Nepomucka Krystyna 2 Rozwód Niedoskonały

background image

KRYSTYNA NEPOMUCKA
Rozwód niedoskonały


ROZDZIAŁ 1

- Ojciec wierzy w wódkę, matka w oficerów, a ja wierzę w Boga! - powiedziałam
zdecydowanym tonem, podciągając dyskretnie pończochy, żeby leżący na tapczanie
mężczyzna nie zauważył pospuszczanych oczek. Byłam ogromnie dumna z odpowiedzi.
Przyszła mi tak szybko do głowy i świadczyła o wyrobionym światopoglądzie. Rozmowa
trwała już blisko godzinę. Miała ona przekonać porucznika, że się nie puszczam i że z całą
pewnością nic na tym polu nie wskóra.
- Coo? - mężczyzna raptownie uniósł się na łokciu i wlepił we mnie niebieskie oczy. Moja
wypowiedź musiała zrobić na nim piorunujące wrażenie. Dodało mi to na moment pewności
siebie.
- Ano tak! - dorzuciłam z tryumfem, nie bardzo nawet wiedząc, dlaczego przypisałam matce
oficerów. Pewnie dlatego, iż mundur wprowadzał ją zawsze w zachwyt, choćby go nawet
nosiła największa poczwara. Przy każdej okazji podkreślała, że dla niej „mundur nie ma
twarzy", bo gwiazdki są najlepszą legitymacją. Od razu wiadomo, że ma się do czynienia z
inteligentem.
- Więc jak to jest z tą wiarą? - zapytał z rozbawieniem, powstrzymując śmiech.
Poczułam się urażona i dotknięta. Nawet przez moment zawahałam się, czy przypadkiem nie
powiedziałam głupstwa. Jednak nie wypadało już się wycofywać. Brnęłam więc dalej,
obciągając sukienkę na kolanach, do których co chwila sięgał ręką.
- Trzeba zawsze w coś wierzyć, bo to chroni...
- Chroni? - lotnik zanosił się śmiechem. - Ciekawym bardzo, przed czym może uchronić
wiara w wódkę albo oficerów?! - śmiał się coraz głośniej i klepał po wypukłym torsie
obciągniętym białą, gimnastyczną koszulką. Dzień był bowiem upalny i gdy tylko
znaleźliśmy się w pokoju, natychmiast ściągnął frencz i koszulę.
- Ale wiara w Boga chroni z całą pewnością - upierałam się, coraz bardziej zniechęcona do
dyskusji na ten temat i zła na siebie, że poznawszy go przed paru godzinami w Łazienkach,
zdecydowałam się przyjąć zaproszenie do kawalerki na Okęciu. Od chwili bowiem, gdy
poodpinał mi podwiązki, nie miałam już żadnych złudzeń, ze chodzi tylko o przygodę, a nie
żadną wielką miłość od pierwszego wejrzenia i poważne zamiary. A na przygodę nie mogłam
się zdecydować. Uważałam to za grzech i zdradę wobec Busia, którego wciąż jeszcze
kochałam. Grzech mnie nie pociągał, bo jak wykazała moja małżeńska praktyka, nie stanowił
żadnej atrakcji.
- Chciałbym wiedzieć, przed czym? - usiłował powstrzymać śmiech i spoglądał na mnie z
zainteresowaniem, z jakim ogląda się egzotyczne rybki w akwarium.
- Mnie uchroniła przed łajdactwem... Przed tym, żeby się z panem nie puścić... -r
wymamrotałam bliska płaczu, wiedząc, że cokolwiek powiem, i tak wypadnie głupio i
nieprzekonywająco, chociaż tak czułam naprawdę. Mimo woli spojrzałam na okrągły stolik z
resztkami obiadu, który żołnierz przyniósł z kasyna. Był smaczny i moje wyrzuty sumienia,
że porucznik wykosztował się na mnie i nic z tego nie miał, przestały nurtować.
- To po co pani tak skwapliwie przyjęła moje zaproszenie? Chyba nie z myślą o wspólnym
odmawianiu pacierza? - znów się roześmiał, sięgając po pudełko z papierosami. Leżało na
niskim stoliczku obok nocnej lampki przedstawiającej czarnego kota.
Wzruszyłam ramionami, prowadząc wzrokiem buczący samolot. Kręcił się uparcie nad
pobliskim lotniskiem, zataczając koła, wciąż widoczny przez duże lśniące szyby. Nie mogłam
przecież powiedzieć, że znęciła mnie perspektywa obiadu, o którym wspomniał, przejażdżka

background image

taksówką i jego ładny, ciepły uśmiech, gdy zwrócił się do mnie na ławce, zapytując, czy nie
jestem przyjaciółką Krysi Malinowskiej, bo wydaje mu się, że mnie stamtąd zna... A później
tak przyjemnie opowiadał o psie, który się kiedyś do niego przyplątał, że natychmiast wydał
mi się szlachetnym, samotnym człowiekiem, który może się we mnie zakochać. Zwłaszcza że
później mówił o tym, iż mam najpiękniejsze włosy, jakie w życiu widział, i za jedno
spojrzenie moich oczu oddałby bez namysłu parę miesięcy życia. Spoglądałam więc od tej
chwili na niego bez przerwy. Bardzo bowiem pragnęłam, żeby ktoś mnie wreszcie pokochał
tak naprawdę i na całe życie. Matka przecież często powtarzała, że szczęście przychodzi do
człowieka niespodziewanie i przeważnie wtedy, gdy się już na nie przestało liczyć. A ja
właśnie przestawałam...
- No więc, dlaczego? Dlaczego przyszła pani do mnie? - nalegał, kręcąc się niezdecydowanie
po pokoju i zerkając na zegarek.
- Bo pan tak ładnie śpiewał: „szczęście trzeba rwać, jak świeże wiśnie", i byłam pewna, że
będziemy słuchać płyt, o których pan tak dużo mówił, i że może jest pan inny... Zawsze mi
się zdawało, że lotnicy są pobożni i mają poważne zamiary... - bredziłam, chcąc mu się wydać
szlachetną, a i dlatego, że trochę wierzyłam w treść słów, które wypowiedziane głośno
brzmiały fałszywie i głupio. Ale i tak nic już nie miałam do stracenia. Porucznik wyglądał na
zniecierpliwionego i z coraz większą ostentacją spoglądał na zegarek. Wiedziałam, że znów
trafiłam kulą w płot i że z całą pewnością nie tu spotka mnie to oczekiwane szczęście.
- To ja już pójdę... - powiedziałam niezdecydowanie, podnosząc się z krzesła.
- Przykro mi, że nie będę mógł pani odprowadzić, ale wkrótce zaczynają się ćwiczenia... Na
śmierć o nich zapomniałem. Ale do autobusu ma pani stąd zaledwie sto metrów.
- Tak... - skinęłam z uśmiechem głową i w tej chwili uświadomiłam sobie z przerażeniem, że
przecież nie mam pieniędzy na bilet i wobec tego czeka mnie ładnych kilka kilometrów drogi.
„Do reszty zedrę zelówki - pomyślałam z goryczą. - Wcale się ten obiad nie opłacił.
Ostatecznie można być głodnym, bo tego nikt nie widzi, ale bez butów trudno wyjść z domu".
Podałam mu niechętnie rękę, a gdy się odwrócił, żeby otworzyć drzwi, wsunęłam ukradkiem
do torebki kawałek czekolady. Obiecałam sobie, że zaniosę go matce.
Idąc długim korytarzem, byłam bliska płaczu. Czułam się upokorzona, niepotrzebna i bez
przydziału na ziemi. Z szarego oficerskiego bloku wyszłam wprost na pole. Trawa była
wyrudziała, przysypana kurzem, ale nad tym wszystkim rozciągał się szmat błękitu, prażyło
słońce, wróble z furkotem i wrzaskiem zrywały się stadami spod nóg. Rozejrzałam się
dookoła i łzy, które jeszcze nie zdążyły opaść z rzęs, szybko obeschły. Pomyślałam, że
przecież nic się strasznego nie stało. Nie zgrzeszyłam, zjadłam solidny obiad, zrobię matce
niespodziankę czekoladą, będę miała cudowny spacer, a co do szczęścia, to z całą pewnością
przyjdzie do mnie prędzej czy później. Trzeba mieć tylko trochę cierpliwości i szeroko
otwarte na wszystko oczy, żeby się z tym własnym przeznaczonym każdemu człowiekowi
szczęściem nie minąć...
Ojciec od paru już miesięcy siedział w więzieniu, a ja codziennie biegałam do Ebera,
przesiadując u niego długie godziny w dusznej, natłoczonej niegustownymi meblami
poczekalni. Rozczytywałam się w starych pismach ilustrowanych lub wróżyłam z różnych
znaków w wytartym kilimie nad pluszową kanapą z frędzlami obrośniętymi kurzem, czy
dostanę parę groszy, czy nie...
Zbliżał się dzień podawania paczek, a myśmy zdołały z codziennych złotówek Moniki
zaoszczędzić zaledwie trzydzieści groszy. Paczki ograniczały się do bochenka chleba, cebuli,
garnuszka smalcu i kilku papierosów, ale niepodobna było pozbawić ojca tego jedynego
dożywienia, na które cieszył się w każdym liście.
Eber przyjął mnie jak zwykle jako jedną z ostatnich i rozkładając bezradnie małe, wiecznie
niespokojne ręce, pokiwał przecząco głową.
- Nic sam dziś nie zarobiłem... Klienci nie płacą i jestem bez grosza...

background image

- Pojutrze trzeba ojcu zanieść paczkę... - szepnęłam nieśmiało, oblewając się rumieńcem,
gdyż jakakolwiek prośba o coś, a zwłaszcza o pieniądze, była dla mnie czynnością wstydliwą
i upokarzającą.
- Nie mam, nie mam - popychał mnie lekko przed sobą do wyjścia, sunąc boczkiem na
malutkich stopkach.
Popatrzyłam na dostatnio urządzony gabinet, na głębokie fotele z czerwonej skóry, na gęsto
porozwieszane olejne obrazy i nagle pomyślałam o innym gabinecie.
Zatrzymałam się pośrodku dywanu w zawiłe figury geometryczne.
- Panie mecenasie, to niech mi pan pomoże w inny sposób... - Unikałam jego wzroku, żeby
nie dojrzeć w nim zniecierpliwienia, które odebrałoby mi całą odwagę. - Proszę napisać w
moim imieniu list do męża... Pan, zdaje się, zna tę sprawę... - jąkałam się.
Skinął przytakująco głową.
- Proszę napisać, że... ja jestem w skrajnej nędzy, że nie mam co jeść, że ojciec w więzieniu,
że... - zabrakło mi słów.
- Niech pan napisze, że ja go bardzo proszę i... jego rodziców także - dławiłam się słowami -
żeby chociaż jednorazowo przysłali mi jakąś sumę... Chociaż dziesięć złotych na paczki dla
ojca... Niech pan mecenas napisze, że więcej nie będę już o nic prosiła, tylko ten jeden raz
żeby przysłali.
Eber poskubał capią bródkę i z westchnieniem zasiadł do biurka, wskazując śmiesznie
malutką dłonią fotel.
List pisał na maszynie, jednym palcem wystukując zwięzłe, krótkie zdania, do których wciąż
coś dorzucałam, żeby wypadły mniej rzeczowo, a za to jakoś bardziej ludzko i ciepło.
Przeczytał głośno, a mnie się zdawało, że tym, którzy go otrzymają, na pewno zmięknie serce
od tych rozpaczliwych, błagalnych słów. Przyłożył pieczątkę, nakleił znaczek i wręczył mi
list z uśmiechem.
- Bądźmy dobrej myśli.
Byłam jak najlepszej, zwłaszcza że Eber już w przedpokoju wcisnął mi złotówkę do ręki na
papierosy dla ojca.
Straszny obowiązek doręczania osobiście strażnikowi paczek padł na mnie.
Matka kategorycznie oświadczyła, że niech ją nawet zamordują, ale ona nie będzie stać pod
więzieniem. Chodziłam wobec tego sama, potrącana przez tłoczące się w długiej kolejce baby
w chustkach i dziewki uliczne w kapeluszach, obrzucające się z lada powodu stekiem
najohydniejszych wyzwisk.
Stałam długie godziny w palącym słońcu pod czerwonym murem mokotowskiego więzienia,
ściskając w spoconych dłoniach owiniętą w szary papier paczkę z wypisanym na wierzchu
nazwiskiem i numerem więźnia. Zdawało mi się, że każdy z przechodniów patrzy na mnie z
politowaniem, że zaraz zobaczę kogoś znajomego, że za chwilę zapadnę się ze wstydu pod
ziemię.
Nigdy nie mogłam przywyknąć do tego publicznego pręgierza, pod którym stałam czasem i
cztery godziny. Nie mogłam przyzwyczaić się do widoku więziennego podwórka wylanego
szarym betonem, do okratowanej dyżurki z człowiekiem w zielonym mundurze, robiącym
sprośne uwagi o moich rudych włosach. Nie mogłam patrzeć na stojących obok niego dwóch
dyżurnych więźniów z ogolonymi głowami, w workowatych kurtkach, spoglądających na
mnie głodnym wzrokiem nienasyconych samców. Wydawało mi się wtedy, że posiadam
tysiące nóg, tysiące piersi i pośladków, po których suną lepkie, pożądliwe, w ciemnych
obwódkach oczy ludzi zza krat.
Za każdym razem, podchodząc do długiego stołu, gdzie sprawdzano zawartość paczki,
przysięgałam sobie, że jestem tu po raz ostatni, że niech się dzieje, co chce, ale ja paczek
więcej nosić nie będę...

background image

Jednak gdy zbliżał się oznaczony dzień, miękłam, łamałam się w sobie i znów wlokłam z
zawiniątkiem pod skąpane w lipcowym słońcu więzienie.
Kiedyś wreszcie zauważyłam, że mężczyzna w nieokreślonym wieku, w czarnym meloniku
na głowie, nie spuszcza ze mnie wzroku. Obok niego stała pokaźnych rozmiarów walizka z
pięknej jasnej skóry. Kilkakrotnie zerknęłam w jego stronę, zastanawiając się, kim mógł być i
komu nosi takie obfite wałówki.
Za moimi plecami tęga dziewczyna w jaskrawej sukni, z tlenioną na żółto głową, opowiadała
głośno przygodnym znajomym, jak to jej przyjaciel siedzi za „niewinność" już drugi rok i jak
to ona przekupuje na widzeniach strażnika, i za jego plecami pieści się z kochankiem.
- Czasem to się bydlak odwrócić nie chce, ale mnie tam wszystko jedno, byle się do swego
chłopa dorwać...
Tego rodzaju rozmówki ilustrowane bogato odpowiednimi gestami były tutaj chlebem
powszednim i ktoś, kto głośno nie współczuł, nie śmiał się lub nie brał udziału w rozmowach,
stawał się od razu wrogiem, którego należało zniszczyć. Zmęczona głodem i upałem oparłam
się bezwiednie o stojącą za mną kobietę z rubinowymi kolczykami w uszach. Tłum w kolejce
napierał i trzeba było dobrze pilnować, żeby z niej nie wylecieć i nie stracić zajętego miejsca.
- Co się pchasz, ty francowata... - wrzasnęła na mnie ochrypłym głosem blondyna, a inne
poparły jej wystąpienie bogatym słownikiem w rodzimej mowie.
Milczałam, udając, że nic nie słyszę, wparłszy się stopami w bruk i uważając tylko, żeby się
nie dać wypchnąć z kolejki. Ręce mdlały od trzymanej przed sobą paczki.
- Wysiudać tę zasraną paniusię w łątkowym ubraniu! - krzyknęła któraś z tłumu, napierając
otyłym ciałem naprzód.
Długi wąż zaczął solidarnie, zgodnymi ruchami falować, jakby chciał z siebie wypluć obce,
wrogie ciało...
Łzy mi się zakręciły w oczach, ale zagryzając wargi, trzymałam się kurczowo stopami
trotuaru.
- Spokój tam, dziwki! - usłyszałam za sobą męski chrypliwy głos i tuż za mną, między
rozkrzyczane baby, wepchnął się pan w czarnym meloniku. Umilkły przekleństwa i chichoty;
wąż przestał falować i odsunięto się od nas z respektem. Można było swobodnie oddychać i
oprzeć zmęczone plecy o cegły muru.
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością do przygodnego obrońcy. Miał wąską, ziemistobladą
twarz, w którą jakby ktoś wcisnął głęboko palcami niepokaźne ciareczki oczu. Między nimi
tkwił kluchowaty, miękki i zwisający nos. Wyglądał jak człowiek ze złego snu, chociaż był
elegancko i dobrze ubrany.
- Pani do kogo z paczką? - zagadnął wprost, częstując mnie „egipskim", za którego
podziękowałam.
- Do ojca... - odpowiedziałam cicho, żeby nadstawiające uszu baby nie mogły usłyszeć.
- A szanowny tatuś za co niewinnie siedzi?
Chwilę zastanawiałam się, co odpowiedzieć, bojąc się jednocześnie, żeby nie stracić jedynego
sprzymierzeńca, na którego z respektem spoglądała reszta dobranego towarzystwa.
- Mała defraudacja.
- Sto tysięcy? - szepnął konspiracyjnie.
- Nie... Sto pięćdziesiąt złotych - przyznałam z zażenowaniem, tak jakby dopiero tak mała
suma była przestępstwem.
Mężczyzna w meloniku popatrzył na mnie z niedowierzaniem w okrągłych burych ślepkach.
- Głupi czy co ten szanowny tatuś?
Wciąż przyglądał mi się podejrzliwie i wyglądało na to, że się na mnie obraził za ojca, bo
zamilkł na dłuższą chwilę, lustrując mnie od stóp do głowy.
Przeliczyłam wzrokiem stojące przede mną kobiety. Zapowiadało się, że za pół godziny
powinnam znaleźć się za ciężką, żelazną bramą.

background image

- Jakoś się dzisiaj prędko posuwa... Widocznie Karpucha ma dyżur - odezwał się wreszcie,
ocierając z bladego czoła pot nieskazitelnie czystą chusteczką.
- Pan ma też tu kogoś? - wskazałam oczami na mur, wciąż bojąc się, że mnie baby wypchną
w ostatniej chwili z kolejki.
- Tak, przyjaciel... Literat - dodał głośniej, chrząkąjąc.
- To pan też może pisze? - patrzyłam na niego jak urzeczona, gdyż słowo literat kojarzyłam
zawsze z geniuszem i kimś nadludzko szlachetnym. Pomyślałam, że bladość cery jest pewnie
wynikiem ciężkiej pracy i stałego siedzenia w zamkniętym pokoju.
- Pisze się... - skinął niedbale głową, unosząc lekko w dwu palcach melonik. - Z
zamiłowania, można powiedzieć, bo z zawodu jestem posłem - dodał mimochodem,
obciągając marynarkę na wątłej piersi.
Stałam oszołomiona i onieśmielona zaszczytem, że rozmawiam z kimś z rządu, a ten ktoś
wyczekuje tak samo jak ja pod więzieniem i wcale się tego nie wstydzi, chociaż zajmuje w
społeczeństwie odpowiedzialne stanowisko. Wydałam się sobie jakaś małoduszna, pełna
egoizmu. Zrozumiałam też, dlaczego od razu posłuchano go, gdy krzyknął: „Spokój,
dziwki!". Musiał być osobistością znaną i powszechnie szanowaną nawet wśród mętów.
- Panie pośle... - zaczęłam nieśmiało, przekładając paczkę do drugiej, równie spoconej i
zmęczonej ręki. - Czy można wiedzieć, za co siedzi pański przyjaciel?
- Należało powiedzieć „niewinnie siedzi" - skarcił mnie lekko, ze smutnym półuśmiechem na
odrażająco brzydkiej twarzy. - W naszych sferach - ciągnął dalej - siedzi się tylko za robotę
polityczną i taka rzecz nie hańbi.
Kiwnęłam głową i nagle olśniła mnie myśl, że przecież spotkanie z posłem nie jest takim
sobie przypadkiem, a na pewno początkiem cudu i dlatego nie wolno przegapić ocierającego
się o mnie kościstym udem szczęścia w czarnym meloniku.
- Proszę pana... Panie pośle - poprawiłam się prędko, żeby go nie urazić. - Pan pewnie zna
bardzo dużo wpływowych ludzi, prawda?
- Zna się - znów nie wiadomo dlaczego uchylił melonika nad wysokim, wyliniałym czołem.
- Czy pan nie słyszał o jakiejś posadzie... Jakiejś pracy, gdzie by mnie mogli przyjąć?...
Chociażby do dziecka. Jestem teraz z matką w bardzo trudnej sytuacji materialnej...
Kolejka przybliżała się coraz bardziej do bramy i zaczęłam się denerwować, czy zdążę
dokończyć zaczętą rozmowę z posłem, który zdążył mi się już przedstawić, wymawiając z
godną miną nazwisko pachnące z daleka combrem w śmietanie.
- O, to nietrudno - odpowiedział, ujmując mnie kościstą dłonią pod łokieć. - Właśnie
chciałem panią zapytać, jak się teraz układają bez szanownego tatusia sprawy finansowe...
Człowiek człowiekowi powinien pomagać... To należy do moich obowiązków posła.
- Byłabym taka wdzięczna... - westchnęłam uszczęśliwiona obietnicą, wyobrażając sobie,
jakie to wspaniałe paczki będę mogła wtedy ojcu przesyłać.
- E, to drobnostka... W parę dni dam pani pracę, tylko chciałbym wiedzieć, czy mam
przyjemność z panienką czy mężatką, bo widzę obrączkę na paluszku, a pani wie, że dzisiaj
niechętnie widzi się w pracy mężatki...
- Rozwódka - odpowiedziałam pośpiesznie.
- A braciszek w domu jest?
- Nie - popatrzyłam na niego zdziwiona. - Jestem jedynaczką, a dlaczego pan pyta?
- Pomyślałem sobie, że gdyby był, to i dla niego mógłbym coś znaleźć... Niedawno nawet, bo
dwa dni temu, pytał mnie minister, czy nie znam jakiegoś zaufanego człowieka, ponieważ
poszukuje sekretarza... Ciężko, jak tylko jedna osoba pracuje na cały dom...

- Właśnie... - westchnęłam, żałując, że nie mam brata, a widząc, że zbliża się moja kolejka,
spytałam szybko: - A gdzie się będę mogła z panem posłem zobaczyć w sprawie mojej
posady?

background image

Pan Zając zastanawiał się chwilę z powagą, założywszy ręce do tyłu i wpatrując się w
skupieniu w lakierowany nosek swego półbucika.
- Hmm... Będzie chyba najprościej, jeśli pani pofatyguje się do mnie... Powiedzmy, jutro
około piątej. Mieszkam na Pięknej róg Mokotowskiej...
Wyciągnął srebrny ołówek i na oderwanej tekturce z pudełka po papierosach napisał numer
domu i mieszkania.
Wchodząc na ponure, przypominające grobowiec podwórko, pomyślałam, że nawet pod
więziennym murem można spotkać szczęście, tylko trzeba mieć szeroko otwarte oczy, żeby
nie przegapić.
Od chwili napisania przez adwokata listu do Busia minęły długie tygodnie, ale nawet w
kabale stawianej przez Monikę nie było w pobliżu mojej osoby dziesiątki czy chociażby
dziewiątki karo, oznaczających większe i mniejsze pieniądze.
Przestałam więc na nie liczyć, a za to przez noc, poprzedzającą moją wizytę u pana Zająca,
nie zmrużyłam oka, marząc o posadzie i o możliwościach, jakie dają pieniądze...
W domu nie powiedziałam nic o cudownym poznaniu posła, żeby nie zapeszyć szczęścia, a
przed piątą starannie oczyściłam buty i wy-szczotkowawszy włosy, cichutko się ulotniłam.
Z roztargnieniem spozierałam na uginające się od owoców wystawy, wiedząc, że przecież
wszystko to będzie dla mnie wkrótce dostępne. Całkowicie pochłaniały mnie bardziej istotne i
poważne sprawy. Wyobrażałam sobie, jak może wyglądać mieszkanie posła, w jaki sposób
należy z takim człowiekiem rozmawiać i co powiem jego żonie, jeśli zechce zaprosić mnie na
herbatkę, i czy należy zwrócić się do niej „pani poślino", czy jakoś inaczej...
Do drzwi zapukałam nieśmiało, nie mając odwagi przycisnąć białego guziczka
umieszczonego w miedzianej lwiej paszczy.
Czekałam dłuższą chwilę, przestępując z nogi na nogę, a kiedy nikt nie otwierał,
zdecydowałam się nacisnąć dzwonek.
Drzwi otworzył mi sam pan poseł odziany w chabrowego koloru garnitur, przy którym jego
wąska twarz i na wpół łysa głowa odbijały trupią bladością.
Trochę mnie to rozczarowało, gdyż byłam przygotowana na widok pokojówki w białym
fartuszku z koronkami.
- To ładnie, że pani tak punktualnie przyszła...
Podałam mu rękę, którą zamknął w zimnej, wilgotnej dłoni.
- Proszę do pokoju... - otworzył przede mną szeroko drzwi. Weszłam nieśmiało na palcach,
rozglądając się po zbyt skromnym
jak na posła umeblowaniu i stercie stłoczonych w kącie skórzanych waliz i kufrów.
- Służąca ma dzisiaj wychodne, a ja jestem kawalerem, więc troszkę u mnie nieporządek...
Jak pani widzi, wybieram się w podróż - wskazał na walizki. - Oczywiście, służbową, i to nie
sam... - dodał z tajemniczym uśmieszkiem na wąskich wargach, każącym domyślać się jakiejś
wysoko postawionej osobistości z rządu.
Okno wychodzące na ciemną studnię podwórka i do połowy zasłonięte ciężkimi zasłonami
przepuszczało niewiele światła. Ściany pokrywała żółta tapeta w beżowe paski. Usiadłam na
brzegu krzesła przy okrągłym stoliku nakrytym kordonkowa serwetą w pajęcze wzory.
Pośrodku, na kryształowym talerzu ze srebrnym okuciem, leżały złotawe, z aksamitnym
nalotem brzoskwinie.
Poseł mówił o swojej trudnej i odpowiedzialnej pracy, o ciągłych konferencjach w Radzie
Ministrów i o stałych bólach głowy z przemęczenia...
Słuchałam z grzecznym uśmiechem, przytakując głową i myśląc, jak mogą smakować takie
dorodne brzoskwinie wielkości pięści i w którym momencie wypada spytać o tę obiecaną
posadę. Wreszcie zaczął rozpytywać trochę oficjalnie o moje rodzinne stosunki, o
wykształcenie, zamiary na przyszłość. Poseł był człowiekiem dociekliwym i ciekawym
wszystkiego. Specjalnie zainteresował się sprawą Busia, a jeszcze gdy dowiedział się, że był

background image

synem zamożnych ludzi posiadających własną willę i samochód, zainteresowanie jego
wzrosło.
- Duża chałupa! - zaśmiał się rubasznie, przysuwając z krzesłem bliżej stołu, jakby za chwilę
miał ubić jakiś dobry interes. Okręcałam dookoła palca frędzle serwety.
- Jedenaście pokoi...
- Dywany są?
- Są...
- U teściowej pewnie biżuteria jest, a teść pieska chowa, co?
- Ma biżuterię i psa do polowania mają, i rejentowa zimą nosi futro z karakułów... -
opowiadałam z pewną chełpliwością, żeby wiedział, że i ja kiedyś obracałam się w dobrym
towarzystwie i niejako należałam do rodziny...
- Okna nisko, co?
- Nisko... - spojrzałam na niego ze zdziwieniem.
- Lubię te nowoczesne wille. Interesuję się tym trochę, bo może sam zacznę niedługo
budować... Kto wie, czy nawet nie w tamtych stronach. Ma się te ciągoty na wschód... -
Mrugnął do mnie konspiracyjnie okiem i zaraz zmienił temat, podsuwając mi talerz z
brzoskwiniami.
Wbiłam zęby w soczysty, chłodny miąższ owocu.
- Wracając do pani sprawy... - chrząknął poseł, ocierając chusteczką śliniące się kąciki ust. -
Myślałem przez cały dzień, jak tu pani pomóc... I co tu się długo zastanawiać! Szukam od
dawna sekretarki. Potrzebna mi inteligentna, ładna kobieta i postanowiłem panią przyjąć.
Uszczypnęłam się dyskretnie w udo, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie śnię z otwartymi
oczami.
- Pracy nie będzie dużo... Trochę korespondencji, interesanci, a tak, to same podróże...
Oczywista, salonką, więc wygody zapewnione... Jest tylko jeden warunek... Hm, jak tu pani
powiedzieć... - obrzucił mnie smutnym, trochę zakłopotanym spojrzeniem.
Zamarłam w bezruchu, wpatrzona w jego oślinione, otwierające się jak ciemna jama usta,
które mogły podyktować jakiś warunek nie do
przyjęcia.
- Krótko i jasno! Od sekretarki wymagam eleganckiego ubrania... pani rozumie, grunt to
reprezentacja... Płaszczyk, kapelusik tip-top, wysoki obcas, perfumy...
- Mój Boże... -wykrztusiłam, czując, że to, na co liczyłam, wysuwa mi się z rąk i za moment
zostaną tylko skorupy z rozbitych marzeń. - To znaczy, że ja nie będę mogła... Ja nie mam
pieniędzy...
Ziemista twarz posła wykrzywiła się odrażającym grymasem uśmiechu i spocona, zimna dłoń
dotknęła mojej ręki.
- A kto mówi, że musi pani mieć pieniądze! Ja tego nie powiedziałem! - nachylił się w moją
stronę tak, że dojrzałam ciemne punkciki wągrów na jego obwisłym nosie. - Ma się na takie
cele fundusz reprezentacyjny... - poklepał wymownym ruchem marynarkę w miejscu, gdzie
nosi się serce i pieniądze.
- Jak to? - wymamrotałam.
- Zwyczajnie! Jutro raniutko przyjdzie pani do Rady Ministrów, bo tam teraz urzęduję, i
zaraz wystawię pani czek na odpowiednią sumę... Pomyślimy także o zaliczce, żeby
szanowny tatuś miał urozmaiconą papierosikami odsiadkę... No i od razu przystąpimy do
pracy...
Zdawało mi się, że jednak śnię... Nawet brzydka twarz posła nabrała w moich szczęśliwych
oczach powabu i pomyślałam z rozrzewnieniem, że to przecież nie jego wina, iż natura
obdarzyła go twarzą przestępcy. Za to serce dała mu piękne i szlachetne.
- Panie pośle, jestem taka szczęśliwa, taka szczęśliwa... - powtarzałam w kółko. - Będę się
starała, żeby pan był zadowolony z mojej pracy.

background image

Uśmiechał się dobrodusznie z miną człowieka przyzwyczajonego do tego rodzaju
podziękowań, wyjaśniając, co będzie należało do moich konkretnych obowiązków i jak sobie
wyobraża moje podróżne ubranie, a zwłaszcza fason płaszcza przybranego kołnierzykiem z
breitschwanzów. Słuchałam uważnie, żeby nie przeoczyć żadnego szczegółu, nie mogąc się
już doczekać chwili, w której obejmę funkcję osobistej sekretarki posła. Pan Zając niedbałym
ruchem wyciągnął gruby portfel z krokodylej skóry i zwracając się do mnie, spytał:
- A może część zaliczki od razu pani wypłacić?
Zawahałam się, gdyż pokusa była wielka, ale prędko zaprzeczyłam ruchem głowy. Nie
chciałam na samym początku wywrzeć złego wrażenia na przyszłym szefie.
- Nie, dziękuję, panie pośle, to już jutro, jak zacznę pracować... Byłam zadowolona z siebie,
a i twarz posła wyrażała aprobatę
mego postępku.
Było już zupełnie ciemno, gdy zorientowałam się, że przegadaliśmy kilka godzin i należy
wracać do domu. Wyciągnęłam do niego rękę. Przytrzymał ją w swojej.
- No co, zadowolona?
- Bardzo.
- No, to podziękować ładnie.
Objął mnie wpół i przytulił do swojej płaskiej, kościstej postaci. Z obrzydzeniem i niechęcią
dotknęłam ustami zapadniętego policzka.
- Nie tak... Czulej!
Pocałowałam jeszcze raz, przezwyciężając z trudem wstręt i uczucie przykrości.
Przyciskał mnie coraz mocniej i agresywniej, szepcząc nieświeżym oddechem w moją
uciekającą przed pocałunkami twarz.
- W usta... Mocno w usta!
Walczyłam ze sobą, aby nie dać mu odczuć obrzydzenia, jakie miałam do jego pocałunków,
podając mu jednocześnie zaciśnięte wargi.
Niespodziewanym podstawieniem nogi przewrócił mnie na tapczan, zasypując nerwowymi,
ssącymi pocałunkami. Zimne, lepkie od potu ręce błądziły po moim ciele jak ruchliwe
jaszczurki. Zaczęłam się szamotać, błagając zduszonym głosem, żeby przestał, odpychając
oburącz twarz sprawiającą w mroku wrażenie pośmiertnej maski.
- Tylko raziczek... Jeden raziczek - szeptał jakimś świszczącym głosem. Starałam się nie
oddychać, żeby nie czuć odoru z jego na wpół uchylonych ust. Na górze ktoś stukał młotkiem
w ścianę, jakby przybijał gwoździe.
- Nie broń się, nie broń! Dziecka nie zrobię... Nie szarp się, otwieram karierę przed tobą.
Zrozumiałam z rozpaczą, że uwolnienie z jego ramion oznacza utratę posady. Każdym
szarpnięciem oddalałam od siebie marzenia o nauce, o dobrobycie. Pozbawiałam matkę
chleba, odmawiałam ojcu paczek.
„Wszystko w życiu ma swoją cenę" - pomyślałam zasłyszanymi kiedyś słowami i
zacisnąwszy usta, żeby nie krzyczeć, przestałam się bronić...
Z dokładną wyrazistością rzeczy kiedyś przez nas kochanych a utraconych zamajaczyła twarz
Busia. Łzy gorącymi strużkami ciekły po skroniach, wsiąkając w brudną narzutę tapczanu.

Matka przywitała mnie rozdrażnionym głosem.
- Gdzie ty tak długo siedziałaś? Już zaczynałam się martwić, czy się z tobą nie stało coś
złego...
Usiadłam zniechęcona na „katafalku", czując wciąż zimny, wilgotny dotyk poselskiego ciała,
i pomyślałam, że mężczyźni to jednak obrzydliwe, wyrachowane i bezwzględne świnie.
- Dostałam posadę - odpowiedziałam krótko, nie czując w sobie już żadnej radości.
Obie z Moniką spojrzały na mnie jak na umysłowo chorą.

background image

- Cóż tak na mnie patrzycie? - wzruszyłam ramionami. - Od jutra obejmuję stanowisko
osobistej sekretarki posła w Radzie Ministrów - wyjaśniałam beznamiętnym, zmęczonym
głosem, pragnąc tylko jednego, żeby móc jak najprędzej zapomnieć o tym, co się przed
godziną stało.
Matka cofnęła się do tyłu, jakby ją ktoś pchnął ręką, a Monika usiadła na tapczanie, który
dzieliła z matką, od chwili gdy przestał na nim sypiać ojciec.
- Czy ja dobrze słyszę?
- Jak najlepiej - odpowiedziałam lakonicznie, ściągając powoli zniszczone pantofle, które od
jutra miałam wymienić na nowiutkie czółenka z wężowej skórki. - Poznałam posła. Szukał
właśnie sekretarki i od razu ofiarował mi pracę. Chciał nawet zaraz wypłacić zaliczkę,
ale wolałam poczekać do jutra. Zawsze to jakoś solidniej wygląda
- dorzuciłam wyjaśniającym tonem, myśląc z obrzydzeniem i wstydem o cenie, jaką
musiałam za tę posadę zapłacić.
- Czy ty mówisz poważnie? - zapytała nieśmiało matka, podsuwając mi kubeczek herbaty i
połówkę zimnego naleśnika z obiadu.
- Gdzie ty go poznałaś, jak się nazywa?
- Pod więzieniem - bąknęłam niechętnie. - Zanosił paczkę swemu przyjacielowi, który jest
literatem i siedzi za jakąś polityczną robotę...
- Pod więzieniem? - przeraziła się matka, siadając ciężko na krześle i spoglądając pytająco w
stronę Moniki.
- To chyba jakiś oszust! - krzyknęła Monika. - Poseł nie stałby pod więzieniem. Wykluczone!
A poza tym w Mokotowie nie ma więźniów politycznych. Nabrał cię!
- Wcale nie nabrał! - zaperzyłam się. - Po co miałby mnie nabierać?
- Widocznie miał w tym jakiś cel - odpowiedziała, spoglądając na mnie uważnym, trochę
ironicznym wzrokiem.
Opuściłam oczy, udając, że szukam łyżeczki.
- Opowiedz wszystko od początku - nalegała matka. Rozsiadłam się wygodnie na „katafalku"
i zaczęłam opowiadać, nie omijając żadnego szczegółu. Gdy doszłam do momentu, w jaki
sposób uciszył rozwrzeszczane kobiety, Monika krzyknęła:
- Alfons!
Zaczęłam bronić posła, opowiadając o jego strasznym wyglądzie zewnętrznym, co miało być
argumentem, że nim nie był, ponieważ alfonsa wyobrażałam sobie jako rosłego mężczyznę,
coś w rodzaju odpasionego byczka, z czarnym wąsikiem i wypomadowanymi włosami.
Matka jęknęła, załamując ręce.
- To jakiś przestępca! Pewnie siedział kilka lat w więzieniu i stąd ta ziemista cera...
- Widocznie nosi teraz paczki swoim kumplom z szajki bandyckiej
- dorzuciła Monika, zapalając ze zdenerwowania papierosa.
- I ty byłaś u niego w mieszkaniu? - zatrwożyły się obie, spoglądając po sobie przerażonym
wzrokiem.
- Byłam. Mieszka bardzo porządnie i na pewno jest posłem. Ma dużo pieniędzy, jest prawie
ze wszystkimi ministrami na ty... Obiecał, że wprowadzi mnie w to całe towarzystwo i
otworzy przede mną drogę do kariery...
- To, że tyle obiecywał, to już wydaje mi się podejrzane... A może chce ją wciągnąć do
jakiejś roboty złodziejskiej? - zwróciła się matka do Moniki.
Od razu przypomniałam sobie rozmowę z nim o rodzicach Busia i poczułam, że mi mrowie
przebiega po grzbiecie.
- Wszystko widzicie w czarnych kolorach... -powiedziałam niepewnym głosem, bliska płaczu.
- Jeszcze dobrze, że cię nie zgwałcił albo nie napuścił na ciebie jakiegoś mężczyzny -
powiedziała Monika, sięgając po karty, żeby postawić kabałę.
Zrobiło mi się gorąco na samą myśl, że może zostałam oszukana.

background image

- Dlaczego nam wcześniej tego nie powiedziałaś? Mogłaś trafić na handlarza żywym
towarem i nigdy już nie wrócić do domu... - robiła wymówki matka.
- Jak można być tak lekkomyślną i od razu każdemu wierzyć? Opuściłam głowę jak
winowajczyni, przyznając matce w myśli
rację, ale nie chcąc się głośno do tego przyznać.
- E tam, opowiadacie... Kazał się zgłosić w Radzie Ministrów, więc chyba nie oszust...
- No, zobaczymy jutro... - powiedziała Monika z powątpiewaniem w głosie. - Mnie się jakoś
nie wydaje, żeby poseł tam na co dzień urzędował...
Długo nie mogłam zasnąć pełna złych przeczuć na zmianę z przypływającymi gwałtownie
falami nadziei i wiary w prawdziwość posła oraz jego obietnic.
Punktualnie o ósmej stanęłam przed gmachem Rady Ministrów strzeżonej przez kamienne
lwy i granatowych policjantów. Z trudem dostałam się do środka, tłumacząc wszystkim
dookoła i każdemu z osobna, od woźnego począwszy, że ja do pana posła Zająca w sprawie
służbowej i że jestem na tę właśnie godzinę zamówiona.
W sekretariacie przyjęły mnie dwie panie. Wysłuchały grzecznie, o co chodzi, a usłyszawszy
nazwisko, popatrzyły na siebie pytająco i wreszcie jedna z nich powiedziała:
- Poseł Zając? Nie słyszałam o takim... Może w jakimś innym resorcie? Spróbuję zapytać...
Ujęła słuchawkę i nakręciwszy numer, rozmawiała z kimś, wymieniając kilkakrotnie z
uśmiechem nazwisko, a przykrywając dłonią mikrofon, zwracała się do mnie, zapytując o
bliższe dane. Nic nie umiałam powiedzieć i sytuacja zaczęła się robić przykra.
- To jakaś omyłka, proszę pani. Nic u nas o takim panu nie wiedzą. Zabrała się do układania
różowych teczek na biurku.
- Skieruj panią do Przytulskiego. Może on będzie coś wiedział - odezwała się siwa pani,
wkręcając papier do malutkiej maszyny.
Nadzieja wstąpiła w moje niespokojnie walące serce i spojrzałam błagalnym wzrokiem na
panią z teczkami w ręce.
- Bardzo proszę, mnie tak na tym strasznie zależy... Uśmiechnęła się wyrozumiale i
obrzucając ciekawym wzrokiem
moją postać, ujęła ponownie słuchawkę.
Za chwilę siedziałam w pięknym, przypominającym salon gabinecie, rozmawiając z siwym,
bardzo szczupłym panem.
- Zając, Zając - powtarzał w skupieniu, oglądając swoje splecione na ciemnym biurku ręce. -
Nie przypominam sobie... Kim on jest?
- Posłem.
Pan uśmiechnął się i też poprosił o jakieś bliższe informacje. Nic jednak nie wiedziałam poza
nazwiskiem, adresem i tym, że poszukuje sekretarki i że właśnie ja miałam nią być.
Pan przyglądał mi się uważnie, później wstał z westchnieniem i zaczął czegoś szukać w
szafie. Długo wertował zielone i różowe kartoniki, aż wreszcie powiedział stanowczym
głosem:
- Musiano panią źle poinformować. Człowieka o takim nazwisku w ogóle nie znamy... To
jakieś nieporozumienie.
Patrzył z wyraźnym współczuciem na moje stopy w powykrzywianych pantoflach, które
usiłowałam schować pod krzesłem.
Podziękowałam, bąknęłam „przepraszam" i starając się nie stukać nabitymi na podeszwach
„rybkami", wyszłam z gabinetu upokorzona i wydawało mi się, że jestem niewiele więcej
warta od prochu, który deptałam. Łzy mi się kręciły w oczach, rozmazując kontury szerokich
schodów, czerwoność dywanów i postaci mijanych urzędników.
„Może oni nie wiedzą, może on pracuje od niedawna i jeszcze go nie znają" - pocieszałam się,
nie mogąc i nie chcąc uwierzyć, że zostałam oszukana.

background image

Zdyszana i zmęczona szybkim marszem z Krakowskiego Przedmieścia na ulicę Piękną,
stałam pod drzwiami na drugim piętrze, łapiąc z trudem oddech.
Długo dzwoniłam, zanim w Judaszu" pojawiło się czyjeś oko, a potem dopiero otworzono z
klucza i łańcucha drzwi.
Stała w nich kobieta w brudnym, atłasowym szlafroku, z włosami w nieładzie. Z nalanej
twarzy patrzyły na mnie ciekawe oczka pociągnięte grubo czarnym ołówkiem.
- Ja chciałam się widzieć z panem posłem - uśmiechnęłam się niepewnie, czyniąc krok
naprzód.
Zastawiła swoją korpulentną postacią drzwi, opierając dłoń o ciemną framugę. Paznokcie
miała brudne, do połowy oblazłe z jaskrawego lakieru.
- Taki tu nie mieszka.
- Mieszka na pewno - powiedziałam z godnością. - Nazywa się pan Zając.
- Nie mieszka - cofnęła się, żeby zamknąć drzwi.
Wydało mi się, że w mrocznym przedpokoju dostrzegłam dwie męskie postacie.
Przysunęłam się jeszcze bliżej, ale niespodziewanie jakaś włochata ręka odsunęła kobietę i w
szparze drzwi ukazała się zarośnięta twarz mężczyzny odzianego w pasiastą piżamę.
- Czego? - zmierzył mnie bezczelnym, aroganckim spojrzeniem.
- Chcę się widzieć z panem Zającem.
- Taki tu nie mieszka.
- Mieszka. Byłam tu wczoraj u niego! - podniosłam głos, trzęsąc się ze zdenerwowania.
- Zjeżdżaj, dziwko, bo zawołam policję i zaraz cię przymkną, żeś nierejestrowana, albo tak
mordę obiję, że odechce ci się ludzi nachodzić!
Drzwi trzasnęły mi przed nosem. Dochodził zza nich stłumiony chichot i szepty. Trzymając
się poręczy schodów, szłam na nieswoich nogach. W uszach dźwięczały obelżywe słowa, na
ciele czułam oślizgły dotyk kryminalisty, w gardle dusiło coś, co lada moment mogło
zamienić się w rozpaczliwy krzyk.
Z podwórka dochodził łoskot trzepanych dywanów, w bramie minęła mnie dziewczyna z
dzbankiem mleka, dozorca z miotłą spoglądał w moją stronę podejrzliwie. Powlokłam się w
Aleje Ujazdowskie.
Ranek nagrzany słońcem pachniał słodkawą wonią złocisto rozkwitłych lip i spalinami
przemykających po asfalcie samochodów. Szłam przed siebie drogą przemierzaną niegdyś z
Busiem, zapatrzona w bujną zieloność drzew, sponiewierana, samotna, ze wstydem i złością
zapiekłą w sercu.
Obok był Ogród Botaniczny. Cichy o tej porze, wilgotny jeszcze od rosy, pachnący
dziesiątkami nieznanych kwiatów raj utracony, do którego wstęp kosztował trzydzieści
groszy. Przytuliłam twarz do zimnych prętów ogrodzenia i dopiero teraz zapłakałam głośno,
chrypliwie, jak wtedy, gdy straciłam Busia.
*
Obudziło nas jesienne, wyblakłe słońce i matka, pieszczotliwie gładząc na kołdrze ciepłe
smugi, powiedziała:
- Patrzcie, jaki piękny dzionek po wczorajszym deszczu! Aż się dusza raduje w człowieku...
Od tych słów i od tej nikłej jesiennej smugi słońca zrobiło się jakoś weselej w pokoju i
Monika, rozkręcając nad czołem papiloty, zaczęła śpiewać niskim, trochę zachrypniętym od
papierosów głosem:
W tym cichym zakątku tak się słodko marsy...
Myślała pewnie o swoim Wykolejeńcu, do którego wymykała się na całe popołudnia, a
później opowiadała nam, jak to dyskutują o książkach Zweiga i najnowszych zdobyczach
fizyki, dowodzącej, że krzesło jako takie nie istnieje, a składają się na nie same atomy.
Mówiła o tym bardzo przekonywająco, ale nam było to najzupełniej obojętne, byle się na nim
wygodnie siedziało.

background image

Zaciskając powieki, pomyślałam ostrożnie o Busiu. Była to pierwsza moja czynność zaraz po
przebudzeniu. W ten sposób sprawdzałam, jak dalece myśl o nim sprawia ból i czy jeszcze
cierpię. Tego dnia mniej bolało: ćmiło coś koło serca trochę jak ból zęba po znieczulającym
proszku, który zaczyna powoli działać. Nie doznawałam już tej goryczy napływającej do ust i
wzrok nie ciągnął do jakiegoś nieokreślonego punktu na ścianie, wyczarowując w nim obraz
Busia.
Odetchnęłam z ulgą, a jednocześnie pomyślałam ze smutkiem, że już nie potrafię tak bardzo
cierpieć jak w pierwszych miesiącach, że jedno z jakichś głębokich doznań znów mnie
opuściło, stwarzając pustkę. Zdołałam już się przyzwyczaić do tego, że cierpię, i teraz
odczuwałam ten brak w jakiś niepokojący sposób. Objawił się tym, że
nagle rozmarzyła mnie śpiewana przez Monikę melodia i zapragnęłam, żeby było tak właśnie,
jak w piosence:
Kiedy twarz twą widzę blisko mojej twarzy i czuje ciepło warg, twych gorących warg...
Nie widziałam przy sobie już Busia. Nie widziałam jeszcze żadnego mężczyzny, ale czułam
już pragnienie miłości. Uśmiechnęłam się do matki wesoło po raz chyba pierwszy od tamtych
złych miesięcy i przygody z Zającem.
- Mamo, co będzie na obiad?
Pewnie dlatego, że wreszcie roześmiałam się, przeciągając na ciasnej kozetce, matka
zdecydowała nagle:
- Naleśniki z jabłkową marmoladą.
Była to moja ulubiona potrawa i matka wiedziała, czym mi zrobić przyjemność.
Zaraz się jednak zatrwożyłam.
- Mamusiu, a na pewno starczy pieniędzy?
- Jakoś to będzie... -przejęła ojcowskie powiedzenie, odkąd zabrakło go w domu. - Jest
jeszcze parę groszy, a wieczorem znów coś może przyniesiesz od Ebera.
Westchnęłam z rezygnacją.
- No dobrze, pójdę...
Oczekiwanie na „wystawny" obiad skracałyśmy sobie z Moniką wywoływaniem duchów.
Tak się one u nas zadomowiły, że rozbierając się wieczorem, czułyśmy na sobie podpatrujące,
niewidzialne oczy hrabiego Olesia albo nawet przeora kamedułów, gdyż i on się czasem
zjawiał na naszych seansach.
Siadałyśmy przy stole, kładąc palce na odwróconym do góry dnem spodeczku z wyrysowaną
czarną strzałką. Po paru chwilach talerzyk zaczynał pod naszymi palcami falować i przesuwać
się ruchem kolistym po papierze z alfabetem. Monika wtedy zapytywała grobowym głosem:
- Jak się, duchu, nazywasz?
I tak rozpoczynał się o każdej porze dnia nasz codzienny seans.
Najczęściej zjawiał się duch hrabiego Olesia i od razu namawiał Monikę, szybko biegając
strzałką od litery do litery, żeby zapaliła papierosa, ponieważ lepiej mu się rozmawia w
zapachu i cieple dymu. Było w tym coś bardzo smutnego i zawsze litowałam się nad nim,
wyobrażając sobie, jak musi się męczyć w wiecznym chłodzie zaświatów.
Wypytywałyśmy go o różne sprawy. Dawał bardzo wykrętne odpowiedzi albo wprost z nas
kpił. Najchętniej mówił od siebie, i to całymi sentencjami. Czasem używał francuskich
zwrotów, zmuszając nas do wyszukiwania nieznanych wyrazów w słowniku.
Natomiast przeor kamedułów nawoływał do częstych modlitw, mówiąc za pośrednictwem
spodeczka, że gdybyśmy wiedziały, jak ciężko płaci się tam za nieprawości uczynione na
ziemi, tobyśmy płakały, modliły się i błagały Boga na klęczkach o zmiłowanie. Trochę mu
wierzyłyśmy, trochę nie, ale na wszelki wypadek odmawiałyśmy wieczorem pacierz i tak
przyzwyczaiłyśmy się do towarzyskich stosunków z duchami, że pierwszą naszą czynnością
zaraz po śniadaniu była chwila rozmowy z niewidzialnymi lokatorami.

background image

Tego ranka duch hrabiego Olesia ostrzegał nas przed niespodziewaną przykrością, ale nie
przejęło nas to specjalnie, ponieważ nie było dnia, żeby się coś przykrego nie zdarzyło.
Matka, wsuwając od czasu do czasu głowę za przepierzenie, dopytywała ciekawie:
- No i co powiedział? Spytajcie, czy Eber da dzisiaj parę złotych. Zaraz więc o to grzecznie
zapytałyśmy, ale hrabia Oleś odpowiedział
kategorycznie: „Nie" i przestał się poruszać przy pomocy spodka.
- Coś dzisiaj nasz duch nie w humorze - stwierdziła Monika i przerwała seans, sięgając po
ostatni tom pożyczonej od Wykolejeńca książki. Był to Jan Krzysztof i, jak się później
okazało, ukradł go dla Moniki swemu przyjacielowi, u którego chwilowo mieszkał.
Do obiadu zasiadłyśmy wcześniej niż zwykle i w takt melodii Ach, jak przyjemnie...
uderzałyśmy z Moniką widelcami w blat stołu. Matka wniosła pierwszą partię złożonych w
chusteczki naleśników, złotawych i aromatycznych, gdy zapukano energicznie do drzwi.
Monika odruchowo poprawiła włosy, sądząc, że to Wykolejeniec, mnie krew uciekła z twarzy
i serce prawie zamarło, gdyż za każdym szarpnięciem klamki widziałam, jak w drzwiach staje
Busio. Trudno było uwierzyć, że już nigdy go nie zobaczę...
Tylko matka głosem spokojnym powiedziała:
- Proszę.
Wszedł niski, niepokaźny człowieczek, ubrany na czarno, z teczką pod pachą, i grzecznie się
przedstawił, że jest komornikiem i przyszedł opisać rzeczy na sumę wiadomych stu
pięćdziesięciu złotych...
Naleśniki powędrowały z powrotem do kuchni i człowieczek mógł się wygodnie ze swoimi
papierami rozłożyć na stole. Był grzeczny, przepraszał, że tak nie w porę przyszedł, i długo
wodził wzrokiem po pokoju, zastanawiając się zapewne, na czym można wycisnąć urzędową
pieczęć.
Stół i tapczan nie wchodziły w rachubę i maleńki człowieczek sięgnął chudą, trochę ptasią i
niezbyt czystą dłonią do naszej „szafy" w rogu pokoju. Tworzyło ją wprawdzie duże
prześcieradło okrywające starannie nasz dobytek, ale wprawne oko i niezawodna dłoń starego
urzędnika od razu wydobyły na światło dzienne ojcową jesionkę - jedyną godną uwagi rzecz.
Była wprawdzie zniszczona, ale zawsze w dobrym stanie i duża, więc komornik liczył, że
uzyska z niej chociaż część pieniędzy potrzebnych na pokrycie „długu" ojca, za który
odsiadywał w więzieniu.
- No cóż, proszę pani, opiszemy ten przedmiot... - powiedział ze smutną miną, rozkładając
wymownym ruchem ręce.
W wytartej czaszce przykrytej chytrze jasnymi pasemkami włosów zalśniło słońce.
Matka uśmiechnęła się grzecznie, ale odwróciła prędko głowę. W jej oczach zakręciły się
wypukłe łzy.
Jesionka została szybko opisana, a przez dziurkę od guzika przewiązano spory kwadracik
tektury z wizerunkiem czerwonego orła na okrągłej pieczęci. Po wyjściu komornika nie od
razu wróciłyśmy do przerwanego obiadu. Matka, ocierając łzy, których już nie potrzebowała
kryć, mówiła, że czuje się jak na pogrzebie ojca.
- Co ten biedak będzie nosił, jak wróci stamtąd? Jak uratować jesionkę? - zadawała głośno
pytania, głaszcząc w taki sposób szarą, wytartą wełnę, jakby się żegnała z wiernym
zwierzęciem. Jej zaczerwienione oczy wpatrywały się w zwisającą na sznureczku pieczęć.
- Nie mamy żadnych znajomych ani przyjaciół, od których można by pożyczyć pieniędzy...
Monika spojrzała z wyrzutem w moją stronę.
- Widzisz, a mówiłam, że taka znajomość z pułkownikiem zawsze się może przydać. Co by to
było dla niego pożyczyć ci te sto pięćdziesiąt złotych...
- Daj jej spokój... - westchnęła matka. - Darmo tak chętnie nie pożyczają...
Pomyślałam, że gdybym nawet spotykała się z nim, to słowa prośby o pożyczkę i tak by nie
przeszły mi przez gardło. Nie było więc czego żałować.

background image

Monika z szeroko otwartymi oczami utkwionymi w przestrzeń powiedziała nagle:
- Nie ma co, trzeba jesionkę wynieść z domu!
- Ale dokąd? - zapytała wystraszona matka, dla której wszystko, co łączyło się z władzą i
pieczęciami, było nieodwracalne, straszne i wymagało bezwzględnego podporządkowania się
losowi.
- Zaraz spytamy hrabiego Olesia.
Porwałyśmy się do spodka, przechowywanego wraz z alfabetem w płaskiej walizce między
rzeczami Moniki. Długo trzymałyśmy drżące z niecierpliwości palce nad opornym spodkiem,
zanim ruszył leniwie z miejsca, przesuwając się od litery do litery, jakby chcąc zapoznać się z
alfabetem. Krążenie to przypominało zataczający się chód pijaka i przez chwilę myślałam,
czy przypadkiem ojciec nie umarł.
- Olesiu, to ty? - zapytała Monika, ściszając głos do konspiracyjnego szeptu i dając matce
znak oczami, żeby zapaliła jej papierosa.
W błękitnym obłoku dymu wybłyskiwały jasne, wilgotne oczy Moniki zapatrzonej w czarną
strzałkę.
- To ja - ułożyły się słowa z liter, a myśmy odetchnęły z ulgą, jakby się nagle zjawił ktoś
bliski, kto wybawi nas z nieszczęścia.
- Powiedz, gdzie ukryć jesionkę Stasia? - mizdrzyła się do spodka Monika, raz po raz
zaciągając się dymem.
Śledziłyśmy z zapartym oddechem koliste, pijackie ruchy talerzyka.
- W bezpieczne miejsce - odpowiedział lakonicznie hrabia Oleś z zaświatów.
- Ale gdzie jest to miejsce? - niecierpliwie zapytała matka, wciąż trzymając dłoń na jesionce
ojca.
Tego widocznie duch także nie wiedział, ponieważ nagle zatrzymał się w miejscu, gdzie był
narysowany krzyż, i ani drgnął, chociaż go lekko popychałyśmy palcami dla nadania
rozbiegu.
- Już wiem! - krzyknęła nagle Monika takim głosem, że podskoczyłyśmy z matką na
krzesłach.
Przez sekundę zastanawiałam się nawet, czy przypadkiem nie duch przemówił przez jej usta.
- Wyniesiemy do Połci!
- Do Połci - powtórzyłyśmy z matką jak w olśnieniu. - Do Połci...
- Ale czy to tak można wynieść bezkarnie - zaniepokoiła się matka, szukając wzrokiem
ratunku w natchnionych oczach Moniki.
- Można! Jak przyjdą nas licytować, to podamy jej adres. Ważna jest tylko pieczątka, a gdzie
jesionka będzie, to ich nie obchodzi. W razie czego Połcia będzie musiała płacić, a forsę ma...
- Ale czy Połcia się zgodzi?... - miała skrupuły matka.
- Wcale jej nie powiemy, że jesionka jest opisana przez komornika, tylko że zalęgły się u nas
mole i prosisz ją o przechowanie jesionki Stasia do chwili jego powrotu.
Matka spojrzała niepewnie na Monikę.
- Ale czy tak można, to nieuczciwie... Zresztą od razu zauważy pieczątkę...
- Wcale nie musi widzieć! - wtrąciłam się do rozmowy, gdyż i mnie także nawiedziła genialna
myśl. - Zmniejszy się pieczątkę, obcinając dookoła tekturkę, a później trzeba nadpruć
podszewkę, wsunąć tekturkę do środka i zaszyć...
Plan był prosty i łatwy do wykonania. Przystąpiłyśmy natychmiast do dzieła, chociaż matka
słabo protestowała, mając różnego rodzaju obiekcje.
Monika ofiarowała się pójść ze mną następnego dnia rano do ciotki Połci, ciesząc się na zapas
z ewentualnego śniadania, którym na pewno podejmie tak rzadkich gości jak my.
Układałyśmy z Moniką cały plan strategiczny, robiłyśmy generalną próbę rozmowy z ciotką i
dusiłyśmy się ze śmiechu, wyobrażając sobie, jaką zrobi minę po naszym wyjściu, gdy
dokładnie obejrzy płaszcz.

background image

- Kto wie, może nawet upadnie z wrażenia i nie będzie mogła się podnieść, przebierając w
powietrzu tłustymi nogami, jak chrabąszcz leżący na plecach... - Snułyśmy coraz
zabawniejsze przypuszczenia i wreszcie tragiczna sytuacja przemieniła się w naszych oczach
w farsę i genialne wyjście z sytuacji.

W tramwaju siedziałam z przerzuconą na kolanach, starannie złożoną jesionką, spoglądając
na Monikę. Wymieniałyśmy porozumiewawcze spojrzenia i tłumiłyśmy śmiech.
Dzień był pogodny, ciepły. Koła na moście Poniatowskiego dudniły głucho. Wisłą w bladym
słońcu przemykały się dryfowane jesiennym wiatrem żaglówki.
Przypomniały mi, że kiedyś, oparci o kamienną balustradę mostu, patrzyliśmy z Busiem na
jesienne regaty. Marynarski kołnierz szkolnego mundurka trzepotał na wietrze, snuły się
długie nici babiego lata, a Busio, trzymając moją rękę, nazywał kochanym smarkaczem i
obiecywał, że jak tylko skończy studia, to zafunduje sobie żaglóweczkę. Gnani wiatrem
popłyniemy do Wilanowa, aby tylko dalej od ludzi i zgiełku miasta.
Spojrzałam na Monikę. Siedziała zapatrzona w okno, śledząc białe żagle na szarobłękitnym
pasku Wisły.
- O czym myślisz? - zagadnęłam, żeby odpędzić od siebie bolesne wspomnienia.
- Nie pytaj nawet. Zycie jest podłe... - odpowiedziała twardo, odwróciwszy na mnie oczy, w
których zastygł na chwilę ból.
Willa, w której ciotka wynajmowała dwa pokoje z kuchnią i łazienką, służącą także do
przechowywania wędlin i mięsa, znajdowała się w pobliżu ulicy Francuskiej.
Jasny dom z szerokimi oknami wynurzał się z czerwonej łuny dzikiego wina. Na strzyżonych
trawnikach połyskiwały kropelki rosy i więdły zwarzone pierwszym chłodem liliowe dalie.
- Tej to się całe życie dobrze powodzi... - odezwała się Monika z żalem w głosie, naciskając
guziczek dzwonka. - Taki kołtun bez żadnego wykształcenia, a ma szczęście do mężów, i to
jakich!...
„Jak ona to robi, że od niej nie uciekają" - zastanawiałam się, wodząc wzrokiem po szybach
ocienionych koronkowymi firankami. Jesionka ciążyła mi na ręce i gwóźdź uwierał w
rozlatującym się pantoflu.
- Może jej nie ma? - przeraziłam się, przekładając płaszcz na drugie ramię, ale właśnie w tej
chwili ciotka otworzyła nam furtkę z drucianej siatki, witając hałaśliwie i wylewnie.
Tłustą, małą dłonią przytrzymywała rozchylający się na rozlanych szeroko piersiach szlafrok
w kolorowe kwiaty.
- Co za niespodzianka, co za niespodzianka... - powtarzała, obnażając w uśmiechu białe,
zdrowe zęby. - Jestem jeszcze nieubrana, bo zażywam powietrznych kąpieli u siebie w
pokoju. Nic tak, proszę cię, nie konserwuje ciała kobiety, jak chodzenie nago... - dodała,
zwracając się do mnie, a Monikę zaczęła przepraszać za swój niekompletny strój.
- Ależ nic nie szkodzi, łaskawa pani... - zaczęła Monika z wielko-pańskim uśmieszkiem i
zasypała ciotkę komplementami w rodzaju: „chciałabym już dzisiaj wyglądać tak, jak pani
przy swoich czterdziestu latach", chociaż wiedziała, że ciotka przekroczyła dawno
pięćdziesiątkę. Jednocześnie trąciła mnie nogą, dając znak, że teraz nadeszła moja kolej.
Wysunęłam się zza pleców Moniki, przyciskając do siebie jesionkę.
- Ciociu, ja przyniosłam ojca płaszcz... Mamusia prosiła, by ciocia przechowała go u siebie w
szafie, bo u nas zalęgły się straszne mole i prawie wszystko już pocięły... Tylko jeszcze ta
jesionka została nietknięta...
Monika odwróciła się, udając, że wyciera nos, ale jej plecy trzęsły się od tłumionego śmiechu.
Czułam, że i ja za chwilę parsknę.
- Dobrze zrobiłaś, dobrze zrobiłaś... - powtarzała ciotka bez entuzjazmu, chcąc zabrać
jesionkę z moich rąk.

background image

Do tego nie mogłam dopuścić, bo przecież sznureczek przy dziurce guzika był jednak
widoczny, a ciotka nie należała do osób, którym można było „nadmuchać pajączków do
tyłka" - jak o niej mówił zwykle ojciec - i mogła się łatwo połapać w sytuacji.
- Nie, nie, ciociu, ja sama powieszę w szafie... - upierałam.się, przytulając jesionkę oburącz
do siebie.
- Tak, tak, niech sama powiesi - wtrąciła Monika. - Gdzieżby pani miała się fatygować...
Ciotka wreszcie ustąpiła, wskazując mi jesionową szafę o złotawym,' ciepłym połysku. Był to
widocznie mebel po nieboszczce siostrze Pchlego Ogiera, gdyż przedtem go u ciotki nigdy
nie widziałam.
Umieściłam płaszcz na ramiączku i wcisnęłam między dwa ciotczyne futra, które też
odziedziczyła po zmarłej, ale były podobno na nią za ciasne i z tego właśnie powodu ciotka
po obejrzeniu dwóch szaf wypchanych wszelką garderobą dostała ataku woreczka
żółciowego.
Przekręcałam kluczyk w zamku, gdy ciotka zawróciła z progu, przeciskając się obok Moniki.
- Trzeba ją obejrzeć... - powiedziała, sunąc na krótkich nogach w kierunku szafy. - Może się
już w niej mole zalęgły i zjedzą mi futra...
Spojrzałam bezradnie w stronę Moniki dającej mi rozpaczliwe znaki oczami.
- Ależ niech się pani nie fatyguje! Myśmy ją wszystkie dokładnie przejrzały i oczyściły.
Ciotka Teresa wietrzyła ją nawet na balkonie.
- W kieszeniach są gałki przeciwmolowe - kłamałam, zastawiając sobą drzwi szafy.
Ciotka wreszcie ustąpiła, obiecując, że zaraz po naszej wizycie nakładzie jeszcze w rękawy
„bagna", bo z robactwem żartów nie ma.
Zapytała, jak się czuje ojciec w więzieniu, co pisze i dlaczego matka nigdy nie przyjdzie z
wizytą. Mówiąc na kilka jednocześnie tematów, wprowadziła nas do stołowego pokoju,
przypominającego skład mebli.
- Posiedźcie chwilę same, a ja tylko przygotuję śniadanie... - uśmiechnęła się radośnie, gdyż
największą dla niej przyjemnością była każda okazja do jedzenia i częstowania innych.
Zanurzyłyśmy się w wygodnych, głębokich fotelach w drobniutkie kwiatki.
- Trudno się tu poruszać, tyle mebli - szepnęła do mnie Monika, sięgając po rodzinny album
w czerwonej oprawie z pluszu. - Mogłaby, cholera, dać wam jakiś grat...
Przysunęłam się do Moniki i razem zaczęłyśmy przeglądać stare, pożółkłe fotografie.
Odnajdywałyśmy na nich znajome, o dwadzieścia lat młodsze twarze licznej rodziny, a
Monika dodawała od siebie różne komentarze. Z kuchni dobiegało zachęcające
pobrzękiwanie sztućców i napływał aromatyczną falą zapach prawdziwej kawy.
Monika szepnęła mi do ucha:
- Pilnuj ciotki, żeby ani na chwilę nie zajrzała do tamtego pokoju, bo gotowa wyniuchać
pieczątkę.
Skinęłam głową, pilnie nasłuchując odgłosów za ścianą. Gdyby umilkły, miałam pójść za
ciotką.
- O rany boskie! Jak można robić takie zdjęcia! - zaśmiała się Monika, wskazując palcem na
amatorską, wyblakłą, pocztówkowej wielkości fotografię.
Nad brzegiem strugi, pod rosochatym krzaczkiem, siedział do połowy obnażony wujek
Sienieczka w białych, podwiniętych do kolan kalesonach. Na głowie sterczał zawadiacko
zsunięty od czoła płaski, słomkowy kapelusz, a pod wydatnym, błyszczącym w słońcu nosem
pyszniły się podkręcone z fantazją wąsy. Twarz i cała postać wyrażały pewność siebie i
zadowolenie z życia. Była to chyba jedyna fotografia, na której wujek nie wyglądał na
zalęknionego, nieśmiało uśmiechniętego człowieczka, tkwiącego gdzieś w cieniu rozłożystej i
władczej ciotki Katarzyny. Fotografia pochodziła pewnie z tych czasów, gdy jeden jedyny raz
w życiu spotkała wujka Sienieczkę przygoda. Na małej stacyjce w Kałudze sławna aktorka
Karsawina kupiła u niego bilet kolejowy do Petersburga. Kiedy wydawał jej drżącymi ze

background image

wzruszenia dłońmi dwa ruble i czterdzieści kopiejek reszty, uśmiechnęła się do niego. Może
nawet tylko do własnego odbicia w szybie... Dawno już wujek Sienieczka przestał marzyć o
uśmiechu pięknej Karsawiny, ale wykpiona historia z Kaługi wlokła się za nim latami, będąc
stałym przedmiotem dowcipów z nieśmiałego, uczuciowego Sienieczki, który potrafił
zakochać się w zapachu perfum i koronkowym mankiecie okalającym upierścienioną rączkę.
Patrząc na siedzącą w gaciach postać, poczułam do niej przypływ wielkiej sympatii. Przestał
mnie śmieszyć strój i sterczące jak u kota wąsy.
Ciotka Połcia stanęła w drzwiach, niosąc przed sobą ogromną srebrną tacę. Podskoczyłam,
żeby jej pomóc. Stół w parę minut wyglądał jak wystawa sklepowa u Braci Pakulskich.
Spojrzałyśmy na siebie w osłupieniu. Trudno nam było uwierzyć, że będziemy uczestniczyły
w zwykłym śniadaniu, a nie w jakimś świątecznym przyjęciu, i to w bardzo zamożnym domu.
- Żebym wiedziała, proszę cię, jakich miłych będę miała gości, tobym specjalnie coś dobrego
przygotowała... - sumitowała się ciotka, zapraszając nas okrągłym ruchem dłoni do czysto
nakrytego stołu.
- Ależ, ciociu, przecież to wspaniała uczta... Nawet jest sałatka z majonezem i gęś!
- I aż trzy rodzaje ciast! - wykrzyknęła Monika, nakładając na talerzyk szprotki w oliwie.
- E, co to tam, proszę cię, dziś za przyjęcia! Dawniej, jeszcze przed wojną w Rosji, proszę
cię, to było co na stół postawić... Przynajmniej ze trzy gatunki ryb, kawior, dziczyzna, a dziś
co? Bieda! - lekceważąco wydęła małe usta, nakładając wprawnym ruchem plaster sztufady
na talerz.
- Och, niech pani coś opowie - prosiła Monika, smarując grubo bułkę masłem. - Pani przecież
tyle ciekawych rzeczy widziała...
Ciotka, wzdychając, pokiwała zbyt małą głową przy grubym tułowiu.
- Żyło się, żyło... Jak wspomnę te przyjęcia w Kijowie, proszę was, gdy jeszcze mój
nieboszczyk drugi mąż Siemionów żył... Rosjanie to się potrafili bawić i jeść. Ech, życie!...
Wymieniłyśmy z Moniką porozumiewawcze spojrzenia. Ciotka, dosiadłszy swego konika, na
pewno zapomniała już o jesionce.
- A dziś, proszę was, to tylko same kłopoty i zmartwienia... Apetyt już z tej zgryzoty
straciłam - pociągnęła podejrzanie nosem i otarła palcem toczącą się po twarzy łzę.
- Co się stało, ciociu?
Przestałyśmy na chwilę jeść, wypytując ciotkę o powód jej zmartwień. Wśród łkań wyznała
nam, że jej jedyne dziecko, ukochany syn, chce się żenić z Żydówką.
- Z taką śledziarą, proszę cię, i to jeszcze tlenioną na katoliczkę... Do domu go nie wpuszczę,
na kolanach z pielgrzymką do Częstochowy pójdę...
Przypomniałam sobie Jerzego, gdy stał w mundurze marynarza na ślubie swojej matki.
Ostatnio widziałam go przed moim małżeństwem i nawet zaprosił mnie na ciastka do
cukierni. Był wesoły, dowcipny i z humorem opowiadał, że matka posądza go o kradzież
biżuterii, którą sama dawno na jedzenie sprzedała.
- Jak to śledziarka, ciociu? Może ma sklep z rybami...
- Nie ma żadnego sklepu, proszę cię, i skończyła prawo, ale czy o Żydówce można inaczej,
proszę cię, powiedzieć?
Monika zaczęła perswadować, że może Jerzy się jeszcze rozmyśli, że przecież niekoniecznie
flirt kończy się ślubem, i jakoś udało się jej udobruchać zapłakaną ciotkę.
- Lepiej niech ciocia nam opowie, jak się bawiono w Rosji... - nalegałam, znając czułą stronę
ciotki.
Uśmiechnęła się błogo przez łzy i jeszcze kilka razy głęboko westchnąwszy, powiedziała:
- Różnie, proszę cię, różnie, ale zawsze z gestem... Pamiętam, proszę cię, było to po śmierci
mego trzeciego męża, świeć, Panie, nad jego duszą, bogaty był człowiek, to wyprawiłam
stypę, proszę cię, zapraszając jego pułkowych kolegów... To, proszę cię, najpierw zajechała
pod dom, proszę cię, dorożka pełna ciętych czerwonych róż, druga z koszami szampana,

background image

proszę cię, a dopiero w następnej siedzieli oficerowie... Blisko dwa dni, proszę cię,
oblewaliśmy śmierć nieboszczyka, proszę cię... - Ciotka westchnęła jakoś boleśnie, pokiwała
w zamyśleniu głową, a myśmy z Moniką z trudem utrzymywały powagę, kopiąc się pod
stołem.
- A znów mój pierwszy, proszę cię, nieboszczyk mąż, co to go mój ojciec do mieszkania nie
wpuszczał, proszę cię, opowiadał o swoich kawalerskich zabawach...
Sięgnęła po różowy, wilgotny płat szynki, oblizując łakomie wargi.
- Dlaczego dziadek go nie wpuszczał? - nastawiłam ciekawie uszu, przypominając sobie o
kozie, jaką widział w popielniku.
Ciotka usiłowała przekroić pękatego korniszona, który wymykał się jej> spod widelca.
- Że niby Rosjanin! Dziadek twój, proszę cię, był wielkim patriotą i nie chciał, proszę cię,
Moskala widzieć w swoim domu... Dopiero jak zachorowałam na zapalenie płuc, proszę cię, i
już myśleli, że umrę, proszę cię, Simka stał pod drzwiami i płakał, to się ojciec, proszę cię,
zlitował, bo byłam jego pupilką, proszę cię, i wpuścił go do pokoju, ale ręki, proszę cię, nie
podał...
Bardzo mi ten dziadek zaimponował, ale jeszcze bardziej wzruszył ten nieznany Simka, który
płakał.
- A ten Simka to był jakiś młody człowiek? - zapytałam z rozrzewnieniem.
- No, taki młody to on tam, proszę cię, nie był... Miał swoją pięćdziesiątkę i mundur
pułkownika cały kapiący od złota.
- I płakał? - zdziwiłam się, nakładając drugą porcję jarzynowej sałatki z majonezem.
- Płakał. U Rosjan, proszę cię, serce miękkie, a ja miałam wtedy, proszę cię, niecałe
szesnaście lat i szalał za mną... Po stopach całował, kwiatami zarzucał, proszę cię, tak że
leżałam w łóżku jak w kaplicy, proszę cię... Jak go już ojciec za próg wpuścił, proszę cię, to
rzucił się przed nim na kolana, proszę cię, i tak długo prosił, że się twój dziadek, proszę cię,
zgodził na małżeństwo, ale go później, proszę cię, też u siebie nie przyjmował... Ech, święte
życie u niego miałam, proszę cię... - Otarła ukradkiem łzę, wspominając w rozmarzeniu o
własnym powozie, własnej loży w teatrze, o zwiedzaniu z nim domów publicznych, riwierach
i kosztownościach, jakimi ją obsypywał.
Słuchałyśmy z Moniką tych opowiadań jak przedziwnej, nieprawdopodobnej baśni.
- Potrafił, proszę cię, wracając z pułku, zajechać do Hersego, proszę cię, wybrać parę
najpiękniejszych sukien, proszę cię, i kapeluszy, żeby mi przy obiedzie niespodziankę
zrobić...
Westchnęłam, spoglądając na Monikę.
- Francuzkę do domu sprowadził, nauczycielkę muzyki... Jeździłam z nim za granicę, proszę
cię, bo był w służbie dyplomatycznej... Raz nawet to carskim pociągiem jechałam, proszę cię,
gdzie zamiast maszynisty inżynier w białych rękawiczkach prowadził pociąg, proszę cię... A
stara cesarzowa bardzo lubiła polne kwiatki i czasem zatrzymywała, proszę cię, pociąg w
szczerym polu, żeby wysiąść i trochę kwiatków zerwać, proszę cię...
- Dobry mąż... - westchnęłam, pomyślawszy z żalem o swoim nieudanym małżeństwie.
- Wszyscy moi mężowie, proszę cię, byli dobrzy i przy każdym ptasiego mleka nie
brakowało... Ten pierwszy, proszę cię, był wprawdzie zboczeńcem, ale, proszę cię, który z
mężczyzn jest normalny... Każdy ma swoje wymagania, proszę cię, które trzeba uszanować
- dodała sentencjonalnie, uśmiechając się w rozmarzeniu do swoich wspomnień.
Bardzo byłam ciekawa tych zboczeń, ale krępowałam się o nie zapytać.
Monika zagadnęła ciotkę, dokładając sobie co większe plasterki wędliny:
- Miała nam pani opowiedzieć o kawalerskich zabawach swego pierwszego męża...
- Nie o wszystkich, proszę pani, można mówić... - spojrzała wymownie w moją stronę.
- Można, ciociu, można... - nalegałam. - Przecież jestem już dorosłą kobietą.
- Gówniarz jesteś, proszę cię, nie kobieta! - zaśmiała się ciotka.

background image

- Nie wiesz nawet, proszę cię, czym przy sobie chłopa utrzymać...
Opuściłam wzrok na talerz z plasterkiem zimnej cielęciny.
- Zapamiętaj sobie, proszę cię, na całe życie, że chłop tylko wtedy nie zdradzi, proszę cię, i
nie ucieknie, jak będziesz, proszę cię, cały dzień go na sobie trzymała...
Mimo woli uśmiechnęłam się, wyobraziwszy sobie, jak by to praktycznie wyglądało.
- Nie ma się z czego śmiać! - zaperzyła się ciotka. - To jest jedyny i niezawodny sposób,
proszę cię...
Zrobiła jakiś nerwowy, okrągły ruch dłonią, a zwracając się z uśmiechem do Moniki, zaczęła
opowiadać o swoim drugim mężu, który jeśli ją kiedykolwiek zdradził, to najwyżej z gęsią,
ponieważ miał do tego ptactwa wrodzone po ojcu skłonności...
- Rosjanie, proszę pani, to potrafili się bawić! Mieli szeroki gest, nie to co nasi... Kawę z
ciastkiem kobiecie postawi i już chce się z nią za to przespać.
- To prawda... - westchnęła ze zrozumieniem Monika, dokładając sobie znów coś na talerz,
zupełnie jak chomik gromadzący zapasy.
- Carscy oficerowie, proszę pani, jak urządzali kawalerskie przyjęcia, to na stołach, proszę
pani, wśród najpiękniejszych kwiatów leżały nagie kobiety w różnych takich, proszę pani,
figlarnych pozach... Dopiero jak kolacja była w pełni, proszę pani, jak się towarzystwo dobrze
zakropiło, natłukło przynajmniej ze dwa tuziny kieliszków i parę luster, to dopiero, proszę
pani, brali się do kobit... I to nie tak od razu i byle jak, proszę pani... Ale za to, proszę was,
wykładali pantofelki pięćsetrublówkami, a to był, proszę was, majątek...
Wspomnienia ciotki ukazywały nam coraz inne obrazy intensywnego życia, niesamowitych
zabaw i pomysłów carskiej, hulaszczej Rosji, którą wspominała z rozrzewnieniem, jak swoją
prawdziwą, utraconą ojczyznę...
Godziny mijały niepostrzeżenie, a zbliżał się czas, w którym Pchli Ogier wracał do domu.
Ciotka zaczęła pośpiesznie sprzątać ze stołu i przeprosiła nas, że musi na chwilę zejść na dół
do restauracji i przynieść obiad.
- To ciocia sama nie' gotuje? - zdziwiłam się, spoglądając na zdumioną Monikę.
- A po co, proszę cię, mam się męczyć? Kobieta musi o siebie dbać, wypoczywać, dobrze jeść
i niczym się nie przejmować, bo inaczej, proszę cię, zestarzeje się prędko... Codziennie
kupuję dla niego taniutki obiadek, proszę cię, bo Zdzichuś jest bardzo oszczędny, a jemu
mówię, że sama gotowałam... Chłopu nie można, proszę cię, wszystkiego mówić. Mężczyzna,
żeby cię najwięcej kochał, proszę cię, to wróg w domu... On nawet nie wie, że^ja sobie zjem
solidne drugie śniadanie, a" przy nim tylko, proszę cię, pogrzebię widelcem w jarzynkach...
Zawsze stawia mnie, proszę cię, wszystkim za wzór dobrej gospodyni...
Zaczęłyśmy się żegnać z ciotką.
Zapraszała nas serdecznie, by czasem odwiedzić ją przed południem. Ale myśmy wiedziały,
że nasza wizyta u niej jest ostatnia, chociaż zapewniałyśmy o naszych odwiedzinach.
Zapakowała na drogę torebkę ciastek domowej roboty, włożyła do niej tabliczkę czekolady
przeznaczonej dla ojca i wcisnęła mi do ręki złotówkę na tramwaj.
- Oto mądrość życia... - westchnęła za drzwiami Monika i ruszyłyśmy spiesznie w stronę
tramwajowego przystanku.
List ojca z dyskretnie umieszczoną w rogu więzienną pieczątką zbiegł się z listem
wypowiadającym nam mieszkanie, ponieważ zalegałyśmy trzy miesiące z komornym.
Matka wybrała się następnego dnia do gospodyni, mieszkającej we własnej kamienicy przy
placu Zbawiciela, żeby prosić ją o sprolongowanie długu i nieusuwanie z mieszkania. Na
bieżący czynsz postanowiło się sprzedać moją obrączkę i kozetkę-katafalk, a Monika obiecała
resztę dołożyć z nadsyłanych przez matkę pieniędzy.
Czekałyśmy z Moniką na jej powrót, tak jak czeka skazaniec, którego rodzina poszła błagać
prezydenta o prawo łaski.
Stanęła w drzwiach blada i z zaczerwienionymi powiekami.

background image

- Nic z tego - zaczęła od progu. - Nie chce się zgodzić. Ma już chętnych na nasze mieszkanie,
którzy obiecali zapłacić za trzy miesiące z góry... Bardzo grzecznie ze mną rozmawiała,
poprosiła do salonu, wyraziła współczucie, że mam męża w więzieniu, ale jednocześnie dała
do zrozumienia, że to nie jest dobrą reklamą dla jej domu...
Matka zaszlochała bezradnie i obie jej zawtórowałyśmy.
- I co teraz robić? - wyszeptała przez łzy. - Znów zostajemy bez domu, bez pieniędzy, i do
tego jeszcze Stasio w więzieniu.
- Popełnijmy samobójstwo... - zaczęła namawiać Monika, obiecując postarać się o silny
środek nasenny. - Wszystko się wreszcie skończy i raz będzie spokój!
Matka popatrzyła w moją_stronę.
- Ja nie mam odwagi... Żebym chociaż wiedziała na pewno, że z chwilą śmierci rzeczywiście
kończy się wszystko, to chociażby zaraz, ale jeśli przyjdzie pokutować i tak się dalej męczyć
jak na ziemi, to ja dziękuję...
Przytaknęłam głową.
Monika nie dawała za wygraną.
- Więcej na pewno nie będziemy się tam męczyły, jak tutaj... Pokuta nie trwa wiecznie... Pan
Bóg miłosierny...
- Głupstwa gadasz! - obruszyła się nagle matka. - Trzeba coś realnego postanowić... Do
dwóch tygodni musimy opuścić mieszkanie. Spróbuję napisać do Ludwiki i Heleny... Że też
tak z tą Agnisią wyszło. Gdyby nie ten jej przeklęty głos, mogłabym u niej posiedzieć parę
miesięcy, a tak to trzeba na łaskawy chleb do Ludwiki... - znów zaszlochała, rozmazując
resztki tuszu na rzęsach.
Przed paroma miesiącami przyszła tajemnicza karteczka od Janusza z zapytaniem, czy
przypadkiem nie ma u nas Agnisi. W kilka dni później zjawił się sam w Warszawie i cała
sprawa się wyjaśniła. Agnisia po prostu uciekła z domu. I to wtedy, gdy dał jej do
zrozumienia, iż najwyższa pora, aby mieli dziecko, a najchętniej dziewczynkę. Najpierw
Agnisia zaczęła histeryzować, że nie będzie dobrowolnie nosić brzucha pod zębami, a piersi
na brzuchu. Dopiero wśród płaczu, gdy ją jakoś uspokoił i kupił zamszowe rękawiczki, o
których marzyła, przyznała się, że chodzi jej o zupełnie coś innego. Po prostu przysięgła
sobie, jeszcze wtedy, gdy napastował ją mój ojciec, że nigdy nie urodzi dziecka, a zwłaszcza
dziewczynki. Ma jakiś uraz na tym punkcie i panicznie boi się, żeby dziecko nie zostało
sierotą i nie musiało przechodzić przez to wszystko, przez co ona przeszła. A przy tym
wszystkim Agnisia odkryła w sobie ogromne zamiłowanie do śpiewu. Najpierw więc chodziła
na prywatne lekcje dla zabicia czasu, gdy Janusz grywał w brydża, a później postanowiła
zostać śpiewaczką. Oczywiście operową. Miała absolutny słuch, ale zbyt słaby głos i mogła
jedynie zostać piosenkarką. Na to się jednak Janusz nie chciał zgodzić i kategorycznie
zabronił jej wszelkich występów, nawet na cele dobroczynne w Rodzinie Wojskowej. Agnisia
pozornie zgodziła się, tak zresztą jak i na dziecko, które postanowili zaprojektować jesienią,
aby przechodziła ciążę w zimie, i w parę tygodni później uciekła z domu. Przysłała z drogi
list do Janusza. Prosiła, aby jej nie usiłował szukać, ponieważ już do niego nie wróci, gdyż
nigdy go nie kochała, a prawdziwym jej powołaniem jest scena. Podobno dostała engagement
do nocnego lokalu w jakimś dużym mieście i miała występować pod pseudonimem. Janusz
był zupełnie załamany i domyślał się, że za tym wszystkim kryje się mężczyzna. Powtarzał w
kółko: „Taka niby spokojna, gospodarna i uległa". Monika wtedy dodała, że takie właśnie są
najgorsze, i usiłowała Janusza skokietować nogami, które według opinii ojca były bardzo
amatorskie, ale się nie udało i Monika orzekła, że Janusz bardziej przypomina kastrata niż
oficera. Od Agnisi dostałyśmy jedną tylko lakoniczną karteczkę, że jest wystarczająco
szczęśliwa i nie ma powodu jej żałować, i że materialnie powodzi się jej znacznie lepiej niż
przy Januszu, który był wprawdzie dobrym człowiekiem, ale skąpym i despotycznym. Jakby
dla podkreślenia dobrobytu przysłała nam dość pokaźnych rozmiarów paczkę żywnościową

background image

nadaną z Bydgoszczy, ale bez bliższego adresu. Obie z Moniką zazdrościłyśmy jej tego
dobrobytu i samodzielności, a ja szczególnie występów przed publicznością. Matka jednak
wciąż miała do Agnisi żal o śpiewanie piosenek w nocnych lokalach i o porzuconego Janusza.
Pewnie dlatego starała się nigdy nie wspominać jej imienia. Dopiero teraz, gdy nie bardzo
wiedziała, co z sobą zrobić, pomyślała o Agnisi, która gdzieś tam pod przybranym imieniem
śpiewała piosenki o miłości i pożądaniu.
Monika podniosła przerażone oczy na matkę.
- A co będzie ze mną? Ja nie mogę wrócić do domu.
- Przecież wybierasz się za mąż i ciągle mówisz, że go kochasz - denerwowała się matka,
przekładając z miejsca na miejsce wełniany szalik.
Monika długo spoglądała w okno, przebierając nerwowo palcami.
- Myślałam... Myślałam, że... - nie dokończyła zaczętej myśli i prędko powiedziała coś
zupełnie innego:
- Ty wiesz, jaki on jest pijak i leń. Brat obiecał mu na ślubny prezent kawalerkę z meblami,
ale czy ja mogę mieć pewność, że któregoś pięknego dnia nie sprzeda jej wraz ze mną na
wódkę...
Rozpłakała się nagle nad swoim losem i sięgnęła po papierosa.
- Moje zamążpójście jest gorsze od samobójstwa... - Łzy wraz z tuszem do rzęs spływały jej
ciemnymi smużkami po zaczerwienionej twarzy.
- Boże, co za błędne koło... Co za błędne koło... - powtarzała matka, chodząc po pokoju, jak
spłoszone zwierzątko w klatce.
- A kto będzie ojcu nosił paczki do więzienia? - zapytałam nieśmiało, przypominając sobie
znów od początku całą historię z Zającem i oblewając się na to wspomnienie rumieńcem
wstydu i złości.
- Napiszemy ojcu o wszystkim i niech zwróci się do Połci, bo na innych z rodziny liczyć nie
możemy... Połcia jaka jest, taka jest, ale ma dobre serce i pieniądze...
Długo w nocy rozpatrywałyśmy wszystkie bardzo ograniczone możliwości, czując się już po
trosze jak w hotelu, a nie we własnym jeszcze mieszkaniu.
W dziesięć dni później Monika raniutko wzięła ślub z Wykolejeńcem. Nie miał jeszcze
własnego mieszkania i za pożyczone od rodziny pieniądze wynajął numer w hotelu, i tam
wywiózł tramwajem zapłakaną Monikę z walizką i jedną herbacianą różą.
Matka odjechała popołudniowym pociągiem do ciotki Ludwiki. Zostałam bez domu,
posiadając jedynie bilet trzeciej klasy kupiony za pieniądze ze sprzedanego „katafalku".
Pociąg do Lublina odchodził dopiero następnego dnia rano. Żeby jakoś ten czas skrócić,
postanowiłam chodzić tak długo z bagażem po ulicach, aż zupełnie opadnę z sił i wtedy resztę
godzin przesiedzę w hali dworcowej. Po historii z jesionką, która się wydała, miałam
zamknięty wstęp do domu ciotki Połci. Nawymyślała nam listownie od oszustek, chociaż
wykupiła jesionkę od komornika.
Wlokłam się od wystawy do wystawy kuszącej kolorowymi neonami reklam, wyobrażając
sobie, co bym kupiła, gdybym była bogata.
Witryny jubilerskie mijałam obojętnie. Nie lubiłam błyskotek. Natomiast od pantofli i
luksusowej bielizny nie mogłam oderwać oczu. Bolały mnie ręce od wrzynającego się w
dłonie sznura i piekły nogi. Przystanęłam na rogu ulicy Złotej i Marszałkowskiej,
zapatrzywszy się w migotliwie rysujący się żarówkami niebieski napis: E. Wedel. Napis trwał
chwilę, jakby zawieszony w próżni nad domami, i nagle białym wężem światełek spływał
raptownie po długiej ścianie w dół, a czerwoną strzałką wskazywał oszklone drzwi do
przybytku słodkości.
Jeszcze jako dziecko zatrzymywałam ojca przy ogromnej wystawie, żeby chociaż popatrzeć
na przeróżne smakołyki w przemyślnych opakowaniach. Najbardziej intrygowały mnie małe,
wyplatane z wikliny koszyczki pełne kolorowych kamyczków. Były one podobno cukierkami,

background image

a właściwie orzeszkami oblewanymi lukrem. Tak przynajmniej twierdził ojciec, a ja starałam
się sobie wyobrazić ich smak, zamęczając ojca pytaniami, czy każdy kolor kamyka inaczej
smakuje. Na to ojciec nie potrafił odpowiedzieć, a mnie dręczyła myśl, że prz<~icie tyle
smaków, co kolorów, nigdy nie zdołam sobie wyobrazić. Pocieszający był tylko fakt, że
ojciec, odciągając mnie siłą od wystawy, obiecywał kupić mi taki koszyczek po pierwszym.
Nie dodał tylko, po którym pierwszym, a ja czekałam na te obiecane kamyczki tak długo, że
wreszcie ku mojej rozpaczy zniknęły z wystawy, ustępując miejsca marcepanowym świnkom,
no i wreszcie o nich zapomniałam.
Dopiero spadający z samego prawie nieba napis przypomniał o tej nigdy niespełnionej
obietnicy.
Wzruszyłam ramionami, wciąż gapiąc się w migotliwe żaróweczki.
W nabiegających do oczu łzach rozmazała się długa, chuda ojcowska sylwetka w wytartym,
za krótkim paletku i zaraz zmieniła się w postać Busia, który tak nagle i podstępnie usunął się
z mego życia, niby na wpół oswojone zwierzę z niedomkniętej klatki. Wciąż nie mogłam
zrozumieć, jak mógł mnie tak zostawić i bezlitośnie odrzucić jak puszkę po konserwie.
Z westchnieniem przełożyłam uciskający tłumok do lewej ręki i potrącana przez śpieszących
się, rozgadanych przechodniów powlokłam zmęczone nogi do następnej witryny sklepowej.
Wtedy dopiero zauważyłam, że idzie za mną jakiś wojskowy. Przystaje obok tych samych
wystaw, uśmiecha się, podchwytując moje zdziwione spojrzenia. Zaczęło mnie to trochę
niepokoić, a jednocześnie bawić. Wreszcie przy wystawie z biustonoszami przemówił.
Głos miał łagodny i od razu pozbyłam się lęku, uświadomiwszy sobie, że przestępca lub
handlarz żywym towarem nie mógłby nosić munduru.
Uśmiechnęłam się więc także do jego odbicia w szybie. Był przecież jedynym człowiekiem,
który się o mnie w tej chwili zatroszczył, pytając jakoś serdecznie i cicho:
- Czy pani nie ciężko z tym... pakunkiem? - Ostatnie słowo dodał po króciutkiej przerwie,
jakby szukając w myśli odpowiedniego określenia na to coś, co dźwigałam. Nie powiedział:
tłumok, tylko: pakunek. Był więc człowiekiem delikatnym.
Przeniosłam wzrok z atłasowego staniczka ozdobionego koronkami na stojącego obok oficera
i w tej właśnie chwili pomyślałam, że przecież on to właśnie mógł być tym szczęściem, które
według wszelkiego prawdopodobieństwa powinno przyjść do mnie, jeżeli Busio okazał się
tylko falsyfikatem.
Znajome Moniki przeważnie poznawały swoich przyszłych mężów na ulicy lub w
pociągach... Nawet był kiedyś taki film z Połą Negri Szczęście na ulicy, więc nie jest
wykluczone, że i do mnie los się uśmiechnie, spełni się wreszcie ten oczekiwany od dawna
cud.

Strach mnie obleciał na samą myśl, że mogłam go nie zauważyć, odejść dalej od wystawy i
minąć się z własnym szczęściem.
- Ciężko... - odpowiedziałam skwapliwie, z uśmiechem pełnym ciepła i rozmarzenia, jakbym
już wymawiała słowo: kocham. Na wszelki jednak wypadek, żeby nie popełnić omyłki,
obrzuciłam go jeszcze raz uważnym spojrzeniem. Tak, mógł być tym, który według słów
matki: „zjawi się nieoczekiwanie na ścieżce mego życia, gdy tylko zapomnę o Busiu".
Przecież takich oszustów jak Zając nie spotyka się codziennie.
Spod okutego daszka czapki patrzyły na mnie ciemne, łagodne oczy, a pociągła twarz miała w
wyrazie coś ujmującego, wzbudzającego zaufanie. Na epoletach płaszcza połyskiwały trzy
gwiazdki, a z talii przypominał osę. Od razu zaproponował mi pójście do kina. Może dlatego,
że czerwone neony Capitolu były tak blisko, a może chciał wybawić mnie z kłopotliwego
dźwigania tobołu owiniętego szarym kocem i obwiązanego jak baleron sznurem od bielizny.
Matka prosiła, żebym tych sznurów nie zawieruszyła u ciotki w Lublinie, bo jak znów
będziemy mieli dom, to nie byłoby na czym wieszać bielizny.

background image

- O nie! - zaprotestowałam gorączkowo.
Przeraziłam się, że kiedy dojdzie do kupna biletów, to może zechce, żebym zapłaciła za
siebie, a wtedy co mu powiem? Monika przecież zawsze utrzymywała, że nic tak nie obniża
wartości człowieka w oczach drugich, jak przyznanie się do nędzy. Od razu z kogoś można
stać się czymś, co się bezkarnie kopie...
Poparła to przekonywającym argumentem, że gdyby moi rodzice byli zamożnymi ludźmi, to
Busio musiałby się ze mną liczyć. Mogliby wziąć adwokata i wtedy nawet prawo byłoby po
mojej stronie, pociągając Busia do odpowiedzialności za złośliwe opuszczenie. Pieniądz więc
był wszechwładną wartością regulującą nawet sprawy szczęścia, miłości i szacunku.
- Nie, nie! Nie mogę - powtarzałam uparcie, znów wlepiwszy oczy w biustonosze z różowej
koronki.
Zaczął mnie gorąco i niecierpliwie przekonywać o słuszności swojej propozycji, zerkając z
widoczną dezaprobatą na mój mało wytworny bagaż.
- To w takim razie może chociaż odejdziemy od tej wystawy? - dodał, akcentując słowa: od
tej.
- Rzeczywiście... - bąknęłam zaskoczona, zdając sobie dopiero w tej chwili sprawę z
niewłaściwości oglądania intymnych szczegółów damskiej garderoby. Żeby jakoś naprawić tę
niezręczność, zgodziłam się wreszcie na pójście do kina. Ręce mi już zupełnie podrętwiały i
bolały nogi od całodziennego dreptania, a poza tym przypomniały mi się w porę słowa matki,
która zawsze we mnie wpajała, że ludzie są dobrzy i trzeba im ufać, więc pomyślałam, że
może i ten oficer okaże się człowiekiem i sam od razu kupi bilety.

Odetchnęłam z prawdziwą ulgą, gdy szedł od kasy w moją stronę, wdzięcznie kołysząc się w
biodrach. Był zgrabny i trochę w ruchach przypominał porzuconego przez Agnisię Janusza,
co jeszcze bardziej wpłynęło na spotęgowanie zaufania. Bagaż szybko odniósł do szatni,
mimo że nie bardzo chciałam się z nim rozstać. Przy dźwiękach jazgotliwej muzyki zajęliśmy
wygodne miejsca.
Kapitan zdjął czapkę i dopiero wtedy zaczęła się tragedia. To, co ujrzałam, wyrwało z mojej
piersi głuchy jęk, który na szczęście utonął w synkopach jazzowej melodii.
Głowa była łysa, z blond otoczkiem od dołu, przypominającym delikatny, gęsi puch. Akurat z
takiej szerokości otoczkiem, jaki wygląda spod czapki. Miał czerep łysy, różowy, w drobny
żółtawy rzucik, jakby czymś brzydkim pochlapany, a w dodatku czoło wydłużało się w taki
sposób do przodu, iż nie było wątpliwości, że kapitan rodził się z wielkim trudem i w pewnej
chwili dopomogły mu kleszcze do ujrzenia światła dziennego. Tak jak w czapce był
przystojnym mężczyzną, to po jej zdjęciu przypominał embriona z wodogłowiem. Opuściłam
oczy, modląc się w duchu żarliwie, aby prędzej zgasło światło i nikt nie zauważył, że siedzę z
potworkiem. Jednocześnie poczułam niczym nieuzasadniony lęk, że ukradną mi w szatni
bagaż stanowiący cały mój dobytek. Mit o szczęściu rozwiał się całkowicie, zmieniając się w
wyrzuty, że poszłam do kina z obcym zupełnie człowiekiem, i w dodatku za jego pieniądze.
Sala pogrążyła się w mroku, a kapitan od razu poszukał mojej dłoni. Była oczywiście spocona
i trochę obrzmiała od dźwigania ciężaru. Głaskał ją jednak, ściskał, a ja nie wiedziałam, co z
tą swoją bezwładną dłonią zrobić. Chciałam cofnąć, ale spotkałam się z oporem tamtej
męskiej, dużej dłoni. Wreszcie, westchnąwszy, zrezygnowałam. Ręka to przecież jeszcze nie
kolano, a ostatecznie zapłacił za bilet...
Poczułam gorzki smak zobowiązania. Wiedziałam już, że za wszystko na świecie trzeba
płacić i każdy, najmniejszy nawet, drobiazg ma swoją cenę. Czasem straszną cenę... -
pomyślałam na moment o Zającu i krew nabiegła mi do twarzy. Chciałam się skupić na
zmieniających się szybko obrazach, jednak wciąż wracałam myślą do ręki i do bagażu
pozostawionego w szatni.

background image

Z roztargnieniem patrzyłam na film, nieuważnie chwytając akcję rozgrywającą się w jakimś
nocnym lokalu. Na ekranie wciąż coś jedli i popijali z wysokich, smukłych kieliszków
ustawionych między kwiatami. Poczułam dokuczliwy głód i pragnienie. Kapitan coraz
mocniej ściskał moją dłoń, aż ogarniało mnie skrępowanie.
Po skończonym seansie, idąc z prądem wezbranej ludzkiej fali, komentującej głośno wrażenia
z filmu, kapitan spytał nieoczekiwanie:
- O której godzinie odjeżdża pani pociąg?
- Jutro rano przed ósmą...
- A gdzie pani nocuje?
Trudno było odpowiedzieć na to proste pytanie, zwłaszcza że chodzenie z bagażem po ulicach
albo siedzenie do rana na ławce w poczekalni dworcowej wydało mi się nagle ponad moje
siły.
- Nie wiem... Chyba na dworcu - odpowiedziałam nieśmiało, wzruszając lekceważąco
ramionami, ale zaraz ugryzłam się za swoją
szczerość w język.
Mogłam przecież tym powiedzeniem zdradzić, że nie mam pieniędzy
na hotel.
- To może zanocuje pani u mnie? - zaproponował skwapliwie i tak jakoś po prostu, że wcale
to nie wydało mi się niewłaściwe. W czapce wyglądał znów ujmująco.
Postanowiłam przyjąć zaproszenie. Niech myśli, że jestem taka ekscentryczna. „Lepsze to,
niżby sądził, że zgadzam się z braku pieniędzy" - pomyślałam rezolutnie, a głośno
powiedziałam, chcąc to wyraźnie podkreślić:

- Chętnie. Lubię nieoczekiwane przygody!
Spojrzał na mnie tak jakoś dziwnie, że - aby naprawić niezręczne słowa - powiedziałam z
ociąganiem:
- Nie... Jednak nie... Po cóż mam panu robić kłopot. Lepiej już posiedzę na dworcu. To także
przygoda... - Popatrzyłam na niego spod oka, czy przypadkiem nie cofnie zaproszenia.
- Na to się nie mogę zgodzić. Przenocuje pani u mnie. Tylko... Tylko ja mieszkam chwilowo
z kolegą. Czy to pani nie będzie przeszkadzało, że jest nas dwóch?
- Oczywiście, że nie! - wykrzyknęłam prawie wesoło, myśląc, że to przecież bardzo dobrze.
Zawsze jakoś przyzwoiciej i bezpieczniej, gdyby na przykład chciał mnie zgwałcić albo
okraść. Wiedziałam, że to nonsens, a jednak wciąż ta myśl nie dawała mi spokoju...
- No to w takim razie kupimy jakieś wino i ciastka...
- Nie, nie! - zaprotestowałam wystraszona. - Niech pan nie kupuje, ja proszę... - O mało nie
złożyłam do niego rąk, przestraszona, że może teraz trzeba będzie zapłacić za te ciastka albo
później znów pozwolić na rzeczy w rodzaju ściskania ręki lub jeszcze gorzej...
- Dlaczego? - zdumiał się wyraźnie kapitan i popatrzył na mnie z zainteresowaniem, jak na
rzadki okaz owada w gablotce.
- No, bo nie... Ja nie lubię ciastek, a wina nigdy nie pijam. Głód dokuczał mi coraz bardziej.
Na wzmiankę o ciastkach gorąca
ślina napłynęła do ust i boleśnie ścisnęło w żołądku. Czułam, że blednę. W portmonetce
miałam około pięćdziesięciu groszy. „Można sobie pozwolić tylko na chleb" - przemknęło mi
przez głowę.
- Więc może jakieś inne słodycze? Proszę dysponować... - nalegał z uśmiechem.
Oczy ginęły w cieniu głębokiego daszka, blask latarni uwypuklał czysty rysunek kształtnych
ust.
- Więc jeżeli już koniecznie, to niech pan kupi chleba - powiedziałam z determinacją,
wciskając mu w rękę swoją portmonetkę. - Pół kilo nałęczowskiego chleba. Jest tak smaczny,

background image

że można go jeść bez niczego... - zapewniałam żarliwie. Czułam, że mi nos ziębnie i pot
występuje nad górną wargą.
Kapitan przystanął i wyciągnąwszy chusteczkę, otarł nią czoło, patrząc na mnie osłupiałym
wzrokiem.
- Coś takiego... nie do wiary... Zupełnie nie do wiary... - mamrotał i przed najbliższą
paszteciarnią zostawił mnie wraz z bagażem, przykazując, żebym się nigdzie nie oddalała.
Znów poczułam coś w rodzaju wyrzutów sumienia, ale znacznie słabszych, i niechęci do
siebie, że korzystam z cudzych pieniędzy. „Ludzie są jednak naprawdę dobrzy" - pomyślałam
ze wzruszeniem, gdy za chwilę zjawił się kapitan z ogromną paczką w białym pergaminie i
niedbale skinął na najbliższego dorożkarza. „Zupełnie jak w filmie"
- westchnęłam z rozmarzeniem, sadowiąc się wygodnie na miękkim siedzeniu i trzymając
mocno między nogami szary tobół.
Kapitan zapytał, naciągając skórkowe rękawiczki:
- Jak pani ma właściwie na imię?
Uśmiechnęłam się zalotnie, myśląc szybko, jakie mu podać imię, gdyż moje własne wydało
mi się zbyt prostackie i banalne do sytuacji, w jakiej się znalazłam. Dorożka przecież
zobowiązywała.
- Serafina... - wyszeptałam, mrużąc oczy.
- Co za dziwne imię - odpowiedział jakby z zakłopotaniem, a mnie się wydało, że tym
niecodziennym imieniem jak bogatym płaszczem okryję całą swoją nędzę, tak że nikt się jej
nie domyśli i wszystko inne pójdzie na karb mojej ekscentryczności. Nosząc takie imię,
można sobie na wiele rzeczy pozwolić.
Od razu poczułam się kimś innym, bardziej interesującym i łatwo wpadłam w nową rolę.
Moje ruchy stały się swobodne i nie wiadomo skąd przyszło nowe kłamstwo:
- Nie jest ładne, wiem o tym - uśmiechnęłam się, opuszczając skromnie oczy. - Ale to wina
mojej babuni... Widzi pan, ona była bardzo religijna i zażądała, aby mi to imię nadano, gdyż
w modlitwach powtarzały się takie słowa jak Cherubiny i Serafiny, więc wydawało się
staruszce, że w ten sposób będę pod specjalną anielską opieką.
- Zamilkłam na chwilę, zaskoczona swoją nagłą gadatliwością i łatwym kłamstwem.
Pomyślałam, że jednak najtrudniej jest mówić prawdę.
- No właśnie... - bąknął bez związku kapitan i odwrócił głowę, jakby chciał ukryć uśmiech.
Poczułam się dotknięta, więc zapytałam rzeczowym, obojętnym tonem światowej damy,
przybierając ruchy Moniki:
- A panu jak na imię, jeśli można wiedzieć?
- Antoni.
Spojrzałam na niego badawczo, czy nie kłamie, ale imię mówiło samo za siebie. Gdyby
kłamał, brzmiałoby na pewno bardziej poetycznie i zachęcająco.
- To po dziadku? - spytałam grzecznie.
- Nie, po ojcu.
Skinęłam ze zrozumieniem głową i popadłam w dłuższe milczenie, zastanawiając się, co
takiego wymyślić, żeby stać się w oczach kapitana naprawdę interesującą i taką inną...
Nic mi jednak nie przychodziło do głowy poza ciekawością, dlaczego zaprosił mnie do kina
mimo moich rudych włosów i toboła.
- Dlaczego pan mnie zaczepił? - spytałam odważnie, chociaż bardzo niezręcznie.
- Hm... - zakrztusił się kapitan, przysłaniając usta dłonią, ale odpowiedzi nie dał, bo właśnie
dorożka zatrzymała się i trzeba było wysiadać.
Weszliśmy w wąską, cichą uliczkę oświetloną gazowymi latarniami. Ciągnęła się w pobliżu
czerwonych, koszarowych budynków. Przypominały, że tuż niedaleko znajduje się więzienie,
a w jednej z cel mój ojciec. A znów obok tej uliczki... Obok tej uliczki prawie codziennie

background image

przechodziłam, gdy jeszcze miałam dom, gdy mieliśmy go z Busiem - poprawiłam się w
myśli i z trudem przełknęłam ślinę.
„Jutro o tej porze będę już bardzo daleko od tych wszystkich miejsc i wspomnień" - zdążyłam
jeszcze pomyśleć z ulgą i smutkiem, nim kapitan wsunął w zamek płaski niklowy kluczyk. W
słabym świetle żarówki zerknęłam na mosiężną tabliczkę. Nazywał się Rypel. Antoni Rypel.
Gdybym nie była taka smutna, na pewno wybuchnęłabym śmiechem, przypominając sobie
ojca, który zaraz by powiedział: „Cholera, pewno galileusz. Oni tam w Galicji nie nazywają
się po ludzku".
Przedpokój był mroczny, długi i kapitan, przeprowadzając mnie ostrożnie za rękę między
jakimiś kuframi, poprosił, żebym weszła od razu do pokoju i że on też zaraz przyjdzie.
Duża szafa, okno zasunięte ciemną roletą w żółte kwiaty, pośrodku stół. Leżały na nim
brudne skarpetki obok napoczętego ogórka, ogryzione kości, szklanka z musztardą,
rękawiczki i przybory do pisania. Widocznie całe życie dwóch przyjaciół koncentrowało się
na tym stole okrytym wyplamioną serwetą. Meblowe łóżka dzielił nocny stolik, niewidoczny
prawie spod sterty pism i książek. Na jednym z łóżek spoczywał mężczyzna w białej,
rozpiętej na włochatej piersi koszuli i czytał coś z grubego brulionu. Stałam chwilę
niezdecydowanie w progu, trzymając kurczowo bagaż, dla którego szukałam wzrokiem
możliwie najodpowiedniejszego miejsca.
Mężczyzna uniósł się lekko na łokciu i przeczesując palcami ciemne włosy, rzucił w moją
stronę pytające spojrzenie.
Poczułam się w obowiązku uśmiechnąć i podać mu rękę. Trochę go ten mój ruch zaskoczył,
ale szybko wysunąwszy swoją dłoń z mojej, powiedział niedbale:
- Proszę się mną nie krępować, ja od razu zasypiam... - Po czym odwrócił się do mnie
plecami, przekładając ostentacyjnie brulion na drugą stronę poduszki.
Obejrzałam się niepewnie za kapitanem, który jak na złość wciąż jeszcze kręcił się po
przedpokoju.
- Och mnie to nie przeszkadza. Może pan nawet całą noc nie spać i palić światło... -
odpowiedziałam głośno i uprzejmie do jego pleców, aby wywrzeć na nowo poznanym
człowieku jak najlepsze wrażenie.
Na dźwięk moich słów mężczyzna odwrócił się tak raptownie, że się przestraszyłam, czy nie
wyskoczy rozebrany z łóżka. Popatrzył na mnie szeroko rozstawionymi oczami i powiedział
ze zgrozą w głosie:
- Co za cynizm!... W tym wieku, no, no...
Wzruszyłam ramionami i już chciałam odpowiedzieć: „Chyba dobre wychowanie, proszę
pana", gdy wreszcie zjawił się kapitan.
- Co, ty nie masz dzisiaj służby? - zapytał od progu, ale widocznie tylko po to, żeby coś
powiedzieć, i od razu zaczął porządkować stół.
- Jak widzisz... - mruknął tamten niechętnie, lecz spojrzawszy ze złością w moją stronę,
dodał z nieprzyjemnym uśmiechem:
- No, ale wy się kładźcie. Ta mała oznajmiła, że jej nie przeszkadza moja obecność. Ma
tupecik dziewczątko...
Poczułam, że gorąca fala przebiega mi przez twarz. Dopiero w tej sekundzie pojęłam cały
sens rozmowy i swoją sytuację. Łzy wstydu i upokorzenia zapiekły pod powiekami i jak
kleszcze zdusiły krtań. Utkwiłam spojrzenie w leżącym mężczyźnie. Jego twarz rozmazała mi
się we łzach, a wtedy ciemna głowa przypomniała Busia. Uczułam, że coś się załamało we
mnie, co nie pozwalało mi do tej pory nazwać Busia łajdakiem i myśleć, jaką drogę mi
przeznaczył, zostawiając bez środków do życia...
Z trudem chwytałam uchylonymi ustami powietrze, a potem jakimś obcym, zdławionym
głosem wyrzuciłam z siebie jednym tchem:

background image

- Ja nie jestem mała! Ja nie jestem żadna mała!... Tylko ja nie mam domu, ja cały dzień bez
jedzenia na nogach... Ja...
Usłyszawszy własny głos i słowo „dom", uświadomiłam sobie dopiero teraz naprawdę, co
znaczy nie mieć domu...
Rozpłakałam się głośno, siadając na tłumoku, jedynej rzeczy, jaka z niego pozostała. Stal się
dla mnie w tej chwili tym, czym są dla marynarza deski pokładu na obcych morzach.
- Niech się pani uspokoi... - Poczułam dłoń kapitana na włosach i ogromne „wodogłowie"
mignęło mi przed oczami. - Nie chcieliśmy pani zrobić przykrości... Mój przyjaciel to
morowy chłopak, tylko trochę narwany - tłumaczył niezręcznie kapitan, a po chwili ten
„morowy chłopak", wciągnąwszy pośpiesznie spodnie, głaskał mnie po sterczących włosach,
z których zsunął się zielony beret Moniki.
Ogarnął mnie jeszcze większy żal i zaczęłam płakać od nowa, wycierając nos w dwie
jednocześnie chusteczki.
- Ale co się stało, że pani nie ma domu, że tak nagle znalazła się pani z tym... bagażem na
ulicy - zapytał nieśmiało kapitan, sadzając mnie na krześle i ściągając płaszcz.
- Tatusia zabrali do więzienia i trzeba było wszystko likwidować. Zaległo kłopotliwe
milczenie i od razu pożałowałam swojej szczerości.
Aby jednak ratować sytuację i w jakiś sposób złagodzić wrażenie, dodałam pośpiesznie,
przypominając sobie w porę rozmowę ciotki Heleny z rodzicami o więźniach politycznych:
- Siedzi w Berezie...
Obaj mężczyźni jakoś dziwnie popatrzyli na siebie.
- Komunista? - zapytał „morowy chłopak".
- Jeszcze jaki! - wyłkałam, uwierzywszy sama w to kłamstwo, chociaż miałam bardzo nikłe
pojęcie, co się naprawdę pod tym słowem kryje. Z różnych zasłyszanych wypowiedzi w domu
wiedziałam, że komunista to coś trochę łagodniejszego od słowa bolszewik i że z tym się
walczy różnymi sposobami. Gdyby się nie walczyło i nie sadzało do Berezy, to mogłoby być
w kraju albo bardzo dobrze, albo bardzo źle. Zdania na ten temat były w rodzinie podzielone.
Ciotka Połcia na przykład uciekła z Rosji z brylantami i złotem właśnie przed bolszewizmem,
a ojciec utrzymywał, że gdyby u nas coś takiego zaistniało, to może wreszcie skończyłoby się
bezrobocie. Z innych jego słów wynikało, że nie jest znów tego tak bardzo pewny, gdyż
dodawał, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Niemniej jednak lubił opowiadać, jak to w
dziewięćset piątym brał udział w „zamieszkach", a ilekroć byliśmy na wsi i chodziło się do
lasu na grzyby, to krocząc dostojnie z koszykiem i mrugając lewym okiem, zaczynał śpiewać
przejmującym głosem: O cześć wam, panowie magnaci.., tak jak inni śpiewają: Góralu, czy ci
nie żal.
Czasem w złości matka nazywała ojca „bolszewikiem", a wtedy odpowiadał jej z uśmiechem,
że niepotrzebnie się denerwuje, bo Chrystus był też komunistą, i to pierwszym na świecie...
Pamiętałam także, że mając trzynaście lat, wróciłam ze szkoły do domu z zieloną wstążeczką
przy kołnierzyku. Ojciec kazał ją natychmiast zdjąć. Powiedział przy tym, że przynoszę mu
wstyd i że jeśli jeszcze raz coś takiego zrobię, to będę tydzień trawiła własne zęby.
Wiedziałam, że to była tylko czcza pogróżka, ponieważ ojciec nigdy mnie nie bił. Co
najwyżej rzucał ciężkimi przedmiotami, ale nie zdarzyło się mu trafić we mnie, tylko zawsze
w ścianę. Nie miał już wprawnego oka, gdyż za dużo w swoim życiu wypił alkoholu.
Mimo że zrobił o tę wstążeczkę awanturę, to komunistą chyba nie był. W tym czasie matka
często kupowała „na kredkę" w żydowskim sklepiku i ojciec bał się pewnie, że mogą nam
odmówić kredytu. Westchnęłam głęboko, ocierając ostatnie, wolno spływające łzy, a
„morowy chłopak" zarządził nagle z determinacją w głosie:
- Ty, Antek, sprzątnij stół, a ja nastawię wody na herbatę. Komunista czy niekomunista, ale
co winne dziecko!

background image

Od razu nastrój się odmienił. Obaj kręcili się żwawo po mieszkaniu, a kapitan nawet zaczął
nucić jakąś piosenkę, krojąc ogórki w grube plastry i układając wędlinę na talerzyku
przetartym ukradkiem chustką do nosa. Przy kolacji przestałam się wstydzić, że nie mam
pieniędzy i że jestem bardzo głodna. Ten ojciec w więzieniu rozgrzeszył ze wszystkiego i
można było jeść aż do zupełnej sytości. Po kolacji postanowili odwieźć mnie do hotelu,
żebym się mogła do rana porządnie wyspać. Przy meldowaniu wyszło na jaw, że nie
nazywam się Serafina, ale za to dowiedzieli się, iż jestem mężatką, a mój mąż studiuje
chemię. Obaj usiedli z wrażenia na ceratowej kanapce w portierni.
- A co z pani mężem? - zainteresował się „morowy chłopak".
- Porzucił mnie... - odpowiedziałam z dumą w głosie.
Pewnie myśleli, że przez tego ojca komunistę. Kto wie, może nawet w ich oczach urosłam do
roli bohaterki. Żeby ich w tym upewnić, szepnęłam, zniżając głos:
- Inny kierunek polityczny, proszę panów... Kapitan złapał się za „wybrzuszone" czoło.
- Noc niespodzianek! Obłędu można dostać...
Brunet pochylił się w moją stronę, pytając także szeptem, żeby wypełniający druczki portier
nie słyszał.
- Czy pani już w kołysce brała ślub?
- Och nie, miałam całe szesnaście lat!
- Takie dziecko... Aż przykro... - kiwał głową, wpatrując się we mnie szeroko rozstawionymi
oczami koloru palonej kawy.
- To tak jest, kiedy ojciec zajmuje się ulepszaniem świata, a nie ma czasu dla własnego
dziecka... - dodał kapitan ze złością.
- Właśnie - zgodziłam się skwapliwie i dziękując swoim opiekunom, którzy opłacili wspólnie
numer, poszłam na górę, wlokąc za sobą bagaż.
Długo nie mogłam zasnąć w wielkim, skrzypiącym łóżku, wodząc wzrokiem po wzorzystej
tapecie pociętej smugami światła ulicznej latarni. Rozmyślałam o niespodziewanej
przygodzie, o kłamstwie, w które zawsze łatwiej uwierzyć niż w prawdę, i o wielu sprawach,
które już były poza mną, i o tych, które dopiero nadejdą.
Bałam się tego nowego życia u despotycznej, rudej ciotki Heleny i wujka, grającego na
wiolonczeli. Zasypiałam powoli, wdychając obcy, nijaki zapach hotelowego pokoju, czując
słodycz budzącego się zaufania do człowieka, a jednocześnie gorzką wiarę w siłę kłamstwa.
Na peron wpadłam w ostatniej chwili. Mżył drobny, jesienny kapuśniaczek. Szamotałam się z
wilgotną klamką drzwi wagonu, gdy zjawił się przy mnie kapitan.
- To pan przyszedł? - zdziwiłam się głośno, wskakując na oślizgły stopień.
Pomógł mi umieścić bagaż na półce i zaraz wyskoczył na peron. Podeszłam na korytarzu do
uchylonego okna.
- Byłbym zapomniał... - mruknął, wręczając mi białą paczuszkę obwiązaną starannie
sznurkiem. - To na drogę...
Wagony drgnęły, jakiś spóźniony pasażer biegł wzdłuż pociągu. Wyciągnęłam do kapitana
rękę.
- Dziękuję... Dziękuję za wszystko i... przepraszam - dodałam ciszej ze skruchą w głosie,
myśląc o tych wszystkich kłamstewkach, ale on nie mógł wiedzieć, do czego naprawdę
odnosi się to ostatnie słowo.
Szedł jeszcze chwilę obok wagonu z uśmiechem pełnym zakłopotania, a potem oddalał się
szybko, jakby nagle cofając się do tyłu. Pociąg wskoczył chybotliwie na plątaninę lśniących
od deszczu szyn. Zegnałam wzrokiem brzydkie, odrapane domy przedmieścia, Wiśniową
ulicę i jedno młode drzewko klonu, pod którym kiedyś schowaliśmy się z Busiem przed
deszczem. Rozkopana wiecznie i gliniasta uliczka z jednym drzewkiem należała już do
przeszłości... Powoli rozwiązałam paczuszkę. Na kanapkach z wędliną, owinięta w bibułkę,
spoczywała nowiutka, srebrna pięciozłotowa moneta z podobizną marszałka Piłsudskiego -

background image

czarodzieja ze snów o Angoli... Pieszczotliwym ruchem wsunęłam ją za stanik. Pochodziła
przecież od dobrych ludzi, niech więc będzie bliżej serca...

ROZDZIAŁ 2


U wujostwa nie działo się nic. Absolutnie nic! Zamknięta hermetycznie puszka domu nie
dopuszczała żadnych wzruszeń, sensacji, tragedii.
Wszystkie dni były do siebie łudząco podobne, zdumiewająco jałowe, podzielone na posiłki,
poobiednią drzemkę, grę na wiolonczeli, niedzielny spacer przez miasto. Raz na tydzień
wyprawa do kina i raz na miesiąc piętnastominutowe posiedzenie u „Turka". Wypijało się tam
po szklance kwasu chlebowego, zagryzając jakimś wschodnim przysmakiem, kupowało blok
chałwy i pudełeczko sezamek, które to słodkości przez równiutki miesiąc wydzielała ciotka
na deser lub czasem na podwieczorek do herbaty.
Żyło się sprawami biura, w którym wujek pracował, nudnymi szczególikami z życia sąsiadów
i symfoniczną muzyką brzęczącą z głośnika przez cały dzień. Nienawidziłam jej żywiołowo,
gdyż nie pozwalała na słuchanie innych audycji, nie mówiąc o muzyce tanecznej, która
uchodziła w tym domu za przestępstwo i była tępiona na równi z karaluchami w kuchni.
Podejrzewałam ciotkę o podobnie wrogie nastawienie do poważnej muzyki, ale nigdy nie
chciała się do tego przyznać. Grała przed wujkiem rolę wielkiej znawczyni i miłośniczki.
Potrafiła nawet zdobyć się na taki heroiczny gest, jak słuchanie jej w pozycji siedzącej, z
przymrużonymi oczami, z dolną wargą wysuniętą do przodu i ekstatycznym uśmieszkiem na
twarzy. Jeszcze do tego kiwała czasem głową i poruszała dłońmi tak, jakby dyrygowała
niewidzialną orkiestrą. Nienawidziłam wtedy zakłamanej ciotki i wujka, gdy tylko zasiadał
przed głośnikiem albo wyciągał z futerału wiolonczelę pękatą i opasłą jak bąk.
Wszystko, co ktoś powiedział, co wyczytało się w książce lub usłyszało przez radio, było w
wujka pojęciu głupie i nieważne. Ciotka
53
- wierne jego odbicie - miała zawsze takie samo zdanie o wszystkim, z tym że wyrażała swoją
opinię bardziej afektowanym głosem i z przedziwnymi grymasami na twarzy.
W domu nie rozmawiało się o niczym poza codziennymi, nieciekawymi sprawami w rodzaju,
że piec już, chwała Bogu, nie dymi, że cebula trochę zdrożała, awanse w biurze wstrzymane,
sąsiadka nie chce zdradzić przepisu na kawowy tort, a barometr znów spada w dół. Nie
mogłam się przyzwyczaić do tego aż do obrzydliwości mdłego życia, w którym największym
wydarzeniem było to, że przed dziesięciu laty wujek upił się tak na czyichś imieninach, że
pomylił bramy i stukał w nocy do obcego domu. Fakt ten opowiadano sobie przy każdej
okazji jako epokowe i nadzwyczaj dowcipne wydarzenie.
Przejęli się także bardzo nową rolą, jaka na nich spadła. Opiekę nade mną zapoczątkował
wujek kupieniem na raty pantofli i rękawiczek, a ciotka podarowała mi swoją czarną
wieczorową sukienkę w kolorowe ciapki, z której udało się zrobić kostiumik na co dzień.
Wyglądałam w nim trochę dziwnie, gdyż przeróbki dokonano w domu, a ciotka nigdy nie
wykazywała zdolności ani zamiłowania do igły. Nie szczędzono mi także umoralniających
rozmów, ponieważ ciotka orzekła, że sądząc po moim uczesaniu i sposobie kręcenia
biodrami, jestem zaniedbana moralnie. Moje wychowanie zaczęto więc od zmiany fryzury.
Jak na miejscowe stosunki, była zbyt ekscentryczna i wujostwo nie chcieli się narażać opinii
publicznej potępiającej loki nad czołem. Włosy, które już samym kolorem wywoływały
niepokój i podejrzenie, że może są farbowane, zostały zwinięte w ciasny węzełek nad
karkiem, a berecik wymieniono na włóczkową czapkę, jakie nosiło się akurat w Lublinie, aby
się tylko niczym nie wyróżniać z tłumu. Po zupełnej swobodzie, jaką miałam w domu, ciasny
kantar ciotczynej opieki kaleczył boleśnie. Były chwile, że miałam ochotę uciec, gdzie oczy
poniosą, byle dalej od domu, w którym nikt się nie śmieje i nie cierpi... Ani wujek z

background image

artystycznymi aspiracjami, ani tym bardziej ciotka uważająca siebie za nieprzeciętną kobietę,
ponieważ w młodości grywała na fortepianie walca Gdy miłość kończy się i kolorowała
pocztówki, nie potrafili zrozumieć, jaką przyjemnością jest samotny spacer.
Próbowałam opowiadać ciotce Helenie, o której mówiono w rodzinie, że jest pełna porywów i
bogata we wspomnienia, swoje przeżycia, ale nie potrafiła mnie zrozumieć. W jej pojęciu
byłam upartą, zdemorali-
54
zowaną i ekscentryczną dziewczyną, którą należy trzymać żelazną ręką, żeby nie skończyła
na ulicy. Odejście Busia było także różnie komentowane i ciotka winiła przede wszystkim
mnie. Należała ibowiem do typu kobiet, które przyznają rację tylko mężczyźnie, a wszystkie
kobiety, nieumiejące utrzymać przy sobie męża, nie dorosły do zaszczytnej roli mężatek, jaką
sama z powodzeniem piastowała. Mawiała często, mrużąc małe oczy i potrząsając głową z
niegustowną, prowincjonalną fryzurą:
- Mąż to przecież dziecko. A dziecku trzeba dogadzać, trzeba dbać o nie, trzeba zgadywać
myśli, żeby inna tego, broń Boże, nie zrobiła pierwsza, bo wtedy koniec z miłością i
małżeństwem... Ty masz tę lekkomyślność po swojej matce, której zawsze tylko były zabawy
w głowie... Takiego dobrego dostała człowieka, ale nie umiała nim pokierować i
wyprowadziła na pijaka i złodzieja... Mój miał na początku małżeństwa same wady, ale go
prędko z nich wyleczyłam. Teraz chodzi jak baranek i nie pozwala sobie na żadne wyczyny.
W tym miejscu ciotka wzdychała głęboko i nie wiadomo było, czy nad tymi nieistniejącymi
już wadami, czy nad istniejącymi jeszcze wyczynami.
Krążyły pogłoski, że ciotka jest od lat zdradzana, ale ona nie wierzyła w to albo może nie
chciała wierzyć i oboje byli szczęśliwi, okłamując się nawzajem.
Od matki przychodziły listy o dość pesymistycznej treści. Pomagała ciotce Ludwice w
prowadzeniu gospodarstwa Ireny, trochę pilnowała dzieci, a resztę czasu poświęcała
prasowaniu bielizny i marzeniom o własnym domu, który, żeby najgorszy, to zawsze lepszy
od „takiego u rodziny". Donosiła również, że podobno ktoś widział Agnisię w Krakowie, jak
w „Feniksie" śpiewała rosyjski romans Daleka droga w sukni ze srebrnej lamy i że wyglądała
bardzo interesująco.
Ciotka Helena pokiwała głową nad tą wiadomością i dodała sentencjonalnie:
- Nad sierotami zawsze Pan Bóg czuwa. Takie to było brzydkie, głupie, a gotowa karierę
zrobić... Nawet odważyła się męża porzucić...
Przyszedł także jeden jedyny list od ojca. Ciotka prosiła, żeby więcej ze mną nie
korespondował, ponieważ koperty z więzienną pieczątką kompromitują jej dom. Ojciec pisał,
że jest zdrów, że pracuje w warsztatach i że dostaje od Połci bardzo dobre paczki, dzięki
którym
55
odżywia się lepiej niż w domu. Proponowała mu nawet w ostatniej kartce, że po wyjściu z
więzienia może u niej zamieszkać, póki nie dojdzie do siebie po „sanatoryjnym wikcie".
Monika przysłała swoją fotografię z Wykolejeńcem, który był bardzo fotogeniczny.
Wyglądała na niej jak na pięć minut przed włożeniem do trumny. Widocznie znów nie
pracował i głodowali. Chwaliła się wprawdzie, że jest przykładnym mężem, tylko musi go
stale pilnować. „Nawet do publicznego klozetu nie można go puszczać samego - pisała - gdyż
zdarzyło się już dwa razy, że wszedł tam na chwilę i wrócił po dwóch tygodniach, zostawiając
mnie bez grosza i wiadomości..."
Przepadał starym zwyczajem gdzieś u swoich przyjaciół lub krewnych na prowincji, a
Monika żyła z dwudziestu groszy dziennie, gdyż po wyjściu za mąż przysyłano jej z domu
mniej niż wtedy, gdy mieszkała u nas. Nie narzekała jednak, bo nazywał ją w dalszym ciągu
„Modliszką" i w chwilach trzeźwości nosił na rękach, obiecując, że kupi jej futrzany kołnierz
na zimę do jesionki, którą miała już siedem lat.

background image

Wszyscy więc byli na swój sposób szczęśliwi i zadowoleni, tylko ja się męczyłam u ciotki i
gdyby ktoś zapytał o konkretny powód, nie potrafiłabym dać odpowiedzi. Byłam syta,
chodziłam do kina, dostawałam drobne prezenty i kładłam się spać punktualnie o dziewiątej.
W początkach grudnia, kiedy spadły śniegi i miasteczko wyglądało jak otulone watą, przyszło
do mnie wezwanie z Kurii Biskupiej.
- To chyba w związku z rozwodem? - powiedziała ciotka, oglądając ze wszystkich stron szary
papierek z pieczątkami.
- Chyba tak... - odpowiedziałam niepewnie, czując przyśpieszone bicie serca i smak goryczy
w ustach.
- Pójdę tam z tobą! - orzekła. - Dowiem się wreszcie prawdy, dlaczego on ciebie porzucił, bo
ty chyba coś kręcisz z tym rozwodem. Nie wyobrażam sobie, żeby normalny człowiek uciekł
od żony tak z dnia na dzień i bez konkretnego powodu.
- Po prostu mnie nie kochał i to był chyba najważniejszy powód - odpowiedziałam ze
smutkiem, otwierając jak najszerzej oczy, żeby się nie rozpłakać.
Podeszłam do okna. Mróz malował na nim liście i nic przez białe szybki nie można było
dostrzec. Dotknęłam sztywnych liści wiecznie zielonego fikusa, udając, że ścieram z nich
kurz.
56
- Miłość, moje dziecko - westchnęła ciotka - sama nie przychodzi i nie odchodzi... Trzeba ją
w mężczyźnie dopiero wyrobić... Myślisz, że wujek mnie od razu kochał? Długo koło tego
chodziłam i zabiegałam na różne sposoby, aż wreszcie uwierzył, że beze mnie żyć nie może...
To my tylko od razu kochamy...
Było coś bardzo smutnego w głosie ciotki, która mnie nagle przygarnęła do siebie i serdecznie
pocałowała.
Dni były teraz krótkie i gdy wchodziłyśmy z ciotką do gmachu Kurii, zapalono światła.
Miałam zaróżowione od mrozu policzki i nie mogłam usiedzieć spokojnie na wysokim
krześle, obitym skórą. Kręciłam się po chłodnym, nieprzytulnym hallu, aż wreszcie
poproszono mnie do sali tonącej w łagodnym półmroku. Ciotki nie wpuszczono ze mną,
chociaż się bardzo krygowała przed otyłym księdzem, tłumacząc mu, że przyprowadziła
dziecko, którym się opiekuje. Otyły ksiądz okazał się biskupem, ale dowiedziałam się o tym
dopiero znacznie później, kiedy zadawał pytania i błyskał ametystowym pierścieniem.
Wpatrywałam się w ten pierścień jak urzeczona, wyobrażając sobie, jak by wyglądał na mojej
ręce przy czarnej, aksamitnej sukni z głębokim dekoltem, gdybym była bogata i mogła sobie
na obie rzeczy pozwolić.
Sala była długa i mroczna. Na mnie i na wielki krucyfiks stojący przed moją twarzą
skierowano snop światła. Przy stole w dwóch rzędach siedzieli księża pochyleni nad białymi
kartkami papieru. Przypominali korowód nietoperzy albo jaskółki siedzące na drutach.
Początkowo nie mogłam zrozumieć, w jakim celu posadzono mnie na podwyższeniu, pod
rażącym oczy światłem, po co tylu księży zebrało się naraz i dlaczego rozmawiają z sobą po
łacinie. Uśmiechałam się zażenowana, ciekawie, ale dyskretnie rozglądając się dookoła.
Poprawiłam odruchowo włosy i obciągnęłam sukienkę na kolanach. Zaczęły się pytania.
Krew mi nabiegła do twarzy, potem odpłynęła. Czułam na zmianę chłód i gorąco, zimne
kropelki potu występujące na czoło, śledzące mnie oczy niewidzialnych w mroku księży. Nie
oszczędzono niczego. Nie pominięto żadnego pytania, które by mogło pomóc do konkretnego
uchwycenia mojej winy. Z krzyżowych pytań zrozumiałam jedno, co było dla mnie
najboleśniejsze, że Busio chce unieważnić małżeństwo i dlatego skazał mnie dobrowolnie na
mękę siedzenia pod reflektorem i odpowiadania na najbardziej drastyczne
57
i intymne pytania. Odpowiadałam, połykając łzy. Zamierałam ze wstydu, popierałam swoje
słowa przysięgą i znów odpowiadałam prawie wciąż na te same pytania, tylko jakoś inaczej

background image

sformułowane... Przysięgałam, że rodzice nie zmuszali mnie do małżeństwa z Busiem, że nie
kazali żyć z nim przed ślubem, że nawet o tym nie wiedzieli. Przysięgałam, że nigdy nie
wzbraniałam się przed urodzeniem dziecka, że chciałam mieć dziecko...
Obnażano mnie publicznie, deptano po mojej duszy jak po chodniku, rozbierano.
Mijały kwadranse.
Światło raziło, głos się łamał, wstyd i pot zalewał oczy. I znów od początku musiałam
opowiadać, jak to się stało, że zaczęłam żyć z Busiem, w jakich okolicznościach i kto zdjął
majtki. Ja sama czy on...
- Wcale nie miałam majtek! - krzyknęłam, tracąc panowanie nad sobą i szczypiąc się boleśnie
w udo, żeby nie wybuchnąć spazmatycznym płaczem. - To było w łóżku i ja wcale tego nie
chciałam, ale poświęciłam się dla męża, który twierdził, że jeżeli nie będę z nim żyła, to
zwariuje albo umrze od tych dokrewnych gruczołów...
Kiedy wreszcie zgaszono reflektor, kiedy na nieswoich nogach zeszłam z podwyższenia, a
wszyscy księża jak duchy zniknęli w bocznych drzwiach i zostałam sam na sam z wielkim i
otyłym biskupem, rozpłakałam się głośno, przytulając głowę do czarnej sutanny.
- Proszę pana biskupa... - wyjąkałam niezręcznie, zapominając, jak go powinnam tytułować. -
Ja kocham swego męża, ja nie chcę się z nim rozchodzić, ja pragnę, żeby do mnie wrócił,
chociaż wiem, że to już niemożliwe... Ja się tak męczyłam...
Pogłaskał mnie po głowie, zawadzając pierścieniem o mój ciasny węzełek nad karkiem.
- Wszystko jeszcze w ręku Boga... Będę się modlił za ciebie, dziecko... - Odnalazłam błysk
współczucia w dużych, szarych oczach i łagodność w dotyku dłoni. - Bóg cię doświadcza, ale
Bóg sprawiedliwy... Nie trać w Niego wiary.
Uczepiłam się tej tłustej ręki - ostatniego dla mnie ratunku na ziemi. Ratunku, jaki mógł
sprowadzić swoimi modlitwami.
Zrozumiałam w tej na wpół mrocznej, pełnej szaf z książkami sali, że jeżeli ta ręka z
pierścieniem i Bóg kryjący się gdzieś za chmurami nie pomogą, to już nic i nikt nie zmieni
mego życia...
58
- Czy to tak można... Czy tak można rozwiązać to... Ten ślub bez mojej zgody i bez mojej
winy? - dusiłam się łzami, wpatrując w duże, łagodne oczy zmącone smutkiem.
- Wszystko w ręku Boga... - powtórzył, otwierając przede mną drzwi, za którymi czekała
ciotka.
Spotkałam go w wieczór przedsylwestrowy, wrzucając list do czerwonej skrzynki. Było to
nieoczekiwane i piękne spotkanie, o którym już dawno przestałam myśleć, jeśli w ogóle o
nim kiedykolwiek myślałam. Wyłonił się nagle spoza zwiewnej zasłony prószącego śniegu,
jak chłopiec z dobrego snu.
Uliczka była pusta, obramowana płotkami, zza których przelewały się niby kaskady zmarzłej
wody rosochate, osypane śniegiem gałęzie krzewów. Drewniane domki willowej dzielnicy
błyskały żółtawymi światełkami jak kocie ślepia.
Zaskoczyło nas i oszołomiło to spotkanie. Stanęłam niezdecydowanie na środku zaśnieżonej
drogi, po której biegało światło rozchwianej wiatrem latarni. Szedł ku mnie miękkim,
kołyszącym się lekko krokiem, w szarym mundurze lotnika, z błyszczącym kordzikiem u
boku. Podniosłam oczy, żeby spotkać pod daszkiem czapki jego zielone spojrzenie.
- To ty, Piotrusiu - wyszeptałam, a może tylko poruszyłam bezgłośnie wargami.
\
Ujął moje dłonie i tak trwaliśmy długą chwilę pod chybotliwym światłem. W jasnej smudze
wirowały śniegowe płateczki.
- A jednak... - zaczął niskim głosem dorosłego już mężczyzny i nie dokończywszy zdania,
ujął mnie pod ramię. - Co tutaj robisz?

background image

- Jestem z wizytą u wujostwa... A ty? - podjęłam szybko, żeby nie zdołał o nic więcej
zapytać.
- Wyrwałem się na kilka dni z pułku do rodziców. Jestem teraz w Lidzie... - dodał
wyjaśniająco, a może dla podtrzymania rozmowy, która lada chwila mogła się nagle urwać.
Szliśmy wolno, spoglądając na siebie. Na ustach błądziły niewyraźne półuśmiechy, a w
oczach mieliśmy zakłopotanie.
Czułam jego mocne ramię i z rozczuleniem pomyślałam, że oto idę obok Piotrusia, który jest
już dorosłym człowiekiem bez pryszczy na twarzy i łamiącego się piskliwie głosu.
59
- Masz ochotę na spacer?
- Mam - skinęłam przytakująco głową w czapce z puszystym pomponem. Szliśmy krętymi
uliczkami, rozmawiając o szkolnych czasach, wspominając wspólnych kolegów i poruszając
same nieważne, błahe sprawy, jak ludzie, którzy mając sobie bardzo wiele do powiedzenia,
nie wiedzą, od czego zacząć, żeby trafić na właściwą ścieżkę.
W naszej rozmowie szliśmy ostrożnie jak przez podmokłą łąkę, stawiając uważnie stopy na
widocznych kępkach, aby nie zapaść w wodę.
- Pamiętasz Basię?
- Pamiętam.
- Wyszła za mąż... - umilkłam, spłoszona tym słowem, które było już dalszym, nieostrożnym
postawieniem stopy na niepewnej kępie trawy, z której się można było łatwo osunąć.
Piotruś sprostował ścieżkę wprawnie i szybko.
- A ty pamiętasz Salamona?
- Pamiętam, nazywaliście go Salami i grał najlepiej w waszej drużynie w siatkę.
- Jest u nas instruktorem pilotażu. ' - Tak? - zdziwiłam się grzecznie.
Zamilkliśmy oboje, tylko śnieg skrzypiał pod naszymi stopami. Gdzieś zaszczekał pies, przez
otwarte na moment drzwi prysnęły z głośnika dźwięki tanecznej muzyki.
Spozieraliśmy ukradkiem na siebie, odwracając z zażenowaniem głowy, ilekroć nasze oczy
spotkały się ze sobą natarczywym pytaniem o to, co było dla nas kiedyś najważniejsze.
Gorliwie podejmowane przez nas tematy rwały się, plątały i była jakaś spieszna nerwowość w
odpowiedziach.
Poszukał mojej dłoni, bez słowa zamknął w swojej. Odpowiedziałam mocnym uściskiem.
Przypomniał się park w Agrykoli, gdzie jeździliśmy na łyżwach, trzymając się za ręce, i tamta
chwila, gdy się potknęłam, a Piotruś, nachylając się nade mną, musnął wargami moje włosy,
bardzo jeszcze wtedy czerwone i krótko przycięte nad brwiami.
- Wiem, że wyszłaś za mąż... Zrobiłaś podobno karierę... - wyrwał mnie ze wspomnień jego
głos. Nie było w nim złośliwości, tylko ledwo uchwytna nutka wyrzutu, a może żalu.
Od tych słów skurczyłam się cała w sobie, czując, jak mi rumieniec wstydu zalewa twarz.
Bałam się, żeby nie zauważył wytartego na
60
łokciach płaszcza i zdartych obcasów u lekkich, nieodpowiednich na zimę pantofli. Tylko
rękawiczki ratowały sytuację. Były nowiutkie, z brązowej skórki, od ciotki na Gwiazdkę.
Wysunęłam więc obciśnięte nimi i zziębnięte dłonie bardziej na widok.
- Właściwie, to... to myśmy się rozeszli - dodałam ciszej, bo wciąż to słowo brzmiało obco i
niezrozumiale.
Chwyciło mnie coś za gardło i zamiast jakiegoś słowa wyrwało się westchnienie. Piotruś
przystanął; jego zielone, jasne oczy wybłysły tak niespodziewanie blisko mojej twarzy, że się
odruchowo cofnęłam.
- Kochasz go?
- Nie - skłamałam, nie zdając sobie sprawy, dlaczego to czynię. Odwróciłam twarz od tego
upartego spojrzenia, czując wstręt do

background image

samej siebie, że oto zdradziłam Busia, wyparłam się miłości do niego. Tej miłości, którą
skwapliwie pielęgnowałam tak, jak ktoś inny młodą roślinkę pod szklanką.
Na kościelnej wieży zegar wydzwonił zgrzytliwie godzinę dziewiątą.
- Późno, Piotrusiu, muszę wracać, bo wujostwo kładą się wcześnie spać. - Wyciągnęłam do
niego w taki sposób dłoń, żeby dojrzał moją na jeden guziczek zapinaną rękawiczkę - model
oznaczony symbolem „Całusek".
- Odprowadzę cię, a jutro, jeśli pozwolisz, złożę wizytę i poproszę twoich wujostwa, żeby ci
pozwolili pójść ze mną na jutrzejszy bal sylwestrowy. - Patrzył na mnie z uśmiechem, znów
ujmując miękkim ruchem pod ramię, które lekko przycisnął.
- Nie, nie, Piotrusiu! To niemożliwe! - przeraziłam się tym jego nieoczekiwanym
postanowieniem, które stawiało mnie w rozpaczliwej sytuacji bez wyjścia. Nie miałam żadnej
odpowiedniej sukni nawet na zwykłą zabawę, a cóż dopiero na bal za zaproszeniami.
Wstydziłam się do tego przyznać ze względu na tę karierę, o której wspomniał Piotruś. Bałam
się także ciotki. Mogła nie wpuścić Piotrusia do domu, sądząc, że to jakiś mój gaszek.
Wystarczyło, żebym później wróciła do domu z samotnych wędrówek albo dłużej popatrzyła
w lustro i westchnęła, że tak bym chciała być kochaną, ciotka od razu twierdziła, że mam
skłonności do łajdactwa, a z oczu to mi patrzy rozpusta.
- Dlaczego? - zdumiał się Piotruś. - Nie masz chęci zobaczyć się ze mną, potańczyć trochę?
Pamiętasz, jak uczyłem się fokstrota z krzesłem, żeby ci wstydu nie zrobić na szkolnej
zabawie u was
61
w gimnazjum? Teraz tańczę dobrze, bez obawy... - Roześmiał się jakoś wesoło, beztrosko i
znów stał się tym moim Piotrusiem w granatowym mundurku z czerwonymi wypustkami i
połatanych butach, tak wyglansowanych, że wyglądały jak lakierki.
Musiałam się także uśmiechnąć do tych rozbudzonych nagle wspomnień.
- Piotrusiu, ale ja nie jestem u siebie... Nie mogę cię zaprosić i... i nie zabrałam żadnej
balowej sukni. - Zaakcentowałam mocno słowo: żadnej, by mógł się domyślać, że mam ich
kilka.
- Wszystko jedno, przyjdę - powiedział kategorycznie. Zabrakło mi argumentów, więc tylko
westchnęłam i tak jak dawniej
pokazałam mu koniuszek języka. Pożegnaliśmy się długim uściskiem dłoni, który miał nam
zastąpić wszystkie niewypowiedziane słowa.
Serce biło w nieprzytomnym uniesieniu, gdy biegłam wąskimi, drewnianymi schodami na
piętro. Spotkałam przecież Piotrusia, może nawet pójdę na bal, gdy ciotka pozwoli, gdy
pożyczy swojej sukienki, gdy... Ech, świat jest mimo wszystko piękny!
Wujek grał na wiolonczeli Lot trzmiela. Grał go od niepamiętnych czasów, bo ciotka,
wspominając swoje narzeczeństwo, zawsze dodawała coś o tym latającym trzmielu, a moja
matka, ilekroć mówiło się u nas o wujku, to mówiła z chełpliwością w głosie: „Gra z pamięci
Lot trzmiela". Nie znosiłam tego brzęczącego hałasu, wypełniającego napastliwymi
dźwiękami mały, ciasno utkany meblami pokój z zieloną otomaną w kwiaty i różową łysiną
wujka pod wiszącą lampą. Lampę ocieniał jedwabny abażur, obwiedziony frędzelkami z
koralików.
- Gdzie ty się szwendasz po nocy? - przywitała mnie ciotka, unosząc wysoko łuki brwi i
przybierając pozę aktora z greckiego dramatu.
- Ciociu, ja zaraz wszystko opowiem, tylko niech ochłonę z wrażenia...
Trzmiel dalej latał po całym pokoju, brzęczał w źle okitowanych szybach, przedzierał się
buczącymi dźwiękami do kuchni, gdzie zamknęłam się z ciotką oczekującą wyjaśnień.
- Spotkałam Piotrusia! Tego Piotrusia ze szkolnych czasów, co to ciocia wie - zająknęłam się,
nie będąc bardzo pewna, co ciotka o nim słyszała. - On się kiedyś kochał we mnie, to jest...

background image

myśmy się kochali, ale mama była przeciwna tej znajomości - dodałam wyjaśniająco, żeby
ująć Piotrusia w jakieś rodzinne ramki.
62
Ciotka, słysząc o matce, od razu zmieniła wyraz twarzy na bardziej pobłażliwy i machnąwszy
wypielęgnowaną dłonią, powiedziała z lekceważeniem:
- Ach, ta twoja matka! Ona w ogóle nie miała o niczym pojęcia. Wydali cię za mąż, nikogo
się z rodziny nie radząc, a teraz do nas przysłali, jakbyśmy to my byli winni, że cię ten twój
mąż rzucił...
Zamilkłam, urażona i bliska płaczu.
- A czym on teraz jest, ten twój Piotruś? Jakie ma stanowisko, ile zarabia? - zainteresowała
się nieoczekiwanie, nalewając z półuśmiechem herbatę do szklanek.
- Jest lotnikiem... Oficerem - dodałam pośpiesznie, widząc, jak brwi ciotki znów podjeżdżają
ku górze.
- No, to już zawsze coś... - uśmiechnęła się wyrozumiale i ugodowo, podając mi koszyczek z
cebulowymi plackami. Kupowało się je codziennie, jeszcze ciepłe, w piekarni Szmula w
Rynku i smakowały nadzwyczajnie.
- Ciociu... - przełknęłam ślinę. - Piątruś jutro przyjdzie tutaj i chce mnie zabrać na bal -
wyrzuciłam z siebie jednym tchem, szczęśliwa, że najgorsze już poza mną.
- Na bal? Co ty wygadujesz? - spytała przeciągle, a brwi znów podskoczyły wysoko na
wypukłe czoło. - Ciekawe, w co ty się ubierzesz i kto z wami pójdzie? Ja na to nie pozwolę,
żeby moja siostrzenica, dziewczyna z dobrego domu, włóczyła się sama z chłopakiem po
balach, i to jeszcze z wojskowym. Oni wszyscy mają opinię uwodzicieli... Nigdzie nie
pójdziesz! - dokończyła kategorycznym tonem z godną miną polskiej matrony.
Lot trzmiela ucichł wreszcie i od razu zrobiło się przyjemniej w powietrzu bez tego owada.
Natomiast w drzwiach ukazała się łysa głowa i trochę noworodkowata w wyrazie twarz z
binoklami na krótkim nosie.
- O co wy się tam znów sprzeczacie?
Ciotka powtórzyła wujkowi rozmowę, przekręcając ją tak, że wypadła jakoś dwuznacznie i
Piotruś awansował na mego konkurenta, co wprowadziło mnie w nieprzyjemne zakłopotanie.
Na zakończenie dodała niedbale, mrużąc swoje niewielkie oczy i wysuwając dolną wargę do
przodu:
- Chyba że moja czarna suknia będzie na ciebie pasowała, a ty pójdziesz z nimi...
Dziewczyny samej puścić nie można, jest pod naszą opieką.
63
Popatrzyłam na wujka błagalnie, czując, jak mi krew odpływa z twarzy. W tej sekundzie
bowiem wydało mi się, że od tego pójścia na bal zależy całe moje szczęście, cała przyszłość...
- Może pójdę - zgodził się skwapliwie wujek, mrugając jednocześnie do mnie
porozumiewawczo niebieskim okiem zza binokli w złotej oprawie.
Ciotka wzruszyła ramionami, westchnęła jak męczennica i zasiedliśmy do kolacji. Żując
powoli żydowskie placki, rozpytywała o Piotrusia i jego rodzinę, zadając mi bardzo
kłopotliwe pytania w rodzaju: czy czuję do niego pociąg płciowy i czy on ma w stosunku do
mnie poważne zamiary, bo jeśli nie, to ona, ciotka, na żadne flirty nie pozwoli, gdyż nie jest
tak głupia jak moja matka, i żebym to sobie z głowy od razu wybiła.
Spojrzałam nieśmiało na wujka, siląc się, żeby przełknąć kęs placka. Miał wzrok utkwiony
jak zwykle w leżącej obok nakrycia gazecie i prawdopodobnie nawet nie wiedział, o czym się
rozmawia.
Przy ostatnim łyku herbaty ciotka dodała z westchnieniem:
- Tak bym chciała, żebyś chociaż ty jedna z naszej rodziny była szczęśliwa... A swoją drogą,
ty też musisz być lepszy numer, jeżeli cię mąż tak prędko rzucił...

background image

Wyjęła zza staromodnej bransoletki wysadzanej granatami chusteczkę i afektowanym ruchem
przesunęła nią po suchych oczach. Zwróciwszy się do wujka, rzuciła tonem nieznoszącym
sprzeciwu:
- Umyj nogi, syneczku, i zaraz do łóżka!
Długo w nocy nie mogłam zasnąć, leżąc na zielonej kanapie w bukiety róż. Rozmyślałam o
dziwnym spotkaniu z Piotrusiem i o tym, że przecież wszystko w ręku Boga, a więc i moje
dalsze życie. „Żeby tylko te ręce nie zawiodły" - westchnęłam, zanurzając się powoli w sen
jak w ciepłą kąpiel.
Czarna, z ciężkiego jedwabiu suknia ciotki Heleny była dla mnie zbyt obfita, ale układała się
dobrze, ponieważ cięto ją ze skosu. Tylko w miejscu biustu tworzył się niepokojący obwisły
worek, który dało się łatwo wypełnić niewielką poduszeczką wciśniętą pod ciasną koszulę.
Teraz można było na moich piersiach postawić filiżankę z herbatą, ale ciotka zawiesiła mi na
szyi podwójny sznur sztucznych pereł. Wujek, oglądając mnie krytycznym okiem, orzekł, że
wyglądam zbyt
64
dostojnie na swój wiek, i zażądał zmiany moich powykręcanych pantofli. Ciotka z
westchnieniem wydobyła z pudełka i czarnej bibułki zamszowe czółenka z brylantowymi
klamerkami, które z trudem wcisnęłam na swoje stopy.
Piotruś, którego już wujostwo zdążyli poznać, zjawił się w momencie, gdy wujek miotał się
przed toaletką ciotki, wiążąc czarny krawat, a ciotka z kwaśną miną udzielała mi rad i
przestróg. W ostatniej chwili nabrała wielkiej ochoty na ten bal, ale szczęściem, jak mi zdążył
szepnąć wujek, nie miała drugiej sukni. Wprawdzie kilkakrotnie przymierzała swój jedwabny
szlafrok i pelerynkę z białych królików z doprawionymi ogonkami a la gronostaje, lecz wujek
ją wykpił i zrezygnowała. Piotruś, korzystając, że ciotka odwróciła się do nas plecami,
pomagając wujkowi uporać się ze spinkami do mankietów, przesunął dłonią po moich
upiętych ciasno nad karkiem włosach i poprosił nieśmiałym szeptem:
- Opuść je na ramiona, tak jak dawniej...
Wsiedliśmy do dorożki i wujek głośno rzucił stangretowi adres, żeby stojąca w sieni ciotka
mogła usłyszeć. Jednak przed pałacem wysiedliśmy sami. Wujek zawieruszył się po drodze,
tłumacząc nam, że bez niego będziemy się na pewno równie dobrze bawili, a on przez ten
czas odwiedzi kilku znajomych. Punktualnie o godzinie piątej rano będzie na mnie czekał i
razem wrócimy do domu. Piotruś uzgodnił z wujkiem czas na swoim zegarku z fosforyzującą
tarczą.
- Ciotka wcale nie musi o tym wiedzieć, bo znów dostanie ataku wątrobianego i przez
następne dwa tygodnie będzie karmiła nas kaszkami na mleku... - rzucił na pożegnanie i
zniknął w mrocznej ulicy.
Zostaliśmy sami.
Piotruś przesunął nieśmiało dłonią po moich włosach spadających teraz na ramiona i zaraz
cofnął rękę, jakby się sparzył ich czerwienią.
Bal był w pełni, gdy weszliśmy do prawie pustego hallu, oddając w milczeniu szatniarzowi
nasze okrycia. Powoli wstępowaliśmy na szerokie schody z marmuru, znacząc echem dźwięk
naszych obcasów, idąc naprzeciw wielkiemu lustru w złoconych ramach. Patrzyliśmy na
siebie przez zmatowiały kryształ, rosnąc w nim coraz wyraźniejszym, trochę obcym kształtem
i już innym niż wtedy na szkolnej zabawie w granatowych mundurkach. Zatrzymaliśmy się
pełni zdumienia, nie wierząc, że tych dwoje dorosłych ludzi to my. I tak weszliśmy bez
65
słów i bez uśmiechu na balową salę między barwność roztańczonych par. Wciągnął nas od
razu rytm fokstrota, który za chwilę przeobraził się w polkę, potem w oberka, aby za sekundę
wpaść w tony rzewnego tanga o coraz zwiększającym się tempie, przechodzącym w lambeth--
walka. Cieszyliśmy się, chwytając nieomylnie zmienny rytm, śmieliśmy z rozszalałej na

background image

podium orkiestry, z par wygrażających sobie przed nosem palcami, zapominając o swojej
bliskości, o pierwszym uścisku ramion. Czas się cofnął i od razu znaleźliśmy się w kręgu
tamtych spraw najpierwszej młodości stojącej jeszcze na pograniczu dzieciństwa. Piotruś
przyśpiewywał do ucha zabawne, trochę drastyczne refreny oberków, a ja tańczyłam
zapamiętale, podskakując i przytupując do taktu ciotczynymi pantoflami mocno oblegającymi
stopy, aż sztuczne perły pobrzękiwały, włosy opadały na oczy i oddech zamierał. Nagle
Piotruś, trzymając mnie mocno w ramionach, szepnął z zażenowaniem, odwracając oczy.
- Chyba biust ci się obsunął... Zamarłam z przerażenia, zerkając na miejsce pod perłami.
Suknia
w tym miejscu marszczyła się smętnie, ale za to żołądek sterczał niezwykle buńczucznie.
- To nie biust, Piotrusiu, tylko jasieczek... - wymamrotałam, oblewając się rumieńcem. -
Trzeba go koniecznie wyjąć. - Tanecznym krokiem wysunęliśmy się z sali na długi z
marmurowymi kolumnami korytarz. Rozejrzałam się, a zobaczywszy, że nikogo nie ma,
rozkazałam:
- Kładź rękę pod suknię i wyciągaj! Górą nie przejdzie, bo dekolt za mały; sama nie dam
rady, bo jak się zegnę, to przez talię nie przeciągnę...
Piotruś spoglądał na mnie osłupiałym wzrokiem, nie czyniąc żadnego ruchu.
- Tutaj? - wybąkał wreszcie.
- No a gdzie? Bez słowa przykląkł na jedno kolano i zamknąwszy oczy, sięgnął
odważnie ręką pod fałdzistą suknię. Dłoń zawadziła o udo, odskoczyła jak oparzona i Piotruś
opuścił oczy. Po chwili jednak mocował się z poduszeczką, która ciasno przywarła do
koszuli. Nagle odezwały się donośne, przejmujące uderzenia zegara. Zbliżała się północ.
Zostawiwszy niepotrzebne już „wypychadło" na środku korytarza, weszliśmy na salę.
Zamarły dźwięki urwanej w połowie melodii i zaczęły powoli gasnąć światła w
kryształowych żyrandolach.
66
Trzymając się w ciemności za ręce i wyczuwając nieomal bicie własnych serc, witaliśmy
ufnie i z nadzieją rok tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty.
Miał być dla nas dobrym, prawdziwym nowym rokiem naszego życia po tamtych trudnych
latach. Nie wypowiadaliśmy głośno naszych życzeń, nie potrzebowaliśmy słów. Dłonie
splotły się mocnym aż do bólu uściskiem, który rozerwał dopiero jasny błysk zapalonego
nagle światła i hałaśliwa, zwycięska fanfara orkiestry.
A później zagrano walca. I nie było już nic, tylko umykające sprzed oczu światło
kryształowych świeczników, tęcza przesuwających się w zawrotnym, kolistym wirze par i
burza włosów rudych opadających na oblaną żarem twarz, wiosenna zieloność jego oczu i
rozlewna, kołysząca, przenikająca do krwi melodia walca Karasińskiego.
A kiedy będziesz moją żoną, umiłowaną, poślubioną, wówczas nam ogród się otworzy, ogród
świetlisty, pełen zorzy. Rozwonią nam się kwietne sady, pachnąć nam będą Winogrady...
Wstępowaliśmy w tę rozśpiewaną melodię milczkiem, nieśmiało, ledwo dotykając palcami
podłogi. Odwracaliśmy tym walcem codzienność naszych dni jak kartki książki czytanej od
końca ku początkowi. Początkiem były pierwsze wiersze i pierwsze niespokojne sny.
Pierwsze spotkania w mrocznej nawie kościoła Świętej Barbary i pierwsze tajemnice
ukradkowych rozmów.
- Czy myślałaś czasem o mnie?
- Myślałam...
Walc grzmiał i huczał.
Wszystko dookoła zacierało się barwną plamą, a Piotruś pytał o coraz bardziej prozaiczne
rzeczy, jakby wciąż jeszcze tkwił w szkolnym mundurku z czerwoną wypustką. Słowa się
rwały, ginęły w dźwiękach i tamtych słowach walca śpiewanego przez wyfraczonego tenora z
orkiestry. Szybki oddech utrudniał rozmowę. Usiedliśmy zmęczeni, zdyszani, w różowym

background image

mroku, na wąskiej kanapce obitej starym brokatem, wodząc roztargnionym spojrzeniem po
przesuwających się parach.
- Dlaczego nie zrobiłaś matury?
- Wyszłam przecież za mąż.
- To żaden powód. Mogłaś zdawać jako eksternistka... Przy twoich zdolnościach nie byłoby z
tym kłopotu.
67
- Nie składało się jakoś, Piotrusiu... - odpowiedziałam, zdziwiona
i zaskoczona tym, że ktoś wierzy w moje zdolności. Dotychczas słyszałam, I że jestem tępak i
kołtun.
- Nie masz żadnych dążeń, żadnych aspiracji? -w głosie przebijała nutka żalu czy zawodu.
Przebierałam palcami w sznurkach pereł, spoglądając na nosek zamszowego pantofla
poruszający się nerwowo po parkiecie.
- Chciałabym być lekarką... - szepnęłam nieśmiało. Twarz Piotrusia przybliżyła się do mojej.
Jego rzęsy dotykały prawie moich rzęs.
- Powiedz: chcę być lekarką... Będę lekarką.
- Będę lekarką... - wyszeptałam blisko jego ust i uwierzyłam w to, bo przecież wystarczy
tylko chcieć. Czułam, jak wzbiera we mnie nieznana dotąd siła wiary w siebie i chęć walki,
aby stać się tym, kim chcę zostać i kim chce mnie widzieć Piotruś. Tak, przede wszystkim j
Piotruś... Popatrzyłam na mundur z gwiazdką na ramieniu, na prosto osadzoną głowę i
zrozumiałam, że Piotrusiowi można wreszcie zaufać. Znów uniosła nas melodia, znów
spletliśmy się ciasno uściskiem, z oczami zapatrzonymi w oczy, z oddechem owiewającym
nasze twarze. Walc kotylionowy, burzliwy i porywający, walc Nad pięknym, modrymi
Dunajem rozłączył nas na chwilę, aby znów połączyć w uroczystym; pochodzie para za parą,
w kolorowych, śmiesznych czapeczkach z karbowanej bibułki. Potem za ciasno nam się
zrobiło w tej ogromnej, połyskującej marmurami sali i Piotruś szepnął kusząco:
- Chcesz, pójdziemy do parku.
- Chcę.
Narzuciwszy płaszcz na ramiona i podtrzymując w dłoni tren wlokącej się po śniegu sukni jak
wroni ogon, brnęłam uwieszona Piotrusiowego ramienia. Szliśmy przez opustoszałe,
zaśnieżone ulice, aż hen, do parku.
Świerki w śniegowych szatach wyglądały w błękitnej poświacie jak zastygłe w bezruchu
damy w krynolinach. Stopy w przemokniętych, płytkich czółenkach zapadały się głęboko w
puszysty śnieg, ale ja nie czułam ani zimna, ani zmęczenia.
Szliśmy z Piotrusiem pod rękę szczęśliwi, onieśmieleni tym sam na sam, potykając się o
zaspy, wydeptując świeży ślad...
Przez opustoszały, tajemniczy park wlokłam tren czarnej sukni po białym śniegu, a Piotruś
głośno recytował wiersze swego ukochanego poety:
W czas zmartwychwstania Boża moc Trafi na opór nagłych zdarzeń. Nie wszystko stanie się
w tę noc Według niebieskich wyobrażeń...
Wzruszenie tamowało oddech. Niebo przybliżyło się do mnie, dłoń Piotrusia przywarła do
mojej i tak szliśmy razem, dotykając się ramieniem, zaglądając w oczy, ale usta nie miały
odwagi zewrzeć się w upragnionym pocałunku.
Milczeliśmy.
Odwróciłam twarz w stronę Piotrusia.
- Ja wtedy skłamałam... Ja kocham swego męża.
- Dlaczego o tym teraz mówisz? - Dotknął koniuszkami palców mego wilgotnego łzami
policzka.
- Nie wiem... Musiałam to powiedzieć.

background image

Zamilkliśmy. Powróciło skrępowanie z pierwszych chwil naszego spotkania i nie wiadomo
było, o czym mówić. Bezwiednie zawróciliśmy, jakby moje słowa ustawiły zaporę na drodze
i nie można było iść dalej. Błękitne cienie kładły się nam pod stopy, chłód dreszczem
wstrząsał moje ramiona.
- Nie kochasz go - powiedział kategorycznie Piotruś, obejmując mnie ramieniem i zapinając
pod szyją płaszcz. Poszukałam jego oczu. Były mroczne i połyskliwe.
- Sama już nie wiem... Tyle przecierpiałam...
- To nic. Teraz wszystko się odmieni. Przecież przed tobą... Przed nami - poprawił się
nieśmiało - całe życie.
- Całe życie... - uśmiechnęłam się do niego olśniona prawdziwością i cudem tych słów, które
stwarzały tyle możliwości, tyle obiecywały. - Całe życie...
- Nie zapomnisz o przyrzeczeniu, dotrzymasz - spoważniał nagle, rozcierając moje zziębnięte
ręce.
- Dotrzymam.
- Przysięgnij na odbicie gwiazd.
Nachylił się i wyciągnął ku mnie rękę. W ciepłym zagłębieniu jego dłoni zalśniły kryształki
śniegu i już za chwilę przybrały kształt łzy. Dotknęłam z powagą i wzruszeniem jego ręki.
- Przysięgam...
68
69
Roześmieliśmy się oboje i znów powrócił beztroski nastrój dawnych lat. Zaczęliśmy obrzucać
się śnieżkami. Piotruś groził, że wrzuci mnie] w zaspę, a ja, unosząc wysoko sukienkę,
uciekałam wokół ledwo] widocznego spod śniegu drzewka. Później znów szliśmy, trzymając
się] za ręce, i Piotruś mówił wiersze. Znał ich wiele na pamięć, więl dźwięczały gorące słowa
w mroźnym powietrzu, zapadając głęboko w serce spragnione piękna i miłości.
Wracam, wracam po długiej rozłące -Dłonie twoje - niecierpliwie lgnące! Wszystko - dawne,
a niby na nowo -Drogi oddech - znajomy ruch głową... Znów prowadzisz przez wszystkie
pokoje, I idziemy, idziemy oboje...
Zapytałam nieśmiało, przytulając twarz do szorstkiej wełny jego ramienia:
- Czy już nie piszesz wierszy tak jak dawniej?
- O, już dawno nie. Któregoś dnia zrobiłem odkrycie, że ktoś pisze lepiej ode mnie, i koniec z
pisaniem! - roześmiał się beztrosko i zaczął inny wiersz.
Wujek zziębnięty, ale w uroczystym nastroju, czekał na nas przed drewnianą bramą w
ażurowym parkaniku. Pachniał jakimiś; perfumami, w oczach miał mgiełkę i ślady różowej
pomadki na; policzku.
- A teraz szybko chodźmy na górę, bo ciotka czuwa...
W małych okienkach paliło się żółtawe światło, a na tle koronkowej firanki kładły się cieniem
sztywne liście fikusa.
Stąpałam ostrożnie w przemoczonych pantoflach. W uszach dźwięczała melodia walca,
plątały się w niej wiersze, a w oczach błękitniał śnieg i lśniły gwiazdy mające na ziemi swoje
odbicie w śniegowych płatkach i Piotrusiowych źrenicach.
- Jak ty wyglądasz? - przeraziła się ciotka, drżącymi ze zdenerwowania rękami pomagając mi
ściągnąć mokrą i zesztywniała od lodu sukienkę. - Moje pantofle! Moje piękne pantofle! -
złapała się za rudą głowę, pełną papilotów. - Coś ty zrobiła z moimi czółenkami?!
70

Rzeczywiście. Pantofle ciotki znajdowały się w opłakanym stanie, ale czyż to moja wina, że
zamsz był podłego gatunku, a brylantowe klamerki słabo przyszyte?
- Nie mogliśmy dostać dorożki... - bąknął wujek i opuścił głowę jak winowajca, gdy oczy
ciotki spoczęły na jego łysinie.

background image

- Jak ty wyglądasz, stary satyrze - doskoczyła do wujkowej twarzy. - Skąd te ślady pomadki?
- To ja pocałowałam wujka za to, że poszedł z nami na bal - skłamałam, dusząc się ze
śmiechu i mrugając porozumiewawczo do wujka, stojącego w skarpetkach na podłodze.
Lakierki wciąż trzymał w ręce, jakby nie wiedząc, co z nimi począć.
Ciotka uspokajała się powoli i kiedy już wreszcie leżałam w łóżku, popijając gorącą herbatę z
malinowym sokiem, spytała, unosząc wysoko podciągnięte ołówkiem brwi.
- No i co: oświadczył się?
Popatrzyłam w osłupieniu na ciotkę, zaprzeczając ruchem głowy.
- Więc po to poświęciłam swoje pantofle, żeby nic z tego nie było? Ech! - machnęła ręką, a
przystępując do szczegółowych oględzin przemoczonej sukienki, dodała: - Pewnie się
skończyło na łajdactwie w śniegu... Już ja dojdę prawdy!
Odwróciłam twarz do ściany, żeby ciotka nie zauważyła napływających pod powieki łez.
*
Pokój stał w czerwonych, huczących płomieniach, a ogromny kosmaty trzmiel z rudą głową
ciotki Heleny krążył uparcie nade mną, zataczając równiutkie kręgi. Przyszło zapalenie płuc i
wyrwało mnie na długie tygodnie z codzienności i nudy prowincjonalnego miasta, przenosząc
w koszmarny świat majaków i urojeń.
Gdy odzyskiwałam przytomność, budząc się z ciężkiego snu, żeby za moment znów weń
zapaść, szłam szeroką zaśnieżoną aleją w stronę stacji. Z nagich, wilgotnych drzew zrywały
się, kracząc, wrony, a na stopniach dworcowego budynku czekał na mnie Piotruś i przyjaźnie
machał dłonią. Szłam tak do niego przez wszystkie dni i zwidy, nigdy nie mogąc dojść do
wyciągniętych Piotrusiowych ramion.
Obudziło mnie człapanie czegoś miękkiego. Zerknęłam ostrożnie przez zmrużone powieki.
71
W szarym mroku latały po ścianach migotliwymi językami różowe blaski. Na tle uchylonych
drzwiczek pieca rysowała się głowa ciotki na prawdziwym ludzkim tułowiu. Odetchnęłam z
ulgą, że się wreszcie pozbyła owadzich kształtów.
- Ciociu... - szepnęłam, czując jakieś nowe, przyjemne uczucie delikatnego bólu, innego niż
tamten, który dusił i utrudniał oddech.
Przyczłapała w kraciastych bamboszach, zapalając malutką lampkę na stoliczku. Pochylona
twarz wpatrywała się z troską w moje szeroko już otwarte oczy.
- Ciociu... Jestem bardzo głodna.
- Nareszcie! - ucieszyła się tak, jakbym oznajmiła jej, że wygrała ogromną sumę na loterii. -
Nareszcie! Już tak było z tobą ciężko - załkała nagle, dotykając moich włosów.
Przymknęłam oczy. Było mi dobrze z tą ciotczyną dłonią na czole, w jaśniutkim obłoczku
lampki i cieple wypchanego starymi meblami pokoju. Chciałam jeszcze zapytać, czy był list
od Piotrusia, ale trudno było wypowiedzieć myśli głośno, więc się tylko uśmiechnęłam do
nawiedzającej mnie w snach wizji...
Tak odbył się powrót do życia.
*
W dniu, kiedy dojrzałam za oknami pierwszą nabrzmiałą fioletowymi pąkami kiść bzu
tureckiego, przyszedł radosny list od ojca.
W tydzień później stała na peronie ciotka Helena w beżowym płaszczu i ocierała chusteczką
oczy, rozmazując tusz na rzęsach.
- Tak się już do ciebie przywiązaliśmy, a ty wyfruwasz z gniazdka... Będzie ci źle, to wracaj
do nas, starych, na swoją kanapkę...
Uśmiechnęłam się do ciotki na wpół czule, na wpół z roztargnieniem, będąc już
niecierpliwymi myślami daleko od uwięzionego w wielkim pudle trzmiela, którego wujek
wyzwalał wieczorami, i od wiosennie zielonej kanapy w róże.

background image

Nieśmiały, zaszczuty przez ciotkę Poicie Pchli Ogier nosił w zapadłej piersi wielkie serce.
Wynajął na Kolonii Staszica malutki pokoik z kuchenką, zapłacił czynsz za trzy miesiące i
podarował ojcu.
Mieszkanie na poddaszu było duszne, ciasne i najprawdopodobniej powstało przez jakieś
nieporozumienie czy przypadek wynikły ze źle
72
obmyślonego projektu. Sufit załamywał się w kilku nieoczekiwanych miejscach, a okienka,
jakby rozplanowane przez złośliwego lub umysłowo chorego człowieka, wychodziły na
załom muru w kolorze szafranu. Przy dużym wychyleniu z kuchennego okna można było
dojrzeć gałąź jakiegoś krzewu czy drzewa i pewnie dlatego ojciec, pisząc o mieszkaniu,
dodał, że Jest z widokiem na ogród". Ogród ten oglądało się codziennie przez gęstą siatkę,
idąc lub wracając z miasta. Zawsze starałam się rozpoznać ten tajemniczy krzew widziany od
nas w dziwacznym skrócie gałęzi, ale nigdy mi się to nie udało.
Matka, pomagając w ustawianiu przywiezionych z przechowalni Wróblewskiego gratów,
bardzo niepochlebnie wyrażała się o naszym nowym domu, ale można jej było ten nietakt
wybaczyć, ponieważ popsuło ją wygodne mieszkanie u ciotki Ludwiki. Matka wróciła jakby
odmieniona. Od razu było po niej widać, że powąchała trochę lepszego świata i znów odżyły
w niej dawne, przytłumione nędzą aspiracje. Ni z tego, ni z owego zaczęła ubolewać, że nie
gram w tenisa, jak to czynią młode kobiety w uzdrowiskach, że nie mam żadnych dążeń
matrymonialnych, że jednak należałoby pomyśleć o maturze i chodzeniu do teatrów,
ponieważ jest to rzeczą konieczną dla kulturalnego człowieka.
- Od razu widać, że znów się zwąchałaś ze swoją rodziną... - dogadywał w takich razach
ojciec. - Zasrane jaśniepaństwo! Córkę wydali za kelnera, prowadzą w Szczawnicy pensjonat,
a nosa drą jakby na włościach gospodarowali, a nie koło cudzych tyłków chodzili...
Po kilkunastu dniach, gdy wyczerpały się zapasy przywiezione od ciotki Heleny i grosze,
jakie dostała od Ludwiki, spuściła z tonu i zaczęła marzyć o chociażby najskromniejszej dla
mnie posadzie. Najlepiej oczywiście sekretarki u jakiegoś bogatego dyrektora.
Ojca więzienie także jakoś zmieniło i odniosłam wrażenie, jakby za nim na swój sposób
tęsknił. Wciąż żył tamtymi miesiącami spędzonymi we wspólnej celi z różnej kategorii
wykolejonymi ludźmi. Najbardziej cieszył go nie sam fakt swobody, ale to, że w mieszkaniu
jest prawdziwa ubikacja, a nie wspólny kibel.
Wieczorami wyśpiewywał dziadowskie piosenki i epopeje o Kubie Rozpruwaczu, który, jak
nas objaśnił, wcale nie był kasiarzem, tylko gwałcicielem w wielkim stylu. Matka prosiła ze
zbolałą twarzą męczennicy:
- Stasiu, przestań już z tym koszmarem...
73
Ojciec milknął niechętnie, lekko urażony tym, że nie chcemy wiedzieć, jak wyglądało jego
trzysta sześćdziesiąt dni poza domem. Czuł widocznie ogromną potrzebę wyrzucenia z siebie
nagromadzonych wrażeń i przeżyć.
Nieomal każdą rozmowę zaczynał od chrząknięcia i słów: „Pamiętam, jak jeszcze byłem w
więzieniu, to..." - zupełnie jak podróżnik, który wrócił z egzotycznych krajów.
Było coś bardzo smutnego i jednocześnie żenującego w tych ojcowych wspominkach. Z
różnych jednak opowiadań dowiedziałyśmy się, że ojciec nawiązał tam znajomość z „bardzo
porządnym człowiekiem", który miał jeszcze dwa tygodnie odsiadki za „omyłkowe
sfałszowanie weksli" i obiecał ojcu u siebie w przedsiębiorstwie posadę. Bardzo na nią liczył,
mówiąc jak o rzeczy najzupełniej pewnej.
Nie miałyśmy z matką zbytniego zaufania do tej znajomości, a zwłaszcza ja po przygodzie z
Zającem, ale ojciec tak dalece liczył na swego przyjaciela, że nawet zaczął odwiedzać jego
żonę, aby udzielać jej wyczerpujących wiadomości o warunkach, w jakich przebywa jej mąż,
i pobrał niewielką zaliczkę... Żyliśmy z niej dostatnio przez cały tydzień, a nawet poszliśmy

background image

na pół czarnej do Lardellego, po czym ojciec znów zaczął szukać jakiejś tymczasowej posady
i przesiadywać u Ebera. Jak wynikało z obliczeń, był on jeszcze winien ojcu dwadzieścia
złotych, które spłacał po pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia groszy.
O Busiu już się więcej w domu nie mówiło. Raz tylko ojciec wspomniał o tym nieszczęsnym
liście „ze spławieniem", chcąc z niego zrobić użytek, ale skłamałam, że został zniszczony.
Ojciec wzruszył ramionami, zakreślił wymownym ruchem kółko na czole i Busio wypadł z
kręgu jego zainteresowań. Przy matce też o nim nie wspominałam, ponieważ uważała to za
zupełny brak ambicji z mojej strony i napominała zirytowanym głosem:
- Lepiej pomyśl o jakiejś pracy, a nie żyj mrzonkami...
Przeglądając gazetę, a właściwie stronę z ogłoszeniami, gdyż tylko to mnie w niej mogło
zainteresować, znalazłam coś, co przebiegło mi prądem po grzbiecie. W kilkunastu anonsach
poszukiwano tancerek lub „zdolnych dziewcząt do baletu". Pomyślałam o marzeniach z
dzieciństwa, o karierze Agnisi, a obejrzawszy dokładnie swoją figurę w szybie okiennej,
wchodząc w tym celu na krzesło, postanowiłam spróbować szczęścia. Przemierzałam w
różnych kierunkach rozgrzaną słońcem Warszawę, wspinałam się po ciemnych i widnych
schodach, rozbierałam
74
do majtek przed nieznanymi osobnikami, wymachiwałam nogami nad głową, próbowałam
powtarzać łamańce demonstrowane przez eks-baletmistrzów. Opowiadałam dziesiątki razy
swój życiorys, godziłam się na śmiesznie małe stawki, godziłam po każdym występie w
nocnym lokalu siadać z gośćmi do stolików. Przysięgałam, że potrafię wypić morze wódki,
wcale się nie upijając, gdyż -jak się zdążyłam zorientować - było to jednym z zasadniczych
warunków. Ale za każdym razem odsyłano mnie z kwitkiem. Byłam bliska rozpaczy,
nienawistnym wzrokiem obrzucając w lusterku swoje rude, sterczące włosy, które
obwiniałam o klęskę.
Nie dałam jednak za wygraną, postanowiwszy dociec, dlaczego inne zgłaszające się
równocześnie ze mną dziewczęta o znacznie gorszych warunkach zewnętrznych
przyjmowano bez większych zastrzeżeń. Wieczorami zamykałam się w kuchence będącej
moim pokojem, trenując zajadle szpagat, mostek i inne figury, których znajomość dawała
większe szanse. Przez następne dni chodziłam obolała, z trudem siadając i podnosząc się z
krzesła, ale wieczorem z zaciętością maniaka wracałam do mozolnych ćwiczeń. Wzrastał od
nich zastraszająco apetyt, jednak w dalszym ciągu nie mogłam dostać się do żadnej trupy.
Niski starszy Żyd o tanecznych ruchach i oczach spłoszonego kozła egzaminował mnie w
pokoju wyklejonym buraczkową tapetą w zielone liście. Stałam w skąpych bawełnianych
majteczkach, powtarzając za nim przeróżne gesty rąk, nóg, a nawet uśmiechy i ukłony. Był to
zabawny widok i gdybym nie była tak bardzo zmęczona i zgłodniała, na pewno parsknęłabym
śmiechem, widząc swoje chude odbicie w staromodnym lustrze z girlandkami. Cmokał z
zadowolenia, poklepywał jak konia po plecach i wymyślał coraz to inne, trudniejsze pozy.
Zmieniając wreszcie wyszczerzony złotymi zębami uśmiech na normalny wyraz twarzy,
zapytał:
- Wyście już gdzieś były w balecie? Zaprzeczyłam ruchem głowy, ocierając twarz z potu.
- Nu, to wy bardzo zdolna... Chciałbym mieć wszystkich takich uczennic. Z wami można
pracować.
Siedziałam na krześle obok stołu przykrytego ciężką narzutą, wydzielającą zwietrzały zapach
naftaliny, i odpowiadałam na dociekliwe pytania dotyczące moich rodzinnych stosunków.
Kiedy już opowiedziałam
75
wszystko, oczekując z pewną siebie miną włączenia w poczet zespołu Tanagra, usłyszałam
kategoryczny głos poparty bezradnym ruchem dłoni:
- Nu, ja was przyjąć nie mogę...

background image

Wpatrywałam się w ostrą, zniszczoną twarz o gorących, ruchliwych oczach, czując, jak cały
pokój ze mną zafalował.
- Dlaczego? Przecież powiedział pan, że jestem zdolna, zgrabna... Przecież... - Łzy zapiekły
pod powiekami i musiałam wbić mocno paznokcie w dłoń, żeby się głośno nie rozpłakać. -
Przecież ja muszę pracować, ja muszę jeść... - Brudnymi, spoconymi palcami rozmazywałam
łzy zacierające obraz drepczącego po pokoju człowieka.
- A kto dziś nie chce pracować? Ja wiem, że u was bida, żebra wam odstają jak u głodnego
psa, ale co ja za to mogę?
Zapinałam spiesznie zmiętą bluzkę, nie krępując się już i łkając głośno.
- Nu, ja wam powiem... - zaczął łagodnie, ugodowo. - U was obrączka na palcu i w domu
tatuś, co to mieć może różne pretensje... Wy rozumiecie: w naszym zawodzie trzeba czasem i
z gościem się na sali zabawić i napić... Przyleci tatuś albo mąż i jeszcze, nie daj Boże, policję
sprowadzi. Kto weźmie na siebie takie ryzyko?! Pytam się, kto? Włoży się pieniądze,
ubierze... Ja już miał takie wypadki... To żaden interes... - Biegał nerwowo, koliście, po
mrocznym, staroświeckim pokoju z fajansowymi talerzami na ścianach, pomagając sobie w
monologu rękami.
W kilka dni później siedziałam przed parą otyłych, wyranżerowanych aktorów, Żydów
niemieckiego pochodzenia, słabo mówiących po polsku, i opowiadałam łzawo o sobie. Busia
uśmierciłam ciężarówką, ojciec długo i boleśnie umierał na raka żołądka, a matkę zabrała
przed kilku laty epidemia tyfusu. Tylko ja jedna ostałam się z całej rodziny, mieszkając kątem
u dobrych ludzi i nie mając na świecie nikogo, kto mógłby się o mnie zatroszczyć. Byłam
biedną, ale uczciwą sierotą poszukującą pracy. W miarę mojej ponurej opowieści twarze
aktorów rozjaśniały się błogim, szczęśliwym uśmiechem, chociaż usta wymawiały nieudolną
polszczyzną słowa współczucia. Zostałam przyjęta i po kilkunastu próbach typowana na
solistkę sześcioosobowego zespołu Solferino, z gażą w okresie nauki pięćdziesiąt groszy
dziennie.
W domu rozmawiało się teraz o ewentualnej wojnie i o mojej przyszłej karierze tancerki oraz
o zarobkach, jakie na mnie czekają.
76
]Vlatka rozczarowała się bardzo, gdy powiedziałam, że nie zacznę od sceny w operze, tylko
od nocnego lokalu, ale ojciec wytłumaczył jej, że teraz taka moda i że gdyby tak, daj Boże,
wojna, to mogę zbić nogami majątek. Wiadomo przecież, że oficerowie idący na front lub
wpadający na kilkudniowy urlop do stolicy lubią się zabawić i zostawiają nieraz całe majątki
w nocnych lokalach. Przypomniał czasy wojny czternastego roku, kiedy to ani przedtem, ani
później już tak hucznie i bogato się nie bawiono. Matka dała się przekonać. Przeważył ten
ostatni wojenny argument, do którego dorzuciła tylko pewne uzupełnienie, żeby być w
zgodzie z własnym sumieniem i zasadami.
- Może zakocha się w tobie jakiś generał i wyjdziesz dobrze i szczęśliwie za mąż? Przecież
często zdarzały się podczas wojny takie wypadki...
- Dlaczego zaraz generał? - denerwował się ojciec wygórowanymi aspiracjami matki. -
Niechby chociaż jakiś kapitan...
- No, to już chyba z kawalerii - przystała ugodowo matka. - Tam prawie każdy jest pańskiego
pochodzenia i ma jakiś mająteczek. Może się jeszcze doczekam, że moja córka będzie kiedyś
panią dziedziczką... - wzdychała, wpatrując się we mnie rozmarzonym wzrokiem, jakby już
widziała przed sobą biały dworek z ganeczkiem.
- Ty już przestań, Tećka, z tym jaśniepaństwem, bo znów trafi na drania...
Wojna to było coś, w co nikt z nas naprawdę nie wierzył, a podświadomie myślał o niej i
pragnął. Ojciec widział w niej dla siebie koniec bezrobocia, matka karierę i męża dla mnie, a
ja mnóstwo pieniędzy, które będzie można zużytkować na piękne stroje i prywatne
korepetycje, aby móc dostać się na studia.

background image

Pokój był ogromny, o ścianach pomarańczowego koloru. Wieczorem zamieniał się w salę
tańca salonowego, a przed południem właścicielka odnajmowała go na próby naszego
zespołu. Za szeroko otwartymi oknami ciągnęła się ulica Pańska, wpadając do wnętrza
turkotem wozów, gwarem, ostrą wonią końskiego moczu pomieszanego ze spalinami. Stojąc
przez chwilę bosymi stopami na parkiecie, zostawiałam wilgotny ślad. W rozpalonych oczach
latały czerwone płatki, a oddech
77
chwytałam otwartymi ustami. Dziewczęta leżące pokotem na chłodnej podłodze
przypominały zziajane psy. Ocierały brudnymi, pachnącymi tanią wodą kwiatową
chusteczkami twarz, odgarniając znad czoła zlepione potem i kurzem włosy. Otyła szefowa z
oczami zdziwionej lalki znała zaledwie kilka słów po polsku, ale z życzliwym uśmiechem na
ładnie wykrojonych ustach rozdawała drożdżowe pierogi z jagodami. Nie wchodziły one w
zakres umowy i stanowiły jakiś głęboko humanitarny gest w stosunku do wynędzniałych,
wiecznie głodnych dziewcząt. Dla większości z nas był to pierwszy posiłek i dziękowałyśmy
zań wdzięcznym uśmiechem. Tylko Helga, zjadając łapczywie swoją porcję, była innego
zdania i nie trudziła się nawet na uśmiech, przyjmując ciastko jako rzecz jej należną.
- Boi się, stara, żeby z formy nie wyjść. Widzi przecież, że ledwo z głodu girami przebieramy
i może się odwlec premiera... Każdy dzień kosztuje...
Helga była rosłą, dorodną dziewczyną. Uciekła od ojca, który się drugi raz ożenił i bił ją na
spółkę z macochą, przepędzając z klity, jaką zajmowali we trójkę w małej mieścinie pod
Kielcami. Pierwsze kilka dni spała na dworcu, a później przyprowadziłam ją do nas na
poddasze, i od tej chwili, ponieważ nie miałam łóżka, dzieliłam z nią dwa koce rozłożone na
podłodze w kuchni.
Kariera tancerki nie była wcale jej marzeniem.
Traktowała swój zawód jako wygodny środek prowadzący do celu. Celem był starszy pan na
stanowisku i z dużymi pieniędzmi. Helga chciała mieć piękne stroje, auto, biżuterię i dlatego
strzegła swego dziewictwa.
- Słyszysz... -mawiała do mnie często, gdy wieczorami siedziałyśmy na parapecie okna,
usiłując dojrzeć z niego gwiazdy. - Ja wiem, że za mąż nie wyjdę... Taki, którego bym
chciała, nie ożeni się ze mną, bo albo będzie miał rodzinę, albo będę za głupia dla niego na
żonę, a byle kogo to ja nie chcę... - drapała się powoli po długich nogach. - Znajdę sobie
takiego po pięćdziesiątce, co to już narobił forsy jak głupi klusek, i z nim się puszczę... Ale
nie za byle co, jak ta głupia Jadźka za kapelusz! - wydęła pogardliwie wargi. - Zobaczysz,
jaką jeszcze będę panią! I tobie pomogę, i twojej matce kupię złoty zegarek, że taka dobra dla
mnie... - obiecywała Helga, ziewając szeroko, i przeciągała swoje jędrne, białe ciało.
78
Jadźka miała piętnaście lat, ale przed szefostwem przyznawała się jo siedemnastu. Była
dobrze rozwiniętą dziewczyną o malutkich naiwnych oczkach i wielkim biuście.
Wychowywała się u ciotki występującej kiedyś w wędrownym cyrku jako tancerka na linie, a
obecnie zajmującej się praniem cudzej bielizny. Nasłuchawszy się od dziecka 0 bujnym życiu
aktorek, marzyła o karierze gwiazdy filmowej, żeby mieć piękne stroje i jadać w łóżku obfite
śniadania. Ze swojej skromnej gaży odkładała jeszcze na tygodnik Kino. Leżąc na podłodze i
rozmazując krople potu ściekające z nosa, rozczytywała się w udzielanych przez diwy
wywiadach, a później komentowała je głośno:
- Patrzcie, piszą, że Simone-Simon kąpie się codziennie w mleku, tak samo jak ta jakaś -
zajrzała do tygodnika - Kleopatra. Ta ma dobrze, no nie? Siedzi w wannie i może pić tyle
mleka, ile zechce... Zabójczo lubię mleko, a wy? - Przełknęła przy tych słowach ślinę i zaraz
nam się zwierzyła z dziecinną szczerością i rozmarzeniem w malutkich oczkach, że akurat
przed tygodniem w dniu utraty swego dziewictwa piła mleko. - Potem to mnie spytał, czy

background image

chcę pić, i chciał przynieść oranżady, ale ja wolałam mleko. Zafundował całą butlę agrylu, a
ja się przyssałam do niej jak głupia i wszystko wydudliłam do ostatniej kropelki...
Helga prychnęła pogardliwie przez nos, opierając ciemną, rozczochraną głowę na splecionych
dłoniach.
- Ech, ty ściero! Za kieckie, kapelusz i mleko sprzedać cnotę! Wiesz, ty wywłoko, jak ten
towar jest poszukiwany przez takich, co się na tym znają i mają forsę!? Do niczego nie
dojdziesz z takim głupim łbem...
Przysłuchiwałyśmy się rozmowie w milczeniu, leżąc w niedbałych pozach na podłodze i
rzeźwiąc płuca gęstym od kurzu i smrodu powietrzem, kotłującym się w otwartych oknach.
- Mnie tam wstyd już było - zmarkotniała nagle Jadźka, dłubiąc w nosie. - Ja nawet nie dla
sukienki, tylko chłopaki się ze mnie naśmiewali, że ja dlatego prawiczka, że mnie nikt nie
chce...
- Głupia! - warknęła Helga, obracając się na drugi bok i wypinając na Jadźkę krągłe,
wciśnięte w czarne satynowe majtki pośladki.
- Ja już się nasłuchałam u mojej siostry, tej, co zeszłej wiosny na suchoty pojechała... Jak się
szwagier upił albo miał do niej złość, to zaraz brał się do bicia i wymyślał: „Ty kurwo, żaden
chłop cię nie
79
chciał i dopiero ja się nad tobą zlitowałem" - usprawiedliwiała swój postępek coraz
żałośliwszym głosem, rozglądając się po nas bezradnie. Maria, zwana Pucką, gdyż
przypominała nam sówkę, westchnęła z głębokim przekonaniem:
- Czy masz cnotę, czy jej nie masz, to zawsze chłop cię od dziwek sponiewiera. Takie ich już
prawo...
- Niechby mi który spróbował!... - zaperzyła się Helga, zrywając gwałtownie z podłogi, bo
wchodziła akurat nasza pianistka z nutami.
Po powrocie do domu, jeśli rozmawiałyśmy zbyt głośno, a godzina była późna, matka pukała
do nas w ścianę albo uchylając drzwi, prosiła:
- Idźcie już, dzieci, spać, bo znów was rano się nie dobudzi... Helga przed spaniem klękała na
podłodze, żegnając się szerokim
znakiem krzyża, i mełła w białych, jak kostki cukru, zębach słowa pacierza, po czym mrugała
do mnie podłużnym, ciemnym okiem i z łoskotem rzucała swoje ciało na podłogę.
- Zobaczysz, że Pan Bóg dopomoże, a jak tylko złapię bogatego dziadka, to i pięćdziesiątki na
tacę w kościele nie pożałuję... - Zasypiała prędko na twardych deskach, pochrapując przez
kształtny nos i na wpół uchylone usta, soczyste i wypukłe jak cząstki pomarańczy.
Trochę jej zazdrościłam tego zdrowego snu bez marzeń i niepokojów, które nawiedzały mnie
przed zaśnięciem. Wzdychałam, kręciłam się na twardej podłodze, nie mogąc znaleźć
dogodnej pozycji dla zmęczonych nóg. Czarna kotka z białą plamką między uszkami
mruczała cichutko, zwinięta w ciepły, miękki kłębuszek przy mojej twarzy.
Droga do sławy, jaka czekała mnie w nocnych lokalach, według opinii szefostwa i nadziei
rodziców, była równie ciężka i najeżona trudnościami, jak niegdyś małżeństwo z Busiem.
Tamto zawiodło, więc próbowałam uczyć się dobrze wyrzucać w górę nogi, interesująco i
zalotnie obnażać ciało, uśmiechać się, mrużąc oczy. Rozmyślałam z odrobiną goryczy, że
wszystko, o czym kiedykolwiek w życiu marzyłam lub pragnęłam, w momencie gdy się
spełniało, było tak różne od tego wyimaginowanego obrazu, że stawało się już zupełnie
czymś innym, niepodobne do tego, czym miało być. Stawało się od razu karykaturą...
Dzień zaczynałyśmy pracowitym marszem z odległych domków Kolonii Staszica na ulicę
Pańską. Na taki luksus jak jazda tramwajem
80
nie mogłam sobie pozwolić, ponieważ żyliśmy teraz z moich pięćdziesięciu groszy. Czasem
udało się przejechać na gapę parę przystanków, ale najczęściej chodziłyśmy pieszo.

background image

Obowiązywała punktualność, a za leażde dziesięć minut spóźnienia potrącano nam pięć
groszy.
Próby odbywały się dwa razy dziennie. Zbliżał się bowiem pierwszy września - dzień naszej
premiery w nowo otwartym lokalu FF przy ulicy Króla Alberta. Nasza pianistka zdradziła
nam to szeptem na jednej z krótkich przerw, gdyż do ostatniej chwili obowiązywała
tajemnica. Opowiadała przy tym, że ściany będą obite czerwonym pluszem, a parkiet okrągły,
z wyrysowanym pośrodku Amorem. Dookoła loże i lustra...
Między próbami wożono nas dorożką do krawcowej na ulicę Hożą, do szewca na Złotą i
fotografa na Tamkę. W tym gorączkowym pośpiechu, jak również w fundowanych nam po
drodze lodach, po dziesięć groszy tutka, domyślałyśmy się generalnej próby przed
właścicielami nocnego lokalu, a co za tym idzie, oficjalnego engagement.
Mańka, ochrzczona przez szefową Mery, powiedziała nam w tajemnicy, że na chwilę przed
występem każda z nas dostanie kieliszek koniaku, żeby pozbyć się tremy. Nie chciałyśmy
wierzyć, ale chuchnęła nam odorem alkoholu w nos, przysięgając na „ciężkie skonanie", że
szef dał jej raz pociągnąć wprost z butelki...
Za chwilę zjawił się z flaszką w dużej wypielęgnowanej dłoni, a za nim kroczyła
uśmiechnięta szefowa z kieliszkami na tacy. Miała nisko nad karkiem upięty czarny kok i
powoli, leniwie obracała trochę lalkowatymi, a trochę krowimi oczami.
- Prawdżywa koniak... Wypycz na kuraże - zachęcała, podając nam po kolei napełnione
złotawym płynem kieliszki.
Pianistka objaśniła wzruszonym głosem, bardziej przez to śpiewnym niż zwykle, że mamy
zaraz pójść do garderoby, jak szumnie nazwała prywatny pokój właścicielki, i przebrać się w
kostiumy do Tańca wojennego, ponieważ za chwilę przyjadą nas obejrzeć goście.

Zawrzało jak w ulu. Skakałyśmy z radości, padając sobie w objęcia, oszołomione trochę
mocnym koniakiem, a trochę perspektywą podpisania kontraktu, który, jak już wiedziałyśmy,
przynosił pięć złotych za wieczór oraz kolację. Był to prawdziwy majątek i każda z nas
marzyła o nim w nieśmiałych snach o szczęściu i karierze.
Kostiumy do Tańca wojennego były bardzo piękne i po walcu Straussa najbardziej nam się
właśnie ten taniec podobał. Był trochę
81
jakby zabawą w wojsko przy dźwiękach takiego marsza, że пащ samym ciarki biegały po
grzbiecie, nie mówiąc już o publiczności, która według nas powinna wyć i krzyczeć z
zachwytu, a później obrzucać tancerki kwiatami. Helga nawet dodała, że byłoby dobrze,'
gdyby do tych kwiatów doczepiano paczuszki z biżuterią; ale ona miała stanowczo jak na
początek zbyt wygórowane żądania. Kostiumy z kremowego atłasu ograniczały się do
maleńkich majteczek i jeszcze mniejszego staniczka ze złotym szamerowaniem oraz dużego
ułańskiego czaka kapiącego od złota i różnych sznurków. Nosiło się je zawadiacko, na bakier,
ze złotym paskiem pod brodą, i wbiegając na parkiet, trzymałyśmy przy nim dłoń w białej
rękawiczce, nogi zaś w złotych sandałkach wyrzucałyśmy w górę w paradnym kroku.
Kiedy w domu opowiadałam o tym tańcu, ojciec zawyrokował:
- A co, nie mówiłem!? Już jak dają takie patriotyczne kawałki, to czymś śmierdzi... Oni mają
nosa na koniunkturę!
Wojnę, o której słyszało się coraz częściej, miałyśmy pokazać bywalcom nocnych lokali z tej
najbardziej atrakcyjnej, heroicznej strony. Był to taneczny pochód triumfu i zwycięstwa.
Wprawdzie w pewnym momencie coraz wolniej i ciężej stawiałyśmy stopy przy dźwiękach
wstrząsających akordów i huraganowych tremolów, układałyśmy się w malowniczych pozach
nieboszczyków na parkiecie, jak na pobojowisku, lecz za chwilę znów podrywały nas
triumfalne fanfary, a my, prężąc skąpo odziane ciała, z wysoko zadartą głową, z dłońmi

background image

zaciśniętymi w pięść wzniesioną ku górze, maszerowałyśmy zwycięsko, obnażając zęby w
uśmiechu.
- Te pięści to mi pachną trochę komuną - robił swoje uwagi ojciec, przed którym kiedyś we
dwie z Helgą wykonałyśmy nasz taniec; miałam w nim dłuższą solówkę i byłam z tego
ogromnie dumna.
- Komuna czy niekomuna, ale ładne, prawda, tatusiu? - dopominałam się o komplement.
- Owszem, amatorskie... - mrugał nerwowo lewym okiem. Byłyśmy już na wpół rozebrane,
gdy wpadła do pokoju nasza
pianistka:
- Dziewczynki, najpierw idzie taniec hiszpański. Goście już czekają! Ubierać się prędko...
Mery, nie pomyl w trzecim takcie, Jadzia niech uważa na biodra, żeby się więcej kołysały... A
wszystkie pamiętać o uśmiechu...
82
Zajrzała także pani Rajzerowa, nasza nauczycielka i jednocześnie tancerka żydowskiego
teatru.
- Uważajcie na ręce! Muszą pracować wężowymi ruchami, a obcasami głośno wybijać takt...
Była zdenerwowana na równi z nami i kiedy wreszcie ustawiłyśmy się gęsiego do wyjścia,
wystąpiły na jej małej kociej twarzy czerwone kropki wypieków. Helga przeżegnała się
ukradkiem, Jadźka zachichotała głupio i histerycznie, Pucka splunęła za siebie, Mery zagięła
kciuk do środka dłoni, a Zośka szepnęła mi w ucho drżącym z przejęcia głosem:
- Chyba zdechnę z wrażenia
Duży kieliszek koniaku dodał moim nogom lekkości i niebywałej pewności siebie.
Otworzono drzwi do sali. Uderzyły pierwsze akordy i bez żadnej tremy wypadłam pierwsza
na środek parkietu, trzymając wysoko nad odrzuconą do tyłu głową roztańczone dłonie,
wybijając czarnymi obcasikami podniecający rytm hiszpańskiej melodii. Kręciłam się
dookoła jak bąk, zataczając pośladkami kółka gdzieś przed samym nosem otyłych,
poważnych i łysiejących panów siedzących w otoczeniu szefostwa i jeszcze jakichś
nieznanych nam kobiet. Pomarańczowa, naszywana czarnymi kwiatami spódnica, rozcięta od
pępka do samej ziemi, powiewała gdzieś za mną tak, że tańczyłam nie w niej, a na jej
mieniącym się, połyskliwym tle, z przewieszonym przez biodra czarnym trójkącikiem
jedwabiu i dwoma skąpymi krążkami od góry. Słyszałam za sobą szelest jedwabiu, stukot
obcasów, głośne oddechy, a przede mną rozmazywały się twarze widzów. Wpadłyśmy
zziajane do garderoby, żeby się w iście zwariowanym tempie przebrać do następnego tańca,
jakim miał być wytworny, pełen gracji i umiaru walc Straussa Nad pięknym, modrym
Dunajem, w błękitnych muślinach, wiankach z róż i srebrnych baletkach. Po szóstym z kolei i
ostatnim tańcu „pajacyków" Jadźka zaczęła wymiotować żółcią. Okazało się, że od blisko
dwóch dni nic prawie nie jadła. Zrobiło się zamieszanie i blada z przestrachu szefowa
obiecała nam wszystkim postawić obiad w dużej restauracji naprzeciwko.
Numery zostały przyjęte i następnego dnia miałyśmy podpisać oficjalne kontrakty na rok.
Siedząc w bieliźnie na parapetach okiennych i odpoczywając, opowiadałyśmy swoje
wrażenia.
83
Helga spytała mnie, czy widziałam tego grubasa pośrodku sali, który później zapalił cygaro.
Nie widziałam żadnej poszczególnej twarzy, ale Helga, tańcząca bardziej na zimno i z
wyrachowaniem, zdołała go wyłowić czułym na pieniądze okiem.
- Ma taką gębę, że jej od tyłka nie odróżnisz, a czerwona, jakby go miała krew za chwilę
zalać, ale za to na łapach dwa grube pierścionki z brylantami i złoty zegarek. Mrugnęłam do
niego przy hiszpańskim tańcu, a przy kujawiaku tak się zakręciłam blisko, że mu kiecką łeb
na chwilę przykryłam. Niech widzi, jakie mam nogi...

background image

Raz wreszcie porządnie najedzona szłam Nowym Światem w stronę Alej Ujazdowskich. Nie
warto było wracać do domu, bo za kilka godzin czekała nas jeszcze jedna próba nowego,
zapasowego tańca na „bis". Helga po wspólnym obiedzie z szefostwem zawieruszyła się
gdzieś z gościem, który siedział przy sąsiednim stoliku i nie wiadomo jakim cudem okazał się
jej dobrym, starym znajomym. Zaraz po obiedzie przesiadła się do jego stolika, na którym po
chwili znalazła się maszynka czarnej kawy i likier. Idąc powoli, zadowolona z siebie i życia,
które stawało się coraz bardziej przyjazne i obiecujące, obliczałam w myśli, że jeżeli
codziennie odłożę z gaży złotówkę, to będę mogła opłacać korepetytorkę. Nie marzyłam już o
zawrotnej karierze tancerki, ponieważ zrozumiałam bardzo szybko, że mój nowy zawód
niewiele ma wspólnego z samym tańcem. Zaczęłam więc traktować go tylko jako środek do
celu, jakim miała być medycyna. Ostatni list Piotrusia znów przypominał o nauce, danej
obietnicy i o tym, że jego zielone oczy wypatrują nocami małej gwiazdki na sierpniowym
niebie...
Z rozmyślań wyrwał mnie znajomy głos wykrzykujący tuż za mymi plecami:
- Wariatka! Moja wariatka!
Obejrzałam się gwałtownie i od razu wpadłam w objęcia Kostyrówny. Stałyśmy na środku
ulicy, popychane przez ludzi, śmiejąc się i całując tak jak kiedyś, gdy nosiłyśmy jeszcze
szkolne mundurki, a zwrot „głupia wariatka" był najpieszczotliwszy.
- Biegnę za tobą od samego rogu i wołam, a ty nic! - śmiała się, kręcąc niespokojnie. -
Ostatnio ciągle o tobie myślałam i nawet śniłaś mi się kilka razy.
84

Kostyrówna była w pięknej, białej sukience z piki. Z każdego szczegółu jej garderoby
wyzierał dobrobyt. Spoglądałam na nią z roz-rZewnieniem, widząc w jej ciemnych dużych
oczach odblask tamtych czasów, gdy dopiero wychylałyśmy ciekawe głowy w nieznany świat
judzi dorosłych.
- Dokąd idziesz? - zapytała, znanym ruchem dłoni odrzucając do tyłu loki.
- Tak przed siebie...
- No to chodź ze mną. Idę tutaj zaraz, do „Imki". Poznasz mego męża. Pracuje tam w
sekretariacie.
Trzymając się pod ramię, śmiejąc i papląc o wszystkim naraz, weszłyśmy do ogromnego
hallu.
- Posiedź chwilę, a ja zaraz wrócę...
Wybrałam głęboki fotel pod palmą naprzeciw szerokich schodów, rozkoszując się eleganckim
wnętrzem i miłym chłodem.
Miałam na sobie barwną sukienkę z francuskiego jedwabiu i jasny kapelusik z ryżowej
słomki. Obie te rzeczy kupiła sobie niedawno Pucka za pieniądze, uzyskane z pozowania do
zdjęć pornograficznych, i pożyczyła mi ich na kilka dni w zamian za sportową spódnicę i
bluzkę. Chciała się w czymś nowym pokazać swojemu chłopcu, który miał ją zabrać na
spacer własnym motorem do Wilanowa.
Młodzi ludzie zbiegali i wbiegali na schody, obok za szklaną ścianą grano w ping-ponga, ktoś
przy niebiesko malowanym stoliku przeglądał pisma. Zapatrzyłam się bezmyślnie w szare
kamienne stopnie i nagle serce podeszło mi do gardła: powoli, statecznie schodził w moją
stronę Busio, trzymając w ręce jakąś książkę. Dojrzał mnie w ostatniej chwili, mijając prawie
fotel, na którym zamarłam w bezruchu, czując szum w głowie i łoskot serca. Zatrzymał się
niezdecydowanie z jakimś bolesnym, zażenowanym uśmiechem na pobladłej twarzy.
- To ty, dziecko?
Siedziałam dalej bez ruchu, wpatrując się w stojącego przede mną ''
Busia, doznając najdziwniejszych i sprzecznych uczuć.

background image

- Ty tutaj? - powtórzył, wyciągając do mnie rękę. Powoli, z ociąganiem podałam mu swoją,
nie mogąc wydusić z siebie ani jednego słowa czy nawet zdawkowego uśmiechu.
- Czy można wiedzieć, co... pani tutaj robi? - dokończył jakoś oficjalnie, zaskoczony
widocznie moim milczeniem i szybkim cofnięciem dłoni.
85
Kostyrówna znalazła się przy nas z młodym, przystojnym człowie-j kiem, którego zaraz nam
przedstawiła jako swego męża.
- Toż przecież my się znamy... - odpowiedział grzecznie Busio, uśmiechając się do
Kostyrówny. - Ja tu panią często widuję, tylko nie byłem zupełnie pewny, czy to właśnie pani.
Z mężem to my czasem sobie pogadaliśmy, ale jakoś was razem nie łączyłem.
Kostyrówna prychnęła czymś w rodzaju śmiechu.
- Ja pana pierwszy raz widzę. Inaczej spytałabym zaraz o nią... - wskazała krągłym
podbródkiem w moją stronę, okręcając się na wysokim obcasie.
- Myśmy się rozeszli - odpowiedziałam szybko, widząc jakieś niezdecydowanie w twarzy
Busia. - Spotkaliśmy się teraz zupełnie przypadkiem... Nie wiedziałam nawet, że tutaj
mieszka. - Pomyślałam z żalem, że przecież tyle razy przechodziłam obok tego szarego
budynku umęczona beznadziejnym tropieniem jego śladów na wielu bliskich i dalekich
ulicach, nie domyślając się nawet, że właśnie tu mogłam go spotkać. Zrobiło mi się nagle
bardzo smutno i żeby tego nie pokazać po sobie, zaczęłam rozmawiać z Kostyrówna o jej
białej torebce ze złotym błyskawicznym zamkiem przez środek. Mąż Kostyrówny
zaproponował:
- To może państwo posiedzicie w naszej kawiarni na dachu, a my tam z żoną zaraz
przyjdziemy, tylko coś jeszcze załatwię w sekretariacie.
Busio przyjął propozycję z entuzjazmem i ujmując mnie pod łokieć, poprowadził szerokimi
schodami na górę. Kostyrówna zdążyła za jego plecami mrugnąć do mnie porozumiewawczo
i wykrzywić się w taki sposób, że od razu przypomniałam sobie, jak to w pierwszych
tygodniach mego narzeczeństwa nazwała Busia „starą małpą".
Siedzieliśmy pod ogromnym parasolem w niebieskie pasy. Rzucał przyjemny półcień na
rozjaśniony słońcem asfalt, pogłębiając tony barw na mojej sukience. Miasto tarasami
czerwonych dachów i zielonych ogrodów schodziło łagodnie ku szarzejącej w jesiennych
mgiełkach Wiśle. Sierpniowe słońce pachniało gorzką wonią fioletowych astrów, a ciepły
powiew niósł nad miastem zwiewne nitki babiego lata.
Busio wpatrywał się we mnie przez zmrużone rzęsy, dotykając nieśmiałym ruchem mojej
chłodnej dłoni leżącej na stoliku jak martwy przedmiot. Prowadziliśmy jakąś dziwną, na wpół
oficjalną rozmowę, zwracając się do siebie raz pan, raz po imieniu. Przede mną roztapiały
86
się różowo lody w srebrnym kielichu na wysmukłej nóżce, a serce biło nierówno i boleśnie.
Nie wiedziałam, czy cieszyć się tym nieoczekiwanym, wymodlonym spotkaniem, czy smucić,
że znów odżyło wszystko od nowa. Spotkanie przyszło nie w porę, trochę za późno, jakby po
cud trzeba było koniecznie stać w długiej kolejce modlitwy, jak kiedyś przed bramą
więzienia...
- Zmieniłaś się bardzo... Wydoroślałaś. Niby ta sama, a jakaś inna, zagadkowa i kobieca -
uśmiechnął się, gładząc wciąż moją dłoń.
- Nie widzieliśmy się przeszło rok... To przecież kawał czasu - dodałam z westchnieniem,
przypominając sobie te nieskończenie długie, ciężkie miesiące wegetacji.
- Przestałaś być nieznośnym, nudnym dzieckiem, a stałaś się ponętną kobietą. Potrafisz być
interesująca i od razu widać po tobie, że się otarłaś o ludzi...
- Tak... Przestałam być dzieckiem.
Skinęłam głową, uciekając spojrzeniem w bok, żeby nie zauważył napływających mi pod
powieki łez.

background image

„Więc przez to wszystko trzeba było przejść, żeby się podobać Busiowi - pomyślałam ze
smutkiem. - Więc o to spotkanie tak żarliwie się modliłam, żeby tylko tyle usłyszeć..." Lekki
ciepły wiaterek szeleścił w złotawych zwisach dzikiego wina pnącego się barwnymi smugami
po szarej ścianie tuż za plecami Busia. Zanurzyłam łyżeczkę w roztopionych lodach,
pokręciłam nią i znów odłożyłam, błądząc wciąż gorzkimi myślami w tamtym czasie.
- O czym tak myślisz? - przechylił się w moją stronę przez czerwone deseczki ogrodowego
stolika.
- O wielu rzeczach... - zbagatelizowałam, wyciągając puderniczkę. Przesunęłam puszkiem po
twarzy, żeby ukryć wzruszenie. Nalegał długo i gorąco, jakby od tego, co powiem, zależało
całe jego szczęście.
- Cóż ciebie mogą obchodzić teraz moje myśli - uśmiechnęłam się ironicznie. - Nie
obchodziło cię przez tyle czasu, co się ze mną dzieje, z czego się utrzymuję i czy... -
zawahałam się, nie mając odwagi dokończyć głośno zaczętej myśli, widząc wyraźnie aż do
bólu scenę w mieszkaniu Zająca.
- Nie mów nic więcej! - krzyknął prawie i zaraz dodał spokojnym, pieszczotliwym głosem: -
Dopiero niedawno zrozumiałem, przekonałem się, co straciłem... Ksiądz dający nam ślub
miał rację, kiedy mówił
87
o niewtrącaniu się osób trzecich do małżeństwa... Dużo bym dał teraz za to, żeby można było
wszystko odwołać, zmienić...
- Właśnie... - westchnęłam jakoś głupio, tkwiąc myślami w mieszkaniu na Wiśniowej, gdy
żebrałam o czułe spojrzenie jak wygłodniały pies o łaskawie rzuconą kość. Rozmowa się
rwała. Drzazga tamtych dni tkwiła mocno w świeżej jeszcze ranie i chociaż już tak bardzo nie
bolało, trudno było o niej zapomnieć. Wszystko, czego przypadkiem dotknęliśmy, stawało się
natychmiast newralgicznym punktem.
Popatrzyłam ze smutkiem na Busia bliska płaczu nad miłością, która we mnie dogasała, i nad
sercem, które zatraciło swoją wrażliwość. Busio wydawał mi się już trochę kimś innym, nie
tym z Botanicznego Ogrodu, z mostu nad Wisłą, z marzeń o wiecznej i jedynej miłości.
- Tak jakoś wszystko za późno do mnie przychodzi... - odezwałam się, idąc za tokiem
własnych myśli i dopiero słysząc słowa, uprzytomniłam sobie, że przecież nie może być za
późno. Nie jest nigdy za późno, jeśli ma się trochę dobrej woli i tak jak ja pragnie własnego
domu i miłości. Należy tylko przebaczyć, wymazać z pamięci tamten zły czas i wszystko
zacząć od początku, a wtedy, wtedy...
Ale jak, jak wykreślić tamtą ucieczkę z Wiśniowej, przebaczyć Zająca, poniewierkę, głód,
upokorzenia?... Można nawet przebaczyć, ale nie można zapomnieć, choćby się tego
pragnęło... Kłóciłam się sama z sobą, obracając w palcach wyciągnięty z flakonu aster.
Busio otworzył szeroko oczy, patrząc na mnie z widocznym przestrachem.
- Jak to, więc jesteś tancerką? Występujesz może w nocnych lokalach? - W jego oczach i
łamiącym się głosie był popłoch.
- Jeszcze nie tańczę, ale w najbliższym czasie będę tańczyła - dodałam z jakąś satysfakcją,
wyciągając prowokującym ruchem obie nogi i krzyżując z gracją stopy, jakby już były w
srebrnych sandałkach.
- Ależ to okropne! Okropne... Kobieta, która jeszcze nosi moje nazwisko, którą... O Boże, to
jakiś koszmar! Przecież na ciebie będą patrzyły obleśne pijaki, będą rozbierali cię w
myślach... - Złapał się obiema dłońmi za skronie i utkwił tępy wzrok w deskach stolika.
- Wcale nie będą musieli tego robić w myśli... Tańczę prawie zupełnie nago - dodałam
mściwie, rzucając mu wyzywające spojrzenie.
- Ale dlaczego to zrobiłaś, dlaczego?...
- Żeby z głodu nie zdechnąć! - odpowiedziałam brutalnie jakimś krzykliwym tonem.

background image

- Przecież mogłaś, mogłaś... - szukał odpowiedniego słowa, wodząc bezradnym wzrokiem po
mojej uśmiechniętej ironicznie twarzy.
- Tak, mogłam pójść jeszcze na ulicę! To była najprostsza droga z Wiśniowej...
Poruszyłam się niespokojnie na krzesełku, czując, jak wzbiera we mnie złość i chęć
ściągnięcia go z obłoków na ziemię, i to w najgorsze doły.
- To straszne! Straszne... - powtarzał w kółko.
- A pewnie, że straszne! Tylko trzeba było pomyśleć o tym, gdy adwokat napisał w moim
imieniu list do was...
Busio płakał. Bezgłośnie, tragicznie płakał i tylko ogromne kleksy łez padały na lakierowany
blat stolika. Było w tym coś krępującego, a jednocześnie ten niecodzienny widok wzruszał.
Przebaczająca fala współczucia poruszyła znieczulone, pozbawione pozornie wrażliwości
serce. Pożałowałam wszystkich brutalnych słów.
- Nie płacz, Busiu... - dotknęłam palcami wilgotnego policzka i starłam krągłą, toczącą się
łzę. - No nie płacz... - Czułam, że sama się rozpłaczę nad tym swoim i jego pokrzywionym,
nieszczęśliwym życiem, że przygarnę go do siebie, jak biedne, skrzywdzone dziecko.
Spojrzałam w stronę stolika z młodymi ludźmi i w stronę schodów, skąd lada chwila mogła
nadejść Kostyrówna z mężem.
89
- Już nie płacz, nie trzeba... Jestem przecież znów przy tobie. Nic się jeszcze złego nie stało...
- powiedziałam bez przekonania, myśląc o Zającu.
- Na pewno nic? - podniósł na mnie zaczerwienione, nieszczęśliwe oczy zbitego psa.
- Na pewno - skłamałam, rozgrzeszając się słowami Romain Rollanda: „Cóż znaczą grzechy
ciała, gdy serce pozostało wierne. Jeżeli serce zdradziło, wszystko inne jest niczym...".
Przez króciutki ułamek sekundy gdzieś w podświadomości zamajaczyła mi sylwetka
Piotrusia, żeby prawie natychmiast rozpłynąć się w Busiowych oczach. Obsypywał moje
dłonie pocałunkami, pozostawiając na nich wilgotne ślady ostatnich, płynących mimo
uśmiechu łez.
- Ciebie jedną tylko kocham. Tylko ciebie! Dałem słowo rodzicom, że się z tobą więcej nie
zobaczę, że przeprowadzi się unieważnienie małżeństwa, ale bierz czort słowo! Mnie
sumienie gryzło, nocy spokojnej nie miałem... - znów zaszlochał. - Niech tylko rodzice
przeprowadzą unieważnienie, to my zaraz z sobą weźmiemy drugi raz ślub i zaczniemy życie
od nowa... Niech będą przeklęci wszyscy, którzy chcieli nas rozdzielić!... - wyrzucał z siebie
płaczliwym szeptem, czepiając się moich rąk jak tonący źdźbła trawy. - Przecież mnie
kochasz? - wpatrywał się ze strachem w moją twarz. - Powiedz, że mnie jeszcze choć
troszeczkę kochasz... Zlituj się... Jestem twoim dłużnikiem i całe życie nie wypłacę się z
krzywdy, jaką tobie zrobiłem...
Kostyrówna machała do mnie torebką, wbiegając po schodach.
- No co, dogadaliście się? - usiadła niedbale przy stoliku, wodząc po nas rozbawionym,
niedyskretnym wzrokiem.
- Chyba tak... - popatrzyłam z uśmiechem na Busia, który bez słowa przytulił twarz do mojej
dłoni.
- Widzisz, jaką mam szczęśliwą rękę! Tylko żeśmy się spotkały, a już masz męża z
powrotem.
Spojrzałam ukradkiem na wskazówki jej złotego zegareczka. Należało za parę minut wstać,
żeby się nie spóźnić na próbę.
- Słuchaj, ja nie mam dzisiaj czasu, ale umówmy się na jutro, dobrze? Kostyrówna
uśmiechnęła się domyślnie, pokazując mi po łobuzersku
koniuszek języka, jak to czyniła jeszcze w szkole za plecami nauczycielki geografii, z którą
była zawsze na bakier.
- Dobra! Tylko kiedy, bo ja mam jutro krawcową i fryzjera.

background image

90
- No to może gdzieś około siódmej tutaj na tarasie
- Przyjdź lepiej do mnie. Mieszkam na Żurawiej w tym domu co fotograf...
Zapisując adres na cieniutkiej bibułce, zapytałam o zdrowie jej matki, pamiętając, że
chorowała ciężko na płuca
- Była niedawno miesiąc w sanatorium w Otwocku, ale nie ma czasu się teraz leczyć. Mamy
dużą owocarnię na Elektoralnej Może nawet skoczymy do matki, to się ucieszy, bo zawsze
cię wspomina, przebierając owoce.
- A gdzie się podział mąż? - zagadnął wesoło Busio.
- Nie zginie, proszę pana, zaraz przyleci tu za mna
- Dawno jesteście po ślubie? - spytałam, wstając od stolika.
- Pewno, już trzeci tydzień...
Roześmieliśmy się oboje z Busiem, zostawiając Kostyrównę samą nad szklanką różowej
oranżady. Z placu Trzech Krzyży skręciliśmy w ulicę Hożą. Busiowi okrągła kopuła kościoła
Świętego Aleksandra musiała coś przypomnieć, bo ujmując mnie czule pod ramię, spytał z
zażenowanym uśmiechem:
- Widzisz, ja chcę ci wierzyć... Ale czy mogłabyś mi przysiąc w kościele, że mnie przez ten
czas nie zdradziłaś? - Głos miał niepewny, spłoszony i uciekał oczami na boki.
Wysunęłam ramię z jego dłoni. Ogarnęło mnie zniechęcenie i złość
- Albo mi wierzysz, albo dajmy sobie w ogóle spokój! - odpowiedziałam szorstko,
przyśpieszając kroku. Przez sekundę zawahałam się czy mu nie opowiedzieć wszystkiego o
Zającu, a potem odejść, zostawiając go z udręką i wyrzutami sumienia.
- No, już dobrze, dobrze... Nie gniewaj się, najdroższa - prosił przymilnie, zaglądając mi w
oczy. - To ten przeklęty Asmodeusz znów próbuje łeb podnieść...
- Tylko, proszę cię, bez żadnych diabłów! - krzyknęłam, aż się kilku przechodniów obejrzało
za nami. - Sam robisz podłości, a' później się diabłami zasłaniasz! Jak mamy się z powrotem
zejść, to ja tego lokatora nie chcę mieć więcej u siebie pod żadną postacią
Busio uspokajał mnie, obiecując kupić wedlowskie marony w cukrze
- Tyle razy ci mówiłam, że nie cierpię maronów, a ty zawsze z nimi wyjeżdżasz! - złościłam
się, zobaczywszy od razu nasze mieszkanie na Wiśniowej i Busia z torebeczką kasztanów,
91
- No to zaraz dostaniesz mleczną czekoladę z orzechami... - przypomniał sobie ze skruszoną
miną mój ulubiony przysmak.
- Tylko nie myśl, że ci się za to w jakiś sposób zrewanżuję... - powiedziałam z naciskiem, by
nie miał żadnych złudzeń.
- Nie bądź brutalna... Przecież w tej chwili nie jesteśmy już chyba małżeństwem, bo
przeprowadza się unieważnienie, więc jak bym mógł o czymś takim myśleć... Za bardzo cię
szanuję, żeby robić sobie z ciebie kochankę. - Mówił to wszystko głosem poważnym, z
głębokim przekonaniem o słuszności swego rozumowania.
Parsknęłam śmiechem:
- Ty jednak, Busiu, jesteś chyba trochę kopnięty? . Skrzywił się z niesmakiem.
- Dlaczego nie możesz zrozumieć takiej prostej rzeczy?
- A dlaczego ty nie pomyślałeś przy całej swojej wielkiej etyce i religijności, że zostawiając
mnie samą w nędzy, bierzesz niejako odpowiedzialność za to, co się będzie ze mną działo...
Dlaczego dopiero teraz zacząłeś mnie szanować? - Niepotrzebne łzy zaczęły dusić w gardle i
zrozumiałam, że na pewno nie potrafię zapomnieć wszystkich krzywd i nigdy między nami
nie będzie już zaufania i spokoju. Milczeliśmy oboje dłuższą chwilę, przeżywając w sobie
różne żale i niedopowiedzenia.
Tabliczka czekolady kupiona w owocarni na Chmielnej znów nas na chwilę pojednała.
- Zostawię ci pieniążki, żebyś mogła jutro także sobie kupić czekoladkę...

background image

- Nie chcę! Masz ochotę, to sam jutro kup i przynieś - odpowiedziałam trochę niegrzecznie,
opryskliwym tonem, przypominając sobie prośbę o dziesięć złotych na paczki dla ojca.
- Jutro raniutko muszę już być w domu. Zapomniałem czegoś załatwić i rodzice depeszowali,
żebym zaraz przyjechał.
- Długo tam będziesz?
- Zaraz po pierwszym wrócę.
- Szkoda. Myślałam, że będziesz na mojej premierze...
- Jak tylko wrócę, to skończy się ta twoja dureńska zabawa w balet! Nie pozwolę, żeby moja
żona poniewierała się po nocnych lokalach...
- A z czego będziemy żyli? - spytałam, wzruszona tym jego wybuchem. - Nie wiem nawet,
czy skończyłeś już studia?...
92
- Gdzie tam! Czy mogłem w ogolę cokolwiek robić, kiedy przeżywałem taką straszną
rozterkę po rozejściu się z tobą? Przecież ja nie miałem chwili spokoju. Z jednej strony
rodzice, a z drugiej sumienie... Zrozum, że męczyłem się jak potępieniec...
- Tak. Rozumiem - uśmiechnęłam się cierpko. - No, ale wobec tego z czego będziemy żyli?
- Nie wiem jeszcze. Może dostanę jakąś pracę w laboratorium? Uśmiechnęłam się
sceptycznie.
- Widocznie nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz...
- No to wezmę pierwszą lepszą robotę. Będę zamiatał ulice, będę gazety sprzedawał, a tobie
nie pozwolę na poniewierkę.
Brzmiało to równie pięknie, jak nieprawdziwie. Przystanęłam na ulicy przy jakiejś wystawie z
żelastwem i dotykając ze wzruszeniem jego ręki, spytałam:
- Więc tak bardzo mnie kochasz?
- Nieprzytomnie! - wpatrywał się czule w moje oczy. - Nie wiedziałem o tym do chwili, kiedy
zrozumiałem, że cię mogę zupełnie stracić, że będziesz tańczyła obnażona przed innymi
mężczyznami. Masz przecież taką piękną figurę... Gdzie ja miałem oczy, że tego wcześniej
nie widziałem. Zaślepili mnie, zaślepili... -powtarzał z jakąś złą zaciętością w głosie, mrużąc
nieprzyjemnie oczy.
Przesunęłam wzrokiem po wystawie zarzuconej okuciami do drzwi i ruszyliśmy dalej. Byłam
już parę minut spóźniona i należało się śpieszyć. Pod bramą, w pośpiechu, wymieniliśmy
pożegnalne pocałunki i czułe zapewnienia, że niedługo znów się zobaczymy, a wtedy...
Wśliznęłam się między dziewczęta, powtarzając do znudzenia ten sam ruch nogi
zsynchronizowany z obiema rękami w zwolnionym, prawie gimnastycznym tempie. Helga
mrugnęła do mnie porozumiewawczo, pokazując oczami na swoje nogi. Były zawsze bose, a
teraz tkwiły w gimnastycznych pantoflach z białej, mięciutkiej skórki. Odpowiedziałam
wysokim uniesieniem brwi. Zośka z gębą Papuasa wysforowała się na środek, kręcąc
nieudolnie brzuchem, gubiąc się w melodii wystukiwanej rytmicznie na fortepianie. Miała w
tym tańcu króciutką solówkę, ponieważ jej zewnętrzny wygląd bardzo nadawał się do
ćwiczonego przez nas egzotycznego tańca na bis.
93
- Skąd masz pantofle? - zapytałam szeptem, gdy na moment zbiegłyśmy się razem w
podskokach.
- Od frajera! - rzuciła zdyszanym głosem, kręcąc zajadle biodrami, z prawym ramieniem
zgiętym w łokciu, uniesionym nad odrzuconą do tyłu głową.
- Źle, źle! - zaklaskała w dłonie baletmistrzyni. - Jeszcze raz powtórzyć od tej figury z rękami
na biodrach...
Powtarzałyśmy już trzeci raz i wciąż jakoś nie wychodziło. To Jadźka zmyliła takt, to znów
Zośka-Papuas niezbyt płynnie kręciła wypiętym brzuchem z obnażonym pępkiem, którego
czystość nasza szefowa codziennie sprawdzała.

background image

Oberwało się także i mnie, ponieważ zaczynałam prawą, a nie lewą nogą.
- Co wy dzisiaj takie ciężkie jak krowy? - denerwowała się pani Rajzerowa. - Za tydzień
premiera, a wy surowe drewno...
Zarządziła dziesięciominutową przerwę. Z westchnieniem ulgi rozsiadłyśmy się pod
ścianami, ocierając pot z rozgrzanego ciała. Helga przyczołgała się na pośladkach do mego
miejsca wypoczynku obok fortepianowej nogi.
- Ładne, co? - przez chwilę wpatrywała się w wyciągnięte przed sobą stopy, poruszając nimi
swobodnie w miękkiej skórce. - Naciągnęłam tego frajera, co to piłam z nim kawę -
powiedziała z szelmowskim uśmiechem na mocno uszminkowanych ustach.
- Znałaś go przedtem?
- Co ty, głupia? Mrugnęłam do niego parę razy, a on pokazuje ręką na stolik, to
powiedziałam szefowej, że to mój znajomy, i poszłam do niego...
- I od razu kupił ci pantofle? Tak zupełnie za darmo? - spytałam z niedowierzaniem,
przypominając sobie Zająca.
- A pewno! Tak kręciłam frajerem, że sobie różnie myślał, ale ja niegłupia, żeby tak zaraz...
Niech pierw kupi, co trzeba, bo później zabierze tyłek w garść i wykiwa...
- A kto to jest?
- Taki jeden, co ma sklep z chemikaliami. Nawet niedaleko stąd. Chodziłam oglądać, czy
mnie nie nabiera. Ma ładne mieszkanie za sklepem, żona z dzieciakami na letniakach w
Świdrze, to się chłop chce zabawić, no nie? To ja sobie pomyślałam: chcesz się zabawić, to
94
płać, i zaraz przystanęłam przy wystawie z pantoflami i mówię, że takie pantofle
gimnastyczne są mi potrzebne...
Patrzyłam z podziwem na siedzącą w niedbałej pozie Helgę, doznając bardzo różnych i
skomplikowanych uczuć. Przeważał w nich smutek i jakiś wewnętrzny popłoch, że dzieje się
coś złego, czemu natychmiast trzeba przeszkodzić i tylko nie wiadomo, w jaki sposób.
- Helga... Przecież niedługo już zaczniesz zarabiać, po co więc takie znajomości? To przecież
krępuje tak coś brać od obcego... - gadałam niezdarnie, bez przekonania, myśląc jednocześnie
o swoim spotkaniu z Busiem i o tym, że teraz to może już się wszystko dla mnie odmieni na
lepsze.
- Głupie gadanie! - przeciągnęła się leniwie, aż kości w stawach zachrzęściły. - Co ty za pięć
złotych dziennie zrobisz? Mieszkanie trzeba będzie płacić, zjeść porządnie, ubrać się od
majtek do kapelusza... Zima idzie, a ja nawet płaszcza nie mam...
Dziewczęta oparte plecami o ścianę sprzeczały się o coś ściszonymi głosami, masując brudne,
bose stopy. Czułam dokuczliwe pragnienie, ale w czasie ćwiczeń nie wolno było pić wody i
szefowa osobiście czuwała w okolicy kuchni.
- Chłop z forsą i zdaje się nieskąpy, a tak się do mnie trzęsie, jak mucha do ścierwa...
Powiedział, że na razie mogę u niego mieszkać, ale się nie zgodziłam. Myślę sobie: żona z
letniaków przyjedzie i przepędzi albo i jeszcze gębę obije, albo on się rozmyśli i zostanę na
bruku. Nie ma głupich! Powiedziałam, że dobrze, ale musi mi wynająć kawalerkę, bo ja nie
taka, żeby w rodzinę włazić. Zgodził się i jutro idziemy oglądać... Jak zapłaci za trzy
miesiące, to może mnie wtedy w tyłek pocałować! Mam dach nad głową i jestem u siebie.
Mogę nawet do domu nie wpuścić, jak mi się będzie podobało. Najpierw mebelki wstawi,
później szafę wypcha łachami, a dopiero mogę z nim pogadać bez świadków... -
monologowała półgłosem Helga, dumna ze swego życiowego planu i zadowolona, że tak
prędko zaczyna się realizować...
- Nie rób tego, Helga... Masz przecież gdzie spać. Sama mówiłaś, że ci dobrze u nas i matkę
lubisz - prosiłam z zapałem, chociaż czułam, że wszystko, co powiem, odbije się
przysłowiowym grochem od ściany.

background image

- Kiedy bida u was, a ja mam wsiowy apetyt. Cały dzień mogłabym żreć i ciągle w kichach
pusto. Już mi ciało flaczeje od tych zupek,
95

m


3 ó


'a
is-i
■ІЛІЇІІ
їііішШ-

a na gołe gnaty przecież nikogo nie złapię... - powiedziała z rozbrajającą miną i ślicznym
uśmiechem, pełnym białych, cukrowych zębów.
Pianistka zasiadła na kręconym taborecie, pani Rajzerowa klasnęła w dłonie. Poderwałyśmy
się jak stadko szarych wróbli z piasku i ustawiwszy się w taneczny korowód, zaczęłyśmy
brzuchami rysować koliście wschodnią melodię. Ostry dzwonek przy frontowych drzwiach
nasunął nam myśl o ponownej wizytacji panów z nocnego lokalu FF.
Spojrzałyśmy po sobie, gubiąc od razu zawiły rytm egzotycznego fokstrota.
- Uważać! - krzyknęła pani Rajzerowa, przerywając klaskaniem w połowie taniec, i kazała
zaczynać od początku. Między dźwiękami fortepianu łapałyśmy zza drzwi strzępki rozmowy,
nie mogąc odróżnić głosów ani słów. Na salę zajrzała przestraszona twarz właścicielki lokalu.
Dawała oczami znaki siedzącym na krzesłach szefostwu. Wysunęli się oboje jacyś spłoszeni
do przedpokoju.
- Policja! - szepnęła mi za uchem Jadźka, która bała się panicznie, że któregoś dnia wykryje
się wreszcie jej szacherka z latami. - Policja! - powtórzyła głośniej i zaczęła histerycznie
chichotać.
- O Boże! - jęknęła Zośka-Papuas, wyraźnie blednąc.
- Spokój! Tańczyć, tańczyć! -krzyczała baletmistrzyni, wyklaskując nerwowo takt, z którego
zaczęłyśmy wypadać. Zaraz po solówce Zośki w drzwiach stanęła szefowa, mówiąc coś
głośno po niemiecku. Zrozumiałam tylko z tego swoje imię i dojrzałam w jej lalkowatych
oczach niemy wyrzut. Rajzerowa wyjaśniła, że mam pójść zaraz za szefową do kantorka.
Dziewczęta w milczeniu odprowadziły mnie przerażonym wzrokiem, zastygłe w tanecznych
pozach na środku parkietu.
W małym pokoiku, przerobionym na szatnię i jednocześnie kantorek z małym biurkiem przy
oknie, siedział z godną miną mój ojciec. Zamarłam w bezruchu, czując, że zalewam się
rumieńcem. Obok otyły szef patrzył na mnie zza okularów w złotej oprawie.
- Jest to panienki ojciec, prawda? - spytał zabawnym akcentem, uśmiechając się niepewnie.
- Tak - skinęłam głową.
- Aj, to tak nieładnie nas kłamacz... My wiedzieli, że panienka szerotka.
Przełknęłam ślinę, wygładzając na brzuchu kąpielowy kostium.
96
- Bałam się, że nie zostanę przyjęta. Chciałam bardzo pracować... - uśmiechnęłam się
przepraszająco.
Szefostwo tłumaczyli ojcu coś łamanym językiem, z czego należało się domyślać pochwał
pod adresem moich zdolności choreograficznych, i kazano mi wrócić do przerwanych
ćwiczeń. Wyginając się na wszystkie strony w dzikim rytmie tańca przypominającego trochę

background image

chorobę świętego Wita, głowiłam się nad powodem ojcowych odwiedzin. Dziewczęta zerkały
na mnie z ciekawością i współczuciem.
- Czego chciał od ciebie glina? - rzuciła szeptem Helga, podskakując w kółko na jednej
nodze.
- Ojciec przyszedł - odpowiedziałam dość głośno, ażeby i inne usłyszały.
Szef i szefowa znów zasiedli na krzesłach, szepcząc coś z sobą. Uśmiechali się do mnie na
wpół smutno, na wpół z uznaniem i w ruchu pochylonych ku sobie głów przypominali
papużki-nierozłączki. Unikałam ich wzroku, czując się jak winowajczyni, ale za to starałam
się tańczyć dobrze, miotając swoim ciałem rytmicznie i płynnie. Nawet brzuch poruszał się
tak, jakby był samodzielny i gumowy. Po próbie umyłam szybko pod kranem brudne stopy i
pierwsza zbiegłam po drewnianych schodach. Przed bramą czekał ojciec, z którym razem
ruszyliśmy do domu.
- Dlaczego tatuś przyszedł? - spytałam z wyrzutem.
- Umyślnie, by wiedzieli, że masz opiekę. Teraz już kontraktu nie zerwą, a będą się z tobą
więcej liczyli - chrząknął, zamrugał nerwowo lewym okiem. - Jak im zacząłem gadać, że
dopiero niedawno dowiedziałem się o tym twoim balecie, że nigdy bym na to nie pozwolił i
że przyszedłem ciebie zabrać, to od razu zaczęli inaczej ze mną rozmawiać... Podnieśli ci
gażę z pięciu na siedem złotych, ale nie wolno ci o tym mówić koleżankom. Ojciec czuwa
nad tobą... - dokończył z miną człowieka spełniającego dobrze swoje obowiązki i dodał: - A
teraz wstąpimy do Gajewskiego na lody z kremem...
- Ma tatuś pieniądze! - ucieszyłam się.
- Na razie pożyczyłem od Połci parę złotych, ale od jutra mam zacząć pracę w prywatnym
przedsiębiorstwie u tego swego znajomego z więzienia. Pierwszego dostanę wyrównanie i
zaliczkę.
Pomyślałam z radością i dumą, że ja także od pierwszego zacznę już zarabiać i teraz całe
życie nam się odmieni na lepsze.
O Busiu postanowiłam na razie nic w domu nie wspominać.
97
ROZDZIAŁ 3
Samoloty brzęczały napastliwie, wyczyniając przedziwne harce po błękitnym, bezchmurnym
niebie. Siedziałam na krześle, umieściwszy nogi wysoko na parapecie okna, żeby
wypoczywały przed nocną premierą. Obserwowałam z zaciekawieniem srebrne punkciki.
- Co oni teraz tak ciągle z tymi ćwiczeniami? - zastanawiała się matka, zagniatając na
stolnicy ciasto na makaron.
- Pewnie będzie wojna - powiedziałam bez przekonania.
- Podobno Niemcy mają pretensje do naszego korytarza - przypomniałam sobie urywki
zasłyszanych rozmów i jakieś fragmenty artykułów wyczytanych na skrawkach gazet w
klozecie.
- Czekałam dziś z pół godziny za mięsem. Kobiety kupowały po kilka kilo słoniny, całe
boczki wędzone, suchą kiełbasę...
- Będziemy jedli dziś rosół... - wyszeptałam w rozmarzeniu, wdychając luby zapach mięsa i
jarzyn bulgocących pod pokrywką.
- Trzeba przecież jakoś uczcić ten twój pierwszy występ i ojca posadę - zaśmiała się matka,
wałkując energicznie żółte ciasto. - Masz dziś jeszcze próbę? - spytała po chwili.
- Mam. O piątej muszę być na Pańskiej i pewnie wrócę już po występie nad ranem...
Matka westchnęła.
- Nie bardzo mi się podoba ta twoja nocna praca.
- Niedługo potrwa... - ugryzłam się w język, bo o mało nie wygadałam się o Busiu i moich
projektach na przyszłość.

background image

Gdzieś niedaleko zaterkotał karabin maszynowy, a później odezwały się jakieś stłumione
wybuchy i pojedyncze suche trzaski, jakby ktoś walił w deski.
- Daliby spokój z tymi ćwiczeniami, bo jeszcze szyby wylecą... - denerwowała się matka,
podchodząc do okna. - Na naszym podwórku
98
znów kopią rowy przeciwlotnicze, a jak wracałam ze sklepu od Wa-lusiowej, to widziałam, że
u sąsiadów w ogrodzie całą rabatkę z kwiatami zniszczyli. Poszaleli czy co... Ojciec wczoraj
wieczór też kopał, bo on to zawsze do wszystkiego pierwszy.
- Wiem... - burknęłam, zajęta swoimi myślami o Busiu i przyszłym nowym życiu. Coraz
mniej podobał mi się zawód tancerki oraz ciągłe przebywanie z wykolejonymi dziewczętami,
za którymi oglądano się na ulicy.
Do kuchni wpadł zdyszany ojciec z dużą paczką.
- No, już się stało. Wojna!
- Czyś zwariował... - mama pokiwała z ubolewaniem głową.
- Kto zwariował - mrugał nerwowo okiem. - To ty chyba jesteś ślepa i głucha! Przecież
bombardują Okęcie, a te samoloty to niemieckie. Nie słyszałaś dwa razy alarmu?
- To pewnie ćwiczenia - upierała się matka, patrząc niepewnie na ojca. - Wszyscy mówią, że
ćwiczenia...
Rozwiązywał sznurek z paczki.
- Wziąłem zaliczkę i od razu za wszystkie pieniądze kupiłem zapasów, żeby jakoś te parę
tygodni przetrwać. - Wykładał na krzesło drżącymi ze zdenerwowania rękami torebki z
grochem, mąką i cukrem.
- Parę tygodni? - dziwiła się matka. - Chyba parę dni? Gdzieżby się wlokło tak długo?... W
parę dni rozbiją nasi Niemców i będzie spokój...
- Ja tam obliczam na jakieś dwa albo i trzy miesiące... Trzeba będzie jeszcze kupić słoniny i
przetopić na szmalec. Zaraz lecę do sklepu, bo wszędzie kolejki...
- Nie zapomnij o mydle i soli - upominała matka, kończąc pospiesznie krajać makaron
przypominający cienkością nitki.
Pod wieczór wróciłam z Pańskiej, przeczekując w bramach trzy kolejne naloty. Byłam
rozgoryczona i zniechęcona. Premiera została chwilowo odwołana i kazano nam przyjść
dopiero za tydzień. Nikt już nie miał wątpliwości, że kończyła się bajka z ćwiczeniami, a
zaczęła najprawdziwsza wojna. Tylko jeszcze nie wiedzieliśmy, czy się z tego cieszyć, czy
smucić.
Grupki lokatorów stały na podwórku pod zaciemnionymi oknami, wpatrując się w niebo i
nasłuchując dalekich wybuchów. Ojciec z żółtą opaską OPL kręcił się między nimi,
zasłaniając dłonią żarzący się
99
czerwono koniuszek papierosa. Nawet matka stroniąca od ludzi i nieśmiała uszczelniała wraz
z sąsiadką z przeciwka okienka od piwnic. Ciągnąc worek z piaskiem, śmiała się beztrosko,
jakby chodziło o jakąś zabawę, a zauważywszy mnie, powiedziała uradowanym głosem:
- Umówiłyśmy się z panią, że od jutra będziemy chodziły szyc maski przeciwgazowe w
punktach Czerwonego Krzyża. Może i ty masz ochotę?
.
Ojciec wrócił wcześniej z pracy, przynosząc hiobowe wieści o zbliżających się wojskach
niemieckich, o wywózce mężczyzn, o trujących gazach, które rzekomo puszczono wczoraj
pod Częstochową.
- Nie ma co, tylko trzeba zapakować walizki z żywnością i być w pogotowiu... -
komenderował, otwierając szafkę, w której matka pochowała zapasy. - Nie wiadomo, czy nie
będziemy musieli uciekać...

background image

- Jezus, co za nieszczęście! - biadoliła matka. - Dookoła słyszy się takie straszne rzeczy...
Podobno już na Okęciu są Niemcy... Dobrze chociaż, że Monika wyniosła się z mężem do
Krakowa. Podobno Andrzej wystarał się dla niego o dobrą posadę w Archiwum. Niepokoję
się tylko o Agnisię. Gdzie ona się podziewa? Ostatnio przysłała kartkę znad morza. Podobno
śpiewa tam w jakimś lokalu. Może już odcięta od nas? Że też musiała takiego porządnego
człowieka jak Janusz porzucić... - rozgoryczała się matka.
W dwa dni później wpadła zdyszana Kostyrówna w jesiennym, najmodniejszym kostiumie z
zamszowym kołnierzykiem.
-Domy się palą! - krzyknęła. - Taka łuna nad Pragą, ze az z daleka gorąco! Podobno mają całe
miasto zbombardować i gazy puścić, jak się nie poddamy! Przesiedziałam dwa naloty w
schronie i widziałam na Marszałkowskiej trzy zabite kobiety przed sklepem Wedla. Stały w
kolejce za czekoladą. Podobno dwóch szpiegów złapali na placu Narutowicza. Mój mąż
zabrany do wojska, ale nigdzie nie poszedł z pułkiem, bo będzie w obronie Warszawy...
Ojciec wyszedł dziś rano z całą Komendą Policji... - wyrzucała z siebie chaotycznie i
krzykliwie, poprawiając włosy upierścienionymi palcami. - Matka z Elektoralnej przeniosła
się do nas... Niech państwo też przyjdą, bo tu ma być gorąco, a zawsze w Śródmieściu
bezpieczniej. Może Niemcy nie dojdą do środka miasta. Podobno Anglicy już idą z pomocą, -
Zwróciła się do rodziców: - Ja dlatego przybiegłam...
100
Matka wzruszona pocałowała Kostyrównę w falujące, krótko przycięte włosy.
- Dobre z ciebie dziecko, ale my się chyba nigdzie nie ruszymy... Jak człowiekowi sądzona
śmierć, to go wszędzie spotka, a jak ma żyć, to się na niego dom zawali i też nic mu się nie
stanie...
Znów zawyły syreny alarmowe, a na schodach zatupotały nogi zbiegających do piwnic
lokatorów. My nie schodziliśmy nigdy. Matka bała się w mrocznej piwnicy szczurów bardziej
niż bomb lecących z góry, a ojciec twierdził, że dziwnie jakoś nie lubi leżeć we wspólnej
mogile. Wymykał się cichaczem na podwórko i tam ukryty za drzewem jesionu obserwował
nadlatujące samoloty z czarnymi krzyżami. Zamknęłyśmy się w malutkim przedpokoju
chroniącym od ewentualnych odłamków.
- I co z twoimi tańcami? - dopytywała się Kostyrówna, żegnając się strachliwie przy każdej
detonacji.
- Premiera ma być zaraz po wojnie. Na razie trzeba było przerwać nawet próby...
- Zapomnisz przez ten miesiąc całkiem tańczyć - roześmiała się nie wiadomo dlaczego i
znów ponowiła swoje zaproszenie. - Boimy się tak z matką same... Mieszkamy na czwartym
piętrze, a na dachu ustawili trzy karabiny maszynowe. Jak zobaczą, że w trzech pokojach nikt
nie mieszka, to mogą upchać żołnierzy. Poniszczą meble... Akurat kupiliśmy na parę dni
przed wojną komplet z kaukaskiego orzecha - westchnęła.
Po nalocie odprowadził ją ojciec do przystanku tramwajowego i dopiero po kilku godzinach
wrócił z bardzo kwaśną miną.
- Zaczyna być gorąco! Co te sukinsyny sobie myślą?...
Nie wiadomo było, czy ten epitet odnosił się do Niemców, czy do naszych władz wydających
sprzeczne, ogłupiające zarządzenia i komunikaty przez uliczne megafony.
W nocy postawiło nas na nogi raptowne walenie pięścią do drzwi. Matka zerwała się pierwsza
i tupiąc głośno bosymi stopami, pobiegła otworzyć. Na mrocznych schodach stała z latarką w
ręce lokatorka z parteru, właścicielka ogromnego wilczura.
- Proszę państwa, wszyscy mężczyźni wychodzą z Warszawy! Mój mąż też idzie. Czekają na
dole z plecakami. Niech się pani mąż prędko ubiera - zawodziła głośno, łapiąc moją matkę za
ręce. - Niech pani
101

background image

ratuje męża! Niech prędzej wychodzi z miasta, bo Niemcy go zamordują... Właśnie podawali
przez radio, żeby mężczyźni wychodzili z miasta...
Ojciec ubrał się pośpiesznie i zaraz zbiegł na dół.
Matka stała jeszcze w nocnej koszuli na schodach, uspokajając łkającą kobietę w kąpielowym
płaszczu i z głową w papilotach wyłażących spod różowej siatki. Szukałam w szafce kropli
walerianowych, jak przystało na przyszłą lekarkę.
Ojciec wrócił po długiej chwili i najspokojniej zaczął się układać do spania.
- Nigdzie nie idę! Trzeba mieć źle w głowie, żeby teraz uciekać. Ulicami ciągną tłumy
mężczyzn, a rano samoloty zrobią z nich sieczkę. Niech lecą, jak na głowy poupadali, ja tam
wolę ciepłe łóżko... Nie zostawię was na łasce losu! - dokończył ze złością i nakrył się kołdrą
na ucho. Po chwili już spał.
Matka ułożyła się z westchnieniem ulgi obok ojca.
Wróciłam na twarde podłogowe posłanie. Noc była niespokojna, przerywana bliskimi
wybuchami, wypełniona dziwnym szumem podobnym do przetaczającej się wody.
Niepokoiły mnie te nieznane, ocierające się o nasz dom odgłosy wojennej nocy. Naciągnęłam
sukienkę i wyszłam cicho na ulicę. Od Alei Niepodległości i ulicy Wawelskiej szedł w
zupełnych ciemnościach i ciszy zwarty tłum. Czasem tylko błysnęło gdzieś niebieskie
światełko latarki, czasem ktoś odezwał się głośniej lub zakaszlał. Stukały i szurały buty na
asfalcie. Wiało od tego niemego pochodu grozą i czymś, co dławiło w gardle, i miało się
ochotę płakać albo krzyczeć. Okręt tonie, szczury uciekają - nasunęło mi się porównanie i z
lękiem wróciłam do domu, żeby do rana majaczyć złe sny.
Raniutko, gdy błękit nieba wynurzał się z lotnych mgiełek, zaczął wyć pies lokatorki z
parteru. Ogromny wilczur z podniesionym wysoko pyskiem siedział na schodach i wył. Było
coś tak przejmującego w tym żałosnym, beznadziejnym zawodzeniu psiej duszy, że się nogi
pode mną ugięły, a nagle poczułam zwierzęcy, nieopanowany strach.
- Mamo, pies wyje! - wpadłam do pokoju cała roztrzęsiona.
- No to co, że wyje? - podniósł ojciec głowę znad poduszki, mrugając sennie oczami. - Takie
już jego przyrodzenie...
Matka ubierała się w popłochu.
- Boję się strasznie! Ja nie chcę, ja nie będę w tym domu siedzieć! Pies przeczuwa
nieszczęście!
102
- Psy wyją na śmierć - przeżegnała się z zabobonnym lękiem matkd, spoglądając niepewnie
w stronę ojca.
- Mamo, ja idę do Kostyrówny! Ja ani chwili tu nie zostanę! Ja czuję, że zaraz stanie się coś
okropnego! - krzyczałam, trzęsąc się ze strachu, jakiego nigdy jeszcze nie doznałam.
- Samej cię nie puszczę! Jak ginąć, to razem! - krzyknęła matka i całkiem już ubrana
malowała w kawałku lusterka usta.
Złapałam jedną z walizek spakowanych od kilku dni. Matka chwyciła drugą.
- Histeryczki! Idiotki! - krzyczał ojciec, wciągając pośpiesznie spodnie. - Gdzie lecicie same!
Głupiego wycia się boją!
- My idziemy, a ty rób, jak chcesz - odpowiedziała matka jui w drzwiach. Widocznie mój
strach i jej się udzielił, bo nie mogła spokojnie ustać na miejscu, a ręce jej się trzęsły.
Pies zawodził coraz głośniej i smutniej. To już nie było wycie a prawie ludzki płacz i skarga.
- Przepędzę zaraz bydlaka ze schodów, to się skończy! - odgrażał się ojciec, zawiązując
pośpiesznie sznurowadła.
Ojciec znalazł się przy nas za drzwiami z walizką i historyczną jesionką przerzuconą przez
rękę.
- Poczekajcie, wariatki, niech chociaż porządnie drzwi zamknę... Mijaliśmy pośpiesznie psa.
Żółtawe ślepia miał utkwione w zalepione

background image

białymi krzyżakami papieru okna i wył na wpół uchylonym pyskiem. Ojciec kopnął go lekko
w bok, ale pies ani się ruszył.
- Pójdziesz, ty bydlaku, do domu! - wrzasnął, poszturchując go końcem buta po ogonie.
Bardzo kochał zwierzęta i nie miał serca mocniej uderzyć.
Pies wył dalej, nie zwracając uwagi na to, co się koło niego dzieje.
- Rzeczywiście, cholera, nieprzyjemnie... - mruknął pod nosem ojciec i wyszliśmy chyłkiem
z uśpionego jeszcze domu pod jesienne czyste niebo.
Miastem ciągnęły w różne strony tłumy ludzi obarczonych walizkami, z futrami na rękach, z
psami na smyczach, z dziecinnymi wózkami przed sobą.
- I gdzie to wszystko lizie? - zastanawiał się ojciec.
Minął nas oddział sztubaków w niebieskich czapkach gimnazjum Zamoyskiego. Niektórzy z
nich dźwigali karabiny. Matka niespodziewanie zaczęła płakać, oglądając się za nimi i
potykając o walizkę.
103
- Takie dzieci, takie dzieci... - szlochała. - Wszystko to na śmierć idzie...
Zaryczały przeciągle syreny.
- Akurat na sam nalot wyszło się z domu... - narzekał ojciec, przyśpieszając kroku i
rozglądając się za bezpiecznym schronieniem.
Tłum rozproszył się po domach. Wcisnęliśmy się do upchanej wystraszonymi ludźmi bramy
niedaleko naszej ulicy. Słychać było buczący, ciężki, napastliwy warkot motorów. Kojarzył
mi się z uprzykrzonym Lotem trzmiela u ciotki Heleny. Ojciec wychylił głowę z bramy, ale
matka wciągnęła go z powrotem za kieszeń marynarki. Drugą ręką przygarnęła mnie do siebie
i tak staliśmy zbici w kupkę, ściskając między nogami walizki z grochem i kaszą.
- Jak umierać, to razem... - powtórzyła szeptem, jakby się modląc, i z kamiennym wyrazem
twarzy, zapatrzona przed siebie, czekała na wyrok przeznaczenia, przed którym, jak
twierdziła, nie można nigdzie uciec ani się schować.
Straszliwy huk wstrząsnął powietrzem. Ludzie w bramie zafalowali, poleciało trochę tynku na
głowę i poprzewracały się walizki na ziemię.
- Ale blisko rąbnęło! - zrobił ktoś niby beztroskim głosem uwagę, a kilka osób zaczęło
odmawiać półgłosem modlitwę za konających. Zapłakało jakieś dziecko, ktoś zaklął, ktoś
kogoś uspokajał szybkim nerwowym szeptem.
Świst tnącej powietrze bomby długo i przeraźliwie wkręcał się w uszy, przywołując mimo
woli na wargi imię Boskie. Druga detonacja była dalsza i jakby cichsza.
- Kot! - krzyknęłam. - Kot został zamknięty w mieszkaniu! Ojciec zrobił taki ruch, jakby od
razu chciał biec do domu, ale
matka trzymała go mocno za rękę.
- Biedne stworzenie, zaraz po niego wracam, niech się tylko nalot skończy - zdecydował
półgłosem ojciec.
- Nasza Kacunia... - dodała pieszczotliwie i z rozrzewnieniem matka, która do tej pory nigdy
nie okazywała specjalnych względów naszej znajdce.
- To wszystko przez was, bo śpieszyłyście się jak wariatki! - denerwował się ojciec, mrugając
lewym okiem i przestępując z nogi na nogę, jakby chciał tym ruchem przyśpieszyć powrót po
kota.
104
Stojący obok ludzie patrzyli na nas niechętnym, prawie oburzonym wzrokiem. Jakiś
mężczyzna w skórzanej kurtce i z olbrzymim plecakiem odezwał się niby bezosobowo, ale
wyraźnie pod naszym adresem:
- Ludzie w tej chwili giną, a głupich zwierząt się żałuje... Ojciec łypnął w jego stronę
czarnym, drgającym okiem.

background image

- Kocina też żywe stworzenie. Głodową śmiercią nie dam zdychać! Wśród dalszych, głuchych
detonacji rozpoczęła się w bramie ogólna,
zażarta dyskusja na temat pozostawionych na łasce losu zwierząt.
Utworzyły się od razu dwa przeciwne obozy i doszłoby może nawet do poważniejszej
awantury, gdyby nie radosne, krótkie sygnały odwołanego alarmu. Ludzie od razu zaczęli
inaczej na siebie patrzeć, uśmiechać się jeden do drugiego, życzyć szczęśliwej drogi i
rozchodzić pośpiesznie w różne strony miasta. Ojciec zadecydował:
- Nigdzie się stąd nie ruszajcie same. Ja tylko skoczę po kota i za piętnaście minut będę z
powrotem.
- Tylko uważaj na siebie, Stasiu!
Wypadł biegiem z bramy, nie słysząc już pewno matczynego upomnienia.
Siedziałyśmy na walizkach oparte plecami o zielono malowane ściany długiej bramy. W
złotawej od słońca czeluści podwórka stał wielki kasztan, gubiąc kolczaste owoce. Był w tym
obrazku ujętym w ciemną koronkową ramkę bramy jakiś idylliczny spokój, całkowite
zaprzeczenie tego, co działo się po przeciwnej stronie.
Ulicą szli i szli wciąż ludzie obarczeni tobołami, zdyszani, wystraszeni, przeganiani bombami
i lękiem z jednej dzielnicy miasta do drugiej w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca.
- Może niepotrzebnie ruszyliśmy z domu? Tak się tułać po obcych, kiedy ma się swój własny
kąt?... - rozważała matka, wodząc wzrokiem po umęczonych przechodniach. - A pogoda jak
rybie oko... - dodała trochę bez związku, widocznie do swoich myśli, i wreszcie zaczęła się
niepokoić o ojca.
Pomyślałam o Piotrusiu. Gdzieś tam daleko w powietrzu powinien teraz bronić dostępu
niemieckim samolotom, które coraz bardziej czuły się na naszym niebie jak u siebie w domu.
Poczułam do niego żal o te ciągłe naloty i strach, w jakim się nieustannie żyło.

Zjawił się wreszcie ojciec. Miał zaczerwienione oczy i jakąś uroczystą powagę na twarzy.
105
- Nie ma już domu...
Matka wpatrywała się niemo w ojca i łzy jej kapały na czarną okryjbidę. Nie miałam odwagi
zapytać o kota.
- Zginęło ponad sto osób... Dozorca z sąsiedniej kamienicy opowiadał, że jak się zaczął nalot,
to wszyscy ludzie wpadali do naszego domu, bo akurat tak po drodze...
- Bóg nas miał w swojej opiece... - przeżegnała się matka, a ojciec uchylił kapelusza.
- Biedna Kacunia... - szepnęłam cicho przez łzy, przypominając sobie jej czarne, cieplutkie
futerko.
- Ludzie giną, a ty nad głupim kotem się litujesz! - huknął na mnie ojciec, ale po chwili
dodał: - Siedzi, bydlę, na gruzach i wrzeszczy. Wołałem ją nawet, ale nie chciała zejść.
Zdziczała od huku albo ogłuchła... Mam puszkę skondensowanego mleka, to się rozcieńczy
wodą i jutro jej zaniosę.
Bezdomni i cudem uratowani ruszyliśmy z walizkami w stronę ulicy Żurawiej.
*
Wrzesień dobiegał końca.
Alarmy trwały po dwadzieścia cztery godziny. Nikt ich już nawet nie ogłaszał ani nie
odwoływał. Artyleria waliła w bezbronne miasto, bomby sypały się z samolotów. Warszawa
płonęła, rozpadała się w gruzy, pokrywała mogiłami, jak ulice rozbitym szkłem. Nie było
chleba, nie było wody, nie było światła. Poniewierające się na ulicach trupy ludzkie i końskie
nie sprawiały już na nikim większego wrażenia. Pożary obserwowało się obojętnym okiem.
Tak samo obojętnie obserwowało się niebo zsyłające śmierć ludziom i zagładę miastu.
W oficynie domu Kostyrówny na parterze mieściły się jakieś biura. Wkrótce zmieniły się w
zbiorowy schron dla wszystkich wysoko mieszkających lokatorów kamienicy. W ogromnych

background image

pokojach wysłanych materacami gnieździły się rodziny z całym dobytkiem mieszczącym się
w walizkach, od których nie chciano na krok odstąpić. Kostyrówna ze swoją matką
zajmowały najzaciszniejszy, najlepszy kąt wyłożony grubo dywanami i pościelą. My
„mieszkałyśmy" obok na wąskim materacyku, który pożyczyłam od Kostyrówny. Matka jej,
patrząc na nasze posłanie, ciągle wzdychała, że się „wysiedzi" i do reszty zmarnuje.
106

Gdy bardzo dokuczyło nam koczowanie w smrodzie, strachu i brudach, wymykałyśmy się na
czwarte piętro do czystego mieszkania. Nie zważając na gwizd bomb i głuche detonacje
myłyśmy się w odrobinie wody i wysypiałyśmy na wygodnych tapczanach. Ojca z nami
ciągle nie było. Znikał pod pretekstem, że musi nakarmić kota, i wracał po kilku dniach z
wypchanymi walizami.
- Udało mi się wyciągnąć z gruzów dwie nasze walizki - mawiał spokojnie przy rodzinie
Kostyrówny. - Macie tam trochę żywności i ubrania.
Udawałyśmy zupełną obojętność, żeby nie dać poznać po sobie, że walizki są dla nas zupełną
niespodzianką. I dopiero po jakimś czasie wynosiłyśmy je na górę, zaglądając do środka. Była
w nich piękna bielizna, słodycze, sukienki, pantofle, srebrne sztućce.
Matka denerwowała się, robiąc ojcu półgłosem wyrzuty, chociaż nikt nas nie mógł słyszeć na
czwartym piętrze wyludnionego domu.
- I po co to wszystko? Na cudzej krzywdzie nikt się jeszcze nie wzbogacił. Ja nie chcę
widzieć u siebie kradzionych rzeczy! Zawsze byliśmy w biedzie, ale przynajmniej człowiek
mógł ludziom patrzeć w oczy... Nie przynoś nic więcej, bo wyrzucę oknem...
Ojciec wzruszał ramionami, nazywając matkę histeryczką nie z tej ziemi.
- Jedyna okazja, żeby się z bidy wygrzebać. Nie wezmę ja, to zabierze inny. Całe procesje
chodzą po mieszkaniach i rabują. Ja nie szukam ani futer, ani maszyn do pisania. Biorę tylko
to, co najkoniecz-niejsze... Nasze resztki łachów zostały przecież pod gruzami - rozgrzeszał
się ojciec. - Myślisz, że ja się nie narażam dla ludzi? Stworzyłem Straż Obywatelską i kilku
nas pilnuje całej dzielnicy: żeby wszystkiego nie rozkradli. Wczoraj dobraliśmy się do piwnic
pod sklepem kolonialnym. Od razu na rogach ulic kazałem rozstawić otwarte skrzynki i pod
kulami rozdzielałem biedocie żywność. Trochę i wam przyniosłem. - Zaczął wyciągać z
plecaka łomy czekolady i puszki z parówkami.
Matka trochę się udobruchała i nałożyła czysty komplet jedwabnej bielizny. Tłumaczyła się
przede mną, że robi to na wypadek jakiegoś nieszczęścia; nie chce, żeby widzieli ludzie, jakie
ma pod spodem biedne i brudne łachy.
Zachłanność, z jaką rzucałam się na ubrania, była silniejsza od strachu. Nie zważając na
wpadające przez okno odłamki, w popłochu
107
przymierzałam przed lustrem przyniesione sukienki. Były to francuskie jedwabie, mięciuśkie
wełenki, pastelowe w kolorach, i prawie wszystko pasowało na mnie bez przeróbek.
- Ach, żeby tylko przeżyć... -wzdychałam pobożnie, nie mogąc się już doczekać dnia, kiedy
będę mogła paradować w tych cudownościach po mieście i kiedy się skończy wojna, żeby
mógł mnie zobaczyć w nich Busio.
- Tatusiu, może tam się gdzieś znajdzie jakiś płaszczyk albo ciepły żakiecik?... - prosiłam
nieśmiało.
- Poszukam.
Matka usiłowała ojca zatrzymać:
- Nie chodź już nigdzie. Przecież na ulicach piekło i znów będę drżała o ciebie. Zostań.
- Nic mi się nie stanie, Tećka! Mam swój system chodzenia pod bombami... Widać sądzone
mi spróbować lepszego życia... Jak się tylko skończy oblężenie, to wrócicie od razu na
Kolonię. Mam tam już upatrzone mieszkanie. Właściciele podobno uciekli za granicę. Dwa

background image

pokoje z tarasem i ogródkiem. Mebli jest też trochę, garnki, skorupy i jakieś łachy w szafie
wiszą. Lecę pilnować, żeby kto nie rozkradł. Już na drzwiach przybiłem naszą wizytówkę i z
dozorcą jestem blat...
Słuchałyśmy tego jak bajki, ale matka ciągle nie mogła uwierzyć w szczęście posiadania
przyzwoitego mieszkania. Pewnie dlatego, żeby nie zapeszyć szczęścia, powtarzała za
każdym razem:
- Jeszcze nie wiadomo, czy przeżyjemy, a ty już robisz plany na przyszłość...
Ojciec któregoś dnia wraz z wypchanym plecakiem przyniósł kilkanaście jesiennych,
ostatnich róż z naszego nowego ogródka. Szedł z nimi dziewięć godzin, przemykając się pod
ostrzałem artylerii, żeby zrobić matce przyjemną niespodziankę. Matka natomiast spojrzała
nań jak na człowieka pomylonego, a ja zaniosłam kwiaty na grób pochowanego przed naszą
bramą żołnierza. Przedwczoraj wyrwaliśmy kilka płyt z chodnika, a szewc z lewej oficyny
zrobił drewniany krzyżyk nad tym ostatnim miejscem żołnierskiego spoczynku. Wprawdzie
buty zabrał dla siebie, ale i tak nie były potrzebne nieboszczykowi, a nawet zawadzały w zbyt
płytkim grobie.
Naprzeciwko sterczały dwa wypalone budynki kryjące w swoich piwnicach zbiorowe groby.
Śmierdziało spalenizną, w gęstym szarawym powietrzu unosił się popiół i sadze.
108
- Mam dla was wiadomość! - przypomniał sobie ojciec. Korzystając Ze względnej ciszy,
odprowadzałyśmy go z matką parę kroków do rogu najbliższej ulicy Kruczej.
- Kacunia już się trochę oswoiła i przychodzi do ręki, ale nie da się złapać. Mieszka dalej w
gruzach. Codziennie latam blisko kilometr, żeby jej żarcie donieść...
Stosunki z Kostyrówną, a zwłaszcza z jej matką, nie układały się najlepiej i postanowiłam po
wojnie nie podtrzymywać tej znajomości. Starą Kostyrową denerwował nasz spokój, z jakim
znosiłyśmy naloty i artyleryjskie pociski dziurawiące naszą kamienicę. Denerwowały ją także
wypchane walizy, które ojciec znosił, i wciąż wzdychała, że jej mieszkanie już na pewno
rozbite, a różni złodzieje wynoszą dobro, na które całe lata pracowała ciężko, nie mając się
czasu nawet leczyć.
- Niektóre ludzie, co to przed wojną nic nie mieli, to chyba teraz bogaczami zostaną... -
chrypiała zaflegmionym głosem, siedząc na stercie poduszek. - Ja na ten przykład nie chcę się
bogacić na cudzej krzywdzie... Żebym się o sztabkę złota potknęła, to nie ruszę, palcem nie
dotknę, bo nie moje... - spoglądała zjadliwie w stronę matki i na moje nogi w pięknych
zamszowych pantoflach.
Kostyrówną wymykała się czasem do swego mieszkania i głośno odmawiając ze strachu Pod
Twoją obronę, przeliczała w szafie sukienki, czy przypadkiem coś nie zginęło.
Miałyśmy z matką dosyć tego wspólnego mieszkania, ale pocieszałyśmy się, że nie jesteśmy
jedynymi lokatorami wielkiego pokoju, w którym rozłożyło się obozem dziewięć rodzin z
walizami i dziećmi.
Mąż Kostyrówny zjawiał się prawie codziennie, wyrywając się jakimś sobie tylko wiadomym
sposobem ze swojej jednostki stacjonującej w podziemiach „Imki". Miał nieskazitelnie czysty
mundur podchorążego, buty lśniły, jakby nie deptały po gruzach i kurzu, a pod pachą zawsze
coś do domu przynosił. Raz była to mała palemka z rozbitej kwiaciarni na placu Trzech
Krzyży, raz jakiś ładny wazon, przybory toaletowe, a nawet kiedyś przydźwigał z żołnierzem
skrzynię z piękną ćmielowską porcelaną na dwadzieścia cztery osoby.
Stara pani Kostyrową obrzucała zięcia niechętnym wzrokiem.
- Że też Tadzik to takie byle co do domu znosi... Inni z walizami przychodzą.
109
- A mamusia wie, ile taka palemka przed wojną kosztowała? A taki serwisik? Niech mamusia
tylko popatrzy na pieczątkę pod spodem... Już ja byle czego nie wezmę.

background image

Rzeczywiście nie brał byle czego. Na ręce Kostyrówny pojawił się pierścionek ze
szmaragdem, a w trzy dni później dwie grube bransolety.
Noce były trochę spokojniejsze od dni, ale może nam się tylko zdawało, gdyż
przyzwyczailiśmy się już do huków. Raczej niepokoiły zbyt długie chwile ciszy i wtedy
czegoś zaczynało brakować... Ludzie spoglądali po sobie, uśmiechali się niepewnie i dziwili,
dlaczego jest taka cisza.
Mąż Kostyrówny znosił także gorące, złotawe bochny chleba, które ukrywali pod
poduszkami, a zjadali cichcem w nocy, żeby się z nikim nie dzielić. Wszystkie niemal posiłki
spożywali po ciemku, głośno narzekając na kończące się zapasy, wróżąc sobie i innym śmierć
głodową. Może właśnie i dlatego stara Kostyrowa tak niechętnie odnosiła się do mojej matki,
która obdzielała z naszych zapasów nie tylko rodziny z tego samego pokoju, ale nawet nosiła
mleko w puszkach i herbatniki dla dzieci z sąsiedniego pomieszczenia.
- Dawaj tak pani wszystkiem, a jak pani zabraknie, to nikt się nie podzieli. Ludzie są takie...
- Póki mam, to niech wszyscy jedzą - uśmiechała się spokojnie matka, rozdając hojną ręką
zapasy znoszone przez ojca, dziwiącego się, że tak szybko znikają.
W naszym pokoju mieszkała bezdzietna, zupełnie samotna para głuchoniemych. Nie
odstępowali siebie na krok, wciąż trzymając się pod ręce i porozumiewając na migi. Wiedli z
sobą jakieś niekończące się rozmowy palcami, skuleni na przykrótkim materacu. Wodzili
przy tym czujnym, wyczekującym wzrokiem po naszych twarzach, jakby z nich czytali, co się
w danej chwili dzieje. Czy trzeba uciekać do piwnicy, czy należy położyć się plackiem pod
ścianami, czy można spokojnie wyjść na małe podwórko, żeby napompować trochę wody ze
studzienki.
W chwilach największych nalotów, gdy prawie wszyscy modlili się głośno lub śpiewali
pobożne pieśni, gdy dom chodził, jakby za chwilę miał się przewrócić, gdy ziemia drżała i
łoskot walących się w pobliż domów ogłuszał, para niemych siedziała bez ruchu. Tylko ich
przerażone, wychodzące prawie z orbit oczy mówiły o grozie, jaką przeżywali n
110
cicho, w milczeniu. Kobieta przytulała wtedy głowę męża do siebie, jakby mu chciała
zasłonić uszy przed hukiem, którego nie mógł słyszeć. Niemowa dostawał w takich razach
rozstroju żołądka i małe, oszalałe strachem stworzenie prowadziło go do ubikacji, nie chcąc
ani na chwilę pozostawić go samego. Po każdym nalocie coś jej długo i zawile pokazywał
nerwowymi ruchami na palcach. Wyglądało na to, że się z nią o coś sprzecza, ale ona
łagodnie perswadowała powolnymi, statecznymi ruchami giętkich palców. Gdy na nasze
podwórko spadły dwie zapalające bomby, niema kobieta razem ze wszystkimi rzuciła się do
zasypywania płonących puszek. Był to pierwszy chyba wypadek, że pozostawiła męża
samego w pokoju.
Pożar został ugaszony i wpadłyśmy z matką na chwilę do bramy będącej czymś w rodzaju
klubu. Tutaj spotykano się na pogaduszki i wymianę nowin z naszej i następnych trzech
kamienic, ponieważ brama była wyjątkowo obszerna i na żelaznych podciągach.
Kostyrówna, otrzepując dłonie z piasku, zaśmiewała się głośno, opowiadając coś stojącym
wokół niej lokatorom ze wspólnego mieszkania.
- Z czego tak ryczysz? - spytałam.
- A z tej głupiej niemowy - odpowiedziała, zataczając się ze śmiechu i przedrzeźniając ją
ruchami palców. - Rzuciła kubeł z piachem prosto pani Seweryniakowej pod nogi i wskoczyła
jak oparzona do sieni... Ja się patrzę, a na trzecim piętrze w otwartym oknie stoi ten jej głuchy
mąż i chce wyskoczyć. Wymachuje przy tym rękami, a ona go siłą odciąga i tak się wodzą, że
już myślałam, że razem z tego okna wypadną... Mało nie pękłam ze śmiechu! On jej za
każdym nalotem chce z okna się rzucić i dlatego tak go ciągle trzyma przy sobie... -
zakończyła, głośno chichocząc.

background image

Po krótkiej przerwie zaczęła znów walić artyleria, zawarczały na pogodnym niebie samoloty.
Towarzystwo rozbiegło się po swoich kryjówkach. Para niemych biedaków kuliła się w kącie
objęta czułym uściskiem, małżeństwo z dziećmi odmawiało półgłosem pacierz, pani Kostyra
żegnała się co chwila, kryjąc w ramionach rozczochraną głowę, a reszta sublokatorów zeszła
z dobytkiem do piwnic.
Mimo woli podpatrywałam małżeńskie życie Kostyrówny i doszłam do wniosku, że daleko
mu było do szczęśliwego, a i ona sama zmieniła się bardzo od szkolnych czasów, więc coraz
trudniej było nam znaleźć wspólny język.
111
Mąż Kostyrówny wracał przeważnie na noc do domu i wtedy nie było mowy, żeby wolno jej
było sypiać w ubraniu czy chociażby w bieliźnie. Zmuszał ją, żeby się rozbierała do naga, i
tak oboje wsuwali się pod ogromne puchowe kołdry, nie zwracając uwagi na czuwającą obok
teściową ani na nas, ani na dalszych i bliższych sąsiadów tego małżeńskiego łoża.
Kostyrówna próbowała się tylko raz zbuntować, ale dostała przy świadkach po twarzy i zaraz
spokorniała.
Pani Kostyrowa trzymała stronę zięcia.
- Jak mąż chce, tak musi być, a ty nic tu nie masz do gadania. On nas teraz żywi...
Rano musiała mu czyścić buty i szczotkować mundur. Nie buntowała się już więcej. A do
mieszkania na czwartym piętrze przybywały coraz to większe i cięższe paki. Stara pani
Kostyra patrzyła teraz w zięcia jak w obraz.
W ostatnich dniach oblężenia wpakował się do nas oddział wojska z końmi, który
przeganiano z podwórka do podwórka, i kilka nowych rodzin. Jedna z nich miała rudego
chow-chow. Rozlokowali się w przedpokoju. Odtąd czujnie nasłuchiwałam, czy przypadkiem
rudzielec nie wyje, i z czułością głaskałam puszysty łeb tego cichego, potulnego bydlaka,
który swoim milczeniem gwarantował bezpieczeństwo. Nowi lokatorzy opowiadali tak
straszne rzeczy, że uznano ich za dywersantów i mało brakowało, żeby nie zostali rozstrzelani
przez jednego ze stacjonujących z wojskiem oficerów. Mówili, że nasza armia rozbita, że rząd
i wszyscy dostojnicy uciekli za granicę, że sprzedano naród, że tylko teraz cała pociecha w
Anglikach, którzy lada dzień przyjdą z odsieczą. Byli nawet tacy, którzy uwierzyli w
pogłoski, że na Pradze stoją pierwsze oddziały angielskich wojsk spadochronowych, i
przedzierali się w stronę mostu Poniatowskiego z doniczkowymi kwiatami w dłoniach, ginąc
przeważnie od kul z działek samolotowych.
W naszej nowej, czterorodzinnej willi zaczęto od razu tytułować ojca dyrektorem. Widocznie
dlatego, że prowadził prywatne przedsiębiorstwo rozbiórkowo-budowlane, a może przejęto
ten tytuł od dozorcy, który go wykombinował, kłaniając się ojcu z szacunkiem.

112
Ojciec początkowo prostował, że nie jest żadnym dyrektorem* potem przestał na to zwracać
uwagę, aż wreszcie sam widocznie uwiera* w to swoje dyrektorstwo, ponieważ pewnego dnia
zawyrokował, że nie wypada, aby on, człowiek na takim stanowisku, nie miał służącej. Za
kilka dni wynalazł dochodzącą. Służyła do samej wojny w domu ministra i ojciec był bardzo
zadowolony, że znalazł „coś odpowiedniego".
Od tej chwili nie byliśmy już więcej u siebie. Narzuc°no nam kłopotliwą etykietę oraz obce
zupełnie zwyczaje domu w którym nasza gosposia uprzednio pracowała. Skończyło się
jadanie w kuchni, skończyły się głośne rozmowy przy stole, skończyła swoboda. Irencia
terroryzowała wszystkich od chwili, gdy zjawiała się raniutko w naszym mieszkaniu>
zmuszając ojca do codziennego jadania płatków owsianych z cukrem i wypijania filiżaneczki
prawdziwej kawy bez cukru. Matce przynosiła do łóżka śniadanie na srebrnej, wyszabrowanej
tacy z książeca- mitra-i matka, chcąc nie chcąc, musiała jadać w łóżku, co było dla niej
prawdziwą udręką.

background image

Próbowała się kiedyś zbuntować, ale Irencia tak jakoś dziwnie popatrzyła, że matka od razu
skapitulowała, nie chcąc się narazac na lekceważący uśmiech i mruczane pod nosem słowa-
Pani ministrowa nigdy nie wstawała przed dziewiątą".
Irencia za każdym razem pukała do drzwi i wchodziła dopiero na dźwięk słowa „proszę".
Wprawiało nas to w zakłopotanie i w Jakiś wewnętrzny popłoch. Jeśli ktoś do nas przyszedł, a
przeważni6 zjawiali się „interesanci" do ojca, wtedy oznajmiała z miną szefa protokołu
dyplomatycznego: „Pan Kusidełko do pana dyrektora. Czy r»am prosić do gabinetu?".
Do mnie zwracała się przez .jaśnie panienko", co wywoływało u mnie rumieńce zakłopotania
i paniczny strach przed spotkaniem jej na swojej drodze. Zwłaszcza w momencie, gdy
chciałam oczyścić pantofle. Wyrywała mi je bez słowa, patrząc z niemym wyrzutem. Kiedyś
nawet wymamrotała pod nosem:
- Co też przez tę wojnę porobiło się z ludźmi... Swoje prawdziwe miejsca pogubili. Dalej tak
pójdzie, to degeneracja nastąpi i całkiem bez służby zaczną się obywać...
W kuchni matka nie miała już nic do powiedzenia i nawet nie mogła się zbytnio po niej
kręcić, gdyż Irencia zaraz wyraźna swoje niezadowolenie.
113
Rano przy śniadaniu, podając matce gotowane na miękko jajka owinięte w serwetkę,
zapytywała: „Co pani dyrektorowa każe naJ obiad?" - i matka musiała się przez chwilę
głowić, żeby wymyślić jakiś możliwie pański obiad. Irencia zupełnie ignorowała matki
polecenia albo traktowała jako żart, jeśli usłyszała o kładzionych kluskach i kapuśniaku.
Matka po kilku nieudanych próbach znalazła wreszcie, jak jej się zdawało, najlepsze wyjście
z sytuacji.
- Niech Irencia sama coś wymyśli. Dzisiaj trudno kaprysić i trzeba jeść, co można dostać.
Obiady więc zaczynały się codziennie od przynajmniej dwóch przystawek i kończyły na
wykwintnych deserach, o jakich przed wojną czytało się tylko w książkach. Można było sobie
na to wszystko pozwolić, ponieważ spiżarnię zaopatrzył ojciec przynajmniej na rok wojny, a
poza tym doskonale zarabiał i Irencia stale prowadziła jakieś handlowe transakcje z wiejskimi
babami przynoszącymi pod chustką schaby, słoninę i jaja. Irencia wprowadziła także pod nasz
dach zwyczaj picia czarnej kawy po obiedzie. Tak długo narzekała, że nie ma odpowiedniego
do niej serwisu, że pewnego dnia ojciec kupił w komisowym sklepie śliczny, pozłacany
serwisik. Spodobał się nawet Irenci, zyskując u niej najwyższą pochwałę, „że prawie taki
ładny jak u pani ministrowej".
Wprowadziła także podwieczorki.
Punktualnie o piątej pukała do drzwi i wnosiła na tacy filiżanki z tak mocno zaparzoną
herbatą, że zęby od niej cierpły. Nikomu z nas nie chciało się pić, ale z miną męczenników
zasiadaliśmy do tej obowiązkowej herbaty, spoglądając na siebie z niewyraźnymi
uśmieszkami. Irencia pilnowała tego rytuału jak rzeczy świętej i jeżeli po obiedzie
wychodziłam z domu, przypominała dyskretnie, podając płaszcz:
- O piątej, jaśnie panienko, herbata...
Nawet ojciec stosował się do tego nowego zwyczaju, nie chcąc -jak nam szeptem tłumaczył -
„żeby dziwka poznała się, że przed wojną tego nie robiliśmy" - i nawet zasmakował w tych
sjestach.
- Mamo - zapytywałam również szeptem - czy tak codziennie musimy w siebie te ziółka
pompować?
Matka, popijając z widocznym wstrętem mocną herbatę, siedziała sztywno przy małym,
okrągłym stoliku, który ojciec w tym celu musiał
114
kupić na prośbę Irenci, i odpowiadała, rzucając lękliwie okiem w stronę drzwi:
- Widocznie to należy do dobrego tonu i nie trzeba się wyłamywać. We wszystkich
angielskich powieściach piją w wielkich domach herbatę przy kominku.

background image

Musiała sobie coś jeszcze z tej kiedyś czytanej książki przypomnieć, bo na drugi dzień sama
rozlewała z porcelanowego imbryka herbatę do filiżanek i za kilka dni zażądała do niej
kruchych ciasteczek od Irenci.
Nie mogliśmy jednak znieść na co dzień tego ciągłego pukania, tego wstawania z taboretu,
jeśli ktoś z nas wszedł do kuchni, tej codziennej herbaty. Matka załamała się nerwowo i
zdecydowała Irencię odprawić, zwłaszcza że w spiżarni, do której po kryjomu zajrzała,
stwierdziła zastraszające spustoszenie.
Po odejściu służącej odetchnęliśmy z ulgą, ale do kuchni już z posiłkami nie wróciliśmy, a
ojciec, wchodząc do zamkniętego pokoju, zawsze teraz pukał. Nawet zwyczaj podawania
herbaty o piątej zyskał sobie u nas prawo obywatelstwa, ale tylko w wyjątkowych
wypadkach, to znaczy, gdy ktoś do nas przyszedł i trzeba było pokazać, że dom jest na
poziomie.
Mieliśmy bardzo ładne dwa duże pokoje, pięknie umeblowane i wyłożone dywanami. Było w
nich ciepło, zacisznie, ale mieszkało się w nich trochę jak nie we własnym domu. Nieznany
nam dotąd komfort i elegancja onieśmielały. Krępowały ruchy i najlepiej jednak czuliśmy się
wokół kuchennego stołu.
Były wreszcie i książki, które ojciec w pewnym okresie ściągał całymi koszami od bielizny,
patrząc na nie z merkantylnego punktu widzenia.
- Niechby co, to można będzie zawsze sprzedać. Wybierałem same grube i w solidnej
oprawie... -mawiał, ustawiając je pieczołowicie na półkach zajmujących jedną czwartą ściany
w pokoju, który był czymś pośrednim między moją sypialnią, gabinetem i salonem.
Rozczytywałam się w nich całymi dniami, przegapiając bieg historii. Nie zauważałam rzeczy
prawdziwych, najistotniejszych, wymykając się w świat fikcji i cudzych doznań. Z
wypiekami na twarzy śledziłam l°sy bohaterów z Czarodziejskiej góry, przerzucając zbyt
długie rozważania filozoficzne, płakałam nad biednym Joachimem i tym łaskawszym okiem
spoglądałam na włóczących się po ulicach Niemców.
115
Rozkoszowałam się Ostrzem na ostrze Нихіеуа, а denerwowałam nad książką Na Zachodzie
bez zmian.
Matka, ścierając kurze z mebli albo sadowiąc się z książką w wygodnym fotelu pod stojącą
lampą, powtarzała z westchnieniem smutku czy melancholii:
- Cóż z tego, że tutaj siedzimy, kiedy to wszystko nie nasze... Wciąż czuję się tak, jak w
obcym mieszkaniu, do którego lada chwila wrócą prawowici właściciele... Wolałabym
mieszkać skromniej, ale wiedzieć, że wszystko jest kupione za własne pieniądze.
- Głupstwa gadasz! - denerwował się ojciec. - Całe życie jesteś ze wszystkiego
niezadowolona. Przez twoje dzikie skrupuły nie mamy części tego, co moglibyśmy mieć...
W tym samym domu po sąsiedzku kwaterowali Niemcy. Ponieważ ich kuchnia dymiła,
przychodzili czasem do nas po gorącą wodę, wysuszyć nad płytą skarpetki, podgrzać
konserwy. Byli to prości żołnierze, z którymi ojciec prowadził w jakimś dziwnym,
niezrozumiałym ani dla nich, ani dla nas języku okolicznościowe rozmowy, chociaż twierdził,
że się doskonale z nimi porozumiewa. Ponieważ po jednej z takich wizyt zginęły moje buty z
łyżwami znalezione przez ojca w jakimś opuszczonym mieszkaniu, udał się do ich oficera i
coś mu tam zawile tłumaczył podniesionym głosem i obiema dłońmi. Rezultat był taki, że na
drugi dzień dwóch żołnierzy przyniosło ojcu maszynkę do mięsa. Ponieważ nikt się nie umiał
z nimi dogadać, zostałam bez łyżew, ale za to przybyła do kolekcji czwarta z rzędu maszynka.
Od tej pory przestałyśmy całkowicie wierzyć w ojcowe zdolności lingwistyczne. Wprawdzie
ilekroć przyszli do nas z garnkiem, prosząc o gorącą wodę na herbatę, ojciec mówił
uprzejmie: „Bite trynkien", ale w naszych oczach był już całkowicie pogrążony.

background image

Paliłam pod płytą ogień. Rodzice mieli lada chwila wrócić na kolację. Siąpił deszcz ze
śniegiem i dobrze było siedzieć w przytulnej kuchni wymoszczonej ciepłym blaskiem ognia i
ogarka migotliwej świeczki.
Ktoś delikatnie zapukał. Odwróciłam głowę. Wszedł Niemiec w narzuconym na ramiona
wilgotnym płaszczu. Powiedział coś, a raczej, sądząc z tonu, zapytał o coś, czego nie
zrozumiałam, i podszedł ku rozpalonej do czerwoności płycie. Zawiesił na sznurku mokre
wełniane rękawice, a potem wyciągnął nad ogniem zmarznięte dłonie. Staliśmy w różowym
półcieniu, zerkając na siebie ukradkiem. Miał drobną
116
szczupłą postać i wielkie orzechowe oczy. Rzucał długi czarny cień na ścianę. Jego
wyciągnięte dłonie przeświecały czerwono pulsującą krwią.
Żeby coś robić, sięgnęłam do skrzynki ze szczapami drewna. Niemiec coś powiedział z
uśmiechem i przykucnąwszy przy drzwiczkach, sam zaczął podkładać pod kuchnię.
Uśmiechnęłam się.
- Mówi pani po francusku? - zapytał ładnym akcentem, lekko grasejując.
- Troszeczkę - skinęłam głową, szukając w pamięci zapamiętanych ze szkoły słówek.
- Zimno na dworze, prawda? - zdołałam zrozumieć pytanie i sama skleciłam jakieś nieudolne
zdanie, mające wyrazić ubolewanie, że nie ma światła, a przy świeczce trudno czytać. Byłam
bardzo dumna, kiedy po krótkim namyśle zrozumiał, co powiedziałam. Wydał mi się przez to
jeszcze sympatyczniejszy.
- Wojna... - uśmiechnął się smutnie.
- Wojna... - pokiwałam głową.
Popatrzyłam na jego zbyt obszerny mundur z jedną mewą na czerwonej patce kołnierza i
pomyślałam o Piotrusiu.
- Lotnik? - spytałam.
- Nie. Artyleria przeciwlotnicza - uśmiechnął się z zakłopotaniem, opuszczając długie,
podwinięte rzęsy.
„Strzelał do naszych samolotów. Mógł nawet strącić Piotrusia"
- pomyślałam z niechęcią, przesuwając głośno czajnik na brzeg płyty. Kropelki wody
wyskakiwały na blachę, sycząc i podskakując zabawnie jak maluśkie piłeczki. Powiedział
jakieś długie zdanie, z którego zrozumiałam zaledwie kilka słów i domyśliłam się z nich, że
jest przeciwny wojnie, że studiuje architekturę i chciałby wracać do domu.
Mówił dużo, pośpiesznie i bardzo żałowałam, że tak niewiele mogę z tego zrozumieć.
„Właściwie mogłabym teraz chodzić na francuską konwersację"
- olśniła mnie nagle myśl i aż się do niej uśmiechnęłam. Niemiec musiał wziąć ten uśmiech
do siebie, bo także się uśmiechnął i spytał, jak się nazywam.
Wymienialiśmy akurat swoje imiona, gdy wszedł do kuchni ojciec. Płyta pękała już z gorąca,
a my, klęcząc obok siebie przed otwartymi drzwiczkami, ładowaliśmy do środka wciąż nowe
kawałki drewna.
117
- Nogi z tyłka powyrywam - warknął, pokazując oczami na pokój. Wyszłam potulnie,
rzucając Walterowi ukradkowy uśmiech. Przy kolacji podanej oczywiście w pokoju, na
porcelanowym serwisie
i w taki sposób, jaki podpatrzyłam u Irenci, ojciec powiedział:
- Jeszcze raz zobaczę, że szczerzysz zęby do jakiegoś Niemca, to mordę obiję... Nie powiem,
Niemiec też może być człowiekiem, ale nie chcę, żeby mi tutaj przez okno granat wrzucili.
Nasze chłopaki czuwają i nie pozwolę, by o mojej córce mówiono, że się ze szkopami zadaje.
Nigdy nie byłam nastawiona patriotycznie. Owszem, przed wojną na defiladach
trzeciomajowych, gdy zagrano My, Pierwsza Brygada i maszerowali paradnym krokiem
podchorążowie w białych rękawiczkach, gdy konie szły tanecznym krokiem w geterkach na

background image

cienkich pęcinach, unosząc w siodłach, na amarantowo bramowanych czaprakach, chłopców
jak z pocztówek Kossaka, to dreszcz przebiegał po krzyżach, łzy napływały do oczu, duma
rozsadzała piersi. Ale tak na co dzień to nie za bardzo entuzjazmowałam się słowem
„ojczyzna". Nie mogłam się w niej uczyć, znaleźć pracy, głodowałam, trafiałam na
oszustów... Stanowczo nie byłam patriotycznie nastawiona, a w głębi duszy cieszyłam się z
wojny, która tak radykalnie odmieniła nasze życie i dzięki której z samych dołów
wypłynęliśmy na powierzchnię, nie tracąc przy tym nikogo z bliskich.
Nie przyznawałam się głośno do swoich myśli i teraz słuchając ojcowych wywodów nad
podłością Niemców i klęską, jaka spotkała naród, przytakiwałam głową i wzdychałam ze
zrozumieniem, myśląc o tym, że może przed spaniem uda mi się jeszcze poczytać Przeminęło
z wiatrem.
Kiedy ojciec doszedł do momentu germanizacji, jaką na pewno Niemcy zaczną wprowadzać,
uważałam to za odpowiedni moment do podjęcia zasadniczej rozmowy.
- Tatusiu, ja bym bardzo chciała się uczyć...
- A kto ci nie daje? - zapytał z ustami pełnymi kapusty. - Pieniądze są, weź nauczycielkę i ucz
się!
- Chciałam także chodzić na konwersację francuskiego...
- Dobrze, ja tam nie mam nic przeciwko temu... Możesz nawet chodzić na niemiecki, jak
dasz radę... - powiedział z miną człowieka, który nie musi liczyć się z pieniędzmi, i dołożył
sobie solidną porcję tłustego bigosu.
118
- Może by tak zacząć lekcje muzyki? - wtrąciła nieśmiało matka, poprawiając antyczną
broszkę przy wysokim kołnierzyku zielonej sukni, jakiej nigdy dawniej nie miała nawet od
święta, a w jakiej chodziła teraz na co dzień.
- Niech się już wam w głowach nie przewraca! - niecierpliwił się ojciec. - Na cholerę jej teraz
muzyka?
Matka coś tam jeszcze zaczęła o dziewczętach z dobrych domów, ale ojciec zakończył
dyskusję krótko:
- Niech się dziewczyna uczy języków i niech robi maturę na kompletach, bo nie wiadomo,
jak długo pociągną moje zarobki... Później będzie jej łatwiej coś złapać. Myślisz, że ten
bałagan pozostanie i będzie można dziesięć razy sprzedawać tę samą cegłę i żelastwo? Mój
kumpel z więzienia zaczyna rozglądać się za czymś nowym, bo mu to całe nasze
przedsiębiorstwo już śmierdzi...
Sypiałam teraz pod puchową kołdrą krytą adamaszkiem. Często się zastanawiałam, do kogo
mogła przedtem należeć i pod czym teraz zasypia ten ktoś, komu ona zginęła. Na samą myśl,
że może człowiek ten nie żyje, oblatywał mnie nieprzytomny strach i na wszelki wypadek do
pacierza dorzucałam Wieczny odpoczynek za jego duszę, aby nie przychodził w nocy i nie
straszył ściąganiem ze mnie swojej własności.
Tapczan był miękki, wygodny, ale miałam o niego żal do ojca... Nie był to bowiem
prawdziwy otwierany tapczan, taki, jaki stał w pokoju rodziców, ale po prostu materac oparty
z obu stron na klocach. W dzień narzucało się nań barwny, włochaty kilim, co wyglądało
nawet ładnie i kryło wsunięte pod ten pseudotapczan ciężkie skrzynki z gwoździami i
żelastwem.
Któregoś ranka wpadło do nas kilku Niemców. Matka wygrzebała z pamięci około
dwudziestu niemieckich słów z czasów swego dzieciństwa i wytłumaczyła przestraszonemu
ojcu, że chcą nam zarekwirować mieszkanie na kwaterę. Obejrzeli pokój rodziców, coś tam
poszwargotali między sobą, zajrzeli nie wiadomo dlaczego do szafy, a później wrócili do
pokoju, w którym sypiałam.
Byłam tego dnia w wyjątkowo dobrym humorze, ponieważ załatwiłam sobie lekcje
francuskiego, i nawet usiłowałam dowcipkować ubawiona przerażoną miną ojca. Myślałam,

background image

że ojciec zaskoczony jest przede wszystkim moimi wiadomościami ze słownika
niemieckiego, który codziennie pilnie wertowałam.
119
Niemcy orzekli, iż mieszkanie jest dla nich za ciasne, ale dalej po nim myszkowali.
Stacjonując w naszym najbliższym sąsiedztwie, chcieli widocznie sprawdzić, czy nie
przechowujemy broni, o którą wszystkich w tym czasie podejrzewano. Podejrzenie to w
stosunku do nas wydało mi się tak śmieszne, że kiedy jeden z Niemców usiadł ciężko na
tapczanie i stuknąwszy buciskami o skrzynki, zajrzał pod narzutę, wybuchnęłam beztroskim
śmiechem.
Tylko ojciec stał blady w drzwiach i usiłował bezskutecznie zapalić drżącymi palcami
zapałkę.
„Pewnie denerwuje się, że tak długo z nimi rozmawiam" - pomyślałam ubawiona jego
bezradnością.
- Co tam jest? - zapytał rosły Niemiec, patrząc podejrzliwie na skrzynki.
- Handgranaten! - roześmiałam się zadowolona z dowcipu, stukając głośno piętami w bok
skrzynek.
Ojciec otworzył szeroko usta, jakby chciał krzyknąć, i zrobił krok do tyłu, wpadając na
matkę. Niemcy wybuchnęli gromkim śmiechem i szurając ciężko buciorami, zbierali się do
wyjścia.
Kiedy zamknęłam za nimi drzwi na zatrzask, ojciec osunął się na fotel i łapiąc za głowę,
utkwił we mnie mrugające nerwowo czarne, przerażone jeszcze oko.
- Jak mogłaś im coś takiego powiedzieć! Przecież mogli zajrzeć do środka?!...
- No to co? - zdziwiłam się, patrząc pytająco to na matkę, to na ojca. - Przecież tatuś
powiedział, że tam są tylko gwoździe i stare żelastwo...
- Idiotka! Zupełna idiotka! - krzyknął ojciec. - Skąd do mnie takie głupie dziecko! Śpi,
kreatura, od paru miesięcy na granatach i nawet się nie zainteresuje, żeby zajrzeć do
skrzynek... Co ona ma w tym głupim łbie?
- Jezus, Maria! I ty tak spokojnie o tym mówisz? - zamrugała oczami matka, chwytając ojca
za ramię. - W tej chwili wynieś mi to świństwo z domu! Nie pozwolę narażać dziecka... - głos
jej się łamał ze zdenerwowania i dreptała w miejscu jak kura. - Przecież mogą nas wszystkich
za to rozstrzelać...
- Mogą - odpowiedział flegmatycznie ojciec, wracając bardzo szybko do równowagi.
120
- No to trzeba te skrzynki natychmiast wynieść w gruzy...
- Wynieść w gruzy? - zaperzył się ojciec. - A czym będziemy walczyć, jak za parę tygodni
zacznie się Niemców z Warszawy przeganiać? Dziś jeszcze przyniosą w częściach karabin
maszynowy. Trzeba go będzie naoliwić, zawinąć w szmaty, a w nocy zakopie się w piwnicy...
Kiedyś się to dobrze spyli - uśmiechnął się. - Towarek pójdzie w cenę.
Matka była bliska płaczu, ale mnie zaczęła pasjonować taka zabawa. Wreszcie zaczynało się
coś dziać w naszym trochę nudnym, dostatnim życiu. Przed Niemcami nie czułam na razie
żadnego lęku. Byli uprzejmi i mało inteligentni.
Przebieranie się w sukienki zaczęło już nudzić. To, że były, stało się rzeczą zupełnie dla mnie
naturalną - nawet zapomniałam, że jeszcze tak niedawno mogłam o nich marzyć jak o czymś
nadzwyczajnym. Ostatecznie na łachach nie kończyło się życie...
Gdzieś po Nowym Roku ojciec wpadł do domu niezwykle podniecony. Matka nakrywała do
obiadu, a ja odrabiałam lekcje. Chodziłam na tajne komplety zorganizowane przy moim
dawnym gimnazjum i przygotowywałam się do matury.
- No jest! Jest w Warszawie! - krzyknął od progu, ściągając płaszcz z małpim kołnierzem.
- Kto? - zainteresowała się bez zbytniego entuzjazmu matka.
- No ta... ta...

background image

Czarne oko mrugało nerwowo, a ojciec się plątał, przestępował z nogi na nogę, nie mogąc
sobie przypomnieć imienia.
- No, ta... Ta, co u nas mieszkała! - wykrzyknął z tryumfem, wpatrując się z napięciem w
matkę, jakby czekał, że wymówi właściwe słowo.
- Mieszkała u nas? A któż u nas kiedykolwiek mieszkał? Nie mieliśmy żadnej lokatorki... -
spojrzała na ojca niepewnie.
- No ta, co uciekła od męża! - denerwował się coraz bardziej.
- Agnisia! - krzyknęła matka i talerz wypadł jej z ręki. - Gdzieś ją spotkał? Mówże wreszcie, a
nie mrugaj jak idiota tym okiem!
- Na słupie! - wrzasnął ojciec, któremu się ręce trzęsły, gdy zbierał skorupy z podłogi.
121
- Jezus Maria, Agnisię Niemcy powiesili! - krzyknęła dziko, łapiąc się za głowę.
Zerwałam się od stolika, nie bardzo wiedząc, czy pocieszać matkę, czy samej zacząć płakać.
- Uspokój się, idiotko! - krzyknął ojciec, stukając się dłonią w czoło.
- Nikt jej nie powiesił! Po prostu gęba na słupie... Afisz!
Matka oparta o brzeg stołu powoli dochodziła do siebie i tylko je] się głos łamał, gdy
wymyślała ojcu od pomyleńców i pijaków.
- Już ci się we łbie od tej wódy pomieszało. Mówże wreszcie jak człowiek...
- Cały czas nic innego nie robię, ale jak macie kurze móżdżki, to czego od was wymagać?!
Zasiedliśmy do stołu w atmosferze pełnej napięcia. Ojciec siorbał z lubością kartoflankę z
czosnkiem, wciąż nerwowo mrugając okiem. Matka zerkała na niego nieufnie, pokrywając
zbędnymi ruchami zniecierpliwienie.
- No więc co z Agnisią, tatusiu?...
- Przecież powiedziałem! - zaperzył się. - Sto razy mam powtarzać, że widziałem jej gębę na
plakacie? Tylko inne nazwisko... - dodał po namyśle. - Jakaś Tania Pietrowna, ale gęba jej...
Cycki na wierzchu, fiu bździu na głowie.
- Ordynus... - bąknęła matka, wpatrując się w ojca. Musiał nie dosłyszeć, gdyż mówił dalej:
... -
- Tylko kudły jakieś takie rude i rzęsy sterczące, jak u kota wąsy. No i może nos mniej
szeroki... - zastanawiał się głośno.
- To pewnie w ogóle nie Agnisia! - zdecydowała krótko matka.
- Skąd ona znów na afiszach, i to w Warszawie? Nie wiadomo nawet, czy żyje. - Głos jej się
nagle załamał i zaczęła nerwowo szukać chusteczki.
- Jak to skąd? - zdumiał się ojciec, jakby to, że Agnisia znalazła się na afiszach pod innym
nazwiskiem z ufarbowaną na rudo głową, było zjawiskiem jak najbardziej normalnym i
codziennym. - Pewnie podaje się za Rosjankę z carskiej emigracji i robi forsę na tym swoim
głosie... Pewnie taki sam jak u kota w marcu albo... - nie dokończył swojej opinii, gdyż matka
podsunęła talerz z golonką i szybko zapytała:
- A gdzie i kiedy ona występuje?
122
- W Paradisie na Nowym Świecie... I tylko przez trzy dni, bo później rusza na tournee po
Niemczech.
- Mnie się to wszystko wydaje nieprawdopodobne - szepnęła matka.
- W życiu wszystko jest możliwe - odpowiedział sentencjonalnie ojciec i zaraz dodał: - Ja
podejrzewam, że za tym się coś kryje... Była żoną oficera... Tuż przed wojną uciekła od niego
z jakimś podejrzanym typem pod samą niemiecką granicę, teraz znów nagle pod rosyjskim
nazwiskiem śpiewa... Wszystko to czymś śmierdzi...
Matka popatrzyła z niepokojem na ojca i niepewnie na mnie. Pomyślałam o skrytej i
zamkniętej w sobie Agnisi. Ojciec miał rację. Wszystko to wyglądało trochę dziwnie.

background image

- Nie uwierzę, dopóki sama nie zobaczę - odezwała się nagle matka i dodała z niebywałą u
niej stanowczością i energią: - Jak sobie chcecie, ale ja zaraz idę do Paradi... Jak się okaże, że
to naprawdę Agnisia, świeczkę w kościele Zbawiciela postawię, bo już od paru tygodni
odmawiałam za nią wieczne odpoczywanie...
Ojciec przerwał na chwilę wysysanie wieprzowej kości.
- Nie zaraz, bo śpiewa dopiero od piątej... A w ogóle to pójdziemy wszyscy. Zdąży się
jeszcze wrócić przed policyjną godziną. Przy okazji człowiek posiedzi w przyzwoitym lokalu,
nim go zrobią nur fur Deutsche, i przewącha, co z tą Agnisią... Cholera wie, czy nie rzuciła
się na szpiegostwo.
Matka zignorowała ojca ostatnie zdanie wymownym wzruszeniem ramion i zapytała z
niedowierzaniem:
- I usiądziemy przy stoliku?
- A dlaczego nie? Nie stać nas na to czy jak?
- Nigdy nie byłam w takim lokalu z występami... - westchnęła.
- Mój Boże, trzeba było wojny i tych wszystkich nieszczęść, żeby się człowiek czegoś
lepszego doczekał. Dziecko się uczy, ty masz stanowisko
- spojrzała na ojca, prostując się z dumą - można sobie pozwolić na taki Paradi... -bąknęła
łzawym głosem, patrząc na nas trochę naiwnym wzrokiem małej dziewczynki.
- Niedługo tego... - burknął ojciec, ale dokładając sobie na talerz drugi kawałek tłustej
golonki, zakończył sakramentalnym: - jakoś to będzie - i uśmiechnął się do nas beztrosko.
-
123
і
Najpierw wszedł ojciec w czarnym garniturze, który upodobnił go do dyplomaty. Rozejrzał
się po sali i pewnym siebie ruchem przepchnął matkę naprzód. Dreptała onieśmielona w
blasku kolorowych świateł, uśmiechając się trochę nieprzytomnie w przestrzeń. Jedną ręką
podtrzymywała kołnierz z lekko wyliniałego srebrnego lisa, a drugą efektownie tuliła do
piersi czarną torebkę z laki, kupioną okazyjnie w komisie. Wysforowałam się zaraz za matką,
kręcąc zalotnie pośladkami wtłoczonymi ciasno w brokat sukienki w szafirowo-złotą
krateczkę.
„Ostatecznie Niemcy to też mężczyźni" - pomyślałam, rozglądając się z ciekawością po
parkiecie, na którym dreptało kilku żołnierzy w niezdarnych saperkach, tuląc do siebie jakieś
wydrowate dziewczyny.
- Nie kręć tyłkiem, jak idziesz z rodzicami - warknął ojciec. Przy podniecających dźwiękach
La Cumparsita zajęliśmy stolik
w loży tuż obok krągłego parkietu opasanego kolorowymi żarówkami niby sznurem
jarmarcznych korali.
Fotele kryte szarym pluszem, dywany, lustra na ścianach, zapach kawy i perfum od razu
wprowadził mnie w stan rozmarzenia. Zobaczyłam siebie, jak w szalu ze złotej lamy tańczę
bolero, a mężczyźni obrzucają mnie kwiatami, szepczą z uwielbieniem moje imię i wtedy
właśnie na sali zjawia się Busio...
- Ale tych szkopów to tutaj do cholery i trochę... - wyrwał mnie z zamyślenia ojciec. - Ze trzy
solidne granaty mieć przy sobie... - westchnął, gdy tylko kelner odszedł od naszego stolika, a
zwracając się do mnie, powiedział kategorycznym tonem: - Niech cię Pan Bóg broni, żebyś
poszła tańczyć z jakimś Niemcem. Mordę publicznie skuję i wyrzucę z domu.
Nie czekając żadnej odpowiedzi, oddał się bez reszty obserwowaniu siedzących w pobliżu
kobiet. Nie mógł jednak powstrzymać nerwowego tiku, co wyglądało dość dwuznacznie przy
zalotnych uśmiechach, jakimi dyskretnie je obdarzał, i o mało nie doszło do awantury.
Platynowa blondyna z sąsiedniej loży obrzuciła ojca kilkakrotnie impertynenckim
spojrzeniem i nachyliwszy się do partnera w czarnym ubraniu, coś mu z oburzeniem szeptała.

background image

Barczysty mężczyzna obrócił się powoli, ostentacyjnie w naszą stronę i długo mierzył ojca
wzrokiem.
124
Ojciec z równym zainteresowaniem utkwił w jego twarzy mrugające oko i do żadnego
skandalu nie doszło. Tylko że spoglądano na ojca podejrzliwie, a na nas ukradkiem.
Matka, która zachwyconymi oczami lustrowała cały lokal, nie zwracając zupełnie uwagi na
ojca, zaczęła nagle nerwowo coś manipulować przy lisie zsuwającym się z jedwabnej czarnej
sukni.
- Stasiu... - szepnęła z lękiem. - Przygląda mi się jakaś pani, co siedzi przy orkiestrze... Taka
w czarnym kapeluszu z kwiatem.
- No to co z tego? Niech się przygląda. - Powędrował za wzrokiem matki.
- A może to jej lis?...
- Wykluczone! - stwierdził kategorycznie i dodał na uspokojenie:
- Znalazłem go w tapczanie w innej dzielnicy... A zresztą wizytowego biletu nie ma, więc
czego się boisz? Mało to lisów w Warszawie?
Matka jednak straciła humor, a po chwili pod pretekstem, że jest bardzo gorąco, zsunęła futro
na kolana.
Na parkiecie robiło się coraz ciaśniej. Grano teraz tyrolską polkę i kilku Niemców jodłowało
w tańcu, poklepując się po kolanach, a partnerki po wesolutko podrygujących pośladkach.
Śmiano się hałaśliwie i beztrosko.
- Kiedy wreszcie zacznie się ten program? - niecierpliwiła się matka, spoglądając na ojca, ale
w tej właśnie chwili skończyła się polka, zapalono jasne światła i ktoś z orkiestry wysuwał na
środek parkietu mikrofon.
Serce waliło mi głośno i już na zapas zazdrościłam Agnisi.
- Ja nie wierzę, ja nie wierzę - powtarzała w kółko matka, poprawiając nerwowo jasne loki
nad czołem. Ojciec chrząknął i u nadchodzącego kelnera zamówił trzy kieliszki czerwonego
wina.
- Nie szastaj się tak, Stasiu... Dopiero wypiliśmy kawę z tortem...
- prosiła matka, zaglądając dyskretnie do karty.
- A cholera, wszystkiego sobie całe życie odmawiać! Diabli wiedzą, czy przeżyjemy tę wojnę
- zamrugał nerwowo okiem i zwrócił się z czułością do mnie: - No co, ojczaki? Może chcesz
jeszcze jeden kawałek tego pagaja?
Zgodziłam się skwapliwie, chociaż nie miałam zbytniego apetytu. Wciąż nie mogłam się
jakoś przyzwyczaić do dobrobytu i jadłam na zapas, nie tracąc żadnej okazji.
125

Tortu jednak ojciec nie zdążył już zamówić, bo właśnie rozległ się potężny tusz, wygasły
światła, rozbłysła girlanda kolorowych żarówek i wytworny, o siwiejących skroniach pan we
fraku zapowiedział po niemiecku i po polsku „znaną i uroczą śpiewaczkę Tanie Pietrowną we
własnym repertuarze".
Zjawienie się pieśniarki powitała sala oklaskami. Matka szepnęła zdławionym głosem: „To
ona..." i osłupiałym wzrokiem wpatrywała się w zgrabną postać Agnisi udrapowanej w czarny
welur. Z wielkiego dekoltu wysuwały się krągłe połówki napudrowanych piersi, między
którymi połyskiwał na łańcuszku mieniący się kamień. Rude włosy zaczesane do góry i nad
czołem zakończone lokami połyskiwały jak hełm. W nich, jak w gniazdku, migotała
brylantowa brosza. Uśmiechała się wdzięcznie, omiatając salę powłóczystym spojrzeniem
swoich burych oczu, które w otoczeniu długich i czarnych niby łapy karalucha rzęs wydawały
się nienaturalnie ogromne.
- Cie cholera... -jęknął z podziwem ojciec i zaczęła mu drgać lewa powieka.
Matka przytknęła chusteczkę do nosa, który podejrzanie sczerwieniał.

background image

- Jaka ona podobna teraz do nieboszczki Zuzi...
Agnisia poprawiła upierścienionymi palcami szal ze srebrnej tkaniny i wdzięcznym ruchem
głowy dała znak pianiście. Posypały się burzliwe akordy, a później miękki, głęboki głos pełen
zawodzącego smutku śpiewał: Dorogoj dlinnoju...
Był to romans, który nuciła często matka, a Monika ryczała przy nim jak bóbr, gorąco
namawiając do zbiorowego samobójstwa. Ojciec przetłumaczył mi kiedyś rosyjskie słowa.
Przekręcałam je niemiłosiernie i za każdym razem cierpliwie poprawiał z glinnoju na
dlinnoju.
Była w nich mowa o młodej parze, na którą czekały konie przed gankiem, i o szczęściu, które
chcieli dogonić, i o tym, że młodość przeszła, a szczęścia nie dogonili nawet parą koni...
Matce kapały łzy na wyliniałego lisa, ojciec, z martwym wyrazem twarzy i pałającym,
ruchliwym okiem, wpatrywał się w Agnisię. W jej głosie czuło się skargę, tęsknotę, słyszało
tętent mknących lasami koni, szept miłosnych zaklęć. Przy rozwlekle zaśpiewanych słowach:
...Tak nocą szeptał mi... poczułam skurcz w sercu i taką tęsknotę za Busiem, iż musiałam
dotknąć dłonią ust, żeby nie krzyknąć. Wszystko dookoła rozmazało się w łzach, a ja nagle
znalazłam się w naszym mieszkaniu
126
na Wiśniowej i przygotowywałam proszony obiad na cześć Agnisi. Była wtedy przejazdem w
Warszawie jeszcze przed tą swoją ucieczką od Janusza i chciała się z nami zobaczyć, a
zwłaszcza z Moniką, gdyż nie widziała jej kilkanaście lat. Obiad wypadł okazale. Zupa
pomidorowa z ryżem, na cukrowych kościach, zrazy a la Nelson, zwane u nas w domu
„nalesońskie", oraz kompot „sułtański". Deserem tym zadziwiłam nie tylko Agnisię, ale także
wybredną i bywałą w świecie Monikę. Składały się na ten kompot krajane w plastry
pomarańcze zalane cukrzoną wodą z krajanymi w paseczki jabłkami, figami oraz pokaźną
ilością rodzynków. Obiad był bardzo kosztowny i trochę obawiałam się, że z tego powodu
zabraknie nam pieniędzy do pierwszego. Jednak powiedziawszy sobie: ,jakoś to będzie" -
podejmowałam Agnisię z uroczystą miną i rzęsami malowanymi na niebiesko.
Ojciec zjawił się ostatni, ale z wrodzoną punktualnością. Była to przecież niedziela i musiał
jak zwykle zwiedzić jedno z muzeów, przyłączając się wiadomym mu tylko sposobem do
jakiejś wycieczki, żeby nie płacić wstępu.
Kręcąc się po pokoju, zacierał ręce, wciągając z lubością pachnące obiadem powietrze.
- Ależ tu zapachy... prelest'...
Agnisia, szturchnąwszy matkę łokciem, wybuchnęła śmiechem i usiadła obok Moniki
stawiającej nerwowo na brzegu kozetki-katafalku kabałę. Busio, przepasany ścierką i z głową
przyozdobioną białą kokardką, rozstawiał niezdarnie talerze na stole.
- A cóżeś ty taką małpę dał z siebie zrobić? - zainteresował się ojciec.
- Baba mnie krótko trzyma i zatrudnia w charakterze dziewczyny do wszystkiego - zarechotał
Busio, ukazując mocno przerzedzone zęby.
Przy zrazach, pływających w aromatycznym sosie, panowało uroczyste milczenie, ale już
przy sułtańskim deserze Busio na moją prośbę rozpoczął mimiczno-słowne przedstawienie,
jak to Ormianin założył zwierzyniec i zachwalał swoje zwierzęta.
- Eto amerykansky arioł sterwiatnik! Nyczewo ni ist, tolko stierwo! Atałdy, barysznia, a to
sjest!... - wykrzyknął Busio z groźną miną, odsuwając ręką Agnisię. - Eto amerykansky usz
udaw. Naha net, ruka net, żopa net, tolko gaława i chwost - wskazał na mnie ku uciesze
rodziny. - Eto nyłskij krakadył, niczewo ni ist, tolko bzdyt...
127

Ojciec w tym miejscu opuścił oczy, jakby to się co najmniej odnosiło do niego, a nie do
krokodyla, i sięgnął po chustkę do nosa. Agnisia śmiała się do łez, wykrzykując co chwila, że

background image

tusz się jej na rzęsach rozpuszcza, a Busio dalej ogłaszał gromkim głosem nowe kurioza
zoologu, łapiąc przy okazji moją matkę za obnażone do ramion ręce i nazywając ją tioszcza.
Matka broniła się z widocznym zażenowaniem przed tymi dziwacznymi karesami, a i ojciec,
łypnąwszy kilkakrotnie złym okiem w jej kierunku, trochę spochmurniał i odchrząknąwszy,
zaproponował, żeby tak o czymś poważniejszym porozmawiać. Busio, wykrzyknąwszy po raz
ostatni o przedziwnych cechach kangura, usiadł spokojnie za stołem i zapytał ojca o wrażenia
z muzeum.
Ten, przybrawszy dostojny wyraz twarzy, przesunął dłonią po lekko przerzedzonych włosach.
- Ot, takie różne barachło - zaczął po krótkim namyśle, wycmokując dyskretnie resztki
rodzynków z dziurawych zębów. - Jakieś skorupy posklejane, że i na śmietniku znalazłby
lepsze, trochę żelastwa, kości truposzów w szklanych szafkach i co tu do oglądania...
Szumnie się tylko nazywa Muzeum Narodowe.
Busio, uśmiechnąwszy się z zakłopotaniem, uciekł wzrokiem w kierunku okna. Agnisia udała,
że ogląda paznokcie, Monika zachichotała głośno, ale ojciec, skarciwszy ją surowym
spojrzeniem, ciągnął niezrażony dalej, chociaż matka dawała mu rozpaczliwe znaki oczami,
żeby przestał.
- Była tam wprawdzie jedna salka niczego sobie... Wchodzę, rozglądam się, a w niej żywego
ducha, tylko same pieniądze w gablotkach... Od razu pomyślałem, że jakby przyjść w kilku,
obstawić drzwi, to cała starożytna forsa nasza. Można by zrobić szafeczki na czysto...
Busio skrzywił się z niesmakiem, Monika, opuściwszy oczy, sięgnęła do salaterki z
kompotem, wyławiając łyżką rodzynki, a matka układała w zakłopotaniu wachlarzyk z
bibułki.
- Mówmy lepiej o duchach - zaproponowała wtedy nagle Agnisia, rozładowując napiętą
sytuację.
Busio podchwycił temat, a spojrzawszy na Agnisię z widoczną aprobatą, rozpoczął wykład o
niejakim Kluskim, który był fenomenem w spirytyzmie i na którego seansach bywał Piłsudski
oraz wiele utytułowanych osobistości. Wytworzył się przyjemny nastrój. Monika wpakowała
się z nogami na kozetkę-katafalk, wciskając się między
128

matkę i Agnisię. Ojciec rozparty wygodnie w krześle zapalił papierosa, a ja na wszelki
wypadek, żeby mnie jakiś duch nie pociągnął za nogi, podwinęłam je pod siebie,
usadowiwszy się bliżej Busia.
Ogarnęło mnie uczucie błogości i zupełnego szczęścia. Miałam przecież własny dom, Busio
był w dobrym humorze, a do tego wszystkiego opowiadało się o duchach, co przecież u
każdego człowieka musi wywołać przyjemny dreszczyk emocji.
- Strasznie cię kocham... - zdążyłam szepnąć ukradkiem Busiowi, gdy zaczerpywał
powietrza, żeby rozwodzić się szeroko i uczenie, jak to można duchy zmusić do tego, aby
służyły ludziom.
Było podobno stwierdzone komisyjnie, że owemu Kluskiemu duch, czyli ciało astralne,
usunął we śnie dwa bolące zęby, które rano znaleziono na nocnej szafce. Komuś innemu duch
zmarłego chirurga przeprowadził we śnie poważną operację brzucha.
Dając tego rodzaju przykłady, Busio powoływał się na różne autorytety naukowe i rządowe.
Pomyślałam z westchnieniem, że byłoby dobrze mieć takiego ducha na stałe w domu do
różnych drobniejszych posług. Nie zajmowałby miejsca, nie jadłby, a mógłby zmywać
naczynia, cerować skarpetki albo w jakiś cudowny, wiadomy tylko sobie sposób czuwać nad
tym, żeby Busio nigdy na mnie nie krzyczał, a za to mówił o miłości.
Ojciec musiał pomyśleć o czymś podobnym, bo głośno westchnąwszy, powiedział pół żartem,
pół serio:

background image

- Wejść w spółkę z takim duchem, co to ma łeb do handlu, to można by rabować banki. On
przynosi mi forsę na stół, a ja mu za to zamawiam żałobne nabożeństwa u najlepszych
księży...
Wszyscy się roześmieli, nie wyłączając ojca, któremu przypomniała się wstrząsająca historia
z duchami, jaka przydarzyła się dziadkowi Ignacemu. Ojciec, chrząknąwszy, rozpoczął z
namaszczeniem:
- Pamiętam, mój nieboszczyk ojciec jeszcze opowiadał... Huraganowe brawa przerwały wizję
z Wiśniowej ulicy. Agnisia kłaniała się wdzięcznie i zalotnie. Ojciec tak bił w dłonie,
że aż matka, wciąż pociągając nosem i szukając nerwowo w torebce puderniczki, musiała go
mitygować.
Agnisia, kręcąc teraz dla odmiany krągłymi biodrami i przybierając pozy wampa, kończyła
piosenkę: Stern von Rio...
129
- Trzeba ją zaraz zwabić do naszego stolika - odezwał się ojciec, widząc, że Agnisia chce
zejść z parkietu. Loże tonęły w mroku i nie mogła zauważyć ojcowego kiwania ręką ani
błagalnych spojrzeń matki. Zaczęto znów bić brawa. Agnisia kłaniała się, otulała szalem,
cofając się do tyłu. Wtedy od stolika z oficerami w mundurach Luftwaffe zaczęto skandować:
„- Tania - Tania - Tania"...
Agnisia spojrzała w tamtym kierunku i po króciutkim namyśle zaśpiewała swoim głębokim,
miękkim głosem:
Heimat, mein Sterne, du bist mir wie ein Brillant...
Niemcy wpatrywali się w rudowłosą Agnisię z rozrzewnieniem. Na sali panowała kościelna
cisza. Nie myślałam już o Busiu, tylko namiętnie zazdrościłam Agnisi. Wszystko, nawet moja
nauka, wydało mi się nagle niczym w porównaniu z jej sukcesem i tym pieściwym,
urzekającym głosem. Tak bardzo urosła w moich oczach, że na samą myśl, iż może przyjdzie
do naszego stolika, czułam onieśmielenie. Była przecież najprawdziwszą śpiewaczką, a do
tego może nawet szpiegiem, jak słynna Mata Hari z filmu, który oglądałam przed samą
wojną.
Jeszcze nie przebrzmiały ostatnie tony akompaniamentu, gdy sala zupełnie oszalała. Walono
brawa, wołano jej imię, Niemcy krzyczeli aż do zachrypnięcia „bis" i Agnisia bez większego
ociągania zaśpiewała:
Komm zuriick, ich warte auf dich, denn du bist fur mich all mein Gltick...
- Ma, cholera, zdrowie... - szepnął z uznaniem ojciec i powoli podniósł się od stolika,
skrzypiąc niemiłosiernie butami. Odwracano z oburzeniem głowy, ktoś nawet syknął, ale
ojciec, nie zważając na nic, sunął majestatycznie w kierunku przejścia z parkietu. Zaczaił się
sprytnie za marmurowym filarkiem i gdy Agnisia, otulając ramiona szalem, wycofywała się
wśród niemilknących braw, zagrodził jej drogę, ujął pod ramię i pchał w kierunku naszej loży.
Po uśmiechniętej twarzy Agnisi nie można było zorientować się, czy jest zaskoczona
spotkaniem. Ponieważ wciąż jeszcze bito brawa i odprowadzano wzrokiem Agnisię, ojciec
czuł się w obowiązku kłaniać i zachowywać tak, jakby to on przed chwilą odniósł sukces.
- Stary idiota... - szepnęła matka spłoszonym głosem i, nie wiadomo dlaczego, wstała na
powitanie Agnisi, która dość oficjalnie podała
130
matce rękę, do mnie się zaledwie uśmiechnęła i siadając, szepnęła ze złością:
- Właśnie tego się najbardziej bałam... Nikt nie może wiedzieć, że mam w Polsce rodzinę.
Ojciec nagle wyprostował się w fotelu i mrugając ze zrozumieniem nerwowo okiem, zaczął
głośno powtarzać:
- Oczeń charaszo, oczeń charaszo... Tanieczka...

background image

Obie z Agnisia parsknęłyśmy śmiechem, przełamując tym pierwsze lody. Matka, chcąc
widocznie stanąć na wysokości zadania, zapytała, rzucając lękliwe spojrzenia po sąsiednich
stolikach:
- Как żywiosz w Polsze, Tanieczka?
Agnisia na to szeptem zapytała o nasz adres i obiecała, że wpadnie przed południem i
wszystko wyjaśni. Po chwili wstała, uśmiechając się wdzięcznie, podawała nam rękę i
mówiąc głośno „do swidania", zniknęła szybko z sali.
Rodzice uśmiechali się do siebie niepewnie i nagle ojciec zadecydował, że musi czymś
mocnym spłukać zdenerwowanie, żeby mu nie osiadło na wątrobie. Nim się matka
zorientowała, chwycił za białą kurtkę kelnera i poprosił o ćwiartkę ziołówki i maszynkę
kawy.

Matka jęknęła głośno i spoglądając na ojcową rękę z zegarkiem, szepnęła:
- Nie zdążymy wrócić przed policyjną godziną...
- Zdążymy! - zawyrokował. - Za piętnaście minut już tu nas nie będzie. Nie mogę dłużej
patrzeć na te niemieckie mordy.
Rozejrzałam się dookoła. Rzeczywiście Niemców była przytłaczająca większość. Szare
mundury Luftwaffe i Flakartyllerie z czerwonymi naszywkami na kołnierzach oblepiały
wszystkie co lepsze stoliki bliżej parkietu. Pomyślałam z żalem o Piotrusiu. Ktoś mi mówił,
że zginął w obronie Warszawy, a później ojciec od dawnego kolegi przyniósł wiadomość, że
udało się Piotrusiowi uciec samolotem do Anglii.
- Co się tak gapisz na szkopów? - fuknął na mnie ojciec, podsuwając matce kieliszek
złotawej ziołówki.
- Przecież to też ludzie... - bąknęłam przekornie, odwracając oczy od młodziutkiego
leutenanta o tak pięknym profilu, że patrząc na niego, można było zapomnieć o wielu
rzeczach, nie tylko o narodowości.
131
- Ludzie, ludzie! - irytował się ojciec. - Pewnie, że ludzie, ale gorszego gatunku... - Łyknął
kieliszek wódki i dodał: - Dopóki jest wojna, to nie są dla ciebie ludzie, a wrogowie,
rozumiesz, gówniarzu?!
Matka kręciła się niespokojnie na fotelu.
- Może byśmy już tak stąd wyszli? Agnisia będzie przecież dopiero śpiewała w nocnym
programie... - szepnęła błagalnie, ale ojciec postanowił wykończyć zawartość karafki bez
względu na to, czy mu dotrzymamy w tym towarzystwa, czy nie.
Wyfraczony zespół grał Tango notturno. Parkiet oświetlony kolorowym światłem
przypominał tarlisko, a szuranie ciężkich buciorów podkutych gwoździami zagłuszało
chwilami melodię. Zaczynałam się nudzić i denerwować zachowaniem ojca, który mrugając
dziwnie już malutkim i łzawym okiem, wychylał kieliszek za kieliszkiem, nie namawiając
nawet matki do picia. Robił się coraz bardziej pewny siebie, bił brawo po każdym
przegranym kawałku. Raz nawet krzyknął:
- Noch einmałłl - i spojrzawszy z wyższością na matkę, powiedział zaczepnym tonem:
- Myślisz, że twój mąż to już nic nie potrafi, co? Tylko twoja rodzinka jest coś warta... Tania
Pietrowna, psia jej mać!...
Zaczęto na nas zwracać uwagę. Matka błagalnie spojrzała w moją stronę.
- Zrób coś, żeby go stąd wyprowadzić...
Nagle ojciec przytrzymał przechodzącego kelnera za poły i zażądał drugiej ćwiartki oraz
kotleta schabowego. Gdy ten oświadczył, że nie podaje się w tym lokalu dań z kuchni, ojciec
rąbnął pięścią w stół.
- Ale dla Niemców to pewnie macie, co?
Kelner ruszył z miejsca, ale ojciec chwycił go za spodnie.

background image

- Nie, bratku, ze mną tak nie pójdzie! Jak nie masz schabowego, to dawaj raz Niemca z
chrzanem, co na jedno wychodzi...
- zapiał dyszkantem z własnego żartu, ale zaraz postawił na niego groźne oczy.
- Już się robi, szefie! - odkrzyknął służbiście stary kelner i mrugnął do matki
porozumiewawczo, wskazując oczami w kierunku marmurowego hallu.
Matka skinęła głową, spoglądając bezradnie na ojca. Ten dla odmiany wlepił półprzytomne
oczy w siedzącego opodal oficera, zajętego rozmową na migi z rozanieloną dziewczyną w
białej koronkowej bluzce.
-
132
- Ta morda mi się nie podoba. Brak jej ryja... Przytaknęłam skwapliwie, a nachyliwszy się do
ojcowego ucha,
szepnęłam kusząco:
- Chodźmy do domu po karabin maszynowy albo granaty... Ojciec spojrzał na mnie tak,
jakby mnie nie poznawał, oblizał
wargi, zmarszczył czoło i z utkwionym w przestrzeń kołowatym i mrugającym okiem
odpowiedział bełkotliwie z miną wodza:
- Tylko granaty! Dwie skrzynki wystarczą... Podtrzymywany przez matkę wstał niepewnie, a
chwyciwszy za
róg stolika, wyprostował się godnie i krzyknął z mocą:
- Hej, kto Polak, na bagnety! - Dopiero wtedy dał się nam spokojnie wyprowadzić z sali.
Okrzyk utonął w jazgocie orkiestry i śpiewie Niemców:
Rosamunde, schenk mir dein Herz heute Nacht...
Zbliżała się godzina policyjna. Mroczną, zaśnieżoną ulicą z wypalonymi kikutami domów
biegło kilku zapóźnionych przechodniów. Trzymając ojca pod ręce, ciągnęłyśmy go prawie
przemocą w kierunku placu Trzech Krzyży.
- Dajcie mi pistolet! - ryczał na całe gardło. - Zrobię z tych drani dziurawe mięso! Niech
zginie chamski ród!
Rozglądałam się za jakąś rykszą. Matka płaczliwym głosem powtarzała w kółko, że teraz z
całą pewnością zastrzelą nas po drodze, i drepcząc po śniegu, podtrzymywała wielką i
chwiejną postać ojca. Jakiś czas szedł spokojnie i możliwie równym krokiem, mamrocząc coś
pod nosem o Agnisi.
Mijaliśmy już wypalone, ciemne budynki Politechniki przy Nowowiejskiej, gdy nagle zza
drzew wyłoniła się niemiecka wacha w hełmach wciśniętych na oczy. Szli wolno w zielonych
płaszczach, z automatami skierowanymi prosto w nasze brzuchy, chrzęszcząc buciorami w
śniegu.
- Jezus, Maria!... - jęknęła matka, opuszczając nisko głowę, jakby się tym ruchem chciała
skryć przed Niemcami. - Teraz to już tylko dół z wapnem...
Poczułam gorąco na plecach, chociaż noc była mroźna, i usiłowałam sobie przypomnieć
wszystkie wyuczone słówka. W głowie była pustka. Instynktownie przytuliłam się do
ojcowego ramienia, które do tej pory mocno podtrzymywałam, i zdawało mi się, że nogi
wrastają w ubity
133
śnieg. Ojciec pochłonięty monologiem o Wandzie, co nie chciała Niemca, i Agnisi, która się z
nimi puściła, zauważył ich ostatni. Zatrzymał się tuż przed lufami automatów i w momencie
gdy krzyknęli: Hak! - odepchnął nas energicznie od siebie, zrzucił z głowy kapelusz
zawadiacko zsunięty od czoła i przykucnął w śniegu.
Niemcy odskoczyli do tyłu. Przygarbili się lekko, celując z połyskliwych luf w ojca.
- Was los?! - ryknął jeden z nich jakimś zdyszanym, nienaturalnym głosem, wpatrując się
czujnie w ojca. Ten natomiast, uśmiechając się beztrosko, stanął powoli na czworakach,

background image

wyginając plecy w kabłąk, jak to czynią czasem koty, i miauknął przeraźliwie, podskakując
lekko bokiem w miejscu.
Niemcy wciąż w obronnej pozycji stali jak zahipnotyzowani i osłaniając się automatami,
zerkali niepewnie w naszą stronę.
Ojciec nagle przysiadł i wskazując palcem na siebie, krzyczał, jakby rozmawiał z głuchymi:
- Ja kace... miau, miau... kace... kotek... kace...
Znów kilka razy podskoczył, zamiauczał rozdzierająco jak kot w marcu i na czworakach
pobiegł truchcikiem ulicą przed siebie, wymijając osłupiałych Niemców.
Matka rzuciła się biegiem za nim, podtrzymując zsuwającego się z płaszcza lisa. Stałam
oparta o pień drzewa, śmiejąc się histerycznie. Nie mogłam wymówić słowa do pytających o
coś żandarmów. Wreszcie i oni wybuchnęli gromkim śmiechem, wskazując na czoło i klepiąc
się z uciechy po udach.
Rodziców dogoniłam za rogiem Wawelskiej.
Matka roztrzęsionymi dłońmi usiłowała nałożyć ojcu kapelusz.
- Co ci strzeliło do głowy, pijusie?! Mogli nas wszystkich przez ciebie pozabijać! Zobaczysz,
że ta wódka kiedyś cię zgubi...
- Nie! - bełkotał ojciec. - Oni kochają zwierzęta. Człowieka zabije, dzieciaka zabije, ale kota
nie ruszy!
Czknął głośno i rozpłakał się bezradnie.
Agnisia siedziała na brzegu krzesła i paląc papierosa, rozglądała się ciekawie po pokoju.
- Przyzwoicie tu u was... Wreszcie mieszkacie jak ludzie.
134
- Jakoś się kombinuje - dał wymijającą odpowiedź ojciec, patrząc wciąż podejrzliwie na jej
rude włosy, wymykające się spod czarnego kapelusza przypominającego wielki, sterczący
beret. Agnisia była elegancko ubrana, z całej jej postaci biła pewność siebie.
- Czy mnie się zdaje, że ufarbowałaś włosy? - nie wytrzymał ojciec, chcąc widocznie jak
najprędzej dowiedzieć się czegoś o jej karierze.
- To już trzeci kolor w tym sezonie - odparła lakonicznie.
- Właśnie... - wtrąciła nie na temat matka, kręcąc się niezdecydowanie między meblami i
wciąż coś przekładając z miejsca na miejsce.
- A ty co robisz? - zwróciła się do mnie Agnisia. - Nic z twoich występów?
- Nic. Na razie uczę się na kompletach. Od jesieni pewnie już pójdę na tajną medycynę -
dodałam mimochodem z dumą.
- Uważaj, żeby cię w przyszłym roku na roboty nie wywieźli albo do jakiegoś obozu. Teraz
będzie coraz gorzej...
Ojciec spojrzał z zaciekawieniem na Agnisię.
- A co, myślisz, że się jakaś ruchawka szykuje? Agnisia wzruszyła ramionami.
- Jaka znów ruchawka? Po prostu Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach i wprowadzą
taką dyscyplinę, o jakiej się wam nawet nie śniło.
- A skąd ty taka mądra? Na szpiegostwo się może rzuciłaś? - ściszył głos do konspiracyjnego
szeptu i wpatrywał się w Agnisię mrugającym okiem. - Od razu mi twoje kudły podpadły...
- Jeśli już wujek po włosach poznaje, czym kto się para, to rzeczywiście możemy być
spokojni o los naszej Polski.
Ojciec chrząknął.
- Jak to, nie rozumiem...
- Nie ma nic do rozumienia. - Zaciągnęła się papierosem, wyjęła z wielkiej mufki dwie
paczki niemieckich cygaretek i podała ojcu.
- Niech się wujek lepiej w detektywa nie bawi. Nie jestem ani szpiegiem, ani nie
współpracuję z Niemcami, ani w ogóle nic z tych rzeczy. Po prostu chcę w życiu do czegoś
dojść, nie być nigdy od nikogo zależną. Może to jedyna szansa...

background image

Matka, siadając wreszcie na tapczanie, spytała:
- Ale dlaczego występujesz pod rosyjskim nazwiskiem? Agnisia popatrzyła na nią z
serdecznym uśmiechem.
135
- Nie wszystko da się zamknąć w kilku słowach... Zresztą rosyjskie nazwisko ładniej i
ciekawiej brzmi. Niemcy wzięli pod opiekę białych Rosjan. Nie grożą mi żadne represje...
- Ale dlaczego nie dałaś o sobie znaku życia? Już myśleliśmy, że z tobą jakieś nieszczęście...
- Wojna zaskoczyła mnie w Gdańsku... A w Warszawie jestem zaledwie od tygodnia.
Gdybyśmy się nie spotkali w Paradisie, tobym was szukała...
Ojciec nie spuszczał wzroku z Agnisi i nagle zawyrokował:
- Ty tu nie kręć! Ja jestem za stary wróbel, żeby się dać nabrać. Wszystko to czymś mi
śmierdzi i głowę bym dał, że pracujesz dla wywiadu. Kariera, Gdańsk, rudy łeb, wszystko to
mydlenie oczu. Zawsze trzymałaś z Żydami i teraz pewnie robisz w komunie! - spojrzał z
tryumfem na Agnisię.
Wzruszyła ramionami, wyraźnie ignorując wywody ojca, i zapytała nagle:
- A co słychać z całą rodziną? Matka od razu się ożywiła.
- Monika, jak pewnie wiesz, jeszcze przed wojną wyjechała z mężem do Krakowa. Andrzej
zginął w pierwszym dniu wojny od granatu... Ciotka Klementyna mało nie oszalała z
rozpaczy. Taki kochany, dobry syn. Przeniosła się teraz do Moniki. Z Lublina była
wiadomość, że ciotka Helena z mężem żyją. W Wołominie bez zmian. Tylko że Natala
umarła na żółtaczkę, a Połcia została wdową. - Matka westchnęła nad głupią, niepotrzebną
śmiercią Pchlego Ogiera.
- To ta cholera moja siostra wszystkiemu winna... -wtrącił się ojciec.
- Przed samą wojną sprzedała place po nieboszczce siostrze męża i taka idiotka, że wszystkim
w kamienicy o tym rozgadała. Jak był nalot, zeszli do piwnicy i z tego strachu Połcia
zapomniała wyjąć forsę spod materaców i zabrać ze sobą. Wróciła do mieszkania, to już po
pieniądzach ani śladu. Krzyknęła tylko: - Okradli nas! - a Zdzisio od razu padł na serce...
Leży pochowany na Francuskiej ulicy pod trotuarem, tylko nie wiadomo dokładnie, w którym
miejscu. Tabliczkę z napisem ludzie gdzieś nogami wdeptali, a znów Połcia z tego wrażenia
zapomniała odliczyć krokami od rogu ulicy... - dokończył ojciec, chrząkając i poprawiając
kanty na spodniach.
136
- No i co teraz robi? - zainteresowała się Agnisia, patrząc w okno, za którym wirowały
drobniutkie płatki śniegu.
- Przeniosła się z gratami do syna pod Warszawę i drze koty z synową.
- To Jerzy się ożenił? - coś jakby smutek zadźwięczało w jej głosie i zaraz zmieniła temat,
nie czekając na odpowiedź: - A macie jakieś wiadomości o Irenie?
- Monika pisała tam coś... - burknęła niechętnie matka. - Podobno zniemczyła swoje nazwisko
i pracuje w jakiejś niemieckiej firmie, a reszta siedzi na jej utrzymaniu... Zarabia dobrze i
stara się dostać na listę folksdojczów...
- Hołota - zawyrokowała z pogardą Agnisia, wydymając zmysłowe usta, a ojciec,
chrząknąwszy wymownie, popatrzył na nią z ironicznym uśmieszkiem, dodając od
niechcenia:
- Każdy robi karierę na swój sposób...
Matka zaraz zapytała szybko, czy Agnisia nie zjadłaby kawałka schabu i nie wypiła dobrej
herbaty, ale Agnisia, zerknąwszy na zegarek, zaprzeczyła ruchem głowy i podniosła się z
krzesła.
- Muszę już uciekać. Może uda mi się przed wyjazdem wpaść do was któregoś dnia... -
powiedziała zdawkowym tonem.

background image

Zrozumieliśmy, że na pewno nas więcej nie odwiedzi. Popatrzyłam na Agnisię ze smutkiem,
tak jak się patrzy na zamkniętą trumnę. Czułam dławienie w gardle.
- Kto by się spodziewał, że ta wojna narobi takiego bałaganu i spustoszenia - westchnął jakby
do siebie ojciec. - A najgorsze, że zaczyna się to wszystko przeciągać i jeszcze nie wiadomo,
kiedy się skończy. Wszyscy mówią, że do roku, ale diabli wiedzą!
- Optymiści... - uśmiechnęła się blado Agnisia, zawiązując biały jedwabny szal pod szyją.
Matka, żegnając się z nią, zapytała, wstrzymując dzielnie łzy i zmuszając się do uśmiechu:
- Daleko teraz jedziesz?
- Do Drezna, ciociu - przytuliła matkę do siebie i odwróciła prędko głowę. Na sterczących
długich rzęsach chybotała się krągła łza. Nie odwracając się od drzwi, z ręką na klamce,
szepnęła bardzo miękkim, pieszczotliwym głosem:
137
- Nie sądźcie mnie źle i nie starajcie się dla własnego dobra ze mną więcej kontaktować...
Długo staliśmy bez słowa w przedpokoju, wsłuchując się w powolne, pełne ociągania kroki
Agnisi na schodach. Szła tak, jakby liczyła każdy stopień albo miała ochotę zawrócić.
- I gówno żeśmy się dowiedzieli! - żachnął się nagle ojciec, robiąc energiczny zwrot w
kierunku kuchni. - Bohaterka albo dziwka... Dawaj jeść, Tećka!


138
ROZDZIAŁ 4
Złota, ciepła jesień trzeciego roku wojny przyniosła spełnienie moich marzeń. Wkroczyłam w
drugi rok tajnych studiów medycznych. Byłam jedną ze zdolniejszych słuchaczek, zwolniono
mnie od wszelkich opłat, otaczali mnie życzliwi ludzie i wyglądało na to, że zostanę w
przyszłości lekarką. Drżałam teraz tylko o własną skórę, bojąc się, aby przypadkiem nie
wpaść w niemieckie łapy. Nie dałam się wciągnąć w żadną robotę konspiracyjną, mając przed
sobą tylko jeden cel - skończenie medycyny. W domu wszystko wracało do normalnego,
przedwojennego stanu - to znaczy zmieniało się na gorsze.
- Zobaczysz, że cię ta wódka kiedyś zgubi... - perswadowała matka ze łzami w oczach.
- To już się nie powtórzy - przysięgał ojciec, a wieczorem znów wracał do domu pijany i
skory do awantur.
Upijał się teraz inaczej niż dawniej, w czasach Mławy albo Wiśniowej ulicy. Nie przeklinał
siebie, nie obwiniał przed całym światem, nie płakał...
Wpadał teraz w szał niszczenia. Chwytał od razu za tasak lub siekierę, groził, ubliżał,
wypędzał z domu. Któregoś dnia porąbał szafę i na pewno podobny los spotkałby także i nas,
gdybyśmy w porę nie schowały się u sąsiadów. Przerąbał tylko na pół Kacunię, a kiedy
wytrzeźwiał, chciał się z rozpaczy powiesić i długo płakał nad czarnym strzępkiem mokrego
futerka.
Codzienne pijaństwa, podciągane do roli koniecznych kolacyjek, „żeby coś zarobić",
pochłaniały coraz więcej pieniędzy. Od dawna wróciło się do kapuśniaku, do klusek
kartoflanych, często niedo-kraszonych, a jadało się i przesiadywało w kuchni, ponieważ
meble należały już do legendy o dawnych, dobrych czasach.
139
Pokoje świecące odrapanymi, pozbawionymi kilimów ścianami zrobiły się od razu duże,
zimne i nieprzytulne. Poznikały dywany, fotele, stół intarsjowany jasnym drzewem, biurko,
obrazy. Z cenniejszych" przedmiotów zostały jeszcze tylko półki z książkami, o które
walczyłam jak matka o swoje dzieci. Ostały się najdłużej, ale i one pewnego dnia zniknęły
wraz z półkami. Wróciłam z wykładów i nie znalazłam moich najlepszych przyjaciół. Poszły
w ręce innych wzbogaconych wojną ludzi...

background image

Pozostały tylko dwa tapczany i na wpół porąbana szafa, mająca zamiast drzwi zawieszone
przez matkę firaneczki z pstrokatego kretonu.
- Lekko przyszło, lekko poszło... - wzdychała, wzruszając ramionami, i tylko już z
przyzwyczajenia dotykała dłonią kołnierzyka, pod którym kiedyś połyskiwała staroświecka
broszka z brylancikami. Stawała się coraz bardziej zamknięta w sobie, obojętna na wszystko,
co się działo w domu. Ożywiała się tylko wtedy, gdy opowiadałam o swoich egzaminach,
ciekawostkach z wykładów i koleżankach. Potem znów błądziła osowiała od okna do okna,
jakby kogoś czy czegoś wypatrywała.
Nie miałam jednak ochoty ani czasu, żeby się głębiej nad tym wszystkim zastanawiać,
pochłonięta własnym życiem i jego sprawami. Nawet wiadomość od Busia przesłana przez
jakiegoś człowieka nie wywarła na mnie większego wrażenia. Może dlatego, że pisał tylko o
swoich rodzicach, którzy „dzięki Bogu są zdrowi", i o tym, że chorował dwa razy na grypę, a
raz na żołądek. Napisał także, żebym nie tańczyła goła w nocnych lokalach, bo w ten sposób
wciągam ludzi w grzechy, za które będę kiedyś odpowiadała przed sądem Bożym...
Schowałam list między kartki anatomii i tak długo tam tkwił, aż któregoś dnia zgubiłam go,
wyskakując w biegu z tramwaju, żeby umknąć przed obławą. Żyło się teraz pod wiecznym
strachem łapanek, aresztowań, obozów pracy, wywózek na roboty do Niemiec.
Dnie stawały się coraz krótsze, wieczory chłodne i gwiezdne.
- Nie czytaj tak dużo przy świetle, bo sobie oczy zupełnie popsujesz - westchnęła matka,
dokładając pod kuchnię parę drewienek, żeby się prędzej woda na herbatę zagotowała.
- Muszę. Będę pojutrze pytana z embriologii.
- Smutno teraz w domu. Ojca całe dnie nie ma, ty albo się uczysz, albo też jesteś na mieście,
a człowiek sam jak ten pies nikomu niepotrzebny... - Stała pochylona nad płytą i bezgłośnie
płakała.
140
- Wiedziałam od początku, że go pieniądze wykoleją, i dlatego nie potrafiłam się niczym
cieszyć...
- Może się jeszcze wszystko zmieni... - powiedziałam bez przekonania, żeby coś tylko
powiedzieć, i nagle poczułam gryzące wyrzuty sumienia, że się tak jakoś bardzo odsunęłam
od domu i matki. Pochłaniała mnie nauka, składkowe herbatki, nowe zainteresowania i
troszkę Andrzej.
- Co się może zmienić?... - westchnęła, stawiając przede mną koszyczek z chlebem i talerzyk
buraczanej marmolady. - Zmizerniałaś ostatnio. Za dużo się uczysz... - powiedziała to niby z
wyrzutem, ale w jej głosie zadźwięczała nutka dumy i coś jak uśmiech przesunął się blaskiem
po twarzy.
Usiadła naprzeciw mnie i gładząc palcami porozkładane na stole notatki, zaczęła dopytywać
się o pracę na dyżurach w szpitalu, o koleżanki, które poznała, i wreszcie zagadnęła trochę
nieśmiało
0 Andrzeja.
- Wygląda, że jest w tobie zakochany.
- Możliwe - uśmiechnęłam się, wspomniawszy jedną z naszych rozmów, gdy pewnego dnia
odprowadzał mnie ze szpitala, w którym pracował jako lekarz, a ja pod jego okiem
odbywałam praktykę na oddziale chirurgicznym. Byłam w złym nastroju i bardzo
zdenerwowana ranną łapanką, z której się cudem wyśliznęłam dzięki znajomości
niemieckiego. Spytał o przyczynę złego samopoczucia. Wzruszyłam niechętnie ramionami, a
wtedy powiedział: „Nie martw się niczym.
1 tak wiesz, że ciebie kocham". Powiedział to takim tonem, że można było jego słowa wziąć
równie dobrze za żart, jak i za najprawdziwszą prawdę.
- A on ci się podoba? - badała matka delikatnie, wciąż pragnąc wydać mnie powtórnie za
mąż.

background image

Mimo że od kilku miesięcy byłam jego kochanką, nie potrafiłam jeszcze skonkretyzować
swoich uczuć.
- Chyba tak... - Pomyślałam z uśmiechem o ciemnym punkciku nad jego górną wargą. -
Potrafi być bardzo miły... - Nie mogłam jej przecież powiedzieć, że kiedyś po pieszczotach
zapytałam go, co mu się we mnie właściwie spodobało. Odpowiedział: „Najbardziej cenię w
tobie piegi".
Coś zachrobotało pod drzwiami. Matka czujnie spojrzała w tamtym kierunku i mimo woli
sięgnęła ręką do serca.
141
Do kuchni wtoczył się ojciec. Jesionka była upaprana w błocie, kapelusz sterczał zawadiacko
nad bladym, pokrytym kropelkami potu czołem.
Powiódł po nas przekrwionym, zaczepnym wzrokiem.
- Won! - krzyknął od progu, robiąc taki ruch nogą, jakby coś chciał odgonić od siebie butem.
- Won!
Spojrzałyśmy po sobie z przestrachem. Matka podeszła bliżej szafki, na której leżał kuchenny
nóż. Przykryłam go nieznacznie trzymaną w dłoni książką i stanęłam w jej pobliżu.
- A gdzie masz, Stasiu, teczkę? - zapytała łagodnym głosem, pomagając ojcu ściągnąć
płaszcz.
- Zabierz tego bydlaka! - rzucił się dziko w bok i znów zrobił jakiś nieokreślony ruch nogą. -
Plącze się pod nogami i plącze... - bełkotał, zataczając się lekko.
- Jakiego znów bydlaka, co ty, Stasiu, mówisz? - zaniepokoiła się matka, rozglądając się
uważnie po podłodze.
- Weż tego kota! - wrzasnął ojciec.
Mrowie mi przebiegło po grzbiecie. „Delirium" pomyślałam z przerażeniem.
Ojciec zwalił się ciężko na kuchenny taboret.
- Schował się bydlak... Schował - ruchliwymi, zmąconymi strachem i wódką oczami
myszkował po podłodze.
Popatrzyłyśmy bezradnie na siebie i wreszcie matka zaczęła ojca przekonywać, że należy się
trochę przespać i odpocząć. Zataczając się i wciąż wodząc dookoła zaczerwienionymi oczami,
dał się zaprowadzić matce do pokoju.
Za chwilę ktoś cichutko zapukał do drzwi.
„Pewnie Janka po skrypt" - pomyślałam, idąc do przedpokoju. W drzwiach stał jakiś człowiek
w czapce głęboko wciśniętej na oczy.
- Znalazłem teczkę obok placyku. W środku był adres, to odniosłem... Zanim zdążyłam coś
powiedzieć i podziękować, młody człowiek
w oficerkach zbiegł szybko z kilku stopni i tylko głośno trzasnęła za nim furtka w siatkowym
ogrodzeniu.
Zajrzałam do środka. Na samym wierzchu leżała ojca legitymacja z fotografią, a pod nią
paczka gazetek, jakieś rachunki i adresy.
- Na szczęście usnął... - zaszeptała matka za moimi plecami. Bez słowa pokazałam jej
zawartość odnalezionej teczki.
142
- Boże, co za straszna lekkomyślność! - złapała się dłońmi za pobladłą twarz, a potem
przeniosła wzrok na otwarte drzwiczki kuchennego pieca.
Prawie jednocześnie z buchającym płomieniem ognia, w którym zwijały się i czerniały kartki
komunikatów, ktoś energicznie zastukał do drzwi. Spojrzałyśmy na siebie w popłochu.
- Ja otworzę... - szepnęłam i głośno stukając butami, szłam powoli w kierunku drzwi. Później
udawałam, że mocuję się z zamkiem, mamrocząc głośno o tym, że się zawsze nie w porę
zacina.

background image

- Otwieraj, otwieraj... To swój - usłyszałam głos Janki. Z westchnieniem ulgi wpuściłam ją
do mieszkania.
*
Kończyłam dyżur w szpitalu Dzieciątka Jezus.
W łagodnym blasku lampy piętrzyły się notatki i żółte karty historii chorób rozłożone na
oblazłym z lakieru biurku. Siedziałam nad nimi od kilku godzin, ale o niczym innym nie
mogłam myśleć jak o niebieskiej kopercie, zaadresowanej niewprawnym pismem, noszącej
stempel pocztowy Krakau.
Andrzej lekko stuknął drzwiami, wchodząc do gabinetu.
- Myślałam, że to Marynka... - podniosłam na niego oczy. - Obejmuje po mnie dyżur.
Andrzej spiesznie zdejmował biały kitel.
- Jest już na dole. Przywiózł ją Witek sanitarką, bo nie ma nocnej przepustki.
Zerwałam się od biurka.
- Słuchaj, to może on mnie podrzuci do domu? Nie mam chęci nocować w szpitalu.
Podał mi płaszcz i sięgnął po torebkę na długim rzemyku.
- Już załatwione. Kazałem szoferowi czekać. Jedziesz do mnie.
- Andrzeju... Może innym razem... Mam takie zmartwienie... O niczym innym nie jestem
zupełnie w stanie myśleć.
- To mi właśnie o wszystkim opowiesz i zaraz ci ulży... - uśmiechnął się łagodnie,
przygryzając dolną wargę. - Tak dawno już u mnie nie byłaś. - Zniżył głos do szeptu: - Jadźka
ma dziś akurat nocną służbę na poczcie, jest rosół z konia z makaronem, taki jak lubisz... -
zachęcał, ciągnąc mnie za rękę po schodach pachnących lizolem.
143
W mrocznej sanitarce, sadowiąc się obok mnie na wąskiej drewnianej ławeczce, poszukał
mojej dłoni.
Stary grat chybotał się na wszystkie strony, przemykając opustoszałymi ulicami. Blask
odbitych w szybach latarni przemykał po śniadej twarzy Andrzeja. W rysunku jego oczu
odnajdywałam wtedy coś znajomego, bardzo kiedyś bliskiego, coś z oczu Busia. Bezwiednie
przytuliłam twarz do jego ramienia.
- Zmęczona? - troska zabrzmiała w jego głosie. Mruknęłam przytakująco, zamykając oczy.
Andrzej mieszkał z siostrą w dwóch pokoikach na Starówce w wąskiej kamieniczce, przed
którą leżał ogromny głaz. Zaglądałam do nich często. Z początku przychodziłam po skrypty,
książki, na piernik z marchwi, a potem, nie wiadomo nawet dlaczego i kiedy, zostałam jego
kochanką. Może z tej przyczyny, że niczego ode mnie nie chciał, że zawsze pamiętał dla mnie
o czymś słodkim, że cierpliwie wyjaśniał zawiłe procesy chemiczne, chociaż wcale nie musiał
tego robić, a może po prostu z ciekawości. Nie wiem. Wynikło to jakoś samo i bardzo po
prostu. Bez słów o miłości, bez zaklęć i obietnic. Któregoś wiosennego popołudnia oddałam
mu się bez zapału, ale i bez wstrętu, ulegając nieśmiałym pocałunkom i nastrojowi chwili.
Znalazłam jakieś gorzkie zadowolenie w tym na wpół biernym należeniu do niekochanego
mężczyzny o mocnych, śniadych ramionach. W miarę moich wizyt pojawiły się firanki z
kretonu, a na oknach wychodzących na ulicę Rycerską doniczki z czymś zielonym i
delikatnym, owinięte w białą karbowaną bibułkę.
Andrzej dotknął ustami mojej skroni.
- Jesteśmy na miejscu.
Na małej gazowej płytce pitrasiliśmy kolację.
- Sam gotowałem rosół, a Jadźka zrobiła makaron, bo mówiła, że ty lubisz tylko cienki, a nie
takie kluchy, jak kiedyś zrobiłem. - Roześmiał się do swoich myśli i poruszał zgrabnie
między natłoczonymi w małej kuchence gratami.
Makaron od razu skojarzył mi się z Moniką. Ona potrafiła robić tak cienkie nitki, że
zakrawało to na jakąś czarodziejską sztukę.

background image

144
Chyba wkładała w tę pracę cały artyzm i polot. A poza tym była to prawdopodobnie jedyna
rzecz z gospodarskich zajęć, którą lubiła robić. Mimo woli spojrzałam na długą rurkę przy
gazowej płytce i rozpłakałam się głośno.
- Co się stało? - Andrzej postawił z brzękiem talerze i podbiegł do mnie.
- Dostaliśmy wczoraj list z wiadomością, że moja cioteczna siostra popełniła samobójstwo.
- Ale dlaczego, co się stało? - ocierał mi chusteczką łzy.
- Nie wiem dokładnie. Ciotka Klementyna pisała, że Monika zostawiła list... Podobno nie
wytrzymała szarpaniny nerwowej... Znaleźli ją w kuchni na podłodze już zimną.
Wyobraziłam sobie Monikę z szeroko otwartymi oczami patrzącą w nicość, w tym swoim
czarnym, wytartym kostiumie, w którym brała ślub, i znów wybuchnęłam płaczem,
przytulając twarz do Andrzejowego ramienia. Wydał mi się w tej chwili kimś bardzo bliskim i
nawet przez moment przeraziłam się, czy nie bardziej od Busia.
- Uspokój się, przecież tu łzy nic już nie pomogą - tłumaczył po męsku. - A nie domyślasz się,
co było powodem?
- Pewnie przez swego męża. Nie wiem zresztą, ale tak sądzę. Ostatnio, jak nas odwiedziła w
zeszłym roku, opowiadała, że już ma wszystkiego dosyć. Ten jej mąż wykolejeniec należał do
organizacji, ale nie z ideowych pobudek, tylko żeby mieć forsę. Był w tych bojówkach, co to
napadały na niemieckie kasy wojskowe z żołdem czy coś w tym rodzaju... Podobno szastał
pieniędzmi, bawił się, upijał, nigdy go w domu nie było, a Monika zamierała ze strachu, że go
któregoś dnia chwycą... Później dowiedziała się, że jego nazwisko figuruje na liście gestapo i
że jest poszukiwany. Monika też się wtedy zaczęła ukrywać... Może to w związku z tym?...
Ona zresztą od najmłodszych lat miała skłonności do samobójstwa...
Andrzej żachnął się.
- Ty to na jakichś specjalnych ludzi trafiasz. Zaczynam rozumieć twoją niechęć do
jakiejkolwiek pracy w organizacjach. No, ale przecież nie można uogólniać...
- Przestań, Andrzej... Proszę cię, przestań! Ja doprawdy nie chcę już więcej rozmawiać na te
tematy.
- Szkoda... Ja właśnie na ciebie przygotowuję pewien zamach...
145
Odsunęłam się od niego i znów zaczęłam płakać. Tak bardzo wyraźnie zobaczyłam Monikę
stawiającą karty i namawiającą nas na Wiśniowej ulicy, żeby popełnić zbiorowe
samobójstwo.
Andrzej z talerzem pełnym rosołu stanął w pokojowych drzwiach.
- Nie maż się już! Więcej jest takich tragedii, a może nawet większych... Czy słyszałaś o
Łabendowej, którą przechowywała u siebie Krysia?
- No? - zainteresowałam się raczej odruchowo, wciąż myśląc o Monice i o tym, jak odkręca
kurek gazu i przytyka usta do rurki.
- Brałam u niej przed maturą prywatne lekcje łaciny - dodałam, siedząc nad talerzem rosołu z
żółtymi okami tłuszczu.
- Parę dni temu zabili ją Niemcy. Dziś się o tym dowiedziałem.
- Jak to się stało? Przecież miała lewą kenkartę? - spojrzałam na Andrzeja, zapalającego
karbidówkę, której się zawsze piekielnie bałam.
- Wiesz chyba, że wykładała na kompletach i prawie codziennie dojeżdżała z Rembertowa do
Warszawy. Któregoś dnia wstrzymali pociągi dla ludności cywilnej, bo szły właśnie
transporty z wojskiem i nie wpuszczali nikogo nawet na peron. - Andrzej usiadł naprzeciw
mnie i machinalnie mieszał łyżką w rosole. - Zaczęła się podobno, jak mówili naoczni
świadkowie, wykłócać po niemiecku z jakimś żandarmem, że chce przynajmniej dowiedzieć
się, kiedy puszczą najbliższy pociąg, i żeby pozwolił jej pójść do zawiadowcy stacji. Coś się

background image

widocznie Niemcowi w jej wyglądzie, a może w zbyt dobrej znajomości języka wydało
podejrzane, bo zaczął ją legitymować.
Odsunęłam daleko od siebie talerz.
- Kiedy ona nawet nie była znów tak bardzo podobna do Żydówki. Tylko że włosy miała
czarne... - wtrąciłam, przypominając sobie wyraźnie jej drobną twarz o cienkich łukach brwi i
bardzo białych zębach.
- Właśnie! - zgodził się Andrzej, który spotkał ją kiedyś u Krysi na jakimś wieczorku z
tańcami przy pożyczonym patefonie. - Może by nawet wszystko szczęśliwie się skończyło,
gdyby nie jej synek, który przybiegł za nią na stację. Ty go znałaś?
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
- Nie był do niej zupełnie podobny. Miał odstające uszy i coś bardzo charakterystycznego w
rysach...
Woda skwierczała w karbidówce, wydając jakieś niepokojące odgłosy. Odruchowo
przesunęłam się dalej z krzesłem od stołu.
146
- Jak zobaczyli dzieciaka, tak od razu zleciało się ich kilku i zaczęli krzyczeć: Judei Podobno
wtedy się załamała... Rozwalili ją parę kroków za stacją. Prosiła tylko, żeby najpierw
zastrzelili dziecko. Dopiero jak sprawdziła, że nie żyje, dała się sama zabić.
Andrzej wstał ciężko znad nietkniętego talerza zimnego już rosołu i kręcił się po pokoju,
szukając czegoś, w staroświeckiej komodzie.
- Boże, jakie to okropne, jakie okropne - powtarzałam, widząc wciąż przed sobą jej twarz,
gdy spokojnym, niskim głosem wyjaśniała cierpliwie właściwości gerundivum. Miała wtedy
na sobie kostium z szafirowej wełny z białą sztuczną chryzantemą w klapie.
- Zwykła dzisiaj rzecz - powiedział lakonicznie Andrzej. - Wczoraj rozwalili księdza za to, że
ukrywał kogoś. Zalepili mu usta gipsem, ręce związali drutem kolczastym i pod mur. A kilka
dni temu wykończyła się sama jedna z naszych łączniczek... Błagała, żeby jej przynieść
cyjankali. Bała się, że nie przetrzyma dalszych tortur i zacznie sypać... A znów...
- Przestań! - zawołałam, zasłaniając dłonią uszy. - I tak ciągle żyje się pod wieczną groźbą
śmierci, a ty jeszcze przed spaniem wyciągasz takie okropności... Znów nie będę mogła
zasnąć...
Leżeliśmy w drewnianym, staroświeckim łóżku z wysokim oparciem. Po ścianach latały nikłe
cienie, szafa przybrała kształt niepokojący i wielki.
Andrzej przesuwał między palcami pasemka moich włosów, szukając ustami mego ucha.
Wtuliłam głowę w jego ramię znużona pieszczotami, osowiała i smutna.
Zegar na ścianie wybijał zgrzytliwie fałszywe godziny. Powróciły myśli o Monice. W oczach
miałam widok to pochylonej nad zwłokami dziecka Żydówki, to znów Moniki leżącej martwo
na podłodze. Poruszyłam się niespokojnie, wzdychając bezwiednie.
- Wciąż jeszcze myślisz o tej historii? - zapytał, przygarniając mnie czule do siebie.
- Mhmm - mruknęłam, zastanawiając się w tej chwili nad tym, dlaczego leżę w objęciach
człowieka, którego nie kocham i który mi się zaledwie podoba. Miałam zawsze po
pieszczotach depresję, której kiedyś nie potrafiłam zrozumieć u Busia.
147
Busio... Dźgnęło coś boleśnie w sercu. Przysłał raz przez jakąś okazję paczkę z kaszą i
słoniną. Później otrzymałam list. Prosił, żebym próbowała dostać się do niego, przechodząc
nielegalnie granicę, gdyż on sam nie może ryzykować życia, mając tak bardzo kochających
go rodziców. Poza tym kobiecie zawsze łatwiej... Bredził coś o tym, że wydzierżawi domek
na 99 lat, że będę smażyła konfitury, kupi mi karakułowe futro i żebym dochowała mu
wierności, bo on nie uznaje wybrakowanego towaru. Wspomniał także, abym koniecznie
studiowała jogę, aby podnieść swój poziom moralny. Poza tym w miarę możliwości
powinnam pić śmietankę na „porost biustu". Od razu przypomniało mi się lato w Winiarach.

background image

Wtedy też zachęcał do śmietankowej kuracji i chodzenia na rękach, żeby piersi były duże i
jędrne. Jakie to wszystko wydało się nagle dalekie i prawie nierealne. Popiół z Winiar
roznieśli na butach hitlerowcy. Ludzi przegryzło w rowach wapno i pozostało po Esterach
marzących o manufakturze w Górze Kalwarii, po Dwojrach sprzedających w sadzie owoce,
po Mendlach prowadzących sklepik, po nich wszystkich zostało jedno jedyne słowo wypisane
smołą na desce: Juden.
List nie wzbudził we mnie entuzjazmu. Odpisałam w trochę ironicznym i bardziej dojrzałym
tonie, niż czyniłam to kiedyś przed laty. Busio się widocznie obraził, bo nie otrzymałam już
więcej żadnej wiadomości. Doszły mnie jednak słuchy, że zainteresował się bardzo poważnie
jakąś podstarzałą ziemianką...
- Powiedz mi tak szczerze, dlaczego właściwie nie należysz do żadnej organizacji? - zapytał
nieoczekiwanie Andrzej, unosząc się na łokciu i usiłując w mroku zajrzeć mi w oczy.
- Bo nie chcę! - krzyknęłam porywczo, trochę ze złością, że znów powraca do tematu sprzed
kilku tygodni. - Powiedziałam ci już kiedyś, że nie czuję w sobie powołania na bohaterkę.
Piekielnie boję się tortur i jestem przekonana, że nimby mnie uderzono, tobym wszystko
wypaplała ze strachu. Ja się naprawdę nie nadaję do żadnej takiej roboty...
- oswobodziłam palce z jego gorącej dłoni. - Po prostu nie chcę!
- krzyknęłam prawie, przypominając sobie lekkomyślność ojca, przez którą mogły zginąć
dziesiątki ludzi. - Chcę się spokojnie uczyć, pracować! Chcę żyć, chcę koniecznie przetrwać
wojnę, być dobrym lekarzem, a wszystko inne niech robią ci, którzy mają w tym kierunku
jakieś powołanie. Nie po to od najmłodszych lat się męczyłam i gło-
148
dowałam, żeby teraz, gdy dobijam do celu, znaleźć się nagle w piecu krematoryjnym za
czytanie jakiejś waszej gazetki z przeterminowanymi wiadomościami. Ani mi się śni
niepotrzebnie narażać!
Usiadłam wzburzona na łóżku, patrząc z niechęcią na ciemną głowę Andrzeja spoczywającą
na poduszce rozszywanej klockową wstawką. W milczeniu zaciągnął się papierosem.
Naprzeciw łóżka wisiała wspólna fotografia rodziców Andrzeja, z zielonym nalotem wilgoci,
ujęta w głębokie, ciemne ramki. Patrzyły z niej twarze ludzi prostych, w śmiesznych strojach
z lat dziesiątych.
„Co ja właściwie tutaj robię?" - zadałam sobie po raz nie wiem który pytanie od czasu bliższej
zażyłości z Andrzejem. Pokój wydał mi się brzydki, ubogi. Stół z resztkami jedzenia budził
niechęć. Doniczki w białej bibułce z drobniutkimi gałązkami mirtu nasuwały myśli o
poddaszu albo maglu. Przecież zawsze pragnęłam dobrobytu, estetycznego wnętrza, pięknych
słów... Nawet wtedy, gdy Busio ode mnie odszedł, nie potrafiłam marzyć w zwyczajny
sposób o jego powrocie. Nie wracał tak po prostu, jak powinnam tego w rzeczywistości
pragnąć. Nie widziałam go wtedy w naszym nędznym mieszkaniu na Wiśniowej, nie pukał do
drzwi, nie rzucaliśmy się sobie w objęcia. Na marzenia o Busiu wymykałam się w bogate
willowe dzielnice, ponieważ w pięknym otoczeniu łatwiej mogłam marzyć o szczęściu i czuć
się kimś innym, lepszym od tych wszystkich z kamienicy na Wiśniowej. Błądząc krótkimi
uliczkami wykładanymi czerwoną cegłą, zerkając ukradkiem do wnętrz prywatnych wozów,
wodząc wzrokiem po szerokich oknach odbijających wyblakły opal nieba, opowiadałam sobie
w myśli różne piękne historie. Zupełnie jak kiedyś na Dobrej, gdy będąc jeszcze dzieckiem,
widziałam w talerzu kartoflanej zupy morze pełne wodorostów, skał i dziwacznych ryb. Oto
idę, a z willi okładanej różowym piaskowcem i z tarasami obrośniętymi pnączem wychodzi
do mnie z uśmiechem Busio i zaprasza do środka. Busio był trochę przystojniejszy i wyższy
w marzeniach, ale był to z całą pewnością mój Busio o błękitnych, podłużnych jak migdały
oczach. A wewnątrz domu leżą i wiszą same dywany miękkie i kolorowe, stoją połyskliwe
meble ze złotymi ozdobami, stół pełen kwiatów pośrodku ogromnej jadalni o tak
wyfroterowanym parkiecie, że można się w nim przejrzeć jak w lustrze. A na prawdziwych

background image

meissenach, takich samych jak u Basi, leży salceson brunszwicki, pierogi z kapustą, naleśniki
z jabłkami i golonka z grochem.
149
Są także mandarynki i tort orzechowy, i banany, których nigdy nie jadłam. Nie od razu
siadamy do stołu. Busio najpierw prowadzi mnie do przeznaczonego dla mnie buduaru, który
ma dwie ściany ze szkła i białe, stylowe mebelki, kruche i wyściełane malinowym brokatem
w kwiatki. Tylko szafa jest ogromna, wypchana ciasno najpiękniejszymi sukniami. Wkładam
jedną z nich w kolorze lilaróż, całą w falbanach, a włosy mam w lokach, podwiązane
atłasową wstążką. Ponieważ zapada zmrok, więc Busio zapala świece stojące w kutych,
ciężkich lichtarzach na stole, rzuca polano do płonącego kominka i dopiero wtedy siadamy do
salcesonu i golonki. Przez cały czas kolacji przygrywa patefon tanga śpiewane przez Fogga, a
Busio mówi o miłości i błaga o przebaczenie...
Andrzej poszukał mojej dłoni i wtulił w nią usta.
Wyrwana ze wspomnień skwitowanych wzruszeniem ramion i gładząc ciemną głowę
Andrzeja, rozzłościłam się sama na siebie: „Czego ja właściwie chcę? Zawsze pragnęłam,
żeby mnie ktoś pokochał, a jak to się stało, zaczynam się tym nudzić. A może doprawdy
trzeba samej kochać, żeby czuć się szczęśliwą? Czy byłam jednak szczęśliwa, kochając i
będąc z Busiem?". Szarpnięciem za włosy odwróciłam twarz Andrzeja, wpatrując się w
skupieniu w jego przyjazne, miękkie rysy. „Dlaczego nie potrafię go pokochać?" - myślałam
z żalem.
Uśmiechnął się do mnie czule, nasuwając kołdrę na moje obnażone plecy. Rozbroił mnie
swoją troskliwością i z westchnieniem wtuliłam się w jego ramię.
- Tak mi jakoś okropnie smutno...
- Przejdzie! Wojna się skończy, dostaniesz oficjalny rozwód i zaczniesz nowe życie...
Pomyślałam, że to tak łatwo powiedzieć: nowe życie... Wciąż ktoś mówi o tym nowym całym
życiu, które jest przede mną, a potem nadchodzi, żeby ktoś inny mógł to samo powtórzyć.
Piotruś też obiecywał nowe życie, a później zginął. Albo może wziął tyłek w garść i uciekł do
Anglii, jak o tym zapewniał jego wujek. I ten pewnie też tak kiedyś zrobi, chociaż w tym
wypadku było mi to obojętne.
Uniosłam się na łokciu i spojrzałam na Andrzeja.
- Właściwie to ja nawet nie jestem taka pewna, czy ty mnie kochasz...
150
Zdusił papierosa na podstawce fajansowego lichtarza przyozdobionego złoconymi ptaszkami.
- To wobec tego dlaczego ze mną sypiasz? - spojrzał trochę z rozbawieniem, a trochę
ironicznie.
- Bo ja wiem?... Pewnie dlatego, że jestem niemoralna...
- Chyba nienormalna. Gadasz czasem takie głupstwa... - pociągnął mnie za kosmyk włosów
nad czołem. - Jeśli masz jakieś obiekcje, to możemy raz-dwa załatwić potrzebne formalności
rozwodowe i weźmiemy ślub. Chyba dostatecznie jasno wyraziłem swoje uczucia?

Byłam zakłopotana i wzruszona.
- Chcesz się ze mną ożenić, doprawdy? - ogarnęło mnie rozrzewnienie, że ktoś mi wreszcie
zaproponował małżeństwo. Ktoś bardzo uczciwy i wartościowy. Zastanawiałam się, co
zrobić, żeby go jednak pokochać.
- Chyba domyślałaś się tego od dawna? Przecież tyle razy dawałem ci do zrozumienia, że cię
kocham...
- Myślałam, że może żartujesz...
- Ładne żarty! - pokręcił głową. - Ty masz dziwny sposób rozmawiania z ludźmi...
- Widocznie jestem jednak kopnięta... -Pocałowałam go w policzek. Miał niebieskawy,
drapiący zarost.

background image

- No więc zgadzasz się, prawda?
- Na razie jestem jeszcze mężatką... porozmawiamy po wojnie. Przecież kiedyś musi się
wreszcie skończyć?...
Andrzej zdmuchnął świecę i przygarnął mnie mocno do siebie. Przez sekundę pomyślałam o
Busiu i o tym dochowywaniu wierności...
Lato czwartego roku wojny było gorące i piękne. Na kuchennym stole w gliniaku po
marmoladzie różowiły się ogromne peonie. Dostałam je od pacjentki w szpitalu. Bardzo się
nimi ucieszyłam. Były ulubionymi kwiatami matki. Przypominały jej młodość i pierwsze
szczęśliwe lata po ślubie. I teraz, siedząc nad resztkami przysmażanej kaszanki, wpatrywała
się z rozmarzeniem w ogromny bukiet, wdychając z lubością delikatną, prawie różaną woń.
Sprawiała wrażenie nieobecnej myślami.
151
Naprzeciw siedział ojciec z Wykolejeńcem. Zjawił się zupełnie nieoczekiwanie z butelką
bimbru, kaszanką, zwojem kiełbasy i parabellum, które spoczywało obok talerza. Ojca jakoś
ta wizyta nie zaskoczyła i wyglądało na to, że się już wcześniej z nim spotykał. Byli obaj
jeszcze prawie trzeźwi.
Wykolejeniec usiłował przekonać matkę, że przecież Monika popełniła samobójstwo bez jego
wiedzy i prawdopodobnie dla babskiego kaprysu, gdyż on był zawsze idealnym mężem. Że
lubił popić i wykończyć kilku Niemców dziennie, a przy okazji coś na tym zarobić, to
przecież ludzka rzecz i jeszcze nie powód do samobójstwa.
- Sam nad jej zwłokami płakałem... - przyznał wreszcie po czwartym kieliszku. - I dużo bym
dał, żeby wstała z grobu, ale cóż robić, kiedy nie mam żadnych kontaktów z tamtym
światem... Urządziłem jej natomiast śliczny pogrzeb. Kwiatów to miała na grobie pół tony, i
to takie ulubione przez nią... Sam pilnowałem z rewolwerem, żeby chłopcy wszystko zdążyli
wynieść z niemieckiej kwiaciarni na Rynku...
Matka z westchnieniem pokiwała głową i prędko wytarła nos. Podejrzewałam, że chce tym
ruchem zamaskować uśmiech.
Ojciec wpatrywał się w Wykolejeńca z uwielbieniem. Mrugał przy tym nerwowo okiem i
nalewał bimber w wyszczerbione kieliszki.
- A na cmentarz przyszedłem z podwójną obstawą i wszystkie bramy były strzeżone... Jak już
mieli trumnę spuszczać do grobu, to oddaliśmy znienacka za plecami księdza honorową salwę
z piętnastu pistoletów. Popłoch się zrobił taki, że mało ludzie trumny nie rozdeptali. Ksiądz z
ministrantem schowali się do grobu, a reszta pryskała, gdzie się dało. Mieliśmy później trochę
kłopotu z wyciąganiem klechy i zasypywaniem trumny, bo lada chwila mogli wpaść Niemcy.
Ale była emocja... - roześmiał się beztrosko, dotykając pieszczotliwym ruchem parabellum, i
podniósł w górę kieliszek z bimbrem.
- No to cyk, pod nieboszczkę!
- Niech nam żyje! - odkrzyknął bez sensu lekko już podchmielony ojciec i nagle zaszlochał: -
Żebym to ja mógł mieć kiedyś chociaż raz w życiu taki pogrzeb z honorami wojskowymi!
- Zrobi się! - klepnął Wykolejeniec ojca w plecy, sięgając po nowy kieliszek.
- Schowaj ten rewolwer... - prosiła raz po raz matka, usiłując widelcem przysunąć do siebie
parabellum.
152
- Nie ruszać! - wrzasnął nagle Wykolejeniec. - Nie ruszać mego najlepszego przyjaciela!
- To zabierz swoją wódę i wynoś się z domu! - straciła wreszcie cierpliwość matka, zrywając
się gwałtownie od stołu. - Ja nie mam chęci ginąć za ciebie pod murem! Po coś w ogóle do
nas przyszedł! Nie dość mam zmartwień ze Stachem, to jeszcze i ty jak ten zły duch zacząłeś
się przy nim kręcić...
- Uspokój się, stara... - mitygował ojciec. - Mamy z nim swoje różne męskie sprawy...

background image

Przez uchylone okno wpłynął do kuchni miarowy stukot butów i stłumiony odległością
równy, beznamiętny śpiew z ulicy: Heil - li... Heil - lo... Matka bezwiednie ściszyła głos.
- Wasze męskie sprawy to wódka i dziwki, a wszystko pod płaszczykiem pracy
konspiracyjnej... Ja chyba też sobie wkrótce życie odbiorę!... - rozszlochała się nagle. - Ani
dnia, ani godziny człowiek nie jest teraz pewny...
Pomyślałam, że należałoby się właściwie wyprowadzić z domu i zabrać ze sobą matkę. Tylko
dokąd? Przez myśl przemknął Andrzej, ale on pewnie siedział w prawdziwej konspiracyjnej
robocie po uszy i byłoby to przysłowiowym „z deszczu pod rynnę".
- Nie denerwuj się, Tećka... - prosił już trochę bełkotliwie, ale jakoś mało wojowniczo
usposobiony ojciec. - Kiedyś i tak trzeba umrzeć, a my teraz z nim kombinujemy jeden dobry
interes... Jak się uda, to koniec z naszą nędzą... Znów się zacznie żyć po pańsku w
umeblowanym mieszkaniu i złota się trochę skombinuje na czarną godzinę...
- Pewnie jakaś brudna robota... - jęknęła matka, spoglądając z przestrachem w moją stronę.
Wzruszyłam bezradnie ramionami.
- Tobie to wszystko jedno. - Popatrzyła na mnie. - I tak wciąż siedzisz poza domem. -
Nerwowo sprzątała ze stołu.
- Nie wydziwiaj, Tećka... Żadna brudna robota, tylko będziemy bimber pędzić i Niemcom
sprzedawać. Jak się armię rozpije, to i wojna się prędzej skończy, a my przy okazji majątek
zbijemy...
- Święta racja, święta racja... - przytakiwał skwapliwie Wykolejeniec, wyciągając z kieszeni
marynarki kawałek wymiętego papieru i srebrny ołówek. - Popatrz, Teciuchna... - zaczął coś
gryzmolić, wybałuszywszy
153
niebieskie oczy zamglone alkoholem. - Tutaj domek... Tutaj komórka, a w tej komórce
kociołek...
Słowo: „kociołek" wymówił pieszczotliwie i zaśmiał się krótko i lubieżnie.
Matka ubierała się pośpiesznie do wyjścia.
- Nic nie chcę mieć z tym wspólnego... - powtarzała bliska płaczu, wsuwając bose stopy w
drewniaczki. - Wychodzę z domu...
- Lepiej pakuj graty - wymamrotał ojciec, uśmiechając się dziwnie. Spojrzałyśmy na siebie z
niepokojem, a później na ojca kiwającego
się nad stołem.
- No co się tak gapicie? Przecież wyraźnie powiedziałem, że się wyprowadzamy z tej
cholernej Warszawy...
Wykolejeniec bawił się parabellum, mamrocząc coś do siebie i wytrzeszczając w przestrzeń
oczy gotowanej ryby.
- Ubieraj się, pójdziemy gdzieś na spacer! - przynaglała mnie matka. - Zaczyna się już
pijackie ględzenie bez ładu i składu.
Na schodach spojrzała na mnie spłoszonym wzrokiem.
- Co oni knują? Ja chyba tego wszystkiego już nerwowo nie wytrzymam. Czasem żałuję, że
mnie w pierwszym dniu wojny bomba nie zabiła...
- Mamo, przecież to tylko pijackie bredzenie... Tak zresztą jak z tym pogrzebem Moniki.
Wykolejeniec to blagier i fantasta. Z pewnością nie należy do żadnej prawdziwej organizacji.
Co najwyżej do jakichś bandziorów podszywających się pod konspirację...
Chciałam coś jeszcze powiedzieć, ale właśnie jakaś kobieta wbiegała szybko na schody.
Przesunęłam się bliżej ściany, by ją przepuścić, i w tej właśnie chwili usłyszałam zdziwiony
głos:
- Nie poznajesz mnie?
- Helga! - krzyknęłyśmy prawie jednocześnie z matką. Cofnęłam się przed nią jak przed
widmem. - Helga, skąd się tu wzięłaś? Nigdy bym ciebie nie poznała...

background image

Uścisnęłyśmy sobie oficjalnie dłonie, spoglądając niepewnie w oczy.
- Szukałam cię już od dawna, ale dopiero parę dni temu dowiedziałam się, gdzie mieszkasz i
że pracujesz w szpitalu.
Matka ujęła Helgę pod ramię.
- Chodź z nami na spacer, bo w domu znów pijackie towarzystwo. Wszystko nam musisz o
sobie opowiedzieć. Tak ładnie wyglądasz.
154
Obserwowałam Helgę kącikiem oka. Miała na sobie dobrze skrojony, granatowy letni
kostium z białymi kwiatkami przy kołnierzyku. Wyglądała na młodą kobietę z dobrego domu.
Paznokcie krótko przycięte, niepomalowane, a na palcu lśniła wąziutka grawerowana
obrączka.
- U mnie się tyle pozmieniało, że nie wiem, od czego zacząć...
- uśmiechnęła się wdzięcznie do matki, pokazując z umiarem piękne zęby.
Mówiła cicho. W głosie jej nie brzmiał już akcent z przedmieścia. Trudno się było w niej
domyślić dawnej Helgi. Wzięła mnie pod rękę.
- Pamiętasz, jak widziałyśmy się ostatni raz, to mieszkałam na Jaworzyńskiej w tej
kawalerce, co mi wynajął ten właściciel sklepu z chemikaliami - spojrzała z rozbrajającym
szelmostwem na matkę.
- W czasie oblężenia przeniosłam się do nich. Żonie powiedział, że jestem jego daleką
krewną, i tak siedzieliśmy na kupie... Później w schronie poznałam takiego pana, który do
wojny miał sklep jubilerski na Nowym Świecie. Uciekliśmy razem do innej dzielnicy. Prawdę
mówiąc, to miałam już dosyć tamtego. Był ordynarny i po pijanemu wymyślał jak najgorszy
łobuz...
Szłyśmy wolno Wawelską w kierunku Alei Niepodległości. Od Pola Mokotowskiego ciągnął
zapach nagrzanych w słońcu traw, wesoło ćwierkały wróble, a nad tym wszystkim rozciągał
się szmat błękitu. Krążyły na nim samoloty z czarnymi krzyżami. Przy okrągłym słupie z
ogłoszeniami stała grupka ludzi. Czytali świeżo naklejony Bekan-ntmachung z niemieckim
czarnym orłem, podający długą listę rozstrzelanych poprzedniego dnia zakładników.
- Ten to chociaż był prawdziwy pan... - westchnęła Helga, prześlizgując sięwzrokiem po
czerwonym obwieszczeniu wilgotnym jeszcze od kleju. - Żona mu przed wojną umarła, a
syna miał za granicą na studiach. Syn już nie wrócił i zaraz, jak się Warszawa poddała,
zamieszkaliśmy razem...
Pomyślałam, że Helga, która tak bardzo pragnęła mieć zawsze dużo biżuterii, dopięła
wreszcie swego celu.
- Dobrze mi z nim było, nie powiem... Uratował jedenaście kilogramów złota i ocalało mu
mieszkanie. Tyle tylko, że nudny... Miałam z nim krzyż pański. A to: Helga, nie mów tak
głośno, a to: Helga, nie garb się, a to: nie tak trzymasz widelec, a to: nie śmiej się hałaśliwie, i
tak przez cały dzień. No to ja już nie wytrzymałam
155
i uciekłam od niego... - uśmiechnęła się rozbrajająco, a w jej głosie zadźwięczała dawna
łobuzerska nutka.
Matka pokręciła z roztargnieniem głową, bardziej pochłonięta własnymi myślami niż tym, co
opowiadała Helga. Kilkakrotnie obejrzała się za słupem obleganym przez nielicznych na tej
ulicy przechodniów.
Bezwiednie przyśpieszyłam kroku i pomyślałam o parabellur spoczywającym między
talerzami z kaszanką.
- Wiesz, może bym i nie uciekła, bo mi było bardzo dobrze i wszystko miałam oprócz
samochodu, ale... No, zakochałam się! Nigdy nie wierzyłam, że się zakocham, a tu nagle
pokochałam golca i uciekłar do niego w jednej sukience.

background image

Popatrzyłam powątpiewająco na jej stopy w skórkowych czółenkacr na francuskim obcasie,
na jej granatową torebkę z miękkiej skórki.
- No, ale chyba teraz dobrze ci się powodzi?
- Teraz to już nie mogę narzekać, ale wtedy jeszcze mój Jureczel kończył medycynę na
tajnych kompletach i mieszkaliśmy w odnajętyr przy ludziach pokoju. On się uczył, a ja
trochę szmuglowałam słoninę spod Rzeszowa, trochę handlowałam złotem, bo się od tamtego
staruszka nauczyłam rozpoznawać próby, i sama pitrasiłam obiady. Naharowałar się
porządnie, ale dobrze było... - powiedziała z rozmarzeniem w głosie i podniosła na mnie
wesołe, podłużne oczy. - Teraz jestem panią doktorową. Mieszkamy skromnie w trzech
pokoikach, ale Jureczek dobrze zarabia. Jest ginekologiem. Skrobie wszystkie Niemki.
Zdziera z nich skórę i cieszy się, że jednego Szwaba mniej... Podobno ty już niedługo
kończysz medycynę? - spojrzała na mnie pytająco. - Jeder z kolegów Jureczka opowiadał, że
masz duże zdolności. Właśnie oc niego dowiedziałam się, gdzie mieszkasz. Władzio Dziobak,
pewnie go znasz?...
Skinęłam głową, myśląc o tym, co powiedziała Helga. Troszkę jej zazdrościłam tego męża i
łatwości, z jaką potrafiła sobie układać życie. Mój Busio był tylko studentem, a do tego w
ogóle mnie nie kochał. Matka musiała pomyśleć o czymś podobnym, bo westchnęła boleśnie,
przenosząc wzrok z Helgi na mnie, jakby robiąc w myślach porównanie.
- Słuchaj... Widzisz, ja mam do ciebie taką prośbę... - zaczęła zająkliwie. - Jak poznasz mego
męża albo będziesz rozmawiała z Dziobakiem, to nie mów, że byłam w balecie i że w ogóle...
On wie, że przed wojną chodziłam do szkoły, że wychowywałam się w internacie
156
Hv^
jako sierota... On jest bardzo dobry, ale lepiej niech nic nie wie, bo ta jego rodzinka to trochę
drze nosa...
- Dobrze... - uśmiechnęłam się i zaraz przypomniały mi się nasze lekcje tańca, żydowskie
ciastka z jagodami, spocone dziewczęta w niedbałych pozach na podłodze. - A nie wiesz, co
się dzieje z resztą naszego zespołu?
- Pućce granat urwał nogę, Jadźka pracuje jako konduktorka w tramwajach, a Mery wyszła
niecały rok temu za mąż... - Zamyśliła się na chwilę. - Byłam u niej na ślubie. Z narażeniem
życia zwieźli z Lubelszczyzny schaby i wędliny. Siostra Mery trzy razy podczas tej podróży
umknęła z łapanki i ledwo żywa dojechała z towarem. Ale wesele urządzili huczne. Gości
było ze trzydzieści osób.
Stanęła mi w oczach trochę murzyńska twarz Mery z wiecznie zdziwionymi, krągłymi
oczkami małpki. Nosiła pomarańczową sukienkę w zielono-niebieską kratkę i marzyła o
pelerynce z gronostajów.
- A za kogo wyszła? - wtrąciła się do rozmowy matka, wciąż jeszcze wrażliwa na wszelkie
związki małżeńskie.
- Taki jeden... Handluje złotem i dolarami. Przed wojną sprzedawał ryby w Hali Mirowskiej.
Teraz mają zamiar otworzyć bar kawowy...
- objaśniła szybko, prawie jednym tchem, i znów powróciła do wesela.
- Mówię ci, co tam się działo! Mięsa i wędlin to było tyle, że się goście nadziwić nie mogli,
jak to wszystko udało się siostrze Mery przeszmuglować. Ale było wesoło! Siostra Mery
pokazywała dokładnie, w jakich miejscach trzymała na sobie schab i kiełbasy i jak ją
„czarny" na kolei w tyłek uszczypnął, bo myślał, że ma taki od urodzenia rozłożysty... Jeszcze
nie zdążyli wstać od stołu, a tu wpada do mieszkania ktoś od sąsiadów i krzyczy, że obława w
całej dzielnicy.
- No i co zrobili? - spytałam, wpatrując się w pociągłą, rozbawioną opowiadaniem twarz
Helgi.
- A co mieli robić? Byli tak pijani, że się pochowali pod meblami... No i po całej zabawie.

background image


*
- Mamo, widziałam dziś Kostyrównę z jakimś wyższym oficerem gestapo. Była pięknie
ubrana. Udała, że mnie nie widzi...
Rzuciłam na kuchenny stół torebkę z gruszkami.
157
- Dlaczego wracasz w ostatniej chwili przed godziną policyjną? Wiesz, jak się zawsze
martwię o ciebie... Trzeba nie mieć serca, żeby tak matkę wciąż samą zostawiać! -
wybuchnęła łamiącym się od łez głosem. - Ojca też jeszcze nie ma, a obiecał, że będzie z całą
pewnością około czwartej. Umówił się w jakiejś ważnej sprawie ze znajomym. Człowiek tu
już był dwa razy, denerwował się, a ojciec nie przyszedł. Nawet blisko godzinę czekał.
Wreszcie stracił nadzieję i poszedł do domu, żeby zdążyć przed godziną policyjną.
Opowiadał, że na Lesznie była łapanka. Podjechało kilkanaście bud, zablokowano dwie ulice
i schwytano kilkaset osób. A przecież ojciec miał być dzisiaj w tamtych stronach... -
wycierała chusteczką zaczerwienione oczy.
Usiadłam obok matki na stołeczku. Jej niepokój udzielił się także i mnie.
- Może coś mu wypadło ważnego i dlatego nie przyszedł...
- To niemożliwe. Wiesz, jaki jest punktualny, gdy się z kimś umówi, a poza tym prosił, żeby
koniecznie zatrzymać tego gościa, jeżeliby nie zdążył na czas wrócić do domu. Bardzo mu na
tym spotkaniu zależało. Miał dostać jakieś pieniądze czy coś mu sprzedać...
- Może zawieruszył się z Wykolejeńcem? - robiłam przypuszczenia, czując narastający
niepokój. Było już dawno po godzinie policyjnej, a ojciec nie miał przecież nocnej przepustki.
- Niemożliwe. Wykolejeniec wyjechał podobno przedwczoraj do Krakowa uporządkować
grób Moniki...
Byłam zmęczona całodzienną pracą w szpitalu i głodna. Podeszłam do kuchennej szafki.
- Jest tylko kawałek chleba i olej - szepnęła matka, podnosząc na mnie umęczone oczy.
Nalałam na spodeczek gęstej, brunatnej cieczy, posoliłam i wrzuciłam w nią drobne kawałki
gliniastego razowca. Smakowało.
- Jest jeszcze jedna cebula w spiżarce, to ją sobie wkrój do oleju. Będzie smaczniejsze. Ja tak
jadłam na obiad...
- Ciekawe, co z mężem Kostyrówny?... - zaczęłam niepewnie, nalewając z buteleczki trochę
karmelu do filiżanki z gorącą wodą.
- Nie zagaduj Kostyrówną, bo i tak wiem, że myślisz w tej chwili o ojcu, a nie o niej.
Na ścianie kopciła się naftowa lampka. Tego dnia nasza dzielnica miała wyłączone światło
elektryczne.
158
- Zjedz, mamo, gruszkę. Są bardzo soczyste. Dostałam od Andrzeja. Strzał był trafny, matka
lekko się ożywiła.
- Powinnaś stanowczo wyjść za niego za mąż... Przystojny, młody, jest już doktorem...
Wojna się skończy, wynajmiecie piękne mieszkanie i będziesz prawdziwą panią...
- Ja też będę doktorem - odpowiedziałam z uśmiechem. - Już nim prawie jestem. A po wojnie
wyjadę do jakiejś podgórskiej wioski. Może do Osieka?... Będziemy mieszkały w pięknym
góralskim drewniaczku. Będę leczyła chorych, zimą jeździła na nartach, latem chodziła z tobą
na wycieczki... Będzie pięknie... - westchnęłam zachwycona takimi możliwościami. - Po co
wtedy mąż?
- Jak to: będziemy mieszkały? - zaakcentowała matka ostatnie słowo. - A gdzie będzie w
takim razie ojciec? Wcale go nie uwzględniłaś w swoich życiowych planach... - wyrzut
zabrzmiał w jej głosie i nagle krzyknęła: - To wygląda tak, jakbyś go już wykreśliła z listy
żyjących! A może to jakieś przeczucie?...

background image

Zrobiło mi się bardzo przykro i też odczułam swoje słowa jako zły znak. Szybko starałam się
sprawę obrócić w żart.
- Oczywiście, że ojca wzięłam pod uwagę, ale ponieważ będzie zapewne częściej
przesiadywał w knajpie niż z nami, więc dlatego powiedziałam: będziemy mieszkały.
Obie uśmiechnęłyśmy się sztucznie.
Dochodziła godzina jedenasta, ale żadna z nas nie pomyślała o tym, żeby położyć się spać.
- A co będzie, jeżeli ojciec dostał się w łapankę i pójdzie jako zakładnik? - rozpłakała się
matka.
- Dlaczego przypuszczać zaraz najgorsze? - powiedziałam bez przekonania, pełna złych
przeczuć wędrując od zaciemnionego czarnym papierem okna do kuchennej płyty.
- Jaki był, taki był, ale niechby mu się nic nie stało... Nie mogę sobie nawet tego wyobrazić,
gdyby miał tak marnie zginąć... - szlochała coraz rozpaczliwiej, wsparłszy głowę na moim
ramieniu. - Biedny Stach...
Łzy mi nabiegły do oczu. Wyobraziłam sobie ojca stojącego pod murem, z czarnym latającym
okiem, roztrzęsionego i bezsilnie czekającego na rozłąkę z życiem, które tak bardzo kochał. I
po raz pierwszy odczułam coś jak żal i wyrzut sumienia, że nie należę do

159
podziemia, że nie będę mogła w jakiś sposób pomścić jego śmierci. Poczułam do siebie
niechęć i wstyd za tchórzostwo.
Smród kopcia z filującej lampy, nędzne kuchenne meble, każdy z innej parafii, resztki oleju w
butelce, szloch matki, za oknami monotonne buczenie niemieckich samolotów nad Polem
Mokotowskim, oczekiwanie na ojca - wszystko to wydało mi się koszmarem, od którego nie
ma ucieczki. Poczułam się osaczona, bez jutra, bez przyszłości. Nic już w tym wszystkim nie
miało znaczenia i sensu. Nawet moja medycyna. Każdej chwili mogłam znaleźć się w dole z
wapnem. I nie tylko ja...
Przytuliłam się ufnie do matki. Wtuliłam dłoń w jej ciepłą rękę, tak jak w dzieciństwie, gdy
zasypiałam w jej ramionach na ganku w Rembertowie. Tylko że wtedy bałam się granatowej
nocy i migocących na niebie gwiazd.
Płakałyśmy obie bezgłośnie. Łzy przynosiły ulgę, zmywały gorzkie myśli, przybliżały nas do
siebie. Czas zamknięty w zegarku tykał monotonnie i ostrzegawczo przed uciekającymi
godzinami.
Na dole w wejściowych drzwiach zachrobotał zgrzytliwie klucz. Zaraz po tym wystraszony
głos dozorczyni zmieszał się z charkotliwą niemiecką mową. Wsłuchiwałyśmy się w te
odgłosy z uchylonymi ustami, łapiąc z trudem powietrze.
- Mamo, Niemcy! - szepnęłam prawie bez tchu. Zaschło mi w gardle i huczało w uszach. -
Czy jest w domu coś?...
- Nie wiem - jęknęła. - Zdaje się, że ojciec coś zawsze chował w łazience, ale nie znam
miejsca...
Liczne, ciężkie kroki zbliżały się pod nasze drzwi. Przygładziłam włosy i odruchowo
wsunęłam do kieszeni spódnicy kęs chleba. Matka wyprostowała się, przeżegnała szeroko
krzyżem i zrobiła kilka kroków w stronę przedpokoju.
Rozległo się pukanie.
Podskoczyłam do drzwi. Matka raptownym gestem, z siłą, o jaką jej nie podejrzewałam,
odepchnęła mnie i przekręciła zdecydowanie zamek. W mroku zamajaczyło kilka postaci.
Dwóch oficerów niemieckich wysunęło się do przodu. Zalśniły guziki i długie buty. Dłonie
automatycznie podniosły się do daszków. Przełknęłam ślinę. Matka wyprostowana, z wysoko
podniesioną głową stała nieporuszona w wyczekującej postawie. Dopiero teraz zauważyłam,
jak bardzo miała wychudzone plecy.
160

background image

- Was wiinschen Sie? - krzyknęłam prawie jakimś zdyszanym, nieswoim głosem, nie mogąc
dłużej znieść napięcia.
- Nie żadne powinszowania, tylko koledzy oficerowie przywieźli nas do domu, rozumiesz,
gówniarzu?
Ojciec z Wykolejeńcem ledwo się trzymającym na nogach wtoczyli się do przedpokoju,
odsuwając lekceważącym ruchem ręki obu oficerów, którzy niezdecydowanie dreptali pod
drzwiami. Wreszcie jeden z nich zaczął tłumaczyć łamaną polszczyzną, że są Austriakami, że
tych panów kompletnie pijanych spotkali na ulicy, a ponieważ było już bardzo późno i
śpiewali... - tutaj oficer się zająknął - i coś tam krzyczeli, więc wsadzili obu w dorożkę i po
prostu przywieźli pod wskazany adres. Bardzo przepraszali za nocną wizytę. Jeszcze raz
zapewniając, że nie są Niemcami, zeszli ze schodów w towarzystwie wystraszonej dozorczyni
przyświecającej im latarką.
- Ja któregoś dnia dostanę obłędu - szepnęła matka, pocierając dłonią czoło. - Coś się ze mną
takiego dziwnego robi...
Ojciec z Wykolejeńcem zdążyli już zagospodarować się w kuchni. Na stole pojawiła się
butelka alaszu i parabellum. Wykolejeniec zawodził dyszkantem, rozlokowawszy się na
taborecie pod ścianą.
Siekiera, motyka, piłka, alasz, przegrał wojnę głupi malarz...
Ojciec przytupywał do taktu, kręcił się chwiejnie dookoła swojej osi, mrugał nieprzytomnie
okiem i usiłował także śpiewać. Przerywanym czkawką głosem zawodził fałszywie, ale za to
głośno:
Siekiera, motyka, piłka, buda, każdy zwiewa, gdzie się uda...
Do kuchni wtargnęła w rękawiczkach upiornie blada matka. Przeraziłam się, że dostała
obłędu.
- Mamo, co robisz?! - krzyknęłam, gdy zdecydowanym, nagłym ruchem chwyciła parabellum
i cofając się z nim do tyłu, powiedziała władczym i dobitnym głosem:
- Łapy do góry, bo będę strzelała!
Kropelki potu wystąpiły mi na czoło. Nie miałam już żadnych złudzeń, że broń znalazła się w
ręku szalonej.
- Nie wygłupiaj się, Tećka... - skamlał ojciec.
161
Wykolejeniec osunął się miękko z taboretu na podłogę i w tej samej prawie chwili wypłynęła
spod niego strużka.
- Łapy do góry! - warknęła groźnie matka, celując prosto w brzuch ojca.
Podniósł potulnie ramiona i osłupiałym, zapijaczonym wzrokiem wpatrywał się w
wymizerowaną twarz.
- Wstawaj, ty pijusie! - wycelowała teraz lufę w kierunku głowy Wykolejeńca.
Podpierając się rękami, usiłował podnieść się niezdarnie z podłogi.
- Zrobiłem siusiu - wymamrotał płaczliwym głosem i chwiejąc się na długich nogach, stanął
obok ojca, podnosząc posłusznie ręce.
- A teraz marsz do pokoju! - rozkazała matka, uskakując im z drogi i przytulając rękę z
parabellum do biodra.
Zachowywała się tak, jakby całe życie miała do czynienia wyłącznie z bronią i podobnymi
sytuacjami. Stałam bez ruchu przy drzwiach, zastanawiając się, w jaki sposób odebrać matce
rewolwer. Wiedziałam, że wariaci w szale są nieprawdopodobnie silni. Niepewnie zerknęłam
w jej stronę.
- Siedź w kuchni... - szepnęła, wychodząc za parą kroczących przed nią potulnie pijaków.
Zza drzwi pokoju dochodziły rozkazy: - Rozbierać się! Kłaść się na tapczan! Spać!
Siedziałam na stołku zdezorientowana i obojętna na wszystko. Czułam ogromne zmęczenie.
Lampa w kuchni dopalała się. Czuć było naftą i kopciem. Nienapoczęta butelka alaszu z

background image

barwną etykietą stała w parze z zatłuszczoną butelką rzepakowego oleju. Otrząsnęłam się z
niechęcią i zapragnęłam nagle znaleźć się w ramionach Andrzeja w cichym, staroświeckim
mieszkaniu na Starówce.
„Co za szczęście, że Andrzej nie pije... Gdybym była jego żoną..." - Zaskoczyło mnie takie
sformułowanie. Nigdy dotąd nie pomyślałam o nim poważnie jako o przyszłym mężu.
- Wreszcie zasnęli... -westchnęła matka, wchodząc cicho do kuchni. W ręce wciąż trzymała
rewolwer. - Co teraz z tym zrobić? - wskazała oczami na duże i ciemne parabellum.
Przyglądałam się jej podejrzliwie. Zachowywała się jednak najzupełniej normalnie i
spokojnie.
- Odezwij się wreszcie i nie patrz na mnie jak na wariatkę!
162
Uśmiechnęłam się do niej stropiona:
- Co w ciebie, mamo, wstąpiło? Przeraziłam się, że dostałaś obłędu...
- Mało brakowało - burknęła, siadając ciężko na taborecie. - A co miałam robić? Czekać, aż
pijackim rykiem żandarmów sprowadzą? Albo że w przystępie humoru i fantazji zaczną w
sufit strzelać? Przecież ktoś musiał położyć temu kres! Ty byś tylko stała, wybałuszała oczy,
a co najwyżej uciekła do sąsiadów. Żadnej z ciebie pociechy w takich chwilach! Od razu
tracisz głowę... Co z ciebie będzie za lekarz?
Nie poznawałam matki. Patrzyłam na nią z podziwem i szacunkiem. Owinęła starannie
parabellum w kawał podartej ścierki i zręcznie wpakowała do popielnika.
- To będzie prezent dla Andrzeja... - wymamrotała półgłosem do siebie, ściągając powoli
rękawiczki. - Z całą pewnością zrobi z niego lepszy użytek niż ten tam pijus...
- Skąd wiesz, że Andrzej zajmuje się takimi sprawami? - zapytałam z zaciekawieniem, gdyż
nigdy na te tematy z matką nie rozmawiałam.
- Prawie każdy w młodości porywa się z motyką na słońce... Twój ojciec w dziewięćset
piątym też rozrabiał... - westchnęła, otrzepując dokładnie rękawiczki z popiołu.
- Ale co ci przyszło, mamo, do głowy z tymi rękawiczkami?
- A co, może miałam jeszcze znaki na broni zostawić? A jakby tak wpadło gestapo na rewizję
i znalazło rewolwer? Zaraz po odciskach palców doszliby do tego, kto ją ostatni trzymał...
Uśmiechnęłam się, rozbrojona jej naiwnością.
- To już by nie miało żadnego znaczenia, gdyby broń znaleźli w naszym mieszkaniu... Ale
skąd ty o tym wszystkim wiesz? Nawet trzymałaś go fachowo przy biodrze, żeby z ręki nie
można było wytrącić...
Matka uśmiechnęła się z wyższością i dumą.
- Jak ty nie lubisz kryminalnych książek, to już myślisz, że nikt ich nie czyta... A co ja mam
robić, jak was całe dnie nie ma w domu? Pożyczam książki od sąsiadów i czytam...
Najpierw zajrzał rano do kuchni ojciec. Wypił kubeczek zimnej wody, popatrzył po nas
pytająco, przygładził włosy, uśmiechając się niepewnie:
163
- Nic, cholera, nie pamiętam, jak się dostałem do domu... Widocznie starość mi nie służy...
- Raz by cię nagła śmierć wzięła i byłby wreszcie w domu spokój
- odpowiedziała matka, próbując smaku gotowanej na kuchni marmolady z bani.
- Coś ty od rana w takim zgryźliwym humorze? - zainteresował się ojciec, rzucając potulne
spojrzenie w jej kierunku.
- Ciesz się, że ciebie i twego przyjaciela wczoraj nie zamordowałam... Mało brakowało...
- A co się takiego stało? - zapytał Wykolejeniec, wsuwając się cichutko za ojcem, i zaraz
dodał: - Nie widzieliście mego parabellum? Zdaje mi się, że je gdzieś tu kładłem...
- Nie widziałam - odparła matka, wzruszając ramionami.
- Pewnie zgubiłeś po drodze albo zabrali je Niemcy, którzy was przywieźli w nocy.
- Jacy znów Niemcy? - zainteresował się ojciec, mrugając nerwowo czarnym okiem.

background image

- Czekaj... Czekaj, Stasiu, coś sobie przypominam... -pocierał czoło Wykolejeniec, marszcząc
brwi. - Tak... Tak... Było ich dwóch... Jeden trzymał ciebie pod ręce, a drugi mnie... Ale jak
oni nas znaleźli? Zdaje się, że tyś coś krzyczał na środku Alei Jerozolimskich o Hitlerze i
śpiewałeś Międzynarodówkę...
- Ja śpiewałem Międzynarodówkę"! - zaperzył się ojciec. - Mogłem najwyżej śpiewać My,
Pierwsza Brygada... Jak mogłem śpiewać Międzynarodówkę, jak nie znam słów?
- Ale coś jednak śpiewałeś po rosyjsku... -upierał się Wykolejeniec, zacierając białe, wąskie
dłonie i zerkając w stronę kuchni. - Najwyraźniej pamiętam, że śpiewałeś... Wtedy podjechała
jakaś drynda, a ja się jeszcze wykłócałem po niemiecku z tym oficerem, że ma zły akcent.
Wtedy on powiedział, że obaj są z Wiednia i żebyśmy tak nie krzyczeli, bo przyjdzie patrol i
wtedy nawet oni nam nie pomogą.
- Nic nie pamiętam, jak Boga kocham... -przysięgał ojciec z powagą.
- Trzeba będzie skończyć raz na zawsze z wódką... - zerknął w kierunku matki. - Zupełny
bydlak się z człowieka robi.
Byłam zaniepokojona tą łagodnością ojca. Musiał mieć coś poważnego na sumieniu, czym
nas wkrótce mógł zaskoczyć.
- A później coś się tutaj działo w kuchni... Pamiętam tylko tyle, że Niemcy kazali nam stać
pod ścianą z podniesionymi rękami... Ale
164
to chyba musiało mi się jednak śnić, bo miałem wrażenie, że obsunąłem się do wykopanego
dołu, w którym było mokro...
Matka odwróciła się plecami, żeby nie zauważyli tłumionego śmiechu.
- Cholera, zabij, nic nie pamiętam... Zupełnie nic nie pamiętam...
- powtarzał z przejęciem w kółko ojciec, oblizując spieczone wargi.
- Wiem tylko tyle, że na obiad wstąpiliśmy do Jabłońskiego na Marszałkowskiej z tym
gościem, co załatwialiśmy interes... Później poszliśmy na Kozią do tego faceta z bródką...
Tam coś chyba piliśmy... A później grała jakaś damska orkiestra... Tylko gdzie to było?
- Ja też nie wiem - przyznał się z rozbrajającym uśmiechem Wykolejeniec, a zerknąwszy po
raz trzeci na pusty stół i na matkę, powiedział: - To ja tylko skoczę na dół do sklepiku i zaraz
wracam. Później trzeba będzie poszukać parabellum, bo bez niego jak bez ręki. Człowiek od
razu traci całą pewność siebie.
Spojrzałam na zegarek. Za chwilę powinnam wyjść z domu. Umówiłam się z Andrzejem, że
przyjdę do szpitala trochę wcześniej, żeby można było jeszcze porozmawiać przed
ćwiczeniami. Jednak perspektywa obfitego śniadania okazała się silniejsza od sentymentu,
jaki do niego żywiłam. Postanowiłam wyjść później.
- Wczoraj była łapanka na Lesznie... - zaczęła matka. - Całą noc się denerwowałyśmy, że
może coś ci się stało... Miałeś przecież wcześniej wrócić do domu...
- Mnie? - zdziwił się ojciec. - Mnie się nic nie może stać, nie jestem znów taki frajer, jak
myślisz. Chwała Bogu, już z kilku łapanek wyszedłem cało. Grunt to zimna krew i walić
prosto na Niemców, trzymając wysoko w ręce byle jaki papierek... A w ostateczności
„góralem" się wybronisz...
Pomyślałam trochę ze złością, a trochę z jakimś wewnętrznym rozczuleniem, że stosowaliśmy
z ojcem podobne metody, nie mówiąc nigdy o tym głośno.
Matka z westchnieniem wzruszyła ramionami.
- Był wczoraj dwa razy ten człowiek, co się z nim umówiłeś na czwartą. Bardzo się
denerwował, że cię nie zastał.
- To nic ważnego... - bąknął zakłopotany ojciec. - Już bez niego załatwiłem tę dzierżawę...
- Jaką znów dzierżawę? - odwróciła się raptownie od kuchni matka i spojrzała z przestrachem
na ojca.
165

background image

- Nic takiego, później ci powiem... Teraz mnie cholernie boli głowa. Musiałem się czymś
zatruć. Pewnie znów mi zaszkodził małosolny ogórek.
Po całonocnym dyżurze w szpitalu pojechaliśmy z Andrzejem zatłoczoną ciuchcią do
Wilanowa. Dzień był słoneczny, pachnący dojrzałym latem. Cieszyliśmy się na ten spacer od
dawna, ale zawsze stawało coś na przeszkodzie.
Uczepiona jego ramienia deptałam ścieżki, które kiedyś przemierzałam z Busiem. Odżyły
wspomnienia z bolesną dokładnością. Przyjeżdżaliśmy tu jeszcze jako narzeczeni. Busio nosił
beżowe ubranie w kratkę i miał ostrzyżone na jeża włosy. Opowiadał mi o życiu
pozagrobowym, łaskotał po piersiach i wpajał moralne zasady. Dużo wtedy rozmawialiśmy
na tematy kulinarne. Busio bowiem uświadamiał mnie, jakie będę musiała gotować potrawy,
gdy już będziemy małżeństwem, i dlaczego. Żadnych selerów, porów, pieprzu, szparagów i
jakiejś tam jeszcze włoszczyzny, ponieważ działa ona na wzmożenie popędu płciowego, co z
reguły prowadzi do rozwiązłego trybu życia. Wysłuchiwałam wtedy tych wszystkich rzeczy z
zachwytem dla mądrości Busia i z przerażeniem, że w rezultacie jarzyny, które tak bardzo
lubiłam, będą musiały zniknąć z naszego stołu. Miała je zastąpić manna z konfiturami i na
wpół surowa polędwica.
Roześmiałam się głośno do swoich myśli.
- Wiesz, Andrzeju, to bardzo dziwne, ale ja nie potrafię zapomnieć swego męża. Wciąż go
chyba jeszcze kocham...
Usiedliśmy nad małym, zarosłym rzęsą stawem. W topolach szeleścił ciepły wiatr, pachniała
nieskoszona łąka. Objął mnie wpół.
- Nie bądź śmieszna. Jak można kochać idiotę... Zwłaszcza gdy już się związał ślubem z inną
kobietą...
- Co ty za głupstwa opowiadasz? - spojrzałam na jego znużoną twarz z brązowymi cieniami
pod oczami. - Przecież my nie mamy rozwodu ani unieważnienia małżeństwa... - Serce
podskoczyło mi do gardła. - To jakieś brednie...
- Nie udawaj, że o niczym nie wiesz - odpowiedział ze źle ukrywanym zniecierpliwieniem -
przecież znasz Dziobaka i wiesz, że ma całą rodzinę w Białymstoku...
166
- No to co z tego? - rzuciłam pytanie trochę zaczepnym, prowokującym tonem. Bałam się, a
jednocześnie pragnęłam dowiedzieć się wszystkiego o Busiu.
Andrzej oparty plecami o pień topoli zerwał źdźbło trawy i oglądał je z zainteresowaniem.
- Sądziłem wobec tego, że dotarły do ciebie słuchy o twoim mężu. Podobno złożył zeznanie,
że jest wdowcem. Świadkowie poświadczyli, że zginęłaś od bomby czy coś w tym rodzaju.
- Ależ to niemożliwe - powiedziałam bez przekonania.
- Młodszy brat Dziobaka przedarł się do Warszawy i opowiadał różne ciekawostki o
znajomych.
- Nieprawda! - krzyknęłam bliska płaczu, przerywając mu w połowie zdania.
Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy.
- Najwyższy czas, żebyś przestała kochać urojony obraz twego Busia. Zrozum wresz;cie, że
ten człowiek zupełnie na to nie zasługuje, a ty jedynie komplikujesz sobie niepotrzebnie
życie...
- Za to ty zasługujesz! - krzyknęłam z rozpaczą. Andrzej powoli podniósł się z trawy.
- Sądziłem, że... - nie dokończył zaczętej myśli, tylko wyciągnął rękę, żeby pomóc mi wstać.
- Ja tu zostanę - powiedziałam kategorycznym tonem, patrząc przed siebie.
- Nie zostaniesz tu sama.
- Zostanę! - upierałam się, chociaż nie pociągał mnie zbytnio samotny powrót.
- Przestań się już dąsać i chodźmy gdzieś w pola... - powiedział łagodnie i usiłował się do
mnie uśmiechnąć, chociaż przychodziło mu to z trudem.
- Zostaw mnie w spokoju! - krzyknęłam niegrzecznie.

background image

- Jak sobie chcesz... -Andrzej odwrócił się powoli i skręcił w boczną alejkę. Był szczupły i
lekko się garbił. Miałam ochotę zawołać, żeby wrócił, ale nie potrafiłam się na to zdobyć.
Nad stawem pomykały granatowe ważki, w drzewach nawoływały się jazgotliwie ptaki.
Rozpłakałam się głośno i bezradnie. Bolała mnie sprzeczka z Andrzejem, bolały wiadomości
o Busiu, który tak bez skrupułów uśmiercił mnie przed sądem. Dla ni&go po prostu nie
żyłam.
167
Powlokłam się cienistą aleją w najodleglejszy kąt parku, rozglądając się, czy gdzieś nie czeka
na mnie Andrzej. Było jednak pusto i tylko czasem mignęła wśród krzewów jakaś parka
szukająca samotności. Myślałam wciąż o Busiu, o jego nowej żonie i o swojej obecnej
sytuacji.
Wyciągnęłam się w trawie pod rozłożystym octowcem. Była bujna, pachniała nagrzanym
zielem i cykały w niej świerszcze. Przez zmrużone rzęsy patrzyłam leniwie, jak po niebie
przepływają puchate obłoki. Było mi bardzo smutno, ale i dobrze. Dobijałam przecież do
szczęśliwego brzegu. Najdalej za półtora roku będę już lekarzem. A gdy już nim będę, moje
życie ułoży się szczęśliwie i pięknie. Nie bardzo jeszcze wiedziałam jak, ale wierzyłam
mocno, że będzie wspaniałe. Miałam wiele projektów. Chciałam mieszkać na Podhalu i tam
leczyć biedotę. Chciałam mieć także piękny gabinet w Warszawie. Pragnęłam być asystentką
sławnego chirurga. Myślałam o własnej klinice. Czasem nawet snułam nieśmiałe marzenia o
pracy naukowej. Pragnęłam dokonać jakiejś rewelacyjnej operacji. Wszystkie te marzenia
zaczynały się od słów: „gdy skończy się wojna", tak jak dawniej: „gdy wyjdę za mąż"...
Na razie jednak leżałam w zielonej trawie, w szarej płóciennej sukience, wymachiwałam
zakurzoną stopą w zniszczonym drewniaczku i czułam dokuczliwe burczenie w żołądku.
Byłam głodna, zmęczona całonocnym dyżurem, senna, ale pełna nadziei na lepsze jutro.
Nadzieja nie opuszczała mnie nigdy...
Obrazek, jaki zastałam po powrocie do domu, coś mi przypomniał. Matka, siedząc przy
kuchennym stole, z wystraszoną miną śledziła ruchy ojcowego palca przesuwającego się
zaborczo wzdłuż długiej kolumienki cyfr upstrzonych czerwonymi ptaszkami.
- Widzisz przecież chyba jasno, że to nas może uratować... „Translokacyjne!" - pomyślałam
błyskawicznie. - „Jakieś nowe
translokacyjne. Tamto sprzed lat doprowadziło ojca do więzienia..."
Podeszłam do stołu, wpatrując się w kratkowany arkusz papieru jak zahipnotyzowana. Matka
podniosła zaczerwienione oczy i objaśniła bezbarwnym głosem:
- Ojciec chce, żebyśmy się wyprowadzili z Warszawy...
168
- To niemożliwe! - krzyknęłam porywczo, myśląc o swoich studiach, znajomych i pracy w
szpitalu.
Wielki palec zatrzymał się nagle przy jakiejś starannie wykaligrafowanej pozycji. Czarne,
mrugające oko wpatrywało się we mnie z bliska i nieprzyjaźnie.
- Co jest niemożliwe, gówniarzu? Nie podoba się panience, to jazda do męża! Z głodu mamy
zdychać dla twego widzimisię! Jak dotąd z twojej nauki żadna korzyść dla domu. Apetyt
masz nie mniejszy...
Łzy bezsilności zakręciły mi się w oczach, ale je dzielnie powstrzymałam.
- Ależ... Ja przecież... Moja medycyna... - plątałam się ze zdenerwowania i oburzenia.
- Będziesz dojeżdżała! - zadecydował i znów powrócił ze spokojem do starannych zapisków,
przekreślając jakąkolwiek dyskusję na ten temat.
Spojrzałam bezradnie na matkę z nikłą nadzieją, że w niej znajdę sprzymierzeńca. Wyglądała
na zgnębioną i zrezygnowaną.
- Ja się z tego mieszkania nie ruszę! Chyba że w trumnie!

background image

- krzyknęła niespodziewanie, zrywając się od stołu. - Mało różnych nieszczęść, to ty jeszcze
chcesz nas w taką brudną robotę mieszać...
- głos jej się załamał i odwróciła się do nas plecami, ocierając ukradkiem oczy wierzchem
dłoni.
Ojciec zamilkł na chwilę, chrząknął kilkakrotnie i zapatrzył się w okno, bębniąc nerwowo
palcami po stole.
Na tle błękitnego nieba, na drutach, siedziały niby czarne nutki jaskółki i beztrosko ćwierkały.
- Nie mamy innego wyjścia... - wymamrotał wreszcie jakimś potulnym tonem, uciekając
wzrokiem na boki. - Mieszkanie już sprzedane... W końcu tygodnia sprowadza się nowy
właściciel...
- A my? - matka odwróciła się gwałtownie, przerażonym wzrokiem wpatrując się
wyczekująco w starannie ogoloną twarz ojca.
Przysunęłam się do niej.
Wydało mi się, że niezbyt pewnie trzyma się na nogach.
- My do Buchnika pod Warszawę... Mieszkanie już wydzierżawione. Milczałyśmy z matką
przytłoczone nieodwracalnością faktu i najwidoczniej pochłonięte jedną i tą samą myślą o
pieniądzach.
169
Ośmielony naszym spokojem ojciec uśmiechnął się do nas promiennie, ożywił się,
wyprostował, jakby się nagle pozbył ciężaru ugniatającego plecy.
- Nawet niczego sobie drewniaczek... Dookoła sosenki, powietrze zdrowe, żywiczne.
Zupełnie jak na letnisku... - rozmarzył się. - Żeby była gdzieś w pobliżu woda, to można by
nawet na rybki pójść... A swoją drogą, to się człowiek już stęsknił za przyrodą, prawda,
Tećka?
- Gdzie masz pieniądze? - wyrzuciła z siebie gardłowym, nienaturalnym głosem matka. -
Gdzie są pieniądze ze sprzedaży mieszkania?
Opuściłam głowę, bojąc się spojrzeć na ojca, ale ten jeszcze nie stracił odzyskanej przed
chwilą pewności siebie.
- A gdzie mają być? Rozeszły się... Pieniądz okrągły i takie już jego przyrodzenie, że się
toczy... - próbował żartować.
- Przepiłeś! - krzyknęła matka. - Przepiłeś tak jak wtedy translokacyjne!
- Trochę wydałem w restauracji... - przyznał ugodowo ojciec. - Trzeba było przecież interes
oblać... I tak miałaś szczęście, że nas ci Niemcy do domu przywieźli, bo inaczej byłabyś już
dziś wdową... Co znaczą marne tysiące wobec ludzkiego życia?... - westchnął filozoficznie,
mrugając nerwowo czarnym okiem.
- Wszystko przepiłeś!?
- Nie! - odpowiedział z godnością. - Ja nawet po pijanemu i w najgorszych opałach myślę o
domu... Przyniosłem przecież butelkę alaszu. Pamiętam także, że kupiłem kilo końskiej
kiełbasy... - powiódł po nas pytającym wzrokiem.
Bez słowa wyszłyśmy z kuchni.
*
Wciągnęłam głęboko w płuca zapach lizolu i poczułam się znów szczęśliwa, tak jak każdego
dnia, gdy przestępowałam próg długiego korytarza. Szpital to było miejsce, w którym
zapominałam o wiecznie pijanym ojcu, osamotnionej matce, gestapo, wywózce do Niemiec
na roboty, o Busiu z jego nową żoną i o Andrzeju z miłością. Wszystko to pozostawało gdzieś
tam poza mną i przestawało być problemem, zgryzotą, udręką. Wkraczałam w inny świat,
owiany zapachem środków dezynfekcyjnych, zaludniony przypadkami różnego rodzaju
schorzeń.
170

background image

A im były one cięższe i bardziej skomplikowane, tym obiekty stawały się bliższe memu sercu
i krążyłam przy nich niby namiętny kochanek wokół przyszłej zdobyczy. Były przecież
koniecznymi środkami i czymś w rodzaju „pomocy szkolnych" w zdobywaniu upragnionego
celu. W ten biały, chory świat wkraczałam z dumą i pewnością siebie. Byłam lubiana przez
pacjentów. Mówiono o mnie, że jestem „taka ludzka". Profesorowie i lekarze podziwiali moje
poświęcenie i nieprzespane noce przy łóżkach najciężej chorych. Wtedy opuszczałam
skromnie oczy upojona pochwałami, a jednocześnie zawstydzona własną niedoskonałością.
Przecież chorzy i profesorowie byli w błędzie. Wcale nie dobroć serca i szlachetność uczuć
kazała mi doglądać konających. Nie. Po prostu ambicja. Pragnęłam w najkrótszym czasie
zdobyć największy zasób wiadomości i doświadczenia. Uczyłam się z pasją, z pazernością -
jak określała moja matka, byle tylko nadrobić wszystkie inne braki w wykształceniu i pokazać
światu, który sprowadzał się w rezultacie do Busia i ludzi z jego środowiska, że jestem nie
tylko sprytna, ale i zdolna. Pragnęłam zostać cenionym i znanym chirurgiem. Byłam dumna z
uporu, z jakim zdobywałam wiedzę, i z „zimnej wobec ludzi i świata postawy" - gdyż
postawiłam sobie taką dewizę za cel. Tylko że im dalej posuwałam się w studiach, tym
częściej ją łamałam. Mimo usilnych starań z mojej strony nie potrafiłam przechodzić
obojętnie wobec ludzkiego cierpienia. Jednak daleko mi było do doskonałości.
Wczesnym popołudniem, zawiązując pośpiesznie troki wykroch-malonego fartucha, szłam
pod siódemkę. Miałam zamiar przestudiować historię choroby kilku pacjentek i przejrzeć
spokojnie notatki z ostatniego wykładu. Prowadził go profesor Łoński w mieszkaniu
rodziców Danusi przy ulicy Śniadeckich. Był to jeszcze wciąż zamożny, nietknięty wojną
dom i tam najczęściej zbieraliśmy się na wykłady. Oddawano nam wielką nowoczesną
jadalnię, gdzie wokół okrągłego stołu pokrytego szklaną taflą siadaliśmy w jedenaścioro,
wpatrzeni w profesora wprowadzającego nas w zawiłe, a tak jednocześnie proste sprawy
prawidłowej i wadliwej korelacji gruczołów dokrewnych. Doznawałam wtedy dziwnych
uczuć i nie bardzo potrafiłam się skupić. Dla mnie szyszynka czy nadnercze kojarzyły się
nierozerwalnie z moim nieudanym małżeństwem. Kto wie, czy to one właśnie w dużej mierze
nie stały się przyczyną, że było ono takie, jakie było, a Busio nie stanął w nim na wysokości
zadania. Czułam wyraźną niechęć do tych wszystkich „osobników"
171
wewnętrznego wydzielania. Uważałam ich niejako za sprawców wszystkich nieszczęść i za
coś w rodzaju złośliwych krasnoludków, którymi w różnych okolicznościach terroryzował
mnie niegdyś Busio, wymawiając konspiracyjnym szeptem tajemnicze dla mnie wówczas
słowo: gruczoły. I teraz, wchodząc z notatkami na salę, uśmiechnęłam się do dalekiej wizji
już w tej chwili cudzego męża zasłuchanego w świat swego ducha i owych gruczołów.
Ze względów bezpieczeństwa uczyliśmy się wszyscy nieomal zawsze w pokojach chorych,
udając przed władzami z zewnątrz personel pielęgniarski. Każdej przecież chwili mogli
wpaść na inspekcję Niemcy. W takim wypadku notatki i cały kompromitujący materiał
wpychało się do przygotowanego zawczasu basenu, zakrywało pokrywą i z poważną miną,
bez pośpiechu niosło się go ostentacyjnie przez salę tuż pod nosem węszących pod różnymi
pretekstami Niemców. Chorzy byli naszymi sprzymierzeńcami. Zawiązała się między nimi a
nami cicha umowa. Gdy w codziennym obchodzie pojawiła się jakaś nowa twarz albo
przyszła niespodziewana inspekcja, zwracali się do nas per „pani salowa", chociaż na co
dzień traktowali nas na równi z lekarzami.
Wchodząc do salki, na wszelki wypadek sprawdziłam, czy pod stolikiem okrytym długim
prześcieradłem stoi przygotowany basen.
- Jest, jest... - mrugnęła do mnie porozumiewawczo Marta, której męża zamęczono w gestapo
akurat w tym czasie, gdy na świat przychodził ich pierwszy syn. Młoda kobieta miała
początki białaczki. Wierzyła nam jednak, że to tylko anemia, i głośno marzyła o powrocie do
domu...

background image

Prawie w tej samej chwili jedna z dyżurnych pielęgniarek poprosiła mnie do telefonu.
„Pewnie dzwoni Andrzej" -pomyślałam, idąc długim korytarzem. Od kilku dni widywaliśmy
się tylko przelotnie w szpitalu. Na wczorajszych ćwiczeniach szepnął mi, że musimy któregoś
popołudnia wybrać się nad Wisłę. Lubiliśmy oboje dalekie spacery Wałem Miedzeszyńskim,
brodzenie po płyciznach, przedostawanie się na piaszczyste łachy. Świat był mimo wszystko
piękny. Doznałam znów uczucia dumy i pewności siebie, a jednocześnie żalu, że matka
Busia, nie mówiąc już o nim samym, nie może mnie zobaczyć w białym kitlu ani usłyszeć,
jak tytułują mnie „pani doktor". Na pewno byliby zaskoczeni, że „takie sobie ni to, ni owo"
potrafiło otrząsnąć się i wykazać dostateczne zdolności na to, aby studiować. Nikt przecież
we mnie nie wierzył
172
poza jednym Piotrusiem. Busio nazywał mnie durniem, ojciec twierdził, że mam zatabaczony
łeb, a i ja sama nie bardzo zdawałam sobie sprawę z moich możliwości. Gdyby nie wojna i
początkowe zarobki ojca, to prawdopodobnie byłabym jedynie tancerką w nocnym lokalu, a
w najlepszym razie utrzymanką jakiegoś starszego pana. Ale najprawdopodobniej potulną i
skompleksowaną żoną Busia krążącą pomiędzy kuchnią i sypialnią. Wojna, której się tak
panicznie obawiali rejentostwo, stała się dla mnie dobrodziejstwem. Dopiero w tej chwili
zrozumiałam dokładnie i w praktyce teorię względności.
Podniosłam z uśmiechem słuchawkę, ciesząc się na zapas z bliskiego spotkania z Andrzejem.
Przyjemnie było wiedzieć, że jest się tak bardzo kochaną.
- To ty, dziecko? - usłyszałam po tamtej stronie drutu obcy, a jednak dziwnie znajomy mi
głos.
- Tak, to ja - odpowiedziałam niepewnie. Serce szarpnęło się niespokojnie i boleśnie. Z
trudem przełknęłam śUnę, pytając zdławionym głosem: „kto mówi", chociaż byłam prawie
pewna, z kim rozmawiam.
- Nie poznajesz, dziecko?
Serce waliło coraz wolniej i głośniej. Nie miałam już żadnych wątpliwości, że po tamtej
strome jest Busio, ale mimo wszystko trudno było w to uwierzyć.
- Nie... Nie poznaję. Proszę powiedzieć kto, bo inaczej odłożę słuchawkę - głos miałam
zdyszany i nieswój. Czułam, że za chwilę mogę zemdleć z emocji. Na wszelki wypadek
poszukałam nogą krzesła i przysiadłam na brzeżku. W sterylizatorze ze strzykawkami
bulgotała woda.
- Twój Busio... - mizdrzył się gdzieś z oddali człowiek, który uśmiercił mnie przed sądem,
aby móc się związać z inną kobietą. Poczułam napływającą złość, a jednocześnie wątpliwości,
czy nie zostałam wprowadzona w błąd. Ostatecznie ludzie opowiadali tyle
nieprawdopodobnych rzeczy. Tak często zdarzali się naoczni świadkowie, którzy twierdzili,
że ktoś tam zginął od kuli, a po paru miesiącach rzekomy nieboszczyk zjawiał się zdrów i
cały. Może więc i ta historia z jego małżeństwem była tylko wytworem czyjejś wyobraźni?...
- Muszę się z tobą, najdroższa, koniecznie zobaczyć... - ciągnął dalej Busio, niezrażony
moim milczeniem.
- Tak, naturalnie... - wymamrotałam wreszcie głupawo, wciąż czując szum w uszach i
bolesne walenie serca.
173
- Będę na ciebie czekał za godzinę w Cafe Otto w Alejach Jerozolimskich. Wiesz, dziecko,
gdzie?...
Do dyżurki weszła pielęgniarka po termometry. Uśmiechnęłyśmy się do siebie zdawkowo.
- Wiem, ale tam nie przyjdę.
- Dlaczego, smarkata? Tam będzie można spokojnie porozmawiać...
- w głosie Busia przebijało zniecierpliwienie.
Zwlekałam z odpowiedzią, czekając, aż dziewczyna zamknie za sobą drzwi.

background image

- Bo to jest lokal tylko dla Niemców - wyrzuciłam jednym tchem.
- A poza tym za godzinę nie mogę. Najwcześniej za dwie...
- No to w takim razie w Łazienkach przy Pomarańczami... - prosił Busio.
- Przecież do Łazienek wstęp dla Polaków wzbroniony. Nie wiesz o tym? Właściwie jak
dawno jesteś w Warszawie, skąd się wziąłeś?...
- Hmm... - chrząknął Busio niewyraźnie, jakby się nad czymś zastanawiał.
Gorączkowo szukałam w myśli miejsca, gdzie mogłabym się z nim spotkać. I nagle olśnienie.
Zobaczyłam „drzewo szczęścia" o mięsistych, zrośniętych z sobą listkach w kształcie serca.
Staliśmy pod nim z Busiem w Ogrodzie Botanicznym w pewne deszczowe przedpołudnie
jeszcze w tych czasach, gdy był moim narzeczonym. Obracał zerwany liść w palcach i mówił
coś bardzo pięknego o jego symbolicznym rysunku i naszej miłości. „Co on wtedy takiego
powiedział" - starałam się odgrzebać w pamięci tamten czas, ale dzisiejszy niewidzialny
Busio po tamtej stronie drutu dopytywał się z niecierpliwością o miejsce i czas spotkania.
- W Ogrodzie Botanicznym pod naszym drzewem... Pod tym dużym drzewem z lewej strony
od wejścia punktualnie o trzeciej - dodałam pośpiesznie rzeczowym tonem, ale w tej samej
chwili uświadomiłam sobie, że przecież tam również wejście dla Polaków było wzbronione.
- Busiu! - krzyknęłam, chcąc sprostować pomyłkę, ale usłyszałam tylko: - Dobrze, dziecko - i
szczęk odkładanej słuchawki. Stałam przez chwilę, obracając bezradnie czarny, bezużyteczny
w tej chwili przedmiot buczący długimi sygnałami.

174
„Za dwie godziny zobaczę Busia... Za dwie godziny..." -powtarzałam w myśli, nie wierząc
własnym słowom. Bałam się tego spotkania, a jednocześnie pragnęłam.
„Nie zdążę nawet pojechać do domu, żeby się przebrać w jakąś efektowniejszą sukienkę" -
pomyślałam z żalem i zawróciłam na salę z moimi pacjentkami.
Szczurkowska jak zwykle kłóciła się z Krzywiec, a Marta z odwróconą do ściany twarzą
płakała bezgłośnie. Drgały jej tylko plecy. Pewnie znów rozpamiętywała śmierć męża.
Pomyślałam o Busiu i zaraz jako wyrzut sumienia zamajaczyła mi w oczach postać Andrzeja.
A jednak nie potrafiłam dochować wierności, chociaż go z całą pewnością jeszcze kochałam.
„Jakie będzie to nasze spotkanie i co mi powie?" - zastanawiałam się, przeglądając historie
chorób, które musiałam jeszcze dziś do wyjścia ze szpitala uzupełnić. Spojrzałam na Adelę
Pająk. Dziewczynę przywieźli nam ze wsi na wpół sparaliżowaną po zabiegach znachora. Nie
wiadomo było, co z nią dalej robić. Stan zdrowia wymagał bardzo długiej kuracji, a
tymczasem szła walka o każde łóżko. Niemcy rekwirowali szpitale dla siebie, zamykali całe
oddziały dla rannych przywożonych z Rosji. Chorych nie było gdzie umieszczać i czym
żywić. Nawet w korytarzach stały łóżka i nosze.
Szczurkowska poszła za moim wzrokiem i dla odmiany zagadała do Adeli.
- Ale ten łobuz to panią urządził! Nie lepiej to było, zamiast go sprowadzać, zrobić nacieranie
psim sadłem z kapką spirytusu? Mój nieboszczyk mąż zawsze się tak kurował, jak tylko
poczuł strzykanie w kościach.
Przysłuchiwałam się mimo woli rozmowie zapatrzona w żółtą kartę choroby. Wyłaniała się z
niej twarz Busia upiększona oddaleniem i moją tęsknotą, z której dopiero w tej chwili, gdy
usłyszałam jego głos, zdałam sobie dokładnie sprawę. Busio miał najpiękniejsze oczy,
najdelikatniejsze dłonie...
- Wszystkiego my już próbowali, ale na nic. Szwagier nawet kota zabił i robili okłady z
ciepłych bebechów...
- E tam, kot! - machnęła lekceważąco ręką Szczurkowska - tylko psi szmalec i spirytus!
- Ale skąd wziąć psiego sadła? - zatroszczyła się Adela.
175

background image

- A od hycla! Skórkę przy pani zdejmie, a świeżutki tłuszczyk odda. Mój nieboszczyk mąż
zawsze tak robił. Nawet w tym celu chował parę szczeniąt od naszej suki. Ogromnie kochał
zwierzęta... -westchnęła żałośnie i dodała mściwie: - Żeby tych zbrodniarzy szkopów święta
ziemia pochłonęła, żeby z piekła nie wyszli! Takiego porządnego chłopa mi zatłukli i w
domek pod Powązkami bombę spuścili!... Żebym mogła, tobym każdego jednego
własnoręcznie ze skóry obdzierała!
„Jak on teraz wygląda, czy bardzo się zmienił?" - zadawałam sobie w myśli pytanie, wertując
bezmyślnie kartki. Nie potrafiłam się skupić i z trudem siedziałam spokojnie na krześle,
udając przed chorymi, że jestem zajęta pracą. „Jak się z nim przywitać? Co zrobić, jeśli
powie, że mnie kocha i że wszystko, o czym słyszałam, było nieprawdą?"
Dłonie mi zwilgotniały, serce szarpnęło się niespokojnie. Przez chwilę w separatce panowała
cisza. Przerwała ją pierwsza stara Szczurkowska, coś tam bąjdurząc o czyimś chorym
żołądku. Sięgnęłam do torebki i ukradkiem przejrzałam się w lusterku. Opalenizna
zatuszowała piegi, a wczoraj umyte włosy były lśniące i wyjątkowo dobrze ułożyły się na
skroniach. Nie były już jak dawniej rozpuszczone na plecach, a ściśnięte w ciasny węzeł nad
karkiem. Matka twierdziła, że wyglądam w tym uczesaniu na kobietę myślącą, co w jej
pojęciu było najwyższym komplementem.
- Akurat przychodzę do nich, a Mańcia, to niby ta jego żona, daje mi oczami znak, że Józio
umiera - wpadły mi w uszy słowa Szczur-kowskiej. - Zaraz wyszłam do kuchni, rozpytując,
co i jak. Mówi do mnie, ocierając łzy: - Weronko kochana, już po moim starym. Przed
tygodniem po pijanemu gwóźdź połknął i nic mu nie pomaga. Całe dnie żre gorący ośrodek z
chleba, żeby się ten gwóźdź miał w co wkręcić, ale widać sądzone mnie wdową zostać, bo się
tylko pogorszyło. Zdążyła to powiedzieć, a tu z pokoju słychać huk, jakby kto w bęben
trzasnął. Lecimy obie, a Józio z przewróconymi białkami leży cały siny na twarzy. Nikomu
bym nie uwierzyła, jakbym na własne uszy nie słyszała, że żołądek z takim hukiem pęka...
Marta podała w wątpliwość wypadek, ale Szczurkowska już się zaklinała na życzenie nagłej
śmierci wszystkich Niemców, że to prawda.
- A doktora zawołali? - zainteresowała się Anastazja swoim zdyszanym głosem.
176
- A po co doktora? Pani wie, ile przed wojną doktor brał za wizytę? Jak chleb gorący Józiowi
nie pomógł, to i sam doktor na niewiele by się zdał... - dokończyła sentencjonalnie: -
Dawniej, przed okupacją, to ludzie przynajmniej swoją śmiercią umierali. Od gwoździ, od
wódki, od ślepej kiszki...
- Oj, to prawda... - jęknęła Adela Pająk. - U nas we wsi to się w jednym spirytus zapalił... Ale
nawet żona go nie żałowała. Bił ją do półśmierci pogrzebaczem, a raz nawet kłonice złapał...
W miarę uciekających kwadransów i bajdurzenia chorych ogarniało mnie odrętwienie. Z
jakimś irracjonalnym zainteresowaniem przysłuchiwałam się rozmowie. Każdego innego dnia
nie uchwyciłabym prawdopodobnie jej sensu, pochłonięta swoją pracą. Była to widocznie
podświadoma ucieczka, szukanie jakiegoś zaczepienia myślowego przed rozdętym obrazem
Busia, który przytłaczał coraz bardziej i przerażał swoimi rozmiarami. Nic nie zmieniły lata
rozłąki, świadomość doznanych krzywd, większe i mniejsze świństewka. Wbrew rozsądkowi
i ambicji kochałam Busia.
Ktoś zastukał delikatnie i w szparze drzwi ukazała się głowa księdza Jabłońskiego.
- Potrzebuje tu ktoś pociechy duchowej?
- Nie, nie! - odpowiedziała szybko Anastazja Krzywiec, podciągając się wyżej na
poduszkach.
Głowa schowała się, drzwi zamknęły.
- A to dlaczego? - obruszyła się Szczurkowska, siadając na łóżku. - Niechby przyszedł,
porozmawiał z nami, pocieszył...
Anastazja zakaszlała i rozpięła pod szyją guziczek kaftanika.

background image

- Nie chcę ja żadnego pocieszenia... Całe swoje życie pragnęłam zostać zakonnicą... - znów
zaniosła się kaszlem. Twarz jej pociemniała krwią, niebieskie, głęboko osadzone oczy
wyłaziły z orbit.
„Żeby prędzej do niej śmierć przyszła - pomyślałam na zasadzie odruchu warunkowego,
widząc siebie i Busia w naszym żółtym pokoiku na Wiśniowej. - Co komu przyjdzie z
niepotrzebnych cierpień samotnej staruszki".
Kaszel powoli ustawał i Anastazja, dysząc ciężko, z trudem łapała rozchylonymi ustami
powietrze.
Szczurkowska wymamrotała, że może by tak spróbować psim sadłem piersi natrzeć, ale
Krzywiec ciągnęła już dalej zdyszanym głosem:
177
- Ale mnie nie przyjęli... Wyprawy nie miałam za co sobie kupić... - szloch wyrwał się z jej
obolałej, żartej przez raka piersi: - Nie chcieli za życia pozwolić, to ja po śmierci będę służyła
Panu Jezuskowi w niebie. Ot, usiądę sobie u Jego nóżek, zapłaczę, poskarżę się, a On mnie
zrozumie i nie odpędzi...
Spod przymrużonych rzęs obserwowałam chore. Szczurkowska spoglądała z lękliwym
zdumieniem na pełną łagodności twarz Anastazji, wpatrzonej w wizję swego przyszłego,
rajskiego bytowania. Pomyślałam o Busiu z jego wykładami na temat życia pozagrobowego
podzielonego na różne płaszczyzny, a w których w zależności od naszych zasług i upodobań
będziemy się rzekomo obracali.
„Czy to możliwe, że za godzinę go zobaczę?" - Wydawało mi się to coraz mniej
prawdopodobne. Byłam nawet skłonna przypuszczać, że telefon był jedynie wytworem mojej
wyobraźni.
- Co też pani Krzywiec opowiada? Akurat Pan Jezus będzie miał czas siedzieć i wysłuchiwać
pani żalów... - Szczurkowska wzruszyła ramionami.
- A dlaczegóż by nie, kochanieńka? Toż ja Go całe swoje życie miłowałam... - otarła dłonią
zwilgotniałe czoło.
- Bo w niebie mają już swoje służebnice i pani nie przyjmą. Są tam wielkie pokoje, po
których chodzi Pan Jezus z Matką Boską pod rękę, a za niemi takie, co to cały dzień mówią:
święty, święty - i pokłony biją...
„Przecież ja też całe swoje życie kocham Busia - przemknęło mi przez myśl. - I wciąż
właściwie na niego czekam. Powinnam czekać. Jest jeszcze moim mężem i nie wolno mi było
wierzyć podłym plotkom. Przecież odnalazł mnie..."
Zerwałam się raptownie z krzesła. Chore umilkły, tylko Anastazja Krzywiec zaniosła się
suchym, bolesnym kaszlem, ale mnie już nic w tej chwili nie obchodziło poza tym jednym,
żeby się nie spóźnić na spotkanie z Busiem. Rozwiązując troki fartucha, wypadłam na
korytarz, potrącając stojące tutaj łóżka z chorymi i nosze. Na schodach między piętrami
dogoniła mnie siostra oddziałowa.
- Telefon do pani...
Zawróciłam. Pomyślałam z przerażeniem, że może Busio chce odwołać albo przełożyć
spotkanie. Myśl o tym wydała mi się nie do zniesienia. Musiałam go zobaczyć, i to
natychmiast.
178
- Halo! - krzyknęłam w słuchawkę nieswoim głosem.
- To ja... - odezwał się Andrzej spokojnym, żartobliwym tonem. - Mam dla ciebie dwie
kostki cukru, a oprócz tego kawałek placka od Jadźki. Myślę, że nie odmówisz, jak cię
zaproszę tramwajem nad Wisłę...
Odetchnęłam z ulgą.
- Nie mogę — odpowiedziałam szybko, zerkając na zegarek. — Zaraz wychodzę ze szpitala.
Mam coś ważnego do załatwienia. Jutro ci powiem...

background image

Rzuciłam ze złością słuchawkę na widełki. Andrzej w tej chwili był dla mnie jedynie tym,
który zabiera cenne minuty dzielące mnie od spotkania z Busiem.
Na przystanku długo czekałam na tramwaj. Nadjechał wreszcie tak przepełniony, że nie
mogłam się do niego dostać. Nawet w pierwszej części odgrodzonej barierką z napisem nur
fur Deutsche tłoczyły się ciasno zielone i szare mundury. Dreptałam niecierpliwie na rogu
Alej Jerozolimskich i Chałubińskiego, wypatrując następnego wozu. Chciałam być na miejscu
parę minut przed Busiem. Nie wiedział przecież, że dla nas wstęp do Ogrodu Botanicznego
jest wzbroniony. Postanowiłam czatować przed wejściem, a później poprowadzić Busia na
spacer Agrykola w dół. Dzień był ciepły, pachnący schyłkiem lata, a ulica cicha i nadająca się
do prowadzenia rozmów. Zastanawiałam się, co powiem Busiowi, gdy mnie spyta, czy go
kocham i czy dochowałam wierności. Nie mogłam się zdecydować ani na kłamstwo, ani na
powiedzenie prawdy.
„Jakoś to będzie - pomyślałam beztrosko. - I tak nigdy nie wiadomo, co się powie i jak się
człowiek zachowa w danej sytuacji, żeby nie wiem jak wszystko dokładnie naprzód ułożył".
W tramwaju pociągnęłam pomadką usta, przypudrowałam nos i przyczerniłam ołówkiem
duży pieg nad wargą, żeby imitował pieprzyk. Nie mogłam sobie tylko darować, że przed
wyjściem ze szpitala nie wypchałam trochę biustu watą. Busio miał zawsze słabość do dużych
piersi...
I wreszcie go zobaczyłam. Szliśmy naprzeciw siebie aleją obok obserwatorium pod dawno
okwitłymi, lekko już żółknącymi lipami. Rzucały chłodne plamy cienia na zakurzony trotuar.
Busio miał na sobie sportowe ubranie w jodełkę szyte na tyrolską modłę i krótko
179
ostrzyżone włosy, w których przypominał rekruta. Wydał mi się jakiś obcy i troszkę inny od
tego sprzed czterech lat.
- Jak się masz, smarkata?! - wyciągnął rękę na powitanie, uśmiechając się szeroko
wywiniętymi ustami. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, jak są brzydkie i nieapetyczne.
Cmoknął mnie nimi w rękę.
- Dobrze... - odpowiedziałam zdawkowym uśmiechem na równie zdawkowe pytanie.
Poczułam smutek i rozczarowanie. Nie odnalazłam w sobie tego entuzjazmu, jaki był we
mnie jeszcze przed chwilą, i żadnej skruchy, że nie dotrzymałam wierności Busiowi.
Staliśmy tak naprzeciw siebie długą chwilę, obserwując się dyskretnie.
- Bardzo wyładniałaś - odezwał się pierwszy z nutką melancholii w głosie.
- Możliwe - odpowiedziałam zwięźle, szukając jego błękitnych, podłużnych oczu, tak
niegdyś kochanych. Były nadal urzekające i połyskliwe jak klejnoty.
„Oto znów patrzę w oczy mojego Busia" - powtarzałam w myśli bez przekonania, czując
coraz większe przygnębienie i brak zainteresowania jego osobą.
- Nie stójmy tak na drodze, dziecko... - ujął mnie pod ramię. - Wejdźmy do ogrodu.
Pamiętasz, jak kiedyś karmiliśmy tu wiewióreczki?
Skinęłam głową, idąc bezwolnie w stronę kasy. Wspomnienie zabolało. Dopiero w ostatniej
chwili szepnęłam Busiowi, że ogród jest tylko dla Niemców, i zaproponowałam spacer
Agrykola.
- Żadnych dureńskich spacerów! - odpowiedział kategorycznym tonem. - Nogi mnie bolą i
chcę wygodnie posiedzieć.
- Ależ... - usiłowałam zaoponować, lecz w tej samej chwili Busio gromkim głosem huknął w
głąb kasy:
- Zwei Mai, bitte!
Uśmiechnęłam się mimo woli z Busiowego tupetu i odwagi. Nie znałam go z tej strony.
- Sind Sie Deutsch? - z białej lakierowanej budki wychyliła się jasno utleniona głowa.
Stałam z boku z niemiłym uczuciem, że za chwilę spotka nas grubsza nieprzyjemność.

background image

- Jawohł! - wrzasnął ponownie Busio, markując ruch sięgający do wewnętrznej kieszeni
marynarki.
180
Kasjerka kiwnęła ze zrozumieniem głową i podała Busiowi dwa bilety z przyjaznym
uśmiechem.
Weszliśmy bez pośpiechu do środka. Busio od razu skręcił w prawo, kierując się ku naszej
starej ławce pod płaczącymi wierzbami. Doznałam dziwnego uczucia. Wydało mi się, że stoję
na uboczu i obserwuję nas jak zupełnie obcą parę.
- Najbezpieczniej jest w paszczy lwa... - ściszył głos do szeptu.
- Dlatego najchętniej obracam się w niemieckich lokalach. Przy jakiej takiej znajomości
szwabskiego, odpowiednio skrojonym ubraniu i donośnym głosie można ułatwić sobie
życie...
Spojrzałam z ukosa na jego dobrze odżywioną postać, zastanawiając się, co ja właściwie robię
przy boku tego prawie obcego mi w tej chwili mężczyzny.
„Któreś z nas musiało się bardzo zmienić i stąd ta obcość"
- przebiegło mi przez myśl, a głośno powiedziałam z przekąsem:
- Najbezpieczniej jest w ogóle zrobić się na folksdojcza... - Wzruszyłam przy tym
lekceważąco ramionami, przypominając sobie podejrzany ruch Busiowej ręki przy kasie.
- Nie opłaca się, Niemcy przegrywają... - machnął desperacko dłonią i zaraz dodał
pompatycznie: - Za kogo ty mnie właściwie, dziecko, uważasz? Nikt w naszej rodzinie nie
zhańbiłby się takim czynem. We mnie płynie dobra, szlachecka krew...
- Właśnie! - roześmiałam się pogardliwie, siadając na ławce, która wbrew logice ostała się
wojnie i wszelkim zniszczeniom. Nawet stała dokładnie w tym samym miejscu. Doznałam
uczucia pośredniego między złością a smutkiem.
- Z wojną, moje dziecko, to sprawa wygląda tak - Busio chrząknął, jak gdyby szykując się do
dłuższego wykładu na ten temat, i przybrał mentorski ton, jak za czasów, gdy nosiłam szkolny
mundurek i kompletowałam zielnik z rzadkich okazów flory.
- Chyba nie po to odszukałeś mnie, żeby teraz uświadamiać na tematy polityczne? Nawet nie
zainteresowało cię to, że pracuję w szpitalu... - przerwałam mu w połowie zdania, trzęsąc się
wewnętrznie z irytacji. Miałam ochotę trzasnąć go pięścią w wysoko podgolony łeb osadzony
na wypasionym karku. Wzbierał we mnie gniew za lata niepotrzebnej tęsknoty, za ulokowane
źle uczucia, za głupstwa, jakie przez niego popełniałam.
181
Busio obrócił głowę, wpatrując się we mnie osłupiałym wzrokiem i z lekko rozchylonymi
ustami.
- Co się na mnie gapisz jak idiota? - krzyknęłam głośniej, niż tego chciałam.
Na zielonym trawniku pod wierzbami przechadzały się tłuste żółtodziobe kosy. Wszystko
było tak jak kiedyś. Zdawało mi się nawet, że gdzieś między gałązkami mignęła ruda kita
wiewióreczki.
- No, powiedz coś wreszcie... - dodałam łagodniej.
W błękitnych, szeroko otwartych oczach Busia zaszkliły się łzy, a potem jedna kulista,
napęczniała żalem spłynęła wolniutko po opalonym krwistym policzku. Poczułam coś jak
skruchę i lekkie zażenowanie.
- Mój Boże... - wyszeptał. - Podmienili mi żonę, zabili w niej posłuszne dziecko, które tak
kochałem... Wystarczyło parę lat rozłąki, żeby zastać popioły... - głos mu się łamał,
podbródek trząsł i łzy zalewały oczy.
Rozejrzałam się dookoła, czy ktoś nie idzie, ale w tej części ogrodu było pusto. Pobzykiwały
tylko sennie owady i nieuchwytny powiew poruszał wiotkie gałązki płaczącej wierzby.
- Busiu... - dotknęłam dłonią ramienia, za którym jeszcze nie tak dawno tęskniłam w snach i
wyobrażałam sobie, że przy nim tylko jest moje miejsce. - Uspokój się... Nie chciałam ci

background image

zrobić przykrości. To po prostu moje nerwy... Tak bardzo czekałam na ciebie, a ty, zamiast
rozmawiać ze mną jak z człowiekiem, zaczynasz o polityce... - Poczułam napływające łzy i
podejrzane łaskotanie w gardle. Rozżaliłam się nad samą sobą i nad Busiem, z którym nigdy
nie udało nam się znaleźć wspólnej płaszczyzny porozumienia.
I nagle zapragnęłam, żeby natychmiast i jednym tchem powiedział wszystko o sobie. Dobre i
złe. I żebym ja mogła uczynić to samo. Żeby tak jak zapisaną kredą tablicę, zetrzeć gąbką,
aby nawet śladu po niczym, co było napisane, nie zostało. Zetrzeć, zapomnieć i zacząć od
nowa... Ale wiedziałam, że to było niemożliwe. Narastał we mnie coraz większy smutek i
rozgoryczenie. Zagryzłam mocno usta, żeby się nie rozpłakać i niepotrzebnie nie roztkliwiać.
Busio chwycił mnie za ręce i nie przestając szlochać, chciwie obsypywał pocałunkami,
zostawiając na nich wilgotne, gorące ślady łez.
182
- Kochana moja... Ja się boję... Ty nic nie wiesz, bo nigdy nie interesowałaś się polityką, ale
ja wiem... Wiem dobrze, co będzie, gdy Niemcy przegrają! To już wtedy koniec z religią, z
Kościołem naszym świętym, z całym chrześcijaństwem... A cóż może być ważniejszego od
tych spraw? Przy nich nawet my i nasze sprawy się nie liczą...
- patrzył na mnie niewidzącym mnie wzrokiem fanatyka zapatrzonego w straszliwe wizje
swojej wyobraźni. Otarłam mu chusteczką wilgotne policzki i przygarnęłam do siebie jak
dziecko potrzebujące opieki.
„Jeśli nawet jest idiotą, to na swój sposób w tej chwili cierpi"
- pomyślałam z westchnieniem, gładząc jego ciemne, krótko przycięte włosy.
- Jak wejdą tu bolszewicy, to najpierw wyrżną wszystkich księży i ludzi wierzących, a
później zacznie się systematyczna i nieubłagana walka z krzyżem... Nie dadzą chodzić do
kościoła, nie dadzą się modlić
- strach wyzierał z jego zaczerwienionych płaczem źrenic.
Znów poczułam napływającą falę zniecierpliwienia i ducha przekory. Fanatyzm Busia
posuwał się już do nieprzytomnego bredzenia. Nie wiedziałam wprawdzie zbyt wiele o
bolszewikach, ale to, czy będą walczyć z religią, czy nie, było mi najzupełniej obojętne.
Wychodziłam z założenia, że modlić się można w domu, a nie tylko w kościele, i że nikt
nikomu nie jest zdolny na siłę wydrzeć wiary z serca. Ojciec bolszewików nie bał się zupełnie
i jeżeli kiedykolwiek była o nich w domu mowa, to niezmiennie powtarzał: „Jacy są, to są, ale
swoi ludzie i człowieka pracy nie skrzywdzą. A Niemiec, inteligent w białych rękawiczkach,
gębę zagipsuje i pod mur postawi".
- Nie masz, Busiu, większych zmartwień jak bolszewicy? Daj Boże, aby prędzej wojnę
wygrali, bo za parę lat przy Niemcach śladu z nas Polaków nie zostanie. A co do wiary, to
różnie bywa... Niemcy noszą na klamrach pasów napis: Gott mit uns, a mordują ludzi w
obozach koncentracyjnych, rozwalają na ulicach, torturują w gestapo...
- Ciii! - syknął Busio, rozglądając się z przerażeniem dookoła. Na zakręcie alejki wyłoniła się
brzuchata postać Niemki w różowym zawoju na głowie i zniknęła za malutkim alpinarium z
kamieni. Ściszyłam głos do szeptu.
- Dajmy już temu spokój, Busiu... Powiedz coś wreszcie o sobie... Jak się znalazłeś w
Warszawie? Jak mnie odnalazłeś? W ogóle wszystko...
183
- Nie miałam odwagi zapytać o jego rzekomy ślub, który coraz bardziej wydawał mi się
jedynie idiotyczną plotką bez pokrycia.
Busio opowiadał długo i zawile, wciąż jednak z uporem maniaka powracając do spraw religii,
wojen krzyżowych, najazdu bolszewików. Mówił, że życie w Reichu, do którego należał
Białystok, jest dla Polaków ciężkie, ale przy różnych wpływowych znajomościach można
przetrwać. Oczywiście, że głodował! Przez cały dzień nie mieli w domu chleba i od śniadania
do kolacji musiał napychać się jedynie ryżem z konfiturami, a to przecież żadne jedzenie...

background image

Przyjechał z Suchej - gdzie się osiedlił - na specjalną przepustkę pewnej niemieckiej firmy
handlowej, w której obecnie pracuje. Jest od trzech dni w Warszawie, ale już jutro wraca.
Możliwe, że za parę tygodni pchną go do Berlina, ale trochę się obawia tej podróży, bo tam
wciąż bombardowania...
Cóż jednak robić? Musi nadstawiać karku dla rodziców. „Pan rejent" - jak mówił z
szacunkiem o swoim ojcu Busio - choruje poważnie na serce i przeważnie leży, a cały
obowiązek utrzymania domu spadł na niego. W początkach chwytał się różnych prywatnych
kombinacji, jak wyrób wody sodowej i sztucznego miodu. Później trzeba się było rozejrzeć za
czymś bardziej intratnym i bezpiecznym. No i właśnie wtedy nawinęła się pewna pani z
doskonałego towarzystwa, mająca duże powiązania rodzinne z Niemcami w Rzeszy, chociaż
sama nie była nawet folksdojczką... Busio, mówiąc o niej, odwracał głowę, uśmiechał się
głupawo i tak jakoś zawile określał ich wspólny do siebie stosunek, że natychmiast podpadła
mi jako owa podstarzała ziemianka.
- I ta zacna kobieta uratowała nas od głodowej śmierci... - dokończył patetycznie wywody na
temat jej koligacji z niemiecką arystokracją i swojej obecnej pracy, niemającej, broń Boże,
nic wspólnego z kolaboracją.
- I dlatego się z nią ożeniłeś! - wybuchnęłam z pasją, nie mogąc już dłużej wytrzymać
niepewności i napięcia.
Strzał był celny. Busiowi pobladły usta i oczy wypełniło przerażenie. . - A skąd ty o tym
wiesz, dziecko?...
- Ja wszystko wiem! - odpowiedziałam twardo na chybił trafił
- i dlatego uśmierciłeś mnie przed sądem! I dlatego postawiłeś lewych świadków, ty
szlachetny, wierzący człowieku...
184
Busio starał się nadrabiać miną. Zaczął się nawet uśmiechać, chrząkać i szukać mojej dłoni,
jak gdyby chciał to wszystko zbagatelizować.
- Ty i tak tego nigdy nie zrozumiesz, dziecko... Są czasem sytuacje w życiu człowieka...
- Nie dotykaj mnie! - odsunęłam się od niego z obrzydzeniem, wstydząc się przed sobą, że
przez tyle lat potrafiłam go kochać.
- Dla mnie wobec Boga tylko ty jedna jesteś moją żoną, bo jak powiedział Chrystus:
„Cokolwiek zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebiesiech". I dlatego cię odnalazłem...
Busiowi znów łzy napłynęły do oczu. Wstałam z ławki. Nie byłam już ciekawa ani
szczegółów tej sprawy, ani nawet tego, jak w przyszłości załatwi między nami formalny
rozwód.
Poczułam się wolna. Wolna od głupiej, niepotrzebnej miłości do Busia, wolna od
dochowywania wierności, wolna od tego człowieka, który niby był moim mężem, a właściwie
nim nie był. Rozejrzałam się dokoła ze ściśniętym sercem, żegnając w myśli rudą
dziewczynkę w granatowym szkolnym mundurku i młodego studenta opowiadającego jej o
tajemniczych gruczołach i konieczności wielkich piersi u kobiety. W tej chwili byliśmy już
przecież dorosłymi, obcymi sobie ludźmi.
Postanowiłam, że nigdy więcej w życiu nie przekroczę bramy Botanicznego Ogrodu.
Chciałam w nim zamknąć wielki i zasadniczy rozdział mego życia.
- Zegnaj, Busiu... - wyciągnęłam do niego rękę - nie chcę cię nigdy więcej widzieć ani
słyszeć o tobie. Umarliśmy oboje dla siebie, rozumiesz?...
Busio skurczony na ławce szlochał. Cofnęłam dłoń, która trafiła w próżnię. Stałam jeszcze
chwilę nad nim, myśląc o naszym niedoskonałym małżeństwie i równie niedoskonałym
rozwodzie. Niedoskonałym, jak wszystko w moim życiu. A jednak, wbrew logice, było mi żal
Busia i miłości, której może nigdy naprawdę między nami nie było. Pochyliłam się raptownie
i dotknęłam ustami ciemnych, sterczących włosów, a potem, nie oglądając się za siebie,
pobiegłam w kierunku wyjścia, udając, że nie słyszę, jak rozpaczliwie woła mnie po imieniu.

background image

ROZDZIAŁ 5
„Widocznie musiało się to stać w noc sylwestrową" - obliczałam w myśli miesiące.
Była połowa marca. Na ścieżce między sosnowym młodnikiem leżały płaty wilgotnego
śniegu. Powietrze pachniało wiatrem i chłodem. Miałam jeszcze tylko kilka dni do powzięcia
decyzji. Trzy, cztery noce... A później należało już działać. I to natychmiast. Z usunięciem nie
było problemu. Mąż Helgi każdej chwili był gotów uwolnić moje ciało od zbędnego balastu.
Ale ja jeszcze nie byłam pewna, czy tego właśnie pragnę. Wciąż się wahałam, rozpatrywałam
wszystkie złe i dobre strony, prosząc o kilka dni do namysłu. W pierwszym odruchu, gdy
tylko zorientowałam się, że nie jest ze mną wszystko w porządku, postanowiłam sprawę
zlikwidować, nie wspominając o niej nikomu. W miarę jednak jak upływały dni, w szybki
sposób oswajałam się z myślą, że żyje we mnie coś bardzo mojego, złączonego ze mną
nierozerwalnie, uzależnionego tylko ode mnie. I to fascynowało - dodawało ważkości
zjawisku. Niedługo to „coś" będzie dawało znaki o sobie, poruszało się, żyło już w
określonym kształcie. Ciało moje zacznie ulegać deformacji, przygotowując wygodne leże dla
mego nowego ,ja". Nigdy nie zastanawiałam się, że mogę przecież każdej chwili zostać
matką. Ani o tym myślałam, ani tego pragnęłam. Sprawa ta była mi zupełnie obojętna i tak
daleka, że aż stawała się nieprawdopodobna. Busio kategorycznie nie chciał słyszeć o dziecku
i dość łatwo pogodziłam się z myślą, że nie będę go nigdy miała. Miłość do Busia była
silniejsza od ledwo poczętego i stłamszonego w zarodku instynktu macierzyńskiego. I teraz
nagle stanęłam przed nowym dla siebie problemem.
Andrzej nie chciał zająć żadnego stanowiska. Powiedział, że jest to moja jak najbardziej
intymna sprawa i że sama muszę zadecydować,
186
czy chcę mieć dziecko, czy nie. On jest gotów w każdej chwili ponieść wszelkie
konsekwencje i zawsze zastosuje się do tego, co ja postanowię. Nie wykazał jednak
entuzjazmu i nadmienił delikatnie, że czas na rodzenie nie jest najszczęśliwiej dobrany ze
względu nie tylko na wojnę, ale także i moje studia. Im rozsądniej argumentował i starał się
być obiektywny w swoich wypowiedziach, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że
powinnam urodzić dziecko. Może to była przekora, a może podświadomie pragnęłam mieć
coś, co będzie najbliższe i moje. Miłość Andrzeja nie wypełniała pustki, jaką zostawił po
sobie Busio. A Busio należał już nieomal do legendy. Nigdy więcej nie dał znaku życia. A i ja
starałam się o nim nie myśleć. Gdybym urodziła dziecko, byłoby to jeszcze jednym
dowodem, że już nic nas ze sobą nie łączy prócz ślubu, który z taką łatwością można
unieważnić lub zerwać. Przypomniałam sobie piegowatą dłoń biskupa z wielkim pierścieniem
na palcu i jego słowa, że wszystko jest w ręku Boga. Więc i życie mojego dziecka jest też w
Jego ręku... Uśmiechnęłam się z goryczą. Nie. Zycie mego dziecka jest w moich rękach i te
ręce nie zawiodą, tak jak zawiodły tamte, Boskie...
Przystanęłam na ścieżce. Przez rozmokły śnieg przeświecał żółty piach, różowy poblask
zachodu otulał w złudne ciepło sosnowe krzewy. Wciągnęłam głęboko w płuca chłodne,
pachnące jeszcze śniegiem powietrze, jakbym je chciała przekazać istotce, która we mnie
oddychała. W tym właśnie momencie postanowiłam, że się z nią nigdy dobrowolnie nie
rozstanę. Doznałam błogiego uczucia szczęścia, jakiejś nieznanej dotąd siły, wiary w siebie,
w celowość życia. Poczułam łzy pod powiekami, a jednocześnie przemożną chęć śmiechu.
Przyspieszyłam kroku i zaśpiewałam głośno, radośnie starą piosenkę Zosi Terne:
Ja cieszę się, gdy idę spać, I gdy nazajutrz muszę wstać, Już taka głupia jestem I to cieszy
mnie...
W przedwieczornej ciszy głos mój zabrzmiał fałszywie i zbyt głośno. Sama się go
przeraziłam. Zamilkłam speszona, oglądając się za siebie. Po chwili do ust nabiegła gorąca
ślina i chwyciły nudności. Trzymając się wilgotnej, karłowatej choinki, zwymiotowałam
bułkę z szynką.

background image

187
Jadło się teraz u nas dobrze i od wielu miesięcy zapomniałam, co to znaczy uczucie głodu.
Ojciec z Wykolejeńcem pędzili bimber i żyło się dostatnio w Buchniku, który matka
przeklinała przy każdej okazji. Nie mogła się przyzwyczaić do drewnianego klozetu na
podwórku, dymiących pieców w trzech ciasnych i śmierdzących grzybem pokojach, z których
jeden nazwał ojciec kocińcem. W nim to poprzedni dzierżawca hodował koty na „fokowe
skórki" i mimo ustawicznego wietrzenia i szorowania podłogi koci zapach pozostał. Ojciec
zachwycony swoim nowym i wielce rentownym zajęciem nawet i w tym smrodzie potrafił
znaleźć dodatnią stronę. Tłumaczył zrozpaczonej matce, że koci zapach doskonale odstrasza
myszy, których się tak bardzo boi, i jakoś tym argumentem trafił jej do przekonania.
W tym to właśnie pokoju rozpoczął ojciec próbną produkcję bimbru, rekwirując matce kocioł
od bielizny. Razem z Wykolejeńcem, żeby osób trzecich nie dopuszczać do tajemnicy,
dorobili krany, rurkę odprowadzającą szlauch do chłodnicy i wymurowali z cegieł skromną
„kozę". Wyprodukowawszy pierwsze kilkadziesiąt litrów, uczcili tę doniosłą chwilę takim
pijaństwem, że blisko przez trzy dni trzeba ich było poić wodą z amoniakiem, a ojca związać i
trzymać pod kluczem. Chciał bowiem z duszą od żelazka uwiązaną na sznurku pójść do
najbliższego posterunku żandarmerii, żeby, jak mówił: „dać chłopcom znak do rozpoczęcia
rozbrajania Niemców". Matka przez tę noc trochę posiwiała na skroniach, a ja zaczęłam się
poważnie zastanawiać, czy jednak nie wyjść za mąż za Andrzeja i tym samym wyfrunąć z
rozkosznego gniazdka.
Na prośby wiecznie zapłakanej matki oraz dla pewnego bezpieczeństwa i większej swobody
działania przenieśli bimbrownię do skleconej własnym przemysłem szopy, sprytnie
zakonspirowanej w sosnowym zagajniku. Wieczorami snuł się z niej mdlący odór
gotowanego bimbru.
Latem, a później jesienią, gdy brzozy przyoblekały się w złoto, a buki sczerwieniały, matka
nie narzekała na to przymusowe wygnanie pod las, skąd do najbliższej ludzkiej siedziby było
około kilometra. Siedząc na zmurszałych schodkach walącej się werandy, obrosłej winem z
gnieżdżącymi się w nim pająkami, powtarzała z uśmiechem rozmarzenia o tym, jak bardzo
kocha wieś i że całe swoje życie pragnęła mieszkać w modrzewiowym dworku, gdzie zimą
pachną jabłka, a latem suszą się zioła.
188
Klity w drewniaku niczym nie przypominającym nie tylko dworku, ale nawet przyzwoitej
chałupy, napawały mnie wstrętem i jakimś zupełnie irracjonalnym lękiem. Walący się
drewniak na pustkowiu wśród wydm porosłych karłowatymi sosnami, otoczony brzozowym
gajem, nasuwał myśli o widmowych oberżach z angielskich powieści o duchach. Nocami
skrzypiało i pojękiwało coś na strychu, w pokojach trzaskały podłogi. Nic nie pomogły studia
medyczne. W dalszym ciągu bałam się duchów.
Noce, w których Jadźka pracowała na poczcie, spędzałam u Andrzeja. Chętnie także brałam
dyżury w szpitalu, byle być w domu jedynie gościem. Matka z początku robiła mi wyrzuty, że
zostawiam ją samą w strasznym domu z wiecznie pijanym ojcem i lekkomyślnym
Wykolejeńcem, który już zdążył kupić od jakiegoś Niemca nowe parabellum. Ale wreszcie
pogodziła się z tym, wierząc, że moja praca rzeczywiście wymaga ciągłej obecności w
Warszawie.
Z daleka dobiegało monotonne popiskiwanie studziennej pompy ukrytej w krzewach bzu.
Pojękiwanie to oznaczało, że „kociołek pracuje" - jak mawiał pieszczotliwie ojciec - i trzeba
było nosić do szopy niezliczone wiadra wody. Dźwigali ją niezmordowanie na zmianę z
Wykolejeńcem w uroczystej ciszy i pośpiechu.
Zmrok zapadał szybko i nim doszłam do domu, było już zupełnie ciemno. W kuchennym
oknie żółciło się w szparach źle zaciemnione światło. Stukając do drzwi, pomyślałam z
przestrachem, że niedługo trzeba będzie powiedzieć nie tylko matce, ale i ojcu, że zostaną

background image

dziadkami. Nie potrafiłam nawet w przybliżeniu wyobrazić sobie ich reakcji. Na tego rodzaju
tematy nigdy się w domu przecież nie rozmawiało.
- Co za szczęście, żeś przyjechała! Od rana martwię się o ciebie.
- Matka zerwała się z bujającego fotela, który ojciec znalazł na strychu i wyreperował. - Całą
noc śniły mi się jakieś koszmary...
Na rozpalonej do czerwoności płycie skwierczała na patelni tłusta kaszanka i pachniał
smakowicie bigos. Poczułam nieprzeparty, zwierzęcy apetyt na coś kwaśnego. Chwyciłam ze
stołu talerzyk i trzęsącymi się z pośpiechu i niecierpliwości rękami nakładałam bigos.
- Ale jesteś wygłodzona... - westchnęła ze współczuciem matka.
- W domu tyle dobrych rzeczy, a ty tak rzadko przyjeżdżasz. Jutro zapakuję ci pieczony
schabik i ciasto do Warszawy...
189
Jadłam łapczywie, parząc sobie usta.
- Jak sobie podjesz, to razem zaniesiemy ojcu kolację do szopy. Tak nieprzyjemnie samej po
ciemku przedzierać się przez zagajnik...
Skinęłam głową. Matka nakładała na talerz grube plastry zrumie-nionej kaszanki i krajała
pszenny chleb.
- Jedz, bo mizernie wyglądasz. Oczy ci jakoś wpadły... Spojrzałam na matkę. Przyglądała mi
się z czułością swoim jasnym,
otwartym spojrzeniem. Była starannie uczesana i podmalowana dyskretnie. Pomyślałam, że
właśnie teraz jest odpowiedni moment, żeby jej o wszystkim powiedzieć.
- Mamo... - zaczęłam i nagle zabrakło mi odwagi. - Mamo, to może ja sama zaniosę ojcu
kolację. Nie ma przecież sensu, żebyśmy we dwie chodziły.
- Jak sobie chcesz, ale razem to zawsze raźniej... Nakładała bigos i kaszankę w aluminiowe
menażki.
- Boże, kiedy się wreszcie to wszystko skończy... - westchnęła żałośnie. - Ani dnia, ani
godziny spokojnej... Wolałabym kartkowy razowiec raz dziennie jeść.
Coś zapiszczało przy kuchni w kącie z drewnem. Po ułożonych starannie bierwionach
gramolił się nieporadnie mały, wychudzony kot z zadartym ogonem.
Matka, spojrzawszy w tamtą stronę, uśmiechnęła się niepewnie.
- Ojciec go wczoraj przyniósł. Gdzieś się do niego przyplątał po drodze. Musieli go
wyrzucić, bo kocina chwiała się z głodu na łapach. Ojciec dziś rano latał trzy kilometry do
Jabłonny, żeby zdobyć dla niego trochę mleka. Nazywa się tak jak tamten... Kacunia.
Kot był cienki, długi, miał wielkie uszy i brzydką mordkę. Biała sierść w bure łaty była
zmierzwiona i brudna. Rzuciłam mu skórkę od kaszanki. Rzucił się na nią łapczywie, burcząc
i łypiąc na nas niepewnie wystraszonymi, na wpół dzikimi ślepkami. Chciałam go pogłaskać,
ale się zjeżył i fuknął.
- Uznaje tylko ojca. Łazi po nim jak po pniu i zaraz ładuje się za pazuchę.
Matka włożyła krótki kożuszek i ciepłe kapcie na nogi. Był to jeden z pierwszych zakupów ze
„złotego kociołka".
- Trzeba tym pijusom zanieść coś tłustego, bo znów się schleją przy próbowaniu jakości
swoich wyrobów... A prawdę mówiąc, to mają
190
szczęście, że jeszcze ich nie nakryli... Może to i prawda, że pijakami Pan Bóg opiekuje się
osobiście!
Kot, miaucząc przeraźliwie, wyskoczył za nami na ganek.
- Trzeba go zamknąć, bo poleci za nami i jeszcze go w nocy te bydlaki po pijanemu na
zakąskę zeżrą... - żartowała matka, zaganiając go nogą do kuchni.
Weszłyśmy w ogołoconą z liści plątaninę drzew i krzewów zaczynającą się tuż przed domem.
Brzozy, akacje, zdziczałe wiśnie, rozłożysta stara jabłoń rodząca sparszywiałe cierpkie

background image

owoce, pokrzywione wiecznie zielone sosny i przysadziste kasztanowce stwarzały złudzenie
czegoś, co można by nazwać parkiem.
Matka szła przodem, przyświecając zaciemnioną szafirowym szkłem latarką.
- Trzeba iść zygzakiem, żeby ścieżki nie wydeptać... - tłumaczyła szeptem, krążąc wśród
brzózek. - Bo, jakby co, to po śladzie pójdą...
Bezwiednie się uśmiechnęłam. Od razu przypomniały się rękawiczki i te odciski palców na
parabellum.
- Ojciec to potrafi z kubłem wody tak kręcić, że za każdym razem inną stroną do szopy
podchodzi. Gorzej jest z Wykolejeńcem. Ten wali prosto, byle najkrótszą drogą... Młodszy od
ojca, a taki wygodny... - utyskiwała matka, przedzierając się przez zwartą ścianę niskich
krzewów.
- Ale przecież wokół tak śmierdzi, że i śladów nie trzeba...
- Pewnie, że śmierdzi, ale nie wiadomo z czyjej bimbrowni. Ojciec mówi, że w tym kawałku
lasu od Buchnika po Legionowo to przynajmniej jest z dziesięć takich zakonspirowanych
bimbrowni. Niech teraz dojdą, z czyjej śmierdzi...
Szłam ostrożnie za nią, dźwigając koszyk z prowiantem, i trochę zboczyłam ze śladów.
- Uważaj! - krzyknęła ostrzegawczo. - Nie wejdź nogą na krzyż!
- Na krzyż - zatrzymałam się raptownie.
Matka, zwalniając kroku i ściszając głos do konspiracyjnego szeptu, objaśniała z
zażenowaniem w głosie:
- A bo widzisz, to ja go tam parę dni temu ustawiłam. Taki malutki z brzozowych gałązek...
Stoi między tym małym dębcza-kiem, co ci się tak podobał, jak się tu sprowadziliśmy, i
skrzywioną brzózką...
191
- Ale w jakim celu go w ogóle postawiłaś? - zapytałam z niepokojem, uważnie zerkając pod
stopy. Pomyślałam o Monice. Ona zabobonnie lękała się wszelkich nieoczekiwanie
napotykanych na swojej drodze krzyży, twierdząc, że są ostrzeżeniem przed czyhającym
nieszczęściem.
- A bo to taka dziwna historia... Będziesz się pewnie ze mnie śmiała... Parę dni temu ojciec
przyniósł skrzyneczkę mydła. Ktoś mu je bardzo tanio sprzedał, to wziął, bo okazja. Takie
jakieś dziwne... Zielonkawe i tak lekkie, że pływało po wodzie. Tłuste. Mydliło się świetnie i
miało wyciśnięte litery JS. Jakoś nie miałam do niego przekonania, a wieczorem przyszedł
Wykolejeniec i zaklinał się, że mydło jest z żydowskiego tłuszczu i nawet ma znak Juden
Seife... No więc sama rozumiesz, że nie mogłam się nim ani myć, ani prać bielizny, a nawet
się trochę tego mydła bałam... No więc zaraz raniutko całą skrzyneczkę pochowałam i żeby
tak było jakoś po ludzku, to postawiłam krzyżyk... I tak mi jakoś teraz dziwnie, jakbym
mieszkała na cmentarzu...
Nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Wzruszył mnie dziewczęcy, naiwny romantyzm matki i
jej wrażliwość, która nie stępiała przez tyle ponurych lat życia.
Chciałam powiedzieć matce coś serdecznego, ale nie potrafiłam znaleźć odpowiednich słów,
a przy tym ogarnęło mnie onieśmielenie. Nie było u nas w zwyczaju mówienie sobie czułości
i okazywanie uczuć.
Matka nieoczekiwanie zatrzymała się przed sosnowym młodniakiem, nucąc półgłosem:
Księżyc już zaszedł, psy się uśpiły, I coś tam klaszcze za borem...
- To nasz umówiony sygnał, że idzie swój - szepnęła. - Jak i u ojca wszystko w porządku, to i
on zaśpiewa...
Stałyśmy w miejscu, nasłuchując. W tej samej prawie chwili doszedł do nas stłumiony i
zachrypnięty dwugłos ojca i Wykolejeńca:
Wesoły nam dzień dziś nastał...

background image

- Skaranie boskie z tym idiotą! Tyle razy prosiłam, żeby w takim miejscu nie śpiewał
religijnych pieśni... -westchnęła z uśmiechem matka.
Wsunęłyśmy się przez niskie drzwi do szopy jasno oświetlonej karbidówką. Pachniało tu
sfermentowanym ciastem, dymem z paleniska i karbidem.
192
- Dziecko do domu przyjechało! - ucieszył się ojciec, mrugając nerwowo okiem i pokazując
w uśmiechu nową szczękę, którą sobie niedawno zafundował. - Trzeba taką okazję koniecznie
oblać. - Podniósł się powoli od paleniska, nad którym na podpórkach z cegieł stał matki
kocioł od bielizny z doprawionymi rurkami i kranem.
Wykolejeniec przywitał nas przyjaznym machnięciem ręki. Klęcząc w kącie, rozlewał przez
wielki lejek w przedziwne naczynia gotowy już bimber. Dla większej ostrożności sami co
rano rozwozili go „po gospodach" w Warszawie, używając do tego celu specjalnych
urządzeń. Chudy i wysoki Wykolejeniec nakładał pod marynarkę blaszane wdzian-ko na
szelkach, odpowiednio wygięte do jego klatki piersiowej. Mieściły się w nim trzy litry
bimbru. Ojciec brał do ręki tylko teczkę. W niej to znajdowała się płaska blaszanka o
pojemności pięciu litrów. Taką samą skórzaną, bardzo elegancką teczkę zabierał ze sobą
Wykolejeniec. Dwaj dobrze ubrani panowie z teczkami w ręce jadący rano do pracy nikomu
nie podpadali... Ojciec nawet kupił sobie „dla reprezentacji" - jak mawiał - zielony pilśniowy
kapelusz. Potrafili tak obracać dwa lub trzy razy dziennie w zależności od produkcji i
zamówień.
Przysiadłyśmy z matką na brzegu wciśniętego w kąt, zbitego z desek barłogu,
wymoszczonego baranimi skórami, wydającymi niezbyt przyjemny zapach. Matka nawet
podejrzewała, że gnieżdżą się w nich pchły. Było to legowisko Wykolejeńca. Twierdził, że
jest sybarytą i musi mieć wygody przy pracy.
Szopa była ciasna, zastawiona beczkami z zacierem z razowej mąki, zawalona węglem,
szczapami drewna i różnego rodzaju blaszan-kami. Wielka beczka po kapuście służąca za
chłodnicę stała na wysokiej podmurówce z cegieł i stanowiła jednocześnie umywalnię.
Poczerniałe, drewniane ściany opatrzone w szparach zeschłymi liśćmi oklejono ilustracjami
wyciętymi z Fali. Niezgrabne, tłuste, nagie kobiety, sfotografowane w różnych pozach i
odbite na niebieskawym, tandetnym papierze, miały, według słów ojca, stwarzać przyjemny,
domowy nastrój.
- Jak tak dalej wszystko dobrze będzie szło - odezwał się ojciec, wycierając usmolone dłonie
w brudne szmaty - to będziesz mogła rzucić w diabły ten cały szpital i siedzieć w domu, a nie
baseny chorym pod tyłki wsadzać...
Popatrzyłam na niego z rozbawieniem.
193
- Przecież ja dla przyjemności siedzę w szpitalu... Jestem już prawie lekarzem, mam swoich
pacjentów, robiłam już samodzielnie kilka mniejszych zabiegów...
Ojciec chrząknął niezdecydowanie.
- Cała ta nauka była dobra, jak nie bardzo było co żreć w domu i żadnych widoków na
przyszłość... Ale teraz? Na cholerę masz czas tracić i babrać się w ludzkich flakach, kiedy
możesz spokojnie w domu siedzieć, przyzwoicie się ubrać i rozejrzeć za jakimś mężem...
Przecież już do tego zboczeńca nie wrócisz, a najwyższa pora, żebyś założyła dom i urodziła
dzieciaka. Kiedy urodzisz? Jak będziesz mieć pięćdziesiąt lat?... Lekarz, to ja rozumiem z
własnym gabinetem do przyjęć, pokojówką, poczekalnią... Ale tak? - wydął pogardliwie usta.
- Przestałbyś bredzić - wtrąciła się matka, ustawiając na kawałku deski blaszane talerze i
menażki z kolacją. - Zamiast być dumny, że będziesz miał córkę lekarkę, to opowiadasz
głupstwa. Po co jej teraz dziecko? Ma czas... A jak go nie będzie miała, to też się dziura w
niebie nie stanie. Wojna nie wiadomo kiedy się skończy, a nie daj Boże jeszcze do jakiej
rewolucji dojdzie...

background image

Pomyślałam, że jeśli chodzi o moją ciążę, to będę miała raczej sprzymierzeńca w ojcu niż w
matce, która jakoś od pewnego czasu przestała marzyć dla mnie o mężu i rozpytywać o
Andrzeja.
- Ty wiesz swoje, a ja wiem swoje... - perorował ojciec. - Kobieta powinna mieć męża i
dziecko, bo inaczej jej się we łbie przewróci, hysia dostanie i co jej wtedy z tego, że będzie
samodzielna? Dziewczyna ma niczego gębę, to na co jej samodzielność? Żeby była brzydka
jak noc, to co innego... A o koniec wojny to ty się nie martw! Niemców lada miesiąc cholera
weźmie! Już nasi chłopcy się o to postarają...
Wykolejeniec skończył rozlewanie bimbru w naczynia, oblizał ze smakiem lejek i zacierając
ręce, podszedł tanecznym krokiem do wyrka.
- Co ty jej, Stasiu, pracę odradzasz? Nie jesteś jeszcze królem bimbru, jak to sobie
zaplanowałeś... A co do szkopów, to moje parabellum czeka... - poklepał się po tylnej
kieszeni.
- Właśnie... -westchnęła jakoś bez związku matka zajęta widocznie swoimi myślami i
popatrzyła na mnie z dumą.
Ojciec wyciągnął spod baranicy szklaneczki po musztardzie.
194
- Tylko jedną kolejkę... - zarzekał się, spoglądając na matkę.
- Przed nami cała noc ciężkiej pracy... Już i tak, cholera, ramion nie czuję od dźwigania
kubłów z wodą.
Wykolejeniec podrzucił pod kociołek szczapkę drewna.
- Trzeba, Stasiu, koniecznie jutro przylutować pokrywę, bo się w jednym miejscu zrobiła
szpara...
- Zrobi się! - machnął ojciec beztrosko ręką. - Tymczasem położy się duszę od żelazka i parę
kamieni na wierzchu, to jakoś dociśnie, a jutro weźmiemy się za remont naszej „mennicy"...
Drżącą ręką nalewał bimber do szklaneczek.
- No to cyk pod przyszłego wnuka! - wzniósł nieoczekiwany toast i mrugnął do mnie
czarnym latającym okiem.
Poczułam, że się czerwienię, chociaż ojciec nie mógł wiedzieć, jak bardzo był bliski prawdy.
- Zupełny idiota... - szepnęła matka, nakładając ojcu solidną porcję dymiącego bigosu.
- No to buch pod pełny brzuch! - dorzucił z filuternym uśmiechem Wykolejeniec, obracając
w cienkich, długich palcach szklaneczkę z zielonkawego szkła i wpatrując się w nią z
lubością.
Poczułam się nieswojo i trochę tak, jakby umniejszano przez głupie toasty to „coś", co mogło
się urodzić.
- Nie pijcie już więcej... - błagała matka, spoglądając z odrazą na kociołek, pod którym
buzował wesolutko ogień. - O nieszczęście po pijanemu łatwo...
- Już kraczesz! - zdenerwował się ojciec. - Żeby człowiek nie wiem jak się starał, to i tak
wszystko źle! Ma się w co ubrać, ma co jeść, złotą bransoletkę dostała i jeszcze człowiekowi
szklaneczki żałuje... Całe życie tym swoim krakaniem szczęście zapesza!
Matka podniosła się z wyrka.
- No, to my już pójdziemy...
- Dokąd wam się tak śpieszy? - łagodniejszym tonem spytał ojciec.
- Żle wam tutaj? Zobaczycie, jak się gorzałę pędzi... - zachęcał, wyławiając z bigosu co
większe kęsy kiełbasy.
- Jutro porozmawiamy. Zostaję cały dzień w domu... - uśmiechnęłam się do ojca, wciągając
wełniane rękawiczki z jednym palcem.
Wykolejeniec usłużnie i z pośpiechem odmykał drzwi. Odwróciłam się, nim przekroczyłam
próg.
195

background image

Ojciec nalewał następną kolejkę bimbru, zerkając w naszą stronę. Uśmiechnął się do mnie
ciepło, marszcząc zabawnie duży nos. Matce rzucił burkliwym tonem:
- Nie zapomnij kota nakarmić! I okiennic zaryglować! Oślepiła nas ciemność i uderzyło
chłodne, marcowe powietrze.
Niebo było mroczne, bezgwiezdne. Pod stopami wilgotny piach i zeszłoroczne liście.
Odetchnęłam głęboko, dotknęłam ukradkiem swego płaskiego jeszcze brzucha i ruszyłam za
matką, trzymając się jej paska od popielatego kożuszka obszytego wiśniową skórką.
*
- Wrócą dopiero na śniadanie, śpij spokojnie - powiedziała matka, mocnym dmuchnięciem
gasząc naftową kopciułkę ustawioną przy łóżku.
Leżałam obok niej pod kopiatą pierzyną, rozkoszując się ciepłem i miękkością materaców.
Meble były staroświeckie i wygodne. Kupił je ojciec okazyjnie od jakiegoś felczera z
dalszych okolic, który miał ospowatą gębę i dorobił się majątku przy likwidacji getta.
Matka poruszyła się niespokojnie na łóżku.
- Dlaczego nic nie mówisz?
- Tak sobie myślę o różnych rzeczach... - szepnęłam, odwracając się z westchnieniem w jej
stronę. Było mi trochę przykro i jakoś nieswojo, że leżę wraz z moim cennym ładunkiem w
łóżku, którego właściciele musieli, być może, umrzeć na rozkaz. Wciąż bowiem
prześladowała mnie myśl, że meble są pożydowskie, chociaż ojciec przysięgał się, że należały
z całą pewnością do felczera, który pozbył się dębowej sypialni, a wstawił sobie prawdziwe
mahonie na wysoki połysk.
Zlękłam się nagle, że to może przynieść nieszczęście mojemu dziecku, rzucić jakiś
metafizyczny cień na jego życie. Położyłam ostrożnie obie dłonie na brzuchu. Był ciepły i nie
zdradzał niczego, co działo się w środku.
- Mogłabyś trochę porozmawiać z matką... Całe dnie siedzę sama na tym pustkowiu, ust nie
ma do kogo otworzyć. Ojciec albo w Warszawie, albo w szopie bimber pędzi, albo pijany jak
bela i wtedy trzeba go przywiązywać sznurami od bielizny do łóżka, żeby nie zrobił jakiegoś
głupstwa - żaliła się, naciągając na siebie pierzynę, która miała wyraźne tendencje do
zsuwania się z łóżka.
196
Pomyślałam, że nadszedł teraz odpowiedni moment, aby powiedzieć matce o wszystkim.
Zaczęłam oględnie, udając ziewanie.
- Wiesz, mamo, chciałabym mieć dziecko...
- Czyś ty oszalała?! - krzyknęła, siadając na łóżku, aż sprężyny jęknęły. - W taki niepewny
czas?... A po cóż ci dziecko? Chyba nie mówisz tego poważnie? - zatrwożyła się.
- Mówię poważnie... Mam dwadzieścia cztery lata, a to jest najlepszy wiek do rodzenia... A
poza tym... Poza tym jestem właśnie w ciąży! - wyrzuciłam z siebie jednym tchem, żeby mieć
już to poza sobą.
Długą chwilę trwała zupełna cisza. Tylko nowa Kacunia mruczała zwinięta w brudny
kłębuszek w nogach łóżka.
- Tak bez ślubu? - odezwała się wreszcie matka zgaszonym głosem. - Wszystko u ciebie
jakieś takie pokręcone i nie jak u wszystkich ludzi... Nawet cieszyć się z niczego nie można...
Byłam już taka szczęśliwa, że zdobyłaś samodzielność, że dojdziesz do czegoś w życiu, a ty
na samym wstępie ubrałaś się w bękarta... bęsia... - poprawiła się cichszym głosem. - Jak
miałaś męża, to marzyłaś o medycynie. Jak masz medycynę, to marzysz o dziecku. -
Rozpłakała się bezradnie.
Było mi niewypowiedzianie przykro i smutno, ale nie potrafiłam nic na to odpowiedzieć.
Trudno było ująć w słowa własne skomplikowane odczuwania, łączące się z nagle i może nie
w porę rozbudzonym instynktem macierzyńskim. Ale czy to ja odpowiadałam za to, że akurat
była wojna?...

background image

Milczałam.
- Czy zastanowiłaś się nad tym, że...
Dalsze słowa spłoszyły szybko następujące po sobie strzały. Gruchnęły gdzieś w pobliżu.
Usiadłam obok matki na łóżku i obie nasłuchiwałyśmy, wstrzymując przyśpieszony oddech.
- Pewnie znów gdzieś do ludzi strzelają... - szepnęła drżącym od łez głosem i przeżegnała się
głośno.
Serce waliło, galopując. Krew szumiała mi w uszach. Gdzieś z bardzo daleka ujadały psy.
Matka sięgnęła po zapałki. Gasły w jej drżących palcach jedna po drugiej. Podsunęłam jej
naftową lampkę.
- Śliczny wybrałaś sobie czas na rodzenie... - westchnęła, pociągając nosem. - Wariata
urodzisz w takich warunkach. W ciąży nie wolno
197
się niczym denerwować... Niby jesteś lekarką, a postępujesz lekkomyślnie jak prosta baba.
W żółtawym, migotliwym świetle ciężkie meble wypełzły z kątów, powiększając
monstrualnie swoją objętość, jakby chciały przytłoczyć ciężarem niski pokój z odpadającym
na suficie tynkiem.
- Obrzydliwe są te graty... -szepnęłam półgłosem, patrząc z odrazą na staroświecką szafę z
girlandkami róż. Poczułam przed nią lęk. Przypomniała mi nagle trumnę.
Matka spojrzała na mnie z wyrzutem w zaczerwienionych od płaczu oczach.
- Bezbronnych ludzi pewnie gdzieś mordują, a ty o meblach... Ktoś uderzył pięścią w
okiennice, a później walił jak oszalały.
- Matko Boska! - jęknęła matka. - Niemcy! Jeszcze nam tego brakowało! - Wyskoczyła z
łóżka w długiej nocnej koszuli, ściągając odruchowo i pośpiesznie kilka papilotów
nakręconych nad czołem.
„Pewnie nakryli bimbrownię i Wykolejeniec strzelał" - pomyślałam ze zgrozą, wciągając na
siebie sweter i po omacku szukając pod łóżkiem pantofli.
Walenie nie ustawało.
Matka z naftową lampką sunęła w kierunku kuchni. Kacunia wyrwana z drzemki oblizywała
się, mrużąc przed światłem krągłe, pociemniałe ślepka.
Oparłam się plecami o ścianę, czując, że zaraz zwymiotuję. Przymknęłam oczy, wciągając
głębokimi haustami powietrze. Z kuchni dochodził zdyszany, wystraszony głos matki
pytający, kto jest za drzwiami, a później szamotanie się z żelazną sztabą, którą dociskało się
na noc drzwi. Z kropelkami zimnego potu na czole powlokłam się do kuchni.
Matka przekręcała zgrzytliwie klucz w zamku i desperackim ruchem szarpnęła drzwi do
siebie. Powiało po nogach wilgotnym chłodem i na progu stanął Wykolejeniec. Przestępował
tanecznym ruchem z nogi na nogę, z trudem utrzymując równowagę. Matka chwyciła go za
kurtkę i wciągnęła do środka, zatrzaskując drzwi.
- Tyle nam strachu napędziłeś, podły pijusie! - krzyknęła, zaciskając pięści. Wyglądało na to,
że ma ochotę rzucić się z nimi na Wykolejeńca balansującego wokół stołu.
198
- Już się spotkali, już się całują, już po zabawie... - bełkotał, wymachując bezładnie rękami. -
Straciłem przyjaciela... Odszedł do mojej Modliszki...
Podsunęłam mu krzesło, obawiając się, że lada chwila runie na podłogę. Osunął się miękko i
niewidzącym, rozmazanym wzrokiem wodził po zakopconych ścianach i garnkach na kuchni.
- Gadaj, co się stało!? Gdzie Stasiek?
Matka z pobladłą twarzą pochyliła się nad mamroczącym coś niewyraźnie Wykolejeńcem i
szarpnęła go za rozpięty kołnierzyk kraciastej koszuli.
- Krowom z cycków na Mlecznej Drodze bimber odciąga... W takt Pierwszej Brygady... -
Chwyciła go pijacka czkawka. Matka potrząsnęła Wykolejeńcem jak bezwładną kukłą.
- Mów, gdzie Stasiek? - krzyczała.

background image

Zanurzyłam ścierkę w kuble z wodą i przyłożyłam mu lodowaty kompres do skroni. Przez
chwilę popatrzył jakoś przytomniej, ale dla odmiany chwyciły go wymioty. Trzymałam mu
głowę, matka podsunęła wiadro z pomyj ami.
- Co robić? - spojrzała na mnie bezradnie. - Może stało się z ojcem coś złego?
Kacunia, przeraźliwie miaucząc, skrobała do drzwi.
- A co się mogło stać?! - wzruszyłam ramionami pełna złych przeczuć, z którymi nie
chciałam się zdradzić. Ręce mi się trzęsły i zasychało w gardle.
Trupioblady Wykolejeniec dyszał z głową opartą o poręcz krzesła. Trzasnęłam go z obu stron
w twarz.
- Gdzie ojciec?!
Otworzył maślane, niebieskie oczy i powiódł po nas przytomniejszym wzrokiem.
- Oddałem tylko pięć strzałów... Ostatni mam dla siebie... Zaraz tu przyjdą Niemcy... -
Zaszlochał nagle: - Jak bohater... Jak bohater zginął na posterunku... Kociołek rozsadziło...
Dusza od żelazka... Dusza od żelazka... - Podniósł wymownym gestem dłoń w kierunku
głowy. Język mu się plątał, ale oczy, z których kapały łzy, patrzyły przytomnie.
Matka wydała z siebie przeciągły, zwierzęcy skowyt, rzucając się do drzwi, pod którymi
wciąż miauczał zjeżony kot.
199
- Mamo! - krzyknęłam i wybiegłam za nią w mroczny las. - Mamo, wróć!!
Biegła przed siebie na oślep z rozpostartymi ramionami, wołając rozdzierającym głosem ojca.
Jej biała, długa koszula migała między drzewami, przypominając kosmate skrzydła ćmy.
Od strony piaszczystej drogi doszedł stłumiony, a później coraz bliższy, natarczywy warkot
motorów i niemieckie głosy.
- Mamo! - krzyknęłam jeszcze raz i zrozumiałam, że biegniemy
200


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Krystyna Niepomucka Niedoskonała miłość 05 Doskonały kochanek
Nepomucka Krystyna Tamaryszek i tajemnica babuni Elwiry
§ Nepomucka Krystyna Dusza na skalpelu
nepomucka malzenstwo niedoskonale
Wyklad V Model konkurencji niedoskonalej
NIEDOSLUCH,NIEDOWIDZENIE
Wpływ szkoły na niedostosowanie społeczne
Wyznaczenie długości pionowego odcinka niedostępnego - obliczenia, Studia, AGH, Rok II, geodezja II,
Niedostosowanie społeczne - na ćwiczenia
list rozwodowy1, Śmieszne teksty
Przejawy niedost. społ. wśród uczniów klas gimnazjalnych, studia, II ROK, Resocjalizacja
Duchowość niedoskonałości, Terapia uzależnień(1)
Pozew o rozwód z orzeczeniem o winie, Pedagogika, Studia stacjonarne I stopnia, Rok 3, Podstawy pra
Przemoc w rodzinie 1, studia, II ROK, Psychologia społecznego niedostosowania
ROLA SPORTU W REINTEGRACJI SPOŁECZNEJ OSÓB NIEDOSTOSOWANYCH SPOŁECZNIE
Przebieg rozwoju mowy dzieci niedosłyszacych
SPOSOBY REINTEGRACJI OSÓB NIEDOSTOSOWANYCH SPOŁECZNIE
NIEDOSTOSOWANIE SPOŁECZNE DZIECI W MŁODSZYM WIEKU SZKOLNYM

więcej podobnych podstron