Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
LESŁAW FURMAGA
MIĘDZY CAPE TOWN I
CASABLANCĄ
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
PROLOG
Panował gęsty mrok. Wielkie neonowe napisy i pokrzyżowane rzędy ulicznych lamp sto-
piły się w odległą jasność i opalizowały łuną. Mimo iż w pobliżu portu należało spodziewać
się innych statków, światła okrętowe „Róży Południa” były wygaszone. Jedynie na twarz
sternika padał nikły blask światła kompasowego. Człowiek pochylony nad busolą zdawał się
drzemać; niewielkie ruchy jego rąk w rękawiczkach na miniaturowym szturwale były prawie
niewidoczne. Obserwował jednak pilnie wychylenia róży wiatrów. Księżyc błysnął i oświetlił
na chwilę kadłub o pięknej linii burt z piramidą żagli na maszcie i sztagu. Sternik powoli ob-
racał szturwał i luzował szoty, jacht odpadł z wiatrem znacznie przyspieszając. Po chwili dru-
ga postać wychyliła się z kabiny.
– Kurs dwieście siedemdziesiąt – padła komenda.
– Tak trzymam – mruknął sternik.
– Uruchamiam silnik – dodał ten z kabiny.
– Punktualnie o 23.30 zadudnił diesel i żaglowiec prostując się na stępce jeszcze bardziej
zwiększył szybkość.
Tej nocy kuter starego Ahmeda zdążał po udanym połowie do domu kursem północno-
wschodnim przecinając tor wodny do Casablanki. Ahmed Ali wystawił głowę z prymitywnej
sterówki, gdyż usłyszał pomruk małego silnika, a ponieważ nie zobaczył żadnego statku, wy-
chylił się jeszcze bardziej i uważnie patrzył przez dziób kutra. Morze było czarne, niebo
ciemne, nic nie działo się dookoła.
Właśnie w tej chwili sternik na jachcie poruszył się niespokojnie. Jego uwaga, skupiona
dotychczas na utrzymywaniu kursu, zwrócona została w inną stronę. Usłyszał dudnienie ku-
trowego silnika i zobaczył światło pozycyjne niewielkiego statku, który szedł na dziób „Róży
Południa”. Sternik wyluzował szot i żagiel, wziął pełniejszy wiatr, jacht zmienił kierunek
schodząc z kursu kutra.
– Stop maszyna!
Druga ciemna postać wyjrzała z kabiny.
– Co?
– Stop maszyna?! – i padło też przekleństwo. Silnik zamarł. Zapanowała cisza. Światło po-
zycyjne kutra spływało teraz wzdłuż prawej burty jachtu, było niedaleko. Żaglowiec z wydę-
tymi żaglami sunął niemal bezszelestnie nadal ze znaczną szybkością. Właśnie wówczas
Ahmed Ali zobaczył mknący cień nad czarną wodą. Pomruk silnika jakby przepadł w ciem-
ności, biała zjawa przesunęła się i znikła w mroku za rufą kutra. Ali zapalił reflektor. Snop
światła rozjaśnił grzbiety fal wydobywając z czerni przesuwające się względem siebie rucho-
me płaszczyzny morza, biegł chwilę za rufą „Róży Południa”, musnął jej burtę i wspiął się na
żagle, gubiąc je jednak natychmiast. W kokpicie znów padło przekleństwo. Światło reflektora
błądziło po falach, po czym zgasło. Kuter poszedł dalej swoim kursem. Rybak ciągle patrzył
tam, gdzie przepadła zjawa.
– Co to było? – zapytał głos z kubryka.
– Nie oświetlony żaglowiec – odparł Ali.
– Masz przywidzenia, stary – parsknął ten z kubryku.
– Oczy już bolą – mruknął Ali.
5
Jacht tymczasem wrócił na poprzedni kurs, jego niewielki silnik niezależnie od postawio-
nych żagli znów mruczał pod pokładem. W kabinie zapaliło się mdłe światełko, człowiek
pochylony nad mapą coś liczył zapisując drobne cyferki na skrawku papieru, był także w
skórkowych rękawiczkach i nie zdjął ich nawet przy tej czynności. Po pewnym czasie wy-
szedł z lornetą na pokład, prześlizgnął się między nadbudówką i wantami w kierunku dziobu
lustrując przez wielkie soczewki morze wprost na kursie, po czym wrócił do kabiny. Sternik
nadal prowadził jacht prosto w ciemność. Na pełnym morzu fala była większa i wiatr silniej-
szy, małym kadłubem kołysało coraz bardziej. Znów upłynęło kilkanaście minut, zdawałoby
się spokojnej żeglugi i nagle sternik podniósł się z miejsca i zbliżył do włazu.
– Maszyna stop! – niemal krzyknął.
Mały diesel zamarł. Szef wyprawy odłożył mapę, wyjrzał na. pokład i spostrzegł z lewej
burty zielone światło. W chwilę później przez lornetę zobaczył znacznie więcej.
– Policyjna łódź – mruknął do sternika.
– Są daleko. Chyba nie zauważą – odparł tamten. Głos jego zdradzał jednak niepokój.
Zielone światło zatoczyło bardzo szybko szeroki łuk za rufą „Róży Południa” i zamigotało
po przeciwnej burcie, dobrą milę od jachtu. Policyjna łódź przecięła skośnie kurs „Róży Po-
łudnia” przepadając w ciemności. Wszystko było w porządku. W kokpicie jachtu błysnął
płomyk zapałki, a po chwili wokół światła kompasowego żarzyły się dwa ogarki papierosów.
Po godzinie i czterdziestu minutach przed jachtem wyłonił się podłużny kształt motorowca.
„Róża Południa” dobiła do jego burty. Ze statku spuszczono linkę oraz rzucono dwa kosze.
Ludzie z jachtu poczęli zaraz wypełniać je lekkimi paczkami, które natychmiast wędrowały
na pokład motorowca. Gdy transfer dobiegał końca, okazało się, że brakuje kilku opakowań
dziwnego towaru i sternik zapalił światło w kabinie. Wnętrze saloniku było bogate. Tuż nad
barkiem zwracała uwagę niezwykła maska. Misternie wykonana w hebanie inkrustowanym
złotem twarz dziewczyny. Szef wyprawy, człowiek w skórzanej kurtce, zatrzymał się mimo
pośpiechu przy rzeźbie, patrzył na nią długo, aż ten drugi syknął, aby podał mu dalsze paczki.
Robotą ruszyła znowu. Gdy ostatni kosz pojechał do góry, z motorowca opuszczono spory
juk. Człowiek w skórzanej kurtce otworzył go i zajrzał do środka. Były tam jakieś papiery
zwinięte w rulon oraz równo poukładane paczki pieniędzy. Niedługo potem jacht odbił od
motorowca i skierował się na wschód, w stronę Casablanki. Dookoła nadal panowała ciem-
ność. Teraz żegluga przebiegała bez zakłóceń, na pokładzie jak przedtem panowała cisza.
Szef schował łuk do skrytki, tam gdzie przedtem ukryta była część towaru. Zaraz też mały
żaglowiec rozbłysnął wszystkimi światłami.
Gdy port był niedaleko, szef wyprawy podszedł do maski zawieszonej na szocie, zawahał
się, po czym włożył hebanowe cacko za koszulę.
W basenie jachtowym łodzie drzemały przy nabrzeżach. Człowiek w kurtce zrzucił grotża-
giel, ale przy sztakslach coś mu się poplątało. Nie znał tego jachtu. Statek bez żagli stał się
bardziej posłuszny silnikowi oraz woli sternika. Gdy dobił, na keję wjechał mały alfa romeo.
Wysiadł zeń Europejczyk niewielkiego wzrostu i wskoczył na pokład jachtu, był także w rę-
kawiczkach.
– Mieliśmy kłopoty... policyjna łódź – powiedział doń sternik. Przybyły bez słowa wszedł
do kabiny.
– Juk?! – rzucił krótko. Gdy otrzymał torbę, zajrzał do jej środka. Zobaczywszy zwinięte w
rulon papiery i pieniądze uśmiechnął się nieznacznie. Ludzie z załogi jachtu przyglądali się
przybyłemu czujnie. Spostrzegł to.
– Należy się wam jeszcze po paczce – powiedział sięgając do kieszeni.
– A to co?! – wykrzyknął zwracając się w stronę kokpitu.
Ludzie z załogi jachtu spojrzeli w tamtą stronę. Przybyły błyskawicznie wyjął z zanadrza
pistolet małego kalibru z tłumikiem. Strzelił do bliżej stojącego sternika. Mimo pośpiechu
mierzył precyzyjnie. Sternik zwalił się na dywan. Padł następny strzał, też celny, prosto w
6
pierś człowieka w skórzanej kurtce, który zatoczył się i oparł o barek, trafiając ręką na po-
pielnicę z brązu w kształcie koła ratunkowego. Chwycił ją i uderzył w głowę napastnika. Padł
następny strzał, kula utkwiła w boazerii. Człowiek z pistoletem upadł na kolana, chwilę wal-
czył z bólem i oszołomieniem. Krew zalała mu oczy. Przetarł dłonią twarz, znów uniósł broń
do góry. W tej chwili został kopnięty w podbródek, uniósł się na kolanach i zwalił na bok.
Dłoń trzymająca broń rozluźniła się. W kabinie zapanowała cisza. Mężczyzna w skórzanej
kurtce nie wyglądał na rannego. Pochylił się nad towarzyszem rejsu, zajrzał w jego źrenice.
Po twarzy przebiegł mu grymas. W tej chwili na kei nie opodal „Róży Południa” stanął auto-
kar, z którego wysypało, się hałaśliwe towarzystwo, strzelały butelki szampana.
– Niech żyje młoda para!
– Młoda para na morze! – rozlegały się krzyki. Weselni biesiadnicy szturmowali jacht za-
cumowany tuż obok.
Mężczyzna w skórzanej kurtce chwycił juk i przywiązał sobie jego troki do pasa, ostrożnie
otworzył dziobowy skajlajt i wyjrzał na zewnątrz. Dziób jachtu od strony nabrzeża zasłaniała
duża motorówka. Człowiek w skórzanej kurtce z jukiem przy pasie zsunął się zręcznie do
wody, nurkując pod kadłubami małych łodzi w kierunku jachtu weselników.
Tymczasem mężczyzna za kierownicą małego samochodu wypalił trzeciego papierosa.
Obserwował weselnych gości niecierpliwiąc się. Rozumiał, że jego wspólnik musi poczekać,
aż to nieprzewidziane towarzystwo odpłynie i autokar odjedzie. W tej chwili naprawdę nie-
potrzebni byli tutaj świadkowie. Na keję podjeżdżały jednak wciąż nowe samochody, do
burty białego jachtu holowano drugą wielką motorówkę, a więc bankiet zapowiadał się w
porcie, nie na morzu. Czas mijał, gangster wysiadł z samochodu i ruszył w kierunku „Róży
Południa”. Skoczył do kokpitu, wszedł do kabiny i cofnął się natychmiast. Odbezpieczył
broń. Obok bezwładnego ciała zastrzelonego sternika leżał zalany krwią z rozbitej głowy jego
zabójca. Wystarczył rzut oka, aby stwierdzić, że wyprowadzenie rannego z jachtu w tej sytu-
acji jest niemożliwe. Gangster rozejrzał się po kabinie, juku nie było, nie pomogły pospieszne
poszukiwania. Tymczasem goście weselni zauważyli, że na „Róży Południa” coś się dzieje.
Kilkoro młodych ludzi z butelkami szampana szło do sąsiada z przystani widocznie z wesel-
nym zaproszeniem.
7
I. YAXY DAXY
Ms. „Pasat” gotowy był do wyjścia z Casablanki. Ochmistrz jeszcze raz przeliczył ksią-
żeczki żeglarskie załogi. Brakowało jednej. Ktoś nie wrócił na pokład. Należało ustalić kto.
„Pasat” – dalekomorska baza – odbierająca rybę od trawlerów łowiących na szelfie Namibii,
jeszcze dalej wokół Południowych Szetlandów oraz na Antarktyce koło Georgii Południowej,
miał załogę bardzo liczną: stu osiemdziesięciu ludzi. Ustalenie, kto wracając z miasta nie od-
dał dokumentu, zajęło kierownikowi działu gospodarczego około godziny. Gdy okazało się,
że brakuje książeczki Kasprzyka, asystenta z maszyny, statek przygotowany był już ostatecz-
nie do zabrania cum i wyruszenia w morze. Ogłoszono kilkakrotnie przez megafony, żeby
asystent natychmiast zgłosił się do odprawy, lecz wezwania te pozostały bez odpowiedzi.
Kasprzyka widziano ostatni raz poprzedniego dnia rano, gdy schodził ze statku. W kabinie,
którą dzielił z trzecim mechanikiem, panował względny porządek. Rzeczy osobiste i przed-
mioty wartościowe, jak niedawno kupiony radiomagnetofon i japoński aparat fotograficzny,
leżały w szafie, tam gdzie zwykle. W notesie na półce ochmistrz z trzecim mechanikiem zna-
leźli spory zwitek banknotów dolarowych i hiszpańskich pesetów. W pudełku obok leżał
złoty łańcuszek i duży sygnet, który asystent zwykł nosić, gdy schodził na ląd. Sprawa opusz-
czenia statku z myślą pozostania w Maroku nie wchodziła więc w rachubę. Asystent Ka-
sprzyk należał do marynarzy zdyscyplinowanych i nie zdarzyło się nigdy dotąd, aby wszedł z
regulaminem w taki konflikt, jak nieprzybycie na burtę przed wyjściem w morze. Kapitan,
mimo iż statek był już nieco opóźniony przez silny sztorm w Zatoce Biskajskiej, zdecydował
się czekać. Asystent jednak nie wrócił. Przed północą „Pasat” wyszedł w morze bez jednego
członka załogi na pokładzie. Wydarzenie takie związane jest zawsze z szeregiem kłopotów.
Na statku obowiązuje swoisty system wacht, należy więc natychmiast tak zorganizować pra-
cę, aby brakującego człowieka mogli zastąpić inni marynarze. Trzeba też od razu zawiadomić
policję w porcie, gdzie rzecz miała miejsce oraz armatora w kraju, sporządzić protokół
przedmiotów pozostawionych przez zaginionego i wykonać kilka innych czynności. Wszyst-
ko to kapitan zarządził natychmiast. Sprawa nie dawała mu jednak spokoju z uwagi na oko-
liczności zniknięcia asystenta. Bywa, że młodzi ludzie pracę na morzu traktują jako krótko-
trwałą przygodę, a zaokrętowanie jako możliwość nie całkiem legalnej emigracji. Kasprzyk
skończył Wyższą Szkołę Morską z wynikiem dobrym. Był zdyscyplinowany i robił wrażenie
człowieka związanego z morzem na zawsze. Nie był żonaty, ale miał narzeczoną, którą kapi-
tan i starszy oficer znali z widzenia. Na „Pasacie” pływał już dwa lata i wkrótce szykował mu
się awans. Taka opinia oraz wykaz rzeczy pozostawionych przez zaginionego świadczyły, że
pozostał w Casablance nie z własnej woli.
Szybki motorowiec rozciągając niewielkie fale zbliżał się tymczasem do Las Palmas. Po-
stój w Casablance nie był planowany, armator zawiadomił kapitana już na trawersie Gibralta-
ru, że z Maroka należy zabrać dodatkowy ładunek. Była to mrożona ryba w kartonach. Towar
taki wymagał schłodzonych ładowni, jakimi dysponował płynący bez pełnego obciążenia na
szelf Afryki Południowej „Pasat”.
W Las Palmas postój jak zwykle planowany był wcześniej. Może więc tam dogoni swój
statek spóźniony asystent. Niestety, tuż przed wejściem bazy do portu na Wyspach Kanaryj-
skich, kapitan Osowski otrzymał wiadomość od agenta, który donosił, że policja w Casablan-
ce przypuszcza, iż asystent Kasprzyk zginął na jachcie należącym do obywatelki brytyjskiej –
starej milionerki zamieszkującej w Maroku. Człowiek, odpowiadający rysopisowi asystenta,
otrzymał postrzał z pistoletu małego kalibru i poniósł śmierć na miejscu. Obok jego ciała
znaleziono zwłoki znanego policji gangstera, płatnego mordercy Alberta Steinke zwanego
„Carate John”. Co więcej, obszerny radiotelegram do kapitana Ms. „Pasat” sugerował, że w
8
sprawę zamieszany był także inny marynarz z załogi „Pasata”, któremu udało się zbiec z
jachtu „Róża Południa” i powrócić na statek. I tu zaczynała się dla kapitana sprawa zupełnie
szczególna.
Ludzie o kapitanie mówią przeważnie „Stary”. „Stary” na „Pasacie” miał trzydzieści sześć
lat i odbywał swój pierwszy rejs na tym stanowisku. Teraz siedział w swoim salonie. Stała
przed nim szklanka mocnej herbaty. Przed chwilą wyszedł od niego radiooficer, który wrę-
czył mu depeszę. Kapitan patrzył na uciekające morze. Las Palmas było zaledwie o kilka go-
dzin żeglugi. W jakie szambo wlazł asystent? Jaką sprawę przypłacił życiem? Młody, zdolny
oficer. Jeżeli z nim tak obeszli się gangsterzy, w Casablance podobny los czeka tego drugie-
go, który był na „Róży Południa” i z niewyjaśnionych jeszcze powodów zabił Steinkego.
Starszym oficerem na Ms. „Pasat” był zdegradowany przez Izbę Morską kapitan Hana.
Pływał on między portami Afryki na liniowcach i trampach przeszło dwadzieścia lat. Tutejsze
sprawy, obyczaje, nazwiska były mu znane lepiej niż komukolwiek innemu. Może to on za-
plątał się w jakąś głupią sprawę? Dowódca „Pasata” zamyślił się głęboko. Urażona ambicja
zdegradowanego kapitana, znajomość stosunków i powiązania mogły nasuwać wiele do my-
ślenia.
Od początku rejsu stosunki dwóch oficerów układały się niedobrze. Hana w sposób dys-
kretny ignorował młodego zwierzchnika. Odpowiadał na jego pytania krótko i oficjalnie, wy-
znaczając określony dystans między sobą a tamtym.
Kapitan Sowa-Osowski słyszał sporo o obyczajach panujących w międzynarodowych gan-
gach, wynajmujących tak zwanych podwykonawców. Ludzie ze statku, którym ostatnio do-
wodził kapitan Hana, zamieszani byli podobno w aferę w portach Ameryki Południowej i
tylko dzięki obrotności i znajomościom swojego szefa wyszli z opresji cało. Kapitan był
świadom tego, że jeśli w Casablance zginął jeden jego człowiek, a z gangiem zadało się
dwóch, drugi zginie w następnym porcie. Jeśli sprawa dotyczy starego Hany, on, Sowa, nie-
wiele mu pomoże. Ale jeżeli dotyczy ona kogo innego? Jeżeli tym drugim jest ktoś równie
młody i niedoświadczony, jak asystent Kasprzyk? Człowiek zamieszany nie tylko w przemyt,
ale także w zabójstwo nie ujawni się, nie przyzna do takiej przygody. A banda mu nie przepu-
ści. W następnym porcie nie wróci na pokład drugi marynarz. Kapitan sięgnął po paczkę pall
malli, wyjął papierosa, obejrzał go, włożył z powrotem do pudełka i wyszedł z salonu. Szedł
wąskim korytarzem, zatrzymał się przed wejściem z napisem starszy oficer. Zapukał. Za
drzwiami rozległ się bliżej nie określony pomruk. Kapitan wszedł do kabiny. Hana siedział w
fotelu, czytał marokańską gazetę. Podniósł wzrok, popatrzył na szefa pytająco. Nie ruszył się i
nie powiedział słowa.
– Można? – zapytał kapitan Sowa.
– Proszę – bąknął tamten.
Sowa usiadł naprzeciwko.
– Panie kapitanie, ja w sprawie – zagaił.
– Nie jestem tu kapitanem, panie kapitanie – przerwał starszy oficer, kładąc nieco drwiący
akcent na ostatnie dwa wyrazy.
– Nie o tytuły chodzi – powiedział dobitnie Sowa, patrząc prosto w twarz staremu maryna-
rzowi.
– A o co panu chodzi, panie kapitanie?
– O rozmowę w sprawie śmierci asystenta – wyrecytował przybyły.
– Śmierci? – uniósł brwi Hana.
Sowa podał mu płachtę radiotelegramu. Hana czytał uważnie. Odłożył papier. Rysy jego
stężały.
– Yaxy Daxy... – powiedział jakby do siebie.
– Także myślę, że Yaxy – dodał Mikołaj Sowa. Tamten popatrzył nań przeciągle, w spoj-
rzeniu tym znów pojawiło się nieuchwytne lekceważenie.
9
– Pan myśli? – niemal wycedził.
– Myślę... – odparł Sowa.
– Słyszał pan o Yaxy Daxy? Wie pan coś na ten temat? – cedził Hana.
– Nie tyle co pan, ale tyle, by obawiać się o życie jeszcze jednego człowieka.
– Jeszcze jednego? A o czyje życie pan się obawia?
– Nie wiem o czyje! Nie mam pojęcia o czyje! – odparł z wyraźną złością Sowa.
– Otóż to. Nie wie pan – naigrawał się tamten.
– A pan wie? – zapytał dowódca „Pasata”.
– Ja? Ja nie wiem nic, to nie moje sprawy. Moje sprawy to mapy, nawigacja, ładunek i
chyba pan wie co jeszcze, panie kapitanie – Hana zapalił papierosa nie częstując szefa. Sowa
wyjął swoją paczkę i chociaż nie miał ochoty na palenie, powoli wyciągnął pall malla.
– Przepraszam – bąknął Hana.
– Nie szkodzi – mruknął Sowa, uśmiechając się niemal przyjaźnie. – Wiem, oczywiście,
wiem, co do pana należy. Ale tu chodzi o to, by kogoś znowu nie zabili w pierwszym porcie,
na przykład w Las Palmas. Czy myśli pan, że to niedostateczny powód do działania, a przy-
najmniej rzeczowej rozmowy bez aluzji?
– Panie – warknął tamten – od działania w tej sprawie są wyspecjalizowane instytucje.
Sowa zamyślił się.
– Więc mam zadzwonić na milicję, wezwać 07, radiowóz, brygadę dochodzeniową? Prze-
kazać to szambo w wyspecjalizowane ręce tu na Atlantyku i sam zająć się też nawigacją, bez-
pieczeństwem żeglugi i statku, ładunkiem, bo to moja robota? Tak mi pan radzi? Przysze-
dłem, bo pan w tej cholernej Casablance jest bardziej oblatany niż cała nasza milicja, za trze-
ma morzami do tego.
Hana milczał. Na niebie pojawiło się kilka pierzastych chmur, woda załamywała się długą,
powłóczystą falą. Stary kapitan wstał, podszedł do bulaja, przez który wpadało upalne, afry-
kańskie powietrze.
– To sprawa Yaxy Daxy. Ludzi, którzy nie dotykają „roboty” własnymi rękami. Przemy-
cają haszysz, heroinę, tytoń, pieniądze, kradzioną biżuterię i czort wie co przy pomocy siły
najemnej. Werbują na jeden skok. Na jedną noc wynajmują ludzi ze stojących w porcie stat-
ków, przeważnie nawigatorów i mechaników. Wskazują im miejsce, gdzie ukryty jest towar i
wcześniej upatrzony jacht lub łódź, którą można wypożyczyć bez wiedzy właściciela. Taka
jednorazowa załoga na przygodnym jachcie wychodzi w morze z ładunkiem spod ciemnej
gwiazdy. Robi transfer, przeważnie na statek czekający gdzieś na wodach już niczyich. Kiedy
wszystko zagra, marynarze wracają. Odpływają w swoje strony. Bogatsi o tyle, ile zarabiają u
swoich armatorów przez rok albo dwa. Jacht wraca na miejsce. Nikt niczego nie widział. Nie
ma tych, którzy przemycali, nie było więc przemytu, Jeżeli jacht wpada, wpadają jedynie ma-
rynarze ze stojącego w porcie statku. Nie mogą więc opisać, jak wyglądali szefowie tej „ro-
boty”, bo ich nie widzieli. Rozmowy odbyły się przez telefon, w ciemności. Jedynym dowo-
dem, że sprawa nie była snem, jest wówczas zielony banknot wciśnięty w dłoń jako zaliczka.
Ale jeżeli coś nie zagrało albo „Murzyni” zobaczyli zbyt wiele, nie inkasują pieniędzy. Inka-
sują kule lub przepadają bez wieści.
– Dziękuję za cenną informację – powiedział Sowa wstając z fotela. Hana kiwnął mu gło-
wą na pożegnanie. Kapitan wyszedł z kabiny starszego oficera. Wszystko, co usłyszał, wie-
dział już przedtem.
10
II. NOC KANARYJSKA
Wyspy Kanaryjskie rysowały się przed dziobem „Pasata” wysokimi górami i kamiennym
masywem Gran Canarii. Kapitan Sowa siedział przy biurku w swoim salonie i pisał tekst
krótkiego komunikatu. Zaraz potem rozległa się w głośnikach informacja o tragicznej śmierci
asystenta Kasprzyka. Zareagował na to elektryk i ktoś z brygady remontowej. Obydwaj wi-
dzieli asystenta w dniu poprzedzającym jego śmierć, gdy z lekarzem pił piwo w bodedze nie-
daleko portu. Lekarz potwierdził, iż rzeczywiście spotkał się z asystentem w mieście, wstąpili
na piwo, a potem poszli do jubilera, gdzie lekarz chciał kupić pierścionek dla żony. Asystent
zainteresował się tym jubilerem. Pojechali więc razem. Asystent stwierdził, że ma jeszcze
ważny interes w mieście, obejrzał kilka precjozów, zapisał adres sklepu i znikł.
Doktor miał adres jubilera i twierdził, że on na pewno będzie pamiętał ich wizytę. Ponadto
lekarz był poza podejrzeniami, bo Yaxy Daxy do przemytu zakazanego towaru angażował
nawigatorów, a nie medyków.
Las Palmas to port wolnocłowy, gdzie alkohol jest tańszy od coca coli. Na bazarach piętrzą
się odbiorniki stereo, aparaty fotograficzne, lunety, zegarki. Jest wszystko. Wszystko tańsze
niż na kontynentach Europy, Afryki, Ameryki.
Ludzie gromadzą się w korytarzach, czekają, aż trap stuknie o beton nabrzeża. Zaraz ruszą
lawiną do miasta. Kapitan lustruje podniecone twarze. Czy jest wśród wybierających się na
ląd człowiek, którego życie być może zawisło na włosku?
Trap stuknął o beton. Krótkie portowe formalności zostały załatwione szybko i ludzie bie-
gną na dół po metalowych schodkach. Pełno ich na nabrzeżu, zaraz rozbiegną się po okolicy
Puerto de La Luz, buszować będą w parku Santa Catalina, na Padre Cueto, Isla Gomera.
Trzeci oficer, barczysty i wysoki mężczyzna o czarnym zaroście i ciemnej karnacji, wy-
glądający raczej na Araba niż Polaka, nie jest zainteresowany statkowym towarzystwem pod-
czas tego pobytu w porcie. Marynarze przyspieszają, on zwalnia, zostaje w tyle. Ktoś go wo-
ła, on udaje, że nie słyszy, przystaje przed wystawą, ogląda sprzęt stereo. Hiszpan wychodzi
przed sklep, zaprasza do środka. Oficer wchodzi, rzuca okiem na to i owo, ale gdy grupa z
którą szedł znika w ulicznym tłumie, wymyka się i idzie w stronę przeciwną. Znajduje wąską
uliczkę, przyspiesza kroku. Ta ulica dochodzi do szerokiej i okazałej arterii. Marynarz odnaj-
duje duży oszklony budynek. Wchodzi do środka, staje przed okienkiem, wymienia kilkana-
ście zielonych banknotów na pesety, wychodzi z banku, idzie w kierunku bazaru. Zaczepia go
Arab w trudnym do określenia wieku. Trzeci oficer Teofil Harasim zamienia z nim kilka
słów. Przystaje, jakby się wahał przed podjęciem decyzji. Wreszcie podąża za Arabem, który
kieruje się w głąb starej dzielnicy. Ulice tu wąskie, w rynsztokach cuchną ścieki. Obydwaj
mężczyźni pną się po wyszczerbionych schodach między starymi budynkami, Arab odnajduje
jeden z domów, nie wyróżniający się niczym, drewniany, odrapany i brudny jak dziesiątki
takich samych obok. Puka i nasłuchuje, drzwi otwierają się i obydwaj mężczyźni znikają za
nimi. Wilgotne schody w ciemnym pomieszczeniu prowadzą w dół, do głębokiej piwnicy.
Starszy marynarz Cichoń pospiesznie sprząta kabinę. Składa mapy i przyrządy nawigacyj-
ne. Cichoń nie dorobił się oficerskiego stopnia, jakoś nie było czasu na egzamin. Ale nawiga-
cja to jego konik. Tu w kabinie ma na swój prywatny użytek kompas i mapy. Bez nowocze-
snych urządzeń, takich jak w sterowni, wykreśla kurs statku, oblicza kąt dryfu, ma tablice
pływów. Później, gdy pełni wachtę na mostku, sprawdza obliczone przez siebie pozycje stat-
ku z nawigacją oficerów, którzy posługują się doskonałymi przyrządami z magnofoxem
11
włącznie. Koledzy śmieją się: Kapitan Cichoń. – Cichoń nie zwraca uwagi na kpiny. Po tym
rejsie ma zejść ze statku, wybiera się do Wyższej Szkoły Morskiej na kurs popołudniowy.
Niech dowcipkują. On wie, że kiedyś będzie kapitanem. Na pewno będzie. Klar w kabinie
już zrobiony. Młody marynarz. biegnie po trapie. Las Palmas przed nim, można wreszcie za-
żyć portowego szczęścia. Na Santa Catalina spotyka dwóch ludzi z załogi „Pasata”. Tamci już
coś wypili, są weseli, chcieliby jeszcze wypić. Cichoń też nie ma powodów do zmartwienia i
postu, w jego kieszeni szeleszczą zielone papierki, udało mu się ostatnio, chociaż ryzyko było
spore. To nie był skok z takim towarem, który mieści się w kieszeniach ortalionowej kurtki.
To był największy skok w marynarskim życiu Cichonia. Teraz cała grupka znajduje bodegę z
beczkami taniego koniaku, z których właściciel sączy złoty płyn prosto do dużych kielichów.
– I co, kapitan? Co u ciebie na mapach? W Ameryce jesteśmy czy w Japonii? – żartują
dowcipnisie. Cichoń nie odpowiada, nie ma jakoś ochoty na rozmowy o swoich umiejętno-
ściach. Tamci dwaj bardziej mają w czubach niż on, więc Cichoń wymyka się z bodegi. Ulice
są już ciemne. Marynarz idzie coraz szybciej Gdy jest niedaleko oświetlonego placu, z bramy
wysuwa się człowiek i zastępuje mu drogę. Cichoń stara się ominąć ciemną postać, skręca w
bok i wtedy z bramy wyskakuje drugi napastnik, bez słowa skacząc mu na plecy. Silny, do-
brze zbudowany Cichoń na ułamek sekundy drętwieje. To już koniec – przebiega mu przez
głowę złowieszcza myśl. Nie wziął poważnie ostrzeżeń, sam puścił się tą ulicą po ciemku.
Więc trzeba się ratować!
Drugi oficer podąża samotnie w kierunku znanej sobie ulicy na górce. Pogwizduje wesoło
myśląc o tym, co go czeka. W przeszło piętnastoletniej karierze morskiej długo nie korzystał
z tego rodzaju uciech, aż raz spróbował, no i teraz właśnie miał zamiar to powtórzyć. Szcze-
pan Krystek niedawno przeżył dramat. Wszystko było w porządku, dokąd pracował na dłu-
gich liniach i dodatek dewizowy miał spory. Nie pił piwa w rejsach, bo piwo w krajach, do
których pływał, było drogie, nie jeździł taksówkami nawet wtedy, gdy był bardzo daleko od
miasta. Nie wydawał dewiz, on dewizy zarabiał. Jego żona, Róża, miała za to stałe upoważ-
nienie na „Baltonę” i nie kupowała piwa krajowego, tylko duńskie lub holenderskie. Dodatek
dewizowy wypłacany marynarzom na drobne zakupy i doraźne potrzeby w obcych portach w
całości inkasowała ona. Kiedy Krystek na pewien czas przeszedł do rezerwy, małżonka
zbuntowała się. Kiedyś w ogłoszeniu pisała, że pozna pana dobrze sytuowanego w celu ma-
trymonialnym, najchętniej marynarza pływającego. Poznała Krystka, który w tydzień po ślu-
bie popłynął do Japonii na osiem miesięcy, po czym powrócił na cztery tygodnie i wypłynął
do Afryki Wschodniej, gdzie przebywał równo pół roku. Wrócił cieszyć się piękną żoną. Ale
gdy był w domu, dewiz nie zarabiał. To się jego pani nie podobało. Zaczęły się awanturki o
to, kiedy znowu popłynie. Szczepan Krystek był człowiekiem nadzwyczaj spokojnym.
– Czego, duszko, krzyczysz? – szczerzył zęby.– Zwolni się miejsce i popłynę, a teraz może
byśmy pojechali na wczasy? – prosił. Róża jednak na to, że z darmozjadem żyć nie będzie i
wyjedzie na wczasy, ale sama. Wszystko ma granice, nawet wytrzymałość bardzo spokojnego
człowieka. Krystek, wypływając w następny rejs, złożył w biurze armatora oświadczenie, że
od tej pory swoje zarobki i dodatki będzie pobierał osobiście.
Teraz szedł i pogwizdywał, bo było tylko jego tajemnicą, skąd miał tyle zielonych papier-
ków, aby w tę dzielnicę wybrać się na dłużej bez obawy, że mu ich zabraknie. Ceny były tu
różne. Na dole stały panie już starsze i zniszczone, nie zawsze też trzeźwe. W ich stronę Szczepan
Krystek patrzył z odrazą. Na zaczepki nie reagował. Zmierzał znacznie wyżej ową ulicą pod gór-
kę. Nieco dalej obok ciemnych sieni stały kobiety młodsze w bardzo krótkich sukniach, jaskrawo
wymalowane i także nie zawsze trzeźwe. Te też Krystka nie interesowały. Poprzednim razem
odkrył tu coś osobliwego. Gdy przechodził obok zamkniętych drzwi, niektóre otwierały się i sta-
wały w nich dziewczyny młode i piękne, kiwały na niego ręką, a kiedy z zaproszenia nie korzy-
stał, zatrzaskiwały drzwi. Krystek zasięgnął języka w tej sprawie u kolegów.
12
– Człowieku, z takiej okazji należy korzystać – powiedział mu bardziej doświadczony ży-
ciowo i portowo Cichoń, który poza nawigacją nie widział podobno świata.
– Dlaczego? – zapytał rzeczowo Krystek.
– Bo to są debiutantki, amatorki, sam miód, panie drugi.
– Debiutantki, amatorki, miód – to się podobało Szczepanowi, który w tych sprawach lubił
coś więcej.
Zgłębiając sprawę dalej, dowiedział się, że na ową ulicę przyjeżdżają dziewczyny z całych
Kanarów, nieraz bardzo porządne, tylko mające wydatki. Córki, a nawet żony ludzi cieszą-
cych się dobrą opinią, które pracują w biurach lub fabrykach i nie mogą stać po prostu na uli-
cy. Wynajmują więc pokoje i stryszki w domach starszych matron na tej ulicy. W bramach i
drzwiach takich obejść są szpary, przez które widać, kto idzie. Jeżeli marynarz prezentuje się
dobrze i sprawia obiecujące wrażenie pod względem finansowym, zapraszają go pospiesznie,
tak żeby nikt nie spostrzegł. Krystek postawił na takie właśnie szczęście. Kręcił się na samym
szczycie górki, ale wszystkie drzwi były zamknięte. Upatrzył już sobie nawet nieco powścią-
gliwiej wymalowaną kobietę, która uśmiechała się do niego przymilnie. Już miał do niej po-
dejść, gdy otworzyła się tuż obok wąska bramka, w której stała ognista brunetka o szerokich
biodrach, z wydatnym biustem i buzią rozkosznego dziecka. Szczepan Krystek skoczył w
tamtą stronę. Drzwi za nim się zamknęły. Dziewczyna nie była przywidzeniem, uśmiechnęła
się, pokazując rzędy białych, równych zębów. W tej chwili Krystek nie myślał o finansach,
niech by nawet tysiąc. Przepuściła go przed sobą. Wszedł w mroczny korytarz na skrzypiące
schody. Zjawisko podążało za nim.
– Niech żyją amatorki! – krzyczało coś w marynarzu. Gdy znaleźli się na pięterku, okrągło
toczone szczęście otworzyło pokoik z dużym łóżkiem w środku. Dziewczyna poruszała się
lekko i jakby leniwie. Jej czerwoną bluzkę niemal rozsadzały duże, ciężkie piersi. Rozcięta z
boku prawie do biodra spódnica odsłaniała długie udo. Złote pantofelki na bardzo wysokich
szpilkach czyniły drobną figurkę młodej kobiety smukłą i lekką.
Krystek nie miał zamiaru czekać. Kobieta wyswobodziła się z jego objęć, sięgnęła do szu-
fladki, wyjęła butelkę brandy i dwa kieliszki, nalała sobie niewiele, jemu sporo. Potem dolała
mu znów. Pił łapczywie. Usiadła obok, pocałowała go pierwsza. Krystek ruszył na całego,
niemal od razu przystępując do rzeczy. Ale ona wyswobodziła się ponownie i też przystąpiła
do rzeczy.
– Diez Amerykan dolar – szepnęła, mrużąc przymglone już oczy. Krystek wypadł z transu.
Wiedział widocznie, gdzie jest, ale niezbyt dokładnie.
– Diez Amerykan dolar! – powtórzyła już mniej przymilnie i bardziej stanowczo.
– Yes, si, si, tylko dziesięć? Dlaczego?
Przebudzenie nie było takie znowu przykre. Krystek przypuszczał, że cena będzie znacznie
wyższa. Dziewczyna czekała. Szczepan sięgnął do kieszeni, wyjął plik zielonych papierków i
nie licząc ich zaatakował spódnicę.
– Ty bardzo miły – powiedziała dziewczyna po polsku i wyszła, pewnie do łazienki. Kry-
stek czekał.
Po chwili drzwi otworzyły się i w luźnym szlafroku z wielkim dekoltem wpadło na onie-
miałego marynarza coś w rodzaju teściowej jego bóstwa. Dama była mocno wymalowana, ale
szminka nie mogła zmienić twarzy, na której widniało jednoznacznie, że to nie amatorka.
Szczepan Krystek szybko odzyskał równowagę i uśmiechnął się do damy w przekonaniu,
że zaszło nieporozumienie, podszedł do wyjścia, delikatnie wypraszając kokotę. Ta jednak
zatrzasnęła drzwi popychając zdezorientowanego marynarza w kierunku łóżka. Drugi oficer z
„Pasata” zdrętwiał, gdyż przyszło my. do głowy straszne podejrzenie. Usiłował więc po-
spiesznie całą rzecz wyjaśnić, ale jego próby były bezskuteczne, przeszedł więc do obrony.
Uchwycił się niewielkiego stołu, ale stół pod naporem półnagiej „damy” przesuwał się wraz z
nim w kierunku łóżka, Krystek z kokotą, która nie wiadomo kiedy zgubiła szlafrok, wylądo-
13
wał na posłaniu. Marynarz miał jednak refleks. Zerwał się, jakby na płytkiej wodzie zaatako-
wał go krokodyl. Dama kotłowała się chwilę na posłaniu, po czym uniosła na rękach i pa-
trzyła na dezertera, jak kot na mysz przed skokiem. Krystek uniósł z podłogi jej peniuar i rzu-
cił na łóżko. Kokota powoli właziła w szlafrok.
– Que es eso?! Co to jest?!
– Czego chce ta ropucha? Tu była senorita, piękna, negro! – krzyczał osaczony.
Starsza dama zesztywniała.
– Senorita Carmella? office... biuro... you crazy man... – powiedziała powoli z nagle na-
bytą wyniosłością.
– Biuro! – jęknął Krystek i poczuł, że robi mu się ciemno przed oczami,
– Office... – powtórzyła matrona, sunąc znowu w kierunku dezertera.
– Carmella kasjerka?... – jęknął marynarz rozglądając się rozpaczliwie, gdzie prysnąć. –
Rozbój! Policja? – wrzasnął na całe gardło.
– Policja?! – zasyczała dama.
Krystek zbladł. Gdzie on się dostał? Co to ma znaczyć? Otworzył drzwi, wyskoczył na ko-
rytarz, zrobił krok do przodu, ale pociemniało mu w oczach i stracił przytomność.
Kapitan bawił się czerwoną paczką papierosów. Była to chwila relaksu. Przewaliła się
przez salon lawina agentów, portowych urzędników i własnych oficerów pragnących uzgod-
nić to lub owo. Z Las Palmas „Pasat” miał zabrać do Dakaru dodatkowy ładunek, pięćset ton
chemikaliów dla senegalskiego rolnictwa. Pięćset ton, niewiele, a znowu będzie wejście do
nieprzewidzianego portu. Myślał teraz o zaginionym marynarzu. Może niebawem wyjaśni się
wszystko. A może już się wyjaśniło. Mieli wychodzić dzisiaj wieczór, lecz z powodu ładunku
do Dakaru, zostaną jeszcze dobę. Dowódca bazy był niespokojny. Jego uwagę od wczoraj
zaprzątała na pozór nieistotna sprawa. Zauważył, że Hana wieczorem wybiera się do miasta.
Stary kapitan wydał polecenia na najbliższych kilka godzin i po cichu, jakby ukradkiem,
zszedł ze statku. Z salonu widać było keję i idącego nią pospiesznie w kierunku miasta star-
szego oficera. Na końcu nabrzeża, przy którym cumował „Pasat”, zza portowego magazynu
wyjechał duży osobowy samochód, do którego Hana wsiadł. Jeżeli to on zamieszany jest w
aferę z Casablanki, to daremne wszelkie działania – myślał kapitan Sowa. Od tamtej rozmowy
Hana wyraźnie unikał dalszych pytań i odpowiedzi na wszelkie tematy nie dotyczące bezpo-
średnio załadunku, wyładunku i nawigacji. Robił to mniej ostentacyjnie niż przedtem, ale nie
mniej skutecznie.
Kapitan starał się uporządkować swoje dociekania. Nieszczęsnego asystenta znaleziono na
tej przeklętej „Róży Południa”, która odbyła przedtem krótki rejs. Zgodnie z późniejszymi
wiadomościami, jakie nadeszły z Casablanki, w popielniczce w kabinie i w kokpicie pod gre-
tingiem znaleziono kilka niedopałków polskich papierosów caro i malrboro polskiej produk-
cji. Wynikało więc z tego, że obydwaj żeglarze z „Róży Południa" byli Polakami. W dniu tym
i w czasie całej poprzedniej doby w tamtejszym porcie ani też na redzie nie stał żaden inny
statek polskiej bandery. Jacht był duży, nocny rejs łącznie z koniecznością zmylenia służb
portowych i policji na pewno trudny. Sprawa zatem wymagała określonych kwalifikacji. Sko-
ro w rejsie użyty był zarówno silnik jak i żagle, Yaxy Daxy powinien zwerbować co najmniej
dwóch profesjonalistów, nawigatora i mechanika. Mechanikiem był asystent, drugi marynarz
zamieszany w sprawę to zatem nawigator. Prawidłowość takiego rozumowania nie ulegała
wątpliwości, ale na tym koniec. Dalszych poszlak poza luźnymi przypuszczeniami kapitan nie
miał. Nawigatorów na statku było niby niewielu, należało do nich zaliczyć jedynie czterech
oficerów i asystenta pokładowego. Niestety jednak, z załogi „Pasata” aż kilkunastu mogło
poprowadzić jacht na wodach przybrzeżnych. Kilku miało za sobą przerwane studia w Wyż-
szej Szkole Morskiej na wydziale nawigacyjnym, a kilku było dobrymi samoukami.
14
Takich było pięciu albo sześciu, na przykład Cichoń. Jego wiedza, nie potwierdzona żad-
nym dyplomem czy patentem, była bardzo znaczna. Kapitan pamiętał rozmowy na mostku z
tym marynarzem, kiedy pełnił on wachty przy sterze. Wiadomości posiadane przez Cichonia
głęboko zastanawiały kapitana. Innym asem tego rodzaju był... pomocnik kucharza. Kiedyś w
nocy, kapitan Sowa przyszedł niespodziewanie do sterowni. Za pozwoleniem drugiego ofice-
ra Krystka, który trzymał wachtę, rządził tam bajkok. Gdy zobaczył kapitana, chciał uciec, ale
Sowa zatrzymał go.
– A co pan tutaj robi? – Ja, uczę się astro...
– Czego pan się uczy? – kapitan nie był pewien, czy dobrze zrozumiał. Rzeczywiście, w
nawigacyjnej rozłożone były mapy nieba, tablice i podręczniki astronawigacji. Noc była spo-
kojna, droga czysta, jasna. Krystek robił bajkokowi wykład. Kapitan wziął na spytki „ucznia”.
Pomocnik kucharza okazał się matematykiem. Skończył uniwersytet, otrzymał tytuł magister-
ski, krótko był asystentem na uczelni, trochę wykładał w technikum. Ale zawsze pachniało
mu morze. Pochodził z Lubelskiego. Matematykę ukończył w Warszawie. Rzucił pracę w
stolicy i przyjechał na Wybrzeże. Rozpoczął starania o pracę na morzu; zaczepiając się w
porcie przy przeładunkach. Dwa lata nosił worki na grzbiecie, rozładowywał i załadowywał
wagony, pracował w lukach statków, aby zapłacić za drogi pokój, wynajmowany u stocznio-
wej rodziny. Wreszcie szczęście się do niego uśmiechnęło i został zaokrętowany na „Pasata”
jako bajkok, bo o taką robotę było najłatwiej. Kapitan Sowa był człowiekiem otwartym i lubił
ludzi ciekawych, niezależnie od stanowiska, jakie zajmowali na jego statku. Zainteresowała
go więc nie całkiem zresztą wyjątkowa sprawa bajkoka Winniczka.
– I co pan zamierza dalej, panie magistrze? – zapytał pół żartem, pół serio.
– Zobaczyłem to z bliska i już nie kocham tak, jak przedtem, panie kapitanie:– uśmiechnął
się pomocnik kucharza.
– Nie zawsze będzie pan przecież myć gary, w tym wieku ma się perspektywy.
– Najwyżej pójdę od garów do automatów. Będzie to samo, tylko bardziej czyste. A gdzie
te żagle, gdzie te porty? Przez sto dwadzieścia dni dryf, rozładunek statków przy burcie,
przelot i od nowa wszystko raz jeszcze.
No właśnie, bajkok matematyk, też nawigator, i tęsknią mu się żagle. Przygody szuka na
morzu, a nie monotonnej pracy... Był jeszcze marynarz Drzewicki, który wyleciał z czwartego
roku Szkoły Morskiej za zlekceważenie komisyjnego egzaminu.
Ktoś energicznie zapukał do salonu przerywając kapitańskie rozważania. Drzwi otworzyły
się i wszedł lekarz.
– Mamy wypadek, panie kapitanie – zakomunikował. – Krystek złamał nogę. Spadł ze
schodów, podobno u jakiejś dziwki.
– No, tak – mruknął kapitan, wstając z miejsca.
– Prostytutki zadzwoniły do pogotowia.
Kapitan usiadł, wyciągnął papierosa z paczki, obejrzał go i włożył z powrotem na miejsce.
– Niech pan tam zaraz jedzie. Cholerny rejs, ten Krystek ma żonę, gdzie lazł?
– Już nie ma – powiedział lekarz.
– Nie ma? Dlaczego?
– Wie pan, jak jest z kobietami.
– Nic nie wiem – mruknął kapitan.
Była późna noc. Kapitan podszedł do okna, popatrzył na keję. Ludzie wracali grupą z miasta,
wspinając się po klekoczącym trapie. Na końcu szedł starszy marynarz Cichoń. Miał na sobie
porwaną, skórzaną kurtkę, nieudolnie wypraną, pokrwawioną koszulę i ciętą ranę na twarzy.
– A to co? – ożywił się kapitan.
– Gdzie? – zapytał lekarz.
– Tam – Sowa wskazał pokiereszowanego marynarza, który był właśnie w połowie rzęsi-
ście oświetlonego trapu.
15
– Co za cholerny rejs! – zaklął.
– Faktycznie, zbyt wiele tu się dzieje poza nawigacją – zauważył lekarz.
– Pan wie, o co chodzi? – zwrócił się doń kapitan. – Domyślam się – odparł tamten.
– Kim może być ten drugi? To pan ostatnio widział asystenta. Z kim on się wybierał do
Yaxy Daxy? Proszę pomyśleć, może sobie pan coś przypomni.
Doktor zamyślił się.
– Niekoniecznie musiał to być nasz człowiek – powiedział wreszcie z powagą.
– Niestety nasz, nie było żadnego innego polskiego statku w porcie oprócz „Pasata”, a na
tej cholernej „Róży Południa” znaleziono tylko polskie pety caro i marlboro.
– Tak? – wyraził zdziwienie lekarz. – To nic nie znaczy – dodał po chwili. – W Casablance
w tym dniu były dwa inne polskie statki. Ja je widziałem.
– Co? – wykrzyknął kapitan Sowa.
– Były tam dwa jachty w basenie sportowym, panie kapitanie – wyjaśnił lekarz. – Widzia-
łem, obydwa. Jeden „Narcyz” czy „Storczyk”, coś z kwiatów, a drugi – jakiś „Wojewoda"”..
Słupski, Bydgoski, Gdański... nie pamiętam, bo nie zwracałem na nie uwagi.
– I pan to mówi dopiero teraz?!
– Teraz?, przecież mnie nikt o nic nie pytał. Myślałem, że pan wie o tych jachtach.
Lekarz pojechał do szpitala sprawdzić, jak wygląda stan zdrowia drugiego oficera, a kapi-
tan powrócił do rozważań. Jego tok rozumowania został zmącony. Faktycznie nie uwzględnił,
że w porcie Casablanca mogły być jakieś inne statki niż transportowce lub rybackie. Polecił
więc natychmiast radiooficerowi, aby ten mimo nocy udał się do miasta i z posterunku policji
w Las Palmas porozumiał się z policją w Casablance. Radiostacja na „Pasacie” z uwagi na
postój statku w porcie była nieczynna. Oczekując na wiadomość, kapitan układał listę osób
„Pasata”, które mogłyby być podejrzane o udział w „skoku”, jaki asystent przypłacił życiem.
Uwagę szefa bazy szczególnie zaprzątnął starszy marynarz Cichoń. Portowe bójki należały
już w zasadzie do przeszłości. Wygląd powracającego, z miasta Cichonia świadczył, że prze-
żył on jakąś groźną przygodę. A Cichoń pasował kapitanowi w jego przymiarkach do rejsu
„Róży Południa” już przedtem. Dowódcy „Pasata” nie chodziło o ukaranie marynarza zamie-
szanego w tę aferę. Najważniejsze było niedopuszczenie, aby banda, zgodnie ze swoim zwy-
czajem, załatwiła drugiego człowieka, który dał się ogłupić niezwykłą propozycją. Gdy po
dwóch godzinach, już późną nocą, radiooficer powrócił z wiadomością, która potwierdziła
słowa lekarza, oblicze kapitana nieco pojaśniało. Nie na długo jednak, bo policja marokańska
była zdania, iż alibi żeglarzy z jachtów jest niepodważalne. Sprawdzono wszystkich. Kapitan
wrócił więc do Cichonia. Wcześnie rano, przed zejściem ludzi do miasta, zaprosił chłopaka na
rozmowę. Marynarz przyszedł z szerokim plastrem na twarzy. Kapitan posadził go przed so-
bą, chociaż na tym statku z zasady marynarze stali gdy rozmawiali z kapitanem.
– Interesuje mnie pański wczorajszy wypadek – zagaił dowódca.
– Głupstwo, panie kapitanie. Poradziłem sobie – uśmiechnął się tamten, krzywiąc z bólu
nie oklejoną plastrem część twarzy.
– Jak to było? – zapytał kapitan, dając do zrozumienia, że coś już wie i interesują go
szczegóły.
– Wyszedłem z bodegi i skoczyły na mnie jakieś dwa typy, jeden zastąpił mi drogę, a drugi
zaatakował z tyłu.
– Bez powodu? – zapytał przerywając marynarzowi kapitan.
– E, bez powodu, powód był.
– Jaki?
– Miałem trochę forsy, pokazałem ją nieopatrznie przy płaceniu. Musieli widzieć, skur-
wiele, i potem ustawili się po drodze.
– Ą skąd pan miał tę forsę? Ile to było?– naciskał kapitan. Marynarz popatrzył na szefa
spode łba.
16
– Pan zadaje takie pytania, panie kapitanie, a czy to, pańska sprawa?
Kapitan spojrzał uważniej na Cichonia, przyglądał mu się długo, aż tamten odwrócił
wzrok.
– Słuchaj, człowieku
– powiedział – sprawa jest poważniejsza, niż ci się zdaje, radzę mów.
Cisza zapanowała w kabinie. Za uchylonym oknem pracowały dźwigi. Szedł wyładunek
drugiej ładowni i załadunek trzeciej. Unosy skrzypiały, ludzie pokrzykiwali przy workach z
chemikaliami dla Dakaru. Cichoń poruszył się w fotelu.
– Opyliliśmy trochę towaru. Wie pan, parę kartonów „prastarej” i ręczniki frote. Było tego
pół pickupa. I po co panu wiedzieć takie rzeczy? Nasze było, nie statkowe.
Szef nadal przyglądał się podwładnemu.
– Kto był w tej paczce? – zapytał. Cichoń milczał.
– Kto należał do kontrabandy?! – powtórzył pytanie Mikołaj Sowa.
– No, tego to już panu nie powiem. Taka jest zasada, wie pan o tym, no nie?
Kapitan zamyślił się. Jeżeli faktycznie Cichoń bawił się w jakieś tuzinkowe przemyty, to
tylko w tym przypadku, jeśli przedtem nie zwinąłby grubszej forsy od Yaxy Daxy w Casa-
blance. Nie tylko on zresztą, każdy, kto tu kombinował na „prastarej” i ręcznikach frote, po-
winien być poza podejrzeniami. Tyle, że ów tuzinkowy towar na Las Palmas przygotowany
był pewnie wcześniej i ten, kto uczestniczył w takiej zabawie, nie mógł się nagle wycofać,
mimo że głupie kilkadziesiąt dolarów już go nie urządzało.
Cichoń nie wytrzymał zbyt długiego milczenia.
– Powiedziałem panu prawdę, ale w cztery oczy, prywatnie... Oficjalnie tego nie potwier-
dzę. Taki przemyt to się wyśmiać, nic więcej. A będą dokuczać, po co mi to. Powiedziałem
wszystko, więcej nie powiem.
– No, to może pan iść, panie Cichoń – powiedział Sowa spokojnie.
Dowódca „Pasata” pozostał sam. Podejrzenia, że Cichoń jest zamieszany w sprawę z Ca-
sablanki, raczej ugruntowały się w jego przekonaniu. Rozważania te przerwało pukanie.
Otworzyły się drzwi i do salonu wszedł lekarz.
– Przepraszam, już pan nie śpi, kapitanie?
– No, jak drugi? Co z nim? – zapytał szef bazy powstając z fotela.
– Nie tak źle, noga tylko skręcona, za to złamane dwa żebra.
– On też gdzieś walczył?
– Nie wiadomo, coś ukrywa, miał przygodę mniej przyjemna niż tylko z dziwką w łóżku.
Koniecznie chce wracać na statek, o pozostawieniu go w szpitalu nie może być mowy. Kapi-
tan zamyślił się.
– Czy pan. wie, jaka jest sytuacja na statku? – zapytał lekarza po chwili milczenia.
– Jeżeli chodzi o stan zdrowia załogi...
– O zagrożenie, nie o stan zdrowia chodzi.
– Pozwoli pan, że ja będę interesował się zdrowiem załogi, nie czym innym.
W salonie znowu zapanowało milczenie, lekarz zapalił papierosa, zaciągnął się, kapitan
wykrzywił twarz, nie znosił dymu.
– Gdyby tego człowieka wsadzić na pierwszy spotkany po drodze, wracający do kraju sta-
tek, wyszedłby z tego żywy. Za naszą granicę nie sięgają łapy tutejszych gangów. Ja muszę
wiedzieć kto to jest, inaczej ani się obejrzymy, jak nam zamordują drugiego człowieka.
– Nie przesadza pan? – zapytał spokojnie lekarz, któremu te obawy nie udzielały się zbyt-
nio.
– Pan nic nie rozumie – mruknął kapitan.
– Możliwe, nie znam się na tym, ale jeżeli ten człowiek zabrał łup, to go nie mogą po pro-
stu zabić w mieście, bo nie odzyskają wówczas niczego.
Argument był logiczny. Kapitan nie odpowiedział. Doktor palił papierosa, Mikołaj Sowa
patrzył gdzieś w kąt.
17
– Wie pan co? – lekarz zwrócił się do szefa w sposób bardziej bezpośredni niż dotychczas.
– To sprawa nie na nasze głowy, panie kapitanie, nie na nasz poziom. Gdyby zginęło ze statku
sto par roboczych rękawic, dziesięć puszek farby albo koło ratunkowe z pokładu to rozu-
miem, ale tu idzie o śmierć dwóch ludzi, setki tysięcy dolarów, narkotyki, rabunki. Pan chce
w to wchodzić, panie kapitanie?
– Dziękuję, doktorze – mruknął kapitan wstając z miejsca. Z pokładu dochodziły głośniej-
sze stuknięcia, zamykano drugą ładownię. Statek gotowy był do wyjścia z portu w Las Pal-
mas.
18
III. W DAKARZE SPOKÓJ
Fala biegła od zachodu, była rześka jak wiatr, który zerwał się wieczorem. Kapitan siedział
na wysokim fotelu w sterowni. Spory tankowiec szedł kontrkursem. Oficer wachtowy rozpo-
znawał przez lornetkę ze skrzydła mostku ten statek, aby zrobić odpowiedni zapis w dzienni-
ku. Na pokładzie wszystko było w porządku. „Pasat” robiąc pełne osiemnaście węzłów zbli-
żał się do Dakaru. Gdy był już w zatoce, ludzie wybiegli na pokłady. Żar lał się z nieba, sło-
neczny blask raził w oczy. Z lewej burty ukazała się kamienista wyspa z zabudowaniami cha-
rakterystycznymi dla fortu. Dakar miał nie najlepszą opinię u marynarzy. Piękne miasto to nie
wszystko. Port był obcy, nie miał atmosfery wielkiej przystani dla wszystkich. Dakar nie Las
Palmas. Senegal nie Kanary, mówili ludzie, z pewnym żalem spoglądając na zbliżający się
brzeg brunatnobrązowej ziemi.
I oto wyspa Ille de Gorée na trawersie. Półwysep Zielonego Przylądka, którego szpic naje-
żony jest zębami nabrzeży i portowych urządzeń, leżał przed „Pasatem” w całej okazałości.
Miasto jakby wychodziło z ziemi i kładło się na morzu kilka mil od afrykańskiego kontynen-
tu. Cóż przyniesie ten port, jakie wyjaśnienie kapitańskiej zagadki? Od falochronów sunie
biała motorówka. Pilot z Dakaru. Motorówka prześlizguje się przy burcie bazy, czarny jak
heban Senegalczyk przeskakuje na sztormtrap „Pasata”.
Na dakarskiej kei ruch. W porcie jak okiem sięgnąć wysokie kilkupiętrowe pryzmy. Tysią-
ce worków ułożonych w stosy sięgają ponad maszty zacumowanych w pobliżu statków.
– Co to jest? Co oni mają w tych workach? – pyta ktoś, kto jest tu po raz pierwszy. Gdy
przypłynie do Dakaru po raz drugi, będzie wiedział, że Senegal to ziemne orzeszki, tysiące,
miliony ton arachidowych orzeszków. Na pozór niewinna ta uprawa wyparła w tym brunat-
nokamiennym kraju inną roślinność z niemal wszystkich miejsc, w których rodziła owoc tu-
tejsza gorąca ziemia. Orzeszki wyparły nawet proso, będące pszenicą i ryżem Senegalu.
Orzeszki stały się dla mieszkańców kamiennych wiosek i gliniasto-betonowych miasteczek
swoistego rodzaju dolarem. Towarem i walutą, za którą z innych krajów sprowadza się
wszystko.
Statek zbliża się do nabrzeża. Widać już cumowników drzemiących na portowych kejach
w oczekiwaniu na nieczęstą robotę. Poszczerbiony beton tuż przy burcie „Pasata” pokrywa się
dywanikami, workami i szmatami, na których wyrastają hebanowe i mahoniowe figurki. Wi-
dać je w lornetach. Maszkarony, popielnice, łodzie z wioślarzami w dwóch szeregach. Statek
jest już niedaleko, holowniki ustawiają go przy kei, „Pasat” pomaga sobie sterem strumienio-
wym. Wielki kadłub motorowca obraca się dookoła niewidocznej osi. Trap dotyka afrykań-
skiej ziemi, stuka o kamienne nabrzeże i zaraz pełznie po nim do góry sznur paradnie wy-
strojonych, czarnych niczym najciemniejsza noc urzędników. Wymachują wąsami krótkofa-
lówek, rozprawiają coś gorączkowo między sobą. Na ich twarzach, podobnych do siebie ni-
czym krople atramentu, maluje się zadowolenie bawiących się w sklep dzieci. Kapitan czeka
w salonie na eksodus, który zaraz się zacznie. Celnik, policjant, przedstawiciel portu, urząd
sanitarny. Zjawią się wszyscy, każdy będzie miał problem, każdy będzie miał jakieś zastrze-
żenia. Wyjdą, taszcząc wypchane siatki, będą mieli wszystko oprócz zastrzeżeń i problemów.
Młoda republika. Hana na mostku pali fajkę, mruczy coś do młodszych oficerów, jak to po-
prawiło się przeciętnemu Senegalczykowi, odkąd wyszli stąd francuscy kolonizatorzy. Kiedyś
Dakar był naprawdę „Paryżem Afryki”, rozwijał się, rósł, stanowił port międzynarodowy dla
krajów Afryki. Potem urzędy zajęli tacy odprasowani, taszczący na ramionach i głowach bak-
szysz urzędnicy. Zabrzmiało głośne pukanie do drzwi i zawitali pierwsi goście. Wkrótce salon
wypełniony był do ostatniego miejsca, a kompetentni urzędnicy przybywali nadal. Kapitano-
wi przyszło do głowy, że w ten sposób mógłby wtargnąć na jego statek cały desant wielkiego
19
przemytnika, bo przecież nie sposób sprawdzić, czego chce który z tych portowych i miej-
skich notabli, prócz mrożonej ryby, amerykańskich papierosów i francuskiego mydła.
Handlarze na kei nie przepuszczali nikogo. Specjalnie zorganizowany dla załogi „Pasata”
targ musiał się opłacić. Sprzedawcy polerowali łokciami swych przedziwnie grubych jak na
taki upał swetrów mahoniowe i hebanowe figurki. Żądali za nie bajońskich sum, opuszczając
zaraz cenę do połowy, a potem do ćwierci. Krystek i Cichoń poruszali się w tej ciżbie zręcz-
nie. Obaj mieli już mocno wypchane torby, których metalowe rączki wyginały się pod cięża-
rem hebanu i mahoniu. Stary Senegalczyk w białej, długiej aż do brudnego asfaltu galabii za
wielką popielnicę w kształcie nagiej Murzynki niosącej na głowie szeroką czaszę żądał pięć-
dziesiąt dolarów. Dostał od Krystka pięć ręczników, dwanaście buteleczek „prastarej” i zno-
szoną samodziałową marynarkę. Popielnica wyrzeźbiona była z jednego pnia, ważyła prze-
szło dwadzieścia kilo i była naprawdę interesująca. Nie gorszy interes zrobił Cichoń. Ludzie
powoli rozpalali się, ogarniał ich amok zakupu. Senegalczycy opuszczali ceny. Szedł już tyl-
ko handel wymienny. Maszkarony za polskie dżinsy i bluzy „Odra”, hebanowe słonie za my-
dło i mleko skondensowane w puszkach. Worek orzeszków za dziesięć kremów niwea.
Na środku kei formowała się wycieczka do miasta. Nie był to taki tłum i nie miał takiej
werwy, jak w Las Palmas. Bo cóż można zobaczyć w Dakarze? Zobaczyć? Raczej co można
kupić w Dakarze? Kupić niewiele. A zobaczyć można szerokie ulice, wielkomiejskie budow-
le, imponujący przestrzenią i rozmachem Plac Rządowy. Zobaczyć można czarnych żebraków
siedzących w kucki pod pałacem i pod katedrą, chociaż nie widać, aby dawał im kto cokol-
wiek. Zobaczyć można natrętnych handlarzy, którzy wciskają brutalnie białym przechodniom
wypolerowany mosiądz przysięgając, że jest to złoto. Właśnie idzie grupka marynarzy z
Krystkiem i Cichoniem na przedzie przez samo centrum miasta. Ludzie radzi by napić się
piwa, ale piwo drogie. Krystek z Cichoniem nie wyglądają na milionerów w tym porcie,
szkoda, że nie ma tu kapitana Sowy. Gdyby zobaczył, jak obaj jego podejrzani targują się z
handlarzem przy zakupie kart pocztowych i lotniczych listów, być może zwątpiłby do reszty
w ich kontakty z potężnym gangsterem Yaxy Daxy... Tylko że ten, który wykiwał bandę i
przez tyle dni nie ujawnił się nawet najmniejszym szczegółem na statku, gdzie każdy o każ-
dym wie wszystko, właśnie tak powinien kłócić się ze sprzedawcą mango. Krystek popukał
się palcem w czoło i odszedł, chociaż Senegalczyk chciał już wonne owoce oddać za czwartą
część ceny wywoławczej.
W powrotnej drodze przyczepiła się do Cichonia brunatnobrązowa dziewczyna. Mówiła po
francusku, angielsku i trochę po polsku, że jest przewodniczką i zaprowadzi wszędzie, gdzie
trzeba. Miała też do sprzedania drogie kamienie w skórzanym woreczku. Pokazywała je
ukradkiem, żeby nie zobaczyli policjanci. Bo szafiry, diamenty i topazy miały pochodzić z
przemytu. Dlatego były takie tanie i była to okazja wręcz wyjątkowa. Złoto też miała, stare,
mauretańskie monety. Po trzydzieści gramów osiemnastokaratowego kruszcu każda. Monety
świeciły się jak reflektory. Kiedy ani złoto, ani diamenty nie znalazły nabywców, okazało się,
że brunatnobrązowa piękność ma do sprzedania coś jeszcze. Koło hotelu średniej klasy
dziewczyna chwyciła za rękę któregoś marynarza i poczęła go ciągnąć w kierunku wejścia.
Wypinała biust i kręciła biodrami. Mówiła, że tam jest prysznic i ona zaprasza na kąpiel.
Szczerzyła nawet dość ładne, równe zęby, mówiła że ona mucho, mucho kochać... za dwa-
dzieścia amerykańskich dolarów, potem opuściła do piętnastu i zmieniła adresata oferty. Ale
Krystek dość miał widocznie „mucho, mucho kochania” w Las Palmas. Jeszcze utykał na
nogę i prażył się w elastycznej opasce na połamanych żebrach. Dziewczyna zaczęła wtedy
bulgotać, ciskać złe spojrzenia. Sypała przekleństwami po włosku i francusku, dodając pol-
skie. Krzyczała, że ona jest przewodniczką, o tutaj ma odznakę, przeprowadzała turystów
przez całe miasto i teraz należy jej się zapłata. Groziła policją. Krystek przystanął i zaczął
szukać czegoś w kieszeniach. Cichoń doskoczył do niego.
– Panie drugi, niech pan jej nic nie daje, bo się nie odczepi.
20
Dziewczyna stanęła i poczęła głośno krzyczeć.
Dwóch Senegalczyków przystanęło i patrzyło na tę scenę, potem przystanął trzeci. Mu-
rzynka wrzeszczała coraz głośniej. Nie wiadomo jak by skończyła się ta scena, gdyby nie
Cichoń, który nagle złapał się za kieszeń i zaczął machać rozpaczliwie rękami. Zawodził
kiepską francuszczyzną: – Gdzie są moje pieniądze? Policja! Zginęły pieniądze.
Senegalczycy szybko odeszli z miejsca, w którym zanosiło się na zbiegowisko. Uporczywa
handlarka i przewodniczka zamilkła i szybko zniknęła w tłumie.
– No poszła... – westchnął z ulgą Cichoń.
– A twoje dolary? – zapytał ktoś z grupy.
– Jakie dolary?
– Te, co ukradła?
– Głupiś, z nimi trzeba ich metodą. Wiedziała, że gdyby przyszedł policjant, musiałaby dać
mu bakszysz albo iść na komisariat. Już oni ją tu pewnie znają w tej dzielnicy.
Między „Pasatem” a statkiem z wielkim białym napisem „Monrovia” na rufie kołysała się
niewielka motorówka wystylizowana na wenecką gondolę. W jej wnętrzu na pluszowych
czerwonych poduszkach siedziały trzy młode kobiety o makijażu i wyglądzie dość charakte-
rystycznym. Wszystkie trzy damy były sinoczarne i tym samym odbiegały nieco urodą od
pięknych Włoszek, jakie zwykło się oglądać na takich romantycznych łodziach, przeważnie w
złotych ramach kiczowatych obrazów. Ubrany nie po wenecku a w tropikalny garnitur „gon-
dolier” zapraszał na „włoski bal” połączony z morską wycieczką dookoła Dakaru.
– Co to jest włoski bal? – zainteresował się Krystek.
– Panie drugi, jaki bal? To jest tramwaj wodny do burdelu. Popatrz pan na te damy, od ra-
zu widać, co to za towarzystwo – wyjaśnił Cichoń.
Mulat „gondolier” nie zrozumiał wszystkiego dobrze po polsku, ale ponieważ padło słowo
o znaczeniu międzynarodowym pokręcił przecząco głową.
– No burdel, no burdel – uśmiechał się ujmująco. – Bal, całonocny bal w lokalu „Venezia”,
a jeżeli komuś z panów spodoba się bardzo któraś z pań, panowie jesteście dorośli. Bambino
do casina „Venezia” nie wpuszczamy. – Mulat skłonił się paradnie.
Kilku obcych marynarzy siedziało już w gondoli.
– A ile taki bal kosztuje? – dopytywał się Krystek, bo dziewczyny w łodzi były młode i
bardzo zgrabne.
– To nie jest żaden koszt, to jest prezent od miasta dla samotnych marines amigos. Opłata
symboliczna: dwadzieścia pięć amerykańskich dolarów – szczerzył białe zęby mulat „gondo-
lier”, pewnie Arab.
– Dwadzieścia pięć? Z tym jak się będzie któraś z dam podobała, czy bez tego? – wypyty-
wał Krystek jąkając się nieco podłą francuszczyzną.
Arab skłonił się znowu i uśmiechnął:
– Dziesięć dolarów bal i napiwek dla kapitana łodzi. Reszta jako prezent na kosmetyki dla
piękności, którą łaskawy pań wybierze.
– Burdel z pozorami – parsknął Cichoń. – Widzi pan, panie drugi, jaki luksus.
– No, no burdel, no burdel – powtórzył mrużąc filuternie oko Arab. – Bankiet, zabawa,
uczta dla dorosłych amigo, puanów – dodał „po polsku”.
Marynarze z „Pasata” patrzyli z zazdrością na tych w środku „gondoli”. Być może należał
im się taki bankiet dla dorosłych po tylu morskich dniach i morskich nocach. Ale dwadzieścia
pięć dolarów? Dodatek dewizowy za pół miesiąca w tej strefie. A gdzie taksówki, piwo, odło-
żone na Baltonę dla żony i dzieci centy? Bez pieniędzy z juku zwiniętego gangsterowi Yaxy
Daxy na jachcie „Róża Południa” trudno zdecydować się naszym na przyjęcie podobnego
zaproszenia. A te wielkie pieniądze ma najwyżej jeden i to zupełnie nie wiadomo który. Pa-
trzą więc ludzie na Krystka, ale Krystek nie ma chyba tamtego miliona, bo zdekonspirowałby
się teraz pewnie i zajął miejsce w gondoli. Do grupki marynarzy przeżywających katusze
21
rozterki doszlusował lekarz. Patrzy z boku na Krystka. Ci z taniej bandery tymczasem wypeł-
nili już całą „gondolę”, dotykają czarnych dziewczyn zbudowanych jak reklamowe laleczki,
w czarno-czerwonych niby weneckich sukniach.
Wreszcie „gondola” odpływa i przecinając portowy basen oddala się szybko w kierunku
Cap Manuel'a.
Kapitan Sowa-Osowski jest w tym porcie bardzo zajęty i ciągle nie ma czasu na niespo-
kojne rozmyślania. Logiczna prawda, że samo wyjście na miasto nie zagraża Nierozpoznane-
mu, uspokoiła go nieco. Yaxy Daxy nie zdecyduje się przecież na następne morderstwo tylko
dlatego, że chce się zemścić na marynarzu. Yaxy musi odzyskać łup, więc w Dakarze pewnie
znowu wrócą na burtę wszyscy. A tu też trafiał się ładunek. Dobry ładunek, bardzo po drodze.
Kilkaset ton oleju arachidowego dla Walvis Bay w Namibii. Niemal wprost na kursie do Cape
Town. Armator nie wie o tym ładunku, trzeba go zawiadomić i uzyskać zgodę.
Około południa do kapitana zadzwonił konsul polski z Dakaru. Miał ważną sprawę, prosił
dowódcę „Pasata” do siebie, pytał, o której ma przysłać samochód. Kapitan umówił się na
szóstą wieczorem. Tymczasem robota szła na pokładzie w żółwim tempie. Senegalczycy ob-
legali mrowiem worki i palety, kręcili się koło nich jak pszczoły u wejścia do ula. Oglądali się
jeden na drugiego w nadziei, że być może któryś załamie się w tym konkursie nieróbstwa i
nie tylko podejdzie do wora, ale weźmie go na plecy, doniesie od burty do światłoluku, ułoży
na palecie. Niewielu takich było. Robota drzemała, ruszała na chwilę i znowu drzemała.
Wreszcie przyszedł wczesny wieczór i pod trap podjechał samochód z konsulatu. Kapitan
w tropikalnym mundurze wyruszył na to spotkanie.
Konsul poczęstował go zimnym piwem i słonymi paluszkami. Po krótkich grzecznościo-
wych wstępach przystąpił do rzeczy: Otóż otrzymał wiadomość z Casablanki, którą pragnął
przekazać dowódcy statku. Chodziło o Nierozpoznanego z „Róży Południa”. Policja w Casa-
blance nadal pilnie interesowała się tą sprawą. Konsul popijając nieco już mętne piwo i za-
gryzając nie pierwszej świeżości paluszkami, mówił o sprawie w sposób leniwy, pozostawia-
jąc wszelkie emocje na boku. Kapitan Sowa słuchał uważnie. Nowym elementem było jedy-
nie kilka szczegółów dotyczących Nierozpoznanego. Otóż Kasprzyka i kogoś drugiego wi-
dziano w porcie jachtowym, przy zacumowanej jeszcze „Róży Południa”. Zapamiętały ich
dwie Francuzki, wypływające swoją żaglówką na redę portu. Obydwie żeglarki rozpoznały
później ciało Kasprzyka. Na jego towarzysza nie zwróciły przedtem uwagi. Wydawało im się
jednak, że był to blondyn średniego wzrostu albo raczej wysoki. Lat mógł mieć trzydzieści
pięć, lub czterdzieści. Ubrany był w rudą skórzaną kurtkę i dżinsy. Żadnych znaków szcze-
gólnych nie miał, okularów też chyba nie nosił. Tyle wiedział konsul o Nierozpoznanym. Do
tego opisu pasowało wielu: Krystek, Cichoń. Nie pasował jednak kapitan Hana. Pasował le-
karz i bajkok-nawigator. Lekarz był zresztą poza podejrzeniami. Konsul dysponował jeszcze
jedną nowiną. Otóż z jachtu, jak stwierdziła właścicielka, zginął pewien szczegół. Piękna ma-
ska z hebanu, zdobiona złotem. Było to pewnego rodzaju dzieło sztuki. Przy Kasprzyku owe-
go cacka nie znaleziono, więc zabrał je chyba Nierozpoznany. Innym, nowym elementem w
sprawie były odnalezione łuski z pistoletu, którym posługiwał się Carate John. Znaleziono ich
cztery. Tymczasem w zwłokach Kasprzyka były dwa pociski, jeden utkwił w boazerii, ostat-
niego mimo bardzo dokładnych oględzin kabiny nie odnaleziono. Być może zatem ktoś jesz-
cze został ranny, ale kto. Czyżby Nierozpoznany? Nie znaleziono nigdzie śladów krwi trze-
ciego człowieka. Goście weselni, którzy przybyli do portu jachtowego w momencie, gdy na
„Róży Południa” rozgrywał się dramat, nie widzieli Nierozpoznanego na lądzie lub jachcie.
Ktoś zobaczył go jedynie, gdy płynął bardzo sprawnie w kierunku łodzi zacumowanych na
pławkach. Co się zatem stało z brakującym pociskiem? Ponadto, dlaczego Carate John chybił
z tak bliskiej odległości? Jakim sposobem mógł go powalić popielnicą nie uzbrojony czło-
22
wiek, skoro tamten trzymał w ręku pistolet i strzelał. Nierozpoznany nie użył żadnego gazu
obezwładniającego, co stwierdziła policja. Zagadek zatem znów przybyło.
– Niestety, niewiele możemy panu pomóc.
Kapitan słyszał to już nie po raz pierwszy.
– Policjanci w Casablance są jednak zdania, że ta sprawa może naprowadzić ich na trop
samego Yaxy Daxy, o którym w istocie wiedzą mało. Przy czym należy przypuszczać, że
wyjaśnienie zagadki znajduje się na pańskim statku.
– W Casablance były jeszcze wówczas dwa jachty – rzucił kapitan w nadziei, że może do-
wie się czegoś na ten temat.
– Faktycznie były – powiedział konsul. – Policja bierze to pod uwagę. Komisarz twierdzi,
że żeglarze z tych jachtów mają żelazne alibi. Obecnie uwzględnia także możliwość zamie-
szania w grę kogoś z jachtu „Wojewoda Gdański”. To zresztą nie wszystko, mniej więcej w
tym samym czasie nie wrócił na statek jakiś Grek z tankowca i być może właśnie on jest tym,
którego wszyscy szukają.
– Co mam więc robić? – zapytał kapitan.
– Podjąć wszelkie środki ostrożności, i wytężyć całą uwagę – odparł konsul. Kapitan
skrzywił się. Brzmiało to jak farmazoński frazes: „szczególną uwagę, wszelkie środki ostroż-
ności”, wszystko i nic zarazem. Rozmowa w zasadzie była skończona.
O świcie „Pasat” podniósł cumy. Na morzu leżała lekka mgiełka. Holowniki odciągały
wielki kadłub chłodniowca od nabrzeża. Wstawał nowy dzień. Przelot szykował się olbrzymi,
następnym portem miał być Cape Town w Republice Południowej Afryki, daleko po drugiej
stronie równika. Statek wyszedł z portowych główek i po prawej burcie przed dziobem uka-
zały się zarysy kamiennej wyspy Ille de Gorée. Półwysep Zielonego Przylądka został za rufą.
23
IV. ŁADUNEK... APOKALIPSA
Morze jest płaskie, wiatr niewielki. Żar leje się z nieba, słońce wypełnia wszystkie zaka-
marki rybackiego pokładu. Ludzie powyjmowali leżaki, wygrzewają się po stu dniach An-
tarktydy. Ładownie pełne ryby, rejs był udany. Jeszcze równik przed dziobem i potem już
coraz bliżej do Kanarów. Tam zakupy dla rodziny i na niewielki biznes, potem dwa, trzy dni i
trawers Gibraltaru, odrobina jazdy przy brzegu Hiszpanii i Portugalii, kanał La Manche, Mo-
rze Północne. Co tu wyliczać, dom już blisko. Tak zawsze myślą rybacy, chociażby na anty-
podach, kiedy zaczyna się przelot powrotny. W sterowni spokój, w maszynie spokój. Wszyst-
ko przebiega planowo. Za dwadzieścia dni w domu. Kapitan Antoni Graham czyta książkę w
swoim salonie. Po stu osiemdziesięciu dniach wytężonej pracy nieco luzu na wszystkich po-
kładach. Malowanie też prawie skończone. Ludzie przyłożyli się do tej roboty przed i po
Montevideo. Pokłady zielone, burty i nadbudówki białe.
I nagle pryska spokój. Na korytarzach rozlega się tupot, trzaskanie drzwi, tu i tam terkoczą
przeraźliwie dzwonki alarmowe. Oficer na mostku podnosi słuchawkę telefonu i twarz jego
tężeje. O nic nie pyta, odkłada słuchawkę, wykręca numer. Telefon dzwoni na kapitańskim
biurku, dowódca trawlera odkłada książkę. Na pokładach leżaki już puste, ludzie pobiegli do
kabin lub na stanowiska.
Drugi mechanik i motorzysta sprawowali wachtę w centralnej kabinie manewrowej. Oby-
dwaj jednocześnie zauważyli dym wydobywający się z rejonu, gdzie usytuowane były agre-
gaty. Motorzysta był tam pierwszy. Włosy zjeżyły mu się na głowie. Jeden agregat stał w
płomieniach, kręcił się jeszcze, ale były to jego ostatnie obroty. Mechanik skoczył po gaśnicę
wiszącą przy centralnej tablicy rozdzielczej, po drodze złapał gdzieś drugą, którą rzucił ciągle
osłupiałemu motorzyście. Dwa strumienie piany trysnęły na metalowy korpus okryty języka-
mi ognia. Dlaczego wybuchł ten pożar, obaj mechanicy nie mieli pojęcia. Jego największe
zarzewie było przy kolektorze wydechowym. Pękł już przewód przy którymś cylindrze i pa-
liwo sikało na rozżarzony do czerwoności metal. Słup ognia buchał wysoko. Płonący płyn
bryzgał na metalowe podesty, gretingi i cokoły agregatów. Ogień postępował we wszystkich
kierunkach. Strumienie piany z gaśnic w pierwszej chwili przytłumiły pożogę i spod pulsują-
cej czerwieni wyłonił się kształt głowicy mechanizmu. Ale w innym miejscu ogień wybuchł z
podwójną siłą. Rozlewające się paliwo było już z tyłu za walczącymi z żywiołem ludźmi,
buchnęły płomienie odcinające im odwrót.
– Uciekaj! – wrzasnął do młodszego kolegi drugi mechanik. Tamten zawahał się. Mecha-
nik spojrzał na przejście, odwrotu nie było. Oleje i farby paliły się na międzypokładach nad i
pod agregatami. Obrócił gaśnicę na drogę za sobą, czerwona butla ciągle rzygała białą pianą.
Płomienie przygasły.
– Uciekaj! – mechanik krzyczał do motorzysty. W siłowni, gdzie pracował na pełnych ob-
rotach silnik główny, nie było jeszcze ognia. W chwilę potem „Murena” nie przypominała
statku, który zbliżał się do równika po udanym rejsie. Sielska atmosfera prysła. W wąskim
okrętowym korytarzu pospiesznie ubierało się w azbesty kilku ludzi. Gdy byli gotowi, w ma-
skach tlenowych z wielkimi gaśnicami w rękach weszli do siłowni, ale ogień objął już silnik
główny. Zakręcono zawory, odcięto dopływ paliwa do cylindrów. Silnik prychnął i stanął.
Ludzie w azbestowych ubraniach wycofywali się po stromych schodach do góry. Płonęła
centralna tablica rozdzielcza.
Kapitan i szef maszyny wymienili na mostku krótkie uwagi. Po chwili starszy mechanik
był z powrotem na korytarzu przy dźwigni uruchamiającej system CO
2
. Znów rozległy się
dzwonki alarmowe wzywające do opuszczenia siłowni, chociaż najprawdopodobniej nikogo
już tam nie było. Starszy mechanik sprawdzał pospiesznie stan swoich ludzi na zbiórce alar-
24
mowej. Nieobecny był jedynie motorzysta Matwiejczyk. Brak chociażby jednego człowieka
w takiej chwili niweczy cały porządek akcji. Oszklone drzwiczki do dźwigni systemu CO
2
były już otwarte. Za żelazną ścianą huczał ogień. Matwiejczyka ciągle nie było. Czyżby zo-
stał w siłowni? Takie przypuszczenie w zasadzie wykluczało, a co najmniej znacznie opóź-
niało uruchomienie ostatniego i najpotężniejszego odwodu w tej walce – zespołu butli z dwu-
tlenkiem węgla. Tymczasem każda chwila zwłoki groziła już nie tylko wypaleniem maszy-
nowni wraz z silnikiem głównym, ale śmiertelnym niebezpieczeństwem dla całego statku i
jego załogi. Wystarczyło przecież, aby od żaru pękły tanki. Aby zapaliły się owe setki ton
paliwa. Po zamknięciu i uszczelnieniu wszystkich wyjść i przewiewów starszy mechanik
znów sprawdził obecność załogi maszynowej. Motorzysta znalazł się, był ciężko przestraszo-
ny, robił wrażenie pijanego. Nie było jednak czasu na nagany. Nie było nawet czasu na pyta-
nia, gdzie podziewał się, gdy ogłoszono alarm. Dźwignia systemu CO
2
opadła na dół. W ma-
szynie huczał ogień, strzelały wyginając się od piekielnego gorąca szoty. Śruba za rufą traw-
lera była teraz martwa i nic jej już w tym rejsie, przed remontem, uruchomić nie mogło. Lu-
dzie mieli blade twarze. Ich statek jak kłoda leżał na środku oceanu, odległy o setki mil od
najbliższej ziemi. W jego sercu buszował złowrogi, niszczący wszystko ogień. Płonęły lakiery
na metalowych powierzchniach, płonęły izolacje i uszczelnienia. W temperaturze rozpalonego
do czerwoności metalu płonęło wszystko. Mimo odcięcia paliwa do maszyny głównej i ma-
szyn pomocniczych sporo jego wyciekło z pękających przewodów. W tę pożogę wdarł się
przeciwpożarowy gaz. Burza ognia cichła, ale szoty oddzielające maszynę od korytarzy i in-
nych pomieszczeń statku stawały się coraz bardziej gorące. Strzelały i wyginały się, zaczęły
kopcić. Pokrywająca je biała farba stała się ruda, potem brunatna.
Wreszcie w maszynie ogień zgasł. Mijały przepisowe godziny do otwarcia pogorzeliska.
W kabinach panowało milczenie. Zaplanowany termin powrotu do domu diabli wzięli. Los
stał się niepewny, chociaż najgorsze minęło, ogień zgasł, nie wybuchły tanki.
Kapitan chodził po kabinie w tę i z powrotem. Sytuacja była fatalna. Statek został pozba-
wiony napędu. To jednak nie było najgorsze. Ładownie pozbawione były chłodzenia. A
trawler wracał do kraju z udanego rejsu, jego pomieszczenia nie były puste. Trzy tysiące ton
mrożonej ryby. Taki towar wymaga specjalnych warunków składowania, specjalnych warun-
ków przewozu. Nad „Mureną” zawisło więc podwójne niebezpieczeństwo. A dlaczego wy-
buchł ten pożar? Rozmowa kapitana ze starszym mechanikiem nie była długa. Nie otworzono
jeszcze żarzącego się ciągle pogorzeliska. Mechanik nie wiedział, co było przyczyną tak sil-
nie rozprzestrzeniającego się ognia. Do chwili wybuchu pożaru wszystko w maszynie było w
porządku. Jedynie na agregacie, od którego wybuchły płomienie, odizolowany był na prze-
strzeni co najmniej metra kolektor wydechowy. Uszkodzona była tam od dawna blacha osła-
niająca warstwę azbestu. Starszy postanowił dokonać naprawy podczas przelotu. Po zdjęciu
zniszczonej osłony azbest rozsypał się w kilku miejscach. Zdjęto więc go, aby położyć nowy.
Minęły dwa dni i naprawa nie wiadomo czemu nie dobiegła końca. Goła, rozpalona rura nie
stykała się jednak z niczym co mogło stać się przyczyną pożaru.
Wypalona siłownia statku była cicha i pusta. Po otworzeniu włazów i drzwi wyglądała jak
pogorzelisko. Zwisały zewsząd przepalone kable i przewody, różnokolorowe lakiery na zawo-
rach i dźwigniach teraz były jedynie czarne i brunatnobrązowe. Wcześnie wpuszczony gaz
uratował statek przed spłonięciem, maszynownia nadawała się jednak tylko do stoczniowego
remontu.
Technolog w kapitańskiej kabinie bębnił palcami po stole.
– Niech pan do cholery przestanie – warknął kapitan.
– Dwa tysiące dziewięćset pięćdziesiąt ton, pełne trzy ładownie – powiedział głucho.
Kapitan milczał. Szef produkcji poruszył się niespokojnie.
– Trzeba zatrzymać jakiś trawler, który idzie na łowisko. Niech wrócą jakieś pudło z drogi
albo każą mu zboczyć z kursu. Inaczej wie pan, co będzie.
25
– Wiem – mruknął kapitan.
– Możemy wytrzymać z tym trzy, maksimum cztery doby, potem zacznie syfić. Trzysta
ton gnijącej w tym cholernym słońcu ryby. Trzeba by utopić statek.
– Niech pan nie kracze – mruknął kapitan.
– Jak nie krakać. Żadnego pustego statku blisko nie ma. Gdyby wysłali coś z kraju, nawet
szybki ekspresowiec lub trawler...
– Trawler nie zrobi panu takiego przeładunku – pokręcił głową kapitan.
– Właśnie – zgodził się tamten – więc jeżeli wyślą nam z Gdyni lub Szczecina chłodnio-
wiec, będziemy go tu mieli za dwa tygodnie.
– Za dwa tygodnie to zgnijemy razem z rybą – kapitan uniósł się z fotela i krążył po salo-
nie.
Sytuacja należała do wyjątkowych. Pożar zniszczył siłownię, poszły z dymem obydwa
agregaty prądotwórcze. Trzy tysiące ton ryby leżało w zamrożonych kartonach między meta-
lowymi wężownicami, w których zawsze przepływał schłodzony do minus kilkudziesięciu
stopni freon. Obecnie ten freon nie był schładzany w ogóle. Agregaty stały. Prądu nie było.
Za to było nad statkiem białe, wściekle gorące, równikowe słońce. Kapitan wytarł twarz
chustką, technolog napił się łyk wody mineralnej z butelki i wykrzywił twarz boleśnie. Woda
była ciepła, w salonie panował zaduch, termometr wskazywał czterdzieści stopni Celsjusza.
Klimatyzatory i wentylatory były nieczynne; lodówki też odmówiły posłuszeństwa. Martwe
były nie tylko agregaty. Stał również silnik główny. Statek był niemanewrowy, mógł tylko
dryfować. Nie mógł wejść do żadnego portu w celu rozładowania ryby... Pozostało oczekiwa-
nie na ratunek. A ratunek, o ile miałby nadejść z kraju, mógł jedynie przybyć za późno.
– Muszą coś zaczarterować – powiedział technolog.
– Zaczarterować? Przeładunek na Francuza, Anglika, Hiszpana czy Amerykańca będzie
kosztował tu tyle, co nasza ryba albo więcej. Oni za robotę w dryfie liczą sobie. Taki sport
uprawiają tylko nasi. Woda spokojna, ale gdy tylko dobije statek do statku, zaraz widać, że
jest inaczej. Martwa fala chociaż niewielka, to jednak miesza.
– Co zatem pan zdecyduje? – technolog pocił się i dyszał, wyraźnie pragnąc, aby już skoń-
czyła się ta konferencja.
– Co ja zadecyduję. Ja mogę tylko czekać na odpowiedź. Sami nic nie zrobimy. Wezwa-
łem pana, żeby oficjalnie usłyszeć to, co wiem nieoficjalnie. Jak długo ta ryba wytrzyma? –
Technolog miał tępy wyraz twarzy, mówił powoli, jakby z wysiłkiem.
– Przez trzy doby ładownie będą trzymać zimno od zamrożonej ryby. Potem zaczną pusz-
czać kartony przy burtach i pokładzie. Jeżeliby przyszedł chłodniowiec, na przykład dzisiaj,
ryba byłaby uratowana.
– My też – wtrącił kapitan.
– My też – powtórzył technolog. – Wie pan zresztą, każdy dzień zwłoki to strata kilkudzie-
sięciu ton kerguleny. Gdzie to wywalać? Za burtę? Wszystkie rekiny z całej Afryki tu zwabi-
my.
– Rekiny? – wzruszył ramionami kapitan. – Zdechniemy od smrodu. To będzie gnić i dry-
fować razem z nami. Zaraza.
– Zaraza – zgodził się technolog. – A co armator?
– Armator dopytuje się o przyczyny pożaru. A cholera wie, dlaczego pożar wybuchł.
Wszystko było w porządku. Wygląda, jakby ktoś wylał wiadro ropy na kolektor wydechowy i
uciekł. Oglądaliśmy dokładnie, nie można ustalić przyczyny.
Chwilę w kabinie panowało milczenie. Obydwaj rybacy jakby osobno dokonywali analizy
sytuacji. Kapitan patrzył na morze i powoli mówił:
– Mój stryj woził przez Atlantyk amunicję do armat i bomby lotnicze. To było w począt-
kowym okresie wojny. U-Bootów kręciło się wówczas w morzu więcej niż rekinów. W każ-
26
dej chwili należało spodziewać się torpedy w burcie. Można sobie wyobrazić, co by było,
gdyby taka torpeda wpadła do kilku tysięcy ton bomb.
– Apokalipsa – przerwał „staremu” szef produkcji.
– Apokalipsa? – skrzywił się kapitan. – Stryj mówił, że nie, że zawsze wolał mieć te piguły
na statku, niż ich nie mieć.
– Co pan opowiada, panie kapitanie – wzruszył ramionami technolog.
– Ano właśnie, nie rozumie pan? Stryj mówił, że kiedy wiózł te piguły i przychodziła pora
raz lub dwa na dobę, aby z godzinę mógł się przespać, to spał spokojnie, bardzo spokojnie.
– Dziękuję... – mruknął technolog.
– Za co pan dziękuje?
– Za taki spokój.
– Nic pan nie rozumie – powtórzył kapitan. – Wtedy każdy kapitan obawiał się najbardziej
jednego – kierowania akcją ratowniczą po storpedowaniu. Mróz, śnieg, ciemność, sztormowa
fala... A ludzie póki są żywi, chcą się ratować. Kiedy na przykład mój stryj na tym liberciaku
wiózł w konwoju mąkę albo samochody ciężarowe, prześladowała go zmora... Śnił mu się
storpedowany statek i zacinające się na przechylonych z pokładem żurawiach szalupy. Jak
tylko zamknął oczy, widział w ciemności siebie na mostku, gdy liberciak tonie w lodowatej
wodzie, a on... No właśnie, a on ma ratować ludzi. Powiadał: „Kiedy wiozłem te piguły, spa-
łem głęboko jak suseł. Nieraz wachtowy musiał mnie szarpać sporą chwilę, tak mi się smacz-
nie spało. Wiedziałem, że budzić mogą mnie tylko wówczas, gdy jeszcze żyjemy. Gdyby sta-
tek został storpedowany, byłbym od razu zwolniony ze wszystkiego. Nawet nie musiałbym
wstawać z koi”. Tak mówił stryj. Ja go rozumiem – rozgadał się nieco kapitan. – I wie pan co.
Tamten ładunek to nie była apokalipsa. Nasz ładunek to apokalipsa, coś, co trudno sobie wy-
obrazić, gdy stanie się najgorsze.
– Teraz pan kracze? – technolog miał jakby jeszcze bardziej spłaszczoną twarz po prze-
mówieniu kapitana.
– Myśląc realnie, to ja pomocy nie widzę. Co będzie, jak zacznie gnić ryba? To mi nie daje
spokoju, nie muszę zamykać oczu, aby mieć różne potworne wizje. Pan rozumie, że do wyła-
dunku potrzebny jest port albo baza. Sami tego towaru nie usuniemy. Trzy tysiące ton zgniłe-
go, rybiego mięsa. To jest ładunek-apokalipsa.
Kapitan skończył i w kabinie znów zapadło milczenie.
– Gorąco – powiedział technolog.
– Gorąco – przytaknął kapitan.
– Więc co robimy panie kapitanie? – zapytał szef produkcji zbierając się do wyjścia.
– Niech pan siedzi – nakazał kapitan. Technolog usiadł.
– Czekamy; czekamy na decyzję z kraju. Jeżeli nam nie przyślą jakiejś bazy albo czegoś,
co nas zaholuje do najbliższego portu, w którym jest chłodnia, to będzie źle. – Kapitan roze-
śmiał się sztucznie, jakby chcąc dać do zrozumienia, że mimo takiej sytuacji nie wpadł jesz-
cze w panikę.
– Cholerny pożar – mruknął technolog.
– Cholerny – przytaknął pierwszy po Bogu, a jednak zupełnie bezsilny w tej sytuacji do-
wódca trawlera.
– Co mówią mechanicy?
– Mechanicy mówią, że nie ma cudów, ogień z nieba nie spada. Z wyjątkiem piorunów.
– Myśli pan, że może wchodzić w grę podpalenie? – zapytał niespodziewanie technolog.
– Podpalenie?! – uniósł powieki kapitan.
– No, mówił pan...
– Co mówiłem?!
– Że wiadro ropy...
– Nonsens. Sensacji pan szuka?!
27
– Oczywiście nonsens – przytaknął technolog. Rozległo się pukanie i do salonu wszedł ra-
diooficer. W palcach miał blankiet telegramu zadrukowany prawie na całej powierzchni. Ka-
pitan wyciągnął rękę po papier. Trzymał go przed sobą i stojąc na szeroko rozstawionych no-
gach pospiesznie przebiegał oczami rzędy liter. Twarz jego rozjaśniła się.
– Widzi pan? – zwrócił się do technologa.
– Nic nie widzę.
– Jest ratunek – kapitan podał telegram szefowi produkcji. Ten czytał tekst powoli, uważnie.
– No tak, za cztery dni. To będzie w ostatniej chwili.
28
V. ROZBITKOWIE Z „CZERWONEJ LALKI”
„Pasat” leci na południe w promieniach afrykańskiego słońca. Żar leje się na pokłady. Błę-
kitne niebo stało się białe, nie sposób nań patrzeć. Niewielki powiew od szybkości osiemna-
stu węzłów też nie chłodzi, jest rozpalony, gorący. Ludzie gromadzą się wokół basenu kąpie-
lowego na rufie. Tam teraz koncentruje się pokładowe życie. Ci, którzy siedzą w kabinach,
puścili chłodne powietrze z klimatyzatorów, zakręcili bulaje. Ale na pokładzie sporo „letni-
ków”. Afryka, gorące morze, gorący wiatr. Tu i tam porozkładane leżaki, najwięcej ich wokół
basenu i za nadbudówkami, wszędzie, gdzie jest odrobinę cienia. Chłód jednak niewielki,
słońce atakuje pokład, okupuje go niepodzielnie. Nawet zielone gretingi rażą w oczy, jakby
były jaśniejsze od bieli.
Kapitan siedzi na rozkładanym fotelu niedaleko basenu. Dakar został za rufą. Były nowe
wydarzenia, nic jednak nie stało się na miarę kapitańskich domysłów i obaw. Teraz, gdy ka-
pitan zażywał relaksu, jego zastępca prowadził statek. Kiedy Hana dowodził w sterowni, pa-
nowała tam bezwzględna cisza. Nie prowadzono rozmów, nie opowiadano dowcipów. Nikt
się głośno nie śmiał. Padały słowa związane wyłącznie z nawigacją, ładunkiem, bezpieczeń-
stwem statku. Mimo to ludzie lubili starego kapitana. Teraz w sterowni panowała atmosfera
dobrze wykonanej pracy i spokoju. Kapitan świadomy tego oddalił się od statku, morza i
sprawy, która ostatnio zawładnęła niemal całkowicie jego myślami, odpoczywał. W chwili
takiego właśnie relaksu stanął przed nim radiooficer z zadrukowanym blankietem telegramu.
Mikołaj Sowa sięgnął po papier. Przetarł okulary, wsadził je na nos i przebiegł oczami rzędy
czarnych liter, włożył koszulę i poszedł do sterowni. Hana siedział w wysokim fotelu i patrzył
na morze. Zawsze można było go odnaleźć przy mapach w nawigacyjnej, przy radarze lub
właśnie w tym fotelu.
– Zmieniamy kurs, panie starszy – powiedział Sowa – „Murena” ma awarię, jest po poża-
rze maszynowni.
Kapitan podszedł do mapy w kabinie nawigacyjnej, zaznaczył pozycję, w której dryfowała
„Murena” i wykreślił nowy kurs „Pasata”.
Za rufą bazy prosta jak strzelił, długa aż do sklepienia horyzontu struga spienionej wody
załamała się nieznacznie w prawo. Kapitan opuścił sterownię i poszedł do salonu.
A więc, czyżby koniec kłopotów z obmierzłą sprawą? Rozładunek trawlera na oceanie po-
trwa niewątpliwie kilka dni. Być może ulegnie zmianie cała dalsza marszruta i przed Antark-
tydą zamiast do Cape Town w Afryce Południowej zawiną po drugiej stronie oceanu do
Montevideo w Ameryce Południowej. Yaxy zgłupieje, zgubi statek i da być może spokój.
Kapitańskie refleksje przerwała jednak nowa sensacja. Ludzie na pokładzie nagle przestali
pluskać się w basenie, wychodzili z wody, wstawali z leżaków, szli na lewą burtę i patrzyli
gdzieś w dal. Na biurku zadzwonił telefon, starszy oficer meldował z mostku, że na morzu
zauważył rozbitków. Kapitan poszedł szybko na mostek, Hana przez lornetę patrzył w prze-
strzeń, gdzie gołym okiem można było zauważyć obły kształt gumowej łodzi i poruszające się
na niej trzy postacie. Jeden z rozbitków machał czymś kolorowym nad głową. Nie mogło być
wątpliwości, załoga tratwy wzywała pomocy. W tej chwili od pontonu oderwała się czerwona
iskierka i poszybowała do góry. Na tle oślepiającego jasnością horyzontu w okolicy równika
jej blask był jednak mizerny.
W kilkanaście sekund później głęboki kilwater za rufą „Pasata” wykrzywił się ponownie,
tym razem aż o trzydzieści stopni w prawo. Młody dowódca przyglądał się przez lornetę dzi-
wacznemu obiektowi i znajdującym się na nim ludziom. „Pasat” szedł jeszcze pełną prędko-
ścią i zbliżał się do pontonu szybko. Dwaj kapitanowie nie spuszczali z oczu nietypowej ło-
dzi. Teraz widzieli dość wyraźnie, że na tratwie znajdowały się dwie kobiety i mężczyzna
29
oraz dwie postacie leżące w całkowitym bezruchu. Kobiety z rozpuszczonymi włosami, dłu-
gonogie, prawie nagie, okrywające się jedynie czymś białym przed morderczymi promieniami
słońca wymachiwały rękami.
Gdy tratwa była już o pół mili, kapitan polecił opuszczenie szalupy i zastopował maszyny.
Pierwszy oficer z trzema marynarzami zajęli miejsca w łodzi. Szalupa uderzyła o wodę,
prychnęła spalinami i podskakując na falach ruszyła w kierunku rozbitków, którzy nadal ma-
chali rękami i coś krzyczeli. Kapitan obserwując to rad byłby bardzo, gdyby sprawa okazała
się nieporozumieniem i ta wycieczka popłynęła dalej w swoją stronę. Dziewczyny ubrane w
skąpe kostiumy kąpielowe zachowywały się jak na taką sytuację dość beztrosko. Krzyczały,
śpiewały, być może z radości, że nadeszło ocalenie. „Towarzystwo” to wyglądało jednak bar-
dziej na piknik niż na rozbitków morskich, którym w najbliższych godzinach groziła śmierć,
choćby od słońca. Ponton był spory, ale całkowicie odkryty, nie był urządzeniem ratunko-
wym, a raczej pseudosportowym. Oprócz ludzi znajdowało się w nim sporo różnego rodzaju
przedmiotów, worków i waliz. Uwagę patrzących przykuwały leżące w dziwnych pozach
dwie postacie. Były to prawie nagie kobiety, pozostające w bezruchu.
– Co za cyrk?! – mruknął zawsze zrównoważony Hana. – Co tam leży?
– Cholera wie... strzykwy, syreny, panny wodne? – wzruszył ramionami kapitan Sowa.
– To manekiny... manekiny. Nie widzi pan?! Kukły... – podniósł lekko głos któryś z ofice-
rów na mostku. Sowa uchwycił w soczewkach leżące na stosie juków dziwadła. Sztywne po-
stacie poruszały się w łodzi, wraz z jej przechyłami do przodu i tyłu, głowy miały łyse.
– Manekiny – przytaknął Sowa. – Dziwne towarzystwo, nie uważa pan – zwrócił się do
starego kapitana. Szalupa tymczasem dobiła do pontonu i obydwie dziewczyny na nią prze-
skoczyły, chłopak wziął hol i mocował go do swojej gumowej tratwy.
– Halo „Pasat”... Halo „Pasat” – odezwał się głos pierwszego oficera w głośniku krótko-
falówki.
– Słucham szalupa... słucham szalupa – odpowiedział natychmiast kapitan. – Co to za
cyrk? Kim oni są?
– Francuzi albo Hiszpanie – odpowiedział tamten – wypłynęli z Dakaru motorówką... mo-
torowym jachtem, który utonął. Dziś w nocy przeszli na ponton. Mają tu cały wagon najróż-
niejszych rzeczy.
– A oni są normalni? – pytał dalej kapitan Sowa.
– Bo ja wiem, chyba normalni – odpowiedział oficer niezbyt pewnym głosem.
– Co tam leży? Co to jest? Trupy? Kukły?
– To manekiny.
Kiedy szalupa z rozbitkami znalazła się na pokładzie statku, dziewczyny pełne uśmiechów
ucałowały obydwu kapitanów oraz kilku bliżej stojących oficerów i marynarzy. Po czym pod
opieką lekarza wraz z chłopakiem poszły do szpitalika. Nic jednak, nie wskazywało na to, że
leczenie było im potrzebne.
Przed wieczorem obydwie panny pokazały się na pokładzie – jedna w obcisłych, białych
spodniach i uwydatniającej sterczący biust trykotowej bluzeczce, druga w jasnej, powiewnej
sukience ze znacznym rozcięciem na boku. Obydwie w pantofelkach na obcasie i z pięknie
uczesanymi włosami, były zaiste rozbitkami dziwnymi. W statek strzelił piorun, a właściwie
dwa pioruny. Zarówno oficerowie jak i marynarze pospiesznie golili się, przebierając w od-
prasowane, przygotowane na port tropiki, koszule, krawaty. Dziewczyny paradowały przy
relingach, dotarły na mostek i do sterowni, skąd przepędził je Hana. Wyprawiły się nawet do
maszynowni, ale przerażone hukiem silnika i agregatów oraz plątaniną metalowych schodów
i gretingów uciekły na pokład.
Kapitan Sowa poprosił do siebie starszego oficera. Tamten przyszedł, zajął miejsce w fo-
telu i jak zwykle milczał.
– Co pan myśli o tym burdelu? – zagaił Sowa.
30
– Przepraszam, o czym? – uniósł z godnością brwi Hana.
– O tym burdelu, nie tyle ha kółkach, co pontonie, który trafił tu na deser tego wszystkie-
go, co nas ostatnio spotkało – wyrecytował hamując złość Sowa.
– Pana język jest zbyt wyszukany, panie kapitanie. Może pan będzie uprzejmy mówić w
sposób bardziej rzeczowy i oficjalny – odparł niemal cedząc słowa starszy oficer.
– Panie Hana – powiedział z powagą Sowa. – Nie mógłby pan zdjąć tej maski obrażonej
damy. Jak mam nazywać burdel w rozmowie z panem. Nie o dziwkach jako takich chcę roz-
mawiać, tylko o sytuacji na statku po przyjęciu tego haremu na pokład prosto z morza. Pan
wie, co się zaczyna dziać na „Pasacie”? I może to nie nasza sprawa? Musieliśmy zabrać ten
cholerny piknik czy nie? Musieliśmy! Byli na pontonie sto mil od brzegu, bez napędu, ma-
chali szmatą, strzelali czerwone rakiety? Nieudzielenie pomocy to zbrodnia, a tu co się oka-
zuje? Nie jest to jakaś dziwna ekipa?
Hana skończył nabijać fajkę, zapalił ją, pyknął. Rozkoszował się dymem i patrzył na szefa
z góry, jak na coś bardzo małego.
– Przeraziły pana dziewczyny i chce pan wracać do kraju? – zapytał z powagą wykluczają-
cą jakiekolwiek mniemanie, że to kpiny.
– Pańska inteligencja, panie kapitanie – żachnął się Sowa – nasuwa rozwiązania bardziej
śmiałe, niż zamierzałem zaproponować. Myślę, że zamiast powrotu bardziej celowe byłoby
przesłuchanie tego szczeniaka... przepraszam jeżeli pana uraziłem... przesłuchanie kapitana
jachtu, który zatonął.
Zawezwany mężczyzna przyszedł nieomal natychmiast. Ubrany był w czyste dżinsy i try-
kotową koszulę z cieniutkiej bawełny. Na szyi miał korale, a na ręce dwie bransoletki. Zajął
wskazane miejsce. Rozmowa prowadzona była po angielsku. „Rozbitek” mówił tym językiem
płynnie. Nazywał się Harry Craig, miał trzydzieści lat i był narodowości nie wiadomo jakiej.
Pochodził z La Rochelle we Francji, ale jego dokumenty wystawione były przez urzędy ma-
rokańskie. Sam określał się jako obywatel świata, wyśmiewając od razu obywatelstwo, jakie
miał wpisane do dokumentów. On też był formalnie, a właściwie nieformalnie, kapitanem
jachtu motorowego „Rojas Muneca”. Chłopak robił wrażenie niefrasobliwego wesołka. Z
jego odpowiedzi wynikało, że o sztuce żeglowania miał pojęcie bardzo mgliste. Jak więc
mógł prowadzić jacht po wodach morskich? Jak mógł doprowadzić szybką łódź z Casablanki
aż do Dakaru? Trzymał się podobno brzegu i znaków nawigacyjnych... teoretycznie było to
możliwe. Kapitan jachtu nie znał się na pływach i prądach na Atlantyku. Nie znał też żadnych
szczegółów dotyczących wejścia do portu w Dakarze, do którego wprowadził jacht w drodze
z Casablanki i z którego wyszedł.
Kapitan Sowa zamyślił się. Pytania zadawane przez Hanę i odpowiedzi młodego mężczy-
zny dochodziły go jakby z daleka.
– Jak długo płynął pan z Casablanki do Las Palmas, z jaką szybkością, jakim kursem?
Craig odpowiedział, że nie patrzył na log, nie patrzył na zegar, nie patrzył w kalendarz. Po
prostu nie pamięta, bo wypił widocznie zbyt dużo brandy. Spał. Sterowały Mariona i Patrycja.
– Czy one umieją sterować? – pytał stary kapitan.
– Umieją, pokazałem im, jak to się robi.
Jaką moc miał silnik?
– Nie wiem, jacht był szybki. Gdy się dało gaz do oporu, a woda była spokojna, wyciągał
dwadzieścia osiem węzłów. Tyle pokazywał zegar... log.
To było wszystko, co dowódca zatopionego statku wiedział o swoim „okręcie”.
– Czy ten człowiek mógł przypłynąć tutaj z Casablanki? – zapytał kapitan Sowa Hanę. Sta-
ry marynarz uśmiechnął się i jak zwykle nie przepuścił okazji do złośliwej uwagi.
– Czy możliwe, żeby pusty wrak lub kłoda drewna przypłynęła tu sama z Casablanki? Jak
31
pan myśli, panie kapitanie, możliwe to? Bo ja myślę, że wszystko co pływa, może gdzieś
przypłynąć, jeżeli wiatry i prądy na to pozwolą. Nie wiem tylko, dlaczego zatonęła ta „Czer-
wona Lalka”.
– Co zatonęło? – zainteresował się kapitan Sowa.
– „Czerwona Lalka” – powtórzył dobitnie Hana.
– Jaka „Czerwona Lalka”?! – podniósł głos kapitan „Pasata”. Hana milczał sporą chwilę
celebrując sytuację, w której może znów zakpić z szefa, wykazującego jakąś ignorancję.
– „Rojas Muneca” to po hiszpańsku „Czerwona Lalka”, panie kapitanie, a pan mówi tylko
językiem ojczystym? – Kapitan Sowa puścił mimo uszu tę złośliwość.
– Jaki był cel pańskiego rejsu – zwrócił się do siedzącego z głupią miną podczas rozmowy
po polsku obydwu kapitanów Craiga.
– Miałem robić zdjęcia dla magazynu „Crisantemo” z Rabatu. Jacht miał prowadzić zawo-
dowy sternik Frank Folsom, nie przyszedł jednak. Wypłynąłem więc sam. Folsom miał wy-
padek. Gdyby jacht nie wyszedł na zdjęcia, miałby kłopoty. Ja miałem fotografować modele
letnich kostiumów. Dziewczyny to modelki od „Craiga” z Marakeszu, „Lucy” z Casablanki,
„Crisantemo” z Rabatu... i diabli wiedzą jeszcze od kogo, one robią wszędzie.
– Jak pan się rozbił? – zapytał Hana.
– W nocy. Morze było spokojne, Mariona sterowała. Patrycja popędzała Marionę, jacht
skakał po niewielkich falach. Marionie spodobała się ta jazda, dodała gazu. Coś musiało pły-
wać między falami. Rozległ się łomot, kadłubem zarzuciło, Mariona zaczęła krzyczeć, Patry-
cja też. Jacht przepadał szybko na prawą burtę. Kiedy zszedłem do zenzy, było tam już pełno
wody. Burta podziurawiona była tuż pod linią zanurzenia. Zgasiłem silnik, zaraz potem zalało
maszynę. Woda sikała strumieniem. Zanim zalała kabiny i sterówkę, nadmuchałem z butli
ponton, też do zdjęć, duży... i zaczęliśmy przenosić z „Munecy” na ponton wszystko, co było
pod ręką. Aparaty, naświetlone filmy, pudła, wory z kostiumami, manekiny dziewczyn. „Lal-
ka” zrobiła bul... bul o samym świcie. Nawet stracha nie mieliśmy, bo jeszcze działała whi-
sky, no a całą noc chodziły tędy statki i nawet trzeba było uważać, żeby nas któryś nie stara-
nował.
– Kto był armatorem jachtu? – zapytał Hana.
– Salon mody damskiej „Crisantemo” z Rabatu. Pudło było specjalnie przystosowane do
fotografowania modelek – Craig zamilkł.
– Chyba już wszystko? – Hana zwrócił się do Sowy.
– Chyba – wzruszył ramionami kapitan. – Chce pan jeszcze coś powiedzieć? – zapytał
Craiga.
– Tak, gdzie zejdziemy na ląd?
– Zawiadomiliśmy kogo trzeba, teraz zawiadomimy jeszcze ten salon... „Crisantemo”.
Może was zabiorą. Nam się bardzo spieszy.
– Więc posiedzimy na waszym statku?
– Chyba tak. Myślę, że nic wam nie brakuje?
– Mnie nie, ale laleczki mogą nie wytrzymać w żelaznej puszce. – Craig wstał i wyszedł z
salonu.
– No nie burdel?! To znaczy... przepraszam, nie dom publiczny? – zmitygował się kapitan
Sowa. Hana pominął milczeniem dygresję.
– Raczej wygląda, ze ten młody człowiek mówi prawdę... – powiedział cmokając fajkę.
Mikołaj Sowa wezwał radiooficera i polecił mu przekazać do Casablanki uzupełnione wia-
domości o podjętych z morza rozbitkach. Radio miał także sprawdzić, czy relacja Craiga była
zgodna z prawdą. Hana wstał z fotela. Sowa kiwnął mu głową. Hana wyszedł. Kapitan wyjął
z czerwonej paczki papierosa, którego jak zwykle nie zapalił. Kształtowało się w nim nowe
podejrzenie.
32
Na drugi dzień około południa radiooficer odebrał depeszę. Relacja Craiga potwierdzała
się w całości. „Czerwona Lalka” wyszła z Casablanki w rejs do Agadiru, a następnie do Las
Palmas na Wyspach Kanaryjskich. Potem zaś z powiększoną załogą i odpowiednim kapita-
nem, miała udać się do Dakaru, gdzie obydwie modelki miały określone zadania. Z uwagi na
fakt, że w Las Palmas nie stawił się na burtę kapitan, wyprawą pokierował bez porozumienia
się z salonem fotografik Craig, obecnie poszukiwany przez policję. Kapitan wezwał na naradę
lekarza, będącego w całej sprawie poza wszelkimi podejrzeniami.
Gdy doktor rozsiadł się w fotelu, kapitan położył przed nim blankiet telegramu, a następnie
podzielił się z nim nowymi przypuszczeniami.
– Ten Craig wchodził i wychodził z portów bez awarii, dobijał i odbijał od nabrzeży bez
niczyjej pomocy, nie spowodował w żadnym porcie kolizji. Potem nagle utopił jacht w oko-
licznościach mało prawdopodobnych i udaje idiotę. – Skończył kapitan.
– Więc pan sądzi, że gangsterom opłacało się zorganizować taką wyprawę, utopić drogi
jacht po to, by odzyskać gotówkę i te papiery. Wie pan, u nas był taki film w telewizji: re-
daktor Czerwiec lub Lipiec z Polski likwidował wszystkie większe gangi na świecie, przej-
mował duże międzynarodowe przemyty, kontrolował heroinę i zbrojenia, aż nagle gdzieś za
oceanem musiał przerwać tę działalność, otrzymał telegram, że w Warszawie dostał przydział
na malucha i powinien szybko jechać po odbiór tej maszyny, żeby mu nie przepadł talon.
– Pan sobie kpi – skrzywił się kapitan.
– Nie kpię, ale mówiłem, niech pan to zostawi. To, co pan myśli o rozbitkach, to przesada.
Nie jest natomiast przesadą, że w naszej spokojnej flocie kapitanowie, którzy wtykają nos w
niejasne sprawy, dematerializują się w rejsach, znikają z pokładów. Były takie przypadki. Nie
muszę panu przypominać szczegółów, prawda?
– To brzmi jak ostrzeżenie – mruknął kapitan.
– Nie, ja tylko mówię swoje zdanie. Bo widzi pan... Skoro. Yaxy przysłał tu swoich ludzi,
dlaczego zrobił to tak głupio i nie wymyślił wiarygodnego uzasadnienia pobytu tej „Czerwo-
nej Lalki” na określonej pozycji... tak, aby spotkanie rozbitków z naszym statkiem nie wzbu-
dziło pańskich podejrzeń. Czy to było takie trudne, wobec pokonania innych poważniejszych
problemów, przy organizowaniu tego „desantu”.
– Mogło być trudne – podjął kapitan. – Skaperowanie człowieka dysponującego jachtem i
dwóch dziewczyn właśnie tu w tym rejonie było oczywistą okazją dla Yaxy, wtajemniczanie
jeszcze jego pracodawców byłoby natomiast dalszym ryzykiem.
– Zgoda... – teraz lekarz przerwał kapitanowi. – Zgoda – powtórzył – to, co pan mówi jest
przekonujące, ale do czego Yaxy pana zdaniem wynajął Craiga i te dziewczyny. Tylko do
topienia jachtu czy czegoś więcej?
– Niech pan nie zadaje głupich pytań – żachnął się dowódca bazy.
– Czy oni mają, pana zdaniem, odnaleźć łup i go odzyskać, zlikwidowawszy przy tym sprycia-
rza, który załatwił Carate Johna. Jeżeli mamy ten problem rozgryzać sami, bez milicji, policji,
Interpolu, obowiązuje nas wyjątkowa konsekwencja i logika. Zadań, jakie mieliby tu do spełnie-
nia wysłannicy gangu, nie powierza się przygodnemu fotografowi i dwom dziewczynom, tylko
dlatego, że jest taka okazja. To robota wyłącznie dla fachowców z branży. Dlatego hipoteza, że
Craig przy okazji zdjęć na motorówce zdecydował się na „fuchę” w postaci odebrania łupu czło-
wiekowi, który zabił Steinkego, brzmi, pan wybaczy kapitanie niepoważnie.
– Zgadzam się – powiedział po namyśle kapitan. – Więc jaka jest pańska teoria?
– Jacht, fotograf i modelki najprawdopodobniej nie mają mc wspólnego ze sprawą – po-
wiedział doktor.
– Jeżeli to nie jest robota Yaxy, to czy pana zdaniem podejmie on inną próbę, czy: też po-
daruje łup. Przecież...
– Yaxy próbę odbicia pieniędzy podejmie na pewno – odparł lekarz nie czekając na koniec
kapitańskiego zdania. – Ale przyjemność spotkania, jego ludzi dopiero przed nami, tak myślę.
33
Będzie to akcja moim zdaniem naprawdę dobrze przemyślana i przygotowana lub też brawu-
rowa. Tak mi się zdaje – zastrzegł się znów lekarz. – Ja w stosunku do tych rozbitków też
miałem początkowo jakieś podejrzenia, zresztą jeszcze nie jestem niczego całkowicie pewny.
Myślę jednak, że ten, „desant” jest zbyt spektakularny, żeby mógł być autentyczny. – Lekarz
przerwał, a kapitan zamyślił się na chwilę.
– Bądź tu mądry, człowieku – powiedział głucho jakby do siebie.
Na biurku zadzwonił telefon, kapitan podniósł słuchawkę, tym razem chodziło o zwykłe
okrętowe sprawy.
34
VI. KOBIETY – WILKI MORSKIE
„Pasat” zmierzał nadal kursem południowo-zachodnim w kierunku oczekującej go „Mure-
ny”. Na pokładzie czyniono przygotowania do chrztu morskiego. W tym rejsie było około
dwudziestu neofitów. Obrzęd zapowiadał się więc okazale. Kilku wesołków nadało sprawie
wielkiego rozmachu. Między innymi rej wodził tu drugi oficer Szczepan Krystek. Z opaską
elastyczną na żebrach i usztywnioną nogą przygotowywał z nawigatorem-bajkokiem, kierow-
nikiem świetlicy i kimś jeszcze pokazowy program. Kapitan Sowa przeszedł chrzest na „Da-
rze Pomorza”. Tam nie żałowano neofitom szuwaksu, ale wszystko organizowane było pod
okiem pedagogów, więc Lucyfer oraz szatani nigdy nie mogli zrobić komuś krzywdy. Kapi-
tan przejrzał program obrzędu i zapowiadał, że uprzednio zwizytuje wszystkie urządzenia i
gabinety oraz sprawdzi ich funkcjonowanie bezpośrednio na skórach organizatorów przed-
sięwzięcia. Przyhamowało to zapędy Belzebuba i jego świty. A zapędy były duże.
Kapitan, czując „co się święci”, kazał wezwać trzeciego oficera, aby wydać mu polecenia
związane z zastosowaniem szczególnych środków bezpieczeństwa podczas ceremonii. Tele-
fon na mostku odebrał Szczepan Krystek, który uparł się, że mimo zwolnienia lekarskiego
będzie pełnił normalne wachty.
– Chce pan trzeciego? – zapytał kapitana z pewną niechęcią.
– Tak, trzeciego...
– Dobrze, zaraz go sprowadzimy Krystek położył słuchawkę na pulpicie w sterowni i ka-
pitan usłyszał kilka zdań, które tam padły.
– Trzeciego trudno będzie wydobyć z kabiny, nie wychodzi prawie od początku rejsu – to
mówił chyba marynarz, którego drugi oficer wysyłał po Harasima.
– Powiedz mu, że go stary natychmiast wzywa, to się ruszy.
– Może się ruszy. Przychodzi na wachtę i zachowuje się jak automat, potem zmyka do sie-
bie. W żadnym porcie nie wyjrzał z kabiny.
No i kapitan w tym momencie jakby zapomniał o chrzcie morskim. Zamienił się w słuch,
ale nic ciekawego już nie usłyszał.
Tak się złożyło, że będąc w sterowni nigdy nie spotkał Harasima. Z trudem przypominał
sobie nawet tego człowieka. Wysoki, dobrze zbudowany, barczysty, zawsze w modnej, skó-
rzanej kurtce. Teofil Harasim pływał na „Pasacie” od początku istnienia tego statku. Był bar-
dzo dobrym oficerem. Zaczął jako asystent, awansował szybko. Był zrównoważony, ale nie
mrukliwy. Nie rzucał się w oczy, bo niczym szczególnym oprócz gruntownej solidności się
nie wyróżniał. Dlatego być może został pominięty na kapitańskiej liście podejrzanych.
Gdy Harasim zjawił się w kapitańskim, salonie, wystarczył jeden rzut oka na jego twarz i
postać, aby stwierdzić, że przeżywa on jakiś stan szczególny: podkrążone oczy, nie ogolony
zarost, dziwna bladość.
– Panu coś dolega, panie trzeci? – zapytał kapitan.
– Nic. Dlaczego? – padła odpowiedź.
– Źle pan wygląda. Marynarz wzruszył ramionami, jak gdyby lekceważąc tę uwagę. Zda-
wał się czekać na wyjaśnienie, po co go wezwano.
– W Casablance schodził pan na ląd? – zapytał kapitan.
– Schodziłem.
– Na długo?
– Nie pamiętam.
– Jak to pan nie pamięta?
– Normalnie, nie pamiętam.
– Nie! Normalnie to się pamięta– powiedział kapitan.
35
– Słucham, panie kapitanie? – usiłował zmienić temat Harasim.
Kapitan zaczął mówić o chrzcie nakazując trzeciemu oficerowi sprawdzenie urządzeń i
pomysłów chrzcicieli. Sowa obserwował przy tym pilnie Harasima i zauważył, że tamten robi
wrażenie jakby nieobecnego w salonie. Harasim patrzył w przestrzeń, zdawało się, że słowa
w ogóle doń nie docierają. Kapitan uderzył ołówkiem w blat stołu. Oficer poruszył się ner-
wowo i spojrzał na szefa, jak człowiek wyrwany ze snu:
– Drzemie pan? – zapytał Mikołaj Sowa.
– Nie, słucham – odparł tamten.
– Więc na czym skończyłem? – kapitan jakby zgubił wątek.
– Pan kapitan sobie życzył, abym z kierownikiem świetlicy sprawdził dokładnie wszystkie
stanowiska: „rekina”, u „cyrulika”, u „lekarza”, stoły tortur, żeby tam nie było pod workiem
większych trybów, szelki bosmańskie na bomach, żeby miały nie uszkodzone patenty i za-
bezpieczenia. Wszystkie pasty i smarowidła muszą być osobiście przyrządzone przez lekarza.
A skończył pan na tym, że będę odpowiedzialny za to, aby nie potraktowano zbyt ostro roz-
bitków. Mam być cały czas przy nich podczas obrzędu. Wszystko zapamiętałem, panie kapi-
tanie?
– Mniej więcej – mruknął Sowa. – Może pan odejść.
– Dziękuję – powiedział Harasim i wyszedł z salonu. Najmniejszego światła w tunelu, cią-
gle nic – pomyślał kapitan – A teraz przybył jeszcze ten. Robi minę kretyna, a uważa dobrze,
gigancik. Ale on nigdy nie był taki – myślał kapitan. Nigdy. To był wesoły człowiek. Teraz w
sposobie bycia trzeciego oficera zaszły zadziwiające zmiany. Jego zachowanie się w portach
było wysoce podejrzane. Więc przybył jeszcze jeden, a nie ubył żaden. „Śledztwo” cofało się,
zamiast postępować.
„Pasat” zbliżał się tymczasem do równika. Przygotowania do chrztu weszły w fazę zasad-
niczą. Centrum Hadesu miało być jak zwykle na rufie koło basenu kąpielowego. Na pokładzie
z lewej burty usytuowano słynnego rekina, który stanowił pierwszą przymiarkę neofitów do
morskiego stanu. Na budowę owego stwora zużyto trzy rury brezentowe, będące na statku
zsypami na śmieci. Wymyto je, wyprano i przymocowano do gretingu. Wejście do takiego
tunelu ozdobiono najeżonym zębami pyskiem, który wykonany był z odpowiednio ukształto-
wanych plastykowych worków, w środku których wymalowano wnętrze rekiniej paszczy.
Artysta nie pożałował czerwieni. Rozwarty pysk potwora miał wygląd tak przerażający, że
dobrowolne wejście doń wymagało nie lada silnej woli. Przełyk rekina stanowiło kilka obrę-
czy od niewielkiej beczułki z przywiązanymi w środku gąbkami, nasyconymi dziegciem, tra-
nem i zjełczałym rybim tłuszczem. A że neofita miał przewędrować także przez brzuch po-
twora, tam dopiero czekały go niespodzianki. Delikwenci musieli czołgać się przez „wnętrz-
ności” ku odwłokowi króla mórz. Rury brezentowe stanowiące brzuch przymocowane były
do podłoża z drewnianych listewek, które boleśnie wpijały się w ręce i kolana. Ale szatani nie
poprzestali na gretingach podkładając tu i tam pod brezent śruby i szekle oraz inne twarde
rzeczy, z którymi spotkanie dłoni i kolan było bardzo bolesne.
Krystek kuśtykając biegał od bosmana do strażaka i kłócił się o węże pożarowe. Silnym
strumieniem wody zamierzał przepychać chrzczonych marynarzy przez brzuch aż do ciasnego
tyłka potwora. Odwłok stanowiło odpowiednie zwężenie rur wyłożonych w tym miejscu suto
na przemian towotem i smołą. Za rekinem stanowisko miała „Panna Wodna”, której zadaniem
było odkażenie jamy ustnej bohaterów, których nie zdołał strawić rekin. Miksturę serwowaną
przez ową „Pannę Wodną”, zgodnie z poleceniem kapitana, przygotował osobiście lekarz.
Medyk nie zadał sobie trudu i po prostu dosypał oczyszczonej sody i soli do poczciwej oran-
żady, podawanej w stanie ciepłym.
Po rekinie delikwenci kierowani byli do medyka, gdzie miano ich wyleczyć z ziemskich
słabości i ciągot. Neptun między innymi zabraniał przyszłym wilkom morskim uciech z ko-
bietami. Przeto marynarzom należało wybić to zło z głowy. Gabinet ozdobiony był malunka-
36
mi dam wielkości naturalnej, ubranych jak w raju, tylko bez listka. Czarna, czerwona i biała,
trzy kobiece postacie wymalowane odpowiednio na planszach z połączonych kartonów miały
obfite atrybuty kobiecości. Przed każdą był klęcznik z rozsypanych kuleczek, które dostar-
czyli mechanicy. Neofici klęcząc na owych kulkach mieli bić głową w pokład i powtarzać: –
Nie będę, nie będę, już nigdy nie będę! Wymawiać owo zaklęcie mieli tak długo, aż Neptun i
Mefisto, dadzą wiarę, że przyszłe wilki morskie już naprawdę nigdy nie będą. Wówczas
chrzczonym miało być udzielone absolutorium przy tej próbie i promocja do próby następnej.
To wszystko było zgodne z „konwencją” i kapitan Sowa zdenerwował się dopiero wówczas,
gdy stwierdził że podobny, a właściwie niepodobny obrzęd Mefisto i Neptun przewidzieli także
dla neofitek. Otóż artysta malarz wykonał nie tylko trzy akty kobiece, ale także jeden męski.
– O nie! Zmazać to! – krzyczał kapitan wskazując na ten akt. Faktycznie, nagi atleta, przed
którym miały klęczeć neofitki, odmalowany był bardzo naturalistycznie, tylko pewne propor-
cje jego anatomii zostały mocno zachwiane.
Na dodatek Krystek, który miał być Neptunem, i bajkok nawigator, który miał być Mefi-
stem – popełnili poważne nadużycie. Wykorzystując nieznajomość języka polskiego przez
obydwie panie wypaczyli sens ich przysięgi. Obok owego atlety, wypisali czerwoną farbą
zwrot, który dziewczyny miały głośno powtarzać: Chcemy! Chcemy! Bardzo chcemy!
Kapitan rozzłościł się i poszedł do salonu, a zaraz za nim ruszyła delegacja z petycją, żeby
nie przesadzał z cenzurą; bo to tylko zabawa.
Mariona i Patrycja paradując w kostiumikach bikini raczej symbolicznych, prowokowały
organizatorów chrztu do... właściwie do wszystkiego. Łamały szpilkowe obcasy na gretingach
i wkładały nowe pantofelki.
Nie uszło to uwadze kapitana, wzbudzając jego nowe podejrzenia. Bo przecież autentyczne
modelki, zmęczone zazwyczaj demonstrowaniem wyszukanych, niewygodnych kreacji w
życiu prywatnym bywają na ogół szare i nie wyzywające. Te zaś grasowały po statku jak
wampy, siejąc niepokój na wszystkich jego pokładach.
I oto równik. Kapitan powiedział, że nie zatrzyma statku na czas obrzędu. „Pasatowi” zbyt
spieszy się do „Mureny”. Ekspresowiec przystanął jedynie na kilka minut, gdy zawyły syreny
i wyszła na pokład świta Neptuna z lewej burty, a kapitan Sowa w tropikalnym mundurze w
towarzystwie starszego mechanika i dwóch oficerów z prawej burty. Kapitan dzierżył wielki
papirus, z którego odczytał akt powitania Neptuna. Zjawiła się Prozerpina z orszakiem kobiet-
emancypantek morskich, z których jedna zamiast piersi miała w odpowiednich miejscach
męskie brody z fajkami, druga była z obfitym biustem, ale zamiast twarzy miała pysk wilczy,
a trzecia nawet zupełnie powabna z buzi zamiast tyłka posiadała rufę statku. Emancypantki
niosły transparent z hasłem:
„Kobiety-wilki morskie niech żyją!!!”.
Tymczasem domniemany desant światowej klasy gangstera zachowywał się bardzo poko-
jowo. Dziewczyny w kostiumach supermini siedziały w kojcu razem z dwudziestoma neofi-
tami. Można było przypuszczać, że oprawcy znajdujący się na wolności zazdroszczą tamtym
ich uwięzienia. A neofici twarze mieli roześmiane... Szczerzyli zęby, pokazywali coś na migi,
dotykali dziewczyn. Natomiast Krystek, bajkok Winniczek i pozostali liderzy przedsięwzięcia
mieli humory nie najlepsze, bowiem w ostatniej chwili okazało się, że ich zapał, wysiłki i
zabiegi, którym tyle poświęcili energii, skierowane były częściowo w próżnię. Otóż na kilka
godzin przed rozpoczęciem chrztu zjawiła się w salonie u kapitana Mariona w pięknej popo-
łudniowej sukni i misternie zrobionej fryzurze. Dziewczyna stała na progu czekając na zapro-
szenie. Kapitan wychodząc niebezpieczeństwu naprzeciw podbiegł i zaprosił młodą damę, by
usiadła. Mariona usiadła z wdziękiem w fotelu przepraszając niezłą angielszczyzną, że prze-
szkadza, ale sprowadza ją powód ważny. Kapitan Sowa zamienił się w słuch.
– Otóż – mówiła Mariona – zgodziłyśmy się z Patrycją na chrzest morski, bo inaczej nie
można, prawda?
37
– Nie należało odmawiać, to święty obyczaj.
– Właśnie – Mariona zawachlowała długimi rzęsami. – Weźmiemy więc udział w tym ob-
rzędzie, zgodnie z życzeniem załogi, tylko nie mogą być zepsute nasze fryzury i nie mogą być
pozostawione jakiekolwiek znaki na naszych ciałach. Po zejściu z tego statku będziemy pre-
zentowały kolekcję kostiumów kąpielowych, modnych w przyszłym roku: bikini i toples. Ro-
zumie więc pan, kapitanie. Nasz zleceniodawca...
– Rozumiem – kapitana chwycił atak śmiechu. – Więc jak panie chcecie być chrzczone?
Oni przygotowali smołę, tusz czerwony i rudy, dziegć, tran, silnikowy olej z mielonym grafi-
tem – krztusił się kapitan.
– Nonsens – uśmiechała się ukazując równe rzędy pięknych zębów dziewczyna. – Jeżeli
musimy koniecznie być malowane, nieodzowne będą tusze, wyłącznie najwyższej jakości.
Kapitan przestał się śmiać, patrzył na piękność i uważnie słuchał.
– W razie, gdyby nas pobrudzono, zniszczono nam karnację skóry, nawet nieznacznie, po-
psuto by nasze fryzury, pańska kompania żeglugowa zapłaciłaby bardzo duże odszkodowanie.
Kapitan znów zaśmiał się szczerze. Podszedł do telefonu i wezwał Krystka, kierownika
klubu i kogoś jeszcze. Gdy szefowie ceremonii znaleźli się w salonie, byli szczerze zdziwieni.
Od Casablanki nie widzieli kapitana w tak dobrym nastroju.
– Panowie – zagaił poważniejąc szef bazy – panie z wielką chęcią wezmą udział w naszym
chrzcie równikowym. Ale jeżeli zepsujecie im fryzury albo pobrudzicie buzie, nóżki czy co-
kolwiek innego... odszkodowanie dla salonu mody damskiej wyniesie kilka tysięcy dolarów.
– Co?! – wrzasnęli jednogłośnie chrzciciele.
– To, co słyszycie. Pani jest tu właśnie w tej sprawie.
Mrok padł na uroczystość. Ostatecznie uzgodniono, że modelki wystąpią w szczelnych
turbanach na głowach i będą mogły być mazane bez wcierania jedynie tymi kremami i tusza-
mi, jakie same dostarczą. Z uwagi na to, że ich chrzciciele nie mogą przedtem dotykać szu-
waksów i pomad przygotowanych dla męskich neofitów, ustalono, że Patrycję i Marionę
chrzcić będzie wyłącznie lekarz. W razie czego podadzą lekarza do sądu wraz z armatorem
„Pasata”. Kapitan miał nadzieję, że medyk w tej sytuacji nie będzie chciał dotykać modelek, i
że w ten sposób odpadnie cały kłopot z dziewczynami.
I właśnie chrzest trwał. Panny w skąpych opalaczach i w pomarańczowych okazałych tur-
banach oblegane były przez neofitów w kojcu. Świta Neptuna, Kapitana i Prozerpiny zajęła
miejsca w fotelach na pokładzie rekreacyjnym. Astrolog mierzył wielkim cyrklem coś na nie-
bie i patrzył przez lupę w głąb oceanu. Zaraz też do rekina miano wpuścić pierwszego nie-
szczęśnika. Fotografik z zatopionego jachtu, Harry Craig, też znajdował się w kojcu. Jego nie
dotyczyły oficjalnie ustalone ulgi, chociaż kapitan obawiając się jakiegoś podstępu, zalecił,
aby traktować go na równi z dziewczynami. Jednak jako jeden z pierwszych sam wskoczył do
paszczy rekina przechodząc potem kolejne próby całkiem po rycersku... Chrzest modelek, dla
których organizatorzy tej imprezy prześcigali się w pomysłach, okazał się w praktyce niestety
zwykłą parodią, bo tylko w samym rekinie można było nabawić się guzów i siniaków na rę-
kach i nogach i wszystkim, co stykało się ze śrubami, szeklami, i zawiasami, jakich było tam
wiele. Obie dziewczyny w bikini, a później Patrycja jedynie w toples, prezentując niewielki,
ale wyjątkowo piękny biuścik, stanowiły fotograficzną oprawę uroczystości. I niejeden statek
mógłby. „Pasatowi” pozazdrościć tej dekoracji... Uwagę załogi poza figurami dziewczyn za-
absorbowały napisy i transparenty rozwieszone tu i tam nad chrzcielnymi stanowiskami. Przy
tronie Lucyfera wywieszono hasło:
„Nierozerwalna więź neofitów z diabłami gwarantem
coraz wydajniejszych chrztów morskich”
U lekarza hasło głosiło:
„Przez masową świadomość neofitów
do ich awansu”
38
Kiedy pierwsi nieszczęśnicy wrzucani byli do basenu z wodą morską i starym tranem, ka-
pitan zauważył, że siedzi wraz z całą świtą pod hasłem:
„Pogłębione ideologicznie chrzty morskie
Jako wyraz starej tradycji i nowej
świadomości – trwałym sukcesem sojuszu
armatora i załóg pływających”.
Kapitan trącił Krystka, a obecnie Neptuna:
– Co to za jaja? Kto powypisywał te potworki?
– Jakie potworki? – zdziwił się Król Mórz. – Przecież to normalne hasła. Zredagował je
pański zastępca kapitan Hana... Były jeszcze inne, ale nie wymalowaliśmy.
Dostojnicy na wydywanionym podeście przerwali rozmowę, bo ktoś prawdopodobnie padł
w rekinie i długo zeń nie wychodził. Jeden z szatanów-chrzcicieli zajrzał do paszczy potwora
i dał znak, aby zatrzymali strumień wody. W samym środku rekinowego brzucha leżał czło-
wiek. Diabeł wpełzł po niego, pochylił się, pomacał bezwładne ciało i zaczął je ciągnąć w
kierunku zębatego pyska. Kapitan Sowa wstał z fotela. Patrzył. Szatani wywlekli człowieka
na pokład. Był to marynarz Cichoń. Lekarz stał już przy nim. Badał puls zemdlonego. Cichoń
w rekinie widocznie zakrztusił się, zaczął kaszleć, upadł, zamiast oddychać, pił wodę i stracił
przytomność. Na pokładzie przyszedł do siebie szybko, odepchnął lekarza, roztrącił szatanów
i puścił marynarską wiązankę. Incydent zachwiał nienaganną dotychczas powagę uroczysto-
ści, ale lekarz polecił odprowadzić delikwenta do szpitalika. Chrzest trwał dalej.
Lekarz zajął się teraz dziewczynami. Od razu został nieco zbity z tropu, bo kiedy szatani w
lekarskich rękawiczkach doprowadzili mu Patrycję, a on podszedł do niej z miseczką tuszu,
dziewczyna ochoczym ruchem odpięła jakiś zatrzask. i stanęła przed oprawcą z zupełnie na-
gim biustem, który prezentował się w blasku równikowego słońca niczym najcudowniejsze
zjawisko ziemskie. Lekarz nie wiedział w pierwszej chwili, co robić. Dziewczyna powie-
działa z uśmiechem, że jej stanik jest bardzo dobrej firmy, a tusz mógłby nie puścić. Doktor
szybko odzyskał świadomość tego, kim jest i co ma robić, bo wskazał na maleńkie figi ledwo
zakrywające z przodu cudowny wzgórek a z tyłu jedynie część tyłeczka dziewczyny.
– Czy to też zdejmiesz, neofitko, czy tylko górna szata twego stroju jest z przedniej mate-
rii?
Zarówno szatani jak i neofici głośno gruchnęli śmiechem. Dziewczyna pokiwała przecząco
głową, była także dowcipna. Jej angielszczyzna miała jakiś zły akcent, ponadto mówiła szyb-
ko i trudno było zrozumieć ją dokładnie. Zainteresowanie tym, co się działo u medyka, było
jednak olbrzymie, ludzie ucichli. Słuchali pilnie.
– Dolna moja szata jest równie cenna jak górna, ale tam mnie szatanie dotykać nie możesz,
bo pod nią mam coś jeszcze bardziej cennego, czego zdjąć już nie mogę – odparła Patrycja.
Marynarze znów ryknęli śmiechem. Doktor tymczasem umoczył palec w pachnącym dys-
kretnie fiołkami tuszu i począł rysować statki z dymiącymi kominami na sprężyście poddają-
cych się zabiegowi piersiach dziewczyny. Na pysznym, płaskim brzuszku wymalował dziób
statku z widocznym mostkiem, na którym brodaty kapitan patrzył gdzieś w dal z takim zainte-
resowaniem, że jego biała czapka unosiła się wysoko w górze nad kapitańską głową, a broda
przechodziła w pewnym miejscu w zupełnie naturalnie uroczo skręcone czarne włoski, któ-
rych reszta ginęła pod dolną częścią szat Patrycji. Szatani i neofici ryczeli z ukontentowania.
– Niech żyje doktor – podniosły się krzyki.
– Vivat Matejko! Vivat Picasso! – Faktycznie nikt przedtem nie znał talentów plastycz-
nych lekarza. Kapitan Sowa też śmiał się szczerze. A że od wyjścia „Pasata” z portu w Casa-
blance cokolwiek robił myślał o tamtej zagadce, zastanawiał się, czy możliwe jest, aby w tym
rozbawionym towarzystwie był człowiek, który wie, jakie grozi mu niebezpieczeństwo. Czy
możliwe, aby te dziewczyny, które bawią się w chrzest morski tak naturalnie, ukrywały
względem załogi zbrodnicze zamiary. W atmosferze, jaka była tu teraz, te podejrzenia nie
39
wydawały się realne. Kapitan zwątpił niemal do reszty w słuszność swoich domysłów. Patrzył
na drugą modelkę. Teraz diabli wiedli przed oblicze wystylizowanego na szatana medyka
Marionę. Ta dziewczyna zachowywała się nieco inaczej, gdy chrzciciel, któremu widocznie
spodobało się podłoże, na którym malował poprzednio, wskazał staniczek domagając się, aby
zdjęła go jak tamta, dziewczyna pokręciła głową przecząco.
– Czy twoja, zapewne także droga szata, zniesie chrzest bez szwanku – zapytał medyk.
– Tak – roześmiała się Marioną. – Maluj szaty, osobę zostaw. Szaty zostaną na ziemi, oso-
bę pochłonie piekło. Szkoda twojego dzieła dla piekieł.
Doktor coś odparł, spektakl wyraźnie się rozwijał. Radiooficer podsunął bliżej mikrofon,
trzaskały migawki aparatów fotograficznych. Lekarz-chrzciciel malował palcem na sporej
przestrzeni odkrytego ciała dziewczyny bitwę morską.
I właśnie wtedy ktoś doniósł; że Cichoń „wyparował” ze szpitala. Zanim wiadomość ta
dotarła do kapitana Sowy, poczyniono pewne poszukiwania, które nie dały rezultatu. Znikł też
bez śladu Harry Craig. A więc jednak. Czyżby atmosfera chrztu morskiego została wykorzy-
stana dla sprawy, która przez moment stała się już jakby wątpliwa? Kapitan zdrętwiał. Więc
jednak Cichoń? Szrama na twarzy, porwana skórzana kurtka, omdlenie w rekinie pewnie sy-
mulowane. Dziewczyny tymczasem beztrosko pozowały do zdjęć, śmiały się, bawiły. Nic nie
wskazywało na to, że odgrywały w tym czasie inną rolę niż wzbogacanie zabawy. Kapitan
polecając starszemu mechanikowi, aby go zastąpił, opuścił fotel na wydywanionym podeście.
Poszukiwaniem zaginionych kierował już od kilkunastu minut Hana, który cały czas prze-
bywał na mostku prowadząc statek. „Pasat” pędził pełną mocą maszyn w kierunku oczekują-
cej go „Mureny”. Stary dowódca jak zwykle zachowywał spokój.
– Kazałem sprawdzić we wszystkich kabinach, bez rezultatu – oznajmił podenerwowane-
mu Sowie.
Chrzest kończył się już, a poszukiwania trwały. Dwaj kapitanowie oraz pierwszy oficer lu-
strowali mapę przebytej drogi. Jak dawno Cichoń mógł zniknąć ze szpitala? Kiedy ostatni raz
widziano Craiga? Nie pozostawało nic innego, jak zawrócić statek i przebyć powtórnie jego
drogę. Hana tym razem traktował sprawę równie poważnie, jak kapitan Sowa. Dwaj ludzie
zginęli z pokładu. To już nie była zabawa. Radiooficer łączył się pospiesznie z armatorem w
kraju. Teraz cała załoga biegała po korytarzach i kabinach. Kilkudziesięciu marynarzy prze-
czesywało światłoluki, magazynki, zakamarki i różne pakamery, których na statku jest wiele.
Ciągle bez rezultatu. Kapitan spostrzegł, że podenerwowane są także dziewczyny. Początko-
wo zniknięcie Craiga nie zrobiło na nich większego wrażenia. W miarę mijania czasu zainte-
resowanie sprawą, zwłaszcza Patrycji, stawało się widoczne.
Kapitan stał w nawigacyjnej, patrzył na mapę. Sytuacja była fatalna. Na „Murenie” zaczy-
nała już
pewnie gnić ryba. I teraz przepadli dwaj ludzie. Poszukiwania zaginionych na morzu
w tych warunkach winny trwać co najmniej czterdzieści osiem godzin. I nie ma innej decyzji,
nie może być innej decyzji, jak ta, żeby szukać. Prysnęła wesoła atmosfera chrztu morskiego.
Spoważnieli wszyscy. Ściągnął brwi zawsze poważny Hana. Sowa milczał. Teraz od niego
zależało wszystko. Już dawno powinien zawrócić statek, rozpocząć poszukiwania. Przewidy-
wał przecież najgorsze, a ci dokoła zbijali go z tropu: Hana, lekarz, wszyscy, z kim usiłował
rozmawiać, gdziekolwiek szukał rady, sprzysięgli się przeciwko niemu. Teraz patrzą, wyma-
gają decyzji. Na mostku zjawił się lekarz:
– Niech pan się nie da zwariować, panie kapitanie – powiedział jak zwykle z beztroską miną.
– Co? – warknął kapitan.
– Oni muszą gdzieś być. Ich zniknięcie nie ma nic wspólnego ze sprawą, o której pan myśli.
– Nie ma? – podniósł głos kapitan. – Nie ma? Co? Zdematerializowali się. A jeżeli ich nie
ma, to dlaczego?
– Więc jak pan myśli, co się stało? – wzruszył ramionami doktor.
40
– Ja nie mogę zgadywać: Ja muszę stwierdzić, czy ci ludzie są na pokładzie, czy nie. Jeżeli
ich nie ma, muszę zawrócić statek. Jasne?
– Myśli pan, że Craig zlikwidował Cichonia, bo Cichoń był tym Nierozpoznanym z Casa-
blanki, następnie zwiał na pontonie, tu, na środku Atlantyku ze swoją żeglarską wiedzą. Do
tego zostawił dziewczyny. Jeżeli to szajka, już by go Yaxy za to rozliczył.
Kapitan popatrzył na lekarza z pobłażaniem.
– Ty, doktorku, nic nie rozumiesz.
– Możliwe – powiedział doktor.
– Ten gówniarz wiedzę morską może mieć taką jak ja. Wiele na to wskazuje, że jedynie
udawał półgłówka – wyrzucił z siebie ze złością kapitan.
Na mostku zjawił się pierwszy oficer z kolejną wiadomością o bezskuteczności poszuki-
wań. Mikołaj Sowa sięgnął po dziennik okrętowy. Otworzył usta, aby wydać odpowiednie
polecenie sternikowi. W tej chwili w drzwiach ukazał się Szczepan Krystek.
– Są! Są! Obaj!!! – darł się od progu. Zarówno jego słowa jak i postawa nie miały nic
wspólnego ze służbowym raportem w tak ważnej sprawie.
– Gdzie?! Mów pan do cholery po ludzku! – wrzasnął kapitan.
Drugi oficer opanował się. Na twarzy i rękach miał ślady po roli Króla Mórz, jaką odegrał
niedawno w promieniach równikowego słońca. Farby rozgrzane w upale wżarły się w skórę
oficera i teraz taki czarno-czerwony z autentycznymi wypiekami na twarzy wyglądał pociesz-
nie. Sprowadzony na ziemię krzykiem kapitana, zmitygował się natychmiast:
– Zapici, śpią. Znaleźliśmy przy nich dwie butelki szkockiej, puste.
Kapitan usiadł ciężko w fotelu. Milczał. Doktor wybuchnął głośnym śmiechem i śmiał się
długo. Hana pochylony nad mapą wykreślał kurs „Pasata”.
41
VII. MARIONA
Słońce dotknęło brzegiem tarczy olbrzymiej wody. Afrykański wieczór zapadał szybko.
Lepkie i gorące powietrze objęło burty statku. Duchota panowała na pokładach, mimo iż log
wskazywał dziewiętnaście węzłów. Po dniu pełnym wrażeń na „Pasacie” zapanowało jakby
odrętwienie. Cicho było w kabinach i mesach. Opodal mostka oparty o reling stał kapitan
Mikołaj Sowa patrząc na spienioną, uciekającą wodę i nie zauważył kiedy podeszła Mariona.
– Mówią, że aby być samotnym nie wystarczy zostać marynarzem, trzeba być kapitanem.
Mikołaj spojrzał w stronę skąd dobiegły go te słowa. Tuż obok uśmiechała się modelka.
Była w letniej sukni z dyskretnym wianuszkiem korali oplecionym wokół śniadej szyi. Prze-
bogate jej loki świadczyły, że zgodnie z umową podczas chrztu nie naruszono wspaniałej fry-
zury dziewczyny...
– Słucham?– mruknął wyrwany z zadumy marynarz.
– Anglicy mówią, że bardziej samotny jest kapitan na statku pełnym ludzi, niż rozbitek w
szalupie.
Mikołaj roześmiał się gorzko. Dziewczyna trafiła w sedno. W półmroku afrykańskiego
wieczoru uśmiechała się tajemniczo. Położyła rękę na relingu tuż obok jego dłoni. Uczuł cie-
pło tej ręki. Znowu coś mówiła, ale Mikołaj nie słyszał tego. Patrzył na dziewczynę i zapo-
mniał o wszystkim. Świadomość wróciła szybko. – Czyś ty zwariował człowieku? Cóż się
gapisz, jak głodny dzieciak na tort czekoladowy z bakaliami. Zgłupiałeś? Przecież to model-
ka, zawodowa piękność albo coś gorszego jeszcze. Nie dla ciebie... Pilnuj statku. Nie wyja-
śniło się jeszcze, czego tu chce ta trójka przybłędów.
Mariona ciągle mówiła, a kapitan Sowa sprowadziwszy się z obłoków na ziemię, a wła-
ściwie na statek, słyszał już wyraźnie każde jej słowo. Dziewczyna wyrażała żal z powodu
incydentu, jaki miał miejsce podczas chrztu. To Harry był winny. On wziął whisky uratowaną
z jachtu i upił tego marynarza. Harry jest w ogóle nieodpowiedzialny. Będzie miał sprawę za
utopiony jacht i długo, długo będzie musiał spłacać straty, jakie poniósł salon. On jest niepo-
ważny jak dziecko. Dziewczyna mówiła to z głębokim przekonaniem, pewnym żalem i po-
wagą, o jaką kapitan Sowa nigdy by jej nie posądzał. Ciepła dłoń znowu dotknęła jego ręki,
nie cofnął jej, ona swojej też nie cofnęła. Zamilkła. Kapitan też milczał.
– Ma pan żonę? – zagadnęła nagle.
– Mam, to znaczy miałem – zająknął się, nie przewidując takiego pytania.
– Nie żyje, czy odeszła? – pytała dalej dziewczyna.
– Odeszła. Ja odszedłem. W sumie nie wiadomo, kto od kogo odszedł.
– A do kogo pan wraca po tak długim rejsie?
Kapitan poczuł się osaczony. Nie chciał odpowiadać na podobne pytania – milczał. Mario-
na zorientowała się, że nie jest to temat dla niego miły. Ręce ich na metalowym relingu spo-
tkały się znowu. Słońce już dawno utonęło w wielkiej wodzie, nawet najmniejszy blask po
nim nie został na statku i morzu. „Pasat” wsiąkał szybko w zapadającą czerń przed dziobem.
Powietrze było gorące i lepkie. Ale powiew od szybkości robił swoje. W głębi tego ciepła był
jakiś chłód afrykańskiej nocy.
– Czy pani nie jest zimno? – zapytał kapitan odkrywając natychmiast nienaturalną i
śmieszną troskliwość w swoim głosie. Już dawno nie mówił takim tonem do nikogo.
– Zimno – odpowiedziała Mariona, wzdrygnąwszy się lekko.
– Proszę wobec tego na gorącą kawę i koniak, będzie mi bardzo miło – powiedział i zdzi-
wił się własnym słowom; brzmiały bowiem oficjalnie i ton ich był nienaturalny. Wypowie-
dział je i zaraz pożałował, bo bał się odmowy, wydawało mu się, że popełnił niezręczność.
Dziewczyna tymczasem odwróciła się od relingu z zamiarem odejścia. Kapitan już ją miał
42
przeprosić za niestosowne zaproszenie, ale zorientował się, że ona przyjęła je po prostu, bez
słowa. Kiedy weszli w wąski, okrętowy korytarz, odwróciła się i szepnęła, że zaraz przyjdzie,
tylko się przebierze. We wnętrzu statku było bardzo gorąco. Kapitan wszedł do swojego salo-
nu i zaczął pospiesznie robić porządki rad, że modelka dała mu do tego sposobność. Nie spo-
dziewał się bowiem, iż będzie gościć kobietę w tym rejsie. Kiedy salon przybrał wystrój nie
tyle uroczysty, co oficjalny i z czajnika zaczęła parować woda, w progu zjawiła się dziewczy-
na. Zaproszenie potraktowała widocznie tak, jak było wypowiedziane... oficjalnie. Ubrana
była jak na bankiet. Pięknie przeczesana fryzura olśniewała kaskadami rudawozłocistych wło-
sów. Smukłe jej ciało obleczone było w jasną suknię-tunikę opasaną na biodrach złotym łań-
cuszkiem z ogniwami w kształcie greckiego meandra. Na nogach miała pantofelki na bardzo
wysokich obcasach. Stopy jej oplatały paseczki także z głęboko wyciśniętymi ogniwami kla-
sycznego meandra. Pomiędzy splotami bujnych włosów modelki błyskały duże złote kolczy-
ki. Stała na progu i uśmiechała się pewna wrażenia, jakie była zdolna wywołać. Mikołaj pa-
trzył chwilę oniemiały, po czym podszedł do niej, ujął ją za rękę i posadził w wielkim fotelu.
Poddała się lekko, przeszła jak w tańcu, usiadła jak baletnica. Kapitan spojrzał jeszcze raz na
nią, bóstwo siedzące było doskonalsze od bóstwa stojącego. Kapitan tymczasem nalewał
wrzątku do filiżanek. Oparzył się boleśnie, skrzywił i omal nie zaklął. Mariona wstała i śmie-
jąc się szczerze nalała wrzątek do filiżanek znacznie zręczniej niż robił to gospodarz. Kapitan
został tym nieco zbity z tropu, ale przy nalewaniu koniaku drżenie ręki już opanował. Mario-
na chciała trącić się szkiełkiem, w pół ruchu jednak cofnęła kryształową czarkę. Kapitan spoj-
rzał na nią pytająco.
– Słyszałam, że na statku, który jest w morzu nie można tego robić.
– Czego? – zapytał Mikołaj Sowa.
– Robić brzdęk kieliszkami z alkoholem nie można – powiedziała dziewczyna.
– U nas na statkach w ogóle nie można pić alkoholu – mruknął kapitan Sowa.
– I nie pijecie? – zapytała zupełnie serio modelka.
Kapitan nie wiedział, co odpowiedzieć. Była przecież na „Pasacie” nie pierwszą noc i nie
pierwszy dzień.
– Nie pijemy – powiedział po chwili – na statku można wytrzymać bez kobiet, bez alko-
holu, bez dzieci, bez zielonego ogródka, bez wszystkiego.
Teraz parsknęła Mariona.
– A to prawda, że nie można robić brzdęk? – zapytała.
– Tak, prawda, a wiesz dlaczego?
– Wiem – odparła dziewczyna. – Nic, co jest na morzu, nie powinno o siebie uderzać, bo
się przedziurawi i pójdzie na dno. Dlatego marynarze nie stukają się kieliszkami, gdy wzno-
szą toasty.
– Brawo, Mariona.
– Och! mówisz mi ty, ja tobie też będę mówiła ty, ale wypijmy bruderszaft – ucieszyła się
modelka.
Masz tobie... – pomyślał kapitan, jeszcze tego brakuje... Co to, to. na pewno nie. Nigdy!
Dziewczyna wstała i podeszła do niego, objęła go ramieniem. Przyłożyła szkło do ust, piła
złoty płyn małymi łyczkami aż do dna. Kapitan też pił, też do dna. Mariona pocałowała go w
usta, mocno, długo. Wnętrze salonu wirowało kapitanowi w oczach. Całą siłą woli wyswobo-
dził się z objęć dziewczyny. Usiadł. Spojrzała na niego spod opuszczonych powiek, poruszała
długimi rzęsami.
– Mariona – wymieniła miękko swoje imię. On nic nie powiedział. Chwilę trwało milcze-
nie. Przerwał je kapitan.
– Jest jeszcze jeden powód dlaczego na statku nie można...
– Czego nie można? – podniosła oczy.
– Trącać się szkłem; starzy marynarze nigdy nie stukają się kieliszkami...
43
– A jaki to powód? – zapytała przymilnie.
Kapitan rozpoczął tonem oficjalnym, jakby zaczynał wykład na sali pełnej studentów –
śmierci statku towarzyszy zawsze brzdęk, dlatego marynarze nie lubią tego dźwięku.
– Nie rozumiem – przerwała mu i uśmiechała się zupełnie nieoficjalnie. Kapitan znów na-
lał koniaku do kryształowych czarek.
– Niemal każdy statek ubezpieczony jest w towarzystwie klasyfikacyjno-asekuracyjnym
Lloyd w Londynie i kiedy rozbije się, utonie lub zaginie zostaje skreślony z listy, aktowi temu
towarzyszy krótki dźwięk gongu. Jest to pogrzeb statku – kontynuował z powagą swój wy-
kład Mikołaj Sowa.
– Rozumiem – uśmiechała się Mariona.
W owej klasycznej sukni była klasycznie piękna. I co dziwne już długo rozmawiał z nią
nie jak z malowaną lalą, a po prostu jak z kimś bliskim i miłym. – Nie rozkrochmalaj się sta-
ry. To modelka, nic więcej, krzyczało coś w nim, chyba kapitański instynkt, broniący kapitań-
skiej powagi. Dziewczyna wstała.
– Nie możemy trącać się, to przynajmniej pocałuj – powiedziała i znów była tuż. Wypiła
drugi kieliszek, postawiła go z brzękiem na stole i objęła Mikołaja ramionami. Usta miała
wilgotne, ciepłe, pachnące doskonałymi kosmetykami i najcudowniejszym grzechem.
Mariona wyzwoliła się z objęć. Odeszła, uniosła ramiona. Jej tunika powędrowała do góry
odsłaniając długie nogi, nad stopami uwięzionymi w złotych pantofelkach. Dziewczyna po-
woli zdejmowała z siebie suknię odkrywając coraz wyżej smukłe a jednocześnie krągłe ciało,
wszędzie idealnie jednakowo jasnozłocistej barwy. Suknia znikła, pofrunęła gdzieś przepadła.
Mariona stała całkiem naga. Teraz była przed nim w burzy jasnomrudych włosów i panto-
flach, które więziły jej stopy na ziemi, bo inaczej uleciałaby do nieba lub piekła. Kapitan So-
wa-Osowski zachowywał jeszcze dystans, ale już nic nie widział oprócz sterczących przed
nim nagich piersi dziewczyny z wyrazistymi jak pączki czerwonych róż czubkami na szczy-
tach. – Jeżeli Bóg stworzył człowieka, to szatan kobietę – przebiegła mu przez mózg stara
prawda. Mariona miała przymrużone powieki i wielkie źrenice. W kapitańskim salonie paliła
się mała lampka. Smukłe ciało dziewczyny było jak jeden nerw. Jej szybki oddech narastał,
pogłębiał się i przechodził w krzyk krótki, bolesny i rozkoszny, jedyny na świecie krzyk ko-
biety w cudownym napięciu i rozluźnieniu zarazem, krzyk nieporównywalny do niczego. Ma-
riona była burzą, która wzmagała się, stawała huraganem i ciszą omdlewającą, ciszą po tym
huraganie. Noc na oceanie przełamywała się z dniem. Do salonu wpadło szare światło afry-
kańskiego brzasku. Na morzu dzień rozpoczyna się od razu słońcem. Jego promienie strzelają
z głębi na horyzoncie zanim pokaże się brzeg czerwonopomarańczowej tarczy. Pierwsze
promienie jasnego światła uderzyły o burty „Pasata”, wpełzły na zielone pokłady. Mariona
obudziła się, pocałowała go na dzień dobry pierwsza. Chwycił ją w ramiona, poczuł czubki jej
piersi, rozwarte i zaciskające się smukłe uda dziewczyny i zapach włosów. Wszystkie hura-
gany świata rozpętały się oddechem i urywanymi sylabami jednej kobiety. Potem nastąpiła
znów cisza. Kiedy obudziła się zupełnie, pytał:
– Jak można mieć takie usta, piersi, takie nogi, włosy, takie biodra i stopy. Jak może jedna
kobieta to wszystko mieć takie?
Śmiała się, nużała palce w jego włosach, gładziła kłującą świeżym zarostem twarz.
– To złożona tajemnica, mogę ci ją zdradzić, powiedz innym dziewczynom, będą tak samo
piękne. Każdego dnia kilkakrotna specjalna kąpiel, mycie włosów, długie szczotkowanie,
cholerna dieta, rano i wieczorem gimnastyka, specjalna, trudna, męcząca, chodzenie z książką
na głowie, absolutna czystość. Masaże, sauna, pływanie... I. powściągliwość w zawieraniu
znajomości.
– Jakich znajomości?
– Takich – wydęła usta.
– Dlaczego?
44
– To psuje opinię, noce nie przespane niszczą cerę, alkohol niszczy figurę, włosy, wszystko.
– No widzisz, a ja nigdy nie kochałem się z aniołem – parsknął kapitan. Dziewczyna też
się roześmiała. Przygarnął ją.
– Daj spokój. Tę kilka dni tutaj to i tak ruina, jestem zapuszczona okropnie.
– Dlaczego do mnie przyszłaś?
– Nie wiem...
W tej chwili na biurku zadzwonił telefon i zaraz zaczął ktoś natarczywie pukać do salonu.
Kapitan wstał, narzucił na siebie szlafrok, otworzył drzwi. W progu stał marynarz przysłany
ze sterowni.
– Panie kapitanie... Harasim nie żyje... otruty – powiedział jednym tchem z wyraźnymi
oznakami wzburzenia.
Kapitan cofnął się w głąb salonu. Poczuł ogarniającą go falę gorąca.
– Gdzie on jest? – zapytał czując nagłą suchość w gardle.
– W szpitalu, nie przyszedł na wachtę, poszliśmy, pukamy, drzwi otwarte, wchodzimy. On
w pidżamie, niby śpi, ale blady, nie daje znaku życia. My po doktora. Doktor przyszedł, rzucił
okiem, powiada – otruty. Telefon dzwonił na biurku jak wściekły.
– W nocy widzieli tego Craiga, jak się kręcił koło kabiny Harasima, chyba od niego wy-
chodził.
– Co?! – niemal wrzasnął kapitan Sowa.
– W nocy widzieli tego Craiga z jachtu, uciekał z korytarza, przy którym jest kabina trze-
ciego – powtórzył przybyły. Telefon przestał dzwonić i zrobiło się strasznie cicho. Marynarz
poszedł. Na łóżku siedziała naga Mariona i patrzyła na kapitana jakoś dziwnie. Stanął przed
nią. Podszedł blisko.
– Więc to tak – syczał. – Gadaj, jak teraz chcecie uciec ze statku. Już ja was dopilnuję.
Dziewczyna wstała i zaczęła się pospiesznie ubierać. Rzucała na lewo i prawo spłoszone spoj-
rzenia. Widać było, że jest przerażona. Kapitan obserwował jej popłoch i zdziwienie. Nie po-
trafiła ukryć swego podenerwowania. Kapitan nieco ochłonął z pierwszego wrażenia. Wście-
kłość, że tak łatwo dał się wywieść w pole nie opuszczała go jednak. Dziewczyna była już
przy drzwiach. Bez słowa uciekła. – To jednak amatorka – pomyślał, wynajęta pewnie do tej
jednej roli. Luksusowa prostytutka, pewnie z Casablanki. Już policja będzie wiedziała skąd
ona jest. Telefon znów zaczął dzwonić na biurku. Kapitan ubierał się, kiedy ponownie sięgnął
po słuchawkę, spóźnił się znowu. Zamknął salon i zbiegł po schodach na dolny pokład, gdzie
mieścił się szpital. Wrzało tu jak w ulu. Ludzie czekali pod drzwiami na wiadomość. Spo-
strzegłszy kapitana rozstąpili się robiąc mu przejście. Ale szpital był zamknięty od wewnątrz,
lekarz nie wpuszczał nikogo. Kapitan wrócił do salonu. Zadzwonił na mostek, zapytał kto
widział Craiga nocą w okolicach kabiny otrutego. W odpowiedzi padło kilka nazwisk. Nie
mogło być nieporozumienia. Tomczyk wymienił między innymi pierwszego oficera, maryna-
rza Cichonia i kogoś jeszcze. Kapitan natychmiast wezwał tych, którzy mogli zaraz przyjść.
Potwierdzili jednoznacznie z całą pewnością, że widzieli Craiga, jak ten po ciemku tkwił w
korytarzu przed drzwiami Harasima. Przechodzili głównym ciągiem i wówczas zauważyli
ciemną postać w odgałęzieniu bocznym. Poszli dalej, ale wydało im się to dziwne. Wrócili
więc i wtedy zobaczyli człowieka, który wyskoczył na korytarz główny i pobiegł w kierunku
wyjścia na pokład. Przy końcu korytarz był jasno oświetlony i w świetle poznali Craiga. Gdy
rano dowiedzieli się o zamachu na życie Harasima, skojarzyli te dwa fakty. Kapitan zwolnił
obu świadków i zadzwonił do szpitala. Lekarz oraz sanitariusz ciągle byli nieuchwytni. Tele-
fon odebrał stomatolog, który poinformował kapitana, że Harasim żyje, aczkolwiek jego stan
jest ciężki i doktor robi wszystko, aby go uratować.
Kapitan poprosił do siebie starszego oficera Lecha Hanę. Nie spodziewał się od zastępcy
skutecznej pomocy w tej sprawie, ale chciał się naradzić, bo nie był pewny, w jaki sposób
należy internować przeklętą szajkę z „Czerwonej Lalki”. Kapitan Sowa mimo woli przypo-
45
mniał sobie przerażoną twarz Mariony. – Dziwka – syczało coś w głębi jego serca. – Anglicy
mówią, że aby być samotnym na morzu, nie wystarczy zostać marynarzem, trzeba być kapita-
nem. I ona tę jego samotność przerwała, pocieszyła go w tej samotności, indywiduum bez
skrupułów – miotał się w duchu kapitan. Przecież on przed sądem i Izbą Morską nie będzie
mógł zataić tego „szczegółu”.. Jest skompromitowany. Ale jakie znaczenie ta jego kompro-
mitacja miała dla szajki? Usiłował zastanowić się chłodno.
Hana przyszedł i usiadł w fotelu.
– Czy pana zdaniem należy internować tych bandytów? – zapytał bez wstępów dowódca
bazy.
Stary kapitan spojrzał z powagą na przełożonego.
– Jakich bandytów? – uniósł brwi z wielkim spokojem.
– Craiga i te dwie dziwki.
– Mówi pan o modelkach?
– Panie starszy – niemal warknął kapitan – pan wie przecież o kim mówię i o co chodzi.
– Nie, niestety nie wiem o co panu chodzi, panie kapitanie – odparł jak zwykle z uprzejmą
pogardą tamten.
– Widziano Craiga w nocy jak wychodził z korytarza prowadzącego do kabiny Harasima.
Harasim został otruty. Craig to płatny morderca.
– Pana zdaniem to prawda? – przerwał szefowi starszy oficer. W tej chwili do salonu
wszedł lekarz. Obydwaj kapitanowie spojrzeli nań wyczekująco. Lekarz usiadł, widać było,
że przeszedł trudne chwile i był bardzo zmęczony.
– Próba samobójstwa, stan ciężki – powiedział zapalając papierosa.
– Co?! – niemal wrzasnął podnosząc się z miejsca kapitan Sowa.
– Nieudane samobójstwo – powtórzył lekarz. Hana wstał.
– Czy jestem wolny panie kapitanie? – zapytał jakby uznając, że dalsza rozmowa jest nie-
aktualna.
– Tak – syknął kapitan.
Hana wyszedł. W salonie zapadła cisza. Jedynie morze szumiało za otwartymi oknami.
„Pasat” leciał pełną szybkością na południowy zachód. „Murena” była już niedaleko. Żar za-
lewał pokłady. Klimatyzatory z trudem chłodziły wielką kapitańską kabinę.
– Natychmiast chcę mówić z Harasimem– przerwał ciszę kapitan.
– To niemożliwe – odparł lekarz.
– Pan wie, o co chodzi, to był zamach.
– Nie, panie kapitanie, to nie był zamach.
– Muszę rozmawiać z Harasimem.
– Żadne rozmowy ani tym bardziej przesłuchania chorego nie mogą teraz mieć miejsca,
czy pan tego nie rozumie? – sprzeciwił się ostro medyk. Kapitan wstał i chodził po salonie.
– Rozumiem – warknął i chodził dalej. Lekarz siedział w fotelu, milczał.
– Więc uważa pan, że to? – przerwał ciszę kapitan.
– Tak można przypuszczać, wiele na to wskazuje – odparł doktor.
– Kiedy będę mógł mówić z trzecim?
– Może za kilka godzin, może dopiero za dzień lub dwa.
– Cholera – zaklął kapitan.
– Obawiam się, że i tym razem pańskie podejrzenia okażą się pomyłką. Harasim zacho-
wywał się dziwnie jeszcze przed Casablanką, już w Kanale Kilońskim przyszedł do mnie po
środki uspokajające i nasenne. Dałem mu tyle, ile potrzeba do zaśnięcia, a nie samobójstwa.
To paskudztwo, które zażył pochodzi z Las Palmas albo Dakaru. Nie znaleźliśmy opakowa-
nia, w końcu nie wiem, co użył. Środek okazał się jednak mniej groźny niż początkowo przy-
puszczałem. Teraz rokowania są dobre. Harasim będzie żył.
– Nie znalazł pan opakowania po tej truciźnie?
– Środku nasennym – poprawił kapitana lekarz.
46
– Niech będzie środku nasennym. Nie znalazł pan prawda? Nie znaleziono też żadnego li-
stu ani niczego co mają zwyczaj zostawiać samobójcy przed śmiercią. Skąd więc pewność, że
to samobójstwo?
– Hipoteza, przypuszczenie, że samobójstwo – powiedział lekarz.
– Skąd więc ta hipoteza?
– Zachowanie chorego wskazuje, że on sam chciał ze sobą skończyć. To się czuje przy ra-
towaniu. Nie pomagał mi, gdy walczyłem o jego życie. Podświadomie nie pomagał i nadal nie
pomaga, jest w stanie silnej apatii, depresji. To mnie właśnie martwi najbardziej.
– Może on został w jakiś sposób zmuszony do tego samobójstwa?
– Może.
– Pan, doktorze, z dziwnym uporem bagatelizuje sytuację, jaka zaistniała w związku ze
sprawą w Casablance. Niech pan postara się, abym mógł mówić z trzecim możliwie szybko.
– Jak tylko będzie to realne, natychmiast zawiadomię pana, panie kapitanie – powiedział w
sposób oficjalny doktor, po czym wstał i wyszedł z salonu. Kapitan znów pogrążył się w
rozmyślaniach.
47
VIII. KAPITAN HOLMES
Sytuacja wraz z upływem czasu komplikowała się. Nic dotychczas nie zostało wyjaśnione.
Podejrzanych przybywało. Nie było dowodów, nawet poszlak nie było. Były tylko domysły.
Do tego Mariona. Kapitan jest odpowiedzialny za wszystko, kapitan nie może być człowie-
kiem, nie może być mężczyzną. Okoliczność zbliżenia z Marioną, jeżeli dziewczyna jest po-
wiedzmy naprawdę agentem Yaxy Daxy na pewno nie pomoże mu w ostatecznej ocenie
sprawy, jeżeli będzie miała ona jeszcze dalszy ciąg.
Po chwilach spędzonych z Marioną i szoku, jaki przeżył rano, wszystko jakby nabrało in-
nych wymiarów, zaokrągliło się, stało mniej drapieżne. Problem, który pochłaniał całą jego
uwagę, mimo rozmowy z konsulem w Dakarze, jakby znowu zmalał, kapitan zdawał sobie
jednak sprawę z nowej sytuacji. Ten kaprys mógł go wiele kosztować. Gdyby rzeczywiście
dał wywieść się w pole, gdyby Harasim padł ofiarą Craiga w czasie, gdy on... Intryga szyta
grubą nicią, to prawda. Podstęp jak z operetki, jedna dziewczyna dla kapitana, druga dla star-
szego oficera lub kogoś innego, kto mógłby przeszkodzić w działaniu człowiekowi, który
miał wykonać zadanie specjalne. Fortel jak z ballady, ale skuteczny. Nie jeden raz i nie tylko
w literaturze takie scenariusze przynosiły pożądany skutek. Mariona jednak nie mogłaby tego
zrobić. Mikołaj Sowa nie był wybitnym znawcą kobiet. Krępowała go swoboda kolegów:
marynarzy i niemarynarzy w tych sprawach. Oburzało go oficjalne chodzenie do burdeli,
dziwek, głośne rozprawianie o tym później, śmiechy, wymiana spostrzeżeń o intymnym za-
chowaniu się tych samych kobiet. To nie było w jego stylu. Życie osobiste Mikołaja Sowy nie
ułożyło się jakoś... W szkole morskiej i zaraz po uzyskaniu dyplomu miał dziewczynę. Rejsy
były wtedy piekielnie długie. Tęsknił bardzo, pragnął jej, noce były złe, puste. Czuł, że już
dłużej tak nie może, że zostawi statek, znienawidzi morze. Powoli dochodził do wniosku, iż
musi wybrać Joannę albo zawód, który zdobył z wyróżnieniem, choć niemałym trudem.
Dziewczyna nie pomagała mu w morskich rozłąkach, nie chciała, aby odpływał, chciała mieć
go dla siebie. Młodego oficera mimo szybkich awansów i wyraźnego powodzenia w pracy na
morzu nękała coraz większa wątpliwość. Był zazdrosny o Joannę, bał się, że ona go zdradzi,
wybierze kogoś, kogo być może nie kocha, ale kto będzie zawsze przy niej, bo ona takiego
kogoś pragnęła. Nie miał podstaw do podejrzeń, ale podejrzewał, bo wydawało mu się, że to
musi nastąpić, bo ich rozłąki są nienaturalne i bolesne. Nie wierzył jej. Wmówił sobie, że ona
jest zbyt kobieca, zbyt ładna i gorąca, by mogła ciągle czekać i czekać. Wówczas, jeszcze
jako trzeci oficer, Mikołaj Sowa całą siłą woli starał się oddalić ze swoich uczuć dziewczynę,
która zawładnęła jego światem, jego morzem. Joanna była cudowna. Drobne rysy jej twarzy
harmonizowały z pełną kobiecą figurą. Wokół takiej dziewczyny kręci się zawsze mrowie
chłopców. Nawet odrzucani przysyłają listy, kwiaty, skomlą, narzucają się. Mikołaj nie godził
się na to. Znalazł raz i drugi jakiś nieistotny powód. Dziewczyna chciała wytłumaczyć. Nie
chciał słuchać. Wypłynął w siedmiomiesięczny rejs. Joanna czekała, wrócił, pojechał na
wczasy, potem gdzieś do rodziny, nie pokazał jej się na oczy i znowu wypłynął na sześć mie-
sięcy. O ślubie Joanny dowiedział się w morzu w kolejnym rejsie. Potem ożenił się. Jego na-
rzeczona załatwiła wszystkie formalności. Nawet nie wiedział, kiedy znalazł się w urzędzie, a
później na hucznym weselu, które wyprawiła „osobiście” panna młoda. Jej rodzice wyprawili
jego małżonce dwa poprzednie wesela, na trzecie zabrakło im pewnie fantazji i pieniędzy.
Mikołaj, już wówczas drugi oficer, nie bał się, że Lucjana zabierze mu morze, statek, zawód
jaki chciał uprawiać do końca życia. Wracał z rejsów i wypływał w następne, nigdy nie przy-
szło mu do głowy, aby być zazdrosnym. Nie interesowało go co ona robi, gdy jego nie ma.
Miał spokój, bo to marynarzowi bardzo potrzebne.
48
Kiedyś spotkał Joannę. W pociągu, w jednym przedziale, przypadkiem. Zrozumiał wów-
czas, że mylił się. Mógł mieć swoje morze i tę do której tęsknił, do której by mu się z tego
morza spieszyło. Przeszło, poszło. „Pasat” leciał z szybkością osiemnastu węzłów na pozycję
„Mureny”. Do okaleczonego pożarem statku było już blisko. Od czasu, gdy ostatni raz przed
wieloma laty miał w ramionach Joannę, przeżył coś z kilkoma, innymi kobietami oprócz Lu-
cjany. Wszystkie były jednakowe, te nieliczne w obcych portach też takie same, Joanna była
jedyna. I teraz tu zupełnie niespodziewanie przeżył coś podobnego. Sprawiła to nie tylko uro-
da Mariony i nie tylko jej młodość, wdzięk, zapach skóry: Było w tych chwilach, które razem
przeżyli, coś nieuchwytnego. Mikołaj nie wiedział co, tak jak nie wiedział wówczas w młodo-
ści.
„Pasat” pochylił się lekko na burtę, Hana na mostku zmienił pewnie kurs o kilka stopni,
czyżby zobaczył już „Murenę”. Kapitan wstał, poszedł do sterowni.
Manewr podejścia statku do statku na morzu zawsze jest trudny. Tu ta trudność była
zwielokrotniona. Miała dobić jednostka większa do znacznie mniejszej, przy tym ta mniejsza
była na pół wrakiem. Kapitan Hana wydawał suchym, metalicznym głosem polecenia sterni-
kowi oraz na śrubę do maszyny.
– Cała naprzód... Mit ship... tak trzymać, maszyna stop. Wielka baza zrównywała powoli
swój kurs z „kursem” dryfującego wraka. Na obydwu burtach wisiały wielkie odbijacze, one
miały przyjąć na siebie siłę zetknięcia mas obu statków.
Po dobiciu zaczął się rozładunek. Warunki były pod każdym względem niekorzystne. Oce-
anem kołysała spora, martwa fala. Zrywał się od czasu do czasu niewielki wiatr. Spięte ze
sobą cumami i szpringami statki kołysały się dość znacznie utrudniając wyładunek. Nagłe
szkwały targały niespodziewanie unosami, co stanowiło nie tylko utrudnienie, ale i zagrożenie
dla tych przy zrębnicy i w luku. Nie był to stan morza ani pogoda odpowiednia do pospiesz-
nego przeładunku trzech tysięcy ton zamrożonej w kartonach ryby. Tym bardziej że zamroże-
nie to nie było już pierwszej jakości. Przeszło cztery doby nie pracowały agregaty na „Mure-
nie”, i temperatura w ładowniach znacznie wzrosła. Kartony ułożone na wierzchu wyraźnie
już „puszczały”. Rybę czekał kilkudniowy przeładunek w promieniach równikowego słońca.
Teraz było widać, jak bardzo potrzebny był pośpiech w tym przelocie.
Wieczorem kapitan, forsując ostatnie opory lekarza, wtargnął do szpitala okrętowego,
gdzie leżał Harasim. Dopiero teraz dowódca „Pasata” zrozumiał, że upór medyka był uzasad-
niony. Chory wyglądał bardzo źle i był wyraźnie osłabiony. Popatrzył na kapitana i odwrócił
twarz, Mikołaj Sowa usiadł obok na krześle.
– Czy panu czegoś nie trzeba? – zapytał.
– Nie – odparł tamten słabym głosem ale stanowczo jakby chciał pozbyć się intruza.
– Panie trzeci – zagaił w miarę najłagodniej jak mógł kapitan. – Chciałem z panem poroz-
mawiać bez świadków. Rozmowa ta zostanie między nami. Mam kłopot, czy mi pan pomoże?
Oficer poruszył się na łóżku, uniósł lekko głowę, popatrzył na kapitana z wysiłkiem, w je-
go spojrzeniu było zdziwienie.
– Ja teraz mam panu pomagać? – mruknął, odwracając twarz do ściany.
– Tak, chodzi o rzecz ważną. Muszę podjąć określone decyzje. Chodzi o czyjeś życie.
Niech pan powie, tylko dla mojej wiadomości. Czy to, co pan zrobił lub co panu zrobiono ma
związek z wypadkami jakie zaistniały w Casablance?
Chory uniósł się na łokciu, popatrzył na kapitana jak na złe zjawisko.
– Co?! Czego wy chcecie, dajcie mi spokój. To moja, tylko moja sprawa. – Wyrzucił z sie-
bie po desperacku.
– Niech pan się uspokoi, panie Harasim – kapitan przysunął się bliżej do chorego. – Jeżeli
pan chce, to odpowie.
– Nie, nie będę odpowiadał, nic, nic, nic!!! – zaczął niespodziewanie krzyczeć chory. Ka-
pitan poczuł wściekłość. Co oni sobie myślą? Co myśli ten bałwan? Najadł się nasennych
49
piguł jak stara historyczka. Marynarz, oficer. Skoro to jego prywatna sprawa, to dlaczego nie truł
się w domu u żony, teściowej, kochanki. Bydlak, głupiec, smarkacz – kapitan lżył w duchu leżą-
cego przed nim człowieka. Hamował się jak mógł. Nie chciał mówić głośno tego, co myślał.
– Prywatne sprawy załatwia się w domu, panie trzeci, nie uważa pan, że ja tu odpowiadam
za wszystko, za takie wygłupy też.
– Nie, nie uważam, nic nie uważam. Człowiek jest wszędzie człowiekiem, na morzu też
jest tylko sobą, człowiekiem, rozumie pan! – Harasim znów zaczął chrypieć.
Otworzyły się drzwi i do szpitalika wszedł lekarz. Popatrzył na chorego oraz szefa.
– Panie kapitanie, proszę już wyjść – powiedział stanowczo.
Kapitan hamując złość wyszedł.
Zapadła afrykańska noc, na niebie lśniły tysiące gwiazd, martwa fala nieco siadła, wiatr też
jakby odrobinę spuchł, jego porywy nie kołysały już unosami. Przeładunek szedł sprawnie.
Mikołaj Sowa oparł się o reling i patrzył na unoszące się do góry i spadające w dół płasz-
czyzny morza. W świetle księżyca i gwiazd wyglądało ono jak cielsko olbrzymiego potwora,
ruszało się, żyło. Kapitan zapadł w zadumę, nie myślał o Harasimie ani o Krystku czy bajko-
ku-nawigatorze, jakby na moment zapomniał o sprawie z Casablanki. Myślał o Marionie.
Bywało tak coraz częściej. Unikał dziewczyny od chwili niefortunnego rozstania się wówczas
o świcie. Dziewczyna jego także unikała. Była obrażona, daleka. Kapitan zauważył jednak, że
modelka zmieniła sposób ubierania się i zachowania na statku. Teraz można było ją zobaczyć
jedynie w długich białych spodniach i trykotowej bluzeczce, już nie obnosiła się w miniatu-
rowych figach, maleńkich trójkątach na piersiach, nie spoglądała przymrużonymi oczami zza
wielkich, ciemnych szkieł na marynarzy. Mikołajowi bardzo podobała się ta jej przemiana nie
tylko ze względu na spokój i porządek na statku. Patrycja nadal paradowała prawie naga koło
basenu kąpielowego na pokładzie rekreacyjnym, ciągle otoczona zgrają marynarzy. Nie od-
stępował jej wesołek Craig. Kapitan coraz bardziej skłonny był przypuszczać, że doktor ma
rację. Ten mężczyzna wygląda na zakochanego zazdrośnika, który nie chce się z tym zdra-
dzić. Zachowanie Patrycji tymczasem było zbyt swobodne, prowokacyjne. Kapitanowi ob-
serwującemu ją bacznie wydawało się, że ona nie prowokuje marynarzy, a właśnie Craiga.
Na drugi dzień około południa radiooficer przyniósł nowe telegramy. W Casablance od
czasu wydarzenia na „Róży Południa” miało miejsce kilka dalszych zabójstw. Gang rozliczył
się z gorylami, prawdopodobnie bezpośrednimi organizatorami przemytu na jachcie angiel-
skiej milionerki. Ponadto jego ludzie zdradzali niepokój, policja utrzymywała, że w zaginio-
nej torbie były nie tylko pieniądze, ale także coś, na odzyskaniu czego zależało bandzie raczej
wyjątkowo. Komisarz, prowadzący sprawy portowe w Casablance, przewidywał, że gang
przygotowuje zakrojoną na szeroką skalę akcję na jakiś będący w morzu statek, którym miał
być najprawdopodobniej „Pasat”. Inny telegram przysłany w odpowiedzi na depeszę z „Pa-
sata” donosił, że salon mody damskiej „Crisantemo” potwierdza fakt, że fotografik Harry
Craig przerwał zdjęcia w Dakarze z przyczyn kierownictwu nie znanych.
Mikołaj Sowa siedział w salonie i bawił się papierosem. Złe były to wiadomości, wolał że-
by było inaczej. W świetle tych telegramów klucz do wyjaśnienia sprawy mógł jednak znaj-
dować się w rękach trzeciego oficera. Mikołaj nie zwlekał, znów wybrał się do szpitalika.
Harasim czuł się już znacznie lepiej. Kapitan zaczął oględnie. Chory patrzył na niego z nie-
chęcią, ale nie okazywał takiej złości jak poprzednio. Na pytanie, czy naprawdę rozmyślnie
użył proszki nasenne, zareagował znowu dość gwałtownie, potem jednak uspokoił się.
– Panie kapitanie – powiedział – zrobiłem to sam, miałem już dość wszystkiego, teraz do-
szedłem do wniosku, że pospieszyłem się, na to zawsze jest czas. Ale potrzebuję spokoju,
niech pan mnie nie męczy.
– Pan rozumie przecież, że... – zaczął od nowa kapitan.
– Rozumiem, dlatego mówię: z żadną sprawą o jakiej pan myśli nie mam nic wspólnego,
nic, zupełnie nic. Mnie się rozpadła rodzina, żona zabrała dziecko, nie mam nikogo, nikogo.
50
Rozumie pan. Od dawna czułem, co będzie. Gdybym rzucił pływanie, zszedł na ląd, wszystko
byłoby inaczej. Ale jak mogłem zejść, co bym robił, przecież jestem nawigatorem. To mój
zawód, a co nawigator może robić na lądzie?
Kapitan spuścił głowę. Postawa Harasima nie wzbudzała podejrzeń. A jednak zbyt wiele tu
się działo rzeczy dziwnych.
– Rozumiem, też przeszedłem swoje – powiedział najbardziej przyjaźnie jak umiał. Tam-
ten popatrzył nań chwilę, coś jakby wahanie było w tym spojrzeniu.
– A pan potraktował kaprys kobiety zbyt poważnie i zrobił głupstwo – uśmiechnął się szef
bazy.
– Kaprys? Ten kaprys trwa już rok. Powiedziała mi kiedyś, że ona sama nie będzie matką,
ojcem, księgową w pracy, ślusarzem i elektrykiem w domu. Sama nie będzie robić zakupów,
stać w kolejkach, przygotowywać i obchodzić świąt, spać też sama przez całe życie nie bę-
dzie. Powiedziała, że mówi mi to uczciwie. Myślałem, że babskie gadanie, ale potem okazało
się, że mówiła serio, bardzo serio.
W szpitalnej salce zapanowało milczenie.
– Wie pan co – mruknął kapitan – z żonami obowiązuje pewna zasada i to nie jest frazes.
– Jaka zasada? – zainteresował się Harasim.
– Szewc musi mieć szewcową, piekarz piekarzową, marynarz marynarzową. Kiedy szewc
naprawia ludziom buty ma ich dużo w domu, ona te buty musi lubić. Kiedy my musimy wy-
pływać w morze, one muszą to rozumieć. Lubić nie muszą, ale rozumieć, pomagać, nie prze-
szkadzać.
– Powiedz pan to mojej – mruknął chory.
– Jej nie powiem, panu mówię. Marynarz żony, która nie jest marynarzową nie może ża-
łować, bo to nie jest żona marynarza, a nieporozumienie, pomyłka.
– My sześć lat razem i dobrze było, dobrze. – Harasim zamilkł. Po chwili chory odezwał
się znowu. – Ile ja się za nią uganiałem przed ślubem, jak ja prosiłem, żeby za mnie wyszła.
Wystawałem nocami przed oknem, po co to robiłem?
– Właśnie – mruknął kapitan – takie wyskomlane przez mężczyznę małżeństwo, to...
machnął ręką – to wróg w domu.
– Lubiłem ją, kochałem, myślałem, że ślub załatwi wszystko, ale ślub nic nie znaczy. Ku-
powałem kożuchy, pierścionki, za nic to miała. Ale bywało też dobrze. Byłem na stoczni,
osiem miesięcy, potem wziąłem dni wolne, prawie rok siedziałem na lądzie. Było dobrze. Ale
ja jestem marynarzem, nawigatorem, musiałem wreszcie popłynąć. Popłynąłem, pisała złe
listy. Przeklinała, że jest sama, syn źle się uczy, od początku trzeba mu było poświęcać wiele
czasu. Mieszkanie mamy w starym budownictwie, raz to się zepsuje, raz tamto. Niełatwa
sprawa dziś doprosić się dekarza, hydraulika czy kogoś takiego. Gdy byłem na lądzie, napra-
wiałem sam. Gdy zostawała tylko żona, były problemy. Dach ciekł. Woda lała się na tapety,
które kupiłem w Hiszpanii i niedawno były położone. Pisała listy, depesze. Co miałem robić?
Wiać ze statku wpław lub polecieć samolotem z pierwszego portu naprawiać ten dach?
Pękła skorupa niechęci. Harasim rozgadał się na dobre, poczuł potrzebę opowiedzenia ko-
muś historii, która pchnęła go do desperackiego czynu. Napatoczył się kapitan ze swymi na-
chalnymi podejrzeniami, więc może przed nim otworzyć serce. Harasim mówił, bo czuł tego
potrzebę. Kapitan patrzył na młodego oficera i spekulował. Czy to dobrze przemyślane i
zgrane łgarstwa, czy szczera prawda? Doszedł do wniosku, że Harasim po takim desperackim
kroku musi się załamać i z kimś pogadać, więc to chyba prawda.
Chory zmęczył się opowiadaniem, leżał spokojnie, znowu był blady. Kapitan wrócił do
sprawy.
– Co ona w końcu zrobiła? – zapytał.
– Co? A co kobieta, która kombinuje z innym facetem może zrobić? Ostatnio staliśmy trzy
tygodnie w kraju. Cały czas była chora, spała osobno, a nigdy tak nie robiła. Źle się czuła, ale
51
po całych dniach nie było jej w domu, wieczorami przychodziła i znikała z chłopakiem w
pokoju od ogrodu. Ja niczym głupek spałem sam w naszej sypialni. Cholera mnie brała, ale
myślałem, że może naprawdę chora. Pytałem, chciałem jechać z nią do lekarza do akademii.
Teraz wiem, co jej było. Przyszedłem na statek i miotałem się aż do Casablanki. Tam dosta-
łem list. Panie kapitanie, co to był za list. Ta dziwka pisze, że ona z człowiekiem, którego
kocha, zajęła mieszkanie, a ja jak będę przypływał, mogę mieszkać na statku albo w domu
marynarza. Jej potrzebny jest spokój, bo ona jest chora. Z dzieckiem na razie też nie będę się
widywał, bo dziecko jest znerwicowane. Będzie ciężko przeżywać moje powroty. Ona pisze,
że powinienem to zrozumieć, dla dobra dziecka. Cały dobytek też jest tylko jej, bo ona w po-
sagu dostała sto tysięcy złotych i przez wszystkie lata dom był na jej głowie. Ona wszystko
naprawiała, o wszystko dbała, zabezpieczała. Rozumie pan! – podniósł głos Harasim. Po-
czerwieniał, dyszał ciężko.
– Nieobecni tracą – powiedział kapitan.
Chory milczał sporą chwilę. Wiatr znów był większy, tłukł kadłubami statków, odbijacze
piszczały i strzelały pod naporem wielu tysięcy ton rzucanych podmuchami i falą na siebie.
Ludzie od czasu do czasu przerywali robotę, bo unosy huśtały się zbyt niebezpiecznie.
– Wyrzuciła mnie jak śmiecia z domu, z domu, który wyposażyłem we wszystko. Tak ja-
koś było, że mieszkanie jest na nią i ona jest głównym lokatorem, bo ostatecznie było przy-
dzielone na interwencję z jej zakładu, wtedy gdy urodził się syn. Ale co ona zarabiała panie
kapitanie. Ja w portach piwa nie piłem. Wszystko przez dziewięć lat szło w to mieszkanie.
– Rzeczy nabyte. Będą nowe, będzie też inna kobieta, jeżeli nie wyskomlana jak ta, na
pewno lepsza, ale jak pan będzie robił takie numery, to niczego już nie będzie.
– To racja – uśmiechnął się po raz pierwszy Harasim. – Kiedy już tu trafiłem, leżałem, pa-
trzyłem w sufit i myślałem: Nie mógłbyś bracie lepiej babie dogodzić, gdybyś tak zrobił, jak
zamierzałeś. Na czas pogrzebu zostałaby znowu dobrą żoną. Ubrałaby się na czarno i poszła
do firmy po forsę. Nie byłoby żadnych rozpraw, podziału mienia.
Kapitan patrzył na chiw pełen ryby, który wypełzał z luku „Mureny” zataczał łuk na ja-
snym afrykańskim niebie i opadał powoli do luku. Uwolnił się na chwilę od Yaxy Daxy, Ha-
ny, Krystka, Cichonia i wszystkich podejrzanych, myślał o tym, że zależności, i związki tych
z morza z tymi, którzy żyją na lądzie, to coś z gruntu sprzecznego. Harasim w ostatnich latach
przebywał po dziesięć miesięcy rocznie w morzu i tylko dwa miesiące na lądzie. Z tego pew-
nie nie więcej niż jeden miesiąc z żoną. On na morzu żył życiem morskim, a ona na lądzie
żyła, jak żyje się na lądzie, tyle że bez niego. Czy to zupełnie wszystko jedno? Kapitan ob-
serwował ludzi dookoła. Małżeństwa marynarzy z reguły były lepsze od małżeństw z lądu,
mimo sprzeczności. Ale były też takie, jak Harasima, gdzie te sprzeczności odciskały się
gwałtem.
Nie o to jednak teraz chodziło, opowieść Harasima była wiarygodna. Cała psychologia tego
co mówił, postawa jej, reakcje jego, wszystko było wiarygodne, bo nie pierwsze i nie ostatnie
właśnie takie. Sposób mówienia młodego oficera o tym wszystkim też był naturalny. Harasim
nie był więc chyba Nierozpoznanym i należało skreślić go z listy, na której od wczoraj figuro-
wał jako pierwszy. A Mariona? No właśnie, Mariona też z tym pewnie nie ma nić wspólnego,
coś radowało się w kapitanie, gdy o tym myślał. W szpitaliku zapanowała cisza. Skrzypienie
burt o odbijacze spiętych z sobą statków wydawało się bardziej donośne i natarczywe.
– Niech ją wezmą diabli, ja się jeszcze odkuję – powiedział jakby gdzieś z głębi siebie Ha-
rasim... Mikołaj myślał o Marionie, głos tamtego wyrwał go z zadumy.
– Właśnie, myślałem, że z pana zdrowiem będą większe kłopoty.
– Nie, to była chwila słabości. Nie wiedziałem zresztą tak na pewno, czy chcę umrzeć, czy
pospać dłużej tak, żeby zapomnieć o wszystkim, żeby przestać myśleć, że ona tam z innym,
że dziecku wpiera innego ojca, że... – choremu poczerwieniały nagle oczy. Kapitan był teraz
przekonany, że ma do czynienia ze zwyczajnym ludzkim dramatem.
52
IX. RODAK Z MONTE
Kapitan Sowa stanął przed drzwiami kabiny lekarza, zapukał, wszedł. Doktor leżał w koi z
nogami opartymi wysoko na skrzynce z pasem ratunkowym. Patrzył w sufit, na stoliku obok
stała szklanka wypełniona chłodnym piwem. Medyk poruszył się, dowódca bazy nic nie mó-
wiąc usiadł w fotelu. Lekarz leżał nadal. Cisza przedłużała się i nienaturalna sytuacja była
coraz bardziej niejasna. Gdy kapitan w dalszym ciągu nic nie mówił, medyk zdjął nogi, usiadł
na koi, patrzył w podłogę. Wreszcie podniósł wzrok i spojrzał na kapitana.
– Piwa? – zapytał.
– Może być – odparł dowódca bazy.
Lekarz wstał, sięgnął do lodówki, wyjął butelkę, sięgnął po szklankę, wycierał ją białą jak
kreda ściereczką. Lśniące niczym kryształ szkło postawił przed kapitanem, zerwał kapsel z
butelki, nalał pieniącego się płynu do szkła, które zaraz pokryło się matowym nalotem.
– Słucham, panie kapitanie – powiedział nieco oficjalnie doktor. Mikołaj Sowa tym razem
nie był rozmowny. Milczał, Doktor też milczał. Wizyta była osobliwa.
– Gorąco – powiedział wreszcie dowódca bazy.
– Gorąco – przytaknął doktor.
Kapitan wypił resztę żółtawego płynu i uniósł się z fotela.
– Dziękuję – skinął głową.
– Dziękuję – odparł tamten i faktycznie poczuł, że jest mu gorąco. Wizyta owa zaniepo-
koiła doktora bardziej, niż wszystko, co wydarzyło się w tym rejsie. Kapitan wyszedł z kabi-
ny, pokłady były niemal rozżarzone od równikowego słońca.
Załadunek odbywał się do dwóch ładowni jednocześnie. Skrzypiały unosy na plankach, tu
i tam pokrzykiwali ludzie. Ci na pokładach zdjęli hełmy, w których nie mogli wytrzymać.
Kapitan ruszył w stronę sztormtrapu. Powoli przechodził przez wygiętą w kształcie litery U
sznurową drabinkę. „Murena” była wymalowana i czysta, nie robiła wrażenia statku z wypa-
loną maszynownią. Kapitan wszedł w wąski okrętowy korytarz, gdzie mimo cienia zaduch
był olbrzymi. Odnalazł salon kapitana, zapukał, wszedł. Dowódca „Mureny” siedział przy
biurku. Mały, przenośny wentylatorek przewracał gorące powietrze niewiele czyniąc chłodu.
Kapitan trawlera widząc nie zapowiedzianego gościa podniósł się z miejsca. Na stole zjawił
się syfon i napoczęta już butelka szkockiej.
– Słyszał pan o moim asystencie z maszyny... w Casablance? – zagadnął dowódca bazy, po
krótkiej rozmowie o przeładunku.
– Słyszałem, nieprzyjemna sprawa – odparł kapitan Graham.
– Nieprzyjemna – przytaknął kapitan Sowa – obawiam się, że to nie koniec jeszcze.
– Aż tak? Co pan przypuszcza?
– Że będą się mścić ci z Maroka.
– To było coś z Yaxy Daxy?
– Mam podstawy, aby tak przypuszczać. Policja w Casablance...
– To pajace. Z nimi może się pan nie liczyć – przerwał mu kapitan trawlera.
– Pan w Monte miał jakieś kłopoty? – zapytał Mikołaj Sowa, pociągając szkocką ze szkla-
neczki.
– Popili się moje orły, na tablicę nie przyszli, dwóch wyleci po powrocie, kilku dostanie
nagany, będzie dyscyplina w następnym rejsie.
– Takie zbiorowe szaleństwo!
– Ano. Zaczepił ich w mieście jakiś Polus z Ameryki i dalej fetować spotkanie rodaków na
obczyźnie. Wie pan, jak to jest z Polusami, ja też wiem, ale to był wyjątkowy orzełek. Spił
czterdziestu ludzi. Woził ich do Buenos Aires, dawał drogie prezenty. Cholera wie, czego
53
chciał od moich ludzi. Jeżeli był to tylko sentyment do starej ojczyzny, to drogo go koszto-
wał, a ja zapłaciłem za dodatkową dobę postoju w porcie, no i spóźnienie statku też coś
kosztuje. Tak bawili się moi marynarze. Teraz ta cholerna awaria. Niech to wszyscy diabli.
– Jak długo siedzieliście pod Orkadami?
– Na Antarktydzie pół roku.
– No właśnie – mruknął kapitan Sowa.
– Co właśnie.
– Ludzie nie maszyny, chociaż i maszyny po takiej eksploatacji wysiadają. Dociskała, jak
to pan mówi, orłów Antarktyda przez kilka miesięcy, no i w Monte im odbiło. To się zdarza.
Kapitan Graham pociągał drobnymi łyczkami szkota ze szklaneczki, patrzył na unosy wy-
pełnione kartonami, które opuszczając jego statek znikały w przepastnym brzuchu „Pasata”.
– Rybę chyba uratujemy – powiedział po chwili.
– Ale ja pójdę na Antarktydę już z ładun-
kiem, przedtem wejdę do Cape Town, żeby pozbyć się rozbitków.
– Nooo... – zainteresował się kapitan Graham – aleście lale wyłowili – dowódca „Mureny”
mówił dalej, ale Mikołaj był w tej chwili myślami zupełnie gdzie indziej. Biała suknia, a póź-
niej już tylko ten złoty łańcuszek, burza włosów rudozłotych, przymrużone oczy.
– ... Sporego bałaganu prawda? – doszedł go z oddali głos Grahama.
– Słucham?
– Mówię, że te lale musiały panu narozrabiać, nie chciałbym mieć takiego baletu na statku.
– Mhmm... – mruknął kapitan. Myślał znowu o przeklętej sprawie z Casablanki, wreszcie
wstał, pożegnał się i wyszedł na rozpalony pokład. Słońce tonęło w morzu. Długa pręga
czerwonego światła leżała na nieznacznie falującej płaszczyźnie oceanu. Upał pulsował jesz-
cze z tracącego oślepiającą jasność nieba.
Dwaj podpici rybacy z „Mureny” weszli na przewieszony między burtami obydwu statków
sztormtrap, kiwali się na nim niebezpiecznie. Przechodzili na „Pasata”. Kilku innych oczeki-
wało, aby przedostać się na „Murenę”. Gdy kapitan znalazł się na „Pasacie”, usłyszał z którejś
kabiny głośny śmiech Mariony czy Patrycji? Stanął, słuchał.
Niemal wszyscy rybacy z „Mureny” byli już na „Pasacie”. Każdy chciał zobaczyć piękne
modelki. Śmiech urwał się i za chwilę wybuchł znowu. Kapitan wszedł w wąski okrętowy
korytarz, długo otwierał drzwi do salonu, nie spieszyło mu się nigdzie.
Gdy późno w nocy siedział w fotelu i zagłębiony w myślach porządkował ogniwa swoich
nowych podejrzeń, rozległo się lekkie pukanie, po czym na progu stanęła... Mariona. Była w
długim porannym płaszczu w jakim Francuzki zwykle wychodzą o świcie nawet na ulicę, do
kiosku lub budki ze świeżym pieczywem. Ale ten płaszcz wyjątkowo podkreślał smukłość i
okrągłość kobiecego ciała. Mariona stała na progu wysoka, dostojna i piękna. Kapitan patrzył,
przecież tak bardzo pragnął, aby ona znowu tu przyszła. Mariona podeszła blisko. Jej płaszcz
był lekko przewiązany jedwabnym sznurem.
54
X. EPILOG, CZY JESZCZE JEDNA ZAGADKA?
Wysoka postać oderwała się od szotu i przemknęła okrętowym korytarzem w kierunku
magazynku medycznego na rufie. Mimo późnej nocy z wielu kabin dochodziły rozmowy,
śmiechy, śpiewy. Marynarze z „Pasata” gościli rybaków. Nawiązywano mocno podlane pi-
wem przyjaźnie. Pracowali tylko ci z brygad przeładunkowych. Noc była parna, gorąca. Szara
postać zatrzymała się przed drzwiami niedaleko włazu na pokład, błysnęło światełko małej
latarki i trzasnął przekręcany kluczem zamek. Wnętrze magazynu było ciasne, światło latarki
rzucało niewielki krąg na półki, gdzie we wzorowym porządku leżały kartony, paczki i fir-
mowe opakowania z lekarstwami. Ręce mężczyzny wprawnie zdejmowały z półek pudełka i
skrzyneczki z lekarstwami. Nocny gość oglądał opakowania najwyraźniej szukając śladu ich
otwarcia. Nie naruszone wędrowały z powrotem na miejsce, dokładnie tak, jak były ułożone
przedtem. Inne stawały się obiektem większego zainteresowania człowieka, który wolał pra-
cować po ciemku. Szara postać wyraźnie czegoś szukała. Czynność ta była prowadzona bar-
dzo systematycznie i ze spokojem. Jednocześnie na pokładzie przy bulaju do tego właśnie
magazynku tkwiła jakby przyklejona inna postać. Człowiek ów najwyraźniej podglądał tego,
który przeszukiwał magazynek. A więc coś zaczynało się dziać na „Pasacie”.
Tymczasem nadal trwał przeładunek. Pracowano ciągle na dwa ganki.
Nie wszyscy mieli jednak pełne ręce roboty. Technolog na „Pasacie” od czasu do czasu
sprawdzał stan przyjmowanego na burtę „towaru” i bez zaniedbywania obowiązków pochło-
nięty był zabawą u ochmistrza. W salonie szefa działu gospodarczego trudno byłoby znaleźć
wolne miejsce. Tym razem nie mówiło się tam po polsku, każdy kto umiał cokolwiek po
hiszpańsku albo angielsku starał się wykrzyczeć lub wybełkotać jakieś zdanie. Patrycja śmiała
się perliście ze wszystkiego i do wszystkich. Ubrana w krótkie szorciki oraz obcisłą bluzeczkę
siedziała w fotelu z wielkim kryształowym pucharem w ręce. Puchar przyniósł jej drugi oficer
Szczepan Krystek, który nagle wyzdrowiał do tego stopnia, że przyciskając raz i drugi dziew-
czynę, gdyż jemu na to pozwalała, nie czuł bólu połamanych żeber. Krystek wygrał kielich w
zawodach pływackich o „Puchar Bałtyku”. Gdy zmieniał statki, zabierał go z sobą i w
oszklonej gablocie stawiał na widocznym miejscu. Teraz patrzył, jak dziewczyna wymachuje
nim w lewo i prawo, chociaż nigdy nikomu nie dał kruchego cacka dotknąć. Patrycja śmiała
się do wszystkich, ale jakoś szczególnie do Krystka.
Był jeszcze w kabinie u ochmistrza fotografik Harry Craig. Jedynie on miał ponurą minę w
tym towarzystwie. Chłopak zyskał sobie sympatię załogi. Na chrzcie spisał się jak żaden neo-
fita, po chrzcie zresztą także. Ci, którzy znali się na nawigacji, a na „Pasacie” było takich spo-
ro, śmiali się z żeglarskiej wiedzy „kapitana”, który tak beztrosko utopił „Czerwoną Lalkę”.
Ale co im do tego. Craig zrobił temu i owemu po kilka zdjęć z półnagą Patrycją i wywołał je
w statkowym laboratorium. Zdjęcia były nie lada atrakcją. Wesołek kosmopolita teraz zgubił
gdzieś beztroski nastrój i patrzył na drugiego oficera z wyraźną niechęcią. Drugi nie dostrze-
gał młodego fotografa, widział tylko Patrycję.
– Gdzie Mariona?? Gdzie Mariona?! – podniosły się głosy.
– Mariona? – parsknęła Patrycja – Mariona – pokazała na serce. Kilku marynarzy zerwało
się z miejsc i ruszyło na poszukiwanie drugiej dziewczyny. Niestety Mariona przepadła bez
śladu. Patrycja śmiała się perliście: – Nie szukajcie Mariony, ona mucho, mucho kochać.
Jedni coś niecoś orientowali się, gdzie była Mariona, inni niewiele. U ochmistrza królo-
wała Patrycja. Za bulajem wstawał świt i panowała cisza, tylko bomy ciągłe trzeszczały pod
unosami pełnymi ryby.
W kapitańskim salonie paliło się niewielkie światło. Marynarska samotność przestała ist-
nieć. Mariona została raz jeszcze królową jednej nocy.
55
I nagle senną ciszę przerwał ostry dzwonek telefonu. Kapitan wstał, podniósł słuchawkę.
Podenerwowany głos Harasima meldował z mostka, że Craig strzelał do Krystka. Krystek jest
ranny w szpitalu. Opatruje go lekarz.
Kapitan usiadł, starając się mimo wszystko zachować spokój. Mariona spała, nie obudził
jej nawet głośny dzwonek telefonu. – Co za cyrk? Kiedy skończy się to szaleństwo? Mikołaj
Sowa wziął się oburącz za głowę. Mariona poruszyła się nieznacznie. Mikołaj patrzył na jej
piękne rysy, smukłe ramiona, rozsypane na posłaniu włosy... – Tak, podobno przegrywają z
kobietami generałowie – pomyślał przypominając sobie coś o pięknych szpiegach.
Niecałą godzinę później rozległo się energiczne pukanie do kapitańskich drzwi, w pokoju
stanął radiooficer.
– Ważna depesza z Casablanki – oznajmił. Kapitan chwycił papier, przebiegł wzrokiem
arkusz i usiadł w fotelu, chciał coś powiedzieć, ale radio pospiesznie wyszedł z salonu. Kapi-
tan „Pasata” Mikołaj Sowa-Osowski ponownie przeczytał tekst radiotelegramu. Agent z Ca-
sablanki donosił, że tamtejsza policja rozpracowała transfer haszyszu na jachcie „Róża Połu-
dnia”. Drugim przemytnikiem w tym rejsie był Grek, Sarafakis Celios, z tankowca „Itaka”.
Jego ciało znaleziono w basenie jachtowym, niedaleko miejsca cumowania jachtu. Mocodaw-
cy nie odnaleźli zagarniętej przez niego torby z pieniędzmi i ważnymi dla nich dokumentami.
Poszukiwanie zatem drugiego człowieka związanego z tą sprawą na „Pasacie” było nieporo-
zumieniem. Agent przepraszał za wprowadzenie w błąd kapitana poprzednimi sugestiami
policji. Kapitan Sowa zaklął, chociaż mierziły go przekleństwa. Po chwili powtórzył wulgar-
ne słowo jeszcze głośniej i jeszcze dobitniej. Kapitan Holmes, kapitan tropiciel wspominał
przezwiska i drwiące uśmiechy Harasima, Krystka, Cichonia, Hany i lekarza.
W tej chwili znowu zadzwonił telefon. Ktoś donosił, że Craig chce wyjść siłą z kabiny, w
której go internowano, tłucze się, może rozwalić drzwi.
– Niech rozwali – warknął kapitan do słuchawki.
– Jak to niech rozwali? – głos po drugiej stronie był wyraźnie zdziwiony.
– Niech rozwali i idzie do jasnej cholery! – Mikołaj Sowa rzucił słuchawkę. – Zaraz, zaraz,
nie ma już sprawy Yaxy Daxy, ale ten szczeniak strzelał przecież do człowieka, zranił Kryst-
ka.
Ponownie zadzwonił telefon.
– Słucham – rzucił do słuchawki ze złością kapitan.
– Tu szpital, może pan rozmawiać z Krystkiem – meldował lekarz. Kapitan milczał.
– Halo, słyszy mnie pan? Mówi doktor Kowalski, może pan rozmawiać z poszkodowa-
nym, to było tylko draśnięcie, ale była krew, musi być opatrunek.
– Draśnięcie? – I kapitan Sowa-Osowski po raz trzeci w tym dramatycznym rejsie wyraził
się ordynarnie, po czym odłożył słuchawkę na widełki i wyciągnął się wygodnie w fotelu.
Patrzył na pokład, gdzie unos pełen ryb zataczał łuk na błękitnym niebie.
Nagle drzwi otworzyły się i stanął w nich bajkok-nawigator. Trzymał coś w białej serwet-
ce. Odwinął płótno i położył na biurku płaskorzeźbę, wyryty w mahoniu piękny profil kobie-
ty. Poniżej szyi w kształtnie zarysowanym biuście widniało wyraźne uszkodzenie z rozerwa-
ną, wciśniętą w głąb drewna blaszką szlachetnego kruszcu. Bajkok milczał, kapitan też mil-
czał, ujął oburącz głowę za skronie i tak trwał. Wreszcie uniósł zmęczoną twarz.
– Więc, więc to pan tam był?
– Nie – odparł bajkok.
Kapitan poruszył się w fotelu, znów patrzył na pokład. Unos jakby zatrzymał się w miej-
scu.
Bajkok-nawigator rzucił okiem na telegram z Casablanki, przeczytał tekst.
– Policja to potęga – mruknął.
– A to co? – kapitan wskazał głęboką skazę w płaskorzeźbie.
56
– Znak niedoszłej śmierci – powiedział bajkok. – Ta maska musi być dla kogoś bardzo
cenna. Teraz pan rozumie co się stało z czwartą kulą?
– Mhm – mruknął kapitan. Chwile mijały, bajkok ciągle stał przed szefem bazy.
– Co pan zamierza? – przerwał kapitańską zadumę.
– Myślę, że zaczynamy wszystko od początku.
– Niezupełnie – odparł młodzik. – Są już pewniki. Sternika z „Róży Południa” mamy tutaj,
a w rozwiązaniu zagadki możemy liczyć tylko na siebie.
Dzień wstał już w pełni, gorące słońce wisiało nad spiętymi w dryfie statkami i paliło zaja-
dle. Stuknął dźwig, potem zapadła cisza. Widocznie nastąpiła przerwa w przeładunku. Wiatr
też ustał, jedynie martwa fala muskała burty.
– Myślałem, że to wreszcie koniec dramatu i komedii– kapitan wskazał telegram.
57
XI. CASABLANKA
Szef portowej policji w Casablance był bez eskorty. Jadący przed jego landrowerem mały
wóz alfa romeo przyspieszał i ścinał zakręty. Samochód komisarza nie był wozem policyj-
nym, inne pojazdy ustępowały mu jednak drogi. Mała alfa zachowywała się inaczej. Komi-
sarz Ricardo Pallani wychowywał się w portowej dzielnicy, znał tutejsze obyczaje, znał ludzi
i samochody. Nie mógł zapamiętać w wielotysięcznej dzielnicy wszystkich twarzy, a jednak
rozpoznał przybyszów. Przyjezdnych, którzy byli inni nieuchwytnym gestem, różnicą żargo-
nu Casablanki. Ludzie pozostawali jednak ukryci w samochodach. Kapitan Pallani, gdy nie
był jeszcze policjantem, a należał do portowej żulii, nauczył się patrzeć na samochody. Kie-
dyś miasto zaroiło się od nieznanych przybyszów. Przebrzmiała wielka wojna, samochodów
było wówczas niewiele. Był to okres, gdy rozbój i heroina zaczęły wypełzać z metalowych
gablot. Co dziesiąty, co piąty, drugi aż wreszcie niemal każdy napad, rabunek, gwałt związa-
ny był z użyciem samochodu. Młody wówczas policjant zorientował się, że aby coś znaczyć
w nowym świecie, nie wystarczy znać ludzi. Trzeba też umieć w metalowym tłumie rozpo-
znawać samochody. Ówczesny sierżant Pallani spostrzegł, że samochody mają też swój spo-
sób bycia. W drodze do Namibii i Republiki Południowej Afryki, a także do Argentyny su-
nęły przez Maroko dziwne karawany. W Casablance, Tangerze, Marakeszu pojawiali się
przybysze w pospiesznie przemalowanych volkswagenach. Towarzyszyły im ciężarówki po-
dejrzanie solidnej konstrukcji jak na wozy cywilne. Za ich kierownicami siedzieli mężczyźni
w różnym wieku. Przybywający w ten sposób na rozpaloną słońcem marokańską ziemię
Francuzi kiepsko mówili po francusku, a Grecy kiepsko po grecku. Akcent jednych i drugich
był twardy, postawa zaś wojskowa, sztywna. Od każdego z nich można było kupić złoto na
wagę lub też starą biżuterię. Większość niezwykłych przybyszów jechała dalej, niektórzy jed-
nak kupowali wille w okolicy Ain Diab i ziemię pod oliwki. Ci przywdziewali maski dobro-
czynności, wspierali miejscowy szpital i szkołę dla bezdomnych dzieci. Oznaczało to, że będą
unikać kolizji z prawem więc Pallani przestawał się nimi interesować. Byli jednak tacy, któ-
rzy poprzestawali na wynajęciu apartamentu w drogim hotelu lub zakupieniu domu w cen-
trum miasta. Gubili gdzieś swoje samochody na wysokich terenowych kołach i za ich sprawą
na szerokich jezdniach El Dar El Beida pojawiały się nowe wozy amerykańskie, francuskie,
angielskie. Jednocześnie i tu i tam w Maroko ożywił się rynek zielonych grudek i białego
proszku. Haszysz, opium, heroina jechały w progach i oponach nowoczesnych samochodów
nie tylko z Marakeszu, ale Churajbiki, Fezu, Tazy. Gdzieś tez zaginął człowiek, potem z broni
maszynowej zastrzelono strażnika, a później naraz trzech policjantów. Potem okazało się, że
sprawę produkcji i przemytu białego proszku organizował boss, który kupił winnicę i był po-
pierającym dobroczynne cele szanowanym obywatelem Casablanki. Już wtedy porucznik
Pallani znał wszystkie wozy tego człowieka. Poruszały się one pewnie i szybko, często nie-
zależnie od przepisów i znaków drogowych. Młody oficer policji wiedział, co w Casablance
oznacza taki sposób jazdy. Spokojny obywatel, który nabył winnicę, jak się okazało pochodził
z Kilonii. Lata 1940 i 1941 spędził na dalekiej ziemi polskiej. W czarnym mundurze z trupią
główką jeździł niewielkim mercedesem po Warszawie, potem pojechał pod Smoleńsk i na
Ukrainę. Sprawował też swój oznaczony dwoma piszczelami i czaszką urząd w Paryżu. Za-
nim jego wódz zaczął wprowadzać nowy ład w Europie, poczciwy obywatel Casablanki był
nauczycielem w szkole rzemieślniczej i mieszkał w suterenie. Kiedy po wojnie „stracił
wszystko”, kupił pałacyk i winnicę nad samym brzegiem Atlantyku, w europejskiej dzielnicy
afrykańskiego miasta. Cenne owoce musiała rodzić ta winnica, gdyż jej właściciel wzbogacił
się szybko.
58
Policja z Casablanki nie miała najlepszej opinii u współdziałających z nią jednostek w Pa-
ryżu, Madrycie, Rzymie. Pallani też podobno nie był święty. Zbyt dobrze mu się powodziło
jak na wyrośniętego z biedy policjanta. Też miał w europejskiej dzielnicy willę. Tropiona
przez Interpol „socjeta” z korzeniami w Chicago i Genui znalazła się w potrzasku. Było już
pewne, że wpadnie mafioso. Nić urwała się w Casablance. Pallani miał zatrzymać trzy głów-
ne gwiazdy, zatrzymał jedynie płotkę, która do tego była od dawna informatorem policji wło-
skiej. Ale Pallani to był ktoś i wielu unikało jego landrowera. Szef portowej policji „nie miał
szczęścia” jedynie do tych z włoskim i hiszpańskim akcentem.
Ale w jego karierze istniały też sprawy duże. Przed wojną dorastający Ricardo był chłop-
cem od zmywania garów w barze „Margita” nad portowym kanałem niedaleko latarni bły-
skającej na morze z przylądka Ras el Hant od południowo-zachodniej strony miasta. Ów bar
spod ciemnej gwiazdy prowadzili Francuzi. Raz przyjechała do nich na urlop dziewczyna z
tekstylnej fabryki w Lionie. Była to pierwsza miłość Ricarda. Pierwsza i ostatnia. Gdy starszy
już nieco Pallani zaczął pracować w policji, zbyt duże miał powodzenie u portowych dziew-
czyn, aby wybrać jedną. A wtedy, gdy tamta dziewczyna wróciła do Lionu, wybuchła wojna.
Pallani dowiedział się później, że zatłukli ją hitlerowcy na gestapo. Przewieziona do Paryża
zginęła zamęczona przez oprawców w czarnych mundurach. Była radiotelegrafistką w kon-
spiracji. Jaka to była konspiracja Pallani początkowo zupełnie nie wiedział. Od mycia garów
awansował na barmana, reszta niewiele go obchodziła w neutralnej Casablance. Myślał długo,
jak to mogło być, że ją zabili ci Niemcy. Wydawało mu się, że słyszy, jak krzyczy... Pytał,
dowiedział się wiele o okupacji w Europie. Zaczął przeklinać Hitlera. Raz przyszedł do niego
wysoki drab i pytał dlaczego nie lubi Niemców. Od tej pory barman Ricardo Pallani nie wy-
krzykiwał już niczego na faszystów i ich wodza. Słuchał natomiast, o czym rozmawiają w
barze „Margita” nocni goście. Już przedtem rozumiał nieźle po niemiecku. Szybko nauczył
się dobrze tego języka. Być może, iż dwie grupy zorganizowane przez hitlerowców w Maroko
i wysłane do Anglii zostały tam spalone niemal natychmiast po przekroczeniu granicy dzięki
Pallaniemu. Pewne natomiast było, że ktoś wpływowy zaraz po wojnie umieścił Ricarda w
innej niż nocny bar instytucji. Pewne było też, że jeśli zaraz po wojnie któryś z przybyłych do
Casablanki ludzi mówiących twardym narzeczem wydał się, że był kiedykolwiek w Paryżu
lub Lionie, ginął w wypadku. Tropienie Niemców z hitlerowską przeszłością stało się sprawą
osobistą komisarza Ricarda. Z biegiem czasu haszysz i heroina coraz bardziej przestawały być
domeną amatorów. W wielkich portach nastąpił ścisły podział dróg przemytu i rynków zbytu.
Gangi uznawały się wzajemnie, uzgadniały problemy sporne i przechodziły do koegzystencji.
Współżycie to nie zawsze jednak było sielanką. Poza interesami rządziły tu także sympatie.
W Casablance krzyżowały się wielorakie interesy i nacje wielkiej kontrabandy. Najstarszą
była tu spółka włosko-amerykańska. Jej boss przez długie lata rządził całością ciemnej strony
portowego życia. Poza haszyszem i heroiną podlegały mu także prostytucja, alkohol, hazard i
tytoń. Tolerowane przez niego małe gangi żywiły się odpadkami. Potem, gdy do gry weszła
spółka o wyraźnie kosmopolitycznych cechach, zaczęły się strzelaniny. Mafioso Sycylijczyk
zginął, zastąpił go człowiek z Chicago, który twardą ręką zaprowadził porządek w ciemnym
światku Casablanki. Nie obeszło się jednak bez ustępstw. Miasto zostało podzielone. Na are-
nie heroiny, złota i szlachetnych kamieni ukazała się postać zupełnie nowa. Północno-
wschodnią część portu i miasta przejął człowiek o pseudonimie Yaxy Daxy. Przezwisko to
mówiło wiele. „Ojciec” nowej „rodziny” także pochodził z Ameryki. W czasach prohibicji w
Chicago był lokal, gdzie można było zawsze napić się whisky. Lokal ten nosił nazwę podobną
do pseudonimu nowego króla mroków Casablanki. Pallani przy pomocy kolegów z Rzymu i
Nowego Jorku doszedł, kim był Yaxy. Dlaczego jednak obydwa amerykańskie gangi nie po-
łączyły się? Kto był wspólnikiem Yaxy? Skąd gang w chwili rozruchu interesów miał tak
olbrzymie środki? Człowiek, który przybył zza oceanu i został bossem, nie był na tyle za-
możny, aby zacząć działalność z tak wielkim rozmachem. Podobnych niewiadomych było
59
wiele. Część z nich wyjaśniła się z biegiem czasu. W nowym gangu na niższych szczeblach
pojawili się ludzie przybyli do Maroka w pierwszych latach po wojnie. Był między nimi nie-
jaki Albert Steinke, który poniósł właśnie śmierć na jachcie „Róża Południa”. Od czasu tego
wydarzenia tolerujące się gangi były wzajemnie zjeżone i nieufne. Na owym jachcie dokony-
wany był przerzut towaru na morze. Coś nie powiodło się w tym transferze i Carate chciał
zlikwidować załogę jachtu, jednego człowieka zastrzelił, drugi jednak... Mała alfa skręciła w
boczną uliczkę i Ricardo Pallani skoncentrował uwagę na nieoficjalnym pościgu. Komisarz
jechał nadal za sportowym wozem, który kojarzył mu się właśnie z postacią Alberta. Ten wóz
był Pallaniemu znany. Alfa tym razem zachowywała się jednak inaczej niż zwykle. Za jej
kierownicą siedział pewnie inny człowiek. W gangu Yaxy wszystko zresztą było niekonwen-
cjonalne. Już kilka lat temu Ricardo Pallani doszedł do wniosku, że „rodzina” ta jest bardzo
dziwnym mariażem. Amerykański mafioso oparł się na kapitale przybyszów z Europy, którzy
przed wieloma laty przyjechali tu z workami złota. Odkrycie to wprawiło w rozterkę komisa-
rza. Tępienie zbrodniarzy spod znaku swastyki było jego pasją. Ale to była spółka. Ludzie z
Chicago mieli specjalne prawa w Casablance, w tej sprawie była już tradycja. Alfa znów
przyspieszyła. Pallani obserwował dwóch mężczyzn, którzy tkwiąc na przednich siedzeniach
nie oglądali się do tyłu. Alfa ciągle lawirowała między jadącymi z ograniczoną szybkością
wozami. Duży landrower nie zostawał jednak w tyle. Kierowcy robili miejsce na jezdni ma-
szynie komisarza. Zjeżdżali na bok, czuli, że coś szykuje się w Casablance. Sportowy wóz
wyjechał na szeroką aleję i jakby skoczył do przodu, kierowca zrezygnował widocznie z
ukrywania ucieczki. Pallani włączył mikrofon radiotelefonu, wywołał jednocześnie centralę i
pięć podległych mu komisariatów.
Alfa tymczasem wyła gumami na zakrętach, landrower wyraźnie zostawał w tyle. Po kilku
minutach komisarz ponownie zrelacjonował trasę pościgu do mikrofonu. Alfa skręciła w wą-
ską uliczkę, samochód zawadził o stoisko z pomarańczami, owoce rozsypały się po chodniku
i jezdni. Ulica była ślepa, kończyła się szerokimi schodami, biegnącymi na wysokości dwóch
pięter. Schody prowadziły na arterię, która pewnie nie została obstawiona, bo nie było na nią
wjazdu. Alfa forsowała właśnie powoli schody, zahaczała podwoziem o stopnie, urwała rurę
wydechową, ale była już na dole. Landrower radził sobie z tą przeszkodą znacznie lepiej,
zbliżył się, ale było jasne, że na szerokiej drodze i obwodnicy za miastem alfa ucieknie. Pal-
lani jechał po szerokich, niezbyt stromych schodach zupełnie jak w wesołym miasteczku,
krzycząc jednocześnie do mikrofonu, że ścigany samochód ucieka nową trasą. Aby wyjechać
z tego zaułka na szeroką jezdnię, należało przebyć dwie wąskie ulice o przeciwnym kierunku
ruchu. Alfa opuściwszy schody wyjąc pędziła do przodu. Ludzie pierzchali przed nią w po-
płochu. Samochód w kontrolowanym poślizgu wziął ostry zakręt, znów ryknął swymi stu
osiemdziesięcioma końmi i zniknął z oczu komisarza. Dopiero po chwili policjant ujrzał w
głębi ulicy tuman białego pyłu. Ludzie biegli w tamtą stronę, Pallani zatrzymał samochód
przed zdemolowanym wejściem do nocnego lokalu. Olbrzymia szklana tafla szyby była roz-
bita, ze środka wydobywał się lotny tynk. W kierunku miejsca wypadku biegło dwóch poli-
cjantów. W środku, na szczęście pustego salonu, wciśnięta na podium między instrumenty
muzyczne sterczała z wysoko uniesionym tyłem czerwona alfa. Po parkiecie pełzł zakrwa-
wiony człowiek. Drugi niefortunny uciekinier leżał na masce. Miał zmasakrowaną twarz i
rozbitą głowę. Policjanci zajęli się rannym. W tej chwili w akompaniamencie melodyjnych
klaksonów pod lokal podjechała karetka pogotowia, pisnęły gumy hamujących ostro wozów
policyjnych. Komisarz odsunął się na bok. Cywil z policyjnego wozu podszedł do niego i coś
chwilę szeptał mu na ucho. Pallani kiwnął głową. A więc miał rację, ci dwaj godzinę temu
zabili człowieka. Były to rozrachunki między gangami. Dlatego ich mały wóz zachowywał
się w tłumie różnobarwnych gablot nienaturalnie.
Sanitariusze układali na noszach rannego. Komisarz podszedł do leżącego na masce.
– To Luca Marconi, znam człowieka – powiedział beznamiętnie.
60
– Amigo, którego dziś kropnęli, nie był chyba płotką. – Rzucił „cywil” przybyły policyjnym wozem.
– To jest początek wojny. Gdy zginęły papiery na „South Rose”, zaczęli się wąchać, teraz
się gryzą. – Komisarz był wyraźnie niezadowolony z sukcesu.
– Ten miał bogatą przeszłość. Nie przypuszczałem, że zginie w wypadku – mruknął i od-
szedł. Teraz był pewny, że nie chciał złapać tych ludzi.
61
XII. DYLEMAT POTRÓJNY
W okrętowym szpitalu, na stole operacyjnym siedział Krystek, lekarz bandażował mu ramię.
– Głupstwo, panie kapitanie – uśmiechnął się ranny.
– Faktycznie, draśnięcie i nic więcej – przytaknął lekarz.
– Więc jak to było? – Mikołaj Sowa wyraźnie nie był skłonny do bagatelizowania sprawy.
– Romantyczna historia – śmiał się dalej Krystek.
– Z powodu romantycznej historii miał pan połamane żebra – zauważył kapitan.
– E, tam były dziwki, a tu chodzi o królewnę, panie kapitanie. Grzech robić takie porów-
nania.
Kapitan Sowa milczał. Patrzył na ocean. Tylko spokojne morze jest tak wielkie.
– Oczekuję pana u siebie, panie drugi – powiedział Mikołaj Sowa i wyszedł ze szpitalika.
Gdy Krystek zjawił się w kapitańskim salonie, szef bazy przyglądał mu się chwilę w mil-
czeniu. Potem wyciągnął z biurka kartkę papieru i długopis, położył owe przybory przed ofi-
cerem.
– Opisze pan całe zdarzenie od początku do końca – powiedział tonem wykluczającym
sprzeciw. Krystek poruszył się niespokojnie.
– Panie kapitanie. Pisać? Takie rzeczy?
– Jakie rzeczy?
– No, wszystkie.
– Wszystkie! – warknął kapitan.
– To może ja powiem.
– Gadaj!
– Poszło o Patrycję – wypalił Krystek.
– C o o ?
– O tę modelkę poszło. Ona zaczęła do mnie przychodzić.
– Do pana? Po co?! – kapitan wyciągnął szyję w stronę podwładnego.
– Nie wie pan po co? Mówili, że do pana przychodzi ta druga. Jeżeli prawda, pewnie po to,
co moja do mnie. A francuski Marokańczyk pilnował jej. Niby żartem, niby dla hecy, ale
przyłaził pod drzwi, podsłuchiwał. Dziś, gdy Patrycja wychodziła, wpadł do mojej kabiny i
zaczął coś bulgotać. Nie mogłem zrozumieć co, wreszcie wyjął jakiś korkowiec czy straszak,
zaczął nim wymachiwać. Chciałem go wyrzucić i ten korkowiec wypalił, pewnie od macha-
nia, jakiś groch czy śrut przeciął mi skórę na ramieniu – skończył Krystek.
Kapitan tkwił nieruchomo w fotelu, czuł ucisk w gardle. Afera wyraźnie przybierała wy-
miar groteski. Nie pierwszy zresztą raz w tej sprawie. Gdy Krystek po krótkim przesłuchaniu
poszedł, kapitan wydobył z sejfu mahoniową maskę i przyglądał jej się długo. Myślał o Win-
niczku i przyszło mu do głowy nowe podejrzenie. Bajkok to przecież... No oczywiście! Że on
nie wpadł na to od razu.
Zapadła noc, przeładunek przebiegał sprawnie, ryba była uratowana. Kapitan poszedł spać.
Miał obudzić się za kwadrans czwarta. Istotnie za pięć czwarta był już po prysznicu, wstawił
czajnik. Punkt o czwartej przyszedł matematyk. Kapitan wyznaczył mu spotkanie o tej wła-
śnie porze, gdyż zwykł był co drugą lub trzecią noc obchodzić statek. Obecnie na taką inspek-
cję wybierał się około piątej rano, miał więc zamiar przez godzinę porozmawiać z magistrem.
Bajkok zajął miejsce w fotelu. Chwilę trwało milczenie. Pierwszy odezwał się kapitan.
– Wobec sytuacji jaka zaistniała, myślę, że powinien pan ujawnić swoje zadania i swój
stopień służbowy.
Bajkok drgnął.
– Że co? – przekrzywił głowę i patrzył na przełożonego z boku.
62
– Panie Winniczek, – ciągnął ż powagą kapitan – jest pan zorientowany w sprawie lepiej
niż ja. Pan tu jest służbowo, prawda?
– Oczywiście, że służbowo – powiedział bajkok.
– To bardzo dobrze. A myślałem, że jestem kompletnie sam. Wiec pan przejmie sprawę?
– Ja? – wzruszył ramionami matematyk.
– Oczywiście, że pan. Ja. już nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
– To niemożliwe – powiedział jakby z namysłem pomocnik kucharza.
– Co niemożliwe?! – uniósł się w fotelu Mikołaj Sowa.
– Żebym mógł podjąć dodatkową pracę na statku, ja mam tutaj określone zadanie i ścisłą
specjalność.
– Ach tak? Nic o tym nie wiem. Tak się dzieje, gdy okrętuje się ludzi z określonym zada-
niem nie zawiadamiając o tym kapitana. Czy mogę wiedzieć, jaka jest pańska zawodowa spe-
cjalność i jakie ma pan zadanie na statku, za który ja odpowiadam? – Kapitan zdradzał pode-
nerwowanie.
– Moją specjalnością, panie kapitanie, jest tutaj mycie garów i sprzątanie kuchni. Gdybym
przestał funkcjonować na tym stanowisku wie pan, co by było?
– Pan sobie kpi – powiedział podrażnionym tonem dowódca bazy.
– Nigdy nie mówiłem bardziej serio. – Bajkok rzeczywiście był poważny.
– Przyznał pan, że jest służbowo? – Atakował dalej Mikołaj Sowa.
– To jest poważna sprawa – mruknął jakby do siebie bajkok,
– Co? – zapytał kapitan.
– Pański dylemat.
– Mój?
– Tak pański, panie kapitanie.
– Jaki dylemat?
– Kim ja jestem.
– No właśnie – podchwycił kapitan.
– Zbytnia podejrzliwość rozbija wszystkie pańskie hipotezy.
Kapitan nie odpowiedział. Matematyk poprawił się w fotelu i pociągnął łyk herbaty.
– Można by powiedzieć, że w swoim rozumowaniu posiada pan dwa zbiory. Pierwszy, to
zbiór po prostu ludzi dokoła, drugi to zbiór ludzi podejrzanych. Ten drugi stale się powiększa.
Tymczasem prawidłowość jest inna. Drugi zbiór jako szczególny powinien być niewielki i
powinien podlegać redukcji. Rezultatem tej redukcji winien być wynik. Brak redukcji wyklu-
cza uzyskanie wyniku. Pana rozumowanie...
– Nie jestem profesjonalistą ani matematykiem, ani wywiadowcą – przerwał magistrowi
kapitan – dlatego proszę pana o przejęcie sprawy.
– Otóż to – skrzywił się Winniczek. – Jeżeli pan nie zmieni metody, nowy pana dylemat
będzie nie do rozwiązania...
– Jaki dylemat? – kapitan był już wyraźnie podenerwowany.
– Ze mną – uśmiechnął się bajkok.
– Z panem?
– Tak, dylemat potrójny. Czy ja jestem tym, który był na „Róży Południa”, to jest pańska
pierwsza niewiadoma. Znając się cokolwiek na nawigacji, byłem już od początku w pańskim
drugim zbiorze. Po dostarczeniu maski awansowałem w tym zbiorze o kilka stopni wyżej. No
więc pański dylemat polega w pierwszym rzędzie na tym, czy sternikiem z „Róży Południa”
jestem ja. Zdaję sobie sprawę – ciągnął dalej pomocnik kucharza – że w tej kwestii nie jestem
w stanie panu pomóc, bo to, co mówię, może świadczyć o mojej przebiegłości. Dalej pański
dylemat polega na tym, że jeśli przeniesie mnie pan ze zbioru drugiego do trzeciego, który
jest konieczny, ale którego pan jeszcze nie ma...
– Trzeciego, co to za zbiór?
63
– Tak, trzeciego... Prawidłowością jest przenoszenie ze zbioru pierwszego do zbioru dru-
giego elementów, które kwalifikują się do takiego przeniesienia, prawidłowością będzie także
przeniesienie ze zbioru drugiego do zbioru trzeciego elementów, które nie kwalifikują się do
pozostania w tym zbiorze. Przeniesienie takie winno nastąpić po przeprowadzeniu dowodu, że
elementy te nie spełniają warunków określających przynależność do drugiego zbioru. W wy-
niku tej dedukcji zbiór drugi winien być ograniczony do jedności, która stanowiłaby wynik.
Po czym wartość zbioru pierwszego byłaby nadal zbliżona do nieskończoności, a zbiór trzy
stanowiłby elementy wykluczone ze zbioru dwa. Jeśli zatem przeniósłby pan mnie w myśl tej
zasady do zbioru trzy lub w ogóle pozostawiłby w zbiorze jeden, pański dylemat polegałby na
tym, czy ja maskę dostarczyłem panu indywidualnie jako bajkok Stefan Winniczek, czy też
jako instytucja o określonych prawach i obowiązkach. Tu też panu nie jestem w stanie nic
pomóc. Gdybym był, tak jak pan podejrzewa, nie tylko bajkokiem, mógłbym okazać się od-
powiednią legitymacją czy blachą, wymienić swój stopień i tak jak pan mówił przejąć spra-
wę... Wówczas rzecz byłaby jasna i nie miałby pan dylematu. Jest jednak inaczej, ja jestem
pomywaczem garów i nie mam ani legitymacji, ani stopnia. Powtarzam więc, pańska niewia-
doma polega na tym, że ja mogę mieć stopień i blachę, ale także polecenie nieujawnienia tego
przed panem. A naprawdę ja nie mam nic wspólnego z Yaxy Daxy, jachtem „Róża Południa”
i czymkolwiek związanym z tą aferą. Nie mam też nic wspólnego z krajowymi instytucjami
zajmującymi się tym, co dzieje się na statkach... W Casablance wpadłem na pewien trop. Po-
szedłem tym tropem dla zabawy, coś osiągnąłem, ale jeszcze nie wszystko.
– Gdzie pan znalazł maskę? – zapytał kapitan wyraźnie zbity z tropu wywodem kuchar-
czyka. Matematyk patrzył na blade już gwiazdy określone prostokątną ramą miedzianego
okna.
– To pytanie nie jest precyzyjne. Odpowiadając na nie wprost skłamałbym mówiąc nawet
prawdę, bo ja nie znalazłem maski, a ją wytropiłem. Stwierdziłem też, że nie tylko ja szuka-
łem tego cacka na statku. Usilnie czegoś tutaj poszukuje także ktoś inny i też jest na tropie
Nierozpoznanego. Ale ja tę „konkurencję” zauważyłem, a „ona” mnie nie. Ja znalazłem ma-
skę, a ten ktoś szuka ją nadal.
– Kto to jest? – zapytał Mikołaj Sowa i chwilę panowała cisza.
– Kapitan Hana. Kapitan Hana – powtórzył głośniej matematyk.
– A gdzie pan znalazł ostatecznie ten maszkaron? – nacierał kapitan.
– Ostatecznie znalazłem go w szpitaliku – powiedział bajkok. W salonie znowu zapadło
milczenie. Stuki ucichły na pokładzie. Stanęły dźwigi, umilkły pokrzykiwania. Słońce wy-
chodziło brzegiem jaskrawej tarczy z wielkiej wody. Blask strzelił do góry, czerwień rozlała
się po oceanie. W kabinie na ścianach i suficie zaigrały jego pomarańczowe refleksy. Na po-
kładzie nadal było cicho. Widocznie wachta zmieniła się przy przeładunku.
– Kogo pan podejrzewa? – zapytał kapitan.
– Wielu... Niestety, redukcja jest w tych warunkach trudna. Według mnie jakąś rolę od-
grywa w tym wszystkim Harasim, chociaż historyjka dotycząca jego żony i życia rodzinnego
jest całkowicie prawdziwa... Sprawdziłem ją, ludzie znają Harasima, a nasz poszukiwany ko-
lega zapewne już wie, że stracił maszkaron i wykona jakiś ruch, będzie chciał dowiedzieć się
czy ma pan zamiar zawiadomić policję w Casablance, że ślad sprawy znaleziono jednak u
nas...
– Mam taki zamiar... – przerwał bajkokowi szef bazy. Pomocnik kucharza skrzywił się i
wykonał przeczący ruch głową.
– Więc pana zdaniem nie zawiadamiać Casablanki?
– Moim zdaniem nie. Widział pan, jak ten Pallani się ruszał; tak działał, jakby mu zależało,
abyśmy szybko odpłynęli, a to, że asystent nie wrócił, nie nabrało rozgłosu.
Poranna bryza lekko zakołysała „Pasatem”. Statki trzeszczały burtami na odbijaczach.
64
Cumy i szpringi strzeliły raz i drugi. Powiew przeszedł i wszystko ucichło, tylko od nowa
stuknęły dźwigi i ruszyła do góry planka, już nie na nocnej, a na dziennej zmianie. Bajkok
powstał z fotela.
– Przepraszam, panie kapitanie, na mnie już czas. – Kiwnął przełożonemu głową i poszedł
do kuchni.
Mikołaj Sowa został sam. – Gówniarz – syknęło coś w nim, gdy tamten zamykał drzwi.
W tej chwili trzasnęły drzwi przy schodach na pokład szalupy. Po chwili dały się słyszeć
kroki koło relingu. Drewniane trepy w porannej ciszy głośno stukały o metal. Kapitan wyjrzał
z salonu. Bajkok niósł dwa kubły wypełnione odpadkami w kierunku okrętowego śmietnika.
65
XIII. MIZERNE POSZLAKI
„Kapitan Sowa unosił się nad statkiem. Na pokładzie tłoczyli się ludzie, zaglądali do luku,
w którym było trzy tysiące ton zgniłej ryby, obok dopalał się przewrócony trawler... Ale ryba
miała wybuchnąć i należało ją szybko wyrzucić za burtę. Widocznie dowiedziały się o tym
rekiny i przypłynęło ich tyle, że można było po nich chodzić, jak po kamieniach w potoku.
Ryba była w pierwszym zbiorze, a w drugim zbiorze były rekiny. Bajkok stał przy tablicy i
mówił coś o hecy. Mariona zupełnie naga uczyła się matematyki, wszyscy uczyli się mate-
matyki, nawet rekiny. A Hana czegoś szukał, miał opaskę na oczach jakby się bawił w ciu-
ciubabkę. Bajkok przeniósł go do drugiego zbioru, Hana z tego zbioru wyszedł i znowu szu-
kał nie wiadomo czego w szpitaliku. Doktor malował na piersiach Patrycji czerwoną lalkę,
Craig strzelił do doktora z wielkiej armaty, którą zrobił z bomu na rybackim pokładzie. Huk
był olbrzymi. Ale skąd się wziął trałowy pokład na „Pasacie”, tego kapitan Sowa nie rozu-
miał. Najbardziej męczyło go jednak to, że był bardzo ciężki i ciągle jeszcze latał. Czuł, że
jest spocony od wielkiego Wysiłku”. – Wreszcie pękła skorupa snu, Mikołaj wyzwolił się z
niej całą siłą woli.
Był późny poranek. Kapitan wziął zimny tusz, coś przegryzł na stojąco, popił coca colą:
Przeładunek szedł sprawnie, „Murena” wypełzła wysoko burtami z morza, była już prawie
pusta. A więc niedługo skończy się ta robota. „Wrak” na holu odjedzie do najbliższego portu.
Oni popłyną do Cape Town, gdzie może rozegrać się ostatni akt dramatu.
Kapitan patrzył na morze. Tuż przy burcie sunęły wachlując ogonami dwa rekiny, za nimi
szły następne dwa, a nieco dalej jeszcze trzy. – Co za wesele, zupełnie jak we śnie – pomyślał
Mikołaj Sowa i zadzwonił na mostek. Wezwał Craiga.
– Pan żartuje... – roześmiał się tamten na pytanie, dlaczego strzelał do Krystka. – Wypalił
mi w ręce rekwizyt, filmowa atrapa. Fotografowałem Marionę w kostiumie apasza, do zdjęć
potrzebny był rekwizyt. Są takie rzeczy produkowane dla potrzeb filmu. Wyglądają jak praw-
dziwe, strzelają z hukiem, ale to tylko straszaki, dziecinne zabawki, a pan chce pewnie zawia-
domić policję na całym afrykańskim wybrzeżu, że ja użyłem broni palnej na pańskim statku.
– Craig zapalił papierosa i zaciągnął się. – Tę armatę oddałem pańskiemu zastępcy, niech pan
jej się przyjrzy – wyraźnie pyskował młodzik. – Zaraz pójdę i przyniosę zdjęcia Mariony z
tym „rewolwerem”, mogę iść, czy jestem aresztowany? – zapytał drwiąco.
Kapitan sięgnął po słuchawkę, zadzwonił. Przedmiot sporu przyniesiono natychmiast. Re-
wolwer istotnie przedstawiał się imponująco. Poszczególne jego elementy były plastycznie
wyeksponowane. Całość jednak była zbyt lekka i z bliska robiła wrażenie atrapy.
– Niech pan idzie po te zdjęcia – warknął Mikołaj Sowa ratując prestiż i chcąc, aby tamten
zszedł mu z oczu.
Po chwili Craig przyniósł zdjęcia Mariony w apaszowskim kostiumie z ową „piekielną
machiną” w ręce. A więc także ta afera była jedynie groteską.
– Dlaczego pan z tego strzelał? – nie dawał za wygraną kapitan.
– Chciałem nastraszyć cwaniaka. Mówiłem, żeby się nie zabawiał Patrycją, bo i tak nie-
długo zejdziemy z tego statku, a ja znam ją od dawna i będziemy razem.
Na pokładach uparcie pracowały dźwigi przenosząc z burty „Mureny” na burtę „Pasata”
kartony wypełnione karguleną. Wiatr znów jakby był większy. Kadłuby uderzały o siebie i
tarły się na odbijaczach.
Wieczorem u kapitana zjawił się radiooficer jak zwykle z telegramem.
– Wiadomość z Casablanki – powiedział kładąc arkusz przed dowódcą bazy. Kapitan prze-
czytał tekst.
66
– Myślałem, że już będzie spokój – powiedział z wyraźną złością.
– Jeżeli dopiero teraz włażą w to szambo placówki konsularne znaczy, że kłopoty dopiero
przed nami – mruknął radio, i poszedł.
Telegram z polskiego konsulatu w Casablance zawierał kilka mało istotnych szczegółów
na temat werbowania marynarzy przez gangi przemytnicze na afrykańskim wybrzeżu i uwagę
o potrzebie szczególnej czujności kapitana w tej sprawie. Kapitan patrzył na morze, nie było
na nim żadnego światełka, mrok gęstniał coraz bardziej. Mikołaj spojrzał bliżej. Na sztorm-
trapie łączącym obydwa statki panował ruch, ludzie przechodzili z burty na burtę, załogi poza
wachtami były zupełnie wymieszane. Mikołaj Sowa zamyślił się głęboko, podczas obiadu
Hana powiedział mu, że w Montevideo jakiś człowiek upił ludzi z „Mureny”. Potem z nie-
wiadomych przyczyn spłonęła ta maszynownia. Gdy wybuchł pożar, najbliższą bazą dla
obezwładnionego statku był „Pasat”. Zresztą już w Monte można było przewidzieć, że te dwa
statki będą przeciwnymi kursami przechodzić blisko siebie. Wystarczyło zatem. No właśnie.
Jest to zupełnie możliwe. A więc trzeba porozumieć się z kapitanem „Mureny”. Mikołaj Sowa
schował radiotelegram do kieszeni, włożył kapitańską czapkę i wyszedł z salonu. Na sztorm-
trapie panował nadal ożywiony ruch. Fala była znaczna, biała piana strzelała wysoko.
Dowódca „Mureny” siedział za biurkiem w swojej kabinie i mozolnie wypełniał jakieś
druki. Na powitanie gościa nalał wody do czajnika i włączył wtyczkę do kontaktu. Kapitan
Sowa przystąpił do rzeczy.
– Mam pewne podejrzenia dotyczące waszego pożaru – zakomunikował nieco zaskoczo-
nemu Grahamowi, którego zdziwienie nie zmniejszyło się, gdy przybyły wręczył mu do prze-
czytania niedawno otrzymany radiotelegram. Dowódca trawlera zmarszczył brwi.
– To niemożliwe – powiedział bez przekonania.
– Rozumie pan; co mam na myśli? – zapytał Sowa.
– Rozumiem. Myśli pan, myśli pan, że w Montevideo zostali do tej roboty zwerbowani lu-
dzie z mojego statku. To znaczy, że ci od Yaxy obliczyli, kiedy nasze statki będą blisko siebie
i polecili wtedy spalić agregaty i maszynę, wiedząc, że w takiej sytuacji baza zostanie skiero-
wana do nas w celu uratowania ryby?
Kapitan Sowa oglądał mocno już sfatygowaną czerwoną paczkę, wyjął papierosa powąchał
tytoń.
– Na „Róży Południa” znaleziono zwłoki mojego asystenta z maszyny. Znaleziono też nie-
dopałki polskich papierosów caro i marlboro, które zostały wyprodukowane także w Polsce.
Obydwa rodzaje papierosów pochodziły z dostaw Baltony. Ustaliłem, że asystent palił papie-
rosy zagraniczne: pall malle... chesterfieldy, marlboro. Ten drugi zatem musiał palić caro.
Zdarzają się Polacy, Niemcy, Grecy, którzy palą papierosy amerykańskie, rzadko bywają na-
tomiast Amerykanie, Grecy, Niemcy palący papierosy polskie. Wypalone zapałki znalezione
na „Róży Południa” też pochodziły z dostaw Baltony. Tak twierdzą marokańscy spece. Stąd
przypuszczenie, że ten drugi był Polakiem i palił papierosy caro. Nie było w tym czasie inne-
go polskiego statku w Casablance, były jakieś jachty, ale policja sprawdziła niepodważalne
alibi żeglarzy. Więc uznałem, że Nierozpoznany jest u mnie. Obecnie zyskałem potwierdze-
nie tych przypuszczeń. Na moim statku odnaleziona została maska, którą zginęła z „Róży
Południa”.
Kapitan Sowa umilkł. Graham też milczał. Na morzu leżał gęsty mrok. Dowódca trawlera
poruszył się w fotelu.
– Rozumiem – powiedział po chwili.
– Cały czas działam we mgle. Wiele razy wydawało mi się, że jestem na tropie i okazy-
wało się, że nic, pustka, nieporozumienie.
– Jest pan uparty – zauważył Graham.
– Jestem. Czuję, że ten człowiek jest blisko. Muszę odesłać go do kraju, inaczej zginie.
– Co na to kapitan Hana?
67
– Nic. Lekceważy sprawę jak inni.
– Dziwne, to doświadczony marynarz.
– Doświadczony, ale ma kompleks na punkcie swojej degradacji, ledwo toleruje mnie jako
kapitana.
– Ma pan ciężki rejs.
– Mam...
Rozmowa urwała się. Podjął ją Graham.
– Ja swoich mechaników jestem pewny. Mam jednak nowego motorzystę. Przysłali go na
Antarktydę w miejsce chorego, którego odesłałem do szpitala w Cape Town. Na pierwszym
rejsie jest też u mnie ochmistrz i dwóch stewardów. Kilku ludzi nie znam. Zorientuję się, co
oni robią podczas przeładunku, czy siedzą na „Murenie”. Jeżeli przesiadują na „Pasacie” trze-
ba będzie sprawdzić, co tam robią.
68
XIV. „STRIPTEASE 303”
„Pasat” pędził z wiatrem na pełnych żaglach. Noc była ciemna. W kokpicie za sterem sie-
dział nisko pochylony człowiek. Dziwny statek wspinał się na grzbiety grzywaczy ciemnych,
wzburzonych, szybkich. „Pasat” nie był motorowcem, a raczej żaglowcem. Niezwykły ten
jacht miał mostek i kokpit, oraz wolant zamiast koła sterowego. W górze piętrzyła się ol-
brzymia ilość żagli. Ale kim był człowiek w kokpicie? Kapitan znał go dobrze. Potem dziwny
„Pasat” zmienił się w „Różę Południa”, wypiękniał jego kadłub, znikł gdzieś mostek, upo-
rządkowane zostały żagle. Tylko człowiek w kokpicie był ten sam. Krystek? Hana? Bajkok-
nawigator Winniczek? Nie, żaden z nich, a jednak tak bardzo znajomy. Na dziobie stanęła
Mariona w białej tunice oplecionej greckim meandrem. Ale Mariona zaraz znikła. Gdzie jest
Mariona? Miała przyjść w nocy. Kapitan chce się obudzić i nie może, wie, że to znowu sen i
że te sny prześladują go coraz bardziej. Jacht przestał tłuc się na falach, płynie po zupełnie
spokojnej wodzie. Mariony nie ma, jest człowiek w kokpicie przy sterze. Pali papierosa caro.
Kto na tym statku pali caro? Na jakim statku? myśli kapitan, chociaż wie, że to sen. Coś
gdzieś znowu tłucze się, puka coraz głośniej, rozsadza czaszkę. Kapitan chce się podnieść,
obudzić, bo to nie tłucze się jacht na falach, a ktoś puka do drzwi. Mikołaj Sowa patrzy na
tego w kokpicie. Przecież to, to jest lekarz. Kapitan siedzi na kanapce w salonie. W drzwiach
stoi doktor.
– Przepraszam, obudziłem pana? – Pyta jeszcze gdzieś z daleka.
– Cholera – ciska przekleństwo kapitan.
– Co się stało? – lekarz ma zdziwioną minę.
– To pan tam był na tym jachcie.
– Jakim jachcie?
– „Róża Południa”!
– Ja – śmieje się doktor, ale śmieje się jakby nieco sztucznie. – Chyba w pańskim śnie.
– No, w śnie, ale...
– Przepraszam, nic pilnego, przyjdę później – mówi doktor i wychodzi z salonu.
Kapitan siedzi na koi i nie jest pewny, czy medyk był naprawdę u niego, czy w przywidze-
niu. Po chwili znów zasnął, ale już nie śniło mu się nic osobliwego. Obudził go stuk na po-
kładzie, gdy zamykano drugą ładownię. Spojrzał na zegarek, była dwudziesta trzecia piętna-
ście. Odbijacze skrzypiały głośno, statki huśtały się niespokojnie na znacznej fali, strzelały
cumy i szpringi. W salonie panował półmrok. Kapitan poszedł do łazienki, puścił strumień z
kranu nad wanną, wsadził weń głowę. Woda ciekła mu na kark, moczyła obficie koszulę. Był
u niego lekarz? Albo to też był sen. Lekarz na „Róży Południa”, co właściwie było snem, a co
nie. Była Mariona, czy jej nie było?
O północy zjawił się niespodziewanie Graham. Kapitan przygotował kawę.
– A więc mój motorzysta cały czas przesiaduje u pana na „Pasacie”, podobno zaprzyjaźnił
się z jakimś Edwardem, zdaję się Cichym lub Cichoniem...
W tej chwili rozległo się dyskretne pukanie i w progu stanęła Mariona. Graham zaniemó-
wił, spojrzał na Mikołaja Sowę. Nieokreślonego rodzaju zdziwienie było w jego spojrzeniu,
Mariona tymczasem uśmiechnęła się jakby przepraszając, skinęła głową i znikła.
Kapitan Graham jeszcze chwilę milczał, po czym wrócił do przerwanego wątku. Mówił
coś dalej na temat motorzysty, wreszcie przerwał i zapytał.
– Kto to był?
– To? Mariona.
– Mariona?
– Tak, Mariona...
69
– I co ona tu chciała? – zapytał ciągle zdezorientowany dowódca trawlera.
– Ona? Nie wiem – wzruszył ramionami kapitan Sowa. Chwilę trwało milczenie.
– Jak nazywa się ten motorzysta? – przerwał Mikołaj Sowa.
– Stefan Matwiejczyk – odparł Graham, posiedział jeszcze chwilę, skinął głową i wyszedł
z salonu.
Kapitan Sowa zadzwonił na mostek, kazał sprawdzić, co robi marynarz Cichoń i polecił,
żeby tamten, jeżeli nie śpi, przyszedł do kapitańskiego salonu. Cichoń nie spał i przyszedł.
Był nieco zdziwiony wezwaniem o tej porze.
– Słucham, panie kapitanie? – zameldował się od drzwi. Kiedy podszedł bliżej, dowódca
spostrzegł, że „nawigator” ma pewne trudności z utrzymaniem się na nogach.
– Pił pan?
– Jestem w towarzystwie, poleciał kartonik piwa, panie kapitanie, do tego jeszcze jakieś
bu... buteleczki.
– Z kim ta libacja?
– Z kolegami, panie kapitanie.
– Matwiejczyk z „Mureny” też tam jest?
– Matwiejczyk? O, obowiązkowo – Cichoniowi tylko w pierwszej chwili udało się pano-
wać nad swoim stanem, teraz bełkotał i rozmowa z nim była trudna. Przerwało ją niespodzie-
wane wtargnięcie lekarza.
– Przepraszam, panie kapitanie, ale tym razem sprawa jest pilna – zakomunikował służbo-
wo medyk, zdradzając pewne podniecenie. Kapitan odprawił Cichonia i chociaż w salonie
było chłodno wytarł dłonią pot z czoła.
– Co znowu – zapytał.
– Nie podoba mi się sprawa Krystka.
– Co nowego? – powtórzył pytanie Mikołaj Sowa.
– Nowego nic, chodzi o ten postrzał...
– Przecież to był straszak, rekwizyt.
– Nie szkodzi, właśnie dlatego.
Kapitan wstał, przeszedł się po salonie.
– Podejrzenia, dotyczące rozbitków mamy już za sobą, oni są w trzecim zbiorze.
– Gdzie?
– W trzecim zbiorze.
– Jakim znowu zbiorze?
– Aaaa... – kapitan machnął ręką. – W Montevideo Yaxy zwerbował ludzi z „Mureny”. Je-
steśmy właśnie na tropie.
– Ja mam inne zdanie, nie przychodziłbym inaczej do pana w nocy – powiedział doktor.
– Więc co pan wymyślił?
– Proszę posłuchać – doktor zniżył głos. – Faktycznie Craig strzelał do Krystka z rekwi-
zytu i faktycznie ta modelka była u Krystka w nocy. Faktycznie Craig szarpał się z Krystkiem
i wtedy padł ten strzał.
– Czego więc chce pan dowieść? – przerwał medykowi kapitan.
– Zaraz, zaraz, po kolei – nie dał się zbić z tropu tamten. – W jaki sposób Craig, jeżeli jest
człowiekiem Yaxy Daxy mógłby odzyskać łup na tym statku? Myślał pan o tym?
– Myślałem...
– Moim zdaniem – ciągnął lekarz – Craig i dziewczyny, szukają łupu. Cała ta ekspedycja
nie przybyła tu na ślepo, a wiedziała dokładnie, kto był sternikiem na „Róży Południa”. Ale
dajmy na to ten sternik nie dał się podejść, a poszukiwane papiery i pieniądze pozostawił w
Las Palmas albo Dakarze, być może w banku. Co wtedy? Moim zdaniem w takiej sytuacji
„ekspedycja” miałaby tylko jedyne wyjście: ludzie Yaxy powinni zmusić powiedzmy Krystka
do uległości.
70
– Zmusić teatralnym rekwizytem? Pistoletem na kapiszony czy plastikowe kulki. Widział
pan, jaki Krystek był „przerażony”, jak się bał tej broni – kapitan złośliwie pokpiwał z nowej
hipotezy doktora.
– Krystek albo dobrze udaje, albo nie wie, co mu grozi – powiedział z powagą doktor.
– Więc o co panu chodzi?– mruknął kapitan ciągle nie przywiązując większej wagi do wi-
zyty lekarza.
– Przestudiowałem kilka biuletynów tutejszej policji – powiedział jakby z namysłem me-
dyk. – Było tam sporo o nowych metodach szantażu. Na przykład o tym, jak można zmusić
człowieka do tego, aby zrobił to, czego zrobić nie chce... Chodzi o przypadki zranienia i za-
każenia pewnym jadem. Uzależnionemu w ten sposób stawia się warunek. Zrobisz, co chce-
my, dostaniesz odczynnik. Nie zrobisz, marny twój los. Nikt takiemu nie pomoże, żaden
szpital, żaden lekarz. Gotowego preparatu zobojętniającego zakażenie nie ma żadne laborato-
rium. Zakażony może meldować i nie meldować o sprawie policji i tak pozostanie to dla nie-
go bez skutku. – Doktor przerwał, zapalił papierosa, zaciągnął się. Kapitan dmuchnął, wziął
gazetę, opędzał się przed dymem, jak przed muchą.
– Przepraszam – bąknął lekarz. – Ten sposób szantażu jest drogi. Jego przypadki zanotowano
już jednak kilkakrotnie, Po użyciu antidotum, ofiary trafiały do szpitala, chorowały jakiś czas, ale
wychodziły z życiem. Właśnie dzięki szpitalom coś wiemy o takich praktykach. Metoda owa ma
kryptonim: „Striptease 303”, tak się mówi o niej we Francji, podobnie w Maroko.
– Więc pan podejrzewa? – kapitan przestał pokpiwać.
– Właśnie podejrzewam. Podejrzewam, że mała rana Krystka jest zakażona.
– Na jakiej podstawie pan tak przypuszcza?
– Na podobnej jak pan, że na „Pasacie” dzieje się coś niezwykłego. Krystek może jeszcze
o niczym nie wiedzieć. Craig i dziewczyny zejdą z naszego statku, trawler wracający z An-
tarktydy zaholuje „Murenę” do Monrovi lub Lagos. A Krystek zaobserwuje objawy dziwnej
choroby. Potem dostanie wiadomość, co go czeka i co ma robić. W Cape Town nastąpi finał
sprawy. Albo Krystek zginie, chociażby ukrył się w środku szklanej kuli, albo zrobi, co ze-
chce Yaxy.
– My jesteśmy na innym tropie – powiedział kapitan już bez poprzedniego przekonania.
– Klęską pańskiego dochodzenia była zbyt duża ilość tropów – powiedział lekarz wstając z
fotela.
– Niech pan siada, nie skończyliśmy rozmowy. – Kapitan zachowywał się spokojnie, ale
był to zły spokój. Lekarz usiadł.
– Więc co pan proponuje – kapitan bawił się nową, niedawno otworzoną paczką papierosów.
– Nic... nic nie proponuję, przyszedłem podzielić się tym, co jedynie przypuszczam. Z
formalnego punktu widzenia, w takiej sytuacji jest to osobista sprawa Krystka. Ale taki punkt
widzenia nie może być mój, jako lekarza i pański, jako kapitana. Niech pan porozmawia z
Krystkiem.
– Już rozmawiałem z Krystkiem, Cichoniem, Winniczkiem, Craigiem, Marioną. Rozma-
wiałem ze wszystkimi i wie pan co? „g”... monumentalne wielkie „g”. Wszyscy wykręcili się
wiatrem. Wszyscy robią jednakowo głupie miny, a ja jestem kapitan Holmes. I powiem panu
doktorze, że od dziś zajmuję się jedynie statkiem, nawigacją, załadunkiem i wyładunkiem,
rekreacją dla załogi. Zawiadamiam armatora, że Cichoń jest podejrzany, niech decydują, co z
nim zrobić, ja...
– Cichoń? – medyk przerwał z wielkim spokojem kapitański wybuch – Cichoń, Krystek,
podobno bajkok ten od matematyki, kapitan Hana, bo ma kontakty w Casablance. Harasim też
coś tak jakby nie był zupełnie pewny. Wszystkich nawigatorów trzeba by odesłać do kraju,
gdyby znudziła pana ta sprawa.
Kapitan w milczeniu chodził po salonie.
– Co więc robić? – zapytał powtórnie.
71
– Na razie nic. Ja będę obserwować Krystka, jeżeli wystąpią u niego objawy o jakich my-
ślę, powie mu pan, że wiemy o wszystkim, ale on nie będzie już w naszej mocy. Pomóc bę-
dzie mógł mu już jedynie Yaxy.
Kapitan został sam. Doktor posiał w nim nowy niepokój. Jeżeli ta hipoteza jest słuszna, to
kim jest Craig? A Mariona? Już niechby lepiej motorzysta Matwiejczyk i choćby cała załoga
„Mureny”, ale dlaczego Mariona? Kapitan Sowa mógł w tej chwili jedynie podejść do baru.
Podszedł i zastanawiał się chwilę? Whisky czy koniak tego też, jak zwykle, nie był pewny. A
więc wszystko zaczyna się od nowa. Craig i dziewczyny. Desant Yaxy przy pomocy rozbit-
ków z „Czerwonej Lalki”. Jaką rolę odgrywa w lej sprawie Mariona? Kim jest Mariona? Ka-
pitan pamięta jej twarz, kiedy napadł ją wówczas, gdy podejrzewał Craiga o zamach na Hara-
sima. Ta twarz i te oczy nie mogły kłamać. Mariona nic nie wiedziała, Mariona była niewin-
na. Niewinna? Cwana, wyrafinowana dziwka. Lala do specjalnych misji. Ale dlaczego wy-
brała jego, kapitana nie zamieszanego w ogóle w cholerną sprawę? Dlaczego? Przebywając tu
w salonie słucha telefonów, rozmów, wie o zamiarach kapitana, wiedziała, kiedy statek dobije
do „Mureny”, teraz jest na bieżąco zorientowana, kiedy skończy się wyładunek, kiedy przyj-
dzie „Pelamida” i weźmie na hol „Murenę”, będzie wiedziała do jakiego portu ją zaholuje. A
dlaczego ta druga sypia z Krystkiem? Jeżeli Krystek jest sternikiem z „Róży Południa”, wia-
domo dlaczego. Więc robota koronkowa. Obstawieni wszyscy. Mariona poznała jego czuj-
ność, dlatego nie zdradza się niczym. Zupełnie niczym. O nic nie pyta. Nie interesowała się
statkiem, przychodziła po prostu jak kobieta do mężczyzny. I co się okazało? Zaraz, zaraz
człowieku, bez paniki, bez histerii, przecież nic nie wiadomo na pewno. Miotały kapitanem
mieszane uczucia.
Noc minęła bezsennie. Mariona po raz drugi nie przyszła. Gdy już świtało, nieszczęsny
kapitan Holmes padł na posłanie, obudził się, gdy słońce było wysoko. Prace przy przeładun-
ku zostały wstrzymane, wiatr tłukł statkami o siebie i kołysał unosami tak bardzo, że Hana
zarządził przerwanie przeładunku. Mikołaj Sowa zdawał sobie sprawę, że nie tylko ma zaufa-
nie do starego kapitana, ale także go lubi. Lubi to zresztą mało. W języku polskim nie ma
takiego zwięzłego słowa, którym można wyrazić uczucie mężczyzny do mężczyzny na mo-
rzu, gdy konieczna jest wiara w rzetelność wiedzy i praktyki drugiego. Ludzie, którzy się lu-
bią, mówią sobie miłe rzeczy. Dlatego kapitan Sowa uważał, że nie umie nazwać swojego
uczucia do Hany, bo nigdy nic miłego od niego nie słyszał i nie miał też ochoty nic miłego
Hanie mówić. A jednak, no właśnie. Kiedy już był w zupełnym zaułku, jak obecnie, odczuwał
potrzebę rozmowy ze starym marynarzem.
Zadzwonił na mostek, poprosił Hanę do siebie. Starszy oficer zajął miejsce, wyraz twarzy
miał jak zwykle doskonale obojętny. Mikołaj Sowa kończył zerowy bilans swych osiągnięć,
chociaż w niektórych kwestiach zaczynał mieć pewną jasność.
Hana nie mógł być obojętny wobec podpalenia „Mureny” na morzu. Teraz siedział bez
słowa i czekał. Mikołaj Sowa wyjął z biurka radiotelegram, który niedawno otrzymał z Casa-
blanki, podał go zastępcy. Hana przeczytał tekst. Wyraz jego twarzy nie zmienił się w ogóle.
– Co pan o tym myśli? – zapytał Sowa.
– Piszą, ze konieczna jest wyjątkowa czujność kapitana – zakpił jak zwykle starszy oficer.
– Możliwe, że podczas postoju „Mureny” w Montevideo, Yaxy zwerbował kogoś z załogi i
polecił mu podpalenie maszyny, przewidując...
– Tak, to już słyszałem – mruknął Hana.
– A Craig strzelał do Krystka z rekwizytu, lekko go ranił. Chodziło o modelkę. Ale doktor
twierdzi – Mikołaj Sowa przerwał i spojrzał na drzwi, bo w tej chwili rozległo się pukanie.
Kapitan wiedział, kto tak puka. Istotnie do salonu weszła Mariona. Zobaczywszy Hanę
cofnęła się i zniknęła jak poprzednio.
Idealna obojętność na twarzy starego kapitana straciła swój kamienny wyraz. Rysy jego
jakby rozluźniły się w czymś, co można by nazwać uśmiechem, chociaż był to raczej nieokre-
72
ślony grymas. Kapitan Sowa czekał na szyderczą uwagę, ale nic takiego nie następowało,
więc ciągnął dalej. – Lekarz twierdzi, że ten postrzał może być groźny.
Hana znowu skrzywił się.
– Striptease 303, zgadza się, były takie przypadki, ale w kontrwywiadzie – mruknął. – I to
wszystko do czego pan doszedł?
– Tak, wszystko – odparł Sowa.
– Rewelacje któreście panowie do spółki z lekarzem wymyślili są prawdopodobne, ale to
materiał raczej literacki. W pierwszym przypadku ludzie, którzy mają odzyskać łup, topią
jacht na linii kursu statku, bo na ten statek chcą się dostać. Strzelają czerwone rakiety i cel
osiągają. Dwie dziewczyny, zazdrosny chłopak. Wszystko pasuje, ale do scenariusza filmu
fabularnego, już panu to mówiłem. W drugim przypadku niemal na jednym końcu świata jest
jeden statek, a na drugim drugi. No i boss tak manipuluje, aby te statki spotkały się na morzu,
bo na jednym są ludzie do wykonania specjalnej roboty, a na drugim jest ta robota. Nie ma
żadnych zdarzeń nieprzewidzianych i spotkanie udaje się. Przy okazji oczywiście musi spło-
nąć pół jednego statku. W ten sposób mamy drugi scenariusz. Panie kapitanie – ciągnął dalej
Hana bez owej nuty drwiny w głosie, do której już przyzwyczaił się kapitan Sowa – widział
pan w księdze okrętowej zapis, że tuż przed równikiem, w czasie wachty trzeciego oficera,
spotkaliśmy na morzu...
– Tak, widziałem – przerwał starszemu oficerowi kapitan.
– A wie pan, jak to było?
– Nie. wiem.
– Więc ja byłem wtedy na mostku. W miejscu, które znam, zobaczyłem rzęsiście oświetlo-
ny ląd. Wiedziałem, że na tym akwenie nie mogło być żadnej wyspy. Ale wyspa była, do tego
prosto na kursie, jakieś siedem, osiem mil przed „Pasatem”. Kazałem odpaść w lewo, dwa-
dzieścia stopni, ale wyspa znowu była na kursie. Spostrzegłem wówczas, że to olbrzymie coś
porusza się z wielką szybkością. Wtedy usłyszałem w krótkofalówce po angielsku. – Halo,
polski statek „Wichura”, halo polski statek „Wichura”, tu amerykański lotniskowiec „Con-
stalation”, jakie są twoje zamiary? Odpowiedziałem, że zmieniam kurs na południowy, prze-
chodzę na sto osiemdziesiąt stopni. – OK – odparł tamten i po chwili znikł w mroku. Wróci-
łem na swój kurs. Pan wie, że „Wichura” to starszy brat „Pasata”, pierwszy z serii. Na tym
„Constalation” mieli w komputerze sylwetki wszystkich większych statków, jakie pływają po
morzach świata. Sylwetka „Wichury” od „Pasata” nie różni się niczym, więc pomylili się o
ten szczegół. Ale nie o to chodzi. Nigdy na tych współrzędnych nie spotkałem amerykańskie-
go lotniskowca, ten znalazł się na naszym kursie i nawiązał z nami łączność. Czy nie przy-
puszcza pan, że stało się tak za sprawą Yaxy Daxy w poszukiwaniu łupu z „Róży Południa”?
Kapitan Sowa znowu uśmiechnął się do Hany najbardziej szczerze jak umiał.
– Pan sobie znowu żartuje. Kto wie, może były takie sytuacje, że lotniskowce pływały na
usługach gangsterów, chociaż w tym przypadku „Constalation” zmierzał pewnie dokoła
Afryki w okolice Iranu. A pan odrzuca obydwie teorie, prawda?
Hana jakby spoważniał.
– Czy odrzucam? – zapytał. – Nie odrzucam. Twierdzę tylko, że obydwie są mało prawdo-
podobne i zbyt spektakularne. Brakuje tu jeszcze jakiegoś romansu. Chociaż, może i nie... –
Hana spojrzał ukosem na Mikołaja Sowę, uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie.
– Powiedzmy, że nie brakuje – mruknął kapitan Sowa.
Hana zapalił fajkę.
– Pan cały czas błądzi, pańskie nowe hipotezy też są diabła warte. Ci z „Czerwonej Lalki”
raczej nie mają nic wspólnego z Yaxy Daxy. Może więc pan nadal przyjmować tę młodą da-
mę. To nie jest dziewczyna-szpieg. Chociaż materiał literacki, jaki pan snuje na tle bezpardo-
nowego gangu, gdyby ta dziewczyna była choćby małą Matą Hari, byłby bardziej atrakcyjny.
Kiedy to wszystko się wyjaśni, zobaczy pan, że tu w grę wchodzą jedynie dolary, haszysz,
73
opium, złoto, noże i rewolwery, a być może broń automatyczna i jakaś prosta trucizna. Spe-
cjalnie zatapiane jachty i lotniskowce eskortujące bandytów nie towarzyszą tej sprawie. Yaxy
i podobni mu profesjonaliści nie są megalomanami, znam trochę ich metody, panie kapitanie.
Mikołaj Sowa najchętniej ucałowałby kapitana Hanę. Jak on to powiedział? Może pan
nadal spokojnie przyjmować tę młodą damę. Co znaczy stara szkoła – myślał Mikołaj Sowa,
spoglądając na starszego oficera z sympatią i szacunkiem większym niż kiedykolwiek. To nic,
że tamten zburzył mu obydwie hipotezy. Nic? A cóż ten Hana myśli! Craig i dziewczyny nie,
Krystek nie, ludzie z „Mureny” nie, więc kto?
– Pan obala każdy trop, ale nie usłyszałem jeszcze żadnej pańskiej teorii, poza tym, że
moje są bezzasadne i złe.
– Jest pan niedokładny, a to pierwszy błąd marynarza. Jest pan niedokładny! – powtórzył z
naciskiem Hana. – Moim zdaniem pańskie działania są zasadne. To, że są złe, inna sprawa.
Jeżeli idzie pan złym kursem i błąd pański jest uzasadniony, tym gorzej, bo zajdzie pan dalej i
rozbieżność końcowa będzie większa. – Uśmiechnął się Hana.
74
XV. SAMOBÓJSTWO NIEDOSKONAŁE
Tymczasem na „Murenie” motorzysta Matwiejczyk zorientował się, że jest obserwowany i
zaczął zdradzać niepokój. Pierwszy mechanik i asystent potwierdzili, że widzieli go, kilka
godzin przed pożarem, gdy ten z plastykową butlą schodził do pomieszczenia, w którym pra-
cowały agregaty. Butla, którą niósł, była duża, może pięciolitrowa, zielonego koloru, naj-
prawdopodobniej po zagranicznym szamponie. Potem już nikt u motorzysty tej butli nie wi-
dział. Ktoś powiedział, że naczynie to służyło motorzyście do przechowywania łatwopalnego
rozpuszczalnika, którego używał przy majsterkowaniu. Oklejane przez niego zapałkami bu-
telki miały renomę nie tylko na „Murenie”. Specjalnością Matwiejczyka były też kute w mie-
dzi popielnice, ozdobne krzyże i obręcze do dębowych beczułek oraz beczułki. Do klejenia
drewna używał klejów nitro i nie rozstawał się z tego powodu także z rozpuszczalnikiem.
Kapitan Graham wezwał motorzystę i zapytał o butlę. Matwiejczyk zbladł. Tymczasem
przy kolektorze od agregatu, który zapalił się pierwszy, znaleziono ślady czegoś, co nie wy-
paliło się zupełnie. Zwęglona substancja przywarła do poczerniałej blachy. Niewątpliwie la-
boratoryjne badanie mogłoby wykazać rodzaj substancji przed spaleniem. Sprawa była więc
do ustalenia. Motorzysta, gdy ochłonął, broniąc się twierdził, że butla przedziurawiła się, więc
wyrzucił rupieć za burtę. Prowadzone pospiesznie przez kapitana Grahama dochodzenie wy-
kazało, że Matwiejczyk przez dwa dni przebywał w grupie ucztujących rybaków u rodaka,
który fetował załogę „Mureny” w Montevideo.
Tymczasem opóźniony przez silne wiatry przeładunek istotnie dobiegał końca. Nieszczę-
sny kapitan Holmes uwijał się jak w ukropie między sprawami statku, nieszczęsnym docho-
dzeniem, które znowu utknęło w miejscu i... Marioną. Dziewczyna stała się niemal senty-
mentalna, mówiła o przyszłym spotkaniu, zapraszała Mikołaja do Hiszpanii lub Francji, bo
ona mieszka trochę tu, a trochę tam, u rodziców, którzy rozeszli się i żyją w różnych krajach.
Tuż przed planowanym odcumowaniem „Mureny” do drugiej burty „Pasata” dobił inny
trawler „Pelamida”. Ruch na bazie stał się zatem jeszcze większy. O północy wybuchła sen-
sacja. Z „Mureny” znikł Matwiejczyk. Koło slipu znaleziono jego sandały i jedną skarpetkę.
Motorzysta zostawił też listy, jeden adresowany do kapitana, a drugi do narzeczonej w kraju.
Pisał, że to on przez nieuwagę spowodował ogień w maszynowni i bojąc się odpowiedzialno-
ści, postanowił rozstać się z życiem. Sprawa wyglądała więc ponuro.
Na „Murenie” panowało przygnębienie, jak zwykle gdy w morzu zginie człowiek. Ludzie
zachowywali się cicho, nie ryczała z głośnika muzyka. Kapitan Graham też był przygnębiony.
Mikołaj Sowa złożył mu wizytę, by natychmiast wyjaśnić pewne wątpliwości. Bo jeżeli mo-
torzysta nie wywołał pożaru umyślnie, przed Izbą Morską i sądem odpowiadać będą także
mechanicy, przede wszystkim starszy. Czy więc te listy są prawdziwe? Czy Matwiejczykowi
ktoś nie pomógł w tym samobójstwie? Nadzwyczajne poczucie odpowiedzialności najmłod-
szego mechanika nie wydawało się kapitanowi Sowie całkowicie naturalne. Graham słuchał
go uważnie.
– Z nieba mi pan spadł – rozchmurzył się nie dając skończyć dłuższego wywodu dowódcy
„Pasata”. – Bo widzi pan, ja też mam wątpliwości. Matwiejczyk przy slipie zostawił sandały i
jedną skarpetkę. Żeby nie było wątpliwości, że się utopił. Nie wiem, czy topielcy przed
swoim desperackim czynem rozbierają się z butów, ale wiem, że nie zabierają do wody na
przykład aparatów fotograficznych i sprzętu stereo. A Matwiejczyk zabrał aparat, magnetofon
i dolary.
– Dobrze, że tych rzeczy nie ma – ucieszył się dowódca bazy.
– Dobrze? Pewnie że dobrze! Denat, który zabiera takie doczesne przedmioty, to kiepski
denat, a jego samobójstwo wątpliwe.
75
– Nie chodzi o samobójstwo – wzruszył ramionami Mikołaj Sowa – ja w samobójstwo nie
uwierzyłem. Pan wie, co czeka tego, który działa w zespole, jeżeli wpadnie i zostanie zdema-
skowany.
– Myślałem o tym i raczej skłonny byłem przypuszczać, że Matwiejczyk został... rozumie
pan. – Graham przejechał palcem po szyi. – Ale listy. Listy były napisane przez niego, to
stwierdziliśmy bezspornie.
Na „Pasacie” zamykano właśnie ostatnią ładownię. Przeładunek osprzętu też był zakoń-
czony, Craig i Patrycja żegnali się z załogą. Kapitan Sowa patrzył przez prostokątną ramkę
miedzianego okienka na pokład „Pasata”. Ruch był tam wielki. Szedł handel wymienny. Za
kartony piwa, focze skóry, za soki z czarnej porzeczki jakieś puszki. Różne rzeczy miały inne
wartości dla tych, którzy wybierali się na Antarktydę i tych, którzy z niej wracali. Mikołaj
Sowa patrząc na ten odbywający się pospiesznie targ wrócił do sprawy i mówił powoli.
– Samobójca istotnie nie zabiera takich rzeczy na dno oceanu, ale tu ważne jest przede
wszystkim to, że jeżeli ktoś pozoruje zabójstwo na samobójstwo, raczej uważa, żeby to samo-
bójstwo było wiarygodne. W takich przypadkach wszystko idealnie pasuje do samobójstwa.
A tu mamy wprawdzie listy, trepy i skarpetkę, ale cała sprawa wyraźnie trąca tandetą i samo-
bójstwo jest bardzo niedoskonałe.
– Myśli pan zatem, że Matwiejczyk mógł ukryć się na „Pelamidzie”.
– Oczywiście, na „Pelamidzie” albo „Murenie”, gdyż „Pasat” wybiera się do Cape Town, a
tam z zejściem na ląd są trudności.
W wyniku tej narady dwukrotnie przeszukano wszystkie trzy statki, bez najmniejszego
jednak rezultatu. Ochmistrz z „Pelamidy” wpadł na pomysł, aby sprawdzić, czy Matwiejczyk
mógł mieć znajomych na „Pasacie” lub „Pelamidzie”. Żmudne badanie książeczek żeglar-
skich wszystkich załóg wykazało, że tak.
Kiedyś na „Doradzie” domniemany samobójca pływał z rybakiem Kaźmierskim, a na
„Koniu Morskim” z Litwinem. Obydwaj ci jego koledzy obecnie zatrudnieni byli na „Pelami-
dzie”. Starszy oficer i ochmistrz udali się w pierwszej kolejności do Kaźmierskiego, który
potwierdził, że zna Matwiejczyka, ale tu się z nim nie widział. Wizyta u Litwina miała inny
przebieg, chociaż postawa gospodarza była taka, jak Kaźmierskiego. – Owszem pływałem z
Matwiejczykiem. Chyba na „Koniu Morskim” trzy lata temu. Tu go jednak nie widziałem i
gdzie jest, nie wiem – twierdził rybak.
– Na pewno pan go nie widział?
– Na pewno, mówię przecież, że nie widziałem. Litwin był jednak wyraźnie podenerwo-
wany i co chwilę spoglądał na radiomagnetofon stereo JVC.
– Ładny grat – zauważył ochmistrz.
– Niedawno pan musiał go kupić – dodał starszy oficer. Litwin milczał.
– Więc nie widział pan swojego kolegi z „Konia Morskiego”? – wrócił do rzeczy och-
mistrz. – Nie widziałem i w ogóle nie wiedziałem, że on był na „Murenie”.
– A skąd pan wie, że na „Murenie” nie na „Pasacie”? – zapytał któryś z przybyłych.
– Ludzie mówili.
– Jak się pan z nim nie widział, to przepraszamy panie Litwin, a radio ma pan ładne – skie-
rował się do drzwi starszy.
– Ładne i nowe, – dodał ochmistrz – a nie ma pan też aparatu fotograficznego yashicca z
obiektywami wymiennymi. Może ma pan taki aparat?
– Aparat? Po co mi aparat – zająknął się Litwin.
– Nie ma pan aparatu? No to przepraszamy – powtórzył starszy oficer i „komisja” wyszła. Po
to zresztą, aby po chwili wrócić. Sprzętu stereo na półce w kabinie Litwina już jednak nie było.
– To jeszcze my, panie Litwin, a gdzie magnet?
– Nie mam żadnego magnetofonu.
– Jak to pan nie ma?
76
– Mam, tylko to radio.
– To ma pan od roku. Pytamy o nowe stereo JVC.
– Ja nie miałem żadnego JVC, co wy panowie? – kłamał w oczy Litwin.
– Ach nie miał pan? Więc nam się przywidziało.
– Widocznie przywidziało – wzruszył ramionami rybak.
– No to przepraszamy – i komisja znowu wyszła. Po chwili do drzwi rozległo się ponowne
pukanie, wachtowy marynarz oznajmił Litwinowi, że jest wzywany do „Starego”.
– Słucham, panie kapitanie? – zameldował się rybak.
– Słuchajcie Litwin. Gdzie jest Matwiejczyk z „Mureny”?
– On się utopił, panie kapitanie.
– Jak to się utopił?
– Normalnie, skoczył do wody, ołów miał w kieszeniach i się utopił.
– Skąd to wiecie?
– Był u mnie, mówił.
– A powiedzieliście starszemu, że nie widzieliście go w tym rejsie.
– Skłamałem, panie kapitanie.
– Dlaczego?
– Dla świętego spokoju, teraz nie będę miał życia, będą przesłuchania i przesłuchania.
– Gdzie macie jego radio?
– Schowałem.
– A aparat?
– Aparat też schowałem i jeszcze trochę innych rzeczy.
– Pieniądze też?
– Pieniądze nie, pieniądze ma ze sobą, to znaczy miał.
– Gdzie ma z sobą? Na tamtym świecie?
– No nie, nie dał mi pieniędzy.
– A radio i aparat? Jak to było Litwin?
– Radio i aparat przyniósł; Powiedział, że zdarzyło mu się nieszczęście. Mówi: myślałem,
że się uda, ale już wiedzą. Ta cholerna butla. Teraz mi nikt nie pomoże i płacze. – Ja się za-
biję – mówi. Położył radio i aparat, obiektywy dodatkowe też i taką rzeźbę z kości słoniowej.
Kupił ją niedawno gdzieś w Afryce. – Oddaj to matce – mówi. Ja do niego, żeby się nie wy-
głupiał, przecież zrozumieją, że z tym pożarem był wypadek. Mówię człowieku, dostaniesz
rok z zawieszeniem. A on, że już postanowił i w kółko swoje, panie kapitanie. Wziąłem rze-
czy, żeby oddać matce, jak prosił i już go nie widziałem. Jak Boga kocham, panie kapitanie.
– Wie pan co, panie Litwin?
– No? Słucham, panie kapitanie.
– Pan jest wierzący?
– Jestem, a bo co?
– To źle, bo pan kiepsko kocha Boga, a wierzący powinien kochać mocno. Więc gdzie ten
Matwiejczyk?
– Chyba na dnie, panie kapitanie, paręnaście mil stąd, bo nas zdryfowało.
Kapitan „Pelamidy” zamyślił się. Litwin stał, a właściwie kręcił się niespokojnie w miejscu.
– No to możecie już iść – rzucił kapitan.
– Tak? – zapytał niedowierzająco rybak.
– Tak.
– I co będzie?
– Odeślę was do kraju. W Lagos nie zejdziecie z burty, dopiero pod eskortą, na lotnisko.
– Dlaczego panie kapitanie?
– Dlaczego? Sami wiecie dlaczego.
– Nie wiem, jak Boga kocham, nie wiem.
77
Kapitan popatrzył na rybaka. Nie było to widocznie łagodne spojrzenie, bo tamten odwró-
cił oczy i patrzył w bok.
– Nie wiecie dlaczego, to słuchajcie. Muszę was odesłać, bo już nic do was nie mam. Pod-
legacie komu innemu.
– Ja? A komu?
– Prokuratorowi.
– Prokuratorowi, co pan mówi, panie kapitanie.
– Litwin, nie udawajcie głupiego. Zginął człowiek, być może został utopiony, zamordowa-
ny. Wartościowe rzeczy z jego kabiny są u was. Do tego kłamiecie, chcieliście je ukryć. Mo-
żecie iść, Litwin.
– Panie kapitanie, to jest nie tak.
– Nie tak? A jak?
– Ja, ja...
– Co wy?
– Nic, to ja już pójdę.
Litwin poszedł, a u kapitana zjawili się ponownie starszy oficer oraz ochmistrz. Przyszli
też. kapitanowie Sowa i Graham. Dowódca „Pelamidy” palił fajkę.
– Myślę, że znajdziemy pańskiego motorzystę – zwrócił się do Grahama. – Niech pan za-
raz wyznaczy dwóch ludzi, aby na zmianę obserwowali Litwina. Jeżeli zamelinował gdzieś
tego Matwiejczyka, musi się z nim kontaktować, nosić mu żarcie.
Starszy oficer skrzywił się.
– A kogo ja mogę wyznaczyć panie kapitanie? Na jakiej podstawie? Chyba zawrę umowne
zlecenie, bo w nadgodzinach nie da rady. Nie ma takiej fuchy, nie ma podstaw.
– Cholera – zaklął kapitan – pańska sprawa, jak to zrobić.
Starszy oficer wyszedł, po chwili wrócił, nie był widocznie zadowolony z misji, bo siedział
z posępną miną i niewiele mówił.
Gdy kapitan „Pelamidy” był już sam, ktoś zapukał do drzwi. Był to Litwin.
– Panie kapitanie, ja chcę powiedzieć – wyrzucił z siebie i zamilkł, jakby go zamurowało.
– Co pan chce powiedzieć?
– Wszystko.
– Wystarczy, jak pan powie gdzie jest Matwiejczyk.
– Właśnie. On jest. Ale ja przysiągłem, to nie moja wina, że mówię, on naprawdę chciał
się utopić, wytłumaczyłem mu.
– Dobrze. Więc gdzie jest Matwiejczyk?
– U mnie w kabinie.
– W kabinie?! I nie znaleźli go?!
– Tak, bo pod oknem, pan wie, ja mam widok na pokład i tam zaraz koło mojego bulaja są
kartony pod brezentem, parę tysięcy sztuk i on jest w kabinie, albo w tych kartonach, zależy
kiedy. Myk przez bulaj i już go nie ma. A jak był pan starszy i ochmistrz, to on był w szafie.
– Czemu go ukrywacie?
– Bo prosił, mówił, że zostawił butlę z rozpuszczalnikiem koło agregatu. Butla się prze-
wróciła i spadła na kolektor. Ale jego przy tym nie było, bo wywołał go ktoś z góry. Kiedy
wrócił, już był pożar. Kolektor przepalił plastyk i wybuchło, tak było naprawdę.
– Pan wie, o co podejrzany jest Matwiejczyk? – Tak wiem, mówili różne głupstwa, ale ta-
kie coś mógł wymyślić tylko ktoś chory. On nie wie, że ja tu przyszedłem go wsypać. Panie
kapitanie, ja proszę.
– Co chcieliście dalej robić? – przerwał mu kapitan.
– Ja nic. On chciał prysnąć w Lagos, byle gdzie, bo w kraju bał się sądu i wyroku za ten pożar.
– Dobrze, na razie dziękuję panie Litwin, niech pan uważa, żeby Matwiejczyk nie zrobił
jakiegoś głupstwa.
78
Litwin skłonił się lekko i wyszedł z kapitańskiej kabiny. Dalej poszło gładko. Któryś z ofi-
cerów stanął przy bulaju od Litwinowej kabiny, ktoś inny zapukał do drzwi. No i Matwiej-
czyk wpadł w ramiona tego przy bulaju. Doprowadzony na „Pelamidę” miał spuszczoną gło-
wę. Tymczasem rozpięcie i rozejście się statków było opóźnione prawie o dobę. „Pelamida”
miała awarię śruby. Brygada techniczno-remontowa i nurek z „Pasata” pracowali przy napra-
wie od czasu przybycia trawlera i nie mogli uporać się z uszkodzeniem. Gdy kapitan Graham
wczesnym rankiem wezwał rzekomego samobójcę, robota przy śrubie nie była jeszcze skoń-
czona.
Matwiejczyk robił wrażenie człowieka załamanego. Patrzył w jeden punkt, odpowiadał
niechętnie, półsłówkami. Gdy kapitan Graham nawiązał do afery w Montevideo, Matwiejczyk
w ogóle przestawał odpowiadać: W końcu wyraźnie zdenerwował się.
– Panie kapitanie! – podniósł głos. – Ja wiem, co się stało. Ile kosztują agregaty i silnik
główny, przestój statku, koszt przeładunku na morzu, opóźnienie bazy, a pan mi tu z tym
Montevideo. Tamtego ja się bałem zanim wybuchł pożar. Za opuszczenie wachty mogłem
dostać upomnienie, naganę, potrącenie. Na tablicę przecież przyszedłem. Teraz to ja mam
Montevideo gdzieś, gwiżdżę na Montevideo, Amerykańca, pijaństwo, spóźnienie na portową
wachtę. Tamto wszystko, to jest gówno przeproszeniem pana kapitana. Ja z więzienia nie
wyjdę za pożar. Pożar, a nie za Montevideo. Niech pan da mi spokój z tym Monte.
– Wy nie wiecie o co chodzi Matwiejczyk, nie rozumiecie, że naprawdę możecie nie wyjść
z więzienia?
– Rozumiem, aż nadto rozumiem – wykrzywił płaczliwie twarz rybak.
– No to mówcie, jak było w Monte. W jakich okolicznościach zgodziliście się zniszczyć
maszynownię i co mieliście, robić dalej.
Matwiejczyk patrzył na kapitana osłupiałym wzrokiem.
– Prze... prze... praszam, ale ja już nic nie rozumiem... – wybełkotał.
– Nic nie rozumiecie? Polecicie do kraju samolotem z Lagos i jeśli, mimo obstawy, nie
sprzątnie was po drodze Yaxy Daxy, rzeczywiście nie wyjdziecie z więzienia, Matwiejczyk.
– Kto? Jeżeli kto mnie nie sprzątnie? – rybak miał okrągłe oczy.
– Yaxy Daxy! – wrzasnął kapitan.
– Yaxy Daxy?! A kto to taki?
Kapitan zadzwonił po wachtowego i kazał odprowadzić nieszczęsnego motorzystę do
strzeżonej kabiny.
– Yaxy Daxy... Yaxy Daxy... Yaxy Daxy... powtarzał w kółko rybak wychodząc z kabiny
tyłem i patrząc na kapitana, jak na coś zupełnie osobliwego.
79
XVI. IFE, „CZARNE ATENY”. FIGURKA Z KAMIENIA JAK
RUBIN
Nurek właśnie zameldował na mostku, że śruba została oczyszczona z resztek sieci, które
się w nią wkręciły. A więc „Pelamida” z „Mureną” na holu zaraz odpłyną w kierunku Lagos,
kapitan Sowa zaś skieruje „Pasata” do Cape Town, mimo że nie wyjaśniło się kim jest Nie-
rozpoznany. Jedyny realny ślad całej sprawy to maska odnaleziona przez bajkoka, który nie
wiadomo kim tutaj jest. Kapitan w sprawie pomocnika kucharza wysłał poufny telegram do
armatora. Otrzymał odpowiedź, że zgodnie z danymi działu osobowego załóg pływających
obywatel Stefan Winniczek syn Cezarego jest zatrudniony wyłącznie u jednego pracodawcy i
jak wynika z oświadczenia podatkowego oraz innych miarodajnych dokumentów personal-
nych nie pozostaje w stosunku służbowym z żadną inną instytucją. Kapitan Sowa uśmiechnął
się jedynie, bo czy mógł oczekiwać innej odpowiedzi na formalne pytanie w tej sprawie.
Rozmyślania jego przerwało dyskretne pukanie. Na progu stanęła Mariona. Była. w dżinso-
wych spodniach, jakimś sweterku i jasnej, miękkiej skórzanej kurteczce, słowem przygoto-
wana do opuszczenia „Pasata” i podróży w przeciwną niż kapitan Sowa stronę. Podeszła bli-
sko.
– Odjeżdżasz? – zapytał Mikołaj..
Mariona spuściła głowę. Kapitan wstał, objął ją ramieniem, przygarnął. Podniosła twarz,
spojrzała na niego. W kącikach jej oczu rosły powoli wielkie perliste krople. Szybko zgniotła
je rękawem skórzanej kurtki jak chłopak. Uśmiechnęła się jakby tych łez w ogóle nie było.
Powiedziała coś błahego bez znaczenia. Mikołaj pocałował ją na pożegnanie jak kogoś, z kim
po prostu pora się rozstać. Dziewczyna nie odchodziła, znikł z jej twarzy wystudiowany
uśmiech. – Więc może to jest prawdziwa Mariona? – pomyślał Mikołaj Sowa. Dziewczyna
otworzyła torebkę, wyjęła notes, szukała czegoś chwilę, położyła kilka wizytówek.
– To moje adresy – powiedziała. – W Maroko, Hiszpanii i Francji, w Paryżu. Mikołaj, je-
żeli nie przyjedziesz, ja przyjadę do Warszawy, Gdańska, do ciebie. – Tyle nauczyła się po
polsku. W jej oczach znowu zaczęły rosnąć dwie małe perełki, odwróciła twarz i gdy spoj-
rzała na kapitana ponownie, już ich nie było. Stała roześmiana, jak przy prezentacji głównego
modelu najpiękniejszej kolekcji.
– Przyjadę do Polski – powiedziała – zobaczysz, przyjadę, tak sobie przyjadę, na urlop,
wakacje.
Kapitan trzymał dziewczynę za obie ręce i patrzył na jej twarz, która zmieniała się tak
szybko, jak mozaiki w kalejdoskopie. W tej chwili w progu stanęli Craig i Patrycja. Craig
trzymał jakiś mały przedmiot.
– Muchas gratias, muchas gratias. Hasta la vista – powiedziała Patrycja. Mikołaj uśmiech-
nął się, zrozumiał słowa podziękowania. Rozbitkowie przyszli pożegnać się z kapitanem.
Craig położył na stole dziwną figurkę z czerwonego kamienia.
– Regalo, prezent, prezent dla kapitana.
Figurka była osobliwa. Dwie królewskie postacie zwrócone twarzami do siebie ze złożo-
nymi wzajemnie dłońmi na ramionach. Cacko było wielkości pudełka od zapałek. Oszlifowa-
ny kamień błyszczał, przedmiot robił jednak wrażenie bardzo starego.
– Ife... „Czarne Ateny”, odważnik do odmierzania złotego pyłu, pamiątka dla kapitana za
uratowanie rozbitków z „Czerwonej Lalki” – uśmiechnął się Craig.
– Od Harrego i Patrycji – dodała modelka.
W salonie zapadła cisza. Patrycja spojrzała na Marionę.
– A co dostałeś od niej, kapitanie? – zapytała. Kapitan oglądał z zainteresowaniem figurkę
wykutą w kamieniu. Trójka rozbitków nie wyglądała na desant przysłany ze zbrodniczymi
80
zamiarami. Piękna dziewczyna, zaproszenie do Hiszpanii, obietnicą odwiedzin w kraju, pre-
zent o jakim mógłby marzyć niejeden kolekcjoner, czy to wszystko nie zbyt wspaniałe, aby
mogło być prawdziwe? – myślał kapitan Sowa, świadom, że ta ciągła czujność ciąży mu w tej
chwili bardziej niż cokolwiek na świecie. – Zobaczymy, co się okaże w sprawie Krystka, żeby
oni tutaj przynieśli komplet skarbów z piramidy Tutanchamona, on, kapitan Sowa, nie da się
wywieść w pole. Zawiadomi policję w Lagos. Jeżeli u Krystka lekarz odkryje jakieś podej-
rzane objawy, Craig nie zejdzie na ląd w Nigerii. Pora jednak było się żegnać. Kapitan Sowa
nie był pewny czy raduje go, czy też smuci zejście z burty przedziwnych rozbitków. Podszedł
do baru, wyciągnął butelkę whisky i. cztery szklaneczki. Craig i Patrycja wypili złotawy płyn
duszkiem jakby pospiesznie. Mariona patrzyła na bryłkę lodu rozpuszczającą się w alkoholu,
kostka malała, wokół rozchodziły się smugi wody w ciemnym trunku. Mikołaj trącił swoją
szklanką brzeg jej szkiełka i cienki melodyjny ton jakby pogłębił chwilę narastającej ciszy.
Mariona odwróciła się i podeszła do bulają, patrzyła chwilę na dalekie morze. Zaraz potem
rozbitkowie z „Czerwonej Lalki” skierowali się ku drzwiom. Szli długim okrętowym koryta-
rzem do wyjścia na pokład. Kapitan zdążał za nimi. Statki przygotowane były do odcumowa-
nia. Mariona przekroczyła reling, na sztormtrapie przystanęła i spojrzała w górę na wysoki
kasztel „Pasata”, potem oczy jej spotkały się ze spojrzeniem kapitana.
W sterowni wszystko było przygotowane do odcumowania. Hana siedział w fotelu, sternik
stał przy wolancie. Drugi oficer w kabinie nawigacyjnej pochylony nad mapą wykreślał kurs
na Cape Town.
„Pelamida” zbierała cumy, najpierw dziobową potem rufową. Puszczono szpringi. Statki
rozdzielało coraz szersze pasmo skotłowanego morza. Mikołaj stał na skrzydle mostka. Ryba-
cy z „Pelamidy” wylegli na pokłady jak zwykle, gdy coś działo się niezwykłego. Z drugiej
strony burty „Pasata” odcumowano „Murenę”, bezwładna kołysała się na martwej fali w
oczekiwaniu aż „Pelamida” weźmie ją na hol. Mikołajowi wydawało się, że jest jakoś pusto
dokoła. Ludzie mieli szare, dalekie twarze. Syreny okrętowe były też tępe i głuche. Najpierw
odezwała się „Pelamida” potem trzy krótkie nadała „Murena” i trzema krótkimi odpowiedział
bas „Pasata”. A więc nie tylko manewr, ale i ceremonia pożegnania dobiegła już końca, Mi-
kołaj wrócił do salonu. Dym papierosów wypalonych przez rozbitków z „Czerwone Lalki”
unosił się wciąż w powietrzu. Na półce stała osobliwa figurka. Czerwony król i czerwona
królowa zwróceni twarzami do siebie i dłońmi złożonymi wzajemnie na ramionach. Ife,
„Czarne Ateny” zaklęte przez mistrza sprzed wieków diamentowym dłutem w kamieniu
czerwonym jak rubin.
81
XVII. NA „PASACIE” BEZ ZMIAN
Było późne popołudnie. „Pasat” pełną szybkością zmierzał do Cape Town. Zawieszone w
tej chwili nisko słońce paliło zielone pokłady jeszcze bardzo mocno. Kapitan Sowa-Osowski
zajmował w sterowni fotel, w którym zazwyczaj siedział Hana. Z morza startowały klucze
latających ryb i towarzyszyły statkowi na wysokości kilku stóp, lecąc po kilkadziesiąt metrów
w tym samym kierunku. Kapitan patrzył z przyjemnością na te ryby. Myśli Mikołaja były
jednak gdzie indziej. A więc Mariona zmierza już do Lagos. Niedługo zejdzie na ląd i przy-
goda na „Pasacie” będzie dla niej coraz mniejsza, jak pława obok której przechodzi okręt. Jest
przy nim, potem zostaje w tyle z lewej lub prawej burty, maleje w oczach z minuty na minutę,
wreszcie znika zupełnie. Mikołaj Sowa podniósł się z fotela, poszedł do kabiny nawigacyjnej,
sprawdził, jak wykreślony jest kurs statku, skontrolował poprawki, wrócił na fotel i obserwo-
wał morze przed statkiem.
W górze pojawiły się nurkujące mewy. Szybowały w majestatycznym bezruchu wypatru-
jąc zdobyczy gdzieś w głębi. Potem spadały kamieniem na wodę i znikały pod jej powierzch-
nią. Dopiero dalej po chwili strzelał z toni kształt ptaka wydłużony jak rakieta. Dziwny był tu
ocean, ryby stadami szybowały w powietrzu, ptaki poruszały się w wodzie lepiej od ryb, bo
tam szukały zdobyczy. Słońce chyliło się do horyzontu, klucz ptaszorowatych startował wła-
śnie z głębiny. Połyskujące w słońcu długie uskrzydlone ryby szybowały dalej i dalej, wyda-
wało się, że przepadną w zachodzącym słońcu, nie powracając do, morza. A Mariona? Miko-
łaj Sowa uśmiechnął się do wspomnień i patrzył jeszcze chwilę na ryby w powietrzu i ptaki
powracające z głębiny.
Wieczorem, gdy porządkował przy biurku w salonie notatki meteorologiczne dotyczące
Antarktydy, rozległo się pukanie i w progu stanął doktor. Nie czekając na zaproszenie wszedł
i zajął miejsce w fotelu. Kapitan popatrzył nań z niechęcią. Czyżby lekarz przynosił nową
sensację – pomyślał i nie pomylił się.
– Krystek gorączkuje, objawy choroby nie są zwyczajne – oznajmił przybyły.
– Co pan chce przez to powiedzieć? – zapytał kapitan.
– To, o czym pan już wie.
Mikołaj Sowa wzruszył ramionami.
– Jeżeli ktoś jest tu chory, to pańska sprawa. Ja prowadzę statek na Antarktydę, mnie inte-
resują góry lodowe, a nie grypa lub biegunka któregoś ze stu osiemdziesięciu ludzi. Jeżeli
Krystek zachorował, proszę go leczyć.
– Pan upraszcza, panie kapitanie. Może zajść taka okoliczność, że trzeba będzie wejść z
chorym do portu; jeszcze przed Cape Town. Informuję pana o tym w świetle tego, co powie-
działem poprzednio.
– Dobrze, dziękuję – mruknął kapitan.
Gdy medyk poszedł, Mikołaj Sowa dłużej niż zwykle oglądał czerwoną paczkę papiero-
sów. Myślał nad czymś intensywnie. Panika doktora w sprawie Krystka nie udzieliła mu się
zbytnio. Drugi oficer szybko stawił się na kapitańskie wezwanie. Był blady, oczy miał za-
czerwienione.
– Co panu jest? – zagadnął szef bazy.
– Czuję się dziwnie, gdybym nagrzeszył w którymś z portów myślałbym... Doktor mówi,
że miłość to też ryzyko. Tyle czasu minęło, a chorych jakoś nie widać, więc łapiduch roboty
szuka, chociaż żeby wpisać do zeszytu.
– Co mówił doktor? – powtórzył pytanie kapitan.
– Mówię panu, zaczął wymyślać bzdury, oglądał ślad po tym zadrapaniu z gumowego pi-
stoletu. Wydumał światową aferę, czysty kryminał, że to ja byłem z Kasprzykiem na tym
82
jachcie w Casablance i teraz mogli mnie zranić pociskiem. Eeee – Krystek machnął ręką. –
Jestem czysty, na żadnych łajdactwach nie byłem, żadnych przemytów nie dotykałem i mam
grypę, tyle że murzyńską.
– Pan kłamie – powiedział kapitan.
– Ja kłamię?! Co kłamię!!?
– Chociażby, że nigdzie pan nie łaził. W Las Palmas był pan w burdelu.
– Ja?! W burdelu?! Wypraszam sobie, w burdelu nie byłem, w życiu, nigdy!
Kapitan wskazał palcem miejsce, gdzie Krystek nosił pewnie jeszcze opaskę na połama-
nych żebrach. Krystek zrozumiał niemą aluzję.
– U amatorki byłem, debiutantki, potem przyszła taka ropucha i uciekłem. Uciekłem! Ro-
zumie pan. No i Pan Bóg wynagrodził mi wstrzemięźliwość zsyłając te anioły z „Czerwonej
Lalki”. Panie kapitanie, nawróciłem się na wiarę, mówili że cudów nie ma, a to był cud nie
dziewczyna. Cud! Tylko największa świętość mogła stworzyć taki okazik, jakie ona miała
piersi.
– Krystek milczeć! – wrzasnął kapitan – Zachowuje się pan jak bydlę, bydlę! Nie opowia-
da się o kobiecie takich rzeczy.
Krystek zbladł jeszcze bardziej, siedział chwilę cicho, po czym spuścił głowę.
– Przepraszam, ale pan jest rozdrażniony – powiedział nieco urażonym tonem.
– Jak pan może.– Syczał hamując gniew kapitan Sowa.
– Przepraszam, ale ja mówię o swojej, nie o pańskiej – powiedział z przekąsem Krystek.
Mikołajowi Sowie krew nabiegła do twarzy, tego było za wiele. Otworzył usta, żeby po-
wiedzieć coś zasadniczego, ale nic, co by od razu zmiażdżyło cynika nie przychodziło mu do
głowy. Krystek tymczasem zapalił papierosa, zaciągnął się dymem, popatrzył na kapitana z
pobłażaniem.
– Panie kapitanie, nie mą z czego robić kapliczki. Może ta pańska, co innego. Patrycja
zresztą mówiła, że Mariona zakochała się w panu i całą sprawę traktuje poważnie. Zobaczy
pan, ona się nie odczepi, zwali się panu na głowę w kraju. Ale ta moja, panie, ona lubiła
swoją nagość, artystka była. Przecież ja ją chwalę, czego pan krzyczy.
– Pan jest cynikiem, panie drugi, cynikiem – powiedział kapitan innym już niż przed
chwilą tonem.
– Tak, ja pana rozumiem – powtórzył drugi oficer. – Ta pańska to zupełnie co innego, cho-
ciaż jeszcze piękniejsza, wszyscy tak mówili.
Kapitan wstał, podszedł do baru, wyjął butelkę.
– Koniak? – zapytał.
– Taaak... – skinął głową Krystek. – Markowy! Taki podobno odczyn zabija tego skur-
wiela, wirusa afrykańskiej grypy.
Kapitan umoczył usta w trunku, Krystek opróżnił swój pucharek duszkiem.
– To jest to. Czuje się głębię piwnicy i cenę beczki, pełno falsyfikatów, substytutów, a ta-
kiego koniaczku już nie ma na świecie, pozwoli pan jeszcze łyczek? – Gość spojrzał prosząco
na gospodarza.
– Panie kapitanie, pan ma serce do medycyny, a nie ten konował weterynarz, który wierzy
tylko w zastrzyki i lubi wymyślać dziwaczne historie – dodał w drzwiach Krystek.
Kapitan poczuł się wolny, westchnął, ale niedługo cieszył się spokojem. Na biurku za-
dzwonił telefon, proszono pilnie na mostek. Czas do północy przebiegł pracowicie, nie było
miejsca na refleksje. Gdy Mikołaj szykował się wreszcie na spoczynek, niespodziewaną wi-
zytę złożył mu bajkok Winniczek. Usiadł w fotelu i zapalił papierosa.
– Gdyby poczęstował mnie pan szklanką kawy, byłbym zobowiązany – powiedział takim
tonem, jak do kelnera w restauracji. Kapitan spojrzał na przybyłego. – To jednak zawodowy
wywiadowca – pomyślał.
– Kawę? Proszę bardzo – mruknął.
83
– Ma pan podobno nowiny? – zagadnął przybyły.
– Tak – odparł kapitan – zachorował Krystek. Lekarz łączy tę chorobę z postrzałem, jakie-
go drugi doznał od Craiga. Utrzymuje, że może to być ten cholerny „Striptease 303”; czy coś
takiego.
– A Krystek?
– Krystek śmieje się. Mówi, że nonsens, gdyż on nie ma nic wspólnego z przemytem na
„Róży Południa”.
– Czy musi pan wchodzić do Cape Town? – zapytał bajkok.
Muszę wziąć wodę a także zaopatrzenie dla statków łowczych.
– Ma pan ładunek dla tego portu?
– Nie, przecież wziąłem ryby z „Mureny” zamiast ładunku.
– To bardzo dobrze – ucieszył się Winniczek. – Z pewnością sprawa nie jest skończona. W
Cape Town nastąpi finał i ostrzegam pana, w sprawę zamieszany jest trzeci oficer, Harasim.
Czy wie pan o tym?
– Harasim?! – kapitan nie mógł powstrzymać się od nagłej reakcji.
– Harasim! – powtórzył Winniczek. – On czegoś szukał usilnie na statku, przejrzał szpital,
gdy leżał po nieudanym samobójstwie, przegrzebał magazyn z lekami. To on schował maskę
w miejscu, które ja wytropiłem. Myślałem początkowo, że Nierozpoznanym jest właśnie Ha-
rasim. Ale jeżeli on był tym, kogo szukaliśmy, czego on szukał? To chciałem wyjaśnić i dłu-
go nie mogłem. W końcu doszedłem do innego wniosku – bajkok mówił powoli, beznamięt-
nie, jakby składał formalne sprawozdanie. – Od kilku dni nie spuszczam Harasima z oczu.
Ucierpiały na tym garnki i talerze, bo myłem je pospiesznie, szef kuchni przestał być ze mnie
zadowolony. Wczoraj o świcie zauważyłem Harasima, gdy stał przy burcie i patrzył na morze
przez lornetę. Dziś o piątej rano z okna kuchni znów zobaczyłem Harasima z lornetą. Posze-
dłem na pokład nad sterownią. Miałem przewagę, byłem znacznie wyżej. No i pierwszy za-
uważyłem motorowy jacht na kursie „Pasata”. Kiedy spostrzegł go Harasim, wyjął z chlebaka
małą puszkę po oleju shell i położył na pokładzie. Jacht szedł kontrkursem „Pasata”, podszedł
dość blisko, wtedy pan trzeci zepchnął do morza blaszankę, widocznie prawie pustą, bo w
ogóle się nie zanurzyła. Gdy odpłynęliśmy od tego miejsca, zobaczyłem przez lornetę, że
jacht robi zwrot i wraca do miejsca, w którym leżała na falach metalowa puszka.
– Taak – powiedział powoli Mikołaj Sowa bębniąc palca mi po stole. Wszystko co mówił
nocny gość było przekonywające. Sposób jego mówienia też był przekonywający. A więc
jednak nić jest uchwycona... Harasim.
– A kim jest Nierozpoznany?
Bajkok patrzył w bulaj na ciemne morze bez żadnego światełka.
– Przez pewien czas myślałem, że Cichoń, potem podejrzewałem Krystka, teraz wiem, że
ani jeden, ani drugi.
– Więc kto? – naciskał kapitan.
Bajkok uśmiechnął się. W okrągłej ramce iluminatora błysnęła daleka jasna smuga.
– Latarnia na afrykańskim brzegu?
– Latarnia – odparł Mikołaj Sowa.
Gość wstał. – Na mnie pora panie kapitanie, od świtu mam poważne obowiązki.
– Dziękuję panu – powiedział szef bazy, też wstał i uścisnął rękę bajkokowi, który zaraz
wyszedł. Kapitan spojrzał na koję, był śmiertelnie zmęczony. W tej chwili otworzyły się
drzwi i do salonu wtargnął bez pukania Hana. Kapitan Sowa podniósł nań oczy. Starszy oficer
zawsze przesadnie spokojny teraz nie ukrywał wzburzenia.
– Nie ma doktora! – powiedział, starając się jednak, aby zabrzmiało to tak, jak mówił zwy-
kle, czyli beznamiętnie.
Kapitan odłożył koc i usiadł na rogu kanapy.
– Co?! – wykrztusił.
84
– Lekarz znikł – powtórzył Hana.
– Kiedy?! – kapitan nie mógł ukryć wrażenia, jakie wywarła na nim ta wiadomość.
– Niedawno, najwyżej kilka godzin temu, gdy się tylko ściemniło.
– Więc Nierozpoznany to...? – kapitan patrzył pytająco na zastępcę.
– Tak... – powiedział tamten. – Wywiódł nas w pole.
– Skąd pewność, że doktor żyje? Że opuścił statek dobrowolnie, tu na oceanie, niech pan
mówi do cholery wszystko – zdenerwował się dowódca bazy.
– Dzwoniłem z mostka kilkakrotnie do doktora, gdyż chciałem żeby przysłał mi coś od
bólu głowy, telefon nie odpowiadał, poprosiłem więc Krystka, aby tam poszedł. Kabina była
otwarta, lekarza nie było. Przy czym z półek zniknęło trochę rzeczy, kabina rzucała się w
oczy jakąś pustką. Poszedłem tam i uwagę moją zwróciło to – kapitan Hana podał kapitanowi
Sowie dwie książki w barwnych lakierowanych okładkach.
– Język duński znam słabo, ale aby zorientować się kto jest autorem tych opracowań i o
czym one traktują, nie trzeba znać języka.
Istotnie na okładce jednej z książek prezentował się doktor Kowalski w ratunkowym kom-
binezonie na pneumatycznej łodzi o niekonwencjonalnym wyglądzie.
– Te opracowania dotyczą doświadczeń na temat wytrzymałości morskiego rozbitka. To są
relacje naszego przyjaciela, doktora, z samotnego rejsu przez Atlantyk na sprzęcie, który te-
stował. Kowalski to wytrawny żeglarz i ratownik. Niech pan patrzy na daty wydania książek,
on nad tym pracował w Danii siedem lat.
W salonie znowu zapadło milczenie. Błyski latarni morskiej na dalekim cyplu afrykań-
skiego lądu były już bardzo wyraźne.
85
XVIII. VISZNIEWSKY & SOUVAGE – MODELKI
Firma polonijno-zagraniczna „Viszniewsky & Souvage” zajmowała piwnicę, a w zasadzie
pół piwnicy. Lokal ów był jednak lepszy od innych, nawet takich na pierwszym piętrze ze
składanymi żaluzjami w oknach, znajdował się bowiem na Saint-Germain. A przecież spe-
cjalnością firmy „Viszniewsky & Souvage” był pokaz mody. Kierownictwo przedsiębiorstwa
sprawował nie „Viszniewsky” a Wiśniewski, Souvage w ogóle nie było, a personel firmy sta-
nowili student z Polski Trzeciak i drugi rodak przebywający w Paryżu na prywatnym zapro-
szeniu – niejaki Stefan Orlik. Firma była zmotoryzowana, gdyż mieszkający od wielu lat we
Francji Wiśniewski posiadał samochód osobowy marki citroen 2 CV. Wnętrze lokalu wypo-
sażone było w dwa biurka tradycyjne i jedno złożone ze skrzyń po owocach. Na ścianie wid-
niał złoty napis: „Viszniewsky & Souvage – modelki”. Litery owej reklamy zostały kiedyś
wycięte z grubo „złoconych” opakowań po maśle kakaowym dla niemowląt.
Odwiedzając ten lokal można było domyśleć się z łatwością, że firma nie robi kokosowych
interesów. Mniemanie, że „Viszniewsky” zajmuje się czym innym, niż pokazem mody i że
angażowane przez niego modelki otrzymują bardziej intratne propozycje, byłoby też nieuza-
sadnione. Drobni paryscy rzemieślnicy, studenci i innego rodzaju chałupnicy wytwarzający
spódnice, bluzki i swetry, potrzebowali reklamy. Modelki angażowane przez firmę „Visz-
niewsky & Souvage”, przeważnie studentki lub wyjątkowo urodziwe panny służące, obleczo-
ne w owe oryginalnie wykonane ciuszki sprzedawały je osobiście na Pigal, uliczkach Mont-
parnasse'u i przed kawiarniami w Saint-Germain. Ceny ich były wówczas znacznie wyższe. A
gdy na pokazie mody w Paryżu prezentowano modele z Polski, pokaz ten z wielkim powo-
dzeniem obsłużyły modelki z firmy „Viszniewsky”.
Obecnie pan Wiśniewski, zajmując miejsce przy konwencjonalnym biurku, dokonywał
rozliczeń finansowych, student Trzeciak szykował się do wyjścia, bo nie miał roboty, a kole-
ga Orlik na biurku ze skrzyń po jabłkach wystukiwał coś mozolnie na starej, niczym pierwszy
parowóz, maszynie do pisania.
– Panie Orlik – powiedział szef – za te dni, w których nie było roboty, wypłacę panu w
złotych polskich, bo mamy na koncie trochę tej waluty z jakiegoś rozliczenia i pan po powro-
cie w kraju te pieniądze sobie wykorzysta...
– Co?! – Orlik poderwał się ze stołka i patrzył na szefa jak na upiora.
– Mówię panu, pojedzie pan do kraju, będzie pan miał pieniądze.
– Panie! Panie! – jąkał się Orlik – wiesz pan co? Pan mi głupstw nie opowiadaj, ja polskie
pieniądze mogę zarabiać u siebie, w Zgierzu, a nie tu, ja przyjechałem do Paryża!
– Niech pan się nie denerwuje, dojdziemy do porozumienia – szef mitygował podwładne-
go. – Dam panu według podwójnego kursu za dolara.
– Co!!? – wrzasnął Orlik. – Ja idę na policję!
– Dobrze, dobrze, dam... dam... – Szef przerwał, bo zobaczył, że Orlik nagle uspokoił się i
patrzył w kierunku wejścia do piwnicy. Trzeciak, który jeszcze nie wyszedł, też tam patrzył.
Szef obrócił się w miejscu, zmienił okulary, bo miał na nosie te „do czytania” i zaraz przetarł
szkła. W drzwiach stała dziewczyna. Specjalnością tej firmy było angażowanie młodych,
pięknych kobiet, ta na progu była jednak wyjątkowo urodziwa. Nie z Saint-Germain ani Pigal,
w ogóle nie z Paryża, to było widać od razu. Strój, makijaż i uczesanie dziewczyny nie na-
wiązywały do bohemy. Była to kobieta piękna w stylu klasycznym.
– Dżen dobry – powiedziała kalecząc dość uroczo język polski.
– Dzień dobry – odpowiedzieli niemal jednocześnie trzej panowie.
86
– Pani mówi po polsku? – zapytał szef.
– Nie, ja mówię po francusku lub hiszpańsku – uśmiechała się dziewczyna. I dalsza roz-
mowa potoczyła się po francusku.
– Czym możemy służyć? – szef był bardziej uprzejmy niż zwykle.
– Ja chcę pracować – uśmiechnęła się uroczo dziewczyna.
– My nie mamy stałej pracy, my... – zająknął się Wiśniewski.
– Nazywam się Mariona. Jestem modelką z firmy „Crisantemo” w Barcelonie z filią w Ra-
bacie, demonstruję kostiumy bikini i futra także w Madrycie u „Lucy”. Chciałabym pracować
w Warszawie lub w Gdańsku, najlepiej w Gdańsku.
– Ja przepraszam, słucham? – zapytał Wiśniewski.
– Chciałabym pracować w Polsce – powtórzyła Mariona – w Polsce – dodała z naciskiem.
W piwnicy zapanowało milczenie.
– My nie angażujemy modelek do Polski – powiedział wreszcie szef – pani mogłaby tam
pobierać wynagrodzenie tylko w złotych, my...
– Bardzo dobrze – przerwała mu dziewczyna ja chcę tylko w złotych polskich.
– Ale pani zarobi najwyżej kilkanaście tysięcy miesięcznie.
– Wystarczy, to bardzo dużo.
Szef jeszcze raz przetarł okulary, spojrzał na Marionę, potem na Orlika.
– Widzi pan? – powiedział z wyraźnym wyrzutem w głosie.
– No właśnie widzę, rozumie pan coś z tego? – mruknął Orlik.
– Jeszcze nie – wzruszył ramionami szef.
– Musiałaby pani mieszkać w hotelu, pewnie do tego takim dla pracowników, robotni-
czym. „Moda Polska” mogłaby podpisać z panią kontrakt. Ma pani szczególne warunki, a
praktyka u „Lucy” wiele jest warta. Mogłaby pani być instruktorką.
– Instruktorką też. – Uśmiecha się dziewczyna.
– Ja bym znalazł odpowiednią pracę w Warszawie, uczyłaby pani zawodu, sztuki. Ale
mieszkanie i wynagrodzenie w dewizach nie wchodzi w rachubę.
– Ja chcę złote, polskie złote, a mieszkanie wynajmę sobie sama, mieszkania w Polsce są
tanie, bardzo tanie.
Wiśniewski uśmiechnął się, Orlik i Trzeciak słuchali, patrzyli na piękność i mieli głupie
miny.
– Moja przyjaciółka mieszka w Sopocie, Sopocie – powtórzyła dziewczyna – ona jest
przedstawicielem naszej firmy „Cargo”, ona płaci za całe mieszkanie w willi z ogrodem, tara-
sem; garażem sto dolarów miesięcznie. A w Madrycie, albo nad morzem w Alicante trzeba by
za podobne mieszkanie zapłacić pięćset dolarów. Pięćset, albo więcej. W Polsce jest bardzo
tanio. – Mariona umilkła i w osobliwym pomieszczeniu znów zapanowała cisza. Wiśniewski
jakby zaczynał coś rozumieć.
– Ale mówiłem, że nie zapłacimy pani w dolarach – powiedział już z uśmiechem.
– Ja dolary wezmę swoje – rozpromieniła się dziewczyna jakby ciesząc się, że rozmowa
przybiera wymiary konkretne. – Potrzeba mi będzie tylko trochę złotych, bo złotych nie mam.
Mieszkanie sobie wynajmę, pracować będę dobrze, ja lubię pracować.
Wiśniewski spoważniał, Orlik i Trzeciak kręcili głowami, w dalszym ciągu niewiele rozu-
miejąc.
– A dlaczego pani tak bardzo chce pracować w Polsce? Nasze pieniądze nie są wymienial-
ne, nic pani nie zaoszczędzi, dolarów pani nie otrzyma, a będzie musiała je wydawać, ja...
Dziewczyna spojrzała na Wiśniewskiego wyniośle, wzruszyła pogardliwie ramionami.
– Proszę pana, ja do Polski jadę po coś bardziej cennego niż dolary, niż cały bank dolarów
– powtórzyła i uśmiechnęła się promiennie, iż nie sposób było nie uwierzyć jej słowom.
87
Wiśniewski spojrzał na Orlika, przetarł okulary i spojrzał ponownie, Orlik spuścił głowę,
patrzył gdzieś w bok. Szef pilnie przewracał kartki kalendarza, wiedział, gdzie należy skiero-
wać tę piękną dziewczynę, która zapałała tak gorącym uczuciem do jego starej ojczyzny.
88
XIX. DWA ZWROTY KAPITANA HOLMESA
Kapitan Sowa patrzył na swoje ulubione ryby w powietrzu i ptaki powracające w głębiny.
W sterowni panowała cisza. Wibracje pełzały po szotach, olbrzymi silnik dudnił gdzieś w
czeluściach statku pogłębiając tę jedyną ciszę, gdy nikt nic nie mówi w sterowni przemierza-
jącego ocean okrętu. A więc nie było już wielkich niewiadomych, nagle wyjaśniło się wszyst-
ko. Wszystko? Nie. Wyjaśniło się jedynie kim był Nierozpoznany i kto był człowiekiem
zwerbowanym przez Yaxy. Kapitan uśmiechnął się do swoich latających ryb przed dziobem
„Pasata”. Kiedyś złożył milczącą wizytę doktorowi, właśnie wówczas przyszło mu do głowy,
że w kabinie medyka ukryta być może tajemnica przemytu na „Róży Południa”. Nie miał jed-
nak dowodów. Nawet wyraźnych poszlak nie było, a jednak jakby wiedział, że medyk ma
głęboko zanurzone ręce w dziwnej sprawie z Casablanki. Podejrzewał jedynie nawigatorów,
któż wiedział, że doktor był wytrawnym żeglarzem, w tej sprawie nadal niejasne były jednak
motywy jego działania. Dlaczego dał się wplątać w taką aferę? Dokładne przeszukanie kabiny
doktora dało odpowiedź na wiele pytań, pozostało jednak także wiele znaków zapytania. Gdy
w Las Palmas dostarczono na statek sprzęt medyczny w zaplombowanych pojemnikach, które
doktor otrzymał z dobroczynnej fundacji, nikt nie przypuszczał, co to był za sprzęt i co to
była za fundacja. Zarówno Hana jak i Winniczek dali się zwieść pieczęciom na pojemnikach i
dokumentom urzędu celnego, które nie pozostawiały wątpliwości, co zawierają owe dwa po-
jemniki i jeden wór, które doktor Kowalski sprowadził na statek w Las Palmas. Gdy znikł,
okazało się, że pojemniki też opustoszały. Nie był to składany stół chirurgiczny, nie były to
narzędzia i leki. W pojemnikach znajdowała się łódź pneumatyczna ze składanym masztem i
żaglem oraz akumulatory srebrowe i elektryczny napęd pomocniczy. W opakowaniach zo-
stały jedynie znaki fabryczne firmy, która wyprodukowała te cacka. Sprzęt był duński, oczy-
wiście taki, jaki kiedyś doktor testował na Atlantyku. Znów stado ryb oderwało się od oceanu
i szybując nad falami przepadło gdzieś w wielkiej przestrzeni. Wiatr tężał, od zachodu rosła
fala, „Pasat” lekko kołysał się od dziobu do rufy. A więc doktor mógł pozwolić sobie na
zniknięcie ze statku. Jego łódź pneumatyczna wyposażona była w zbiorniki z gazem, który
wypełniał jej komory po zetknięciu specjalnego urządzenia z wodą, miał krótkofalówkę i na-
pęd manewrowy umożliwiający podejście do burty każdego statku. Lektura wydanych w Da-
nii książek pozwalała zorientować się z kim kapitan Holmes miał do czynienia. Któż jednak
oczekiwał doktora tu na oceanie tak daleko od afrykańskiego brzegu? A więc Hana myli się
twierdząc, że sprawie nie towarzyszą lotniskowce, łódź podwodna lub przecinające kurs „Pa-
sata” inne statki. A list od doktora? Nie była to przecież zwykła ucieczka, bo doktor zostawił
list adresowany właśnie do niego, kapitana Sowy. Pismo to wyjaśniało wiele, jednak nie
wszystko.
Nie licząc wibracji i głębokiego pomruku wielkiego diesla, w sterowni panowała cisza.
Wachtę pełnił trzeci oficer Teodor Harasim. Kapitan przeszedł do kabiny nawigacyjnej i
przeglądał mapy oraz locję południowego wybrzeża Afryki. W pewnej chwili przywołał Ha-
rasima.
– Zrobi pan zwrot – powiedział spokojnie. – Nowy kurs, zero, zero stopni.
– Słucham? – zapytał Harasim. – W tej chwili trzymam sto sześćdziesiąt stopni, panie ka-
pitanie.
– Tak, zgadza się, zmieniamy kurs na północny. Zrobi pan zwrot o sto sześćdziesiąt stopni.
– Cape Town jest na kursie sto sześćdziesiąt dwa stopnie, panie kapitanie, idziemy wła-
ściwym kursem.
– Nie wchodzimy do Cape Town – powiedział kapitan pochylając się jeszcze bardziej nad
mapą. Harasim stał blady z otwartymi ustami.
89
– Nie? Nie do Cape Town?
– Nie, a czy musimy wejść do Cape Town?
– We... wejście planowane, pa... panie kapitanie, to niemożliwe, pa... pan żartuje. – Hara-
sim nie był graczem, nie umiał ukryć zaszokowania, odwrócił się i wyszedł z nawigacyjnej.
Sternik zapewne słyszał tę rozmowę, ale czekał na odpowiednie polecenie. Zaraz też „Pa-
sat” zmniejszył szybkość i położył się lekko na prawą burtę. W połowie zwrotu w nawigacyj-
nej i u radiooficera rozdzwoniły się telefony.
Hana zjawił się na mostku, nie pytał o nic. Zajął miejsce w fotelu, czekał.
– Przejmie pan wachtę, panie starszy – powiedział Mikołaj Sowa.
– Tak, panie kapitanie – mruknął Hana tonem zupełnie obojętnym.
– Harasim proszę ze mną – rozkazał kapitan.
– Ja? Ja mam wachtę, nie mogę.
– Już nie ma pan wachty, Harasim.
Gdy dowódca „Pasata” z trzecim oficerem znaleźli się w kapitańskim salonie, Harasim był
blady, zajął wskazane mu miejsce przed biurkiem.
– Z Valvis Bay poleci pan do kraju, do dyspozycji prokuratora. Ma pan coś do powiedze-
nia?
– Ja, jak to? Pa... panie kapitanie, o co chodzi? To nie... nieporozumienie.
– Nieporozumienie? Jeżeli ma pan coś ważnego do powiedzenia niech pan mówi.
– Ale o co chodzi, dlaczego pan mnie...
– Harasim – przerwał trzeciemu kapitan – ja nie umiem łapać szpiegów, dywersantów,
złodziei. Podobno takim trzeba przedstawić zarzuty, ale ja nie mam na to warunków ani cza-
su. Nie zależy mi, czy pan się przyzna, czy nie, ale być może wie pan coś, czego my jeszcze
nie. wiemy. Niech więc pan mówi, to jedyna pańska szansa...
Harasim milczał. Kapitan wezwał przez telefon pierwszego oficera.
Na statku tymczasem wrzało. Wraz z wiadomością o internowaniu Harasima rozeszła się
wieść o zniknięciu lekarza. Ludzie powtarzali krzyżujące się i sprzeczne wiadomości. Doktor
został zamordowany, doktor zginął bez wieści, doktor uciekł na skradzionej ze statku pneu-
matycznej tratwie. Kapitan zrobił zwrot i będzie szukać na morzu doktora. Kapitan wraca do
kraju, odbiło „Holmesowi”, „Holmes” zwariował i wraca.
Pierwszy oficer Andrzej Litwin nie ukrywał zaciekawienia sprawą. Usłyszawszy decyzję
kapitana o internowaniu trzeciego oficera, próbował dowiedzieć się czegoś więcej. Kapitan
nie był jednak skory do wyjaśnień. Litwin miał przygotować odpowiednią kabinę i dopilno-
wać, aby wszystko było zgodne z przepisami. Gdy dowódca „Pasata” i Harasim znowu zostali
sami, Harasim zaczął protestować.
– To skandal, ja chcę porozumieć się z armatorem, wszyscy mówią, że pan zwariował na
punkcie tej bandy, ja się nie dam w nic wrobić! Ja żądam... ja złożę skargę!
Kapitan Sowa zachowywał kamienny spokój. Gdy Harasim wreszcie zamilkł, zapytał go,
czy wie, że doktor pozostawił list.
– List? – trzeci oficer był zaskoczony.
– Tak, teraz wiemy już co nam grozi i kto tu jest kupiony przez tamtych, nie wejdziemy do
Cape Town, panie trzeci.
Harasim spuścił głowę, zrozumiał, że został zdemaskowany. – Ja musiałem – powiedział
głucho.
– Nie interesuje mnie, co pan musiał, a co tylko chciał. O to będzie pana pytał gdzie in-
dziej, kto inny.
– Nikt mnie o nic nie będzie pytał – powiedział Harasim.
– Nie? A dlaczego?
– Wie pan dobrze dlaczego.
90
Kapitan Sowa, pomny pomyłek i doświadczeń jakich doznał w związku ze sprawą sternika
z „Róży Południa”, na chwilę stracił pewność siebie.
– Więc dlaczego nikt nie będzie pana o nic pytał?
– Ja nie chciałem w to włazić. Zjadłem piguły, aby w to nie włazić. Nie pozwoliliście mi,
zepsuliście wszystko, teraz macie, to wasza wina! – warknął.
– Proszki pan użył po to, aby dostać się do szpitalika i go zrewidować. Udało się, bo tam
ukryta była maska, ale nic więcej. Ze szpitalika jest też bezpośrednie wejście do magazynu
leków. No i ten magazyn też pan przeszukał. Juku, na którym tak zależało Yaxy, nie znalazłeś
jednak Harasim i dlatego musiałeś przekazać na jacht informację, kiedy i gdzie można nas
napaść, panie Harasim?
– Nie, tak nie było, panie kapitanie.
– Nie tak, a jak?
Harasim znowu milczał. Kapitan sięgnął po słuchawkę. Trzeci oficer powstrzymał go.
– Niech pan mnie nie dobija – Harasim patrzył w dół, na czubki swoich butów i dywan. –
Oni byli za mądrzy, aby mi coś powiedzieć, za mądrzy – powtórzył. – Ostateczna zasadzka
miała być w Cape Town. Oni mieli uprowadzić doktora.
Tymczasem ludzie na statku mieli zawiedzione miny, poprzednio cieszyli się z postoju w
Cape Town, a teraz mieli wylądować w Walvis Bay. Zamiana jednego z największych i naj-
piękniejszych miast świata na niewielki port zagubiony w piaskach pustyni źle wpłynęła na
nastrój załogi. „Pasat” jednak od kilku godzin istotnie zmierzał na północ.
Kapitan Sowa włożył tropikalny mundur i czapkę, zajrzał do notesu i wyszedł z salonu. W
sterowni jak zwykle panował laboratoryjny porządek i było zupełnie cicho. Żyrokompas
wskazywał kurs „0”, log szybkość dziewiętnaście węzłów, wachtę trzymał drugi oficer
Szczepan Krystek. Kapitan przejrzał mapy w kabinie nawigacyjnej, sprawdził prawidłowość
kursu wykreślonego na Walvis Bay, wszystko było prawidłowo. Szef bazy wezwał oficera.
– Słucham, panie kapitanie – zameldował się Krystek.
– Jaki kurs? – zapytał dowódca.
– Zero, panie kapitanie.
– Zrobi pan zwrot, pójdzie pan kursem sto sześćdziesiąt dwa stopnie na Cape Town.
– Słucham, panie kapitanie?
– Kurs sto sześćdziesiąt dwa stopnie – powtórzył dowódca bazy.
Krystek stał w bezruchu, chciał coś powiedzieć lub o coś zapytać, jednak milczał.
– Proszę wykonać polecenie – przywołał go do porządku kapitan. Krystek znikł z nawiga-
cyjnej, przeszedł do sterowni. Kapitan słyszał jak dwukrotnie powtarzał jego rozkaz sterni-
kowi. Wreszcie „Pasat” zwolnił i pochylił się na burtę, szybkość w zwrocie była znaczna, bo
statek przepadł głęboko na bok. Za rufą wielkiego chłodniowca prosty jak strzelił kilwater
załamał się gwałtownie. Szeroka bruzda skotłowanej wody uciekła w lewo i zataczała półkole
na błyszczącym oceanie.
W sterowni zjawił się Hana. Wyciągnął rękę do Mikołaja Sowy.
– Gratuluję kapitanie – powiedział jak zwykle bez emocji. – Zrobiłbym podobnie. Hana
zajął miejsce w ulubionym fotelu i patrzył na morze. Telefony także tym razem rozdzwoniły
się jak wściekłe. Krystek odpowiadał na nie wyraźnie „po uważaniu”: jednym mówił, że ka-
pitan zmienił kurs, drugim żeby się odczepili, bo on nic nie wie.
Zapadła noc, żyrokompas wskazywał sto osiemdziesiąt stopni, kurs prosto na południe.
Czerwona strzałka logu ustawiła się na liczbie dwadzieścia, mechanicy żyłowali silniki, dwie
dziesiątki węzłów to była maksymalna szybkość „Pasata”. Kapitan siedział w fotelu i myślał
o Marionie. Wyjaśniła się sprawa rozbitków z „Czerwonej Lalki”. Przez zbytnią podejrzli-
wość omal nie zepsuł wszystkiego. Wszystkiego? A czym było to wszystko? Modelka, pięk-
ność na pokaz, romans z morskiej piany. Szaleństwo przeminęło w chwili rozstania. – Miłość
jak kwiat – kapitan Sowa odkrywał w sobie romantyka – któż rozpacza, gdy kwiat zwiędnie,
91
opadnie, przestanie istnieć – myślał. Ale czy on kiedyś jeszcze zobaczy Marionę? Dała mi
wizytówki, prosiła żebym napisał, przyjechał. Kapitan podszedł do sejfu, otworzył ciężkie
drzwi, wyjął figurkę z czerwonego kamienia. Coś osobliwego było w tym cacku sprzed wie-
ków. Ktoś zapukał.
– Wejść – powiedział głośno kapitan. Drzwi otworzyły się i stanął w nich pierwszy oficer
Litwin.
– Harasim prosi o rozmowę, tłucze łbem w szoty, krzyczy, niech go pan wysłucha, może
się uspokoi, bo nie idzie z nim wytrzymać – zakomunikował.
– Przyprowadzić – mruknął kapitan. Gdy internowany z pierwszym oficerem przybyli do
salonu, kapitan odprawił pierwszego, Harasimowi wskazał fotel.
– Czego? – zapytał sucho.
– Co pan ze mną zrobi, co ze mną będzie? – trzeci oficer patrzył na kapitana tępymi ocza-
mi, był blady, trzęsły mu się usta.
– Poleci pan do kraju. Mówiłem już.
– I dostanę dziesięć albo piętnaście lat.
– Też tak myślę – wzruszył ramionami kapitan.
– Za co, ja...
– Nie wiem za co, sąd będzie wiedział.
– Panie kapitanie ja musiałem. Dałem się ogłupić, wciągnąć. Niech mi pan pomoże. Wie
pan za co zdegradowany został kapitan Hana? To jest człowiek, proszę pana, to jest człowiek.
Mikołaj Sowa nie wiedział, za co był zdegradowany Hana, pytał kilku ludzi, ale oni też nie
wiedzieli. Hana przyszedł z innego przedsiębiorstwa, otaczała go mgiełka tajemnicy.
– Niech pan mnie ratuje. Nie odsyła albo pozwoli zejść w jakimś porcie po drodze. Ja do
Szczecina nie wrócę – prosił trzeci oficer.
– Wróci pan, oni nie wiedzą i nie uwierzą, że pan był im do końca wierny. Wydali wyrok
w momencie, gdy dowiedzieli się, że nie wchodzę do Cape Town. Pojechali pewnie do Wa-
lvis Bay, teraz wracają pospiesznie na przylądek. Nie wiedzą, co ich jeszcze czeka, jaki bę-
dzie następny nasz manewr, nie wiedzą, że doktora nie ma na pokładzie. Doktora, pieniędzy i
tego, czego szukają najbardziej. Ale pan tu jest, panie Harasim. Gdybym pozwolił panu zejść
na ląd w Cape Town, szef tej akcji zamiast doktora przywiózłby Yaxy Daxy pana. Harasim
milczał. Po chwili zaczął mówić zmęczonym głosem.
– Brałem od dawna towar z meliny w Las Palmas. Pan wie, oni dają bez forsy, na kredyt.
Rozliczać się trzeba w powrotnej drodze. W zeszłym roku wziąłem od nich sporo takich du-
pereli na Afrykę: ciuchy, ręczniki, bluzki. W Europie nikt by za to nie dał centa. Obliczyli
mnie na dwieście pięćdziesiąt dolarów. W drodze powrotnej nie weszliśmy do Palmas, powi-
nienem więc zgodnie z umową forsę przekazać na ich konto. Nie zrobiłem tego. Za ten szajs
niewiele więcej wyciągnąłem. Dom mi się rozpadł, chciałem go ratować, potrzebne były pie-
niądze. Poszły te pieniądze, niczego nie uratowałem. Baba sobie znalazła innego, zabrała
dziecko, powiedziała, że nieobecni tracą. Wiem, że od tych, którzy dają kredyt nie ma uciecz-
ki. Teraz w Las Palmas poszedłem do nich, zaniosłem pięćdziesiąt baksów, które skombino-
wałem, chciałem wytłumaczyć, że wszystko oddam z tego rejsu. Gdy mi otworzyli, od razu
dostałem w łeb jakąś rurą. Obudziłem się powieszony za nogi, wokół mnie były różne przy-
rządy. Dostałem kilka razy po grzbiecie, pręgi mam do dziś, oni się nie pieścili. Mogłem so-
bie krzyczeć, to było w magazynie na ulicy spod ciemnej gwiazdy. Mówię, że oddam forsę, a
oni, że gdzieś mają pieniądze, że pieniądze były im potrzebne w zeszłym roku, teraz chcą
czego innego. Odwiązali mnie, posadzili przy stole, nalali szkota pół szklanki, powiedzieli, że
albo zdechnę jeszcze tej nocy albo będę bardzo bogaty, żebym wybierał. – O co chodzi? py-
tam. – Oni, że na naszym statku jest jeden cwaniak, doktor, który okradł ich szefa. Zabrał
papiery, które są ważne, mówią, że ja mam te papiery odnaleźć i im oddać, forsę też. Jak to
zrobię, to oni się odczepią od statku, a ja w ten sposób uratuję życie doktorowi, którego oni
92
inaczej zaciukają, jak dwa a dwa cztery. Położyli przede mną plik baksów, mówią że po robo-
cie dostanę więcej, a jeżeli nie, to nożem. Pokazali skrzynię przygotowaną na mojego trupa.
Pójdziesz do morza, przed świtem – mówi ten czarny. Panie kapitanie, żona znalazła sobie
innego, okradła mnie z całego dorobku, zabrała dziecko, wyrzuciła z domu, po co ja tam
miałem wracać? Na urągowisko tej suki, jej gacha, który nigdy nie pohańbił się uczciwą pra-
cą, na śmiech znajomych, sąsiadów? Napluć na to wszystko, myślę, zarobię te baksy, urządzę
się na zachodzie, znajdę inną kobietę. Jedenaście patyków w zielonych to sporo, można zało-
żyć interes, urządzić się na początek. Kazali mi zwerbować jeszcze dwóch pewniaków z na-
szych ludzi, nikogo nie zwerbowałem, sam zacząłem szukać. Szukałem, szukałem i ledwo
znalazłem tę maskę, doktorowi chyba zależało, żebym przekazał wiadomość tamtym, iż je-
stem na tropie. Przekazałem taką wiadomość, bo myślałem, że znalazłem papiery, ale okazało
się, że to nowy kawał doktora. Były tam jakieś szpargały, chyba podobne do tych, które zgi-
nęły bandzie, ale napisane na naszej, statkowej maszynie. Zrozumiałem, że nie dam rady,
wpadłem w panikę, robiłem wszystko, co mi kazali. Teraz jestem w pańskich rękach. Prawda,
że tutaj nie ma co schodzić z burty, znajdą mnie.
– Taaak... – powiedział głucho Mikołaj Sowa. – Jeżeli pan to powie w sądzie, wyrok nie
będzie taki duży.
– Ja się zabiję – wycedził Harasim, patrząc na dywan.
– Będziemy pana pilnować, a jeżeli nie upilnujemy, trudno. Niech pan nam nie robi jednak
takiej przysługi. Uwolniłby mnie pan w ten sposób od kłopotliwego odsyłania pod eskortą do
kraju, ale nie warto, sprawa przeminie, będzie inna kobieta, dziecko też może potrzebować
pańskiej pomocy. Słyszałem, że jest w nie najlepszych rękach. Nie będzie tak źle, panie Hara-
sim, niech pan idzie do siebie, jeszcze porozmawiamy. – Harasim wstał, chwycił oburącz rękę
kapitana.
– Dziękuję za dobre słowo – trzęsły mu się usta, oczy jednak nie były już takie puste, jak w
chwili, gdy tu przyszedł. Kapitan zadzwonił po pierwszego, który odprowadził internowanego
do strzeżonej kabiny.
Tymczasem specjalna ekipa przysłana przez Yaxy Daxy do Południowej Afryki przygoto-
wywała akcję ostateczną. Boss wiedział, że aby odzyskać dolary i dokumenty, należy upro-
wadzić doktora, by na nim wymusić zwrot zagarniętego łupu. Plan porwania był perfidny i
opracowany w kilku wariantach.
93
XX. GWIAZDY ZAPALAJĄ SIĘ SAME
...Cumownicy zdejmowali ciężkie pętle z polerów. Kapitan stał na skrzydle mostka i pa-
trzył na wysoki kamienny masyw nad miastem. Holowniki odciągały olbrzymi kadłub „Pasa-
ta” od nabrzeża. Między burtą statku a ścianą kei, ukazał się pas brudnej portowej wody, był
coraz szerszy, wreszcie „Pasat” odwrócił się rufą do nabrzeża. Holowniki przeszły na dziób,
mozolnie taszczyły olbrzymie cielsko bazy ku portowym główkom. „Pasat” opuszczał Cape
Town, dalej była już tylko Antarktyda. A więc przygoda z wielką bandą dobiegła końca. W
Casablance zginął człowiek. Tej śmierci nie dało się zapobiec. Kim jest kapitan w porcie?
Ludzie między wachtami są wolni, każdy z nich rządzi swoim czasem, decydując, co będzie
robił podczas postoju. Kasprzyk wybrał awanturę, przypłacił ją życiem. A Harasim? Harasim
przesiadł się na trawler, powracający do kraju. Odbędzie tę podróż w kabinie pod kluczem.
Więc sprawa tych dwóch jest wyjaśniona. A doktor? No właśnie. Doktor udawał, że współ-
działa w poszukiwaniach Nierozpoznanego, wymyślał historyjki, jak tę pod kryptonimem
„Striptease 303", a potem zszedł w morzu ze statku, wystawiając do wiatru kompletnie
wszystkich. W Cape Town na burtę, „Pasata” zameldował się nowy doktor. Bardzo odpo-
wiedni. Chirurg z praktyką internisty, który przez wiele lat pracował w Afryce, a ostatnio był
lekarzem okrętowym na którymś z polskich trawlerów łowiących błękitka w rejonie Falklan-
dów. Lekarz ów zameldował się u kapitana Sowy i powiedział, że przybywa na prośbę dokto-
ra Kowalskiego, który wysłał mu z Dakaru depeszę z prośbą o zastępstwo. A więc Nierozpo-
znany był precyzyjny pod każdym wzglądem. Zadbał nawet, aby załoga bazy zmierzającej na
Antarktydę nie była z jego powodu pozbawiona opieki lekarskiej.
Teraz przed „Pasatem” leży olbrzymie morze i gdzieś daleko czekają lodowe góry An-
tarktydy.
W sterowni Hana jak zwykle wydaje polecenia, przeprowadza manewry, wszystko wyko-
nuje bezbłędnie, jak zaprogramowany komputer, chociaż sytuacje są różne. I oto otwarte mo-
rze. Olbrzymia przestrzeń z północy na południe, z nieba leje się żar, ale wiatr od Antarktydy
zimny. Jeszcze tu i tam stoją rozłożone leżaki na pokładzie dla amatorów kąpieli słonecznych,
chociaż każdy ma sweter pod ręką i korzysta zeń, gdy dłuższy szkwał przejdzie po statku.
Kapitan schodzi do salonu, ma sporo pisaniny, pobyt w porcie, którego tak się obawiał wła-
śnie dobiegł końca. Po zwrocie, jaki wykonał przed Walvis Bay, nie wszedł do Cape Town.
Stanął na redzie i tam zamówił zaopatrzenie. Agent przypłynął doń prywatną łodzią i zamel-
dował się pospiesznie. Był wzburzony. Gdy znalazł się sam na sam z dowódcą „Pasata”, za-
pytał, czy wiadome jest kapitanowi, iż na jego statek międzynarodowa szajka szykowała za-
mach w tym porcie. Kapitan poczęstował agenta papierosem.
– Jak pan myśli, dlaczego odwołałem wejście do portu, zrobiłem wycieczkę pod Walvis
Bay, nagle wróciłem i stanąłem na redzie?
– Oczywiście, tylko początkowo nie rozumiałem pańskich zwariowanych manewrów. Gdy
jednak usłyszałem w radio o zatrzymaniu na granicy z Namibią ludzi, którzy szykowali inwa-
zję na wasz statek, coś zrozumiałem, nie wszystko jednak do końca. Potem o zlikwidowaniu
w zarodku napaści na statek bandery polskiej rozpisała się szeroko prasa RPA.
Agent popijał chłodny płyn ze szklaneczki spoglądając na Mikołaja Sowę z wielkim zain-
teresowaniem.
– A kim był właściwie ten doktor? Wie pan, kapitanie, że tuż przed pana statkiem na kei
miał się wydarzyć wypadek, konieczna miała być natychmiastowa pomoc lekarza. Tak miał
być doktor zwabiony z burty. Przygotowani byli goryle, którzy mieli go porwać. Ale to nie
wszystko. W ostateczności uzbrojeni ludzie mieli nocą wtargnąć na „Pasata” i wziąć doktora
siłą, bez względu na opór załogi. Gangsterzy uzbrojeni byli w broń maszynową. Wielu pań-
94
skich ludzi mogło stracić przy tym życie. Gdy przyszła wiadomość, że pan nie wchodzi do
Cape Town, cała ta banda przez zieloną granicę i pustynię wyruszyła do Walvis Bay i tam
dotarła, aby dowiedzieć się, że pan prawdopodobnie skierował statek ponownie do Cape
Town. No i „pańscy przyjaciele”, nie mając innego wyboru, znów ruszyli przez pustynię. A
granica między Namibią a RPA nie taka łatwa do przekroczenia. Raz się udało, drugi nie.
Gdy wpadli, okazało się, że to towarzystwo najemne. Było tam dwóch włoskich terrorystów
zbiegłych z Europy, poszukiwanych przez policję na całym świecie. Spotkanie z tymi ludźmi
nie byłoby miłe dla pańskiej załogi.
Agent poszedł, pobyt w Cape Town minął szybko i bez sensacji.
I oto przed dziobem „Pasata" pierwsze góry lodowe, jeszcze niewielkie, ale już stwarzają-
ce niebezpieczeństwo dla sunącego z szybkością dziewiętnastu węzłów chłodniowca. Ludzie
wylegli na pokłady, patrzą. Z lewej burty góra trzykrotnie większa od statku, z prawej lodowy
obelisk pnie się prostopadle ku niebu, na kursie lodowe figury, dziwne i niekształtne tworzą
jakby miasto wyjęte z baśni...
Żegluga w lodach. Nawigatorów obowiązuje szczególna koncentracja. Na mostku panuje
cisza. Radar pokazuje następne złote punkty i punkciki, iskrzą się wyraźnie między świetlny-
mi kręgami na szklanym ekranie instrumentu. Dwaj kapitanowie patrzą przez lornety w an-
tarktyczną przestrzeń. Morze jest wzburzone, wiatr huczy na skrzydłach mostka, fala strzela
wysoko, bryzgi ulatują w powietrze, mocząc czasami pokład. Słońce Afryki zostało za rufą.
Za rufą został jacht „Róża Południa” i wspomnienia rozbitków z „Czerwonej Lalki”. Teraz
liczyła się tylko Antarktyda. Dnie i noce wypełnione sensacyjnymi zdarzeniami w ucieczce
przed napaścią zmieniły się w prawdziwe dnie morskie wypełnione monotonną pracą i ocze-
kiwaniem na powrót z rejsu. Po kilkunastu dobach podróży na południe statek stanął na ko-
twicy i przy jego burcie zacumowały trawlery. Pełną parą szedł przeładunek, więc „Pasat"
zmienił się w port. Hana nadal lubił przebywać na mostku. Kapitanowie spotykali się tu i ca-
łymi godzinami milczeli. Każdy z nich był wówczas w swoim świecie. Tak działo się pod
Georgią, a potem znacznie dalej na południe. Teraz stary marynarz patrzył na morze, w dali
rysowały się sino szare Orkneje.
– Nie lubię wspominać tej historii – powiedział Hana jakby ze złością.
– Właśnie – skinął głową Mikołaj Sowa. Morze nie toleruje błędu.
– Tak, wówczas przegrałem – powiedział z głębokim namysłem Hana.
– Czy pan przegrał?
– Tak, przegrałem.
W wielkiej sterowni zapadła cisza, cykał jedynie okrętowy zegar na szocie nad szerokimi
szkłami ściany czołowej. Hana zaczął mówić powoli, słowa wypowiadał wyraźnie, jakby je
starannie dobierał.
– Cartagena leży w głębi zatoki i wejść można do niej od zachodu czymś w rodzaju cieśni-
ny. Jest to przejście Boca Chica, środkiem którego prowadzi pogłębiony tor wodny o szero-
kości około jednego kabla i najmniejszej głębokości około trzydziestu czterech stóp. Od stro-
ny północnej tor Boca Chica ograniczony jest skalistą rafą, której płytkość dochodzi do sied-
miu stóp i raczej nie przekracza szesnastu. Tor ten od południa ogradza płycizna Isla de Baru.
– Kapitan Hana zmarszczył brwi, przypomniał sobie w szczegółach charakterystykę podejścia
do portu Cartagena. Przerwał jednak odtwarzanie geografii tego podejścia.
– Wie pan co? – zwrócił się do Mikołaja Sowy.
– Słucham kapitanie – odparł tamten.
– Czasami następuje nieprawdopodobny zbieg wydarzeń, zbieg, który zsyła jakby określo-
na siła do czasu, aż stanie się katastrofa. Za katastrofę odpowiada jednak człowiek. Kilka razy
w mojej praktyce spotkałem się z takim zbiegiem. Myślałem wówczas, że gdyby ta katastrofa
nie nastąpiła, zbieg trwałby nadal aż do skutku.
95
– Jest pan fantastą? – uśmiechnął się Mikołaj Sowa.
– Nie i dlatego wyciągam realne wnioski, nawet wówczas, gdy wydają się one całkowicie
nierealne, rozumie mnie pan?
– Rozumiem.
– Więc w przejściu Boca Chica spotkałem się ze zbiegiem zdarzeń, które uparcie prowa-
dziły do katastrofy. Izba Morska oczywiście w takie zbiegi nie wierzy, bo wierzyć nie może.
Sprawa potraktowana została więc w sposób konwencjonalny.
– Pan był chory, miał wysoką gorączkę, statek prowadził pierwszy oficer
– przerwał sta-
remu kapitanowi Mikołaj Sowa.
– Tak, to prawda – odparł tamten.
– Więc mamy do czynienia nie tylko z morzem w tej sprawie, są dwie sprawy. – Kapitan
Sowa wyraźnie do czegoś dążył.
– Przepraszam, – powiedział z godnością Hana. – To prawdą, że wówczas byłem chory,
nieprawda jednak, że nie prowadziłem statku. – W wielkiej sterowni znowu zapadła cisza.
Mikołaj Sowa czuł, że było inaczej, myślał intensywnie, jak podejść starego marynarza, aby
ten był z nim szczery.
– Pierwszym oficerem na „Wielkopolsce” był wówczas człowiek, z którym moje drogi
spotkały się nie po raz pierwszy. Owo spotkanie było początkowym elementem zbiegu zda-
rzeń, który z kilku względów uważam za nienaturalny, to znaczy chciałem powiedzieć zupeł-
nie wyjątkowy. Ale to oddzielna sprawa. Chcę panu opisać owe zdarzenie z morskiego
punktu widzenia. A więc tor wodny w przejściu Boca Chica oznakowany jest czterema pła-
wami, z których pierwsza znajduje się około trzech kabli na West South West od Fuerte San
Fernando, pława zaś trzecia około jednego kabla w kierunku North by East od tego cypla.
Obie te boje wyznaczają północny skraj toru wodnego. Południowy skraj wyznacza czerwona,
stożkowa, dzwoniąca pława druga, położona około czterech kabli South West od Fuerte San
Fernando oraz podobna pława, położona w odległości pięciu i pół kabla w kierunku North
West North od Fortu. Na wschód od przejścia Boca Chica położona jest mielizna Bajo Car-
reya, na której wschodnim skraju ustawiona jest czarna, stożkowa pława piąta. Wejście do
portu Cartagena pamiętać będę długo – dodał stary marynarz. – Locja podaje, że w przejściu
Boca Chica istnieją prądy pływowe, ostrzega, że pławy w zatoce Cartagena mogą dryfować, a
ich kolor i oznakowanie mogą być niewidoczne, locja podaje również, że głębokość w przej-
ściu Boca Chica i zatoce nie są pewne oraz, że pilotaż w tym przejściu jest obowiązkowy. To,
co powiedziałem wyjaśnia panu chyba wiele – zwrócił się do Mikołaja Sowy kapitan Hana.
– Istotnie – skinął głową szef bazy. – Do takiego portu nie wchodzi się bez pilota, dlaczego
pański pierwszy oficer postąpił inaczej?
Stary marynarz popatrzył z wyrzutem na kolegę.
– Powiedziałem, to ja prowadziłem statek, tak też uznała Izba.
Kapitan Sowa uśmiechnął się, pokiwał głową, Hana nie chciał być z nim szczery.
– A więc – ciągnął nadal stary kapitan – człowiek który pełnił w tym rejsie funkcję pierw-
szego oficera na ms. „Wielkopolska” był dla mnie kimś niezwykłym. To jednak oddzielna
sprawa.
– Nie kapitanie, to jest ta sama sprawa – powiedział z naciskiem Mikołaj Sowa.
Hana patrzył przez szyby sterowni na sinoszare Orkady Południowe. Zamilkł. Dopiero po
chwili podjął przerwany wątek.
– Było to podczas wojny. Szliśmy w konwoju. Trzymałem wachtę przy sterze z młodszym
ode mnie o kilka lat marynarzem. Był nalot. Przedtem rozmawialiśmy o tych, którzy zostali w
kraju. Ja miałem jedynie matkę. On już w Anglii dostał wiadomość, że urodził mu się syn.
Było to pierwsze jego dziecko. Mówił stale o tym synu. Pokład nasz został kilkakrotnie
ostrzelany, tu i tam pokazały się jęzory ognia, przerwana została łączność telefoniczna i coś
jeszcze wydarzyło się takiego, że któryś z nas powinien był zejść do maszynowni. Oficer po-
96
lecił to tamtemu. Wydawało się, że wyjście na pokład w tym momencie jest bardzo niebez-
pieczne, nadleciały samoloty, kule dzwoniły dokoła. Ten człowiek bał się wyjść, wiedziałem,
że się boi, myślałem, że chce żyć ze względu na tego syna. Tak chyba było w istocie. Odda-
łem mu miejsce przy sterze i wyskoczyłem na dek. Przeskoczyłem płomienie, koło mnie
dzwoniły kule z lotniczej broni maszynowej. Skoczyłem do włazu, gdy schodziłem statkiem
wstrząsnął wybuch. Wróciłem na pokład. Sterowni prawie nie było, zmiotła ją bomba. To ja
miałem tam zostać przy sterze, nie zostałem przez tego chłopca. Nazwisko pierwszego oficera
na „Wielkopolsce” przypomniało mi tamto zdarzenie. Zacząłem rozmawiać z tym człowie-
kiem, zgadzało się wszystko. Data śmierci ojca i nazwa statku. Potem odkryłem złą prawdę,
mój pierwszy oficer lubił narkotyki. Nie tylko ja to zauważyłem. Pamiętnego dnia, przed wej-
ściem do Cartageny, odebrał depeszę. Chodziło o kobietę, do tego nie żonę, a był żonaty. Po-
tem widzieli go jak robił sobie zastrzyk. Ktoś poinformował mnie o tym i w tym cholernym
Boca Chica przejąłem prowadzenie statku.
– Taak... – powiedział Mikołaj Sowa, gdyż zaczynał rozumieć wszystko, pamiętał, co mó-
wił wzburzony Harasim. Marynarze wiedzieli, jak to było naprawdę.
– A więc – ciągnął nadal Hana – spotkanie tego młodego człowieka traktuję jako początek
splotu zdarzeń. Niech pan słucha. Kilka lat temu w zupełnie podobnych okolicznościach
wszedł na mieliznę Bajo Carreya inny polski statek. Nie wiedziałem o tym, a przecież intere-
suję się takimi wypadkami. Dlaczego ten uszedł mojej uwadze? Gdybym znał tamtą sprawę
nie dopuściłbym do tej, o wiele bardziej brzemiennej w skutki awarii. To jednak dopiero po-
czątek. Pierwszego oficera odsunąłem od kierowania manewrami związanymi z wejściem do
Cartageny bez krzyku, sprawa pozostała w zasadzie między nami. Był wczesny ranek, słońce
mieliśmy prosto w oczy, ja miałem wysoką gorączkę. Pławy zostały dokumentnie zanieczysz-
czone ptasim guanem. Wszystkie były białe. U wejścia w cieśninę wezwałem odpowiednim
sygnałem pilota. Gdy pilot był już niedaleko, małą naprzód wszedłem między boje. Ale pilot
minął mnie i poszedł dalej, gdyż nie był pilotem. To był jacht, podobny do motorówki pilota.
Ja tymczasem byłem już w przejściu Boca Chica. Patrząc pod silne promienie słońca, odnala-
złem pławę trzecią i pławę czwartą. Wejście do Cartageny przestało wydawać mi się trudne.
Z mapy i locji wynikało, że pławę pierwszą mam wziąć lewą burtą i równocześnie pławę dru-
gą prawą burtą, czyli przejść między tymi pławami, to już miałem za sobą. Następnie pławę
trzecią miałem zostawić po lewej stronie i za dwie minuty pławę czwartą z prawej strony.
Dalej sytuacja była jasna. Cartagena leżała przede mną. Za pławą czwartą miałem zamiar rzu-
cić kotwicę, która była przygotowana i czekać na. pilota. Z mapy i locji wynikło, że przejścia
przez tor Boca Chica należy dokonywać aż do końca niezmiennie kursem osiemdziesiąt pięć
stopni. W połowie tego przejścia przypadła zmiana ludzi przy sterze. Myślałem, że nowy
sternik nie wczuł się jeszcze w ster, bo pława czwarta zamiast być przed dziobem z prawej
burty, była z lewej burty, skorygowałem więc kurs. Po minucie i kilkunastu sekundach wpa-
kowałem statek na rozległą mieliznę, chociaż pławę czwartą miałem z prawej burty w przepi-
sowej odległości od statku... – Hana zamilkł, patrzył na sinoszare Orkady, w wielką antark-
tyczną przestrzeń.
– Bo nie była to pława czwarta tylko piąta – powiedział powoli z rozwagą Mikołaj Sowa.
Hana milczał nadal.
– Pławy czwartej pański pierwszy oficer nie zauważył lub jej nie było. Wziął więc pławę
piątą za tę, którą należało wziąć prawą burtą, tymczasem pława piąta oznaczała mieliznę i
należało ją wziąć lewą burtą. A sternik wczuł się w ster i sterował dobrze. Zmiana sterników
w tej sytuacji była kolejnym elementem splotu, o którym pan mówi.
Hana odwrócił się do Mikołaja.
– W istocie tak – powiedział. – Pława czwarta została poprzedniego dnia zdryfowana i
chwilowo usunięta. Pilot tego ramka, w trakcie pełnienia służby miał zawał serca, u wejścia
do portu znalazła się akurat motorówka podobna jak dwie krople wody do motorówki pilota,
97
dlatego wszedłem w zatokę. Przy sterze zmienili się ludzie, bo tak wypadały godziny ich
wachty. Słońce mieliśmy prosto w oczy, oznakowanie boi było tego dnia zanieczyszczone
przez ptaki. Ja miałem silną gorączkę, pierwszy oficer otrzymał list, który go wytrącił z rów-
nowagi. Wydaje się, że gdyby do katastrofy nie doszło na mieliźnie Bajo Carreya zły splot
trwałby nadal.
Mikołaj Sowa podszedł do starego marynarza.
– Kapitanie – powiedział z uśmiechem. – To nie był splot fatalnych wydarzeń, to były
liczne błędy pańskiego pierwszego oficera. Pan nie wszedłby do tego portu bez pilota, nie
pomyliłby jachtu z motorówką pilota, choćby oba te statki były identyczne. Gdyby jednak
wszedł pan sam na tak trudny tor wodny, obliczyłby pan przedtem odległości oraz czas po-
trzebny na ich przebycie i kursy pomiędzy poszczególnymi zupełnie pewnymi obiektami w
tym przejściu. Sternicy mogliby się wówczas zmienić. Brak pławy w istocie utrudnił nawiga-
cję i był oczywistą przeszkodą, a nawet pułapką dla statku, ale nie dowodzonego przez pana.
Przez cały rejs podziwiam pańską doskonałą praktykę morską, a pan chce mi wmówić, że
dostosował kurs statku do sytuacji, jaka powinna być, a jakiej nie było. Bez tego błędu
„Wielkopolska” nie weszłaby na mieliznę. Pierwszy oficer, zastępujący chorego kapitana po
zażyciu narkotyku wpakował statek na mieliznę. Koniec kariery, koniec wszystkiego. Pan,
kapitanie Hana, zorientował się, że statek zmienił kurs o te pięć stopni w środku toru wodne-
go Boca Chica, czyli tam, gdzie tego kursu nie wolno było zmienić. Ubrał się pan i pobiegł do
sterowni, ale było już za późno. Odsunął pan pierwszego oficera od kierowania manewrami
na kilkanaście sekund przed tym, gdy dziób statku minął z prawej burty domniemaną pławę
czwartą. Dał pan wstecz, ale statek zatrzymał się wcześniej, niż zatrzymałaby go śruba. Wej-
ście na mieliznę nastąpiło wówczas, gdy pan odsunął już pierwszego oficera od manewrów.
Dlatego Izba złapała się na to. Zresztą nie miała innej możliwości, jeżeli zeznawaliście pano-
wie zgodnie. Zapisy, które pan zrobił też potwierdzały pańską winę, kapitanie Hana. Co by
jednak było, gdyby nie pańska cała wstecz, nawet w tej ostatniej chwili?
Hana milczał, olbrzymie antarktyczne mewy unosiły się nad statkiem, stary marynarz pa-
trzył jak krążyły majestatycznie wokół „Pasata”.
– Wina została podzielona, większą jej część przypisano panu. Kapitanie Hana, proszę mi
powiedzieć, co stało się z młodym człowiekiem, którego postanowił pan uratować?
Hana spojrzał na kapitana Sowę jakoś zupełnie inaczej, twarz jego rozluźniła się, był pra-
wie uśmiechnięty.
– Sporo popełnił pan pomyłek w swoim rozumowaniu. Ale nie tylko Yaxy Daxy, a każdy
gangster lub krętacz miałby, z panem kłopoty, kapitanie Holmes. Młody człowiek, o którym
mówimy, jest pierwszym oficerem na innym statku, otrzymał mniejszą karę niż ja, więc mi-
nęła mu szybciej. Niedługo zostanie kapitanem, przeżył wówczas wstrząs, być może coś zro-
zumiał, być może uwierzył w ludzi. Pomogło mu to przeżyć dramat, w który się zaplątał.
Ostatecznie jego przyszłością będą oceany nie mielizna, na której raz osiadł, oczywiście nie ta
u wejścia do Cartageny, bo tam ja osiadłem. – Stary marynarz skrzywił się jakoś wesoło. Po-
łożył rękę na ramieniu Mikołaja Sowy. – To była sprawa z morzem, z takim morzem, na któ-
rym są ludzie, kapitanie – dodał zupełnie po prostu.
Mikołaj Sowa siedzi w salonie, paczka papierosów leży przed nim, właśnie wyszedł z ka-
pitańskiej kabiny Krystek. Pytał o te papierosy, po co one kapitanowi. Krystek nie żywił ura-
zy do dowódcy. Mikołaj Sowa wiedział, że nie ma już sprawy, która spędzała mu sen z po-
wiek między Cape Town a Casablanką. Wyjaśniło się wszystko oprócz tego, z czym bezpo-
średnio związany był doktor. Czy ta zagadka też zostanie rozwiązana? Krystek twierdzi, że
tak. Hana wzrusza ramionami i uśmiecha się jakby mrużył oko. Kapitan Sowa łapie się wów-
czas na tym, że nadal podejrzewa starego kapitana. Podejrzewa, tylko nie wie o co. Pewny
jest, że Hana nie zrobił nic, co wchodziłoby w konflikt z etyką marynarza, zapomnianym już
nieco pojęciem takim jak honor i mundur. Ale był także pewny, że Hana wie coś jeszcze cze-
98
go nie wie on, kapitan Holmes. Chodziło mu też o ludzi, których podejrzewał niesłusznie.
Krystek przed chwilą był bardzo zdziwiony. Na Antarktydzie, w czwartym miesiącu rejsu,
ceny butelek osiągnęły między załogą poziom zawrotny. Za pół litra krajowej żytniej płaciło
się od dwudziestu do trzydziestu dolarów. Zawsze i wszędzie znajdą się spekulanci. Kapitan
przejrzał swoje zapasy. Butelki były różne. Ustawił te butelki w barku i prosił kolejno
wszystkich, których niesłusznie podejrzewał o współpracę z Yaxy. Pierwszym był Hana. Sta-
ry kapitan roześmiał się szczerze...
– Kapitanie, kto dziś ma wyrzuty za niesłuszne podejrzenia, pan chyba żartuje. Chce pan
moralnie poszkodowanym rozdać wódkę w charakterze męskiego pojednania i satysfakcji,
coś takiego. Pan powinien pływać na żaglowcach sto lat temu, prawda, honor, dowcip. Ale
dobrze. Korzystam z tego, że byłem pierwszy na pańskiej liście i pierwszy zostałem popro-
szony. Widzę, że zachowuje pan kolejność. Wszystko prawidłowo. A ze mną nie przejdzie
panu lekko. Widzę tam ozdobnie złoconą szyjkę butelki oryginalnego, znakomitego francu-
skiego szampana. Musi być bardzo starannie wychłodzony, zgodnie z przepisem firmy. Na
każdym kontynencie i o każdej porze roku temperatura tego cudownego trunku powinna być
różna, o jeden lub pół stopnia inna. Wyzwolę pana od kłopotu chłodzenia i zabiorę tę butelkę,
gdyż będę miał szczególną okazję do jej wypicia.
Mikołaj Sowa skrzywił się, ten szampan nie był w puli moralnych reparacji z tytułu nie-
słusznych podejrzeń. Jednak Mikołaj skinął głową i Hana sięgnął po butelkę, miał przy tym
zagadkowy uśmiech na twarzy. – Czy ten człowiek zawsze musi być górą – myślał Mikołaj
Sowa, żałując, że nie schował szampana.
Krystek też nie oszczędził kapitana. Zabrał butelkę markowego koniaku.
– Ani jednego słowa nie zełgałem w naszych rozmowach, panie kapitanie. W Las Palmas
spotkała mnie zła przygoda. Padłem ofiarą oszustwa. Jeszcze mi się do dziś w głowie kręci,
jak sobie to przypomnę, a pan wrabiał mnie w jakąś historię z Yaxy Daxy. Jeżeli jednak cho-
dzi o rozliczenie, wszystko jest w porządku – powiedział Krystek, zabrał koniak i poszedł.
Cichoń wziął whisky i jeszcze sięgał po żytnią.
– Panie kapitanie, etykietę opiszę i zostawię na pamiątkę, że to od pana. A wtedy w Las
Palmas napadli mnie rabusie.
Miałem w obronnym ołówku „bryzk” na oczki dla takich gentelmenów, chyba uratował mi
życie ten ołówek. Mnie nie, ale temu Matwiejczykowi z „Mureny” naprawdę napędził pan
stracha. Nie dość, że człowiek dostawał fisia przez pożar, to jeszcze wpieraliście mu tego
cholernego Yaxy Daxy.
– Masz tobie – pomyślał niemal z rozpaczą kapitan Sowa, który musiał teraz załatwiać ra-
chunki kapitana Holmesa – jeszcze jeden na liście. Ile można zła uczynić, kiedy robi się do-
brze. Cichoń poszedł do kabiny z butelką pod pachą.
Bajkok Winniczek był nieco dalej na liście podejrzanych. Potem został przeniesiony do
trzeciego zbioru i oddał wielkie usługi w kapitańskim dochodzeniu, jemu należało się więcej,
jemu należało się coś więcej, chociażby za maskę z „Róży Południa”. Pozostała jednak już
tylko czysta wyborowa i żytnia. Bajkok nie przejawiał specjalnego zainteresowania kapitań-
skim barem. Miał inne zainteresowania. Usiadł w fotelu, zapalił jakiegoś strasznego papierosa
i głęboko zaciągnął. się dymem. Patrzył na kapitańskie pall mallo, których nigdy nie chciał
palić.
– Dlaczego pan nosi papierosy? – zapytał.
Kapitan zamyślił się.
– Nałóg i namiętność to złożone rzeczy – powiedział po chwili. – Nie wyobrażałem sobie
życia bez palenia. Moją namiętnością były papierosy. Paliłem trzy paczki dziennie i nagle
przestałem. Żałowałem tego szczerze. Radziłem się lekarzy, pisałem do różnych pism i spe-
cjalistów, co robić żeby palić nadal.
99
– Interesujące – mruknął matematyk – większość ludzi pyta jak nie palić i pali. Pan od-
wrotnie, znaczy była metoda w tym szaleństwie.
– Nie było metody, chciałem palić, bo lubiłem ruch sięgania po papierosy. Coś takiego jest
potrzebne, nie zauważył pan?
– Tak jest – powiedział Winniczek i zapalił następnego papierosa.
Kapitan wstał, podszedł do okna i otworzył je szeroko. Antarktyczne powietrze wtargnęło
do salonu. Gryzący dym był mniej dokuczliwy.
Za burtą zrobiło się ciemno, szare było morze i szare niebo. Zimne słońce utonęło w lodo-
watej wodzie. Na niebie rozjaśniły się złote punkty.
– Krzyż Południa – zauważył kapitan.
– I Beta Centauri, gwiazdy wszędzie zapalają się same – dodał matematyk.
100
EPILOG
...Z prawej burty cypel Helu, „Pasat” odpada ku lądowi, załamuje się wielka bruzda sko-
tłowanej wody za jego rufą. Na redzie stoi kilka statków. Wzgórza Gdyni są blisko. „Pasat”
rzuca kotwicę, staje na redzie czekając na miejsce przy portowej kei. Mikołaj Sowa patrzy
przez lornetę w dalekie i bliskie okna. Jego mieszkanie jest puste. Nie ma nawet tej, do której
nigdy nie tęsknił. Odeszła na lisią fermę. Poznała człowieka, z którym było jej dobrze.
Kotwica poszła do wody, „Pasat” kręci się w lewo i prawo na niewielkim wietrze. Do ka-
pitańskiego salonu puka Hana, wchodzi, jest uśmiechnięty jakoś niezwykle.
– Kapitanie – mówi jakby z wielką powagą – przy burcie cumuje statek. Proszony pan jest
na jego pokład.
– Jaki statek? – pyta kapitan. Sowa wzruszając ramionami.
– Sam pan zobaczy – odpowiada tajemniczo Hana.
Kapitan Sowa patrzy przez bulaj, najpierw z jednej burty potem z drugiej. Spogląda na sta-
rego kapitana z wyrzutem.
– Żartuje pan – mruczy i ma zamiar usiąść w fotelu.
– Nigdy poważniej nie mówiłem i radzę nie lekceważyć sytuacji – powiada Hana nadal z
powagą.
– Jeżeli jest statek przy burcie, powinienem o tym wiedzieć zanim dobił, a jeżeli jego ka-
pitan ma do mnie interes powinien tu przyjść – ciska twardo Mikołaj Sowa – wie pan o tym
chyba równie dobrze, jak ja – dodaje z wyrzutem.
– Wiem, ale to jest statek żaglowy, a sytuacja wyjątkowa.
Kapitan Sowa jeszcze raz wychyla się przez okno i znowu patrzy najpierw z lewej burty
potem z prawej.
– Kapitanie! – zwraca się poirytowany do starego marynarza – co pan...
– Jest statek przy burcie, tylko bardzo mały, stąd pan go nie zobaczy. Proszę do trapu, pój-
dziemy razem.
Mikołaj Sowa patrzy na starszego oficera, ma głupią minę. Sytuacja nie jest normalna, Mi-
kołaj czuje, że to niezwykła sprawa. Hana czeka, Sowa bierze kapitańską czapkę i wychodzi z
salonu. Nisko na wodzie kołysze się przycumowany do burty „Pasata” maleńki biały jacht. Na
jego rufie złoconymi literami wypisana jest nazwa i port macierzysty: sy. „Czerwona Lalka” –
Gdynia. Kapitan Sowa czyta raz i drugi ten napis, potem spogląda na starego kapitana.
– Co to za komedia? – pyta z większym zdziwieniem niż złością.
– Bo ja wiem czy komedia? – wzrusza ramionami Hana, nie gubiąc na moment wielkiej powagi.
– Proszę niech pan schodzi, pójdę za panem. – Kapitan szuka stopą sztormtrapu, znajduje
pierwszy szczebel, schodzi powoli. Burta „Pasata” jest wysoka, kapitan schodzi więc długo,
nie pyta już o nic. Wreszcie staje w kokpicie jachtu, czeka na Hanę, który zachowuje nadal
wielką powagę i minę ma tajemniczą. Starszy oficer otwiera właz, gestem zaprasza kapitana,
aby wszedł do niewielkiej kabiny. Mikołaj Sowa w czasie półrocznego pobytu między lodami
Antarktydy odzwyczaił się od niewyjaśnionych sytuacji, postanowił jednak nie dziwić się
niczemu. Nie wiedział, że jego wola wystawiona będzie na próbę zbyt trudną. Wszedł do mi-
niaturowej kabiny i oniemiał. Na stole stała czerwona butelka szampana i cztery pucharki, nie
to jednak wprawiło w osłupienie kapitana Holmesa. W kabinie na jachcie „Czerwona Lalka”
oprócz szampana był także doktor Kowalski. Stał w całej okazałości, niemal na baczność w
białym mundurze kapitana jachtowego.
– Pan tu??!!!
– Tak jest, właśnie tu – padła odpowiedź
– Ja przecież zgłosiłem... pan opuścił statek w morzu... poza tym...
101
– Proszę sobie darować kapitanie. Zapewniam, że jestem w porządku. Nie wszystko udało
się wyjaśnić, chociaż sprawę w Cape Town rozegrał pan dobrze. O pewnym szczególe wie-
dzieliśmy tylko ja i kapitan Hana. Gdyby zaszła konieczność, dowiedziałby się o nim także
pan, ale taka konieczność nie zaszła, Poradziłem więc sobie sam. I powtarzam, sprawa prze-
minęła. Nie ma już człowieka Nierozpoznanego w przelocie między Casablanką a Cape
Town. Nie ma tamtej sprawy. Jest inna, znacznie dla pana ważniejsza, dlatego tu jestem, ka-
pitanie.
– Dla mnie ważniejsza!? – podniósł głos Mikołaj Sowa.
– Dla pana, dla mnie też, a oto szampan dla nadania odpowiedniej oprawy naszej transak-
cji.
– Transakcji?!!
– Tak, postanowiłem odzyskać maskę z „Róży Południa”, ów szczegół, który teraz jest w
pańskim posiadaniu ma dla mnie wielkie znaczenie.
– Wiem, zatrzymał kulę przeznaczoną dla pana, pozą tym to przedmiot wyjątkowo piękny,
przypominać mi będzie ten rejs, niezwykły rejs. Zatrzymam go więc u siebie – odparł spokoj-
nie, ale stanowczo kapitan Sowa.
– Myli się pan. Transakcja nastąpi zanim ten szampan straci przepisową temperaturę, jest
właśnie odpowiednio chłodny – uśmiechnął się niemal serdecznie doktor.
– Będę musiał pana pożegnać – kapitan Sowa popatrzył wyniośle na impertynenta, odwró-
cił się, ale właz zasłaniała wielka postać starego marynarza. Hana uśmiechnął się ironicznie,
tak ironicznie, jak nigdy. Mikołaj Sowa, człowiek który stawił czoło sztormom na Antarkty-
dzie, wyszedł zwycięsko ze spotkania z dryfującymi na jego statek ajzbergami, człowiek, któ-
ry wyprowadził w pole wielki gang, zdrętwiał. W malutkim pomieszczeniu na jachcie przy-
cumowanym do jego olbrzymiego statku poczuł się osaczony. Ale jaką rolę odgrywał cały
czas i jaką odgrywa nadal Hana. Więc dopiero teraz nastąpi epilog?! Teraz będzie wyjaśniona
zagadka? Myśli były szybkie jak błyski aldisu. Kapitan Sowa przypomniał sobie, że postano-
wił zachować spokój. Stał przed Haną.
– Cóż to za heca kapitanie?!– zapytał z wyraźnie hamowaną irytacją. Zauważył jednak, że
uśmiech starego marynarza jest już nieco inny, jak przed chwilą, wydawało mu się, że Hana
mruży oko i patrzy nań bez owej wyższości, którą okazywał mu przez cały rejs do czasu pa-
miętnej rozmowy na Antarktydzie.
– Bo ja wiem czy heca? – powtórzył i przymrużył oko. – Być może to najważniejsza
chwila w pana życiu, kapitanie, chwila i sprawa, którą pan zaraz załatwi.
– Do cholery przestańcie pajacować!!! – wrzasnął Mikołaj Sowa-Osowski i uświadomił
sobie, że rozmowa przebiega w sposób nieco inny niż sobie solennie postanowił. – Czego
chcecie? – warknął już nieco ciszej.
Doktor wziął do ręki butelkę szampana najprzedniejszej francuskiej marki.
– Dobry trunek – zauważył jakby mimochodem. – Firma gwarantuje właściwy jego smak
pod warunkiem, że płyn podany będzie w ściśle określonej temperaturze, teraz jest jeszcze
odrobinę za zimny. Na stole za kilka minut osiągnie chłód całkowicie przepisowy. Czasu
mamy niewiele. Myślę, że mogę liczyć na maskę – doktor przekrzywił głowę i przyglądał się
Mikołajowi Sowie.
– Spisek. Szantaż?! – zapytał Mikołaj Sowa już w miarę spokojnie, patrzył na butelkę, któ-
rą poznał od razu.
– Nie. Prośba – doktor uśmiechnął się przyjaźnie. – Myślę, że spełni ją pan z wielką rado-
ścią, naprawdę tak myślę. – Twarz medyka stała się niemal wcieleniem serdeczności. Kapitan
spojrzał na Hanę, stary marynarz zdawał się mówić: – Wreszcie spotkał cię dobry los młody
człowieku, wynagrodzone zostały twoje trudy w tym rejsie i niepowodzenia całego życia.
Oddaj tę maskę, widzisz, że przechowałem na tę okazję butelkę, którą mogłeś niepotrzebnie
zmarnować. Kapitan Sowa chciał krzyknąć, ale nie krzyknął, wyjął paczkę pall malli, wyłu-
102
skał zeń długiego papierosa, powąchał go, po czym włożył do ust i sięgnął po zapałki, ale
przypomniał sobie, że nie nosi ich nigdy. Ogień podał mu usłużnie Hana. Kapitan Sowa
usiadł na kanapce i zaciągnął się głęboko dymem.
– Gdyby był telefon, zadzwoniłbym po porucznika z wyspecjalizowanej instytucji. Z mafią
miałem obowiązek walczyć. samotnie tylko za granicą, a reda to więcej niż wody terytorialne.
– Widzę, że pan się zdenerwował kapitanie. Przepraszam jeżeli moje postępowanie jest tego po-
wodem – skłonił się lekko doktor – ale tu naprawdę bardziej będzie potrzebny szampan niż milicja.
– Doktorze, już dosyć – powiedział twardo Hana – niech pan kończy.
Kapitan Sowa zaciągnął się po raz drugi głęboko dymem, myślał intensywnie. – Jeżeli jest to
wyrok mafii. Jeżeli mafia wydała na niego wyrok, to dlaczego mają wykonać go właśnie ci dwaj.
Więc jednak podejrzenia, że Hana, były słuszne. Ale dlaczego tutaj, na redzie portu macierzyste-
go. Co za perfidia. „Czerwona Lalka”. Więc tamci też. Ale nie, to chyba jakaś farsa.
Hana miał filuternie przymrużone oko, twarz rozluźnioną, robił wrażenie serdecznie roz-
bawionego, kapitan Sowa nigdy nie widział starego marynarza w takim nastroju. I w tej
chwili wydało mu się wszystko jasne, to przecież sen, nic innego tylko sen.
Doktor zapukał w szot, za którym było drugie pomieszczenie pod pokładem „Czerwonej
Lalki”. Wąskie drzwi otworzyły się i stanęła w nich... Mariona.
Kapitan Sowa wstał, położył bezwiednie papierosa na stole, papieros spadł na dywan, Ha-
na podniósł go i zgasił w popielniczce.
– Mikołaj... – powiedziała Mariona i postąpiła krok do przodu. Kapitan Sowa wyciągnął
ramiona i poczuł, że ona jest bardzo blisko... Wtedy nastąpił huk – korek z butelki szampana
uderzył ze znaczną siłą w boazerię, odbił się od niej i spadł na stół. Złocisty płyn pienił się w
pucharach. Mariona oderwała usta od ust kapitana, zamoczyła je w trunku, który akurat osią-
gnął właściwą temperaturę, był cudownie chłodny. Mariona trąciła lekko swym kielichem
puchar kapitana Sowy. Czysty jak kryształ brzęk rozległ się w małej jachtowej kabinie. Dok-
tor pełniący na tym „okręcie” honory kapitana pogroził jej palcem.
– Na morzu nie trąca się szkłem, nawet kryształowym, w jachtingu jest to przestrzegane
szczególnie – powiedział karcąco.
Mariona i Mikołaj spojrzeli nań jednocześnie. On przecież nie wiedział wszystkiego.
Brzęk kieliszka Mariony trwał wciąż jeszcze.
– Przepraszam – powiedział kapitan Sowa – zaraz wrócę – skierował się do wyjścia.
– Ależ, w takiej chwili, ma pan coś ważniejszego?– powstrzymał go doktor.
– Tak. Chcę coś wręczyć doktorowi zanim szampan straci przepisową temperaturę.
Hana wyciągnął rękę do Mikołaja Sowy. Wziął go w ramiona i ucałował z obydwu stron.
– Czuję, że wraca czas morskiej przygody, marynarzy gentelmenów. Honor i szampan.
Kapitanie! Niech żyje młoda para.
Mikołaj spojrzał na Marionę.
Kapitan Sowa odwrócił się i wyszedł z kabiny, wspinał się po sztormtrapie zawieszonym
wysoko na nadburciu „Pasata”. Doktor pocałował w rękę Marionę. Mariona ucałowała mocno
obu kapitanów, wyszła z kabiny, zgrabna jej sylwetka wzbudzała podziw, gdy wspinała się za
Mikołajem po długiej sznurowej drabince. Z wielkiego pokładu rozległ się tupot, na górze
jakaś krzątanina, wiadomość przenikła na statek. Z megafonów płynęła muzyka. – Chcę za-
mknąć w dłoniach twój świat...– słowa piosenki były wyraźne, Mikołaj uśmiechnął się, wie-
dział, że to nie będzie możliwe.
Od Rozewia powiało rześką bryzą, woda marszczyła się w zatoce. W małej kabinie jachtu
po przeciwnych stronach stołu siedziało dwóch mężczyzn, między nimi leżała osobliwa pła-
skorzeźba. Twarz dziewczyny wyczarowana dłutem artysty w czarnym hebanie tu i tam przy-
ozdobiona złotem.
...w każdym przypadku wszedł pan w posiadanie tego cacka w sposób nielegalny – koń-
czył zdanie Mikołaj Sowa.
103
– To jest powiedziane łagodnie kapitanie, ja go ukradłem.
– Właśnie – skinął głową szef bazy.
Doktor zamyślił się. W miniaturowym pomieszczeniu panowała cisza, tylko odbijacze
trzeszczały między burtami obydwu Statków i wraz ze szkwałami gwizd wiatru na wantach
dochodził do wnętrza kabiny. Doktor spojrzał na kapitana Sowę.
– Dziękuję za manewr między Walvis Bay a Cape Town. Bałem się, że oni odnajdą moją
łódź na morzu. Dowiedzieli się jednak o wszystkim, gdy mnie zabrał angielski ścigacz lecący
z Falklandów. Lepiej trafić nie mogłem. Zresztą byłem rozbitkiem, który wybiera sobie sta-
tek. Grymasiłem. Gdy jednak zobaczyłem tego „Anglika”, wiedziałem, że lepiej nie trafię.
Nadałem sygnały, odnaleźli mnie szybko. Przedstawiłem się kapitanowi i powiedziałem całą
prawdę. Prosiłem, żeby jego radio na razie milczało o sprawie. W Londynie byłem szybko.
Moja centrala tam ma właśnie siedzibę.
– Pańska centrala? – uniósł brwi kapitan.
– Tak, pracuję w organizacji, której celem jest zwalczanie narkomanii na świecie. Ja zaj-
muję się tym problemem nie tylko w zakresie medycyny. Oto mój znak służbowy – doktor
wyciągnął z kieszeni owalną emaliowaną plakietę. – Interpol i wszystkie graniczne policje
wiedzą, co znaczy ta blacha.
– Więc to tak – powiedział powoli jakby jedynie do siebie kapitan Sowa. – I to było powo-
dem pańskiego udziału w tej awanturze?
– Niezupełnie. Kasprzyk wprowadził mnie w błąd, poza tym on mnie szantażował. Oczy-
wiście, gdyby chodziło o poważniejszą sprawę, szantażować bym się nie dał. Chciałem za-
chować jakiś czas incognito. Nie ujawniałem na pańskim statku kim jestem, armator też nie
był świadomy kogo przyjął do pracy. Sprawa mojej działalności w dziedzinie badania warun-
ków przetrwania człowieka na morzu oraz zaangażowania w walkę z narkomanią miała pozo-
stawać w tajemnicy. Różne były tego powody, między innymi tak życzyły sobie instytucje, z
którymi współpracuję. Kasprzyk miał doskonałą pamięć wzrokową. Wpadła mu kiedyś w
ręce moja książka przetłumaczona na język angielski, relacja z samotnego rejsu na ratowni-
czym pontonie przez określony obszar Atlantyku. Były tam moje fotografie. Kasprzyk poznał
mnie. Wiedział, że jestem żeglarzem. Gdy „nakręcił” ten przemyt, przyszedł i przedstawił
sprawę. Żądał, abym poprowadził jacht jako nawigator. On był mechanikiem. Nie mówił, co
będzie przedmiotem kontrabandy, sugerował, że chodzi o tytoń. Była to jednak w pewnym
stopniu dla mnie okazja. Organizacja, w której działam od dawna, interesowała się „towarem”
wychodzącym z Casablanki, Tangeru, Safii. Maroko nie było rozpoznane, policja częściowo
działała, tam na usługach mafii... Zdecydowałem się więc na ten rejs. Normalnie takie przy-
gody kończą się inaczej. Przemytnicy nie zawsze strzelają do swych podwykonawców. Tu
była wpadka.
– Yaxy rozpoznał pana? – przerwał doktorowi kapitan.
– Nie. Yaxy nie wie do dziś kim byłem. Kasprzyk współpracował z bandą w Nowym Jorku
i Casablance od dawna. On też dostarczył sporo gotowej heroiny do Polski. Tak, niestety, to
prawda. Był pionierem tej ciemnej sprawy w naszym kraju. Połowa białego proszku jaka
znalazła się w Krakowie, Warszawie i Wrocławiu pochodziła z jego dostaw. Oczywiście nie
wiedziałem o tym, gdy prowadziłem przemytniczy rejs na „Róży Południa”.
– Więc dlaczego Kasprzyk zginął? – zapytał kapitan.
Doktor zamyślił się, sięgnął po papierosy, wyciągnął paczkę w kierunku kapitana.
– Dziękuję, pan wie, że nie palę.
– Niezupełnie – uśmiechnął się doktor.
– Zapaliłem jeden raz w tym rejsie i rzuciłem papierosa w połowie, pan wie dlaczego –
mrugnął kapitan i twarz jego rozjaśnił uśmiech. W salonie na „Pasacie” czekała przecież Ma-
riona, on tu przyszedł na chwilę, przyniósł maskę, rozmowa przedłużała się jednak.
104
– Pyta pan dlaczego zginął Kasprzyk i dlaczego ja także miałem zginąć? Zobaczyliśmy
coś, czego nie może widzieć nikt poza kilkoma ściśle określonymi osobami. Wie pan jak się
odbywa werbunek do takiej roboty?
– Niezupełnie.
– W ciemności. Zwerbowani nie mają prawa widzieć mocodawców. Gdy przystałem na ów
rejs, Kasprzyk zaprowadził mnie nocą na jakąś boczną uliczkę, było bardzo ciemno. W wą-
skiej bramie stał zaparkowany duży osobowy samochód. Za kierownicą siedział Murzyn,
człowiek o rysach twarzy nie do rozpoznania. Z tyłu siedzieli dwaj ludzie. Zajęliśmy miejsca
z przodu, obok czarnego kierowcy. Wóz ruszył i zatrzymał się po chwili przed parkingiem;
Goryl siedzący z tyłu wymienił numer samochodu, który stał na skraju, musieliśmy powtó-
rzyć ten numer i wskazać samochód, z tyłu podano nam wówczas kluczyki Potem pojechali-
śmy do jakiejś szopy za miastem i w podobny sposób otrzymaliśmy klucze od tej szopy. Na-
stępnie udaliśmy się do portu jachtowego, gdzie wskazano nam „Różę Południa”. Ten sam
niewidoczny w mroku goryl podał mi pozycję zakotwiczonego statku daleko na morzu, na
który mieliśmy dostarczyć towar zabrany z szopy. Ruszyliśmy w drogę powrotną do samo-
chodu na parkingu, od którego mieliśmy już klucze. Dalej robotę mieliśmy wykonać sami,
gdyż tamci własnymi rękami nie dotykali niczego. Taka była ich zasada. Samochód był
oczywiście cudzy, tamci dorobili doń jedynie klucze, z chwilą naszego wejścia do tego samo-
chodu miały przestać istnieć wszelkie kontakty między nami i Yaxy. Stało się jednak coś nie-
przewidzianego. W drodze powrotnej zauważyłem, ze towarzyszy nam ciągle mały angielski
samochód MG. Murzyn tak manewrował, aby ten samochód bez trudu mógł się utrzymać za
naszą maszyną. Wjechaliśmy w jedną z większych ulic Casablanki i mimo nocy utknęli w
korku. Na tej ulicy działo się coś niezwykłego, obok nas stanęła także w ulicznym korku błę-
kitna MG. Ulica była dość mizernie oświetlona, a mimo to było na niej widno. Kilkanaście
metrów przed nami, przed kolumną wozów, które utknęły, paliła się duża ciężarówka, było to
zaraz po jej zderzeniu z innym samochodem i ogień dopiero wybuchł. Murzyn za kierownicą
chciał wycofać samochód, ale za nim ustawiły się następne wozy. Mimo nocy ruch na tej uli-
cy był znaczny. Dokoła stawało się coraz bardziej widno, przednia, przeciwodblaskowa szyba
naszego wozu rozjaśniła się i zmieniła w „lustro”, w którym wyraźnie zobaczyliśmy goryli na
tylnym siedzeniu. W pewnej chwili podjechało do nas na motocyklu dwóch policjantów, py-
tali o coś kierowcę, ale ten nie umiał odpowiedzieć, wtrącili się wówczas goryle. Na ulicy od
pożaru zrobiło się jasno. Zobaczyliśmy więc oba tajemnicze pyski. Nie o to jednak chodziło.
W pewnej chwili popatrzyłem na błękitną MG. W samochodzie za kierownicą siedziała mło-
da kobieta. W świetle palącej się ciężarówki było widać jej dość charakterystyczne rysy. Była
to blondyna lat około trzydziestu. Straż ugasiła pożar na skrzyżowaniu i ruszyliśmy do zapla-
nowanej akcji. Goryle już nie ukrywali przed nami twarzy. Poczułem grozę, zdawałem sobie
sprawę, że wszelkie nieprzewidziane zdarzenia w podobnej sytuacji mogą okazać się dla nas
zgubne. Tak było w istocie.
– Cóż do tego miała owa blondynka? – zapytał Mikołaj Sowa.
– Owa blondynka? Owa blondynka... to... Yaxy Daxy... – powiedział doktor. – Oczywiście
nie wiedzieliśmy wtedy o tym. Być może nie domyślilibyśmy się tego nigdy. Ale mafia
uznała, że zobaczyliśmy zbyt wiele i wydała na nas wyrok. Obawiałem się tego, ale nie byłem
pewny. Do wniosku, że Yaxy Daxy to kobieta, córka mafioso, który umarł kilka lat temu do-
szedłem w Londynie. Banda jednak chcąc nas zlikwidować, wiedziała co czyni. Dlaczego
Yaxy jechała wówczas za nami? Nie wiem. Akcja była zbyt mała, aby pilotował ją osobiście
„wielki mafioso”.
– Taak... – powiedział znowu, jakby do siebie kapitan Sowa-Osowski...
– Sprawa naszego przemytu na „Róży Południa” była więc od początku do końca dla Yaxy
pechowa. My przyczyniliśmy się do rozbicia mafii.
– A pan ukatrupił jednego z bandytów – powiedział kapitan z nieokreśloną nutą w głosie.
105
Doktor uśmiechnął się znowu.
– Naprawdę tak pan myśli? – zapytał.
Kapitan milczał.
– Mogłem to zrobić. Byłby to jeden z moich lepszych uczynków. Ale ja nie trudnię się za-
bijaniem. Moją profesją jest ratowanie ludzi. Na lądzie i morzu. Nie tylko chorych. Także
tych, którzy mogą zachorować na heroinę. Carate Johna mogłem jednak zatłuc popielnicą
albo zastrzelić z jego własnego pistoletu. Nie zrobiłem tego. Gdy uciekałem z „Róży Połu-
dnia”; ten człowiek żył.
– Więc jego... – kapitan zdawał się rozumieć wszystko.
– Tak – przerwał mu doktor.
– Jego załatwili koledzy. Wykorzystali okazję. W tej profesji
tak bywa. Carate lubił podobno pracować także na własną rękę.
– A policja?
Doktor znów uśmiechnął się szczerze.
– Policja oczywiście od początku wiedziała jak było w istocie. To jeszcze jeden dowód na
jej współpracę z gangiem.
– A pieniądze? – indagował dalej kapitan Sowa.
– Pieniądze? Pieniądze po odliczeniu kosztów mojej działalności zostały przekazane orga-
nizacji, z którą współpracuję. Z sumy tej poważną dotację otrzymały polskie instytucje i to-
warzystwa zwalczające narkomanię. Są już efekty uruchomienia tych środków.
– To też ufundowały te organizacje? – zapytał kapitan zakreślając palcem w powietrzu
kółko, wskazując w ten sposób jacht, w którym toczyła się rozmowa.
– Nie – uśmiechnął się doktor. – Tę skorupę wziąłem dziś rano z klubu, przykleiłem litery
z papieru na pawęży. „Czerwona Lalka” to pomysł Mariony.
– Taak – powiedział po raz trzeci kapitan Sowa-Osowski.
– Z Londynu przyleciałem do Paryża. Spotkaliśmy się tam z Marioną, wiele mi pomogła,
miała już załatwioną pracę w Polsce. Jest instruktorką w „Modzie Warszawskiej”, szkoli mo-
delki. Kontrakt tylko na pół roku, dobrze, że pan zdążył.
Kapitan wyjął paczkę pall malli, wyciągnął z niej papierosa powąchał go, obejrzał, znowu
powąchał i schował do czerwonego opakowania. Patrzył na piękny kształt kobiecej twarzy
wyczarowany w hebanie przez mauretańskiego artystę.
– Maska jest pańska, doktorze – powiedział.
Doktor wstał.
– Dziękuję kapitanie. Opowieść skończona – wyciągnął rękę do szefa bazy, dwaj męż-
czyźni uścisnęli sobie dłonie. Wiatr zerwał się znowu. „Czerwona Lalka” przycumowana do
burty wielkiego ekspresowca wyglądała jak nierealna zabawka.
Postój na redzie przedłużał się. Dostarczono na „Pasata” gazety z lądu, leżały przed kapi-
tanem. Hana dopijał kawę, wiedział, że pora kończyć wizytę. Patrzył na figurkę z kamienia
jak rubin, królową i faraona z wyciągniętymi rękami i dłońmi złożonymi wzajemnie na ra-
mionach. Ife. „Czarne Ateny”. Widział podobne cacko w Marakeszu dwadzieścia lat temu,
niemal był pewny, że to ten sam egzemplarz. Mariona spostrzegła zainteresowanie starego
marynarza osobliwym przedmiotem, uśmiechnęła się.
– To od Patrycji i Craiga dla Mikołaja za uratowanie życia.
W salonie zapanowało milczenie, kapitan spojrzał na gazetę. „Rozwiedziona postawnej
budowy z willą w Orłowie i samochodem zachodniej marki, pozna marynarza pływającego w
celu matrymonialnym”. Na biurku zadzwonił telefon, kapitan sięgnął po słuchawkę. Powra-
cając z morza zawsze miał wrażenie, że przechodzi z wielkiego do małego świata. Oto była
ziemia.
Z mostka zawiadamiali, że przy kei jest miejsce dla „Pasata”. Należało podnieść kotwicę.
Hana wstał, kiwnął ręką kapitanowi, przymrużył oko. Mikołaj wiedział, że takim zapamięta
go zawsze. W tej chwili wydawało mu się, że pewne zdarzenia w wielkim przelocie między
106
Casablanką i Cape Town nie były rzeczywistością, a opowiadał je morski kpiarz na przekór
monotonii wielkich rejsów, gdzie nie ma już romantyki i wszystko jest pewnie na ekranach
magnofoxów i sonarów, a jednak ciągle toną niezatapialne statki. Mariona też jakby zmrużyła
oko.
– Czy to wszystko było naprawdę? – zapytała. Mikołaj patrzył na przystań, kobiety w suk-
niach jak kwiaty gromadziły się na kei, przyszły powitać powracających z morza.
– Czy tak było? Może było, może nie było, ale na pewno być mogło, to słowa Marka
Twaina, a wiesz co mówi mój bajkok, Mariono?
– Nie wiem.
– On mówi, że na świecie jest tyle prawdy, ile matematyki, ale to też nie jest prawda.
– A jak ty myślisz – nie ustępowała dziewczyna.
Kapitan spojrzał jej w oczy.
– Co czujesz? – zapytał.
– Że ty jesteś i ja jestem, nieważne, gdzie byliśmy i skąd wracamy.
– Tsst... – Mikołaj położył palec na ustach Mariony – więcej nie mów, powiedziałaś
wszystko. Ja myślę, że jedynie to, co czujemy jest prawdą.
Kapitan poszedł na mostek. „Pasat” wchodził w główki portu jedynego na świecie, tego,
do którego się wraca.