Dusza na
skalpelu
Яв* ^
#1
-№'
Al
fn
0
ЭД
n
■i
Krystyna
NEPOMUCKA
Dusza na
skalpelu
Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1996
Opracowanie graficzne
Zenon Porada
Redakcja
Małgorzata Gołembnik
Lidia Zielińska
2W2
ISBN 83-205-4507-2
Copyright by Krystyna Nepomucka Warszawa 1996
Skład: EgraF, Warszawa, ul. Wolska 45 Druk i oprawa: Oficyna drukarska WiP, Mszczonów
ї\Щ>
Motto
Jak się zakończy ta historia? Pod piaskiem suchym czy pod gliną, Czy też się skończy w prosektorium Do tyl w strzykniętą formaliną?
Tak czy inaczej, ten grunt grząski Jakimś pochłonie nas sposobem. Zawrzemy czułe, wieczne związki, Chemiczne związki z własnym grobem. Antoni Słonimski
„...Kiedy leży się na wznak, łzy spływają na szyję. Ani o tym ci powiem, ani już nie napiszę. Serce nie chce zrozumieć, że się stało niczyje, Usta nie chcą uwierzyć, że ich wołań nie słyszysz..."
Cień bólu złagodzony czasem na króciutki moment przypomniał tamtą wiosnę, niepotrzebnie wylane łzy, nie przespane noce. Wzruszyłam ramionami odkładając tomik nie doczytanych wierszy. W czasie choroby stałam się trochę sentymentalna i skłonna do łez. Szpitalna atmosfera sprzyja takim nastrojom, wyolbrzymia poczucie osamotnienia.
Mój mąż miał na tyle taktu, że zmarł nagle na rozległy zawał serca, w momencie gdy wykryty przeze mnie romans ze studentką romanistyki przerodził się w coś więcej niż przygodę, a ja opłakiwałam samotność we dwoje i stracone złudzenia.
Wszystko to było już poza mną. Przeszło, minęło jak niedobry, męczący sen, z którego budzimy się z uczuciem ulgi, że był tylko nocnym koszmarem. Jedynie w rzadkich chwilach smutku i nawiedzających wspomnień kupuję doniczkę alpejskich fiołków i jadę na cmentarz. Nad zaniedbaną mogiłą rozpamiętuję nasze nieudane pięcioletnie pożycie i oddycham z ulgą. Całkowicie wyzwolona z depresji wracam do wciąż jeszcze pustego domu.
5
Mam pogodne usposobienie i jestem niepoprawną optymistką. Wierzę, że pewnego dnia spotkam wreszcie mężczyznę mego życia i oboje zapragniemy przejść razem ścieżką donikąd, zakochani i szczęśliwi. Dotychczas miałam pecha. Ci wszyscy, z którymi miałabym ochotę to uczynić, byli zazwyczaj już zaobrączkowani niczym gołębie pocztowe lub związani z inną kobietą. Nie wchodzili więc w rachubę. Poznałam na własnej skórze ból zdradzanej, okłamywanej żony. Nie interesowały mnie także dorywcze miłostki i romanse. Było ich kilka i starczy! Wydawało mi się kiedyś, że takim wymarzonym dla mnie mężczyzną będzie brat Alicji. Podkochiwałam się w Maksymilianie od szkolnych czasów. Nic z tego nie wyszło. Po pierwszym roku studiów, przez całe wakacje opłakiwałam jego niespodziewany ślub z „Rudzielcem", jak nazywałam w myślach śliczną Anitę z Akademii Sztuk Pięknych. Na ostatnim roku, oczadziała wiosną, zauroczona słowami o wiecznej miłości, i ja wyszłam za mąż. Przystojny, wspaniale tańczący i z poczuciem humoru, asystent profesora tak bardzo przypominał z urody Maksymiliana...
W codziennym pożyciu okazał się ponurakiem. Ożywiał się i brylował jedynie w towarzystwie, otoczony kobietami. Stawał się znów złotoustym, uwodzicielskim „czarusiem", ale już nie dla mnie. Z biegiem czasu brat Alicji i jego żona stali mi się tak bliscy jak ona sama. Łączyły nas nieomal rodzinne więzy. Cieszyłam się, że wkrótce ich znów zobaczę, spędzę kilka uroczych dni we wspaniałym, starym domu w Zakopanem.
— Pudelku... — wdarł się w moje rozmyślania schrypnięty głos Anastazji Krzywiec — tak męczy i męczy ten kaszel, a Pudelkowi pewnie w spaniu przeszkadza... — popatrzyła lękliwie, z troską, w moją stronę. Była bardzo wiekowa. Duża pobrużdżona twarz, wzrok udręczonego, zaszczutego zwierzęcia.
— Nie przeszkadza—uśmiechnęłam się ciepło. Rak powoli zżerał jej płuca.
— Od tych racuchów się zaczęło... — któryś już raz do nich powracała. Nie wyprowadzałam jej z błędu. Nie wiedziała nawet, że jestem lekarzem. Pogotowie przywiozło mnie na ostry dyżur tutaj, a nie do macierzystego szpitala.
— Olej się przypalił, zachłysnęłam się „swądem" i tak już zostało.
6
Dzień i noc się tym dymem chrztuszę... — z trudem chwytała oddech. Do oczu napłynęły łzy.
W uchylonych drzwiach pojawiła się głowa księdza. Nim zdołał zapytać, czy ktoś tu potrzebuje duchowej pociechy, Anastazja gwałtownym ruchem głowy i rąk zaprzeczyła.
— Nie chcę ich pociechy — usprawiedliwiała się — całe życie pragnęłam zostać zakonnicą, ale nie przyjęli. Nie miałam pieniędzy na wyprawę do klasztoru... — zaniosła się rozdzierającym kaszlem.
Pomyślałam, że śmierć może być błogosławieństwem i wybawieniem. Szybka i bezbolesna. Tutaj nie zanosiło się na taką. Sięgnęłam po pudełko z narkotykiem. Lekarz, mój starszy kolega ze studiów, dał mi je z prośbą, abym w odpowiedniej chwili podawała Anastazji. Tyle już tylko można było dla niej zrobić.
— Za chwilę kaszel się uspokoi — podałam jej pastylkę.
— Pudelek to człowiek uczony... — szepnęła z wiarą w głosie — zawsze wie, co może pomóc. To nie tak jak te doktory, co wiedzą tyle co nic i na głupi kaszel nie mogą znaleźć „likarstwa". Niech ci, Pudelku, Bóg da zdrowie, kochanieńka...
W jej szerokich, wypukłych ustach słowo „Pudelek" brzmiało czule jak pieszczota. Było dla niej synonimem czegoś najpiękniejszego i najcenniejszego, co ujrzała oczami ośmioletniego dziecka z dworskich czworaków. Utrwalił się w pamięci obraz, gdy matka, kucharka we dworze, przyprowadziła ją do służby „na pańskie pokoje". Pierwszą rzeczą, która przyciągnęła jej wzrok w ogromnym salonie, był stojący u nóg „pani dziedziczki" płaski wyplatany koszyczek. W nim, na atłasowej, amarantowego koloru poduszce z falbanką, leżał zwinięty w kłębuszek, biały miniaturowy pudelek ze złotym dzwoneczkiem przy obróżce. Usłyszałam tę historię gdy zdumiałam się, dlaczego nazywa mnie „Pudelkiem". Jako żywo nie przypominam pudla. Co najwyżej wyścigowego konia. Rozwodziła się wówczas długo nad pięknością pieska, którego nigdy nie ośmieliła się nawet pogłaskać, nad dworem otoczonym starymi lipami, nad dobrocią „pani dziedziczki" opiekującej się ludźmi z czworaków. Lubiłam słuchać jej wspomnień opowiadanych śpiewnym, wileńskim akcentem, pieściwym i rozlewnym. Były to dla mnie historie znane jedynie z literatury.
Anastazja narzuciła szpitalny szlafrok na spraną, barchanową koszulę.
7
Wsunęła stopy w bambosze i poczłapała ociężałym krokiem na korytarz. Był to jej codzienny spacer i jedyna rozrywka. Pogada z innymi pacjentkami o swoich dolegliwościach. Rozejrzy się przez okienne szyby po parkowych drzewach zielonych jeszcze u schyłku lata. Pomodli się w kaplicy szpitalnej przed obrazem Najświętszej Panienki i wróci na swoje łóżko będące jej ostatnim domem, aby opowiedzieć mi, co widziała, kto zmarł tej nocy i o czym rozmawiała z chorymi wędrującymi długim korytarzem, a także co podadzą na kolację. Poskarży się, że nigdy już pewnie nie zje „kiszonego ogóreczka na dębowych listkach", jakie jej matka zakwaszała w ogromnych dzieżach wraz z czosneczkiem i korzeniem chrzanu.
Przymknęłam oczy. Byłam wreszcie przez chwilę sama z własnymi myślami. Trzecie puste łóżko czekało na nową pacjentkę. Zapewne i ja wkrótce opuszczę swoje. Przygotowywano miejsca na zbliżający się dzień ostrego dyżuru.
Zerknęłam niecierpliwie na zegarek. Udawałam przed samą sobą, że sprawdzam jedynie godzinę bez żadnej ubocznej myśli. Nie było to prawdą. Z radosnym niepokojem czekałam na lekarza, który mnie operował. Od pierwszego spotkania naszych oczu zawiązało się między nami coś, co było czymś więcej niż zwykłą sympatią do drugiego człowieka. Przywieziono mnie w środku nocy z podejrzeniem ostrego zapalenia wyrostka. Mimo bólu dostrzegłam jego uważne spojrzenie. Delikatny dotyk jego dłoni na moim obolałym brzuchu sprawił mi przyjemność. Nasze oczy szukały siebie i rozbiegały się, jakby czymś spłoszone. Dłużej niżby należało trzymał moją rękę szukając tętna, a ja widziałam w nim bardziej mężczyznę niż lekarza. Było to dla mnie czymś zdumiewającym. Poczułam się nieswojo.
— No i co, miła koleżanko, będziemy za chwilę operować — uśmiechnął się przy tym tak, jakby znał mnie od dawna i cieszył się tym spotkaniem. — Będzie pani prawdopodobnie, jedną z moich ostatnich tutaj pacjentek. Od przyszłego miesiąca przenoszę się do kliniki... — zwierzył się, jak komuś bliskiemu i bez potrzeby.
.— Czy to dobrze dla pana, czy źle ? — mimo bólu usiłowałam się uśmiechnąć patrząc mu w oczy. Były wyraziste, uważne. Nic więcej. Nie zdarzyło mi się dotychczas, aby spojrzenie, dotyk dłoni obcego mężczyzny wywarły na mnie tak silne wrażenie bliskości i ciepła. Nic właściwie
8
nie było w nim takiego, co mogło z miejsca oczarować, zniewolić kobietę. Szczupły, niezbyt wysoki blondyn o szarych oczach. Ani dużych, ani małych. Trochę takich, jak u zawodowego gracza. Nie wyrażały wiele. Jedynie w mimice i rysunku ust koncentrowało się to wszystko, co mógłby nimi wyrazić. Nie mogłam oderwać od nich wzroku. Przyciągały spojrzenie niby smakowity, dojrzały owoc, w którym domyślamy się słodkiego smaku. Poczułam się głupio. Mimo bólu i narastającego onieśmielenia pragnęłam, aby ta chwila, gdy trzymał dłoń na mojej ręce, trwała w nieskończoność. Szukał zadziwiająco długo pulsu, patrząc gdzieś ponad moją głową spoczywającą na małej, twardej poduszce. Czułam ucisk jego suchych ciepłych palców na odnalezionym wreszcie miejscu. I było tak, jakby dotykał nimi mego serca. Dłużej niżby należało moja dłoń spoczywała ufnie i bezpiecznie w jego ręce, jakby już należała do niego. Wiedziałam, że odczuł to podobnie jak ja. Zdradził go wyraz ust.
— Słabe i nierówne... — stwierdził rzeczowo, ale mój wyczulony słuch uchwycił troskę w jego niskim, łagodnym głosie. Popatrzyliśmy sobie przeciągle w oczy. Odwróciłam je pierwsza.
— Siostra przygotuje panią do operacji. Skinęłam bez słowa głową, wpatrzona w rysunek jego ust. Lekko uśmiechniętych, twardych w wyrazie, co jeszcze bardziej podkreślał łagodnie zaokrąglony podbródek. Pomyślałam z niechęcią, że widocznie moje „bezkrólewie" trwa już zbyt długo, jeśli ten niepozorny z wyglądu mężczyzna wywarł na mnie tak niewspółmierne do sytuacji wrażenie. A co najzabawniejsze, dotąd podobali mi się jedynie bruneci.
— Jaka specjalność koleżanki? — zapytał okrywając mnie troskliwie pledem. Usta poruszyły się w taki sposób, że nasunęły myśl o pocałunku. Zapragnęłam ich dotyku. Zmieszałam się, napotkawszy jego uparcie wpatrzone we mnie oczy. Nawet ból jakby na chwilę ustąpił.
— „Zimny chirurg", a specjalizuję się w wykrywaniu trucizn — skrzywiłam się w sztucznym uśmiechu. — Mam ten zawód niejako zakodowany... — brnęłam dalej, aby tylko przedłużyć tę chwilę, sprowokować do dalszej rozmowy, zatrzymać przy sobie.
— Zakodowany? — dziwił się głosem pełnym niedowierzania.
— To długa historia... — jęknęłam na przydechu. Ból powrócił.
9
Czułam, że za chwilę zwymiotuję. Musiałam wyglądać obrzydliwie. Zdawał się jednak tego nie dostrzegać.
— Bardzo jestem jej ciekaw — ponownie ujął delikatnie moją dłoń. Przez chwilę przyglądał się jej z namysłem. — Piękna ręka chirurga. Jeśli pani sobie ze mnie nie zakpiła, to szkoda jej do tak niewdzięcznej pracy.
— Co kto lubi... — wymamrotałam głupio i westchnęłam z ulgą. Nudności przeszły bez konsekwencji. — Moja babka najchętniej czesała trupy.
— Co za wspaniałe poczucie czarnego humoru! — Wciąż trzymał moją dłoń w swojej i roześmiał się.
— To zabawne. Nikt nie wierzy, gdy mówi się prawdę.
— Zaciekawia mnie pani... — dodał po krótkiej chwili i znów poszukał mego tętna. — Trochę jakby się podniosło — oznajmił innym już tonem — za parę dni może uda mi się namówić „zimnego chirurga" na wspólną herbatę, jak pani doktor myśli? — uśmiechnął się i ruchem dłoni przywołał kręcącą się w pobliżu siostrę.
— Może... — nieomal jęknęłam ze szczęścia i tak mało romantycznie zaczęła się moja, zaledwie przeczuta, nie całkiem jeszcze uświadomiona, miłość do doktora Sylwestra Bezłapkiego. Wpatrzona w drzwi uśmiechnęłam się do tych wspomnień sprzed zaledwie kilku dni. Przez cały ten czas odwiedzał mnie pod byle pretekstem. Zaznaczał przy tym, że wpada tylko na chwilę. Przedłużała się zazwyczaj do powrotu Anastazji, a to czasem oznaczało i godzinę. Wydawała się zaledwie mgnieniem i nawet nie potrafiłabym sprecyzować naszych rozmów. Kręciły się wokół spraw związanych z naszym zawodem, a czasem dotyczyły zupełnie błahych, nic nie znaczących rzeczy, chociaż moje myśli i odczucia miały swój ciężar gatunkowy.
Zerknęłam ponownie na zegarek. Było późne popołudnie. Mógł dawno już opuścić szpital. Westchnęłam zawiedziona i w tym właśnie momencie zjawił się w białym, rozpiętym kitlu, jakby go za chwilę miał ściągnąć. Jedynie stetoskop dyndał na szyi.
— No, i jak się dziś czujemy? — rzucił od progu retoryczne pytanie, żeby za chwilę przysiąść na brzegu łóżka. Zerknął odruchowo w kartę, pokiwał z zadowoleniem głową. — A może chce pani przenieść się do separatki albo na inną salę z lżej chorymi?
— Nie chcę — zaprzeczyłam ruchem głowy — polubiłam tę
10
staruszkę. Z pewnością to jej ostatnie tygodnie... — zawiesiłam głos, popatrując w kierunku drzwi.
— Może dni nawet... — sprostował i zeszliśmy na tematy zawodowe. Przytoczył kilka ciekawych przypadków z sali operacyjnej, ja opowiedziałam o czymś ze swojej dziedziny i nagle zamilkliśmy, spotykając się oczami. Przygryzł lekko dolną wargę. Zęby miał białe i ostre jak u młodego wilka.
— Nie czuje się pani tu zbyt osamotniona? — zapytał nieoczekiwanie, jakby po krótkiej walce z samym sobą. Zdradził to grymas ust.
— Nikt pani nie odwiedza — dodał mimochodem.
— Nie lubię wizyt w chorobie... — odwróciłam wzrok od jego twarzy, popatrzyłam w okno. Niebo różowiło się bliskim zachodem słońca.
— Ale ktoś specjalnie bliski... — zawiesił głos. — Mąż, przyjaciel, ktoś, kto przyniesie kwiaty, zatroszczy się? — uparcie szukał wzrokiem moich oczu. Uciekałam nimi na boki.
— Mąż był taktownym człowiekiem — oznajmiłam rzeczowym tonem. — Umarł w odpowiednim momencie. Zawsze był taki. Wiedział, kiedy i co należy zrobić...
Sylwester roześmiał się.
— A więc może przyjaciel? — sondował niby to żartobliwym tonem, obserwując uważnie moją twarz. Sprawiło mi to przyjemność. Był mną zainteresowany.
— Na razie „bezkrólewie"... — ściągnęłam bezradnym ruchem ramiona w efektownej koszuli z błękitnej bawełny, gratulując sobie, że przytomnie zabrałam ją ze sobą. — Żeby jednak być bliżej prawdy...
— opuściłam skromnie oczy — to nie mam zbytniego powodzenia u mężczyzn, a gdy się z własnej inicjatywy do nich zbliżam, przypominają już tylko nieświeże, wypatroszone gęsi.
— Jest pani wręcz niesamowita! — pokręcił głową, ujął moją dłoń spoczywającą na pledzie. — Trzeba będzie stanowczo temu zaradzić!
— oznajmił z powagą. W szarych oczach gracza rozbłysły iskierki humoru. Usta ułożyły się niczym do pocałunku. — Ma pani także kompleksy... — stwierdził i spontanicznym, pieszczotliwym gestem odgarnął mi włosy znad czoła. — Piękne i jedwabiste w dotyku
— szepnął cicho, jakby do siebie.
— A któż ich nie ma? — wydukałam udając, że niczego nie zauważyłam.
— Będę chyba musiał trochę tu dłużej koleżankę przetrzymać, zastosować odpowiednią terapię — oznajmił rozbawionym tonem — zwłaszcza że nie wypiliśmy jeszcze tej obiecanej herbaty. Od dawna się na nią cieszę...
— Ja także — powiedziałam szybko, słysząc pod drzwiami szurające człapanie Anastazji.
Jestem chyba rzeczywiście zakochana... — powtarzałam w myśli ze zdumieniem. Rozpamiętywałam każde jego słowo, poruszenie ust, wyraz szarych, czule patrzących oczu. Było mi cudownie ze świadomością, że nie jestem mu obojętna. Stanowiła zapowiedź, że w moim życiu coś się wydarzy pięknego, co może mieć ciąg dalszy...
Pomyślałam z radosną satysfakcją, że i ja będę mogła wreszcie powiedzieć Alicji, że jest ktoś, kto mnie adoruje, a ja zakochałam się w tym kimś od pierwszego wejrzenia. Dotychczas wydawało mi się, że takie rzeczy zdarzają się jedynie w powieściach. Alicja z pewnością zrozumie mój stan zauroczenia. Od kilku miesięcy sama przeżywa „miłość swego życia", jak mi się zwierzyła z uniesieniem w pięknych oczach. Podeszłam sceptycznie do tego wyznania, chociaż twierdziła, że to „coś poważnego i może nawet skończyć się ślubem". Któryś już raz przeżywała „coś wielkiego i jedynego" — jak to określała. Ostatni wielbiciel z jej kolekcji był znanym kompozytorem. Poznali się w marcowy ranek w górskim schronisku. Pomógł jej nasmarować narty przed zjazdem ze stoku. I także, gdy o nim opowiadała, dostrzegłam ten sam błysk szczęścia i zachwytu w oczach. Nowy Rok witała już jednak z kimś innym. Także wspaniałym, pełnym zalet i bardzo pociągającym. Nie zdołałam dotychczas poznać jej ostatniej miłości, a koniecznie chciałam zobaczyć wreszcie tego idiotę, który pozwala nazywać siebie Plattino, co kojarzy się bardziej z reklamą żarcia dla psów, niż z atrakcyjnym mężczyzną, jakim podobno był.
Zazdrościłam jej łatwości, z jaką potrafiła oczarować mężczyzn, rozkochać ich w sobie i równie łatwo porzucać z byle powodu.
Alicja uważała, że mój brak powodzenia wynika ze zbyt „zasadniczego podejścia do życia". Według jej teorii, mężczyźni żyją jedynie po to, by dawać nam radość, zaspokajać nasze kaprysy, dostarczać
12
rozrywek i miłych emocji, dzięki którym życie staje się wielką i piękną przygodą.
Przez chwilę zastanawiałam się, co jej powiem, gdy zacznie rozpytywać o mężczyznę, który się mną wreszcie zainteresował. Sama wiedziałam tylko tyle, że jest dobrym chirurgiem i nie nosi obrączki, chociaż to o niczym jeszcze nie świadczyło. Lekarze, a zwłaszcza chirurdzy, rzadko je noszą. Z jego zachowania i mimochodem rzucanych uwag wywnioskowałam, że nie jest z nikim związany. Musiało mi to na razie wystarczyć. Wiedziałam, że gdy się spotkamy na neutralnym gruncie, gdy przestanę być pacjentką, a stanę się kobietą i koleżanką, wszystko się wcześniej czy później wyjaśni, a wówczas... wówczas... Uśmiechnęłam się do własnych myśli. Nie należało zapeszać uczucia niepotrzebnie wypowiadanymi w myślach słowami. Dość było już samotnych, pustych i przepłakanych nocy. Postanowiłam więc na wszystko uważać i nawet zabobon był tu na miejscu. Babka Adela uczyła, że nigdy nie należy wypowiadać słowa „szczęście", a także nie kpić ze spraw i rzeczy, których nie potrafimy zrozumieć, gdyż mogą się przeciw nam obrócić.
Babka Adela... — westchnęłam z czułością i natychmiast umknęłam myślami do samotnej chaty na Suwalszczyźnie z równie jak ona starą Leokadią. Obiecałam spędzić tam najbliższe święta Bożego Narodzenia.
Babka Adela za młodych lat była fryzjerką. „Jakoś jej to nie szło", jak sama twierdziła. Parzyła karbówkami szyje klientek. Czasem w jej palcach zostawały misterne loki, gdy zapatrzyła się w pokryte kurzem ulicznym okienko, rozmyślając o tajemniczych, niepojętych sprawach. Otaczały ją nieuchwytnym kręgiem w mrocznym pokoiku na Tamce. Coś w nocy przesuwało garnki na kuchni, wzdychało, chłodem wiało po twarzy, szeptało po kątach. Koleżanki pocieszały Adelę, że na Tamce wiele starych kamienic było nawiedzanych przez duchy. Pod „trzynastką" ukazywał się na schodach rycerz w zbroi, a u maglarki Gruchotowej sam magiel nocami pracował i coś się po kuchni tłukło.
Dawała babka Adela na msze i nawet ksiądz przychodził pokój wyświęcić. Niewiele pomogło. Otoczona tajemniczym, niewidzialnym światem czuła zabobonny lęk. Z czasem jednak przyzwyczaiła się, tak jak i do tego, że zlew mieścił się na końcu długiego korytarza cuchnącego kotami, a zimą lodowaty, wilgotny chłód chwytał za gołe łydki.
13
•-
Życie początkującej fryzjerki nie było łatwe. Bywało, że więcej do swojej pracy dokładała niż mogła zarobić. Szef był wymagającym człowiekiem. Potrącał z mizernej tygodniówki każdą rozdartą siatkę na włosy, złamany grzebień, pogubione szpilki. Nie miała szczęśliwej ręki, czesząc rude loki ulicznych dziewcząt albo karbując w drobniutkie fale głowy sklepikarek handlujących zieleniną w pobliskich suterenach. Nasłuchała się wyzwisk, gdy w jej dłoniach został jedwabisty kosmyk włosów, a po zakładzie rozeszła się kompromitująca woń spalenizny. Jeżeli przytrafiło się to przy czesaniu „rogówek", to pół biedy. Zmieszały wprawdzie z błotem, ale nie poskarżyły szefowi. Czasem, widząc jej łzy, wcisnęły w rękę drobniutki napiwek ze słowami: „na szczęście", ale ono jakoś nie chciało przyjść. Więcej w miesiącu było głodnych niż sytych dni.
Była ładna, młodziutka i miała powodzenie u chłopaków. Jednak od powodzenia do wzięcia była długa droga. Każdy z nich chciałby chętnie ze zdrową i białą jak ser Adelą, ale nie do ołtarza. Ona zaś pragnęła mieć męża i dzieci. Pokój z komodą, z wiszącym zegarem i kuchnię pełną błyszczących rondli.
Podobał jej się w tym czasie Franek — terminator od szewca i młody listonosz, co wieczorami grywał pięknie na harmonii i w oczy czule patrzył. Żadnemu nie dała się namówić „na grzech". Ciągnął ją wprawdzie, ale wówczas przypominała sobie Natalkę z przeciwka. Otruła się esencją octową, gdy brzuch już zbyt wyraźnie odstawał. Nigdzie do służby z czymś takim nie chcieli przyjąć, a wstyd i hańba przed ludźmi. Palcami wytykali, spluwali pod nogi, jak chociażby żona piekarza, a przecież musiała ona też mieć jakieś „grzeszki". Ilekroć piekarz sobie podpił, wykrzykiwał, że i na korytarzu było słychać, że latała jak suka za chłopakami, tylko że suka ma szczenięta, a ona nawet tego nie potrafi.
Adela nasłuchała się i wiele napatrzyła przez te swoje dwadzieścia lat życia, z których dziewięć, jako zupełna sierota, poniewierała się po różnych służbach. Trafiła wreszcie do fryzjerskiej rodziny z kilkorgiem dzieci. Poduczyła się fachu. Miała otwartą głowę i chęć do nauki. Bardzo żałowała tej służby. Nie było jej źle. Dzieciaki ją lubiły, „fryzjerowa" chleba nie szczędziła. Tyle że opieka ojca rodziny stała się tak już troskliwa, że pewnej zimowej nocy, w nie opalanej kuchni, gdzie sypiała
14
na rozkładanym łóżku, chciał ją koniecznie rozgrzać własnym ciałem. Zapewniał przy tym w uniesieniu, że połowa dzieciaków nie została spłodzona z żoną. Przyszło wreszcie i do niej to „szczęście" w osobie Ignacego Czapli. Nie był wprawdzie piękny ani młody, jak terminator szewski z oczami bystrymi niczym woda w Wiśle. Miał swoją czterdziestkę, niewielki garb, przerzedzone zęby, ale za to usposobienie spokojne, bez nałogów, a także rentowne stanowisko. Był preparatorem przy klinice. Mył i ubierał trupy. Profesorom pomagał przy sekcjach. Ceniono go jako rzetelnego pracownika, dla którego nie istniało święto czy jakaś osobista przeszkoda. Zawsze gotów dzień i noc przesiedzieć w cuchnących formaliną podziemiach, gdy był wzmożony ruch w interesie i trzeba było na czas z nieboszczykami zdążyć, ułożyć w trumnie, jak należy, przydać im przyjemnego wyglądu.
Ignacy Czapla był oszczędny, kochał swój zawód i pragnął założyć ognisko domowe z pierzynami. Mógłby wreszcie ogrzać w nich swoje ciało przemarznięte stałym przebywaniem w chłodzie, jako że latem konserwowano wówczas trupy do sekcji na długich blokach lodu. O tych pierzynach marzył prawie tak samo, jak o pulchnym, rozłożystym ciele Adeli. Jej postać kojarzyła się z ciepłem, z mglistym wspomnieniem dzieciństwa. Matka okrywała go na noc wielką i kraciastą pierzyną. Gdy chodził za krowami, nie było już w domu tej kraciastej puszystości. Trzeba ją było sprzedać na lekarstwa dla chorego ojca, tak jak i inne, nędzne sprzęty z chałupy. Później i chałupy zabrakło. Wówczas z biednym tobołkiem wyemigrował do miasta. Pozostało tylko wspomnienie i tęsknota za ciepłą, miękką i wydającą kwaskowy odór pierzyną z tych najszczęśliwszych lat u ojca i matki.
Preparator Ignacy Czapla miał trochę odłożonego grosza, nie najgorsze zarobki i mógł kupić nie tylko pierzynę, ale i pozłacany pierścionek z czerwonym oczkiem dla Adeli. W wieku dwudziestu lat opuściła ciasny, nawiedzany przez duchy pokoik. Z wiklinowym koszykiem zastępującym walizkę oraz z kanarkiem w klatce powędrowała za Ignacym w inną dzielnicę Warszawy. Tam, w klinice, w jej podziemiach, obok pomieszczeń z doświadczalnymi myszkami i z przechowalniami trupów, miał swoje prywatne mieszkanie pan preparator Czapla. Schodziło się do tego „gniazdka" po kamiennych szerokich schodach. Biła na nich tak silna woń myszy, że w początkach rwało Adelę do wymiotów.
15
Później przyzwyczaiła się, tak jak i do stałej obecności nieboszczyków za ścianą, do dwuizbowego mieszkania z małym okratowanym okienkiem tuż nad chodnikiem ulicy. Był to jednak już własny dom.
Ignacy Czapla okazał się dobrym i troskliwym mężem, chociaż jego odzież i ciało przesiąkły słodkawą wonią trupiarni i formaliny. Między jednym a drugim preparowaniem trupów spłodził Adeli jedyne dziecko. Chowało się zdrowo i nie różniło niczym szczególnym od innych dzieci. Chłopak miał tylko zbyt bladą cerę roślinki hodowanej bez słońca i zbyt mocno odstające, duże, wachlarzowate uszy. Adela wolałaby wprawdzie, żeby nie był ich odziedziczył po ostatnim nieboszczyku, jakiego przygotowywała do trumny, chodząc w odmiennym stanie. Oczy miał po ojcu. Duże, wodniste i bez szczególnego wyrazu.
W tym czasie, gdy mały Antoś, ze skłonnościami do krzywicy, dawał sobie doskonale radę z raczkowaniem między trumnami, babka Adela zaczęła pomagać mężowi w pracy czesząc trupy. I tak już zostało. Czesanie nieboszczyków było znacznie przyjemniejszym i rentowniej-szym zajęciem, niż niegdyś układanie włosów żywym, wymagającym klientkom. Nikt nie miał do Adeli pretensji, jeśli połowa włosów znalazła się jej nagle w dłoni, gdy zbyt energicznie przeciągnęła rozgrzanymi mocno karbówkami. Można je było w takich razach podpiąć szpilkami albo wziąć na klej. Rozgrzany stolarski klej nadawał się do tego znakomicie.
Przy fryzowaniu nieboszczyków, zwłaszcza tych z bogatszych domów, można było dobrze zarobić. Nawet bardzo dobrze, jeżeli miało się odpowiednie podejście do ludzi. Adela nauczyła się szybko, że rodzinie należy we wszystkim ustępować. Rozpytywać szeroko o ziemskie upodobania zmarłych co do ubioru i uczesania. Przytakiwać ze zrozumieniem i smutkiem, gdy mówiono do niej: „tylko delikatnie proszę czesać. Nieboszczka była taka wrażliwa" albo: „bardziej od czoła loki i niezbyt gęsto. Ona tak właśnie lubiła". A później i tak robiło się wszystko według własnej chęci i gustu.
— Staram się jedynie, żeby łeb nieboszczce nie skakał po stole jak żyWy — opowiadała często babka Adela po powrocie z kostnicy
— chociaż to już ani czuje, ani słyszy, ale kiedyś było człowiekiem...
— wzdychała w zamyśleniu.
16
Antoś wyrósł na chłopaka z temperamentem równie wybujałym jak jego uszy. Lubił całonocne zabawy z dziewczynami. Dzięki zabiegom i protekcji ojca o nieskazitelnej opinii otrzymał w klinice pracę sanitariusza. W dwudziestym drugim roku życia zakochał się w pięknej dziewczynie, córce felczera, znanej w dzielnicy ze szczególnego upodobania do oficerów. Może było to dziełem przypadku, a może zawodu miłosnego, że pewnej nocy uległa Antosiowi. Z tego przypadkowego związku urodziłam się ja — wątłe dziecko, niepodobne z urody do swoich rodziców. Babka Adela znalazła mnie na słomiance pod drzwiami. Do becika była przypięta karteczka adresowana do Antosia. Przechowywała ją moja babka w książce do nabożeństwa: „Chciało ci się zabawy, masz teraz zabawę".
W kilka miesięcy później piękna felczerówna powiesiła się na szelkach swego ostatniego kochanka, porucznika kawalerii. Antoś wyemigrował do Ameryki i słuch po nim zaginął. Wiadomość, że zmarł w szpitalu dla umysłowo chorych, nie była nigdy urzędowo stwierdzona. Dziadkowie przez długie lata łudzili się, że pewnego dnia Antoś powróci jako milioner. Kupią wówczas kawałek grantu pod Warszawą, wybudują domek, dziadek zajmie się rakarstwem.
Tyle wiem o moich rodzicach. Pozostało także kilka wyblakłych fotografii. Przedstawiają mego ojca w różnych okresach życia. Na szczęście nie ma między nami żadnego podobieństwa. Pocieszam się, że nie on był moim ojcem. Najprawdopodobniej był nim któryś z oficerów kawalerii, uwielbianych przez moją kochliwą matkę. Przechowała się jej fotografia. Lekko pożółkła, o zniszczonych, wymiętych rogach. Widocznie często oglądana i długo noszona w tanim portfelu mego ojca. Pozostało zagadką, dlaczego nie zabrał jej ze sobą, wyjeżdżając na dragą półkulę. Uśmiecha się z niej pociągła twarz o szeroko rozwartych, lekko skośnych oczach, ujęta w puszystą ramkę ciemnych włosów. Wyziera z niej zmysłowość. Kształtne usta zachowały rozbrajająco niewinny, czysty rysunek. Na odwrocie pocztówki dedykacja. W początkowej wersji nie była z pewnością poświęcona synowi babki Adeli. „Pamiętaj o mnie, moje drogie Słoneczko. Twoja do śmierci Janka". Wszystko, poza „pamiętaj o mnie" i „Janka", było wykreślone tak, że z trudem dało się odcyfrować. Prawdopodobnie owo „Słoneczko" porzuciło dziewczynę i rozżalona podarowała swoją podobiznę memu doiwnfemanemu
ojcu. Może nawet to „Słoneczko" w oficerskich butach z cholewami miało większe prawo do tego tytułu?
Wychowywałam się u dziadków. Kochali mnie. Zawdzięczam im nieomal wszystko, co udało mi się w życiu osiągnąć i byli mi zawsze najbliżsi, chociaż drogi nasze rozeszły się z ich woli. Mam dobre wspomnienia z dzieciństwa. Tyle że zapewne inne niż mieli je moi rówieśnicy.
Dziadek Ignac, gdy prosiłam przed zaśnięciem o bajkę, opowiadał wstrząsające historie o nieboszczykach albo patroszeniu zwłok. Zabierał także mnie do kostnicy. Zdarzało się, że babcia wtedy czesała. Patrzyłam z przerażeniem, jak na zwiotczałej szyi, pozbawionej właściwej zawartości, z której zrobiono już preparat, chwieje się martwa głowa, obracana przez babkę wprawnymi ruchami. Wydawała się w jej dłoniach podskakującą piłką. Dziadek zabierał mnie także do klatek z białymi myszkami, zanosząc im pokarm. Niechętnie tam chodziłam. Było mi nieskończenie żal ruchliwych stworzonek przeznaczonych do doświadczeń, kończących się zazwyczaj męczeńską śmiercią. Wolałam pomagać w ubieraniu nieboszczyków. Oczywiście, jeśli niezbyt mocno cuchnęli.
Babka Adela, widząc jak zręcznie naciągam niciane rękawiczki na sztywne palce zmarłej staruszki, powiedziała kiedyś do dziadka:
— Zobaczysz, Ignac, że z tej małej będzie kiedyś dobry lekarz.
Miałam wóczas sześć lat i w tej właśnie chwili los mój został przesądzony. Babka była despotyczna i konsekwentnie dążyła do zamierzonego celu. Nie udało się z synem, musi udać się z wnuczką. Miałam więc w przyszłości zostać lekarką. Było mi to wówczas najzupełniej obojętne.
Z tych czasów pamiętam babkę jako wysoką, ruchliwą kobietę o czarnych, przenikliwych oczach i wąskich, stanowczych w rysunku ustach. Nie miała już tej pulchności, za którą kiedyś tęsknił mój dziadek. Za to jej głos nabrał despotycznego tonu i rzadko się uśmiechała. Nazywała mnie „swoją najmilszą wnusią" albo „kochanym podrzutkiem" . Rzadziej „utrapionym bękartem". Musiałam jej porządnie czymś dokuczyć, żeby doczekać się epitetu, którego znaczenia jeszcze wówczas nie rozumiałam. Nigdy mnie nie uderzyła. Uciekała się raczej do straszenia groźbami w rodzaju: „czekaj ty, niegrzeczne dziecko, zaraz przyjdzie po ciebie pan, co umarł wczoraj i leży za ścianą. Wybałuszy
18
oczy, wyszczerzy zęby i wciągnie cię z sobą do grobu". Byłam jednak tak zżyta ze zmarłymi, że nie tylko nie czułam przed nimi lęku, ale miałam całkowitą pewność, że się samodzielnie nie podniosą i nie przyjdą.
Bawiłam się kiedyś w przyszpitalnym ogrodzie. Zatrzymał się przy mnie zgarbiony mężczyzna. Pogłaskał po włosach, wyciągnął z kieszeni białego fartucha tabliczkę czekolady. Podał mi ją bez słowa i szybko odszedł. Opowiedziałam o tym wydarzeniu babce.
— Czy miał okulary? — spytała. Przytaknęłam ruchem głowy.
— I nos jak trąbę?
Nie bardzo byłam pewna, co odpowiedzieć, a babka wypytywała dalej.
— Był siwy i przygarbiony?
— Tak, babciu.
— W takim razie był to ojciec twojej matki. Wyrzekł się jej, a teraz widać sumienie go ruszyło.
— Więc to był mój drugi dziadek? — ucieszyłam się.
— Niezupełnie, ale tak jakby... — odpowiedziała stropiona.
Nie bardzo rozumiałam to „tak jakby", ale postanowiłam mówić mu przy spotkaniu „dzień dobry". Wieczorem słyszałam, jak dziadek moszcząc się w pierzynach rozmawiał ściszonym głosem z babką.
— Mówią w szpitalu, że Lisiurek odchodzi w przyszłym miesiącu. Przenosi się gdzieś pod Kielce. Dziwne, że na stare lata chce mu się stąd ruszać. Żeby to zrobił po śmierci córki, tobym się nie dziwił, ale teraz...
Wiedziałam, że mowa jest o moim „tak jakby" dziadku i zrobiło mi się go bardzo żal. Zaczęłam więc prosić mego prawdziwego dziadka, żeby, nim zaśnie, opowiedział jakąś wesołą bajkę. Dziadek Ignac nie znał jednak żadnych wesołych bajek, zaczął więc tę historię o wisielcu, który zgubił pod drzewem język i w wietrzne deszczowe noce szukał go po lasach, nie mogąc odnaleźć drzewa, na którym się powiesił. Nie lubiłam tego opowiadania. Żal mi było błądzącego wisielca. Nie mając języka, nie mógł nawet nikogo spytać o drogę. Wolałam historię o kobiecie, która zbudziła się z letargu w trumnie i urodziła dziecko. Grabarz akurat przechodził koło grobu, usłyszał jęki, rozkopał i uratował oboje. Babcia tej opowieści nie lubiła. Strofowała dziadka, że „mąci mi w głowie kłamliwą opowieścią".
19
Nadszedł wreszcie czas, w którym po raz pierwszy miałam pójść do szkoły. Babka mniej teraz przesiadywała w podziemiach, a częściej w pokoju przy maszynie do szycia, pożyczonej od żony portiera. Przygotowywała dla mnie wyprawę. Miałam zamieszkać w internacie u sióstr zakonnych. Tak postanowiła babka i na to zgodził się dziadek. Pieniądze zarobione na trupach miały ze mnie uczynić „prawdziwą damę" —jak podkreślała z dumą babka Adela, przeprowadzając ze mną
poważną rozmowę.
— Postanowiliśmy z dziadkiem zrobić z ciebie człowieka. Babranie się w ludzkich flakach nie jest lekkim ani przyjemnym zajęciem. Musisz więc dobrze się uczyć i w przyszłości zostać lekarką. Zapamiętaj to
sobie!
Zapamiętałam. Również i nauki, którymi babcia naszpikowała mnie
niczym zająca słoniną.
— Nie trzeba, żebyś kłamała, ale i prawdy mówić nie wolno. Jak cię będą pytać, kim są twoi rodzice, to powiesz, że oboje nie żyją i nawet ich nie pamiętasz, a wychowują cię dziadkowie. Zapamiętaj, że dziadek pracuje jako urzędnik w szpitalu, a babcia jest właścicielką zakładu kosmetycznego. Nigdy nikomu nie wspominaj o żadnych trupach. Ludzie są różni i mogą ci dokuczać, wyzywać od „trupiaszek".
Przyrzekłam stosować się do nauk babki. Następnego dnia, w granatowym mundurku z marynarskim kołnierzem i z białą kokardą we włosach, odjeżdżałam do przyklasztornego internatu daleko położonego od szpitala i dziadków.
Babka Adela, w odświętnym czarnym kapeluszu z woalką i w skórkowych rękawiczkach, wynajęła dorożkę zaprzęgniętą w najlepszego konia, jaki znajdował się na postoju. Wyglądała bardzo dostojnie i po staroświecku. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy ta babcia w dorożce i tamta w gumowym fartuchu z karbówkami w dłoni, to na pewno jedna
i ta sama osoba.
Dziadek pożegnał się ze mną przed szpitalem. Babcia orzekła, że jego garb nie nadaje się do obnoszenia w eleganckiej dzielnicy miasta, a tym bardziej na pensji, gdzie jej „wnusia" miała rozpocząć nowe życie panienki z dobrego domu.
Jednocześnie z naszą dorożką zatrzymało się auto. Wysiadła z niego pani w jasnym kostiumie, a za nią dziewczynka w moim wieku i w takim
20
samym mundurku jak mój. Tyle tylko, że w ciemnych włosach związanych „w kucyki" sterczały dwie, a nie jedna, białe kokardy. Stojąc przy krawężniku w cieniu szpaleru klonów, przyglądała się z zaciekawieniem gniadej klaczy w błyszczącej uprzęży i mnie. Gdy pani otwierała bagażnik, a dorożkarz pomagał babce znieść dwie walizki, wyciągnęła do mnie rękę i zapytała:
— Czy chcesz ze mną siedzieć w jednej ławce?
— Chcę — odpowiedziałam spontanicznie, bez namysłu.
Od tej chwili stałyśmy się przyjaciółkami i tak już pozostało do dziś, chociaż tak bardzo we wszystkim się różniłyśmy.
Zatęskniłam do niej. Pomyślałam z radością, że wkrótce spędzimy razem kilka dni mego urlopu. Zaskoczę ją opowieścią o Sylwestrze. Ubolewała, że wciąż jestem sama i z pewnością się z tej mojej znajomości ucieszy. Dowiem się także czegoś nowego o Plattinim. Możliwe, że się zdążyli już oficjalnie zaręczyć... Rozejrzałam się po mrocznej separatce. Rozjaśniała ją jedynie biel ścian i nikły blask ulicznej latarni. Ciężki, nierówny oddech Anastazji świadczył, że nie śpi jeszcze, ale zabrakło jej odwagi, by zacząć rozmowę. Prowadziłyśmy je często w dłużące się, bezsenne noce.
— Pani Anastazjo... — wypowiedziałam cicho jej imię.
— Taż ja, kochanieńka, nie śpię, a bała się Pudelka zbudzić.
— Nie mogę zasnąć — tłumaczyłam się poruszona wspomnieniami z dzieciństwa i obrazem Sylwestra w oczach. Rozmyślałam o różnych sprawach, a wciąż widziałam przed sobą jego twarz, uśmiech błąkający się na ustach. Ogarnęło mnie uczucie czułości do całego świata.
— Porozmawiajmy trochę... — dodałam wiedząc, że Anastazja tylko czeka na te słowa.
— Tak ja leżąca, myślała sobie, że umierać przyjdzie niedługo, ot co... Kaszel zadusi — dodała — to ja chciałaby wiedzieć, jak tam jest na tamtym świecie. Pudelek wie, bo on uczony i niechby opowiedział...
— zachłysnęła się kaszlem. Sięgnęłam po pastylkę.
— Proszę połknąć i nie myśleć o śmierci. Nie umiera się od kaszlu
— dodałam, żeby ją uspokoić, zbagatelizować chorobę, o której nie miała pojęcia. Milczała przez chwilę siorbiąc sok owocowy. Przyniósł mi go w prezencie Sylwester.
— Aleja chciałaby wiedzieć... — napierała się jak dziecko —jak nie
21
dali być zakonnicą, tak ja pomyślała, że po śmierci usiędę u Pana Jezusowych nóżek. Poskarżę się, a On mnie wysłucha, zrozumie i tam będę mu służyła, jak na ziemi nie pozwolono... — zaniosła się kaszlem. Narkotyk nie zaczął jeszcze działać. Przeczekałam chwilę ataku.
— Pani Anastazjo, skąd mogę wiedzieć, jak tam jest... — zaczęłam niepewnie, żeby zyskać na czasie, wymyślić jakąś historię. Nie miałam w tym kierunku żadnych uzdolnień. Nie mogłam jednak jej zawieść, nie dać nadziei i nie utrzymać w wierze, iż dopiero tam, w jej niebie, w które niezachwianie wierzyła, osiągnie szczęście nie dane na ziemi.
— Moja babcia Adela... — zaczęłam po chwili snuć kłamliwą opowieść — przeżyła dwie śmierci kliniczne, a gdy przywrócono ją życiu, opowiadała, jak bardzo czuła się nieszczęśliwa powracając z powrotem na ziemię. Nie widziała nigdy tak pięknych ogrodów, kwiatów o nieznanych kolorach i kształtach. Były także dzikie zwierzęta, jak tygrysy i lwy, a wszystkie oswojone, łaszące się do rąk babci, niczym duże koty...
— A dwór w tych ogrodach i lipy wokół pachniące byli? — zaciekawiła się Anastazja. W głosie zabrzmiało rozmarzenie. Podciągnęła się wyżej na poduszkach. Jej cień położył się ciemną nieforemną plamą na białej ścianie. Oddychała z trudem. Nieomal widziałam wnętrze jej płuc i to wszystko, co się w nich działo.
— Pewnie, że były! — potwierdziłam z przekonaniem — Pan Bóg musi gdzieś mieszkać z zastępem aniołów — wysilałam wyobraźnię, żeby to, o czym mówię, utwierdziło Anastazję w przekonaniu, że taki właśnie obraz, bliski jej sercu, ujrzy, gdy znajdzie się po drugiej stronie.
— Przecie Pan Bóg jest wszędzie, kochanieńka... — wtrąciła nieśmiało, jakby w obawie, że może mnie tą uwagą urazić.
— To prawda — przytaknęłam — i to w Trzech Osobach — zaczęłam się plątać — ale Syn Boży, ta druga Osoba, czyli Pan Jezus, był kiedyś człowiekiem. Zszedł na ziemię, żeby nas, ludzi, zbawić. Musiał więc mieć także swoje tęsknoty, jak każdy z nas, więc ma i dwór. Może nawet taki, jakie bywały na Wileńszczyźnie, ale tego dokładnie nie wiem. Babka Adela nie była nigdy na Kresach, ale opowiadała, że był piękny niczym pałac...
— A na pokojach aniołowie byli? — dopytywała się ciężko dysząc.
— Oczywiście! — zapewniałam. — W białych szatach i piękni jak na
22
obrazkach. Chodzili sobie po wielkich salonach i śpiewali chórem. A głosy» to podobno mają takie dźwięczne i miłe uchu jak skowronki wiosną w polu — ciągnęłam opowieść zachwycona własną wyobraźnią.
__I skrzydła u nich z łabędziego puchu bieluśkie, w dłoniach wonne lilie,
a na głowach wianki z polnych chabrów. Pachnie w tych salonach jaśminem, niczym w kaplicy w czas majowego nabożeństwa. I kadzidłem także — dodałam, żeby wszystko było jak trzeba.
— A Pan Jezusek co robi wtedy, jak one śpiewają? Siedzi na złocistym tronie czy też spaceruje pospołu ze świętymi?
Zastanawiałam się przez chwilę zaskoczona pytaniem. Musiałam jednak dalej brnąć w naiwnych kłamstwach.
— Babcia mówiła, że Pan Jezus wtedy osobiście witał wszystkie wędrujące do niego dusze ludzi dobrych, skrzywdzonych przez życie. Na Jego widok stawali się młodsi i radośni. Każdy z nich mógł wypowiedzieć jakieś życzenie. Pan Jezus natychmiast je spełniał. Moja babka poprosiła, aby mogła spotkać się ze swoim zmarłym mężem.
— Spełnił Jezusik jej prośbę, kochanieńka? — w głosie pełnym uwielbienia pobrzmiewała nutka nadziei.
— Spełnił — odchrząknęłam. — Zjawił się przed babcią dziadek Ignac. Młody i piękny jak w dniu ich ślubu, i powiedział: „Czekałem, Adelciu kochana moja, i będę czekał aż przyjdziesz tu do mnie już na wieki wieków". I wtedy lekarze babcię odratowali. Przy pomocy lasera ściągnęli z zaświatów na ziemię. Przebudziła się babka Adela z klinicznej śmierci i z miejsca nakrzyczała na lekarzy, że niepotrzebnie ją ratowali i teraz musi nie wiadomo jak długo czekać na stały powrót do ukochanego męża... — zakończyłam bajkowo opowieść. Zabrakło mi koncepcji na ciąg dalszy.
Anastazja westchnęła z ulgą, a po chwili nieomal radosnym głosem oznajmiła:
— Taż ja, kochanieńka moja, też niczego bardziej nie pragnę jak śmierci. Nigdy się ja jej nie bała. Ja człowiek wierzący, a Pudelek objaśnił, co i jak, to ja rada by i gotowa na śmierć chociażby i zaraz...
— głos się jej załamał wzruszeniem. — Ja stara, nikomu niepotrzebna, a tam czeka na mnie Pan Jezusik. Może dostąpię łaski, że matkę moją powitam i braci pomarłych na Syberii i pani dziedziczce się pokłonię i...
— zaszlochała i umilkła. Milczałam i ja. Nie miałam nic więcej do
23
powiedzenia. Ogarnął mnie smutek i bezsilność wobec śmierci i cierpienia. Pozazdrościłam Anastazji jej dziecięcej, naiwnej wiary i żarliwej miłości do Boga. Istniał z pewnością, ale ja nie potrafiłam wzbudzić w sobie do Niego miłości, a wszystko to, co się łączyło z pojęciem Boga było niewyobrażalne w ludzkich kategoriach.
Wsłuchałam się w cichy szept Anastazji, odmawiającej przed zaśnięciem różaniec. Powtarzałam w myśli za nią słowa modlitwy do Najświętszej Panienki wypowiadane żarliwie i śpiewnie piesciwym akcentem znad Wilejki.
Kilka dni później opuściłam szpital. Anastazja leżała pod tlenem. Noc miała ciężką. Dwa razy zaglądał do niej dyżurny lekarz. Żałowałam, że nie jest nim Sylwester. Raniutko podłączono ją do kroplówki. Żegnając się z nią przyrzekłam, że następnego dnia odwiedzę ją, przyniosę ogóreczki małosolne i wędzone szprotki. Od paru dni miała na nie apetyt. Na inne posiłki nie chciała nawet spojrzeć.
Cień uśmiechu przesunął się po jej spieczonych wargach. Chłodne palce delikatnie zacisnęły się na moich. Wiedziałam, jak niecierpliwie będzie czekała na spełnienie obietnicy.
Z doktorem Sylwestrem wymieniliśmy w pośpiechu jakieś banalne słowa i wizytówki, aby móc się wreszcie umówić na tę wciąż czekającą nas herbatę. Wzywano go pilnie na salę operacyjną. Zdążył mi szepnąć, że wkrótce zatelefonuje i tak się pod okiem siostry oddziałowej nijako rozstaliśmy. Nie potrafiłam wydusić z siebie jakiegoś zachęcającego słowa, a chociażby uśmiechu. Wydało mi się nagle, że wszystko to skończy się jedynie na obietnicach. Gdy odwiedzał mnie w ostatnich dniach był dziwnie roztargniony i jakby nieobecny myślami. Czułam, że coś go niepokoi, nurtuje. Mogło to być jednak moje subiektywne odczucie. Miałam zbyt mało wiary w siebie, a tak bardzo chciałam podtrzymać tę znajomość.
W domu zastałam kilka listów. Między innymi zabawną karteczkę od Alicji z rudym kotkiem w hamaku. Nie mogą się z Maksymilianem i Anitą doczekać mego przyjazdu. Tapczan, który zazwyczaj zajmuję, pokryto nowym, puchatym futrzakiem z popielatych owiec. Prosi o telefon, żeby któreś z nich mogło przyjechać po mnie samochodem na stację. Zmieniono kierunek jazdy i na Antołówkę obowiązuje objazd od strony Ronda przy Kuźnicach. Był także Ust od Bożeny. Spędziła parę
24
dni nad morzem, poznała ciekawych ludzi, ma zamówienie na portret. Obiekt niezwykle ciekawy. Kobieta o jaszczurczych oczach. Widziała się także ze swoim byłym mężem. Jest kimś zainteresowany. Wzruszyłam ramionami, odkładając chaotyczny, skrótowo w pośpiechu pisany list. Nie znałam, nie widziałam na oczy jej męża. Poznałyśmy się, gdy była już po rozwodzie. Jego kłopoty i sercowe rozterki zupełnie mnie nie interesowały.
Powracałam nieustannie myślami do Sylwestra. Rozpamiętywałam nic właściwie nie znaczące słowa przy krótkim pożegnaniu. Odniosłam wrażenie, że chciał mi coś powiedzieć, o czymś ważnym poinformować i rozmyślił się w ostatniej chwili. Zastanawiałam się więc, co by to mogło być i czego dotyczyło.
Przygotowałam dietetyczny posiłek, przejrzałam program telewizyjny. Zakreśliłam dwie wieczorne pozycje, które chciałam obejrzeć i zabrałam się do drobnych porządków. Następnego dnia postanowiłam odwiedzić rano Anastazję. Kupić bilet autobusowy na dzień następny i pojechać do Zakopanego. Im wcześniej wyjadę, tym szybciej wrócę. Nie spodziewałam się, aby w ciągu najbliższych dni Sylwester dał znak życia, jeśli w ogóle to uczyni.
Dzień był pogodny i bezchmurny. Pokój rozjaśniało słońce, a mnie zrobiło się jakoś beznadziejnie smutno, gdy uświadomiłam sobie, że może się nie odezwać. Tęskniłam za jego głosem, wizytami o różnych porach szpitalnego dnia. Było to coś zupełnie nowego w moim dotychczasowym uporządkowanym życiu. Postanowiłam nie poddawać się nastrojowi chwili ani nie obiecywać sobie zbyt wiele po tej przelotnej, może miłej dla niego, ale nic nie znaczącej znajomości. Bywa tak czasem, że dwoje ludzi spotyka się, czują do siebie niewytłumaczoną sympatię, nie chcą stracić z sobą kontaktu, ale w codziennym pośpiechu i w odkładaniu z dnia na dzień obiecywanego telefonu wszystko spełza na niczym. Żeby nie myśleć o tym wszystkim, zajęłam się wydzwanianiem do znajomych i przyjaciół. U nikogo nic się specjalnego nie wydarzyło. Cieszyli się, że wrócę wkrótce do pracy. Jedna z koleżanek powiadomiła podekscytowanym tonem, że przyjęto na oddział nowego anestezjologa i chirurga. Obaj wydają się sympatyczni i z dobrymi kwalifikacjami. Jako mężczyźni też wyglądają interesująco, dodała figlarnym tonem. Już ją zobaczyłam, jak się wokół nich kręci i stara się dowiedzieć, czy
25
są jeszcze „do wzięcia". Profesor Bibrosz dopytywał się o mnie. Były do sekcji dwa przypadki z podejrzeniem otrucia. Ściągnął specjalistę z Warszawy, ubolewał, że choruję. Dowiedziałam się, że pracuje mu się najlepiej ze mną. Bardzo mi to pochlebiło. Profesor był starej daty, ogromnie wymagający. Uśmiechnęłam się z zadowoleniem do słuchawki i powoli zaczęłam wchodzić w moje codzienne sprawy. Gdyby jeszcze zatelefonował Sylwester, czułabym się całkiem zadowolona.
Przed zaśnięciem oglądałam w telewizji angielski horror o więźniu, który w stałych i codziennych medytacjach doszedł do tego, że potrafił opuścić ciało i jako duch wędrował do miejsc, w których chciał się znaleźć. W czasie jego duchowych wędrówek jeden z funkcjonariuszy zajrzał do celi i stwierdził, że więzień nie żyje. Wezwano pogotowie, zaczęto go reanimować, a jego duch stał obok, wreszcie udało mu się wejść we własne ciało. Tyle tylko, że obudził się już w trumnie pod ziemią.
Film był sugestywny, podziałał na moją wyobraźnię i wybił całkowicie ze snu. Przewracałam się z boku na bok, usiłując zająć wyobraźnię czym innym, ale wkrótce pojawiła się w myślach Anastazja z całym swoim dramatycznym życiem i cierpieniami. Przypomniały mi się nasze rozmowy, jej śpiewny, ciepły w brzmieniu głos i w którymś momencie znalazłam się na swoim szpitalnym łóżku pod oknem. W separatce było tak jasno, jakby słońce skupiło się w tym jednym, jedynym miejscu. Anastazja Krzywiec w śnieżnobiałej wykrochmalonej koszuli siedziała na brzegu łóżka z nogami opuszczonymi nad podłogą, jak to było w jej zwyczaju i coś jadła z wielkim apetytem. Wydała mi się trochę inna. Młodsza, radośnie uśmiechnięta. Patrzyła na mnie z wyrazem uszczęśliwienia w oczach, spokojem na rozjaśnionej twarzy. Chciałam ją o coś zapytać, upewnić się czy to na pewno ona i nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Odmówił mi posłuszeństwa.
— Kochanieńka, mam ja już swoje ogóreczki na dębowych listeczkach, tłuściutkie wędzone szprotki... — wyliczała nie spuszczając ze mnie oczu z figlarnym, przekornym błyskiem. Z największym wysiłkiem usiłowałam otworzyć usta, żeby się wreszcie do niej odezwać, o coś ważnego zapytać i wówczas obudziłam się.
W pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie się znajduję. W szpitalu czy we własnym pokoju. Było jeszcze mroczno. Za oknem siąpił
26
deszcz, szeleścił w liściach dzikiego wina obrastającego tę część kamienicy. I wtedy dopiero, gdy wzrok oswoił się z mrokiem, uświadomiłam sobie, że śniłam, że był to dla mnie znak od Anastazji, że odeszła, że nie muszę już jej niczego nosić. Babka Adela mówiła w takich razach, że należy odmówić modlitwę za zmarłych. Odmówiłam. Odruchowo spojrzałam na zegarek leżący przy poduszce. Dochodziła godzina czwarta nad ranem. Należało ponownie zasnąć. Z uczuciem wielkiej ulgi wtuliłam twarz w ciepłą miękką poduszkę i mocno zacisnęłam powieki.
Przy śniadaniu usiłowałam dodzwonić się do szpitala. Bez skutku. Numer był wciąż zajęty, to znów nikt nie podnosił słuchawki i wreszcie usłyszałam zniecierpliwiony damski głos: „pomyłka". Około południa, gdy niebo się rozpogodziło, wybrałam się z wizytą do Anastazji. Nocne majaki w świetle pogodnego dnia wydały się spowodowane moim nie najlepszym samopoczuciem i oglądanym filmem. Nie chciałam się niczym sugerować. Zabrałam więc z sobą wszystko to, co obiecałam przynieść. Liczyłam także i na to, że przy okazji może uda się zobaczyć z Sylwestrem i nie będzie wyglądało to na zaplanowane wcześniej spotkanie.
Idąc długim korytarzem rozglądałam się, czy w uchylonych drzwiach którejś z separatek nie ukaże się jego szczupła postać. Bardzo tego pragnęłam. Następnego dnia miałam wyjechać do Zakopanego. Była to ostatnia szansa. Nim zdecydowałam się zapukać, stałam chwilę pod znajomymi drzwiami. Nikt nie odpowiedział. Nacisnęłam klamkę. Na moim dawnym łóżku leżała młoda dziewczyna pod kroplówką. Łóżko Anastazji było puste. Na gołą metalową siatkę padała smuga słońca. Trzecie, świeżo zasłane łóżko wciąż jeszcze czekało na pacjentkę. Ze ściśniętym gardłem rozglądałam się po separatce. Dziewczyna patrzyła w moją stronę spod przymrużonych powiek. Rozrzucone na poduszce jasne pasma włosów były wilgotne od potu. Jej twarz nic nie wyrażała. Zamknęłam za sobą cicho drzwi.
W pokoju pielęgniarek dowiedziałam się, że Anastazja Krzywiec zmarła około czwartej nad ranem. Zabrano ją na sekcję i nic już dla niej nie mogłam zrobić...
— Chciałabym zobaczyć się z doktorem Bezłapkim... — usłyszałam własny, bezbarwny głos. Pielęgniarka rozkładała na tacy leki, zerkając
27
do trzymanej w ręce karteczki. Podniosła na moment oczy. Chciała coś odpowiedzieć, ale tuż za mymi plecami odwezwał się tak dobrze mi znany głos:
— Witam moją pacjentkę. Czy coś nie tak ze zdrowiem? — zapytał beztrosko. Podaliśmy sobie ręce.
— Przyszłam odwiedzić Anastazję.
— Wie pani, że nie żyje?
Skinęłam głową, patrząc na niego wyczekująco. Ujął mnie pod łokieć. Przeszliśmy do gabinetu lekarza dyżurnego. O tej porze był zwykle jeszcze pusty.
— Cały ranek myślałem o pani... — szepnął otwierając przede mną drzwi — miałem zamiar po południu zatelefonować.
— Tak? — uśmiechnęłam się grzecznie, siadając na podsuniętym mi krześle. Byłam wściekła na siebie, że żadne słowa nie przychodzą mi do głowy, nie potrafię nawiązać choćby najprostszej rozmowy. Obracałam bezradnie w palcach przyniesiony dla Anastazji bukiecik i czułam się jak studentka przed egzaminem. Świadomość tego odbierała mi resztę pewności siebie.
— To miło... — wydukałam wreszcie i podniosłam na niego oczy. Czułam, że nie spuszcza wzroku z mojej twarzy. Teraz przeniósł go na mały, barwny bukiecik ujęty w zielone listki.
— Wiem, że kwiatki nie są przeznaczone dla mnie, ale proszę mi je podarować... — zniżył głos, pochylił się w moją stronę — jutro mam dyżur. Patrząc na nie będę bliżej pani — dodał szukając moich oczu.
Bałam się cośkolwiek powiedzieć, żeby mój głos nie zdradził wzruszenia. Zawładnęło mną nagle. Bez słowa podałam mu bukiecik takim gestem, jakbym podawała na dłoni własne serce. Przytrzymał moje palce i powolnym ruchem podniósł je do ust patrząc wymownie w oczy.
— Czy mogę mieć jeszcze jedną prośbę?
Skinęłam głową, unikając jego wzroku, by nie zdradzić tego, co w tej chwili czułam. Serce waliło nieprzytomnie.
— Możemy się spotkać dziś po południu?
— Z radością! — nieomal wykrzyknęłam. Uśmiechem usiłowałam pokryć zakłopotanie. Wpatrywał się wciąż we mnie, jakby chciał wyczytać z mojej twarzy, o czym myślę. Opuściłam oczy.
— Odpowiada pani godzina czwarta?
28
— Odpowiada — usiłowałam panować nad głosem, aby nie wypadło to tak spontanicznie jak przed chwilą.
— Gdzie? — zapytał.
— Może w „Zielonym Baloniku"? — zaproponowałam. — O tej porze można tam jeszcze znaleźć miejsce.
— Świetnie! — ucieszył się. — Czuję się tam jak w domu. Mamy podobny gust — dodał przygryzając nieznacznie dolną wargę.
— Jesteśmy więc umówieni — podniosłam się spiesznie z krzesła. Miałam ochotę objąć go za szyję, przytulić się, poczuć smak pocałunku. Popatrzyliśmy sobie przelotnie w oczy. Uczynił taki ruch, jakby chciał mnie zatrzymać. Udałam, że tego nie dostrzegłam. Odprowadził mnie do windy.
— Pani jest tu jeszcze, a ja już tęsknię... — uśmiechnął się szelmowsko, otwierając przede mną drzwi.
— To bardzo dobrze... — wymamrotałam z wysiłkiem i głupio te trzy słowa. Resztę dopowiedziałam spojrzeniem.
W domu siedziałam przed lustrem dłużej niż zazwyczaj. Przez Planty szłam bardzo powoli. Czas jakby się zatrzymał. W rezultacie przyszłam na spotkanie o całe dziesięć minut za wcześnie. Stolik zajęłam w drugiej salce pod kinkietem ocienionym jedwabnym abażurem. Złocisty półmrok przydawał nastrojowi szczególnej intymności. Było to moje ulubione miejsce. Mogłam z niego wpatrywać się w secesyjne, podświetlone witraże o wyszukanych barwach szkła i rysunku. Spotykałyśmy się tu z Alicją. Obie lubiłyśmy ten nastrój minionej dawno epoki. Urodą pasowała do wnętrza. Podejrzewałam nawet, że zjawiając się tutaj, dostosowuje jakiś akcent, koloryt w stroju i starą biżuterię do tamtego czasu. Nawet rozmowy, prowadzone przyciszonym głosem, ,hyły zazwyczaj inne niż w innych miejscach. Odbiegały daleko od przyziemnych spraw dnia codziennego. Lubiłam te nasze ucieczki w świat poezji, wysublimowanych uczuć, niespełnionych tęsknot zwierzanych sobie szeptem. Alicja była w tym mistrzynią. Potrafiła wywołać nastrój taki, jaki chciała, w jakim czuła się najlepiej. Była przy tym rasowa i piękna. Na jej osobowość i wygląd składały się pokolenia ludzi dobrze urodzonych i wielce majętnych.
Zamówiłam pucharek owocowych lodów i z mieszanymi uczuciami czekałam na Sylwestra. Przyszedł z parominutowym opóźnieniem.
29
Tłumaczył się z niego ze skruchą. Miał w domu jakiś pilny telefon z Zakopanego. Nie mógł przerwać rozmowy, nie chciał okazać się
niegrzecznym.
— Kobiety zapominają o czasie, gdy dorwą się do telefonu... — stwierdził z westchnieniem i uśmiechnął się do mnie. — Pani z pewnością nie należy do tych, które z łatwością przez godzinę mówią
o niczym...
— Czy j a wiem... — wzruszyłam nieznacznie ramionami — to zależy od tego, z kim się rozmawia. A tak naprawdę, to wolę słuchać innych... Zbyt często przebywam w towarzystwie tych, którzy już tylko mogą milczeć — usiłowałam żartować, nawiązując do swego zawodu.
— Zgadzam się z panią. Chętniej słucham, niż sam mówię, ale w tej chwili niczego to dobrego nie wróży... — uśmiechnął się.
— Straszne! — udałam strach. — Postronnym możemy przypominać
milczące barykady.
— Nie dopuszczę do tego! — zastrzegł się z udaną powagą. — Chciałbym wiedzieć o pani wszystko i jeszcze więcej.
— To zupełnie tak, jak ja o panu! — pokiwałam ze zrozumieniem głową i zamilkłam. Przez chwilę patrzyliśmy sobie uważnie w oczy. Powoli odchodziło ode mnie moje onieśmielenie, jakie ogarnęło, gdy dojrzałam go obrzucającego uważnym wzrokiem stoliki.
— Jest mi pani coś dłużna... — przerwał milczenie.
— Ja? — zdumiałam się.
— Chodzi mi o ten rzekomy przekaz genetyczny związany z pani zawodem. Obiecała mi pani o tym opowiedzieć.
— Jeszcze pan o tym pamięta?
— Pamiętam wszystko — odpowiedział z powagą, kładąc akcent na ostatnim słowie. Przygryzł dolną wargę. Miało to dla mnie w sobie coś zmysłowego. Przełknęłam ślinę.
— Rozczaruje się pan. To bardzo prozaiczna historia. Sięga mego dzieciństwa. Obawiam się, że mógłby ją pan odebrać jako horror, jak większość ludzi, gdybym im opowiedziała... — zastrzegłam się. Nie byłam całkiem przekonana, czy powinnam powiedzieć mu całą prawdę o sobie. Z nikim o tym dotychczas nie rozmawiałam. Jako prawdziwą, przyjęłam kłamliwą opowieść wymyśloną przez babkę Adelę.
— Uwielbiam horrory! — podchwycił z rozbawieniem.
30
Przyglądałam się jego twarzy z uśmiechem. Przez krótką chwilę zastanawiałam się, czy mogę, czy powinnam opowiedzieć mu swoje dzieje zaczynając od słomianki, na której zostałam znaleziona, czy też dać jakąś zdawkową wymijającą odpowiedź.
— Może opowiem panu kiedyś, jak się to wszystko zaczęło... __powiedziałam ostrożnie. Wciąż się obawiałam, że po moich wyznaniach nabierze do mnie niechęci, straci całe dotychczasowe zainteresowanie. Nigdy więcej nie chciałam cierpieć przez mężczyznę. Lękałam się narastającego uczucia do człowieka, który patrzył z oddaniem w oczy. Emanował z niego spokój i ciepło, którego tak bardzo potrzebowałam.
— Proszę, niech pani opowie... Nie pytam przecież o mężczyzn w pani życiu, chociaż i o tym chciałbym coś wiedzieć — odetchnął głęboko — domyśla się chyba pani, że nasza znajomość nie jest dla mnie taką sobie zwykłą, szpitalną znajomością. To coś więcej... — dodał ciszej.
— Chciałabym bardzo, żeby tak było... — wydukałam z trudem.
— Może pani raz jeszcze to powtórzyć? — dotknął mojej dłoni. — Dużo od tego zależy...
— Nie jestem gadatliwa, nie rzucam słów na wiatr — oznajmiłam żartobliwym tonem, walcząc dzielnie z ogarniającym wzruszeniem. Jednocześnie zastanawiałam się, dlaczego właściwie tak się o to wszystko dopytuje. Jaki ma w tym cel? Czy powoduje nim tylko zwykła ciekawość? Opowiedzieć o swoim życiu, to znaczy dać cząstkę siebie. Odsłonić obraz, który zniekształcony własnymi komentarzami, może rozdawać między znajomymi, w dziesiątkach wątpliwych odbitek. Ludzie są żądni sensacji. Nic właściwie o nim jeszcze nie wiedziałam.
Zjawiła się wreszcie długo oczekiwana kelnerka. Sylwester zamówił także dla siebie lody. Tylko że nie o smaku owocowym, a czekoladowe z odrobiną ajerkoniaku. Uśmiechnęłam się do własnych myśli. Był łasuchem i smakoszem. Wróżyło to coś wielce interesującego na przyszłość...
— Czuję, że usiłuje się pani z czegoś wykręcić... — nawiązał do przerwanej rozmowy, gdy kelnerka przyjęła zamówienie.
— Wcale nie chcę — rzuciłam z przekonaniem i zatopiłam łyżeczkę w malinowych lodach. Postanowiłam powiedzieć o sobie wszystko.
31
Przyjmie mnie taką, jaka jestem, albo zerwie znajomość. Im prędzej, tym lepiej. Później może to być dla mnie bardziej bolesne. Wrzód należy przeciąć we właściwym momencie. Ranę oczyścić i czekać, co z tego wyniknie...
— A jednak ma pani jakieś opory, coś panią niepokoi, nurtuje...
— poszukał moich oczu.
— Jeśli pan tak bardzo nalega... — westchnęłam zastanawiając się, czy rzeczywiście chcę tego. Podniosłam powoli wzrok na Sylwestra. Jego pociągła twarz o łagodnym, tkliwym wyrazie, gdy się tak we mnie wpatrywał, przesądziła sprawę. Kochać kogoś, to znaczy chcieć i umieć powiedzieć wszystko.
— Bardzo proszę... — powiedział ciepło, serdecznie. Postawiłam wszystko na jedną kartę.
— Mój dziadek był dyrektorem szpitala. Babcia miała duży, znakomicie prosperujący zakład kosmetyczny. Byłam dzieckiem z tak zwanego, dobrego domu... — zaczęłam odważnie.
— Zapowiedziała pani horror... — wpadł mi w słowa Sylwester
— rozczarowałem się, najmilsza koleżanko. Co najmniej spodziewałem się usłyszeć, że urodziła się pani w kostnicy... — uśmiechnął się rozbawiony własną koncepcją.
— To, co pan usłyszał, jest wersją oficjalną... — zastrzegłam się, zawieszając na sekundę głos — prawda jest inna — uzupełniłam popatrując na niego z lękiem, chociaż usiłowałam uśmiechać się beztrosko. — Dziadek był preparatorem, babka czesała trapy, a ja wychowywałam się wśród nieboszczyków, którymi się chętnie bawiłam. Żeby być bliżej prawdy, jestem nieślubnym dzieckiem syna moich dziadków, ale to także nie cała i nigdy nie sprawdzona prawda...
— brnęłam dalej, zajadając słowa smakiem pistacjowych lodów. Malinowa ich część dawno już została zjedzona. — Możliwe, że byłam owocem któregoś z oficerów, do których moja matka, córka felczera, miała szczególne upodobania. W rezultacie popełniła samobójstwo zaraz po tym, gdy podrzuciła mnie w wieku kilku dni pod drzwi dziadków z karteczką adresowaną do ich syna... — zamilkłam i tylko serce waliło mi głośno. Stało się. Powiedziałam. Słów nie można było cofnąć. Zapadły w mózg innego człowieka, zaczęły w nim żyć, rozwijać się z niewiadomym jeszcze skutkiem. Ważyły się losy mojej do
32
Sylwestra miłości. Dowiem się, czy ulokowałam ją dobrze, czy bardzo
źle.
Podniosłam znad pucharka oczy. Powiodłam nimi przelotnie po jego twarzy i zatrzymałam na podobiznach witrażowych dam, pełnych tajemniczego uroku.
— Niecodzienny życiorys... — uśmiechał się wciąż przyjaźnie i ciepło — zaimponowała mi pani... — przyciągnął moją dłoń do ust i trzymał ją tak przez chwilę. — Niepomiernie jestem ciekaw tych dziecięcych zabaw z trapami... — pokręcił głową — to coś zupełnie niesamowitego...
— Och! — zbagatelizowałam — różne to były zabawy! Utkwiły najbardziej w pamięci te przed Bożym Narodzeniem, gdy kompletowaliśmy i dziadkiem „trupią szopkę"...
— No, nie! — wykrzyknął z rozbawieniem i udaną grozą Sylwester —Już się w tym wszystkim pogubiłem. Albo pani kpi sobie ze mnie, albo jest pani absolutnie niezwykłą osobą.
— Oczywiście, że to drugie! — stwierdziłam z powagą, bo wcale nie było mi do śmiechu. Pomyślałam przy tym, że rozmowa, jaką prowadzimy w kawiarni, nie zdarzyła się chyba nigdy zainteresowanej sobą parze. I to w czasie tak romantycznym, jak „tokowanie". Poczułam się rzeczywiście zupełnie kimś różnym od innych, Sylwester zaś wydał mi się nieprzeciętnym mężczyzną. Jeśli nie jest w szoku i w ciągu godziny w jego zachowaniu nic się nie zmieni, mogę rzucić się z zamkniętymi oczyma w mroczną otchłań miłości, jak przysłowiowy koń na głęboką wodę.
— No, więc... — przynaglał z rozbawieniem i zainteresowaniem w szarych, szczerze patrzących oczach.
— Wszystko zaczęło się chyba od tego, że dziadkowie, zamiast zapisać mnie do przedszkola, żebym przebywała z dziećmi, zabierali z sobą do trupiarni. Oswajałam się więc od najwcześniejszego dzieciństwa z ich pracą i nieboszczykami.
Opowiadałam wodząc wzrokiem po salce, zapełniającej się powoli stałymi bywalcami. Szum ściszonych rozmów przypominał dalekie brzęczenie pszczół. Sylwester przesiadł się bliżej mnie, na wyściełaną czymś miękkim ławę. Dotykaliśmy się nieomal łokciami. Czułam delikatny zapach spraju pomieszanego z wonią środków znanych mi
33
z przedsionka sali operacyjnej. Czułam się nieomal szczęśliwa i tak lekka, jakby mi ciężar spadł z pleców.
— Pamiętam pewien zimowy wieczór. Miałam wtedy chyba niecałe pięć lat. Babka smażyła racuchy. W ciasnym mieszkanku było niebiesko od swądu drapiącego w gardle i kłującego w oczy... — zamilkłam i odchrząknęłam. Słowa „swąd" i „racuchy" przypomniały boleśnie
Anastazję.
— Babka Adela otworzyła wszystkie okienka — ciągnęłam po chwili dalej — a bojąc się o moje zdrowie, wysłała do kostnicy, gdzie dziadek kończył ubieranie zwłok. Było tam wprawdzie zimno, ale nie było przeciągów. Po omacku dotarłam długim i krętym korytarzem do drzwi. Dochodziło stamtąd jakieś niewyraźne mamrotanie. Wspinając się na palce, z trudem dosięgnęłam klamki. Uwiesiłam się na niej, żeby je otworzyć, zajrzeć do wnętrza. Nad leżącymi na stole zwłokami pochylał się mój dziadek Ignac i coś szeptał, naciągając na zesztywniałe, żółte ramię czarny kaftanik.
— Z kim ty rozmawiasz, dziadziu? — zapytałam ściszając głos. Powoli obrócił twarz w moją stronę i nie przerywając swojej
czynności, odpowiedział:
— Podejdź bliżej i powtarzaj za mną słowa... Podeszłam na palcach.
W nie domkniętych ustach kobiety błyszczały złote zęby. Ręce były sztywne jak u woskowej kukły.
— Powtarzaj... — przynaglał dziadek.
Podeszłam jeszcze bliżej do tych niemo sterczących ludzkich rąk i zaczęłam powtarzam za dziadkiem.
— Zegnij rękę, kobieto... Zegnij rękę... zegnij rękę. Daj się ubrać na Sąd Ostateczny, daj się ubrać. Zegnij rękę, proszę... zegnij...
Brzmiało to jak modlitwa, jak zaklęcie. W głosie dziadka była natarczywa prośba i coś rozkazującego. Pod wpływem tych dziwnych słów ciało zmarłej traciło sztywność. Ręce dawały się z łatwością zginać, usta domknąć. Poczułam wówczas zabobonny lęk przed dziadkiem, którego słuchali umarli. Nie ruszyłam się jednak z miejsca i nie przestawałam szeptać w samo ucho zmarłej różnych próśb. Z tego dużego sinawego ucha sączyła się żółta, nieprzyjemnie cuchnąca ciecz.
Sylwester poszukał mojej dłoni. Nasze palce splotły się w delikatnym uścisku. I tak pozostały.
34
— Gdy zmarła była już całkowicie ubrana, dziadek zwrócił się do лице. Jego głos nie miał już jednak w sobie tego brzmienia, jakim przemawiał wcześniej. Był to już ten dziadek „na co dzień", a nie zaklinacz trupów.
— Nawet z umarłymi można się dogadać po dobroci — tłumaczył swoim chropawym głosem. — Trzeba ich grzecznie prosić, to dadzą się ubrać. Zaczniesz kląć i złorzeczyć, to wypłatają takiego figla, że do końca życia zapamiętasz... — popatrzył na mnie uważnie — Ty sobie myślisz, że on umarł, a on przecie wylazł tylko z ciała, jak ze starej szuby, stoi obok stołu i patrzy na swoje zwłoki. Zwracasz się do niego grzecznie, jak do człowieka, a nie do martwej rzeczy, to sam pomaga w ubieraniu. Krzyczysz i źle traktujesz, to na złość zacznie przeszkadzać... Pamiętaj, wnusiu — pouczał z głęboką wiarą — do umarłego trzeba tak samo z sercem, jak do żywego...
Rozejrzałam się ciekawie dookoła.
— Przecież tu nikogo nie ma, dziadku.
— Jest, tylko że nie zawsze można ducha zobaczyć. Jedynie ludzie, co się w niedzielę urodzili, mają daną taką łaskę.
— A jak trupa zakopią, co on wtedy? Dziadek chwilę się zastanawiał, popatrzył na zmarłą i wkładając jej między zesztywniałe palce medalik, odpowiedział:
— Ano, wędruje światami.
— Dziaduś widział kiedyś ducha?
— A pewno, że widziałem. Ciągle je widzę. Spojrzałam na Sylwestra.
— Nie do wiary... — jęknął z przejęciem. — Dziwne było pani dzieciństwo... — dodał w zamyśleniu. Moja dłoń wciąż spoczywała w jego. Zrobiłam ruch, jakbym chciała ją uwolnić. Nie pozwolił. Przytrzymał mocniej moje palce. Sprawiło mi to przyjemność i utwierdziło, że albo jeszcze jest w szoku, albo w ogóle w nim nie był.
— Czy mam dalej opowiadać? — usiłowałam nadać głosowi wesołe brzmienie.
— Mógłbym pani godzinami słuchać — zapewniał żarliwie — Co to była ta „trupia szopka"? — ściszył głos, jak to bywa w domu żałoby.
■— Szopka jak szopka! — usiłowałam żartować.
— Co czuło to przedziwne dziecko? — dopytywał się. — Obracało się przecież w świecie wyjętym jakby z koszmarnego snu.
35
— Wówczas był to dla mnie całkiem zwyczajny, normalny świat
— wzruszyłam bezwiednie ramionami, chociaż nie lubiłam tego gestu.
— Nie znałam przecież wtedy innego... — dodałam w zamyśleniu, przypominając sobie mój odjazd dorożką w ten inny i obcy, z którego już nigdy nie powróciłam do dziadków. Zatrzymał mnie, odmienił, nie dał spodziewanego szczęścia.
— Wyzwala pani we mnie instynkty opiekuńcze... — stwierdził nieoczekiwanie i dalej kurczowo trzymał moją dłoń w swojej.
— To dobrze... — westchnęłam, uwalniając ją dość niechętnie. Popatrzyliśmy na siebie z uśmiechem. Przez chwilę milczeliśmy, pojadając roztapiające się lody. Pomyślałam przelotnie o Alicji i o tym, że tym razem i ja będę miała coś do opowiadania. Przestała wierzyć, że się wreszcie ktoś mną zainteresuje, a ja się zakocham.
— Więc jak to było z tą szopką? — uparcie wracał do tematu.
— W okresie Bożego Narodzenia... — zaczęłam odkładając łyżeczkę
— dziadek w jakiś szczególny sposób przyglądał się nieboszczykom. Klasyfikował ich według ról, jakie by im wyznaczył w jasełkach. Kiedyś powiedział z żalem do babki, czeszącej zwłoki młodziutkiej dziewczyny: „Włosy jej jasne dać, na plecy skrzydła i byłby piękny anioł w szopce". Innym znów razem zauważył, że nieboszczyk, którego ubierał, ma twarz króla Heroda.
— Dziadek musiał mieć specjalny rodzaj wyobraźni, bo skąd mógł wiedzieć, jakie oblicze ma Herod? — myślałam teraz głośno, spoglądając na Sylwestra.
— Może lubił przeglądać żywoty świętych z kolorowymi rycinami?
— podszepnął.
— Możliwe... — przytaknęłam — Wtedy i ja, która chętnie przesiadywałam z dziadkiem w kostnicy, próbowałam sama wyznaczać role nieboszczykom. Oboje się z tego cieszyliśmy. Ta zabawa przydawała także świątecznego nastroju nieco ponuremu miejscu. Jeśli z jakiegoś względu nie mogłam asystować przy zaszywaniu lub ubieraniu zwłok, wieczorem wypytywałam z ciekawością:
— Znalazł dziaduś nową figurę do szopki?
Dziadek wówczas opowiadał szczegółowo i tak ciekawie, iż żałowałam, że zabrano z kostnicy świętego Józefa albo małego pastuszka i nie
36
mogłam zobaczyć, jak wyglądali — odtwarzałam przed Sylwestrem wspomnienia. — Cieszyliśmy się, gdy dziadek wykrył wśród zmarłych jakąś twarz przypominającą osła albo barana. W naszej „trupiej jasełce" znajdowały się obowiązkowo także i zwierzęta...
Zamilkłam. Poczułam się nagle jakoś głupio. Byłam zła na siebie za niepotrzebne wynurzenia i za moją impulsywność.
— No i co pan na to, doktorze? — usiłowałam nadać głosowi pogodne, trochę ironiczne brzmienie.
— Nie osiągnęła pani zamierzonego celu... — poszukał mego wzroku.
— Celu? — zdumiałam się zaskoczona.
— Tak, celu — potwierdził z naciskiem. Skinął na przechodzącą obok kelnerkę. Zamówił dwie kawy z bitą śmietaną, nie pytając nawet, czy mam na to ochotę. Rzeczywiście, starał się być opiekuńczy.
— Chciała pani zniechęcić mnie do swojej osoby, w jakiś sposób nawet obrzydzić... — zawiesił głos i popatrywał na mnie spod oka.
— Jeśli chce pani znać prawdę, odniosło to wręcz odwrotny skutek. Stała mi się pani jeszcze bliższa... Znam wiele kobiet — wyznał odważnie
— ale pani jest specjalnym i niepowtarzalnym okazem...
Słowo „okaz" skojarzyło się natychmiast z owadem. Uśmiechnęłam się nieznacznie. Zobaczyłam siebie jako brzęczącą, napastliwą muchę, krążącą uparcie nad jego głową.
— Nie chciałam pana do siebie zrazić — odpowiedziałam rzeczowym tonem, unikając jego wzroku — po prostu powiedziałam prawdę, i to przeznaczoną wyłącznie dla pana, bo... — zająknęłam się.
— Bo? — podchwycił z wyczekującym wzrokiem, utkwionym w mojej twarzy.
— Bo nie jest mi pan obojętny... — dodałam szybko, żeby to wyznanie mieć już za sobą — a najgorsze w tym wszystkim jest to, że tak na dobrą sprawę, nic o panu właściwie nie wiem.
— Nie jestem żonaty — uśmiechnął się, jakby czytał w moich myślach — są jednak sprawy, które będę musiał teraz uregulować, ale to już moja całkiem osobista sprawa. Szczerość za szczerość — dodał z powagą, a ja uświadomiłam sobie, że skrywane uczucia można wyczytać z czyjegoś nieświadomego uśmiechu, mimowolnego westchnienia, grymasu ust.
37
* * *
W wieczornych telewizyjnych wiadomościach zapowiadano zachmurzenie i przelotne deszcze. Ranek jednak był słoneczny i ciepły, niebo bezchmurne. Pełna radości życia i zakochana patrzyłam z okna autokaru na górzysty, zielony krajobraz. Uczucie do Sylwestra wzbogaciło moje spojrzenie na świat i ludzkie życie, które, jak powiedział kiedyś Maksymilian, nie jest wcale ważniejsze niż życie robaka, bo i tak to one nas kiedyś zjedzą. Wszystko, co mnie otaczało, na co tylko spojrzałam, wydawało mi się inne, ciekawsze i piękniejsze. Nawet grymaszenie i piskliwe okrzyki dziecka na kolanach jednej z pasażerek nie powodowały irytacji, a myśl o tym, że wkrótce zobaczę Alicję, wywoływała mimowolny uśmiech. Zagapiona na umykający krajobraz myślałam na wiele jednocześnie tematów. Przerzucałam je niby bieliznę w szafie, ale wciąż uparcie powracałam do tego najważniejszego, do Sylwestra. Wiedziałam, że objął dzisiaj całodobowy dyżur. Może nawet w tej chwili operuje, a może jest na lekarskim obchodzie. Wchodząc do mojej dawnej separatki pomyślał może przelotnie o mojej osobie. Wieczorem, gdy będzie spokój i cisza na oddziale, powróci myślami do naszej wczorajszej rozmowy. Prześladowały mnie jego słowa o uregulowaniu pewnych spraw. Chodziło z pewnością o jakąś przyjaciółkę. Czekała go więc jeszcze decydująca rozmowa, może nawet rozstanie. Myśl o tym niepokoiła powracając uparcie, chociaż usiłowałam się od niej oderwać. Nie dowierzałam mężczyznom. Brakowało im zazwyczaj cywilnej odwagi. Niechętnie przecinali nawiązane romanse. Nie mieli odwagi przyznać się, że coś się już skończyło. Z tygodnia na tydzień odkładali nieprzyjemną rozmowę czekając, aż się samo wszystko ułoży, minie bezboleśnie dla obu stron. Bardzo chciałam wierzyć, że Sylwester nie jest taki. Intuicja podszeptywała jednak coś zupełnie innego. Było to dla mnie niepokojącym sygnałem. Tłumaczyłam sobie, że jestem przewrażliwiona, że po niedobrych małżeńskich doświadczeniach nie potrafię już sprawiedliwie oceniać mężczyzn, że przecież Sylwester tak otwarcie i po prostu dał do zrozumienia, że jest aktualnie w jego życiu jakaś kobieta. Mógł równie dobrze o tym nie wspominać...
Autokar lekko kołysał, słońce przygrzewało mocno przez szyby, błękit nieba zwiastował piękny dzień do końca. Usiłowałam dla odmiany
38
przypomnieć sobie, ocenić najważniejsze wydarzenia w moim osobistym życiu. Doszłam do zaskakującego wniosku, że od bardzo dawna nie zdarzyło mi się nic takiego, co by mnie poruszyło, było godne zapamiętania, ubarwiło codzienną egzystencję, porwało. A przecież byłam młoda. Dobiegałam zaledwie trzydziestki. Daleko mi było do okresu przechodzenia z pełnej aktywności do inercji późnego wieku. Wciąż jeszcze czekałam na jakieś intensywne, wielce interesujące przeżycia. I teraz właśnie wydawało mi się, że to coś nadchodzi. Zbliża się do mnie nieuchronnie od momentu poznania Sylwestra. Tuż za progiem czeka coś najważniejszego, co całkowicie odmieni moje dotychczasowe życie. Chciałam wierzyć, że w tym najlepszym, najszczęśliwszym znaczeniu.
Na dworcu autobusowym nikt nie czekał. Nie dałam wcześniej znać kiedy przyjeżdżam. Alicja z pewnością spodziewała się każdego dnia mojej wizyty. Nie widziałyśmy się blisko trzy tygodnie. To bardzo długo, jak na nasze częste spotkania w Krakowie. Zatęskniłam do niej, do naszych ciągnących się w nieskończoność rozmów, do jej inności. Byłyśmy tak różne od siebie, jak bardzo byłyśmy związane ze sobą nitką ciągnącą się od najwcześniejszego dzieciństwa. Dwa światy, dwa bieguny, a jednak ta inność widzenia świata i ludzi nie przeszkadzała nam w przyjaźni. Alicja błądziła gwiezdnymi szlakami i po obłokach, rozczytana w poezji, marzycielska i kochliwa. Ja natomiast trzymałam się twardo ziemi z pokaźnym bagażem nie uświadomionych często kompleksów i drzemiących we mnie tęsknot.
Dzień był przepiękny. Powietrze rześkie, góry na wyciągnięcie dłoni. Postanowiłam zrobić spacer. Moja podróżna niewielka torba była, jak zwykle, lekka. W moim pokoju u Maksymilianostwa znajdowało się w komodzie kilka bluzek, swetrów i innych pozostawionych przeze mnie drobiazgów. Nie przywiązywałam większej wagi do ciuchów. Teraz jednak myślałam, żeby to zmienić, bardziej zadbać o swój wygląd. Przyświecał temu jeden cel: podobać się Sylwestrowi.
Szłam wolno, bez pośpiechu w stronę poczerniałego deszczami, krytego gontem kościółka jezuitów, aby skręcić w lewo zboczem, przejść obok pensjonatu, a potem stromą ścieżką przez lasek ku górze. Przez modrzewie i świerki przedzierało się smugami słońce, pachniało wilgotnym igliwiem. Za chwilę stałam już na szczycie Antołówki,
39
zapatrzona w rysunek Tatr cieniowany światłem i zielonością smrekowych lasów. Usiłowałam wyobrazić sobie, że Sylwester jest przy mnie. Razem dzielimy tę urokliwą chwilę pełną ciszy i spokoju, zapatrzeni w rozciągające się przed nami góry. Z kościoła Świętego Krzyża niósł się melodyjny ton dzwonów bijących na Anioł Pański. Z jaką radością i dumą mogłabym przedstawić go Alicji, powiedzieć: „to jest właśnie ten mój Sylwester". Z pewnością zyskałby aprobatę w jej oczach. Może byłaby nawet zdumiona, że ktoś taki mógł zainteresować się mniej od niej urodziwą kobietą. Pomyślałam, że nie od razu powiem Alicji, że w moim życiu znów zaistniał mężczyzna i tym razem nie będzie to jedynie krótki romans bez przyszłości. Żeby ją całkowicie zaskoczyć, wysłucham najpierw jej opowieści o Plattino. Może nawet dowiem się, że już zainteresowała się kimś innym, że znów się pomyliła i że nie jest to ten wymarzony mężczyzna jej życia. Z Alicją nigdy nie było nic pewnego, chociaż tym razem wydawało się, że trafiła na tego, przy którym zostanie. Potem zaskoczę ją wyznaniem, że jestem zakochana z wzajemnością. Omal nie roześmiałam się w głos, zbiegając stromą ścieżką w dół. Poczułam się jak pensjonarka. Moje odczucia i reakcje były także trochę infantylne.
Drzwi otworzył Maksymilian. Był w błękitnym dresie, co jeszcze bardziej podkreślało jego piękną opaleniznę. Ucieszył się. Wykrzyknął, że akurat Alicja wybrała się na wycieczkę ze znajomymi do Doliny Chochołowskiej. Anita coś tam szkicuje w plenerze, a on z kotem został na gospodarstwie. Zaraz też poprowadził do mego pokoju na pięterku. Przedtem uściskał mnie, cmoknął w oba policzki. Przyjrzał się uważnie i orzekł, że mimo przebytej operacji świetnie wyglądam.
— Jakoś tak pojaśniałaś od środka — szepnął z wieloznacznym uśmieszkiem — przyznaj się, coś cię musiało miłego spotkać...
— Chyba tak... — uśmiechnęłam się powściągliwie, popatrując na niego z przyjemnością. Wciąż mi się bardzo podobał. Ilekroć go spotykałam, ogarniał żal, że to nie mnie wybrał na żonę. Jednak tym razem nic się takiego nie stało. Maksymilian wydał mi się teraz bardziej bratem, kimś ogromnie bliskim, ale nie widziałam już w nim mężczyzny.
Promieniał zadowoleniem, gdy tak prowadził mnie na pięterko po wydeptanych schodach. Wyliczał inwestycje, które udało im się w ostat-
40
ich tygodniach przeprowadzić. Przygotowali także pokój na mój przyjazd.
__Od blisko tygodnia spodziewaliśmy się ciebie, a tu przedwczoraj
nrzyjechali znajomi Alicji z Warszawy. Wracają jutro. Chcą jeszcze odwiedzić rodzinę w Nowym Targu, zjeść z nimi niedzielny obiad. Obiecali im upiec barana czy coś takiego...
__ Dobrze jest być tu znów u was... — westchnęłam, rozglądając się
po drewnianej boazerii, bukietach zasuszonych kwiatów, nowym futrzaku na tapczanie.
— Będziesz mogła wreszcie odpocząć, a my nacieszyć się twoim towarzystwem. Sporo jest do opowiadania... — dodał z westchnieniem.
— Czy coś nie tak? — zatrwożyłam się.
— Wszystko w porządku. Boję się tylko, że mogą być niejakie kłopoty z Alicją.
— Czy coś nie układa się z tym jej Plattino czy jak mu tam?...
— Nie pasują do siebie. To nie jest mężczyzna dla niej... — zamyślił się na moment — straciła dla niego zupełnie głowę, a on jakby z rezerwą... Nie potrafię zrozumieć, co ją w nim tak bardzo pociąga. Wygląda na to, że skończy się jednak ślubem. Według mnie za rok rozwód murowany... — skrzywił się z niesmakiem — takie rzeczy były zawsze źle widziane w naszej rodzinie...
— Dlaczego tak sądzisz? — zmartwiłam się.
— Nie wiem. Trudno mi to wytłumaczyć. Po prostu czuję, że to nie jest odpowiedni dla niej partner. Sama zobaczysz... — machnął ręką i zeszliśmy do pokoju kominkowego na herbatę. Pachniało tu pieczonymi jabłkami. Ich woń mieszała się z delikatnym zapachem geranium. Rozrośnięte w gliniakach stało pod szerokim oknem wychodzącym na Tatry.
Zagłębiłam się z ulgą w głębokim, niskim fotelu, patrząc na roztaczający się przede mną widok.
— A co u ciebie, Irma? Jak pobyt w szpitalu? Wszystko w porządku, żadnych dolegliwości? — dopytywał się, rozstawiając fajansowe filiżanki na niskim stoliku.
— W porządku — uśmiechnęłam się do niego serdecznie. Pomyślałam o Sylwestrze. Z pewnością przypadliby sobie obaj do gustu.
41
— Co słychać u najbliższych sąsiadów? — zmieniłam szybko temat, żeby się nie zaczął zbytnio wypytywać. — Marta urodziła już to swoje wymodlone dziecko?
— Przed trzema dniami. Jest jeszcze w szpitalu. Urodziła dziewczynkę. Nie mogą się tylko zdecydować, jakie dać jej imię.
— Ojciec pewnie zawiedziony? — popatrzyłam na Maksymiliana. Ze skupioną miną zaparzał w dzbanuszku herbatę. — Mężczyźni zawsze chcą mieć syna.
— Wprost przeciwnie, ona żałuje, że to nie chłopiec, a on szaleje z radości. Chciał mieć córkę.
— Pewnie rozpuści ją do granic możliwości i będą kłopoty, jak zwykle z rozpaskudzonymi dzieciakami — westchnęłam.
— Wyobraź sobie, że Alicja, gdy tylko zobaczyła niemowlę, to nagle oznajmiła, że i ona chce mieć dziecko.
— Niemożliwe! — wykrzyknęłam. — Zawsze twierdziła, że nie lubi dzieci, że się nigdy na coś takiego nie zdecyduje.
— Właśnie dlatego twierdzę, że straciła głowę dla Plattina. Poważnie myśli o założeniu rodziny.
— To coś zupełnie nowego i jakoś do niej nie pasuje... — zamyśliłam się na moment. — Nie widzę jej wśród pieluch i z niemowlęciem przy piersi.
— Ja także — zgodził się Maksymilian.
— Tłumaczy coś teraz? — zmieniłam temat.
— Zaczęła jakiś nowy tom francuskiej poezji. Trochę narzeka, że wydawnictwo wyznaczyło zbyt krótki termin. Tłumaczymy jej, że tutaj ma idealne warunki do pracy, ale ona chce wracać do Krakowa, być bliżej Plattina.
— Jak on się naprawdę nazywa? Plattino to chyba jakieś pieszczotliwe zdrobnienie. Pasuje bardziej do psa lub kota — spytałam bez większego zainteresowania.
— Jeśli się nie mylę, to... — nie zdążył dokończyć, bo przy frontowych drzwiach rozległ się energiczny dzwonek.
— Anita wraca! — wykrzyknął Maksymilian, podrywając się z fotela. Był wciąż pod urokiem żony. Gdy mówił o niej, twarz mu promieniała. Pomyślałam, że musi czuć się z nim bardzo szczęśliwa. Do niedawna zazdrościłam Anicie tej jego do niej miłości. W tej chwili
42
jedynie wzruszała, nastawiała optymistycznie. Może wreszcie i moje uczuciowo ubożuchne życie wkrótce się całkowicie odmieni.
.__ No, jesteś wreszcie! — wykrzyknęła w moją stronę Anita,
wpadając do salonu w długiej, kwiecistej sukience, z włosami w nieładzie, podwiązanymi kolorową szmatką. Oczy jej błyszczały zadowoleniem. Wyglądała niesłychanie młodzieńczo. Bardziej na uczennicę niż na żonę.
— Nie wyglądasz na osobę, która dopiero co wyszła ze szpitala
__oznajmiła, witając się ze mną serdecznie. — Maksi, błagam
o filiżankę gorącej herbaty! — rzuciła w stronę męża.
Maksymilian zbierał z dywanu rozsypane kredki i teczki z rysunkami. Anita nie zwracała uwagi na takie drobiazgi. Wszystko rzucała na podłogę i natychmiast przestawała się tym interesować. Maksymilian był pedantem i miał wiele cierpliwości.
— Za chwilę włączę czajnik... — tłumaczył się.
— Rzuć to wszystko! Sprzątniesz później. Ważniejsza jest dla mnie herbata — dorzuciła lekko obrażonym tonem. — Nie lubię czekać... — zmarszczyła brwi.
Właściwa postawa, pomyślałam. Widocznie należy mężczyzn trzymać krótko, wiele od nich wymagać. Doceniają wtedy kobietę. Może nawet czują nie uzmysłowiony do końca lęk, że może odejść, zostawić dla kogoś, kto będzie lepiej spełniał narzucone przez nią obowiązki i zachcianki.
— Za chwilę zajmę się kuchnią — zwróciła się do mnie z beztroskim, zadowolonym z siebie uśmiechem — dlatego wróciłam wcześniej. Mamy gości na obiedzie...
— Przyjemni chociaż? — dopytywałam się, żeby wykazać zainteresowanie, a jednocześnie byłam niezadowolona. Nie będzie okazji porozmawiać z Alicją na nurtujący mnie temat.
— Tak. Zwłaszcza ona. Jest taka zabawna... Wkrótce ich poznasz. Alicja szepnęła mi raniutko, że zatrzyma ich do niedzieli. Odjadą dopiero po śniadaniu...
— Alicja zmienia nieoczekiwanie plany. Nigdy nie wiadomo, czego się trzymać — westchnął Maksymilian. Wyczułam, że nie jest tym ich przedłużonym pobytem zachwycony. — W każdym razie jadę jutro na cały dzień do Jordanowa — bąknął.
43
— Nie pojedziesz do Jordanowa, tylko ze mną na Bukowinę. Obiecałam odwiedzić Ryśków. W poniedziałek kończy się im urlop. Dwa razy już telefonowali...
— Dobrze — zgodził się bez większego entuzjazmu. Anita mrugnęła do mnie okiem.
— Nie lubię, jak Maksymilian rusza się gdzieś beze mnie. Zawsze mi się wówczas wydaje, że coś oboje tracimy, co moglibyśmy przeżywać wspólnie. Chociażby zmienny koloryt krajobrazu, jakieś nasuwające się refleksje, odczucia...
Rozumiałam ją. Czułam teraz podobnie. Nawet w tej chwili chciałabym ten dzień i ten wdzięczny obrazek, jaki stanowiło wnętrze domu z tą urodziwą, szczęśliwą parą, odbierać wspólnie z Sylwestrem.
— Lubisz jabłka pieczone w kominku na patykach? — zwrócił się do mnie Maksymilian. Włączył czajnik i przydźwigał kosz z jabłkami.
— Pewnie! Już sam zapach ma w sobie coś z poezji...
— Anita też za nimi przepada. Gdy prosi o herbatę, to nie musi nawet przypominać, że czeka także na swój przysmak.
— Maksymilian jest mistrzem w pieczeniu! Nawet nie wiem, jak on to robi, że jabłko jest przyrumienione, trzyma się na nim słodka polewa i jest w środku mięciutkie, a nie rozpada się na patyku.
— To moja tajemnica! — uśmiechnął się i zabraliśmy się wszyscy razem do nabijania jabłek na długie, wystrugane z drewna patyki, dzieło Maksymiliana.
Byliśmy po smakowitym niedzielnym obiedzie. Anita podała steki z rusztu, a do nich różne kolorowe sałatki, przyprawione obficie ziołami i czerwone hiszpańskie wino.
Siedzieliśmy już przy deserze — orzechowych ciasteczkach z kawą. Maksymilian przyniósł ze spiżarni pękatą butelkę różanego likieru własnej roboty. Byliśmy w znakomitych humorach.
Alicja w zielonej sukience siedziała naprzeciw mnie. Trzymała na kolanach białą spasioną kotkę. Roześmiana i radosna ubolewała, że przez skądinąd miłych gości nie miałyśmy jeszcze okazji pogadać o naszych sprawach. Obiecywała przyjść wieczorem do mego pokoju, aby w spokoju i ciszy porozmawiać swobodnie o wszystkim. To o „wszystkim" zaakcentowała w szczególny sposób. Wiedziałam, że będą to zwierzenia tyczące Plattina.
44
__ Nie uwierzysz, ale i ja mam ci coś bardzo szczególnego do zakomunikowania — przybrałam tajemniczą minę, żeby ją zaintrygować.
__ Sam jestem tego czegoś ciekaw — wtrącił Maksymilian z ciepłym uśmiechem — nie zauważyłaś... — zwrócił się do żony — że Irma jakby nam rozkwitła?
__ Masz rację! — poparła go Anita, przyglądając mi się z lekko
przechyloną na bok głową. Byle jak upięte, zwichrzone włosy nadawały jej twarzy wyraz zaciekawionego podlotka.
— Chyba nie chcesz powiedzieć, że przyjechałaś, aby zaprosić na ślub? — Alicja popatrzyła z rozbawieniem w moją stronę.
— Kto wie... — powiodłam po nich zadowolonym wzrokiem.
— Od razu pomyślałem, że Irma musiała się zakochać! — roześmiał się Maks zadowolony ze swojej spostrzegawczości.
— Boże, to niepodobne do niej! — wykrzyknęła Alicja — straciłam wszelką nadzieję, że to kiedyś nastąpi. A to dopiero niespodzianka
— utkwiła we mnie wyraziste, pięknie wykrojone oczy. — Powiedz przynajmniej kto to taki...
— Dajcie mi spokojnie dokończyć deser. Wszystko w swoim czasie...
— rozmyślnie powoli popijałam kawę. Czułam, że jestem ośrodkiem zainteresowania i wprawiało mnie to w dobry nastrój. Zazwyczaj wszyscy opowiadali o sobie, a ja jedynie słuchałam. Byli do tego przyzwyczajeni. Obawiali się widocznie, że zacznę opowiadać o sprawach związanych z moim zawodem. Był dla nich wciąż czymś szokującym. Nie nadawał się do towarzyskich rozmów. I mieli rację.
— Przede wszystkim, chciałabym poznać ukochanego Alicji. Wciąż o nim słyszę, a jeszcze do tej pory nie było okazji, aby Alicja go przedstawiła — sięgnęłam po jeszcze jedno ciasteczko z połówkami włoskich orzechów polanych kajmakiem.
— Wkrótce go poznasz — spojrzała dyskretnie na zegarek w platynowej bransoletce—powinien lada chwila się zjawić. Widzisz przecież, że nałożyłam starą biżuterię... — błysnęła zsuwającym się z palca pierścieniem ze szmaragdem — Plattino jest ostatnio bardzo zajęty. Obiecał jednak wpaść do nas na kilka godzin — dodała — nie wiem nawet, czy uda się zatrzymać go na noc. Wróci zapewne ostatnim autobusem
— dodała z westchnieniem, głaszcząc upierścienioną dłonią biały łebek kotki.
45
— Bardzo jestem ciekawa twego Pluttina... — uśmiechnęłam się do niej serdecznie.
— Nie Pluttina tylko Plattina — poprawiła.
— Jak zwał, tak zwał. W każdym razie nie jest to imię dla mężczyzny — upierałam się — bardziej pasuje do twojej kotki, którą nazywasz
Felicją.
— Ale on jest właśnie taki... no, właśnie taki... — uniosła oczy ku górze, jakby w belkowanym suficie szukała odpowiedniego określenia.
— Ja także wciąż mylę Pluttina z Plattinem — jęknął Maksymilian i w tym momencie odezwał się krótki, ostry dzwonek.
— To on! — krzyknęła Alicja i niepomna, że na jej kolanach śpi kotka, zerwała się z fotela.
— Alicjo, ja otworzę drzwi... — mitygował ją Maksymilian. Anita wzruszyła nieznacznie ramionami, ale Alicja podtrzymując w dwóch palcach długą suknię, wypadła do niewielkiego holu.
— Pierwszy raz jest chyba w takiej euforii odkąd się związała z mężczyzną — dodała z widocznym niesmakiem Anita. — Zazwyczaj oni za nią szaleli, tak jak chociażby... — nie dokończyła zaczętej myśli, i
Drzwi otworzyły się szeroko i Alicja prowadząc za rękę oczekiwanego gościa, weszła z nim do pokoju.
Sylwester, w szarej sportowej kurtce, z uprzejmym uśmiechem stał pośrodku puszystego dywanu.
— To jest właśnie mój Plattino — pociągnęła go za rękę w moją stronę. Oczy jej błyszczały jak latarenki, na policzki wypłynął rumieniec.
— A to moja najlepsza i jedyna przyjaciółka, Irma. Też jest jak i ty lekarzem, tylko że ona... — zawahała się —jest zimnym chirurgiem...
— dodała z widocznym niesmakiem.
Podaliśmy sobie ręce, wymieniając nazwiska. O mało się przy tym nie zadławiłam. Wyglądało to tak, jakbym się zakrztusiła. Serce waliło na alarm, wszystko dookoła wydało się szare, chociaż pokój tonął w słońcu. Sylwester wpatrywał się we mnie nic nie wyrażającym wzrokiem. Jedynie usta poruszyły się niespokojnie. Dolną wargę nieznacznie przygryzł. Nie mogłam wydusić z siebie żadnego słowa, chociażby grzecznościowego zwrotu. Sylwester udawał, że widzi mnie po raz pierwszy. Nie należało wyłamywać się z obranej przez niego taktyki. Jego zachowanie było dla mnie czymś niezrozumiałym. Mógł po
46
nrostu powiedzieć: „Co za niespodzianka, że właśnie tu spotykam moją pacjentkę. Jak się pani czuje?" Byłoby to całkiem naturalne zachowanie.
Wtuliłam się ponownie w głęboki fotel kryty futrzakiem. Wzięłam na kolana kotkę. Przytuliłam ją do siebie, pochylając się nad nią tak, aby nikt nie mógł wyczytać z mojej twarzy, co się ze mną dzieje. Czułam, że blednę, że łzy żalu i wściekłości napływają mi do oczu.
Sylwester witał się przyjaźnie z domownikami, wymieniał jakieś nic nie znaczące spostrzeżenia. Podziwiałam jego opanowanie, a jednocześnie narastała we mnie niechęć do tego człowieka, który zawiódł mnie. Nie mogłam uwierzyć w straszną prawdę, że to właśnie Alicja była tą jego przyjaciółką, której się domyślałam. To z nią miał przeprowadzić rozmowę, ale dlaczego nie przyznał się od razu do znajomości ze mną? Myśli kotłowały się niczym gotująca się w garze zupa na zbyt dużym ogniu. Zrozumiałam tylko jedno: Sylwester jest dla mnie stracony. Kochała go moja przyjaciółka, należała do niego. Nie mogłam, nie chciałam z nią rywalizować. Myślałam teraz tylko o tym, żeby stąd uciec, zaszyć się w pokoju na górze, uspokoić i pod byle pretekstem wyjechać. Przez opuszczone rzęsy obserwowałam uszczęśliwioną twarz Alicji, spokojnie uśmiechniętego Sylwestra. Zajął miejsce obok Maksymiliana. Coś do niego mówił, z czegoś się tłumaczył. Starałam się na tyle uspokoić, żeby przynajmniej rozumieć treść prowadzonej rozmowy. Uchwyciłam tylko słowo „wyjazd".
— O nie, nie zgadzam się! — wykrzyknęła Alicja, wtrącając się do ich rozmowy — możesz u nas zanocować. Mamy jeszcze dwa gościnne pokoje. Pozwolę ci najwcześniej wyjechać po śniadaniu.
— Mam jutro dyżur — tłumaczył Sylwester. Wiedziałam, że kłamie. Miał go w piątek. — Wolałbym wyjechać jeszcze dziś i to nie autobusem, a razem z kolegą, który mnie tu podwiózł. Przyjechał na krótko odwiedzić chorą matkę.
— Ostatnio wciąż nie masz czasu — dodała rozkapryszonym tonem Alicja — za dużo pracujesz, dajesz się wykorzystywać. Wciąż słyszę o dyżurach, jakby to było rzeczywiście konieczne w twojej sytuacji.
— Jest konieczne — odpowiedział spokojnym, beznamiętnym tonem, i popatrzył w moją stronę. Udałam, że tego nie widzę, zajęta głaskaniem rozciągniętej na kolanach, rozleniwionej pieszczotą, kotki.
47
— Nie jesteś głodny? — dopytywała się z troską Alicja, gdy zorientowała się, że jest na przegranej pozycji, nie może go zatrzymać.
— Dziękuję. Zjedliśmy coś z kolegą w drodze.
— Może chociaż kawę z ciasteczkami?
— Chętnie — uśmiechnął się blado i zamilkł.
Anita podsunęła mu srebrną paterę, Alicja nalewała z dzbanka gorącą wciąż jeszcze kawę, podsunęła dzbanuszek ze śmietanką. Ruchy miała miękkie, wystudiowane. Uśmiech nie schodził z delikatnie wykrojonych ust. W każdym ruchu była kobieca, pewna siebie i swojej urody. Przy niej nie mogłam mieć żadnych szans. Przestałam wierzyć, że jako kobieta mogłam podobać się Sylwestrowi. Widocznie zaciekawiłam go jedynie jako człowiek, miał w szpitalu z kimś porozmawiać, a ja głupia sądziłam, że mógł się we mnie zakochać. Czułam się upokorzona całą tą sytuacją.
— Coś tak nagle przycichła? — zauważyła Alicja z wyrzutem w głosie — zaintrygowałaś nas wszystkich...
— Dokończę tę historię innym razem — wtrąciłam szybko łamiącym
się głosem.
— Wiesz... — zwróciła się do Sylwestra mieszającego bezmyślnie łyżeczką kawę — Irmina się wreszcie w kimś zakochała. Czy to nie
cudowne?
— Przestań... — szepnęłam i miałam ochotę ją uderzyć.
— Alicja... — odezwała się ostrzegawczym tonem Anita. Od paru chwil bacznie mnie obserwowała. Musiała zauważyć, że pojawienie się Sylwestra zrobiło na mnie piorunujące wrażenie.
— Przecież Plattino i Irma są kolegami, a między lekarzami rozmawia się o takich sprawach bez ogródek.
— Nie zawsze — odezwał się kwaśno Sylwester i byłam mu za to
wdzięczna.
Przez moment zapanowała nieprzyjemna cisza. Maksymilian przerwał ją pierwszy. Zapytał Sylwestra, czy objął już tę nową pracę w klinice, o której kiedyś wspominał i czy zdecydował się na drugą specjalizację. Alicja z widocznym niezadowoleniem wtrąciła, że wówczas będzie miał dla niej jeszcze mniej czasu i jak tak dalej pójdzie, to Sylwester całkowicie przeniesie się do szpitala, a może nawet w nim zamieszka, dodała z ironią.
48
Anita przysunęła fotel bliżej mego. Zapytała, czy chciałabym obejrzeć jej ostatnie pastele. Skwapliwie i z ulgą przyjęłam propozycję. Otworzyła teczkę podsuniętą przez spostrzegawczego Maksymiliana. Wlepiłam w nią oczy, jak w ostatnią deskę ratunku. Nie bardzo nawet wiedziałam, co przedstawiały kartony poza barwnymi plamami. Cała moja uwaga i myśli skoncentrowały się na rozmowie, która zaczęła się powoli rozkręcać. Sylwester uchwycił się tematu dotyczącego jego pracy. Rozwodził się szeroko nad nowymi możliwościami w klinice. Opowiedział o jakimś szczególnie ciekawym, operowanym przez siebie przypadku podczas ostrego dyżuru.
Alicja przysiadła na krawędzi jego fotela. Objęła za szyję, wtrąciła jakieś mało znaczące spostrzeżenie. Usiłowała, jak zwykle, skierować na siebie uwagę. Z rysunku ust Sylwestra domyśliłam się, jak bardzo był spięty. Niczego bardziej w tej chwili nie pragnęłam, jak tylko tego, żeby jak najszybciej stąd wyjechał. Nie widzieć jego twarzy, nie słyszeć brzmienia jego głosu.
— Jesteś bardzo roztargniona... — zauważyła szeptem Anita obserwując mnie spod oka — nie zauważyłaś nawet, że oglądasz rysunki do góry nogami. Co się dzieje?
— Przepraszam... —jęknęłam skonsternowana. — Nie wiem. Może zbyt dużo wypiłam mocnej kawy z likierem. Rozzłościła mnie także Alicja. Nie wszyscy muszą wiedzieć o moich przeżyciach... — wskazałam oczami na Sylwestra.
— Nie było to zbyt taktowne... — przyznała szeptem — Alicja przy nim głupieje... — dodała po chwili cierpko.
— Po prostu zakochana... — usiłowałam zbagatelizować.
— Jak on ci się podoba? — szepnęła niemal w moje ucho.
— Z wyglądu miły... — zdobyłam się na obiektywną ocenę — wydaje mi się, że jak na partnera dla Alicji zbyt niepozorny, zważywszy jej urodę i temperament.
— Wygląda mi na słabeusza, jeśli wiesz, co chcę przez to powiedzieć... — układała w kolejności kartony w tekturowej, pokaźnych rozmiarów teczce.
— Myślisz, że jest bez charakteru? — spytałam również szeptem.
— Coś w tym rodzaju.
— Z pewnością bardzo w niej zakochany — zaryzykowałam stwier-
49
dzenie usiłując, aby brzmienie mego głosu było beznamiętne i trochę
znudzone.
— Czy ja wiem? — chwilę się jakby zastanawiała — na moje wyczucie to ona bardziej niż on... — odpowiedziała po krótkim namyśle, sięgając po szklankę wina — masz ochotę napić się czegoś?
— Marzę jedynie o spacerze — szepnęłam—pogoda taka cudowna...
ciepła.
— Da się zrobić — popatrzyła na mnie ze zrozumieniem — też nie przepadam za wymuszonymi rozmowami, dziś szczególnie jakoś się to wszystko nie klei...
Zamilkłyśmy. Przez chwilę wsłuchiwałyśmy się w to, o czym od paru minut opowiadał Sylwester. Temat zaczął nas wciągać. Sięgnęłam także po szklaneczkę wina. Szczególnie lubiłam jego smak.
— ... Jeśli pamiętam, mówiono mi, że miała tak około trzydziestki i zgłosiła się do niego jako pacjentka z prośbą, aby poradził jej coś na otyłość. Ma szalony apetyt i wciąż przybywa na wadze. Narzeczonemu podobają się szczupłe, zgrabne kobiety, a ona nie potrafi powstrzymać się od jedzenia...
— To rzeczywiście problem! — wtrąciła Alicja z obłudnym współczuciem wiedząc, jak jest szczupła i zgrabna.
— Iksiński zbadał ją dokładnie i podjął się przeprowadzenia kuracji pod warunkiem, że nikomu o niej nie powie. Zobowiązał ją słowem. Zaznaczył przy tym, że kuracja będzie kosztowna. Pacjentka odpowiedziała, że pieniądze w tym wypadku nie odgrywają żadnej roli. Dał jej coś do połknięcia w opłatku. Popiła wodą i spytała co dalej. Miał podobno odpowiedzieć: „Wpłaci pani połowę sumy teraz, a drugą po zakończeniu kuracji. Gdy waga spadnie do sześćdziesięciu kilogramów, proszę się niezwłocznie do mnie zgłosić".
— Ile ważyła przed tym? — zaciekawiła się Alicja, gładząc pieszczotliwym ruchem jego ramię. Przełknęłam ślinę. Zauważyłam, że Maksymilian spojrzał na nią z niesmakiem. Był widocznie powściągliwy w okazywaniu uczuć w takiej formie.
— Ponad osiemdziesiąt kilogramów, jak stwierdzili świadkowie — odpowiedział lekko zniecierpliwionym tonem. Na moment spotkaliśmy się oczami. — Pacjentka zapytała, czy musi zachować jakąś dietę, a on na to, że może jeść, ile tylko zechce i co zechce, bez
50
żadnych ograniczeń. Przykazał jedynie, żeby ważyła się regularnie co tydzień i w odpowiedniej chwili zgłosiła się do niego... — Sylwester zrobił wymowną pauzę i sięgnął po filiżankę z resztką przestygłej kawy. Tym gestem uwolnił się od gładzącej jego ramię, upierścienionej dłoni Alicji.
Anita zacisnęła usta, żeby się nie uśmiechnąć. Zerkała z ukosa w moją stronę. Pomyślałyśmy widocznie o tym samym.
Maksymilian sięgnął po papierosa. Anita syknęła: nie pal. Odłożył go z powrotem do pudełka. Jak zwykle ustępował jej we wszystkim, ale czy ona to doceniała?
— Mijały miesiące, Iksiński zapomniał już podobno o całej sprawie i o pacjentce, a tu pewnego dnia zostaje aresztowany pod zarzutem spowodowania śmierci takiej a takiej pani...
— Nazywał się rzeczywiście Iksiński? — zapytała z naiwną miną Alicja, jakby to było czymś ważnym.
— Wiesz przecież, że „Iksiński" mówi się wówczas, gdy nie chce się ujawnić prawdziwego nazwiska — zniecierpliwienie zabrzmiało w głosie Sylwestra.
— Wiem, ale jestem ciekawa tego prawdziwego... — przybrała minę rozkapryszonego dziecka. Wypadło to żenująco. Nie pasowało do niej.
— Z pewnością go nie ujawnię. Obowiązuje pewna etyka — zniecierpliwił się.
„Etyka!" — pomyślałam z goryczą. — Kto to mówi tutaj o etyce. Powrócił na nowo gniew, uczucie zadraśniętej ambicji, żal za straconymi złudzeniami. Wsłuchana w przyjemny dla ucha głos, starałam zapanować nad wyrazem twarzy, zmusić się do zdawkowego uśmiechu. Maksymilian kilkakrotnie zerknął już w moją stronę. Nie chciałam, żeby się czegokolwiek domyślił. Moja wcześniejsza znajomość z Sylwestrem i moje do niego uczucie musiały pozostać tajemnicą. Powinnam o nim jak najszybciej zapomnieć. Nie było jeszcze za późno.
— Przerwałaś Plattinowi w najciekawszym miejscu! —- obruszyła się Anita.
— No, właśnie... — zdobyłam się i ja na słowo. Sylwester spojrzał przelotnie w moją stronę. Opuściłam oczy.
— Okazało się... — podjął temat — że pacjentka zdradziła sekret przyjaciółce. Podała nazwisko i adres lekarza. Prosiła jedynie o dyskre-
51
cję, jeśli przyjaciółka zdecyduje się także na „cudowną" kurację. Okazało się później — relacjonował Sylwester beznamiętnie — że pacjentka dawno już przekroczyła przykazaną normę, przy której miała się zgłosić do Iksińskiego. Apetyt jej stale dopisywał. Jadła więcej niż zazwyczaj, a sylwetka stawała się coraz smuklejsza. Była tym tak zachwycona, że postanowiła dojść do 45 kilogramów, jako że w tym sezonie były modne szczupłe sylwetki, narzeczony zadeklarował się wreszcie wziąć z nią ślub. Kupili nawet obrączki... Przy ostatnich słowach Sylwester zająknął się. Odchrząknął kilka razy na usprawiedliwienie i ciągnął dalej.
— Gdy dziewczyna straciła nagle przytomność, ktoś z rodziny wezwał pogotowie. Nim zorientowano się w szpitalu, o co chodzi, zanim przeprowadzono kliniczne, rutynowe badania, było już na wszystko za późno. Pacjentka zmarła. No i, naturalnie, przeprowadzono w szpitalu sekcję — Sylwester zawiesił głos i spojrzał w moją stronę — to coś dla pani, koleżanko. Jestem ciekaw, czy domyśla się pani, jaki był jej wynik i co znaleziono.
— Domyślam się — odpowiedziałam chłodno, patrząc w przestrzeń ponad jego głową — tasiemiec.
— Tak. Dwa tasiemce — potwierdził z satysfakcją w głosie. Musiałam mu zaimponować.
— Jak na to wpadłaś? — zdumiała się Alicja — jesteś zupełnie genialna... — podziw brzmiał w jej głosie.
— Jestem. Tylko nikt tego nie docenia... — usiłowałam się uśmiechnąć, obrócić wszystko w żart.
— Więc jak do tego doszłaś? — niecierpliwiła się.
— Bardzo prosto. Jeśli lekarz orzekł, że pacjent nie musi przestrzegać diety, a dał jej do połknięcia tylko coś w opłatku i prosił, aby zgłosiła się, gdy spadnie do określonej wagi, to nie mogło być nic innego, jak właśnie pasożyty.
— Okropna historia! — jęknęła Anita, krzywiąc się z niesmakiem.
— A co z Iksińskim? — zainteresował się Maksymilian.
— Nie wiem. Sprawa podobno jeszcze w toku...
— Zmieńmy wreszcie temat! — znieciepliwiła się Alicja — nienawidzę wszystkiego, co łączy się z chorobami, szpitalem, ze śmiercią. To takie nieestetyczne... — zakończyła spoglądając w okno — proponuję
52
spacer... — powiodła po nas wyczekującym wzrokiem. — Póki jeszcze słońce...
— Będziesz się chyba musiała przyzwyczaić do tego wszystkiego, Alicjo — odezwałam się spoglądając prowokująco w stronę Sylwestra
— chyba zgodzi się pan ze mną?
— Rzecz wyboru... — odpowiedział zmęczonym głosem i zwrócił się do Alicji: — Najpóźniej za godzinę muszę być u znajomego na Krupówkach — ujął jej dłoń i pocałował. — Chyba że zechcesz mnie odprowadzić...
— Chcę, żebyś został. Przynajmniej do ostatniego autobusu. Zjesz z nami kolację i odwieziemy cię z Maksymilianem na dworzec.
— Wybacz, Aliska, ale tym razem nie mogę. Obiecuję przyjechać w następny weekend — dodał z ociąganiem.
— A w następny okaże się, że znów wypadł ci dyżur, albo jakaś nieprzewidziana operacja — skarżyła się.
— Przyjadę na pewno. Obiecuję.
— Wobec tego zmienię sukienkę i odprowadzę cię na rniejSCe
— zdecydowała z westchnieniem.
Sylwester podniósł się z fotela, spojrzał przelotnie w moją stronę. Udałam, że jestem zajęta głaskaniem tulącej się do mnie kotki.
* * #
Leżałam z szeroko otwartymi oczami, wpatrując się w ciemność. Z dołu dochodziły stłumione głosy Anity i Maksymiliana. Wyglądało że się o coś sprzeczają, a może jedynie komentowali coś, na co mieli odmienne zdanie. Na granatowym niebie rozbłyskiwały gwiazdy, ciśźa legła w smrekach za oknem. Stary, drewniany dom żył swoim utajonym życiem. Mimo woU wsłuchiwałam się w ledwo uchwytne szmery przypominające westchnienia, chrobotanie na strychu.
Zasypiałam tu zazwyczaj z cudownym uczuciem wewnętrznego spokoju, z radosną pewnością, że gdy zbudzę się następnego dnia, dojrzę różowiejące świtem szczyty gór, a potem słońce wyzłoci, rozjaśni poczerniałe drewno ścian. Ożywi zasuszone bukiety kwiatów w pękatych gliniakach. Z jadalni przypłynie zapach świeżo parzonej kawy, mieszając się z wonią jabłek przyniesionych przez Alicję w wyplatanym koszyku,
53
żeby mi ładnie pachniały. Wszystko to działo się jeszcze tak niedawno. Dziś myślałam tylko o tym, w jaki bezbolesny sposób skrócić pobyt w tym domu, który kochałam. Uciec stąd, zapomnieć o utraconym czasie, powrócić do codzienności.
Sen nie chciał nadejść. Łzy napływały pod powieki i paliły nie mogąc spłynąć na policzki. Czułam się oszukana, nieszczęśliwa, z zapiekłym żalem do losu. Spłatał mi okrutnego figla w momencie, gdy prawie uwierzyłam, że wraz z Sylwestrem przyszła do mnie ta najpiękniejsza dojrzała miłość. Tymczasem znalazłam się nieoczekiwanie w pułapce.
Delikatne stąpanie Alicji po schodach wywołało przyspieszone bicie serca. Obiecała przyjść, jak to zwykle czyniła późnym wieczorem. Zazwyczaj długo w noc chichotałyśmy, zwierzając się sobie. Nie miałyśmy przed sobą sekretów. A teraz bałam się spotkania z nią. Kłamstwo przychodziło mi z trudem, a prawdy nie mogłam wyjawić. Sylwester zamknął przede mną tę możliwość. Teraz nie miało już sensu niczego wyjaśniać, prostować. Nie mogłam ranić uczuć Alicji, podejmować z nią walki o Sylwestra. Kochałam ją. Darzyłyśmy siebie przyjaźnią i zaufaniem, a ja nie byłam złodziejem.
— Nie śpisz? — zapytała cicho, uchylając drzwi.
— Nie śpię... — odpowiedziałam z ociąganiem.
— Nie mogłam się już doczekać naszych pogaduszek... — rozsiadła się na brzegu łóżka, jak to zazwyczaj czyniła — a jestem piekielnie ciekawa, w kim się zakochałaś — zachichotała, radośnie podekscytowana. — Gdzie i kiedy go poznałaś? Jak wygląda?
— Nie jestem tak bardzo pewna tego uczucia — westchnęłam — wolałabym o tym teraz nie mówić... — zawiesiłam głos — żeby nie zapeszyć szczęścia — dokończyłam, zastanawiając się, w jaki sposób zmienić temat, nawiązać do spraw związanych z Sylwestrem.
— Zdradź chociaż, gdzie i kiedy go poznałaś. Leżałaś przecież w szpitalu.
— Znałam go wcześniej, tylko że... — odetchnęłam głęboko — nie zauważasz kogoś i nagle spotykasz po latach i zaczyna ci się podobać... Odwiedził mnie w szpitalu — wyjaśniłam z ulgą.
— Zaproś go koniecznie do nas — namawiała z rozbawieniem — nie masz pojęcia, jak jestem ciekawa.
54
— Nie przyjedzie... — wetchnęłam — mieszka w Szczecinie — wymieniłam pierwszą nazwę miasta, jakie mi przyszło do głowy.
— Zwariowałaś! — wykrzyknęła z rozbawieniem — jak można zakochać się w kimś, kto znajduje się tak daleko? To mi zakrawa na sprawę bez przyszłości... — denerwowała się — nie mogłaś pokochać kogoś, kto jest bliżej? Zawsze byłaś taka kaczka-dziwaczka — dorzuciła z udaną pretensją w głosie.
— Jakoś o tym nie pomyślałam... — usiłowałam żartować — ale pomyślę, rozejrzę się, jeśli w najbliższym tygodniu nie otrzymam od niego listu.
— Zrób to natychmiast. Życie zbyt szybko ucieka. Szkoda, że Plattino zmienił szpital. W tamtym miał wielu fajnych kolegów. Mogłabym poprosić, żeby przedstawił ci któregoś...
— Daj spokój, Alicjo, nie urządzaj mi życia — zareagowałam zbyt ostro zamiast obrócić wszystko w żart.
— Coś ty nagle taka drażliwa? — poczuła się wyraźnie dotknięta. Zrobiło mi się przykro. Chciałam jakoś załagodzić sprawę.
— Przepraszam, czuję się nie najlepiej...
— No, właśnie. Nawet Maksymilian zauważył, że po obiedzie jakoś zmarkotniałaś, przycichłaś. Może coś ci zaszkodziło? Anita przygotowała zbyt wiele różnych surówek, a ty bardzo niedawno przeszłaś operację. Może zaparzyć ci mięty? — zatroszczyła się, popatrując na mnie z namysłem.
Skrzywiłam się w wymuszonym uśmiechu. Przypomniał mi się niewybredny dowcip ze studenckich czasów.
— Co cię tak rozbawiło? — zaintersowała się — mówię poważne, że mogło coś ci zaszkodzić. Chociażby ta pikantna sałatka z papryki.
— Uśmiechnęłam się na wspomnienie głupiego dowcipu na temat zakochania.
— No? — zainteresowała się Alicja.
— Do neurologa zgłosiła się pacjentka. Skarżyła się, że się nieszczęśliwie zakochała. Nie może sobie dać rady z tym uczuciem. Nie sypia, straciła apetyt, ma samobójcze myśli. „Zapiszę pani _mocny środek przeczyszczający — postanowił lekarz — jak się pani zajmie swoim tyłkiem, to nie będzie pani myślała o innym".
55
— To wcale nie jest takie głupie... — stwierdziła 7 powagą Alicja i roześmiałyśmy się obie.
— Ze mną jest jednak wszystko w porządku — uspokoiłam Alicję — Maksymilianowi coś się po prostu wydało... Byłam całkowicie pochłonięta obserwowaniem twego Pluttino. Mogłam go wreszcie poznać, dokładnie obejrzeć... — siliłam się na weselszy ton.
— Plattino a nie Pluttino — poprawiła Alicja. — No i jak? Prawda, że nadzwyczajny?
— Powiedz wreszcie, jak ma na imię — dopytywałam się, żeby przy jakiejś okazji nie wypowiedzieć przez zapomnienie jego prawdziwego imienia.
— Sylwester. Sylwester Bezłapki... — uzupełniła z rozmarzeniem w głosie. — Sylwester brzmi tak jakoś karnawałowo i niepoważnie.
— A według ciebie, Plattino brzmi lepiej? — żachnęłam się — to mi dopiero przypomina karnawał w Wenecji albo karmę dla kota.
— Jesteś okropna i bez fantazji! — roześmiała się, klepiąc mnie z rozbawieniem po ręce.
— Zamierzacie się pobrać? — zmieniłam ton na poważny.
— No... — zająknęła się — nie rozmawialiśmy jeszcze o tym. To znaczy, nie weszliśmy jeszcze w etap, w którym planuje się takie rzeczy. Ostatnio nie było nawet okazji do tego rodzaju rozmów... — myślała głośno. Wyczuwałam nutkę niepewności w jej słowach, a może nawet smutek — rzadko się ostatnio widujemy. Jest zajęty i jakiś taki...
— szukała odpowiedniego określenia.
— Bardzo go kochasz? — zaryzykowałam pytanie. Z trudem panowałam nad przyspieszonym oddechem.
— Mówiłam ci już dawniej, że nie wyobrażam sobie bez niego dalszego życia — pretensja zabrzmiała w głosie, że pytam o rzecz tak oczywistą i wiadomą — przyznaję, że nie miałam większego pojęcia czym jest prawdziwa miłość, chociaż byłam kilkanaście razy zakochana. Wszystko, co do tej pory przeżywałam było jedynie zauroczeniem, słomianym ogniem. Przychodziło nagle i jeszcze szybciej odchodziło. Maksymilian miał mi nawet za złe, że się tak rozmieniam na drobne...
— westchnęła — może miał i rację... — skrucha zabrzmiała w głosie
— widocznie dojrzałam do prawdziwego uczucia.... — dodała w zamyśleniu.
56
Jabłka pachniały odurzająco. Przez szparę w uchylonych drzwiach wśliznęła się kotka Felicja. Wskoczyła na kolana Alicji. Gdzieś w głębi domu odezwało się przytłumione, poważne bicie zegara. Odczułam je, jak ostrzeżenie przed uciekającym czasem.
— A on? — szepnęłam po chwili —jesteś pewna, że darzy cię takim samym uczuciem?
— Oczywiście! — wykrzyknęła pewnym siebie głosem — miłość rodzi zawsze miłość... — dodała spokojniejszym tonem — jest nam razem cudownie... — zamilkła. Milczałam i ja wyobrażając sobie ich razem wtulających się w siebie, szepczących najczulsze słowa.
— O Boże... — jęknęłam mimo woli, panując nad sobą, żeby nie krzyknąć, nie zawyć z rozpaczy. Poruszyłam się tylko niespokojnie w łóżku. Powoli narastała niechęć do Alicji. Chciałam zostać sama.
— Co się stało? — zaniepokoiła się, kładąc troskliwym gestem dłoń na moim czole — coś cię zabolało, może masz temperaturę?
— Nic z tych rzeczy — burknęłam nieomal opryskliwie — przypomniałam sobie mego byłego męża. Także twierdził, że mnie kocha, a już myślał o rozwodzie i noce spędzał z inną...
— Ach! — żachnęła się Alicja — Plattino jest inny.
— Ja także wierzyłam, że jest inny, gdy się pobieraliśmy.
— Wszystko widzisz w czarnych kolorach! — obruszyła się. — Jeśli tobie się coś nie udało, to nie znaczy, że i mnie musi się nie udać.
— Źle mnie, Alicjo, zrozumiałaś... — zaczęłam znużonym głosem — nie dowierzam wprawdzie mężczyznom, ale z pewnością zdarzają się wśród nich wyjątki. Daj Boże, aby twój Plattino cię nie zawiódł.
Alicja pogładziła mnie po ręce.
— Popełniłaś błąd, nie umiałaś walczyć o swoje — stwierdziła apodyktycznym tonem — zbyt szybko zrezygnowałaś na korzyść tamtej. Nie usiłowałaś nawet go zatrzymać... — myślała głośno — potrafiłaś jedynie płakać po kątach i zgodziłaś się natychmiast na rozwód, gdy tylko o nim napomknął...
— Do wierności i kochania nie można nikogo przymusić... — westchnęłam głaszcząc kotkę. Z kolan Alicji przeniosła się w okolice mojej szyi i tam głośno i z zadowoleniem mruczała — z mężczyzną jest trochę tak jak z psem. Nie pomogą najczulsze ani kategoryczne nawoływania,
57
i nie utrzymasz go przy nodze, gdy poczuje sukę i za nią poleci...
— zakończyłam bez sensu, żeby się nie rozpłakać.
— Jak ty coś powiesz... — jęknęła z dezaprobatą Alicja, kręcąc głową
— w każdym razie ja bym potrafiła walczyć o mężczyznę i nie przebierałabym w środkach. Jak walka, to walka, każdy chwyt dozwolony — oznajmiła z zaciętością, jakby już tę walkę miała podjąć.
— Nie musisz wcale walczyć. Sami do ciebie ciągną, jak niedźwiedź do miodu. Wiesz o tym dobrze... Masz przy tym dużo pewności siebie. Ja jestem jej całkowicie pozbawiona. Nie mówię już o twojej urodzie...
— Tobie też nic nie brakuje... — mruknęła bez przekonania i nachylając się pocałowała mnie w policzek „na dobranoc".
— Jutro z pewnością będzie piękny, słoneczny dzień. Wybierzemy się na daleką wycieczkę... — dodała opuszczając pokój.
Obudziłam się w środku nocy. O szyby uderzały monotonnie krople deszczu, dudniły o gonty dachu. Porywisty wiatr szumiał w starych, okalających dom modrzewiach i smrekach. Wyrwana ze snu i niedobrych majaków nie potrafiłam ich nawet odtworzyć, pozostało jedynie uczucie czegoś przykrego. Wieczór był pogodny, niebo wygwieżdżone i nic nie wskazywało na tak raptowną zmianę. Wsłuchana w jego jednostajne dudnienie, szukałam w myślach przyczyny gwałtownego przebudzenia. W mrocznym pokoju nie działo się nic. Nawet kotka powędrowała za Alicją. Wokół panowała cisza. Usiłowałam ponownie zasnąć, wtulając głowę w poduszki. Starałam się nie dopuszczać myśli o tym, co się stało, zadręczać się czymś, na co już nie miałam żadnego wpływu. Przyjechałam do bliskich mi ludzi na odpoczynek i natychmiast uwikłałam się w sprawy i konflikty, które stały się także moimi. Usiłowałam o nich przestać myśleć, zaczepić się o jakiś inny temat niż sprawa Sylwestra i Alicji. Pomyślałam z żalem, że mogłam tego wszystkiego uniknąć, gdybym zdecydowała się na wyjazd do babki Adeli. Odwiedzałam ją zbyt rzadko. Wysyłałam jedynie regularnie pieniądze i okolicznościowe, kolorowe kartki. Nie było to w porządku...
Przed miesiącem przyfrunął od niej list. Na wyrwanej z zeszytu kratkowanej kartce, niewprawnym kulfoniastym pismem z błędami, donosiła o usmażonych z gruszek konfiturach, które tak bardzo od dzieciństwa lubiłam, o zakupionym dla mnie miodzie z gryki. Prosiła także, abym koniecznie przyjechała „na letniaki nawdychać się bal-
58
samowego powietrza". Odstąpi swój pokój, a zamieszka z Katarzyną w izbie na stryszku. Śnił jej się dziadek. Z garbu sypały się karaluchy. Prosiła więc, abym uważała na siebie. Sen miał być przestrogą od dziadka. Karaluchy to zła wróżba. Także którejś nocy coś jęczało w kuchni, a w pokoju przesuwało doniczki na oknie. Pewnie to nieboszczka Leokadia przyszła do swoich pelargonii, a ona nawet za życia sprowadzała z sobą same nieszczęścia. Na zakończenie pisała, że przędą dla mnie z Katarzyną wełnę na grube pończochy i majtki, żeby mi zimą woda w pęcherzu nie zamarzła. Podpisała się, jak zwykle „twój Zezwłok". Tak ją ostatnimi laty nazywał pieszczotliwie dziaduś, którego pokochała dopiero wtedy, gdy już nie żył.
Obiecywałam sobie, że nie będę zwlekała, że już „jutro" napiszę do niej długi Ust. Spędzę z nią także święta Bożego Narodzenia. Słowo „jutro" przywołało na nowo niepotrzebne myśli i lęki przed nowym dniem. Nie cieszyło już tak jak dawniej, gdy każde przebudzenie w tym domu było początkiem cudownego dnia, nawet gdyby za oknem siąpił deszcz. Wiatr wzmagał się, deszcz ukośnie zacinał o szyby. Powoli i z trudem wchodziłam ponownie w niespokojny, krótki sen.
* * *
Wytęskniony, oczekiwany pobyt w domu Maksymilianostwa ciągnął się teraz w nieskończoność. Chwilami odnosiłam wrażenie, jakby każda godzina składała się z trzech godzin, z którymi nie było wiadomo, co uczynić.
Anita, w różnych porach dnia, wymykała się nieoczekiwanie w plener ze swoim malarskim sprzętem. Nigdy nie było wiadomo, kiedy powróci. Była uzależniona od światła i nastroju, jak tłumaczyła. Maksymilian uprawiał regularnie joging. Kilka godzin spędzał w firmie, w której był konsultantem. Często wyjeżdżał służbowo" w teren.
Wszyscy spotykaliśmy się jedynie przy późnym obiedzie. Na modłę zachodnią, podawano go o piątej po południu. Jeżeli aktualnie siedziałyśmy z Alicją w domu, jadłyśmy o pierwszej godzinie skromny lunch. Dochodząca góralka zajmowała się od lat sprawami kuchni. Robiła zakupy, pilnowała porządku. Przepadaliśmy za Genowefą, ale jednocześnie baliśmy się, żeby się jej czymś nie narazić. Była tu niemal
59
najważniejszą osobą. Wiedziała o tym i traktowała nas niczym swoje niesforne dzieci, które czasem należy ukarać. Maks już przed drzwiami ściągał buty...
Jedynie w niedzielę kuchnią zajmowała się Anita. Czasem także i Alicja. Maksymilian twierdził, że jego siostra ma do tej czynności, zdecydowanie, dwie lewe ręce. Natychmiast tracił apetyt, gdy oznajmiała, że przygotuje coś specjalnie smacznego. Podejrzewałam, że w istocie była jedynie bardzo wygodnicka. Wytworzyła wokół siebie legendę, że niczego nie potrafi. Jeśli ją o coś poproszono, chociażby o przyszycie guzika przy swetrze Maksa, rozkładała bezradnym ruchem ręce, a z oczu wyzierał niemy wyrzut. Wdziękiem i czułością okazywaną na co dzień, z której niewiele wynikało poza słowami, czarowała wszystkich. Wybaczano jej wiele, traktowano z pobłażliwością. Miała inne zalety. Była duszą tego domu. Potrafiła zażegnać wszelkie konflikty, zabawiać opowieściami, obmyślać przeróżne niespodzianki urozmaicające codzienne, trochę monotonne życie na Antałówce. W najprostszych zjawiskach, nie dostrzeganych często przez innych, doszukiwała się czegoś z tajemniczej bajki. Nawet motyl, który wpadł przypadkowo do pokoju, urastał do istoty nadprzyrodzonej. Mógł być wysłannikiem zaświatów, wróżbą, znakiem czegoś ważnego, co może się zdarzyć. Czasem nawet duszą kogoś, kto odszedł. Maksymilian nazywał żartobliwie Alicję: „w narciarskich butach chodzącą mimozą". Jeszcze za życia rodziców była na specjalnych prawach, a i teraz wszyscy ją na swój sposób kochaliśmy. Może tylko ja dostrzegałam w niej wady i podejrzewałam, że w pewnych sytuacjach potrafi być twarda i bezwzględna. Były to tylko nie sprawdzone, intuicyjnie wyczuwane podejrzenia.
Chodziłyśmy teraz z Alicją, jak dawniej, na dalekie i bliższe wędrówki. Do Strążyskiej, do Chochołowskiej, do Kościeliskiej albo pod regle. W drodze powrotnej wstępowałyśmy na lody lub grzane wino, do którejś z kafejek. Nic się więc pozornie nie zmieniło. Alicja była serdeczna, troskliwa jak zwykle. Wysłuchiwałam w milczeniu' jej opowieści i zwierzeń. Nie potrafiłam się jednak zdobyć na uśmiech, okazać zainteresowania jej sercowymi sprawami. Powracała w nich uparcie do jedynego, najbardziej dla niej istotnego tematu, do Sylwestra. Sprawiało mi to nieznośny ból. Nieomal fizyczny. Byłam zazdrosna,
60
czułam się zawiedziona. Oswajałam się powoli z własnym postanowieniem, że muszę z niego zrezygnować. Nie było to łatwe. Na razie bezskutecznie próbowałam zmienić tok jej myśli. Brakowało mi czasem już koncepcji dla podtrzymywania rozmowy na jakieś inne, neutralne tematy. Z każdym dniem stawałam się bardziej spięta i mrukliwa. Nasze rozmowy, dawniej tak spontaniczne i szczere, zamieniały się powoli w długie chwile milczenia. Czułam się wówczas czemuś winna, co się jeszcze nie stało, skrępowana własnym zakłamaniem. Każdego dnia ogarniała mnie przemożna chęć ucieczki. Liczyłam nieomal godziny dzielące od powrotu do'Krakowa. Na szczęście mój zdrowotny, krótki urlop kończył się za dwa dni.
— Co się z tobą dzieje? — zaskoczyła pytaniem podczas jednej z naszych ostatnich wędrówek, chociaż usiłowałam ukryć niedobry nastrój. Zauważyła, że nie cieszy mnie, jak dawniej, bełkot potoku ani widok ukochanych gór w mgiełkach i słońcu, w listowiu dotkniętym ledwo uchwytną jeszcze, barwą jesieni. Osowiała i smutna z wymuszonym uśmiechem przesuwałam po nich niewidzącym wzrokiem. Czułam się nieswojo udręczona nienaturalną sytuacją, oczekując jakiegoś rozwiązania.
— Przyjechałaś radosna i nagle jakbyś przygasła, zamknęła się w sobie. Nawet Maks zauważył w twoim zachowaniu dziwną zmianę.
— Nie czuję się jeszcze najlepiej... — tłumaczyłam bez przekonania.
— Dziwne... — pokręciła w zamyśleniu głową — jeśli jest się zakochanym, człowiek promienieje radością życia. Ma ochotę mówić o swoich doznaniach, a ty się wciąż z tego wykręcasz. Przykro, że nie jesteś ze mną szczera, jak dawniej... — łzy zakręciły się w jej pięknych, topazowych oczach z cętkami zieleni.
Przygryzłam wargę. Bałam się, że jeszcze chwila, wykrzyczę Alicji moją miłość do Sylwestra. Wyjawię to wszystko, co się we mnie dzieje od momentu, gdy go poznałam. Powstrzymywało mnie jedynie to, że musiałabym powiedzieć także o jego zainteresowaniu moją osobą. O naszej ostatniej rozmowie w „Zielonym Baloniku", a więc i o tym, co mi powiedział o „uregulowaniu pewnych spraw". Nie mogłam, nie potrafiłam uczynić tego Alicji. Byłby to także koniec naszej przyjaźni. Wiedziałam, że i Sylwestra także muszę powstrzymać przed tą rozmową. Czas powinien sam rozwiązać tę sprawę. Nie chciałam, nie powinnam
61
stawać między nimi. Jeśli się uprze, jeśli będzie usiłował zakończyć romans z Alicją, nie może się ona dowiedzieć, że ja byłam tego przyczyną.
— Kiedyś ci wszystko wyjaśnię... — odpowiedziałam znużonym głosem, patrząc pod nogi. Kamienista ziemia była wilgotna, powietrze pachniało igliwiem.
— Czy coś się między nami zmieniło? Może cię czymś dotknęłam?
— zaniepokoiła się — unikasz rozmów, dajesz wykrętne odpowiedzi, zmieniasz temat...
— Nic się nie zmieniło, Alicjo — zaakcentowałam słowo „nic" — po prostu jestem śmiertelnie znużona. Nie rozumiem swego obecnego stanu
— kłamałam — może ta głupia operacja tak na mnie wpłynęła, a może jedynie długoletnie przebywanie w sali prosektoryjnej... — wyciągnęłam argument, który mógł ją przekonać.
— Może chcesz, żebym wróciła z tobą do Krakowa? — zastanawiała się głośno — mogłybyśmy widywać się codziennie. Nie powinnaś być wciąż sama. Moglibyśmy odwiedzać cię z Plattinem. Zabierać do teatru, do kawiarni. On to bardzo lubi... — rozpromieniła się zadowolona, że wpadła na taki pomysł.
— Nie nazywaj go tak śmiesznie! Przecież ma własne, ładne imię
— obruszyłam się mimowoli myśląc o tym, że go wkrótce zobaczę w szpitalu. Bałam się tego spotkania.
— No, nie! — wykrzyknęła Alicja z rozbawieniem — to przecież mój mężczyzna! Mogę go chyba nazywać tak, jak mi się podoba...
Zmilczałam wzruszając nieznacznie ramionami. Wyrwałam się z tym jak głupia.
— Widzisz sama, że wszystko cię teraz denerwuje, wprowadza w rozdrażnienie. Zaczynam się o ciebie niepokoić.
— Wrócę do pracy i wszystko będzie tak jak dawniej — usiłowałam uśmiechnąć się do niej, złagodzić moje nietaktowne zachowanie. Zdobyłam się nawet na gest, aby cmoknąć ją w policzek — nie zwracaj uwagi na moje nastroje. Widocznie zbyt długo jestem sama... — dodałam z wieloznacznym zmrużeniem oka.
— To możliwe... — zgodziła się skwapUwie ze zrozumieniem
— powinnaś koniecznie ściągnąć tego swego faceta do Krakowa. Obserwowałam, jak uważnie wymija na wyboistej, górskiej drodze
62
kamienie w tych swoich eleganckich sportowych bucikach harmonizujących ze sportowym kostiumem. W palcach obracała znalezioną gałązkę jedliny.
— Na razie to nie wykonalne... — westchnęłam obłudnie.
— Wszystko zawsze komplikujesz... — pokręciła głową i niezdecydowanie zatrzymała się przed niewielką kałużą. Należało ją po prostu przeskoczyć. Dla Alicji był to jednak problem. Nigdy, odkąd ją pamiętam, nie miała większych.
Pierwszy raz od paru dni roześmiałam się prawdziwie i serdecznie. Przypomniała mi się przeczytana strofa wiersza z tomiku przeglądanego w szpitalu. Nie miałam cierpliwości przejrzeć go do końca. Wiersz pasował do Alicji, jakby był dla niej specjalnie napisany.
„...Widzę ciebie w futro otuloną,
wahającą się nad małą kałużą,
z chińskim pieskiem pod pachą, z parasolem i różą...
i jak ty zrobisz krok w nieskończoność?..."
Alicja popatrzyła na mnie ze zdumieniem.
— Co się stało?
— Nic. Po prostu pomyślałam o nieskończoności i o tobie. Uniosła wysoko delikatne łuki brwi. Była śliczna w tym swoim
zdumieniu, z delikatnym rumieńcem na opalonej twarzy, z drżącą plamką słońca w rdzawych włosach. Pomyślałam z żalem, że jeśli chodzi o urodę, to miałam zbyt nikłe szanse, aby kiedykolwiek rywalizować z Alicją.
— Jestem pewna, że koniecznie powinnaś pojechać do Szczecina
— orzekła z powagą i obie roześmiałyśmy się głośno. Każda z innego powodu. Ten śmiech zbliżył nas nieoczekiwanie do siebie. Przeskoczyłyśmy jakąś barierę, znalazłyśmy się w tamtym, wcześniejszym czasie.
Pomyślałam z niejaką ulgą, że żaden mężczyzna nie może i nie powinien zniszczyć naszej przyjaźni.
— Szkoda, że nie może cię teraz zobaczyć ten twój Plattino...
— zdobyłam się na lekki, żartobliwy ton, żeby zrobić jej przyjemność, a siebie utwierdzić w postanowieniu, że nie będę o nim więcej myślała. Zapomnę, jak o dziwnym śnie, który się prześnił. I tyle!
63
* * *
Pierwszą napotkaną osobą w drodze do prosektorium był Sylwester. Czekał na kamiennych schodach w białym, niedbale rozpiętym fartuchu, na tle olejnych, zielono malowanych ścian. Nie sposób go było wyminąć.
— Wreszcie przyjechałaś! — ścisnął do bólu moją dłoń. Czułam, jak mi krew odpływa z twarzy, zasycha w gardle. Musiałam mieć z pewnością głupią minę. Z wysiłkiem oswobodziłam rękę z jego dłoni. Była mocna, delikatna w dotyku. Serce waliło mi nieprzytomnie.
— Nie przypominam sobie, żebyśmy byli na „ty" — wymawiałam z trudem słowa, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Nogi stały się ciężkie, jakby splątane szmatami.
— Bardzo chciałem cię zobaczyć — głos miał stłumiony wzruszeniem — jestem tu dziś już trzeci raz, a ty witasz mnie tak ozięble. Dla swoich trupów jesteś z pewnością czulsza niż dla mnie. Zaczynam poważnie żałować, że nie jestem żadnym z nich... — usiłował żartować, ale oczy pozostały poważne. Zagrodził sobą przejście.
Stałam z bezradnie opuszczonymi rękami, nie mogłam zdecydować się na żadną odpowiedź. W głowie miałam zamęt od dziesiątków myśli.
— Niech mnie pan przepuści. Spieszę się bardzo... — wydukałam z trudem.
Twarz Sylwestra spoważniała. Lewy kącik ust drgnął, oczy stały się czujne.
— Muszę z panią porozmawiać. Nie jest tak, jak pani sądzi... — dodał ciszej — może znajdzie pani chwilę czasu wieczorem?
Ogarnęło mną uczucie podobne do senności. Poczułam się znużona, wahałam się z odpowiedzią. Pragnęłam jedynie wtulić głowę w jego ramię, wymazać z pamięci tamten tydzień w górach, zapomnieć o istnieniu Alicji.
— Niczego nie sądzę. Nie musi się pan z niczego tłumaczyć, wyjaśniać. Alicja jest moją przyjaciółką. To powinno panu wystarczyć — wyrzuciłam z siebie jednym tchem.
— Dlatego właśnie muszę z panią poważnie porozmawiać... — proszącym gestem dotknął mego ramienia.
— Dzisiaj nie mogę. Może jutro... — powiedziałam nienaturalnie zmatowiałym głosem. Tak naprawdę nie chciałam tego spotkania,
64
wyjaśnień. Dla mnie cała ta sprawa była już przesądzona. W milczeniu patrzyliśmy sobie przez chwilę w oczy. Sylwester odsunął się, ustąpił z drogi.
W chłodnym, źle oświetlonym korytarzu spotkałam preparatora Adamka. Ukłonił się z przyjaznym uśmiechem na kurzej twarzy. Jego żona wstawiała zazwyczaj latem nóżki do kostnicy, żeby się w chłodzie dobrze galaretka ścięła. Rości sobie do tego pomieszczenia prawa jak do własnej lodówki. Walczyłam z tym, powoływałam się na przepisy, przemawiałam do rozsądku i wreszcie machnęłam ręką. Nie ja będę jadła zawartość rondli i garów stojących w kącie na kamiennej posadzce. Babka Adela zachowywała się podobnie.
W pokoju asystentów przywitałam się z profesorem i kolegami. Ucieszyli się, że wreszcie wróciłam z urlopu. Przed chwilą skończyła się pokazowa sekcja dla studentów. Był to rak z rozlicznymi przerzutami do jamy brzusznej. Po otwarciu przypominała kosz z winogronami —jak stwierdził jeden z kolegów.
— Jest coś dla mnie na dzisiaj? — zapytałam kolegę zastępującego mnie podczas choroby.
— Podejrzenie o zatrucie ciążowe. Profesor twierdzi, że Bibicki coś może przegapił, albo nie udzielił pacjentce natychmiastowej pomocy.
— Nie wydaje mi się, żeby mógł coś zaniedbać. To wyjątkowo sumienny lekarz, ale zobaczymy... — uśmiechnęłam się do niego i raz jeszcze podziękowałam, że wziął za mnie zastępstwo.
Przejrzałam pobieżnie historię choroby. Przyczyną zgonu była eklam-psis graviditis.
W sali sekcyjnej powiało chłodem, zapachem formaliny i czymś jeszcze, co nie ma określonej nazwy. Na marmurowym stole leżało obrzękłe, zniekształcone ciało dwudziestoletniej kobiety. Między ze-sztywniałymi palcami nóg, tkwiła wetknięta karteczka z personaliami. Ostatni dokument tożsamości. Sprawdziłam dokładnie dane z kartą chorobową. Wszystko się zgadzało. Naciągając powoli gumowe rękawiczki, powróciłam na moment do spotkania z Sylwestrem, do czekającej nas rozmowy. W tej samej nieomal sekundzie odrzuciłam wszystkie te zbędne myśli. Nie było tu miejsca na osobiste nieistotne w obliczu spraw ostatecznych problemy. Spojrzałam raz jeszcze na bezbronne, nagie ciało kobiety.
65
Odwrócony plecami do mnie Adamek kręcił się wokół szafki z instrumentami. Chuda, przygarbiona postać w szarym, płóciennym fartuchu. Dla niego, tak jak i dla innych preparatorów, przejście pacjenta z jednego świata w drugi, przysparzało jedynie dodatkowych zarobków. Spośród nich tylko Adamek był obdarzony specjalnym instynktem wyczuwania zbliżającej się śmierci. Zdarza się, że frekwencja w kostnicy maleje. Wówczas rozpoczyna się węszenie za ofiarą. Właśnie on w tym celował. Zjawia się ot, tak sobie w korytarzach kliniki, dowiedzieć się o to i owo. Zabrać do spalenia jakieś resztki z sali operacyjnej. Lekarze pół żartem, pół serio twierdzą, że pojawienie się na górze Adamka, kroczącego dostojnie na pokracznie wykrzywionych stopach, zwiastuje niechybną śmierć któregoś z ich pacjentów. Nikt inny bowiem nie potrafi wyczuć trupa na kilka dni przed zgonem.
Adamek wówczas kołuje, obchodzi z daleka izolatkę, snuje się po korytarzach, zagląda ukradkiem przez szpary w uchylonych drzwiach, nasłuchuje. Interesuje się także żywo odwiedzającą chorego rodziną. Czatuje przy wejściowych drzwiach, taksuje kurzymi oczkami ubranie i wielkość paczek przynoszonych choremu. Z tych nic na pozór, nie mówiących rzeczy, Adamek potrafi wyczytać dokładnie wysokość napiwku, jaki znajdzie się w jego kieszeni. Zna swój fach i jak mówi, zna się na ludziach. Wie, kiedy warto starannie ubrać nieboszczyka, a kiedy można zrobić to byle jak. Kiedy należy umyć dokładnie, a kiedy pobieżnie. Kiedy trzeba nieboszczyka ogolić, a kiedy można sobie nie zadawać tego trudu. Wie również, kogo wpuścić do kostnicy przed ułożeniem ciała w trumnie, a komu na to nie pozwolić nawet za sowitą opłatą. Jest w tym prawie tak nieomylny, jak i w swoich obliczeniach. Jeśli Adamek powie, że więcej za posługę nie otrzyma, jak paczkę zagranicznych papierosów, to rzeczywiście na tym się kończy. Przy tym wszystkim nie życzy choremu śmierci, tylko jej spokojnie wyczekuje. Wierzy święcie, że mogłoby się to obrócić przeciw niemu. Zamiast do upatrzonego pacjenta, śmierć przyjdzie prosto do jego mieszkania. Zastuka kościstym palcem w drzwi i wówczas skończy się jego ziemskie bytowanie. Twierdzi, że zdarzały się takie wypadki. Mogą potwierdzić jego koledzy po fachu. Według jego zasad, nie należy okazywać niezadowolenia rodzinie, a tym bardziej nieboszczykowi z tytułu zbyt małego napiwku. Otrzymaną zapłatę należy przyjąć z widoczną wdzię-
66
cznością, choćby to były marne grosze. Dobrze jest także splunąć na pieniądze, obróciwszy się przy tym twarzą do zmarłego. W myśli należy powiedzieć: „tyle pracowałem i tyle dostałem". Inaczej mógłby nieboszczyk poczuć się zawstydzony skąpstwem swoich bliskich i sam będzie usiłował dorzucić coś od siebie. Zacznie pojawiać się w snach z własnym sercem lub wątrobą w dłoni. Czasem nawet i z płucami, zwanymi przez preparatorów „dudki", które z pewnością wrzuci do żuru lub kapuśniaku. Adamek zaklinał się, że bywały takie wypadki. Śnił się w nocy nieboszczyk z żebrami w ręce, a rano można je było znaleźć w garnku z bigosem. Dlatego więc, ze zmarłymi należy postępować według starych, preparatorskich tradycji. Inaczej mogą wyniknąć różne kłopoty. Narzekał, że młode pokolenie jest inne i z wielu rzeczy się wyśmiewa, i na brzuchu nieboszczyka potrafią grać w karty...
W panującej ciszy, dźwięk spadającego na posadzkę metalowego przedmiotu, wydał się wystrzałem karabinowym. Wzdrygnęłam się podchodząc do stołu.
— Niech się pan pośpieszy panie Adamek — wyciągnęłam rękę niecierpliwym gestem. Chciałam mieć już za sobą tę wyjątkowo dla mnie przykrą sekcję. Podał usłużnie skalpel.
Napięta, żółtawa skóra wydała dźwięk prutego jedwabiu. Penetrację powinnam właściwie rozpocząć od przepiłowania czaszki, skontrolowania mózgu. Niech tam... — pomyślałam — zrobię to na końcu.
Odsłoniłam klatkę piersiową. Skóra z niewielką tkanką tłuszczową i z nabrzmiałymi, jak małe poduszeczki, piersiami, osunęła się na boki. Obrośnięte różowym mięsem żebra przypominały kupowane u rzeźnika żeberka na krupnik. Załamały się z chrzęstem pod ostrzem noża. Dostałam się wreszcie do płuc. One były w tej chwili najważniejsze. Obustronny silny obrzęk. Możliwe, że właśnie on był przyczyną zejścia. Myśl pracowała szybko, kojarzyła, wyciągała wnioski. Wszystko inne poza tym, co działo się na stole, było mało ważne, przestało istnieć. Trzymając w dłoni przez długą chwilę serce, oglądałam uważnie bezużyteczny już w tej chwili, poprzecznie prążkowany mięsień. Był znacznie powiększony. Przyłożyłam do niego metalową miarkę. Należało ustalić, o ile centymetrów. Wszystko było ważne, najmniejszy nawet drobiazg. Nie wolno niczego przeoczyć, zbagatelizować. W wątrobie, nerkach i śledzionie znalazłam charakterystyczne zmiany chorobowe,
67
typowe dla rzucawki. Nie mogło być już żadnych wątpliwości. Przypadek nie nadawał się do uratowania. Młodziutka kobieta od samego początku była skazana na śmierć.
Za każdym razem, gdy przeprowadzałam sekcję, zdawałam sobie wciąż od nowa sprawę, z kruchości ludzkiego życia. Z marności tego, o co się tak zażarcie walczy, zdobywa, przywiązuje się do rzeczy materialnych, aby w jednej sekundzie stracić, odejść od tego, co uważało się może nawet za cel życia, gdy nasze ciało staje się już wówczas tylko nieświeżą padliną.
Do skontrolowania pozostał jedynie mózg, chociaż nie miałam żadnych wątpliwości, że przypadek nie nadawał się do uratowania. Adamek podał mi piłkę. Miał przy tym taką minę, jakby chciał coś powiedzieć. Jego okrągłe, małe oczka w siateczce drobniutkich zmarszczek patrzyły na mnie kurzym, łzawym wzrokiem.
— O co chodzi? — spytałam szorstko.
— Mąż — wyrzucił z siebie jedno słowo. Patrzył na mnie przymilnie, przechylał na bok głowę z rzadkimi, zawsze w nieładzie, kosmykami nieokreślonej barwy, włosów. Wyglądały zawsze tak, jakby przed chwilą wylazł z betów.
— Jaki znów mąż? — spytałam odruchowo, przyglądając się twarzy zmarłej, młodej kobiety, dziecka prawie. Czysta w rysunku, daleka życiu. Woskowa maseczka ładnej lalki z kosmykami czarnych, wilgotnych włosów. Przypominały nastroszone ptasie pióra. Przesunęłam wzrokiem niżej, na pustą, wypatroszoną, krwawą jamę. Cała jej zawartość pocięta i dokładnie przejrzana spoczywa na brzegu stołu. Wydarto z niej i to, co za kilka dni mogło ujrzeć światło dzienne.
— Mąż czeka od świtu na korytarzu. Chce zobaczyć nieboszczkę. Pożegnać... — dodał przełykając z trudem ślinę. Adamek zacinał się czasem. Mówić mógł dalej dopiero po kilkakrotnym przełknięciu.
Słowo „mąż" skojarzyło się nieoczekiwanie z moim nieudanym małżeństwem. Przebiegło przez myśl, że gdybym to ja umarła pierwsza, z pewnością nie tkwiłby godzinami w zimnych podziemiach, aby przekazać mi ostatni dotyk ciepłej dłoni. Także i pamięć o mnie trwałaby krótko. On jednak nie pozwalał całkowicie o sobie zapomnieć. Wymiatając z zakamarków szaf niepotrzebne szpargały, natykałam się na krawat
68
należący do niego, nie zauważoną, zapodzianą niegdyś pojedynczą skarpetkę. Obracałam ją w palcach zaskoczona znaleziskiem. Powracało do mnie to nieudane małżeństwo. Kłamstwa i zdrady odczuwałam długo niczym uwierającą zadrę.
— Wykluczone, panie Adamek! — krzyknęłam o ton wyżej, niżby należało — wie pan przecież, że to niemożliwe. Trzeba było wyraźnie powiedzieć, że tutaj wstęp wzbroniony.
— On płakał, pani doktor...
— Płacz przynosi ulgę... — warknęłam. Nie chciałam nawet myśleć o tym, co by się stało, gdyby zobaczył wypatroszonego trupa z głową, z której zdjęto wierzch, niczym pokrywkę z garnka.
Z ciężkim westchnieniem oglądałam dalej zawartość czaszki. Liczne, wyraźne wybroczyny mózgowe. Dla chorej nie było żadnego ratunku. Raz jeszcze profesor nie miał racji...
Rzuciłam śliskie, okrwawione rękawiczki na posadzkę. Plasnęły nieprzyjemnie, układając się niczym skrzyżowane dłonie nieboszczyka.
Adamek ze zręcznością jarmarcznego kuglarza, bezładnie wrzucał pocięte wnętrzności do jamy brzusznej. Upychał je szerokimi, jak łopaty, dłońmi coś tam mamrocząc pod siodełkowatym nosem. W pośpiechu zaszywał rozpruty brzuch. Myjąc długo i starannie ręce, obserwowałam go, jak zręcznie obciąga bandażem głowę. Wąska, prawie dziecinna twarz zmarłej odcinała się od niego żółtą, kontrastową barwą wosku. Za chwilę rozpocznie mycie i ubieranie zwłok. Przy tej czynności w osobliwy sposób przemawiał do zmarłych. Przypominał mi w tym dziadka Ignaca.
W źle oświetlonym, długim korytarzu zastąpił mi drogę młody mężczyzna.
— Pani doktor, tu gdzieś leży moja żona. Chciałbym ją zobaczyć...
— głos mu się załamał. Starał się nad nim zapanować, ale nie wiele to pomogło.
— Zobaczy ją pan za godzinę w kaplicy. Nie jest jeszcze ubrana
— unikałam jego oczu wodząc wzrokiem po ścianach.
— Chciałbym ją sam ubrać... — szepnął błagalnie — to przecież moja żona. Ktoś obcy mógłby się obejść z nią brutalnie. Ona taka delikatna i wrażliwa... Niech pani doktor pozwoli — ocierał wierzchem dłoni łzy, spływające po policzkach.
69
— Nie mogę pozwolić, proszę pana. Są pewne przepisy... — starałam się nadać głosowi urzędowe brzmienie.
Chwycił mnie za rękę, szukał rozpaczliwie oczu. Spojrzałam na jego młodzieńczą, udręczoną twarz.
— Tak będzie lepiej dla pańskiego dobra... — tłumaczyłam teraz najłagodniej, jak potrafiłam. — Ubieranie zwłok jest trudne. Mimo najlepszych chęci, nie dałby pan sobie rady. Proszę raczej pójść do kwiaciarni i przynieść dla niej wiązankę — chciałam powiedzieć „do trumny", ale jakoś to słowo nie mogło mi przejść przez gardło. Mówił o niej wciąż w czasie teraźniejszym, jak o żyjącym człowieku — zabierze je ze sobą. Z pewnością lubiła kwiaty — zakończyłam inaczej.
— Lubi kwiaty — przyznał zdławionym głosem.
Wyszliśmy na obszerny dziedziniec w zalany słońcem. Cienie rozłożystych lip pocięły go na jasne i ciemne pasy. W ich konarach gnieździło się wiosną ptactwo. Stadko ćwierkających radośnie wróbli zerwało się z furkotem, spłoszone naszymi krokami. Nastała chwila ciszy. Spojrzałam kątem oka na idącego obok mężczyznę. Znad podniesionego kołnierza lichej kurtki z wytartymi kieszeniami, wyzierały z mizernej twarzy umęczone, poważnie patrzące oczy.
Byłam na siebie wściekła za ten idiotycznie sentymentalny pomysł z kwiatami, za tę całą niepotrzebną rozmowę. Młody człowiek wyglądał tak, jakby nie tylko nie miał pieniędzy na wiązankę, ale zapewne i na śniadanie, a czekały go duże wydatki związane z pogrzebem. Usiłowałam jakoś naprawić swoją niezręczność. Dzień zaczął się już od rana pechowo, gdy spotkałam Sylweestra. Zdążyłam jedynie o nim pomyśleć, a zjawił się przede mną. Musiał widocznie na mnie czatować. Mężczyzna uczynił natomiast taki ruch, jakby chciał odejść, zostawić nas samych. Zatrzymałam go dotykając ramienia.
— Masz pięć minut czasu? — zwróciłam się do Sylwestra.
— Mam — popatrzył na mnie w osłupieniu.
— Bądź więc taki miły i przynieś z kwiaciarni ładną wiązankę. Z tej obok szpitala. Zaczekam tu na ciebie.
Sylwester odszedł z miną człowieka, który zaglądając do szafy znajduje w niej noworodka zamiast spodziewanego płaszcza.
70
- Pańska żona była miłym, kochanym stworzeniem — odezwałam się z zakłopotaniem — chcę jej od siebie podarować kwiaty. Nie obrazi się pan, prawda?
— Więc pani doktor była, jak ją przywieziono? — chwycił kurczowo moją rękę, jakby nie słyszał o czym mówię.
— Naturalnie — kłamałam z całym spokojem.
— Bardzo cierpiała? Proszę powiedzieć szczerze. Mam wyrzuty sumienia. Ona nie chciała dziecka przed skończeniem studiów. To ja ją wpędziłem do grobu — głos mu drżał. Odwrócił głowę, żebym nie dojrzała łez. Płynęły po zapadniętych policzkach.
— Niech pan siebie nie obwinia. Takich rzeczy nie można przewidzieć — położyłam mu dłoń na ramieniu — najważniejsze, że się nie męczyła. Odeszłai spokojnie nie wiedząc nawet, że odchodzi. Po prostu zasnęła...
Dziwne, jak łatwo przyszło mi to kłamstwo. Nie mogłam odkryć prawdy przed tym nękanym wyrzutami i nieszczęśliwym chłopakiem. Nie byłam przy śmierci, ale wiedziałam dokładnie, jak musiało przebiegać. Zaczęła się od drobnych początkowo, wzmagających się z każdą chwilą włókienkowycłi drgań mięśni twarzy. Przeszły w stałe skurcze mięśni gałek ocznych, skrzydełek nosa, szczęki, mięśni twarzy, szyji, ramion, rąk. W końcu mięśni tułowia i kończyn dolnych. Oddech stawał się coraz bardziej utrudniony. Twarz siniała nabrzmiewając, oczy wychodziły z orbit, wywracały się ku górze. Pojawiły się wybroczyny w spojówkach, piana na ustach. Świszczący oddech stawał się głęboki, charczący... I tak powoli nadchodziła śmierć. Nie była spokojna i lekka. Nie mógłby tego widoku znieść kochający człowiek.
Sylwester zjawił się z wiązanką blado różowych goździków. Wyjęłam ją ostrożnie z jego dłoni. Nasze palce zetknęły się przez króciutki ułamek sekundy. Dreszcz przebiegł mi po skórze. Wcisnęłam kwiaty nieszczęśliwemu chłopcu, wskazując drogę do kaplicy i szybko, nie oglądając się za siebie, odeszłam w stronę kliniki. Czekało mnie jeszcze sporządzenie protokołu z sekcji.
— Co ty właściwie wyprawiasz? — dogonił mnie Sylwester.
— Nic — patrzyłam przed siebie roztrzęsiona ostatnimi przeżyciami — czasem i ja chcę zrobić dobry uczynek. Pieniądze za kwiaty zwrócę panu w stołówce.
71
Sylwester żachnął się. Chwycił mnie za łokieć, odwrócił w swoją stronę.
— Niech pani wreszcie ustali, jak mamy się zwracać do siebie — głos miał rozdrażniony — trzeba się na coś zdecydować... — usiłował podchwycić mój wzrok.
Wyszarpnęłam się i raptownie zawróciłam w stronę kliniki. Udawałam, że nie słyszę, jak wołał mnie po imieniu. Przyśpieszyłam kroku. Pragnęłam jedynie, aby ten dzień się wreszcie skończył. Czułam, że nie będę w stanie się skupić, zająć się tym, co powinnam. Czekały mnie sekcje. Jedna z nich w Zakładzie Medycyny Sądowej.
W pustym jeszcze o tej porze pokoju asystentów kręciłam się niezdecydowanie, usiłując się jakoś uspokoić i wreszcie uświadomiłam sobie, że niepotrzebnie się tu znalazłam. Protokół z sekcji mogłam napisać w moim gabinecie, znajdującym się w innym bloku, wypić kawę, chwilę odpocząć. Zatelefonowałam na oddział z informacją, gdzie mnie, w razie potrzeby, mogą znaleźć. Przerzuciłam torebkę przez ramię i wyszłam na korytarz. Wyminęła mnie grupka rozgadanych studentów, wracających z ćwiczeń.
Gabinet, w którym zazwyczaj pracowałam, stał się niejako moim drugim domem. Był niewielki z dużym oknem, wychodzącym na przyszpitalną kaplicę i dwa stare kasztany. O tej porze ich korony były jeszcze zielone, ale już tą delikatną wyblakłą zielenią, zbliżającej się jesieni. Palczaste liście na błękitnym tle pogodnego nieba przypominały misterną gipiurę. Wiosną wokół kaplicy sypał się z nich drobniutki różowy okwiat.
W gabinecie królowała ogromna szafa z różnościami. Nigdy nie potrafiłam do końca zgłębić jej zawartości. Ponadto regały z książkami, oszklona szafka, gdzie przechowywałam wszystko to, co jest potrzebne do zaparzenia kawy lub herbaty. Ciężkie, ciemne biurko, dwa krzesła, dwa fotele przy stoliczku o rozchwierutanych nogach. Lubiłam to miejsce. Dobrze się pracuje w chłodnym, zielonkawym świetle staroświeckiej lampy na biurku. Nic nie rozprasza uwagi, rzadko kto tu zagląda poza sprzątaczką, żoną Adamka. Mój poprzednik, który pracował kiedyś w Zakładzie Medycyny Sądowej, przyozdobił ściany fotografiami oprawnymi w czarne ramki. Przedstawiały bestialsko pomordowane kobiety i twarze samobójców, którzy odbierali sobie życie
72
w bardzo wymyślny i wyrafinowany sposób. Usunęłam je; spoczęły w dolnej szufladzie biurka jak w zbiorowej mogile. Pozostały białe, puste ściany z jedyną akwarelą, przedstawiającą jesienny pejzaż, podarunek Bożeny z ostatniego pleneru.
W porze obiadowej zajrzałam do stołówki. Nigdzie nie dostrzegłam Sylwestra. Długo i powoli jadłam zrazy z kaszą gryczaną licząc, że zjawi się lada chwila. Nie przyszedł. Raz jeszcze tam zajrzałam godzinę później, chcąc zwrócić mu pieniądze za kwiaty. Wmawiałam w siebie, że jedynie to było moim celem. Pokręciłam się chwilę po korytarzach, zajrzałam do separatek i gabinetu lekarza dyżurnego, ale tam go również nie zastałam. Wreszcie udałam się do pobliskiego Zakładu Medycyny Sądowej. Należało jedynie przejść krótką, zadrzewioną i ślepą uliczkę, aby się tam znaleźć.
W mrocznym, chłodnym holu odbijającym głośno moje kroki na kamiennych, czarno białych płytkach, uświadomiłam sobie z żalem, że tego dnia nie było już żadnych możliwości zobaczenia Sylwestra. Bardzo tego chciałam, a jednocześnie nie chciałam, wiedząc, że powinnam go całkowicie wyrzucić z pamięci. Stwierdziłam jednak z przerażeniem, że nie będzie to takie łatwe, jak mi się w pierwszej chwili zdawało. Po prostu kochałam go.
Zjawiłam się w Zakładzie dwadzieścia minut przed czasem. Było jeszcze sporo czasu do przyjścia profesora. Zza drzwi pracowni wychyliła się jajowata łysa głowa preparatora-posługacza.
— A, to pani doktor przyszła. Może herbatki gorącej? Zaparzyliśmy akurat z Frankiem. Profesor czasem pije.
Wolałam nie ryzykować. Zaprzeczyłam ruchem głowy, zagadując starego gadułę, co nowego słychać. Patrząc na niego, zobaczyłam ogolony łeb gęsi, której zamiast dzioba wstawiono ogromne, rzadko osadzone zęby.
— Ano, znowu zamordowano kobietę, a dopiero wczoraj ją znaleźli. Ma już pewnie za sobą dziesięć dni albo i więcej...
Antoni Wachlarzyk uczynił charakterystyczny ruch, przytykając dwa palce do nosa. Był jednym z najstarszych pracowników Zakładu. Jego ojciec przed wojną sprawował urząd posługacza-laboranta w Warszawie w szpitalu na Oczki. Od dziecka przysposabiał jedynaka do zawodu. Znał nieomal wszystkich profesorów i asystentów z imienia i nazwiska.
73
O każdym mówił jak o dobrym znajomym, a w zanadrzu miał zawsze szokujące pomysły racjonalizatorskie. Nie brakowało mu fantazji.
Poszłam za nim do sali sekcyjnej. Chciałam choć pobieżnie zapoznać się z przypadkiem, nim zjawi się profesor.
Wachlarzyk wygrzebał narzędzia z szafki, zajął się ostrzeniem noży na osełce. Nie uznawał żadnych nowoczesnych urządzeń, ale to co robił, robił dokładnie i z oddaniem. Kochał swój zawód.
Przejrzałam papiery, zerknęłam na Wachlarzyka, spoglądającego od czasu do czasu w moją stronę. Wiedziałam, że czeka tylko na słowo zachęty, żeby zaszokować mnie, jakimś swoim najnowszym pomysłem. Skry sypały się z osełki, w jajowatej pochylonej czaszce Wachlarzyka odbijało się, jak w lustrze, światło wiszącej nisko żarówki. Podchwycił moje spojrzenie. Uśmiechnął się.
— Ja, proszę pani doktor, jestem, jak pani wie, poniekąd racjonalizatorem, ale nikt tego nie docenia. W Ameryce tobym miliarderem został... — pociągnął nosem.
— Co pan teraz nowego wymyślił? — udałam zainteresowanie, aby sprawić staremu przyjemność.
Wachlarzyk wyprostował się, uniósł dumnie głowę. Błysnął ku mnie kaprawym okiem.
— Mój wynalazek, pani doktor, to nie dla byle kogo. Dla samych hrabiów i milionerów. Za „subletna" rzecz dla przeciętniaka... — zawiesił głos, wydął pogardliwie wargi zbrązowiałe od nikotyny.
Lubił słuchacza trzymać w napięciu. — Na taką przyjemność nie każdy mógłby sobie pozwolić, a już odradzałbym trunkowym...
Z nie domkniętego kranu skapywała monotonnym plaskaniem woda, dwa ciała pod prześcieradłami czekały na sekcję, profesor wciąż nie nadchodził. Przysunęłam taboret do stolika, przy którym Wachlarzyk ostrzył noże. Obserwowałam przez chwilę jego zwinne palce przy pracy.
— Pomyślałem sobie tak, pani doktor... — odchrząknął z powagą, niczym profesor przed wykładem. — Ludzie rozpaczają, jak im kto z rodziny umrze. Jest tak, pani doktor, czy nie? — łypnął ku mnie okiem.
— Jest — zgodziłam się z westchnieniem, przypominając sobie młodego człowieka, a przy okazji Sylwestra, gdy wręczał mi goździki. Poczułam nieomal dotyk jego palców na swojej ręce.
- Ani rusz nie chcą się z nieboszczykiem rozstać. Pamiętam, jeden
74
taki, to jak się wczepił paluchami w nogi żony, to mało ją razem z trumną z katafalku nie ściągnął, nygus jeden... Także samo wdowy i narzeczone rozpaczają.
Pomyślałam, że najczęściej ci właśnie, którzy urządzają w kaplicy i na cmentarzu takie przedstawienia, po paru tygodniach wprowadzają do domu nowego partnera, a mogiłka zapada się. Nie odwiedzana przez nikogo przypomina śmietnik.
— Więc co pan takiego wymyślił? — spojrzałam na zegarek.
— Głową pokręciłem, żeby coś dla szczęścia bliźnich uczynić... Nieoczekiwanie przyplątały się myśli o Sylwestrze, o czekającym
mnie jutro spotkaniu. Zaczęła mnie denerwować, skapująca z nie dokręconego kranu woda. Spojrzałam niecierpliwie w kierunku drzwi. Lada chwila powinien zjawić się w nich profesor.
— I wykombinowałem! — rozpromienił się Wachlarzyk. — Akurat-nie moja stara nakładała mięso do weków na zimę, jak wlazłem do kuchni, żeby napić się lemoniady. Popatrzyłem i przyszło na mnie objawienie... — wyszczerzył w radosnym uśmiechu duże rzadkie zęby z ciemnym nalotem nikotyny — zamiast trumny, można by obstalować w hucie szkła wielgachny słój. Nieboszczyka dobrze wyszorować, wygolić, gdzie trzeba, przydać urody na oblicze i nadziać na gruby, miedziany drut. Trzymałby się wtedy prosto, nie kręcił jak małpa na sznurku. Wsadzić do tego weka, zalać pod sam wierzch spirytusem. Słój ma się rozumieć, zamknąć hermetycznie i ustawić pod palmą w pokoju. Jak ładna kobitka, można by ją na naguska trzymać, jak jakie gipsowe figurę, pani doktor... Tyle, że wstydliwe miejsce plastikowem sercem zakleić...
W niemym osłupieniu wpatrywałam się w jego zwinne, szponiaste palce przesuwające wolno po osełce długi, wąski nóż. Wyobraziłam sobie plastycznie taki obrazek. Przy najlżejszej wibracji podłogi nieboszczyk kołysałby się lekko kokieteryjnie w spirytusie niczym uwięziona w butelce kukiełka nurka lub okręcik. Dwie takie butelki leżały u dziadków na komodzie. Przy ich poruszeniu nurek zamieniał się w ciemny obłok, żeby za chwilę odzyskać właściwą postać z opiłków metalu.
— To wstrętne, panie Wachlarzyk! — otrząsnęłam się, jak pies po wyjściu z wody.
75
— Dlaczegóż to, pani doktor? — zdziwienie zabrzmiało w głosie. — Człowiek byłby stale w towarzystwie ukochanej i to takiej, co go już nie zdradzi...
— Pochowałby pan w ten sposób swoją żonę? — zapytałam ze grozą.
— Co to, to nie, pani doktor! Ona na marynaty ani tyż na nalewkę całkiem się nie nadaje. Za stara i za gruba. Słój musiałby być większy i kosztowniejszy od podwójnej trumny. Spirytusu też by w nią tyle wlazło, ile w żadnego innego nieboszczyka — łypnął na mnie okiem zacietrzewionego fanatyka i psychopaty. Mrowie przebiegło mi po plecach. Po ostrzu noża ślizgało się światło żarówki. Wachlarzyk gładził je z lubością.
— Mniejsza nawet o koszta — skrzywił się lekceważąco — z innych powodów nie dałbym jej pochówka w słoju. Do mnie, proszę pani doktor, to samo trunkowe towarzystwo przychodzi. Jak sobie podpiją, to nie daj Bóg!... — odłożył nóż, sięgnął po następny. Mniejszy i bardziej poręczny do dłoni. — Mogliby słój otworzyć i wprost z mojej starej spirytus przez rurkę ciągnąć. Jak się taki, za przeproszeniem pani doktor, moczymorda jeden z drugim zaleje, to mógłby i kawałek nieboszczki na zakąskę zjeść. Z takimi nic nie wiadomo... — westchnął spazmatycznie — pamiętam, że jak mój ojciec w Warszawie w Zakładzie pracował, to opowiadał nam, dzieciom, gdy trzej mali braciszkowie jeszcze żyli, że miał w pracy takiego ochlapusa, co to z preparatów spirytus podciągał. Ojciec mówił do niego: „Ty, Józek, nie zabieraj nieboszczykom tego, co im się należy, bo źle skończysz". I proszę pani doktor, źle skończył... Jak się do profesora doniosło, że noworodek o dwu głowach tylko nóżkami w spirytusie stoi, a znowuż mózg w drugim słoju prawie zupełnie wysechł, tak i Józek poszedł „na zieloną trawkę" — popatrzył na mnie z zadowoleniem. — Najpierw tylko jeszcze ten noworodek, co miał być bliźniakiem, przyśnił się Józkowi. Kwilił i o mleko prosił. Od tego snu całkiem mu się w głowie poplątało. Taki to już los obcujących z nieboszczykami... — Wachlarzyk westchnął ciężko, pokiwał głową i zamilkł.
Szybkie, głośne kroki przemierzały hol. Podniosłam się od stolika. Profesor stanął w drzwiach.
— Przepraszam, koleżanko, że musiała pani na mnie czekać. Rozmowa z prokuratorem trwała dłużej niż przypuszczałem. Mamy do
76
zbadania skomplikowaną i delikatną sprawę. Przejdźmy do gabinetu... Miał lekką zadyszkę, zaczerwienioną twarz. Chorował na nadciśnienie tętnicze i niewiele sobie z tego robił. W gabinecie wyciągnął schowaną za książkami butelkę z koniakiem.
— Maleńki kieliszeczek przed sekcj ą dobrze nam zrobi... — uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, stawiając na brzegu biurka dwa srebrne „naparsteczki".
* * #
Podczas obiadu w stołówce Sylwester usiłował przekonać mnie, że milej będzie spotkać się w „Zielonym Baloniku" albo w innej kawiarni niż na terenie kliniki.
Uparłam się na mój gabinet. Nie chciałam, aby cokolwiek przypominało naszą pierwszą randkę, jej intymny nastrój i nadziei z nią związanych. Musiałam być w rozmowie twarda i nieustępliwa. Nic nie powinno rozpraszać mojej uwagi, ani przydawać spotkaniu czegoś osobistego.
— Jesteś uparta — orzekł z westchnieniem dopijając w pośpiechu kompot. Czekała na niego rodzina pacjenta operowanego przed kilkoma godzinami.
— Jestem — przyznałam, wodząc wzrokiem po sali. Byliśmy obserwowani dyskretnie przez dwie koleżanki przy sąsiednim stoliku pod oknem. Kończyły bez pośpiechu swoje porcje pierogów z aronią. Uśmiechnęłam się do nich, odpowiedziały kiwnięciem dłoni. Jedna z nich, Joanna, była tą, która po moim powrocie ze szpitala informowała przez telefon, że przyjęto na oddział dwu nowych lekarzy. Z tonu jej głosu wyczułam wówczas, że zainteresowała się szczególnie chirurgiem. Z pewnością zazdrościła, że to ja, a nie ona siedzi teraz w jego towarzystwie.
Ustaliłam wreszcie, że Sylwester przyjdzie do mego gabinetu nie wcześniej niż o siedemnastej. Miałam tego dnia kilka spraw do omówienia z profesorem w Zakładzie. Od dawna proponował, żebym do nich przeszła na pełny etat. Wciąż się wahałam. Teraz jednak, ze względu na Sylwestra, byłam skłonna przyjąć ofertę. Nie byłoby wówczas tak wielu okazji do spotykania się z nim, jak na terenie kliniki.
77
Byłam zwolenniczką radykalnych cięć. Widując go codziennie mogłam się załamać, ulec uczuciu, sprzeniewierzyć się przyjaźni z Alicją. Sylwester był tym jedynym mężczyzną, którego pragnęłam.
Zjawił się, jak tylko wróciłam z Zakładu. Zaledwie zdążyłam przeciągnąć włosy grzebieniem, uporządkować papiery na biurku. Zerwał się wiatr, niebo zachmurzyło się. Zapachniało nagle jesienią.
— Wyglądasz mizernie — zaczął nieomal od progu —jestem niejako odpowiedzialny za twoje zdrowie — dodał pół żartem. — Coś ci dolega?
— wpatrywał się we mnie z uwagą.
Nie byłam przygotowana na takie powitanie. Wszystko, o czym godzinami myślałam, żeby mu powiedzieć, wydało się jakieś napuszone i sztuczne. Częściowo nawet uleciało z pamięci.
— Nic mi nie dolega... — burknęłam skonsternowana, zastanawiając się, czy nie zaproponować mu filiżanki kawy. Gdy tak przez chwilę stał niezdecydowanie z włosami potarganymi wiatrem, usiłując przeczesać je palcami, poprosiłam, żeby zajął miejsce.
Siedzieliśmy naprzeciw siebie, przedzieleni ciężkim, staroświeckim biurkiem. Od dawna mówiło się o zmianie mebli, o bardziej nowoczesnym wyposażeniu gabinetu i na tym się kończyło.
— Jesteś na mnie zła? — dopytywał się, nie dając mi dojść do słowa.
— To nie jest właściwe określenie... — powiedziałam po chwili namysłu —jeśli już o tym mówimy, to jest mi raczej przykro. Postawiłeś mnie w głupiej, niezręcznej sytuacji udając, że się nie znamy. Dlaczego?
— podniosłam wreszcie na niego oczy — wystarczyło powiedzieć, że byłam twoją pacjentką. Brzydzą mnie kłamstwa i krętactwo... — dodałam, żeby już wszystko było jasne.
— Ja także — wyglądał na stropionego.
— Ty? — uśmiechnęłam się ironicznie.
— Wyobraź to sobie! — wykrzyknął w podobnej tonacji.
— Nieważne — zbagatelizowałam — nie o tym chciałam z tobą rozmawiać, a tak naprawdę, to nie ma już o czym...
— Irma... Może źle postąpiłem. Przykro mi. Byłem tak zaskoczony twoim widokiem, że nie wiedziałem, jak się zachować, co powiedzieć. Sądziłem nawet, że może tak będzie lepiej dla nas, dla ciebie.
— Dla mnie? Dlaczego dla mnie? Ja nie mam nic do ukrycia...
— usiłowałam mówić spokojnie, chociaż przychodziło mi to z trudem.
78
Sylwester siedział na wyciągnięcie mojej ręki, widziałam jego szare, wpatrzone we mnie oczy. Usta mu leciutko drżały.
— Źle się stało, że właśnie tam się spotkaliśmy. Mówiłem ci, że mam pewne sprawy do uregulowania... Gdyby ciebie tam nie było, wszystko potoczyłoby się inaczej — wyciągnął przez biurko rękę, dotknął mojej dłoni. — Gdy poznałem Alicję, nie wiedziałem o twoim istnieniu. Nie możesz mieć do mnie żalu.
— Nie mam żalu — cofnęłam swoją dłoń spod jego dłoni. — To są twoje bardzo osobiste sprawy. Tyle tylko, że Alicja jest moją przyjaciółką i nie chcę, żeby ktoś lub coś tę przyjaźń zniszczyło.
— Mam chyba i ja coś jeszcze do powiedzenia — irytacja zabrzmiała w jego głosie, chociaż twarz niewiele wyrażała. Był jak zwykle opanowany, patrzył mi prosto w oczy.
— W obecnej sytuacji już nic. Będziemy po prostu musieli zachowywać się tak, jakbyśmy się dopiero u niej poznali. Jesteśmy teraz dla siebie jedynie kolegami. Zapomnij, proszę, co ci o sobie powiedziałam, a ja zapomnę, że chciałeś dla mnie zakończyć jakąś tam miłostkę... — wyrzuciłam z siebie słowa jak wyuczoną lekcję. Chciałam w nie wierzyć, a jednocześnie sondowałam, jak dalece jest zaangażowany w romans z Alicją. Powiedziałam wszystko, co w moim pojęciu powinnam powiedzieć i chciałam tę rozmowę mieć już za sobą.
— Irma... — zaczął powoli w skupieniu — posłuchaj uważnie, co mam w tej sprawie do powiedzenia... — zamilkł nagle nasłuchując. Coś się działo na schodach. O tej porze nikt się po nich nie kręcił. Mnie także to zastanowiło. Zza drzwi dochodził czyjś szloch, głośne niezborne kroki, jakby ktoś się z trudem i to w pośpiechu piął schodami na górę.
Spojrzeliśmy przelotnie po sobie. W tym samym momencie rozległo się walenie pięścią w drzwi, szamotanie się z klamką. Rozwarły się raptownie i szeroko jak usta do krzyku.
— Na krwawe rany Chrystusa! — ryknął strasznym głosem Wach-larzyk. Z oczu wyzierało przerażenie. Szary, płócienny fartuch był wilgotny. Z łysej jajowatej głowy spływały kropelki deszczu. — Na rany Ukrzyżowanego... — powtórzył dławiąc się słowami — Kazirodek! — wycharczał i zamilkł ciężko dysząc. Jego świszczący, przyśpieszony oddech wypełniał mroczny gabinet.
79
— Co za Kazirodek? O co chodzi, panie Wachlarzyk!? — zerwałam się zza biurka.
— Nasz Kazirodek. Z Zakładu... — patrzył na mnie w osłupieniu z niedowierzaniem — znaczy się Tosiek Trupojeb... — wyrzucił z siebie dyszkantem, obrzuciwszy nas przerażonym wzrokiem. Z trudem łapał oddech — niech pani doktor ratuje nieszczęśnika! Przyrodzenie tyż sobie oberżnął... — Wachlarzyk zawył piskliwie i zawrócił na schody.
Wybiegliśmy za nim. Siąpił drobny deszcz. W klonach, po obu stronach wąskiej, bocznej uliczki, szumiał złowrogo wiatr. Ochłodziło się.
— Znasz tego Kazirodka? — dopytywał się Sylwester, biegnąc obok mnie.
— To preparator z Zakładu. Chodziły słuchy, że nekrofil. Dowodów żadnych nie było. Stąd jego przezwisko...
Sylwester chwycił mnie za rękę. Kuląc się z chłodu, biegliśmy za niezdarnie poruszającym się Wachlarzykiem. W holu zrzuciłam wilgotny żakiet, Sylwester marynarkę. Wpadliśmy zdyszani na salę sekcyjną. Na posadzce w czarne i białe kwadraty, w kałuży krwi i w rozdeptanych wnętrznościach, leżał nagi trup Kazirodka. Rozwarte szeroko, jak do krzyku usta, wybałuszone, wywrócone ku górze białka oczu, patrzyły wprost w wiszącą pod sufitem żarówkę. Wszystkie inne światła były wygaszone. Przypominało to makabryczną, z efektami świetlnymi scenę w teatrze.
— Kto to zrobił? — zapytałam bez sensu, opierając się o ramię Sylwestra. Chociaż przyzwyczajony do widoku krwi, lekko przybladł. Spojrzał niepewnie w moją stronę. Po bogatej praktyce „zimnego chirurga" byłam już uodporniona na takie widoki, jednak czułam, że stoję na miękkich nogach.
— Sam sobie flaki wypuścił... — wycharczał z siebie Wachlarzyk, wodząc dookoła błędnym wzrokiem. Dreptał po zbryzganej krwią posadzce wokół zwłok — z miłości... — wy dyszał ze zgrozą — potrącił niechcący końcem buta to, co rzekomo odciął sobie Kazirodek. Sflaczałe i mizerne przypominało niepozorny ochłapek skrwawionego mięsa.
Kazirodkowi nie można było już w niczym pomóc. Należało jedynie powiadomić profesora, zająć się ogłupiałym Wachlarzykiem. Zaczęły mu niebezpiecznie drżeć ręce, głowa trzęsła się, jakby tym ruchem
80
w prawo, w lewo chciał wyrazić swój sprzeciw. Nieomal siłą zaciągnęliśmy go do gabinetu profesora, sadowiąc w fotelu. Sylwester troskliwie trzymał go za rękę, powtarzając beznamiętnie: — Wszystko w porządku, panie Wachlarzyk.
— Jak do tego doszło? — usiłowałam nadać głosowi łagodne, spokojne brzmienie. Sylwester mierzył mu tętno. Usiadłam w fotelu naprzeciw Wachlarzyka. Powoli ustępowało mi drżenie nóg. Sylwester dotykając nieomal mego ucha, zapytał szeptem, gdzie profesor trzyma alkohol. Do sprawy podchodził typowo po męsku.
— W bibliotece, w trzecim rzędzie od dołu, za drugim tomem „Patalogii" oprawnym w płótno.
— Niech pan wreszcie coś powie, panie Wachlarzyk... — prosiłam. Odwrócony do nas plecami Sylwester szperał w książkach. Stary
człowiek, zmęczony wysiłkiem fizycznym i emocjami, przez długą jeszcze chwilę łapał z trudem oddech przykładając dużą, pomarszczoną i żylastą dłoń do serca. Nieomal słyszałam jego nierówne, z dodatkowymi skurczami, walenie.
— To wszystko przez miłość, pani doktor... — odetchnął głęboko. Patrzył gdzieś przed siebie z twarzą wykrzywioną grymasem, białą niczym wyjęte z wapna jajko. Domyśliłam się, że ma wciąż przed oczami to, co pozostało po młodym i rosłym Kazirodku.
— Panie Wachlarzyk, koniak dobrze panu zrobi... — Sylwester z profesjonalnym, trochę wymuszonym uśmiechem, podał mu pół szklaneczki złotawego płynu. Przyssał się do niej chciwie spieczonymi wargami. Wydała delikatny dźwięk w zetknięciu z wystającymi zębami. W mrocznym, nieprzytulnym gabinecie, oświetlonym górnym światłem, trwała przez chwilę cisza, niczym przed podniesieniem kurtyny w teatrze. Pomyślałam przelotnie o Alicji. Przepadała za spektaklami. Bywali na nich często z Sylwestrem. Teraz ja oglądałam z nim sztukę. Napisało i wyreżyserowało ją samo życie, bardziej pomysłowe od najbardziej utalentowanego, obdarzonego wyobraźnią dramaturga.
— Niech pan teraz opowiada wszystko po kolei... — przejął inicjatywę Sylwester, gdy Wachlarzyk odstawił mniej już drżącą ręką wysączoną do dna szklaneczkę.
— Czterogwiazdkowy, a wypity nieomal jednym haustem... — westchnął żałośnie Sylwester, nachylając się w moją stronę.
81
Łysy czerep Wachlarzyka przestał kołysać się nerwowo. Rozszerzone, nieruchome dotąd źrenice zaczęły przybierać przytomniejszy wyraz. Wachlarzyk wracał do formy.
— Pani doktor... — obrócił się w moją stronę. Znał mnie od lat. Sylwester był tu nowym, całkiem obcym dla niego lekarzem — ten Kazirodek miał skłonność do nieboszczek. Przezywalim go dlatego, za pozwoleniem pani doktór, „trupojeb" albo „trupojebus". Taka była straszna prawda... — otrząsnął się, zamyślił, wlepiając łakomy wzrok w pustą szklaneczkę.
Sylwester przysiadł obok mnie. Dałam mu oczyma znak, żeby się nie ruszał z krzesła.
— My się z tego śmieli. Różne obrzydliwości dogadywali, żeby mu zwłoki zbrzydzić, a on się tylko głupawo uśmiechał i dalej nieżywe kobitki po tyłku klepał. Są różne gusta... — westchnął —jak pani doktor na tem tygodniowem urlopie była, to takie jedne otrute przez kochanka przywieźli. Cud piękności kobitka. Podobnież takie jakieś ważne truciznę miała w sobie mieć, że ją profesor już z ręki nie puścił i sam zamierzał wypatroszyć... — zerknął tęsknie na pustą szklaneczkę. — Kazirodek węszył za nią całe popołudnie, żeby, jak to się mówi, z nieboszczką sam na sam zostać...
Zerknęłam na Sylwestra. Grymas obrzydzenia malował się na jego twarzy. Sięgnął po papierosa, trzepnęłam go po ręce. Westchnął i wetknął go do kieszonki tweedowej marynarki.
— Profesor, jak na złość, ciągle się kręcił, w różnych papierach grzebał, przez telefon rozmawiał. Jak wreszcie poszedł do domu, tak zamknął te zwłoki na angielski klucz i nijak do nieboszczki nie można się było dostać. Kazirodek mało nie płakał, tak się tym przejął. Postanowił raz jeszcze wieczorkiem zajrzeć, bo się spodziewał, że przed samą sekcją jakoś mu się uda do zmarłej wśliznąć. Nie przewidział biedak, że profesor wróci po paru godzinach... — Wachlarzyk westchnął, pokiwał głową i znów uciekł wzrokiem do pustej szklaneczki — przyszedł Kazirodek wieczorkiem, a tu już nieboszczka całkiem wypatroszona, pocięta na drobniutkie kawałki leży i więcej gulasz, jak ładne kobitę przypomina. Taka żałość Tośka chwyciła, że poszedł na całą noc pić. Wstąpił następnego dnia wieczorem na poprawiny do Adamków. Tam
82
się jeszcze doprawił samogonem. A płakał tak, że aż nam się tyż łzy kręciły w oczach, bo człowiek, a także samo Adamkowa, miętkie przyrodzenie posiada, proszę pani doktor... Do pracy się nie pokazywał. Z Frankiem Kulasem całe robotę za niego odwalaliśmy, a dziś po południu stało się. Do Zakładu przyszedł pijany, jak to się mówi u nasz: „w cztery dupy" i prosto na sale pognał, gdzie nieboszczka przed paroma dniami leżała, a za nim smród wódy wlókł się, że aż w nosie kręciło i oskoma na człowieka nachodziła. Zataczał się od ściany do ściany, jakby walca tańcował. Akuratnie porządek robiłem, a później do „sekcyjnej" polazłem narzędzia do kupy pozbierać, na miejsce odłożyć. Patrzę na Kazirodka i oczom nie wierzę. W sali zimno jak u hycla, a Tosiek wszystkie ubranie ze siebie ściąga. Pomyślałem sobie, że chłop chce pewnie garderobę zmienić, bo mu się z tego chlania nieszczęście przytrafiło. Nic nie mówię, tylko patrzę. Nim się kapnąłem, co i jak, to już Kazirodek złapał ten nóż, co to pani doktor wie i rozerżnął się nim cały, od piersi z rudem włosem, aż po grzeszne część swego ciała. Najpierw jednak tego „grzeszniczka" jednym machnięciem oberżnął i odrzucił niczym jaki śmieć... — dodał ze zgrozą — flaki, ma się rozumieć, wypuścił, podeptał, dziko wrzasnął i w konwulsjach na posadzce skonał... — Wachlarzykowi głos się załamał. Zamilkł, ocierając wierzchem dłoni płynące po twarzy łzy.—Z miłości samobójstwa się dopuścił... — uzupełnił płaczliwie i podniósł na mnie zaczerwienione, bezrzęse oczy.
— To nie miłość, a wódka go do tego doprowadziła — obruszyłam się
— zawsze mówię, że wy, preparatorzy za dużo pijecie... — niepotrzebnie się uniosłam, bo i tak to do niego nie dotarło. — Panie Wachlarzyk, trzeba salę z Kazirodkiem zamknąć, ja skontaktuję się z profesorem. Poczekamy tu razem na niego. Doktor Bezłapki zaparzy kawy. Dobrze nam to wszystkim zrobi.
— Wolałbym kieliszek koniaku... — szepnął Sylwester, gdy Wachlarzyk opuścił gabinet.
— Poczekajmy z tym do nadejścia profesora. Straszny dzień...
— dodałam z westchnieniem.
— Gdybyśmy spotkali się w „Zielonym Baloniku" — wyrzut zabrzmiał w jego głosie — uniknęłabyś tego wszystkiego, a ja z tobą...
83
— Nie musisz przecież tu siedzieć — mruknęłam, podchodząc do biurka, długiego i ciemnego niczym katafalk. Znajdował się na nim staroświecki telefon z czasów młodości profesora. Lubił starocie.
— Muszę... — powiódł za mną wzrokiem. Uświadomiłam sobie nagle, że poleciało mi oczko w rajstopach, gdy je rano w pośpiechu naciągałam. Nie było już czasu na zmianę.
— Dlaczego musisz?—wzruszyłam ramionami, wykręcając sześciocyfrowy numer. Wciąż miałam przed oczami widok nieszczęsnego Tośka Trupojeba z wypatroszonymi wnętrznościami.
— Dlatego, żeby móc cię później odprowadzić do domu. — Zbyłam to milczeniem, nasłuchując sygnału. Nikt na razie nie podnosił słuchawki. Czekałam dalej cierpliwie, układając w myśli pierwsze zdanie, jakie powinnam powiedzieć. Możliwie oględnie i rzeczowo.
— Pozwolisz? — zaniepokoił się. Bez zastanowienia skinęłam głową. W tym właśnie momencie profesor zameldował się nieco zdyszanym głosem, a ja zaczęłam od zupełnie czegoś innego niż to, co przed chwilą zamierzałam powiedzieć.
* * *
Niedzielne popołudnie było wreszcie pogodne. Przez ostatnie dni siąpił deszcz, znacznie się ochłodziło.
Otulona w długi, sportowy płaszcz, szłam wolno z rękami głęboko w kieszeniach. Wspominałam dzień, w którym Kazirodek popełnił samobójstwo. Sylwester odprowadził mnie późnym wieczorem do domu. Rozmawialiśmy nie o tym, co było dla nas najważniejsze, a o wszystkim, co dotyczyło tego nieszczęścia i o naszej, nie zawsze wdzięcznej, pracy. Wstrząsnęło nami to, czego byliśmy świadkami, a także długa rozmowa z profesorem. Przytaczał wiele podobnych przykładów. Dochodziła północ, gdy pożegnaliśmy się przed moim domem.
Zaczęta w gabinecie i nie dokończona rozmowa wciąż jeszcze czekała na spełnienie. Pomyślałam, że w życiu zdarzają się sytuacje i sprawy, w jakiś sposób i w różnym czasie zazębiające się, pozostając w dziwnych wzajemnych zależnościach. Niewielki mamy wpływ na taki stan rzeczy.
84
Może jedynie przez dokonanie wyboru. Tylko w jaki sposób można przewidzieć, co będzie dobrym, a co złym wyborem? Gdybym na ostry dyżur nie trafiła do obcego szpitala. Gdyby nie operował mnie Sylwester. Gdyby nie zawiązało się między nami to „coś", a on nie znał Alicji, układanka dla wszystkich byłaby inna. Inaczej także ułożyłoby się wszystko, gdybym nie miała skrupułów, a Sylwester był bardziej zdecydowany, Alicja mniej w nim zakochana i jak dotychczas niestała w uczuciach...
Przez konary drzew przeświecało nikłe, wyblakłe słońce. Na rudziejących trawnikach, po obu stronach Plantów, leżały pojedyncze, opadłe liście klonów. Ruchliwe kosy o żółtych dziobnach szukały w wilgotnej murawie pożywienia. Szłam przed siebie bez bliżej określonego celu. Smutna i zrezygnowana. Usiłowałam sobie wmówić, że mój nie najlepszy nastrój jest wynikiem zmieniającego się ciśnienia atmosferycznego, zbliżającej się jesieni, źle przespanej nocy pełnej dziwnych majaków. Najpierw pojawiła się ogromna szafa. Rozwarła się przede mną, wyrzucając z przepastnego wnętrza kolorowe bebechy dziecięcych ubranek. Chciałam sięgnąć po coś, co wydawało się zabawką. W tym momencie spadło ze ściany lustro. Rozbiło się na kilka kawałków, a te dziwacznie odbijały w sobie fragmenty mojej twarzy. Dopiero wówczas, gdy pojawił się zmarły mąż, niepodobny do siebie, w damskim kapeluszu z różami i usiłował wyrwać mi pogrzebaczem serce, krzyknęłam, budząc się cała spocona. Zaledwie świtało... Pomyślałam, że babka Adela potrafiłaby z pewnością z takiego snu coś wy wróżyć. Zwykle zaczynała od słów: „Zmora na własnym ogonie usiadła i niebagatelną rzecz przyśniła". Sen był dziwny. Pozostawił po sobie uczucie niepokoju, powracał w myślach. Obok mnie przebiegła trójka rozkrzyczanych dzieciaków w pogoni za uciekającym jamnikiem. Wlokła się za nim długa smycz, któreą chciały chwycić. Skręciłam w boczną, wąską aleję i nieomal wpadłam na Alicję uwieszoną Sylwestrowego ramienia. Odjęło mi z wrażenia mowę. Nie wiedziałam, że wróciła z Zakopanego.
— Dokąd śpieszysz taka zadumana? — witała się ze mną wylewnie, całując w oba policzki. Pachniała wiatrem i rezedą.
— Na spacer, a wy? — zdołałam wydusić z siebie, unikając wzroku Sylwestra. Przywitaliśmy się uściskiem dłoni, jak zwykli koledzy.
85
— Do ciebie na kawę! — oznajmiła beztrosko Alicja.
— To świetnie—usiłowałam się mile uśmiechać—kiedy przyjechałaś? Zawsze telefonujesz, jak wracasz...
— Przedwczoraj, ale telefon u ciebie nie odpowiadał. Byłam także w klinice. Nie mogłam się doczekać, kiedy skończysz sekcję. — Przy słowie „sekcja" skrzywiła się z niesmakiem. — Potem odwiedziłam na oddziale Plattina i postanowiliśmy do ciebie zajrzeć.
— Bardzo się cieszę — usiłowałam nadać głosowi radosne brzmienie — sprawiliście mi cudowną niespodziankę.
Alicja, w sportowym, rdzawego koloru kostiumie, przybranym tygrysim futerkiem, harmonizującym doskonale z odcieniem jej włosów, wyglądała atrakcyjnie i bardzo kobieco. Poczułam się przy niej jak z sierocińca. Moje sportowe pantofle na grubej podeszwie wydawały się ciężkie i niezgrabne przy jej czółenkach z delikatnej skórki na wysokich, złotych obcasach. Czułam się skrępowana. Zdawałam sobie sprawę z kontrastu, jaki stanowiłyśmy. Nie miałam odwagi spojrzeć na Sylwestra. Musiał z całą pewnością zauważyć różnicę na moją niekorzyść.
— Pojęcia nie masz, jak Maks i Anita żałowali, że tak szybko skończył się twój urlop. Prosili, abym cię mocno od nich uściskała... Wiesz przecież, jak cię lubią. Nawet kotka zmarkotniała po twoim odjeździe...
Mówiła coś jeszcze swoim dźwięcznym głosem delikatnie grasejując. Starałam się puszczać to mimo uszu, odkąd postanowiłam unikać domu na Antołówce. Z pewnością Sylwester będzie tam teraz częstym gościem. Bolała myśl, że rozluźnią się, a może nawet przestaną istnieć kontakty z ludźmi, do których byłam serdecznie przywiązana. Wszystko się skomplikowało...
Powoli przeniosłam wzrok z Alicji na Sylwestra. Szczupła twarz z resztkami opalenizny wydała się, jakby zasnuta mgiełką. Nie widziałam go przez kilka dni. Walczyłam z sobą, aby nie stwarzać ku temu żadnej okazji, chociaż tak bardzo tęskniłam za jego widokiem. Teraz wzruszenie przesłoniło mi oczy napływającymi łzami.
— Irma, czujesz się źle? — w głosie Sylwestra nutka niepokoju.
— Ależ skąd! — usiłowałam się uśmiechnąć — Mam chyba zapalenie spojówek...
86
— Jesteście po imieniu? — zdziwiła się Alicja. Wyczulonym uchem wyłapałam w jej głosie trochę za wysoką, niechętną nutkę.
— Tak — uprzedził mnie beznamiętnym tonem Sylwester. Dostrzegłam kątem oka, jak łuki brwi Alicji uniosły się ku górze.
Wodziła po nas zaniepokojonym wzrokiem.
— Jesteśmy przecież kolegami — uzupełniłam zniżonym głosem. Miałam dość tego spotkania, napiętej sytuacji. Wiedziałam, że się to prędko nie skończy.
— Dawniej też nimi byliście — stwierdziła zdyszanym głosem, jaki wywołuje nagłe i szybkie bicie serca. Jej ramię przywarło mocniej do Sylwestra.
— Jeśli to ci przeszkadza, mogę przejść z Sylwestrem na „pan". Inicjatywa wyszła z jego, a nie z mojej strony... — nie mogłam odmówić sobie tej drobnej satysfakcji.
— Źle mnie zrozumiałaś — tłumaczyła się stropiona — sama nie wiem, dlaczego tak niemądrze spytałam. — Popatrzyła na mnie uważnie tymi dziwnymi oczami, które raz były miodowe, raz ciemne i nigdy nie wiadomo było, jaką mają barwę w rzeczywistości.
Powinnam coś odpowiedzieć, może nawet obrócić wszystko w żart. Nie mogłam się na nic zdecydować. Milczałam.
— Od dawna chciałem być z Irmą po imieniu — wyjaśnił odważnie Sylwester, uśmiechając się w rozbrajający sposób do Alicji — nie uważasz, że ona jest bardzo miła?
— Zauważyłam to wcześniej od ciebie! — roześmiała się z widoczną ulgą. Uśmiechnęłam się i ja. Kłopotliwa sytuacja została zażegnana. Sylwester upomniał się o kawę. Idąc w kierunku domu rozmawialiśmy teraz o byle czym. O zbliżającej się szybko jesieni, repertuarze krakowskich teatrów, o tomiku poezji tłumaczonej aktualnie przez Alicję. Wymienialiśmy nieistotne uwagi, obserwując mijających nas ludzi. Alicja przypomniała sobie, że telefonował do niej rano Maks z wiadomością, że na Kasprowym sypnęło śniegiem, że górale przepowiadają wczesną i mroźną zimę, a kotka Felicja jest prawdopodobnie w ciąży.
Sylwester prowadząc nas obie pod ręce, odzywał się mało. Czułam ucisk jego ramienia. Nie potrafiłam o niczym innym myśleć jak o tym, że jestem tak blisko niego, że jego ramię mocno przyciska moje, bynajmniej nie za sprawą przypadku.
87
Chwilę czekaliśmy na przejściu pod czerwonymi światłami. Obok nas stało kilka innych osób i kobieta z wózkiem. Dzieciak śmiał się, gaworzył, potrząsał różowym niedźwiadkiem.
— Lubisz, Sylwester, dzieci? — wyrwało mi się pytanie, gdy obserwowałam malca w zabawnej czapeczce z uszkami i Sylwestra zerkającego ciekawie do wózka. Poczułam natychmiast niestosowność pytania. Nie można go było jednak cofnąć. Oboje popatrzyli na mnie zdumieni, zakłopotanym wzrokiem.
— Oczywiście, że lubię. Zwłaszcza gdy są duże, grzeczne i nie moje, tylko znajomych... — usiłował zażartować.
— Dlaczego mnie o to nie zapytałaś? — dziwiła się Alicja ze źle ukrywanym rozdrażnieniem.
— Ponieważ wiem, że nie przepadasz za nimi.
Przez jej smagłe policzki przebiegł delikatny rumieniec.
— Mylisz się. Kocham dzieci. Niczego bardziej nie pragnę, jak zostać matką. — Wypadło to sztucznie. Wiedziałam, że kłamie.
Usta Sylwestra drgnęły uśmiechem, bure oczy patrzyły spokojnie przed siebie.
— To coś nowego... — przekomarzałam się, sama nawet nie zdając sobie sprawy dlaczego podtrzymuję ten temat — miałaś kiedyś odmienne zdanie.
— Rozmawiać dziś z tobą, to tak, jak mówią Francuzi, „vouloir rompre l'angiille au genou" (złamać węgorza na kolanie) — powiedziała lekkim, bagatelizującym tonem z miną światowej, znudzonej rozmową damy.
— Masz rację — przyznałam ze skruchą — mam dzisiaj zły dzień i gadam głupoty. Ostatnio zdarza mi się to dość często.
— A mówiłam ci, że jesteś przemęczona! Powinnaś dłużej posiedzieć u nas, w Zakopanem—podchwyciła z ulgą temat. — Nie byłaś już wtedy sobą...
— Zakopane... — westchnęłam głośno, w rozmarzeniu — kiedy tam wracasz?
— Zostaję w Krakowie — zabrzmiało to groźnie — do Bożego Narodzenia jeszcze daleko... — dodała spoglądając na nas z uśmiechem — teraz chcę posiedzieć trochę w domu.
88
— To dobrze — przytaknęłam skwapliwie — z pewnością sprawisz radość Sylwestrowi. No, i mnie także — dodałam po chwili zła na siebie za to kłamstwo. Bałam się spojrzeć na Sylwestra.
— Święta spędzimy razem z Plattino. Liczymy także na twój przyjazd. Byłoby cudownie pojeździć na nartach...
— Mój pobyt w górach nie jest znów taki pewny — wtrącił Sylwester. Mocniej przycisnął moje ramię — powinienem wreszcie spędzić święta z ojcem. Rzadko się widujemy. Ma o to żal...
— Ściągnij go wreszcie do Krakowa — żachnęła się — a na święta przywieź do Zakopanego — w głosie Alicji wyczułam nutkę niepokoju. — Niedawno cieszyłeś się na ten pobyt u nas.
— Jeszcze tak daleko do świąt... — wpadłam jej w słowa — a już się dziś o nie martwicie! — beztroskim tonem usiłowałam rozładować coś, co się w tym momencie między nimi rozgrywało. — Jesteśmy już prawie na miejscu i to ja mam w tej chwili większe zmartwienie niż wy ze świętami! — wykrzyknęłam — nie mam w domu nic słodkiego do kawy...
— Ale ja mam! — roześmiał się Sylwester.
— A co masz? — spytałyśmy jednocześnie z Alicją.
— Siebie! — oznajmił ze śmiertelną powagą. Roześmieliśmy się nieszczerze i głośno, na ocienionej drzewami
uliczce przed starą kamienicą.
W parterowym oknie, między donicami z kwitnącymi różowo pelargoniami, wypasiony bury kocur z naderwanym uchem, popatrywał na nas przez szyby sennym okiem.
* * *
Nietoperz uderzył skrzydłem w moje okno. Babka Adela powiedziałaby, że to zły znak. Uważała, że nietoperz to wysłannik szatana. Uśmiechnęłam się. Nie byłam przesądna.
Był wieczór. Od godziny porządkowałam w szafie byle jak upchane sukienki i swetry. Brakowało zazwyczaj czasu i ochoty, aby się tym wreszcie zająć. Należało także odłożyć kilka bluzek do prasowania. Przy okazji znalazł się pasek do spódnicy. Kiedyś szukałam go bezskutecznie przez godzinę po wszystkich możliwych zakamarkach. W rezultacie
89
kupiłam nowy. Obiecywałam sobie, że jeszcze dzisiaj uporządkuję także kuchenną szafkę. Nagromadziło się w niej zbyt dużo pustych słoików i różnych resztek w torebkach. Nie znajdowałam już miejsca na kupioną wczoraj kawę, włoskie łuskane orzechy i puszki z ciemnymi oliwkami. Zwykle, gdy nachodziły mnie smutki i wszystko wokół wydawało się beznadziejne, chwytałam się gorączkowo za robienie porządków. Dzisiaj czyniłam to wszystko, aby się czymś zająć, uciec od myśli o Sylwestrze, o jego stosunku do mnie, o niezrozumiałym postępowaniu z Alicją. Im bardziej tłumaczyłam sobie, że nie mam prawa zabierać go przyjaciółce, tym bardziej stawał się upragniony. Coraz częściej zdarzały się chwile, że wszystkie skrupuły i wyrzeczenia się tego, czego najbardziej pragnęłam, wydawały się nonsensem. Zaczęłam nawet dopuszczać myśl, że romans z Alicją jest dla niego przelotną, niewiele znaczącą przygodą. Gdyby tak nie było, nie dawałby do zrozumienia, że zaczęłam coś w jego życiu znaczyć. Ale czy rzeczywiście tak było? — zadawałam sobie wówczas pytanie. Nie miałam na to żadnego poważniejszego dowodu i wyciągałam zapewne fałszywe wnioski. Dręczyłam się miotana niepewnością, opętana uczuciem do Sylwestra, lojalnością wobec Alicji. Długoletnia przyjaźń zobowiązywała a jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że dobrowolnie tracę coś, co może się więcej nie powtórzyć, nie wydarzyć w moim życiu. Wszystkie dni były teraz podobne do siebie. Pozbawione radości życia. Wciąż ta sama praca w prosektorium, te same obowiązki w klinice, w Zakładzie Medycyny Sądowej. Zmieniały się jedynie trupy na stołach sekcyjnych i pogoda za oknem.
Od przeszło tygodnia nie widziałam Sylwestra. Nie mogłam o to nikogo obwiniać. Może jedynie własną głupotę. Od dawna także nie spotykałam się z Alicją. Myślałam kilkakrotnie, żeby do niej zatelefonować, odwiedzić jak dawniej, umówić się na kawę z tortem, w którejś z przytulnych kafejek w Rynku albo na Sławkowskiej. Powstrzymywała mnie świadomość, że nasze rozmowy nie są już tak bezpośrednie i szczere jak dawniej. Nie było w nich tonu serdecznej przyjaźni. Gdy na mnie spoglądała, dręczyło mnie nieuzasadnione poczucie winy.
Unikałam także spotkania z Sylwestrem. Czułam lęk przed ostateczną rozmową. Wracałam do domu za każdym razem innymi ulicami. Z pracy wychodziłam o innej niż zwykłe godzinie. Zazwyczaj później. Zamiast
90
przed siebie, patrzyłam uparcie pod nogi. Kilkakrotnie ktoś dzwonił do moich drzwi, jak informowała sąsiadka. W moim gabinecie, w klinice, zamykałam się od wewnątrz na klucz, wstrzymywałam oddech, gdy wyczulone ucho chwytało stąpanie jego kroków. Bezbłędnie rozpoznawałam jego lekki, sprężysty chód. Serce wówczas zamierało z emocji. Zaciskałam zęby do bólu, żeby nie krzyknąć, że jestem, że zaraz otworzę, że kocham. Sekundy, gdy stał pod drzwiami wydawały się wiecznością. Usiłowałam nie dostrzegać jego obecności w prosektorium, jeśli nie było to konieczne. Nawet, gdy zaglądał z którymś z kolegów mających do mnie jakąś sprawę. Byłam głucha na jego głos, na trzask otwieranej i zamykanej papierośnicy, na skradające się korytarzem kroki. Z trudem budowałam w sobie spokój. Wierzyłam, że kiedyś musi przyjść zapomnienie. Wmawiałam sobie, że życie dla Sylwestra było czymś podobnym do soczystego owocu. Wysysał powoli ze smakiem jego miąższ. Potrafił zgrabnie omijać pestki i włókna. Brał wszystko, co najlepsze, unikał rzeczy i spraw przykrych. Starał się obejść je w dyplomatyczny sposób, nie sprawiający nikomu przykrości. Robił to umiejętnie, z rutyną człowieka, który poznał smak życia i krótki czas trwania. Jako typowy mężczyzna musiał także cenić spokój i wygodę. Dostrzegałam jego wady i słabostki, jak choćby chwiejność charakteru i niezdecydowanie. Starałam się je nawet wyolbrzymiać. Mimo wszystko przyjęłabym go z całym ładunkiem dodatnich i ujemnych cech składających się na jego osobowość. Kocha się nie za coś, a mimo wszystko. Dokonuje się w nas wówczas tajemnicza chemia, na którą brak racjonalnego wytłumaczenia.
Z rozmyślań i od porządków oderwał mnie dzwonek u drzwi. Rzuciłam na krzesło oglądany ze wszystkich stron sweter, czy aby nie zjadły go mole i pobiegłam do przedpokoju. Domyślałam się, że to z pewnością sąsiadka. Gdy nie było mnie w domu, listonosz zostawiał u niej adresowane do mnie książkowe przesyłki i farmaceutyczne próbki.
W korytarzu stał Sylwester w kurtce z podniesionym kołnierzem, z gołą głową. Włosy miał gęste, połyskliwe. Nie ruszył się z miejsca, dopóki nie szepnęłam: „wejdź, proszę".
— Dlaczego tak uparcie mnie unikasz? — zapytał, rozsuwając niezdecydowanie błyskawiczny zamek.
— Wiesz dobrze, dlaczego... — usiłowałam opanować drżenie głosu.
91
— Nie jestem ci przecież obojętny, tak jak ty mnie... — zamilkł nagle, jakby zabrakło mu dalszych słów. Staliśmy wciąż w mrocznym przedpokoju. Smuga światła padająca z uchylonych do pokoju drzwi, rozjaśniała rysy jego twarzy. Moich nie mógł dostrzec. Stałam tyłem do światła, wpatrując się w niego z uczuciem rozpaczy i radości.
— Nie uważasz, Irma, że takie bronienie dawno straconej pozycji jest bezcelowe? — wzruszył ramionami, gdy milczałam zaskoczona jego wizytą i słowami.
— Wejdźmy wreszcie do pokoju... — usłyszałam własny, zmieniony wzruszeniem głos — trochę w nim bałaganu. Robię porządki w szafie — tłumaczyłam się z czegoś, co nie miało dla niego ani dla mnie żadnego znaczenia.
— Nieważne! — machnął dłonią — u mnie od tygodnia stoją brudne naczynia w zlewozmywaku, a ja wciąż wyciągam nowe i tylko do nich dokładam... — pocieszał mnie na swój sposób.
Znaleźliśmy się w kręgu ciepłego światła wypełniającego pokój. Życzyłam sobie gorąco, aby w tym momencie wydarzyło się coś, co kazałoby w elektrowni wyłączyć prąd. Czasem się to zdarzało. Zazwyczaj w połowie interesującego serialu w telewizji.
— Alicja jest moją przyjaciółką. Zapominasz o tym — odezwałam się ze zwykłej lojalności i bez przekonania.
— To już wiem! — w jego głosie wyczułam zniecierpliwienie.
— No, to co z tego, że wiesz, jeśli nadal postępujesz nieuczciwie?
— A jeśli zakończę tę znajomość, to co wtedy? Nadal będziesz mnie unikała?
— A co przyjdzie ci ze spotykania się ze mną? — odpowiedziałam pytaniem na pytanie — nie postępujesz fair. Alicja cię kocha. Macie się przecież pobrać... — wymawiałam z trudem słowa.
— Nigdy jej tego nie obiecywałem — westchnął i usiadł ciężko na fotelu obok stojącej lampy. Jedwabny abażur rzucał na ściany cienie różowo malowanych kwiatów na złotawym tle. Obok szafy leżała sterta ubrań. Usiłowałam wcisnąć je do niej zpowrotem byle zyskać na czasie, ochłonąć.
— Wszystko to co robisz jest nieuczciwe...
— Ale przyjemne! — odpowiedział z rozbawieniem i z nutką przekory.
92
— No, to wesołej zabawy i przestań zawracać mi głowę! — krzyknęłam, zatrzaskując z pasją, domykające się z trudem drzwi staroświeckiej szafy odziedziczonej po rodzicach męża.
— Irma! — wrzasnął i nie dokończył tego, co chciał wykrzyczeć. Rozległ się przeciągły, alarmujący dzwonek.
— Piekło i szatany! —jęknął.
Spojrzeliśmy przelotnie na siebie myśląc widocznie o tym samym. Jak skamieniała tkwiłam bez ruchu pośrodku pokoju. Sylwester zrobił jakiś nieokreślony ruch dłonią.
Dzwonek powtórzył się. Dłuższy i bardziej natarczywy. Z niepokojem otwierałam powoli drzwi z klucza. Bałam się, że zobaczę za nimi Alicję. Czułam się na zapas winna, a jednocześnie pomyślałam z ulgą, że za chwilę wszystko się rozstrzygnie. Przestaniemy ją i siebie okłamywać. Sylwester będzie musiał się wreszcie na coś zdecydować, dokonać wyboru. Za drzwiami stała Bożena. Zdyszana, z włosami w nieładzie i uśmiechnięta.
— Zobaczyłam w oknach światło i wpadłam na chwilę... Nie przeszkadzam? — rzuciła retoryczne pytanie, ściągając pośpiesznie płaszcz — jesteś sama?
— Nie — zaprzeczyłam ruchem głowy — ale dobrze, że przyszłaś... — uśmiechnęłam się z ulgą, że to właśnie ona się zjawiła, a nie Alicja.
Bożena była typem kobiety lubianym tak przez mężczyzn, jak i kobiety. Miała coś ujmującego, ciepłego w sposobie bycia i w swojej bezpośredniości. Potrafiła być także szorstka. Podziwiałam jej łatwość nawiązywania kontaktu z otoczeniem, cywilną odwagę. Poznałam ją przed laty w modnym uzdrowisku. Na moich oczach spoliczkowała obcego mężczyznę, który katował psa. Poczułam natychmiast do niej sympatię. Zajęłyśmy się obie rannym zwierzęciem. Następnego dnia wypiłyśmy wspólnie kawę w kawiarence „Stokrotka" i stwierdziłyśmy z zachwytem, że mamy podobne upodobania kulinarne a także łączy nas miłość do zwierząt.
— Mój kolega, doktor Bezłapki, pani Bożena Barzecka... — przedstawiłam, gdy znalazłyśmy się wreszcie w pokoju.
Podając rękę Sylwestrowi, obrzuciła go śmiałym, trochę impertynenc-kim spojrzeniem, parskając śmiechem. Zdumiałam się jej dziwnym
93
zachowaniem, ale Bożena uchodziła za ekscentryczkę. Należała do cyganerii. Można jej było dużo wybaczyć.
Sylwester powitanie jej przyjął tak, jakby było czymś naturalnym i na miejscu. Tylko nikły cień uśmiechu przesunął się po wargach.
— Może przeszkadzam? — popatrzyła na nas z zainteresowaniem — nie? No, to dobrze. Chciałam się koniecznie z tobą zobaczyć. Rzadko teraz można cię zastać w domu... — znów popatrzyła na nas badawczo.
— Tak się jakoś składa... — mruknęłam bez sensu.
— Nie z mojej winy — uzupełnił mimochodem Sylwester.
— Mieszkam w tej dzielnicy — zwróciła się do niego, jakby to było w tej chwili czymś szczególnie ważnym — ilekroć przechodzę obok domu Irmy, w oknach ciemno... — coś jak ironia i wstrzymywany śmiech zabrzmiał w jej głosie.
Spojrzałam przelotnie na Sylwestra. Podsunął Bożenie fotel. Rozsiadła się wygodnie, wyciągnęła przed siebie długie, kształtne nogi w ciemnych pończochach. Energicznym dmuchnięciem, odsunęła spadający na oczy kosmyk jasnych, krótko przyciętych włosów.
— Napijesz się kawy, herbaty?
— Herbaty. Bardzo mocnej — uzupełniła.
— Co dla ciebie? — zwróciłam się do Sylwestra.
— To samo, proszę, jeśli można.
— Malujesz coś teraz? — zapytałam, żeby jakoś nawiązać rozmowę. Jednocześnie włączyłam dzbanek i ustawiałam filiżanki na stoliku.
— No, właśnie. Mam ten zamiar. W związku z tym, prośba do ciebie... — zamyśliła się na chwilę, jakby nie była pewna, czy może ją wyjawić w obecności Sylwestra. Od niechcenia przerzucał jakiś ilustrowany magazyn, gotów w każdej chwili przyłączyć się do rozmowy podnosząc od czasu do czasu na nas oczy .W wyrazie jego twarzy coś mnie zaskoczyło, ale może byłam tylko przewrażliwiona.
— Do mnie? — zdumiałam się. Sylwester podniósł znad tygodnika czujne oczy.
— Tej zimy chcę wystawić moje prace w galerii i mam wielką ochotę namalować portret twojej znajomej. Tej, z którą poznałaś mnie na koncercie. Pamiętasz? Ma bardzo interesującą, charakterystyczną twarz.
Sylwester odłożył pismo, popatrzył z zaciekawieniem na Bożenę. Nie zwracała na niego uwagi, jakby w ogóle nie istniał.
94
— Myślisz o Alicji?
— Chyba tak właśnie się do niej zwracałaś. Była w ciemnozielonej, welurowej sukni z gipiurowym kołnierzem spiętym antyczną broszą.
— Tak, to Alicja — zerknęłam w stronę Sylwestra. Pomyślałam przy tym, że wyglądała wówczas pięknie i stylowo. Mogła oczarować każdego mężczyznę.
— Chciałabym ją bliżej poznać, namówić, żeby zechciała pozować do portretu. Byłoby cudownie, gdybyś jakoś zaaranżowała spotkanie... Cała nadzieja w tobie — popatrzyła na mnie z proszącym uśmiechem — zrobisz to dla mnie?
— No, mogę z nią porozmawiać... — powiedziałam z ociąganiem niezbyt zachwycona pomysłem — skąd ci to przyszło dopiero teraz do głowy? Jeśli się nie mylę, poznałaś ją w kwietniu.
Bożena wyciągnęła z torebki papierosy. Sylwester podniósł się, podsuwając zapalniczkę. Był jakby lekko znudzony, poprawny i nic więcej. Czułam, że nie jest zadowolony z tej wizyty.
— Spotkałam ją wczoraj u Wierzynka. Była w większym towarzystwie. Wymieniłyśmy ukłony. Mogłam swobodnie obserwować jej twarz. Siedziałam sama przy stoliku — zaciągnęła się dymem, przechylając do tyłu głowę — im dłużej na nią patrzyłam, tym większa rosła we mnie chęć malowania. Co za bogata mimika! Diabelnie trudne to do uchwycenia, ale warto się pokusić... — uśmiechnęła się do własnych myśli.
— I ta trudność najbardziej cię zafrapowała? — postawiłam przed nią filiżankę herbaty, podsunęłam resztki waflowego torcika. Znałam jej pasje do wyszukiwania trudnych i oryginalnych tematów.
— Oczywiście, to także... — przytaknęła z roztargnieniem, wodząc po pokoju trochę nieprzytomnym wzrokiem — ubierałam ją w myślach w najprzeróżniejsze stroje z różnych epok...
— Ciekawe... — burknął pod nosem Sylwester, mieszając łyżeczką w herbacie, do której zapomniał wrzucić kostkę cukru.
— Obwieszałam ją kotarami. Sadowiłam na tarasach pod zwiewnymi gałązkami kapryfolium. Widziałam ją na tle błękitnego nieba w plenerze, a także w zupełnej pustce na tle płynącego obłoku... — wymieniała z namysłem swoje wizje. Raz jeszcze je przeżywała, całkowicie tym pochłonięta — i znalazłam wreszcie odpowiednie wnętrze i strój. Była
95
jakby do niego stworzona... — triumf i podniecenie wyzierało z jej oczu — opętała mnie ta wizja. Nie mogę już dłużej zwlekać z przeniesieniem jej na płótno... — popatrzyła na mnie błagalnym wzrokiem.
— Wszystko teraz zależy tylko od ciebie... — przeniosła wzrok na ciemne zasłony w oknach, jakby już szkicowała na nich obraz. Przez chwilę panowała cisza. Podchwyciłam pełne zainteresowania spojrzenie Sylwestra. Sprawiło mi to przykrość. Jeszcze jedna przeszkoda mogłaby się znaleźć na mojej drodze, gdyby nawet udało się przeskoczyć pierwszą. Poczułam się jakby na marginesie, w cieniu tych obu atrakcyjnych, pięknych kobiet. Na ich tle można by mnie było nawet nie zauważyć, znaleźć coś we mnie interesującego. I jeszcze do tego ten mój śmierdzący zawód...
Nie bardzo nawet rozumiałam, jak to się stało, że Sylwester szuka mego towarzystwa, myśli nawet o zerwaniu z Alicją.
— Ciekawe, jak pani ją widzi? To znaczy jej portret... —poprawił się, pochylając ku Bożenie. Wyraźnie szukał jej oczu. Oderwała je wreszcie od okiennych zasłon, powróciła do rzeczywistości. Zdmuchnęła z przyzwyczajenia już kosmyk włosów. Z ledwo uchwytnym westchnieniem sięgnęła po największy kawałek torcika.
— To będzie moja Lukrecja Borgia! — zaakcentowała drapieżnie słowo „moja" — wprawdzie daleka od obrazu Pinturicchia, ale taka właśnie, jaką ją sobie zawsze wyobrażałam... — zawiesiła głos i popatrzyła z namysłem w moją stronę.
— Już teraz wiem! — wykrzyknęła — dlaczego twarz twojej przyjaciółki od samego początku wydała mi się znajoma. Szukałam jedynie odpowiedniego dla niej miejsca w czasie...
Popatrzyliśmy z Sylwestrem na siebie. Uniósł wysoko brwi, poruszył niespokojnie ustami. Zatęskniłam do nich boleśnie, nie znając nawet jeszcze ich smaku. I musiałam się z tym pogodzić, że go zapewne nie poznam.
— Te jej oczy... Mimo pozornej łagodności mają w sobie coś z kobry. Usta miękkie, kapryśne w rysunku, wcale nie znamionują łatwego charakteru. Jest w nich wyraźnie coś bezwzględnego. Przede wszystkim jednak oczy... Gdybym była mężczyzną, czułabym lęk przed tą kobietą. Jest w niej zmysłowa drapieżność i jeszcze coś... — zamilkła, szukając odpowiedniego określenia na to „coś" i nie znalazła. Wodziła z namys-
96
łem wzrokiem po ścianach pokoju tonącego w różowej poświacie przyćmionego światła.
Sylwester podsunął jej pudełko z papierosami i wtedy zwróciła się po raz pierwszy do niego bezpośrednio. Zatopiła w nim swoje inteligentne i pełne wyrazu oczy.
— Zna ją pan?
— Tak, znam — oznajmił tonem człowieka, stwierdzającego w sądzie czyjąś tożsamość.
— Co pan, jako mężczyzna, powie o jej urodzie? Zgadza się pan z moją opinią?
Przyglądałam się z napięciem twarzy Sylwestra. Przybrała łagodny, trochę bezosobowy wyraz, jaki zaobserwowałam, gdy rozmawiał z pacjentami.
— No, cóż... Uroda rzeczy wiście nieprzeciętna, interesująca, ale jeśli chodzi o mnie, nie to jest najistotniejsze. Zwłaszcza, gdy zna się mechanizm starzenia i jej przemijania.
— Nie pytam, jakie wartości są dla pana najważniejsze — wpadła mu niecierpliwie w słowa — chodzi mi o to, czy popiera pan moje spostrzeżenia i odczucia.
— Nie widzę nic niebezpiecznego w jej rysach. W każdym razie nie nasuwają się żadne skojarzenia z tracicielką, bo chyba o takie jej widzenie pani chodzi? Bożena parsknęła przez nos, niczym rozsierdzona kotka, poruszyła się niespokojnie w fotelu. Nerwowa, mała dłoń zacisnęła się kurczowo na brzegu stolika. Zadźwięczała na nim delikatnie zastawa.
— Oczywiście! — stwierdziła podniesionym głosem — widzi pan w twarzy kobiety jedynie piękno.
— Zgadła pani... — wodził wzrokiem po ścianach. Czułam, że chciał coś dodać. Bożena jednak nie pozwoliła mu dokończyć zaczętej myśli. Z niecierpliwością kobiety o despotycznym charakterze, z niewspółmierną do tematu napastliwością brnęła dalej.
— Czy rzeczywiście nie interesował się pan nigdy psychiką kobiety? — wlepiła w niego pociemniałe oczy.
— Kiedyś próbowałem. A jeśli to panią interesuje, to dokładnie przed siedmiu, może nawet ośmiu laty... — uśmiechnął się zagadkowo, zapalając następnego papierosa. Z Bożeny przeniósł przepraszający
97
wzrok na mnie. Kilkakrotnie zwracałam mu uwagę, że powinien rzucić palenie. Ilekroć sięgał po papierosa widziałam przed sobą płuca nałogowego palacza. Zbyt często znajdowały się podczas sekcji w moich rękach, a ja za każdym nieomal razem stwierdzałam w nich rakowate zmiany. Sylwester wiedział o tym wszystkim, ale nie oglądał tego na co dzień.
Z zainteresowaniem śledziłam grę jego twarzy i Bożeny. Nie brałam udziału w rozmowie. Nie mieściłam się w niej. Czułam się więc trochę, jak widz na spektaklu w teatrze.
Bożena z widocznym smutkiem i żalem wpatrywała się w twarz Sylwestra. Odniosłam dziwne wrażenie, że nie jest to pierwsze w ich życiu spotkanie.
— A jak tobie, Irmina, odpowiada mój punkt widzenia? Czy uważasz, że twarz tej pani może być twarzą pięknej trucicielki? — zwróciła się w moją stronę.
— Odkąd pamiętam, to ty dopatrywałaś się czegoś niecodziennego w twarzach kobiet, które chciałaś portretować — włączyłam się niechętnie i z oporami do rozmowy. Nie byłam pewna, czy potrafię być obiektywna. Zauważyłam wpatrzone we mnie uparcie oczy Sylwestra, a i Bożena spoglądała także z napięciem, jakby rzeczywiście tak bardzo interesowała ją moja opinia. Poczułam się onieśmielona.
— Twarz prawie każdej kobiety może być twarzą trucicielki... — usiłowałam mówić bezosobowo i zwięźle — oczywiście wówczas, gdy przyjmie się stwierdzenie, że właśnie trucizny są bronią kobiety. Predestynowane są do tego jednak pewne specjalne typy kobiet. Nie wydaje mi się, żeby Alicja należała do nich. U ciebie ogromną rolę odgrywa wyobraźnia. Taką ją nagle zobaczyłaś. Zasugerowałaś się tym i trzymasz się takiego, a nie innego jej obrazu.
Przelotnie spojrzałam na tkwiącego w fotelu Sylwestra. Patrzył na mnie spod przymrużonych powiek. Pomyślałam, jak to byłoby cudownie podejść do niego, objąć za szyję i trwać tak bez słów w cieple jego
ramion.
— Mylisz się, Irma... — podekscytowany głos Bożeny przywołał mnie z obłoków do rzeczywistości — to nie tylko zadziałała moja wyobraźnia. Musiało zaistnieć coś, co ją pobudziło do myślenia w tym właśnie, a nie w innym kierunku. Nie potrafię jednak skonkretyzować,
98
a nawet określić, co... Może był to ruch głowy, spojrzenie, błysk oka, mimowolny gest, ściągnięcie brwi? — wzruszyła nieznacznie ramionami. — Nie znaczy to, że ta kobieta jest czy będzie trucicielką, ale może się nią stać w sprzyjających okolicznościach...
Zamilkła spłoszona, jakby powiedziała za dużo albo szukała w pamięci tego „czegoś" w rysach Alicji, co mogło wywołać taki jej obraz. Odniosłam wrażenie, że i Sylwester usiłował iść tokiem jej myśli i wyobrażeń. Nasze spojrzenia krzyżowały się, odwracały od siebie z pozorną obojętnością. Bożena wpatrywała się w jego dłonie, spoczywające na oparciu fotela. Przez jej twarz przebiegł cień zadumy.
— A według ciebie, Irma — zwrócił się do mnie niespodziewanie Sylwester — jaki typ kobiety jest predestynowany do zbrodni?
Zaskoczyło mnie to pytanie. Przez chwilę przerzucałam w pamięci znane mi przypadki. Zestawiałam je szybko z praktyką w Zakładzie Medycyny Sądowej, z własnymi obserwacjami i spostrzeżeniami podbudowanymi wiedzą z literatury fachowej.
— Przede wszystkim nie należy kwalifikować według cech zewnętrznych — uśmiechnęłam się przelotnie do Sylwestra. Jako lekarzowi, nie były mu obce sprawy, o których mówiłam. — To najczęściej zawodzi. Znane są przypadki, że kobiety o najbardziej anielskiej, niewinnej urodzie dopuszczały się najpotworniejszych zbrodni...
— Tak, to się zgadza... — przyznał z uśmiechem. Bożena mu zawtórowała. Przysunęłam bliżej filiżankę z nie dopitą herbatą. Po torciku nie było już śladu. Sylwester był łasuchem, Bożenie też nic nie brakowało.
— Trucicielki, na ogół, znamionuje brak równowagi psychicznej. Otępienie uczuciowe i moralne. Także przebiegłość, feminizm psychiczny, podstępność i rozwinięta nadmiernie pobudliwość płciowa... — wyliczałam z namysłem, żeby czegoś nie pominąć — Bywają także inne jeszcze czynniki... — umilkłam niezdecydowanie. Miałam dość tej wyliczanki.
Oboje wpatrywali się we mnie z uwagą. W oczach Sylwestra podchwyciłam ciepły blask. Może był to jedynie refleks od lampy, tłumaczyłam sobie, żeby trzymać wyobraźnię na wodzy, nie ulegać nastrojowi chwili.
— Mów dalej — przynaglała Bożena — to bardzo interesujące.
99
— Podobnie takie właściwości, jak duża zmienność stanów emocjonalnych, wzmożona fantazja, instynktowność, większa zdolność postrzegania niż u mężczyzn, wszystko to może stać się impulsem do popełnienia zbrodni, stać się jej pożywką... Mogłabym dorzucić jeszcze do tej litanii dużą bierność i małą inteligencję... Tak podają przynajmniej podręczniki... Mnie osobiście, nie wydaje się, żeby kobiety były mniej inteligentne od mężczyzn. No, bo jak można pogodzić jej brak z dużą wyobraźnią i spostrzegawczością?
— Kobiety stanowczo są inteligentniejsze od mężczyzn! — wtrąciła apodyktycznym, nie znoszącym sprzeciwu głosem Bożena. Sylwester uśmiechnął się sceptycznie. Miałam ochotę pokazać mu język.
— Najciekawsze jest jednak to... — ciągnęłam dalej — że truciciel-kami są przeważnie mało inteligentne kobiety, a jednak dokonują swoich zbrodni zdumiewająco mądrze...
W miarę tego, jak mówiłam, podświadomie zaczęłam analizować psychikę Alicji. Pobieżnie i fragmentarycznie zastanawiałam się, w jakim stopniu mogła być zdolna do popełnienia zbrodni. Myślowe wtręty uznałam natychmiast za brednie.
— Wydaje mi się... — podjęłam niezdecydowanie, tracąc na chwilę wątek — wydaje mi się... — powtórzyłam i zamilkłam bezradnie. Bożena przejęła rolę gospodyni. Podała Sylwestrowi następną filiżankę herbaty, wrzuciła bez pytania kostkę cukru i zamieszała.
— Powiedz wreszcie, dlaczego uważa się, że przede wszystkim właśnie trucizna jest bronią kobiet? — zaczęła się denerwować, że zamilkłam. — Czym się takie twierdzenie tłumaczy?
Sylwester bezmyślnie obracał w palcach nie zapalonego papierosa. Wyglądał na roztargnionego. Jakimi drogami błądziły w tej chwili jego myśli, zastanawiałam się. I co chciał mi powiedzieć nim zjawiła się Bożena? Co za sprawa go do mnie sprowadziła?
— Dlaczego tak się uważa? — powtórzyłam wolno pytanie, zbierając rozproszone myśli. — Podobno stwierdzono, że psychiczne właściwości, a także możliwości fizyczne kobiety, najbardziej odpowiadają stosowaniu trucizny. Podanie jej wymaga jedynie krótkotrwałego napięcia woli. Później działa już sama trucizna. Często nawet nie od razu...
100
Bożena, kantem ostrego paznokcia rysowała w zamyśleniu jakieś esy-floresy na szklanej tafli stolika. Ruchy dłoni zdradzały podniecenie.
— Niezwykle interesujące... — powtórzyła. Znając ją dobrze, wiedziałam, że jej myśli zajęte są już czymś zupełnie innym. — Zapomniałam nawet o mojej Lukrecji! — zaśmiała się i z właściwą sobie łatwością zwekslowała na inny temat.
— Znasz mecenasa Leona Chrzankiewicza? — zaskoczyła mnie nieoczekiwanym pytaniem.
— Mecenasa Chrzankiewicza? — powtórzyłam stropiona. Szukałam w pamięci chociaż podobnie brzmiącego nazwiska. O mało nie zapytałam, kiedy i na co zmarł. O czymś podobnym musiał także pomyśleć Sylwester, gdyż spojrzawszy w moją stronę uśmiechnął się nieznacznie ze zrozumieniem.
— Nie. Nie znam — pokręciłam głową — a kto to taki i dlaczego o niego pytasz?
— Wzięty adwokat i wielki dziwak.
— Myśli pani o tym, z czarną bródką i ze sztucznym okiem? — wtrącił milczący do tej pory Sylwester.
— Zna go pan? — zagadnęła z przekornym, ironicznym uśmieszkiem.
— Trudno powiedzieć, że go znam. Rozmawiałem z nim parokrotnie i urzędowo. Słyszałem tylko, że to niesamowity człowiek.
— Spirytysta! — uśmiechnęła się z przymusem Bożena — to coś dla ciebie... — dodała, pochylając się w moją stronę — wierzysz przecież w różne takie historie z tamtego świata...
— No, powiedzmy... — odpowiedziałam ostrożnie.
— Otóż, zaprosił mnie do siebie na seans spirytystyczny. Nigdy na czymś takim nie byłam. Jeśli masz ochotę, wybierzemy się razem. Sama nie mam odwagi, ale rozumiesz... kobieca ciekawość.
— Chętnie, tylko kiedy?
— W najbliższy piątek. Przyjdę po ciebie około siódmej. Tylko nie zawiedź!
Poderwała się raptownie z fotela, spojrzała na zegarek wielkości małego budzika. Wyglądał zabawnie na jej drobnej ręce. Przypominał dziecinną zabawkę.
101
— Ale się zasiedziałam! Wpadłam tylko na chwilę... — uśmiechnęła się przepraszająco—Janka z pewnością od godziny czeka pod drzwiami. Zabrałam niechcący także i jej klucze — dodała ze skruchą, zaglądając do torebki.
Sylwester podniósł się niechętnie. Wyglądało na to, że miał ochotę jeszcze zostać albo coś mi powiedzieć. Krępowała go widocznie obecność Bożeny. Przy pożegnaniu ścisnął mi rękę aż do bólu.
— Jutro o czwartej w „Baloniku" — szepnął i pomógł nałożyć Bożenie płaszcz. Za jej plecami zrobił taki ruch ustami, jakby przesyłał pocałunek. Udałam, że nie dostrzegłam tego podziwiając kaszmirowy szal Bożeny. Omotywała nim niedbale szyję. Miał pięknie skomponowane barwy i cudowną miękkość.
— Nie zapomnij, proszę, o mojej prośbie. Palę się do tego portretu.
— Sądzę, że do piątku zobaczę się z Alicją... — obiecałam. Na samą myśl o spotkaniu ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie. Nie potrafiłam go skonkretyzować. Coś pośredniego między wyrzutami sumienia a zazdrością.
Sylwester otworzył drzwi przed Bożeną. Obrócił się w moją stronę i bezgłośnie, poruszeniem ust, powiedział coś, czego nie potrafiłam zrozumieć. Mogło to być moje imię, jak również słowo „jutro", a może coś jeszcze innego.
Pomyślałam z żalem, że tak na niczym skończyła się jego wizyta. Z pewnością przyszedł w jakimś określonym celu, a Bożena zjawiła się w najmniej pożądanym momencie. Postanowiłam jednak, że na jutrzejsze spotkanie nie pójdę. Odsunęłam firankę i przez zmatowiałe szyby patrzyłam, jak oboje znikają w mroku słabo oświetlonej ulicy. Chodniki były wilgotne. Padał drobny deszcz.
* * *
Alicja niedbałym ruchem dłoni zatrzymała taksówkę.
— Jedziemy do mnie na obiad — oznajmiła z zadowoleniem — obiecałaś, ale wolałam sama zabrać cię z kliniki.
Była w pogodnym nastroju, w nowym jesiennym płaszczu z futrzaną kapuzą. Pochwaliłam wyszukaną linię, spytałam o Maksymiliana. Nie bardzo wiedziałam o czym będziemy rozmawiały, gdy zostaną powiedziane wstępne, konwencjonalne banały.
102
— Widziałaś się z Plattino? — zapytała od niechcenia, bawiąc się zamszową rękawiczką.
— Chyba jest jeszcze w Warszawie na zjeździe chirurgów — patrzyłam przed siebie w szary, bezsłoneczny dzień nad miastem.
— Przecież od trzech dni jest w Krakowie. Musiałaś przecież o tym wiedzieć? — powiedziała takim tonem, jakby przyłapała mnie na kłamstwie — pracujecie w tej samej klinice...
— Tylko, że na innym oddziale i w innym skrzydle — usiłowałam nadać głosowi spokojne, beznamiętne brzmienie. Zabolało, że nie próbował zobaczyć się ze mną, zamienić parę słów, jak czynił to dotychczas. Unikałam wprawdzie tych niby przypadkowych spotkań. Podświadomie jednak czekałam na nie, sprawiały mi przyjemność, a w niczym nie zagrażały Alicji. Przez ten nieoczekiwany wyjazd odwołał w ostatniej chwili spotkanie w „Zielonym Baloniku", na które tak czy owak, postanowiłam nie pójść.
— Był może u ciebie? — rzuciłam pytanie lekkim tonem, aby wyglądało, że podtrzymuję rozmowę na interesujący ją niezmiennie temat.
— Naturalnie, że był! — wykrzyknęła rozdrażnionym głosem. Popatrzyłam na nią ze zdumieniem i zamilkłam. Musiało się jednak
między nimi coś nie układać. Nie umiałam się z tego cieszyć ani smucić. Wnętrze mieszkania Alicji przypominało muzeum, salon sztuki, wycinek z innej epoki. Za każdym razem, gdy przekraczałam jego próg, doznawałam uczucia, że znalazłam się w innym, nieprawdziwym świecie. Podobne odczucia miewałam w dzieciństwie, gdy zakonna siostra przyprowadzała mnie w niedzielne popołudnie do domu rodziców Alicji. Rzeźbione piękne meble, dywany, obrazy, srebrne bibeloty i dużo kwiatów. Poruszała się między tym wszystkim ze swobodą i gracją. Ja natomiast niezdarnie. O coś zawsze zawadzałam, jeśli nie ręką, to już z pewnością nogą. Sporo lat minęło od tamtych czasów, gdy w błękit-noróżowym pokoju siedziałyśmy na małych, wyściełanych fotelikach. Piłyśmy z malutkich fiłiżaneczek czekoladę z pianką i bawiłyśmy się niezliczoną ilością zabawek. Gdy zbliżała się chwila pożegnania, Alicja czyniła wszystko, aby mnie dłużej zatrzymać. Była skłonna ofiarować najcenniejszą zabawkę lub książkę z obrazkami, byleby tylko spełnić jej życzenie. Jeśli prośby, pochlebstwa i kuszenie prezentami nie
103
odnosiło skutku, potrafiła tupać, krzyczeć i płakać tak długo, aż udało jej się coś tam wymusić, osiągnąć to, czego w danej chwili pragnęła. Wówczas tylko ja otrzymywałam surową naganę od sióstr, gdy odwożono mnie do internatu później, niż to było ustalone.
I teraz, gdy obserwowałam Alicję, krzątającą się po gustownie urządzonym wnętrzu, w eleganckiej sukni dobranej starannie do typu jej urody, pomyślałam, że niewiele się w jej charakterze zmieniło, a ja znów nałożyłam byle jaką spódnicę i grube prążkowane pończochy, chociaż od momentu poznania Sylwestra, obiecywałam sobie dbać więcej o swój wygląd.
Alicja do niedawna była dla mnie uosobieniem czegoś wyjątkowego, wzruszającym wspomnieniem dzieciństwa, symbolem przyjaźni. Teraz coś w tym sielankowym obrazku, zaczęło się psuć. Pojawiły się niezauważalne prawie rysy, nowe, nie pasujące do niego elementy. Ulegał powoli deformacji. Nie chciałam o tym myśleć. Odsuwałam od siebie jej wypaczony obraz widziany jakby w krzywym lustrze. Zaczęłam nawet obwiniać siebie, że patrzę na nią przez pryzmat zazdrości o Sylwestra. Zastanawiałam się jednocześnie, czy to może ja dawniej byłam mniej wnikliwa, oceniałam pobieżnie negatywne zjawiska, będąc pod stałym urokiem Alicji. Odkrywanie jej na nowo przypominało przebudzenie się w zimnym i mrocznym pokoju, gdy we śnie patrzyło się na rozsłoneczniony, górski krajobraz.
— Wyobraź sobie... przerwałam milczenie — że ktoś bardzo pragnie malować twój portret.
— Tak? — nie okazała większego zainteresowania, przyzwyczajona do hołdów, świadoma swojej urody — kto taki?
— Bożena Barzecka, utalentowana plastyczka. Ostatnio wystawiała prace w krakowskiej galerii. Poznałaś ją kiedyś nakoncercie... Patrząc na jej rasowe dłonie, układające serwetki obok holenderskich talerzy, zastanawiałam się przez moment, czy Alicja byłaby zdolna do zabójstwa. Otrząsnęłam się z niesmakiem, że dopuszczam do głowy takie bzdury. Bożena zawsze coś takiego wymyśli, co zaczyna niepokoić, zmuszać do refleksji.
— Tak, pamiętam... — odpowiedziała po chwili zastanowienia. Przecierała ściereczką srebrne sztućce. Dochodząca gosposia miała dziś widocznie wolny dzień — ona ma przecież zwariowany pędzel.
104
— Raczej śmiały i oryginalny... — podchwyciłam temat. Chciałam koniecznie załatwić tę sprawę Bożenie.
— W moim pojęciu brutalny i sadystyczny. Szczególnie jeden obraz wywarł na mnie przykre wrażenie. Przez dłuższy czas nie mogłam pozbyć się tej wizji. Coś zupełnie odrażającego.
Zasiadłyśmy do stołu. Alicja podsunęła moją ulubioną sałatkę z kukurydzą. W myślach przebiegłam znane mi nieomal wszystkie obrazy Bożeny. Milczałam.
— Wyobraź sobie, jadowicie zielony kolor. Taki, że aż zęby bolą od samego patrzenia. Na tym tle wisi uwiązany na złotej wstążeczce za ogon, szamoczący się biały szczur z okrwawioną szyją. Pod nim na srebrnej tacy krwawa plama. Obok leży brzytwa... — pociągnięte jasną kredką usta Alicji wyrażały odrazę — w samej już treści obraz jest wstrętny i demaskatorski. Ta kobieta prowokująco odkrywa swoje instynkty. Znasz ten obraz?
— Nie przypominam sobie — pokręciłam przecząco głową. Nie chciałam jej powiedzieć, że na mnie z pewnością nie wywarłby piorunującego wrażenia. Byłam na takie widoki uodporniona codziennym stykaniem się z krwią i obrzydliwościami.
— Szkoda!
— Wizje Bożeny na ogół zaskakują swoją treścią. Mogą być nieprzyjemne, odrażające nawet, ale zmuszają do myślenia. Jeśli chodzi o portrety jest w tym prawdziwą mistrzynią. Oddaje nie tylko zewnętrzne podobieństwo. Obnaża wnętrze człowieka z całym jego pięknem i ułomnościami...
— Nie odpowiada mi jej twórczość — potrząsnęła głową. W świetle lampy jej niedbale zaczesane włosy zagrały rdzawymi refleksami.
— Ale przyznasz, że ma talent?
— Oczywiście, że ma...
Zamilkłyśmy na chwilę. Nałożyłam na talerz befsztyk z podwójną porcją zielonego groszku, pochodził z rodzinnej kolekcji holenderskiej porcelany.
— Zechcesz jej pozować? Byłoby to z pewnością arcydzieło.
— Nie wiem. Powinnam o tym porozmawiać z Plattino. Może się nie zgodzić...
Mimo niedbałego tonu, jakim to powiedziała, wyczułam w jej słowach
105
prowokację. Może domyślała się, że Sylwester nie jest mi obojętny? Z trudem przełknęłam krwisty kęs mięsa.
— Sylwester? — udałam zdumienie — A cóż on ma z tym wspólnego? Portret, to przecież twoja osobista sprawa. Dotychczas nie liczyłaś się ze zdaniem mężczyzny. Zawsze robiłaś to, co tobie odpowiadało.
Nie od razu otrzymałam odpowiedź. Intuicyjnie czułam, że przygotowuje się do wymierzenia ciosu. Podsunęła konserwowe szparagi z przyrumienionym masłem, zapewniając o ich świetnym smaku.
— Mylisz się... — zaczęła od niechcenia, jakby rozkoszowała się każdym słowem — w tym wypadku jest inaczej. Sprawy układają się z Plattino tak, że będę zmuszona liczyć się także i z jego punktem widzenia... — rzuciła wymowne spojrzenie, wyławiając widelcem pojedyncze, zielone groszki.
Czułam, jak serce przyśpieszyło bieg. Przełknięcie kęsa stało się utrudnione. Wiedziałam, że Alicja czeka na coś, co powinnam powiedzieć.
— Więc masz zamiar go poślubić? — pomyślałam z rozpaczą, że to nieoczekiwane zaproszenie na uroczysty obiad było wynikiem ostatniej wizyty Sylwestra. Zataił ją przede mną, a omawiali na niej zapewne sprawy związane ze ślubem. Kark mi zesztywniał, z trudem uniosłam znad talerza głowę. Za szybami ocienionymi zwiewną koronką firanek, w świetle ulicznych latarń obserwowałam siąpiący deszcz. Uśmiechnięta beztrosko Alicja spytała, czy do herbaty na deser podać malinowe czy poziomkowe konfitury.
— Wszystko jedno... — odpowiedziałam drewnianym głosem.
— Jesteś zaskoczona naszym ślubem? — w głosie ironia i lekkie rozbawienie. Z pewnością musiała zauważyć moją bladość. Przebiegła mi chłodem po twarzy. Pomyślałam, że Alicja była tylko w mojej wyobraźni przyjacielem.
— Jestem zaskoczona — przyznałam z wymuszonym uśmiechem — twój Pluttino nie wygląda na mężczyznę, który chętnie idzie do ołtarza... — odchrząknęłam — typowy, kliniczny okaz poligamisty...
— Skąd, ty, możesz o tym wiedzieć! — słowo „ty" mocno zaakcentowane zabrzmiało obraźliwie.
— Z obserwacji — siliłam się na swobodny ton, wytrzymując jej
106
czujne spojrzenie kobiety zazdrosnej o mężczyznę — rodzaj mojej pracy wyostrzył znakomicie zmysł obserwacji.
— Ta sprawa zależy tylko ode mnie, czy będzie moim mężem, czy nie
— w głosie przebijało rozdrażnienie. Nie potrafiła go ukryć.
— Więc się pośpiesz. Z mężczyznami nigdy nic nie wiadomo...
— uśmiechnęłam się zagadkowo, sięgając po czarkę z konfiturami — no, ale to twoja osobista sprawa — dodałam po chwili — dla mnie najważniejsza jest teraz sprawa portretu. Obiecałam Bożenie... —zawiesiłam głos, próbując malinowych konfitur.
— Porozmawiam o tym z Plattino — upierała się.
— Kiedy dasz odpowiedź?
— W sobotę idziemy do teatru. Zatelefonuję do ciebie w poniedziałek. Zgoda? — dokończyła ugodowym tonem.
— Zgoda — usiłowałam się uśmiechnąć. Świadomość, że umówił się z Alicją do teatru, zabolała. Starałam się więc myśleć tylko o tym, że w przyszły piątek będę mogła dać Bożenie odpowiedź. Wierzyłam, że będzie pozytywna.
— A jak twoje sercowe sprawy? — zaskoczyła nieoczekiwanym pytaniem.
— Moje sercowe sprawy? — zdziwiłam się zapominając, że coś jej nakłamałam na ten temat.
— Zostawiłaś przecież kogoś w Szczecinie...
— No, tak. Rzeczywiście, że kogoś zostawiłam... — przybrałam tajemniczy wyraz twarzy.
— Powiedz coś wreszcie o nim. Dawniej nie miałaś przede mną tajemnic.
— Dawniej nie miałam tak bardzo z czego się zwierzać. To raczej ty miałaś dużo do powiedzenia.
— To prawda... — przyznała z westchnieniem. Twarz jej spoważniała, cień smutku przesunął się po twarzy. Delikatnym ruchem dotknęła mojej ręki.
— Nadal jesteś przyjacielem?
— Możesz na mnie liczyć.
— Powiedz mi, ale tak zupełnie szczerze. Widujesz się z Plattino? Poczułam nagłą niechęć do Sylwestra, że stworzył pokrętną sytuację,
zmusza mnie do lawirowania.
107
— Oczywiście, że tak. Jesteśmy kolegami. Współpracujemy w jakimś sensie z sobą. Spotkania są nieuniknione... — starałam się tłumaczyć tonem wzbudzającym zaufanie.
— Kocham go nieprzytomnie, jestem nim opętana. Nic i nikt mnie nie interesuje. Żyję chyba tylko po to, aby oddychać tym samym powietrzem co on, być z nim... Przeraża mnie czasem ten nadmiar uczucia, zaczynam się czegoś lękać... — myślała głośno, wodząc niepewnym wzrokiem po obrazach rozwieszonych na ścianach.
Odezwała się we mnie niedobra przekora. Powstrzymywałam się z trudem, aby nie zapytać, jak jest między nimi naprawdę. Było mi jej żal. Jednocześnie doszedł do głosu egoizm. Jeśli sprawy nie układają się tak, jak usiłowała je przedstawić, może to oznaczać, że moje układają się pomyślniej. Są jakieś szanse, że Sylwester...
Natychmiast przyszło opamiętanie. Jeśli nawet odrzuci uczucie Alicji, to i tak nie mogłabym wymierzyć Alicji takiego ciosu, godząc się na zajęcie jej miejsca. Należało zmienić szybko temat. Szukałam rozpaczliwie czegoś, co mogłoby wypaść naturalnie, oderwać jej myśli od Sylwestra.
— Nasze złe nastroje i czarne myśli, Alicjo są z pewnością wywołane nie najlepszą pogodą, spadkiem ciśnienia. Zmieni się front atmosferyczny i wszystko wyda się inne. Opowiedz lepiej o swoich ostatnich przekładach. Wspominałaś o nich w Zakopanem...
Alicja odwrócona plecami tkwiła teraz przy oknie, jakby kogoś wypatryweała na oświetlonej latarniami ulicy.
— Deszcz pada — oznajmiła nieoczekiwanie, jakby nie słyszała, o co prosiłam — wiesz, co on mi w tej chwili przypomniał?
— Skąd mogę wiedzieć? — wzruszyłam ramionami znużona już wizytą i ciągłym napięciem uwagi.
— Przypomina mi... no, zgadnij? — w głosie łagodny, miękki ton, jaki miewa się czasem wracając do miłych wspomnień.
— Nic mi jakoś nie przychodzi do głowy — uśmiechnęłam się do jej pleców.
— Przypomniał się pierwszy śnieg, gdy jeszcze byłyśmy w szkole.
— Co ma wspólnego deszcz ze śniegiem?
— Tak mi się jakoś skojarzyło... — zniżyła głos — pamiętasz, jak u sióstr cieszyłyśmy się wszystkie z pierwszego śniegu? Ty musiałaś
108
zawsze zrobić na nim pierwszy ślad. Później patrzyłyśmy, jak śnieg go powoli zaciera... Pomyśleć, że to tak było dawno... — wpadła w sentymentalny nastrój.
— Pamiętam — przytaknęłam wyławiając z zakamarków pamięci tamten czas. Dwie małe, jednakowo ubrane dziewczynki o różnych charakterach, upodobaniach i z różnych środowisk.
— Zdaje się, że wówczas także spadł pierwszy śnieg, gdy napisałam na tablicy niezbyt pochlebny wierszyk o naszej wychowawczyni. Pamiętasz siostrę Felicitę?
— Pamiętam — skinęłam głową.
— Ty wzięłaś winę na siebie, a ja miałam okropne wyrzuty sumienia, że za karę byłaś pozbawiona pójścia do teatru...
— Nic nie było prostszego, jak przyznać się do winy! — rozbawił mnie ten spóźniony o ileś tam lat, akt skruchy — uniknęłabyś wyrzutów sumienia, a ja nie zasłużonej kary... — uśmiechnęłam się do tak odległych wspomnień, jakby pochodziły z innego życia. Trochę się nawet wzruszyłam, że Alicja o tym pamiętała.
— W innych okolicznościach bym to zrobiła, ale tu chodziło o teatr i o sztukę, którą tak bardzo chciałm zobaczyć. Teatr przecież od dziecka był moją pasją, a przy tym podkochiwałam się w aktorze, który występował w tej sztuce. Czujesz jeszcze o to do mnie żal? — spytała z rozbawieniem.
— Ależ skąd! — roześmiałam się szczerze i z ulgą. Przełamywały się jakieś lody — nigdy go właściwie nie miałam. W roli niewinnie cierpiącej bohaterki czułam się wówczas znakomicie. Wszystkie dziewczyny patrzyły na mnie z podziwem. Wiedziały, że to ty byłaś autorką wiersza.
Niewiele zmieniła się od tamtych, szkolnych czasów. Nigdy z niczego nie chciała zrezygnować, co mogłoby sprawić jej przyjemność, choćby kosztem innych i jak mawiała jedna z jej przyjaciółek, „choćby po trupach". Mimowoli skojarzyło się to powiedzenie z koncepcją portretu Alicji.
— Będziesz pozowała Bożenie? — powróciłam do sprawy leżącej mi na sercu.
— Możliwe... — odpowiedziała z roztargnieniem, jakby myślała o zupełnie czymś innym. Nie należało przeciągać struny.
109
— Wciąż niczego nie mogę się dowiedzieć o tym tłumaczonym przez ciebie tomiku. Jak ci idzie praca? — nie bardzo orientowałam się, jakie można zadać jeszcze pytanie na ten temat. Poezja nie interesowała
mnie.
Alicja przysiadła wreszcie obok na rekamierze, obitej błękitnoróżo-wym brokatem w srebrzyste paseczki z różyczkami. Kojarzyły się z jej dziecinnym pokojem. Brakowało jedynie czekolady z pianką w malutkich filiżaneczkach.
— Usiłuję dla własnej przyjemności przełożyć wiersze Boudelaira — wygładziła starannie fałdy sukienki —jak dotychczas bez większego efektu — westchnęła z niezadowoleniem — wiersze są po prostu „nieprzekładalne" tak, jak według mnie, Dantego czy Racine' a. — Poruszyła nerwowo ramionami. — Czy wiesz, że w poezji słowa są nie tylko znakami? — popatrzyła na mnie z namysłem.
— Nie — przyznałam szczerze.
— Są one przedmiotami zespalającymi się w samodzielny, żywy organizm. I jeżeli usiłujesz zastąpić je synonimami, deformuje się tym sposobem sens utworu, a nawet całkowicie się go zmienia. Rozumiesz?
Skinęłam głową bez słowa. Tak naprawdę nie wiedziałam, o co tu
chodzi.
— Stąd właśnie bierze się często zjawisko „nieprzekładalności" wielkich poetów. To tak mniej więcej, jak z muzyką. Jakakolwiek zmiana stosunku trwania interwału pociąga za sobą zmianę tak zasadniczą, że utwór przestaje być sobą...
Lubiłam słuchać Alicji, gdy opowiadała o czymś, co ją pasjonowało. Gdy teraz otwierała przede mną inne, nie znane mi światy, stawała się znów bliska jak dawniej. Głos miała dźwięczny, pieściwy dla ucha. Ulegałam powoli nastrojowi chwili, czarowi otaczających przedmiotów tak różnych od tych, z którymi stykałam się na codzień. Tę chwilę o zmierzchu mąciło jedynie poczucie winy. Nie zdobyłam się na odwagę, żeby ostrzec Alicję przed moją miłością do Sylwestra. Wyznać, że bronię się przed tym uczuciem, że nie chcę, nie będę jej rywalką, że się
poddałam...
— W większości wypadków — ciągnęła dalej, nieświadoma moich myśli i odczuć — dokonanie przekładu jest równoznaczne z unicestwieniem elementu poetyckiego w wierszu. W najlepszym razie powstaje
110
zupełnie inny utwór. Jego zgodność z oryginałem polega wówczas jedynie na tym, że intencje autora i tłumacza harmonizują z sobą.
— Zbyt to dla mnie skomplikowane — przyznałam ze skruchą — ale opowiadaj dalej. Niech i ja się czegoś nauczę.
Pomyślałam, że niech mówi o poezji, o literaturze i muzyce, byle nie na newralgiczny temat, jakim stał się Sylwester. I tak nie znajdziemy już z Alicją wspólnej drogi. Nie zmieścimy się na niej we troje. Jedno z nas będzie musiało ustąpić. Tylko kto będzie tym zbędnym?
— Jeśli chodzi o sens poetycki, według mnie, jest on substancjonalnie związany z formą. Nie można go wyodrębnić od formy, którą ożywia od wewnątrz. No, bo przecież „opowiadając" utwór poetycki, nawet najbardziej zrozumiały, unicestwia się w nim całkowicie poezję. Nawet sens przejawiający się w takim „opowiadaniu" nie jest już sensem poetyckim...
Alicja poruszyła się, popatrzyła mi z bliska w oczy. Były piękne, łagodne w wyrazie.
— Rozumiesz teraz? — uśmiechnęła się przyjaźnie.
— Mówisz bardzo uczenie, Alicjo, i na pewno masz rację... — wymawiałam słowa powoli, z rozwagą i namysłem. Dziesiątki innych myśli i odczuć kołatało się po głowie. Nie mogłam dać sobie z nimi rady.
— Ubawiłaś mnie! Masz taki skupiony wyraz twarzy — roześmiała się, sięgając po papierosa.
— Kiedy przestaniesz wreszcie palić! — krzyknęłam myśląc o Sylwestrze.
— Plattino też pali — wysunęła argument —jeśli on przestanie, to ja także...
— Już ja się o to postaram! — oznajmiłam kategorycznym tonem, zerkając na zegarek. Dochodziła godzina siódma.
— Myślisz, że ciebie posłucha? — uniosła swoim zwyczajem łuki brwi.
— Poradzę sobie jakoś, przemówię mu do rozsądku. Jest lekarzem, wie, czym to się może skończyć, a ja nie chciałabym widzieć go na stole sekcyjnym.
— Przestań! — krzyknęła Alicja. — Masz już poważne skrzywienie zawodowe.
111
— Może i mam — uśmiechnęłam się, wstając z rekamiery. — Miło tu u ciebie, jak zwykle, ale na mnie już czas. Okropnie się zasiedziałam.
— Zostań jeszcze. Wypijemy drinka, przegram ci coś ładnego. Kupiłam nowe taśmy... — kusiła, podnosząc się niechętnie.
— Nie mogę. Mam na jutro przygotować pewną pracę dla profesora.
— Szkoda — westchnęła — rzadko się teraz widujemy.
— Twoja wina, Alicjo. Masz więcej czasu ode mnie, a wyraźnie mnie zaniedbujesz.
— Niezbyt chętnie ruszam się z mojej samotni — nutka smutku zabrzmiała w głosie — Plattino zazwyczaj nie uprzedza, kiedy wpadnie. Że też obrał sobie taki zawód.
— Akurat to mogę zrozumieć. Jednak dzwoń do mnie. Umówimy się na któryś dzień i wpadnę do ciebie. Jeśli chcesz, to nawet razem z Bożeną. Oszalała na twoim punkcie.
— Dobrze..., — zawahała się — będziesz widziała się jutro z Plattino?
— Nie potrafię tego przewidzieć. Może się zdarzyć, że spotkamy się w stołówce albo w prosektorium, ale to nic pewnego. Chcesz, żebym mu coś przekazała?
— Nie. Spytałam po prostu tak sobie...
* * #
Pobiegłam szybko do przedpokoju otworzyć drzwi Bożenie. Za nimi stał jednak Sylwester. Myślałam o nim przed chwilą, przerzucając pożyczony od niego miesięcznik medyczny, że potrafił umiejętnie dozować życie. Brać z niego jedynie to, co najlepsze, najwygodniejsze dla niego. Omijał z precyzją kłopotliwe problemy. Uprzytomniłam sobie ze zgrozą, że kocham nawet jego wady i słabostki. Wszystko to, co składało się na jego niedoskonałą całość.
— Czy coś się stało? — zapytałam przestraszona. — Wiedziałeś, że wybieram się z Bożeną na seans. Sądziłam nawet, że to ona dzwoni — wypadło to głupio i nietaktownie.
Zdjął powoli wilgotną od deszczu kurtkę. Zawiesił porządnie na ramiączku.
112
— Nic się nie stało — pokręcił głową. — Czy koniecznie musiało się coś stać? Ilekroć spotykamy się w klinice albo przychodzę do ciebie, masz wystraszony wyraz oczu. Zachowujesz się tak, jakbyś każdej chwili spodziewała się strasznej wiadomości. Irma, co się z tobą dzieje? — przesunął dłonią po moim policzku.
— Boję się... — wymamrotałam unikając jego spojrzenia.
— Boisz się? Czego? — patrzył na mnie z niedowierzaniem. Milczałam. Nie mogłam powiedzieć, że takich właśnie spotkań, mojej
miłości i spodziewanych cierpień, które może mi przynieść. Stał przez chwilę niezdecydowany po środku przedpokoju pod wiszącą lampą. Przesączała łagodne, złotawe światło. Patrzył na mnie z dziwnym wyrazem w szarych, wyrazistych oczach.
— Czuję lęk przed samą sobą... — usiłowałam jakoś wytłumaczyć, co działo się we mnie od miesięcy — przerażają mnie wszelkie dwuznaczności i sytuacje bez wyjścia—wyrzuciłam z siebie, aby wszystko zostało dopowiedziane do końca. Zawierzyłam jego inteligencji.
Bez słowa wziął mnie w ramiona. Nie uczyniłam najmniejszego ruchu. Nie broniłam się, gdy poszukał moich ust. Zatracałam powoli poczucie czasu i rzeczywistości. Doznałam dziwnego uczucia, całkowicie różnego od tych, jakie kiedykolwiek przeżyłam. Było to coś podobnego do unoszenia się, odpływania w jego ramionach w dziwne, wirujące światy, w mroczne głębie nowych doznań. Nic się nie liczyło, nic nie istniało. Wokół pustynia i tylko my dwoje złączeni pocałunkiem, przenikając siebie drogą dziwnej, nieznanej osmozy.
Dwukrotnie powtarzający się dzwonek, przywrócił nas do rzeczywistego świata. Brutalnie i nieomal boleśnie ściągnął na nieprzychylną ziemię. Bożena przyniosła z sobą chłód październikowego wieczoru i wiosenny zapach fiołków. Obrzuciła nas wszystko wiedzącym spojrzeniem, przywitała przyjacielskim uściskiem dłoni. Przeszliśmy do pokoju.
— Jesteś gotowa? Biegłam prawie, żeby się nie spóźnić... — wpatrywała się z dezaprobatą w moją byle jaką sukienkę. Nie zdążyłam się przebrać. Zaskoczyła mnie wizyta Sylwestra.
— Za chwilę będę gotowa. Nałożę tylko wizytowy cuch — uśmiechnęłam się jak winowajczyni i zostawiłam ich samych.
Do niewielkiej sypialni dobiegał rozbawiony głos Bożeny. Opowiada-
113
ła jakiś swobodny dowcip. Przebiegło mi, nie po raz pierwszy, przez myśl, że tych dwoje zachowuje się tak, jakby od dawna się dobrze znali. Stałam przed otwartą szafą, nie mogąc jeszcze ochłonąć po tym, co się zdarzyło. Usta wciąż paliły i pulsowały. Czułam jeszcze zaborcze wargi Sylwestra, ociężałość w całym ciele. Z niejakim wysiłkiem naciągnęłam popielatą sukienkę z białym kołnierzykiem. Była źle wyprasowana. Popatrzyłam z niechęcią w lustro. Wyglądałam jak wyrośnięte dziecko z sierocińca. Byłam bliska płaczu. Uprzytomniłam sobie wreszcie, że wszystkie bez mała kobiety, z którymi się stykałam, wyglądały zawsze efektowniej i ciekawiej ode mnie.
— Czy możesz dać mi adres swojej krawcowej? — były to moje pierwsze słowa, gdy weszłam do pokoju. Bożena popatrzyła na mnie z widocznym zdumieniem. Odchyliła do tyłu głowę, parsknęła krótkim
śmiechem.
— Na nic się to nie zda — oznajmiła — ona dobrze szyje, to prawda. Jednak niczego do twego typu nie dobierze, a ty niestety, ubierasz się byle jak i bez pojęcia. Prawda panie doktorze? — zwróciła się z powagą
do Sylwestra.
— Nie znam się na tych sprawach... — usiłował wyjść z tego
w sposób dyplomatyczny.
— Zna się pan! I to bardzo dobrze — stwierdziła z przekąsem, spoglądając w moją stronę. Stałam speszona i zła na Bożenę.
— Coś okropnego, jak ty potrafisz się oszpecać! — ciągnęła bezlitośnie — chyba, że robisz to celowo. Te workowate fasony, kolory nie pasujące do twojej karnacji ani nawet do barwy włosów! Zatracasz cały swój wdzięk, ukrywasz świetną figurę. — rzuciła na osłodę
— muszę zaprojektować dla ciebie kilka modeli. Daj kawałek papieru!
— wyciągnęła niecierpliwym ruchem rękę.
— Nie mamy już wiele czasu... — usiłowałam oponować.
— Daj! — przynaglała niecierpliwie.
Sylwester bez słowa wyrwał kilka kartek z notesu wyciągniętego z kieszeni. Podał je Bożenie z uśmiechem zadowolenia.
W pokoju zapanowała cisza. Nie mogłam znaleźć jakiegoś tematu, który mógłby ją przerwać. Czułam się skrępowana sytuacją i nieszczęsną sukienką. Zerknęłam ukradkiem na Sylwestra. Czułam wciąż jeszcze na ustach bolesny ślad jego ostrych zębów. Podchwycił mój wzrok.
114
Umknęłam z oczami. Nie chciałam, żeby wyczytał z nich to, o czym w tej chwili myślałam, czego pragnęłam.
— Powiedz, Bożena, coś o tym mecenasie... — nieudolnie przerwałam pierwsza ciszę.
— O Chrzankiewiczu? O nim nie ma nic do opowiadania. Jego trzeba zobaczyć. To specjalny egzemplarz.
Sylwester z nieprzeniknionym wyrazem twarzy śledził ruchy dłoni Bożeny. Śmiało, w pośpiechu prowadziła ołówek.
— Widuję go czasem na mojej ulicy — wtrącił Sylwester — wygląda na psychopatę.
— Pewnie nim jest — skwitowała lakonicznym tonem. Wsunęła zarysowane kartki pod figurkę buldożka z wiedeńskiej
porcelany, ślubnego prezentu od mojej byłej teściowej.
— Adres krawcowej masz na odwrocie. Materiał kup w odcieniach czerwieni lub szafiru. To są twoje barwy... — wyrzuciła z siebie jednym tchem, sięgając do torebki po puderniczkę. Nazywała ją pieszczotliwie „koci brzuszek". Była z mięciutkiego zamszu — pamiętaj, że czerwony kolor w szczególny sposób działa na mężczyzn. Budzi w nich samca...
— dorzuciła od niechcenia, spoglądając wymownie w stronę Sylwestra
— niepotrzebnie zagryza pan usta, doktorze. Śmiech, to zdrowie, a zwłaszcza, że sytuacja jest niezwykle zabawna... — dorzuciła niezrozumiały komentarz, wpatrując się z rozbawieniem w Sylwestra
— zdaje się, że Irma, to coś dla pana. Ona się przecież rumieni na słowo „mężczyzna".
Poczułam się głupio. Dziwne zachowanie Bożeny zaczęło drażnić.
— Chodźmy wreszcie! Nie lubię się spóźniać! — oznajmiłam szorstko, żeby wreszcie przestała robić niezbyt stosowne uwagi.
Sylwester z nieprzeniknionym uśmieszkiem pomagał nam się ubrać. Ruchy miał pełne swobody i precyzji, jak ruchy mężczyzny przyzwyczajonego do rozbierania i ubierania kobiet. Wiedział, kiedy należy podać szal, a kiedy czapkę. Kiedy schylić się, aby zapiąć botki, a kiedy narzucić płaszcz na ramiona. Podając kurtkę, dotknął ustami moich włosów. Było to ledwie muśnięcie, a odebrałam je niczym elektryczną iskrę, przebiegającą wzdłuż kręgosłupa. Spojrzałam spłoszonym wzrokiem na Bożenę. Stała do nas plecami, poprawiając przed lustrem futrzaną czapkę. Spotkałyśmy się oczami. Dojrzałam w nich zastygły smutek. Musiała
115
widzieć, może miała nawet jakieś skojarzenia z podobną sytuacją. Niewiele wiedziałam o jej życiu uczuciowym i osobistym. Była skryta.
Deszcz przestał padać. Szliśmy we trójkę szeroką ulicą. Ze starych nieomal ogołoconych z liści drzew, skapywała ciężkimi kroplami rosa. Między pociemniałymi konarami, wybłyskiwały mdłym światłem uliczne latarnie. Szłam w milczeniu wsłuchana w brzmienie jego głosu. Nie usiłowałam nawet rozróżniać znaczenia poszczególnych słów. Raz jeszcze przeżywałam tamtą scenę w przedpokoju. Pomyślałam z bolesnym żalem, że gdy będę musiała wyrzec się tego głosu na zawsze, będzie mi trudno dalej żyć, znaleźć w czymkolwiek zapomnienie.
W pobliżu klinik, Sylwester pożegnał się z nami. Chciał zajrzeć do pacjenta po wczorajszej, skomplikowanej operacji. Stan jego był ciężki, nieomal krytyczny. Dyżur objął młody, nie doświadczony jeszcze lekarz i Sylwester wolał nie ryzykować. Chciał sam skontrolować, czy wszystko przebiega jak należy.
— Kochasz go? — zapytała obcesowo Bożena, gdy zostałyśmy same.
— Kogo? — udałam zdziwienie. Głupio i niepotrzebnie.
— Przecież, że nie Kwaśniewskiego tylko tego doktora.
— To jest ktoś, kogo kocha Alicja — odpowiedziałam wykrętnie.
— Tym gorzej dla was dwojga, ale ja się nie interesuję w tej chwili sercem tej pani, a twoim... — w głosie wyczułam zniecierpliwienie
— możesz nie odpowiadać na to pytanie! — zastrzegła się i przyśpieszyła kroku.
— Więc po co pytasz?
— Chciałam się tylko dowiedzieć, czy do tego o czym oboje myślicie, potrzebna wam koniecznie bezludna wyspa?
— Co ty wygadujesz? Skąd możesz wiedzieć o czym myślimy...
— zaczęłam się denerwować na niezrozumiałe wtrącenie się Bożeny w moje osobiste sprawy. Zachowanie jej było dla mnie zaskoczeniem.
— Otóż chciałam ci zwrócić uwagę, że wystarczy na was spojrzeć, a od razu robi się człowiekowi przykro, jak na widok wygłodzonego człowieka oglądającego chleb przez szybę...
Milczałam. Bożena także umilkła. Znalazłyśmy się pod drzwiami ozdobionymi mosiężną tabliczką z nazwiskiem mecenasa.
— Rozmawiałaś na temat portretu? — zapytała rzeczowym tonem.
— Tak. W poniedziałek obiecała dać odpowiedź.
116
— Stoi coś na przeszkodzie? -— Sylwester.
— On? — wydęła pogardliwie wargi.
Poczułam się dotknięta. Było coś w tym obraźliwego.
— Alicja chce się upewnić, czy nie będzie miał nic przeciw temu. Widzisz, ona... — zająknęłam się — prawdopodobnie pobiorą się wkrótce.
— Idiotka! Obie idiotki! — wpadła mi w słowa i energicznym ruchem nacisnęła dzwonek.
* * *
W obszernym pokoju, który był czymś pośrednim między salonem a gabinetem połączonym z biblioteką, panował przyjemny półmrok. Gdzieś w rogu paliła się czerwona lampka.
Twarze wokół okrągłego stołu rozpływały się w różowych szarościach. Po krótkiej chwili powitań i prezentacji z wymienianiem tytułów naukowych a także i rodowych, co mnie rozbawiło, usadzono mnie między Bożeną, a panem domu. W jego szklanym, sztucznym oku odbijało się czerwonym refleksem światełko żarówki. Przy gęstej, sterczącej czuprynie i czarnej, uczesanej w „łopatkę" brodzie, wyglądało to niesamowicie. Wydatny nos, mięsiste wilgotne wargi nasuwały skojarzenie z wizerunkiem diabła, przedstawianym na średniowiecznych rycinach. Jedynie jego głos miał przyjemne, łagodne brzmienie harfy eolskiej.
Witając się, obrzucił mnie przenikliwym spojrzeniem jednego oka, gdyż szklane lekko zezowało i nieruchomo patrzyło gdzieś przed siebie. Zapytał, czy wierzę w życie po śmierci i to, że dusze zmarłych są wśród nas, tyle że nie wszyscy mogą je zobaczyć.
— Energia nie ginie — dałam wymijającą odpowiedź — musi więc gdzieś w jakiejś formie krążyć. Może jako dźwięk, siła przyciągająca, światło? — zgadywałam, wymyślając na poczekaniu różne teorie, nie przygotowana na zaskakujące pytanie. — Osobiście nie zdarzyło mi się ujrzeć ducha. Wiele jednak słyszałam tego rodzaju historii — zakończyłam myśląc o dziadkach, a także i preparatorach, którzy święcie wierzą w dusze pokutujące i takie, które pojawiają się, aby ostrzec, dać
117
znak, że istnieją, są przy nas. Wachlarzyk przysięgał, że wieczorem kręci się po salach czarno ubrany mężczyzna w cylindrze. Przestał już zwracać na niego uwagę od chwili, gdy facet wlazł w ścianę, a z drugiej strony wylazł i zerkał na niego przez okno.
— Dobrze więc, że przyjęła pani moje zaproszenie. Jeśli seans się uda, przekona się pani na własne oczy, że nasze ciało jest jedynie szatą dla naszego ducha.
— Tyle, to i ja wiem — bąknęłam.
— Bardzo to wszystko interesujące — wtrąciła szybko Bożena, uśmiechając się do pana domu. Żałowałam, że nie ma tu z nami Sylwestra. W czasie drogi tłumaczył, że jest mu trudno uwierzyć, aby można było porozumiewać się z duchami z pomocą fajansowego spodka, jeśli nawet istnieje w jakiejś formie życie pośmiertne.
Wzrok powoli przyzwyczajał się do półmroku. Wyławiałam z niego twarze osób siedzących wokół stołu. Kilka kobiet w nieokreślonym wieku, kilku dobrze ubranych panów wyglądających bardziej na playboyów niż na osobników interesujących się bezcielesnymi zjawami. Ogółem było nas dwanaścioro. Medium w osobie gospodarza, o którym mówiono z przejęciem, że jest fenomenem w tej dziedzinie, było trzynastym uczestnikiem i najważniejszą tu osobą.
Wyciągnięte nad spodkiem dłonie, ledwo dotykały opuszkami palców sporych rozmiarów talerzyk z cieniutkiej porcelany. Pan domu informował zduszonym szeptem, że należy się skupić. Wyrzucić wszystkie uboczne myśli, bardziej zewrzeć nogę z nogą sąsiada. Trochę mnie to wszystko śmieszyło. Byłam jednak ciekawa, co nastąpi dalej i co w rezultacie z tego wyniknie. Mimo że wykonywałam polecenia, jakie padały z ust medium, nie bardzo potrafiłam się skupić. Myśl powracała uparcie do Sylwestra. Wyobrażałam go sobie przy łóżku pacjenta. Widziałam, jak wracał samotnie do pustego domu, jak przechodził pod gubiącymi liście drzewami, które kryły swoim cieniem jego szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Bez powodu ogarnął mnie irracjonalny lęk, że może mu się przytrafić coś złego. W moje myśli wplątała się także Alicja. Zamiast do domu, mógł pójść z kliniki prosto
do niej...
I w tej właśnie sekundzie wyczułam pod palcami delikatne falowanie talerzyka, dziwne pulsowanie, jakby ulepiony był z elastycznej, żywej
118
substancji. Zerknęłam z ukosa na Bożenę. Jej palce stykały się nieomal z moimi palcami. Wpatrywała się w talerzyk z przejęciem. W oczach czaił się lęk i niedowierzanie. Na innych uczestnikach nie zrobiło to zjawisko większego wrażenia. Przeżywali widocznie większe już emocje.
Pulsujący talerzyk ruszył z miejsca kolistym ruchem. Początkowo wolniejszym, jakby z króciutkim wahaniem, jak ktoś, kto zastanawia się, co dalej należy czynić. I nagle gwałtownie ruszył, uciekając nam wszystkim spod palców. Kręcił się hałaśliwie po czarnym wypolerowanym blacie stołu z białymi, wpisanymi w koło literami. Wirował w szalonym tempie, aby raptownie na ułamek sekundy zatrzymać się przed każdym z siedzących gości, przysuwając się niemal do samej krawędzi stołu. Sugerowało to, że chce się z każdą z nich poznać. Zataczając coraz szersze kręgi zatrzymał się niezdecydowanie na środku koła, jakby na coś czekał.
— Jakie imię twoje, duchu? — zagrzmiał głęboki, pełen skupienia i powagi głos mecenasa Chrzankiewicza.
Dreszcz przebiegł mi po plecach. Bożena spazmatycznie westchnęła, przytulając mocniej swoją nogę do mojej jak wystraszone dziecko.
Teraz dla odmiany spodek rozpoczął szybki, energiczny bieg po alfabecie. Czarną strzałką namalowaną na talerzyku wskazywał odpowiednie litery. Jeden z mężczyzn, zwany tu od swojej funkcji „czytakiem", składał je półgłosem w słowa, dzieląc na zgłoski. Inni powtarzali za nim bezgłośnym poruszeniem ust.
— Aleksander.
Imię to musiało wprawić uczestników w konsternację. Spoglądali bowiem po sobie niedowierzająco, zawiedzionym wzrokiem.
— Ktoś obcy przedarł się do nas — syknął w moje ucho niezadowolonym głosem mecenas. O nobliwym wyglądzie mężczyzna w czarnym, tradycyjnym garniturze z vis a vis, objaśnił dramatycznym szeptem, że dotychczas zjawiał się duch hrabiego Gabriela Prądzikiewicza z Prądze-wa, jego krewnego po mieczu.
— Podaj, duchu, swoje nazwisko — zwrócił się surowo do spodka mecenas łyskając szklanym, martwym okiem.
— Bąbliński — odpowiedział spodek, sunąc dostojnie przez stół. Zatrzymał się przede mną. Zamarłam na moment. Prąd szczypiącymi
119
ciareczkami przebiegł po plecach. Od nasady szyji po kość ogonową i z powrotem. Czegoś podobnego jeszcze nie doznałam. Jednocześnie uruchomił się mechanizm zawiadujący pamięcią. W okamgnieniu pojawiła się sekcja pacjenta o takim właśnie imieniu i nazwisku. Zapamiętałam je dobrze. Przypadek był niecodzienny. Zmiany mózgowe na skutek nie spotykanej prawie u nas choroby, wywołującej degradację
mózgu.
Oczy wszystkich skierowały się w moją stronę.
— Jaki wiek? — wydukałam z trudem, aby się upewnić, że to nie tylko zbieżność nazwiska.
Niechętnie, jakby z ociąganiem, ruszył ku rzędowi cyfr. Domyśliłam się, że nie jest zadowolony z mego niedowiarstwa. Było w tym coś niesamowitego. Zatrzymał się przy czwórce. Odczekał ułamek sekundy, jakby chciał utrzymać mnie w niepewności i bez pośpiechu ruchem kolistym powędrował do piątki. Wiek także się zgadzał. Zmarły liczył sobie czterdzieści pięć lat życia.
Siedziałam jak odrętwiała. Nie znalazłam żadnego wytłumaczenia na tego rodzaju zjawisko. Nikt z obecnych, a nawet Bożena, nie mógł wiedzieć o przeprowadzonej sekcji. Byłam w tym kręgu jedynym lekarzem.
— Znała pani zmarłego? — zapytał mecenas.
— W pewnym sensie, tak... — wymamrotałam niepewnie, spoglądając na obecnych. Obserwowano mnie z zainteresowaniem.
— Wobec tego przyszedł tylko do pani. Proszę zadawać pytania. Nie mogłam jakoś pogodzić się z myślą, że ktoś, kogo całkowicie
wypatroszyłam zjawia się, żeby prowadzić ze mną konwersację. Jak na złość, żadne sensowne pytanie nie przychodziło do głowy. To, o co chciałabym zapytać było zbyt osobiste, abym chciała zadać je głośno, przy obcych mi ludziach.
— Proszę pytać... — niecierpliwiła się szeptem któraś z kobiet z fryzurą pazia.
— Powiedz mi duchu coś od siebie... — głos mi lekko drżał i nie mogłam pozbyć się widoku Bąblińskiego z przepołowionym czerepem, nie mówiąc już o poszatkowanych wnętrznościach. Świadomość, że jego duch usiłuje rozmawiać ze mną przy pomocy spodka, było czymś irracjonalnym i nie do przyjęcia. Serce waliło jak zwariowane, gdy
120
składałam szybko litery układające się w zdania. Talerzyk dopadał do nich w zawrotnym tempie.
— Kto sieje wiatr, zbiera burzę... — spodek zatrzymał się w wirującym tańcu obok biało nakreślonego krzyża i nie chciał się ruszyć, chociaż wciąż jeszcze trzymaliśmy nad nim dłonie.
— Nic z tego nie rozumiem... — powiodłam pytającym wzrokiem po obecnych.
— Jest to ostrzeżeniem dla pani i niczego już więcej duch nie powie — kręcił z niezadowoleniem głową pan Chrzankiewicz — dusza wróciła tam, skąd do nas przyszła. Krzyż oznacza milczenie śmierci.
Poczułam na plecach nie pojedyncze mrówki, a całe mrowisko. Delikatnie odsunęłam nogę od strony mecenasa. Natychmiast znalazła się znów przy mojej i to w jeszcze ciaśniejszym zwarciu. Powtórzyłam próbę.
— Proszę nie przerywać łańcucha! Nogi muszą się dotykać, tak samo jak dłonie. Szczególnie uda... — skarcił mój manewr surowym głosem. Złowrogo błysnęła w szklanym oku odbita w nim żarówka. Zawstydziłam się. Chodziło zapewne tylko o skomasowanie większej ilości energii, a ja dopatrywałam się rzeczy niewłaściwych. Spojrzałam łaskawszym okiem na adwokata i posłusznie położyłam palce obok jego palców tak, aby się mocniej stykały. Były to duże, wypielęgnowane palce.
Po chwili śmiertelnej ciszy, spodek pod naszymi palcami ponownie zawirował. Nie czekał na pytania. Sam duch bez zachęty ułożył z liter swoje nazwisko. Był to ów hrabia z zaświatów, stały bywalec seansów, zaprzyjaźniony ze wszystkimi. Pochylone nad stołem twarze uczestników, uśmiechnęły się z widocznym zadowoleniem do niezawodnego doradcy, który zmarł przed siedemdziesięciu laty w swoich rozległych włościach na Ukrainie. Hrabia pod postacią talerzyka wykonał honorową rundę przed zebranymi i zatrzymał się z boku, gotów do rozmowy.
— Witamy, panie hrabio! — odezwał się zgodny chór głosów. Dopiero wówczas przystąpiono do zadawania pytań. Niecodzienność sytuacji, powiew z tamtego świata i przyćmione światło ośmielało widocznie zebranych. Pytania padały żenująco śmiałe. Zazwyczaj intymnej treści. Nikogo to nie krępowało. Jedynie my z Bożeną miałyśmy niejakie opory w zasięganiu u hrabiego informacji.
121
Jeden z mężczyzn dopytywał się poddenerwowanym głosem, czy żona jest w ciąży, a jeśli tak, to z kim? Czy narzeczona miała tylko pięciu kochanków, czy było ich znacznie więcej? Czy lekarz postawił słuszną diagnozę i nie pomylił raka prostaty z niewydolną lewą nerką? Czy teściowa, aby na pewno umrze w przyszłym miesiącu? Czy hrabia zna jakieś niezawodne, a mało kłopotliwe i najchętniej ziołowe środki zapobiegające ciąży? Czy jest prawdą, że pan R. ma na bankowym koncie siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów, a jeśli tak, to skąd się one u niego wzięły? Kto skradł pani Dziuni ostatni model forda? Czy masturbacja rzeczywiście obniża ciśnienie, a jeśli tak, to ile razy dziennie należy ją uprawiać?
Hrabia przy pomocy spodka odpowiadał różnie. Najczęściej sentencjami. Można je było dwojako tłumaczyć. Czasem wykręcał się dowcipem lub ciętym słowem.
Z trudem utrzymywałyśmy z Bożeną powagę, chociaż ja powracałam wciąż myślami do mego pacjenta ze stołu sekcyjnego. W żaden sposób nie mogłam sobie tego wytłumaczyć. Żałowałam, że Sylwester nie mógł być tego świadkiem. Przyszła wreszcie kolej na mnie. Mecenas patrzył wyczekująco z gniewnie zmarszczonymi brwiami. Jego gorące udo coraz bardziej napierało na moje. Obecni zawiśli wzrokiem na moich ustach. Bożena usiłowała stłumić cichutki chichot.
— Czy mogę zadać pytanie w myśli? — zwróciłam się szeptem do
mecenasa.
— Nie jest to wskazane, ale można... — odpowiedział z niechęcią. Cała reszta popatrzyła na mnie z niemym wyrzutem.
— Wobec tego, już zadałam...
Jednocześnie wyraziłam w myśli prośbę, aby powiedział coś na temat Alicji, co mogłoby rzucić światło na dalsze losy naszej trójki.
Spodek krążył przez chwilę bezładnie po całym stole, jakby chciał wyrazić swoje lekceważenie, albo zbierał myśli.
— Wprawiła pani hrabiego w zakłopotanie — syknął mecenas. Zerknęłam na talerzyk. Z ociąganiem kierował strzałkę ku alfabetowi.
Wszyscy z napięciem śledzili jego koliste, nonszalanckie ruchy.
— Gdybyście wiedzieli, jak ciężko płaci się za każdą nieprawość, uczynioną na ziemi, to byście nie spali, nie jedli, tylko modlili się, pokutowali i błagali Boga na klęczkach o przebaczenie... — odczytałam głośno. Wydało mi się, że ten cytat gdzieś już słyszałam.
122
Patrzono na mnie z zainteresowaniem. Słowa wywarły mocne wrażenie. Ktoś głośno westchnął.
— Czy hrabia odpowiedział na temat? — zapytała nieśmiało pani z brylantowymi kolczykami w uszach. Błyskały zielonkawo i błękitnie przy każdym poruszeniu głowy.
— Raczej nie... — rozczarowałam towarzystwo. Nie chciałam już komentować, że całkowicie było pozbawione sensu. Cóż mogła mieć wspólnego Alicja z nieprawością? Kochała Sylwestra, dążyła do małżeństwa z nim.
Zaczęło mnie to trochę już nudzić. Sądząc z miny Bożeny i ją także. Spojrzałyśmy przelotnie na siebie. W tym właśnie momencie coś stuknęło głośno w podłogę. Ten niewiadomego pochodzenia hałas powtórzył się jeszcze kilka razy, następując po sobie w krótkich odstępach. Jednocześnie nad głową mecenasa pojawiło się niebieskie światełko wielkości motyla.
— Przyszedł... — oznajmił grobowym głosem pan domu i wstrząsnął się niczym rażony prądem. Jednocześnie ze słowami usiłował wysunąć się z krzesłem na środek pokoju. Dwaj mężczyźni porwali się z miejsc, pomogli mecenasowi uplasować się wygodnie. Paskami od spodni przywiązali go do oparcia wysokiego krzesła. Skrępowali mu także nogi w kostkach i dłonie. Siedział sztywno z przymkniętymi oczami w czerwonej poświacie żarówki, jak na krześle tortur. Reszta towarzystwa usadowiła się zwartym półkolem w jego pobliżu. Trwała pełna napięcia cisza.
— Popatrz, jak ten satyr szybko zasnął... — szepnęła do mego ucha Bożena — czy to rzeczywiście możliwe?
— Zdarza się... — odpowiedziałam bez większego przekonania, obserwując z zainteresowaniem medium z odchyloną do tyłu głową i rozwartymi ustami. Połyskiwał w nich złoty trzonowiec. Wyglądał na człowieka pogrążonego w głębokim śnie.
— O kim mecenas mówił, że przyszedł?... — zapytałam sąsiadkę po mojej prawej stronie.
— Duch Adasia przyszedł. Młodszego syna tej pani o siwych włosach. Obaj chłopcy zginęli w wypadku samochodowym, a ona w jeden dzień posiwiała. Utrzymuje z nimi, dzięki mecenasowi, stały kontakt.
123
Zerknęłam dyskretnie w kierunku nieszczęśliwej matki. Wyjmowała z torebki chusteczkę. Ufryzowana starannie głowa trzęsła się delikatnie, wzrok wędrował uporczywie w kierunku bibliotecznej staroświeckiej szafy z girlandkami. Majaczyły w półmroku połyskujące, wypukłe szybki. Oczy wszystkich skierowały się w miejsce, w które patrzyła matka. Nad tymi właśnie girlandkami dostrzegłam nagle rój migotliwych światełek. Wirowały przez chwilę niby błękitne motylki, żeby wreszcie połączyć się w jedno kuliste, niebieskiej barwy światło. Zastanawiałam się, czy nie ulegam halucynacji, albo że jest to przygotowany wcześniej trik jakiegoś elektronika. Nie spuszczałam świetlistej kuli z oczu. Wsunęła się powoli za szafę i jednocześnie usłyszałam wyraźne kroki na parkiecie. Szły od krzesła z medium w kierunku
bibliotecznej szafy.
— Adaś ciągnął zawsze do książek... — wdarł się w ciszę zniekształcony łzami głos matki.
Wszystko stawało się coraz bardziej niepojęte i tajemnicze.
— Boję się... — wyszeptała Bożena, wpijając paznokcie w moje ramię — proszę, trzymaj mnie za rękę.
Ujęłam jej dłoń. Była gorąca i wilgotna. Nasunęła myśl o małym, nerwowym zwierzątku trzymanym na uwięzi. Nie wiedziałam, co z tą palącą dłonią dalej robić. Odważna skądinąd i realistycznie nastawiona do życia Bożena, zachowywała się jak rozhisteryzowany podlotek.
— Nie bój się... — szepnęłam — niech ci się wydaje, że jesteś
w teatrze.
Kroki zatrzymały się przy bibliotece. Na tle ściany rysowały się powoli kontury ludzkiej postaci, jakby z trudem z niej wychodziły. Stawały się coraz bardziej wyraźne i trójwymiarowe.
— Adaś! — krzyknęła matka, przykładając chusteczkę do oczu. Medium spokojnie spało dalej. Oddech był równomierny. Rozwarte
szeroko w czarnej brodzie usta, nasuwały myśl o piekielnej czeluści.
Postać chłopca w kolorowej wiatrówce oderwała się od ściany, przeszła wolno przez pokój ku zapłakanej matce. Odniosłam wrażenie, że to nie zjawa, a żywy człowiek, jak każdy z nas w pokoju. Jeśli nie było to jakąś sztuczką elektronika albo halucynacją, to czym jest właściwie śmierć, jeśli umarli dalej żyją? — pomyślałam z przestrachem i miałam ochotę stąd uciec.
124
__ Czy ty też widzisz tego chłopaka? — gorąca dłoń Bożeny wcisnęła
się ponownie w moją — przecież można oszaleć... __ Widzę, ale to tylko fantom...
— Chciałabym go namalować w tym dziwnym, księżycowym świetle.
— A ja bym chciała dotknąć, przekonać się, że to tylko cień, wyimaginowany obraz.
Przesunęłam wzrokiem po twarzach uczestników seansu. Spokojne w wyrazie, lekko uśmiechnięte, jakby całe życie spędzali w towarzystwie zjaw z tamtego świata. Twarz matki promieniała, mimo że po jej młodych jeszcze policzkach, płynęły łzy. Wszyscy widocznie ulegaliśmy zbiorowej psychozie. Trudno mi było inaczej to wytłumaczyć, chociaż i ta koncepcja nie wydawała mi się możliwa. Gdzie się właściwie zaczyna, a gdzie kończy granica między obu światami? Tym realnym i tym nierzeczywistym? Który z postrzeganych jest tym właściwym a nie tylko sennym majakiem? Ile jest tych równolegle istniejących światów i w jaki sposób się przenikają? — zastanawiałam się, mając zupełny zamęt w głowie. Uszczypnęłam się dyskretnie w nogę, aby się przekonać, że wszystko co widzę nie jest jedynie snem, z którego zbudzę się nagłe do rzeczywistości.
Stąpająca głośno zjawa przybliżyła się do kręgu zebranych wokół medium. Obróciłam głowę w kierunku lustra. Zajmowało pokaźną część ściany między biurkiem, a stolikiem do gry w karty. Kąt padania, równa się kątowi odbicia. A jednak nie rysowała się w nim postać, której obraz, według prawa fizyki, powinien znajdować się w lustrzanej tafli.
Przeniosłam wzrok na zjawę. Stała obok matki i dwa kroki ode mnie.
— Tęsknisz za domem, Adasiu? — przemówiła, jak do żyjącej osoby, trafiając dłonią w próżnię. Drżącym ze wzruszenia głosem zarzucała zjawę pytaniami. Syn odpowiadał bezgłośnym poruszaniem warg.
— Czy to coś ma rzeczywiście ciało? — zapytała szeptem Bożena — a gdybym go tak objęła?
— Spróbuj. Zapewne to ciało astralne, jeśli oczywiście, nie ulegamy złudzeniu...
— Nie mam odwagi — westchnęła.
— Ja także.
Fantom wrócił do miejsca, z którego się wyłonił. Postać chłopca
125
bladła, zatracała powoli ostrość, zacierała się niczym ścierany gumką rysunek ołówkiem. Wreszcie rozpłynęła się, wsiąkła w biblioteczną
szafę.
Oczy uczestników skierowały się na pochrapującego mecenasa. Z dziurki jego pokaźnego nosa wydobywała się fosforyzująca substancja. Przypominała węża z połyskliwej waty. Wydobywały się jej całe kłęby, zwijając się spiralnie na parkiecie, żeby czubkiem buta, wejść z powrotem w śpiące medium. Było to niesamowite widowisko.
— Co to takiego? — przestraszyła się Bożena.
— Ektoplazma, proszę pani... — objaśnił któryś z najbliżej siedzących mężczyzn takim tonem, jakby pojęcie to powinno być dla każdego zrozumiałe na równi ze słowem „bułka".
— A gdyby tak kawałek tego oderwać? — wdała się w rozmowę podekscytowana i dociekliwa Bożena.
— Byłoby to niebezpieczne dla medium. W ten sposób można mu uszkodzić ciało — tłumaczył z pobłażliwością, jak nieuświadomionemu dziecku — kiedyś, któryś z niedowiarków będących na seansie, odciął maleńki kawałeczek, żeby oddać do analizy. Medium po przebudzeniu miało bliznę na policzku — wyjaśniał mentorskim tonem — a jeśli panią to interesuje, to skład chemiczny ektoplazmy jest taki sam, jak ludzkiego
ciała...
Mecenas nieoczekiwanie westchnął głośno, niczym budzący się lew. Uniósł głowę, znużonym ruchem przetarł oczy i rozejrzał nieprzytomnym wzrokiem po wnętrzu, jakby je pierwszy raz widział.
Zapalono górne światło. Rozbłysły tęczą kryształowe wisiorki w staroświeckim żyrandolu. Doznałam uczucia, jakbym i ja obudziła się z męczącego, dziwnego snu. Mecenas długą chwilę wodził znużonym wzrokiem po obecnych. Na jego pobladłej twarzy i czole błyszczały drobniutkie kropelki potu.
— Była materializacja? — zapytał.
Bożena pierwsza zaczęła z ożywieniem relacjonować wrażenia z seansu. Przyłączyła się do niej matka Adasia z zaczerwienionymi od płaczu oczami, z rozmazanym na rzęsach tuszem. Twarz jednak promieniała wewnętrznym spokojem i czymś, co można by przyrównać do szczęścia. Twierdziła, że syn odpowiedział na wszystkie jej pytania. Wprawdzie bezgłośnie, ale ona słyszała je w sobie. Wie już, że Adaś jest
126
teraz bardziej szczęśliwy niż wówczas, gdy był na ziemi. Zapowiedział także, że zjawi się wkrótce młodszy brat. Towarzystwo rozgadało się, Wytworzył się nieomal familijny nastrój. Komentowano wypowiedzi hrabiego Prądziewicza, wymieniono spostrzeżenia związane z materializacją, przytaczano zdarzenia z innych seansów, opowiadano o własnych przeżyciach i doświadczeniach z duchami ludzi bliskich, a także obcych nawiedzających dom, w którym kiedyś mieszkali. Jednocześnie popijano z malutkich filiżaneczek kawę, którą ktoś przyniósł na tacy z kuchni, palono papierosy. Rozmowa z bywalcami seansów, których od dawna łączyły sprawy z zaświatów, jakoś się nie kleiła. Spoglądano na Bożenę i na mnie, jak na ignorantki, a nawet profanki, które wdarły się jedynie z ciekawości w ich hermetyczny świat ludzi obcujących z duszami zmarłych. Byli tak dalece uwikłani w metafizykę, że zatracili granicę między rzeczywistością a światem abstrakcji. Nie istniało dla nich pojęcie śmierci. Była to tylko jedna z przejściowych form życia. Zdążyłam się zorientować z zasłyszanych rozmów i niedomówień, że każdy z obecnych przeżył jakąś tragedię. Szukał więc pociechy w spirytyzmie i ją znajdował. Był to także jakiś sposób na życie...
Z rozmyślań wyrwała mnie Bożena, podając filiżankę gorącej, wspaniale pachnącej kawy. Była mi bardzo potrzebna.
— I co ty na to wszystko? — szepnęła z wypiekami na twarzy.
— Nie wiem. Jestem znużona, mam chaos w głowie. Krajanie zwłok jest czymś bardziej racjonalnym... — usiłowałam się uśmiechnąć.
Przed północą, jako jedne z pierwszych, opuściłyśmy dom pana mecenasa. W serdecznych, wyszukanych słowach usiłował zatrzymać nas na spóźnionej kolacji, którą zazwyczaj kończono wieczór z „drogimi nieobecnymi", jak się wyraził. Długą chwilę rozwodził się nad oryginalnym zestawem dań i wymyślnych sałatek przewidzianych na dzisiejszy wieczór. Jego kolacyjki były znane w kołach towarzyskich. Uchodził za smakosza i konesera. Udało się nam jednak przekonać go, że następnego dnia musimy wstać bardzo wcześnie.
Raz jeszcze ponowił zaproszenie na najbliższy seans i trzymając dużą, drapieżną dłoń na klamce wyjściowych drzwi, raptownym gestem pochylił się w moją stronę. Wlepił we mnie żywe i martwe oko. Czarna starannie przyczesana bródka, jakby się lekko zjeżyła.
— Każdy krzyż jest zrobiony na miarę sił człowieka, tak jak but na
127
miarę nogi — wyszeptał nieswoim, zduszonym głosem, który mi coś, czy
kogoś, przypominał.
Spojrzałam na niego z przestrachem. Na wszelki wypadek przysunęłam się bliżej drzwi.
— Co pan mecenas ma na myśli? — spytałam ostrożnie z miłym
uśmiechem.
Bożena nerwowym ruchem wciągała i ściągała rękawiczki, pchając się
za moje plecy.
— To nie ja tak myślę, a on... — obrócił powoli twarz i z nieodgad-nionym uśmieszkiem, wymierzył wskazujący palec w puste miejsce obok wieszaka.
Rozejrzałam się dyskretnie po jasno oświetlonym, obszernym przedpokoju z lustrem i kinkietami na ścianach.
— Kto taki, panie mecenasie? — uśmiechałam się czule z wyrozumiałością. Z psychicznie niezrównoważonymi osobnikami należy postępować delikatnie i z łagodnością, żeby nie wywołać u nich agresji.
— No, ten właśnie garbusek, co to się przez cały wieczór przy pani
kręcił.
Spojrzałam piorunującym wzrokiem na Bożenę, że przyprowadziła mnie do domu człowieka z poważnymi odchyleniami od normy.
— A co ten garbusek jeszcze mówił? — mizdrzyłam się do mecenasa.
— Że wybije godzina, w której pani sama przyjdzie do mnie na seans, ale już nie z ciekawości... — mecenas wziął moje słowa za dobrą monetę.
I nagle słowo „garbusek" skojarzyło mi się z barwą głosu dziadka Ignaca i ze snami babki Adeli. Zjawiał się w jej sennych majakach, gdy zbliżało się jakieś nieszczęście. Włos mi się zjeżył, ogarnęły także wątpliwości, czy może po tym seansie jest także coś nie w porządku i z moim systemem nerwowym.
Na pustej o tej porze ulicy, nasze spieszne kroki odbijały się głośnym echem. Rześkie powietrze studziło nasze rozpalone emocjami twarze.
— Czy to możliwe, że Chrzankiewicz jest dobrym i wziętym adwokatem? Wygląda na świra... — zapytałam ostrożnie Bożenę uczepioną mego ramienia i milczącą.
— Adwokat z niego znakomity — odpowiedziała po chwili z ociąganiem — a mówiąc między nami, to on właśnie przeprowadzał przed laty moją dość nietypową rozwodową sprawę.
128
__ Nie wiedziałam, że miałaś męża! — popatrzyłam na nią ze
zdumieniem — nigdy nawet o nim nie wspomniałaś — dodałam z pretensją.
— Małżeństwo, to coś jak niestrawność. Każdy przez nią kiedyś przechodzi — stwierdziła lekkim, żartobliwym tonem.
— A co dzieje się obecnie z twoim byłym?
— Nic. Po prostu żyje.
— Jest w Krakowie? — dopytywałam się, jakby to było specjalnie ważne, ale chciałam, oderwać się od nasuwającej się nieustannie wizji „garbuska" opisanego przez mecenasa.
— Tak. Mieszka wciąż w Krakowie. Nawet widuję się z nim czasem
— skrzywiła się, jakby gryzła cytrynę.
— Nie jest to przykre dla ciebie? — Inaczej chciałam sformułować pytanie. Obawiałam się jednak, że może poczytać to za nietakt.
— Raczej zabawne! Czasem nawet zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście nim był. To już całkiem inny i obcy mężczyzna, chociaż...
— zamyśliła się nie kończąc myśli.
— Także jest plastykiem? — wpadłam jej w słowa.
— Ach, nie! — roześmiała się, jak z dobrego żartu —jest lekarzem.
— Lekarzem? — powtórzyłam ze zdumieniem. Do Bożeny nie pastował partner o takim zawodzie pozbawionym fantazji, a natomiast z chronicznym brakiem czasu.
— Znasz go nawet... — wzruszyła lekceważąco ramionami.
— A jakie ma nazwisko? — spytałam zaskoczona — nie znałam żadnego o nazwisku Barzecki.
— Ma na imię Sylwester.
Stanęłam pośrodku ulicy jak wryta. Wpatrywałam się osłupiałym wzrokiem w rozbawioną twarz Bożeny.
— Noc niespodzianek... — zdołałam wymamrotać i pierwszy raz w życiu byłam bliska omdlenia.
* * *
Tego ranka wszystko po przebudzeniu wydało mi się beznadziejne i smutne. Była późna jesień. Za oknem siąpił deszcz. Szare chmury zawisły nisko nad zamglonym miastem. Pogoda nie nastrajała optymis-
129
tycznie. Strach było pomyśleć o wyjściu z domu. Byłam śpiąca. Męczyły mnie dziwne majaki, których treści nie potrafiłam odtworzyć. Pozostał po nich jedynie zły nastrój. Byle jakie śniadanie zjadłam w pośpiechu i znalazłam się wreszcie na zabłoconej, odstręczającej chłodem ulicy. Moknące na Plantach w deszczu drzewa, gubiły ostatnie liście. Przemykające po jezdni auta rozpryskiwały kałuże wody i błota, ochlapując przechodniów.
Biegnąc do przystanku tramwajowego, myślałam jak zwykle i jak każdego dnia o Sylwestrze. Nie mogłam, nie potrafiłam już o nim nie myśleć. Któryś raz stwierdziłam z rozpaczą i z niechęcią do samej siebie, że stałam się uzależniona od miłości, jak ktoś inny od narkotyku. Była owocem zakazanym, nie miała żadnej przyszłości. Wiedziałam o tym wszystkim, a jednak nie potrafiłam wyzwolić się od irracjonalnego uczucia.
W sali prosektoryjnej kręcił się Adamek. Stukał drewniakami, mruczał pod nosem monotonną, ponurą melodię. Na mój widok wyszczerzył w głupawym uśmiechu resztkę zębów.
— Znowuż się u nas sezon na dzieci zrobił, pani doktor szanowna.
Jeszcze i to — przebiegło przez myśl. Niechętnie przeprowadzałam
sekcję na dzieciach. Sprawiało to szczególną i dodatkową przykrość.
Bardziej niż każdego innego dnia denerwowało monotonne zawodzenie
Adamka.
Śpiew był jego namiętnością, a mógł robić to jedynie ukradkiem przed żoną. W przeciwnym razie urągała wydzierając się, że przewraca mu się we łbie i pędziła do najcięższych domowych posług. „Trupy obrządzać, a nie festiwale urządzać" — wykrzykiwała ze złością. Trzymanemu krótko przez żonę Adamkowi, pozostawały do śpiewu jedynie kostnica lub prosektorium z niemymi słuchaczami płci obojga. Dzisiaj bardziej niż zwykle irytowały mnie pieśni wydobywające się z zachrypniętej gardzieli preparatora.
— Niech pan wreszcie przestanie z tymi śpiewami! Nie miejsce i nie pora do tego... — żachnęłam się, nakładając gumowy fartuch i rękawiczki.
— Za przeproszeniem, pani doktor, to nie śpiew rozpustny, to z żalu — odwrócił z godnością głowę od przygotowywanych do sekcji narzędzi. Popatrzył na mnie zatroskanym, kurzym okiem. — Jak
130
małolaty na stole widzę, to muszę śpiewać,, żeby się serdeczną łzą nie zadławić. Taka na mnie „gloria" nachodzi, że nawet za darmoche ubieram i złamanego grosza od rodziny nie biere — pociągnął żałośnie nosem. — U mnie dzieciska specjalne zniżkie, czyli bezpłatne taksę mają... — przełknął ślinę, otarł ukradkiem łzę, przysuwając wózek z narzędziami. — Moja stara także samo nakazuje: „Sami dzieciaków nie mamy, ale matczyną boleść uszanuj i na łapy rodzinie nie patrz". To ja, ma się rozumieć pani doktor, nie patrzę, ale tyż nie lubię, jak mrą, bo z tego żadnego pożytku, czyli korzyści nie ma...
Przejrzałam personalia i kartę zgonu leżącego pod prześcieradłem dziecka. Janina Balówna, lat jedenaście, przejechana przez ciężarówkę. Przywieziono w stanie ciężkim z krwawym wylewem do jamy brzusznej... itd., itd. Zmarła na stole operacyjnym.
Poszukałam nazwiska operatora. Znalazłam podpis Sylwestra. Błyskawiczna myśl, że go za chwilę zobaczę i że w tak nieprzyjemnych okolicznościach. Zgonami pacjentów podczas operacji interesuje się z reguły prokurator. Moim obowiązkiem było ustalenie w obecności operatora, co było rzeczywistą przyczyną zgonu i czy przypadek był z całą pewnością nie do uratowania. Wiedziałam, że nie znajdę niczego, co mogłoby świadczyć przeciw Sylwestrowi. Był doświadczonym chirurgiem, a jednak czułam niepokój. Co by było, gdyby...
Mówi się czasem złośliwie, że prosektorzy są po to, aby operator miał rację. Zdarzały się i takie historie, że jeszcze przed sekcją chirurg dyktował prosektorowi protokół, kryjący jego fałszywe rozpoznanie i nieudany zabieg. Osobiście nie spotkałam się z tym w całej mojej praktyce. Uczono mnie, że medycyna, to nauka, do której trzeba mieć tak samo powołanie jak do sutanny. Nie wolno jej traktować tylko jako niezawodnego źródła dochodu.
Przywitaliśmy się z Sylwestrem skinieniem głowy i obojętnym „dzień" dobry". Wyglądał na zmęczonego, oczy miał podkrążone. Pomyślałam, że ma jakieś kłopoty. Zapalił papierosa, spojrzał przelotnie w moją stronę. Bąknął coś na temat, że jak się już widzimy, to tylko w trupiarni i oboje podeszliśmy do stołu. Adamek wprawnym szarpnięciem ściągnął prześcieradło. Przed nami leżało chude ciało dziewczynki o białych, wykrwawionych całkowicie powłokach. Głowa przekręcona na bok, jasne, cienkie warkoczyki odstające nad uszami. Już na pierwszy rzut oka
131
wiedzieałam, że nikt nie był w stanie jej pomóc. Bez przekonania otworzyłam jamę brzuszną. Zawsze była jakaś iskierka niepewności, nawet wówczas, gdy jej być nie mogło.
Sylwester z nie ukrywanym żalem patrzył na zwłoki. Z mieszanymi uczuciami przystąpiłam do sekcji. Wypytywałam go o różne szczegóły i sam przebieg operacji. Opowiadał rzeczowo, spokojnie, zaciągając się głęboko dymem. Zapach dobrego tytoniu mieszał się z wonią chemikaliów. , ...
— Mógłbyś wreszcie rzucić palenie — warknęłam me odrywając
wzroku od tego, co robiłam.
_ Nie zależy mi na tym, aby umrzeć zdrowszym — odszczeknął.
Mała Balówna od chwili, gdy się tutaj znalazła, stała się juz tylko obiektem badań, przypadkiem. Starałam się nie myśleć, że jeszcze tak niedawno była żywym, śmiejącym się dzieckiem. Od momentu przecięcia powłok skalpelem wyłączyłam automatycznie swoje osobiste życie: problemy, uczucia i wszystko inne, co mogłoby rozpraszać uwagę. Czas także przestał się liczyć. Trwała cisza przerywana stukotem Adam-kowych drewniaków, ostrym dźwiękiem spadającego na posadzkę narzędzia, skapującej kroplami wody z nie domkniętego kranu.
— Dlaczego tak się długo z tym bawisz? - w głosie Sylwestra zabrzmiało zniecierpliwienie.
__ Bawię? — spytałam zaskoczona.
_ No, tak. Można to przecież zrobić znacznie szybciej. Orzeczenie masz, a nic innego, poza tym co napisane, nie znajdziesz.
Nie podniosłam oczu znad wykrwawionych zwłok, me spojrzałam
w jego stronę.
— Robię to wszystko po to właśnie, żeby coś znaleźć. Od tego tu jestem i tak każe mi moje sumienie — usiłowałam mówić spokojnie, beznamiętnym tonem.
Ręce zrobiły się nagle ciężkie, w gardle - supełek. Dostrzegłam kątem oka, jak wzruszył ramionami, sięgnął po następnego papierosa. Z większą jeszcze uwagą przeglądałam jamę brzuszną. Systematycznie i wolniej niż zazwyczaj.
— Dajmy na to, że znajdziesz materiał obciążający, to co wtedy/ Oddasz sprawę prokuratorowi? — w głosie nutka ironii i ciekawości.
Z okrwawionym, nabrzmiałym jelitem w lewej, a w prawej z długim
132
nożem do ich smyczkowego podcinania, podniosłam na niego oczy. Przez ułamek sekundy mierzyliśmy się wzrokiem.
— Tak... — odpowiedziałam bez wahania, chociaż wcale nie byłam pewna tego „tak". Czy potrafiłabym zwichnąć karierę człowiekowi, którego kocham? Przyczynić się z pełną świadomością do jego klęski, gdy i tak w niczym już to nie pomoże zmarłemu dziecku? — zastanawiałam się — sama myśl o tym wydawała się straszna, a jednak... Jednak mógłby przyczynić się do spowodowania śmierci następnego pacjenta, gdybym wykryła jakiś błąd w sztuce czy chociażby zaniedbanie.
— Nawet wówczas, gdybyś mnie kochała? — patrzył na mnie z zainteresowaniem, jak na rzadko spotykany okaz owada.
— Nawet wówczas... —wyjąkałam. Czułam, jak krew mi napływa do twarzy.
— No i dobrze... — bąknął bez sensu i dalej ze spokojem obserwował moje ręce grzebiące we wnętrznościach. Czułam się trochę jak na egzaminie. Starałam się zapomnieć, że to on właśnie operował małą Balównę, aby czegoś podświadomie nie przegapić. Drugi już raz sprawdzałam pole operacyjne, westchnęłam nad zmiażdżoną trzustką.
— Nie potrafiłabym pokochać kogoś nieuczciwego — uzupełniłam, żeby już wszystko stało się dla niego jasne.
— Słusznie, pani „zimny chirurg" — odparował z ukrywanym rozbawieniem — kobiety wygłaszają zazwyczaj teorie, w które same nie wierzą.
Zmilczałam wściekła na siebie za ten niepotrzebny dialog.
— Zgrabnie to robisz! — przysunął się bliżej stołu i pochylając się nad pociętymi wnętrznościami, dodał z przekornym uśmieszkiem, zniżając głos do szeptu: — „Jeśli kiedykolwiek powierzyłbym swoje ciało prosektorowi, to tylko i wyłącznie tobie. Uniknąłbym omyłkowej diagnozy. Niewiele by to wprawdzie pomogło, ale miałbym satysfakcję, że drań, który mnie lekkomyślnie uśmiercił, odpowiadałby przed sądem".
— Gadasz głupstwa! — żachnęłam się, szukając w myśli jakiegoś cierpkiego słowa i nie znajdowałam go.
Przy stole zjawił się Adamek. Okiem znawcy otaksował sytuację. Musiał z niej wywnioskować, że ma jeszcze kilkanaście minut, żeby
133
zjeść śniadanie. Nie zdążył, jak zwykle, zrobić tego w domu. Sen był jego dragą namiętnością po śpiewie. Wyciągnął z kieszeni fartucha pajdę chleba z wędliną i szeleszcząc papierem, odszedł bez słowa, żeby zjeść spokojnie w jakimś kącie.
Powróciliśmy z Sylwestrem do nieomal urzędowego tonu. Do fachowych uwag, lakonicznych stwierdzeń i przypuszczeń.
Zgon pacjentki na stole operacyjnym z całą pewnością nie nastąpił z winy lekarza. Nie popełnił żadnego błędu w sztuce. Odetchnęłam z ulgą, rzuciłam na podłogę fartuch i rękawiczki. Sylwester patrzył na
mnie wyczekująco.
— Wszystko w porządku? — skrzywił w ironicznym uśmiechu usta.
— Tak, w porządku — przytaknęłam pragnąc tylko jednego, żeby go jeszcze tu chwilę zatrzymać, być w jego pobliżu, chociaż o te kilka minut
dłużej.
— To znaczy, że mogłabyś teraz mnie już bez skrupułów pokochać?
— szepnął tak cicho, że Adamek nie mógł usłyszeć.
— Nie — zaprzeczyłam ruchem głowy — tyle tylko, że z całkiem innego powodu — dodałam unikając jego wzroku.
Długo i starannie myłam pod kranem ręce, aby tylko zyskać na czasie, jeszcze przez chwilę słyszeć jego niski tembr głosu.
— O tym innym powodzie wkrótce także porozmawiamy — przysunął się bliżej umywalki, nachylił się do mego ucha. —Dziwne, ale w tym otoczeniu wydajesz się jeszcze bardziej kobieca. Nie zdajesz sobie pewnie sprawy, jak bardzo jesteś pociągająca i taka jakaś... — zawiesił głos, szukając odpowiedniego określenia. Wpadłam mu cierpko w słowa.
— Widząc, jak szatkuję flaki, wyobraziłeś sobie zapewne, jak bym to dla ciebie przygotowywała w kuchni mięso na smakowity, domowy obiad!? — ironizowałam, żeby pokryć wzruszenie.
— Może?... — roześmiał się. — Sądzę, że byłabyś wspaniałą żoną — dodał poważnym już tonem.
— Nie jestem tego pewna... — burknęłam, byle coś powiedzieć, nie
okazać zakłopotania.
— Jesteś kobietą na każdą pogodę — poszukał moich oczu — nie spotkałem podobnej, a przerzuciłem ich sporo... — nie mógł się widocznie powstrzymać od tej uwagi. — Jesteś przy tym wspaniałym kumplem.
134
— Wyobrażenia często zawodzą — wzruszyłam ramionami zasiadając do napisania krótkiej notatki. — Co ty właściwie o mnie wiesz? — westchnęłam sięgając po długopis.
— Więcej, niż ci się wydaje — narzucił na ramiona kurtkę Wiedziałam, że za chwilę stąd wyjdzie, że stracę go z oczu na kilka
godzin, a może na wiele dni. Nasze spotkania były pozornie przypadkowe. Czasem tylko konieczne, wynikające z naszej pracy. A jednak pod byle pretekstem szukaliśmy siebie na terenie kliniki. Sprawa Alicji była wciąż jeszcze nie wyjaśniona. Tkwiła między nami, jak nie wypowiedziane słowo, które powinno wreszcie paść...
— O której będziesz w stołówce? — odezwał się rzeczowo, obojętnym tonem.
— Jem dzisiaj obiad na mieście — skłamałam podnosząc oczy znad formularza. Napotkałam bure, czułe w wyrazie spojrzenie, miękko zarysowany podbródek, wypukłość stanowczych w rysunku ust. Trudno było uwierzyć, że kiedyś zwarły się z moimi. Czułam jeszcze ich dotyk ich smak i zatęskniłam za nimi. Pomyliłam się w rubrykach. Przekreśliłam napisane słowa, sięgnęłam po nowy formularz. Adamek coś mówił o coś pytał, co prawdopodobnie dotyczyło następnych, czekających mnie jeszcze sekcji. Narzędzia szczękały głośno w jego rękach. Starałam się zebrać myśli, odpowiedzieć na pytania.
— Chwileczkę, panie Adamek, niech pomyślę...
Sylwester posłał od drzwi pocałunek ustami, a może tylko jakieś ciepłe słowo. Przez chwilę wsłuchiwałem się w jego milknące na korytarzu kroki.
Od tej chwili godziny uciekały szybko odmierzane metrami jelit ilością pociętych serc, otwartych żołądków, zawodowych rozmów' protokołów, ludzkich łez... Nie obojętnieje się tak całkowicie na cierpienie, na łzy zrozpaczonych matek, które na szczęście nie domyślają się nawet, co uczyniono z ich dziećmi, nim będą mogły zobaczyć je ułożone w trumnie. Starannie ubrane, z bliznami tak przygotowanymi aby wyglądało, że dziecko nie zmarło, a jedynie spokojnie zasnęło.
* * *
Późnym popołudniem zatelefonowała Alicja. Serce zabiło na alarm. Dawno się nie widziałyśmy.
135
— Irma, co się dzieje? Telefon wciąż u ciebie milczy... — w głowie jakby wyrzut czy też troska.
— Przesiaduję ostatnio do późnych godzin w zakładzie — skłamałam. Nie mogłam powiedzieć, że na ogół nie odbieram telefonów. Bałam się, że usłyszę głos Sylwestra i załamię się. Zaproszę go wówczas do siebie, a wtedy wszystkie moje postanowienia wezmą w łeb,...
— Profesor wybiera się za granicę, omawiamy pewne sprawy...
— uzupełniłam.
— Może jednak znajdziesz czas dla przyjaciółki? — usłyszałam
w słuchawce.
— Oczywiście! Możemy umówić się choćby na jutro — odpowiedziałam z entuzjazmem.
— Jutro ani pojutrze nie mogę. Przyjechała Anita, kupiłam bilety do
teatru...
— To może w następny piątek? — obliczałam w myśli dni dzielące
mnie od tego spotkania.
— Świetnie! Gdzie proponujesz?
— Może być u mnie, może w Sukiennicach, w którejś z cukierenek...
— wybieraj!
— A co byś powiedziała o „Zielonym Baloniku" ? — zaproponowała
Alicja.
— Jeśli chcesz, proszę bardzo — zgodziłam się bez zbytniego entuzjazmu. Wszystko tam kojarzyło się z Sylwestrem, z naszym pierwszym, tak bardzo obiecującym spotkaniem.
— Bardzo chcę! — wykrzyknęła. — Mam z nim związane miłe wspomnienia. Plattino bardzo lubi tę kawiarnię.
— Okay! — przez chwilę odchrząkiwałam, aby zyskać na czasie, nie dać poznać po głosie, co w tym momencie poczułam.
Umówiłyśmy się na wczesne piątkowe popołudnie. Przez chwilę jeszcze rozmawiałyśmy o mało istotnych sprawach i poplotkowałyśmy o wspólnych znajomych. Głos Alicji brzmiał ciepło i przyjaźnie. Była w znakomitym nastroju, czego nie omieszkałam jej
powiedzieć.
— Mam ci do zakomunikowania wspaniałą nowinę! — zaśmiała się radośnie w słuchawkę — ale o tym powiem dopiero na spotkaniu. Z pewnością się ucieszysz...
136
.— Wychodzisz za mąż? — dostałam nagle zadyszki i przestraszyłam się, że Alicję może zastanowić mój zmieniony nagle głos.
— Nie zgadłaś! — ucieszyła się. — Ślub nie byłby przecież dla ciebie niespodziewaną nowiną... — dodała z lekkim wyrzutem w głosie.
— Więc powiedz, co się wydarzyło?! Nie będę mogła zasnąć z ciekawości. Do piątku jeszcze tak daleko... — paplałam nieomal radośnie, że się omyliłam, że wiadomość nie będzie związana z Sylwestrem. Odetchnęłam z ulgą. Z pewnością otrzymała wreszcie to jakieś wyjątkowo atrakcyjne tłumaczenie. Spodziewała się tego od dłuższego już czasu.
— Dowiesz się w piątek o wszystkim... — raz jeszcze zachichotała radośnie. — Jestem taka szczęśliwa...
— Też się ucieszyłam, że cię coś dobrego spotkało... — powiedziałam z przekonaniem. Alicja wydała się nagle prawie tak bliska jak dawniej. Poczułam nawet coś w rodzaju wyrzutów, że nie zatelefonowałam do niej pierwsza, że unikałam z nią spotkań. Sumienie wprawdzie miałam czyste, myśli jednak nie były najżyczliwsze. Mogłam się wyrzec dla niej Sylwestra, ale nie mogłam zmusić się do radości, przebywając w jej towarzystwie.
Po odłożeniu słuchawki poczułam się dziwnie nieswojo. Wracałam myślami do zapowiedzianej nowiny, do spotkania w „Zielonym Baloniku", do tego, że tak nagle chce się ze mną zobaczyć i że przy każdej okazji daje do zrozumienia, jak wiele czasu zabiera jej Sylwester...
Odkąd dowiedziałam się, że jej Plattino jest moim Sylwestrem, stałam się nagle czujna. Instynkt podszeptywał mi coś, czego jeszcze nie potrafiłam wychwycić. Zwracałam teraz uwagę nawet na drobiazgi pozornie bez znaczenia, oceniałam krytycznie jej postępowanie. Z przykrością i zaskoczeniem uświadomiłam sobie, że w jej serdeczności kryje się coś podświadomie lekceważącego. Odnosiła się do mnie tak, jak piękna kobieta traktuje kogoś mało atrakcyjnego, z kim nie musi się liczyć, ponieważ „brzydactwo" nie może stanowić zagrożenia, nie może stać się rywalką. Natomiast można mu powierzyć rolę nieszkodliwej powiernicy.
Byłam przekorna, postanowiłam więc na to spotkanie przyjść specjalnie elegancko ubrana. W miarę możliwości wyglądać atrakcyjnie, a nie jak „sierotka Marysia" przy „królewnie Śnieżce", a tak to zazwyczaj
137
bywało. Długą chwilę kręciłam się niezdecydowana z kąta w kąt. Rozsuwałam firanki, popatrywałam na bezchmurne niebo. Różowiło się łuną miejskich świateł. Po drugiej stronie ulicy poczerniałe wilgotną mgłą konary starych drzew przypominały japoński rysunek tuszem. Poczułam nagłą potrzebę ruchu, oddechu na świeżym powietrzu, ucieczki od nawiedzających niepokojów. Przebiegła także myśl, że może gdzieś tam na Plantach spotkam Sylwestra. I będzie to niegroźne, przypadkowe spotkanie, o które nawet Alicja nie mogłaby mieć pretensji, gdyby się o nim dowiedziała.
Otulona ciepłym płaszczem, z rękami głęboko w kieszeniach poczułam się wolna od trosk i nieomal radosna. Szybkim krokiem przemierzałam Rynek. Miałam zamiar obejść go dookoła, obejrzeć podświetlone witryny sklepów, skręcić w kierunku Plant. Była tam szansa na spotkanie Sylwestra. Nie miał tego dnia dyżuru, mógł więc, tak jak i ja, poczuć nagłą chęć spaceru. Zwierzył się kiedyś, że lubi wieczorne włóczęgi po Plantach. Kończył je zazwyczaj w jakiejś przytulnej kawiarence w Rynku przy kieliszku wina. Gdybyśmy się teraz spotkali, z pewnością zaprosiłby mnie na drinka, a ja bym mu odpowiedziała, że wolałabym spacer pod drzewami. Ująłby mnie wówczas pod ramię i tak byśmy sobie szli bez celu i pośpiechu w jesiennej mgiełce, rozmawiając albo milcząc na różne tematy.
— Hej! — usłyszałam za plecami głos Bożeny.
— Hej! — odwróciłam się wyrwana z głupich marzeń.
— Dobrze, że cię spotkałam — uśmiechnęła się ukazując rząd białych, zdrowych zębów. — Chciałam właśnie wstąpić do ciebie. Kupiłam jakieś polecane przez firmę ciasteczka — pomachała pudełkiem przewiązanym różowym sznureczkiem.
— Sądziłam, że jesteś w górach — patrzyłam na nią ze zdumieniem — telefonowałam do ciebie. Powiedziano, że jesteś w Osielcu...
— Nigdzie nie wyjeżdżałam — roześmiała się z zakłopotaniem — po prostu chciałam być sama, z nikim się nie widywać. W takich razach uprzedzam Jankę, żeby coś wymyśliła. No i wymyśliła widocznie ten
Osielec.
— Cieszę się, że jesteś — popatrzyłam na nią ciepło. Nie było to
jedynie grzecznościowe stwierdzenie.
— Wyobraź sobie, że byłam z wizytą u Alicji — zmieniła szybko
138
temat. Obawiała się widocznie, że mogę ją zagadnąć o tę potrzebę samotności — spotkałam ją na koncercie. Była w towarzystwie brata. Uroczy mężczyzna — dodała mimochodem. — Przywitałyśmy się w czasie przerwy. Zaprosiła do siebie na herbatę.
— No, to świetnie! Osiągnęłaś to, co chciałaś. Jak ci się ona widzi przy bliższym poznaniu?
Bożena zastanawiała się chwilę. Jej obcasy uderzały głośno o bruk Rynku. Z mgły wybłyskiwały żółte światła ulicznych latarni.
— Uderzająco piękna, chłodna i niepokojąca, a poza tym... — zamilkła, uśmiechając się do jakichś tam skojarzeń i wizji, zapatrzona w nosek swego sportowego pantofla.
— Zgodziła się pozować? — przerwałam pierwsza milczenie.
— Oczywiście! Wiesz przecież, że mam dar przekonywania, a przy tym ta pani jest niesłychanie próżna...
Minęły nas dwie rozgadane dziewczyny z włosami do ramion i jakiś mężczyzna z podróżną torbą.
— Czy mogę cię o coś zapytać? — miałam dość rozmowy o Alicji. Zaprzątały mnie inne myśli.
— Pytaj... — spłoszonym wzrokiem zerknęła w moją stronę. Pożałowałam swojej ciekawości. Nie mogłam się jednak wycofać.
— Dlaczego rozwiodłaś się z Sylwestrem? — zadałam nurtujące od dawna pytanie.
— Ponieważ zrobiłam wielki życiowy błąd wychodząc za niego za mąż. Powinnam poprzestać na romansie — dodała z ociąganiem.
Domyśliłam się, że nic więcej nie uda mi się z niej na ten temat wyciągnąć. Popatrywałyśmy w milczeniu na mijających nas niekiedy przechodniów. Bożena delikatnie ujęła mnie pod ramię. Z jej futrzanego kołnierza wydobywała się nikła woń fiołków. Wdzięcznym poruszeniem głowy wskazała na podcienia Sukiennic wtopionych w szarość zmierzchu. Wydawały się czymś nierealnym w błękitnawej mgle. Jedynie ukryte w ich cieniu kawiarenki wybłyskiwały girlandami migocących, kolorowych światełek.
— Popatrz, lima, jakie to malarskie... — zwolniła kroku — bajkowa sceneria...
Przytaknęłam w milczeniu skinieniem głowy. Pomyślałam, jak by to było cudownie, patrzeć na to wszystko z Sylwestrem, a nie z kobietą,
139
którą także kiedyś kochał. Nie było ucieczki przed dręczącymi myślami o tym, że tyle było już ich w jego życiu...
— Wyjeżdżasz na święta? — zadała nieoczekiwane pytanie.
— Tak.
— Naturalnie z Sylwestrem?
— Co ci też przyszło do głowy!? — burknęłam niegrzecznie. — Jadę do mojej babki na wieś. Jest już wiekowa. Obawiam się, że mogą to być jej ostatnie święta — westchnęłam. — Sylwester spędzi je prawdopodobnie w Zakopanem u Alicji — nie mogłam powstrzymać się, żeby tego z siebie nie wyrzucić.
Bożena zwróciła w moją stronę uśmiechniętą, zaróżowioną chłodem twarz, ale jej duże, szeroko otwarte oczy pozostały smutne, jak tamtego wieczoru, gdy podchwyciła w lustrze pocałunek Sylwestra.
— Rozumiem ciebie. Ja też go kiedyś kochałam... — uczyniła taki ruch ustami, jakby jeszcze chciała coś dodać. Zaśmiała się jedynie krótko. Nie lubiła roztkliwiać się nad sobą. Potrząsnęła energicznie głową z opadającym na oczy lśniącym pasemkiem jasnych włosów.
— Zapomniałam powiedzieć, że we wtorek mam pierwszy seans z Alicją — zmieniła nieoczekiwanie temat, jak to było w jej zwyczaju. — Zgodziła się przychodzić do mojej pracowni. Jak dobrze pójdzie, portret powinien być po Nowym Roku na ukończeniu.
— No, to chyba jesteś zadowolona? — odetchnęłam z ulgą. Udało nam się jakoś zgrabnie przeskoczyć krępujący temat. — Mówiłaś, jak sobie ją na tym portrecie wyobrażasz?
— Ach, nie! — żachnęła się. — Oczywiście, że nie. Mogłaby mieć jakieś opory, pretensje, że tak ją właśnie widzę. Nie jest również wykluczone, że mogę ją nagle zobaczyć zupełnie inaczej i... — zamyśliła się, uciekła myślami w inny wymiar.
— Jestem bardzo ciekawa tego portretu... — przerwałam przedłużające się milczenie. Wyobraziłam sobie Alicję w renesansowej, naszywanej perłami szacie i poczułam dotkliwe uczucie zazdrości. Była
taka piękna...
— Domyślam się, że Alicja nie wie o tym twoim zainteresowaniu osobą Sylwestra? — rzuciła lekko, od niechcenia.
— Nie, i wolałabym, żeby się nigdy o tym nie dowiedziała. Nie chcę, aby cokolwiek rzutowało na naszą przyjaźń.
140
- Ode mnie się o tym nie dowie. Jak znam życie, nie da się tego na dłuższą metę ukryć. Alicja nie jest ślepa... — popatrzyła na mnie dziwnym, przeciągłym spojrzeniem.
— Walczę z tym uczuciem do niego, jak tylko potrafię. Wiesz przecież, że mam charakter... — wyznałam Bożenie po krótkiej walce z sobą. Było mi trochę lżej.
— No i po co? — wzruszyła ramionami. — Śmiem sądzić, że Sylwester i tak już dokonał wyboru.
— Dokonał — zgodziłam się — pewnie pobiorą się wkrótce. Przynajmniej tak twierdzi Alicja...
— Nie znasz Sylwestra! — zaśmiała się krótko.
— To znaczy?... — podchwyciłam temat.
— Nie staraj się nic ode mnie na jego temat wyciągnąć. To i tak by ci nic nie dało. Sama musisz go poznać i zrozumieć. Nie będzie to łatwe. Mogę ci powiedzieć tylko, że bieliznę nocną lubi w błękitach, a z ciast najbardziej piernik na miodzie z dużą ilością bakalii — uśmiechnęła się gorzko i spojrzała na zegarek.
Ruszyłyśmy w kierunku domu. Obiecała obejrzeć gotowe już, a zaprojektowane przez nią kreacje. W jednej z nich postanowiłam pójść na spotkanie z Alicją.
* * *
Zasiedziałam się dłużej niż zwykle w gabinecie. Uporządkowałam wreszcie przeróżne dokumenty. Uzbierało się ich sporo. Część zamknęłam w segregatorach. Przejrzałam fachową prasę, napisałam dwie kartki z imieninowymi życzeniami do znajomych i właściwie byłam już wolna. W domu nikt na mnie nie czekał, a pójść samej do kawiarni nie miałam ochoty. Popijając dawno wystygłą herbatę, wpatrywałam się w ciemne okna sali operacyjnej. Lubiłam, gdy paliły się w nich światła. Wtedy przeważnie dyżurował Sylwester. Skarżył się kiedyś, że cały tydzień może być na oddziale kompletny spokój, ale gdy tylko obejmuje dyżur, przywożą mu pacjentów z wypadków i czasem trzeba natychmiast operować. Pomyślałam, że może właśnie w tym momencie wybiera się z wizytą do Alicji, a może do którejś z dawnych przyjaciółek. Usiłowałam o tym nie myśleć, nie pozwolić wyobraźni na tworzenie
141
przeróżnych, związanych z tym obrazów. Ubrałam się szybko, zacisnęłam zęby i zamknęłam gabinet na klucz.
W pobliżu kostnicy spotkałam Adamka. Ubrany odświętnie na ciemno, ze staromodną muszką pod żylastą szyjką, przypominał podlejszego rzędu karawaniarza. Dźwigał przed sobą pokaźnych rozmiarów
saganek.
— Dokąd to, panie Adamek? — zagadnęłam z uśmiechem, byle coś powiedzieć, aby nie poczuł się urażony, że mijam go bez słowa, nie dostrzegam, traktuję jak powietrze.
— Bigos z lodówki do domu niese... — wyszczerzył do mnie resztki drobnych, mysich zębów. Powiedział oględnie z „lodówki", ale wiedziałam, że ma na myśli trupiarnię. — Imieniny mojej starej, proszę pani doktor. Cała brać preparatorska zeszła się z klinik, a nawet z Zakładu od profesora. Najlepszy mój kumpel Wachlarzyk z kulawem Frankiem oraz litrem „gorbaczówki" przyszedł.
Był już porządnie zakropiony. Domyśliłam się tego po płynnej wymowie, nieprzełykaniu śliny po każdym zdaniu. Ruchy miał także mniej kanciaste niż zwykle.
— Znaczy się, ewentualność sposobna naszym domem nie gardzić, pani doktor. Dary Boże pospołu z „patroszycielami" spożyć... — zapraszał na imieninową ucztę w najbardziej, według niego, wyszukanych słowach. Uśmiechnęłam się na dźwięk słowa „patroszyciel". Adamek raz jeszcze je powtórzył i nie wiadomo dlaczego, łzy zakręciły się w kurzych, zaczerwienionych oczkach. Żeliwny, staroświecki saganek balansował niebezpiecznie w jego dłoniach. Usiłowałam wykręcić się od zaprosin, ale już z piwnicznych czeluści wyłoniła się solenizantka z ufryzowaną na Papuasa głową. Zaniepokoiła ją widocznie zbyt długa
nieobecność męża.
— Pani doktor złociutka, prosim na kieliszeczek nalewki — błagalnym gestem wyciągnęła do mnie szerokie, muskularne ramiona — smaczna jak rzadko, a i zakąseczki niewąskie. Samych ryb ze trzy kila nasmażonych, a nogi wieprzowe i świński buziaczek, to się same do ust
proszą.
Odmówić kategorycznie znaczyłoby dotknąć, obrazić ludzi, z którymi w jakiś sposób współpracuję i którzy darzą mnie zaufaniem i sympatią. Wyrosłam w tym środowisku preparatorów i czułam do nich pewien
142
sentyment. Nie byli to ludzie źli. Do obowiązków Adamkowej należało także sprzątanie mego gabinetu. Jeśli w tym czasie jeszcze w nim siedzę, czuje się w obowiązku zabawiać plotkami z całej ulicy. Wie wszystko o wszystkich. Za przyjęciem zaproszenia przemawiało także i to, że przez następne godziny nie będzie groziła samotność wypełniona tęsknotą za Sylwestrem.
— My zawsze mówili, że pani doktor, to nie żadna lafirynda, tylko swój człowiek... — Adamkowa rozpływała się w pochlebstwach, pomogła przejść po mrocznych schodach — prostaczkami od nieboszczyków nie gardzi. A już syn Sitarków, co się na studenta wykierował, to nie może się pani doktor nachwalić, że za darmoche go pani uczyła do egzaminu. Uparł się, skubany, dochtorem zostać — pociągnęła ze wzruszenia nosem przypominającym barwą truskawkę.
— Ruszaj się prędzej, pieroński „trupojadzie" i sagankiem pleców mi nie smaruj! — rzuciła za siebie gromkim głosem.
Dotarliśmy wreszcie do drzwi prywatnego mieszkania Adamków. Solenizantka energicznie szarpnęła je do siebie. Buchnął z wnętrza zapach papierosowego dymu, piwa i wesoły, beztroski śpiew.
Teraz mam dzieci bez liku, a żona mi robi wymówki, czy pamiętasz, stary byku, jak długo szukałeś tej mrówki?
Śpiewał Wachlarzyk na dwa głosy z Frankiem o urwanych palcach lewej nogi. Wersja ich utraty była za każdym razem inna. Całą prawdę znał jedynie Wachlarzyk, ale nie chciał zdradzić tajemnicy. Adamkowa kiedyś przy sprzątaniu coś o tym napomknęła, że rywal chciał go „wymiśkować" — jak to określiła, a że był nieprzytomny z pijaństwa, to coś mu się pokręciło i zamiast tego, co trzeba, poobcinał Frankowi paluchy u nogi i włożył do słoika z wódką. Jak otrzeźwiał i zobaczył, że popełnił straszną omyłkę, tak poszedł dalej pić i już się go nie udało lekarzom w pogotowiu uratować. Reszta rozbawionego towarzystwa uderzała do taktu widelcami w puste jeszcze talerze. Moje pojawienie się wprowadziło pewną konsternację. Śpiew nagle umilkł, wszystkie oczy, o maślanym wyrazie, spoczęły z zaciekawieniem na mojej osobie.
143
— Nasza kochana pani doktor, można powiedzieć, koleżanka po fachu, przyszła się z nami kieliszeczkiem trącić — oznajmiła łzawym głosem Adamkowa, prowadząc mnie pod rękę. — Oleś, sięgnij no za szafę po gąsiorek, bo najbliżej siedzisz! —rozkazała donośnym głosem.
— Memoriał na wysokościach! — zakończył Adamek z patosem, wciąż jeszcze balansując sagankiem w dłoniach.
Znalazłam się od razu w swojskiej atmosferze domu mego dzieciństwa. Była ona dziwna, nietypowa. Pełna jednak miłości i wielkiego poświęcenia dziadków, abym „stała się kimś" —jak mawiała babka. Oni także obchodzili uroczyście, chociaż znacznie biedniej, wszelkie ku temu okazje. Ze wszystkich okolicznych szpitali schodzili się koledzy dziadka. Trzy dni przed imieninowym czy też świątecznym przyjęciem babka Adela w kotle od bielizny gotowała flaki. Ich zapach rozchodził się po całych podziemiach. Trudno było odróżnić, gdzie się zaczynała woń flaków, a kończył smród trupa. Nie brakło także wieprzowych nóżek w galarecie wraz ze świńskim uchem i chrząstkowatym ogonem. Dziadek doprawiał wódki, krajał cieniutko salceson i gotowany boczek. Używał do tego celu długiego, cienkiego noża. Do złudzenia przypominał ten, którym posługuję się teraz przy podcinaniu jelit ruchem smyczkowym. Taki nóż zjawiał się u nas tylko przed większymi świętami. Kto wie, jakie było jego prawdziwe pochodzenie...
Usadowiono mnie na honorowym miejscu, pośrodku wersalki krytej czerwonym, wytłaczanym pluszem. Z prawej strony miałam Wach-larzyka, a z lewej jego tłustą żonę, która według jego opinii nie nadawałaby się na pochówek w słoju.
Na stole pojawiły się półmiski pełne mięsiwa, karafki z nalewkami i z „czyściochą". Pomyślałam, że dobrobyt preparatorskich domów jest ściśle uzależniony od liczby zgonów. Im więcej rozpaczy, tym pełniejsze brzuchy. We wszystkim jest jakaś celowość.
Pani Wachlarzykowa podsunęła salaterkę z sałatką jarzynową. Pod majonezem wyczułam kwaskowy zapach skropionych octem ziemniaków. Zaprzeczyłam energicznym ruchem głowy, wskazując na moją wątrobę. Zrozumiała. Od czasu mojej pierwszej sekcji, gdy zaczynałam pracę jako anatomopatolog, a była przeprowadzana na pijaku potrąconym przez samochód, niechętnie jadałam tego rodzaju sałatki. Jego żołądek był wypełniony taką właśnie parającą zawartością o kwaskowej
144
woni. Któryś z gości podsunął usłużnie rondel z gulaszem. Nie lubiłam także i gulaszu, ale nałożyłam go trochę na talerz.
— Więcej, pani doktor! — zachęcał Adamek. — U nasz nie carskie wojsko. Rosołów na nieboszczykach nie jadamy.
W tym miejscu zaczął opowiadać historię zasłyszaną od swego dziadka, którego ojciec w czasie japońskiej wojny pracował przy wojsku jako pomocnik piekarza. Oczy rozochoconych biesiadników rozbłysły zaciekawieniem. Któryś z ustami pełnymi golonki dopytywał się, co to była za wojna, bo on o czymś takim nie słyszał.
— Nie przeszkadzać Adamkowi! — wrzasnął ktoś inny. Adamek promieniał, a chcąc mnie zabawiać jako pan domu, zaczął się szeroko i nieskładnie rozwodzić, jak ten kucharz wszedł w konszachty z sanitariuszem. Ten dostarczał mu codziennie ze szpitala parę kilogramów świeżego trupa. Kucharz dodawał do niego taką samą ilość wołowiny i wszystko to szło do kotła wraz z włoszczyzną. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży nadwyżek mięsnych dzielili po połowie. Aferę wykryto dopiero po roku, gdy ktoś z rodziny zgłosił s^ po zwłoki zmarłego w szpitalu żołnierza. Opowieść była długa, opatrzona pikantnymi komentarzami narratora. Wszyscy słuchali jej z zapartym tchem, częstując się nawzajem wędlinami i wódką. Pomyślałam przelotnie o Alicji. Nigdy nie dowiedziała się prawdziwej historii mego pochodzenia. Nie domyślała się nawet, że istnieją takie środowiska, tak urządzone mieszkania, tacy dziwni ludzie, takie uczty...
Na niebiesko malowanych ścianach wisiały makatki z czarnego sukna, a na nich wyhaftowane złote myśli w rodzaju: „żono, nie denerwuj męża", „dobrej gospodyni ciasto w rękach rośnie". Obok nich wytłoczone w posrebrzanej tekturze główki aniołków i palmetki, jakimi przyozdabia się trumny. Gipsowe figurki wąsatych kotów ustawione rzędem na szafce pod oknem, pokaźnych rozmiarów statuetka Matki Bożej w błękitnym płaszczu pod kloszem. Na honorowym miejscu wisiał ogromny oleodruk przedstawiający Chrystusa na górze Oliwnej. Tuż obok tych samych rozmiarów i także w pozłacanych ramach „sen panny młodej" pełen róż i tańczących amorków wokół łoża z uśmiechniętą oblubienicą.
Pomyślałam ze ściśniętym sercem, że może właśnie w tej chwili Alicja z Sylwestrem siedzą przy herbacie i słuchają ostatnio zakupionych przez
145
nią kaset z nagraniami „wielkich głosów". Mogli być także w sypialni, a wówczas... Czułam, jak krople potu występują mi na czoło i chociaż powtarzałam sobie w myśli, że nic mnie to nie obchodzi, że to nie moja sprawa, widziałam ich oboje w jednoznacznej sytuacji. Zacisnęłam mocno zęby, starając się uchwycić treść bełkotliwych rozmów. Towarzystwo było już w takim stanie ducha, że mało zwracano uwagę na mnie popijającą ze szklanki sok z czarnej porzeczki. Większe zainteresowanie wzbudzały butelki piwa. Wachlarzyk kraciastą chustką wycierał spot-niałą łysinę, przedstawiając swój nowy, zapewne szatański pomysł.
— Kochani! — wykrzyknął z fanatycznym błyskiem w oku przymglonym starością. — Na moim wynalazku można by forsę zbić jak na niczym innym.
Gwar na chwilę przycichł. Blade, tłuste chłopisko o naiwnym spojrzeniu niedorozwiniętego dziecka przestało na chwilę żuć tłustą golonkę. Wlepił nie zmącone żadną myślą oczy w błyszczącą od potu twarz Wachlarzyka. Adamkowa ni stąd, ni zowąd przypomniała mężowi groźnym głosem, że ona już dwa lata czeka na przyobiecany kołnierz z lisa.
— Solenizantko kochana, całe „perelinkie" możesz z nich mieć i jeszcze zagranicznemi małpami podbitą, jak mój pomysł chwyci — wrzasnął raz jeszcze Wachlarzyk i zwrócił się do mnie z uroczystą miną: — Pani doktor, kupuje się w szpitalach mleko kobiece dla niemowląt, czy nie?
— Kupuje... — odpowiedziałam niepewnie.
— Ano, widzicie! Złoty interes sam w łapy lezie... — spojrzał z triumfem po zebranych. Zrobił efektowną pauzę, łyknął kieliszek wódki i otarł łzę z bezrzęsej powieki.
— Gadajże prędzej, Wachlarzyk, bo, jak pragnę śmierci dla wszystkich pacjentów, nie wytrzymam... — zapiszczał histerycznie sąsiad Adamka, bliżej mi nie znany preparator z zakładu i chwycił za pustą butelkę po piwie.
— Polityka międzynarodowa i ekshumacja! — wrzasnął Adamek i wyrwał mu ją z ręki, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi. Wzrok miał błędny i przypominał wystraszoną kurę.
Solenizantka energicznym plaśnięciem dłoni poskromiła męża i rozkazała władczym głosem:
146
- Cisza, trupiamiaki! A ty, Wachlarzyk, mów!
— Znakiem tego, możemy założyć bezgruźliczą oborę kobiecą... — Wachlarzyk łykną! jeszcze jeden kieliszeczek—pierwszą taką oborę, jak nie przymierzając z krowiem personelem. Naszło na mnie takie objawienie, że przecie i kobiety można doić. Nasza pani doktor przebada, czy każda jedna suchot nie posiada i łubudu!
— Ja będę naczelnym dojarzem! Ja... — wrzasnął niespodzianie Adamek, który do tej pory siedział potulnie obok żony. Oberwał od niej pod stołem solidnego kopniaka, zamilkł i pochyliwszy się, długo i starannie masował goleń.
— Nie przeszkadzać! — uderzył pięścią w stół Wachlarzyk. Kieliszki zadźwięczały cicho, melodyjnie.
Ktoś głośno czknął, komuś się donośnie odbiło. Kilka kobiet zachichotało, zakrywając dłonią usta. Wachlarzyk roztaczał dalej wizję przyszłej obory.
— Można by nawet w biurach, za dodatkowem wynagrodzeniem, zatrudniać te dane babskie krowy. Nie musiałyby pracy przerywać. Na ten przykład, piszące na maszynie usadowić przy specjalnych barierkach. Nadchodzi pora dojenia, przerzucają wymiona, to znaczy cycki — poprawił się — przez te barierkie, a dojarze czy insze elektryczne maszynki ściągałyby mleko do butelek. Dać kolorowe naklejki z pieprz-nem, zachęcąjącem obrazkiem i wio do konsomenta! Ma się rozumieć, najsampierw, za grube hopy dla samotnych starców, co to się za młodemi rozglądają. Podobnież takie mleko siłę we wstydliwym miejscu przywraca, za przeproszeniem... — spojrzał niepewnie w moją stronę. Udałam, że jestem całkowicie pochłonięta ogryzaniem pieczonej ratki.
— Co by tego mleka zostało, to stare naklejki won i dla niemowlaków do szpitala odesłać z pobożnym błogosławieństwem na nowej naklejce z lelijkami i za darrnoche... — roześmiał się uszczęśliwiony własną hojnością.
Towarzystwo słuchało z zachwytem. Wachlarzyk rozwodził się dalej, snując swoje pełne fantazji i coraz śmielsze plany odnośnie nowego pomysłu. Wezwał nawet do współzawodnictwa przyszłe kobiety-krowy i wzniósł za ich zdrowie toast. Rozpłakał się przy nim. Na łysej, jajowatej głowie połyskiwały kropelki potu. Z czarnej, zbyt obszernej marynarki wydzielała się ostra woń naftaliny. Po markotnych twarzach kobiet
147
zorientowałam się, że poczuły się dotknięte. Nie wypito dotychczas ich zdrowia poza wzniesionym ogólnym toastem dla solenizantki.
— Że mleka nie możem już dawać, to niby my takie ostatnie?
— wymamrotała żona kulawego Franka ustami pełnymi jedzenia.
Na te słowa pełne żalu i skargi poderwał się z miejsca pan domu, podtrzymywany przez dwóch kolegów. Wzniósł trzęsącą się dłonią kieliszek nalewki w górę.
— Zdrowie naszych bab, bo jak one będą zdrowe, to i my od nich choroby nie chwyciem... — wyrzucił z siebie wielkim głosem i osunął się pod stół.
— Spoczywaj, bracie, w pokoju... — zaszlochał jego najbliższy sąsiad i zaczął sypać na zmierzwiony łeb Adamka grubo zmielony pieprz.
— Kochani! — wrzasnął ponownie Wachlarzyk, najstarszy w tym gronie. — Należy kielichem gorzały uczcić pamięć świętej pamięci naszego Kazirodka-Trupojeba, świeć Panie nad jego duszą... — w głosie przebijały wstrzymywane z trudem łzy — z miłości do pięknościowej kobity urżnął sobie przyrodzenie, nie mówię już o wypruciu flaków...
— załkał głośno.
Wszystkich nagle ogarnęła histeria. Podniósł się lament, głośne szlochy i łkania. Prym wiodły kobiety. Zapomniano nawet o wychyleniu tradycyjnego kielicha. Któraś z nich o krwawo umalowanych ustach, chociaż nie była pierwszej ani nawet drugiej młodości, zaintonowała niskim, chrypliwym głosem:
Co użyjem, to dla nas,
bo za sto lat nie będzie nas...
Ten jej żałosny śpiew przerwała Adamkowa, waląc ciężkim nożem w brzeg talerza z bigosem.
— Pelasiu kochana, twoją pieśń odśpiewamy później chórkiem. Teraz należy się nieboszczykowi jego ulubiona piosenka. Pamiętacie, jak grywał ją czasem na gitarze po obrządzeniu trupów? — powiodła łzawym okiem po wszystkich.
Duża i rozłożysta, z oczami uniesionymi ku górze, przytupując szybko i głośno nogą do taktu zaśpiewała mocnym, nieomal męskim głosem:
Z blondynką czy z brunetką, warto umrzeć śmiercią letką...
Nie zauważona przez rozśpiewanych biesiadników wymknęłam się dyskretnie z mieszkania Adamków w chłodną, granatową, październikową noc.
* * *
W środę wieczorem zatelefonowała Bożena. Przymierzałam właśnie przed lustrem projektowane przez nią sukienki. Nie mogłam się zdecydować, w której zaprezentować się na spotkaniu z Alicją. Obie były prześliczne. Wybrałam garsonkę w kolorze ciemnego szafiru z białym haftowanym kołnierzem i manszetami.
— Zaczęłam wreszcie szkic do portretu! — oznajmiła na wstępie radosnym głosem. — Ta twoja Alicja jest wspaniałym modelem — entuzjazmowała się — martwię się tylko, czy przyjdzie na jutrzejszy seans. Narzekała na ból gardła. Wyglądało na to, że miała podwyższoną temperaturę. Żebyś ty widziała te jej oczy! Jeśli moje tak wyglądają w czasie gorączki, to niczego sobie bardziej nie życzę, jak tylko chorować — paplała podekscytowanym głosem.
— W piątek jestem umówiona z nią na spotkanie — udało mi się wtrącić — wolałabym mieć je już za sobą... — dodałam z westchnieniem.
— Pocieszajmy się więc, że to nie grypa.
Przez chwilę rozmawiałyśmy jeszcze o przeróżnych jej formach, następstwach i wreszcie o sprawach związanych z wizją portretu. Bożena miała jakąś nową koncepcję. Zagadnęła także na temat Sylwestra, co pominęłam milczeniem i życząc sobie wzajemnie dobrej nocy, odłożyłyśmy słuchawki. Wahałam się przez chwilę, czy nie zatelefonować do Alicji. Ostatnim razem ona dzwoniła. Spojrzałam na zegarek. Byłby to ostatni moment. Później mogłaby się kąpać lub oglądać coś w telewizji. Nie chciałam jej w niczym przeszkodzić. Wykręciłam z niechęcią numer. Dawniej czyniłam to z radością i często. Dziś jedynie z grzeczności i poczucia obowiązku.
— Jak się czujesz? — zaczęłam pogodnym głosem, aby wyczuła w nim uśmiech. — Bożena jest tobą zachwycona, ale martwi się twoim zdrowiem. No i ja także...
149
— Właśnie w tej chwili myślałam, że powinnam cię uprzedzić, że piątek nieaktualny. Plattino prosił, żebym przez kilka dni nie wychodziła z domu. Mam leżeć w łóżku i przyjmować profilaktycznie leki. Obiecał dziś jeszcze je dostarczyć... — zawiesiła głos.
— Wobec tego zobaczymy się po moim powrocie — westchnęłam udając żal. — Sylwester ma rację. Wygrzej się w cieple, żeby się coś nie przyplątało. Zaczęły się u nas grypy na całego...
— Dokąd wyjeżdżasz? — zainteresowała się pokasłując w słuchawkę. Przez ułamek sekundy zastanawiałam się, co takiego wymyślić. Pomysł wyjazdu był dla mnie samej czymś zaskakującym. Zupełnie, jakby mi go ktoś podszepnął.
— Do Warszawy. Zbliżają się Zaduszki. Mam tam groby bliskich — dodałam uświadamiając sobie, że powinnam przecież odwiedzić grób dziadka. Babka Adela miałaby do mnie wielki żal, gdybym tego nie uczyniła, a i ja w tej chwili poczułam chęć wyjazdu, oderwania się od moich głupich sentymentów.
— Popatrz, jak ten czas leci... — zdumiała się Alicja — jakoś zupełnie uszło to mojej uwadze. Żeby nie przeziębienie, tobym chętnie wybrała się z tobą. Na grób mamy z pewnością pojedzie Maks z Anitą. Ona ma także kogoś na Powązkach...
— Szkoda, że nie możesz pojechać... — westchnęłam obłudnie i poczułam się nieswojo. Chcąc jakoś to naprawić, dodałam ciepłym tonem: — Bożena jest całkowicie pod twoim urokiem. A już na temat oczu rozwodzi się jak najczulszy kochanek — nadałam głosowi wesołe brzmienie.
— Irma, czy ona przypadkiem nie należy do mniejszości seksualnej? Jest w jej sposobie bycia coś osobliwego.
— Ależ skąd! — krzyknęłam. — Znam ją od kilku lat i nic takiego mi nie podpadło. To po prostu artystka. Jest inna, trochę ekscentryczna, a każda inność intryguje, każe dopatrywać się czegoś nienormalnego. W każdym razie będziesz miała wspaniały portret i... — nie zdążyłam dokończyć.
Alicja krzyknęła tylko w słuchawkę, że przeprasza, że słyszy dzwonek u drzwi i że to z całą pewnością Plattino. Zatelefonuje do mnie jutro...
Z trudem opanowałam się, żeby nie rzucić słuchawki, nie słuchać jej radosnego głosu. Spojrzałam odruchowo na zegarek. Dochodziła dzie-
150
wiata trzydzieści. Pewnie się teraz czule witali. Ujrzałam Alicję odzianą w czerwony welurowy szlafrok, jak rzuca się Sylwestrowi na szyję, przywiera do niego, a on z pewnością nie ominął takiej okazji... Wyobraźnia podsuwała coraz śmielsze obrazy, dręczyła nimi, potęgowała uczucie zazdrości. Żal i bezsilność miotały mną na przemian. Czułam, że lada chwila zacznę krzyczeć albo płakać. Ogarnęła mnie złość na własną głupotę i na siebie, że przez fałszywą od samego początku sytuację zabrnęłam w ślepy zaułek. Sprawę należało natychmiast wyjaśnić w Zakopanem, gdy tylko zjawił się tam Sylwester. Przyznać się Alicji, że go znam, że zawiązało się między nami coś więcej niż przelotna sympatia. Mogłabym wówczas prowadzić z nią otwartą rywalizację bez obłudy i kłamstwa. Dlaczego wówczas stchórzyłam? — zadałam sobie któryś już raz pytanie. Za każdym razem znajdowałam inną odpowiedź. A teraz Sylwester był z Alicją. Spędzą może tę noc razem, gdy ja siedzę tu sama, bliska załamania, nieszczęśliwa i bez żadnych szans. A wszystko to z własnej winy, z głupoty, ze śmiesznie pojętej uczciwości. Gdzie było powiedziane, że muszę, że powinnam wyrzec się dobrowolnie miłości do Sylwestra w imię przyjaźni, której może nigdy ze strony Alicji nie było? Zagubiłam się w tych wszystkich odczuciach i domysłach, w kłębiących się i sprzecznych z sobą myślach.
Miotałam się po pokoju z kąta w kąt. Przekładałam bez sensu jakieś drobiazgi z jednego miejsca w drugie, gryzłam nerwowo cukierki. Zatrzymałam się wreszcie przed akwarelą podarowaną mi przez Bożenę na urodziny. Była pogodna w nastroju, delikatna w rozpływających się barwach i różna od jej dotychczasowych prac. Przedstawiała świt nad leśnym jeziorem. Ledwo uchwytna mgiełka, różowy poblask przebijającego się nieśmiało słońca, ciemna głębia drzew. Tak długo i z uporem wpatrywałam się w obraz, że wreszcie znalazłam się nad tym brzegiem w chłodny wiosenny ranek, bliższy świtu niż nadchodzącego dnia. A obok mnie Sylwester. Trzymał moją dłoń w swojej. Patrzyliśmy oboje w budzący się pogodny dzień, zasłuchani w kwilenie ptaków o brzasku. Byliśmy nieskończenie szczęśliwi. Przed nami jeszcze całe życie i wiele takich cudownych poranków. Prawdziwy obraz i ten w wyobraźni rozpłynął się powoli w napływających do oczu łzach. Znów znalazłam się w pustym pokoju z gorzkim uczuciem osamotnienia.
151
* * *
Po zakończonej pracy ze studentami w prosektorium całe popołudnie przesiedziałam w gabinecie. Porządkowałam i przygotowywałam potrzebne materiały dla profesora. Byłam znużona i w złym nastroju. Nachodziły mnie niepotrzebne myśli i związane z Dniem Zadusznym wspomnienia. Na moment odłożyłam długopis i zapatrzyłam się w okno. Babka Adela uważała, że przez okno należy jedynie wyglądać, a nie patrzeć w nie, bo to oznacza, że się przegrywa życie... Trwała za nim ciemność rozjaśniona mdłym, żółtawym poblaskiem ulicznych latarni. Podświetlały konary poczerniałych wilgocią bezlistnych drzew. Siąpił drobniutki deszczyk. Obraz skojarzył mi się z ubiegłorocznym Świętem Zmarłych. Szłam o zmierzchu przez cmentarz Powązkowski w różowej poświacie płonących zniczy. Opadłe liście klonów wdeptywałam w rozmokłą ziemię w alei prowadzącej do grobu męża. W mglistym, wilgotnym powietrzu unosiła się goryczkowata woń chryzantem, jedliny, obumarłych liści, dopalających się świec. Po trzech latach nieobecności zdecydowałam się odwiedzić groby moich zmarłych. Dziadek spoczywał w najodleglejszej kwaterze. Żeby tam dojść, musiałam przejść obok grobu mężczyzny, którego kiedyś kochałam. Zawiódł mnie i rozczarował. Coś tam jednak jeszcze bolało. Z trudem przepychałam się przez nieprzebraną ciżbę ludzką. Dzień Zaduszny jest bowiem tym jedynym dniem w roku, gdy żywi tak tłumnie składają wizyty zmarłym.
Od pomnika z czarnego marmuru, wyobrażającego Chrystusa z podniesioną ręką, skręciłam w lewo. W pobliżu jedenastego w rzędzie grobu zatrzymałam się zaskoczona. Dwa groby dalej spoczywał mój mąż. Mogiła płonęła świeczkami niczym urodzinowy tort. Pochylała się nad nią kobieta w modnym płaszczu ze złotymi guzikami. Dekorowała chryzantemami jedlinę pokrywającą grób. Jej twarz ginęła w cieniu kapelusza z małym rondkiem. Poczułam się tak, jakbym we własnym mieszkaniu zastała obcego człowieka szperającego w moich osobistych rzeczach. Ogarnął mnie gniew. Natychmiast jednak uświadomiłam sobie z przykrością, że przecież mój mąż zakochał się we własnej studentce. I ta krzątająca się kobieta była z pewnością tą, dla której mnie zostawił. Zapragnęłam podejść do grobu, zobaczyć jej twarz. Jeśli po latach
152
pamiętała o jego grobie, musiała go także kochać. Nie było więc sensu przerywać tej grobowej sielanki. Odeszłam nie zauważona. Doznałam jednocześnie bezsensownego uczucia, jakiego czasem doświadcza się, gdy wyrzuconą starą broszkę postrzega się niespodzianie u kogoś obcego, kto ją przypadkiem znalazł. W dalszym ciągu uważa się, że jest niegustowna, nie pasująca do naszego sposobu ubierania się. Jednak nieoczekiwanie nabiera w naszych oczach wartości. Odnajdujemy w niej coś interesującego, powabnego nawet, czego przedtem nie byliśmy w stanie zauważyć. I zaczyna być nam żal tej broszki. Moglibyśmy jej nawet nigdy nie przypiąć, ale niechby sobie leżała w jakimś pudełku wśród innych szpargałów. Wzruszyłam ramionami nad przewrotnością ludzkiej natury.
Wycofałam się, skręciłam w aleję prowadzącą do grobu dziadka. Długo szukałam go w starej, zaniedbanej i rzadko odwiedzanej części cmentarza. Błądziłam. Musiałam kilkakrotnie zawracać do punktu wyjścia. Był nim kamienny nagrobek z innej epoki. Przedstawiał obelisk, a pod nim parkę małych dzieci trzymających się za rączki. Mijałam snujących się ludzi, jakieś zapadające się mogiłki z dopalającymi się, byle jak wetkniętymi w ziemię świeczkami. Wreszcie zaczęłam się niepokoić. Zrobiło się późno, należało wracać. Babka Adela w takich razach odmawiała modlitwę do świętego Antoniego — patrona rzeczy zagubionych. Przeplatała ją swoistymi wstawkami w rodzaju: „prowadź do swego grobu, utrapiona duszo nieboszczyka Alfreda". Wówczas stryjek babci pchał się od razu pod jej nogi ze swoim grobem i staruszka wykrzykiwała z triumfem:
— Ano, widzisz, wnusiu! Nawet z duchem można się łatwiej dogadać niż z żywym.
Zwyczajem babki zaczęłam mamrotać prośbę do dziadka, żeby doprowadził mnie do właściwej kwatery. Chwilę jeszcze trwały moje poszukiwania i wreszcie odnalazłam mały, zasypany liśćmi kopczyk pod brzozowym, zapadającym się krzywo w ziemię krzyżem. Poczułam się nieswojo, że wcześniej nie znalazłam czasu, aby zająć się grobem. Obiecałam sobie, że w następne Zaduszki będzie wyglądał już inaczej. Ze skruchą zapaliłam światełka, położyłam wiązankę żółtych chryzantem w miejsce, gdzie mogłoby znajdować się serce dziadka Ignaca. Dobre, stare serce w brzydkim, ułomnym ciele.
153
Odwróciłam wzrok od mrocznej czeluści okna, powróciłam do przerwanej pracy. Pomyślałam ze smutkiem, że tak naprawdę, to myśli się jedynie o ludziach żywych. Umarłych czasem się tylko przy różnych okazjach wspomina. Ktoś zastukał do drzwi. Zaniepokojona uniosłam głowę. W progu stała Adamkowa z wiadrem pełnym szczotek i ścierek. Z jej zadowolonej miny wywnioskowałam, że jest zachwycona moją obecnością. Rozmowę przy pracy uważała za coś nieomal tak niezbędnego, jak jabłka do szarlotki.
— Pani doktor ostatnio coś zmizerniała... — zaczęła z miejsca, zakasując rękawy starego fartucha. Wyszczerzyła w uśmiechu zęby.
— Trzeba koniecznie do cudotwórcy iść, żeby w oczy zajrzał i powiedział, co dolega — popatrzyła na mnie z troską — słyszałam o jednym takim. Jak pani doktor chce, to się o adres dowiem. Niejaka pani Lewko, dawna moja sąsiadka, była u niego, bo coś ją ciągle oczy bolały
— zerknęła z ukosa w moją stronę — chciała się rozebrać, żeby ją zbadał, a on tylko machnął ręką i powiedział „nie trzeba". Trochę się nawet obraziła, że ją jak pierwszą lepszą potraktował, ale czekała, co będzie dalej. A on tylko w oczy zajrzał i mówi: „trzy razy dziennie ziółka według mojej recepty pić, bliźniaki urodzić, a oczy boleć przestaną". Wróciła ta Lewkowa od cudotwórcy, po drodze ziółka w aptece wykupiła i zaraz z mężem te bliźniaki zrobili. Właśnie nie dalej, jak w zeszłem roku urodziła, ale widać przez omyłkę tyko jednego i pewnie z tego powodu nic na ból oczu nie pomogło. Wybiera się znów do niego po przepis na bliźniaki...
Milczałam udając, że jestem zajęta pisaniem. Adamkowa także zamilkła, otwierając pudełko z pastą. Sądząc z jej różnych opowieści można przypuszczać, że cała dzielnica jest terenem jej dociekliwych badań nad codziennym życiem bliźnich. Czego nie wie, od siebie doda, żeby tylko informacja wypadła barwnie i wyczerpująco. Nie trzeba jej nawet specjalnie wypytywać. Wystarczy rzucić jakieś nazwisko, a za chwilę można usłyszeć zgoła rewelacyjne rzeczy.
Kusiło mnie, żeby dowiedzieć się czegoś o mecenasie Chrzan-kiewiczu. Nie dawał mi spokoju „garbusek", którego rzekomo zobaczył i otrzymał od niego dla mnie przesłanie. Intrygowała zbieżność faktów.
— Podobno zna pani wszystkich mieszkańców dzielnicy? — uśmiechnęłam się zachęcająco do Adamkowej znad sterty papierów.
154
— A pewno, że znam—potwierdziła z dumą ^_ co ja bym była warta; żeby nie wiedzieć, co się koło naszych klinik dzieje?
— A słyszała pani o mecenasie Chrzankiewiczu?
Adamkowa przerwała na chwilę wycieranie kurzu Spojrzała na mnie podejrzliwie.
— Czy to aby nie jakiś krewny pani doktor?
— Nie, ale wspominał mi coś o nim jeden z kolegów __pokręciłam
przecząco głową.
— Może ten nowy, co się koło pani doktor kręci?
— Nie wiem, o kim pani mówi... — odpowiedziałam chłodno z zakłopotaniem, podziwiając jej spostrzegawczość
— No, mówię przecie wyraźnie, pani doktor, o tym doktorze, co to ma imię karnawałowe i nazwisko też jakieś dziwne Przecie wszyscy wiedzą, że to kobieciarz i żadnej nie przepuści. Żona portiera z jego dawnego szpitala mówiła, że był nawet żonaty z jakąś malarką i mało jej siekierą nie zarąbał.
— Co też pani za głupstwa opowiada! — żachnęłam się. Usiłowałam szybko zwekslować na temat mecenasa.
— Niech pani lepiej powie coś o adwokacie. inne sprawy mnie nie interesują.
— O nim różnie ludzie gadają. Podobno żonę psią smyCzą zadusił, a teraz łajdaczy się w piątek z różnymi damulkami. Jego gosposia opowiadała mojej kumie, że zamyka się ze wszystkimi razem w pokoju na klucz, gasi światło i siedzą tam po ciemku parę godzin. A jak wychodzą z tego pokoju, to są białe jak ściana, a niektóre mają oczy zapuchnięte od płaczu. Musi tam, za przeproszeniem pani doktor, pastwić się nad bezbronnemi. Wiadomo, że takie bruneci z bródką, to potrafią umęczyć kobitę... — westchnęła, a na jej pulchnej twarzy pojawił się zagadkowy uśmieszek. Kto wie, czy nie na wspomnienie owego pastwienia się brunetów. Chodziły słuchy, ze Adamkowa za młodu trudniła się najstarszym zawodem świata, chociaż dzisiaj była uczciwą, gospodarną żoną. Pomaga mężowi w ubieraniu zwłok. Sprzątaczka z niej także sumienna.
— A znowuż dozorczyni z jego domu, co jestkumą mojej siostry, tej za grabarzem z rakowickiego cmentarza, to mówi o tym adwokacie, że ma bzika od czasu, gdy mu żona, nim ją zadusił, wykłuła oko szpilką od
155
kapelusza. Podobnież gada teraz z duchami przez jakiś spodek czy inne filiżankie...
Słuchając Adamkowej można dojść do wniosku, że plotki są także jedną z plag społecznych. Należałoby je tępić na równi z gruźlicą.
— Może to nieprawda, co mówią o mecenasie i o doktorze, co to niby kręci się przy mnie? — starałam się zabatelizować jej opowieści.
— Gdzieżby ludzie tak kłamali, pani doktor, po co?
— No właśnie... — westchnęłam mimo woli.
Adamkowa przesunęła ciężkie, nieforemne fotele pod okno, zabierając się do pastowania podłogi.
— Czy ja pani doktor nie przeszkadzam temi porządkami? — zatroszczyła się, ale jej pytanie było, jak zwykle, retoryczne.
— Nie, pani Adamkowa... —burknęłam szukając w szafie bibliotecznej paru książek dotyczących odczynników wykrywających niektóre trucizny. Chciałam coś w nich sprawdzić, wynotować. Korciło także, aby się czegoś dowiedzieć o Sylwestrze.
— A pani doktor wierzy w strachy? — odwróciła się w moją stronę.
— Nie... — zaprzeczyłam ruchem głowy, chociaż tak naprawdę nie byłam tego taka pewna. Przytrafiły mi się kilkakrotnie historie, których nie potrafiłam sobie racjonalnie wytłumaczyć.
— Ja wierzę, pani doktor! — zabrzmiało to jak wyznanie wiary, za którą pójdzie się za moment na stos.
Dalej szperałam w szafie między książkami. Dwa wyciągnięte tomy położyłam na biurku. Znalazłam przy okazji niewielką książeczkę, której od dawna poszukiwałam. Dotyczyła urazów czaszki.
Adamkowa rozsiadła się na krześle w oczekiwaniu, aż pasta dostatecznie przeschnie, aby mogła włączyć elektryczną froterkę. Obserwowała
mnie bacznie.
— Więc jak to jest, pani Adamkowa, z duchami? Przychodzą do pani, straszą? — rzuciłam od niechcenia, wracając myślami do tego, co usłyszałam o Sylwestrze. Coś było w tym z prawdy. Poczułam smak
goryczy.
— Różnie bywało, pani doktor... — odpowiedziała dyplomatycznie, krzyżując przed sobą grube łydki w cielistych pończochach — teraz to się już człowiek otrzaskał z duchami, robiąc przy nieboszczykach i nawet już się nie zwraca uwagi, że coś pukło, stukło czy łazi po kostnicy albo
156
gmera w narzędziach. Co rusz któreś na podłogę spada bez nijakiej przyczyny. Wiadomo przecie, że duch, jak z ciała wylezie, to musi się jeszcze po tym świecie pokręcić. Takie jego przyrodzenie... Krzywdy taki nie zrobi. Czasem tylko nie przyzwyczajonemu stracha napędzi i tyle. Gorzej już z takiemi, co to dawno pomarli, a z ziemi jak glisty nocami wyłażą i życia chcą użyć. Podobnież kobieciarze mają to do siebie, że po śmierci za babami węszą. Nie może taki zrozumieć, że on już kaput!
Adamkowa zrobiła wymowny, niezbyt przyzwoity gest ręką. Słowo „kobieciarz" nieprzyjemnie skojarzyło się z Sylwestrem. W każdej plotce bywa zazwyczaj ziarenko wykoślawionej prawdy. Małżeństwo z Bożeną nie dawało mi wciąż spokoju. Chciałam wiedzieć, po czyjej stronie była wina.
— Wspomniała pani coś o żonie doktora Bezłapkiego... — nie wytrzymałam, chociaż nie powinnam wdawać się z Adamkowa w tego rodzaju rozmowy. Poczułam niesmak do samej siebie. Opuściłam wzrok na rozłożoną przede mną książkę. Kartkowałam stronice udając, że usiłuję jedynie podtrzymać rozmowę, żeby zrobić jej przyjemność. Lubiłam ją. Miała życiową mądrość i dobre serce.
Adamkowa rozpromieniła się. Zaczerpnęła tchu, wytarła nos i spojrzała na mnie wzrokiem pełnym oddania.
—I Za przeproszeniem, pani doktor... — zaczęła z miną winowajczyni — my tu wszyscy na klinikach panią doktor kochamy i szanujemy. Naszem więc obowiązkiem jest pilnować, żeby pani doktor nie wpadła w ręce jakiegoś łobuza. Jak zauważy lim ze starym i innemi preparatorami, że ten nowy doktor niemożebnie za panią patrzy i nawet przy stole z trupem miłośnie na panią zerka, tak zaczęła ferajna koło sprawy węszyć. I co się okazało... — zrobiła wymowną pauzę — nąjsampierw to my myśleli, że on tylko zwyczajny łajdus, jak każden chłop, czyli pies i jego święte prawo za samkami łazić. Bo tak, pani doktor kochana, jest już ustanowione przez Pana Boga od początku świata, że „pies ma do pokazania, a suka do dawania" i zmienić się tego nie da. Ale wykryło się później, że żonę miał i nie przyznawał się przed nikim do tego, tak nam od razu kryminałem zaśmierdziało. Dawaj ja po kumach latać i przepytywać, co i jak...
Wiedziałam, że powinnam przerwać Adamkowej te rewelacje, zająć
157
się wyszukaniem w książkach tego, co chciałam znaleźć i nie wdawać się w ploty. Ciekawość zwyciężyła rozsądek. Z niechęcią i ze wstydem pomyślałam, że i ze mnie wylazła prawdziwa baba żądna za wszelką cenę dowiedzenia się wszystkiego o obiekcie swoich zainteresowań.
— Więc, proszę pani doktor, żona jego była malarką. Podobnież niczego kobitka, tylko taka bardziej zwariowana, jak poniekąd każdy artysta. U nas kiedyś mieszkał pokojowy malarz. Tyż nie był całkiem w porządku z rozumem i jakoweś widzenia miewał. Najczęściej łabędzie mu ze ściany wyłaziły jak żywe albo szczury na trąbkach grające. Operny był jak rzadko, ale jak się wziął do ścian, to przyjemnie było patrzeć. Nawet o złotem szlaczku nie zapomniał, a czasem i jakiś nieprzyzwoity figielek nad łóżkiem wymalował i trzeba było na niem święty obraz zawiesić, żeby dzieciaków nie zgorszyć, jak czasem do pokoju wpadli, bo my z mężem obowiązkowo sypialnię wspólną mieć musim. Ciasną, bo ciasną, ale w zwykłym pokoju z wersalką i oddzielnym spaniem, to się żadne małżeństwo długo nie utrzyma... — uśmiech zadowolenia wypełzł na mięsiste, szerokie wargi Adamkowej. Od biedy można by na nich nagotować krupnik.
— Wracając do tego doktora, to podobnież bardzo te zwariowane kobitę kochał, na wszystko pozwalał i rozpaskudził jak rzadko. Miała także samo psa. Białego pudla czy insze pokrakie. Nie było tygodnia, żeby w innej farbie go nie kąpała. Wychodzi raz, podobnież w zielonym paltocie i pies na smyczy ufarbowany w tern samym kolorze lezie, a obok doktor biedniutko ubrany, bo co zarobił, to w żonę pchał. Miał do niej cierpliwość jak rzadko. Często ją różne gachy do domu odprowadzały, a on na wszystko przez palce patrzył, śmiał się i do domu zapraszał. Dopiero, jak ją kiedyś w pokoju naszedł z jakąś całkiem gołą kobitką, to wyszedł z nerw. Złapał siekierę i drewnianym trzonkiem zaczął okładać, od dziwek wymyślać. Podobnież na klęczkach go o zmiłowanie i litość błagała, a on tylko bił i krzyczał, żeby była zadowolniona, że nie wali siekierą, a drzewcem. Później rozwodu zażądał i nie chciał z nią gadać. Ona była w niem zakochana i klęła się na wszystkie świętości, że to tylko modelka do jakiegości aktu i że ona nudzi się wciąż sama w domu, bo on dla niej ciągle nie ma czasu. Cięgiem w szpitalu przesiadywał, dyżury brał...
158
Wyprowadził się z domu. Przez parę tygodni w lekarskim pokoju nocował, nim znalazł mieszkanie z dużą łazienką i z widokiem na drzewa. Przychodziła podobnież i błagała, żeby wrócił, że ona z miłości życie sobie odbierze. Ale podobnież nie odebrała, tylko przestała psa farbować i wzięła się do pacykowania obrazów... —Adamkowa zerknęła na mnie z ciekawością w bystrych, wścibskich oczkach.
— To wszystko nieprawda, pani Adamkowa. Kto pani takich bredni naopowiadał? Znam żonę doktora, wiem, że są w przyjaznych stosunkach. Rozeszli się z zupełnie innych powodów. Czasem nawet przychodzą do mnie razem na kawę...
Adamkowa, pochylając się raptownie w moją stronę, o mało nie spadła z krzesła.
— A ja myślałam, że pani doktor o niczem nie wie... — zbita z tropu i rozczarowana zaczęła nerwowo pociągać nosem.
— I tak powstają plotki. Jeśli się czegoś nie widziało na własne oczy, lepiej tego nie komentować... — przybrałam mentorski ton. Adamkowa uczyniła ruch, jakby chciała uderzyć się w obwisłe piersi.
— Ta kuchta od adwokata klęła się, że w papierach rozwodowych, co to chował pod kluczem, było tak napisane. Ten wyciruch uczony. Sześć klas powszechniaka, a niemożebnie ciekawski i z samych nudów do każdej sprawy zajrzy. Ponad dziesięć lat u niego służy, to i niejednego się nauczyła. Podsłuchiwać też lubi... — uzupełniła.
— Niech pani nie słucha i nie powtarza plotek. Można komuś krzywdę wyrządzić — westchnęłam zakładając płaszcz. Książki postanowiłam zabrać z sobą, przejrzeć spokojnie w domu. Adamkowa z markotną miną ciągnęła froterkę do kontaktu. Gdy znalazłam się przy drzwiach, odezwała się rzeczowym tonem:
— A ten doktor, to na panią czeka. Deszcz akurat padał, jak go przed wejściem spotkałam, to i poprosiłam, żeby u nas w domu na panią zaczekał i chwilkę popilnował Helcie mojej siostry, bo nie mam jej przy kim zostawić, a porządek u pani muszę zrobić. Obiecałam, że za parę minut pani przyjdzie, a ja się uwinę...
Musiałam mieć bardzo głupią minę, gdyż Adamkowa z trudem utrzymywała powagę, dodając na usprawiedliwienie, że nie wspomniała o czekającym doktorze, bo robota bez gadania kiepsko idzie, no i o te malutkie Helcie też jej chodziło...
159
Wyszłam z gabinetu całkiem skołowana i oszołomiona. Na schodach ogarnął mnie głupi, nerwowy śmiech. Wyobraziłam sobie Sylwestra walącego Bożenę siekierą, a teraz niańczącego czyjeś dziecko. Pomyślałam z rozbawieniem, że Adamkowa, zamiast ubierać trapy, powinna pisać książki i wreszcie nacisnęłam klamkę u drzwi mieszkania Adamków.
Sylwester, z włosami w nieładzie i z błędnym wyrazem oczu, stał pośrodku pokoju, trzymając w ramionach wrzeszczącego dzieciaka. Wokół niego leżała na podłodze sterta mokrych pieluch.
— Nie wiesz, dlaczego ten dzieciak tak się drze? — spojrzał na mnie z bezradnym wyrazem twarzy.
— Pewnie wyrzynają mu się ząbki albo ma mokro.
— Dopiero co zmieniłem szmatę. Skąd się, u licha, bierze w nim tyle wody? — zadał rozbrajające jak na lekarza pytanie.
Roześmiałam się z jego przestraszonej miny. Uważałam go dotąd za człowieka opanowanego, nie ujawniającego swoich emocji. W tej chwili musiał być widocznie u kresu wytrzymałości. Zdeterminowanym ruchem wcisnął mi dzieciaka w ramiona.
— Coś ty tak długo robiła? Ponad godzinę męczę się z tym potępieńcem! — wykrzyknął zirytowanym głosem. Przypominało to małżeńską scenę. Roześmiałam się.
— Nic. Po prostu rozmawiałam.
— Rozmawiałaś?! — patrzył na mnie w osłupieniu. — Najspokojniej w świecie rozmawiałaś wiedząc, że na ciebie czekam, że mam niewiele czasu? Z kim, u licha, rozmawiałaś i o czym?
— Masz mi aż tak coś ważnego do powiedzenia, że chciało ci się tyle czasu czekać? — kołysałam dziecko w ramionach. Płacz powoli ustawał.
— Ważnego, ważnego... — przedrzeźniał zdenerwowanym głosem
— czy ja w końcu wiem, co jest dla ciebie ważne? Dla mnie najważniejszym było ciebie zobaczyć. Nic więcej. Po prostu zobaczyć...
Przeszła przeze mnie fala tkliwości i ciepła. Drżącymi ze wzruszenia dłońmi przytulałam do siebie maleństwo.
— Czy ty jesteś pozbawiona całkowicie nerwów? — wykrzyknął przeczesując nerwowo palcami włosy.
— Oczywiście, że mam nerwy — odpowiedziałam z godnością
— ostatnio nawet bardzo nadszarpnięte. Tyle tylko, że w tej chwiU nie widzę powodu do irytacji.
160
- Kiedy wreszcie przyjdzie ta przeklęta baba? Zwabiła mnie do tej nory na dziesięć minut, żebym dzieciaka przypilnował, to pójdzie uprzedzić ciebie, że czekam.
Helenka przestała wreszcie płakać. Dla odmiany zajęła się ssaniem własnego palca. Pokrótce opowiedziałam Sylwestrowi, z czego wynikło nieporozumienie i jakich rewelacji dowiedziałam się o mecenasie Chrzankiewiczu. Złościł się i śmiał na przemian. O Bożenie wolałam nie wspominać. Mogło mu się to wcale nie wydać zabawne. Siedzieliśmy obok siebie na wersalce, zabawiając niemowlaka. W pokoju było ciepło i czysto. Ze ścian uśmiechały się trumienne pyzate aniołki. Wielki staroświecki zegar na ścianie tykał głośno i chrypliwie. Na rozciągniętym pod sufitem sznurze suszyły się pieluchy. Ze wzruszeniem spoglądałam na regularny profil Sywelstra, gdy pochylał się nad dzieckiem. Wyczyniał przed bezmyślnymi oczkami przyszłej panny grabarzówny jakieś skomplikowane ruchy palcami. Podchwycił moje spojrzenie.
— O czym myślisz? — spytał cicho.
— O takich różnych... — zająknęłam się — no, o różnych sprawach. Podniósł na mnie uważny wzrok i twarz mu spoważniała.
— Chciałbym... — zaczął z namysłem. W tym momencie stanęła w progu Adamkowa. Obrzuciła nas wszystkowidzącym spojrzeniem. Uśmiechnęła się szeroko i dobrotliwie. W całej jej postaci było coś macierzyńskiego, co skojarzyłam z dużą mleczną krową.
— Helcia nie bardzo grymasiła? Sylwester uniósł oczy ku górze i jęknął.
— No, pani Adamkowa, mam teraz z panią na pieńku! Mało brakowało, a dostałbym pomieszania zmysłów. Nigdy jeszcze nie byłem matką!
— Najwyższa pora, panie doktorze, zostać ojcem! — roześmiała się rubasznie, zerkając w moją stronę. Helcia zaczęła cichutko kwilić. Sylwester odruchowo sięgnął po pieluchę.
— Co miałby pan doktor dostać pomieszania! Kobitką pana nie nastraszy, o nie... Mówiłam właśnie pani doktor, że pan to pies na kobiety, a przecie Helcia to nie chłop, tylko baba. Prawda, że jeszcze niby za młoda, ale za paręnaście lat, to ho, ho!
Sylwester roześmiał się z widocznym przymusem, spojrzał odruchowo na zegarek.
161
— No, to chyba jesteśmy już wolni, pani Adamkowa? — Podniósł się z wersalki. — Nie chciałbym spóźnić się na pociąg. Nawet nie będę miał czasu odprowadzić koleżankę do domu. Najwyżej do przystanku...
— Wyjeżdżasz? — spytałam zaskoczona.
— Na dwa dni. Mam zjazd chirurgów w Poznaniu. Odetchnęłam z ulgą, że wkrótce znów go zobaczę. Najpewniej
w stołówce lub przy sekcyjnym stole. Tę okazję wykorzystywał czy trzeba było, czy nie. Uśmiechnęłam się. Dzień był udany.
# # *
Powoli zdejmowałam płaszcz w szatni. Przyszłam wcześniej, niż należało. Mogłam więc spokojnie przeczesać włosy, poprawić makijaż i raz jeszcze zerknąć na swoje odbicie w lustrze, ocenić nowy kostium. Byłam zadowolona ze swego wyglądu. Poczułam się pewniej.
Alicja, ku mojemu zdziwieniu, siedziała już przy stoliku. Był to ten sam stolik, przy którym siedzieliśmy kiedyś z Sylwestrem. Odżyła tamta rozmowa. Z niechęcią popatrzyłam na Alicję.
— Szałowo wyglądasz! — obrzuciła mnie zaskoczonym spojrzeniem. — Coś mi się wydaje, że ten ktoś ze Szczecina przyjechał... — popatrzyła z filuternym uśmieszkiem.
— Nic z tych rzeczy. Po prostu doszłam do wniosku, że powinnam bardziej zwracać uwagę na swój wygląd.
— Zawsze ci to mówiłam, ale wykręcałaś się brakiem czasu. Widziałam, jak niechętnie chodziłaś ze mną po sklepach, gdy chciałam fundnąć sobie coś modnego.
— Niestety, czasu mam wciąż niewiele. Zwłaszcza teraz, gdy zaangażowałam się w stałą pracę u profesora Bibrosza w Zakładzie.
— Straszne... —jęknęła, krzywiąc się z obrzydzeniem — że też ty musisz krajać ludzi.
— Ja nie kraję ludzi, Alicjo. Kraję jedynie ich ubrania — obruszyłam się. — Człowiek, to coś więcej niż ciało. Ono służy tylko jako odzienie. Czy ty utożsamiasz się z palcem u nogi albo u ręki? Przecież ten palec, to nie ty. Dla twego ducha jest czymś w rodzaju rękawiczki albo skarpetki.
- Zawsze znajdziesz wytłumaczenie dla swojej obrzydliwej pracy...
162
.__wzruszyła ramionami. Była odziana w puszysty sweter z angory
w morskim kolorze.
— To nie tłumaczenie, to prawda. Człowiek umierając porzuca jedynie swoje zniszczone, a czasem jeszcze nowe i piękne ubranie. I to wszystko. Uwolniony z niego duch wędruje tam, gdzie jego przeznaczenie...
— Niech ci będzie... — westchnęła napoczynając widelczykiem wiedeńską kremówkę —: dajmy sobie spokój z tym tematem. Brzydzę się wszystkim, co łączy się z chorobami, szpitalem, operacjami. Nie mówię już nawet o twoim zawodzie...
— No cóż, jeśli chcesz się związać z lekarzem, musisz zaakceptować jego zawód.
— Wolałabym, żeby Plattino był pisarzem niż chirurgiem — oznajmiła z rozkapryszoną miną. — Gdy będziemy wreszcie razem, mniej może będzie przesiadywał w szpitalu, a więcej czasu mnie poświęcał. Cała nadzieja w tym, że to się wkrótce zmieni... — uśmiechnęła się z zadowoleniem, błądząc wzrokiem po ściennych malowidłach.
— Będziesz musiała pogodzić się i z tym, że lekarz nie pracuje od-do. Zwłaszcza taki z powołania. Sylwester nawet gdy nie musi, potrafi wrócić w nocy na oddział, jeśli ma ciężko chorego pacjenta. To wyjątkowo sumienny, utalentowany chirurg.
—■ Co ty go tak bronisz? — popatrzyła na mnie chłodno.
— Nie bronię. Stwierdzam fakty. Jeśli liczysz, że utrzymasz go w domu wówczas, gdy będzie wiedział, że powinien być przy chorym, to się bardzo mylisz. Wiążąc się z Sylwestrem, wiążesz się również ze szpitalem i z jego zawodem — starałam się jej to wytłumaczyć dla dobra ich obojga.
— To tak wydaje się tobie — w głosie wyczułam zniecierpliwienie — gdy założy rodzinę i przejmie związane z tym obowiązki, wszystko inne zejdzie na dalszy plan.
— Nie bardzo w to wierzę... — bąknęłam, mając dość tej jałowej dyskusji z Alicją.
Pomyślałam z żalem, że Sylwester z pewnością nie zdobędzie w Alicji wyrozumiałej, odpowiedniej dla siebie towarzyszki życia, ale to był już ich problem. Należało zmienić temat, nie wtrącać się w nie swoje sprawy. Byłam zbyt stronnicza i zazdrosna.
163
— Nieważne, co ja o tym myślę... — skwitowałam bagatelizując swoje wypowiedzi — powiedz wreszcie, jaką masz dla mnie nowinę, z której, jak zapewniałaś, bardzo się ucieszę. Nie mogę się już doczekać...
Alicja wpatrywała się we mnie długo z zagadkowym uśmieszkiem.
— No, więc... — przeciągała słowa — no, więc... — iskierki rozbawienia i czegoś zbliżonego do triumfu zabłysły w jej oczach. Wychyliła się przez stolik w moją stronę. Poczułam nieokreślony niepokój. Zawisłam wzrokiem na jej kształtnych ustach. Rozchyliła je w delikatnym uśmiechu, ukazując rząd równych zębów. — Więc chcę ci powiedzieć, że będę miała bebe. A ty będziesz chrzestną matką... Czy to nie cudowna wiadomość?... — roześmiała się jak z dobrego żartu.
— Cudowna... — niemal jęknęłam czując, że blednę, że jestem bliska omdlenia. Jeśli miałam kiedykolwiek jakieś nadzieje, jeśli dopuszczałam myśli o tym, że może Sylwester dokona innego wyboru, że jego zachowanie pozwalało mi różnie myśleć, to W tym momencie mój układany z zapałeczek domek runął i nie pozostało po nim nawet śladu.
Alicja była w ciąży. Znaczyło to, że Sylwester dokonał już ostatecznego wyboru, furtka się zatrzasnęła, a ja byłam jedynie... Czym ja właściwie byłam dla niego? Jak to wszystko razem pogodzić z sobą? Jego słowa i czyny były tak różne. Pulsowało mi w skroniach, zaschło w gardle. Świat walił się na głowę, a ja siedziałam w „Zielonym Baloniku" nad kawałkiem hiszpańskiego tortu. Było w tym coś z koszmarnego snu.
— Co masz taką dziwną minę? — dopytywała się Alicja. — Sądziłam, że się ucieszysz.
— Cieszę się. Naprawdę bardzo się cieszę, Alicjo — zapewniałam martwym głosem, chcąc nadać mu serdeczne brzmienie. — Jestem tylko zaskoczona nowiną. Nie przepadasz za dziećmi. Zarzekałaś się, że nigdy nie zgodzisz się na ciążę. Raczej zgodzisz się na zaadoptowanie dziecka, niż pozwolisz zepsuć sobie figurę, że... — zamilkłam. Wszystko wydało się teraz bez sensu. Myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu, nie patrzeć na Alicję, nie myśleć, przestać istnieć.
— Najważniejsze, że Plattino chce tego dziecka — oznajmiła z triumfem — urodzę je dla niego...
164
- Wie, że jesteś w ciąży? — dopytywałam się, byle coś powiedzieć, uchwycić się jakiejś nitki nadziei.
— Wkrótce się dowie. Wyobrażam sobie, jaki będzie szczęśliwy. Zrobię mu gwiazdkowy prezent tą wiadomością — dodała po chwili, dojadając ciastko.
Nic na to nie potrafiłam odpowiedzieć. Zastanawiałam się tylko, dlaczego Alicja nie napomknęła ani razu o ślubie. Jeśli chciał tego dziecka, musieli i o tym także rozmawiać. Milczałam zapatrzona w filiżankę z herbatą. Zobaczyłam w niej Alicję, jak pęcznieje, jak rośnie jej brzuch, deformuje figurę. Rozrasta się do monstrualnych rozmiarów i rodzi bliźnięta. Może nawet trojaczki. Wszystkie podobne do Sylwestra. Przeraziłam się, że popadam w obłęd. Za chwilę mogę zacząć nawet krzyczeć albo rzucę się na zadowoloną z siebie Alicję i zacznę ją dusić. Nie wiadomo dlaczego, przypomniała mi się sekcja młodej kobiety, zmarłej na rzucawkę. Powrócił ze wszystkimi detalami obraz tego, co wyprułam z jej wnętrza. Był to chłopiec. Spociłam się, zrobiło mi się słabo. Przeprosiłam Alicję i wyszłam do toalety.
Stałam długą chwilę przed lustrem, oddychając głęboko. Wpatrywałam się we własne odbicie nie bardzo wiedząc, czy to rzeczywiście moja twarz. Wydała się obca, brzydsza niż zazwyczaj. I wtedy powiedziałam do siebie głośno i dobitnie: „głupia!". Głupia — powtórzyłam raz jeszcze, bo rzeczywiście taka byłam sądząc, że mogłam się podobać Sylwestrowi, że mógł się zainteresować moją osobą, mając tak atrakcyjną, piękną i zakochaną w nim kobietę jak Alicja. Byłam dla niego jedynie koleżanką. Trudną może zdobyczą, którą z przekory usiłował zaliczyć do swojej bogatej kolekcji, sprawdzić się jako zdobywca każdej, którą chciał mieć. W tym wszystkim podniecało go jedynie to, że nie udawało mu się wskoczyć do mego łóżka. Wciąż więc ponawiał próby na różne sposoby. Niedoczekanie twoje! — pomyślałam mściwie i łzy zakręciły mi się w oczach. Byłam dla niego trudnym do zdobycia obiektem, a to „coś więcej" było jedynie wytworem mojej wyobraźni, nie zaspokojonym pragnieniem miłości. Czepiałam się więc, jak pijany płotu, jego ciepłych spojrzeń, słów, tamtego pocałunku. Dla mnie było to przeżycie, dla niego zabawa, próba przełamania moich oporów. Byłam interesującym obiektem doświadczalnym, niczym
165
-
szczur w klatce. To wszystko... Raz jeszcze zrobiłam kilka głębokich wdechów, poprawiłam makijaż. Skrzywiłam twarz w uśmiechu i powróciłam do Alicji. Zamawiała jakieś specjalne ciasteczka z migdałową masą. Nie spytała nawet, czy mam na coś takiego ochotę. Alicja taka już była. Robiła tylko to, na co ona miała chęć. Może był to jednak ciążowy apetyt, nad którym trudno zapanować? Ogarnęła mnie rozpacz.
— Źle się poczułaś? — zatroszczyła się spoglądając w moją stronę.
— Przybladłaś...
— Wszystko w porządku — zapewniłam i nagle coś we mnie pękło, załamało się. Straciłam samokontrolę. Nie chciałam już niczego więcej udawać, grać dalej komedii, wreszcie chciałam być sobą. Powiedzieć o wszystkim Alicji.
— Mam dla ciebie także nowinę... — popatrzyłam na nią uważnie bez uśmiechu — może nie tyle radosną, co zaskakującą.
— I do tej pory siedzisz cicho jak króliczek? Mów wreszcie! Sądząc po twojej minie, musi to być rzeczywiście coś specjalnego.
— A więc... — zaczęłam podobnie jak ona. Tyle, że się nie uśmiechałam, nie miałam rozbawionego wyrazu oczu. — A więc...
— zająknęłam się i zamiast wyrzucić z siebie, co czuję do Sylwestra i jak się sprawy mają, stchórzyłam. Powiedziałam całkiem coś innego.
— Chodzą plotki, że jedna z lekarek, a jest u nas kilka takich, które chciałyby zmienić stan cywilny, wykazuje szczególne zainteresowanie Sylwestrem...
Twarz jej stężała, zmieniła się w wyrazie. Z łagodnego na wrogi.
— Więc co teraz będzie? — zapytała ostro, z niedobrym błyskiem
w oku.
— Nic. Po prostu znasz prawdę, a może jedynie plotkę. Reszta zależy
już tylko od ciebie.
— Po cóż mi o tym powiedziałaś? — pretensja zabrzmiała w jej głosie. — Zepsułaś mi całkowicie humor i apetyt.
Ty mi też go zepsułaś — chciałam powiedzieć, ale w porę ugryzłam się w język.
— Te wszystkie baby są straszne. Czyhają tylko, żeby upolować męża. Za wszelką cenę... — stwierdziła z zajadłością, patrząc w przestrzeń. — Okropność... — jęknęła przenosząc wzrok na mnie.
— Nie widzę w tym nic okropnego, Alicjo. Wyjaśnisz sprawę
166
i wszystko wróci do dawnego porządku. Masz przecież jeszcze wciąż Sylwestra, urodzisz mu syna... — dodałam zrezygnowanym tonem.
Przestałam już cokolwiek odczuwać, jak po znieczuleniu dziąsła przed rwaniem zęba. Chciałam jedynie zostać wreszcie sama. Wrócić do domu, zażyć środek nasenny. Wiedziałam, że trudno mi będzie zasnąć dzisiejszej nocy. Jutro powinnam być wypoczęta. Czekały mnie dwie sekcje i z pewnością wiele nieprzewidzianych stresów.
— Z tego wszystkiego rozbolała mnie głowa — jęknęła Alicja, rozglądając się za kelnerką. — Wrócę chyba teraz do siebie... Obawiam się, że będę musiała znów kilka dni przesiedzieć w domu. Nocami męczy mnie kaszel, a od wczoraj wróciły stany podgorączkowe... — dodała niezdecydowanie i popatrzyła na mnie z niechęcią — chyby nie do końca „wyleżałam" moją grypę...
— Postąpiłaś lekkomyślnie — pokręciłam z dezaprobatą głową — teraz może się wszystko zacząć od początku, a także odbić się na twojej ciąży... — wymówiłam z trudem ostatnie słowo.
Jednocześnie sięgnęłyśmy do torebek. Nie było już o czym dłużej rozmawiać.
* * *
Późne popołudnie przechodziło powoli w wieczór. Tkwiłam w moim gabinecie w kręgu światła padającego ze stojącej na biurku lampy z zielonym szklanym kloszem. Przed końcem roku należało uporządkować zaległe sprawy, ułożyć datami protokoły, wyrzucić niepotrzebne papierzyska i notatki. Chciałam mieć to już za sobą, rozpocząć zimowy urlop bez dodatkowych stresów, że coś nie zostało do końca uporządkowane.
Moja obecność w klinice zbiegła się z ogólnym dyżurem Sylwestra. Przyjemna była świadomość, że znajduje się w obrębie tych samych budynków, że pracuje, że każdej chwili, gdy tylko zechcę, mogę go zobaczyć. Wystarczyło zbiec schodami z piętra, przejść na ukos dziedziniec i już byłabym w bloku oznaczonym jedną z liter alfabetu, w którym dyżurował.
Z mego okna mogłam patrzeć na rzędy matowych szyb. Za mmi gasły, to znów zapalały się jasno światła. Gdybym podeszła bliżej i spojrzała
167
w prawo, mogłabym dostrzec przeszklony narożnik ściany. Tam znajdowała się sala operacyjna. W tej chwili była ciemna. Za moment jednak mogłoby rozbłysnąć w niej światło. Byłby to znak, że Sylwester operuje. Nie widziałam go zaledwie tydzień, a wydawało mi się, że minął miesiąc. Alicja także od ostatniego spotkania nie dała znaku życia, mimo że obiecała zatelefonować. Czułam się trochę winna, że powiedziałam jej o wymyślonej przez siebie plotce. Chciałam tym odwrócić jej uwagę od siebie. Chwilami wydawało się, że intuicja coś jej podszeptuje.
Bożena gdzieś także zniknęła. Podobno wyjechała w góry na plener, jak poinformowała przez telefon Janka. Za kilkanaście dni i ja wyjadę z Krakowa do babki Adeli na święta. Nadeszły od staruszki dwa listy. Dopytywała się o dokładną datę przyjazdu. Informowała, że najcieplejszy pokój czeka na mnie, a i ona z Katarzyną także. Kot nieustannie strzyże uszami, gdy usłyszy w sieni kroki. Miodownik upieczony i domowe wino z głogu dawno już zlane w butelki. Droga, kochana babka Adela...
Powoli układałam papiery w teczkach zastanawiając się, co z sobą zrobić, gdzie pójść, gdy za chwilę skończę swoje zajęcia. Do domu, do kina czy pod byle pretekstem zajrzeć do Sylwestra? Od tylu już dni za nim tęskniłam. Za brzmieniem jego głosu, dotykiem dłoni na przywitanie. O jakikolwiek powód tak było łatwo...
Znalazłam Sylwestra w pokoju lekarza dyżurnego. Siedział na brzegu kozetki, przeglądając jakąś książkę.
— Dobry wieczór, Sylwester! — starałam się, aby mój głos zabrzmiał beztrosko i naturalnie. Powoli podniósł na mnie wzrok. Wstał, odłożył na bok książkę grzbietem do góry. Wyglądał na znużonego.
— Dobry wieczór — nie uśmiechnął się, tylko patrzył na mnie, jakby czekał na słowa usprawiedliwiające moją obecność.
— Chciałam się dowiedzieć, jak tam było na zjeździe... — wyciągnęłam do niego rękę. Przytrzymał ją o sekundę dłużej niż należało.
— Dość interesująco.
Stałam niezdecydowanie pośrodku pokoju, zaskoczona chłodnym, nietypowym dla niego zachowaniem. Poczułam się intruzem. Zerknęłam w kierunku drzwi. Sylwester pochwycił mój wzrok, podsunął krzesło.
— Miło, że przyszłaś. To ładnie z twojej strony.
Sztuczność tych słów i roztargniony wzrok sprawiły mi przykrość. Było mi gorzko jak po przełknięciu piołunu. Domyśliłam się, że
168
wie już o ciąży Alicji, chociaż zapewniała, że tę wspaniałą wiadomość trzyma dla niego „na gwiazdkę". Musiałam więc udawać, że o niczym nie wiem. Przez tydzień zdołałam już trochę ochłonąć, mogłam spokojnie myśleć. Teraz jednak nie bardzo wiedziałam, jak się zachować, co powiedzieć na jakikolwiek inny temat. Był wyraźnie czymś zgnębiony. Możliwe, że „niespodzianką", jaką mu zgotowała Alicja.
— Może ci w czymś przeszkodziłam? — podniosłam na niego nieśmiało oczy.
— Ależ skąd! — skrzywił się w zdawkowym uśmiechu. — Na oddziale na razie spokój, nic się nie dzieje. Przed chwilą skończyłem obchód. Same lżejsze przypadki...
Zadźwięczał telefon. Odetchnęłam z ulgą. Sylwester sięgnął po słuchawkę, rzucił lakonicznie kilka słów.,
— Zaczekaj na mnie. Wzywa izba przyjęć. Przywieziono kogoś z wypadku.
Przez chwilę wsłuchiwałam się w jego szybko oddalające się na korytarzu kroki. Poczułam przytłaczający smutek. Zainteresowanie Sylwestra moją osobą już się skończyło. Liczyłam się z taką możliwością, chciałam nawet, żeby się to wreszcie stało, jeśli nie mogło być inaczej. Jednak wbrew rozsądkowi bolało. Moja podświadomość nie chciała widocznie pogodzić się z taką możliwością. Było to dla mnie czymś nieprawdopodobnym i zaskakującym.
Pierwszy raz od początku naszej znajomości obudziła się we mnie nagła i przekorna chęć walki o niego i uczucie, jakim wydawało się, że mnie darzy. Przeraziłam się. Jego dziwne zachowanie, jeśli nie było spowodowane ciążą Alicji, mogło być rezultatem zainteresowania się także inną już kobietą. Postanowiłam, że tym razem nie pozwolę się ubiec, że i ja mam prawo do miłości, do mężczyzny, którego pragnę. W stosunku do nieznanej rywalki nie miałam już takich skrupułów i zahamowań, jakie miałam, gdy chodziło o Alicję. Przypomniała mi się jej ciąża i o mało się nie rozpłakałam z bezsilności.
Sylwester wrócił po kilkunastu minutach. Usiadł bez słowa naprzeciw mnie, zapalił papierosa. Poczułam do niego niechęć o tę ciążę Alicji. Spoglądał na mnie przez błękitnawą smużkę dymu. Byłam już całkowicie opanowana, gotowa do podjęcia chociażby natychmiastowej walki. Istny diabeł we mnie wstąpił.
169
— Za dwadzieścia minut będę operował — oznajmił wreszcie.
— Widziałeś się z Alicją? — zapytałam obcesowo, nie spuszczając z niego wzroku.
— Widziałem... — odpowiedział po chwili wahania. — Przeziębiła
się... — dodał.
— No i co?
— A co miało być? — wzruszył nieznacznie ramionami. — Była w złym humorze i tyle.
— Kochasz ją czy nie kochasz? Zdeklaruj się wreszcie.
— Nie...
Jeśli nie, pomyślałam, to i ja także przestałam go interesować, więc z pewnością w grę wchodzi jakaś inna kobieta. Może to, co powiedziałam Alicji o krążącej rzekomo plotce, było przeczuciem, objawieniem? Może to właśnie Joaśka, której się tak podobał, zagięła na niego parol? Asystowała mu często przy operacjach. Widziałam kilka razy, jak w pokoju lekarskim rozmawiali o czymś z rozbawieniem. Wysoka, zgrabna, bezkonfliktowa. Mogła się podobać... Myśl dźgnęła w samo serce.
— Więc dlaczego nie powiesz jej o tym otwarcie, tylko zawracasz głowę. Zwłaszcza teraz, gdy... — ugryzłam się w język i zamilkłam.
— A dlaczego mam nie zawracać, jeśli ty z premedytacją unikasz mnie, pchasz w jej ramiona? Trzeba przyznać, że ma je kształtne i jedwabiste w dotyku... — dodał z cynizmem i złością w głosie.
— Sylwester... — wymamrotałam z trudem jego imię i nie potrafiłam nic więcej powiedzieć. Serce biło mi nieprzytomnie i wszystko dookoła waliło się w gruzy jak wówczas, gdy dowiedziałam się od Alicji o jej ciąży. Zerwałam się raptownie z krzesła. Sylwester chwycił mnie za ramię. Staliśmy naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem.
— Czujesz o to żal do mnie? Dlaczego? — spytał z nieprzyjemnym skrzywieniem ust. — Jestem ci przecież obojętny jak to krzesło, na którym przed chwilą siedziałaś! — chciał coś jeszcze powiedzieć. Zamknęłam mu dłonią usta. Przygryzł ją zębami, a potem odciągnął, żeby mówić dalej: — Nie jesteś kobietą, a kawałkiem drewna! Chłodna i poprawna aż do obrzydliwości. Jesteś przecież...
Głośne pukanie do drzwi nie pozwoliło mu dokończyć. W progu
170
i
stanęła siostra z bloku operacyjnego, w zielonym fartuchu i z piegami na krótkim, kształtnym nosku.
— Pacjent na stole, panie doktorze.
— Idę! — rzucił przez ramię i spojrzał mi w oczy. — Jeśli masz ochotę popatrzeć, to weź maskę i chodź.
Szliśmy długim korytarzem prowadzącym do sali operacyjnej. O tej porze był pusty i cichy. Przebiegłam myślą wszystkie nasze dotychczasowe spotkania, urywki rozmów, jego zachowanie w różnych sytuacjach. Nieoczekiwanie dla samej siebie powiedziałam coś, co po dłuższym zastanowieniu nie przeszłoby mi przez gardło.
— Jesteś takim wzdychającym bohaterem z taniego romansu! Trafnie cię Alicja nazwała! Plattino brzmi równie dobrze jak Harlekino... I jest coś w tobie z tych książkowych bohaterów. Od prawdziwego mężczyzny oczekuje się czegoś więcej... Trudno, żebym pierwsza rzuciła ci się na szyję... — wyrzucałam z siebie głupstwa, w które sama nie wierzyłam, byle mu tylko dokuczyć, a przecież właśnie chciałam go takim, jakim był...
— I ty to mówisz?! — Sylwester wybuchnął beztroskim śmiechem.
— Ty, która nieomal czerwienisz się przy słowie „pocałunek"! Nie, to nie do wiary! Świat się przewraca! Więc chcesz, żebym był mniej poprawny!?
— Tak! — krzyknęłam na przekór sobie, wściekła na niego, na siebie, na cały świat.
Sylwester obejrzał się za siebie, zdecydowanym ruchem chwycił mnie za rękę i wciągnął do pustego o tej porze gabinetu rentgenowskiego. Przekręcił klucz w zamku.
— Zaraz będę cię gwałcił! — oznajmił gromkim głosem, rozpinając kitel. — Przygotuj się na to!
— Jeśli się przygotuję, nie będzie to już gwałt — powiedziałam rozsądnie, nieco zaskoczona jego obcesowym zachowaniem, ale Sylwester nie miał takiego zamiaru. Objął mnie delikatnie jak kruchy przedmiot, popatrzył z bliska w oczy, roześmiał się i wyszliśmy na korytarz.
— Cholera... — szepnął pod nosem — to głupie i niepodobne do mnie
— dotknął mego ramienia — wyda ci się pewnie śmieszne, co powiem...
— obrócił twarz w moją stronę i zatrzymał się przed drzwiami do bloku operacyjnego. — W twoim towarzystwie ogarnia mnie zupełnie dla mnie
171
niezrozumiała tkliwość i onieśmielenie. Nie potrafię być w stosunku do ciebie agresywny, a bardzo bym chciał...
Wzruszenie odebrało mi mowę. To, co usłyszałam, zabrzmiało jak wyznanie. Znaczyło nawet więcej, niżby powiedział słowo „kocham". Dziwne, że takie decydujące momenty przychodzą w najmniej spodziewanej chwili i scenerii.
— To dobrze, że jesteś taki... — wymamrotałam ze ściśniętym gardłem. Weszłam do pomieszczenia oddzielonego od sali operacyjnej szklanym przepierzeniem. W sterylizatorach syczała para, z kranu ciekła monotonnie woda.
Sylwester narzucił gumowy fartuch, spojrzał na wskazówki i czerwoną strzałkę wiszącego zegara. Rozpoczął systematycznie myć ręce. Wodziłam wzrokiem za każdym jego ruchem, słuchałam skrótowych wywodów na temat uszkodzeń czekającego na operację pacjenta. Był nim młody mężczyzna przywieziony z wypadku motocyklowego.
— Jeśli nie uszkodzona wątroba, wszystko powinno pójść dobrze. Mam pewne zastrzeżenia co do trzustki, ale... — nie dokończył.
Weszła siostra z pytaniem, czy pacjentkę spod dwójki można podłączyć do kroplówki z plazmą. Podała Sylwestrowi wyniki krzyżówki krwi pacjenta znajdującego się na stole. Rozmawiał z nią przez chwilę, nie odwracając nawet głowy. Coś wyjaśniał, rozpytywał o wyniki rutynowych analiz. Zerknęłam przez szybę na salę operacyjną. W ciepłym świetle bezcieniowej lampy asystent Sylwestra szybkimi ruchami dezynfekował pole operacyjne osłonięte kawałkami płótna spiętego po bokach klamerkami.
Rosła i tęga siostra szybko i sprawnie rozkładała instrumenty na stole pokrytym białym płótnem. Odbijało się w nich światło lampy. Anestezjolog czekał w pogotowiu na moment przewentylowania pacjentowi tlenem płuc przed intubacją.
Sylwester powiedział coś, co uszło mojej uwadze. Spojrzałam na niego. W odkrytych po łokcie rękach trzymał namydloną szczotkę.
— Coś mówiłeś, Sylwester?
— Pytałem, kiedy wyjeżdżasz na święta.
— Dzień przed Wigilią.
— Nocnym pociągiem?
— Tak.
172
Zerknął ponownie na wskazówki zegara i na salę operacyjną
— Jeszcze trzy minuty... - niepokój w głosie, spokojne skupienie w oczach i troska o leżącego na stole pacjenta. Jaki on był w codziennym małżeńskim życiu z Bożeną? - zastanawiałam się. Po czyjej stronie leżała wina, kto kogo przestał kochać?
— Nie widziałeś przypadkiem Bożeny? _ zapytałam od niechcenia — Gdzieś mi nagle zniknęła...
— A dlaczego ja miałbym o tym wiedzieć? - zdziwił się marszcząc brwi.
— Chociażby z tej przyczyny, ze była twoją żoną i widujecie się czasem.
— Więc wiesz już i o tym?
Skinęłam głową zła na siebie, że o to zapytałam. Miał teraz ważniejszą sprawę na głowie niż rozmowę ze mną o swojej byłej żonie
— Godne zastanowienia. Przed nikim nie przyznaje się do błędu jakim było małżeństwo ze mną — drgnęły mu kąciki ust. Wyprostował plecy, łokciem zatrzymał niklowe skrzydełko regulujące bieg wody.
— Wejdziesz na salę?
Przytaknęłam skinieniem głowy. Chciałam jeszcze o coś zapytać co dotyczyło pacjenta i wypadku, gdy przez uchylone drzwi od korytarza zajrzała ta sama piegowata siostra.
— Jakaś pani chce się widzieć koniecznie z panem doktorem
— Kto taki?
— Nie wiem. Mówiła, że to ważne...
— Proszę powiedzieć, że jestem zajęty. Jeśli chce, niech czeka ale może to długo potrwać - westchnął. - Tyle razy prosiłem, żeby mi obcych osób nie wpuszczać na oddział - dodał z niezadowoleniem i spojrzał w moją stronę.
— Bądź łaskawa, zajrzyj, kto to taki i o co chodzi... — uśmiechnął się przepraszająco. — Wyraź zgodę, jeśli chodzi o czuwanie przy ciężko chorym. Siostra Gacek jest nowa, zaledwie od kilku dni...
W połowie korytarza Alicja rozmawiała ściszonym głosem z piegowatą siostrą. Na odgłos moich kroków odwróciła głowę. Nie sprawiała wrażenia zaskoczonej.
— Sylwester operuje — uśmiechnęłam się na przywitanie, dotykając jej ramienia. — Chodźmy do gabinetu lekarskiego, a jeśli wolisz, to do
173
mego bloku na piętro — starałam się, aby mój głos miał naturalne brzmienie. — Czy stało się coś, że o tej porze przyszłaś do szpitala?
— I tak, i nie. Dokucza mi wciąż gardło. Nie czuję się najlepiej. Wiedziałam, że Plattino ma dziś dyżur. Złapałam taksówkę i jestem.
— Masz straszną chrypę — stwierdziłam — wygląda na to, że i temperaturę. Oczy błyszczą ci bardziej niż zwykle... — szukałam w myśli czegoś przyjemnego — takie wielkie gwiazdy pierwszej wielkości...
Uśmiechnęła się nijako.
— Nie powinnaś wychodzić z domu. Jeśli wiedziałaś, że Sylwester jest zajęty, należało do mnie zatelefonować.
— Jakoś mi to nie przyszło do głowy, a teraz ziębi mnie i czuję się, jak przekręcona przez maszynkę — spojrzała na mnie z bladym uśmiechem. Jej zachrypnięty, zmieniony głos miał przyjacielskie, ciepłe brzmienie.
— Wypiszę receptę i wrócisz do domu. Jeśli chcesz, pojadę z tobą. Nie ma sensu, żebyś czekała na Sylwestra. To może długo potrwać.
Popatrzyła na mnie niezdecydowanym, zgorączkowanym wzrokiem.
— Czy coś specjalnie ci dolega poza gardłem? — zaniepokoiłam się. Nie wyglądała najlepiej.
— Z trudem przełykam ślinę.
— Na razie dam ci coś do płukania gardła, żeby czasu nie tracić... Ujęłam ją pod rękę i przeszłyśmy do skrzydła, w którym mieścił się
mój gabinet.
Wieczór był mroźny, niebo ciemne, wybłyszczone gwiazdami. W oknach kliniki paliły się światła, rzucając poblask na brukowany dziedziniec.
— Okropna rzecz, szpitale... — przytuliła się do mego ramienia. — Obrzydliwe choroby, cierpienie i śmierć. — Otrząsnęła się ze wstrętem, wodząc dookoła wzrokiem.
— Nie zawsze tylko śmierć — wtrąciłam — w tej chwili Sylwester ratuje komuś życie, a jeśli chcesz zostać jego żoną, musisz się do tego wszystkiego przyzwyczaić i nawet polubić... — dodałam niepewnie. Wiedziałam, że jest to rzucanie grochem o ścianę.
— Co za dokuczliwy ból. Zupełnie, jakbym miała w gardle pinezkę i nie mogła jej przełknąć... —jęknęła, otulając szczelniej szyję jedwabną chustką.
174
W gabinecie nie chciała zdjąć płaszcza. Siedziała przez chwilę markotna, jakby nieobecna. Wpatrywała się w ciemny kąt pokoju. Szukałam w szafie czegoś, co byłoby najbardziej skutecznym środkiem przeciw bólowi gardła. Niewiele tego było. Mój poprzednik nie miał wielkiego zaufania do reklamowanych środków.
— Jest tu tylko kalium chloricum, mówiąc popularnym językiem, sól Bertholleta. Trochę staroświecki, ale kiedyś często używany i skuteczny środek do płukania gardła. Odsypię ci trochę do pudełeczka.
— Znam ten środek z domu. Mama go czasem używała — wymówiła z trudem odchrząkując.
— Wiesz, jak dozować? Przytaknęła głową.
— Uważaj, żebyś nie przedawkowała, a przy tym nie połykaj. To silna trucizna.
Alicja podniosła się ciężko z krzesła. Schowała pudełko do torebki. Twarz miała znużoną i smutną. Poczułam się czemuś winna. Było mi żal Alicji.
— Odprowadzę cię do taksówki. Wracam także do domu. Jutro z pewnością odwiedzi cię Sylwester. Przyniesie odpowiednie leki — dodałam, żeby uspokoić własne sumienie. Niewiele to pomogło.
Przechodząc przez dziedziniec, Alicja końcem podbródka wskazała na niski, długi budynek.
— Czy to jest trupiarnia?
— Można to tak nazwać... — czułam, jak przez jej ciało przebiegł dreszcz.
— Sama śmierć nie jest straszna, Alicjo. Stokroć gorszy jest ból i rozpacz tych, którym zabrała kogoś najbliższego sercu — wypowiedziałam głośno słowa, które, nie wiadomo nawet dlaczego, przyszły mi do głowy. Może dlatego, że dziedziniec z drzewami ogołoconymi z liści i mała kapliczka obok kojarzyły się zawsze z ludzkim cierpieniem.
— Chodźmy stąd prędzej... — przyspieszyła kroku, tuląc się do mego ramienia jak chore, bezbronne dziecko.
— Wszystko będzie dobrze... — powiedziałam ciepło i uświadomiłam sobie, że jeśli jest w ciąży, to Sylwester z pewnością od niej nie odejdzie, a ja zachowałam się wyjątkowo głupio i nie tak, jak powinnam. Znów się jakieś kółko wokół mnie zamknęło. Znalazłam się w potrzasku
175
bez wyjścia. Zapragnęłam, aby nadeszły wreszcie święta Bożego Narodzenia i mój wyjazd do babki Adeli.
* * *
Od dwóch dni z przerwami padał śnieg. Miasto w jego bieli wypiękniało, stało się weselsze i jasne, dodatkowo ożywione przedświątecznym nastrojem. Pojawiły się na sklepowych wystawach girlandy z kolorowo migających światełek. W niektórych już nawet przyozdobiono bogato choinki.
Alicja wciąż jeszcze chorowała. Przyplątało się do innych dolegliwości zapalenie oskrzeli. Katar też nie ustępował. Odwiedziłam ją kilka razy. Nie miałam jedynie odwagi zapytać, czy dobrze znosi ciążę. Natomiast zagadnęłam mimochodem o Sylwestra, dając tym do zrozumienia, że się nie widujemy. Od tamtego wieczoru, gdy odwiozłam ją chorą do domu, zaczęłam go znów, jak dawniej, unikać. Nie potrafiłam przestać z dnia na dzień kochać, ale zdołałam sobie wiele spraw wyperswadować. Tyle tylko, że życie do reszty straciło dla mnie barwę.
Alicja dała nijaką, wykrętną odpowiedź i szybko zmieniła temat. Lada dzień spodziewała się przyjazdu Maksa. Miał się u niej zatrzymać na parę dni, zrobić świąteczne zakupy, a gdy spadnie jej temperatura i poczuje się lepiej, zabrać samochodem do Zakopanego.
Święta,- według jej słów, zapowiadały się przyjemnie i atrakcyjnie. Anita zaprosiła dalekich kuzynów z Australii. Wraz z nimi miał przylecieć jakiś pan Ben. Podobno ktoś znaczący w tamtejszej Polonii, a także znany kolekcjoner starodruków i monet. Bardzo była go ciekawa. O zaproszeniu Sylwestra nie napomknęła nawet.
Uczepiłam się tej wiadomości. Mogło to oznaczać, że miłość do niego okazała się znów czymś przelotnym, jak wszystkie inne jej romanse. Poczułam do niej przypływ sympatii.
— Żebym przynajmniej wyzdrowiała do świąt — martwiła się — powinnam koniecznie uzupełnić swoją garderobę.
— Nie kupuj zbyt wiele. Ciąża zmienia figurę i nic później nie będzie pasowało... — wtrąciłam delikatnie.
— No, właśnie... — powiedziała z roztargnieniem i powróciła do świątecznych planów i fasonu wieczorowej sukni, jaką obiecała zaprojektować Bożena.
176
.
Rozmyślałam o tym wszystkim przed wyjściem z kliniki, myjąc po raz któryś starannie ręce. Zerknęłam w lustro. Poprzedniego dnia umyte włosy, gęste i nastroszone w puszystą grzywkę nad czołem, dopominały się już podcięcia. Postanowiłam w najbliższą sobotę wybrać się wreszcie do fryzjera.
Porywisty wiatr uderzył wilgotnym chłodem w twarz, tamował oddech. Pogoda znów się zmieniła. Szła odwilż. Rozdeptany na dziedzińcu śnieg poszarzał, zamienił się w lepką papkę. Tuż za szpitalną bramą dopadł mnie Sylwester.
— Muszę się z tobą zobaczyć — oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu.
— Przecież mnie widzisz — odpowiedziałam na przydechu. Poczułam, że zasycha mi w gardle.
— To nie jest rozmowa na pięć minut — rozzłościł się. Chwycił mnie za ramię i zatrzymał.
— Nie mam czasu. Ani dziś, ani jutro...
— Masz czas. Nie wykręcaj się. Dosyć już tej głupiej sytuacji, niedomówień, oczekiwania na nie wiadomo co! — W burych, zwykle spokojnych oczach rozbłysły iskierki gniewu. Nie widziałam go dawno w takim stanie rozdrażnienia.
— Spotkanie niczego nie da, jeśli ty czegoś w swoim życiu nie zmienisz, a wiem, że zmienić nie możesz... — wyrzuciłam z siebie to, co od paru dni dręczyło.
— Inna... — zaczął groźnym, zniecierpliwionym tonem — wszystko robisz, żeby się nie zmieniło. Z miną cierpiętnicy pchasz mnie uparcie w ramiona Alicji — zrewanżował się.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę zaskoczeni. Wypowiedzieliśmy wreszcie głośno i wyraźnie to, o czym od dawna należało odważnie powiedzieć.
— Dobrze — zgodziłam się — możemy się spotkać.
— U ciebie czy u mnie? — dopytywał się rzeczowym tonem.
— W „Zielonym Baloniku" — postanowiłam nagle. Tam się wszystko zaczęło i niech się tam zakończy, pomyślałam ze ściśniętym sercem, ale z uśmiechem na ustach.
Sylwester wciąż się we mnie wpatrywał. Nie chciałam, żeby zauważył, co się ze mną dzieje.
177
— W żadnym „Zielonym Baloniku"! — zaoponował. — Na razie pojedziemy do restauracji na obiad. Nie było cię w stołówce. Sprawdzałem. Z pewnością nic jeszcze nie jadłaś.
— Rzeczywiście... — przytaknęłam. Poczułam dojmujące uczucie głodu. Zamarzyły mi się naleśniki z serem. Rumiane, chrupiące, z zapachem wanilii.
— Potem zastanowimy się, gdzie wypijemy kawę i spokojnie porozmawiamy.
— Ale... — wtrąciłam nieśmiało, myśląc o tym, że jestem byle jak ubrana, zaskoczona propozycją, nie przygotowana na jakąś zasadniczą rozmowę. Obawiałam się, że nic z niej i tak nie wyniknie. Nie będę potrafiła skrzywdzić Alicji. Miała do niego większe prawo niż ja. Zwłaszcza teraz...
— Żadne „ale" — nie pozwolił dokończyć zaczętej myśli — zbyt długo się to wszystko wlecze, a ty wciąż będziesz wynajdywała powody, żeby się tylko ze mną nie spotkać. Najwygodniej jest chować głowę w piasek... — dorzucił z pasją.
Chwycił mnie pod ramię i prawie biegiem ruszyliśmy w kierunku postoju taksówek. Wiatr rozwiewał włosy, tamował oddech, serce waliło nieprzytomnie. Ramię Sylwestra przyciskało moje, jego twarz blisko mojej twarzy. Niestraszna mi była nawet zła pogoda.
— Nie powinnaś nazywać się Irmina, tylko Mułówna! — stwierdził, otwierając drzwiczki taksówki.
— Dlaczego Mułówna? — zdumiałam się, przeczesując palcami zwichrzone włosy. — Cóż to znów za zdrobnienie?
— Żadne zdrobnienie. Jesteś po prostu uparta jak muł. Roześmiałam się.
— Dostałam parę razy solidnie w tyłek od życia. Zaczęłam się wreszcie bronić... — odpowiedziałam prawie wesoło.
W restauracji „Pod Złotym Pieniążkiem" zajęliśmy stolik w najciemniejszym kącie. Rozświetlała go jedynie zapalona przez kelnera świeca w szklanym lichtarzu. Reszta niewielkiej sali tonęła w półmroku, co przydawało jej nastroju intymności i ciepła.
— Widziałeś się wczoraj z Alicją? — zapytałam bez wstępu, gdy tylko kelner przyjął zamówienie. Nie było, niestety, naleśników z serem. Zdecydowałam się na to, co i Sylwester. Na kurczaka z rożna z frytkami.
178
Dodatkowo poprosił o kilka plasterków ananasa i kiwi, zachwalając, że podnoszą doskonale smak drobiu. Zgodziłam się z nim bez entuzjazmu. Dodałam jedynie, aby nie okazać się mrukiem, że owoce kiwi zawierają duże ilości witaminy С, о czym sam doskonale wiedział.
— Nie widziałem się z nią od dłuższego czasu — odpowiedział z widoczną niechęcią.
— Byłam z nią niedawno w „Zielonym Baloniku" — popatrzyłam na niego uważnie.
— I co z tego wynikło? — przechylił się przez stolik w moją stronę.
— Chyba same kłopoty...
— Dla kogo?
— Dla nas wszystkich — westchnęłam — może najmniej dla mnie. Mam już to za sobą.
— Co mianowicie? — wpatrywał się w moją twarz z napięciem.
— Tę całą twoją zabawę między mną a piękną Alicją. Wkrótce i jej uroda ulegnie zmianie... — nie mogłam powstrzymać się od niepotrzebnej uwagi.
— O czym ty właściwie mówisz? — zmarszczył brwi. W jego szarych, połyskliwych źrenicach malowało się zaniepokojenie.
— O tym, że Alicja jest w ciąży, a ja wreszcie zrozumiałam, że byłam dla ciebie chwilową zabawką, do której nie udało ci się dorwać, chociaż bardzo się o to starałeś... — wyrzuciłam z siebie jednym tchem.
Podszedł kelner w czerwonym kubraczku, niosąc tacę z zamówionymi potrawami i butelką wina.
— Nonsens! — wrzasnął nieopanowanie Sylwester.
Kelner stanął jak wryty dwa kroki od naszego stolika. Taca zatrzęsła się niebezpiecznie w jego dłoniach. Wybuchnęłam nerwowym śmiechem.
— Wszystko w porządku — zreflektował się natychmiast Sylwester. Przybrał miły wyraz twarzy, zwracając się do skonsternowanego kelnera. Tłumaczył z uśmiechem, że słowo „nonsens" nie odnosiło się ani do niego, ani do przyniesionych potraw, a do historii, którą przed chwilą usłyszał. Kelner z włosami do ramion i z kolczykiem w uchu mruknął z profesjonalnym uśmiechem coś zdawkowego i ze spokojem rozstawiał talerze na stole.
Milczeliśmy pogodnie uśmiechnięci, rozkładając na kolanach z takim
179
namaszczeniem i uwagą różowe serwetki, jakby od tego zależały nasze dalsze losy. Czułam się trochę tak, jakbym uczestniczyła w dramatycznej scenie w telewizyjnym serialu z wyższych sfer.
— Nonsens! — powtórzył raz jeszcze z naciskiem, zniżając głos do dramatycznego szeptu, gdy tylko kelner oddalił się z godnością. — Nie jest i nie może być w ciąży. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości — tłumaczył z irytacją. — Nonsens! — powtórzył po raz trzeci. — Także i z tą wyimaginowaną przez ciebie zabawką, jaką rzekomo chciałem z ciebie zrobić. Czy ty nie masz oczu, nie widzisz, co się ze mną dzieje? Takie to do ciebie niepodobne, Irma... — nieomal jęknął, przesuwając dłonią po czole — czy coś jej o nas powiedziałaś?
— Nie było o czym — westchnęłam ciężko, wybierając widelcem co bardziej przyrumienione frytki.
— Pamiętaj, że załatwienie tej sprawy należy do mnie. Znam Alicję lepiej niż ty... — umilkł sięgając po kieliszek z winem — zostaw mi parę dni — dodał, szukając moich oczu.
— Mam do ciebie prośbę, Sylwester... — bąknęłam nieśmiało opuszczając wzrok — jeśU będziesz z nią rozmawiał, nie chciałabym, aby dowiedziała się kiedykolwiek, że chodzi o moją osobę.
— A to dlaczego? — zainteresował się. — Prędzej czy później się dowie.
— Powiedziałam coś Alicji... Teraz trochę nawet żałuję — dodałam ze skruchą, nie patrząc na niego.
— Coś powiedziała? — odłożył nóż i widelec.
— No, że jest jedna lekarka, która się tobą szczególnie interesuje.
— Nie powinnaś była tego powiedzieć.
— Wiem... — szepnęłam.
— No, trudno. Stało się — upił łyk wina. Poczułam się głupio, kolacja przestała mi smakować.
— Powiedziałeś przy spotkaniu, że musisz się ze mną zobaczyć i że nie będzie to rozmowa na pięć minut... — podniosłam wreszcie na niego oczy.
— No właśnie... — westchnął, rozglądając się dookoła — może zmienimy lokal?
— Tu jest całkiem przyjemnie i mało osób... Powiedz wreszcie, o co chodzi — dopraszałam się niecierpliwie.
180
- Chciałem cię o coś zapytać, coś wyjaśnić...
— Mój Boże — jęknęłam — jakich się znów dowiem rewelacji? A jak już jesteśmy przy pytaniach, powiedz mi, jeśli możesz, dlaczego rozstaliście się z Bożeną?
— Nie pasowaliśmy do siebie. Podobnie jak i z Alicją. Różnica poglądów, charakterów... — zamyślił się, wzruszając nieznacznie ramionami — kochałem ją. Ona mnie chyba także. Nic jednak z tego nie wynikło, poza stałymi nieporozumieniami. Dzieliło nas wszystko poza łóżkiem, ale i ono nie wystarczyło, żeby się to nasze małżeństwo utrzymało. Nie rozumiałem jej postępowania, upodobań, sposobu życia, a i ona także wyobrażała sobie to wszystko inaczej. Nie interesowała się ani moją pracą, ani domem. Myślę, że nie dorośliśmy wówczas jeszcze do roli męża i żony. Byliśmy zbyt młodzi i popędliwi. Każde z nas oczekiwało od życia czegoś innego... — zapatrzył się w przeciwległą ścianę z barwnym plakatem półnagiej modelki reklamującej luksusową bieliznę. — Są jeszcze jakieś pytania?
— Są—przytaknęłam. — Czy to prawda, że chciałeś rozwalić jej łeb siekierą?
Sylwester na chwilę zaniemówił. Wpatrywał się we mnie ze zgrozą, a jednocześnie nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Kto ci naopowiadał takich bzdur? Jakie ty masz o mnie wyobrażenie? Niedługo dowiem się, że jestem gwałcicielem noworodków, a pacjentów kraję bez znieczulenia i posypuję solą.
— A trzonkiem od siekiery także nie? — bawiłam się w inkwizytora i samej chciało mi się z tego śmiać. Spodobała mi się szczerość, z jaką opowiedział o swoim małżeństwie. Nie był krętaczem ani kłamcą, jak początkowo sądziłam.
— Boże jedyny! — wykrzyknął, unosząc oczy ku górze. — Obdarzyłeś mnie wyjątkowym szczęściem do wariatek! Jedna wmawia mi urojoną ciążę, druga farbuje psa na zielono, a teraz ta, na której mi najbardziej zależy, widzi we mnie potencjalnego mordercę.
Oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Głośnym i nieopanowanym. Intymny nastrój gdzieś się zapodział. Zachowywaliśmy się jak para podpitych chuliganów.
Sylwester opanował się pierwszy. Spojrzał na mnie, odetchnął głęboko i powrócił do poważnego tonu.
181
— A wracając do tych rewelacji, które miałaś ode mnie usłyszeć, to nie sądzę, żeby były dla ciebie czymś nowym i rewelacyjnym...
Popatrzył na talerz i powrócił do krajania kuraka. Posługiwał się nożem niczym skalpelem. Robił to fachowo, z precyzją chirurga.
— No więc? — upiłam łyk czerwonego wina, nie czując nawet jego
smaku.
— Chcesz być ze mną? — zapytał rzeczowym tonem, nie spuszczając wzroku z talerza. Dobierał się już nożem do kości udowej, żeby wypreparować przyczep od mięśnia z przyrumienioną skórką.
— Na długo? — siliłam się na ironię.
— Na całe życie — nie przerywał swojej czynności. Nie spojrzał w moją stronę. Mało brakowało, żebym się zakrztusiła kęsem, który akurat wkładałam do ust.
— A co z Alicją? — usiłowałam nadać głosowi beznamiętne
brzmienie.
— Powinna wreszcie zrozumieć, że nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Usiłowałem jej to już wcześniej wytłumaczyć. Wówczas gdy spotkaliśmy się w Zakopanem, przyjechałem specjalnie po to, żeby tę sprawę zakończyć w przyzwoity sposób. Nie obiecywałem jej niczego. Sama zgodziła się na romans bez przyszłości. Robiła wprawdzie wszystko, żeby zakończyć go ślubem, chociaż znała mój pogląd na te sprawy
— westchnął. — Najlepszy dowód, to ta wymyślona ciąża... — irytował się.
— Ona jednak ciebie bardzo kocha — zdobyłam się na obronę jej
uczuć.
— A ja kocham ciebie! — wykrzyknął ze złością. Uporał się wreszcie z kością i z mięśniem nie dopieczonego kurczaka. — I co ja na to mogę poradzić? — popatrzył na mnie tak, jakby sam się temu dziwił.
— Nie wiem... odpowiedziałam głupio, ledwo poruszając wargami. Wydawało mi się, że śnię, że to nie może być prawda. — Czy to w ogóle możliwe? — Wlepiłam w niego niepewny wzrok. — Przecież Alicja...
— zająknęłam się —jest taka piękna... — dodałam —ja przy niej to jak... no, po prostu jestem brzydka! — wyrzuciłam z siebie to, co było najtrudniej powiedzieć.
— Dla mnie jesteś wystarczająco ładna — stwierdził obojętnie.
182
W oczach zalśniły iskierki rozbawienia. — Mój przyjaciel mawiał, że jedynie brzydkie kobiety rozkwitają w łóżku. Stają się wówczas piękne, czułe i zmieniają się w tajemniczy sposób niczym kameleony... — dodał ciszej w rozmarzeniu — te zaś piękne są zawsze jednakowo nudne. Eksponują jedynie swoją urodę, która jak wszystko, co oglądane na co dzień, powszednieje i już się jej właściwie nie dostrzega. Mego przystojnego przyjaciela widywałem jedynie w towarzystwie niepozornych, mało efektownych dziewczyn. Musiało być w tym coś na rzeczy, nie sądzisz?
— Chcesz więc całe życie spędzić z brzydką kobietą? — usiłowałam się uśmiechnąć, serce waliło jak oszalałe. Z trudem panowałam nad głosem.
— Mimo wszystko, Mułówna, jesteś głupia! Nieskończenie! Ale i tak ciebie kocham, chociaż sam się temu dziwię — przyciągnął moją rękę i pocałował, zaglądając czule w oczy. — A ty masz mi coś poza głupotami, które wciąż wygadujesz, do powiedzenia?
— No, cóż... — opuściłam wzrok na talerz, żeby nie zauważył, jak mi ze wzruszenia wilgotnieją oczy i czerwienieje nos — zakochałam się w tobie jak wariatka. Od pierwszego wejrzenia, na ostrym dyżurze...
— Więc na co jeszcze czekamy? — zrobił taki ruch, jakby chciał zerwać się od stolika.
— Czekamy na całkowite rozwiązanie sprawy z Alicją, jeśli rzeczywiście dokonałeś takiego wyboru.
— Dokonałem. Kupuję wszystko. Twoje zalety, talenty, wdzięk, wartości, które zapewne masz, ale nie widać ich gołym okiem. Te, które znam i które dopiero poznam. Upór, miłość do trapów, do utrudniania i komplikowania sobie życia, nieśmiałość i to „coś", czego nie mam odwagi głośno wymienić. Także urodę. Wzruszyła mnie od pierwszego spojrzenia. Jednym słowem wszystko! — wyliczył z rozbawieniem, a mnie łzy ciekły po twarzy i przestałam się tym przejmować.
* * *
Przygotowywałam się powoli do wyjścia, gdy do gabinetu wpadł bez pukania Sylwester. Włos zmierzwiony wiatrem, biały kitel rozpięty, wizytówka na piersi przekręcona.
183
— Spieszę się! — wykrzyknął na usprawiedliwienie. — Mamy ostry dyżur, a ruch taki, jak na ulicach w godzinie szczytu. Kazio operuje już na trójce kobietę z rozlanym pęcherzykiem żółciowym. Klnie, bo umówił się na spotkanie z dziewczyną i drugi raz musiał je odwołać. Dla mnie przygotowują pacjenta do amputacji nogi z wypadku samochodowego, a przed chwilą skończyłem zszywać rozbity łeb jakiegoś pijusa.
— Co cię więc sprowadza? — przelękłam się, że musiało przydarzyć się coś nadzwyczajnego. Może nawet związanego z Alicją.
— Chciałem ci tylko przypomnieć, żebyś zawiadomiła „panią babcię", że przyjeżdżamy na święta razem.
— Ale... — zająknęłam się. Dziesiątki myśli przebiegło mi przez głowę i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wciąż mnie czymś zaskakiwał i w rezultacie nic konkretnego na żaden temat nie wiedziałam. Życie zaczynało się ciekawie...
— Nie ma żadnych „ale". Chcę tylko wiedzieć, czy chcesz je ze mną spędzić, czy nie chcesz — przestępował z nogi na nogę, zerkając na zegarek.
— Naturalnie, że chcę, ale... — obracałam niezdecydowanie w palcach wełniany szalik w kratkę.
— No, w takim razie nie ma dyskusji.
Wzruszyłam bezradnie ramionami. Spędzenie razem świąt wydawało się dotychczas czymś równie nieosiągalnym, jak przysłowiowa gwiazdka z nieba. Milczałam, zbierając rozbiegane myśli.
— Mam jeszcze jedno pytanie. Czy w drodze powrotnej zechcesz odwiedzić mego ojca w Gdyni?
— Masz ojca, Sylwestrze? — zadałam najgłupsze pytanie, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek zadać, ale też i propozycja Sylwestra była największym zaskoczeniem.
— Wyobraź sobie, że miałem nawet matkę! Zmarła przy urodzeniu mego brata — spoważniał.
— Masz więc brata? — nie mogłam się nadziwić.
— Mam, ale także na cmentarzu. Zmarł w parę dni po matce. No, ale wracając do sprawy. Pojedziesz ze mną do ojca?
— Pojadę. Jestem tylko zaskoczona. Nigdy nie wspominałeś o nim. Wydawało mi się, że nie masz już rodziców.
Sylwester objął mnie ramieniem.
184
— Ciekaw jestem, czy spodobasz się staruszkowi. Za młodu był wielkim znawcą i wielbicielem kobiet. Sam także musiał się podobać. Był przystojny, a do tego nosił jeszcze mundur ułański. Podobno to działało na kobiety...
— Tak... — pomyślałam o mojej nie znanej mi matce. — Bardziej spodobałaby mu się Alicja... — dodałam ciszej.
— Moja matka — zbył moją uwagę — nie była pięknością. Natomiast miała ogromny wdzięk i była wysoce wykształconą osobą. Pamiętam tylko, że ładnie grała na pianinie i często płakała. Gdy miałem pięć lat, o mało nie doszło w domu do tragedii. Ojciec chciał się z matką rozwieść dla jakiejś dziewczyny z niekoniecznie najlepszego domu... Życie u nas było dość burzliwe... — zerknął ponownie na zegarek.
Pomyślałam, że nie musiała mieć słodkiego życia z człowiekiem, którego progenitura jest do niego podobna z zainteresowań...
— Do kogo jesteś podobny? Do matki czy do ojca? — zapytałam z ciężkim westchnieniem myśląc o tym, co może mnie czekać, jeśli będziemy razem.
— Z urody do jednego i drugiego. Z charakteru chyba tylko do ojca. To, co jest w mojej twarzy brzydkiego, to z matki. Niestety, po ojcu wziąłem niewiele.
— Masz ładne usta... — uśmiechnęłam się, patrząc na ich regularny, wyraźny rysunek.
— Czy mam to uważać za prowokację? — roześmiał się z zadowoleniem.
— Możesz interpretować, jak ci się podoba.
— Nie mogę. Mam zaledwie półtorej minuty, żeby dobiec do bloku operacyjnego, a jakbym się do ciebie dorwał... — zniżył głos do szeptu, posłał ustami pocałunek i wybiegł z gabinetu. Przez chwilę stałam w oknie patrząc, jak biegnie przez dziedziniec, przeskakuje kałuże topniejącego śniegu. Zwinny, tryskający radością życia. Odwrócił na moment głowę, spojrzał w moje okno, jakby wyczuł, że na niego patrzę. Posłałam mu na dłoni pocałunek i roześmiałam się głośno sama do siebie. Poczułam się nieskończenie szczęśliwa. Niepokoje i rozterki rozwiał zimowy wiatr. Nic się już nie liczyło, nie było ważne poza świadomością, że wybrał mnie na towarzyszkę życia, a na razie chce spędzić ze mną święta Bożego Narodzenia u babki Adeli.
185
Postanowiłam nie odkładać sprawunków na ostatnią chwilę. Należało zamiast do domu pójść do „Delikatesów" w Rynku. Przy okazji wpaść gdzieś na porcję spaghetti.
Przy stoisku ze słodyczami omal nie wpadłam na Adamkową. Uśmiechnęła się do mnie szeroko, okazując hałaśliwie swoją radość.
— Za cukierkami w sreberkach stoję, pani doktor — informowała
— choinkę tego roku będziem ze starym dla Helci ubierać. Ślimak to jeszcze niewielki, ale swój kobiecy rozumek posiada i za świecidełkami oczkami wodzi. A pani doktor za czem, jeśli można wiedzieć?
— przysunęła się do mnie pilnując jednocześnie, kto stoi przed nią, bo zebrało się kilka osób.
— Chciałam kupić trochę różnych słodyczy. Tak się rozglądam, co tu mają ciekawego. Wyjeżdżam do babci na święta.
Adamkową w puchatej lisiej czapce potrząsnęła ze zrozumieniem głową.
— Tak to jest, jak się własnych dzieci nie ma... — westchnęła. — Pani doktor to mogłaby się „przejść" za jakiego kolegie po fachu i namnożyć dzieciaków. Niejeden tam oczami za panią strzela. Niektóre nawet mają dar do bawienia bachorów... — zmrużyła konspiracyjnie oko.
Stojący obok ludzie zaczęli zerkać w naszą stronę. Głos Adamkową miała donośny, o wyraźnej dykcji.
— A choinkę pani już kupiła? — usiłowałam zmienić temat.
— Wiadomo! Od wczoraj w trupiarce stoi, żeby kto nie ukradł i aby w chłodzie igły się także samo dobrze trzymali... — wyjaśniła, rozpychając się przy ladzie. Sprzedawczyni zapytała, jakie cukierki ma zważyć.
— Duże, dobre i błyszczące. Najlepiej czekoladowe i zagraniczne — odpowiedziała z przyjacielskim uśmiechem, wskazując krótkim tłustym palcem gatunek.
Nie mogłam się zdecydować, jakiego rodzaju słodycze najbardziej będą smakowały babce Adeli i starej Katarzynie. Trwało to dłuższą chwilę, ale od stoiska odeszłam z solidnie wypchaną reklamówką. Dodatkowo kupiłam na drogę torebkę śliwek w czekoladzie. Wiedziałam, że Sylwester za nimi przepada.
Wieczór był bezwietrzny, niebo wygwieżdżone, powietrze pachniało topniejącym śniegiem. W perspektywie miałam smakowite spaghetti,
186
a w drodze powrotnej do domu postanowiłam wstąpić do kliniki, zanieść Sylwestrowi coś słodkiego na ostry dyżur. Życie zaczęło nabierać barwy...
* * #
W przedziale pospiesznego pociągu wszystkie miejsca były zajęte, jak zwykle przed większymi świętami. Sylwester zatroszczył się wcześniej o bilety i miejscówki. Powiedział mi o tym z szelmowskim uśmiechem tydzień wcześniej, gdy wpadł do gabinetu oznajmić, że wraca właśnie od Alicji i o mało nie spóźnił się przez to na dyżur.
— Rozmawiałeś z nią o nas? — zapytałam nieswoim głosem.
— Ależ skąd! Przecież sobie tego nie życzyłaś, chociaż kiedyś i tak to się musi wydać. Wysunąłem argumenty i zastrzeżenia, które miałem już wcześniej, nim cię poznałem...
— Jak ona to wszystko przyjęła?
— Spokojnie. Byłem przygotowany na dramatyczne sceny, ale na szczęście nic z tych rzeczy. Nie wspomniała o żadnej ciąży... — odetchnął głęboko — do końca udawała, że ta rozmowa jest jej bardzo na rękę. Nie będzie musiała już wysilać się, w jaki sposób powiedzieć mi, że nie jestem dla niej odpowiednim partnerem. Zbyt mało poświęcałem jej czasu, a ona nie ma zamiaru spędzić całego życia na czekaniu i w zapachu środków dezynfekcyjnych — kręcił się niespokojnie po gabinecie. — Odniosłem wrażenie, że się zgrywa. Rozstaliśmy się jednak w kulturalny sposób.
— Myślę, że ona cię jednak kocha... — westchnęłam z poczuciem winy.
— Powiedziałem Alicji, że w każdej sytuacji może na mnie liczyć i co by nie było, powinniśmy zostać przyjaciółmi...
— Jak już mężczyzna zaczyna o przyjaźni, to wiadomo, że to koniec wszystkiego — mruknęłam.
Było mi trochę markotno, gdy siedząc przytulona do boku Sylwestra rozpamiętywałam tę naszą rozmowę nie dającą mi spokoju. Trudno było uwierzyć, że Alicja tak łatwo z niego zrezygnowała. Coś mnie w tym jej pogodzeniu się z porażką niepokoiło...
— Czy u twojej babci będzie choinka? — wyrwał mnie z niewesołych rozmyślań ściszony do szeptu głos Sylwestra.
187
— Oczywiście! — uśmiechnęłam się, bo nie wyobrażałam sobie, żeby mogło być inaczej.
— Znajdziesz coś pod nią dla siebie — powiedział tajemniczo i z zadowoleniem. W burych oczach rozbłysły maleńkie, połyskliwe ogniki. Ścisnął dyskretnie moją rękę. — Cieszysz się, że jedziemy razem?
— Bardzo — nie mogłam nic więcej powiedzieć ze wzruszenia. Ruchem pełnym oddania przytuliłam policzek do jego ramienia. Dobrze było tak trwać ze świadomością, że wystarczy odwrócić nieznacznie głowę, żeby dotknąć jego ust, odnaleźć oczy pełne ciepłego blasku. Zastanawiałam się, jak przedstawię go babce Adeli i starej Katarzynie. Znałam ich surowe zasady i starczą podejrzliwość. Powiem po prostu: „Babciu, to jest mężczyzna, którego kocham". Albo: „Babciu, to jest mój Sylwester''. Czułam w sobie spokój i głęboką radość, że człowiek, który mnie także kocha, jest ze mną, że mimo obaw, wyrzutów sumienia, wszystko się tak jakoś bezkonfliktowo ułożyło. Tuż przed wyjazdem zatelefonowałam do Alicji. Złożyłam jej świąteczne życzenia, spytałam o zdrowie.
— Prawie dobrze — odpowiedziała pogodnym tonem. — Na szczęście — dodała — pojutrze przyjeżdżają goście. Pana Bena umieszczę w twoim pokoju, jeśli nie masz zamiaru do nas przyjechać... — zawiesiła głos.
— Jadę do babci Adeli — wtrąciłam szybko i zapytałam, jak znosi ciążę. Przemilczała pytanie. Roześmiała się krótko i powróciła do tematu gości z Australii. Nie miałam odwagi o nic więcej pytać.
Jutro Wigilia — myślałam teraz ze wzruszeniem. Pierwsza od lat, którą spędzę w radosnym nastroju wśród najbliższych mi ludzi i raz jeszcze powrócę do czasów dzieciństwa. Nie było ono najweselsze, ale jednak nie pozbawione uroku i wzruszających momentów. Oparta o ramię Sylwestra, przypominałam sobie, jak dziadek ubierał dla mnie choinkę kolorowymi bombkami, babka kładła pod nią czerwoną, wełnianą skarpetkę własnej roboty, pełną przysmaków. Były to ulubione lizaki na patyku, czekoladowe jeżyki i lukrowane serduszka z piernika. Wieczorem, gdy dziadek przez małe okienko w kostnicy dostrzegł pierwszą gwiazdkę na niebie, zamykał umarłych na klucz, przebierał się w odświętne ubranie wydzielające woń gałązek bagna i zasiadaliśmy do
188
wigilii- Nim przełamał się z nami opłatkiem, odmawiał głośno modlitwę za umarłych, gdyż byli jego żywicielami. Babcia żegnała krzyżem kąty. Według niej czaiły się w nich dusze tych, którzy nieśmiało żebrali o modlitwę.
Wagon lekko kołysał, uginał się miękko. Pasażerowie coś do siebie szeptali. Powoli ogarniała mnie senność. Miałam za sobą męczący dzień, pełen emocji i załatwianych w pośpiechu spraw. Ktoś zgasił światło. Przymknęłam oczy, usiłując się zdrzemnąć. Sen jednak nie przychodził. Trwałam więc w rozkosznej ociężałości, będącej czymś pośrednim między snem a czuwaniem. Kilka osób wysiadło w Warszawie. My mieliśmy jeszcze kawał drogi przed sobą. Sylwester wsunął dłoń pod moje ramię.
— Opowiedz coś o swojej babci... — prosił szeptem. Widocznie i on myślał o domu, w którym mieliśmy spędzić wspólnie święta.
— Prosta, przesądna kobieta. Sam zobaczysz... — odpowiedziałam, przytulając twarz do jego ramienia — wspaniały i dziwny człowiek...
Musnął ustami moje włosy. Powróciłam myślami do babki Adeli. Nic jej nie pisałam o Sylwestrze ani o tym, że przyjedziemy razem. Może będzie niezadowolona? Jak się do niego ustosunkuje? — zastanawiałam się z lękiem. Wiedziałam tylko, że nigdy nie polubiła mego męża, chociaż czynił wszystko, żeby się jej przypodobać, gdy ją odwiedzaliśmy. Czułam jednak, że nie patrzy na niego przyjaźnie. Twierdziła, że ma dwie twarze, a obie są złe i fałszywe. Było w tym trochę racji. Sylwester nie był pozbawiony wad. Nie krył się jednak z nimi. Mówił o nich otwarcie, z humorem. Był, jaki był...
Mój mąż starał się uchodzić za człowieka szlachetnego, o dobrym i czułym sercu. Potrafił po mistrzowsku stwarzać pozory zyskujące mu to miano. W rzeczywistości był bezwzględny, egoistyczny i zakłamany.
Sylwester, mój zmarły mąż, Alicja, babka Adela, Bożena... — przesuwały się ich twarze, plątały w myślach rozmowy, jakieś dziwne sytuacje...
Ktoś dotknął mego ramienia. Otworzyłam oczy. Sylwester trzymał w rękach mój płaszcz.
— Dojeżdżamy...
189
— Chyba zasnęłam? — wpatrywałam się w niego nie mogąc uwierzyć, że jest ze mną, że to nie sen.
Szary brzask, mała stacyjka, zaspani, nieliczni ludzie na peronie, ubity śnieg pod nogami.
— Daleko stąd do „pani babci"? — dopytywał się, ujmując mnie pod
ramię.
— Spory kawałek. Trzeba czymś dojechać... — rozglądałam się bezradnie po pustym, zaśnieżonym podjeździe.
— Ale czym? — zapytał rzeczowo. — Dookoła zaspy śnieżne i to wszystko. Znaleźliśmy się nagle w innym świecie... — rozglądał się z uśmiechem zadowolenia.
Przez chwilę staliśmy niezdecydowanie w mroźnym, szarzejącym świcie uśpionego jeszcze o tej porze miasteczka. W oknach przystacyj-nych budynków paliło się gdzieniegdzie żółtawe, mdłe światło. Jakiś stary kolejarz człapał po śniegu w wielkich filcowych buciorach. Zostawiliśmy wreszcie bagaż w przechowalni. Ruszyliśmy pieszo ku małej osadzie pod lasem.
— Znasz chociaż drogę? — zaniepokoił się Sylwester i cmoknął mnie z rozbawieniem w policzek.
— Znam.
Żwawym krokiem ludzi szczęśliwych ruszyliśmy peryferyjnymi, zasypanymi śniegiem uliczkami, aby wkrótce znaleźć się w płaskim krajobrazie pól. Rozjeżdżona traktorami droga, ledwo widoczna swoją bielą, prowadziła ku widniejącej w perspektywie ścianie lasu. Niebo jaśniało różowiejącym świtem. Światło jutrzenki ścierało powoli szarość z nieba. Śnieg chrzęścił pod stopami. Nasze oddechy w mroźnym powietrzu rysowały się delikatnym obłoczkiem pary.
— Nie jest ci zimno? — dopytywał się troskliwie Sylwester, trzymając mnie za rękę.
— Nie... — przystanęłam na chwilę, żeby objąć go za szyję, powiedzieć raz jeszcze, jak bardzo jestem szczęśliwa, że spędzimy razem święta.
— Irnia... — szepnął — dopiero przy tobie odzyskałem smak na życie, pojąłem, czym może być miłość...
Milczałam. Tylko mocniej zacisnęłam ramiona na jego szyi. Długą chwilę szliśmy w milczeniu, wsłuchani, w odgłosy budzącego się dnia.
190
Czasem tylko mocniej przycisnął mnie ramieniem. Odwracałam wówczas twarz, żeby napotkać jego bure spojrzenie. Słowa nie były nam potrzebne.
Żłobionym koleinami, zaśmieconym sianem gościńcem dochodziliśmy do pierwszych, nielicznych chałup. Gdzieś zaszczekał beznamiętnie, z obowiązku pies, zawtórował mu inny jakiś kundel. Ktoś gwizdnął przeciągle, trzasnęła jakaś furtka, zaskrzypiał w obejściu śnieg pod ciężkimi buciorami.
Rozglądałam się ciekawie po okolicy. Szukałam wzrokiem zapamiętanych znaków prowadzących do domku babki Adeli. Na lewo w bok od drogi, na tle jaśniejącego nieba rysowała się ciemnym konturem rosochata polna grusza. Należało ją minąć, odejść kawałek w bok, do krzyża na rozstajach, ogrodzonego niewidocznymi spod śniegu sztachetkami. Stamtąd już droga prosta, przechodząca w wąską, wydeptaną w głębokim śniegu ścieżkę.
Brnęliśmy zawianym bezdrożem przez błękitność śniegu, ciesząc się mroźnym powietrzem, jasnością różowiejącego nieba i myślą o gorącym śniadaniu.
Ze wzruszeniem dostrzegłam wreszcie nikłą smużkę dymu. Unosiła się z komina nad niską drewnianą chatą, krytą częściowo słomą, a częściowo gontem, niewidocznym teraz spod białych nawisów śniegu.
— Popatrz, babcia Adela nas czeka...
Staliśmy wpatrzeni w ośnieżony sad. Różowy w poblasku nikłego słońca skrzył się niczym obsypany kryształowymi drobinkami. Przez jego pokręcone, karłowate gałęzie przeświecały poczerniałe deszczami drewniane ściany domu.
— Jakież to piękne... — szepnął Sylwester. Zaskrzypiała furtka pod naciskiem jego dłoni. Ze szczekliwym jazgotem wybiegł na nasze spotkanie czarny kundelek z figlarną białą łatką nad okiem.
— Cicho, Pchełka! — uspokajałam skaczącego radośnie wokół nas pieska.
Za chwilę już biegłam po świeżo nawianym śniegu do ukrytych w głębi werandy drzwi. Stała w nich chuda, czarno odziana postać wyciągająca do mnie ramiona, jak dawniej, gdy byłam małym dzieckiem.
191
— Babuniu!
— Wnusiu kochana...
Chusta babci Adeli, gruba i wełniana, przyjemnie pachniała wonią goryczkowatych ziół. Suszyła je, zaszywała w lniane woreczki, przekładając nimi ubrania w skrzyniach. Jej trochę już ptasie dłonie dotknęły mego czoła pieszczotliwym, nie pozbawionym szorstkości gestem. Miałam ochotę zapłakać głośno, bezradnie w jej ramionach, tak jak kiedyś, gdy przybiegałam do niej ze swoimi dziecięcymi dramatami. Potrafiła je zawsze rozwikłać, pocieszyć. I teraz poczułam się tak, jakbym ze sobą przydźwigała wielki ciężar, który tylko ona pomoże mi zdjąć z barków.
— Babciu, babuniu... — szeptałam zdławionym głosem, chowając twarz w jej suchych, spracowanych dłoniach.
— Wiem, wnusiu. Wszystko wiem... — uśmiechnęła się smutno i tajemniczo, gdy podniosłam na nią zdumione ozy.
— Babciu, to jest... to jest... — wskazałam dłonią podchodzącego do nas Sylwestra.
— Przyniosłaś do mnie swój krzyż, wnusiu... — powolnym ruchem wyciągnęła do niego rękę, wyprostowana i godna.
Zmieszałam się. Sprawiło mi przykrość, że tak dziwnie go przywitała. Sylwester mógł się poczuć dotknięty. Spojrzałam na niego lękliwie. Uśmiechał się pogodnie, jakby niczego nie słyszał, witając się serdecznie ze staruszką.
W ciepłej izbie pachniał świeżym igliwiem rozłożysty świerczek, przybrany świecidełkami, jak za czasów mego dzieciństwa. W małych okienkach zieleniły się w donicach mirty i pelargonie. Stół nakryty był wcześniej już białym obrusem, a na nim rozstawione cztery talerzyki, pękate garnuszki, sztućce w ciemnej oprawce z drewna. Zapytałam nieśmiało babkę Adelę, skąd wiedziała, że przyjadę z Sylwestrem. Popatrzyła na mnie przenikliwym wzrokiem. Jej ciemne oczy były wciąż jeszcze młode w żółtawej, pomarszczonej twarzy.
— Wiedziałam... — odpowiedziała mrukliwie, z wyrzutem w głosie i przeniosła spojrzenie na Sylwestra rozmawiającego z Katarzyną. Układała drżącymi dłońmi czerwone jabłuszka w koszyczku. Przywitała nas serdecznie, traktując jak małe dzieci, dla których przygotowywała właśnie niespodziankę.
192
— Ale skąd, babciu? — dopytywałam się. — Przecież ci o tym nie pisałam.
— Zaprowadź, wnusiu, gościa do „bokówki". Trzeba tam będzie napalić... — powiedziała po króciutkiej chwili, jakby nie słyszała pytania.
„Bokówką" nazywała babka mały pokoik po drugiej stronie sieni naprzeciw izby, w której stała teraz choinka. Ilekroć tu przyjeżdżałam, należał do mnie. Najbardziej go lubiłam. Stało w nim skrzypiące drewniane łóżko z pierzynami w kraciastych poszwach, odrapana komoda z szufladami pełnymi zawsze laskowych orzechów i zimowych jabłek. Pod ścianami rzędy słoików z konfiturami, butelek z sokami i domowej roboty winem. Na drewnianych kołkach wisiały szare pasma uprzedzonej wełny, na bielonych ścianach wianki z suchych ziół i kwiatów. Pachniało tu zwiędłą łąką, lasem i jesiennym sadem.
— Czegoś wspanialszego nie mógłbym wymarzyć... —* wodził zachwyconym wzrokiem Sylwester.
Różowozłota smużka słońca wplotła się w wianuszek macierzanki, zawieszony na wyblakłej wstążeczce pod obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej w poczerniałych ramach.
— To moje dziecinne łóżko — uśmiechnęłam się do Sylwestra, gdy oparł się o nie plecami — obawiam się, że będziesz musiał spać z podkurczonymi nogami...
Obrócił się w moją stronę z szelmowskim uśmiechem i chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie zjawiła się babka z wiązką drewienek. Sylwester otworzył drzwiczki kaflowego pieca, wyciągnął z kieszeni zapalniczkę.
— Napalimy później — oznajmiła babka — teraz zjecie śniadanie. Z pewnością zgłodnieliście w drodze.
— Bardzo — przyznał z uśmiechem Sylwester, ujmując mnie za rękę.
— My, babciu, musimy pójść wkrótce na stację po nasze podróżne torby... — oznajmiłam z westchnieniem.
— Są bardzo ciężkie — dodał Sylwester, zajmując wskazane przez staruszkę miejsce.
— Weźmiecie saneczki. Stoją w komórce... — w surowe rysy babki wkradła się dawna miękkość, gdy tak patrzyła na nas, słuchała, o czym
193
rozmawiamy. Podsunęła gościnnie Sylwestrowi drewniany talerz z razowym chlebem, dzbanek pełen gorącego mleka.
— Jesteś doktorem, synu? — wodziła uważnym wzrokiem po jego twarzy.
— Tak... babuniu — odpowiedział, patrząc jej w oczy. Staruszka kiwnęła z uznaniem głową, drobiąc dla ptaków suche
kawałki chleba nad talerzem.
— Spotkacie się jeszcze... — powiedziała ze smutnym uśmiechem coś zupełnie dla nas niezrozumiałego. Sylwester przybrał uprzejmy, trochę sceptyczny wyraz twarzy. Sądził widocznie, że babka mówi od rzeczy. Było mi przykro.
— O czym ty mówisz, babciu?
— O śmierci, wnusiu...
Pomyślałam z żalem, że trudno jest już z nią rozmawiać. Plączą się jej myśli i trochę zdziwaczała.
— O jakiej znów śmierci, babciu? — nie mogłam ukryć nutki zniecierpliwienia.
— Nie bądź ciekawska jak sroka, a jedz śniadanie i chleb grabiej smaruj masłem — skarciła surowym głosem, jak wówczas, gdy miałam pięć lat i grymasiłam. — Ona zawsze była taka... — zwróciła się do Sylwestra i Katarzyny, która drobnymi łyczkami popijała mleko z pękatego garnuszka, trzymając go oburącz w dłoniach, jakby chciała ogrzać nim palce. — Spytała kiedyś, a nie miała więcej jak cztery latka, którą dziurką wychodzi po śmierci dusza z człowieka. Ja mówię, że przez usta, jak Pan Bóg przykazał, a ten utrapiony bąk znów pyta, czy na pewno jest tylko jedna dusza w człowieku i czy nie może mieć bliźniaka, bo jak może, to taka dusza-bliźniak na pewno wychodzi nie ustami, a dziurkami od nosa...
Sylwester roześmiał się. Babka Adela zaczęła już nową historię, popatrując na mnie z czułością.
— Innym znów razem, jak mój nieboszczyk mąż, świeć Panie nad jego zacną duszą, zszywał trupa, to ten bąk szarpał go za rękaw i upominał, żeby nie przyszył duszy do skóry, bo nie będzie mogła pofrunąć do Bozi. — Sylwester spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
— Dziadek był preparatorem, babcia pomagała mu w pracy. Zdaje się, że ci o tym kiedyś wspomniałam — powiedziałam z bolesną
194
satysfakcją, myśląc o środowisku Alicji. Sylwester był jednak ze mną, wszedł do grona moich bliskich i to było najważniejsze.
Jego dłoń przywędrowała do mojej, spoczywającej na obrusie. Przykryła ją i trwała tak przez długą chwilę. Głuchawa Katarzyna uśmiechnęła się, podsuwając nam koszyczek z jabłkami. Sylwester podał mi jedno z tajemniczym uśmiechem, sam wziął następne. Zatopiliśmy w nich jednocześnie zęby, spoglądając sobie przelotnie w oczy. Znalazłam się jakby poza czasem. Nic z rzeczy codziennych już się nie liczyło, nie miało znaczenia. Gdzieś na innej planecie pozostały Alicja, Bożena, wszystkie inne kobiety Sylwestra. Pozostaliśmy tylko my oboje z naszą miłością i pożądaniem. Był to przecież wigilijny dzień cudów.
* * *
Perła uwięziona na złotym łańcuszku drżała w wycięciu sukienki. Symbol cierpienia, łza zastygła w jej kształcie. Podarunek od Sylwestra.
Staliśmy w cieniu pachnącej igliwiem choinki, wymieniając najcichszym szeptem nieważne na pozór słowa, że święty Mikołaj, że śliczne prezenty, że jeszcze wiele dni przed nami, że...
Babka Adela przez mirtowe listki i muślin firanek wypatrywała pierwszej gwiazdki na granacie zimowego nieba. Po domu rozchodziły się zapachy wigilijnych potraw. Katarzyna od dłuższej chwili dreptała niecierpliwie w otwartych do kuchni drzwiach. Starczy, chrypliwy głos zapraszał do wieczerzy.
Babka zebrała nas wokół stołu. Z uroczystą miną otworzyła grabą, wytłuszczoną książkę do nabożeństwa. Znałam ten tajemniczy modlitewnik z dzieciństwa. Podarowała go wraz z zapłatą rodzina zmarłej staruszki. Nic, co po niej pozostało, nie chcieli zabrać do domu. Miałam wówczas trzy lata i prZez następne dwa donaszałam po nieboszczce flanelowy kaftanik, przerobiony przez babkę na nocną koszulkę. Ona sama upodobała sobie szczególnie modlitewnik po „szlachetnie urodzonej", jak zawsze zaznaczała. Był w jej pojęciu niezwykle uczony i wiele z jego treści nie mogła zrozumieć. Nie rozstawała się z nim, a po latach znała ulubione, dziwne modlitwy na pamięć.
Śliniąc palec wskazujący przez chwilę w skupieniu przerzucała pożółkłe kartki, nim w uroczystej ciszy padły pierwsze słowa:
195
Panie, wysłuchaj modlitwę moją, a wołanie moje niech do Ciebie przyjdzie. Nie odwracaj oblicza Twego ode mnie, któregokolwiek dnia jestem uciśniony, nakłoń ku mnie ucha Twego. Któregokolwiek dnia wzywać Cię będę, prędko wysłuchaj mnie, albowiem ustały, jako dym, dni moje, a kości moje jako skwareczki wyschły...
Ramię Sylwestra przygarnęło mnie ruchem pełnym tkliwości. Oparłam o nie głowę. Przez zmrużone powieki patrzyłam na babciną wyprostowaną postać trzymającą w ptasich dłoniach oprawny w skórę modlitewnik. Wydawał się za ciężki dla jej wyschniętych palców. Gałęzie świerku rzucały wydłużone cienie po ścianach. W kolorowych bombkach odbijało się w dziesiątkach razy powtórzone światło lampy. Katarzyna o maleńkiej, zasuszonej twarzy poruszała bezzębnymi szczękami, jakby żuła słowa wymawiane przez babkę Adelę.
Zwiędłem jako siano i wyschło serce moje, iżem zapomniał
pożywać chleba mego. Stałem się podobnym pelikanowi na puszczy
i stałem się, jako kruk nocny w pusdcach. Nie spałem
i stałem się, jak wróbel sam jeden na dachu. Przez cały dzień
urągali mi nieprzyjaciele moi, a ci, którzy mnie chwalili,
przeciwko mnie przysięgali. Bom popiół jako chleb jadał,
a wodę mieszałem z płaczem. Dla gniewu i popędliwości Twojej,
albowiem podniósłszy roztrąciłeś mnie...
Głos babki nabierał mocy, słowa coraz wyraźniejsze działały na wyobraźnię. Wypełniały sobą izbę, zdawały się rosnąć, olbrzymieć, przytłaczać.
Dni moje przeszły, jako cień, a jam usechł jako siano.
Ale Ty, Panie, trwasz na wieki, a pamiątka Twoja od rodzaju
do rodzaju. Tyś, Panie, na początku ziemię ugruntował, a dzieła
rąk Twoich są niebiosa. One poginą, a Ty zostaniesz i wszystkie
jako szata zwietrzeją. I jako odzienie odmienisz je
i odmienia się, ale Ty Tenżeś jest i lata Twoje nie ustaną...
Tłusta, leniwa kotka czaiła się w kącie, wpatrzona bursztynowymi ślepiami w twarz babki. Z kuchni dochodził trzask płonących szyszek, rozchodziła się żywiczna woń. W migotliwym świetle lampki postać Katarzyny przybrała wygląd pokracznego nietoperza. Podniosłam oczy na Sylwestra. Dalekie, obce mi spojrzenie utkwił w twarzy modlącej się
196
głośno staruszki. Nie był to ten sam Sylwester, który zapinał mi na karku łańcuszek z perłą w mrocznej sieni, obrysowywał niespokojnymi dłońmi kształt mego ciała. Było coś martwego w stężałych rysach, co upodobniło twarz do maski pośmiertnej. Poczułam lęk.
Wyciągnąłem ku Tobie ręce swoje, dusza moja jako ziemia
bez wody. Wysłuchajże mnie prędko, Panie, duch mój ustał.
Nie odwracaj oblicza Twego ode mnie i będę podobnym zstępującym
do dołu. Daj mi usłyszeć rano miłosierdzie Twoje,
bom w Tobie nadzieję miał. Ukaż mi drogę, którą bym miał chodzić,
bom ku Tobie podnosił duszę moją. Wyrwij mnie od nieprzyjaciół
moich, Panie, do Ciebiem się uciekł. Naucz mnie
czynić wolę Twoją, albowiem Tyś jest Bogiem moim. Duch Twój
dobry prowadzi mnie do ziemi prawej...
Ścisnęłam mocno, brutalnie dłoń Sylwestra. Drgnął, jak człowiek wyrwany nagle ze snu. Twarz powoli ożywiła się nikłym uśmiechem, rysy złagodniały. Twarz stała się znów taka, jaką znałam, jaka była mi bliska. Odetchnęłam z ulgą. Babka Adela odłożyła modlitewnik, zaczęła obchodzić kąty izby. Mamrotała coś, czego nie mogłam dosłyszeć. Zapewne rozmawiała z cieniami zmarłych, jak to było w jej zwyczaju.
Przy stole siedziałam obok Sylwestra. Babka między sobą a Katarzyną zostawiła puste miejsce dla dziadka. Na talerzyku leżał kawałek opłatka i pszeniczne ziarna, które według wierzeń babki miały być dla niego pokarmem. W babce było coś także z poganki. Po przełamaniu się opłatkiem, w czasie skromnej wigilijnej wieczerzy, obie staruszki przestały się całkowicie nami interesować. Zajęły się mamrotaniem do siebie, kruszeniem opłatka na drobniutkie kawałeczki. Zachowywały się tak, jakby z kimś rozmawiały szeptem, częstowały potrawami, zapraszały do stołu. Twarze promieniały zadowoleniem, odmłodniały. Żyły w innym świecie.
Sylwester, nakładając sobie porcję smażonej ryby, pochylił się w moją stronę.
— Czuję się tak, jakby przy stole siedziało kilkanaście osób, a wszystkie obserwowały nas krytycznie... — uśmiechnął się z widocznym przymusem. Jego oczy wyrażały wewnętrzny niepokój, który i mnie się zaczął udzielać. Było to jak oczekiwanie na coś nieuchwytnego, co powinno się zdarzyć, a nie nadchodziło.
197
Babka Adela ze ściągniętymi brwiami kręciła głową to w jedną, to w drugą stronę, jakby się komuś z niezadowoleniem przyglądała. Utkwiła wreszcie spojrzenie ponad oparcie pustego, stojącego obok niej krzesła. Sylwester obserwował ją także ukradkiem. W momencie gdy staruszka wzruszyła ramionami, przybierając obrażoną minę, zwrócił się do niej z uśmiechem:
— Z kim to babunia prowadzi taką ożywioną rozmowę? Podniosła na niego rozgniewane oczy.
— Z moim Ignasiem! A z kimże innym w takim dniu mogłabym się sprzeczać? — odpowiedziała przytomnie, nie zaskoczona pytaniem. — Jeszcze się bardziej na tamtym świecie zrobił uparty. Powie coś, to
święte...
— Czy rzeczywiście dziadek siedzi obok ciebie, babciu?
— A pewnie, że siedzi, ale ty go nie zobaczysz. Grzech ślepotą oczy zakleił, myśl zaczadziała, słuch otępiał... — wyrecytowała, jak wyuczoną lekcję.
Słowa babki przywołały na pamięć najskrytsze myśli, gdy ścieliłam łóżko dla Sylwestra. Przypominały na wpół świadome próbowanie drzwi, czy nie skrzypią, desek podłogi wyszorowanych do białości, prowadzących z mego do jego pokoju. Wszystko, co zaistniało w mojej podświadomości, babka wypowiedziała głośno.
— Ale, babciu... — usiłowałam ułożyć takie zdanie, żebym się za nim mogła skryć jak za tarczą. — Przecież ja...
— Grzechu ładną kiecką nie przykryjesz, tak jak miłością nie posmarujesz chleba, a gromnicą prędzej się sparzysz, niż ogrzejesz... — przerwała surowym głosem.
Zbudził się we mnie bunt przeciw temu strasznemu, bezwzględnemu pojęciu „grzech". Pojawił się natychmiast obraz Alicji w ramionach Sylwestra. Alicji, która go z pewnością kocha, cierpi i może jest rzeczywiście w ciąży...
Wigilijna strucla z makiem straciła smak. Izba ze swoimi ścianami z poczerniałego drewna wydała się ciasną klatką, choinka z jarmarcznymi świecidełkami śmieszna. Przyjechałam z Sylwestrem do babki, żeby do wszystkich moich wahań i udręk doszło jeszcze niemożliwe do spełnienia pożądanie.
Sylwester popatrzył w moją stronę ukośnym, przeciągłym spoj-
198
rżeniem. Poruszył niespokojnie ustami. Ten prawie nieuchwytny ruch poczułam ustokrotniony w sobie. Nasze dłonie spotkały się pod stołem, zacisnęły aż do bólu. Grzech i wieczność, w której spłaca się ziemskie, wysoko procentujące długi, rozwiały się jak dym.
— Niezadowolony jest dziadek z ciebie, wnusiu... Zatracasz duszę swoją w ziemskiej gnojówce, w trupim oddechu szukać chcesz szczęścia... — głos babki przerwał pełną napięcia ciszę. W kącie na skrzyni zawarczała przez sen Pchełka, osunęła się z szelestem zabawka z choinki. Głucha Katarzyna uśmiechała się, kiwała głową z siwym koczkiem na czubku. Przypominała dudka albo śmieciuszkę.
— Co też ty, babciu, wygadujesz, jakieś dziwności? Sylwester gotów pomyśleć, że wszyscy powiariowaliśmy... — wzruszyłam z niechęcią ramionami.
Babka zakrzywionym palcem wydłubywała z placka rodzynki. Uśmiechała się pobłażliwym, wszystkowiedzącym uśmiechem.
— Kto się tutaj śmieje, tam będzie płakał. Drzwi w wieczność otwarte. Nie wiadomo, komu z brzega.
Sylwester ze spokojem łupał orzechy. Patrząc na niego poczułam niepokój, jakby miało się za chwilę stać coś niedobrego i muszę się z czymś pospieszyć, czemuś zapobiec, bo z każdą godziną tracę bezpowrotnie coś najcenniejszego.
— Babuniu — odezwał się pogodnym, żartobliwym tonem — a jak moje akcje wyglądają na tamtym świecie? — usiłował się uśmiechnąć, mrugnął do mnie okiem.
— Nie kpij, synu, z rzeczy zakrytych, żeby ci się nagle w pełnej grozie nie objawiły — pokręciła z niezadowoleniem głową.
Skąd babka dobiera takich zwrotów — zastanawiałam się — skąd w jej słowach ten kaznodziejski ton?
Coś głośno stuknęło w stół, powiało chłodem po mojej twarzy. Babka westchnęła. Sylwester spojrzał pytającym, zdumionym wzrokiem, jakby i on coś poczuł.
— Ignaś odszedł — wymamrotała Katarzyna z tym swoim uśmiechem, który stał się częścią składową jej twarzy, jak oczy lub nos.
— Ano, odszedł... — przytaknęła ze smutkiem babka — za Leokadią poszedł. Oni teraz wciąż razem. Widać, jakieś nieszczęście blisko...
Sylwester objął mnie ramieniem, jakby chciał przed czymś uchronić.
199
Płynące od niego ciepło wnikało we mnie. Nie potrafiłam o niczym innym myśleć, jak o jego bliskości, dotyku rąk, zbliżającej się nocy... Babka podsunęła nam koszyczek z orzechami, patrzyła na nas dobrotliwie. W jej głosie nie było poprzedniej surowości.
— Jedz, wnusiu — zachęcała — jedz, bo zmarniałaś w tym wielkim mieście. Mury tłuszcz wyciągają...
Odnalazłam w tych słowach moją dawną babkę Adelę. Tę „na co dzień", ludzką, bliską życiu, mało wrażliwą na sprawy śmierci. — Jem, babuniu...
— Co ty tam jesz! Pewnie w domu miodu nie masz i ziółeczek na rumieńce nie pijesz. Upiekłam dla ciebie wielki miodownik z orzechami. Zdrowy i słodki.
Ruszyła żwawo od stołu, zaszeleściła czarnymi spódnicami. Przyniosła wyciągnięte ze skrzyni pokaźne zawiniątko w lnianej, pokrytej krzyżykowym haftem serwetce.
— Babciu, ależ to wspaniałe! — nie mógł się dość nachwalić Sylwester. — Niczego lepszego w życiu nie jadłem, jak ten piernik. Wyprosimy na drogę kawałek, prawda, Irma?... — cmoknął mnie w policzek.
— Dostaniesz, synu... — szepnęła z ledwo uchwytnym, smutnym uśmiechem. Katarzyna też się zaraz ruszyła od stołu, przydźwigała ze spiżarki wysoką blaszaną puszkę.
— To też dla was. Jedzcie! Na samym miodzie smażone... Sylwester z zaciekawieniem zajrzał do pudła. Jego noga straciła
kontakt z moją. Niechętnie spojrzałam na malowaną w czerwone i czarne zakrętasy blaszankę. Kiedyś bywała w niej przechowywana herbata.
— Popatrz, jakie wspaniałości! — cieszył się jak dziecko, wyciągając połówkę dużej kandyzowanej gruszki. Patrząc mi w oczy podał nadgryziony owoc. Przywarłam ustami do miejsca noszącego ślady jego zębów. Uchwyciłam kątem oka, jak jego wargi poruszyły się niespokojnym, łaknącym ruchem. Dźwięk spadającego na podłogę noża przeciął ekstatyczne napięcie. Nasze oczy odbiegły od siebie w popłochu. Powiodłam dookoła trochę nieprzytomnym wzrokiem. Choinka, stół, obie staruszki, przy piecu kot, obok nóg Sylwestra rozciągnięta Pchełka. Wszystko to nagle stało się dalekie, nieomal wrogie. Odgradzało od jego ramion, od spełnienia...
200
— Na pasterkę pora iść — oznajmiła babka Adela, zbierając ze stołu resztki wigilijnej wieczerzy.
— Tak... — westchnęłam spazmatycznie, jakbym się obudziła z dziwnego snu. Dwa światy w jednym.
# * *
W ciemnej sieni, obok drabiny prowadzącej na strych z sianem, Sylwester trzymał mnie w ramionach. Płaszcz mi ciążył, czapka zsuwała się z przechylonej głowy. Zza drzwi obok dochodziło mamrotanie babki Adeli, ubierającej się do kościoła. Wtórował jej głos Katarzyny. Miała pozostać w domu, pilnować ognia pod płytą. Za ciężka dla jej chorych nóg droga przez śnieżne zaspy.
Usta Sylwestra delikatnie, miękko dotykały moich. Było w tych kształtnych wypukłych wargach oczekiwanie, drażniąca bierność. To moje usta były zaborcze, to ja oddawałam się cała w pocałunkach. Przyjmował je z jakimś wsłuchaniem w siebie, ze spokojem człowieka smakującgo przedni trunek. Tylko jego ramiona zwierały się coraz mocniej.
— Przyjdziesz do mnie? — wyszeptał gorącym oddechem w moje włosy.
— Przyjdę...
Odsunął mnie raptownie od siebie.
— Tak, babciu, jesteśmy gotowi — dotarł do mnie jego spokojny, opanowany głos.
W jasnej smudze światła, wymykającej się zza uchylonych drzwi, stanęła odświętnie odziana babka Adela z modlitewnikiem w dłoniach.
Noc była cicha, gwiezdna, śnieg błękitny. Buty babki Adeli skrzypiały głośno na wydeptanej w śniegu ścieżce. Szła przodem, wlokąc swój czarny, ukośny cień po śniegu, szeleszcząc spódnicami. Chrzęstliwe, mocne kroki Sylwestra za mną, skrzypliwe babki przede mną. Milczymy wypatrując żółtawych światełek przybliżającego się miasteczka. W czystym, mroźnym powietrzu głos rozkołysanych dzwonów niósł się daleko przez ośnieżone pola. Sylwester zrównał się ze mną, zapadając po kostki w świeżym puchu. Chwycił moją dłoń i przytrzymał.
— Wkrótce zacznie się nowy dzień — szepnął — a ja jeszcze dzisiaj
201
nie powiedziałem, że cię kocham. Będę miał zaległości... — roześmiał się cicho z zadowoleniem, jak z dobrego żartu.
— Ubiegnę cię i powiem pierwsza...
W przelocie, za plecami babki wymieniliśmy pocałunki. Poczułam się szczęśliwa, jak nigdy przedtem...
W kościele wypełnionym po brzegi było duszno od ludzkich oddechów, woskowych świec, choiny i kadzidła. Babka Adela przeciskała się energicznie przez zwarty tłum do bocznego ołtarza, przeobrażonego w stajenkę.
Madonna w błękitnym płaszczu, wyciągnięte ręce Bożego Dzieciątka, pastuszkowie z darami, czarny król w złocistej koronie, zwierzęta. Wszystko to niespodzianie otwarło przede mną zamknięty, zapomniany świat dzieciństwa.
Dziadek w sekrecie przede mną kleił z tektury jasełkę. Co to była za radość, gdy w wigilijny wieczór ustawiał ją pod choinką, zapalał nad nią różową gwiazdę. Najpiękniejsi byli, oczywiście, królowie z darami. Ten, który trzymał szkatułkę z mirrą, miał szczególnie pięknie malowany złotem i czerwienią płaszcz. Lubiłam wodzić palcem po jego barwnym zgiętym grzbiecie.
— Moja wnusia będzie duża, to przyjedzie po nią taki królewicz w koronie i zabierze do siebie. Wnusia wtedy zapomni o dziadku, wnusia będzie wielką panią, zamieszka w trzech pokojach na pierwszym piętrze, z oknami na ulicę...
Gorąco zapewniałam dziadka, że go nie zapomnę, że zabiorę z sobą. Czasem nawet płakałam z żalu, że mnie ten królewicz będzie chciał odebrać dziadkom. Obiecywałam wówczas sobie, że na pewno nie pójdę z nim w świat...
Odwróciłam oczy od drewnianych figurek. Przy mnie byli moi najbliżsi. Babka Adela i Sylwester. Może to właśnie on miał być tym królewiczem, przepowiedzianym przez dziadka? Uśmiechnęłam się nieznacznie, utkwiłam wzrok w Dzieciątku wyciągającym do mnie dłonie. Zapragnęłam mieć syna z Sylwestrem. Przedłużyć w nim swoje i jego życie. Zerknęłam ukradkiem na jego spokojną, łagodną w wyrazie twarz. Wzrok miał utkwiony w kolorowych szkiełkach witraża. O czym mógł myśleć?
Ksiądz w złocistym ornacie, w blasku skwierczących świec i koloro-
202
;
wych latarenek ozdabiających dwa potężne świerki, modlił się głośno i żarliwie. Snuły się wonne smużki kadzideł, złoty kielich wybłysnął w jego uniesionych wysoko dłoniach. Tłum ryknął mocnym radosnym głosem, objawiając odwieczną prawdę.
...Bóg się rodzi, moc truchleje, ma granice Nieskończony...
I znów myślami wybiegłam ku dziadkowi. Wplotła się jego ułomna postać w noc wigilijną. Była tu z nami. Nieomal czułam jego obecność i trudno go było wyłączyć z tego świata. Kochał wszystko, co żyło. Nawet myszy przeznaczone dla celów doświadczalnych otaczał opieką daleko wykraczającą poza jego obowiązki.
— Tak jak każde Boże stworzenie, tak i te białe, śmierdzące paskudztwa muszą cierpieć na tym świecie. Niech chociaż przed śmiercią zaznają trochę serca. Bo widzisz, wnusiu, stworzenie czuje tak, jak i człowiek, tyle że się poskarżyć nie może, bo mu Pan Bóg mowy poskąpił... — mawiał często, zmieniając im wodę i głaszcząc pieszczotliwie chore sztuki. Musiało być w tym coś z prawdy. Myszki znały i nie obawiały się dziadka. Zbiegały się do jego dłoni, gdy tylko wsunął ją do klatki. Z całym zaufaniem rozsiadały się w jej twardym wgłębieniu. Zupełnie inaczej było, gdy podchodził asystent profesora. Wystraszone zwierzątka tuliły się jedne do drugich, zbite w ciasną gromadkę w najdalszym kącie swego pomieszczenia.
— Stworzenie czuje śmierć... — mawiał wtedy dziadek ze smutkiem. Mieliśmy także kota. Nazywał się Puzo. Był wielki, pręgowany i bez ogona. Dziadek, chcąc przywiązać kota do domu, obciął mu nożyczkami ogon, gdy Puzo był malutki i ślepy. Od tej pory bardzo niechętnie wychodził poza obręb naszej sutereny. Tylko wówczas, gdy naprawdę musiał. Sypiał w nogach dziadkowego łóżka, spełniając w zimie rolę termoforu. W kilka dni po śmierci dziadka Puzo umarł z tęsknoty. Babka Adela wyniosła go na cmentarz i zakopała w miejscu, gdzie przypuszczalnie mogły znajdować się nogi dziadka. Wyrosła tam bardzo bujna trawa, a kiedy wiatr w niej szeleścił, babka Adela cieszyła się, że to Puzo mruczy dziadkowi do snu.
Dotknięcie dłoni Sylwestra przywołało do rzeczywistości. Spojrzałam na niego pytająco, poszukałam wzrokiem babki.
203
— Trzeba przeciskać się powoli do wyjścia...
— Tak, zaraz... — odpowiedziałam szeptem łapiąc się na tym, że rozglądam się za garbatą postacią dziadka, żeby powiedzieć mu „dobranoc". Czułam przez czas trwania pasterki, że był przy mnie, a teraz zapodział się gdzieś między figurkami szopki. Szczupła postać Sylwestra torowała babce Adeli i mnie drogę do szeroko otwartych drzwi w mroźną granatową noc.
# # #
Wodziłam wzrokiem po mrocznych kątach pokoju. Wiatr ze śniegiem uderzał o szyby. Gdzieś robak toczył drewno, skrobała mysz na strychu, stąpał cicho kot, Pchełka zaskamlała przez sen. Uśpiony dom czuwał, żył swoim utajonym życiem. W świerkowych gałązkach szeleściły bibułkami łańcuchy, skrzypiała stara, rozsychająca się szafa. Z izby babki Adeli długo w noc dochodził monotonny szept pacierzy. Ustał wraz z ciężkim westchnieniem obu staruszek. Zaległa za ścianą cisza.
Była to moja trzecia bezsenna noc zmagań i pożądania.
Dnie'spędzaliśmy pod okiem babki, niewyczerpanej skarbnicy przedziwnych opowieści i zdarzeń z pogranicza prawdy i snów. Odbywaliśmy długie spacery drogami zawianymi śniegiem, aż hen do sosnowego zagajnika. Pomagaliśmy babce w gospodarstwie. Sylwester rąbał drwa, palił w piecach, przynosił wodę ze studni, omiatał ze śniegu obejście. Wieczorami zwijał wełnę ze starą Katarzyną, uczył Pchełkę służyć. Najchętniej siadał w pobliżu mnie i przez ramię wodził oczami po stronicach czytanej głośno przeze mnie książki. Obie staruszki za tym przepadały. Czuliśmy się tu oboje szczęśliwi i radośni. Nie chcieliśmy liczyć uciekających niepostrzeżenie dni, chociaż w perspektywie była jeszcze wizyta w Gdyni. Sylwester bardzo się na nią cieszył. Stęsknił się za ojcem.
Od wigilijnego wieczora, gdy obiecałam przyjść do niego w nocy, a nie przyszłam, nie powtórzył więcej pytania, gdy zostawaliśmy sami w pokoju. Nie próbował nawet wziąć mnie w ramiona. W naszych rozmowach nie wracaliśmy do tamtego wieczoru, omijając go wstydliwie. Gdy nadchodziła noc, w małej lampce dopalała się nafta, kot przeciągał się sennie na kolanach babki, a stara Katarzyna rozpoczynała
204
w sąsiedniej izbie pacierze, wtedy czułam jego uporczywy wzrok na sobie. Z niemym pytaniem szukał moich oczu. Chciał coś przekazać, o coś prosił. Sylwester czekał... Czułam jego oczekiwanie w sobie.-Odnajdywałam je każdego ranka w burych źrenicach, gdy całując na „dzień dobry", podnosił na mnie rozżalony wzrok. Sylwester wciąż czekał...
Teraz, gdy dom pogrążył się w ciszy, czułam to jego oczekiwanie, jak przyzywający głos. Trzecia noc zmagań z pokusą, a przecież wystarczyło tylko wstać, przebiec na palcach niewielką przestrzeń do drzwi. Uchylić je, dać duży krok przez sień, żeby znaleźć się w jego ramionach. Tak, właściwie łatwo było to uczynić. Tylko wstać z ciepłej pościeli i pójść...
Gdy byłam już zdecydowana, gdy siadałam na łóżku, powoli opuszczałam na podłogę stopy, wtedy wyobraźnia podsuwała podobny obraz w innym czasie i scenerii. Jakiejś nocy w górach Alicja, żeby nie zbudzić Maksymiliana i Anity, musiała także przekradać się cicho, ukradkiem do pokoju Sylwestra. Ją może także pytał, czy przyjdzie do niego, a później czekał, tak jak teraz na mnie? Na samą myśl budziła się paląca, zazdrosna niechęć. Nie chciałam przychodzić, należeć do niego ukradkiem, jak czyniły to inne... Zaciskałam szczęki do bólu, wsuwałam się z powrotem pod pierzynę, usiłując wymazać z pamięci obraz Alicji, pięknej, zmysłowej kobiety w jego ramionach.
Poruszyłam się niespokojnie w drewnianym, skrzypiącym łóżku. Nie dająca spokoju namolna myśl, że on wciąż na mnie czeka, a ja snuję głupie, niepotrzebne domysły, nie pozwalała zasnąć. W tej chwili byłam zdecydowana na wszystko. Usiadłam rozdygotana. W skroniach waliło tętno. Opuściłam stopy na wiejski dywanik, spleciony przez Katarzynę z kolorowych szmatek.
Świecidełko spadło z choinki, coś stuknęło w okno. Zamarłam w bezruchu. Serce podeszło do gardła. Powoli wsunęłam z powrotem stopy pod ciepłą kraciastą pierzynę. Leżałam wyprostowana, napięta jak struna, przyciskając dłonie do walącego głośno serca. Przyjemne ciepło puchowej pierzynki rozchodziło się po ciele. Przymknęłam oczy, wsłuchując się w ciszę pełną nieuchwytnych szelestów. Zatrzeszczały stare krokwie pod naporem wichru. Sypki śnieg uderzył głośnym plaśnięciem o szyby. Powoli ogarniała senność, odchodziły lęki. Zastąpiła je ociężała błogość i spokój. Wiedziałam już na pewno, że za
205
chwilę wstanę, że znajdę się w ramionach Sylwestra. Jeszcze tylko króciutki moment z przymkniętymi oczami w cieple pościeli... Powieki ciążyły, głowa wtulała sie głębiej w poduszkę, pachniała choinka. Babka Adela kiedyś mówiła... — usiłowałam wyłowić jej słowa w plątaninie sennych myśli.
— Masz kłopot i zmartwienie, pomódl się, wnusiu, do świętego Samsona, żeby przyśnił ci sen. Trzy zdrowaśki, trzy wierzę w Boga i słówko do niego, świętego od snów...
Odgrzebałam w pamięci tę dziwną, niezrozumiałą modlitwę do nieznanego świętego, której uczyła babka.
Święty Samsonie, przyśnij mi sen. Niech będzie odebrane albo niech będzie dane. Oddane dobrym się skończą, a odebrane cierpieniem zostanie. Święty Samsonie, przyśnij mi sen...
Nie poczułam ani lęku, ani zdziwienia, gdy białym niewyraźnym obłokiem pochyliła się nade mną dziewczyna w długiej, rozpiętej na wysokich, krągłych piersiach koszuli. W przezroczystych dłoniach połyskiwał kielich. Taki sam złocisty kielich, jaki ksiądz przy ołtarzu unosił w górę. Dziewczyna patrzyła na mnie z bliska oczami, w których nie było dna, tylko ciemność i chłód. Boleśnie skrzywione usta coś szeptały. Wpatrywałam się w ich czysty, niewinny rysunek. Wiedziałam, że przyszła do mnie moja matka. W drżących dłoniach z mgły podsuwała przed oczy kielich, szeptała bezgłośnie, że wino jest czerwone jak krew, a krew jest czerwona jak miłość i trzeba wypić do dna, nim się rozleje. Czułam ten szept w sobie, rozumiałam słowa, nie potrafiłam wydusić słowa „mamo". Kilka czerwonych kropli spadło na moje ręce. Przebudziłam się, usiadłam gwałtownie na łóżku. Wiedziałam, że muszę pójść natychmiast do Sylwestra. Jeśli tego nie uczynię, stracę coś, czego nie da się już nigdy odzyskać; musi dokonać się to, czego pragnęłam. Nie było już żadnych wahań, jedynie lęk, żeby coś mi w tym nie przeszkodziło, żeby nie było za późno.
Wyskoczyłam z łóżka. Szłam po omacku z wyciągniętymi dłońmi w stronę drzwi. Chłodne deski podłogi ziębiły stopy, drżące palce błądziły po krawędziach mebli, torowały drogę w ciemności. Jeszcze trzy kroki, jeszcze dwa, jeszcze tylko jeden. Wstrzymałam oddech,
206
kładąc ostrożnie dłoń na zimnej, żelaznej klamce „bokówki". Należało już tylko mocniej ją przycisnąć, raptownie pchnąć, żeby nie zaskrzypiały zawiasy.
Drętwiałam z emocji, łapałam rozchylonymi ustami powietrze. Byłam już tylko jednym rozedrganym pulsem. Kurczowo, aż do bólu zacisnęłam palce wokół klamki...
Drzwi od pokoju babki Adeli rozwarły się z jękliwym skrzypnięciem. W żółtej plamie światła naftowej lampki, wysoko uniesionej w starczej dłoni, położył się cień babki między mną a na wpół uchylonymi drzwiami.
— Trzecia godzina zaraz wybije... — wyszeptała — dusze zmarłych od nas odchodzą w zaświaty, a ty myślami grzesznymi ścieżki im plączesz... — opuściła powoli rękę trzymającą lampkę. Jej cień skoczył z podłogi na ścianę i jak wielki czarny motyl trzepotał się pod sufitem.
— Babciu, ja... — nie mogłam nic więcej z siebie wydobyć. Słowa „muszę iść do Sylwestra" zamarły w krtani.
Ujęła mnie za rękę, poprowadziła do łóżka, jak czyniła to dawniej, gdy grymasiłam, nie chciałam iść spać.
— Jutro, wnusiu, zajrzy słoneczko do okna, babcia racuszki na śniadanie usmaży... Idź spać, kochanie.
Chciało mi się śmiać i płakać. Wiedziałam, że Sylwester czeka, że muszę pójść do niego, że tracę coś bezpowrotnie. Niechętnie wsunęłam się pod pierzynę, która zachowała ciepło mego ciała. Podniosłam na babkę piekące nie wypłakanymi łzami oczy. Chciałam i nie potrafiłam jej niczego wyjaśnić.
Pochyliła się nad moim łóżkiem, szeptała jakieś kojące słowa, kreśliła znak krzyża na moim czole.
— Spij, wnusiu...
— Babciu, on przecież...
— Spij dziecko... Spij, śpij...
Łzy dławiły w gardle, piekącym bólem napływały do oczu. Babka coś jeszcze szeptała. Niezrozumiałe słowa obezwładniały, kruszyły wolę, uspokajały...
„Kiedy leży się na wznak, łzy spływają na szyję..." — była to moja ostatnia myśl przed zaśnięciem.
207
* * *
Sylwester stał w drzwiach komórki z naręczem brzozowych szczap. Krótki, rozpięty kożuszek, spod którego wyzierała flanelowa koszula w kratę, przydawał mu młodzieńczego wyglądu.
— Weź saneczki, pojedziemy do lasu! — wykrzyknął na mój widok, mrużąc oczy przed słonecznym blaskiem.
Pchełka radośnie skakała wokół jego nóg, merdając czarnym, zakręconym śmiesznie ogonkiem z białą plamką. Wiedziała już, że czekają długi spacer.
Babka Adela, omotana w wełniane chusty, omiatała śnieg z drewnianych stopni werandy, chłodny blask grudniowego słońca odbijał się w małych, błyszczących szybkach. Poczułam się nieskończenie szczęśliwa. Nocne koszmary wydały się jedynie złym, mrocznym snem.
Brnęliśmy z Sylwestrem zawianą śniegiem drogą prosto, prościutko w kierunku wydmy porosłej sosnami. Nogi zapadały się głęboko w świeży puch. Usiłował śpiewać, ciągnąc za sobą saneczki. Fałszował niemiłosiernie. Wcale mi to nie przeszkadzało. Niski, ciepły głos wibrował dźwięcznie w mroźnym powietrzu. Akompaniowało mu krakanie wron. Siedziały nastroszone na gałęziach polnej gruszy.
— Zobaczysz, jak się będzie z tej wydmy wspaniale zjeżdżało! — cieszył się jak uczniak na wakacjach.
— Jeśli nie zakopiemy się po szyję w śniegu... — ostudzałam jego zapał, bez skutku.
— Ostatni raz byłem na saneczkach rok przed maturą... — wspomniał i rozgadał się o swoich chłopięcych wyczynach, o zwichniętej nodze, o pierwszych, otrzymanych na gwiazdkę nartach.
— Chciałbyś pewnie teraz na nich pojeździć?
— Oj, to prawda! — rzucił beztrosko. — Miałem początkowo zamiar spędzić urlop w górach. Dzieliłem go zawsze na dwa etapy. Zima w górach, lato nad morzem.
Góry kojarzyły mi się nierozerwalnie z Alicją. Zmarkotniałam. Nie dawała mi spokoju myśl, że może cierpieć przez Sylwestra.
Opowiadał coś jeszcze o nowych wiązaniach do nart, które kupił w Austrii, o jakimś smarze i urwał w połowie zaczętego zdania. Popatrzył na mnie z uwagą. Odwróciłam oczy.
208
- Co się stało? Poczułaś się źle? — zaniepokoił się. Wzruszała mnie zawsze jego troskliwość.
— Nie... — pokręciłam głową — wszystko w porządku. Po prostu zamyśliłam się na chwilę... — dodałam, żeby przestał mnie wypytywać. Uśmiechnęłam się, ale moja beztroska gdzieś się nagle zapodziała. Zgasła, jak zduszona popiołem iskra.
— Przecież widzę, że coś cię gnębi... — wyrzut zabrzmiał w głosie.
— Drobnostka. Coś mi się tylko przypomniało! — zbagatelizowałam.
— Irma, jesteśmy razem. Czuję się bardzo szczęśliwy i nie chcę, żebyś była smutna, uciekała ode mnie myślami... — przystanął, objął mnie ramieniem.
— Trudno mi się tak ze wszystkiego całkowicie wyłączyć... — spojrzałam mu ufnie w oczy.
— Wcale nietrudno. Ja zrobiłem to już w pociągu... — ściągnął mi czapkę z głowy, zburzył palcami włosy. — Ciesz się każdą chwilą, Irma, bo ona już do nas nigdy nie wróci. Przyjdą inne, ale już nie ta. A przecież jest piękna... — powiódł dookoła wzrokiem — spójrz, jak bajkowo skrzy się w słońcu śnieg, jak pięknie wyglądają sosny w białych czapach, a my jesteśmy wreszcie razem... — usiłował teraz przygładzić mi rozwichrzone włosy, nałożyć czapkę — popatrz na tego gawrona, stąpającego dostojnie po śniegu. Łypie na ciebie czarnym okiem. A teraz popatrz na mnie. Ja przecież też tak łypię, a ty nawet na mnie nie zerkniesz...
Roześmiałam się. Bez słowa wtuliłam się w jego ramię. Bałam się, że dopadną mnie znów złe myśli jak muchy padlinę i przyplącze się cień Alicji.
— No, uśmiechnij się raz jeszcze. Tak lubię twój uśmiech... Zaszczekała Pchełka, pociągnęła zębami za spódnicę. Wyraźnie
dopominała się o spacer. Sylwester nachylił się, ulepił śniegową kulę i cisnął nią w psa. Była uradowana nową dla siebie zabawą. Ujadała radośnie, biegając wokół sanek.
— Broń się! — wykrzyknął Sylwester i nie tylko sukę, ale także i mnie zaczął bombardować śnieżkami. Rozpoczęła się wojna na całego. Z pasją rzucałam w niego kulami. Dwa razy wywróciłam się w śnieg przez plączącą się pod nogami Pchełkę. Prześcigaliśmy się w zręczności trafienia w przeciwnika. Była to wspaniała zabawa. Ręce omdlewały z wysiłku, śmiech utrudniał oddech, Pchełka chwytała za spódnicę
209
i wreszcie poddałam się, nie mogąc złapać tchu, odnaleźć zagubionej w śniegu czapki.
Sylwester chwycił mnie w ramiona, zakręcił wokół siebie.
— Ten twój uroczy, nie pudrowany nosek, wzruszająco grube pończochy, twoja po dziecinnemu rozbawiona twarz! Tak cudownie świeża i dziewczęca, mimo całej dojrzałości — przyciskał mnie coraz mocniej do siebie — oszaleć można przy tobie...
Miażdżył mi usta pocałunkami. Wgryzał się w nie, jak w mięsisty owoc. Czułam ból, słonawy smak krwi na wargach. Byłam szczęśliwa.
— Sylwestrze... — wyszeptałam z trudem między jednym a drugim pocałunkiem — Sylwestrze...
— Dlaczego do mnie nie przyszłaś? — wyrzut zabrzmiał w głosie. Zatopił pociemniałe źrenice w moich oczach.
— Chciałam przyjść... — szepnęłam.
— Więc dlaczego? — patrzył wyczekująco w moje oczy. Zsunęłam ośnieżoną rękawiczkę. Koniuszkami palców dotknęłm jego
twarzy, obrysowałam kształt ust.
— To nie jest takie proste do wytłumaczenia... — rozgryziona warga piekła i pulsowała. Nie było to przykre uczucie.
— Czy koniecznie musisz przejść do mego łóżka przez ołtarz? Mimo oporu z jego strony wysunęłam się z obejmujących mnie mocno
ramion. Otrzepałam ze śniegu rękawiczkę, przyglądając się z uwagą jej kolorowym wzorkom, jakbym je pierwszy raz widziała. Łzy napłynęły do oczu.
— Nie chcę, nie będę z tobą w ten sposób rozmawiała... — starałam się mówić spokojnie, chociaż łzy mi to utrudniały.
— Zwariować można! — krzyknął z rozpaczą. — Obiecujesz, że przyjdziesz. Każdej nocy czekam nieomal do świtu, a ty nagle obrażasz się teraz za jakieś moje głupie sformułowanie. Kto tu powinien poczuć się dotknięty? — wpadł nagle w gniew. Milczałam z opuszczonymi oczami, gapiąc się wciąż w tę nieszczęsną, przemoczoną rękawiczkę.
— Słuchaj, Irma, czy muszę koniecznie powtórzyć to okropnie wyświechtane słowo i oficjalnie prosić o twoją rękę? Czy uważasz, że nie można w tym wszystkim zmienić kolejności? Zacząć właśnie od tego najważniejszego, a później dokonać formalności? — chwycił mnie za rękę.
210
— Odezwij się! Powiedz coś... — prosił przygryzając dolną wargę.
— Wcale nie mam zamiaru brać z tobą ślubu — popatrzyłam mu w oczy. — Jeśli nie przyszłam do ciebie, były ku temu zupełnie inne powody. Może kiedyś ci to wyjaśnię...
— Jak to nie masz zamiaru! — wrzasnął z oburzeniem, jakby słyszał tylko to jedno.
Wystraszona Pchełka podkuliła ogon i pobiegła w stronę domu.
— Musisz mnie poślubić! Chcę tego! Nie wykręcisz się teraz. Obraziłaś mnie i jeśli nie przyrzekniesz, że zostaniesz moją żoną, a przyjdziesz do mnie w nocy, to wyrzucę cię z łóżka, jak mi Bóg miły!
Podeszłam do niego bez słowa. Przytuliłam twarz do jego ramienia. Poczułam na policzku miękkość kożuszka pachnącego dobrym tytoniem. Wiedziałam już na pewno, że zapach ten będzie się odtąd kojarzył w moich myślach z uczuciem spokoju i szczęścia. Obiecałam sobie, że dzisiejszej nocy nic już nie będzie w stanie nam przeszkodzić. Nawet babka Adela. Odepchnę ją i przejdę do jego pokoju. Nikt i nic mnie od tego nie powstrzyma.
Zrezygnowaliśmy z jazdy na saneczkach. Trzymając się za ręce wracaliśmy w milczeniu do domu, spoglądając od czasu do czasu na siebie z ciepłym uśmiechem. Słowa nie były nam potrzebne. Pchełka śmigała przed nami, zapadając się po brzuch w śniegu, węsząc za ptasim śladem.
Babka Adela przywitała nas z dobrotliwą gderliwością, że nie szanujemy zdrowia, że z pewnością zamoczyliśmy nogi i że zachowujemy się jak nieznośne bachory i czas spoważnieć. Wraz z Katarzyną ustawiały dymiące talerze z kapuśniakiem. W pokoju pachniało wędzonką i przysmażanymi ziemniakami. Oboje dziś mieliśmy wilczy apetyt.
— Byłam w południe u Dubielki... — zaczęła babka rozmowę, sadowiąc się na skrzyni przy piecu — znów ją te bóle w trzewiach chwyciły i trzeba było stawiać garnek. Próbowali beze mnie, ale tylko Dubielce brzuch poparzyli i na tym się skończyło. Przysłali po mnie starszego chłopca. Zdaje się, że mu Stasiek na imię... Zaraz im trochę ziół zaniosłam i gliniany garnek, jak się patrzy, do brzucha przyssałam.
Spojrzeliśmy na siebie z Sylwestrem, hamując z trudem śmiech.
211
— To z babuni cały doktor? — zwrócił się do staruszki, kładąc swoją dłoń na mojej.
— A pewnie! Mało to się człowiek w życiu z trupami naobcował, przy różnych doktorach osłuchał? — przybrała godną i ważną minę. Katarzyna poruszając szczękami podsunęła Sylwestrowi ryneczkę dużych, rumianych skwarków do ziemniaków.
— A na co babunia leczy swoją pacjentkę? — wypytywał Sylwester poważniejąc. Obudził się w nim lekarz.
— Na wzdętą boleść brzucha — oznajmiła rzeczowym tonem. Bystrymi oczkami wodziła za Katarzyną kręcącą się między kuchnią a izbą. — Wiadomo", że najlepszy na to gliniany garnek. Tyle że nie każdy umie taką rzecz dobrze i po doktorsku postawić.
Sylwester przerwał na chwilę żucie wędzonki z solonymi rodzynkami. Popatrzył z zainteresowaniem i zdumieniem na babkę.
— Straszne — szepnął w moim kierunku. — Trzeba się tym jakoś zająć...
Przytaknęłam skinieniem głowy, wypytując babkę, jak ona przeprowadza ten zabieg.
— Najsampierw kraje się duży ziemniak w plastry. Układa się kołem jeden przy drugim na brzuchu chorego. Później na tych plastrach układa się rozżarzone węgielki, ale ostrożnie, żeby na goły brzuch nie upuścić. Jak się już to zrobi, to trzeba wszystko nakryć glinianym, polewanym garnkiem. Pod gliniakiem robi się gorąco, wszystkie flaki zbiegają się do środka i włażą w garnek. Bóle wtedy jak ręką odjął... Czasem to tak akuratnie ten brzuch się w niego wciągnie, że nijak go nie można zdjąć, tylko młotkiem glinianą bańkę, czyli skorupę rozbić...
Sylwester przestał na moment poruszać szczękami. Wlepił we mnie na wpół osłupiały wzrok.
— Trzeba będzie zaraz pójść do tej kobieciny... — szepnął. Wyglądał tak zabawnie z tym przerażeniem w oczach, że parsknęłam
śmiechem. Chciałam mu wyjaśnić, że babka Adela zna wiele takich „cudownych" środków leczniczych i wiele skutecznych sposobów „zamawiania" choroby. Nikt jakoś od tego jeszcze nie umarł, ale też i niewiele pomogło. W momencie gdy rozpoczęłam od słów: żebyś ty wiedział... ktoś zastukał głośno do wejściowych drzwi. Rzuciłam
212
w stronę Sylwestra spłoszone spojrzenie. Był tak zajęty rozmową z babką, że nie słyszał walenia do drzwi i nie zauważył, że wyszłam do sieni.
Na ganku stał listonosz w czapie z nausznikami. Ręka mi drżała przy podpisywaniu depeszy adresowanej na moje nazwisko z dopiskiem o doręczenie Sylwestrowi.
Młody chłopak przytupując buciorami tłumaczył coś, że długo szukał numeru domu. Na poczcie powiedziano, że to obok szosy, a okazało się, że pod samym lasem. Przytaknęłam machinalnie, wciskając mu jakąś monetę wyciągniętą z kieszeni swetra. Zamknęłam za nim cicho drzwi i jeszcze przez chwilę stałam w mrocznej sieni, chcąc opanować drżenie rąk. Nie wiadomo dlaczego, ale przeraziła mnie ta depesza. Zazwyczaj zawierały wszystko, co najgorszego mogło się stać.
— To do ciebie, Sylwester... — bąknęłam, podając mu blankiet. Nie okazał najmniejszego zaniepokojenia. Przeciwnie. Jego twarz rozjaśnił uśmiech zadowolenia.
— Pisałem do ojca, że się oboje do niego wybieramy. Pewnie nas zaprasza... — rozerwał niecierpliwie blankiet. Rysy twarzy stężały.
— Ojciec umierający — oznajmił zdławionym głosem, nie podnosząc oczu znad depeszy.
Nie mogłam ruszyć się z miejsca. Mój irracjonalny lęk był uzasadniony. Stałam obok Sylwestra jak zaczarowana. Z całą pewnością już wiedziałam, że nasze szczęśliwe dni się skończyły, a tej nocy nie spędzimy razem.
— Kiedy wyjeżdżasz? — zadałam z trudem pytanie.
— Najbliższym pociągiem, jaki uda mi się złapać — odpowiedział bezbarwnym głosem. Wyciągnął z kieszeni notes oprawny w czerwoną skórę. Przerzucał machinalnie kartki szukając czegoś. — Mam blisko dwie godziny czasu. Powinienem zdążyć. Będę miał przesiadkę... — podniósł na mnie oczy.
— Pomogę ci w pakowaniu... — powiedziałam cicho, ze smutkiem. Babka coś do mnie mówiła. Katarzyna składała i rozkładała bezradnym gestem ręce. Zamiauczał rozpaczUwie kot. Przez nieuwagę nadepnęłam mu na ogon. Wyszłam bez słowa za Sylwestrem. W „bokówce" było ciepło i duszno od porozwieszanych na ścianach ziół i suszonych owoców. Zimny blask wczesnego zachodu kładł się różowymi smugami
213
na białej, lnianej pościeli łóżka. Westchnęłam wrzucając do torby porozstawiane na komodzie drobiazgi.
— Co jest ojcu?
— Nie wiem. Jego przyjaciel prosi o natychmiastowy przyjazd. Stan jest krytyczny. Najprawdopodobniej serce — dodał — ostatnio skarżył się w liście, że zaczyna mu dokuczać.
W ruchach Sylwestra była bezradność, a jednocześnie nerwowy pośpiech. Delikatnie przesunęłam dłonią po jego ciemnej, pochylonej nad otwartą torbą głowie.
— Chcesz może, żebym z tobą pojechała? — spytałam cicho. — Może będę potrzebna?
Powiedziawszy to uświadomiłam sobie, że pytanie wypadło niezręcznie. Moja osoba mogłaby być ewentualnie potrzebna, gdyby już nie żył. Ujął moje dłonie i przytulił je do swojej pobladłej twarzy.
— Nie, Irma. Lepiej będzie, jak posiedzisz u babki. Potrzebny ci wypoczynek, a tu ci będzie najlepiej. Spotkamy się za kilka dni w Krakowie... — dotknął delikatnie wargami moich ust. Wciąż bolał ślad jego zębów.
— Daj zaraz znać, Sylwestrze. Jeśli będę mogła ci być w czymś pomocna, depeszuj... I uważaj na siebie... — dodałam, aby uspokoić siebie, uśpić słowami lęk. Narastał we mnie i trudno było go
stłamsić.
Różowość zachodu zgasła. Błękitny zmrok zasnuwał powoli kąty pokoju i kontury mebli. Pachniało miętą i macierzanką. Koszyk z jabłkami wydzielał woń jesiennego słońca. Rozmawialiśmy szeptem, poruszając się ostrożnie w gęstniejącej szarości. Pomagałam Sylwestrowi zaciągnąć zamek w wypchanej torbie podróżnej. Nasze dłonie dotknęły się przelotnie. Czułam jego przyspieszony, gorący oddech na policzku.
— Będę do ciebie tęsknił, Irma... — powiedział zduszonym szeptem — jesteś teraz moją rodziną, moją miłością... — zamknął mnie w ramionach. Usta przywarły do mojej szyi, drażniły swoją gorącą miękkością. Ramiona zwierały się coraz mocniej.
— Sylwestrze...
Ciążyłam mu bezwolnie w ramionach, pełna oczekiwania. Niechby stało się teraz to, co miało stać się dzisiejszej nocy. Nic już nie
214
było ważne, nic się nie liczyło, tylko ta chwila i to, co się w nas dokonywało.
Głos babki Adeli wtargnął brutalnie w zbliżającą się chwilę zapomnienia. Usłyszałam go jak przez watę i nie od razu mogłam zrozumieć, o czym mówiła.
— Masz tu, synu, kawałek miodownika na drogę...
Powoli, niechętnie odsunęliśmy się od siebie. Sylwester cichym, spokojnym głosem dziękował babce. Tłumaczył coś o tym, że zrobiło się już bardzo późno, niewiele czasu pozostało mu na drogę i kupno biletu.
Jakiż on opanowany, pomyślałam z zazdrością, opierając się dłońmi o brzeg komody. Pokój ze mną wirował, podłoga tańczyła. Babka Adela drżącą dłonią osłaniała mały migotliwy płomyk świecy. Sama wydłużyła się wielkim cieniem na bielonej ścianie. Sylwester pochylił się do jej ręki. Babka kreśliła na jego czole krzyżyk, szeptała coś, co przypominało słowa modlitwy. Pchełka zawarczała w sieni, drzwi od kuchni skrzypnęły. Czas się żegnać. Całowałam nieśmiało jego oczy. Babka Adela uśmiechnęła się dobrotliwie. Dobrze rozumiała wymowę pocałunku. Tłumaczyła kiedyś, że mężczyzna, którego się w ten sposób całuje, będzie zawsze za nami tęsknił. Katarzyna uchyliła skrzypiące drzwi na ganek.
— Kurzawa nad światem, że psa nie wygnać. Musi się diabeł w kominie obwiesił — wymamrotała z lękiem.
* * *
— Jak minęły ci święta? Odpoczęłaś trochę? — zapytała Alicja, nim jeszcze podałam herbatę z babcinym piernikiem.
— Cudownie. A tobie?
— Bardzo przyjemnie. Pogoda także dopisała. Wyciągi były czynne przy świetle do późnej nocy. Pan Ben okazał się znakomitym narciarzem. Towarzysko raczej nudnawy. To nie to, co Sylwester... — mimo woli westchnęła. Wyglądało na to, że chciała coś jeszcze dodać, ale widocznie zrezygnowała. Zamilkła raptownie, szperając nerwowo w torebce.
— Masz może kopertę? Może być najzwyklejsza. Napisałam list do Maksa. Noszę go już drugi dzień. Wciąż zapominam kupić papeterię... — wyrzucała słowa szybko, z zaaferowaniem, jakby w obawie, że mogę zapytać o coś na temat Sylwestra.
215
— Poszukaj na biurku. Między papierami powinnaś coś znaleźć... Obserwowałam jej regularny profil, gdy pochylona nad biurkiem
szukała w stercie papierów koperty. Chciałam prosić, żeby załączyła ode mnie dla Anity i Maksa pozdrowienia. W tym momencie odwróciła się raptownie w moją stronę.
— Słuchaj, co ciebie łączy z Sylwestrem? — rzuciła zdyszanym, podniesionym głosem. W drżących palcach trzymała bilecik. Był kiedyś przyczepiony do kwiatów przysłanych przez Sylwestra.
— Nic — odpowiedziałam w miarę spokojnie.
Przez ułamek sekundy patrzyłyśmy na siebie uważnym, czujnym wzrokiem, jak przeciwnicy pragnący przeniknąć swoje myśli i zamiary. Trwała naelektryzowana cisza. Z ulicy dobiegł sygnał karetki lecącej na
sygnale.
— Może to ty jesteś tą tajemniczą lekarką? — twarz jej pobladła, pociemniałe źrenice patrzyły martwo przed siebie.
— Z czego to wnioskujesz? — zapytałam spokojnie, mimo że czułam się jak winowajczyni i oszustka. Chociaż była to sposobność ku temu, nie mogłam wyjawić prawdy. Sylwester z nią wcześniej rozmawiał, nie mogłam się już do tego mieszać.
— To okropne, okropne... — powtarzała w kółko, z dłońmi zaciśniętymi na krawędzi biurka w taki sposób, jakby czaiła się do skoku. Przybladła. Kartonowy bilecik z wyraźnym, prosto biegnącym napisem leżał na dywanie, dotykając rogiem sznurowanych buciczków na wysokim obcasie. Nie mogłam od tych znanych na pamięć słów oderwać oczu: „Dlaczego uciekasz ode mnie, gdy tak bardzo potrzebuję ciebie. Sylwester". W tych dawno przesłanych słowach było coś aktualnego, jakby skierowane do mnie wołanie, gdy teraz siedział w Gdyni może przy umierającym ojcu. Czyniłam sobie wyrzuty, że z nim nie pojechałam.
— Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Wyraźnie napisał, że uciekam od niego, więc niczym ci nie zagrażam — z udaną nonszalancją wzruszyłam ramionami. — Sylwester jest wciąż jeszcze wolnym człowiekiem i ma prawo pisać, co chce i do kogo chce. To on dokonuje
wyboru...
Trudno było mi dalej tłumaczyć. Wszystko wydało się głupie i banalne. Sama czułam w tym sztuczność i fałsz. Przestałam być pewna tego, co mi powiedział na temat zerwania z Alicją.
216
— Nie zapominaj, lima, że jestem z nim w ciąży. To go teraz do czegoś zobowiązuje. Tym samym dokonał wyboru.
Od tych słów zrobiło się nagle duszno i ciasno w pokoju.
— Przed świętami dałaś mi do zrozumienia, że był to tylko fałszywy alarm... — wy dukałam nieswoim głosem.
— Ale nie był! — wykrzyknęła z triumfem.
Zamilkłam, wodząc dookoła zdumionym wzrokiem. Ten sam pokój, te same jasne ściany, dywan na podłodze, nadwiędłe kwiaty w wazonie, kartka na podłodze, nie dopalony przez Sylwestra papieros. Zostawił go przed wyjazdem na święta, a ja chciałam, żeby na niego czekał w tym samym miejscu, gdy wróci od ojca. Dziwne. Nic się przecież nie zmieniło, nic się nie stało, tylko ja tkwię pośrodku tego dla mnie w tej chwili obcego pokoju i zauważam nagle rzeczy najmniej w tym momencie ważne: odrobinę popiołu przy nóżce stolika, obrazek krzywo powieszony, firankę z niewielką cerą przy samym parapecie okna i zastanawiam się, od czego mogła się taka dziurka w tym miejscu zrobić.
Alicja coś powiedziała. Ale co? Usiłuję sobie przypomnieć, zajęta nieistotnymi drobiazgami wokół siebie. Aha, że jest w ciąży. No tak, jest w ciąży. Oczywiście z Sylwestrem. No tak, urodzi dziecko. Żeby urodzić, to trzeba najpierw być w ciąży. Więc właśnie Alicja...
Co teraz należy zrobić? — zastanawiałam się. Podłoga stała się dziwnie miękka i ustępliwa pod stopami. Usiadłam na krześle, a może już na nim siedziałam od początku rozmowy? Alicja znów coś mówi, pyta, czy mi słabo. Zastanawiam się, zbieram myśli.
— Nie, Alicjo, nie jest mi słabo... — zaciskam do bólu palce na poręczy krzesła. Coś mnie załaskotało w gardle. Mam ochotę roześmiać się. Alicja wyglądała tak zabawnie z rozszerzonymi strachem oczami. Czego ona się właściwie bała? Mojej osoby czy tego, co powiedziała? Ukradkiem spoglądała w kierunku drzwi. Może pomyślała, że zwariowałam? Nie miało to już dla mnie większego znaczenia. Nic już nie miało znaczenia. Nawet moja miłość do Sylwestra.
— To zabawne... — uśmiecham się — że będziesz miała dziecko z człowiekiem, który mnie, a nie ciebie kocha. To także nieważne. Możesz go sobie zabrać. Masz wciąż jeszcze do niego większe prawo ode mnie. Ja tylko chciałam, pragnęłam pójść do niego w nocy, a tyś to uczyniła znacznie wcześniej...
217
■
Jakaś wewnętrzna tama pękła i nie mogłam wstrzymać potoku słów. Głos miałam spokojny, normalny w brzmieniu. Nie widziałam twarzy Alicji. Zatarła się w wypukłym kleksie łzy zawisłej na rzęsach.
— Czy wiesz o tym, że Sylwester spędził ze mną święta? Czy wiesz, że jest teraz przy chorym ojcu w Gdyni? Czy wiesz, że dostaję od niego listy? Nie mogłaś o tym wiedzieć, chociaż nosisz jego dziecko...
— roześmiałam się. Głośno i rozpaczliwie, jakbym chciała wyśmiać, a nie wypłakać swój ból.
Szklanka, którą Alicja usiłowała przytknąć do moich ust, zadźwięczała o zęby. Parę zimnych kropli wody spłynęło po szyi. Przełknęłam z trudem parę łyków. Może Alicja wsypała do niej truciznę, przebiegło przez myśl i tym łapczywiej szukałam ustami brzegu szklanki. Niech się to wszystko wreszcie skończy. Przestać myśleć, nie pamiętać, już nie żyć...
— Chcę zostać sama, Alicjo... — poszukałam oczami jej oczu
— muszę zostać sama...
W pociemniaych oczach nie znalazłam ciepła ani współczucia. Szklane, chłodne oczy drapieżnego ptaka. Przyglądałam się przez moment jej twarzy, jakbym ją po raz pierwszy widziała. Tyle było uporu i bezwzględności w rysunku ładnie wykrojonych ust. Dziwne, że dawniej tego nie zauważyłam.
— Idź już, Alicjo — powtórzyłam ciszej, przymykając piekące niewypłakanymi łzami oczy.
— Oszukałaś mnie! Podle oszukałaś. Tak za moimi plecami, jak tchórze... — wyrzuciła z siebie zimnym, nieprzyjemnym głosem.
— Nie chciałam cię nigdy oszukiwać, Alicjo. Nie ma w tym wszystkim mojej winy, że się tak stało. Nie mam wpływu na ludzkie uczucia...
— zawahałam się — a ty wprowadziłaś mnie w błąd, że... — dalsze słowa ugrzęzły w krtani. Były boleśnie ciężkie *do wymówienia.
— Nie zadawaj sobie trudu — rzuciła wyniośle, nie spojrzawszy nawet w moją stronę i wyszła z pokoju.
Dawno zapadł zmrok. Należało zapalić światło, coś z sobą zrobić, ale co? Trudno było nawet zwlec się z krzesła. Alicja wygrała walkę. Będzie matką jego dziecka, a ja zostałam z cierpieniem i ze słowami z jego ostatniego listu. Jakiż teraz miały sens słowa o tęsknocie i radości rychłego powrotu?
218
І
Myśli tłoczą się, rozpychają głowę, czynią ją ciężką niczym ołowiana kula. Wszystkie są chaotyczne i niespójne. Trzeba dopiero skleić z nich całość, jakiś jednolity obraz, z którym powoli przyjdzie się oswoić, żeby jakoś móc żyć dalej. Sylwester zapewniał z całą stanowczością, że Alicja nie jest, nie może być w ciąży... Gdzie leży prawda?
Ostrożnie, jak człowiek chory i obolały, podniosłam się z krzesła, z trudem dotarłam do tapczanu. Musiałam się położyć. Wydawało mi się, że jeśli tego nie zrobię, to głowa mi za chwilę odpadnie i potoczy się po podłodze, jak ciężka kula. Dotknęłam ją dłońmi i ostrożnie wtuliłam się w poduszki, przymknęłam oczy. Powoli zapadałam się w ciemność. Przestraszyłam się tej otchłani bez dna. Usiłowałam się z niej wydostać. I wtedy tuż przy twarzy usłyszałam mruczenie. Było jakieś swojskie, znane mi. I wtedy z radością pomyślałam, że to Puzo mruczy. Tylko skąd się wziął Puzo, gdy już od lat spoczywa w mogile dziadka? Trudno było zebrać myśli. Uchwyciłam się tylko tej jednej, że flusze zwierząt także gdzieś przecież odchodzą. Więc jeśli jest Puzo, to i dziadek musi być w pobliżu. No tak, jest dziadek, bo przecież to jego szorstka, stwardniała dłoń dotyka mego czoła, otula pledem. Nie wiedziałam, czy to oznaczało, że dziadek przyszedł do mnie, czy ja poszłam do dziadka. Nieważne. Tylko słowa wypowiedziane przez Alicję były najważniejsze. Były wyrokiem. Mnożyły się, rosły, wypychały sobą wszystkie inne myśli i nie sposób było się ich pozbyć w tej czarnej pustce, w jakiej tkwiłam. Żeby można było chociaż zapłakać... Szukałam wyciągniętymi dłońmi pochylonej nade mną postaci dziadka. Czułam, że jest przy mnie, a przecież trafiałam w próżnię. Puza także nie ma, a słyszę jego mruczenie tuż przy swojej twarzy.
— Dziadku... — wyszeptałam z trudem. — Dziadku... — wsłuchiwałam się w ciszę, czy da mi odpowiedź na ogromną skargę zawartą w tym jednym słowie. Dookoła cisza, wypełniona jedynie jego osobowością i cichym, kojącym mruczeniem Puza. Łzy boleśnie, powoli napływały do oczu.
# * *
Zakończyłam trzecią z rzędu sekcję. Wyjątkowo obrzydliwą. Trwała dłużej niż sądziłam. Przeczesywałam włosy przed lustrem nad umywal-
219
I
ką. I co teraz dalej? — zastanawiałam się, spoglądając z niechęcią na moją mizerną twarz z podkrążonymi oczami. Nawet przeciągnięcie szminką warg niewiele pomogło. Przede mną nieskończenie długi wieczór, a potem jeszcze dłuższa noc. Śmieszne, ale nocy jest zawsze więcej niż dni. Dni było zaledwie pięć, a nocy dwadzieścia pięć. Wszystkie bezsenne i koszmarniejsze od najbardziej koszmarnego snu. Następujące po nich ranki męczyły bólem głowy, pieczeniem oczu. Były niechętne myśleniu, pracy, codziennym rutynowym czynnościom. Uświadomiłam sobie, że dzisiaj minął szósty dzień od tamtej rozmowy z Alicją i dragi od depeszy nadesłanej przez Sylwestra. Zawiadamiał, że stan ojca znacznie się poprawił, że zjawi się u mnie wkrótce.
W gabinecie było jasno i ciepło. W słoiku po musztardzie stał na biurku cieplarniany goździk na krótkiej ułamanej łodyżce. Idąc do pracy znalazłam go w pobliżu kaplicy. Zapewne odpadł z jakiejś wiązanki podczas wynoszenia trumny do autokaru. Podniosłam. Przykro było myśleć, że żywy i piękny zostanie przez kogoś nieuważnego wdeptany w śnieg. Babka Adela byłaby z tego mocno niezadowolona. Wierzyła, że jeśli podniesie się z ziemi kwiat, to wraz z nim zabiera się wszystkie choroby tego, kto go zgubił lub wyrzucił. Nie byłam przesądna. Delikatny goździk w tym domu śmierci przypominał boleśnie Sylwestra, gdy stał w rozpiętym kitlu pośrodku podwórza z wiązanką różowych goździków. Było to tak dawno... Jęknęłam. Nie chciałam myśleć, wspominać. Życie wówczas samo się jakoś ułoży. Ale jakie ono teraz będzie bez Sylwestra?
W szparze uchylonych drzwi pojawiła się łysa głowa Wachlarzyka. Cofnęła się pospiesznie. Dawał mi delikatnie znak, że chce pozamykać wreszcie wszystkie sale i zejść na mocno spóźniony obiad do domu. Zbliżała się już pora wczesnej kolacji. Narzuciłam pospiesznie płaszcz, wciągnęłam rękawiczki i nie bardzo wiedziałam, dokąd pójść. Nie miałam zaplanowanych na dziś żadnych dodatkowych zajęć. Bilet do kina oddałam Joasi z chirurgii. Był to podobno wzruszający film o romantycznej miłości, w znakomitej obsadzie. Nie miałam w tej chwili ochoty na żaden, choćby i najlepszy „wyciskacz łez". Dość ich miałam w sobie.
Prószył drobniutki połyskliwy śnieg, jarzyły się żółtawym światłem latarnie. Na ulicach było cicho i biało. W ozdobionych stiukami fasadach
220
starych kamienic kładły się szafirowe cienie. Przyjemnie pachniało mroźne powietrze. Przypomniał mi się pobyt u babki Adeli, nasze spacery z Sylwestrem, radosne ujadanie Pchełki. Zacisnęłam szczęki i szłam coraz wolniej w kierunku domu, tą samą co zwykle boczną uliczką. Była mniej uczęszczana, źle oświetlona, a o tej porze roku bardzo niechętnie wjeżdżano w nią samochodami. Żałowałam, że to nie piątek. Mogłabym wówczas spędzić wieczór na spotkaniu z duchami u mecenasa Chrzankiewicza. Poczułam także głód, ale na samą myśl, że mogłabym znaleźć się samotna w jakiejś restauracji, ogarniał mnie lęk, że może mi się coś tam skojarzyć z Sylwestrem. Należało wymazać go całkowicie z pamięci.
Ktoś szybkim krokiem przemierzał na skos ośnieżoną ulicę. Jedno przelotne spojrzenie spod przymrużonych powiek i nie miałam wątpliwości, że to Sylwester. Nie byłam nawet specjalnie zaskoczona spotkaniem. Z moich wyliczeń wynikało, że już dziś powinien być w Krakowie. A jednak, gdy dopadł do mnie, chwycił za rękę i spojrzał roześmianymi oczami, zabrakło mi nagle oddechu.
— Byłem już u ciebie w domu. Wróciłem do kliniki. Tam powiedziano mi, że jesteś pewnie w zakładzie, no i w samą porę zdążyłem... — wyrzucił jednym tchem.
Z wysiłkiem uniosłam głowę i przez chwilę patrzyłam w jego ożywioną, radosną twarz.
— Niepotrzebnie... — wzruszyłam ramionami. Nie czułam już bólu ani nawet smutku. Byłam odrętwiała jak po narkozie. Tyle razy przeżywałam w myślach to nasze nieuniknione spotkanie, że kiedy już wreszcie nadeszło, nie było jątrzeniem rany. Odwróciłam się i chciałam odejść.
— Co ty wyprawiasz, co się z tobą dzieje, Irma? — przestraszył się, chwycił mnie za rękę i przytrzymał. Ostre, białe zęby przygryzły dolną wargę.
Byłam znużona, miałam pustkę w głowie, niechęć do jakiejkolwiek rozmowy. Trudność sprawiało wydobycie słowa z zaciśniętej krtani.
Śnieg przestał padać, koła jakiegoś auta niebezpiecznie buksowały po naniesionych nierówno zaspach. Z głośnym warkotem samochód przejechał z trudem obok krawężnika. Mimo woli spojrzałam na Sylwestra. Zaniepokojonymi oczyma szukał mego wzroku. Patrzyłam przez chwilę
221
na te nie należące już do mnie usta. Nie potrafiłam wyczarować ich smaku, który od wigilijnego wieczoru, do tak jeszcze niedawna, nosiłam w sobie. W tej chwili pragnęłam jedynie zostać sama. Przedtem jednak należało coś powiedzieć... Ale jak mu w paru słowach opowiedzieć o wszystkim, co się zdarzyło? I czy warto było teraz o tym mówić?
— Nie mamy sobie już nic do powiedzenia... — wydukałam wreszcie martwym głosem. Zdanie było banalne, jak ze złego scenariusza. Na żadne inne nie potrafiłam się zdobyć. Rozejrzałam się dookoła, szukałam jakiegoś ratunku w krajobrazie. Patrzyły na mnie żółtawe oczy latarni. Rosochate gałęzie drzew rysowały się czarną, żałobną kreską na tle rozjaśnionego światłami nieba. Znikąd pomocy...
Sylwester coś mówił, tłumaczył ściszonym głosem, potrząsał za ramię. O czym on właściwie mówi? Zastanawiałam się. Cokolwiek by powiedział, było już przecież bez znaczenia. Nie ufałam mu.
Wodziłam dookoła otępiałym wzrokiem. Ulica. No tak, ulica. Bokami rzędy kamienic. W kamienicach okna. W oknach światło, firanki. Za nimi mieszkają ludzie. Ludzie... Jacy są ci ludzie? Źli czy dobrzy? Jacy są w ogóle ludzie? Co to są ludzie? Wszystko wirowało w oczach. Musiałam się zatrzymać, zaczerpnąć głęboko powietrza. Podtrzymujące mnie ramię Sylwestra było mocne. Głos daleki, słowa niezrozumiałe. Zacisnęłam powieki, trwałam tak przez sekudnę. Powoli otworzyłam oczy. Już dobrze. Obraz ulicy przestał wirować, kamienice i drzewa stały na swoich miejscach. Twarz Sylwestra zaróżowiona mrozem, a w niej para burych, połyskujących niespokojnie oczu, jak dwa wzburzone wiatrem jeziorka. Trochę niżej usta. Usta, które mówią, które kłamią, które pieszczą. Usta Sylwestra.
Szloch wyrwał się mimo woli. Czy to jego usta wykrzykują rozpaczliwie moje imię? Czy to one układają się w przymilny kształt prośby? Starałam się zrozumieć, co te usta mówią.
— Powiedz, co się z tobą dzieje. Przemów...
— Nic. Nic się ze mną nie dzieje... — z wysiłkiem powstrzymałam
płacz.
— Więc co się stało? Przecież musiało się coś stać?
Zrobiłam krok naprzód. Sylwester chwycił mnie za obie dłonie, zagrodził sobą przejście.
— AUcja jest w ciąży. Oszukałeś mnie.
222
— To kłamstwo! Pójdę zaraz do niej, zażądam badania lekarskiego...
— głos mu drżał z irytacji.
Obok nas przeszła w pośpiechu jakaś para, obejrzał się samotny mężczyzna. Wyszarpnęłam się z jego rąk.
— Irma... — powiedział spokojniejszym, opanowanym głosem
— gdyby Alicja była w ciąży, tobym już o tym dawno wiedział od Maksa... Nie pozwoliłby skrzywdzić siostry.
Nie chciałam już nic więcej słyszeć na ten temat. Coś we mnie pękło, rozbiło się na drobne skorupy, a ja stałam nad nimi i nie miałam ochoty nawet ich zgarnąć, złożyć jakoś, skleić.
— Chcę wreszcie zostać sama — nieomal jęknęłam błagalnie.
— Nie zostaniesz sama. Mam także tu coś do powiedzenia. Musimy porozmawiać.
— Nie ma o czym.. — powiedziałam, sama w to nie wierząc. Pragnęłam, żeby Sylwester miał coś na swoją obronę, żeby wszystko to okazało się intrygą Alicji.
— Przestań wreszcie grać rolę bohaterki z podlejszej sztuki! — krzyknął. — Porozmawiajmy, jak ludzie rozsądni i dojrzali...
Wzruszyłam bezradnie ramionami. Głowę miałam niczym grzechotka wypełniona skorupami tego, co się we mnie rozbiło na kawałki. Nie potrafiłam logicznie myśleć.
Sylwester prowadził mnie za rękę jak dziecko.
— Poszukamy taksówki i pojedziemy do ciebie. W tym zaułku możemy czekać na taxi do rana. — Nie zważając na opór ciągnął mnie w kierunku głównej ulicy. Był stanowczy, zdecydowany. Takim go znałam z sali operacyjnej.
Zaczął prószyć śnieg. Pojedyncze płatki były jeszcze zaledwie widoczne w świetle latarni. Ktoś biegł za nami. Głośny, szybki stukot na chodniku. Odwróciliśmy jednocześnie głowy. Dopadła do nas Bożena w rozpiętym futrze. Kilka śniegowych gwiazdek błyszczało na jasnym, spadającym na czoło kosmyku.
— Zobaczyłam was z tramwaju i wyskoczyłam. Dokąd idziecie? Może na kawę? — spytała zdyszanym głosem.
— Nie — odpowiedział twardo Sylwester, przecinając jakąkolwiek dyskusję. Przycisnął mocniej moje ramię do swego. Milczałam. Bożena obrzuciła nas szybkim spojrzeniem.
223
— Rozumiem. Pokłóciliście się, a teraz chcecie się pogodzić. Sylwester potrafi to robić z finezją. Myślę oczywiście o godzeniu się... — paplała lekkim, żartobliwym tonem, ujmując go serdecznym gestem pod rękę. Nie potrafiłam zdobyć się na żadne słowo, na uśmiech. Sylwester także milczał. Bożena obserwując nas z ukosa zmieniła natychmiast temat. Opowiadała o pobycie w górach, o swoich narciarskich wyczynach. Czułam, że chce jakoś rozładować nastrój, w jakim nas znalazła.
— To nadzwyczajne... — przytakiwałam, niezbyt uważnie słuchając. Bożena w połowie zdania urwała, pochyliła się w stronę Sylwestra.
— Irmina źle wygląda. Co jej się stało, Sylwi?
— Zdenerwowała się. Alicja nagadała jej różnych głupot, a ona to przyjęła za dobrą monetę. Wiesz chyba, jaka jest wrażliwa...
Podeszliśmy do postoju taksówek. Sylwester otworzył przede mną drzwiczki. Bożena uczyniła taki ruch, jakby chciała wejść za mną. Sylwester odsunął ją kategorycznym gestem.
— Przepraszam cię, Bezi, ale chcę z nią zostać sam. To dla mnie bardzo ważna sprawa... — dodał ściszonym głosem coś jeszcze, czego nie mogłam dosłyszeć. Bożena przytaknęła ze zrozumieniem, uśmiechnęła się do mnie. Nie uczyniłam żadnego ruchu, żeby ją zatrzymać.
Jasne smugi reflektorów wrzynały się w ciemność ulicy, wirowały w nich drobinki śniegu. W myślach kłębiły się jakieś nie powiązane ze sobą obrazy z dzieciństwa, z pogranicza rzeczywistości i snu. Jakieś fragmenty rozmów bez logicznego związku.
— Co tej histeryczce przyszło do głowy? — wdarł się w tę układankę luźnych, nieskładnych obrazków i w przytłumiony warkot silnika głos Sylwestra. Dziwne, jak mi w tej chwili wszystko zobojętniało. Nie potrafiłam nawet cierpieć. Wzruszyłam nieznacznie ramionami i milczałam.
— Czy ty, Irma, rzeczywiście uwierzyłaś w te brednie? I to po tym wszystkim, co ci powiedziałem i co przeżyliśmy razem?... — pochylił się w moją stronę.
Skinęłam twierdząco głową, nie odwracając wzroku od światła reflektorów myszkujących w ciemności. Gdyby to wszystko okazało się nieprawdą — pomyślałam — moglibyśmy być z sobą bardzo szczęśliwi.
224
I natychmiast wyłonił się obraz Alicji opartej o biurko, wymawiającej słowa, od których rośnie, pęcznieje, staje się podobna do nadmuchiwanego balonu, w którym siedzi dziecko Sylwestra...
— Sylwestrze, to koszmar... — jęknęłam, wysuwając dłoń z jego uścisku.
Samochód zwolnił. Szofer o coś zapytał.
— Tak. To ten z oświetlonym oknem nad drzwiami.
Sylwester niecierpliwił się, czekając na wydanie reszty przez flegmatycznego kierowcę w skórzanej kurtce. Śnieg wciąż prószył. Ruszyłam wolno w kierunku bramy, sięgając do torebki po klucze. W pokoju Sylwester usiłował mnie objąć. Wyrwałam się z jego ramion.
— Puść! — krzyknęłam. — Jesteś, jesteś... — szukałam w myślach odpowiedniego słowa.
— Podły i przewrotny — podpowiedział łagodnym głosem, sadowiąc mnie troskliwie w fotelu.
— Tak... — zgodziłam się z westchnieniem. Odwróciłam głowę, żeby nie widział napływających do oczu łez. Nienawidziłam go w tej chwili, a jednocześnie kochałam. Utkwiłam wzrok w okiennych zasłonach. Po raz pierwszy wydały mi się niegustowne.
— Niech wreszcie dotrze do twojej świadomości, że Alicja nie jest i nie może być w ciąży! — wybuchnął niespodziewanie, krążąc po pokoju.
Dlaczego mu nie zaufać? Nie uwierzyć, to znaczy stracić Sylwestra, zrezygnować z uczucia, pozostać w pustce.
— Można się czasem mylić... -— oponowałam słabo, bez przekonania.
— Nie tylko jestem lekarzem, ale odpowiedzialnym człowiekiem. Nie zdarzyło się, abym kiedykolwiek naraził kobietę na tego rodzaju konsekwencje, zwłaszcza jeśli... — urwał w połowie myśli, uciekając burym spojrzeniem gdzieś w ciemny kąt pokoju. Sięgnął do kieszeni po papierosy.
— Zwłaszcza — przynagliłam, jakby w dokończeniu zdania mogło się kryć to najważniejsze — zwłaszcza że co, Sylwestrze?
— Że nie miałem zamiaru się z nią żenić — rzucił twardo, zapalając papierosa.
— I nigdy nie miałeś tego zamiaru?
225
— Nigdy. Mówiłem ci już kiedyś o tym, a także wie o tym dobrze Alicja.
Zatrzymałam przez chwilę wzrok na jego palcach trzymających tlącego się papierosa. Dziwne. Od początku pragnęłam zostać jego żoną. W tej chwili zdałam sobie sprawę, że chcę jedynie należeć do niego. Wszystko inne nie było ważne. Żadne składanie przysiąg i obietnic nie gwarantuje przecież miłości...
— Jednak Alicja... — zaczęłam niepewnie, z ociąganiem.
— Wiem, co chcesz powiedzieć, Mułówna, i o czym myślisz! — wykrzyknął, wpadając mi w słowa. Spojrzał na zegarek. — Jeszcze dziś powinienem się z nią zobaczyć, a ty zamiast zawracać sobie tym głowę, zastanów się, jak ściągnąć babcię Adelę na nasz ślub! Nie wyobrażam sobie tej uroczystości bez jej udziału. To istna czarownica i wiedźma ze swoimi porzekadłami...
Dobrze jest słyszeć jego głos, czuć ciepły dotyk dłoni na ramieniu.
— Nie zostawiaj mnie teraz samej... — prosiłam, wtulając twarz w szorstkość wełny pachnącej delikatnie tytoniem. Postanowiłam, że właśnie dziś, teraz, na przekór wróżbom, snom i wszystkim niesamowi-tościom, będę należała do niego.
Ujął moją twarz w obydwie dłonie, popatrzył mi z bliska w oczy.
— Trzeba, żebym poszedł, Mułówna... — uśmiechnął się kącikami ust.
Serce waliło mi głośno, niespokojnie. Niczym nie uzasadniony lęk zaczął dochodzić do głosu. Wiedziałam tylko jedno, że za wszelką cenę muszę zatrzymać go przy sobie.
— Pójdziesz jutro, Sylwestrze. Jest już późno. Zostań dziś ze mną. Właśnie teraz nie odchodź... — błagałam urywanym głosem, tuląc się do niego gwałtownie. Nie czułam w tej chwili nic poza dzikim, pierwotnym lękiem o kochanego mężczyznę.
— Nie odchodź...
Zanurzył pieszczotliwym gestem dłoń w moich włosach. Musiał tłumaczyć sobie inaczej moje podniecenie, niepokój, jaki mnie ogarnął.
— Nie trzeba, żeby ta sprawa tkwiła między nami jak drzazga. Miałabyś potem do mnie żal. Jutro wieczorem znów przyjdę... — przygryzł dolną wargę i dodał ciszej — przyjdę i zostanę tak długo, jak długo będziesz tego chciała. Choćby do świtu...
226
— Tak. Do świtu... — powiedziałam bez wahania — tylko już dzisiaj, zaraz... — spojrzałam z prośbą i lękiem w jego pociemniałe oczy. — Boję się o ciebie. Zostań.
— Jesteś mały głuptasek, Mułówna... Pamiętasz, u babci Adeli, gdyśmy się żegnali, też się czegoś obawiałaś. A przecież powróciłem zdrów, jestem z tobą... Zostanę z tobą. Czego się znów lękasz?
Oparłam głowę o jego ramię, zadając najbardziej banalne, najbardziej naglące pytanie, jakie w podobnej sytuacji zadają wszystkie kobiety świata.
— Więc naprawdę mnie kochasz?
— Zdaje się, że naprawdę to dopiero ciebie pierwszą... — odpowiedział takim samym banałem, w który zawsze i niezmiennie obie strony wierzą.
— Więc zostań... — szepnęłam nieśmiało.
— Pozwól mi odejść. Nie utrudniaj, Mułówna — powiedział z bladym, bolesnym uśmiechem —jesteś tą pierwszą kobietą, w stosunku do której mam skrupuły... Jutro nie wypędzisz mnie nawet kijem — przesunął wargami po moich włosach — mam jeszcze kilka dni urlopu. Jeśli nie nadejdzie od ojca depesza, to spędzimy je razem.
— Sądzisz, że może nastąpić pogorszenie? — zaniepokoiłam się.
— Wszystko jest możliwe. Miejmy nadzieję, że wyjdzie z tego. Jest pod bardzo dobrą opieką, ale wiesz, że z sercem nigdy nic nie wiadomo. Zwłaszcza w tym wieku...
W przedpokoju usiłowałam go jeszcze zatrzymać, chociaż wiedziałam, że to bezskuteczne. Położył rękę na klamce, odwrócił na moment twarz w moją stronę. Złotawy refleks światła przesunął się po jego włosach.
— Czekaj na mnie jutro około piątej.
— Sylwester! — krzyknęłam, chwytając się jego ramienia. — Nie puszczę cię samego. Boję się...
— Wobec tego odprowadź mnie, Mułówna... — podał mi z uśmiechem płaszcz, zawiązał troskliwie szalik wokół szyi.
Szliśmy w milczeniu ośnieżonymi ulicami, skręcając na Planty. Sylwester od czasu do czasu pochylał w moją stronę głowę, zaglądając mi w oczy. Odwzajemniałam się uśmiechem i mocniejszym przytuleniem do jego ramienia. Głupie, irracjonalne lęki gdzieś się zapodziały.
227
Pozostała jedynie głęboka radość i spokój. Podobnego uczucia doznawałam czasem w dzieciństwie, gdy razem z dziadkiem baraszkowaliśmy w śniegu.
Był taki mały, zapomniany przez wszystkich placyk za kostnicą. Dziaduś zakopywał tam jakieś tajemnicze resztki przyniesione w białej torbie z sali operacyjnej. Latem rosły na placyku bujne, zielone trawy i rosochate krzewy berberysu. Panował tam chłód i cień padający od starych kasztanowców. Rosły wzdłuż szpitalnego mura. Babka nazywała to miejsce „trupim sadłem" i nie pozwalała tam zaglądać latem, jako że różne choroby z ziemi wyrastają i mogą się wnusi uczepić.
W zimowe, bezwietrzne, ciche wieczory lepiliśmy tam z dziadkiem wielkiego bałwana. Gwiazdy wybłyskiwały niebiesko między gołymi konarami drzew, bok kostnicy rzucał trójkątny, wydłużony cień, a ośnieżone krzewy berberysu wyglądały jak krępe baby w szerokich spódnicach. Najwspanialszą częścią zabawy były tańce i śpiewy wokół ogromnego bałwana, któremu dziaduś nigdy nie pozwolił przylepić garbu. Tak długo wygładzał jego plecy, aż stawały się równe i płaskie jak deska. Dopiero wówczas braliśmy się za mokre od śniegu ręce i skakaliśmy wokół bałwana, śpiewając wymyśloną zapewne przez dziadka piosenkę:
Hej bałwanie, prosty panie,
daj nam mięsa na śniadanie,
a dla wnusi całe składy
nadziewanej czekolady, daj!
Była to dla mnie wspaniała zabawa. Po niej, niezmiennie, babka pakowała mnie w pierzyny, poiła herbatą z sokiem malinowym. Herbata parzyła język i była tak aromatycznie słodka, że mlaskałam wzdychając z rozkoszy. W całym ciele robiło się gorąco i zapadałam w sen z uczuciem pełnej szczęśliwości. Jeszcze przez chwilę uciekającymi pod powieki oczami patrzyłam na czerwone cienie, biegnące po ścianie od rozpalonej płyty kuchennej i coraz słabiej dochodziły do mnie szepty dziadków, obliczających dzienny utarg na trupach.
I teraz, idąc przytulona do Sylwestra, czułam taką samą spokojną błogość, jak w dzieciństwie po herbacie z sokiem malinowym. Uśmiechnęłam się mimo woli do tych wspomnień i nie zwracając uwagi na mijających nas ludzi, dotknęłam ustami policzka Sylwestra. On teraz był moją rodziną, moim domem...
228
Zaczął sypać coraz gęstszy śnieg. Nigdy dla mnie śnieg nie był tak piękny i srebrzysty, jak tego wieczoru. Nigdy bardziej złociste światło latarni, nigdy kamienice tak przytulne, a mijający nas ludzie tak bliscy sercu. Chciałam powiedzieć Sylwestrowi, że przeistacza mi świat, ale w tej właśnie chwili zwolnił kroku.
— Tutaj się rozstaniemy... — powiedział ciepło. Zatrzymał się, ujął moją rękę.
Długa, wysadzana drzewami ulica. Za rogiem postój taksówek, w głębi na prawo oświetlony, z ogromnymi szybami, dom Alicji. Nie mogłam wymówić słowa. „Rozstanie" zabrzmiało mi złowrogo. Powinien powiedzieć: „pożegnać". Minuty uciekały, śnieg prószył, świat sposępniał.
Sylwester coś mówił. Widziałam tylko, jak porusza kształtnymi ustami. Słowa nie docierały do mojej świadomości. Musiały być pewnie dobre i czułe, bo się przy tym uśmiechał i koniuszkami ciepłych palców strącał śniegowe płatki z moich rzęs. Od tego ciepła zamieniły się w ciężkie krople, spływające wolno kącikami oczu.
— Do jutra, najmilsza... — szeptał, dotykając moich ust chłodnymi wargami.
— Do jutra, najmilszy — powtórzyłam jak echo.
Zamglony śniegiem blask gazowych latarni i czarne kolumny drzew. Szedł między nimi, oddalał się miękkim, kocim krokiem. Zatarła się jego sylwetka, rozmazała w zwiewnej bieli i tylko ślady jego stóp pozostały na puszystym śniegu. Delikatne wklęśnięcia zawiał śnieg, lęk łzami napłynął do zmęczonych patrzeniem oczu. Tędy przecież szedł Sylwester. Jak to możliwe, gdy nie ma już nawet śladu jego kroków? Ale jutro znów go przecież zobaczę...
* * *
To już trzeci dzień, trzeci dzień... — powtarzałam w myśli, drepcząc nerwowo na przystanku tramwajowym. Mróz zelżał. Konary drzew połyskiwały wilgocią. Śnieg pod stopami tajał, tworzyły się na chodnikach rade, błotniste plamy. Nie przyszedł, to mogło jedynie znaczyć, że otrzymał depeszę od ojca i wyjechał nagle do Gdyni. Tylko dlaczego nie zawiadomił mnie o tym? Mógł to zrobić przez telefon, jednak byłam
229
przeważnie poza domem albo zjawiałam się w nim późno i o nie ustalonych godzinach — pocieszałam się, usprawiedliwiałam brak wiadomości. W klinice odpowiedziano lakonicznie: — Jeszcze na urlopie. Koledzy wiedzieli tylko jedno, że powinien zjawić się w klinice dopiero w pierwszych dniach przyszłego tygodnia. Telefon Alicji nie odpowiadał. Domyślałam się, że jest w Zakopanem. Rozdeptywałam teraz wilgotne, brudne płaty śniegu łudząc się, że gdy wrócę do domu, zastanę go czekającego na schodach albo w naszej kawiarence obok, gdzie zwykle czekał, nie zastawszy mnie w domu. Zdarzyło się tak kilkakrotnie. Mógł wrócić od ojca popołudniowym pociągiem, a teraz czekał w niej cierpliwie na mój powrót.
Nadszedł wreszcie tramwaj. Wcisnęłam się do przepełnionego wagonu, spoglądając niecierpliwie na zegarek. Dochodziła godzina piąta. Miałam jeszcze dzisiaj wieczorem jakąś sekcję w zakładzie. Pomyślałam, że jeśli przyjechał, zabiorę go z sobą, a po sekcji wrócimy razem do domu.
Od ostatniego przystanku prawie całą drogę biegłam. W drzwiach mieszkania żadnej karteczki. Zajrzałam za róg ulicy do kawiarenki pod nazwą „Szarotka". Grupka młodzieży w kącie. Grająca szafa z hałaśliwą melodią bez melodii, jakieś dwie pary nad szklaneczkami wina wiodły szeptem rozmowę. Sylwestra nie było. W domu niecierpliwie w pośpiechu wciągnęłam spódnicę i bluzkę, którą lubił Sylwester. Miała długie wycięcie obszyte koronką. Powiedział, że mam zbyt ładną szyję, żeby ją zakrywać i ta bluzka zaprojektowana przez Bożenę najbardziej przypadła mu do gustu. Zapięłam teraz na niej łańcuszek z opalizującą, chłodną jak łza perłą.
Krótki ostry dzwonek oderwał mnie od lustra. Jednym skokiem znalazłam się w przedpokoju, zapominając przeczesać włosy i przypudrować nos. Za drzwiami była sąsiadka. Prosiła o receptę, którą obiecałam jej załatwić u znajomego okulisty. Wróciłam do pokoju rozczarowana. Żeby skrócić czas oczekiwania, postanowiłam przygotowane wczoraj naleśniki nadziać serem, obsmażyć, żeby były już gotowe do kolacji. Poszło mi to wyjątkowo dobrze i szybko się z tym uwinęłam. Zostawiłam pod szklanym przykryciem w piekarniku, żeby trzymały ciepło. Wróciłam do pokoju. Sięgnęłam po pierwszą lepszą książkę z półki i rozsiad-łam się z podkurczonymi nogami w fotelu. Wybuchnęłam śmiechem,
230
spoglądając na tytułową stronę. Była to książka kucharska. Co za dziwne skojarzenie z moim przyszłym małżeństwem — pomyślałam. To z pewnością dobry znak — ucieszyłam się. Sylwester z pewnością zdziwi się, gdy zobaczy, jakie dzieło studiowałam czekając na niego. Otworzyłam na chybił trafił grubą książkę w kolorowej okładce. Sałata nadziewana bułeczką, budyń grzybowy, jarmuż... Ciekawe, jak się to wszystko przyrządza — pomyślałam, rozczytując się w przepisach kulinarnych. Zaczęłam się zastanawiać, co by najbardziej z tych potraw smakowało Sylwestrowi. Doszłam do zabawnego wniosku, że w każdej kobiecie, najbardziej nawet samodzielnej, mieszka taka mała, prosta kobieta mająca rozwinięty instynkt opiekowania się i dogadzania mężczyźnie. Dzwonek przy drzwiach przerwał moje dywagacje. Byłam pewna, że to już z całą pewnością Sylwester. Serce waliło radośnie.
W drzwiach stała Bożena. Nie potrafiłam ukryć rozczarowania. Witając się ze mną zauważyła z na wpół smutnym uśmiechem.
— Czekałaś, oczywiście, na kogoś innego?
— Tak, ale cieszę się, że przyszłaś... — zabrzmiało to konwencjonalnie i trochę sztucznie. Byłam na siebie zła, jednak chęć spędzenia wieczora sam na sam z Sylwestrem była silniejsza od sympatii, jaką żywiłam dla Bożeny.
— Nie martw się, wyjdę w odpowiednim momencie — zaśmiała się krótko, zgadując moje myśli. — Chciałam dowiedzieć się, jak z twoim zdrowiem. Ostatnio, jak was spotkałam, nie czułaś się najlepiej.
Usiadła naprzeciw mnie w fotelu pod stojącą lampą. Jej włosy wyglądały w świetle jak złoty, połyskliwy hełm.
— Wszystko w porządku. Byłam bardzo zdenerwowana. Kiedyś ci opowiem, dlaczego — odpowiedziałam z westchnieniem, zamykając książkę.
— Co czytasz?
— Będziesz się śmiała. Książkę kucharską.
— Albo się starzejesz, albo wychodzisz za mąż. Trzeciej możliwości nie widzę — gwizdnęła przeciągle przez zęby.
— Jedno i drugie!
Obie roześmiałyśmy się nieszczerze. Bożena sięgnęła do torebki po papierosy.
231
— Za Sylwestra? — zadała retoryczne pytanie.
— Tak.
— A co na to Alicja?
Zastanawiałam się przez ułamek sekundy, co jej odpowiedzieć. Wytłumaczyła sobie inaczej moje zakłopotanie i milczenie.
— Bardzo cię przepraszam. Rzeczywiście, pytanie co najmniej niewłaściwe.
— Ach, nie, Bożeno. Tylko nie potrafię ci na to pytanie odpowiedzieć. Tego dnia, gdy czułam się źle, Sylwester właśnie wybierał się do Alicji, żeby jej wyjaśnić pewne sprawy. Możliwe, że jako decydujący argument wysunął nasz ślub. Właśnie czekam na niego...
— głupio mi było przy jego pierwszej żonie mówić o małżeństwie z nim. Chciałam jak najprędzej zmienić temat.
— A co właściwie słychać z portretem Alicji? — zapytałam szybko.
— W jakim jest stadium?
— Jest na sztalugach. Rozpaprany i bezduszny, jak cała Alicja
— odburknęła z niechęcią.
— Tak się paliłaś do niego... — zawiesiłam głos.
Dyskretnie zerknęłam na zegarek. Dochodziła wpół do siódmej. Bawiłam się nerwowo perłą w wycięciu bluzki.
— Jest nieprawdopodobnie kapryśna — Bożena wzruszyła nieznacznie ramionami — ulega nieoczekiwanie zmiennym, niedobrym nastrojom, a na ostatnim seansie sprawiała wrażenie trochę nieprzytomnej.
Może doprawdy jest w ciąży — przebiegło mi przez myśl i poczułam, jak oblewa mnie fala gorąca.
— Może nawrót tej okropnej grypy? Potrafi wracać i wlecze się tygodniami... — podsunęłam ostrożnie przypuszczenie.
— Możliwe... — skrzywiła się, nie wróciła już do interesującego mnie tematu. Sięgnęła po leżący na stoliku kolorowy magazyn. Długie, zgrabne nogi wyciągnęła przed siebie. Pomyślałam o jej małżeństwie z Sylwestrem. Czy przemawiał do niej tym samym, pieszczotliwym językiem, jakim przemawiał do mnie, czy... Nie chciałam dalej myśleć. Zaczynałam być z kolei zazdrosna o Bożenę, a nie powinnam. Przecież to mnie wybrał spośród wszystkich swoich kobiet.
— Dużo teraz pracujesz w zakładzie? — spytała nieoczekiwanie,
odrzucając magazyn.
i
232
- To zależy... Czasem nic się nie dzieje, a innym razem jestem zajęta do późnej nocy. Podobnie jak dzisiaj. Myślałam, że skończy się na trzech sekcjach. Tymczasem wezwano profesora jako eksperta do Poznania. Zlecił wprawdzie przeprowadzenie sekcji komuś innemu, nie mnie. Byłam nawet tym trochę zaskoczona i nie wiem, co o tym myśleć...
— No i co? — zainteresowała się.
— Wiesz, że jak ktoś ma pecha, to i w... kompocie palec złamie... — uśmiechnęłam się nieznacznie. — Miałam telefon od tego prosektora, chyba nazywa się Lipczyński, że pośliznął się na lodzie przed samym domem i złamał nogę, i to tak fatalnie, że odwieziono go do szpitala. Błagał, żebym przeprowadziła ją za niego. Profesor musi mieć wynik na jutro rano. Kto wie, ile mi to zajmie czasu... — westchnęłam.
— To rzeczywiście pech — przyznała Bożena. — A co będzie, jeśli zjawi się Sylwester?
— Jeśli w ciągu godziny przyjdzie, to zabiorę go z sobą, a jeśli później, to może zechce zaczekać. Klucze zostawię u sąsiadki...
Bożena poruszyła się niespokojnie, nerwowym ruchem zapaliła następnego papierosa. Popatrzyłam na nią z dezaprobatą.
— Czy to jakiś specjalnie interesujący przypadek?
— Podejrzenie zabójstwa. Profesorowi podobno szczególnie zależy na wyniku.
— Znasz szczegóły?
— Na razie żadnych. Wszelkie dokumenty, personalia i wszystko, co należy, Lipczyński obiecał dostarczyć o siódmej rano przez kogoś z domowników. Dziwne, że profesor nie zlecił tego mnie...
Bożena westchnęła, a ja pomyślałam, że może Sylwester wróci nocnym pociągiem. Po powrocie z zakładu zastanę go siedzącego w tym samym fotelu, w którym teraz Bożena pali papierosa. Uśmiechnęłam się do tej wizji. Miałam głębokie wewnętrzne przekonanie, że dziś go jeszcze zobaczę, że spędzimy razem noc.
— Bożena — odezwałam się wesołym głosem, podnosząc się z miejsca — zjemy razem kolację, a później odprowadzisz mnie kawałek. Będzie ci nawet po drodze, a mnie przed sekcją spacer dobrze zrobi.
— Świetnie! — ucieszyła się. — Szkoda tylko, że się twój przyszły małżonek haniebnie spóźnia. Widzę, że zrezygnowałaś z czekania...
233
— Pewnie wróci nocnym pociągiem — wyjaśniłam.
— Nie ma go w Krakowie? — zdziwiła się Bożena, oglądając z uwagą swoje paznokcie.
— Pojechał przecież do Gdyni, do chorego ojca. Czekał na depeszę i widocznie nadeszła — odpowiedziałam z przekonaniem.
— Jesteś tego pewna? — obrzuciła mnie uważnym, przeciągłym spojrzeniem.
— Chyba tak... Ale właściwie, to... — urwałam przestraszona. Uświadomiłam sobie w tej chwili, że Bożena wie coś, czego ja nie wiedziałam i że właśnie z tym do mnie przyszła. Krew odpłynęła mi z twarzy, poczułam chłód w całym ciele.
— Co z Sylwestrem?! — chwyciłam Bożenę za ramię. — Ty coś wiesz...
— Uspokój się, wszystko w porządku — zapewniała bez przekonania.
— Więc dlaczego nie przyszedł, jeśli nigdzie nie wyjeżdżał? — z trudem przełknęłam ślinę. — Mów wreszcie, co się stało.
— Widocznie czuje się jeszcze nie najlepiej.
— Chory? — zatrwożyłam się, przyciskając dłoń do walącego głośno serca.
— Sądzę, że już zdrów. Sama się dziwię, że go tu u ciebie nie zastałam.
— Widziałaś się z nim? — wpatrywałam się chciwie w usta Bożeny.
— Nie. Telefonowałam jedynie do niego.
— Nie wiedziałam, że ma w domu telefon — powiedziałam z żalem w głosie.
— Jeszcze mu nie zdążyli założyć w nowym mieszkaniu. Jest u sąsiadów. Sylwester czasem z niego korzysta, chociaż robi to bardzo niechętnie.
— No i? — niecierpliwiłam się.
— Potrzebny był mi pilnie pewien adres. Przez cały wczorajszy ranek dobijałam się do Sylwestra telefonicznie. Wreszcie ktoś od sąsiadów poprosił go do aparatu. Był zniecierpliwiony i skarżył się na rozstrój żołądka. Klął przy tym szpetnie, że z tak idiotycznego powodu nie może się z tobą zobaczyć. Prosił, żebym ci o tym nie mówiła. Podobno jesteś
234
ostatnio nadwrażliwa, masz złe przeczucia, więc nie należy cię niepotrzebnie denerwować.
— Jesteś pewna, że to nic poważnego?
— Oczywiście, że tak! Trudno, żeby z chorym żołądkiem złożył ci wizytę i co chwila wybiegał z portkami w garści — dodała zniecierpliwionym tonem, siadając do stołu. Był to dla mnie znak, że powinnam podać obiecaną kolację. Odetchnęłam z ulgą, że mam w piekarniku ciepłe naleśniki z serem.
— Mówił coś poza tym? — dopytywałam się natarczywie, nakrywając do stołu.
— Nic specjalnego. Podał adres, o który prosiłam, spytał, kiedy się z tobą zobaczę i skarżył się, że wciąż wymiotuje. Podejrzewa, że zjadł w restauracji nieświeży kotlet...
— Nic więcej nie mówił?
— Chyba nie... — zastanawiała się przez chwilę, polewając naleśnik śmietanką.
— A może jednak? — nie mogłam się uwolnić od złych przeczuć.
— No i że spodziewa się być dziś u ciebie... — spojrzała na mnie, dodając z irytacją w głosie: — Czego się właściwie przeraziłaś? Sylwester jest lekarzem. Potrafi się sam leczyć. Kiedy był moim mężem, bardzo często miał kłopoty z żołądkiem. Żadne z nas nie robiło z tego powodu tragedii... — wzruszyła ramionami, chwaląc mimochodem ser w naleśnikach, pachnący wanilią.
— Może za bardzo go kocham... — powiedziałam odważnie z namysłem i ugryzłam się w język za popełniony nietakt.
— A myślisz, że ja go nie kocham! Nie kochałam... —poprawiła się szybko, nacierając na mnie ostro. Niecierpliwym ruchem odgarnęła opadający na oczy kosmyk włosów.
— Aleja... — plączę się, nie potrafiąc sprecyzować swoich niepokojów.
— Tobie to się wydaje, że nikt poza tobą nie umie kochać! Ty pierwsza odkryłaś to uczucie i sądzisz, że tą nadludzką miłością zatrzymasz przy sobie Sylwestra. To nieprawda! Mylisz się! Obrałaś złą taktykę. — Odłożyła z irytacją nóż i widelec. — Pamiętaj, że im bardziej będzie pewny twego uczucia, tym będziesz przedstawiała mniejszą dla niego wartość. Mężczyzna nie znosi, gdy kobieta zatraca swoją in-
235
dywidualność, gdy staje się jego cieniem. To go nudzi, męczy, nakłada pęta, zobowiązuje... Mężczyzna chce mimo wszystko być wolny i stale zdobywać, węszyć za nowością... Czy wiesz kim, a właściwie czym jest dla Sylwestra kobieta? — Popatrzyła na mnie roziskrzonym wzrokiem. — Czymś w rodzaju interesującej książki. Sylwester lubi pasjami czytać książki...
Patrzyłam na Bożenę z przerażeniem. Wyrzucała z siebie słowa z takim bolesnym zapałem, iż trudno było nie zauważyć, że cierpi, że mówi o własnym doświadczeniu.
— Nie! To nie tak... — usiłowałam jej przerwać, ale nie dopuściła mnie do głosu.
— Nie znasz mężczyzn, nie znasz nawet miłości... — westchnęła głęboko. — Gdybyś mogła, gdybyś chciała zmądrzeć... — dodała prawie błagalnym tonem.
— Na rozum już za późno — przerwałam jej z uśmiechem, myśląc wciąż o Sylwestrze i jego niespodziewanej chorobie. Gdyby nie ta tak bardzo pilna sekcja, mogłabym pojechać do niego, wezwać dobrego internistę, może nawet karetkę pogotowia. Znałam Sylwestra na tyle, że wiedziałam, jak lekceważy swoje wszelkiego rodzaju dolegliwości, usiłując sam siebie leczyć.
— Bożena, mam do ciebie prośbę. Pójdź koniecznie do Sylwestra. Ja nie mogę, ale ty zrób to dla mnie. Jestem bardzo niespokojna. Może czegoś potrzebuje...
Milczała przez chwilę, smarując następny naleśnik konfiturą.
— Byłaś już kiedyś u niego?
— Nie. Nie znam nawet dokładnego adresu — przyznałam ze skruchą.
— No widzisz, czy nie mam racji, że jesteś idiotka?
W głosie Bożeny wyczułam ulgę. Musiała wciąż jeszcze być zazdrosna o Sylwestra i coś ją głęboko nurtowało.
— Pójdziesz do niego jeszcze dziś? — spytałam z nieśmiałym uśmiechem.
— Pójdę. Powiem, że umierasz ze strachu o jego chory żołądek i płaczesz, nie mogąc trzymać mu głowy, gdy wymiotuje.
Mimo żartobliwego tonu w głosie Bożeny przebijało zniecierpliwienie. Żułam powoli naleśnik. Miał dla mnie smak gumy. Uniosłam
236
oczy znad talerza, obserwując nieskazitelnie równy przedziałek na pochylonej głowie Bożeny. Jej jasne włosy były delikatne i puszyste. Ile razy zanurzał w nich dłonie Sylwester tym dobrze mi znanym, pieszczotliwym gestem?
Podchwyciła moje uważne spojrzenie. Uśmiechnęła się, jak zwykle, trochę drwiąco i trochę smutno.
— Czy zawsze byłaś taka? — spytałam, opuszczając wzrok na talerz.
— To znaczy jaka? — w głosie zdumienie.
— Umiejąca tak mądrze żyć, dozować miłość jak lekarstwo, które w większych dawkach może stać się trucizną. Masz własną filozofię, trochę może cyniczną, a przy tym jesteś zawsze pogodna...
Parsknęła krótkim śmiechem, wzruszając szczupłymi ramionami.
— Oczywiście, że nie! Zdarzyło mi się nawet tak zgłupieć, że poślubiłam Sylwestra, zamiast zostać po prostu jego kochanką... — popatrzyła na mnie wyzywająco.
Przez chwilę milczałyśmy, zajęte kolacją. Myślałam o tym, że jeśli wszystko dobrze pójdzie, za trzy, a najdalej za cztery godziny będę już wolna—obliczyłam w myśli — mogłabym wówczas wpaść na chwilę do Sylwestra. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła ósma. Powinnam być już w zakładzie. Uprzedziłam Wachlarzyka, że mogę się spóźnić. W pośpiechu dopijałam herbatę.
— Zrobiło się późno... — spojrzałam przepraszająco na Bożenę — wezwę taksówkę.
— Dobra myśl! — pochwaliła. — Pojadę nią później do Sylwestra. Jeśli wciąż chory, wpadnę do ciebie do zakładu. Jeśli zdrów, powiem, że najwyższa pora wygrzać tapczan w twoim pokoju. To bardzo przyjemnie, wrócić do domu w czyjeś stęsknione ramiona... — dodała z szelmowskim uśmiechem.
# # #
W przestronnym mrocznym holu, słabo o tej porze oświetlonym jedną żarówką, pozostawiłam płaszcz na wieszaku myśląc o tym, że za parę minut Bożena dotrze do mieszkania Sylwestra. Jeszcze dziś będę miała od niej jakąś wiadomość. Jeśli nie przyjdzie, to z pewnością zastanę go u siebie w domu.
237
Pusty o tej porze i cichy hol kojarzył się z domem śmierci. Nasuwał na pamięć opowieści preparatorów o tym, że wieczorami dociera z niego rumor wózków służących do przewożenia zwłok, a czasem nawet przeraźliwe krzyki. Korytarzem prowadzącym do lodówek i sal sekcyjnych przechadza się ktoś w czerni, z białym długim szalem niedbale zarzuconym na szyi i w cylindrze nasuniętym na oczy. Nikt z wtajemniczonych nie zwracał już na niego uwagi. Był czymś w rodzaju rekwizytu w tym dziwnym teatrze. Trudno powiedzieć, żebym się specjalnie bała, ale jednak nie życzyłam sobie spotkania z tym nieuchwytnym osobnikiem w czerni. Sądząc po stroju, w jakim prawdopodobnie był pochowany, nie mógł być moim klientem, jak określał „sekcjonowanych" Wachlarzyk. Dla niego każdy tu nieboszczyk był jedynie „klientem", bez imienia i nazwiska.
W korytarzu zajęłam się zapinaniem długiego, zbyt obszernego fartucha, pachnącego środkami dezynfekcyjnymi, byle tylko nie rozglądać się na boki. Mogłam ulec jakiemuś przywidzeniu, a tego bardzo nie chciałam.
— Nikt o mnie nie pytał, panie Wachlarzyk? — uśmiechnęłam się do niego, naciągając w pośpiechu gumowe rękawiczki.
— Nikt, pani doktor. Tyle że przynieśli teczkę z papierami. Te, co podobnież mieli dostarczyć z samego rana...
— To świetnie! — ucieszyłam się, że nie będę musiała raniutko po nie przychodzić i jeszcze dziś uda mi się napisać protokół i zostawić go w zakładzie dla profesora. Liczyłam się z tym, że mogę w domu zastać Sylwestra i szkoda byłoby tracić czas na pisaninę...
— Panie Wachlarzyk, musimy się dzisiaj pospieszyć. Chcę być możliwie jak najwcześniej w domu.
Wachlarzyk z aprobatą skinął jajowatą głową.
— Wypatroszem klienta w „trymiga", pani doktor! — Wyraźnie się ucieszył.— Akuratnie dzisiaj mam imieniny szwagroszczaka i chciałbym jeszcze przed trzecią kolejką „matki pocieszycielki" zdążyć... — usłużnie otworzył przede mną drzwi. Weszliśmy do jasno już oświetlonej salki z długim stołem. Spoczywały na nim obnażone zwłoki mężczyzny. Niedbale odrzucone przez Wachlarzyka prześcieradło przykrywało jedynie głowę.
— Niech pan mi poda dokumentację, którą przyniesiono.
238
- Już się galopuje, pani doktor! Zapomniałem zabrać z gabinetu — niezdarnym krokiem wymknął się na korytarz, stukając głośno drewniakami o posadzkę.
Otworzyłam kluczem szafkę z odczynnikami, sprawdziłam rutynowo zestaw narzędzi i podeszłam do stołu. Przez długą chwilę przyglądałam się uważnie proporcjonalnie zbudowanemu ciału wysportowanego mężczyzny. Sądząc z pobieżnych oględzin, nie przekroczył jeszcze czterdziestki i nie zmarł śmiercią naturalną. Westchnęłam.
Napięta szaroblada skóra w okolicy wąskich, ładnie sklepionych bioder była pokryta brzydkimi plamami opadowymi. Ich szarolila kolor i skóra, przysypana miejscami jakby popiołem, były dość charakterystyczne dla pewnej silnej trucizny krwi. Zobaczymy dalej — myślałam, szukając w pamięci rodzaju i nazwy tych kilku innych. Należało wyeliminować wszystkie, poza tą, która dawała właśnie takie specyficzne objawy na skórze i na organach wewnętrznych. Trzeba więc było zacząć sekcję...
Ściągnęłam z twarzy zmarłego prześcieradło. Światło silnej lampy ożywiło błyskiem martwe źrenice. Patrzyłam na obrzękłą, sinawą twarz oszpeconą wysypką i przedśmiertnym, bolesnym skurczem, na zlepione potem włosy. Wszystko to zatarło się w jedną ogromną plamę, aby w następnym ułamku sekundy uderzyć w oczy z nieprawdopodobną wyrazistością. Nie mogłam krzyknąć ani ruszyć się z miejsca. Stałam odrętwiała nie bardzo wiedząc, co się ze mną dzieje.
Trzasnęły otwierane drzwi. Odwróciłam z trudem głowę na zesztyw-niałym karku.
— Kto to jest? — spytałam zachrypniętym, nieswoim głosem. Od chwili ściągnięcia prześcieradła stałam wciąż z wyciągniętymi przed siebie dłońmi.
Chuda postać w szarym fartuchu cofnęła się na mój widok.
— Trup... To jest, chciałem powiedzieć, nieboszczyk — słowa Wachlarzyka docierały do mnie jak przez watę. Widziałam, jak staremu drżą ręce, w których trzymał różową teczkę z papierami.
— Ale kto to jest?—powtórzyłam. Nie umiałam, nie mogłam inaczej sformułować pytania. Jak automat postąpiłam kilka kroków w jego stronę. Sądzi pewnie, że zwariowałam — przebiegło mi przez myśl. Zmusiłam się do opuszczenia dłoni z rozcapierzonymi palcami.
239
— Niech się pan nie boi, panie Wachlarzyk, tylko zaraz, natychmiast po Adamka. Niech przyjdzie. Tylko prędko, prędko... To bardzo ważne — głos mi się łamał, zamierał w krtani, chrypiał.
Różowa teczka z cichym plaśnięciem upadła na kamienną posadzkę. Zapisane kartki rozsypały się białym wieńcem. Drzwi się zatrzasnęły, kroki Wachlarzyka odbijały się długo głośnym stukotem drewniaków. Powoli, z wysiłkiem ugięłam zesztywniałe kolana, przyklękając nad rozsypanymi dokumentami. Z czarnych znaków pisanych odręcznie chciałam wyczytać to jedno, jedyne słowo, które obali albo potwierdzi koszmarną prawdę. Wciąż jeszcze nie wierzyłam, nie chciałam, nie mogłam uwierzyć, że ten tam leżący zezwłok ludzki był doktorem Bezłapkim, moim Sylwestrem. Jest to zapewne tylko łudzące podobieństwo. Sylwester przecież żyje. Tyle tylko, że choruje. Bożena jest teraz u niego. Wszystko to, na co patrzę, jest złudzeniem.
Sylwester miał przecież szczupłą, rasową twarz, miał miękki rysunek ust... To znaczy, ma szczupłą twarz, delikatne w rysunku usta. A tamten na stole, to przecież tylko karykatura Sylwestra, tylko przypadkowe, niewielkie podobieństwo...
Przebierałam zdrętwiałymi palcami w rozlatujących się kartkach. Niczego nie byłam w stanie z nich wyczytać, zrozumieć. Litery zbiegały się w ciasne, czarne linie, wyskakiwały w górę, rozmazywały się w oczach, wykoślawiały, ginęły... Tak dużo niezrozumiałych, nieczytelnych słów. Słów, w których zawarta jest prawda. Tylko jaka prawda?...
Po cóż męczyć oczy, siebie szukaniem. Przecież wiem, że leżące tam, za mymi plecami zwłoki nie mogą być Sylwestrem... Podniosłam się z klęczek i zataczając się jak po ciężkiej chorobie, przysuwałam się powoli na ociężałych, niezdarnych nogach do sekcyjnego stołu. Obchodziłam go z daleka, ostrożnie, stąpając cicho, podpatrując ze wszystkich stron. Leżała na nim skamieniała rzeźba w świetle lamp, a nie zezwłok ludzki. Piękna rzeźba ohydnie zeszpecona plamami z obcą, nie pasującą głową chimery...
Tak, to nie był Sylwester. Nie jego twarz, nie jego oczy. Martwe, powleczone zmatowiałym szkliwem, wywrócone ku górze oczy nie mogły należeć do niego... Czaiłam się, podchodziłam coraz bUżej. Badałam wzrokiem nagie ciało. Długą wypukłość kształtnych ud, wąskie
240
szczupłe biodra, szerokie, zesztywniałe mięśnie ramion. Nie znałam ciała Sylwestra. Jednak to, na co patrzyłam, nie mogło być jego ciałem, jeśli twarz była inna... Nie może być jego ciałem. Nie może, nie może, nie może, nie... — szeptałam półgłosem jak modlitwę, jak zaklęcie, które wszystko odmieni...
Coś zaszeleściło w kącie. Odwróciłam wzrok od stołu. Wachlarzyk z Adamkiem stali obok szafki z odczynnikami do wykrywania trucizn. Uśmiechnęłam się do nich. No, tak, można się było uśmiechnąć, bo za sekundę Adamek także potwierdzi, że leżące na stole zwłoki nie są Sylwestrem. Adamek zna go dobrze. Nie może się mylić. Od razu powie, że to jedynie podobieństwo. Nawet nie tak znów wielkie podobieństwo...
— Kto to jest, panie Adamek? — wskazałam na stół z triumfującym uśmiechem. Adamek, przygarbiony i niepewny, przysunął się bliżej. Jego okrągłe, kurze oczka o zaczerwienionych powiekach patrzyły długo w twarz nieboszczyka. To zapewne od tego długiego patrzenia zaszły łzami.
— Kto to, panie Adamek? — przynaglałam niecierpliwie.
— To przecie nasz pan doktor Bezłapki...
Świat się nie zawalił, istniał dalej. Zrobiło się tylko dookoła bardzo jasno. Później ciemno, a później znów jasno i wszystko wyglądało jak zwykle. Salka, stół, pod ścianą dwaj ludzie w szarych fartuchach i ja z kurczowo zaciśniętymi dłońmi w żółtych gumowych rękawiczkach. Przytakująco kiwnęłam głową mocując się z własną krtanią, aby wydobyć z niej jakieś dźwięki, którymi dam do zrozumienia tym stojącym nieruchomo pod ścianą, żeby sobie poszli. Nadludzkim wysiłkiem było wymamrotanie słów: „Zostawcie mnie samą", a potem przekręcenie w drzwiach klucza.
Oparłam głowę o zimny blat stołu tuż obok zesztywniałej dłoni Sylwestra. Dłoni chirurga i mężczyzny, którego kochałam. Nie wiedziałam, czy mijały minuty, czy godziny. Trwałam tak w martwej ciszy, jakby zawieszona między ziemią a czarną otchłanią, obolała, jak jedna wielka otwarta rana. Może to nawet na mnie w tej chwiU przeprowadzano wiwisekcję? Powoli pogrążałam się w pustce. Była ona czymś takim, jak delikatnie kładziony opatrunek na obolałe miejsce, początek znieczulenia przed zabiegiem. Hałasy, jakieś przesuwanie ciężkich przed-
241
miotów, wdarły się pierwsze w niczym nie zmąconą dotychczas ciszę. Obudziły świadomość i znieczulenie przestało działać. Uniosłam ociężałą głowę i suchymi oczami bez łez wpatrywałam sie w ciało Sylwestra, do którego nie zdążyłam należeć. Wzdrygnęłam się rozglądając bezradnie dookoła. Czy to rzeczywistość, czy dalszy ciąg upiornego snu, zastanawiałam się z niedowierzaniem i nadzieją. Odgłosy dobiegające z holu i korytarza skojarzyły mi się z najeżdżającymi na siebie wózkami do przewożenia zwłok. Ze spokojem oczekiwałam już tylko wizyty pana w czarnym cylindrze...
Chwyciłam zimną, zesztywniała dłoń Sylwestra i obraz sali się zmienił. Zobaczyłam siebie w klinice, w moim gabinecie obok szafki z lekarstwami. Do jakiegoś okrągłego pudełeczka wsypuję sól Berthol-leta dla siedzącej na krześle Alicji z obolałym gardłem.
Ona go otruła — przebiegło błyskawicznie przez mózg i w tej samej sekundzie uzmysłowiłam sobie, że odsypując proszek pomyślałam przelotnie, że wszystko stałoby się proste i łatwe, gdyby Alicja nie żyła...
Która więc z nas go zabiła? — powtarzałam z przerażeniem pytanie, jęcząc jak konające zwierzę. Czy to możliwe, aby jedna, jedyna zła myśl mogła obrócić się przeciw mnie samej? Uderzałam głową o twardy kant stołu. Zimne kropelki potu wystąpiły mi na skronie, serce dławiło w gardle.
Boże, dlaczego mnie tak straszliwie karzesz? — szeptałam bliska obłędu. Resztkami świadomości szukałam dla siebie usprawiedliwienia. Nie znalazłam go. Chciałam mieć Sylwestra dla siebie, a tym samym nie mogłam go ocalić; żeby ocalić, trzeba się wyrzec...
Wodziłam wzrokiem po spopielałej szarości jego ciała. Wiedziałam przecież od początku, że tylko kalium chloricum daje taki odcień skóry. A może się myliłam? Może użyto innej trucizny? Tylko kto miałby w tym cel, żeby otruć Sylwestra? Jedynie Alicja. Miała także kalium...
Sekcja! Trzeba natychmiast przeprowadzić sekcję. Musiałam się upewnić. Jeśli to nie kalium, to w takim razie, jaka to mogła być jeszcze trucizna krwi? Nie potrafiłam się dostatecznie skupić. Coś rozpraszało, moją uwagę. Ale co? Rozejrzałam się po sali nasłuchując. To na korytarzu coś szurało, dochodziły stamtąd jakieś szepty. Zsunęłam się z trudem ze stołka i powlokłam do zamkniętych na klucz drzwi.
Adamek z Wachlarzykiem przyskoczyli do mnie.
242
— Pani doktor, kochana pani doktor...
Przyłożyłam palec do ust, obejrzałam się. Umilkli stropieni, spoglądając niepewie po sobie. W dużych dłoniach Adamka połyskiwał wytrych...
— Zostawcie mnie. Wszystko zrobię sama...
— Pani doktor... — mamrotał jąkając się Adamek—już zaraz świtać zacznie... Niech pani dok...
Zamknęłam za nimi cicho drzwi, podeszłam zdecydowanym krokiem do stołu. Gdybym mogła zapłakać, byłoby mi lżej — przebiegło przez umęczoną głowę. Koniuszkami palców przesunęłam pieszczotliwie po linii, którą miałam pociągnąć za chwilę skalpelem. Ręka mi drżała z uniesionym do cięcia narzędziem. Nie mogłam się zdobyć na pierwszy ruch. Nie mogłam krajać ciała człowieka, którego wciąż jeszcze kochałam. Była to zbyt wymyślna tortura. Mógłby to przecież zrobić ktoś inny, ja nie mogłam, nie miałam siły, żeby to uczynić. I nagły strach, że jeśli ja tego nie zrobię, to inni, obcy ludzie będą dotykać jego ciała. Tarmosić, szarpać, ciąć brutalnie. Nie! To już lepiej niech ja to zrobię. Tylko ja... Przecież Sylwester powiedział kiedyś, że jeśli miałby komuś powierzyć swoje ciało do sekcji, to tylko mnie... Nie mogę go zawieść.
Dziadek tłumaczył mi w dzieciństwie, że kiedy duch wyjdzie z ciała, to stoi obok i patrzy, co się z jego doczesną powłoką robi. Może to prawda? Może Sylwester jest teraz przy mnie, pociesza mnie, mówi do mnie, a ja go nie słyszę?
Przymknęłam na chwilę piekące nie wypłakanymi łzami oczy. Nie, ty nie umarłeś, Sylwestrze. Przestało jedynie bić twoje serce. Cóż byłaby warta moja wiara, gdybym myślała, wierzyła w to, że ty nie żyjesz. Obiecano nam przecież życie wieczne... Wiara przynosi ulgę. Wiem teraz, że to ona wstrzymała mnie przed otwarciem którejś z buteleczek stojących w szafce. Ona pozwala wierzyć, że Sylwester nie umarł, a jedynie opuścił swoje ciało i będzie przy mnie. Ona każe żyć dalej, daje siłę do przeprowadzenia sekcji.
Ponownie sięgnęłam po skalpel. Pierwsze cięcie boli, jakbym krajała własne ciało. Oczy pieką, serce zamiera. Tylko mózg, przyzwyczajony do zespołowej pracy ze skalpelem, zaczyna powoli działać. Kalium chloricum powoduje rozpad ciałek czerwonych. Zbite w grudki mogą wywołać zatory w małych naczyniach. Tak, tak... Skrzepy krwi powinny
243
być zabarwione czekoladowo, ponieważ hemoglobina przemienia się w methemoglobinę. No tak. Zamienia się przy dawce powyżej pięciu
gramów...
Ręce pracują automatycznie, mózg nadąża za pracą rąk. Jest wreszcie serce. Trzymałam je w lewej dłoni jak cenny klejnot i trudno było się z nim rozstać. Zacisnęłam zęby do bólu i przecięłam je nożycami. Krew w nim czekoladowa, skrzepnięta. Przestało bić już wtedy, gdy wciąż jeszcze czekałam na powrót Sylwestra. Teraz żołądek. Duże zmiany. Błona śluzowa obrzmiała, szarobrunatne, liczne wybroczynki krwawe... Cięłam, krajałam, oglądałam, a widziałam wciąż Sylwestra, jak szedł między stałymi drzewami w zwiewnej kurzawie śniegu. Oddalał się ode mnie i znów się wyłaniał ze śnieżnej bieli. Ostatni jego obraz, ten właśnie, a nie inny, zamknęłam w sercu na zawsze.
Sekcja dobiegła końca. Wiedziałam już wszystko. Znałam szczegóły jego konaińa, jego bolesnej śmierci, ale wciąż nie mogłam zapłakać, wydobyć Z siebie krzyku rozpaczy. Ktoś pomagał mi ściągnąć fartuch, zapinał płaszcz, włożył czapkę. Prawda, to był Adamek z obrzmiałymi od płaczu powiekami. Szczęśliwy, że mógł zapłakać...
Gdzieś w pobliżu trzasnęły drzwi, ktoś głośno zakaszlał, czyjeś spieszne kroki na schodach.
__ Co to, panie Adamek? — zapytałam wsłuchana w te wszystkie
odgłosy codziennego życia.
__ Ludzie do pracy przyszli, pani doktor. Już po ósmej. Profesor
telefonował-
Mówił coś jeszcze, tłumaczył, o coś prosił przytrzymując za rękaw, ale ja szłam prosto korytarzem, nie widząc nikogo i niczego. Ktoś coś za mną
wołał...
Na ulicy uderzył w twarz deszcz ze śniegiem. Błoto czepiało się nóg. Mijali mnie ludzie. Spóźniony do szkoły chłopak z plecakiem, rozgadana, beztroska grupa studentów spiesząca na ćwiczenia, jakieś baby z koszami-
Życie szło naprzód, a dla mnie chyba się skończyło? Moje prawdziwe życie pozostało tam, w czerwonym budynku z cegły. Pocięte i byle jak
zszyte...
Zabrakło mi oddechu. Oparłam się plecami o poczerniały wilgocią pień drzewa i patrzyłam na mijających mnie obojętnie ludzi. Spieszyli
gdzieś przed siebie z własnymi problemami, których także nikt za nich nie rozwiąże...
„...Uśmiechnięci, obojętni, zdrowi krążycie spokojnie w pobliżu jak trawę żujące krowy wokół kogoś, kto umiera na krzyżu...
Zakopane — Obory, maj 1996