Rolf Shott
BÔ YIN RÂ
Życie i Dzieło
1974
1
Spis treści
1. Przedmowa / 3
2. Zadanie / 4
3. Charakter / 7
4. Wykształcenie / 16
5. Mistrzostwo / 31
6. Hellada /40
7. Styl / 46
8. Postać / 57
9. Uzupełnienia Prawdy / 66
10. O Świątyni Wieczności / 69
11. O poznaniu w nas Boga / 74
12. Dusza / 78
13. Biegunowość / 82
14. Ora et Labora / 86
15. Miłość / 100
16. Mądrość / 109
17. Patriarcha / 119
18. Przejście / 131
xxx
2
Przedmowa
Jeżeli przyjacielowi autora niniejszego „życiorysu”
pozwolono napisać przedmowę, to może ona tylko –
jednocześnie z podziękowaniem za rzetelną pracę
ucznia Bô Yin Râ – zawierać słowa całkowitej aprobaty.
Co nas już przy pierwszym spotkaniu z Bô Yin Râ
wstrząsnęło, to była pewność, że stoimy wobec człowie-
ka, który – w i e d z i a ł. Oczywiście: wiara może być
przykładem dostatecznie mocnym, aby według niej
układać życie i oddać za nią życie. Czego zaś każdy
szukający dostępu do rzeczy niezniszczalnych od dawna
najgoręcej życzył sobie, to spotkanie z człowiekiem,
który nie tylko wierzył w ów świat wiekuisty, o którym
podawał wieści, lecz znał go z własnego bezpośrednie-
go doświadczenia. A więc w czasach szukania zazdro-
ściliśmy zawsze tym uczniom, którzy swą wiarę niegdyś
opierać mogli na osobistym doświadczeniu ich mistrza.
Coś podobnego stało się, więc naszym w dwójnasób
wdzięcznym udziałem, gdyż wiemy, jak ciężko było
temu Mistrzowi, z natury swej tak powściągliwemu, być
posłusznym wezwaniu do głoszenia tego, co poznał. Nie
tylko o jego dziele, którego wszystkich faset, jak z
kryształu, promieniuje to samo światło, a ze wszystkich
słów i obrazów ta sama wiedza, ale również o jego pro-
stej ludzkiej istocie chce i powinna niniejsza książka –
jako wyraz wdzięczności – podać wiadomość.
O.M.
3
2. Zadanie
Sens życia ludzkiego, o którym ma być mowa w dal-
szym ciągu książki, polegał na ofiarowaniu Prawdy,
Dobra i Piękna. To, co mąż znany imieniem Bô Yin Râ
czuł, myślał, malował i pisał, opierało się na wewnętrz-
nym doświadczeniu, które jako drogowskaz powierzono
mu obwieścić.
Będę tu próbował wykazać, jak życie i dzieło Bô Yin
Râ dokonały takiego wskazania drogi, które człowieko-
wi czasów dzisiejszych i przyszłych może pomóc do
uszczęśliwiającego rozszerzenia świadomości i praw-
dziwego poznania siebie, do osiągnięcia celu zwanego
królestwem niebieskim, tao, brahman itp., a który Bô
Yin Râ nazwał „narodzeniem Boga Żywego w jaźni”.
Oczywiście dla szukającego wystarcza by sam Bô
Yin Râ wskazywał mu drogę i to wyłącznie przez swe
własne pisma lub obrazy duchowe – później wskażę,
o co tam chodzi – zamiast by ktoś inny piszący o Bô
Yin Râ wytyczał dopiero jakby drogę do drogi, usiłując
zaprzyjaźnić Szukającego ze światem tego człowieka i
jego dzieła. Ale często dzięki pośrednictwie innej osoby
nabiera się większej pewności przy szukaniu omackiem
4
w duszy jakiegoś wybitnego człowieka. A jeśli ten czło-
wiek jest w pełni dziecięciem naszych czasów, oczekuje
się od osoby o nim piszącej, że osłabi uprzedzenia
i podejrzliwości mimowolnie zjawiające się zwłaszcza
wtedy, gdy ktoś używa imienia mającego tak dziwny
powab, mówi o „Jaśniejących”, siebie nazywa wręcz
jednym z Jaśniejących i w ogóle mówi o Bogu i o rze-
czach boskich, „nie będąc urzędowo do tego upoważ-
nionym”.
A że ten człowiek pragnie odsłonić tajemnice życia,
pragnie dopomóc bliźnim dotrzeć od wiary do wiedzy –
chce im udowodnić, że mniej lub więcej wyraźne twier-
dzenia wielkich religii świata odpowiadają rzeczywisto-
ści, w którą nie należy tylko wierzyć, lecz całkiem po
prostu (w sensie duchowym) można ją poznać. Raczej
trzeba ją poznać, aby człowiek ziemski wybrnął wresz-
cie ze zwierzęcego somnambulicznego stanu i doszedł
do prawdziwego człowieczeństwa, czyniącego z ludzi
dzieci boże, i zbudził się. Czyż może człowiek o zdro-
wych zmysłach i bystrym rozumie, logicznie rzeczy
biorąc, pośród wszelkich niedorzeczności i oszustw
wprowadzanych coraz bardziej na świecie przez chaos,
powierzyć się kierownictwu tego rodzaju „literatury
zawierającej objawienia”?.
Zadanie niniejszej książki polega, więc na tym, aby
przede wszystkim rozwiązać wszelkie uzasadnione wąt-
pliwości za pomocą faktów i ich wyjaśnień oraz ułatwić
dostęp do świata ksiąg i obrazów podpisanych imieniem
Bô Yin Râ. Zadanie to polega na tym, aby sens jego
życia wykazać jako zgodny ze wspomnianymi pismami
i treścią jego obrazów. Przeto książka ta nie może i nie
powinna zawierać zwykłego życiorysu. Nikomu na nic
by się nie przydało, jeżeli bym się rozwodził tu z możli-
5
wą dokładnością o powszednich drobiazgach życia tego
człowieka – żadne życie ludzkie nie może być nigdy od
nich wolne – i wygrzebywał wszystko to, co ani w tym
wypadku ani w większości innych wypadków znać nie
ma potrzeby i tylko przejściowo zaspakaja niezdrową
ciekawość, chętnie maskującą się jako nauka. Przeto
żywot tego nauczyciela życia będzie tylko o tyle oma-
wiany, o ile stał się przykładem: jak by przyjął postać
dzbana, w którym mogła się zbierać woda życia, aby za
pośrednictwem słowa i barwnych kształtów ofiarować
ją spragnionym ludziom naszych i przyszłych czasów.
Zatem o tym żywocie będzie musiała być mowa jedynie
pośrednio za pomocą aluzji, o jego sensie zaś bezpo-
średnio, aby w ten sposób przyczynić się do ułatwienia
ludziom zrozumienia wysokiej wartości owoców tego
żywota i budzić w nich pragnienie zerwania ich, a dzię-
ki temu dopiero stania się naprawdę świadomymi
i szczęśliwymi ludźmi.
Pewien wybitny a rozważny, trzeźwy a jednak pełen
fantazji, niezwykle wykształcony i mądry Szwajcar
powiedział kiedyś o Bô Yin Râ do piszącego te słowa:
„To był potężny człowiek”. Te słowa zwięźle ujęły treść
uczuć, jakie autor niniejszej księgi, ze wzruszeniem rzu-
cając okiem wstecz na wieloletnią przyjaźń z Bô Yin
Râ, zachował o tym niezwykłym człowieku. Będę więc
usiłował wykazać jak dalece te słowa są słuszne. Prze-
konującymi są przecież tylko przykłady wskazujące
nam, jak się można dzięki pewnemu procesowi ducho-
wemu wyrwać ze stanu omamienia i poniżania, z hipno-
zy materialnego bytowania. One tylko dowodzą, jeżeli
tego nie mogą już dokonać kwiaty i dzieci, świątynie
i błękit morza, że się opłaca żyć.
Rzym, lato 1954 roku
6
3. Charakter
To, co zwykliśmy nazywać charakterem, tworzy, – że
tak powiem – zarys losów i zewnętrznego życia czło-
wieka.
Nie dlatego, że przeszło gładko i bez starć, nie dlate-
go, że temu człowiekowi oszczędzono cierpień, trosk,
znoszenia niedostatku, mąk i choroby. Raczej miał do
znoszenia tego wszystkiego pełną miarę, ale znosił to
prawie zawsze pogodnie, z tą wesołością, jaka jest nam
znana z życia osobistości szczególnie wzniosłych i uz-
nawanych w pewnym stopniu za święte. Wspomnijmy
choćby Sokratesa, świętego Franciszka z Asyżu, San
Filippo Neri, Goethego, a w szczególności zmarłego
dwa pokolenia temu hinduskiego mędrca Shri Rama
Krishna, którego wesoły humor wręcz zakrawał na dzie-
cinadę. Bô Yin Râ nadzwyczajnie lubił śmiech i dobry
humor. Nie miał nic przeciwko temu, jeżeli humor
w jego domu dochodził do wesołego szaleństwa.
Oczywiście, jeśli Bô Yin Râ było już zbyt ciężko
z powodu głupoty bliźnich lub własnych mąk ciele-
snych, jeśli mu wówczas – pozornie – wyczerpała się
cierpliwość – wymyślał również, ale działo się to w pe-
łen humoru sposób.
7
A ten nieco srogi humor, który go nie opuścił nawet
na stole operacyjnym – jego, który znał się na powadze
lepiej niż ktokolwiek – był cechą charakterystyczną
jego pogodnej istoty, był to wstęp do jego śmiechu, nie
jakiegoś grymasu, lecz, jeśli tak można powiedzieć,
wesołego głośnego łajania. Jego prawdziwy śmiech –
jakże niewielu ludzi posiada dziś zdolność do śmiechu,
w którym nie ma fałszywych tonów. – Ze wszystkiego,
co nie miało wewnętrznej trwałości, robił tragiczne wra-
żenie, prześwietlał ujemne strony jego życia tak tajem-
niczo, pięknie, jak bywają prześwietlone najgłębsze cie-
nie świątyń greckich.
Cienie tego życia nigdy nie były obce naturze, nigdy
sztuczne, nigdy złośliwe. Nie było w nich nigdy tych
mrocznych i złych plam, których nie brak niestety w
życiu ludzi, w szczególności w czasach dzisiejszych.
Dlatego też nawet psychologowie na próżno by się roz-
glądali tu za kompleksami w podświadomości.
Istniała tam pod względem duszy zawsze tylko
schludność i porządek. Na zewnątrz przejawiało się to
w najwyższej skrupulatności, tak w wielkich jak i w
drobnych rzeczach, w poszanowaniu cudzej godności
ludzkiej, w dobroci i uprzejmości względem każdego,
w dokładności przy spełnianiu wszystkich obowiązków
codziennych. Kto otrzymywał od Bô Yin Râ przesyłki
pocztowe, wie, o czym tu mowa.
Nie należy na próżno wspominać o pięknym, staran-
nym, doskonale czytelnym piśmie, które, pomijając jego
harmonijną ludzką treść, zawsze miało na względzie nie
tylko adresata i personel poczty, lecz również układ
adresu, zamknięcie, zasznurowanie, umieszczenie
znaczków pocztowych itp. Można czuć się wzruszonym
widząc, że ten człowiek, bezprzykładnie przeładowany
8
pracą, nigdy nie okazał obojętności ani nie poskąpił cza-
su, jak to dziś jest w zwyczaju u wszystkich naprawdę
lub rzekomo bardzo zajętych osób. Ta wielka dygresja
mówi o czymś, co tylko pozornie stanowi drobnostkę,
w rzeczywistości jednak sięga aż do głębi ludzkiej jaźni,
a mianowicie tam, gdzie się ona stapia z jaźnią wszech-
ludzką.
Przy tym był on właściwie wytworny i z polotem
w wielko-mieszczańskim stylu, lecz skłaniał się w roz-
mowie raczej ku swojskiej rubaszności, zawsze ze
znaczną domieszką rodzimego dialektu frankfurckiego;
nie bardzo jest oddalony od Frankfurtu okolica Ascha-
fenburga, gdzie się urodził, ale opuścił już ją we wcze-
snym dzieciństwie.
Jego osobowość rozwinęła się w indywidualność do
tego stopnia pogłębienia jaźni, które już nie poddaje się
złudzeniom woli, lecz daje się kierować wolą boskości.
Bô Yin Râ sam przecież kiedyś wyraził to jednemu ze
swych przyjaciół i uczniów:
„Wola w najgłębszym znaczeniu jest znaczeniem”
Jeżeli rozważyć te słowa o wielkim znaczeniu, tym
jaśniejszą rzeczą się staje, dlaczego Bô Yin Râ jako
człowiek był być może oryginalny, ale bynajmniej nie
był dziwakiem.
Jego istota czyniła wrażenie typu w wyższym zna-
czeniu o charakterze głęboko ludzkim. Aby to wyjaśnić,
jak to należy rozumieć, chcielibyśmy tu przytoczyć
piękną notatkę z dziennika poety Hofmannsthala, który
kiedyś w formie samorzutnej dedykacji książki dał wy-
raz głębokiemu zrozumieniu posłannictwa Bô Yin Râ:
„Jeżeli spotykam ludzi...., u których – jak się wydaje
– słowo znajduje się bliżej uczucia, myśl bliżej czynu,
których zdanie punkt po punkcie poucza o rzeczywisto-
9
ści, u których brak dialektyki, zaskakuje ciebie, w któ-
rych towarzystwie wydarzenia na świecie wydawać się
będą mniej zagmatwane, a nawet cierpienia pełniejsze
sensu...., którzy... dzięki swej nieuczonej dystynkcji
częściej będą zawstydzeni – pośród których czujesz się
jak w domu, a jednocześnie jak obcy i odczuwasz swego
rodzaju tęsknotę do takiego stanu ducha, który nie jest
wprawdzie dla ciebie obcy, ale bardziej niedostępny niż
raj utracony, tedy wiedz: jesteś wśród ludu”. (vide Carl
J. Burckhardt, Wspomnienia o Hofmannsthalu, Bazylea
1944 r.) .
Czegoś w mniejszym sensie interesującego nie było
– jak to już powiedziałem – w rozpatrywanym przez nas
charakterze i życiu. W wyższym zaś sensie rzeczy inte-
resujące, jakie czasami można znaleźć w życiorysach,
pozostają zawsze nagłą zmianą, rozmyśleniem się,
nawrotem, czasami występują błyskawicznie jak w wy-
padku Pawła lub Pascala, przeważnie jednak przedsta-
wiają rozwój powolny, oporny, ciągnący się przez całe
życie, w którym osnuty światową hipnozą charakter
trudny i prawie nigdy całkowicie się nie odmienia. U Bô
Yin Râ jednak znajdujemy coś nowego i niezwykłego:
już się dokonał, zanim jego życie historycznie i jako
życiorys zdawało się omówić. Nawrót miał miejsce kie-
dyś w jego dzieciństwie, poniekąd jako wczesne stwier-
dzenie od dawna powziętej decyzji, jako przypomnienie
sobie i przyjęcie do wiadomości mienia pochodzącego
ze świata Ducha wiekuistego. Słowem, wydarzenie to,
które dokonało się w początkach życia, nie jest u niejed-
nego wybitnego wybrańca, których to zazwyczaj spoty-
ka w połowie życia, jak na przykład w przypadku Dan-
tego, a w szczególności Jakuba Boehmego.
10
W każdym razie zmiana nastąpiła, jeśli w ogóle coś
podobnego mogło się zdarzyć u człowieka jego pokroju,
już w wieku dziecięcym, kiedy, jak sam to opisuje w
„Księdze rozmów”, odwiedzał go kierownik duchowy,
którego początkowo brał za żebraka, a następnie za
„świętego”. Te odwiedziny, należy sądzić – miały miej-
sce we Frankfurcie. Pamięć o nich prawie całkowicie
wygasła we wspomnieniach dorastającego chłopca, aż
potem osobę nauczyciela odczuwał wewnętrznie i w ten-
że sposób nauczyciel oddziaływał na niego, zanim
ponownie później, na ten raz w Monachium odwiedziny
powtórzyły się. Tym razem „guru” przybyły ze środko-
wego Wschodu Azji wystąpił w europejskim codzien-
nym ubraniu. O tych sprawach Bô Yin Râ wspomina
w księdze „Tajemnica”. Ostatecznie decydujące spotka-
nie z innymi jeszcze spośród tych mężów nastąpiły w
Grecji. Oni to wydoskonalili go na tego, kim jest, na
„Jaśniejącego Praświatłem” i podnieśli go na ten sto-
pień, który jest jednocześnie stanem i zadaniem.
Możliwą jest rzeczą, że to spotkanie i związane
z nimi przeżycia oraz wewnętrzne kształtowanie organi-
zmu duszy wstrząsały i podburzały tego, o kim tu
mowa, dopóki stan podwójnej świadomości w duchu
i w ciele nie został ostatecznie utrwalony. Ale te wyda-
rzenia były kolejnymi stopniami wstępnymi, niby pla-
nowymi stopniami wtajemniczenia na drodze do osta-
tecznego, możliwego do urzeczywistnienia na ziemi,
porządku i harmonii, do posiadania w pełni świadomo-
ści życia wiekuistego, a więc do stanu świadomości,
który nie ma zgoła nic wspólnego z powszechnie żywio-
ną wiarą ludu, natomiast z dorywczymi ekstazami
mistyków, tak jak je znamy na przykład z życia Plotyna,
tylko warunkowo. Jednak pewność życia wiecznego
11
może istnieć tylko w pełni świadomości duchowej, lecz
nie mniej lub więcej wyraźnych wspomnieniach po wej-
ściu w stan ekstazy. Bô Yin Râ więc bynajmniej nie był
ekstatykiem, ani mistykiem w romantycznym poniekąd
sensie tego słowa. Był zupełnie po prostu zbudzony.
Zgoła nie potrzebował odchodzić od zmysłów, aby
dojść do „świadomości”, ponieważ żył w tej świadomo-
ści przynajmniej od czasu swego pobytu w Grecji aż do
ostatniego tchnienia.
Jedynie ta okoliczność dawała mu też możność prze-
konanie uchodzące za nadludzką wydajność pracy, po-
mimo ciągnących się latami ciężkich cierpień. Nie wol-
no też nigdy zapomnieć, że zewnętrzna jego natężona
praca, polegająca na konieczności literackiego ujęcia
jego wiedzy duchowej, na olbrzymiej wymianie listów,
na działalności artystycznej jako malarza oraz na przyj-
mowaniu niezliczonych gości w jego domu – tworzyły
tylko ramy jego głównej działalności jako duchowego
szafarza pomocy i ratownika. Ta działalność rozgrywała
się nie w płaszczyźnie materialnej, lecz w płaszczyźnie
duszy i ducha, właśnie w jego świadomości duchowej
nieustannie, bez przerwy, dla dobra wszystkich szukają-
cych, spragnionych, walczących dusz ludzkich, które go
wewnętrznie wzywały.
Bô Yin Râ przeżywał to, czego nauczał, nie zacho-
wując się bynajmniej w sposób rzucający się w oczy,
ani też nie usiłując wymuszać uznania w nim świętości
przez ascezę i umartwianie ciała.
„Ekstaza” nie przejawiała się u niego na zewnątrz.
W ogóle unikał omal że nie z lękiem wszystkiego, co
się rzuca w oczy i wydaje się nadzwyczajne, ponieważ
w przeciwnym razie niewątpliwie musiałby bezpowrot-
nie wyzbyć się harmonijnego ukształtowania sił duszy,
12
sumiennego uporządkowania rozporządzania wolą.
Świętość tak samo jak geniusz, pełna świadomość jak
również poznanie – do tego stopnia należą do płaszczy-
zny duchowej, że wszelkie genialne zachowanie się
i wszelkie trącące czarodziejstwem sztuczki bez mała są
oznaką sztuczności.
Bô Yin Râ zachowywał się, więc zawsze w sposób
nie rzucający się w oczy, chociaż wprawdzie jego
zewnętrzność i fizjonomia daleko odbiegały od codzien-
ności. Lecz dla przenikliwego wzroku swego rodzaju
zaświatowa potęga ducha tego człowieka, zawsze opa-
nowana i ukryta, nie mogła ujść uwagi. Jego patriarchal-
ny sposób bycia wypromieniowywał gorącą, prawdzi-
wą, przy tym zgoła nie małomieszczańską dobrodusz
ność. Jeden z jego uczniów, zmarły już przed wielu laty,
powiedział mi kiedyś, że Bô Yin Râ działał na niego jak
wielki gorący piec kaflowy zimą.
Ale rozumie się, że właśnie on na każdego oddziały-
wał w inny sposób, gdyż za każdym razem oddawał się
tak, jak to odpowiadało poglądom i możliwościom
duchowym danego człowieka. Wprawdzie nigdy nie
wypływało to z pochlebstwa. Czyżby mógł ten czło-
wiek, o tak królewskim wyglądzie, być służalczy lub
schlebiać komuś? Nie wynikało to z psychologii: gdyż
nie był wyrafinowanym i wyrachowanym psycholo-
giem. Wiedział wprawdzie nieomylnie, jaka jest wartość
wewnętrzna ludzi, lecz nie zawsze mógł przewidzieć,
czy ze swoimi zdolnościami, ze swoim oddaniem się, ze
swą wytrwałością wytrwają do końca, czy kiedykolwiek
– czy to częściowo, czy całkowicie nie zawiodą. Być
może, że istniejąca w nim, innym zaś ludziom właści-
wie zgoła niezrozumiała – miłość – sprawiała, że potra-
fił złe przemiany w charakterach ludzkich w dostatecz-
13
nej mierze pojmować. Zawsze życzył ludziom tego, co
dla nich najlepsze, odpowiedniejsze, a więc spodziewał
się najgoręcej, że sami nigdy nie stracą z oczu tego, co
dla nich najlepsze, a mianowicie wytrwałości na drodze.
Jeżeli jednak sprawiali mu zawód i rozczarowanie,
stawał się bardzo surowy i szorstki, a nawet nieubłaga-
ny, mógł się odwrócić na lata całe lub na zawsze: gdyż
był prędki i radykalny w swych decyzjach. Ale jeżeli
taki człowiek znał drogę powrotną, wówczas przygar-
niał go do swego wielkiego serca z większą miłością niż
kiedykolwiek przedtem, jak to uczynił w najwspanial-
szej przenośni Jezusa ojciec z marnotrawnym synem,
który jednak powrócił.
Jego charakteru nie da się opisać, ponieważ nigdy nie
był kapryśny, śmieszny, grymaśny, lecz raczej czynił
wrażenie wielkości i właściwie skłaniał się raczej do
rzeczy ogólnych i uniwersalnych. Miał wspólne cechy
z ludźmi, którym wolno było przyznać prawdziwą ge-
nialność. Przedstawianie takich charakterów prawie
zawsze wypada w sposób wypaczony, jak karykatura,
ponieważ one właśnie z punktem środkowym i wszyst-
kim, co on wypromieniowuje, z natury swojej harmoni-
zują. A że sama istota jasnego Ducha jest prosta, ucho-
dzą tacy ludzie za banalnych, rozumie się tylko po
zornie. Nic ludzkiego, a również nic boskiego nie jest
dla nich obce, gdyż najwyższe człowieczeństwo jest
w zgodzie z boskością. W istocie swej odpowiada bosko-
ści, jak kropla oceanowi. Dlatego wybitni ludzie spra-
wiają wrażenie jak gdyby ludzi typowych.
Bô Yin Râ robił wrażenie człowieka typowego,
ponieważ był całkowicie ludzkim. Nic ludzkiego nie
było mu obce o ile przez to, jak już powiedziałem, nie
rozumie się nierozsądnie zwierzęcości, jak to się zwykle
14
dzieje. Nad zwierzęcością panował i nie był już jej pod-
legły. A przy tym nie lękał się jej. Nie miał żadnej pod-
stawy do odmawiania sobie z zasady dobrych rzeczy
ziemskich w źle zrozumianej świątobliwości do ich uni-
kania. I radował się z pięknem, muzyką, dziełem sztuki,
krajobrazami, a w szczególności roślinami. Ale nic
z tego wszystkiego nie mogło go ujarzmić i niewielkie
miałoby dlań znaczenie obejść się bez tego wszystkiego.
Wiedział dokładnie, gdzie przebiega zakreślona dlań
granica, gdzie rzeczy pożyteczne ulegają zmianie na
szkodliwe, wiedział to tak samo, jak i jego lekarze. Wie-
dział dokładnie to samo, jak to wiedział Budda, że asce-
za jako cel sam w sobie nie może prowadzić do niczego
dobrego.
Jeżeli Bô Yin Râ pędził życie, któremu od czasu do
czasu pomimo różnych trosk – nie brakło mieszczań-
skich wygód, to jednak nie mógł nigdy, przenigdy czuć
ich jako właściciel tej czy innej rzeczy, lecz wyłącznie
jako zarządca, a nikt nie był bardziej skrupulatnym
i sumiennym zarządcą niż on. Nie chodzi o to, aby nic
nie mieć, lecz raczej oto, by niczego nie pożądać. Pięk-
ne słowa: „posiadać, nie będąc jednak sługą tego co się
posiada”, do nikogo bardziej nie pasują, jak do niego.
15
4. Wykształcenie
Ten zadziwiający człowiek, którego charakterem zaj-
mujemy się tutaj, posiadał nie wypaczone, ale niezwy-
kle rozległe wykształcenie, chociaż pod tym względem
podobnie jak wszyscy pobierający wiedzę z serca świata
światłości, nigdy nie ukrywał, że wykształcenie ze sta-
nowiska ducha jest prawie bez znaczenia, a w wypadku
pretensjonalnego czynienia z niego użytku może się stać
niebezpiecznym hamulcem na drodze człowieka do
domu, do źródła swego pochodzenia. Bardzo często
wykształcenie jest maską próżności, pychy i ambitnych
dążności nie mających nic wspólnego z człowieczeń-
stwem duchowym przez Bô Yin Râ raczej wyraźnie
były określone jako siły duszy zwierzęcej i na równi ze
wszystkimi zdolnościami pamięciowymi i utalentowa-
niem nie potrzebują sięgać do sfer ludzkiej duszy. Choć-
by wykształcenie miało zawsze pewien miły urok, jak
równie po ziemsku rzeczy biorąc, było pożytecznym
posiadaniem, to pozostaje ono bogactwem, którego
pokusy mogą stać się bardziej zdradzieckie, niż pokusy
pieniężne i majątkowe.
Rzuca się w oczy, że Bô Yin Râ i ludzie jego pokro-
ju, a więc owi Jaśniejący Praświatłem i kapłani Świąty-
16
ni Wieczności na ziemi nie dopuszczali w stosunku do
siebie balastu uczoności. Jeśli więc mówimy, że Bô Yin
Râ był niezwykle wykształcony i posiadał wybitnie głę-
boką wiedzę zewnętrzną, to łączy się to właśnie ze zle-
conym mu zadaniem, jakby nakazem nauczania. Aby
móc oddziaływać na mieszkańców Zachodu, musiał
gruntownie zrozumieć ich zagmatwany język, musiał
dobrze wiedzieć, co było dla nich ważne, przenikać ich
różnorodne zainteresowania i móc je ujmować psycho-
logicznie. Ale to przenikanie musiało być w miarę moż-
ności bezstronne i zdobyte w wolnej chwili od obcych
wpływów rzeczywistości i trzeźwości. Dlatego to wy-
kształcenie człowieka z góry przeznaczonego na Mist-
rza nie mogło być inne niż wykształcenie prawdziwego
samouka.
Jako dziecko, (chociaż już w bardzo młodym wieku,
przeniesiony do wielkiego miasta Frankfurtu z bardziej
wiejskiego środowiska swego) aszafenburskiego pocho-
dzenia, w wolnym od zajęć czasie wiele włóczył się po
lesie i polu. Wychowanie przez dobrze mu życzącego,
poczuwającego się do odpowiedzialności wobec Boga,
ale bardzo surowego ojca, oraz bardzo bogobojną matkę
– być może wywołało na nim właśnie przez te zew-
nętrzne wpływy pewną krnąbrność, zaciętość i pewność
siebie, a przy tym skłonność do chodzenia swymi
odrębnymi drogami i do patrzenia na rzeczy bystro
i krytycznie. Aby mu zaimponować (a jak chętnie sza-
nował kogoś) , nie wystarczyło, żeby coś przedstawiać,
lecz należało czymś być. Ale wówczas nie było nikogo,
kto by chętniej i bez zazdrości jak on odzywał się
z uznaniem i chwalił. Nie zbity z tropu przez szkoły, prą-
dy, wielkich ludzi swego czasu i mody, torował sobie
własne ścieżki i był w ogóle niełatwy do kierowania.
17
Udzielanie mu wskazania musiały być bezgranicznie
pewne, zanim darzył je niezachwianym zaufaniem.
W gruncie rzeczy zwykle on kierował, nie dając się
kierować nikomu: nie dlatego, że stał się despotyczny,
ale zawsze odczuwało się w nim autorytet, ponieważ
miał wrodzoną pełną potęgę ducha zasługującego na
zaufanie. Odczuwał to każdy człowiek, jeżeli nie był
zbyt gruboskórny. Prawdziwość i prostota jego myśli,
czynów, czucia i mowy nie mogła być pozbawiona
ludzkiego zrozumienia rzeczy. Ale był on nie tylko
naturą, lecz odrodzoną naturą, chciałoby się powiedzieć
– naturą nie w stanie wyzwolenia, gdyż całe jego
wykształcenie było naturalne i duchowe, nigdy sztucz-
ne, papierowe i obce życiu. A gdy się z nim spacerowa-
ło, wówczas cała przyroda zewnętrzna otrzymywała
inne oblicze dzięki promieniowaniu jego natury całko-
wicie wewnętrznej, była przenoszona z powrotem
w swoje duchowe dzieciństwo, nie zepsute jeszcze
przez upadek człowieka, jej krajobrazom wyrastały
wszędzie niby oczy przecudne, jak owym bogom w
indyjskich bajkach.
Jeżeli wymienimy zmianę miejsc pobytu (w dwu-
dziestych i trzydziestych latach jego życia), naturali-
styczne zapatrywanie i praktyczne roboty ręczne jako
podstawy jego wykształcenia – a nie szkoły, co chcemy
przez to wyrazić jak w ogóle w całej tej książce, że jego
wykształcenie i wychowanie nie podlegały w istocie na
wychowaniu przez samego siebie. Kierownictwo jedne-
go (lub wielu) Mistrzów duchowych ma na celu prze-
cież wychowanie siebie samego.
Dla naświetlenia tych rozważań przytoczymy urywek
z listu Mistrza (z dnia 29.6.1931 r.) brzmiący jak niżej:
„Jest to, mówiąc najprościej, pewien ściśle określony
18
sposób „wychowania siebie”, który umożliwia Kierow-
nictwu prowadzić kierowanego od przemiany bytu do
wyższej, czystszej przemiany coraz bardziej w Światłość.
Od dzieciństwa człowieka „wychowują” w sposób, któ-
ry można nazwać wychowaniem kierowanym z wew-
nątrz na zewnątrz, gdyż tylko w ten sposób rosnący
malec a następnie dorosły człowiek uczy się dawać
sobie radę ze światem zewnętrznym. Skoro jednak ktoś
wkracza na drogę świadomego rozwoju duchowego,
chodzi o to, aby siebie samego wychował od zewnątrz
do wewnątrz, przy czym bynajmniej nie potrzeba zanie-
chać tego, co było rzeczywiście dobre, słuszne i koniecz-
ne w poprzednim wychowaniu dążącym „od wewnątrz
do zewnątrz”.
Lata dzieciństwa i młodości upłynęły spokojnie
w kraju rodzinnym nad Menem, gdzie uczęszczał do
szkoły Marian, a następnie, gdy został dokonany wybór
zawodu, pracował w instytucie sztuki Standela. Było to
kilka semestrów w latach 1892 do 1985 i w roku 1899
letni semestr w pracowni Mistrza. Od października 1896
do 1898 roku pracował jako malarz we frankfurckim
teatrze miejskim. Dopiero w dwudziestym czwartym
roku życia, a mianowicie w początkach naszego tak nie-
spokojnego stulecia, rozpoczął Bô Yin Râ swoje życie
wędrowne, a tym samym lata studiów podczas dojrze-
wania męskiego, które obejmowały, aż do wieloletniego
pobytu w Zgorzelcu, siedemnaście lat. Wyżej wspo-
mniane lata wędrówki dały mu możność poznania miast
jak Monachium, Wiedeń, Paryż i Berlin oraz krajów jak
Szwecja, a przede wszystkim Grecja, ten kulminacyjny
punkt jego życia, któremu poświęcę bardziej szczegóło-
wo rozważania. Stosunkowo wcześnie poznał już
uszczęśliwiające przeżycia pierwszej podróży do Włoch
19
i oswoił się z zawodem malarza, chociaż pierwotnie
czuł pociąg do studiowania teologii.
Każde ze wspomnianych wyżej czterech miast przy-
czyniło się zapewne na swój sposób nie tylko do rozsze-
rzenia zakresu wiedzy, lecz również do przygotowania
dla sposobu myślenia i dla prądu uczuć swego sposobu
bezwarunkowości, nieograniczoności i niezawisłości.
Znajdowało się tam przecież wielu ludzi skłaniających
się zgodnie ze swą naturą do kosmopolityzmu i pewnej
swobody, jeżeli nie całkowitej niezależności poglądów,
pomijając charakter architektoniczny oraz zbiory wyróż-
niające wszystkie te miasta.
W Monachium, tym tak szorstkim, a jednak owia-
nym tchnieniem Południa mieście, czasowo zbliżył się
do koła przyjaciół, w skład, którego wchodziły niezależ-
ne,
uzdolnione
duchy, które
rozumie się wówczas w swej
skłonności do magicznych spekulacji poruszały się
w kierunku nie odpowiadającym jego przeświadcze-
niom. Dlatego stosunki te nie mogły istnieć stale, co
jednak nie przeszkadzało, że Bô Yin Râ w swój przepo-
jony miłością sposób nie przestawał nigdy brać udziału
w losach rozwoju tych poniekąd nieprzeciętnych ludzi,
którym sam zawdzięczał niejeden piękny impuls, cho-
ciaż on był tym, który w istocie darzył.
Bez wątpienia doznał on, który miał możność do-
tychczas studiować sztukę głównie w ciągu półtorarocz-
nego bezpłatnego nauczania u Hansa Thomy i w Insty-
tucie Sztuki Staedla we Frankfurcie, – pomijając książki
traktujące o sztuce, – w pełni bardzo cennych przeżyć,
wywołanych przez monachijskie zbiory sztuki. Te prze-
życia mogły mu dać powód w czasie późniejszym,
mimo bardzo potężnych wrażeń w innych miastach
Europy, do dłuższych pobytów w Monachium (1909 –
20
1912 i 1913 – 1915) , którym zawdzięczał pierwsze
objawienia jego nauki. Były to zarazem lata, w których
dążenia pewnej grupy artystów, zwących się „Błękitny-
mi Jeźdźcami” z Francem Marcem, Kandinskym na cze-
le i innymi wystąpiły na scenę jako zjawiska rzucające
się w oczy i wywołujące zacięte spory. Jeżeli Bô Yin Râ
w swej księdze o sztuce mógł pisać: „Patrzcie, oto
świat, który przeczuwają nasi najlepsi”. (Królestwo
Sztuki, str.20) , tyczy się to głównie dawnych mistrzów,
a jednak jest to również wyraz nadziei na przyszłą sztu-
kę, gdyż karmi nas nadzieją odnawiania oblicza ziemi
i wszędzie już postrzega pierwsze promienie Ducha
jako zwiastuny tego odnowienia.
Ale wybiegamy naprzód. Już ten okres około 1900-
1901 roku spędzony w Wiedniu, gdzie usiłował w tam-
tejszej Akademii rozwijać swój talent, miał wielkie zna-
czenie dla jego artystycznych kształtotwórczych dążeń
i umysłu. Obok barokowych pałaców zbudowanych
przez Breughelsa i Tintoretto, kultury teatralnej, miłego
otoczenia, pozostał wówczas pod wrażeniem czasopi-
sma „Fackel” (Pochodnia) , występującego z surową
krytyką a redagowanego i pisanego jednoosobowo przez
Karola Krausa, czasopisma, które nie tylko ze względu
na swój charakter satyryczny, lecz przede wszystkim
pod względem językowym było czymś jedynym w swo-
im rodzaju w nowszej literaturze niemieckiej. Natural-
nie, zgodnie ze swym charakterem, nie zawsze on
pochwalał przesadną krytykę w kierunku nadawczym
pisma przez Karola Krausa i często zabarwione nienawi-
ścią dowcipy jego. W tym czasie nawiązał również sto-
sunki z bliskim przyjacielem „niosącego pochodnię”,
architektem Adolfem Loosem; jego idee i prace wyprze-
21
dziły wiele rzeczy, które nowsza architektura próbowała
realizować.
Naturalnie w tych miastach, a w szczególności
w Paryżu, gdzie pracował w Akademii Julian, oddawał
się studiom swej sztuki, chociaż nie nawiązał bezpo-
średnich stosunków z wybitnymi, przodującymi euro-
pejskiemu malarstwu osobistościami, nie licząc, Thona.
Odpowiadało to charakterowi Bô Yin Râ: raczej w ciszy
i ukryciu oddawał się studiom i obserwacjom, ponieważ
nie mogło to odpowiadać również jego duchowemu sta-
nowisku tylko dla znikomo małej garstki ludzi, by stać
się zwolennikiem jakiegoś malarza lub jakiejś określo-
nej szkoły, co w szczególności we Francji jest w zwy-
czaju. W gruncie rzeczy jako malarz i artysta był rów-
nież samoukiem i musiał nim być. A jeżeli interesowali
go pewni wybitni przedstawiciele artystycznego i umy-
słowego życia jego czasów – do nich należeli na przy-
kład filozof Bergson i poeta Valery, malarze Utrollo
i Kandinsky – wypływało to nie z osobistych stosun-
ków, lecz – jeżeli tak to można powiedzieć – z bezinte-
resownego zainteresowania. Wydoskonalenie w ręko-
dziele zawdzięczał prócz Hansowi Thomy takim mężom
jak Boeghle i Klinger, ale być może bardziej jeszcze
niejednemu dzielnemu nauczycielowi, o których nie
wspomina historia sztuki, a więc przeważnie znowu
sobie samemu. (Porównaj Bô Yin Râ „Z mojej pracow-
ni malarskiej” i książkę autora „Malarz Bô Yin Râ,”
której nowe przerobione i uzupełnione wydanie jest w
przygotowaniu.\ Stosunki z Klingerem, który bardzo sil-
nie zareagował na obrazy duchowe, nie były trwałe,
chyba, że pewne młodzieńcze czarno-białe cykle z ich
makabrycznym marzycielskim nastrojem powstały pod
wpływem tego artysty. Szczególny stosunek wysokiego
22
wzajemnego poważania wywiązał się pomiędzy Bô Yin
Râ, a sędziwym Hansem Thoma.
Paryż dał mu widocznie to artystyczne zrozumienie
rzeczy, którego inne, zwiedzane przez niego miasta nie
mogły mu dać w tym zakresie i w tak wykwintnej for-
mie, tak, że później miały nastąpić tylko helleńskie i w
ogóle południowe przeżycia, aby dać mu możność
zestawienia w postaci księgi szeregu radosnych rozpraw
naświetlających ostatecznie wszelkie podstawowe za-
gadnienia formalnej twórczości artystycznej: „Króle-
stwo Sztuki” (przejrzane i zmienione wydanie Bazylea –
Lipsk 1953) .
Co się zaś tyczy pobytu w Berlinie – 1904 r. – 1908
oraz w roku 1916, zachował w tym mieście pomimo
całego jego natarczywego i zgiełkliwego charakteru
szczególnie miłe wspomnienia, ponieważ nadzwyczaj
cenił skoncentrowaną chęć życia i twórczą zdolność
jego mieszkańców do realizacji.
We wszystkim, czego w ciągu tych lat szukał i co
zdziałał, gdy usiłował dawać koniecznie, praktyczne
i poglądowe podstawy dla swego artystycznego dążenia
zawodowego, – było zawsze nastawienie na te same
rzeczy istotne, mogło więc i dla niego wówczas mieć
znaczenie to, o czym znacznie później pisał do jednego
ze swych przyjaciół (27.3.1929): „Zdaje mi się... żeś
pan trafił w sedno rzeczy, poznając w swej tęsknocie do
piękna ukrytą tęsknotę do Boga.”
Na lata nauki i wędrówki przypada małżeństwo
z kobietą obznajomioną z wielu dziedzinami wiedzy
i bardzo dzielną, która bardzo młodo zmarła na chorobę
jakiej w tych czasach jeszcze leczyć nie umiano. Studio-
wała ona medycynę, na owe czasy wypadek bardzo
rzadki i zajmowała się również archeologią. Jej dążenia
23
i działalność bez wątpienia znaczenie w kulturalnym
życiu jej małżonka.
Bô Yin Râ bez przerwy intensywnie wzbogacał skar-
by swego naturalnego krytycznego poglądu. Od natury
stale się uczył, lecz nie dręczył się zbędnym zamiłowa-
niem naturalizmu do ścisłego kopiowania natury. Wyją-
tek z listu z 1928 roku mówi o sprawie dotyczącej jego
malowania: „Dla mnie samego motywy natury będące
tłem moich obrazów są przecież jedynie okazją do kształ-
towania motywów duchowych, tak że daleki jestem od
chęci przedstawienia jakiegoś krajobrazu gwoli niego
samego”.
Wolno,
więc
odnieść
również
do artystycznego pozna-
nia natury to, co napisał w pewnej niewielkiej zwrotce:
„Dopiero, gdy się wszystko,
Co człowiek myśli o sobie,
Doszczętnie zapomina,
Wie się naprawdę
Kim się jest”.
Ważną dla jego naturalnego sposobu widzenia stała
się jego podróż do Szwecji, która przypadła podczas
drugiego jego pobytu w Berlinie. Z tej podróży przy-
wiózł pomysły obrazów noszących zdecydowanie pół-
nocny charakter.
Ręka w rękę z naturalnym sposobem widzenia
Mistrza idzie jego skłonność do wykonywania praktycz-
nych robót ręcznych, do ich obserwowania, a w pew-
nych wypadkach nawet do podziwiania. Niezwykle
interesowało go śledzenie powstawania jakiejś budowy
czy aparatury, jakiegoś urządzenia i to nie tylko śledze-
nia mózgiem, lecz tworzenie rękami, co mówię – całym
swym organizmem. W swej młodości musiał często
24
przy najrozmaitszych zajęciach ciężko pracować ręka-
mi. Również i później nie wstydził się, gdziekolwiek
było to konieczne lub możliwe, przykładać ręki, nie
bacząc na bardzo ciężkie cierpienie fizyczne. Szczegól-
nie miał na sercu swój ogród, który pielęgnował w peł-
nej miłości pracy przy sadzeniu i uprawianiu. Jeśli padał
śnieg, on pierwszy strząsał ciężar z palm i wrażliwych
na zimno roślin południowych.
W drugiej połowie pierwszej wojny światowej roz-
kaz władz wojskowych zapędził go początkowo na krót-
ki przeciąg czasu do Królewca, a stamtąd do Zgorzelca
w Górnych Łużycach, gdzie były internowane wojska
greckie. Otrzymał zadanie służenia w charakterze tłu-
macza, gdyż z czasu swego pobytu w Grecji rozumiał
nowogrecka mowę i mógł mówić po grecku. Pomijając
tę funkcję sprawiającą mu przyjemność, gdyż był dla
Greków bardzo życzliwie usposobiony, otworzyło się
dlań w tym zakątku świata szerokie pole działania.
Podjął kierownictwo w sprawach sztuki tej prowincji
oraz zajął się założeniem związku ku uczczeniu pamięci
wielkiego Jakoba Boehme, który w roku 1575 urodził
się w Alt-Seidenberg, miejscowości w pobliżu Zgorzel-
ca. Bô Yin Râ w artykule o Boehme, umieszczonym
w księdze „Drogowskaz” powiedział bardzo wiele waż-
nych i istotnych rzeczy o Philosophus Teutonicus, które
czynią zrozumiałym, w jaki sposób Boehme doszedł do
swego poznania świata duchowego.
W tym czasie zawarł też ponownie związki małżeń-
skie i ten okres rozpoczyna odcinek jego życia, którego
cechą stale wzrastającą była stabilizacja i patriarcha-
lizm. Spełnienie tej postaci życia nastąpiło tedy w roku
1923 dzięki przesiedleniu się do Szwajcarii, a mianowi-
cie początkowo do Horgen nad jeziorem Zurychskim,
25
w dwa lata później do Massagno niedaleko Lugano,
gdzie, pomijając krótkie wyjazdy, w tym samym domu
przemieszkiwał wraz z rodziną, aż do końca swego ży-
cia ziemskiego i uzyskał obywatelstwo tej gminy. Tym-
czasem poznał już z dawna Włochy, gdzie w szczególno-
ści pobyt na wyspie Capri (wczesna wiosną 1922 roku)
miał nadać szczególną, przetkaną złotymi nićmi krajo-
brazu cechę księdze „Tajemnica”. Włoskie i tesyńskie
wrażenia wzmacniały jego duszę coraz bardziej i to, co
nazwałem odczuwaniem Południa, decydująco stanowi-
ło o stylu jego życia i twórczości. We wszystkich tych
latach dochodziły do skutku tylko podróże mające na
celu leczenie lub wypoczynek. Kilkakrotnie odwiedzał
Wildbad w Szwarowaldzie, który polubił, dalej Kars-
bad, Pegli w pobliżu Genui, Montecatini i blisko poło-
żone Brissago.
Jeżeli rozpatrujemy całość wykształcenia tego męża
poczuwamy się jeszcze do obowiązku wyświetlić jego
stosunek do książek i do królestwa tomów, gdzie obie te
dziedziny żywo interesowały jego duszę, a muzyka
w późniejszych latach jego życia coraz bardziej nabiera-
ła znaczenia.
Książki: jak powiedzieliśmy, nie był molem książko-
wym. Ale czytał chętnie i dużo. W pokojach jego domu
wszędzie pełno było książek.
We wspomnianej wyżej księdze: „Drogowskaz”
znajduje się rozdział zatytułowany „Uczcie się czytać”.
Rozdział ten przeciwstawia się dzisiejszemu pośpiesz-
nemu sposobowi czytania sztukę czytania, wskazującą,
że dopiero wówczas można czytać należycie, jeżeli
człowiek gruntownie rozwinie w sobie zdolność wczu-
wania i potrafi brać udział w toku myśli autora, a mia-
nowicie zwracając uwagę nie tylko na zdania, lecz na
26
każde poszczególne słowo. Jeżeli tak się czyta, może
ktoś się stać w duszy bogatszy niż sam autor. Niewątpli-
wie Mistrz czytał książki w ten właśnie sposób. A nawet
więcej, wolno nam wnioskować, że czytał książki zwra-
cając uwagę na wartość ich dźwięków i nie tylko wysłu-
chiwał je myślowo i artystycznie, lecz również poniekąd
jako lekarz organizmu duszy, według woli dźwięków.
Chętnie czytał książki niemieckich mistyków) cho-
ciaż nie cenił miana „mistyk”) . Tu lubił prócz Eckhar-
da, Traulera i autora „Książeczki o życiu doskonałym”
szczególnie Jakoba Bohme, Anioła Ślązaka. Szczera głę-
bia Mateusza Claudiusa pociągała go, ale również polot
Schillera, siła poznania Dantego, ucieszna fantazja
takiego Spittelera. Pewnemu właścicielowi sanatorium,
który go pytał o radę, jakie książki ma czytać, zalecił
Goethego, Schillera, Jean Paula, Novalisa Holderliusa,
Stiftera, Dantego, Eckharta, Traulera, Erazma, Lutra,
(mowy biesiadne)oraz Bhagavadgita. Ten krótki wyraz
od razu wskazuje na prostą wielkość wyboru, dlatego
właśnie, że nie zwracając na siebie uwagi żadne dalekie
wynalazki i smaczne kąski, lecz wymienia tylko dzieła
literackie, w których nadano postać – często dochodzącą
do doskonałości – wszystkiemu, co czyste, co prawdzi-
we. Nic nie ma w nich hulaszczego lub wymuszonego.
Na właściwą beletrystykę nie zwracał uwagi nie tylko
w poważnym wykazie, lecz i w tym co sam czytał.
Jednego najwidoczniej Mistrz stawiał ponad wszyst-
kich innych poetów. Był to Goethe, którego natchnienie
uzasadniał bezpośrednim „stosunkiem uczniowskim”,
jak na przykład było to w wypadku Jana (ewangelisty,
przyp. tłumacza) , Eckharta, Leonarda, Boehme i Rama-
krishny. Wręcz niepojęte odnowienie w mowie wszech-
światowej rzeczywistości w niemałej liczbie poematów
27
owego Potężnego pobudzały Mistrza do ciągłego z nich
czerpania. Pochodzenie z tej samej okolicy mogło przy-
czynić sie do więcej niż należało: gdyż Bô Yin Râ mógł
czuć się obywatelem Frankfurtu. Dlatego to wesołe
rymy miejscowego Frankfurckiego poety Fryderyka
Stolze sprawiały mu, lubiącemu ponad wszystko weso-
łość i śmiech, wielką przyjemność, tak, że chętnie czy-
tywał je na głos w kółku rodzinnym.
Szczególny pociąg miał do niektórych gruntownych
ksiąg uczonych badaczy, którzy zwiedzili Tybet i okoli-
ce Himalajów a także Chiny i Mongolię. W tej liczbie
znajdowali się francuscy ojcowie Huc i Gabet, jak rów-
nież Flichner. Koeppen i Aleksandra Dawid Neel. Kró-
lestwo tonów: przeplatało, jak to już powiedzieliśmy,
złotymi nićmi ziemskie jego lata w coraz większym
stopniu. W książce o malarzu Bô Yin Râ informowali-
śmy, że kiedyś w latach swojej młodości przy pomocy
stolarza wyrabiającego trumny skonstruował fisharmo-
nię. Bardzo to odpowiadało jego naturze oraz wrodzonej
miłości do muzyki, nadawanie wyrazu temu przez prak-
tyczne roboty ręczne. Warunki w domu rodziców oraz
ówczesne okoliczności życiowe nie pozwoliły oddawać
się bardziej gruntownym studiom muzyki. Jedynie na
tym polu, tak bardzo przezeń lubianym, pozostał całko-
wicie otrzymującym. Dwaj poważni mistrzowie tonów
byli z nim w bliskiej przyjaźni: Eugeniusz d'Albert
i Feliks Weingartner.
Chociaż nie uprawiał muzyki, była ona dlań jednak
elementem życiowym. We wspomnianej wyżej książce
o malarzu wskazano wiele cech łączących świat tonów
i wzrokowe twory Mistrza, w szczególności duchowe
obrazy wskazujące prawidłowe formy dźwiękowe,
a mianowicie elementy Pra-bytu wyznaczające działanie
28
tonów. Prócz tego większa część tych obrazów robi wra-
żenie, że wypełnione są jakby wewnętrznie dźwiękiem,
pieśnią sfer; Bô Yin Râ w późniejszych latach życia cza-
sem napomykał, że odpowiedniki jego wielu jego obra-
zów do pewnego stopnia można znaleźć w kompozy-
cjach muzycznych wielkich mistrzów tonów, na których
spłynęła szczególna łaska. Miał na myśli szczególnie
Bacha i Szuberta. Właśnie, Szuberta, którego zewnętrz-
na zupełnie niepozorna postać całkowicie wyżywała się
w duchowej prawdziwości i prostocie jego muzyki, lubił
niby żyjącego po drugiej stronie promiennego przyjacie-
la. Co się zaś tyczy Jana Sebastiana Bacha, to Bô Yin
Râ był przekonany, że jego kompozycje miały źródło w
bezpośrednich doświadczeniach w świecie duchowym.
Wszak muzyka otacza tchnieniem pełen tajemnic
zaświat. Prawie w niczym innym, jak tylko we wspania-
łym a tak krótkotrwałym świecie kwiatów zyskuje tu
wieczność symbol w doczesności. Choć muzyka może
wyzwalać i uszlachetniać, uspokajać uczucia, nosi w
sobie jednak stale bolesny składnik, ponieważ już przy
powstaniu dźwięku w naszych zmysłach ustawicznie
zamiera.
Muzyka, ten piękny duch, nie daje się zbadać ani
uchwycić, a tylko o tyle zrozumieć, o ile odbierający ją
słuch dowiaduje się o przemijającej przemianie w coś
duchowego. Do tego należy wiele prawdziwego oddania
i możność ukojenia niepokoju zwierzęcej cielesności.
Ale musi się to odbywać czysto na trzeźwo, w przeciw-
nym razie muzyka może stać się niebezpiecznym narko-
tykiem.
Zapewne muzyka w ostatnich latach sprawiała mu
czasami chwilową ulgę w jego cielesnych cierpieniach.
Lubił również w swym domu śpiew i sam śpiewał dla
29
swej rodziny stare pieśni maryjne, które znał z dzieciń-
stwa; w kulcie katolickiego kościoła dla Marii widział
wielkiej wagi przebłysk duchowej rzeczywistości.
Nie trudno odgadnąć, że Beethoven i Mozart głęboko
przypadli mu do serca. Sądząc z charakteru pisma, po-
chodzącego ze stosunkowo wczesnego okresu, są dwa
poświęcone Beethovenowi i Mozartowi niżej podane
czterowiersze, które w swej nieupiększanej i bezpreten-
sjonalnej prostocie przypominają naszych przodków
żyjących wśród mebli z wiśniowego i brzozowego drze-
wa:
„Lubisz burze, lubisz morze
Oraz dzikie skalne góry;
W głąb pod tobą chmara ludzi
Jest dla ciebie państwem karłów
Ale ty, co mieszkasz w gaju, w świątyni
U pastuszków wśród fletów i bzu
Którego bóstwo tronuje w zefirze eteru,
Ty zstępujesz na dół do ludzi.”
30
5. Mistrzostwo
Co to jest mistrz? Tego słowa wielce nadużywano
i trzeba mu znowu przywrócić powagę. Prastary to
wyraz i pochodzi bezpośrednio z języka łacińskiego
(magister) , a następnie również z greckiego (megistos),
a nawet z języka etruskiego, skąd przekazany nam
został bohater imieniem Mastarda, później identyfiko-
wany z wielkim królem rzymskim Serwiuszem Tuliu-
szem. Pomijając to, że w danym języku niemieckim
uczonego poetę określano tym mianem, pochodzenie
tego słowa wskazuje, że odnosi się ono do człowieka,
który jest czymś więcej i jest większy niż coś innego lub
też w ogóle największy. Dopóki to słowo nie występuje
w połączeniu z jakimś wyrazem, ma ono znaczenie czy-
sto ceremonialne, wprawdzie nie jako tytuł oficjalny,
lecz jako prywatny zwrot honorowy, bądź do jakiegoś
majstra – rzemieślnika, bądź do wybitnego artysty, ale
zawsze do człowieka odznaczającego się twórczością.
Im wyższe i powszechniejsze jest mistrzostwo sięgające
ponad fach, tym więcej uwagi nabiera słowo „Mistrz”,
tym bardziej nabiera istotnego znaczenia, podczas, gdy
w mniej poważnych wypadkach może uzyskać ironicz-
ny posmak. Jeśli jednak chodzi o człowieka, który
31
wszystko specjalnie, nadzwyczajnie i fachowo całkowi-
cie ma poza sobą, gdyż rzeczy powszechne w najwyż-
szym znaczeniu, a mianowicie nie tylko poniżej ludz-
kiego poziomu leżące, zwierzęce i materialne, lecz
również, i to szczególnie, dziedziny duszy potrafi z du-
cha opanować i jest upoważniony wiązać i rozwiązy-
wać, wówczas nie nasuwa się trafniejsze określenie dla
takiej postaci górującej ponad sprawami czysto osobi-
stymi, jak słowo „Mistrz”.
A że my po dziesięcioletnich studiach i praktycznym
wypróbowaniu ofiarowanej, przez Bô Yin Râ nauki
życia i po odczutych w sobie wpływach jego indywidu-
alności dochodzimy do wniosku, że ten człowiek odpo-
wiada temu, co wyżej powiedziano, zatem pozwolimy
sobie częściej stosować do niego słowo „Mistrz”.
W tym wypadku Mistrzostwo zawiera w sobie jesz-
cze coś istotnego, co będziemy musieli w dalszym ciągu
zbadać i rozpatrzyć, aby się usprawiedliwić, że śledzi-
my tylko wewnętrzne motywy tego życia ludzkiego.
W tym nader rzadkim przypadku, gdy dzieło i życie
jakiegoś człowieka nie różni się od siebie, zewnętrzne
losowe fakty tak dalece tracą wagę i znaczenie, że mogą
pozostawać prawie niezauważone. Są czymś niewiele
większym niż jakaś kreska na cyferblacie. Przy tym bio-
graf nie ma możności poparcia naukowymi dowodami
najgłębszych swych danych. Tu może tylko posiłkować
się uczuciem – które łatwo wydaje się bliźnim podejrza-
ne.
Z uczuciem, które istnieje przy Mistrzostwie Bô Yin
Râ w wyżej wyjaśnionym sensie, z tego uczucia jedynie
autor czerpie prawo do napisania tej książki. Udzielone
mu kiedyś przez Mistrza upoważnienie nie wystarczyło-
by mu do tego. Opierając się na tym odczuciu musi
32
wyznać, że nie nasuwają mu się żadne wątpliwości co
do tego istotnie najważniejszego w Mistrzostwie Bô Yin
Râ, co teraz powinno i musi zostać rozpatrzone.
Jest to, że tak powiem, podstawa i kamień węgielny,
lecz również kamień obrazy dla krytycznych głów
w świątyni jego nauki; jest to istota jego duchowej
egzystencji i wiąże się bezpośrednio z jego imieniem.
Jeżeli my mieszkańcy Zachodu wprawdzie nie byli-
śmy zgoła nieprzygotowani do tego przez podanie
o Graalu i Okrągłym Stole króla Artura, dalej przez
historię Różokrzyżowców, również przez fragment
„Tajemnicy” pochodzący z okresu męskiej dojrzałości
Goethego oraz niezliczone mnóstwo aluzji romantyków
– to do pewnego stopnia zaskoczyło i wywołało nawet
nastrój sceptyczny, gdy pewien mąż zwący siebie Bô
Yin Râ bez przerwy rozpowszechniał wieści wśród tego
pokolenia w szybko po sobie następujących, mało
obszernych, ale za to tym bogatszych w treść księgach
o tych szafarzach pomocy, pośrednikach i budowni-
czych mostów na Wschodzie. Mało tego, że do tego
grona zbawicieli znajdujących się gdzieś w okolicach
Himalajów, a składającego się z żyjących ale w dalszym
ciągu w postaci duchowej, zaliczył Jezusa i Lao-Tse, to
jeszcze stwierdził, że jest wysłannikiem i człowiekiem
tych mędrców Wschodu i jako ich Brat nosi imię ducho-
we Bô Yin Râ.
To jednak zbyt wielkie żądanie skierowane do świa-
ta, który wierzył tylko w to, co oglądał własnymi ocza-
mi. Ale znalazło się również wielu ludzi, w których
duszy ta godna uwagi wieść znalazła oddźwięk niby
wspomnienie, a może wręcz jako wewnętrzny postulat
w sercu marnotrawnego syna, którego coś nagliło, aby
się wyrwać ze świńskiego chlewa i szukać drogi
33
powrotnej do domu swego Ojca. Albowiem jako swego
rodzaju dom Ojca opisuje Bô Yin Râ w prostych i trzeź-
wych, chociaż uroczych słowach, ów arcyświęty zwią-
zek, ponieważ każdy, kto doń należy, stanowi jedność
z Ojcem, o którym Jezus zawsze tak dobitnie mówi.
Na środkowym i dalekim Wschodzie wyobrażenie
o takich pośrednikach i Mistrzach, takich „Kardyna-
łach”, tych zasadniczych punktach ludzkości, jest
dobrze znane. Znane są tam postacie zbudzone wew-
nętrznie, które doszły do pełnej świadomości w duchu,
w buddyźmie zwane Bodhisattvas, które dobrowolnie
zrzekały się stania się Buddą i przejścia w najwyższą
rzeczywistość nirwany, by wytrwać na usługach ludzko-
ści, którą zbawić należy aż do końca dni. Bô Yin Râ
mówi nam z całą pożądaną jasnością, że bez tych posta-
ci, do których należą zarówno „upadli” w ciała ziem-
skie, jak również nigdy tu na ziemi nie inkarnowani
ludzie, zbawienie duszy człowieka ziemskiego byłoby
nieomal niemożliwością. Bez pośredników jest nie do
pomyślenia wznoszenie się do jaśniejących sfer. Legen-
da o Chrystusie w przedpiekle szczególnie wskazuje na
to (do tego rozumie się dochodzi jeszcze szczególne za-
danie tego największego „Miłującego” w gronie Jaśnie-
jących) .
Ale my możemy tutaj tylko napomknąć o tych wyda-
rzeniach. Są one stale i ciągle przedstawiane lub poru-
szane z możliwą dla człowieka jasnością w języku
i sposobie myślenia naszego czasu prawie we wszyst-
kich księgach Mistrza. Czy są na to dowody, lub przy-
najmniej wypracowane filozoficzne teorie? Nie, takich
nie ma. Już Budda ongi wzbraniał się popierać i wyja-
śniać swoje poznanie przez teorie. Mówił po prostu, co
poznał i odsyłał swoich uczniów do medytacji. Przez to
34
chciał powiedzieć, że to tylko wewnętrznie daje się
doświadczyć. Bô Yin Râ zupełnie tak samo odsyła do
wewnętrznego oglądania, do którego naturalnie docho-
dzi tylko ten, kto zaprowadził harmonię i porządek
w gospodarce duszewnej i doznaje wewnętrznego kie-
rownictwa jakiegoś Guru, czyli nauczyciela. I będzie się
niechybnie doznawało go, jeżeli człowiek spełni pierw-
szy warunek.
A więc Bô Yin Râ w wyżej opisanym sensie był
Mistrzem i – po tamtej stronie – jest nim w dalszym cią-
gu; czy Mistrzostwo posiadał i posiada, to na razie może
decydować tylko uczucie, zanim to uczucie zdecydowa-
nie nie wstąpi na drogę poznania w medytacji, zanim to
uczucie nie odważy się na ćwiczenie się w mądrości
życiowej. Wszelkie cechy jego życia i istoty jego, które
wolno nam było obserwować, były zgodne z jego nauką
i pozwalały mu, jeśli nie więcej, to, co najmniej wyka-
zać siebie jako człowieka pogodnego, zrównoważone-
go, o szerokiej naturze i nieustraszonego, którym wszel-
ka obłuda była zupełnie obca. I to jest już wiele naszym
zdaniem. Mogłoby się, więc opłacić poważnie wziąć
pod uwagę tego rodzaju naukę.
Jego wydawca pisał kiedyś: „Wyjaśnienia Bô Yin Râ
są całkowicie praktycznie pomyślane, a nie jako mate-
riał naukowy lub wyjaśnienie ustroju świata. Jedynie
praktyczne wprowadzenie w czyn ich wskazówek może
potwierdzić ich prawidłowość. Świadome odpowiedzial-
ności przejawy życia i wzrastająca pewność wewnętrz-
na – są to pierwsze owoce stosowania się do tego
rodzaju wskazań. Rozwój wewnętrzny zgodnie z jego
charakterem, jest całkowicie zależny od właściwości
danej jednostki. A do zrozumienia tego, co dla każdego
czytelnika ma znaczenie i dla niego osobiście służy za
35
wytyczną, może wskazać drogę tylko wewnętrzna zgoda
serca, przejawiająca się jako jasne i uszczęśliwiające
odczucie arcypewnego potwierdzenia uczuciowego. –
Księgi Bô Yin Râ nie mają na celu prowadzenia do
jakiegoś nowego krępowania myśli i sumienia, lecz do
praktycznego przeżycia wolności.
Rzeczowa trudność istnieje tylko dla tych, którzy
w ogóle nie są w stanie uwierzyć w możliwość poznania
wiekuistej prawdy, lub też dla tych, którzy objawienia
takiej prawdy, podane w tej lub innej odziedziczonej
postaci wiary, przyjmują jako podane raz na zawsze
i zakończone.”
Co się zaś tyczy imienia Bô Yin Râ: Dlaczego miało-
by być tak trudne przyjąć je jako cechę jego istoty?
Rzecz jasna, że etymologią i szukaniem w hinduskich
lub chińskich źródłosłowach daleko się nie zajdzie.
Imiona mogą być niedającymi się wyjaśnić symbolami
słownymi dla atmosfery duchowej jakiejś istoty, mogą
one również wyrażać życzenie kształtujące i wykazanie
celu, jak to przeważnie się zdarza, gdy nadajemy imiona
naszym nowonarodzonym dzieciom. Ludzie, którzy
sobie wyrobili więcej niż powierzchowne pojęcie o po-
słannictwie Mistrza, natomiast całkowite – tacy, co się
znajdują na wskazanej przezeń drodze, przyzwyczaili
się do tego imienia, umiłowali je i wyczuwają całkowitą
wypływającą z dzieła jego życia siłę błogosławieństwa
zgromadzoną w tych pełnych wyrazu i dźwięku siedmiu
literach.
Kolejność dźwięków Bô Yin Râ – tak było kiedyś
powiedziane – jest połączeniem siedmiu głosek w trzy
sylaby, gdzie autor, a którym tu mowa, czuje się z mate-
matyczną ścisłością substancjalnie określony zgodnie
z duchowymi wartościami głosek, o tak zwanym „pseu-
36
doniźmie” nie ma co tu myśleć już z tego powodu, że
cywilnego nazwiska Józef Schneiderfranken człowiek
noszący duchowe imię Bô Yin Râ – nigdy nie ukrywał,
sylaby Bô Yin Râ – tworzyły jego rzeczywiste, od pra-
czasów związane z nim „Imię”. – To, o czym tu mogli-
śmy tylko napomknąć, znajduje się w pismach osobiście
przezeń autentycznie udokumentowane. „Jest rzeczą
nieodzowną” – jak to pisałem w przedmowie do „Bre-
wiarza Bô Yin Râ (1928) – „pisma Bô Yin Râ umieścić
w tej wyjątkowej pozycji, jak przysługuje tak zwanym
„Pismom świętym” wszystkich narodów i czasów”.
Jego Mistrzostwo pod pewnym względem byłoby
również na zewnątrz udowodnione, gdyby wykazać, że
nauka jego jest niezbędna, że może stać się doraźną
pomocą. Innymi słowy, musiało się zawierać w niej coś
istotnego, czego w innych odziedziczonych wyznaniach
i naukach, poglądach na świat i systemach filozoficz-
nych nie ma zupełnie lub tylko dostrzec można niewy-
raźne ślady. Zobaczymy, jak się to dzieje.
Przeciwko Bô Yin Râ, poza wielu innymi, wysunięto
szczególne dwa zastrzeżenia: jakby nauka jego była
zlepkiem innych nauk i zestawiona została na drodze
medialnej. Drugi zarzut jest zemstą ludzi jawnie lub
w ukryciu mających do czynienia ze spirytyzmem, który
on określił, jako wysoce groźny, zemstą ludzi oczekują-
cych sensacji od swych zamaskowanych pod płaszczy-
kiem religii ćwiczeń i bardzo chętnie pragnących czaro-
wać. Pierwszy zarzut jest pozornie poważniejszy, gdyż
nauka ta rzeczywiście przypomina prawie wszędzie
obrazy świata i nauki misteryjne, objawiające głęboką
religijną treść. Ale Bô Yin Râ musiałby niesłychanie
wiele studiować i przeczytać, aby być w stanie wszędzie
w tych sprawach oddzielać prawdziwe perły od fałszy-
37
wych. Na to nie miał ani czasu ani możliwości i nie
odpowiadało to jego przyzwyczajeniom życiowym, któ-
re stale i gwałtownie pociągały go do działalności twór-
czej. Zapożyczenie nie należało w jego raczej radykal-
nej naturze, która musiała prawie wyłącznie oddawać
się czystej kontemplacji. I to obserwował on chętniej
rzeczy żywe, bezpośrednio w duszy, w naturze, w sztu-
ce, a w szczególności w krajobrazach i życiu roślin.
Jego charakter, który go stale pociągał do jedności i har-
monii, do pełnego wyrazu polegania na sobie niby wiel-
kie zdrowe drzewo, nie byłby zgoła w stanie nalepić
tysięcy różnorodnych rzeczy i złożyć z tego pozornie
harmonijną mozaikę przypadków. Ale pomijając to,
możemy wszędzie i zawsze zauważyć, że w całokształ-
cie jego nauki istota rzeczy – pozornie tak podobna do
najróżniejszych tradycyjnych podań – otrzymuje zupeł-
nie nowe oblicze, mające dla nas ludzi czasów dzisiej-
szych bezpośredni powab, a dalej – i to niezwykle jest
ważne – te rzeczy same w sobie nie nowe, ale dla nas
wszystkich tak nowe występują na widownię. Co dzięki
temu bardziej lub mniej skostniało i przesłonięte mgłą
pojęcia innych nauk i religii nagle stają przed nami
w pełni nowego życia. Te dotychczas nieznane, bądź
niewypowiedziane a co najwyżej tylko wyczuwane
zasadnicze punkty, pragnęlibyśmy później rozpatrzyć
w osobnych rozdziałach, aby wskazać, jak dalece ten
ogród objawień i posłannictwo zbawienia daje nieocze-
kiwane a jednak tak upragnione pokrzepienie. Jeżeli to,
co tu mamy na myśli zbierzemy w czterech pojęciach,
to będzie to zaledwie namiastka do uporządkowania. W
każdym razie nie będzie zbyt trudno poznać, że Bô Yin
Râ w swoich wypowiedziach o „Świątyni Wieczności”,
o „Poznaniu w nas Boga”, o „Duszy” i „Biegunowo-
38
ści” – jak to tymczasem ośmielamy się nazwać – rzucił
wyzwalające światło w labirynty ziemskiego szukania
Prawdy i Praświatła. Jego wyjaśnienia, jeśli je przyjmo-
wać bezstronnie, dotyczą duszy niby odwieczne, nie-
gdyś i przez nas śpiewane, ale od dawna zapomniane
pieśni.
Mimo woli człowiek czuje: „O mój Boże, przecież ja
o tym od dawna wiedziałem i dowiaduję się wreszcie od
nowa, że to święta ojczyzna, – jak mogłem o tym zapo-
mnieć?”
39
6. Hellada
W Grecji w latach 1912 do 1913 osiągnął Bô Yin Râ
wysoki, właściwie szczytowy punkt swego życia. Krajo-
braz grecki z objawiającymi się w nim formami i du-
chowy aspekt nieśmiertelnej Hellady tworzy tło jego
podniesienia do stanu Mistrzostwa. Początkowo był
jeszcze uczniem, chociaż trzeba usiłować zrozumieć, co
oznaczał jego rodzaj uczniostwa.
Wprawienie się w duchu, chciałoby się powiedzieć.
Jest to okres powołania, który poprzedza okres wybra-
nia, tu jednak jeszcze w szczególnym sensie. Ucznio-
stwo w Duchu jest to coś tak wzniosłego, że nie jeste-
śmy w stanie naszymi miarami zmierzyć tej sprawy. To,
co się daje osiągnąć w tym stanie uczniowskim, i zaw-
sze bywa osiągane, nie ma nic wspólnego z uzyskaniem
zewnętrznym wiadomości, zręczności i godności, z kul-
turą zaś i genialnością – bardzo niewiele.
Moralna dojrzałość i nie dawanie zbić się z tropu
przez mętne spory należą do uczniostwa, nie stanowią
jednak jego istoty, którą można by raczej określić jako
miłość poznania ze wszystkimi wynikającymi z tego
skutkami, jak na przykład twórczy porządek, porówna-
nie własnej jaźni z prawdziwa wolą, a mianowicie
40
boską wolą oraz jednolite harmonijne przekształcanie
wszystkich sił duszy.
Ale istnieją dwa różne rodzaje tego uczniostwa, lub
inaczej mówiąc: od pewnej chwili dopiero występują te
dwa rodzaje na widownię. Każdy uczeń sam przez się
w naszym rozumieniu znajduje się pod kierownictwem
swego Mistrza, a Mistrzem jego jest jeden z najświęt-
szego grona Jaśniejących. Niektórzy uczniowie – a jest
ich bardzo niewielu – zostają, na podstawie powziętego
przed urodzeniem postanowienia, wybrani na Mistrzów.
Wszyscy pozostali nie są w tym stopniu związani
i zobowiązani: od nich nie żąda się dźwigania prawie
niedającego się unieść brzemienia miłości, którym obar-
czony jest Jaśniejący w Praświetle, ale pozostający
w sferze upadłej części ludzkości. Byłoby jednak zaro-
zumiałością te wspaniałe postacie uczniów niżej cenić.
Nie ma i nie było tu na ziemi, pomijając pośredników,
nic szlachetniejszego i ważniejszego. Kto studiował
pisma Mistrza, przypomni sobie, że niektórych z tych
uczniów wspomniał po imieniu, w szczególności ucznia
Jana i apostoła Pawła, kilku średniowiecznych misty-
ków i Jakuba Boehme, a także hinduskiego mędrca
Ramakrishnę. – W rozmowach dawał do zrozumienia,
że zalicza Leonarda de Vinci do tych ludzi niezwykłych.
Wielu czytelników mogłoby się dziwić spotykając
najsławniejsze imiona w spisie uczniów, a w szczególno-
ści porównanie męża imieniem, Bô Yin Râ z Laotse lub
wręcz z Jezusem. Zechcą jednak czytelnicy nie gorszyć
się przedwcześnie, lecz wziąć pod uwagę, że nie chodzi
tu o porównanie czynu i wielkości, lecz o określenie
zadania i działalności. Nie zachodzi pytanie, czy Laotse
był większy od Bô Yin Râ, lub o to, czy Jezus był do
tego stopnia jedynym w swoim rodzaju, że nie wolno
41
jego imienia stawiać na równi z innymi imionami. Cho-
dzi o odzyskanie czegoś zgubionego, czegoś co byłoby
bezpowrotnie stracone, gdyby nie było na ziemi „Przy-
bytku bożego u ludzi”, gdzie działa grono szafarzy
pomocy duchowej i ustawicznie strzeże Światłości nie-
biańskiej, którą człowiek – pragnący przeciwnego świa-
ta i spadający
w ciało zwierzęce
– musiał porzucić, z bez
jej wskazującego drogę światła myśli nie odnalazłby
ścieżyny powrotnej (vide, „Księga Boga żywego”) . Co
z żywego Światła w upadłych duszach ludzkich lub było
strzeżone w dawnych naukach i misteriach, zwłaszcza
też w helleńskich miejscowościach, jak Eleuzys i Delfy,
było i jest darem owych pośredników.
Zauważyć należy, że są oni pośrednikami, gdyż lu-
dzie śmiertelni spośród nich mają Światło nie z siebie,
lecz było ono im zwracane dzięki żywej „świadomości
siebie” myśli przez ich nigdy nie podległych śmiertelne-
mu upadkowi Braci, owych Najstarszych.
A więc w Grecji, Bô Yin Râ stał się z ucznia Mist-
rzem. W jaki sposób się to odbyło, zostało opisane lub
napomknięte przede wszystkim u Mistrza w „Księdze
Rozmów”, tej może najosobliwszej z ksiąg. O wszyst-
kim, co z Ducha pochodzi, można w najlepszym razie
mówić w przenośniach. Tu udzielił Mu jego własny
Mistrz i Nauczyciel ostatnich nauk, aż wreszcie zjawili
się i inni mężowie ze Wschodu, aby go ściśle wypróbo-
wać i nieubłaganie udoskonalonego podnieść do godno-
ści im równej, godności Brata najwyższej wspólnoty na
ziemi, gdzie każdy jest we wszystkich, a wszyscy są
w każdym i z których każdy może o sobie powiedzieć:
„Ja i Ojciec jedno jesteśmy” (Jan 10,30) .
Przy tym przebiegu wtajemniczenia nowo zbudowa-
ny Brat poznaje szczególne siły, które może znalazły
42
wyraz w obrazowych darach magów ze Wschodu.
Historia
ta zawarta jest tylko w ewangelii Mateusza i nie
powiedziano tam, ilu było magów, jak wyglądali i jak
się zwali. Dopiero znacznie późniejsza legenda dała
odpowiedź na te pytania.
Nie może być bez znaczenia, że wydarzenia te miały
miejsce w Grecji. Kto był w Grecji, wie, że kraj ten nale-
ży do Wschodu. Grek wyraża się o Europie tak, jakby
kraj jego nie wchodził w jej skład. A jeśli rzucimy
okiem na starożytną Helladę, a przede wszystkim na to,
co w książce z moich młodych lat (Podróż do Italii)
nazwałem „wewnętrzną starożytnością (wrażenie, które
podobało się również Bô Yin Râ) , to może będzie dla
nas widoczne, że w tym wspaniale uformowanym ma-
łym kraju wyżłobionym zatokami, z jego świetlanymi
wyspami, doszło do najsubtelniejszego i ważnego
ukształtowania wschodniego poznania Ducha, począt-
kowo niezrozumiałego na skutek jego nieograniczono-
ści, do formy, która poniekąd unosi się pomiędzy nie-
bem a ziemią, przecudnie duchowej a jednocześnie
zmysłowej, pomnej na to, że ciało ma być świątynią
Ducha. Z hellenizmu płynie również aż po dzień dzisiej-
szy pielęgnowane przez Ducha bogactwo kształtów,
które nie na tym jedynie polega, że dopiero grecka for-
ma myślenia obdarzyła ciałem naukę chrześcijańską i że
grecka sztuka dla kilku znawców wrażliwych na estety-
kę była ciągle na nowo przedmiotem zachwytu – nawet
w jej podobnych do ruin resztkach i drobnych szcząt-
kach,
że ówczesne rzymskie barbarzyństwo dzięki wpły-
wowi helleńskiemu triumfalnie porwane zostało w krąg
cywilizacji i zapału do prawdy, dobra i piękna, i że tak
potężny, zbyt niedoceniony przez historyków, twór
świata helleńskiego, jak państwo rzymskie, bizantyjskie,
43
przetrwał aż do progu odrodzenia. To greckie wyczucie
świata było również inne, niż u pogrążonych jeszcze we
śnie leśnych mieszkańców Zachodu i Północy, a w
szczególności różniło się ono od wyczucia niewolnych
poddanych wschodnich i południowych satrapii oraz suł-
tanów, gdzie człowiek w porównaniu do swego władcy
przedstawiał niewiele więcej niż niewolnika lub zabaw-
kę. – Może dla tępoty umysłowej tak jednych jak i dru-
gich było potwornym wstrząsem to nieoczekiwane prze-
niesienie we wspaniały stan wolności helleńskiej –
z życia zbiorowego w klanach i mentalności niewolni-
ków, gdzie nieznanebyło brzemię odpowiedzialności
osobistej ani swobody decyzji, ni troska o indywidualne
kształtowanie własnego życia.
Grecja jest miejscem narodzin tego, co by można na-
zwać odczuciem Południa. Choćby ta duchowo – ludzka
rzeczywistość zapowiadała się również już w egipskiej
kulturze Azji Mniejszej i dawała się wyraźnie odczuwać
w kulturze Krety i Myken, aby po raz pierwszy zabły-
snąć w baśniach żeglarskich Homera, to jednak pełny
blask Południa został osiągnięty dopiero wtedy, gdy po-
wstały wiersze Pindera i tragików attyckich oraz serde-
czne myśli Platona, gdy dojrzały twory Fidiasza i Miro-
na, gdy wyrosły kolumny Olimpii i Delf, Aten i Sunio
nu. To odczucie Południa jest w związku przede wszyst-
kim z błękitem morza, wysp, spokojną linia brzegów
i opromieniowaną przez wóz słoneczny Heliosa, roz-
brzmiewającą powierzchnią morza. Przejawia się one w
pogodnych i jasnych, prostych i harmonijnych formach,
mających powab najbardziej niezmąconych wspomnień
człowieka ziemskiego o jego ojczyźnie duchowej.
To wyczucie Południa – przeżycie duszne Hellenów,
które przekazali ludziom i czasom, a dzisiaj jawi się jak
44
już z chwilą, gdy mieszkaniec Północy przekroczy prze-
łęcze Alp, – było, dla Bô Yin Râ podstawowym warun-
kiem kształtowania jego pism i obrazów. Jedne i drugie
są wybitnie europejskie i z nastrojem przeznaczone dla
mieszkańców Zachodu, choćby nawet prócz tego bardzo
silnie współdziałały w nich inne pierwiastki czyniące
wrażenie wschodnich. Dlatego to pobyt w Grecji miał
tak doniosłe znaczenie. Dał on nie tylko scenerię dla je-
go podniesienia do mistrzostwa, ale umożliwił również
Mistrzowi przedstawienie ludzkości – zgodne z jej spo-
sobami
myślenia
–
swej
nauki, swego posłannictwa, swe-
go objawienia – ludzkości tak zdecydowanie przepojo-
nej przez Zachód, przez starożytność ze wszystkimi jej
skutkami.
Dlatego też nie było to nieuzasadnione, że Bô Yin
Râ, los rzucił na Północ, osiedlił się po powrocie
stamtąd w świetlistym kraju tesyńskim, do którego się-
gają promienie odczucia Południa i w którego krajobra-
zach i architekturze ciągle drga jeszcze coś niecoś
z wewnętrznego antyku.
Gdy się pomyśli, że pobyt Mistrza w Grecji był wła-
śnie jednoroczną podróżą, to plan tego roku jest nieoce-
niony. Był to cały łańcuch chwil wieczności, które zna-
lazły swój artystyczny wyraz w pięknych szkicach
greckich krajobrazów i późniejszych wielkich dziełach
epickich. Nawiasem wspomnieć należy, że Bô Yin Râ
miał szczęście przez mała kwadrans oglądać z Lariszy
Olimp wolny od chmur. Niestety, niektóre z najpiękniej-
szych krajobrazów zginęły w zamieszkach wojennych.
Mistrz aż do ostatnich lat życia tworzył z pomocą nie-
wielu swoich szkiców z pamięci obrazowe wizje swej
umiłowanej Hellady.
45
7. Styl
Pewien sławny przyrodnik francuski sądził, że styl to
sam człowiek, sądził wręcz, że styl i człowiek to jest
jedno. Cóż, więc ma właściwie znaczyć to osobliwe
pojęcie „styl”?
Zawiera ono pierwotnie zupełnie konkretne wyobra-
żenie. Dawne helleńskie słowo, któremu służy za pod-
stawę: stylios oznacza coś prosto stojącego i podpierają-
cego,
jakby filar lub kolumnę; jeśli ktoś chce: z wszy
stkich kolumn wybrano dorycką, jakby znalezioną i wy-
jętą z wieczności.
Jednym słowem, styl jakiegoś przedmiotu, styl jakie-
goś wieku, styl jakiegoś człowieka i jego życia, myśle-
nia i twórczości podobny jest do „kolumny”. Rzeczywi-
ście kolumną staje się tylko zbudzony, na nowo
narodzony człowiek.
Uprzytomnijmy sobie, aby całą tę myśl należycie
wyjaśnić, funkcję kolumny w świątyni doryckiej.
Taka kolumna – najszlachetniejsza forma z najszla-
chetniejszego materiału, jasnego marmuru greckich gór
z lądu lub wysp – tkwi w ziemi, tworzącej jej podstawę,
dlatego też nie wymaga żadnej innej podstawy jak owe
przeznaczone na sprzedaż pochodne formy kolumn.
46
Wznosi się ona wzwyż, skupiając wszystkie siły na
rowkach kaneli i łącząc je, przy czym echinus kapittelu
ostatecznie wieńczy i łączy całość. Abskus jest tu cząst-
kowym belkowaniem, które indywidualnie – mikroko-
smicznie poprzedza podpierana przezeń i jak gdyby
z czcią dźwiganą całość belkowania.
Tak oto łączy ona harmonijne niższe z wyższym,
przyjmujący i rodzący świat nocy z płodzącym i błogo-
sławiającym światem dnia, zgodna własną postacią
z postaciami wszystkich towarzyszących jej kolumn.
Czy mogłoby architektura dać doskonalszy symbol
człowieka zbudzonego do wszechświadomości? Nie
możemy sobie tego wyobrazić.
Powyższe rozważania wydawały się nam celowe, by
lepiej zrozumieć styl interesujących nas tutaj pism i ob-
razków i by ocenić je należycie. Bô Yin Râ i jego dzieło
są jednym słowem jakby kolumną. Potężne i jasne, har-
monijne i spokojne, prosto i dźwięcznie – niby kolumny
z pentelisjkiego lub paryskiego marmuru – otaczają jego
książki, środki wyrazu jego malowideł, świętość jego
zadania, które by było niewykonalne, gdyby nie propor-
cjonalna zgodność z pulsującymi prawami Wszechży-
cia. Choćby nasze czasy były nacechowane brakiem
zrozumienia sztuki, bądź obce ornamentacyjnej struktu-
rze Ducha, to jednak wpływ na teraźniejszych i przy-
szłych ludzi ziemskich przeznaczonych do zbudzenia
się działać może jedynie według praw panujących
zarówno w kosmosie jak i w duszy człowieka. Jest to
taka sama, że tak powiemy, artystyczna liturgika, jaka
przenika makro – i mikrokosmos. Świat Światłości, jak
również jego odblask we wszystkich wypływających
z niego i odpadających odeń królestwa cieni jest właści-
wie mówiąc – dziełem sztuki i tęskniąca doń dusza
47
ludzka może doń tylko wtedy powrócić, gdy się sama
stanie dziełem sztuki.
Nie należy tego rozumieć, jakoby każdy człowiek
musiał być artystą i że dla nie artysty nie ma nadziei na
wyzwolenie. Takie ujęcie byłoby zgoła powierzchowne.
Nie chodzi tu bynajmniej o coś związanego z zawodem,
lecz o powołanie, które staje się w największej głębi
duszy. Ale to jądro duszy rozumie tylko jedną mowę
świętą, zbudowaną na prawach piękna i harmonii,
w pra-ogniu miłości wiecznie żarzącą się mowę Boga.
Mowa złożona ze słów i zdań lub też mowa wzroko-
wa – z linii i barw, która ma wychować tak, by mowę
Boga, mowę Zielonych Świątek znowu zrozumieć i nią
władać, musi być zbudowana w odpowiednim stylu,
musi całkowicie odpowiadać kolumnie, musi być zespo-
lona jak przenośnia, jakim człowiek być powinien, jeśli
się znowu zjednoczy ze swym Bogiem, oddając mu
z powrotem ziemskość, w której tkwi.
Oto język, którym przemawia Bô Yin Râ.
Wszyscy mogą go zrozumieć, jeżeli tylko słuchają
go i spoglądają od wewnątrz swej istoty, a mniej od
zewnątrz. Tam niespodziewanie mogą rozewrzeć się dla
nich nieskończone obszary bytu ożywione formami
podlegającymi tym samym prawom, co i owa złocisto –
biała mowa, tak dobrze nam znana.
Ta mowa jest wskazówką z boskiej ojczyzny. Każde
słowo jest tylko symbolem. Każdy symbol jest wska-
zówką. Symbol kolumny doryckiej jest wskazówką,
dającą do zrozumienia człowiekowi, jaki być powinien,
aby całkowicie być samym sobą: w jednakowej i wolnej
wibracji woli z Prajaźnią.
Doskonały styl jest wypowiadaniem siebie. Bô Yin
Râ nie czyni nic innego, jak tylko nieustannie wypowia-
48
da siebie za pomocą środków słuchowych lub optycz-
nych.
Ale należy dobrze zrozumieć, co to znaczy. To, co
ludzie zazwyczaj nazywają „wypowiadaniem się” ma
małe, albo też nie ma nic wspólnego z prawdziwym
wypowiadaniem siebie. Częstokroć chodzi tam o czczą
gadaninę, bądź o pełną trwogi i pieszczącą się z cierpie-
niem spowiedź, która najczęściej tylko pozornie sprawia
ulgę. Wypowiadanie siebie jest zupełnie innego, a mia-
nowicie duchowego rzędu.
Jeżeli Adalbert Stifter opisuje jakiś austriacki lub
czeski krajobraz, jeżeli Jan Jakob jakiś łaciński lub hel-
leński, jeżeli Herman Hesse jakiś indyjski lub tessyński
krajobraz, wówczas robi to wspaniałe i przekonywujące
wrażenie, ponieważ te szlachetne duchy – za pośrednic-
twem krajobrazu – wypowiadają najgłębszą jaźń swoją.
Gdyby mówili tylko o krajobrazie, pozostawałby on
głuchy i niemy, a sami byliby partaczami. Sposób wy-
powiadania się powinien być całkowicie przejrzysty,
aby jądro zjawiska mogło wystąpić w swym królew-
skim majestacie.
A więc każdy styl tu na tym świecie posiada „żużle”
bądź w środkach, bądź w materiale. Środki i materiał
same w sobie są nie istotne, żużlowate i znikome, z tą
tylko różnicą, że środki doprowadzone do przejrzystości
mogą być podniesione do stanu przemienienia, podczas
gdy materiał, jako zewnętrzne tworzywo, jest i pozosta-
nie żużlem.
Im większym jest ktoś mistrzem stylu, tym bardziej
ogranicza się u niego żużel do materiału, podczas gdy
jego środki mogą być znacznie uszlachetnione, aż do cał-
kowitego
wbudowania
w świadomość duchową. Wpraw-
dzie do tego celu zbliżają się jedynie powołani i będą
49
się znajdowali przeważnie w stanie „uczniowskim”, – a
więc będą to ludzie kierowani przez jednego z członków
świetlanego chóru zjednoczonych z Bogiem mędrców.
Styl takich wybrańców będziemy mogli uważać za bez
mała doskonały, całkowicie podobny do kolumny. Do
niczego nie może tu doprowadzić podchwytująca słowa
krytyka stylu: podchodzenie do objawień Jaśniejących z
subiektywnymi poglądami i uprzedzeniami jest na dal-
szą metę skazane na niepowodzenie. Zresztą jest rzeczą
wątpliwą, czy zwykłe sposoby krytyki w stosunku do
dzieł wielkich artystów można w ogóle brać poważnie,
a cóż dopiero w wypadku objawienia, którego prawdzi-
wość można byłoby sprawdzić tylko w drodze wew-
nętrznego przeżycia. Bardziej niż gdziekolwiek indziej
styl i człowiek tutaj nie różnią się.
Jeżeli tu występujemy, wobec Bô Yin Râ jako czło-
wieka zaprowadzającego ład i kształt, zobowiązani jeste-
śmy rozpatrzyć pewne najważniejsze osobliwości jego
stylu, z którym muszą wynikać logiczne wnioski, co do
istoty dzieła i człowieka.
Może wskazane jest najpierw rzucić okiem na jego
obrazy, ponieważ tam szybciej i bardziej bezpośrednio
osiąga się ogólne wrażenie. Zupełnie obojętne przy tym,
czy uprzytomnimy sobie jedną z jego duchowych kom-
pozycji, – zjawia się uczucie, że coś się otwiera, otwiera
się szeroko, coraz szerzej, a dusza nasza może doświad-
czyć przyjemnego uczucia stale wzrastającego wyzwo-
lenia, jeśli ma zamiar współbrzmieć. Że to, co tu powie-
dziano, nie jest tylko wyrazem dowolnej interpretacji,
wskazuje wręcz bezpośrednio obiektywna budowa wię-
kszości obrazów duchowych. Spotykamy w nich prawie
zawsze przednie kulisy w postaci obramowania z wyraź-
nie poruszanych składających się form, jakby rozsuwają-
50
cych się, aby dopuścić rzut okiem do wnętrza, czyniące-
go wrażenie świętego, tak jak rozsuwają się chmury po
burzy, ustępując przed wspaniałością nieba i jego
światła. Tę niebiańską część środkową zapełniają często
śnieżne lub koloru kości słoniowej obrazy górskie i w
rodzaju
wież,
jak
również
złote
lub
barwne słońca, a ca-
łość dyszy szczęściem, spokojem i wzniosłą harmonią.
Dosłownie coś się otworzyło. Napięcie ustępuje, aby
dać miejsce swobodzie. Radosne, zdecydowanie uszczę-
śliwiające przeżycie.
Ale nawet przy krajobrazach można zrobić te same
spostrzeżenia, o ile widz nie trzyma się ściśle przedmio-
tu krajobrazu. Chodziło mu tam, podobnie jak i wszę-
dzie, o prostotę, którą mądry Hans Thoma wpajał w nie-
go wówczas jeszcze, kiedy korzystał z jego wskazówek
we Frankfurcie. Dzięki tej prostocie i „ornamentalnemu
ujmowaniu natury”
uzyskuje
się niespodziewaną olbrzy-
mią przestronność. Szczególna właściwość tych krajo-
brazów, zwłaszcza od czasu przeżyć greckich, polega
zawsze na tym, że niezależnie od wybranego motywu
robią one wrażenie stojących otworem i nieruchomych.
Jest to tak, jak gdyby odkryty dopiero przez nie widz
był zaproszony jako gość: wejdź i znajdź tu pokój
i radość, spokój i wyrównanie wszelkich przeciwności.
Zupełnie wyraźnie występuje zamiast naturalnego tema-
tu coś z wziętej za tło sytuacji duchowej. Tutaj Mistrz
zgodnie ze swą naturą wprawiał się w świetlanej magii
również jako żyjący w ciele człowiek. A oto jedno
z moich własnych wspomnień:
„Pewnego razu, gdyśmy o zmierzchu zimowym wra-
cali z Carony, wielogłosowy dźwięk dzwonów tesyńskich
kościołów dochodził do nas ze wszystkich stron przez
ostre powietrze przesycone zapachem dymu drzewnego,
51
a w dali Monte Rosa połyskiwała śnieżnym blaskiem.
Mistrz w sposób tajemniczy otworzył mi serce, tak, że
do pewnego stopnia wyczuwałem krajobraz od
wewnątrz. Nie daje się opisać, ale czułem w tej chwili,
co to jest człowiek oraz jakim był on człowiekiem.”
Od czasu pobytu w Grecji w obrazach jego dojrzała
do tego stopnia właściwa dlań „matematyka” podziału
przestrzennego i wartości farb, że jego styl nie może już
być porównywany ze stylem jakiegokolwiek innego
mistrza. Pytania o pięknie lub brzydocie rozwiązują się
same przez się, gdy natura dzięki ornamentalnemu uję-
ciu zostaje wyzwolona – z powstałego z przeciwieństw
napięcia – ręką człowieka, który przypomniał sobie zno-
wu swą przyrodzoną królewskość nie tylko w marze-
niach, lecz w rzeczywistości.
Bô Yin Râ częstokroć podkreślał to wspaniałe pocho-
dzenie, ale przebłyskuje ono również w innych słowach,
niedźwięczących bynajmniej mistycznie, w liście do
jednego z przyjaciół (14.3.1927): „Każde wielkie dzieło
wymaga pewnego nadmiaru ufności do samego siebie”.
Przez to nie chciał oczywiście bronić chaosu i pychy,
gdyż tam gdzieś chodzi o tego człowieka i jego styl,
wszystko było w nim „karmicznie jasne i prostokątnie
obciosane”.
Dlatego nie tolerował on nigdy bezplanowej wybuja-
łości fantazji, ani w swych malowidłach ani w swych
pismach, przy całym właściwym mu rozmachu i beztro-
skiej rozwlekłości, przypominającej wschodnią i bud-
dyjską literaturę. Słowa z wiersza Holderline „święcie
trzeźwy”, które stały sięsławne, dotyczą właśnie jego
stylu. Jeśli sprawdzić następnie jego kompozycje du-
chowe, promieniujące złocisto białym blaskiem, często
jak u Goethego w późniejszym wieku wydłużone okre-
52
sy, jak również niektóre rozdziały w „Księdze Roz-
mów” i „Księdze sztuki Królewskiej” przybrane w szatę
bajek, wówczas wątpliwości, co do źródeł tej duchowej
twórczości znikną bez śladu. Jego pisma są w każdej
sylabie, jego obrazy w każdej linii, w każdej plamce
barwnej – radosnym hymnem dla wspaniałej siły miło-
ści do wszystkiego, co boskie, z czego wszyscy powstali-
śmy i dzięki czemu żyjemy.
I to właśnie ta niezłomna pewność i stałe świadome
doświadczanie boskiej rzeczywistości sprawiają, że
wszystko staje się u niego tak solidne. Nikt nie znajdo-
wał większej satysfakcji z solidności niż on.
Zarówno w życiu, jak i swym stylu i jego środkach
był człowiekiem wielkiej miary, całkowicie obcym
skąpstwem, ale również przeciwnym bezużytecznemu
marnotrawstwu, tym bardziej, że stale i ciągle kładł
nacisk na konieczność wdzięczności w odniesieniu do
wszystkiego i do każdego, co kogoś spotyka, co komuś
przypada w udziale, co ktoś zużywa i spożywa. Nic z te-
go wszystkiego, z czym się w życiu spotykamy, zwłasz-
cza, jeśli to jest coś miłego, nic nie jest rzeczą zwykłą,
samo przez się zrozumiałą – mawiał z naciskiem. Jego
styl, jego charakter powinien służyć każdemu twórcy za
wzór.. Każdy artysta, niezależnie od tego, jakie dzieło
planuje i tworzy, musi stanowczo zasięgnąć rady swego
sumienia. Najmniejsze nawet nadużycie materiału i
środków, kształtów i pomysłów będzie nań fatalnie
oddziaływać. Sztuka musi pełnić wolę bożą, wprzeciw-
nym razie jest jej grzechem przeciw Duchowi.
Mogło zapewne rzucić się w oczy, że Bô Yin Râ
zaimki osobowe bardzo często stosuje do siebie. Coś
władczego, imponującego i potężnego w tonie jego „Ja”
decyduje do pewnego stopnia o jego stylu. Słusznie
53
mógłby ktoś ten, który zresztą u niego stale robi wraże-
nie jowialnego i patriarchalnego, odczuwać jako chy-
biony i nieudany, gdyby nie występował tu właśnie
człowiek posiadający mistrzostwo, tak jak pragniemy,
by było ono rozumiane:
Mistrzostwo Jaśniejących w Praświetle. Jeżeli oni
przejawiają w tonie Ja, to mówią o potędze pewnej Jaź-
ni, która nie jest zwodnicza, poobwieszana świecidełka-
mi i nie jest z tego świata, lecz spoczywa w łonie
boskiej Prajaźni i mówią na mocy pewnej Jaźni, której o
sobie wolno powiedzieć, a która powiedzieć to musi:
„Ja i Ojciec jedno jesteśmy”. Dlatego też całe jego dzie-
ło jest w pewnym stopniu jego własnym portretem,
a tego rodzaju dzieł ludzkość wydała niewiele. Dotyczy
to zarówno jego obrazów jak i pism. Jego styl jest iden-
tyczny z jego jaźnią, z jaźnią jego Braci w Duchu,
kolumną w Świątyni Wieczności.
Jedynie wychodzące w tej potęgi „Ja” można wyja-
śnić stylistyczne osobliwości, które rzucają się w oczy
każdemu bezstronnemu czytelnikowi ksiąg, o których tu
mowa. Przede wszystkim daje się w nich zauważyć, że
tak się wyrażę, akcent rapsodyczny, który szczególnie
był utrzymywany w pierwszych, podstawowych księ-
gach. Rytm uroczystych zdań łatwiej utrwala się w
wewnętrznych zmysłach (jak również i w naszej pamię-
ci zewnętrznej) .
Nie ma więc także w tym nic dziwnego, że niekiedy
w tym rytmicznym falowaniu zjawiają się formy wyra-
zów rzadko używane, robiące wrażenie archaicznych:
na przykład upodobanie do stosowania „saskiego gene-
tivu” (przykłady: „aller Menschheit Fluren”, den
Meisters erate Kindheit”, seiner Enge Fessel” itd. –
jako unikanie rodzajnika) przykład: alter Observanz des
54
Judentums getreu” zamiast der alten Observanz....”);
jako uwypuklenie rzeczownika celem rozszerzenia
w zdaniu względna (przykład: „Die seine Bruder sind,
nennen ihn....”) ; jako zaakcentowanie przez podwójną
negację (przykład: .... keiner meiner Bruder ist, der hier
nicht ehr furchtsvoll ver ihm sich neigen musste”) . Moż-
na by było przytoczyć jeszcze wiele innych podobnych
środków wyrazu. Zawsze słyszy się w tych zdaniach
mowę i czytelnik czuje, że autor do niego bezpośrednio
się zwraca w sposób poufały, patriarchalny i traktujący
go po prostu per „ty”.
Przez pauzy i spacje domaga się utrwalenia tekstu w
pamięci. Bezustannie poniekąd bada i uprawia glebę
duszy, w którą rzuca swój siew. Czasami robi wrażenie
reżysera, który rozważył i opracował starannie każde
słowo, i wtłacza je w słuchającego uważnie aktora, aby
służyły następnie dzieciom ludzkości do wielbienia
kosmicznej poezji złożonej z prawdy i piękna. Wszyst-
kie te środki stosował bardziej powściągliwie w księ-
gach, które się później ukazały, chociaż okresy wyłado-
wują się prawie że jeszcze obszerniej. Albo może należy
trafniej powiedzieć: nie rozbudowują się one tak bardzo
wszerz, ale raczej wzwyż i w głąb, stają się coraz bar-
dziej strome i bardziej podobne do kolumn. Trzeba je
bardzo spokojnie wchłaniać i starać się rozmyślać. Stają
się coraz bardziej na to nastawione, żeby nie można
było pominąć ich przy czytaniu.
Czyżby powstawał w związku z tym rozwojem rzu-
cający się w oczy fakt, że wcześniejsze obrazy ducho-
we, tak jak je znamy z księgi „Światy”, przeważnie
były w formacie poziomym, późniejsze zaś i ostatnie
tego rodzaju kompozycje wszystkie bez wyjątku dawały
pierwszeństwo formatowi wzwyż? Często wszak zdarza
55
się, że wielcy twórcy w sile wieku skłaniają się ku
poziomej linii morza, a w późniejszym czasie – ku idą-
cej wzwyż linii gór alpejskich, czy to raczej zewnętrzne,
czy bardziej wewnętrznie (po. Michał Anioł, Rem-
brandt, Goethe) .
Niech wystarczy już to wszystko cośmy dotąd po-
wiedzieli. Daleką jest od nas pokusa dania całkowitej
psychologii interesującego nas dzieła. Mogą tu być
podane tylko impulsy i zachęta do pełniejszego wniknię-
cia z miłością w coś, czego sobie niechętnie i wzgardli-
wie odmawiamy, nie przeczuwając, co w głębi się tu
rozgrywa, a mianowicie: Tuares agitur. Ciebie to doty-
czy.
56
8. Postać
Istnieje na Zachodzie stosunkowo mało znany szczyt
sztuki ludzkiej: daleko-wschodnie malarstwo tuszem,
zwłaszcza wykonane przez Zen-byddystów w dawno
minionych wiekach, odpowiadających mniej więcej na-
szemu średniowieczu. W tym malarstwie, przyjmując
pod uwagę środki niezmiernie oszczędnej i celnej sztu-
ki, spotyka się nierzadko wizerunek Bodhidharma, owe-
go indyjskiego księcia, który udał się do Chin, aby
nadać buddyzmowi cechy wspólne z taoizmem, a mia-
nowicie naukę Zen, według której poznania prowadzą-
cego do szczęśliwości nie można osiągnąć ani przez
mądrość zaczerpniętą z ksiąg, ani przez rytuały i czynno-
ści, lecz jedynie przez wewnętrzne pogrążenie a więc
rozmyślanie.
Ów bez wątpienia oświecony i świadomy stosunków
duchowych mąż wydaje się być w swych rysach twarzy
– choćby nawet „wizerunki”, które chciały przedstawić
raczej siłę, Świadomość i mądrość a nie podobieństwo –
podobny z rysów do naszego Mistrza. Powiedziałem to
w tym znaczeniu, że obydwa oblicza tak odpowiadają
jedno drugiemu, jak to może się dziać z dwoma dębami,
z dwoma górskimi jeziorami lub dwiema katedrami
57
gotyckimi. Widać te same pełne i doświadczone usta na
pełnym siły woli podbródkiem, ten sam silny nos, to
samo głębokie przenikliwe spojrzenie oczu pod potęż-
nym czołem i silną czaszką. Również brody były bardzo
podobne, dopóki Bô Yin Râ swojej nie zgolił.
Obie twarze opromienia ogień poznania, rzuca się w
oczy pewna surowość, które świadczą o niezwykłej sile
wypływającej z powagi duchowej potęgi i łaski i posia-
dają swego rodzaju pełnię – jak się wydaje niewiele
ceniącą ascezę i umartwianie ciała jako środki wiodące
do celu. Tak jedno jak i drugie oblicze należy do ludzi
torujących drogę do kraju, gdzie powstaje twórcza rze-
czywistość. Ale jest w nich pewna różnica: niezwłocz-
nie daje się zauważyć, że oblicze pierwszego Zen – pa-
triarchy jest tak strasznie zamknięte, by każdego wprost
przerazić, podczas gdy rysy w obliczu naszego Mistrza
jednak łagodnie się rozwierają, jak to czyniła cała jego
istota w stosunku do niezmiernie wielu ludzi, którzy
u niego szukali rady i pomocy. Obie fizjonomie odpo-
wiadają całkowicie dziełom ich posiadaczy. Bodhi-
dharm nie znalazł innej możliwości przekazywania
wskazówek na wspinanie się wzwyż, jak przemilczenie,
jak symboliczne napomknienia o okresach czasu kryją-
cych w sobie siły i szafujących nimi. Wszystkie pisma
Zen są, więc dziwne, pełne ciemnej, pozornie dziwacz-
nej dowolności, pisma, których głęboki sens otwiera się
dopiero przebudzonemu w duchu. Ale Zen można zro-
zumieć najprędzej w przecudownych przenośniach
malarskich sztuki Zen, naszkicowanych z błyskawiczną
szybkością piórkiem lub pędzlem z włosia borsuka lub
też złamaną trzciną.
Po tych wysiłkach doprawdy wielkich ludzi i arty-
stów pragnących wyrazić owo niewypowiedziane, moż-
58
na lepiej osądzić, co zdziałał Bô Yin Râ swoja twórczo-
ścią, czyniąc za pomocą słowa (i farby) rzeczy niemoż-
liwe możliwymi. W nauce i sztuce Zen wszelka postać
jest ujęta w chwili wyzwolenia, by w ten sposób dać
możność odczucia charakteru tej istoty.
U Bô Yin Râ tymczasem staje się wszystko postacią
i objawia charakter tej istoty. Tożsamość nieba i ziemi
zostaje zobrazowana w prawie nieznany dotychczas
sposób.
Bô Yin Râ był wysokiego wzrostu, przystojny, które-
go dopiero cierpienia w drugiej połowie życia wyrządzi-
ły krzywdę fizyczną, lecz z drugiej strony dopomogły
do wyrobienia pewnych charakterystycznych rysów
fizjonomii, tak, że wyłoniła się postać – niegdyś kwiat,
teraz dopiero owoc rzeczy osiągniętych i dokonanych,
a przede wszystkim ziarno do siewu tego, co w przyszło-
ści ma się urzeczywistnić i przeobrazić. Jeżeli jako mło-
dzieniec i mężczyzna w ziemskim znaczeniu mógł być
nazwany pięknym i przystojnym, to w jego jesiennej
dojrzałości życia wystąpiła nadzwyczajna siła i szla-
chetność; pomimo całego naturalnego przeminięcia peł-
nych powabu cech rzeczy ziemskich: ten spokój od-
świętny, to łagodne królestwo pośrednie między
jaskrawymi marzeniami dnia i słodkim spokojem nocy,
przygotowania do chwili, kiedy „słońce da się ujrzeć
o północy” – Wyciskają na rozstającej się z tym świa-
tem fizyczności piętno prawdziwości duchowej promie-
niującej żarem miłości.
Jego postać nadająca sens wszelkiej jego twórczości,
ta zewnętrzna znikoma powłoka jego istoty była zawsze
od początku życia bardzo zagrożona (albowiem siły
zniszczenia oczywiście godziły szczególnie w tę grupę
cicho a potężnie działającą, ową „najmniejszą grupę
59
duszną ludzi ziemskich o pokrewnych impulsach, grupę
sięgającą do świetlanego kręgu prapewnego bytu”–
(vide „Upiór wolności” str. 147) , odkąd 25 listopada
1876 roku o godzinie 2 rano pod postacią ziemską naro-
dził się człowiek jako Józef Antoni Schneider) w przy-
szłości dopiero jako artysta dla odróżnienia od niezli-
czonych innych osób noszących to nazwisko, przybrał
nazwisko Schneiderfranken, zatwierdzone urzędowo
jako nazwisko rodowe) .
Jego ojciec Józef Schneider pochodził z Eugstadtk)
Miltttenberga we Frankonii, matka jego Maria Anna,
z domu Albert, z Hosbach niedaleko Aszafenburga.
Przodkowie jego byli od dawna osiadłymi wolnymi wi-
niarzami i majstrami ciesielskimi, ze strony zaś matki
leśnicy mogunoccy.
Już po pierwszym szczepieniu ospy był bliski śmier-
ci. Jako mały chłopiec wpadł kiedyś pod lód na Menie,
a gdy pewnego razu opierał się, by go położono do łóż-
ka, tak, że – w przeciwieństwie do surowego skrupulat-
nego ojca, bardzo łagodna matka zatrzymała go na
chwilę przy sobie, zarwał się sufit nad jego pustym łóż-
kiem, co wywołał w jego pobożnej i po dziecięcemu
wierzącej matce przekonanie, że święty Józef, jego
patron, uratował dziecko. W dzień Wniebowzięcia
Marii, jako młodzieńcowi, przytrafił mu się wypadek
kolejowy. Razem z narożną częścią jego przedziału
wyrzucony został na pole, gdzie go znaleziono nieprzy-
tomnego. Wszystkie jego lata spędzone w Szwajcarii
były przyćmione stale wzmagającymi się cierpieniami,
wobec których cudem się wydaje, że jego ciało jednak
tak długo mogło opierać się śmierci.
Lecz można to objaśnić tylko całkowitą odmienno-
ścią jego duchowo – ludzkiego nastawienia. Pewne
60
w związku z tym już wspomniane i inne jeszcze poema-
ty dydaktyczne z księgi „Marginalia” dają uważnie
wsłuchującemu się w nie – do głębi wzruszające wyja-
śnienia.
Najbardziej szczególne w jego postaci i jego istocie
było to, że był całkowicie „po ziemsku zabarwiony”
i pośród wszelkich ciężarów i mąk, których ogromu
większość ludzi nie może sobie wyobrazić i nie powin-
na sobie wyobrażać (vide „Poważna prośba” w Margi-
naliach): w gruncie rzeczy był stale pogodny i szczęśli-
wy, a przy tym rozsiewał wokół szczęście, żywy
przykład zadziwiających nauk zawartych w jego „Księ-
dze Szczęścia”, które wręcz nakazują obowiązek szczę-
ścia i określają jako grzech brak pragnienia szczęścia,
niechęć stworzenia go sobie lub w dążeniu do szczęścia
wykazywanie „politowania godnej skromności”. Po-
twierdził swym życiem i twórczością wygłoszone prze
siebie zdanie: „Szczęście jest zadowoleniem twórcy
z jego dzieła”.
Dobitnie nam wpoił, że bytowanie ludzkie jest rów-
noznaczne z radosną, swobodną twórczością zgodnie
z utajoną w nas wolą boską, twórczością, której tworze-
nie nigdy się nie kończy. Dlatego też Bô Yin Râ miał
zwyczaj ostro występować przeciwko bezpodstawnemu
smutkowi, który tak łatwo opanowuje subtelniejszego
człowieka, i piętnował ten smutek jako niebezpieczne
schorzenie nerwowe, przeciwko któremu najlepszym
lekarstwem jest pełnienie obowiązków i praca. Z tą
cechą charakteru sam musiał walczyć w młodości, aż
mu się udało całkowicie ją opanować. Chociaż z natury
odziedziczył on względnie dobre warunki fizyczne –
jego ojciec był winiarzem, był to zresztą postawny męż-
czyzna o czarujących oczach – to jednak łączył w sobie
61
przy całym uporze i sprężystości wielką delikatność i
wrażliwość uczuć. Do jego zdolności należał może też
talent do trzymania się tego, co konieczne, a jednocze-
śnie odrzucania i wyłączania wszystkiego, co zbędne;
przejawiało się to przede wszystkim w tym, że często-
kroć trudno mu było zapamiętać jakąś zwrotkę lub
temat muzyczny, podczas gdy posiadał bez zarzutu
pamięć miejsca, barw, kształtu i położenia.
Skłonność w czasach swej młodości do oczekiwania
natchnienia przy swej artystycznej pracy przezwyciężył
później przez surowe wychowanie siebie do pracy. Jeśli
przyjąć, że królestwo niebieskie gwałt cierpi, to można
spokojnie przypuścić, że nawet muza do pewnego stop-
nia ulegać może przymusowi. Ściśle tak samo, jak
szczęście, można i ją wciągnąć w prawdziwą, a nie tyl-
ko maskowaną jako życzenie wolę: jednak natchnienie
i entuzjazm, które bynajmniej nie mogą zawsze wyłado-
wywać się na zewnątrz w jakichś przesadnych gestach
i zbytniej czułości, nie są identyczne ze szczęściem.
W ogóle szczęście, a więc szczęście tworzenia jest
przecież wzrastającą harmonią z ukrytą w nas postacią
Ducha, radosnym działaniem przy powstawaniu Świąty-
ni, w ziemskiej postaci. Dlatego Mistrz zawsze wystę-
pował o godne reprezentowanie tej postaci przez staran-
ne i zgodne z Duchem zachowaniem formy i form
w naszym otoczeniu, a zatem i w ubraniu. Zawsze dbał,
w miarę posiadanych do dyspozycji środków, o dyskret-
ną solidność i nobliwość ubrania.
Nie cierpiał niedbalstwa, tak w tych sprawach jak
i wszędzie. Przy całym humorze i wybaczającym uśmie-
chu wobec zwierzęco ludzkich słabości, miał jednak
ostre i nieubłagane oko. Najdrobniejsze szczegóły nie
uszły jego uwagi i zgoła nie życzył sobie, by zbytnia
62
swoboda w obejściu przekraczała właściwe granice.
Dlatego nie podobało się mu wszystko, co trąciło bohe-
mą. Uważał, że zgoła niezgodną jest chęć wywyższania
się ponad innych przez zewnętrzne zachowanie lub dzi-
waczność w ubraniu i fryzurze. A chociaż ubiór współ-
czesnej epoki bynajmniej mu się nie podobał i trochę
zazdrościł szat swym braciom przebywającym na azja-
tyckim Wschodzie, to jednak nawet we śnie nie przy-
szłoby mu do głowy, aby ubrać się na sposób cudzo-
ziemski – może nawet dla ciała pożyteczniejszy pod
względem estetycznym i zdrowotnym – lub wręcz prze-
jąć ubiór chiński, który, jak nam wiadomo, szczególnie
cenił. A że był właśnie po ziemsku zabarwiony i z grun-
tu prawy, miał we wszystkim ów subtelny takt i właści-
wy umiar, a więc zgodną bardzo z duchem właściwość,
która w równej mierze może być nazwana antyczną hel-
leńską, jak i antyczną chińską, jeżeli nie w ogóle wypły-
wającą z najczystszych elementów ludzkich.
Gdyby nawet ktoś nie patrzał na jego oblicze, to już
w samym układzie swych rąk wypowiadał się całkowi-
cie, ponieważ odczucie swej odwiecznej jaźni przenika-
ło całe jego ciało, mimo że było zawsze tak bardzo cier-
piące. A że każdy poszczególny palec potrafił poniekąd
powiedzieć „ja” otrzymało to, co te palce komunikowa-
ły czy to w postaci pisma, czy też barwnej plamy i linii,
coś całkowicie twórczego, a zarazem dobitnego i wyraź-
nego, czemu zupełnie jawnie duch kapłański służył za
postawę.
Bardzo często przy rozmowie – ręce, a zwłaszcza
ręka prawa – pomagały w słowu nie w sposób patetycz-
ny i teatralny, lecz powściągliwy i jakoś szukający, jak
gdyby końce palców rzucały spojrzenia dookoła lub też
na wewnątrz. Mam jeszcze wyraźnie w pamięci, jak mi
63
kiedyś wyczarował przed oczami brodate oblicze
widzianego przezeń wewnętrznie Laotse, raczej dzięki
wymowie ręki niż opisującym je słowom. Gdy ręka jego
„mówiła”, widziało się wypływający z niej kształt, jak
go przedstawiają w szczególności jego krajobrazy
duchowe: ale te kształty nie były stałe, lecz rozrastały
się i zmieniały, a często bywał w nich śmiech i przymi-
lanie się, gdyż ręce jego były również wesołe. Ba,
mogły być nawet zupełnie niesforne. Gdyśmy któregoś
wesołego wieczoru zabawiali się muzyką, jego ręce tak
żywo wybijały na indyjskim bębnie takt wykonywanej
przeze mnie z werwą na fortepianie wspaniałej neapoli-
tańskiej piosenki ulicznej, że aż skóra popękała.
Choć te ręce umiały chwytać tak silnie i energicznie,
poznać było można, że były też zdolne wykonywać naj-
delikatniejsze wyroby złotnicze lub najbardziej precy-
zyjne prace: Miały w sobie delikatność i ojcowską czu-
łość. Jednym słowem pięknie to było przypatrywać się
tym rękom i warto o nich rozmyślać, ponieważ prowa-
dzi to do powiązań wielkiej wagi.
Bô Yin Râ z całym naciskiem podkreślał, że mowa
posiada dla poznania, również dla poznania naukowego,
podstawowe znaczenie. Zawiera przecież w swym
jądrze wszelkie możliwe poznanie: trzeba tylko odczuć
jej doprawdy proroczą treść świetlaną. Ta siła światła
spływa również nie zmniejszona na mowę pisaną. Ludy
Dalekiego Wschodu już w zamierzchłych czasach wie-
działy o tym i swe malarstwo rozwinęły z kaligrafii.
Rękopis o wielkiej wadze miał dla nich równą wartość
jak wielka artystyczna wypowiedź i bywał częstokroć
bogato oprawiony brokatem oraz drzewem lub kością
słoniową, jak obraz jakiegoś wielkiego artysty.
64
Jeżeli rozpatrujemy charakter pisma Bô Yin Râ zgod-
ny z jego rękami oraz całą jego postacią (trochę podob-
ną do postaci pogodnych starożytnych filozofów, któ-
rych się widzi na tle dawnych chińskich krajobrazów,
pogrążonych na przykład w oglądaniu jakiegoś wodo-
spadu) , jako ukształtowanie odpowiadające tej jego
postaci, to znajdujemy, pomimo stosowania opornych
środków zachodniej grafiki, w spokojnych i pełnych
rysach tego pisma, a jego pięknie i symetrycznie płyną-
cych kształtach doskonały posiew poznania Mistrza
i optycznie – artystyczne przedstawienie tego poznania
w krajobrazach o obrazach duchowych, które są rów-
nież swego rodzaju krajobrazami.
Wszelka sztuka wysokiego stopnia może być tworzo-
na tylko drogą najgłębszego skupienia i przedstawia
poniekąd akt białej magii. Ręce i charakter pisma, które
były dla nas punktem wyjściowym, doprowadzają nas
niechybnie do takich wniosków.
65
9. Uzupełnienia Prawdy
Niniejsza księga nie ma za zadanie podawania
w skrócie duchowej nauki życia pozostawionej nam
przez Mistrza, ani jej wyjaśniania lub tworzenia według
niej czegoś w rodzaju małego modelu dla wewnętrzne-
go oka czytelnika przez odrzucenie rzeczy drugorzęd-
nych, gdyż nic w tej nauce nie może być drugorzędne.
A że chodzi w niej wyłącznie o prawdę i rzeczywistość,
o to jedno jedyne, wszystko w niej jest ważne w stale
zmieniającym się aspekcie. Dlatego sam Mistrz nie zna-
lazł
krótszej drogi, jak tylko przestawienie nauki
w posz-
czególnych trzydziestu – mniej lub bardziej zwięzłych
księgach. Zdarzające się tam powtórzenia są tylko po-
zorne: ukazują raczej stale nowe i przeważnie niespo-
dziewane perspektywy rzeczy istotnych.
Zadaniem, jakie sobie w tej księdze postawiłem, jest
udowodnienie, że życie człowieka, który obdarzył świat
ujętym w nowej formie objawieniem prawdy, istotnie
jest zgodne z jego dziełem.
Z tego wynika jeszcze jedno dalsze zadanie: ustalić,
czy ujęta w nowej formie nauka jest potrzebna i konie-
czna, czy jej głoszenie nie jest czasem rzeczą zbędną,
gdyż doprawdy nie odczuwa się braku nauk życia i reli-
66
gii. Gdy by ta nauka nie podawała nic innego, jak tylko
to, co jest już zawarte w innych naukach, choćby to było
coś najlepszego i podane było w doskonałej, przystępnej
i odpowiedniej dla czasów dzisiejszych formie, wów-
czas jej głoszenie nie byłoby koniecznością, prawie nie
opłacałoby się robić z tego wielkiej sprawy. W „Księ-
dze rozmów” (str.71) znajduje się bardzo ważna uwaga:
„U każdego ludu nie znajdziesz „gotowej” nauki, która
by ci całkowicie odsłoniła wszystką prawdę.”
Tak było zawsze i tak zawsze będzie. Zdarza się jed-
nak od czasu do czasu, że w danej epoce na skalę możli-
wości ludzkich są warunki do głoszenia „gotowej”
nauki, jak to bez wątpienia miało miejsce na przykład
z Tao te King, prastarą księgą, przypisywaną Lao – Tse
i zawierającą osiemdziesiąt jeden przypowieści, oraz
Jezusem, którego Bô Yin Râ nazywa największym ze
wszystkich Miłujących, – w jego nauce głoszonej ust-
nie, która doszła do nas w poblakłych, o parę wieków
późniejszych opowiadaniach i przekładach, często
wydających się czymś nadludzkim i wstrząsającym.
To samo zdarzyło się dzięki nauce, którą tu rozpatru-
jemy. Ośmielamy się tak twierdzić i postaramy się wyja-
śnić to, lecz nie uzasadnić, gdyż nie sposób uzasadniać
naukowo spraw duchowych oraz tych, które tylko
wewnętrznie można przeżywać. Postaramy się wykazać,
że nauka ta przedstawia mądrość w tak doskonałej for-
mie, jak to w naszych czasach jest konieczne, możliwe
i słuszne. Przy tych rozważaniach dokonamy odkrycia,
że nauka ta wyjaśnia szereg zagadnień, wobec których
w domach i kaplicach innych nauk staliśmy zawsze
zakłopotani lub byliśmy skłonni je poniechać.
Lektura ksiąg Mistrza wykazała już niejednemu czy-
telnikowi, że autor tylko pozornie unikał odpowiedzi na
67
pewne pytania, że te pytania jednak w dalszym ciągu
w nim nurtowały i że ich niespodziewane rozwiązania
jak nocna błyskawica raptem wszystko oświetlały. Dla-
tego też mówimy o integracji, uzupełnieniu i ustaleniu
nienaruszonego stanu prawdy.
Jest, więc naszym obowiązkiem położyć nacisk na te
rzeczy istotne i będziemy starali się uporządkować czte-
ry wspomniane już działy:
O Świątyni Wieczności,
O poznaniu w nas Boga,
O Duszy
i O biegunowości.
68
10. O Świątyni Wieczności
„Bóg
–
to żywy ogień” mówi „Księga Boga Żywego”.
Każdy z nas ludzi na tej ziemi jest synem marnotraw-
nym. Jeśli wreszcie dojrzeje w nim decyzja, by udać się
w drogę do domu i włączyć się w obwód prądu, który
przepływa pomiędzy niebem a ziemią, to wiekuista
Miłość postara się stworzyć należyte zabezpieczenie, by
strącone dziecię Światła nie zostało niezwłocznie spalo-
ne potęgą Światła nadświatowej energii, od której się
już odzwyczaiło, a na której działanie waży się teraz na-
rażać. Gdyż w gospodarce wszechświata panuje cudow-
ny porządek. O cóż, więc tu chodzi?
Bô Yin Râ w jednym z listów do swoich uczniów
duchowych, ogłoszonych w swoim czasie w jednym
z czasopism, na pozór zupełnie na marginesie czyni
uwagę, która może niejednego głęboko poruszyć.
Głosi ona, co następuje: „Religijne przenośnie mó-
wią, że ludzie świadomie w Duchu żyjący – jakiekolwiek
miano by im nadawano i jakkolwiek by sobie ich wy-
obrażano – bezustannie „przed tron Boga” zanoszą
swoje „Święty, Święty, Święty”, co nastrojonym do pew-
nego stopnia estetycznie sceptykom mogłoby się wyda-
wać raczej karą piekielną, niż dowodem wiekuistej
69
szczęśliwości. Ale w tych alegoriach tkwi tylko prawda,
że świadome życie w Duchu wiekuistym jest bezustan-
nym rytmicznie akcentowanym czynem, i że ten czyn jest
najwyższym uwielbieniem wiekuistego Bytu, lecz nie
daje się opisać za pomocą ziemskich porównań. Że czyn
ten usiłowano przedstawić jako śpiew, – a czasami na-
wet jako muzykę, – wskazuje wyraźnie, że ta mowa ale-
goryczna pochodzi od ludzi, którzy doprawdy przema-
wiali z Ducha wiekuistego...”
Rytmicznie akcentowany czyn. Jakże by istota, która
dopiero zdecydowała się ujść z chaosu, mogła nagle
znieść taką wspaniałość, nawet gdyby już była do pew-
nego stopnia przygotowana przez rytmiczne skojarzenia
natury w postaci kwiatów, kryształów oraz przypływów
i odpływów morza, lub też przez rytmiczne wysiłki
ziemskich artystów i budowniczych świątyń, nawet
gdyby stworzono ziemskie pontyfikaty w Rzymie lub
Lassie czy też gdzie indziej, w słusznym założeniu, że
bez budowniczych mostów i bez pośredników nie moż-
liwe jest znalezienie bezpiecznej drogi powrotnej?
Żądanie skołatanej duszy ludzkiej niezbędnego,
z Ducha zatwierdzonego pontyfikatu jest usprawiedli-
wione i od dawna spełnione i urzeczywistnione. W jaki
sposób, to wyjawił nam obecnie Mistrz. Prawdziwie
duchowy i święty, czyli zbawienny i wyzwalający, ryt-
micznie akceptowany czyn sięga aż do sfer tej planety
jako struktura, którą Mistrz nazwał Świątynią Wieczno-
ści, a Jaśniejących Praświatłem jej kapłanami. We
wszystkich wielkich religiach znajdujemy napomknie-
nia o tym fakcie duchowym, nigdzie jednak tak jasno
i wyraźnie wypowiedziane, żeby czuć mocny grunt pod
stopami. W sposób symboliczny objawia się wszędzie
istnienie tej Świątyni z kryształowo czystej, wiekuistej
70
substancji duchowej (porównanej, Bô Yin Râ „Listy do
ciebie i do wielu innych”) .
W podaniach i legendach chrześcijańskich mit o Gra-
alu na przykład czyni nader wzruszające aluzje do tej po
raz pierwszy odsłoniętej przez Bô Yin Râ rzeczywisto-
ści.
Powiedziano nam, że „Świątynia Wieczności” znaj-
duje się gdzieś w Himalajach, niedostrzegalna dla oka
cielesnego, bez określenia miejsca. Nawet dla przecięt-
nego pojmowania jasne jest, że to wysoko położone
i odległe miejsce nie jest narażone na zwierzęco-ludzką
atmosferę, skutkiem, czego skupione w nim wpływy
duchowe i stąd kierowane w głąb ziemi nie napotykają
na żadne nieczyste przeszkody. Świątynia zawdzięcza
swój błogosławiony i niezniszczalny byt działaniu i „ry-
tmicznie skoncentrowanemu czynowi” budowniczych,
którzy są jedynymi upoważnionymi do kierowania czło-
wieka, który odpadł od swego Boga, na jego powrotnej
drodze do Ojca. Cicho i niezmordowanie budują dalej tę
doskonałą, ale wciąż jeszcze dającą się doskonalić pra-
duchową architekturę wszelkiej natchnionej budowy
świątyni na ziemi, której szczytowe punkty znane są
nam przede wszystkim jako doryckie świątynie i gotyc-
kie katedry. Jest to, więc substancjalny, duchowo prze-
strzenny pomnik i dokument działalności tych Jaśnieją-
cych Praświatłem „Wielkich duchów”. To wielkie dzieło
jest kwintesencją duchowo – ludzkiej twórczości na
naszej planecie, a obleczone w formę daje rękojmię
powrotu ziemskich ludzi dobrej woli do ojczystego
świata ducha, świata przyrody, dobra i piękna; dzieło,
które we wszystkich swych częściach składowych jest
dźwięcznym odzwierciedleniem harmonii sfer. Goethe,
którego Bô Yin Râ czytał zawsze z najwyższym szacun-
71
kiem i podziwem, doskonale wyczuwał wewnętrznie
istnienie Świątyni Wieczności, gdy w drugiej części
„Fausta” (scena w pałacu cesarskim, sala rycerska)
pisał:
„Wskroś przez powietrze dźwiękami przesnute
Wszystko się zlewa w melodyjną nutę.
O tron tryglifu poddźwięk się roztrąca.
Cała świątynia zda się śpiewająca”.
Związek braterski i konwent tych ludzi wielkiej
duszy, tych Jaśniejących Praświatłem, składa się przede
wszystkim z ludzi Duchów nie upadłych w ciało zwie-
rzęce, którzy w miłującym porywie poświęcili się wy-
zwalaniu swych „młodszych braci” tęskniących za utra-
conym szczęściem. Można ich porównać z Bodhisattvą
wschodniej i aniołami stróżami zachodniej mitologii.
Ale zresztą niemożliwą byłoby dla tych dostojnych
„Najstarszych” dosięgnąć upadłych ludzi ziemskich
i nieść im pomoc, by się przeobrazili w odpowiednie dla
swego celu jaśniejące kamienie węgielne pod budowę
Świątyni ludzkości. „Człowiek ziemski upadł zbyt głę-
boko, by bez stopni pośrednich mogli go dosięgnąć owi
najwyżsi, nigdy nie upadli opiekunowie duchowi” (Bô
Yin Râ „Księga Boga Żywego”).
Dlatego właśnie kształcą oni odpowiednie duchy
ludzkie, które się dobrowolnie na to ofiarowały na dłu-
go przed ich wcieleniem w ciało zwierzęce, aby następ-
nie w życiu ziemskim mogły tworzyć niezbędne stopnie
pośrednie. Takich ziemskich ratowników bywa zawsze
bardzo niewielu. Ale troszczą się o to, aby łańcuch nig-
dy się nie zerwał. Może wieść o tych zbudzonych w
duchu Mistrzach i pomocnikach „Najstarszych” zacho-
72
wała się w zachodnich podaniach o bohaterach, które
osnuły takie postacie jak Orfeusz lub Parsival.
Choćby nawet istniały różnice miary duchowej na
podobieństwo różnic pomiędzy słońcami wszechświata,
to jednak wszyscy kapłani Świątyni Wieczności są iden-
tyczni w swej – przekraczającej zdolności pojmowania
ludzi ziemi – łączności albo transsubstancjacji z „Oj-
cem” wiekuistym.
Gdy rozważymy, co ci Mistrzowie Świątyni poma-
gają nam osiągnąć w nas samych –
Prowadzi to nas bezpośrednio na nauki:
O poznaniu w nas Boga.
73
11. O poznaniu w nas Boga
Pełno jest na świecie ludzi, którzy z mniej lub bar-
dziej wyraźną świadomością szukają Boga.
A że droga do Boga jest drogą prowadzącą w głąb
siebie a nie na zewnątrz, co do tego są jednomyślni
wszyscy ci, którzy to rzeczywiście poznali i uświadomi-
li sobie. Jest, więc rzeczą jasną i niewątpliwą, że Bô Yin
Râ również nie wskazuje żadnej innej drogi, jak tylko tę
właśnie. Wskazuje nam nie tylko, gdzie i jak można
znaleźć Boga, lecz przede wszystkim podaje zarazem,
kto i co to jest – Bóg.
Zdołał odsłonić fakty duchowe, które dotychczas
wydawały się nie do opisania. A że mógł i miał prawo to
uczynić, odczuwają jako wielkie dobrodziejstwo ducho-
we wszyscy ludzie nie upojeni rojeniami lub uprzedze-
niami i nie lubiący drwić ani szydzić. Jak więc Mistrz
naświetla nasze pojęcie o Bogu?
Przede wszystkim nie oczekiwanym stwierdzeniem:
„Jedynie wolna wola, świadoma wola Ducha kształtuje
siebie dla samej siebie – na Boga”.
To sformułowanie brzmi prawie zastraszająco, gdyż
Bóg jako samoukształtowanie woli Ducha występuje
jako jego najwyższe wypowiadanie własne, stanowiące
74
warunek istnienia wszechświata, który ze swej strony
jest warunkiem istnienia Boga (Księga Boga Żywego) .
To wyraźne sformułowanie rzuca od razu upragnione
światło na naukę o Słowie w pierwszym rozdziale
ewangelii Jana. W swej księdze „Mądrość Janowa”
Mistrz podał duchową wierną rekonstrukcję pisma
ucznia Janowego, która to prawda nie jest przeznaczona
ani dla ludzi pobożnych i wierzących zgodnie z dogma-
tami, ani dla biegłych w Piśmie, a prócz tego w żadnym
wypadku nie ma ona zakłócać spokoju tych grup ludz-
kich, lecz jest niezwykle ciekawa i pouczająca dla ludzi,
którzy muszą kroczyć własnymi drogami. Znamienne
początkowe zdania Ewangelii brzmią w ścisłym i dos-
łownym przekładzie z języka greckiego: „Na początku
było Słowo (Logos) i Słowo było u Boga i Bogiem było
Słowo. Wszystko się przez nie stało, a bez niego nie sta-
ło się ani jedno z tego, co się stało. W nim był żywot,
a żywot był Światłością ludzi”.
Mistrz podaje następujące ujęcie, które zasadniczo
przenosi wszystko w czas teraźniejszy, a właściwie w
stałą teraźniejszość wieczności: „Na początku jest Sło-
wo, a Słowo jest w Bogu i Bogiem jest Słowo. Wszystko
się tylko przez nie stało, a bez niego nic się nie staje:
nawet rzeczy najdrobniejsze. W nim żywot wszystkiego a
jego żywot jest Światłością ludzi”.
Światłość ludzi: gdyż Bóg jest człowiekiem – należy-
cie rozumiejąc – a właściwie tym, co stanowi istotę jaź-
ni duchowej człowieka. Każdy może odnaleźć swego
Boga, od którego odłączył się w swym upadku ze Świa-
tła i ukształtować go według najgłębszej swej wiary,
dzięki czemu staje się Bóg dla niego i tylko dla niego
dostępny do zrozumienia. Jak jednak mogą nastąpić te
75
wewnętrzne narodziny Boga? Przez Słowo. Jak to nale-
ży rozumieć?
Mistrz stale wskazywał na magiczna potęgę Słowa,
a nawet wręcz powiedział, że dla naszych czasów –
gdyż nie zawsze można dostrzec „to samo nadzwyczaj-
ne działanie sił” – żadne inne magiczne działanie nie
jest odpowiednie, jak tylko działanie Słowa. Już nawet
na zewnątrz wypowiedziane Słowo wywołuje, jak to
udowodniły w naszych czasach liczne przykłady, nie-
zwłocznie skutki w takich rozmiarach, jakich dawniej
zapewne nie znano. Tylko pozornie, albo przynajmniej
częściowo działanie Słów wynika z ich rozumowo
uchwytnego znaczenia. Jest to raczej ich magiczna war-
tość dźwiękowa, ich zgodność z liczbowymi i rytmicz-
nymi podstawami wszechświata, z której wynika ich
potężna siła w pewnych okolicznościach „poruszająca
z posad góry”. Gdyż prawdziwe Słowa wypłynęły
z Prasłowa, jak jaźń z Jaźni światowej. A droga do Boga
jest drogą do wewnętrznej tożsamości Słowa ze Słowem
wszystkich Słów, do poznania imienia człowieka, któ-
rym się jest.
Odczute wewnętrznie Słowo, zakładając odpowiedni
tryb życia, wywołuje palenie się krzaków ciernistych,
raptowne otwieranie się drzwi oddzielających od ocze-
kującego wewnątrz bóstwa. Jak przyszła matka, a przy
tym miłująca i rozumna, poświęca wiele uwagi swemu
odżywianiu, tak też uczeń duchowy, który pragnie, by
Bóg jego w nim się narodził, będzie bacznie dobierał
Słów, które wewnętrznie wymawia i ćwiczy, które spo-
żywa jako pokarm duchowy, gdyż obdarza nimi nie tyl-
ko samego siebie, lecz przede wszystkim najświętsze
dziecię boże, które oczekuje narodzin. A że prawdziwa
jaźń człowieka całkowicie i wyłącznie z Ducha pocho-
76
dzi, zabłyśnie Bóg narodzony w jaźni jako objawienie
się Ducha i jest on identyczny z jednym Bogiem, cho-
ciaż ukształtowany indywidualną siłą twórczą danego
człowieka. W miarę możliwości każdy człowiek jest
podobizną owego chrześcijańskiego legendarnego Świę-
tego Krzysztofa, który początkowo nieświadomie, ugi-
nając się pod ciężarem, a następnie w pełni świadomo-
ści, przy coraz lżejszym ciężarze niesie Dzieciątko
Boże, a wraz z nim istotę całego Ducha – przez wody,
przez pierwiastki Prabytu, oceanu duszy.
Jeżeli więc powiedziano nam, że Bóg narodzi się
w duszy człowieka, powstaje pytanie: co to jest dusza?
77
12. Dusza
Chodzi jedynie o narodziny Boga żywego w jaźni
duszy, a to urzeczywistnienie w głębinach człowieka.
Co to więc jest ta dusza, której nigdy jeszcze nie ujrzało
oko śmiertelnika, której istnienie stale na nowo z sarka-
zmem bywa zaprzeczane, o której jednak mędrcy i świę-
ci wszystkich czasów mówią jako o czymś niewymow-
nie przewyższającym w swej rzeczywistości wszystkie
rzeczy uchwytne dla zmysłów.
Uprzytomnijmy sobie pobieżnie budowę wszech-
świata, którą w sposób przekonywający przedstawia
Mistrz w „Księdze Zaświata”:
Istnieją dwie grupy światów, obie zawierające niezli-
czone poszczególne światy, obie przepełnione kształta-
mi i dające się oglądać na swój sposób za pomocą zmy-
słów: królestwo duchowe i fizyczne. Poza tym istnieje
„królestwo utajonych przyczynotwórczych sił Prabytu”
– jedyna rzeczywistość, na której opierają się wszelkie
rodzaje poznania zmysłami, oraz odpowiadające im
światy zjawisk tak po duchowej, jak i po fizycznej stro-
nie wszechświata. Owe utajone przyczynotwórcze siły
bytu czynne są w człowieku ziemskim, jako „siły jego
duszy”. (Księga Zaświata str. 140) . Ludzie ziemscy,
78
którzy ulegli śmierci fizycznej, muszą porzucić wszyst-
kie skupione siły duszy, których nie zdołali związać, aż
wreszcie te siły, związane z innymi jednostkami, osią-
gną spełnienie i dojdą do harmonijnego uwieńczenia.
Ten proces zależy od tak zwanej na Wschodzie „Kar-
ma”, której odpowiednikiem od pewnego czasu na
Zachodzie stało się pojęcie Losu.
Innymi słowy: dopóki siły duszy, zawdzięczające
swoje impulsy jakiejś określonej sile kształtującej, nie
nabiorą odpowiednich form, wypowiada się ten proces
przez karmę wywołany, we wszystkich biorących w tym
udział wolach ludzkich.
Ta okoliczność, jak to wyjaśnia Bô Yin Râ, wywołała
błędne w istocie swej pojęcie mieszkańców Azji
o ponownym wcieleniu. Każdy człowiek jest obciążony
w mniej lub większym stopniu niespokojnymi siłami
duszy, które otrzymał w spadku od duchów być może
od dawna zmarłych ludzi. Te siły duszy mogą w pew-
nych okolicznościach wywołać w jego wyobraźni wspo-
mnienia, które nie należały do jego własnego życia.
Taki człowiek skłonny jest wówczas przypuszczać, że
był już przedtem raz jeden albo i więcej wcielony
fizycznie. Zazwyczaj myli się on, chociaż możliwość
fizycznego ponownego wcielenia nie jest wykluczona
w trzech przypadkach, jak to wskazuje Bô Yin Râ,
a mianowicie: po pierwsze na skutek nadmiernego uwi-
kłania się sił w fizycznej hipnozie, nie dającej się
zerwać po rozstaniu z ziemią, po wtóre z powodu zbyt
wczesnej śmierci „zanim wiekuista wola znalazła speł-
nienie swego dążenia do doświadczeń zmysłami fizycz-
nymi”, po trzecie jako skutek samobójstwa, dokonanego
w pełni świadomości. Wszystkie te trzy możliwości
dotyczą tylko bardzo nikłej cząstki ludzi, którzy upadli
79
z królestwa przyczyn w świat skutków. Dlatego fizycz-
ne wcielenie w ciało zwierzęce – nie tylko jako ukrycie
się przed budzącymi lęk potęgami wiekuistego chaosu,
odrzutowymi siłami absolutnej stężałej, gęstej jak lawa
„nicości”, jak się wyraża Mistrz, lecz również jako
ucieczka od własnych, poprzednio opanowanych, pra-
potężnych sił duszy – jest z reguły jednorazowe, nie-
skończenie ważne jako decydujący najniższy punkt
zwrotny wiekuistej egzystencji i okazja do zawrócenia
i powrotu do dawnej wspaniałości wzbogaconej przez
jej przeciwieństwo, przez zaznaną niemoc i głębię.
Z tej nauki o duszy wynika – w odróżnieniu od koś-
cielnych poglądów Zachodu, które upatrują tworzenie
duszy w chwili zapłodnienia i poczęcia dzięki interwen-
cji boskiej – jej bezwzględne istnienie przed narodze-
niem. Zauważyć należy, że łączące duszę w całość i kie-
rująca nią wola ducha ludzkiego jest promieniowaniem
wszechżycia prawdziwego, substancjalnego Ducha.
Karma jako skutek czynów, bez względu na to, czy
zostały spełnione, czy też tylko pomyślane, odczute lub
zamierzone, a więc czynów samowolnych i nieposkro-
mionych sił duszy, będzie rozwikłane i umorzone dopie-
ro w chwili, gdy te siły duszy zostaną stopione przez
wolę duchową w harmonijna jedność, w której Bóg
żywy może się narodzić.
Dążenie to nie może tylko być czymś sztucznym
i wymuszonym, czymś gwałtownym, lecz – jak to już
wypowiedziano – pełną niezmąconego spokoju równo-
wagą, całkowitym oddaniem się, zgodnym poświęce-
niem się wolności wszechjedynej woli boskiej. Mistrz
Eckhart ma na myśli to samo gdy w swym kazaniu na
temat ewangelii Mateusza mówi; „by naprawdę być
ubogim, musi człowiek tak dalece wyzbyć się własnej,
80
stworzonej przez siebie woli, jak był wówczas, kiedy go
jeszcze nie było. Zaprawdę powiadam wam: dopóki
macie jeszcze wolę spełniać wolę bożą i macie jakiekol-
wiek pragnienia – choćby nawet pragnienie wieczności,
nawet pożądania Boga – dopóty nie jesteście naprawdę
ubodzy. Gdyż ten tylko jest ubogi, który nic nie chce, nic
nie poznaje, niczego nie pożąda. Gdym był w pierwot-
nym poczęciu, nie miałem jeszcze żadnego Boga: należa-
łem sam do siebie (a więc do Boga) .
Nie chciałem, nie pożądałem, gdyż byłem wówczas
nieskończoną istotą, poznającą samego siebie w boskiej
prawdzie”.
By jednak wyraźniej odczuć sposób działania sił
duszy i elementów Prabytu, należy starać się uprzytom-
nić sobie stan napięcia panujący we wszechświecie,
trzeba wyobrazić sobie biegunowość wynikającą z chęci
zachowania w sobie elementów Bytu wyrzucanych
z Prabytu, biegunowość, której napięcie prowadzi do
przyciągania i wreszcie do skupienia (porównaj rozdział
„En soph” w Księdze Boga Żywego) .
Tak więc dochodzimy do nauki o Biegunowości.
81
13. Biegunowość
Prawo biegunowości jest w gruncie rzeczy czymś,
czego nie można sobie wyobrazić ani pojęciowo wyja-
śnić, a raczej czymś, co można tylko przeżyć. W ogóle
należy ono do rzędu doświadczeń, które tylko
wewnętrznie mogą przeżywać ludzie wewnętrznie doj-
rzali i to przeważnie ludzie starsi, a przede wszystkim
o „starszych” duszach. Być może, iż daje się to ujmo-
wać i kształtować tylko w sposób artystyczny, jak to
zresztą czynił Bô Yin Râ, który w swym działaniu
i kształtowaniu – pomijając jego posłannictwo – stale
był artystą.
Dwubiegunowość wszelkiego życia odgrywa decy-
dującą rolę w religijnych i filozoficznych pojęciach
ludzkości. Jest to jednak osobliwością chrześcijaństwa,
wspólną dla wszystkich jego postaci, (pod tym wzglę-
dem podobnie do judaizmu i mahometanizmu) , że nie
życzy sobie przyjmować do wiadomości i przede wszy-
stkim nie uznaje pierwiastków żeńskich w swym
wyobrażeniu o boskości, chyba że można przyjąć, iż
piękne nabożeństwo ku czci Marii w kościele katolic-
kim czyni aluzję do tego. Jednak ta okoliczność nie
powinna wprowadzać w błąd, gdyż Bóg chrześcijański
82
w trzech osobach przedstawia się nie inaczej jak czysto
męski. Wskutek tego zdarzyć się może, że mieszkańco-
wi Zachodu wychowanemu w duchu historycznego
chrześcijaństwa, będą stanowiły bardzo wielkie trudno-
ści w przynoszącej światło nauce Mistrza ustępy poru-
szające sprawę dwubiegunowości. Trudności te rzecz
prosta wynikają nie z nauki, lecz z odziedziczonych
przez czytelnika hamulców. Będę usiłował w najzwięź-
lejszej formie wskazać, jakie pod tym względem decy-
dujące poznanie dał nam Mistrz i jak dalece ma ono
możność zmienić wydatnie nasze odziedziczone wyobra-
żenia. Ponieważ upadły tu na ziemię człowiek ducha
wcielił się w ciało zwierzęce i przynależy do „neutralnej
strefy” (porównaj księgę tegoż autora „Malarz Bô Yin
Râ” Monachium 1927 str.79.) fakt dwubiegunowości
stanowi dlań misterium i nie może być przezeń całkowi-
cie pojęte drogą rozumowania. Czy człowiek tę dwubie-
gunowość uznaje, czy wątpi o niej, czy też ją neguje –
jest w gruncie rzeczy obojętne, ponieważ dyskusja
w tych sprawach do niczego nie prowadzi i w niczym
stanu rzeczy zmienić nie może. Wolno każdemu wierzyć
w to lub nie. W każdym razie dzięki dwubiegunowości
najwyższe możliwe dzieło wyzwolenia ducha ludzkie-
go, a mianowicie stanie się miłującym, nabiera dopiero
najgłębszego, wzruszeniem przejmującego znaczenia.
Czysty Duch „od wieczności po wieczność zajęty
tworzeniem siebie samego” i z siebie płodzący wszyst-
ko, co istnieje, jak to poucza Mistrz w „Księdze Czło-
wieka”, jest mężem i niewiastą. Mąż i niewiasta
w Duchu... płodzą i rodzą ze swej od prapoczątku danej
im postaci własnej.... człowieka czystego Ducha.... na
obraz i podobieństwo swoje jako męża i niewiastę, zjed-
noczonych w odwiecznie istniejącej jedności dwubiegu-
83
nowej istoty, I tak ciągnie się to w nieskończonym pło-
dzeniu dalej, coraz głębiej i dalej od prapodłoża, cho-
ciaż „srebrna nić” promiennych sił z pierwszego płodze-
nia w czystym Duchu nigdy się nie urywa i sięga w dół
aż do zatraconego w zwierzęciu człowieka ziemskiego,
do którego losów, jakie sam sobie zgotował, należy
również i to, że oba jego bieguny oderwały się od siebie
i niestrudzenie szukają się wzajem. Bô Yin Râ wyraźnie
mówi: „Wszędzie, gdzie męskość i kobiecość w kosmo-
sie nie są czynne w połączeniu, musi powstać dyshar-
monia. Dlatego małżeństwo uważa się w szczególnej
mierze za święto, gdyż choćby nawet nie odnalazły się
w nim należące do siebie od prapoczątku bieguny, a tyl-
ko działały bieguny zastępcze w dążeniu do duchowej
dwujedni, to o ile małżeństwo takie żyje w możliwie naj-
wyższej czystości i harmonii, sięga ono istoty duchowe-
go prapodłoża i w tym sensie jest ćwiczeniem się w miło-
ści i powrocie do utraconej ojczyzny duchowej, którego
znaczenia nie można dość wysoko ocenić. Należy sta-
nowczo zdawać sobie z tego sprawę, że mający się
w duszy narodzić Bóg żywy jest mężem i niewiastą.”
Bo Yin Ra nazywa to wręcz przewinieniem, jeżeli
człowiek ziemski widzi jedynie mężczyznę w swym
„wymarzonym Bogu”. Przecież wszelkie życie we
wszechświecie powstaje tylko i wyłącznie dzięki połą-
czenia biegunów przeciwnych i nie istnieje nic uciele-
śnionego i posiadającego kształt, co by nie zawierało w
sobie w ten czy inny sposób obu biegunów bytu.
Nawet to, co Bô Yin Râ nazywa elementami Prabytu,
„obdarzonymi siłą twórczą potęgami praprzyrody”,
prowadzi przez potężne zachowanie ich rozdwojenia do
powstania biegunów dodatniego i ujemnego. Bieguno-
wość tworzy nie tylko odpychanie i napięcia, lecz rów-
84
nież przyciąganie, które prowadzi do skupienia i jedno-
ści: oto potrójny bieg kolisty wszechświata.
Jeżeli w sferach czysto duchowych biegunowość mu-
si się wypowiadać jako swego rodzaju kontrapunkt
potęg, to w naszej neutralnej strefie może nie brak przy-
padków, że przeciwieństwa ostro przeciwstawiają się
jedno drugiemu, jak światło i cień, dzień i noc – przy
czym jednak zauważyć należy, jakie pocieszające znaki
dla nas wystawiono: właśnie na granicy między świa-
tłem i ciemnością stają półcienie i półmroki, które wystę-
pują, jako tajemnicza zapowiedź nadświata, w którego
majestatycznej ciszy dają się słyszeć tym, co mają uszy,
głosy głębszego i bardziej rzeczywistego bytu. Pomię-
dzy najwznioślejszą siłą światła będącą sensem życia
i tworzącą jądro świadomości boskiej człowieczeństwa
duchowe, a więc pomiędzy miłością a jej przeciwień-
stwem – nienawiścią, piętrzącą się z nicości, nie istnieje
naturalnie harmonijna strefa półmroku, lecz co najwyżej
szara i nudna pustka czegoś nieokreślonego.
85
14. Ora et Labora
„Ora et labora”: módl się i pracuj. Tej pradawnej
sentencji benedyktyńskiej nie zawiera wprawdzie reguła
założyciela zakonu, ale towarzyszyła ona jako cudowna
formułka białej magii, błogosławionej działalności
benedyktynów, których modlitwie i pracy, których twór-
czości i pomysłom Zachód zawdzięcza to, że jego
mieszkańcy po wtargnięciu niszczącego wszelką kulturę
barbarzyństwa, powrócili znowu do obyczajowości,
dzięki której mogły powstać katedry i świątynie.
Sentencja jest zwięzła i pełna treści, lecz jej podsta-
wowe działanie polega na rytmicznej i magicznej warto-
ści wewnętrznej jej dźwięków. Już z tego powodu prze-
kład z łaciny tej średniowiecznej mowy środowisk
kulturalnych nie daje tego, co oryginał. Podwójne tro-
cheiczne wibracje pomiędzy A i O, które niegdyś stano-
wiły początek i koniec alfabetu greckiego oraz obrazo-
wo wszelkich kosmicznych wydarzeń: wydaje się, że
dźwięczy to w podwórcach i przedsionkach klasztorów
zbudowanych na górach, a służących uobyczajnieniu
zbałamuconego środowiska, z których to klasztorów
pierwszy, Monte Cassino. Wzniesiony został przez Be-
nedykta na miejscu dawnej świątyni Apollina. Było
86
więc tak, jak gdyby muzy w jasnym odczuciu południa
roztaczały potajemnie opiekę nad działalnością tych
klasztorów, jak gdyby stawała się ona działalnością
Apollina, kierowana przez to jasne, a jednak tajemnicze
bóstwo, w którego boskości nadali Grecy kształt uskrzy-
dlonemu słowu.
Ten zwięzły aforyzm o pracy i modlitwie, w którym
dźwiękowo i zgodnie z sensem – koniec na początek,
O i A, połączone zostały w wiecznym obiegu kolistym,
słusznie można by odczuwać jako najistotniejszą treść
tego, co Bô Yin Râ przez swe życie i naukę przekazał
ludziom na ich dzień powszedni. Cechą charaktery-
styczną najważniejszych wskazówek Mistrza jest to, że
zdobycie i odnowienie prawdziwych sił niezbędnych na
stromej drodze prowadzącej do Światła należy czerpać
nie z jakichś tajemniczych praktyk i ćwiczeń oddecho-
wych, lecz z życia codziennego, a mianowicie z należy-
cie i sumiennie wykonywanej pracy. Jak najbardziej
gorliwe i sumienne spełnianie obowiązków, jak gdyby
od tego zależało szczęście i porządek całego świata: o to
właśnie chodzi, a nie o ciągłe pełne namaszczenia
nastroje, które przeważnie nie są niczym innym jak osza-
łamiającą trucizną duszy.
Rzeczywiście porządek świata zależy od naszego po-
stępowania. Nawet rzekomo najniższa i najbardziej bez-
duszna robota uszlachetnia się, zyskuje sens, a wreszcie
i sprawia przyjemność przez sposób, w jaki się ją wyko-
nuje, przez miłość i oddanie, przez skupienie woli na tej
właśnie jedynej czynności. W zasadzie przecież wszyst-
ko we wszechświecie jest z sobą powiązane i myśl, że
jakiś genialny człowiek nie mógłby dokonać swego dzie-
ła, gdyby niezliczona moc innych ludzi, choćby to byli
prawie nie zasługujący na uwagę robotnicy, nie świad-
87
czyła swych usług pomocniczych, a mianowicie gdyby
nie dostarczała innym ludziom i jemu mieszkania,
odzienia, pożywienia, niezbędnych materiałów i nie
dokonywała tysiąca innych rzeczy – ta myśl jest bardzo
przekonywująca, jak również jest rzeczą zrozumiałą, że
najbardziej niepozorny robotnik, czy chce wierzyć te-
mu, czy nie, przez dzieło owego geniusza w jakichś
sposób jednak będzie opromieniony i podniecony. Jeden
drugiemu winien być wdzięczny.
W „Księdze Pociechy” Mistrz poświęcił cały roz-
dział „sile pociechy czerpanej z pracy”. Sens, jaki nale-
ży nadawać pracy, polega na jej stosunku do Ducha,
polega na tym, że jest ona źródłem radości, że jest czyn-
nym składnikiem szczęścia ludzkiego, a więc i szczęścia
wszechświatowego. Ale szczęście jest to cicha radość
dziękczynnej modlitwy, a wszelka religia tylko wtedy
ma wartość, jeśli ta wartość wypowiada się w dniu
powszednim.
O ile w przeciwieństwie do powszechnie przyjętego
wyobrażenia o powołaniu do „oglądania Boga” Bô Yin
Râ odrzuca umartwianie ciała i ascezę, wyrzeczenie się
i ucieczkę od świata, dzieje się to tylko dlatego, że te
środki rozpowszechniane w wielu religiach w celu osią-
gnięcia kontemplacji duchowej zamienia on jakby na
ich bieg przeciwny, na działanie, a mianowicie na pracę
i należyte opanowanie dnia powszechnego: każde dzia-
łanie, każda praca z góry zakładają wyrzeczenie i rezy-
gnację, wysiłek i poświęcenie. W jednym ze swych
listów wyraził się kiedyś: „Im bardziej człowiek tak się
nastawia, jak gdyby nie oczekiwał na nic innego na
świecie, jak tylko na nasuwające mu się rzeczy niedo-
skonałe, tym więcej stwarza „magnetyzm” dla rzeczy
nadzwyczajnych”. Ani ambicje i środki czarodziejskie,
88
ani wewnętrzne gromadzenie zobowiązań na duchową
przyszłość nie przynoszą najmniejszej nawet pomocy,
doprowadzają jedynie do bierności, skłaniają do zarozu-
miałości, do nieszczęsnych urojeń. W tym sensie Mistrz
pisał w innym liście do tego samego adresata: „Nie to,
co ktoś posiada, nadaje mu wartość w oczach wieczno-
ści, lecz to, jak sobie z tym posiadanym poczyna, a przy
tym, czy odpowiada temu, czego się od niego żąda”.
Słowem, nawet działanie powinno już zawierać
w sobie kontemplację, jak również i kontemplacja –
działanie, ściśle tak samo, jak całkowicie przebudzony
poznaje, że zjawisko i rzeczywistość dopiero stanowią
całość. A w ten sposób stanie się dopiero jasne, że
modlitwa i praca są wprawdzie przede wszystkim bie-
gunami przeciwnymi, ale przy należytej wprawie dopro-
wadza się je do harmonijnego połączenia. Jeśli mówimy
o pracy, jak ją rozumie Bô Yin Râ, tym samym jesteśmy
otoczeni modlitwą.
Jeśli Tomasz z Akwinu mówi, że działanie powinno
być czymś, co się dodaje do modlitwy, a nie czymś co
się jej odbiera, to słuszne zapatrywanie zostało uzupeł-
nione i odnowione dzięki nauce naszego Mistrza. Jest,
więc czas rozpatrzyć, jakie światło z tego pada na
modlitwę.
W swej księdze pt. „Modlitwa” Bô Yin Râ dał zaska-
kujące objaśnienie powszechnie znanych słów z kazania
na Górze o prośbie, szukaniu i kołataniu, tak, że wydaje
się, jakbyśmy dotychczas niby ślepcy przechodzili
omackiem koło tych promiennych słów.
Kto zna Biblię, tego uwagi nie ujdzie, że Bô Yin Râ
w swym objaśnieniu przedstawił słowa ewangelisty.
W przekazanym nam w Ewangelii Mateusza kazaniu na
Górze czytamy dosłownie: „Proście, a będzie wam da-
89
ne; szukajcie, a znajdziecie; kołatajcie, a będzie wam
otworzone”. Mistrz umieścił środkowe zdanie na pierw-
szym miejscu; wkrótce zobaczymy, w jaki sposób to
uzasadnia.
Z drugiej strony te trzy stopnie prawdziwej i należy-
cie zanoszonej modlitwy są swego rodzaju trzema sko-
kami człowieka wznoszącego się ku Wieczności, tak, że
nie następuje tu coś jedno po drugim, lecz jedno przeni-
ka w drugie. Jednak człowiek pragnący nauczyć się
modlić, podobnie jak uczniowie Jezusa z Nazaretu tego
pragnęli – a oni wiedzieli, dlaczego – słusznie postąpi,
jeśli będzie trzymał kolejności zaleconej dla modlitwy
w księdze, o której mowa.
Bo
Yin
Ra
wskazuje nam, że te trzy słowa odnoszą się
do
myślenia, czucia i postępowania. Cały przebieg czyni
niezwykle wyraźnym, posługując się będącym na czasie
porównaniem z elektromotorem, podkreślając, że motor
najpierw musi być starannie sprawdzony, zanim będzie
włączony płynący przezeń prąd, przez co osiągnięta
zostanie wydajność pracy dzięki zużyciu jego ruchu.
Przede wszystkim, więc należy sprawdzić, czyli szu-
kać i znaleźć, przy czym „szukający jest sam dla siebie
przedmiotem szukania” (Modlitwa str.24) i przy należy-
tym szukaniu niechybnie musi odnaleźć siebie, a miano-
wicie swą wiekuistą jaźń utajoną w sercu Prabytu. Może
to nastąpić przy pełnym spokoju i spokojnym wyłącze-
niu wyobrażeń plastycznych i myślowych, odczuwając
własne ciało niby naczynie wypełnione sobą w postaci
płynu. Będzie się musiał człowiek wówczas pogrążyć
w głęboki lęk wzbudzających ciemności, zanim zaświta
nowa jaśniejąca świadomość i znajdzie się w nierozłą-
cznej jedności z Prajaźnią i Prabytem, do jakiej wznio-
sła się wola własna w Prawoli.
90
Na takim podłożu może dopiero powstać prawdziwa
i skuteczna modlitwa. Prawdziwa modlitwa polega na
uprzednim wewnętrznym poznaniu praw wiekuistych,
których nawet Bóg obalić nie chce i nie może. To poz-
nanie równające się aktowi miłości (słowo Erkennen
miało niegdyś głęboko tajemniczy podwójny sens),
potrafi należycie włączyć prądy sił i miłości i utrzymać
je w tym stanie. W ten sposób prośba bez oporu stanie
się otrzymaniem, gdyż prawdziwa modlitwa nakazuje
chcieć tego, czego Prabyt chce od Wieczności.
Dlatego też dalej powiedziano, że człowiek ma zako-
łatać, aby mu otworzono, zakołatać do wrót tej Świątyni
Wieczności, którą zawiera w sobie każda poszczególna
dusza biorąca udział w ocenie wszechdusz. Głupotą
byłoby lękliwie i bezczynnie stać i oczekiwać: gdyż
i tutaj mają zastosowanie słowa: „królestwo niebieskie
gwałt cierpi”. Wszystko to jednak byłoby daremne,
gdyby wkradło się zwątpienie, czy aby to, co ma być
przydzielone, przydzielone być musi.
„Modlący się – musi sobie zadać pytanie, czy aby
„otrzyma”
usunąć
to
całkowicie
ze swych myśli i uczuć”.
(Modlitwa str.46) . Istnieje legendarne podanie, że Moj-
żesz, uderzając na rozkaz Pana swym kijem w skałę,
aby spragnionemu ludowi otworzyć źródło, uderzył dwa
razy, gdyż nie był pewny. Dlatego Pan z daleka tylko
ukazał mu krainę Kanaan. Co za głęboki przykład grze-
chu zwątpienia.
Mistrz scharakteryzował modlitwę wręcz jako źródło
działania drabiny niebieskiej. Przez nią powstaje to
stopniowanie, na którym hierarchiczne Moce jedne dru-
gim „podają złote wiadra”.
Byłoby jednak zuchwalstwem, wprost z haniebnej
obcości wobec duchowej ojczyzny, stawać oko w oko
91
z boskością. Człowiek uległby losowi Semele, umiłowa-
nej Zeusa, która go zmusiła do objawienia się jej w swej
odwiecznej postaci. Człowiek byłby na popiół spalony,
byłby wniwecz obrócony. Ale wiekuista Miłość zatrosz-
czyła się przez swoich pośredników o to, aby coś
podobnego stać się nie mogło. Oni to budują należycie
zabezpieczone przewody, aby prąd nie występował
z większą siłą, niż to znieść może otrzymujący go.
W przeciwnym razie łaska stawałaby się męką.
Życie każdego Jaśniejącego Praświatłem jest w grun-
cie rzeczy nieustającą modlitwą, ciągłym układaniem
przewodów. Ci ludzie, którzy znali Bô Yin Râ jeszcze
za jego życia i prócz tego mieli możność poznania coś
niecoś jego istoty, uświadomili to sobie. Ja osobiście
muszę i mam obowiązek tu poświadczyć, że niezliczone
razy pomagał mi radą i czynem, zachętą i pouczeniem,
udzielaniem sił i odradzaniem, i to dość często bez
mojej wiedzy.
Siły prawdziwej modlitwy nie można nawet ocenić:
niech więc każdy rzetelnie zbada własne swe doświad-
czenia. Może ona w rzeczywistości pomóc jeszcze
wówczas, gdy wszelka inna pomoc zawodzi i gdy się
wszystko możliwe zrobiło, do czego człowiek
wewnętrznie był zobowiązany.
Jeżeli tylko modlitwa – o czym powinno się zawsze
pamiętać – wewnętrznie idzie w parze z czynem i dzia-
łaniem, a mianowicie z pracą w najwyższym znaczeniu.
Przez modlitwę możliwe jest oddziaływanie sięgające
aż do serca wszechświata. I dlatego Bô Yin Râ w nie-
wielkiej, ale niewyczerpanej księdze o modlitwie udzie-
la rady, a raczej daje nakaz kroczenia przy modleniu się
w odwrotnej kolejności niż ta, którą dyktuje życie.
92
Jeśli w życiu zaczynać należy od rzeczy najbliż-
szych, od treści o siebie samego i o najbliższych krew-
nych, to modlitwę należy zanosić za wszystkich.
W szczególności należy modlić się za wszystkich, choć-
by to byli rzekomo najdalsi, zanim się pomyśli o okre-
ślonych grupach ludzi, a szczególnie bliskich i wreszcie
o samym sobie. Jednocześnie modlitwa może i musi,
gdyż posiada siłę, działać w zaświecie i ogarniać rów-
nież zmarłych, którzy wszyscy bez wyjątku mnie lub
więcej potrzebują pomocy, „gdyż znajdują się teraz
w pewnym stadium rozwoju duszy, który nie pozwala im
samym czynnie kierować swym losem” (Modlitwa str.
96).
Mistrz uważa wszystkich, którzy naprawdę potrafią
się modlić, jako przysposabiających przyszłość, jako
zwiastunów tajemniczo przezeń zapowiedzianego
„nowego człowieka”, który połączy wszystko teraz roz-
dzielone, „gdyż będzie żył tylko w miłości”. (Modlitwa
str. 102). Dlatego „Ora et labora” objawia się jako bieg
kolisty z nieba na ziemię i z ziemi do nieba.
Istnieje niebezpieczeństwo, że zanoszenie modłów
pozostaje paplaniną (nie powinno tak być), dopóki nie
odbywa się „w cichym wnętrzu”. Najgłębszy sens tego
polega na przeciwstawieniu modlenia się publicznie –
tabernaculum, do którego nie ma dostępu nic, co nie
z Boga pochodzi, dom, w którym nie mogą znaleźć
miejsca żadne niepełne twory, opanowane ciekawością
myśli, żadne pieszczenia się z cierpliwym, ani żadne
namiętności, gdyż one rozpraszają uwagę. Dlatego
Mistrz w krótkiej notatce pt. „Dom duszy” mówi:
„Wielu szukało Boga, a znaleźli bożków, gdyż nie wie-
dzieli oni, że Bóg wtedy tylko się objawia, gdy w krainie
duszy zbudowano mu dom”. Nie jest przy tym w żad-
93
nym razie w sprzeczności, że Bô Yin Râ w pismach,
listach i rozmowach stale na nowo podkreślał aktyw-
ność jednostki (przeciwstawiając jednocześnie bezwol-
ną zdolność wyobraźni masy) : im częściej i „neutral-
niej” dom modlitwy duszy jest utrzymany, tym bardziej
kształtotwórcze mogą się stać wszelka praca, czyny
i działanie.
Nadanie należytego i prostego wyrazu tym wszyst-
kim sprawom jest niezwykle trudne, ponieważ w
naszym świecie niepojęta prostota i jedność Ducha są
osiągalne zaledwie w przybliżeniu. Każda dyskusja
o istniejącej od prapoczątku rzeczywistości jest już pra-
wie rozszarpującym fałszowaniem, rozrywaniem czegoś
żywego na zawierające kawałki i strzępy. W tym wła-
śnie przejawia się mistrzostwo, że wszystkiemu, o czym
Mistrz mówi, potrafi nadać pewien blask prostoty i jed-
ności, gdyż wszystkiego tego doświadcza świadomie
i na wieki w samym sobie. Bô Yin Râ prawie wszystkie
swoje wypowiedzi ujmuje z niedającą się naśladować
prostotą, a inaczej być to zgoła nie może, gdyż tylko
w stale nowym odzwierciedleniu ciągle mówi się o jed-
nym i tym samym.
Wszystko, o czym pouczali wielcy nauczyciele życia
jest w gruncie rzeczy wiecznie to samo, i dla tych, któ-
rych ciekawość łaknie rzeczy osobliwych i interesują-
cych, może nie mieć wielkiego znaczenia, gdyż dla nich
wszelkie możliwe do pomyślenia rzeczy są bardziej
interesujące, niż to właśnie, co jedynie powinno by ich
interesować, gdyż dotyczy ich jedynie i naprawdę w ich
najgłębszej jaźni.
Będą oni zaledwie zwracali uwagę na upomnienie,
jakie Mistrz wypowiedział w jednym ze swych listów:
„Na dzisiaj mogę ci tylko zwrócić uwagę na głęboką
94
mądrość przysłowia: „Pomagaj sam sobie, a Bóg ci
dopomoże,” – którego bynajmniej nie wolno cynicznie
pojmować. Według swego właściwego sensu jest, co
raczej najwyższym wyrazem ufności pokładanej w Bogu.
Chce ono powiedzieć: Zabierz się do dzieła i stwórz
sobie sam warunki, a pomoc boska cię nie opuści”.
Ta samopomoc zarówno w kontemplacyjnej modli-
twie jak i czynnej pracy jest składnikiem tych możliwo-
ści i w pełnej tajemnic tożsamości w nich się znajdują;
jest to stała i ciągła budowa świątyni, uszlachetnianie
własnej postaci na tabernakulum, skazujące na wygna-
nie wszystko, co nieczyste.
Jeśli do modlitwy nie powinny mieć dostępu żadne
wyobrażenia obce trącące głupią żebraninę i lękliwym
balwochwalstwem, to i praca musi również być strzeżo-
na przed roztargnieniem i gadulstwem.
W tym sensie pisał kiedyś Mistrz w liście do przyja-
ciela: „...Praca, o której chciałbym mówić przed jej
zakończeniem, byłaby dla mnie stracona”.
Jak jednak i od czego w życiu zaczynać i do czego
brać się należy, Mistrz odpowiadał w ten sposób:
„Zawsze od tego, co się znajduje najbliżej...”
Dlatego też ostrzega bezustannie, jak i wszyscy inni
Mistrzowie życia to czynili, przed nieporządkiem, roz-
targnieniem, brakiem odwagi i lękiem, przy czym przy
okazji wspomina, że stan bojaźni oraz niemożność sta-
nia się optymistą zawarte są we krwi jako dziedzictwo
po przodkach, którzy w ciężkich zawieruchach wojen-
nych musieli przeżywać stany wielkiej trwogi. Oczywi-
ście okropne czasy, które przeżyliśmy i w dalszym cią-
gu przeżywać musimy, zaostrzyły ponownie te stany
trwogi, a trzeba sobie uprzytomnić, że trwoga, miast
uzbrajać przeciw niebezpieczeństwu, wytrąca z rąk
95
człowiekowi oręż rozważnego poznania, rozumie się
rzeczywistego poznania. Jest bowiem rzeczą ważną,
żeby się nie poddawać nieustannie obleganiu przez
nagromadzone doznania. Dlatego to Mistrz w jednym ze
swoich pism powiedział: „Jest rzeczą samo przez się
zrozumiałą, że...pewne poznania bledną, gdy nowe wstę-
pują w pole widzenia świadomości. Dostalibyśmy obłą-
kania, gdyby wszystko, czegośmy w życiu doświadczyli
i wszystko, co wiemy – pozostawało w świadomości sta-
le w tej samej wyrazistości. Zupełnie wystarcza, że doś-
wiadczenie, przeżycie i poznanie znowu powracają gdy
tego potrzeba. A zresztą w bycie duchowym nie chodzi o
poznanie, które by można było w myślach sformułować,
lecz o postępowanie, którego celem jest ucieleśnienie
Ducha (Ducha „Świętego”) i jego sił. To postępowanie
– choć brzmi to wręcz paradoksalnie – polega na tym,
że człowiek wszelkie możliwe dlań czynności skierowane
na duchowość wykonuje za pomocą ciała i jego orga-
nów, całkowicie bez udziału myśli. Oczywiście z żarli-
wym oddaniem i uczuciem wdzięczności za to, że jako
cielesne istoty ziemskie możemy to czynić. Oczywiście
ze skupieniem uwagi, niby światła reflektora, na tę jedy-
ną czynność, do której właśnie przystępujemy. Ale nie z
pomocą myśli, oddani jakiemuś myśleniu. Nie myśląc z
wdzięcznością. Nie skupiając myśli na naszej czynności,
choćby ta czynność miała polegać tylko na absolutnym
pozbawionym wszelkiego rodzaju napięcia spokoju cia-
ła.
Podczas gdy dążenia skierowane na rzeczy zewnętrz-
ne, bez szczególnego związku z pełną tajemnic dziedziną
Ducha Świętego, jak wiadomo należy dobrze rozważyć i
w myślach wyjaśnić, jeżeli człowiek nie chce ponosić
szkód, to wszystko, co czyni w celu stworzenia ze swego
96
ciała świątyni Ducha Świętego, może być dokonane zgo-
ła bez udziału myśli.
Z takiego postępowania wynika wówczas prawdziwa
pełnia uczuć, o których znów nie należy rozmyślać. Od-
czucia należy żarliwie odczuwać, doznawać, nie zwra-
cając uwagi na żadne nasuwające się myśli. Wówczas,
jeśli człowiek tak postępuje i przyzwyczai się do takiego
postępowania, zjawiają się później, w zupełnie innym
czasie, również poznania myślowe. Ale przychodzą one
wówczas jako dojrzałe owoce, wyrosłe na świętym
gruncie naszych wolnych od myśli czynów i odczuć”.
Z opisanego postępowania wynika teraz, w tym ży-
ciu, ten stan szczęśliwości, który stał się pośmiertną
chwałą wszystkich prawdziwych mędrców i świętych
mimo wszelkich cierpień i mąk, które znosili i to w
stopniu znacznie przewyższającym wszystko, co się
zwykło na ziemi znosić. Jest to szczęście, które postrze-
gamy w pełnym spokoju uśmiechu Buddy i Kwanony
dalekiego Wschodu. Należy zwrócić uwagę, że ten
uśmiech maluje się nie tylko na samej twarzy, lecz i na
cichych, spokojnych, pełnych rozmachu liniach całej
postaci, jako wyraz w spokoju pożądanego i osiągnięte-
go szczęścia, które dla racjonalistycznego mieszkańca
Zachodu stało się bez mała niezrozumiałe, gdyż u niego
wszystko skupia się w mózgu i całemu organizmowi
prawie, że nie może już być przekazane. Mózg, co naj-
wyżej tworzy sobie być może jakieś abstrakcyjne
wyobrażenie o szczęściu, (którego Bô Yin Râ poświęcił
całą księgę) i wówczas oczekuje, czy zechce ono na-
dejść. Pewien ustęp listu Mistrza daje temu bardzo prze-
konywujące wyjaśnienie: „Ciesz się swym życiem i bądź
szczęśliwy”. Człowiek jest szczęśliwy tylko wtedy, gdy
chce być szczęśliwy.
97
Ci którzy oczekują, że staną się szczęśliwi, oczekują
niestety prawie zawsze daremnie”. Wszystko to nie ma
na celu trwonienia zbyt trywialnego optymizmu, niechcą-
cego uparcie zwracać uwagi na rzeczywistość świata
zjawisk, lecz „nie zawsze wszystko układa się tak, jak
byśmy tego pragnęli, ale wreszcie okazuje się, że prawie
każde wyrzeczenie jest przyczyną jakiegoś zysku, które-
go inaczej nigdy by się nie osiągnęło”.
Dlatego z pożytkiem będzie na zakończenie przyto-
czyć tu jeszcze jeden cytat z listu, który wszystko,
o czym była mowa, ponownie i wyraźnie streszcza:
„Jeżeli człowiek sam czyni wszystko to, co do niego
należy i nie naraża się lekkomyślnie na łatwe do pozna-
nia niebezpieczeństwo, tedy może być pewny, że znajdu-
je się pod opieką, która doprawdy więcej zdziałać może,
niż wszelka pomoc zewnętrzna. To jest inny piękny sens
przysłowia: Pomagaj sam sobie, a Bóg ci dopomoże.
Warunkiem wykorzystania pomocy duchowej jest
zawsze i w każdej sprawie, aby człowiek sam wypełnił
wszystko, co jest w jego mocy”.
Wszystko to brzmi bardzo prosto i w rzeczy samej
jest proste. Odurzony jak we śnie bierny sprzeciw i opór
człowieka, niechcącego się duchowo rozwinąć, będzie
to – jak już wspomniano – uważał za nieinteresujące.
Któż jednak spośród tych odurzonych przeczuwa
wewnętrzną szczęśliwość, która przenika skromną natu-
ralność serca ludzkiego zjednoczonego z Prajaźnią,
a więc szczęśliwość człowieka zbudzonego lub wręcz
samego Mistrza, jakiego mamy tu na myśli?
Jeśli Jezus dopuszczał do siebie ludzi o prostocie
dziecięcej, miał na myśli nie dzieci Lucyfera. Lucyfer
nie znosił prostoty bożej. Dlatego spowodował rozłam
i rozproszenie.
98
Chociaż usiłowałem naświetlić ludzki dzień powsze-
dni wypełniony przez ora et labora za pomocą działalno-
ści w dniu powszednim Mistrza naszych czasów – jak
go z całym spokojem ośmielamy się nazywać – to nie
wolno mi było i nie mogło to nigdy nastąpić w formie
mającej zaspokoić próżną ciekawość.
A że świadomość Mistrza ucieleśnionego w powłoce
ziemskiej jest zawsze jednakowa tak na fizycznej, jak
i na duchowej płaszczyźnie, a przy tym dla nas ludzi
ziemskich nie pojęcie ożywiona, jego życie i działalność
dnia powszedniego sięga najdalszych podstaw bytu
i ogarnia cały niezmierzony obszar pomiędzy serdecz-
nym płomieniem ognia miłości a ziemią, skostniałą,
zaskorupiałą ścianą nicości. To, czego Mistrz dokonuje
co dzień i co godzinę, tego możemy się zaledwie słabo
domyślać. Pewnego pojęcia o tym może nam udzielić
następujący ustęp listu Mistrza: „Działanie duchowe,
tak jak ono dokonuje się przeze mnie jak przez ziemską
„antenę”, sięga... daleko poza wszystko, co zdołałem
ukształtować do dnia dzisiejszego dla wszystkich cza-
sów przyszłych, gdyż najistotniejsze przejawy tego dzia-
łania następują w niewidzialności, tak że wynikające
z nich skutki muszą być ponownie przetworzone na
modłę ziemsko-zmysłową, zanim będą mogły z pewno-
ścią stać się uchwytne dla zmysłów ziemskich”.
99
15. Miłość
Wszyscy Mistrzowie są, nawet w szacie ziemskiej,
duchami czyniącymi dzieło Miłości. Dzięki tej prapotę-
dze czynią oni swe dzieło wyzwolenia, które jest dzie-
łem
pomocy przy narodzinach Boga żywego w Ja, a któ-
re można porównać z ponownym narodzeniem czło
wieka ziemskiego.
Jednocześnie jest to dzieło budowania mostów, gdyż
przerzucają oni potężne a nieuchwytne dla oka mosty
wiodące od nowonarodzonego człowieka poprzez
wszystkie hierarchie do Ojca, do człowieka wieczności
w jego nieskończonej Światłości, którego można rów-
nież nazywać Ojcem – Matką (Księga Miłości str. 96).
Wszystkie kształtotwórcze siły, które z upadłego
w podobieństwo człowieka czynią dopiero Człowieka,
są to odmiany siły miłości, które ze swej strony są
wyrazem praboskiego przeżywania i poznania Jaźni.
Jest, więc aż nadto zrozumiałe, że Mistrzowie oddają
najgłębszą cześć jednemu spośród nich, który ziścił
miłość w sposób, w jaki żaden inny z tych wspaniałych
naczyń Miłości nie był w stanie tego uczynić.
Dopiero Księgi Mistrza naszych czasów naprawdę
wykazały, kto to był Jezus i kim nadal pozostaje: „Nie
100
wymarzony Bóg, lecz człowiek niezrównany, którego peł-
nia duszy i zdolność miłowania przewyższa blaskiem
każdy obraz Boga dzięki potędze swej żywotności
i synostwa Bożego swej rzeczywistości, – przewyższa
tak, jak zorza poranna, błędny ognik migający ponad
bagniskiem.”
Odsłonięcie rzeczywistości tajemnicy ofiary śmierci
Jezusa jest jednym z Najwyższych objawień ofiarowa-
nej przez Bô Yin Râ nauki życia. Legenda o Bogu, który
poświęca swego syna, przysłoniła mgłą równy cudowi
czyn, którego zasięgu nasz umysł zmierzyć nie zdoła;
ten czyn przemawia jedynie do naszych nie spaczonych
uczuć. Człowiek – i to człowiek również w poprzednim
okresie swego życia – w chwilach grozą przejmujących
męczarni zadawanych przez „bliźnich”, w chwilach bez
przykładowego poniżenia i potępienia przez obłąkany
świat współczesny, w chwilach nie dającego się wyob-
razić opuszczenia i beznadziejnego cielesnego położe-
nia, w obliczu niechybnej śmierci cielesnej – znajduje
siłę do pokonania nawet śladu nienawiści, pogardy, chę-
ci zemsty, smutku i rozpaczy, jednym słowem: do prze-
zwyciężenia wszelkiej ludzkiej nieudolności, aczkol-
wiek przecież każda komórka nerwów drgała krzykiem
męki. Zdobył się na to wszystko, aż wreszcie uciele-
śniona w nim siła Miłości stopiona z jego jaźnią wzbiła
się do nieporównanego triumfu i stała się słowem:
„Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. To
przecież oznacza, że nawet Ojciec im teraz przebaczyć
pragnie, przebaczyć musi i przebaczy; że skończyła się
straszliwa, ponuro ciążąca nad upadłym światem klą-
twa: że potęga ciemności złamana została w swym rdze-
niu dzięki światłu miłości i otrzymała cios, po którym
nigdy już nie będzie mogła powstać. Jest to wydarzenie
101
duchowe należące do wieczności, ale całkowicie wcie-
lone w fizyczna doczesność: stan przeobrażenia ciele-
snego w najwyższym sensie w świątynię, która oddzia-
ływuje nie tylko na całą przyszłość, lecz musi również
posiadać moc wstecznego działania. Jest to akt niepoję-
tej kosmicznej przemiany w granicach ziemskiej sfery
duchowej, oddziałujący zarazem na nasz świat oraz
świat pośrednio niedostępny dla naszych zmysłów. Jest
to przeistoczenie, przeczute i uroczyście święcone jako
punkt najważniejszy w liturgiach religii chrześcijań-
skiej.
Jest to najdoskonalsze przeistoczenie samego siebie,
które w rzeczywistości daje w sposób wiarygodny moż-
liwość i pewność przeistoczenia siebie również wszyst-
kim innym ludziom, którzy byli, są i będą dobrej woli.
Jeśli więc we wspomnianej Ewangelii według Mate-
usza (27,51-53) napisano, że wówczas zasłona kościelna
rozdarła się na dwie części od góry aż do dołu, ziemia
zadrżała a skały z hukiem pękały, groby się otworzyły
i wiele ciał świętych powstało i wyszedłszy z grobów
po wskrzeszeniu weszło do miasta świętego, – to dzięki
temu dawnemu tekstowi w potężnych obrazach wyjaśni-
ło się do głębi, co zdziałał ów czyn miłości Jaśniejącego
pośród jego najgłębszego i pełnego mąk poniżenia na
jerozolimskim miejscu straceń, pośród złości i głupoty
ludzkiej.
Słusznie, więc postąpi ten, kto będzie sobie to uprzy-
tomniał, bądź przez rozpamiętywanie dawnych tekstów,
bądź też – jeszcze lepiej – przez gruntowne zagłębienie
się w te księgi, w których Bô Yin Râ wyczarował postać
Największego Miłującego (w szczególności „Misterium
Golgoty” 1953 r. „Mądrość Janowa”, „Wysoki Cel”,
„Zmartwychwstanie”).
102
Wszelako raz jeszcze należy zwrócić szczególną
uwagę na to, że wszystko cokolwiek Mistrzowie i
Współbracia „Wielkiego Miłującego” z Nazaretu świad-
czą i co czynią sprawiają, dzieje się pod wpływem sił
promieniujących z duchowego ognia miłości; jest to,
jeśli ktoś tak woli: zesłanie Ducha świętego przez zjed-
noczonych z Bogiem.
Brak słów w języku ludzkim, aby oddać pojęcie tego
cudu, mimo że niejeden natchniony trudził się, by przez
pełne zachwytu słowa poezji albo przez natchnioną for-
mę sztuki dać o tym pojęcie. Cud jest nadspodziewaną
zgodnością śmierci i miłości, godów wesołych i naro-
dzin. Nie na próżno spostrzegamy na sarkofagach staro-
żytnych, tj. w miejscach przechowania w proch obróco-
nych kształtów ziemskich, radosne, triumfujące obrazy
miłości i upojenia. Wiele daje do myślenia, a jeszcze
więcej do przeżycia wewnętrznego, to sąsiedztwo
śmierci i najwyższych radości życia w świecie antycz-
nym, znajdującym się tak bardzo pod decydującym
wpływem misteriów, których pobożności i głębi religij-
nych
nie docenia niestety człowiek wychowany w duchu
chrześcijańskim. Przez to zestawienie miłości i śmierci
prawie całkowicie brak w antycznej religii czegoś
okropnego i niesamowitego, czym nasz świat obrazów
tak biegle włada i prawie od dwóch tysięcy lat przełado-
wuje smutkiem. Ale istnieje pojednanie święte, pro-
mienne piękne i dające głęboko poznać wyrównanie
tych sprzeczności – w utworze poetyckim przeszło
osiemdziesięcioletniego Goethego. Mam na myśli kla-
syczną noc Walpurgii, ten artystyczny wynik najgłęb-
szego poznania człowieka oświeconego. Ten właśnie
utwór, wielce odosobniony w nowszej literaturze
zachodniej, może w inny zupełnie sposób niż cały sze-
103
reg historii miłosnych dać wyczucie, co to jest wszech-
rozbrzmiewająca siła miłości.
Miłośc nigdy nie bierze, nie posiada w swym stale
wzrastającym nadmiarze miejsca w sobie, aby brać;
raczej rozdaje ona i rozrzuca – a przez to rośnie. Miłość
to życiorys Jaśniejących, którzy się bezustannie rozra-
dowują.
Jeżeli Bô Yin Râ w jednej ze swych wierszowanych
wypowiedzi pisze:
„Całe moje życie było
Od wczesnej młodości
Ustawicznym dawaniem...”
to w tych kilku słowach mieści się cały jego życiorys,
a wszelkie dane dodawane poza tym – to tylko odmiany
i uzupełnienia tego samego tematu. Bardzo liczne listy
Mistrza, które, poza skierowanymi do mnie, przejrza-
łem, działają dziś jeszcze niby prąd żywej miłości, który
już w owym czasie płynął i płynie nadal z zaświata na
ziemię. Jest to ten ognisty prąd, który spala wszystko,
co marne i sprowadza śmierć rzeczy nieważnych i dzi-
wacznych, prąd miłości, który żąda ofiary z własnej jaź-
ni, by po uświetnieniu znaleźć się z powrotem we
Wszechświecie.
Bô Yin Râ nigdy nie odrzucał spraw ziemskich. Po-
dziwiał często ze zdumieniem i w pełni miłości ziem-
skie zjawisko prądu elektrycznego i chętnie czynił alu-
zje do pełni zawartych w nim symboli. Szczególnie
żywo przypomina sobie, jak staliśmy z nim przed
oknem wystawowym w Lugano i oglądaliśmy dość
rzadko wówczas jeszcze spotykane rurki neonowe, któ-
rych widokiem był widocznie przejęty. W niedługim
czasie potem pisał w liście, do którego dołączył zdjęcie
104
przedstawiające wyładowanie iskry elektrycznej w cen-
trali prądów wysokiego napięcia: „Nie ma.... w tym zgo-
ła nic dziwnego, że iskra elektryczna może tworzyć takie
wstęgi nawarstwień światła, gdyż jest ona w ziemskim
materialnym świecie praprzodkiem wszelkiego życia
w kształtowaniu form i nie może całkowicie ukryć swe-
go wyższego pochodzenia. Zapewne wieszcze starożytni
o czymś podobnym wiedzieli, gdy przedstawiali Lucyfe-
ra jako upadłego anioła i stworzyli mit o Prometeuszu?
– Jedno i drugie daje się doskonale odnieść do pana
ciemności, brata świętego praognia, który „był zanim
niebo i cokolwiek innego zostało stworzone”.
Miłość jest potężną niszczycielką cierpienia. Zdanie
to jest stwierdzeniem niezbitego faktu, a raczej pewnego
prawa. Jeśli Bô Yin Râ szczerze i otwarcie mówi, że
należy swoje cierpienia miłować, to bynajmniej nie ma
na myśli kultu cierpienia, jak to czynili i czynią niektó-
rzy uważani za świętych maniacy, a raczej zupełnie
przeciwieństwo tego kultu. Kto miłuje swoje cierpienie,
tym samym pracuje nad pozbawieniem go wartości,
a wreszcie nad jego zniszczeniem. Rzecz prosta, że nie
wszystko cierpienie może być zniszczone: to by ozna-
czało unicestwienie wszelkiego bytu. Ale niewymownie
wiele cierpienia można usunąć lub mu zapobiec, w każ-
dym razie całe cierpienie, które niejako chce być czymś
więcej niż mroczną przeciwwagą przejawiającej się
wspaniałości.
Kształt z gałęzi i liści, piękno kwiatów, bogactwo
owoców krzewu albo drzewa nie mogłyby istnieć bez
zakorzenienia w ciemnej glebie. Jak bardzo rozstrzygają-
ce jest złudne istnienie cierpienia w życiu ziemskim
Mistrzów zjednoczonych z Bogiem widoczne było na
Golgocie. Ten kielich nie mógł ominąć, chociażby
105
doprawdy nie był pożądany; musiał być do dna wychy-
lony, albowiem taki był warunek, dzięki któremu został
spełniony czyn wszelkich czynów, czyn miłości Jezusa,
który przełamał bezlitosny grom klątwy nękający ludz-
kość ziemską.
Obowiązywało to również Bô Yin Râ jak i obowiązu-
je każdego z tych świetlanych ratowników: wyzwalać
określone siły ziemi. Wiersz w jego „Marginaliach”
mówi o tym wyraźnie:
„Siły tej ziemi,
Które w „dniu moim” wyzwalać muszę.
Dają się wyzwolić tylko temu.
Kto z wdzięcznością znosi
Ziemskie cierpienie cielesne:
Jak wyzwoliciel więzów cielesnych
Wyzbyty trwogi i skarg”.
W tym samym wierszu odrzuca wszelkie współczu-
cie z powodu jego cierpień cielesnych i mówi nawet, że
raczej każdy powinien zazdrościć mu: wręcz przejmują-
ce grozą słowa.
Gdy się je czyta, są one w pierwszej chwili prawie
niezrozumiałe. Ale gdy przenikną do naszego wnętrza,
zdolne są do rozwiązania od dawna stawianego pytania:
na cóż cierpienie, dlaczego panuje zło, po cóż to wszyst-
ko?
Odpowiedź może być dana tylko przez duchowe prze-
życie. Wiersz o którym mowa oraz wiele jeszcze innych
zawartych w „Marginaliach” stanowią odpowiedź na to
odwieczne pytanie, są wyzwaniami człowieka duchowo
całkowicie obudzonego, ale są jeszcze niezrozumiałe,
jeśli się je ujmuje rozumowo: muszą one przeniknąć we
106
własne życie jako wpływ miłości z Wszech-Życia, które
tam jest miłością.
Wydawałoby się, że o tym wszystkim nie można
mówić, że można zaledwie bełkotać. Lecz Bô Yin Râ
potwierdza się tu jako Mistrz, nigdy bowiem nie bełko-
cze, lecz mówi tak jasno i prosto, jak gdyby mówił tyl-
ko: dzień dobry, jak się masz?
Ten prosty sposób mówienia bywa często lekceważo-
ny i poddany wątpliwościom: cóż tam może być osobli-
wego? Przecież to są rzeczy doprawdy same przez się
zrozumiałe. Ale powoli: być może jednak nie tak już
same przez się zrozumiałe dla tych wszystkich, którzy
zaplątali się w skomplikowanej piekielnej sieci odłącze-
nia od ducha, od miłości, od praźródła życia. Przecież
i dzisiaj spotykamy wielu ludzi, którzy Rafaela kojarzą
z oleodrukiem, a Mozarta z ćwiczeniami muzycznymi.
Zachodzi tylko pytanie, czy to Mozart i Rafael, czy też
oni sami ponoszą winę za taką formę zblazowania.
Doprawdy, Mistrz niechętnie cierpiał, a jednak – jak
się wyrażał – modlił się o cierpienie, aby w ten sposób
przejąć wołanie o pomoc innych ludzi cierpiących ciele-
śnie w kierowaniu życiem cielesnym.
Człowiek powierzający się temu kierownictwu poj-
muje wówczas w sobie sens słów: Widzieć w cierpieniu
„kłamstwo” Znaczy: „niszczyć” swoje cierpienie.
Zawsze nie należy grzebać się ani w swoim, ani
w cudzym cierpieniu. Ale należy o tym pamiętać, że
cierpienie na tej ziemi Jaśniejących służy bezwzględnie
zawsze do gloryfikacji miłości oraz siły tworzącej jej
piękno duchowe. Żaden z Mistrzów nie jest ani refor-
matorem świata ani rewolucjonistą. On daje przykład.
Oto wszystko. Odnalazł siebie samego i dokonał swego
wychowania, wychowania z miłości. A czym jest wy-
107
chowanie siebie w miłości, jeśli nie pełne miłości ofia-
rowanie i pogrążenie własnej jaźni w boską jaźń?
Mistrz, jeśli wewnętrznie zdołamy uważnie przysłuchi-
wać się jego cichym słowom, pociąga nas w głąb
i wzwyż do akordu miłości wirujących sfer. A jest rze-
czą zupełnie obojętną, czy ten przebieg rozwojowy wyja-
śnia się kierowanemu człowiekowi zgodnie z jego uspo-
sobieniem w obrazach, czy w dźwiękach, czy też
przeobraża się on bez takich duchowo-zmysłowych spo-
strzeżeń w niezachwianie pewne poznanie miłości pa-
nującej w jej nieprzemijającym rdzeniu. Miłość jest
przecież bardziej istotna niż każde jej odbicie, choćby
było najwznioślejsze.
108
16. Mądrość
Gdziekolwiek czytelnik zechce się zatrzymać w og-
rodzie ksiąg pełnych kwitnącego życia, ksiąg, które
podjęliśmy się rozpatrzyć, zawsze będzie miał całość
przed sobą. Zgoła nie powtarzając się całkowicie
w temacie i motywach, kątach widzenia i przenośniach,
zawiera jednak każda księga, a nawet więcej: każdy roz-
dział, każdy ustęp, prawie każde zdanie – całość, tak że
nawet w najdrobniejszych częściach zawarta jest całość
nauki. Właściwie Mistrz mówi zawsze o jądrze duszy
poszczególnego człowieka, a zatem powszechnej cało-
ści, która jest przecież w niego samego wpromieniowa-
na. Wskutek tego przy przerzucaniu stron i szukaniu,
nigdzie tutaj czytelnik nie natknie się na jakiś system
lub jego szkic. Jaźń i wszechświat nie są systemem – są
to żywe ciała.
Bô Yin Râ przemawia zawsze do ciebie. Wkłada on
wszystko w wychowanie samego siebie. Na tym wycho-
waniu polega cała pedagogika, cały socjalizm, cała poli-
tyka. Decydujące odpowiedzi znaleźć można zawsze
tylko we własnej głębi, jedynym niezawodnym kompa-
sie wszelkiego kierownictwa życiowego.
109
Kto chce wychowywać, rządzić i socjalnie ulepszać,
ten niech rozpoczyna od samego siebie. Jeżeli nie może
dać rady z sobą samym, jakże może uporać się z inny-
mi?
Mistrz życiem swoim i swoim dziełem wskazuje,
czym jest człowiek, czym jest życie i jak się samego
siebie wychowuje. Jedynie z przykładu wynika należyte
oddziaływanie na zewnątrz. Kto nie wie z własnego
poznania, czym jest człowiek i życie, jak może chcieć
kierować ludźmi i ich wychowaniem, kierować ich
życiem? Rodzicom, którzy sobie łamią głowę, jak mają
wychować dzieci, można zawsze tylko powiedzieć:
zacznijcie od wychowania samych siebie; reszta wynik-
nie sama przez się. Bô Yin Râ napisał kiedyś: „Wszelkie
wychowanie dzieci zależy przede wszystkim od tego, aby
rodzice poznali samych siebie.”
Cała nauka moja odnosi się do tego wychowania. To
nie jest tak jak sądzicie, że macie dopiero odpowiedzial-
ność względem dzieci. Przede wszystkim istnieje dla każ-
dego człowieka tu na ziemi odpowiedzialność za siebie
samego. Jeżeli wszystkie swoje wysiłki będziecie kiero-
wać na to, by stale poddawać kontroli wasze własne
wychowanie, wtedy możecie bezwzględnie być pewni, że
nie popełnicie żadnego „błędu” przy wychowaniu dzie-
ci.... Wychowanie dzieci polega w pierwszym rzędzie na
tym, że należy dzieckiem kierować w ten sposób, by
wychowało się samo. Tylko wówczas, gdy człowiek od
wczesnej młodości nauczy się odczuwać, że może sam
siebie wychowywać, to i wychowuje się sam, i tylko to
wychowanie jest trwałe. Zbyt wiele robicie sobie kłopo-
tu sądząc, że losy dziecka zależą od waszej pedagogiki.
Nie zapominajcie proszę, że każde dziecko jest samoist-
ną istotą, której losy są w ręku Boga i której to istocie
110
możemy o tyle tylko wyrównywać drogę życia, o ile zdo-
łamy dodać na tę drogę coś na wewnętrzną i zewnętrzną
własność. Nie zależy tak dalece na tym, aby dzieci
odzwyczaić od wszelkiego drobnego błędu, a nawet każ-
dego poważnego błędu, lecz daleko ważniejsze jest to,
by dziecko wyniosło z domu rodzicielskiego zasady
prawdziwego, dobrotliwego, pełnego miłości uczucia
ludzkiego.... Im spokojniej i swobodniej staracie się dać
swym dzieciom to, coście w samych sobie znaleźli, tym
lepiej. Nie słowa wypowiadane przy wychowaniu, jakie
dziecko słyszało w domu rodzicielskim i być może
zachowało w pamięci, dają mu w świecie rzeczywistą
ochronę. Dorastający poza domem rodziców młody
człowiek chroniony jest tam tylko wtedy, gdy wyniósł
niezachwiane przekonanie, że o każdym czasie sam
może się wychować, a celem jego wychowania będzie
dobro, prawda i szlachetność, jeśli te cnoty już w domu
pokochał i z nimi się zżył. Wszystko dalsze pozostawić
możecie naprawdę z całym spokojem Bogu. Jeśli wy-
chowanie ma być coś warte, musi wypływać z własnego
żywego czucia i z serca, a nie z mózgu”.
Wszyscy, którzy mieli możność obcowania z Mist-
rzem, mogą stwierdzić, że znajdował on zawsze i w
mgnieniu oka radę na ich potrzeby, nie banalne rady,
lecz starannie wyczute, wypływające z duchowych pod-
staw: wyraźny znak jego wewnętrznego, hierarchiczne-
go stopnia jako wysłannika z zaświata.
W wolnym przekładzie nazywamy ewangelię „rado-
sną nowiną”. Ściślej powinna się ona nazywać „dobrą
nowiną”.
Jeśli się rozważy, że to orędzie pochodzi już z drugiej
lub trzeciej ręki, a nie bezpośrednio od Tego, kto mógł
powiedzieć: Jam jest droga i prawda i żywot; nikt nie
111
przychodzi do Ojca jak tylko przeze mnie (Jan 14,6) –
mamy wszelkie powody nazywać orędzie pochodzące
bezpośrednio od Mistrza naszych czasów, które przy
tym napisane zostało w całkowitym porozumieniu
duchowym z Jezusem, radosną, a nawet ponad wszelką
miarę uszczęśliwiającą nowinę, jako niezbędne nowe
objawienie ze sfer Wieczności i daje ciąg dzieła miło-
sierdzia. To objawienie wskazuje nam w żywych sło-
wach, które poniekąd stały się ciałem i krwią, nie tylko
drogą powrotną do Ojca działającego i przebywającego
w naszej duszy, lecz również mającą nastąpić decydują-
cą duchową przemianę naszego świata ziemskiego. Sto-
imy na progu potężnego wydarzenia. Ale musimy się
strzec, aby nie popaść w błąd pierwszych chrześcijan,
którzy usiłowali zmaterializować swoje mesjanistyczne
nadzieje i źle zrozumieli objawienia Jezusa”. „Chęć
zmiany duchowo-kosmicznych wpływów”, jak to Bô Yin
Râ określił w swej księdze „O bezbożności”, nie może
być wyobrażana jako przedstawienia z reflektorami,
ogniami sztucznymi i wodotryskami, zmierzchem
bogów itp., lecz jako wolny od przesądów, wyzbyty
wszelkiego sennego upojenia zwrot wielu ludzi do
Ducha, jako pewne i niezawodne poznanie wiekuistej
rzeczywistości: cel, którego można najserdeczniej
życzyć. Jasne jak na dłoni, że to potężne wydarzenie
moce ciemności będą usiłowały powstrzymać za pomo-
cą wszelkich przeszkód i zaczynamy to aż nad to odczu-
wać. Z mobilizacji sił przeciwnych, jakich ziemia jesz-
cze nie widziała, z techniczno-romantycznych potwor
ności, intelektualnej pychy, z wyrafinowania a często
jednorazowego barbarzyństwa sztuki i rozkoszy, niepoję-
tego wyobcowania z naturą, by to tylko tu wymienić, –
można przeczuć do pewnego stopnia wspaniałość nad-
112
chodzącego „z Ducha wiekuistego rozjaśnienia i oświe-
cenia”. Kto ma przeczucie tego, temu wolno, pomimo
całego rozpętania mocy piekielnych, razem z Bô Yin
Râ, gdy cytuje on słowa Huttena, powiedzieć z całą ra-
dością: „Rozkoszą jest żyć” (O bezbożności, str. 47).
Naturalnie nie łatwo jest zachować radosną ufność
w chaotycznym zamęcie dzisiejszej rzeczywistości, która
prawie każdego człowieka obrabowała ze zwykłego nie-
gdyś minimum pewności. Tu w wysokiej mierze ma zna-
czenie to, co Mistrz powiedział do jednego z przyjaciół:
„Pewien sprzeciw, pewne oporne nastawienie przeciw
złu atakującemu od zewnątrz musi według mojego
doświadczenia rzeczywiście nastąpić, jeżeli ma się
potwierdzić zaufanie.”
Potwierdzenie zaufania ze strony Ducha nastąpi bez
oporu, jeżeli spokój wewnętrzny nie pozwoli się zbała-
mucić żadną życiową niedolą, ani żadnymi sztuczkami
piekielnymi lub oszołomić blaskiem.
Mądrość Mistrza pouczała nas na każdym kroku
widzieć rzeczy takimi, jakie one są, a nie jakimi się
wydają. Potrafi on czynić je przejrzystymi, w szczegól-
ności rzeczy ostateczne i rzeczy boskie, o których do-
tychczas dowiadywaliśmy się tylko niby o rzeczach
odbitych w lustrze i przy tym niejasnych słowach.
Słusznie mówi w jednej ze swoich uwag: „Kto... szuka
rady w tym, com napisał, ten wnet pozna, co mu się
z powołanej lub niepowołanej strony przedstawia
i powiada, by temu uwierzył. Trudno mu będzie popaść
w błąd”.
Stale na nowo ostrzega nas przed naszym najbardziej
złośliwym wrogiem – lękiem. W wyżej przytoczonej
uwadze nadaje temu ostrzeżeniu szczególną, niemal
przerażającą nutkę: „Najcięższym grzechem jest lęk,
113
aby nie popaść w grzech... Nie ma... zgoła żadnego
stopnia błędu, co w najgorszym razie może być „grze-
chem”, z którego człowiek chcący tego a ufający w wie-
kuistą Łaskę nie mógłby cię znów dźwignąć o własnych
siłach ze swego życia ziemskiego.
Zdumiewające, o posmaku prawie rewolucyjnym,
a jednak jest bardzo pocieszające i krzepiące słowa. Nic,
ale to zgoła nic, nie ma takiego, czego by się należało
lękać, nawet grzechu, a przede wszystkim nie bać się
Boga, który wszak jest Miłością i człowiek Mu ufający
odczuwa Go jako Łaskę. Boga należy się raczej wsty-
dzić, jeżeli człowiek, jak się to prawie zawsze zdarza,
okaże się niegodny Boga, ulegając wszelkim głup-
stwom, chuciom i różnym napaściom lenistwa i trwogi.
Oto mądrość Mistrza, że dużym dzieciom, które wresz-
cie mają się rozwinąć, opowiada zajmująco – niby książ-
ka z bajkami – o pięknej ojczyźnie duchowej, a jedno-
cześnie nastraja je radośnie i ufnie i usuwa głupi lęk.
A nie opowiada on bzdurnych bajek dziecinnych, lecz
niesie najczystsze i najjaśniejsze wieści o rzeczywisto-
ści i prawdzie, o dobru i pięknie krainy duchowej,
o Bogu żywym w sercu duszy oraz o cudownych niezbi-
tych sprawach boskich. Może on, jak Pan do Mojżesza,
powiedzieć budzącym się dzieciom „Nie bójcie się,
gdyż jestem przy was”. Ale również odradza im wszelką
przesadę w wyobrażeniach.
Chodzi przecież tylko o jedna rzecz samą przez się
bardzo prostą: o poznanie z całą pewnością we wła-
snych głębiach przyczyny tego, kim jest człowiek du-
chowo i co fizycznie jest jego powłoką.
Dlatego w tych samych, już często przytaczanych
słowach wypowiada upomnienie: „Wybujałość wyobraź-
ni przeszkadza w słyszeniu delikatnych poruszeń serca,
114
które człowiekowi nie obeznanemu jeszcze ze światem
Światłości jedynie mogą podać o nim wieść... Ludzie nie
chcą wierzyć, że to, co wieczne, przejawia się w takiej
prostocie”.
Zanim się dotrze do tej treści prawdy, należy usunąć
pokłady gruzu, chwastów, kurzu, próchna i zapleśniałej
pajęczyny, należy wypłoszyć urojenia, dzienne i nocne
upiory z ich poglądami i naukami w świecie zewnętrz-
nym, a przede wszystkim wewnątrz w onieśmielonych
i zdezorientowanych duszach. A jest to sedno wszelkiej
mądrości – wskazać człowiekowi ziemskiemu, jak ma
się uporać z głównym swym wrogiem: z powszechną na
świecie trwogą, która się zagnieździła lub grozi wśli-
zgnięciem się w postaci lęku, przerażenia, opętania,
zwątpienia, rozpaczy, troski, bojaźni, przesądu, melan-
cholii i tysiące innych Postaci. W prawdziwej, albo-
wiem z łaski Mistrza nadanej mądrości, Mistrz z nie-
zrównaną wytrwałością i cierpliwością wskazuje drogi
i możliwości osiągnięcia tego pierwszego celu, uwzglę-
dniając najróżniejsze typy charakterów.
Jakiekolwiek zainteresowania może mieć człowiek,
jaki temperament w nim przeważa, czy będzie miał
usposobienie czynne, czy też kontemplacyjne, znajdzie
on w jakimś ustępie lub nawet w wielu ustępach licz-
nych nauk, a może i przy intuicyjnym wczuciu się w ten
lub inny obraz duchowy – wynalezioną dla niego możli-
wość, aby powoli lub szybko opanować w końcu tę
trwogę, niegodną dziecka królewskiego; gdyż my wszy-
scy jesteśmy pochodzenia „królewskiego” (niezależnie
od tego, czymkolwiek byśmy się trudnili) .
Szczególnie niebezpieczny jest smutek. Bô Yin Râ
surowo sądził ludzi opanowanych tym uczuciem i rzad-
ko czynił z tego tajemnicę, że uważa za grzech, co naj-
115
mniej za oznakę rozstroju nerwowego, który należy bez-
względnie zwalczać. Świadczy o tym wiele fragmentów
jego pism, a jeszcze bardziej listów, w których Mistrz
delikatnie lub ostro, zależnie od okoliczności, zmywa
głowę opanowanym przez smutek adresatom, przeciw-
stawiając nieświadomej magii lęku – świadomą magię
niezachwianej ufności, udzielając pociechy, którą dusza
musi sama w sobie wyzwolić:
„Pociechy nie znajdziesz
W pobliżu ni w dali,
Dopóki złość i zawiść
Duszę twą niewoli.
Gdy dusza sama z siebie
Nie znajdzie pociechy,
Zaiste jej nie zazna
Na ziemi po wieki”.
Wszystko bowiem, co Bô Yin Râ oznajmił przyjacio-
łom bliźnim znajduje się wręcz poza wszelkimi teoriami
zaczerpnięte z doświadczenia w sposób, jaki znacznie
przewyższa normalny naukowy i praktyczny empiryzm.
Dlaczego? Gdyż prawdziwemu mędrcowi nie potrzeba
wiedzy od kogoś przejętej, aniż żadnych poza nim stoją-
cych konstrukcji pomocniczych, gdyż źródłem, z które-
go czerpie, jest on sam. Jego mądrość nie jest czymś
zapożyczonym, co się rozpada razem z szatą ziemską,
lecz trwałym wiekuistym posiadaniem. Dlatego Mistrz
mówi na zakończenie rozdziału „Wiedza mędrców”
w księdze „Zmartwychwstanie”: „Przy wiedzy wieku-
istej.... Wiedzący, przedmiot jego wiedzy oraz to, co on o
nim wie, całkowicie przenikają się wzajemnie. W ten ty-
lko sposób naprawdę się poznaję”. Kto pozwoli radom
i opiniom nauki przewinąć się przed oczyma ducha,
116
a przy tym jeszcze, jak miał możność autor niniejszego
dzieła, bezstronnie zbadać wpływ poważnego materiału
listów i notatek, notatek dalej ożywić wspomnienia wie-
lu rozmów przeprowadzonych z Mistrzem, ten musi
dojść do odczucia wręcz niezwykłej pewności: tu moc-
ny jak opoka. Co się tyczy treści tej mądrości, to Bô Yin
Râ kiedyś po prostu powiedział: „Nie przynoszę żadnej
„teorii”, żadnej nowej „filozofii”, żadnej nowej „reli-
gii”, lecz wyłącznie wyniki praktycznego doświadczenia
w dostępnych dla mnie osobiście duchowych dziedzi-
nach życia, które nieświadomie są prawdziwą ojczyzną
duchową każdego człowieka ziemskiego”.
W drugiej połowie mego życia miałem szczęście
oglądać starożytne, z dalekiego Wschodu pochodzące,
malowidła wykonane tuszem – w kopiach, lub jeśli to
było możliwe w oryginałach. Gdy zagłębiam się w tych
uduchowionych krajobrazach lub też na swój sposób
obcuję z tymi osobliwymi pielgrzymami i świętymi,
wówczas zawsze wydaje mi się, że mnie spotyka i prze-
mawia do mnie na swój niewymownie pogodny sposób
ów z Bogiem zjednoczony, którego pamięci i ewokacji
duchowej poświęcam mój wysiłek napisania tej książki.
W tych spokojnych mających wygląd świętych, nieskoń-
czenie dyskretnych dziełach sztuki prastarej, na głębo-
kim szacunku ugruntowanej kultury, odczuwam coś, co
najbardziej ze wszystkich innych ludzkich tworów może
dać piękną oprawę uśmiechniętej złocisto-białej mądro-
ści Mistrza. Wszystkie one razem wzięte są przenośni-
kami Domu Duszy. Delikatnie i miękko rzucone, a jed-
nak potężnie wznoszące się i cudownie uporządkowane
krajobrazy, w których nie ma nic zbędnego, a każde
drzewo, każdy wodospad, każde jezioro, każda góra czy
obłok stały się symbolem i obrazem Boga. Wysoce
117
ludzkie w sposób zgoła niezrozumiały. Tu stale staje mi
w pamięci Bô Yin Râ, który w swym utworze napisa-
nym w rodzaju psalmu pt. „Dom Duszy” powiedział:
„Zważ Szukający – kraina wiekuistych kształtów
stoi przed tobą zawsze otworem,
Musisz jedynie wybrać gdzie pragniesz zbudować
w niej dom swój....
W domu twoim, jeśliś go odpowiednio wybrał
Bóg nie będzie ci obcy
Jako potężnego przyjaciela będziesz
Go gościł u siebie”.
Mądrość Mistrza przejawiała się nieraz także w po-
staci humoru, jeśli sytuacja ziemska była, jak to się
mówi zawikłana. I mogło się zdarzyć, że osoby go
odwiedzające, które oczekiwały wyroczni apolińskich,
znajdowały dowcipne słówka i żarty, wywołujące
w nich zakłopotanie, o ile im, co niestety dość często
zdarzało się, brak było poczucia humoru. Brak humoru
jest jednak smutną cechą. Należy on do rzeczy najbar-
dziej rozpaczliwych, jakie w tym życiu przytrafić się
mogą człowiekowi, o ile mu się nie uda znaleźć czegoś
budzącego wesołość nawet w rzeczy pozbawionej hu-
moru.
118
17. Patriarcha
Ten człowiek został zesłany w czasach pełnych
zamętu, chaosu, tak, że w historii dwóch tysięcy lat,
połowicznie tylko znanej, próżno by się rozglądać za
bardziej szaleńczym chaosem myśli, słów i czynów. Nic
w takich czasach nie przynosi większej ulgi człowieko-
wi, jak rzeczy jasne i trwałe, których się bezmyślnie nie
podkopuje, a które noszą pogodny blask. Doprawdy nie-
łatwo człowiekowi zachować pogodę i dobry humor, nie
dając się zbić z tropu i podążać drogą uznaną za właści-
wą, pragnąc szczęścia dla siebie i dla innych działać
w tym kierunku. Biada temu, kto zwątpi.
A jednak znalazł się przecież człowiek, który cicho
a z wielką mocą spokojnie i z pogodą, niby patriarcha
czasów biblijnych, znalazł właściwe słowa, nadające się
do tego by odwrócić nieszczęście. Wprawdzie nie mógł
czynić cudów, tak jak i sam Bóg nie mógł tego dokonać
by stworzyć raj na ziemi. Pomijając to, raj na ziemi nie
jest ani możliwy ani pożądany, wymaga on partnera
dobrej woli, człowieka czujnego, który zmęczył się już
drzemaniem i marzeniami sennymi.
I oto znów zjednoczony z Bogiem człowiek – Bô Yin
Râ – dał, jeżeli ktoś potrafi należycie czytać, zadawala-
jące odpowiedzi na wszelkie nurtujące ludzi pytania,
119
które należało rozwiązać. Zwłaszcza w tomie „Ułuda
Wolności” znajdował zawsze nić przewodnią, która
wskazuje drogę z labiryntów zagadnień socjalnych, na-
rodowych i w ogóle społecznych, przy czym często
w jednym jedynym zdaniu trafnie ujmuje rzeczy decy-
dujące. Nie przeczy przy tym wcale doniosłości nauki
i jej zasług. Przyznaje on jej być może więcej, niż by to
mogło być miłe niejednemu gorliwemu fanatykowi. Ale
rozwikłuje i przecina ostrzem jasnego i prostego pozna-
nia duchowego wiele przędziwa omotującego prawdzi-
we
lub
rzekome
zagadnienia i sprowadza każde z nich do
decydującego mianownika, do wewnętrznej jaźni, z któ-
rej wychodząc – wszystko, ale to rzeczywiście wszystko
można doprowadzić do porządku i harmonii, z której
jedynie wychodząc odbudować można wszelką dającą
się pomyśleć społeczność – czy to obejmować będzie
małżeństwo, rodzinę lub przyjaciół określonego rodzaju
grupy dusz lub wspólnoty ludowe, związki narodów
i całą ludzkość ziemską, czy nawet cały przeniknięty
boskością a więc i człowieczeństwem wszechświat.
Mistrz wszystko to widział i opisał, a oprócz tego
przeżył jako ojciec, jako patriarcha, co musimy stale
podkreślać. Jego dzieło i istota jest na wskroś patriar-
chalna przy jego dobrotliwej, promieniującej ciepłem
więzi daleko sięgającej miłości, przypływającej doń nie-
przebranie jedynie dzięki jego jedności z Bogiem.
Bardzo znany od dawna już zmarły uczony wyraził
się o nim w kółku znajomych mnie więcej tymi słowy:
„Jest on niby anioł unoszący się w przestrzeni, ale lu-
dzie tego nie widzą”.
Bô Yin Râ czynił zawsze wrażenie pełnego spokoju
patriarchy pod drzewem figowym lub też mędrca z Da-
lekiego Wschodu medytującego na występie skalnym,
120
leżącym naprzeciw wodospadu, albo pod strzechą prze-
wiewnego pawilonu stojącego na polach na jeziorze
górskim i wysyłającego światu krzepiące myśli i impul-
sy. Z tej jego patriarchalnej postawy wypływa to, co nie-
gdyś napisał: „Człowiek zawsze będzie błądził, jeśli sta-
le szuka czegoś „nowego” miast dążyć do oparcia się
o rzeczy najstarsze”.
Taka zasadnicza postawa pozwalała mu przy całej
skromności do miłego otoczenia do dobrych i pięknych
rzeczy pozostawać spokojnym i obojętnym, przy nader
sumiennie uregulowanych stosunkach, do wszystkich
niespokojnych pokus w postaci namiętności, przepychu,
ambicji i tym podobnych, a do tego dochodziło coś jesz-
cze bez mała niby lęk przed osobistym obcowaniem
z ludźmi, gdyż każdy jego kontakt z obcymi stale mu-
siał się dlań przekształcać w wewnętrzne ustosunkowa-
nie się do każdego z osobna. Czynił on charakterystycz-
ną różnicę pomiędzy ziemską społecznością a kierowa
ną
z ducha wspólnotą, o czym w księdze „Ułuda Wolno-
ści” wypowiedział wszystko, co istotne. Choć ze wzglę-
du na harmonię i zwyczaje przywiązywał pewną wagę
do opinii, to jednak jako artyście i pisarzowi były mu
obce myśli o sławie. Każdy człowiek inteligentny zro-
zumie, że chodzi tu nie o potrzebę zdobycia znaczenia i
nie o żądzę sławy, lecz o stwierdzenie ważnego, gdyż
duchowego a dla ludzi bliskich przebudzenia pociesza-
jącego faktu, o czym Mistrz kiedyś napisał: „Nadejdzie
dzień, w którym się okaże, że pomoc duchowa podawa-
na jest ludziom jej godnym zaiste nie bez mocy dalej
działającej, chociaż nawet jej skutki ujawniały się
w czasie znacznie późniejszym.... Nic a nic zginąć nie
może po wieczne czasy z danej przeze mnie pomocy
duchowej”.
121
Ten patriarchalny, w naszych czasach tak niezwykły,
a dlatego dwójnasób sympatyczny, przejmuje nastrajają-
cy sposób bycia zmagał się coraz bardziej od czasu, gdy
posiadł on Mistrzostwo duchowe i nie na próżno miły,
łagodny i szlachetny krajobraz Lugano mógł przygoto-
wać do tego nader godnie, ściągając na siebie błogosła-
wieństwo. Rzeczywiście Lugano i jego okolica jest bło-
gosławioną krainą czy przybywa się tam z południa, czy
z północy, jest ono dla podróżnika zdolnego do przyj-
mowania subtelniejszych odczuć prawdziwą niespo-
dzianką. Zabawką Boga uśmiechająca się do oczu zmy-
słów i duszy.
Bô Yin Râ rozmiłowany był poza tym w Tessimie,
lecz szczególnie w okolicach Locarno, położonego na
brzegu znacznie większego otwartego Lago Maggiore,
które wraz z jego dolinami pozostało do pewnego stop-
nia mniej zeszpecone. Jednakże wybrał miejski charak-
ter Lugano z racji dogodniejszych dla rodziny warun-
ków życia, a szczególności ze względu na ważne dla
dzieci szkoły. Gdy mu wychwalano wielkość Lago
Maggiore w porównaniu z jeziorem Lugano, zauważał
z zadowoleniem: „Dla mnie jest ono dostatecznie wiel-
kie”. Dom, do którego zdecydował się wprowadzić da-
wał mu coraz większy spokój i zadowolenie z powodu
pięknego wysokiego położenia z licznymi widokami,
jak również z powodu architektonicznego pokrewień-
stwa z prostotą, niewyszukaną tradycją włoską, oraz
ogród, z którego dało się coś nie coś zrobić. Jeżeli cho-
dzi o dom to pragnąłby może dla siebie nieco innego
rozwiązania, o czym świadczy zachowany własnoręcz-
ny szkic z tego rodzaju rozplanowaniem. Ale pozostał
wierny temu domowi na resztę dni swego życia ziem-
skiego, przede wszystkim ze względu na otwarte jeszcze
122
wówczas rozległe widoki, nieco ustronne położenie
i ogród, którego pielęgnacji, jako nader zamiłowany
ogrodnik, bezustannie poświęcał wiele pracy. Botanicz-
ny inwentarz tego naprawdę niewielkiego ogrodu przy
willi Gladiola jest niezmiernie bogaty, a każda szczegól-
na roślina była starannie przez Mistrza strzeżona, pielę-
gnowana i doglądana, kto miłuje rośliny i zna się na
nich, dla tego nie będzie to wręcz niemiłe, jeśli zaryzy-
kuję tu suche, bez wyjaśnień wyszczególnienia najważ-
niejszych roślin: każda z tych nazw przypominała mu
mały i miły indywidualny światek pełen niewinności
i piękna. Były tam i są dotychczas: bambusy, jucha pal-
ma wachlarzowa, daktylowa, cyprysy złociste, rozma-
ryn, klon karłowaty, passiflora, kwitnące pnącza, hor-
tensja,
łoza winna, dąb zimowy, magnolia, dąb korkowy,
rododendron, drzewo kamforowe, drzewa laurowe,
róża, glicynia, klematis, (roślina pnąca o dużych barw-
nych kwiatach), cyklameny, oliwka pachnąca, Cornus
Floryda, viburnum, drzewo figowe, drzewo cytrynowe.
Spis ten nie jest zupełny. Wiele z tych roślin znajduje
się w kilku okazach i odmianach. Rośliny te nie są
oczywiście rozmieszczone charakterystycznie bez pla-
nu, lecz łączą się w dyskretnej harmonii liczącej się
z widokiem na góry i jezioro w oddali. Porządek nie
pochodzi od jakiegoś ogrodnika pejzażysty, ani botani-
ka, lecz, że się tak wyrażę, od ogrodnika z serca, które-
go stan fizyczny koniec końców prawie nie pozwalał
wychodzić do ogrodu, chyba, że na chwilę, a tym bar-
dziej na dalsze wycieczki. Ale oko potrafiło zastąpić
piesze spacery własnymi wędrówkami, o czym świad-
czy wiersz z lat późniejszych Mistrza:
123
„O wy pogodne i wesołe góry
Pokryte zielenią winnic i drzew,
Raz ostrym łukiem,
To niby znowu zamki skalne
Otaczające moje jezioro.
Od dawna już zasie
Wędrowca, co oglądając
Kroczy tu i tam po was,
A jego oczu jasne spojrzenie
Szerokie obejmują horyzonty,
Gdy znów i jeszcze raz ponownie
Po was wędrują,
By móc szczyty i wasze wąwozy
Tkliwie – z dala na swym łożu
Okiem tylko was dotykając –
Z tęsknotą was obejmował”.
Jest to pełne miłości, ogarniające wszystko spojrze-
nie Noego lub Abrahama, ale jego patriarchalność uka-
zuje się wzbogacona wewnętrznie świadomością o ojco-
stwie – macierzyństwie Bóstwa oraz miłośnie przez nie
objętych istotach wszechświata. Ta cecha arcyojcowska
u podstaw bytu Mistrza tworzyła zeń we wszelkich oko-
licznościach życiowych wychowawcę i opiekuna rzeczy
wypróbowanych, a nam przekazanych i przynoszących
ciągle bogate kwiaty i owoce. „Nowością” w nauce Bô
Yin Râ jest wyłącznie uchylenie zasłony z rzeczy
dotychczas nieobjawionych, lecz od dawna nam danych.
Choć czasy dzisiejsze były i są pełne zamętu i chaosu,
oczekiwał jednak dla czasów nadchodzących zdecydo-
wanego nawrotu do stosunków naprawdę patriarchal-
nych, a więc do harmonijnego ładu z w życiu ziemskim,
które nie będzie budowane tylko ze stanowiska kon-
124
strukcyjno-rozumowego
i państwowo-politycznego, lecz
całą widzialność niewidzialność wciągnie w pole oka
ziemskiego oraz postrzegania wewnętrznego i będzie
uwzględniać przede
wszystkim ziemię i jej twory z nami
spokrewnione: rośliny i zwierzęta. Miłował jedne i dru-
gie, chociaż na zwierzęta nie zawsze spoglądał chętnym
okiem w bezpośrednim otoczeniu domu, gdyż pragnął
widzieć zachowaną swobodę zwierzęcia i raczej unikać
obustronnych wpływów. On, który czuł wstręt do wszy-
stkiego, co trąciło gwałtem, a więc i do kary śmierci, nie
miał nic przeciwko zabijaniu zwierząt, jeżeli wtargnię-
cie zwierzęcia w otoczeniu człowieka okazywało się
niebezpieczeństwem, którego w inny sposób nie dawało
się uniknąć, lub, jeżeli zwierzę inaczej musiałoby niepo-
trzebnie cierpieć. Pół żartem, pół serio dla naświetlania
tej sprawy wspominam to, co mi opowiadał o pewnym
człowieku, którego poznał. Mieszkał on na jednej
z wysp greckich w jego sąsiedztwie. Plagą jego było
robactwo, którego jednak nie ważył się zabijać. Raczej
wynosił je na brzeg morski, gdzie wówczas oczywiście
musiało nędznie zginąć.
Bô Yin Râ zwrócił uwagę na okrucieństwo jego czy-
nu. Należy właśnie w drobnych i wielkich sprawach
mieć odwagę postępowania, narażając się nawet na nie-
bezpieczeństwo, że wydaje się nieosiągalna całkowita
„bezgrzeszność”. Ludzie nadmiernie trwożliwi dopatru-
ją się grzechu w wielu rzeczach, które nie są niczym
innym jak aktem rozsądku i koniecznością obrony;
skrupulatne sumienie będzie tu umiało ściśle odróżnić
sofizmaty od konieczności. Przede wszystkim „bez-
grzeszności” nie można osiągnąć przez ponurość, brak
humoru i lęk przed śmiesznością. Są to raczej podejrza-
ne oznaki wewnętrznego usposobienia człowieka. Nie
125
znam żadnego innego domu, w którym by bardziej roz-
brzmiewał śmiech i wesoły śpiew, niż dom tego patriar-
chy, który sam był niewyczerpany w opowiadaniu
łagodnych historyjek, wesołych anegdot. Dowcipne żar-
ty sprawiały mu wiele przyjemności, a jeszcze więcej
pogodny humor, a nawet dziecinna swawola. W jego
księgach znajduje się wiele ustępów będących bezcen-
nym źródłem pocieszenia i humoru na modłę duchową.
Nie lubił, gdy ktoś w fałszywej i namaszczonej zarozu-
miałości nie umiał zdobyć się na to, by od czasu do cza-
su zażartować z samego siebie. On w każdym razie
umiał i to jak jeszcze. A swoim zabawnym historyjkom
lubił czasami nadawać szczególny rozmach ku przeraże-
niu niejednego ze swych gości, który z daleka spieszył
na kilka chwil w nadziei usłyszenia wyroczni delfickich
tajemnych aforyzmów, które by w sposób czarodziejski
rozwiązywały wszelkie światowe zagadnienia. Uszło
zapewne uwagi takich ludzi, że ten właśnie rodzaj
humoru, ta wesoła gra w chowanego, tak lubiana przez
marionetki i arlekinów, zawiera rozwiązanie niejednej
zagadki. Wszyscy ludzie prawdziwie i szczerze religijni
wykazywali zawsze tę pogodę i wesołość ducha.
Dlatego Mistrz nie ustosunkowywał się nieprzychyl-
nie do pogodnego delektowania się dobrymi rzeczami
na tej ziemi, natomiast nie pochwalał żądzy uciech
i łakomstwa. Szczególnie ostrzegał przed pasjonowa-
niem się lekturą, co łatwo doprowadzić może do
wewnętrznej próżni i pustki. A stan ten jest wówczas
wszystkim innym, tylko nie pierwszym krokiem do
mistycznych przeżyć i może raczej czynne życie dopro-
wadzić do wyczerpania.
Dlatego też Mistrz nie tyle wchłaniał rzeczy w siebie,
ile raczej sam się w nie pogrążał. Wskutek tego był
126
dokładny aż do pedanterii. Jest to być może w mniej-
szym stopniu talent wrodzony, a raczej zdecydowanie
się na bezwarunkowe oddanie, które mu zdobyło tak
wiele znajomości spraw technicznych, że znał się na
wielu rzemiosłach lepiej niż tylko powierzchownie.
Skłonny był do szczodrobliwości i chętnie rozdawał,
chociaż był troskliwym ojcem rodziny. Podczas naszych
spacerów często spotykaliśmy starego niewidomego że-
braka, któremu zawsze dawał szczodrą jałmużnę i to
w wielu różnych drobnych monetach. W pewnej odle-
głości zatrzymywał się potem, oglądał się i cieszył rado-
ścią człowieka, który dotykał poszczególnych monet
i liczył je. Mistrz mawiał: „Tak oto ma przecież więcej
przyjemności niż gdybym dał mu tylko jedną większą
monetę. Teraz wkrótce zbierze się i powędruje do naj-
bliższej knajpki, by wypić swój kieliszek. Dlaczego nie-
miałoby mu się sprawić tej przyjemności?”
Dobrym smakiem wiedziony kupował z zasady –
rozumie się w miarę możliwości środków – zawsze rze-
czy możliwie najlepsze. Są to przy tym rzeczy piękniej-
sze i trwalsze, tak że nabywca ma nie tylko estetyczne
zadowolenie, lecz również dobrze na tym wychodzi.
W każdym razie jego stosunek do żebraka wykazuje nie
tylko zwykłe, pełne braterskiej miłości uczucie, ale tak-
że pełen dobroci humor. Potrafił do pewnego stopnia tak
człowieka rozruszać, że musiał mu już przez to sprawić
radość. Zresztą mógł on w tej chęci rozruszania za dale-
ko się posunąć i nagle wywołało sytuację, która zainte-
resowanej osobie nie mogła sprawić prawdziwej przy-
jemności. Wiem jednak, że w takich przypadkach przy
kładał zawsze kojący plaster na tę drobną rankę. Kiedyś
przyszedł doń pewien malarz i rzekł: „Wobec moich ob-
razów staję często przed zagadnieniem, ale dobrze nie
127
wiem nawet, na czym ono polega”. Na to Mistrz odpo-
wiedział „To mogę panu zupełnie dokładnie powie-
dzieć: jest to zagadnienie, jak je sprzedać”.
Po śmierci jednego ze swych przyjaciół we Francji
położył na gramofonie płytę z Marsylianką, a gdy
zabrzmiała ta porywająca melodia, którą zresztą bardzo
chętnie nucił, powiedział: „A więc teraz słyszy ją przeze
mnie”. Opowiadający tę w swoim rodzaju tajemniczą,
pełną humoru historie, powiedział również, że ilekroć
rozterce wewnętrznej wywołanej współodczuwaniem
nieszczęść spowodowanych wojną odwiedzał Bô Yin Râ
był naładowany przezeń niby akumulator. Początkowo
czuł się jak kamień, a następnie nagle jakby mu skrzy-
dła wyrosły. Tej wewnętrznej przemiany wywołanej
prze obecność Patriarchy z Massagno doznawali niezli-
czeni ludzie bywający u niego w gościnie. Mogli oni
przynajmniej w tym krótkim czasie swego pobytu czuć
się synami i córkami tego Praojca w Światłości, cho-
ciażby liczyli więcej lat na ziemi niż on sam.
W willi Gladiola panowała zawsze atmosfera, nader
rzadko gdzie indziej spotykana, wręcz absolutnej czy-
stości przypominającej pierwiastki życia na świętych
szczytach gór. Ta życiodajna atmosfera domu wypływa-
ła z więzi, która jak piękna wstęga łączyła ojca, małżon-
kę mającą pełne zrozumienie dla jego dzieła, niezwykle
dobrze wychowane, sympatyczne córki, jak również
służbę domową. Ta wstęga była utkana ze złotych nitek
miłości i srebrnych nitek szacunku. Nie było do pomy-
ślenia jakieś niewłaściwe słowo, czy też przygnębiający
sposób bycia świętoszkowatej bigoterii. Zawsze pano-
wała
w
najpiękniejszym
sensie
nastrojowa
otwarta i rado-
sna religijność, która bez specjalnego nacisku pedago-
gicznego oddziaływała wychowawczo. Mistrz był
128
zdania, że potrzeba czułości półdorosłych i dorastają-
cych dzieci mogła być przez rodziców przyjmowana
tak, aby w czasie dojrzewania fizycznego nie dochodzi-
ła do przesady. Krótko mówiąc, wstępowało się tam
w atmosferę uduchowioną. Zjednoczone z Bogiem
Mistrzostwo w ten sposób znajdowało wyraz i w życiu
domowym. O ile ktoś był zdolny do tego, to w uszczę-
śliwiający sposób potrafił odczuć, że tu panują siły
anielskie. Ten patriarchalny i hierarchicznie ożywiony
duch zakreślał również stosunek Mistrza do jego przyja-
ciół, którzy odczuwali błogosławieństwo przebywania
z nim.
Nie potrafię dać lepszego i odpowiedniejszego
zakończenia temu rozdziałowi, jak przytoczenie kilku
fragmentów listów, które sędziwy artysta skierował do
swego dawnego ucznia, a późniejszego najwyższą czcią
poważanego opiekuna wielu ludzi: „Jestem obecnie
w trakcie żegnania się z tym światem i pragnąłbym spo-
kojnie rozwiązać wiele więzów łączących mnie z życiem
ziemskim. Nie jest to łatwe zadanie – i ostatecznie nie
pozostaje człowiekowi, nic innego, jak ufność w wieku-
istą potęgę, którą nazywamy Bogiem żywym, ufność,
z którą dusza mówi: wszystko jest dobrze tak, jak było,
jak jest i będzie.... Pańska „Księga Boga Żywego” bar-
dzo mnie interesuje i podtrzymała mnie w bardzo cięż-
kich chwilach, tak, że w głębi serca jestem za nią wdzię-
czny, gdyż ona mnie nie krępuje, lecz w gruncie rzeczy
wyzwala; w szczególności wyzwala od poglądu, że prze-
znaczeniem człowieka jest ulepszać świat, co wbija go w
pychę. Gdy przyjmuje się całe życie na ziemi jako łaskę
Boga żywego, wtedy rodzi się w sercu pokora i prawdzi-
wy pokój. Nie usiłuje się już zmieniać otaczającego
129
świata, lecz bierze się go takim, jakim być może, tak jak
się na nim urządzić możemy...
Jeżeli się człowiekowi uda uchwycić iskierkę światła,
które nam zwiastował Bô Yin Râ, lub też jest się samemu
przez nią uchwycony, to walka na tym ziemskim padole
staje się stosunkowo obojętna.
Stoję przed końcem moich dni ziemskich, wgląd do
królestwa Światła i Ducha życia wiekuistego daje mi
bodaj nową nadzieję na rozwiązanie zagadki, potwier-
dzenie moich przeczuć, które stale biegły obok moich
wątpliwości. Cieszy mnie to, że muszę dalej czytać Pań-
skie książki. Stan mego zdrowia jest bardzo zły, tak, że
nawet pisanie sprawia mi trudności; chociaż wiele mam
na sercu, nie jestem w stanie tego wypowiedzieć”...
(z listów z 20 grudnia 1910 r. i 16 listopada 1920 r.
datowanych w Karlsrue) .
Toma miał wówczas osiemdziesiąt lat i żył jeszcze
do 1924 roku.
130
18. Przejście
W swej nauce duchowej, którą – dla zrozumiałego
odróżnienia od traktujących o religii ksiąg, uznawanych
za pisma święte narodów – nazywał „religią samą w so-
bie”, mówi Bô Yin Râ pewnego razu w sposób bardzo
prosty i zrozumiały o śmierci, że jest ona wyzwoleniem
z nadmiaru i uzupełnieniem braku. Komu po usłyszeniu
tych słów łuski spadną z oczu, ten się znajduje, jeśli
wszystko w ogóle nie jest złudą, na dobrej drodze,
przede wszystkim w tym sensie, że żadne okropności
ziemskie nie wytrącą go może z równowagi. Dobrze
zrozumiane słowo pociechy posiada dźwięk zaczarowa-
nego fletu. Mozart wiedział o tym. W przeciwnym razie
jakże mógłby napisać swoje tak niepojęte celne utwory
muzyczne? Słowo, więc wypływa z duszy, co, do której
nie było wiadomo, żeby tylko w ciągu jednego mgnie-
nia oka zadrżała wobec śmierci. Wiedziała przecież
zupełnie jasno, tak jak wie Wiedzący, który sam stał się
wiedzą, czym jest śmierć, a czym nie jest. Na skutek
tego nie potrzebowała się obawiać się ani absolutnego
unicestwienia ani sądu ostatecznego, kar piekielnych
czy ognia czyśćcowego, a więc nie ulegała pewnym
zbyt skostniałym wyobrażeniom, którymi zamąca się
131
większość innych ludzi. Przy tym większość ludzi jest
niespokojna, obawiając się rozłąki ze wszystkim, co
było dla nich miłe i drogie, oderwania się od wszelkich
stworzeń, których urok zmysłowy i urok duszy przykuł
ich do siebie. Ten lęk nie może zdobyć przewagi nad
wiedzącym, którego świadomość sięga na druga stronę
życia i mówi mu, że i w świecie Ducha wszystko posia-
da formę i postać i że świat abstrakcyjny istnieje tylko
w urojeniach mózgu.
Co się zaś tyczy strachu przed cierpieniami nadcho-
dzącej śmierci, zgrozy wobec mąk w chwilach przej-
ścia, mąk, które zapewne w wyobraźni są przeważnie
straszniejsze niż w rzeczywistości, to Bô Yin Râ uporał
sie z tym podczas dziesiątków lat stale wzrastających
cierpień fizycznych, zdobył sobie stopniowo, jak to sam
kiedyś powiedział, swego rodzaju mistrzostwo w zno-
szeniu bólu. To mistrzostwo było przy tym opancerzone
niedającym sie przezwyciężyć humorem, który mu
pomagał znosić tragizm jego ciężkiego stanu fizycznego
i pozbawiać wartości cierpienie, o co mu w każdym
razie chodziło, jak to stale podkreślał.
W ten sposób ćwicząc się sam w ciągu całego życia,
uczył nas wszystkich ćwiczyć się w tym, co nazywa
nauką umierania i co nie jest tak łatwe, ani tak trudne,
jak to wmawia w siebie wielu ludzi, lecz trzeba ćwiczyć
się z całą bezwzględnością i spokojem. Jako szafarz
pomocy duchowej nigdy przecież nie doradzał czegoś,
aby następnie wycofywać się i samemu inaczej postępo-
wać, lecz zawsze wszystko stwierdzał przykładem na
samym sobie.
W „Księdze Zaświata”, której pierwsze wydanie
ukazało się już w 1920 roku, przedstawił z góry w całej
pełni to wszystko, co następnie przeżywał praktycznie.
132
Pociecha i pokój, jakie spływają z tego dzieła na pogrą-
żającego się w nim czytelnika o rozbudzonych uczu-
ciach, przypadły w udziale wielu ludziom, a w przyszło-
ści może ich liczba progresywnie zwiększyć się. Już
wówczas pisał do niego Hans Toma: „A że bliski już
jestem kresu mego życia i ciężar osiemdziesięciu lat
człowieka, dążenie do nauczenia się spoglądania na
tajemnicę śmierci ze spokojem, aby w ten sposób grun-
townie i jak można najlepiej przygotować się do poże-
gnania z tym światem, nie wyrządzając przez to szkody
swej chęci do życia i radowania się życiem. W szczegól-
ności chodzi też o to, aby fakt śmierci ujęty po ludzku
przyjąć i wewnętrznie przeniknąć i poznać, że zewnętrz-
na rozłąka na krótki lub długi okres musi zawsze prze-
biegać w tym głębszym wewnętrznym zjednoczeniu
z osobami drogimi sercu naszemu. I tego trzeba się na-
uczyć.”
Wśród ludzi Szukających u niego pomocy w swych
smutkach bywali, jak łatwo zrozumieć szczególnie tacy,
którzy kogoś bliskiego utracili i którzy oto bezradni sta-
wali przy trumnie. W związku z tym wypowiedział się
niejednokrotnie. Kilka ustępów z listów poruszających
ten temat pragnęlibyśmy tu przytoczyć, gdyż mogą one
dać pewne uzupełnienia i warianty do wszystkiego, co
powiedziano w tej materii w nauce, a prócz tego jak
i wszystkie inne przytoczone w niniejszej książce frag-
menty listów posiadają treść stojącą ponad czasem i ma-
jącą znaczenie ogólne: „...Prawdziwe, głębokie uczucie
doskonale uświadamia sobie, że ta żałoba po śmierci
ukochanej osoby, dotyczy nas samych, a nie jej. Mamy
wszystkie podstawy do żałoby, ponieważ sferze życia,
która jest obecnie widownią naszego czucia, brak nagle
ciepłego światła, w którego promieniach moglibyśmy
133
znowu czuć się szczęśliwi – przebrzmiał dźwięk głosu,
który, jak się nam zdaje, wciąż jeszcze słyszymy, istota,
której dotknięcia sprawiały mu przyjemność, stała się
nieuchwytnym
–
krótko
mówiąc
rzeczywiście
znikło z na-
szego świadomego życia duchowego, co stopniowo tak
dalece okazało się zjednoczone z naszym czuciem, że
mogłoby zniknąć dla nas tylko jednocześnie z tym czu-
ciem. A oto pozostało tylko samo czucie. Ale jest też tak,
że każde nowe przeżycie tego stanu różni się od wszyst-
kich poprzednich przeżyć i wskutek tego stale nowe siły
wydobywają się na światło dzienne. Im mniej w takim
czasie usiłujemy bronić się od żałoby i smutku, im głę-
biej i intensywniej to wszystko w sobie odczuwamy. Co
w takim właśnie czasie pozostaje w nas, o tyle bardziej
darzą nas wzmożeniem sił duchowych tym głębsza, peł-
niejsza i prawdziwsza jest też w następstwie pociecha,
która nas pokrzepia.....
Rzadko tylko widzimy siebie od wewnątrz tak wyraź-
nie i tak wyzwolonych, jak gdybyśmy widzieli wynurza-
jące wszystko to, co nas ongiś łączyło z umiłowaną oso-
bą, która dziś nas opuściła. Jakże wielkie i promienne
ukazują się wówczas przed nami każde dobre słowo,
dzięki któremu wywołaliśmy ongiś choćby tylko pogod-
ny uśmiech na ustach tego, który dziś odszedł. W takiej
żałobie uczymy się rzeczy te głęboko doceniać. Rośnie-
my dzięki zdolności oglądania samych rzeczy tak, jakby-
śmy je oglądali, gdybyśmy sami już przebyli drogę, jaką
przemierzyli przed nami ci, których ze względu na siebie
samych opłakujemy. Właśnie z intensywności uczuć tym
bardziej będziemy sobie uświadamiać, że istnieje więź
duchowa, dzięki której ci, co żyją w czystym Duchu, są
nam mieszkańcom ziemi bliscy tak samo, jak nasza wła-
sna duchowość, a nawet, że oni w nas i łącznie z nami
134
przeżywają to, co by dla nich, zgodnie z ich ukształto-
waniem duchowym musiało pozostać niedostępne, gdy-
by nas nie mieli...
Na ogół biorąc ludzie wyobrażają sobie dalsze życie
osób przez siebie umiłowanych w postaci budzącej...
błędną krytykę. Rzeczywistość duchowa jest jednak
znacznie prostsza, gdyż polega na niepomiernie głęb-
szym wspólnym życiu odbiorczych organów duszy.
W rzeczywistości, więc zmarły.. jest dla was teraz znacz-
nie bliższy, niż mógłby być kiedykolwiek w ziemskim,
cieleśnie ukształtowanym życiu....
Duchowe wznoszenie się duszy, które u większości
ludzi może następować jedynie po zrzuceniu cielesnej
powłoki, nie odbywa się bynajmniej w jakimś urojonym
świecie,
lecz
wymaga bliskiego powiązania uczuć z tym,
co dusza przedtem po ziemsku odczuwała, i to bardziej
niżby pewne okresy życia ludzi jeszcze w postaci ziem-
skiej żyjących mogły kiedykolwiek wystarczyć, by do-
prowadzić do pożądanej doskonałości w rozumieniu
przeżyć osiągniętych niegdyś również na ziemi. Może-
cie, więc wyobrazić sobie zmarłego jako uczuciowego
żyjącego obok was jak inni wszyscy bliscy nam kiedyś w
tym życiu ziemskim. Wszyscy oni są jeszcze duchowo na
tym samym miejscu i w dalszym ciągu potrzebują
współżycia z osobami, które kochały”.
Nie tylko stan – że tak powiem – przyzwyczajeń
naszych drogich zmarłych, lecz również, i to w szcze-
gólności, stały wzrost wyczuwanej wewnętrznej wspól-
noty z tego samego rodzaju oraz w sposób szczególny
spokrewnionymi duchami ludzkimi – niezależnie od
tego czy jeszcze zdają ziemski „egzamin” na tym czy
innym miejscu kuli ziemskiej, czy też już zmarli, wspól-
noty zwłaszcza z ziemskimi zmarłymi naszej grupy
135
dusznej (jak to nazywa Bô Yin Râ) przyczyniają sie
w nie dający się ocenić sposób do naszego prawdziwego
szczęścia. To jest właśnie szczęście „odosobnienia”.
Kaznodzieja, dominikanin Eckhart, dał temu wyraz.
Rozumie on to odosobnienie (jeszcze w życiu ziem-
skim) od wszystkiego, co nas nie dotyczy, co jest zbęd-
nym bagażem i zboczeniem od celu. Prowadzi ono jedy-
nie do zjednoczenia z Bogiem oraz tymi, którzy do
zażyłości z Bogiem dążą. Szczęście odosobnienia we
wspólnocie z Bogiem oraz ze zjednoczonymi z Bogiem,
nawet, jeżeli temu wszystkiemu daleko będzie jeszcze
do doskonałości, jest tymczasem zakosztowaniem z gó-
ry stanu ostatecznego i rzeczywistego odosobnienia
w krainach Ducha, stanu błogosławionego pogrążenia
się we własne, przeniknięte przez Boga udoskonalenie,
w klejnot w Lotosie, zastrzeżone dla tych, którzy się nie
zaprzedali „przybrzeżnym królestwom” w zaświatach.
Bô Yin Râ wprawdzie tęsknił czasem do przejścia na
drugą stronę, gdyż męki cielesne, pomijając całkowicie
inne aspekty życia ziemskiego, stawały się niekiedy bar-
dzo ciężkie. Z drugiej znów strony życzył sobie żyć dłu-
go ze względu na rodzinę i ze względu na ludzi w ogóle.
Chciał żyć. Ponieważ jednak wiedział, że śmierć nie jest
niczym innym jak zasłonięciem pewnej warstwy świata,
który i tak nie może być zbyt pocieszający, więc wolał
oczywiście żyć w czystych i w wnętrzniejszych war-
stwach wszechświata. Naturalnie przytakiwał wszelkie-
mu życiu, a więc i strukturze fizycznej sfery życia, które
pomimo wszelkich okropności obfituje w symbole
duchowego piękna i dobra. Ale nie miał pod tym wzglę-
dem żadnych iluzji. Znamienne jest to, co powiedział
pewnej damie, która go kiedyś zapytała: „Czy pan nie
uważa,
że jest szkodliwe, gdy mój mąż stale się irytuje?”
136
Na to Mistrz: „Oczywiście jest szkodliwe. Ale cóż, całe
życie jest szkodliwe”. A nie mniej charakterystyczne
jest, co w pewnym liście napisał o znoszeniu cierpienia:
„Jeżeli panu powiem, że przez cierpliwe znoszenie
swych dolegliwości i cierpień dokonuje pan wielkiego
dzieła dla innych pomagając im w tak doniosły sposób
pozbawiać wartości cierpienia, to oczywiście usłyszę, że
pan się przynajmniej o to zadanie nie ubiegał i odczuwa
pan to jako sztuczkę diabelską, że właśnie pana zmusza-
ją do tego, by brać na siebie nader obficie odmierzone
cierpienie innych, którzy cierpieć nie mogą. Ale nie jest
to jakaś postronna wola, która by do czegoś podobnego
pana zmuszała. Jest to pański własny byt duchowy, któ-
ry nakłada na pana to cierpienie. – Dzieje się tu z
panem pewien podobny sposób jak ze mną, tylko, że pan
o tych sprawach nie może wiedzieć, podczas gdy ja
jasno i świadomie podporządkowuję się temu i czynię
tylko rzeczy najbardziej potrzebne, chcąc, aby ten sen
trwał dalej....”
Są to godne uwagi zdania, które niejednemu powinny
dać wiele do myślenia. Z tego widać, jak liczne są funk-
cje cierpienia, a ta, która została oddana słowami
mistrza Eckharta, że cierpienie jest najszybszym ruma-
kiem donoszącym do poznania, nie jest jedyna. Istnieje,
więc swego rodzaju zastępcze cierpienie wypływające
z potęgi miłości. Właściwe pojmowanie tych spraw
wstrząsa człowiekiem, broniąc go jednocześnie przed
okropną krańcowością zabobonnych wyobrażeń, jakoby
Bóg oddał w ofierze katom swego syna, aby przez to
sprawić ulgę wszystkim innym ludziom.
Najosobliwszą i wręcz przejmującą zgrozą cechą
życia fizycznego jest to, że przedstawia ono ciągłe
umieranie. Umiera się, można powiedzieć, nieprzerwa-
137
nie od urodzenia. Życie wprawdzie zwycięża również
nieprzerwanie śmierć, aż wreszcie śmierć zwycięża
życie, aby jednocześnie zejść ze sceny i całkowicie
ustąpić pola prawdziwemu życiu. W konsekwencji taki
osobliwy stan wahania, taki zmienny prąd, tworzy usta-
wicznie okazję do potwierdzania się triumfu czy klęski.
To stałe wprawianie się w sztuce umierania jest zarazem
ćwiczeniem
poszerzającym
świadomość,
uczy
ono w tym
samym stopniu sztuki życia, wyrabia wreszcie zdolność
do wstąpienia w pełni świadomości w owo wiekuiste
życie i oszczędza złośliwych bezdroży i manowców
wiodących do królestw nadbrzeżnych, a tym bardziej od
zatracenia w piekłach zaniku świadomości.
Historia cierpień cielesnych Bô Yin Râ – głębiej
sprawy ujmując – jest historią ustawicznego ich prze-
zwyciężania. Było tyle ważnych rzeczy do zrobienia
w śpieszeniu z pomocą duchową i poradą, z uchylaniem
i rozbrajaniem grożących niebezpieczeństwem możli-
wości, a przede wszystkim niesieniem ulgi w cierpieniu
innym, którzy byli zbyt słabi by znosić cierpienie; nale-
żało mieć w pogotowiu całą siłę powzięcia decyzji i tam
kierować prądy miłości, gdzie dusze były spragnione
i omdlewające. W tym czasie ciało należało pozostawić
samemu sobie. Wszelkie leczenie mało pomagało tym
bardziej, że ścisła diagnoza zapewne nigdy się nie uda-
ła. Niewielki ustęp listu charakteryzuje jego stan zapew-
ne lepiej niż fachowe opisy, gdyż obserwował go z zew-
nątrz jak chłodny obserwator.
„Ostatnie tygodnie dały mi znowu okazję aż do dna
zakosztować udręki ciała ziemskiego wypróbować, jak
dalece może ono stawić opór, powiedzmy raczej – igno-
rować. Nawet najstraszliwsze bóle można znieść, jeśli
się pozostaje z ciałem sam na sam...”
138
Stała ścisła kontrola ciała, którą sobie nakazał, wi-
docznie sprawiała mu ulgę w uporaniu się z mękami
i mimo wszelkich zakazów lekarzy prawie nigdy nie
pozwalał przeszkadzać sobie w wykonywaniu swych
zadań duchowych oraz pracy umysłowej, jak również
w godnym przyjmowaniu gości zjawiających się rzadko
bez jakiś próśb, przy czym był wrażliwy na każde poru-
szenie duszy wszystkich tych ludzi, nie dając przy tym
w najmniejszym stopniu poznać po sobie, że męczarnie
prawie go zmogły. Naturalnie w ostatnich latach bywał
przeważnie do tego stopnia wyczerpany po tych wizy-
tach, dla których zbierał, żeby nie powiedzieć: wszyst-
kie swoje siły, a przede wszystkim siłę swej jowialności,
ze musiał się kłaść, tak że dla rodziny miał już tylko
ograniczony czas.
A jednak wówczas jeszcze dość często zajmował się
muzyką i chętnie czytał domownikom na głos rzeczy
zwłaszcza wesołe, uczył ich dawnych, w tym nawet
pobożnych pieśni. Szczególnie lubił i cenił, jak już
wspomniałem, pieśni o Marii – może, dlatego właśnie,
że w nich i w kulcie rzymskiego kościoła upatrywał
niby, delikatny dalszy rozkwit pradawnej wiedzy o żeń-
skich pierwiastkach składowych Boga.
Jeżeli nawet mógł uważać ciebie za potężną naturę,
to jednak ponad wszelkie oczekiwanie długie znoszenie
wprost rozpaczliwego stanu fizycznego nie daje się pra-
wie wytłumaczyć; można to jedynie wytłumaczyć natę-
żonym ćwiczeniem znajdujących się w polu wewnętrz-
nego bogactwa sił woli. W końcu pisał wyłącznie
prawie w łóżku lub leżąc dyktował.
Zakończenie życia cielesnego nastąpiło z powodu
zawału serca, po którym chory, jak wiadomo, musi się
ściśle wystrzegać najmniejszych poruszeń i wzruszeń.
139
Ale jak można było tego w rzeczywistości uniknąć,
nawet przy zagwarantowanym spokoju zewnętrznym,
jeśli się weźmie pod uwagę, co dla człowieka o zobo-
wiązaniach duchowych tak osobliwego przekroju było
niewzruszoną koniecznością.
Na kilka godzin przed śmiercią ujrzał we śnie, jak się
wyraził „swoje prochy”. W tym samym czasie, jak rów-
nież poprzedniej nocy szalała niezwykła burza nad oko-
licą. Ale bezpośrednio po jego zgonie, który nastąpił
wskutek zatoru naczyń krwionośnych serca (embolia
serca), zapanowała uroczysta cisza nad jeziorem i góra-
mi Lugano. Był to wieczór 14 lutego 1943 roku.
Myśl o ostatecznym przejściu zastawała go zawsze
w pełnym spokoju, jaki zachował Sokrates, niosąc do
ust kielich z cykutą. Jak we wszystkich zagadnieniach
dotyczących fizyczności i tragikomizmu człowieka
w niej uwikłanego, jego sposób zapatrywania również
w odniesieniu do śmierci szedł w parze z wesołymi
drwinami i wyzwalającym śmiechem. Przecież sam
o tym mówi w wierszu pt. „Boski śmiech” w księdze
„Wiekuista Rzeczywistość”:
„Mam wrodzoną pobożną żarliwość
Jak i swobodny, wesoły śmiech....
Nie byłbym tym, kim od wieków jestem,
Gdybym mógł ścieśnić sobie wzrok i myśl
Na to, co Bóg przeznaczył człowiekowi.
Aby sie nauczył po ziemsku śmiać,
Tak, jak jego Stwórca wstrząśnięty Tworzeniem,
Nawet w najgłębszej powadze wieczności
Ze wszystkiego, co wiecznie jest śmieszne
Z pragłębokiej mądrości – śmieję się”.
140
Dla ludzi, którzy ze drżeniem ważą się zbliżać do
wyobrażeń ich rodzaju religijności, brzmi to bardzo
zuchwale, jeśli nie wręcz bluźnierczo. Ale dla ich uszu
słowa pochodzące od ludzi, którzy podają wieści o mi-
łości, łasce, o rzeczywistości i prawdzie, wieści oparte
na własnym niezawodnym poznaniu, brzmią zawsze
zuchwale i bluźnierczo. Będą oni również kręcić głową,
gdy im powiem, że Bô Yin Râ dość często stroił sobie
żarty
ze
swej śmierci, że widząc dym unoszący się z kre-
matorium w Lugano zwykł był mówić: „Oto znów ktoś
szczęśliwy”, że z okazji złożenia do grobu jednego
z przyjaciół powiedział: „Czuje, jak sobie dopiero żarty
stroi
ze
swego pogrzebu”. Czyż te słowa nie mogą wręcz
przerazić? Zbawiennie przerazić – rzec by można. Są to
promienne błyskawice w mroku naszych makabrycz-
nych skurczów, tak często zagradzających drogę do
przypomnienia sobie nas samych, naszego pochodzenia
ze świata radości i piękna. Nie wolno jednak poddawać
się nieporozumieniu, że ten prawdziwy człowiek, dla
którego nic, co ludzkie nie było mu obce, zawsze tylko
śmiał się i drwił, radował i śpiewał. I on miewał chwile
Getsemani. Jakżeż nie. Przecież nawet ostatni dzień
swego
życia
musiał
znieść jako dzień bardzo ciężki i mę-
czący. Jak opowiadano wyglądał zasmucony. Bardzo
cierpiał. Świadomość była zupełnie jasna i wypromie-
niowywała – jak to zwykle bywało – nader wzruszającą
miłość. Nasuwa się przypuszczenie, że nie odczuwał
smutku ani grozy, przeczuwając bliską śmierć, lecz tro-
skę o tych, których opuszczał. I co najwyżej bolało go
oderwanie od tak cennych możliwości pracy twórczej tu
na ziemi. Gdy nastąpiły trzy dni temu chwile polepsze-
nia, z radością i zadowoleniem wyrażał nadzieję, że
będzie mógł znów wziąć się do pędzla i palety.
141
Mistrz już w 1907 roku myślał o kamieniu w przy-
szłości na grobie, na którym projektował napis, znajdu-
jący się w piątej Valii Kathaka – Upaniszad, brzmiący
w przekładzie:
„Gdy po rozpadnięciu się ciała
Ucieleśniony w tym ciele
Wyzwoli się z ciała,
Po cóż pytacie o resztę?”
Później uważał i to za zbędne i chciał tylko mieć
wykute swoje imię duchowe, które w gruncie rzeczy
wyraża wszystko, czym on jest, co działa i co kształtuje.
Niech więc się stanie tak, jak sobie życzył, a myśmy
w księdze niniejszej czasami mówili też trochę o tej
„reszcie”, przynajmniej tyle, ile nasza ludzkość ziemska
w swej słabości i uwarunkowaniu pragnie może łatwiej-
szej do ogarnięcia wyobraźnią domieszki strony ducho-
wej. Dla nas Bô Yin Râ w rzeczywistości nie odszedł
i jest tym bliżej, im bardziej się nam przetrzebić zarośla
tej „reszty”. Niektórym czytelnikom „Księgi Zaświata”
wydają się podane tam szczegóły i wskazówki zbyt
„ziemskie”, niedostatecznie duchowe. Nasi współcześni
mogą sobie wyobrazić duchowość przeważnie tylko
jako abstrakcję, a zatem w ogóle nie wyobrażają jej
sobie. Skłonni są zawsze nie zwracać uwagi na swoje
najgłębsze wyczucia ostatecznej zgodności istnienia po
tej i po tamtej stronie. Można by im przytoczyć senten-
cję z czwartej Valii tych samych Upanishad:
„Co jest tu, to jest tam,
Co jest tam, to jest i tu.
Ze śmierci w nową śmierć pogrąża się ten,
Kto sądzi, iż widzi tu różne rzeczy”.
142
To coś poznać, znaleźć, stać się tym i dzięki temu
tworzyć – oto nasza droga, nasz cel, nasze szczęście,
którego z głębi serca pragniemy. Staniemy się wolni
dopiero wtedy, gdy będziemy w zgodzie z tą wolą.
Wówczas dopiero będziemy mieli możność wtopić naj-
istotniejszą treść naszej świadomości ziemskiej w błogą
wiekuistą świadomość jak w jakiś wir Światła, którego
ośrodkiem jest mający w swej pieczy naszą najwewnę-
trzniejszą jaźń – Bóg żywy. Tego właśnie chce nasza
wiekuista wola; – gdyż jak mówi „Księga Zaświata” –
„nie jesteśmy niczym innym, jak tylko tym,
czego chce nasza skupiona wiekuista wola”.
– KONIEC –
143