Carolyn Zane
Ślub z fanfarami
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Wyatt?
Wyatt Russell odwrócił się. Na schodach prowadzących do okazałej,
zbudowanej w hiszpańskim stylu rezydencji Joego Coltona zobaczył swą
przybraną kuzynkę Lizę Colton, która równo za tydzień wychodziła za mąż.
Człowiekiem, którego bezceremonialnie ciągnęła za sobą, przypuszczalnie był
jej narzeczony. Jak to dobrze być w domu! - pomyślał Wyatt, słysząc dźwięczny
śmiech Lizy. Wydobywszy z taksówki bagaże, rozejrzał się z zadowoleniem.
Słoneczna Kalifornia. Prosperino. Hacienda de Alegria. Kochał to
miejsce, te cudowne widoki, łagodnie wznoszące się pagórki, nie kończący się
błękit nieba.
Tak wygląda raj na ziemi.
- To on! Nick, złotko, pośpiesz się!
Trzymając Nicka za rękę, Liza biegła po schodach w stronę stojącej na
podjeździe taksówki. Nick nie protestował; z wyrozumiałym uśmiechem na
twarzy patrzył na swą podekscytowaną narzeczoną.
- Proszę, proszę, nie wierzę własnym oczom! Spóźnialski Wyatt Russell
przyjechał tydzień przed czasem. Nick, złotko, łap mnie, bo z wrażenia chyba
zemdleję.
Postawiwszy torby na ziemi, Wyatt porwał kuzynkę w ramiona. Dopiero
po dłuższej chwili zwolnił uścisk i zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów.
Młodzieńcza pucołowatość dziewczyny znikła, zaokrąglone były tylko te części
ciała, które powinny być krągłe. Wyatt zagwizdał z uznaniem.
- Mój Boże! Pulchny, niezdarny podlotek przeistoczył się w piękną,
zgrabną kobietę!
Liza, zadowolona z komplementu, poprawiła ręką włosy, po czym
pogłaskała Wyatta po policzku.
- A ty, przystojniaku, nic się nie zmieniłeś. Wciąż łamiesz damom serca?
- Ile to lat minęło, odkąd się widzieliśmy?
- Stanowczo za dużo. - Zrobiła nadętą minkę. - Teraz, kiedy jesteś
ważnym waszyngtońskim prawnikiem, nie masz czasu dla nas maluczkich.
- Maluczkich? I to mówi ulubienica publiczności?
- Siedzisz moją karierę? - zdumiała się.
- Trudno nie śledzić - odparł ze śmiechem Wyatt. - Ilekroć stoję w kolejce
do kasy, ze stojaków na prasę walą mnie po oczach sensacyjne tytuły. Wiesz, że
spodziewasz się dziecka z Elvisem?
- Nie jesteś na bieżąco. Dziecko Elvisa już dawno urodziłam. Teraz Nick i
ja się rozwodzimy.
- Przed ślubem?
- Pomyśl, jaka oszczędność czasu.
- Fakt. A propos kariery, gratuluję odzyskania głosu. Brzmi jeszcze lepiej
niż dawniej.
- To zasługa Nicka. - Przyciągnęła narzeczonego do siebie. - Właśnie tak
się poznaliśmy. Nick był moim lekarzem.
- Nick, miłośnicy jej muzyki są ci dozgonnie wdzięczni.
- Liza lubi przesadzać - oznajmił Nick z szerokim uśmiechem.
- Wyatt, poznaj mojego narzeczonego, Nicka Hatha-waya. Nick,
przedstawiam ci Wyatta Russella, jednego z wielu przybranych synów wuja
Joego oraz mojego prześladowcę z okresu dzieciństwa.
Ściskając dłoń Nicka, Wyatt zauważył, z jaką miłością Liza wpatruje się
w narzeczonego. Poczuł ukłucie zazdrości. Może, gdy wreszcie upora się z
większością spraw, które prowadził, poświęci nieco więcej czasu na życie
osobiste. Bycie kawalerem już dawno straciło dla niego urok. Marzył o tym, aby
poznać wspaniałą kobietę, zakochać się...
Śluby. Zawsze tak na niego działają.
- Miło cię poznać, Nick - powiedział, drugą ręką poklepując go po
ramieniu. Poczuł do lekarza instynktowną sympatię.
- Ciebie też, Wyatt. Liza wiele mi o tobie mówiła. Wyatt schylił się po
torby.
- Zostaw - powstrzymała go Liza. - Później je wniesiemy. Na razie chodź
się przywitaj z innymi; nie mogą się ciebie doczekać, zwłaszcza wuj Joe.
I rzeczywiście, w dużym jasnym holu czekał na niego komitet powitalny.
- Wyatt, mój chłopcze! - rozległ się tubalny okrzyk Joego Coltona. - Jak
to dobrze, że przyjechałeś! Akurat zdążyłeś na lunch. - Roześmiał się wesoło. -
Pod tym względem nic się nie zmieniło, co?
Na moment wzruszenie odebrało Wyattowi głos. Kochał tego człowieka i
cieszył się, widząc go w tak znakomitej formie. Mimo problemów, z jakimi Joe
borykał się w ciągu ostatniego roku, prawie wcale nie przybyło mu zmarszczek.
A jedyną pamiątką, jaka mu została po nieudanym zamachu na jego życie, była
nieduża blizna na policzku.
- Świetnie wyglądasz, Joe.
Starszy mężczyzna prychnął pogardliwie. Wyatt uśmiechnął się pod
nosem. Joe nie cierpiał komplementów. Zawsze wydawał się być zaskoczony,
kiedy ktoś mu je prawił. A przecież był wyjątkowo przystojny i, mimo
sześćdziesiątki na karku, doskonale zbudowany. Nic dziwnego, skoro
codziennie ćwiczył. Jego ciemne włosy dopiero od paru lat pokrywała na
skroniach siwizna; nie postarzała go, jedynie dodawała mu dystynkcji.
Oczywiście takie rzeczy nie miały dla Joego najmniejszego znaczenia. Co
innego uważał w życiu za ważne: rodzinę, honor, godność.
Kiedy weszli do salonu, Wyatta otoczył tłum ludzi. Pocałunkom i
uściskom nie było końca. Z każdą osobą, która wyciągała do niego ręce i
obejmowała go serdecznie, wiązała się masa wspomnień. Tak, to byli jego
najbliżsi, bracia, siostry, kuzyni, z którymi przeżył najszczęśliwsze lata swojego
życia.
Po chwili jednak zaczął czuć się jak piąte koło u wozu. Wszyscy, którzy
go tak wylewnie witali, mieli męża lub żonę. Tylko on był sam. Jakoś nigdy
wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Może dlatego, że dopiero niedawno rozerwał
się worek ze ślubami.
Wodząc wzrokiem po salonie, zestawiał zebranych w pary. Joe i Meredith
Coltonowie; wuj Graham i ciotka Cynthia, czyli rodzice panny młodej; syn
Joego, Rand, z żoną Lucy; córka Joego, Sophie, z mężem Riverem; brat Sophie i
Randa, Drake, z żoną Mayą; przyjaciółka rodziny, Heather, z mężem Thadem.
No i oczywiście przyszli państwo młodzi, Liza i Nick.
A to są tylko ci, którzy w chwili obecnej znajdowali się w salonie! Wyatt
potarł ręką brodę. Kiedy to się stało?
Kiedy ci ludzie zdążyli pozakładać rodziny? W ciągu następnej godziny
pojawili się kolejni członkowie rodu Col-tonów, wszyscy albo po ślubie, albo
przynajmniej zaręczeni.
- Hej, stary! Jak minął lot? - spytał Rand, przybrany brat Wyatta i jego
nowy partner w waszyngtońskiej kancelarii.
- Spokojnie - odparł Wyatt, biorąc od niego szklankę zimnego napoju. - A
tobie?
- Też. - Zerkając przez ramię, Rand zniżył głos. -Widziałeś się z
Austinem?
Austin McGrath był ich odległym kuzynem, a jednocześnie prywatnym
detektywem cieszącym się coraz większym uznaniem.
Wyatt potrząsnął głową.
- Kiedy ostatni raz do niego dzwoniłem, okazało się, że utknął w
martwym punkcie. Twierdził jednak, że jest bliski rozwiązania sprawy i że
wkrótce przyśle nowe informacje.
- To dobrze. Ciekaw jestem, czego zdołał się dowiedzieć... - kątem oka
Rand popatrzył na Meredith - o naszej kochanej mamuśce. Kiedy dojdzie
obiecana przesyłka, musimy porozmawiać na osobności.
- W porządku.
- A przy okazji, dzięki, że mnie zastąpiłeś w biurze. Nie mogliśmy dłużej
odkładać wyjazdu do San Francisco.
- Nie ma o czym mówić. Mam nadzieję, że się udał? Rand uśmiechnął się
wymownie.
- Spędziliśmy kilka dni z rodziną Lucy. Kuzyni nalegali, żeby zostawić u
nich Maksa. Mamy go odebrać dopiero po ślubie Lizy.
- Coś mi się wydaje, że nie przepadasz za teściami?
- Hm. - Rand wzruszył ramionami. - Po prostu ciesz się, stary, że jesteś
kawalerem.
W tym momencie podeszła do nich Lucy; przeniosła wzrok z męża na
Wyatta i pokiwała głową, jakby wiedziała, o czym rozmawiają.
- Kochanie, musimy znaleźć Wyattowi jakąś fajną dziewczynę na wesele
Lizy. Przecież nie może bawić się sam.
Wyatt wybuchnął śmiechem.
- Rand, czy ona nigdy się nie uspokoi?
- Nigdy.
- Lucy, kwiatuszku... - Wyatt przytulił bratową. -Błagam cię. Wystarczy,
że w Waszyngtonie bez przerwy usiłujesz mnie wyswatać.
- Zobaczysz, kiedyś będziesz mi wdzięczny.
- Kiedyś cię uduszę. Zrobiła obrażoną minę.
- Chodź, ponuraku. Zaprowadzę cię do twojego pokoju. Jest naprzeciwko
naszego. A to znaczy, że przez cały tydzień będę cię miała na oku!
Układając w szafie wyjęte z walizek ubrania, Wyatt zastanawiał się, kiedy
- i czy w ogóle - on sam stanie na ślubnym kobiercu.
Potrząsnął głową. Pewnie nie. Chciał się ożenić przed laty - z Annie
Summers - ale zaprzepaścił szansę.
Annie. Nie było dnia, żeby o niej nie myślał. Westchnął zrezygnowany.
Gdyby nie był takim samolubem, już dawno miałby żonę i dwójkę małych
rozrabiaków. Poruszył ramionami, starając się rozładować napięcie.
Zbliżające się uroczystości ślubne skłoniły go do refleksji. W sprawach
zawodowych nie miał powodu do narzekań; od czasów studiów odnosił coraz
większe sukcesy. Natomiast w sprawach osobistych... odkąd stuknęła mu
trzydziestka, czuł narastający niedosyt.
Brakowało mu rodziny. Domu. Poczucia przynależności. Świadomości, że
jest się potrzebnym.
Jego rozważania przerwało pukanie do drzwi.
- Wyatt? To ja, Lucy. Otworzył drzwi.
- Do jasnej cholery, sam się wyswatam! - oznajmił, groźnie marszcząc
brwi.
- Możesz wejść, Rand! - Lucy zawołała do męża. - Jest ubrany. - Usiadła
na ławie w nogach łóżka. -A przynajmniej nie jest goły.
Rand wszedł do środka, czytając jakieś papiery, i usiadł koło żony. Na
widok poważnej miny brata Wyatt przestał się rozpakowywać.
- Co masz? - spytał.
- Informacje, na które czeka Emily.
- Powiedziałeś jej, że nadeszły? - Chociaż była pełnoletnia, Wyatt myślał
o siostrze jak o małej dziewczynce i, podobnie jak Rand, bardzo się o nią
niepokoił.
- Jeszcze nie, ale powiem. Austin chciał, żebyśmy również się z nimi
zapoznali.
Wyatt usiadł na ławie obok brata i jego żony.
- Czego dotyczą?
- Meredith. Mam tu dowody na to, że nie jest osobą, za którą się podaje.
Wyatt wypuścił z płuc powietrze.
- Co teraz?
- Nie wiem. Na razie tylko podejrzewaliśmy, że kobieta, do której
mówimy „mamo", może wcale nie być naszą matką, lecz jej siostrą bliźniaczką.
- Patsy Portman - szepnęła Lucy.
- Tak.
- To niesamowite. - Wyatt przeczesał ręką włosy. -Po prostu nie mieści
się w głowie...
- Emily od początku się przy tym upierała - przypomniał Rand. - A
ostatnio czuła się na tyle zagrożona, że postanowiła uciec z domu.
- Powinniśmy byli jej słuchać. - Chcąc czymś zająć ręce, Wyatt podszedł
do barku i wyjął trzy butelki wody mineralnej.
- Nie możecie mieć do siebie pretensji - powiedziała Lucy, zdejmując
nakrętkę. - Czasem po wypadku, zwłaszcza gdy doszło do urazu głowy, ludzie
zmieniają się; zachowują się zupełnie inaczej niż wcześniej. A nikt z was
przecież nie wiedział o żadnej bliźniaczce. Mere-dith nikomu nie mówiła o
Patsy. Trudno się jej dziwić.
- Fakt - przyznał Wyatt. - Tyle że to trochę wszystko komplikuje.
- Chyba dobrze, że Emily się ukrywa. - Rand potrząsnął papierami, które
trzymał w dłoni. - Informacje, które Austin zdobył, potwierdzają jej najgorsze
przypuszczenia.
Wyatt pokręcił głową.
- Zatem to prawda? Nasza Meredith to w rzeczywistości Patsy Portman?
- Tak.
- Psiakość! - Lucy zaczęła nerwowo wyłamywać sobie palce. - A więc ta
szajbuska jest tu z nami? Teraz? W tym domu?
- Podejrzewaliśmy to od jakiegoś czasu - przypomniał jej Wyatt.
- Wiem. Tu - wskazała ręką na czoło - wiedziałam, że to musi być ona, ale
tu - przyłożyła rękę do serca - po prostu nie wierzyłam. Bo jak to możliwe, żeby
przez dziesięć lat podszywać się pod kogoś innego, w dodatku tak umiejętnie,
żeby nikt tego nie zauważył?
- I drugie pytanie... - Rand popatrzył na brata. - Jeśli mieszkająca tu
kobieta to nie Meredith, to gdzie się podziewa nasza mama?
- Myślisz, że nie żyje? - spytał wprost Wyatt.
- Niewykluczone. Drake tak uważa. Reszta rodziny też.
- Że została zamordowana?
- Pewnie tak. Jedno morderstwo Patsy ma już na sumieniu.
Lucy wytrzeszczyła oczy.
- Ale po co miałaby zabijać własną siostrę?
- Może z zazdrości? - Wyatt nabierał coraz większego przekonania, że
Patsy istotnie pozbyła się Meredith.
- A sama się pod nią podszyła, żeby uniknąć oskarżenia o kolejne
morderstwo.
- No dobrze. - Lucy wzruszyła ramionami. - Czyli moja teściowa jest
morderczynią.
- Drobne sprostowanie - powiedział Wyatt. - Patsy to ciotka twojego
męża, nie matka.
Lucy wbiła wzrok w Randa.
- I ty imasz czelność narzekać na moją rodzinę? Rand podniósł butelkę do
ust, po czym przetarł usta rękawem.
- Zabójstwo mamy to oczywiście tylko nasz domysł. Nie mamy
dowodów. Bez ciała niczego Patsy nie udowodnimy.
- A więc co? - spytała Lucy. - Mamy przymknąć oko na dziwne
zachowanie Patsy i udawać, że wszystko jest w porządku?
- Od lat tak robimy - odparł Wyatt.
- No tak, ale przedtem jedynie snuliśmy domysły, a teraz wiemy na
pewno.
Wieczorem, po kolacji z rodziną, zalała go fala wspomnień. Uwielbiał te
wspólne biesiady, wzajemne przekomarzanie się, śmiechy i żarty. Kiedy w
którymś momencie „Meredith" postanowiła opuścić towarzystwo, mówiąc, że
potwornie boli ją głowa, Wyatt wymienił z Lucy i Randem porozumiewawcze
spojrzenie. Ciekaw był, kto jeszcze domyśla się, że mieszkająca na ranczu
kobieta nie jest żoną Joego Coltona.
Jej nieobecność na pewno nikomu nie zepsuła humoru. Wznoszono toasty
za zdrowie narzeczonych, opowiadano zabawne anegdoty często zaczynające się
od słów: „A pamiętacie...?", cieszono się z przyjazdu do domu dawno nie
widzianych członków rodziny. Z każdą chwilą Wyatta ogarniało coraz większe
pragnienie, aby po pracy wracać do żony i dzieci, a nie do elegancko
urządzonego mieszkania, w którym nikt na niego nie czeka.
Po pewnym czasie towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Część poszła
spać, część skierowała się do sauny, część do stołów bilardowych, a jeszcze inni
na drinka do ogrodu. Lucy z Randem odprowadzili Wyatta do jego pokoju i na
moment weszli do środka.
- Co teraz?
Rand poklepał się po kieszeni na piersiach, w której umieścił kopertę od
Austina.
- Trzeba dostarczyć to Emily. - Popatrzył na żonę. - Zdążę wrócić na ślub
Lizy.
- Wyjeżdżasz? - spytał Wyatt.
- Muszę. Nie możemy trzymać Em w niepewności.
- Masz rację. - Wyatt pokiwał głową. - Skąd wiesz, gdzie się zaszyła?
- Jeden z ludzi Austina odnalazł ją kilka godzin temu.
- Rand na moment zamilkł, po czym świdrując brata wzrokiem, dodał: -
Mieszka w Keyhole.
Wyatt zastygł w bezruchu. Może się przesłyszał?
- W Keyhole? W Keyhole w stanie Wyoming? Nie robisz mnie w balona?
- Sądziłem, że nazwa nie jest ci obca.
- Dlaczego, Rand? Dlaczego nie jest mu obca? - Lucy spoglądała to na
męża, to na szwagra, którzy nie zwracali na nią najmniejszej uwagi. - Skąd
Wyatt ma znać jakąś miejscowość o nazwie Keyhole w stanie Wyoming?
- Emily ukrywa się w Keyhole? - Wyatt zdawał się nie słyszeć Lucy. -
Dlaczego akurat tam?
- Nie wiem. Facet z agencji Austina nie rozmawiał z nią, ale Keyhole leży
niedaleko Nettle Creek, gdzie dorastał tata, więc... - Rand zmrużył oczy. - Czy
to nie tam mieszka Annie?
- Co za Annie? - spytała Lucy. Wyatt odchrząknął.
- Owszem. A przynajmniej mieszkała. Lucy westchnęła głośno.
- Kochani moi! Halo! Słyszycie mnie? Co za Annie?
- Kiedy widzieliście się ostatni raz?
- Na studiach. - Wyatt potarł ręką czoło, jakby usiłował pozbyć się bólu,
który przeszywał go, ilekroć myślał o Annie mieszkającej gdzieś na drugim
końcu świata.
- Wyszła za mąż i urodziła dwoje dzieci. Chłopców. Podobno bliźniaków.
- Świetnie, przynajmniej wiem, że niejaka Annie ma bliźniaków, ale może
byście mi łaskawie wyjaśnili, kim ona jest! - Lucy powoli traciła cierpliwość. -
Halo! Chyba nie stałam się przezroczysta?
- Czy jej mąż nie zginął parę lat temu? W jakimś wypadku?
- Owszem - odparł Wyatt. - A to nie ty mi o tym mówiłeś?
Rand wzruszył ramionami.
- Nie pamiętam.
- Może to zresztą był Austin. - Wyatt dowiedział się o wszystkim mniej
więcej rok po fakcie. Niezręcznie mu było wysyłać aż tak spóźnione
kondolencje. Uważał, że głupio by to wyglądało. Przynajmniej tym się
usprawiedliwiał. - W każdym razie, o ile wiem, nie wyszła po raz drugi za mąż.
Jęcząc z rozpaczy, Lucy zakryła rękami twarz.
- Boże, oni mnie naprawdę nie widzą! Naprawdę jestem przezroczysta!
Rand wybuchnął śmiechem.
- Lucy, aniołku, Annie była pierwszą... - patrząc na brata, uniósł pytająco
brwi - i jedyną miłością Wyatta.
Lucy opuściła ręce.
- Co? Wyatt był kiedyś zakochany?
- Dlaczego masz tak zdziwioną minę? - zdumiał się Wyatt.
- Jeszcze pytasz! Ha! Od lat słyszę, że nie interesują cię żadne romanse,
że panna Iks jest za dziecinna, a panna Igrek za poważna... O rany! - Odtańczyła
taniec radości, po czym podeszła do Wyatta i delikatnie przyłożyła dłoń do jego
policzka. - Cóż ja widzę? Rumieniec? Czyżby to znaczyło, że wciąż czujesz
miętę do panny Annie?
Wyatt popatrzył błagalnie na Randa.
- Jak ty z nią wytrzymujesz? Wszędzie wściubia nosa...
- To prawda - przyznał ze śmiechem Rand. - Ma wyjątkowy dar
odkrywania głęboko skrywanych tajemnic. To jeden z powodów, dla których się
w niej zakochałem.
- Och, misiu! Jesteś taki słodki!
Podeszła do męża, nadstawiając usta do pocałunku. Po chwili całowali się
jak para nastolatków. Wyatt przewrócił oczami.
- Psiakrew, nie macie własnego pokoju? - spytał. -Koniecznie musicie się
tu migdalić?
- Misiaczku... - Lucy popatrzyła na męża. - A dlaczego ty masz jechać do
Keyhole? Może byśmy wysłali Wyatta, co? Spotka się z Em, a przy okazji
odnowi stare znajomości. No, skarbie, zostań ze mną. Na pewno nie pożałujesz.
Rand westchnął błogo.
- Nie jestem w stanie myśleć, jak mi tak dyszysz do ucha.
- No dobra, gołąbeczki. Wynocha stąd! - Wyatt otworzył szeroko drzwi.
Rand wziął żonę na ręce i ruszył do pokoju naprzeciwko.
- Nie martw się, Wyatt! -zawołała Lucy. - Zdążysz wrócić na ślub Lizy. I
może uda ci się namówić Annie, aby dotrzymała ci towarzystwa?
Zsunął z nóg nieprzyzwoicie drogie, włoskie buty, po czym wyciągnął się
na łóżku i rozejrzał po pokoju. Nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach, nie
wierzył, że on, chłopak z dołów społecznych, zdoła cokolwiek w życiu
osiągnąć. A jednak tak się stało.
Była to w dużej mierze zasługa Joego Coltona, który - mimo że wychował
się w atmosferze miłości w domu swych przybranych rodziców - pamiętał, jak
to jest, gdy rodzice biologiczni nie chcą lub nie potrafią pokochać własnego
syna.
Ostatni raz Wyatt był w Prosperino niemal pięć lat temu, ale od pierwszej
minuty czuł się tak, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżał. O czym to świadczyło? Że
rodzina to coś więcej niż więzy krwi. To również wspólne przeżycia,
wspomnienia, wzajemna troska, miłość. Oparł się o wezgłowie łóżka i wrócił
myślami do Annie.
Jej rodzina pochodzi z Keyhole, tej samej mieściny, w której ukrywa się
Emily. Co za niesamowity zbieg okoliczności. Ujrzał przed oczami małe,
sympatyczne miasteczko. Wybrał się tam kiedyś przed wieloma laty, żeby
odwiedzić Annie, poznać jej najbliższych, zburzyć swoją szansę na szczęście.
Nie potrafił przestać o niej myśleć. To było tak, jakby pierwsze pocałunki
połączyły ich na wieki. Jęknął zrezygnowany i przykrył głowę poduszką.
Bałwan, idiota, kretyn. Gruba warstwa puchu nie była w stanie zagłuszyć
wewnętrznego głosu, który niczym echo powtarzał w kółko te trzy słowa.
Przywołał w pamięci obraz Annie. Kręcone, marchew-koworude włosy
były -jak twierdziła -jej przekleństwem. Dlatego nie mogła uwierzyć, że jemu
się podobają. Prócz burzy rudych loków miała jasną, aksamitną cerę oraz piękne
zielone oczy, lekko ukośne, które nadawały jej twarzy niespodziewanie
egzotyczny wyraz.
Odrzucił na bok poduszkę i utkwił wzrok w suficie.
Poznał Annie dziesięć lat temu w jednym z barów na terenie miejscowego
uniwersytetu; oboje pracowali na zapleczu przy zmywaniu naczyń. Tace z
brudnymi naczyniami przesuwały się na taśmie w stronę potężnej zmywarki.
Wzdłuż taśmy stali studenci, którzy usuwali z niej sztućce, papierowe serwetki,
szklanki. Inni studenci zdrapywali z talerzy resztki jedzenia; talerze płukali i
ustawiali na specjalnym podnośniku. Zmywarka wciągała je do środka, myła,
przesuwała dalej. Następni studenci wyjmowali umyte naczynia. Była to mało
przyjemna praca, ale pieniądze ze stypendium nie na wszystko starczały.
Wyatt pracował przy wstawianiu naczyń do zmywarki, Annie przy
usuwaniu sztućców z tac. Pierwszego dnia nie nadążała; kiedy kolejna łyżka się
zaklinowała, Wyatt zezłościł się. Wyłączył urządzenie i trzymając w ręku
wygiętą łyżkę, przeszedł na początek taśmy.
- Co, do licha, się tu dzieje? Chyba największy idiota potrafiłby zabrać z
przesuwającej się tacy łyżkę, nóż i widelec.
Annie odgarnęła z twarzy rude loki i z furią cisnęła garść sztućców do
stojącej obok miski.
- Hej, koleś! Nie bądź taki mądry! Ta taśma mknie z prędkością stu
kilometrów na godzinę.
Korzystając z chwili przerwy, bardziej doświadczeni pracownicy usiedli,
by obejrzeć przedstawienie. Z kolei studenci, którzy zjedli i chcieli odstawić
tace na taśmę, zaglądali na zaplecze, zaintrygowani.
- Inni nadążają - warknął Wyatt.
Nie miał ochoty wdawać się w dyskusję. Był zmęczony, zbliżały się
egzaminy...
- Gówno prawda! Nikt nie chce tego odcinka. Dla-
tego dostałam tę robotę. To mój pierwszy dzień w pracy, więc mógłbyś
okazać nieco wyrozumiałości. Wyatt popatrzył na nią z niedowierzaniem.
- Twój pierwszy dzień? I już pierwszego dnia na mnie wrzeszczysz?
- A wrzeszczę!
Nagle ujrzał komizm całej sytuacji i odrzuciwszy w tył głowę, wybuchnął
śmiechem. Po chwili wszyscy trzymali się za boki, prócz Annie. W końcu i ona
się przełamała. Wyli ze śmiechu, dopóki w drzwiach nie pojawił się kierownik,
który przyszedł sprawdzić, dlaczego na zewnątrz piętrzą się stosy brudnych tac.
Ich drugie spotkanie miało miejsce tydzień później, w dniu walentynek.
Annie podbijała kartę w zegarze.
- Cześć... - zerknął na kartę, którą odłożyła na bok
- Annie.
- Cześć... - zerknęła na kartę, którą trzymał w dłoni
- Wylie.
- Wyatt.
- Niech ci będzie.
Oparł się niedbale o zegar.
- Są walentynki. Należy mi się całus. Prychnęła.
- Oszalałeś? Prawie cię nie znam.
- Bez przesady. Pierwszą kłótnię mamy już za sobą. Teraz czas na
pierwszy pocałunek.
- Nic z tego! - oznajmiła z groźną miną, ale jej zielone oczy się śmiały.
- Taki malutki? Taki tyci? - Ściągnął usta i czekał. Zaczęła się śmiać.
- Mieszkasz w wariatkowie?
- Ranisz me serce. - Zrobił nadętą minę.
- No dobrze - westchnęła zniecierpliwiona. - Jeden pocałunek. W
policzek.
Nadstawił lewy.
- W porządku. Nie będę grymasił.
Wspięła się na palce; w ostatniej chwili Wyatt obrócił głowę i nadstawił
usta. Było za późno, aby mogła cokolwiek zrobić. Odskoczyła, piszcząc ze
śmiechu.
- Och, ty draniu! Jak mogłeś mnie tak nabrać? Odwróciła się na pięcie i
rzuciła pędem przez kuchnię.
On za nią. Odpychała na bok metalowe wózki z jedzeniem, chowała się za
meble, w końcu wbiegła do niemal pustej stołówki.
- Wróć do mnie! - zawołał za nią Wyatt.
- Nigdy!
Coraz bardziej mu się podobała. Jak na tak drobną i chudą istotkę
potrafiła szybko biegać. Po chwili mknęła po trawniku w stronę akademika.
- Kiedyś będziesz moja, Annie! - krzyknął, nie zważając na zdziwione
miny przechodzących studentów. -Przekonasz się.
No i dotrzymał słowa.
ROZDZIAŁ DRUGI
Dokładnie miesiąc po pierwszym walentynkowym pocałunku leżeli na
kocu w parku za uczelnią. Wyatt, bez koszuli, pracował nad opalenizną, Annie,
z głową wspartą na plecaku, uczyła się biologii.
Uniwersytet w Prosperino znajdował się nad samym morzem; widok
przyprawiał o zawrót głowy. W dodatku był piękny słoneczny dzień. Idealny,
aby iść na spacer, aby leniuchować, aby marzyć o niebieskich migdałach. Aby
całować się z piękną dziewczyną o zielonych oczach.
Wyatt uniósł leniwie powiekę. Annie wciąż tkwiła z nosem w książce.
Czy ona nigdy nie odpuszcza? Napiął mięśnie. Nawet tego nie zauważyła.
Westchnął zrezygnowany i przekręcił się na wznak.
Jest miłą dziewczyną. Taką, jaką przyprowadza się do domu i przedstawia
matce. Podejrzewał, że nawet Meredith, która ostatnimi czasy zachowywała się
coraz dziwaczniej, pochwaliłaby jego wybór., Tak, z taką dziewczyną jak Annie
Summers warto się ożenić.
Niemal zakrztusił się gumą, którą żuł. Ślub? Skąd mu to przyszło do
głowy?
Zerknął spod oka na leżącego opok rudzielca. Skupiona, ze ściągniętymi
brwiami i czubkiem języka wystającym z ust, podkreślała jakieś informacje o
protonach i neutronach. Jęknął w duchu. Chryste, sama jej obecność
doprowadza go do szaleństwa.
Nad głową latały mewy, głośnym piskiem domagając się jedzenia. Annie
uwielbiała te hałaśliwe ptaszyska. Przemawiając do nich czule, dzieliła się z
nimi swoją kanapką. Wyatta denerwowały te „skrzydlate szczury", jak je
nazywał, i zawsze je przeganiał. Może dlatego, że patrząc na nie, widział
samego siebie: w dzieciństwie też stale żebrał o jedzenie.
Spotykali się z Annie prawie od miesiąca - i była to istna tortura.
Zachowywał się jak przystało na dżentelmena; był uprzejmy, dobrze
wychowany, nie narzucał się, okazywał wręcz anielską cierpliwość. Należał mu
się medal.
Pomyślał sobie, że jeśli tak dalej pójdzie, zostanie świętym, a
przynajmniej zakonnikiem. Może ze trzy razy Annie dała się pocałować na
dobranoc i ze dwa razy pozwoliła trzymać się za rękę, kiedy oglądali film. Za
każdym razem, gdy przysuwał usta, uśmiechała się nieśmiało, mówiąc, że za
krótko się znają. Że potrzebuje czasu.
Z inną dziewczyną pewnie zaszedłby już znacznie dalej. Ale nie z Annie...
Nie chciał jej poganiać. Od pierwszej chwili, kiedy pocałował ją w walentynki,
wiedział, że ta cudowna istota o rudych lokach, zielonych oczach, wybuchowym
temperamencie, gołębimi sercu i zamiłowaniu do nauki jest kimś wyjątkowym,.
- Hej. - Pociągnął ją za kosmyk.
- Hej co? - spytała, podkreślając jakieś pasjonujące fragmenty tekstu.
- Pójdziesz ze mną wieczorem na imprezę, jaką chłopaki organizują w
akademiku?
- Chętnie.
- Serio? - zdumiał, się.
- Tak, przerwa w nauce dobrze mi zrobi.
Ugryzł się w język. Nie chciał jej mówić, że nie będzie to potańcówka dla
grzecznych dzieci, raczej prawdziwa balanga z głośną muzyką. Kilku
chłopaków właśnie w tej chwili zwozi do akademika skrzynki piwa, wody i
przekąsek. Do dziesiątej towarzystwo będzie nieźle ubzdryngolone. Miał
nadzieję, że Annie zdoła się rozluźnić i wraz z innymi dobrze bawić.
Niestety, stało się inaczej. O dziesiątej chwyciła z wściekłością swój
zachlapany piwem żakiet i wymaszerowała z pokoju. Wyatt wybiegł za nią.
- Annie! Annie!
- Zamknij się! - warknęła.
Dogonił ją, kiedy była już na dworze. Wyrwała mu się; nie miała ochoty,
by jej dotykał. W blasku księżyca - a świecił księżyc w pełni, co może
częściowo przyczyniło się do szaleństwa, jakie ogarnęło balangowiczów
- wyraźnie widział wyraz zdegustowania malujący się na jej ślicznej
twarzy.
- Poczekaj, zaraz ci wszystko wytłumaczę. Nie miałem pojęcia,
przysięgam, że impreza obróci się w taki...
- Nie kłam.
- Nie kłamię. Wiedziałem, że będzie głośno. Ale nie sądziłem, że... no
wiesz... W każdym razie przepraszam. Wybaczysz mi? Co? Wybaczysz?
Ledwo zipał. Annie odrobinę zwolniła kroku. Chryste! Kiedy była
wściekła, gnała jak wicher. Dotarli do końca ulicy. Annie skręciła w stronę
budynku mieszczącego bibliotekę. Od czasu do czasu mijali ich jacyś wstawieni
ludzie. Jedni się zataczali, inni pokrzykiwali wesoło, jeszcze inni śpiewali.
Każda kolejna grupka coraz bardziej wzmagała irytację Annie.
Zbierając się na odwagę, Wyatt ponownie chwycił ją za łokieć, a kiedy
próbowała się wyrwać, zacisnął mocniej rękę. Chciał, by mu wybaczyła
dzisiejszy nieudany wieczór.
- Annie, proszę cię. Nie gniewaj się na mnie. Przepraszam za moich
kolegów. Ja...
Westchnęła głośno.
- Nie rozumiem, jak możesz się zadawać z takimi... z takimi... - Szukała
odpowiedniego słowa.
- Bydlakami? - podpowiedział, starając się być pomocny.
- No właśnie! Co za paskudne typy! Wredne, śmierdzące...
- Hieny? - Odciągnął ją na bok w kępę drzew. - Parszywe, bluźniercze
kanalie? - Oparł się ręką o pień. -Ordynarne, szkaradne ochlapusy? - Uniósł
pytająco brwi.
- Nie próbuj mnie rozśmieszyć.
- Dlaczego?
- Bo jestem wściekła i taka chcę pozostać.
- A jeśli ja tego nie chcę?
- Nic mnie to nie obchodzi - odparła rozdrażniona. Leciutko musnął
wargami jej usta.
- Nie złość się - szepnął.
Oddech miała ciepły, słodki, miętowy.
- To silniejsze ode mnie. Chcę, żebyś mnie szanował. Nie chcę, żebyś
patrzył na mnie jak na roztrzepaną, niezaspokojoną seksualnie erotomankę.
- Przepraszam. - Obsypywał jej szyję drobnymi pocałunkami. - Już nigdy
nie spojrzę na ciebie jak na roztrzepaną, niezaspokojoną erotomankę. -
Ponownie przywarł ustami do jej ust.
- Obiecujesz? - szepnęła.
Zauważył, że ma przyśpieszony oddech, jak on.
- Obiecuję.
- Co obiecujesz? - Zarzuciła mu ręce na szyję. - Bo już nie pamiętam.
- Obiecuję patrzeć na ciebie jak na niezaspokojoną seksualnie
erotomankę.
- Aha. To dobrze. - Albo nie zwróciła uwagi na jego pomyłkę, albo w tym
momencie było jej wszystko jedno, co Wyatt szepcze jej do ucha.
Przyparł ją do pnia i zaczął całować. Z początku lekko, potem coraz
bardziej namiętnie. Był to ich pierwszy prawdziwy pocałunek. Annie
odwzajemniała go z pasją, o jakiej Wyatt nawet nie marzył. Wiła się, jęczała
cichutko, ssała jego wargi. Ich ciała idealnie się z sobą stapiały, ich dusze
również. Nigdy w życiu czegoś takiego nie doświadczył. Uczucia jedności.
Przynależności fizycznej i psychicznej.
Przemknęło mu przez myśl, że to musi być miłość. Nic dziwnego, że
poeci opiewają ją w wierszach, a ludzie całe życie jej szukają. No proszę, a jemu
się udało!
Opuszkami palców badał w ciemności twarz Annie, zapamiętywał fakturę
jej skóry, wciągał w nozdrza zapachy: morza, kwiatów, świeżego nocnego
powietrza, perfum... i przesiąkniętego piwem żakietu. Wsłuchiwał się w różne
odgłosy: ćwierkanie świerszczy, muzykę, śmiechy i rozmowy, kroki
przechodniów. Starał się wszystko zapamiętać, tak by ta chwila na zawsze
pozostała w jego wspomnieniach.
I tak się stało. Wieczór wrył mu się w pamięć, a pocałunek połączył go z
Annie na całe życie.
Otworzył oczy. Przez moment nie mógł skojarzyć, gdzie się znajduje.
Powoli jednak przypomniał sobie, że jest na ranczu, że przyjechał na ślub Lizy i
musiał się zdrzemnąć. I że znów śniła mu się Annie.
Przewróciwszy się na bok, spojrzał na zegar. Trzecia nad ranem! O tej
porze w całym domu panowała cisza jak makiem zasiał.
Usiadł na łóżku, ściągnął koszulę i rzucił ją na podłogę. Był mokry od
potu. Jak zwykle pamiętał tylko fragmenty snu, ale wiedział, że na pewno
kochał się z Annie. Po chwili zdjął dżinsy i zgasił lampkę na stoliku nocnym.
Pokój pogrążył się w ciemnościach.
Mimo że leżał w pełni obudzony, wciąż czuł dotyk Annie. Jak mógł być
tak głupi? Dlaczego pozwolił jej odejść? Może dlatego, że jako dziecko z
rozbitej rodziny chciał sobie i innym coś udowodnić. To, że potrafi osiągnąć
sukces.
Na trzecim roku Annie przerwała studia i wróciła do domu; jej ojciec miał
rozległy wylew. Uznała, że musi pomóc matce w opiece nad chorym i w
prowadzeniu rodzinnego interesu. Nie była to łatwa decyzja, ale Annie ani
chwili się nie wahała.
Niepokój i stres nie wpływały dobrze na jej związek z Wyattem. Romans
na odległość nie zdał egzaminu.
W owym czasie Wyatt nie doceniał znaczenia rodziny. Annie zaś dla
swojej gotowa była poświęcić wszystko.
Od tamtej pory minęło siedem lat. Wyatt codziennie żałował, że nie
zapobiegł rozpadowi związku.
Annie wyszła za mąż za innego mężczyznę. Urodziła mu dzieci, potem
została wdową. Przypuszczalnie zawsze będzie kochała ojca swoich synów i
nosiła w sercu pamięć o nim.
Psiakrew, to on, Wyatt, mógł być jej mężem. Jej jedyną miłością. Ojcem
jej dzieci. A on, jak kretyn, przedłożył karierę i sukcesy zawodowe nad miłość.
Walnął pięścią w poduszkę. Wiedział, że myślenie o tym, co mogłoby
być, jest zajęciem bezproduktywnym, bolesnym i bezsensownym, postanowił
więc wyobrazić sobie dzisiejszą Annie jako kobietę starszą, zniszczoną przez
życie, zgarbioną, o siwych włosach, starczych plamach na rękach i brzydkich,
żółtych zębach.
Roześmiał się ponuro.
Tak, pojedzie do Keyhole. Może wystarczy mu jeden rzut oka na Annie,
aby przestał o niej myśleć i zaczął normalnie żyć. To, co było, minęło
bezpowrotnie. Musi się z tym pogodzić i już.
Pewnie Annie, jego słodka Annie, przeobraziła się w starą, gderliwą babę.
W wiecznie zmęczoną, strofującą matkę dwóch diabełków. On, Wyatt, powinien
uważać się za szczęściarza, że to nie jemu suszy głowę.
Pomyślał sobie, że jeżeli będzie powtarzał te słowa do znudzenia, może w
końcu w nie uwierzy.
W sobotę z samego rana, po krótkiej naradzie z Randem, zadzwonił na
lotnisko i zarezerwował ostatnie wolne miejsce na lot z San Francisco do
Seattle. Z Seattle zamierzał dotrzeć do Jackson Hole, a stamtąd wczesnym
popołudniem do Keyhole. Następnie zadzwonił po taksówkę; umówił się za
kwadrans.
Miał nadzieję, że Annie nie wyszła ponownie za mąż. Może nie, ale na
pewno ułożyła sobie jakoś życie. W przeciwieństwie do niego, który wciąż się
miotał. Przez te wszystkie lata ani razu do niej nie zadzwonił; nie potrafił się
przemóc. Może teraz wreszcie zdoła ją przeprosić, usprawiedliwić się, raz na
zawsze zamknąć ten rozdział swojego życia.
Wprost nie mógł uwierzyć, że za kilka godzin znajdzie się w jej
rodzinnym mieście. Serce zaczęło bić mu przyśpieszonym rytmem. Uzgodnił z
Randem, że cel wyjazdu - dostarczenie Emily raportu Austina - zachowa przed
rodziną w tajemnicy. Im mniej osób będzie znało miejsce pobytu Emily, tym
lepiej.
Zapakowawszy ubranie na drogę, zszedł na dół. Liza, Nick i Joe siedzieli
przy basenie, pijąc poranną kawę. Wyjaśnił im, że musi nagle wyjechać w
interesach. Przyjęli to z żalem, ale i ze zrozumieniem; wiedzieli, jak ważna jest
dla niego praca. Nie wiedzieli, że to się właśnie zmieniło...
Obiecawszy Lizie, że wróci na jej ślub, skierował się do domu po walizkę,
którą zostawił przy schodach. Raptem z sąsiadującego z holem salonu dobiegły
go głosy. Przyszło mu do głowy, że mógłby się pożegnać. Nacisnął klamkę.
Głosy podniosły się o kilka tonów. No tak, najwyraźniej wuj Graham i jego syn
Jackson znów skaczą sobie do oczu.
Wyatt wycofał się na palcach. Chociaż starał się nie podsłuchiwać,
musiałby być kompletnie głuchy, aby nie słyszeć, o czym rozmawiają.
- Poczekaj, ojcze. Czy ja dobrze rozumiem? Przelewasz pokaźne sumy na
to tajemnicze konto, bo jesteś szantażowany?
- Ciszej! - warknął Graham.
- Dlaczego? Szantaż to przestępstwo! Słuchaj, musisz zgłosić się do
prawnika. W rodzinie mamy ich zatrzęsienie. Jeśli nie chcesz ze mną o tym
rozmawiać, pogadaj z Randem albo Wyattem. Na pewno znajdą sposób, aby
wybawić cię z opresji.
Przez moment ciszę w salonie zakłócał jedynie odgłos kroków.
- To nie byłoby rozsądne - oznajmił wreszcie Graham.
- Dlaczego? Nadepnęli ci na odcisk czy co?
- Nie. To nie ma z nimi nic wspólnego. Ani z tobą.
- Więc o co chodzi?
- Szantażystą jest członek naszej rodziny.
Odgłos kroków ucichł. Wyatta przebiegły po krzyżu ciarki. Rozmowa
była zbyt intrygująca, aby uronić z niej choć jedno słowo. Starając się nie czynić
hałasu, podszedł jak najbliżej uchylonych drzwi.
- Coś ty powiedział? - spytał Jackson.
- Że szantażuje mnie ktoś z naszej rodziny.
- Kto?
- Wolałbym nie mówić. Po co mam ci psuć wizerunek kogoś, kogo
uważasz niemal za świętego? - W głosie Grahama pobrzmiewała nuta
satysfakcji.
- Nie drażnij się ze mną, ojcze.
- Jak sobie życzysz. Otóż osobą tą jest Meredith. Cisza.
- Co? Odjęło ci mowę?
- Rany boskie, a czym by cię ciocia miała szantażować?
Widać było, że ta rozmowa sprawia Grahamowi perwersyjną
przyjemność.
- Tym, że ujawni, kto jest ojcem Teddy'ego. A jestem nim ja. - Rozległo
się pstryknięcie zapalniczki; po chwili powietrze wypełnił ostry zapach cygara. -
Zdziwiony?
Cisza.
- Widzę, że prawda cię zaskoczyła. — Graham roześmiał się
nieprzyjemnie. - Trudno ci uwierzyć, że piękna i czysta żona Joego mogłaby
pieprzyć się z twoim starym? A może zmartwiła cię wiadomość, że masz
małego braciszka?
Jackson prychnął pogardliwie.
- Wcale nie są tacy doskonali, jak ci się wydawało. - Przez moment
Graham milczał; pewnie zaciągał się cygarem. - To co? Spadli z piedestału?
Wujaszek Joe i cioteczka Meredith?
To, co przed chwilą usłyszał, jedynie utwierdziło Wyatta w przekonaniu,
że udająca żonę Joego Meredith nie jest kobietą, którą Joe niegdyś poślubił.
Patsy Portman najwyraźniej coś knuła. Życie Emily jest zagrożone. Musi jak
najszybciej dotrzeć do Keyhole. Stamtąd zadzwoni do Randa i Lucy, by
opowiedzieć im przebieg podsłuchanej rozmowy. Na zewnątrz rozległ się
dźwięk klaksonu.
Wyatt chwycił walizkę i wymknął się z domu.
- Na lotnisko - powiedział, podając kierowcy bagaż.
Kierując się do jadalni, Jackson Colton czuł, jak żółć podchodzi mu do
gardła. Wyznanie ojca napełniło go odrazą. Ale nie był zdziwiony. Ojciec nie
należał do świętoszków.
A Meredith? Bardzo się zmieniła.
Jako dziecko uwielbiał ciotkę. Traktował ją niczym drugą matkę. Ale
jeszcze przed narodzinami Teddy'ego dostrzegł w niej niepokojące zmiany.
Wszyscy udawali, że nic się nie dzieje; mówili, że zmiany są wynikiem depresji
poporodowej lub wypadku samochodowego, w jakim uczestniczyła z Emily.
Ale Teddy miał już osiem lat, a wypadek zdarzył się dziesięć lat temu.
Pamiętał, że kiedyś jego siostra Liza zaczęła snuć jakieś fantastyczne
hipotezy na temat zmian w zachowaniu Meredith, ale wtedy ją wyśmiał.
Przeszył go dreszcz. Cholera, a może w tym, co Liza mówiła, tkwiło ziarno
prawdy? Chciał być sam, dlatego skrzywił się, wchodząc do jadalni.
Meredith siedziała przy stole z filiżanką kawy, rogalikiem i gazetą otwartą
na stronie z kroniką towarzyską. Na widok Jacksona odłożyła gazetę i
rozciągnęła usta w ironicznym uśmiechu.
- Dzień dobry.
W odpowiedzi burknął coś pod nosem i sięgnął po
nóż. Przekrawając na pół bajgla, czuł, że Meredith go | obserwuje.
- Czy coś się stało, kochanie? Nie jesteś dziś sobą. | Trzymając w ręku
nóż, obrócił się do niej twarzą.
- To śmieszne, wiesz? Bo to samo mógłbym powiedzieć o tobie.
- Nie rozumiem.
- Nie? Wyrażę się więc jaśniej. Jeżeli nie przestaniesz szantażować
mojego ojca, pójdę na policję.
Meredith roześmiała się wesoło, jakby usłyszała świetny dowcip.
- Na miłość boską, Jackson, o czym ty mówisz? Była znakomita, musiał
jej to przyznać. Doskonale grała rolę niewiniątka.
- O pieniądzach, które mój ojciec płaci ci za milczenie. Biedaczek boi się,
że Joe całkiem pominie go w testamencie, jeżeli dowie się, kto jest ojcem
Teddy'ego.
- Przejechał nożem po palcach, jakby sprawdzał jego ostrość. - Ponieważ
to facet bez jaj, nędzny tchórz, który nie ma odwagi powiedzieć ci, żebyś się od
niego odczepiła, ta wątpliwa przyjemność niestety spoczywa na mnie.
- Wbił nóż w deskę do krojenia chleba i popatrzył Meredith prosto w
oczy. - Odwal się, Meredith. Zostaw mojego ojca w spokoju. Czy wyrażam się
dość jasno?
Meredith zbladła.
- Nie waż się mi grozić, Jackson!
- Bo co?
- Bo gorzko tego pożałujesz.
- Ja już żałuję. Tego, że się narodziłaś, Meredith. Trzęsąc się z
wściekłości, odprowadziła Jacksona wzrokiem do drzwi. Zaczęła się nerwowo
zastanawiać, co on zamierza. Nie wie przecież, że ona, Patsy Portman,
podszywa się pod swoją siostrę. Nikt tego nie wie, oczywiście poza Emily, ale
Emily już wkrótce przestanie stanowić jakiekolwiek zagrożenie.
Sięgnęła do kieszeni po buteleczkę ze środkami uspokajającymi. Zawsze
nosiła ją przy sobie. Drżącą ręką wyjęła dwie pastylki i popiła je kawą. Wzięła
kilka głębokich oddechów, czekając, aż złość opadnie i uciszą się głosy, które
rozbrzmiewały w jej głowie.
Wdech, wydech, Wdech, wydech. Utkwiła spojrzenie we wskazówkach
zegara. Minęła minuta, dwie, dziesięć.
Nareszcie. Już czuła się dobrze. Bardzo dobrze.
Powoli zaczęła obmyślać plan działania. Najlepiej byłoby uśmiercić
również Jacksona. Ale za dużo trupów mogłoby wzbudzić podejrzenia. Należy
zatem pozbyć się go w jakiś inny sposób.
Szkoda, że nie mogła go zamknąć w więzieniu. To całkiem niezłe miejsce
dla takich jak on. Wiedziała o tym z doświadczenia. Dzięki pastylkom siedziała
odprężona, na lekkim haju. Hm, więzienie. Może powinna dłużej nad tym
pomyśleć? Może jednak udałoby się posłać tego durnia do paki? Ale za co?
Na przykład za... za usiłowanie zabójstwa Joego.
Tak! To genialny pomysł! Poprzedni nieudany zamach na życie Joego też
zwali na Jacksona!
Uśmiechnęła się zadowolona. Patsy, aniołku, nie masz sobie równej,
pochwaliła się w duchu.
Dopiwszy ze smakiem kawę, wróciła do przerwanej lektury. Po śniadaniu
zamierzała się zdrzemnąć, a potem - wyspana i wypoczęta - opracować plan
usunięcia z gry Jacksona Coltona.
Annie Summers stała przed osiemnastowiecznym lustrem w złoconej
ramie i patrzyła na siebie z niezadowoleniem. Włosy sterczały jej na wszystkie
strony. Bywały dni, kiedy nic z nimi nie mogła zrobić, po prostu nie dawały się
ujarzmić. I właśnie dziś był taki dzień. Nie pomagały żadne żele, pianki, spinki,
klamerki, nic! Jeszcze nie wynaleziono produktu, który zdołałby zaprowadzić
ład na jej głowie.
- Opcy? - wymamrotała, trzymając w zębach spinki do włosów.
Z zaplecza sklepu dobiegły ją przytłumione głosy No-aha i Aleksa.
- Co, mamusiu?
- Co łopicie?
- Bawimy się.
- Fłoszyliście puty, tak jak płosiłam? Zrezygnowana, wepchnęła
kolejnych kilka spinek
w upięty na głowie kok.
Usłyszała szepty, szuranie i chichot.
- Właśnie je wkładamy!
- Na nogi? - spytała, uśmiechając się pod nosem. W końcu nie od dziś jest
mamą dwóch pięcioletnich urwisów i dobrze wie, co znaczy ten ich chichot.
- No pewnie - odparł Aleks w imieniu obydwu.
- Prawy na prawą nogę, lewy na lewą?
- Aha.
- A włożyliście skarpetki?
- Skarpetki?
Wzdychając głośno, Annie odłożyła szczotkę na kanapę z epoki Ludwika
XIV - sklep z antykami odziedziczyła po ojcu - i przeszła na zaplecze, do kącika
zabaw, jaki urządziła dla chłopców tuż koło swojego gabinetu. Na widok synów
stanęła jak wryta.
- Co... - Potrząsnęła głową. - Dlaczego... - Obaj paradowali bez koszulek,
a jeden dodatkowo bez majtek. - Dlaczego jesteście nieubrani? Aleks, gdzie
twoje majtki?
- To był jego pomysł. - Aleks wskazał palcem na brata.
- A właśnie, że nie!
- A właśnie, że tak.
- Jaki pomysł? - spytała Annie.
- Chcieliśmy zrobić ci niespodziankę. Ubrać w nasze rzeczy psa i...
W tym momencie zza skrzynki z zabawkami wyłonił się czarny labrador
Poker w skarpetkach na trzech łapach; na czwartą miał naciągnięty rękaw
swetra, który wlókł za sobą po podłodze. Ogon, którym machał niemrawo,
wystawał z nogawki czyichś - przypuszczalnie Aleksa -majtek.
Annie nie zdołała zachować powagi; wybuchnęła śmiechem. Chłopcy
znów zaczęli piszczeć, skakać, chichotać, zachwyceni reakcją mamy.
- No dobrze, ale skąd wam w ogóle przyszedł do głowy taki pomysł?
- Brak butów, brak koszuli, brak obsługi.
- To znaczy?
Wpatrywała się w ich twarzyczki. Byli tacy podobni do siebie. I do niej.
- Chcemy zabrać Pokera na lunch... - zaczął Aleks.
- A nie wpuściliby go w samym futrze... - kontynuował Noah.
- Bo... tak nam mówiła Emma... w oknie wisi napis, że nie obsługuje się...
Annie uniosła rękę.
- Teraz wszystko rozumiem. Obawiam się jednak, że w „Mi-T-Fine Cafe"
w ogóle nie obsługuje się psów. Nawet tak wytwornie ubranych jak nasz Poker.
- Naprawdę? - zasmucił się Aleks.
- Naprawdę? - zawtórował mu Noah.
- Niestety. A ponieważ również nie obsługuje się gołych dzieci, radzę
wam, żebyście zdjęli ubranie z psa i sami je włożyli. - Spojrzała na zegarek. -
Jeżeli nie będziecie gotowi za pięć minut, idę bez was. I zamawiam hot dogi.
- O rany, hot dogi! - ucieszyli się chłopcy. Jeszcze nigdy się tak szybko
nie ubrali.
Melodyjny dźwięk rozlegał się za każdym razem, gdy ktoś otwierał
szklane drzwi kawiarni. A że „Mi-T-Fine Cafe" cieszyła się w Keyhole spora
popularnością i drzwi się ciągle otwierały, nikt się nawet nie obejrzał, kiedy do
środka wszedł Wyatt Russell.
- Proszę się rozgościć! Przyjdę za momencik! - dobiegł go z kuchni
znajomy głos.
Głos bez wątpienia należał do Emily. Wyatt odetchnął z ulgą. Brzmiał
normalnie.
- Proszę się nie spieszyć. Mam mnóstwo czasu - odparł.
Usiadł przy jednym z wolnych stolików w pobliżu okna z widokiem na
główną ulicę. Keyhole stanowiło atrakcyjny przystanek dla turystów jadących
do parku Yellowstone lub powracających stamtąd. Usytuowane w zielonej
dolinie otoczonej zapierającymi dech w piersi górami, urzekało przyjezdnych
zarówno niepowtarzalną atmosferą, jak i ciekawą architekturą. Miasteczko
szczególnie upodobali sobie kolekcjonerzy antyków, a także narciarze, amatorzy
wspinaczek górskich, miłośnicy sportów wodnych, myśliwi, rybacy. Na
peryferiach wyrastały nowe hotele; często zatrzymywali się w nich ludzie znani
z filmu i telewizji. Mimo że miasteczko powoli zamieniało się w kurort, na
szczęście nie traciło swojego prowincjonalnego charakteru.
Wyatt nie dziwił się, że Annie uwielbiała to miejsce. Podobnie jak
Prosperino, był to raj na ziemi.
Wyciągnął menu, które tkwiło wetknięte pomiędzy solniczkę,
pieprzniczkę a cukiernicę, i zaczął je studiować.
Annie uciszyła synów i przechyliła na bok głowę, mając nadzieję, że
znów usłyszy ten głos.
- Nie, to niemożliwe - powiedziała do siebie. Wyjrzała zza przepierzenia,
a nawet wstała, usiłując zobaczyć twarze siedzących dalej osób.
Głos wydał się jej bardzo znajomy. Na sam jego dźwięk zalała ją fala
wspomnień, dobrych i złych. To niemożliwe, powtórzyła w duchu. W końcu
zdarza się, że obce osoby mają podobnie brzmiące głosy.
- Aleks, proszę zjeść bułkę.
- Trzymam ją dla Pokera.
- W porządku. - Annie poddała się. Gdy chodziło o psa, żadne logiczne
argumenty nie miały racji bytu. - Tylko nie chowaj jej do kieszeni, bo się
ubrudzisz musztardą.
Aleks skinął głową i wepchnął bułkę matce do ręki.
- Dobrze. Ty schowaj. Do torebki.
Annie wciągnęła wolno powietrze, modląc się o cierpliwość. Jej czystą
białą bluzkę pokrywały teraz żółte cętki o nieregularnych kształtach. Próba
usunięcia największej z nich za pomocą serwetki nie powiodła się; żółta plamka
jedynie się rozmazała.
Przebywająca w kuchni Emily rozpoznała głos; otworzywszy z wrażenia
usta, podbiegła do okienka, przez które wydawano posiłki. Nie pomyliła się. To
Wyatt! Co za niesamowite uczucie: po raz pierwszy od siedmiu miesięcy
zobaczyć kogoś z rodziny! Z trudem powstrzymała łzy. Nadeszła pomoc. Może
teraz inni poważnie potraktują jej oskarżenia?
Sięgnąwszy za siebie, odwiązała fartuch i pomachała do Roya, który stał
przy ruszcie. Helen parzyła kawę, a Geraldine zbierała zamówienia.
- Robię przerwę! - zawołała. Nie mieli nic przeciwko temu.
Słysząc zbliżające się kroki, Wyatt podniósł głowę.
- Emily!
Zgarnął ją w ramiona, po chwili jednak cofnął się pół kroku i przyjrzał jej
dokładnie. Usatysfakcjonowany, że nic siostrze nie dolega, przytulił ją z całej
siły. Jej gęste kasztanoworude włosy znów przywiodły mu na myśl Annie.
Usiedli.
- Jak mnie tu znalazłeś?
- Rand z Austinem wpadli na twój trop.
- Chciałam do was zadzwonić, ale... to nie byłoby bezpieczne.
- Wiem.
- Serio? - Wytarła serwetką łzy. - Wierzysz mi?
- Tak, kochanie. Wszyscy ci wierzymy.
- O rany! Nareszcie! - ucieszyła się.
- Lepiej późno niż wcale?
- Zdecydowanie. - Uśmiechnęła się. - Niestety, mamy niewiele czasu. W
sobotę w porze lunchu na ogół jest spory ruch...
- Nie szkodzi. Pogadamy później. Zostanę tu kilka dni.
- Naprawdę? - Emily odetchnęła z ulgą. - Nawet sobie nie wyobrażasz,
jak bardzo jestem złakniona wieści z domu.
- Wszystko ci opowiem. - Postukał palcem w kopertę leżącą na stole, po
czym przesunął ją w stronę Emily. - Mam dla ciebie prezent.
- Co to? - Popatrzyła zdziwiona.
- Wiadomości, na które czekasz. Pasjonująca lektura.
- O mamie?
- I jej siostrze bliźniaczce. Niejakiej Patsy Portman.
- Bliźniaczce... - powtórzyła cicho Emily. - Wiedziałam.
- Przypuszczalnie od początku miałaś rację, twierdząc, że Patsy zajęła
miejsce Meredith.
- To było zaraz po wypadku. Po tym, kiedy mama zjechała do rowu.
- Emily, nie wiesz, co się stało z Meredith?
- Nie pamiętam - szepnęła. - Wszystko działo się tak szybko. Płakałam,
strasznie bolała mnie głowa, a mamie leciała z głowy krew. Chyba straciłam
przytomność. Wiem, że na miejscu wypadku na pewno widziałam kobietę
kropka w kropkę podobną do mamy. Ale potem już nic nie pamiętam.
Obudziłam się dopiero w izbie przyjęć. I nie mogłam zrozumieć, dlaczego rana
na głowie mamy znikła bez śladu... Wyatt zadumał się.
- Z tego wynika, że Patsy zrobiła coś z Meredith, kiedy byłaś
nieprzytomna. Zanim odwiozła cię do szpitala.
Emily sięgnęła po następną serwetkę i wytarła nos.
- Zawsze tak twierdziłam, ale nikt mi nie wierzył.
- Teraz już wierzymy. I chcemy ci pomóc.
- Wyatt, co ona zrobiła z mamą? Otoczył siostrę ramieniem.
- Dowiemy się, myszko. Austin nie spocznie, dopóki nie rozwikła tej
sprawy. A teraz powiedz mi, co się wydarzyło tego dnia, kiedy uciekłaś z domu?
- Ktoś próbował mnie zabić - odparła drżącym głosem. - O mały włos, a
by mu się udało.
ROZDZIAŁ TRZECI
Jej słowa przejęły go grozą.
- Przydałby mi się łyk świeżego powietrza. Może byśmy wyszli na dwór?
Emily rzuciła okiem w stronę baru. Geraldine i Helen krążyły między
stolikami. Nikt nie siedział, czekając na obsługę.
- W porządku - odparła. - Ale tylko na chwilę. -Wsunęła do kieszeni
kopertę, którą Wyatt jej przyniósł, po czym pomachała do Geraldine.
- Co się stało, kochanie? - Widząc zaczerwienione oczy młodszej
koleżanki, Geraldine popatrzyła krzywo na Wyatta.
- Chciałabym wyjść na moment. Poradzicie sobie beze mnie?
Geraldine rozejrzała się po sali, po czym ponownie łypnęła wzrokiem na
Wyatta.
- Ale za kilka minut wrócisz?
- Sam ją odprowadzę, najdalej za kwadrans - obiecał Wyatt. - Proszę się
nie martwić. Jest w dobrych rękach.
Geraldine miała taką minę, jakby chciała zaprotestować.
- Noah! Aleks! Uciszcie się na moment! - poprosiła Annie, wytężając
słuch.
- A dlaczego?
- Bo próbuję coś usłyszeć. - Przyłożyła palce do ust, nakazując synom
ciszę.
Bardzo to bliźniaków rozbawiło. Zaczęli trząść się ze śmiechu.
- A co chcesz usłyszeć? - Aleks nie dawał za wygraną.
Annie przycisnęła nos do okna, usiłując dojrzeć wejście do kawiarni.
- Co tam widzisz, mamusiu?
Westchnęła zniecierpliwiona; jej oddech zaparował szybę. '- Nic.
Biorąc Emily za rękę, Wyatt podszedł do ławki stojącej przed wejściem
do sąsiadującego z kawiarnią sklepu z antykami. Kiedy usiedli, ponownie
otoczył siostrę ramieniem i przytulił do siebie.
- A więc ktoś próbował cię zabić...
Emily pokiwała głową. Z trudem panując nad emocjami, Wyatt pocałował
siostrę w czoło.
- Wiem, że niełatwo ci o tym mówić, ale im więcej zdradzisz nam
szczegółów, tym prędzej schwytamy tego drania.
Emily popatrzyła w prawo, w lewo; upewniwszy się, że nikt nie
podsłuchuje, kontynuowała:
- Postanowiłam położyć się spać. Szłam do siebie do pokoju, kiedy
zobaczyłam, że drzwi są przymknięte. Pamiętasz, że tata zawsze kazał nam
zostawiać drzwi otwarte? Dopiero na noc pozwalał je zamykać. Normalnie nie
zwróciłabym na taki drobiazg uwagi, ale po tamtej strzelaninie na przyjęciu
urodzinowym stałam się ostrożniejsza i bardziej podejrzliwa.
O nieudanym zamachu na życie Joego Wyatt dowiedział się od Randa,
który jeszcze tego samego wieczoru zadzwonił do niego do Waszyngtonu.
„Tata wygłosił krótkie przemówienie. Zrobiło się hucznie, wesoło.
Balony, konfetti, sześćdziesiąt białych gołębi. Tata podniósł do ust kieliszek i w
tym momencie powietrzem wstrząsnął strzał. Kieliszek roztrzaskał się o ziemię.
Zamarłem. Wszyscy stali oszołomieni. Potem rozległy się krzyki. Z początku
myśleliśmy, że ojciec nie żyje, ale na szczęście kula jedynie drasnęła go w
policzek. Nikt inny nie został ranny. Tata chwycił mamę za rękę i pociągnął na
ziemię..."
Relacja brata przejęła go dreszczem, tak jak teraz relacja Emily.
- Weszłam na palcach do pokoju... - Głos Emily wyrwał go z zadumy. -
Nikogo nie widziałam, ale czułam, że nie jestem sama. Potwornie się bałam.
Byłam pewna, że to ten facet, który parę miesięcy Wcześniej strzelał do ojca. Że
wrócił dokończyć dzieła.
Wyatt sięgnął do kieszeni po chustkę, po czym otarł siostrze łzy.
Przechodnie przyglądali im się z zaciekawieniem.
- Już dobrze, myszko, już dobrze - szepnął. - Jeśli wspomnienia są zbyt
bolesne, opowiesz mi to kiedy indziej.
- Nie! - Potrząsnęła gwałtownie głową. - Muszę to z siebie wreszcie
wyrzucić. Tyle że to takie trudne.
- Wiem.
- Po chwili, kiedy oczy przywykły mi do mroku, zobaczyłam mężczyznę.
Stał za zasłoną, koło łóżka. W ręku... trzymał nóż. Myślałam, że zemdleję, ale
jakoś udało mi się dotrzeć do schodów i wybiec z domu. On... -przełknęła ślinę -
wybiegł za mną.
- I co dalej?
- Gnałam przed siebie, jakby mnie diabeł gonił. I nagle przypomniałam
sobie grotę, w której bawiłyśmy się z Lizą, kiedy byłyśmy małe. Łatwo ją
przeoczyć, zwłaszcza jak się nie wie o jej istnieniu.
Wyatt popatrzył z dumą na swoją młodszą siostrę.
- I to cię uratowało. Przytomność umysłu.
- Działałam instynktownie. Chyba nigdy w życiu się tak nie bałam.
Siedziałam w grocie do wschodu słońca. Wiedziałam, że nie mogę wrócić do
domu. Że muszę się ukryć. Wyszłam na drogę. Po pewnym czasie zatrzymała
się ciężarówka. Kierowca, miły starszy pan, powiedział mi, że jedzie do
Wyoming. Przypomniało mi się, że właśnie tam ojciec w dzieciństwie znalazł
schronienie. U McGrathów, którzy zaopiekowali się nim jak własnym synem.
Potraktowałam to jako znak i wsiadłam do ciężarówki.
- Farma McGrathów leży w Nettle Creek, zaledwie kilka kilometrów stąd
- rzekł Wyatt.
- Wiem.
- Jak sobie dajesz radę?
- Dobrze, chociaż wciąż dręczą mnie w nocy koszmary. Aha, nie
nazywam się Emily Blair Colton. Wszyscy mnie znają jako Emmę Logan. -
Utkwiła wzrok w twarzy brata. - Wydaje mi się, że jestem tu bezpieczna.
- Emily... Emma Logan?
- Tak.
- W porządku. A teraz wracaj do pracy. Zatrzymałem się w tamtym
hotelu... - Wskazał na „Bladą Różę", pełen uroku, pomalowany na żółto
budynek z werandą ozdobioną koszami kwiatów. - Pokój sto dwa. Dzwoń,
gdybyś czegokolwiek potrzebowała.
Wstał z ławki i wyciągnął do niej rękę.
- Dobrze. - Objęła go w pasie; razem ruszyli do kawiarni. - Nawet sobie
nie wyobrażasz, jak bardzo się cieszę, że przyjechałeś.
- Ja też.
Pchnął drzwi. Na widok zaczerwienionych oczu Emily Geraldine
ponownie zmierzyła Wyatta nieprzyjaznym wzrokiem.
- Chyba ona mnie nie lubi - szepnął Wyatt.
- Nie przejmuj się. - Emily przeszła za ladę i nalała bratu filiżankę kawy. -
Usiądź. Zjesz coś?
- Chętnie. Może być specjalność zakładu. Aha, Em, jeszcze jedno. Lepiej,
abyś nie wracała do domu, dopóki Rand z Austinem nie zgromadzą przeciwko
Patsy dowodów.
- Biedaczka. Coś okropnego musiało się wydarzyć w jej życiu... Ludzie
nie rodzą się źli.
Wyatt pokręcił ze zdumieniem głową. To jest w stylu Emily: współczuć
komuś, kto usiłował ją zabić. I znów stanęła mu przed oczami Annie.
- Słuchaj... - Zawahał się. - Wiem, że Keyhole to całkiem spore
miasteczko, ale czy... Może znasz Annie Summers? Wiem od Randa, że po
wyjściu za mąż zachowała panieńskie nazwisko. Podobno prowadzi sklep ze
starociami.
- Oczywiście, że znam.
- Serio? - Poczuł ucisk w sercu.
- Jasne. W końcu Keyhole to nie San Francisco. A ten sklep to „Rarytas",
przed którym siedzieliśmy. Annie to jedna z pierwszych osób, z którymi się tu
zaprzyjaźniłam. O, to właśnie ona. - Wskazała palcem na stolik pod
przeciwległą ścianą. - Prawie w każdą sobotę zagląda tu na lunch ze swoimi
bliźniakami, Noahem i Aleksem.
Poczuł się tak oszołomiony, jak w tamten walentynkowy dzień: jakby
piorun strzelił gdzieś obok niego. Powoli odwrócił się. Na szczęście Annie była
zbyt zaabsorbowana synami, aby rozglądać się po lokalu; miał czas, aby
spokojnie się jej przyjrzeć.
Nie zmieniła się ani trochę.
Nie była stara, siwa, zgarbiona, nie miała starczych plam na rękach ani
brzydkich żółtych zębów. Prawdę mówiąc, niczym nie różniła się od młodej,
pełnej temperamentu dziewczyny o gładkiej, brzoskwiniowej cerze i rudych
lokach, w której zakochał się przed laty. A nawet była jeszcze piękniejsza.
Macierzyństwo najwyraźniej jej służyło. Mimo urodzenia dwójki dzieci, nie
straciła figury. Twarz miała nieco bardziej pociągłą, dzięki czemu jej oczy
wydawały się większe niż dawniej.
Patrząc, jak Annie uśmiecha się do dwóch wiercących się urwisów,
pomyślał sobie, że sprawia wrażenie osoby zadowolonej z życia, szczęśliwej.
Osoby, która, w przeciwieństwie do niego, nie wzdycha za przeszłością, za
ukochanym, z którym się rozstała.
Zamęczywszy serwetkę w szklance wody, starła musztardę z piegowatej
buzi najpierw jednego, potem drugiego syna. Próbowali się bronić, jak to
chłopcy w tym wieku. Jeden chwycił swoją serwetkę i zaczął wycierać twarz
matki, wzbudzając tym jej wesołość.
Wyatt: zamknął oczy; czuł bolesny ucisk w gardle. Czas się zatrzymał, a
właściwie cofnął. Ostatnie siedem lat znikło, wyparowało niczym kałuża w
upalny letni dzień. Ku swojemu zdumieniu odkrył, że kocha Annie do
szaleństwa, równie mocno jak w dniu, kiedy się rozstali.
Wbijając sobie paznokcie w dłoń, patrzył, jak podchodzi z synami do
kasy, by zapłacić za posiłek. Ubrana była bardziej elegancko niż na studiach;
wtedy nosiła sprane dżinsy i bawełniane koszulki, a dziś miała na sobie beżowe
spodnie i białą koszulową bluzkę. Włosy upięła na czubku głowy w kok, ale -
tak jak dawniej - niesforne loki nie dawały się ujarzmić; wysuwały się ze spinek,
opadały na szyję i twarz.
Po chwili przy akompaniamencie dzwonka w drzwiach wyszła na
zewnątrz.
- Ciekawe, dokąd idzie? - spytał Wyatt, chyba nawet nieświadom tego, że
zadaje pytanie na głos.
- Do „Rarytasu". W soboty pracuje do piątej. Wyatt zeskoczył ze stołka i
nie spuszczając oczu z drzwi, pocałował Emily w skroń.
- Skąd znasz Annie? - spytała Emily zaciekawiona.
- Ale na pewno? - Położył banknot na ladzie.
- Co na pewno? - zdumiała się Emily.
- Zadzwonisz do mnie wieczorem?
- Jasne. Ale... - Zmarszczyła czoło. - Poczekaj! Co z twoim lunchem?
- Dzięki, Em. - Po chwili już go nie było.
Cóż znaczy to tajemnicze zachowanie brata? Emily odprowadziła go
wzrokiem. Skręcił w tę samą stronę, co Annie z chłopcami. Hm... Wyciągnęła
wetknięty we włosy ołówek i z namysłem podrapała się po głowie. Miał taki
dziwny wyraz twarzy, kiedy patrzył na Annie. Zupełnie jakby się znali. Ale to
niemożliwe. Wyatt nigdy nie mieszkał w stanie Wyoming.
Dźwięk dzwonka wyrwał ją z zadumy.
Do środka wszedł młody przystojny funkcjonariusz policji Toby Atkins.
Rozejrzał się po kawiarni, szukając Emily. Dostrzegłszy ją, uśmiechnął się
szeroko. Odwzajemniła uśmiech.
Wróciwszy za ladę, nalała mu filiżankę kawy.
- Kawałek placka? - spytała, kiedy usiadł na stołku. - Mamy cytrynowy na
biszkoptowym spodzie. Twój ulubiony.
- Jakżebym mógł odmówić?
Ukroiwszy solidną porcję, postawiła przed nim talerzyk.
- Co u ciebie, Toby?
- Po staremu. Aha, w ostatnim czasie było parę włamań do domów w
okolicach Nettle Creek. Pomyślałem sobie, że podczas nocnego patrolu przejadę
kilka razy twoją uliczką... Mówię ci o tym, żebyś się nie denerwowała - dodał,
rumieniąc się.
Wiedziała, że wpadła mu w oko. Kto wie, może nawet się w niej zadurzył.
A ona? Lubiła go i czuła się przy nim bezpieczna. Ale to wszystko. Był
świetnym facetem, miłym, opiekuńczym; rzadko się takich spotyka.
Uśmiechnęła się smutno. Szkoda, że nie mogła się w nim zakochać.
Annie Summers wstrzymała oddech. Świat zawirował jej przed oczami.
Zaczęła się cofać, krok, drugi, trzeci, aż wpadła na bogato rzeźbione oparcie
kanapy. Przytrzymała się go, żeby nie upaść. Mężczyzna, który stał w drzwiach,
wyglądał jak Wyatt Russell, ale ponieważ twarz miał w cieniu, nie była tego
pewna.
Nie bądź śmieszna, zganiła się w duchu. Wyatt? W Keyhole? To
niemożliwe. Mieszkał w Waszyngtonie, wspinał się po szczeblach kariery,
zdobywał coraz większą sławę i uznanie. Po co miałby przyjeżdżać do
Wyoming? Po prostu wyobraźnia płata jej figla.
Biorąc się w garść, przywdziała swój profesjonalny uśmiech, poprawiła
fryzurę i ruszyła na środek sklepu.
- Dzień dobry. Czy mogę panu w czymś pomóc?
- Annie?
Wciągnęła gwałtownie powietrze. Dziwne. Facet nie tylko wygląda jak
Wyatt, ale mówi jego głosem i zna jej imię.
- Tak?
Słońce raziło ją w oczy. Mrużąc je, przesunęła się w bok. Twarz
mężczyzny wciąż pozostawała w cieniu.
- Miło cię widzieć.
Też bym chciała cię zobaczyć, przemknęło jej przez myśl.
- To ja.
A jednak Wyatt. Rana w jej sercu znów zaczęła krwawić.
- Cześć - bąknęła zmieszana.
- Cześć.
Postąpiwszy krok naprzód, wyłonił się z cienia. Niewiele się zmienił.
Może miał odrobinę głębsze zmarszczki w kącikach oczu i przy ustach, ale poza
tym wyglądał dokładnie tak samo jak w dniu, gdy się rozstali. Umięśnione
ramiona, szeroką klatka piersiowa, łobuzerski uśmiech...
Ogarnęła ją złość. Jakim prawem zjawia się, jakby nigdy nic, i zakłóca jej
spokój? W dodatku bez uprzedzenia! Przecież mógł najpierw zadzwonić.
Odruchowo uniosła ręce, przygładzając fryzurę. Co za tupet! Co za
bezczelność! Żeby chociaż przytył, zbrzydł, postarzał się!
Wtedy, przed laty, uległa jego urokowi. Teraz była starsza, mądrzejsza,
bardziej doświadczona przez los. Żałowała, że nie zdążyła pociągnąć ust
szminką ani się przebrać - wciąż miała na sobie bluzkę poplamioną musztardą.
Rany boskie, pewnie wyglądam jak kocmołuch! Korciło ją, aby dać dyla na
zaplecze i schować się w namiocie chłopców. ..
Poza nimi dwojgiem oraz Noahem i Aleksem w sklepie nie było nikogo.
W ciszy, jaka nastała, Annie mogłaby przysiąc, że słychać było bicie jej serca.
- Co tu robisz? - Wreszcie odzyskała głos.
- Miałem coś do załatwienia w okolicy, więc wpadłem się przywitać.
Miał coś do załatwienia w Keyhole? W takiej dziurze?
- Aha.
- I przy okazji dowiedzieć się, co u ciebie słychać.
- U mnie? Wszystko w porządku. - A przynajmniej było w porządku,
dopóki się nie pojawiłeś.
Rozejrzał się po sklepie.
- Tu pracujesz?
Wydawało jej się, że słyszy w jego głosie nutę pobłażania. No tak, jest
prawnikiem, robi karierę w Waszyngtonie, a ona? Tkwi na prowincji, w
malutkim Keyhole w stanie Wyoming. Zamiast powalać na kolana nowojorskich
krytyków sztuki, jej płótna wiszą na ścianach sklepu, obok obrazów innych
niedzielnych malarzy.
- Tak. Prowadzę sklep, odnawiam meble, a w wolnym czasie wciąż
maluję.
- Zawsze byłaś zdolna. Masz duży talent.
Ale nie na tyle duży, aby zaistnieć jako malarka? -miała ochotę spytać.
- Dziękuję - szepnęła.
Wyprostowała ramiona. Chciała wydać się wyższa, bardziej stanowcza i
poskładana. Aż bała się pomyśleć, jak wygląda na tle zadbanych, elegancko
ubranych kobiet w Waszyngtonie.
Wyatt zaczął krążyć między półkami, podnosząc coś, oglądając,
odkładając. Ciekawa, co sądzi o jej królestwie, starała się spojrzeć na sklep jego
oczami.
Nieduże, przyjazne wnętrze. Dość przytulne. Z charakterem. Trochę
zagracone... hm, raczej bardzo zagracone. Jakoś wcześniej nie widziała
porozrzucanych przez chłopców zabawek ani czarnych kłaków zalegających
kąty, w których Poker lubił się układać.
Wpadające przez okno promienie słońca wydobywały z mroku zwisające
z sufitu pajęczyny oraz pokrywającą półki warstwę kurzu. Ślady palców i
lepkich rąk zdobiły wszystkie lustra i szklane powierzchnie na wysokości mniej
więcej metra. Boże, co za syf! Zdegustowana, zamknęła oczy.
Podejrzewała, że w Waszyngtonie nie ma takich sklepów, a jeśli są, to
Wyatt Russell z pewnością omija je z daleka.
- Dużo miewasz klientów w soboty?
Serce zabiło jej mocniej. Zdumiało ją, że po tylu latach jego zadziorny
uśmiech wciąż wywołuje w niej tak gwałtowną reakcję.
- Średnio. Najwięcej turystów przyjeżdża w środku zimy albo latem...
Nie słuchał. Czuła to. Wpatrywał się w nią uważnie. Pewnie zauważył
plamy musztardy na jej bluzce, potargane włosy...
Przełknęła ślinę. Ciszę wypełniało tykanie zegarów ściennych. Wtem
drzwi się otworzyły i do sklepu weszło paru klientów; zaczęli oglądać
wystawione na półkach bibeloty.
- Byłeś w kawiarni, prawda?
- Widziałaś mnie? Trzeba było podejść...
- Nie, nie widziałam. Słyszałam twój głos. Ale nie byłam pewna, czy to
ty.
Z zaplecza dobiegł ich wybuch śmiechu i szczekanie psa. Ciekawa była,
co się tam dzieje, ale z miejsca, w którym stała, niczego nie mogła dojrzeć.
- Masz dzieci - stwierdził Wyatt, skupiając się na teraźniejszości.
- Tak. Dwóch synów. A ty?
- Nie. Ani dzieci, ani żony.
Miała wrażenie, że serce przestało jej bić.
- Nie ożeniłeś się?
- Nigdy nie czułem takiej potrzeby. - Wzruszył ramionami. - Nigdy
nikogo nie pokochałem.
- Zdążysz. Życie przed tobą.,
- To prawda.
Zapadła krępująca cisza. Annie przestępowała nerwowo z nogi na nogę.
Czuła się spięta. Pewnie gdyby rozstali się w inny sposób, rozmowa byłaby
łatwiejsza.
Nagle, kiedy już dłużej nie mogła wytrzymać, z zaplecza wypadli,
rechocząc głośno, jej synowie. Prowadzili na smyczy Pokera, tyle że jako smycz
wykorzystali jej stanik. Annie myślała, że ze wstydu zapadnie się pod ziemię.
- Zobacz, mamusiu! Poker ma nowy kapelusz! - oznajmił Aleks,
wskazując na miseczkę spoczywającą na psim łbie.
Biedne psisko popatrzyło na Annie smutnym wzrokiem, jakby błagało ją
o ratunek. Drugą miseczkę, do której przyczepiona była plastikowa buteleczka z
sokiem, miało pod pyskiem, na modłę bernardynów niosących pomoc ludziom
zagubionym w górach.
- To był jego pomysł! - zawołał Noah, wskazując brata.
- A właśnie, że twój!
- Wcale nie!
- Wcale tak!
Spostrzegłszy, że mama ma policzki w kolorze buraka, zaczęli
podskakiwać z uciechy.
Wyatt popatrzył na psa, na chłopców, w końcu na Annie i jak tamtego
dnia, kiedy się poznali, odrzucił w tył głowę i wybuchł niepohamowanym
śmiechem. Przez moment Annie nie widziała nic zabawnego w całej tej sytuacji,
ale powoli ich radość zaczęła się jej również udzielać. Wkrótce wszyscy czworo
trzymali się za boki.
- No dobrze, kochani - zwróciła się wreszcie do synów. - Zabierzcie stąd
psa i zdejmijcie z niego tę uprząż. Mój stanik proszę schować z powrotem do
torby gimnastycznej. I posprzątajcie swoje zabawki.
Szurając nogami, posłusznie ruszyli na zaplecze.
- Fajne chłopaki - rzekł z uśmiechem Wyatt. - Przypominają mi ciebie.
- Ja w ich wieku byłam znacznie grzeczniejsza.
- Wątpię. Nie zapominaj, że zdążyłem cię dobrze poznać.
- To prawda... Wyatt, po co przyjechałeś do Keyhole? Ale szczerze.
- Słowo honoru, mam tu coś do załatwienia. A przy okazji chciałem...
Jeden z klientów skierował się do drzwi.
- Do widzenia! - zawołała Annie. - Zapraszamy ponownie.
- Przy okazji chciałem z tobą porozmawiać.
- Ze mną?
- Proszę pani... - Drugi klient podszedł bliżej. - Czy ma pani stare
solniczki i pieprzniczki?
- Tak. W tamtej gablotce. - Skinęła głową w stronę oszklonej szafki.
- A nie ma pani innych? Bo takie w kształcie kurki i kogutka już mam w
swojej kolekcji. W dodatku zapłaciłem za nie połowę tego, co pani żąda.
Wyatt westchnął zniecierpliwiony. Annie uśmiechnęła się pod nosem. Nic
się nie zmienił.
- Kilka stoi w szafce koło kasy, jednakże ze względu na swoją
unikatowość są dość drogie.
- Zerknę na nie - oznajmił kolekcjoner.
- Przepraszam... - Przeniosła wzrok na Wyatta. - Co mówiłeś?
- Że... - Podrapał się po brodzie. - Że moglibyśmy pogadać. Całkiem
niedawno uświadomiłem sobie, że wtedy przed laty zachowałem się jak
głupek...
- Tutaj?! - zawołał kolekcjoner, wskazując półkę naprzeciwko kasy
mieszczącą imbryczki, cukiernice, łyżeczki do herbaty.
- Nie. W szklanej szafce na prawo od kasy - odparła Annie, nie
spuszczając oczu z Wyatta.
- W każdym razie - ciągnął - uznałem, że rozmowa dobrze nam zrobi. No
wiesz, pomoże nam uporać się z przeszłością.
- Uporać? Z przeszłością?
- W tej szafce? - spytał kolekcjoner.
- Tak, proszę pana! - zawołała Annie, po czym ściszyła głos. - Wyatt... nie
jestem pewna, czy to potrzebne. Wydaje mi się, że wszystko już sobie
powiedzieliśmy...
- O tych pani mówiła? - upewnił się kolekcjoner. -Są całkiem ładne. Jeśli
można, chciałbym je obejrzeć.
- Chwileczkę, proszę pana. - Posłała klientowi uśmiech i ponownie wbiła
wzrok w Wyatta. - Słuchaj, długo po naszym rozstaniu nie mogłam dojść do
siebie, ale w końcu...
- Miałaś rację - przerwał jej Wyatt. - Teraz wiem na pewno, że się
myliłem, a ty miałaś rację. Chcę... nie, muszę ci to powiedzieć. Prosić cię o
przebaczenie...
- Za kilka minut jestem umówiony z przyjaciółmi... - Kolekcjoner powoli
tracił cierpliwość.
- Do jasnej cholery, ja byłem pierwszy! - ryknął Wyatt. Klient otworzył
szeroko usta.
Annie zacisnęła powieki. Znała Wyatta; wiedziała, że nie odejdzie,
dopóki go nie wysłucha. Westchnęła. Nie chciała tracić przez niego klientów.
- W porządku. Kiedy? - spytała cicho.
- Dziś. Dasz się zaprosić na kolację?
- Dobrze. O której?
- O siódmej. Tu po ciebie wpaść?
- Nie, kończę o piątej. - Podeszła do lady, przy której stał rozdrażniony
klient, i sięgnąwszy po wizytówkę, zapisała na odwrocie swój adres domowy. -
To niecałe dwie przecznice od mojej mamy - rzekła, wręczając ją Wyattowi. -
Trafisz.
Tego popołudnia Patsy starała się jak najbardziej upodobnić do swojej
siostry; włożyła sukienkę, która na pewno przypadłaby Meredith do gustu,
uczesała włosy tak jak Meredith się czesała, jeszcze tylko skromny naszyjnik
i jasna pomadka na wargi - już bardziej meredithowato nie mogła wyglądać.
Tak, siostra byłaby ze mnie dumna, pomyślała ze śmiechem.
Zerknęła po raz ostatni do lustra, potem sprawdziła torbę z rekwizytami,
upewniając się, czy o niczym nie zapomniała, i ruszyła w drogę.
Sportowe bmw pruło autostradą. Silnik pracował bezgłośnie. Jazda tym
autem była po prostu przyjemnością.
Żeby nie myśleć o tym, co ją czeka, puszczała ulubioną muzykę rockową
i śpiewała głośno, wtórując piosenkarzom. W porze lunchu nalała sobie
kieliszek szampana i zapaliła papierosa. Była na diecie, więc na nic
solidniejszego nie miała ochoty; odrobina bąbelków w zupełności ją
satysfakcjonowała.
W Los Angeles dokładnie wiedziała, dokąd chce jechać. Już raz tam była,
by wynająć tego kretyna Silasa Pike'a, zwanego Grzechotnikiem. Tego bęcwała,
który miał załatwić Emily. Wepchnęła korek z powrotem do butelki.
- No cóż - mruknęła. - Nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli.
Ale Grzechotnik jeszcze się nie poddał, może więc już wkrótce smarkula
przeniesie się na tamten świat.
Studiując plan miasta, Patsy trochę zwolniła, potem znów wcisnęła pedał
gazu. Ilekroć brała zakręt, kieliszek i butelka uderzały z brzękiem o siebie.
Wreszcie dojechała na miejsce. Zatrzymawszy samochód, zadarła głowę, by
przeczytać napis na tablicy umieszczonej nad starą, walącą się halą.
„AGENCJA SOBOWTÓRÓW. Sobowtóry znanych ludzi - do potrzeb
filmowych, na prywatne przyjęcie, na dzień, na noc i dziesiątki różnych
okazji!".
Tak, właśnie o to jej chodzi. Zostawiwszy samochód na odludnym
parkingu, wolnym krokiem skierowała się do drzwi. Uderzył ją w nozdrza
stęchły zapach naftaliny. Przy ladzie siedziała starsza kobieta, która przyszywała
guziki do marynarki.
- Dzień dobry...
- Słucham? - Kobieta nawet nie podniosła głowy.
- Szukam kogoś, kto z wyglądu przypominałby mojego przyjaciela -
wyjaśniła Patsy. - Niedługo są jego urodziny i razem z przyjaciółmi chcemy mu
zrobić małą niespodziankę...
- W porządku. Jak wygląda ten pani przyjaciel?
Patsy wyjęła z torby zdjęcie Jacksona Coltona. Kobieta odłożyła
marynarkę i przez moment uważnie je studiowała.
- Stuart. Potrzebuje pani Stuarta. On do każdego się upodobni. Nikt go nie
odróżni od oryginału. Hej, Stu! Stu! - rozdarła się. - Rusz ten swój leniwy tyłek!
- Naprawdę jest taki dobry? - upewniła się Patsy.
- Dajemy gwarancję. Jak się nie sprawdzi, zwracamy forsę. Pracował
kiedyś na Broadwayu, dopóki nie wszedł w konflikt z prawem. Stu!
- No cóż, każdemu może się zdarzyć. Przepraszam, a... a ile kosztuje
wynajęcie sobowtóra?
Z pokoju na zapleczu wyłonił się mężczyzna, który niczym szczególnym
się nie wyróżniał; typ, który idealnie potrafi wtopić się w otoczenie. Był tego
samego wzrostu i budowy co Jackson; kolor włosów miał inny, ale to
oczywiście nie stanowiło problemu.
Kobieta pokazała mu zdjęcie, które dostała od Patsy.
- Ile to będzie kosztowało? - spytała. - Musisz zrobić się na tego gościa i
być do dyspozycji klientki...
- Hm. - Zerknął na zdjęcie. - Dwie stówy dziennie plus koszty, jeśli
takowe dojdą.
- W porządku. - Patsy skinęła na mężczyznę, by podszedł bliżej, i
wręczyła mu cztery banknoty pięćdziesięciodolarowe. - Kolejne dwie stówy
dostanie pan po zakończonej robocie.
- Jak mam się z panią skontaktować?
- Sama się do pana odezwę. - Wyjęła z torby tekturową teczkę. - A teraz
wyjaśnię panu, o co chodzi...
Stuart przejrzał zawartość teczki.
- Czyli mam się udać do słynnej agencji ubezpieczeniowej Grimbles i
wykupić polisę na milion dolców dla niejakiego Joego Coltona?
- Tak. A na polisie musi widnieć taki podpis. - Pokazała mu podpis
Jacksona. - Niech się pan nie boi, nikt tego nie będzie sprawdzał.
- Jasne. - Stuart schował pieniądze do kieszeni spodni, po czym z kieszeni
na piersi wyciągnął swoją wizytówkę. - To numer mojej komórki. Jutro po
południu powinno być po wszystkim. Niech pani do mnie zadzwoni, to się
umówimy. Ja pani oddam papiery, pani da mi resztę forsy. W porządku?
Patsy włożyła okulary przeciwsłoneczne.
- Jak najbardziej.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Mamuś?
- Hm?
- Skąd wiedziałaś, że z tatusiem to była miłość jedyna, niepowtarzalna i
do końca świata?
MaryPat Summers uniosła wzrok znad pisma, które przerzucała, i
przyjrzała się uważnie swojej córce.
- Jedyna, niepowtarzalna i do końca świata?
- Tak. Że to nie było żadne zauroczenie czy zwykłe zakochanie, ale
prawdziwa miłość, głęboka i dozgonna. No wiesz, że spotkałaś właśnie tę
wyjątkową osobę, z którą chcesz spędzić resztę życia i poza którą świata nie
widzisz.
- Hm. - Położywszy sobie pismo na brzuchu, MaryPat zadumała się. - Nie
wiem, po czym inni to poznają, ale ja... - roześmiała się cicho - ja miałam jedną
niezawodną wskazówkę. Otóż ilekroć twój ojciec wchodził do pokoju, w którym
akurat przebywałam, nie mogłam oddychać
Annie odwróciła się od lustra.
- Dusiłaś się?
- Tak
Brakowało mi powietrza. Nie mam pojęcia, dlaczego.Nawet po ślubie
zdarzało się, że kiedy spoglądałam na twojego ojca... a był to niesamowicie
przystojny mężczyzna, wysoki, barczysty, wysportowany, z szopą rudych
włosów, i jeszcze ten głos, niski, zmysłowy... - Pokręciła głową. - Ojej, na samo
wspomnienie zaczynam tracić oddech!
- I to ci wystarczyło? Fizyczna reakcja organizmu?
- Wystarczyło, kotku. O niektórych rzeczach decyduje nie rozum czy
rozsądek, lecz brak powietrza.
Kręcąc ze zdziwieniem głową, Annie ponownie obróciła się do lustra.
- Twoje pytanie o miłość jedyną, niepowtarzalną i do końca świata nie ma
przypadkiem coś wspólnego z nieoczekiwanym pojawieniem się Wyatta? -
spytała matka.
- Och, mamo, nie bądź śmieszna.
MaryPat wzruszyła ramionami. Nagle usłyszała zbliżający się warkot
silnika. Po chwili samochód zatrzymał się przed domem. Przekręciwszy się na
kanapie, odciągnęła w bok zasłony i wyjrzała na dwór.
- Przyjechał - stwierdziła, patrząc, jak Wyatt wysiada z wynajętego auta.
- Mamo, nie szpieguj - zganiła ją Annie.
Po raz ostatni popatrzyła na swoje odbicie w lustrze.
- Nic na to nie poradzę. - MaryPat odwróciła się od okna. - Po prostu
ciekawa jestem, o co chodzi. Latami nie daje znaku życia, a teraz zjawia się
jakby nigdy nic. Wcale mi się to nie podoba, zwłaszcza po tym, jak się wtedy
zachował. Nie ufam mu.
Annie westchnęła głośno. Nienawidziła swoich włosów! Na próżno
usiłowała wyprostować kok, który najwyraźniej miał własne zdanie na temat
tego, gdzie i pod jakim kątem powinien tkwić.
- Mamuś, jestem dostatecznie zdenerwowana. Błagam cię, nie dolewaj
oliwy do ognia. Dajmy mu się wytłumaczyć, skoro tego chce. Dobrze?
- No dobrze - łaskawie zgodziła się starsza kobieta.
Ciszę przerwał dzwonek do drzwi. Matka z córką zastygły w bezruchu.
- To on - oznajmiła teatralnym szeptem MaryPat.
- Wiem.
- Otworzyć?
- Tak. Nie. Nie wiem.
- Całą noc ma stać za drzwiami? Hm, może to wcale nie takie głupie? - Po
pokoju rozszedł się charakterystyczny dudniący śmiech MaryPat.
- Pójdę otworzyć - rzekła Annie, nie ruszając się z miejsca. - Jak
wyglądam?
- Ślicznie. O wiele ładniej od tej aktorki z mojego ulubionego serialu.
- Mamo, proszę cię.
- Ale to prawda!
Annie wygładziła bluzkę, obciągnęła spódnicę.
- Może tak być? - spytała. - Jakoś to wszystko jest strasznie obcisłe. Nie
chcę, żeby sobie coś pomyślał.
- Co, na przykład?
- Że robię się na jakąś seksbombę czy coś w tym rodzaju. Ale nie chcę na
siłę wkładać workowatej sukienki. Brr, nienawidzę moich włosów!
- Kotku, wyglądasz doskonale. Gdybym miała tak cienką talię jak| ty,
sama bym się tak ubrała. A na włosy nie narzekaj. Są piękne, gęste, o cudownej,
ognistej barwie, jakiej można ci tylko pozazdrościć.
- Dobrze, mamusiu. Dzięki.
Posłała matce całusa, po czym otworzyła drzwi i na widok uśmiechu
Wyatta ponownie przeniosła się w przeszłość.
- Cześć.
- Cześć.
Oparła się o framugę, żeby nie stracić równowagi Wciąż mogła oddychać.
Przynajmniej to było pocieszające.
- Mogę wejść?
Ocknęła się, wracając myślami do rzeczywistości.
- Oczywiście.
Odsunęła się na bok, ruchem dłoni zapraszając go do środka. Mieszkała w
uroczym, małym domku zbudowanym w latach trzydziestych, jednakże
wyobrażając sobie luksusowy, nowocześnie urządzony dom lub apartament
Wyatta w Waszyngtonie, znów poczuła się jak prowincjuszka.
Nie miała żadnych nowych mebli; większość to były stare graty, sprytnie
przykryte własnoręcznie uszytymi pokrowcami. Na ścianie wisiała seria pasteli,
które namalowała, będąc w ciąży. Porozrzucane zabawki i poduszki, stosy
książek, gdzieniegdzie kilka zestawionych razem świec stwarzały przytulny
nastrój. Artystyczny nieład. Zawsze się jej to podobało. Ale... psiakrew, znów
nieoczekiwanie wyłoniły się niewidoczne dotąd pajęczyny i odciski dziecięcych
palców.
- Wejdź - ponowiła zaproszenie, starając się ukryć swój niepokój. -
Pamiętasz moją mamę, MaryPat Summers?
- Naturalnie. - Uścisnął wyciągniętą dłoń. - Miło panią znów widzieć.
- Ciebie również, Wyatt - oznajmiła starsza pani. uśmiechając się szeroko.
Annie spojrzała w sufit. Typowe, pomyślała. Matka udaje twardziela,
zastanawia się, jakie to niecne zamiary ma człowiek, który tak bardzo
skrzywdził jej córkę, ostrzega ją przed nim, a na jego widok cała się
rozpromienia.
Nagle na schodach rozległ się tupot nóg. Po chwili Noah z Aleksem
podeszli do Wyatta.
- My cię znamy - stwierdził Aleks, marszcząc nos. Annie przyciągnęła
synów do siebie.
- Kochani, przedstawiam wam pana Wyatta Russella. Razem
studiowaliśmy.
- Co robisz u nas w domu? - spytał Noah.
Byli podejrzliwi, troskliwi, opiekuńczy. Jednym słowem wspaniali. Serce
Annie wypełniła duma i matczyna miłość. Może nie prowadzi pasjonującego
życia w wielkim eleganckim świecie, ma za to dwóch cudownych synów.
Instynktownie wysunęła się do przodu, stając pomiędzy nimi a Wyattem, jakby
chroniła ich przed złem.
- Przyszedłeś zabrać naszą mamę na randkę, a potem ją tulić i całować? -
chciał wiedzieć Aleks.
MaryPat roześmiała się nerwowo. Annie z sykiem wciągnęła powietrze.
Wyattowi zadrgały kąciki warg; unosząc pytająco brwi, przez moment
wpatrywał się w nią bez słowa, a ona czuła, jak rumieniec rozlewa się po jej
twarzy.
- Chłopcy, zachowujecie się niegrzecznie - zganiła synów.
- Grzecznie - sprzeciwił się Aleks.
- Nawet bardzo grzecznie - poparł go brat.
- Nawet bardzo, bardzo grzecznie - dodał z poważną miną Wyatt.
- Zamierzacie się może pobrać? - Aleks skrzyżował ramiona.
- Pobrać?
Annie oniemiała. Za plecami usłyszała ni to śmiech, ni prychnięcie.
Najwyraźniej pytanie Aleksa zaskoczyło również jego babkę.
- Mama Seana Mercury'ego poślubiła pana, który przyszedł do nich do
domu, żeby zabrać ją na kolację - wyjaśnił chłopiec.
- A potem tulił ją i całował - dorzucił Noah.
- Wy też będziecie się tulić i całować?
- Wasza mama i ja znamy się od dawna - odparł Wyatt, zerkając z
rozbawieniem na Annie. - Znaliśmy się, zanim wyście się jeszcze urodzili.
Ponieważ przyjechałem do Key-hole, bo mam tu coś do załatwienia,
postanowiłem zaprosić ją na kolację. Po kolacji albo pójdziemy do kina, albo
weźmiemy ślub. Wybór będzie należał do niej.
- Wyatt! Nie podsuwaj im głupich pomysłów!
- Stolik jednak mamy zarezerwowany dopiero za godzinę - kontynuował,
ignorując ją zupełnie - więc czasu do namysłu będzie miała wystarczająco dużo.
- Żartujesz, prawda? - spytał z uśmiechem Aleks, któremu spodobało się
poczucie humoru Wyatta.
- Troszkę. - Mrugnął do chłopca porozumiewawczo.
- Pobawisz się z nami przed wyjściem?
- Jasne.
Na twarzach chłopców odmalował się wyraz radości.
- A w co? - spytał Noah, zerkając na brata.
- A na co macie ochotę?
- My? - Aleks chwycił brata i zaczął się cofać z stronę schodów. - Na
potwora z kosmosu! - Wesoły chichot towarzyszył tupotowi nóg.
Wyatt posłał Annie pytające spojrzenie.
- Nie mam pojęcia. - Wzruszyła ramionami.
Jak to bliźniacy, mieli swój własny świat, niedostępny dla innych. Własny
świat, własne gry i zabawy.
Zapanował chaos. Wyatt obrócił się i rycząc niczym niedźwiedź, pognał
za chłopcami na górę. Oni, piszcząc z uciechy, wbiegli do sypialni. On za nimi.
- Czy... czy nic się nikomu nie stanie? - MaryPat stała zaniepokojona,
wykręcając sobie palce. Najwyraźniej nie była pewna, czy może choć na parę
minut powierzyć swoich ukochanych wnuków mężczyźnie, który złamał serce
jej córki.
- Nie wiem, mamo. Ale podejrzewam, że zamożny prawnik z
Waszyngtonu ma solidnie ubezpieczone zdrowie.
Misja zakończona. Można uczcić sukces. Trzymając kierownicę jedną
ręką, drugą Patsy nalała sobie drinka. Jedynym plusem bycia żoną eks-senatora
Joego Coltona było poczucie bezkarności. Zapaliwszy papierosa, roześmiała się
pod nosem. Tak, była ponad prawem. Sama niezbyt znała się na zawiłościach
kodeksu prawnego, ale wiele osób w rodzinie miało wszystkie paragrafy i
przepisy w małym palcu. Na przykład Jackson...
Patrząc na znikające pod wozem białe linie, zaczęła rozmyślać o pewnej
sprawie, którą Jackson się kiedyś zajmował.
Otóż jego współlokator z czasów studenckich miał ojca, który był
prezesem jakiejś dużej firmy. Ojciec był uzależniony od narkotyków. Koledze
Jacksona chodziło o to, aby z powodu tego uzależnienia odsunąć ojca od
stanowiska, na które sam miał chrapkę. Od tego czasu kolega wielokrotnie
bywał na ranczu Coltonów. Patsy zawsze starała się kręcić w pobliżu,
podsłuchiwać jego rozmowy z Jacksonem. Wynikało z nich, że proces był
uczciwy, nikt nie złamał ani nie nagiął prawa.
Strąciła popiół przez okno. Jedno nie ulega wątpliwości. Gdyby tak się
nieszczęśliwie złożyło, że biedny Joe umarłby przedwcześnie albo zginął w
wypadku, a jego brat Graham odziedziczyłby po nim Colton Enterprises,
Jackson wiedziałby, jak odebrać swojemu ojcu władzę i samemu przejąć stery
nad firmą.
Tak. Któregoś pięknego dnia Jackson bardzo się jej przyda. Wnętrze
wozu wypełnił ostry, nieprzyjemny rechot.
- Nie sądzisz, że powinnyśmy do nich zajrzeć? - Ma-ryPat nienawidziła
stanu niepewności.
- Nie. - Annie stała przed lustrem w holu, z puszką sprayu do włosów i
paczką spinek. Postanowiła wykorzystać tych kilka minut na doprowadzenie
fryzury do ładu. - Minął kwadrans i jeszcze nikt nie wybuchnął płaczem. To
dobry znak. Zresztą niech poznają Wyatta.
- Po co?
- Brakuje im męskiego towarzystwa, a Wyatt im nie wyrządzi krzywdy. -
W tym momencie na górze rozległ się potężny huk, jakby coś roztrzaskało się na
podłodze. Annie westchnęła. - Prędzej sama ich uduszę.
Zniecierpliwionym ruchem wyciągnęła spinki z włosów. Zacznie od
początku. Z drugiej strony wiedziała, że z tą rudą szopą na głowie nie da się
zrobić nic sensownego.
Nagle na podeście ukazał się Wyatt trzymający w ręku złamaną lampę.
Zza jego pleców wyglądały dwie pary oczu.
- Mamusiu... - powiedział w imieniu całej trójki Wyatt; w jego głosie
wyraźnie pobrzmiewała nuta zawstydzenia.
Annie podeszła do schodów i popatrzyła w górę.
- Słucham?
- Troszkę się zagalopowaliśmy i strąciliśmy lampę.
- Widzę.
Aleks, z pogniecionym kloszem na głowie, wysunął się zza Wyatta.
- Nie chcieliśmy, mamusiu.
- To był wypadek - wyjaśnił Noah.
- Bardzo mi głupio - powiedział Wyatt, ściskając niezdarnie wygiętą
podstawę. - Wszystkim nam głupio, prawda, chłopaki?
Chłopcy z powagą skinęli głowami.
- Odkupię ci ją.
- Nie musisz. Stać mnie na lampę. - Słysząc swój ostry, zgryźliwy ton,
ugryzła się w język. Speszona, odwróciła wzrok, nerwowo zastanawiając się, jak
rozładować napięcie.
Cisza dosłownie dzwoniła w uszach. Bliźniacy z zaciekawieniem, a
jednocześnie z obawą w oczach wpatrywali się to w matkę, to w jej gościa.
Na dźwięk głosu matki odetchnęła z ulgą.
- Chłopcy, idźcie umyć ręce. Kolacja jest już prawie gotowa.
Jakby chcąc uciec od dziwnego napięcia, jakie się wytworzyło między jej
córką a Wyattem, MaryPat skierowała się pośpiesznie do kuchni.
- Przy okazji przebierzcie się - dodała Annie. Widoczne z daleka ciemne
smugi na koszulach świadczyły niezbicie, że potwory z kosmosu zostały
zapędzone pod łóżko.
- Masz. - Wyatt wyciągnął podstawę lampy w stronę Aleksa. - Postaw ją
na miejscu, później się tym zajmiemy.
- Nie! - Chichocząc wesoło, Aleks zacisnął ramiona wokół Wyatta i
zawisł na nim bezwładnie. - Nie idź!
Biorąc przykład z brata, Noah natychmiast uczepił się nogi gościa.
- Zostań! - zawołał ze śmiechem. - Zostań z nami! Prośby dzieci wyraźnie
cieszyły Wyatta. Popatrzył na Annie, pytając wzrokiem, co ma robić.
Zmarszczki wokół oczu miał głębsze niż dziesięć lat temu, ale włosy równie
gęste, bez najmniejszych oznak siwizny. Psiakość, nie pamiętała, jak
przystojnym był facetem. Była pewna, że ma wielkie powodzenie u płci
przeciwnej.
- Mamusiu, każ mu zostać - poprosił Noah. Oparłszy się o balustradę,
Annie potarła ręką skroń.
Zdaje się, że Wyatt podbił nie tylko jej serce, ale również serca jej
chłopców. Chociaż uwieszeni na nim wyglądali przezabawnie, przybrała srogą
minę.
- Chłopcy, puśćcie biednego Wyatta i idźcie się umyć. Babcia czeka na
was z kolacją.
- Macie słuchać mamy - powiedział po chwili Wyatt. kiedy nie
zareagowali na jej polecenie.
Burcząc z niezadowolenia, Aleks wziął lampę i skierował się do sypialni.
Noah, równie niepocieszony, puścił nogę gościa i ruszył za bratem.
- Gotowa do wyjścia? - Przytrzymując się poręczy, w paru susach Wyatt
był na dole.
Tak jak dawniej, poczuła, że kręci się jej w głowie a nogi ma jak z waty.
- Chyba tak - rzekła z zakłopotaniem, próbując przygładzić sterczące na
wszystkie strony włosy.
Wysunął dla niej krzesło i czekał, aż usiądzie. Nie mógł się nadziwić, że
wygląda tak samo jak dawniej. Mimo dwudziestu dziewięciu lat miała figurę
dziewiętnastoletniej Annie. Jej twarzy nie znaczyła ani jedna zmarszczka. I
gdyby nie wysyp piegów na nosie i policzkach, śmiało mogłaby zastąpić
modelkę reklamującą mydełko „Ivory".
Podobało mu się, że zostawiła rozpuszczone włosy. Miała wspaniałe,
gęste loki o cudownym, rzucającym się w oczy rdzawym odcieniu i zawsze mu
było szkoda, gdy je wiązała lub upinała. Korciło go, aby jak za dawnych czasów
pociągnąć ją za kosmyk, który niczym sprężynka zaraz wróciłby do
poprzedniego kształtu.
- Dziękuję. - Usiadła wygodnie i sięgnąwszy po serwetkę, rozłożyła ją na
kolanach.
Okrążył stolik i usiadł naprzeciwko. Restauracja, którą wybrał, w
uroczym starym domu zbudowanym z grubych bali, stała nad brzegiem rwącej
rzeki w dolinie pomiędzy Nettle Creek a Keyhole. Specjalnością lokalu były
dania z drobiu oraz pierogi. Miejsce to, odwiedzane przez całe rodziny,
wydawało mu się przyjazne, lecz niezbyt intymne. I o to chodziło: by Annie nie
myślała, że próbuje ją uwieść.
Gdy kelnerka odeszła, przyjąwszy od nich zamówienie, znów nastała
krępująca cisza, jaka często towarzyszy spotkaniom ludzi niegdyś sobie bardzo
bliskich, którzy nie widzieli się latami.
Annie pierwsza ją przerwała.
- Przypadłeś moim synom do gustu.
- To fajne chłopaki. I urocze. Jak ich mama. Wbiła wzrok w wiszącą nad
ich głowami lampę, udając, że nie słyszy komplementu.
- Potrafią być męczący.
- Świetnie sobie z nimi radzisz.
- Rodzina mi sporo pomaga.
Wyatt zacisnął rękę na szklance z wodą. Rodzina. To był powód, dla
którego Annie rzuciła studia. Podniósł oczy; wiedziała, o czym myślał. Nie było
sensu tego dłużej odkładać.
- Ja... - Czuł, jak jabłko Adama ociera mu się o kołnierzyk koszuli.
Rozpiął górny guzik. - Chciałem się z tobą spotkać, żeby wytłumaczyć ci... żeby
przeprosić cię za to, co się stało.
Pokręciła głową.
- Naprawdę nie ma potrzeby...
- Nie, Annie, proszę cię, nie przerywaj. To dla mnie ważne. Długo
czekałem na ten moment.
Skapitulowała.
- Chcę ci powiedzieć, że teraz już rozumiem, dlaczego zdecydowałaś się
wówczas na powrót do domu. Wtedy, przed laty, byłem egoistą i nie doceniałem
znaczenia rodziny.
- Bo twoja nie należała do zbyt udanych.
Skinieniem głowy przyznał jej rację. Faktycznie, raczej niewesoło
wyglądało jego życie, dopóki Joe nie wyciągnął do niego pomocnej dłoni. Nie
lubił wspominać swego dzieciństwa, kiedy był małym przerażonym chłopcem,
chłopcem bez matki - bo kobieta, która go urodziła, właściwie wcale nie
pokazywała się w domu - za to z ojcem pijakiem i awanturnikiem, który nie
stronił od rękoczynów. Oboje od dawna nie żyli. Nie tęsknił za nimi,nic ich z
nimi nie łączyło. Był Coltonem, chociaż nosił nazwisko Russell.
- To prawda, ale potem wszystko się zmieniło. Joe przyjął mnie pod swoje
opiekuńcze skrzydła. - Na moment zamilkł. Zawsze gdy mówił o swoim
przybranym ojcu, wzruszenie odbierało mu głos. - Kochał mnie. Dlatego
powinienem był zrozumieć, co ty czujesz do swojego ojca. Mniej więcej rok
temu Joe o mało nie zginął. Wtedy w pełni uświadomiłem sobie, jak bardzo mi
na nim zależy.
- Ojej. Czy...
- Na szczęście wszystko się dobrze skończyło. Ale co ja się najadłem
strachu... - Wyciągnął rękę i zacisnął ją na jej dłoni. - Annie, kiedy twój ojciec
miał wylew, nie rozumiałem powagi sytuacji. Sądziłem, że dokonałaś wyboru
pomiędzy mną a nim, i to mnie przeraziło.
- Bo dokonałam.
- Wiem. - Pochylił się do przodu. - I słusznie postąpiłaś. Powinienem był
tkwić przy tobie, wspierać cię, pocieszać. Zarówno na początku, kiedy trafił do
szpitala, jak i później, kiedy już umarł.
- Nie wiedziałeś, co to znaczy mieć ojca. Twój nigdy nim nie był. -
Uśmiechając się ciepło, uścisnęła jego rękę. - Starałeś się, Wyatt. Po prostu
sytuacja się przerosła. Już dawno się z tym pogodziłam. Podobnie jak z tym, że
musiałam przerwać studia, aby pomóc mamie i siostrom w prowadzeniu
interesu.
- Zawsze byłaś niezwykle dojrzała i odpowiedzialna. Podziwiałem to w
tobie, nawet jeśli ci o tym nie mówiłem. - Utkwił wzrok w jej dłoni. - Prawdę
mówiąc, w tamtych latach nie za bardzo wierzyłem w instytucję rodziny; nie
przedstawiała ona dla mnie większej wartości. Postawiłem na karierę. Po
pierwsze, uznałem, że szczeble tej drabiny raczej się pode mną nie załamią. -
Jego śmiech zabrzmiał gorzko. - A po drugie, chciałem jak najdalej uciec od
nędzy i biedy, które towarzyszyły mi od urodzenia.
Podniósł spojrzenie znad ręki, którą ściskał, i zobaczył, że nie musi
kontynuować. Annie wszystko rozumiała; wiedziała, co nim kierowało, jakby
czytała w jego myślach.
Zawsze tak było: kończyli za siebie zdania, domyślali się, co drugie czuje,
jednocześnie poruszali jakiś dziwny abstrakcyjny temat. A on to wszystko
zniszczył. Co za dureń!
- Wtedy, na studiach, liczyłem na to, że się pobierzemy...
- Ja też.
- Szkoda, że tak się nie stało.
- Ja... To już zamknięty rozdział. - W jej głosie słychać było nutę
rezygnacji.
- Bylibyśmy świetnym małżeństwem.
Przez chwilę milczała, jakby nie chciała burzyć jego złudzeń.
- Nie miałabym wtedy Aleksa i Noaha - rzekła wreszcie.
No fakt. Gdyby nie wyszła za mąż za tego faceta, nie miałaby bliźniaków.
Znów - tak jak wtedy, gdy usłyszał o jej planach małżeńskich - poczuł ukłucie
zazdrości.
- Też chciałem mieć dzieci - powiedział cicho. - Tyle że nie od razu.
- I kiedyś będziesz miał. - Uśmiechem próbowała dodać mu otuchy, ale
nieświadomie sprawiała ból. -Wiem, że będziesz świetnym ojcem.
Kiedyś. Kiedy znajdziesz milą dziewczynę, z którą się ożenisz. Miłą
dziewczynę, która nie będzie się nazywała Annie Summers.
- Pewnie ciężko ci samej... - Zawahał się. Nie umiał poruszyć tematu,
który tak długo leżał mu na sercu. -Słyszałem o śmierci twojego męża i...
współczuję ci...
- Dziękuję.
Czy kochałaś go bardziej ode mnie? Czy to był twój wymarzony kandydat
na męża? Czy nadal za nim tęsknisz? Czy kiedykolwiek myślisz o mnie?
Dziesiątki pytań krążyły mu po głowi?. Pytań, których nie mógł zadać i
na które nigdy nie pozna odpowiedzi.
- Chciałem zadzwonić z kondolencjami. Słowo honoru. Ale... po prostu
nie wiedziałem, co powiedzieć. Bałem się narzucać...
- Wiem.
No tak. Annie zawsze wiedziała, co go smuci czy gnębi. Przypuszczalnie
teraz też domyślała się, co czuję. Odchylił się na krześle, delikatnie gładząc
palcem jej dłoń.
Sądził, że szczera rozmowa pomoże zasklepić ranę w jego sercu. Tak się
nie stało. Odwrotnie: rana zdawała się powiększać. Żałował, że Aleks i Noah nie
są jego synami, że to małe urocze miasteczko nie jest jego domem, że Annie nie
jest jego żoną, że innemu mężczyźnie obiecała miłość, wierność i uczciwość
małżeńską.
Zmienił temat.
- Twoja mama wciąż wygląda znakomicie.
- Jest w dobrej formie. Namawiam ją, żeby sprzedała dom i wprowadziła
się do mnie, ale ona zapiera się rękami i nogami. Mówi, że tatuś zbudował
oranżerię specjalnie dla niej i nie zniosłaby myśli, że ktoś inny będzie siadywał
tam z gazetą w niedzielne poranki.
Wyatt zaśmiał się pod nosem. Zawsze lubił MaryPat Summers.
- A jak się miewają twoje siostry?
- Nieźle. Z Judith nie widziałam się prawie dwa lata. Jest żoną farmera.
Mieszka na małym ranczu w Iowie. Sama przerabia z dziećmi program
szkolny...
- To spora odpowiedzialność.
- Owszem, ale świetnie sobie radzi. Dzieciaki są już duże, same potrafią
zorganizować sobie wolny czas. Rick uwielbia baseball, rugby, piłkę nożną,
koszykówkę i... - Zmarszczyła czoło. - Nie pamiętam, co jeszcze. Ale Judith
mówiła, że ciągle chodzi głodny i zlany potem. Gra w szkolnej drużynie i marzy
o stypendium sportowym. Z kolei Lynn ma zdolności muzyczne, taneczne,
malarskie; jest zawodową chichotką i podobno nie rozstaje się z telefonem.
Wyatt roześmiał się.
- Typowe. My też stale wisieliśmy na telefonie.
- To prawda.
- A co porabia twoja młodsza siostra?
- Brynn? - Wolną ręką Annie odgarnęła włosy z twarzy. - Nie wyszła za
mąż. Nadal mieszka w Key-hole. Jest równie energiczna i pełna życia jak
dawniej. Prowadzi agencję nieruchomości, która doskonale prosperuje. Coraz
więcej ludzi kupuje ziemię w tej okolicy...
- Wciąż jesteście sobie bliskie?
- Tak. Tęsknimy za Judith, ale często z nią rozmawiamy.
- Nie ma to jak rodzina.
- Żebyś wiedział.
Uśmiechnęła się słodko, a on nagle poczuł, że mógłby tu spędzić resztę
życia - po prostu siedzieć naprzeciwko Annie, wspominać dawne czasy, słuchać
jej głosu, obserwować jej twarz.
Na stole postawiono pół karafki wina. Wyatt napełnił kieliszki, po czym
wzniósł toast za rodzinę i starych przyjaciół. Zielone oczy Annie rozbłysły
ciepło. Kolacja -oboje zamówili specjalność lokalu, po kawałku kurczaka i
porcji pierogów - okazała się wyśmienita. Wbrew początkowym obawom
Wyatta rozmowa toczyła się płynnie, nie było żadnych krępujących przerw,
kiedy to nie wiadomo, co powiedzieć.
Właściwie byli tak zajęci mówieniem sobie o tym, co się działo w ich
życiu, odkąd widzieli się po raz ostatni, że na nic innego nie zwracali uwagi: na
mrok, który zapadał za oknem, na deser, który czekał na zjedzenie, na kawę,
która stygła, na salę, która powoli pustoszała, na obcego mężczyznę, który
wszedł do lokalu i usiadł w ciemnym kącie.
Silas (właściwie poza jego matką i kuratorem nikt się do niego nie
zwracał tym imieniem) Grzechotnik Pike rozsiadł się wygodnie, zapalił
papierosa i bębniąc palcami o stół, czekał, aby żująca gumę kelnerka - niezła
laska o niezłych cycach - wreszcie zauważyła jego obecność.
Psiakrew, ale go bolały nogi! Miał ochotę ściągnąć buty, lecz po namyśle
zrezygnował. Brak butów, brak koszuli, brak obsługi. Jeszcze by go wyprosili, a
on musi się napić. Siedział, wypuszczając nosem dym. Ręce mu drżały. Do
jasnej cholery! Gdzie ta kelnerka? Przekrwionymi oczami rozejrzał się po słabo
oświetlonym pomieszczeniu. Potrzebował kielicha. I to już!
Cały dzień jeździł po okolicznych wiochach. I co? I nic! Jeśli wkrótce nie
znajdzie smarkuli, zażąda więcej forsy. Dużo więcej. Skrzywił się na myśl o
czekającej go rozmowie. Kobieta, która zleciła mu tę robotę, jest wredną jędzą.
Wyoming.
Parsknął pogardliwie. I co głupiej smarkuli z tego przyszło? Prędzej czy
później i tak by ją znalazł. Już siódmy miesiąc myślał o zemście. Kołysząc się
na krześle, zamknął oczy i chwycił solniczkę; wyobraził sobie, jak jego ręka
zaciska się na gładkim gardziołku Emily Blair Colton.
Chociaż nie; tę przyjemność zostawi sobie na później. Najpierw się ze
ślicznotką zabawi. Tak, to bardzo dobry pomysł. Tym razem ta smarkula mu się
nie wymknie. Nikt bezkarnie nie robi durnia z Grzechotnika Pike'a.
Podniecony myślą, jak zabawia się z małą uciekinierką, odchylił się
jeszcze bardziej na krześle. To był błąd. Poprzedniego wieczoru podłogę
wypastowano. Dziś była lśniąca i śliska.
Rozległ się huk. Po chwili Pike uświadomił sobie, że leży na wznak przy
przewróconym stole, a obok - niczym kołpak, który spadł z koła po wypadku na
drodze - toczy się po podłodze metalowa popielniczka.
Lokal wypełniły bluźnierstwa, od których uszy puchły, a policzki się
rumieniły. Sycząc, charcząc i przeklinając, Pike walczył z ciężkim, solidnym
krzesłem, na którym przed chwilą siedział. Walkę przegrywał; nogi krzesła
zahaczyły się o cholewy jego butów, a podłokietniki o rękawy kurtki. Gdyby nie
to, że wszyscy w sali umilkli i z zainteresowaniem obserwowali jego zmagania,
wyciągnąłby z kieszeni pistolet i rozprawił się z tym cholernym meblem.
- Hej, kolego, może ci pomóc?
Obróciwszy głowę, ujrzał nad sobą jakiegoś gościa w garniturku i jego
rudą żonę, którzy wcześniej siedzieli w głębi sali. Oboje patrzyli na niego z
zatroskaniem w oczach.
- Nie. - Grzechotnik rozciągnął usta w fałszywym uśmiechu, udając, że
nie ma problemu. Żałował tych bluźnierstw, ale taki już miał temperament: gdy
coś szło nie po jego myśli, klął jak szewc. - Nie trzeba, naprawdę. - Przeciągnął
się, jakby miał zwyczaj odpoczywać na podłodze.
Biorąc kobietę za rękę, mężczyzna cofnął się parę kroków.
- Na pewno? - spytał. - Bo ta pozycja nie wydaje się zbyt wygodna.
Pike nienawidził litości, a w oczach gościa w garniturku właśnie dostrzegł
błysk współczucia.
- Jest superwygodna - odparł. - A ponieważ mam za sobą ciężki dzień, to
skoro już leżę, może się chwilkę zdrzemnę. Jeśli to panu nie przeszkadza...?
- Nic, skądże.
Mężczyzna wzruszył ramionami i wrócił do swojego stolika. Grzechotnik
Pike wiedział, że wszyscy w lokalu mu się przyglądają. I go obgadują. Szlag by
ich trafił!
Gdyby tylko udało mu się zsunąć buty! Wtedy wstałby bez trudu. Gdzie,
do diabła, jest ta durna kelnerka?
Właściwie, uznał po namyśle, pozycja, w jakiej się znajdował, nie jest
taka zła. Przymknął oczy. Na pewno jest dużo lepsza od stania. Zgasił
niedopałek na pięknej drewnianej podłodze i sięgnąwszy do kieszeni, wydobył
następnego papierosa. Przez dłuższą chwilę leżał bez ruchu, starając się nie
zwracać na siebie uwagi.
Po minucie czy dwóch z pomieszczenia na zapleczu wyłoniła się
kelnerka. Na widok wyciągniętego na ziemi człowieka natychmiast do niego
przybiegła.
- Ojej! - Pochyliła się nad nim. - Nic panu nie jest? Jak się pan czuje?
- Jakbym wygrał milion dolarów.
- Mogę panu jakoś pomóc?
- Przynieś mi szklankę whisky i kufel piwa.
- Chodziło mi o to, czy...
- Wiem, o co chodziło. Po prostu przynieś mi drinka.
- No... no dobrze. - Z kieszeni kusej dżinsowej spódniczki wyjęła notes i
ołówek. - Coś jeszcze?
Och, jak go korciło! „Tak, mała; skoro już leżę, wyciągnij się obok i
zabawmy się". Ale nie powiedział tego. Grzechotnik Pike był prawdziwym
zawodowcem; kiedy wykonywał zlecenie, nie zabawiał się na boku. A propos
zlecenia... sięgnął po portfel.
- Owszem - rzekł, pokazując jej zdjęcie. - Widziałaś kiedykolwiek tę
dziewczynę?
Kelnerka pochyliła się jeszcze niżej i spojrzała z zaciekawieniem na
zdjęcie. Grzechotnik tymczasem spojrzał z zaciekawieniem w jej dekolt.
Po chwili skinęła głową.
Nagle opadło z niego zmęczenie. Sprawnym ruchem wyciągnął nogi z
butów i usiadł.
- Gdzie ją można znaleźć? - spytał.
Zmrużyła oczy, jakby nie była pewna, czy powinna udzielać takich
informacji.
- A kto chce wiedzieć?
Detektyw Pike, jako człowiek bystry i trzeźwo myślący, miał zawczasu
opracowaną historyjkę. Pogładził się po brodzie, usiłując przybrać wyraz
intelektualisty.
- Uczniowie szkoły, do której chodziła, przygotowują zjazd absolwentów.
Jestem w komitecie organizacyjnym. ..
- Pan? - zdumiała się.
Dlaczego mu nie wierzyła? Czyżby miał wyryte na czole, że jest
analfabetą? Przecież umiał czytać.
- Tak. ja. To będzie wielka, huczna impreza. Zależy nam, żeby zjechali się
wszyscy dawni uczniowie.
- Pan jest za stary jak na jej kolegę z klasy.
- Nie byłem kolegą. Byłem nauczycielem, a ona moją uczennicą.
Kelnerka, wciąż nie do końca przekonana, uderzyła parę razy ołówkiem w
notes.
- Miała same piątki. Pewnie wspina się po szczeblach kariery i zarabia
krocie, nie? - spytał Pike, starając się zachęcić kelnerkę do zwierzeń.
- Krocie? E tam! Jest taką samą kelnerką jak ja. Z napiwków całkiem
sporo można uzbierać, ale żeby to były krocie? - Usiadła wygodnie na podłodze
i oparła się o przewrócony stół. - Pracowałam z Emmą w Keyhole, zanim mnie
wylali z roboty.
- Co za dureń wylał kogoś takiego jak ty? - Pike powiódł wzrokiem po jej
długich, zgrabnych nogach.
Zarumieniła się.
-Taki jeden. Nazywa się Roy. Jest właścicielem „Mi-T-Fine Cafe".
Serce zabiło mu mocniej. Głupia siksa właśnie zdradziła mu wszystkie
informacje, jakich potrzebował. Doskonale. Rozprawi się z Emily, a potem
wróci tu i...
Zerwał się z podłogi.
- Jak ci, kotku, na imię?
Podał dziewczynie rękę. Wstając, otarła się o niego i roześmiała zalotnie.
- Mnie? Roz. - Uniosła pytająco brwi. - Masz wizytówkę? Mogłabym ją
przekazać Emmie.
- Nie mam, ale jeśli zapiszesz mi swój numer, odezwę się do ciebie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Obejrzawszy się przez ramię, Annie zobaczyła Mary-Pat obserwującą ich
przez szparę w zasłonie. Niewprawne oko pewnie nie zauważyłoby
nieznacznego ruchu za szybą, ale Annie znała swoją mamę i wiedziała, że jest to
dla niej zbyt silna pokusa.
Od ponad godziny siedziała z Wyattem w samochodzie zaparkowanym
przed domem. Żadne z nich nie chciało, by wieczór dobiegł końca. Ale cóż, nie
było na to rady. Zresztą czas najwyższy, aby pozwoliła matce odejść od
zaparowanego okna i położyć się spać.
Z drugiej zaś strony nie miała ochoty rozstawać się z Wyattem. Cieszyła
się, czując na sobie jego spojrzenie i z przyjemnością słuchała opowieści o jego
życiu w Waszyngtonie. Często zastanawiała się, gdzie mieszka, co porabia, z
kim się spotyka. Teraz powoli dowiadywała się prawdy. Tyle że ta prawda
niestety bolała. Albowiem Wyatt radził sobie doskonale bez niej...
Przywdziała pancerz ochronny. Nie mogła się nadziwić, że jakieś piękne,
młode dziewczę nie zdołało go usidlić. Wielokrotnie dumała nad tym, nawet
kiedy sama wyszła już za Carla.
- Naprawdę się nie ożeniłeś?
Jej ciekawość wydała mu się całkiem naturalna.
- Nie. Raz niewiele brakowało, ale w porę się zreflektowaliśmy. Ona nie...
- Wzruszył ramionami. - Po prostu nie pasowaliśmy do siebie.
Starała się przybrać neutralny wyraz twarzy, nie okazać zazdrości. W
końcu prywatne sprawy Wyatta nie powinny jej dotyczyć.
- Cóż, lepiej przekonać się o tym wcześniej niż później.
- Święte słowa! - Westchnął głęboko. - Przynajmniej jedno z nas zaznało
szczęścia małżeńskiego.
W tym momencie, ku wielkiemu zadowoleniu Annie, MaryPat zapaliła
światło na ganku i podciągnęła żaluzję, całkiem dekoncentrując Wyatta.
- Czuję się, jakbym znów miał dziewiętnaście lat. -Roześmiał się cicho.
- Mama pewnie chce wrócić do siebie. Zwykle o tej porze już śpi.
Pochyliwszy się, Wyatt chwycił Annie za rękę.
- Chciałbym się z tobą znów spotkać.
- Nie wiem, czy to taki dobry...
- Proszę cię. Będę tu tylko kilka dni.
- Kilka dni? Bała się, że nie wytrzyma. Bo jednak to była dla niej
tortura: być tak blisko Wyatta, widzieć go, słuchać, lecz nie dotykać, nie
pragnąć. Musiała wziąć się w garść. Wdychając korzenny zapach jego wody
kolońskiej, który dawno temu wrył się jej w pamięć, wiedziała, że to rozstanie
również pociągnie za sobą ból i cierpienie. Zaś intensywność bólu będzie
zależała od intensywności kontaktów.
- Wciąż nie wiem, w jakim celu przyjechałeś do Key-hole. Bo nie wierzę,
że specjalnie po to, aby mnie przeprosić.
- Powinienem był to zrobić lata temu. - Uśmiechnął się smutno. - Przykro
mi, że nie zdobyłem się na odwagę.
- Przestań mnie przepraszać.
- Dobrze. Przepraszam.
Oboje wybuchnęli śmiechem. Wyatt owinął sobie wokół palca rudy
kosmyk.
- A wracając do twojego pytania... Jest jeszcze inny powód mojego
przyjazdu do Keyhole. Od niedawna mieszka tu jedna z moich przybranych
sióstr. Rodzina chciała, abym ją odwiedził, sprawdził, jak się urządziła i czy
niczego nie potrzebuje. Pomyślałem sobie, że to świetna okazja, aby odszukać
ciebie i przeprosić cię za...
- Och, przestań! Naprawdę nie masz za co.
- Mam. Spotkajmy się jutro. Tak wiele chcę ci jeszcze powiedzieć. Może
jak zrzucę ciężar z serca, zacznę wreszcie dobrze spać.
Wolną ręką ujął ją za brodę. Annie zobaczyła w jego oczach coś, czego
nie widziała przedtem: kruchość, wrażliwość, podatność na zranienie. Zakręciło
się jej w głowie. Oj, niedobrze, pomyślała. Przez dwa lata po rozstaniu nie
mogła odzyskać równowagi psychicznej. A jednak pod wpływem jego dotyku
czuła, jak jej opór maleje. Delikatnie pogładził ją po policzku. Przymknęła
powieki. Rozsądek przegrał; zwyciężył sentyment i wspomnienia. Skinęła
wolno głową.
- Dobrze - szepnęła, wiedząc, że nie powinna się godzić. Mało to się
wycierpiała? - Kolacja jutro wieczorem. - Szybko, jakby w obawie, że się
rozmyśli, zmieniła temat. - A więc masz siostrę w Keyhole?
- Tak. Em... Emmę. Pracuje w „Mi-T-Fine Cafe".
- Emma Logan to twoja siostra? O rany! Znam ją ładnych kilka miesięcy i
nawet mi do głowy nie przyszło, że jesteście spokrewnieni! Co za dziwny zbieg
okoliczności.
- Ja bym to raczej nazwał znakiem.
Wpatrywał się w nią tak uporczywie, że aż zaschło jej w gardle.
- Znakiem? Czego?
Nie odpowiedział. Kiedy tak siedzieli w ciemnym samochodzie,
ponownie wróciła myślami do przeszłości. Próbowała sobie przypomnieć, kiedy
po raz pierwszy uległa wdziękom Wyatta. Miała wrażenie, jakby to było
wczoraj. Przysunął się i - jakby faktycznie rozstali się wczoraj - potarł lekko
nosem o jej nos.
- Brakowało mi ciebie - szepnął.
Milczała. Bała się, że jeśli powie: „Mnie ciebie również", wszystko
zacznie się od nowa: ból, cierpienie i kolejne dwa lata powrotu do równowagi.
Nie mogła sobie na to pozwolić.
Po chwili musnął wargami jej usta, tak delikatnie, że ledwo poczuła ich
dotyk.
Odchyliwszy się, zerknął przez ramię.
- Twoja mama nie spuszcza nas z oka. Zobaczyła, jak w ciemnościach
błyskają jego zęby.
Ona również nie zdołała powstrzymać uśmiechu.
- Nie ma do ciebie zaufania.
- A ty? - spytał.
- Nie wiem - przyznała. - Nie wiem, czy sama sobie ufam.
- Chciałbym, żebyś ufała mnie.
- Czy to ważne? Żyjemy w innych światach.
- Ważne, bo czy nam się to podoba czy nie, bardzo Wiele nas łączy.
- Mama uważa, że powinnam się ciebie wystrzegać.
- O wilku mowa...
- O jakim wilku?
- Twoja mama zbliża się do samochodu.
- Żartujesz!
- Nie. Rozległo się pukanie w szybę od strony pasażera.
- Annie? - Głos MaryPat zburzył romantyczny nastrój.
Wyatt Wyciągnął rękę, by odblokować zamek.
- Przyjdę po ciebie do sklepu - szepnął Annie do ucha. - Tuż po
zamknięciu.
MaryPat otworzyła drzwi i wsunęła głowę do środka.
- Kochani, robi się coraz później... Wyatt, byłbyś tak miły i podrzucił
mnie do domu?
- Oczywiście, z największą przyjemnością - odparł szarmancko, ściskając
Annie za rękę, zanim wysiadła, by ustąpić miejsca matce.
Chociaż MaryPat Summers mieszkała kilka przecznic dalej, jazda
samochodem zdawała się trwać w nieskończoność. W samochodzie panowała
cisza jak makiem zasiał. Nie wiadomo, jakie myśli krążyły starszej pani po
głowie. Pięć minut później Wyatt skręcił w podjazd prowadzący do znajomego
domu i zgasił silnik. Odpiął pas bezpieczeństwa, zamierzając wysiąść, by
otworzyć drzwi swojej pasażerce, ale zanim zdążył się obrócić, MaryPat
zacisnęła rękę na jego nadgarstku.
- Wyatt, kochanie, nie musisz mnie odprowadzać.
- To żaden problem.
- Wiem. Ale po pierwsze, na ganku pali się lampa, a po drugie, nie jestem
tak stara, żeby nie dojść o własnych siłach. Ani... - przyjrzała mu się w nikłym
blasku tablicy rozdzielczej - tak niedołężna, aby nie dokopać ci, jeśli znów
skrzywdzisz moją córkę.
Spoglądając na nią, Wyatt uznał, całkiem słusznie, że zamiast się oburzać
i sprzeciwić, lepiej w milczeniu wysłuchać wszystkiego do końca.
MaryPat wzięła głęboki oddech; wsparta o jej brzuch torebka uniosła się,
po czym opadła.
- Annie długo nie mogła dojść do równowagi po waszym rozstaniu, ale w
końcu się jej udało. Wyszła za mąż za miejscowego chłopaka, ma dwóch
wspaniałych synów... Nie było jej łatwo, Wyatt. - Odwróciwszy się do niego
twarzą, zaczęła wyliczać na palcach. - Najpierw straciła ciebie. Potem straciła
ojca. Wreszcie straciła Carla. Rozumiesz, prawda?
Wyatt pokiwał głową.
- Ta dziewczyna dość się nacierpiała. Nie wytrzyma kolejnych
rozczarowań. Więc jeśli cię można o coś prosić... a mówię to tylko dlatego, że
darzę cię sympatią... to wyjedź stąd. Zniknij z jej życia. Zostaw ją w spokoju.
Jeśli tak MaryPat rozmawia z ludźmi, których darzy sympatią, to jak
rozmawia z tymi, których nienawidzi?
Dźgnęła go palcem w klatkę piersiową i wyraz jej twarzy złagodniał.
- No, chyba że masz wobec niej jakieś poważne plany - dodała.
Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. Wreszcie uśmiech, który
Wyatt próbował powściągnąć, zadrżał w kącikach jego warg.
- MaryPat, czy kiedykolwiek ktoś pani mówił, że jest pani prawdziwą
damą?
- Słucham? - Zaskoczona, roześmiała się cicho. -Właściwie to tak. Mówił
mi to tatuś Annie. To co, zobaczymy się jeszcze, czy mam ci życzyć
bezpiecznego powrotu do domu?
Wyatt pochylił się i pocałował starszą panią w policzek.
- Zobaczymy się. Bo plany mam jak najbardziej poważne. Muszę Annie
przeprosić, błagać ją o wybaczenie. Chciałbym jej udowodnić, że się zmieniłem.
Może kiedyś.. . - na moment umilkł, jakby bał się zapeszyć - może kiedyś znów
będziemy razem. Może...
- Nie liczyłabym na to - przerwała mu MaryPat. -Annie nie przejawia
zainteresowania mężczyznami. -Otworzyła drzwi i rzuciła torebkę na trawnik,
jakby cumowała łódź do brzegu. - Ale wstawię się za tobą. Może to coś da?
Należy jej się odrobina szczęścia w życiu.
Wycofawszy się z podjazdu, Wyatt zatrzymał samochód przy krawężniku,
ze schowka na mapy wydobył komórkę i wystukał numer Emily. Odebrała
telefon po drugim dzwonku.
- Emily?
- Wyatt?
- Dzwonię spytać, jak się czujesz.
- Cudownie. - Roześmiała się wesoło. - Wprost nie mogę uwierzyć, że tu
jesteś. Tak strasznie tęskniłam za wszystkimi i nagle, czary-mary, zjawiasz się
ty!
Uśmiechnął się w duchu. Pod wieloma względami Emily wciąż była
dzieckiem.
- Ja też strasznie za wszystkimi tęsknię. Dopiero niedawno zdałem sobie
sprawę, jak bardzo brakuje mi rodziny.
- Świetnie! To znaczy, że częściej będziemy się widywać. Możemy
zacząć już jutro. Wpadnij do kawiarni mniej więcej w porze lunchu. Podajemy
pyszne hamburgery.
- W porządku, przyjdę na pewno. Nie chcesz, żebym teraz do ciebie
podjechał? Sprawdził drzwi, okna...
- Dzięki, ale nie. Toby obiecał zajrzeć podczas swojego obchodu.
- To twój chłopak? - Uwielbiał się z nią drażnić i przekomarzać na tematy
męsko-damskie.
- Co ty! - zapiszczała z udawanym oburzeniem. -To po prostu znajomy.
Kumpel.
- Oho! Coś panienka za dużo protestuje.
- Dobra, dobra! Toby jest policjantem.
- W porządku, wierzę ci na słowo. Na razie pozamykaj wszystkie drzwi.
- Rozkaz, szefie!
- I okna.
- Tak jest, szefie!
- Światło na werandzie zostaw włączone.
- Coś jeszcze? - spytała, wzdychając głośno.
- Dobranoc, Em.
- Dobranoc, Wyatt.
Wrzuciwszy telefon z powrotem do schowka, przez chwilę kluczył po
starszej, ładnie utrzymanej części miasteczka, w której mieszkała MaryPat, po
czym skręcił do centrum. Jechał główną ulicą; przy „Rarytasie" zwolnił. Wokół
okien i wzdłuż dachu ciągnęły się malutkie migoczące światełka. Wystawa
miała wyraźnie staroświecki charakter: stare, pełne uroku mebelki tłoczyły się
wśród obrazów i rzeźb miejscowych artystów. Na zewnątrz po obu stronach
wejścia stały dwie identyczne ławki; nad jedną z nich wisiał napis: „Poczekalnia
dla mężów".
Ruszył dalej; zbliżając się do „Bladej Róży", zaczął rozglądać się za
miejscem do parkowania. Cały czas myślał o Annie. Lekki pocałunek na
dobranoc jedynie zaostrzył jego apetyt. Pocierając brodę, jęknął w duchu. Rany
boskie, co mu strzeliło do głowy? Dlaczego powiedział MaryPat, że ma wobec
jej córki poważne zamiary? Psiakość, jest mieszczuchem i uwielbia wielkie,
tętniące życiem metropolie. Annie zaś całe życie mieszkała na prowincji; tu
czuła się dobrze. Kochała przyrodę, swoich dwóch rudowłosych urwisów i ich
ojca, po którym zostało jej mnóstwo pięknych wspomnień.
A on, Wyatt, kochał ją. Wiedział to ponad wszelką wątpliwość. Wiedział
też, że dopóki wszystkiego sobie nie wyjaśnią, nie zazna spokoju. Hm, Annie,
Emily... jedna i druga zaprzątały mu głowę. Podejrzewał, że niewiele dziś pośpi.
Znalazłszy wolne miejsce, zaparkował samochód i powłócząc nogami,
skierował się do hotelu.
Był tak zatopiony w myślach, że kiedy szedł po schodach prowadzących
do holu, nie zauważył, jak obok, w budce telefonicznej, ktoś zapala papierosa.
Nie zwrócił uwagi na niesiony wiatrem gryzący dym, nie słyszał też
przekleństw, które Grzechotnik Pike miotał pod nosem, usiłując się dodzwonić
do Prosperino w Kalifornii.
Ściągając z ucha duży złoty klips, Patsy zamknęła za sobą drzwi sypialni,
po czym chwyciła telefon. Na patio odbywało się jedno z wielu przedślubnych
przyjęć. Nawet nie zamierzała się na nie fatygować; wiedziała, że w tym tłumie
rodzonych i przybranych synów, córek, braci, sióstr i innego tałatajstwa, nikt nie
zauważy jej nieobecności.
- Co tam? - warknęła do słuchawki. Tylko jednej osobie, Grzechotnikowi,
podała numer swojej komórki.
Skrzywiła się. Niemal czuła, jak z drugiego końca linii zionie smrodem.
Usiadłszy na podłodze, oparła się plecami o łóżko i nastawiła psychicznie na
kolejną złą wiadomość. Cholera jasna, dlaczego prześladuje ją taki pech?
Dlaczego spośród wszystkich łapserdaków w Los Angeles wybrała faceta,
którego koledzy po fachu nazywali Partaczem?
- Jeśli dzwonisz, bo chcesz mi powiedzieć, że znów...
- Znalazłem smarkulę.
Patsy zamarła. Czubkiem języka oblizała wargi.
- Znalazłeś Emily?
- Przecież mówię. Miałem rację, że uciekła do Wyo-ming. Tyle że stan
Wyoming to nie jakaś mała wiocha...
- Nieważne. Grunt, że wiesz, gdzie się ukrywa. Obejrzała się przez ramię.
Ostatnimi czasy Joe miał zwyczaj pojawiać się bez zapowiedzi, w najmniej
oczekiwanym momencie.
- No właśnie, wiem. Ale potrzebuję więcej forsy.
- Dostaniesz tyle, na ile się umawialiśmy - syknęła. - Ale po fakcie. Kiedy
zamierzasz... no, wiesz.
- Wkrótce. Jutro pojadę za nią, kiedy będzie wracała do domu. Sprawdzę,
gdzie mieszka i gdzie najlepiej się na nią zasadzić.
Patsy uśmiechnęła się. Niedługo skończą się jej kłopoty.
- Co ona porabia w tym Wyoming?
- Przyśle mi pani forsę, to powiem. Zmrużyła oczy.
- Nie lubię, jak się mnie robi w konia, Pike.
- Ja też nie. Mam sporo wydatków. Chce pani, żebym załatwił smarkulę?
To proszę przysłać mi zaliczkę.
Z całej siły zacisnęła rękę na słuchawce, wyobrażając sobie, że to
włochata szyja Grzechotnika.
- Dokąd? - spytała.
- Miejscowość nazywa się Keyhole. Na Main Street mieści się oddział
Wyoming Federal Savings and Loan. W zeszłym miesiącu otworzyłem sobie w
tym banku konto.
Nie żegnając się, Patsy zakończyła rozmowę. Nienawidziła szantażu.
Brzydziła się nim. Chyba że sama była stroną szantażującą.
Szczęście znów zaczęło się do niej uśmiechać. Policja najwyraźniej
skreśliła ją z listy osób podejrzanych o próbę zamachu na życie Joego, a Graham
regularnie wpłacał pieniądze na jej konto w banku szwajcarskim.
W dodatku dni Emily są policzone.
Nazajutrz wieczorem, kiedy wieszała na drzwiach tabliczkę z napisem
ZAMKNIĘTE, Annie spostrzegła nadchodzącego Wyatta. Tak jak obiecał,
zjawił się w porze, gdy kończyła pracę.
Serce podskoczyło jej do gardła. Przycisnęła rękę do piersi, jakby chciała
uspokoić nerwowy łomot. Na wszelki wypadek przytrzymała się lady, na której
stała kasa. Świat wirował jej przed oczami, nogi miała jak z waty. Sama z sobą
toczyła wewnętrzną walkę. Z jednej strony marzyła, aby ponownie spotkać się z
Wyattem, z drugiej zaś bała się spotkania. Bardzo się bała. Nie potrafiła
zapomnieć o przeszłości, żyć wyłącznie chwilą obecną.
Wczoraj wieczorem, po długich rozterkach i namysłach, doszła do
wniosku, że wykręci się od dzisiejszej kolacji. Przebywanie z Wyattem grozi
poważnymi konsekwencjami. Jeżeli po jednym wieczorze i jednym pocałunku
na dobranoc czuła się tak podekscytowana, to co będzie po kolejnym? Nie
mogła ryzykować. Zwłaszcza że nie jest już młodą beztroską dziewczyną, lecz
odpowiedzialną kobietą i matką.
Gdy tak stała przerażona, oddychając z trudem, nie mając pojęcia, jak się
zachować ani co powiedzieć, drzwi się otworzyły. Na widok tego silnego,
przystojnego mężczyzny poczuła, jak słabnie jej opór.
- Cześć. - Zdumiało ją, że jej ciało wciąż reaguje w ten sposób, że - choć
nie widzieli się tyle lat - między nią a Wyattem nadal istnieje pociąg fizyczny.
- Cześć.
Jeden rzut oka na promienny uśmiech rozjaśniający jego twarz
wystarczył, by przypomniał się jej zuchwały nastolatek, który podbił jej serce i
za którego kiedyś pragnęła wyjść. Najwyższym wysiłkiem woli powstrzymała
się, aby - jak za dawnych czasów - nie podbiec do niego i nie pocałować na
powitanie.
Wzdychając głęboko, potrząsnęła głową. Weź się w garść, Annie. Nie
bądź dzieckiem.
No właśnie. Jest dojrzałą, rozsądną kobietą. Nie zamierza pozwolić, aby
przeszłość w jakikolwiek sposób zaważyła na jej przyszłości. Nie ulegnie
urokowi Wyatta. Zdoła mu się oprzeć.
Na zapleczu chłopcy grali w jakąś grę elektroniczną. Słychać było ich
śmiechy i szczekanie Pokera.
- Chcesz podrzucić dzieci do mamy, zanim ruszymy w drogę?
- W drogę?
- Do restauracji. Pamiętasz? Umówiliśmy się na kolację. Mogę cię dziś
odwieźć wcześniej, jeśli to problem...
- Nie, nie o to chodzi. Po prostu nie...
Po prostu nie powinnam przebywać z tobą w tym samym pomieszczeniu,
bo głupieję. Bo zapominam, jak mam imię. Bo mogę zrobić coś, czego będę
później żałować...
Oczywiście nie powiedziała tego na głos.
Zaczęła sobie przypominać przygotowany zawczasu długi, logiczny
wywód.
- Po prostu mam sporo pracy i...
Psiakość, nie to chciała powiedzieć! Zmarszczyła czoło. Zamierzała
wspomnieć o dzielących ich różnicach, o odmiennych stylach życia, o...
- Pracy? - Rozejrzał się po sklepie.
- Tak. Muszę... muszę...
- Co musisz?
- Och, wiele rzeczy. Przejrzeć księgi rachunkowe i... poprzesuwać część
mebli i...
- Chcesz przesuwać meble? Sama? Wzięła się pod boki.
- Oczywiście. Zawsze wszystko robię sama. Jestem znacznie silniejsza,
niż ci się wydaje.
Tylko częściowo była to prawda. Sama przenosiła mniejsze przedmioty, a
do większych zatrudniała facetów z firmy przeprowadzkowej, którzy raz w
tygodniu przychodzili odpakować i ustawić na miejsce nowe nabytki oraz
zapakować i odwieźć rzeczy sprzedane.
- Wiem, że prawdziwa z ciebie siłaczka - rzekł z uśmiechem Wyatt -
mimo to nie powinnaś dźwigać ciężarów. Łatwo sobie uszkodzić kręgosłup.
Zdjął spinki od mankietów, po czym zaczął podwijać rękawy. Annie
przyglądała mu się z zafascynowaniem. Wciąż iniał imponujące mięśnie. Czy
nadal codziennie rano ćwiczy na siłowni?
- Pomogę ci. Co mam przesunąć i dokąd?
- Ja... - Oderwała wzrok od jego ciała i skupiła na twarzy. - Nie musisz!
Naprawdę sama sobie z tym wszystkim poradzę!
Idź! Proszę cię. Wyjdź stąd, błagała go w myślach. Bała się chaosu, jaki
jego obecność może wywołać w jej życiu i sercu. Wskazała ręką na drzwi.
- Zostaw mnie, Wyatt. Przejdź się po miasteczku, wstąp do restauracji,
zjedz kolację. Na pewno jesteś głodny...
- Nie wygłupiaj się, Annie. Udławiłbym się jedzeniem, wiedząc, że ty tu
ciężko pracujesz. No, mów. Rozkazuj. Co mam przesunąć?
Jej plan spalił na panewce. Wyatt nie zamierzał nigdzie bez niej
wychodzić. Tkwił nieruchomo, niczym wbity w głaz miecz króla Artura, i
czekał na polecenia. Psia-kość! Nie dość, że się go nie pozbyła, to teraz musi
wymyślić dla niego zajęcie.
Hm. Rozglądając się po zagraconym sklepiku, przypomniała sobie, że od
dawna chciała w nim coś zmienić, ale jakoś nigdy nie miała na to czasu.
Przejścia były za wąskie; klient na wózku inwalidzkim nie przecisnąłby się
między półkami. Poza tym niektóre przedmioty, ze względu na utrudniony do
nich dostęp, nie były odkurzane od miesięcy.
- No dobrze. - Podjęła wreszcie decyzję. - Może zaczniemy od...
Nagle z pokoju na zapleczu doleciał ich głos Aleksa:
- Hej, Noah! Wiesz, kto przyszedł? Potwór z kosmosu!
Tupotowi nóg towarzyszyły radosne piski i po chwili do sklepu wpadły
dwa rudowłose tornada. Wyatt porwał chłopców na ręce, wsunął sobie pod
pachy, jednego z prawej strony, drugiego z lewej, i tak objuczony zaczął
przemierzać truchtem szersze alejki.
- Potwór z kosmosu jest głodny! - warczał. - Potwór z kosmosu pożre
bliźniaków.
Oczywiście Poker, szczekając i merdając ogonem, zaraz przyłączył się do
zabawy.
Zaraźliwy chichot synów sprawił, że Annie rozpromieniła się. Wiedziała,
że jej dwaj brzdące potrzebują męskiej opieki i męskiego towarzystwa. Matka
nigdy nie zastąpi dzieciom ojca.
Chłopcy uwielbiają Wyatta. Ona... ona również.
Owijając kosmyk włosów wokół palca, obserwowała synów. Mieli radość
wypisaną na twarzach. Chociaż starała się być dla nich ojcem i matką, chociaż
tarzała się z nimi po podłodze i bawiła w podchody, widziała, że z Wyattem
zachowują się zupełnie inaczej. Po prostu potrzebowali w domu mężczyzny.
Ojca.
Mimo to nie tęskniła za Carlem.
- Hej, potwory! - zawołała, próbując przekrzyczeć hałasy. - Idę obok do
kawiarni, żeby zamówić wam coś do jedzenia.
Nawet na nią nie spojrzeli. Noah wił się na kanapie łaskotany przez
Wyatta, który z kolei bronił się przed atakiem siedzącego mu na plecach Aleksa.
- Grrr! - warknął: groźnie Wyatt i zrzucił małego rudzielca na kanapę
obok jego bliźniaka.
Już po chwili obaj bracia przystąpili do szybkiego kontrnatarcia.
- Potworze, potworze! - zawołał Aleks. - Ale ty masz wielkie zębiska!
- Zaraz was nimi schrupię! - odparł Wyatt, ściągając z siebie
rechoczących urwisów i rzucając z powrotem na starą wysłużoną kanapę.
- O nie! - zaprotestował Noah, niemal krztusząc się ze śmiechu. - Mnie
nie pokonasz!
Mnie nie pokonasz. Powtarzając w duchu te słowa, Annie skierowała się
do drzwi.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kartonowe pojemniki, serwetki i opakowania po kanapkach z indykiem
leżały pomięte na rozsuwanym stole z końca dziewiętnastego wieku. Reszta
mebli lśniła czystością. Świeżo odkurzone, wypastowane i wypolerowane
szafki, biurka oraz sekretarzyki stały nie jak dawniej gdzie popadnie, lecz w
starannie przemyślanych miejscach, do których wreszcie był dostęp.
Noah z Aleksem leżeli półprzytomni na kanapie, zmęczeni gonitwą. Obok
nich spał Poker, któremu musiały śnić się jakieś kosmiczne potwory, bo co jakiś
czas warczał przez sen i ruszał to uchem, to łapą.
Wyatt przeciągnął się, rozmasował sobie kręgosłup na wysokości krzyża i
popatrzył pytająco na Annie.
- Co teraz?
- Kredens tworzy komplet ze stołem i krzesłami -rzekła, ignorując grymas
niezadowolenia na jego twarzy. - Powinien stać koło nich.
Wydawała mu kolejne polecenia nie dlatego, że koniecznie coś jeszcze
trzeba było przesunąć, ale dlatego, że bała się zostać z Wyattem sam na sam.
Kiedy byli sami, przestawała logicznie myśleć.
- Kredens? - Przeczesał rękami włosy. - Chodzi ci o tamten wielki mebel
pełen łamliwych dupereli i kruchych figurynek?
- Dla twojej informacji, te duperele i figurynki są bardzo cenne.
Przyniosę pudło, żebyś mógł je zapakować.
- Ojej! Jak fajnie! - zawołał. Ironia w jego głosie nie była jednak zbyt
zjadliwa.
- Nie chcę cię zatrzymywać, jeśli masz ciekawsze zajęcia...
- Nie mam, ale wiesz, mały buziaczek dodałby mi sił. - Wskazał swój
policzek. - O, tutaj.
Parsknęła śmiechem.
- Już raz się na to nabrałam. Teraz jestem starsza i mądrzejsza.
- I piękniejsza. - Poruszył zabawnie brwiami. -I bardziej ponętna...
- Wracaj do pracy. - Cofnęła się, wiedząc, że bezpieczniej jest za bardzo
się nie zbliżać.
- Wciąż lubi się rządzić - mruknął pod nosem tak, by go usłyszała.
Nie reagując na zaczepkę, Annie wyszła na zaplecze. Wróciła po chwili z
kartonem i folią bąbelkową do pakowania kruchych przedmiotów. Wyatt
chwycił folię i zaczął przekłuwać bąbelki z powietrzem.
- Uwielbiam to! Możesz mi kupić całą rolkę takiej folii pod choinkę!
- Boże, ale z ciebie dziecko, Wyatt. Oddaj, zanim pobudzisz chłopców.
Wyciągnęła rękę, on jednak uniósł folię wysoko nad głową.
- Nic z tego! - zawołał, naciskając kolejne bąbelki, które pękały z hukiem.
- Dawno się tak świetnie nie bawiłem! Myślę, że chłopakom też by się
spodobała ta zabawa.
- Owszem, podoba im się. Dlatego został mi tylko ten jeden arkusz. -
Podskoczyła, usiłując dosięgnąć folii. Znów bez powodzenia. Niemal wbrew
sobie zaczęła się śmiać. - Och, ty draniu! Nie psuj! Oddaj mi to!
- Zmuś mnie. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Wyatt!
- Co? - Cofnął się o krok. Skrzyżowała ręce na piersiach.
- Proszę natychmiast mi to oddać.
- Uwielbiam, kiedy mi rozkazujesz. Masz taką srogą minkę.
Odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać. Nie potrafiąc się oprzeć, Annie
ruszyła za nim w pościg. Ganiali się, sapiąc i dysząc. W pewnym momencie
Wyatt skręcił w bok i ukrył się za jakimś meblem. Kiedy Annie podeszła bliżej,
wyskoczył z ukrycia i objął ją w pasie. Krzyknęła zaskoczona. Zakrył ręką jej
usta.
- Ciii - szepnął, śmiejąc się jej do ucha. - Bo obudzisz chłopców.
- Patrzcie, jaki troskliwy. - Sięgnęła za niego i zacisnęła rękę na folii. - A
kto strzelał z bąbelków?
- Oddaj!
- Nigdy! - zawołała, usiłując się oswobodzić.
- Nigdy? - Przytulił ją mocniej.
- Nigdy. - Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów czuła się młoda,
szczęśliwa, wesoła.
- A jak zagrożę, że cię pocałuję?
- To zagroź.
- Czy to zaproszenie?
- Ale z ciebie egocentryk!
- Ale przystojny egocentryk?
Potarł nosem jej szyję. Annie przebiegło po plecach mrowie.
- Owszem, wciąż jesteś przystojny. Zwłaszcza jak na faceta w średnim
wieku.
- Co takiego? - oburzył się. - Ja ci pokażę faceta w średnim wieku!
Zgarnął ją w ramiona i wtulił twarz w jej szyję, okrywając ją delikatnymi
pocałunkami.
- Oho, widzę, że ciężko pracujecie.
Odskoczyli od siebie i popatrzyli w stronę, skąd dobiegł głos. Żadne nie
słyszało, jak Emily otwiera drzwi. Annie zerknęła na Wyatta. Oboje mieli
identycznie zakłopotane miny.
Unosząc ze zdziwienia brwi, Emily weszła do wnętrza sklepu.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam...
- Nie, skądże! - zawołała Annie, rumieniąc się po uszy. - Myśmy
właśnie... właśnie...
- Sprawdzali, czy folia wciąż ma bąbelki - oznajmił rezolutnie Wyatt. - A
to, oczywiście, najlepiej się sprawdza, gniotąc ją między sobą.
- Och, przestań. - Annie dała mu kuksańca w żebra.
- Rozumiem. - Emily ruchem głowy wskazała termos, który trzymała w
ręku. - Przyniosłam wam kawy. Pomyślałam sobie, że może... - zawahała się -
zasłużyliście na przerwę.
Wszyscy troje parsknęli śmiechem. Napięcie znikło.
- Marzę o chwili wypoczynku - oznajmił Wyatt. -Ta kobieta cały czas mi
rozkazuje: to przenieś tu, to przestaw tam. Nie ma dla mnie krztyny litości.
Emily prychnęła pogardliwie.
- Biedaczku jeden.
- Ażebyś wiedziała. Niełatwo ją zadowolić. - Pokazał Annie język.
- Jak ktoś się leni... Zdaje się, że kredens wciąż czeka
- No widzisz, Em? - Nie ruszył się z miejsca.
- Wyatt twierdzi, że znacie się z czasów studenckich. .. - Emily zaczęła
szukać filiżanek.
- Tak, oboje studiowaliśmy w Prosperino - przyznała Annie, nie wdając
się w szczegóły.
Wyatt posłał jej ironiczne spojrzenie.
- Razem pracowaliśmy - dodał.
- O rany! - Emily napełniła kubki gorącą aromatyczną kawą. - Jaki ten
świat jest mały, prawda, Annie? Znamy się od tylu miesięcy, a nawet nie
przyszło mi do głowy, że studiowałaś z mądralińskim.
- Z mądralińskim? Oj, uważaj! - Wyatt potargał siostrę po włosach i
uśmiechając się porozumiewawczo do Annie, przeszedł z kubkiem do kredensu.
Zaczął ostrożnie pakować do pudła cenne precjoza.
- Ja też nie mogłam uwierzyć, kiedy mi powiedział, że jest twoim bratem.
W końcu Prosperino dzielą od Keyhole tysiące kilometrów.
- Lubię to miejsce. Czuję się tu jak w domu.
- Wiem. Ja również.
Miała wrażenie, że Wyatt obserwuje ją spod oka. Ni stąd, ni zowąd
ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Starając się je zignorować, zaczęła pokazywać
Emily, co dziś zrobili.
Krążyły po sklepie, Emily chwaliła zmiany w ustawieniu mebli, a przy
okazji usiłowała delikatnie wybadać Annie na temat stosunków łączących ją z
Wyattem. W pewnym momencie, widząc, że delikatne metody nie skutkują,
spytała wprost:
- Czy... no, wiesz, czy jesteście parą? Błagam cię, Annie, muszę to
wiedzieć. Tyle lat znoszę jego docinki na temat mojego życia uczuciowego, że
chętnie odpłacę mu pięknym za nadobne.
Annie zerknęła na Wyatta; pchał kredens we wskazane przez nią miejsce.
Mimo to wyraźnie widziała, że przysłuchuje się jej rozmowie z Emily.
- Rozumiem cię doskonale. - Przygryzła wargę. -Ale muszę cię
rozczarować. Jesteśmy tylko przyjaciółmi.
Rozbawiony, puścił do niej oko. Annie ostentacyjnie odwróciła się tyłem.
Chociaż kusiło ją, aby pogadać z kimś o Wyatcie, to jednak się bała. Póki nie
okazywała swoich uczuć i obaw, mogła udawać, że nie istnieją.
Nawet jeśli zamierzał zostać w Keyhole kilka dni, co z tego? Na dłuższą
metę jego obecność tu nie będzie miała znaczenia. Bliźniacy szybko o nim
zapomną, życie wróci na stare tory. Z nią, Annie, będzie trochę gorzej. Już raz
leczyła rany. Ale może tym razem ból będzie mniejszy, rany nie tak głębokie?
Emily, jakby nie dowierzając wyjaśnieniom Annie, popatrzyła to na brata,
to na przyjaciółkę, po czym wzruszyła ramionami. Wiedziała, że nic więcej z
Annie nie wyciągnie.
- Jak chcesz wrócić do domu? - spytał Wyatt, kiedy Emily skierowała się
do drzwi.
- Toby mnie podrzuci.
- Dzielny pogromca tygrysów?
- No widzisz? - Emily spojrzała znacząco na Annie.
- Widzę, złotko.
Właśnie tego Annie brakowało, odkąd rozstała się z Wyattem. Jego
żartów, docinków, poczucia humoru. Carl może nie był ponurakiem, ale
wszystko traktował strasznie poważnie.
- Dobranoc, kochani. - Pomachawszy dłonią do pary w sklepie, Emily
zamknęła drzwi i po chwili rozpłynęła się w mroku.
Grzechotnik Pike odwinął papierową torbę zasłaniającą szyjkę butelki, po
czym pociągnął kilka łyków taniej whisky. Alkohol był kiepskiej jakości, piekł
w gardło, ale Pike'owi to nie przeszkadzało. Po pierwsze, nie pił dla smaku, a po
drugie, dopóki nie dostanie kolejnej zaliczki, nie stać go było na nic lepszego.
Parę godzin temu zajrzał do banku, ale w kasie powiedziano mu, że w dniu
dzisiejszym nikt nic nie wpłacił na jego konto.
Zaklął szpetnie pod nosem. Nieoczekiwany hałas najwyraźniej spłoszył
świerszcza, który ucichł na moment. Brak wpłaty oznaczał brak dalszych
działań. Tak, zamierzał wziąć na wstrzymanie. Prędzej czy później baba zapłaci.
Wyzywając od sukinsynów komara, który bzyczał mu nad uchem, raz czy
drugi machnął ręką, żeby go odpędzić. W końcu zabił drania.
Leżał w krzakach rosnących wokół domu tej smarkuli. Był cały
zdrętwiały. Zaczął się wiercić, szukając wygodniejszej pozycji, lecz jej nie
znalazł.
Cholera by wzięła te jeżyny, te komary, te... Pociągnął kolejny łyk z
butelki. Policzy sobie ekstra za pracę w niebezpiecznych... no, może
uciążliwych warunkach. Spojrzał na zegarek. Aha, smarkula powinna niedługo
wrócić do domu.
Wcześniej w ciągu dnia zadał parę niewinnych pytań stałym bywalcom
garkuchni, w której się zatrudniła. Mniej więcej znał rozkład jej zajęć.
Pracowała w porze lunchu, potem - kiedy się uspokajało - wpadała do domu na
dwie godziny i wracała do garów w porze kolacji.
Nie mając nic innego do roboty, Pike ruszył za nią, kiedy po południu
wyszła z pracy. Czekał w ukryciu, a gdy udała się na wieczorną wachtę przy
garach, włamał się do jej domu. Obejrzał sobie, jak smarkula mieszka, parę
rzeczy schował do kieszeni, troszkę się posilił - niestety znalazł tylko ciemną
grudkowatą musztardę, za którą nie przepadał - po czym poprawił żaluzje w
oknach tak, aby wieczorem nic mu nie zasłaniało widoku.
Teraz siedział w krzakach przed domem, jedząc wyniesione ze środka
krakersy z dietetycznym kozim serem - nienawidził dietetycznych serów! - i
obmyślając sposób dokonania zabójstwa.
Zabicie Emily Colton należało do jednego z przyjemniejszych zadań,
jakie mu zlecono. Dziewczyna była świetnie zbudowana, wszystko miała na
swoim miejscu. Po prostu wymarzona ofiara. Ale raz mu się wymknęła.
Wiedział, że drugi raz jej na to nie pozwoli.
Rozmyślał o tym, jak ją załatwi, kiedy nagle jakiś samochód skręcił w
podjazd przed domem. Światła reflektorów oślepiły Grzechotnika. Bojąc się, że
zostanie zauważony, skoczył w gąszcz jeżyn. Na twarzy, rękach, ramionach i
plecach poczuł ukłucia tysięcy kolców.
Zaklął siarczyście. Nieopodal rozległo się szczekanie psa. Grzechotnik
ponownie przysunął butelkę do ust - ten łyk był na uśmierzenie bólu. Przeklęte
jeżyny! Krew lała się z niego niczym woda ze spryskiwacza. Po chwili usłyszał
trzaśniecie drzwiami i cichy kobiecy głos usiłujący przemówić do jazgoczącego
szczura.
- Fifi, malutka! Uspokój się. Hau, hau, hau!
- Fifi! Cicho bądź! Obudzisz wszystkich sąsiadów. Obejrzawszy się przez
ramię, Grzechotnik popatrzył na starannie ostrzyżone zwierzę przywiązane do
budy. Ujadało coraz głośniej. Pewnie czuło zapach krwi. Hau, hau, hau!
- To pudel sąsiadów. Chyba cię nie rozpoznaje. - Stukot obcasów
wskazywał na to, że właścicielka głosu doszła już do drzwi. - Dzięki za
podwiezienie, Toby. Naprawdę nie musiałeś...
Grrrr!
- Ale chciałem. Grrrr!
- Fifi! Przestań warczeć. Tylko straszysz biednego Toby'ego... Słuchaj, a
może wstąpiłbyś na filiżankę kawy? Mam placek cytrynowy.
- Chętnie - ucieszył się mężczyzna. - Zostało mi kilka minut przerwy.
Drzwi zamknęły się.
Grzechotnik zazgrzytał zębami. Cholera jasna, uwielbiał placek
cytrynowy. Ciekawe, gdzie smarkula go trzyma?
Po chwili, odgarnąwszy sprzed twarzy gałęzie, wyturlał się z krzaków
prosto na skraj sąsiedniego podjazdu. I prosto przed groźne oblicze wściekłej
Fifi. Na widok jej wyszczerzonych kłów dał z powrotem nura w krzaki. Nie
zdążył. Fifi była szybsza. Ale miała przewagę: po pierwsze, lepiej widziała po
ciemku, po drugie, nie piła whisky, po trzecie, gęsta sierść chroniła ją przed
kolcami.
Wiele godzin temu w Keyhole zapadła ciemność. Miasteczko pogrążyło
się we śnie. Annie miała wrażenie, jakby ona i Wyatt byli jedynymi ludźmi w
promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów, którzy jeszcze nie spali.
- Wspaniale urządziłaś to miejsce - powiedział, podnosząc do ust drugą
filiżankę kawy.
Rozmawiali ściszonym głosem, żeby nie obudzić bliźniaków. Annie
rozejrzała się po sklepie.
- Tak uważasz? - Wzięła z talerzyka kruche ciasteczko i usiadła obok na
krześle. - Hm, trudno mi to samej ocenić. Mieszkam tu długo, zmiany dokonują
się powoli...
- Wierz mi, masz fantastyczny sklep pełen fantastycznych przedmiotów.
Podobają mi się nie tylko stare meble i bibeloty, które sprzedajesz, ale i twoja
własna sztuka. Widać, że się rozwijasz.
Rumieniec wykwitł na jej twarzy.
- E tam - mruknęła, przekonana, że chwali ją, bo chce być miły, a dobre
słowo nic nie kosztuje.
- Naprawdę. Na przykład ten obraz. - Wskazał namalowany w zeszłym
roku krajobraz. - Kałuża, w której odbija się stodoła. To genialne. Zawsze
miałaś talent, ale teraz masz wielki talent. Jestem pewien, że wiele galerii
chętnie miałoby u siebie twoje prace.
Potrząsnęła głową.
- Wątpię. Zresztą nie mam czasu zajmować się takimi sprawami.
- Sprzedaż kilku obrazów wcale nie zajęłaby ci wiele czasu. Swoją
drogą... - zerknął na śpiących bliźniaków; wyraz jego twarzy złagodniał - nie
wiem, skąd czerpiesz siłę. Do tych dwóch urwisów trzeba mieć końskie zdrowie
i niewyczerpane zasoby energii.
Roześmiała się.
- Ja na szczęście nie muszę się bawić w potwora z kosmosu.
Założywszy nogę na nogę, oparł się wygodnie na krześle i przyjrzał Annie
poprzez unoszącą się znad filiżanki parę.
- Dobrze zrobiłaś, że rzuciłaś studia i wróciłaś do domu. Wtedy tak nie
myślałem, ale teraz wiem, że to była słuszna decyzja.
- Ciężko było ją podjąć.
- A ja nie chciałem ci pomóc.
- Pomogłeś. W sposób niezamierzony. - Uśmiechnęła się smutno. - Kiedy
po pierwszym wylewie tata trafił do szpitala, przyszłam do sklepu, żeby stąd do
ciebie zadzwonić. Po domu kręciło się mnóstwo osób, a tu było cicho; chciałam
ci się wyżalić, poskarżyć na los. Wyobrażasz sobie, jak się poczułam, kiedy...
Łzy podeszły jej do gardła. Pokręciła bezradnie głową. Jakie to głupie,
pomyślała; przecież od tamtej pory minęło tyle lat.
- Och, Annie, słonko moje...
Westchnąwszy ciężko, odstawił filiżankę na stół, po czym przysunął się z
krzesłem do Annie i objął ją ramieniem.
- Kiedy ta dziewczyna odebrała telefon i powiedziała, że bierzesz
prysznic... Po prostu mnie zamurowało.
Wyatt podrapał się po brodzie.
- Nawet nie wiesz, jak strasznie mi przykro. Z powodu głupiego
nieporozumienia...
- Uważasz to za nieporozumienie?
- Tak.
- Ja nie. - Nie znosiła swojego płaczliwego tonu. Była też zła, że łzy znów
napłynęły jej do oczu. - Kłamstwo to kłamstwo.
- Teraz, gdy jestem starszy i mądrzejszy, potrafię zrozumieć twój punkt
widzenia. Ale po tylu latach nie miałbym powodu cię dalej okłamywać. -
Przyłożył jej głowę do swojej piersi. Słyszała, jak wali mu serce. Po chwili
delikatnie ujął ją za brodę i zmusił, aby popatrzyła mu w oczy. - Posłuchaj.
Przysięgam na wszystkie świętości, że tamta dziewczyna to była znajoma, z
którą uczyłem się do egzaminu. Nic nas nie łączyło. Kochałem ciebie, Annie.
Żadne inne dziewczyny mnie nie interesowały.
Wzięła głęboki oddech. W głębi serca wiedziała, że jej nie zdradził, ale...
Może wszystkiemu winien był stres spowodowany chorobą ojca?
- Wiadomość, że bierzesz prysznic, zupełnie mnie dobiła.
- Wiem. Ale zrozum, uczyliśmy się w kilka osób. Czekały nas trudne
egzaminy. Powtarzaliśmy cały materiał; co jakiś czas ktoś przysypiał, potem
brał zimny prysznic, żeby się dobudzić. Nawet nie wiedziałem, że dzwoniłaś.
Dowiedziałem się dopiero po egzaminach. Niestety, było już za późno.
Wzruszyła ramionami.
- Może w sumie dobrze się stało. Twoja zdrada...
- Rzekoma zdrada.
- Prawdziwy z ciebie prawnik. - Popatrzyła na niego z rozbawieniem. - A
więc to „nieporozumienie", jak je nazywasz, podziałało niczym katalizator.
Uświadomiło mi, że tu w Keyhole jest moje miejsce. Że powinnam porzucić
idiotyczne marzenia o zostaniu wielką artystką. ..
- Wcale nie były idiotyczne.
- Najważniejszy był ojciec. Mając do wyboru jego zdrowie czy własną
twórczość...
- Masz rację - przyznał cicho. - Dawniej tego nie rozumiałem. Teraz
doceniam znaczenie rodziny i widzę, jak wiele straciłem. - Ponownie powiódł
wzrokiem w stronę kanapy, na której spali dwaj mali rudzielcy. -Straciłem cię,
Annie. Chyba nigdy tego nie przebolałem. Zamknęła oczy. Ja też nie! - chciała
zawołać, ale zdała sobie sprawę, że to bez sensu. Trudno; każde poszło w swoją
stronę. Nie ma co wracać do przeszłości.
- Nic na to teraz nie poradzimy - stwierdziła. - Było, minęło.
- Wiem. Ale chciałem cię przeprosić. Może lepiej będę sypiał, wiedząc, że
mi wybaczyłaś. I może kiedyś w przyszłości znów...
Poderwała głowę.
- Jakiej przyszłości? O czym ty mówisz, Wyatt? -Odgarnęła z twarzy
włosy, po czym pochyliwszy się, ponownie ściszyła głos. - Mieszkasz daleko.
Masz tam swoje życie, swoich przyjaciół i karierę. Ja mieszkam tu i nie
zamierzam stąd wyjeżdżać. Chcę być blisko rodziny, choćby ze względu na
chłopców. Przyjaźń na odległość? Po co? Jaki by to miało sens?
Miłość na odległość nie zdała egzaminu. Czy warto byłoby robić
powtórkę z przyjaźnią? Przez dłuższą chwilę Wyatt milczał.
- Czy jesteś szczęśliwa, Annie? Naprawdę szczęśliwa?
- Oczywiście. Dlaczego pytasz?
- Bo kiedyś chciałaś zostać malarką. To było dla ciebie bardzo ważne.
- A teraz jestem matką dwóch chłopców prowadzącą nieciekawe życie na
nieciekawej prowincji.
- Nie powiedziałem tego.
- Alle to miałeś na myśli.
Wstała i zaczęła zbierać ze stołu plastikowe naczynia jednorazowego
użytku. Dyskusję uważała za zakończoną.
Energicznym krokiem podeszła do lady kasowej, przy której stał kosz na
śmieci. Wrzuciwszy wszystko do środka, otrzepała ręce. Zawracając, omal nie
zderzyła się z Wyattem.
Chwycił ją za ramiona.
- Nie przyszedłem tutaj, żeby krytykować twój styl życia. Jeśli mam być
szczery, nawet ci trochę zazdroszczę.
- Akurat. - Uśmiechnęła się ironicznie. - Nie należę do osób odważnych.
Boję się podejmować ryzyko. - Popatrzyła mu w oczy. - Dlatego odpowiada mi
życie w małym miasteczku. Wtedy na studiach udawałam choj-raka, ale
podejrzewam, że w środowisku artystycznym dużego miasta, gdzie panuje
zawiść i ostra konkurencja, długo bym nie wytrzymała. W Keyhole czuję się
świetnie. Nigdzie indziej nie chciałabym mieszkać.
- Nigdzie indziej nie próbowałaś.
- I bez tego wiem, że gdzieś tam w wielkim świecie byłabym
nieszczęśliwa.
- Chowasz się za rodziną. Używasz jej jako pretekstu...
- Nieprawda! - oburzyła się. - To ty lubisz ryzyko, przygodę, wyzwania.
Ja nie. Gdybyśmy się wtedy przed laty pobrali, ja bym...
Przytulił ją do siebie.
- Co byś...? Przełknęła łzy.
- Ja bym cię ograniczała. Byłabym kamieniem u szyi.
- Tak sądzisz?
- Ja to wiem.
Odwróciła wzrok. Chłopcy wciąż spali. Od czasu do czasu panującą w
sklepie ciszę przerywały kuranty wydzwaniające godzinę oraz włączające się
samoczynnie urządzenie grzewcze.
- Nie byłabyś żadnym kamieniem, Annie. Nie rozumiesz? Kochałem cię
do szaleństwa. Wszystko bym dla ciebie zrobił.
- Ale nie poświęciłbyś kariery.
- Wtedy rzeczywiście nie.
- Chcesz powiedzieć, że teraz gotów byłbyś z niej zrezygnować? -
Skierowała spojrzenie na jego twarz.
- Prosisz mnie o to?
- Nie - odparła szeptem.
Sama nie wiedziała, czego chce. A jeszcze tydzień temu wszystko było
takie proste. Przyszłość miała dokładnie zaplanowaną: prowadzenie sklepu,
wychowanie synów, posłanie ich na studia, zabawy z wnukami, pielenie
ogródka, w wolnych chwilach malowanie.
- Annie... - Położywszy dłonie na jej policzkach, popatrzył jej głęboko w
oczy. - Zrezygnowałem z przyszłości z tobą, bo myślałem, że ty jej nie chcesz.
Zrobiłbym wszystko, żebyś była szczęśliwa. - Leciutko potarł nosem o jej nos. -
Oddałbym za ciebie życie...
Serce biło jej szaleńczo. Zacisnęła ręce na jego ramionach.
- Annie? Pragnę cię...
Przywarł wargami do jej ust, a ona zamknęła oczy, przenosząc się w
przeszłość. W cudowne, beztroskie czasy, kiedy jeszcze nic nie było
przesądzone. Kiedy mogła podejmować decyzje o tym, co chce robić, gdzie
mieszkać i z kim budować życie.
I wiedziała, że pragnie tylko jednego: Wyatta. To się nigdy nie zmieniło.
Podrapany, obolały i zakrwawiony po przygodzie w krzakach jeżyn -
jeszcze ta cholerna Fifi musiała się napatoczyć! - Grzechotnik pokuśtykał do
wynajętego gruchota, wsiadł i zapalił silnik. Zasłaniając ręką jedno oko, żeby
lepiej widzieć pasy na drodze, które jakoś dziwnie się zlewały, dojechał do
głównej ulicy miasteczka. Musi koniecznie zadzwonić. Udało mu się
zaparkować między dwoma samochodami, tylko lekko wgniatając przedni i
tylny zderzak. Otworzywszy drzwi, zwalił się na chodnik. Przez chwilę leżał bez
ruchu, oddychając ciężko.
Odnajdowanie smarkatych uciekinierek pochłania sporo czasu i energii.
Papieros. Tak. Tego potrzebuje. Od nikotyny od razu przejaśni mu się w
głowie. Przeturlał się na bok, wyciągnął z kieszeni pomiętą paczkę i po chwili
zaciągnął się dymem.
Mężczyzna i kobieta, którzy wyszli na wieczorny spacer w blasku
księżyca, zwolnili kroku.
- Spójrz, Herb - powiedziała kobieta. - Czy to nie ten sam gość, który
wczoraj spadł w barze z krzesła?
- Chyba masz rację. Hej, kolego, dobry wieczór. -Herb pochylił się nad
detektywem.
- Nic panu nie jest? - spytała z zatroskaniem kobieta. Współczucie w jej
głosie zirytowało Grzechotnika.
- Nic. Bo co? - warknął. - Jeśli myślisz, zołzo jedna, że to twój chodnik...
- Czknął głośno, po czym machnął ręką, żeby dali mu święty spokój.
- Co za źle wychowany...
- Chodź, Gerto - rzekł mężczyzna. - Zostawmy go.
- Powinniśmy wezwać policję.
- Dlaczego? Nic złego nie zrobił.
Ich głosy zaczęły się oddalać. Kiedy całkiem ucichły, Grzechotnik
uchwycił się otwartych drzwi wozu i podciągnął na nogi. Zataczając się, ruszył
do stojącej na rogu budki. Po chwili, wyładowawszy złość na niewinnej
pracownicy centrali telefonicznej, uzyskał połączenie z Pro-sperino.
Meredith odebrała telefon po pierwszym dzwonku.
- Dlaczego dzwonisz do mnie o tak późnej porze? Wyczuwał w jej głosie
wściekłość. Nic sobie z tego nie robił. A niech się baba wścieka!
- Gdzie moja forsa?
- Jaka forsa?
- Byłem dzisiaj w banku. Nic nie wpłynęło na konto.
- A wykonałeś zlecenie? Walnął słuchawką w ścianę.
- Nie. I nie wykonam, dopóki nie dostanę pieniędzy.
- Dostaniesz, kiedy zrobisz to, o co cię prosiłam.
- Nie zrobię, dopóki mi pani nie zapłaci.
- Nie podskakuj, ty nędzna kreaturo! - Głos drżał jej z oburzenia. - Ty
wstrętny gadzie! Jeżeli nie wykonasz zlecenia, nie zobaczysz grosza więcej!
- Wpadnę jutro do banku i ponownie sprawdzę stan konta. - Znudzony
rozmową, odwiesił słuchawkę.
Warto byłoby opatrzyć rany, pomyślał. I trochę się wzmocnić. Z tym
postanowieniem skierował się do otwartego całą noc lokalu po drugiej stronie
ulicy.
Długo stali przytuleni, dotykiem i pocałunkami wyrażając uczucia,
którymi darzyli się na studiach, a które nie wygasły mirno upływu lat. Nie
wiedział, co robić. Najchętniej zapomniałby o przeszłości i rozpoczął z Annie
nowe życie.
Ale czy ona by tego chciała? Tu, w Keyhole, znalazła nową miłość,
wyszła za mąż, urodziła dzieci. One stanowiły jej przeszłość, teraźniejszość i
przyszłość.
Największym problemem - nie ze względu na dzieci, lecz ze względu na
pracę - byłaby kwestia wspólnego zamieszkania. On prowadził z Randem
znakomicie prosperującą kancelarię w Waszyngtonie, ona prowadziła
znakomicie prosperujący sklep w Keyhole, który odziedziczyła po śmierci ojca.
Keyhole od Waszyngtonu dzielą tysiące kilometrów. Trudno być dobrym
mężem, mieszkając tak daleko od żony i odwiedzając ją dwa razy w miesiącu.
Z Annie w ramionach nie był w stanie logicznie myśleć. Jej zapach,
dotyk, smak działały na niego upajająco. Kiedy całował ją i tulił, marzył jedynie
o tym, aby przez resztę życia bawić się z dwójką jej rudych urwisów i
przesuwać meble z kąta w kąt. Ale na zdrowy rozum to nie wchodzi w grę.
Obejmowała go za szyję. Delikatnie rozplótł jej dłonie, przerwał
pocałunek i cofnął się pół kroku.
Jęknęła cicho, dając wyraz swojemu niezadowoleniu.
- Jest późno. Powinienem już iść - powiedział, całując kąciki jej ust.
Wydęła wargi.
- Musisz? Nie możesz zostać?
- Jak byś to rano wytłumaczyła swojej matce? I synom? No i pomyśl, jak
byś się sama czuła?
Skrzywiła się niczym dziecko, któremu odmawia się czegoś pysznego.
- Ja to powinnam mówić, nie ty. Odkąd to stałeś się taki rozsądny i
pryncypialny?
- Nie wiem. Pewnie odkąd zostałem prawnikiem.
- Powiedz mu, żeby się wypchał, i chodź mnie pocałuj.
Spełnił jej prośbę. Z trudem panowali nad pożądaniem. Wreszcie, dysząc
ciężko, Wyatt ponownie się odsunął. Tym razem kilka kroków.
- Annie... - Potarł ręką brodę. - Pomogę ci zanieść chłopców do
samochodu, potem pojadę za tobą własnym autem i razem położymy ich spać.
Oszołomiona, skinęła wolno głową.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Byli ciężcy jak z ołowiu. Tylko na moment otworzyli oczy, kiedy Wyatt
kolejno wyciągał ich z samochodu i wnosił na górę. Poker, nie czekając na
żadne polecenia, pognał do salonu, gdzie miał pod oknem posłanie. Okrążywszy
je parę razy, ziewnął głośno, po czym padł na materac i zasnął.
- Zostaniesz u nas na noc? - spytał sennie Aleks, kiedy Wyatt niósł go po
schodach.
Wyatt zerknął przez ramię na Annie, która szła za nim, niosąc buty i
kurtkę syna.
- Obawiam się, że nie, kowboju - odparł.
- Szkoda - powiedział chłopiec.
- Ale wpadnę jutro, żeby się z tobą pobawić. Dobrze? W odpowiedzi
Aleks objął go mocniej za szyję. Noah obudził się dopiero wtedy, gdy kładł go
do łóżka.
- Cześć, potworze z kosmosu - mruknął sennie. Miał gładkie pucołowate
policzki, śmieszne pulchne paluszki, buzię pokrytą piegami.
- Cześć, urwisie.
Wyatt przysiadł na brzegu łóżka. Annie stała w rogu pokoju, porządkując
ubranie, które ściągnęli z chłopców, żeby przebrać ich w piżamy.
Wyciągnąwszy rączki, Noah przytulił się do Wyatta.
- Dobranoc - szepnął, ziewając szeroko, po czym cmoknął go w ocieniony
zarostem policzek. - Ojej, ale kłujesz!
Wzruszenie odebrało Wyattowi mowę. Synowie Annie zawładnęli jego
sercem.
- Troszkę kłuję, mały. - Odgarnął rudą grzywkę i pocałował chłopca w
czoło. - Przepraszam.
- Poczytasz nam jutro bajkę?
- Oczywiście.
- Super. - Noah przewrócił się na bok i po chwili już spał.
Kiedy tak siedział, wpatrując się w śpiącego malca, Wyatt poczuł, jak
Annie obejmuje go od tyłu.
- Dziękuję - szepnęła mu do ucha.
- Nie ma za co - odparł cicho. - Zresztą robią się za duzi, żebyś sama
wnosiła ich po schodach.
Przytknęła policzek do jego policzka.
- Wiem. Nie o to mi chodziło. - Uśmiechnęła się. - Dziękowałam za to, że
z nimi rozmawiasz, że poświęcasz im tyle czasu. Potrzebują obecności
mężczyzny.
- Pamiętam, że kiedy byłem w ich wieku, marzyłem o tym, aby ojciec
chociaż na mnie spojrzał.
- Jakie to smutne. - Westchnęła głośno. Zacisnął ręce na jej dłoniach.
- Przynajmniej ich ojciec nie był pijakiem, który z nudów się nad nimi
znęcał.
Annie nie odpowiedziała.
- Przepraszam - rzekł. - Nie powinienem poruszać tematu ich ojca. Wiem,
że...
Zwilżył wargi. Dlaczego tak trudno mu rozmawiać o jej mężu? Biedak nie
żyje. On, Wyatt, nie miał powodu być o niego zazdrosny, mimo to na myśl o
nim ogarniała go niemal chorobliwa zazdrość.
- Wiem, że go kochałaś - ciągnął. - I że nie jest ci łatwo samotnie
wychowywać synów...
Skinęła głową.
- Każde dziecko powinno mieć dobrego, kochającego ojca. Mój wywarł
ogromny wpływ na moje życie.
- Tak jak Joe na moje.
- To niezwykły człowiek.
- Wspaniały.
Joe nigdy nie robił różnic między dziećmi. Chociaż miał pięcioro
własnych, a Wyatta przygarnął, gdy ten był nastolatkiem, Wyatt zawsze czuł się
tak, jakby urodził się Coltonem.
- Wychował cię na mądrego i uczciwego człowieka. Wyatt wyszczerzył
zęby.
- Powiem mu, że tak powiedziałaś. Ucieszy się.
- Będziesz się z nim wkrótce widział? - spytała.
- Tak. W najbliższy weekend. Moja kuzynka Liza...
- Ta piosenkarka?
- Tak.
- Widziałam ją w telewizji. Ma wielki talent.
- Prawda? Ciągle jej to powtarzam. W każdym razie Liza wychodzi w
sobotę za mąż.
- Więc polecisz do Kalifornii? - W jej głosie zabrzmiała nuta smutku.
Radość przepełniła jego serce.
- Tak. Ale potem tu wrócę.
- Dlaczego?
- Mam jeszcze kilkanaście dni nie wykorzystanego urlopu. Kawalerowie
rzadko gdziekolwiek wyjeżdżają.
- Dlaczego akurat tu chcesz wrócić?
Wstał i wciąż trzymając Annie za rękę, ruszył do drzwi.
- Nie domyślasz się? - spytał szeptem.
Przed wyjściem pocałował ją w usta na dobranoc. I nagle przestraszył się,
czy sytuacja ich nie przerośnie.
Nazajutrz rano wybrał się do Emily na śniadanie. Mieszkała w niedużym,
ale sympatycznie urządzonym domku. Przez okna w jadalni wpadały promienie
słońca. Na stole pod ścianą stały najróżniejsze pojemniki, między innymi stare
buty, w których rosły kwiaty. Pomieszczenie sprawiało wrażenie miniaturowego
ogrodu botanicznego. Najwyraźniej Emily - chociaż była dzieckiem
adoptowanym - odziedziczyła po swojej przybranej matce zamiłowanie do
ogrodnictwa. Wyatt nie zdołał powstrzymać się od uśmiechu. Pewnie wszystkie
napiwki wydawała na sadzonki.
Nie dziwił się, że tak bardzo podoba się jej w Key-hole. Było to urocze
miejsce, idealne pod wieloma względami. Właśnie w takim miasteczku chciało
się mieszkać, wychowywać dzieci, prowadzić interesy. Kiedy tak stał w kuchni,
pomagając Emily kroić składniki na omlet, uświadomił sobie, że wcale nie ma
ochoty stąd wyjeżdżać.
Ale niestety będzie musiał.
Zerknął na siostrę; nie chciał psuć miłego nastroju i poruszać przykrych
tematów, ale...
- Miałaś czas rzucić okiem na papiery, które Austin przysłał?
Podniosła wzrok. Z rzęs zwisały jej łzy.
- Aż tak cię to zmartwiło?
- Zawsze płaczę przy krojeniu cebuli. Parsknął śmiechem. Emily
pociągnęła nosem.
- A wiadomości zebrane przez Austina faktycznie są bardzo niepokojące,
chociaż nie byłam nimi zaskoczona. Przeczytałam wszystko kilka razy. Austin
wykonał kawał porządnej roboty.
- Tak... - Wyatt wrzucił pokrojoną cebulkę do pomidorów i pieczarek
smażących się na patelni. - Jest niezwykle dokładny.
- Cieszę się, że zdobył tyle informacji o przeszłości Patsy Portman.
Wiedziałeś, że w wieku osiemnastu lat zaszła w ciążę z niejakim Ellisem
Mayfair?
- Owszem. Z tego, co wiem, Ellis sprzedawał używane samochody. W
dodatku był żonaty. Mniej więcej dwa razy w miesiącu wpadał do miasta i
odwiedzał naszą Patsy. Kiedy okazało się, że Patsy spodziewa się dziecka,
nalegał, żeby zrobiła skrobankę. Odmówiła. Wierzyła, że zdoła ukryć ciążę
przed swoją matką i siostrą.
- Najdziwniejsze jest to, że zdołała. Zupełnie tego nie rozumiem. Jak to
możliwe, aby matka nie widziała, że jej córka jest w ciąży? - Potrząsnęła głową.
- Z raportu Austina wynika, że poród odbył się w jakimś motelu. Obecny przy
nim był tylko ojciec dziecka. Dasz wiarę?
- Paranoja.
Wyatt zamieszał przysmażające się na patelni warzywa. Po kuchni
rozszedł się aromatyczny zapach.
- Wiedziałeś, że go zabiła? - spytała Emily.
- Tak.
- Nożycami!
- Koszmar.
Na moment zamilkli. Emily wrzuciła kawałek masła na drugą patelnię.
Zaskwierczało. Zmniejszyła ogień. Na zewnątrz za oknem ćwierkały ptaki.
Nieopodal szczekała Fifi. Przez otwór na listy spadła na podłogę
korespondencja. Rozmowa, którą prowadzili, jakoś nie przystawała do tego
normalnego świata.
- Zastanawiam się, co nią powodowało?
Emily zaczęła rozbijać jajka. Zamyślona, upuściła skorupkę do miseczki.
Po chwili wyłowiła ją łyżeczką.
- Podobno, kiedy spała, Ellis ukradł dziecko.
- Wiesz, że to była dziewczynka? Że miała na imię Jewel?
- Tak. Ciekawe, co się z nią stało?
- Z informacji Austina wynika, że Ellis ją sprzedał.
- Wiem.
Emily popatrzyła na Wyatta smutnymi oczami, a jemu przypomniała się
poważna mała dziewczynka, którą nie tak dawno temu bujał na huśtawce.
- Jak można sprzedać własne dziecko, Wyatt?
- A jak można zadawać się z Patsy? Roześmiawszy się ponuro, rozbiła
drugie jajko.
- Myślisz, że Patsy wie. gdzie się ukrywam? - Na jej twarzy odmalował
się strach.
- Nie, myszko. Nie wydaje mi się. Ale to sprytna kobieta i wszystkiego
można się po niej spodziewać. Dlatego ciągle cię dopytuję, czy zamknęłaś
drzwi.
- Kochany jesteś. - Kąciki ust lekko jej zadrgały. Po chwili skupiła się
ponownie na pracy. - Wiesz, zafascynowały mnie informacje o zdrowiu
psychicznym kilkuletniej Patsy. Mam wrażenie, że wiele jej problemów wynika
z poczucia odrzucenia przez ojca.
Wyatt prychnął pogardliwie.
- Tylko dlatego, że tatuś cię nie kocha, nie można krzywdzić innych.
- Kto jak kto, ale ty to wiesz najlepiej.
Podczas gdy Emily energicznie roztrzepywała jajka,
Wyatt otworzył jedną szafkę, potem drugą. Znalazłszy plastikowe talerze,
postawił je na malutkim stole kuchennym; obok postawił dwa brzydkie kubki.
Zważywszy na to, że Emily mieszkała w Keyhole niecały rok, zdołała
wyposażyć dom we wszystko, co człowiekowi potrzebne do życia. Kupowała
tanie sprzęty na wyprzedażach. Chociaż wychowała się w luksusie, nie bała się
ciężkiej pracy. Joe byłby z niej dumny. Wlała jajka na patelnię.
- A czytałeś o tym, jak Patsy próbowała wrobić mamę w morderstwo
Ellisa?
- Tak, kochana siostrzyczka. Nic dziwnego, że mama nigdy o niej nie
mówiła.
- Oby tylko udało wam się udowodnić, że to ona zleciła zabójstwo ojca,
mnie, może też mamy. Chciałabym, żeby resztę życia spędziła za kratkami.
Wyatt wsypał do każdego kubka po dwie łyżeczki kawy, po czym zalał je
wrzątkiem.
- Robimy, co możemy, myszko - zapewnił siostrę. - I nie spoczniemy,
póki sprawy nie rozwikłamy.
- Wiem. Nawet się nie domyślasz, jak bardzo jestem wam wdzięczna. -
Wzięła od brata kubek. - No dobra, przejdźmy do przyjemniejszych tematów.
Przyznaj się: co cię łączy z Annie?
- Och, wy baby! - Wyatt się roześmiał. - Wszystkie jesteście takie same.
Knujecie, jak by tu najszybciej i najskuteczniej zakończyć mój beztroski
kawalerski żywot.
- Co? Lucy usiłuje cię wyswatać?
- Bez przerwy. Dzwoniła dziś rano. Oczywiście chciała wiedzieć, co u
ciebie, a przy okazji sprawdzić, czy zamierzam ożenić się z Annie.
- A zamierzasz? - spytała ze śmiechem Emily.
- Sam nie wiem.
- A kochasz ją?
- Bardziej niż kiedykolwiek.
- Więc co cię powstrzymuje?
- Po pierwsze, odległość, jaka dzieli Keyhole od Waszyngtonu, a po
drugie, duch kochającego męża i ojca.
- Hm... - Emily wypiła łyk kawy. - Dla ciebie to nie powinno stanowić
żadnego problemu.
- Em, kochanie, nie jestem Supermanem.
- Dla mnie jesteś.
Nazajutrz rano Grzechotnik Pike udał się do banku. Wsunął kartę do
bankomatu. Kilka razy podał błędny numer PIN. Wreszcie, przypomniawszy
sobie właściwy, zaczął wciskać różne przyciski, by sprawdzić aktualny stan
konta.
Po chwili na ekranie pojawił się napis: „Silas Alosius Pike". Ponownie
wezbrała w nim nienawiść do matki. Jak można dać tak na imię dziecku?
Spokojnie, stary. Mrużąc oczy, zaczął czytać instrukcje na ekranie: „Co
chcesz zrobić: dokonać przelewu z konta na konto, do innego banku, wpłacić
depozyt, uzyskać informacje o saldzie rachunku, wydrukować wyciąg za ostatni
miesiąc, zmienić zlecenie, otrzymać inne informacje czy wyjść?".
Psiakrew! Wcisnął przycisk, który na zdrowy rozum wydawał mu się
najodpowiedniejszy. Maszyna zareagowała serią przeraźliwie głośnych
dźwięków. O mało mu głowa z bólu nie pękła. Cholera jasna, powinien był
wiedzieć, że nie chodzi się do banku po kilku Krwawych Mary na śniadanie. Z
drugiej strony na trzeźwo wściekałby się jeszcze bardziej. Dlaczego, do diabła,
ta Marilyn, Muffy, Meredith, czy jak jej tam, nie mogła przystać mu walizki
pełnej banknotów, tak jak to robią na filmach?
Wcisnął kolejny przycisk i nagle, ku jego rozpaczy, maszyna wypluła
kartę. Przez chwilę wpatrywał się w nią bezradnie, wiedząc, że numer PIN znów
się ukrył gdzieś daleko w zakamarkach jego pamięci, po czym kilka razy
uderzył z furią w klawiaturę, a potem w ekran, na którym widniała mała
uśmiechnięta twarz. Przeklinając siarczyście, postanowił sobie, że kiedy załatwi
Emily, następna w kolejności będzie właścicielka tej uśmiechniętej gęby.
Wtem ze zdumieniem zobaczył, jak z głębi maszyny wysuwa się kartka;
jednocześnie twarz na ekranie podziękowała mu za to, że zechciał skorzystać z
bankomatu należącego do Wyoming Federal Savings and Loan. Grze-chotnik
burknął coś w odpowiedzi i trzymając kartkę w wyciągniętej ręce, usiłował
przeczytać wydruk. Cyfry się zlewały. Raz i drugi przetarł oczy. Kiedy wreszcie
wszystko wkoło nabrało jako takiej ostrości, był pewien, że ma omamy.
Ale nie. Baba zapłaciła! Na koncie miał forsę. Dużo forsy. Nie tyle, ile
żądał, ale wystarczająco dużo.
Pora brać się do roboty.
Ale najpierw trzeba uczcić przypływ gotówki. Bądź co bądź
niecodziennie tyle wpływa mu na konto.
Żwawym krokiem, choć wciąż się lekko zataczając, ruszył do pobliskiego
baru na małą libację. No bo musi wszystko dokładnie obmyślić, przygotować na
wieczór sensowny plan działania. Przeszył go dreszcz emocji.
- Żegnaj, słodka Emily - szepnął, po czym ryknął śmiechem.
- Mama mówiła, że widziałaś się z Wyattem. Sroga mina Brynn i jej
karcący ton świadczyły o tym, że nie pochwala wyjścia siostry na kolację z
człowiekiem, który przed laty ją porzucił. Annie westchnęła. Brynn zawsze była
zaciętą bojowniczką; wierzyła w dobroć, prawdę i sprawiedliwość. Wszystko
postrzegała w kolorach białym lub czarnym, nie uznawała szarości.
- Tak. Dwa dni temu przyjechał do Keyhole i postanowił mnie odszukać.
- Nie rozumiem, jak mogłaś z nim rozmawiać po tym, co ci zrobił.
Od lat w każdy poniedziałek o dziesiątej rano siostry umawiały się w
„Rarytasie" na filiżankę kawy i ciastko. Tego ranka jadły drożdżówki
nadziewane jabłkami, upieczone zaledwie godzinę temu w piekarni po drugiej
stronie ulicy. Cały sklep miały dla siebie: bliźniaki do południa siedziały w
przedszkolu, a turyści jeszcze nie zaczęli zwiedzania.
- Niczego mi nie zrobił, Brynn. To było nieporozumienie.
- Tak? Od kiedy nazywasz to nieporozumieniem?
- Rozmawialiśmy. Wszystko mi wytłumaczył. Wtedy, przejęta zdrowiem
taty, zbyt pochopnie wyciągnęłam wnioski. Takie, które pomogły mi podjąć
decyzję o rezygnacji ze studiów i pozostaniu w domu. Z dziewczyną, która
odebrała telefon, uczył się do egzaminu. Nic więcej ich nie łączyło.
- Uwierzyłaś?
- Po co miałby mnie okłamywać po latach? To stare dzieje. Nie jesteśmy
już kochankami.
Brynn podsunęła siostrze kawę pod nos.
- Obudź się, kochana. Ni stąd, ni zowąd Wyatt Russell przyjeżdża do
Keyhole i ni stąd, ni zowąd postanawia cię odwiedzić? Coś się za tym musi
kryć.
- Owszem, kryje się. Jego siostra tu mieszka.
- Żartujesz! Tu? W Keyhole? Proszę, proszę, co za dziwny zbieg
okoliczności. - Brynn nie do końca była przekonana.
- Wcale nie taki dziwny. Przybrany ojciec Wyatta dorastał niedaleko stąd,
w Nettle Creek. Wyatt przyjechał do rodziny. Przy okazji postanowił odnowić
kontakt ze mną. Uważam, że miał świetny pomysł.
Annie oderwała kawałek drożdżówki i poczęstowała nią śliniącego się
Pokera.
Brynn westchnęła ciężko, niczym starsza, doświadczona przez los
kobieta.
- Oj, Annie, Annie. Nie chciałabym, abyś znów cierpiała. Zwłaszcza, że
twoje pierwsze małżeństwo nie należało do najbardziej udanych.
- A kto mówi o małżeństwie? Zresztą Wyatt się zmienił. Jest inny.
- To znaczy?
- Nie wiem. Bardziej dojrzały.
- Innymi słowy, jest siwy i pomarszczony? Annie wybuchnęła wesołym
śmiechem.
- Wcale, nie!
Brynn jej zawtórowała.
- No dobrze. Nie jest siwy, bo całkiem wyłysiał.
- Nie zgadłaś. - Annie przyłączyła się do zabawy. -Przyszedł w
kolorowych szortach, skórzanych sandałkach i czarnych skarpetkach do połowy
łydki. Wyglądał bosko.
- A fuj! - Brynn skrzywiła się z obrzydzeniem. -Nasz biedny tata
uwielbiał się tak ubierać. Powiedz: czy Wyatt też ma długie, krzaczaste brwi?
- Sama się przekonaj. Zaraz tu przyjdzie - rzekła Annie, patrząc, jak
Wyatt wychodzi z „Mi-T-Fine Cafe". Instynktownie wiedziała, że podrzucił
Emmę do pracy i że zmierza do niej.
- Dzięki, ale nie mam czasu. Umówiłam się z klientem na prezentację
domu. A ty, moja droga, jeśli chcesz wylać kolejne morze łez, to twoja spra... -
powiodła wzrokiem za spojrzeniem Annie - ...wa. O rety! - szepnęła. -
Zapomniałam, jaki on przystojny. Nic się nie zmienił. A nawet wygląda jeszcze
lepiej niż dawniej.
- Nie mówiłam?
- Nic dziwnego, że znów ci odbiło.
- Och, przestali! Wcale mi nie odbiło!
- Nie wygłupiaj się. Przecież nie sposób mu się oprzeć. Hm, coś mi się
wydaje, że będzie wesele.
- Nie bądź śmieszna.
- A ty nie pozwól mu uciec.
- No, no! Pięć minut temu podsuwałaś mi kawę pod nos, żebym się
obudziła...
- To było pięć minut temu. - Brynn wygładziła bluzkę i zerknęła do
lusterka, sprawdzając, czy między zębami nie utknął jej kawałek ciasta. - Wtedy
miał na sobie kolorowe szorty, sandały i czarne skarpetki.
Drzwi się otworzyły i w progu stanął Wyatt.
- Wyatt! - zapiszczała Brynn.
- Brynn? To ty?
Poderwawszy się na nogi, młodsza siostra Annie zaczęła nerwowo
poprawiać fryzurę.
- Boże, ileż to już lat... - Niemal kokieteryjnym gestem wyciągnęła rękę
na powitanie.
Annie przewróciła oczami. I to ma być ta zacięta bo-jowniczka? Ha!
Liczyła na siostrę i matkę, że jej przemówią do rozumu, powstrzymają przed
zrobieniem jakiegoś głupstwa, a wygląda na to, że to ona będzie musiała im
przemówić do rozumu.
Wyatt zignorował wyciągniętą w swoim kierunku rękę i porwał Brynn w
objęcia. W porównaniu z nim wydawała się taka malutka! Po chwili opuścił
ramiona i cofnął się o krok, by lepiej się jej przyjrzeć.
- Ostatni raz widziałem cię, kiedy przyjechałem z Annie do Keyhole na
święta Bożego Narodzenia. Miałaś wtedy aparat na zębach. A teraz proszę! Co
za wspaniały uśmiech! Niemal tak piękny, jak twojej starszej siostry.
- Przestań! - Rumieniąc się po czubki uszu, trzepnęła go lekko w ramię.
Annie złapała się za głowę. Na miłość boską! Czy wszystkie kobiety z jej
rodziny będą głupieć, gdy tylko na horyzoncie pojawi się Wyatt? Wskazała ręką
drzwi.
- Brynn. Mówiłaś, że się spieszysz...
- Tak, tak... - Brynn wbiła rozmarzony wzrok w twarz Wyatta. - Podobno
twój ojciec dorastał niedaleko Keyhole i masz w pobliżu rodzinę? To
niesamowite! Jaki ten świat jest mały - szczebiotała. - Czy to znaczy, że odtąd
częściej będziesz tu wpadał?
- Mam nadzieję. - Popatrzył znacząco na Annie.
- Brynn, bo się spóźnisz na spotkanie z klientem.
- Wiem.
- Annie wspomniała, że zajmujesz się nieruchomościami - rzekł Wyatt.
- To prawda. - Bawiąc się rudym kosmykiem, posłała siostrze
porozumiewawcze spojrzenie. - Chętnie pokażę ci parę atrakcyjnych działek i
ładnych domów, jeśli... no wiesz..,, jeśli kiedykolwiek zdecydujesz się nabyć
coś w tej okolicy.
Wyatt zmarszczył w zadumie czoło.
- Nigdy nic nie wiadomo.
- Naprawdę? To wspaniale!
- Brynn...
- Ojej, muszę już iść. Miło było cię znów widzieć, Wyatt. - Otworzyła
torebkę. Zaczęła czegoś w niej szukać. Po chwili wydobyła wizytówkę. -
Zadzwoń. Gdybyś kiedyś chciał uciec z pełnego spalin wielkiego miasta, z
przyjemnością pomogę ci znaleźć sympatyczny dom z ogródkiem.
Po wyjściu Brynn nastała krępująca cisza. W pamięci Wyatta odżyły
wspomnienia z wczorajszego wieczoru. Ich krótki pocałunek na dobranoc
przejął go niesamowitym dreszczem. Annie pewnie też nie pozostała nań
obojętna... Nagle temperatura powietrza w sklepie podniosła się o jakieś
dziesięć stopni. Wyatt ściągnął kurtkę i rzucił ją za ladę, na której stała kasa,
wetknął ręce do kieszeni i uśmiechnął się zawadiacko.
Annie odpowiedziała mu promiennym uśmiechem i usiadła z powrotem w
fotelu.
Zrozumiał, że tylko z tą kobietą u boku będzie szczęśliwy. Ta pewność
przejęła go lękiem. Wiedział bowiem, że muszą coś wymyślić, aby być razem.
Że muszą doprowadzić do końca to, co zaczęli wiele lat temu, kiedy za sprawą
jednego pocałunku ich serca zaczęły bić jednym rytmem.
Uświadomił sobie, że popełnił głupstwo, przyjeżdżając do Keyhole i
zakochując się na nowo w kobiecie, której życie tak bardzo różniło się od jego
życia. Ale było już za późno. Machina została puszczona w ruch, a on nie umiał
i nie chciał jej zatrzymać.
Podszedł do stolika, przy którym siedziała Annie, położył dłonie na jej
ramionach i schyliwszy się, pocałował ją w szyję.
- Dzień dobry - szepnął.
- Dzień dobry. - Zacisnęła palce na jego nadgarstkach i oparła głowę o
jego pierś. - Przepraszam za moją siostrę. W sprawach zawodowych potrafi być
nieco nachalna.
- Nie przejmuj się.
- Nie chcę, abyś myślał, że usiłuję cię podstępnie zwabić do Keyhole.
- Niczego takiego nie myślę - rzekł, chociaż żałował, że nie usiłuje. -
Znasz mnie. Cenię ludzi pracowitych, a Brynn po prostu kocha swoją pracę.
- To prawda. Ale powinna uważać, żeby praca nie zdominowała jej życia.
Miał dziwne wrażenie, jakby Annie wypowiedziała te słowa pod jego
adresem. Uśmiechnął się. Zawsze na pierwszym miejscu stawiała rodzinę;
uważała, że wszyscy powinni mieć podobny system wartości. Był dla niej pełen
podziwu, że potrafiła zajmować się interesami, a jednocześnie prowadzić dom i
wychowywać dzieci.
- Mając ciebie za przykład, na pewno nie zabłądzi - oznajmił.
Uniósł palcem jej brodę i pocałował ją w usta. Marzył o tym od wczoraj,
kiedy po krótkim pocałunku na dobranoc zostawił ją na schodach przed domem.
Wiedział, że jeśli nie odejdzie, nie będzie mógł spokojnie zasnąć. Więc odszedł,
a zasnąć i tak nie mógł.
Odwzajemniła jego pocałunek z taką gorliwością, jakby czuła to samo co
on. Po chwili, wstawszy z fotela, objęła Wyatta za szyję i przylgnęła do niego
całym ciałem. Nie mógł się opanować. Jej zapach go upajał, dotyk podniecał.
Wsunął ręce w jej cudowne rude loki i przytulił jeszcze mocniej. A potem, nie
przerywając pocałunku, odsunął na bok fotel i posadził Annie na stole.
Zacisnęła nogi wokół jego bioder. Spłynęła na niego fala szczęścia. Był w
domu.
Bo domem były ramiona Annie.
Niestety, pierwszy klient wybrał akurat ten moment, aby wejść do sklepu.
Niewidoczni za szafką wypełnioną porcelanowymi drobiazgami, jęknęli cicho.
Wyatt zsunął Annie ze stołu i pocałował w czubek nosa.
- Później - szepnął.
- Mmm - odpowiedziała, wolno opuszczając ręce. Pokręciwszy smętnie
głową, zaczęła sprzątać filiżanki
i talerze, na których jadły z Brynn śniadanie. Wyatt zaś, nie mając nic
innego do roboty, postanowił zabawić się w idealnego sprzedawcę.
- Dzień dobry! - Pomachał przyjaźnie do dwóch klientek, jednej w
średnim wieku, drugiej znacznie starszej, do której ta pierwsza mówiła „mamo".
- Dzień dobry. - Obie uśmiechnęły się szeroko. Ruszył im naprzeciw.
- Czy mógłbym miłym paniom w czymś pomóc?
- Owszem. Szukamy hiszpańskiej porcelany. Głównie chodzi nam o
wazony. Nasza przyjaciółka je kolekcjonuje, a w sobotę są jej urodziny...
Wyatt skinął głową, nerwowo usiłując sobie przypomnieć zawartość
dziesiątek półek, które wczoraj odkurzał.
- Proszę za mną - powiedział. - Mamy tu mnóstwo wazonów z porcelany,
ale moim zdaniem, wszystkie są dość paskudne. - Nie zważając na przerażoną
minę Annie, ciągnął dalej: - Ja osobiście wolałbym dostać jeden z tych
zestawów do mycia składający się z miski i dzbana. Ten może świetnie służyć
za wazon... - Stanąwszy na krześle, zdjął z górnej półki dzban w ręcznie
malowane różyczki.
- Wyatt! Westchnął głośno.
- Spokojnie, Annie, nie denerwuj się. - Po czym zwracając się do klientek,
wyjaśnił: - Ona nie lubi, kiedy się chodzi po meblach. Złapie pani?
Ostrożnie rzucił dzban do młodszej kobiety, która nadstawiła ręce. Annie
zacisnęła powieki; z jej gardła wydobył się cichy jęk rozpaczy.
- Spójrz, mamo. To by idealnie pasowało do tego stolika w holu Carmen.
- Ale Carmen zbiera hiszpańskie wazony.
- I co z tego? - Wyatt machnął lekceważąco ręką; w drugiej ręce trzymał
misę. - Chce jej pani dać jakieś paskudztwo tylko dlatego, że jest hiszpańskie?
Słychać było, jak Annie wciąga z sykiem powietrze.
- Sama nie wiem... - przyznała starsza klientka.
- Pan ma rację, mamo - poparła go jej córka. - Zawsze uważałam, że te
hiszpańskie wazony są ohydne. - Uśmiechnęła się do Wyatta. - Weźmiemy misę
i dzban.
Annie wytrzeszczyła ze zdumienia oczy.
- Doskonale. Ale jeszcze chwileczkę. Akurat oferujemy po promocyjnej
cenie pasujący do tego kompletu mebelek. Specjalny stolik z wgłębieniem na
misę. - Zeskoczywszy z krzesła, podał misę starszej pani, po czym chwycił
schowany za sofą stolik i postawił go na środku przejścia. - Wykonał go na
przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku jeden z miejscowych
rzemieślników. Chociaż nie. Dziełem miejscowego rzemieślnika jest ten
śmieszny taborecik.
Annie złapała się za głowę.
- Niech panie tylko spojrzą - kontynuował Wyatt, odtwarzając w pamięci
różne szczegóły, które Annie mu wczoraj pokazywała. - Co za piękna robota. O,
proszę: jaskółczy ogon, drewniane kołki, ani jednego gwoździka. Moim
zdaniem oddajemy ten stolik za bezcen.
- Dobrze, weźmiemy go - postanowiła córka. - Ten śmieszny taborecik
również. Właśnie czegoś takiego szukałam.
Zanim zapłaciły i umówiły się na transport, do sklepu weszli następni
klienci - młoda atrakcyjna para.
- Witam państwa - oznajmił wesoło Wyatt, znów nie dopuszczając Annie
do głosu. - Czego, kochani, szukacie? Może mógłbym pomóc?
- Chcemy kupić taflę starej bąbelkowej szyby, którą moglibyśmy wstawić
w okno. Nasza nam się stłukła.
- Bąbelkowej szyby? Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
- Bo to nie jest fachowa nazwa - rzekła dziewczyna. - Chodzi nam o
szybę, która wygląda tak, jakby pływały w niej bąbelki powietrza.
- Bąbelki powietrza, mówicie? Na waszym miejscu machnąłbym na to
ręką - odrzekł Wyatt, nic sobie nie robiąc z pełnych oburzenia syków
wydawanych przez Annie. - Chodźcie, coś wam pokażę. Wspaniałe stare okna
witrażowe. Będziecie zachwyceni.
Pięć minut później, dokonawszy sprzedaży, podszedł do kolejnej klientki.
- Dzień dobry. W czym mogę pomóc? Ręczę, że mamy tu wszystko,
czego dusza zapragnie.
- Właściwie sama nie wiem, czego szukam - przyznała kobieta. -
Chciałabym postawić coś w rogu w jadalni. Myślałam o starym wieszaku na
kapelusze albo...
- O wieszaku na kapelusze? To trochę banalne, nie sądzi pani?
- Banalne?
Annie jęknęła w duchu.
- Tak. Proszę mi zaufać. Mam lepszy pomysł. Pokażę pani przepiękny
stary gramofon, który sprzedajemy razem z zestawem starych płyt.
Sprzedał gramofon, następnie dwa namalowane przez Annie obrazy,
kozetkę, dwa stare dębowe biurka z żelaznymi okuciami, lampę sztormową.
Wszystko przed południem.
Policzywszy utarg, Annie pokręciła z niedowierzaniem głową.
- O rany! W kasie jest dwa razy więcej pieniędzy niż na ogół bywa pod
koniec dnia.
- To co? Przyjmujesz mnie do pracy? Podniosła wzrok.
- A chcesz?
- Może...
Uśmiechnęła się; w jej policzkach pojawiły się do-łeczki.
- Nie wszystkie twoje metody pochwalam, ale muszę przyznać, że masz
dar przekonywania.
- Szefowa tylko tak mówi, żeby mi sprawić przyjemność.
- Nigdy nie myślałeś o tym, żeby rzucić prawo i zająć się handlem?
- Myślałem.
- Serio?
- Tak.
Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy.
- Nie chodzi mi o to, żebyś stał za ladą - zauważyła, rumieniąc się lekko. -
Mam na myśli import, eksport, prowadzenie wielkiego przedsiębiorstwa...
- Wiem. - Uśmiechnął się.
Na zewnątrz, jak zwykle o dwunastej, rozległa się syrena w budynku
straży pożarnej.
- Muszę odebrać chłopców z przedszkola - rzekła Annie. - Dotrzymasz mi
towarzystwa?
- Tak. Przyczep do drzwi kartkę, że pojechałaś na ryby. Zabieram was na
piknik.
- Wyatt, nie mogę w środku dnia zamknąć sklepu.
- Dlaczego nie? Sama powiedziałaś, że masz dwa razy większy utarg niż
zazwyczaj.
- Tak, ale...
- Żadne ale. Wrócimy później razem i znów przekroczymy dzienną
normę.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Wyżej! Wyżej! - wołał ze śmiechem Noah, z całej siły trzymając się
uchwytów.
Wyatt odciągnął huśtawkę najbardziej jak potrafił. Nóżki chłopca dyndały
mu nad głową.
- Już wyżej nie mogę. Musiałbym wspiąć się na drabinę.
- To wspnij się! - zarechotał Noah.
- Gotowy?
- Tak!
Wyatt puścił. Noah poszybował najpierw w dół, potem znów do góry.
Poker merdał ogonem, szczekając podniecony.
Słysząc piskliwy śmiech syna, Annie wystraszyła się, że mały zaraz
spadnie. Ale nie miała odwagi wtrącać się do zabawy. Od czterech godzin jej
dzieci wyły z uciechy, piszczały i chichotały, zupełnie jakby w osobie Wyatta
odkryły źródło radości i szczęścia. Wyatt ganiał z nimi po parku, tarzał się w
trawie, podrzucaj ich, huśtał, nosił na barana. Poświęcał im całą uwagę.
Annie chyba nigdy nie widziała synów tak pogodnych i roześmianych.
Nawet Poker sprawiał wrażenie weselszego niż kiedykolwiek przedtem.
- Moja kolej! - Aleks objął Wyatta w pasie. - Teraz ja, Wyatt! Teraz mnie
pohuśtaj!
- Cierpliwości, zuchu. Ciebie już huśtałem. Teraz kolej na twojego brata.
- Ale on tak długo się już huśta.
- Zuchy nie marudzą.
Aleks odwrócił się ze śmiechem do matki.
- Mamusiu, chodź mnie pohuśtaj! Zrobimy zawody, kto fruwa wyżej.
- Nie, kochanie. - Annie potrząsnęła głową. - Jak tylko Noah skończy,
macie dać Wyattowi odpocząć. Biedak nie ma już siły.
- Właśnie, że ma! On lubi się z nami bawić. -Chłopiec popatrzył na
swojego przyjaciela. - Prawda, Wyatt?
- Prawda, zuchu. Ale mamy trzeba zawsze słuchać.
- Ty nie musisz. Jesteś dorosły.
Wyatt puścił do niego oko, po czym popatrzył z uśmiechem na Annie.
- Aleks, przyjacielu, któregoś pięknego dnia przekonasz się, że wszyscy
chłopcy bez względu na wiek muszą słuchać dziewczynek. Tak to już w życiu
jest.
Po paru minutach, mimo okrzyków niezadowolenia, udało się Wyattowi
uwolnić od chłopców i wrócić do stolika, przy którym Annie czekała na niego
ze szklanką mleka oraz własnoręcznie upieczonymi ciasteczkami.
- Zmęczony? - spytała.
- Ledwo żywy. - Opadł bezsilnie na ławę i otarł serwetką pot z czoła. - Te
dwa urwisy potrafią wykończyć człowieka.
- Wiem. Chciałabym mieć tyle energii co oni. Kiedy tak siedziała obok
Wyatta, obserwując go, jak
je ogarnął ją błogi spokój. Taki sam jak przed laty, kiedy leżała na trawie,
udając, że zapamiętuje przeczytany tekst z biologii, a tak naprawdę spoglądała
kątem oka na ukochanego i rozmyślała o ich przyszłości.
O małżeństwie, dzieciach, wspólnym domu.
Czas mijał. Annie całkiem świadomie ignorowała wewnętrzny głos, który
przypominał jej o pracy. Wyatt miał rację. Sklep nie zając; nie ucieknie, nie
zniknie.
W przeciwieństwie do Wyatta. Pod koniec tygodnia zamierza wyjechać.
Nawet jeżeli wróci po ślubie Lizy, co wydawało się Annie mało
prawdopodobne, to przecież nie zostanie w Keyhole na zawsze. Mieszka w
Waszyngtonie, tam ma pracę i dom. A zatem i ona, i chłopcy, mogą cieszyć się
Wyattem jeszcze tylko kilka dni.
Na myśl o rozstaniu posmutniała. Bez słowa wpatrywała się przed siebie.
Nad pokrytymi śniegiem szczytami gór, które otaczały Keyhole, rozciągało się
błękitne niebo. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi.
Zerknęła na zegarek. Za kilka godzin zapadnie mrok. Zanim dojadą do
domu, zanim umyje synów, da im kolację i pomoże im posprzątać zabawki,
zrobi się późno. Wyatt obiecał im poczytać na dobranoc. Najpierw jednak chciał
zajrzeć do siostry, upewnić się, czy dotarła bezpiecznie do domu.
Z brodą wspartą na dłoniach patrzyła, jak Wyatt się posila. Miała
wrażenie, że chyba nadmierną wagę przykłada do bezpieczeństwa Emmy. To
dziwne. W końcu dziewczyna jest dorosła, a w Keyhole przestępczość
właściwie nie istnieje. Coś się za tym musi kryć. Postanowiła, że kiedy chłopcy
pójdą spać, spyta Wyatta, o co chodzi.
Zorientowawszy się, że Annie go obserwuje, Wyatt uśmiechnął się.
Zmarszczki przy jego oczach pogłębiły się.
Czas łagodnie się z nim obszedł, pomyślała. Teraz, w wieku trzydziestu
kilku lat był znacznie przystojniejszy niż jako dwudziestolatek. Wtedy był
chłopcem, teraz mężczyzną. Mężczyzną, z którego emanowała siła, władza,
pewność siebie. Annie przełknęła ślinę.
- O czym myślisz? - spytał niskim głosem.
- Ja?
- Tak. Bo chyba nie tak jak oni - wskazał głową na chłopców, którzy
zwisali z drążków - o zabawie ze mną.
- Bez komentarza - odparła ze śmiechem. Uniósł brwi.
- Hm, ciekawe. A masz jakąś konkretną zabawę na myśli?
- Konkretną?
- Konkretną.
- Na przykład? - spytała.
- Nie wiem. Ty mi powiedz.
- Muszę?
- Tak. - Odsunął talerz. - Pocałuj mnie.
- No widzisz? A jednak wiesz.
- Pocałujesz czy nie?
- Tu? Na oczach chłopców?
- Nie sądzę, aby przeżyli szok.
- A jak ktoś inny nas zobaczy?
- To co?
- No wiesz, ja...
- Przestań tyle gadać. Pocałuj mnie.
Przysunęła się bliżej i objęła go za szyję, potem delikatnie skubnęła jego
dolną wargę. Serce zabiło jej szybciej. Poczuła, że żyje.
Kiedy była z Wyattem, zawsze miała wrażenie, jakby, świat się rozpłynął.
Jakby istnieli tylko oni.
- Ojej! Fe! Fuj! Zobacz, Aleks! Oni się całują! -Fuj!
Pokrzykując „fe" i „fuj", chłopcy podbiegli do stołu i zaczęli szarpać
matkę za ubranie. Wyatt nic sobie nie robił z ich pełnych obrzydzenia
okrzyków. Siedział, nie odrywając ust od warg Annie. Oboje aż krztusili się ze
śmiechu.
- Ohyda! - zawołał Aleks
- Fuj! - wołał Noah.
Wreszcie Wyatt łypnął na bliźniaków okiem.
- Jeżeli nie przestaniecie, zaraz was pocałuję!
To wystarczyło. Chłopcy rzucili się z piskiem do ucieczki.
- Co, do diabła, pan tam robi? Grzechotnik podskoczył.
- Co? Ja?
Zaciągnął się papierosem, by odzyskać równowagę, po czym zszedł z
drabiny, na którą wspiął się, by móc zajrzeć przez okno do pokoju Emily.
Leniwym krokiem wrócił na chodnik.
Błysnął zębami w fałszywym uśmiechu do ubranej w szlafrok i kapcie
kobiety, która stała na sąsiednim ganku. Meduzie na głowie kłębiły się węże,
kobiecie z domu obok - różowe papiloty. Miała srogi wyraz twarzy; wydawało
się niemal, że szczerzy kły. Kły na pewno szczerzyło zwierzę, które trzymała na
rękach.
Fifi. Pies usiłował się wyrwać; warczał, jakby pamiętał wczorajsze
Spotkanie w krzakach jeżyn.
- Nie wie pani, gdzie znajdę właściciela tych domów? - spytał
Grzechotnik, na poczekaniu wymyślając pretekst.
- A bo co? Kim pan jest?
Wredne babsko natychmiast skojarzyło mu się z jego własną matką.
Jazgoczące psisko również.
Strużka potu spłynęła mu po plecach. Znów ma pięć lat. I znów wpakował
się w jakieś tarapaty.
- Ja... przyszedłem przetkać rynny. - Wyciągnął z kieszeni rachunek z
baru, w którym ucztował do białego rana. - Mam tu zlecenie. Podobno są
zapchane.
Kobieta prychnęła pogardliwie.
- Zapchane! Dobre sobie!
Grzechotnik zamarł. Babsko przejrzało go na wylot. Zastanawiał się, co
robić. Rzucić się do ucieczki? Nie. Po całonocnej libacji znajdował się w takim
stanie, że po dwóch szybszych krokach zwaliłby się nieprzytomny na ziemię.
Może babę nastraszyć, zakneblować? Nie. Ujadający pies budził w nim trwogę.
Ku jego zdumieniu ni stąd, ni zowąd babsko wzruszyło ramionami, po
czym odwróciło się i poczłapało do domu.
- Niech pan przetka, a potem niech pan powie temu durnemu
Simmonsowi, żeby ruszył swój tłusty tyłek i naprawił nam dachy - powiedziała,
przystając w progu. -Kto to słyszał, żeby naprawiać rynny, kiedy cieknie nam z
sufitu?
Fifi jeszcze raz go obszczekała, zanim jej właścicielka zatrzasnęła drzwi.
Grzechotnik odetchnął z ulgą, po czym schował rachunek z powrotem do
kieszeni. Cholera, musi uważać. Nie powinien sterczeć na drabinie, rzucać się
sąsiadom w oczy.
Spojrzał na zegarek. Jest wpół do szóstej; smarkula kończy pracę koło
siódmej. Ma półtorej godziny; zdąży się przygotować. Gęste zarosła przed
domem zasłonią go, kiedy będzie majstrować przy zamku. Tak, otworzy drzwi,
wejdzie do środka i zrobi sobie kanapkę. Nie lubił zabijać na pusty żołądek.
Wyatt pomógł Annie wypakować z auta chłopców, ich zabawki oraz
artykuły spożywcze, które kupili w drodze do domu. Kilka razy krążyli między
bagażnikiem a kuchnią, aż wreszcie wszystko stało na szafkach i stole. Annie
zapaliła światła. Mimo bałaganu w środku panowała ciepła, swojska atmosfera.
Wyatt poczuł się jak u siebie. Jakby tu właśnie było jego miejsce. Dziwne.
Przyjechał do Keyhole zaledwie parę dni temu, lecz czuł się tu bardziej
zadomowiony niż po latach w Waszyngtonie.
- Mamusiu, pić mi się chce.
- Mamusiu, mnie też.
- Nie widzicie, że nie wam wolnej ręki? Poproście Wyatta.
- Wyatt, pić mi się chce.
- Wyatt, mnie też.
Dzieci i pies kręciły im się pod nogami. Zerknął na Annie. Uśmiechając
się do niego ponad ich głowami, wskazała oczami lodówkę.
- Znajdziesz tam dzbanek z zimną wodą - powiedziała.
Chłopcy poinformowali go, gdzie są ich plastikowe kubeczki. Nalał im
świeżej wody, a przy okazji napełnił wodą psią miskę.
- Dzięki - szepnęła Annie. Otarła się o niego, rozpalając w nim pożądanie.
- Zostaniesz na kolację? Zrobię spaghetti.
- Spaghetti? Fuj! - Aleks złapał się za gardło, jakby mu było niedobrze.
Annie popatrzyła zniecierpliwiona na syna.
- Co ty wygadujesz? Przecież uwielbiasz makaron. Wyatt chwycił chłopca
oburącz za głowę i udając, że
to piłka, zaczął ją lekko odbijać z prawej na lewo i z powrotem.
- Świetnie! Będzie więcej dla mnie. A jak zjem swoją porcję i twoją
porcję, to będę tak silny i tak szybki, że na pewno mi nie uciekniesz.
- O nie! - zawołał ze śmiechem Aleks, oplatając się wokół nogi Wyatta. -
Mojej nie zjesz, bo sam ją zjem!
- Aleks, puść Wyatta - rozkazała Annie. - Z tego rozumiem, Wyatt, że
przyjmujesz zaproszenie?
- Z przyjemnością. Możemy się umówić za jakieś dwie godziny?
Chciałbym podskoczyć do hotelu, wziąć prysznic, sprawdzić, czy nie ma do
mnie wiadomości i upewnić się, czy Em dotarła bezpiecznie do domu.
Annie zmarszczyła z namysłem czoło, Wyatt tymczasem uwolnił się od
rozchichotanego Aleksa i zaczął chować do lodówki część zakupów. Widział, że
jego słowa na temat Emily zdziwiły Annie. Miała dziesiątki pytań, które chciała
zadać, ale się powstrzymywała. Pytań, na które nie mógł udzielić jej
odpowiedzi. Przynajmniej na razie. Chociaż pewien był, że może jej zaufać, to
jednak ze względów bezpieczeństwa wolał nie poruszać tematu swojej rodziny.
- W porządku. - Wzruszyła ramionami, po czym zerknęła na zegar. - Będę
miała czas nie tylko przygotować kolację, ale jeszcze upiec ciasto. To co? Wpół
do ósmej?
- Zamawiam miejsce koło Wyatta! - zawołał Noah.
- A ja drugie! - Aleks nie był gorszy.
- Jak najbardziej. - Wyatt zamknął drzwi lodówki i w dwóch susach
znalazł się przy Annie. Objąwszy ją od tyłu, oparł brodę na jej ramieniu. - Będę
punktualnie.
- Znów pocałujesz moją mamę? - spytał go Aleks.
- Fuj! - Noah złapał się za gardło.
Annie oblała się rumieńcem, Wyattowi zaś zrobiło się wesoło.
- Uważacie, że powinienem?
Trzęsąc się ze śmiechu i raz po raz łypiąc okiem na dorosłych, bliźniacy
zaczęli się naradzać.
- No, jak myślicie? Powinienem?
- Tak! - zawołali razem, trzymając się za brzuchy. - Ona to lubi!
- Lubisz? - szepnął jej do ucha Wyatt. Annie westchnęła głośno.
Odprężyła się.
- Lubię.
Uzyskawszy pozwolenie, Wyatt obrócił ją twarzą do siebie i złożył na jej
ustach pocałunek, na który wszyscy czekali - i on, i ona, i chłopcy.
Grzechotnik zjadł ostatni kawałek cytrynowego placka i beknął głośno.
Uwielbiał domowe wypieki. Jego matka rzadko cokolwiek piekła. Właściwie
rzadko wstawała z łóżka. Najchętniej całymi dniami wylegiwała się w pościeli,
od czasu do czasu krzycząc do syna, aby podał jej kolejną butelkę piwa, nową
paczkę papierosów albo zapalniczkę. Na myśl o papierosach zachciało mu się
palić. Tak, po kolacji miło jest zapalić, wypić drinka.
Oczywiście smarkula nie miała w domu nic mocniejszego od wody
mineralnej i dietetycznej coli, a flaszka, którą wszędzie z sobą nosił, była już
prawie pusta. Zastanawiał się, czy przed jej powrotem z pracy zdąży skoczyć do
sklepu na rogu... Odsunął na bok pustą blachę, po czym przytrzymując się
kuchenki, podciągnął się powoli na nogi. Chwiejąc się niczym osika na wietrze,
zaczął się rozglądać po ciemnej kuchni. Wreszcie dojrzał zegar z
podświetlonymi cyframi. Zaklął. Czy muszą tak pulsować?
Szósta pięćdziesiąt dziewięć.
W porządku. Zaczął liczyć na palcach. Smarkula powinna wrócić do
domu około siódmej. Za godzinę. Psiakrew, ale ten czas wolno płynie! W
każdym razie trzeba wyskoczyć do sklepu. Godziny o suchym pysku nie
wytrzyma. Odepchnął się od blatu i trzymając się ściany, ruszył w stronę drzwi.
Akurat sięgał ręką do klamki, kiedy usłyszał zgrzyt przekręcanego w zamku
klucza.
Czyżby wróciła do domu godzinę wcześniej?
Wieczorną ciszę przerwało wściekłe ujadanie psa. Nie wyjmując klucza z
zamka, Emily obejrzała się przez ramię.
- Hej, Fifi. - Fifi była dość nerwowym zwierzątkiem, ale ostatnio jej
nieustanny jazgot stał się nie do zniesienia. - Co ci się, malutka, nie podoba?
Fifi zachowywała się niczym jo-jo na amfetaminie; podskakiwała,
szczekała, prężyła się, ciągnęła za smycz. Wyglądała tak, jakby chciała sobie
ukręcić łeb.
- Fifi! Zamknij się! - warknęła grubym głosem właścicielka psa, wciąż
ubrana w szlafrok i kapcie.
- Dobry wieczór, pani Flory! — zawołała Emily.
- A, to ty, Emmo.
- Chyba wystraszyłam biedną Fifi.
- Nie. Jazgocze tak od rana. Odkąd przyszedł ten ła-chmyta, żeby przetkać
u ciebie rynny.
- U mnie?
- Simmons nic ci nie mówił?
- Nie - odparła Emily, czując, jak włosy jeżą się jej na karku.
- Można się było tego spodziewać. W każdym razie zobaczyłam łachudrę
na drabinie, jak zaglądał przez okno do twojego domu. Powiedział, że przysłano
go, żeby przetkał rynny. Psiakrew! Dachy mamy dziurawe jak sito. Deszcz
nawet nie zdąży ściec do rynny, bo wcześniej dziurami spływa nam na podłogę.
A oni nam tu będą rynny reperować! Bęcwały! Idioci!
Nie przerywając sąsiadce jej tyrady, Emily wzięła głęboki oddech.
Spokojnie, powtarzała w duchu, nie masz. powodu do obaw. To tylko jakiś gość
wezwany do oczyszczenia rynny. Faktem jest, że bardziej przydałaby się
naprawa dachu, ale...
Kiedy wreszcie zrzędliwej sąsiadce zabrakło pary, Emily pożegnała się z
nią i weszła do domu.
Zapaliła światło w przedpokoju. Pojedyncza żarówka sprawiała, że meble
rzucały dziwne, podłużne cienie. Woląc nie ryzykować, Emily obróciła się,
zamknęła drzwi na łańcuch, przekręciła klucz w zamku i zasunęła zasuwę.
Teraz już nikt się nie włamie. Jest bezpieczna.
Roześmiała się nerwowo. Boże, ale z niej histeryczka. Boi się cieni na
ścianach!
Zdjęła kurtkę, starając się jednocześnie pozbyć uczucia, które
towarzyszyło jej od pewnego czasu, że ktoś ją obserwuje. To tylko nerwy,
pocieszała się; zwykłe nerwy.
A jednak zaniepokoiła ją wiadomość, że ktoś stal na drabinie i zaglądał
przez okno do jej domu.
Było chłodno, zamiast więc odwiesić kurtkę do szafy, zarzuciła ją na
ramiona. Ogrzewanie kosztowało majątek, a przy jej skromnych zarobkach nie
bardzo mogła sobie pozwolić na taki luksus. Pocierając ręce, podeszła do okna
wychodzącego na ganek i wyjrzała na zewnątrz. Chmury przysłaniały księżyc,
zaś poruszane wiatrem gałęzie ogromnego dębu, który rósł w ogrodzie, uderzały
w dom; wrażenie było takie, jakby jakiś olbrzym drapał w ścianę.
Przekręciwszy na bok głowę, Emily wytężyła słuch.
Gdzieś z głębi docierał jakiś inny dźwięk. Jaki? Skąd? Wstrzymała
oddech. Po plecach przebiegł ją dreszcz.
Coś jest nie tak. Wiedziała to instynktownie.
Podobne przeczucie miała tamtego wieczoru w Pro-sperino, kiedy ktoś
usiłował ją zabić. Zdenerwowana, postanowiła obejść pośpiesznie mieszkanie,
zajrzeć do salonu, do kuchni. Kiedy zobaczy, że jest sama, od razu się uspokoi.
Bo przecież co jej może grozić tu, w małym, przytulnym domku, tysiące
kilometrów od Patsy i wynajętego przez nią bandziora?
W blasku pojedynczej żarówki palącej się w długim przedpokoju doszła
do kuchni. Przystanęła w drzwiach. Na środku podłogi leżała pusta blacha do
pieczenia ciasta.
Emily wpatrywała się w nią ze zdumieniem.
Dlaczego jest pusta? I co robi na podłodze?
Tego popołudnia, podczas przerwy obiadowej, upiekła dla Toby'ego
placek cytrynowy. Przed wyjściem do pracy wstawiła go do lodówki, żeby
ostygł. A może nie...?
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że dziwny brzęczący odgłos, który
słyszy od paru sekund, to szczękanie jej zębów. Zamarła. Z przerażenia nie była
w stanie wykonać pół kroku. Ktoś włamał się do jej domu. Zjadł jej placek.
Grzebał w jej rzeczach.
Telefon! Musi zadzwonić do Toby'ego. Koniecznie. To jedyne rozsądne
wyjście. Gdyby tylko mogła się ruszyć!
Z trudem, na sztywnych nogach, pokonała te kilka metrów do aparatu
telefonicznego. Podniósłszy słuchawkę, drżącą ręką wystukała numer Toby'ego.
Odebrał po pierwszym dzwonku.
- Tu Toby Atkins. Słucham?
- Toby! - Głos miała przytłumiony, gdyż zasłaniała ręką mikrofon.
- Emma? Co się dzieje?
- Toby, ktoś był w moim domu - oznajmiła płaczliwie. - Zjadł cały
placek! Blacha jest pusta. I leży na podłodze. Toby, upiekłam go dla ciebie, ale
nic nie zostało! Nawet pół okrucha!
- Uspokój się, kochanie, bo nic nie rozumiem. Jeszcze raz. Ktoś był w
twoim domu?
- Tak!
- Czy nadal tam jest?
Znieruchomiała. Nie przyszło jej to do głowy. Gdzie mógłby się
włamywacz schować? W łazience lub w szafie w przedpokoju. Przez szparę w
drzwiach zerknęła do łazienki. Nikogo nie widziała, co nie znaczy, że była w
domu sama.
- Nie wiem! O Boże, Toby! Boję się! Przyjedź! Jak najprędzej.
- Już jadę.
- Poś...pośpiesz się! Boże... - Krew dudniła jej w skroniach, a zęby
dzwoniły tak mocno, że ledwo mówiła. Z obawy, aby nie zwalić się na ziemię,
zacisnęła rękę na oparciu jednego z plastikowych krzeseł, które używała do
siedzenia w salonie. - Są...sąsiadka mówiła mi, że był tu wcz...wcześniej jakiś
facet, miał przepchać rynnę. Podobno za...zaglądał przez okno do środka. Toby,
na co komu mój placek cytrynowy?
Z szafy w przedpokoju doleciał ją przytłumiony odgłos. Emily zdławiła
krzyk.
- Toby? - szepnęła.
- Co?
- On... on chyba... tu jest.
- Dasz radę wydostać się na zewnątrz?
- Wątpię. Siedzi... siedzi w szafie. Przy drzwiach wejściowych. W tym
domu nie ma drzwi kuchennych.
- Psiakrew!
- Może mogłabym wydostać się oknem. Gdyby udało mi się jakieś
otworzyć.
Na drugim końcu linii usłyszała ryk syreny policyjnej.
- Emmo, kochanie, nie odkładaj słuchawki. Będę u ciebie za minutę. Czy
masz jakąś broń?
Coś zachrobotało przy drzwiach. Wstrzymała oddech. Czyżby zamierzał
wyjść z szafy?
- Emmo?
Z całej siły ściskała przy uchu słuchawkę, ale nie była w stanie wydusić z
siebie słowa. Wpatrywała się w drzwi szafy. Powoli zaczęły się otwierać.
- Emmo, jesteś tam?
Nie wiedziała, czy jest, czy jej nie ma. Wszystko wirowało jej przed
oczami. Nogi miała jak z waty. Dygotała z zimna, a jednocześnie pociła się ze
strachu. Usiłowała poruszyć ustami, powiedzieć Toby'emu, że z szafy w
przedpokoju wyłania się mężczyzna.
Ten sam, który siedem miesięcy temu zaczaił się na nią w sypialni w
Prosperino.
Wyatt siedział na skraju łóżka, ze słuchawką przytkniętą do ucha.
Psiakość. Zapiawszy pasek od zegarka, sprawdził godzinę. Od dwudziestu minut
Emily rozmawia przez telefon. Przynajmniej jest w domu. Zależało mu jednak
na tym, aby zamienić z nią słowo, a nie chciał dzwonić od Annie, której nie
wtajemniczył jeszcze w kłopoty rodzinne.
Odłożył słuchawkę na widełki, po czym wyciągnął się wygodnie na
łóżku. Za minutę czy dwie znów spróbuje; może dopisze mu szczęście.
Westchnął głęboko. Wolałby nie mieć przed Annie tajemnic; zawsze wszystko
sobie mówili.
Na studiach cieszył się, że ma kogoś, komu bezgranicznie ufa, komu
może się zwierzyć, kto go nie wyśmieje. Annie nigdy nie bagatelizowała jego
marzeń ani lęków. Wspierała go, podtrzymywała na duchu. A on wszystko
zniszczył. Kiedy go najbardziej potrzebowała, nie było go przy niej. Drogo
zapłacił za swój błąd.
Teraz był mądrzejszy. Tamto doświadczenie sprzed lat uświadomiło mu,
czego powinien unikać: wszelkich nieporozumień, niedomówień, przemilczeń.
Stracili zbyt wiele cennego czasu, by ryzykować kolejne rozczarowanie.
Zerknął ponownie na zegarek. Jeżeli wkrótce nie dodzwoni się do Emily,
spóźni się na kolację. Annie będzie zawiedziona. Chłopcy będą zawiedzeni. Nie
może im sprawić przykrości. Chwycił słuchawkę. Postanowił, że spróbuje
ostatni raz. Jeżeli trafi na zajęty sygnał, to zrezygnuje.
Wykręcił numer siostry. Zajęty. Trudno. Widocznie zagadała się z
Tobym albo z jakąś przyjaciółką i zapomniała o tym, że miała się do niego,
Wyatta, odezwać.
Rozłączył się. Dobrze, w drogę. Zadzwoni do Emily wieczorem, kiedy
wróci do hotelu. Zgarnął ze stolika kluczyki samochodowe, włożył kurtkę. Aha,
jeszcze książeczki z obrazkami, które kupił dla chłopców.
Naciskał ręką klamkę, kiedy zaterkotał telefon. Emily. No, czas
najwyższy! Podszedł do aparatu i przyłożywszy słuchawkę do ucha, zawołał:
- Hej, myszko! No co? W końcu sobie o mnie przypomniałaś?
- Wyatt?
Zmarszczył czoło. Głos nie należał do Emily.
- Tak - odparł, instynktownie wyczuwając, że stało się coś złego.
- Tu Toby Atkins.
- Mów! Co się dzieje?!
- Emma cię potrzebuje. Jedź tam natychmiast. Została napadnięta.
Annie popatrzyła smętnie na skrzepnięty sos pomidorowy, na
rozgotowany makaron, wypalone świeczki i kałużę wosku na obrusie. Wyatt
powinien był przyjść dwie i pół godziny temu. Targały nią sprzeczne emocje; to
kipiała ze złości, to umierała z niepokoju. I tak na zmianę.
Dzwoniła do „Bladej Róży", kilka razy zostawiała dla niego wiadomość.
Nie odezwał się.
Może zapomniał o kolacji?
A może nie? Może po prostu uznał, że to nie ma sensu, te prośby o
wybaczenie, to wspominanie przeszłości?
Może postanowił wyjechać z Keynole, zanim się za bardzo zaangażuje?
Zanim znów poczuje coś do niej i jej dzieci...
Usiadłszy przy stole, oparła łokcie na blacie. Nie, nie wierzyła, aby Wyatt
dał nogę. Nie wyjechałby jak tchórz, bez słowa wyjaśnienia, bez pożegnania. To
nie w jego stylu. W głębi serca wiedziała, że nigdy by jej nie zostawił. Wtedy,
przed laty, też tego nie zrobił. Kochał ją. Nawet jeżeli na moment o niej
zapomniał - choć przysięgał, że z tamtą dziewczyną, która odebrała telefon, nic
go nie łączyło - to kochał tylko ją, Annie.
Wmówiła sobie, że mu na niej nie zależy. Dzięki temu łatwiej jej było
podjąć decyzję o rzuceniu studiów i powrocie do Keyhole, by pomóc matce w
opiece nad umierającym ojcem. Poza tym wierzyła, że z dala od niej i jej
rodziny będzie miał szansę rozwinąć skrzydła. Że osiągnie w życiu to, o czym
marzył.
Zaczęła zbierać talerze ze stołu. Chłopcy marudzili przy kolacji;
twierdzili, że skoro Wyatt nie przyszedł na spaghetti, to oni też nie mają na nie
ochoty. Prosiła, tłumaczyła, groziła. Niewiele to dało. Rozgrzebali jedzenie na
talerzu, po czym oznajmili, że nie są głodni. Pozwoliła im odejść od stołu.
Pobiegli do swojego pokoju, by tam czekać na Wyatta.
Dużą cierpliwością musiała się wykazać podczas wieczornej kąpieli. Obaj
chłopcy protestowali; upierali się, że Wyatt na pewno zjawi się lada moment -
„Jeszcze tylko chwilka, mamusiu! Jeszcze pięć minut!" - bo przecież będzie
chciał się z nimi pobawić, połaskotać ich, ponosić na barana. Kiedy w końcu
byli wykąpani i przebrani w piżamy, pozwoliła im nie gasić światła; mogą
poczekać w łóżku, aż Wyatt przyjdzie poczytać im bajkę na dobranoc. Czekali
godzinę, po czym zasnęli. Annie cichutko zabrała im książki, otuliła ich kocem.
Zanim wróciła na dół do kuchni, przez kilka minut stała w drzwiach,
patrząc na ich śpiące buzie. Obyś, Wyatt, miał jakieś dobre wytłumaczenie,
myślała. Nie można dzieciom czegoś obiecywać, a potem nie dotrzymywać
słowa.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Obudziło ją głośne pukanie do drzwi i nerwowe szczekanie Pokera.
Poderwała się z kanapy i mrużąc oczy, spojrzała na zegar. Ze zdziwieniem
stwierdziła, że jest po północy. Kto u diabła... Owinąwszy się ciepłym szalem,
poczłapała zaspana do przedpokoju.
Czyżby Wyatt?
- Poker, cicho! - Chwyciła psa za obrożę i odciągnęła od drzwi.
Wyjrzała przez judasza. Rany boskie, co Wyatt robi tu o tak późnej
porze? Nagle oprzytomniała. Przypomniała sobie, że zanim zasnęła, była na
niego wściekła, a jednocześnie potwornie się o niego niepokoiła. Energicznym
ruchem przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi. Miała nadzieję, że z jej
srogiej miny Wyatt wszystko wyczyta.
Że sprawił jej przykrość. Że zawiódł chłopców. Że przynajmniej mógł
zadzwonić.
Wtem jednak dostrzegła napięcie w jego oczach. W całej jego postawie.
Coś zatem musiało się wydarzyć. Czuła to.
Wszedł do środka i zgarnął ją w ramiona. Trzymał tak mocno, z taką
determinacją, że prawie nie miała czym oddychać. Objęła go za szyję, po czym
położyła głowę na jego klatce piersiowej. Dzięki Bogu, że jest cały i zdrowy. Że
nic mu się nie stało. Tylko to się liczy. Nieważne, że nie przyszedł na kolację, że
sprawił chłopcom zawód, że wkrótce znów będą musieli się rozstać.
Przez dłuższą chwilę stali przytuleni, nie odzywając się do siebie;
wreszcie Annie podniosła głowę i przyjrzała mu się uważnie. Na jego twarzy
malowało się zmęczenie, niepokój, strach. Jak dobrze znała te uczucia! Biorąc
Wyatta za rękę, zaprowadziła go do salonu. Usiedli.
- Co się stało? - spytała, zarzucając mu kawałek szala ma ramiona. W
pokoju panował ziąb.
- Ktoś zaatakował moją siostrę.
- Co?!
Wyatt wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił z płuc powietrze.
Owinąwszy się mocniej szalem, sięgnął po dłoń Annie i przycisnął sobie do
brzucha.
- Kiedy wróciła z pracy, w domu czekał na nią jakiś facet.
- Mówisz poważnie?
- Jak najbardziej.
- Czy... Jak ona się czuje?
- Fizycznie nic jej nie dolega. Toby przybył w samą porę, żeby
wystraszyć drania. Ale psychicznie...
- ...długo będzie odzyskiwała równowagę - dokończyła za niego Annie.
- Nie zgwałcił jej, ale podejrzewam, że między innymi miał to w planach.
- O Boże, to okropne. - Łzy podeszły jej do oczu, dreszcz wstrząsnął
ciałem. - Jak to się mogło stać? Jak to w ogóle możliwe? W Keyhole takie
rzeczy się nie zdarzają.
- Obawiam się, że zdarzają się wszędzie - oznajmił ponuro Wyatt.
- Nie, nie tu! - zawołała. Zawsze dotąd wierzyła, że w jej ukochanym
miasteczku każdy może czuć się bezpiecznie. Teraz straciła złudzenia. - Nie w
Keyhole... -Zamilkła.
To jeden z powodów, dla których postanowiła zostać w Keyhole. Tu
chłopcom nic nie grozi. Tu są bezpieczni. Nic złego nie może ich tu spotkać.
Keyhole jest uroczą mieściną, w której wszyscy się znają. Niewinnym
miasteczkiem zamieszkanym przez uczciwych, bogobojnych ludzi. Przestępstwa
mają miejsce w dużych miastach, takich jak to, w którym mieszka Wyatt.
- Przykro mi - szepnął, całując ją w skroń. Twarz miała mokrą od łez. Z
całej siły przytulił ją
do siebie. Poczucie strachu i zagrożenia znikło. Miała wrażenie, że znów
jest małą dziewczynką, która o nic nie musi się troszczyć.
Tak dawno nikt jej nie trzymał w ramionach, kiedy była smutna,
zmartwiona czy zła. Nikt jej nie pocieszał, nie próbował dodać jej sił.
Westchnąwszy głęboko, powoli zaczęła się odprężać.
Łzy ciekły jej z oczu i kapały po brodzie, zostawiając mokrą plamę na
koszuli Wyatta. Wiedziała, że wygląda koszmarnie. Spuchnięta twarz, czerwony
nochal, potargane włosy i pogniecione ubranie. Mimo to czuła się akceptowana;
Wyatt nigdy nie patrzył na nią krytycznym wzrokiem.
- Gdzie ona teraz jest? - spytała. - Dokąd ją zawiozłeś?
- Do twojej matki.
- Do mojej matki?
- Zadzwoniłem i... Podniosła głowę.
- Poczekaj, bo nic nie rozumiem. Zadzwoniłeś do mojej mamy?
- Tak. I spytałem, czy nie znalazłoby się u niej miejsce dla Em.
Przynajmniej na kilka dni, dopóki nie dojdzie do siebie. - Wzruszył ramionami.
- Pomyślałem sobie, że skoro MaryPat mieszka sama, pewnie ma parę wolnych
pokoi.
- Co powiedziała?
- Że tak, nie ma sprawy; chętnie się Em zaopiekuje. Twoja siostra też
zaproponowała pomoc. Powiedziała, że posiedzi z Em, kiedy twoja mama
będzie musiała wyjść.
- Zadzwoniłeś do Brynn?
- Masz wspaniałą rodzinę, Annie.
- Wiem. Ale nie wiedziałam, że ty o tym również wiesz.
- Wybaczyły mi.
- Najwyraźniej. - Annie podwinęła nogi pod siebie i przytuliła się do
Wyatta. - U mamy będzie Emmie jak u pana Boga za piecem.
- Jestem tego pewien.
- Złapali go? Tego drania? Pokręcił przecząco głową.
- Szkoda.
- Zwiał, kiedy Toby zajechał pod dom. Zapewne od paru godzin ukrywał
się w środku, czekając, aż Em wróci z pracy.
- Ale dlaczego? Po co by się włamywał , a potem na nią czekał? Jaki
miałby w tym interes?
Wyatt nie odpowiedział, ale Annie właściwie zinterpretowała jego
milczenie.
- To nie pierwszy raz, prawda? Już kiedyś się na nią zaczaił?
Wytrzeszczył oczy.
- Skąd wiesz?
- Bo odkąd przyjechałeś, zachowujesz się jak pies pasterski, który
wyczuwa kręcącego się w pobliżu lisa.
Zamknął oczy, oparł głowę o kanapę.
- Nie powinienem ci o tym mówić.
- Ale skoro zacząłeś... Przez chwilę milczał, po czym pokiwał wolno
głową.
- Zgoda.
- Przynieść kawę i pierniczki? W jego oczach pojawił się błysk
zainteresowania.
- Pierniczki? Własnej roboty?
- Tak.
- Z orzechami i polewą czekoladową? Roześmiała się.
- Oczywiście.
- Uwielbiam pierniczki z orzechami i polewą czekoladową.
- Pamiętam. Rozejrzał się po salonie. Wiedziała, że napad na Emmę
wskrzesił w nim wspomnienia z. własnego dzieciństwa. Wspomnienie strachu,
bezsilności, upokorzenia, chęci odwetu. Pałał żądzą zemsty, ale nic nie mógł
zrobić. To zaś potęgowało uczucie frustracji i wściekłości. Delikatnie odgarnęła
mu włosy z czoła, po czym pogładziła go po brodzie. Pragnęła powiedzieć mu,
że go kocha.
- Mogłabym zaparzyć dzbanek bezkofeinowej - zaproponowała.
Poderwał się z kanapy.
- Dobra. Chodźmy do kuchni.
W środku nocy siedzieli w kuchni przy stole, pijąc kawę i jedząc ciepłe
pierniczki z lodami waniliowymi -Wyatt wreszcie zdołał się nieco odprężyć.
Pierniczki były jego ulubionym przysmakiem, a przytulna kuchnia stanowiła
bezpieczną przystań, oazę spokoju z dala od absurdów i okrucieństw życia.
Rozkoszował się każdą minutą, ba, każdą sekundą spędzaną w towarzystwie
Annie, powierzał pamięci wszystkie najdrobniejsze szczegóły ich spotkania, aby
wracać do nich w przyszłości, kiedy znów będzie sam.
- Więc twierdzisz... - Annie zadumała się na moment. - Więc twierdzisz,
że kobieta, którą mi przedstawiłeś, kiedy byliśmy na studiach, wcale nie jest
twoją przybraną matką, lecz oszustką, która się pod nią podszywa?
Usta miał pełne, więc tylko skinął głową.
- Dziwne, nie? - spytał po chwili.
- Bardzo. Takie rzeczy dzieją się tylko w telenowelach. Ale powiedz, jak
to możliwe, że nikt z was nie zorientował się, że to nie jest prawdziwa
Meredith?
- Po pierwsze, wyglądała identycznie. Po drugie, Meredith nigdy nikomu
nie mówiła, że ma siostrę bliźniaczkę. Po trzecie, miała wypadek samochodowy.
Uznaliśmy, że zmiana charakteru spowodowana została urazem głowy.
- Poczekaj, chcę to dobrze zrozumieć. Czyli Patsy jest siostrą Meredith.
Jej bliźniaczą siostrą...
- Zgadza się.
- Jako młoda kobieta urodziła dziecko. Ojciec dziecka sprzedał je na
czarnym rynku. Dowiedziawszy się o tym, Patsy zadźgała go nożycami, a potem
usiłowała zwalić winę na Meredith. Bez powodzenia. Trafiła za kratki. Po
pewnym czasie przeniesiono ją do zakładu dla psychicznie chorych, skąd
uciekła. Wkrótce potem spowodowała wypadek samochodowy; zmusiła twoją
matkę, a swoją siostrę, żeby zjechała do rowu. Później ją zabiła.
- Tego nie wiemy na sto procent. Annie przyjrzała mu się uważnie.
- Nie oszukujesz mnie? Cała ta historia brzmi niewiarygodnie.
- Zdaję sobie z tego sprawę.
- Hm. - Zamyśliła się. - No dobrze, więc może nie zabiła siostry.
- Na pewno spowodowała wypadek, a co było dalej... - Rozłożył ręce.
- Emma, to znaczy Emily, pamięta, że zanim straciła przytomność,
widziała dwie matki. - Annie podniosła do ust pierniczek z lodami. - O rany, co
za historia! Zła siostra podszywa się pod dobrą! Nikt nie potrafi ich rozpoznać!
Zupełnie jak w bajkach dla dzieci.
- Ciekawe, który z twoich dwóch urwisów jest tym złym bliźniakiem? -
zażartował Wyatt, usiłując wprowadzić lżejszy nastrój.
- Raz jeden, raz drugi. Zmieniają się - odparła ze śmiechem Annie. Po
chwili znów spoważniała. - Wracając do twojej rodziny... Ponieważ Emily
stanowi dla Patsy zagrożenie, Patsy próbuje się jej pozbyć?
- Na to wygląda.
- A strzelanina podczas urodzin Joego? To też jej robota?
- Diabli wiedzą. Patsy lubi dostatnie życie. Na pewno nie chciałaby z
niego zrezygnować. Może bała się, że Joe zaczyna coś podejrzewać?
- Boże, to wariatka.
- Totalny świr.
- Powiedz, że już po wszystkim. Że to zrobiłeś-Grzechotnik zaciągnął się
papierosem, po czym przekręcił głowę, próbując uwolnić się od palców, które
łaskotały go w ucho.
- Jeszcze... - wypuścił z płuc dym i zakasłał - jeszcze nie.
- Jeszcze nie?! Jeszcze nie?! - krzyczała Patsy. Do jednego ucha wpadał
mu wrzask rozwścieczonej klientki, do drugiego zaś chichot poznanej w barze
pijaczki.
- Za co ci płacę, ty durny jołopie?!
Sycząc z bólu, zmienił pozycję, aby grubawe babsko siedzące mu na
kolanach za bardzo go nie gniotło. Głupio zrobił, wyskakując oknem. Był
pokłuty przez jeżyny, pogryziony przez psa, pobity przez smarkulę, ale czy miał
inne wyjście? Smarkula wezwała gliniarzy, a na frontowych drzwiach było tyle
rygli i zamków, że do usranej śmierci by się z nimi nie uporał.
Zniżając głos, tak by liżąca go po karku kobieta nic nie słyszała, zaczął się
tłumaczyć:
- Chciałem wykonać robotę dziś wieczorem, ale przyszła do domu
godzinę wcześniej i nakryła mnie w trakcie przygotowań. W dodatku wezwała
gliny, więc musiałem spieprzać.
- Idiota! Bałwan! Kretyn! - Patsy wypluwała te słowa z szybkością
karabinu maszynowego. - Teraz ona już wie, że jesteś w Keyhole! I policja wie!
Oczami wyobraźni Grzechotnik widział, jak twarz klientki purpurowieje
ze złości. Z tego wszystkiego słuchawka zaczęła piec go w rękę.
- Już dwa razy schrzaniłeś robotę! Przecież nie zleciłam ci nic trudnego!
Załatw wreszcie tę sprawę!
Pike ponownie zaciągnął się papierosem, po czym wypuścił nozdrzami
kłęby szarego dymu.
- Kilka dni muszę odczekać. Żeby wszystkim opadły emocje.
- Masz czas do końca tygodnia!
Drżącą ręką Pike odłożył słuchawkę, po czym chwycił szklankę whisky.
Wredna jędza! Przypominała mu matkę. Kiedyś ją dorwie! Dorwie i zrobi to, co
powinien był dawno temu zrobić własnej matce. Ukręcić jej łeb!
Nie mógł się już doczekać.
- Mamusiu? Zachciało mi się siku, a ponieważ tu się pali światło... O
rany! Wyatt przyszedł!
- Cześć, zuchu.
Zupełnie jakby nie dowierzał własnemu szczęściu, Aleks przetarł
piąstkami oczy i ponownie spojrzał na Wyatta.
- Widzisz, mamusiu? To on! Widzisz? A mówiłem, że przyjdzie! -
Podszedł do siedzącego przy stole mężczyzny i przytulił się do jego ramienia. -
Przeczytasz nam bajkę na dobranoc?
- Twój brat też nie śpi?
- Nie. Teraz on sika.
- No dobra. Wracaj do łóżka. Przyniosłem dwie książeczki. Jeśli mama się
zgodzi, to wspólnie je poczytamy.
Annie skinęła głową. Synek był tak przejęty, że mimo późnej pory nie
miała serca mu odmówić.
- Idźcie. Pozmywam naczynia i za kilka minut przyjdę na górę pocałować
was na dobranoc.
- Nas wszystkich? - spytał Wyatt.
Aleks z zaciekawieniem popatrzył na matkę.
- Wszystkich - rzekła Annie.
- Obiecujesz? - Wyatt nie dawał za wygraną
- Obiecuję - odparła ze śmiechem, ubawiona komicznym wyrazem jego
twarzy.
Zaczęła sprzątać ze stołu, wstawiać talerze do zmywarki. Z głębi domu
dobiegł ją dźwięk przekręcanej zasuwy w drzwiach oraz głos Aleksa
perorującego z podnieceniem:
- Wiesz, po twoim wyjściu wpadł do nas Sean Mer-cury, żeby pożyczyć
kilka jajek. Twierdzi, że skoro całowałeś się z mamusią, to pewnie się z nią
ożenisz.
Annie zastygła bez ruchu, słuchając odpowiedzi Wyatta.
- A skąd Sean wie, że się całowaliśmy?
- Powiedziałem mu.
- Tak?
- Tak.
- Hm, a zdaniem Seana, kiedy powinienem się jej oświadczyć?
- Niedługo. Jak chcesz, możesz dzisiaj.
- Sądziłem, że dziś mam wam poczytać bajkę.
- A tak, rzeczywiście. No to jutro.
- Chciałbyś tego?
- Jasne! Wtedy zostałbyś naszym tatą. Nigdy nie mieliśmy taty.
- Mieliście, zuchu, mieliście. Tylko poszedł do nieba trochę wcześniej, niż
planował. Ale wciąż jest waszym tatą.
Głosy cichły w miarę oddalania się.
- Ale przecież możemy mieć dwóch tatusiów, prawda?
- Wszystko masz przemyślane, co, Aleks?
- Wszystko.
Przełykając łzy, Annie owinęła folią talerz z pierniczkami, po czym
wstawiła go do lodówki i przetarła ście-reczką blaty. Marzyła o tym, aby jej
synowie zaznali miłości ojcowskiej. Ale nie za cenę przeprowadzki do
Waszyngtonu i dezorganizacji całego życia.
Ona jest potrzebna w Keyhole. Tu ma matkę, którą się opiekuje,
przyjaciół, rodzinę. Tu się urodziła, wychowała i tu prowadzi sklep, który jest
własnością Summersów od wielu pokoleń.
W dzieciństwie duże miasta wydawały się jej fascynujące, ale już dawno
straciły dla niej urok. Chyba że tym miastem jest Waszyngton. Westchnęła. Tak,
życie w mieście, w którym mieszka Wyatt, wciąż stanowi dużą atrakcję. Z
drugiej strony... Nie jest osobą wolną, bez zobowiązań. Musi myśleć o
dzieciach, o MaryPat, o Brynn, nawet o rodzinie Carla.
Zebrawszy ręczniki i ścierki, wrzuciła je do pralki. Miała mętlik w
głowie. Jeszcze tydzień temu życie było takie proste i nieskomplikowane, a
teraz... Podejrzewała, że mały, wścibski Sean Mercury może mieć rację. Co
będzie, jeżeli Wyatt faktycznie poprosi ją o rękę?
Wyciągnęła z suszarki bieliznę i zaczęła ją składać.
Psiakrew! Szlag by to trafił!
Zwinęła razem parę skarpetek i cisnęła je do kosza. Niech cię diabli
wezmą, Wyatt! Czuła się zła i bezradna. Dlaczego wrócił? Dlaczego burzy jej
spokój? Długo dochodziła do siebie po ich rozstaniu, potem długo dochodziła do
siebie po śmierci Carla. Nie ma siły przeżywać kolejnych rozczarowań.
Pokręciła smętnie głową. Wiedziała, że jeśli zwiąże się z Wyattem, straci
rodzinę. Jeżeli zaś zostanie w Keyhole, straci Wyatta.
Z koszem wypranych rzeczy ruszyła do pokoju synów. Spodziewała się
krzyków i pisków towarzyszących zabawie w potwora z kosmosu, więc
zdumiała ją głęboka, niczym nie zmącona cisza. Postawiwszy kosz na stoliku,
podeszła na palcach do drzwi sypialni i nacisnęła klamkę.
Wyatt, stanowczo zbyt duży i długi, aby móc się swobodnie wyciągnąć w
dziecięcym łóżeczku, siedział oparty o wezgłowie; głowę miał przekrzywioną
pod dziwnym kątem. Jutro - przemknęło Annie przez myśl - nie obejdzie się bez
pomocy kręgarza. Lekko pochrapywał.
Chłopcy, również pogrążeni we śnie, leżeli po obu jego bokach. Książka,
którą czytali, spoczywała u Wyatta na brzuchu. Poker leżał zwinięty w nogach
łóżka.
Przytrzymując się framugi, Annie w milczeniu obserwowała tę rodzinną
scenę. Ogarnął ją błogi spokój, a zarazem strach. Za kilka dni Wyatt wyjedzie na
ślub Lizy. Może później wróci do Keyhole, by sprawdzić, jak Emily sobie radzi,
ale przecież nie zostanie tu na zawsze. W Waszyngtonie miał dom, pracę,
przyjaciół, rodzinę. Po prostu swoje życie. Życie, o którym ona nic nie wie.
Zerknęła na budzik przy łóżku; dochodziła trzecia. Zbyt zmęczona, aby
myśleć teraz o przyszłości, podeszła cichutko do łóżka i, zgodnie z obietnicą,
pocałowała całą trójkę na dobranoc. Delikatnie odłożyła książkę na stolik nocny,
po czym przykryła śpiących ciepłym kocem.
Wyatt poruszył się we śnie. Wszyscy troje, jak na komendę, zmienili
pozycję. Poker wstał, okręcił się dwa razy i ponownie zwinął w kłębek.
Annie stała z ręką przyciśniętą do ust. Kochała ich tak mocno, że z
miłości rozbolało ją serce.
Przez kolejne trzy dni Wyatt spędzał z siostrą każdą wolną chwilę, jaką
miała. Czasem udawało mu się namówić ją na spacer albo na wizytę u Annie,
ale głównie siedzieli w domu u MaryPat. Emily była kłębkiem nerwów;
podskakiwała przy najmniejszym hałasie, w nocy budziły ją koszmary.
Twierdziła, że jedynym miejscem, gdzie czuje się bezpiecznie, jest „Mi-T-Fine
Cafe". Wyatt usiłował ją przekonać, aby wzięła urlop i odpoczęła. Nie chciała.
Przynajmniej w pracy nie miała czasu rozmyślać o kolejnej próbie zabójstwa.
Na szczęście skończyło się na drobnych obrażeniach. Ot, parę siniaków
zdobytych podczas walki z nieproszonym gościem. On doznał znacznie
większych obrażeń: zdzieliła go w głowę słuchawką, doniczką, krzesłem
ogrodowym, wielkim parasolem. Wyatta rozpierała duma. Nawet nie
przypuszczał, że jego mała siostrzyczka ma tak bojowy temperament. Mimo to
potrzebowała ochrony.
Każdego dnia po odprowadzeniu Emily do pracy -i uzyskaniu obietnicy
od Roya, Geraldine i Helen, że nie spuszczą jej z oka, dopóki po nią nie wróci -
szedł do „Rarytasu" i pomagał Annie.
W rekordowo krótkim czasie dowiedział się mnóstwa ciekawych rzeczy o
starociach. Chociaż jako sprzedawca miał dość niekonwencjonalne metody
pracy, to jednak osiągał imponujące rezultaty. Oczywiście uwielbiał
współzawodnictwo; stawał w szranki z Annie, które z nich więcej sprzeda.
Również z MaryPat, kiedy wpadała na popołudniową zmianę. I z Brynn, która
wyręczała Annie, gdy ta robiła przerwę na lunch.
W czwartek wieczorem Brynn zajrzała do sklepu akurat, gdy Wyatt,
Annie i MaryPat siedzieli przy biurku, licząc utarg. Chłopcy bawili się
samochodzikami, nie przeszkadzając dorosłym w pracy. Na zewnątrz siąpił
deszcz. Mgła powlekała szczyty gór, przewalała się między koronami drzew.
Świat pogrążony w mlecznych oparach wyglądał niesamowicie. Wyatt z
zachwytem spoglądał przez okno. Rozumiał, dlaczego Joe z takim sentymentem
wspominał lata spędzone w Wyoming.
Na dworze ciemniało, ale w ciasnym, zagraconym gabinecie Annie było
jasno i przytulnie.
Po chwili Wyatt oderwał wzrok od okna i spojrzał na cyfry starannie
zapisane w kilku rzędach. Annie sumowała je kolejno na kalkulatorze.
- Wygrywam - pochwalił się Wyatt. - Obawiam się, Brynn, że zupełnie
przy mnie wysiadasz.
- Nie wierzę.
- A właśnie że tak! - Wskazał swój rządek. - Tylko spójrz na to!
- Dobra, dobra! Po tym, jak w porze lunchu sprzedałam maselnicę,
wróciłam do agencji i sprzedałam farmę starego Coopera. Była na rynku od
pięciu lat!
- Maselnica? To drobiazg! A farma Coopera się nie liczy. - Machnął
lekceważąco ręką. - Ja, moja droga Brynn, sprzedałem w porze lunchu szafę
oraz toaletkę i jeszcze miałem dość czasu, żeby zjeść po kanapce z Em i
chłopcami.
Słuchając, jak Wyatt przekomarza się z jej siostrą i mamą, Annie
uśmiechała się pod nosem.
- Zjadłem całą wielką bułę - pochwalił się Noah.
- Ja też - oznajmił Aleks.
- Zostawiłeś skórkę - przypomniał mu brat.
- A wcale nie!
- A właśnie, że tak!
- Właśnie, że nie!
- Chłopcy, nie przeszkadzajcie. Próbuję udowodnić waszej cioci Brynn,
że ją pobiłem.
- Pobiłeś ciocię? - Noah wytrzeszczył oczy.
- Kiedy? - zdumiał się Aleks. - Ja nic nie widziałem. Brynn oparta ręce na
biodrach.
- A mówiłam już, że sprzedałam również stuletnią wazę na zupę? -
spytała, przytupując nogą.
- Ojej, aleś ty groźna! Rzuciła w Wyatta maliną.
- Ej, koleś - wtrąciła się do rozmowy Mary Pat. - Nie podskakuj.
Sprzedałeś jakąś nędzną szafę i toaletkę? No i co z tego? Ja, jeśli chcesz
wiedzieć, sprzedałam dwa... słyszysz? niejeden, lecz dwa... obrzydliwe wazony
z hiszpańskiej porcelany.
Wyatt uniósł brew.
- Serio? Które?
- Ten ohydny żółty w pomarańczowo-różowe kwiatki i ten zielony w stylu
art deco z kiczowatymi osiołkami.
- Rany boskie! Naprawdę?
- Tak. Z samego rana, tuż po otwarciu sklepu. - Ma-ryPat chuchnęła na
swoje paznokcie, po czym potarła je o kamizelkę. - No więc komu należy się
palma pierwszeństwa?
- Tobie, o pani! Nie dorastam ci do pięt.
Skłonił się nisko. Brynn i MaryPat ryknęły śmiechem.
- Prawdę mówiąc - rzekła Annie, która skończyła liczenie - z moich
kalkulacji wynika, że Wyatt z sumą prawie trzech tysięcy dolarów zajmuje
pierwsze miejsce...
Wyatt poderwał się na nogi, przebiegł parę metrów, dryblując
niewidzialną piłką, po czym wrzucił ją do niewidzialnego kosza.
- Proszę państwa, Wyatt Russell strzela! I zdobywa punkty!
Chłopcy zostawili samochodziki; chichocząc wesoło, zaczęli skakać
wokół Wyatta.
- Chcę grać w koszykówkę! - zawołał Noah.
- Ja też! Ja też!
Annie podniosła głos, usiłując przekrzyczeć wrzaski.
- Ja z sumą półtora tysiąca zajmuję drugie miejsce. Na trzecim miejscu
plasuje się mama z sumą niewiele ponad pięćset dolarów, a Brynn, która
zarobiła dziś dwieście pięćdziesiąt dolarów, jest na czwartym miejscu. Dziękuję,
kochani. Pod względem finansowym to zupełnie wyjątkowy dzień.
- No dobra... - Brynn pogroziła palcem Wyattowi. - Jutro zobaczysz, kto
tu jest mistrzem.
- Nie zobaczę. - Chwyciwszy chłopców pod pachę, Wyatt zaczął truchtać
wokół gabinetu.
- Dlaczego nie, jeśli wolno spytać?
Stanął i pozwolił Noahowi osunąć się na podłogę.
- Bo jutro wracam do Kalifornii.
W pokoju nastała cisza. Wyatt z Annie wymienili spojrzenie, po czym
popatrzyli niepewnie na zdumione twarze reszty domowników.
- Wyjeżdżasz? - spytał drżącym głosikiem Aleks.
- Ale dopiero przyjechałeś - zaprotestował Noah, obiema rękami
obejmując Wyatta za nogi.
Brynn i MaryPat nic nie mówiły, choć z ich oczu wyzierała ciekawość.
- Obiecałem kuzynce, że przylecę na jej ślub.
- Musisz?
- Tak, zuchu. - Pochyliwszy się, zestawił Aleksa na ziemię.
W oczach Noaha zakręciły się łzy.
- Nie możesz wyjeżdżać. Przecież całowaliście się z mamusią.
Brynn i MaryPat popatrzyły na siebie zdziwione.
Znów nastała pełna napięcia cisza. Obaj chłopcy za-częli płakać.
- No, czas na mnie - oznajmiła Brynn.
- Na mnie też - powiedziała MaryPat. - Wstąpię obok na kolację, a potem
zabiorę Em do domu. Brynn, kochanie, może byś coś przekąsiła?
- Z przyjemnością, mamo.
Wyszły pośpiesznie, nie mogąc znieść widoku zrozpaczonych malców.
- Nie jedź, Wyatt!
- Powiedz kuzynce, że nie masz ochoty. Że chcesz zostać tutaj. Z nami.
Wyatt kucnął, tak by jego oczy były na jednym poziomie z oczami
bliźniaków.
- To kusząca propozycja, zuchu. Ale dałem Lizie słowo honoru. Ona liczy
na moją obecność.
- My też. - Wyciągnęli ręce i objęli go za szyję.
Wyatt popatrzył bezradnie na Annie. Wzruszyła ramionami; nie
wiedziała, jak mu pomóc. Na widok smutku malującego się na ich niewinnych
twarzyczkach odżyły w nim wspomnienia z własnego dzieciństwa: pamiętał
strach, uczucie odrzucenia, bycia niepotrzebnym i niechcianym. Wiedział, że dla
pięcioletniego dziecka tydzień bywa wiecznością. Chociaż nie był ojcem Aleksa
i No-aha, to jednak w ciągu tygodnia, jaki z nim spędził, stał się dla nich kimś
bardzo bliskim. Przyjacielem, wujkiem, zastępczym ojcem. Dlatego nie może
wyjechać na ślub Lizy, zostawiając ich w tym stanie. Musi poprawić im humor.
Ale jak?
Usiłował coś wymyślić, ale nic sensownego nie przychodziło mu do
głowy.
- Słuchajcie, ja tu wrócę. Natychmiast po weselu. W niedzielę po południu
będziemy się mogli razem pobawić, a potem poczytam wam książeczkę na
dobranoc...
Sądząc po ich minach, nie bardzo w to wierzyli.
- A nie mógłbyś nas zabrać? - spytał Noah.
- No właśnie - poparł brata Aleks. - Wtedy nie musiałbyś za nami tęsknić.
Marszcząc czoło, Wyatt przeniósł wzrok z Noaha na Aleksa i z powrotem
na Noaha.
- Wiecie, że to wcale nie jest zły pomysł.
- Och, nie. To niemożliwe - zaprotestowała Annie.
- Dlaczego? Dom jest olbrzymi, miejsca w nim pełno, a Liza na pewno
byłaby zachwycona. Prawdę mówiąc, jeżeli pojawię się z piękną kobietą u boku,
wszyscy będą zachwyceni - dodał z figlarnym błyskiem w oku.
- Tylko skąd ją weźmiesz? - Kąciki ust jej zadrgały. Wyatt wyczuł, że ma
szansę.
- No, kotku, zmiłuj się nad biednym człowiekiem. - Posłał jej takie samo
błagalne spojrzenie, z jakim wpatrywali się w nią bliźniacy. - Mam być jedynym
pajacem bez pary?
Aleks pociągnął nosem. Noah potarł oczy i uśmiechnął się nieśmiało.
- Nie pozwól, mamusiu, żeby Wyatt był pajacem bez pary.
- Bez ciebie, mamusiu, będzie się czul jak głupol. Aleks wiedział, że nie
powinien używać słowa „głupol", ale najwyraźniej uznał, że cel uświęca środki.
Żeby nie być gorszy od brata, Noah dorzucił:
- Jak ciołek.
- Chłopcy... - W głosie Annie zabrzmiało ostrzeżenie.
Wyatt poklepał się po kieszeni.
- Funduję wam przejazd.
- Nie chodzi o pieniądze, Wyatt - rzekła.
- A o co?
- Po prostu nie wiem, czy...
- Czy co?
- No wiesz. Meredith...
- Kto to jest Meredith?
- Moja mama - wyjaśnił Noahowi Wyatt, po czym znów spojrzał na
Annie. - Zważywszy na to, że jej zleceniobiorca przebywa obecnie w Keyhole,
Prosperino wydaje się bezpieczniejsze. Poza tym będą tam setki dzieciaków. I
mnóstwo ochroniarzy.
- A co z Emily?
- Twoja mama będzie ją miała na oku. Prócz tego Brynn, Roy, Geraldine,
Helen i cała tutejsza policja.
- No dobrze, a sklep?
- Poprosisz Brynn lub MaryPat, żeby cię zastąpiły w sobotę. Jeżeli nie
będą mogły, wywiesisz tabliczkę: NIECZYNNE.
- A Poker?
Na dźwięk swojego imienia pies zaczął energicznie machać ogonem.
- Musi zostać. W schronisku. Na mój koszt.
- Ale...
- Przestań szukać wymówek. Lepiej powiedz mi, kiedy ostatni raz
wyjechałaś z Keyhole? Kiedy ostatni raz byłaś na przyjęciu? Kiedy wybrałaś się
z chłopcami w daleką podróż? - Widział, że jej opór słabnie. - O tej porze roku
w Kalifornii jest już prawie lato. Tydzień temu temperatura dochodziła do
dwudziestu stopni. Pojechalibyśmy nad ocean...
- Nad ocean? - spytał z podnieceniem Noah.
- Nigdy jeszcze nie widzieliśmy oceanu - wyjaśnił Wyattowi Aleks.
Wyatt wydął dolną wargę.
- Annie, oni nigdy nie widzieli oceanu.
- No właśnie, mamusiu.
Annie westchnęła. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, po czym
rozmyśliła się.
- Cała moja rodzina ucieszy się na twój widok - oznajmił Wyatt. - A ja i
chłopcy będziemy ci dozgonnie wdzięczni.
Wszyscy troje patrzyli na nią błagalnym wzrokiem.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Dobrze. - Annie podeszła do biurka i usiadła w fotelu. - Zostałam
przegłosowana.
Chłopcy wpatrywali się w nią niepewnie, jakby nie dowierzając
własnemu szczęściu.
- To znaczy, że jedziemy? Skinęła głową.
Rozległ się gromki okrzyk radości. Bliźniacy zaczęli skakać, piszczeć,
obejmować Wyatta, mamę, siebie.
- Idę się pakować! - oznajmił Aleks.
Pognał w stronę kącika zabaw, Noah za nim. Po chwili obaj stali
obładowani zabawkami, jakby wybierali się w kilkuletnią podróż dookoła
świata.
Przyglądając się podnieconym twarzyczkom synów, Annie uśmiechnęła
się czule. Wyatt miał rację. Zbyt długo nigdzie nie wyjeżdżali. Właściwie tylko
raz zabrała ich w dłuższą podróż: kiedy mieli po trzy lata, pojechali
samochodem do Iowy, żeby spędzić święta Bożego Narodzenia z Judith i jej
rodziną. Podejrzewała, że nawet tego nie pamiętają.
Przeszył ją dreszczyk emocji. Wraca do Prosperino! W dodatku z
Wyattem. Ostatni raz była tam przed śmiercią swojego ojca. Chodzić boso po
plaży, patrzeć na synów biegających po wodzie i skaczących przez fale... jej
marzenie miało się ziścić. Marzenie, które hołubiła od dawna, lecz z którego aż
do dziś nie zdawała sobie sprawy.
Radość chłopców była zaraźliwa.
Widząc, jak Wyatt szczerzy zęby w uśmiechu, Annie znów poczuła
dreszczyk podniecenia.
- Myślisz, że uda nam się zdobyć bilety? - spytała.
- Rano zadzwonię do biura podróży. Jeśli wszystkie miejsca na mój lot są
sprzedane, znajdziemy inny środek lokomocji. Jakoś sobie poradzimy. - Wziął
Annie za rękę i podciągnął na nogi, po czym objął w pasie. - Zanim jednak
ruszymy, musisz coś dla mnie zrobić.
- Co?
- Dopisać pięćset dolarów do mojego dzisiejszego utargu.
Wytrzeszczyła oczy.
- Jeszcze pięćset? Dlaczego?
- Bo zamierzam kupić to płótno.
Wskazał obraz przedstawiający kosz pełen ciemnych winogron, który
Annie namalowała wiele lat temu, tuż po powrocie do Keyhole.
- Serio? A po co?
- W prezencie ślubnym dla Lizy i Nicka - wyjaśnił. - Na pewno im się
spodoba. Jest piękny sam w sobie, a jego autorka jest nam wszystkim bardzo
bliska.
Łzy napłynęły jej do oczu. Nie chcąc wyjść na płaksę, przetarła je szybko
ręką, po czym wspięła się na palce i pocałowała Wyatta w usta.
Podjęła decyzję: nad przyszłością zastanowi się później, a na razie
weźmie przykład ze swoich synów i będzie się cieszyć chwilą obecną.
Teraźniejszość oznacza radość i śmiech, przyszłość smutek i rozstanie. Bo
do rozstania dojdzie. Co do tego nie miała złudzeń. On wróci do Waszyngtonu,
ona do matki i siostry w Keyhole. Inaczej być nie może.
Bransoletki pobrzękiwały, uderzając o siebie, ale Pa-tsy nie zwracała na
to najmniejszej uwagi. Siedziała przy biurku, skupiona, z czubkiem języka
wysuniętym z ust, i pisała coś na przenośnym komputerze. Co jakiś czas
przerywała pisanie, żeby wypić łyk kawy i posłuchać, co się dzieje za drzwiami
sypialni.
Nie działo się nic ciekawego. Ot, kolejne z potwornie nudnych
przedślubnych przyjęć. Męczące rozmowy z członkami rodu Coltonów. Miłe
słówka, uśmiechy, komplementy, łzy wzruszenia. Niedobrze się jej robiło na
samą myśl. Czy ci ludzie o niczym innym nie potrafią rozmawiać? Czy
wszystkie rozmowy muszą obracać się wokół rodziny, szczęścia, miłości,
szacunku, posłuszeństwa, uwielbienia?
Na dole trwały przygotowania do sobotniego wesela. W holu, na patio i w
salonie kwiaciarze ustawiali wspaniałe bukiety, z kuchni dobiegały nęcące
zapachy, pod dom zajeżdżały ciężarówki i furgonetki; wynoszono z nich stoły,
krzesła, naczynia, obrusy, wielkie białe namioty do rozstawienia w ogrodzie.
Wiedząc, że nie jest chciana ani potrzebna, co jej całkiem zresztą
odpowiadało, Patsy postanowiła zająć się czymś pożytecznym. Zastawianiem
pułapki na Jacksona. Czas najwyższy, by gówniarza wsadzono za morderstwo.
Tak. Na myśl o Jacksonie przesiadującym za kratkami więzienia stanowego
poczuła wenę twórczą. Wkrótce miała gotowy tekst. Była pełna podziwu dla
własnego geniuszu.
Szanowny detektywie Law, jako zaniepokojony obywatel pragnę zwrócić
pańską uwagą na pewien fakt, który niedawno przypadkowo odkryłem. Rzecz
dotyczy próby zabójstwa Joego Coltona. Niech pan zerknie do polisy numer
1762529 wykupionej w Los Angeles w firmie ubezpieczeniowej Grimbles
Insurance Company oraz zapozna się z aktami sprawy wytoczonej Jonesowi
przez Amalgamated Industries. Ze względów bezpieczeństwa wolę pozostać
anonimowy.
Patsy przeczytała list kilkakrotnie i doszła do wniosku, że jest doskonały.
Kiedy policja sprawdzi wskazany trop, siłą rzeczy zainteresuje się Jacksonem.
Głupi gówniarz. Nie powinien był zadzierać z ciotunią Meredith. Wcisnęła
przycisk DRUKUJ. Zanim zapisana kartka wysunęła się z drukarki, zadzwonił
telefon komórkowy.
Patsy odpięła klips i przyłożyła słuchawkę do ucha.
- O co chodzi?
Hałasy w tle wyraźnie świadczyły o tym, że Grze-chotnik zabawia się w
barze.
- Dzwonię powiedzieć, że jeszcze nie odwaliłem roboty. Dziewczynę
otacza więcej osób niż gwiazdę filmową. Wprowadziła się do jakiejś staruchy, a
wokół domu i budy, w której pracuje, kręcą się tuziny glin. Wściec się można.
Patsy przewróciła oczami.
- Silas, Silas, Silas... - Z perwersyjną przyjemnością kilkakrotnie
powtórzyła znienawidzone przez niego imię. Oparłszy się o fotel, popatrzyła na
swój idealnie wykonany manikiur. - Do tej pory powinieneś ze wszystkim się
już uporać. Czy nie tak się umawialiśmy, kiedy wysyłałam ci pieniądze?
Na drugim końcu linii zapadła cisza. Czyżby zasnął?
- Silas! - ryknęła Patsy do słuchawki.
- Tak jest! - warknął.
- No dobrze. Więc kiedy?
- Brat dziewczyny uczepił się niej jak rzep psiego ogona.
- Brat? - Patsy zastygła bez ruchu. Wydawało jej się, że wszyscy są na
miejscu w Prosperino. Jaki brat? Wytężyła umysł. Cholernych Coltonów, tych
prawdziwych i tych przybranych, są dziesiątki, ba, setki! W dodatku wciąż ich
przybywa; rozmnażają się jak króliki! - Jak ma na imię?
- Wally, Whippet czy jakoś tak - odparł Grzechotnik.
- Może Wyatt?
Psiakrew! Wyatt wyjechał kilka dni temu w interesach. Najwyraźniej
interesem, który tak pilnie wymagał jego uwagi, była Emily. Patsy z trudem
zdławiła przekleństwo. Serce waliło jej jak młot. Czyżby Wyatt coś
podejrzewał? Skąd by wiedział, że Emily ukryła się w Keyhole? A może... może
ktoś z domowników słyszał, jak ona, Patsy, rozmawia z Grzechotnikiem?
Albo... może Emily jest w kontakcie z rodziną, a nikt jej, Patsy, o tym nie
informuje ? Pot zrosił jej czoło. Czyżby popełniła jakiś błąd? Coś przeoczyła?
Ogarnął ją strach. Zaczęła się nerwowo zastanawiać, ile osób podejrzewa,
że to ona zleciła zabójstwo Emily. A wcześniej zabójstwo Joego. Drżącą ręką
sięgnęła po papierosa. Złamała kilkanaście zapałek, nim w końcu zdołała jedną
zapalić i zaciągnąć się dymem. Wiedziała, że nie może tracić opanowania.
Zawsze potrafiła zachować zimną krew. Teraz też zachowa. Tylko spokój
może ją uratować.
Z telefonem przy uchu przeszła do swojego prywatnego barku. Srebrnymi
szczypczykami wrzuciła do szklanki parę kostek lodu, po czym nalała wódki.
Przyłożyła szklankę najpierw do rozpalonych policzków, dopiero potem do ust.
Żar przeniknął całe jej ciało, od przełyku po żołądek. Kiedy tak stała, słuchając
mętnych wyjaśnień Grzechotnika, w głowie zaczęło jej szumieć.
Nie. Wszystko będzie dobrze, pocieszała się. Nikt jej nic nie udowodni.
Musi tylko szybko przystąpić do działania. Jeszcze dziś wyśle anonim do
Thaddeusa Lawa, a potem zajmie się Jacksonem; ma dla niego niespodziankę!
Uśmiechnęła się w duchu. Tak, ona sama będzie poza podejrzeniami, Emily zaś
przeniesie się na tamten świat. Może Joe również.
Strząsnęła popiół do kryształowej popielniczki.
- Czyli Wyatt przyjechał w odwiedziny do naszej malej Emily?
- Tak. Ale jutro, razem z przyjaciółmi, wybiera się na jakiś ślub, więc
wtedy się wszystkim zajmę.
- Na ślub, powiadasz? Tu, do Prosperino? Z przyjaciółmi?
- Tak. - Grzechotnik charknął, po czym splunął na podłogę. - Lada
moment powinien tam dotrzeć. Smarkula zostanie sama, tylko z tą staruchą.
Jeśli stara wejdzie mi w drogę, ją też kropnę.
- No proszę, jaka ze mnie szczęściara! Dwa trupy w cenie jednego.
Posłuchaj, kretynie jeden. Wykonaj robotę, którą zamówiłam. Nie płacę ci za
ilość! - Przeczesała ręką włosy. - Utrzymując obecne tempo, nie uporasz się z
tym do końca życia.
- Sobota wieczór. Wtedy będzie po wszystkim -obiecał.
- Oby. Inaczej nie dostaniesz forsy.
- A, właśnie. Skoro mowa o forsie...
- Nie! Ani centa więcej, póki dziewczyna żyje! Rozłączywszy się,
energicznym krokiem wróciła do
komputera. Naciągnąwszy na ręce gumowe rękawiczki, złożyła kartkę na
pół i wsunęła do koperty. Lewą ręką nabazgrała adres biurowy Lawa. Następnie
przykleiła znaczek i schowała anonim do torebki.
Pora wybrać się do miasteczka, wrzucić list do skrzynki.
Wkrótce Jackson Colton pożałuje swojej arogancji. Buta i pycha nie ujdą
mu bezkarnie.
W piątek wczesnym popołudniem Wyatt z Annie i chłopcami wylądowali
w San Francisco. Wynajęli samochód i malowniczą drogą wzdłuż wybrzeża
ruszyli do Prosperino. Po drodze oczywiście zrobili sobie dłuższy postój: Annie
kupiła synom latawce, potem chłopcy skakali przez fale, kopali w piasku
wielkie, niczemu nie służące doły, zbierali muszelki, wreszcie wszyscy zjedli
przysmażone na ogniu kiełbaski z domieszką piasku.
Po godzinie, pachnący dymem i oceanem, zapakowali rzeczy z powrotem
do bagażnika i ruszyli dalej lokalnymi drogami, które wiły się wśród
wspaniałych kalifornijskich winnic. Dzień był ciepły i bezchmurny. Chłopcy,
zmęczeni nadmiarem wrażeń, zasnęli na tylnym siedzeniu.
- Denerwuję się - powiedziała Annie, usiłując przygładzić parę
kosmyków, które wysunęły się jej z warkocza.
- Czym?
- No wiesz, może to ma być mała, rodzinna uroczystość...
- To co?
- Ty nic nie rozumiesz!
- Mylisz się, Annie, wszystko doskonale rozumiem. Ale skoro ja cię
kocham, oni też cię pokochają.
Zastygła w bezruchu. Powiedział, że ją kocha, pewnie jednak użył słowa
w sensie eufemistycznym. Bo przecież nie kochał jej naprawdę, jak mężczyzna
kobietę, tylko jak przyjaciel przyjaciółkę. Ona to co innego. Kochała go
prawdziwą wielką miłością od wielu lat; właściwie nigdy nie przestała go
kochać.
Wyczuwając jej niepokój, delikatnie przyciągnął ją do siebie. Jak w
dawnych czasach. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, potem on znów wbił
spojrzenie w krętą, czarną szosę.
Serce zabiło jej szybciej. Wyatt był najwspanialszym mężczyzną, jakiego
kiedykolwiek znała. Skąd miała siłę, żeby tyle lat żyć z dala od niego? No cóż,
wtedy była młoda, zadziorna, uparta. Jak Brynn. Wszystko postrzegała w
czarnych lub białych barwach. Teraz wiedziała, że nic jest tak: proste; że istnieje
wiele odcieni szarości. Wszędzie i we wszystkim,
Najgorsze było to, że nadal Wyatta kochała. Może nawet bardziej niż
dawniej. Był starszy, mądrzejszy, dojrzalszy. Z uroczego, beztroskiego
młodzieńca przeistoczył się w mężczyznę. W człowieka, na którego można
liczyć. Tak jak zawsze mogła liczyć na ojca.
Wróciła myślami do własnego ślubu. Kiedy wychodziła za mąż, nie
kochała Carla. Tęskniła za Wyattem. Carl zdawał się tego nie zauważać. Szalał
za Annie od najmłodszych lat. To, że się pobiorą, było oczywiste dla wszystkich
prócz niej. Potraktowała małżeństwo z Carlem jako odtrutkę na Wyatta. Uznała,
że jeśli zdusi w sobie uczucie miłości, wówczas zapomni o Wyatcie i może z
czasem pokocha męża. Niestety, tysiące problemów, z którymi Carl się zmagał -
a znaczna ich część ujawniła się dopiero po ślubie - sprawiły, że coraz bardziej
zamykała się w sobie. Dopiero przyjście na świat synów rozbudziło w niej chęć
do życia.
Oderwawszy spojrzenie od twarzy Wyatta, utkwiła wzrok w przedniej
szybie. Przygryzając wargi, zaczęła wpatrywać się w krajobraz za oknem.
Nie wiedziała, co wypełni pustkę w jej sercu, kiedy Wyatt wróci do
Waszyngtonu. Wcześniej, gdy rozstali się przed laty, było jej łatwiej - musiała
się troszczyć wyłącznie o siebie. Teraz ma dwóch synów; nie może pogrążyć się
w rozpaczy. Na myśl o bliźniakach ogarnął ją niepokój. Jak oni zareagują na
wyjazd Wyatta?
Nie mogąc się oprzeć, ponownie przeniosła spojrzenie na Wyatta.
Obserwowała jego profil, znajomy zarys ust, zmarszczki przy oczach, kształt
brody i policzków. Tyle razy je gładziła, całowała. Instynktownie czuła, że ich
rozstanie przed laty nie pozostało również bez wpływu na Wyatta. Szukał
pocieszenia w pracy. Tylko udowadniając światu, że jest kimś, mógł zapomnieć
o tym, że nikogo nie ma. Że otacza go emocjonalna pustka.
Popatrzyła na bezkresne wody Pacyfiku.
Na pewno nie było mu łatwo wykonać pierwszy krok i nawiązać z nią
kontakt. Przypuszczalnie nie było mu też łatwo powiedzieć, że to ona miała
rację, kiedy rzuciła studia, aby być z umierającym ojcem. A jednak przyznał się
do błędu, w dodatku zrobił to w sposób dojrzały i niezwykle kulturalny.
Zerknęła przez ramię na śpiących synów. To, że z taką sympatią i
wyrozumiałością odnosi się do dzieci, które urodziła innemu mężczyźnie,
również świadczy o jego dojrzałości i cudownym charakterze.
Wyatt. Nie myślał o pracy, ani o karierze. Zostawił wszystko, aby pomóc
siostrze...
Pewnie tego nie wiedział, ale stał się człowiekiem, którego Joe Colton z
dumą mógł nazwać synem.
Kiedy wjechali na długi, zadrzewiony podjazd prowadzący pod wielką,
zapierającą dech w piersiach rezydencję, Annie wstrzymała oddech. Zalała ją
fala wspomnień. Ponownie obejrzała się za siebie. Chłopcy siedzieli z nosami
przyklejonymi do szyby, z zachwytem wpatrując się w posiadłość.
A było na co patrzeć! Piękny dom, ciągnące się w nieskończoność pola,
łagodnie wznoszące się góry, bezchmurne niebo i powoli opadające ku
zachodowi słońce.
Miejsce to miało w sobie jakąś magiczną moc. Wyglądało tak, jakby
przeniesiono je z obrazu Maxfielda Parrisha.
Jak słusznie Wyatt przewidział, tłum Coltonów, rdzennych i przybranych,
wyległ na werandę i powitał Annie z otwartymi ramionami. Kilka minut później
z domu wybiegła Liza: przerwała spotkanie z fachowcem od planowania wesel,
podczas którego ustalała ostatnie szczegóły. Uściskała Wyatta, po czym
uśmiechając się serdecznie, wyciągnęła ręce do Annie.
- Chociaż nie miałam okazji poznać cię, kiedy studiowałaś w Prosperino,
mnóstwo o tobie słyszałam -rzekła. - Cieszę się, że mogę cię gościć na moim
ślubie.
- Dziękuję - szepnęła Annie.
- Chłopaki! - Liza zwróciła się do małych rudzielców. - Zabraliście z sobą
kąpielówki?
Onieśmieleni zbiegowiskiem, skinęli głowami. Świetnie. Wasze bagaże są
już na górze. Będziecie sąsiadami Wyatta. Chodźcie, pokażę wam pokój. A jeśli
wasza mama się zgodzi, możecie popływać w basenie. Razem przeszli przez
elegancki hol do ogromnego patio pełnego bujnej roślinności. Stała tam
wspaniała fontanna z tryskającym w górę strumieniem wody, a przy niej
finezyjna budowla, coś jakby altanka, osłonięta dziesiątkami metrów
delikatnego muślinu.
- Właśnie tu Nick i ja złożymy jutro przysięgę małżeńską - wyjaśniła
Liza, kiedy na moment przystanęli. - To będzie skromna uroczystość,
przeznaczona wyłącznie dla rodziny i najbliższych przyjaciół.
Annie zerknęła niepewnie na Wyatta. Kiedy przytulił ją lekko do siebie,
poczuła się lepiej, jakby zaproszenie ją też obejmowało. Liza, z błogim
uśmiechem na twarzy, zatopiona w świecie marzeń, rozglądała się wkoło,
wyobrażając sobie jutrzejszy dzień.
- Na przyjęcie zaprosiliśmy mniej więcej trzysta osób. Odbędzie się w
wielkim holu, którego okna wychodzą na południowe wzgórza i jezioro.
Zamierzamy rozsunąć wszystkie drzwi, tak by wpuścić zieleń do środka.
Powinniście tam później zajrzeć - zwróciła się do Annie i Wyatta. - Projektanci
przeszli samych siebie.
Szczebiocząc wesoło, ruszyła dalej, prowadząc gości w stronę
przygotowanych dla nich pokoi.
- Oby tylko pogoda była jutro tak ładna jak dziś. Na wszelki wypadek
rozstawimy oczywiście namioty. Planujemy kolację na siedząco, przy stołach,
żaden tam szwedzki bufet, a potem tańce do białego rana. Joe na pewno otworzy
drzwi do swoich piwnic, więc wina do toastów nie zabraknie. - Roześmiała się
wesoło. - Boże, jestem taka przejęta! Tak długo czekałam na ten moment.
Wyatt spojrzał na Annie. Wiedziała, o czym myśli: o tym, że mogli być
razem już dziesięć lat, lecz pozwolili, by okazja przeszła im koło nosa; o jej
ślubie z Carlem; o tym, jak niewielkie są szanse, aby teraz stanęli na ślubnym
kobiercu. Wiedziała, bo identyczne myśli kołatały w jej głowie.
Mijając gabinet pana domu, Annie nie oparła się pokusie i zajrzała do
środka. Pamiętała unoszący się w powietrzu zapach świeżo wypolerowanych
drewnianych mebli i dymu z cygar. Ileż to godzin spędziła w tym pokoju,
przygotowując się do egzaminów! I ukradkiem obserwując uczącego się Wyatta.
Uśmiechnęła się pod nosem. Nie mogła się doczekać spotkania z seniorem rodu.
A spotkanie z Meredith... akurat to wcale jej nie kusiło.
Przeniosła wzrok na synów. Wiedziała, że bezpieczniejsi są tu, na ranczu
w Prosperino, niż w Keyhole, gdzie po ulicach krąży wynajęty zabójca. Mimo
to...
Miała nadzieję, że Meredith nie będzie się udzielać towarzysko; tak,
najlepiej, aby się w ogóle nie pokazywała.
Trąciła łokciem Wyatta, a on jak zwykle bez trudu odczytał jej myśli.
Rozejrzawszy się dookoła, spytał:
- Lizo, gdzie Meredith?
- Ranek spędziła w swoim pokoju, a po południu wybrała się na
przejażdżkę. Właściwie cały dzień jej nie widziałam. Joe natomiast od rana nie
może się was doczekać. Poszedł do piwnicy, powinien wrócić lada moment.
Pod nieobecność ciotki Liza pełniła funkcję gospodyni. Jej uśmiech i
serdeczność sprawiły, że Annie poczuła się jak w domu.
- Jesteście głodni?
Wyatt poklepał się po brzuchu i odpowiedział za wszystkich:
- Bardzo. Urządziliśmy sobie mały piknik na plaży, ale to było wieki
temu.
- Tak myślałam. Każę wam przysłać coś do pokoju, a na ósmą
zaplanowana jest uroczysta przedślubna kolacja. Ostatnia wieczerza, że tak
powiem. - Wziąwszy Wyatta pod rękę, Liza przytuliła się do niego w sposób
świadczący o wieloletniej zażyłości. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że jednak
wróciłeś.
- Przecież obiecałem.
- To prawda, ale nieraz się zdarzało, że praca krzyżowała ci plany.
- Te dni mam już za sobą.
- Serio? - Obejrzała się przez ramię. - Annie musi mieć na ciebie
zbawienny wpływ.
- Masz rację.
- To dobrze. Sprawia wrażenie cudownej kobiety.
- I taka jest.
- Czyżby wkrótce miały zabrzmieć dźwięki marsza weselnego?
- Owszem. Już jutro. Na twoim ślubie.
Wieczorem, kiedy dzieci bawiły się w ogrodzie, dorośli zebrali się na
patio, aby wysłuchać wskazówek specjalistki od planowania ślubów
dotyczących jutrzejszej ceremonii. „Instrukcje" odbywały się w pogodnej
atmosferze, pośród śmiechu i przekomarzań. Joe złapał bukiet rzucony przez
pannę młodą i zaczął z nim uciekać. Niewiele się namyślając, Wyatt chwycił
Lizę na ręce i puścił się za nim w pogoń. Lucy i Rand korzystali z każdej
nadarzającej się okazji, aby stanąć przy ołtarzu i zacząć się całować. Co chwila
ktoś ich stamtąd wyganiał.
Nikt nie odczuwał braku Meredith.
Noah z Aleksem szaleli w basenie z innymi dziećmi, potem w sali
kinowej oglądali kreskówki, zajadając się pizzą, wreszcie około ósmej,
zmęczeni, lecz szczęśliwi, dali się zapędzić do łóżka. Położywszy ich spać,
Annie zasiadła z resztą rodziny do uroczystej przedślubnej kolacji.
Joe był w doskonałej formie: żartował, wznosił toasty. Do Annie odnosił
się z ogromną sympatią; traktował ją jak córkę, która po latach nieobecności
wróciła na łono rodziny. Wyattowi radził, aby ją zamknął na klucz i dobrze
pilnował. Wyatt ze śmiechem przyjmował rady, ale ilekroć patrzył na Annie, w
jego oczach pojawiał się rozmarzony wyraz. Oczywiście wszyscy to zauważyli.
Meredith zasiadła z rodziną do kolacji, ale długo nie wytrzymała; mniej
więcej godzinę później przeprosiła towarzystwo, wyjaśniając, że boli ją głowa i
wycofała się do sypialni. Przyjęcie trwało dalej - bez niej. Jak zwykle. Jedyną
osobą, która zdawała się być zmartwiona jej zniknięciem, był Joe.
Widząc, że wuj posmutniał, Jackson poderwał się na nogi i, chcąc go
rozweselić, zaczął wznosić kolejny toast:
- Za wuja Joego, przybranego syna, przybranego brata, przybranego ojca,
przybranego kuzyna, słowem przebierańca!
Joe wolno odwrócił spojrzenie od drzwi, za którymi zniknęła Meredith, i
wyszczerzył w uśmiechu zęby.
Annie zrobiło się żal starszego pana. Zapewne rozmyślał o własnym
ślubie, o żonie, o miłości, która wygasła. O przysiędze, którą składał: nie
opuszczę cię aż do śmierci.
Do śmierci? Wzdrygnęła się. Szybko jednak uzmysłowiła sobie, że nie ma
powodu do niepokoju. Na czas uroczystości weselnych zatrudniono dodatkową
ochronę. Ślub Nicka i Lizy na pewno wypadnie wspaniale. Ze strony Meredith
nic nikomu nie grozi.
- Niech nam żyje długo i szczęśliwie - ciągnął Jackson. - Zdrowie Joego!
Po kolacji Wyatt zabrał Annie na spacer po ranczu. Szli w blasku
księżyca, trzymając się za ręce. Kiedy wreszcie przystanęli i odwrócili się,
oświetlona rezydencja wyglądała jak klejnot na szczycie wzgórza. Mimo sporej
odległości dzielącej ich od reszty towarzystwa słyszeli gwar, śmiech, dźwięki
muzyki.
Na wewnętrznym patio grał wynajęty przez Lizę zespół jazzowy. Wiele
par wyszło na dwór, aby zatańczyć pod gołym niebem. Wyatt wziął Annie w
ramiona.
- Pamiętasz, jak w piątkowe wieczory urządzaliśmy w stołówce
akademika romantyczne potańcówki? Zsuwaliśmy stoły, gasiliśmy światła,
puszczaliśmy płyty i tańczyliśmy w parach, przytuleni, dopóki nie wpadał z
krzykiem jakiś profesor i nie kazał nam się wynosić? Pamiętasz?
- Hm. - Roześmiała się cicho. - Pamiętam też nasz pierwszy taniec.
- Naprawdę?
- Tak. Właśnie podszedł do mnie przystojny kadet ostrzyżony na jeża...
Wyatt prychnął lekceważąco. Zignorowawszy to, Annie kontynuowała:
- ...i spytał, czybym z nim nie zatańczyła. Powiedziałam, że chętnie, więc
podał mi rękę i ruszyliśmy na parkiet. Zanim doszliśmy, ty chwyciłeś mnie za
drugą rękę i bez słowa przyciągnąłeś do siebie. Wtedy jeszcze prawie wcale cię
nie znałam. - Ponownie roześmiała się. - Biedny kadet dopiero po minucie czy
dwóch zorientował się, że tańczy również z tobą.
_ Nie miał powodów do narzekań. O ile mnie pamięć nie myli, byłem
całkiem niezłym tancerzem.
- Tak? To ciekawe dlaczego na każdą potańcówkę musiałam zabierać z
sobą pudełko opatrunków?
_ Bo nosiłaś za ciasne buty i robiły ci się odciski?
- Nie. Bo partner deptał mi po palcach. Zaśmiał się.
- Teraz też?
- Chyba z tego wyrosłeś.
- Cieszę się. - Wtulił twarz w jej włosy. - Dobrze się bawisz?
To by było straszne, pomyślał, gdyby ciągnął ją taki kawał drogi, z
Wyoming do Kalifornii, a ona źle by się czuła wśród jego rodziny.
- Cudownie - odparła szeptem. - Twoja rodzina jest taka jak dawniej:
ciepła, serdeczna. A ślub Nicka i Lizy zapowiada się wspaniale. Kiedy ćwiczyli
dziś przysięgę małżeńską, o mało nie popłakałam się ze wzruszenia. Zwłaszcza
w chwili, gdy Nick, patrząc Lizie głęboko w oczy, obiecywał kochać ją, dopóki
śmierć ich nie rozdzieli.
Był zły na siebie, że o to pyta, ale zżerała go ciekawość:
- Przypomniał ci się własny ślub?
- Nie.
- Nie? - zdziwił się. - Dlaczego?
- Bo z mojego nie mam miłych wspomnień. Przez chwilę milczał, pewien,
że poruszył bolesny temat, ciekawość jednak zwyciężyła.
- Dlaczego, Annie?
Nie odpowiedziała. Czekał. Nie wiedział, co ma zrobić. Przeprosić za
swój brak taktu? Ale coś go powstrzymywało. Chciał - musiał! - znać prawdę.
Annie wzięła głęboki oddech, po czym podjęła decyzję: czas najwyższy
otworzyć się, przyznać, jak rzeczywiście wyglądało jej życie z Carlem.
- Choćby dlatego - odrzekła, przestając się kołysać w rytm muzyki - że
nie kochałam swojego męża.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Zdawała sobie sprawę, że powiedziawszy tyle, musi powiedzieć
wszystko, bo Wyatta nie zadowoli to jedno suche stwierdzenie.
Wolnym krokiem skierowała się w stronę rezydencji. Wyatt szedł pół
metra za nią, jakby wyczuwając, że Annie potrzebuje trochę przestrzeni. I
faktycznie, potrzebowała. Niełatwo jej było sformułować myśli, może dlatego,
że zawsze dotąd uciekała od tego tematu.
- Czy pamiętasz, żebym przed laty opowiadała ci o Carlu?
- Tym, którego później poślubiłaś?
- Tak.
- Może... Ale jeśli, to niewiele.
- No właśnie. Niewiele o nim mówiłam. Miałam ku temu swoje powody.
- Zaraz, zaraz! Coś sobie przypomniałem! Twój pierwszy pocałunek. To
było z chłopcem o imieniu Carl. Pamiętam, że od razu go znienawidziłem.
Annie odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem.
- Wiesz, dlaczego ci o tym wspomniałam? Bo ciągle się chwaliłeś, jaki to
jesteś doświadczony w sprawach seksu. Czułam się strasznie zacofana.
- Kłamałem. Chłopaki lubią przesadzać, opowiadać o swoich nie
istniejących podbojach miłosnych.
- Teraz mi to mówisz? W każdym razie tak, Carl był pierwszym chłopcem,
który mnie pocałował. Byliśmy w czwartej klasie. Podczas przerwy Carl ganiał
za mną po boisku, tak jak to robił w pierwszej, drugiej i trzeciej klasie. Wreszcie
mnie to zmęczyło. Pozwoliłam się złapać.
Przez moment wpatrywała się w rozświetloną rezydencję na tle nocnego
nieba. W górze migotały gwiazdy, na lewo zaś rozciągała się bezkresna czerń
Pacyfiku.
Wyatt przystanął za Annie; położył dłonie na jej ramionach, oparł brodę
na jej głowie.
- I co Carl na to?
- Przeżył szok - odparła ze śmiechem. - Po latach gonitwy wreszcie mnie
dopadł! Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Wszyscy czwartoklasiści się
na nas gapili. Wiedział, że musi coś zrobić, coś, co uświetni to wielkie
wydarzenie. Więc mnie pocałował, prosto w usta, tak mocno, że się
wystraszyłam, czy mi nie złamał zęba, i oświadczył, że któregoś dnia się ze mną
ożeni, czy tego chcę, czy nie. - Westchnęła głośno. - I ożenił się.
- Musiało was coś więcej łączyć, jakieś uczucie...
- Właściwie to nie. Od tego dnia wszyscy uważali nas za parę.
- Ja nie.
- Wiem. Ty byłeś inny.
- Nie pochodziłem z Keyhole.
- To ci się liczyło na plus. - Po chwili namysłu mówiła dalej, usiłując
opisać Wyattowi swojego zmarłego męża, ojca bliźniaków. - Carl był... hm,
dość upartymi człowiekiem, mającym silne poczucie własności, do tego był
wielki, wysportowany i lubił wszystkich rozstawiać po kątach. Ale w sumie
dawał się lubić.
- Znamy takich.
- U innych chłopców w Keyhole nie miałam szansy. Bali się narazić
Carlowi. Ale zważywszy na to, że byłam chuda, niezdarna, potwornie nieśmiała
i ogólnie mało atrakcyjna, cieszyłam się, że znalazł się jeden, któremu się
podobam. W przeciwieństwie do wielu koleżanek, nie musiałam martwić się o
to, że na szkolnej zabawie będę podpierać ścianę.
- A Carl nie miał pretensji, że chcesz wyjechać na studia?
- Pewnie miał, ale był tak zaskoczony moim samozaparciem i
nieugiętością, że po prostu zgłupiał. A ja wiedziałam, że muszę uciec z Keyhole,
gdzie byłam wyłącznie dziewczyną Carla, i odkryć, kim naprawdę jestem.
- I uciekłaś daleko, do słonecznej Kalifornii. Odwróciła się twarzą do
Wyatta. Przez chwilę przyglądała mu się uważnie.
- Od czasu, kiedy w czwartej klasie popełniłam błąd i dałam się Carlowi
złapać, stałam się marionetką. - Wypuściła z sykiem powietrze. - W każdym
razie, gdy w ostatniej klasie szkoły średniej oznajmiłam, że wyjeżdżam na
studia, nikt, zwłaszcza Carl, nie potraktował moich słów poważnie. Wszyscy
uważali, że to taka faza, przez którą przechodzę. Słomiany zapał. Sądzili, że
wkrótce zmądrzeję i uświadomię sobie, gdzie jest moje miejsce: przy boku
Carla. On będzie pracował w należącym do ojca sklepie z częściami
samochodowymi, a ja będę rodzić mu dzieci. Trochę się zdziwili, kiedy
zatrudniłam się w „Rarytasie", żeby zarobić pieniądze na studia. Carl był
pewien, że przeznaczę forsę na nasze wspólne życie.
- Bufon.
- Taki już był. Uważał, że chuda, nieśmiała dziewczyna powinna być
zachwycona jego atencją. Nie traktował mnie jak człowieka, lecz jak trofeum.
Jak jakąś zdobycz. Nigdy nie rozmawiałam z Carlem o miłości, ale obserwując
rodziców, intuicyjnie czułam, że nie na tym ona polega...
Przytuliwszy Annie do siebie, Wyatt pocałował ją lekko w skroń.
- Intuicja cię nie zawiodła... Wiesz - dodał po chwili - trudno mi uwierzyć,
że kiedyś byłaś nieśmiała.
- Dopóki ciebie nie poznałam. A ty mnie po prostu wyleczyłeś z
nieśmiałości.
- Cieszę się. - Objąwszy ją w pasie, ruszył w stronę rezydencji. - Chodź,
dokończymy rozmowę w domu. Robi się chłodno. Masz gęsią skórkę.
- To nie od zimna - rzekła cicho.
- Nie jestem pewien, jak to rozumieć.
- Całe szczęście! - Roześmiała się.
Trzymając się za ręce, weszli do środka frontowymi drzwiami. W
ogrodzie za domem rozbrzmiewała muzyka, ale tu w holu panowała cisza. Po
chwili znaleźli się na patio, które wyglądało jak zaczarowana kraina. W małych
szklanych pojemniczkach prowadzących do ołtarza paliły się świeczki. Wokół
stały donice z kwiatami, a obok woda tryskała z fontanny. Miejsce, w którym
Nick z Lizą zamierzali wziąć jutro ślub, tchnęło spokojem, a jednocześnie
urzekało pięknem.
Coś ich ciągnęło do ołtarza. Wciąż trzymając się za ręce, mszyli przed
siebie ścieżką wytyczoną migoczącymi świeczkami.
- Niesamowite... - szepnęła Annie, jakby bojąc się zakłócić ciszę. - Jest tu
po prostu magicznie.
- Tak, to idealne miejsce na ślub - przyznał Wyatt. Wyobraziła sobie, jak
wspaniale Wyatt wyglądałby w smokingu. A ona... zawsze marzyła o tym, aby
wziąć ślub w białej sukni z długim welonem. Marzyła o sali udekorowanej
kwiatami, o tym, by zdjęcia robił zawodowy fotograf...
- Carl i ja pobraliśmy się w ogródku za domem jego rodziców -
powiedziała, delikatnie gładząc wstęgi zdobiące ołtarz. - Miałam na sobie
sukienkę, w której Judith wystąpiła na balu maturalnym, i bukiet róż z maminej
rabaty. Brat taty, stryj George, pstrykał zdjęcia. Potem zaprosiliśmy wszystkich
na grilla, znajomych, przyjaciół, rodzinę, kumpli Carla: wędkarzy i myśliwych.
- Domyślam się, że nie o takim weselu marzyłaś.
- Jakbyś zgadł. Ale było mi wszystko jedno. - Wzruszyła ramionami.
- Dlaczego poślubiłaś Carla? - spytał.
- Myślałam, że z czasem go pokocham. Znaliśmy się niemal od urodzenia.
- Popatrzyła na świeczki migoczące na stoliku przed ołtarzem. - Ojcu bardzo
zależało na moim szczęściu. Chciał, żebym wyszła za mąż, miała dzieci. O
Judith się nie martwił, była już mężatką, o Brynn też nie, wiedział, że sobie w
życiu poradzi, natomiast z jakiegoś powodu niepokoił się o mnie. Może dlatego,
że byłam jego ulubionym dzieckiem?
- Świetnie go rozumiem.
- Ciebie akurat trudno posądzać o bezstronność.
- Bez przesady. Tak się składa, że po prostu mam dobry gust.
Przytuliła się do Wyatta i kontynuowała opowieść:
- Tata lubił Carla i uważał, że moje małżeństwo z nim to dobry pomysł.
Carl też uważał, że to doskonały pomysł. - Roześmiała się smutno. - Prawdę
mówiąc, wszyscy byli tego zdania. Wszyscy prócz mnie.
Wyatt ujął ją za brodę i zmusił, aby spojrzała mu w oczy.
- Na miłość boską, Annie, dlaczego go poślubiłaś?
- Z wielu powodów. - Łzy podeszły jej do oczu, a po chwili zaczęły
płynąć po policzkach. - Wiedziałam, że muszę zapomnieć o tobie, pozwolić ci
zrealizować swoje marzenia. Żona i dzieci tylko by cię hamowały. A kariera
była dla ciebie ważna. Osiągnięcie sukcesu, udowodnienie sobie i światu, ile
jesteś wart.
Kiedy zaczął protestować, przyłożyła palec do jego ust, aby go uciszyć.
- Powiedziałam: z wielu powodów. To był jeden. Drugi był taki, że
chciałam być blisko rodziny. Mama mnie potrzebowała. Uznałam, że nie mam
wyjścia.
- Więc poślubiłaś człowieka, którego nie kochałaś.
- Nie twierdzę, że postąpiłam mądrze.
Przez dłuższą chwilę Wyatt się nie odzywał. Obserwując go, Annie
domyśliła się, że sięga pamięcią wstecz, usiłuje odkryć, w którym momencie
popełnili błąd.
- Nie dręcz się - szepnęła, bądź co bądź też była winna ich rozstania. -
Proszę cię. Moje nieudane małżeństwo naprawdę nie jest twoją winą. Sama
podjęłam decyzję. Zresztą nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ty
osiągnąłeś sukces w zawodzie...
Zmarszczył brwi. Podniosła rękę i czubkami palców delikatnie wygładziła
mu bruzdę na czole.
- .. .a ja mam wspaniałych synów. - Uśmiechnęła się przez łzy.
- Których wychowujesz samotnie.
- Tak bywa, Wyatt. Nigdzie nie jest powiedziane, że nam, tobie i mnie, by
się udało.
Ujął jej twarz i otarł palcem łzy.
- Rand powiedział mi o śmierci Carla, ale dopiero wiele miesięcy po
fakcie. Dowiedział się o tym od McGrathów, którzy słyszeli od jakichś swoich
znajomych. Nikt nie znał żadnych szczegółów, dlatego bałem się do ciebie
zadzwonić...
- Wiem. Rozumiem. - Zamknęła oczy. - To było tuż po narodzinach
bliźniaków. Carl i jego dwaj kumple utonęli w jeziorze Willanoon, mniej więcej
osiemdziesiąt kilometrów na południe od Keyhole. Pruli po jeziorze z ogromną
prędkością; nie zauważyli pływającego doku. Byli pijani. Od narodzin dzieci
Carl coraz częściej zaglądał do butelki. Chyba bał się odpowiedzialności.
Wyatt zacisnął zęby.
- Mój stary najpierw pił, a potem wyładowywał złość i frustrację na
matce.
Annie przytuliła policzek do jego dłoni. Domyśliła się, że w jego
wypowiedzi zawarte jest pytanie. Zawahała się. Nie bardzo chciała omawiać
wady i słabości Carla, kiedy on nie mógł się bronić.
- Carl nigdy... nigdy mnie nie uderzył. Problem polegał na tym, że nie
umiał być kochającym mężem i ojcem. Nie wyniósł z domu żadnego wzorca.
Teść... - wzruszyła ramionami - był trudnym człowiekiem, skorym do
rękoczynów. Wiele wymagał od żony i syna. Kiedy nie spełniali jego
oczekiwań, bił ich. Myślę, że dlatego poślubiłam Carla: bo bardzo mu
współczułam. I dlatego, że chciałam sprawić przyjemność mojemu
umierającemu ojcu.
- Boże! - Wyatt westchnął. - Zauważyłaś, jak wielki wpływ na człowieka
mają jego relacje z ojcem?
- Na ciebie i na mnie na pewno miały - przyznała Annie. - Na Carla też.
- I na Noaha, Aleksa, Joego.
- I na Meredith.
- Tak, również na Meredith - powiedział cicho. -Mam nadzieję, że kiedy
ja zostanę ojcem, nie popełnię takich samych błędów, co...
Przyłożyła palec do jego ust.
- Nie popełnisz.
- Skąd wiesz?
- Bo widziałam, jak się zachowujesz wobec moich synów. Oni nie
pamiętają Carla ani mojego ojca. Jesteś pierwszym mężczyzną, który pojawił się
w ich życiu. I ciągu tych paru dni zmienili się pod twoim wpływem. Pokochali
cię. Będziesz wspaniałym ojcem, Wyatt.
- Ja też ich pokochałem. - Przycisnął dłonie Annie do serca i spojrzał jej
głęboko w oczy. - Ciebie też. Chociaż nie. Ciebie nigdy nie przestałem kochać.
Stojąc przy ołtarzu przygotowanym na jutrzejszą uroczystość, Annie
wyobraziła sobie, jak ona i Wyatt składają przysięgę małżeńską. Przeszył ją
dreszcz podniecenia. Niestety wiedziała, że jej marzenie nigdy się nie spełni. On
nie porzuci kariery prawnika, aby zamieszkać w małym miasteczku, ona nie
zostawi rodziny, aby przenieść się do Waszyngtonu. Przygryzła wargę, usiłując
powstrzymać potok łez.
Z kolei związek na odległość... Nie, nie sprawdza się. Już raz się o tym
przekonali.
- Ja też, Wyatt. Nigdy nie przestałam cię kochać. Serce biło jej jak
szalone. Przeraziła się. Na miłość boską, co jej strzeliło do głowy? Czubkiem
palca delikatnie obrysowała jego usta.
- Wiesz co? - szepnęła. - Trochę brakuje mi tchu. Nie mam czym
oddychać.
Schyliwszy głowę, pocałował Annie. W tym momencie wiedziała, że
wybaczył jej wszystkie błędy, jakie popełniła. A ona wybaczyła jemu.
Wybierając się do Keyhole, pragnął uzyskać przebaczenie. Pod tym
względem jego podróż zakończyła się sukcesem.
Nazajutrz rano, w małym miasteczku w Missisipi położonym tysiące
kilometrów od Prosperino, Louise Smith obudziła się z głębokiego snu, po raz
pierwszy od dziesięciu lat czując się naprawdę szczęśliwa. Przeciągnęła się
niczym kotka. Wpadające oknem promienie słońca grzały ją w plecy. Leżała z
zamkniętymi oczami, usiłując przypomnieć sobie fragmenty cudownego snu.
Hm, pamiętała ogród. Nie jakiś tam ogród, ale konkretny ogród. Ten,
który już kiedyś jej się śnił. Który sama zaprojektowała. Tak, była tego pewna,
albowiem wszystkie kwiaty i rośliny spełniały jej kryteria, jeśli chodzi o kolor i
zapach. Śniła jej się też cicho szemrząca woda. Chyba tryskająca z fontanny.
Potarła ręką czoło. Dlaczego miejsce wydawało jej się tak znajome?
Owszem, kilka razy widziała je we śnie, ale podejrzewała, że nie o to chodzi.
Miała wrażenie, jakby kiedyś tam była.
„...kogoś, kto odpowiada temu rysopisowi, należy natychmiast
powiadomić policję. A teraz o pogodzie i ruchu na drodze opowie nam Jean
Greene... Dzięki, Bob. witam państwa bardzo serdecznie. Wygląda na to, że
będziemy mieli ciepły, słoneczny dzień. Temperatura wynosi prawie
dwadzieścia stopni i cały czas rośnie..."
Głosy płynące z radia, a potem przeraźliwy terkot budzika wytrąciły
Louise z równowagi. Chwilę trwało, zanim wyplątała się spod kołdry i
wyłączyła odbiornik. Znów zaległa niczym niezmącona cisza.
No dobrze, o czym myślała, zanim...
Ach, tak! O ogrodzie.
Położyła głowę na poduszce i ponownie zamknęła oczy. Ogród ożył na
nowo. Zobaczyła przechadzającego się wśród kwiatów wysokiego bruneta.
Zawsze doskonale go pamiętała. Ilekroć pojawiał się w jej snach, ogarniało ją
uczucie spokoju, bezpieczeństwa, radości. Czy ten człowiek mógł być jej
ojcem? Chyba nie. W takim razie kim był?
Na zewnątrz hałasowali śmieciarze. Louise zatkała palcami uszy. Miała
ochotę wyć z wściekłości. Dlaczego nie może sobie nic przypomnieć? Ten
ogród musi coś znaczyć; przypuszczalnie jest kluczem do łamigłówki.
Już chciała się poddać, odrzucić na bok kołdrę i pójść pod prysznic, kiedy
nagle znów go ujrzała: stał w ogrodzie, ściskając jej rękę. Przetarła oczy. Tak,
na pewno! Trzymał ją za rękę i wsuwał jej na palec obrączkę!
Szczęśliwa, patrzyła na dwie złączone dłonie. Do kogo należała ta druga?
Kim był brunet? Czyżby jej mężem? Usiłowała się skupić, przypomnieć sobie
coś więcej. Miała wrażenie, jakby patrzyła na zamazane zdjęcie: nie była w
stanie dostrzec żadnych szczegółów.
Szczegółów nie widziała, lecz czuła, że kocha tego mężczyznę. Był jej
drugą połową - brakującą połową. Tęskniła za nim tak mocno, że wszystko ją
bolało.
Podciągnęła kolana do brody; leżała zwinięta, w pozycji embrionalnej,
walcząc z własną niemocą.
Przypomnij sobie, Louise! Wysil się, do jasnej cholery! Staraj się!
Widok ogrodu zaczął falować, rozpływać się. Jak obraz w telewizorze
podczas gwałtownej burzy. Zanim jednak całkiem znikł i ekran jej pamięci
wypełniła czerń, Louise zobaczyła, że ona i brunet nie są sami. Otaczał ich tłum
osób, które patrzyły na nich z uśmiechem i miłością.
Spełniło się życzenie panny młodej: pogoda dopisała. Było ciepło, ale nie
za gorąco, niebo miało odcień nieskażonego błękitu, znad oceanu wiał lekki
wiaterek.
Palce harfistki, która siedziała z lewej strony pierwszego rzędu, fruwały
po strunach. Na ukwiecone patio powoli schodzili się przyjaciele i rodzina
państwa młodych. Dwaj ubrani w smokingi, nastoletni kuzyni Nicka
wskazywali gościom miejsca. Szum rozmów ucichł, kiedy pojawili się Joe i
Meredith.
Annie siedziała z tyłu, koło Wyatta, ale miała niemal takie wrażenie,
jakby unosiła się w powietrzu i z góry wszystko obserwowała. Serce jej waliło,
w głowie huczało. Zerknęła na synów; zachowywali się bez zarzutu. Cale
szczęście, bo w swoim obecnym stanie nie umiałaby nad nimi zapanować.
Wzięła głęboki oddech, starając się uspokoić. Powtarzała sobie, że wszystko
będzie dobrze, ale wiedziała, że się oszukuje. Od wczoraj, kiedy Wyatt przyznał,
że ją kocha i nigdy nie przestanie, była kłębkiem nerwów.
Bo co znaczyły jego słowa? Że znów znaleźli się na rozstaju dróg. Że
znów musiała wybierać: albo on, albo jej rodzina i Keyhole.
Starała się zapanować nad emocjami. ale ilekroć myślała o przyszłości,
natychmiast ogarniał ją strach. Dlaczego wszystko musi być tak
skomplikowane?
Przeżywając własne rozterki, patrzyła, jak Nick ze swoim drużbą, którym
był Jackson, ustawiają się w ślubnej altance. Po chwili między rzędami krzeseł
przeszły trzy dziewczynki, rozrzucając płatki kwiatów, za nimi druhny, a na
końcu uroczy dwu-, może trzyletni brzdąc z poduszką w kształcie serca, na
której leżały obrączki.
Kiedy harfistka zaczęła grać marsz weselny, goście podnieśli się z
krzeseł. Annie również wstała; z całej siły zaciskała rękę na ramieniu Wyatta.
- W porządku? - spytał szeptem.
- Tak.
- Nękają cię wspomnienia z własnego ślubu?
- Nie, nie o to chodzi. Po prostu dziwnie się czuję. Pewnie od nadmiaru
wrażeń.
Chyba nie zabrzmiało to zbyt przekonująco, bo w odpowiedzi mruknął
jedynie:
- Aha.
U wejścia do altanki pojawiła się Liza trzymająca pod rękę swojego ojca;
promieniała szczęściem i spokojem Annie zazdrościła jej siły. Siły, zrodzonej z
przekonania, że dokonało się trafnego wyboru.
Dlaczego ona i Wyatt musieli błądzić? Dlaczego musieli cierpieć? Łzy
piekły ją w oczy. Z trudem wciągnęła powietrze. Czasem miała wrażenie, że
ciągle stacza w życiu boje. Psiakość, jest zmęczona! Zmęczona walką,
zmęczona powtarzającym się procesem zdrowienia, zmęczona koniecznością
podejmowania decyzji.
Wyciągnąwszy z torebki chusteczkę, przyłączyła się do innych, którzy - z
odmiennych powodów niż ona dyskretnie osuszali oczy i wycierali nosy.
Harfa ucichła. Liza pocałowała ojca w policzek, po czym odwróciła się
twarzą do swego księcia. Wpatrując się w siebie zakochanym wzrokiem, stanęli
razem przed ołtarzem.
Goście zajęli miejsca, młodzi zaś rozpoczęli podróż, która miała trwać do
końca ich życia.
Annie ponownie wsunęła rękę do torebki: wymacała jakiś stary bilet do
kina, kwit ze sklepu, papierki po gumie do żucia i puste opakowanie po
chusteczkach. Wspaniale. Rozmazany tusz do rzęs na pewno idealnie współgra
ze wzburzonymi włosami.
Na szczęście siedząca obok kobieta, która wcześniej przedstawiła się jako
Elizabeth Colton, zorientowała się w sytuacji i podała Annie cieniutką
chusteczkę obszytą koronką. Jej dziewięciomiesięczny synek wyciągnął rączkę,
ale nie zdołał chustki przechwycić. Niezadowolony, zaczął marudzić. Mąż
kobiety, Jason Colton, wziął synka od żony; maleństwo natychmiast się
uspokoiło.
- Niech ją pani zatrzymała - szepnęła Elizabeth Colton. - Coś mi się zdaje,
że jeszcze się przyda.
Annie skinęła w podziękowaniu głową. Nie potrafiła opanować emocji;
słuchając pastora, raz po raz wycierała nos.
Kiedy pastor skończył mówić, Nick mrugnął porozumiewawczo do
chłopczyka z obrączkami. Malec podszedł bliżej, z zaaferowaniem odwiązał
wstążkę, do której przyczepiona była obrączka Lizy, po czym stojąc pomiędzy
przyszłymi małżonkami, z poważną miną obserwował, jak pan młody wsuwa na
palec swej oblubienicy cienki złoty krążek.
Ani Njck, ani Liza me zwrócili uwagi na to, że chłopczyk nie cofnął się.
Po chwili mocnym, tubalnym głosem Nick zaczął recytować słowa
przysięgi, jaką sam napisał dla Lizy:
- Ja, Nick Hathaway, biorę ciebie, Lizo Colton, za partnerkę i żonę. Przed
Bogiem, rodziną i naszymi przyjaciółmi obiecuję być twoim kochającym
mężem i przyjacielem, opiekować się tobą w chorobie, radować z tobą w
zdrowiu, cieszyć się twoim szczęściem i sukcesami, podtrzymywać cię na duchu
w nieszczęściu i biedzie.
Łzy popłynęły Annie na torebkę, z torebki spłynęły na jedwabną
spódnicę.
- Pragnę - kontynuował Nick głosem drżącym ze wzruszenia - zapewnić
ci w małżeństwie poczucie bezpieczeństwa, a jednocześnie zostawić ci
swobodę. Swobodę, abyś mogła rozwijać swój talent, osiągać cele, do jakich
dążysz, spełniać swoje marzenia. Przysięgam być twym wiernym i lojalnym
towarzyszem. Kocham cię, Lizo. I będę kochał aż do śmierci.
Na patio panowała uroczysta cisza, którą od czasu do czasu zakłócała
swoim pochlipywaniem Annie.
Chłopczyk opiekujący się obrączkami podał Lizie obrączkę Nicka. W
dalszym ciągu stał wciśnięty pomiędzy młodych. Patrząc w oczy swego
ukochanego, Liza - głosem dźwięcznym i silnym - przystąpiła do wygłaszania
własnej przysięgi.
- W obliczu Boga i osób tu zebranych, ja, Liza Colton, biorę sobie ciebie,
Nicku Hathaway, za męża, i daję ci siebie za żonę. Przysięgam ci miłość,
wierność i uczciwość. Pragnę być żoną wrażliwą, troskliwą, wyrozumiałą;
pragnę podejmować decyzje, kierując się naszym wspólnym dobrem i
szczęściem...
Annie załkała.
- Chcę śnić twoje sny, być twym najlepszym przyjacielem i
powiernikiem, wspierać cię we wszystkich twoich dążeniach. Pragnę opiekować
się tobą w chorobie, radować z tobą w zdrowiu. Pragnę cieszyć się twoim
szczęściem, być ci podporą w nieszczęściu. Przysięgam nigdy nie tracić w
ciebie wiary i miłować cię aż do śmierci. Kocham cię, Nick.
Pastor skinął z zadowoleniem głową.
- Na mocy prawa przyznanego mi przez stan Kalifornia - oznajmił -
ogłaszam was mężem i żoną. Może pan teraz pocałować żonę - dodał pastor,
zwracając się do Nicka.
Kiedy Nick pochwycił Lizę w objęcia, stojący pomiędzy nimi chłopczyk
zniknął w koronkowo-atłasowych fałdach sukni ślubnej i tam pozostał, nie
słysząc wesołego śmiechu, póki trwał namiętny pocałunek.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Przyjęcie trwało w najlepsze.
Annie patrzyła, jak jej dwaj synowie wraz z innymi dziećmi przemykają
rozbawieni wśród gości. Kiedy indziej zapewne zwróciłaby im uwagę, by nie
kręcili się pod nogami starszych, ale tego wieczoru czuła się całkiem wyzuta z
energii. Nie miała siły uczestniczyć w tej radosnej imprezie, a co dopiero
pilnować dzieci, aby sobie lub innym nie wyrządziły krzywdy.
Po dwóch godzinach przyjmowania życzeń Nick z Lizą, obściskani i
wycałowani, wreszcie uwolnili się od wujków, ciotek, przyjaciół oraz kuzynów i
teraz, zapatrzeni w siebie, tańczyli na parkiecie. Zabawa wyraźnie się rozkręciła.
Kelnerzy roznosili kieliszki: z szampanem dla dorosłych, z bezalkoholowym
cydrem dla dzieci. Mniej głodni zadowalali się wytwornymi przekąskami
podsuwanymi na tacy przez kelnerki, bardziej głodni zaspokajali apetyt przy
stołach, które uginały się pod ciężarem półmisków.
Zanosiło się na to, że uroczystości weselne potrwają do godzin
porannych. Annie miała nadzieję, że zdoła wytrwać choć do wieczora, Była u
kresu wytrzymałości psychicznej. Wiedziała, że musi gdzieś uciec, pobyć przez
moment sama, by ochłonąć i zastanowić się, co począć ze swoim życiem.
Na razie to nie wchodziło w rachubę. Wszyscy koniecznie chcieli poznać
przyjaciółkę Wyatta, zamienić z nią parę słów. Musiała więc wziąć się w garść,
rozdawać na prawo i lewo uśmiechy, podziwiać stroje, dekoracje, rozmawiać o
pogodzie.
- Tak, te poprzeczne pasy na sukni matki panny młodej są bardzo
twarzowe.
- Uwielbiam Wyoming. Owszem, mam samochód. Nie, nie jesteśmy tam
aż tak zacofani!
- To całkiem naturalne, że ludzi ciekawią okoliczności śmierci mojego
męża. Ależ nie, byliśmy rówieśnikami.
- Bardzo mi miło. Nie, skądże. Wyatt nie jest ich ojcem.
- Trudno poznać w tym świetle; powinna pani dać do wyceny. Stare
klejnoty, zwłaszcza tak duże, należy trzymać w sejfie.
- Ależ nie, bynajmniej nie sugeruję, że broszka pani babci to falsyfikat.
Chciałam jedynie powiedzieć, że o starą biżuterię powinno się szczególnie dbać.
- Tak, widziałam, jak na nią patrzy.
- Ja też jestem pewna, że będą bardzo szczęśliwi. Miała ochotę wyć.
Wyatt raz po raz wybawiał ją z opresji, zgrabnie odciągał na bok. Była mu
wdzięczna, ale nie chciała pomocy, nie chciała litości - chciała odpowiedzi!
Chciała wiedzieć, co mają zrobić, skoro się kochają, lecz dzieli ich odległość pół
kontynentu.
Potrzebuje aspiryny. Nie, potrzebuje pomocy psychiatry, ale od biedy
gotowa jest zadowolić się aspiryną. Przeprosiwszy Wyatta, skierowała się do
najbliższej toalety.
- Dobrze się bawisz?
Jackson podniósł wzrok znad tacy z przekąskami.
Obok stała Meredith z fałszywym uśmiechem przyklejonym do twarzy i
dwoma kieliszkami szampana w ręku
- Oczywiście, że tak. To wesele mojej siostry. Przyjrzał się jej
podejrzliwie. - Bo co?
- Nic. Po prostu upewniam się, czy dobrze się bawisz Chciałabym
zakopać topór wojenny.
Zakopać czy wbić mi w plecy? - przemknęło mu przez myśl.
- Dlaczego? Wydęła usta.
- Bo nie lubię, kiedy ludzie żywią do siebie urazę. Jesteśmy kochającą się
rodziną...
- Zmieniłaś się, Meredith. Mam wrażenie, że kiedyś cię znałem, ale
teraz...
- Może się zmieniłam. - Wzruszyła ramionami. -Mimo to chciałabym,
abyśmy znów byli przyjaciółmi. Jak dawniej. Trzymaj. - Wyciągnęła rękę z
kieliszkiem.
Jackson nie zareagował.
- No, weź. Wypij ze mną. Za przyjaźń. Za rodzinę. Zaciskając zęby,
policzył w myślach do dziesięciu.
Nie chciał urządzać sceny na przyjęciu weselnym Lily. Wściekły na
siebie, że ulega prośbie żmii, wziął od niej kieliszek.
Widząc jego niezadowoloną minę, Meredith nadąsała się.
- Nie wybaczysz mi?
- Czego?
- Naszej kłótni sprzed paru dni. Przepraszam, byłam w kiepskim nastroju
i... Nie wiem, co mnie opętało. Po prostu za żadne skarby świata nie chciałabym
skrzywdzić Joego. - Przez moment w milczeniu wpatrywała się w kieliszek. -
Zrobiłabym wszystko, aby oszczędzić mu bólu. On nie może się dowiedzieć, że
Teddy... - ponad brzegiem kieliszka napotkała wzrok Grahama - jest jego
synem.
Jackson prychnął pogardliwie. - Szantaż nie jest odpowiedzią.
- Masz rację - odrzekła, starając się przybrać skruszoną minę. - Powinnam
była inaczej to załatwić. Tak czy inaczej przepraszam. Za wszystko. Popełniłam
straszny błąd i do końca życia będę ponosić jego konsekwencje. A ciebie...
błagam o wybaczenie.
Przez chwilę Jackson obserwował siostrę wirującą po parkiecie. Ostatnia
rzecz, na jaką miał ochotę, to cokolwiek wybaczać wiedźmie, z którą
rozmawiał, ale czy w takim dniu jak dziś wypada mu odmówić? Skinął głową.
- Dziękuję - szepnęła Meredith, podnosząc kieliszek do ust. - A więc za
przyjaźń i nowy początek.
Nie odrywając wzroku od Lizy, Jackson pociągnął łyk szampana.
- Za nowy początek.
Wyłoniwszy się z toalety, Annie zobaczyła, że Wyatt rozmawia z Lucy i
Randem. Nie chcąc im przeszkadzać, stanęła nieopodal, i siłą woli rozciągnęła
usta w uśmiechu. Postanowiła skorzystać z chwili samotności, by pozbierać
skołatane myśli.
Wszystkiemu winien jest ślub Lizy. Na pewno. Bo co innego? Goście
zawsze wzruszają się na ślubach. Ona tym bardziej ma prawo, zważywszy na to,
jak okrutnie obszedł się z nią los. Mimo to jej reakcja chyba była przesadna:
zawroty głowy, mroczki przed oczami, trudności z oddychaniem.
W toalecie zmoczyła zimną wodą nadgarstki i skronie, po czym usiłowała
sama sobie przemówić do rozumu. Niewiele to pomogło. Wczoraj w nocy
rozważała różne scenariusze. Wszystkie kończyły się tak samo: łzami i
cierpieniem.
Domyślała się, że Wyatt wkrótce się jej oświadczy. Lękała się tego
momentu, wiedziała bowiem, że nie ma wielkiego wyboru. Może powiedzieć
„tak", rozdzielić wnuki z babcią, sprzedać sklep, który od pokoleń należał do
rodziny, podążyć za Wyattem do dużego, pełnego niebezpieczeństw miasta i do
końca życia tęsknić za Keyhole. Albo może powiedzieć „nie", pozostać samotną
matką, kolejne dwa lub trzy lata leczyć złamane serce, walczyć ze smutkiem i
depresją. I do końca życia tęsknić za Wyattem.
Powinna się położyć. Zasnąć i obudzić się, gdy już będzie po wszystkim.
- Przepraszam...
Zobaczyła Jacksona, który z trudem utrzymywał się na nogach. W
pierwszej chwili pomyślała, że spostrzegłszy stojącą w kącie smutną
dziewczynę, postanowił ją rozweselić. Przez moment wpatrywał się w swoją
dłoń, po czym wyciągnął ją w jej stronę.
- Czy moja ręka ma normalne rozmiary, czy jest wyjątkowo wielka? -
zapytał.
Mimo że się uśmiechał, wyczuwała niepokój w jego glosie. Również się
uśmiechnęła.
- To jakieś podchwytliwe pytanie? Podsunął dłoń pod nos Annie.
- Na miłość boską, spójrz! Palce jak parówki, paznokcie jak. łopaty...
Patrz, jakie wielkie! O, nagle odpływają. Mają własne życie. - Zamyślił się. -
Dziwne. Nigdy tego wcześniej nie zauważyłem. Ty wiedziałaś, że ręce mają
własne życie? - Utkwił ponownie wzrok w twarzy Annie. - Moje odpłynęły.
Muszę je gonić. - Na moment zamilkł. -Jesteś bardzo piękna, wiesz? Jak anioł.
- Dziękuję.
Przyglądała mu się niepewnie. Niezbyt dobrze znała Jacksona, ale to
zachowanie zupełnie do niego nie pasowało. Wczoraj sprawiał wrażenie
dżentelmena, a dziś... dziś jakby brakowało mu piątej klepki.
Raptem pochylił się i uwiesił na jej ramieniu. Nim zdążyła odskoczyć,
wsunął twarz w jej włosy i zaczął głośno węszyć, niczym pies, który czuje w
pobliżu zapach kości.
- Masz wspaniałe włosy. Wspaniałe. Pachną jak... jak pole na wiosnę.
- Przepraszam! Wyatt... - Niezręcznie jej było przerywać mu rozmowę z
Randem i Lucy, ale potrzebowała pomocy.
Wyatt odwrócił się i zamrugał oczami, jakby zaskoczony widokiem
Annie.
- A, jesteś, skarbie. Właśnie im o tobie opowiadałem. - Popatrzył ze
zdziwieniem na Jacksona, którego twarz tkwiła niewidoczna w burzy rudych
włosów.
- Mam nadzieję, że same dobre rzeczy. Usiłowała się oswobodzić. Żeby
nie stracić równowagi, Jackson chwycił ją za biodra.
- Jackson, kochanie, znalazłam twoje ręce - rzekła, po czym poruszając
bezgłośnie wargami, zwróciła się do Wyatta: - On jest pijany.
- Naprawdę? Znalazłaś je? - spytał rozmarzonym głosem Jackson.
- Tak. Są troszkę niegrzeczne. Powinieneś je zabrać. Schować gdzieś.
- Nie mogę.
- Dlaczego?
- Bo nie mieszczą mi się do kieszeni. Poza tym ciągle uciekają. Są jak
dorastający chłopcy. - Przesunął je nieco wyżej, tak by objęły Annie w pasie. -
Widzisz?
Spostrzegłszy, że Wyatt mruży gniewnie oczy, Annie potrząsnęła głową.
Jackson nie wiedział, co robi. Był zbyt pijany, aby cokolwiek mogło do niego
dotrzeć.
Lucy i Rand wymienili zdziwione spojrzenia, po czym zerknęli na
Wyatta, który ledwo hamował złość.
- Jackson, kochanie, pokaż ręce Wyattowi.
- Uwielbiam, kiedy ona mówi do mnie „kochanie" - oznajmił Jackson. -
Prawda, jaka jest piękna? Ma włosy w kolorze ognia. No, malutka, rozpal mnie!
- Jackson, Wyatt chce zobaczyć twoje ręce.
- A dlaczego? Jest lekarzem?
- Jestem prawnikiem, kuzynie. - Wyatt podszedł krok bliżej.
- A, faktysznie. Ja tesz! Więc zgłoszę pozew. Oskar-sze ludzi od rąk. Dali
mi zepszute łapy. Tylko spójsz na nie. Szą wielkie. Jak patelnie. - Zmarszczył
czoło. - Szy ja mówię niewyrasznie?
- Jackson?
- Co, doktosze Wyatt?
- Ile wypiłeś?
- Jeden mały kieliszeszek szampana. To wszystko. Na szczęście nikt z
obecnych na przyjęciu gości nie
zwracał na Jacksona uwagi. Nikt poza Meredith, która podeszła
uśmiechnięta.
- No, widzę, że frakcja waszyngtońska jak zwykle coś knuje - oznajmiła
przyjaźnie.
- E tam, po prostu lubimy swoje towarzystwo - rzekł Wyatt.
- Nie wątpię. - Przechyliła na bok głowę. - O czym tak dyskutujecie?
- O niczym ważnym.
- Głównie to o moich rękach - wyjaśnił Jackson, wciąż zdumiony ich
rozmiarem. Puściwszy Annie, podszedł do ciotki. - Popatrz na nie! Szą wielkie.
A jak daleko się wyszuwają! Mógłbym ci podacz coś ze sztołu, nawet nie
ruszając się z miejszcza.
Annie zerknęła na Wyatta, potem na Randa i Lucy.
- Nie najlepiej wyglądasz, kotku. - Meredith przyłożyła rękę do czoła
Jacksona. - Może powinieneś się położyć?
- Chciałabysz, co? - Oparł głowę na jej ramieniu. -Zdrzemnąć się ze
szwoim bratankiem... - Nagle wbił wzrok w jej dekolt. - Ojej, jakie wielkie...
Wyatt nie czekał na dalszy ciąg; przytrzymując Jacksona, skierował się do
wyjścia.
- Chodź, stary, pooddychasz świeżym powietrzem. Może to ci pomoże.
- Nie, Wyatt. - Meredith zacisnęła dłoń na jego ramieniu. - Zajmij się
swoim gościem, a Jacksona zostaw mnie. Bądź co bądź jestem gospodynią.
- Nie chcze. - Jackson zaczął się wyrywać. - Musze znaleźć szwoje ręce.
Te normalne. Poszukam ich w moim pokoju.
- Odprowadzę go - rzekła Meredith. - Jeszcze biedak sobie krzywdę
zrobi...
Rozdając na prawo i lewo uśmiechy, wyszła za Jacksonem z salonu i po
chwili znikła w głębi domu.
- Nic z tfego nie rozumiem. - Rand pogładził się z namysłem po brodzie.
- Najwyraźniej Meredith szukała pretekstu, aby opuścić przyjęcie -
wyjaśniła Lucy. - I ku swej radości napatoczyła się na wstawionego bratanka.
- Pierwszy raz widzę Jacksona w takim stanie -stwierdził Wyatt. - To nie
w jego stylu.
- Och, każdemu może się zdarzyć. - Annie stanęła w obronie
nieszczęśnika. - Dziś jest ślub jego siostry. Może poczuł się biedny i
opuszczony.
- Nawet ręce go opuściły - zauważył Wyatt. Wymienili między sobą
zatroskane spojrzenia. - Niech się prześpi. Zajrzę do niego za godzinę.
Patsy szła za Jacksonem, trzymając się bezpiecznej odległości. Na
szczęście goście bawili się w innej części domu, więc nikt ich nie widział.
Jackson błądził, skręcał nie tam, gdzie trzeba, zataczał się, odbijał od ścian
niczym gumowa piłka. Wreszcie znalazł korytarz prowadzący do sypialni.
Chwilę później pchnął drzwi i wtoczył się do środka.
Czasu było niewiele. Patsy podeszła do stojącego na końcu korytarza
zegara. Oglądając się przez ramię, sprawdziła, czy nikt jej nie śledzi, następnie
otworzyła drzwi czki, wyjęła ze środka czarną płócienną torbę, wprawiła
ponownie w ruch wahadło i udała się pośpiesznie do pokoju Jacksona.
Jackson, ubrany w same kalesonki, wyłonił się z łazienki. Oparłszy się o
framugę, zmrużył oczy, usiłując się skupić.
- Meredith? - spytał wreszcie.
Patsy zamknęła za sobą drzwi i przekręciła klucz w zamku. Przełknęła
ślinę. Uwielbiała takie ciała: twarde, szczupłe, umięśnione. Nie to co miękkie,
pulchne ciało Grahama. I chociaż nienawidziła Jacksona, w głębi duszy
podniecała ją również jego osobowość. Kiedy był trzeźwy, jego władczość i
stanowczość zawsze przyprawiały ją o dreszczyk emocji.
No dobrze, do pracy. Może jest seksowny, ale należy się go pozbyć.
- Czotunia Meredith! Jak miło. Zakryjesz mnie kołderką? - spytał z
głupkowatym uśmiechem.
- Tak, Jackson. - Ściskała w dłoni torebkę, w której ukryła pistolet. - Pora
iść lulu.
- Pójdziesz ze mną? I włożysz koszulkę noczną? -Wskazał na jej czarną
torebkę.
- Nie, nie włożę. - Odłożyła broń na toaletkę. - No, chodź.
Odwinęła zachęcająco brzeg kołdry. Gdy tylko Jackson zaśnie, będzie
mogła przystąpić do działania.
- To mi się w tobie podoba. - Ostrożnie przeszedł kilka kroków dzielących
go od łóżka i zwalił się na materac. - Nie obczyndalasz się. Wszkakuj, woda jest
fajna.
Chwycił ją za nadgarstek i pociągnął do siebie. Zaskoczona, upadła na
łóżko. Zaczęła się podnosić, ale przygwoździł ją własnym ciałem. Mimo że był
pijany, siły mu nie brakowało.
- Jackson! Puść mnie! W tej chwili!
Ignorując polecenie, wsunął kolano pomiędzy jej uda.
- No, czotuniu, przecież tego chczesz. Daj mi cza-łuszka. Tak jak wtedy,
kiedy byłem małym chłopczem.
Ogarnęła ją złość na samą siebie, albowiem jego dotyk i szept działały na
nią podniecająco. Przestała się wyrywać.
- O, tak. - Ugryzł ją lekko w ucho. - Tak jest dobrze. Jak chczesz, teraz
możemy zakopać topór wojenny.
Czuła na policzku jego gorący oddech. Słowa były nieważne, ważne było
ciało, twarde, muskularne. Pragnęła Jacksona. Psiakrew! Mogła być jego... no,
może nie matką, ale na pewno dużo starszą siostrą. Oczywiście bardzo zadbaną
starszą siostrą. Bądź co bądź wydawała fortunę, aby mieć jędrne uda i gładką
skórę. Nie, to bez sensu. Nie powinna się rozdrabniać. Musi wrobić tego
pijanego dupka w morderstwo i czym prędzej wrócić do salonu.
- Czotuniu Meredith? - Jego ręce błądziły po jej ciele. - Nie widziałaś
moich rąk? Gdzieś mi się zapoczały.
Wstrzymała oddech. Tak, ręce Jacksona wyprawiały harce.
- Szą duże, prawda? A wiesz, co ludzie mówią? Że jak faczet ma duże
ręce, to...
Wywrócił oczy białkami do góry i zwalił się bezwładny.
- Jackson?
Nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Stracił przytomność? Teraz,
kiedy... Westchnęła zniecierpliwiona i usiłowała go z siebie zrzucić. Nie dała
rady, ważył z tonę. Cholera, źle obliczyła dawkę środka, który wsypała mu do
szampana.
Wiedziała, że jakoś musi się spod niego wygrzebać, w dodatku tak, by nie
zburzyć sobie fryzury, a potem szybko wykonać resztę planu.
- Noah i Aleks świetnie się bawią - powiedziała napiętym głosem Annie.
Cały czas odczuwała duszność. Kiedy wspomniała, że nie ma czym
oddychać, Wyatt zaproponował, by się przeszli po ogrodzie.
Chłopcy pomagali przystroić samochód nowożeńców; do błotnika
przywiązywali puszki na sznurku, pokrywę silnika ozdabiali pianką do golenia.
Był to dzień pełen wrażeń. Odbyli przejażdżkę konną, zjedli ogromne śniadanie,
bawili się z psami Joego, po raz pierwszy w życiu brali udział w uroczystościach
weselnych, a teraz bezkarnie smarowali na biało samochód. Lepszych wakacji
nie mogli sobie wymarzyć.
- Hmm.
- Długo będą wspominać przejażdżkę konną. - Wydawało jej się, że póki
nie porusza tematu przyszłości, wszystko jest tak, jak dawniej.
- Hmm.
- I harce w basenie.
- Hmm. - Wyatt odpłynął daleko myślami.
- Oraz kosmitów, którzy porwali ich w nocy i zamienili w dziewczynki.
Nawet dobrze się stało, bo zawsze marzyłam o tym, żeby mieć córki.
- Słucham? Co mówiłaś?
- Nic. - Zerwała kwiat z pobliskiego krzewu azalii i wetknęła sobie za
ucho. - Jesteś bardzo zamyślony...
Uznała, że pewnie martwi się o Jacksona.
Wyatt przystanął, po czym biorąc ją za rękę, skręcił w bok ze żwirowej
ścieżki. Po chwili doszli do kamiennej ławeczki usytuowanej w ogrodzie
różanym. Usiedli. W powietrzu unosił się delikatny aromat kwiatów, a z oddali
docierały dźwięki muzyki, śmiech, głosy rozbawionych weselników,
Na widok poważnej miny Wyatta Annie poczuła bolesny ucisk w sercu.
Nie! Tylko nie to!
- Annie, dużo ostatnio o tym myślałem... Ślub Lizy i Nicka tym bardziej
mi uzmysłowił, że...
Na przemian robiło jej się ciepło i zimno. Rozpięła żakiet, po chwili znów
go zapięła. Świat wirował jej przed oczami. Zrozumiała, że poważna mina
Wyatta nie ma związku z Jacksonem.
- Annie... może to ci się wyda nagłe, ale ja... po prostu całe życie
czekałem na tę chwilę.
- Wyatt, nie... - Czuła, jak wpada w panikę. Nie teraz, nie tu, błagała go w
myślach. Jeszcze żeby była u siebie, wśród rodziny i przyjaciół. A tu? Nawet nie
mogła się rozkleić, popłakać.
- Cii, daj mi skończyć. - Przyłożył palec do jej ust. - Żałuję, że wtedy, gdy
twój ojciec zachorował, zabrakło mi odwagi i rozumu. - Uklęknął przed nią na
trawie. -Kocham cię, Annie. Bardziej niż kiedykolwiek. Jesteś piękną dojrzałą
kobietą, wspaniałą matką, kochającą córką, cudowną przyjaciółką, utalentowaną
artystką. Przy tobie wszystko nabiera blasku, rozkwita. Wydobywasz z ludzi
dobroć, prawość. W twojej obecności mam więcej energii, optymistycznie
patrzę w przyszłość, jestem szczęśliwy. -Przysunął jej dłoń do ust.
- Wyatt...
- Poczekaj - szepnął. - Daj mi skończyć. Kocham twoich synów, jakby
byli moimi dziećmi. Z każdym dniem nasz. związek się umacnia. Chciałbym
zostać ich ojcem, uczyć ich, pokazywać im, co to znaczy być mężczyzną. Z do
świadczenia wiem, że to nie biologia, nie więzy krwi, czynią z, kogoś ojca, lecz
miłość, troska, przywiązanie.
Łzy podeszły Annie do oczu, zaczęły płynąć po policzkach. Oddychała
ciężko, jakby przebiegła kilometr. W głowie się jej kręciło, krew dudniła jej w
skroniach, serce waliło; nie potrafiła wykonać najmniejszego ruchu.
Na takie słowa czekała całe życie. Ale...
Dziwny, przeciągły jęk przerwał ciszę. Annie ze zdumieniem odkryła, że
wydobywa się z jej gardła.
- Nie! - Poderwała się na nogi i chwiejnym krokiem wróciła na ścieżkę
prowadzącą do domu. - Nie zgadzam się!
Patsy stała przed lustrem w łazience i słuchając dochodzącego zza drzwi
oddechu Jacksona, poprawiała sobie fryzurę i makijaż. Nie najgorzej,
pomyślała. Wyszczerzyła zęby, sprawdzając, czy nie ma na nich śladów
szminki, po czym uznała, że może już wrócić na przyjęcie.
Najpierw jednak musi zrobić jedną małą rzecz.
Usiadłszy na skraju łóżka, wyjęła z torebki pistolet, który przed wieloma
miesiącami znalazła przy skałach. Szkoda, że tamtego wieczora było tak
ciemno. Widziała tylko czarny zarys czyjejś sylwetki.
Pogładziła ciemną metalową lufę. Czy istnieje piękniejszy widok na
ziemi? Może, ale ten luger, przepustka do nowego życia, podniecał ją niemniej
niż śpiący obok mężczyzna.
Uśmiechnęła się, wracając pamięcią do przyjęcia, jakie wydała z okazji
sześćdziesiątych urodzin Joego. Cierpliwości. Już wkrótce osiągnie swój cel.
Wypolerowawszy broń, lekko dźgnęła Jacksona. Nie drgnął. To dodało jej
odwagi. Ostrożnie wsunęła pistolet do jego ręki, przycisnęła palec do spustu.
Doskonale. Ma teraz obciążające Jacksona dowody. Puściła jego rękę i
schowawszy broń do płóciennej torebki, otworzyła drzwi. Kiedy upewniła się,
że nikt nie nadchodzi, ruszyła w stronę zegara, aby ukryć w nim swój skarb.
Dogonił ją, zanim doszła do żwirowej ścieżki, zaciągał z powrotem do
ogrodu, w kępę drzew, i ignorując jej okrzyki oburzenia, przycisnął ją do pnia.
Po czym schyliwszy głowę, przywarł ustami do jej szyi.
- Nie - jęknęła, próbując się uwolnić.
- Tak.
Przytulił ją mocno. Całowali się namiętnie, bez opamiętania. Raz na jakiś
czas Annie cicho protestowała, mówiła, że nie powinni, że później będą bardziej
cierpieli, ale mimo protestów z żarem odwzajemniała pocałunki. Oboje czuli
narastające pożądanie.
Oraz jedność duchową. Tak, stanowili jeden organizm. W tym momencie
Wyatt zrozumiał, że nie może dłużej funkcjonować bez Annie. Dotąd żył jak pół
człowieka. Dopiero przy niej rozkwitał. Ona nadawała sens jego życiu.
- Posłuchaj - szepnął. - Annie, posłuchaj...
Jego słowa docierały z daleka, ale w końcu przebiły się do jej
świadomości. Zaczęła płakać, wyrywać się.
- Nie, Wyatt! Puść mnie. Puść!
- Jeszcze nic nie powiedziałem... - Chwycił ją za nadgarstek, by go
niechcący nie uderzyła w twarz.
- Nie mów!
- Dlaczego?
- Boję się.
- Na miłość boską, czego?
- Że... - zatkała. - Że będziesz chciał się ze mną ożenić.
Zastygł w bezruchu. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. W jego snach
wyglądało to całkiem inaczej: oświadczał się, a Annie padała mu w ramiona,
wylewając łzy szczęścia, nie rozpaczy.
- Nie - szepnął, tuląc ją mocno. - Nie możesz mi tego zrobić. Nie możesz
nam tego zrobić.
Zamknęła oczy.
- Psiakość, Wyatt. Czy musiałeś przyjechać do Key-hole i wywrócić moje
życie do góry nogami?
- Annie! O czym ty mówisz?
- To nie ma najmniejszego sensu. Ja mieszkam na prowincji, a ty w
Waszyngtonie. Związki na odległość nie zdają egzaminu. Już raz próbowaliśmy.
Nie stać mnie na załamanie nerwowe i wizyty w poradni zdrowia psychicznego.
Zaczęła się wyrywać.
- Annie, błagam cię, uspokój się. Coś wymyślimy. Na pewno damy radę...
- Nie!
- Tak!
Zdesperowany, przyciągnął ją do siebie i przywarł ustami do jej ust.
Chciał ją przekonać, że to on ma rację, ale z każdą mijającą sekundą czuł, że się
od siebie oddalają. I że jest to ich ostatni pocałunek.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Chłopcy przestali płakać, kiedy samolot wzbił się wysoko w powietrze.
Annie starała się robić dobrą minę do złej gry, ale kiepsko jej to wychodziło.
Wiedziała jednak, że nie może się poddać.
- Mamusiu, mówiłaś, że Wyatt wróci z nami do domu. - Noah nie mógł
przeboleć faktu, że Wyatt został w Kalifornii. - Obiecywał pobawić się z nami w
potwora z kosmosu.
- I poczytać nam bajki - dodał Aleks.
- Kochani, czasem dorośli zmieniają zdanie. Przypomina im się, że mają
inne zobowiązania i najpierw nimi muszą się zająć.
- Nowy tatuś Seana Mercury'ego nie miał innych zobowiązań. Ożenił się z
jego mamą.
- Któregoś dnia adoptuje Seana i da mu swoje nazwisko. Mamie Seana już
je dał.
- A wszystko zaczęło się od jednego pocałunku.
Od pocałunku... Annie przymknęła oczy i znów wróciła pamięcią do
Prosperino. Nie dała Wyattowi szansy, aby się jej oświadczył. Wyrwawszy mu
się z objęć, pobiegła do domu, spakowała rzeczy, wezwała taksówkę, zawołała
chłopców, pożegnała się z Coltonami i pojechała na lotnisko.
Widząc spuchnięte oczy Annie, jej mokre od łez po-
liczki i zaczerwieniony nos, gospodarze uznali, że przypomniał się jej
własny ślub. Teraz była wdową...
Wyatt nawet się nie pofatygował, by ją odprowadzić. Kiedy zaganiała
chłopców do taksówki, kątem oka zobaczyła go rozmawiającego z Randem i
Lucy. Posłał jej chłodne spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: do diabła z tym
wszystkim.
- Mamusiu?
- Co, Aleks?
- Płaczesz?
- Nie. - Otarła oczy. - Po prostu troszkę mi smutno.
- Kocham Wyatta, wiesz, mamusiu?
- Ja też, misiaczku.
Nagle zaczęła się dusić. Chłopcy patrzyli na nią z przerażeniem. Czym
prędzej odpięła guziki pod szyją, po czym z kieszeni fotela przed sobą
wyciągnęła papierową torebkę. Przytknąwszy ją do twarzy, zaczęła robić
głębokie wdechy i wydechy. Torebka to pęczniała, to kurczyła się. I tak na
zmianę. Noah zaczął rechotać.
Wdech, wydech. Wdech, wydech.
- Ja też tak chcę! - zawołał Aleks, chwytając własną torebkę. Po chwili
dołączył do nich Noah.
Wdech, wydech. Wdech, wydech.
Zaniepokojeni pasażerowie odwracali głowy. Przybiegła stewardesa
wezwana przez siedzącą po drugiej stronie przejścia staruszkę.
- Czy można pani pomóc?
Uśmiechając się słabo, Annie pokręciła głową.
- Dziękuję, nic mi nie będzie. Wdech, wydech.
- Może przyniosę pani szklankę wody?
- Dobrze. - Wdech. - Poproszę. - Wydech.
Zastanawiała się, jak to będzie dalej. Czy będzie się dusić za każdym
razem, gdy pomyśli o Wyatcie? I co ma powiedzieć dzieciom? Że postanowiła,
iż lepiej im będzie bez ojca? A jej bez męża?
Wreszcie oddech się jej unormował i po raz pierwszy od tygodnia zaczęła
jasno myśleć. Patrząc w niebo za oknem, uświadomiła sobie jedną ważną rzecz.
Ona, Annie Summers, dostała w życiu drugą szansę. Jej synowie dostali
drugą szansę.
Mogła mieć kochającego męża, a chłopcy kochającego ojca. Ona zaś
ponad życie z Wyattem przedkłada hiszpańską porcelanę i stare maselniczki.
Chyba oszalała!
Przecież istnieją telefony, samoloty. Jeżeli zamieszka z chłopcami w
Waszyngtonie, codziennie może dzwonić do Keyhole. MaryPat może ją
odwiedzać, kiedy tylko zechce. Dlaczego tak bardzo przejmuje się matką? W
końcu MaryPat nie załamywała rąk, kiedy Judith z mężem i dziećmi przeniosła
się do Iowy.
- Proszę. - Stewardesa wręczyła jej szklankę wody, a chłopcom po paczce
orzeszków. - Proszę mnie zawołać, gdyby pani czegokolwiek potrzebowała.
- Dziękuję - rzekła Annie. - Myślę, że teraz już dam sobie radę.
Po dotarciu do domu natychmiast chciała dzwonić do Wyatta. Musiała z
nim porozmawiać.
Powłócząc nogami, chłopcy udali się do swojego pokoju na górze.
Martwiła się o nich, ale wiedziała, że najpierw musi rozwiązać swoje problemy,
a dopiero potem zająć się nimi.
Wrzuciwszy brudne rzeczy do pralki, przeszła do kuchni. Odnalazła w
kalendarzyku numer Wyatta. Ale kiedy podniosła słuchawkę, okazało się, że
Aleks rozmawia z drugiego aparatu.
- Nie, Sean. On nie chce być naszym tatą.
- Dlaczego?
- Pewnie mu się naraziliśmy. Umazaliśmy pianką do golenia samochód
nowożeńców. Może to mu się nie spodobało?
Annie odłożyła słuchawkę i zacisnąwszy powieki, oparła się o kuchenny
blat. No pięknie, pomyślała. Starając się nikogo nie skrzywdzić, wszystkim
wyrządziła krzywdę.
Pukanie do drzwi wyrwało ją z zadumy.
Do środka wparowała Brynn, za nią MaryPat.
- Co się stało? - spytała siostra. - Miałaś wrócić dopiero jutro. Właśnie
odwiozłyśmy Em do pracy, zobaczyłyśmy, że pali się u ciebie światło... - Nagle
urwała. - Rany boskie! Wyglądasz, jakbyś nie spała od tygodnia.
- No, dziękuję ci bardzo.
Annie poczłapała do salonu i usiadła na fotelu. Wskazała wzrokiem na
kanapę. Matka z siostrą posłusznie zajęły miejsca.
- Co się stało? - MaryPat powtórzyła pytanie Brynn. Annie zignorowała
je.
- Mamo, czy pozwoliłabyś mi sprzedać sklep? MaryPat otworzyła usta,
ale nic nie powiedziała.
- I gdyby mama nie miała nic przeciwko sprzedaży, czy ty, Brynn,
mogłabyś się tym zająć? Oczywiście za prowizję.
Po raz pierwszy od lat obu kobietom zabrakło słów. Patrzyły to na siebie,
to na Annie.
- Ja... - Annie zaczęła się wiercić nerwowo, wyłamywać palce. - Myślę o
przeprowadzce. Do Waszyngtonu. W zeszłym tygodniu, tak z ciekawości,
sprawdziłam w Internecie ceny mieszkań. Znalazłam też kilka porządnych
szkół. Waszyngton... wiecie, jest tam mnóstwo pomników, muzeów. Chłopcy na
pewno by na tym skorzystali. A ja, nie mając sklepu na głowie, mogłabym
poświęcić im znacznie więcej uwagi. I skupić się na sztuce. Zawsze o tym
marzyłam...
- Zakochałaś się? - spytała z uśmiechem MaryPat.
- Wiesz, mamusiu, kiedy jestem z Wyattem, duszę się. Brakuje mi
powietrza.
- To miłość. Nie mam wątpliwości. - Starsza pani zaśmiała się pod nosem.
Wreszcie i Brynn odzyskała mowę.
- Oświadczył ci się? Annie potrząsnęła głową.
- Prawie. Ale nie będę czekać; sama mu się oświadczę.
Podpierając ręką brodę, Emily patrzyła rozmarzonym wzrokiem na
Wyatta.
- I co? Wspaniale było?
- Jeszcze jak! W życiu nie widziałem piękniejszej panny młodej.
- Żałuję, że nie mogłam pojechać...
- Liza prosiła, żeby cię uściskać. Chciała, abyś była jej druhną, ale
rozumie, że ze względów bezpieczeństwa musiałaś tu zostać.
- Dlaczego wróciłeś tak wcześnie? Myślałam, że zamierzacie zostać parę
dni dłużej.
- Zmiana planów - odparł. - Annie wróciła wczoraj. po przyjęciu
weselnym. Ja z początku chciałem lecieć do Waszyngtonu, ale potem uznałem,
że... - Wzruszył ramionami.
- Ciągnęło cię do Keyhole? - Emily uśmiechnęła się.
- Zgadłaś. - Wsunął do ust frytkę, ale od rozstania Annie zupełnie nie miał
apetytu. - Z samego rana wsiadłem w samolot i oto jestem.
Wczorajsza noc była najdłuższa w jego życiu. Wiedział, że głupio
postępuje, przyjeżdżając za Annie, ale nie mógł się powstrzymać. Musiał odbyć
z nią jeszcze jedną rozmowę. Uzyskać kilka odpowiedzi.
Głowa pękała mu z bólu. Pora zmienić temat.
- A ty? - spytał, zanurzając frytkę w keczupie. - Jak sobie radziłaś? Toby
jeszcze nie złapał tego drania?
- Nie, ale złapie. Wiesz, wprowadził się na weekend do MaryPat. Wolał
nie spuszczać mnie z oka.
- No, no!
- Och, przestań! - Pacnęła go ścierką. - Zauważyłam, że uwielbia domową
kuchnię.
- Przez żołądek do serca...
- Jesteśmy tylko przyjaciółmi. Ale muszę przyznać, że czułam się
znacznie bezpieczniej. To naprawdę wyjątkowy człowiek.
- Mówię ci: to miłość. Znam się na tym. Roześmiała się wesoło i zaczęła
przecierać blat.
- Skoro mowa o miłości... Kiedy oświadczysz się Annie?
- Już się oświadczyłem. A raczej próbowałem. -Westchnął. Nie bardzo
miał ochotę poruszać ten temat.
- Tak? - Emily wbiła w niego spojrzenie. -I co ona na to?
- Że nie.
Uśmiech znikł jej z twarzy.
- Ze nie?
- Ze nie.
- Żartujesz?
- Bynajmniej.
- Ale nie zaakceptujesz tego?
- Nie zaakceptuję? A co mam robić? Annie jest dorosła. Może poślubić
kogo chce. Zresztą już raz poślubiła. Carla. - Cisnął ociekającą keczupem frytkę
z powrotem na talerz i wytarł serwetką ręce.
- Nie możesz się poddać!
- A co proponujesz?
- Musisz o nią walczyć, Wyatt. Zeszłym razem nie walczyłeś; pozwoliłeś
jej odejść. To źle. Kobiety... -Emily westchnęła. - Kobiety lubią, jak się facet o
nie stara. Lubią czuć się potrzebne, kochane...
- Skąd ty to wiesz?
- Jestem kobietą.
Wytrzeszczył oczy. Faktycznie. Boże, jak szybko czas leci! Nawet nie
zauważył, kiedy jego mała siostrzyczka przeistoczyła się w młodą atrakcyjną
kobietę.
- Naprawdę myślisz, że to coś da? - spytał.
- Absolutnie. Na twoim miejscu nie poddałabym się bez walki.
Serce zaczęło bić mu szybciej. Emily ma rację. Kiedyś przed laty
pozwolił Annie odejść. Był to największy błąd w jego życiu. Drugi raz go nie
popełni.
Emily wrzuciła ścierkę do wiadra pod ladą i pochyliwszy się, ujęła brata
za rękę.
- Słuchaj. Wynajmij tu mieszkanie, przeprowadź się. adoruj Annie na
staroświecką modłę: przynoś jej kwiaty, zapraszaj na spacer, na kolację.
Udowodnij, że ją kochasz, zostając w Keyhole. Wreszcie tak jej się znudzą te
twoje zabiegi, że wyjdzie za ciebie, aby tylko mieć święty spokój.
Wyatt uśmiechnął się.
- A wiesz, że to ma sens...
- Dzwoń do Brynn.
Wyciągnął komórkę i wizytówkę Brynn.
- Halo?
- Brynn? Mówi Wyatt.
- Cześć. Co słychać?
- Potrzebuję domu w Keyhole.
- Przeprowadzasz się do nas?
Dziwne, pomyślał. Przyjęła to jak coś zupełnie naturalnego.
- Tak. Potrzebne mi będzie mieszkanie i biuro. - Puścił oko do Emily.
- Mam coś w sam raz dla ciebie. „Rarytas" jest na sprzedaż. Góra idealnie
się nadaje na mieszkanie.
Zesztywniał. Emily przysunęła ucho bliżej słuchawki.
- Co prawda dół - ciągnęła Brynn - bardziej nadaje się na sklep niż na
kancelarię, ale...
- Ale... ja... ale...
Brynn nie zwracała uwagi na jego dukanie.
- Właścicielce bardzo zależy na sprzedaży. Z tego, co wiem, zamierza:
przenieść się do Waszyngtonu, żeby być bliżej mężczyzny, którego kocha. Więc
jeśli interesuje cię kupno, radzę skorzystać z okazji. Cena nie jest zbyt
wygórowana.
- Biorę! - zawołał Wyatt, ściskając siostrę. - Całość! Górę, dół, ze
wszystkimi gratami.
Rozłączył się. Dyszał ciężko ze wzruszenia, kiedy zadzwonił jego telefon.
- Wyatt Russell, słucham. - Uniósł rękę, dając znak Emily, aby mu nie
przeszkadzała. - Tak. Rozumiem. Serio? Sprzedany? Komu? Dobrze,
porozmawiam z nią.
Oszołomiony, schował komórkę do kieszeni, na ladzie położył kilka
banknotów, wciągnął kurtkę i skierował się ku drzwiom.
- Hej! - zawołała za nim Emily. - Wracaj tu natychmiast! Komu Annie
sprzedała sklep? Poczekaj!
- Tak, ja ciebie też - powiedział roztargniony. -Dzięki za frytki.
Wiedziała, że Wyatt wszedł do sklepu, zanim go jeszcze zobaczyła. Po
prostu serce zaczęło jej walić i nie miała czym oddychać. Odłożywszy na bok
witrażowy klosz, który czyściła, wolno obróciła się twarzą do drzwi.
Wrócił.
Przyjechał do niej, mimo że tak bezceremonialnie uciekła! Łzy napłynęły
jej do oczu. Nie zastanawiając się, co robi, rzuciła mu się w ramiona.
- Wyatt! Boże, jaka byłam głupia! Przepraszam cię! Przepraszam,
przepraszam, przepraszam!
- Nie przesadzasz z tym przepraszaniem? Jak słusznie powiedział bohater
„Love Story": kiedy się kocha...
Śmiejąc się poprzez łzy, Annie zasłoniła mu ręką usta.
- Ale ja muszę cię przeprosić. Jestem ci to winna. Powinnam była
wysłuchać cię do końca. A ja... wystraszyłam się. Dopiero w samolocie
wszystko zrozumiałam.
Zaczął ją głaskać, całować.
- Wyatt, przestań - szepnęła. - Błagam cię. Bo nie mogę się skupić.
- Nie zwracaj na mnie uwagi. No, mów.
- Dobrze... - Zamknęła oczy, przez moment rozkoszując się setkami
drobnych pocałunków, którymi pokry wał jej szyję. - A więc chcę cię spytać...
chcę cię spy tać... chcę... - Przekręciła głowę w bok, dając mu lepszy dostęp do
wgłębienia przy obojczyku. - Kiedy to robisz... Ojej, nawet nie wiesz, jak trudno
mi się skoncentrować.
- Mnie też.
- Poczekaj. Muszę cię o coś spytać.
- Pytaj - rzekł, przysuwając wargi do jej ucha.
- Co? A tak, dobrze, już wiem. Wyatt, chcę...
- Chciej.
- Bądź poważny.
- Jestem. - Uchwycił w zęby płatek jej ucha i zawarczał cicho.
- Przestań, bo się zdenerwuję!
- Uwielbiam - mruknął - kiedy się złościsz. Jesteś wtedy jeszcze
piękniejsza.
- Poddaję się! - Zaczęła odwzajemniać pocałunki.
- Hej, Aleks! - dobiegło ich z zaplecza wesołe wołanie. - Wrócił potwór z
kosmosu! I całuje mamę!
Wydając dzikie okrzyki radości, chłopcy przybiegli się przywitać. Wyatt
uściskał obu i po chwili chaosu znów zapanował spokój.
- Co tu robisz? - spytał rzeczowo Noah.
- Twoja mama chce, abym jej odpowiedział na pytanie.
- Na jakie pytanie? - zainteresował się Aleks.
- Nie wiem. Jeszcze go nie zadała.
- Zadaj, mamusiu.
- Dobrze, jeśli wszyscy się na moment uciszycie.
Oddychając z trudem, Annie podeszła do dziewiętnastowiecznej toaletki.
Poprawiła włosy, wygładziła bluzkę, po czym odwróciła się. Trzy pary oczu
wpatrywały się w nią z zaciekawieniem.
- Noah, Aleks... obiecajcie, że nie będziecie mi przerywać.
- Nie będziemy - obiecali.
- Wyatt...
- Słucham, Annie?
- Czy ożenisz się z nami? - Ruchem dłoni wskazała najpierw siebie,
potem bliźniaków.
Wyatt wyszczerzył zęby od ucha do ucha.
Zanim zdołał odpowiedzieć, chłopcy oszaleli z radości.
- Wyatt będzie naszym tatą! Wyatt będzie naszym tatą!
- Lecę się pakować! - oznajmił Noah.
- A ja zadzwonić do Seana Mercury'ego! Po chwili już ich nie było;
nastała cisza.
- To co? - spytała Annie; w ustach jej zaschło, za to ręce miała mokre od
potu.
- Tak.
- O Boże!
- Co się stało?
- Duszę się!
Drzwi otworzyły się; do sklepu wpadła Emily, za nią MaryPat i Brynn.
- Na miłość boską, Annie! Dłużej nie wytrzymam napięcia. Komu
sprzedałaś sklep? I... o rany, dlaczego jesteś taka sina?
Wyatt poklepał Annie po plecach.
- Twierdzi, że się dusi.
- Coś ty jej zrobił? - oburzyła się Brynn.
- Powiedziałem, że się z nią ożenię.
- No tak... - MaryPat wyjęła spod lady papierowi! torbę. - Daj jej to; niech
przyłoży sobie do ust. Po prostu jest zakochana. Za chwilę atak duszności minie.
Kiedy Wyatt wręczył torbę Annie, Emily zaczęła za sypywać go
pytaniami.
- Pobieracie się? To wspaniale! A kto kupił sklep? Wdech, wydech,
wdech, wydech. Annie wbiła wzrok w Brynn.
- Ktoś kupił sklep?
- Owszem.
Wdech, wydech, wdech, wydech.
- Kto?
- On. Wdech, wydech.
- On?
Wyatt skinął głową.
- Przeprowadzam się do Keyhole.
- Serio? Wdech, wydech.
- Tak. Powieszę na zewnątrz swój szyld, a na piętrze urządzę kancelarię.
Muszę mieć jakiś gabinet, nawet jeśli prawem będę się zajmował tylko na pół
etatu.
- A ten telefon... - Emily zmarszczyła czoło. -W sprawie sklepu, że już
sprzedany...
Wyatt przeniósł spojrzenie z Emily na Annie.
- Nie chodziło o sklep, lecz o obraz Annie. Zaproponowałem go galerii w
Nowym Jorku. Od razu znalazł się nabywca. Galeria chce następne.
- Nie wierzę! Naprawdę?
- Tak. Dlatego prawem będę zajmował się na pół etatu. A resztę czasu
poświęcę dziełom sztuki: sprzedażom obrazów Annie i prowadzeniem sklepu z
antykami.
- No proszę! - Mary Pat klasnęła w dłonie. - Czy to nie cudowne? A teraz,
moje miłe... - zwróciła się do Emily i Brynn - do roboty. No, sio! - Przy
drzwiach odwróciła się i mrugnęła do Wyatta. - Kapitalny z ciebie facet, Wyatt.
Witaj w naszej rodzinie.
Kiedy drzwi się zamknęły, Annie podniosła głowę i popatrzyła mu w
oczy.
- Naprawdę chcesz się przenieść do Keyhole?
- Annie, słoneczko. Jeszcze niczego w życiu tak bardzo nie chciałem.
Dziś rano na ręce Randa złożyłem wymówienie. Powiedziałem mu, że się żenię,
że zostaję ojcem bliźniaków i już mnie nie interesuje kariera za wszelką cenę.
- Co on na to?
- Kiedy podniósł Lucy, która z wrażenia zemdlała, pogratulował mi i
życzył podwójnego szczęścia. Wiesz, Annie, los okazał się dla mnie wyjątkowo
łaskawy.
- Bardziej niż dla nowego taty Seana Mercury'ego? - spytała z
uśmiechem, słysząc, jak Aleks podnieconym głosem rozmawia przez telefon.
- O wiele bardziej. On ma tylko jednego syna, a ja dwóch - szepnął, po
czym zamknął jej usta długim pocałunkiem.
KONIEC