KRYSTYNA NEPOMUCKA
Tamaryszek i tajemnica babuni Elwiry
Rozdział 1
- Piekło i szatany! - wykrzyknął Żabelia udręczonym głosem po godzinnej jeździe w korkach
w drodze z lotniska. Z trudem wciskał się na podwórku między dwa srebrzyste mitsubishi
naszym seledynowym maluchem, przypominającym kolorem damską bieliznę. Długie nogi
taty ledwo się w nim mieściły i, jak twierdził, kolana ocierały mu policzki. Wypełzł wreszcie
z niego i z obłędem w oczach zabezpieczał malucha przed złodziejami na dziwaczne sposoby
własnego pomysłu, a ja pobiegłam na piętro, skacząc po dwa schody, żeby przywitać się z
babunią.
Oparta o dwie falbaniaste poduchy oczekiwała na mój powrót w historycznym, niebieskim
flanelowym kaftaniku. Spranym i z licznymi cerami. O ten kaftanik szła nieustanna wojna z
Żabelią-Uszatkiem, który wykrzykiwał ze zgrozą w głosie, aby wreszcie go wyrzuciła, gdyż
przypomina spraną ścierkę, przecież w szafie leżą nowiutkie nocne koszule, kupowane przez
niego w najlepszych magazynach, a ona w takim łachu przyjmuje w chorobie gości i wygląda
w nim jak ostatnia nędza.
- Kotuś... kotuś... - powtarzała wówczas babunia z ogromnym żalem w głosie, kręcąc z
ubolewaniem głową, że tato nie może zrozumieć, że ten „łach" pamięta jeszcze Kresy
Wschodnie, babciną młodość i jest dla niej najpiękniejszym kaftanikiem na uroczyste okazje.
Babunia nakładała go jedynie wówczas, gdy w domu działo się coś specjalnego, a ona
musiała pozostawać w łóżku. Te koszule od Żabelii nosiła jedynie na co dzień.
Witając babunię, natychmiast zrozumiałam, czym stał się dla niej mój powrót z Nowego
Jorku. Ze wzruszenia nie mogłam wymówić słowa i dzielnie walczyłam ze łzami. Wszystko
nagle wydało mi się
jakieś inne. Babcia bardziej kochana, pokój mniejszy, wprawdzie nie tak piękny i przestronny
jak u mamy, ale jednak bliższy sercu i swojski, chociaż nigdy za nim nie przepadałam.
- Duch pana Blińczyka mnie nawiedził... - zwierzyła babunia szeptem, całując mnie i tuląc do
siebie. - Pora na kresy ruszyć... - zakończyła tajemniczo, zerkając na uchylone do
przedpokoju drzwi.
Nigdy nie słyszałam o jakimś panu Blińczyku, a słowo „nawiedził", skojarzyło mi się z
babcinymi opowieściami o duchach i strzygach. Poczułam się nieswojo. Wysunęłam się
delikatnie z jej ramion, przysiadłam na brzegu tapczanu.
- A kto to jest pan Blińczyk, babuniu? - zapytałam ostrożnie.
- Dla ciebie, to pan Blin! - zastrzegła surowo. - On tylko dla mnie Blińczyk. Tak nazwałam
go pieszczotliwie w myślach najskrytszych, gdy po raz pierwszy przyszedł po sąsiedzku z
wizytą. Był taki piękny w mundurze porucznika... - ciągnęła w rozmarzeniu, błądząc
wzrokiem gdzieś ponad moją głową - włosy miał falujące i blond, a uśmiech serafina...
- Ten Serafin, to też chłopak babuni? - zaciekawiłam się. Mogło to znaczyć, że babunia była
także kochliwa, chociaż strofowała mnie, że myślę więcej o chłopakach niż o lekcjach.
- Serafin, taż to przecie anioł! Tyle że wyższej rangi... - obruszyła się przejęta moją
niewiedzą - czego was uczą na tej religii, żeby takiej ważnej rzeczy nie wiedzieć? - zasępiła
się.
- Aha... - bąknęłam ze skruchą, żeby zrobić babuni przyjemność i dowiedzieć się czegoś
więcej o tym tajemniczym panu Blińczyku.
- Całym sercem pokochałam tego młodzieńca... - łzy wzruszenia zalśniły w oczach babuni -
na kanonierce pływał... - westchnęła z tkliwością... - A teraz przyśnił mi się jak żywy. Nawet
rumieńce takie same jak dawniej... Widać znak, że pora w nasze strony ruszyć, cmentarz
odwiedzić, bo pan Blińczyk z dziada pradziada kresowiak. Przodków w powstaniach tracił,
sam ojczyźnie służył, a w naszej ziemi rozkochany był niepomiernie...
Głos babuni podejrzanie załamał się. Poruszyła się nerwowo w pościeli. - Skaranie boskie z tą
nogą... - stwierdziła rzeczowym tonem - ale niech ona tylko wydobrzeje... - zawiesiła głos - a
teraz nastaw wodę na herbatku - przykazała - wyciągnij niebieściutkie filiżanki w białe
kwiatuszki, co je oczy pana Blina widziały, gdyż takie było jego rodowe nazwisko - dodała
innym już tonem. - Dziś dzień uroczysty i szczególny - uśmiechnęła się promiennie - wróciłaś
z tej sfiksowanej Hameryki! Wygląda, jakbyś nawet troszkę się zaokrągliła, co mnie dziwi
niepomiernie. Twoja mama nie przywiązywała wagi do gotowania... - babunia nie mogła
powstrzymać się od tej uwagi.
- Mama gotuje bardzo dobrze. Wszystko było pysznościowe i na medal! - nie pozostałam
dłużna babuni.
- Ludzie zmieniają się - rzekła ugodowo, jednak z widoczną niechęcią. - A kołdunki byli?
- Nie... - pokręciłam głową - mama powiedziała, że babunia jest w tym mistrzynią i ona nie
chce, żebym się rozczarowała.
- No, no... - babunia promieniała, oko jej błysnęło - trzeba twojej mamie przyznać, że jest
sprawiedliwa - dodała z ociąganiem.
- Mama prosiła, żebym babunię od niej uściskała, podziękowała za opiekę nade mną i
przekazała prezent. Muszę tylko najpierw rozpakować walizki... - zerknęłam w kierunku
przedpokoju. Żabelia ustawiał w nim przyniesiony z samochodu bagaż, wykrzykując, że
chyba mam zamiar otworzyć sklep z ciuchami. Na to wygląda, sądząc po liczbie walizek.
- Tato... - jęknęłam - kobieta nigdy nie ma za dużo ciuchów.
- Taż ty jeszcze dzieciuch, nie kobieta - wtrąciła babunia - starczyłaby jedna sukienka na co
dzień, druga na niedzielę i taka na specjalnie uroczyste okazje, jak dawniej bywało...
- A babunia pamięta, jaką nosiła sukienkę, gdy przyszedł z wizytą pan Blin? - zapytałam, bo
ta historia z panem Blińczykiem niezmiernie mnie interesowała, a także ta jakaś tajemnicza
kanonierka pływająca po Zbruczu, czy po jakichś innych rzekach powtarzających się w
kresowych opowieściach babuni.
- Nu, nie mogła ja przewidzieć nieoczekiwanej wizyty... - tłumaczyła z przejęciem, jakby
rzecz działa się przed paru dniami. - Ta odświętna, bieluśka ze wstawkami z klockowej
koronki, które sama dziergała szydełkiem, wisiała w szafie. Była ja niezmiernie zawstydzona,
że się tak wpatrywał w tę moją codzienną w białe i niebieskie paseczki, z wykrochmalonym
na sztywno kołnierzykiem z piki. Myślała ja nawet, że może coś mu się w niej nie podoba,
chociaż była świeżo wyprasowana.
7
Moja, świętej pamięci, mama bardzo uważała, żeby dzieci były odziane czysto i schludnie.
Tato, z miną męczennika, stanął w drzwiach.
- Któryś już raz obróciłem na piętro z ciężarami i należy mi się przynajmniej szklanka
herbaty... - popatrzył na mnie z wyrzutem.
- Tato, co to jest kanonierka? - zagadałam szybko, żeby zmienić temat i zabić w sobie żałość,
że Maciek nie czekał na lotnisku. Zabelia słowem o nim nie wspomniał, gdy wracaliśmy do
domu, a ja miałam powiedzieć Żabelii tyle rzeczy przekazanych przez mamę, że nie było
nawet okazji zapytać o Marylkę, psa Czako i w ten sposób, okrężną drogą, dowiedzieć się,
dlaczego Maciek nie czekał na mnie razem z tatą.
- Kanonierka? - wytrzeszczył na mnie oczy. Uszy mu poczerwieniały. - Skąd ci ona przyszła
nagle do głowy i co to ma wspólnego z herbatą?
Odpowiedzi nie usłyszałam. Przy drzwiach rozległ się krótki dzwonek i zjawił się zdyszany
Maciek, z nadwiędłym wiechciem żółtych nagietków.
- Spóźniłem się na lotnisko przez te nasze bliźniaki... - usprawiedliwiał się, łapiąc z trudem
powietrze - narozrabiały tak, że wujek o mało nie dobrał im się smyczą do... pupy - wyjąkał
speszony. - Rzadko się to zdarza, a tak naprawdę, to prawie nigdy - zastrzegł z zadowoleniem.
Kilka razy potrząsnął moją ręką, wręczył kwiatki i wpatrywał się we mnie niczym w
telewizor podczas meczu piłki nożnej.
Z wrażenia nie wiedziałam, co powiedzieć, jak się zachować. Dech mi ze szczęścia zaparło, a
sam Maciek wydał mi się jakiś trochę inny, bardziej dorosły. Może nawet urósł? Do tego
wszystkiego, babunia przyglądała się badawczym wzrokiem. Zabelia, który otworzył
Maćkowi drzwi, spojrzał wymownie w moją stronę, oznajmiając z wyrzutem w głosie, że sam
musiał nastawić wodę na herbatę i szukać tych „przeklętych" filiżanek, tak delikatnych, że od
samego patrzenia mogą się pokruszyć.
- Tato... - uśmiechnęłam się przymilnie - wszystkim się zajmę, gdy tylko dowiem się, co
narozrabiały bliźniaki - wyszczerzyłam do niego wystające przednie zęby, dokładnie takie
same jak jego.
- Szatany wcielone - jęknęła babunia, obserwując teraz z namysłem Maćka, jakby się nad
czymś głęboko zastanawiała. Może także zauważyła jego inność?
8
Najgorsze było jednak to, że chociaż ranek był piękny, świeciło słońce, to nagle zaczęły kleić
mi się oczy i ogarniała senność. Powieki same powoli opadały. Taki stan pan Dziubas
nazywał poetycko „objawem zachodzącego słońca". Czułam się dokładnie tak, jak po
przylocie do Nowego Jorku. Znów musiałam przyzwyczajać się do dużej różnicy w czasie.
- Wstyd powiedzieć... - Maciek przestępował z nogi na nogę w nowiutkich adidasach - wdali
się w złe towarzystwo chłopaków z sąsiedztwa, i to niewiele od nich starszych.
Myślałam tylko o tym, aby nie zamknąć na moment oczu. Mogłabym wtedy zasnąć na stojąco
i zwalić się z hukiem na podłogę. Otwierałam je więc szeroko, wpatrując się bez przerwy w
Maćka, który się nagle zająknął i zamilkł.
- Pewnie maluchy powybijały szyby w oknach z procy - wtrąciła z przejęciem babunia -
droga zabawa i o szklarza trudno...
- Proce nie są już w modzie, proszę pani. To żaden szpan dla maluchów. Są inne teraz
zabawy. Takie bardziej życiowe i batmańskie...
Babunia wytrzeszczyła na Maćka oczy. Z pewnością nie słyszała o Batmanie, chociażby
dlatego, że była wrogiem wielu programów telewizyjnych. Szczególnie tych dla dzieci.
Uważała je za okrutne, wrzaskliwe, a wygląd dziwnych stworów może śnić się po nocach,
wywołując u maluchów ze strachu konwulsje.
- Co one takiego zrobiły? - zniecierpliwiłam się, bo zamiast powiedzieć, że było mu brak
mego towarzystwa i że mam bombowe ogrodniczki na szelkach ze sprzączkami, to on zaczął
od bliźniaków, i to w momencie przypływu senności trudnej do opanowania.
- Blisko naszego domu są dwa sklepiki na tej samej ulicy, i to prawie naprzeciw siebie. Oba
spożywcze. W jednym można kupić dodatkowo owoce i jarzyny, a w drugim jest większy
wybór słodyczy i wędlin. No i wszystko zaczęło się od tabliczki czekolady... - westchnął,
popatrzył po nas spłoszonym wzrokiem, jakby miał zwierzyć straszliwy sekret.
- Streszczaj się, Maciek... - jęknęłam. Coraz bardziej ogarniała mnie senność, a chciałam
dowiedzieć się jak najszybciej, gdzie jest Marylka. Gdyby znajdowała się w domu, przyszłaby
z pewnością razem ze swym psem, przywitać się ze mną.
9
- Cała czwórka powędrowała do sklepu z większą ilością słodyczy i ten najstarszy chłopak
powiedział właścicielowi, że ten pan ze sklepu z przeciwka obiecał dać tabliczkę czekolady i
gumę do żucia, jeśli powybijają w tym sklepie szyby, ale oni nie są łobuzami i nie chcą tego
zrobić. Reszta dzieciaków skwapliwie to potwierdziła. Sklepikarz pochwalił, że są
grzecznymi chłopcami i dał w nagrodę tabliczkę czekolady z orzechami i dorzucił cztery
owocowe gumy do żucia.
Babunia kręciła głową, wpatrując się w Maćka, jakby to on był przestępcą. Wobec tego
poczułam się w obowiązku uśmiechnąć do niego specjalnie czule.
- Nasze bliźniaki wróciły do domu uszczęśliwione, z wypiekami na twarzy. Żuły przy tym
mlaskliwie gumę. Natychmiast jeden przez drugiego chwalił się wujkowi, jakich to oni mają
główkujących kolesiów i że dostali od nich swoją część z tej czelcolady, ale już ją zjedli po
drodze, a guma też już powoli traci swój smak i słodycz.
- Taż to nie do wiary... - wtrąciła babunia grobowym głosem.
- Wujek też na chwilę zaniemówił... - ciągnął z przejęciem Maciek, jakby nie dotarła do
niego uwaga babuni. - Później zaczął krzyczeć, że kombinatorów i szantażystów, to on nie
chce mieć w rodzinnym domu. Wyrzeknie się ich, odda do domu dziecka. Chwycił jednak nie
za pas, którym czasem groził, lecz za smycz. Podniósł się straszny lament, nim wujek użył tej
pamiątki po naszym piesku - bo ona wciąż wisi w tym samym miejscu, co za jego życia... -
wyjaśnił z przejęciem. - Ciotka uciekła do kuchni, żeby nie być świadkiem egzekucji, a
bliźniaki chowały się za mnie, łapiąc za nogi. Darły się jak opętane...
- Masz wyjątkowego wujka - wtrącił Żabelia, patrząc z uśmiechem zadowolenia na
przeżywającego tę scenę Maćka.
- W rezultacie wujek nawet smyczą im nie przyłożył. Zagroził tylko, że jeśli natychmiast nie
zamilkną, to użyje nie tylko smyczy, lecz pasa. Gdy zamilkli, to przeprowadził śledztwo.
Okazało się, że nikt im szyb nie kazał tłuc, że nawet nie byli w innym sklepiku, po prostu
mieli apetyt na czekoladę. Wcześniej oglądali film w telewizji o napadzie chłopaków na kiosk
ze słodyczami. Wujek się wtedy trochę uspokoił. Zabrał bliźniaki do sklepu, żeby przeprosiły
sprzedawcę za swoje zachowanie i za to, że próbowały kłamać. Wujek chciał nawet zapłacić
za tę tabliczkę czekolady... - tłumaczył z przejęciem Maciek.
10
- I przez to całe zamieszanie i aferę z bliźniakami, wujek zarządził i dla mnie szlaban. Dlatego
spóźniłem się na lotnisko - zerknął w moją stronę.
W tym momencie objawił mi się jako bohater, cierpiący za cudze winy, i męczennik. Odeszła
nawet senność. To fakt! Maciek jest wspaniały i na medal!
- Kara dla chłopców surowa - stwierdziła babunia - zapamiętają ten dzień na całe życie. Nie
wyrosną na oszustów i kłamców. Ten wujek kawalera to mądry i prawy człowiek niczym
kresowiak, chociaż u nas smyczy do karcenia dzieci nie używano. Duch Święty rózeczką
dzieciątka karać nakazał... - dodała wieszczym głosem, zaciągając bardziej niż zwykle.
- Co też, mama, za herezje opowiada! - obruszył się Żabelia - raz mama twierdzi, że Duch
Święty to sama miłość, a teraz słyszymy, że przykazuje rózgami dzieci chłostać. Niech się
mama wreszcie zdecyduje, jaki jest... - kąciki ust drgały mu z rozbawienia.
- Nu, to takie tylko porzekadło z naszych stron... - tłumaczyła się stropiona babunia - a swoją
drogą, kochanieńki, to nie dzieci, a telewizję należałoby ukarać za nadawanie takich filmów,
co to uczą przemocy i kierują fantazjowanie dzieciaczków w złą stronę ot, co! - zakończyła z
zadowoleniem i poprosiła o „szklaneczku herbatki do łóżka".
Tato z Maćkiem przydźwigali niewielki stolik z kuchni. W szufladzie znalazłam biały obrus
w żółte różyczki, obszyty „klockową" koronką. Nie był to jednak prawdziwy, kupiony w
sklepie obrus, tylko dzieło babuni. Stworzyła je z powłoki na kołdrę, którą nazywała
„obleczeniem". Ta pamiątkowa powłoka była bardzo stara, poprzecierana od częstego prania.
Babunia obwiniała o to proszki, wspominając z rozczuleniem jakieś „barskie mydło", w
którym - w czasach jej dzieciństwa - gotowało się w kotle bieliznę, a suszyło na słońcu. Taka
bielizna była „bialuśka" i pachniała podobno wiatrem. Nie potrafiłam sobie jednak wyobrazić,
czym pachniał na kresach wiatr, bo u nas to tylko spalinami albo niczym. Babunia wybrała
najmniej przetarty kawałek z tego „obleczenia", obszyła koronką i oznajmiła, że jeśli się go
wykrochmali i odpowiednio wyprasuje, to „obleczenie" posłuży jeszcze jako kuchenny obrus.
Tato „nieporządnie je", jak się wyraziła, a paradny obrus byłoby trzeba zbyt często prać z
tłustych plam i byłby to tylko niepotrzebny wydatek.
11
Gdy rozkładałam tę obrusinę na białym blacie stolika, to Zabelia uniósł tylko boleściwie oczy
ku górze.
- Znów ten sprany łach... - jęknął pod nosem i trochę mu się ręce zatrzęsły, gdy ustawiał
szklaną tacę z pokrojonym ciastem.
- Kotuś, czy ten gnieciuch aby świeży? - zatroszczyła się - nie mogła ja, nieszczęsna,
orzechowego tortu na powitanie wnuczki upiec - oznajmiła łzawo, zezując niechętnie w
stronę dużych kawałków czekoladowego tortu, jakby przeliczała ich cenę. Łyskając okiem,
obserwowała rozstawiane przeze mnie filiżanki, z których pan Blińczyk popijał „herbatku".
Ręce mi się trzęsły. Gdyby się któraś stłukła, babunia mogłaby przypłacić to życiem.
Podobno miała serce słabe, chociaż Zabelia uważa, że mocne jak dzwon, i że Święty Piotr
będzie musiał kiedyś osobiście dobić babunię kluczami, a on byłby z tego zadowolony, gdyż
obowiązek jego pochówku spadłby na babunię, czego by sobie życzył, gdyż zrobiłaby to z
całym ceremoniałem i tanio. Bardzo nie lubił tego rodzaju obowiązków. Wolał uczestniczyć
w ślubach.
Zaraz też odezwał się dzwonek i zjawiła się Marylka, której towarzyszył nieodłączny Czako.
Rzuciłyśmy się sobie z krzykiem w ramiona. Marylka przesunęła dłonią po moich plecach.
- Masz dżinsy na szelkach! - zawyrokowała z zachwytem - pewnie niebieściutkiego koloru?
- Zgadłaś! - ucieszyłam się - dostałaś takie same w prezencie od mojej mamy - Miśka.
Chciała, żebyśmy wyglądały jak bliźniaczki...
- Wyrasta nowa para bliźniaków... - bąknął Maciek, głaszcząc pieska, który siedział obok nóg
Marylki i tylko wesoło poruszał ogonem, bo psy śmieją się i radują w taki właśnie sposób, a
czasem i całym pyskiem pełnym białych zębów.
- Jak dobrze być w domu... - westchnęłam głośno i pomyślałam, że gdyby mama była tu teraz
z nami, to już nic więcej nie brakowałoby mi do tego czegoś, co wywołuje łzy radości.
Zdałam sobie niespodziewanie sprawę, że dom, choćby tak skromny jak nasz, i przyjaciele, to
coś bardzo ważnego. Nawet dokuczliwa czasem babunia wydała mi się w tym momencie
kimś bardzo wzruszającym i bliskim przez tę swoją miłość do pana Blina z kanonierki.
Przysunięty do tapczanu stolik obsiedliśmy jak mszyce prymulkę, a ja musiałam opowiadać o
Stanach, o Nowym Jorku, o mamie, moich
12
wrażeniach i znajomościach. Każdego interesowało coś innego, a ja miałam wreszcie pole do
popisu przed Maćkiem. Zapomniałam nawet o senności. Jeśli czegoś nie wiedziałam, to na
poczekaniu zmyślałam, żeby zadziwić czymś nadal wpatrzonego we mnie, jak w telewizor,
Maćka. Doszłam do wniosku, że urosły mu oczy. Stały się jeszcze bardziej wyraziste. Skrzyły
się jak okruchy brylancików. Zupełnie tak, jak u poetów, bo przecież Maciek był poetą, a ten
wiersz o róży, który mi przysłał do Stanów, to umiałam już na pamięć.
Gdy skończyłam opowieść o delfinach, które w basenie karmiłam rybkami, o papugach
jeżdżących na wrotkach, i o własnym pokoju z różowym muślinem nad łóżkiem, to tato
spytał, jak mama daje sobie radę z otrzymanym spadkiem oraz urzędowymi sprawami, bo
nigdy przedtem nie miała do czynienia z jakimikolwiek urzędami, a rachunki były jej
całkowicie obce. W jego głosie wyczułam wyraźną troskę, co mnie ucieszyło. Był to znak, że
mama wciąż była mu bliska...
- W tych sprawach pomaga pan Dżimi Dziubas. Jest dobrym adwokatem... - uzupełniłam
słowami Miśka.
- A kto zacz, ten pan Dziubas? - zapytała surowym tonem i jakby niechętnie babunia,
wrażliwa na brzmienie nazwisk. Błękitna filiżaneczka zadrżała w jej palcach.
- Pan Dziubas to fajny facet! Twarzowy. Z urody przypomina buldoga... - odetchnęłam
głęboko, nadziewając na widelczyk kawałek tortu i tortowego przybrania w postaci
pomarańczowej skórki.
- Dziwne... twoja mama nigdy nie lubiła buldogów... - mruknął pod nosem Zabelia.
- Jedni lubią lemury, a inni buldogi... - skwitowałam dyplomatycznie niewinnym tonem,
obserwując spod oka tatę i zaraz wtrąciłam, że pan Dżimi Dziubas bardzo lubi mamę i jest
także ogromnie delikatny i wierny w przyjaźni. Na pogrzebie Wilibalda ubrał się nawet pod
kolor trumny, żeby zrobić przyjemność przyjacielowi, który kochał Wilibalda przez dziesiątki
lat.
Zaległa śmiertelna cisza. Tato chrząknął. Babunia wytrzeszczyła oczy i zamarła w bezruchu.
- Pod kolor trumny? - zdziwiła się głośno Marylka.
- Oczywiście! - przytaknęłam - był w zielonych spodniach, niebieskiej marynarce w
czerwone ciapki i w żółtej koszuli.
13
Oboje z Maćkiem wybuchnęli śmiechem. Nie byłam pewna, czy Marylka wie, jak takie
kolory wyglądają. Żabelia miał taki wyraz oczu, jakby przywidziało mu się coś strasznego i
trwał z uchylonymi ustami nad kawałkiem tortu.
- A któż to był ten pan Wilibald? - wyszeptała ze zgrozą w głosie babunia - żeby kazać
pochować się w takiej pstrokatej, nie katolickiej trumnie? Chyba niespełna rozumu, tak jak i
ten pan Dziubas, co to nadaje się do cyrku, a nie do zacnej palestry. Jak widać, upadają dobre
obyczaje.
- Wilibald, to nie żaden pan, tylko prawie czterdziestoletnia papuga
- wyjaśniłam. - Pan Dziubas chciał zrobić przyjemność swemu klientowi i dlatego wybrał się
na ten pogrzeb w takim stroju. Przecież powiedziałam, że to bardzo delikatny człowiek... -
broniłam pana Dziubasa. - W dniu odlotu ofiarował mi na lotnisku białego, ogromnego kota z
króliczego futerka, żebym nie czuła się osamotniona w samolocie. Trzymałam go przez cały
czas na kolanach, bo nie było dla niego żadnego wolnego miejsca.
- Z trudem zmieścił się w bagażniku. Nie mogłem go teraz wyciągnąć... - wtrącił Żabelia z
niesmakiem.
- Taż to chyba wariaci! Niemożebne, żeby byli normalni! - upierała się babunia, przenosząc
surowy wzrok na tatę - ja zawsze ci, kotuś, mówiłam, że twoja żona to fantastka, żeby nie
powiedzieć artystka! Nic normalnego nigdy się jej nię podobało...
- Mamo... - upomniał Żabelia babunię wymownym spojrzeniem. Marylka z Maćkiem z
trudem utrzymywali powagę, zasłaniając dłonią usta, co z pewnością w babcinym pojęciu nie
było eleganckie. Nawet Czako uderzał niespokojnie ogonem o podłogę i kręcił łbem w obie
strony, jakby z niezadowoleniem przysłuchiwał się rozmowie.
- Taż ja nic złego o twojej żonie nie mówię... - zastrzegła się babunia - chociaż urodziła ci
córkę zamiast syna... - westchnęła, wydziobując widelczykiem resztki tortu z talerzyka.
- I bardzo dobrze! - wykrzyknął z przekonaniem tato - ona mi wystarczy za trzech synów!
- Pewnie! - zgodziłam się skwapliwie i z przekonaniem.
- Z chłopcami mniej kłopotów - tłumaczyła z przejęciem babunia
- kupisz raz na dwa lata ubranie, i co najwyżej można podłużyć
14
spodnie, a z dziewczyną to ciągle same wydatki. Sam widzisz, ile odzieży nawiózł
Tamaryszek. Sklep można by otworzyć... - upierała się babunia.
- To, co przywiozłam, babuniu, to już przestaje być modne... - wtrąciłam - teraz już zaczyna
się brendowanie - oznajmiłam, żeby zaimponować Maćkowi znajomością rzeczy.
- Brendowanie? - zainteresowała się natychmiast Marylka, przełykając pośpiesznie kęs tortu -
co to takiego?
- To od angielskiego słowa „brand", czyli znak firmowy... - stwierdziłam z dumą.
Na moment zaległa cisza. Żabelia-Uszatek patrzył na mnie z zainteresowaniem. Bardzo mi to
pochlebiło.
- O niczym takim nie słyszałem... - chrząknął.
- I nic dziwnego! - stwierdziłam - nie jesteś przecież kobietą i jesteś cofnięty w tych
sprawach. Nie możesz wiedzieć, co jest teraz najważniejsze w modzie. O „Dieslu" też pewnie
nie słyszałeś?
- A cóż mają wspólnego silniki z damską modą? - dziwił się z oczami w słup. Uszy mu
poczerwieniały.
- Jakie znów silniki?! - o mało nie wzruszyłam ramionami - „Diesle" to spodnie. Teraz trzeba
być koniecznie obrendowaną w spodniach „Diesla" i koniecznie nosić buty „Nike".
- Przecież firmowe marki są zazwyczaj schowane... - zastanawiał się głośno, z namysłem.
- A teraz właśnie eksponuje się je na wierzchu! Na plecach, na biustach, pupach. Właśnie na
tym polega obrendowanie, by było od razu widać, że nosi się coś markowego.
- Macie fioła z tą zwariowaną modą! Należałoby obrendować wam do kompletu mózgi!
Może wówczas zrozumiecie, że te „markowe" ciuchy to zazwyczaj podróbki, za które słono
się płaci - rozzłościł się Żabelia. Babunia przytakiwała skwapliwie głową.
- Skąd ty to wszystko wiesz? - odezwał się nieoczekiwanie Maciek i wcale nie miał
zachwyconej miny.
- Ze Stanów i z różnych pism... Kimberli nosi tylko markowe ubrania - starałam się
usprawiedliwić, bo nagle rozmowa o ciuchach i te moje przechwałki wydały się głupie i
niepotrzebne. Było wiele ciekawszych tematów, którymi chciałam podzielić się z
najbliższymi.
Marylka jakby wyczuła mój nastrój i to, o czym pomyślałam. Ujęła delikatnie moją dłoń i
zatrzymała w swojej.
- Nie wiesz jeszcze, że babunia szykuje dla ciebie cudowną niespodziankę, a wiem to od
mojej mamy, bo się zaprzyjaźniły jak my ze sobą - odezwała się rozradowanym głosem.
-Jaką niespodziankę!? - wykrzyknęłam, bo już natychmiast chciałam coś o niej wiedzieć.
- Nie mogę tego zdradzić! Obiecałam. Wówczas nie byłaby to
niespodzianka.
- Babuniu.... - popatrzyłam błagalnie w jej stronę.
- Wszystko w swoim czasie... - stwierdziła tajemniczym tonem, poprawiając błękitny,
barchanowy kaftanik.
Żabelia stwierdził z rozbawieniem, że jako dziecko bał się panicznie obiecywanych
niespodzianek. Sprowadzały się zazwyczaj do długich odwiedzin u nudnych ciotek albo
chodzenia na spacer „za rączkę" w nowym, odświętnym ubranku. Nie wolno było wtedy
kopać piłki, siadać na trawie, próbować wdrapać się na drzewo. Przeżywał prawdziwe męki,
widząc jak inni chłopcy wodzą się za łby, ścigają, grają w „Zośkę".
- Aj, kotuś, ty taki pamiętliwy się zrobił, jak ciotka Frania w młodości, co to do śmierci
wypominała matce, że w czasie obiadu kazała jej klęczeć w kącie na grochu, gdy niechcący
rozlała zupę na świeżutki obrus, a był to czerwony barszczyk z uszkami... - mówiła z
przejęciem. - A ty całkiem zapomniał o wstydzie, jaki ty mnie zrobił, telefonując do naszej
sąsiadki z naprzeciwka...
- Że też mama jeszcze pamięta... - uśmiechnął się z zakłopotaniem
Uszatek.
- A coś ty takiego zrobił, tato? - zaciekawiłam się. Chciałam zawsze wszystko wiedzieć o
Żabelii z czasów, gdy był małym chłopcem. Na fotografii przypominał pyzatego łobuziaka,
chociaż stał grzecznie na baczność w marynarskim ubranku.
- Nie pamiętam dokładnie... - wykręcał się, popijając herbatę.
- Nu, kotuś, taż przyznaj się, jak to było. Do dziś telefon w szafie na klucz zamykam, chociaż
to już tyle lat minęło... - westchnęła.
- Niech babunia powie... - prosiłam przymilnie. Nawet Marylka przyłączyła się do mego
skamlania. Tylko Maciek przysunął się
16
solidarnie bliżej taty, jakby chciał podkreślić, że cokolwiek by to było, on zawsze będzie po
stronie mężczyzny.
- Mieli my sąsiadku, co pieczętowała się rodowym nazwiskiem, pochodzącym od dużego
ptaka... - zaczęła z powagą babunia, popatrując surowo w stronę Żabelii. - Twój ojciec ze
swoim złym duchem, Walerkiem, z pierwszego piętra, zatelefonował do niej, gdy na chwilkę
zeszłam do sklepiku. Zapytał, czy rozmawia z panią Struś. Gdy odpowiedziała twierdząco, to
twój ojciec zadał niegrzeczne pytanie, czy zniosła wreszcie jajo... Co ja się wówczas wstydu
najadłam przez tego huncwota, bo go sąsiadka po głosie rozpoznała... - zakończyła z pretensją
i z żalem, jakby ta historia zdarzyła się zaledwie wczoraj.
- Wszyscy, poza babunią, wybuchnęliśmy niepohamowanym śmiechem. Nawet Penelopa
wyjrzała z klateczki, a Czako niespokojnie poruszył ogonem, przysuwając się bliżej Marylki.
Klęska! Straszliwa i ostateczna! Jak ja to przeżyję? Babunia okazała się terrorystką! Zmusza
mnie do rzeczy strasznej, do głośnego czytania książki o nudnym tytule Chłopi. Od razu
zapachniało oborą, nawozem oraz mlekiem prosto od krowy, i jeszcze ciepłym, które
musiałam pić każdego wieczora, gdy tato wysyłał mnie z babcią na prawdziwą wieś, gdzie
miałam się zdrowo odżywiać. Już na sam widok mleka z pianką robiło mi się niedobrze. A
ten tytuł książki przypomniał mi najgorsze chwile wieczornego udoju oraz naszego
gospodarza, przerzucającego widłami nawóz. Nie miał na przodzie dwu zębów, a reszta była
czarna od jakiejś machorki, jak mówiła babunia. W deszczowe dnie siadywałyśmy z
gospodarzami w chałupie, a nudne rozmowy ciągnęły się niczym guma do żucia.
O tym straszliwym przymusie, i równocześnie moim nowym obowiązku, dowiedziałam się
dzisiaj rano, gdy gapiąc się w okno, wykrzyknęłam nieostrożnie, że po wczorajszym deszczu
kasztany w Ogrodzie Saskim w dzisiejszym słońcu wyglądają tak pięknie, że mogłabym
patrzeć i patrzeć na ich korony, a najchętniej w ich cieniu zbierać ich rudobrązowe owoce
razem z Maćkiem. Maciek potrafił rzeźbić z nich małe pieski—grzybki i takie różne... Pod
tymi drzewami mogłabym
* — 17
"7/-.
nawet deklamować ulubione wiersze. Najchętniej te, napisane przez Maćka, ale on jakoś do
nich stracił ,,serce i zapał", jak się wyraził, gdy coś o tym napomknęłam, przypominając mu
wiersz Róża, który napisał dla mnie.
Na ten mój radosny okrzyk, babunia oznajmiła coś, co wprowadziło mnie w osłupienie, a
nawiązywało do dwóch sytuacji. Pierwsza dotyczyła samego czytania, a druga - aktorstwa. A
wszystko dlatego, że nieopatrznie wspomniałam o głośnym recytowaniu wierszy. A
wszystkiemu winna telewizja! Oglądałam kiedyś taki piękny australijski film. Niewiele ode
mnie starsza bohaterka w powiewnej długiej sukience, z białym szalem na ramionach szła
przez park. Deptała żółte opadłe liście i płakała z powodu niewierności swego chłopaka.
Ujrzała go w altanie całującego się z jej starszą siostrą. Mnie także łzy przydusiły gardło, ale
nie na tyle, żeby nie oznajmić babci, że jednak zrezygnuję z kariery dyplomatycznej, jak to
wcześniej sobie umyśliłam, a zostanę aktorką. I to taką najprawdziwszą, co to już samo jej
pojawienie się na ekranie wyciska łzy z oczu i wywołuje ogólny szloch na widowni.
Babcia oznajmiła wówczas, i to wieszczym głosem, że nic tak nie uczy i nie poprawia dykcji
jak głośne czytanie. Moje natomiast przypomina jej coś pośredniego między miauczeniem a
seplenieniem. Zupełnie jakbym mówiła, trzymając w ustach ciągutkę.
- Nienawidzę głośnego czytania... - broniłam się bliska płaczu - jąkam się i połykam wyrazy.
- Otóż, to! - zawyrokowała babunia - ja już to zauważyłam, kochanieńka, że ty ciut seplenisz,
a przecież aktorka powinna wyraźnie i pięknie wymawiać każde słowo, a tego trzeba uczyć
się od zarania, jak to czynił Demostenes. Miał od urodzenia trudności z wymową, a chciał
pięknie i wyraźnie wymawiać słowa. Zaczął więc mówić głośno z ustami pełnymi
kamyków... I został znakomitym mówcą. Ot, co! - dodała, żeby mnie całkowicie pognębić.
- Nie znam żadnego Demostenesa... - jęknęłam - czy on się pokazuje w telewizji?
- Czego was w tej szkole uczą? - zatrwożyła się babunia, załamując ręce - to przecież
nieboszczyk Grek od paru wieków nieżyjący. Zapytaj o to tatę. Ja do dat nie mam już głowy.
Pamiętam tyle, że całymi
godzinami chodził brzegiem morza i z ustami pełnymi kamyków wygłaszał mowy...
- Babuniu, mnie głośne czytanie bardzo męczy, a ten Grek to pewnie maniak albo jakiś
zakręcony... - starałam się iść na ugodę i jakoś przekonać babunię o swojej słuszności,
wspominając nawet coś
0 stresie, jaki to może u mnie wywołać...
- Łupanie kamieni na szosie też męczy i wychowanie dzieci także... - stwierdziła sucho, a ja
tylko westchnęłam. Z babunią trudno wygrać. Postanowiłam odwołać się do taty. Jednak
przeczuwałam, że jestem już na przegranej pozycji.
- A babunia w moim wieku czytała komuś na głos? - sięgnęłam po argument nie do odparcia.
Przecież na tych kresach, to z pewnością dzieci nie miały książek albo musiały pracować w
polu. Tam były pewnie same wioski, a może tylko od czasu do czasu znajdował się jakiś
dwór...
- A jak myślałaś? - obruszyła się babunia - w długie zimowe wieczory czytało się na głos
książki. Nie było wtedy telewizorów, a i o radio było trudno. Rodzina zasiadała wokół stołu
pod lampą i każde z dzieci kolejno głośno czytało. Dopiero na końcu rodzice... Do dziś
pamiętam głos matki... - rozmarzyła się babunia - czytała nam, dzieciom, piękne ballady
Mickiewicza. Lubiliśmy najbardziej słuchać tej o liliach, które rosły na grobie męża,
zamordowanego przez wiarołomną żonę. Groza i strach nas oblatywały, gdy mama szeptała,
zniżając głos: „Rośnij lilio wysoko, jak pan leży głęboko..." - głos babuni przeszedł w ponury
szept.
Zobaczyłam nagle stary, porośnięty trawami cmentarz, a na jednej z zapadniętych mogił kępę
biało kwitnących lilii, wciąż rosnących w górę. Przesłaniały horyzont i dosięgały już nieomal
nieba. Wzdrygnęłam się.
- Babuniu, a w tych Chłopach będą też takie różne straszne rzeczy?
1 będzie coś o miłości?
- Wszystko tam będzie... - zapewniała z przejęciem. - Dobre i piękne, złe i smutne, tak jak w
życiu... A najpiękniejsze będą opisy przyrody. Tej naszej, polskiej...
- Nie lubię opisów! Są zawsze długie i nudne... - upierałam się bez przekonania, byle się nie
poddać. Przerażała mnie perspektywa
19
spędzania czasu tylko z babunią. Były przecież jeszcze wakacje i mogłam z Marylką albo z
Maćkiem biegać po parku albo pójść na działkę do Małgośki. Akurat w altance oszczeniła się
suka.
- Nie zarzekaj się, Tamarciu... - ostrzegła babunia, wpatrując się we mnie, jak w zakałę rodu -
taż to wszystko pięknie opisał pan Reymont i dostał za to Nobla, a tego byle komu nie dają...
Chociaż czasem i oni się mylą, bo taka jest ludzka natura, ale robią to rzadko i tylko ostatnimi
czasy - dodała na usprawiedliwienie. - Władysław Reymont dostał ją po sprawiedliwości, bo
to wielki pisarz.
Miałam już dość tego zachwalania przez babunię Chłopów. Już w tej chwili ich znielubiłam.
Byłam nawet pewna, że przy tej głośnej lekturze znienawidzę także i tego pana Nobla, co mi
psuje wakacje.
Postanowiłam podzielić się natychmiast tą straszną wieścią z Marylką, a przede wszystkim z
Maćkiem. On z pewnością mnie zrozumie i coś mądrego wymyśli, żeby babunia zapomniała
o tych nieszczęsnych Chłopach.
Obiecał wpaść do nas następnego dnia w drodze powrotnej z Milanówka od pani Lemur,
gdzie teraz co drugi dzień dotrzymywał towarzystwa panu Damazemu, wożąc go na długie
spacery po lesie i czasem do księgarni, w środku miasta. Pan Damazy rozczytywał się w
książkach, a ich treść opowiadał Maćkowi, który bardzo lubi go słuchać. Pan Damazy czyta
tylko o różnych wynalazkach, naukowych odkryciach, dziwnych zdarzeniach i o kosmosie, w
którym nie wiadomo dokładnie, co się znajduje, a czego nie ma i poszukuje się w nim obcych
cywilizacji. Może składają się one z zielonych albo szarych stworów o wielkich głowach,
szpiczastych uszach i ogromnych oczach. To może być przynajmniej ciekawe, a opowieści o
wsiowych ludziach sprzed wieku, to już zupełne „dno", jak określa tato rzeczy nieudane. Jeśli
go spotka jakaś porażka, to twierdzi, że został „zdołowany". Mnie jednak zabrania tak się
wyrażać, ponieważ powinnam nauczyć się swoje odczucia i opinie wyrażać pełnymi,
logicznymi zdaniami. Dorośli bywają czasem zabawni, traktując nas jak dzieci albo głuche i
ślepe kocięta. Ale, niech tam! Kocham Żabelię takiego, jaki jest. A jeszcze bardziej wówczas,
gdy jest przez kogoś lub przez coś „zdołowany".
Pani Lemur bardzo chwaliła Maćka, gdy złożyłam jej wizytę po powrocie z Nowego Jorku.
Szepnęła mi na ucho, że to „złoty chłopiec
20
o wielkim sercu". Byłam bardzo z tego dumna, bo to przecież ja go odkryłam podczas
naszych wakacji nad Wigrami z Żabelią i Penelopą. Pani Lemur wypytywała także o zdrowie
mamy, czyli mego Miśka, i wspomniała nawet coś o tym, że byłoby dobrze, aby tato w
przyszłym roku odwiedził mamę razem ze mną, bo ona wie, że „stara miłość nie rdzewieje", a
dziecko może - i powinno - być spoidłem i że do tego dojrzewa się z wiekiem. Nie wiem, co
chciała przez to powiedzieć, ale ten pomysł wspólnych odwiedzin bardzo przypadł mi do
serca. Pani Lemur dodała także, że nie należy się w życiu niczego zarzekać, tak jak nie
powinno się używać słowa „nigdy" i „zawsze". Chociaż uśmiechała się do mnie, to czułam,
że chyba jest jakby smutna „od środka", ale może to tylko moja wyobraźnia? Ona wciąż płata
mi różne figle i mam jej podobno w nadmiarze, jak twierdzi Żabelia. Fruwam wraz z nią,
niczym przeganiany wiatrem motyl, i przez tę wyobraźnię inaczej widzę i odbieram różne
sprawy. Obawia się nawet, żeby mnie ona nie przerosła, bo to może być niebezpieczne. Nie
powiedział jednak dlaczego. Pewnie sam dobrze tego nie wie, tylko nie chce się do tego
przyznać. Z dorosłymi to nigdy nic nie wiadomo do końca. Nawet wtedy, gdy są rodzicami i
wydaje nam się, że ich dobrze znamy. Chociażby ten przykład z Żabelią. Niepokoi się, że
mam zbyt wybujałą wyobraźnię, a jednocześnie twierdzi, że na szczęście nie trzymam się
zbyt mocno ziemi, bo to zubaża człowieka, i dobrze, że mam coś z barwnego motyla. Więc
jak to jest naprawdę? Same sprzeczności. Lepiej się jednak nad nimi nie zastanawiać,
ponieważ babcia twierdzi, że od zbytniego myślenia tworzą się zmarszczki. Wciąż robię
jakieś nowe odkrycia w moim codziennym życiu i otoczeniu. Tato nazywa to dojrzewaniem, a
babunia „nieobliczalnymi humorami". Jak zwał, tak zwał, ale ja chyba wreszcie dojrzałam, bo
mi też i piersi urosły, a może trzymam się jedynie bardziej prosto, jak przykazywała mama, i
one wyłażą do przodu. Dobre i to, bo wreszcie bluzki nie leżą już jak na desce, a na
wzgórkach, i to bez pomocy waty. Ciekawa jestem, kiedy będą wreszcie przypominały
melony, bo wciąż są to tylko powiększone i bardziej wypukłe piegi.
Tego popołudnia, po zmyciu garów, odwiedziłam Marylkę. Zaniosłam jej piękne, wełniane
skarpetki, które zapomniałam wcześniej dać. Był to prezent dla niej od pana Dziubasa, a więc
bardzo kolorowy.
21
Ogniście czerwone w zielone i niebieskożółte paski, przypominały mi pogrzeb Wilibalda,
który okazał się papugą. Mama orzekła, że może te skarpetki są trochę ekstrawaganckie, ale z
wysoko gatunkowej wełny
i dobrej marki.
Akurat Marylka pisała coś brajlem, gdy od progu wrzasnęłam, że poniosłam klęskę, gdyż
babunia zmusiła mnie do głośnego czytania Chłopów, i to takich z wiejskiego grajdoła z
zamierzchłych czasów. Marylka jednak, zamiast wyrazić swoje oburzenie, zapytała, od kiedy
ma się to moje czytanie rozpocząć i czy ona będzie mogła w tym uczestniczyć, bo bardzo lubi
słuchać czytanego słowa, a jej mama nie zawsze ma na takie rzeczy czas, chociaż się bardzo
stara, żeby go
znaleźć.
- Coś ty! - krzyknęłam pełna oburzenia. - Będę jeszcze walczyła o swoją niezależność. Nie
dam się stłamsić babuni! Niech sobie sama czyta tych Chłopów, i to tak długo, aż się jej to
znudzi! - wyrażałam na głos oburzenie.
Czako natychmiast postawił uszy, kręcił łbem w różne strony, poruszał niezdecydowanie
ogonem. Wyglądało na to, jakby zastanawiał się z zainteresowaniem, o czym to my
rozmawiamy. Musiał chyba rozumieć każde słowo i zastanawiał się, co z tego sporu
wyniknie. Może jakiś długi dla niego spacer, a może trzeba będzie bronić Marylki? Bardzo
mnie zawsze ciekawi, o czym sobie taki pies myśli, gdy spogląda na nas prawie ludzkim,
rozumnym wzrokiem i kręci łbem.
- Pomysł babuni bardzo mi się podoba - oznajmiła nieoczekiwanie Marylka, poprawiając
dłonią opadającą na oczy grzywkę - lubię słuchać, gdy ktoś ładnie czyta, a twój głos ma
przyjemne brzmienie. Mięciutkie jak puchowa kołderka - uśmiechnęła się w moją stronę,
chociaż jej niewidome oczy patrzyły gdzieś poza mną - nawet troszkę nudnawa książka staje
się ciekawsza, gdy jest dobrze czytana i słucha się jej uważniej... A ty chyba to potrafisz... -
dodała podstępnie. Wiedziała, że lubię być chwalona, no bo kto nie lubi?
- Opowiadasz! - zniecierpliwiłam się - zamiast tracić czas nad jakąś tam książką, można by
pójść na spacer, nawet i z tym twoim chłopakiem, co ostatnio przyniósł ci taśmę z
biesiadnymi piosenkami - dodałam ugodowo.
- Kiedy będzie to czytanie? - pominęła moją uwagę.
22
- Jutro po obiedzie... - westchnęłam z rezygnacją - tak około trzeciej i ma trwać godzinę -
jęknęłam - pół godziny ja i pół godziny Maciek. Babunia powiedziała, że czuje się w
obowiązku dobrze mnie wychować, żeby moja mama nie miała pretensji... Może jak wreszcie
babunia zacznie wstawać, a noga będzie jej mniej dokuczać, to uda się skrócić czytanie... -
dodałam bez większej nadziei w głosie.
- Czytanie z pewnością wypadnie super! - skwitowała uradowanym głosem Marylka, co mnie
wielce rozczarowało. - Jeśli się twoja babcia zgodzi, to na to czytanie będę przychodziła z
moim psem. Niech i on sobie posłucha. On wszystko rozumie, tylko jeszcze nie potrafi
mówić...
- dotknęła go pieszczotliwie. Czako w szerokim uśmiechu pokazał zęby i różowy jęzor.
- Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł z tym czytaniem?
- zastanawiałam się głośno.
- Jasne! - entuzjazmowała się Marylka, pokazując w uśmiechu dołeczek w lewym policzku.
Zazdrościłam jej tego dołeczka od chwili, gdy Maciek zauważył, że jest jej z nim do twarzy.
- O chłopach ze wsi? - dziwiłam się - żeby chociaż o jakiejś pięknej albo nieszczęśliwej
miłości...
- W każdej powieści jest coś o miłości - stwierdziła autorytatywnie Marylka - bo miłość, jak
mówi moja mama, jest w życiu czymś najważniejszym.
- Oby... - westchnęłam, zapraszając Marylkę na szwedzki placek, który upiekłam pod
czujnym okiem babuni. Nawet piana z białka nie opadła, a ślicznie się przyrumieniła.
Jednak argumenty Marylki do czytania na głos nie przekonały mnie.
Następnego dnia niecierpliwie wypatrywałam nadejścia Maćka. Gdy tylko zauważyłam go
przechodzącego po białych pasach, wybiegłam cichaczem na schody.
- Klęska! - jęknęłam, pociągając go za rękę, aby przysiadł obok mnie na schodach.
- Co się stało? - przestraszył się, widząc rozpacz w moich oczach.
- Od jutra zaczyna się czytanie Chłopów - oznajmiłam ze zgrozą w głosie.
- Gdzie? W radio? - zaciekawił się.
- U nas, w domu - jęknęłam, zaprzeczając ruchem głowy.
23
- Babcia będzie czytała? - zdumiał się.
- To ja mam czytać - wzruszyłam bezradnie ramionami - a ty następne pół godziny... -
spojrzałam spłoszona w jego stronę.
- A to ci dopiero niespodzianka! - roześmiał się, burząc dłonią swoją jasną czuprynę.
Schodek po schodku powlekliśmy się do mieszkania. Maciek jednak nie wyglądał na
zmartwionego. Coś nawet mruknął, że to wcale nie jest najgorszy pomysł.
* >н *
Babunia zawsze była wymagająca. Po moim powrocie z Nowego Jorku trudno było ją
zadowolić przygotowywanymi przeze mnie posiłkami. Jedynie Żabelia pocieszał, że jeśli się
nie zatruł i do tej pory żyje, to nie jest tak źle. Nawet pieczony ostatnio schab nie przypominał
podeszwy, a kasza tylko trochę pachniała przypaleniem. Natomiast kupione lody smakowały
wyśmienicie. Nawet nie podałam ich w stanie płynnym, co mi się raz przytrafiło. Trochę się
więc dziwiłam, dlaczego tato tak rzadko korzysta z przygotowywanych przeze mnie
posiłków. Za każdym razem, gdy nie zjawiał się na obiad, to tłumaczył, że ktoś go na niego
zaprosił albo on kogoś, bo akurat tak wypadało.
Odetchnęłam z prawdziwą ulgą, gdy babunia wreszcie opuściła na stałe łóżko i zaczęła
krzątać się po domu. Znów pojawiły się na stole kołdunki w rosole, pierogi z serem, rzyli
„szaitajnosy", jak je babunia po swojemu nazywała. Zycie znów wydało się piękne, a tato
przestał przyjmować zaproszenia na obiady.
Tego właśnie niedzielnego ranka pogodnie uśmiechnięta babunia zasiadła wraz z nami do
śniadania. Nawet nie miała pretensji, że klateczkę z Penelopą ustawił tato w zasięgu ręki,
żeby i chomiczyca, zwana przez babunię „myszakiem", uczestniczyła w rodzinnym śniadaniu,
a nie samotnie chrupała swoją porcję orzeszków. Nie wypominała także Żabelii, jak to
czasem bywało, że nie myśli o ponownej żeniaczce, chociaż ona u grobu stoi, to znaczy
babunia, a nie przyszła żona, i może już nie zdążyć wprowadzić nowej synowej w domowe
obowiązki.
24
Żabelia w takich razach unosił oczy ku górze i żegnał się lewą ręką bez słowa. Jedynie uszy
mu czerwieniały z gniewu.
Do śniadania babunia podała ponad czterdzieści gorących placuszków z jabłkami,
posypanych cukrowym pudrem. Rzuciliśmy się z Żabelia do półmiska, niczym para
głodomorów, rozkoszując się głośno ich chrupkością, zapachem masła i słodkawym smakiem.
W wykonaniu babuni był to przysmak nad przysmakami. Rzadko jednak sprawiała nam taką
„duchową ucztę", jak żartobliwie Żabelia określał takie śniadania. Ja nazywałam je
„całuskami słonecznego poranka". Tato podejrzewał, że pojawiały się tak rzadko tylko
dlatego, że babunia obawiała się, aby nam się ze szczęścia w głowach nie przewróciło.
Żałowałam jedynie, że nie uczestniczy w śniadaniu Marylka. Przepadała za babcinymi
placuszkami. Pojechała z mamą na uroczyste, imieninowe śniadanie do swojej cioci Frani. Ma
ona dwóch synów i jedną córkę ze złamaną nogą w gipsie, która w przyszłym roku będzie
zdawała maturę. Oczywiście ta córka, a nie noga w gipsie. Na razie uczy się języka
hiszpańskiego. Na tym gipsie, to wszystkie jej koleżanki i koledzy, którzy ją odwiedzali w
szpitalu, składali swoje podpisy, a nawet różne śmieszne rymowanki. Jeden z chłopaków,
który za nią lata i ma podobno urodę jakiegoś Kupidyna, chociaż Marylka nigdy o takim
chłopaku nie słyszała, to nawet wypisał cały wiersz. Marylka nagrała go na kasecie i często
go sobie przegrywamy.
Gdy Cią ujrzałem Jak krajałaś sadło Serce me jak pies Do wody wpadło.
I przylgnęło do Ciebie Jak do drzewa klajster Boś Ty mego serca Oberpolicmajster. *
Strasznie mi się to podpisywanie „na gipsowej nodze" spodobało. Pomyślałam nawet, że jeśli
uda mi się kiedyś złamać nogę, to od-
_________
* Autor nieznany; zamieszczone w „Na przełaj".
25
wiedzający mnie będą także musieli się na niej wpisywać, jak do pamiętnika. Niektóre
dziewczyny to mają szczęście! Mnie się jeszcze nic takiego nie przydarzyło...
Dzień zaczął się jednak wspaniale. Nie dość, że śniadanie było pysznościowe, to czekała mnie
wizyta u Mirelli. Od paru już dni do mnie wydzwaniała i babunia pozwoliła wreszcie ją
odwiedzić, chociaż bardzo niechętnie, i mówiła o niej „ta fiksatka". Mirellę ciekawił mój
pobyt w Nowym Jorku i moje party, o którym wspomniałam jej przez telefon. Obiecała
opowiedzieć także o swojej bombowej przygodzie wakacyjnej, to znaczy o jakimś
superpięknym Karolku, który nie wiadomo dlaczego kojarzył jej się z angielskim księciem
Karolem, starym i brzydkim, ale co książę, to książę i obaj noszą to samo imię.
Trochę się niecierpliwiłam, gdy śniadanie zaczęło się przeciągać, i to z mojej winy. Przy
dziesiątym placuszku zauważyłam nierozważnie, że tegoroczne lato jest bardzo upalne, aż
trudno oddychać, i że przydałby się deszcz. A tego deszczu to ja pragnęłam dlatego, że
wówczas Maciek miałby wolny dzień od pracy w ogrodzie u pani Lemur i moglibyśmy się
zobaczyć, aby przegrać u Marylki kasety, które przed wyjazdem od mamy podarował mi pan
Dziubas.
Babunia zapatrzyła się wtedy z westchnieniem w otwarte okno, za którym rozciągał się
szmat błękitnego, rozjaśnionego słońcem
nieba.
- Pogoda jak w dniu wybuchu wojny... - stwierdziła z przejęciem - ludzie modlili się o deszcz
i chłodniejsze dni. Nie było czym gasić pożarów od bomb zapalających, zrzucanych przez
Niemców. Nasi żołnierze maszerowali w spiekocie i kurzu. Konie z trudem ciągnęły działa i
amunicję. Brakowało ludziom wody i chleba... - zaczęła wspominać grobowym głosem,
chociaż wiele o tym już słyszeliśmy z tatą - wasze pokolenie żyje jak w puchu i w głowach
wam się od tego przewraca... - zerknęła w moją stronę, popatrując z niechęcią na mój biały
podkoszulek w dziwaczne wzorki, mieniące się niebiesko i różowo naszywanymi gęsto
cekinami. '
- Mama da spokój z tymi wspominkami... - powiedział ugodowym tonem Żabelia - młodzież i
tak tego nie zrozumie. Nie doświadczyła przecież na własnej skórze i chwała za to Panu
Bogu! - dodał, pochrząkując.
26
- Ty, kotuś, to jak struś! Jak się mówi o czymś bolesnym albo o czym przykro słuchać, to ty
głowa w piaseczek i udajesz, że się nic nigdy złego nie działo, a przecież młodzi powinni
wiedzieć, jak ich dziadkowie cierpieli, jak bronili ojczyzny, jaka dawniej była bohaterska
młodzież...
- Nie jestem strusiem, mamo, jaja nie zniosę, jak i ta twoja sąsiadka, a Tamaryszek, gdy się
kiedyś sam tymi sprawami zainteresuje, to wtedy porozmawiamy. Nie chcę, przynajmniej
dzisiaj, słyszeć któryś raz z rzędu, jak to przyjaciół i połowę naszej rodziny wymordowano, i
nawet nie wiadomo, gdzie się ich groby znajdują... - rozzłościł się Żabelia i umknął z pokoju,
pozostawiając nie dopitą herbatę z cytryną.
Spojrzałam z wyrzutem na babunię. Uszatka nie było łatwo wytrącić z równowagi.
- Ojca mu, a mnie męża, na zsyłce zamordowano, ot co! Nie lubi, jak się tamte czasy
wspomina... - tłumaczyła - nie miał lekkiego życia sierota...
Żabelia-Uszatek po chwili wrócił, przeprosił babunię, że się niepotrzebnie uniósł, przesunął
dłonią po moich włosach i spokojnie dokończył ostatni placuszek z półmiska.
- Masz ty, kotuś... - uśmiechnęła się czule babunia - po dziadku Alojzym apetyt i zdrowie ty
po nim odziedziczył. Oby ci tylko brzucho, jako ta balia, nie wyrosło, co się jemu,
nieborakowi, przytrafiło...
- Bez obawy! - mruknął tato, prostując się w krześle.
- Twój dziadek Alojzy potrafił na kolację ćwiartkę parsiuczka z gryczanu kaszu
skonsumować i litrem śmietanki zapić. Ot, zuch był z niego... - westchnęła z rozmarzeniem i
w pokoju zaległa cisza.
Zerknęłam na tykający ścienny zegar. Mirella już od paru minut spodziewała się mojej
wizyty. Spojrzałam błagalnie na babunię, żeby wreszcie wstała od stołu, a tym samym
pozwoliła nam także podziękować. Żabelia chyba odgadł moje myśli. Uśmiechnął się pod
nosem i zapytał, czy chciałabym, żeby podwiózł mnie do koleżanki, bo wkrótce musi i on
jechać za Warszawę i będzie mu akurat po drodze. Uradowana, przytaknęłam głową.
- Czy do tego kalekiego jegomościa na wózku? - zapytała babunia, ocierając usta serwetką.
27
- No, właśnie... - odetchnął z widoczną ulgą i zerknął spod oka w moją stronę. Wiedziałam o
kogo chodzi i żałowałam, że nie mogę z tatą odwiedzić Lemura. Byłam przecież umówiona z
Mirellą.
- Ty masz za dobre serce, kotuś... Kalekami się opiekujesz, swój cenny czas ludziom
rozdajesz, a u nas coraz to większa drożyzna. Za kalarepku w sobotę o pięć groszy więcej
zapłaciłam niż w ubiegłym tygodniu... - podniosła się powoli od stołu - a ty pieniądze tracisz
na benzynę do tej swojej maszyny, co to mówiłeś, że się lada dzień rozleci, a niedawno
hamulce byli w niej zmieniane i kosztowali majątek, a ty czas na wizyty trwonisz. Dziadek, to
nam, dzieciom, od maleńkości tłumaczył, że „praca wzbogaca" i że „ziarnko do ziarnka i
zbierze się miarka", a ty jedynie apetyt po nim odziedziczył, bo rozrzutność to z całą
pewnością po prababce Tekli, co różne fanaberie pańskie miała. W swoim majątku dla
folwarcznych dzieci szkołę ufundowała, świeć Panie nad jej zacną duszą... Nie powiem, że
żle, ale te dzieci mogły na świeżym powietrzu się uczyć. Pogody zawsze byli u nas piękne... -
dodała z rozmarzeniem i ciężko westchnęła.
Ucałowaliśmy babunię w pośpiechu, dziękując za smakowite śniadanie i szybko umknęliśmy
z domu. Tato, wprawdzie, zawrócił od progu, żeby klateczkę z Penelopą ustawić w cieniu.
Chomiczyca, po śniadaniu, z wypchanymi torebkami po obu stronach rudego pyszczka,
zagnieździła się do snu, a słońce, jak twierdził Żabelia, mogło jej w nim przeszkodzić. Na
babunię wolał nie liczyć. Niechętnie interesowała się „myszakiem". Którejś nocy bowiem
zaplątał się jej we włosach, gdy tato niedokładnie zamknął klatkę.
W samochodzie objęłam Zabelię za szyję, cmoknęłam w starannie wygolony policzek.
- Pozdrów, tato, ode mnie panią Lemur i wręcz jej to... - wyciągnęłam żółtą kopertę z
kieszeni dżinsów.
- Co jest w środku? - zapytał podejrzliwie, upodabniając się tym samym do babuni.
- Jesteś ciekaw, to zobacz. Koperta jest otwarta, tak, jak mnie uczyłeś, gdy przesyła się ją
przez kogoś, czyli przez grzeczność albo sub rosa.
Żabelia mruknął coś z zadowoleniem, ale do środka nie zajrzał.
- No, zobacz... - prosiłam.
28
- Wystarczy, gdy mi powiesz... - chrząknął i mrugnął konspiracyjnie błękitnym okiem.
- Jest tam duża i śliczna fotografia stada lemurów z małymi małpiszonkami, a pod spodem
wypisałam pięknie flamastrem: „Kochamy lemury"! Pod wykrzyknikiem nakleiłam
błyszczące serduszko.
- Nie, lepiej byłoby, abyś przy najbliższym spotkaniu sama wręczyła tę fotografię?
- Osobiście to dam jej drobny prezencik. Przywiozłam go specjalnie dla niej ze Stanów.
Powinien się podobać...
- No, dobrze - zgodził się Uszatek z westchnieniem i zgrabnie ustawił malucha między
prawdziwymi samochodami, a nie takimi „majtkami" w seledynowym kolorze, jak nasz.
Kilka przecznic dalej pozostawił mnie przed wejściem do willi ogrodzonej siatką, w której
mieszkała Mirella. Przykazał jedynie, abym za dwie godziny była w domu, gdyż babunia nie
lubi zbyt długo siedzieć sama. Powinnam jej także pomóc w kuchni.
Mirella zaniemówiła na widok mego pięknościowego podkoszulka mieniącego się kolorowo
cekinami. Po dłuższej dopiero chwili rzuciła się z krzykiem radości w moje ramiona.
Narobiłyśmy wrzasku na cały dom. Rozszczekała się także ich stara suka. Sądziła widocznie,
że to napad na mieszkanie i należy zaalarmować domowników.
- To ty jeszcze wciąż z długimi włosami?! - usiłowała przekrzyczeć ujadającą sukę.
Zdumienie wyzierało z jej szeroko rozwartych oczu.
- A bo, co? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
- One wcale nie pasują do twego szałowego podkoszulka! - stwierdziła z przekonaniem - z
pewnością projektował go kosmita!
- Coś, ty? - zdumiałam się - nic nie wiem o żadnych kosmitach... - popatrzyłam podejrzliwie
na Mirellę. Zawsze zadziwiała klasę sensacyjnymi wiadomościami z tych swoich
kilkudziesięciu kanałów telewizyjnych.
- To znaczy, że jesteś niewąsko cofnięta! - oznajmiła kategorycznym tonem. - Wiadomo
przecież, że kosmici coraz częściej przylatują do nas w UFO, porywają czasem ze sobą ludzi
albo koczują w podziemnych korytarzach górskich, a przecież muszą z czegoś żyć... -
zawiesiła wymownie głos, wpatrując się we mnie z namysłem - być może, zajmują się
wzornictwem.
29
- Opowiadasz! - wzruszyłam ramionami, bo nikogo z dorosłych nie było w pobliżu, ale
poczułam się jakoś niepewnie. Maciek też kiedyś wtrącił coś o UFO i zielonych ludzikach,
gdy obserwowaliśmy na biwaku rozgwieżdżone niebo.
- Przypatrz się, Tamciu, dokładnie twemu podkoszulkowi... - namawiała gorąco, ściszając
głos do szeptu, bo suka Filencja przestała wreszcie szczekać i obwąchiwała moje
amerykańskie sandałki - są na nim barwne, mieniące się kręgi, a w nich dziwaczne znaki...
Dopiero w samym środeczku znajdują się dwa normalne serduszka na łańcuszku...
- zawiesiła wymownie głos i wpatrywała się z namysłem w moją głowę, jakby się jej coś na
niej objawiło.
- Twoje uczesanie nie pasuje do twego podkoszulka ani do ciebie
- pokiwała głową - zaczęła się moda na krótkie włosy, ze sterczącymi pędzelkami. Takie
odlotowe fryzury widziałam już nie tylko w pismach...
Zerknęłam wreszcie na jej głowę. Włosy były krótko przycięte, a nad czołem tkwiły dwa
sterczące do góry różki, przypominające grubsze pędzle do malowania okien. Tyle że
usztywnione klamerkami w kolorze jasnego fioletu. Podkoszulek był tej samej barwy, z
zieloną żabą pośrodku. Ta żaba miała wyłupiaste, czerwonego koloru oczy, złotą koronę i
żółty brzuch. Wyglądała upiornie.
- Należy iść z postępem i za modą! Inaczej poczujesz się obco w klasie po wakacjach -
pouczała z wyższością - za parę tygodni kończą się wakacje i zobaczysz, jak przyjdą
uczesane dziewczyny
- dodała z przekonaniem, wypinając dumnie biust.
- Ale... - zaczęłam niepewnie, wchodząc za nią do jej własnego pokoju, którego jej
troszeczkę zazdrościłam, jak i tego biurka po pradziadku, o czym z dumą napomykała.
- Nie łam się, Tamciu, bo przegrasz! - zabrzmiało to złowieszczo. Nie chciałam się
wyłamywać, ale też i nie pragnęłam zatracić
swojej indywidualności, nie dać się sterroryzować większości, bo - jak uczył Zabelia - nie
zawsze większość ma rację, jeśli chodzi o sprawy kulturowe. Bardzo mi to słowo
imponowało, bo tak wyrażali się dorośli. Nie miałam jednak pewności, czy dotyczy ono
takiej sprawy jak
uczesanie...
Gdy wreszcie rozsiadłyśmy się na dywanie, a Mirella podsunęła jakieś zagraniczne żurnale,
powróciłam do tematu.
30
- Długie włosy podobają się Maćkowi... - wyznałam z ociąganiem - nawet tato uważa, że są
twarzowe. Może jedynie babunia czasem narzeka, że są za długie i mogą wkręcić się w
maszynkę do mięsa albo umoczyć w talerzu z zupą... Ale przecież ja niezbyt często mielę
mięso na kotlety... - zastanawiałam się głośno.
- Chłopaki lubią zmianę! - stwierdziła kategorycznym tonem - jak się takiemu uczesanie
opatrzy, to rozgląda się za dziewczyną, która nosi inne. Zapomniałaś już, jak tępili warkocze
u Bożenki? Ciągali je jak lejce konia albo pytali, kiedy wstąpi do klasztoru i założy szatę
pokutną.
- To prawda... - westchnęłam.
- Gdy tylko je obcięła, wysmarowała cukrzoną wodą, żeby w kosmykach sterczały sztywno
do góry, to uważali uczesanie za super, i nawet Heniek namawiał ją na pójście do dyskoteki.
- Poszła? - zdziwiłam się.
Bożena była nieśmiała, trzymała się z dala od chłopaków. Nie brała także udziału w naszych
tańcach i wygłupach na pauzach. Może dlatego, że miała za chude nogi? - zastanawiałam się
przez chwilę.
- Matka nie puściła! - wzruszyła lekceważąco ramionami Mirella - dom staroświecki, kasy
nie mają! Bożena w kącie chleb ze smalcem na przerwie zjada... Ja bym od czegoś takiego
torsjowała - orzekła, szukając czegoś w ilustrowanym magazynie, grubaśnym niczym książka
telefoniczna.
- Co ty byś zrobiła? - zapytałam, sądząc, że się przesłyszałam.
- Mówię przecież wyraźnie, że bym tor-sjo-wała... - rozkładała słowa na sylaby, jakbym była
głucha.
- Mówisz o wymiotowaniu?
- Mówię o torsjowaniu - znów wzruszyła opalonymi ramionami, z przyklejonym tatuażem w
zielone chrabąszcze.
- W takim razie należało powiedzieć, że miałabyś torsje.
- Karolek wie lepiej, więc się nie wymądrzaj! - skarciła mnie, podsuwając magazyn z
dziwacznymi uczesaniami. Niektóre były bardzo zabawne, a nawet bombowe.
- Wybierz któreś z nich - namawiała - mogłabym ci sama nawet przyciąć włosy... Najlepiej
pasowałaby ci fryzura na „kosmitkę". Nie każdej może być w czymś takim do twarzy! Do
ciebie pasuje i dziewczyny
31
będą ci zazdrościły. Mogłabyś zadawać szpanu i zaimponować Maćkowi...
- kusiła - popatrz tylko na mnie. Czy te moje diabelskie różki nie są seksowne? Na razie mam
tylko dwa, ale nakręcę ich więcej.
Popatrzyłam uważnie na Mirellę. Wyglądała w nich może trochę dziwnie. Miała jednak duże,
roześmiane i śliczne oczy, więc i to, co miała na głowie, nie mogło jej oszpecić. Było w tym
uczesaniu coś, co przyciągało wzrok i wyzwalało uśmiech. Maciek bardzo lubił się
uśmiechać.
- Dobra! - zdecydowałam nagle - chcę wreszcie mieć na głowie coś wystrzałowego!
Mirella przyniosła nożyczki, pudełko z zapinkami plastikowymi w kształcie różnobarwnych
kwiatków. Prawie natychmiast moje długie włosy znalazły się na dywanie, a ja poprosiłam o
lusterko. Ogarnął mnie niespodzianie lęk. Zbyt późno przypomniały mi się słowa Zabe-lii, że
te moje impulsywne reakcje któregoś dnia mogą okazać się zgubne.
Jednak Żabelia był tylko mężczyzną. Nie mógł więc znać dziewczęcych marzeń i pokus, aby
zmienić starą fryzurę na nową i w niej wyglądać odlotowo.
- Zajrzysz do lustra wtedy, gdy będzie gotowa cała fryzura...
- oznajmiła z zadowoleniem, co mnie trochę podniosło na duchu.
- Tylko nie obcinaj zbyt krótko - prosiłam nieśmiało.
- Wyłącznie tyle, ile trzeba! - skwitowała zwięźle, potrząsając głową. Sztywne różki ani
drgnęły. Reszta gęstych włosów zakrywała zaledwie uszy.
- Przynajmniej zostaw taką długość włosów, jak twoje... - uprzedzałam pełna złych przeczuć.
Wydawało mi się, że nożyce zbyt blisko dotykają skóry.
- Spoko, Tamciu! - wykrzyknęła. - Jak siebie zobaczysz, to padniesz z wrażenia. Będzie
super i bomba! - zapewniała gorąco, wysuwając koniuszek języka. Oznaczało to, że jest
przejęta tym, co robi w artystycznym natchnieniu.
- Jesteś o tym całkowicie przekonana? - chciałam się upewnić.
- Maciek oszaleje z zachwytu jak Karolek, gdy mnie zobaczył z tymi różkami. Powiedział
nawet: „Mój śliczny diabełku" i chciał pocałować, ale mu się wyrwałam...
32
Pomyślałam, że ja bym się chyba nie wyrywała Maćkowi, ale on jakoś nigdy nie usiłował
mnie pocałować... - westchnęłam głośno.
Z niecierpliwością i lękiem spojrzałam na zegarek. Zbyt długo trwało to wszystko.
- Czy mogłabym zatelefonować do babuni? - spytałam nieśmiało
- powinnam uprzedzić, że się trochę spóźnię.
- Dam ci komorę... - przytaknęła głową Mirella, wystukując numer naszego telefonu. -
Krótko cię starocia trzymają - dodała z pobłażliwością w głosie - ja bym się tak nie dała...
- Mój tata uważa, że punktualność jest cnotą królów, czy jakoś tak...
- Znalazła się królowa! - bąknęła Mirella z kwaśnym uśmieszkiem, podając mi komórkę.
Po długiej chwili usłyszałam spłoszony głos babuni i wiedziałam już, że się o mnie
zamartwia.
- Chwała Bogu, że żyjesz! - jęknęła zdławionym głosem - od dwudziestu minut modlę się ja
do Najświętszej Panienki o twój szczęśliwy powrót, bo ty zawsze taka punktualna, a mnie się
wczorajszej nocy śnił nieboszczyk, mój ojciec, i już wiedziałam, że jakiś kłopot będzie...
- Jestem zdrowa i cała, babuniu, tylko trochę się zagadałyśmy z Mirella. Ona wymyśliła dla
mnie nowe uczesanie... - dodałam szybko, żeby przygotować babunię na najgorsze. Lubiła
moje długie włosy i zaplatała je na noc w warkocz, żeby się o poduszkę nie wycierały, jak
mówiła. Narzekała przy tym, że nie chcę sypiać w lnianym czepeczku, jak ona w młodości, co
pozwoliło uchronić to, co jeszcze pozostało na głowie, a czego zazdroszczą jej rówieśnice, co
to mają już prawie gołe czerepy niczym zadek mandryla...
- Boże, zlituj się... - jęknęła w telefon babunia grobowym głosem
- aby nie zrobiła ci jakiejś doniczki z kwiatem na głowie.
- Będą kwiatuszki, ale maluśkie i z plastiku, bo to teraz modne
- uspokajałam babcię, chociaż sama nie byłam pewna, czy nie nazbyt impulsywnie zgodziłam
się na pozaziemską fryzurę.
- Pośpiesz się! Ojciec telefonował. Pytał, czy już wróciłaś. Przyjedzie na obiad, a on jest
punktualny jak mój szwajcarski zegarek po nieboszczyku dziadku.
Z uczuciem lęku i niepewności zwróciłam Mirelli komórkę. Zdałam sobie sprawę, że poza
babunią jest jeszcze Żabelia. Szczególnie lubił
33
moje długie włosy i może być niezadowolony z nowej fryzury. No, i Maciek... Obiecał, że
jeśli uda mu się i wujek pozwoli, to wpadnie po południu. Wybierzemy się z Marylką do
Ogrodu Saskiego. Chce nam z sobotniej wypłaty zafundować po trzy lodowe kulki w rożku.
Takie z rodzynkami, jakie najbardziej lubię.
Mirella zaprowadziła mnie wreszcie do łazienki przed ogromne lustro. Z wrażenia
oniemiałam. Nie potrafiłam, nie mogłam wymówić słowa. Wpatrywałam się w siebie, jak w
osobę całkowicie mi obcą i o wyglądzie upiora. Głowa przypominała dynię z
kilkudziesięcioma sterczącymi małymi pędzelkami, zakleszczonymi w kolorowe kwiatki.
Między nimi biegło coś w rodzaju rozlicznych ścieżek z różowej skóry. To, co sterczało,
przypominało snopki na rżysku.
- Przecież to niemożliwe, żebym to ja stała po tamtej stronie lustra... - wymamrotałam
przerażona - to jakiś stwór nie z tej planety...
- wytrzeszczałam oczy, żeby nie popłynęły z nich łzy.
- Wyglądasz supermodnie! - wykrzyknęła Mirella. - No, może troszkę za krótko przycięłam.
I pędzelki przez to zbyt małe, ale włosy szybko rosną - pocieszała.
W oczach połyskiwały iskierki rozbawienia. Była wyraźnie zadowolona z figla, który mi
spłatała. Powiedziałam sobie w duchu: „Nie zobaczysz moich łez ani mego zdołowania".
- Właściwie, to mi się uczesanie podoba - wydukałam z trudem.
- Nie poznałam siebie w pierwszej chwili, ale przynajmniej teraz nie wyglądam tak
pospolicie, jak wy wszystkie... - obracałam głową w różne strony, jakbym nie mogła
nacieszyć się swoim widokiem, a jednocześnie myślałam, żeby jak najszybciej znaleźć się w
domu. Na słowo „dom" nogi się pode mną ugięły. Wiedziałam już, że ani tato, ani babunia nie
pochwalą tego, co mam na głowie. Ten widok może doprowadzić babunię nawet do ataku
serca, a Zabelię do opuszczenia na długo mieszkania. Jednak najbardziej obawiałam się
pokazać Maćkowi, a mamie napisać w liście o moim nowym uczesaniu, chociaż była
przyzwyczajona do różnych amerykańskich dziwactw, ale moja głowa, to nie głowa tamtych
dziewczyn i lepiej nie robić jej przykrości.
Od Mirelli wracałam pieszo, z opuszczoną głową. Wstydziłam się wsiąść do tramwaju.
Mijający mnie przechodnie oglądali się za mną, a nawet zatrzymywali się jak wryci,
wlepiając we mnie zdumione
34
spojrzenie. Ostatnie kilkadziesiąt metrów przebyłam biegiem, osłaniając dłońmi czubek
głowy. Ktoś krzyknął za mną: „wariatka". Zawył jakiś pies prowadzony na smyczy.
Wbiegając na schody, raz jeszcze zerknęłam w okienne szyby i dopiero po długiej chwili
odważyłam się zadzwonić do drzwi. Prawie natychmiast otworzyła je babunia. Przeraźliwie
krzyknęła i zatrzasnęła mi je przed nosem.
- Babuniu, to ja... - skamlałam do dziurki od klucza. - Otwórz, proszę...
- Jaka, ja? - usłyszałam zdyszany, nienaturalny głos babuni.
- Twój Tamaryszek - jęknęłam, dławiąc się łzami.
- Nu, nie jestem ja pewna, czy ten odmieniec to moja prawdziwa wnuczka. Różne takie
dziwadła się włóczą po domach, starych ludzi mordują.
- Prawdziwa... - wymamrotałam, opierając czoło o drzwi, które się powoli przez łańcuch
uchyliły. Łypnęło na mnie wystraszone oko babuni.
W przedpokoju długą chwilę stałyśmy naprzeciw siebie. Babunia milczała. Mnie łzy ciekły
po policzkach.
- Ja bym się nie zdziwiła, gdyby ten twój kawaler czmychnął, niczym diabeł pokropiony
święconą wodą... - przerwała ciszę babunia. - Ja bym może egzorcystę w naszej parafii
zamówiła? Nasz proboszcz mądry człowiek, a ciebie z pewnością nieczysta siła opętała... -
popatrzyła na mnie z lękiem. - Nu, zobaczymy, co powie tatko, jak ujrzy przed sobą takie
czupiradło...
Babunia powróciła do kuchni, żeby się coś tam nie przypaliło. Lada chwila powinien zjawić
się Żabelia. Na wszelki wypadek usiadłam za stołem, trzymając na kolanach klatkę z
Penelopą, jako jedyną obronę. Widok chomiczycy zawsze tatę rozbrajał.
Zegar na ścianie tykał wyjątkowo głośno. Minuty rozciągały się w nieskończoność, jak
gumka przy majtkach, dom zaległa złowroga cisza. Słyszałam bicie własnego serca. I nagle
stało się! Tato wszedł uśmiechnięty do pokoju i chciał coś powiedzieć, ale zamarł w bezruchu
i wreszcie wrzasnął, chwytając się za głowę.
- Mam córkę potwora i bezmózgowca!
Przeraziłam się tak, jak i babunia, która wpadła do pokoju z patelnią w ręce, zapominając
nawet o tym, że jeszcze wciąż pobolewa ją noga. Na patelni skwierczały odsmażane pierogi z
kapustą.
35
Nigdy nie widziałam Żabelii w takim stanie. Przeraziłam się. Było to straszne, a jednocześnie
śmieszne. Uszy mu płonęły, z oczu wyzierała groza, włos się zjeżył, a głos wydawał się
piskliwy, chociaż na co dzień był głęboki i piękny w brzmieniu.
Siedziałam cichutko przyczajona na krześle i usiłowałam co drugi raz oddychać, żeby się już
więcej niczym nie narażać. Obejmowałam jedynie kurczowo klateczkę z kręcącą się
niespokojnie Penelopą.
- Taż ty, kotuś, mężczyzna, a nie kobieta, żeby tak popiskiwać... Niczego ci nie brak -
tłumaczyła babunia miotającemu się między meblami Żabelii. - Taż to twoja żona miała takie
artystyczne fanaberie, żeby urodzić dziewczynkę. Zawsze ja mówiła, że z chłopcem mniej
kłopotów, ale czy mnie ktoś słuchał?! - dodała z wyrzutem w głosie.
Tego już nie wytrzymałam. Zaczęłam rozpaczliwie płakać. I nie tylko nad nieszczęsnym
uczesaniem i własną głupotą. Łkałam, że rodzice nie są razem, że bardzo tęsknię za moją
mamą i że dla Maćka nie będę już różą z pięknymi włosami i nie napisze więcej dla mnie
wiersza ani nie namaluje portretu.
Mój rozpaczliwy płacz przeszedł w wycie, a łzy zalewały twarz niczym woda z prysznica.
- Ty, kotuś, przestań latać po pokoju, rwać resztki włosów, bo za łysonia zostaniesz, jak pan
Gierdziłło, gdy mu saganek z wrzątkiem spadł na głowę... - łagodnie perswadowała - ty lepiej
dziecko ratuj, ot, co!... Konwulsje ją chwyciły i może skończyć się to tańcem świętego Wita!
Ja już widziała takie rzeczy... - ręce jej się trzęsły, pierogi na patelni były w
niebezpieczeństwie. Byłoby to dodatkową klęską. Uwielbiałam pierogi z kapustą. Płacz się
wzmógł...
- Boże Najświętszy! - rzucił się w moją stronę tato. Wyrwał mi z rąk klateczkę, przytulił
gwałtownie do siebie, odwracając wzrok od mojej głowy.
- Nie ma co rozpaczać. Stało się to, co się stało... - szeptał zdławionym głosem, ścierając mi
łzy z policzków chwyconą z rajzbretu ścierką do zmiatania resztek po temperowanych
ołówkach.
- Kotuś! - krzyknęła ostrzegawczo babunia - taż usmarowałeś dziecko na czarno.
- Niech mama wezwie pogotowie! To jej wycie trwa już za długo... - głos się Żabelii łamał,
dłonie się trzęsły.
36
- Nim one, te doktory, przyjadą, to Tamaryszek zdąży się uspokoić, a ty, kotuś, niepotrzebnie
się wykosztujesz - dodała ciszej, podchodząc do krzesła, na którym wciąż siedziałam.
- Nu... - popatrzyła na mnie - nie ma co rozpaczać! Głowy ci wrzątkiem nie oblano, to i
włosy odrosną. U nas na kresach strzygli owce do gołej skóry, a jesienią porastały jeszcze
gęściejszym runem - pocieszała, odwracając oczy od tego, co miałam na głowie, tak jak i
Żabelia.
- Nie płacz... - prosił i ścierał mi brud z policzka rękawem swojej ulubionej koszuli. - Kupię
ci na pocieszenie te upiorne „glany", chociaż będziesz w nich przypominała trapera z buszu w
ortopedycznych butach.
- I co z tego? - jęknęłam - przecież ja tych pięknościowców nie nałożę na głowę... -
tłumaczyłam tacie, przestając powoli płakać, bo tak naprawdę już mi łez brakowało i te
obiecane „glany" złagodziły rozpacz.
- Ty, kotuś, zaprowadź Tamaryszka do łazienki. Niech twarz z łez i brudu obmyje, a ja obiad
będę nareszcie mogła podać, bo jak pisał Sienkiewicz: „Kiedy w brzuchu pusto, w głowie
groch z kapustą".
Oczy miałam jeszcze zapuchnięte od płaczu, nos zaczerwieniony i nie chciałam tknąć deseru,
gdy babunia usiłowała odwrócić moją uwagę od „kosmicznej" fryzury. Zaczęła więc
opowiadać o kresach. Żabelia natychmiast poprosił o dodatkową porcję galaretki z porzeczek,
aby mógł dotrwać do końca babcinych wspomnień. Znał je z pewnością już na pamięć.
- A u naszych sąsiadów, pod Trokami, zaskrońce byli... - zaczęła rozmarzonym głosem - jak
przyszli my w gościnu, tak te gadziny wyłaziły z każdego kąta. Zaraz też zaglądali do miski z
mlekiem, co specjalnie dla nich przy piecu stała. Jak były za nachalne, to odpędzała je
gospodyni lekkim uderzeniem drewnianej łyżki w łeb. Zaskrońce byli posłuszne i nawet nie
syczeli... A w oborze, to one, te hadiuki, owijały się krowom wokół nóg i piły mleko wprost z
wymienia.
- Nigdy więcej nie będę piła mleka - jęknęłam, wyobrażając sobie to wężowe śniadanko
prosto od krowy.
- Nasi chłopi, to nie kresowiaki! - westchnęła boleściwie - wystarczy niektórym zajrzeć do
chałupy albo obory. Węża nie uświadczysz, tylko robactwa wszelkiego mnogość... U tych
naszych sąsiadów było tak
37
czysto, jak u nikogo w okolicy, gdzie gada nie trzymano. Ani jednej muchy, ani robactwa.
Kochali my te węże, hołubili i cieszyli się gadziną. Pamiętam ja...
Babunia nie zdążyła dokończyć zdania. W przedpokoju odezwał się nieśmiało dzwonek.
- To Maciek! - krzyknęłam przestraszona i spojrzałam błagalnie na Żabelię. - Tato, schowam
się do szafy...
- „Miłość ci wszystko wybaczy"... - zanucił z uśmiechem i wstał od stołu, żeby otworzyć
drzwi. Nie mogłam ruszyć się z miejsca. Tylko serce waliło na alarm.
Gdy Maciek wchodził z Żabelią do pokoju, babunia pod pretekstem zaparzenia herbaty
czmychnęła do kuchni. Zazwyczaj, gdy odwiedzał nas Maciek, należało to do moich
obowiązków.
Tato, odwrócony do nas plecami, udawał, że zajmuje się wyłącznie Penelopą. Przemawiał do
niej czule, stukał palcami w pręciki klatki.
Maciek rzucił w moim kierunku „cześć" i przez chwilę mrugał oczami, jakby coś dziwnego i
niezwykłego zobaczył. Nie miał jednak przerażonej miny, jak to sobie wcześniej
wyobrażałam. Nawet się lekko
uśmiechał.
- Teraz nosi się takie uczesania - starałam się z przekonaniem tłumaczyć. Chyba się jednak
nie udało. Westchnęłam ciężko.
- Mogę dotknąć tego czegoś na twojej głowie? - zapytał nieoczekiwanie i nim zdołałam
odpowiedzieć, przeciągnął dłonią po tych sterczących pędzelkach.
- Odlotowe! - roześmiał się - sterczą jak szczoteczki na wycieraczce
do butów.
Przełknęłam ślinę, żeby się ponownie nie rozpłakać. Takie właśnie widziałam w zimie przed
wejściem do hotelowej kawiarni, gdy tato zaprosił mnie na pysznościowy krem sułtański, aby
uczcić moją szóstkę
z geografii.
Żabelia, stojący przy oknie, chrząknął ostrzegawczo. Maciek raz jeszcze dotknął pędzelków, a
ja uniosłam dumnie głowę, bo nic innego nie potrafiłam wymyślić.
- Wiesz, co?... - zastanawiał się, wlepiając oczy w moje uczesanie. - Jakbyś usunęła te
idiotyczne plastikowe fidrygały, to mogłoby być całkiem odlotowo!
38
- Nie miałabym wtedy już nic na głowie... - pożaliłam się - włosy są zbyt krótko przycięte... -
głos mi się załamał.
- Wyluzuj się, Tamciu - zachęcał z uśmiechem - trzeba najpierw spróbować! - dodał innym
już i bardziej kategorycznym tonem, odpinając klamerkę po klamerce.
- Wcale nie jest tak żle... - mruknął po chwili z zadowoleniem, gdy na stole leżały spinki
wyobrażające kwiatki w papuzich kolorach.
W tym momencie gdy Maciek burzył palcami moje włosy, tato odwrócił się wreszcie w naszą
stronę.
- Całkiem, całkiem... - usłyszałam rozbawiony głos Żabelii - potrafisz, Maćku, obchodzić się
z dziewczynami - dodał z podziwem.
Maciek zarumienił się z zadowolenia.
- Mam wprawę, proszę pana... - oznajmił z powagą, a Żabelia uniósł wysoko brwi, z trudem
utrzymując powagę.
- Parę dni temu ciotka obcięła włosy. Kiedy wróciła od fryzjera, to urządziła taki lament, że
bliźniaki uciekły do kuchni, wujek zamknął się na klucz w łazience, a ja nie miałem się gdzie
podziać, więc zacząłem ciotkę przekonywać, że wystarczy tylko nową, ulizaną fryzurę
zburzyć, trochę nastroszyć nad czołem i będzie wyglądać całkiem młodzieżowo, bo ciotka
jest ładna, proszę pana. Tylko o tym już chyba zapomniała przy tych bliźniakach... - spojrzał
mi przelotnie w oczy.
- Zaraz też przyniosłem szczotkę od czyszczenia butów, bo najbardziej szorstka, i raz, dwa
nastroszyłem włosy jak trzeba. Ciotka trochę się dziwiła, że czuje zapach pasty, ale
powiedziałem, że jej się tylko tak wydaje ze zdenerwowania i że teraz wygląda jak modelka.
I, proszę pana, nie skłamałem. Ciotce było bardziej do twarzy w nowym uczesaniu niż
poprzednio, z tym sterczącym kokiem, z którego wciąż wypadały szpilki i trzeba było ich
szukać po różnych kątach. Podsunąłem ciotce lusterko i wszystko było już dobrze. Pokręciła
przed nim w różne strony głową, uśmiechnęła się z zadowoleniem i dostałem od niej, w
sekrecie przed wujkiem, pięć złotych. Trochę później wujek, także w sekrecie przed ciotką,
dał mi piątaka, że udało mi się zażegnać w domu burzę i że ciotka teraz wygląda jak nowa...
- Chyba będę musiał zafundować wam lody! - oznajmił wielkim głosem Żabelia. - A jak
dobrze pójdzie, to wybierzemy się w czwórkę do kina - obiecał, a ja już w innym nastroju
podeszłam odważnie do
39
lustra i także się uśmiechnęłam. Wyglądałam trochę inaczej, to fakt, ale nie przypominałam
już kosmicznego cudaka.
Wreszcie i babunia wparowała z tacą do pokoju. Zerknęła podejrzliwie w naszą stronę. Na tej
pamiątkowej, srebrnej tacy, używanej przy specjalnych okazjach, wniosła, poza filiżankami,
nasz ulubiony placek ze śliwkami i z kruszonką. Było w nim więcej owoców niż ciasta, co
szczególnie mnie uradowało.
Zaraz też zgodnie zasiedliśmy do rozlewanej przez babunię herbaty. Zabelia przyczaił się i
zjadł trzy duże kawałki.
- Ja ci, kotuś, nie żałuję... - odezwała się z troską w głosie babunia, gdy sięgnął po czwarty
kawałek - ale pamiętaj, że jesteś w takim wieku, w którym brzuch zacznie ci wreszcie
wypływać nad pasek od spodni, jeśli będziesz nadużywał słodkości, nie mówiąc już o innych
potrawach...
Zabelia, z wytrzeszczonym wzrokiem, zerknął na swój brzuch i głęboko wciągnął powietrze,
prostując się w krześle.
My z Maćkiem z trudem utrzymywaliśmy powagę. Chciałam go nawet lekko kopnąć pod
stołem na znak, że i ja z trudem powstrzymuję śmiech, ale nie mogłam dosięgnąć jego nogi,
więc tylko mrugnęłam porozumiewawczo w jego stronę.
- Daleko mi do tego, o czym mama mówi - chrząknął Zabelia - mój brzuch ledwo się rysuje.
Można nawet powiedzieć, że jest płaski jak deska.
- Ja bym nie powiedziała... Chyba, że taka napęczniała po ulewnych
deszczach.
- Mama, jak co powie... - odburknął tato i z żalem popatrzył na ten czwarty kawałek placka.
Bzyczała nad nim osa. Babunia bez większego powodzenia usiłowana odpędzić ją serwetką.
- A powiem, powiem... - uśmiechnęła się z tajemniczą miną - ale już o czymś innym, a nie o
twoich okrągłościach!
- No i dobrze - burknął pod nosem, dopijając nerwowo herbatę. Wyglądało, jakby na coś
czekał.
- Nu, widzę ja, że dobrze się stało z tymi włosami - oznajmiła nieoczekiwanie - wygodniej
podróżować z krótkimi... - upiła łyk herbaty. - Znowuż są upały, głowa się poci, włos długi do
karku się lepi... A tak głowę umyć łatwiej, uczesać w pociągu, a i w drzwiach się nie
przytrzasną.
40
Zaniemówiłam, wpatrując się z niedowierzaniem w babunię. Nic dotychczas nie słyszałam o
żadnej podróży. Jedynie o jakimś panu Blinie z kanonierki, który się babuni przyśnił i
podobno miał wiele dla niej znaczyć, ale ile, tego nie powiedziała, a ja nieomal zapomniałam
o tym panu Blinie, którego nazywała pieszczotliwie: „pan Blińczyk".
- A dokąd to, mamo, wybierasz się z Tamaryszkiem? - zaciekawił się Zabelia, przysuwając
do siebie następną filiżankę herbaty. Wpatrywał się przy tym łakomie i z namysłem w placek
z kruszonką. - Skąd ta nagła i niespodziewana decyzja? - zastanawiał się wyraźnie
zaskoczony. Widocznie i on nic nie wiedział o zamiarach babuni.
Popatrzyliśmy z Maćkiem po sobie, czekając, co z tej rozmowy wyniknie. Mnie zżerała
ciekawość i Maćka chyba także. Wpatrywał się uważnie w babunię.
- Ktoś dla mnie ważny się przyśnił. Dał znak, że nadszedł czas na kresy ruszyć, z ziemią
ukochaną na wieczność się pożegnać...
- Czysty obłęd... Czysty obłęd... - powtarzał od nosem Zabelia, unikając wzroku babuni.
- Od dawna obiecywała ja sobie nagrodę dla Tamaryszka, co to miała być niespodzianką. Taż
ona, dobreńka, bez nijakiego przymusu, wakacje swoje u mamy skróciła, żeby mnie w
chorobie nie opuścić...
- babunia sięgnęła po chusteczkę do nosa, popatrzyła po nas łzawo.
- Ot, i pomyślałam, że skoro kosteczki po zleceniu z drabiny się wykurowali, to my jeszcze
przed rozpoczęciem szkolnego roku zdążymy na kresy ruszyć.
- Ale po co to teraz mamie? Można gdzieś bliżej...
- Ot, krewniaków odszukać! Tamtejszej ziemi się pokłonić, rodaków do serca przytulić, nad
ich losem popłakać... - wyliczała z przejęciem
- lampki na grobach zapalić i wspólnie do Matuchny Ostrobramskiej się pomodlić, za
szczęśliwe ocalenie podziękować i o dalszą opiekę prosić...
- Jezu... - jęknął grobowym głosem Zabelia. - Mama chce tam sama jechać? - zatrwożył się,
stawiając oczy w słup - i jeszcze dzieciaka na niepewne ciągać?
- Same my nie pojedziem, kotuś... Musi mężczyzna z nami być... Toboły trzeba będzie
dźwigać, damy godnie w podróży obsłużyć, herbatku z bufetu przynieść... - wyliczała dalej z
dobrotliwym uśmiechem.
41
- Niech mama sobie nie myśli, że ja z wami pojadę! - zastrzegł się wystraszonym głosem
Żabelia-Uszatek. - Duże zamówienie na projekt dostałem, i to znów „na wczoraj", jak to
zwykle u nas...
- Taż ja nie o tobie myślała, a o kawalerze Maćku... - rozlewała spokojnie herbatę do pustych
już filiżanek, dzieliła nożem resztki placka, uśmiechając się do nas promiennie.
- Ja chyba zwariuję ze szczęścia! - wykrzyknęłam spontanicznie, zapominając o wszystkim
innym.
- Dopiero co obiecywałaś zwariować z rozpaczy... - przypomniał delikatnie Żabelia.
- Nu, daj ty dziecku spokój... - wtrąciła babunia wielkodusznie. - Taż włos dla kobiety, to jak
dobre siodło dla prawdziwego mężczyzny. Nie dziw, że dziecko rozpaczało, chociaż, po
prawdzie, nie było czego. Nie powiem, nowe uczesanie nie najgorzej się prezentuje, a Tamara
na przyszłość będzie w postępowaniu ostrożniejsza - popatrzyła groźnie w moją stronę.
- Oj, prawda, babuniu, prawda... - szepnęłam ze skruchą.
- A ty, kotuś, jakiś dokuczliwszy się zrobił! Niewiele w tobie z kresowiaka zostało. Ani ty do
szabelki, ani do konia, jak twoi przodkowie... Pradziad Ksawery osiemdziesiątki dobiegał, a
na rumaka niczym młodzik wskakiwał, a tobie na drabinę trudno wleźć i do głowy nie
przyjdzie, żeby matce firanki zawiesić... - dodała z wyrzutem w głosie. - Tobie to tylko
robienie obcym dobrych uczynków w głowie, a rodzona matka sama musiała firany wieszać.
- Przecież tyle razy prosiłem, żeby mama wzięła kogoś do tego rodzaju robót. Ja czasu nie
mam... - tłumaczył się aż mu uszy poczerwieniały. - Mama grosza żałuje, a później ma
pretensje.
- Taż ja pretensji nie mam... - broniła się babunia - tak tylko wspomniałam, dla porządku,
żeby ty na przyszłość o matce nie zapomniał...
Z uciechy kopaliśmy się z Maćkiem pod stołem. Roznosiła nas radość zapowiedzianej przez
babunię podróży.
- Boże Miłosierny... - jęczał Żabelia, unosząc oczy ku górze. - Mama zapomina, że dawno
skończyły się czasy szabelek i koni. Teraz idzie zażarta walka o kasę, a ja już nie mam
dwudziestu lat. Muszę się utrzymać na rynku, nim mnie młode i pazerne pokolenie z niego
przepędzi... - wyraźnie się rozzłościł.
42
- Nu, kotuś, taż ja właśnie mówię, że upadają obyczaje i czas się z życiem żegnać, a nie
patrzeć, co się w świecie wyrabia... Dlatego ja, raz jeszcze, chcę dawną ziemię zobaczyć,
żeby spokojnie, bez żalu z tego obcego dla mnie świata odejść, kwiatuszki polne złożyć i
światełko zapalić komuś drogiemu na dalekim stepie...
- Na jakim znów stepie? - jęknął Żabelia. - Stepy z pewnością już zabudowane. Wieżowce na
nich stoją, niczego mama nie odnajdzie...
- denerwował się i uszy mu różowiały.
- Serce drogę wskaże - stwierdziła z przekonaniem babunia, popatrując z wyrzutem na tatę.
- Niech więc mama jedzie - powiedział po chwili zrezygnowanym tonem.
- Muszę ja naprzód wiedzieć, czy wujostwo kawalerowi pozwoli...
- spojrzała spod oka na Maćka, a mnie się ze szczęścia zachciało nagle płakać albo skakać.
Poczułam się odbezpieczonym granatem. Wiedziałam z telewizji, jak wygląda i kiedy
wybucha.
- Super i bomba! - wrzasnęłam, podrywając się zbyt raptownie z krzesła, żeby uściskać
babunię. Przy okazji rozlałam na obrus herbatę, a rzucając się babuni na szyję, oberwałam jej
koronkowy żabocik przy sukience i niechcący kopnęłam w obolałą jeszcze nogę. Maciek
usiłował ratować sytuację, osuszając plamę na obrusie papierową serwetką w motylki.
Zawadził przy tym o cukiernicę. Potoczyła się w kierunku klatki. Zamiast ją chwycić od góry,
to złapał za drzwiczki i wtedy Penelopa jednym szusem znalazła się na głowie Żabelii.
Tato nie spodziewał się tak karkołomnego skoku swojej ulubienicy. Z przeraźliwym krzykiem
złapał się za głowę. Wystraszona jego gestem chomiczyca, przebiegła przez stół i wskoczyła
babuni za dekolt.
Zrobiło się straszne zamieszanie. Babunia krzyknęła dziko, bo zawsze utożsamiała Penelopę z
myszą. Dostała natychmiast czkawki, chociaż dość szybko udało mi się wyciągnąć
chomiczycę, nie mniej przerażoną od babci. Do tego wszystkiego odezwał się dzwonek
telefonu. Był wprawdzie przytłumiony, bo znajdował się w zamkniętej na klucz szafie.
Żabelia długo i nerwowo szukał do niej klucza. Później szamotał się z zamkiem, który się
czasem zacinał. W momencie gdy sięgał po słuchawkę, sygnał się już wyłączył.
43
- A ja tak czekałem na ten telefon! -- wykrzyknął z rozpaczą w głosie - umówiłem się
klientem. Miałem mu przedstawić projekt bocznej elewacji willi... - kłamał na poczekaniu, co
natychmiast wywnioskowałam z jego miny i zaczerwienionych uszu. Domyśliłam się
natychmiast, że był to telefon od Lemura. Maciek także natychmiast zorientował się w
sytuacji.
- Klient na pana czeka o piątej godzinie. Rozmawiał ze mną, gdy strzygłem trawnik. Prosił,
żeby panu przekazać wiadomość. Narzekał, że nie mógł się do pana dodzwonić... - odezwał
się Maciek, opuszczając skromnie oczy na stół, coś tam na nim jeszcze porządkując.
Babunia przez chwilę jeszcze siedziała z wytrzeszczonymi oczami, miotana czkawką, gdy
zamykałam Penelopę w klatce.
- Po raz któryś błagam mamę, żeby nie chować telefonu do szafy...
- żalił się tato - a przynajmniej nie zamykać jej na klucz, który się w jakiś metafizyczny
sposób ciągle gubi.
- A co, tato, z lodami i obiecanym kinem? - wtrąciłam nieśmiało.
- Zaraz to załatwimy - burknął, wręczając Maćkowi jakiś banknot.
- Zaproś damy na lody, a gdy czasu starczy, to i do kina.
- Proszę pana... - zaczął niepewnie, zaskoczony i czerwony po uszy Maciek, ale nie dał mu
dokończyć głos babuni.
- Kótuś, to tylko dla twego dobra... - wydyszała babunia, trzymając rękę na sercu - gdyby nie
szafa i klucz, to płaciłbyś za telefon straszne rachunki. Młodzi nie liczą się z pieniędzmi.
Myślą, że spadają z drzewa niczym szyszki - popatrzyła wymownie w moją stronę.
- Babuniu, jak to będzie z kresami? Kiedy wyruszymy w drogę?
- przerwałam chwilę ciszy, w której było słychać tylko pochrząkiwanie Żabelii.
- Jak przyjdzie pora... Powinien to być jakiś czwartek, bo to dzień szczęśliwy do
podróżowania. Muszę ja jeszcze przed tym zdążyć upiec schab na drogę, a także przygotować
kilkaset kołdunków. Odgrzać, pewnie, kotuś będzie potrafił... - dodała z naganą w głosie,
popatrując przelotnie na tatę. Twarz mu promieniała po tej wiadomości od Maćka.
- Nu, kotuś, czy aby ten klient nie nosi spódnicy, jak ci tak uszy poczerwienieli i lico
radosne? Serce matki zawsze wyczuje, gdy jej dziecko mija się z prawdą... - przyłożyła dłoń
do serca i jęknęła, że głowa jej pęka z bólu i poczuła „rwanie" w nodze, ale Żabelia okazał
44
się nieczuły na jej utyskiwanie. Spojrzał wymownie na zegarek i zaczął nerwowo szukać
kluczyków od samochodu. Leżały zazwyczaj w szufladzie pod rajzbretem. Tym razem, z
niejakim trudem, odnalazł je w lodówce. Babunia zaklinała się, że to nie ona tam je wsadziła,
a widocznie duch jego zmarłego ojca czuwa i zapewne chciał w ten sposób przestrzec syna
przed wypadkiem.
- Niech mama wypluje takie słowa! - wykrzyknął tato z zabobonnym lękiem, co babunia
natychmiast uczyniła wprost na podłogę, a my z Maćkiem baliśmy się spojrzeć na siebie,
żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Gdy tylko tato zbiegł na dół, pobrzękując kluczykami, babunię natychmiast przestała boleć
głowa. Powróciła do naszej wyprawy na kresy.
Maciek zapytał nieśmiało, czy aby „pani babunia" nie żartowała mówiąc, że i on z nami
pojedzie.
- Nie robię ja sobie żartów z poważnej sprawy... - oznajmiła surowym tonem. - Kawaler
przyda się nam w drodze i pożytek sam będzie miał, rozkochawszy się w naszych kresach.
Maciek, z wypiekami na twarzy, zaraz też pochwalił się babuni, że przez czas wakacji
uzbierał „kasę", jak się wyraził, i może sobie pozwolić na wycieczkę, chociaż dokładał się „z
groszem" do ciotczynych wydatków i nie był darmozjadem. Ciotka podobno bardzo się
wzruszyła, gdy pod koniec tygodnia „odpalał" jej coś ze swoich zarobków i że wujostwo z
całą pewnością pozwolą mu na ten wyjazd.
Babunia pochwaliła Maćka, nałożyła mu na talerzyk ostatni kawałek placka i zaczęła
skrupulatnie objaśniać, ułożony widocznie już wcześniej, plan całej naszej wyprawy na jej
ukochane, a dla nas legendarne - kresy.
* * *
W domu wybuchła burza, czyli „piekło i szatany", jak mawiał w takich razach Żabelia. A
wszystko zaczęło się tak pięknie i radośnie!
Tego dnia tato miał więcej czasu niż zazwyczaj. Oddał wreszcie jakieś plany, które kończył
przez kilka dni, „zarywając noce", jak narzekała babunia, i był w promiennym nastroju. Przy
późniejszym niż zwykle śniadaniu oznajmił, że na razie ma „wszystko z głowy" i zawiezie
nas z babunią na większe zakupy. Spytałam nieśmiało, czy będą w nich uwzględnione także
damskie ciuchy. Żabelia orzekł, że
45
mam ich wystarczająco dużo, a jeśli chodzi o garderobę babuni, to nie ma zamiaru
czegokolwiek kupować. Babunia nowych ciuchów nie nosi, tylko „chomikuje" w szafach „na
czarną godzinę" i wkrótce zabraknie półek na rzeczy niezbędne. Wobec tego zrobi się zakupy
jedynie „dla domu", jak się wyraził. Owoce, soki, jarzyny, słodkości i polędwicę na krwiste
befsztyki, które śnią mu się po nocach, a nie może się o nie doprosić. Babunia za każdym
razem upiera się, że w polędwicy może być „trucizna od wściekłych" krów. U rzeźnika, co
ma wszystko z „własnego uboju", to nie chcą sprzedawać „trzech kotlecików". Całej nie kupi.
Waży ponad kilogram, a tato od częstego jedzenia mięsa mógłby dostać sklerozy. Jej
matczyne serce nie mogłoby patrzeć, jak tato zamiast spodni mógłby nałożyć damską
spódnicę albo lewy but na prawą nogę. Przytaczała wiele jeszcze gorszych rzeczy.
Żabelia postanowił więc kupić polędwicę-giganta i tak tym zasmucił babunię, że nie chciała
wysiąść z malucha, żeby się u rzeźnika nie denerwować, patrząc jak tato „marnotrawi
pieniądz". Sami więc oblecieliśmy wiele sklepów i gdy bagażnik był tak wyładowany, że
trzeba było zawartość ubijać nogami, łącznie z pachnącym melonem na dzisiejszy deser,
Żabelia niespodzianie zadecydował, że jemu też się coś od życia należy, poza befsztykami.
Postanowił więc kupić nowy kołowrotek do wędki i przynętę na pstrąga. Nazwał ją tak
zabawnie „twisty" czy jakoś tak podobnie. Bardzo byłam ciekawa, jak one wyglądają. Z opisu
taty to coś mogło być z kolorowych piórek. Powiedział, że pierwszą taką przynętę na świecie
wynalazła francuska zakonnica. Zajmowała się rybołówstwem, żeby wzbogacić zbyt ubogie
klasztorne wyżywienie. Mój Żabelia wie wszystko! Nawet babunia dziwi się czasem, jak taka
niewielka głowa taty może pomieścić tyle rzeczy. Podobno Żabelia był taki mądry już od
urodzenia.
Uszatek z zakupami podjechał na wąską uliczkę, gdzie znajdował się interesujący go
magazyn. Z trudem wcisnął nasze „seledynowe majtki", czyli malucha, między parkujące
wozy naprzeciw sklepu z artykułami rybackimi. Babuni przykazał, żeby pod żadnym pozorem
nie opuszczała wozu i cierpliwie czekała na nasz powrót. Wyszukanie odpowiedniej przynęty,
a zwłaszcza haczyków i kołowrotka, to nie taka prosta sprawa i on musi mieć trochę czasu do
namysłu i rozejrzenia się w nowościach. A babunia niech pilnuje malucha, żeby ktoś go
46
wraz z nią nie ukradł i później nie sprzedał na części. Oczywiście samochód, a nie babcię.
- Kotuś, taż ja zdrowa na umyśle, a ty do mnie, jak do nierozumnego dziecka... - wyszeptała
z wyrzutem w głosie.
- Przecież ja nic takiego nie powiedziałem - bronił się Żabelia.
- Uprzedzam tylko mamę, że kupno i konsultacja ze sprzedawcą mogą się trochę
przeciągnąć, a mama niecierpliwa i może zechce wyjść na chwilę z samochodu, żeby zajrzeć
do sklepu...
- Aj, kotuś, kotuś... Taż ja wiem, że ty gadatliwy i często wspominałeś, że ten właściciel to
miły człowiek.
- I zna się, jak nikt inny na sprzęcie - wtrącił ugodowo Żabelia
- wędkuje od dziecka, a dobiega już siedemdziesiątki. Jeśli jest trzeźwy, to sama radość z nim
porozmawiać - rozmarzył się tato.
- Kotuś, ja tylko proszę, żebyś nie zapomniał, że ja siedzę w ma-szynu... - popatrzyła
błagalnie na tatę, przy którym stałam, przebierając niecierpliwie nogami. Bardzo chciałam
obejrzeć ten sklep i jego właściciela, o którym Żabelia mówił: „pan Józio Moczymorda".
- Nie zapomnę... - burknął z uśmiechem tata - ale niech mama nie trzyma kurczowo torebki
na kolanach, tylko schowa pod fotel, żeby nie była na widoku, i zamknie drzwi od środka -
upomniał.
- Ty, kotuś, to zaraz najgorsze sobie wyobrażasz, a ludzie nie są tacy źli. Trzeba myśleć
pozytywnie, jak zawsze powtarza matka Marylki... Komu zależy, żeby skrzywdzić staruszkę?
- dodała z uśmiechem i z wiarą w głosie.
- Gdyby mama oglądała dzienniki telewizyjne, to zmieniłaby zdanie... - westchnął.
- Ja nikomu krzywdy nie zrobiłam, to i mnie nie ukrzywdzą
- dodała z ufnością.
W sklepie było fajno. Pan Józef był trzeźwy. Siedział przy kasie, a sprzedawca w granatowym
kombinezonie, pod jego czujnym okiem, obsługiwał klientów, bo chociaż rozmawiał z tatą, to
widział wszystko, co się dookoła działo. Nie przypuszczałam, że w tak niewielkim
pomieszczeniu może być tak wiele przeróżnych wędek, przynęt, kręcioł-ków, a nawet żywych
robaków. Białych i czerwonych. Gdy je spostrzegłam, zrobiło mi się niedobrze. Na szczęście,
takiego paskudztwa Żabelia nie kupował. Jedynie mierzył jakieś rybackie gumiaki za kolana
47
i oglądał kolorowe cudeńka „na pstrąga", słuchając fachowych rad pana Józefa Moczymordy.
Gdy zaczęli wymieniać z tatą swoje rybackie doświadczenia, to wydało mi się, że obaj
zapomnieli, że znajdują się w sklepie, a nie nad górskim potokiem, gdzie w kryształowo
czystej wodzie kłębią się dorodne pstrągi, łyskając srebrzystymi brzuszkami.
Pomyślałam o Maćku. On także łowił ryby, ale tylko w pod-wołomińskich gliniankach, i to
nie tyle w towarzystwie pięknej przyrody, co wrzaskliwych bliźniaków. Bardzo żałowałam,
że nie ma go z nami, ale z pewnością zaimponuję mu tym, że wiem, jak wyglądają przynęty
na pstrągi i wszystko o tej średniowiecznej zakonnicy z francuskiego klasztoru. Postanowiłam
porozmawiać z Żabelią o rybach i różnych wędkach, żeby jeszcze bardziej zadziwić Maćka
wiadomościami. Kiedyś nawet powiedział, że jestem „fajnym kumplem".
Doszłam już do teleskopowych wędek i słojów z plastikowym robactwem, gdy Żabelia złapał
się za głowę i krzyknął w moją stronę, że minęła prawie godzina i babunia z pewnością się
już niepokoi.
- Oby tylko nie skradziono jej razem z wozem! - wykrzyknął ze zgrozą, żegnając się z panem
Józefem. Wcisnął mi w rękę reklamówkę z zakupami i wypadł ze sklepu pierwszy.
Maluch stał na swoim miejscu. Tyle tylko, że teraz prażył się w słońcu i był całkowicie
osamotniony. Obok kierownicy siedziała sztywno babunia, z oczami utkwionymi w sklep.
- Wszystko w porządku, mamo? - zatroszczył się Żabelia głosem winowajcy. Otworzył
drzwiczki i z trudem wcisnął się za kierownicę, ustawiając nogi tak, że kolanami dotykał
uszu.
- Ciebie, kotuś, to można śmiało po śmierć posłać! Wtedy ona rychło nie nadejdzie... -
skwitowała pytanie taty i zamilkła, wysuwając do przodu podbródek. Nie odwzajemniła
spojrzenia, co zazwyczaj oznaczało, że wydarzyło się coś nieprzewidzianego.
Żabelia wyglądał na skruszonego niczym zając przed świętami Bożego Narodzenia, wiszący
za oknem. W tym okresie przysyłał nam zawsze „szaraka" pan Bodzio, kolega taty i zawołany
myśliwy. Żabelia, na szczęście, nie polował. Uznawał tylko „bezkrwawe łowy", jak w czasie
urlopu nazywał swoje wędrówki po lasach i polach, tropiąc ślady zwierząt.
48
Zerkał od czasu do czasu w stronę milczącej babuni. Ja także siedziałam cicho, jak myszka.
Panowała grobowa cisza. Nasz maluch z trudem przeciskał się w korku między pchającymi
się „na chama" samochodami, co każdej chwili mogło spowodować wypadek. Żabelia
twierdził, że najgorzej i bez wyobraźni jeżdżą ci w najdroższych wozach. Przeważnie młodzi i
bez żadnej kultury.
Bomba wybuchła dopiero przy deserze z melona, pokrojonego w kosteczkę i posypanego
cukrem. Pycha! Milcząca do tej pory babunia, zapytała z niepewnym wyrazem twarzy, czy
słowo „równiacha" jest czymś obelżywym albo nieprzyzwoitym i czy może obrazić
przyzwoitą kobietę.
- Równiacha? - powtórzył tato ze zgrozą w głosie - gdzie i kiedy mama je usłyszała?
- Nu, był taki jeden... Nie powiem, przyzwoity facet. Wciskał w rękę nawet dwadzieścia
złotych, ale ja nie przyjęła... - pochwaliła się z dumą - my sobie porozmawiali, trochu
kłótliwie na początku, a rozstali się, jak przyjaciele, ot, co!
- Kto to był i kiedy? - dopytywał się Żabelia. Uszy mu nagle poczerwieniały. Przestał nawet
wyjadać z czarki kawałki melona.
- Nu, ja nie wiem, kto to był. Można powiedzieć, człowiek... A było to przed południem, gdy
ty siedział w sklepie.
- Mamy nie można nawet na pięć minut zostawić samej, żeby jakiejś podejrzanej znajomości
nie nawiązała - dodał karcącym tonem.
- To wcale nie było pięć minut - sprostowała surowo babunia
- a ty, kotuś, ciesz się i po rękach mnie całuj, że maszynu zastałeś ze wszytkiemi zakupami w
bagażniku i ze mną żywą na fotelu, w którym mnie na tak długo zostawił.
- Niech mama przestanie mówić zagadkami, a powie, co się takiego stało.
- Nic wielkiego... Jak wy tylko wyszli do tego sklepu, tak ja otworzyła szybku. Gorąc
straszny i duchota się zrobiła, a ty maszynu ze mną na słońcu zostawił... - westchnęła - a ja
serce mam choreńkie
- dorzuciła karcącym tonem z boleściwą miną - przez to okienko zajrzał jakiś facet i
grzecznie pyta: „Babcia tak samotnie siedzi? A gdzie szanowny synek się zapodział"? To ja
mu zwróciła uwagu, że ja dla niego żadna babcia, tylko pani, my nie powinowate i nie
49
życzę sobie ja takiej poufałości z nieznajomym, co mi się nawet nie przedstawił. To on
grzecznie, z uśmiechem, powiedział, że wabi się Kukułka i zapytał, gdzie są kluczyki do tej
„mydelniczki". Ja się obraziła i odpowiedziała, że to nie mydelniczka, tylko maszyna mego
syna, który zaraz wróci ze sklepu. On roześmiał się i powiedział: „Dawaj babcia kasę i
będziem kwita". To ja na to: „Kasę to masz pan w sklepie. Żadna taka machina nie
zmieściłaby się do bagażnika, a my sklepu nie prowadzimy. Syn jest architektem". To on
znów się roześmiał, podrapał w głowę i zapytał, dlaczego więc nie ma prawdziwej „gabloty",
skoro jest „nadziany"? Oburzyłam się i tłumaczę, że ty nie jesteś niczym nadziany, bo
lekarstw nie przyjmujesz. Jesteś zdrowym mężczyzną i żadne choroby się ciebie nie imają.
On, jakby spoważniał i mówi, że żarty mu nie w głowie i jak pyta o kasę, to znaczy, że mam
dać „piniądz" - tak się właśnie wyraził. To ja mu cierpliwie i życzliwie tłumaczę, że jestem
emerytką na utrzymaniu syna i nie mam tyle pieniędzy, żeby nieznajomym rozdawać. Czasem
tylko wdowim groszem bezdomnego wspomogę, a on na biedaka nie wygląda, chociaż w
dzisiejszych czasach, to nic nie wiadomo. Czasem pan z panów biedę klepie, a duma
jałmużny brać nie pozwala. Czasem stary człowiek, inteligent i przyzwoicie ubrany, nie ma
co jeść do końca miesiąca, bo emerytura na wszystko nie starcza. Więc jeśli pan Kukułka jest
głodny, na chleb potrzebuje, to niech szczerze powie. Ja go poratuję. Mam ja przy sobie
dziesięć złotych, to podzielę. Dam piątkę i sobie piątkę zostawię, żeby w kościele
skromniutko na tacę położyć...
Wpatrywaliśmy się w babunię jak urzeczeni. Nawet Zabelia przestał nerwowo pochrząkiwać,
a oczy miał tak szeroko otwarte, że o mało nie wypadły na podłogę. Babunia musiała poczuć
się kimś szczególnie ważnym. Wyprostowała się, z podbródkiem do przodu, i niedbałym
ruchem odsunęła klatkę z Penelopą. Tato ustawił ją obok nas na stoliku o trzech nóżkach. Ten
dziwaczny mebelek zamówił u znajomego stolarza, który podobno miał źle w głowie, a także
hodował na dwóch grządkach malinowe pomidory. Tato kupował je u niego w każdą sobotę.
W tym roku obrodziły wyjątkowo. Jednak ten stolarz jest normalny, tylko trochę inny od
swoich sąsiadów i dlatego uważają go za nienormalnego. Ma sporo fantazji, zawsze jest
pogodny, a pracowity jak rzadko.
50
- Taż, kotuś, ty nie zrozumiał, jak widać to po twoich wytrzeszczonych patrzałkach... -
tłumaczyła dobrotliwie babunia. - Taż to był dusza człowiek, chociaż ciut przypominał małpę.
Może nawet nie z twarzy, ale przez ten kolczyk w uchu i przy nosie jakowąś pinezkę czy coś
podobnego do niej... I tylko dlatego ja ciebie spytała o to słowo „równiacha". Czasem tak
bywa, że oblicze niczego, a dusza grzeszna i bezwstydna - tłumaczyła.
- Do rzeczy, mamo... - jęknął Żabelia - do rzeczy.
- Taż ja nic innego nie robię, tylko kolejno mówię jak na świętej spowiedzi...
- Niech mama wreszcie powie, czego on chciał od mamy.
- Nu, ja już mówiła, że początkowo o jakiejś kasie wspomniał, a jak chciałam mu dać pięć
złotych, to on powiedział, że doda jeszcze mi do nich dwadzieścia, bo dla niego moja piątka
to żadna kasa. Prosił tylko, żeby ja adres podała. Spieszno mu było na pociąg, a on z
przyjemnością kartkę na święta Bożego Narodzenia z życzeniami przyśle i prezent dla ciebie i
dla wnuczki, ma się rozumieć, bo ja pochwaliłam się Tamarcią, co to do Ameryki na wakacje
do matki pojechała, a gdy ja zwichnęłam dolną kończynę, tak ona sama z siebie wróciła, żeby
mnie pielęgnować...
Zabelia, mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem, łapał się co chwila za głowę, a babunia,
jak w transie, opowiadała dalej.
- Powiedziałam ja mu także, że ty w sklepie jakieś muchy na ryby kupujesz, pieniądz bez
potrzeby marnotrawisz. Rozmowny był człowiek, nie powiem... - uśmiechnęła się z
zadowoleniem - czas mi szybciej zeszedł...
- Dała mu babcia adres? - wtrąciłam przestraszona, bo tato zakrztusił się i przez chwilę łapał
ustami powietrze. Wpatrywał się jedynie w babunię jak w widmo.
- Żadnego ja adresu nie dała, a teraz tylko o to dziwne słowo pytam... - była bliska łez, że nie
możemy się połapać, o co jej chodzi.
- Mamo! - wykrzyknął wreszcie Żabelia. - Czy mama jeszcze nie rozumie, że trafiła na
złodzieja i oprycha? Aż dziw bierze, że gardła mamie nie poderżnął. A „równiacha", to w
gwarze złodziei coś w rodzaju komplementu dla mamy. Widocznie potraktował mamę jak
51
kumpla i tylko Bóg strzegł, że kijem bejsbolowym samochodu nie rozwalił, żeby torebkę
spod siedzenia wyciągnąć.
- Boże ty mój... - zakwiliła babunia - ja przecież nie mam i nie miałam nigdy nic wspólnego
ze „złodziejstwem"... - zatrwożyła się. - Nasz ród z dziada pradziada uczciwych
nieboszczyków posiadał.
- Gdzie mamy torebka?! - zawył nie swoim głosem tata.
- Pewnie ona w maszynu została z tego pośpiechu - odpowiedziała beztrosko - ty, kotuś,
kazałeś pod siedzenie schować. Jednak mnie trudno się schylać, więc ja ją na kolanach
trzymałam...
Okazało się, że ani w maluchu, ani w domu torebki nie było. Pod wieczór przyniosła ją
sąsiadka, tłumacząc, że znalazła na klatce
schodowej.
Jak stwierdziła z ulgą babunia, wszystko się w niej znajdowało, poza portmonetką i kluczami.
Nie zginęła, ku jej niewypowiedzianej radości stara, wymięta od częstego oglądania i
wyblakła fotografia dworku na kresach, w którym się urodziła. To było dla babuni
najważniejsze i nie dała powiedzieć złego słowa o złodzieju.
Jeszcze tego samego dnia tato wymienił wszystkie zamki, mrucząc pod nosem, że jak ma
chwilę wolnego czasu, to zawsze się dla niego robota znajdzie.
Babunia zamknęła się w swoim pokoju, żeby odmówić dziękczynną modlitwę do świętego
Antoniego, który jest patronem rzeczy zgubionych.
* * *
Wokół mnie wciąż się coś nowego dzieje, i to nie tylko w domu, ale tak w ogóle. A może to
ja tylko zaczęłam spostrzegać wiele rzeczy i spraw, których jeszcze tak niedawno nie
zauważałam i chyba nie znałam? Myślę, że zaczęło się to od zasłyszanej kiedyś rozmowy
Żabelii z ciotką Gryzeldą, jeszcze przed moim odlotem do Nowego Jorku. Tato wtedy
powiedział, że całe zło i wrogość do ludzi biorą się stąd, że mamy klapki na oczach i nie
dostrzegamy drugiego człowieka z jego prawdziwymi dramatami, tylko zawsze samego siebie
i jedynie własne, choćby nawet urojone problemy. A przecież wystarczy rozejrzeć się wokół.
Wszystko to było za mądre dla mnie, ale bardzo chciałam zrozumieć i nad tym pomyśleć.
52
Babunia przytakiwała „kotusiowi" z zapałem i zaraz też z oczami pełnymi zachwytu
wspomniała te bajkowe kresy, jakby tam żyli zupełnie inni ludzie, ze skrzydłami u ramion, ale
tato stwierdził wówczas, że to nie tylko ludzie, ale i czasy się zmieniły i wciąż się zmieniają
w zastraszającym tempie. Tradycje przekręciły się do góry nogami i zanikają, a pieniądz stał
się bogiem i zatracamy powoli człowieczeństwo, stajemy się bezmózgowymi robotami. Tak
jakoś to wszystko brzmiało, a może jeszcze mądrzej, ale ja nie potrafię dokładnie powtórzyć.
Chciałam koniecznie sprawdzić, czy tak jest w rzeczywistości i czy Żabelia ma rację, tak jak i
ciotka Gryzeldą. Zaczęłam się więc rozglądać uważnie wokół siebie, bo tato jest dla mnie
wzorcem. Niedosięgłym! Ale to moje patrzenie i zastanawianie się nad różnymi zjawiskami,
czego bardzo nie lubię, niewiele daje okazji do radości, tylko do dziwnych, trochę dla mnie
niepojętych wzruszeń, i to takich z pogranicza smutku pomieszanego ze szczęściem, że się
coś potrafiło zauważyć nie tylko złego, lecz przede wszystkim szlachetnego wokół siebie i w
spotykanych na co dzień ludziach, choćby w sklepie, gdzie rano babunia posyła mnie po
świeże pieczywo albo po zapomniane poprzedniego dnia produkty. Nie potrafię tylko całkiem
zrozumieć ani określić, na czym to „coś" polega. Myślenie więc odkładam wciąż „na później"
i jeszcze więcej postaram się zauważyć i zaobserwować, tak jak czyni to Marylka przez tę
swoją „charyzmę", której mi z całą pewnością brakuje, bo jestem zbyt impulsywna. Działam
natychmiast, bez zastanowienia, czego najlepszym przykładem jest to moje z konieczności
nowe uczesanie. Już się trochę do niego przyzwyczaiłam, ale...
Zaraz też, przy najbliższej okazji, podzieliłam się z Maćkiem tym Żabeliowym
„dostrzeganiem drugiego człowieka i otaczającego świata", żeby mu zaimponować swoimi
zainteresowaniami i sprawdzić, czy i on, starszy ode mnie, podobnie myśli jak mój tata i czy
czuje jak ja oraz czy potrafi wyrazić to słowami, bo mnie się to nie bardzo udaje, ale się do
tego przed Maćkiem nie przyznałam.
Wówczas stało się coś takiego, że mało z wrażenia nie zemdlałam i tylko powstrzymało mnie
to, że byliśmy w Ogrodzie Saskim i mogłam przewrócić się tam, gdzie nie powinno się tego
robić, obok tabliczki z napisem: „Nie deptać trawników". Maciek wtedy chrząknął, podobnie
jak czynił w takich razach Żabelia, co z pewnością podpatrzył u niego,
53
bo Maciek uwielbia mego tatę i powiedział, że jest tyle światów, co i ludzi, a każdy z tych
zamkniętych światów, nie do zgłębienia, jest niesłychanie ciekawy, jeśli potrafi się to
dostrzec. I od razu przyznał się, że to nie jego słowa, lecz pana Damazego, który na ich
„wózkowych" spacerach prowadzi długie rozmowy o życiu. Maciek przywiązał się do niego,
jakby to był jego nieżyjący tata. Przyznał się również, chociaż niechętnie, że nawet napisał
wiersz „społeczny" o tym, co nie dawało mu spokoju, a działo się naprawdę i często się
dzieje, a dowiedział się o tych sprawach nie tylko z telewizji, ale i z opowieści szkolnych
kolegów, a nawet częściowo od pana Damazego, który napisał na ten temat artykuł do
jakiegoś pisma.
Trochę mnie zabolało, że wiersz nie był o mnie i dla mnie. Maciek przecież kiedyś
powiedział, że już wierszy nie pisze. Stwierdził z żalem, że inni robią to lepiej od niego. No i
nagle...
Gdy mi go wreszcie, po długich namowach pokazał, to przestałam być wzruszona, ale za to
wstrząśnięta. Przez cały dzień zbierało mi się na płacz, bo wciąż musiałam myśleć o tych
właśnie, nieszczęśliwych dziewczynach. Najgorsze, że ja głupia narzekałam i jeszcze czasem
narzekam na babunię i rozpaczam nad różnymi głupstwami, jak chociażby na zbyt krótko
ostrzyżoną głowę przez tak samo głupią jak i ja Mirellę. Wiersz nazywał się Wyrzutek.
Maciek znów urósł parę metrów w moich oczach! Jak tak dalej pójdzie, to chyba zwariuję z
miłości do niego, bo nie tylko jest piękny, ale i nad wyraz mądry, a to jest właśnie to, co i
Zabelia sobie ceni, a jeśli on, to i ja! Jesteśmy przecież podobni do siebie nie tylko z
wystających zębów...
Wiersz Wyrzutek, o nieszczęśliwych dziewczynach, schowałam do mojej drewnianej
szkatułeczki z najcenniejszymi pamiątkami. Spoczywa w niej mój pierwszy ząb, a także dwie
fotografie mojej mamy-Miśka, gdy była niemowlakiem, jej dziewczęcy pierścioneczek z
serduszkiem i jedna srebrna spinka do mankietów od ślubnej koszuli taty. Druga się gdzieś
zgubiła. Babunia uważa, że to był zły znak i należało się spodziewać tego, co się stało -
rozwodu. Zabelia nie zmartwił się zgubą, gdyż od niepamiętnych czasów nie nosi się spinek
przy mankietach, tylko guziczki, i chwała temu, co to wymyślił, a tato w zabobony nigdy nie
wierzył...
54
Któregoś popołudnia nieoczekiwanie odwiedziła nas ciotka Gryzelda. Rzadki i niezwykły
gość. Stara panna, bo z takim imieniem nikt nie mógłby się w niej zakochać, a cóż dopiero
ożenić!
Babunia zwracała się do niej Gryzia, a Zabelia wprost - Gryzoń, co, nie wiadomo dlaczego,
wprawiało ciotkę w dobry humor. Nie da się ukryć, że swymi pokaźnej wielkości i
wystającymi do przodu zębami przypominała świstaka. My z tatą też mamy takie trochę
„przodujące", ale ciotka nosi je prawie na wierzchu, i to nawet wówczas, gdy się nie
uśmiecha. Zabelia twierdzi, że to nasza rodzinna skaza i nie należy się tym przejmować.
Gryzonie też są miłymi stworzonkami, jak chociażby Penelopa.
Przy tym wszystkim, ciotka jest trochę rudawa, co mi się nawet podoba, chociaż babunia
uważa, że kto jest „ryży, to i fałszywy". Może właśnie dlatego, nawet te bardzo rzadkie
wizyty ciotki Gryzeldy, traktuję jako dopust boży. Ta szczególna i zaskakująca zdarzyła się
wczesnym popołudniem, gdy pomagałam babuni przekręcić mięso przez maszynkę na
pulpeciki do kolacji. Żabelia-Uszatek nazywał je „fałszywym szczupakiem w galarecie z
prawdziwej żelatyny".
Ciotka wtargnęła do pokoju, trzymając za ręce parkę bliźniaczek w falbaniastych sukienkach
w kwiatki, a wiadomo przecież, że ciotka nie ma męża, a tym bardziej dzieci.
- Panno Najświętsza, Ostrobramska! - krzyknęła babunia na ich widok dziwnym głosem -
wyszłaś za mąż. I to pewnie za wdowca, a ja się o tym dowiaduję ostatnia... - wydyszała po
chwili z obrażoną miną.
- Dzieci są moje - stwierdziła ciotka pogodnie, z widocznym zadowoleniem - żaden
mężczyzna nie przyłożył do tego ręki... - broniła się tak jakoś...
- Ręki, jak ręki.. - burknął pod nosem i bez sensu Zabelia. Stał oniemiały, spozierając w
kierunku drzwi. Wyglądało na to, że chce uciec z domu. Nie przepadał za pulpecikami.
- Nic z tego nie rozumiem - skarżyła się babunia, popatrując z ciekawością na paroletnie
pociechy ciotki Gryzi. - Jak to możliwe, żeby mieć dzieci bez przyzwoitego męża? - dodała z
grozą w głosie.
- Z domu dziecka - wyjaśniła krótko ciotka - od tygodnia jestem rodziną zastępczą -
uśmiechnęła się promiennie, w czym jeszcze
55
bardziej przypominała świstaka - wychowam, dam im uczucie, którego bardziej potrzebują
niż czegokolwiek innego, doprowadzę w przyszłości do matury... - snuła głośno plany - a
może i na wyższe studia pójdą?
Popatrzyłam na maluchy. Siedziały cichutko obok siebie na sofie i wyglądały jak czymś
wystraszone i trochę nieobecne. Pomyślałam o Maćku, o jego wierszu i nagle ciotka-Gryzoń
wydała mi się aniołem, który zstąpił na ziemię, żeby uratować dwa małe „wyrzutki".
- A jeśli znajdą się nieoczekiwanie biologiczni rodzice, to co wówczas? - wtrącił nagle
Żabelia, szukając czegoś nerwowo po kieszeniach. Prawdopodobnie papierosów, których już
od bardzo dawna nie palił, ale odruch pozostał. Domyślałam się, że jest przejęty losem
dzieciaków.
- Nie ma na razie takiej możliwości. Jeśli zechcą, to mogą je odwiedzić, kiedy tylko chcą, a
w przyszłości dziewczynki same zdecydują, czy chcą do nich odejść, czy pozostać ze mną.
Dzieci nie wychowuje się dla siebie - oznajmiła pogodnie - i tak, prędzej czy później, nas
opuszczą. Teraz najważniejsze, aby wychować je w miłości, dać dobry start życiowy - ciotka
uśmiechnęła się do osowiałych dziewczynek, trzymających się za rączki. Było w tym obrazku
coś smutnego. Postanowiłam, że jednak podaruję im pluszowego pieska i kotka, które bardzo
lubię, chociaż już się nimi nie bawię. Przechowywała je babunia w pudełku po butach Żabelii.
Tym „chomikowaniem" wszystkiego przypomina naszą Penelopę.
- Dobry start z twoją rentą? - tato spojrzał na ciotkę z niedowierzaniem - jesteś, Gryzoniu,
marzycielką... - dodał z westchnieniem.
- I chwała Panu Bogu, że nią jestem! Łatwiej żyć... - roześmiała się beztrosko - zawsze się
coś z tych marzeń może spełnić, jeśli się tego bardzo pragnie... - powiodła wzrokiem po
bliźniaczkach - a dobry start, to nie tylko pieniądze, to wychowanie w miłości...
- Niech ci będzie - westchnął tato, popatrując na obie dziewczynki. Wyglądało na to, że się
nad czymś głęboko zastanawia.
- A jak one się wabią? - zainteresowała się babunia, jakby chodziło o koty, a nie o dzieci.
- Asia i Kasia - odpowiedziała po chwili ciotka - tak je teraz nazywam.
56
- Nie wolałaś wziąć chłopca? - dziwiła się babunia - z dziewczynkami bywają różne kłopoty...
- Wolałam dziewczynkę.
- Byłoby może ci lżej, gdybyś wzięła jedną... - zastanawiała się głośno babunia, kręcąc
głową.
- To bliźniaczki. Nie miałam serca rozłączać dzieci. Może by się już nigdy w przyszłości nie
odnalazły, a tak, jak są razem, to stanowią rodzinę i będzie im może lżej w życiu.
- Różnie to bywa - mruknęła babunia widocznie nie całkiem przekonana o słuszności ciotki
Gryzeldy, a ja postanowiłam od tej chwili nazywać ją „ciocią", bo chociaż odstraszała
zębami, to przyciągała swoim dobrym sercem. Poczułam się szczęśliwa, że nie mam już
klapek na oczach i potrafię sama odkryć człowieka, chociaż go w niej dotychczas nie
zauważałam. Była dla mnie do tej pory po prostu trochę śmieszną starą panną, a do tego
niemodnie ubraną.
- U nas na kresach... - zaczęła z namysłem babunia - też były po sąsiedzku bliźniaczki u pana
Salewicza. Nie powiem, wyrosły na urodziwe panny, ale wzięły się za łby, gdy jednej z nich
oświadczył się niejaki pan Strulejło - pisarz z gminy. Obie się w nim rozkochały i doszło do
tego, że kawaler musiał ciągnąć losy, żeby żadnej nie ukrzywdzić, a były tak do siebie
podobne, że jemu było obojętne, którą za żonę weźmie...
- No i co, babuniu? - zainteresowałam się tą romantyczną historią.
- Los padł na starszą o piętnaście minut bliźniaczkę - odpowiedziała z przejęciem babunia,
jakby się ta rzecz działa zaledwie wczoraj - jednak pan Strulejło rok później ożenił się z
panną Kotu-lanką z folwarku, oddalonego o trzy wiorsty i bliżej jego stancji. Zrezygnował z
bliźniaczki, gdy po losowaniu ta młodsza dostała konwulsji i gdyby nie felczer z Dojliszek, to
może by i nie przeżyła. Dwa wiadra wody na nią wylał, kawałek drewienka między zęby
wcisnął, żeby sobie języka nie odgryzła, a pan Strulejło tak się wystraszył, że uciekł. Żadna z
tych bliźniaczek za mąż nie poszła. Kawalerowie omijali dwór niczym morową zarazę... -
zakończyła z ciężkim westchnieniem, oznajmiając, że czas do stołu nakryć i „herbatku" z
ciastem spożyć, a dla maluchów przygotować lane kluseczki na mleku.
57
Spojrzałam z przestrachem na zegarek. Za niecałe pół godziny mieli zjawić się Maciek z
Marylką, bo to był akurat dzień przeznaczony na głośne czytanie kolejnego rozdziału z
Chłopów. Bardzo nam się to wspólne „czytanko" spodobało. Wcale nie było nudne.
Zerknęłam błagalnie w kierunku babuni. Skarciła mnie surowym wzrokiem. Wiedziałam już,
że z czytania nic nie będzie, a ja na dzisiaj szczególnie starannie się do niego przygotowałam.
Dziś wypadała moja kolej i chciałam do reszty oczarować Maćka. Po moim ostatnim
wystąpieniu powiedział, że będzie ze mnie dobra aktorka, jeśli wcześniej się nie rozmyślę.
Chrząknął przy tym niczym Żabelia, co oznaczało, że był bardzo przejęty. Tylko babunia nie
zabierała w tej sprawie głosu. Kiwała jedynie z ubolewaniem głową. Przy okazji nazwała
mnie „pędziwiatrem", co to wciąż zmienia kierunek, i stwierdziła, że z pewnością zostanę
cyrkówką, wywijającą kozły na trapezie albo tresującą tygrysy, czego ona, na szczęście, już
nie doczeka, a po śmierci przewróci się w trumnie. Zawsze mnie straszy tym przewracaniem
się w grobie. W ten sposób stosuje „psychiczny szantaż", jak powiedział kiedyś Żabelia. On
także boi się moich pomysłów. Ma jednak wciąż nadzieję, że z nich wyrosnę tak jak z
pantofli, które jeszcze wciąż bardzo szybko stają się przyciasne. Rozpacz, jak te moje stopy
rosną! Babcia wzdycha, że byłoby lepiej, gdyby w takim tempie rósł mi rozum, a nie nogi.
Ubolewa, że nic na to nie wskazuje, więc jestem skazana na stopy „podolskiego złodzieja" i
„ptasi móżdżek". A gdy babunia wspomniała o ptakach, to ja pomyślałam, że wcale nie są
takie głupie, a nawet bardzo mądre na swoje możliwości i potrzeby. Wiedzą dokładnie
wszystko, co i jak należy robić w codziennym życiu, żeby przetrwać, zachować wierność
swemu gatunkowi i cieszyć się każdym przeżytym szczęśliwie dniem na wolności, a nie w
klatce lub żołądku kota lub innego drapieżnika.
Gdy byłam u mamy w Nowym Jorku, to pan Dżimi Dziubas opowiadał nam podczas
wyprawy do zoo, że według greckich mitów sporo ptaków posiada ludzki rodowód, jak
chociażby kawka. Bardzo mi się spodobała ta legenda o córce jakiegoś władcy, Arne, która
była bardzo śliczna i wciąż się przeglądała w lustrze oraz stroiła w klejnoty. Chciał ją
poślubić Minos, ale ona, zakochana w sobie, nie chciała go, chociaż był piękny. Bardziej
od niego spodobał jej się wspaniały
58
naszyjnik, który nosił. W zamian za ten klejnot zgodziła się pokazać wrogowi tajne przejście
do pałacu ojca. Władca przed śmiercią przeklął córkę, a bogowie zamienili ją w kawkę, na
którą teraz każdy poluje. Ten właśnie ptak odziedziczył charakter Arne. Kocha błyskotki i
kradnie je, ryzykując nawet życie. Pan Dżimi Dziubas twierdził, że Grecy do dziś wierzą, że
kawkę najłatwiej schwytać w pobliżu miski z oliwą, ponieważ uwielbia się w niej
przeglądać...
Moje rozmyślania przerwał nieoczekiwanie pisk bliźniaczek. Chciały siusiu, i to obie
jednocześnie, a u nas jest tylko jedna toaleta. Babunia złapała się za głowę, gdy maluchy
zaczęły niespokojnie przebierać i tupać nogami, a ciocia Gryzia biegiem ruszyła z nimi do
łazienki. W dalszym ciągu trzymały się kurczowo za ręce.
- Biedactwa... - mruknął Żabelia, zerkając ponownie w stronę drzwi. Wciąż widocznie miał
ochotę wymknąć się z domu. - Może ja, mamo, skoczę jednak po lody? - zerknął błagalnie w
kierunku babuni.
- Ty, kotuś, siedź i nawet nie myśl o wydawaniu pieniędzy! Wszystko, co trzeba, jest w
domu. Ty te złotówki daj lepiej Gryzi. Ona sama kupi coś słodkiego dla tych swoich
dzieciaków. Poszukam ja zaraz na pawlaczu pudła z ubraniami. Powinny tam być sukieneczki
Tamaryszka, gdy miał pięć latek...
- Jezusie.. - jęknął Żabelia. - To mama przez tyle lat przechowuje dziecięce ciuchy, a ja nie
mogę się doprosić o miejsce na pawlaczu, żeby tam schować sprzęt rybacki?
- Z tego sprzętu to nic pożytecznego nie wynika, a sukieneczki jak raz się przydadzą. Tylko
trzeba będzie ciut skrócić. Ot, co!
Punktualnie, co do minuty, zjawił się na „czytanko" Maciek. Mruknął w przedpokoju „cześć"
i podał mi na dłoni wielgachnego pomidora z ciotczynego ogródka, a ja zamiast podziękować,
wrzasnęłam z dumą, że i my mamy bliźniaki.
- A kto urodził? - zapytał przytomnie i z zainteresowaniem.
- Nikt. Po prostu są już w rodzinie, a tak naprawdę to zostały zabrane z domu dziecka.
- No, to ja nie zazdroszczę - stwierdził, kiwając z ubolewaniem głową - nie ma nic
straszniejszego jak taka pareczka. O mało co, a bym siedział teraz przez te nasze w
Wołominie. Na moment tylko wyszedłem z kuchni, bo listonosz stukał, a one już zdążyły
wsadzić
59
paluchy w gotującą się kaszę na mleku. Chciały sprawdzić, kto dłużej wytrzyma...
- Chyba żartujesz?! - jęknęłam - nasze są jakieś niemrawe i posłuszne. Babunia uważa, że są
zastraszone. Pewnie boją się, żeby ich z powrotem nie odesłano.
- O rany! - westchnął Maciek. - Naszym to by się taki dom dziecka przydał, chociażby na
miesiąc. Ciotka była bliska płaczu, gdy zobaczyła te poparzone łapy. Lała na nie zimną wodą
i pociągała podejrzanie nosem. Chciała nawet, żebym został w domu i pilnował, aby znów
czegoś nie zmajstrowały i nie darły się jak opętane.
- No i co? - patrzyłam na Maćka jak urzeczona, wciąż z tym pomidorem w ręce.
- Skłamałem ciotce, że muszę być koniecznie u pana Damazego, no i jestem u ciebie... -
uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Tylko nie mów, że z mojego powodu uczysz się kłamać! - uprzedziłam z naganą i czułam
się rozczarowana - nie chcę od ciebie słyszeć o żadnym kłamstwie. Nawet tak szlachetnym,
jak dzisiaj, bo ja muszę wierzyć w to, co mówisz. Inaczej żadna to przyjaźń. Z Zośką też
zerwałam, bo dwa razy przyłapałam ją na kłamstwie. Tato mówi, że jak ktoś kłamie w
drobnych sprawach, to wkrótce przyzwyczai się robić to samo w dużych, a do kłamcy nie
można mieć zaufania - podałam argument nie do podważenia, bo Żabelia jest prawie
nieomylny, prawdomówny i za to go także niepomiernie kocham, jest on również wyrocznią
dla Maćka.
Maciek chciał coś odpowiedzieć, ale w tej samej chwili dotarł z pokoju głos babuni
dopytującej się, co my tak długo siedzimy w przedpokoju, a za chwilę ukazała się w
drzwiach.
- Popatrz, babuniu, jak wielgachnego pomidora dostałam od Maćka... Ważyła go przez
chwilę na dłoni, kiwając w zamyśleniu głową.
- U nas też takie byli! Dorodne i malinowe albo całkiem żółte... a pesteczków u nich nie
uświadczysz... - rozczuliła się - dla pięciu osób jedna sztuka do kolacji starczyła i jeszcze
plastrów parę zostało się... - dodała w zamyśleniu, a gdy wreszcie podniosła na nas oczy, to
tak jakoś, jakby dopiero zauważyła naszą obecność.
- Proś kawalera na pokoje! - rozkazała nieoczekiwanie władczym tonem właścicielki dworu
na kresach.
60
Parsknęliśmy śmiechem, zatykając usta dłonią. Od razu zrobiło się nam wesoło, a babunia z
godną miną opuściła przedpokój.
- Bliźniaczki zdążyły się już wysiusiać, gdy zjawiła się Marylka ze swoim psem, bo jak
twierdziła, on także z przyjemnością słucha Chłopów, a ona nie lubi się z nim rozstawać, ani
Czako z nią.
Maluchy na widok psa narobiły radosnego pisku i zamętu, obłażąc go ze wszystkich stron,
niczym mszyce prymulkę. Obie jednocześnie objęły go kurczowo za szyję. Stuknęły się przy
tym głowami i ryknęły rozdzierającym płaczem. Na ten widok twarz Maćka pojaśniała
uśmiechem.
- Całkiem jak nasze bliźniaki! Tyle tylko, że to dziewczyny, ale drą się nie gorzej od naszych
chłopaków.
- Rodzina nam się powiększyła - wtrąciłam głupio, bo co można było w tej chwili innego
powiedzieć Marylce?
- Gdy dorosną, będzie można jednych z drugimi pożenić i będzie spokój... - stwierdził
Maciek takim tonem, jakby nic innego nie robił, tylko w biurze matrymonialnym łączył pary.
- Niezła myśl! - roześmiał się Żabelia - tylko że na to trzeba będzie poczekać wiele lat, a
przez ten czas człowiek do reszty przy nich osiwieje.
Prędko i cichutko wyjaśniłam Marylce, skąd się te maluchy wzięły u cioci Gryzeldy, a
Maciek natychmiast zdecydował, że na wtorek, bo on ma wtedy wolny dzień od pracy u pana
Damazego, należałoby maluchy przywieźć do Wołomina, żeby się dzieciaki poznały. Może
dziewczyny jakoś uspokajająco podziałają na chłopaków. Ostatnio pół ogródka pod
nieobecność wujka przekopali, bo któryś z kolesiów powiedział, że wie z całą pewnością, że
w naszym ogródku jest zakopany skarb przez poprzedniego właściciela, który się powiesił, bo
biła go żona i chciał się od niej w ten sposób uwolnić i że za ten skarb będzie można wykupić
wszystkie tabliczki czekolady w sklepiku. Nasze bliźniaki to wierzą we wszystko, co im
opowiadają starsi chłopcy... - usprawiedliwiał swoich ciotecznych braci. - A ciotka bardzo by
się ucieszyła z wizyty, bo niewiele ma rozrywek - dodał, popatrując w stronę taty i cioci
Gryzeldy.
- Piekło i szatany! - Żabelia postawił oczy w słup i przyrzekł, że jeśli ciotka Gryzoń zgodzi
się, to on chętnie zawiezie „bractwo" do Wołomina. Tyle tylko, że Czako będzie musiał
zrezygnować z podróży.
61
Po prostu nie zmieści się w maluchu. Chyba że ogon i łeb będą na zewnątrz, a Czako poleży
na naszych kolanach, a on, Żabelia, dwa razy obróci.
- Ja, kotuś, rezygnuję! - zastrzegła się wystraszonym głosem babunia. - U kawalera Maćka są
szczury, a ja jestem wielce brzydząca się taką gadziną, a do tego w białym kolorze. U nich
bywają długie, różowe ogony, które mi glisty przypominają.
- Zamknie się je w klatce... - wtrącił nieśmiało Maciek. Ciocia Gryzia natychmiast wyraziła
zgodę na te odwiedziny, bo jak
się nam zwierzyła, od niepamiętnych lat marzy jej się, żeby w ogródku pod drzewem, i przy
świergocie ptaków, wypić filiżankę herbaty z gromadką dzieci u nóg.
- Zawsze byłaś niepoprawną romantyczką - westchnął Żabelia, prosząc babunię o jeszcze
jeden kawałek „gnieciucha", jak się wyraził.
- Popatrzcie, kochani, jaki świat jest piękny i jak dużo może dać radości... - odpowiedziała
tacie z dobrotliwym uśmiechem, przytulając swoje bliźniaczki do wątłej piersi, przyodzianej
w niemodną bluzkę w groszki. Widocznie mały biust pokutuje w naszej rodzinie wraz z
„przodującymi" zębami.
Był to któryś już z rzędu dzień czytania Chłopów. Wstyd i hańba byłoby przyznać się w
szkole, że za każdym razem nie możemy wręcz doczekać się chwili, gdy zasiądziemy z
książką za stołem. Takie coś nie nadaje się do szpanowania i dziewczyny okrzyknęłyby mnie
lizusem, zarozumialcem, a może nawet i głupolem. Strach oblatywał na samą myśl, że
mogłyby się o tym dowiedzieć. Nie chciałam psuć sobie w klasie opinii i nigdy bym się
dobrowolnie do tych Chłopów nie przyznała, chociaż Żabelia zapewniał, że w wyższej klasie
będzie ta książka lekturą obowiązkową. I tak już przed wakacjami zaczęły mi dokuczać i
wytykać złośliwie, że nie mam w domu komputera, nie używam komórki i nie mam żadnego
pojęcia o Internecie i różnych wirtualnych zabawach. Jedyną pociechą było to, że tato orzekł,
iż to one, a nie ja, są głupie.
Strach pomyśleć, jakie straszne i trudne były początki tego narzuconego przez babunię
czytania! To, że będą „nudy na pudy", to ja od początku wiedziałam, bo sam już tytuł niczego
ciekawego nie zapowiadał. A później doszedł jeszcze ten jakiś obcy dla nas język dawnej wsi
i nie zawsze można się było połapać, o co chodzi.
62
Kopaliśmy się więc pod stołem, a gdy tylko babunia odwróciła głowę, to wykrzywialiśmy się
do siebie, wzruszając ramionami i pokazując na migi, że mamy dość tego czytania. Jedynie
Marylka siedziała spokojnie. Czasem tylko chrząknęła, jakby dając znak, że i ona nie jest
pełna zachwytu, jak i wówczas, gdy czytanie było dopiero w projekcie. Maciek też był
rozczarowany.
Jedyną przyjemnością po tym wszystkim była fundowana przez babunię herbata z sokiem
malinowym i różne słodkości. My z Maćkiem najbardziej lubiliśmy malutkie pierniczki
wypiekane przez babunię z taką ilością miodu, że nazwaliśmy je „kląjsterkami". Marylka
wolała „babulca", czyli babkę z dużą ilością skórki pomarańczowej.
Czako połykał wszystko, jak leci, co mu ukradkiem za plecami babuni podrzucaliśmy,
chociaż wiem, że nie należy tego robić, ale Czako jest przecież także domownikiem, a nie
tylko psem...
Pierwsze czytania szły jak po grudzie. Jąkałam się, gubiłam i przekręcałam słowa, nie bardzo
rozumiejąc, o co chodzi w tych długachnych zdaniach. Nie akcentowałam jak trzeba,
czytałam zbyt szybko albo za rozwlekle, monotonnym głosem. Myślałam tylko o tym, żeby
się ta męka wreszcie skończyła, a Maciek nie słuchał mego bełkotu. Jemu wychodziło to
trochę lepiej. Może dlatego, że się nie denerwował. Czytał płynniej i głośniej... Nikt chyba nie
był zachwycony tymi moimi popisami, powieść wydawała się początkowo nudna. Babunia
nie robiła jednak żadnych uwag, co było dość dziwne, a przede wszystkim niepokojące. Raz
tylko przy herbacie zauważyła, że: „Na artystkę to ty się nie nadajesz. I dobrze! Zawód nie
dla dziewczyny z dobrego domu". Maciek nie stanął w mojej obronie. Milczał, unikając mego
wzroku. To mnie dobiło. Wtedy właśnie postanowiłam pokazać babuni i Maćkowi, że się
mylą, że jeśli zechcę, to mogę stać się nawet gwiazdą aktorstwa!
W tajemnicy przed wszystkimi, nawet przed Marylka, głośno i kilkakrotnie czytałam
przypadający na mnie rozdział. Znałam go wtedy prawie już na pamięć. Czytając,
zastanawiałam się niemal nad każdym słowem, nad jego znaczeniem i ważnością w tekście.
Modulowałam nawet odpowiednio głos, starając się przekazać słuchaczowi, że ta powieść, to
nie takie byle co, lecz jest pełna rozmaitych nastrojów. Smutku, radości i takich różnych. I to
właśnie wyrażają swoim zachowaniem czy rozmową bohaterowie powieści, a także opisy
przyrody.
63
Odkryłam wtedy coś rewelacyjnego, że głośne i uważne czytanie jest czymś bardzo ważnym.
Treść wtedy staje się całkowicie zrozumiała i znacznie ciekawsza od tej czytanej w pośpiechu
i po cichu. Do tej pory, jeśli książka mnie zainteresowała, to czytałam ją szybko, żeby jak
najprędzej dowiedzieć się, co będzie dalej i czym się zakończy. Wtedy prawie natychmiast
zapominałam jej treść, a gdyby mnie ktoś zapytał, o czym ona była, to niewiele potrafiłabym
powiedzieć. Najwyżej, że super albo nudna. Mirella to nawet tego nigdy nie wiedziała.
Czytała pierwszych parę stronic i natychmiast zaglądała na sam koniec. Czasem tylko
przekartkowała środek, ale w odpowiedzi na pytanie, o czym była powieść, tylko wzruszała
ramionami. Bardziej zajmowało ją oglądanie seriali telewizyjnych.
Gdy byłam u mamy w Nowym Jorku, to ona kiedyś ze mną rozmawiała o książkach. Była
ciekawa, co czytam, jakie tematy mnie interesują, a ja niewiele potrafiłam powiedzieć. Mama
wtedy powiedziała, że jeżeli po przeczytaniu książki natychmiast zapomina się, o czym ona
była, to znaczy, że albo czytano w pośpiechu, albo nie jest to dobra literatura, bo nic po sobie
nie pozostawiła. Żadnych wzruszeń czy przemyśleń. Ona powinna „drążyć", jak się wyraziła.
Zupełnie, jakby to była nie powieść, lecz pieczone jabłko na deser, które drąży się łyżeczką.
Zabawne! Teraz to ja już wiem, że książkę należy uważnie i powoli czytać, to wtedy zawsze
coś ciekawego w niej się znajdzie. Ja też myślałam wcześniej, że Chłopi to bardzo nudna,
staroświecka powieść, a teraz stała się ona dla mnie niezwykłą lekturą i jest jakaś taka inna...
Początkowo uczyłam się jedynie ładnie czytać, żeby oczarować Maćka, ucieszyć Marylkę,
pokazać babuni na co mnie stać i że mogę zostać aktorką, chociaż ona w to wątpi. Teraz to
głośne czytanie sprawia mi wielką przyjemność i coraz bardziej wciąga mnie śledzenie akcji
w powieści. Marylka powiedziała nawet, że czytam jak najprawdziwsza aktorka w radio i z
dużym uczuciem w głosie, a ona jest szczególnie wrażliwa na dźwięk.
„Rozsmakowałam" się w takim czytaniu, jakby powiedział Zabelia, i o wiele więcej z niego
rozumiem niż wówczas, gdy chciałam byle tylko prędzej dobrnąć do końca... Babunia miała
jednak rację, że nas do takiego wspólnego czytania zachęciła. Zaczęłam podejrzewać, że
Maciek, tak jak i ja, wcześniej się przygotowuje, bo wychodzi mu to
64
na super z dużym plusem. Zauważyłam, że nawet babunia wpatruje się wtedy w niego z
uśmiechem zadowolenia. Maciek upiera się, że on tak interpretuje sam z siebie i na wyczucie.
Kłamca!!!
Szczególnie Marylka jest teraz zachwycona naszymi popisami. Przyznała się babuni, że nie
może się doczekać każdego następnego odcinka i że dla niej powieść Reymonta stała się
ulubioną książką i że te nasze popołudnia zastępują jej teatr. Ma więc teraz o jedną rozrywkę
więcej.
Zadomowiliśmy się w tych wiejskich chałupach i w ich okolicy, na dobre. Zżyliśmy się z
mieszkańcami Lipiec. Zaczęliśmy się nawet sprzeczać między sobą na ich temat. Każde z nas
ma swoją ulubioną postać i zgadywaliśmy, co której z nich może się przydarzyć i jakie nie
znane nam dotychczas „archaiczne" słowa, jak je określiła babunia, wydają się
najzabawniejsze. Podczas tych naszych sporów przy herbatce dorzucała zawsze coś od siebie.
Najczęściej przemycała różne zwyczaje i słownictwo z kresów, żeby i tamte strony, jak
mówiła, nie były nam obce. Dowiedziałam się, że na jastrzębia mówiło się „karsun", co
specjalnie spodobało się Maćkowi. Czasem, gdy byliśmy sami, tak go właśnie nazywałam.
Marylkę rozbawiła „radostka" - nazwa kwiatka, zwanego u nas nieśmiertelnikiem. Mnie
podoba się nazwa „begonie". Sadzi je babunia na grobie mego dziadka ze strony mamy.
Nazywa je po tamtemu „ukośnice", chociaż przycmentarni sprzedawcy stale ją poprawiają.
Ilekroć babunia wybiera się na Powązki, z blaszaną konewką, to Zabelia nazywa ją
żartobliwie „nasz rodzinny grabarz".
Jednego dnia przy tej tradycyjnej już herbacie, chociaż wtedy był to kompot z wiśni,
ubawiliśmy się bardzo, gdy Maciek opowiadał, jak to ciotce przy śniadaniu relacjonował te
nasze „czytające godziny", jak je nazywaliśmy między sobą. Ciotkę zainteresowało, co to za
książka i o czym ona jest, jak się nazywa autor. Maciek wymienił nazwisko i dodał, że ten
pisarz dostał Nobla i że już od bardzo dawna nie żyje. Bliźniaki, zajadając kaszę na mleku,
przysłuchiwały się, jak rzadko, spokojnie rozmowie. Wieczorem, gdy wujek wrócił z pracy,
to jak zwykle musiały mu o wszystkim opowiedzieć, co się w domu działo. I nagle jeden z
nich oznajmił z przejęciem, że Maciek zna takiego pana, który umarł na Nobla i on boi się tej
choroby, bo chciałby bardzo długo żyć.
65
Ostatnim razem było najpiękniej. Babunia rozsiadła się, jak zwykle, w fotelu, który gubi
sprężyny, ale jest podobno najwygodniejszy, bo bardzo przypomina ten jakiś z kresów i
dlatego babunia nie pozwala go zastąpić nowym. Przy stoliku, pod zapaloną lampą
rozłożyłam książkę, chociaż było zupełnie widno, ale tak jakoś wydało mi się uroczyściej i
nawet babunia zapomniała o oszczędzaniu prądu. Naprzeciw mnie Marylka z Maćkiem obok
siebie i Czako, z nadstawionymi mądrze uszami. Przez cały czas czułam na sobie wzrok
Maćka, i nawet obawiałam się, że z wrażenia może nie wyjdzie mi tak dobrze, jak wówczas,
gdy sobie już czwarty raz na głos czytałam. Było w tym rozdziale o Jagusi i Janku. Tam się
działo z Jagusią coś dziwnego, trochę dla mnie niezrozumiałego i to coś było przejmujące
oraz jakieś takie, że trzeba było wciąż o tym myśleć...
„...Wszystkie cztery okna świeciły i stały otwarte. Przytuliła się w cień, pod płot i zajrzała do
środka.
Organistowie wraz z dziećmi siedzieli pod wiszącą lampą, popijając herbatę, zaś Jasio chodził
po pokoju i cosik rozpowiadał. Słyszała każde jego słowo, każdy skrzyp podłogi, nieustanne
cykanie zegara i nawet ciężkie przysapki organisty.
A Jasio takie cudeńka prawił, że niczego nie rozumiała.
Patrzyła jeno w niego, niby w ten obraz święty, pijąc, kiej miody najsłodsze, każdy dźwięk
jego głosu. Chodził wciąż i co trochę ginął w głębi mieszkania i co trochę jawił się w kręgu
światła; czasem przystawał przy oknie, że wciskała się w płot zatrwożona, by jej nie dojrzał,
ale jeno w niebo patrzył, pokryte gwiazdami, to cosik rzekł dla uciechy, że śmiali się, a radość
błyskała w twarzach, kiej to słońce. Przysiadł wreszcie pobok matki, a małe siostry jęły mu
się drapać na kolną i wieszać na szyi. Tulił ci je poczciwie, huśtał i łaskotał, jaże izba
zatrzęsła się dziecińskimi śmiechami. Zegar wybił jakąś godzinę i organiścina rzekła
powstając:
- Gadu, gadu, a tobie czas spać! Musisz do dnia wyjechać.
- A muszę, mamusiu; Boże, jak ten dzień był krótki! - westchnął żałośnie.
A Jagusine serce jakby ktoś ścisnął i tak boleśnie, jaże same łzy pociekły po twarzy.
66
- Ale niedługo wakacje! - ozwał się znowu - ksiądz regens obiecał, że mnie na jakiś czas
zwolni, jeśli nasz proboszcz napisze o to do niego.
- Nie bój się, napisze, już ja go uproszę! - powiedziała matka, zabierając się do słania mu na
kanapie, wprost okna. Pomagali jej wszyscy, a nawet sam organista przyniósł sporą doinkę i
wsunął ją ze śmiechem pod kanapę.
Długo się z nim żegnali na odchodnem, a już najdłużej matka, która go z płaczem tuliła do
piersi i całowała.
- Spij, synu, smacznie, śpij dzieciątko.
- Pacierze zmówię i zaraz się kładę, mamusiu. Rozeszli się wreszcie.
Jaguś widziała, jak w sąsiedniej izbie chodzili na palcach, ściszali głosy, przymykali okna i
pokrótce cały dom oniemiał i migiem pogrążył się w ciemnościach, aby jeno nie przeszkadzać
Jasiowi.
Chciała i ona do domu, już się była nawet nieco uniosła, ale ją cosik jakby przytrzymywało za
nogi, że nie poradziła oderwać się z miejsca, więc jeno mocniej przywarła plecami do płotu,
barzej się skuliła i ostała, kiedy urzeczona, wpatrując się w to ostatnie wywarte i jaśniejące
okno.
[...] Noc była głęboka, niezgłębiona cichość otulała świat, gwiazdy mżyły się na
wysokościach, nagrzany, pachnący zwiew pociągał z pól, a niekiedy zaszemrały liście i ptak
jakiś zaśpiewał.
A Jagusię zaczęło cosik rozbierać, serce się tłukło, kiej oszalałe, paliły ją oczy, paliły usta
nabrane, i same ręce wyciągały się ku niemu, a chociaż się kurczyła w sobie, roztrząsał nią
taki dziwny, nieznany dygot, że wspierała się w płot bezwolnie i z taką mocą, jaże trzasnęła
żerdka."
Czytając, podniosłam na chwilę oczy znad tekstu. Spotkaliśmy się nimi z Maćkiem, i to było
takie piękne. Oczy Maćka błyszczały tak, jakby się nimi do mnie uśmiechał i coś mówił. Tym
wszystkim tak się wzruszyłam, że głos mi się na ułamek sekundy załamał, więc lekko go
ściszyłam, zawieszając w powietrzu i wówczas było jak w prawdziwym teatrze. Po
skończeniu mego czytania trwała przez chwilę zupełna cisza, a później Marylka zaczęła o coś
wypytywać babunię, bo ona chce wiedzieć wszystko dokładnie, żeby móc to sobie wyobrazić,
a wtedy Maciek szepnął mi do ucha, że chciałby być tym płotem, co się o niego
67
oparła Jagusia. Byłam tak przejęta tym swoim pięknie przeczytanym kawałkiem, że w
pierwszej chwili nie wiedziałam, o co chodzi. Właśnie rozmyślałam, co Jagusię tak
„rozbierało", że kurczyła się i dygotała. Czy było to z wrażenia, czy z niestrawności? Może
zjadła coś, co jej zaszkodziło? Ja kiedyś także dostałam dreszczy i skurczy. Babunia wtedy
bardzo się przestraszyła, że z całą pewnością „rozebrała" mnie choroba i najpewniej
zaszkodziły mi te „dureńskie" hamburgery, które zjedliśmy z Żabelią, gdy babunia leżała z
chorą nogą, a nam z tatą nie chciało się gotować rosołu na kurzych udkach, jak radziła
babunia.
Pomyślałam, że Jagusia nie powinna jednak wychodzić z domu, czując te „dygotki". Strach i
wstyd pomyśleć, co by się działo, gdyby pod oknem ukochanego Jasia dostała rozstroju
żołądka... Postanowiłam, że ten fragment przepiszę i włożę do listu do mojej mamy-Miśka.
Nie wiem, czy zna tę książkę. Jeśli nie, to ją zachęcę do czytania, a jeśli tak, to się z
pewnością ucieszy, że ja już czytam takie poważne książki, prawie dla dorosłych, i mnie się
one podobają. Nawet byliśmy z tatą zdumieni, że babunia właśnie ją wybrała i się nie
gorszyła, bo tam też są takie różne momenty... Żabelia to nawet coś na ten temat ze śmiechem
napomknął. Babunia wtedy z wyniosłą miną orzekła, że to „klasyka i arcydzieło", więc dzieci
powinny ją poznać teraz, i to w atrakcyjny dla nich sposób, bo gdy zaczną czytać w szkole
jako obowiązkową lekturę, to natychmiast będą do tej książki wrogo nastawione. Gdy
natomiast dorosną, to nie będą miały albo czasu, albo ochoty na czytanie „staroci", a może
nawet zdarzyć się koniec świata i nie zdążą...
Babunia bardzo się przejęła tym końcem świata, który wciąż ktoś podobno w różnych
pismach przepowiada. Ale byłby ubaw!
Nadszedł wytęskoniony list od mojego kochanego Miśka z Nowego Jorku, a w nim
dwadzieścia dolarów. Miałam za nie kupić słodycze dla dzieci z kresów. Pisałam, że się tam z
babunią i Maćkiem wybieramy, ale wciąż jeszcze nie znam daty. Pytałam o to babunię aż trzy
razy. Za każdym oznajmiała: „Jak przyjdzie jego pora". My z Maćkiem to już nie możemy się
doczekać „tej pory", czyli upragnionego dnia. Wiem tylko, że jedziemy na razie do Wilna, a
dopiero w przyszłym roku, gdy zaczną się wakacje i dnie będą długie, to pojedziemy przez
Lwów aż pod Kamieniec Podolski, gdzie dziadkowie babuni mieli
68
dworek, ale pewnie nic z niego nie pozostało. Może tylko jakiś staw, gdzie łowiono karasie, i
las. Zabelia twierdzi, że i on pewnie został dawno wycięty na opał. Maciek to się specjalnie z
tej trasy ucieszył, bo jak mi powiedział, będzie to wyprawa szlakiem Ogniem i mieczem -
jego ulubionej książki, a jeszcze bardziej jego wujka, który mu ją nakazał przeczytać. On się z
początku buntował, a teraz wujkowi jest wdzięczny, bo to „fajowa książka". Obiecał nawet,
że mi kiedyś przeczyta parę rozdziałów, które z pewnością mi się spodobają.
Ogromnie się ucieszyłam z listu mamy, ale też zrobiło mi się bardzo smutno. Misiek sądzi, że
ja już pewnie za nią nie tęsknię tak bardzo, jak ona za mną. Podobno nawet pan Dziubas
chodził markotny po moim odlocie. A to przecież nie jest prawda, że nie tęsknię! Tylko ciągle
wokół mnie dzieje się tyle rzeczy, że i zapamiętać trudno, a cóż dopiero wszystko opisać!
Opowiadam więc przed zaśnięciem Miśkowi wszystko w myślach. O babuni, Penelopie,
Żabelii, Maćku, Marylce, ciotce Gryzeldzie, nowych bliźniakach, a nawet o psie. O moich
radościach, smutkach i moich dramatach, jak chociażby ten związany z tym moim
uczesaniem na „kosmitkę". A jak już porozmawiam z mamą w myślach, to wydaje mi się
później, że ona już o tym wszystkim wie i moje listy nie są takie długie i częste. Wyjaśniałam
jej to na kilku stroniczkach kratkowanego papieru i opisałam dokładnie wszystko o sobie, a
także o tym, co wydarzyło się w domu. Tato ten grubaśny list zabrał, żeby go nadać jako
polecony i lotniczy. Powiedział, że waży ćwierć kilograma, ale pewnie tak tylko żartował.
Spytał nawet, czy może dla odmiany postanowiłam zostać nie aktorką, lecz pisarką, czego on
mi nie życzy, bo to niepewny i ciężki kawałek chleba i do pisania to trzeba się solidnie
„przyłożyć", a ja mam zbyt mało cierpliwości i wszystko robię w takim pośpiechu, że
wyszłaby z tej pisaniny nie powieść, lecz „wór słownej sieczki", jeśli wiem o co chodzi. Ta
niewiara Żabelii w moje możliwości ubodła mnie. Postanowiłam więc, że jak tylko dorosnę,
to spróbuję napisać książkę o pięknej miłości. Kiedy o tym powiedziałam Maćkowi, to
stwierdził, że jeśli zostanę aktorką, to przecież także mogę pisać. Teraz taka moda, że
wszyscy piszą, a najchętniej aktorzy i sportowcy. Może dlatego ludzie teraz tak niewiele
czytają, chociaż jego ciotka mówi, że to z powodu „drożyzny" książek.
69
Opisałam Miśkowi, jak babunia nawiązała znajomość ze złodziejem i co z tego wynikło, a
także o tym, że chce koniecznie ożenić naszego Żabelię, a jednocześnie każdą znajomą taty
uważa za swego osobistego wroga i wymyśla o nich dziwne rzeczy, które wprawiają tatę w
osłupienie. Twierdzi wówczas, że on już wie z całą pewnością, po kim ja odziedziczyłam
fantazję. Przy okazji tych babcinych głośnych rozmyślań dowiedziałam się, jaka powinna być
żona dla Żabelii i taką koniecznie powinien znaleźć, bo babunia robi się coraz starsza, więc
potrzebna jest żona, która będzie się tatą opiekowała, oszczędnie prowadziła dom, a przede
wszystkim smacznie gotowała i nie miała „artystycznej duszy", natomiast dużo cierpliwości.
Powinna być tolerancyjna i nigdy o nic nie pytać. Nawet wówczas, gdy tato przez dwa dni nie
pokaże się w domu. Babunia twierdzi, że żona jest stworzona, aby służyć mężowi. To mnie
całkiem przeraziło i chyba nie wyjdę za mąż. Ja bym wolała, żeby to właśnie on się mną
opiekował, a ja żebym robiła wszystko to, na co mam ochotę, a on, aby pisał dla mnie
wiersze, mówił o tym, jak bardzo mnie kocha, przynosił kwiaty i różne prezenty. Powinien
także zauważać moją urodę, a nie zwracać uwagi na zbyt duże stopy, za mały biust i
„przodujące" zęby.
Tato nawet słuchać nie chce o ponownym ożenku i kiedy babunia zaczyna coś na ten temat, to
stara się uciec z domu.
Opisałam, jak któregoś popołudnia odwiedziła tatę koleżanka z pracowni. Mieli omówić
wspólnie jakiś projekt czy coś takiego, co miało iść na jakieś kolegium i tato chciał, żeby to
coś dobrze wypadło. Wynikła z tej wizyty straszna historia. Najpierw babunia miała pretensje,
że zamknęli się w pokoju, a tato prosił, żeby mu nie przeszkadzano przynajmniej przez
godzinę „jakąś dureńską herbatką", jak się wyraził w babcinym stylu, bo na to przyjdzie czas,
gdy skończą pracę. I żeby babunia o pani Sylwii nie myślała jako o kandydatce na żonę.
Babuni to ona od pierwszej chwili się nie podobała, bo to „żaden materiał na żonę", z
farbowaną głową i w kusej sukience, a przy tym nie powinna być wciąż uśmiechnięta i ładna,
bo się nie będzie trzymała domu i tato miałby z nią same kłopoty. Do brzydkiej twarzy można
się z czasem przyzwyczaić, jak mi tłumaczyła babunia, bo i tak się później urody nie
zauważa. Tak czy owak kiedyś przeminie, a smaczne obiady pozostają.
70
Przy podwieczorku, który trwał krótko, wciąż wracali z panią Sylwią do tego jakiegoś
projektu. Babuni się to nie podobało, że z nami nie „konwersowali", jak to na kresach bywało,
gdy gość dom „nawiedził". Babunia jednak nie dała znać po sobie, że jest niezadowolona.
Dopiero następnego dnia, przy obiedzie zaczęła się nerwowo drapać po nogach i ciężko
wzdychać.
- Co się dzieje, mamo? - zapytał przestraszony Żabelia, bo babunia nigdy się tak nie
zachowywała.
- Ot, kotuś, pchły mnie obleźli, a ona się na żonę nie nadaje!
- Co też mama opowiada?! - żachnął się Żabelia i postawił oczy w słup - jakie znów pchły i
od kogo?
- Od tej pani, coś to ją zaprosił... Ja bym nie chciała takiej synowej! Pchły do domu
przyniosła, ubiera się kuso, a tobie przecie solidna niewiasta potrzebna, co to i Tamaryszka
dobrze wychowa. Masz ty pod bokiem uczciwości kobietę, mamę Marylki, i to z
mieszkaniem w tym samym domu, to ty jakiegoś zapchlonego stwora do mieszkania
wpuścił...
- Mamo, przecież to moja koleżanka z zespołu! Ani mi brat, ani swat... - tłumaczył cierpliwie
tato, ale uszy mu poczerwieniały, a był to znak, że z trudem panuje nad sobą.
- Kotuś, ty się uspokój... Pracujesz ponad ludzkie siły, brak ci ciągle czasu. Do kaleki jeszcze
za miasto jeździsz i wszystko chcesz robić najlepiej, a to najkrótsza droga do grobu... -
zakończyła wieszczym głosem.
- Boże, zlituj się - mruknął pod nosem Żabelia.
- A ty wiesz, mileńki, ile teraz pochówek kosztuje w najskromniejszym kącie na byle jakim
cmentarzu? My tu rodzinnego grobowca nie posiadamy. Na kresach się ostał z gromadą
naszych nieboszczyków... - babunia nagle zamilkła, wpatrując się z lękiem w Żabelię.
Widocznie przestraszyła się własnych słów i ukradkiem nakreśliła krzyż na piersi.
- Zdrów jestem, sił mi jeszcze na wszystko starcza, więc niech mama przestanie martwić się
na zapas i czarnowidztwo uprawiać...
- Kotuś, ja tylko chciała dać ci delikatnie do zrozumienia, że żona ci potrzebna, bo ja
stareńka i coraz bliżej grobu...
- Niech mnie mama nie uszczęśliwia na siłę - jęknął tato, unosząc gestem rozpaczy oczy ku
górze.
71
- Ty wiesz swoje, a ja swoje! To siedzi w rnózgu, w lewej półkuli, kotuś... - dodała z powagą,
dotykając dłonią głowy - od tego nawet najzdrowsi ludzie umierają nagle na serce. Sami
siebie nierozsądnym życiem zabijają... - dokończyła z lękiem.
- Co znowu siedzi w mózgu i skąd mama to wszystko wie?
- zdumiał się Żabelia.
- Ja tego nie wymyśliła, kotuś! Ja przeczytała w takim mądrym piśmie, co mi je Gryzia
przyniosła i wszystko wytłumaczyła.
- Ciotka Gryzia przyprowadziła także i parę bliźniąt... - zauważył z przekąsem - a to oznacza,
że lekkomyślnie wzięła na siebie wielki i stresujący obowiązek. Obawiam się, że ponad
własne siły i możliwości. To o nią niech się mama martwi, a nie o mnie. To jej serce jest
zagrożone zawałem, a nie moje...
- Otóż to, kotuś! Jej nic nie zagraża! Ona nie z ambicji, a ze szlachetnych pobudek i z dobroci
serca to zrobiła. W niej nie ma żadnej do nikogo wrogości, ani nie chce za wszelką cenę robić
wszystkiego najlepiej, tak jak ty... Teraz widzę, że źle ją osądzałam... Wszystko przez te jej
rude włosy... - westchnęła, opuszczając głowę jak winowajczyni - muszę ja do spowiedzi
pójść, odpokutować za grzech pychy.
Babunia podniosła się ciężko z krzesła, popatrzyła łzawo na Żabelię i udała się do naszego
pokoju. Podejrzewałam, że tam, w samotności zacznie stawiać z dwu talii kart swego
ulubionego pasjansa. Zrobiło mi się babuni żal. Tato sięgnął po pismo „Wprost", które mu
dziś rano przyniosłam z kiosku, i przestał się wszystkim innym interesować.
Poszłam więc za nią, niosąc klateczkę z Penelopą. Stworzonko wyraźnie się nudziło. Wyszła
z domeczku i patrzyła na mnie czarnymi, błyszczącymi paciorkami, wspinając się łapkami na
pręciki. Powiedziałam więc jej, że jest piękna i kochana, a jak wszyscy zasną, to ją wypuszczę
na swobodę, żeby sobie pobiegała po pokoju.
, - Pilnuj „myszaka"! - krzyknęła ostrzegawczo babunia, gdy stanęłam w progu - wylezie z
klatki i wkręci się we włosy - popatrzyła na nas podejrzliwie znad rozłożonych kart i ze
strachem dotknęła dłonią głowy.
- Chciałyśmy z Penelopą tylko popatrzeć, czy wyjdzie pasjans...
- uśmiechnęłam się przyjaźnie.
72
- Wyjdzie, wyjdzie... - wpatrywała się z przejęciem w karty - ja sobie coś zamyśliłam
ważnego - westchęła.
- A co babunia robi, gdy pasjans nie wychodzi? - zagadnęłam, widząc, jak się z napięciem
wpatruje w rozłożone na całym stoliku karty.
- Wtedy ja wychodzę... - burknęła ponurym głosem, ruszając w kierunku kuchni.
Wszystko to dokładnie opisałam Miśkowi. Wspomniałam także i o tym, że robię duże postępy
w czytaniu Chłopów. No i do listu dołączyłam ten fragment z książki o Jagusi i Janku, z
własnymi uwagami. Drugą karteczkę zaadresowałam do pana Dziubasa z podziękowaniem za
paczkę. Była w niej wspaniała książka o zwierzętach, w języku angielskim, pudło
marcepanowych czekoladek i dwa piękno-ściowe podkoszulki w kolorowe, indiańskie wzory.
Jeden dla mnie, a drugi dla Marylki. Znów będziemy przypominały bliźniacze siostry.
Skakałyśmy obie z radości. Napisałam jeszcze i o tym, że się b mało nie zadławiłam na
śmierć ruskim pierogiem ze skwareczkami. A to dlatego, że właśnie go przełykałam, gdy
Żabelia nieoczekiwanie oznajmił, że prawdopodobnie w przyszłe wakacje wybierze się ze
mną do Nowego Jorku. Babuni wypadł widelec z ręki. Ciężko dysząc, chwyciła się za serce.
Od razu się zastrzegła, że ona w domu sam na sam z „myszakiem" nie zostanie. Chyba że
chcemy ją po powrocie zastać na marach „w śmiertelnym gieźle".
Na zakończenie dopisałam, że się jeszcze w żadnym innym chłopaku nie zakochałam, jak to
dawniej bywało, ale wciąż jeszcze nie jestem pewna, czy Maciek mnie naprawdę kocha, czy
jest tylko we mnie chwilowo zakochany. Straszna jest taka niepewność! I że w domu, to już
się wszyscy razem z Penelopą do niego przyzwyczaili. Nawet babunia mówi o nim
„przyzwoity kawaler", ale gdy tato coś dobrego o nim powie, jak chociażby, że to „jest
niegłupi i utalentowany chłopak" albo „niedzisiejszy", to babunia natychmiast dodaje
ostrzegawczym tonem.
- Ty, kotuś, uważaj, bo diabeł nie śpi...
Nie wiem, co ma wspólnego diabeł z miłością, ale gdy jestem z Maćkiem, to teraz muszę o
tym diable myśleć i zastanawiać się, kiedy on wobec tego śpi. Może tylko wtedy, gdy ludzie
nie są razem, a natychmiast budzi się, gdy się spotykają, żeby ogonem zamieszać i wszystko
zepsuć?
73
Poprosiłam mamę w liście, żeby mi coś o tym napisała, bo to dla mnie ważne i żeby wtedy
nie była Śrubą, tylko moim Miśkiem! I żeby jeszcze wytłumaczyła, dlaczego Maciek mnie
jeszcze nie pocałował, bo przecież chłopaki, jak kochają, to całują. Tak twierdzi Mirella, a
nawet Gośka i Aniela, która do mnie telefonowała, żeby się pochwalić, jak to nad morzem
poznała świetnego chłopaka, który w kąpieli, gdy uczył ją pływać, to ją całował. Uważam, że
to wcale nie było romantyczne. Ja bym wolała, żeby Maciek pocałował mnie w ogrodzie, pod
krzewem kwitnącego jaśminu, a ja żebym była w długiej, powiewnej i białej sukni, z
różowym szalem. Martwię się tylko, że teraz nie nosi się takich, tylko krótkie i na cienkich
ramiącz-kach. Wyglądają jak koszule i nie ma w nich nic romantycznego, tylko widać w nich
dokładnie, że piersi są małe i z przodu dziewczyna przypomina deskę do prasowania. Według
mnie teraz są czasy, które nie sprzyjają pięknej miłości i pocałunkom, ale ja chyba Maćka
kocham i bez tej powiewnej sukienki. A on? Ileż to ja mam teraz dodatkowo do myślenia, bo
w tej chwili to najważniejsza jest wyprawa na kresy.
* * *
Deszcz padał od samego rana, a może i od nocy. Na ulicach potworzyły się kałuże, jak małe
jeziorka. Niebo koloru brudnej ścierki zawisło nad Ogrodem Saskim.
Babunia narzekała na bóle w kościach i złe sny, jakie ją męczyły w nocy. Tato, pochylony
nad rajzbretem, coś szkicował, mrucząc pod nosem o „pracy głupiego", i kończył już drugą
filiżankę kawy. Nie spojrzał nawet w stronę klatki z Penelopą. Zagadywał do niej zazwyczaj,
gdy coś kreślił lub rysował. Nie zerknął także i w moją stronę, chociaż to ja właśnie
przyniosłam mu kawę. Stwierdził z zadowoleniem, że jest dobrze osłodzona i nie przypomina
kolorem herbaty, żeby nie powiedzieć - czegoś gorszego.
Gapiąc się w zaokienny, smutny obraz, uprzytomniłam sobie, że nieuchronnie zbliża się
koniec wakacji, a tym samym powrót do szkoły. Tego ranka nie cieszyła nawet perspektywa
spotkania z koleżankami. Powoli wracały z gór i znad morza. Niektóre już telefonowały, żeby
74
pochwalić się wspaniałościami, jakie udało im się tego lata przeżyć z chłopakami poznanymi
na dyskotekach albo na statkach i górskich wycieczkach. Użalały się, że wkrótce trzeba
będzie spotkać się z nie-lubianymi nauczycielkami. Połowa klasy, na czele ze mną,
szczególnie nie lubiła pani od matematyki. Nazywałyśmy ją „Kostucha". Wysoka i chuda
zamęczała nas zadaniami do rozwiązania w domu, a przy tablicy dziwacznymi wzorami, które
nam się myliły. Uwzięła się szczególnie na mnie. Dokuczała, że nie potrafię się skupić, mylę
się w odpowiedziach albo że czegoś nie zapamiętałam z poprzedniej lekcji. Uważała, że
wyraźnie lekceważę jej przedmiot i wyjątkowo go nie lubię. Coś w tym było, to prawda, ale
przecież trudno jest pokochać matematykę! Nie potrafię się zmusić do takiej nienormalnej
miłości, chociaż Maciek uważa, że to całkiem fajny i potrzebny przedmiot. Chętnie mi
pomagał, ale nawet i te lekcje z Maćkiem nie sprawiały mi żadnej przyjemności.
Kostucha zanudzała nas uwagami, że jesteśmy bezmyślne niczym ameby i że nie chcemy się
solidnie „przyłożyć" do „konstruktywnego myślenia", co było jej ulubionym powiedzonkiem.
Obiecywała nam, że „na wieki wieków pozostaniemy głąbami". Ilekroć to mówiła,
natychmiast widziałam cmentarz i wielkie kapuściane głąby wyrastające z grobów. Była
wyjątkowo czepliwa i bez serca. Gośce to nawet kazała kiedyś zostać w klasie po lekcjach,
żeby „wbić" jej do głowy jakieś równania, które się jej wciąż myliły. Przez tę swoją
czepliwość i brak serca zawaliła jej spotkanie z Markiem, który właśnie tego dnia miał na nią
czekać pod szkołą. Mieli zakupić pokarm dla rybek, bo Marek ma podobno wspaniałe
akwarium z wodorostami i muszlą w środku, a także dwa koty, ale już na zewnątrz akwarium,
które godzinami wpatrują się w kręcące się w wodzie rybki.
Ta „ścierkowa" pogoda za oknem przypomniała o bliskich lekcjach z Kostuchą i powiało
grozą. Jedynym ratunkiem mogła być wizyta Maćka albo rozmowa z Żabelią, bo tato zawsze
potrafi jakoś pocieszyć, i to wcale nie pocieszając, jak to zazwyczaj robią dorośli. Opowiada
jedynie o czymś, co jemu zdarzyło się w dzieciństwie albo na studiach, a nawet w dorosłym
życiu.
Podeszłam więc nieśmiało do Żabelii w obawie, że mogę mu przeszkadzać i przez długą
chwilę patrzyłam przez jego ramię na
75
powstający na kalce szkic. Może miał to być jakiś pawilon między byle jak namazanymi
drzewami, a może tylko namiot? To coś dopiero powstawało, a z pochrząkiwania taty
domyślałam się, że nie wychodzi to tak, jakby sobie życzył. Westchnęłam głośno, żeby
wreszcie zwrócić na siebie uwagę.
- O co chodzi, Tamaryszku? - burknął.
- O nic, tato... - odpowiedziałam, wzdychając jeszcze żałośniej - niedługo koniec wakacji -
dodałam.
- Tęsknisz za szkołą czy koleżankami? - skrzywił się w taki sposób, jakby nie wierzył w obie
te możliwości.
- Szkoła, jak szkoła - odpowiedziałam filozoficznie - najgorsi są nauczyciele. Wszyscy
złośliwie czepliwi. Nawet pani od geografii, chociaż mam u niej dobre stopnie. Ostatnio
znęcała się nad Wiśką. I to jak! - westchnęłam ponownie. Nazywamy ją „Wrona". Nosi
czarne swetry, niemodne kiecki, jest stara, ma długi nos i jest czepliwa jak nasza Kostucha od
matematyki.
- Różnie to bywa... - zaczął z namysłem i niechętnie Żabelia, upijając łyk wystygłej już kawy
- młodym na ogół wydaje się, że profesor jest niesprawiedliwy albo, jak wy to nazywacie,
„czepliwy". A on tylko mówi szczerze to, co o was myśli i wcale nie dlatego, żeby dokuczać.
Chce, żebyście się nad jego, może czasem, ostrymi słowami zastanowili. Sądzi zapewne, że
może coś dotrze do waszych głów i dojdziecie do wniosku, że ma trochę racji, wytykając to,
co mu się w waszym zachowaniu nie podoba. Wiem z własnego doświadczenia, że często
tylko głupota i fałszywa ambicja nie pozwalają przyjąć tego do wiadomości...
- Nieprawda! - krzyknęłam porywczo, myśląc o Wiśce. - Znęcają się nad nami, jak chociażby
Wrona nad Wiśką i jedynie dlatego, że miała na głowie superuczesanie!
- Uczesanie, powiadasz? - tato nie odrywał oczu od rysunku na kalce.
- Właśnie! Składało się z kilkudziesięciu cieniutkich warkoczyków, a między zwieszającymi
się luźno kosmykami włosów były także pasemka ufarbowane na niebiesko, a na koniuszkach
różowe cekinki. Była to bombowa fryzura, tato!
- Czy to wasze pokolenie jest całkiem normalne? - przyglądał się spod oka na moją do
niedawna „kosmiczną" fryzurę, a teraz już tylko
76
krótko przycięte włosy, o których babunia mówiła, że wyglądają „jak po tyfusie".
- To takie plemienne uczesanie... - zapewniałam Żabelię - nic w nim nie ma dziwnego. To
pomysł Mirelli. Jestem pewna, że kiedyś zostanie projektantką mody „od włosów". A Wrona
przyczepiła się złośliwie do Wiśki, że szkoła to nie cyrk, żeby chodzić w takim uczesaniu, i że
Wiśka ma wprawdzie na głowie dużo różności, ale w głowie kompletną pustkę. Cała klasa
była po stronie Wiśki, a nie Wrony i od tamtej pory robiłyśmy jej różne psikusy. Chciałyśmy
nawet wrzucić jej do torebki zdechłą mysz, ale żaden ze znanych nam kotów nie umiał
polować na myszy... Po takim dowodzie braku tolerancji wszystkie poczułyśmy się zagrożone
w naszej wolności - wyrzuciłam z siebie na zakończenie, zerkając na Żabelię. Podniósł
wreszcie oczy znad rysunku i popatrzył na mnie z taką uwagą, że natychmiast poczułam się
głupio i jakoś niezręcznie.
- My w szkole mieliśmy także dokuczliwego, według nas, i czep-liwego profesora... - zaczął
tato i chrząknął, co oznaczało, że jest czymś bardzo przejęty. Może tym pięknościowym
uczesaniem Wiśki?
- Nie lubiliśmy go. I to chyba zaczęło się od tego, że był źle i biednie ubrany, trochę seplenił
i był najstarszy z profesorów, a do tego rudy i z dużymi uszami. Nazywaliśmy go „Spaniel".
Specjalnie się na niego uwzięliśmy, bo był przy tym wyjątkowo wymagający, prawie nigdy
się nie uśmiechał i żądał od nas więcej niż inni profesorowie. Skarżyliśmy się więc na niego,
wymyślaliśmy różne, nieprawdziwe historie o nim i odetchnęliśmy z ulgą, gdy go wreszcie
zwolniono ze szkoły... - Żabelia poruszył się niespokojnie na wysokim stołku. - Po wielu
latach, gdy byłem na wyższych studiach, dowiedziałem się przypadkowo od dawnego
szkolnego kolegi o rodzinnej tragedii naszego Spaniela. W tragicznych okolicznościach stracił
dwóch synów, a zbiegło się to z usunięciem go z naszej szkoły. Zwolniono go za jego
poglądy polityczne, do czego i my się trochę przyczyniliśmy. Wykładał historię. Uczył swego
ukochanego przedmiotu sumiennie i uczciwie, mając odwagę przyznawać się otwarcie do
swoich poglądów... Nie potrafił jedynie wykładać w atrakcyjny sposób... - tato zamyślił się na
chwilę, patrząc w zasnute deszczem okno. - Odebrał sobie życie w jakimś przytułku dla
starców - dodał po chwili, ściszając głos. Przed paru
77
laty ukazała się wreszcie napisana przez niego książka. Ktoś z jego rodziny zadbał o to.
Piękna i wzruszająca, przepełniona humanizmem i miłością do drugiego człowieka.
Milczałam. Zrobiło mi się bardzo smutno i pomyślałam, że może i my bezmyślnie i
niesprawiedliwie osądzamy nauczycieli i dokuczamy im na różne sposoby tylko dlatego, że
coś się nam w nich nie podoba. Przypomniały się słowa taty o dostrzeganiu drugiego
człowieka.
- Każde pokolenie ma takich swoich niepopularnych, nielubianych nauczycieli. Uczniowie
płatają im złośliwe figle, dokuczają na różne sposoby w swojej okrutnej, młodzieńczej
bezmyślności... - Żabelia spojrzał na mnie tak, jakby patrzył przeze mnie, gdzieś bardzo
daleko.
Było mi czegoś wstyd, chciałam coś powiedzieć. Szukałam gorączkowo odpowiednich słów,
których nie potrafiłam znaleźć i wtedy właśnie wkroczyła do pokoju babunia, z przerażonym
wyrazem twarzy. Przez chwilę milczała, wpatrując się we mnie i w Żabelię, trzymając drżącą
dłoń na sercu. Od razu pomyślałam, że musiało stać się coś strasznego. Może nagle padła na
serce ciotka Gryzelda, osierocając swoje-nieswoje bliźniaczki, a może babunia, co byłoby już
największą klęską, miała straszny sen o tym nieżyjącym panu Blińczyku, który tym razem
przekazał jej jakiś znak, aby nie jechała na tę naszą z Maćkiem upragnioną wycieczkę na
kresy?
- Co się stało, mamo? - zaniepokoił się także Żabelia. Odłożył ołówek i uszy mu
poczerwieniały.
- Nu, taż mamy już w Polsce UFO... - wyjąkała ze zgrozą w głosie
- młodzi padają niczym muchy u księdza proboszcza na plebanii w Pikiliszkach...
- Przyleciało do nas prawdziwe UFO? - ucieszyłam się, podskakując radośnie, że dzieje się
wreszcie coś interesującego, co da zapomnieć o złej pogodzie i o tym, że dzisiejszego
popołudnia nie zobaczę Maćka, bo babunia odwołała nasze codzienne czytanie przez te bóle
w kościach, a szczególnie w tej „przetrąconej" nodze.
- Skąd ta niecodzienna wiadomość? - zainteresował się bez entuzjazmu Żabelia, unosząc
oczy ku górze.
- Pokazywali w telewizorze... - jęknęła roztrzęsionym głosem
- zawsze coś takiego zobaczę w tym przeklętym pudle, co to w nim chyba sam diabeł
ogonem kręci i tylko straszne rzeczy pokazuje.
78
Pokazywano UFO? Co też mama opowiada... - tato patrzył na babunię z niedowierzaniem.
- Duże to UFO? Gdzie wylądowało i jak ono naprawdę wygląda?
- niecierpliwiłam się. Pomyślałam także o tym, że z pewnością oglądał je w telewizji także
Maciek, a ja za chwilę pobiegnę do Marylki, żeby jej o wszystkim opowiedzieć.
- Nie powiem, żeby było duże. Tyle że nieszczęście z niego wielkie i śmierć niosące... -
ostatnie słowa wymówiła babunia wieszczym głosem, unosząc oczy ku niebu.
- Ale jak- wygląda? Czy przypomina latający wielgachny talerz?
- dopytywałam się, żeby móc to UFO dokładnie opisać Marylce.
- Nu, może nie talerz, ale też okrągłe. Przypomina wielkością pastylkę, którą brała ja ostatnio
na przeczyszczenie...
Zerknęłam z lękiem na Żabelię. Siedział cicho, z oczami w słup. Musiał widocznie pomyśleć
o tym samym, co ja, że babuni zapewne coś się pomieszało w głowie i trzeba będzie wzywać
pogotowie, jak do pana Anzelma z trzeciego piętra, gdy wyskoczył nago na schody i krzyczał
strasznym głosem, że węże go oblazły, i skakał jak nakręcona zabawka. Okazało się później,
że pogotowie niepotrzebnie wezwano, bo węże znaleziono w łóżku. Obudziły pana Anzelma,
pełzając mu po brzuchu. Nic o tym nie wiedział, że zostały zakupione przez jego sąsiada „z
przemytu od Rusków", jak poinformowała nas babunia. Trzymał je na wspólnym balkonie, a
noc była chłodna, więc wylazły z pudła i „szli do ciepła", jak tłumaczyła babunia, obeznana z
„gadzimi".
- Babunia pewnie myśli o tym najniebezpieczniejszym narkotyku, powodującym nieomal
natychmiastową śmierć - odezwał się Żabelia
- nazwano go właśnie: UFO... i pamiętaj, Tamaryszku... - mówił dalej z przejęciem.
W tym momencie odezwał się z szafy przytłumiony dzwonek telefonu.
Tato zerwał się raptownie ze stołka. Babunia, załamując ręce, powtarzała wieszczo: „Co za
straszne czasy nastali!", a ja cieszyłam się, że ominął mnie kolejny wykład na temat
narkotyków, na który się zanosiło. Żabelia wygłaszał je przy lada okazji. Nawet i bez okazji
wracał do tego nudnego tematu, wciąż mnie przed narkotykami ostrzegając i straszył
nieodwracalnymi skutkami. A często były one tragiczne. Znałam to wszystko już na pamięć.
79
Żabelia po chwili wrócił z zawiedzioną miną.
- To do ciebie... - westchnął.
Skoczyłam radośnie w kierunku babcinego pokoju. Spodziewałam się usłyszeć głos Maćka.
Na samą już myśl usta układały się do uśmiechu, ale w słuchawce odezwała się Jolka.
- Wczoraj wróciliśmy! - oznajmiła z radością - przez ostatnie cztery dni lało w górach, więc
rodzice zwinęli majdan i w drogę, a tu w Warszawie też pada deszcz... - poskarżyła się
żałosnym głosem. - Lepiej było pozostać w górach, ale starzy żałowali kasy na taką pogodę i
siedzenie w chacie.
- A gdzie byliście w górach? - zapytałam, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. Wciąż
jeszcze myślałam o tej pastylce UFO na przeczyszczenie, to znaczy tylko podobnej do tamtej,
a do tego było mi przykro, że to nie Maciek był po drugiej stronie.
- U Kicka, co wyżłopał jedno całe jezioro i zabierał się już do drugiego...
- Zwariowałaś! - wykrzyknęłam - babunia przed chwilą zaczęła o UFO w pastylce, a ty o
jakimś Kicku pijaku!
- Żadnym pijaku! - obruszyła się - to fakt, że wyżłopał jeszcze dwa jeziora i dopiero wtedy
cała wieś go wyrzuciła, chociaż początkowo był bardzo miły, grzeczny i nazwali go
pieszczotliwie „Kickiem".
- Ale kogo? - zniecierpliwiłam się. Jolka mnie rozczarowała, że nie jest Maćkiem, chociaż
dobre i to. Dzięki temu, że zatelefonowała, ominął mnie wykład o narkotykach.
- Oczywiście, smoka!
- Tak się ten pijak nazywał?
- Jaki znów pijak?! Przecież ci tłumaczę... - wykrzyknęła tak głośno, jakby rozmawiała z
głuchym.
- No, ten jakiś pan Smok... - jęknęłam rozczarowana jej tępotą.
- Stuknij się, Tamciu, w głowę! - wykrzyknęła - mówię o prawdziwym smoku, a nie o jakimś
panu nazwiskiem Smok.
- To ty się stuknij! - odkrzyknęłam, trochę zdumiona tymi bredniami Jolki.
Odgrażała się, że zostanie pisarką, a nie potrafi normalnie wytłumaczyć, o co chodzi.
Pomyślałam, że może takie wymyślone na
80
poczekaniu, historie mogą znaczyć, że nią rzeczywiście zostanie? Zamilkłam, czekając
co będzie dalej.
- Słuchaj, Tamciu... - zaczęła bardziej ugodowym tonem - ten smok był krewniakiem tego
krakowskiego, spod Wawelu, i przed wiekami zamieszkał w Tatrach, ale jak wypił dwa
jeziora, to górale zmuszeni byli go przepędzić, jednak na pamiątkę jego pobytu nazwali
miejscowość Sucha Beskidzka. Kapujesz?
- To znaczy, że sucho tam teraz, ale bez Kicka?
- No, wreszcie głąbie! - wykrzyknęła z czułością w głosie, bo tak naprawdę, to się bardzo
lubiłyśmy i czasem nawet podpowiadała mi na matematyce, w której wcale nie była lepsza
ode mnie, i obrywałam od Kostuchy złośliwe uwagi, że mówię same głupstwa i całkowicie
przestałam już myśleć.
- To znaczy, że tam właśnie mieszkałaś?
- No, nie całkiem, ale w pobliżu Suchej Beskidzkiej. Tam, w pensjonacie, po sąsiedzku z
nami, mieszkał Mirek. Jego rodzice grali w brydża z moimi...
- A wy, co?
- Chodziliśmy na wycieczki z plecakami, odwiedzaliśmy znajomych górali, u których kiedyś
Mirek mieszkał z rodzicami podczas wakacji. Właśnie jeden z nich opowiedział nam o tym
smoku Kicku, a kiedy zbiegaliśmy stromą ścieżką do potoku, to ja się potknęłam. Mirek mnie
przytrzymał, żebym nie upadła na kamienie i wtedy mnie pocałował... Dwa razy... - dodała z
przejęciem.
- Boże... - jęknęłam ze zgrozą, że jakiś Mirek, zaledwie poznany, już ją pocałował, a z
Maćkiem jesteśmy kumplami tak długo i niewidocznie któryś z nich musi być nienormalny...
- Nie „bożuj", tylko wpadnij do mnie zaraz po obiedzie, to ci wszystko dokładnie opowiem,
ze szczegółami... Jestem śmiertelnie zakochana... - szepnęła konspiracyjnie w słuchawkę i
wówczas włączył się sygnał. Widocznie do pokoju wszedł ktoś z dorosłych. Może też jakaś
babunia, która pilnuje, żeby Jolka nie nabijała rachunku za telefon? Dorośli zawsze w
najciekawszym miejscu przerwą człowiekowi rozmowę.
Idąc do pokoju, słyszałam, jak babunia tłumaczy tacie o strasznych skutkach telefonów,
telewizji, narkotyków i o innych niebezpieczeństwach
81
czyhających na mnie i że ona umywa ręce od tego, co może mi się wkrótce przydarzyć, jeśli
tato nie ożeni się, i to z matką Marylki, bo ona najlepiej potrafiłaby dobrze wychować
nastolatkę.
- Babuniu! - krzyknęłam, stając w progu - po obiedzie jestem zaproszona do Jolki. Bardzo
chciałabym pójść... - popatrzyłam na nią przymilnie z uśmiechem - chce mi opowiedzieć o
Kicku i takich różnych... - zamilkłam, bo przypomniałam sobie, że nie powinnam kłamać, ale
prawdy też nie chciałam powiedzieć.
- Nu, ja ci mówiła, kotuś, o czyhającym nieszczęściu i sam teraz widzisz, że dzisiejszym
dziewczętom, to tylko kawalerowie w głowie... - tryumf zabrzmiał w głosie.
- Babuniu, Kicek to nie chłopak. To smok, który kiedyś mieszkał w górach i wypijał po kolei
wszystkie jeziora.
- No, widzi mama, że nie jest tak źle. Tamaryszek to wciąż jeszcze duże dziecko... -
uśmiechnął się Żabelia i mrugnął do mnie konspiracyjnie okiem.
I jak tu nie kochać „wszechwiedzącego" taty?
* * *
Wakacje jednak wiąż jeszcze trwały. Pogody zaczęły się znów słoneczne i ciepłe po
niedawnych deszczach, a my z Marylką miałyśmy dużo czasu, żeby przebywać razem.
Po tej mojej strasznej historii z włosami, straciłam serce do Mirelli. Nie chciałam także
widywać się z Jolką, ani nawet z Gośką, dopóki nie zacznie się szkoła. Wtedy i tak będę się z
nimi spotykała przez cały rok. Jolka o nikim innym nie potrafiła. rozmawiać, jak o tym swoim
Mirku, z włosami do ramion i kolczykiem w uchu. Wciąż dodawała coś rewelacyjnego, jak
chociażby to, że potrafi chodzić na rękach, rzucać nożem i chce zostać komandosem. Do tych
dwu pocałunków dodała jeszcze trzy następne. Podejrzewałam, że widziała je tylko w
telewizyjnych serialach.
Marylka biła na głowę wszystkie moje koleżanki. Wciąż czymś nowym mnie zaskakiwała,
czegoś się od niej uczyłam i chociaż o parę tygodni młodsza ode mnie, to chyba była
mądrzejsza, do czego sama przed sobą niechętnie się przyznawałam.
82
W Marylce było coś, co przyciągało. Łagodność połączona z cierpliwością i pogodnym
uśmiechem. Nie użalała się nad własnym kalectwem, jakby ono nie istniało. Nie kierowała
się, tak jak ja, impulsami. Po prostu była dobra i trochę inna od moich koleżanek. Żabelia
twierdzi, że Marylka ma charyzmę. Słowo to miało w sobie coś tajemniczego, ładnie brzmiało
i pasowało do Marylki. Poza tą, nie znaną mi bliżej, charyzmą Marylka miała jeszcze przecież
psa, co było wielką dla nas radością. Czako dostarczał wielu wzruszeń i zabawy. Nie był on
tylko takim sobie zwykłym psem. Byłyśmy nieomal pewne, że z czasem zacznie z nami
rozmawiać, bo tego, że rozumiał wszystko, byłyśmy całkowicie pewne. Marylka kiedyś mi
powiedziała: „Ja jestem niewidomą, a on niemową i świetnie się rozumiemy". Dla mnie
Czako wyrażał swoje uczucia ślepiami, a dla Marylki ogonem. Dla nas obu - uśmiechniętym
od ucha do ucha pyskiem i wszyscy troje rozumieliśmy się bez zbędnych słów. To także było
tajemnicze i piękne. Może i Czako miał także swoją psią charyzmę? Czako, z racji swego
zawodowego opiekuństwa, liczył się jako osoba towarzysząca i można go było wszędzie z
sobą zabierać. Nawet do tramwaju.
Tego ranka pozostał w domu. To ja miałam spełniać jego rolę i obowiązki. Za zgodą mamy
Marylki, babuni i Żabelii postanowiłyśmy pójść spacerem do parku Skaryszewskiego na tort
jabłkowy, sfinansowany z moich kieszonkowych oszczędności. Na wszelki wypadek tato
dorzucił parę złotych, które według jego wskazówek, a słowami babuni, miałam schować
„pod siódme żebro" jako „grosz awaryjny".
Marylka trzymała mnie pod rękę. W jej prawej dłoni tkwiła biała laseczka. Byłyśmy ubrane w
jednakowe dżinsy-ogrodniczki. Przypominałyśmy bliźniacze siostry, co nas specjalnie
cieszyło. Gdybym nie miała teraz krótkich włosów, to nikt by nas z tyłu nie rozróżnił. Kiedy
tylko o tym pomyślałam, to żałość ściskała mi serce, chociaż Maciek uważał, że wcale przez
to nie zbrzydłam. Czuję jednak niechęć i żal do Mirelli, że mi tak „przypiecowała", czyli
przypiekła do żywego, jak tłumaczyłam w przybliżeniu to słowo babuni. Ani rusz wciąż
jeszcze nie kumała młodzieżowych powiedzonek. Tato wydziwia w dalszym ciągu, że
zaśmiecają one polszczyznę. Tępi je przy każdej okazji, chociaż tłumaczyłam, że gdy już
całkiem się ją zaśmieci, to wówczas w późniejszych latach przyjdzie czas jej sprzątania, czyli
„odśmiecania",
83
jak to bywa ze światem i w domu, i że na wszystko przychodzi pora. Na śmiecenie w
młodości i na sprzątanie w starości. Tato w pierwszej chwili oniemiał, słysząc moje słowa, i
tylko patrzył jak na jakiś nowy okaz gryzonia, bo akurat pokazałam w uśmiechu zęby.
Dopiero potem stwierdził, że robię się impertynencka i przemądrzała. Obiecał, że za każde
takie młodzieżowe słówko będzie, metodą Maćkowego wujka, zakładał szlaban na moje
kieszonkowe. Wyjaśnił przy tym łagodnym tonem, że najskuteczniejszym sposobem na
utrzymanie ładu i porządku między ludźmi jest „uderzenie po kieszeni". Uważa, że gdyby na
przykład nakładano pieniężne kary na rodziców za chuligańskie wybryki ich dzieci, to
wówczas wandalizm, objawiający się chociażby w bazgraniu sprejem po odnowionych
budynkach, oblepianiem zużytą gumą do żucia klatek schodowych i wykręcaniem żarówek w
windach, zmniejszyłby się przynajmniej do połowy. Nic się nie odezwałam, bo i po co?
Jedynie kilka razy chrząknęłam, jak to czasem robi Zabelia, i tylko sobie pomyślałam, że
dorośli mają pełno dziwnych pomysłów i dobrych rad i na tym się kończy, bo przecież - jak
podobno często powtarza wujek Maćka - „życie leci szybciej niż elektryczny parowóz i
wszystko odmienia".
Spacer zaczął się odlotowo! Wciąż się z czegoś śmiałyśmy, a najbardziej, gdy opowiedziałam
Marylce o psie wabiącym się Białas. W domu, gdzie mieszka ciocia Gryzoń, jeden z
lokatorów przygarnął błąkającego się po ulicy wygłodzonego, bezpańskiego kundla o płowej
sierści, bardzo dużego. Ten pan jest także wysoki i pies mu wzrostem pasował. Szedł za nim i
rozpaczliwie skomlał, więc ten sąsiad ciotki nie miał serca go zostawić. Podobno oboje z żoną
lubią zwierzęta. Kiedy po kilku dniach przyplątała się suczka, o takiej samej jasnej sierści i
wzroście Białasa, również zabrał ją do domu. Ciocia nawet przypuszczała, że to może także
są bliźniaki. Ten sąsiad na emeryturze, wyprowadzał swoje pieski parę razy na placyk w
pobliżu domu, gdzie wszyscy z tej ulicy prowadzili swoją „zwierzynę", jak mówiła ciocia
Gryzia.
Białas był potulnym, grzecznym i niemłodym już psem, pozbawionym agresji. Nie potrafił się
bronić, gdy rzucały się na niego inne psy, kalecząc mu nieustannie długie, zwieszające się
uszy. Sąsiad, który pokochał Białasa, bardzo się tym martwił, i - jak opowiadała ciocia
84
Gryzia - podczas bezsennej nocy wpadł na genialny pomysł. O tym pomyśle opowiadała nam
ze śmiechem i z jednoczesnym wzruszeniem, bo wynalazek świadczył o dobroci sąsiada i
jego przywiązaniu do „znajducha". Dodawała z podziwem, że nie każdy by się odważył
przejść ulicą w towarzystwie psa z czymś takim, co miał Białas, budząc powszechne
zainteresowanie i śmiech...
Ciotka Gryzia stała raniutko przy kuchennym oknie z widokiem na dwa drzewa i ruchliwą
ulicę. Przygotowywała śniadanie dla bliźniaczek, które jeszcze spały. Na chwilę podniosła
wzrok znad krajanego na deseczce pomidora i spojrzała na chodnik przed domem. A tam
sąsiad prowadził na długiej smyczy oba psy w kierunku ogrodzonego placyku ze starymi
lipami, bo tam był podobno kiedyś ogród. I wówczas o mało nie doszło do nieszczęścia.
Ciocia Gryzoń, przełykając akurat plasterek pomidora, wybuchnęła niepohamowanym
śmiechem i zaczęła się dławić, gdy zobaczyła Białasa kroczącego dostojnie z pochylonym
łbem, na którym dźwigał biały nocnik. Pod nim bezpiecznie kryły się uszy. Ilekroć
przypominamy sobie w domu opowieść ciotki o Białasie, zaczynamy się wszyscy śmiać.
Babunia przy tym ubolewa, że jak można tak ośmieszać boskie stworzenie, a Zabelia dodaje,
że obecnie nocniki wyszły z mody, więc niech chociaż pies ma z niego jakiś pożytek. Zaraz
też mnie uświadomił, że był taki okres, iż w sklepach nie było garnków, a nadszedł duży
transport białych, emaliowanych nocników z granatowym uchem. Żona jego kolegi przez
długi czas gotowała zupę w takim naczyniu, a dziś nocnik ten stoi za szkłem w szafce jako
eksponat z minionej epoki.
I tego ranka, w drodze do parku obie z Marylką dostałyśmy takiego napadu śmiechu, że
musiałyśmy się zatrzymać przy jakiejś wystawie, aby się uspokoić, bo zaczęli się już za nami
oglądać przechodnie. Umówiłyśmy się wtedy z Marylką, że wszystko, co wyda mi się
zabawne, dziwne i niecodzienne, będę określała słowem: „Białas" i wówczas Marylką będzie
wiedziała, o co chodzi.
Jednak do parku na ten pysznościowy tort nie dotarłyśmy. A do tego straciłyśmy wszystkie
pieniądze i nie starczyłoby nam nawet na bilety, gdybyśmy miały wracać z niego tramwajem.
A wszystko przez ten wyczulony słuch Marylki, połączony z tajemniczą charyzmą.
Doszłyśmy zaledwie do białych pasów na jezdni, w pobliżu ulicy
85
Świętokrzyskiej, przy której chciałyśmy przejść na drugą stronę. Wtedy właśnie zdarzyło się
to, co mogło się przytrafić jedynie Marylce.
W połowie pasów zwolniła nagle kroku i ściskając mnie mocniej za ramię, zapytała szeptem:
Kto idzie przed nami? Odpowiedziałam, że kilka osób, a w tym dwu chłopaków z ogolonymi
głowami i w podkoszulkach z angielskim napisem umieszczonym poniżej pasa: „Ali for you".
Nawet się nie uśmiechnęła i dalej szeptała wpatrzona przed siebie.
- Ten ktoś jakoś tak dziwnie szura lewą nogą. Czuję, że jest stary i coś mu dolega.
- To taka zgarbiona staruszka. Ciągnie za sobą chudą nogę w opadających pończochach.
Spada jej kapeć bez pięt. Za chwilę może go zgubić. Musi więc nim szurać, żeby nie został na
pasach - informowałam Marylkę, przytuloną do mego ramienia - z pewnością jest bezdomna
- dodałam patrząc na jej wymiętą spódnicę i ciepły żakiet, chociaż dzień był upalny.
- Musimy jej pomóc - oznajmiła stanowczym tonem Marylka.
- Ale jak? - zastanawiałam się pełna wątpliwości.
- Zapytaj... - szepnęła. - Z pewnością najważniejsze będą buty
- dodała bez większego namysłu. - Mama na pewno coś dla niej znajdzie.
- Jak się powinnam do niej zwracać? - denerwowałam się, jakby to było w tej chwili
najważniejsze. Nigdy jeszcze nie spotkało mnie coś takiego.
- Jakoś tak, zwyczajnie - radziła niecierpliwie Marylka.
- Jeśli powiem do niej „pani", to z pewnością wypadnie głupio. Jak myślisz? - zastanawiałam
się głośno.
- To mów do niej: babciu.
- Może się wtedy obrazić, że wygląda staro...
Byłyśmy prawie tuż za plecami żebraczki. Starała się przyśpieszyć kroku, szurając jeszcze
głośniej zsuwającym się, zbyt szerokim kapciem. Rozpaczliwie usiłowała nadążyć za innymi.
Byłyśmy zaledwie w połowie białych pasów. Za chwilę światło mogło się zmienić na
czerwone.
Wreszcie znalazłyśmy się na trotuarze, wciąż idąc za starą kobietą. Zatrzymała się po chwili
przy jakiejś kamienicy z paroma niewielkimi sklepami. Oparta o ścianę, ciężko dyszała,
łapiąc uchylonymi ustami
86
powietrze. Laska tkwiła obok niej. Z kieszeni szarego żakietu wyciągnęła blaszaną puszkę.
Dłonie jej lekko drżały, chustka zsunęła się z siwych, rzadkich włosów. W całej postaci było
coś bezradnego, co przypomniało mi własną babunię, gdy usiłowała podnieść się z łóżka z tą
swoją „przetrąconą" nogą i nie bardzo jej się to udawało.
Poczułam się jakoś dziwnie. Tak, jakby coś zacisnęło się wokół serca. To mogło przecież
przydarzyć się także mojej babuni, gdy w czasie wojny wywieziono ją, wyrzucając z
własnego domu. Do tej pory nie zastanawiałam się nad nieszczęściem bezdomnych i starych
ludzi. Zaledwie ich zauważałam. Pomyślałam ze skruchą, że Marylka, choć niewidoma, a
może właśnie dlatego, widzi więcej i jest ode mnie wrażliwsza, mądrzejsza i po prostu lepsza.
Zrobiło mi się gorzko. Przypomniały się także słowa Żabelii o konieczności dostrzegania
drugiego człowieka, kimkolwiek on jest, potrzebie okazania mu zainteresowania i serca.
Podprowadziłam Marylkę w stronę staruszki. Wydała mi się mniej odrażająca niż jeszcze
przed chwilą.
- Babuniu... - zwróciłam się do niej. Słowo „babcia" wydało mi się nieodpowiednie.
„Babunia" brzmiało rodzinnie i jakoś tak ciepło, więc nie powinna się obrazić.
- Babuniu... - powtórzyłam - my mamy sklep z butami, to znaczy nasi rodzice - wpadło mi
nagle do głowy to podwójne, szlachetne kłamstwo, jak w takich razach mówiła moja mama-
Mi-siek, chociaż Żabelia twierdził stanowczo, że każde kłamstwo pozostaje zawsze
kłamstwem, ale sam czasem korzystał z tego „szlachetnego". Ileż to różnych pułapek i
zagadek czeka na człowieka! - Mamy także dwa stragany z obuwiem i dużo darmo oddajemy,
gdy wychodzi z mody. Trzymamy całe pudła do rozdania - kłamałam z takim przejęciem i
przekonaniem, jakby to była najprawdziwsza prawda i natychmiast wyobraziłam sobie te
wielkie pudła z wszelkim obuwiem w różnych rozmiarach i kolorach. - Chodzi tylko o to, jaki
numer... - spojrzałam na jej podarte i chyba męskie łapcie. Przypomniałam sobie, że moja
babunia zachomikowała cały worek butów na pawlaczu i należy się do nich dobrać, co nie
będzie takie proste.
87
Staruszka oddychała ciężko i dopiero na dźwięk mego głosu podniosła głowę, żeby nam się
przyjrzeć. Uśmiechnęłam się do niej, chociaż byłam bliska płaczu i miałam ochotę uciec.
Załzawione oczy zza okularów wpatrywały się we mnie z niedowierzaniem. Poczułam się
winna z powodu tego kłamstwa, bo przecież otrzyma używane buty, a nie prosto ze sklepu.
Trwała chwila ciszy. Przerwała ją nieoczekiwanie Marylka.
- Babuniu... - odezwała się kategorycznym, rzeczowym tonem
- niech babunia poczeka na nas w tym samym miejscu. Wrócimy za niecałą godzinę i
przyniesiemy pantofle i trochę odzieży. Tylko proszę koniecznie na nas tu czekać... - dodała z
uśmiechem w przestrzeń i dotknęła mnie delikatnie.
Ruszyłyśmy szybkim krokiem w kierunku domu.
Myślami byłam przy pawlaczu i worku z butami. Babunia bardzo nie lubiła rozstawać się z
tym, co miała schowane, bo „może się przydać", jak gorąco zapewniała Żabelię, ilekroć
chciał coś z domu wyrzucić na śmietnik. W takich razach nazywał babunię „kolekcjonerką
starzyzny" i gdy była czymś zajęta, ukradkiem wynosił niepotrzebne przedmioty.
W mieszkaniu Marylki nie zastałyśmy jej mamy, co ją trochę przestraszyło. Za drzwiami
odezwał się tylko Czako. Na głos Marylki uspokoił się i zamilkł.
Pobiegłyśmy do mnie. Kawa pachniała w całym pokoju. Babunia parzyła ją tylko w ważnych
albo uroczystych chwilach. Tacie podawała rozpuszczalną, już się do niej przyzwyczaił.
- Nu, co tak prędko wrócili? - zdziwiła się trochę zaniepokojona
- stało się coś?
- Potrzebne nam buty - powiedziałam odważnie i stanowczo.
- Duże - dodała Marylka mniej pewnym głosem.
- I pończochy - uzupełniłam.
- Sukienki także... - bąknęła Marylka.
- Przydałby się też mały stołeczek, żeby mogła siedzieć, a nie stać pod murem.
- O czym wy, dziewczynki, mówicie? - zainteresowała się matka Marylki, spoglądając na nas
z niedowierzaniem i niepokojem.
88
Zaczęłyśmy więc jedna przez drugą opowiadać o napotkanej staruszce, dorzucając wciąż
nowe spostrzeżenia i prosząc o to, co jeszcze mogłoby się jej przydać. Ja nawet wtrąciłam, że
wszystko zaczęło się od niebywałego słuchu Marylki i jej dobroci.
- Taż wy pół domu chciałyby wynieść! - zatrwożyła się babunia
- skąd to wszystko brać? - załamała ręce.
- U mnie z tych rzeczy coś się znajdzie... - oznajmiła z uśmiechem pani Lena, którą babcia
nazywała Lenoczką, bo to przypominało jej rodzinne strony i dawną przyjaciółkę, która
zmarła na jakiejś „zsyłce" i została po niej tylko wyblakła fotografia. Babunia trzymała ją na
swojej półeczce, w srebrnej ramce, ale już nie było na niej widać, czy ta przyjaciółka była
ładna, czy brzydka i raczej przypominała ducha, nie mając wyraźnych rysów, tylko jakby
mgłę. Trochę się tej fotografii bałam...
- Taż u mnie może znajdzie się para bucików, ale czy będą pasowali? - zastanawiała się
babunia, patrząc z wyrzutem w moją stronę.
- W tym worku, na pawlaczu to na pewno babunia coś wyszuka...
- uśmiechnęłam się najczulej jak potrafiłam.
- Nu, mówiła ja zawsze, że Tamarcia wścibska, jak rzadko, i wszystko wypatrzy...
- To może ja zaraz skoczę po ten worek? - niecierpliwiłam się
- ta staruszka na nas czeka...
- Ot, jaka w gorącej wodzie kąpana! - westchnęła babunia, potrząsając z przejęciem głową.
Za pomocą krzesła udało się ściągnąć ciężki worek. Jego zawartość wysypałam na dywan,
pod nogi babuni.
Pani Lena ze zdumienia otworzyła szeroko oczy.
- Można by sklep otworzyć... - roześmiała się, przygarniając do siebie Marylkę, jakby w
obawie, żeby się nie potknęła o porozrzucane pantofle.
- Piękna kolekcja i wszystkie jak nowe... - dziwiła się, kręcąc głową - należałoby je nosić, a
nie do worka chować - spojrzała z rozbawieniem na babunię.
- Nu, mileńka moja, taż ja swoje wiem i one, te buty, mają swoje przeznaczenie - popatrzyła
surowo w moją stronę i jakby trochę z żalem.
89
Poczułam się jak winowajczyni.
- Na kresy ja się wybieram, w rodzinne strony. Dla rodaków na gościńce odkładałam, sobie
ich żałując. Syn szczodry, nie poskąpił matce na buty. Trochę się dziwił, że tak szybko je
niszczę i o nowe proszę... - dodała mniej pewnym i jakby zawstydzonym głosem, że odkryto
jej tajemnicę.
- Kiedy my na te kresy, babuniu, wreszcie pojedziemy? - skorzystałam z okazji, żeby
zapytać, bo ta niepewność nie dawała mi spokoju i bałam się, że babunia może się rozmyślić.
- Mówiła ja Tamaryszkowi, że jak przyjdzie pora, a ona się zbliża... Z pomocą babuni i pani
Leny wybrałam dwie pary pantofli. Letnich
i zimowych.
- Nu, gdyby nie pasowali, to niech one wrócą do mnie - zastrzegła babunia surowym głosem i
dorzuciła jeszcze bambosze z pomponami.
Pani Lena poderwała się z miejsca i chciała nas zabrać do siebie, żeby dorzucić jeszcze jakieś
sukienki.
- Pani Lenoczka niechaj siedzi i spokojnie „kawu" pije. U mnie znajdzie się sukienka,
sweterek, a może i ciepła spódnica... - uniosła się honorem babunia i z westchnieniem ruszyła
w kierunku szafy. Marylka poszła, by zabrać z domu psa, a ja upychałam w plastikowe torby,
wyciągnięte „spod serca", jak mówiła babunia, ubrania dla naszej staruszki.
Tego dnia Żabelia spóźnił się na obiad. Babunia niespokojnie kręciła się po kuchni,
narzekając, że knedelki „nie lubią" być parę razy odgrzewane, jakby kluski mogły cokolwiek
lubić lub nie.
Przez cały czas myślałam na przemian to o uszczęśliwionej przez nas staruszce, to o Maćku,
gdyż chciałam opowiedzieć mu o naszej przygodzie, o Marylce, która tak się zachowała,
jakby miała w uszach lepszy wzrok niż ja w oczach. Było to dla mnie niepojęte, chociaż
babunia stwierdziła, że to sprawa serca, a nie oczu ani uszu. Chciałam się tym wszystkim
natychmiast podzielić z Maćkiem, a także wiadomością, że zbliża się czas wyjazdu na kresy,
o czym babunia wspomniała z radością w oku.
Wiedziałam jednak, że Maćka zobaczę nie wcześniej niż jutro na kolejnym „czytanku".
Marylka też nie mogła doczekać się tej popołudniowej godziny, ale z całkiem innego powodu.
Była ogromnie ciekawa
90
dalszych losów swoich ulubionych bohaterów. Bardzo się nimi przejmowała.
Gdy tylko zjawił się Żabelia, zaczęłam opowiadać o naszej staruszce. Rozpoczęłam od
zachwytów nad widzącymi uszami Marylki i że nogi staruszki mają rozmiar babcinych stóp, i
że strasznie płakała, gdy ją obdarowałyśmy, i że nikt od wielu, wielu lat nie powiedział do
niej „babuniu", choć ona też kiedyś miała wnuki.
- Tamaryszku, o co właściwie chodzi? - spytał przestraszonym głosem tato - opowiadasz tak
chaotycznie i bez sensu, że się w tym wszystkim gubię... - popatrzył na mnie z
zastanowieniem - co za widzące uszy i jaka znów staruszka, szurająca pod murem nogą w
opadających pończochach? Coś ty nowego wymyśliła?
Musiałam więc opowiadać wszystko od początku i po kolei, a gdy wspominałam to wszystko,
zbierało mi się na płacz. Z żalu, że staruszka taka samotna i biedna, i ze szczęścia, że ją
spotkałyśmy i udało nam się jej pomóc. Na koniec dodałam, że jak ta staruszka zaczęła
płakać, to ja, żeby ją jakoś pocieszyć, oddałam jej całe moje kieszonkowe, przeznaczone na
tort jabłkowy.
- A co z awaryjną kasą? - zainteresował się nieoczekiwanie Żabelia, z nieprzeniknionym
wyrazem twarzy.
- Też poszła... - westchnęłam ze skruchą, bo miałam przykazane, że to są jedynie awaryjne
pieniążki. Zaraz też dodałam to, co pomyślałam.
- Tato, przecież ta bezdomna staruszka to właśnie najbardziej awaryjna sprawa i dlatego
mogłam dać jej te pieniądze.
- Niech ci będzie... - uśmiechnął się i wzburzył palcami te moje „odrosty", jak nazywałam
swoje obecne uczesanie.
Za chwilę stało się coś nadzwyczajnego, nieprawdopodobnego i jednocześnie radosnego, ale
na szczęście nie zwariowałam z emocji. Dwie niepojęte i nieoczekiwane sprawy jednego dnia
mogłyby powalić z nóg słonia, a cóż dopiero tak delikatną i wrażliwą dziewczynę, jak ja!
Babunia też o mało nie umarła, a tato zamienił się prawie w „słup soli", jak mawiała czasem
babunia, gdy działo się coś dziwnego, chociaż ja do dzisiaj nie wiem, co to za słup i dlaczego
on musi być z soli, a także co on ma wspólnego z przerażeniem albo z ogromną radością.
Dorośli zawsze coś takiego wymyślą, że trudno nawet pojąć!
91
Natychmiast postanowiłam, że wszystko to opiszę w liście do mojej mamy-Miśka. Po
namyśle stwierdziłam, że ja jednak nie mam na to siły, bo to długa i trudna do zrozumienia, a
cóż dopiero do opisania, historia. Po ostatnim liście do Miśka zrobił mi się straszny odcisk na
palcu od długopisu. Teraz miałabym już chyba na nim ranę i mogłaby ona opóźnić nasz
wyjazd na kresy. Będzie jednak bezpieczniej opowiadać mamie w myślach o wszystkim, co
się tego dnia zdarzyło. A było to jeszcze bardziej wstrząsające niż pokazanie w telewizji
„Piaska" Piasecznego w cyrku, w wielgachnej klatce z tygrysami i z kolczykiem w uchu.
Mało nie zemdlałam, gdy tygrys zaryczał i pokazał straszne kły. Byłam pewna, że na moich
oczach go pożre, a ja bym wtedy zwariowała z żalu albo zakochała się, bo był moim
ulubionym piosenkarzem. Maciek z pewnością nie byłby zazdrosny o nieboszczyka.
Wszystko zaczęło się bardzo normalnie. Babunia wniosła wazę z jarzynową zupą, później
zjedliśmy te kilkakrotnie podgrzewane knedelki, a na deser babunia podała szklanki z
kompotem. Natomiast Żabelia na deser wolał bawić się z Penelopą. Podawał jej przez pręciki
klatki połówki włoskich orzechów. Gładził palcem po rudym łebku, a ona poruszała
śmiesznie noskiem. Było widać, że tato się wreszcie zbuntował przeciwko częstym
kompotom i zarządził osobisty strajk generalny z powodu tych „popłuczyn", jak je nazywał.
Ostatnio strajki stały się ogromnie modne, a Żabelia udaje wciąż młodego i chce iść „z
duchem czasu", jak często powtarza.
- Gardzisz, kotuś, kompocikiem? - dziwiła się babunia, gdy tato ostentacyjnie odsunął od
siebie szklankę.
I wtedy właśnie rozległ się rozpaczliwy, alarmujący dzwonek przy drzwiach. Nikogo się tego
dnia nie spodziewaliśmy z wizytą, a dzwonek dźwięczał bez przerwy, aż wierciło w uszach.
- Pali się! Gore! - wrzasnęła przeraźliwie babunia, zrywając się rączo z krzesła, a my z nią.
Do przedpokoju wpadł zdyszany Maciek w wilgotnej od potu koszuli, z wypiekami na
twarzy. Nie mógł wymówić słowa, gdy znalazł się w pokoju. Wytrzeszczał tylko oczy i
uchylonymi ustami łapał głośno powietrze. Włos miał zmierzwiony. Wyglądał tak, jakby
stało się jakieś nieszczęście albo coś okropnego, mrożącego krew w żyłach.
92
- Co się stało?! - krzyknęliśmy jednocześnie z Żabelia.
Babuni odebrało mowę. Pobladła i drepcząc w miejscu, ściągała z wieszaka jakieś części
garderoby. Ręce jej się trzęsły, rozbieganymi oczami szukała czegoś pod ścianami. Może
walizki, której tam nigdy nie było?
- Pan Damazy! - wy dyszał wreszcie z trudem i dziwnym głosem, jakiego nigdy u Maćka
jeszcze nie słyszałam. Zupełnie jakby się dławił.
- Umarł?... - wyjąkał z przejęciem Żabelia i uszy mu poczerwieniały, a głos też mało
przypominał normalne brzmienie.
- Mów, kawalerze, gdzie się pali! - wykrzyknęła przerażonym głosem babunia. Naręcze
ubrań zsunęło się z jej ramion, a nogi zaplątały się w rybackiej kamizelce taty, obfitującej w
duże kieszenie.
- Tego to ja nie wiem... - odpowiedział zdezorientowany pytaniem Maciek, popatrując
wystraszonym wzrokiem na miotającą się w łachach babunię - nie widziałem żadnych wozów
strażackich na trasie... - dodał mniej pewnie.
- Więc Damazy umarł... - powtórzył Żabelia trochę głośniej, drżącym z przejęcia głosem,
rozglądając się po nas bezradnie.
- Stanął na nogi! - wykrzyknął z trudem Maciek, wciąż jeszcze dysząc, jak po biegu na setkę.
- W trumnie? - zapytała przytomnie, ale ze zgrozą w głosie babunia, do której wreszcie
dotarło, że się nigdzie nie pali.
Byłam pełna żalu i bliska płaczu. Jedynie przecież pan Damazy pocieszał, że moje stopy z
całą pewnością któregoś dnia przestaną wreszcie rosnąć.
- Biedny pan Damazy... - szepnęłam, nie bardzo rozumiejąc, jak mógł po śmierci stanąć na
nogi.
- Stanął na trawie! - objaśnił z przejęciem Maciek, zwracając się do babuni.
- Nieboszczyk?! - przeraziła się, wybałuszając na niego zdumione i pełne lęku oczy - taż to
może kawaler jego ducha zobaczył?
- Pozwólcie wreszcie chłopakowi powiedzieć, co się naprawdę stało! - denerwował się
roztrzęsionym głosem Żabelia.
Maciek przez chwilę usiłował jeszcze wyrównać oddech i wierzchem dłoni otarł zwilgotniałe
czoło.
93
- Pan Damazy z samego rana, gdy tylko przyjechałem, prosił, żebym poszukał kota, który się
gdzieś zapodział, niepokoił się bowiem, czy przypadkiem sąsiad nie poszczuł go psem... -
relacjonował wciąż jeszcze zdyszanym, przejętym głosem Maciek. - Znalazłem wreszcie
Maksa na drzewie. Trochę to trwało, nim go ściągnąłem i wystraszonego przyniosłem do pana
Damazego - odetchnął głęboko i wtedy... Wtedy... nim się spostrzegłem, pan Damazy
podniósł się nieoczekiwanie z wózka. Stałem jak skamieniały, z wyrywającym się z ramion
kotem, zamiast podtrzymać pana Damazego, bo się lekko zachwiał, ale zaraz chwycił się za
poręcz wózka i nic się złego nie stało... - popatrzył spłoszonym, niepewnym wzrokiem w
kierunku babuni - wtedy, proszę pana, zawołałem... - zająknął się, spojrzał na tatę pytającym
wzrokiem i zamilkł, opuszczając głowę.
- Jezusie Nazareński! - krzyknęła z przejęciem babunia - ten twój kaleka, kotuś, ozdrawiał!
Nie będziesz ty musiał tak często do niego jeździć, na benzynu pieniądz tracić... - odetchnęła
z widoczną ulgą, cała rozpromieniona. - Bóg łaskaw, cud sprawił i od pożaru nas wybawił.
- Gdzie się paliło? - zaciekawił się Maciek - tu, w tej kamienicy? - wciągnął głęboko
powietrze, jak węszący nosem Czako. - Nie czuć żadnego dymu.
- Jedziemy do Milanówka! - zdecydował Żabelia wielkim głosem, szukając nerwowo po
kieszeniach samochodowych kluczyków.
- Matko Boska Ostrobramska! - załkała babunia - nie pozabijajcie się po drodze. I
pozdrówcie zmartwychwstałego kalekę...
* * *
Minęły dwa dni od wizyty u pani Lemur i Damazego. Była ona krótka, ale radosna i
niecodzienna. Dowiedzieliśmy się, że pan Damazy po dłuższej rehabilitacji odzyska z
pewnością władzę w nogach, wszystko się dobrze skończy i jeszcze zatańczy w noc
sylwestrową, jak podobno zapewniał lekarz.
Na razie siedział jeszcze na wózku i o niczym innym się nie rozmawiało, jak tylko o jego
nogach i kocie. Tak bardzo się wtedy denerwował i martwił, iż pies rozszarpał Maksa, że gdy
ujrzał w ramionach
94
Maćka żywego „kociego nieboszczyka", to całkiem bezwiednie zerwał się z fotela, nie zdając
sobie sprawy, co robi.
Pani Lemur częstowała nas lodami czekoladowymi, poiła owocowym sokiem i co chwila
obejmowała mnie, żeby pocałować w policzek. Pan Damazy kilkakrotnie uściskał Maćka.
Poczuliśmy się tak, jakbyśmy to my spowodowali cud z nogami pana Damazego. Zwłaszcza
Maciek, który otrzymał od niego specjalną premię za ściągnięcie Maksa z drzewa oraz za to,
że przyniósł go w swoich ramionach zdrowego, chociaż kot podrapał mu rękę, ale wyleczył
nogi. To znaczy, nie Maćkowi, bo on ma je zdrowe, lecz panu Damazemu.
Maciek zaczerwienił się cały, łącznie z uszami, i nie chciał przyjąć premii. Mamrotał coś
speszony o tym, że nie może wziąć pieniędzy „za nic", ale pani Lemur, w pięknej niebieskiej
sukni, wytłumaczyła, że zrobiłby tym przykrość panu Damazemu w tak radosnym i
szczęśliwym dla niego dniu i że te „grosiki" przydadzą się w podróży na kresy, o której
Maciek wspominał. Przy okazji i ja zostałam obdarowana. Nie w postaci koperty, ale
pokaźnej paczki z czekoladkami. Miał to być prezent dla wileńskich dzieci. Wszyscy się
wzruszyliśmy, a ja ze szczęścia, które mnie nagle ogarnęło, byłam bliska płaczu i gdy zjawił
się lekarz pana Damazego, to impulsywnie rzuciłam mu się na szyję, chociaż pierwszy raz go
widziałam. Zaczęłam ze łzami dziękować, że uratował nogi pana Damazego, który jest
strasznie dobry, bo pocieszał, że moje stopy wcale nie są tak wielkie jak „u podolskiego
złodzieja" i że wkrótce przestaną rosnąć. Ten lekarz w pierwszej chwili jakby się przestraszył,
ale zerknął z zainteresowaniem na moje nogi i orzekł, że są całkiem normalne, a nawet w
stosunku do mego wzrostu małe i kształtne. Za te słowa dodatkowo go ucałowałam, chociaż
Żabelia złapał się za głowę. Pani Lemur zaraz przyniosła kieliszki i butelkę szampana, żeby -
jak powiedział tato - „oblać szanowne nogi". Wcale ich nie oblano, a tylko swoje żołądki od
środka. My z Maćkiem, jako „dzieci", i Żabelia, jako kierowca, zostaliśmy wyłączeni z tego
oblewania. Tato trochę zmarkotniał i tylko symbolicznie upił jeden łyk, chociaż pan Damazy
zapewniał, że szampan to nie alkohol, tylko „bąbelkowiec" na dobry humor. Pani Lemur
popatrzyła na niego surowo, a ja sobie przypomniałam o tym wypadku samochodowym, który
spowodował po wypiciu koniaku. Pan Damazy przycichł i poprosił o szklankę soku
pomidorowego.
95
Pani Lemur, cała w uśmiechach i jeszcze śliczniejsza niż zwykle, poprosiła Maćka, żeby
sprawdził, czy kocia miseczka jest pełna, bo w całym tym zamieszaniu zapomniała o „małym
bohaterze", a jeśli jest pusta, żeby wsypał do niej suchej karmy.
Pobiegłam za nim przez pięknie wystrzyżony przez Maćka trawnik. Przy kuchennych
drzwiach dogonił nas w podskokach, z głośnym miauczeniem Maks.
- Upomina się o żarcie! - roześmiał się Maciek - tutejsze zwierzaki są cwane jak rzadko. Kot z
kranu sam wodę pije. Dlatego zawsze jest trochę odkręcony, żeby leciały z niego kropelki...
Natomiast pies skacze na klamkę i otwiera sobie drzwi... - objaśniał z taką dumą, jakby
osobiście kota i psa nauczył tych sztuczek.
Uśmiechnęłam się do Maćka najpiękniej jak potrafiłam. Odwzajemnił uśmiech i nawet lekko
zmarszczył nos, jak czynił to czasem Zabelia. Chciałam coś powiedzieć, ale nie wiedziałam
co i znów się uśmiechnęłam.
Maciek wyciągnął z szafki torbę i wsypał do miseczki suchą karmę. Maks niecierpliwie
właził mu pod rękę, ocierając się o nią z mruczeniem, a ja przykucnęłam obok Maćka. I
wtedy stało się. Nieoczekiwanie objął mnie ramieniem i szybko pocałował w lewy policzek.
Zdrętwiałam z wrażenia, jednak trochę się rozczarowałam, że nie doszło do tego w bardziej
romantycznym otoczeniu - wśród kwiatów w ogrodzie albo pod krzewem kwitnącego
jaśminu, tylko w kuchni, przy kociej misce. Życie jest jednak pełne niespodzianek i dalekie
od marzeń. Poczułam się jakoś tak dorosło i zdobyłam pewność, że Maciek mnie kocha.
Gdyby tak nie było, to nie miałby ochoty na pocałunki. Przez chwilę zastanawiałam się, czy i
ja nie powinnam zrobić tego samego, żeby nie było mu przykro?
Dwa dni później po wizycie w Milanówku wracałam z tatą z pięknego spaceru po parku
Skaryszewskim. Zaczynaliśmy go zazwyczaj od jeziorka Kamionkowskiego, gdzie brzegiem
gęsto siedzieli wędkarze. Wprawdzie nigdy nie widzieliśmy, żeby któryś z nich coś złowił,
ale zaklinali się, że ryby w nim pływają, tylko nie chcą brać.
Czasem była temu winna niedobra pogoda, z „przyduchą". Innym razem nieodpowiedni
dobór przynęty na jakiś tam gatunek ryby lub ktoś krzywym okiem spojrzał i zapeszył połów.
96
Zabelia jednak twierdził, że tu, nad spokojnym jeziorkiem, w cieniu zieleni drzew, wcale nie
chodzi o „rybaczenie", a tylko o spotkania z kolesiami i spokojny wypoczynek w męskim,
„emeryckim" towarzystwie. Oderwanie się od kłótliwych żon czy jazgotliwych teściowych.
Zaraz też zaczął chrząkać, jakby za wiele powiedział, i czuł się w obowiązku wyjaśnić, że to,
oczywiście, jest jego „subiektywne" spostrzeżenie i wcale nie musi być zgodne z prawdą.
Widocznie uważał, że w ten sposób wychowuje mnie w przekonaniu, że życie rodzinne jest
zawsze piękne. Nie istnieją kłótliwe żony, leniwi mężowie, lubiący sobie gorzkim,
„bezalkoholowym" piwem osłodzić życie.
Nie wyprowadzałam taty z błędu. Nie chciałam robić mu przykrości. Udawałam, że wierzę w
każde jego słowo. Niech ma przynajmniej złudzenia, że wciąż jestem małym dzieckiem. A
przecież mam w szkole różne koleżanki. One nie zawsze mają tak wspaniałych ojców jak mój
Zabelia, a także matki, jak moja w Stanach, z własną nawet kamienicą i do tego babunię z
kresów, z pięknymi wspomnieniami z dzieciństwa oraz wczesnej młodości, chociaż straciła
swoich bliskich, dworek, jakiegoś pana Blińczyka i ukochanego psa. Nie zawsze zgadzam się
z babunią. Jest strasznie staroświecka, pędzi mnie do różnych robót domowych, ostrzega
przed chłopcami i wiecznie czegoś zakazuje i jest czepliwa. Mimo tych wad jest moją jedyną
babunią i piecze wspaniałe pierniki na samym miodzie, i ze skórką pomarańczową, co to
przez pół roku nie tracą zapachu ani świeżości. Najczęściej przygotowuje je na miesiąc przed
Bożym Narodzeniem, żeby „doszły" do smaku, jaki mieć powinny. A do tego jeszcze zabiera
nas na te nie znane nam, owiane legendą szczęśliwości kresy.
Nasz długi, piękny spacer zakończyliśmy z tatą w małej kawiarence, gdzie miałyśmy z
Marylką fundnąć sobie tort jabłkowy, a w rezultacie nasze kieszonkowe ofiarowałyśmy
bezdomnej staruszce i wciąż się tym jeszcze cieszyłyśmy.
Przychodzi do tej kawiarenki sporo osób ze swoimi psami, które są nastawione do siebie
bardzo towarzysko. Znają się z tych spotkań, obwąchują się przyjaźnie i nie szczekają na
siebie.
Idąc aleją w jej kierunku, minęła nas jakaś babinka, ciągnąc za sobą na sznurku rozpadający
się dziecięcy wózek, wypchany tobołkami. Przypomniała mi tę naszą, obdarowaną bucikami,
i słowa Marylki, gdy
97
spytałam, w jaki sposób wyczuła, że ta szurająca nogą staruszka potrzebuje pomocy.
Powiedziała wtedy coś dla mnie w pierwszej chwili niezrozumiałego, że „widzi się także
sercem, a nie tylko oczami".
Chciałam się podzielić moimi myślami z tatą, ale on nagle przyspieszył kroku, żeby zająć pod
drzewem wygodny stolik, z dala od piaskownicy dla maluchów, i zaczął zachwycać się
prowadzonym na smyczy czarnym sznaucerem, który kroczył z godnością, jakby wiedział o
swojej wspaniałej urodzie.
Żabelia zafundował mi dwa kawałki tortu bananowego. Było super, chociaż żarła nas jakaś
„meszka", która jak mówi tato, przywlekła się do Europy, do której my wciąż jeszcze
dążymy, chociaż w niej przecież jesteśmy, i nie ma na nią mocnych. To znaczy na „meszkę",
a nie na Europę.
Żabelia zjadł dwa paszteciki z czerwonym barszczykiem i zastanawiał się, czy powinien -
zafundować sobie dodatkowo kawałek tortu orzechowego, ale właśnie przez tę „meszkę"
zrezygnował. Właziła mu uporczywie do uszu, a miał je wielkie.
Po powrocie do domu naszym oczom przedstawił się niecodzienny widok. W pierwszej
chwili Żabelia mocno się przestraszył.
Pośrodku pokoju stała babunia wśród sterty ubrań wyrzucanych na podłogę z komody i z
szafy. Przeważały w nich moje ciuchy i swetry taty.
- Na rany Chrystusa! - wykrzyknął Żabelia, cofając się od progu, bo babunia stała w tych
łachach po kolana, a na stole i krzesłach piętrzyły się starannie złożone części jego ciepłej
bielizny i spodni.
- Co tu się dzieje, u Boga Ojca? Pożar był, czy szykuje się mama do przeprowadzki? - wodził
dookoła przerażonym wzrokiem.
- Spokojnie, kotuś... Spokojnie - mitygowała babunia - robię ja dzielenie się z biedniejszymi
od nas, ot co! Na kresy przecież ruszam...
- promienna radość biła z jej twarzy. - Tam z pustymi rękami grzech śmiertelny jechać.
Biedacy oni wszyscy, a to krajanie przecież i ludzie bliscy sercu. Odwiedzić ja chcę swoich...
- głos się babuni załamał
- może, da Bóg, odnajdu ja i ludzi kiedyś tam zamieszkałych, co jeszcze jako maleńkie dzieci
zostawiła... Sam pan Zabiełło miał chmarę wnucząt. Nie mówię ja już o innych, co i doliczyć
się trudno było. Chociażby o naszym panu Kaziuku, co to z jedenaściorga własnych dzieci po
kilkoro wnucząt miał. Ostali się w biedzie, gdy dom i obejście
98
zostały spalone przez ruskich sołdatów, co to z „przyjaźni" do nas przyszli panów „rezać".
Chcę pielgrzymkę z Tamaryszkiem zrobić i każdemu skromniuśki gościniec zawieźć...
- Mamo... - jęknął Żabelia, przestępując z nogi na nogę, czyli z adidasa na adidas - przecież
być może już żadnego znajomego mama tam nie znajdzie! Od wojny minęły długie lata...
- Kotuś, ty nie wiesz, co mówisz! Nasi kresowiacy - naród długowieczny. Tam nikt nie lubi
przed setką umierać! Dziadek naszego pana ekonoma Matejczuka to zmarł w polu przy
żniwach, gdy dzień wcześniej sto siedem lat skończył... - tłumaczyła łagodnie jak dziecku - a
kosą machał jeszcze jak należało i młodszych popędzał.
- A któż te bagaże będzie dźwigał? - Żabelia rozglądał się po pokoju z obłędem w oczach.
- O tym ja też pomyślałam i raz ci już tłumaczyłam... Zabiorę ja przecież z sobą nie tylko
Tamaryszka, co się u mamy upasł. Dobrze jemu zrobi noszenie ciężarów w plecaczku, ale i
kawalera Maćka, bo wujostwo pozwoliło mu z nami tę podróż odbyć. Wyciągnął się on
jeszcze w górę po tych wakacyjnych pracach u tego pana kaleki, co to mu się nogi same
naprawili, to i dwa wory da radę z peronu do pociągu wrzucić. A przecież ty, kotuś, maszynu
nas do pociągu dostarczysz... - popatrzyła łzawo na ogłupiałego Żabelię.
- Ta moja maszyna, jak mama nazywa naszego zdezelowanego malucha, to pod ciężarem
samych tylko pasażerów może nie ruszyć, a na te wory to i miejsca zbraknie... - tato gestem
rozpaczy chwycił się za głowę. Widocznie ze zdenerwowania musiał poczuć nagły głód, bo
przypomniał babuni o spóźnionym obiedzie, mimo że coś niecoś przekąsił w parku.
- Kotuś, ty dwa albo trzy razy na dworzec obrócisz... - udała, że nie dosłyszała uwagi o
obiedzie - nie pożałujesz przecież wysiłku i benzyny dla rodaków z kresów, gdzie się twój
pradziad, dziadek Sulima i twój ojciec narodzili... - łzy zakręciły się w oczach babuni, stojącej
bezradnie między rozrzuconymi swetrami taty.
Żabelia odchrząknął i łagodniejszym już tonem zapytał, co będzie z tym opóźnionym
obiadem, bo chciałby jeszcze przy rajzbrecie popracować, żeby do późna nie siedzieć...
99
- Wcześniej ja już do stołu w kuchni nakryła. Kołdunki w duchówce gorące czekają.
- W jakiej znów duchówce? Od lat już jej nie ma, a wciąż o niej słyszę - kręcił z
ubolewaniem głową.
- Ja tak z przyzwyczajenia, kotuś. Przywykła ja do tego słowa... To były szczęśliwe czasy -
westchnęła. - Gdyby ona była, nie musiałabym teraz niczego podgrzewać. Na ten przykład,
kapuśniaczek z pomidorami na świńskim ogonie, co go tylko w talerze rozlać... - nadmieniła z
zadowoleniem.
Tata przełknął ślinę, uszy mu poczerwieniały, a i ja poczułam nagle apetyt na ten kapuśniak.
- A co będzie na deser? - zainteresował się Zabelia, o którym babunia opowiadała, że od
dziecka był łasuchem.
- Kotuś, ty się zlituj! Od słodkości kałdun rośnie i człowiek od sklerozy głupieje, jak świętej
pamięci twój kuzyn, Gregory, co to przez trzy godziny błądził po własnym podwórku, nie
mogąc trafić do bramy... Co najwyżej możesz dostać kompociku...
- Żadne takie! - obruszył się Zabelia - a jeśli już, to niech mama go wodą nie rozcieńcza i
przynajmniej więcej cukru dosypie. Ostatnio ten z malin, podobno, to były jedynie
popłuczyny, z latającymi po zębach pesteczkami, i zamiast łyżeczki, to zapomniała mama
podać sitko do cedzenia...
- Sam więc widzisz, kotuś, że czas o żonie pomyśleć... - westchnęła płaczliwie. - Taż ja już
stareńka i zapominam czasem cukru dosypać albo o jakimś deserze pomyśleć, a ty ciągle w
bezżennym stanie...
Zabelia bez słowa umknął z pokoju, a my z babunią za nim, do kuchni.
- A właśnie! - Zabelia chwycił się za głowę - na śmierć zapomniałem, że dziś przyjdzie
koleżanka, z którą wspólnie robimy projekt. Niech mama przygotuje coś do herbaty...
- Koleżanka, mówisz? - babunia przybrała czujny wyraz twarzy - mów ty prawdę, synu!
Może ja wreszcie przyszłą synową poznam? Ja bym się bardzo cieszyła... - Zabrzmiało to
jakoś bez entuzjazmu i babunia zamilkła, żeby nagle z lękiem zapytać.
- A może to ta od pcheł? - zaniepokoiła się, obrzucając tatę wystraszonym spojrzeniem.
- No, właśnie... Jakby mama zgadła.
100
Zapanowała cisza i tato z desperacją zasiadł za stołem.
Jeszcze tego popołudnia miało się odbyć ostatnie przed naszym odjazdem czytanie Chłopów -
jak oznajmiła babunia, gdyż trzeba będzie przez następne dni przygotować się do podróży.
Nie mogłam się już doczekać chwili, gdy zobaczę Maćka, przekażę radosną wiadomość i
posłucham jego głośnego czytania, bo dziś wypadała jego kolej. Nawet należycie nie
rozsmakowałam się w ulubionym kapuśniaku, tak bardzo byłam zajęta myślami o podróży,
spotkaniu z Maćkiem, o nie mytej przez dwa dni twarzy po jego pocałunku i o tym, żeby
jeszcze przed moim wyjazdem zdążył nadejść wyczekiwany list od mojego Miśka. Tyle
rzeczy się wokół mnie działo, a ja wciąż wracałam do niej myślami i tęskniłam. Trochę nawet
zazdrościłam Marylce, że jest ze swoją mamą na co dzień i może się jej ze wszystkiego
zwierzyć, poradzić. Zabelia bardzo starał się zastąpić mi mamę, ale to jednak nie to samo.
Najlepiej byłoby wówczas, gdyby się oboje mną opiekowali, oboje darzyli miłością i nie taką
na odległość...
Jadłam pośpiesznie, chociaż babunia zwracała mi co chwila uwagę, że zbyt szybko macham
łyżką, garbię się, a przy tym moje odstające na boki łokcie przypominają nie anielskie, lecz
wronie skrzydła. Powiedziała, że tak nie powinna zachowywać się dama, a ona chce mnie na
taką wychować, jeśli moja mama nie może tego sama zrobić, siedząc w tych „dureńskich"
Stanach, które babunia najczęściej nazywa „Hameryką".
- Ale ja nie chcę być damą! - odpowiedziałam z naciskiem i przekornie.
- Dom wariatów... - mruknął pod nosem tata i oddał się całkowicie ogryzaniu świńskiego
ogona.
- A dlaczegóż to? - babunia wyprostowała się godnie w krześle i tylko mrugała szybko
oczami, jakby nie bardzo rozumiała, o co chodzi.
- A dlatego, że w szkole do reszty by mnie zdołowano! I tak już mnie „piecują", wyśmiewają,
że jestem sentymentalnym świrem. Nie lubię hard rocka, nie mam komory i nie interesują
mnie „Pokemony". A co najgorsze, nie mam starszego brata, ani pieniędzy na „fundę".
Danka, ta, która kiedyś przyszła do mnie po książkę od biologii, to oplotkowała nas przed
klasą, że nie mamy nowocześnie urządzonego
101
mieszkania, a na parapetach okiennych stoją doniczki z kwiatami, co przypomina „wiochę",
no i że nie jestem dostatecznie twarda dla dorosłych, a mówię do nich uniżonym głosem:
„dziękuję, babuniu", „proszę, babuniu"...
Popatrzyłam na tatę i babcię z wyrzutem, że to właśnie przez nich, chcących wychować mnie
na kogoś innego, muszę znosić różne szykany, a babunia chce mnie jeszcze dobić tą damą...
Przez chwilę trwała nieprzyjemna cisza. Chciałam ją w jakiś sposób przerwać, ale nic nie
przychodziło mi do głowy. Pomyślałam jedynie, że nie powinnam była tego wszystkiego
mówić i zrobiło mi się przykro, że moją impulsywnością z pewnością sprawiłam babuni
przykrość.
- Może niepotrzebnie ja strofuję Tamaryszka... - zaczęła ugodowo babunia - damą się jest
albo nie. To trzeba mieć w sobie od urodzenia. Tego się nie da nauczyć - zakończyła z
ciężkim westchnieniem.
- No i prawda! - dorzucił Żabelia, odsuwając talerz z ogryzionymi kosteczkami, i nawet nie
spojrzał w moją stronę.
Strasznie mnie tym zawstydził i nagle zapragnęłam mieć to „coś" w sobie, bo wyglądało na
to, że tato i babunia zawiedli się na mnie...
* * =1=
Punktualnie o oznaczonej godzinie zjawiła się Marylka razem z psem i z tacką domowych
kruchych ciasteczek, które jej mama upiekła na nasze „przyjątko", jakie zawsze odbywało się
po czytaniu książki. Były jeszcze ciepłe, w kształcie rumianych serduszek. Cudownie
pachniały cynamonem i goździkami. Zaraz też jedno spróbowałam. Smakowało super,
chociaż babunia skarciła mnie za łakomstwo i postawiła tackę wysoko na szafie.
Wkrótce nadszedł Maciek, z ogromnym bukietem różowych piwonii z ogródka ciotki, które
przysłała przez niego dla babuni. Maciek wręczył mi nieśmiało zwinięty rulonik kartonu z
portretem kota Maksa, który stał się sprawcą i świadkiem „zmartwychwstałych nóg pana
Damazego", jak wraz z datą napisał na odwrocie. Marylce podarował wydłubaną przez siebie
w drewnie jaskółkę, a psa Marylki pochwalił, że wygląda „bardzo pyszczato" w chusteczce
zawiązanej pod szyją. Była czerwonego koloru, ze szlaczkiem w białe kwiatki.
102
Pomyślałam z żalem, że Maciek ma w sobie to „coś", czego brak stwierdzono u mnie. Nie
wiedziałam tylko, jakim słowem to określić. Może „damon"? Postanowiłam natychmiast się
tego dowiedzieć. Podczas gdy Marylka z Maćkiem zajęci byli zabawą z psem, zajrzałam do
pokoju, w którym Żabelia siedział nad rajzbretem.
- Tato... - zadałam szeptem pytanie - jak nazywa się męska dama?
- Dżentelmen... - uśmiechnął się leciutko i potargał mi dłonią włosy.
- No, to przynajmniej mamy dżentelmena, jeśli nie możemy mieć damy... - stwierdziłam z
powagą i rzuciłam się Żabelii na szyję.
Zasiedliśmy wreszcie za stołem. Babunia bez słowa przerzucała karty książki, jakby czegoś
szukała.
- Wybrałam specjalny rozdział, ot co! Nie ten, który przypada na dzień dzisiejszy... -
oznajmiła jakoś tak dziwnie, jak ksiądz przed czytaniem Ewangelii, co mnie rozbawiło i
chyba Maćka także, bo się nieznacznie uśmiechnął, a Marylka kopnęła mnie delikatnie pod
stołem.
- Mówi on o godnym umieraniu - powiodła po nas natchnionym wzrokiem.
Ujrzałam ją nagle w sutannie i musiałam udawać, że wycieram nos, aby nie parsknąć
śmiechem.
- W daleką drogę się wybieramy... Tylko Pan Bóg wie, co stanie się za naszą granicą... Ja
stareńka, a wy młode i trzeba, żeby wy wiedzieli, że śmierć po każdego osobiście przyjdzie...
- dodała wieszczym głosem.
Ciarki przebiegły mi po plecach. W pokoju powiało cmentarną grozą. Marylka przytuliła się
odruchowo do mego boku. Maciek ukradkiem dotknął mojej ręki.
- Dlaczego babunia opowiada nam takie straszne rzeczy? - zapytałam drżącym głosem - my
nie chcemy myśleć o czymś takim...
- Ja chcę zwrócić tylko delikatną uwagę, jak dawniej ludzie przygotowywali się pięknie na tę
chwilę, żeby ich nie zaskoczyła... Wiadomo, że jak człowiek się rodzi, to i umrzeć musi, ale
najpierw rodzice dla tego nowo narodzonego wyprawkę szykują. Gdy panienka za mąż idzie,
to też rodzice wszystko, co trzeba, do ślubnej wyprawy kupują. A jak starość nadchodzi, to
samemu trzeba o nią
103
zadbać... - westchnęła, wznosząc oczy ku górze - całe życie należy
o tym pamiętać, być przygotowanym na każdą z tych wielkich okazji...
Siedzieliśmy cicho, skuleni, wpatrując się z lękiem w babunię.
Baliśmy się głośniej oddychać. Ja próbowałam nawet robić to co drugi raz.
- Swoją śmiertelną wyprawkę od dawna przechowuję w ostatniej szufladzie komody i chcę,
żeby Tamaryszek o tym pamiętał. Atłasową poduszeczkę z falbanką starannie pod głowę
podłożył, różańcem dłonie oplatał. I niech on pamięta, żeby mój syn ciężkie pieniążki na
powiekach złożył, żeby się dobrze zamknęli...
Marylka zaczęła głośno pociągać nosem, Maciek pochylił nisko głowę i zaciskał usta, a ja
nagle ujrzałam babunię w trumnie, z tą atłasową poduszeczką pod głową, z włosami
przypominającymi ptasie gniazdo, bo ja za żadne skarby jej nie uczeszę, i te dwie
pięciozłotówki na zamkniętych oczach. A wokół pełno kwiatów i zapalonych świec.
Rozpłakałam się głośno, rozpaczliwie, bo panicznie boję się umarłych, a jakbym czegoś nie
dopilnowała, to babunia z pewnością zaczęłaby mnie straszyć. Marylka poszła w moje ślady i
wtedy Czako uniósł wysoko łeb i zawył przeciągle, z żałością.
W tym momencie wpadł do pokoju Żabelia.
- Co się tu, u Boga Ojca, dzieje!? - krzyknął od progu strasznym głosem, rozglądając się
dookoła przerażonym wzrokiem.
Czako wydał z siebie ostatni, zawodzący cienko skowyt i zamilkł.
- Babunia szykuje się na śmierć... - wyszlochałam.
- Przed wyjazdem na kresy? - zdumiał się Żabelia, popatrując na nią z niedowierzaniem i
tylko uszy mu bardziej poczerwieniały,
- Nu, kotuś, ja na razie nie mam zamiaru umierać. Ja tylko napomniała, że jak człowiek się
rodzi, to i umrzeć musi... Nie wiedziałam, że te dzieci takie wrażliwe się zrobiły, chociaż w
telewizorze straszne morderstwa oglądają. Codziennie same trupy widzą...
- No i wystarczy tego! Niech przynajmniej w domu przeżywają coś radosnego...
- Ja nic strasznego nie powiedziałam! Chciałam tylko przygotować na moją ewentualną
śmierć w podróży, żeby później Tamaryszek histerii nie wyprawiał, łez nie lał, tylko
spokojnie i z godnością moją śmierć przyjął, a kawaler Maciek transportu do polskiej ziemi
dopilnował. Ot co!...
104
Tato, z wytrzeszczonymi oczami, chciał coś powiedzieć. Już nawet usta szeroko otworzył, ale
machnął tylko ręką i umknął do pokoju. Może trochę za głośno trzasnął drzwiami.
Babunia spokojnie poślinionym palcem przerzuciła kilka stronic i spojrzała na Maćka.
- Nu, niech kawaler Maciek przeczyta najpiękniej, jak potrafi... - podsunęła mu książkę.
Zaległa cisza. Tylko przez uchylone okno dobiegał z ulicy szum przejeżdżających trasą
samochodów, w szybach odbijał się blask słońca. Czako kłapnął zębami, jakby upolował nie
istniejącą muchę. Może mu się ona przyśniła?
Maciek przez długą chwilę wpatrywał się w tekst i wreszcie zaczął spokojnym, równym
głosem czytać.
„W domu jednak było mu nudno i muchy tak cięły zapamiętałe, że wybrał się na wieś i,
przechodząc koło Kłębów, dosłyszał jakieś przy-duszone jęki, rozchodzące się z wywartej na
rozcież chałupy.
Jagata leżała w sieni, pod progiem, w izbie było pusto, cały bowiem dom poszedł do żniwa.
Przeniósł ją do izby, położył na łóżko, napoił i tak cucił, jaże przyszła nieco do siebie i
otworzyła załzawione oczy.
[...] Zajrzał do niej dopiero po południu, leżała w łóżku całkiem przytomna, skrzynka stała
przy niej na ławie, wyjmowała z niej stygnącemi rękami wszystko, co se była nagotowała na
tę porę ostatnią: czystą płachtę pod siebie i świeże obłeczenie na pościele, wodę święconą,
całkiem jeszcze dobre kropidło i spory kawał gromnicy i obrazek Częstochowskiej do ręki i
nową koszulę, suty wełniak, czepek, bujnie ururkowany nad czołem, wraz z chustą do
zawiązania i zupełnie nowe trzewiki, wszyćko śmiertelne wiano, użebrane przez całe życie,
rozłożyła koło siebie, ciesząc się każdą rzeczą i chwaląc przed kobietami, zaś czepek nawet
przymierzyła i, przejrzawszy się w lusterku, szepnęła wielce szczęśliwa:
- Będzie galancie, na sielną gospodynię patrzę.
Przykazała, bych ją w te skarby przystroili jutro, zaraz od samego rana.
Juści, co nikto się jej nie sprzeciwił, chodzili kole niej na palcach, umilając jej te ostatnie
chwile, jak jeno poredzili.
105
Jasio przesiedział przy niej do zmierzchu, czytając na głos modlitwy, powtarzała za nim,
zasypiając co chwila z jakimś leciuśkim pośpiechem.
A gdy zasiadali do wieczerzy, zapragnęła jajecznicy, juści, że jeno dziobnęła raz i drugi,
odsuwając jadło od razu, i już cały wieczór leżała cichuśko, dopiero kiedy zabierali się do
spania, przywołała Tomka.
- Nie bój się, nie będę ci zawadzała długo, nie - wyrzekła lękliwie. Na drugi dzień rano
przybrali ją, jak przykazała, położyli ją na
Kłębowe łóżko, a na jej własnej pościeli, sama pilnowała, żeby wszystko było, jak się patrzy,
sama strzepywała drżąc, chudą pierzynę, sama nalała wody święconej na talerz i położyła na
niej kropidło, a spenetrowawszy, że już jest, jak być powinno w taką godzinę u gospodarzy,
poprosiła o księdza.
Przyszedł z Panem Jezusem, przygotował ją na tę drogę ostatnią i zalecił Jasiowi pozostać do
końca, że to jemu samemu gdziesik się śpieszyło.
Jasio zasiadł przy niej i czytał se po cichu z brewiarza. Kłębowie też ostali w domu, a wkrótce
przyleciała Jagusia, przywarowawszy gdzieś w kącie cichuśko, niby trusia. W izbie jeno
muchy brzęczały, gdyż ludzie snuli się bez głosu, jak cienie, trwożnie jeno spozierając na
Jagatę...
Leżała z różańcem w ręku, jeszcze całkiem przytomnie, żegnając się z każdym, kto ino zajrzał
do chałupy, zaś poniektórym dzieciom, cisnącym się w sieniach i pod oknem, rozdawała po
parę groszy.
- Naści, a zmów paciorek za Jagatę! - szeptała z lubością. A potem już całe godziny nie
odzywała się do nikogo.
[...] Ale w jakiejś minucie, gdy dzień miał się ku schyłkowi, a izbę zalegały czerwone zorze
zachodu, wstrząsnęła się gwałtownie, usiadła i, wyciągnąwszy ręce, zawołała mocnym, a
jakby cudzym głosem:
- Pora już na mnie, pora. I padła wznak.
W izbie zrobiło się straszno, buchnęły płacze, poprzyklękali. kole łóżka. Jasio jął czytać
modlitwę za konających. Kłębowa zapaliła gromnicę, umierająca powtarzała za Jasiem, ale
coraz słabiej, coraz ciszej, coraz bełkotliwej, oczy jej gasły, niby ten dzień letni, znajomo
utrudzony, twarz pogrążyła się w tuman wiecznego zmierzchu, wypuściła gromnicę i skonała.
106
I pomarła se ta dziadówka, kieby najpierwsza we wsi, a Jambroż, któren akuratnie zdążył na
sam koniec, zawarł jej oczy, sam Jasio zmówił za nią gorący pacierz i cała wieś przychodziła
się modlić przy jej zwłokach, popłakać, a zazdrośnie się dziwować szczęśliwej śmierci i
lekkiemu skonaniu..."
* * *
- Tato, jak to jest naprawdę z tym Wilnem? Babunia twierdzi, że ono było, jest i zawsze
będzie polskim miastem, a przecież nie jest, bo trzeba mieć paszport, żeby przejść granicę?
- Jeszcze i to... - jęknął Żabelia, odrywając się od rajzbretu. Ostatnio wciąż nad nim
przesiadywał. Zwierzył mi w sekrecie, że gdy tylko wyjedziemy z babcią na kresy, to on zrobi
sobie tydzień urlopu. Postanowił wybrać się nad jeziora.
- A Penelopa? - zaniepokoiłam się, co się z nią stanie, kiedy nikogo nie będzie w domu.
- Zabiorę zwierzątko ze sobą. Muszę mieć przecież towarzysza podróży.
- I tak całkiem sam popłyniesz? - spojrzałam na tatę podejrzliwie.
- Przecież tłumaczę ci, że będę z Penelopa. Zwierzątku też się urlop należy - uśmiechnął się
domyślnie, wiedział do czego zmierzam.
- Pan Damazy robi duże postępy w chodzeniu, ale nie czuje się jeszcze na siłach popłynąć ze
mną kajakiem.
- No, tak, ale...
- Nie jest wykluczone, że pani Lemur przyjedzie samochodem nad Wigry z panem
Damazym. Będą mieszkali w klasztorze, w dawnym eremie zakonników. Ja tam do nich
dopłynę i wspólnie spędzimy ze dwa dni. Może uda mi się zabrać na parę godzin pana
Damazego na kajak... - uśmiechnął się w zamyśleniu.
- Pamiętasz Czerwony Folwark?
Skinęłam głową, uśmiechając się do wspomnień. Tam przecież po raz pierwszy zobaczyłam
panią Lemur i przeżyłam samochodowy wypadek pana Damazego. Tam właśnie tato oddał
mnie na jeden dzień pod opiekę Maćka. Wtedy to przehandlowałam elektryczną latarkę taty
na ryby, które usmażyliśmy z Maćkiem na biwaku.
107
- Ale, tato, powiedz, co z tym Wilnem? Babunia wspomniała coś o jakimś „dziadku" - czy
my tam mamy kogoś? Mówi, że na cmentarzu jest jego grób i babunia zabiera ze sobą znicze,
żeby zapalić na grobie, bo on umarł, gdy babunia była w moim wieku i strasznie rozpaczała.
Wszyscy w domu płakali i nosili żałobę...
- To prawda, że płakali. Nie mogli przeboleć jego śmierci... - westchnął Żabelia, coś tam
kreśląc na kalce.
- Czy to znaczy, że ten „dziadek" należał do naszej rodziny? A dlaczego ja o tym nic nie
wiem? Czy to może ten, co mu urósł od tłustości i słodyczy „kałdun", jak babunia nazywa
brzuch, i nie mógł trafić z własnego podwórka do domu?
- Boże... - jęknął Żabelia, łapiąc się za głowę - ja chyba zwariuję! „Dziadek" - to taka
pieszczotliwa nazwa naszego marszałka Polski, Józefa Piłsudskiego. Chyba o nim słyszałaś,
chociażby w szkole, a nawet z telewizji?!
- Czy to ten od Kasztanki i jakiegoś przewrotu? - zdziwiłam się.
- Ten! - wykrzyknął Żabelia, odrzucając ołówek. Chciał coś powiedzieć, ale w przedpokoju
odezwał się dzwonek i pobiegłam otworzyć drzwi.
Stała za nimi ciotka Gryzoń, popychając przed sobą bliźniaczki, trzymające się kurczowo za
ręce.
- Ciocia Gryzia przyszła! - oznajmiłam radosnym głosem, bo nic się w domu ciekawego nie
działo. Nie mogłam nawet pójść do Marylki. Jej mama miała wolny dzień i pojechała do
znajomej pod Warszawę. Mieszka w drewniaku z werandą, z widokiem na zdziczały sad, bo
nikt się nim po śmierci jej męża od lat już nie zajmuje, i na niej jadają latem posiłki. Marylka
opowiadała, że ten pan umarł na jakąś straszną grypę, a wieczorami to on chodzi po domu,
trzaska drzwiami. Słychać tylko ciężkie kroki, ale nie chce się ukazać.
Babunia, gdy jej o tym opowiedziałam, stwierdziła, że ten mąż musiał solidnie nagrzeszyć i
teraz odbywa pokutę na tym świecie i że żona powinna się za niego codziennie modlić. Ale
ona podobno tego nie robi, tylko stara się o nowego męża, i to koniecznie sadownika, żeby
ten jej sad doprowadził do porządku, bo wtedy będzie mogła sprzedawać owoce i zarabiać.
108
Ciotka Gryzia, gdy tylko weszła, bez słowa rzuciła się w kierunku łazienki z bliźniaczkami,
które wytrzeszczając oczy, przebierały nerwowo nogami.
- Gość w dom, Bóg w dom... - powiedziała babunia, udając zadowolenie, gdy ciotka
przepraszała za tę niespodziewaną wizytę. Zaraz też dodała, że przygotowujemy się do
podróży i nie było czasu upiec ciasteczek dla niespodziewanych gości.
- Przyniosłam bezy z płatkami kokosowymi... - uśmiechnęła się wyrozumiale ciotka - wiem,
że zawsze je lubiłaś. Wczoraj upiekłam ich dwie blachy. Nie ruszam się z domu z
dziewczynkami bez czegoś słodkiego.
- Nu, to specjalnie mój kotuś się ucieszy. Dawno ja ich nie robiła... - babunia spojrzała w
moją stronę, prosząc, żebym nastawiła wodę na herbatę.
Bliźniaczki, z założonymi do tyłu rączkami, wpatrywały się w Pe-nelopę, biegającą po klatce.
- Ten szczurek w klatce, to jak się nazywa? - spytała jedna z nich. Nie potrafiłam odróżnić
Kasi od Asi.
- To żaden szczurek, tylko chomik, a nazywa się Penelopa, bo jest dziewczynką.
- A ja mam kotka - pochwaliła się. - Cały bury.
- Ja też mam kotka - oznajmiła druga. - Czarny w białe łatki, ciocia Zelda nam podarowała.
- A jak je nazwałyście? - zainteresowałam się.
- Pręgus i Łatka. Babunia wyraźnie nadstawiła uszu.
- Co one mówią? - zwróciła się do Gryzonia - czy mnie słuch myli, że macie dwa koty w
domu? Toż to cały zwierzyniec, co go karmić trzeba... - troska zabrzmiała w głosie.
- Na dwa psy, to mnie rzeczywiście nie byłoby stać, ale małe kotki... - ciotka uśmiechnęła
się, a jej twarz wydała mi się prawie ładna. - Dzieci powinny chować się z jakimś
stworzeniem, uczyć się miłości, której same tak bardzo potrzebują... - spojrzała w stronę
dziewczynek.
- Jeden by wystarczył - broniła swego babunia - podrosną, upasą się i będą jadły za trzy.
109
- One są dwie i koty też muszą być dwa... - tłumaczyła cierpliwie ciotka.
Dziewczynki podeszły do niej, przytuliły się z obu stron i przez chwilę z powagą wpatrywały
się w babunię.
- Wujcio obiecał nam domek dla kotków... - pochwaliła się jedna z nich, nie spuszczając
oczu z babuni.
- Jaki wujcio? - wyjąkała babunia, spoglądając to na ciotkę, to na dziewczynki. - Nie słyszała
ja o żadnym krewniaku z naszej rodziny tu, w Polsce.
- Sąsiad z góry - ciotka opuściła oczy na filiżankę z herbatą,
- dzieci tak go nazywają.
- A z jakiej to racji? - obruszyła się babunia - czegóż ja się jeszcze dowiem? Na stare lata
przez te dzieciaki może ślub chciałaby brać?
- A dlaczego nie? - odezwał się za naszymi plecami Żabelia, który z pewnością wyczuł bezy,
bo wiadomo, że jeśli goście, to i coś słodkiego na stole.
- Jak ona połowę życia bez męża wytrzymała, to i do śmierci dotrwa! - orzekła
autorytatywnie babunia, patrząc niechętnym wzrokiem na Żabelię, zasiadającego za stołem.
Uśmiechał się do wpatrujących się teraz w niego bliźniaczek.
- No, chodźcie do wujka! - wyciągnął zachęcającym ruchem ramiona - jeszcze się ze mną nie
przywitałyście...
Dziewczynki niepewnie spojrzały na ciotkę. Skinęła głową i za chwilę obie wdrapały się tacie
na kolana.
- Czy wujek ma tu pchły? - spytała z powagą jedna z nich, dotykając przydługich i gęstych
nad karkiem włosów Żabelii.
Parsknęłam śmiechem. Babunia wpatrywała się w ciotkę Gryzeldę, jak w okaz dziwnego
owada.
- Pchły mieszkają tylko w psiej sierści... - tato z rozbawieniem tłumaczył dziewczynce, która
teraz objęła go za szyję, a druga, jakby nie dowierzając jego słowom, mierzwiła mu włosy.
- Ten mój sąsiad... - zaczęła ciotka niepewnym głosem winowajcy
- to bardzo przyzwoity człowiek. Od lat się znamy nie tylko z widzenia. Czasem
rozmawialiśmy po sąsiedzku, klucze u nich zostawiałam... Kilka razy przypilnował
dziewczynek na podwórku, gdy bawiły się z innymi dziećmi w piaskownicy, a ja musiałam
pójść po zakupy.
110
- Znaczy się, że on ma już żonę? - spytała surowym głosem babunia.
- Miał. Od pięciu chyba lat jest już wdowcem... - ciotka miała nieszczęśliwą minę
winowajczyni.
- Pamiętaj, Gryziu, że diabeł nie śpi, a ty jesteś łatwowierna i mężczyzn nie znasz.
- Ależ, Elwiro, o czym ty mówisz? Pan Cezary to szlachetny, dojrzały człowiek i bardzo
samotny...
- Otóż to! Jak samotny, to przytuliska szuka, a już samo jego imię jest podejrzane. Jakby je
zdrobnić, to na „Czarusia" wyjdzie, a to „nomen omen", jak mawiał świętej pamięci dziadek
Eustachy, jeśli go pamiętasz...
- Mama to jak co wymyśli... - wtrącił się do rozmowy Żabelia, kręcąc głową. - A jakby
nazywał się, na przykład, Brutus, to wówczas wywnioskowałaby mama, że okaże się
brutalem. I tak źle, i tak niedobrze, a przecież Gryzeldzie przyda się teraz mąż, gdy
przygarnęła dzieci... Osobiście pochwalam jej zamiar i należy Gryzeldę w nim utwierdzić, a
nie odradzać i straszyć...
Ciotka uśmiechnęła się do taty z wdzięcznością i zaróżowiły się jej policzki, podobnie jak
czasem uszy Żabelii.
- Sądzę... - zaczęła nieśmiało - że dla dziewczynek też byłoby dobrze, gdyby miały pełną
rodzinę, chociaż tylko zastępczą... - westchnęła.
- Na męża dla Gryzi to ja się by może i zgodziła, ale nie z takim pogańskim imieniem... -
wtrąciła babunia z wyraźną niechęcią. - Sama znała ja dwa psy tak się wabiące. Były u pana
Skiryłły i Motelewicza. A nachalne byli, jak dziady odpustowe! Tylko za żarciem węszyli, jak
w odwiedziny z właścicielami przyszli.
- Gdyby ten pan Cezary był nachalny, to może i Gryzeldę już dawno by do ołtarza
poprowadził... - roześmiał się Żabelia, bawiąc się z dziewczynkami w „koci, koci łapki", jak
kiedyś ze mną, bo - jak mówił - ta zabawa wyrabia w dziecku refleks.
- Ciocia lubi tego pana Cezarego? - spytałam i nie potrafiłam się już odczepić od wizji
dużego, czarnego psa - a jakiej ten pan jest maści? - dodałam.
- O człowieku nie mówi się „jakiej jest maści". To nie zwierzę... - poprawił mnie Żabelia,
który mimo że zajęty zabawą z dziećmi,
111
wszystko widział i słyszał, o czym się rozmawia. To pewnie dlatego, że jak się często chwalił,
ma „dużą podzielność uwagi".
- Każdy mężczyzna ma coś ze zwierza! Posłuchaj ty, kotuś, naszych telewizyjnych
wiadomości, to się sam przekonasz, jak się na słowa gryzą, że aż przykro słuchać.
- No, widzę, że z mamy to się politykier zrobił! - roześmiał się tato, a ja wciąż nie mogłam
dowiedzieć się, jakiego koloru włosy ma pan Cezary i czy ciotka Gryzoń już go pokochała, bo
przecież samo tylko lubienie, to zbyt mało, żeby brać ślub. Chciałam ponownie o to zapytać,
ale nieoczekiwanie odezwał się dzwonek telefonu.
Żabelia poruszył się niespokojnie, ale bliźniaczki tak go obie ściskały i tuliły się do niego, że
nie był w stanie podnieść się z krzesła.
- Ja przyjmę telefon, kotuś, i powiem, że nie ma cię w domu. Każdy głowę ci zawraca, jakbyś
ty czas miał dla nich wszystkich, a ty przecież człowiek rodzinny. My, kotuś, herbatku teraz
pijemy i o ważnych sprawach się rozprawia.
Babunia ruszyła „świńskim truchtem" do szafy zamkniętej na klucz, z telefonem w środku.
Ten „trucht" to ulubione powiedzenie Maćka i mnie się także podoba.
- Nie słuchaj, Gryzeldo, zbawiennych rad, tylko rób to, co ci serce i rozum dyktują - zwrócił
się Żabelia do ciotki, korzystając z nieobecności babuni.
- Jeśli się pan Cezary oświadczy... - szepnęła - to się chyba zgodzę — lekko się zarumieniła -
chociażby tylko dla dobra dzieci... - dodała bez przekonania, jakby się wstydziła przyznać, że
sąsiad jej się bardzo podoba.
Tato zerkał z niepokojem w kierunku drzwi. Babunia dość długo nie wracała, a on pewnie się
obawiał, że to z pewnością był telefon do niego i babunia coś pokręci w trosce o swego
„kotusia".
- Pan Bolcio telefonował! - oznajmiła z tryumfem, wchodząc do pokoju cała rozpromieniona,
jakby ją wielkie szczęście spotkało.
- Jaki znów pan Bolcio!? Nie znam nikogo o takim imieniu.
- On, kotuś, do mnie telefonował, nie do ciebie... - oznajmiła z dumą - przedstawił się
grzecznie nazwiskiem i pięknym imieniem Bolesław. Pytał się, czy może osobiście swoje
uszanowanie mi złożyć...
112
- usiadła z godnością za stołem, popatrując na ciotkę Gryzie i na mrugającego niepewnie
oczami tatę. - Zaraz ja pomyślała, że takie samo nosi on imię, jak nasz król Chrobry, co to
miecze wbił, granice Polski od morza do morza ustanowił i zaraz ja do niego sympatię
poczułam, w myśli panem Bolciem nazwałam. Ludzie, kotuś, powinni być sobie życzliwi i
serce okazywać - tłumaczyła babunia z przejęciem, a ja pomyślałam o panu Blinie, którego
babunia nazwała pieszczotliwie „Blińczyk". Z trudem powstrzymałam śmiech. Siedział mi w
gardle, łaskotał i koniecznie chciał z niego wyskoczyć.
- A któż to jest? I w jakiej konkretnie sprawie telefonował?
- dopytywał się niecierpliwie i z lękiem w głosie Żabelia. - Czy to nie jakiś nowy,
zaprzyjaźniony z babunią złodziej?
Tato bardzo nie lubił kłopotów ze zmianą zamków i kluczy.
- Mówiłam przecież wyraźnie, że chce uszanowanie złożyć, o podróży na kresy uczciwie
porozmawiać, doradzić...
- To z pewnością zwyczajny oszust! Skąd on wie o mamy wyjeździe i zna numer telefonu? -
przeraził się tato, aż mu uszy poczerwieniały.
- Skąd mama go zna?
- Jakiż on znów oszust, kotuś mileńki mój?! Taż to nie znany mi osobiście wujek naszego
kawalera Maćka! Zapytał grzecznie, czy może dzisiaj złożyć uszanowanie, bo w tym jedynie
dniu ma wolne od pracy...
- No i co, babuniu, odwiedzi nas? - ucieszyłam się. Byłaby nadzieja, że zabierze z sobą
Maćka.
- Jakże by inaczej? - obruszyła się - zaprosiłam ja jego na herbatku, żeby te jakieś ważne
sprawy omówić - dodała z zadowoleniem, oczarowana jego dobrymi „manierami", bo tak się
zwykle wyrażała.
- Kamień mi z serca spadł, i to prosto na odcisk... - skrzywił się Żabelia - wciąż boję się tej
waszej podróży z roztrzepanym Tamaryszkiem i nieletnim Maćkiem, chociaż - między
Bogiem a prawdą - to on z całej trójki jest najbardziej przytomny i po ziemi stąpa.
Ciotka Gryzoń chciała wracać do domu, ale babunia zatrzymała ją na obiad, żeby skosztowała
„wereszczaka", to znaczy przysmaku litewskiej kuchni. Podobno najchętniej podawano go o
północy, jak twierdziła z rozmarzeniem babunia. Jej zdaniem, smakuje równie-dobrze podany
do obiadu.
113
- Mój Boże... - pokiwała w zamyśleniu głową ciotka Gryzoń - „wereszczak"... Ileż to lat go
nie jadłam? - wpadła w babciny ton i nie było już mowy o natychmiastowym powrocie do
domu. Westchnęłam ciężko, bo ten przysmak o tak dziwnej nazwie, pochodzącej podobno od
nazwiska, był po prostu zupą z kaszą jęczmienną, z kiełbasą i półgęskiem, który babunia
zastępowała kurczakiem. Nigdy w życiu nie jadłam jakiegoś półgęska, ale bardzo nie lubiłam
tego gęstego „wereszczaka", którego ten jakiś półgęsek nie mógłby także uratować.
Obmyślałam teraz, jak się od niego wybronić. Na wszelki wypadek, ilekroć babunia zerknęła
w moją stronę, to się wykrzywiałam, masując sobie żołądek. Żabelia uśmiechał się pod
nosem, bo i on jakoś nie gustował w tym litewskim przysmaku, z którym nie wiązały go
żadne wspomnienia, a za kaszą nie przepadał. Natomiast chętnie widziałby na talerzu ten
półgęsek.
Myślałam teraz wyłącznie o wuju Maćka i modliłam się w duchu, żeby na tę wizytę zabrał go
z sobą.
Nim zasiedliśmy do obiadu, wymknęłam się do pokoju babuni. Nadszedł wreszcie dziś rano
list od mego Miśka. Czytałam go już kilkanaście razy, tuliłam do serca i połykałam łzy po
cichu, żeby nikt nie usłyszał, że płaczę. Zrobiłabym tym przykrość Żabelii, a babunia
mogłaby przypalić zapiekankę z ryżu z jabłkami, która „siedziała" w piekarniku. W takich
razach, gdy bez widocznej dla niej przyczyny zaczynałam płakać, babunia traciła głowę i
zapominała o wszystkim, żeby mnie pocieszyć albo zganić, w zależności od tego, co mogło
wywołać moje łzy. Dorośli nic nie rozumieją, a tylko wydaje im się, że jak coś w ich pojęciu
mądrego powiedzą czy pocieszą, to „nie ma sprawy", jak często, aż do znudzenia powtarza
wujek Gośki, który ją strasznie denerwuje i dlatego za plecami pokazuje mu język. To fakt!
Sama mi o tym mówiła.
Byłam szczęśliwa, że Misiek czuje się dobrze, a lekarze twierdzą, że nie będzie nawrotu
choroby, ale musi bardzo uważać na swoje zdrowie i kilka zimowych miesięcy spędzić na
południu Stanów. Wyjeżdża więc w październiku na Florydę do swojej przyjaciółki, która
chciała nas zaprosić do siebie, kiedy byłam u mamy i gdyby nie „przetrącona" noga babuni, to
kąpałabym się w oceanie.
114
Misiek spędzi tam Boże Narodzenie. Pan Dżimi Dziubas odwiezie ją samochodem. Misiek
bardzo się cieszy na taką długą, samochodową wyprawę. Trochę jej zazdroszczę i tej
wycieczki, i pobytu nad oceanem, pod palmami, a także, że zobaczy tyle ciekawych rzeczy.
Obieca*a jednak, że mi o tym wszystkim napisze i przyśle dużo kolorowych fotografii. Mam
już ich dwa pełne albumiki, grubaśne jak książka, i trzeci prawie pusty. Podarował mi go
Żabelia i przykazał, żetym układała fotografie według dat i opisywała kto i co się na nich
znajduje, bo to zapis czasu, a pamięć ludzka jest zawodna. Żabelia jest straszliwe
„porządnicki" i „akuratny", czego po nim jednak nie odziedziczył3"1 i dlatego często nazywa
mnie „bałaganiarą". Ostatnio odgraża sie, ze za każde „niedopatrzenie i niedbalstwo założy
szlaban na wizyty Maćka", co byłoby najgorszą karą. Muszę się więc bardzo pilnować, żeby
uprzątać swoje rzucone byle jak i byle gdzie pantofle, dżinsy i podkoszulki. A przede
wszystkim, co będzie najtrudniejsze, nie \d^ do jednej szuflady zeszytów, farb, cukierków,
bielizny i maskotek Raz nawet babunia znalazła w niej zeschłą bułkę z dżemem, i шс nie
pomogło tłumaczenie, że szukając czegoś, akurat ją podgryzałam i przez roztargnienie
zatrzasnęłam _w szufladzie. Poskarżyła natychmiast tac'e' Ale czy babunia, a nawet Żabelia,
mogli zrozumieć, że zawinił Maciek, o którym wtedy myślałam, żeby nie spóźnić się na
spotkanie w kąpielisku? Mieliśmy urządzić wyścig na setkę.
Misiek poskarżył się, że pan Dżimi Dziubas zrobił jej prezent z białego szczeniaka
maltańczyka. Nie była tym pomysłem zachwyc«?na-Maluszek wszędzie siusia i gdy go się
zostawi samego, to gryzie wszystko, co napotka, a nawet ściąga z fotela i ze stołu, bo potrafi
wskakiwać na krzesła. A przy tym jest to coś pośredniego między psem a kotem. Misiek lubi
duże psy, a najbardziej kundle, bo sa-najinteligentniejsze, wierne i kochają bezinteresownie.
A ten przyporriina jej malutki odkurzacz, bo jest długowłosy i nie wiadomo, z której strony
ma pyszczek, a gdzie jest zadek. Poznaje tylko po klipsacn przy uszach, bo pan Dziubas
kupując go, prosił, żeby był „z przybranieiV> więc sprzedawczyni wpięła mu w uszy
granatowe klipsy w zJ;ote gwiazdki, a na szyję założyła obróżkę w takim samym kolorze i też
w gwiazdki. Piesek nie ma jeszcze imienia i Misiek prosi, żebym ^°ś pasującego wymyśliła.
Muszę się naradzić z Maćkiem i Marylka bo
*15
imię to poważna sprawa. Musi być krótkie, oryginalne, a przede wszystkim powinno podobać
się pieskowi, którego można unieszczęśliwić na całe życie, dając mu obraźliwe albo
ośmieszające go imię. Tak jak unieszczęśliwiono ciotkę Gryzonia imieniem Gryzelda i
dlatego nie mogła wyjść za mąż i dopiero pewnie nastąpi to teraz dzięki tym bliźniaczkom,
które nazywają ciotkę Zelda, a pan Cezary z całą pewnością nie wie, jakie straszne imię ma
jego wybranka. I znów mam o czym myśleć, a ja tego bardzo nie lubię!
Misiek pisał z troską i z przerażeniem o Beatrix i Susan, które poznałam na party, gdy byłam
w Nowym Jorku. Susan złamała w dwu miejscach nogę na jakichś zawodach, a Beatrix
musiała rzucić szkołę, bo jej rodzice zbyt późno się zorientowali, że ona paliła nie tylko
„trawkę". Jest to nieomal czymś obowiązkowym wśród nastolatków, bo ma to świadczyć o
ich „dorosłości". Z tego się podobno z czasem „wyrasta" albo sięga po silniejsze narkotyki. I
tak właśnie stało się z Beatrix, która znalazła się w szpitalu na odwyku. Okazało się, że dwa
lata starsza ode mnie dziewczynka zostanie matką i nie wiadomo, który ze znajomych
chłopców jest ojcem.
Natychmiast przypomniał mi się Kevin na tym zwariowanym party w domu Веаігіх.
Podkochiwały się w nim wszystkie obecne tam dziewczyny. Zapytał mnie w tańcu, czy lubię
bara-bara, a ja głupia myślałam, że to z pewnością nazwa jakiejś potrawy. Wstydziłam się
przyznać, że jej nie znam, więc odpowiedziałam: „Tak sobie", a on zapewnił, że jak
spróbujemy razem, to z pewnością polubię i chciał się umówić na party zapowiedziane przez
Susan. I jeszcze dodał, że w tej mojej „tygrysiej" sukience wyglądam „bardzo sexy", co mi
ogromnie pochlebiło.
Dopiero Misiek wyjaśnił, co to słowo oznacza i czym mogłoby się skończyć spotkanie.
Strasznie się przejęłam wiadomością o Beatrix. A najbardziej tym, że gdy tylko urodzi
dzieciątko, to oddadzą je natychmiast do adopcji, nie pytając jej nawet o zgodę. Nie mogłam
się doczekać, kiedy o tym wszystkim opowiem Marylce i może nawet Maćkowi, jeśli będę
miała odwagę o czymś takim rozmawiać z chłopcem.
Misiek aż trzy razy wspominał w liście, abym nigdy nie dała się nikomu namówić na
spróbowanie „trawki", ani innego narkotyku, bo to zawsze kończy się nieszczęściem. To
znaczy uzależnieniem, złamaniem
116
sobie życia, a czasem nawet śmiercią. Przy tej okazji dowiedziałam się wreszcie o czymś dla
mnie najważniejszym: Misiek wierzy we mnie, bo jestem mądrą, myślącą dziewczynką i nie
zmarnuję sobie życia, jak nieszczęśliwa Веаігіх.
Mama odpowiedziała mi także na kilka moich nieśmiałych pytań. Przyznała, że największym
bogactwem człowieka jest miłość do ludzi, zwierząt i otaczającego świata i że jest
zadowolona z mojej przyjaźni z Maćkiem, jeśli tylko nie przeszkadza mi w nauce. Od Żabelii
wie, że to wartościowy, mądry, a przy tym utalentowany chłopak.
Aż pisnęłam z radości, że tato i mama tak sądzą, bo miłość, miłością, a jeśli rodzice ją
popierają, to jest się pewnym, że wybrało się właściwą osobę. Trochę się tylko martwię, czy
nie zakocham się nagle w kimś innym, jak to mi się zdarzało, ale ja przecież nie jestem
zakochana. Maćka kocham, jakby był moim starszym bratem, a to wielka różnica, jak mi
tłumaczył kiedyś wszystkowiedzący Żabelia--Uszatek...
Znów nie udało mi się dokończyć któryś już raz czytanego listu. Usłyszałam w przedpokoju
jakieś zamieszanie, głos Maćka i jego wujka witającego się z tatą. Zaraz też wrzuciłam list do
szuflady z „różnościami" i znalazłam się w pokoju. Pan Bolesław był w kolejarskim
mundurze i z wąsami pod nosem. Akurat wręczał babuni „wiecheć" kwiatów, jak Maciek
nazywał bukiety, co mi się bardzo podobało, chociaż wydaje mi się, że słowo „wiecheć"
pasuje raczej do kwiatów polnych, a nie róż. Jak zwał, tak zwał, ale róże były wspaniałe.
Wszyscy się do siebie radośnie uśmiechali. Zęby ciotki Gryzi całkowicie już „przodowały",
co mogło przestraszyć pana Bolesława. Trzymał się dzielnie i tylko na chwilę się zająknął,
gdy spojrzał na ciotkę. Pogłaskał po głowach bliźniaczki, które pierwsze przepchały się do
niego, jakby znały pana Bolesława od zawsze. Jedna z nich chwyciła go kurczowo za nogę,
więc ta druga natychmiast przypięła się do następnej nogi. Musiał się schylić i pocałować
obie dziewczynki w nadstawione policzki. Pomyślałam, że pan Cezary będzie jednak musiał
ożenić się z ciotką Gryzoniem. One z pewnością tego dokonają i przypilnują...
Witając się ze mną, wykrzyknął: „A więc to ty jesteś tym Tamarysz-kiem" i uśmiechnął się
nie tylko twarzą, ale i oczami. Natychmiast
117
go polubiłam, a gdy jeszcze dodał, że „dom jest pełny twego imienia", to gdyby bliźniaczki
nie tarasowały dojścia do jego osoby, rzuciłabym się mu na szyję i nazwała wujkiem.
My z Maćkiem uścisnęliśmy sobie od niechcenia „grabule", bo takie witanie się nie było w
naszym zwyczaju. Mówiliśmy sobie po prostu: „cześć" i to wystarczyło. Zaraz wycofaliśmy
się więc w pobliże klatki z Penelopą, żeby porozmawiać z dala od dorosłych.
- Będą się żenić z wujkiem Cezarym! - oznajmiłam konspiracyjnym szeptem, zniżając głos.
- Kto z kim? - zapytał przytomnie i również szeptem, rozglądając się dookoła, jakby w
poszukiwaniu młodej pary.
- No, bliźniaczki... - popatrzyłam na niego ze zdumieniem, że nie rozumie o co chodzi, ale
natychmiast zorientowałam się, że przecież to nie one i że się bezsensownie wyraziłam.
- Nasz Gryzoń z wujkiem Cezarym, który nie jest dla mnie wujkiem, tylko dla bliźniaczek, i
to nieprawdziwym, i z tego wujka będą miały ojca, a ja prawdziwego wujka. W ten właśnie
prosty sposób, wraz z ciotką Gryzoniem staną się wreszcie prawdziwą rodziną. Kumasz?
- Aha... - skinął głową i, nie wiadomo dlaczego, zakrył dłonią usta, żeby się głośno nie
roześmiać, a przecież nie było z czego. Mężczyźni są jednak dziwni i pełni tajemnic.
Korzystając z ogólnego zamieszania i po dłuższej przemowie babuni na temat niepotrzebnego
wydatku na „pięknościowe" róże w jej ulubionym kolorze, jakich od niepamiętnych czasów
nie otrzymała od „mundurowego" mężczyzny, wyciągnęłam Maćka do kuchni. Chciałam się
koniecznie dowiedzieć, jaką to ważną sprawę ma jego wujek do babuni i Żabelii, bo
wczorajszej nocy śnił się babuni osiodłany koń, uderzający niecierpliwie prawym kopytem o
ziemię. A to podobno oznacza nieprzewidzianą zmianę planów i babunia bardzo się tym snem
przejęła. Zwłaszcza że siodło było podobne do tego, na jakim przyjeżdżał z wizytą pan
Blińczyk.
- Nie bój się nic! - zapewniał Maciek - wujek załatwił wszystko na super! Nie pojedziemy
koleją, jak chciała twoja babcia, tylko luksusowym autokarem, i to z noclegiem nad Wigrami!
- Niech ja skonam na łupież w końskim szpitalu! - wykrzyknęłam radośnie - twój wujek
powinien nazywać się Bolesław Wspaniały, jeśli nie może być już Chrobrym.
118
Mało brakowało, a ucałowałabym Maćka. Bardzo żałowałam, że nie zareagował bardziej
spontanicznie niż ja. Okazało się, że wujka przyjaciel z lat szkolnych prowadzi własne biuro
podróży i zabiera Maćka na swój rachunek, a babunia otrzyma dużą zniżkę i wypadnie to
znacznie taniej niż jazda koleją, a przy tym bardziej luksusowo i z wliczonymi w bilet
posiłkami.
Na cześć wujka Bolka odtańczyliśmy wokół kuchennego stołu w dzikich podskokach
indiański taniec z przyśpiewką: Śmierć bladej twarzy, tralala! Niech się wolno smaży, tralala!
Pomalutku, powolniutku aż do skutku... Dalszych słów nie pamiętaliśmy, więc Maciek zaczął
jakąś inną piosenkę, jednak jej również nie znaliśmy do końca, więc skakaliśmy tylko pod
słowa pierwszej zwrotki.
Na wzgórku pod palmami, tańczyły pawiany dziki tan! Kręcił się dookoła świat pijany pośród
starych palm, au, au, au... Nasze wycie przerwał Żabelia, zaglądając z niepokojem do kuchni.
- Co wy tu wyprawiacie? - zainteresował się - dom od waszego tupotu trzęsie się, a do tego
bardzo fałszujecie... - potrząsnął głową - marsz do pokoju! A ja zajmę się herbatą.
- My zrobimy to lepiej niż ty! Nie masz przecież pojęcia, gdzie babunia od dwu dni
chomikuje dwie blachy kruchych ciasteczek z kokosem.
- Z pewnością w lodówce? - zapytał niepewnym głosem.
- Ależ skąd!? Dwie duże blachy, tato? One stoją na szafie, przykryte ściereczką i dla
niepoznaki gazetami.
- Obłęd... - wyszeptał z niedowierzaniem Żabelia, wybałuszając na nas przerażone oczy - w
jaki sposób je tam umieściła? - zastanawiał się głośno - przecież szafa jest bardzo wysoka.
Nawet mnie trudno dosięgnąć ręką, a jestem więcej niż średniego wzrostu - dodał skromnie.
- Pan ma wzrost siatkarza! - oznajmił z uwielbieniem w głosie Maciek.
Żabelia chrząknął z zadowoleniem, wypinając klatkę piersiową, i poprawił krawat w tym
samym beżowym kolorze, co koszula.
119
- Babunia ustawiła na krześle stołek i jakoś się wdrapała na tę chwiejną piramidę.
- Jezusie! - jęknął Żabelia - przecież mogła spaść i nie tylko złamać drugą nogę, ale się zabić.
Jak mogłaś pozwolić babuni na taki cyrkowy numer? - patrzył na mnie jak na zawodowego
mordercę.
- Tato, ja przecież tego nie widziałam! Babunia opowiedziała mi o tym i cieszyła się, że
właśnie w tym momencie nie dostała zawrotu głowy, co jej się często zdarza. A te ciasteczka
chowała tam przed tobą, żeby ci „kałdun" nie rósł...
- Czas umierać... - jęknął Żabelia - i to dlatego, żebym się wcześniej nie znalazł w domu
wariatów. Posiwiałem już wcześniej... - dodał z westchnieniem.
W tym momencie wtargnęła do kuchni babunia, z wypiekami na twarzy.
- Żadnej w ta pora herbatku, kotuś! - oznajmiła kategorycznym, i bardziej śpiewnym niż
zazwyczaj tonem. — Wy, mężczyźni, do „gościów", a my z Tamaryszkiem rosołek
podgrzejemy, kołdunki wrzuci się na wrzątek. W zamrażalniku hołubiłam je na specjalne
okazje. One muszą być gorące, żeby goście się w nich należycie rozsmakowali, ot co! -
powiodła po nas rozradowanym wzrokiem. - Na deser, kotuś, ja ciasteczka przechowała,
żebyś ty nie narzekał na kompocik, że ja go za często podaję, co ty go tak niegrzecznie
„popłuczynami" nazywasz... Ja się więc zrobiła „równiacha", jak określił mnie poetycko pan
złodziej...
Maciek roześmiał się pierwszy, a my za nim. Jedynie babunia utrzymywała powagę,
wypychając Żabelię i Maćka z kuchni.
Przy deserze, który Żabelia z niejakim trudem ściągnął wcześniej z szafy, babunia w
uroczystych słowach podziękowała panu Bolesławowi za troskę, za dobre rady i za wielką
pomoc w załatwieniu tańszej, wygodnej i bezpiecznej podróży. Kopaliśmy się z Maćkiem pod
stołem, gdy babunia zwróciła się do jego wujka słowami: „Kochanieńki panie Bolciu, wyśniła
ja tę dobrą nowinę..."
Wujek Maćka, przyodziany w kolejarski mundur, siedział obok ciotki Gryzonia i wszystko
chwalił, a zwłaszcza kołduny. Babunia przyjmowała to z należytym zrozumieniem i
podsuwała mu wciąż nową porcję. Siedział sztywno w krześle, kropelki potu lśniły na jego
czole.
120
0
Maciek zwierzył mi w sekrecie, że ciotka od świtu odświeżała wyciągnięty z naftaliny
mundur i prasowała przez mokrą ścierkę. Na ten czas zamknęła bliźniaki na klucz w łazience,
bo co chwila wyciągały kabel z gniazdka i usiłowały wkręcić tam palce. Wujek skrył się w
ogródku, bo od zapachu naftaliny dostał kręcenia w nosie i bez przerwy kichał. W tym całym
zamieszaniu, ciotka wypaliła ogromną dziurę w białej, odświętnej koszuli. Na szczęście w
takim miejscu, że dziura ta schowała się w spodniach. Dlatego więc wujek się nie poruszał i
siedział sztywno! Nie chciał, żeby się wysunęła na wierzch, gdy z gorąca musiał rozpiąć
marynarkę. Obserwowaliśmy więc wujka z zapartym tchem, zakładając się szeptem, czy ta
wypalona dziura wysunie się nad paskiem od spodni i czy ukaże się skrawek gołego brzucha.
Ciotka Gryzia zainteresowała się, czy jego para bliźniąt mogłaby wraz z jego „małżonką"
odwiedzić jej bliźniaczki, żeby dzieci się zaprzyjaźniły i bawiły grzecznie razem.
- Jeśli się szanowna pani nie boi całkowitej demolki mieszkania, to żona z pewnością chętnie
skorzysta z miłego zaproszenia, ale ja osobiście radzę się dobrze zastanowić... - odpowiedział
grobowym głosem pan Bolesław, i spojrzał na dziewczynki wpatrzone w niego, jak w obrazek
z krokodylami.
Siedziały w jednakowych sukieneczkach na obu kolanach ciotki, która swoje szczególnie
olbrzymie zęby szczerzyła w uśmiechu do pana Bolesława. Na szczęście omijał je wzrokiem.
Ciotka w tym szerokim, dobrotliwym uśmiechu przypominała bardziej wampira z babcinych
opowieści niż zwykłego gryzonia i mógłby on dostać czkawki.
Maciek, między jednym a drugim chrupanym ciasteczkiem, szepnął mi do ucha, że wątpi, aby
bliźniaczki doczekały się jakiegokolwiek ojca...
- Uśmiech ciotki rzeczywiście nie jest twarzowy - wymamrotałam również szeptem, gdy
akurat Żabelia zabrał głos na temat Wilna - ale serce ma ona wielkie jak u lwa skrzyżowanego
ze słoniem.
Poczułam się w obowiązku bronić rodziny przed takimi pomówieniami, chociaż
przyznawałam Maćkowi rację i zrobiło mi się żal ciotki Gryzeldy. Jednocześnie przeraziłam
się, że przecież i ja mam takie rodzinne „przodujące" zęby, a przy tym wielgachne stopy i gdy
dorosnę, to wszystko jeszcze bardziej urośnie i wówczas dla Maćka
121
nie będę już różą, lecz potworem ze złego snu. Byłam bliska płaczu, a wtedy nagle w słowa
Żabelii o tym, że w Wilnie przed wojną konie miały na kopytach ochraniacz z gumy, żeby
stąpały cicho, wdarł się rozpaczliwy płacz obu bliźniaczek. Umilkł głos taty, babunia
chwyciła się za serce, a ciotka Gryzoń zamknęła rozwarte w uśmiechu usta i oznajmiła
łagodnym, pogodnym głosem, że obie dziewczynki zsiusiały się jednocześnie na jej najlepszą
sukienkę.
* * *
Były to niemal ostatnie przygotowania przed naszą podróżą do „krainy szczęśliwości" - czyli
na legendarne babcine kresy. Słowo to fruwało od babuni do mnie i ode mnie do babuni,
kończąc i zaczynając każdą rozmowę, chociaż tato powtarzał z uporem, że przecież jedziemy
tylko do Wilna, a te najprawdziwsze i najważniejsze dla nas miejsca, skąd wywodzi się nasz
ród, to nie są na Litwie, ale na Ukrainie.
Babunia obruszała się, gniewała, zapewniając tatę swoim śpiewnym akcentem, że nie ma
żadnej różnicy, bo kresy to kresy i jednakowo najbliższe sercu z naszymi grobami
rodzinnymi, zarówno na Litwie, jak i na Ukrainie. Ród był wielce „rozgałęziony i wszędzie
było go pełno, razem z dworkami, końmi, psami i wszelką żywiołą, chociaż sporo naszych
przodków zasłużonych wielce dla Polski zginęło w powstaniach, tracąc dwory, konie, ziemię,
a ci, co przetrwali wywózki i katorgi, „nędzarzami się ostali".
Rozmowy i sprzeczki trwały już od trzech dni. Żabelia, kiedy tylko mógł, uciekał z domu.
Tłumaczył, że mu głowa puchnie od naszego „jazgotu", jak określił moje rozmowy z babunią
na temat, co należy zapakować i w jakich ilościach, żeby pomieścić to wszystko w walizkach.
Początkowo to nawet Żabelia tłumaczył babuni, że będzie z nami jechało jeszcze z
pięćdziesiąt osób, a każda z nich z bagażem i należy się ograniczyć z jego ilością. Nie trafiało
to babuni do przekonania, więc wciąż jej wyrywałam z ręki nadmiar pakowanej do waliz
odzieży i przypominałam słowa taty.
Nie mogłam się już doczekać chwili, gdy z plecaczkami wskoczymy z Maćkiem do autokaru i
zacznie się najpiękniejsze zakończenie naszych wakacji. Na razie starałam się nie myśleć
o powrocie do
122
szkoły, do rannego wstawania, odrabiania lekcji. Obraz szkoły przysłaniały całkowicie
nieznane pejzaże pięknych, tajemniczych kresów. Radość i uczucie szczęścia rozsadzały mnie
od środka i gotowa byłam nawet walizy przytulić do serca.
Na ostatnim przed wyjazdem spacerze w Łazienkach z Marylką, jej psem i Maćkiem o
niczym innym nie rozmawialiśmy, jak tylko o kresach. Maciek obiecał, że zabierze ze sobą
mały blok rysunkowy, kredki i będzie szkicował nie tylko same pejzaże, zabytkowe
kamieniczki, ale także i mnie w ich tle. Później na podstawie tych szkiców namaluje obrazy i
będę mogła wybrać sobie te, które mi się spodobają.
- Czy dla mnie też coś narysujesz? - zapytała nieśmiało Marylka, prowadzona przez psa, z
kolorową chustką na szyi.
Spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni, bo cóż może przyjść Marylce z obrazów, których nie
będzie mogła zobaczyć? Zrobiło mi się strasznie przykro i Maćkowi chyba także. Spojrzałam
na niego błagalnie.
- No, pewnie! - wykrzyknął wesoło - każda z was wybierze sobie najładniejszy... - spojrzał
na mnie wyczekująco, jakbym to właśnie ja powinna coś teraz powiedzieć.
- Nic się nie pesz, Marylka! - zaczęłam naszym porzekadłem - wszystko ci w
najdrobniejszych szczegółach opowiem o tym, co znajduje się na obrazkach, w jakich są
kolorach i jaką porę dnia przedstawiają, a ty sama wybierzesz... - dokończyłam bez
przekonania. Nie bardzo wierzyłam, że Marylka potrafi to wszystko sobie wyobrazić, a jeśli
nawet, to będzie to zupełnie coś innego. Zwłaszcza kolory...
- Już się na ten obrazek cieszę - uśmiechnęła się radośnie - jak mi dokładnie opiszesz, to go
„w sobie" zobaczę, i to tak wyraźnie, jakbym oglądała oczami. Dotykając go, będę jakby w
tym namalowanym krajobrazie... Nie potrafię tego wytłumaczyć, jak to się dzieje, że ja to
naprawdę wszystko widzę - dodała po krótkim namyśle z uśmiechem, który wcale nie był
smutny.
Maciek prędko wtrącił, że najważniejsza jest wyobraźnia i zaczął na wesoło opowiadać, jak to
pan Damazy stara się samodzielnie wstawać z wózka i próbuje przejść kilkanaście kroków od
drzewa do drzewa, a później w zabawny sposób opowiada o tym swojej żonie. Nie zapomina
także pochwalić Maksa, który biegnie przed nim, z wyprostowanym do góry ogonem, jakby
wskazując nim drogę. Zachowuje się zupełnie tak,
123
jakby nie był kotem, lecz psem, a do tego jeszcze fuka na Maćka, gdy ten stąpa bardzo blisko
pana Damazego, aby mógł go podtrzymać, gdyby stracił równowagę. Maciek się bardzo do
niego przywiązał. Nie do kota, lecz do pana Damazego i już się martwi, że po wakacjach
będzie mógł go odwiedzać tylko czasami w niedzielę i że skończą się ciekawe rozmowy o
wojnie, dalekich podróżach, delfinach i samolotach, a także głośne czytanie. Maciek chwalił
się, że nauczył się dużo od pana Damazego i nasłuchał wielu ciekawych rzeczy. Najbardziej
jednak będą rozpaczały bliźniaki, które czasem zabierał z sobą na cały dzień do Milanówka
na zaproszenie pani Lemur. Ona je rozpieszczała częstując lodami, ich ulubionym sokiem
pomarańczowym i opowieściami o zwierzętach, za którymi chłopcy przepadają. Kiedyś w
odwiedziny zabrali swego białego szczura i pani Lemur wcale się go nie bała i nie właziła z
krzykiem na stół, jak inne kobiety.
Piękny był ten nasz wspólny, ostatni przed wyjazdem spacer. Na zakończenie Maciek fundnął
nam po tutce lodów czekoladowych, a Czako dostał „psi sucharek". Rozkoszowaliśmy się
nimi na ławce pod starym kasztanowcem z widokiem na staw i pływające łabędzie...
Babunia, z moją pomocą, domykała z trudem drugą już walizę. Jej wierzch przyciskałam
kolanami ze wszystkich sił, nie bardzo wierząc, że zdołamy ją domknąć. Wciąż wyłaził z niej
jakiś łach i stawiała opór. Walczyłyśmy z nim obie w zupełnej ciszy. Blisko już byłyśmy
zwycięstwa, gdy w tę pełną napięcia ciszę wdarł się przytłumiony dzwonek telefonu.
- Odbierz go! - zawołał z sąsiedniego pokoju Żabelia - nie mogę w tej chwili odejść od
rajzbretu.
- Już lecę, tato! - odkrzyknęłam, siadając z impetem na walizie, żeby się wreszcie domknęła,
i udało się!
Babunia z ulgą osunęła się na fotel, dysząc ciężko, a ja przekręciłam klucz w szafie.
Dziwnym trafem tkwił w zamku, a nie leżał schowany w lodówce, jak to często bywało.
Chwyciłam za słuchawkę i nawet nie zdążyłam powiedzieć: „halo", gdy odezwał się Maciek
strasznym głosem, jakiego jeszcze u niego nie słyszałam.
- Nieszczęście! - krzyknął. - Zginął bliźniak! Od godziny trwa poszukiwanie. Drugi ma
„trzęsionkę"! Zaniemówił! Daj tatę do telefonu! W nim cała nadzieja! - darł się, połykając
słowa i chyba nawet płakał.
124
- Tato! Tato!... - krzyczałam jak najgłośniej mogłam - chodź prędko, ukradziono dzieciaka
dla okupu albo zamordowano! Maciek błaga, żebyś podszedł do aparatu. W domu
wszyscy zwariowali!
- dorzuciłam od siebie, żeby tym groźnym obrazem przywołać jak najszybciej Żabelię.
Tato zjawił się z obłędem w oku i rękami umazanymi tuszem. Kategorycznym ruchem
odsunął babunię stojącą w drzwiach. Na wszelki wypadek zaczęła ona głośno, na przemian,
odmawiać modlitwę za umarłych oraz do świętego Antoniego od rzeczy zaginionych.
- Tak, tak... - powtarzał Żabelia w słuchawkę wzburzonym głosem
- zaraz wsiadam w samochód. Powiedz ojcu, że już do was jadę. Nie zawiadamiać na razie
policji...
W tym momencie babunia, nie przerywając modlitwy, zaczęła wciskać na nogi pantofle.
- Jadę ja z tobą, kotuś! - oznajmiła kategorycznym tonem - będę ja wspierała tam zacną
rodzinę pana Bolcia. Swojak on, chociaż nie od nas z kresów... - westchnęła, mocując się
wciąż z opornymi pantoflami.
- Babuniu, przecież prawy but zakładasz na lewą nogę... - zauważyłam, sięgając po
wiatrówkę, bo dzień był chłodny. - Ja też jadę z tatą! - dorzuciłam, gdy Żabelia zmieniał
nerwowo koszulę wysmarowaną niechcący rozlanym tuszem.
- Nu, taż ja zdenerwowała się, a pośpiech nie sprzyja pantoflom, a tym biedakom może
zarżnięto już dziecko i wyrzucono na śmietnik...
- głos się babuni załamał. - Mało to się człowiek nasłucha z telewizora o takich strasznych
rzeczach?... - westchnęła, wychodząc pierwsza na schody, żeby bez pośpiechu zejść do
samochodu.
- Co się tak naprawdę wydarzyło, Tamaryszku? - dopytywał się w czasie jazdy Żabelia,
przekraczając trochę dozwoloną prędkość
- Maciek powiedział coś więcej?
- Wiem tyle, że obaj chłopcy siedzieli w mieszkaniu i nagle jeden z nich jakby się zapadł pod
ziemię, a drugi stracił mowę i nie można go wyciągnąć z kąta...
- Pewnie diabła zobaczył... - wtrąciła lękliwie babunia - koniecznie należy księdza
proboszcza sprowadzić.
- Niech mama nie panikuje! - ostrzegł znad kierownicy Żabelia i uszy mu poczerwieniały -
wszyscy tam potracili głowy. Przynajmniej
125
my zachowajmy spokój i rozsądek. W ostateczności trzeba będzie prosić o pomoc policję, a
rodziców jakoś podtrzymać na duchu... - odchrząknął
- i właśnie mama powinna się tym zająć - rozważał głośno Żabelia spokojniejszym już
tonem, ale było widać, że się denerwował. - U nas to nie ma dnia ani godziny, żeby się coś nie
przydarzyło - dorzucił, kręcąc głową - i jeszcze na dodatek ten mamy wyjazd na kresy...
- westchnął boleśnie. - Można do reszty osiwieć.
- Ty, kotuś, nie narzekaj! Ja niedługo już pomrę, a ty do końca życia będziesz żałował, że ty
robił matce wymówki, wyjazdu pozazdrościł w drogie sercu strony. Ty więcej serca masz dla
obcych, jak dla własnej matki, co cię w bólach przez dwa dni i jedną noc rodziła, a ważył ty
ponad pięć kilo...
- A dlaczego tak długo, babuniu? - zapytałam zdumiona - można przecież jakoś podobno
inaczej rodzić? W wodzie albo przez jakieś krajanie brzucha, czy coś takiego... Szybko i bez
bólu...
- Przez cesarskie cięcie. Operacyjnie i pod narkozą - objaśnił Żabelia, spoglądając w moją
stronę z ukosa. - Słyszę, że nie najgorzej się orientujesz w tych sprawach...
- To przecież normalka, tato! Wszystkie dziewczyny interesują się takimi sprawami, a ja z
pewnością wiem znacznie mniej od innych i to przez babunię... - dodałam ciszej. -
Wypożyczyłam od Mirelli atlas anatomiczny i przepadł bez wieści. Do dziś nie mogę go
odnaleźć, a trzeba będzie zwrócić, gdy zacznie się szkoła.
- Nu, kotuś... - wtrąciła szybko babunia - czy ta maszyna nie rozleci się, jak tak szybko nią
powozisz? Obawiam się, że z jednej tragedii będą dwie...
- Wola boska... - mruknął pod nosem tato i odrobinę zwolnił. Droga nam się dłużyła,
padały różne przypuszczenia na temat
zaginionego bliźniaka. Żabelia co jakiś czas ze zbożnym lękiem powtarzał: „Oby nam się
tylko maluch na drodze nie rozkraczył".
Pan Bolesław w towarzystwie Maćka przywitał nas przed drewniakiem, ukrytym w cieniu
starych jabłoni.
- Znalazł się? - zapytał tato, wyskakując z wozu.
Maciek pokręcił przecząco głową, pan Bolesław bez słowa ścierał łzę z policzka. Ciotka z
sąsiadką witały nas, pociągając nosami. Wszyscy mieli oczy czerwone jak angorskie królice,
które oglądaliśmy z tatą na wystawie.
126
Ciotka Maćka rzuciła się w rozpostarte ramiona babuni ze strasznym szlochem.
- Przeszukaliście, państwo, dokładnie dom i ogród? - dopytywał się rzeczowym tonem
Żabelia.
- Od piwnic po stryszek... - przytaknął pan Bolesław - sprawdziłem także u okolicznych
sąsiadów. Nikt go nie widział, nawet dzieciaki, z którymi się często bawił.
- Nu, to dawać obraz świętego Antoniego! - zdecydowała niespodziewanie, gromkim głosem
babunia - pomodlimy się razem do świętego i „bachor" się znajdzie - dodała z mocą i wiarą w
głosie. - Taż on od rzeczy zgubionych i pomoże odnaleźć dzieciaczka.
Staliśmy bez słowa jak skamieniali. Tylko ciotka Maćka wraz z sąsiadką rzuciły się na
poszukiwanie świętego. Rozbiegły się po wszystkich pomieszczeniach.
- Ty, Tośka - zarządziła z desperacją ciotka Maćka - zajrzyj do komórki za domem. Może
tam na ścianie wisi święty, a ja zajrzę do kuferka po prababce, co nam tę chałupę w spadku
zapisała. Pobożna była starowinka, to i może gdzieś jakiś obraz świętego się zachował. U nas
tylko krzyż na ścianie wisi... - tłumaczyła babuni z nadzieją w głosie.
Poszukiwanie obrazu trwało dłuższą chwilę. Pan Bolesław uzgadniał coś z Żabelia. Planowali
objazd maluchem po najbliższej okolicy. Robili różne przypuszczenia, włącznie z porwaniem
chłopca dla okupu. Pan Bolesław martwił się, że na koncie oszczędnościowym ma zaledwie
trzysta złotych... głos mu się załamał, przeszedł w szept. Tacie płonęły uszy.
Maciek stał obok mnie bez słowa i patrzył przed siebie bezradnym wzrokiem. Otwierał przy
tym szeroko oczy. Zupełnie jak ja, gdy usiłowałam powstrzymać łzy. Zrozumiałam, że
powinnam się nim teraz zaopiekować, podtrzymać na duchu, bo przecież prawdziwego
przyjaciela poznaje się w nieszczęściu, jak często powtarzał Żabelia. Tylko jak to zrobić? -
zadawałam sobie pytanie i nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Mijały minuty, za
oknem na parkanie siadła sroka.
- Chcesz kawałek czekolady z orzechami? - szepnęłam nieśmiało, przysuwając się bliżej
Maćka. Wyciągnęłam z kieszeni dżinsów połówkę nadgryzionej tabliczki owiniętej w chustkę
do nosa, żeby się nie rozpuściła.
127
;
- Chusteczka nie była używana... - zastrzegłam, podając mu czekoladę. Wzięłam też kawałek,
żeby nie pomyślał sobie, że ona mi nie smakuje i dlatego tak hojnie ją ofiarowałam.
- Boję się, że go nie znajdą... Mógł wpaść do glinianki albo zostać porwany dla okupu... -
odezwał się wreszcie, zagryzając czekoladą.
- Znajdzie się, zobaczysz! - uśmiechłam się, żeby dodać mu otuchy i nagryzłam z jego ręki
podsuniętą tabliczkę. I tak bez dalszych słów, zjedliśmy czekoladę. Rozejrzałam się za
babunią. W pewnej chwili zniknęła nam z oczu.
Siedziała teraz przykucnięta za szafą, przy osamotnionym bliźniaku, który z kolanami pod
brodą, tulił się do ściany w kącie. Zakrywał twarz niezbyt czystymi rękami. Szlochał i trząsł
się, niby nóżki w galarecie. Babunia śpiewnym szeptem usiłowała coś z niego wyciągnąć.
Gładziła po rozczochranej czuprynie, odciągała dłonie od zaczerwienionej płaczem twarzy.
Na nic się to zdało. Wybuchnął jeszcze głośniejszym szlochem, coś tam niezrozumiale
mamrocząc.
Zjawiła się wreszcie ciotka. Nie znalazła żadnej podobizny świętego Antoniego. W kuferku
natomiast znajdowały się pocięte przez myszy pożółkłe ze starości gazety i przypalony
garnek.
Babunia przywołała ciotkę skinieniem dłoni. Oznajmiła z troską, że dziecku, z lęku o brata,
pomieszało się „w głowinie", jak się z żalem wyraziła. Powtarza jedynie w kółko i bez sensu
o praniu bielizny.
Teraz ciotka, dla odmiany zasłaniając dłońmi twarz, wybuchnęła niepohamowanym płaczem.
Połykając łzy, wspominała rozdzierającym głosem, że jeszcze dzisiaj rano obaj chłopcy
pomagali jej w ogródku rozwieszać na sznurach poszewki i ręczniki.
Chwilę później zjawiła się zdyszana pani Tośka.
- Jest Matka Boska Częstochowska! - zawołała z tryumfem, tuląc w objęciach obraz w
ciężkiej, pozłacanej ramie. - Może być? - zwróciła się do babuni z nadzieją w głosie.
- Nu, może, czemu nie? Ale tylko w towarzystwie świętego...
- zawyrokowała. - Przecież Najświętsza Matuchna nie jest od zagubionych rzeczy... -
tłumaczyła cierpliwie. - Ona jest od dobrej rady i pocieszenia strapionych.
- Nie ma co się dłużej zastanawiać! Trzeba zawiadomić policję!
- podjął trudną decyzję pan Bolesław.
128
- Idziemy na posterunek!... - zdecydowanym głosem zawyrokował Żabelia, szukając po
kieszeniach kluczyków od malucha. - Objechaliśmy już okolicę. Nikt chłopca nie widział.
Mógł pójść w stronę glinianek. Tam - to już oni będą musieli szukać... - dodał ciszej.
- Niemożliwe, żeby sam tam poszedł! - zaoponowała nagle ciotka.
- Nasze bliźniaki zawsze trzymały się razem. Jeden bez drugiego nigdzie się nie ruszył.
Nawet do kuchni, a cóż dopiero na ulicę...
- rozszlochała się na nowo.
- Idziemy, panie Bolesławie. Nie ma chwili do stracenia! - postanowił władczo i energicznie
Żabelia.
- Niech pan Bolcio nie traci nadziei... - zwróciła się do niego babunia błagalnym tonem.
Ciotka Maćka, płacząc, tuliła się do męża.
- Jak przyjdzie jego pora, to chłopiec się odnajdzie, a z policją niech pan Bolcio lepiej nie
zaczyna... - ostrzegała drżącym głosem babunia. - Pana Bolcia zaaresztują jako podejrzanego,
że synka ukatrupił, a jak oni zaczną śledztwo, to przez parę miesięcy pana Bolcia nie
wypuszczą, ot co!
- Co też za głupoty mama opowiada! - rozzłościł się Żabelia, odciągając pana Bolesława od
żony.
Teraz babunia z ciotką płakały na dwa głosy. Zdezorientowana pani Tośka tuliła do obfitej
piersi obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, a mnie ze zdenerwowania zachciało się siusiu.
W takim momencie wstydziłam się jednak zapytać, gdzie jest ubikacja. Pomyślałam, że w
niewielkim mieszkaniu, zapewne w łazience. Gdybym jednak o nią spytała, to mogliby
pomyśleć, że chcę się wykąpać, bo coś mi się ze zdenerwowania przytrafiło. Przestępowałam
z nogi na nogę wystraszona tym, co się może za chwilę stać, jeśli natychmiast nie pójdę do
toalety. Gdy zauważyłam, że Maciek wreszcie, od paru chwil nie zwraca na mnie uwagi,
wysunęłam się dyskretnie z pokoju.
Zdążyłam zamknąć się w łazience, gdy mój wzrok padł na dużą pralkę stojącą naprzeciw
miejsca, z którego miałam za chwilę skorzystać. Wtedy skamieniałam z wrażenia i strachu. W
okrągłym okienku ujrzałam wielkie oczy jakiegoś potwora. Wytrzeszczone i straszne w
powiększeniu przez wypukłe szkło. Wybiegłam z łazienki, trzaskając drzwiami.
129
- Tato! - krzyknęłam, wpadając na wychodzących z pokoju Żabeli i pana Bolesława. Za nimi
podążał Maciek. - Jakiś wyprany zwierza siedzi w pralce! Ma okrągłe ślepia i porusza
pyszczkiem! Z trude łapiąc powietrze, osunęłam się w ramiona Maćka, który podtrzyma
mnie, żebym się nie przewróciła. Miał przerażoną minę, jakby zobaczy ducha.
Babunia z ciotką i panią Tośką przerwały chóralny śpiew „Po Twoją obronę" i wszyscy
rzucili się w stronę łazienki. Pierwsz znalazła się w niej ciotka. Padła przed pralką na kolana
niczy~ w kościele przed ołtarzem.
- Moje dziecko! - krzyknęła rozpaczliwie i po słowach „wyprą się do czysta", zemdlała.
Zrobiła się w łazience ciasnota i zamieszanie. Skorzystaliśm z niego, aby uciec z Maćkiem do
ogródka. Za nami przybiegł z kąt pokoju bliźniak. Płakał rozdzierającym głosem. Zatkałam
dłonią uszy.
- Czego się wydzierasz!? - Maciek chwycił chłopca na ręce, ocz mu się jednak śmiały.
Widocznie był przyzwyczajony do krzyku.
- On się nie wyprał i nie ugotował... - łkał teraz ciszej w jeg ramionach - ja się nie drę, tylko
płaczę, bo on ożył. Nic mu się ni stało, a ja myślałem, że on umarł i zakopią go jak naszego
pieska..
- tłumaczył głosem przerywanym czkawką.
- Dlaczego nie powiedziałeś, że wlazł do pralki? Mógł się w nie' udusić.
- Bałem się... - wy skamlał malec, tuląc się do niego z ufnością.
- Pewnie się za chwilę zjawi... - zapewniał wzruszonym głosem Maciek.
- Nie... - zaprzeczył płaczliwie, chowając głowę pod ramię Maćka.
- Nie umie wyleźć z tego pudła. Nie można go wyciągnąć - zaczął znów płakać.
- Jeśli wszedł, to i wyjdzie, tylko że z pomocą taty - uspokajał malca. Wróciliśmy do łazienki
sprawdzić, co się tam dzieje. W dalszym
ciągu trwały próby wyciągnięcia upchanego w pralce malucha. Zaklinował się w niej „na
amen", jak oznajmił zdesperowanym głosem Żabelia, chociaż obaj z panem Bolesławem
usiłowali na różne sposoby uwolnić wystraszone dziecko. Próbowali nawet ciągnąć go za
głowę. Pani Tośka krzyknęła histerycznie, że mogą skręcić mu kark i wtedy ciotka o mało
130
nie zemdlała. Straciła na chwilę mowę i postawiła oczy w słup, jak czasem czynił to Żabelia,
wysłuchując babcinych opowieści o strzygach i upiorach.
Ręce im się trzęsły, sapali głośno, w łazience zrobiło się gorąco i duszno. Nie było w niej
okna. Panu Bolesławowi kropelki potu spływały z czoła, tato natomiast pocił się włosami.
Reszta z braku miejsca tłoczyła się wokół sedesu, obserwując w ciszy i skupieniu wysiłki
ratowników w akcji. Nic nie wskazywało na to, że akcja się uda, jak szepnął mi do ucha
Maciek.
Dzieciak nagle zaczął rozpaczliwie płakać. Na prośby matki, żeby powiedział, co mu się
stało, wydukał, że zesiusiał się w majtki i boli go brzuszek. Do jego płaczu dołączył
natychmiast drugi bliźniak, tulący się do nóg Maćka.
- Nie da rady bez fachowej pomocy! - zawyrokował grobowym głosem pan Bolesław. Dyszał
ciężko, rękawem ocierał pot z czoła, zalewający mu oczy.
- Leć, Helcia, do sąsiadów! Telefonuj po pana Władzia. Niech siada na rower i natychmiast
przyjeżdża.
Ciotka ze szlochem wybiegła z łazienki. Pani Tośka za nią, gubiąc pantofel bez pięt. Dopiero
wówczas przystąpiła do akcji babunia. Zdecydowanym ruchem i bez słowa odsunęła
zdesperowanych mężczyzn, przykucnęła przy pralce i zaczęła zagadywać popłakującego
więźnia. Śpiewnie, i z wiarą w głosie, opowiadała o aniele stróżu z białymi skrzydłami,
„akuratnie się pirzącymi", który nad nim nieustannie czuwa. Sprowadzi wkrótce pomoc i nie
będzie się wcale gniewał za siusianie w majtki, a wszystko dobrze się zakończy pójściem na
lody.
- Czekoladowe? - wydobył się z pralki płaczliwy szept, przypominający czkawkę.
- Nu, obowiązkowo, czekoladowe! - zapewniała - a do tego porcja będzie nad wyraz duża, z
kremem na wierzchu.
- I zaraz, jak tylko stąd wyjdę? - dopytywał się, zapominając o płaczu.
- A jakżeby inaczej? - zapewniała radośnie, dodając do lodów czekoladowych malinowe,
które najbardziej lubiłam.
- Czy ja też dostanę? - odezwał się niepewnym głosem bliźniak, trzymający się kurczowo
nogi Maćka.
131
Odpowiedzi nie otrzymał. Do łazienki wpadła zdyszana ciotka z rozwianym, krótko
przyciętym włosem. Oznajmiła z przejęciem, ż pan Władzio akurat był w domu i zaraz tu
przyjedzie.
Pan Bolesław uświadomił Żabelię, że to najlepszy, chociaż ni najtańszy, mechanik w
okolicy, zwany „złotą rączką" i jakby się uparł to z niczego potrafiłby zmontować
samochód, chociaż to nie jeg specjalność.
Nadzieja wstąpiła w nas wszystkich. Ciotka Maćka nawet się do mnie uśmiechnęła. Oddałam
jej wówczas najczulszy uśmiech. Należało być w zgodzie z jego matką.
Po kilkunastu minutach na rozklekotanym rowerze zjawił się niecierpliwie oczekiwany pan
Władzio. Dźwigał przerzuconą przez ramię szarą torbę z narzędziami i zaczęło się...
Najpierw była mowa, że małe dzieciaki w domu, to zagrożenie i prawdziwa plaga i on nie
takie rzeczy już widział! Wyciągnął powoli narzędzia i rozkładał je pedantycznie na szafce.
Opowiadał przy tym, jak jego synek, o mało co, nie wysadził w powietrze mieszkania
przydźwiga-nym z pola niewypałem. Z takim samym sześcioletnim „gówniarzem", jak jego
syn, zaczęli rozbijać go młotkiem, żeby sprawdzić, co jest w środku.
Gdyby go coś „nie tknęło", aby zajrzeć do kuchni, gdzie leżał na podłodze półmetrowy,
zardzewiały pocisk, to już by go tutaj z nami nie było. Powiało grozą. Zapanowała śmiertelna
cisza.
Z pomocą pana Bolesława i Żabelii zaczęło się wreszcie całkowite rozbieranie pralki. Pan
Władzio, wręczając im śrubokręty, nazwał ich swymi asystentami, przyrównując ich pracę do
tej w szpitalu na sali operacyjnej, a ich samych do „sióstr narzędziowych". Cała ta
skomplikowana operacja trwała półtorej godziny, co - jak pan Władzio określił z
zadowoleniem - poszło „piorunem". Wyciągnięto wreszcie z bębna wystraszonego,
zasiusianego bliźniaka na trzęsących się nogach.
- Nu, widzicie? - zaczęła babunia wieszczym głosem - cały czas modliła się ja w duchu do
świętego Antoniego i zguba się znalazła. Stałoby się to szybciej, gdyby w domu wisiał jego
obraz - dodała z naganą w głosie.
Ciotka, z miną winowajczyni i z wypiekami na twarzy, przyrzekła babuni, że podczas
najbliższego przykościelnego odpustu zakupi wizerunek świętego, bo z dzieciakami nigdy nic
nie wiadomo...
132
Drugi bliźniak dopadł pierwszego i już nie odstępował ani na krok. Trzymając się kurczowo
za ręce, teraz dla odmiany śmiali się, jak z dobrej zabawy. Ten, który trząsł się niedawno w
kącie, przyznał się, że dlatego tylko braciszek tak długo siedział w pralce, bo on nie wiedział,
jak włączyć do niej wodę. Gdyby umiał to zrobić, a bardzo się starał, to wtedy braciszek
mógłby z pralki wypłynąć wraz z wodą na łazienkę.
- Panie mechaniku... - odezwał się pan Bolesław z szacunkiem, lecz pełnym grozy głosem -
jeśli uda się z powrotem zmontować pralkę, to proszę o założenie kłódki. Klucz od niej żona
będzie nosić na szyi, żeby te szatany nie zaczęły na własną rękę przeprowadzać prób -
przerażenie wyzierało mu z oczu.
- Pralkę należy kupić nową! - zawyrokował pan Władek - a szmelc sprzedać na złom - dodał
lekceważącym tonem, obrzucając niechętnym wzrokiem to, co z niej pozostało.
- A ileż to płacą za kilogram? - zainteresowała się niespodziewanie babunia, popatrując
niepewnie w stronę Żabelii. - Ja ci, kotuś, zawsze mówiła, żeby ty starego rowera nie
wyrzucał na śmietnik, jak i tego popiersia jakiegoś dostojnika odlanego w brązie, co to go
nasz pan dozorca przydźwigał do ciebie jako do artysty, znającego się na takim „barachle".
- Mamo... - jęknął Żabelia, chwytając się za głowę i spojrzał błagalnie w stronę ciotki Maćka,
jakby u niej szukał pomocy.
Ciotka w lot zrozumiała intencje taty, gdyż, jak szepnął mi Maciek, nie były jej obce
wszelkiego rodzaju niespodzianki, odkąd pojawiły się na świecie bliźnięta.
- Nie byliśmy przygotowani na wizytę... - zaczęła z wahaniem
- ale zapraszam państwa do stołu. Obiad będzie skromniutki... - zająknęła się jakby
zawstydzona - mamy dzisiaj krupnik z wkładką z żeberek...
- wyrzuciła z siebie łamiącym głosem - żebym przewidziała...
- Nu, wielkie dzięki, pani Heleno... - odezwała się babunia - chętnie z miłego zaproszenia
skorzystamy. Ja wprost przepadam za krupniczkiem...
- kłamała z najładniejszym uśmiechem, jaki jej się rzadko zdarzał.
Jedyną zupą, której nie lubiła i nigdy nie gotowała, nawet na prośbę Żabelii, był właśnie
krupnik. Przypominał jej podobno wojnę, chociaż nie wiedziałam dlaczego.
133
- Ale kłamczucha z tej mojej babuni... - szepnęłam Maćkowi, poruszając ledwie ustami, żeby
nikt nie usłyszał.
- Dorośli nazywają to „dyplomatycznym wyjściem z sytuacji", jak kiedyś objaśnił mi pan
Damazy - odpowiedział również szeptem, ale z niejaką dumą, że taki mądry. Uścisnęliśmy
sobie ukradkiem dłonie. I nagle zaczęliśmy radośnie chichotać. Wszystko się przecież
zakończyło szczęśliwie, a przed nami było całe popołudnie z lodami w ogródku, które
ofiarował się zafundować, i w większych ilościach przywieźć ze sklepu, Żabelia.
* * *
Od godziny piątej rano w domu było „piekło i szatany", jak określił Żabelia naszą krzątaninę.
Babunia, przygotowując kanapki na drogę, co chwila wykrzykiwała z przerażeniem, że z
pewnością nie zabrała potrzebnych dokumentów i wycierając ręce, biegła ponownie do
torebki. Miała je schowane w specjalnej przegródce, zamykanej na błyskawiczny zamek.
Wykrzykiwała z tryumfem: „są" i wracała do przerwanej pracy. A torebka babuni miała
pojemność pięciu kilogramów ziemniaków i nawet tego nie byłoby widać. Babunia do tej
przegródki zaglądała już piąty raz. Wzdychała z ulgą, że „wszystko w porządku", i
przywoływała Żabelię do kuchni, żeby któryś już raz pokazać mu co i gdzie schowała z
przygotowanych dla niego potraw na tydzień naszej nieobecności. Wyliczała, że w
zamrażalniku czekało na niego ponad sto kołdunków, dwadzieścia krokietów z kapustą oraz
dwa ogromne słoje w lodówce. W jednym znajdował się rosół, w drugim zupa pomidorowa.
Był także mniejszy słoik z czerwonym barszczykiem i miska makaronu. W mniejszych
pojemniczkach było kilka rodzajów wędlin i serów, nie licząc korzennych śledzi.
Żabelia, z obłędem w oku, spoglądał na te zapasy i usiłował tłumaczyć babuni spokojnym
głosem, że gdy wrócimy z kresów, to jeszcze przez dobry miesiąc będziemy jedli
zgromadzone zapasy i że on nie jest idiotą, więc nie trzeba go wołać dziesiąty raz, aby od
nowa wszystko tłumaczyć. Babunia równie spokojnie odpowiadała, że nigdy nic nie
wiadomo, bo może się zdarzyć, że umrze w drodze i wtedy przyda się to wszystko na stypę,
aby gości godnie przyjąć. Dodawała
134
także z westchnieniem, że butelka z nalewką na kilkunastu ziołach jest schowana na ten cel w
szafie, między zimowymi czapkami. W ostatniej chwili przyznała się, że druga część zapasów
tkwi w zamrażalniku u matki Marylki, a ona wymogła na niej przyrzeczenie, że po śmierci
babuni zaopiekuje się tatą, żeby „niebożątko" nie odczuł jej odejścia. Była także zamówiona
msza święta za jej duszę na dzień po naszym odjeździe. Zobowiązała matkę Marylki, aby
wraz z Żabelia w niej uczestniczyła.
Tato nieomal płakał ,,z bezsilności", jak mi się przyznał, ale wszystko, co trzeba, przyrzekł
solennie wypełnić. Na pożegnalne śniadanie, przed szóstą rano, babunia wyprawiła ucztę w
rodzaju wielkanocnego stołu i z rozpędu podzieliła się z tatą jajkiem, życząc mu wiernej i
pracowitej żony.
- Jak moje włosy? - zapytał szeptem, zasiadając z westchnieniem do stołu. - Czy całkiem już
jestem biały jak ten podwórzowy kot, co go dokarmiasz?
- Obleci... - obrzuciłam krytycznym wzrokiem jego głowę - No, może przybyło ci parę
siwych włosów, ale wszystko jest okej.
- Tylko bez takich powiedzonek! - krzyknął - nie zaśmiecaj języka słowami narodu o niższej
kulturze.
Oboje z tatą byliśmy już porządnie umęczeni podróżą, która dopiero miała się zacząć. Po
śniadaniu Żabelia musiał o dwie dziurki popuścić pasek, a ja oddychałam uchylonymi ustami
i schylałam się z wielką trudnością. Babunia już po raz ostatni policzyła bagaż, gdy wybiła
siódma i zjawił się Maciek z panem Bolesławem. Babunia natychmiast posadziła ich za
stołem, podając miseczki z kołdunami w rosole, „bo mężczyźni muszą mieć siłę do dźwigania
ciężarów". Tato zamówił telefonicznie dwie taksówki, w które się z trudem pomieściliśmy.
Nie chciał jednak ryzykować jazdy maluchem, który mógłby się „rozkraczyć" na ulicy pod
ciężarem samego tylko bagażu.
Przed wyjściem z domu babunia przykazała wszystkim usiąść i trwać tak w ciszy przez parę
minut, jak nakazywał zwyczaj przywieziony z kresów.
Na miejscu, skąd o godzinie ósmej odjeżdżał autokar, byliśmy pierwszymi pasażerami.
Kierowcę zaskoczyła ilość bagażu, ale babunia kilka razy powiedziała do niego „mileńki" i
poinformowała go, że to
135
nie tylko nasze rzeczy, lecz zabraliśmy także dary dla tych „biednieńkich wywiezionych przez
bolszewików". Kierowca ze zrozumieniem pokiwał głową i nawet się uśmiechnął do babuni.
Wprawdzie z obowiązku, ale zawsze...
Żabelia samorzutnie obiecał babuni pomodlić się, na wszelki wypadek, do świętego
Antoniego, bo z pewnością część bagażu się zagubi, a święty może, ale nie musi, sprawić cud
jego odnalezienia. Wujek w tym czasie przykazywał Maćkowi, żeby się nami opiekował i
zachowywał się jak odpowiedzialny mężczyzna. Żabelia także prosił Maćka, aby miał na
wszystko otwarte oczy, mnie nie odstępował ani na krok, bo przez impulsywną naturę mogę
sobie i babuni przysporzyć kłopotów. Upominając mnie, wyliczał rzeczy, których nie
powinnam robić w tej podróży, a także przypominał, w jaki sposób czuwać nad babunią. Gdy
autokar wreszcie ruszył, w mojej głowie huczało jak w baniaku z pszczołami. Maciek też miał
minę oszołomionego hałasem.
Miejsce przy oknie zajęła babunia, ja obok niej, a przed nami Maciek. Babunia na moje
błagalne spojrzenia stwierdziła krótko, że tak będzie „przyzwoicie i na miejscu", a kawaler
siedzący przed nami będzie nas ochraniał. Nie wiedziałam tylko przed czym, ale babciną
decyzję przyjęliśmy bez zbędnych słów.
Zanim jednak autokar ruszył z rozgadanymi, kręcącymi się nerwowo pasażerami, a my już
siedzieliśmy na swoich miejscach, Maciek spojrzał na mnie, ja na Maćka i wybuchnęliśmy
radosnym śmiechem. Nagle wszystko to, co działo się przed chwilą, wydało nam się zabawne.
Najważniejsze było to, że podróżujemy razem i czeka nas pełna wrażeń i niespodzianek
wycieczka na te dziwne kresy, które były kiedyś nasze, a teraz nie są, chociaż w sercach ludzi
starych tak jak babunia, są wciąż nasze.
W połowie drogi nad Wigry babunia usnęła, obejmując oburącz i czule czarną torbę z
dokumentami, i nie tylko, w obawie przed głodową śmiercią. Cichutko przesiadłam się do
Maćka. Pochyleni ku sobie, opowiadaliśmy szeptem różne zabawne historie, robiliśmy uwagi
pod adresem niektórych pasażerów, udając, że na nich nie patrzymy. Bawiło nas wszystko, na
co tylko spojrzeliśmy. Nawet pochrapywanie babuni i to, że gdy się nagle zbudzi, a nie
zobaczy mnie przy sobie, to może narobić krzyku na cały autokar, żeby modlono się do
świętego
136
Antoniego. Maciek zaraz wtrącił, że po tej przygodzie z pralką, to bliźniaki boją się wchodzić
do łazienki i jeden drugiego nią straszy.
Postanowiliśmy także, że ja będę spisywała wrażenia z podróży, a on rysował do nich obrazki
i wyjdzie z tego nasz wspólny pamiętnik, który skserujemy dla Marylki, żeby wiedziała, że o
niej pamiętamy.
Późnym popołudniem dotarliśmy nad Wigry. Skakaliśmy z radości na sam widok jeziora i
górującego nad nim klasztoru. Były to miejsca dobrze znane mnie i Maćkowi z jego rejsu
„Delfinem". Gdzieś w pobliżu był nasz biwak, nazwany przez Żabelię „Lemurowem". Nad
Czarną Hańczą poznałam Maćka i jego kolegów z jachtu. Nawet zaprosili mnie na niego.
Później, już na naszym biwaku, przehand-lowaliśmy razem z Maćkiem taty latarkę za ryby, o
czym mu natychmiast przypomniałam. Opowiedziałam także, jak to wieczorami
wyprowadzaliśmy z tatą chomiczycę na spacer po lesie, a żeby nam zwierzątko nie uciekło,
uszyłam Penelopie szory z Żabeliowej białej skarpetki i prowadzaliśmy ją na sznurku.
W zabudowaniach klasztornych mieliśmy spędzić noc i zjeść wspólną kolację. Na razie
czekaliśmy wszyscy na dziedzińcu przed recepcją, w której przydzielano nam pokoje.
Babunia była pełna niepokoju, czy będą wygodne łóżka, a widząc nasze radosne podskoki i
szturchańce, bez większego przekonania zwracała nam uwagę, żebyśmy się przyzwoicie
zachowywali, co jeszcze bardziej pobudzało nas do śmiechu. Było super!
Nadeszła wreszcie chwila, gdy trzeba było wyciągnąć z bagażnika podręczne torby i zanieść
do przydzielonych pomieszczeń. Powstało straszne zamieszanie, spowodowane lękami i
uporem babuni głośno komentującej przeróżne grabieże, morderstwa i oszustwa. Chciała
ciągnąć do pokoju wszystkie nasze walizy w obawie, że zostaną ukradzione przez „czatującą
mafię". Powoływała się przy tym na słowa Żabelii, że będzie się modlił do świętego
Antoniego, aby to, co zginie, znalazło się na swoim miejscu. Pasażerowie, przerażeni
sugestywnymi słowami babuni, pchali się jeden przez drugiego, chcąc również wyciągnąć
swoje liczne bagaże. Dopiero kierowcy, gdy dał słowo honoru, udało się przekonać babunię i
innych, że nic nikomu nie zginie, gdyż osobiście dopilnuje złożonych w bagażniku rzeczy.
Ocierał przy tym pot z czoła i błędnym wzrokiem obserwował kłębiących się wokół
137
pasażerów. Wyglądało na to, że chcą szturmem wziąć autokar. Babunia miała widocznie dar
przekonywania ludzi. Nie odchodziła przy tym od „maszynu", jak określała wszelkiego
rodzaju samochody, z maluchem włącznie. Możliwe, że chciała w nim, albo przy nim,
spędzić całą noc, pilnując dobra. I wówczas Maciek włączył się do akcji, podobnie jak
mechanik do rozbierania na kawałki opornej pralki z uwięzionym w niej bliźniakiem. Bardzo
mi zaimponował, gdy spokojnym, stanowczym głosem przywołał babunię do „zdrowego
rozsądku". Ujął kategorycznym ruchem pod ramię, zabrał podręczną torbę i ruszył
zdecydowanie do przodu, przedzierając się przez tłum zdezorientowanych pasażerów wciąż
jeszcze dyskutujących z kierowcą.
Babunia głośno oznajmiła, że idzie „pod przymusem" i udawała zagniewaną. Gdy tylko się
oddaliliśmy od tłumu, zapomniała całkowicie o „przymusie" i wpadła w zachwyt z bliskości
pięknie podświetlonego kościoła i innych „rzeczy świętych", jak określiła miejsce noclegu
naszego papieża.
Maciek natychmiast obiecał babuni, że swoimi sposobami załatwi jej zwiedzanie papieskich
apartamentów z widokiem na jezioro, a przede wszystkim obejrzenie specjalnej kaplicy Ojca
Świętego, w której się rano i wieczorem modlił.
- Ot, zuch! - skwitowała babunia, rozradowana jego obietnicą. Przy wspólnej kolacji w
ogromnym refektarzu, zamienionym na
restaurację dla turystów, spytałam Maćka szeptem o te jego tajemnicze sposoby.
- No, cóż! - roześmiał się - nie mam żadnych, ale coś wymyślę, żeby dotrzymać słowa i
zrobić przyjemność twojej babuni. Jakoś się dogadam z pokojówką, wiem od wujka, że ludzie
są tu życzliwi...
Wydał mi się bardzo dorosły i mądry. Byłam dumna, że pokochałam prawdziwego
mężczyznę, który dotrzymuje słowa i jest zaradny. Przypominał mego ukochanego Żabelię.
Babunia, pochylona nad talerzem, miała bardzo nieszczęśliwą minę.
- Nu, nie po to ja brała tyle jadła na drogu, żeby ono teraz marniało w tym przeklętym
bagażniku, a tu flaczki, co to obrzydliwość na nie patrzeć...
- Babuniu, one są pysznościowe! Spróbuj...
138
Maciek mnie poparł i uśmiechnął się do babuni. Pokręciła głową i spróbowała.
- Daleko im do naszego jadła, ale nie powiem. Jak na stołówkę, to nie najgorzej
przyprawione. Nu, ale ja wolę swój kotlecik z torebki wyciągnąć...
- Babuniu... - jęknęłam.
- Nu, dobrze. Zjem ja go w pokoju, tylko herbatku tu wypiję...
- Zapomniałem powiedzieć, że ciotka przesyła pani pozdrowienia - zaczął Maciek.
- Co my nie namartwiły z panią Heleną o tego nieszczęsnego malucha. Mógł się w tej pralce
udusić, ale Bóg strzegł...
- Ciotka i wujek bardzo panią polubili... Ciotka to nawet rozpytywała sąsiadów, czy ktoś nie
ma zbytecznego obrazu ze świętym Antonim. Tak na wszelki wypadek... - dodał z
uśmiechem, ukazując w policzku śliczny dołeczek. Zawsze o takim dołeczku marzyłam dla
siebie, a tymczasem obdarzono nim chłopaka. Mnie by bardziej pasował, ale dobre i to, że ma
go mój Maciek.
Przed pójściem spać ubłagałam babunię, żeby poszła z nami nad jezioro. Samej z Maćkiem
nie chciała mnie puścić. Tłumaczyła, że musi mnie pilnować, gdyż jestem roztrzepana i z
radości, że tu jestem, mogę wskoczyć do jeziora, wtedy nieszczęście gotowe, a sen o koniu,
grzebiącym w ziemi kopytem, może okazać się proroczy.
Noc była ciepła. Jezioro wysrebrzał księżyc, drzewa kładły się cieniem na jego nieruchomej
tafli. Staliśmy w ciszy nad jego brzegiem. Babunia trzymała mnie za rękę, jakby w obawie, że
wpadnę do jeziora. Maciek stał obok mnie, wpatrując się w drugi brzeg. Migały tam dalekie
światełka niczym małe, zagubione w ciemnościach gwiazdki. Nie widziałam w mroku
wyraźnie jego twarzy. Cienie krzewów ją przysłaniały. Nie odzywał się ani słowem, a ja tak
bardzo chciałam wiedzieć, o czym myślał. Może wspominał tamte wakacje z Penelopą? A
może nieżyjących rodziców? Domyślałam się, że tęskni za nimi i wiedziałam, że chciałby
mieć ojca, a w nim takiego przyjaciela, jak ja w Żabelii. Może właśnie dlatego tak się
przywiązał do mego taty, a nawet do pana Damazego. Chciałam, ale wstydziłam się ująć jego
dłoń, żeby wiedział i czuł, że o czymkolwiek myśli, wesołym czy smutnym, to ja trwam przy
nim, bo jestem jego przyjaciółką i także
139
„różą" na dobre i złe. Tak się sama tym wzruszyłam, że poczułam napływające do oczu łzy i
jakąś ogromną tkliwość do wszystkiego, co mnie otaczało. Był to przecież niecodzienny,
tajemniczy wieczór. Nawet surowa zazwyczaj babunia wydała mi się kochana i bardzo bliska.
Zapragnęłam prawie boleśnie, żeby była tutaj z nami moja mama i tato. I żebyśmy razem
patrzyli na ten cichy, jakby zaczarowany, uśpiony krajobraz, rozjaśniony księżycowym
światłem, o którym babunia mówiła szeptem, że jest słońcem umarłych. Zrobiło mi się jakoś
dziwnie. I smutno, i jednocześnie radośnie. Niby niechcący dotknęłam nieśmiało dłonią ręki
Maćka. Zamknął ją w swojej, jakby to było czymś najzwyklejszym i nawet koniecznym.
- Nu, tak my stoimy, nie nad moją daleką rzeką, lecz nad nie znanym mi jeziorem i swoją
młodość sobie przypomniałam... - ciszę przerwała babunia wzruszonym głosem - była ja
niewiele starsza od Tamaryszka, gdy stali my tak o zmierzchu nad wodami Zbrucza...
- A z kim, babuniu? - podchwyciłam, żeby się czegoś więcej dowiedzieć. Domyślałam się, że
był to z pewnością ten jakiś pan Blińczyk, o którym tylko wiedziałam, że był porucznikiem z
jakiejś kanonierki. A o kanonierce tylko tyle, że była to „łajba z jednym karabinem
maszynowym" - jak wytłumaczył mi bez przekonania Żabelia. Może także nie wiedział?
Byłam strasznie ciekawa tej historii, ale babunia była skryta i surowa. Nie wdawała się ze
mną w żadne romantyczne zwierzenia.
- Nu, może ja kiedyś wam, młodym, opowiem... To były inne czasy, dla was niezrozumiałe i
śmieszne. Nie uczą was tego, co powinni i wy biedniutkie nie znacie innych wartości...
- Babuniu, opowiedz teraz... - zaczęłam przymilnie prosić. Maciek także poparł żarliwie moje
błaganie, ale babunia zdecydowała nagle innym już tonem, że „wszystko w swoim czasie", a
teraz należy iść spać, bo jutro skoro świt zbudzą nas i trzeba będzie przed dalszą podróżą
sprawdzić, czy nasze bagaże jeszcze znajdują się na swoim miejscu.
- Oj, babuniu... - jęknęłam i chciałam jeszcze dodać, że wieczór taki piękny i spać mi się nie
chce i tak w ogóle...
Babunia bez słowa zawróciła w kierunku rysujących się ciemną plamą klasztornych
zabudowań.
Jednak z babunią to nawet Żabelia przegrywał!
140
* * *
Gdy tylko nasz autokar przekroczył granicę litewską, babunia przybrała uroczystą minę.
Rozglądała się bacznie po okolicy. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się zielone lub zaorane pola,
obwiedzione na dalekim horyzoncie ciemnymi szczoteczkami lasów. Przydrożne, stare
drzewa przybierały odcień dojrzałego lata. Podbarwione różem i żółcią, zapowiadały w
blednących zieleniach zbliżającą się jesień i koniec wakacji. Zwłaszcza moje ulubione klony
stały jeszcze w barwie soczystej zieleni, ale już przetykanej złocistym i czerwieniącym się
listowiem. Spoglądałam z zachwytem na ich rozłożyste korony przypominające wielobarwne,
olbrzymie bukiety na tle niebieściutkiego nieba.
- Jakie one piękne! - wykrzyknęłam radośnie. Czułam się już bardzo szczęśliwa i
zachwycona tym, co oglądałam przez okna autokaru, a czekały mnie jeszcze nowe odczucia,
nowe krajobrazy i wielka przygoda z kresami, których byłam tak bardzo ciekawa. Na razie
oglądałam te bliższe, na Litwie. Babunia jednak obiecała zabrać nas na przyszłe wakacje na te
najpiękniejsze kresy na Ukrainie, z których wywodzą się nasze korzenie.
- Ten największy klon to prezent ode mnie dla ciebie! - odezwał się z powagą Maciek - jest
twój. Weź go sobie!
- Przyjmuję. Piękny i bogaty prezent - odpowiedziałam i nie wiem dlaczego, poczułam
napływające do oczu łzy. Od tej cudownej chwili robiliśmy sobie wspólne prezenty z
mijanych pól, pastwisk z łaciatymi krowami, brzozowych lasków i wodnych rozlewisk
połyskujących srebrzyście w słońcu. Maciek obiecał je namalować. Zabrał ze sobą przecież
mały blok rysunkowy w charakterze podróżnego pamiętnika w obrazkach.
Babunia, zapatrzona w przesuwające się, ożywione słońcem krajobrazy, jakby zapomniała o
naszym istnieniu.
- MERKINE... - wymówiła szeptem nazwę miejscowości tuż za mostem, przez który
przejeżdżał nasz autokar. Siedziałam przy niej, Maciek przed nami. Obok było wolne miejsce.
Skorzystałam z tego zapatrzenia się babuni w krajobraz. Przesiadłam się. Fajno było
wymieniać z Maćkiem myśli i spostrzeżenia. Gdy chciał na coś zwrócić moją uwagę, dotykał
delikatnie mojej dłoni, a ja z nadmiaru szczęścia i braku
141
słów trwałam w ciszy, udając, że słucham nadawanych z taśmy melodii, o których babunia
mówiła „ten hałas". Dodała również, że ludzie tak przywykli do wrzasków, że muszą go mieć
nawet w autokarze, jakby im piękno za oknem nie wystarczyło. Kiedy jednak zaczęto
nadawać jakieś starocie śpiewane rzewnym głosem, to się rozczuliła. Twierdziła, że to
piosenki z jej młodości, z czasu, gdy poznała mego dziadka.
Od momentu przekroczenia granicy głos jej złagodniał. Stał się jeszcze bardziej śpiewny, co
specjalnie podobało się Maćkowi. Zauważyłam, że babunię traktuje jak swoją osobistą babcię
i chyba był nawet zazdrosny, że okazuje mi więcej zainteresowania niż jemu. Gdy kiedyś
wspomniałam o tym babuni, to stwierdziła, że zbyt wcześnie stracił rodziców i brak mu
matczynego ciepła. Moja mama nie zginęła, a też mi brak czułości, którą okazywała mi w
Nowym Jorku.
Mijaliśmy jakieś wioski, mostki i miasteczka o dziwnych, trudnych czasem do wymówienia
nazwach. My z Maćkiem licytowaliśmy się, które z nas szybciej odczyta je w biegu.
Staraliśmy się przy tym rozmawiać szeptem, żeby nie przeszkadzać babuni w jej zamyśleniu,
pogrążonej może we wspomnieniach o dziadku albo o tym panu Blińczyku z kanonierki,
chociaż wydarzenia rozgrywały się nie na Litwie, lecz na Ukrainie w dworku, który im
odebrano.
Z zachwytem patrzyliśmy na dymy snujące się nad kartofliskami, na zaorane rżyska, ukryte w
zieleni sadów domostwa. Maciek spytał mnie, czy pamiętam jak na biwaku piekliśmy z tatą
ziemniaki, bo on do dzisiaj czuje ich przydymiony smak i zapach.
- Pewnie, że pamiętam! - obruszyłam się, że pyta o ccś tak oczywistego. Poczułam nagły
przypływ apetytu na ten nieziemski, kartoflany przysmak posypany solą i parzący palce
przypieczoną skórką. Dziwiłam się także, że babunia wciąż jeszcze nie zauważyła mojej
nieobecności. Zerknęłam w jej kierunku, odwracając głowę.
Wciąż śledziła wzrokiem uciekające krajobrazy pełne słońca, spokoju i chyba najbliższe jej
sercu, chociaż niewiele różniły się od tych naszych, mazowieckich. Wydawała się jakaś
smutna, głęboko zamyślona i daleka. A może w tych rozległych, jak okiem sięgnąć,
widokach, szukała utraconego szczęścia, chociaż tato zawsze mi powtarzał i uczył, że
szczęście nosi się w sobie, tylko że często o tym zapominamy,
142
szukając go z uporem nie zawsze tam, gdzie nam się wydaje, że powinno na nas czekać.
I Żabelia miał, jak zwykle, rację! Ono naprawdę siedziało we mnie. Czułam je w sobie.
Byłam wypełniona po brzegi tym niewypowiedzianie słodkim, radosnym uczuciem, które
zagłuszało wszystko inne. Nawet moje obcięte włosy stały się nieważne. Nowe uczesanie
wydało się nagle pięknościowe.
Miałam nieprzepartą ochotę śmiać się głośno, skakać, wykrzyczeć z siebie to szczęście, żeby
z tego nadmiaru mnie nie zadusiło. Nawet uchyliłam na chwilę usta...
Najgorsze było to, że nie potrafiłam, nie wiedziałam, w jaki sposób wyrazić to, co czułam,
ująć w jakieś zwykłe, codzienne słowa, żeby móc podzielić się z Maćkiem tym czymś, co się
we mnie działo, a było z całą pewnością szczęściem, o czym zapewniał Żabelia, że siedzi w
każdym człowieku.
Jedynie spytałam, o czym w tej chwili myśli, a on odpowiedział bez namysłu, że chce mu się
bardzo pić i że interesuje go, jak żyją w tych mijanych wioskach ludzie, bo jego wujek mówił,
że to biedacy, chociaż ziemia urodzajna.
Takiej odpowiedzi całkiem się nie spodziewałam i aż mi dech zaparło. Pomyślałam, że moja
mama-Misiek miała jednak rację, chociaż jej nie dowierzałam, że mężczyźni są całkiem różni
od nas w sposobie myślenia i odczuć. Należy zawsze o tym pamiętać, żeby później nie mieć
rozczarowań, bo my, kobiety, jak się wyraziła, zbyt idealizujemy wszystko, co dotyczy
mężczyzn. Dlatego nie zawsze dobrze się nam z nimi układa rodzinne życie. Trzeba o tym
wiedzieć, pamiętać i uznać tę inność oraz sposób myślenia różny od naszego.
Wciąż było to dla mnie nie do pojęcia, ale przecież mama nie chciała mnie straszyć,
opowiadając nieprawdziwe rzeczy. Jedynie pragnęła zwrócić uwagę, żebym czasem nad tym
się zastanowiła, ale ja bardzo nie lubię myśleć i rozważać, więc dopiero teraz sobie o tym
przypomniałam. Nawet zaczęłam trochę się obawiać tego czekającego mnie w przyszłości
dorosłego życia. Chciałam wierzyć, i wierzyłam, że to moje będzie bardzo szczęśliwe, pełne
radości, zabaw i miłości, nie mówiąc już o podróżach, o dużej ilości pięknych ciuchów i
siedzącego we mnie głęboko szczęścia, które trzeba będzie czasem głośno z siebie
143
wykrzyczeć, żeby z jego nadmiaru nie zadusiło. Z mężczyznami dam sobie z pewnością radę!
Może to nawet Maciek kiedyś zostanie moim mężem?
Sięgnęłam dyskretnie do mego plecaczka. Wyciągnęłam butelkę z napojem cytrynowym,
przygotowanym przez babunię, i bez słowa podałam Maćkowi z najpiękniejszym uśmiechem.
- Jesteś super i „na duży złoty medal" - dodał słowami Żabelii. I oboje uśmiechnęliśmy się do
siebie.
I to też było szczęściem....
Od jakiegoś już czasu skończyły się piękne krajobrazy. Łąki, liściaste lasy, wodne rozlewiska,
wioski ukryte w sadach. Autokar przedzierał się przez kręte uliczki, place, zaułki osiedli i
miasteczek. Maciek zauważył, że przypominają te podwołomińskie i przez chwilę zastanawiał
się, co w tej chwili psocą bliźniaki i czy nie zapomniały nakarmić zwierzątek.
Autokar wreszcie wydostał się z rozwlekle ciągnących się przedmieść i zielonych ogrodów.
Przemykaliśmy obok odnowionych na jasny, kremowy kolor kamienic, zabytkowych
pałacyków, licznych kościołów o strzelistych wieżycach i kopułach. Wreszcie dotarliśmy do
centrum miasta.
Babunia jakby się ocknęła ze snu albo z głębokiego zamyślenia. Poruszyła się niespokojnie,
przycisnęła do siebie oburącz torbę z dokumentami i pieniędzmi.
- Taż my już w Wilnie - oznajmiła bardziej zdziwionym niż radosnym głosem. Zaraz też
poprosiła Maćka, żeby pilnował naszego bagażu, gdy tylko zatrzymamy się przed hotelem.
W autokarze wszyscy nagle się ożywili. Komentowano głośno przebytą trasę, ściągano z
półek podręczne torby. Niektórzy ciekawi byli, czy w hotelu są dobre warunki. Słyszeli, że
czasem brakuje ciepłej wody.
My z Maćkiem myśleliśmy tylko o tym, żeby wyrwać się do centrum miasta, o którym
babunia opowiadała nam zadziwiające historie. Zaznaczała jednak ze smutkiem, że opowieści
te dotyczyły dawnych czasów, a myśmy byli ciekawi, jak wygląda ono obecnie i czy
odnajdziemy coś z tego, o czym nam opowiadała. Jak chociażby dorożki na ogromnych
gumowych kołach, dzięki którym nie czuło się
144
kamieni wileńskiego bruku, jak twierdziła babunia. Nie słychać było także kopyt końskich,
gdyż one również miały gumowe podkowy. I tak się podobno te dorożkarskie konie
„rozpaskudziły", że na innych „bestie" nie chciały chodzić. A wszystko to dlatego, dodała
babunia, żeby w mieście nie było hałasu, a mieszkańcy mieli z jazdy przyjemność. Babunia
miała podobno tyle lat, ile ja teraz, gdy jechała taką dorożką z rodzicami na ulicę Adama
Mickiewicza, bo tam było „całe Wilno". Największy ruch i najwięcej spacerującej
publiczności. Tam znajdowały się najlepsze hotele wileńskie i tam był „Sztrall", a także
najwykwintniejsza publiczność w ogrodzie i na sali, gdzie przygrywała doborowa orkiestra.
Ta ulica Mickiewicza wychodzi podobno od Góry Zamkowej i prowadzi prosto do rzeki Wilii
najpiękniejszą drogą... Bardzo to wszystko chcieliśmy zobaczyć i podziwiać... Maćka
najbardziej interesowała historia i zabytkowa architektura, którą chciał uwiecznić w swoim
„rysowniku", a także cmentarz na Rossie i grób Marszałka Piłsudskiego, o którym opowiadał
mu wujek i także o tym, jak to młodzież szkolna i robotnicza stanęła do walki z bolszewikami
na przedmieściach Wilna w styczniu 1919 roku, a długi szereg mogił w najdalszym zakątku
cmentarza na Rossie pozostał pomnikiem tego cichego, beznadziejnego bohaterstwa. Gdy
Maciek wspomniał o tym, czego dowiedział się od wujka, babunia tak się wzruszyła jego
zainteresowaniami, że obiecała podarować Maćkowi najcenniejszą dla niej i cudem
uratowaną pamiątkę. Była to książka - przewodnik po Wilnie. Napisał ją po pierwszej wojnie
profesor Uniwersytetu Stefana Batorego, pan Juliusz Kłos. Był on podobno dobrym
znajomym pradziadka Eustachego. Nosił okulary, miał łysinę, niewielkie wąsy i uczył w tej
książce odczytywać „sercem" historię głazów i cegieł wileńskiego grodu. Stał się najlepszym
z synów Wilna i był niezmordowany w twórczej pracy, chociaż przybył z daleka, ale babunia
nie pamiętała skąd. Obiecała nam, że odwiedzimy grób artysty, który spoczywa „w szumie
sosen cmentarnych" na Rossie, jak się wyraziła łamiącym się ze wzruszenia głosem, bo nie
znajdzie tam już zburzonej kaplicy obrońców Wilna, którą on kiedyś zbudował. Książka ta
była ulubioną i stałą lekturą, babuni. Przechowywała ją w zamkniętej na kluczyk szkatułce z
cedrowego drzewa. Napomknęła kiedyś, że gdybym była chłopcem, a nie dziewczyną, to
byłaby ona, po jej śmierci, przekazana mojej osobie.
145
Gdy usłyszałam, że podaruje ją Maćkowi, to byłam już całkowicie pewna, że wyda mnie
kiedyś za niego za mąż, a ja sama nie będę miała wiele do powiedzenia w tej sprawie. I
bardzo się ucieszyłam.
Nie chcąc być od niego gorszą, przyznałam się babuni, że ogromnie ciekawi mnie to, czy
przed kościołem Świętej Anny leży jeszcze wciąż wycieraczka z imieniem i nazwiskiem
jakiegoś „wielmoży", jak się kiedyś babunia wyraziła, a także z prośbą do odwiedzających
kościół, żeby wycierali o nią nogi, żeby jego grzechy były chociaż w części zmazane.
Strasznie byłam ciekawa, jakie one były. Co takiego uczynił, żeby przez dziesiątki, a może
nawet setki lat deptano po jego nazwisku. Może w okrutny sposób wymordował nożem
kuchennym całą swoją rodzinę i sąsiadów, czy też zrobił coś znacznie gorszego, ale co? Tego
babunia jednak nie wiedziała. Maciek przypuszczał, że miało to z pewnością coś wspólnego z
kobietami, pieniędzmi i zdradą...
Chwilę po obiedzie babunia oznajmiła, że idziemy do Ostrej Bramy, pokłonić się Matce
Boskiej, a także obejrzeć, co się tam zmieniło od czasu, gdy jako dziecko klęczała na ulicy
przed jej wizerunkiem umieszczonym nad bramą. Właśnie przez nią, jak zaznaczyła z
wielkim wzruszeniem, w drugi dzień świąt Wielkiejnocy w 1919 roku na czele Wojska
Polskiego wkroczył do miasta Naczelnik Państwa i Wódz Naczelny Józef Piłsudski.
Uroczyste powitanie, wręczenie symbolicznych kluczy odbyło się właśnie w Ostrej Bramie
wobec tłumów rozentuzjazmowanej ludności. Całe miasto odetchnęło pierwszym od przeszło
stu lat powiewem wolności... Ona przy tym była, „na barana" siedziała na ramionach swego
ojca...
Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić babuni jako małej dziewczynki z biało-czerwona
chorągiewką w dłoni.
Czekaliśmy z Maćkiem niecierpliwie na ten moment zwiedzania miasta. Wyjście z pokoju,
który razem z babunią dzieliłam, znacznie się opóźniło. Najpierw babunia z trudem wciskała
pantofle na spuchnięte stopy, a później usiłowała zawiesić mi na szyję kartonik z nazwiskiem
i adresem hotelu, a po drugiej stronie warszawskiego domu oraz z numerem telefonu. Włos
mi się zjeżył! Natychmiast wyobraziłam sobie, że jestem psem podróżującym samolotem, jak
ten ratlerek, gdy leciałam do Nowego Jorku, albo zaginioną sierotą lub kimś
146
niedorozwiniętym. Babunia tłumaczyła, że to dla mego dobra, że mogę się przecież zagubić w
tłumie, a wówczas zawsze się ktoś znajdzie, kto bez trudu doprowadzi mnie do hotelu, bo
wilnianie to naród serdeczny i uczynny...
Dopiero interwencja Maćka, który obiecał, że będzie mnie pilnował, trzymając przez cały
czas za rękę, poskutkowała. Ustąpiła wreszcie pod warunkiem, że będziemy się jej trzymali i
nie oddalali.
Wyszliśmy wreszcie z hotelu. Wszystko dookoła rozjaśniało słońce. Gdzieś w górze biegł
kolejowy nasyp, skryty w zieleni drzew. Babunia skręciła w lewo. My bez słowa za nią,
trzymając się kurczowo za ręce. Oboje jednocześnie zauważyliśmy, że chodzi nam się tu
jakoś dziwnie. Inaczej niż w Warszawie. Szliśmy albo pod górkę, albo z górki. Ulice
wydawały nam się pofalowane niby zakrzepłe wody wzburzonego oceanu. Bardzo nam się to
spodobało, chociaż babunia narzekała na zadyszkę. Dziwiła się przy tym, że tego dawniej,
mieszkając w Wilnie, jakoś nie zauważała. Może to ulice tak się ze starości powyginały?
Wciąż zapominała, że nie jest tą małą dziewczynką. Okropnie nas to bawiło. Zwłaszcza że
babunia nie mogła zrozumieć, dlaczego wciąż się śmiejemy, chociaż nie dzieje się nic
zabawnego.
- Co cię najbardziej zaskoczyło w mieście? - zadał nieoczekiwanie dziwne pytanie Maciek.
Rozglądałam się więc uważnie po mijanych ulicach, ludziach i budynkach.
- No... - namyślałam się - chyba to, że jest bardzo czysto. Żadnych śmieci, odrapanych
domów. Lśniące szyby - jasne tynki, jakby je dopiero wczoraj odnowiono... - odpowiedziałam
niepewnie.
- Zgadza się! - stwierdził z zadowoleniem. - Mnie zaskoczyło to, że mury i budynki nie są
pomazane sprejem, jak u nas. Nigdzie tego nie zauważyłem. Nawet gdy przejeżdżaliśmy
przez inne miasta. Coś dziwnego!
- Wilno to Wilno... - wtrąciła z dumą babunia, jakby to było jej osobistą zasługą. - Pan
profesor Kłos napisał w swojej książce: „Poznać Wilno, to znaczy - ukochać je na zawsze" -
dodała z westchnieniem, bo ono znów nie było nasze, chociaż „wycierpiało nieskończenie
więcej niż wszystkie miasta Rzeczypospolitej" - tłumaczyła nam z przejęciem.
147
Maciek ani na chwilę nie wypuszczał mojej dłoni ze swojej. Czułam się jak pod specjalną
opieką starszego, mądrego brata. Zawsze chciałam iriieć rodzeństwo. Teraz siostrę
zastępowała mi Marylka, a Maciek brata. Życie było piękne i pełne cudownych
niespodzianek, a Wilno, Jak Wilno.
Do kaplicy Matki Boskiej Ostrobramskiej wchodziło się przez kościół Świętej Teresy, w
ciemnościach, po stromych, wąskich schodkach У górę, na wysokie piętro. Po obu stronach,
przytuleni do ściany, Jeden przy drugim, stali żebracy. Już w przedsionku kościoła było ich
Vielu, przyodzianych w jakieś straszne łachy. Siedzieli, albo nawet 'eżeli na zimnej posadzce.
Zaraz też przypomniała mi się staruszka, ^tórą zaopiekowałyśmy się z Marylką, i ten wór
butów na pawlaczu, obieranych przez babunię na prezenty dla biedniejszych od nas, jak
4umaczyła.
Tutaj, w tym jednym tylko miejscu było kilkudziesięciu żebraków. Kobiet i mężczyzn.
Wszyscy bardzo starzy i prosili o wsparcie po Polsku. Zbierało mi się na płacz i chętnie bym
stąd uciekła.
Babunia, ciężko dysząc, szła przodem przez ten szpaler biedy 1 nieszczęścia. Mnie trzymał za
rękę Maciek i ciągnął za sobą, jak upartego psa na smyczy. Z trudem mogliśmy się na tych
schodach Pomieścić. Wciąż ktoś schodził z góry w dół, albo się przeciskał za ^ami w górę.
Pomyślałam z żalem, że z pewnością zabraknie nam czasu na zwiedze-nle wielu pięknych
zakątków, pałacyków, kościołów, historycznych zaułków i dzielnic miasta. Ich nazwy
wymieniała babunia śpiewnie, z czułoś-c'ą, nadmieniając z żalem, że niektórym dzielnicom
już je zmieniono. Brzmiały niecodziennie, trochę dla nas zabawnie i egzotycznie, jak
twierdził Maciek, który nauczył się tego słowa od pana Damazego 1 często je używał. Były
to jakieś Łukiszki, Markucie, Sołtaniszki, Ąntokol, Śnipiszki, Góra Bouffałowa. Ta ostatnia
nazwa wydała mi się st>ecjalnie tajemnicza i nie wiem dlaczego, ale skojarzyła się z diabłem.
Przeczuwałam, że najwięcej czasu zajmie nam rozdawanie prezentów babunia nie odnajdzie
swoich dawnych znajomych i przyjaciół, tQ z pewnością obdaruje nimi ulicznych żebraków,
a zwłaszcza stada tych, którzy oblegają schody kościołów. Trochę się rozczarowałam.
Kresy wcale nie były „wyspą szczęśliwości", jak wynikało ze wspomnień
48
i opowieści babuni. Ale może były nią kiedyś, bardzo, bardzo dawno temu?
Żabelia czasem wzdychał, że świat zmienia się błyskawicznie i wcale nie na lepsze. Jaki on
będzie, gdy całkiem dorosnę?
Kaplicę, obwieszoną srebrnymi wotami, rozjaśnioną słonecznym blaskiem, wypełniała cisza i
tłum modlących się ludzi. Pachniało kadzidłem.
Babunia przedarła się z trudem w pobliże obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej. Uklękła,
skryła twarz w dłoniach i płakała. Dlaczego? O czym, czy też o kim myślała? A może o coś
prosiła?
Wpatrywałam się w łagodne, zatroskane rysy Matki Boskiej w złocistej koronie, w
promienistym wieńcu z gwiazdami. Łzy napłynęły do oczu, spływały po twarzy. Nie
ścierałam ich. Przynosiły ulgę, bo działo się ze mną coś dziwnego. Nagle dostrzegłam i
zrozumiałam wiele rzeczy, nad którymi się wcześniej nie zastanawiałam. Było mi gorzko,
smutno, a jednocześnie radośnie. Może tak właśnie przejawia się dorastanie? Przeraziłam się.
Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że dorosłe życie nie zawsze musi się szczęśliwie
ułożyć, chociaż jeszcze wczoraj trudno byłoby mi w to uwierzyć.
Pomyślałam z troską o mamie w Nowym Jorku, o tacie, o Beatrix w ciąży i Maćku,
pozbawionym rodziców. I to tak jakoś inaczej i doroślej niż zazwyczaj.
Uklękłam i nie znalazłam słów modlitwy. Po prostu wypłakiwałam z siebie coś, czego nie
potrafiłam do końca zrozumieć. Byłam jednak pewna i wierzyłam, że Matka Boska
Ostrobramska wie wszystko. Nie są Jej do tego potrzebne moje słowa, aby zrozumiała, co się
we mnie dzieje, co czuję i czego najbardziej pragnę.
* * *
Babunia postanowiła spędzać przedpołudnia samotnie na odszukiwaniu dawnych przyjaciół i
pamiętnych dla niej miejsc, a nas oddać pod opiekę pani Agnieszki - pilotki naszego autokaru.
Z całą grupą mieliśmy zwiedzać miasto i najciekawsze zabytki. Program był bogaty i babunia
uważała, że w ten sposób lepiej poznamy Wilno i jego historię. Ona to wszystko zna, i to z
tych najlepszych, najpiękniejszych dla niej lat. Babuni szkoda więc było czasu, który - jak
powiedziała - chciała spędzić z większym pożytkiem. Wieczorem podpatrzyłam, jak wyciąga
z waliz przywiezione „skarby". Segreguje, wkłada do reklamówek i ustawia pod ścianą
naszego skromniutkiego pokoju z widokiem na ruchliwą, szeroką ulicę.
Ostatnie dwa dni spędzi z nami. Odwiedzimy razem cmentarz na Rossie i pobędziemy nad
brzegami Wilii. Babunia wygłosiła długie przemówienie do Maćka, jak powinien postępować
i zachowywać się prawdziwy mężczyzna, któremu powierzono opiekę nad młodą damą.
Z ciężkim westchnieniem wręczyła nam jednakowe kieszonkowe w litach, bo tak wesolutko
nazywają się tutaj pieniążki. Maciek podziękował, ale ich nie przyjął. Wytłumaczył
zagniewanej babuni, że ostatnią „wypłatę" otrzymał w dolarach, ponieważ pan Damazy
wiedział, że Maciek wybiera się do Wilna. Zdążył kilka z nich już wymienić w hotelowym
kantorku. Bardzo mi tym zaimponował. On naprawdę był już dorosły, chociaż jeszcze nie
stary, jak ukochany Anki, tej z trzeciej ławki, który skończył dwadzieścia lat i jest na
studiach. Nawet Mirella dziwiła się, że Anka mogła zakochać się w takim „dziadu".
- Nu, widzę ja, że kawaler Maciek to z urodzenia dżentelmen. Nie obawiam się wcale
zostawić Tamaryszka pod jego opieką... - oświadczyła z powagą babunia.
Maciek się zaczerwienił, ale w oczach zabłysły iskierki zadowolenia. Strasznie się
ucieszyliśmy z tej decyzji babuni, chociaż staraliśmy się tego nie okazać, żeby się nie
rozmyśliła, a także by nie było jej przykro. Zapakowałam w plecaczek brulion, coś do picia i
czekoladę. Maciek zabrał blok rysunkowy, kredki i resztę kruchych ciasteczek, które otrzymał
od ciotki na drogę.
- Babuniu... - prosiłam przed wejściem do autokaru - niech babunia uważa, żeby nie
zabłądzić. Słyszałam od pani Agnieszki, że stare nazwy niektórych ulic zmieniono na inne.
- A słyszała ty może, aby psy zadkiem szczekały? - odpowiedziała z obrazą w głosie. - Taż ja
znam moje miasto od pieluch!
Parsknęliśmy z Maćkiem głośnym śmiechem. Ja nawet lekko się zatoczyłam. Babunia z
niezadowoleniem pokręciła głową. Zwróciła uwagę, że dobrze wychowane dziewczęta nie
ryczą jak głodne osły.
W czasie jazdy długo jeszcze śmialiśmy się z tych szczekających psich zadków i z radości, że
siedzimy razem i możemy gadać o wszystkim, co nas interesuje, i nawet żuć gumę sprytnie
przemyconą w kieszeni dżinsów, wiedząc, że nikt nas nie będzie strofował i czegoś zabraniał.
Popijaliśmy z jednej butelki pomarańczowy napój z bąbelkami, czego byśmy się nie ośmielili
robić, gdyby była z nami babunia. Nie było wreszcie żadnych zakazów i nakazów. Mieliśmy
jeden wielki luz i nieustanną radość z dobrze i ciekawie zapowiadającego się dnia i tych
następnych. Życzyliśmy babuni jak najdłuższych poszukiwań przyjaciół.
W autokarze było wesoło. Pasażerowie opowiadali różne zabawne historyjki. Na samym
końcu paru mężczyzn popijało z puszek piwo, co bardzo nie podobało się Maćkowi. Obawiał
się, żeby nie wynikła z tego jakaś „rozróba". Z taśmy leciały fajne piosenki, śpiewane przez
„Piaska", a Maciek szkicował mój portret z profilu, żeby uwiecznić nową, krótką fryzurę.
Całkiem ładnie się prezentowała i jest wygodna, nie muszę jej czesać.
Autokar zatrzymał się na krótko na placu Ratuszowym w pobliżu Ostrej Bramy. Ogromny, z
pięknymi zabudowaniami wokoło. Też takimi jaśniutkimi, jakby je przed chwilą odnowiono.
Na tym placu odbywały się wielkie targi artystycznych przedmiotów, obrazów, ale najwięcej
było pięknościowej biżuterii ze srebra i bursztynu. Wszyscy z autokaru rzucili się do tych
właśnie straganów. Szkoda, że mieliśmy tylko kilkanaście minut, żeby coś obejrzeć i kupić.
Pani Agnies-zka była nieubłagana i Maciek zdążył jedynie wybrać dla ciotki jakiś wisiorek, a
ja w tym czasie obejrzałam pięknościową kolekcję kubeczków. Na żaden nie mogłam się tak
szybko zdecydować, bo natychmiast zgłupiałam od tej różnorodności kształtów i kolorów.
W autokarze obejrzałam zakup Maćka. Spory wisiorek na łańcuszku przedstawiał złączoną z
sobą parę bliźniąt, wyrzeźbioną w złocistym bursztynie. Podobno sprzedawca objaśnił, że to
znak zodiaku. Jak zwał, tak zwał, ale Maciek zapewniał, że ciotka się z niego bardzo ucieszy.
Gdybym była obecna przy zakupie, tobym wybrała inny, bo bliźniaki to ona ma na co dzień, a
od święta to powinien jej podarować wisiorek w kształcie serca. Chciałam mu nawet o tym
powiedzieć, ale w tej właśnie chwili wyciągnął z kieszeni wiatrówki inny wisiorek na
srebrnym łańcuszku. Było to bursztynowe serduszko, które zawiesił mi
na szyi. Nie wiedziałam co z wrażenia i szczęścia powiedzieć, a że jestem niepoprawnie
impulsywna, nachyliłam się i cmoknęłam go w policzek. Teraz Maciek zaniemówił i oboje
patrzyliśmy na siebie jak para głupków.
Pani Agnieszka oznajmiła przez mikrofon, że jedziemy teraz do kolebki grodu Jagiellonów,
czyli na Górę Zamkową, i że ona znajduje się w sąsiedztwie placu Katedralnego i tam, u
naszych stóp, gdy będziemy na szczycie, ujrzymy rozpostarte miasto z zakolem Wilii i
wieńcem liściastych wzgórz, zamykających malowniczą panoramą miasto.
Starałam się notować, żeby o tym wszystkim opowiedzieć Marylce. Była dociekliwa i każdy
szczegół ją interesował, a ja się w tym wszystkim już gubiłam przez to serduszko i moje
nieobliczalne zachowanie... Na tę Górę Zamkową, to mieliśmy wejść prowadzoną łagodnie
bitą drogą od placu Katedralnego przez miejski ogród, nazywany potocznie „Cielętnikiem", a
na którymś z górnych tarasów, gdzie przed wiekami był zamkowy dziedziniec, to obejrzymy
miejsce mogiły przywódców powstania z 1863 roku, straconych z rozkazu Murawiewa, oraz
tablicę ku czci Nieznanego Żołnierza. Ten właśnie rok zapamiętałam najlepiej z częstych
opowiadań babuni. Wtedy właśnie „skonfiskowano" nasze kresowe korzenie, czyli majątki
ziemskie, i dlatego ja musiałam się już urodzić w Warszawie, więc nie jestem ziemianką,
tylko biedną dziewczyną, której tato jeździ maluchem i nie orze traktorem żyznej, ukraińskiej
ziemi.
Pani pilotka opowiadała jeszcze więcej, ale nie zdążyłam wszystkiego po kolei notować, i
nawet chyba coś pokręciłam czy jest ten grób, czy tylko był z wielkim krzyżem, bo wciąż
musiałam w myśli powtarzać słowo „Murawiew". Bardzo mi się to nazwisko spodobało.
Wymawiając je, widziałam powiewną sukienkę w zielonym kolorze. Była piękna i zwiewna
jak mgła. Powiedziałam o tym Maćkowi. Dziwne jakoś na mnie popatrzył, i to z namysłem!
Dopiero po długiej chwili powiedział, że w przyszłości, to ja chyba będę pisała książki, gdyż
mam dobre skojarzenia. Ten zielony kolor wziął się pewnie od „murawy", czyli trawy, a taki
właśnie jest początek nazwiska tego „drania", jak się pierwszy raz tak brzydko wyraził. Dodał
jeszcze, że ten grób to on musi naszkicować dla wujka, który jest patriotą, czyta tylko
historyczne książki i dlatego nie ma kasy, tylko skromną kolejarską pensję.
Nie bardzo wiedziałam, co wspólnego ma patriotyzm z brakiem pieniędzy. Mój Żabelia także
jest patriotą i ma pieniądze, chociaż nie tak duże, jakie mieć powinien za tę swoją ciężką
pracę przy rajzbrecie. Babunia zawsze to podkreśla, a ciotka Gryzoń twierdzi, że dlatego, iż
nie był nigdy i nie jest „kombinatorem". Babunia o polityce nic nie chce wiedzieć, bo dla niej
- jak kiedyś powiedziała tacie - to samo tylko „oszustwo i krętactwo", chociaż chciałaby, żeby
Żabelia więcej zarabiał, bo ja rosnę, a wszystko drożeje. I do tego jeszcze buty „palą mi się na
nogach", więc trzęsie się nad każdym groszem. Kupuje jedynie rzeczy praktyczne, ale za to
brzydkie, i uważa, że Żabelia jest rozrzutny, a „pieniądz przecieka mu przez palce".
Denerwuje ją także, że moja mama, to pewnie nie wie już, co z pieniędzmi robić. Jak coś dla
mnie przyśle z ubrania, to jest niepraktyczne i z pewnością bardzo kosztowne.
Na tej Górze Zamkowej, to były jeszcze kiedyś trzy drewniane kościoły, budowane przez
Jagiełłę: świętego Marcina, Stanisława i Jana, ale spłonęły w XVI wieku, to znaczy bardzo,
bardzo dawno i od tego czasu nie ma o nich żadnych wzmianek.
Pani Agnieszka objaśniła, że gdy już zejdziemy z tej góry, to na dole zwiedzimy najbardziej
monumentalny kościół św. Stanisława, który wiąże się ściśle z losami Wilna, i że zajmie nam
to sporo czasu, bo jest w nim dużo bocznych kaplic. My z Maćkiem od razu postanowiliśmy,
że tylko do niego zajrzymy, bo po drodze miały być jeszcze inne do zwiedzania, a on chciał
napisać kartkę do wujostwa i pana Damazego. Ja też pragnęłam skreślić parę słów do mamy
w Nowym Jorku i do taty, ale nie pomyślałam o tym wcześniej i nie kupiłam żadnej kartki.
Maciek jednak znów okazał się kimś nadzwyczajnym. Miał pocztówki także i dla mnie! Kupił
je w Warszawie, żeby było taniej, a w ten sposób zaoszczędzone lity przeznaczył na znaczki.
Gdy znaleźliśmy się wreszcie na dole, cała grupa weszła do kościoła św. Stanisława, a my za
nią, żeby nas tam pani Agnieszka widziała. Obeszliśmy szybko wszystkie ołtarze, a gdy
zaczęła objaśniać, to wycofaliśmy się cichaczem na zewnątrz. Fajnie było rozsiąść się na
chłodnych schodach, patrzeć na otaczającą zieleń, słuchać świergotu ptaków. Maciek
wyciągnął z plecaka kartki. Wszystkie przedstawiały pięknego lisa na śniegu. Miejsca na
korespondencję nie było wiele.
Należało pisać w dużym skrócie. Mamę powiadomiłam, że jesteśmy z babunią w Wilnie.
Oglądamy groby różnych patriotów, kościoły, stragany z bursztynami i że Maciek podarował
mi serduszko na łańcuszku, a wcześniej modliłam się w kaplicy Matki Boskiej
Ostrobramskiej i było mi smutno, że nie jest ze mną. Nadmieniłam również, że zwiedzaliśmy
z babunią jakiś zaułek, w którym mieszkali sławni poeci. Od dawna są już w grobie, a domy
w ruinie. Maciek też się dopisał: „Pozdrawiam Szanowną Panią, ale jestem łobuz nad
łobuzami, bo się podpisuję z szacunkiem, choć do góry nogami. Maciek". I rzeczywiście tak
się właśnie podpisał. On jest nadzwyczajny!
W kartce do taty donosiłam, że jest fajowo, że pozbyliśmy się babuni, ale ona jest szczęśliwa,
że zabrała taki duży bagaż i nikt go nie ukradł. Obdarza ciuchami wszystkich żebraków
dookoła. Nam się Wilno podoba. Nikt tu nie maże sprejem po budynkach. W Wilii są
podobno jeszcze ryby, a w mieście wiele kościołów. Przed jednym leży wycieraczka do
butów z nazwiskiem jakiegoś „wielmoży". I on prosi, żeby wycierano o niego nogi, to
zmniejszą się jego grzechy. Babunia martwi się, czy z lenistwa nie chodzisz głodny, a mną
opiekuje się Maciek. Załączyłam także pozdrowienia dla Penelopy.
Maciek obiecał kupić na poczcie znaczki i nie chciał przyjąć ode mnie litów. Powiedział, że
płacenie za kobietę należy do mężczyzny. Wcale mi to nie przeszkadza, iż tak myśli.
Poczułam się wreszcie kobietą! Zjedliśmy do spółki rozpuszczającą się z gorąca czekoladę,
popijając resztką soku z butelki i dyskretnie wcisnęliśmy się do kościoła. Tego dnia
zwiedziliśmy ich jeszcze kilka. W tym świętego Piotra i Pawła na Antokolu. Tam Maciek
zrobił dwa szkice. Jeden z nich dla pani Lemur. Powiedział, że mi je pokaże, gdy już będą
gotowe jako kolorowe obrazki. Obejrzeliśmy dziedziniec uniwersytetu i bibliotekę. Maciek
zwierzył mi się tam, że chciałby po maturze studiować w akademii sztuk pięknych, ale jest to
bardzo kosztowne i wujek się nie zgodzi, bo jej ukończenie nic nie daje poza własną
przyjemnością. Chleba z tego nie będzie, bo wujek nie wierzy, że Maciek mógłby zostać
sławnym malarzem. W najlepszym razie skończy politechnikę. Na wydziale architektury
będzie dużo okazji do rysowania, i to też jest twórcza praca, jak mi tłumaczył.
Popatrzyłam na niego z podziwem, że tak o wszystkim poważnie myśli jak starzec i
przestałam się dziwić, że Anka zakochała się w „dziadu". Pomyślałam, że gdyby żył Maćka
ojciec, to spełniłby jego marzenie, ale do tego musiałby mieć dużą kasę i być
„kombinatorem", robić „przekręty", jednak taki ojciec nie pasowałby do Maćka. Szkoda, że
pan Bolesław nie ma pieniędzy, tylko bliźniaki i obowiązki. Jak się tak pomyśli o tym, co
niezbyt często robię, to dorosłe życie jest bardzo utrudnione, chociaż z pewnością ma i
przyjemne strony. Nie wiem tylko, jakie. Po powrocie muszę na ten temat porozmawiać z
Żabelią.
Z Uniwersytetu Stefana Batorego przeszliśmy do jakiegoś zarośniętego krzakami Zaułka
Bernarda, gdzie mieszkał Adam Mickiewicz i obejrzeliśmy jakiś wylot Krętego Zaułka
Skopówka, który biegł do placu Napoleona. Coś jeszcze zwiedzaliśmy, czego nie pamiętam.
Niewiele udało się zanotować, a tak naprawdę, to wszystko mi się pomieszało. Nawet Maciek
przyznał, że głowa mu spuchła od tych wiadomości.
Do hotelu na obiadokolację wróciliśmy późnym popołudniem. Babunia siedziała w
niewygodnym fotelu, z zimnym okładem na oczach.
- Już ja się o was zamartwiałam - witając nas z ulgą w głosie, odrzuciła kompres.
- Ale dlaczego? - dziwiłam się rozbawiona babcinymi lękami - było super i bezpiecznie!
- Słyszy się przecież, jak to autobusy na siebie wpadają, ludzie giną jak rozdeptane muchy
albo kalekami zostają...
- Oj, babuniu... - jęknęliśmy nieomal jednocześnie z Maćkiem.
- Pieszo chodzić bezpieczniej i widzisz więcej... Tyle że serce boleje na tych proszalnych
dziadów patrzeć, a wszystkich nie obdarujesz...
Zerknęłam na wypchane torby pod ścianą. Nie pozostało ich wiele. Maciek poszedł za moim
wzrokiem i zmarszczył czoło.
- Czy pani babunia... - zaczął nieśmiało, z namysłem - sama te toboły ciągnęła do Ostrej
Bramy?
- A któżby inny? - zdumiała się - taż trzeba było. Oni biedniutkie. Przyodzienie na nich byle
jakie. Pogoda się może odmienić, zimnym wiatrem powiać, to przydadzą się synowe swetry i
moje buty... - dodała z troską i zadowoleniem w głosie.
- Ja zaniosę, gdzie będzie trzeba... - ofiarował się z przejęciem Maciek - sama pani babunia
mówiła, że dźwiganie ciężarów to męska rzecz. Nie muszę jutro jechać na wycieczkę... -
dodał, bohatersko spoglądając na mnie. - Tamaryszkiem zaopiekuje się pani Agnieszka... -
zdecydował za mnie, jakbym była jego własnością.
- Nie pojadę! - krzyknęłam rozgoryczona.
- Pojedziesz! - oznajmił kategorycznym tonem.
Czułam, że się zaraz rozpłaczę ze złości i upokorzenia. Odwróciłam twarz do okna, żeby
niczego nie zauważył.
- Nu, ja was pogodzę... - uśmiechnęła się babunia - jak my pojedziemy na cmentarz na
Rossie, tak kawaler Maciek taksówkę sprowadzi. Torby do maszynu się zabierze i biedaków
obdaruje. Najwięcej ich przy cmentarzu siedzi, na różne wycieczki czekają i o grób
„Dziadka" z samej do niego miłości dbają. Przecież to rodaki przez wojnę ukrzywdzone.
Sama ja widziała, że wypalone lampki uprzątają, żeby na płycie miejsce na nowe zrobić. I
modlą się za naszą ojczyznę przy nim...
Zrobiło mi się jakoś nijako. Pomyślałam, że babunia jest, jaka jest, ale potrafi kochać,
rozdawać tę swoją miłość w zwykły sposób i że to szlachetne ze strony Maćka, że ofiarował
się jej pomóc. Wiedziałam, jak bardzo się cieszył z czekającej nas wycieczki.
- Odnalazła babunia kogoś ze znajomych? - zapytałam, żeby jakoś nawiązać rozmowę po
tym moim zbyt impulsywnym wystąpieniu. Żabelia miał rację, że narobię sobie kiedyś
kłopotów...
- Nu, dowiadywała ja się pod dawnymi adresami. Nowi lokatorzy teraz tam mieszkają. Nikt
nie pamięta poprzednich. Ludzie się podejrzliwi zrobili. Jak się kto rozpytuje, bezpieczniej
nic nie wiedzieć. Nie wiadomo, kto i po co pyta. Takie były czasy... One może i minęły, a
strach w ludziach pozostał, ot co!
Babunia przesunęła dłonią po zaczerwienionych oczach, jakby chciała otrzeć łzę.
- Inni zmienili mieszkania, wyjechali albo pomarli, jak pani Stefaniuk, co ją, jako małą
dziewczynkę zapamiętałam... Postanowiła ja jeszcze rodzinu pana profesora Szumiłły
odnaleźć. Był przyjacielem mojego dziadka, w wista razem grali... Miał on dwóch synów.
Jednemu Adaś było. Jeśli się panu Kaziukowi zmarło, to przecież synowie pozostali.
Choć on, jak na kresowiaka, to jeszcze byłby młodym mężczyzną... Obliczyła ja, że musi
ledwo do dziewięćdziesiątki dobiegać.
- Młody? - powtórzyłam, sądząc, że się przesłyszałam.
- Dla was, to on może i stary, ale my się do takiego wieku przyzwyczaili. Dawniej na kresach
żyło się spokojnie, wedle innego zegara. Nikt się nie denerwował, nigdzie nie śpieszył...
Woda była czysta, jarzyny dorodne i zdrowe na krowieńcu rośli, nawozów my sztucznych nie
znali. Nikt się lekarstwami nie truł, co najwyżej ziółkami „z Bożej apteki" się leczył. Jak wiek
niemowlęcy przeżył, tak mógł spokojnie w dobrym zdrowiu setkę przekroczyć... - rozmarzyła
się.
- Nikt nie lubił wcześniej umierać. Będę ja teraz pana Kaziuka Szumiłły na Łukiszkach
szukać. Dom tam swój mieli w ogrodzie... Jak pomarł, to chociaż na cmentarzu go odwiedzę.
Synowie mnie do niego zaprowadzą...
Pomyślałam, że babunia chyba już wie, że nikogo ze swoich przyjaciół nie odnajdzie, ale z
naszym rodzinnym uporem będzie dalej szukała.
- Nu, czas na kolacju iść... - oznajmiła nagle innym już tonem
- wileńskiego chleba spróbować. Takiego smaku, jak on, na zakwasie robiony, w całym
świecie nie znajdziesz. Za nim ja tyle lat tęskniła... Jak będziem odjeżdżać, trzeba koniecznie
parę bocheneczków sobą zabrać. W zamrażalnik ja wsadzę i tylko przy święcie będziemy
pojadać, żeby na dłużej starczyło.
Przytaknęłam z uśmiechem głową. Mnie on jednak nie smakował. Wolałam ciepłe, chrupiące
grzanki.
* * *
Pogoda wciąż dopisywała. Słoneczna i ciepła. Z każdym dniem zieleń drzew nieśmiało
przechodziła w łagodne barwy jesieni.
Dnie uciekały niepostrzeżenie. Zbliżał się czas powrotu do Warszawy. Wiedzieliśmy z
Maćkiem, że są to już ostatnie nieomal godziny naszych wakacji. Było nam trochę smutno, a
trochę radośnie, że znów zacznie się coś nowego. Maciek coraz częściej wspominał
szkolnych kolegów, pana Damazego, któremu obiecał przynajmniej raz w tygodniu
przyjeżdżać do Milanówka. Ja zatęskniłam za Żabelią, Penelopą i spotkaniem z Marylką. Tyle
było rzeczy do opowiadania!
Polubiliśmy z Maćkiem Wilno, ale to nie było nasze miasto. Nie potrafiliśmy wzbudzić w
sobie entuzjazmu i miłości do niego, które miała babunia. Zwiedzaliśmy je chętnie, z
zaciekawieniem słuchaliśmy jego historii opowiadanej przez panią Agnieszkę w autokarze i
przy każdym pomniku, kościele, ulicy czy grobie. Najbardziej jednak cieszyło nas oglądanie
tego wszystkiego razem i że babunia zostawiła nam tyle swobody. Było to czymś
niezwykłym, że nie wymagała, abyśmy towarzyszyli jej w pieszych wędrówkach. Wyraźnie
nawet tego nie chciała. Witanie się i jednocześnie pożegnanie na zawsze z miastem musiało
być dla niej czymś bardzo osobistym. Nie chciała, abyśmy widzieli jej słabość i łzy.
Do ostatniej chwili stała przy autokarze, polecając nas opiece pani Agnieszki. Gdy tylko
ruszał, żegnała nas uśmiechem i machnięciem dłonią. Przez chwilę obserwowaliśmy, jak szła
z opuszczoną głową na poszukiwanie dawnych przyjaciół i zagubionego czasu.
Maciek się trochę o nią niepokoił, że może zasłabnąć gdzieś na ulicy, ale ja dobrze znałam
babunię. Była silna i zdrowa. Chorowała na serce tylko wówczas, gdy było jej to potrzebne.
Była po trosze terrorystką.
Obiecaną przez babunię wyprawę na Rossę mieliśmy już za sobą. W pobliżu cmentarza
obdarowała starych żebrzących rodaków ostatnimi już ciuchami. Babunia płakała, oni płakali,
opowiadając o swojej biedzie, chorobach, niemożności zarobienia na chleb oraz
wcześniejszych prześladowaniach. Nie chcieli uwierzyć, że te wszystkie torby są dla nich w
prezencie. Błogosławili babunię swoim śpiewnym na wpółpolskim językiem. Obiecywali
modlić się za nas, chcieli całować babunię po rękach. Wszystko to było okropnie smutne.
Unikaliśmy z Maćkiem swego wzroku. Każdemu z nas zbierało się na płacz. Tego się
najbardziej wstydziliśmy. Nie wypadało być mazgajem i mięczakiem. Tylko „twardziele" w
szkole budzili szacunek.
Pod pretekstem, że babunia szybciej do nas przyjdzie, w obawie, że się pogubimy, ruszyliśmy
powoli w stronę bramy cmentarnej. Przyplątało się do nas paru małych chłopców. Prosili
nieśmiało o „polski pieniążek". Maciek wygrzebał z kurtki parę złotówek. Ja obdzieliłam ich
kawałkami czekolady. Pokręcili się przy nas jeszcze chwilę i ruszyli do najbliższego
autokaru, podjeżdżającego na parking z nową grupą turystów.
Z cmentarza dochodził chóralny śpiew: „My pierwsza brygada, strzelecka gromada..."
Maciek odgadł, że jest to pielgrzymka Polaków do grobu Marszałka Piłsudskiego, w którym
także spoczywa serce jego matki. Obejrzeliśmy się niecierpliwie w stronę babuni. Pieśń
powoli cichła. W ciepłym powietrzu niósł się zapach tlących zniczów, pomieszany z goryczką
więdnących kwiatów. Kręciliśmy się niecierpliwie. Rozległe cmentarne wzgórza, ocienione
brzozami, przyciągały nieustannie wzrok. Chcieliśmy się już tam dostać. Maciek obiecywał
sobie szkicować co ciekawsze stare nagrobki, pomniki w kształcie uskrzydlonych aniołów,
rzędy żołnierskich grobów. Dowiedział się od babuni, że polegli oni w obronie Wilna na
wiele lat przed naszym urodzeniem.
- Nie mam aparatu fotograficznego - zwierzył z żalem Maciek - ale składam na niego
pieniądze - dodał z zadowoleniem. - Wujek ucieszy się, gdy przywiozę mu chociaż rysunki.
Nadszedł w końcu ten ostatni dzień naszego pobytu. Następnego ranka, po bardzo wczesnym
śniadaniu, mieliśmy pożegnać Wilno. I właśnie ten ostatni dzień był najdziwniejszym,
najbardziej dramatycznym i wesoło-smutnym czasem. Najpierw, gdy popołudnie dobiegało
końca, to ja strasznie długo i głośno płakałam. Dostałam nawet czkawki z tego zanoszenia się
łzami rozpaczy i buntu.
Maciek nawet głaskał mnie po głowie i gdyby nie obecność babuni, to może by mnie także
pocałował. Miał jednak bardzo nieszczęśliwą i wystraszoną minę. Z pewnością dlatego, że -
jak kiedyś stwierdziła babunia - mężczyźni panicznie boją się łez i dlatego uciekają od
mazgajowatych kobiet. To fakt! Podobno tracą wtedy głowę, nie wiedząc, w jaki sposób
można je pocieszyć. A nie wiedzą właśnie dlatego, że są mężczyznami, a tym samym nie
potrafią zrozumieć duszy kobiety, gdyż mają inaczej ułożone mózgi, czy w mózgach, ale tego
babunia nie potrafiła wytłumaczyć.
A wszystko zaczęło się radośnie, chociaż jednak trochę nienormalnie. Babunia zamówiła
taksówkę i - jak obiecała wcześniej - zabrała nas nad brzeg Wilii, żeby raz jeszcze popatrzeć
na rzekę i pożegnać się z nią, a nam opowiedzieć o tym, o co ją od paru dni wypytywałam.
Zwłaszcza gdy byłyśmy same w pokoju, o poszukiwaniach dawnych przyjaciół.
- Wszystko w swoim czasie - zbywała mnie krótko i niechętnie.
Tego dnia, od samego ranka, babunia zachowywała się inaczej niż zwykle. Była jakby
nieobecna myślami. Co chwila coś gubiła, czegoś szukała, pociągała nosem. Nawet ubrała się
w granatową garsonkę „na specjalne okazje", chociaż takiej nie było. Przypudrowała także
nos. Zazwyczaj niechętnie zaglądała do lustra. Zadziwiające i niecodzienne było także i to, że
bez potrzeby zafundowała nam taksówkę, chociaż równie dobrze - jak powiedział Maciek -
można tam było dojechać miejską komunikacją. Zrobiła to widocznie przez to swoje
roztargnienie. Wiedziała przecież, że woli oszczędzać niż wydawać pieniądze.
Coś musiało się wydarzyć, o czym nie chciała powiedzieć nawet mnie. Zauważyłam, że
przyjęła ukradkiem „nasercową" tabletkę, które tato wsunął jej do torebki na wszelki
wypadek. Na moje pytanie, czy coś jej dolega, znów odpowiedziała wykrętnie „Wszystko w
swoim czasie".
Maciek także musiał coś zauważyć, bo zapytał mnie szeptem, dlaczego babunia tak się jakoś
dziwnie zachowuje. Podobnie jak jego ciotka, gdy dzieje się coś bardzo dobrego albo bardzo
złego. Traci głowę, jest roztrzęsiona i wszystko leci jej z rąk. Kiedyś przez pomyłkę, zamiast
nakrzyczeć na bliźniaka, bo stłukł wazę do zupy, to go ucałowała i dzieciak ze strachem
schował się pod stół.
- Boję się o babunię... - westchnęłam - wzięła lek na serce.
- Wiesz, co? - zniżył głos do szeptu, chociaż byliśmy sami, i to na ulicy, czekając przed
hotelem na zamówioną taksówkę, jak prosiła babunia - czy ty pamiętasz, że przed wyjazdem
wciąż mówiła o śmierci i kazała przeczytać fragment książki o tym, jak godnie umierała
Jagata?
- Rzeczywiście! - krzyknęłam ze strachu - może przeczuła swoją śmierć i chce skonać nad tą
swoją ukochaną Wilią? Nałożyła przecież, i to bez potrzeby swój najlepszy kostium... -
zatrwożyłam się nie na żarty. - Co robić, Maciek?
- Czekać! Od śmierci się nie ucieknie - dodał grobowym głosem.
- Boże... - szepnęłam i pomyślałam o Żabelii.
Nadjechała taksówka. Maciek pobiegł do holu po babunię. Prowadził ją wolno, pod rękę,
chociaż nie wyglądała na chorą. Przeciwnie, miała nawet rumieńce i chyba podmalowała usta,
co świadczy jedynie o tym, że zwariowała i ani myśli zejść z tego świata. Odetchnęłam z
ulgą. W samochodzie nie odzywała się do nas i tylko z nieobecnym wyrazem twarzy
wpatrywała się w mijane ulice. My także milczeliśmy. Maciek tylko od czasu do czasu
dotykał palcem mego ramienia. Zwracał w ten sposób moją uwagę na jakiś ciekawy pomnik
lub budynek, mijane ogrody. Byliśmy już kawał za miastem. Przejechaliśmy przez jakiś most.
Kierowca coś powiedział do babci po rosyjsku, ona mu odpowiedziała i wkrótce wysiedliśmy.
Znaleźliśmy się na bitej drodze, wysadzanej lipami w leśnym krajobrazie. Przez listowie
przebijało się złotymi plamkami słońce. Dookoła ciągnęły się zagajniki, obrzeżone fioletowo
wrzosami. Rzeka toczyła powoli, leniwie swoje wody, odzywał się w zaroślach jakiś ptak.
- Jak tu pięknie! - wykrzyknęłam spontanicznie, zapominając o ewentualnej śmierci babuni i
o wszystkim innym. Liczyła się tylko ta chwila i to, że obok mnie jest Maciek, a przed nami
jeszcze długie popołudnie w tym pełnym ciszy i uroku krajobrazie. Zatrzymaliśmy się po
długiej chwili pod starą rozłożystą lipą. Dawno przekwitła, ale trwał w niej jeszcze zapach
lata, bzyczenie owadów. Splecione z sobą gałęzie z zielonymi kuleczkami nasion
przywoływały miodny zapach kwitnienia.
- Nu, taż to wymarzone miejsce na popas... - odezwała się wreszcie babunia, rozkładając pod
drzewem na wypalonej trawie duży szal, z którym się nie rozstawała w podróży. My
rzuciliśmy wiatrówki. Mimo upalnego dnia babunia przykazała z sobą je zabrać. Było tu
cicho i pięknie. Patrzyliśmy z zachwytem na zakole spokojnej rzeki, na wyblakły błękit nieba.
Splątane nad naszymi głowami gałęzie coś mi przypominały, o czym opowiadała mi w
Nowym Jorku moja mama Misiek, gdy zwierzałam jej oględnie i wstydliwie moje sercowe
sprawy. Była to grecka legenda o pięknej miłości dwojga starych ludzi. Dziwiłam się wtedy,
dlaczego jest ona o starych, a nie młodych, bo przecież starzy nawet nie chcą rozmawiać o
miłości, a jedynie myślą o chorobach i śmierci. Rozbawiony Misiek wytłumaczył mi wtedy z
uśmiechem, że nawet gdy ciało jest stare, to dusza w człowieku pozostaje młoda i zawsze
łaknie uczucia, a ono nie jest tylko przywilejem młodości, i że różne ma barwy w zależności
od wieku.
- Co ty się tak zamyśliłaś? - zapytała babunia śpiewniej niż zazwyczaj.
- Tak sobie... - zastanawiałam się, czy powiedzieć babuni o tej legendzie. Bałam się, że
oznajmi przy Maćku, że myślę o wszystkim, tylko nie o tym, o czym powinnam. To znaczy o
szkole i nauce.
Spojrzałam na Maćka, opartego o chropawy pień drzewa. Siedział blisko mnie i patrzył na
rzekę, mrużąc oczy przed blaskiem słońca.
- Przypomniałam sobie pewną legendę. Opowiadała mi ją mama...
- Nu, tak ty możesz i nam też opowiedzieć. Przyjemnie będzie posłuchać... - babunia lekko
się uśmiechnęła.
- Więc była para staruszków... - zaczęłam z namysłem, żeby czegoś nie pokręcić. - On
nazywał się tak, jak kot sąsiadki cioci Gryzoń, Filemon, a ona, ta staruszka... no, coś od
bańki... - szukałam gorączkowo w pamięci.
- Baucis! - wykrzyknęłam z ulgą, że zdołałam sobie przypomnieć.
- Bardzo siebie kochali, byli dobrzy i życzliwi dla ludzi. Pewnego ranka podzielili się
skromnym posiłkiem z dwoma biednymi wędrowcami, którzy do nich zawitali. Nie mieli
pojęcia, że to przebrani za żebraków potężny bóg Zeus i Hermes. Z wdzięczności za gościnę,
bo wiedzieli, że staruszkowie są bardzo biedni, obiecali spełnić ich największe marzenie.
Wtedy staruszkowie poprosili, żeby mogli jednocześnie co do minuty razem umrzeć, żeby ani
na chwilę się nie rozstawać. I wtedy Zeus zamienił ich w dwie splecione z sobą gałęzie
lipowego drzewa. Od tego czasu drzewo pod którym teraz siedzimy, stało się symbolem
wierności w uczuciach...
- podniosłam na chwilę oczy na Maćka. - Grecy wierzyli, że wyznana miłość w jego cieniu
ma wielką moc i sprawia, że uczucia kochającej się pary nie zmienią się do końca ich życia.
- Pięknościowa ta legenda... - przytaknęła babunia, miła dla ucha i łatwa do przełknięcia niby
smakowity kołdunek z rosołku i myląca...
- uśmiechnęła się do nas figlarnie - prawdziwa i głęboka, taka na dobre i złe, to i bez
lipowego drzewa się obejdzie. Przetrwa ona aż do śmierci, jak u tych staruszków...
Tego dnia babunia od samego rana czymś mnie zaskakiwała. Coś jakby się w niej zmieniło,
wyluzowało, jakby powiedział Maciek.
- Jeszcze nad Wigrami obiecała ja wam swoją tajemnicę zwierzyć...
- popatrzyła po nas z namysłem, jakby chciała osądzić, czy może nam ją zdradzić.
Przytuliłam się do niej, żeby okazać swoją radość. Maciek poszukał mojej dłoni i wcale nie
krępował się, że babunia to zauważyła. Może nawet zrobił to specjalnie?
- Mówiła ja Tamaryszkowi o panu Blińczyku, który jako porucznik na kanonierce pływał,
gościem częstym po sąsiedzku u nas bywał. I my się bardzo pokochali. On był starszy, a ja
nie miała nawet jeszcze siedemnastu lat. Chcieli my się zaręczyć, on o moją rękę chciał
rodziców prosić, dzień ślubu wyznaczyć... - babunia posmutniała i zamilkła na chwilę,
wybiegając wzrokiem ku Wilii.
- Babuniu, on tak wprost powiedział, że ciebie kocha? Wymówił to słowo? - dopytywałam
się niecierpliwie. Byłam strasznie ciekawa, jak dawniej wyglądały takie oświadczyny, bo dziś
to się nikt nikomu nie oświadcza, tylko mówią sobie, że chcą być razem, albo i nie mówią, a
jak się w sobie nie odkochają, to czasem biorą nawet ślub i zaraz się rozwodzą.
- Jakże to? Starający się najpierw rodziców o rękę prosił i pozwolenie bywania w domu. A
jak zgodę wyrazili, to szedł do salonu, gdzie panna sama siedziała, co najwyżej matka stała za
drzwiami, żeby słyszeć o czym rozmawiają. Kawaler klękał na jedno kolano przed ukochaną,
bukiet kwiatów wręczał, w oczy patrzył, gorącą miłość wyznawał w pięknych słowach.
- Długo tak klęczał? - zapytałam z grozą w głosie. - To musiało być bardzo niewygodne.
Podłoga twarda, a jak ktoś miał chore kolano,
to co wtedy?
- Same głupoty pleciesz... - pokręciła głową babunia.
- I w ten taki śmieszny sposób pan Blin się babuni oświadczył?
- Ty mnie pytała, jak zaręczyny wyglądali, tak ja ci opowiedziała, ale u nas nad Zbruczem
inne także bywali. Na ten przykład, czasem bez salonu bywali...
- Opowiedz, babuniu - prosiłam przymilnie z żarliwością. Wszystko to było takie dziwne,
nieznane i trochę zabawne.
- Nu, my tak chodzili nad brzegiem rzeki, na bezchmurne niebo popatrywali, na klucze
żurawi po nim płynące i milczeli. On w mundurze, wprost ze służby, a ja w białej sukience z
trzema falbankami i w słomkowym kapeluszu z niebieską kokardą. Chodzili my tak i chodzili,
popatrując na wodę, to na niebo i ukradkiem na siebie.
- A u nas gołębie byli... - odezwał się wreszcie nieśmiało pan Blińczyk.
- A co one robili? - zapytała ja.
- A gruchali, bo zakochane byli...
Potem my się za ręce wzięli i szli dalej bez słowa przez trawy i niezabudki kwitnące... Głos
babuni był coraz bardziej śpiewny i zacichający. Mnie ścisnęło za gardło i przestał śmieszyć
sposób oświadczyn.
Przy pożegnaniu pan Blińczyk spytał, czy może rodziców o moją rękę prosić i czy zgodzę się
ja jego żoną zostać na dobre i na złe, aż do wieczności. Wtedy ja zapłakała na jego piersi, bo
już był prawie mój i wiedziała, że mnie kocha gorąco jak ja jego...
- To dlaczego babunia nie wyszła za niego za mąż? - wykrzyknęłam impulsywnie bez
zastanowienia.
- Nu, ja miała trzy siostry starsze ode mnie. Taki był zwyczaj, że najpierw mogła wyjść za
mąż najstarsza, później młodsza od niej i dopiero ja na ostatku, jako ta najmłodsza... -
westchnęła ze smutnym uśmiechem. - Tatko oświadczyny przyjął, ale ze ślubem kazał czekać,
aż wszystkie siostry za mąż pójdą...
- To okropne i głupie! - rozzłościłam się na takie zwyczaje. - Jak długo czekałaś, babuniu, i
czy pan Blin się nie rozmyślił?
- On się nie rozmyślił, a ja całe życie czekała. Żadna z sióstr za mąż nie poszła. Nikt się o ich
rękę nawet nie pokusił. Niezbyt urodziwe byli...
- A nie mógł pan Blin z domu, panią babunię, wykraść, na kanonierkę wsadzić i odpłynąć? -
wtrącił z przejęciem Maciek i poruszył się niespokojnie - ja bym nie czekał i tym właśnie
rodziców zmusił... - dodał mniej pewnym głosem.
- Inne byli czasy... ja by za niego nie poszła wbrew woli i błogosławieństwa rodziców i on
także. Takie my wynieśli z domu zasady i obyczaje. Trudne, ale dla nas święte... - babunia
opuściła w zamyśleniu głowę. Zrobiło mi się bardzo żal jej i tego pana Blina. Czułam, że się
za chwilę rozpłaczę, jeśli coś smutnego jeszcze usłyszę.
Przestali my się widywać, bo taka była wola rodziców. Karteczki tylko czasem przysyłał z
pozdrowieniami i namalowaną z boku niezabudką i ja wiedziała, że mnie nie zapomni...
- Ale dlaczego nie mógł babuni odwiedzać? - nie mogłam tego zrozumieć. - Jak można się
tak znęcać nad zakochanymi? Trzeba być bez serca...
- Długie zaręczyny byli źle widziane. Psuły pannie opinię, hańbę mogły przynieść nie tylko
jej, ale i domowi. Ludzie dawniej moralne byli. To nie to, co teraz... Rok później
odkomenderowano jego w inne strony. Różne zawieruchy polityczne były, powstania,
zamieszki i przepadł bez wieści. Ktoś podobno widział jego grób na stepie. Płakała ja wciąż,
pociechę tylko w modlitwie znajdując. Tęskniła, żyć się nie chciało... Po latach, gdy dwie
siostry do klasztoru poszli, a jedna na dyfteryt zmarła, tak mnie rodzice za mąż wydali.
- Bez zgody babuni? - oburzyłam się.
- Wola rodziców - rzecz święta.
- I to był właśnie mój dziadek? Pokochała go chociaż babunia?
- Przyzwoity, godny był człowiek, nie powiem, zacny i dobry mąż. Ale kochała ja tylko pana
Blińczyka.
- Okropność - jęknęłam - ja bym z domu uciekła, nie wiem, co bym zrobiła byle być z tym,
kogo bym pokochała. Dlaczego babunia nie walczyła o swoją miłość, o szczęście? - głos mi
się załamał i już nie potrafiłam wstrzymać łez i wreszcie się rozpłakałam. A jak się
rozpłakałam, to już nie mogłam nic na to poradzić. Wypłakiwałam głośno z siebie to straszne
nieszczęście, jakie spotkało babunię. Pochowanego na stepie pana Blińczyka, zmarłych
rodziców Maćka, moich rozwiedzionych i sama już nie wiedziałam kogo i co.
Maciek głaskał mnie po głowie, wystraszona babunia usiłowała mnie pocieszyć, coś
tłumaczyła, co ginęło w moim rozpaczliwym, głośnym płaczu.
Wreszcie coś do mnie dotarło, gdy płacz przemienił się w przerywaną
czkawkę i zabrakło łez.
- Taż ty nawet nie spytała, czy ja spotkała pana Kaziutka... - skarciła mnie - łzy lejesz jakby
się jakieś nieszczęście stało, a ja jeszcze nie zdążyła powiedzieć najważniejszego... - babunia
podała mi chustkę do nosa, Maciek dalej głaskał mnie po głowie, tylko w odwrotną stronę i
wyglądało na to, że jeszcze bardziej poczochrał moje włosy. Widocznie z tego wszystkiego
stracił głowę i pomylił kierunek czesania.
- Co mnie teraz, babuniu, obchodzi jakiś pan Kaziuk, jak z panem Blinem takie nieszczęście
się stało, że leży gdzieś teraz na stepie, może pod kamieniem i bez krzyża nawet, zamiast być
moim żyjącym dziadkiem i opowiedzieć, jak wyglądała kanonierka i czy był na niej karabin
maszynowy i w ogóle...
- Chciała ja powiedzieć, że przez tego pana Kaziuka, co już nie żyje i ja jego grób widziała,
światełko zapaliła, to radość mnie wielka spotkała... - popatrzyła na mnie radośnie, jakby
chodzenie po cmentarzu było tak bardzo wesołe - bywa, że i zacny nieboszczyk może się
przydać! Młodszy syn, Adaś, dał mi informacje o naszych wywiezionych, zmarłych i żywych
przyjaciołach, co mu ojciec przed śmiercią dla mnie przekazać polecił. Okazało się, że pisał, a
żaden od niego do mnie list nie dotarł. Nu, adresy my zmieniali po wojnie, to i dziwić się nie
trzeba...
- I co w tych listach było? - spytałam bez specjalnej ciekawości i tylko dlatego, żeby nie
robić babuni przykrości. Nikogo z nich nie znałam i ten głos zza grobu jakoś nie budził mego
zainteresowania.
- Nu... dowiedziała ja się, że pan Blińczyk żyje. Wiele lat przesiedział na katordze w
radzieckich obozach pod Kołymą. Nie ożenił się, w różne strony listy do mnie słał, a jak się
nie wiadomo przez kogo i kiedy dowiedział, że ja za mąż poszła, to przestał mnie szukać...
Ot, i my się tak w życiu minęli, ale miłość pozostała... - usiłowała się uśmiechnąć, ale się to
jej nie udało. Łzy zaszkliły się w oczach.
Popatrzyłam na babunię i dopiero teraz wybuchnęłam jeszcze większym, spazmatycznym
płaczem. Tyle że nie z żalu nad jej utraconym porucznikiem z kanonierki, ale z nadmiaru
szczęścia, że się odnaleźli. Późno, bo późno, ale mama przecież mówiła, że nawet jeśli ciało
się zestarzeje, to dusza pozostaje młoda i kochać potrafi do ostatniej chwili swego życia.
- Kiedy będzie ślub, babuniu? - z trudem wykrztusiłam wstrząsana jeszcze drgawkami
płaczu.
- Zdumiała ty do reszty! - oburzyła się babunia - nie chcę nawet słyszeć takich głupot!
Postanowiła ja, że nie napiszę do Krzemieńca... - zawahała się, popatrując po naszych
twarzach. - Niech on mnie widzi taką, jaką zapamiętał, gdy miała ja te swoje siedemnaście lat,
a ja jego w mundurze z błąd wąsikiem i oczami jak chabry...
Maciek przykląkł obok babuni, chwycił jej dłonie i pocałował.
- Niech pani babunia napisze koniecznie list - prosił gorąco z przejęciem, jakby chodziło o
jego własne szczęście. - Nie wolno znęcać się nad samotnym mężczyzną, który tyle
wycierpiał, a pani jest... jest piękna... - dorzucił z wiarą w głosie.
- Poszaleli, wy dzieciaki, czy diabeł was opętał! - taż ja stara nad grobem stojąca kobieta...
- Babuniu... - czkałam jeszcze głośno, ale łzy już obsychały na mojej twarzy - musisz
koniecznie z panem Blinem wziąć ślub nim jeszcze do tego grobu wstąpisz! - wykrzyknęłam
przytomnie. - Poproszę nawet Mirellę, chociaż jestem na nią zła, żeby wymyśliła dla ciebie
jakieś bombowe uczesanie, a my z Maćkiem będziemy drużbami. Ja w takiej
„Murawiewowej" sukni, a Maciek w ciemnym garniturze, i z muchą przy białej koszuli.
Powiedział, że odkłada pieniądze na aparat fotograficzny, to może z niego zrezygnować na
korzyść garnituru, jak ja z górskiego roweru na korzyść psa dla Marylki.
Maciek nagle zaoponował.
- Chcesz w tak ważnym dniu zrobić z babuni czupiradło? - niedowierzanie zabrzmiało w jego
głosie - ciebie chciała przeobrazić w kosmitkę, to co zrobi z babuni głową?
- Nu, co by na to powiedział mój syn? - zadała groźnym tonem pytanie - przywiązał się do
mojej kuchni i opieki...
- To się odwiąże! - wykrzyknęłam spontanicznie - i z pewnością bardzo się ucieszy
powiększeniem się rodziny. Bliźniaki już mamy. Teraz brakuje nam tylko bardziej dorosłej
pary...
- Oboje sfiksowaliście! - orzekła babunia mniej pewnym głosem. Z uśmiechem podniosła
głowę i popatrzyła na splecione w górze gałęzie lipy. Przez chwilę trwaliśmy w ciszy. Żadne
z nas nie mogło wydobyć z siebie głosu. I może w tym milczeniu zawarła się zgodność
naszych
myśli i pragnień.
Słońce chyliło się ku zachodowi, barwiąc niebo różowymi smugami. Ruszyliśmy w stronę
miasta w poszukiwaniu taksówki. Był to najszczęśliwszy i niezapomniany dzień. Od tej
chwili pokochaliśmy z Maćkiem Wilno, które przecież kiedyś było nasze, ale dzisiaj nie jest
nasze, chociaż w tej minucie bardzo nasze.
Następnego dnia ranek był chmurny i zapowiadano deszcz. Babunia wyczuła zmianę pogody
wczorajszego wieczoru. Przy kolacji oznajmiła, że strzyka ją w kolanie i skręconej nodze.
Gdy tylko autokar ruszył spod hotelu i przemknął obok Ostrej Bramy, babunia ocierając
ukradkiem łzę, przeżegnała się szerokim krzyżem. Maciek pochylił się w moją stronę.
- A u nas gołębie byli... - szepnął mi do ucha.
- A co robili? - zapytałam równie konspiracyjnym głosem i oboje wybuchnęliśmy głośnym,
radosnym śmiechem.
Wracaliśmy do domu.
Zakopane-Gdynia-Radziejowice 2001