalnie w Berlinie i na
drodze cywilnych oraz wojskowych wywiadów i towarzyskich koneksji
w Szwajcarii oraz w różnych europejskich kurortach. Zaraz też na początku tych
rozmów potwierdziło się, że Hitler przy wojnie z Polską wcale się nie upiera, że
Niemcom chodzi o korytarz do Prus Wschodnich oraz Gdańsk ze względów
gospodarczych oraz strategicznych i że nie jest to pretekst do zaatakowania
Polski. Główny problem stanowiła poufna sprawa, jaką miał być przemarsz
wojsk nienieckich przez Polskę w świetle strategicznie już zaplanowanej wojny
Niemiec z sowiecką Rosją. Wojna ta bowiem w polityce III Rzeszy była
konieczna i nieunikniona, gdyż to właśnie w wielkich przestrzeniach ziemi
rosyjskiej tkwiły szczególne możliwości stworzenia przestrzeni życiowej dla
narodu panów. Przy czym wojna ta w planach Hitlera była tak bliska, że
w przypadku porozumienia z Polską zawieranie przygotowanego paktu
Ribbentrop-Mołotow z Sowietami nie miało sensu. Polscy dyplomaci uzyskali
więc warunki pokoju znacznie lepsze, niż to się zapowiadało. Sprawę zaciemniał
jedynie fakt, że w pertraktacjach z dyplomacją Hitlera postanowienia na papierze
mogły się w przyszłości znacznie rozminąć z rzeczywistością.
Nowy minister spraw zagranicznych referował całą sprawę na posiedzeniu
Wojskowej Patriotycznej Rady Realnej. Był jednak zdania, że Hitler
przynajmniej początkowo warunków tej umowy dotrzyma. Ustalono wstępnie,
że po oddaniu przez Polskę wszelkich praw do Wolnego Miasta Gdańska
i wyrażeniu zgody na wytyczenie korytarza do Prus Wschodnich Niemcy
żadnych innych żądań wysuwać w stosunku do Polski nie będą. Tajny załącznik
do porozumienia mówił, że w razie wojny niemiecko-sowieckiej Polska
udostępni armii niemieckiej swobodny stały ruch wojsk przez Polskę, przy czym
Polska będzie miała zagwarantowane szerokie obszary niedostępne dla
administracji i armii niemieckiej. Miało to szczególne znaczenie dla ludności
pochodzenia żydowskiego, gdyż zapewniało na tych obszarach egzystencję
polskim Żydom. Powracający z Niemiec dyplomaci sygnalizowali też, że
w trakcie rozmów na różnych szczeblach dopatrzyli się szczególnego
zainteresowania Hitlera osobą prezydenta Dyzmy i że było ono zdecydowanie
życzliwe. Oczywiście wszystkie warunki porozumienia z Niemcami mogły
zaistnieć jedynie w przypadku zachowania przez Polskę pełnej neutralności.
Następnego ranka rozpoczęło się szaleństwo prasowe. Nagłówki w gazetach
krzyczały:
„NIECENZURALNE SŁOWA PREZYDENTA”
„PREZYDENT W TŁUMIE, Prezydent Z TŁUMEM!”
„PREZYDENT Z LUDŹMI!”
„NIKODEM DYZMA -
PREZYDENT NIEZALEŻNY!”
„ALBO BOLSZEWICY Z NIEMCAMI NA POLSKĘ, ALBO POLSKA
Z NIEMCAMI NA BOLSZEWIKÓW”
„NIECH ŻYJE ZBAWCA OJCZYZNY NIKODEM Z LUDU RODEM!”.
N
ROZDZIAŁ X
ikodem Dyzma jako prezes Banku Zbożowego i zarządca dóbr
Kunickiego zwykł był problem związany z kobietami rozwiązywać
w sposób tak stary, jak prosty. Był to zresztą jego sposób ulubiony, bo
nie wymagał wysiłku związanego z zabieganiem o względy dam. Nikodem w tej
kwestii zdążał na skróty i interesował się jedynie tym, o co mu rzeczywiście
chodziło. Reszta go denerwowała.
Pod kilkoma latarniami na Krakowskim Przedmieściu wybór był spory. Gdy
Nikodem mieszkał na ulicy Łuckiej i kupował po dwa grandpriksy w kiosku
z papierosami, a zamiast bułki z kiełbasą – solonego śledzia na obiad, piękne
panie z Krakowskiego Przedmieścia wydawały mu się światem dla niego
dalekim i niedostępnym. Gdy zaś zamieszkał w koborowskim pałacu
i przyjeżdżając do Warszawy, stacjonował w najlepszych hotelach, dystans ten
zmalał i zaczął uważać wręcz przeciwnie: że kobiety te nie dorównują paniom
zajmującym etatowe miejsca przy stolikach w wytwornych lokalach.
Nikodemowi nie podobało się jednak to, że ze swoimi potrzebami musiał się
ukrywać, gdyż w świecie, w jakim się znalazł, nie było w dobrym tonie
korzystanie z miłości płatnej. Sprawę stosunków z damami nawet takimi za
dwieście złotych najlepiej scharakteryzował Nikodemowi as towarzyski
i salonowy wyjadacz, najlepszy przyjaciel Nikusia, pułkownik Wareda. Ten
mawiał:
– Ty sobie, prezesie, nie lekceważ, jak się warszawskie damy dowiedzą, że
ty skaczesz na boczki poza towarzystwo, to leżysz marnie i kwiczysz. Masz tu
szerokie pole, które potrzebuje uprawy i na żadne obce ugorki skakać wara,
rozumiesz? Pani Lala Koniecpolska i cały tuzin dam płacze i czeka. Za zdradę
możesz zapłacić gardłem, tego robić nie wolno, Nikodem. – I to, co mówił
pułkownik, to nie były żarty, te panie mogły bowiem bardzo wiele.
Sprawa jeszcze bardziej zmieniła wymiar, gdy prezes został prezydentem
Rzeczypospolitej i nie mógł ot tak sobie pójść na Marszałkowską czy Nowy
Świat i wybrać... Ta cholerna obstawa, czy jak to nazywano – ochrona głowy
państwa – bardzo prezydentowi przeszkadzała jako mężczyźnie. Żeby takich
rzeczy nie robił, ostrzegał go także generał Romanowski. Prezydent poprosił
więc raz nieoficjalnie na koniak pułkownika Kredeka, szefa ochrony.
– Panie komendancie – zagaił bez wstępów Nikodem. – Jakbym ja
potrzebował po prostu trochę prywatności, na przykład w nocy albo w dzień, to
można tak to zrobić, żebyście się nie wtryniali?
– Oczywiście, panie prezydencie. Na to jest protokół, procedura...
– Co jest?
– Przepis, panie prezydencie...
– Masz tobie, cholera jasna... przepis! Co za przepis?
– Osoba panu bliska, zapewne dama, musi być do nas zgłoszona celem
rutynowego sprawdzenia. A później już może pana prezydenta odwiedzać,
najlepiej tu, w Belwederze. Wszystkiego my dopilnujemy.
Tym razem Nikodem zaklął po cichu. Osoba bliska, jaka do cholery bliska?
Jaka bliska?! On nie potrzebował żadnej osoby bliskiej, tylko takiej, która
przyjdzie po to, co potrzeba, weźmie kasę i się później nie będzie czepiać.
Chociaż z babami nigdy nie wiadomo. Mańka dziwka, a się czepiała. Ten zaś tu
wyjeżdża z jakąś osobą bliską... Prezydent zmarszczył czoło i myślał
intensywnie.
– Panie Kredek, panie komendancie, ja to lubię tak po męsku, wybrać sobie
taką, jaka mi pasuje, zapłacić i potem żeby poszła cholera won. Ja mam sprawy
państwowe na łbie, studenci i inteligencja buntują się. Mam sprawy państwowe,
rozumiesz pan, nie jakieś amory. Wybrać sobie potrzebuję taką i żeby potem
poszła, gdzie była. Żeby poszła, ot i wszystko... – Prezydent skończył i zapadła
cisza. Teraz pułkownik Krerdek zmarszczył czoło i myślał intensywnie.
– To znaczy pan prezydent chciałby korzystać z usług prostytucji? – zapytał
z wielką powagą.
– E tam! Gówno korzystać prostytucji, dziwkę po cichu od czasu do czasu
potrzebuję, a pan zaraz o prostytucji. Prostytucja to pojęcie społeczne, mnie nic
takiego nie potrzeba.
– To będzie kwestia wymagająca określonych działań operacyjnych, panie
prezydencie. Potrzebne decyzje będzie musiała podjąć Patriotyczna Realna Rada
Wojskowa. Musi być polityczna decyzja o ochronie tajemnicy państwowej. –
Pułkownik Kredek był śmiertelnie poważny.
– Czyś pan zwariował?! O tym nie może dowiedzieć się pani Lala
Koniecpolska i żadne warszawskie baby z towarzystwa nie mogą się
dowiedzieć, bo wtedy katastrofa... A jak się zrobi taką tajemnicę, to jeden i drugi
całkiem niepotrzebnie będzie wiedział, że jest taka tajemnica i się dowie tego,
o czym najlepiej, jak jest po cichu.
No i rzeczywiście: sprawa jako punkt poufny stanęła na posiedzeniu
Wojskowej Patriotycznej Rady Realnej. Zagaił na ten temat Ryszard Przewrot
Żagwa Romanowski, mianowany niedawno do stopnia generała.
– Mamy następny kłopot z prezydentem, panowie. Komendant jego straży,
pułkownik Kredek, zgłosił, że prezydent jako osoba rozwiedziona nie ma stałej
partnerki i mimo powodzenia u tutejszych pań z towarzystwa nie chce takiej
partnerki na stałe i upiera się przy częstym korzystaniu z usług prostytutek.
Wobec nieustępującego i ciągłego zagrożenia zamachem na życie prezydenta ze
strony antyniemieckich patriotów jego osoba musi być aktywnie chroniona.
Kontakty prezydenta bezpośrednio z prostytutkami z punktu widzenia strategii
jego ochrony są wykluczone i obowiązek zorganizowania tych spotkań
z zapewnieniem bezpieczeństwa głowie państwa ciąży na Wojskowej
Patriotycznej Radzie Realnej.
– Masz tobie! – odezwał się nieoficjalnie kapitan Zółwik Trzeciakowski. –
Wojskowa Patriotyczna Rada Realna ma być alfonsem i stręczycielką... Jak
zaksięgować takie wydatki? – Na sali wybuchł krótki śmiech.
– Panie pułkowniku, muszę pana przywołać do porządku, zwracam panu
uwagę, że sytuacja jest poważna. Prezydent, z pełnym szacunkiem dla jego
urzędu, to człowiek dziwny. Musimy się liczyć z jego, że tak powiem –
ekstrawagancjami, bo dalsze powodzenie naszego manewru zależy od pana
prezydenta. On mimo naszych początkowych obaw okazał się człowiekiem
właściwym do naszej trudnej gry politycznej. A co do meritum sprawy:
wykorzystywanie prostytutek dla celów wywiadu wojskowego i w ogóle dla
operacyjnych celów politycznych to nic nowego, dlatego pańska uwaga jest co
najmniej niestosowna.
– Panie generale – nie dawał za wygraną pułkownik Żółwik Trzeciakowski.
– Z uwagi na poufność naszych spotkań możemy tu mówić wszystko bez
obawy, że wyjdzie poza te ściany prawda? – zapytał.
– Tak jest. To, o czym tu mówimy, objęte jest ścisłą tajemnicą wojskową,
tajemnicą niedostępną dla rządu, premiera i prezydenta...
– No to przecież powołując pana Dyzmę na stanowisko prezydenta
Rzeczypospolitej, nasza rada ustaliła, że ma on być naszym figurantem, że to, co
my ustalimy, on ma przekazywać jako postanowienia cywilnej głowy państwa,
bo tak będzie bardziej politycznie. Więc czy nie można mu powiedzieć, że się,
przepraszam za dosłowność, jego dziwkami zajmować nie będziemy?
Mimo że sytuacja zrobiła się groteskowa, nikomu na sali do śmiechu nie
było. Pułkownik Romanowski milczał, wreszcie powstał z miejsca i zwrócił się
bezpośrednio do pułkownika Żółwika.
– No to nich pan powie prezydentowi, żeby się uspokoił i żeby robił to, co
mu każemy.
– Ja mu to powiem, jak Boga kocham powiem... Bo co on mi może zrobić...
– żachnął się Żółwik.
– Może panu powiedzieć, żeby pan, przepraszam za wyrażenie, pocałował
go w dupę, bo co pan mu zrobi... – odezwał się z kąta sali pułkownik Wareda,
po czym wcale nie nastąpił ogólny śmiech, chociaż powinien. Wręcz przeciwnie:
wśród zebranych zapanowała cisza. Romanowski uniósł głowę, powstał,
przeszedł się po sali, po czym stanął przed zebranymi. Był bardzo poważny.
– Komunikuję panom, że wywiad wojskowy wykrył ostatnio dwa przypadki
przygotowanych zamachów na życie pana prezydenta i moją osobę. W jednym
przypadku zamach organizowała grupa studentów z ugrupowania narodowego
„Walka”, a w drugim organizacja komunistyczna sterowana z Moskwy. Obydwa
zamachy zostały udaremnione, a niedoszli zamachowcy są pod kluczem. Nie
muszę dodawać, że w tej sytuacji sprawa upodobań pana prezydenta ma wymiar
strzeżonej
tajemnicy
państwowej,
ponieważ
te
upodobania
mogłyby
zamachowcom nasunąć pomysł napaści na głowę państwa za pośrednictwem
podstawionej prostytutki. Z chwilą gdy zrobiliśmy z pana Dyzmy prezydenta
Rzeczypospolitej – ciągnął dalej pułkownik Romanowski – czy tego chcemy,
czy nie, został on prezydentem. Gdyby się sprzeniewierzył pryncypiom naszych
sojuszy, naszym zasadniczym kierunkom politycznym, wyjście byłoby tylko
jedno... katastrofa lotnicza – mówił powoli, lecz z naciskiem. – Jesteśmy na to
przygotowani. Ale prezydent Dyzma niczemu się nie sprzeniewierzył, a wręcz
przeciwnie: realizując wytyczone mu zadania, przejawił w wielokrotnie
bezcenną inicjatywę i wielki zmysł polityczny, przez co zyskał aprobatę
społeczeństwa. Prezydent Dyzma cieszy się uznaniem i poparciem wielkiej
części narodu. Dlatego też ochrona jego ciągle zagrożonego życia, niezależnie od
okoliczności i sytuacji, jest pierwszym obowiązkiem naszej rady. Tym samym
sprawą, o której mowa, zajmie się IV wydział Ministerstwa Spraw Wojskowych.
Akcja ma kryptonim „Relaks” i musi być zorganizowana tak jak każda akcja
specjalna, to znaczy precyzyjnie i niezawodnie. To rozkaz! Życzę powodzenia –
zakończył krótkie przemówienie Przewrot Żagwa Romanowski.
Tydzień później pułkownik Kredek miał dla głowy państwa złą i dobrą
wiadomość.
– Panie prezydencie, musimy być ostrożni, bo wykryto na pana zamachy.
Mamy
cywilny
samochód
do
dyspozycji,
przejedziemy
się
powoli
Marszałkowską, jak trzeba będzie, to przystaniemy. Pan sobie coś wybierze
i pojedziemy dalej. W drugim samochodzie z połączeniem telefonicznym będzie
jechał kapitan Tosiek i on tę panią, którą pan prezydent uzna, zabierze
i przywiezie na przygotowaną przez nas i odpowiednio zabezpieczoną kwaterę.
Później panią odwieziemy na miejsce. Tak będzie najlepiej.
– E tam, najlepiej... – żachnął się Nikodem. – Po co taki cyrk? Pójdę sobie
normalnie, a jak już inaczej nie można, to poślijcie za mną ze dwóch tajniaków,
potem niech oni w trymiga się zwiną i po krzyku.
– Panie prezydencie, nie da rady, pan nie może być cały czas wystawiony,
stan jest wyjątkowy, prawie domowa wojna...
Wieczorem dnia następnego Marszałkowską ruszyły dwa samochody, jeden
za drugim. Jechały, przystawały, znowu ruszały, ale prezydent żadnej kobiety
sobie nie wybrał. Diabeł tkwi w szczegółach, a w tej sprawie były szczegóły.
Nikodem bowiem już dawno upatrzył sobie koło latarni przy sklepie jubilera taką
trochę mocniej zbudowaną blondynę, która mu się spodobała. Kilka razy już na
nią polował, ale zawsze bez skutku, bo mu ją ktoś sprzed nosa zabrał. Przejazdy
dwóch samochodów wzdłuż Marszałkowskiej powtarzały się i wciąż
bezowocnie, bo Nikuś uparł się na tę blondynę, a ona koło latarni pojawiała się
na krótko i zaraz znikała. Pułkownik Kredek i kapitan Tosiek jako
zdyscyplinowani oficerowie wywiadu, zdając sobie sprawę z wagi misji, jakiej
służą, nie zdradzali jednak zniecierpliwienia i podnosili na duchu głowę państwa.
Zapewniali go solennie, że następnym razem wszystko już będzie, jak należy.
Wkrótce też procedura akcji „Relaks” została uproszczona tak, że w punkcie
„Y”, czyli w bliskiej okolicy latarni koło sklepu jubilerskiego, zajął miejsce oficer
wywiadu w cywilnym ubraniu i oczekiwał na pojawienie się obiektu „X”.
Z chwilą pojawienia się blondyny, agent wezwał samochód, a kapitan Tosiek
dostarczył damę do przygotowanego przez wywiad i odpowiednio
zabezpieczonego przed dywersją lokalu.
Nikodem oczekiwał jej w głębokim fotelu, słuchając muzyki z radia, sącząc
najlepszy markowy koniak i zaciągając się wytwornym tureckim papierosem.
„Ten Tosiek ma klepki na miejscu, trzeba przyznać, że się do tego
wszystkiego przyłożył i mu to wyszło... Ciekawe, jakie ma ordery. Trzeba by mu
jakiś wisiorek dołożyć, bo ci mundurowi na takie świecidełka bardzo są łasi...
A swoją drogą: co to za jedna, ta blondyna z takim ładnym pyszczkiem, bo nie
wygląda na dziwkę, cholera jedna...” Na takich rozmyślaniach minął
Nikodemowi czas do chwili, gdy rozległo się pukanie i kapitan Tosiek osobiście
wprowadził do salonu panią o jeszcze ciągle nieznanym imieniu. Oficer z uwagi
na cywilne ubranie i konspiracje, nie mogąc zasalutować przy gościu, skłonił się
nisko prezydentowi.
– Pozostaję pod telefonem w swoim apartamencie do dyspozycji szanownego
pana prezesa – wyrecytował oświadczenie, ponowił ukłon i znikł za obitymi
skórą drzwiami.
Nikodem wstał i władczym gestem zaprosił panią, aby usiadła.
– Krzesimir Tarczyński jestem. Może kieliszek koniaku? Są też zimne
przekąski, kawior, szampan... – Nikodem poczuł się w roli gospodarza-magnata
świetnie. Przyjrzał się dokładniej obiektowi „X” i stwierdził, że jednak jak się
lepiej przypatrzyć, to widać, że ta jego wymarzona blondynka to jednak dziwka,
cholera jasna...
– A ja jestem Beatricza Gąsiorek, możesz do mnie mówić Betka. Ładnie tu
się urządziłeś, to wszystko twoje? Te kryształy to prawdziwe? – przedstawiła się
i zaczęła rozmowę prostytutka.
– Napij się, Beatricza, koniaku, tam jest barek. Tu herbata i kanapki. Czuj się
jak u siebie, a pytań dużo nie zadawaj, bo ja się tak trochę ukrywam, Beatricza.
Rozumiesz?
– Wiem, wiem. Powiedzieli mi te twoje kamerdynery, że żona twoja najęła
trzech tajniaków, żeby cię pilnowali i jej donosili, czy nie brykasz
z dziewczynkami, łobuzie... Jak cię złapie, obetnie ci kasę i leżysz, dlatego mnie
tu przywieźli taryfą.
– A no święta prawda... – Nikodem znowu w duchu pochwalił przebiegłość
oficerów Kredeka oraz Tośka i nalał sobie do szklanki dużo czystej wódki.
Wypił ją duszkiem i przekrzywiając głowę to w lewo, to w prawo, oglądał
goszczącą się przy barku pannę podobnie jak fornal ogląda konia na targu albo
cyklista motocykl, który kupuje.
– No to napatrzyłeś się już? – zapytała dziewczyna, także nalewając sobie pół
szklanki czystej wódki.
– Nie, napatrzę się, jak zdejmiesz spódnicę i bluzkę, bo te tego... tutaj... masz
spiczaste jak świńskie ryjki, tak przynajmniej wyglądają z daleka,
– Tylko spódnicę i bluzkę mam zdjąć? – zapytała „dama”, wybuchając
ochrypłym śmiechem, który nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że jej
profesja to zdejmowanie nie tylko spódnicy i bluzki.
– A Beatricza, co to za imię? – zapytał Nikodem, bo mu coś nie pasowało.
Pamiętał z gimnazjum w Łyskowie, że Beatrice to była taka piękność ze snu,
chyba ta, która przyśniła się poecie Dantemu. „U rejenta Windera w salonie
wisiał też obraz takiej różowiutkiej pięknej, półgołej w obłoku. Obraz pewnego
dnia służąca Karolka strąciła przy sprzątaniu. Awantura była straszna, że
Beatrice spadła i się rama skrzywiła. Ale to była Beatrice, a nie Beatricza” –
myślał Dyzma.
– A no imię jak imię – odpowiedziała dziewczyna, popijając wódkę. – Wujek
mój wiersze pisał i dużo książek czytał... Pamiętam taki wiersz:
Słońce nad zielonym lasem i chmury ciemne czasem.
Kocham cię niezależnie od pogody, mój ty jedyny, ukochany, mój młody...
Albo taki:
Góry są wysokie, a morza głębokie, moja miłość jak góry wysoka, jak morze
głęboka.
Nie zapomnij mnie, chociaż wyjeżdżam do miasta, boś tyś moja niewiasta...
-
zadeklamowała Beatricza. – Wujek, Rocho miał na imię, mądry był, takie
wiersze pisał – dodała chełpliwie.
Nikodem skrzywił się. „Jakbym coś podobnego zaśpiewał w barze »Pod
końskim kopytem«, to by mnie wyrzucili na pysk z lokalu. Nie, to do niczego
niepodobne” – myślał, mocno rozczarowany swoją cud blondyną, na którą
czołówka polskiego wojskowego wywiadu polowała dwa dni.
– Wujek z jednej książki, jak ja się urodziłam, kazał mnie ochrzcić, tak jak
jedna pani w tej książce się nazywała, tylko że ładniej, nie Beatricze, a tak jak
Maria czy Zofia – Beatricza...
Szef operacji „Relax” nie wyspał się tej nocy, bo grubo przed świtem obudził
go telefon od prezydenta.
– Panie Tosiek, podjedź pan i zbierz osobę, bo ja nie mam czasu. Jutro rano
przyjedzie premier Bułgarii, a i ona od rana też gdzieś się spieszy do swojej
roboty, bo jest umówiona z klientem. Zabieraj ją pan i fertig.
Prezydentowi Beatricza z bliska musiała się podobać najwyżej średnio, bo
gdy ją tylko kapitan Tosiek zabrał, przyszła mu na myśl Mańka, i dziwił się sam
sobie, że jej nigdy nie zaprosił na spotkanie...
M
ROZDZIAŁ XI
yśli prezydenta Dyzmy, zajmującego samotnie wielkie salony
w Belwederze, uparcie wracały do więziennej celi, do której
przywykł i która jawiła mu się jako swego rodzaju azyl od
wszystkiego zła. Istotnie, po niezwykłych wydarzeniach, które odmieniły jego
siermiężne życie w Łyskowie i w Warszawie na ulicy Łuckiej, po meandrach
zdarzeń w banku, po napięciach konferencji w rządowych gabinetach,
pijaństwach w luksusowych knajpach, upojnych nocach w ramionach pięknej
żony hrabianki, ekscesach z niewyżytymi kobietami w loży masońskiej
więzienna cela była dla niego miejscem, w którym mógł spokojnie myśleć. I ten
dziwak, pół Fin, pół Polak, profesor o wymyślnych imionach – Kordian
Seweryn Rawa Michalewski...
Tu nie miał przy sobie profesora Michalewskiego, co stanowiło wielki
niedostatek Belwederu. Nikodem zwierzył się z tego swojemu osobistemu
doradcy.
– Nie ma żadnego problemu, panie prezydencie – usłyszał przychylną
odpowiedź. – Ułaskawi pan profesora i weźmie go do swojego gabinetu jako
specjalistę, powiedzmy do spraw związanych z traktatem polsko-fińskim, bo
wspólnych spraw z Finami mamy sporo.
Towarzysz Nikodema z więziennej celi, znalazłszy się ponownie w obliczu
głowy państwa, zachował się jak zwykle z wielką godnością, powagą
i dystansem.
– Ja, panie prezydencie, przebywam w zakładzie karnym z wyrokiem 12 lat
pozbawienia wolności i mam moralny obowiązek karę odbyć do ostatniego dnia,
dlatego proszę łaskawie o pozostawienie mnie w spokoju...
– E tam, chrzanisz farmazony. Są wyroki, są kary, ale są też ułaskawienia,
awanse, protekcje, propozycje... Wszystko będzie legalne i zgodne z prawem,
ułaskawię cię i dam ci dobrą posadę, wrócisz do ludzi i wszystko tamto pójdzie
w zapomnienie.
Nie była to jednak sprawa prosta, bo kim naprawdę był w głębi swojej
osobowości profesor Kordian Seweryn Rawa Michalewski? Nikodem Dyzma
dobrze pamiętał historię jego tragedii i jego komentarze w prasie wypływające
właśnie z poczucia moralności tego na pół szalonego człowieka.
– Wyrok mój to 12 lat pozbawienia wolności – mówił kiedyś w celi
spokojnym, zrównoważonym tonem. – Jest to wyrok z gruntu niesprawiedliwy
i zamierzałem wnieść od niego apelację, ale nie pozwolił mi na to Krzesimir Rój
Pawłowski, mój adwokat, najlepszy papuga w kraju, któremu na jego usilne
prośby powierzyłem swoja obronę. Wyrok był niesprawiedliwy – powtórzył
profesor – bo opierał się na błędnym oskarżaniu o zabójstwo w afekcie, a ja
przecież Mesalinę zastrzeliłem po głębokich przemyśleniach z premedytacją... –
ciągnął beznamiętnie. – Zrobiłem to, mimo iż wiedziałem, że postępuję nie tyko
niezgodnie z prawem, ale także ze swoim sumieniem i wszelką możliwą logiką.
Mesalinę należało po prostu wypędzić, dać jej trochę pieniędzy i niechby żyła
sobie po swojemu. Orzeczenie rozwodu z jej wyłącznej winy było oczywiste.
Ona po rozbiciu mojego małżeństwa, po moim rozwodzie i wyjeździe żony
i córek do Australii, zaczęła niemal oficjalnie prowadzić życie kurtyzany.
Dostawałem stosy listów z opisami jej ekscesów w nocnych klubach i hotelach,
„przyjaciele” przysyłali mi wykazy jej nowych kochanków. Nomen omen była
taką samą żoną jak Mesalina, żona cezara Klaudiusza. Jako 20-letnia dziewczyna
zabawiała się z premedytacją jak kot piłeczką małżeństwem i rodziną dwukrotnie
od niej starszego, znanego i szanowanego człowieka. Zagrała sama ze sobą
w takie karty: czy rozbije jedno z najbardziej szanowanych małżeństw
w Warszawie, czy nie. Przedtem, jeszcze w liceum, jako piętnastoletnia
dziewczynka rozbiła małżeństwo znakomitego polonisty, swojego nauczyciela,
i posłała szanowanego do czasu jej poznania męża i ojca na więzienne prycze za
pedofilię. W siedemnastym roku życia stała się bohaterką warszawskiego
skandalu w związku z usunięciem zaawansowanej ciąży i wyrokiem skazującym
profesora medycyny, który tej aborcji dokonał. Mając osiemnaście lat,
doprowadziła znanego przemysłowca z Łodzi do zabójstwa żony, a następnie do
samobójstwa. To była klasyczna femme fatale. Powiedziałem panu, że jedyną
racją czynu, jakiego dokonałem, była konieczność moralna, potrzeba jakby
interwencji siły wyższej w niedoskonałe prawo istot ziemskich. Gdyby we
wszechświecie, gdzie rządzi podobno dobro, był Bóg, na pewno on odebrałby
możliwość czynienia zła i tylko zła takiemu indywiduum, które jest uosobieniem
tego zła. Ponieważ jednak Boga w postaci biblijnej nie ma, więc czynu będącego
poza ludzkim wymiarem sprawiedliwości dokonać musiał ułomny człowiek.
Jednak jego postępek powinien być osądzony w kategoriach ludzkich, a nie
boskich, bo człowiekowi zabijać drugiego człowieka nie wolno. To oczywiście
nonsens, taki jak zabijanie przeciwko innemu złu... Mesalina, obserwując moją
wewnętrzną walkę o wybór między autentyczną miłością do żony i dzieci
a pożądaniem jej ciała, nie była pewna wyniku tej walki. Napisała zatem list do
mojej żony, informując ją o naszej „miłości”. Na wyrwanej z zeszytu kartce
w kratkę namazała czerwonym ołówkiem kilka zdań. List był takim świstkiem,
jaki można napisać do przekupki na targu, żeby dostarczyła pani do domu
oskubaną kaczkę i szparagi... Cała Mesalina.
Gdy moje małżeństwo się rozpadło i wziąłem cywilny ślub z tą złą kobietą,
ona z cudownej zakochanej dziewczyny stała się cyniczną uliczną dziwką.
Poznała gangsterów w białych kołnierzykach i zaczęła wciągać mnie w przemyt
narkotyków na wielką skalę. Odmówiłem, zaczęła mną pomiatać. Ale narkotyk,
pod którego wpływem pozostawałem, zrobił swoje i zdradzony, opluty, bez nocy
z nią, przynajmniej raz na jakiś czas, żyć już nie mogłem.
Zbuntowałem się, kupiłem pistolet, wstąpiłem do klubu i godzinami
strzelałem do tarczy.
Mierzyłem do czarnego punktu i wyobrażałem sobie, że celuję w jej czoło
nad przepastnymi zielonymi oczami. Pomagało.
Tamtego dnia pojechałem na tygodniowy rajd do Wiednia. Przy granicy
zawróciłem. Jechałem z powrotem do Warszawy jak szalony. Przed domem
zobaczyłem małego amerykańskiego forda, którego niedawno kupił sobie jeden
z moich kolegów, pracowników naukowych uniwersytetu.
Otwierałem po cichu kolejne pokoje, aż dotarłem do sypialni. Oni w łóżku,
zupełnie nadzy, pili koniak, palili papierosy i śmiali się głośno. Słyszałem ten
śmiech już na klatce schodowej. Gdy wszedłem do pokoju, skamienieli.
Przeładowałem na ich oczach rewolwer i wyciągnąłem broń przed siebie.
Mesalina zerwała się, ale zaraz upadła znów na łóżko. Jej kochanek też się
zerwał i ukląkł. Mesalina próbowała wstać.
– To nie jest tak, jak myślisz, kocham tylko ciebie, kocham tylko ciebie... –
powtarzała pobladłymi ustami.
– Dlaczego?! – zadałem pytanie bez sensu, mierząc w jej piękną główkę, tak
jak mierzyłem dziesiątki razy do czarnego krążka tarczy z dziesiątką pośrodku.
Wiedziałem aż do bólu, co należy zrobić. Należało zwyczajnie trzasnąć im
kilka fotek potrzebnych do sprawy rozwodowej, a następnie ciągle
z rewolwerem w ręce trochę z nimi pożartować, całkowicie na luzie opowiedzieć
im jakiś naprawdę zabawny dowcip i kazać, żeby się ubrali i sobie poszli. Poszli
precz. Tak należało zrobić, wiedziałem to dobrze. Myślałem usilnie, co
powiedzieć, żeby wiedziała, za co ginie, ale nie mówiłem nic.
Musiało być w moim milczeniu coś autentycznie przerażającego, bo ona
pozostawała jakby sparaliżowana i nie próbowała żadnych sztuczek. Charczała
tylko w jakiś rozpaczliwy, rozdzierający sposób. Patrzyłem na nią w milczeniu
sporą chwilę. Ciągle nie miałem nic do powiedzenia. Ująłem broń w obydwie
dłonie i mierzyłem precyzyjnie w linię jej czoła, a ona zaczęła spazmatycznie
płakać. Przegryzła sobie usta, twarz miała zakrwawioną. Widziałem przed sobą
czarną szczerbinkę i muszkę na tle jasnej płaszczyzny... środka czoła Mesaliny.
Pociągnąłem za spust, który stawił dziwny opór. Pamiętam ten opór, to był
sygnał od opatrzności, która dawała mi szansę... Świadomie zrezygnowałem z tej
szansy, pociągnąłem mocniej i jeszcze mocniej. Rewolwer szarpnął się w moich
dłoniach, potem usłyszałem huk wystrzału. Muszka przesuwała się teraz
nieznacznie w lewo po kolorowych deseniach tapety, nie było przed nią gładkiej
jasnej płaszczyzny.
Zupełnie nagi mężczyzna klęczał obok nieruchomego ciała kobiety. Miał
wykrzywioną płaczliwym grymasem twarz, coś usiłował mówić, ale tylko
bełkotał. Musiał być pewny, że za chwilę też zginie i nie ma dla niego ratunku.
– Niech się pan ubiera i idzie do domu, panie Grzegorzu, bo tu zaraz
przyjedzie policja – usłyszałem swoje spokojnie wypowiedziane słowa. –
Właściwie powinien pan zostać jako świadek wydarzeń, ale niech pan idzie do
domu...
On jeszcze chwilę klęczał w bezruchu na pościeli, potem poruszył się i zaczął
niezdarnie schodzić z łóżka. Trząsł się i był trupio blady.
– Ja... ja mogę, mogę iść? – zapytał wreszcie wykrzywionymi jak w ataku
epilepsji ustami.
– Przeleciał pan laluś panienkę, to się zdarza mężczyznom, za takie coś
rozumny, choć zdradzony mąż daje najwyżej w mordę, nie zabija...
Zaczął się niezdarnie ubierać, zostawił kamizelkę, krawat i jedną skarpetkę.
Poszedł, nawet nie spojrzawszy na martwą Mesalinę...
Prezydent Dyzma przypomniał sobie całą tę historię, gdy profesor
kategorycznie odmówił podpisania wniosku o ułaskawienie.
– Ja się nie wybieram z powrotem do ludzi na świecie i mam prośbę do
ciebie, Nikodem. – Przeszedł na „ty”, jak to zwykł czynić w sytuacjach
i sprawach szczególnych. – Jest wojna, rozumiem twoją rolę w tej wojnie...
Rozumiem ciebie, ty zrozum mnie... Mam prośbę – powiedział po chwili
Michalewski. – Wojna stwarza różne sytuacje, bardzo różne... Niemcy
i Japończycy szkolą ochotników do akcji specjalnych tylko w jedną stronę. Ja
jestem dobrym kierowcą, po krótkim przeszkoleniu mogę nawet pilotować
samolot... Mówię nieźle po niemiecku, rosyjsku i fińsku. Przy pierwszej akcji
specjalnej, najlepiej w Sowietach, proszę uwzględnić moją ofertę, moją
kandydaturę, panie prezydencie... – Profesor przerwał i po raz pierwszy
uśmiechnął się szeroko. – Rozumiesz, Nikodem? Załatw mi takie coś...
W
ROZDZIAŁ XII
szpitalnej separatce panowała cisza. Przy łóżku obstawionym
kroplówkami i różnego rodzaju medyczną aparaturą siedziała młoda
kobieta. Patrzyła na bladą twarz pogrążonego w półśnie człowieka
w średnim wieku. Do sali weszła pielęgniarka, sprawdziła aparaturę, tu i tam coś
poprawiła. Po chwili wszedł lekarz, przywitał się z siedzącą przy łóżku.
– Pani znowu na posterunku?
– Tak, spędziłam tu całą noc.
– Dobrze, najgorsze już mamy za sobą. – Doktor uśmiechnął się. – Dużo
szczęścia było w tym nieszczęściu. Kilka centymetrów brakowało, aby obydwie
kule naruszyły serce generała.
– Prezydent Dyzma podobno szybko wraca do zdrowia. Nic mu już nie
grozi, prawda? – zapytała kobieta.
– Tak, wczoraj pan prezydent wstał, jego rany były powierzchowne, trzy
draśnięcia. Prawdziwy cud od Boga.
– To dobrze... Prezydent i generał żyją, wielkie to szczęście. Niewiele
brakowało, żeby zginęli, tak jak pan major, a przecież to nie na majora był
zamach... A co by było, jakby zginęli prezydent i mój mąż? Jakie byłyby
wówczas dalsze losy wielkiego manewru?
– Katastrofa... Byłaby katastrofa, wybuchłoby powstanie, resztki polskich
wojsk zaatakowałyby pewnie niemieckie militarne transporty, doszłoby do
masowej pacyfikacji całej Polski – powiedział z przerażeniem doktor.
– Czy pan, profesorze, popiera generała i jego manewr? – pytała dalej
kobieta.
– To już polityka, miła pani, a ja jestem lekarzem i tylko lekarzem...
W każdym razie rozumiem istotę tego wielkiego zwrotu.
Ranny poruszył się na łóżku. Otworzył oczy, popatrzył chwilę na kobietę,
potem na doktora, przymknął powieki i znowu zapadł w półsen. Przez drzwi
separatki dał się słyszeć hałas zmieniającej się warty. Żandarmi zachowywali się
zbyt głośno. Profesor wyjrzał na zewnątrz. Oficer zasalutował, skinął głową
w geście przepraszającym i przed separatką ucichło. Pielęgniarka zrobiła swoje
i wyszła.
– Ten zamach można było przewidzieć. Prezydent był nieostrożny –
powiedział lekarz, badając tętno rannego generała Romanowskiego. – Po
podpisaniu porozumień z Hitlerem – ciągnął dalej – szok społeczny był zbyt
wielki... Wiadomo też było powszechnie, że za nową polityką stał nasz
pułkownik, przepraszam, generał – poprawił się doktor. – Naród był
przygotowany do walki... Nie oddamy nawet guzika... Fundusz Obrony
Narodowej, ofiarność, solidarność, patriotyzm, aż kipiało to wszystko. Tłum
myślał, że zwyciężymy, że jesteśmy co najmniej równym przeciwnikiem Rzeszy,
że sojusz z Anglią i Francją daje nam przewagę, że Sowieci są zbyt słabi, aby
nas zaatakować... Oszukane propagandą społeczeństwo uwierzyło w sukces,
jeszcze teraz nikt nie zdaje sobie sprawy z rozmiarów Tragedii, jaka na szczęście
została zażegnana...
– To jednak jest pan zwolennikiem manewru prezydenta Dyzmy i generała. –
Kobieta uśmiechnęła się.
– Ja znam część szczegółów tego planu, wiem, że jest on na miarę wielkich
polityków, ale tłum krzyczy o zdradzie i zamachowcy w swoim przekonaniu
strzelali do zdrajców, proszę pani. – Doktor zamilkł i w szpitalnym pokoju
zapadła cisza.
– Taak... Jeszcze dużo złego przed nami – westchnęła głęboko małżonka
generała.
Kilkanaście dni później generał Romanowski przybył do Belwederu,
dowieziony ze szpitala w opatrunkach. Sprawy tymczasem biegły szybko
i w wielu z nich konieczne były natychmiastowe decyzje.
Po złożeniu dymisji przez byłego prezydenta Rzeczypospolitej i objęciu
stanowiska głowy państwa przez Nikodema Dyzmę Polska przyjęła narzucony
jej układ z Niemcami, tracąc prawa do Wolnego Miasta Gdańska. Strona
niemiecka przyjęła z Polską nowy pakt o nieagresji. Jak każdy tego rodzaju
dokument zawierał on kilka tajnych załączników. Jeden z nich dotyczył
przemarszu wojsk hitlerowskich przez Polskę na wschód. Ratyfikujący te
dokumenty wyszli daleko naprzeciw żądaniom Hitlera i usuwali tym samym
powody do wojny – z góry przegranej przez Polskę. Hitler podbojem Polski
zainteresowany był jedynie w sposób pośredni, chodziło mu bowiem głównie
o bój z Rosją. Układ polsko-niemiecki eliminował potrzebę zawierania
przygotowanego już przez dyplomację Hitlera paktu z Sowietami, który mieli
podpisać w Moskwie ministrowie Rzeszy i Rosji, Ribbentrop i Mołotow.
W tej sytuacji Anglia i Francja zerwały umowy o pomocy i sojuszu z Polską,
pozostawiając jednak wiele dyplomatycznych furtek i możliwości powrotu do
tych umów. Polska, dotychczas nic nieznaczący kamyk w Europie, po zmianie
polityki spowodowała olbrzymią lawinę. Kamyk bowiem, odpowiednio
poruszony, mógł zmienić bardzo wiele.
Co w tej sytuacji uczyni Polska? – zastanawiali się politycy na całym świecie.
Czy wyruszy z Hitlerem na Moskwę, czy pozostanie neutralna? Polska
tymczasem rozbudowywała przemysł i podpisywała niezwykle korzystne
umowy handlowe, dyktowane potrzebami państw prowadzących wojnę.
Prezydent Dyzma siedział nieruchomo w fotelu i mimo oszałamiających
sukcesów był w złym nastroju. Generał Romanowski zajął miejsce naprzeciw.
Udane wystąpienia publiczne Nikodema Dyzmy i wspólnie przeżyty zamach
znacznie odmieniły stosunki między marionetkowym prezydentem, jakim miał
być w założeniu, a Wojskową Patriotyczną Radą Realną. Prezydent stawał się
twardym partnerem.
– Żyjemy... – mruknął Dyzma do Romanowskiego.
– Powiedziałem ci kiedyś, że w naszej sytuacji, żeby zostać bohaterem, nie
wystarczy poświęcenie życia, trzeba także zostać zdrajcą... Za to kraj jest wciąż
niemal wolny i rozkwita.
– Jak długo będzie wolny? – zapytał bez entuzjazmu prezydent.
– Liczę, że do końca wojny... przegranej przez Hitlera, więc także przez
nas... – dorzucił generał.
– Wojsko rozpuściłeś już do domu? – zainteresował się prezydent.
– Tak... Demobilizacja jest prawie zakończona. Wiele dobrego zrobiła nasza
opozycja, całe lotnictwo, w tym wszystkie „Łosie”, odleciało do Rumunii... Nie
ma już w kraju także większej części broni pancernej. Moje kontakty
z patriotami, którzy nie podporządkowali się naszym rozkazom, są kruche
i niejasne. Hitler wie, że nasza zmiana polityki na jego korzyść to gra i udaje tak
jak my, że wszystko jest w porządku. Dostarczenie mu jakichkolwiek powodów,
które potwierdziłyby takie podejrzenia, to katastrofa, zerwanie układu
i egzekucja zakładników stanu... Dla nas kule albo szubienica, dla narodu
zbrodnicza okupacja.
– Taniec na linie – mruknął Nikodem Dyzma. – Jakby coś pękło, to
i Szkopy, i nasi w trymiga nas ukatrupią – dodał po chwili i w gabinecie
ponownie zapanowała cisza. – Jutro chcę rozmawiać z zamachowcami –
dorzucił po chwili prezydent.
– To harcerze i studenci – powiedział generał. – Zdeterminowani, niestety jak
większość narodu, ogłupieni i oszukani do granic możliwości przez propagandę,
ofiarni młodzi patrioci. Nie mają pojęcia o układzie sił w Europie i na świecie.
Myślą, że Anglia i Francja zdmuchną w pył słabą armię niemiecką. Niemieckie
„papierowe czołgi”... Kto wymyśli taką bzdurę? Ci młodzi ludzie są przekonani,
że my jesteśmy po prostu przekupionymi zdrajcami, że Niemcy bali się polskiej
potęgi i dlatego nas sobie kupili, a my dla własnych korzyści zdradziliśmy
naród... Co im powiesz, Nikodem? – zapytał generał Romanowski.
– Tragiczną prawdę. Będziemy im ją powtarzać, póki nie staną się
fanatykami naszej sprawy, tak jak teraz fanatycznie wierzą, że Polska była silna,
zwarta i gotowa. Muszą zrozumieć, że jeżeli ma ich dobrze oceniać historia, nie
wykręcą się bełkotem o honorze i nawet nadstawianiem karku w zamachach
takich jak ten na nasze głowy. To prawda, że aby dzisiaj ratować ten kraj, trzeba
najpierw zostać zdrajcą... Tak nas urządzili nasi politycy, patrioci... – odparł
Nikodem Dyzma. Dziś już nie był jedynie szczęściarzem i prostakiem, ale także
studentem nauk pobieranych we wspólnej celi od profesora uniwersytetu. Ciągle
jeszcze mówił swoim slangiem, ale szóstym zmysłem uchwycił społeczny sens
tego, co potocznie nazywa się sprawowaniem władzy.
Tymczasem wywiad brytyjski wykrył założenia marszałka Pétaina i premiera
Lavalle’a zmierzające do oddania Francji Hitlerowi. Dokumenty jednoznacznie
świadczyły o tym, że potężna Francja, która nie miała przecież tak jak Polska
drugiego silnego wroga za plecami, chcąc ratować kraj od zagłady, nie tylko
podda się Niemcom, ale niebawem zacznie im wiernie służyć. Więc jak
przywódcy polscy mieli pozwolić na to, aby ich ojczyzna została zmiażdżona
przez Niemcy i Rosję w imię solidarności z Francją, która paktuje z Niemcami?!
Nonsens polityki polskiego rządu, obalonego przez Wojskową Patriotyczną
Radę Realną, w tej sytuacji stał się oczywisty nawet dla trzeźwo myślącej
służącej... Ale dla wielu wykształconych polityków strzegących polskiego
honoru ciągle jeszcze nie. Rumunia, Węgry, Słowacja, Finlandia oraz Hiszpania
i Japonia zdawały się akceptować atak Niemców na Rosję, który wydawał się
już nieunikniony. Okoliczności te coraz mocniej przechyliły szanse wygrania
wielkiej wojny na korzyść Hitlera. Armia niemiecka bez jednego wystrzału
zajmowała państwo po państwie w Europie, pomnażając swój arsenał o setki
czołgów, samolotów oraz okrętów i olbrzymie składy paliw. Polska tymczasem,
spełniając żądania terytorialne Hitlera, większą część wojska zdemobilizowała,
a część ewakuowała i jako armię neutralną internowała w Rumunii oraz na
Węgrzech. Prezydent Rzeczypospolitej po złożeniu wymuszonej dymisji na
posiedzeniu Wojskowej Patriotycznej Rady Realnej także zniknął z kraju
i w Londynie powołał polski rząd emigracyjny. Jego premierem został znany
dygnitarz i działacz polityczny, osobisty wróg i adwersarz prezydenta Dyzmy –
Jan Terkowski.
A ponieważ stara nienawiść, podobnie jak stara miłość, nie rdzewieje, rząd
Terkowskiego w Londynie przyjął wrogie stanowisko wobec nowego polskiego
rządu w Warszawie i prezydenta Nikodema Dyzmy.
N
ROZDZIAŁ XIII
ikodem Dyzma szybko zadomowił się w Belwederze. Po licznych
wystąpieniach, w których zaprezentował prymitywny, ale skuteczny
styl sprawowania władzy, cała Wojskowa Rada Realna zmieniła do
niego stosunek.
Wojna tymczasem czyniła spustoszenie w Europie. Polska ciągle stała na
uboczu i obserwowała na razie kataklizm, który już teraz rozszerzał się na cały
świat. Nikodem Dyzma zaczynał powoli rozumieć to, co jeszcze niedawno
wydawało mu się nie do pojęcia. Był zmuszony do podejmowania nowych
decyzji i potrzebował coraz częściej dobrych rad.
Często posyłał więc samochód do więzienia, skąd po załatwieniu
niezbędnych formalności przywożono mu profesora Michalewskiego. Któregoś
dnia Nikodem usiłował ponowić swoją propozycję.
– Ty nie możesz już dłużej siedzieć w ciupie. Dzieją się wielkie rzeczy. Ty
musisz...
– Więzień ma siedzieć w więzieniu – przerwał sucho prezydentowi profesor.
– Przestań wydziwiać, jesteś potrzebny na wolności! Masz klepki
w porządku, tutaj trzeba takiego, bo mnie zaskakują, cwaniaki, a żadnych
Oxfordów nie kończyłem. Twój łeb mi potrzebny tutaj, pod ręką... –
denerwował się Nikodem.
Profesor palił cygaro i patrzył na prezydenta jak na coś osobliwego. Rozsiadł
się w wielkim fotelu i milczał. W tym salonie i w tej pozie, cygarem w ustach, ale
w więziennym pasiaku wyglądał jak aktor.
– Przebierz się z tego w garnitur – powiedział Nikodem i wezwał
kamerdynera. – Proszę zaprowadzić pana profesora do garderoby i pomóc mu
przebrać się w przedpołudniowe ubranie, jedno z tych, które poleciłem dla niego
uszyć.
Po chwili profesor powrócił do salonu. W eleganckim jasnym garniturze
i kolorowej koszuli z muszką pod szyją prezentował się wreszcie jak gość
prezydenta Rzeczypospolitej.
– Ty już tam nie wrócisz, prawnicy z mojej kancelarii załatwią z sądami, co
potrzeba. Zostajesz?
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Bo to niegodne...
Nikodem chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się. Zmiął jedynie w ustach
przekleństwo. Cisza panowała dłuższą chwilę, aż przerwał ją profesor.
– Ja do celi wrócę jeszcze dzisiaj, bo tam jest moje miejsce. Ale będę ci
pomagał i nikt się nie dowie, że to moje rady, bo mnie przecież nie ma. Ty sam
nie wiesz, Nikodemie, ile robisz dla zwyczajnych Kowalskich, Wiśniewskich,
Piotrowskich. Nie chcę powiedzieć: dla narodu, bo do ciebie wielkie słowa nie
pasują.... Nie pasują... – powtórzył profesor. – Nie musimy się oszukiwać, ty
jesteś niedouczony i prymitywny, ale masz koci spryt i instynkt, fart masz,
prezydencie. Fart, a nie patriotyczne wykrzykniki, kiedy trzeba chwytać się
brzytwy... Ty z tymi swoimi oficerami faktycznie ratujesz kraj od tragedii, jakiej
nie zna i tak podła historia Polski. – Profesor mówił z wyraźnym przekonaniem.
– Ty nie rozumiesz, że jesteś opatrznościowym prezydentem, że możesz zostać
jednym z największych polityków polskich wszech czasów z monarchami
włącznie... Nikodem Dyzma to postać legendarna. Człowiek z gminu, bez
wybujałych ambicji, dla którego ważniejsi są Kowalscy i Wiśniewscy z ulicy niż
orły na sztandarach i słowa takie jak duma i chwała. Słowa, które nieosadzone
w odpowiednich realiach, stały się ognikami wiodącymi w przepaść, prosto do
zguby. Tobie instynkt pozwolił z pustki wielkich słów nie do odrzucenia dla
innych wyłuskać sens rządzenia: działanie na rzecz niezagrożonego losu
i spokojnego bytu Kowalskich, bo znowu nie chcę powiedzieć „narodu”. Wojna
jednocześnie na dwóch frontach, z Niemcami i Rosją, to byłby skok w przepaść
– tu użyję wielkiego słowa: samobójstwo narodu... Wojskowi, którzy ciebie
posadzili niby na marionetkowym tronie, to strategowie o wyostrzonej
inteligencji i czujności, praktycy działań z frontu stałego zagrożenia, ludzie
przebiegli i wbrew pozorom – patrioci. Tacy często ujawniają się w skrajnych
sytuacjach, ale jeżeli chcą walczyć tylko o byt Kowalskich i Wiśniewskich, to
zmiatają ich ambicje i dążenia oblegających koryto władzy polityków. Orężem
„zbawców ojczyzny” były i będą patriotyczne okrzyki, wielkie słowa, a potem
tortury, więzienia dla oponentów, bo honor i wielkie sprawy usprawiedliwiają
wszystko. Życie Kowalskich i ich rodzin to dla ambitnych władców mała
sprawa, niespektakularna... Nikodem Dyzma to polityk z przypadku, który wie,
że jak szykuje się dwóch na jednego, to ten jeden musi kombinować, uciekać,
któremuś z tych dwóch ustąpić, pokonać z nim gorszego a potem, jak przyjdzie
czas, kropnąć tego, któremu ustąpił, kropnąć go albo wejść z nim w komitywę...
Popatrz na historię Polski i Finlandii, mojej drugiej ojczyzny, porównaj te historie
i przekonasz się, że nieraz „zdrada” to jedyna droga, żeby kilka milionów
Svensonów czy Wiśniewskich przeżyło wojnę. Ja ci pomogę, tylko wiesz, mam
ten warunek...
– Jaki warunek?
– Musisz mi załatwić to, o czym już ci mówiłem: misję, bum-bum w jedną
stronę... U Sowietów chcę coś takiego zrobić, bo mam z nimi porachunki.
– Masz tobie... – mruknął prezydent. – Tobie potrzebni są psychiatrzy –
dodał ze szczerym zakłopotaniem.
– Niech będą i psychiatrzy, mnie oni nie przeszkadzają. Ja chcę jechać na
taką wycieczkę, bo to dla mnie najlepsze rozwiązanie mojej sprawy.
– Jakiej twojej sprawy, do cholery? Swoją sprawę dawno już rozwiązałeś
i jej nie ma. Nie ma! Rozumiesz?
– Ta sprawa jest we mnie, Nikodem... – uciął krótko profesor i prezydent
zrozumiał, że w tej kwestii profesorowi może tylko ustąpić.
– Dobrze, do licha, załatwię ci... wycieczkę.
– Najdalej za rok od dzisiaj?
– Za dwa lata, jeżeli się nie rozmyślisz...
– Parol? Słowo honoru?
– Parol, słowo honoru!
Profesor wstał i mocno uścisnął dłoń prezydenta.
Przy następnym spotkaniu, gdy mowa była o manifestacjach przeciwników
wielkiego manewru prezydenta Dyzmy, jak nazywano porozumienie zawarte
z Niemcami, Michalewski rzucił, że tęskni za żeglowaniem po morzu. Kiedyś
w Finlandii nauczył się tej sztuki, ale później w Polsce nie miał do tego
warunków. Nikodem zainteresował się sprawą i poinformowano go, że w Gdyni
jest jacht, który w każdej chwili może być postawiony do dyspozycji głowy
państwa. Za kilka też dni profesor, który teraz mimo swojego uporu spędzał
więcej czasu w Belwederze niż w więzieniu, został zaproszony na wyjazd.
Prezydent zabierał go do ciągle rozkwitającej Gdyni. Tam w jednym
z portowych basenów stał piękny mahoniowy jacht. Dzień był pogodny, ale
wietrzny. Kapitan małej sportowej jednostki na nabrzeżu zgodnie z protokołem
salutował głowie państwa. Zaraz też okazało się, że skiper potrzebny jest
profesorowi Michalewskiemu raczej tylko do asysty, gdyż profesor radzi sobie
z żaglami doskonale. Za kołem sterowym czuł się jak ryba w wodzie. Na
pokładzie trwałą nieustająca dyskusja na temat uwarunkowań kraju i dalszego
postępowania głowy państwa w dwuznacznej sytuacji politycznej. Profesor
w pewnym momencie utracił stoicki spokój i podniósł głos.
– Polacy to szaleńcy! Zawsze ignorowali naukę płynącą z dziejów. Historia
Polski to historia krwawo stłumionych powstań i zbiorowe groby. Sybir i groby,
groby, groby, groby... Ja wychowałem się w dwóch ojczyznach. Obydwie mają
wyjątkowo podłe położenie geopolityczne między dwoma mocarstwami, bo nie
tylko Rosja, ale i Szwecja, sąsiadująca z Finlandią, przez wieki była
mocarstwem. Porównując narodowe tragedie Finlandii i naszej wspólnej
ojczyzny, aż dziw bierze, że podobne sytuacje tu kończyły się dramatami,
a u Finów cichymi sukcesami, przede wszystkim politycznymi. Po jednej stronie
Bałtyku wybuchały ciągle bohaterskie zrywy wolnościowe, po których ziemia
spływała krwią i na kraj spadały represje. Po drugiej stronie morza pozorna
uległość przynosiła cenne swobody wolnościowe.
Wiatr na zatoce stawał się coraz silniejszy i jacht przechylał się coraz
mocniej. Cypel Helu był już blisko, a profesor sterował nadal na otaczające go
betonowe gwiazdobloki. Nikodem zaniepokoił się, a przy sterującym profesorze
stanął kapitan, gotowy w każdej chwili do interwencji. Nagle jacht zmienił kurs
jeszcze bardziej na wystające z wody betonowe zęby. Żagle załopotały z furią,
mahoniowe bomy przeleciały nad pokładem z jednej burty na drugą i jacht
przechylił się w przeciwną stronę. Nikodem ze zdumieniem zauważył, że przed
dziobem żaglowca nie ma już betonowych gwiazdobloków ani cypla helskiego
półwyspu, a rozpościera się pofalowana płaszczyzna morza, aż do dalekiego
portu w Gdyni.
– Po mistrzowsku wykonany zwrot przez rufę – nie mógł się powstrzymać
od pełnego podziwu komentarza kapitan. – Gdzie się pan uczył sztuki
żeglowania?
– W fińskich i norweskich fiordach – padła skromna odpowiedź. Teraz
żegluga, chociaż w znacznym przechyle, była znowu stateczna i spokojna.
Profesor powrócił do przerwanego wątku. – W roku 1795 Polska utraciła
niepodległość, bo jej Królestwo oddane zostało pod rządy caratu, car stał się
królem Polski i do roku około 1815 obydwa te kraje były jakby jednakowo
prawnymi częściami państwa rosyjskiego. Polacy byli równoprawnymi
obywatelami rosyjskimi. Królestwo Polskie miało własny sejm, senat, armię oraz
skarb, działał Uniwersytet Warszawski i Wileński. Polska konstytucja, mimo że
tu i tam łamana przez księcia Konstantego, była aktem prawnym dającym
Polakom prawa nie tylko iluzoryczne. Tętniły życiem teatry, na emigracji
tworzyli swe wiekopomne dzieła Adam Mickiewicz i Fryderyk Chopin. Pod
zaborami powstawała najwspanialsza polska literatura wszech czasów: Henryk
Sienkiewicz, Bolesław Prus, Stefan Żeromski, Stanisław Wyspiański,
Władysław Reymont... – Profesor mówił jak w transie, wykonując przy tym
nieznaczne ruchy kołem sterowym. Jacht w głębokim przechyle rozcinał
niewielkie fale, woda syczała przy burtach, w oddali majaczyły nowoczesne
sylwetki gmachów w Gdyni. Profesor spojrzał na Nikodema. – Myślałeś o tym,
prezydencie? Mam wymieniać dalej twórców z XIX wieku tworzących
w czasach, gdy nie było Polski, lecz wielkich Polaków było więcej niż przez
kilka wieków przedtem i potem? Eliza Orzeszkowa, Maria Konopnicka, malarze
Jan Matejko, Wojciech Kossak, Artur Grottger, Józef Chełmoński... i muzyka:
Stanisław Moniuszko, Mieczysław Karłowicz, Karol Szymanowski, Henryk
Wieniawski, Ignacy Paderewski... Także wybitni twórcy emigracyjni: Adam
Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Kamil Cyprian Norwid, Fryderyk Chopin...
Odejmij geniuszy z czasów pod zaborami i co zostanie z kultury polskiej,
z naszej klasyki o wartościach nieprzemijających?
– To oni wszyscy, pod okupacją, w tym samym czasie? – zapytał Nikodem,
nie ukrywając swojej ignorancji, chociaż coś podobnego wiedział jeszcze
z gimnazjum w Łyskowie. Nigdy jednak o tym nie myślał.
– Oni wszyscy mieli możliwości tworzenia swych wiekopomnych dzieł
właśnie pod zaborami... – odparł profesor – ale Polacy, nie bacząc na możliwości
militarne, zapragnęli wolności takiej tylko pod polskimi sztandarami, bez
rosyjskiego dwugłowego orła na rządowych urzędach. Sztandary i krzyże,
koniecznie krzyże, bo wolność dla nas to nie tyle swobody, kultura i gwarancja
pokoju we wspólnocie z ościennym mocarstwem, co narodowe symbole
i sobiepaństwo. Weto! Liberum veto! To dla nas jest wolność. Słusznie,
powtarzam, słusznie, że lepsze własne narodowe sztandary niż pomieszane
z obcymi godłami. Lepsze, tylko za jaką cenę? Polski charakter nie znosi
racjonalizmu. Patrząc na historię fińską i polską w XIX wieku, co widzimy jak
na dłoni? Widzimy politykę fińską, kraju położonego podobnie jak nasz
w kleszczach potencjalnych zaborców, politykę, która swoim wojowniczym
oficerkom kazała pochować do pochew nieskrwawione szabelki. Widzimy też
politykę polską, politykę narodowych bohaterów: „Hajże na Moskala!”. Być
może przyczyną takiego stanu jest wyższość mentalności protestanckiej nad
katolicką, ale chyba przede wszystkim nasza natura...
Profesor zamilkł, a jacht na skrzydłach wiatru i żagli leciał nieco bardziej na
zachód, kierując się ku redzie portu w Gdańsku. Za nim i przed nim
w niewielkiej odległości trzymały się dwie motorówki z obstawy prezydenta
Rzeczypospolitej Polskiej. Na redzie w Gdańsku stało kilka wielkich
niemieckich okrętów wojennych. Sterujący ciągle „Morskim Orłem” profesor
Michalewski dużym łukiem omijał to zgrupowanie, jednak najbliższe z okrętów
salutowały banderami polskiemu prezydentowi. Profesor, obracając powoli
mahoniowe koło steru, skierował jacht bardziej na północ ku otwartemu morzu.
Chwilę jeszcze milczał, po czym podjął przerwany wątek.
– Mój drugi kraj niepodległość utracił w roku 1617. Wtedy to po pokoju
w Stolbova Finlandia stała się częścią szwedzkiego imperium. Zabór dzięki
elastyczności politycznej Finów przebiegał raczej bez więzień, egzekucji i zesłań,
a z czasem wojska fińskie stały się elitarnymi jednostkami szwedzkimi. Tu i tam
Finowie zaczęli dominować w Szwecji. Po pokoju w Nystad tereny Inflant wraz
z ujściem Newy znalazły się pod rządami Rosji, znowu odmieniając dzieje
narodu fińskiego. Do szwedzko-rosyjskiej wojny o Finlandię, jak wiadomo,
doszło w 1809 roku. Potem zostało utworzone Wielkie Księstwo Fińskie,
którego tytularnym władcą był rosyjski car... I na 110 lat państwo fińskie
włączono w skład imperium rosyjskiego. Patriotyzm fiński jakby przysnął,
Finom działo się nieźle i z przejawami narodowego bohaterstwa czekali na
lepsze czasy.
Po drugiej stronie Bałtyku zaś w roku 1830 grupa Polaków znudzonych
w miarę niezależnym politycznie życiem w formalnie okupowanym kraju
wywołała
pierwsze
nieobliczalne
powstanie
narodowowyzwoleńcze.
Sprzysiężenie Podchorążych z olbrzymią patriotyczną wrzawą dokonało nie lada
strategicznego
wyczynu,
podpalając
browar
na
warszawskim
Solcu
i obwieszczając Europie patriotyczny czyn w postaci narodowego powstania.
Polacy walczyli z Rosjanami do października 1831 roku, po czym zostali w pył
rozgromieni. Na naród spadły represje, o jakich wcześniej trudno było nawet
pomyśleć. Królestwo Polskie utraciło autonomię... Co miało na celu to
powstanie? Oczywiście ten patriotyczny zryw zmierzał do odzyskania przez
Polskę pełnej niezależności. Czy to było możliwe? Polacy w roku 1830
dysponowali stu pięćdziesięcioma tysiącami żołnierzy. Rosjanie rzucili łącznie
dwieście tysięcy, a mogli rzucić dwieście pięćdziesiąt i trzysta tysięcy doskonale
uzbrojonych i wyćwiczonych sołdatów... Kto w strategicznych, przemyślanych,
zgodnych ze sztuką wojenną rozważaniach uznał, że to powstanie może być
wygrane? Być może już wtedy liczono na interwencję państw zachodnich
w obronie tego, co u Polaków wielkie. Tylko że żadnej pomocy nie było
i powstanie zostało uznane za tragiczny nonsens nie tylko przez przychylne nam
kraje europejskie, ale potępione także przez papieża Grzegorz XVI. No i zaczęły
się represje. Unię personalną łączącą Królestwo z Rosją carską zastąpiono unią
realną. Nałożono również na powstańczy kraj wielkie kontrybucje, a granica
z Rosją stała się granicą celną. Produkcja przemysłowa z naszych ziem masowo
przenoszona była do Rosji, zamykano polskie uczelnie. Pojawiła się rusyfikacja.
Jeszcze jeden drobiazg... W czasie działań zbrojnych tego powstania, które do
dzisiaj jest naszą dumą narodową, zginęło ku chwale ojczyzny około czterdziestu
tysięcy młodych, wspaniałych, dzielnych Polaków.
Profesor zasępił się i zapatrzył przed siebie. Po chwili kontynuował
rozważania, a Nikodem Dyzma słuchał, nie przerywając ani słowem.
– Polscy politycy, świadomi realnej sytuacji i unikający romantycznej
demagogii, tacy jak Aleksander Wielopolski, przeciwnik wymachiwania
szabelką przed potężnym zaborcą, byli potępiani przez cały naród, a na ich życie
dokonywano zamachów. „Polak mądry po szkodzie”, mówi staropolskie
przysłowie, ale któryś z naszych mądrych poetów napisał, że polski szlachcic
tego przysłowia nie kupi, bo przed szkodą i po szkodzie głupi. O ile też
powstanie listopadowe wydaje się granatem w rękach zadziornego głuptaska, do
tego granatem, który eksplodował, to narodowy zryw styczniowy w roku 1863
można śmiało określić mianem samobójstwa pomyleńca. W tym czasie Rosjanie
przecież dysponowali w Polsce siłami dwukrotnie większymi aniżeli styczniowi
powstańcy. Kolejny nasz piękny czyn wolnościowy skończył się śmiercią
dwudziestu tysięcy powstańców... W wyniku klęski znaczące jeszcze coś
Królestwo Polskie zostało zmazane z mapy i przeszło już tylko do historii. Na
jego miejscu powstał upokarzający nasze ambicje niepodległościowe Kraj
Nadwiślański... Państwo, kiedyś tak wielkie i potężne, otrzymało nazwę od
przepływającej przez nie rzeki... W tym czasie Wielkie Księstwo Fińskie, będące
pod takim samym zaborem jak Polska, nie urządzając patriotycznych, skąpanych
w krwi festynów, zalegalizowało oficjalnie język fiński jako urzędowy,
a wcześniej rubla zastąpiono tam fińską marką. Podczas trwającej przeszło wiek
niewoli Finowie nigdy nie wystąpili zbrojnie przeciw nieproporcjonalnie
potężniejszemu imperium, co nie przeszkodziło temu, że naród fiński otrzymał
niepodległość w trakcie rewolucji bolszewickiej, podobnie jak tę niepodległość
otrzymali wykrwawieni i zdziesiątkowani, ale bohaterscy Polacy. Finowie
unikali wojny aż do roku 1939, kiedy zaatakowali ich Sowieci. Błędy w polityce
się zdarzają się, bo dzieje uczą pokolenia. Polacy ze swoich błędów nie umieją
jednak wyciągać wniosków. Katolicyzm upowszechnił pogląd, że cierpienie jest
drogą do zbawienia. Ofiara Chrystusa odpowiada naszej mentalności... No
i krzyż! Symbol męki... Wystarczy nas rozhisteryzować i nastraszyć, że zabierze
się nam krzyż... Ten z drewna i ten nasz wewnętrzny, no i wtedy żegnaj, logiko,
żegnaj, instynkcie i inteligencjo ludzi myślących. Lawiną runą na herezję
podniecone polskie obywatelki, starsze panie. Za nimi bohaterscy ich
małżonkowie, obrońcy krzyża. Polacy muszą mieć krzyż! Nie tylko ten
drewniany, który bez głębszego szacunku tak lubią stawiać gdzie popadnie, ale
i ten, który ciągle niosą na grzbiecie. Wnoszą ten krzyż do sejmu i rządu,
wieszają w instytucjach publicznych. A minister z jednym krzyżem na
publicznym pochodzie to prowokacja do pojawienia się innego ministra z innym
krzyżem, gwiazdą Dawida czy tureckim półksiężycem. Taki krzyż to sygnał, że
rząd zamiast zajmować się zapewnieniem ludziom powszechnego lecznictwa,
emerytur i obronności kraju zajmuje się rozwiązywaniem odwiecznego
problemu: który z wielu wyznawanych Bogów jest najlepszy?... – Profesor
znowu się nieco zacietrzewił, ale zaraz zniżył głos i mówił dalej spokojnie. – Ale
nie zapominajmy, prezydencie, że chrześcijaństwo to wielka tradycja narodu
polskiego, olbrzymia społeczna, wewnętrzna siła chroniąca nasz kraj przed
bolszewizmem. Przed bolszewizmem, a bolszewizm to zagłada cywilizacji
i europejskiej kultury. Z chrześcijaństwem nie wolno walczyć, bo dobrze jest,
kiedy każdej niedzieli rano od Tatr do Bałtyku biją dzwony i odświętnie ubrani
ludzie idą modlić się do kościołów. Złe zaczyna się wówczas, gdy do polityki
wdzierają się ludzie, którzy nie umieją sprawować świeckiej władzy, więc
z sejmu i rządu czynią wyimaginowany przez siebie dom boży, w którym nie
rozwiązują trudnych problemów społecznych, bo przecież muszą bronić krzyża...
Bronią niezagrożonej w głębi ludzkich serc świętości, jakby nie wiedzieli, że ta
prawdziwa wiara jest tylko wewnętrzna, wewnętrzna i trwała, więc zniszczyć ją
można jedynie nakazem wiary...
Prezydent Nikodem Dyzma później niejeden raz wspominał tę rozmowę,
a właściwie refleksje profesora Michalewskiego na jachcie – ku rozwadze
swoich decyzji, bo przecież miał ratować honor Polaków lub po prostu samych
Polaków.
G
ROZDZIAŁ XIV
enerał Ryszard Przewrot Żagwa Romanowski przeczytał doręczoną
mu depeszę i zerwał się z fotela, jakby nagle został oblany kubłem
zimnej wody. Tekst był niezaszyfrowany i krótki.
Rozmowy w Berlinie przebiegają pomyślnie stop nasza delegacja przyjmowana
z honorami stop Hitler zażądał pilnie osobistego spotkania z prezydentem
Dyzmą stop ustalamy z ministrem Ribbentropem szczegóły konferencji na
szczycie stop następna wiadomość o godzinie 23 stop.
Na biurku rozdzwoniły się telefony, ten z czerwonym światełkiem także.
Telefonował premier, z zagranicy dobijali się niemal wszyscy polscy
ambasadorowie.
Do gabinetu wtargnął pułkownik Kredek z plikiem papierów w rękach.
– Nowa sprawa! – niemal krzyknął od drzwi. – To nagłówki gazet
w Niemczech! – Tytuły na czołówkach czasopism i dzienników wydrukowane
były olbrzymią czcionką i dosłownie emanowały sensacją: „ADOLF HITLER
ZAPRASZA PREZYDENTA NIKODEMA DYZMĘ!”, „PREZYDENT
POLSKI GOŚCIEM WODZA NARODU NIEMIECKIEGO!”, „POLSKA
I NIEMCY – RAZEM!”, „SPRZYMIERZEŃCY KONFERUJĄ O LOSACH
EUROPY...”.
W pomieszczeniach Wojskowej Patriotycznej Rady Realnej zapanował ruch,
pospiesznie stukały klawisze faksów i maszyn do pisania. Wiadomo było, że
polska zgoda na rozmowy o spełnieniu żądań niemieckich została przyjęta
przychylnie i że polską nieoficjalną delegację ugoszczono z honorami
przysługującymi
oficjalnej
wizycie
przedstawicieli
obcego
mocarstwa.
W Warszawie czekano przy telefonach.
Tymczasem prezydent Dyzma, nie angażując się w kolejne sprawy
państwowe, słuchał radia i popijał zimną lemoniadę, gdy między dwoma
cygańskimi dumkami na alt i mandolinę, które uwielbiał, usłyszał jeden
z komunikatów, od jakich od rana trzęsła się prasa.
– Masz ci pasztet, cholera jasna! – zaklął głośno. – Spotkanie z Hitlerem? Co
ja powiem temu brunatnemu pajacowi? Ani myślę, niech sobie do niego jedzie
Romanowski i niech jadą przemądrzali politycy... Ale zaraz, zaraz... Hitler to
teraz ważniak, nie każdy może z nim gadać, niepotrzebne uniwersytety, nawet
takie jak ten w cholernym Oksfordzie, kiedy ma się znajomości z takim
Hitlerem... Tylko co ja mu powiem... – Prezydent zasępił się i podszedł do
telefonu.
– Proszę, niech natychmiast przyjedzie do mnie prezes Kunicki i profesor,
tak... profesor Rawa Michalewski, no tak, z więzienia, szybko niech przyjeżdżają
obaj. Późno już? Noc? Tak, noc... To niech będą juto z samego rana – zgodził
się prezydent i poszedł spać.
Za to żaden z członków Wojskowej Patriotycznej Rady Realnej tej nocy spać
się nie wybierał. Późne posiedzenie gremium zapowiadało nowe sensacyjne
wieści i sensacyjne wydarzenia. Informacje telefoniczne z Berlina od
przewodzącego delegacji, wysokiego oficera junty, potwierdzały, że Hitler
zażądał spotkania na szczycie i że z uporem domaga się przyjazdu prezydenta
Dyzmy. Wywiad wojskowy ustalił, iż szpiedzy niemieccy działający w Polsce
dostarczyli Führerowi danych o niezwykłej karierze polskiego przywódcy i że
prezydent polski wydał się wodzowi niemieckiemu interesującym politykiem.
„Nikodem Dyzma to człowiek niezwykły, potrafił przebić się przez
wszystkie kołtunerie i z marszu po władzę uratował Polskę od katastrofy. To
zdolny polityk i być może historyczny wódz, taki jak Józef Piłsudski. Wielkie
Niemcy wysoko cenią takich polskich przyjaciół” – te słowa Führera, niemające
nic wspólnego z polsko-niemiecką wojną i brzmiące jak deklaracja przyjaźni,
wygłoszone na oficjalnym spotkaniu wodza z wyższymi oficerami Wermachtu
w Kilonii w dniu przybycia do Niemiec nowo mianowanego polskiego ministra
spraw zagranicznych, przekazało Wojskowej Patriotycznej Radzie Realnej kilka
agencji.
– Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma – tak jeden
z pułkowników podsumował na pospiesznie zwołanym spotkaniu zależność
prezydenta Dyzmy od Wojskowej Patriotycznej Realnej Rady i odwrotnie.
Generałowi Romanowskiemu daleko jednak było do żartów.
– Obawiam się, że sytuacja może wymknąć się spod naszej kontroli.
Powołaliśmy
cywila
Nikodema
Dyzmę
na
stanowisko
prezydenta
Rzeczypospolitej, bo był kandydatem doskonałym. Ale teraz okazuje się, że
obecnie jest on kandydatem zbyt dobrym... Wojskowa Patriotyczna Rada Realna
wytyczyła przebieg działań Polski w sytuacji wojny światowej, z jaką będziemy
wkrótce mieli do czynienia. Polska zgodziła się z żądaniami niemieckimi
w kwestii Gdańska i autostrady, ale pozostała krajem neutralnym i nie przystąpi
do wojny z Niemcami hitlerowskimi...
– Obawia się pan, że prezydent Dyzma może usiłować zmienić te pryncypia?
– zapytał pułkownik Wareda.
– Prezydent Dyzma zaprzysiągł posłuszeństwo radzie i ciągle jest od niej
zależny. Bezpośredni jego kontakt z Hitlerem – faszystą, z Hitlerem – wodzem
stwarza jednak przesłanki do przejęcia od Hitlera wzorców niemieckich, nam
całkowicie obcych. Rzecz w tym, że my nie znamy poglądów prezydenta, nie
znamy jego odporności na pokusy do faszystowskiego wodzowania, którymi
Hitler na pewno będzie chciał zarazić prezydenta Dyzmę – mówił powoli,
wyraźnie zbity z tropu ostatnimi wydarzeniami generał Romanowski.
– Tak jest, cholera jasna, to nie przelewki – wtrącił niekonwencjonalnie
któryś z oficerów. – Bo co będzie, jeżeli prezydent Dyzma włoży brunatny
mundur ze swastyką na ramieniu i nam takie mundury ufunduje? Co będzie,
jeżeli da się opętać Hitlerowi? Jaki mamy wpływ na to, żeby go ewentualnie
powstrzymać w takiej sytuacji? Polska faszystowska... To przecież katastrofa!
– Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma – powtórzył pułkownik
Bradecki z kontrwywiadu.
– To prawda. – Generał Romanowski kiwnął głową. – Przypominam, że jest
stan wyjątkowy i obowiązuje nas tajemnica, której zdrada karana jest bez sądu
śmiercią. Prezydent Dyzma jest zakładnikiem stanu i o tym wie, jego
sprzeniewierzenie się... – generał zrobił pauzę – to katastrofa lotnicza albo inny
tragiczny wypadek... W tej chwili jeszcze niewiele się zmieniło, prezydent nie
ma nigdzie poza radą oparcia, jest zależny od nas i tylko od nas... On...
– A popularność? A naród? – przerywając mówcy, zapytał jakby gdzieś
z daleka pułkownik Wareda i zapadła krótka cisza.
– Właśnie... popularność... naród... – powtórzył przewodniczący. – Prezydent
Dyzma nadspodziewanie szybko stał się politykiem popularnym, a teraz może,
bratając się z Hitlerem, uniezależnić się od rady... Sytuacja staje się niejasna
i groźna...
Za oknami już dniało, kiedy padły ostatnie słowa niezwykłej nocnej narady
w Warszawie, które gdyby zostały ujawnione, niewątpliwie przeszłyby do
historii...
***
Tego ranka u prezydenta już o ósmej zameldował się prezes Kunicki, a kilka
minut później profesor Rawa Michalewski. Dyzma kazał więc podać dodatkowe
dwa śniadania i ściśle tajna, niezwykle ważna i stanowiąca o losach wojny
w Europie narada w Belwederze zaczęła się od uwagi profesora, że to skandal,
żeby prezydencki kucharz nie umiał ugotować przepisowo ściętych jajek na
miękko. Prezes Kunicki zaś, nie zwracając zupełnie uwagi na jajka, sery
i wędliny, które miał przed sobą, zaczął od razu od sedna.
– Panie święty, panie Nikodemie kochany, królu złoty, co to się porobiło...
Hitler szczwana sztuka, on wie, kto teraz jest najmądrzejszy w Europie, kogo ma
się pytać, co dalej z tą wojną. Ja myślę, że musi go pan naprowadzić na taką
ścieżkę, żeby miał z górki tylko tam, gdzie, panie święty, są polskie interesy...
– Hitler nikogo nie pyta, wiadomo, że on będzie dyktował warunki, a nie
pytał. Rzecz w tym, że niepytającemu też można odpowiadać na pytania, które
mu się zasugeruje, na tym polega dyplomacja... – dorzucił profesor Michalewski.
Prezydent zdawał się być zainteresowany przede wszystkim śniadaniem
i precyzyjnie, z namaszczeniem, smarował bułeczkę masłem, obkładając ją
polędwicą.
– On na ludzi lubi wrzeszczeć, a ja tego nie znoszę, ja go...
– Panie prezydencie – zaczął oficjalnie profesor. – Nerwy na wodzy albo nie
jechać. Hitler zachowuje się po chamsku, gdy zostanie zdenerwowany, ale
w stosunku do osób, które szanuje, potrafi być wytworny. W panu zobaczył
bratnią duszę, człowieka, który podobnie jak on startował z nizin i zdobył
błyskawicznie władzę. Jemu takiego kogoś brakuje, to wielka szansa dla Polski,
Nikodem. – Profesor przeszedł na „ty”, jak to miał w zwyczaju. – Mówiłem ci
już, że ty z tym swoim prostactwem jesteś wielki... Pojedziesz i wysłuchasz,
czego on chce...
– Czego on chce, to my wiemy, panie święty, a on jak się dowie od głowy
państwa polskiego, że jest zgoda na autostradę i zagarnięcie Gdańska, to się
ucieszy i będzie chciał sojuszu militarnego na okoliczność wojny ze Stalinem
i jak mu pan, królu złoty, taki pakt obieca, zaraz ruszy na Moskwę... Tylko my
przecież nie chcemy żadnej wojny... Jego trzeba zatkać tą autostradą
i Gdańskiem i niechby się odczepił, ale on się nie odczepi, to pewne, panie
święty... – wyrzucił z siebie jednym tchem Kunicki.
Profesor Michalewski odstawił ostentacyjnie na bok także drugie jajko, które
było za mocno ścięte, skrzywił się i powiedział:
– Nikodem, gramy o wszystko, na twoją głowę zwaliło się być albo nie być
Europy... Hitlerowi można tylko ustępować, innej możliwości nie ma.
A ustępstwa to wojna, też innej możliwości nie ma. Ale jest jeszcze coś gorszego
od wojny... On prawdopodobnie zobaczył w tobie bratnią duszę i będzie chciał
cię ubrać w faszystowski mundurek. W taki mundurek będzie chciał ubrać całą
Polskę... Rozumiesz, Nikodem? Będziesz musiał odmówić mu faszystowskiego
braterstwa, bo on ci takie braterstwo zaproponuje, to niemal pewne, Nikodem. –
Po tych słowach w salonie zapadła długa cisza. Dało się wyczuć napięcie, bo
istotnie sytuacja była patowa.
– Hitler to szczwana sztuka, jego w pole trudno wyprowadzić, panie święty,
ale królu złoty, panie Nikodemie kochany, czy jemu nie będzie potrzebny
neutralny, no, powiedzmy, pseudoneutralny, a oficjalnie neutralny, przyjacielski
kraj? Ten drań chce wojny, wojna z sowiecką Rosją to jego cel główny. Polska
nie ma bogactw mineralnych, Polska jest biedna, ale leży na drodze do Rosji i on
albo tę drogę dostanie bez wojny z Polską, albo dzięki wojnie z Polską, a to już
zależy od pana, królu złoty, panie Nikodemie kochany. Jakby tak pan Hitlerowi
powiedział: wodzu, dostaniesz od Polaków wszystko, co będziesz chciał –
autostradę, Gdańsk, przemarsz twojej zwycięskiej armii na wschód, a do tego
sprzedawać ci będziemy żywność dla twojego niepokonanego wojska i dla
ludności zajętej wojną. Rozpuścimy swoich żołnierzy do domów i będziemy
neutralni, będziemy neutralni bez wojska i nie będziemy mogli cię zdradzić,
nawet jakbyśmy chcieli. Nikt nie będzie bombardował naszych hodowli
zwierzęcych i upraw, wojsko twoje, wodzu, będzie zawsze miało, co potrzeba,
bo kraj nasz nie jest mały i tej żywności produkuje dużo, a będzie produkował
jeszcze więcej. Przypomni mu pan, panie Nikodemie kochany, że jego kraj leży
na zachód od Polski, a będzie utrzymywał wielką armię walczącą na wschód od
Polski. W środku będzie kraj neutralny, którego nikt nie ruszy, panie święty, nikt
nie ruszy... Kraj ten będzie handlować, bo mu będzie wolno. Będzie handlować
i produkować dla potrzeb pana, panie Hitlerze, wielki wodzu... Tak mu pan
powie, panie święty...
– Alianci zachodni na to nie pójdą – przerwał wywód Kunickiego profesor
Rawa Michalewski.
– Pójdą albo nie pójdą – powiedział dwuznacznie po swojemu prezydent
Dyzma. – Myśleliśmy już o tym i chyba takie stanowisko zajmiemy – dodał,
dokładając sobie sałatki. – Zaproponujemy stronie niemieckiej właśnie podobne
rozwiązania, to już postanowione. – Nikodem Dyzma przejął inicjatywę, mówiąc
o pomysłach Kunickiego jak o swoich własnych, nie pierwszy już raz zresztą.
– Wiedziałem, wiedziałem, że pan prezydent, królu złoty, takie rozwiązanie
wymyśli, bo to przecież rozwiązanie jedyne: dla Hitlera dogodne, a dla nas
pokój, panie święty... Alianci zachodni będą woleli Polskę neutralną niż to, by te
polskie wzmocnione i dozbrojone przez Niemców kilkadziesiąt dywizji miało
runąć na nich. Polska w zależności od tego, co pan prezydent, królu złoty,
Hitlerowi powie. Może być takim kamieniem, który przeważy siły w Europie,
a taki kamień jest bardzo cenny i bardzo się liczy, panie święty...
– A co z Gdańskiem i autostradą? – zapytał wprost prezydent. Kunicki
odsunął od siebie talerzyk. Nie jadł wcale, tylko myślał, przymrużywszy oczy.
Jego pulchne palce zaciskały się na drewnianych poręczach fotela.
– Panie święty, co z autostradą, co z autostradą... Ano może by mu tak
powiedzieć: panie Hitlerze, wodzu wielki, cały świat na pana patrzy i na
w wolnej Polsce pańską autostradę, a technika w pana kraju zwycięskim
najpierwsza na świecie. Niemcy powinny zasłynąć z tej autostrady, dlatego
trzeba by ją zawiesić w powietrzu. Nawet Amerykanie nie mieliby wtedy takiego
długiego mostu... Nazywałaby się ta autostrada zawieszona na filarach Estakadą
Pokojową Adolfa Hitlera... Pod nią polscy rolnicy uprawialiby sobie spokojnie
ziemię, krzyżowałyby się polskie drogi, przebiegały tory. Taka autostrada
w ogóle by Polsce nie przeszkadzała, a dla świata byłaby pokazem, jak to
wielkie Niemcy w sposób pokojowy potrafią rozwiązywać sporne problemy. Za
Gdańsk zaś, panie Hitlerze, pomógłby pan Polsce rozbudować nasz ukochany
port w Gdyni, żeby wyglądał jak taki Hamburg, panie święty...
Profesor Rawa Michalewski poruszył się niespokojnie w fotelu.
– Toż to są świetne pomysły, wspaniałe rozwiązania techniczne i polityczne!
Gdyby tak się stało, Polska zamiast stracić na obecnej sytuacji politycznej, zyska!
No i wyjdziemy z twarzą przed światem...
– Myśleliśmy już o tym, nie wiadomo tylko, czy Niemcy będą chcieli
budować estakadę – powiedział spokojnie prezydent Dyzma.
– Oczywiście, oczywiście – zaczął mu przytakiwać prezes Kunicki, ale
profesor wesoło zakrzyknął:
– Ty się, Nikodem, nie zgrywaj, i tak te pomysły będą uznane za twoje
i sławę przyniosą tobie, bo twoja to zasługa, że znalazłeś i że zrobiłeś
prezydenckim doradcą pana Kunickiego, bo to skromny człowiek, ale jak widzę
głowa tęga.
Prezydent Dyzma obrzucił profesora złym spojrzeniem, ale ten śmiał mu się
w oczy.
– No to szampana! – Prezydent także się roześmiał, klepiąc mocniej niż
zwykle prezesa Kunickiego po plecach i po stokroć utwierdzając się w duchu, że
ten stary ma klepki na miejscu.
M
ROZDZIAŁ XV
inęło kilka dni, generał Romanowski trzymał w ręce plik kartek
maszynopisu.
– Ciekawe, co powie na to historia... – zwrócił się ni to
z pytaniem, ni z uwagą do prezydenta.
– Na temat memoriału? – zapytał Nikodem Dyzma.
– Na temat memoriału i skonfiskowanej broszury...
– Historia nigdy się nie dowie, że był taki Studnicki i że miał wizję, co by
było, gdyby...
– Uprzytomnij sobie, że jest wiosna 1939 roku, i słuchaj, co on pisze – nie
ustępował generał. Zaczął czytać.
Jeżeli Niemcy zostaną zwyciężeni przy kooperacji koalicji z Rosją sowiecką, musi
ona być wynagrodzona, a może być wynagrodzona tylko naszym kosztem. Wielka
Brytania w prasie, w występach parlamentu stale uważa osiągnięcie przez nas
ziem wschodnich za jakiś imperializm, karygodny jak wszystkie imperializmy
nieangielskie. Idea granicy Curzona: Białystok – Brześć jest w wysokim stopniu
zakorzeniona w Anglii. Anglicy z czystym sumieniem będą oddawali Sowietom
nasze wschodnie dzielnice. Największe niebezpieczeństwo ze strony Anglii polega
na tym, że pragnie ona udziału Rosji w koalicji. Czym jednak za ten udział może
Rosji zapłacić? Tylko ziemiami polskimi, tylko naszym wschodem, tj.
województwami leżącymi za Bugiem i Sanem.
Bo istotnie Władysław Studnicki tuż przed samym wybuchem wojny w roku
1939 wręcz krzyczał, że papierowe niemieckie czołgi z polskiej propagandy to
tragiczne kłamstwo i że wojnę z Niemcami błyskawicznie przegramy, a później
Anglicy sprzedadzą nas Stalinowi jak związanego barana w worku i że połowę
naszego terytorium zagarnie na wieki Rosja. Czyż był to głos wyroczni? Może,
tyle że za tę właśnie diagnozę polityczną i celną przepowiednię prorok omal nie
trafił do domu obłąkanych, o czym, jak to przewidział Nikodem Dyzma, historia
milczy, a ci bardziej wtajemniczeni mogli usłyszeć w zakłamanym swym kręgu
zaledwie szyderczy jej chichot.
– Rozumiesz, są dwie alternatywy – mówił po przeczytaniu pisma generał do
prezydenta. – Albo będzie tak jak my do tego dążymy, albo dokładnie tak jak
przewiduje to Studnicki.
Generał zapatrzył się w papiery, które miał przed sobą, i jakby stracił
nieodstępujący go nigdy spokój.
I co tu jest zabawną fikcją literacką, a co historyczną prawdą? Ten fragment
memoriału do władz polskich, który napisał i ogłosił na wiosnę 1939 roku
polityk wizjoner Władysław Studnicki, oraz fragmenty jego odezwy „Wobec
nadchodzącej II wojny światowej” są co do kropki i przecinka historycznie
prawdziwe... Ale Władysław Studnicki nie był Nikodemem Dyzmą,
karierowiczem z sensacyjnej powieści, któremu wolno wszystko. Władysław
Studnicki był znanym i odpowiedzialnym polskim politykiem, którego głos mógł
znacznie zaważyć na polskiej opinii publicznej i w konsekwencji na przebiegu
wojny. Dlatego też jego przeciwnicy, rządzący Polską wodzowie w tych
dziejowych chwilach, silni, zwarci i gotowi do konfliktu z Niemcami i Rosją na
obu frontach jednocześnie, memoriał zlekceważyli, a broszurę z odezwą
skonfiskowali i wrzucili do kosza... Studnickiemu zaś zagrożono domem
wariatów albo więzieniem w Berezie Kartuskiej.
Wobec wrzawy, jaka się wokół tej sprawy uczyniła, nawet szczerze
nielubiący zawiłej lektury politycznej prezydent Nikodem Dyzma przeczytał
uważnie obydwa dokumenty i nie dziwiąc się wcale wzburzeniu generała, starał
się go po swojemu uspokoić.
– Ty się nie przejmuj tym, co by mogło być, a czego nie będzie, bo do tego
nie dopuścimy. Trzeba tylko rozkazać Tośkowi, żeby w trymiga zrobili porządek
z tymi, co zniszczyli broszurę, i wydrukować nową...
Prezydent otrzymał na swoje urodziny niezwykle cenny upominek od
zaopatrującego armię superochmistrza tytułowanego generałem i swojego
osobistego doradcy Leona Kunickiego. Była to miniatura zwodzonego mostu,
wykonana ze szczerego złota w wieku XVII przez rosyjskiego mistrza sztuki
złotniczej. Kunicki kupił to cacko od znanego wschodniego kolekcjonera
brylantów. Było ono sporej wielkości i miało masę co najmniej dwudziestu
dekagramów czystego kruszcu najwyższej próby. Po nakręceniu mechanizmu
należało chuchnąć na złotą płaszczyznę przed mostem i urządzenie zaczynało
działać. Most łamał się i jego przęsło na środku, przy akompaniamencie hejnału
i fanfar, unosiło się skośnie do góry. Wtedy most był zamknięty. Stojący na
cokole fanfarzyści unosili złote trąbki i z umieszczonej w konstrukcji mostu
pozytywki rozlegała się melodia... Zabawka zachwycała niezliczoną ilością
precyzyjnie wykonanych szczegółów. Otrzymał ją kiedyś kochający się
w mostach car Piotr I Wielki od znanej rodziny książęcej, chcącej za pomocą
tego cudeńka ugłaskać gniew władcy z powodu nieposłuszeństwa młodej
księżniczki z ich możnego rodu, która nie usłuchała nakazu imperatora i nie
poślubiła dla celów politycznych wskazanego jej księcia. Potem przez wiele lat
zabawka stała w sali tronowej cara. Gdy sędziowie stawali przed władcą
rosyjskim z wnioskami o ułaskawienie skazanych na śmierć książąt, monarcha
chuchał na most. Jeżeli most się otworzył, skazany zostawał ułaskawiony. Jeżeli
car na most nie chuchnął lub chuchnął i przęsło pozostało uniesione, skazańca
tracono. Taka to była zabawka.
Precjozo stało na stole w Belwederze i goszczący tu często generał
Romanowski bawił się nim jak dziecko. Tym razem także, a prezydent
beznamiętnie obserwował działanie miniaturki i milczał.
– Wiesz co, Nikodem – przerwał to milczenie generał – miałem taki sen...
Nie dało się nic zrobić i nasz kochany były minister spraw zagranicznych podjął
wojnę z Niemcami. Jak na bohatera harcownika przystało, rozdrażnił przedtem
wilka wykrzykiwaniem o swojej gotowości i potędze oraz o tym, czego nie
odda. Wilk go capnął, przeżuł i wypluł, oddając część jego skóry
niedźwiedziowi z drugiej strony lasu... Ale zając nie był sam, miał przyjaciół,
którzy podszepnęli mu, że może całemu zagajnikowi pokazać, że nie boi się
wilka, bo ma honor, a zając z honorem jest silniejszy od wilka, nawet od wilka
z honorem. No i ci przyjaciele bardzo się ucieszyli, że szykujący się na nich wilk
zjadł najpierw zająca...
– Przestań chuchać na ten most, bo już chyba wszystkich zbrodniarzy
ułaskawiłeś... – mruknął Dyzma.
– Ułaskawiłem? Nie ułaskawiłem właśnie, bo mi ciągle wychodzi wyrok
śmierci – powiedział z powaga generał. – Żarty żartami, ale wiesz, jakie
informacje otrzymałem od agentury – wycedził przytłumionym głosem, jakby
chciał zatrzymać tę wiadomość tylko dla siebie. – Nasz bohaterski
zdymisjonowany minister spraw zagranicznych potajemnie załatwiał dla siebie
i swojej rodziny bezpieczny kanał przerzutowy do Rumunii. Chwytasz, co on
miał zamiar zrobić? On miał zamiar nie oddać Niemcom nawet guzika, bo miał
honor... A kiedy z zachodu gruchną na nas Niemcy, a od wschodu wleje się do
Polski bolszewia, on zostawi kraj skąpany we krwi i z tym honorem ucieknie do
Rumunii... Rozumiesz, Nikodem, co tu się dzieje?
– To go aresztuj, generale... To dezercja.
– Aresztować bohatera? Nikt nie przypuszcza nawet, że to idiota albo
zdrajca... Wiesz, jak może być, jeżeli natychmiast nie skorzystamy z zaproszenia
od Hitlera i nie pojedziemy z Gdańskiem i korytarzem w zębach do Berlina
prosić, tak... prosić – powtórzył generał – o pokój?... Zwolennicy tego naszego
cichego szaleńca w cylindrze, obłąkani frazami o honorze, sprowadzą na nas
dwie wojny i uciekną przed odpowiedzialnością na emigrację. Francuzi
natychmiast po rozbiciu naszych wojsk przez Wermacht zdradzą Polskę
i pobratają się z Hitlerem, zdziwieni, że myśmy tego nie zrobili pierwsi. Anglicy
nie kiwną palcem, żeby bronić naszego terytorium. Skumają się z Sowietami
i zapłacą im pod koniec wojny za walkę ze wspólnym wrogiem naszą wolnością.
Stalin wlezie do Polski i uczyni z niej swoją republikę albo coś w tym rodzaju...
Nasz kraj będzie tarczą, którą zasłonią się przed Niemcami Anglicy, a gdy już ta
tarcza będzie podziurawiona jak sito, to ją porzucą, porzucą – westchnął cicho
Romanowski. – I jeszcze ją kopną... I śniło mi się, że po wojnie na zwycięską
defiladę, która zapewne będzie maszerować w Londynie, a być może nawet
w Paryżu, nie zaproszą Polaków, nawet polskich lotników, którzy uratują
Londyn, nie zaproszą... Taki miałem sen – zakończył głucho generał, pochylił się
nad stołem i chuchnął na lśniącą złotem płaszczyznę przed miniaturowym
mostem, którego przęsło przy akompaniamencie fanfar uniosło się do góry i tak
pozostało. – Wyrok śmierci – powiedział głucho Romanowski.
– Dla kogo wyrok śmierci? – zapytał prezydent z powagą, jakby to nie była
rozmowa o snach i zabawa zwodzonym mostem.
– Dla Polski... – odrzekł oficer. – Bo widzisz, w analizach dalszego
przebiegu wojny jest taki scenariusz, który przedstawili mi dwaj studenci.
Studenci... zupełnie niekonwencjonalne spojrzenie, cholera jasna, ale jakby
wizjonerskie, jakby wizjonerskie – zaakcentował. – W ich przewidzeniach jest
coś sugestywnego, oby to nigdy się nie ziściło.
– Aż tak cię przestraszyli dwaj studenci?
– Aż tak mnie przestraszyli... Słuchaj sam, co może być. Następny zamach na
nasze głowy może się udać. Zginiemy, stracimy władzę lub stanie się coś równie
nieprzewidzianego. Polska wróci do polityki bez ustępstw. Będzie wojna
z Niemcami. Po kapitulacji Austrii, Czech, Węgier przyjmiemy jako pierwsi atak
rozwścieczonego Hitlera na siebie. Przeciwko naszym pięćdziesięciu dywizjom
Niemcy rzucają sto pięćdziesiąt żelaznych dywizji Wermachtu i SS. Chodzić
będzie o pokaz siły, o zastraszenie świata, to nie będzie zwyczajna wojna...
Pomimo bohaterskiej obrony, nie może być inaczej, po trzech tygodniach padnie
Warszawa i wtedy jak już wiemy na pewno, dostaniemy nożem w plecy od
Sowietów. Przeciwko naszym pięciu, sześciu dywizjom niezwiązanym jeszcze
walką z Niemcami bolszewicy rzucają pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt. Praktycznie
nie będzie to wojna, tylko rzeź. Po miesiącu część kraju będzie pod okupacją
niemiecką, a część pod sowiecką. Rzeź nadal będzie trwać na ludności cywilnej.
Po roku czy dwóch w Polsce zostanie połowa Polaków i nie będzie ani jednego
Żyda... Wtedy Hitler ruszy na Rosję, po dwóch latach przegra z przestrzenią,
mrozami i z braku ludzi... Bolszewicy runą na zachód, pójdą do Berlina przez
Polskę i już z Polski nie wyjdą. Zagarną większą część naszego kraju, Lwów
i Wilno, do linii Curzona albo nawet do Wisły, a z tego, co pozostanie, zrobią
małe państewko komunistyczne. No i w tej wojnie będą dwa kraje, które utracą
wszystko... Będą dwa takie kraje! – powtórzył generał z naciskiem. – Jeden
zbrodniczy i bandycki, a drugi honorowy i bohaterski. Ten drugi po „wygranej
wojnie” straci połowę swojego terytorium, a na skrawku ocalałej ziemi będzie
musiał zdjąć koronę ze swojego orła, wywiesi czerwone sztandary z sierpem
i młotem, a w szkołach portrety Stalina. Będzie musiał się wyprzeć własnej
historii i wyrzec się wiary... Tak skończy się opowieść o nieoddanym guziku
i polskim uratowanym honorze...
– Przestań! – powiedział zmienionym i zupełnie nieswoim głosem prezydent.
– Przestań... – powtórzył, porażony aż do bólu realną wizją apokalipsy.
W gabinecie zapanowała ołowiana cisza. W końcu prezydent pierwszy się
otrząsnął. – Dobrze, że to tylko przewidywania dwóch studentów... – mruknął,
chcąc pomniejszyć wrażenie, jakie ta rozmowa wywarła na nich obydwu,
sternikach łodzi zabłąkanej w sztormie między skałami. Generał Romanowski
był ciągle niezwykle poważny.
– To wizja studentów, ale mnie tu bardzo niepokoi jeden szczegół.
– Co cię niepokoi?
– To, że jeżeli chucham i pytam się twojego mostu o życie lub śmierć w tej
kabale, przęsło nie opada. Most zawsze pozostaje zamknięty...
***
Kilka dni później prezydent przeglądał biuletyny prasowe i kolejny raz czytał
pod swoim adresem wiele krytycznych artykułów i uwag. Zaczął tracić
popularność, o czym niebawem dała znać także ulica. „Prezydent prostak”,
„Dyzma bez Boga – Niezgoda!”, „Honor czy zdrada, panie prezydencie?” – na
murach mnożyły się takie transparenty i napisy. Brak wyraźnego szacunku dla
honoru i Boga w przemówieniach głowy państwa, czyli tego, co dla Polaków
było zawsze rzeczą świętą, na dłuższą metę nie było dobrze widziane.
– Musisz być bardziej ostrożny, Nikodem. Róbmy swoje, ale bardziej
dyplomatycznie – mówił mu generał Romanowski, bawiąc się miniaturowym
mostem cara Piotra I. – Zresztą prawdą jest, że polski oficer bez imponderabiliów
to bolszewik i o tym musimy pamiętać. Wiemy obaj, że wykrzyknikami
o honorze wojny się nie wygra, ale w armii o jednym i drugim mówić trzeba,
a już broń Boże lekceważąco. Kapelan sił lotniczych dobija się do ciebie –
zmienił temat generał.
– Klecha obsmarował mnie w poczytnej kościelnej gazecie i jeszcze ma
czelność pchać się na rozmowę... – Nikodem Dyzma skrzywił się.
– Znam go. W roku dwudziestym podobnie jak ksiądz Skorupka trzy razy
biegł z krzyżem w ręce na sowieckie karabiny maszynowe i żadna kula nawet go
nie drasnęła, dwa razy odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Uratował też od
niechybnej śmierci transport rannych, to była głośna sprawa . Czego chce od
ciebie?
– Nie wiem, w gazecie nasmarował, że prezydent, który nie walczy o honor
jak o wolność, to tylko administrator, dozorca dóbr materialnych, a nie narodowy
przywódca.
– Trafnie to ujął – mruknął generał.
– Trafnie – przytaknął prezydent. – Tyle że jak to chce powtórzyć, to o czym
mamy gadać?
Za jakiś czas sprawa kapelana powróciła w rozmowie z Kunickim.
– Królu złoty, panie Nikodemie kochany, w armii się mówi, nie obraź się,
drogi prezydencie, w armii się mówi, że wódz naczelny, w niczym nie obrażając
starozakonnych, bardziej chyba jest Żydem niż Polakiem, bo Boga naszego
świętego na sztandarach wojskowych mu jest za dużo i o Kościele świętym
naszym katolickim wyraża się, jakby był z wiary żydowskiej, nie polskiej...
– To bzdury, bzdury i nic więcej – żachnął się Nikodem Dyzma.
– Panie prezydencie, wielce szanowny, kochany panie Nikodemie, ksiądz
major kapelan Karol Więcławski, kawaler krzyża, szuka do pana drogi, bo ma
sprawę patriotyczną na głowie. Zrób, królu złoty gest, zaskocz niewdzięczne
gazety, odwiedź kapłana w świątyni, niech góra przyjdzie do Mahometa, będzie
czyn godny nie administratora, tylko jego królewskiej mości, panie święty...
– Ja mam jechać do księdza, kiedy ksiądz ma interes do mnie?
– Ano tak, żeby nie było zwyczajnie...
Prezydent zastanawiał się, co na to odpowiedzieć.
– Może i racja, bo pan masz klepki poukładane w porządku i chyba do tego
jeszcze jakieś podwójne niektóre, panie Kunicki... Pójdę do kościoła do tego
kapelana bohatera i pan zorganizuje mi to spotkanie.
I tym sposobem któregoś dnia prezydent całkowicie nieoficjalnie pojawił się
w katedrze jak każdy wierny. Wszedł, przyklęknął, gdzie trzeba, i przywitał się
z oczekującym go księdzem kapelanem jak z dobrym znajomym. Gospodarz
poprosił dostojnego gościa do małego gabinetu za zakrystią.
Kapelanowi chodziło o patronat prezydenta nad domem sierot po żołnierzach
i działaczach pomordowanych przez bolszewików na wschodzie, ale także o co
innego. Wobec zmiany oficjalnej polityki Wojskowej Patriotycznej Rady Realnej
– z obrony honoru Polski w wojnie na rzecz obrony ludzi i terytorium – w armii
zarysował się rozłam ideologiczny. Z jednej strony uaktywnili się oficerowie
wyraźnie dystansujący się od antykościelnych haseł, a z drugiej zdecydowanie
ożywiły się tendencje antyreligijne, niebezpiecznie zbliżone do materialistyczno-
marksistowskich.
– Panie prezydencie – mówił sędziwy kapłan. – Wojsko to bój, a bój to brat
śmierci. Wielokrotnie odprawiałem świętą mszę polową przed szarżą na szańce,
na karabiny maszynowe, przed walką na bagnety. Patrzyłem w oczy młodym,
których wielu za chwilę miało oddać życie... Bóg i honor... Bóg, honor
i ojczyzna... Nie pamięta się wtedy, że ta ojczyzna bywa czasami
niesprawiedliwa... Nigdy nie powstanie bardziej doniosła wartość dla takiej
chwili... I trudno to wytłumaczyć, bo to wiara. A wiara nie ma wymiarów, ale
ma siłę, ma moc, jest, istnieje i zmienia świat. Rozumiem błąd strategiczny
w strasznej wojnie na dwóch frontach, ale nie wolno osłabiać wiary, bo to
krzywda zadana poległym i żywym. Głosi pan, że rozwinięte sztandary zasłoniły
pole bitwy w niedoszłej wojnie...
– Księże kapelanie – przerwał duchownemu prezydent – te sztandary
rozwinięte na zachodzie przeciw Niemcom zasłoniły nam bolszewików na
wschodzie. Nie może być większego grzechu jak zaniechanie obrony matki
Polki przed gwałtem pijanego czerwonoarmisty i krzyża na kościele przed
strąceniem go przez czerwoną zarazę. Krzyczano, że Bóg nie pozwoli, że Bóg
nie dopuści, że Bóg nas uratuje... Jesteśmy państwem i armią, nie możemy
strzelać w ciemno, wierząc, że Bóg zaniesie nasze kule do właściwego celu...
Obaliliśmy rząd, który tak myślał. Nie występował przeciwko wierze i Bogu, ale
rozpaczliwie ratował wiarę na całej naszej polskiej ziemi, ratował wiarę i honor...
– Prezydent skończył nieco dłuższy niż zazwyczaj wywód i w stylowym
przykościelnym gabinecie zapanowała cisza. Półmrok i świece palące się
w ciężkim metalowym lichtarzu przydawały specjalnego uroku tej rozmowie.
– Cieszy moje serce to, co słyszę, bo fakt, panie prezydencie, iż bywa, że
możnym i wiernym na ziemi miłość do Boga przysłania i zastępuje miłość do
ludzi, a ręce zajęte trzymaniem sztandaru nie znajdują już miejsca na chwycenie
miecza... I to jest obłuda przed Bogiem i ojczyzną. Niech żyje Polska i jej
skuteczni obrońcy. – Kapłan uczynił znak krzyża, a prezydent skłonił się przed
nim głęboko i szczerze.
E
ROZDZIAŁ XVI
kspres „Adolf Hitler”, niemiecki pociąg specjalny, jak wicher
przelatywał przez małe i wielkie stacje za niemiecką i polską granicą.
Zarówno w jednym, jak i w drugim kraju dworce przybrane były
polskimi i niemieckimi barwami narodowymi oraz godłami faszystowskimi.
Ruch innych pociągów był wstrzymany. Polska delegacja dyplomatyczna
z prezydentem Rzeczypospolitej Nikodemem Dyzmą na czele powracała do
Warszawy z historycznej wizyty u kanclerza Niemiec Adolfa Hitlera. Wódz
narodu niemieckiego dla podkreślenia wagi, jaką przywiązywał do przyjaźni
z Polską i osobistych swoich sympatii dla polskiego prezydenta Nikodema
Dyzmy, oddał do dyspozycji delegacji polskiej swój luksusowy pociąg
półpancerny, którym teraz prezydent wraz ze świtą powracał do stolicy.
Nikodem patrzył na białą płaszczyznę, która nad nim majaczyła, przetarł
oczy. Czyżby śnił jeszcze? Leżał w szerokim luksusowym łożu. Ale gdzie był
naprawdę? Śnił o wybrukowanej okrągłymi kamieniami ulicy i małym rynku.
„Bibułka Solali, kto zapali, ten pochwali” – ten napis na sklepie z papierosami
i mydłem był na łyskowskim rynku od zawsze. Mały Nikodem uczył się na nim
składać pierwsze litery. Slogan był duży, a potem malał i malał wraz z tym, jak
dorastał chłopiec. Nikodem wyrostek podający starszym chłopakom piłkę
szmaciankę na tonącym w kurzu targowisku, Nikodem uczeń, Nikodem
gimnazjalista już nie w wydzierganej na drutach wełnianej czapce pilotce ani
dużo za dużym kaszkiecie, tylko w granatowej gimnazjalnej czapce... Nikodem
gimnazjalista... Miło było przewracać kartki kolorowych książek, w których było
napisane o wszystkim, co na świecie. Lubił Nikodem słuchać, jak pan Todys na
tle kolorowej mapy mówił o Afryce, która ze swoimi palmami, piaskami pustyni
i czarnymi Murzynami znajdowała się jakby na innej planecie. W gimnazjum
było bardzo ciekawie i gdyby nie arytmetyka, pewnie i on tak jak syn rejenta
Windera zostałby studentem i miał jeszcze piękniejszą, bo wyszywaną złotymi
nitkami czapkę. Ale matka umarła, a on nikogo innego nie miał na świecie, więc
trzeba było przestać chodzić do gimnazjum... Biała płaszczyzna sufitu
w luksusowym wagonie, półokrągło ukształtowana na brzegach, pływała ciągle
nad Nikodemem i pokazywały się na niej, jak na ekranie kina przyjeżdżającego
na rynek trójkołowym samochodem dekawką, obrazy z Łyskowa. Sklep
z marynarkami i garniturami, w którym na wystawie stała pani, duża i zupełnie
jak prawdziwa, w pięknej sukni i w kapeluszu. Dalej był mur, za którym stał
mały domek z dużym szyldem RZEŹNIK, na murze zaś ktoś nabazgrolił „Nie
kupuj u Żyda”. Nikodem szerzej otworzył oczy i zobaczył obite skórą głębokie
fotele oraz kilka innych mebli, jakie bywają w pałacach, więc przypomniał sobie,
że podróżuje w luksusowym wagonie sypialnym Adolfa Hitlera. Wstał i zaczął
się pospiesznie ubierać. Zastanawiał się, czy to możliwe, czy to wszystko dzieje
się naprawdę... Kilka lat temu, gdy stracił posadę na poczcie, był przecież
bezrobotnym włóczęgą, z którego Mańka szydziła, że jest gołodupcem we fraku
i wywłoką w lakierkach... Niedawno był takim ulicznym pyłem miotanym razem
ze śmieciami, a wczoraj człowiek, na którego skinienie pękały granice państw
i płonęły największe miasta, niemal przysięgał mu, że dla niego powstrzyma
wojnę i w trymiga zbuduje drugi taki wielki port dla Polski jak ten w Gdyni. On,
Nikodem Dyzma, ma tylko poprzeć go w wojnie z Rosją, która na mapie
w gimnazjum w Łyskowie była większa niż cała Europa i jeszcze do tego kawał
morza...
W tej chwili dało się słyszeć pukanie i w drzwiach stanął oficer służbowy,
zasalutował i zameldował, że śniadanie jest przygotowane. Zapytał, czy podać je
do salonu czy prezydent przejdzie do jadalni. Pociąg przejeżdżał właśnie przez
jakąś większą, szczodrze udekorowaną na biało-czerwono stację w Polsce.
Dyzma odpowiedział, że jest zmęczony i zje śniadanie w sypialni, żeby były
jajka na twardo ze szczypiorkiem i kiełbasa z musztardą. Odmówił też fryzjera
i powiedział, że ogoli się sam. Patrząc w lustro na swoją twarz, był bardzo
z siebie dumny. „Musi coś we mnie być, skoro oni wszyscy przy mnie baranieją,
teraz to już nie przelewki. Romanowski był taki ważny: wsadzimy pana na
czołg, a jak trzeba będzie, to ukatrupimy... A przy Hitlerze zrobił się taki mały,
Hitler ledwo co się do niego odzywał, a mnie przypalił papierosa” – myślał
zadowolony Dyzma.
W tej jakże ważnej rozmowie był taki moment, kiedy wszyscy oniemieli, bo
Nikodem nieproszony zaczął mówić o tym, o czym nie miało być mowy, to
znaczy o szczegółach dotyczących autostrady. Formalnie delegacji polskiej
przewodniczył prezydent, nieformalnie wszystkim kierować miał generał
Romanowski. Prezydent miał jedynie wygłosić kilka wyuczonych na pamięć
kwestii. Co do autostrady, Wojskowa Patriotyczna Rada Realna stała na
stanowisku, że założenia i szczegóły tego przedsięwzięcia ustalą komisje
ekspertów w rozmowach technicznych. Hitler osobiście w rozmowach
bezpośrednich mógłby bowiem Polsce zbyt wiele narzucić. Toteż kiedy
Nikodem Dyzma zwrócił się bezpośrednio do Führera i powiedział, że budowę
autostrady, przez którą omal nie wybuchła wojna światowa, śledzić będzie cały
świat i że będzie to zapewne budowa wyprzedzająca swoją techniczną
doskonałością osiągnięcia amerykańskie, dyplomaci strony polskiej byli
przerażeni.
– A jakżeż ta budowa miałaby wyglądać? – zapytał Hitler. Któryś
z ministrów zaczął tłumaczyć, że nad wstępnymi założeniami tego
przedsięwzięcia pracują już eksperci. Führer jednak przerwał ministrowi
i ponowił pytanie, kierując je bezpośrednio do prezydenta. Nikodem Dyzma,
wcale niezbity tym z tropu, wyrecytował to, co usłyszał od Kunickiego.
– Drogi wodzu, to powinna być autostrada przyjaźni dosłownie
i w przenośni, symbol. Przebiegać powinna na betonowej palisadzie, niemiecka
autostrada nad polskimi polami uprawnymi, nad polskimi drogami, wioskami
i miasteczkami, około czterdziestokilometrowa estakada, dłuższy most od
najdłuższego mostu w Ameryce... Estakada Pokoju Adolfa Hitlera. – Nikodem
Dyzma, kończąc ten wywód, skłonił lekko przed Führerem głowę, jakby
w hołdzie jego wielkości oraz w podzięce za taką właśnie autostradę. To
uczyniwszy, sięgnął po papierosa, a wtedy stała się rzecz zupełnie
nieoczekiwana. Hitler wziął z wielkiego kanclerskiego biurka zapalniczkę
w kształcie bomby lotniczej i przypalił polskiemu prezydentowi papierosa.
Zważywszy na fakt, że to były rozmowy oficjalne, w tej chwili rozbłysnęła
magnezja w aparatach i wybuchł na moment gwar, po czym nastąpiła wielka
cisza.
Prezydent Dyzma zaciągnął się dymem, po czym jeszcze raz skinął
Führerowi i powiedział, że naród polski nigdy nie zapomni wielkiemu wodzowi
niemieckiej Rzeszy jego przyjaźni i pomocy udzielanej przez starszego,
silniejszego brata bratu młodszemu. Na to Hitler odparł, że bardzo mu się podoba
propozycja takiej autostrady, która nie zabierałaby Polsce na rzecz Niemiec
nawet skrawka suwerennego terytorium, bo niektóry politycy na świecie
zarzucają mu zaborczość. W taki sposób nastroje wojenne i chłód trudnego
spotkania na szczycie zostały zastąpione wzajemnymi komplementami.
Po śniadaniu w ciągle pędzącym ekspresie odbyła się krótka narada sumująca
polskie sukcesy dyplomatyczne, które po raz pierwszy w historii posypały się na
jeszcze niedawno śmiertelnie zagrożony kraj jak z rogu obfitości. Generał
Romanowski i ministrowie, członkowie delegacji solidarnie uznali, że spotkanie
przyniosło nadspodziewanie dobre rezultaty, bo wstępne wygranie autostrady na
betonowych palach stanowiło zaledwie jeden szczegół w tyglu spraw, które
zostały omówione i w których podjęto wstępne decyzje. Niekwestionowanym
bohaterem całej konferencji stał się prezydent Dyzma. Chodziło przecież przede
wszystkim o tajny protokół... Celem omówienia szczególnie ważnych spraw
Hitler zaprosił prezydenta i generała Romanowskiego do swojej posiadłości
w Alpach, dokąd delegację przewieziono samolotem. Tam minister Ribbentrop
zażądał od Polski nieograniczonego ruchu wojsk niemieckich wobec
postanowionej już wojny z sowiecką Rosją, co w zasadzie równało się
z udziałem Polski w tej wojnie po stronie Niemiec. Wówczas nastała sytuacja
patowa. No i prezydent Polski przedstawił wtedy stronie niemieckiej swoje
osobiste propozycje, takie, jakie usłyszał na spotkaniu od Kunickiego i profesora
Michalewskiego. Führer i jego minister spraw zagranicznych wysłuchali
z uwagą. Ustępstwa w sprawach Gdańska i autostrady, a przede wszystkim
zapowiedź neutralności Polski i związanie się z Niemcami długoterminowymi
umowami na dostawy żywności oraz węgla rozwiązywały wiele niezwykle
istotnych problemów strategicznych wielkiej Rzeszy. Dość, że Hitler uściskał
polskiemu prezydentowi obydwie dłonie i zaprosił go na polowanie.
Przed opuszczeniem Niemiec przez polską delegację generał Romanowski
podczas kameralnej kolacji w hotelu wzniósł toast.
– Nikodem, jesteś prawdziwą głową państwa! Czołem, panie prezydencie! –
Oficer wypił kielich szampana, zasalutował i trzasnął obcasami.
Gdy pociąg zbliżał się do Warszawy, stacje i przejazdy kolejowe były nie
tylko udekorowane polskimi i niemieckimi flagami narodowymi, ale także
wypełnione po brzegi tłumami ludzi. Na murach i transparentach widniały
napisy: „PRZYJAŹŃ POLSKO-NIEMIECKA NIECH ŻYJE!”, „CHCEMY
POKOJU – POKÓJ NIECH ŻYJE!” oraz „PREZYDENT DYZMA NIECH
ŻYJE!”.
N
ROZDZIAŁ XVII
iebawem istotnie przez ziemie polskie ruszyły na wschód kolumny
czołgów i samochodów bojowych z czarnymi krzyżami na
pancerzach. Uderzenie niemieckie na Związek Radziecki nastąpiło
bez wypowiedzenia wojny.
Resztki polskiej wolności chwiały się w posadach, ale nie było publicznych
egzekucji, nie budowano na ziemi polskiej przewidzianych wcześniej obozów
masowej zagłady... Polska oddała pod panowanie niemieckie Gdańsk,
wytyczony został szeroki korytarz wiodący z Rzeszy przez polskie Pomorze do
Prus Wschodnich. Udostępniono także Hitlerowi drogi strategiczne dla
przemarszu wojsk, co zaowocowało obecnością tych wojsk w większości miast
polskich. Tu i tam zdarzały się incydenty między niemieckimi żołnierzami
a ludnością polską, drogi w Polsce dla rodzimych pojazdów w pewnych
okresach stały się niedostępne, ale działał niezawisły rząd polski, sądy, polskie
uczelnie, na państwowych urzędach powiewały polskie flagi i nie zginął ani
jeden polski żołnierz. Polska spełniła podstawowe żądania Hitlera i pozostawała
krajem neutralnym, jako też jedyny kraj w Europie skutecznie ratowała od
zagłady swoich Żydów. Rejony położone bowiem z dala od szlaków
strategicznych, zgodnie z podpisanymi umowami, były w neutralnej Polsce dla
Niemców niedostępne i tam skupiła się ludność żydowska. Prezydent Dyzma,
generał Romanowski i wszyscy członkowie Wojskowej Patriotycznej Rady
Realnej zdawali sobie sprawę z tego, że bez końca tak nie będzie, ale póki co
Żydzi żyli, wojna trwała i nie wiadomo, jak się skończy. Padła Dania, w której
krwawe żniwo zaczęła zbierać nieludzka okupacja. W stanie wojny z Niemcami
pozostawały Wielka Brytania i Jugosławia. Czechosłowacja weszła z Hitlerem
w układy o przyjaźni i pomocy, podobnie uczyniły Węgry. Hitlerowska machina
wojenna z piekielną mocą posuwała się na wszystkich frontach dalej i dalej
w głąb podbijanych krajów. Po kilku miesiącach wojny błyskawicznej
niemieckie zagony pancerne znalazły się nad Morzem Czarnym i pod Moskwą.
Wojnę przegrała też Francja, która po kilkunastu tygodniach walk skapitulowała.
Co gorsza, władzę w tym kraju przejął staruszek, bohater pierwszej wojny
światowej, marszałek Pétain, który zaczął z Niemcami kolaborować. Kraj nad
Sekwaną, potężny sojusznik walczącej ciągle Anglii, która miała być filarem
koalicji antyhitlerowskiej, oddał Niemcom na potrzeby wojenne swoje
dwustudwudziestotonowe rezerwy złota, wspierał niemiecki wysiłek wojenny
setkami tysięcy wykwalifikowanych robotników wysyłanych do niemieckich
zakładów zbrojeniowych i krwawo rozprawiał się z rodzimą antyhitlerowska
opozycją. Podobnie współpracowała z Niemcami Finlandia. Polska zatem,
pozostając neutralna, zachowała także znaczną suwerenność i twarz – Polska
z Niemcami nie walczyła, ale też z nimi oficjalnie nie kolaborowała.
Któregoś letniego popołudnia prezydent kazał się zawieźć na ulicę Łucką,
przez którą przejechał, nie wysiadając z samochodu. Na drugi dzień wezwał
odpowiedniego ministra i polecił mu, aby służby odnalazły w Warszawie
dziewczynę, niejaką Mańkę Barcik, która kiedyś mieszkała z rodzicami pod
numerem 36. Z informacji, jaką niemal natychmiast otrzymał, wynikało, że
rzeczona uprawiała nielegalnie prostytucję i przebywa obecnie w więzieniu.
Odsiaduje dwuletni wyrok za udział w okradnięciu obywatela greckiego,
Karolosa Kondrasa. „Co mnie teraz obchodzi to ścierwo, kapowała
o wymyślonym podkopie, niech sobie gnije w więzieniu, niczego innego nie jest
warta” – pomyślał Nikodem, ale sen miał niespokojny. Ciągle widział Mańkę
i jej niemal fanatycznie zacięty wyraz twarzy, gdy powtarzała: „Bo ja ciebie
kocham, Nikodem”. I te oczy... Żadna kobieta nigdy, ba, żaden człowiek tak na
niego nie patrzył. Cały czas, nawet w Koborowie, zastanawiał się, dlaczego tak
potraktował Mańkę. Bez uszczerbku dla swoich olbrzymich i ciągle
narastających oszczędności mógł jej przecież kupić ten wymarzony sklep
z papierosami i szarym mydłem... Przypominał też sobie ze szczegółami to, co
wiedział o tej dziewczynie.
Na Łuckiej kobiety stojące pod latarniami oraz oparte o mury kamienic miały
mocne makijaże, a ich króciutkie spódnice i opięte bluzki nadawały im wulgarny
i wyzywający wygląd. Kręcący się po ulicy dwaj chłopcy w ukrytych pod
płaszczami mundurkach licealistów szukali czego innego. Mańka, niewiele
starsza od nich, była umalowana z umiarem, ubrana w skromną sukienkę
i odróżniała się bardzo wyraźnie od innych urzędujących tu panienek.
Chłopcy, najwidoczniej poszukujący męskiej przygody, już trzeci raz
przedefilowali przed bramą, w której stała Mańka. Przechodzili i patrzyli na nią,
a potem oglądali się i wracali, długo jednak żaden z nich nie podchodził do
dziewczyny. Wreszcie podeszli do Mańki obaj.
– Dzień dobry – wyrecytowali jak na komendę.
– Dzień dobry – odpowiedziała Mańka.
– Przepraszamy, a panienka to też jest dziwka? – zapytał ten niższy.
Mańka skrzywiła się, bo nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Nie! – odrzekła po chwili. – Ale pójdę z tobą, jak zapłacisz, bo jestem
bezrobotna.
– A z nami dwoma panienka pójdzie?
– Nie pójdę. Z dwoma nie!
– Dlaczego?
– Bo nie.
– On poczeka na korytarzu, dopiero potem przyjdzie, po kolei – powiedział
ten niższy. Obydwaj pogmerali za pazuchami i każdy pokazał banknot
dwudziestozłotowy.
Mańka się zastanowiła.
– Dobrze, niech wam będzie. Za hotel też zapłacicie?
– Ile?
– Piątaka.
– Zapłacimy.
Istotnie, jeden wszedł z nią do pokoju, a drugi pozostał na korytarzu i nakazał
pierwszemu, by się pospieszył. Chłopak, który był z nią, robił wrażenie
przestraszonego, raz po raz przełykał ślinę i nic nie mówił. Wyjął zza pazuchy
dwadzieścia złotych i położył na stoliku. Mańka rozesłała łóżko i rozbierała się
powoli.
– No, na co czekasz? – warknęła. – Rozdziewaj się, zdejmuj portki albo nic
z tego nie będzie.
Chłopak przestraszył się jeszcze bardziej, miał płaczliwą minę i Mańka
zaniepokoiła się, że klient ucieknie. Rzuciła okiem na stół. Banknot leżał koło
popielniczki, wstała więc i włożyła go do torebki. Naga wślizgnęła się
z powrotem do łóżka.
– Nie bój się, nic ci nie zrobię. Nie ciupciałeś jeszcze w życiu?
– Nie, nigdy... – przyznał się chłopiec.
– No, zdejmuj to wszystko, to też, i chodź tutaj, pod kołderkę, tu jest
cieplutko, oj, jak cieplutko... – Dziewczyna kierowała akcją spod kołdry. Nagi
chłopak wskoczył do łóżka, złapał Mańkę za szyję i przylgnął mocno do jej
nagiego ciała.
– Puść mnie, bo udusisz! O tak, pogładź tutaj i tutaj. Daj, pogłaszcze ci to. –
Chwilę panowała cisza.
– O, jak dobrze... – westchnął chłopak i zaczął oddychać coraz głębiej.
Ten, który czekał na korytarzu, okazał się uczniem bardzo pojętnym i za
kilka dni przyprowadził trzech kolegów. Potem przyszła na Łucką do Mańki
reszta gimnazjalnej klasy. Mańka kupiła sobie dwie sukienki, ładną seksowną
bieliznę i książkę o łóżkowych sztuczkach, o której powiedziały jej starsze
dziewczyny.
Nikodem przyglądał się jej uważnie, gdy opowiadała mu tę historię. Było mu
wtedy tak jak z żadną kobietą, ani potem z Niną, ani w hotelowych pokojach,
z żadną już tak nie było. Wtedy przyglądał się długo śpiącej Mańce. Ile mogła
mieć lat? Najwyżej siedemnaście, a zbudowana była jak laleczka, taka szczupła
i filigranowa. Gdy się obudziła, zaczęli rozmawiać. Zapytał ją, czy pamięta,
kiedy było jej najlepiej w życiu, co najbardziej zapamiętała – wówczas
opowiedziała mu historię z licealistami.
– A co byś jeszcze chciała tak naprawdę, Mańka? – pytał dalej Nikodem,
któremu jak nigdy zebrało się na rozmowę.
– Ja bym chciała mieć sklep, mój sklep, rozumiesz, Nikodem? Własny sklep,
taki z papierosami i szarym mydłem... – powiedziała żarliwie Mańka.
Od tamtego czasu minęło kilka lat, które dla Nikodema stanowiły wiek
prawie. Tych kilka godzin spędzonych kiedyś z tą dziewczyną w hotelu
przypadło na przełomie dziejów jego życia. Rano tego dnia był bezrobotnym
biedakiem, który od trzech dni nic nie jadł i stać go było tylko na dwa
grandpriksy, gaszone po trzech sztachnięciach. W południe tego dnia słuchał
drwin i wyzwisk Mańki, że jest nieudacznikiem i ostatnią łamagą, a także uwag
gospodarzy Barcików na Łuckiej, że tylko miejsce zajmuje i od trzech tygodni za
kąt ze składanym łóżkiem nie płaci.
Wczesnym zaś wieczorem tego niezwykłego dnia niebywałym zdarzeniem
losu na rządowym raucie, na rauszu po niezliczonych kieliszkach najlepszej
zimnej wódki i syty po zjedzeniu wytwornych tartinek, kawioru i innych dań
królewskich, przyjmował uściski dłoni i dowody wielkiego szacunku oraz
uznania od ministrów i generalicji. Kilka godzin później, po zainkasowaniu
pięciu tysięcy złotych gotówką od magnata Kunickiego i przyjęciu posady
z ministerialną płacą, wracał do nory na poddaszu przy Łuckiej, by pożegnać się
z dotychczasową nędzą i siermiężnym życiem. Spotkał wówczas pod latarnią
współlokatorkę Mańkę, która zawsze z niego drwiła, a teraz od trzech dni nie
miała klienta... Nikodem w nędznym swoim życiu, jakie pędził w stolicy, nie
zauważył, że zjadliwe zaczepki ze strony tej dziewczyny wypływały
z zainteresowania i chęci nawiązania kontaktu. Przygoda w hotelu
i zaimponowanie dziewczynie pięćsetkami i mrożącym krew w żyłach,
wymyślonym kryminalnym opowiadaniem wyzwoliły w niej bezgraniczną,
zaborczą i jednocześnie do granic możliwości ofiarną miłość. W tym hotelu także
Nikodem po raz pierwszy poczuł do kobiety coś więcej niż tylko
powierzchowne pożądanie, ale wobec tego, co go kilka godzin temu spotkało
i całkowicie przytłoczyło, swoich uczuć jakby nie zauważył. Dał jej wtedy tylko
czerwony banknot na sukienkę. Zdawał sobie sprawę z tego, że w obecnej
sytuacji pokazywanie się z prostytutką z robotniczej dzielnicy to kompromitacja
i zagrożenie awansu, jakiego dostąpił, więc zlekceważył uczucia, usunął Mańkę
ze swoich wspomnień, a próby utrzymania znajomości odrzucił brutalnie. Tak
minęły lata, lecz on nigdy naprawdę o tej dziewczynie nie zapomniał.
I teraz dowiedział się, że dziewczyna siedzi w więzieniu. Nie wiedzieć kiedy
polecił prawnikom z prezydenckiej kancelarii, aby wszczęli procedurę
ułaskawienia Mańki. Dziewczynę wezwano więc do naczelnika zakładu
karnego, żeby podpisała odpowiednie dokumenty. Początkowo zupełnie nie
wiedziała, o co chodzi. Usłyszała tylko, że władza chce darować jej ten rok
odsiadki. Wtedy dowiedziała się, że prezydentem Polski jest Nikodem Dyzma.
Pomyślała jednak, że niemożliwe, żeby to był jej Nikodem, który chodził na
mokrą robotę i na którego ona kapowała przodownikowi, choć nawet teraz
chciałaby go pocałować w rękę.
Kilka dni przedtem Nikodem spacerował z obstawą po parku
Łazienkowskim. Nie wiadomo kiedy znalazła się przy nim stara Cyganka.
Podbiegła, chwyciła go za rękę i uklękła. Tajniacy chcieli ja odpędzić, ale
Dyzma ich powstrzymał, w oczach kobiety było bowiem coś fascynującego, coś,
czego nie rozumiał, ale poddał się temu.
– Panie wielki, ty z wieczora uczynisz poranek, zatrzymasz bystre wody
rzeki, piorun w powietrzu schwytasz, ale strzeż się, bo broń jest wymierzona
w ciebie, a jak twoja głowa spadnie, noc nastanie i piekło będzie, piekło na
ziemi! Kamienie będą się palić, zewsząd płacz kobiet nieść się będzie. – Słowa
bogato ubranej Cyganki były tak zaskakujące, jej głos miał tak dziwną siłę, że
tajniacy przestali odpędzać starą kobietę.
– Poszła, ty głupia babo, precz! – Nikodem opanował się szybko.
– Nie gardź, panie, wróżbą, Cyganka ci prawdę powie. Czerwony papier
połóż i słuchaj, słuchaj! – powtórzyła z naciskiem i sugestywnie stara. – Słuchaj,
co starucha Esmera powie, bo wieczorne karty jej naszeptały, żebym na twojej
drodze stanęła, ciebie odnalazła i powiedziała ci, że twoja gwiazda za jasno
świeci, za jasno świeci, panie wielki... Sam jesteś na świecie, ale kobieta koło
ciebie twoja... Wielka to siła woda z góry spadająca albo gdy czarne chmury się
zetrą i grom uderza w drzewo, ale kobieta na oślep miłująca, bez reszty pana
wielkiego to siła większa od gromu z chmur czarnych i spiętrzonej wody... To
siła tajemna...
– Przepadnij, głupia! – Nikodem nie dawał za wygraną, krzyczał zły, że
tajniacy słyszą takie rzeczy, bo jaka niby to kobieta?! Nina?
Cyganka klęczała w parkowej alei, jej bogate jedwabne spódnice leżały
rozłożone na ziemi. Dookoła panowała cisza, tylko stara coś szeptała, jakby
tajemną modlitwę. Nikodem sięgnął do portfela i rzucił czerwony papier na
rozesłane przed nim spódnice czarownicy.
– A jakaż to kobieta czeka, starucho? – zapytał, zdziwiony tym, że pyta.
– Jedyna dla ciebie, wielki panie, z gminu kobieta, jedyna do samej śmierci
twojej. Jej krew, twoja krew, panie, jedyna dla ciebie kobieta...
Po pewnym czasie prawnik prowadzący sprawę zameldował prezydentowi,
że działania proceduralne dobiegają końca i że niejaka Maria Barcik będzie
zwolniona z więzienia. Nikodem nakazał, aby zaopiekowała się nią
wolontariuszka, dał tysiąc złotych z własnej kasy, kazał dziewczynę przyzwoicie
ubrać, zakwaterować w domu opieki dla samotnych kobiet u sióstr zakonnych
i przywieźć do Belwederu na rozmowę, gdy Mańka będzie gotowa.
Ta zaś, gdy rozpoczęła się procedura ułaskawienia, zmiarkowała, że ów
prezydent to nikt inny tylko jej Nikodem z poddasza na Łuckiej, który raz
poszedł z nią do hotelu i dał jej sto złotych na sukienkę. Zaczęła rozpytywać, kto
to taki – prezydent.
– A kto król jest, wiesz, ty głupia? – zapytała ją Stacha z Pragi, podstarzała
prostytutka i towarzyszka z celi.
– Pewnie, że wiem, rządzi wszystkim i chodzi w koronie.
– No to prezydent jest taki sam jak król, tylko że w koronie nie chodzi –
poinformowała ją Stacha.
Mańkę do Belwederu przywiózł wieloletni pracownik kontrwywiadu, stary
adwokat, który prowadził sprawę jej ułaskawienia. Prezydent polecił mu
pozostać przy rozmowie.
Dziewczyna weszła do salonu, zobaczyła Nikodema, podbiegła i pocałowała
go w rękę.
– Nikodem... Ja kapowałam na ciebie do przodownika... Kapowałam... –
przyznała się uczciwie.
– Co tam kapowałaś, nic, panno Maniu, takie kapowanie...
– Kapowałam, a ty królem jesteś, tylko w koronie nie chodzisz... –
Dziewczyna klęczała nadal przed Nikodemem, lecz on wyswobodził rękę z jej
uścisku.
– Wstań i siadaj. Co tam na Łuckiej?
– Tata umarł, mama pierze i jakoś żyje, twój portret, Nikodem, kupiła,
wszystkim o tobie opowiada, że mieszkałeś z nami... Ty mnie jeszcze kochasz,
Nikodem?
Nikodem pożałował, że pozostawił prawnika przy tej rozmowie, ale teraz
prawdziwy jego życiorys znany był powszechnie i przecież Hitler też nie
pochodził z arystokracji... Ta świadomość dodawała Dyzmie pewnego blichtru.
Prezydent po krótkiej rozmowie odprawił Mańkę, nakazując, żeby mieszkała
u sióstr i na ulicę pracować nie wychodziła. No i żeby pilnie ćwiczyła czytanie
i pisanie, bo pewnie kupi dla niej ten sklep z papierosami i szarym mydłem albo
wymyśli co lepszego. Gdy to mówił, dziewczyna uklękła i zapytała:
– Nikodem, a ty pójdziesz kiedy ze mną jeszcze? Nikodem...
P
ROZDZIAŁ XVIII
rezydent Dyzma, trzymając w ręce puchar z szampanem, śmiał się
beztrosko do pięknej Włoszki Frau Volff, małżonki ambasadora
nazywanego gubernatorem III Rzeszy w Polsce. Pan ambasador także
był bardzo zadowolony. Toast za Führera towarzystwo zebrane w Belwederze
spełniło do dna. Na przyjacielskim spotkaniu u prezydenta Rzeczypospolitej
witano Nowy Rok. Niemcy skutecznie zmierzały do zapanowania nad światem.
Paryż już od dawna służył Hitlerowi, Moskwa była oblężona, a Afryka podbita.
Na Dalekim Wschodzie potężny sojusznik Rzeszy – Japonia – zadał druzgocący
cios Amerykanom szykującym odsiecz dla Europy. Bliski Wschód w szachu
trzymała armia włoska, na Wielką Brytanię spadały samolatające bomby nowej
generacji V1 i V2... Także generał Romanowski śmiał się i bawił najnowszymi
dowcipami małżonkę oraz dwie córeczki ambasadora i generała niezwyciężonej
armii niemieckiej. Panowie zaprzyjaźnili się już dawno i wiele czasu spędzali
razem. Wiele spraw związanych z działaniem rządu polskiego, sądów,
uniwersytetów i organizacji społecznych omawiano też przy koniaku w pałacyku
ambasadora, w Belwederze lub na polowaniach w borach Polesia. Atmosfera
tych rozmów, towarzystwo pań i twórców kultury nie sprzyjały realizowaniu
nieludzkich nakazów hitlerowskich dla podbitego świata. W Polsce żyło się więc
spokojnie. Czy jednak spokój ten był niezmącony? Do generała Romanowskiego
i prezydenta Dyzmy dochodziły niepokojące wieści o organizujących się
agendach Polski podziemnej. Mimo zwycięstw armii niemieckiej na wszystkich
frontach w Warszawie, we Lwowie, w Krakowie, Wilnie i innych polskich
ośrodkach mobilizowały się wielotysięczne oddziały Armii Krajowej i mniej
liczne, ale także niebezpieczne dla wewnętrznego pokoju bojowe jednostki
Armii Ludowej. Naród jednak jakby zrozumiał swoją rację stanu, nie
organizowano więc już zamachów na „kolaboracyjnego” prezydenta oraz jego –
jak powszechnie sądzono – prawą rękę: generała Romanowskiego. Tylko
sporadycznie zdarzały się akcje sabotażowe przeciwko wojskom niemieckim
maszerującym na front wschodni. Polacy jakby zdali sobie sprawę z tego, że
Stalin jest nie mniejszym wrogiem Polski niż Hitler i wydawali się tolerować
Niemców w Polsce.
Któregoś dnia generał Romanowski jak zwykle wieczorem zjawił się
w Belwederze. Teraz jego współpraca z prezydentem układała się
nadspodziewanie dobrze. Nikodem Dyzma został zaakceptowany przez
Wojskową Patriotyczną Radę Realną takim, jakim był: jako prosty człowiek
poza wyrafinowanymi układami, czyniący tylko to, co dało się pojąć zwyczajnie,
na chłopski rozum. W sprawie zachowania się Polski w 1939 roku jego dewiza
brzmiała: jeżeli dwóch silniejszych zaatakuje słabszego, to ten musi przynajmniej
jednego z napastników jakoś wywieść w pole albo po prostu uciekać gdzie
pieprz rośnie, zanim zostanie pobity...
Generał i prezydent śmiali się przy kominku, ale mimo tych zwycięstw,
a właściwie dzięki tym zwycięstwom, koniak, który popijali, miał gorzki smak.
Zwycięstwa armii niemieckiej nie mogły ich w głębi duszy cieszyć.
– Czy masz jakieś wiadomości od hrabiego? – zapytał prezydent.
– Tak, hrabia Bińczycki teraz przebywa w Anglii, wie o tym tylko premier
Churchill i dwaj jego najbliżsi współpracownicy. Hrabia jest niezastąpionym
ekspertem na wypadek wojny aliancko-sowieckiej. Bolszewicy nadal są
przekonani, że Sergiej Kwiejew zginął w wybuchu i pożarze daczy pod
Moskwą.
– To była świetna zagrywka – powiedział z przekonaniem Nikodem.
– Hrabia reprezentuje interesy polskie w Anglii i Ameryce, u Hitlera my.
Brak nam jednak odpowiedniego człowieka w Moskwie. Teraz Niemcy
posuwają się w głąb Rosji, gromią bolszewików, ale można przypuszczać, że
armię hitlerowską pokonają w końcu bezkresne rosyjskie przestrzenie. W tej
chwili na frontach hitlerowcom nie brakuje żołnierzy, ale zabraknie ich do
okupowania świata, bo przez swój rasizm gnębią podbite narody. Jeszcze
przyjdzie do tego, że Polskę będą wyzwalać Sowieci i bardzo by nam się przydał
teraz taki Kwiejew w Moskwie. Ale to sprawa trudna, bo z bolszewikami mogą
współpracować tylko prawdziwi zbrodniarze. Przypadek hrabiego był jedyny
i kuriozalny. Sowieci od swoich zaufanych wymagają dowodów lojalności
zawsze w postaci zbrodni, każdy, kto chce tylko upozorować służenie im, złamie
się na tym. Hrabia zabijał wrogów, zabijał morderców i katów, robił to więc
z pasją, w sposób imponujący nawet Dzierżyńskiemu. Zamiłowanie do takiej
zbrodni wyniosło hrabiego na sowieckie wyżyny podobnie jak Berię. Stalin,
tworząc rząd polski, którego zadaniem będzie wyniszczenie polskiej inteligencji
i oddanie Sowietom polskich ziem wschodnich, do tego rządu powoła wyłącznie
kanalie. Na wschodzie tkwimy więc w sytuacji patowej... – ciągnął generał
Romanowski.
– Bolszewicy jak tylko wejdą do Polski, załatwią nas w trymiga i fertig –
przytaknął po swojemu Nikodem. Generał milczał, głownie w kominku
przygasły, znów odezwał się donośny gong zegara. W przyciszonym głośniku
dały się słyszeć armatnie salwy. W Berlinie wiwatowano na cześć niemieckiego
wodza i jego niezwyciężonej armii. Dyzma i Romanowski spuścili
głowy,prezydent wyłączył radio.
– Teraz Sowieci uciekają, są pobici, ale kto prowadzi wojnę strategiczną, ten
musi przede wszystkim uwzględniać demografię i przestrzeń... Mimo rzezi na
froncie, masakry dorosłych i młodych, tych w szkołach i w kołyskach
bolszewików ciągle przybywa, a Niemców jest coraz mniej... coraz mniej, do
zajęcia mają zaś stale nowe obszary. Marsz Hitlera musi się więc wreszcie
załamać... Musi – podkreślił z naciskiem generał.
– No, to nieuniknione, że bolszewicy tu przyjdą... – ni to zapytał, ni
stwierdził Nikodem.
– Ratowanie Polski przed zbrodniami Stalina jest dla nas równie ważne jak
utrzymanie naszego rządu i ratowanie narodu przed zbrodniami Hitlera, tylko
uważasz, Nikodem, w tej sprawie nie mamy jeszcze koncepcji... Nie mamy –
powtórzył głucho Romanowski.
***
Znowu minęło kilka miesięcy, świat krwawił, w Polsce panował pokój. Rynek
wojenny był chłonny, olbrzymia produkcja rodzimych zakładów przemysłowych
szła na eksport, nie było bezrobocia. Często goszczący w Belwederze Kunicki
u prezydenta czuł się prawie jak u siebie.
– Panie Nikodemie kochany, królu złoty, kalesony bawełniane dla piechoty
byłyby nieco tańsze w Rumunii, bo w tym kraju mam bardzo dobrych
dostawców, ale wojna w Europie, czasy niepewne, przemysł rodzimy trzeba
rozwijać,
w
Łodzi
powstają
nowe
tkalnie.
Złożyłem
zamówienie
długoterminowe i fabryki dostały tego, panie święty, kopa, jak się to mówi, do
dalszego rozwoju. Co ja zresztą panu prezydentowi, królu złoty, zawracam
głowę kalesonami... Francuski premier współpracujący z Niemcami, ten
prawdziwy kolaborant Pierre Lavallle, przekazał Hitlerowi dwieście dwadzieścia
ton złota zgromadzonego we francuskim banku i teraz Niemcy płacą za wszystko
złotem... Szepnąłem, panie święty, fabrykantom w Łodzi, żeby zaczęli
produkować białe kurtki dla strzelców-narciarzy, do Rosji. Panie prezydencie
kochany, królu złoty, no jest zamówienie na połowę miliona takich kurteczek za
straszne pieniądze...
– To pan zarabiasz krocie , panie Kunicki? – zagadnął niby od niechcenia
Dyzma.
– Królu złoty, panie Nikodemie kochany, uczciwie za handlowy procent, za
przysługującą mi marżę handlową od wiktu i mundurów dla wszystkich dywizji
w kraju i na emigracji już na takie Koborowo zarobiłem, a teraz kończę zarabiać
na drugie – przyznał się Kunicki, wstając z miejsca i kłaniając Nikodemowi. „Ma
ten stary kiepełkę, ma” – pomyślał nie wiadomo który już raz Dyzma o swoim
byłym pryncypale. A głośno zapytał:
– A wiesz pan, panie Kunicki, że to wszystko, co robimy i posiadamy, jest
niepewne, bardzo niepewne? Bo może wystrzelić jak z armaty i polecieć do
luftu.
– Że co? Królu złoty, do luftu? – Kunicki wyciągnął szyję i przypatrywał się
uważnie prezydentowi, zatrzymując w pół zdania swoją gadaninę.
– Teraz Sowieci uciekają, są pobici, ale kto umie patrzeć na przebieg wojny,
dostrzega demografię i przestrzeń, panie Kunicki... Mimo pogromu
bolszewików, Ruskich dużych na froncie i małych w szkołach i w kołyskach
przybywa, przybywa i nie zabraknie ich jeszcze przez dziesięć lat takiej wojny.
Niemców zaś jest coraz mniej, a do okupowania mają wciąż nowe obszary.
Marsz Hitlera musi się wreszcie załamać i tu przyjdą bolszewicy, a wtedy
skończy się wszystko, panie Kunicki... Tam, gdzie wchodzą bolszewicy, trawa
nie rośnie. Ratowanie Polski przed Stalinem jest tak samo ważne jak utrzymanie
naszego rządu, ale w sprawie bolszewików nie ma koncepcji, panie Kunicki,
w sprawie najazdu Sowietów rząd i armia dopiero szukają wyjścia... – Nikodem
powtórzył to, co usłyszał od generała Romanowskiego, i czekał, co powie
Kunicki.
– Panie święty, racja, gdzie Sowieci wejdą, traw nie rośnie... Jak ruszą na
zachód, to przejdą przez Polskę, innej drogi nie ma. Przejdą przez Polskę
i posieją komunę, czerwona zaraza wyjdzie z nor na ulicę, ludzie stracą, co mają,
wszystko stracą... Trzeba by pół Polski, powiedzmy część północną, im zostawić
na ten przemarsz. Bo przecież z pognania Niemców do Berlina nie zrezygnują,
a na część południową tak od Kowla, Kalisza, Dęblina trzeba wcześniej wpuścić
dywizje internowane za granicą i olbrzymią liczbę spadochroniarzy alianckich,
Anglików, wolnych Francuzów, Amerykanów, żeby ta strona była zajęta przez
sojuszników z zachodu... Panie święty, zarządzana przez powstańców i rząd
emigracyjny z Londynu, bo temu rządowi bolszewicy nie będą mogli zarzucić
kolaboracji z Niemcami, nie będą mogli tego zarzucić... Tylko że rząd
Terkowskiego, panie prezydencie, zmiecie nas i zniszczy – powiedział bardzo
powoli, z widocznym ociąganiem się Kunicki.
Nikodem zauważył jego skupienie. „No tak... Zachowanie jak największej
enklawy wyzwolonej przy udziale aliantów zachodnich na południu Polski przed
nadejściem Sowietów to trafny i chyba jedyny sposób na uratowanie
przynajmniej południowej części Polski. Ratunek przed bolszewizacją
i wszystkim najgorszym, czego można się spodziewać po Stalinie... Ten stary
cwaniak znowu sprytnie to wymyślił...” – pomyślał Nikodem i chcąc sobie
przywłaszczyć ten pomysł, jak wszystkie poprzednie pomysły Kunickiego,
rzucił:
– A kto panu powiedział, że nie sprowokujemy zrzutu spadochroniarzy
i amerykańskich dyplomatów na południu?
Kunicki poruszył się niespokojnie.
– Królu złoty! Co pan mówi? To przecież ratunek dla polskich majątków,
przynajmniej tych na południu, prawdziwe ocalenie!
– Dla kogo ocalenie, dla tego ocalenie – powiedział już bez entuzjazmu
prezydent.
Kunicki skrzywił się, jakby oblizał cytrynę.
– Fakt, fakt, królu złoty, dla pana prezydenta, dla naszego rządu i nas
wszystkich to katastrofa.
– Katastrofa – przytaknął prezydent.
***
Rozciągnięty od Bałtyku do Morza Czarnego front wschodni w czasie niezwykle
ciężkiej zimy tego roku był dla niemieckich wojsk atakujących Rosję niezwykle
trudny. Armie niemieckie, okopane na olbrzymim obszarze w czasie siarczystych
mrozów i potężnych śnieżyc, nie tylko wstrzymały błyskawiczny marsz na
wschód, ale ponosiły wielkie straty, nawet gdy nie walczyły... Rozległe
przestrzenie, błoto, a później mrozy i śnieg zasypujący drogi pokonały dywizje
Hitlera. Na polach bitew pojawili się zawsze niezwyciężeni pogromcy najazdów
na Rosję: Generał Mróz, Generał Błota i Marszałek Przestrzeń... Ze wschodu na
zachód Europy ciągnęły pociągi z niemieckimi żołnierzami w bandażach,
których rany nie były zadane w boju, lecz przez mrozy. Z Rosji do Niemiec
powracały całe odmrożone dywizje.
Tymczasem
niemal
tysiąc
kilometrów
od
Moskwy,
za
Wołgą,
w Kujbyszewie wrzało. W systemie bunkrów wielkiego podziemnego miasta
zjawili się amerykańscy specjaliści wojskowi.
Mimo znacznych strat na Dalekim Wschodzie przebieg batalii w Europie stał
się dla Ameryki równie ważny jak wojna z Japonią. Lotnictwo sowieckie,
wspierane świetnym sprzętem nadsyłanym z zachodu, w miesiącach zimowych
przełomowego dla zmagań tej wojny roku systematycznie niszczyło linie
kolejowe, magazyny żywności i magazyny paliw odciętych od Rzeszy dywizji
niemieckich. Inaczej też, niż przewidywał Führer, przebiegały walki na froncie
zachodnim. Hitler był pewny, że Francja skapituluje natychmiast po przełamaniu
Linii Maginota, liczył też na olbrzymie arsenały francuskiej broni, która miała
stać się łupem jego zwycięskich armii. Tajne kontakty Abwehry z bliskimi
współpracownikami marszałka Pétaina utwierdziły go w takim przekonaniu.
Kapitulacja Francji była jednak niepełna i w kraju tym działał na większości
obszaru niezwykle silny ruch oporu. Tak zwany manewr polski wzmocnił
czujność sprzymierzonych, którzy nie dopuścili już do kapitulacji następnego
sojusznika. W ten sposób wojna błyskawiczna, prowadzona początkowo przez
Hitlera z wielkim powodzeniem, przemieniła się na wschodzie i zachodzie
w regularną, wyczerpującą wojnę pozycyjną. Zdemontowane w europejskiej
części Rosji fabryki armat, karabinów maszynowych, czołgów, samochodów,
traktorów, a nawet wózków dziecięcych pospieszne montowano za Uralem jako
fabryki broni. Setki tysięcy kobiet rosyjskich tylko za kartki na głodowe racje
żywności stanęły w hutach przy piecach martenowskich, przy warsztatach
w stalowniach, na ścianach kopalni węgla. Każdego dnia nieprawdopodobna
liczba czołgów, samolotów bojowych i armat opuszczała zakaukaskie fabryki,
trafiając do nowo formowanych dywizji Armii Czerwonej.
Dla odmiany w miastach niemieckich, zrównywanych z ziemią przez
brytyjskie i amerykańskie lotnictwo, przemysł wojenny kurczył się i upadał coraz
bardziej. Nastał czas, w którym armia sowiecka rozbijała w pył niezwyciężone
niemieckie dywizje pancerne i zgodnie z przewidywaniami generała
Romanowskiego ruszyła na zachód. Na życzenie Stalina przyszli zwycięzcy
postanowili zwołać wielkie spotkanie. Oznaczało to, że mocarstwa już teraz mają
zamiar dokonać podziału wojennego łupu. Stalin w swoich żądaniach wyraźnie
powrócił do postanowień niedoszłego paktu Ribbentrop-Mołotow, z tym że
partnerem w nowym poddziale Europy miał być teraz nie Hitler, a Churchill.
Konferencja odbyła się w Jałcie i jej postanowienia były w pełni zadowalające
dla radzieckiego wodza.
Generał Romanowski nerwowo bębnił palcami po fornirze prezydenckiego
biurka.
– Było do przewidzenia, że oni nas sprzedadzą – stwierdził z goryczą. –
Czyżby cała nasza praca poszła na marne? W tej sytuacji Stalin wymorduje
połowę narodu polskiego, a ocalonym narzuci kajdany – powiedział głucho.
Prezydent powoli zapalił papierosa, poczęstował też generała.
– Myślałem o tym... – mruknął. – Trzeba pół Polski, powiedzmy część
północną, zostawić Sowietom na przemarsz ich zwycięskich wojsk, bo przecież
z pognania Niemców do Berlina Stalin nie zrezygnuje. A na część południową
trzeba wcześniej sprowokować powrót dywizji internowanych za granicą
i zrzuty mnogich spadochroniarzy alianckich, Anglików, wolnych Francuzów,
Amerykanów. Żeby ta część Polski była zajęta przez sojuszników z zachodu
i zarządzana przez powstańców, nawet nie przez nas, bo nam zarzuca się
kolaborację, a przez rząd niestety Terkowskiego. Rozumiesz, o co chodzi? –
zapytał Nikodem, a generał zmarszczył brwi i milczał dłuższą chwilę.
– Rozumiem... – powiedział po chwili. – I wiesz co? Powiem ci, że ty
czasem jesteś zaskakujący. Jesteś, jesteś... cichym wielkim strategiem, Nikodem
– wyznał polityczny wyga, oficer i wytrawny szpieg. – Ty jesteś, Nikodem,
czasami po prostu... zaskakujący – powtórzył. – To jest, to może być pomysł na
uratowanie Polski... Ale...
– Ale dla zwyciężonych kolaborantów szubienica albo kula w łeb... –
dokończył prezydent, przygryzając usta i patrząc ponuro w ziemię.
– Właśnie. Takie rozwiązanie to nasze samobójstwo... Z tobą Terkowski
będzie chciał się rozprawić krwawo, tu już nie o sałatkę idzie. Myślałem o tym
i mam poufne propozycje, aby objąć katedrę spraw wschodnich na uniwersytecie
w Bostonie. Wiadomo, co się za tym kryje... Amerykański wywiad wojskowy
poszukuje specjalistów. Ty, Nikodem, musisz zdecydować. Z jednej strony
twoje zagrożone życie, z drugiej pierwszy w historii polski pokojowy manewr na
tak wielką skalę, pokojowy manewr w miejsce krwawej wojny...
T
ROZDZIAŁ XIX
elefon z kancelarii odebrał prezydentowi spokój na cały dzień. Był już
późny wieczór, a on nie mógł myśleć o czym innym niż
o zapowiedzianym spotkaniu. „Co mnie jeszcze, do stu diabłów, może
obchodzić ta baba!” – mitygował się w myślach, ale niepokój uparcie powracał.
„Taka była cholera zakochana, a jak tylko znalazłem się w tarapatach, to mnie
rzuciła jak jakieś ścierwo... No i z tym Hellem musiała kombinować już
przedtem, bo skąd on się przy niej w trymiga znalazł, jak mnie zamknęli? Eee,
chyba jednak nie, dokąd byłem w Koborowie, ona była w porządku” –
rozmyślał Nikodem.
No i Nina Hell, uratowana od strasznej śmierci w sowieckim łagrze, znalazła
się w Belwederze z wizytą u prezydenta. Spotkanie wyznaczono w jednym
z saloników dla oficjalnych gości, gdzie Nineczka długo czekała na pojawienie
się byłego męża. Siedziała niepewna w głębokim fotelu i patrzyła na ogród,
gdzie wielki rasowy kot pochwycił właśnie białoczarnego ptaka, pewnie srokę,
i tarmosił go, aż sypały się pióra. Nina wzdrygnęła się. Ta brutalna scena
przywołała wspomnienia koszmaru, jaki niedawno przeżyła w Rosji.
Drzwi do saloniku stuknęły i stanął w nich Nikodem. Nina poderwała się
z miejsca. Niegdysiejsi państwo Dyzmowie patrzyli na siebie w milczeniu,
chwila ciszy była długa.
– Niku... Niku... – powiedziała wreszcie pobladła i zupełnie zagubiona Nina.
Nikodem nie podchodził do niej. Ona podbiegła w jego kierunku kilka kroków
i zatrzymała się w miejscu, jakby zmrożona jego ostentacyjną obojętnością.
– Dlaczego tak stoisz? Siadaj, pogadamy, jak przyszłaś. Dobrze, że się dało
ugadać z tymi draniami, bolszewikami, żeby cię puścili. Dwóch szpiegów poszło
na wymianę.
– Niku... Niku... – powtórzyła Nina i znowu zapadła cisza.
Nikodem dopiero teraz zauważył, że „jego” Nineczka wygląda już nie tak
pięknie jak kiedyś. Gdy się jej dobrze przyjrzał, spostrzegł, że usta kobiety są
lekko zniekształcone. Cała jej zresztą twarz była skrzywiona w jakimś grymasie,
jakby odcisnęło się na niej piętno przeżytego piekła. Nina stała nadal na środku
salonu.
– Nie przywitasz się ze mną, nienawidzisz mnie bardzo? – zapytała
niepewnie.
– Jak się mam niby z tobą przywitać, jak z żoną? Czego chcesz,
wyciągnąłem cię z tego ruskiego kryminału i fertig... – odpowiedział sucho
Nikodem.
Nina cofnęła się, opadła na fotel i głośno zaszlochała. „Masz tobie! Baba jak
narobi głupot, to zawsze płacze...” – pomyślał zniesmaczony Nikodem. Głośno
zaś prezydent zapytał:
– A Koborowo to całkiem puścił z torbami ten twój nowy mąż? Jego ruscy
naprawdę ukatrupili, dwa razy sprawdzałem przez wywiad, dostał kulę z tyłu
w głowę, tak po sowiecku. Sama jesteś teraz?
– Sama, Niku. Oskar zastawił Koborowo we francuskim banku, w Paryżu,
jestem zrujnowana, prawie nic nie mam... – odpowiedziała, szlochając, Nina.
– Nie płacz, jakoś ci pomogę – rzekł już mniej oficjalnie Nikodem.
Kobieta zerwała się z fotela, podbiegła do Dyzmy i pocałowała go w rękę
podobnie jak poprzednio Mańka. „Masz ci ją, powariowały, głupie baby” –
pomyślał Nikodem i posadził Ninę w fotelu jak dziecko.
– Bili cię tam ci bandyci? Pewnie cię dranie katowali? – zapytał po chwili.
– Życia mi nie starczy, żeby ci odpłacić za to, że zabrałeś mnie stamtąd! To
były bestie, szakale... zwyrodnialcy... i żadnego ratunku, żadnej nadziei, oprócz
tego, że ty może mnie uratujesz... Niku...
– No to urządził cię ten przybłęda, nie ma co gadać...
Nina milczała długo, patrząc w jakiś punkt na podłodze, po czym zaczęła
mówić zdławionym głosem.
– Do tartaku i gorzelni były jakieś niejasności z ziemią i francuski bank ich
nie przyjął. To mi zostało, tylko to. Pan Tokarczyk, dyrektor, pamiętasz go? Taki
wielki, zwalisty, okazał się uczciwym człowiekiem, nawet pensji zrzekł się przez
kwartał. Skromnie żyć mam z czego, zamieszkałam w pawilonie, tam gdzie
kiedyś mieszkał Georg. Przecież to dopiero miesiąc, jak wróciłam z tego piekła,
ziemię polską całowałam...
– A Koborowa odebrać tym draniom się nie da? – zapytał prezydent.
– Może i by się dało, ale ja nie mam do tego głowy ani na to pieniędzy...
Teraz Nikodem patrzył na ogród, gdzie kot kończył rozprawiać się ze sroką,
a wiatr roznosił pióra po gazonie.
– Widzisz go, rabusia, zamordował ptaka – mruknął.
– Widziałam Niku. Widocznie tak jest urządzony świat, w którym kto może
zamordować drugiego, to morduje... – Nina podniosła wzrok i popatrzyła na
Nikodema z niepewnością i strachem. – Niku, ty kochasz mnie jeszcze chociaż
trochę? Wrócisz do mnie? – zapytała, patrząc w przestrzeń. – Wrócisz do mnie?
Ja naprawdę kocham tylko ciebie – powtórzyła niepewnie...
– Że co?
– Wrócisz, kochany Niku? Wrócisz?!
Nikodem milczał bardzo długo, a Nina przeżywała katusze.
– Może tak, a może nie... – odparł wreszcie po swojemu. – Mam na głowie
sprawy wojny, bolszewicy idą na Polskę... Ty byłaś niewierna, jak mnie
oskarżyli... Zobaczymy, co da się zrobić – odpowiedział bez sensu, jak to często
robił.
***
Na frontach wojny i na arenie politycznej w kraju działy się tymczasem nowe
wydarzenia. Do samolotu stojącego na pasie startowym wojskowego lotniska
w Warszawie podjechał czarny mercedes z polską banderką na błotniku. Dwaj
mężczyźni, cywil i wyższy oficer, wysiedli z samochodu. Oczekujący ich na
płycie lotniska oficer zasalutował i wręczył generałowi granatową skórzaną
aktówkę. Po krótkiej rozmowie panowie z samochodu zajęli miejsca
w samolocie i maszyna natychmiast wzbiła się w powietrze. Generał pobieżnie
przejrzał dokumenty, które przed chwilą otrzymał, spojrzał na cywila
i powiedział:
– Tak gdzieś od Częstochowy do byłej sowieckiej granicy na całej
południowej stronie Polski będzie pan musiał zabezpieczyć zaopatrzenie dla
armii, która tam się skoncentruje. Na początek będzie to kilkaset tysięcy
żołnierzy...
– Ba! – odparł cywil. – Tam w niektórych miastach przy głównych szlakach
komunikacyjnych rządzą ciągle Niemcy, czy nie da się, panie święty, ich jakoś
wykurzyć? Oczywiście drogą pertraktacji, bo wojny z Niemcami chyba
ryzykować jeszcze nie warto... Wojny z Niemcami jeszcze w tej chwili nam nie
potrzeba.
– Oczywiście, przyjdzie czas i na wojnę, ale jeszcze nie teraz. Rzecz w tym,
żeby Vollf przekonał Hitlera, iż zajęcie południowej Polski przez aliantów
zachodnich, a nie Sowietów jest korzystne także dla Niemców. Taki
nieprzewidziany przez sprzymierzonych manewr może przecież opóźnić marsz
bolszewików na Berlin...
– Ba! – powtórzył Kunicki. – Hitler w ogóle nie dopuszcza myśli o marszu
wojsk Stalina przez Niemcy, podobny przebieg wojny to dla niego abstrakcja, on
autentycznie wierzy w cud, panie święty...
– To prawda – przytaknął generał. – Wycofanie niemieckich dywizji, które
strzegą na południu oddanych im przez nas dróg strategicznych, to warunek
powodzenia całej operacji. Pracujemy nad tym wspólnie z prezydentem,
klarujemy Volffowi, co trzeba, i są perspektywy, że ten Szkop to kupi... Ale ja
widzę, panie Kunicki, że całe wojsko nazywa pana generałem, przyzwala pan na
to? – zmienił temat generał.
– Pan prezydent raczył mnie tak nazwać publicznie, no i zaopatrzeniowcy
w armii tak mi schlebiają. Prostowałem parę razy, ale nie pomogło, a niech tam...
– odparł niedbale cywil.
– Ma pan poważanie, panie Kunicki, bo trzeba przyznać, że armia
zaopatrywana jest świetnie, prezydentowi udała się ta nominacja, tylko
pogratulować – powiedział beznamiętnie oficer w generalskim mundurze,
przyglądając się przez iluminator znikającemu w dole miastu.
– Panu prezydentowi wszystko się udaje, to rzadki geniusz – odparł Leon
Kunicki, lekko skłaniając głowę przy słowach „panu prezydentowi”.
– Ano geniusz... – przytaknął oficer z ironicznym grymasem na twarzy, co
nie uszło uwagi rozmówcy i podniósł on nieco głos.
– Panie generale, często dziwne zachowanie pana prezydenta i jego
niezwykły sposób nazywania rzeczy nie przeszkadzają mu w podejmowaniu
genialnych decyzji: od tej ze skupem zboża przed laty począwszy, a na
zaskakujących propozycjach składanym obecnie Niemcom skończywszy. Co ja
mówię, panie święty, gdzie tam skończywszy! Pan prezydent ciągle ma nowe
strategiczne pomysły...
Generał przyglądał się Kunickiemu długą chwilę, nim odpowiedział.
– A wie pan, słyszałem, że ten bank zbożowy to był pana koncept, prawda
to?
– Królu złoty, a to ci heca... Tak opowiadają? – Kunicki poruszył się
w miejscu. Był skupiony, po chwili jednak jego napięta twarz się rozluźniła.
– Tak opowiadają... – odparł z powagą generał.
– Jak pan prezydent, jeszcze zanim został premierem, przybył po raz
pierwszy do Koborowa, była o tym rozmowa. Ja powiedziałem, że państwo
powinno skupować od rolników zboże, ale sprawa w rządzie była już
zaawansowana, inaczej nie przeszłaby tak szybko... – Małe bystre oczy
Kunickiego patrzyły w podniebną przestrzeń. – Mówią też, że to pan, panie
generale, tak pokombinował, że Nikodem Dyzma został prezydentem, a został
nim dlatego, żeby to pan mógł rządzić krajem... Prawda to, panie generale? –
zapytał cywil takim tonem, jakby chodziło o coś zupełnie nieistotnego. Generał
Romanowski długo nie odpowiadał, aż wreszcie spojrzał na Kunickiego ze
zmarszczonym czołem, wyraźnie niezadowolony z takiego obrotu rozmowy.
Jednak zaraz twarz jego wypogodziła się, jakby wpadł na zabawny pomysł.
Samolot położył się na prawe skrzydło, przyjmując kurs bardziej na zachód,
a w dole leżały białe kłębiaste chmury.
– Panie Kunicki – powiedział z sarkastycznym uśmiechem generał – to taka
sama bzdura jak z tym pańskim zbożem i bankiem... Taka sama bzdura, panie
Kunicki.
Dalej lot przebiegał w ciszy, słychać było tylko równy pomruk silników.
Pasażerowie, milcząc, patrzyli w dół na ukazujące się między obłokami pola,
łąki, lasy, tu i tam migające wioski i małe miasteczka. Do przerwanej rozmowy
powrócił Kunicki.
– Ja myślę, panie generale, że prezydent Dyzma przejdzie do historii jako
człowiek niezwykły. I nie ostatni to będzie taki Polak i taki prezydent, który
będzie niezwykły dlatego, że będzie zwyczajny...
– Widzę, że zebrało się panu na wizjonerstwo – zauważył dość kwaśno
generał.
– A zebrało... A pan podobno poprzedniemu prezydentowi powiedział, kiedy
Wojskowa Patriotyczna Rada Realna żądała od niego dymisji, że Polsce nie są
potrzebni bohaterowie, tylko potrzebny jest taki Dyzma... Taki Dyzma.... I to
było wizjonerstwo, tylko co to znaczy „taki Dyzma”, panie generale?
Romanowski nadal patrzył na niezliczone obłoki.
– Taki Dyzma to ktoś, kto jak trzeba, włoży czapkę stańczyka, uda
kolaboranta, przeskoczy przez mur zamiast przechodzić bramą... Taki Dyzma to
epitet, dla głupców porównanie ośmieszające, ale w istocie oddające szacunek
sukcesowi, panie Kunicki... I trzeba mieć nadzieję, że nasz Nikodem to nie
ostatni Dyzma, który uratuje Polskę i któremu pseudohistorycy przyszyją
z pogardą łatkę Lolka czy Tolka za to, że nie walił jedynie łbem w mur i nie
machał szabelką, a tu i tam pokombinował, robiąc po cichu swoje. Nieważne,
czy to pan wymyślił bank zbożowy i czy ja wymyśliłem „polski manewr”.
Ważne, że znalazł się taki Dyzma, który porozglądał się, czy nie można inaczej,
zanim kazał strzelać. Bo w powstaniach i na wojnie przed lufami karabinów stoją
ludzie...
– Tak jest, panie generale.... Ministrowie w salonach i generałowie
w apartamentach lubią wojować. Kiedy wygrywają, zostają marszałkami, kiedy
przegrywają, przestawiają ołowiane żołnierzyki, które, panie święty, jak się
patrzy z bliska, to od kul krwawią...
W tym momencie rozmowa się urwała, bo samolot wpadł w turbulencje
i wyglądał, jakby podskakiwał na obłokach.
S
ROZDZIAŁ XX
łużby specjalne już kilkakrotnie donosiły prezydentowi, że jego były
sekretarz z Banku Zbożowego często wyjeżdża do Berlina i interesuje
się skupiskami ludności polskiej pochodzenia żydowskiego. Zygmunt
Krzepicki, obecnie bez znaczącego stanowiska w rządzie polskim i kancelarii
prezydenta, pracował teraz bezpośrednio dla Niemców. Jednak gdy pojawił się
u prezydenta w faszystowskim mundurze, zaskoczenie było olbrzymie.
– A pan co, panie Krzepicki, wystroił się jak aktor na defiladę, przebrany za
jakiegoś dostojnika niemieckiego – zrugał go od razu prezydent Dyzma.
– Nie aktor, panie prezydencie, tylko narodowy działacz europejskiego
postępu...
– Narodowy? A jakiego to narodu działacz, panie Krzepicki?
– Wielkiego narodu niemieckiego, panie prezydencie.
– Niemieckiego? A jakim prawem pan reprezentuje wielki naród niemiecki?
– Ja mam takie prawo...
– Zostałem zaszczycony takim zaproszeniem... – odparł chełpliwie Krzepicki.
W dalszej rozmowie okazało się, że były sekretarz obecnie jest
pełnomocnikiem Rzeszy do przesiedleń ludności żydowskiej. Zyziowi bardzo
bliskie stały się idee Führera dotyczące oczyszczenia Europy z mniejszości
narodowych i nobilitacji rasy nordyckiej. „Pełnomocnik niemiecki” radził
prezydentowi, żeby Polska zrezygnowała z udzielania azylu na swoim terytorium
dla tylu Żydów, bo jak powiedział, wódz nigdy się na to nie zgodzi i im
wcześniej polski rząd zmądrzeje, tym dla Polski będzie lepiej.
Kilka miesięcy po tej rozmowie, gdy generał Romanowski skończył
referować prezydentowi zawiłe sprawy ekonomiczne uwikłanego w różne
zobowiązania polskiego przemysłu zbrojeniowego, w gabinecie zjawił się kurier
z pilną wiadomością. Wywiad donosił o poufnym spotkaniu polskiego polityka
Zygmunta Krzepickiego z Adolfem Hitlerem. Tematem tego spotkania była
sprawa Żydów na ziemiach polskich.
Zarówno prezydent, jak i generał wiedzieli, co to znaczy.
Rok wcześniej w sprawie Żydów celnymi pomysłami i talentem
organizacyjnym zabłysnął nie kto inny jak niezastąpiony Leon Kunicki.
W wieczornej pogawędce prezydent zwierzył się staremu wydze, że sprawa
żydowska spędza mu sen z powiek i nie daje spokoju. Okazało się bowiem, że
na terenach Polski z dala od dróg strategicznych, gdzie Niemców w zasadzie nie
było, czyli w okolicach Częstochowy, Kielc, Lublina, Kowla i innych, schroniły
się setki tysięcy uciekinierów żydowskich. Niektóre z tych miast zaczęły nawet
tracić charakter polski i były przede wszystkim żydowskie. W roku 1939 Polska
spełniła żądania Hitlera i oddała Niemcom Gdańsk, tzw. korytarz, a także
udostępniła drogi strategiczne z zachodu na wschód, ale zachowała swoją
suwerenność. Nie przystąpiła do wojny po stronie Niemiec i nie poparła idei
faszystowskich. Polscy obywatele pochodzenia żydowskiego pozostali nadal
polskimi pełnoprawnymi obywatelami. Generał Romanowski i prezydent Dyzma
wiedzieli, że taki stan rzeczy jest bombą z opóźnionym zapłonem w pokojowych
stosunkach z Niemcami. A Kunicki jak to Kunicki, zatarł małe rączki i zaczął
monolog.
– Królu złoty, panie Nikodemie kochany, ja przewiduję, że Hitlerowi będą
potrzebne ciepłe ubrania dla wojska. Z połowy tych Żydów na południu Polski
zrobimy krawców, reszta im będzie pomagać... Trzeba tylko wymyślić jakieś
ekstrapraktyczne fasony ubrań, mundurów polarnych, jedyne, niezastąpione
modele... Jest siła robocza? Jest! Są fabryki? Są! Jest zapotrzebowanie? Jest!
Może być wielki interes? Może!
I tak Kunicki z kilkoma specjalistami poleciał do Norwegii, potem do Japonii
i gdzieś do Eskimosów. Jego kurteczki strzeleckie i spodnie śniegowe okazały
się rewelacyjne, a tym samym zakusy Hitlera na polskich Żydów, którzy
masowo produkowali te cudeńka, przyhamowały i wszystko zostało po staremu,
dopóki sprawą nie zajął się „niemiecki pełnomocnik” i doradca, Zyzio Krzepicki.
Zaniepokojony prezydent poprosił więc do siebie swojego byłego sekretarza.
– Panie Krzepicki, co pan wyprawia z tymi Żydami? Po co to panu?
– To nie o mnie chodzi, to jest wielka sprawa narodowego socjalizmu
i nordyckiej rasy, Europa jest dla Europejczyków, panie prezydencie...
– W Polsce będzie tak, jak zarządzi polski rząd i polski prezydent, niech pan
nie zapomina, że tu jest wolna, suwerenna Polska, panie Krzepicki.
– Ale tu jest także nowa Europa, panie Nikodemie. – Krzepicki zrobił się
bezczelny, jego spotkanie z Hitlerem zaowocowało najgorszym. – Polska nie
będzie zaśmiecać rasami półludzi nowej Europy, to sprawa międzynarodowa! –
pyskował pewny siebie jak nigdy Krzepicki.
Po tej rozmowie prezydent upewnił się, że życie polskich Żydów jest
zagrożone nie tylko przez Niemców. Nieskończenie wiele było przypadków
ofiarnego solidaryzowania się polskich naukowców i lekarzy z kolegami
żydowskiego pochodzenia, a także zwyczajnych obywateli we wsiach i miastach
polskich, co krzepiło i uspokajało, jednak ta sprawa miała wymiar szczególny...
Któregoś letniego dnia generał Romanowski zaprosił prezydenta na spacer.
Był upał, więc panowie zdjęli marynarki i pozostawili je na ławeczce
w przypałacowym parku.
– Nigdy nie jestem pewny, czy w twoim gabinecie nie ma niemieckiej
pluskwy... To znaczy, czy nie ma jeszcze innych pluskiew poza tymi, o których
wiem – powiedział, krzywiąc się generał. – Nigdy też nie wiadomo, co mamy
w marynarkach – dodał.
– Gabinet i marynarki zostały za nami, widzę, że masz jakieś ekstra
wiadomości – stwierdził prezydent, przeczuwając coś złego.
– Mam... Chodzi o twojego starego przyjaciela, Krzepickiego. On
w likwidacji naszych Żydów widzi swoją osobistą karierę...
– U Hitlera? – zapytał Nikodem Dyzma.
– Bezpośrednio u Hitlera... Wysoko mierzy ten twój Krzepicki... To
niebezpieczny karierowicz...
– Aż tak daleko zabrnął Zyzio, mój sekretarz z banku? Kto by pomyślał... To
zawsze był wielki spryciarz, ale człowiek raczej porządny. Szkoda, wielka
szkoda... – Nikodem skrzywił się i dalej obydwaj panowie dłuższy czas
spacerowali w milczeniu, rozmyślając.
– To jest sprawa przetrwania bądź zagłady Żydów polskich, panie
prezydencie... – przerwał ciszę generał, zwracając się do rozmówcy już
oficjalnie.
Nazajutrz w Belwederze szef wojskowej rady bawił się jak zwykle
miniaturką mostu, należącą niegdyś do cara Piotra Wielkiego. Jego mechanizm
był nakręcony, trębacze stali na stanowiskach, fanfary były opuszczone,
zwodzone przęsło uniesione po skosie zamykało przejście po szczerozłotej
platformie.
– Albo jeden człowiek, albo co najmniej kilkaset tysięcy niczemu niewinnych
ludzi... – mruknął jakby do siebie generał, lecz patrzył na prezydenta.
– Chuchniesz na zabawkę? – zapytał Nikodema Dyzmę.
Ten długo nie odpowiadał. Przygryzł usta, wytarł pot z czoła, a rysy jego
twarzy stężały.
– Nie... Nie chuchnę... – odparł w końcu głucho i uniesione przęsło pozostało
zamknięte.
Do późnej nocy Nikodem nie mógł myśleć o niczym innym. Wspominał Zyzia
jako niezastąpionego doradcę i przyjaciela, gdy on, Nikodem, z poczwarki
egzystującej na poddaszu u praczki Walentynowej przemieniał się w bywalca
wielkich salonów. To znów widział go w mundurze hitlerowskiej partii i słyszał
jego słowa twarde jak metal.
Miesiąc później berlińskie radio w wiadomościach porannych podało
informację, że znany polski polityk Zygmunt Krzepicki, członek niemieckiej
partii nazistowskiej, poniósł śmierć w tragicznym wypadku podczas polowania
na wilki gdzieś w Alpach. Władze hitlerowskie wyrażały żal i przesyłały
kondolencje polskiemu rządowi oraz prezydentowi, który jeszcze przed wojeną
był bliskim przyjacielem zmarłego.
W czasach niepewnego jutra często pojawiają się między ludźmi i złowrogie
lub niosące nadzieję przepowiednie tajemnych wyroczni. Także tym razem wieść
od gór płynąca rozgorączkowała ludzi. Bo oto podczas niewielkiej burzy piorun
strzelił w maleńki kościółek na górskiej przełęczy. Kaplica, chociaż drewniana,
nie zapaliła się, tylko rozbita na kilka części rozsypała się w drobny mak. Pękła
też i odsłoniła swoje wnętrze miedziana kula, na której spoczywał krzyż na
wieżyczce kościoła. Fakt, że świątynia nie tylko nie spłonęła, ale w ogóle się nie
zajęła ogniem, choć wieżyczka była osmolona, niepomiernie zdziwił przybyłych
na miejsce strażaków oraz księdza. Ale to był dopiero początek sensacji. We
wnętrzu rozłupanej kuli znaleziono ledwo okopcone, stare i pożółkłe papiery ze
śladami wypalonymi przez iskry. Wyglądało to tak, jakby jakaś siła tajemna
zagasiła ogień pioruna, wykorzystując jedynie jego moc do rozłupania skrytki.
Papiery znalezione we wnętrzu kuli zapisano kaligraficznym pismem po łacinie
i częściowo w języku staropolskim. Były to modlitwy i przesłania traktujące
o wydarzeniach w czasach, które kiedyś nastaną i kiedy ludzie wilkami sobie będą, a co na
pożytek powszechny zesłane im będzie, deptać a opluwać będą, pomniejszając i upadlając
się wzajemnie. Przepowiednia dotyczyła lat dekady pierwszej, po tym jak rok dwa
tysiące nastanie. U prezydenta zjawił się generał Romanowski z wiadomością, że
Żydzi z bezpiecznych przyfabrycznych osiedli uciekają do lasu, twierdząc, że
koniec wojny już rychły i prorok im radzi schronienia w głuszy szukać, bo jeszcze
raz bestia, która żywi się zbrodnią, zanim podłego żywota dokona, lud uciemiężony krwawo
doświadczy... Władze polskie w rozmowach z Niemcami podwoiły czujność na
okoliczność nowych zbrodni niemieckich, ale na nic takiego się nie zanosiło.
Wiele natomiast wersów przepowiedni pasowało jak ulał do wydarzeń
w Europie i w Polsce. Ogień będzie trawił miasta, ludzie jak łowna zwierzyna kryć się
będą w norach przed zbójcami spod znaku krzyża na obraz pająka kreślonego, a i zaraza
lęgnąca się w umysłach gawiedzi, przywdziawszy szatę czerwoną, niszczyć będzie porządek
wszelaki... Na ziemi zaś tutejszej po wielkiej pożodze świata całego, która kraj ten skrajem
obejdzie, po latach dostatku wszelkiego katastrofa okrutna tam będzie. Jako w pacierzach
odpuść nam Panie, bo i my winy odpuszczamy, ludy się korzyły, tak nawet dziatwę tylko
nienawiści uczyć się będzie. Bóg tedy karę na zaprzańców ześle, a i na mężów oraz
niewiasty niewinne także, którzy okrętem przez morze płynąć będą, a wody głębokie
rozstąpiwszy się, cały okręt wraz królem i królowa w odmęty pochłoną... Niegodziwi z kary
bożej zadrwiwszy, że to zbrodnia, nie kara, okrzykną... Strasznie brzmiała ta
przepowiednia, ale ponieważ odległych czasów dotyczyła, ludzie zapomnieli
o niej, aż spadł czarny deszcz ulewny z nienawiści karłów zrodzony. Sprawiedliwi zaorali
ziemię skażoną i znowu było zielono wszędy. Nienawiść powszechna przez maluczkich
zasiewana nikogo już nie zabiła, a oni sami, zwycięzcy w wojnach, których nie było,
przegrani i zapomniani nawet przez śmiech historii pozostali.
Lecz przepowiednia przepowiednią, a na ziemi od Tatr do Bałtyku wojny
ciągle nie było. Czy tak mogło pozostać na zawsze?
– Królu złoty, panie Nikodemie kochany! – Tym razem Kunicki wydawał się
mocno przejęty. – Na foncie jest huczek, moi handlowcy to najlepsi szpiedzy
pod słońcem. Szwaby się buntują na froncie, że w walce z bolszewikami nasza
armia nie wspiera Wermachtu, że Polska przed bolszewią dekuje się za ich
plecami, panie święty... I oni nam coś wykombinują...
– Co mogą nam narzucić? O czym pan mówi, panie Kunicki?
– Niemieckie gazety jakby się zmówiły i smarują nas za tchórzostwo wobec
wysiłku militarnego i bohaterstwa Niemców na froncie wschodnim, bo
wiadomo, że bolszewicy mieli napaść na Polskę, gdyby Niemcy nie napadli na
bolszewików...
– Wiem o tym, mam już drugi list od Hitlera w tej sprawie, ale nie po to było
tyle kombinacji z naszą neutralnością, żeby teraz pchać się w wojnę, panie
Kunicki. Wikłać się w wojnę po stronie Niemiec i potem bić się z Anglikami,
Sowietami, Amerykanami...
– Co by tu wykombinować, co by tu wykombinować... – Chwilę trwała
cisza, lecz wnet znowu odezwał się Kunicki. – Ochotnicy... tylko polscy
ochotnicy, panie prezydencie, trzy, cztery no może pięć dywizji ochotników
dobrze wyszkolonych, dobrze uzbrojonych. Takich ochotników, którzy jak
zawalczą, to będzie o nich głośno... Bo jak damy Hitlerowi ochotników, to niech
kto powie, że nie wspieramy Niemców na froncie, a do wojny nie przystąpimy
i jak Hitler przegra, Polska z nikim walczyć nie będzie musiała, bo przecież była
neutralna, panie święty...
– To prawda, myśleliśmy już o tym, tylko czy Hitler zadowoli się
ochotnikami. On tu wyraźnie pisze o pięćdziesięciu dywizjach regularnego
wojska. Nie wystarczy mu już nasza neutralność. Źle się robi, panie Kunicki...
Istotnie, od czasu gdy hitlerowskie dywizje na dobre ugrzęzły w rosyjskich
śniegach i impet ich ofensywy się załamał, Führer zaczął szukać rezerw
wojskowych poza Rzeszą. Polska tymczasem nadspodziewanie długo
wytrzymywała naciski dyplomacji niemieckiej i samego Hitlera, pozostając na
uboczu działań wojennych. Prezydent patrzył na Kunickiego i zastanawiał się,
czy jest taka sprawa, taki problem, wobec którego ten człowiek byłby bezradny.
Ochotnicy... W rzeczy samej stary to sposób wojowania, jeżeli sytuacja
międzynarodowa wymaga tego, aby państwo wojujące pozostało „neutralne”.
Przy czym udział takich krajów w takiej wojnie musi być w wyraźny sposób
mniejszy, niżby walczyły one oficjalnie, co przecież jak na zamówienie
odpowiadało obecnym interesom Polski.
– Tak jest, panie Kunicki – zaczął łgać jak zwykle Nikodem. – Mówiłem
panu już, że myśleliśmy o ochotnikach, bo to najlepsze rozwiązanie problemu.
Tylko ilu zbierzemy takich ochotników? Bo kto będzie chciał się pchać pod
karabiny maszynowe i bomby w taki mróz, gdzieś tam w Rosji?
– Ma się rozumieć, królu złoty, panie Nikodemie kochany, że tych
ochotników, że tak powiem, że tak powiem, trzeba będzie trochę podochocić...
Powiedzmy, że rozniesie się wieść o poborze obowiązkowym na wojnę
w Afryce, bo mamy zamiar wojować o polskie kolonie, że będzie pobór na trzy
lata do Afryki, a nasi ochotnicy pójdą do wojska tylko na pół roku, tu, blisko
domu, za samą granicą, do Rosji. No i tym ochotnikom trzeba będzie dać
przywileje, panie święty, przywileje osadnictwa na ziemiach zdobytych na
wschodzie...
Jeszcze tego wieczora prezydent poprosił do Belwederu generała
Romanowskiego, który przybył, o nic nie pytając, jakby zgadł, na jaki temat
będzie rozmowa.
– Słyszałeś, co wyprawiają niemieckie gazety? – zagadnął prezydenta. –
Oskarżają nas o zdradę, nie tylko zresztą gazety, w Berlinie, Breslau i Hamburgu
maszerują wrogie Polsce pochody... „Polacy przed bolszewizmem kryją się za
niemieckimi plecami”, „Dyzma paktuje ze Stalinem”, „Polscy dekownicy na
front!” – Takie różne hasełka wypisują, panie prezydencie.
– Długo neutralności nie utrzymamy, coś musi pęknąć – zaniepokoił się
prezydent.
– Pęknie cholernie kruche porozumienie z faszystami, pokój naszych
obywateli w dobrze ogrzanych i dobrze zaopatrzonych mieszkaniach wezmą
diabli. W czasie prawie trzech lat udało nam się uratować kilka milionów ludzi...
Miasta się udało zachować, rozbudować przemysł. Teraz albo Hitler urządzi nam
krwawą okupację, albo będziemy musieli szybko przystąpić do wojny po jego
stronie. Koniec defilady, Nikodem, trzeba ogłosić mobilizację...
– Zaraz mobilizację? Inaczej nie można?
– Jak inaczej? Harcerzy chcesz posłać na Moskwę?
– Harcerzy? Harcerzy nie, ale ochotników, rozumiesz? Formalnie
pozostaniemy neutralni, a mimo to damy Führerowi kilka znakomicie
uzbrojonych dywizji. Dla Szwabów to lepsze niż pełna okupacja Polski, bo oni
wiedzą, co potrafi nasza partyzantka. Ruchu oporu mają dość we Francji...
Generał Romanowski zerwał się z miejsca.
– Ochotnicy! Oczywiście! Wiesz, że to jest myśl, Nikodem?!
– Pewnie, że wiem, wezwałem Kunickiego i kazałem mu policzyć, ile
dywizji ochotników w trymiga możemy wystawić... Powiedziałem mu też, że
„chętnych” trzeba dodatkowo zachęcić, żeby ich było więcej. Osadnictwo na
rosyjskich podbitych terenach, ziemia na własność, domki z ogródkami, ulgi
w służbie, alternatywa z wieloletnią wyimaginowaną kampanią, powiedzmy
w Afryce w przyszłych polskich wojnach kolonialnych, i takie różne, panie
święty, jak to mówi Kunicki.
– Jesteś genialny, Nikodem! Niech żyje prezydent Dyzma! – generał
Romanowski zasalutował i powtórzył: – Ochotnicy, oczywiście tylko ochotnicy!
Za kilka dni w radiu, w gazetach, na murach w postaci afiszy i plakatów
pojawiły się hasła: „POLSCY OCHOTNICY WOJENNI NA MOSKWĘ!”,
„OCHOTNICY
WOJENNI
NIECH
ŻYJĄ!”,
„POLSKA
LEGIA
ZWYCIĘŻY!”.
Kapitan Tosiek, awansowany do stopnia majora i oddelegowany jako oficer
do spraw specjalnych w formacjach wojennych ochotników polskich, okazał się
niezwykle zdolnym propagandzistą. Związał się z filmowcami i w niecałe pół
roku od powołania go na nowe stanowisko na ekrany kin wszedł wyciskający
łzy film o bohaterskiej młodzieży polskiej, która gremialnie wstępując do
antybolszewickiej legii, u boku wielkiego sojusznika Polski – Niemiec – gromiła
odzianych w łachmany, brudnych kacapów broniących po pijanemu nędznych
kołchozów.
W księgarniach ukazały się pospiesznie napisane przez znanych polskich
pisarzy książki na podobny temat. I w ten sposób fortel z ochotnikami
wojennymi mający na celu ratowanie polsko-niemieckiego układu o neutralności
Polski w drugiej wojnie światowej stał się wielkim wydarzeniem. Z dnia na
dzień koszary i naprędce tworzone kampusy wypełniały się ochotniczo
werbowanym wojskiem. Mnożyły się polskie oddziały, plutony, pułki, dywizje.
I nie było to jedynie malowane wojsko. Walczące o Moskwę oraz na południu
Związku Radzieckiego długo nieluzowane i zmęczone dywizje niemieckie
straciły impet. Co więcej, masowe zbrodnie dokonywane przez Niemców na
ludności cywilnej zmieniły stosunek ludzi do okupanta, w którym początkowo
widziano wyzwoliciela, i teraz bolszewicy bronili każdej wsi i każdego
miasteczka wręcz zajadle.
W
ROZDZIAŁ XXI
prowadzane do boju dywizje polskich ochotników ponownie
obudziły nadzieje Ukraińców, Białorusinów i Rosjan na
wyzwolenie i lepsze życie. Na terenach zajmowanych przez
polskich ochotników wojennych działo się zupełnie inaczej niż na obszarach
zdobywanych przez Wermacht, tu bowiem narody podbite traktowane były jak
wyzwalani przyjaciele.
U prezydenta Dyzmy zjawił się przed wieczorem jego, jak go powszechnie
nazywano, stary przyjaciel i tajny doradca Leon Kunicki.
– Panie Nikodemie kochany, królu złoty, bo ja sobie tak pomyślałem, że te
rezerwy tandety, którymi zawalone są magazyny pod Berlinem i w składach
portowych w Hamburgu, można by z wielkim powodzeniem wykorzystać
w Sowietach, gdzie panie święty, biedę podpiera nędza.
– O czym pan mówi, panie Kunicki?
– Królu złoty, moi ludzie odkryli, że Niemcy mają olbrzymie składy
rowerów, nart, tandetnych zegarków, ozdób na choinkę, papieru toaletowego...
To są towary z brakami, niedopuszczone do handlu w Rzeszy, albo wyroby
zarekwirowane kupcom żydowskim... Te towary dla Niemców są nieprzydatne,
ale dla bolszewików to by były cuda techniki. Dla Ruskich z kołchozów, panie
święty, zegarek nie musi pokazywać godziny, wystarczy, że tyka, panie święty.
Niechby nasze wojsko odkupiło od Niemców tandetę. Rosję można, królu złoty,
zdobywać albo strzelając, albo rozdając taką tandetę, panie święty...
Krótka ta rozmowa stała się tematem kolejnego spotkania prezydenta
z przewodniczącym Wojskowej Patriotycznej Rady Realnej. Niedługo też potem
następujące po sobie niczym wystrzały z karabinu maszynowego zwycięstwa
ochotników polskich na wschodnim froncie drugiej wojny światowej zdawały
się wręcz krzyczeć, że koniec tej wojny jest już bardzo bliski.
Major Tosiek jeszcze w akademii wojskowej słynął ze zwariowanych
pomysłów. Teraz, gdy bawił na froncie wschodnim, po zdobyciu
kołchoźniczego miasteczka Katriń, które przywitało wyzwolicieli polskich
kwiatami i beczką dobrego samogonu, uległ ogólnemu pijaństwu, po którym
ogłosił, że jego żona Wiera, z pochodzenia Rosjanka, powiła mu właśnie
szczęśliwie dwóch synów. Z tej okazji rozkazuje dać w prezencie od
słowiańskiej armii polskiej każdej słowiańskiej kobiecie w tym miasteczku, która
na imię ma Wiera, damski rower. Co setny zaś obywatel tego miasteczka, który
ustawi się w kolejce, dostanie niemiecki zegarek. Kilka dni wcześniej do pułku,
w którym działał major Tosiek, kwatermistrz dostarczył trzy wagony niemieckiej
tandety. Efekt triku zapożyczonego z okresu podbijania zacofanych krajów na
czarnym lądzie przeszedł oczekiwania dowcipnego oficera, a także strategów
niekonwencjonalnej wojny w Warszawie. Rosjanie w Katrinie początkowo byli
nieufni, ale gdy pierwsze panie wyjechały na rowerach na ulice i pierwsi
panowie w olbrzymiej kolejce – przywodzącej na myśl węża – istotnie otrzymali
zegarki, mieszkańcy miasteczka zaczęli kłaniać się polskim „okupantom” na
ulicy.
W siedzibie komitetu okręgowego rozpędzonej na cztery wiatry sowieckiej
partii komunistycznej powołano komisję do spraw parcelacji ziemi kołchoźniczej
odebranej niedawno rolnikom.
„ZIEMIA DLA CHŁOPÓW!”, „JUŻ OD JUTRA ODDAJEMY WAM
WASZE
HEKTARY!”,
„PRECZ
Z
KOŁCHOZAMI!”,
„PRECZ
Z KOMUNĄ! PRECZ SOWIECKĄ BIEDĄ!”, „NIECH ŻYJE CHŁOPSKA
WŁASNOŚCIOWA REFORMA ROLNA!”. Całe miasto Katriń pokrywały
takie plakaty oraz bardziej radykalne hasła wymazane na murach smołą przez
Rosjan: „STALINOWI SZUBIENICA!”, „NIECH ŻYJE PRZYJAŹŃ
POLSKO-ROSYJSKA!”, „NIECH ŻYJE BIAŁA WOLNA ROSJA!”.
Wieść zaś, która przekroczyła linię frontu i zawędrowała daleko na wschód,
głosiła, że Polacy wprowadzając w Rosji kulturę zachodnią, dają za darmo
lojalnym obywatelom rowery i zegarki, a potem będą dawać motocykle
i samochody oraz dla każdej rodziny budować oddzielne domy. I teraz w Rosji
będzie druga Ameryka, a w Ameryce wiadomo – wszyscy mają wszystko...
Wypadki te jak efekt domina wyzwoliły lawinę nieprzewidzianych przez strony
wojujące zdarzeń. Stalin zwołał na Kremlu tajną naradę... Po stronie sowieckiej
na styku z dywizjami polskich ochotników pospiesznie odwoływano walczące
pułki Armii Czerwonej, zastępując je doborowymi jednostkami NKWD.
Wkrótce okazało się jednak, że także polityczna policja nie może oprzeć się chęci
posiadania tak pożądanych dóbr materialnych, jakimi w najbardziej zacofanych
rejonach sowieckiej Rosji były „czasy” i motory.
U prezydenta Rzeczypospolitej zjawił się szef Wojskowej Patriotycznej Rady
Realnej w asyście szybko awansującego Tośka, już obecnie pułkownika.
– Panie prezydencie – zaczął oficjalnie generał Romanowski. – Melduję
klęskę zwycięstw na wschodzie. Oddziały polskich ochotników wbiły się
szerokim klinem w sowieckie linie obrony i grozi im odcięcie. Wstrzymałem
walki, ale przez front przedzierają się nadal sowieccy dezerterzy i masy
cywilów... Wojna przybrała zaskakujący obrót...
Prezydent, zaskoczony tymi sensacjami, nie wiedział, co nakazać,
i postanowił zwołać naradę swoich poufnych doradców, ale nowe wypadki
wyprzedziły jego plany.
W Belwederze dobrze wiedziano, że niekiedy wieczorami prezydent jest
bardzo zajęty i broń Boże, żeby mu wówczas przeszkadzać. Dlatego też kiedy
właśnie takiego wieczora, około godziny dwudziestej trzeciej, u głowy państwa
zjawił się prezydencki doradca Leon Kunicki, usiłowano go odprawić
z kwitkiem. Zawsze spokojny Kunicki tym razem krzyknął na oficera
służbowego, twierdząc, że przybywa, panie święty, ze sprawą decydującą
o losach wojny. „Ja muszę rozmawiać, bo...” – i tu doradca prezydencki zaczął
młodemu oficerowi wręcz grozić.
Zadzwoniono do gabinetu, prezydent podniósł słuchawkę dopiero po
dłuższej chwili.
– Do jasnej cholery, który tam chce na pysk wylecieć z roboty?! Kto chce
dymichy i mi przeszkadza, jak potrzebuję spokoju? Mówiłem, że...
W tej chwili do słuchawki z drugiej strony linii dorwał się Kunicki.
– Panie prezydencie, królu złoty, jest goniec z frontu, kurierzy czekają...
Trzeba decydować, trzeba decydować... Trzeba budzić generała, trzeba działać...
– Eee tam, decydować. Do jutra nic się nie zawali, a panu, panie Kunicki, to
ja przykrócę te wizyty i będzie spokój – warknął prezydent i rzucił słuchawkę na
widełki.
Kunicki stał w chwilę w miejscu, przygryzł wargę i myślał intensywnie.
Podszedł drobnymi kroczkami do oficera dyżurnego.
– Proszę pana, umówimy się tak: pan mnie natychmiast doprowadzi do
prezydenta, a ja panu załatwię awans na porucznika, parol, słowo honoru...
Zgoda?
Podporucznik Szczawik wyprężył się na baczność. Kunicki jako osoba
prezydentowi najbliższa powszechnie w armii był tytułowany generałem
i traktowany jak generał.
– Melduję, panie generale, że nie mogę.
– Poruczniku, czy pan otrzymał rozkaz od prezydenta, żeby mnie nie
wpuszczać?
– Melduję, że takiego rozkazu nie otrzymałem.
– Więc ja panu oświadczam, że prezydent kazał mi natychmiast stanąć przed
swoim obliczem, natychmiast! – powtórzył Kunicki. – I pan ma mnie do niego
doprowadzić. No i powtarzam: albo pan awansuje, albo ja podam się do
dymisji... Rozumie pan?
– Tak jest, panie generale!
Kunicki z młodym oficerem udali się do prezydenta. W salonie przed
gabinetem dały się słyszeć brzdąknięcia w mandolinę i słowa ckliwej miłosnej
piosenki.
– Masz ci go, Cezar – mruknął do siebie „generał” i zapukał do drzwi. Gitara
ucichła i pieśń zamilkła, chwilę trwała cisza, po czym dał się słyszeć ryk
prezydenta.
– Warta! Warta, do cholery!
Kunicki otworzył drzwi i stanął przed prezydentem. Nikodem Dyzma był
w szlafroku i kapciach, koło fotela na dywanie walała się porzucona gitara.
– Co to znaczy?! Ja zabroniłem... – krzyczał zdezorientowany prezydent.
– Królu złoty, na froncie wschodnim rewolucja, załamanie sowieckie,
kurierzy czekają, informacja z pominięciem wywiadu i wojska, tylko dla pana –
wyrecytował Kunicki. – Pilna, ściśle tajna wiadomość! Niech pan odprawi
oficera.
– Won! – warknął do wyprężonego na baczność podporucznika Szczawika
prezydent. Po czym zwrócił się zdenerwowany do Leona Kunickiego:
– Co pan wykrzykuje jakieś bzdury, pcha się, cholera jasna, jak do siebie!
– Alarm! Za pół roku możemy być w Londynie, panie prezydencie, możemy
szybko wygrać całą światową wojnę! – niemal wykrzyczał Kunicki.
– Gadaj pan! – warknął ciągle wściekły prezydent.
– Kochany panie Nikodemie, królu złoty, ten koń trojański z rozdawaniem
Ruskim na froncie tandety niemieckiej zamiast mordowania jeńców
spowodował, że tak powiem, lawinę. Nie ma na świecie lepszego szpiegostwa
jak przy handlu, bo tam się nie szpieguje, tylko gada i słucha wszystkiego. Od
dawna mamy taki strumyk przez front, nasi Ruskim zegarki, ciuchy, pończoszki,
motocykle, a Ruscy naszym złote pierścionki, futra... Tu wojna, tam kramik,
handelek, złote rubelki... No i przy tym handelku różne rozmowy, różne, panie
święty... Królu złoty! Jest propozycja... Przeciek od pułkowników sowieckich...
Ugadane może pół dywizji, może trochę więcej, to doborowe pułki na drugiej
linii frontu.
– No i co te doborowe pułki, wlazł pan i się rozpycha, gadaj pan wreszcie,
o co chodzi! – krzyczał nadal prezydent, chociaż jakby już zaczynał rozumieć, że
to może być istotnie wiadomość niezwykła.
– Panie prezydencie, już od dawna był ścisk sowieckich dezerterów na naszej
linii, ale to były małe grupy. Przy handlu przez okopy zjawili się wokół naszych
ochotników moi zaufani ludzie z Rumunii i Węgier, spece od wojskowego
sprzętu, ciężarówek, samolotów, złota i informacji. Informacje to najprzedniejszy
towar... Najlepsi szpiedzy mogliby się wiele o tym nauczyć od, panie święty,
przemytników. No i za frontem zrobiła się na razie mała zmowa czterech
pułkowników. Ze swoimi pułkami i całym uzbrojeniem chcą przejść na naszą
stronę. To Kozacy, elita sowieckiej armii. Proponują, że można by ich
przemundurować, dozbroić i rzucić całymi gotowymi formacjami na front
zachodni... Przysięgają, że za nimi pójdą inni... Dużo innych: Kozaków,
Ukraińców, Ormian, Rosjan... To może być taka kopalnia, panie święty, nowych
dywizji dla Wermachtu...
Prezydent o nic więcej nie pytał. Było dobrze po dwudziestej czwartej, gdy
w Belwederze zjawił się pilnie wezwany generał Romanowski. Wojskowym
myśliwcem z frontu leciał też do Warszawy pułkownik Tosiek.
Generał w skupieniu wysłuchał relacji Kunickiego, po czym zwrócił się do
prezydenta.
– Ty rozumiesz, Nikodem, co to znaczy? Rozumiesz, co takiego się dzieje?!
– Czy ja rozumiem? Pytasz, czy ja rozumiem? Zorganizowane gotowe
pułki... Gotowe formacje do wzięcia... Jakby to się rozprzestrzeniło i powieliło,
Hitler mógłby zagarniać całe dywizje i wschód stanąłby przed nim otworem.
Huty, pola naftowe, wielki zbrojeniowy przemysł... A przegrupowane z frontu
na wschodzie sowieckie dywizje poszłyby na Londyn... doposażone dywizje
przez kanał La Manche na Londyn! Ile tylko potrzeba, jedna, dwie, dziesięć, sto
dywizji...
– To byłby koniec wojny! – przerwał prezydentowi generał. – Puszczenie
w ruch takiej maszyny powinno ruszyć lawinę... Rosjanie! Ruscy bez Stalina.
Rosja antybolszewicka! Armia nie czerwona z nową motywacją... Lotnicy,
saperzy, piechota, łącznościowcy, czołgiści, co tylko chcesz, Nikodem! To
przecież jest coś takiego jak pakt niemiecko-rosyjsko-polski, niewyobrażalna
potęga militarna... Za pół roku możemy pić whisky w Londynie... Jak Boga
kocham, w tej sytuacji jest to możliwe, Nikodem! To jest wygrana wojna! – As
wywiadu, wojenny pokerzysta na chwilę stracił nad sobą panowanie.
Po tych pełnych euforii zdarzeniach przyszły jednak refleksje, bo jeżeli Hitler
przyjąłby propozycje polskich strategów i zmienił radykalnie sposób
prowadzenia wojny, mógłby wygrać w ciągu kilku miesięcy. Powstało pytanie,
czy Polska jest zainteresowana ostatecznym zwycięstwem faszystowskich
Niemiec w drugiej wojnie światowej... Czy Polska chce ostatecznego tryumfu
faszyzmu w Europie i na świecie?
Druga część narady była więc już mniej podniecająca. Otwierając ją, generał
Romanowski zakomunikował, że otrzymał bezpośrednio z kancelarii Führera
rozkazy, by zaprzestać braterstwa oraz zniszczyć kilka miasteczek rosyjskich na
linii polskich działań wojennych.
Zbliżało się południe, gdy ściągnięty pospiesznie z frontu pułkownik Tosiek
potwierdził, że wieści prezesa Kunickiego są jak najbardziej prawdopodobne,
takie bowiem masowe nastroje wyczuwa się wśród Sowietów. W tym momencie
prezydent został pilnie wywołany do telefonu. Dzwonił Adolf Hitler z Berlina.
Chwilę później w hallu wokół wielkiej stylowej popielnicy w kształcie
otwartej kuli ziemskiej paliło papierosy trzech mężczyzn.
– Co robimy, Nikodem? – zapytał generał Romanowski.
– Panie święty, co tu czynić, co tu czynić? – zastanawiał się Kunicki.
– Nic – odparł zdecydowanie prezydent.
– Nie będziesz przekonywać Hitlera do wygrana wojny?
– Nie.
– Nie? Dlaczego nie?!
– Bo jesteśmy już tylko o jeden krok od tego, aby go przekonać...
– Rozumiem, panie prezydencie... – Generał stuknął obcasami i o nic już
więcej nie pytał.
Historycy nie dowiedzieli się nigdy, że wtedy, w hallu, w przerwie na
papierosa, odbyła się ta być może najważniejsza narada wszech czasów...
Kiedy spotkanie dobiegało końca, do prezydenta podszedł prezes Kunicki.
– Ja mam prośbę, panie prezydencie, królu złoty...
– Czego pan chce, panie Kunicki?
– Żeby tego oficera Szczawika awansować oczko wyżej.
– Tego oficera Szczawika trzeba rozstrzelać i fertig. – Prezydent zmarszczył
brwi. – A co on ma za stopień ten pański oficer?
– On jest podporucznikiem, panie prezydencie...
– No to niech będzie. – Nikodem Dyzma machnął ręką. – Niech ten pański
Szczawik zostanie kapitanem.
Ostatecznie pułkownik Tosiek odjechał na front z rozkazem ograniczenia
pokojowego zbliżania się z Sowietami. Historycy i politolodzy na całym świecie
do dzisiaj zastanawiają się, jak zakwalifikować postawę Hitlera i jego ideologów
w kwestii przedkładania do samego końca wojny zbrodni ponad racje
strategiczne. Miliony Rosjan, Białorusinów i Ukraińców, początkowo gotowych
poddać się bezwarunkowo niemieckiej armii wyzwoleńczej, z czasem coraz
zacieklej broniły nie znienawidzonego Związku Radzieckiego, a po prostu
swojego życia, życia swoich rodzin. I to była chyba główna przyczyna klęski
szatańskiego wodza--szaleńca Adolfa Hitlera.
D
ROZDZIAŁ XXII
yrektor gabinetu już trzeci raz meldował prezydentowi, że o spotkanie
z głową państwa pilnie prosi siostra przełożona zakonnic pod
wezwaniem świętego Rocha. Czego od niego chcą zakonnice,
Nikodem nie wiedział, jednak termin spotkania wyznaczył i zakonnicę przyjął.
Wielce też był zaskoczony, że siostra przełożona przyszła w sprawie Mańki
Barcik i że sama Mańka wielokrotnie starała się o przyjęcie przez głowę
państwa, lecz kilkakroć była odprawiana z kwitkiem. Co więcej, zakonnicy nie
chodziło, jak początkowo myślał Nikodem, o jakieś niestosowne zachowanie
dziewczyny, a wręcz przeciwnie. Otóż na dziedzińcu zakonnym zdarzył się
groźny wypadek. Przy tamtejszym warzywniku był głęboki staw i gdy chwyciły
pierwsze mrozy, pokrył się on cienkim lodem. Weszła na niego mała Dorotka,
córka stolarza Czerwika zatrudnionego przy klasztorze. Lód się załamał
i dziewczynka wpadła do wody. Wypadek widziała z okna Mańka. Wybiegła
z krzykiem przed budynek, ale ponieważ nikogo w pobliżu nie było, chwyciła
sprzed obory drewnianą drabinę i rzuciła ją do stawu dziewczynce na ratunek,
ale Dorotka poszła już pod wodę. Mańka zobaczyła ją na tle betonowego dna
stawu i niewiele myśląc, weszła do płytkiej, jak jej się wydawało, wody, uniosła
dziewczynkę do góry, aż na powierzchnię. Jednak staw okazał się głęboki,
a Mańka nie umiała pływać i sama zaczęła tonąć. Wypadek widziały kucharki,
bo przez otwarte okno usłyszały krzyk i zobaczyły, co się dzieje. Kobiety ruszyły
Mańce na ratunek. Woda w zbiorniku była czysta i było widać, jak Mańka
poszła na dno, odbiła się, chwyciła pływającą po powierzchni stawku drabinę
i znowu schyliła się po Dorotkę. Wszystko to działo się w lodowatej głębi.
Mańka dociągnęła dziewczynkę do drabiny i przemarznięta zasłabła. W tym
czasie nadbiegły już kobiety z kuchni z pomocą. Przybiegł też stajenny z długim
drągiem, którym przyciągnął do brzegu drabinę z Mańką i dziewczynką. Historia
miała jednak ciąg dalszy, bo zarówno Mańka, jak i mała Dorotka zapadły na
zapalenie płuc. Kobieta leżała teraz w ciężkiej gorączce i majacząc bez przerwy,
wzywała jakiegoś Nikodema, który był królem, tylko że nie chodził w koronie.
Siostry poszperały w papierach i doszły do prawdy, że dziewczyna była
prostytutką i w ich zakonie jako podopieczna znalazła się z protekcji prezydenta
Nikodema Dyzmy. Z uwagi na czyn dziewczyny i stan jej zdrowia po wypadku
zdecydowały się zawiadomić o wszystkim możnego protektora, który być może
by tego sobie życzył. Prezydent istotnie wysłuchał relacji zakonnic
z zainteresowaniem i postanowił, że Mańkę w szpitalu osobiście odwiedzi.
Później jednak zmitygował się i swojej decyzji szczerze pożałował. „Ki diabeł
mnie podkusił, po co ja tam pojadę, gazety znowu narobią krzyku. Co mnie ta
dziwka obchodzi! Urządziłem ją, uczy się fachu, dałem kasę...” – myślał sobie.
Ale odwołać wizyty już się nie dało, bo sprawa nabrała rozgłosu. W szpitalu
wybuchła panika, zarządzono dodatkowe sprzątanie, Mańka została przeniesiona
do separatki dla bogaczy i pacjentów specjalnych oraz otoczona nowymi
kroplówkami. Ponownie zbadało ją też trzech profesorów.
Gdy do szpitala przybył prezydent, dziewczyna na chwilę odzyskała
przytomność. Patrzyła na Dyzmę długą chwilę i spękanymi od gorączki ustami
wymamrotała:
– Bo ja ciebie kocham, Nikodem.
Coś takiego było w jej słowach i spojrzeniu, że profesor – dyrektor szpitala –
i osoby asystujące prezydentowi zamilkły. Mańka wyciągnęła ręce spod kołdry.
– Dotknij mnie, Nikodem – poprosiła żarliwie.
W szpitalnej salce zapanowała konsternacja, wszyscy wiedzieli, że ta
dziewczyna to prostytutka z nizin społecznych. Nikodem zastanawiał się
gorączkowo, co ma zrobić. „Masz tobie, cholera jasna, po co ją będę dotykał.
Najlepiej będzie stąd uciec, powiedzieć, że to wszystko nieporozumienie i uciec”
– myślał. Ale sam nie wiedząc dlaczego, odwrócił się do profesora i zniżając
głos, zapytał:
– Ona wyżyje?
– Jej los jest w rękach Boga, tak określamy, panie prezydencie, przypadki,
w których nie wiadomo, co będzie dalej ... – odparł równie cicho profesor.
Mańka patrzyła półprzytomnie na postacie w białych kitlach, które przed nią
dziwnie pląsały. Nikodem był olbrzymi i miał koronę na głowie, jak przystało na
prawdziwego króla, a ona tańczyła przed nim uliczne tango w bramie na ulicy
Łuckiej. Była w sukience, tej za całe sto złotych, które otrzymała od Nikodema,
kiedy jeden raz w życiu byli razem w hoteliku za pięć złotych.
– Nikodem... Ja na ciebie kapowałam... Nikodem. Kapowałam na
ciebie...ale... kiedy tonąłeś, skoczyłam. Ja za tobą skoczyłam, za tobą...
Nikodem... – mówiła w malignie Mańka.
– Pan zna osobiście tę kobietę, panie prezydencie? – zapytał zdumiony
profesor.
– E tam, znam, przyczepiła się chole... ona znaczy jest w grupie biednych,
których od dawna wspomagam – zmitygował się prezydent.
– Dotknij mnie, Nikodem – prosiła nadal półprzytomnie Mańka.
Nikodem czubkami palców dotknął jej twarzy, a ona uchwyciła jego dłoń
i przycisnęła ją do ust. Trzymała ją zadziwiająco mocno i Dyzma nie mógł
wyswobodzić ręki. Chwilę trwała ta szarpanina, aż kobieta omdlała i opadła na
posłanie.
Mimo że przy scenie tej był tylko personel szpitala, na drugi dzień
w gazetach pojawiły się krzykliwe tytuły: „Bohaterska dziewczyna z nizin
społecznych bliską osobą prezydenta Dyzmy”, „Prezydent z wizytą w szpitalu
u byłej prostytutki”, ‚Prezydent Dyzma ciągle zaskakuje”, „Prezydent Nikodem
z ludu rodem”.
Wieczorem Dyzma miotał się po gabinecie i mówił wzburzony sam do siebie.
– Wściekła się, cholera jedna. Niech no tylko wyzdrowieje, ja ją oduczę
podobne głupoty wygadywać... „Bo ja ciebie kocham, Nikodem...” Ścierwo
jedno z poddasza... Lustra kawałek żałowała...
Ale gdy się uspokoił, zadzwonił do szpitala, zapytał o zdrowie pacjentki
i wielce podenerwowany czekał na odpowiedź, czy Mańka żyje, jakby mu na
tym bardzo zależało.
W szpitalu ktoś się zorientował, że prezydentowi zależy na tych
wiadomościach i od tej pory kancelaria głowy państwa była dwa razy dziennie
informowana o stanie zdrowia Mańki Barcik. A ona w tym czasie podróżowała
przez Styks i nadzieja, że przeżyje, była niewielka. Ale Charon wciąż nie brał
należnego mu obola i wieści ze szpitala zaczęły napływać coraz lepsze, aż
przyszła ta, że pacjentka została z kliniki wypisana i wróciła do sióstr zakonnych.
Żona solarza Czerwika, matka uratowanej Dorotki, urządziła jeden pokój
w podwarszawskiej chałupie, niedaleko klasztoru, i zapowiedziała, że Mańka
może u stolarzy mieszkać, dokąd zechce, bo swojego życia mało nie straciła,
żeby Dorotkę od śmierci uratować. Siostry zakonne pożyczyły bohaterce
maszynę do szycia i Mańka stałą się szanowaną w okolicy szwaczką.
Naprawiała portki, spódnice i kapoty biednym ludziom. Składała grosz do grosza
i po pewnym czasie kupiła sobie nowe eleganckie buty, a nawet i futerko
z jakichś zagranicznych kosmatych zwierzaków.
Gdy prezydentowi przyszło na myśl, żeby się z nią spotkać, kapitan Tosiek
przywiózł mu dziewczynę całkiem odmienioną i szykowną. Gdy Nikodem został
z nią sam na sam, Mańka uklękła, chwyciła go za ręce i wyrecytowała swoje
sakramentalne: „Bo ja ciebie kocham, Nikodem”. W ten też sposób operacja
„Relaks” w centrum Warszawy została zawieszona, bo prezydent na
Marszałkowską i Nowy Świat wieczorami już więcej nie wyjeżdżał.
– A ty, Mańka ten sklep chciałabyś jeszcze, czy już będziesz krawcową? –
zapytał raz Nikodem, przypatrując się dziewczynie, która teraz prezentowała się
jak młoda dama.
– Sklep, Nikodem? Pewnie, że bym chciała, tylko machorki już by w moim
sklepie nie było...
– A co by było, Mania, w twoim sklepie? Co byś ty teraz chciała
sprzedawać?
– Ja bym chciała sklep z perfumami i zamiast szarego mydła, Nikodem,
byłoby u mnie mydło pachnące, w kolorowych papierkach jak czekolada
z orzechami i marcepany albo jeszcze ładniejszych, a perfumy byłyby
w buteleczkach, które można by każdą powiesić na choince, gdzie wyglądałyby
jak gwiazdki. Ty wiesz, Nikodem, jakby te perfumy pachniały? – Mańka
chwyciła się za głowę i podziwiała zapachy perfum ze swojej wyobraźni.
Kilka dni po tym prezydent Dyzma wezwał z warszawskiego magistratu
naczelnika, który zajmował się sklepami, i poprosił go o wyszukanie
odpowiedniego lokalu w mieście. Wyasygnował też ze swoich sporych
oszczędności okrągłe trzy tysiączki złotych na rozruch interesu. Neonowy szyld
nad sklepem przedstawiał kryształowy flakonik z perfumami, który jak świecąca
gwiazdka migotał na tle zielonej świerkowej gałązki. Reklamowy napis nad
sklepem głosił: Madame Maria Augusta Barcik – perfumy i mydła z Paryża.
Wnętrze sklepu było bardzo eleganckie i trudno było szukać w takim lokalu
szarego mydła i machorki, o czym kiedyś marzyła dziewczyna uprawiająca
najstarszy zawód świata.
Teraz ta sama Mańka, a właściwie Maria Augusta, pilnie uczęszczała na
kursy salonowe dla ziemianek i panien z inteligencji w oficynie na Nowym
Świecie, prowadzone osobiście przez panią Margeritę Skrzypecką, zubożałą
hrabinę, która kończyła uniwersytety w Sorbonie i jeszcze kilka lat temu manier
uczyła wyłącznie panny z ziemiańskich dworów i młode aktorki. Maria Augusta
w bluzeczkach z Paryża była dekoracją sklepu, który z dnia na dzień stawał się
bardziej bogaty, piękniejszy i popularniejszy.
Na dziewczynę spłynęły więc w jej mniemaniu niemal wszystkie szczęścia
świata. Niemal, bo twarz Nikodema, jej króla, którego chciała być kochanką
i sługą, była coraz częściej zasępiona i smutna...
– Ty wiesz, że po tym, jak dałeś mi tamtą sukienkę, to ja już nie mogłam
chodzić z gachami do hoteli... Bili mnie, że źle to robię... Bo ja ciągle myślałam
o tobie, chociaż mnie w brudny śnieg rzuciłeś... Kapowałam na ciebie, to mnie
policjanci zbili. Wuj, kolejarz i konduktor, który znał świat dobrze, powiedział,
że jak ty z tymi bankami, to masz sztamę z policją i żebym się ciebie wystrzegała.
Ja czytałam gazety i zrozumiałam, żeś ty pan jakiś wielki... Praca mi nie szła,
przystałam do złodziejskiej ferajny...
W
ROZDZIAŁ XXIII
ieczorem, poza porą urzędowania, zjawił się w Belwederze major
Myśliwiec, postać owiana tajemnicami. Po krótkim formalnym
przywitaniu major przystąpił do rzeczy.
– Pan prezydent osobiście był łaskaw zarekomendować kandydaturę
cywilnego wykonawcy misji specjalnej. Mam obowiązek zakomunikować panu
prezydentowi, że nadszedł czas na realizację tej misji. Protegowany pana
prezydenta został odpowiednio sprawdzony. Akcja na prośbę wykonawcy. Misja
jest jednoosobowa, otrzymała kryptonim „Mesalina”, a jej wykonawca
kryptonim „Pokutnik”. To wszystko, co mogę panu prezydentowi powiedzieć.
Na drugi dzień zjawił się w Belwederze profesor Kordian Seweryn Rawa
Michalewski. Wszedł do gabinetu, nie czekając na zaproszenie, wyciągnął rękę
i przywitał się tubalnie.
– Cześć, stary! Pozwolili mi powiedzieć ci, że jadę na moją wycieczkę...
Dotrzymałeś słowa, wielkie dzięki, Nikodem!
– No właśnie, słyszałem, ale możesz się jeszcze wycofać... – Prezydent nie
był pewny, co w tej sytuacji wypada powiedzieć i jak się zachować.
– Chyba nie, nie mogę się wycofać, zbyt kosztowne były przygotowania do
tego balu. – Profesor niemal roześmiał się. Był wyraźnie w dobrym nastroju,
zachowywał się tak, jakby chodziło o wyjazd na piknik z ładną dziewczyną.
Prezydentowi nie udzielił się jego nastrój. Siedzący przed nim mężczyzna był
jeszcze młody. Gdyby zechciał, mógł być wolny, bo wniosek o jego
ułaskawienie dawno był gotowy. Mógł żyć długo i szczęśliwie. Ale profesor
zachowywał się swobodnie, był rozluźniony i rozmowny.
– Napijemy się wódki, pogadamy o starych dobrych czasach i pojadę
zobaczyć, jakie to atrakcje przygotowali mi twoi specjaliści od dużej zabawy –
nie przestawał dowcipkować.
– I ty naprawdę spieszysz się na tę, jak to nazywasz, wycieczkę ?... Coś ty
jest za człowiek? – Prezydentowi nie chciało się udawać i po prostu mówił, co
myślał.
– Mówiłem, że już dawno mnie nie ma między wami, mówiłem ci, prawda?
– zapytał, nagle poważniejąc profesor.
– Już dawno odpokutowałeś za tamten wygłup...
– Nie, Nikodem, ty nie rozumiesz, co się stało... Mnie bolało, kiedy ona
podstawiała się naga innym, ale to był mój ból i moja sprawa. Jeżeli mi się to nie
podobało tak bardzo, że nie mogłem z tym żyć, to mogłem sobie strzelić w łeb.
Zrobiłem coś irracjonalnego, czego nie mogę cofnąć. Bo widzisz, stary,
z kobietami jest dziwna zabawa. Dlatego trzeba się trzymać wolności. Ale
zachodzą przypadki szczególne, kiedy nie chcemy już wolności ani żadnej innej
kobiety, tylko tę jedną, rozumiesz? Bo takie są niektóre ssaki, ptaki zresztą też.
Jeżeli wiążemy się naprawdę z tą jedyną, to jest ona naszą twarzą. Patrząc na nią,
widzimy siebie jak w lustrze... Ona staje się nami, tak jak ręka albo głowa, i nie
można jej na jedną noc przyszyć do kogoś innego... Nie można. Jeżeli coś
znaczysz, kobieta, z którą się wiążesz, jest warta tyle co ty sam. Jeżeli nie jest nic
warta, ty też nie jesteś. I to wie świat. Żona cezara musi stać poza podejrzeniami,
inaczej cezar nie jest nic wart, cesarstwo nie jest nic warte, a cesarzątka to być
może bękarty. Rozumiesz, Nikodem? Wali się dom, do którego królowa
przemyciła w brzuchu coś obcego, wali się porządek... Zdrada kobiety nie równa
się zdradzie mężczyzny. Zresztą nie ma o czym mówić. Każdy człowiek
z fantazją ma jakąś fanaberię, ja mam taką... – I to była ostatnia rozmowa
i ostateczne podsumowanie sprawy życia i śmierci profesora Kordiana Seweryna
Rawy Michalewskiego.
Dopiero kilka miesięcy później prezydent dowiedział się ze szczegółami,
jakie to „atrakcje” jego specjaliści przygotowali profesorowi...
Wojna wkraczała właśnie w ostatnią fazę. Na wszystkich frontach toczyły się
zażarte boje, w laboratoriach i instytutach pospiesznie pracowano nad nowymi
rodzajami broni, szpiedzy i dywersanci prześcigali się w wymyślnych akcjach
i odwetach. Sowieci parli na zachód, rozbijając w pył niemieckie niezwyciężone
do niedawna dywizje. Amerykanie i Anglicy uporali się z plagą niemieckich
łodzi podwodnych na Morzu Północnym i Oceanie Atlantyckim, amerykańscy
marines zdobywali coraz to nowe strategiczne wyspy wokół Japonii...
W tej fazie wojny dowództwo sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych wiele
uwagi poświęcało pracom naukowym. Jednak tylko nieliczni wiedzieli o bardzo
zaawansowanych doświadczeniach z bronią najnowszej generacji. Co to była za
broń? Podobno taka, która pozwoliłaby na natychmiastowe zakończenie wojny
i niedopuszczenie do żadnej następnej. Nie trzeba więc pisać, jak wielką
tajemnicą otoczono prace nad tego rodzaju doświadczeniami. Niestety,
połączone wywiady wojskowe aliantów wykryły przeciek. Dokumenty
dotyczące broni zostały przekazane Rosjanom przez grupę amerykańskich
naukowców. Z kolei działania wywiadu amerykańskiego w Moskwie i na
południu Rosji ustaliły, że w Republice Uzbeckiej, w Taszkencie,
zorganizowano ośrodek studyjny, który przejął amerykańskie tajne materiały
i rozpoczął pospieszne prace nad ich rozszyfrowaniem oraz dalszą realizacją. Co
więcej, wywiad aliantów zachodnich ustalił datę i miejsce spotkania szpiegów
i specjalistów sowieckich pracujących nad przechwyconym materiałem.
W tej sytuacji alianci zachodni wymyślili śmiały projekt zniszczenia
szpiegowsko-naukowego instytutu w trakcie najważniejszego spotkania jego
agentów. Aby tego dokonać, należało zburzyć grubą na dwa metry ścianę
klasztoru zaadaptowanego na tajny ośrodek szpiegowsko-doświadczalny. Nie
była to sprawa prosta, bo wymagała zdetonowania w odpowiednim miejscu
około tony trotylu.
Plan akcji był następujący: o ścianę klasztoru należało rozbić ciężarówkę
z materiałami wybuchowymi. Przygotowano więc olbrzymi samochód
ciężarowy, którego skrzynię ładunkową wypełniono po brzegi materiałami
wybuchowymi i fosforem, a dla konspiracji przysypano węglem. Trudność
jednak tkwiła w tym, że dawny klasztor otaczał mur, który należało zburzyć, nie
detonując ładunku. Aby klasztor został zrównany z ziemią, a jego ruiny
dokładnie wypalone, bo tylko to gwarantowało zniszczenie fatalnej
dokumentacji, ładunek musiał eksplodować bezpośrednio na ścianie. Ciężarówkę
wyposażono więc w taran w postaci mocnej konstrukcji stalowej, która znacznie
wystawała przed maskę samochodu. Kilka dni przed akcją robotnicy dywersanci
remontujący klasztor podkopali i osłabili mur, ale tylko na wąskim odcinku.
Zaporę należało więc przebić w ściśle określonym miejscu... Wyglądająca dość
podejrzanie ciężarówka startowała z cegielnianej szopy za miastem i mogła stać
się obiektem zainteresowania sowieckich patroli, od których tego dnia aż roiło się
w mieście.
Dochodziło południe, gdy profesor Michalewski, uzbrojony w niemieckiego
stena i sowiecki pistolet bębenkowy, usiadł za olbrzymią kierownicą ciężarówki.
Jechał niezwykłym pojazdem szybko, nie udało mu się jednak przejechać przez
miasto bez przygód. Gdy zauważył zatrzymujący go patrol policyjno-wojskowy,
w pierwszej chwili postanowił nie reagować na sygnalizowane mu polecenie
zatrzymania się. Bał się jednak, że patrol seriami z automatów zdetonuje ładunek
przed celem, zatem zatrzymał się. Żołnierze na szczęście stali blisko siebie.
Profesor nacisnął spust stena, żandarmi zakręcili się w krótkim tańcu śmierci
i padli na ziemię. Kierowca nacisnął pedał gazu i wielka ciężarówka ruszyła
ostro z miejsca. Jeden z żyjących jeszcze Sowietów otworzył ogień i profesor
poczuł, jak drętwieje mu ręka, jak wibruje coś w jego żebrach i biodrze. Mur był
tuż, tuż, lecz zaznaczony smołą jego krótki odcinek nieco dalej. Ranny kierowca
liczył: raz, dwa, trzy... Teraz! Wielka kierownica obracała się opornie, mur przed
nim pękł z suchym grzechotem. Tracący przytomność człowiek widział
pływającą przed nim, wysoką aż do nieba ścianę klasztoru. W jej zakamarku,
przy gzymsie, zauważył uwite z ziemi, piór i gałązek ptasie gniazdo. Było ono
bardzo blisko, a potem nastąpił błysk i gniazdo wpadło do szoferki...
O wybuchu, który zmiótł i utopił w pożodze płonącego fosforu stary monastyr
w Taszkencie, nie było nawet najmniejszej wzmianki w sowieckiej prasie ani
w jakichkolwiek wiadomościach na zachodzie. Może więc takiego wybuchu
w ogóle nigdy nie było?...
Oficer referujący prezydentowi to zdarzenie sięgnął do skórzanego mapnika.
– To klamra od paska profesora. Zachował się na niej emblemat fińskiego
klubu żeglarskiego. Znalazł ją nasz człowiek pod gruzami klasztoru.
P
ROZDZIAŁ XXIV
rezydent Dyzma w swoim gabinecie słuchał z wielką uwagą
komunikatów z frontów drugiej wojny światowej. Tym razem przęsło
mostu cara Piotra Wielkiego na wymyślnym stoliku było otwarte. Ale
prezydent nie zajmował się mostem. Komentator Radia Wolnej Francji rozwodził
się nad fenomenem wojny prowadzonej przez Hitlera. Chodziło o posłuszeństwo
marszałków, generałów i w ogóle oficerów, doskonałych strategów
i inteligentnych dyplomatów oszalałemu wodzowi, który wiódł ich i cały naród
niemiecki prosto do unicestwienia. To był ostatni moment na desperackie
działania dyplomatyczne, na poddanie się Niemiec tylko za przynajmniej jakie
takie gwarancje oszczędzenia niemieckiej ludności cywilnej przez zwycięzców.
Prezydent wspominał rok 1939 i działania wówczas jeszcze pułkownika
Romanowskiego, których motorem było jedynie, jak to nazwał jeden z oficerów,
ratowanie substancji ludzkiej narodu polskiego... Patriotyczna Wojskowa Rada
Realna zorganizowała wówczas przekręt i w puczu obaliła rząd. Romanowski
i on, marionetkowy prezydent, ledwo uszli z życiem z zamachów. Omal nie
oddali życia – nie dla kariery, nie dla zaszczytów i honorów, bo honoru musieli
się przecież wyrzec... Zrobili to po to, aby ratować Kowalskich, Wiśniewskich,
no i trochę także Bieberkleidów, po prostu żeby ratować ludzi od strasznej
wojny. A Niemcy? To nie jeden oficer niemiecki, nie stu, nie tysiąc, a kilkaset
tysięcy oficerów, podoficerów i żołnierzy, którzy walczyli w Rosji i przeżyli,
pamiętali owo „komuniści i Żydzi wystąp”, potem serie z pistoletów
maszynowych, a jeszcze później okrutne zadawanie śmierci głodowej milionom
jeńców rosyjskich, palenie wsi, domów z ludźmi, burzenie miast. Niemcy dobrze
pamiętali, co robili w Rosji, a teraz Rosjanie zbliżali się do bram ich kraju...
W tej chwili potencjał wojenny koalicji antyhitlerowskiej z Rosją i Ameryką
na czele był dziesięciokrotnie silniejszy od ciągle kurczącego się potencjału
wojennego Niemiec i żaden z tych oficerów i podoficerów nie wierzył już
w zwycięstwo. „Oni sobie muszą zdawać sprawę z tego, że do Niemiec na
długości całej granicy wleje się Armia Czerwona... armia mścicieli...” – myślał
w swoim gabinecie prezydent Dyzma. „Żydzi i komuniści wystąp! Żydzi
i komuniści wystąpią... Przeciw sobie będą mieli kobiety i dzieci, żony i córki
oficerów, podoficerów i żołnierzy, którzy ciągle nic nie robią, żeby ratować
potencjał ludzki Niemiec... Nie buntują się! Nie powstają! Dlaczego?! Hitler,
wiadomo, oszalał, zidiociał, strzeli sobie pewnie w łeb albo wysadzi się
w powietrze i chce, żeby wraz z nim zginęli wszyscy Niemcy, cały naród
niemiecki. Ale dlaczego ci Niemcy ciągle walczą, zajadle walczą? O co?
Dlaczego u nich nie powstaje Wojskowa Patriotyczna Rada Realna i nie prosi
uniżenie Amerykanów i Anglików, żeby w trymiga łaskawi byli zająć ich kraj
bez żadnych warunków, zanim zajmą go bolszewicy? Powiedzmy, że nie ma
czerwonych mścicieli, że idzie ze wschodu pożoga, wylewa się wulkan, który
żywcem spali niemieckie kobiety i dzieci. Karabiny maszynowe i zdezelowane
czołgi już nic nie pomogą, nie imają się tej lawy ich pociski, trzeba to coś, co
idzie i miażdży, ugłaskać, żeby żywcem nie paliło... Trzeba!”
Na biurku przed prezydentem leżała klamra od męskiego pasa. Element
żeglarski – koło sterowe – był na niej przypalony głęboko w wielkiej
temperaturze... Więc jednak był ten wybuch... Co by na tę niemiecką sytuację na
zwariowanym świecie w zwariowanej wojnie powiedział profesor Rawa
Michalewski, który miał wielką fantazję? Chyba to, że alianci zachodni nie
przystaliby na separatystyczną wobec nich kapitulację Niemiec, bo przecież... –
Nie przystaliby albo przystaliby – wyjaśnił sobie po swojemu bardzo celnie
Nikodem Dyzma. Jednak politolodzy i historycy takiego zachowania tysięcy
świadomych zagłady niemieckich generałów, pułkowników, kapitanów i po
prostu żołnierzy w ostatniej fazie wojny nie wyjaśnili nigdy...
Generał Przewrot Romanowski popijał markowy koniak z generałem
Volffem, ambasadorem III Rzeszy w Polsce. Obaj dygnitarze nie mieli
wątpliwości, że Sowieci niebawem staną nad Wisłą. Polski generał dawał
wyraźnie niemieckiemu przyjacielowi do zrozumienia, że wielu Niemców
pełniących w na wpół okupowanej Polsce swe urzędy to uczciwi ludzie, a mimo
to los po zakończeniu wojny może obejść się z nimi okrutnie, bo sprawiedliwość
chętnie umyka z obozu zwycięzców. Generał Volff był dokładnie tego samego
zdania. Wiedział też, że Polska jako państwo i Polacy jako naród mogą być
skrzywdzeni przez zwycięskich sojuszników, gdyż w wielkiej polityce liczą się
interesy jedynie wielkich mocarstw...
– Gdzie zatem widzi pan ratunek? – zapytał ambasador.
Generał Romanowski wyłuszczył mu w kilku zdaniach prosty plan, nad
którym pracował kilka miesięcy. Długą chwilę trwała cisza, która zaniepokoiła
polskiego generała, a rysy twarzy Niemca nabrały ostrości. Była to chwila,
w której ważyły się losy dalszej wojny w Europie.
– To zdrada Führera... – powiedział stanowczo niemiecki ambasador, ale
Romanowski uśmiechnął się ciepło.
– Panie ambasadorze, niewątpliwie w wojsku istnieje takie pojęcie jak
zdrada, jest ono jednak klarowne w podobnych sytuacjach tylko w odniesieniu
do żołnierza i czasem do polityka. Zarówno ja, jak i prezydent Dyzma
w pewnych kręgach naszego społeczeństwa okrzyczani jesteśmy zdrajcami... Jak
pan myśli, ile ofiar pochłonęłaby wojna polsko-niemiecka na zachodzie
i jednocześnie wojna polsko-sowiecka na wschodzie? Ile istnień ludzkich
pochłonęłyby walki na dwóch frontach, bombardowania miast, niemieckie obozy
koncentracyjne i sowieckie łagry? Jaki sens miałby postawiony Hitlerowi opór
zbrojny na zachodzie wobec pewnej napaści Sowietów na Polskę ze wschodu?
Czy prezydent i ja za uniknięcie tej apokalipsy naprawdę jesteśmy zdrajcami? –
Generał jeszcze chwilę mówił o korzyściach, jakie z tego manewru polskiego
odniosły obydwie strony. – Jak pan myśli, ambasadorze, ile żyć ludzkich uratuje
manewr, który panu proponuję, i czy można w takiej sytuacji mówić
o jakiejkolwiek zdradzie?
Ambasador Volff słuchał wywodu generała w skupieniu z kamiennym
wyrazem twarzy.
– Nie, pan na pewno nie jest zdrajcą, szczerze podziwiam pański geniusz
polityczny i tylko dlatego jestem skłonny rozmawiać z panem o propozycji, za
którą kogo innego oskarżyłbym o bunt i zamach stanu...
Po tych słowach niemieckiego dostojnika w gabinecie po raz kolejny
zapanowała cisza. Generał Romanowski niepostrzeżenie wciągnął do płuc wielki
haust powietrza. Uczucie ulgi, jakiej doznał, było olbrzymie, nie chciał jednak,
aby Niemiec zauważył jego radość z kolejnego sukcesu dyplomatycznego.
Pozornie nic się przecież jeszcze nie działo, Hitler na wielkim portrecie też był
nieporuszony, jakby nadal nie rozumiał, że przebieg wojny coraz bardziej
wymyka się spod jego kontroli.
Kolejne spotkanie generała i ambasadora miało przebieg wręcz dramatyczny.
Volff był zasępiony, patrzył w przestrzeń, a potem spojrzał na generała
Romanowskiego jak zbity pies – takie przynajmniej wrażenie odniósł generał.
Niemiecki pan zgubił butę, przygryzł usta, zdjął i przetarł starannie okulary.
– Ferflühter Krieg – wyrzucił z siebie głucho.
– Przeklęta wojna – powtórzył jak echo generał Romanowski.
– Co będzie z ludnością, kiedy na ziemie niemieckie wkroczą bolszewicy? –
zapytał cicho Volff.
– To samo, co z Polakami na ziemi polskiej, tylko znacznie gorzej...
– Polacy próbują się ratować, pan poznał plan tego ratunku i nam już
pomaga, a Niemcy?
– Właśnie, Niemcy... Niemcy podpisały na siebie wyrok śmierci, śmierci
przez poniżenie i tortury, najgorszą śmierć narodu w czasach nowożytnych.
Niemcy zorganizowały sobie taki los i ofiarnie walczą o to, aby ta egzekucja
miała wymiar ostatecznego zhańbienia w dosłownym tego słowa znaczeniu...
Masowego gwałcenia kobiet i zarażenia bolszewizmem dzieci...
– I nic pan ani inni generałowie niemieccy nie robią, żeby ratować te kobiety
i dzieci?
Niemiecki dostojnik był nadal ponury jak noc listopadowa.
– Panie generale, to, co powiem, jest ścisłą tajemnicą wojskową. Za to, co
w tej chwili czynię, przed sądem wojskowym otrzymałbym wyrok śmierci...
Chociaż właściwie ta informacja to śmieć, bo sprawa stała się nieaktualna. Grupa
oficerów Wermachtu opracowała plan ratowania tak zwanej substancji ludzkiej,
niemieckiej substancji ludzkiej... Chodziło o separatystyczne poddanie państwa,
o przerwanie wszelkiej obrony na zachodzie zaraz po lądowaniu aliantów
w Normandii, wycofanie niemieckich wojsk z dotychczasowych linii
i przeniesienie ich na front wschodni, przy jednoczesnym zarządzeniu exodusu
ludności cywilnej ze wschodu na zachód. Tak, żeby na wschodzie Niemiec,
niemal do połowy kraju, pozostały całkowicie opustoszałe wsie i miasta,
kompletnie puste przestrzenie... Jeszcze potężne resztki wielkiej armii niemieckiej
walczyłyby z bolszewikami na wschodzie, aż ten exodus dobiegłby końca.
Amerykanie i Anglicy zemszczą się srogo na przegranych Niemcach, ale
masowo gwałcić kobiet i mordować oraz wywozić na biegun ludzi nie będą...
Bolszewicy nie zwyciężyliby wówczas, bo zdobycie jedynie spalonej ziemi to
zwycięstwo ograniczone, bez wielkiej satysfakcji odwetu, poniżenia,
upokorzenia i zabicia. Taki był plan.
– To jest, panie ambasadorze, w sytuacji bez wyjścia, zupełnie realna
możliwość. Brawo! To jest...
– Nie! – przerwał generałowi ambasador.
– Dlaczego nie?! Przecież czas jest jeszcze...
– Nie! Dlatego że Führer, że honor, że nam... że nam zabrakło takiego
Nikodema Dyzmy... Panie generale, że nam zabrakło Nikodema Dyzmy...
Miesiąc później Sowieci zbliżyli się już bardzo blisko do granicy polskiej,
a na froncie zachodnim teatr wojny przeniósł się na terytorium niemieckie.
Generał
Romanowski
zaufanym
kanałem
otrzymał
plany
powstania
warszawskiego. Dokument wskazywał na organizacyjny geniusz jego autorów.
Zawierał realny bilans uzbrojenia, zaopatrzenia w żywność i środki sanitarne,
doskonałe były też założenia walk ulicznych przy wykorzystaniu systemu
barykad połączonych z siecią kanałów i przejść podziemnych. Nad całym
przedsięwzięciem ciążył jednak olbrzymi nonsens polityczny. Niezależnie od
tego, czy Polska była przez Niemców formalnie okupowana, czy też nie,
powstanie takie było samobójstwem dla miasta i jego mieszkańców. Istota tego
wielkiego zrywu skierowana była głównie przeciwko zbrodniczym zamiarom
Rosjan, a więc przeciwko Stalinowi i porozumieniom z Jałty. Plan zakładał,
mimo rozbieżności politycznych, militarną solidarność Rosjan z powstańcami
w walce ze wspólnym wrogiem – hitlerowcami. Kto jak kto, ale generał
Romanowski dobrze wiedział, co znaczy taka wiara w etykę polityczną
Sowietów. Sprawa wymagała pilnej interwencji, niestety liczne próby kontaktu
z przywódcami powstania nie dawały rezultatu. Konspiracja przyszłych
powstańców była tak doskonała jak rozwiązania innych elementów wielkiego
narodowego zrywu. Któregoś jednak wieczoru warta generała doprowadziła doń
oficera niemieckiego, specjalnego wysłannika ambasadora Volffa, który prosił
o
pilne
spotkanie.
Ujęci
przez
Niemców
ludzie
byli
podejrzani
o przygotowywanie zbrojnego oporu przeciw wkraczającym do Polski wojskom
sowieckim. Ambasador Volff, pamiętając niedawne rozmowy z generałem
Romanowskim, postanowił przekazać konspiratorów władzom Rzeczypospolitej.
Polski oficer, ten wytrawny lis wywiadu, przesłuchując podejrzanych,
zorientował się szybko, że odnalazł to, czego ostatnio aktywnie poszukiwał –
bezcenny kontakt z dowództwem przygotowywanego na wielką skalę powstania
warszawskiego.
Kilka dni później generała na przystanku tramwajowym oczekiwał człowiek
w wydzierganej szydełkiem pilotce, ciemnym płaszczu i spodniach pumpach,
prezentujący się jak życiowa niedojda. Ale i oficera Romanowskiego nikt by nie
poznał: w starym cywilnym garniturze, w gabardynowym płaszczu i pomiętym
kapeluszu wyglądał bardzo przeciętnie. Wsiadł do małego samochodu, który
adiutant generała wypożyczył na to spotkanie od znajomego sklepikarza. Pasażer
spojrzał na generała Romanowskiego i poznał go od razu, ale mimo gestu ze
strony oficera nie podał mu ręki. Samochód ruszył.
– W Warszawie wielki ruch – wypowiedział hasło generał.
– Ruch jest tylko w centrum – odparł cywil w pilotce.
– Pozwoli pan, że od razu przystąpię do rzeczy – zaczął energicznie generał.
– Mamy sprawdzone informacje, że istnieje niepisane porozumienie NKWD
i Gestapo w sprawie wywołania i krwawego stłumienia powstania
warszawskiego. Wybuchem powstania zainteresowany jest osobiście Stalin.
Sowietom chodzi o zniszczenie nie tyko elity, ale także szeregowych żołnierzy
AK, z którymi nie chcą brać Polski w pacht
. Wolą okupować nasz kraj bez
Armii Krajowej. Z chwilą wybuchu polskiego narodowego zrywu w stolicy,
Niemcy natychmiast ściągną z frontu wschodniego zarówno doborowe dywizje
regularne, jak i ukraińskie bandy kryminalistów. Stalin w rewanżu za
wymordowanie powstańców wstrzyma na kilka miesięcy ofensywę. Stanie po
wschodniej stronie Wisły i będzie czekać, aż dokona się zbrodnia. Sowieci nie
pozwolą też na jakąkolwiek pomoc powstańcom z zachodu. Samoloty aliantów
zachodnich nie będą mogły lądować na terenach, które zajmą bolszewicy, to
wszystko jest już postanowione. Powstanie to sprowokowana na wielką skalę
zasadzka, musicie je natychmiast je odwołać!...
Obładowana trzema dorosłymi osobami rachityczna dekawka, strzelając
z gaźnika pół benzyną, pół naftą, z trudem pokonywała wzniesienie peryferyjnej
warszawskiej ulicy. Łącznik w wełnianej pilotce długo się nie odzywał.
– Bądźmy poważni, panie generale. To, co pan powiedział, zabrzmiało jak
rozkaz, a my nawet mało ważne informacje możemy potraktować jako
wiarygodne jedynie od nieskompromitowanych kolaboracją z okupantem
sojuszników. – Sposób mówienia łącznika był wyważony i chłodny.
– To oczywiste. – Generał uśmiechnął się. – Potrzebne są dowody naszych
dobrych intencji, przewidziałem to. Czy wasz sztab wykorzystywał informacje
pochodzące od „Sokoła”?
Strzał był celny, bo wysłannik powstańców drgnął, przez jego twarz
przebiegł skurcz. Spojrzał uważnie na generała, który uśmiechnął się po raz
drugi.
– „Sokół” to Zygmunt Kawka, zamachowiec, człowiek, który strzelał do
mnie w 1939 roku. Ani on, ani jego towarzysze nie zostali straceni, egzekucja
była sfingowana. Ci chłopcy to prawdziwi patrioci, pracują teraz dla nas i dla
was w Gestapo i Wermachcie jako nasi wspólni agenci pod naszym politycznym
nadzorem. Kontrolujemy informacje, jakie wam dostarczają. Materiały te są
zawsze pierwszorzędnej wagi i absolutnie pewne, takie jak ostatnie ostrzeżenie
o zdradzie Romaszkiewicza i Teresy Bodo... Mam mówić dalej? – zapytał
generał.
Człowiek w wełnianej pilotce sięgnął po papierosy, wyjął machorkowego
z papierowej paczuszki, włożył go do ust, ale nie zapalił.
– Chyba nie można palić w tym samochodzie, podusimy się tu od dymu,
prawda? – zwrócił się ni do kierowcy, ni do generała.
Szachujący go as wywiadu znał tę sztuczkę. Był to trick stosowany dla
ukrycia zaskoczenia doznanego w rozmowie.
– Ci chłopcy obecnie pracują dla nas i dla was po tamtej stronie. Zostali
przekonani, że poświęcenie jedynie życia to teraz zbyt mało, aby zostać
naprawdę przydatnym Polsce bohaterem... W sprawie zakupu ciężkiej broni
z niemieckiego zaopatrzenia frontu wschodniego też skorzystaliście z informacji
„Sokoła”. Minął rok i wszystko jest w porządku, prawda? Mam mówić dalej? –
powtórzył pytanie mężczyzna w wytartym gabardynowym płaszczu.
– Nie, wystarczy. Przekonał mnie pan, generale, chociaż przyznaję, że jestem
tym, co usłyszałem, wytrącony z równowagi. W sztabie będzie konsternacja.
A co według pana należy jeszcze poświęcić dla naszej sprawy? – zmienił temat
łącznik.
– Wszystko... także pozornie honor...
– Podobnie jak pan i prezydent Dyzma?
– Dokładnie tak, ale nie o honorze nam teraz mówić. Powstanie warszawskie
to część sowieckiego planu zmierzającego do opanowania Polski. Przyjmijcie
moich ludzi, przedstawią wam zupełnie inną koncepcję ratunku przed Rosjanami
na naszym nowym dziejowym zakręcie... Wasza Armia Krajowa to jedyna siła,
która jest w stanie uratować naród polski przed straszną niewolą. Unikając wojny
na dwa fronty, uratowaliśmy od śmierci miliony ludzi. Teraz zbliża się następny
kataklizm... wieloletnie sowieckie poddaństwo. Można jednak uniknąć
nieszczęścia także obecnie, ale do tego trzeba podziemnego wojska i nieskalanej
na zachodzie Europy opinii, trzeba też waszej siły i determinacji. W tej sytuacji
jesteśmy gotowi przekazać wam prymat w ratowaniu Polski...
***
Po miesiącu od owej rozmowy Warszawę i okolice zaczęli masowo opuszczać
młodzi ludzie. Wszyscy kierowali się na południe kraju. Jednocześnie tereny
polskie od Polesia do podnóża Karpat powoli opuszczały jednostki niemieckie.
Ruch taki trwał do czasu, gdy Armia Czerwona przekroczyła dawną granicę
Polski. Wówczas w Stanisławowie, Stryju, we Lwowie, w Rzeszowie,
Krakowie, Cieszynie i innych miastach wybuchły niemal jednocześnie lokalne
powstania zbrojne przeciwko dotychczas sprzymierzonym wojskom niemieckim.
Powstania te szybko przerodziły się w wielki ogólnopolski zryw narodowy.
Walki wyzwoleńcze trwały krótko, gdyż Niemcy w sposób zorganizowany
wycofali się na przygotowane wcześniej pozycje.
W Warszawie nie było młodzieży, która gremialnie wyemigrowała na
południe Polski, więc Warszawa drzemała, aż spokojnie opuścili ją Niemcy.
Nad lotniskami w Krakowie i we Lwowie pojawiły się transportowe
samoloty z bronią, żywnością i środkami medycznymi. Na specjalnie
przystosowanych polach i łąkach od Gliwic do Stanisławowa poczęły lądować
wielkie maszyny z wojskiem, które opuściło kraj w roku 1939. Od wschodu do
zachodu na południu Polski formowała się znakomicie uzbrojona niezależna
narodowa armia wyzwoleńcza. W Krakowie powołany został Wojenny Rząd
Rzeczypospolitej Polskiej. Niemcy tworzyli tymczasem potężny system obronny
na linii Odry i Nysy Łużyckiej. Wojna wypowiedziana Hitlerowi przez rząd
krakowski przebiegała bez ofensywy. Tymczasem w północnej Polsce, gdy tylko
Armia Czerwona przekroczyła granice dawnej Rzeczypospolitej, zaczęły się
aresztowania, morderstwa i wywózki ludności cywilnej. Na wyzwolonym zaś
przez powstanie obszarze południowym od Leszna przez Kalisz, Łódź, Dęblin,
Kowal, Sarny stanęła regularna nowo formowana armia polska z pospolitego
ruszenia, z wycofanych z zachodu polskich dywizji internowanych i alianckich
wojsk ekspedycyjnych. Sytuacji takiej nie przewidywały porozumienia z Jałty
oparte na założeniach, że wyzwolenia całej Polski dokonają wojska radzieckie.
Marszałkowie radzieccy początkowo nie uznali powołanego w Krakowie rządu
Rzeczypospolitej i pod Wilnem doszło do regularnej bitwy polsko-sowieckiej.
Wśród aliantów zapanowała konsternacja. Jednak wobec faktu, że armia polska
wyprowadzona z kraju w roku 1939 teraz z naczelnym dowództwem powróciła
do wyzwalanej przez narodowe powstanie ojczyzny, państwa sprzymierzone
musiały polski rząd w Krakowie uznać za legalny, a formalność ta została
dopełniona, gdy do kraju powrócił emigracyjny rząd Terkowskiego. Z obydwu
tych rządów uformowany został oficjalny rząd Polski południowej z Janem
Terkowskim jako premierem.
O wiele bardziej dramatyczne wydarzenia działy się w tym czasie
w Warszawie.
P
ROZDZIAŁ XXV
rezydent Dyzma został zatrzymany przez wysłanników rządu
Terkowskiego w Belwederze, gdzie z insygniami władzy, które
zamierzał przekazać, oczekiwał na wysłanników nowego rządu. Po
odrzuceniu zaproszenia generała Volffa, który proponował mu ewakuację wraz
z armią do Niemiec, oraz po nieprzyjęciu propozycji generała Romanowskiego
dotyczącej wspólnego wyjazdu do Ameryki Nikodem Dyzma pozostał na
posterunku. Został zatrzymany pod zarzutem zdrady i kolaboracji. Stanął przed
sądem wolnej Polski. Świadkiem oskarżenia w jego procesie był premier rządu
emigracyjnego Jan Terkowski. I w ten sposób zaciekli adwersarze, po kilku
latach zimnej wojny, spotkali się twarzą w twarz w sytuacji szczególnej.
Prezydent Dyzma, gdy zobaczył Jana Terkowskiego w smokingu, w którym
wyglądał zupełnie tak jak kiedyś, na pamiętnym raucie w dolnych salonach
Hotelu Europejskiego w Warszawie, doznał dziwnego wrażenia i był pewny, że
tamten, pamiętając mu owo publiczne zbesztanie za wytrącony rąk talerzyk,
będzie dla niego forsował werdykt – „winny”. Na procesie, po krótkim
krwiożerczym przemówieniu prokuratora, głos zabrał oskarżyciel posiłkowy Jan
Terkowski.
– Oto stoi przed sądem człowiek, który przed wojną wtargnął z ulicy na
rządowy raut, udając dygnitarza, a w istocie będąc bezrobotnym włóczęgą.
Wywołał skandal, a potem dzięki swojej bezczelności i niebywałemu splotowi
zdarzeń zrobił oszałamiającą karierę. Karierę opartą na oszustwie! Człowiek ten,
wykorzystując zręcznie – ciągnął dalej oskarżyciel posiłkowy – pomysły ludzi
wysoko postawionych i przywłaszczając sobie ich autorstwo, sięgnął po tekę
premiera Rzeczypospolitej. Okazało się jednak, że jest nie tylko oszustem, ale
także przestępcą kryminalnym, za co pozbawiono go urzędów i wtrącono do
więzienia... – Mówca zrobił pauzę i dla lepszego efektu potoczył wzrokiem po
zebranych. – Oszust trafił do więzienia. Ale politycy i generałowie, którzy
w sytuacji zagrożenia ojczyzny wybrali drogę kolaboracji, potrzebowali
dygnitarza, który odważy się powiedzieć narodowi, że polska powinna zbratać
się z Hitlerem! Wśród ludzi honoru takiego polityka nie było. Nie było takiego,
który by się na to ważył... Wyciągnięto więc z kryminału Nikodema Dyzmę,
przywrócono mu honory i uczyniono zeń prezydenta Rzeczypospolitej –
prezydenta sprzedajnego, który potrafił przekonać naród do złamania słowa
danego przez rząd polski sojusznikom... Polska zbratała się z Hitlerem... –
Mówca znów przerwał i popatrzył na sąd jakby z wysoka. – Spójrzmy jednak,
jaki kraj oddaje nam po swoich rządach ów oszust i kolaborant... Jakie straty
w tej strasznej wojnie poniosła polska inteligencja? Jaki wymiar miał na ziemi
polskiej krwiożerczy hitlerowski Holokaust? Jakich zniszczeń doznały polskie
miasta?... Pomawia się Polaków, że gubią nas nienawistne spory, że ważniejsza
jest u nas nienawiść do konkurentów politycznych niż miłość ojczyzny
i narodowe racje. Niestety w tych opiniach jest wiele prawdy...
Nie jestem osobiście przyjacielem Nikodema Dyzmy, ale jako polityczny
adwersarz prezydenta Dyzmy, chcąc być człowiekiem sprawiedliwym
i człowiekiem honoru, powtarzam: jako jego przeciwnik i jednocześnie sędzia,
muszę widzieć fakty takie, jakimi one są w rzeczywistości... Widzieć prawdę...
Polska jest cała, Polska jest niespalona, Polacy żyją. Zamiast w hitlerowskich
i stalinowskich grobach Polacy są z nami, Polska jest wolna! – Mówca podniósł
głos. – Obywatele polscy pochodzenia żydowskiego przeżyli Holokaust i są
z nami... Groźni wrogowie narodu polskiego, jak potwierdza wywiad brytyjski,
tacy jak volksdeutsch Krzepicki, zostali eliminowani z inicjatywy oraz na rozkaz
prezydenta Dyzmy, armia polska została zdemobilizowana i nie doznała klęski,
Warszawa jest ocalona. Powtarzam: Polska jest cała i Polska jest wolna!
Prezydent Dyzma zdradził sojuszników, zanim sojusznicy zdradzili Polskę.
W tej chwili dały się słyszeć pomrukiwania i niewielki hałas. Z miejsca wstał
któryś z oficerów stanowiących sąd.
– W kwestii formalnej – powiedział – wobec tego, co się tu mówi
o sojusznikach, wnoszę, aby to posiedzenie uczynić posiedzeniem tajnym.
Tak też uczyniono i głos znów zabrał premier Terkowski.
– Dzisiaj nasi sojusznicy, którym sprzeniewierzył się prezydent Dyzma, są
wielkimi zwycięzcami... Polityk, który ich zdradził, musi zniknąć, ale Polacy
muszą pamiętać, że nie była to zdrada Polski, a pokrętnych, nieuczciwych
i wyrachowanych sprzymierzeńców. Wielka przepowiednia głosi, że nadejdą złe
czasy, w których Polacy staną się gorsi od wilków i będą zagryzać się wzajemnie
we własnym stadzie. Będą zagryzać się nie o ideały, a jedynie o władzę. Będą
skakać sobie do gardła jak hieny i oskarżać się o zbrodnie, których nie było...
Ale czasy te jeszcze nie nadeszły.... Więc niech mi wolno będzie w osobie
oskarżonego postrzegać to, czego on dokonał... A dopiero potem to, że był
bezdomnym włóczęgą, gdy podawał się za dygnitarza, i że podjął to, czego
honorowy polityk się podjąć nie mógł. Że uratował tym kraj od zagłady... Za co
mu chwała! Chwała! – powtórzył oskarżyciel donośnie. Przez salę przeszedł
szmer i ucichł, zamieniając się w głęboką ciszę. – Ten zdrajca i narodowy
bohater – przemawiał dalej premier Terkowski – musi odejść, bo tego wymaga
chwila, bo na to czekają zwycięzcy. Dzisiaj Nikodem Dyzma musi odejść, ale
odnajdzie go... historia. Historia odnajdzie Nikodema Dyzmę i kto wie, może
okaże się w jej oczach większym od zwycięzców stojących w przelotnym blasku
wiktorii...
Po tym przemówieniu wywiązała się zażarta walka prokuratorów z obroną,
w której nie brakowało „patriotów” żądnych krwi, ale w której wiele głosów
świadczyło także o tym, że Polacy zaczynają cenić nie tylko honor. Że być może
woleliby zwycięstwo nawet bez fanfar, ale i bez czarnej krepy na sztandarach ku
chwale tak wielu poległych.
Ostatecznie sąd skazał prezydenta kolaboranta na dożywotną banicję...
W pamięci z tego procesu pozostała zaś wszystkim postawa nielubianego bufona
Jana Terkowskiego, który okazał się najpierw sprawiedliwym sędzią, a dopiero
potem osobistym wrogiem politycznego adwersarza.
Wiele lat później w pozostającej w wielkim zacofaniu za cywilizowanym
światem Rosji sowieckiej zaczęły się strajki i uliczne manifestacje. Rozmiary
rozruchów wykluczały stłumienie ich przy pomocy czołgów i zalewania wodą
kopalni wraz ze strajkującymi górnikami, tak jak to było przez prawie wiek.
Podobne zbrodnie w „kraju zwycięskiego socjalizmu” nie dały się już ukryć
przed światem. W ciągle okupowanej przez Armię Czerwoną Czechosłowacji,
Bułgarii, na Węgrzech, w Niemczech Wschodnich i w północnej Polsce
narastało wrzenie. Dalsze istnienie porządku ustanowionego po drugiej wojnie
światowej traciło rację bytu.
Po powojennym rozbiorze Europy istniały dwa kraje podzielone na radziecką
i zachodnioaliancką strefę wpływów. Były to Niemcy i Polska. Sowieci
w rozbiorze Europy po II wojnie światowej otrzymali Litwę, Łotwę i Estonię,
które to po wymordowaniu elit narodowych tych krajów uczynili republikami
swojego imperium. Przebiegły Stalin w zamian za zagarniętą część ziem polskich
optował za przyznaniem Polsce części terytorium niemieckiego. W myśl zasady
, generalissimusowi chodziło o stworzenie stałego zagrożenia Polski przez
„pokrzywdzonych” takim zakończeniem wojny Niemców. Ostatecznie powstały
więc dwa państwa niemieckie i dwa państwa polskie.
Polskę podzielono na część wolną, południową, i podporządkowaną
Sowietom socjalistyczną Polskę północną. Miasta polskie podobnie jak na
Słowacji i Węgrzech nie były zniszczone. Przemysł produkujący do końca
działań wojennych dla niemieckiej armii został rozbudowany i unowocześniony.
Start do nowego obydwu państw polskich w stosunku do krajów oficjalnie
walczących z Niemcami był bardzo korzystny. W dobrej kondycji przetrwała
wojnę także polska inteligencja, straty ludności były bowiem niewielkie. Polska
południowa, organizując państwo na zasadach demokracji parlamentarnej
i wolnego rynku, już kilka lat po wojnie pod względem produkcji dóbr
materialnych i poziomu życia ludności dołączyła do europejskiej elity. Otoczona
krajami komunistycznymi, graniczyła tylko na niewielkim odcinku z Niemcami
Zachodnimi. Podczas gdy od Bałtyku do Warszawy kraj pogrążony był
w terrorze i niedostatku, południowa część Polski przeżywała dotychczas
niespotykany rozkwit. Rozbudowano autostrady, lotniska i montownie
samochodów. Bogaciły się miasta i rozwijały parki narodowe. Popularność
Alicante, Biaritz czy Davos przyćmiona została sławą bajecznych kurortów
w Tatrach i Bieszczadach. Spędzenie wypoczynku letniego lub zimowego
w
Zakopanem,
Lesku,
czy
Krynicy
albo
wielu
innych
kurortach
w pobudowanych po wojnie staraniem własnego i obcego kapitału należało do
dobrego tonu nie tylko w Europie, ale także w środowiskach zaprzyjaźnionych
z Polonią w USA, Kanadzie, Brazylii... Wielką atrakcją turystyczną południowej
Polski Południowej było jej położenie geopolityczne. Ziemie leżące na północ od
Bieszczad, Karpat i Sudetów aż do linii Warszawa – Poznań były niezwykłą
oazą na ponurej pustyni wschodniej Europy. Wąski przesmyk przy
czechosłowackiej granicy, należący do terytorium Niemiec Zachodnich,
a graniczący z Polską południową, pokryły autostrady, magistrale kolejowe
i lotniska. Setki tysięcy turystów poczytywało sobie za punkt honoru spędzenie
chociaż jednego urlopu w kraju politycznego i gospodarczego cudu...
Przysłowiowa w świecie stała się sprawność i punktualność polskich kolei,
komfort polskich hoteli, urozmaicenie polskiej gastronomii... Już w dwadzieścia
lat po wojnie nadwiślańscy obywatele przewyższyli dostatkiem i bogactwem
Szwedów oraz Duńczyków. Ogólną radość Polaków zmącona była jednak
sowieckim jasyrem na ziemiach północnych. Z czasem jednak utrzymywany na
bagnetach NKWD i KGB rosyjski kolos zaczął się powoli kruszyć i rozpadać.
Państwa oddane Rosjanom w pacht zaczynały stawiać skuteczny opór
czerwonym okupantom. Włączone do ZSRR siłą Litwa, Łotwa i Estonia podjęły
bojkot niedoszłego, a jednak zrealizowanego w praktyce paktu Ribbentrop-
Mołotow... W Gdańsku, na ziemiach Polski północnej, stanęły porty. Protest
lokalny zamienił się wkrótce w strajk generalny. Nie był to pierwszy zryw
zniewolonych Polaków. Kilkakroć w tym ponurym półwieczu spływały krwią
Poznań, Gdańsk, Szczecin, Warszawa. Zbrodnie pozostawały jednak za żelazną
kurtyną. Teraz Polacy, Niemcy, Czesi, Łotysze, Litwini, Estończycy... zaczęli
wspólnie burzyć kolczaste zasieki, zasypywać wilcze doły, niszczyć graniczne
mury. Wiatr wolności powiał w Europie. I jak już było powiedziane, Polska
południowa przez wiele lat była perłą tej Europy. Nic jednak nie trwa wiecznie,
z czasem osobiste ambicje części polityków stały się ważniejsze od dobra
rozkwitającego kraju. Dziwne, ale niszcząca wszystko, co dobre, wojna polsko-
polska rozgorzała nie między prawicową koalicją rządzącą a lewicową opozycją,
ale między wydawać by się mogło bratnimi partiami prawicowymi. Oponenci
rządzących, mając te same strategiczne cele co rząd, czyli rozwój gospodarki
krajowej w oparciu o prywatne środki produkcji, demokrację i równość
„stanów” oraz ras, wypowiedzieli otwartą wojnę już nie rządzącym, ale w ogóle
Polsce pod rządami innych partii, a nie własnej...
Dlaczego upadają imperia? Dlaczego niemal cyklicznie przestają się kręcić
naoliwione i napędzane sprawną maszyną tryby gospodarki dostatnich państw?
Dlaczego wybuchają rewolucje społeczne i polityczne? Bo tak się układają
gwiazdy? Bo tak chce Bóg? Możliwe, chociaż nie ma na to dowodów.
Natomiast na pewno wiadomo, że dzieło ludzkie jest ułomne. Imperia upadają,
bo zmienia się świadomość, a wszelkie inne zło społeczne dzieje się wtenczas,
gdy jeden człowiek lub grupa ludzi zdoła narzucić większości to, co jest przeciw
większości.
Zahamowanie rozwoju Polski w XXI wieku było jednak spowodowane
niekorzystnym układem gwiazd na niebie, chociaż niektórzy twierdzą, że wielką
Polskę zgubili mali Polacy.
N
EPILOG
ikodem Dyzma siedział w zdezelowanym, wiklinowym fotelu i patrzył
na zachód słońca. Olbrzymia rozżarzona kula dotknęła krawędzią
słonej wody i poczęła się powoli w niej pogrążać. Tysiące jakby nagle
obudzonych blasków podchwyciły lekko spienione fale i igrały nimi nad
płaszczyzną wielkiego morza.
Prezydent rozbitek patrzył w przestrzeń i budząc się ze snu-nie snu ostatnich
zdarzeń, stawał się świadomy tego, że żyje, życiem z innego świata. Banicja...
We Francji osądzono marszałka Pétaina i skazano na śmierć. Od plutonu
egzekucyjnego uratował go generał de Gaulle, a premiera Lavalle’a rozstrzelano.
Podobny los w Polsce groził kolaboracyjnemu prezydentowi, który
sprzeniewierzył się i zerwał wielkie sojusze. Sprawiedliwość często umyka
z obozu zwycięzców. Francuzi ze swoimi kolaborantami obeszli się srogo,
wymagali więc tego także od Polski. Generał Żagwa Romanowski ze swoją
wiedzą o wszystkim, co tajne w Sowietach, stanowił bezcenny skarb dla
wywiadu amerykańskiego i to on, mimo takiej samej kolaboracji jak prezydent
Dyzma, dyktował Amerykanom warunki, a nie Amerykanie jemu.
Kunicki w ostatnich dniach wojny ze swoim krociowym majątkiem schronił
się za morzami, za górami...
– Panie Nikodemie kochany, królu złoty, niech pan jedzie ze mną. W Buenos
Aires czekają na pana pałac albo pawilon nad morzem, co pan łaskawie
wybierze. Historia z Koborowa jakby powtórzyła się... Niech pan ze mną jedzie,
królu złoty, panie Nikodemie kochany.
Ale Nikodem do Buenos nie pojechał.
Niewyniszczona wojną i okupacją Polska na tle zbombardowanej i spalonej
Europy dosłownie rozkwitała. Ale Polska będąc krajem uratowanym, musiała
być także krajem bohaterskim! Ktoś musiał zapłacić rachunek za to, że takim
krajem nie była...
Nikodem Dyzma patrzył na tysiące blasków, migoczących nad wodą niczym
iskierki z piasku i słońca. Myślał o braciach Polakach, których przyszło mu
poznać, z tej i tamtej strony. Był wygnańcem, banitą, a jednak odczuwał pewną
dumę i radość gdzieś w głębi duszy. Z czego radość? Dziwne, ale z uczuciem tej
radości kojarzyła mu się zwalista sylwetka Terkowskiego w czarnym smokingu,
przecierającego monokl śnieżnobiałą chusteczką. Polak polityk nie musi być
karłem, zaślepionym jedynie swoją wąską nienawiścią. Chociaż dumny, może
odrzucić małość, prywatę i partyjne kumoterstwo, jak zasłonę z wodoru i siarki,
może wyciągnąć pomocną rękę do adwersarza, którego meandry życia na
ostatnim zakręcie walki rzuciły mu pod nogi...
– Pamiętaj, prezydencie – mówił do Nikodema profesor Rawa Michalewski.
– Jeżeli kiedy miałbyś wybierać między politykiem, który kradnie, a politykiem,
który nienawidzi, wybierz złodzieja, bo ten, kto kradnie, po prostu tylko kradnie,
a ten, kto nienawidzi – niszczy. Polityk zawsze może więcej zniszczyć niż
ukraść. W historii świata był szczerze nienawidzący wódz, nazywał się Józef
Stalin, i co z tego wynikło? – Nikodem to zapamiętał, potem nawet wydając
wyrok na Krzepickiego, gryzł się, czy tego nie można było załatwić inaczej.
Któregoś wczesnego popołudnia, gdy majstrował na niedawno kupionej
łodzi, przeleciał nad miniaturową przystanią mały samolot. Pilot zrobił pętlę nad
portem i przymierzał się do posadzenia maszyny na lądowisku przy plaży.
Manewrował jeszcze chwilę, aż wreszcie osiadł nie dalej niż pięćset metrów od
prymitywnej kei. Nikodem zaciekawił się, kto to przybywa na wyspę w tak
niekonwencjonalny sposób, i pilnie obserwował samolot. Jego pokład opuściła
szczupła kobieta, ciągnąc za sobą olbrzymią torbę podróżną.
Kobieta została na lądowisku, a samolot, podrywając tumany plażowego
kurzu, odleciał. Nikodem wciąż obserwował scenkę, gdy przybyła przywołała
gestami dwóch wyrostków suszących sieci i rozmawiała z nimi za pomocą
gestów, po czym chłopcy wzięli jej juki i cała trójka skierowała się w stronę
przystani. Nikodem patrzył i oczom nie wierzył. Czy to możliwe? Mańka?!
Z Warszawy Mańka?! Wiedział, że radziła sobie świetnie i zatrudniła
handlowców, którzy zakładali w kraju sieć jej salonów z kosmetykami z Paryża.
Niczym kilkunastoletni junak przeskoczył reling łodzi, ruszając kłusem
w kierunku dziewczyny. Stanął przed nią, nie wiedząc, co powiedzieć... Stał
i jak zwykle w podobnych sytuacjach miarkował. „Patrzcie, cholera jedna,
Mańka! Samolocikiem sobie przyleciała, Mańka... no nie... nie Mańka... Madame
Maria Augusta, Maria Augusta! Tak będzie lepiej” – myślał Nikodem i nagle nie
wiadomo kiedy poczuł, że ona wisi mu na szyi, a on ma mokro pod oczami, niby
w kinie, na filmie o wiejskim znachorze, który skradzionymi narzędziami
operował córkę po ciężkim wypadku na motocyklu, nie wiedząc, że to jego
córka. I wszystko kończyło się dobrze...
Dziewczyna wreszcie stanęła na ziemi, Nikodem popatrzył i zdziwił się, że ją
w ogóle poznał: tę szykowną młodą damę w sportowym, eleganckim kostiumie
z jasnego tropiku, w zawadiackim kapeluszu na głowie. Prezentowała się jak
amantka z amerykańskiego filmu. „Zawsze była zgrabna, cholera jedna...” –
pomyślał, przełknął ślinę i schylił się po bagaże Marii Augusty. Ona ciągle
milczała, wreszcie spuściła głowę i powiedziała tonem nie tyle wyznania, co
ważnego komunikatu:
– Bo ja ciebie kocham, Nikodem...
I tak nasz polski Bonaparte nie był już na swojej Elbie samotnym
wygnańcem...
Maria Elwira Augusta za pośrednictwem pułkownika Tośka trafiła na ślad
Nikodema i wówczas bez namysłu sprzedała sieć swoich kosmetycznych
salonów, przypłynęła statkiem do Barcelony, gdzie wynajęła samolot,
i przyleciała prosto w objęcia swojego ukochanego Nikodema. Upewniła się
przed tym jedynie, że nie jest on już prezydentem ani królem, wszystko jedno:
w koronie czy bez korony, bo to jej przeszkadzało najbardziej...
Wiele lat później przed skromnym domem na skraju rybackiej osady
zatrzymał się terenowy samochód. Dwaj mężczyźni z kamerami w rękach ruszyli
w górę żwirowej ścieżki. Furtkę otworzył im stary człowiek. Goście nie zabawili
długo, zrobili kilka filmowych ujęć, zamienili kilka zdań i odjechali. Od czasu do
czasu w jakiejś redakcji w Europie przypominano sobie, że jeszcze żyje stary
człowiek, który kiedyś być może zmienił bieg historii...
Pewnego też dnia do drzwi dobrze utrzymanego domku nad morzem
zapukała młoda kobieta. Gospodarz był nieobecny, a gospodyni powiedziała
przybyłej, że mąż jest na morzu. Dziewczyna czekała, gdy maleńki szkuner dobił
do prymitywnej kei, i poprosiła o pozwolenie wejścia na pokład.
– Nie jestem reporterką, piszę książkę, historię Polski – powiedziała. – Pański
obowiązek nie został spełniony do końca. Chodzi o przestrogę na przyszłość...
Historia teraz toczy się inaczej.... Polsce nie zagrażają czarna ani czerwona
bestia, mała wojna toczy się o małe sprawy. – Rozmowa rozwijała się opornie.
– Gdy umilkły działa, miałem być podobnie jak marszałek Pétain i premier
Lavalle we Francji skazany za kolaborację i stracony. W skład sądu wchodzili
oficerowie, którzy stacjonowali w 1939 roku na Kresach Wschodnich – ci, dla
których przygotowane były doły w Katyniu i Ostaszkowie. Wobec odmiennego
biegu dziejów zapełniono je inteligencją litewską, łotewską i estońską. Oni
przeżyli.
W składzie sądu nade mną znalazł się także mój polityczny adwersarz i wróg
osobisty, człowiek kiedyś przeze mnie obrażony. Powiedział on, że honor Polaka
patrioty to przede wszystkim uznanie prawdy, że jest to umiłowanie Polski,
a Polska to ziemia, obywatele, rząd i prezydent, chociażby przeciwnik
polityczny. Jeżeli polityk nie ma tych walorów, nie ma też prawa do obrony
honoru Polski. Mój przeciwnik i wróg jako oskarżyciel odsunął na bok urazy
i pochylił czoło, a ja dopiero wtedy zrozumiałem, co to jest honor, o którym
mówi się tak wiele... Wylądowałem na tej wyspie. W torbie miałem
przygotowane przez moich przeciwników – zwycięzców – potrzebne mi
dokumenty. Znalazłem też list od premiera nowego rządu, mojego wroga
i adwersarza.
Historia nie zapomni tego, czego Pan dokonał, ale teraz jest Pan plamą na
zwycięskich sztandarach. Pańska ofiara honoru była autentyczna i nie można jej
cofnąć, tak jak nie można cofnąć ofiary życia...
Z wyrazami głębokiego szacunku
Jan Terkowski
Kiedyś miałem niezwykłego przyjaciela, patriotę, żeglarza. Na wyspie
kupiłem wrak małego szkunera, wyremontowałem go, nauczyłem się sztuki
żeglowania i wypływam w morze z turystami... Z kraju, który się mnie wyparł,
przyjechała za mną kobieta, której ja się wyparłem, a ona pozostała mi wierna...
Zapadał wieczór, na pokładzie i nad wielkim morzem panowała cisza.
Daleko dudnił silnik niewielkiej łodzi, w górze krzyczały białe ptaki.
– Ile... ile zmiana polskiej polityki w 1939 roku, chłód i rozwaga przyjęte
w miejsce gorącego patriotyzmu i bohaterskiej postawy zaoszczędziła naszemu
narodowi istnień ludzkich, upokorzeń i nieszczęść? – zapytała sędziwego
człowieka autorka krzepnącej dopiero książki o najnowszej historii Polski.
Sędziwy człowiek długo milczał, jakby coś ważył i coś wspominał. Patrzył
w daleką przestrzeń i był świadom, jakie to dalekie już, ale ciągle tak bliskie.
– Tego nie będziemy wiedzieć nigdy, bo do katastrofy w wojnie na dwóch
frontach, na wschodzie i zachodzie, z Hitlerem i Stalinem, z dwoma
największymi zbrodniarzami wszech czasów, nie mógł dopuścić żaden
odpowiedzialny rząd. Ale może ktoś napisze książkę, taki horror czy tragiczną
fantastykę, o klęsce Polski na dwóch frontach w wojnie o honor... o coś, za co
walczy się i ginie nawet po ostatniej przegranej bitwie, i obliczy ofiary
podobnego kataklizmu... – powiedział upadły i wygnany Nikodem Dyzma,
zwyczajny bohater, zwykły Polak bez patosu, jaki niejeden raz był nam
potrzebny i jakiego niewątpliwie ze wstydem byśmy się wyparli.
Wokół maleńkiej wyspy falowało olbrzymie morze, panowała ciężka cisza,
zanosiło się więc na burzę.
Koniec
G
MAGIA GNIEWINA
niewino, ta kraina niezwykłych przemian i niebywałego postępu, jeszcze
niedawno była wsią z dziurawą i grząską drogą. Wzdłuż niej stały domy:
murowane straszydła i drewniane chałupy. Nie było dostępu do morza, więc
nie było letników, nie było starego zamku, nie było więc turystów.
Dzisiejsze Gniewino to kompleks turystyczno-rekreacyjny w kształcie oka, z oryginalną
wieżą, przypominającą kształtem klepsydrę. Rozciąga się z niej widok na górny zbiornik
wodny elektrowni szczytowo-pompowej, Jezioro Żarnowieckie, a w dole na naturalnych
rozmiarów dinozaury oraz olbrzymie postacie Stolemów – kaszubskich siłaczy. W oddali
z wieży widać Morze Bałtyckie.
Gniewino to także centrum sportowe, miejsce pobytu i treningów drużyny narodowej
Hiszpanii podczas Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej EURO 2012. W skład centrum
wchodzą: stadion „Arena Mistrzów”, kryta pływalnia, hala widowiskowo-sportowa,
bowling, sala widowiskowo-kinowa oraz wybudowany specjalnie na potrzeby Centrum
Pobytowego UEFA odpowiedni hotel – Mistral Sport**** z zapleczem SPA.
Ważnym elementem infrastruktury Gniewina jest największa w Polsce elektrownia
szczytowo-pompowa. W tym regionie ma też powstać pierwsza w naszym kraju elektrownia
jądrowa. Gniewino słynie z produkcji zdrowej żywności, doskonałych serów i innych
przetworów mlecznych.
Dynamicznie się rozwijająca miejscowość przyciąga wielu ludzi, między innymi
Lesława Furmagę – pisarza i pedagoga, autora „Upadku Nikodema Dyzmy”, innych
powieści, esejów, scenariuszy oraz opracowań popularnonaukowych. Autor ten,
opuszczając Trójmiasto, tu właśnie znalazł swoje stałe miejsce zamieszkania i pracy.
Drogi czytelniku, przyjedź, poznaj Gniewino! GNIEWINO TO MAGIA
WSZECHSTRONNEGO ROZWOJU I NIEZWYKŁEGO SAMORZĄDU.
Dintojra – sąd lub krwawa rozprawa w światku przestępczym [przyp. red.].
Volkslista (niem.) – lista narodowościowa obejmująca obywateli pochodzenia niemieckiego,
wprowadzona od 1940 roku w okupowanym przez Niemcy kraju [przyp. red.].