KRYSTYNA BOGLAR
Kolacja na Titaniku
— Władza tworzy człowieka.
— Kto to powiedział?
— Tacyt.
Siedziała na zwalonym pniu majtając w powietrzu bosymi stopami. To wszystko, na co było ją
stać. Gdzieś wysoko, w olchowej koronie, ulokował się Michał. Stamtąd od czasu do czasu
skapywało srebro własnych i cudzych myśli. Michał już trzeci dzień z rzędu wdrapywał się po
gładkiej korze na odosobnione drzewo, by jak Szymon Słupnik medytować w ciszy i spokoju.
— Mam nadzieję, że wiesz, kim był Tacyt.
Wiedziała. Są bowiem w życiu człowieka sprawy i prawdy ponadczasowe, których nieznajomość
jest zwyczajnie wstydem, może nietaktem. To tak, jakby się wpychało do ust kęsy nabite na
czubek noża. Jakby się załatwiało sprawy fizjologiczne w licznym towarzystwie.
Nietakt, i tyle.
— Czy on chciał przez to powiedzieć, że władza tworzy sama siebie?
— Sprecyzuj! — warknął spomiędzy liści
Zagryzła wargi. Zawsze z tym miała kłopot. Skupić wszystkie szare komórki nad jedną jedyną
kwestią do rozwiązania? Co za piekielny wysiłek!
— Czy człowiek, który zdobył władzę, zmienia się w kogoś innego? Czy też zdobywszy władzę
zmienia, dopasowuje innych ludzi do własnego ,,ja"?
Stara olcha milczała. Widać Michał rozgryzał problem, którego wcześniej nie dostrzegł.
— Nie wiem.
Skinęła głową, choć nie mógł tego widzieć. Podrapała lewą łydkę pokąsaną przez komary.
— Idę.
3
Olcha nie odezwała się ani słowem. Michał z ulgą przyjął jej oświadczenie. Z trzydziestu
trojga ludzi skupionych z konieczności w jednym obozowisku należeli do nielicznych
„samotników z przekonania".
Gaga włożyła tenisówki. Nie umiała chodzić boso nawet po dywanie. Zsunęła się ostrożnie z
chropowatego pnia i spojrzała na jezioro. Leżało ciche i uśpione. Gładkie jak lustro z
rzadkimi refleksami rzucanymi przez zachodzące słońce.
,,Pocztówkowe! — pomyślała z niesmakiem. — Nic w tym widoku nie przyprawia o dygotanie
kolan. — Zwiedzajcie Mazury! To dobre na orbisowski plakat dla amerykańskich turystek".
Zamarzyła, by nagle wypłynął potwór z Loch Ness. Lub żeby ktoś chociaż kłapnął szczękami.
Rekin czy wilkołak, wszystko jedno.
Byle kłapnął.
Obóz leżał pół kilometra dalej, na skraju dużej polany. Wokół stał las, gęsty w środku,
podbity ściółką z krzewów, rzadki na obrzeżu, stężały od wyziewów z kominów pobliskiej
cementowni. Takie miejsce dostali razem z kuchnią i barakiem, tu rozstawili namioty i tu,
zgodnie z wolą miejscowych władz, usiłowali być zadowoleni. Z wszystkiego.
Gaga wlokła się polną dróżką w kurzu i upale. Po tygodniu burz i wyładowań, potopów na
polach i w namiotach nastąpiło przesilenie. Pogoda ustaliła się i trzydzieści pięć stopni w
cieniu odbierało siły i resztkę energii nawet naj-wytrwalszym. Właściwie powinna być teraz w
obozowej kuchni i myć ziemniaki, ale nigdy nie robiła tego, czego od niej oczekiwano. Na
dobrą sprawę nie pomagało nic: prośby, groźby, łechtanie ambicji. No, nic. Była chyba
wodoszczelna. Impregnowana. Jak zresztą większość z nich.
To nie był obóz harcerski ani szkolna kolonia. To było coś w rodzaju... kolonii karnej.
Zbieranina ludzi w wieku lat czternastu, piętnastu a nawet starszych. Pochodzili z róż-*
nych miast, szkół i środowisk. Nie, nie byli nieletnimi przestępcami. Ani narkomanami na
,,odwykówce". Byli zbieraniną młodzieży, której coś się w życiu nie udało: czas, w którym
przyszli na świat, rodzice, zdrowie lub światopogląd. A często wszystko naraz. I byli
zarazem tymi, którym się
4
udało: zdobywcy laurów przeróżnych olimpiad matematycznych, fizycznych, polonistycznych,
lingwistycznych. Mogło się zakręcić w głowie od sukcesów. Ale się nie zakręciło.
Przynajmniej im. Na początku warczeli jeden na drugiego. Ostro ścierały się indywidualności,
dawały znać o sobie braki w wychowaniu, w kulturze. Po dwóch tygodniach mogli już patrzeć na
siebie bez specjalnego obrzydzenia. Tu i ówdzie zawiązały się pajęczyny, bardzo wątłe nitki,
nie, nie była to jeszcze przyjaźń. Zaledwie coś z „pogranicza".
Ale było.
Na ogół dorastali w warunkach zupełnie innych niż ich opiekunowie. „Sarkofagi" zwabione
miesięcznym pobytem w lasach* niewiele rozumiały ze spraw nurtujących ich podopiecznych. A
może i nie chciały rozumieć? Trzeba dodać na ich usprawiedliwienie, że wychowawcy nie
stworzyli własnego frontu. Nie okopali się na pozycjach dorosłych, którzy z wieku i urzędu
zawsze mają rację. Żyli na względnym luzie starając się o to, by było co jeść i gdzie spać.
I żeby nikt się nie utopił.
'
To wszystko.
W obozie nie było flagi na maszcie. W ogóle nie było masztu. Nikt nie trąbił pobudki. Jeśli
coś wyganiało z namiotów — to głód. „Wielkie żarcie" stawało się spoiwem łączącym anioły i
diabły w jednym wspólnym przeżuwaniu. Tym mlaskającym od pokoleń dawało się sójkę w krzyż.
Przy następnym posiłku już mlaskali mniej. Po tygodniu wcale. Ale tworzyło to tylko cienką
politurę, pod którą gotowały się namiętności jak w kotle czarownic. Byli tacy, jak
ukształtowało ich życie: ani gorsi, ani lepsi od swoich rówieśników. Może tylko zdolniejsi w
czymś tam. Diamenciki zagrzebane w popiele z dużego wygasłego ogniska. Materiał do szlifu
lub odprysk na złom. Tego nikt nie mógł wiedzieć.
I nie wiedział.
— Nie ma obiadu! — syknęła Margareta odrzucając z czoła kosmyk wiecznie tłustych włosów.
Gaga uśmiechnęła się.
— Jest, siostro, jest. Tylko ty o tym nie wiesz!
5
Oczywiście był. Gulasz z ziemniakami, pomidory i kompot. Tylko zupy fasolowej ze skwarkami
nie udało się uratować. Obiad, choć wystygły, wygrzebany do ostatniej kropli sosu z
wojskowej menażki, smakował jak wykwintne danie z renomowanej restauracji.
— Dzięki — powiedziała oblizawszy łyżkę. Marmolada wzruszyła ramionami.
— Za co? Przecież ci się należał. Zawsze schowam co trzeba do menażki.
— Nie mogę się zmusić do pracy przy tych kotłach — westchnęła Gaga. — No, nie mogę.
Marmolada wykrzywiła twarz w grymasie na kształt uśmiechu. Każdy sąd dałby jej za wygląd
przynajmniej trzy lata w zawieszeniu. Ale o kwantach wiedziała niemal tyle, co ostatni
laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki.
— Nie każdemu dana jest miłość do kulinariów — wychrypiała. Miała głos przypominający
zgrzyt żyletki o szybę. I szramę sięgającą od lewego ucha do kącika warg. Nikt nie wiedział,
skąd pochodziła szrama, i nikt też nie był na tyle idiotą, by o to pytać. Dusza Marmolady
miała coś z su-fietu: pęczniała, nabierała powietrza i... opadała.
— Gdzie reszta ludzi?
— Porozłazili się. Dwunastu chłopa zabrał Jacek do miasta. Mają przywieźć prowiant. Mięso
się skończyło i jak naczelnik nie wykombinuje, to będziemy żyć kaszą i marchewką.
Gaga uśmiechnęła się. Jej było wszystko jedno. Mogła żyć i kaszą. Ale najbardziej lubiła
pierogi. Szczególnie te z jagodami.
— Jacek zabrał Gnojka?
Przez zniekształconą twarz Marmolady przeleciał cień uśmiechu. Wyglądała jak wesoła wdówka
po Frankensteinie.
— Jasne. Bał się go tu zostawić. Chłopcy poprzysięgli zemstę. Nie uratuje go nawet fakt, że
jest synkiem wychowawcy. Jacek to wie.
— Gnojek myślał, że jest poza podejrzeniami. Durny. Marmolada podniosła się z pieńka, na
którym siedziała.
> Zajrzała do pustej menażki.
— Dobra. Umyję. — Odeszła wyprostowana trzymając wysoko uniesioną głowę.
6
„Ma figurę modelki — pomyślała Gaga ze smutkiem. — I gębę koniokrada".
Zmierzchało już, gdy powróciło „komando żywnościowe". Przybyli z tarczą, a raczej z
emaliowanym kubłem mrożonej wołowiny.
— Trzeba to załadować do zamrażarki — wysapał Juryś rozcierając zdrętwiałe palce. — Która
się tym zajmie?
Stojące w pobliżu dziewczyny nie wykazywały najmniejszego zainteresowania.
— Daj — powiedziała pani Kornikowa ocierając spoconą twarz. Tylko ona pracowała naprawdę w
ich kolonii.
Jacek wyładowywał torby z makaronem, worek ziemniaków, kofftenerek z dżemem o podejrzanym
wyglądzie. Chłopcy znosili to wszystko do baraku i byle jak ustawiali na prowizorycznych
półkach z nie heblowanych desek. Wszystko w tym obozie było prowizoryczne. Jakby w
oczekiwaniu na błyskawiczną ewakuację. Atmosfera niepewności, bylejakości powodowała
frustracje. Zdawało się, i nikt nie wiedział dlaczego, że zaraz nadleci eskadra bombowców,
by zrównać z ziemią las, miasteczko i cementownię. Albo że z gęstego młodniaka wychyną
bataliony uzbrojonych po zęby napastników w polowych mundurach nie istniejącej armii nie
istniejącego wroga. Takie wrażenie odnosili niektórzy. Na szczęście nie wszyscy.
— Z czego jest ten dżem? — dopytywał się Fryderyk Gruby o płaskim nosie Eskimosa.
— Z pulpy jabłkowo-marchwiowej! — rzucił przez zęby Jaroszek. Był atletą i kulturystą. A
poza tym wrażliwym neurastenikiem o całkowicie konserwatywnych przekonaniach. Wielbił Wielką
Brytanię, kolonializm i wszelkie nierówności społeczne. O demokracji w amerykańskim wydaniu
wyrażał się dosadnie i mało elegancko. Jak na anglo-fila nie miał w sobie nic z gentlemana.
Bywa.
I wyjątkowo nie znosił Jacka.
— Żeby nam się tylko nie zalęgły myszy! — martwił się wychowawca otrzepując dłonie.
— Myszy w czerwcu? — zdziwił się Kulawy. — Co pan, panie Jacku. Teraz należy się martwić
muchami. Gdzie dać to barachło?
7
?V Со? — Jacek rozglądał się dookoła niespokojnym wzrokiem. — Co?
— Te ,,kolanka". No... makaron, żeby go ziemia pochłonęła!
W Jacka wstąpiło złe. Zmarszczył jasne jak len brwi i wybuchnął:
— Tylko byście kotlety żarli, co? Makaronu nie łaska?
— Łaska — odparł cicho Piekarczyk. — Niech się pan nie podnieca. Makaron też pójdzie. Szuka
pan swojego Gnojka? Bo oczka panu latają tam i z powrotem jak nie przymierzając kulki
bilardowe. Swoje odcierpi, złodziejem nie zostanie. Kocówę zapamięta na długie lata...
— Zostawcie go w spokoju. To przecież dziecko... małe... Kulawy wsunął obie ręce w
przepaściste kieszenie wytartych dżinsów.
— Ze złymi skłonnościami trzeba walczyć od małego. Rąbnął dwie pięćsetki czy nie rąbnął?
Jacek znów się zaperzył. Stale zapominał, z kim ma do czynienia.
— Nikt nigdy tego nie udowodnił! Może mu ktoś podrzucił do kieszeni?
Jaroszek pokiwał głową z politowaniem.
— Niech pan z nas nie robi idiotów, co? Gnojek wyjął te pięćsetki z pudełka Kornikowej...
— Nikt tego nie potwierdzi!
— Potwierdzi — powiedziała spokojnie Marmolada. Stała oparta plecami o sosnę. Sama gibka i
rudawa jak pień chropowatego drzewa. — Gaga widziała.
Zagajnik nagle rozbrzmiał potwornym wrzaskiem. Spomiędzy zielonych gałęzi młodniaka wyleciał
goły jak go pan Bóg stworzył dziewięciolatek, wyjąc jak syrena alarmowa. Na nagim tyłku
widoczne były różowe pręgi.
— Tatooo! Oni się biją! Tatooo!
Jackowi zadrgała grdyka, ale o dziwo zapanował nad nerwami. Chwycił mocno syna i nie
zważając na jego łzy wymierzył mu siarczysty policzek.
— Żebyś nigdy więcej nie wyciągnął ręki po cudze! Gnojek przysiadł z wrażenia. I ucichł.
Dopiero w sekundę
później rozdarł się na cały las:
— Mamooo!
8
Zagajnik opustoszał. Sprawiedliwi rozleżli się po kątach. Nikt nie chciał, na dobrą sprawę,
przyglądać się nieszczęsnemu dziecku. Jego ojcu zresztą też nie. Czwórka najstarszych
chłopaków siedziała pod świerkiem rżnąc w „tysiąca". Mieli w puli parę „Koperników" i trzy
papierki z prezydentem Waszyngtonem. Nie czuli głodu ani chłodu. Świerk był ich ojcem i
matką, zaś asy i króle drogą do bogactwa i szczęśliwości wiekuistej. „Małe", czyli ósemka
Papużek Nierozłą-czek, w podobnych bawełnianych koszulkach i szortach, przechadzały się
parami po placyku. Były dość dziecinne i zajęte sobą. Aż dziw brał, że w brutalnej
rzeczywistości uotiowały się takie na pozór nieskażone duszyczki. To one najgłośniej
wyciągały „Kiedy ranne wstają zorze". I one gotowe były recytować wiersze na każdą okazję-na
Dzień Matki, Dzień Lasu czy Tydzień Strażaka. „Panienki z Dobrych Domów" — jak o nich
mawiała kucharka Nitecka.
Gaga z natężeniem wpatrywała się w jezioro. Pobyt na obozie traktowała jako zło konieczne. W
końcu lepiej zaszyć się w zieleń, niż szlifować wyprażony miejski bruk. Szczególnie w czasie
kanikuły. Tu nikt jej nie pilnował. Chyba że Marmolada. Starsza o rok przylgnęła do Gagi w
jakiś dziwny, kleisty sposób. Widać musiała się kimś opiekować. Chować do menażki obiad, na
który Gaga nigdy nie potrafiła zdążyć. Marmolada lubiła prać, sprzątać i szyć. To wszystko,
czym Gaga serdecznie pogardzała. No, i Gaga nie rozumiała ani w ząb niczego z teorii
kwantów, o czym Marmolada mogła rozprawiać godzinami, wodząc za Gagą roziskrzonym
wzrokiem.
— W siedemdziesiąt lat po katastrofie wciąż nie wiadomo, gdzie jest ser — rzucił z gałęzi
Michał.
Gaga otrząsnęła się z zamyślenia.
— Co? Jaki ser?
Michał milczał przez dobrą chwilę. Wiedział, że zaciekawił. Jak każdy dobry aktor „łowił
chwilę".
— „Tubantia". Tak się nazywał holenderski trzytysięcznie To statek — dorzucił łaskawie.
— Tyle wiem! — zdenerwowała się Gaga. — A co ma do tego ser?
9
— Był nim wyładowany po dziurki w nosie. Gaga kiwnęła głową.
— Po to są statki, żeby je ładować. I co dalej? Zatonął? Michał znów milczał.
Niepotrzebnie przeciągnął strunę.
Gaga wstała.
— Zaczekaj! — Chłopiec wychylił się niebezpiecznie. — Zaraz ci opowiem. To pasjonująca
historia!
Dziewczynka usiadła. Nie było jej wygodnie. Gruby powalony pień wystawał daleko nad wodę. I
miał nieprzyjemnie chropowatą korę.
— Co było w serze? — rzuciła ostro. Michał o mało nie spadł z gałęzi.
— Skąd wiesz, że coś było?
— ,,W siedemdziesiąt lat po katastrofie wciąż nie wiadomo, gdzie jest ser" — zacytowała
bezbłędnie. — Jeśli szukają wciąż sera, choć musiał się zepsuć na dnie morza lub go zjadły
rekiny, to znaczy tylko jedno: coś w tym serze było, no nie?
Olcha zaszeleściła ze złością. Michał z trudem znosił, gdy ktoś inny wykazywał równą mu
dociekliwość. Gaga była, niestety, nie do pokonania.
— Podczas pierwszej wojny światowej „Tubantia" została storpedowana i poszła na dno. Ser
był faszerowany sztabami złota. Dla niepoznaki. Cóż lepszego od ementalera mogli wysyłać
Holendrzy, no nie? Do dziś nie wyłowiono złota, choć już zlokalizowano wrak „Tubantii".
— To coś dla mnie — rozmarzyła się Gaga. — Poprowadziłabym ekspedycję. Natychmiast.
Michał zaszeleścił gdzieś w górze.
— Wiesz, co powiedział mój stary, gdy mu parę lat temu zdradziłem podobne chęci? „Porzuć
marzenia, mój synu, czytaj rozkłady jazdy. Są dokładniejsze i mniej kosztowne".
Gaga pokiwała głową. Skąd to znała? Z autopsji! Od piętnastu lat wybijano jej z głowy
mrzonki. Od piętnastu lat usta-wiano ją przy drodze życiowego realizmu. I co? Ano nic.
Na szczęście.
Łomot chochli o patelnię niósł się aż nad wodę. To wzywano na chleb z dżemem i herbatę z
kotła. Wyjątkowo świńską lurę z dodatkiem mięty i suszonych liści geranium. Ku-
10
charka była zachwycona pomysłem. Ci, co to pili, jakby mniej.
— Kiedyś utopimy Nitecką w tym płynie — rozjaśnił się Jaroszek.
— Marzenia to mają do siebie, że się nie sprawdzają. Jak kabała — westchął Kulawy.
— Ale spróbować można — upierał się Jaroszek. — Może one są reformowalne? Te marzenia?
— Marzenia tak, ale Nitecka nie. Tyle lat stała przy krosnach i nagle, dla zarobku,
postanowiła zostać kolonijną kucharką.
— Co chcesz. Stara się. Mało to takich, na wyższych niż kucharkarStanowiskach, którym ani w
głowie starać się. — Fryderyk Gruby pocierał swój eskimoski nos.
Siedzieli przy długim stole zbitym z desek. Tu i ówdzie z blatu wyłaziły gwoździe. Niejeden
już zawadził o nie łokciem, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby wziąć do ręki młotek. I
czy w ogóle jakiś młotek tu był?
Kulawy siorbnął herbaty i zaraz zakaszlał spłoszony. Jako zbiorowisko inteligentnych, lecz
niekoniecznie najlepiej wychowanych ludzi szybko uczyli się i nabierali ogłady.
Gaga patrzyła na Gnojka. Siedział markotny i brudny na koniuszku stołu pochlipując z cicha.
„Głupi szczeniak. Rąbnął dwie pięćsetki, wierząc, że nie zlokalizujemy złodzieja. Naiwny. A
swoją drogą, dlaczego to zrobił? Złodziejstwa nie wyniósł z domu. Jacek nigdy nie sięgnął po
cudze, a tyle razy miał okazję. Przez jego ręce przechodzą wszystkie pieniądze na obozowe
wydatki. Widać jabłko pada czasem daleko od jabłoni. A może to nasza wina? — zasępiła się
nagle odkładając kromkę na talerz. — Może przyglądał się niektórym z nas? Może zmałpowałtych
karciarzy od siedmiu boleści? Przecież oni podbierają sobie czasem banknoty większe niż
pięćsetki? Gnojek coś spostrzegł i postanowił zrobić własny skok. Ale dlaczego zabrał
Kornikowej? Starsza kobieta, wierząca i praktykująca, trzymała cały swój dobytek na
wierzchu. Niczego nigdy nie chowała pod klucz. Przecież któreś przykazanie z dekalogu mówiło
wyraźnie: nie kradnij! W baraku, gdzie mieszkała, wszystko stało otworem. Zawsze. A przecież
takie obozy prowadzi już od dziesiątków lat. Co zatem? Proste: Gnojek bardzo bał się chło-
11
paków. Bał się podprowadzić im cokolwiek. Nie bał się Kornikowej. Głupi smarkacz!"
— Jutro niedziela — powiedział Jacek w głębokiej ciszy. Przeżuwający spojrzeli z nadzieją.
— To co?
— Pójdziemy do kina. Kto jest za? — Las rąk uniósł się w górę. — Większość decyduje. —
Dorzucił z satysfakcją: — Demokratyczne głosowanie.
— Cholerny demokrata się znalazł! — zezłościł się nie wiedzieć czemu Jaroszek. — Rządy
demokratów to równanie w dół! — powiedział głośno.— Nie wie pan, że w rzeczywistości
mniejszość rządzi większością?
Jacek rozłożył ręce. Wolał nie dyskutować. Nic a nic się nie znał na polityce. Na pedagogice
zresztą też. Studiował Akademię Wychowania Fizycznego i jedyne, co mu przemawiało do
przekonania, to czasy i ,,międzyczasy". Przeważnie na czterysta metrów. Na kolonię
przyjechał, bo nie miał co zrobić z synem. Kierowanie trzydziestką ..dzieciaków" było
najłatwiejsze pod słońcem. Jednego tylko nie przewidział: że to nie są dzieciaki i że będzie
miał do czynienia z cholernymi indywidualistami. Z których co drugi przewyższał go
intelektualnie o głowę.
Tymczasem spór o demokrację trwał w najlepsze.
— Demokracji, jak pałki, używają obie strony1 — denerwował się Michał.
— Ona nie jest przecież celem samym w sobie — przebił się nieco piskliwie Piekarczyk. —
Jest środkiem.
— A co jest celem? — prowokacyjnie rzuciła Gaga.
— Mądry i skuteczny sposób rządzenia! Taki, co społeczeństwu zapewni dobrobyt i
bezpieczeństwo.
— Tylko konserwatyści — mruczał Jaroszek.
* — Nieprawda! — Juryś oblizał palce z dżemu. Ten dżem miał kolor duszonej dżdżownicy. I tak
pachniał. — Teraz się demokratycznie głosuje i wybiera!
Piekarczyk zaniósł się rechotliwym śmiechem.
— I dlatego po miesiącach bezsensownej gadaniny, bo każdy może demokratycznie zabrać głos,
wybiera się ,,najlepszego", który jest nijaki, przeciętny, ale nikogo nie drażni. Dostaje
zatem najwięcej demokratycznie zdobytych głosów.
12
— Dosyć! — Marmolada huknęła kubkiem w stół. — Nigdy głos ogółu nie był głosem mądrości!
— Koniec świata! — mruknęła Gaga wstając. — Pomieszanie z poplątaniem. ,,Każdy o czem
innym, jak zawsze w gronie rodzinnym". To nie ja. To Boy-Żeleński.
Nikt nie zareagował. Walka na słowa trwała. Stół podzielił się na parę obozów.
— Oto Polska właśnie! — roześmiał się Kukła doganiając Gagę. — Gdzie idziesz?
— Pomyśleć.
— To mnie po drodze.
Niedziela była nietypowa. W każdym razie jeśli chodzi o pogodę. Zaczęła się kapuśniaczkiem,
który nieprzyjemnie bębnił o dach namiotu. Potem chmury rozsnuły się. łysnęły plamy błękitu.
I kiedy wydawało się, że już wszystko dobrze, słońce przebije się przez mgłę — huknął
piorun. Dość blisko, by wystraszyć Papużki Nierozłączki. Pioruny waliły z jasnego nieba
przez dobre pół godziny, by zakończyć seans prawdziwą pompą. O dziewiątej głodni ludzie
wyłazili z namiotów, przebiegali niezbyt rozległą polankę i zapadali w baraku, gdzie Nitecka
z wiejska zawodząc: ,,Ojczyznę, wolność, racz nam wrócić, Panie!" nalewała do
wyszczerbionych kubków ziołową herbatę. Na ,,piecu", czyli elektrycznej kuchni, buchał parą
kocioł z mleczną zupą.
— Weź mój fartuch i idź po Małe — zarządziła kucharka robiąc błyskawiczny przegląd twarzy.
— Po co fartuch? — zdumiał się Fryderyk Gruby sięgając po chochlę.
Dostał ścierką po łapach, aż odskoczył pod ścianę.
— Boją się wyjść. A tu śniadanie stygnie. No weź, mówię, fartuch! I przyprowadź dziecka!
Posłuchał. Zwinął fartuch i włożył pod koszulę.
— Jak się papugi przykryje, to się nie boją. Przynajmniej te w klatce — dorzucił. Lubił
tłumaczyć, po co wykonuje kolejne czynności.
— Jeden fartuch na osiem Papug? — zastanowił się Kulawy. — Nie jestem, na szczęście,
matematykiem. Nie moja branża. Gdyby to chodziło o kwas dezoksyrybonukleinowy, to co innego.
13
— Nie mam najmniejszego zaufania do tych, co dłubią w genach — wyznała odważnie Marmolada.
Nie musiała się bać. Jej nikt nie zaczepiał.
Kulawy otworzył usta i czym prędzej je zamknął. Przyjeżdżając tu obiecał sobie, że o
biologii nie piśnie ani słowa. ,,To przecież analfabeci. Jacyś historycy i literaturoznawcy!
Kompletna ignorancja".
Przez cały dzień snuli się albo spali. Tylko najzagorzalsi karciarze tłukli w wytłuszczone
asy i walety. Ale i oni w końcu się znudzili. Po obiedzie wypogodziło się na tyle, by móc
ruszyć do lasu.
Gaga plątała się jakiś czas po zagajniku, aż weszła w gęstwinę. Szła kierując się
nawoływaniem kukułki. Było cicho i mokro. Z jasnozielonych sosnowych kitek skapywały krople.
Jak zwykle prosto za kołnierz. Nagle przystanęła. W pierwszej chwili nie zdała sobie sprawy
z tego, dlaczego to zrobiła. Kukułka umilkła, nic nie mąciło ciszy. Więc co to było?
„Zwidy, majaki — pomyślała. — Albo złodziej obserwujący nasz obóz. Jest z sąsiedniego, tam
piorun zabił kucharkę, więc przyszedł tu, by porwać naszą Nitecką". Sytuacja wydała jej się
dość humorystyczna. Ruszyła dalej. Może dlatego, by przezwyciężyć te pięć procent strachu?
Pod starym dębem bzykały osy. Widać w dziupli miały swoje gniazdo. Gaga pomaszerowała
łukiem. Wolała nie narażać się na ukłucie. W dzieciństwie puchła, gdy tylko użądliło ją coś
pszczołopodobnego. Wśród wysokopiennych sosen, na ziemi zasypanej starym, zeszłorocznym
igliwiem, leżał prostokątny, niebieski i całkiem suchy notes czy też kalendarz. Teraz
zrozumiała, że jednak ktoś tu był. Że go chyba słyszała. Może podświadomie? Ostrożnie
podniosła niebieską okładkę. Notes był całkowicie pusty, zaś za plastikową przegródką
tkwiła... chustka do nosa. „Jakiś elegant — pomyślała wsłuchując się w ciszę. Chustka była z
cienkiego batystu z widocznym wiśniowym szlaczkiem. — Nikt z naszych, bo oni do
wydmuchiwania nosa używają przede wszystkim palców. No, nie wszyscy. Ale to jest chustka
człowieka dorosłego, który był tu jeszcze przed chwilą. Trzeba wracać. Ostrożnie. Najlepiej
po własnych śladach".
14
Gaga nie czuła drżenia serca. Ale odwróciwszy się plecami do dębu z trudem zachowywała
spokojny rytm kroków. W plecach miała coś w rodzaju dziury. Jakby ją ktoś przewiercał
wzrokiem. W każdym razie takie odnosiła wrażenie. Potęgowała je gęsia skórka na ramionach.
Poza tym wszystko było w jak najlepszym porządku. Mózg pracował z regularnością
szwajcarskiego zegarka.
„W ogóle nic ważnego. Jakiś facet, bo chustka nie jest damska, łazi po lesie koło obozu.
Tyle wiem. Dobrze by było spojrzeć mu w oczy. Z daleka. Najlepiej przez teleskop".
Gaga przy całym swoim bagażu doświadczeń bywała przedziwnie dziecinna. Może to wpływ
lektur?
Licho wie. Czytywała Chandlera i Prousta, Karola Maya i Geneta. Równie lubiła bezy i kakao z
pianką, co mule z kieliszkiem chablis.
Cholerny wiek, piętnaście lat.
Tuż za skłębioną kępą dzikich jeżyn migała jaskraworó-żowa plama. „Kto zacz? Takiego kolorku
nie używa nikt w całym obozie!" Zbliżyła się na dostateczną odległość. Różowa plama wykwitła
sukienką z białym obrąbkiem. Blond rozpuszczone loki ujęte przepaską w równie zjadliwym
kolorze. „Ki diabeł?" -Prawie się zrównały. Różowa nagle obejrzała się przez ramię.
„Monika?" — zdziwiła się Gaga. Ta szara mysz z kocz-kiem skłębionych włosów na czubku głowy,
to codzienne popychadło, chude, na cienkich jak gałązki nóżkach nagle przemieniło się w
barwnego motyla!
Monika wyraźnie się speszyła. Nawet jakby zbladła pod warstwą opalenizny. Kropelki potu
zwilżyły brwi i nos. Znów była szarą myszą przebraną w strój księżniczki z bajki.
— No... czy muszę zawsze łazić w dżinsach? A ty... czemu mnie szpiegujesz?
Gaga zmarszczyła czoło. „Szpiegujesz? A zatem wyraźnie się boi. Coś ma, mysz jedna, na
sumieniu. Nikt, kto śpi normalnym, zdrowym snem, nie podejrzewa drugiego o bezsenność. Co
zatem jest grane?"
— Nie łażę za tobą, tylko cię z tyłu zwyczajnie nie poznałam. Byłam w lesie. Tam, gdzie
rosną takie wielkie dęby.
— I co? — Monika błysnęła oczkiem. Jakoś tak dziwnie, krzywo.
15
CD
5 ^ -r. -•CT^
(C ■< O
<£7^
J*
_7"
er N,
CD СЛ- 13
(4/ O" CD
® 0) 3 -n
CL - ■ V ^_
ш 5 o
го ш ^
37^ .»7 ~ ^ £
Z! З ГОСО w < co » o_ C> ^
O
itl. c-5 ---" £I> O ^
C/>" Ci5 Z5- __ CD СГ —,
N cd O 5 ел л -
^ ^ Cu
— Nie mam najmniejszego zaufania do tych, co dłubią w genach — wyznała odważnie Marmolada.
Nie musiała się bać. Jej nikt nie zaczepiał.
Kulawy otworzył usta i czym prędzej je zamknął. Przyjeżdżając tu obiecał sobie, że o
biologii nie piśnie ani słowa. ,,To przecież analfabeci. Jacyś historycy i literaturoznawcy!
Kompletna ignorancja".
Przez cały dzień snuli się albo spali. Tylko najzagorzalsi karciarze tłukli w wytłuszczone
asy i walety. Ale i oni w końcu się znudzili. Po obiedzie wypogodziło się na tyle, by móc
ruszyć do lasu.
Gaga plątała się jakiś czas po zagajniku, aż weszła w gęstwinę. Szła kierując się
nawoływaniem kukułki. Było cicho i mokro. Z jasnozielonych sosnowych kitek skapywały krople.
Jak zwykle prosto za kołnierz. Nagle przystanęła. W pierwszej chwili nie zdała sobie sprawy
z tego, dlaczego to zrobiła. Kukułka umilkła, nic nie mąciło ciszy. Więc co to było?
„Zwidy, majaki — pomyślała. — Albo złodziej obserwujący nasz obóz. Jest z sąsiedniego, tam
piorun zabił kucharkę, więc przyszedł tu, by porwać naszą Nitecką". Sytuacja wydała jej się
dość humorystyczna. Ruszyła dalej. Może dlatego, by przezwyciężyć te pięć procent strachu?
Pod starym dębem bzykały osy. Widać w dziupli miały swoje gniazdo. Gaga pomaszerowała
łukiem. Wolała nie narażać się na ukłucie. W dzieciństwie puchła, gdy tylko użądliło ją coś
pszczołopodobnego. Wśród wysokopiennych sosen, na ziemi zasypanej starym, zeszłorocznym
igliwiem, leżał prostokątny, niebieski i całkiem suchy notes czy też kalendarz. Teraz
zrozumiała, że jednak ktoś tu był. Że go chyba słyszała. Może podświadomie? Ostrożnie
podniosła niebieską okładkę. Notes był całkowicie pusty, zaś za plastikową przegródką
tkwiła... chustka do nosa. „Jakiś elegant — pomyślała wsłuchując się w ciszę. Chustka była z
cienkiego batystu z widocznym wiśniowym szlaczkiem. — Nikt z naszych, bo oni do
wydmuchiwania nosa używają przede wszystkim palców. No, nie wszyscy. Ale to jest chustka
człowieka dorosłego, który był fu jeszcze przed chwilą. Trzeba wracać. Ostrożnie. Najlepiej
po własnych śladach".
14
Gaga nie czuła drżenia serca. Ale odwróciwszy się plecami do dębu z trudem zachowywała
spokojny rytm kroków. W plecach miała coś w rodzaju dziury. Jakby ją ktoś przewiercał
wzrokiem. W każdym razie takie odnosiła wrażenie. Potęgowała je gęsia skórka na ramionach.
Poza tym wszystko było w jak najlepszym porządku. Mózg pracował z regularnością
szwajcarskiego zegarka.
„W ogóle nic ważnego. Jakiś facet, bo chustka nie jest damska, łazi po lesie koło obozu.
Tyle wiem. Dobrze by było spojrzeć mu w oczy. Z daleka. Najlepiej przez teleskop".
Gaga przy całym swoim bagażu doświadczeń bywała przedziwnie dziecinna. Może to wpływ
lektur?
Licho wie. Czytywała Ghandlera i Prousta, Karola Maya i Geneta. Równie lubiła bezy i kakao z
pianką, co mule z kieliszkiem chablis.
Cholerny wiek, piętnaście lat.
Tuż za skłębioną kępą dzikich jeżyn migała jaskraworó-żowa plama. „Kto zacz? Takiego kolorku
nie używa nikt w całym obozie!" Zbliżyła się na dostateczną odległość. Różowa plama wykwitła
sukienką z białym obrąbkiem. Blond rozpuszczone loki ujęte przepaską w równie zjadliwym
kolorze. „Ki diabeł?" Prawie się zrównały. Różowa nagle obejrzała się przez ramię.
„Monika?" — zdziwiła się Gaga. Ta szara mysz z kocz-kiem skłębionych włosów na czubku głowy,
to codzienne popychadło, chude, na cienkich jak gałązki nóżkach nagle przemieniło się w
barwnego motyla!
Monika wyraźnie się speszyła. Nawet jakby zbladła pod warstwą opalenizny. Kropelki potu
zwilżyły brwi i nos. Znów była szarą myszą przebraną w strój księżniczki z bajki.
— No... czy muszę zawsze łazić w dżinsach? A ty... czemu mnie szpiegujesz?
Gaga zmarszczyła czoło. „Szpiegujesz? A zatem wyraźnie się boi. Coś ma, mysz jedna, na
sumieniu. Nikt, kto śpi normalnym, zdrowym snem, nie podejrzewa drugiego o bezsenność. Co
zatem jest grane?"
— Nie łażę za tobą, tylko cię z tyłu zwyczajnie nie poznałam. Byłam w lesie. Tam, gdzie
rosną takie wielkie dęby.
— I co? — Monika błysnęła oczkiem. Jakoś tak dziwnie, krzywo.
15
— Nic. Długo będziemy prowadzić ten kretyński dialog? Monika wzruszyła ramionami.
— Ja tam do gadatliwych nie należę. Języka po próżnicy u nasz się nie strzępi.
To „u nasz" wskazywało wyraźnie na pochodzenie z mazowieckich wiosek.
— Powiedz, z czego jesteś dobra? — Gaga zadała to pytanie ot tak, po prostu. Przecież oni
wszyscy byli ,,z czegoś" dobrzy. Przynajmniej powinni.
Monika roześmiała się. Miała bardzo ładne, białe zęby. I chyba podczernione brwi.
— To tajemnica. A tak między nami, nie wszyscy to olimpijczycy. Nie wiedziałaś o tym?
Nie wiedziała.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Monika lekceważąco machnęła dłonią.
— Zawsze się kogoś upycha. Jakieś... „dygnitarskie" dzieci. Tatuś, urzędniczyna gminny,
dowiedział się, że gdzieś w lasach, na końcu Polski, będzie obóz dla geniuszy. To chce synka
lub córeczkę wepchać dla chwały własnej. Wiesz, jak się zaraz wyrasta w oczach sąsiadów. Mój
syn olimpijczyk! Wystarczy wcisnąć komu trzeba indyka albo trzy kilogramy schabu bez kości.
Monika miała złe, wąskie usta. I już nie wyglądała na różowego motyla.
— Ciebie też wepchnięto przy pomocy schabu? — wymruczała Gaga.
Monika zmrużyła oczy. Chwilę milczała.
— Ja tkam kilimy. I zajmuję się sztuką. To wszystko, co chciałaś wiedzieć?
Gaga uprzejmie skinęła głową. Ale nie przestała myśleć, choć po różowej plamie nie pozostał
już ślad. Jakby się rozpłynęła w powietrzu. „Ciekawe... która tkaczka czy malarka, czy w
ogóle ktoś, kto zajmuje się sztuką, włożyłby na siebie różową suknię w odcieniu barchanowych
majtek praprababki. Która z nich powie ,,u nasz" i nie dostanie przy tym czkawki?"
Przedzierała się na skróty. Droga do olchy, z~ której zazwyczaj zwisał Michał, wydawała jej
się dziwnie odległa. Michała lubiła, ale czasem ją denerwował. Swoją „inność"
16
podkreślał wszem i wobec z arogancją, która złościła. To prawda, że dużo wiedział i był
kopalnią najprzeróżniejszych opowieści. Wcale nie zmyślonych. Michał pożerał książki i
czasopisma żując je ze znawstwem. Pochłaniał tony zadrukowanych stron. Przeczytane
historyjki uklepywał w swych szarych komórkach jedna na drugiej. A kiedy były potrzebne,
wyciągał świeżutkie i kruche. Jak przystało na historyka, nie fantazjował, ale często brał
mity za rzeczywistość. Bo tak mu było wygodniej, bo można było „epatować małego burżuja"
wiadomościami, o jakich nikomu się nie śniło. Gagę też próbował traktować jak infantylną
gęś. Cóż, nie powiodło się. Natrafił, biedak, na wyjątkowo twardy orzech^clo zgryzienia.
Teraz też siedział, a raczej leżał na wygodnym, rozłożystym konarze mając dokoła
prześwietlony słońcem zielony półmrok.
Gaga, jak zwykle, zdjęła trepy i przeszła parę kroków po chropowatej korze pnia sterczącego
poziomo nad taflą jeziora. Dziś marszczyło się, załamywało refleksy, zmieniając co chwilę
odcień szarości. Gaga patrzyła uważnie. Lubiła obserwować grę kolorów.
— Jesteś ciągle biała jak ser — stwierdził Michał załamującym się głosem. — Matka się
przestraszy.
— Mama nie jest rasistką — odparowała — nie obchodzi jej kolor skóry.
— Właściwie, jak ty masz na imię? Bo Gaga to skrót. Od czego?
— Od zgagi — odparła nie speszona. — Jako dziecko nieźle dawałam rodzinie w kość. Mawiali
wtedy: cholerna, mała zgaga!
Milczeli dłuższą chwilę. Wiatr szeleścił liśćmi olchy, chłodził spoconą twarz i suszył
trawy.
— Co wiesz o mieście Anger? Gaga pokręciła głową.
— Nic. Brzmi z francuska.
— Zgadza się. — Michał chyba przechodził spóźnioną mutację, bo z góry dolatywały bądź to
piski, bądź słowa
/iadane czymś w rodzaju basu. — To jedyne miasto ie, które hitlerowcy zajęli przez telefon.
Naturalnie irugiej wojny światowej.
17
З £& w З В? о 57 _* ff "■ o - m <p
- n » u n n. 3 -■ 5' ^ I ^ x ^ ? -.
/ ig ^-s §-
?~ Ф CL /\
cl <rp a> Ф co
er A/
sr o oT-S
^ /v £> піт ^^^о»^=їг -n_зп-^и s іл ^ і В -■ а
"^іоз -. - ■ s a-, =» з % %
Ю
^. ^ O -o. Vi
c^
<-Г> C£>
<ГЕ>
TO TT
-^ O o ш < .
r: ^
CE>
^ 4
-co
fz ^> CD" W O -o
60 -r ^
O
CL
=; С. 03 N
СЯ CQ O O CD -i -^-o 03 "O -
CL^śa.cD^0 o--o .. n3o-03N. id-» o ° t S№ to
N CD CD f .
ca
СЯ- „ <D № $ З Й
o
CC?
A'
с 5
CT °" Ж-
o 5' *
03
r-t- tf
I-
І. З - -D ї І CD Й JO O C/3 CD "O o- "ii o °-£ł " °
ii
Ą
cv «■ 03
s;
З o
S» "£=»
ЛЖ%
X o'
CD СП-
о °'
£ о
да з
_" 03
3*'
—■ -?«=г
Gaga zdziwiła się.
— Jak to: przez telefon?
— A tak. Niemcy, oddaleni o kilkadziesiąt kilometrów, zatelefonowali do francuskich jeszcze
władz Anger i oświadczyli, ni mniej ni więcej: przyjedziemy o tej i o tej godzinie, prosimy
uważać miasto za zajęte.
— Cóż za elegancja wykonania! — parsknęła Gaga. — U nas, w Polsce, nie patyczkowali się!
Nikt nie telefonował do Oświęcimia i nie uprzedzał, że założą tam największy obóz śmierci w
Europie!
— To są właśnie paradoksy supermenów.
— Faszystów.
Michał zaszeleścił gałęzią.
— Nie myl faszyzmu z hitleryzmem. To dwie różne sprawy. No, na początku były różne.
Faszyzm wymyślili Włosi. Potem trochę się to pokomplikowało... czy to nasi tam ciągną?
Gaga spojrzała w lewo. Istotnie. Drogą nad jeziorem, po przeciwległej stronie, tupotał
sznurek ludzkich postaci, idących jak gęsi wąską przecinką między łąką a wiklinowym pasem
wzdłuż wody.
— Poszli do kina.
— Na ten koszmarny film, gdzie żółci ludzie nie chodzą, tylko fruwają w powietrzu
podbijając sobie oczy palcami stóp?
— Chińskie walki — westchnęła Gaga. — Dla niedorozwiniętych dzieci. I pomyśleć, że oglądać
to będzie przyszły kwiat polskiej nauki i kultury.
Michał przymknął oczy, zadowolony, że nikt nie może zobaczyć jego twarzy.
— Pamiętaj, że w zasadzie nie jesteś potrzebna społeczeństwu.
— A już myślałam, że doceniłeś społeczeństwo niepotrzebnych! — roześmiała się.
— Idź już sobie! — wychrypiała olcha z niecierpliwością. — Teraz chcę być sam.
Gaga podniosła się. Doceniła szczerość.
— Chyba ich dogonię.
— Szczęśliwego powrotu. Na twoim miejscu włożyłbym, wchodząc do kina, średniowieczną
zbroję.
— Nie zamierzam oglądać filmu. Chcę zjeść to największe ciastko z wystawy u piekarza. Jest z
masą serową i kremem.
Michał nie odezwał się. Jego nie interesował nawet tort wielkości Pałacu Kultury i Nauki.
Chciał być sam, i tylko to się liczyło.
Tak w każdym razie zrozumiała Gaga.
Siedząc na schodku przed zamkniętym na cztery potężne zasuwy sklepem piekarza, wpatrywała
się w matowe, jakby zasnute pajęczynami szyby. „Dlaczego prawie wszystkie małe miasteczka w
naszym kraju są tak do siebie podobne, że nie sposób odróżnić Kozich Wólek od Dębich Rogów?
Pajęczynami zarasta księgarnia i mleczarnia. «Warsztat naprawy mercedesa» i apteka. Ciekawe,
czy ktoś tu kiedyś naprawiał mercedesa?"
Kwadratowy rynek świecił pustkami. Zupełnie jakby wszyscy mieszkańcy wymarli na cholerę.
Tylko z restauracji dobiegały podchmielone głosy. Jakiś samochód, przypominający leciwego
trabanta, przejechał wolno z północy na południe. Zatrzymał się niedaleko knajpy. Gaga
obserwowała go zupełnie bezinteresownie. Ot, oko spoczęło na czymś, co się rusza. Z wnętrza
wysiadł niski, krępy mężczyzna i kilkoma szybkimi krokami dopadł restauracyjnych drzwi tuż
koło piekarni. Wewnątrz wozu siedziały jeszcze trzy lub cztery osoby. To, co Gaga zanotowała
w pamięci, to była twarz kierowcy i kolor wściekłego różu.
,,Zupełnie jak sukienka Moniki! — pomyślała marszcząc brwi. — Przecież to jest Monika! Albo
ktoś bardzo do niej podobny!" Zanim zdążyła ruszyć się ze schodka, z knajpy wypadł krępy
mężczyzna dźwigając w objęciach kilka butelek z kłoskiem żyta na nalepkach. Człowiek wcisnął
się z trudem na tylne siedzenie auta, które natychmiast ruszyło. Gaga wciąż ze zmarszczonymi
brwiami wpatrywała się w smugę opadającego kurzu.
— Do diabła! — mruknęła półgłosem. — Chyba to nie jest w porządku! Dziewczyny z obozu nie
powinny rozbijać się samochodami. I to z facetami wyglądającymi na margines społeczny.
To prawda, że czasy się zmieniły, harcerskie podchody już dawno przestały interesować
nastolatków, rozluźnił się
19
w ostatnich latach gorset obyczajowości. Ale, u diabła, pozostać powinno jakieś poczucie
przyzwoitości. No, są rzeczy, których się nie robi. Chociażby ze zwykłego szacunku dla
samego siebie. Owszem, są zbieraniną z całego kraju. To prawda, że w ogólnym kryzysie obóz
nie funkcjonuje jak należy. Odczuwa się niedostatek wielu podstawowych rzeczy. Ale czy
naprawdę najważniejszy dla Polaka jest codzienny schabowy z kapustą? Idea, bo przecież jakaś
idea przyświecała organizatorom kolonii dla olimpijczyków, powinna być sprawą nadrzędną. Tu
mają okazję się poznać: przyszły Einstein z przyszłą Marią Skłodowską-Curie. A może rośnie
wśród nich Nobel literacki? Mają się poznać. Wymienić nie tylko adresy i systemy gry w
,,oko", ale i jakieś swoje wyobrażenia o świecie na miarę czasów. Nie jest łatwo, do diabła,
zostać olimpijczykiem. Ktoś przecież przykładał do tego rękę: dom, szkoła czy tylko
piekielna własna ambicja. Jeśli jeden może wyleżć na powierzchnię, przebić się przez mur
obojętności otoczenia, wystrzelić jak rakieta z dna ,,polskiego kotła", to jakaż siła tkwić
powinna w pięciu czy piętnastu? A ich jest aż trzydziestka. Z hakiem. Dlaczego zatem olewają
wszystko, oni, ci wybrani? Dlaczego wolą rżnąć w pokera na dolary niż stworzyć dyskusyjny
okrągły stół? Spiąć się, zmobilizować do czegoś, co dałoby się robić wspólnie? Jasne, są
indywidualistami. Ale, u Boga Ojca, gdzie indziej pracują nad wspaniałymi wynalazkami całe
gangi właśnie indywidualistów. Skończył się szczęśliwy wiek dziewiętnasty, gdzie oszalały
fizyk-teoretyk wynajdował w zaciszu własnych czterech ścian rzeczy, bez których nie byłoby
dzisiejszej cywilizacji. Dziś pojedynczy osobnik nie ma żadnychTszans. Potrzebne są zespoły.
Im więcej geniuszy tym lepiej. I tylko oni mogą coś jeszcze zrobić dla najpiękniejszego ze
światów. Ta właśnie idea przyświecała fundatorom kolonii. Tylko że rozmyła się w złej
organizacji, niedobrym kierownictwie i całkowitej bezwolności „tych na dole".
Gaga zrozumiała to już trzeciego dnia. Jacka nie interesował ich rozwój intelektualny.
Trudno zaś było wymagać od byłej instruktorki robót ręcznych, Kornikowej, czy kucharki
Niteckiej, aby zajmowały się czymś więcej niż kuchnią. Toteż młodzi ludzie rozłazili się po
lesie, śmiertelnie nudzili.
20
popatrywali spod oka jeden na drugiego. Ich też nic nie obchodziło. Nikt nie słuchał radia,
które nadawało przeróżne komunikaty o stanie państwa, kiwali się w takt rocka lub
przeciwnie: tkwili bez ruchu wpatrzeni w dal. Nikt nie czytał książek, bo ich nie przywiózł.
Swoje zostawili w domach. Nie było prasy. Jeśli ktoś wybierał się do kiosku „Ruchu" w
miasteczku, to tylko po papierosy. Naturalnie, papierosy były zakazane. Ale czegóż można
zakazać wybujałym ponad przeciętność piętnastolatkom i szesnastolatkom? Na ukrytych między
krzakami polanach nie tylko palono lecz i pito. Na szczęście piwko.
Jacek o tym nie wiedział. Albo udawał, że nie wie. Obie dobre kobjpty zajęte gotowaniem,
zakupami i papierkową biurokracją, traktowały niedoszłe sławy jak zwykłą kolonię dla
maluchów. Bo tylko takie kolonie dotąd prowadziły. Nikt ich nie uprzedził, że ta młodzież
będzie inna.
Gaga westchnęła. Dla niej ten las był wytchnieniem po trudnym roku. spędzonym w betonowych
murach. Powinien być wytchnieniem i dla innych. A nie był.
Z kinowej sali dobiegały aż na zewnątrz ryki walczących Chińczyków. Sądząc tylko z odgłosów
musiała być tam niezła mordownia. Z otwartych okien okolicznych domów napływały rzewne stare
melodie telewizyjnego koncertu życzeń. Coś zgrzytało po żwirowanym skwerku pod rozłożystym
kasztanem. To wózek lodziarza. Wyglądał, w białym płóciennym kitlu i śmiesznej czapce, jak
facet z całkiem innego filmu. I tak jak to na filmach bywa, tych puszczonych w
przyspieszonym tempie, natychmiast, nie wiadomo skąd, pojawiły się chmary dzieci.
Wrzeszczały, przepychały się, wyciągały ręce z papierkowymi pieniędzmi. Las rąk. Las
papierków.
Znudzona Gaga też ruszyła w kierunku lodziarza. Przeczekała największy napór, a potem
spokojnie poprosiła o trzy kulki. Różne.
Lizała je ze smakiem. Lody w małym miasteczku okazały się rewelacyjne. Truskawkowe były z
truskawek, cytrynowe zostawiały na języku kwaskowaty smak. A te białe? Nie wiadomo, z czego.
Ale silnie pachniały wanilią. Jakiś mały chłopak z obtłuczonymi kolanami przyglądał jej się
z uwa-
21
gą. Po sekundzie zorientowała się, że obserwuje trzy kulki w andrutowym kubeczku. Przełykał
ślinę wtedy, kiedy i ona przełykała. Oblizywał wargi jak na komendę. Miał ładnie ostrzyżoną,
bardzo jasną, prawie białą, czuprynę i łzy w oczach.
Nie lubiła dzieci, ale ten cierpiący w milczeniu wzruszył ją. Podeszła do lodziarza.
— Masz, to dla ciebie — podała chłopcu taką samą porcję przyjemnie ziębiącą palce.
Nie wziął. Stał ze wzrokiem wbitym w ziemię.
— Proszę — powiedziała podsuwając mu kubeczek pod nos.
Pociągnął nosem, jakby chcąc zapamiętać woń truskawek. Stał bez ruchu.
— Jak chcesz — dorzuciła z lekka już zniecierpliwiona. — Sama nie zjem dwóch porcji! —
Postawiła roztapiające się lody na murku i odeszła szybkim krokiem. Kiedy się odwróciła,
zobaczyła jasnowłosego, jak łapczywie zlizywał skapujący z palców przysmak. Nie patrzył na
nią. Nic go w tej chwili nie obchodziło.
Wyglądał na człowieka szczęśliwego.
Gaga wlokła się drogą nad jeziorem. Ci w kinie jeszcze łomotali nunczakami, gasili żyrandole
piętami i likwidowali grube ceglane mury szybkim jak błyskawica uderzeniem dłoni.
>
Słońce schowało się za chmurę, która przypłynęła z zachodu i wypełniła sobą jedną trzecią
nieba. Miała kolor źle wypranego fartucha Niteckiej. Na obrzeżu raz po raz wytryskały smugi
złota. Dziwna to była chmura i mało sympatyczna. Zapewne w średniowieczu wysnuwano by na jej
widok fantastyczne teorie. A może nawet uznano by ją za tajemniczy znak wieszczący
nieszczęście i klęski?
,,Prawda — przypomniała sobie. — Trzeba spytać Michała, kiedy w Polsce spalono ostatnią
czarownicę. Musi to wiedzieć!"
Zdziwiła się widząc na piasku wyraźne ślady samochodowych opon. To nie była droga, którą się
jeździło do obozu. Tu można się było zakopać po karoserię w zawsze sypkim piachu. Nikt o
zdrowych zmysłach tędy nie jeździł. Toteż z uśmieszkiem wyższości spostrzegła, że
ślady urywają
22
się, koleiny pogłębiają, jakby coś ciężkiego na nich osiadło, potem skręcają raptownie.
,,Tu zabuksował — stwierdziła. — Tu wykręcił. A tu wysiadł. Pewnie po to, by rzucić garść
trzciny pod koła. Ale się namordował!"
Ślady prowadziły aż do łąki. Wiosną pewnie bywała podmokła. Teraz szumiała łanem niekoszonej
trawy. Przez ten łan, jak szyny kolejowe, biegł wygnieciony oponami trakt.
,,Pijany czy co? Jechał zygzakiem!" — Gaga pokręciła głową. Lubiła perfekcję. We wszystkim.
Chmura objęła już sobą połowę nieba. Nie wyglądała na burzową. Nawet na deszczową. Ale było
w niej coś, czego Gaga nie łwbiła.
,,Są rzeczy na niebie i ziemi, o jakich nie śniło się filozofom — pomyślała przyspieszając.
— Są sprawy irracjonalne, choć świat jest teoretycznie zbudowany z sensem. Niby wszystko się
zgadza, a diabeł nie śpi!"
Olcha stała cicha i milcząca. Widać Michał opuścił stałe siedzisko. Dziewczynka poczuła się
lekko zawiedziona. Liczyła na lepszy humor i jakąś ciekawą opowieść człowieka, który w jej
mniemaniu żył historią. Oceniła Michała już po kilku dniach: mądry, inteligentny,
błyskotliwy i z jakimś kompleksem. Jeszcze nie odkryła, z jakim. Wymyślanie życiorysów na
podstawie cech osobowych i wyglądu zewnętrznego to trudna sztuka. Choćby taka Marmolada!
Dziewczyna o twarzy upiora i wielkiej duszy. Czystej jak łza, choć sądząc po słowniku, nie
wychowywała się w ciepełku i sytości. Kochała ludzi i chciała sprawiać im radość. Lecz na
jej widok nieznajomi rzadko umieli ukryć niechęć. Czasem wręcz obrzydzenie. To są paradoksy
losu. Marmolada miała psyche z żelaza. Wiedziała, co o niej sądzą ci, którzy się do tego nie
przyznawali nawet sami przed sobą.
Tę dwójkę Gaga ceniła najwyżej. Za przymioty ducha, choć z Michałem nie wszystko do końca
było jasne.
Fryderyk Gruby z nosem Eskimosa pochodził z rodziny lekarskiej. I to takiej z tradycjami, co
to każdy medykował z dziada pradziada. Zapewne też pójdzie w ich ślady, lecz sądząc ze
specyficznych zainteresowań raczej w kierunku naukowym. Już dziś interesował się wyłącznie
zagadnieniami medycyny nuklearnej. Chociaż... licho wie! Z takimi
23
skłonnościami do gier hazardowych, jakie przejawiał tu, w lesie? „Nie — pomyślała Gaga
rozsądnie. — Nie! To o niczym nie świadczy. Mało było sław naukowych przegrywających majątki
w kasynach gier od Las Vegas po Monte Carlo? Fryderyk Gruby będzie bogaty i sławny na cały
świat. No, może tylko na Europę. Też niezły kawałek gruntu".
O Jaroszka była spokojna. Konserwatysta z przekonań nie zginie w świecie. Na Zachodzie
obserwuje się wręcz ciągoty w kierunku prawicowym. Gdzież się podziali ci wszyscy długowłosi
z Londynu, Glasgow i Dublina? Co się stało z „dziećmi kwiatami" w brytyjskim wydaniu? A
punkowie i rockersi? Wypięknieli, zamienili czarne skóry i ryczące yamahy na parasole i
meloniki. „Konserwa wraca do łask" — głoszą napisy w londyńskim metrze. I to jest prawda! A
owi wrzaskliwi przywódcy paryskich studentów z sześćdziesiątego ósmego roku? Co z nimi?
Paryski przywódca jest jednym z lepiej zarabiających adwokatów nad Sekwaną. Jego białego
domu w dużym ogrodzie broni trzymetrowy mur posypany tłuczonym szkłem i elektroniczne zamki
szyfrowe.
„Tak to jest. Naczytała się o tym wszystkim. I wie. — Gaga kiwa głową do swych myśli. — Tak
to jest. Z chaosu do konserwy".
No, ale Jaroszek jest oprócz tego kulturystą. To nie jest całkiem w porządku. Coś jak Murzyn
— Żyd. Duży kłopot z zaszeregowaniem. Oczywiście kłopot nie dla rasisty! Taki od razu ma za
jednym strzałem dwie pieczenie. I wielką rzadkość.
Kulawy, który wcale nie jest kulawy, ma na imię Ambroży i jest jeszcze dla Gagi całkowitą
„tabula rasa". Nie zapisaną kartą. Olimpijczyk z biologii obiecywał, że zajmie się
klonowaniem. Tego Gaga nie mogła zaakceptować.
Szczególnie, gdyby dotyczyć miało ludzi. Produkcja taśmowa absolutnie jednakowych osobników.
O identycznych cechach psychofizycznych. Podobnych do siebie jak dwie krople wody. Przecież
to roboty w ludzkim wydaniu! Prawda, że przez to absolutne podobieństwo łatwi do poznania.
Ale co będzie, jeśli przez przypadek rozmnoży się osobników o cechach przestępczych? Jak
łatwo zaprogramować takich ludzi do wszczęcia wojennych pożóg, zagłady? Bo przecież
24
nikt nie zagwarantuje, że gmerając w genach nie popełni się błędu, że nie powstanie w jakimś
zaciszu gabinetu armia Frankensteinów?
Gaga otrząsnęła się z wrażenia. Przez parę sekund wydawało się jej, że widzi tych Golemów —
morderców kroczących polnymi drogami uśpionych wiosek. Tysiące, setki tysięcy identycznych
kwadratowych podbródków, tłumy Hitlerów, Mussolinich czy Stalinów. A wszyscy klonowani przez
Kulawego! I nikt by ich zapewne nie liczył. No, chyba że olimpijczyk matematyczny, jakim
jest Piekarczyk. Piekarczyk jest taki sobie, przeważnie z cicha pęk. Ale jak wygarnie, to
człowiekowi w pięty pójdzie. Nie ma dla niego autorytetu ani majestatu. Wyrąbie wszystko, co
mu leży na wTątrobie. Gdyby Gaga była prezesem Rady Ministrów, na co się zresztą nie zanosi,
wygnałaby go na Mauritiusa. Albo na antypody. Byle daleko. Tacy ludzie jak Piekarczyk mogą
zepsuć dobre samopoczucie każdej władzy. I to obojętne czy socjalistycznej, czy
kapitalistycznej.
Ale dlaczego ta tłustowłosa Margareta tak przymilnie się zachowuje, gdy tylko Piekarczyk
pojawi się na horyzoncie? Może lubi mocnych mężczyzn, choć jak na takiego piętnastoletni
Piekarczyk jest stanowczo zbyt wątły fizycznie.
Margareta to wnuczka kucharki Niteckiej i jej pomocnica. Jest niepisanym prawem, że osoby
zatrudnione przy „kolonistach" zabierają ze sobą własne dzieci lub wnuki, które zawsze się
wyżywią ze wspólnego kotła, a i wakacje mają z głowy. Margareta jest dziewuchą dużą i
niestety flejtu-chowatą. Co w niczym jej nie przeszkadza szczerzyć zęby, gdy na polanie
pojawia się Piekarczyk. Albo Michał.
Gaga westchnęła. Doskonale wiedziała, że pozory często mylą, i te z trudem naszkicowane w
myślach sylwetki mogą się rozsypać jak domki z kart. Że koledzy i koleżanki z obozu mogą
okazać się ludźmi całkiem innymi. Bo już się nieraz zdarzało, że w skórze jagnięcia siedział
duży, zły wilk. O wiele rzadziej Czerwony Kapturek.
Mijając polankę „palaczy" potknęła się, coś zaprzątnęło jej uwagę. Nie wiedziała w pierwszej
chwili co. Ale znała doskonale to uczucie, gdy na człowieku marszczy się skóra. Nie, to nie
jest strach. Jeszcze nie jest. Takie pierwsze poważne ostrzeżenie. Przestała analizować
kolegów i całą
25
uwagę skupiła na okolicy. Do obozu było już niedaleko. Tuż za grupą pięciu czy sześciu
modrzewi rosnących w jasnozielonej i jakby złotawej poświacie, bo tak na wiosnę wyglądają
ich młodziutkie igiełki, a zatem tuż za nimi ciągnęła się wyrąbana w lesie przecinka
prowadząca do baraku kuchennego i innych gospodarczych pomieszczeń obozowych. Tędy szły z
miasteczka słupy energetyczne. Tu niegdyś była mała leśniczówka, która spłonęła.
Pierwsze strzępy odzieży czy też papieru dostrzegła już wcześniej. Teraz zrozumiała, że to
właśnie one zjeżyły jej włosy. No, bo co tam robiły, w lesie? W porządnie utrzymanym obozie
nikt nigdy nie porzuca papierów, tylko je zakopuje lub wrzuca do specjalnych pojemników. Im
bliżej, tym było tego więcej. Wyglądało tak, jakby ktoś szedł lub biegł, ciągnąc za sobą
pootwierane walizki czy plecaki.
Gaga przyspieszyła kroku. To, co zobaczyła, ścięło jej krew w żyłach. Wszystkie namioty były
pootwierane, rzeczy powyrzucane, jakby przez polanę przeszło tornado wraz z powietrzną
trąbą.
Ale Gaga wiedziała, że to żadne siły nadprzyrodzone, lecz człowiek. Ludzie. Przeważnie zwani
złodziejami. ,,Napadli na obóz? Co z Kornikową i Nitecką? Gdzie są ci, którzy zostali?
Przecież było kilka osób, które tak jak ona nie poszły do kina! Gdzie Michał, Margareta? Oto
pytania, na które nie miał kto udzielić odpowiedzi.
A Gaga musiała ją znać.
Pośpiesznie, ale i ostrożnie zajrzała do swojego namiotu. Wyglądał tak jak inne.
Rozbebeszona pościel, rzeczy powyrzucane z walizek i plecaków. W samym kącie poniewierała
się pusta butelka. Z kłoskiem na etykiecie. Żytnia. Gaga uważnie, przez rękaw czyjegoś
swetra, ujęła dowód rzeczowy. I zaraz wywołała z pamięci obraz miasteczka, kwadratowego
rynku i trabantopodobnego samochodu, z którego wysiadł krępy mężczyzna. A potem wsiadł wraz
z kilkoma butelkami. Takimi jak ta tutaj.
Nie dotykając szkła palcami, owiniętą w ów sweter, odłożyła butelkę ostrożnie do własnej
torby leżącej w kącie. Z portfela zniknęły pieniądze, z plecaka zepsuty zegarek. Sądząc po
wyglądzie innych bagaży wszędzie szukano tego samego. Dziewczynka wyskoczyła na zewnątrz.
Nie
26
wołała, nie krzyczała. Przecież nie wiadomo, czy ci ludzie nie ukryli się w którymś z
namiotów. Stąpając ostrożnie, tak by nie trzaskały suche szyszki, przemknęła do
pomieszczenia, kuchennego. Tu bałagan sięgał absurdu. Rozsypany ryż, cukier, powytrząsane z
puszek przyprawy.
— Idioci! — syknęła — sądzą, że to zasobne domostwo, gdzie złoto, brylanty i dolary ukrywa
się w puszkach po mielonym pieprzu!
W baraku gospodarczym nie było żywej duszy. Umarłej zresztą, na szczęście, również.
— Hop, hop! — wrzasnęła. — Pani Nitecka! Margareta! Ludzieee!
Za umywalniami i leśnym WC dróżka wiodła ku najgęstszemu młodniakowi. Gaga nie wiedziała, co
ją tam prowadzi. Była' jak myśliwski pies idący za węchem. Przedzierała się osłaniając oczy,
bo ostre szczoteczki niskich sosenek biły po twarzy niczym rózgi. Nagle wydało jej się, że
słyszy jęk. Zastopowała. Jęk powtórzył się. ,,Tam ktoś jest!" — pomyślała przykucając.
Odruchowo, bezwiednie. Podświadomość nakazała być niedostrzegalną, więc nią była. Jęk
umilkł. Nie słychać było najmniejszego szelestu. Na czworakach, starając się nie wystawiać
głowy, dziewczynka pod-czołgała się bliżej. Pod drzewem, w dziwnie nienaturalnej pozycji
leżało czyjeś nagusieńkie ciało. Poczuła dziwną suchość w ustach. Prawdopodobnie nie
zbliżyłaby się na odległość wyciągniętej ręki, by sprawdzić, kto to jest, gdyby nie ponowny
jęk czy też stękanie. Nagie ciało wyprężyło się, nogi zmieniły pozycję. Ten ktoś
najwyraźniej nie mógł się samodzielnie podnieść. ,,To dziewczyna — zawyrokowała Gaga w
myślach. — Teraz widzę wyraźnie".
Nagle przestała się bać. Jest taki moment, gdy stężona groza nie może już rosnąć. Gdy
człowiek wie, że nic gorszego: nie może się zdarzyć ponad to, co już jest. I wtedy często
przypływa odwaga, odblokowują się psychiczne mechanizmy pozwalając ruszać się i myśleć
precyzyjnie. To właśnie nastąpiło. Gaga poczuła, że znów ma ręce i nogi. I że te nogi mogą
się poruszać. Nie tylko na ugiętych kolanach. Wstała i wyszła z gęstwiny. To, co zobaczyła,
mogło ponownie ściąć krew w żyłach. Ale przygotowana na najgorsze, na rany i krew, doznała
serdecznej ulgi. Po pierwsze
27
wiedziała już, kto tam leży. po drugie, zrozumiała wreszcie, dlaczego ten ktoś nie może
wstać.
— To świństwo! — wyszeptała ze złością — kto jej przywiązał obie dłonie do pnia? I to w
taki perfidny sposób, że potrzeba wyjątkowej energii, by się samej uwolnić.
Była to jedna z owych ośmiu Papużek Nierozłączek. W obozie nazywano ją Brytyjką lub Lady.
Może dlatego, że wygrała olimpiadę z języka angielskiego, a może raczej z powodu jej
rodzinnych powiązań z Wyspiarzami, czego zresztą nie kryła, a raczej szeroko
rozpowszechniała.
Teraz leżała na trawie naga jak ją pan Bóg stworzył i nie mogła wydusić z siebie ani jednego
słowa. Nie mogła, ponieważ miała dość dokładnie zakneblowane usta.
Gaga szybkimi ruchami uwolniła ją od tamponu, którym okazał się... męski krawat w drobne
kwiatuszki. Zanim ofiara przyszła do siebie, wciągając do płuc hausty powietrza, Gaga
schowała krawat w dość, jak mniemała, bezpieczne miejsce: za dekolt bluzki. Potem nie bez
trudu rozplatała węzeł z grubego sznura. Takiego, jaki Kornikowa używała do rozwieszania
wypranej bielizny. Zawsze się suszyła w zagajniku powiewając między dwoma brzózkami.
— Teraz szybko: co się tu stało? Lady przetarła twarz i skrzywiła się.
— Był napad.
— To wiem, do diabła! — warknęła Gaga potrząsając ramieniem Papużki. — Co ci zrobili, mów!
Trzeba natychmiast działać!
Dziewczynka patrzyła dziwnie pustym wzrokiem. Nie wyglądała na osobę w szoku. I to właśnie
najbardziej przeraziło Gagę. Lady rozglądała się po lesie, jakby pierwszy raz w życiu
zobaczyła to miejsce.
— Zimno mi.
Gaga rzuciła się pędem w stronę obozu. Był bezludny jak przedtem. Z namiotu Papużek wyniosła
poniewierającą się tam parę dżinsów i jakąś bluzkę. Pognała z powrotem.
Brytyjką niespiesznie wkładała spodnie. Jej ręce nie drżały, choć na przegubach widniały
nikłe ślady po sznurze.
— Co ci zrobili?! — Gaga z trudem przełykała ślinę.
— To, co faceci robią z dziewczynami — powiedziała wreszcie, uważnie zapinając guziki
bluzki.
28
Gaga usiadła w trawie. Poczuła, jak pot ścieka jej po plecach.
— Na miłość boską — wysapała burząc dłońmi włosy i tak dostatecznie potargane. — Zgwałcili
cię?
— Można to tak nazwać — powiedziała Lady z kamienną twarzą.
— Musisz natychmiast zgłosić się na milicję! — Gaga juz zowu była na nogach. — Złapią ich!
Muszą złapać. No, rusz się!
Ale kamienna Angielka nie miała najmniejszego zamiaru.
— Nigdzie nie pójdę — powiedziała twardo i głucho. — Nigdzie! Niczego nie zgłoszę. A
jeśli ty piśniesz choć jedno słowo — wszystkiego się wyprę! Zrozumiałaś?
Gaga pafrzyła na jasną, ładną twarz Papużki nie poznając jej. Potrząsnęła raz i drugi głową,
jakby chcąc strącić niewidoczny koszmar. Jakby się chciała uwolnić od myśli niegodnych,
które opadły ją niczym rój komarów.
— Co ty mówisz, idiotko? Wiesz, co im grozi za gwałt na nieletniej? Kto to był? Ilu?
Lady stała jak marmurowy posąg. Bosa, w cudzych spodniach trochę zbyt obszernych,
przeczesywała palcami jasne pasma włosów. Robiła to tak leniwymi ruchami, że patrząc na to
człowiek miał ochotę zasnąć. I nigdy się nie obudzić.
— Było ich czterech. Mną zainteresował się jeden. Ale to tylko do twojej wiadomości.
Pozostali szukali w obozie pieniędzy i czegoś wartościowego. Jak tam wygląda?
Gaga uciszała własny płomień krwi. Miała na końcu języka sto pytań. I tyleż odpowiedzi. Z
trudem docierała do niej prawda: ,,Ona nie chce się przyznać, że została zgwałcona. Nie
chce, bo się wstydzi. Albo boi, że stanie się pośmiewiskiem dla reszty społeczności. Woli
znieść najgorszą hańbę, niz oznajmić światu, że zbrodniarz powinien ponieść zasłużoną karę.
Za to w naszym kraju stosuje się wysokie wyroki. I uważa za czyn najgorszy z możliwych. A
przecież dzięki jej milczeniu ten mężczyzna uniknie odpowiedzialności!"
— Jeśli milicja go nie wsadzi, to będzie gwałcił dalej. Bezkarnie i okrutnie. Tego chcesz?
— Ja się nie przyznam — Lady uśmiechnęła się blado. — Nigdy. Zapamiętaj to sobie.
29
— Zapamiętam — odparła sucho. — Na całe życie. A jeśli... — wstrząsnął nią dreszcz. —
Jeśli... będą dalsze konsekwencje? Przecież to możliwe, pomyśl...
— To się będę martwić. Wtedy. — Lady była jak wyciosana ze skały. Z takiej skały, co jej
nie rozbijesz najtwardszym kilofem.
— Jak chcesz — skapitulowała Gaga. — Ja na twoim miejscu...
— Ale nie jesteś na moim miejscu.
— No tak. W porządku. Będę milczała jak grób — mówiła to przez zaciśnięte wargi. — Ale o
rujnacji obozu milczeć nie można. I o tym, że tu byłaś. Musisz mieć jakąś rozsądną wersję.
Na pewno będzie śledztwo.
— Mnie tu nie było. Gaga zamrugała.
— A gdzie byłaś?
— Kąpałam się w jeziorze. Po drugiej stronie. Tam, gdzie rosną pałki. Na płyciźnie.
Niczego nie widziałam i niczego nie słyszałam.
— Rozumiem. — ,,Nie, niczego nie rozumiem tak Bogiem a prawdą — myślała Gaga idąc w
stronę
obozu. — No, niczego. Piętnastoletnią dziewczynę, co prawda wyglądającą na więcej, gwałci
mężczyzna. A po niej to wszystko spływa jak po gęsi. Nie do wiary! Słyszałam o takich
wypadkach. Ofiary były chore, zszokowane. A ta nic. Przygładziła włosy i otrząsnęła pióra
jak kura, co ją kogut przeleciał. Groza! Czyżbyśmy takie były? My, nastolatki z końca
dwudziestego wieku? Bzdura! To wszystko fałsz! Cierpimy i boimy się tak samo jak tamte,
dziewiętnastowieczne. Zawsze! Więc co z tą Wyspiarką, do jasnej cholery?"
Gaga przyspieszyła kroku. Z daleka dobiegł warkot jakiegoś pojazdu. Zbliżał się normalną
drogą dojazdową z miasteczka. Silnik porykiwał na drugim biegu. Tu też był piach i łatwo
można było zabuksować.
Samochód zgrzytnął i stanął. Rozległy się obce męskie głosy. Gaga przyhamowała. Za nią Lady.
— To milicja. Gazik. Jest Kornikowa z Margaretą. Gdzie się podziała Nitecka? Chyba jej nie
zamordowali?
— Zwolniła się już rano. Poszła do miasteczka telefonować do córki.
30
Nie było sensu dłużej się ukrywać. Średniego wzrostu i solidnej tuszy podporucznik popędzał
swoich trzech ludzi. Kornikowa głośno biadoliła pokazując zrujnowany obóz. Dziewczyny wyszły
z lasku i zatrzymały się obok pierwszego z brzegu namiotu.
— Chyba trzeba zawiadomić Jacka? Jest przecież kierownikiem obozu. — Gaga chciała działać,
być przydatną. Rozpierała ją potrzeba czynów. — Słuchaj, jak oni wyglądali?
— Kto? — spytała zimno Lady. — Przecież ja nikogo nie widziałam. Byłam po drugiej stronie
jeziora!
Gaga czuła się jak człowiek, który bez powodu nagle dostał w gębę. I widzi na policzku
czerwony odcisk dłoni. Zagryzła, wargi postanawiając, że nigdy już, przenigdy, o nic nie
zapyta Brytyjki. Nawet gdyby ją torturowano. I w niczym jej nie pomoże. Bo i po co?
Przez następne cztery godziny w obozie działy się dantejskie sceny. Młodzież, która wróciła
z kina, miotała się pomiędzy namiotami zbierając i segregując rzeczy.
— Czyj to sweter?
— Do diabła, rąbnęli mi całą wygraną!
— Powygarniali forsę nawet z kieszeni! Kto widział moje portki? Takie z łatą na lewym
kolanie!
Między młodzieżą, oszalałym ze strachu i grozy Jackiem, pętali się mundurowi usiłując
znaleźć jakiś ślad. Jakiś punkt zaczepienia. Wieczorem przyjechał sam komendant wojewódzki.
Zamknięty w składziku maglował nieszczęsnego Jacka wijącego się jak piskorz. Niczego nie
widział, niczego nie słyszał. Obóz został pod opieką pani Kornikowej. Nie rozerwie się. Nie
może być równocześnie w kinie i w lesie.
Jak się później okazało, złodzieje przetrząsając namioty nie natknęli się na Kornikową,
która u siebie smacznie spała. Gdy ją obudziły hałasy i gdy zorientowała się w sytuacji —
prysnęła w najbliższy młodniak. I tak nie umiałaby powstrzymać napastników. Bo niby czym?
Gołymi, babskimi rękami? W lasku przeczekała, jak sama mówi: ,,najgorsze", modląc się do
Boga, by nikt z młodzieży nie pojawił się samotnie. Potem poszła piechotą do miasteczka
zawiadomić władze. Szła długo, bo ma schorowane nogi.
31
Reumatyzm. I to są jej ostatnie kolonie w życiu. Więcej nie weźmie. Wiele przez te
sześćdziesiąt lat widziała. Ale napadu na obóz młodzieżowy — nigdy!
Gaga bezskutecznie poszukiwała Michała. Chciała się z nim podzielić wrażeniami. Nie, nie na
temat Lady, oczywiście. Tę tajemnicę zachowa, jak się to mówi, do grobowej deski. Niemniej
było jej ciężko na duszy. Przeżyła niezły wstrząs. Teraz dopiero zaczęły do niej docierać
stare napomnienia i zaklęcia dorosłych, ,,by się szanować". Ale jak się może szanować
dziewczyna napadnięta znienacka przez jakiegoś", zapewne, osiłka? Pomyślała też, że jej
własne samotne spacery po okolicy nie są zbyt bezpieczne. ,,Ale co Lady tam robiła? Dlaczego
nie uciekła tak, jak to zrobiła Kornikowa? Przecież nie zakneblowali jej w namiocie. Po cóż
by ciągnęli bezwładną dziewczynę aż czterysta metrów dalej w gęsty młodniak. I to tak
niewygodną drogą. I gdzie podziało się jej ubranie?"
Gaga postanowiła wrócić do miejsca, gdzie odkryła przywiązaną do pnia nieszczęśnicę.
Powrócić i dobrze przetrząsnąć teren. Cal po calu. Milicja tego nie zrobi, bo
0 gwałcie nie wie i wiedzieć nie będzie. Możliwe, że zostały tam jakieś ślady.
Obóz pełen był zaaferowanej i szepczącej po kątach młodzieży. Jacek z komendantem robili
spis rzeczy ukradzionych. Nowy gazik kołysał się po koleinach wyżłobionych w spieczonym
piachu. Z gazika wyskoczył młody chłopak w mundurze, za nim ogromny pies, który natychmiast
przy-warował. Gaga zbliżyła się. Kochała takie wilczury.
— Czy mogę go pogłaskać?
Milicjant miał jasne wąsy wyglądające zupełnie jak szczoteczka do zębów umieszczona, nie
wiedzieć czemu, tuż pod nosem.
— Nie. — Gwizdnął na psa, który ruszył posłusznie nie wydając najmniejszego głosu. Miał
czarne boki i długą szarą smugę na grzbiecie. Prawie popielatą. Wilcze uszy i wydłużoną
rasową mordę. To był naprawdę bardzo piękny pies.
1 bardzo zły.
Gagę mało obchodziła działalność mundurowych. Ot, rutynowe przeszukiwania.
„Niech każdy robi, co do niego należy — pomyślała prawie
32
wesoło. Zobaczymy, kto lepszy!" — I aż się sama roześmiała do własnych, niezbyt mądrych
myśli.
Tuż za czwartym namiotem, w gęstej trawie leżał jakiś przedmiot. Schyliła się, podnosząc
sporych rozmiarów książkę w twardej okładce. Czy też coś, co na książkę wyglądało. Twarda
oprawa okazała się sztuczną skórą, a napis: ,,Biblia" — informacją całkowicie mylącą. Był to
bowiem pamiętnik, a raczej diariusz prowadzony od dość dawna cierpliwie i systematycznie. Co
zaskoczyło dziewczynkę najbardziej — to pismo. Litery drobne lecz drukowane. Jakby
właściciel bał się, że zdradzi własny charakter ptema. Ale dlaczego?
Gaga była wychowana dość staroświecko, by wiedzieć, że czytanie*cudzych listów czy
pamiętników bez pozwolenia to oznaka prostactwa. Ale jej dociekliwość w odkrywaniu prawdy o
napadzie i o tym, co się tu zdarzyło, przemogła wewnętrzne opory. Obóz dokładnie
rozbebeszony mógł kryć jeszcze wiele tajemnic.
,,A może to zgubił złodziej? Lub gwałciciel? Pamiętnik potwora? Nonsens. Kto z dorosłych w
dzisiejszych czasach pisze pamiętniki? No, pisarze, ludzie sławni i starzy. Ale tacy... —
brzydkie słowo, jakie jej utkwiło na końcu języka, nie nadawało się do powtórzenia nawet w
myślach. — To nie żaden z napastników zostawił tę Biblię. Nikt nie nosi takich rzeczy ze
sobą. To ktoś z naszych. Dobrze, że w tej kraciastej spódnicy mam dwie przepastne
kieszenie!"
I rzeczywiście. W jednej zniknęła fałszywa Biblia, w drugiej krawat w drobne kwiatki.
Zniknęły w ostatnim momencie, bowiem naprzeciw Gagi nagle, nie wiedzieć skąd, wyrosła
długonoga Monika.
— Co tu robisz?
Gaga obrzuciła przybyłą uważnym spojrzeniem.
— Szukam różnych rzeczy. Przed chwilą odniosłam do obozu czyjeś spodnie i zieloną koszulkę
polo. Czy to aby nie twoje?
Monika stała ze spuszczonymi ramionami. Coś w jej twarzy denerwowało patrzącego. Jakiś
nerwowy tik?
— Nie cierpię zielonego koloru — odparła. — W ogóle żadnych ostrych i jednolitych.
Gaga przymknęła powieki.
3 — Kolacia na Titaniku
33
— Żartujesz, kochana! Rano spotkałam cię w kiecce o kolorze tak wściekłego różu, że zęby
dotąd jeszcze mnie bolą!
Monika uśmiechnęła się krzywo.
— Człowiek czasem błądzi, no nie? — I wyminąwszy Gagę ruszyła przed siebie tak samo cicho,
jak się zjawiła.
— Zgiń, przepadnij, siło nieczysta! — wymruczała Gaga obejrzawszy się przez ramię. Ale po
Monice nie było już śladu. — Duch czy co?
Okolicę, gdzie znalazła nieszczęsną Lady, przemyszkowa-ła bardzo dokładnie. Dosłownie
centymetr po centymetrze. Nikt nic nie zgubił w trawie ani na kopcach po kretowiskach. Kiedy
tak łaziła na czworakach wokół sosny, poczuła nagle na karku czyjś oddech. Zamarła z
wrażenia. Nie wiedziała, kim jest wróg i dlaczego za nią lezie. Ale to nie był wróg, tylko
psia morda o przenikliwych, żółtawych oczach. Pies szczeknął otrzegawczo dwa razy. Gaga nie
poruszyła się. Wiedziała, czuła, że pies jej na to nie pozwoli. Tkwiła więc w idiotycznej
pozycji na ścierpniętych kolanach. Za psem pojawił się po chwili kapral z blond wąsikami.
— Ramzes, siad!
Pies usiadł, a Gaga mogła wreszcie podnieść się z klęczek.
— Czego tu szukasz? — Milicjant był bardzo młody, co nie zawsze wiąże się z obowiązującą w
jego fachu uprzejmością. A może w ten sposób starał się dodać sobie powagi?
— Wszyscy poszukujemy swoich rzeczy — powiedziała dziewczynka sucho. — Gdzie się da.
— Pies tu przyszedł. Widać złapał trop. Ramzes, wąchaj!
Tego się spodziewała najmniej! Pies podszedł na miękkich łapach, łypnął żółtym okiem i
zwyczajnie wpakował pysk do prawej kieszeni kraciastej spódnicy. Wyjął delikatnie krawat w
drobne kwiatuszki i merdając ogonem złożył go u stóp swego pana. Ten prawie oniemiał.
— Skąd to masz? — wrzasnął i zrobił ruch, jakby się chciał na Gagę rzucić. Pies warknął
cicho. Kapral natychmiast się opanował. — Skąd masz krawat? — spytał łagodnie. Tak łagodnie,
jak oskarżyciel w procesie o morderstwo.
— Tu leżał — powiedziała Gaga przełykając ślinę. — A raczej wisiał — poprawiła się szybko.
— Na pniu sosny.
— Nic nie może wisieć na gładkim pniu sosny! — Było w tym spotrzeżeniu sporo logiki.
34
— Chciałam powiedzieć: na gałęzi. O, tu! — Dziewczynka wskazała najbliższą gałąź o
puszystych, zielonych trójpal-czastych odrostach.
Dlaczego wybrała tę właśnie gałąź? W końcu to obojętne.
— Czy to krawat któregoś z was? Gaga wracała do równowagi.
— Musi pan popytać wśród chłopaków — odparła godnie. — Na co dzień nie noszą krawatów. U
żadnego z nich nigdy takiego nie widziałam.
— A jakie? — spytał podchwytliwie.
— Żadnych. Czy mogę usiąść?
Skinął głową. Zwijał na dłoni długą linkę, na końcu której był żółtooki pies. Obaj odeszli
hałasując gałęziami młodniaka.
Gaga usiadła w trawie i spojrzała w szarobure niebo. Wyglądało na to, że jutro zacznie lać.
Wyjęła z kieszeni gruby, lecz niezbyt ciężki dziennik i przeczytała nisko pochylając głowę:
Te zapiski będę prowadził aż do końca. Chcę, żeby po mnie zostały. Ponieważ postanowiłem
umrzeć.
Dziewczynka poczuła, że włosy się jej jeżą. Owszem, słyszała, a raczej czytała
niejednokrotnie, że ludziom ze strachu włosy stają dęba. Nigdy wszelako nie doznała
podobnego odczucia.
„Czy to nie za wiele jak na jeden dzień? — pomyślała ponuro. — Gwałt, rozbój i do tego ktoś
własnowolnie szykuje się na śmierć! Kto, u licha? Jedno jest pewne — pisze wyraźnie: „te
zapiski będę prowadził". Będę prowadził! A zatem mężczyzna. Lub chłopak. Ktoś z naszych?"
Gaga nie miała już sił rozmyślać. Schowała do kieszeni dziwny pamiętnik, by go przeczytać od
początku do końca.
I odkryć, kto go pisał.
Obóz długo nie kładł się spać. Wszyscy latali od namiotu do namiotu, odwiedzali się,
wymieniali spostrzeżenia. Jeśli wierzyć ludziom, na tej leśnej polance było w sumie więcej
pieniędzy niż w pierwszym lepszym oddziale Narodowego Banku Polskiego. Jeśli wierzyć tym
ludziom, naturalnie.
Gaga nie wierzyła. I Michał też. Ani Marmolada.
— Myślicie, że znajdą złodziei?
— Jeśli wszyscy będą mówić prawdę i tylko prawdę... — roześmiała się Marmolada.
35
Michał pokręcił głową. Miał już stanowczo zbyt długie włosy. Kiedy pochylał twarz nad
talerzem, moczyły mu się w zupie.
— Jest taki poeta i filozof Yeats. On powiedział, że człowiek może uosabiać prawdę, ale nie
może jej znać.
— To filozofia nie na miejscu — zezłościła się Gaga. — Żeby złapać złodzieja, wystarczy
ślad i pies.
— Człowiek czasem też jest przydatny — wzruszyła ramionami Marmolada.
Siedzieli przy długim sosnowym stole łykając zupę mleczną. Tyle tylko potrafiła ugotować
wystraszona Nitecka.
— Żeby ich cholera wytłukła! — marudziła krojąc chleb. Machała przy tym niebezpiecznie
nożem. — Czego nie mogli zabrać — zniszczyli! Wymieszali sól z cukrem i takie tam inne
bezeceństwa. A jeden to...
— Cicho, babko! — uspokajała ją Margareta. — Nie trzeba pleść byle czego!
— Ależ to byli zwyrodnialcy! Herodkowie! — upierała się Nitecka czerwieniejąc na twarzy. —
Dobrze, że nikomu krzywdy nie zrobili! A przecież mogli, pijane zwierzaki!
— Skąd pani wie, że byli pijani? — spytała Gaga wypatrując cieńszej kromki chleba. Kucharka
była niepoprawna: kroiła grube pajdy za nic mając arystokratyczne upodobania niektórych
olimpijczyków.
— Milicja trzy butelki znalazła. Po żytniej. Dwie w krzakach, a jedną to pies wywęszył w
namiocie. Zawiniętą w zielony sweter!
Gaga zesztywniała. „Już ja się z tym piekielnym psem Baskerville'ów spotkam oko w oko! Nie
będzie mi wygrzebywał moich własnych, z trudem ukrytych dowodów rzeczowych" — myślała zła
jak diabli.
— A może to były butelki schowane przez Jacka? Albo wypite przez naszych chłopaków?
Pociągają sobie w krzakach piwko, mogli i żytnią dla odmiany.
Nitecka tylko pokręciła milcząco głową.
— Pies nie ruszył butelek po piwie. Ani tych po soku — powiedziała Margareta.
— A ty? Gdzie wtedy byłaś? — Gaga zadała to pytanie tonem zupełnie niewinnym. Jakby jej to
w gruncie rzeczy nic nie obchodziło. Tak tylko, z grzeczności...
36
— Ja? — Margareta łypnęła okiem. — Dlaczego pytasz? Gaga posłała jej promienny uśmiech.
— Jeśli mnie pamięć nie myli, miałaś zostać w obozie razem z panią Kornikową. Widocznie
Anioł Stróż kazał ci być gdzie indziej.
— A kazał. Byłam nad jeziorem.
— Całe szczęście, bo gdybyś była tutaj, to ci pijani złoczyńcy mogli cię napaść...
zgwałcić.
Margareta wytrzeszczyła na nią swoje ogromne, krowie oczy.
— Zgwałcić? Co ty gadasz? W życiu nie słyszałam, by złodzieje przetrząsali namioty,
wybierali pieniądze, radia i aparaty fotograficzne i jednocześnie uganiali się za dzie-
wuchami"To się kupy nie trzyma.
Istotnie. To się nie trzymało kupy. I od tej chwili Gaga innym okiem spoglądała na angielską
Lady.
Gazik już odjechał i wóz szefa milicji też. Po okolicy snuła się tylko ekipa techniczna,
ściągnięta na pomoc z wojewódzkiego miasta, i kapral z Ramzesem. Ten ostatni siedział z
wywieszonym ozorem nad miską kaszy. Widać było z psiej miny, że nie tknie tego świństwa za
żadną cenę.
— Pan by też nie zjadł — powiedziała Gaga mściwie, gdy młody człowiek zdjąwszy czapkę
kucnął koło psa. Żółte szczoteczki wąsów podjechały ku górze.
— Ty mi się wydajesz podejrzana — powiedział kręcąc głową. — Coś wiesz, a nie mówisz.
— Wszyscy jesteśmy podejrzani — odcięła się dziewczynka. — Ale wtedy, gdy złodzieje
buszowali po namiotach, ja jadłam lody w miasteczku. Trzy kulki o różnych smakach:
truskawkowe, cytrynowe i waniliowe. Może pan sprawdzić u lodziarza. I jeszcze fundnęłam taką
porcję jednemu chłopakowi. Albinosowi... całkiem biały...
— Jak się nazywa?
— Nie wiem. Nie jestem tak dobra jak miss Marple!
— A kto to? — milicjant był zbyt zmęczony, by nie wpaść w pułapkę. A może rzeczywiście nie
czytał nigdy kryminałów Agaty Christie.
— Taka jedna stara panna.
Pies podniósł na Gagę zwężone żółte oczy. Nie podobała mu się ta rozmowa. Ani to
dziewczynisko na chudych, paty-
37
kowatych nogach, odziane w zbyt długą, jak ze starszej siostry, kraciastą spódnicę.
Kapral wyczuł nieprzychylną aurę. Jemu też nie podobała się ta zarozumiała istota: „Ona ma
każde oko w innym kolorze! — pomyślał wkładając czapkę. — Jedno niebieskie, drugie zielone.
Jak strzyga".
Gdybyż wiedział, że z tego powodu spalono na stosie niejedną posądzaną o czary. Było to
dawno. Nawet bardzo dawno.
Ale było.
Młodzież pomału opuszczała kolacyjny stół. Żadnych szans na repetę.
— Zwołuję zebranie wszystkich! — oznajmił Jacek głośno.
— Pan da spokój! — warknął Fryderyk Gruby. — Dziś? Po tych emocjach? Trzeba przespać
problem, a jutro się zastanowimy.
Poparło go trzy czwarte społeczności. W demokratycznym głosowaniu. Jacek nie upierał się.
Szukał wzrokiem Gnojka, który uszczęśliwiony najazdem milicji biegał z jednego miejsca na
drugie.
— Ty — szarpnął Gagę za spódnicę. — Dlaczego schowałaś butelkę po żytniej do swojego
plecaka? Wiem, że to twój plecak. Ma taką fajną nalepkę ze Smurfami. A ta butelka była
zawinięta w zielony sweter tej tłustej, co z wami śpi.
— Nic nie wiem o żadnym swetrze — odparła Gaga zimno. Chowając szkło po żytniej nie
zastanawiała się, po co to robi. — Chciałabym natomiast wiedzieć, co ty robiłeś w moim
namiocie.
— Łaziłem cały czas za wąsaczem i jego psem. Chciałbym mieć takiego! — westchnął, szybko
zmieniając temat. Był teraz całkiem miłym dziewięciolatkiem z rozsądnymi marzeniami na miarę
wieku.
— Twój tato ma dość kłopotów. Z tobą. I z nami — powiedziała surowo. — O psie porozmawiaj z
nim w lepszych czasach.
— Kiedy takie przyjdą? — wymruczał Gnojek pociągając nosem. — U nas to ciągle albo o
mieszkaniu, że za małe, albo żeby jechać do Ameryki.
— Szczęśliwej podróży! — mruknęła wstając. — Tylko
38
tam na was czekają! Z willą, basenem, mercedesem i stadem ogarów do polowania.
— Trujesz — obraził się. Miał usmarowany nos'i czarne paznokcie. — Pies natychmiast
wyniuchał butelkę w plecaku. Ale nie powiedziałem wąsatemu, że jest twój.
Gaga zatrzymała się.
— Dlaczego?
— Co: dlaczego?
— Pytam, dlaczego nie powiedziałeś milicjantowi prawdy?
— Psu to bym powiedział, bo ładny. Ale temu gliniarzowi... Gaga poklepała go po
wystających łopatkach.
— Wolisz nie mieć z nimi nic wspólnego, prawda? Szczególnie gdy idzie o kradzież, co? Męczą
cię te pięćsetki wyciągnięte Kornikowej z pudełka? To dobrze. Znaczy, że masz jeszcze coś,
co się nazywa sumieniem. I że nadajesz się do resocjalizacji.
Gnojek splunął niezbyt uprzejmie. Jeszcze, biedak, nie wiedział, z kim ma do czynienia.
Gaga wolno szła do namiotu. Chciała wszystko dokładnie przemyśleć. I zrekapitulować. Męczyło
ją parę spraw. I bardzo chciała przeczytać dalsze strony pamiętnika. ,,Zagadka piętrowa —
myślała drapiąc się w głowę. — Nie dość, że trzeba znaleźć złodziei, gwałciciela, to jeszcze
tego, który tu szykuje się na śmierć! Czy aby nie za wiele?"
— Nie zanadto główkujesz? — wymruczała Marmolada tuż nad uchem Gagi.
Dziewczyna drgnęła. Z trudem wróciła do codzienności.
— Rzeczywiście — przyznała. — Męczy mnie parę spraw. Słuchaj... gdybyś... no, gdybyś ty
pisała pamiętnik, to czy robiłabyś to zwyczajnie?
— Precyzyjniej — skrzywiła się Marmolada. Miała na sobie piżamę w paski i ręcznik
przerzucony przez ramię. W ciemnościach jej sylwetka odcinała się od tła lasu. — Co to
znaczy: zwyczajnie?
— Piórem, ołówkiem, pismem technicznym czy na maszynie? — wyliczała Gaga zginając kolejno
palce.
— Jakie to ma znaczenie? — zdziwiła się indagowana. — Na maszynie tylko wtedy, gdyby
pamiętnik był pisany na luźnych kartkach. Zeszytu do maszyny nie wkręcisz. O co właściwie
chodzi, bo nie rozumiem?
39
— Ja też — wyznała Gaga. — Jeszcze nie rozumiem. Marmolada nakreśliła na czole wiele
mówiące kółko.
— Zaczynasz głupieć, Gaga — rzuciła na odchodnym. — A szkoda. Wielka szkoda.
Dopiero następnego dnia mogła Gaga wrócić do lektury tajemniczego pamiętnika. Dziwiła się
nawet, że nikt zguby nie szuka. Aż do momentu, gdy sobie uzmysłowiła, że przecież właściciel
fałszywej Biblii nigdy nie przyzna się do jej utraty. Bo kto odważy się powiedzieć wszem i
wobec: To ja popełnię samobójstwo! Bo tak mi się podoba!
„Czy w ogóle można coś takiego zaplanować? Z zimną krwią? I co go do tego skłania?
Nieuleczalna choroba? Nieszczęśliwa miłość? Bzdura! — Gaga w myślach skarciła samą siebie. —
Kto dziś umiera z miłości? Co więc zostaje: rozpacz, niemożność zaakceptowania świata czy
też niezgoda na samego siebie?"
Dziewczynka oddaliła się niepostrzeżenie od reszty rówieśników. Cała kolonia, jak jeden mąż,
porządkowała kuchnię i spiżarnię. Nigdy jeszcze społeczność olimpijczyków nie wykazywała się
taką jednością działania. I chęcią pomocy. Jedna ze zdumiewających cech Polaków. Tylko Gaga
machnęła na to ręką. „Ważniejsze jest rozwikłać problem moralny, niż ugotować ryż na mleku"
— zawyrokowała. Pomna na umiejętność bezgłośnego poruszania się Moniki uważnie sprawdziła,
czy nikt nie podąża jej śladem. A potem zapadła w trzcinowisku po drugiej stronie jeziora.
Gdy się przeszło po zwalonym drzewie jak po moście, potem po kostki w zielonkawej rzęsie
pełnej kijanek i żabiego skrzeku, lądowało się w końcu na czymś w rodzaju maleńkiej wysepki.
Wokoło szumiało morze trzcin. I nikt tu nie zaglądał. Bo też nikt, poza Gagą, nie odkrył
tego miejsca. Wysepkę porastała wysoka ostra trawa. Pachniało zgnilizną i piołunem. Coś
kwitło na obrzeżach wysepki. Były to jasno-różowe, baldaszkowate kwiatki na długich, bardzo
cienkich łodygach. Wydzielały delikatną woń i przyciągały trzmiele.
A poza tym nie było w okolicy kawałka ziemi bardziej nadającego się do studiowania dzieł
filozoficznych.
Z fałszywą Biblią ha czele.
40
Gaga już poprzedniego wieczoru stwierdziła, że nie może trzymać czarnej księgi w namiocie.
Oprócz Marmolady mieszkały w nim jeszcze cztery dziewczyny. Dwie Papużki z Bardzo Dobrych
Domów, pyzata Karolina i Hanka wyjątkowo paskudnego charakteru. Nic się przed nią nie
ukryło. Na pewno wywęszyłaby pamiętnik choćby dlatego, że był w czarnej oprawie ze złoconymi
literami. Kto dziś tak wydaje książki?
Spomiędzy skarbów Kornikowej najbardziej przydatną wydała się Gadze płaska aluminiowa
puszka. Taka sama, jakiej turyści używają do przechowywania żywności. Nie pytając o
pozwolenie wyniosła ją spokojnie ze składziku i położyła w namiocie-na samym wierzchu.
Psychologia bowiem powiada, że co leży na widoku, rzadko kłuje ciekawskie oczy. No, chyba,
że jest kolią brylantową. Albo nieboszczykiem.
Nazajutrz, z pamiętnikiem w kieszeni kraciastej spódnicy i pustą puszką, udała się na wyspę.
Postanowiła bowiem, że ukryje pamiętnik w gęstych szuwarach. W metalowym schowku nawet
deszcz mu nie zaszkodzi.
Teraz leżąc na ręczniku, niewidoczna wśród falujących traw, niecierpliwie przewracała
cienkie, lecz dość sztywne karty zapisane czarnym długopisem. Początkowo drukowane pismo
było równiutkie, jak pod sznurek. Widać ten, co to pisał, miał w głowie ułożone każde
zdanie. Później litery zaczynały się rozłazić. Kreski stawiano nie tak precyzyjnie, a
zaokrąglone litery rozszerzały się u dołu.
„Grafolog miałby niezły orzech do zgryzienia!" — pomyślała pochylając się nad diariuszem.
Pierwszy wpis nosił datę ósmego marca.
Obojętność wobec innych ludzi mogłaby mnie uratować. Ale nie umiem być obojętnym. Denerwuje
mnie to, że nie nadajemy wszyscy na tej samej fali. O ileż łatwiej byłoby człowiekowi żyć!
Mama patrzy na mnie z troską. Widzę to po jej zmarszczonym czole. Ma taką ładną twarz. Tak
chciałbym móc ją uspokoić. Ale nie chcę, nie mogę kłamać. Jej nie. Ojciec zawsze twierdzi,
że nie ma takiej sytuacji, z której nie byłoby wyjścia. I tylko trzeba pomyśleć racjonalnie.
Biedny stary, racjonalne myślenie do niczego go w życiu nie doprowadziło. Haruje dziś tak
samo jak dwadzieścia lat temu. Ale ciągle wierzy w cud nad Wisłą. Kiedy patrzę na
41
jego mocne ręce i spokojne oczy człowieka, który wie, że ma rację, chce mi się płakać.
„Kto to jest, u diabła? — nie wytrzymała Gaga. — Tyle tylko wiem, że ma mamusię i tatusia. I
chyba nie jest ze wsi. Ci ludzie z opisu wyglądają na mieszczuchów. A zatem odpadają
czterej, o których wiem, że na pewno są sierotami. I jeszcze dwaj, którzy wychowują się u
dziadków. Razem sześciu. Na osiemnastu chłopaków z obozu. Bo Jacka odrzucam. Dlaczego?
Jest
za stary i zbyt prymitywny. Kocha życie i biegi na czterysta metrów. Pozostało dwunastu.
Tylu co Murzynków u Agaty Christie! Daj Boże zdrowie! Obóz się skończy, a ja nie odnajdę
właściciela tej przeklętej księgi!"
Coś zaszeleściło wśród trzcin. Gaga błyskawicznie ukryła pamiętnik w kieszeni. W sekundę
później patrzyły na nią z wyrzutem żółte oczy psa Baskerville'ów. Tym razem na końcu
przydługiej linki poniewierał się jego pan ze szczoteczką do zębów poniżej nosa.
— Znów się spotykamy — powiedział prawie ponuro. Gaga zacięła usta.
— Ja pana nie szukałam. Właśnie dlatego tu siedzę, bo potrzebuję wreszcie odrobinę spokoju.
Narobiliście w naszym obozie tyle zamieszania...
— My? — zapytał z ironią właściciel psa. Dziewczynka skrzywiła usta. Miało to być coś na
kształt
uśmiechu. Ale nawet największemu optymiście nie przyszło-by na myśl, że to uśmiech płynący z
serca. Raczej z wątroby.
— Czy już znaleźliście sprawców?
Milicjant uważnie przyglądał się psu. Ramzes kręcił się po wysepce, machał ogonem, węszył w
zaroślach i wrócił z niczym. Miał przy tym minę przepraszającą. Nie odkrył niczego nowego,
choć wiedział, że tego właśnie od niego oczekują. Młody człowiek zwijał długą linkę na
łokciu robiąc z niej całkiem przyzwoity zwój.
„Musi być systematyczny, pracowity i chyba jest pedantem" — pomyślała dziewczynka smętnie.
— Co wy właściwie robicie? — spytał nie odpowiedziawszy na wcześniej zadane pytanie.
— Jeśli o mnie chodzi, to studiuję staro-cerkiewno-sło-wiański — odparła Gaga grzecznie. —
Inni zajmują się fizyką
42
kwantową, medycyną nuklearną lub wpływem celtyckiego na grupę języków romańskich. Jesteśmy,
proszę pana, grupą ludzi, na których stawia partia i rząd. To my, za dziesięć, piętnaście
lat przejmiemy władzę w kraju. Chodzi o to, żeby ta przyszła władza nie była głupia i
wcześniej się poznała. Osobiście.
Milicjant założył czapkę i pociągnął psa za obrożę.
— Pytałem, co tu robicie w czerwcu. W szkołach jeszcze trwają lekcje. Obozy na ogół
zaczynają się w pełni lata.
— My jesteśmy, proszę pana, nadzwyczajni. Nas te zwykłe zasady nie obowiązują.
— To świetnie. Postaramy się tak poprowadzić śledztwo, żeby wam specjalnie nie przeszkadzać
w pracy... na rzecz partii i rządu.
Pies przybliżył łeb do twarzy siedzącej. Pociągnął dwa razy nosem. W jego wąskich, wilczych
oczach odzwierciedlała się pogarda.
Kiedy odszedł, a właściwie przepłynął przez rzekę traw, Gadze zrobiło się przykro. I
troszeczkę wstyd.
Że tak potraktowała Baskerville'a.
Od marca do końca kwietnia nic się w diariuszu nie działo. Codzienne zapiski miały charakter
familijno-filozoficzny. Ale dziewczynka czytała bardzo uważnie i bardzo dokładnie. Jej
intuicja wychwytywała wszelkie zmiany nastroju piszącego. Wyczuwało się jakąś narastającą,
pogłębiającą się z każdym dniem grozę. Ten człowiek cierpiał. Coraz bardziej. Choć sądząc z
treści, nie dokuczały mu żadne choroby ciała. Raczej duszy.
„Stuknięty? — myślała Gaga przewracając się na brzuch. — Chyba nie, ale może to początki
schizofrenii? O co mu chodzi, do jasnej Anielki?"
Pod datą drugiego maja pojawiło się tajemnicze imię: Afrodyta. Gaga pożerała tekst węsząc
aferę miłosną.
Afrodyta pozwoliła mi dotknąć swojej dłoni. Ma dziwne palce, równej prawie długości. Nerwowe
i gładkie. Piękne ramiona. I jest dokładnie obojętna. Zimna jak rzeźba z marmuru. Gdybym
mógł i umiał, malowałbym jej portrety. Byłaby jedyną moją modelką. Oni, ci najwięksi, też
tak malowali: Chagall, Modigliani, Salvadore Dali...
43
— Cherchez la femme! — szepnęła dziewczynka podpierając dłonią podbródek. — Czyli, jak
mawia tato: gdzie diabeł nie może, tam babę pośle.
„Jedną już mamy: Afrodyta. A on jest koneserem malarstwa. W każdym razie coś na ten temat
wie. Tylko, że z mojej pozostałej dwunastki każdy powinien znać te nazwiska. Nawet Fryderyk
Gruby. Toż to alfabet światowej malarii! Tak, nic mi to nie da. Nic nie rzuci światła".
Tylko śmierć może mnie wyzwolić z narastającej trwogi. Nie można żyć i bać się do końca
swoich dni.
— Boi się — wymruczała. — Ale czego? Co za człowiek, skoro sam przed sobą nie przyznaje się
do strapienia?
Poczuła głód. Spojrzała na zegarek i zerwała się z ręcznika. Było już dawno po obiedzie.
„Jeśli Marmolada nie schowała czegoś do menażki, to przepadłam! Trzeba będzie czarować
Nitecką, ale ostatnio trudno skruszyć jej kamienne serce".
Gaga wytrzepała ręcznik i zawahała się. Puszka schowana w trawach była dla osoby postronnej
nie do odkrycia. Ale pies? Ta czarna morda z wiecznie wywalonym ozorem i niezawodny węch
dobrze wyszkolonego zwierzęcia. „Co robić? Wcale nie chcę, żeby Biblia wpadła w łapy
gliniarzy! Na pewno oddaliby ją Jackowi, a ten sam by przeczytał i zrobił zebranie,
publicznie ogłosił, że zapewne jeden z olimpijczyków ma ochotę przenieść się do wieczności.
I najlepiej, żeby się zaraz przyznał, to wszyscy mu wybaczą, a Bóg da w drodze łaski
szczęśliwość wiekuistą i kupę dzieci!"
Gaga wiedzrała, że jest niesprawiedliwa. Ale jaką mogła mieć gwarancję, że kierownik kolonii
postąpi inaczej?
Żadnej.
Toteż pamiętnik znów wylądował w kieszeni, a puszka odłożona została do składziku. I to
jeszcze tego samego dnia, gdyż do obozu nadeszła wiadomość, że nadjeżdża sam pan rewizor,
czyli ktoś z władz. Podobno oświatowych. Widać wieść o napadzie dotarła do ważnych
czynników, odrywając zapewne jakiegoś grubasa od stosu papierków zalegających dębowe biurko.
Tak to sobie, w każdym razie, wyobrażała Gaga.
Jacek dwoił się i troił, aby pozbierać trzodę, która mu się wciąż rozpierzchała po lesie.
44
— Gdybym wiedział, co to za niesubordynowane towarzystwo, nigdy bym nie przyjął tej pracy!
— narzekał przerzucając wraz z panią Kornikową stos aluminiowych sztućców, starając się
znaleźć choć jeden widelec jako tako prosty. — Myślałem, że to normalne dzieci! Że rano
pobudka, trąbka, sztandar na maszt!
— I „Kiedy ranne wstają zorze"! — wtrąciła Nitecka.
— A tu co? — kontynuował Jacek wycierając zatłuszczo-ne dłonie. Margareta nigdy nie myła
łyżek i noży w gorącej wodzie. Nie chciało jej się grzać. — Każdy sobie łazi, gdzie chce,
nie biegają w dresach, nie gimnastykują się, gadają od rzeczy i czepiają się małego!
Gnojek obee+iy, lecz ukryty za przepierzeniem, dobrał się właśnie do słoja z kompotem,
wybierając brudnymi jak święta ziemia paluchami co dorodniejsze brzoskwinie.
— A dziewczyny! — wyszeptała Nitecka składając dłonie. — Widział pan, co one noszą? Wstyd
powiedzieć. Piersi im ze staników wyłażą. Takie to bikini! Wcale bym się nie zdziwiła,
gdyby... — urwała widząc Gagę w kuchni. — A ty czego tu?
Gaga prędko się wycofała. Słyszała ostatnie słowa kucharki i nie mogła nie przyznać jej
racji. Dziewczyny, no, nie wszystkie, zachowywały się dość prowokacyjnie. Szczególnie te
bardzo ładne, dowartościowane dodatkowo błyskami w męskich oczach. Ale teraz interesowało ją
wyłącznie miejsce, gdzie mogłaby ukryć Biblię. Bezpieczne miejsce. Wtem wzrok jej padł na
paśnik. No tak. To było to! Ustawiony w czasach, gdy była tu jeszcze leśniczówka, niezbyt
wysoki słup z przytwierdzonymi szczebelkami. Coś w rodzaju drabinki, a na wierzchu płaska
drewniana skrzynia przykryta dwuspadowym daszkiem. Paśnik stał z daleka od namiotów, bliżej
lasu. Wokół rósł młody zagajnik. Oczywiście, trzeba było mieć oczy dookoła głowy, gdy się
tam coś chowało lub wyjmowało. Ale dziewczynka tak przywykła do tego, by unikać
szpiegowania, że potrafiła wrosnąć w ziemię na dobrych parę minut, zanim nie upewniła się,
że ów szelest, to tylko spadająca na ziemię zeszłoroczna szyszka lub ptak, który rozkołysał
gałązkę.
W paśniku było trochę liści, niestety, niezbyt suchych. „Trzeba pamiętnik w coś owinąć.
Wilgoć może spowodować
45
nieodwracalne zniszczenia. Jakiś plastik? Mam! Jednora-zówkę od deszczu! Złodzieje
rozrzucając rzeczy nie ukradli przecież wszystkiego. Właściwie to narobili więcej bałaganu,
szukając pieniędzy i biżuterii, niż szkody. Kiedy już zostały rozsortowane majtki, koszule,
sukienki i spodnie, kiedy wróciły do właścicieli saszetki, ręczniki i mydło, okazało się, że
z ubrań zabrano tylko parę nowych dżinsów Fryderyka Grubego i angielską kurtkę Lady."
Gaga bez trudu znalazła w swoim, już uporządkowanym bagażu, plastikowy cienki płaszcz. I, o
dziwo, nie wywęszony przez psa Baskerville'ów ów znaleziony pod dębami notes.
Trzymając go w dłoni zmarszczyła brwi. „Dlaczego ten czarny diabeł z popielatym grzbietem
nie wywęszył obcego ciała, skoro wyniuchał całą resztę?" Potrząsnęła głową. Schowała
notes jeszcze głębiej. Teraz korzystając z tego, że dziewczyny grały w siatkówkę i nikogo
nie było w namiocie, owinęła książkę bardzo dokładnie i przez nikogo nie nagabywana,
zagrzebała ją w paśniku. Na wszelki wypadek narzuciła z góry nieco świerkowych gałązek.
Pamiętnik stał się niewidzialny, ale też i trudniej dostępny. Nie będzie mogła poświęcić na
czytanie go tyle czasu, ile by chciała. Postanowiła zatem, że przeprowadzi coś w rodzaju
„wywiadów środowiskowych". Z każdym, kto jest według jej obliczeń potencjalnym
kandydatem do Hadesu. Bo, że właściwy osobnik się maskował, to rzecz pewna. Świadomość
bliskiej śmierci, gdy się ma piętnaście czy szesnaście lat, musi być potwornym
psychicznym balastem. A co dopiero w sytuacji, gdy się samemu chce targnąć na własne życie.
Codzienne wstawanie z poczuciem, że ów dzień niechybnie się zbliża, usypianie z wizją
kostuchy, to niezła makabra. „Czy taki człowiek w ogóle może się śmiać? —
zastanawiała się czując straszliwe ssanie w żołądku. — Nie, jeśli czegoś nie zjem, sama
padnę trupem!"
Mówią, że potrzeba jest matką wynalazku. Może i jest w tym niejakie źdźbło prawdy. Ale na
pewno potrzeba jest siostrą złodziejstwa. Przez okno w opustoszałej kuchni zobaczyła na
stole świeżo upieczone ciasto. Drożdżowe albo piaskowe, nie wiadomo. Cztery duże brytfanki,
zapewne, by osłodzić życie rewizora. „Wystarczy dla wszystkich — stwierdziła Gaga z
przekonaniem. — Nawet, jak sobie od-
46
kroję solidną pajdę! Rewizor jest stary i gruby, świeże ciasto zaszkodzi mu na wątrobę.
Zabierając kawałek spełniam jedynie chrześcijańską powinność. Chronię człowieka pracy przed
sklerozą, cholesterolem i wszystkim, co zagraża zdrowiu". Spieszyła się, by jej nie złapano
na gorącym uczynku. Sprawnie uporała się z nożem i brytfanką, chowając zdobycz w kieszeni.
Wyszła rozglądając się ostrożnie i natychmiast dała nura w bezpieczny młodniak. Rzeczywiście
w ostatniej chwili, bowiem psiocząc na czasy, ceny i złe zaopatrzenie nadciągała Nitecka z
Kornikową. Gaga zwiała, zanim jeszcze do jej uszu dobiegły okrzyki dezaprobaty z powodu
nagłego zmniejszenia się zapasów. Odbiła się od Marmolady tuż za pierwszym namiotem.
— Gdzie się włóczysz? — wrzasnęła na Gagę wykrzywiając i tak dość okropną twarz.
Dziewczynka uciszyła rozkołatane serce.
— Musiałam coś ukraść do jedzenia, bo zaraz zginę! Marmolada patrzyła z ukosa. Na skutek
blizny jej lewe
oko było umieszczone nieco wyżej niż prawe. Ta asymetria sprawiała wrażenie, że dziewczyna
patrzy równocześnie na wprost i w lewo. Na początku trudno było się do tego przyzwyczaić.
Teraz Gaga już zrozumiała, że można spoglądać prosto w oczy i łgać jak zbrodniarz przed
prokuratorem. I można łypiąc ukosem mówić najmądrzejsze rzeczy pod słońcem. Właśnie tak było
z Marmoladą.
— Mam w menażce kawał klopsa z ziemniakami — powiedziała surowo.
— A ja w kieszeni świeże ciasto. Kradzione! — roześmiała się Gaga. — Przydałoby się czymś
popić.
— Pomyślałam i o tym. — Marmolada sięgnęła pod łóżko po termos. — Złodzieje nie znaleźli
mojej grzałki, więc mogłam zrobić herbaty.
Do namiotu zajrzała Karolina. Uśmiechnęła się na widok Gagi wyjadającej palcami klops.
— Weź moją łyżkę. Mam przybory harcerskie, bez których się nigdzie nie ruszam. — Podała
sztućce przypatrując się kawałkom ciasta.
Gaga skinęła głową. Oblizała palce. Stanowczo woli jeść w sposób cywilizowany. Marmolada
sięgnęła po kawałek ciasta podając go Karolinie na dłoni.
47
— Poczęstuj się. Kradzione. Nie tuczy.
Karolina roześmiała się. Była więcej niż pulchną piętnastolatką o dużym biuście w malutkim
staniku. To pewnie o niej myślała nabożna Nitecka.
— Ale mój chłopak twierdzi, że tłuste jest piękne.
— Masz stałego chłopaka? — zainteresowała się Marmolada. — Poważnie?
Karolina znalazła ręcznik, po który przyszła. Była prześlicznie opalona na czekoladkę.
— Teraz już dwóch.
— Jak to rozumieć? — Gaga ze smakiem wydrapywała resztkę zimnych ziemniaków. Skrobanie
łyżką po aluminiowych ściankach menażki brzmiało okropnie.
Krolina zatkała sobie uszy.
— W Olsztynie został Kuba, tu poznałam Grześka. Razem dwóch. I prawdopodobnie kocham ich
obu.
Marmolada skrzywiła się niemiłosiernie.
— Powinnaś być marynarzem: w każdym porcie inny chłopak.
Gaga zastygła z łyżką podniesioną do ust.
— A... Grzegorz? Też cię kocha? Powiedział, że jest szczęśliwy?
Karolina roześmiała się głośno.
— Oczywiście! Powiedział, że już życia sobie beze mnie nie wyobraża, że się przeniesie do
szkoły z internatem, byle tylko mieszkać w tym samym mieście, co ja. Lubię go, bo jest
wesoły...
„Odpada pierwszy kandydat na potencjalnego samobójcę. Zostało jedenastu" — pomyślała Gaga
zaglądając z ni-czym-nie uzasadnioną nadzieją do pustej już menażki.
— To wszystkiego najlepszego — uśmiechnęła się uprzejmie. — Jak dobrze pójdzie, będziesz
miała męża historyka.
— Mediewistę! — dorzuciła Karolina już z zewnątrz.
— Oświeć biedną idiotkę, co to znaczy — jęknęła Marmolada odbierając brudną menażkę.
Ospa. Poczytaj w wolnych chwilach. Między jednym ukochanym kwantem a drugim. Warto.
Marmolada wzruszyła ramionami. Jak wszyscy o ścisłych umysłach, humanistów miała za hetkę
pętelkę.
Gaga wytarła usta i zamyśliła się. Nie na długo wszakże, gdyż z błogiego odrętwienia wyrwał
ją czyjś mokry nos. Nos był czarny i niesłychanie wścibski. Na drugim końcu nosa powiewał
czarnosrebrzysty ogon.
— Baskerville! — szepnęła zrywając się z miejsca. — Znowu?
Pies, niczym prowadzony po sznurku, dotarł do torby, w której tkwiła część dobytku Gagi. Dwa
razy niuchnął wydobywa jąc z gardłajpoś w rodzaju tryumfalnego warkotu. Patrzył przy tym na
dzfewczynkę spojrzeniem pełnym nie ukrywanej satysfakcji. Kiedy szczeknął dwa razy, u
wejścia do namiotu pojawiła się blond szczoteczka do zębów. Kapral nie był w mundurze, lecz
w dżinsowych spodniach i swetrze. Wyglądał o wiele lepiej, prawie jak któryś z rówieśników
Gagi, ale oczy miał zimne i zaciśnięte cienkie wargi.
— Ramzes, do nogi! Coś musiał znaleźć. Otwórz torbę! Gaga jednym susem dopadła bagażu.
Szarpnęła zamek
błyskawiczny o mało go nie wyrywając.
— A jakim to prawem, łaskawco? Gdzie pański mundur i zezwolenie na rewizję?
Milicjant przygryzł usta. Wiedział, że popełnił błąd. Sądził, że jego poprzednia, całkiem
legalna praca w obozie pozwoli również na dalszą działalność w charakterze prywatnego
detektywa. Czuł, że ta dziewczyna o różnokolorowych oczach i upartych ustach wie więcej niż
inni. Że, być może, nawet zna napastników lub przynajmniej ich widziała. A w każdym razie
ukrywa jakieś niesłychanie dla śledztwa ważne informacje.
— Przyszedłem ci powiedzieć, że sprawdziłem to, co mówiłaś. O lodach w miasteczku. I o
chłopaku. Tym albinosie. Potwierdziło się.
— To dobrze, że mam bezpieczne alibi! — wymruczała Gaga.
Pies zbliżył się do dziewczynki i zastygł z wyciągniętym pyskiem. Jego oczy już nie były tak
intensywnie żółte. Ale błyszczały w półmroku jak dwa węgielki.
4 — Kolacja na Titaniku
49
„Ktoś z nas wygra — pomyślała dziewczynka. — Ty albo ja. A może razem?"
Kapral wycofał się bez słowa. Gwizdnął na Ramzesa, który wyszedł godnie, machając ogonem.
— Czego chciał9 — dopytywała się Marmolada wróciwszy z dobrze wyszorowaną menażką. Jej
brzegi oblepiały jeszcze drobinki piasku.
Gaga wzruszyła ramionami.
— Był w cywilu. Nie miał prawa niczego tu szukać. De-tektyw-amator z Koziej Wólki!
— Coś jak ty! — powiedziała Marmolada wycierając dokładnie mokre dłonie.
Gaga szarpnęła się.
— Dlaczego? Dlaczego... tak myślisz?
Twarz Marmolady była nieprzenikniona. Kiedy jest się podobnym do Dzwonnika z Notre Damę, nie
tak łatwo odsłania się własną wrażliwość i zmysł obserwacji. A poza tym uśmiech aprobaty
łatwo zmienić się może w grymas sarkazmu. I odwrotnie.
— Tak sobie tylko pomyślałam. Od dnia napadu jesteś nie ta sama. I ciągle się za siebie
oglądasz, jakbyś wiedziała, że ktoś cię śledzi. A może masz coś do ukrycia?
— A mam — potwierdziła Gaga z mocą. — Mam. Zabiłam tych czterech, co tu grzebali w
bagażach. I zakopałam na polance pod dębami.
Marmolada miała kamienną twarz.
— Taaak — wymruczała. — Skąd wiesz, że było ich czterech? Milicjanci nic na ten temat nie
mówili.
Gaga chętnie by się ugryzła w język. Niestety, było już za późno. Zapomniała na śmierć, że
fizycy są cholernie dociekliwi. I mają umysły analityczne.
— Odczep się! — tyle tylko zdołała z siebie wykrzesać. — Jedz ciasto, póki jakiś inny
Baskerville nie wykryje, że to ja je ukradłam. Za to, na porządnym obozie, grożą trzy dni
paki.
— Za ukrywanie wiadomości o poszukiwanych oprychach grozi pięć lat. Wybieraj.
— W porządku. Wolę ciasto.
Tego samego wieczora Gaga odbyła pierwszą z zaplano-
50
wanych ..rozmów o życiu". I zdarzyło się to całkiem przypadkowo.
Na pniu, pod olchą, z której jak każdego dnia powinien zwisać Michał — filozof, siedział z
szeroko rozstawionymi nogami Juryś. W ręku ściskał patyk z żyłką. Coś, prawdopodobnie
dorodny, tłusty robak tkwił na końcu haczyka. Haczyk zaś wyrwany został z jakiejś futryny.
Nic w każdym razie nie miał wspólnego z przedmiotem o tej samej nazwie zwyczajowo używanym
do łowienia ryb.
— Szczęść Boże — szepnęła Gaga przysiadając obok. — Czy to przynęta na wieloryby?
Juryś wydął wargi.
— Właśfiie jeden zwiał. Usłyszał ciebie i dał nura. Gaga nie przejęła się tym zbytnio.
— Zwykle ja tu siedzę. A Michał na drzewie. I w ten sposób gaworzymy sobie o życiu. Jak
dwoje inteligentnych ludzi.
Juryś zadarł głowę do góry.
— Nie widzę tam śladu po inteligencji. Zapewne podbiła go proza życia: ma na imię
Margareta.
Gaga poczuła ukłucie w sercu. Zazdrość? Nonsens. Nie darzy i w przyszłości też nie zamierza
obdarować Michała szczególniejszym uczuciem. Po prostu lubi być obok niego. Nawet wtedy, gdy
obydwoje milczą. Potrząsnęła głową usiłując wymazać z pamięci natrętny obraz białych zębów
Margarety wyszczerzonych w uśmiechu pełnym oddania. Naturalnie tylko wtedy, gdy Michał
pojawiał się na horyzoncie. Poza tym była gburowata, źle wychowana i miała obrzydliwie
tłuste włosy.
— To porozmawiam z tobą — oświadczyła sadowiąc się obok. — Może okazać się to równie
pożyteczne. Wiesz, zajmuję się trochę psychologią. Przeprowadzam ankietę na temat
zainteresowań olimpijczyków. Oczywiście poza tematem głównym. Tozrozumiałe. Odpowiesz na
parę pytań?
— Nie — odparł Juryś zdecydowanie.
Gaga zagryzła usta. „Źle zaczęłam? A może to właśnie on jest autorem Biblii i teraz mnie
podejrzewa o jej ukrycie? Toż to byłaby kompromitacja! Gaga zdemaskowana w drugim podejściu!
Nawet młodzik z blond szczotką do zębów pod nosem uśmiałby się jak mrówka."
51
— Nie jesteś zbyt uprzejmy.
— Nie. I nigdy nie byłem. Moja ciotka Emilia bardzo nad tym boleje.
— Wychowujesz się u ciotki?
— Tak wyszło. Chwilowo. To znaczy... aż do matury. Potem jadę na uniwersytet w Houston.
— Daleko.
— Nie tak znów bardzo. W dobie lotów Concorde? Jak splunąć! Starzy tam są. Ojciec wykłada
fizykę.
— Zaczekają tam na ciebie tyle lat?
Juryś szarpnął kij. Wyskoczyła żyłka z robakiem na końcu. Nic się nie zmieniło. Może tylko
tyle, że robak stracił życie.
— Też będziesz fizykiem?
— To oczywiste. Zajmę się nadprzewodnictwem.
— Ciekawe — Gaga skinęła głową. Nie miała większego pojęcia, o co chodzi, ale nie chciała
wydać się Jurysiowi skończoną kretynką. Chociaż przestał ją zupełnie interesować. Nie można
snuć planów wyjazdu do Houston popełniwszy wcześniej samobójstwo. Obie sprawy nawzajem się
wykluczały.
Tymczasem Juryś znów zamachnął się kijem.
— Nie udawaj — powiedział — nie masz o tym najmniejszego pojęcia. Nadprzewodnictwo —
dorzucił, bo wielbił temat bezgranicznie i mógłby o nim mówić godzinami, gdyby naturalnie
miał do kogo — oznacza zjawisko zaniku oporu elektrycznego.
— Całkiem... tego... zanika? — Gaga próbowała nie zasnąć.
— Bo pole magnetyczne jest z nadprzewodników wypychane. Rozumiesz? Więc one mogą
lewitować
nad magnesem.
Gaga uszczypnęła się ukradkiem w udo.
— Jasne! — wykrzyknęła nagle uradowana. — Oczywiście, że rozumiem! To znaczy... widziałam
w
kinie takie eksperymenty z pociągami unoszącymi się nad ,,torami", dzięki, o ile dobrze
pamiętam, poduszce magnetycznej. Chyba w Japonii...
Juryś spojrzał na nią łaskawszym okiem.
— To jeszcze nic! Japończycy z Kobe skonstruowali i teraz testują roboczy model statku z
elektromagnetycznym napędem.
52
Gaga kręciła się chcąc już odejść. Ale wpojona od dzieciństwa uprzejmość nie pozwalała.
Słuchała więc Jurysia tokującego z blaskiem w oku.
— Wiesz, że spalanie węgla w Polsce jest najgłupszą rzeczą pod słońcem?
— Co ty mówisz? Całe życie słyszałam coś wręcz przeciwnego.
— Bo mieliśmy złych ekonomistów! Czy wiesz, że niedługo minie pięćdziesiąt lat od
zakończenia wojny, świat poleciał do przodu, a my, głupcy, drepczemy wokół kopalń robiąc z
nich święte krowy! W Houston jest takie laboratorium, gdzie zastosowanie elektromagnesów
nadprzewod-nikowych pozwala ograniczyć zużycie energii elektrycznej o sto osiemdziesiąt pięć
miliardów dolarów!
— To chyba dużo! — jęknęła Gaga szybko wstając. Kiedy ktoś z jej otoczenia zaczynał
cokolwiek przeliczać na dolary, dostawała czkawki.
Juryś spojrzał na nią z pogardą i zamilkł. A potem wyszeptał:
— Nigdy nie zostanę w tym kraju! Nigdy!
Gaga ostrożnie szła po chropowatej korze. Pod nią marszczyła się tafla jeziora. Dziś miała
kolor ołowiu. „Niech sobie jedzie — myślała bez gniewu — niech zmyka! Choć szkoda, że
ubędzie jeden z olimpijczyków. I czy będzie to ostatni?"
Michała nigdzie nie było. Margarety też. „Chyba Jacek ma rację — pomyślała zatrzymując się
obok paśnika. — Ta ludność obozowa jest wyjątkowo niesubordynowana".
Stała chwilę bez ruchu nasłuchując, czy ktoś nie skrada się za jej plecami. „Głupie, ale mam
wrażenie, że trzydzieści par oczu wpatruje się w mój kark. Jakbym była agentką Federalnego
Biura Śledczego lub co najmniej międzynarodowym szpiegiem! Zwariuję, jeśli szybko nie
rozwikłam tego problemu. Pójdę do domu dla obłąkanych, gdzie podam się za Matę Hari".
Wiatr szeleścił tyle, ile powinien o tej porze dnia. Zza rzadkich sosenek młodniaka
docierały tylko dalekie pokrzykiwania tych, którzy grali w badmintona. Gaga wspięła się po
trzech szczebelkach drabinki i sięgnęła do paśnika odgarniając ostrożnie gałązki świerczyny.
53
— Jest! — szepnęła czując przyspieszone bicie serca. — I po co tak się denerwować?
Ba, łatwo powiedzieć!
Pod datą szesnastego maja autor oszukańczej Biblii pisał:
Teraz już wiem na pewno. Bardzo mi to przeszkadza. Stale wsłuchuję się w siebie i tęsknię do
czasów, kiedy jeszcze nic mnie nie obchodziło. Dziś Afrodyta rozpięła bluzkę...
— Idiota! — wykrzyknęła Gaga na cały głos. A potem przytknęła dłoń do ust rozglądając się
wokoło. „Co on sobie wyobraża? Jest erotomanem?" — ponownie zagłębiła się w tekście. Słowa
skakały to w górę, to w dół, widać piszącemu przeszkadzały drukowane litery. Mózg pracował
szybciej niż ręka. Ale był konsekwentny. Chyba bardzo się bał, by pamiętnik nie wpadł w
niepowołane ręce. Szczególnie tych, którzy mogliby rozpoznać charakter pisma.
Nie odczułem żadnego wzruszenia. Nawet nie pamiętam, czy miała jakąś bieliznę, czy też nie.
— Obserwator jak z koziej... trąba! — zdenerwowała się dziewczynka.
A przecież tak ją kocham. Chwile bez niej wydają mi się stracone. Afrodyta patrzyła na mnie
spod długich rzęs. W jej wzroku była tylko pogarda. Całe morze pogardy. Nie wiem, czy jutro
znów przyjdzie. Nie wiem, jak się zachowam. Artek nie ma tych problemów. On uważa, że z
dziewczętami nie należy się cackać. Wszystko jest takie trudne. I trudno żyć...
Gaga odłożyła książkę. Czuła, że się rumieni. Zupełnie podświadomie. Nie, nie należała do
osób pruderyjnych. Wiele widziała i wiedziała. Od matki też. To, co trzeba. Ale oprócz
lichego pocałunku kiedyś tam, na wakacjach, nie doświadczyła nigdy innych pokus. I nagle
stanął jej przed oczyma obraz sprzed kilku dni: nagie ciało Lady tam, pod sosną. I jej
kamienny spokój już po tym wszystkim. Gaga wstrząsnęła się, zdawszy sobie sprawę, że
przecież siedzi z tym idiotycznym diariuszem na kolanach w tym właśnie miejscu. Pod tą samą
sosną. Przyszła tu wiedziona jakąś masochistyczną potrzebą, zupełnie nie zdając sobie z tego
sprawy.
54
Trzasnęła gałąź. Dziewczynka zerwała się gotowa bronić swej cnoty nawet przy użyciu zębów i
pazurów. Odrzucony pamiętnik poleciał w krzaki. U jej stóp pozostała tylko porzucona
plastikowa pelerynka. Znów trzasnęła gałąź. Gaga wciągnęła powietrze do płuc. „Jak się na
mnie rzuci, to wrzasnę na cały las!"
Nie wrzasnęła. Nie było potrzeby. Z krzaków wyłonili się dwaj nałogowi poszukiwacze runa
leśnego: Wojtek i Kacper.
— Co jest? — zdziwił się pierwszy. — Masz minę, jakbyś zobaczyła ducha. Tatuś księcia
Hamleta cię odwiedził?
Gaga z trudem opanowała drżenie warg.
— Prze... przestraszyliście mnie.
— Dlaczego? — Kacper trzymał w ręku plastikowy woreczek z kilkoma grzybami o podejrzanym
wyglądzie. — Myślałaś, że znów ktoś chce obrobić obóz? Po co by mieli to robić, skoro nie
zostawili nikomu ani złotówki!
— Inny złodziej może o tym nie wiedzieć — stwierdził nie bez racji Wojtek.
— Bracie — Kacper szperał pod najbliższym krzakiem. — W tym wszystkim jest coś nie tak! Ile
jest w Polsce kolonii? Setki! W lipcu i sierpniu roją się w każdym większym lesie. I nigdy
nie zdarzył się taki napad. Tylko tu?
— Co chcesz przez to powiedzieć? — Gaga rzuciła niespokojne spojrzenie w kierunku, gdzie
upadł pamiętnik. Nie był zbyt widoczny, ale jeśli ten grzybiarz z Bożej łaski nie przestanie
się miotać...
— Tylko to, że mi ten cały napad wygląda dość podejrzanie.
— Każdy napad wygląda podejrzanie — wzruszył ramionami Wojtek. — To jest organiczna,
koleś, cecha zbrodni. Jacyś obwiesie z miasteczka zauważyli, że tu każdy łazi gdzie chce
albo w ogóle nikogo nie ma w obozie. Nasz opiekun, niech mu Allach wynagrodzi w dzieciach,
nie należy do najlepszych organizatorów. Poczucia odpowiedzialności też mu stwórca poskąpił.
Nie jego wina. Tę ułomność naszej obozowej społeczności dostrzeżono gdzie trzeba. I znalazł
się ktoś ze starym trabantem, kto, nie bacząc na koszty własne w postaci benzyny, wybrał się
z kumplami na łów.
— Skąd wiesz, jaki mieli samochód? — w jej mózgu zapa-
55
liło się ostrzegawcze światełko. Równocześnie uważnie śledziła nieskoordynowane ruchy Kacpra
przykucniętego pod rozłożystą sosenką.
— Charakterystyczne ślady opon. Stary typ, chyba z lat sześćdziesiątych. — Wojtek zapalał
się. Znał się na samochodach i skrzypcach. Był muzykiem o dużym już dorobku, zważywszy na
swoje szesnaście lat. Dwa koncerty w Filharmonii Warszawskiej, wygrany konkurs w Tuluzie. —
Milicja też tak twierdzi.
Kacper niebezpiecznie podczołgał się do miejsca, gdzie leżał diariusz. Gaga śledziła go w
napięciu.
— A ja twierdzę, że nie przyjechali tu w ciemno... o, co to jest?
Gaga rzuciła się jak żbik. Była o sekundę szybsza.
— To moje! Nie ruszaj! — tuliła do piersi czarną księgę, jakby była ,,czarną skrzynką"
ocalałą z katastrofy Boeinga 747.
Wojtek zagwizdał. Przez rozstawione palce dziewczynki łatwo było odczytać napis: Biblia.
Całkiem wytrącony z równowagi Kacper nerwowo mrugał rzęsami.
— Co ty? O co chodzi? Co to jest?
— Nic — odparł Wojtek tłumiąc śmiech. — Nasza olimpijka poczytuje sobie w ukryciu świętą
księgę chrześcijan.
Gaga pomalutku przychodziła do siebie. Przestała się już trząść jak osika. Wróciła logika i
zdolność kojarzenia faktów.
,,Nie mają z tym pamiętnikiem nic wspólnego. Obaj. Żaden z nich nie zagrałby roli tak
dobrze. Szczególnie, że sytuacja ich zaskoczyła".
— Tak. To niezła lektura — powiedziała swobodnie. — Oprócz Biblii czytuję też Koran. I
świętą księgę Zen.
Obaj chłopcy przestali nagle stroić głupie miny. Wojtek przechylił głowę.
— Przepraszam cię, Gaga. Jestem człowiekiem tolerancyjnym. Może dlatego, że pochodzę z
plemienia Judy. Żadna religia nikomu nie uchybia. Czytuję Talmud.
Kacper łypnął na przyjaciela ze zdziwieniem.
— Co ty? Nie mówiłeś. Naprawdę jesteś Żydem?
— Cała moja rodzina. Niewielu ocalało z wojny. Ale nie
56
podkreślam nigdy swojego pochodzenia... ponieważ spotykałem się już z różnymi reakcjami.
Kościół katolicki nie wyjaśnił jeszcze swoim wiernym znanej prawdy, że Chrystusa nie Żydzi
skazali na śmierć, tylko Rzymianie. Moje pochodzenie nie ma zresztą dla mnie żadnego
znaczenia. Tu się urodziłem, tu będę muzykował. To chyba jasne.
„Czy to naprawdę takie jasne — myślała Gaga tuląc do piersi czarną okładkę. — Jeden już
marzy o odlocie do Houston, drugi, muzyk, może być obywatelem świata, a tak stanowczo
deklaruje przywiązanie do rodzinnego skrawka ziemi. My jesteśmy dziwni. Nasze pokolenie".
Długi czas się omijały. Wzrokiem też. Jakby nic się nie stało, nie łączyła ich okrutna
tajemnica. Może to podsądna unikała prokuratora, najwyższego sędziego za jakiego skłonna
była uważać Gagę? A może ta ostatnia, zmuszona przysięgą do milczenia, nie potrafiła
zapomnieć, przejść do porządku dziennego nad tym, czego była mimowolnym świadkiem? W
każdym
razie Lady milkła, gdy Gaga pojawiała się w pobliżu, schodziła ze ścieżki i niby
przypadkiem, nie specjalnie, oczywiście, i nie ostentacyjnie omijała ją wzrokiem. A w ogóle
to korzystała z każdej nadającej się okazji, by znaleźć się w innej grupie.
Tylko że dziś los sprawił, iż obie spotkały się w kuchni. Kornikowa i Nitecka, zajęte
przygotowaniami na przyjazd gościa, nie mogły dać sobie rady. Wyznaczone do kuchennych prac
dziewczyny już wcześniej dały dyla i nikt nie wiedział, gdzie się znajdują. Parę hektarów
lasu, jezioro i szuwary trudno oblecieć w poszukiwaniu uciekinierek. Łatwiej wyznaczyć nowe
ofiary. Zupełnie przypadkowo stały się nimi zagapiona Gaga i capnięta za angielski kołnierz
Lady.
— Wy dwie — powiedziała Kornikowa głosem nie znoszącym sprzeciwu. — Wy dwie pomożecie
nakryć
do podwieczorku!
Podwieczorek! Któż dziś zasiada do złoconego podwieczorkowego serwisu z chińskiej porcelany!
Zniknął zwyczaj, zniknęła nazwa. Popołudniowa herbatka, to jeszcze zdarza się tu i ówdzie.
Five о'сіоск również. Ale podwieczorek?
W pierwszej chwili Gaga chciała normalnie zwiać. Ale
57
ЩІ
kosę spojrzenie rzucone przez Lady sprawiło, że nagle całkowicie zmieniła zamiar. , Jeszcze
raz spróbuję coś z niej wyciągnąć. Jest zupełnie niemożliwe, by cała sprawa spłynęła po niej
jak woda po gęsi! Może szok objawił się w tak nietypowy sposób, że dziewczyna skamieniała z
wrażenia? I to, co ja wtedy wzięłam za kompletne zlekceważenie, to właśnie była jej taka
nietypowa reakcja. Może się obudziła z kamiennego letargu, doszło do niej, że postąpiła
nierozważnie? I teraz nie wie, co robić? Tak, trzeba spróbować jej pomóc. Człowiek sam nie
poradzi w tak delikatnej materii. A może boi się skutków? Nie z takich powodów dziewczyny
robiły głupstwa. Wszystko przemyślała i jest jej ciężko na duszy..."
Lady z pasją ciskała aluminiowymi sztućcami. Stolik dla gościa i opiekunów ustawiono osobno.
Jak miejsce w prezydium w czasie państwowych zgromadzeń. Żeby, broń Boże, nikt nie siorbnął
z kubka w eleganckie ucho władzy. Gaga ustawiała obtłuczone porcelity. Zastanawiała się, jak
zacząć rozmowę.
— Nie zmieniłaś zdania? — spytała wreszcie prosto z mostu.
Lady uniosła w górę brwi. Były cienkie i najwyraźniej podmalowane.
— Na jaki temat?
Gaga wiedziała już, że poszkapiła sprawę. „Twarda sztuka — pomyślała ze smutkiem. —
Brytyjczyk skona, a nie przyzna się, że ma mokro w nosie! A tamten chodzi bezkarnie po
ojczystej ziemi. I śmieje się w kułak".
— Jeśli chcesz udawać, że byłam głucha i ślepa, to twoja sprawa. Ale mnie to męczy. Jestem
pewna, że komendant zapewniłby ci całkowitą anonimowość. Zrobiliby tylko pamięciowy portret
tego łajdaka, odszukaliby i...
— I przywieźli tu, do obozu, żebym mogła go zidentyfikować, tak?
Gaga trzasnęła kubkiem w deski stołu.
— Dlaczego tu? Są inne miejsca. Komenda. Lady popukała się palcem w czoło.
— A moi starzy? Sądzisz, naiwna kretynko, że nie powiadomiliby ich przede wszystkim?
Gaga potrząsnęła głową.
58
— No, a jeśli nawet? Przecież to rodzice. Najbliższe istoty... zrozumieliby, że nie ma w
tym twojej winy. Padłaś tylko ofiarą.
— Cicho, idiotko. Ani słowa więcej. Już nigdy. — Jej usta ładnie wykrojone, z nieco
odstającą górną wargą, zaciśnięte były w cienką czerwoną linię. — Dobre sobie, najbliższe
istoty! Wiesz, co zrobiłaby moja matka? Naprzód dałaby w pysk, aż bym się odbiła od ściany,
a potem zamknęła w klinice swego kochanka. Pracuje u czubków.
— Psychiatra?
— A jakże. A wiesz, co zrobiłby kochany tatulo? Naprzód by wrzeszczał przez pół dnia, a
potem wysłał ciupasem do pewnego klasztoru pod Dublinem. Tam jego siostra, strasznie stare
panrrisko, jest czymś w rodzaju przeoryszy.
— Skąd wiesz? — przeraziła się nie na żarty Gaga.
— Znam ich jak zły szeląg. Całe swoje dzieciństwo spędziłam u zbzikowanych obcych ludzi.
Miałam się tam nauczyć języka. A jakże. Tak dobrze, że tu mnie widzisz. W charakterze
olimpijki. Ale co to za sztuka?
— Dlaczego — Gaga wytarła ścierką niezbyt dokładnie umyty talerzyk — nazywasz ich
zbzikowanymi?
— A jak określić inaczej tych z IRA? Terroryści katoliccy podkładają bomby terrorystom
protestanckim. Albo odwrotnie. Jedni i drudzy mieszkają na tej samej ulicy. Dzieli ich
barykada ze starych kanap z wyłażącym włosiem i z beczek po whisky. A wokół kwartału krążą
angielskie łaziki z wojskiem Jej Majestatu Królowej Brytyjskiej Elżbiety II. Niezły pasztet,
co?
— Ja rozumiem — Gaga targała i tak dostatecznie skołtunione włosy. — No, ja rozumiem
problemy trudnego dzieciństwa. Ale co to ma wspólnego z obozową rzeczywistością? Dziś nie ma
wokół ciebie ani jednego terrorysty. Podejrzewam, że nie ma tu także protestantów. Został
tylko ten jeden, który powinien siedzieć w więzieniu. I trzech złodziei.
Lady odrzuciła z czoła pasmo jasnych włosów.
— Nic nie rozumiesz. I nawet się nie staraj. Tylko przestań udawać świętą. Nie do twarzy ci
z tym. Zanadto interesujesz się innymi. Uważaj, to niebezpieczne. W Irlandii wiele się
nauczyłam. Mnie zostaw w spokoju. I nigdy już nie wracaj do tego, co nie było przeznaczone
dla twoich oczu.
59
Gaga skinęła głową. Wiedziała już, że tamta jest jak skała. Że nie odstąpi od swoich racji,
które co prawda działają przeciwko niej, przeciwko sprawiedliwości, ale pozwalają na żałosny
komfort nieuczestńiczenia w sprawie. Na wątpliwy moralnie komfort człowieka spod znaku:
„Byle mnie w to nie mieszali".
— Dziewczęta, co się tak guzdrzecie? — Kornikowa tryumfalnie wniosła półmiski z równiutko
pokrojonym ciastem. — Gościa już tylko patrzeć!
— Jedzie! — wrzasnął Gnojek odrzucając ubłoconą piłkę. Istotnie. Słychać było porykiwanie
umordowanego silnika. Jacek wyskoczył z namiotu zapinając w popłochu kraciastą koszulę. Jego
twarz świeciła świeżo po goleniu.
— Będzie pranie mózgów! — skrzywiła się Lady i nagle zakrzyknęła prawie wesoło: — Ludzieee,
rewizor przyjechał! Wyłazić z namiotów! Honorable boss!
Gaga przycupnęła na ławce. Nawet nie czuła żalu. Nic. Nie potrafiła się zmusić do myślenia.
To, co usłyszała, sprawiło, iż musiała całkowicie zmienić zdanie. Lady nie była
nieszczęśliwą zgwałconą, która boi się wyznać prawdę, bo katolickiej dziewczynie takie
rzeczy nie mogą się przydarzyć. Było o wiele gorzej. Lady to istota zdradzona przez
najbliższych już we wczesnym dzieciństwie. A może zdradzana do dziś? Klasztor w Irlandii? To
brzmi jak ponury dowcip z Puncha. Jak dalece polityka krańców Europy wpływa na nasz los? Na
los statystycznego Polaka? Nie zgłębi tematu. Nie dziś.
Bo przyjechał rewizor.
Osobnik, który wysiadł nie bez trudu z auta, w niczym nie przypominał owego wymyślonego
przez Gagę ministerialnego grubasa. Był chudy, mimo upału zapięty w kamizelkę. Długie nogi
potykały się o wystające korzenie i kretowiska. Wyglądał jak człowiek, który przez pomyłkę
wskoczył do basenu w ubraniu. I teraz stara się, aby nie zwracano na niego uwagi. Sam
natomiast widział i słyszał wszystko.
Zabrzmiało wściekłe walenie chochlą w patelnię. Rewizor skulił się w ramionach. Widocznie
jego wrażliwej powłoce nie odpowiadał ten typ kolonijnego hałasu.
60
— Przestań — skarciła Gaga Margaretę. — Widzisz, że człowiek cierpi!
— Co? — dziewczyna zastygła z chochlą w dłoni.
— Nic. Zjeżdżaj.
Ale Margareta nie miała zamiaru zniknąć, gdyż właśnie na polanie pojawił się Michał.
— Siadaj tu! — wskazała mu miejsce z dala od Gagi. — Mam dla ciebie schowany duży kawał
ciasta.
Michał usiadł nie zwracając na nic uwagi. Zapewne w ogóle nie słyszał, co do niego mówiła.
Miał rzadki dar zakładania na uszy niewidzialnych klapek. Wspaniale potrafił się wyłączyć.
Ale o tym wiedziała tylko Gaga.
Młodzież schodziła się wyjątkowo ospale. Nic nie pomagały nawoływania Jacka i Kornikowej.
Wyglądało to na jawny bunt i lekceważenie, bądź co bądź, władzy. Ten człowiek podobno
osobiście wymyślił obóz dla olimpijczyków. Spodziewał się co najmniej wdzięczności.
Uśmiechów i ukłonów. Spodziewał się być może dziarskiej młodzieży spod znaków ZHP, ZSMP i
innych. A oni, wspaniale nie-zorganizowani, nie zrzeszeni, nie zintegrowani. Nie ubrani, nie
domyci.
I co z tego wyniknie?
Kiedy już przedstawiono gościa, kiedy przebrzmiało stukanie aluminiowych łyżeczek o
wątpliwej jakości porcelanę, kiedy wymieciono co do okruszka piaskowe ciasto i kruche
gwiazdki z GS-u, wysiorbano napar z róży, gość uniósł się na stołku przybrawszy serdeczno-
oficjalną minę.
— Będzie mowa — zamruczał Fryderyk Gruby.
I była. Gaga z początku słuchała, potem wzorem Michała spuściła klapki na uszy. Gość mówił
mądrze, ale o rzeczach niesłychanie banalnych. Ocknęła się w momencie, gdy siedzący
naprzeciwko niej Grzegorz brutalnie przerwał mówcy:
— Przepraszam pana, ale my to wszystko znamy już na pamięć. Że w kraju kryzys, ale ludzie
powinni się spiąć i dać z siebie wszystko, że młodzież dziś nie taka, bo tylko im muzyka
rockowa w głowie. Że niczym się nie interesuje i takie tam: ta, ta, ta!
Rewizor chyba był na to przygotowany.
— Bardzo się cieszę, że mogę z wami podyskutować. W końcu o to też nam chodziło, gdy
organizowaliśmy taki
61
nietypowy obóz. Ale zrozumcie, że pracujemy wszyscy nad tym, by za jakiś czas żyło nam się
lepiej...
— Chce pan w nas wmówić następującą tezę: otóż, żeby kiedyś mogło być dobrze, teraz musi
być źle! — To Jaroszek. Wyglądał, jakby za chwilę miał się rzucić na gościa. — To wątpliwa
logika, proszę pana! My, tak zwana młodzież dzisiejsza, możemy zaproponować coś całkiem
innego: nie płacić dziś żadnych kosztów! Tylko — przerwał dla nabrania tchu — tylko nie
jesteśmy takimi głupcami, by nie zdawać sobie sprawy, że inni też nie chcą płacić. Więc moje
J A jest permanentnie zagrożone.
— Sam widzisz — westchnął chudzielec dyskretnie rozpinając guziki kamizelki. — Jesteście
pokoleniem znacznie lepiej wykształconym od poprzedniego. Dobrze o tym wiem. Jesteście
też... jakby to określić... bardziej widoczni, zróżnicowani...
— Ma pan na myśli czerwono-zielone czuby punków czy stroje poppersów?
— Nie tylko. — Rewizor szeroko gestykulował. — Mam na myśli całkowitą zmianę rozumowania.
Te oznaki zewnętrzne, o których wspomniałeś, to tylko wyraz buntu, coś w rodzaju próby
ustalenia tożsamości, znalezienia drogi do siebie. Ważniejsze jest to, że wasze pokolenie
nie utożsamia się ani z narodem, ani z państwem...
— Bo my — odezwał się Wojtek — my chyba szukamy oparcia w sobie. I trudno się dziwić. O
wiele łatwiej było budować od podstaw niż przebudowywać... jeśli pan wie,
0 co mi chodzi. Napsuliście wy, a od nas oczekujecie, że na gruzach zbudujemy państwo.
— Nie macie innego wyjścia — powiedział cicho gość. — To też jest fakt. Nie przyjechałem
tu, by się przed wami tłumaczyć za błędy minionych lat...
— Które wciąż powtarzaliście z uporem maniaków! — zdenerwowała się Marmolada. — Toteż nie
dziwcie się, że młodzi patrzą pod nogi, starzy wstecz, a pozostali z osłupieniem rozglądają
się wokół.
— Kto — ty""— je — steś? Po — lak ma — ły, ja — ki znak twój? O — rzeł bia — ły... —
zaskandowało osiem Papużek Nierozłączek. Skandowały twardo, z zaciętymi minami.
1 brzmiało to wyjątkowo groźnie.
62
Gość zmarszczył brwi. Był działaczem zahartowanym w agitacyjnych bojach. Nie należał do
„betonów", raczej do liberałów. Ale nie spodziewał się tak ostrego starcia.
— Ci, z lat siedemdziesiątych — odezwał się Fryderyk Gruby po dłuższej chwili milczenia —
widzieli społeczeństwo dorosłych na kształt spokojnej łajby. Byli zresztą częścią załogi.
Zadbani i bezpieczni płynęli sobie na falach z pożyczonych pieniędzy. Ci, z lat
osiemdziesiątych, zostali gwałtownie wyrzuceni za burtę. Ich zaufanie i spokój utonęły. Raz
na zawsze. I nie przytulą nas do piersi masowe organizacje młodzieżowe. Niech pan się nie
łudzi!
— Z tego akurat zdajemy sobie sprawę — odparł gość spokojnie. — Wiem, że ludzie luźni nie
zechcą już być elementem tak zwanych niegdyś mas. Że nie zechcecie równać w szeregu.
— Nie zechcemy — zgodził się Piekarczyk. — Preferujemy najmniejszy oddział świata: JA.
Czasem TY i JA. To wszystko.
— W każdym razie nie satysfakcjonuje nas to, co jest — odezwała się Karolina. — Pusty
przebieg, trwanie w nudzie i zmęczeniu. A co do perspektyw... chyba nie zamierza ich pan
przed nami roztaczać...
To było więcej niż niegrzeczne. Prawie bezczelne. Gość się nie obraził. Nie mógł. Miał
wykonać zadanie i wykona je niezależnie od niesprzyjających okoliczności.
— Nie zamierzam. Ale nie mogę się zgodzić, że marazm i szarzyzna powinny nam towarzyszyć
do śmierci. To nihilizm. Filozofia dość niemodna. Nie jesteście młodzieżą z ziemi niczyjej.
Żyjecie tu i teraz.
— Znamy to, znamy! — zabrzmiał zgodny chór Papużek. Marmolada klasnęła w dłonie. Zdziwione
Papużki umilkły.
— Przestańcie! Pan też wie, że to znamy. — Zwróciła się do gościa: — Tylko wam, dorosłym,
brakuje nowych słów. Stare się zdarły, wytarły... proszę się nie martwić. Nie staniemy się
starcami za młodu. Jest coś, co nazwaliśmy Rewolucją Gówniarzy. I o tym się pan przekona w
najbliższych latach. Do nas trzeba dziś mówić inaczej. To prawda, że dla małolatów nie ma
już żadnych autorytetów. Was, przepraszam, ale sam pan wywołał ten temat, otóż nazywamy was
Dziadkami Rocznicowymi.
63
Gość się roześmiał. Głośno i szczerze. I tak zakończyło się jeszcze jedno spotkanie starego
z nowym.
— Chciałem was przeprosić za to, co się tu wydarzyło — powiedział już normalnym tonem. — To
nasza wina, że nie dopilnowaliśmy obozu. Milicja już jest na tropie złodziei. Mam nadzieję,
że przed zakończeniem waszego tu pobytu wszystko się wyjaśni. Postaramy się też, aby
poprawiło się zaopatrzenie. Naczelnik obiecał...
Gaga znów spuściła klapki. Nic jej na dobrą sprawę nie obchodziły obietnice naczelnika.
„Milicja jest na tropie — pomyślała. — To dobrze. Ale ja nie ruszyłam z miejsca. I to źle!"
Po odjeździe gościa Jacek chodził jak struty. Przeganiał Gnojka, który ciągle pętał mu się
pod nogami, warczał na Nitecką i Margaretę za tłuste sztućce wydzielające woń pomyj. Obrugał
piwoszy siedzących w krzakach przy paru butelkach żywieckiego.
— Co to za alkoholizm, do jasnej cholery! Skąd wzięliście pieniądze?
— Na dobre pyffko zawsze się wyskrobie — mruknął piegowaty Marek z bezczelną miną. — Chce
pan łyczek?
Jacek nie chciał. Jedyne, o czym marzył, to zabrać Gnojka i wrócić do domu gdzieś w
Zielonogórskie. Miał wszystkiego po dziurki od nosa: młodzieży, lasu, złodziei, a przede
wszystkim odpowiedzialności!
— Nie dość, że alkohol szkodzi zdrowiu, to jeszcze rozpijacie młodszych! — mruczał
odchodząc.
— Hasła to pan zna! — roześmieli się głośno. Ten śmiech poniósł Jacek na grzbiecie. Jak
garb.
Piekarczyk z Gruszką stali u wejścia do namiotu wymachując pięściami. Obserwująca ich Gaga
myślała w pierwszej chwili, że zaczną się bić. Zbliżyła się na bezpieczną odległość wcale
nie po to, by interweniować. O nie! Od dawna wiedziała, że nie należy rozdzielać skłóconych
mężczyzn. Kobiety, które odważyły się na taki czyn, wychodziły na ogół z guzami. Lub na
kompletne idiotki. Mężczyźni muszą czasem dać sobie w zęby. Byle tylko obie strony uszły z
życiem. Żałowała niekiedy, że pojedynki i cały kodeks pana
64
Boziewicza zaginął w niepamięci. A szkoda. „Chyba jednak staliśmy się o coś ubożsi. O ładne
słowa, efektowne gesty, elegancję" — pomyślała.
— Wiesz, co powiedział Awerroes — ryczał Gruszka machając wielkimi łapami pod samym nosem
Piekarczyka. — No wiesz, baranie?
Baran przypadkowo wiedział. Był olimpijczykiem do sześcianu. Trzy razy rozwiązywał na oczach
osłupiałej komisji to, co nierozwiązywalne. Mógłby dziś spokojnie zdawać egzamin na czwarty
rok matematyki. Indeks i tak od dawna miał w kieszeni. Do całkowitego.szczęścia brakowało mu
lat i jakby nieco przeszkadzały dwóje z polskiego i historii. «
— „Tylko w naukach matematycznych rzeczy znane nam są tym samym, co rzeczy znane w
sposób
absolutny. Wiedza matematyczna składa się z twierdzeń zbudowanych przez nasz umysł w ten
sposób, by zawsze funkcjonowały jako prawda albo dlatego, że są przyrodzone...
— ...albo dlatego, że matematyka była wynaleziona wpierw niż inne nauki!" — dokończył
Gruszka. Miał teraz minę człowieka absolutnie szczęśliwego.
To właśnie chciała wykorzystać Gaga.
— O matematyce wiecie chyba wszystko — zagadnęła z lisim uśmiechem. Ale żaden z was
zapewne
nie wie, kto wygłosił takie zdanie: „Śmierć wcale nie byłaby taka zła, gdyby od czasu do
czasu można było otworzyć oczy".
Spojrzeli na nią jak na człowieka, który budzi drugiego o trzeciej rano, by mu powiedzieć,
iż jest to godzina, gdy innych wiozą na szafot.
— Co ci przyszło do głowy? — zdziwił się Piekarczyk. — To chyba mógł powiedzieć tylko jakiś
nieboszczyk-filo-zof paradujący po tym padole za wyjątkowo wykwintne grzechy!
— Ktoś, kto za dużo myśli o śmierci, jakiś niedoszły samobójca! — mruknął Gruszka
odwracając głowę.
Gaga zmarszczyła brwi.
— Dlaczego tak myślisz?
Gruszka rozłożył ręce. Nie umiał lub nie chciał niczego wyjaśnić.
— Sam nie wiem. Tak mi się pomyślało. W końcu na
5 — Kolacja na Titaniku
65
świecie mnóstwo ludzi odbiera sobie życie. Czasem z głupich powodów.
— Dlaczego tak myślisz? — drążyła z uporem. Piekarczyk przyjrzał się dziurze w skarpetce.
Duży palec
wyłaził mu z trepa brudny i samotny.
— Coś się do niego przyczepiła, dziewczyno? O co ci chodzi? Dlaczego Gruszka miałby się
zastanawiać nad samobójcami? Na razie życie mu miłe. Indeks na studia w kieszeni. A do
matury jeszcze nieco czasu. Z innych przedmiotów się jakoś podciągnie.
Gruszka pokiwał głową. Odeszli w zagajnik spierając się o to, którzy hebrajscy i arabscy
matematycy zajmowali się numerologią i filozofią systemu liczenia.
Gaga została sama. Nie skreśliła Gruszki z listy potencjalnych właścicieli pamiętnika. Za to
Piekarczyka tak. Raz na zawsze.
— Jeszcze ich zostało ośmiu — wyszeptała. — Tylko ośmiu.
A może aż ośmiu?
W diariuszu pod datą dwudziestego ósmego maja była taka adnotacja: ,,Ten, kto przezwycięży
strach, stanie się bogiem" — Dostojewski. Nigdy nie stanę się bogiem. Strach zżera i duszę,
i serce. Strach, że nie sprostam temu, co postanowiłem. Jest mi wyjątkowo ciężko, bo nikomu
nie mogę się zwierzyć. To jest temat tabu. Afrodyta... nie, ona już zupełnie się nie liczy.
Wyobrażam sobie, co by pomyślała. Aż mi się gorąco robi z przerażenia...
— Do licha! — wymruczała Gaga ocierając z czoła krople potu. -v Co ten idiota zrobił?
Ograbił kiosk? Zarżnął staruszkę? Kretyństwo i czysta Dostojewszczyzna! Co takiego leży mu
na wątrobie? Rak? I dlaczego nie może się nikomu zwierzyć? Przecież, u diabła, ma jakichś
przyjaciół. Nikt nie jest sam. Są telefony zaufania... ludzie całkowicie anonimowi. Im można
powiedzieć wszystko. Pomogą. Żebym to ja wiedziała, który z nich... KTO?
Pomiędzy gałęziami świeciły czyjeś oczy. Zielonkawo. Gaga przełknęła ślinę. Wpatrywała się
jak zahipnotyzowana w dwa ogniki. Człowiek? Zwierzę? Siedziała w trawie bez ruchu. Lewa
noga, podwinięta, drętwiała. Nie wiadomo,
66
jak długo by to trwało, gdyby nie znudziło się jednej ze stron. Rozległo się ostrzegawcze
szczeknięcie i Gaga wypuściła powietrze nagromadzone w płucach. Zdążyła ukryć pamiętnik w
torbie.
Ramzes wychynął z krzaków powiewając popielatym ogonem. Pysk miał wysunięty, kły obnażone.
— Nie rusz — powiedziała dziewczynka spokojnie. — Pies tak mądry jak ty, Baskerville, nigdy
nie napada na niewinnego człowieka.
— To prawda — odparł kapral rozgarniając gałęzie - ale czy ty rzeczywiście jesteś niewinna?
Gaga uniosła brwi w górę.
— Jak majn to rozumieć?
— Jestem gliną, a nie psychoanalitykiem. — Kapral zdjął czapkę. Był w mundurze, choć
zapewne wolałby bardziej nieoficjalny strój. Pogoda i temperatura wzmagały w nim nieodpartą
chęć zanurzenia się natychmiast w ciepłym jeziorze. Skoro jednak było to z pewnych przyczyn
niemożliwe — należało choć usiąść w cieniu. I tak zrobił. — Przed chwilą zmuszony byłem
zabrać z twego plecaka ten oto dowód rzeczowy.
Gaga otworzyła szeroko oczy. Natychmiast poznała notes znaleziony pod dębami.
— Dlaczego szperał pan znowu w moich rzeczach? I jak ja teraz wyglądam?
— Jak zapowiedź kłopotów. — Kapral nie uśmiechnął się. Tylko szczotka do zębów, którą nosił
powyżej górnej wargi, jakby się nieco zjeżyła.
— Pies wywąchał coś w twoim plecaku już wcześniej. Niestety wówczas nie byłem upoważniony
do zrewidowania bagażu. Dziś mogłem to uczynić. W obecności świadka, którym był opiekun
waszego obozu. Ramzes bez problemów wskazał ów przedmiot...
— Jeśli się ma taki nos! — wzruszyła ramionami dziewczynka. — W porządku. To nie jest mój
notes. Gdyby w nim było cokolwiek, co naprowadziłoby na jakiś ślad... schowałabym go lepiej.
Ale, jak pan widzi, notes jest całkowicie czysty.
— To znaczy pusty — zgodził się milicjant. — Nie ma w nim żadnych nazwisk, adresów.
67
— Żadnych — przytaknęła Gaga. — Znalazłam go na polance pod dębami. W tym dniu, kiedy na
obóz dokonano napadu rabunkowego.
Kapral słuchał w milczeniu. Pies też. Sosny szeleściły, gdzieś górą szedł powiew wiatru. Z
kuchni, a raczej kuchennego baraku, dochodził jękliwy śpiew Niteckiej: „Serdeczna Matko,
opiekunko ludzi..."
— Należą do dwóch różnych osób — mruknął kapral. — To znaczy krawat i ten notes. Pies
poszedł za węchem... Znaleźliśmy samochód...
— Trabanta? — Gaga poderwała się z miejsca. Blond wąsiki drgnęły. I zamarły.
— Co wiesz o tym wszystkim? — spytał uprzejmie, choć ta uprzejmość wiele go kosztowała.
Najchętniej przylałby jej na goły tyłek, aż wyrzuciłaby z siebie wszystko, co wie. Ale
kapral przestudiował ostatnio wstęp do psychologii przestępcy. I już wiedział, że nie tędy
droga.
Gaga przeliczała w myślach zyski i straty. ,,Co on wie jeszcze. Pewnie nic. O Lady nigdy się
ode mnie nie dowie. Nawet na torturach. Choćby mnie łamał kołem! — sama aż się uśmiechnęła
do tych głupich myśli. — Gdyby mieli w tej Wielkiej Detektywni wykrywacz kłamstw. A, to co
innego. Ale chyba nie mają".
— Było ich dwóch, tak? Jeden zgubił krawat, a drugi ten notes. Tam, pod dębami...
Blond szczotka znów podjechała w górę.
— Głupio rozumujesz albo kłamiesz jak borsuk.
— Dlaczego? — żachnęła się Gaga.
— Nie można zgubić krawata, jeśli się go wcześniej powiesiło na gałęzi. Chyba... że to ty
wymyśliłaś tę gałąź?
Dziewczynka zacisnęła usta. No tak. Facet ma stuprocentową rację. Spojrzała głęboko w oczy
Baskerville'a. Były żółte, prawie bursztynowe.
— Jeden zero dla pana. Rzeczywiście. Krawat wcale nie wisiał. Leżał tu, w trawie.
— Co jeszcze zataiłaś! — wrzasnął zrywając się nagle. Było to tak niespodziewane, że Gaga
drgnęła spłoszona. Ale Ramzes czuwał. Siadł i szczeknął głucho. Ostrzegawczo. Tylko raz.
Milicjant speszył się. Mnąc czapkę w spoconych dłoniach powiedział odchrząknąwszy:
68
— Przepraszam. To są bardzo ważne szczegóły dla śledztwa.. Nie jest obojętne, skąd ów
człowiek nadszedł. I co robił w tak odległym miejscu.
— Może... obserwował? — Gaga postanowiła się nie obrażać.
Kapral westchnął. Zatoczył dłonią wkoło.
— Co obserwował? Stąd niczego nie można zobaczyć. Nie widać obozu. Nie, to nie tak. — I
odwracając głowę dorzucił ciszej: — Ty wiesz. A ja to z ciebie wyciągnę. Nie wiem jeszcze
jak, ale wyciągnę.
— Bardzo pan chce wykryć tych złodziei na własną rękę? Milicjant poklepał psa po głowie.
— Tak. Lecz niestety pojedynczy tropiciele są tylko w filmach sensacyjnych. Tak czy siak,
znajdziemy ich.
— Nie wątpię — odparła Gaga patrząc na czarne uszy psa Baskerville'ów. — On też dużo wie. I
nie powie.
— On powie — oburzył się kapral. — Mnie powie. Wszystko.
Gaga uśmiechnęła się. Podobało jej się to, że człowiek tak głęboko wierzy zwierzęciu.
— Mógłby podać mi łapę — westchnęła.
— Nie mógłby — odparł milicjant. — To porządny pies. Z przestępcami i tymi, co ich bronią,
nie zadaje się.
Odeszli razem tak samo cicho, jak się zjawili. Ale nie był to koniec odwiedzin. Monika stała
przylepiona do pnia.
— Kto chroni przestępców? — spytała prawie wesoło.
— Ja — burknęła Gaga. — Chodzisz jak Indianka. Monika miała świeżo umyte włosy. Jeszcze
wilgotne na
końcach.
— Umiem poruszać się cicho. Raz złapałam zająca. Nawet on mnie nie usłyszał.
— O co ja chciałam cię spytać? — Gaga poskrobała się po koniuszku nosa. — Już wiem! Gdzie
ostatnio miała wystawę Abakanowicz?
— Kto? — zdziwiła się Monika.
To wystarczyło. Gaga była w domu. „Mówiła, że jest olimpijką, że interesuje się sztuką i że
umie tkać. Ktoś, kto się zajmuje krosnami, nie może nie znać nazwiska największej i
najsłynniejszej w świecie polskiej artystki tkaczki!
69
Choćby jej obecna twórczość nieco odbiegała od dawnej!"
— Nie znasz! — roześmiała się. — To jaka z ciebie olimpijka!
I pozostawiwszy Monikę samą sobie, udała się w stronę obozu. „Nie powinnam dłużej
przechowywać pamiętnika w paśniku. Ona może to wypatrzeć. Widzi i słyszy jak trawa rośnie.
Ale nie mogę go również nosić przy sobie. W końcu zobaczy go Marmolada albo Karolina. No, i
nie należy zapominać o Hance. Też wścibska. To co robić?"
Chmury nadciągały znad jeziora. Jedna z nich miała kształt słonia. Wróżyły powrót deszczu,
co po tygodniu upałów nie było nawet rzeczą najgorszą. Las był niebezpiecznie suchy. Gaga
lubiła, kiedy po błyszczących od wilgoci liściach i trawach przesuwa się promień słońca.
Jakież piękne są wtedy leśne pajęczyny, całe pokryte diamentowymi kropelkami.
Koło paśnika zatrzymała się. Coś ją zdziwiło. Może te zdeptane trawy, a może resztki
wilgotnych liści, które grubo zalegały dno drewnianej skrzyni. Nie powinny leżeć na
zewnątrz. „Skąd się tu wzięły pomiędzy rosnącymi wokoło talerzami łopianu? Ktoś czegoś
szukał w paśniku — stwierdziła. I zaraz odwróciła się, by sprawdzić, czy nie stąpa za nią
niesłyszalna Monika. — Czyżby jednak zauważyła, że tam chowam Biblię? Nie, nikt pamiętnika
nie ruszał. W każdym /azie do dziś, gdy zabierała go z paśnika. Więc czego
szukano?"
Rozglądając się na wszystkie strony wspięła się na czwarty szczebelek drabinki. Nigdy tak
wysoko nie wchodziła. Nie było potrzeby. Teraz, po raz pierwszy patrząc z góry, dojrzała
coś, czego przedtem nie było: jakiś worek lub szmata. Lub coś w tę szmatę zawiniętego. Gaga
zawahała się. Ale przeogromna ciekawość nie pozwoliła jej odejść, nie zbadawszy sprawy do
końca. Ostrożnie wzięła do ręki podłużny przedmiot owinięty zatłuszczonym płótnem. Już
przesuwając po nim dłonią, odkryła prawdę. Kształt był jedyny i niepowtarzalny: pistolet. A
raczej dwa. „Może któryś z chłopaków robi ze mnie balona? — pomyślała, choć sama w to nie
wierzyła. — Może to plastikowe atrapy albo broń na gaz, nie na prawdziwe pociski?" Nie
wiedziała, czy po-
70
trafi rozróżnić. W końcu była olimpijką tylko w dziedzinie literatury. Na broni znała się
tyle, ile wie człowiek oglądający setki filmów. I to niekoniecznie kryminalnych. Również
wojennych. Ręka sama zacisnęła się na płótnie. Powoli, wciąż rozglądając się na boki,
wyciągnęła zdobycz. Była ciężka i twarda. Metal a nie plastik.
Jednym skokiem znalazła się w samym gąszczu młodych sosenek. Nie bacząc, że kłujące miotełki
drapią jej twarz i ręce, gorączkowo od pakowy wała grube zwoje. Pistolety były prawdziwe i
dobrze zakonserwowane. Różniły się między sobą. Jeden wyglądał na dużo starszy niż drugi.
Gaga nie dotykała palcami stali. Wiedziała, że odciski palców są wykrywane w przeciągu
minuty. Nawet gdyby te palce tkwiły w rękawiczkach. Dziś nie ma z tym najmniejszego kłopotu.
Ostrożnie zawijała znalezisko w cuchnącą smarem szmatę. Jej myśli galopowały z szybkością
koni wyścigowych: „Co zrobić? Włożyć tobołek tam, skąd go wzięła, i obserwować paśnik dniami
i nocami nie śpiąc i nie jedząc? Czy też ukryć go gdzie indziej? Pierwsze było nierealne.
Gdyby nawet przesiedziała cały tydzień w sosen-kach, to pomijając śmiertelne nudy, i tak
zostawała noc. A noc trzeba było przespać w namiocie, jeśli się nie chciało wzbudzić
niepokoju współlokatorek. No i posiłki. Siedzenie przy stole trzy razy dziennie. Oczywiście,
mogła nie jeść ze wszystkimi. Mogła. Często tak przecież robiła. Ale nie codziennie. W końcu
jej permanentna nieobecność zainteresowałaby innych. Nie mówiąc o właścicielach
śmiercionośnych przedmiotów. Więc co? Zakopać w krzakach? W sobie tylko wiadomym miejscu?
Oddać kapralowi? Bo że się znów tu zjawi, nie miała teraz najmniejszych wątpliwości. Oddać
zawsze można, ale w ten sposób nigdy nie przyłapie właścicieli na gorącym uczynku. Ani ich
ewentualnych pomocników. A może to jest ta broń, z której samobójca, autor pamiętnika, odda
ów śmiertelny strzał? Nonsens! Wystarczyłby jeden pistolet. I jedna kula. A tu są aż dwa!"
Życie, jak to zwykle bywa, rozstrzygnęło dylemat po swojemu. Zanim Gaga wylazła z gęstwiny,
tuż koło paśnika pojawiła się Lady. Nisko pochylona, jakby czegoś szukała. Nie były to ani
jagody, ani poziomki. Wszystko, co natura
I
71
wytworzyła jadalnego, zostało już dawno pożarte przez Kacpra i Wojtka. W okolicach paśnika w
ogóle nigdy nie rosło nic, co by można przełknąć nie narażając się na ciężkie zatrucie. Co
zatem robiła tu Angielka? Tego Gaga nie potrafiła rozszyfrować. Lady miała na sobie szorty i
modną papuzią koszulkę. Szła ukosem do miejsca, w którym przyczaiła się Gaga. Mogła przejść
obok lub zagłębić się w zagajnik. A wtedy spotkanie byłoby nieuniknione. Na szczęście
rozległo się walenie chochli o patelnię. Lady uniosła głowę, zrobiła jakiś gest i wyraźnie
niechętnie oddaliła się w stronę kuchni.
„O święta Petronelo, patronko złodziei — westchnęła Gaga w myślach. — Postawię ci świeczkę i
diabłu ogarek. Na wszelki wypadek. A broń zakopię. I to szybko. W tamtej piaskowej górce!"
Kopanie, gdy się nie dysponuje łopatą, lecz zaledwie kawałkiem deski, jest rzeczą trudną i
wyczerpującą. Szczególnie, gdy kupka piasku przy bliższym poznaniu okazuje się dość
rozległym mrowiskiem. Gaga nie miała już czasu na zmianę terenu. Pistolety parzyły jej
dłonie. Więc tak czy siak mrówki dostały ów zawinięty w szmatę trefny towar wcale nie
pytane, czy sobie go życzą. Zapewne był dla nich dodatkowym kłopotem. Dla Gagi też.
Odchodziła czując ruszające się w skarpetkach i dotkliwie gryzące drobiny.
Kapuśniak pachniał starą skórą ze słoniny, a klopsiki przypominały swą konsystencją
skrzyżowanie opony samochodowej z gumą do żucia. Gaga wylizywała talerz nie skarżąc się.
Wiedziała, że gdy tylko wróci do domu, jedzenie znów będzie przypominało jedzenie.
Po obiedzie poszła, jak wszyscy, nad jezioro. Chociaż chmury pokryły dobrą połowę nieba,
wciąż było ciepło. Dziewczyny w barwnych kostiumach bikini chlapały się na przeciwległym,
płytkim brzegu, gdzie czuwał Jacek. Gaga jak zwykle usadowiła się pod olchą na zwalonym
pniu. Nie patrząc w górę stwierdziła:
— Będę pisać opowiadanie. Najlepiej kryminalne. Olcha zaszeleściła z niezadowolenia, że
jej przerwano
ciszę i bezruch.
— Najtrudniejszy gatunek. — Michał jak zwykle był
72
rzeczowy. — Trzeba znać wszystkie trucizny... no, ogólnie chemię, medycynę, psychologię
tłumu i psychikę jednostki...
— I broń — dorzuciła Gaga. — Te wszystkie pistolety, rewolwery, kalibry, lasery... broń
maszynową.
— Nie przesadzaj — westchnął Michał. — W naszym kraju gangi, nawet przemytnicze, jeszcze
nie posługują się własną bronią maszynową.
— Miałeś kiedyś w ręku pistolet? — spytała wydłubując mrówkę ze skarpetki.
— Jasne! — roześmiał się wesoło. — Jako gnojek bawiłem się wyłącznie bronią ręczną.
Gaga zmarszczyła brwi. Do tej mrówki, która łaziła w zakamarkach ciała, nie mogła się dostać
nie zwracając na siebie uwagiT
— Mówię poważnie. Czy trzymałeś w ręku prawdziwą broń?
— Nie, skądże. Czemu się tak wiercisz?
Gaga nie mogła mu odpowiedzieć. Postanowiła natychmiast dołączyć do kąpiących się koleżanek.
„Może się cholerna mrówa utopi?"
Pewnie się utopiła, bo do wieczora wszystkie pogryzione miejsca przestały swędzić. W czasie
gdy schodzono się na chleb z pieczonym boczkiem, ku zdziwieniu Jacka, zajechał gazik z
komendantem i chudzielcem-rewizorem.
— Co on tu jeszcze robi? — mruknął Fryderyk Gruby. — Myślałem, że odjechał na dobre.
— Też tak myślałem — wtrącił Piekarczyk. Nie mógłzżuć boczku, więc dyskretnie wrzucił go
pod stół. Niestety, nie było tam psa.
Panowie, bo oprócz komendanta z gazika wysiadło dwóch mundurowych, rozeszli się po okolicy
czegoś lub kogoś szukając. Gaga międliła w ustach boczek o konsystencji gumy, zupełnie nie
zdając sobie z tego sprawy. „Pójdą do paśnika czy nie pójdą? Nie ma psa Baskerville'ów, nikt
niczego nie wywęszy. A swoją drogą, co tu się naprawdę dzieje? Złodzieje, to jasne. Od biedy
również gwałt w wykonaniu jakiegoś pijanego dzikusa. Ale skąd ta broń? Przeciwko komu
została lub zostanie użyta? Przecież nie podrzucili jej tam milicjanci? Wszystko to razem
przypomina powieść marnego autora książek kryminalnych. Bez sensu!"
73
Marmolada przyglądała się Gadze z uwagą.
— Leć za nimi! Przecież widzę, że zżera cię ciekawość — szepnęła.
Gaga z ulgą wypluła boczek do zwiniętej garści. Potem wyrzuci do skrzynki na odpadki. Wolnym
krokiem poszła w stronę, gdzie zniknęli mundurowi.
Milicjanci nie należeli do zbyt rozmownych. Plącząca się Gaga wyraźnie im przeszkadzała. W
końcu jeden z nich uprzejmie, lecz chłodno poprosił, by poszła sobie w diabły. Posłuchała,
gdyż i tak z ich rozmów niewiele wynikało. Posługiwali się jakimiś kryptonimami, cyframi.
Jeden zajrzał do wnętrza paśnika. „Jakie to szczęście, że Biblię zaniosłam do namiotu" —
pomyślała z ulgą. Tymczasem milicjant grzebał w warstwie przegniłych liści, w końcu zszedł z
drabinki. Nie wyglądał na specjalnie zawiedzionego. Gaga zadała tylko jedno pytanie:
— Dlaczego nie przyjechał ten z psem? No... kapral...
— Kubicki? Tropi ślady na stacji benzynowej.
Milicjant odszedł odwołany. W ten sposób Gaga dowiedziała się czegoś, co dało jej do
myślenia na pół wieczoru. Szczególnie po tym, jak podniecony Jacek opowiedział chłopakom w
namiocie, że wczoraj był napad z bronią na stację benzynową leżącą u wylotu szosy łączącej
miasteczko ze stolicą województwa.
— Co zrabowano? — dopytywał się Jaroszek. — Olej napędowy?
— Nie — pokręcił głową Jacek — kilkaset tysięcy złotych z kasy. Bandyci byli trabantem.
— Jeśli ci dzielni mundurowi nie dysponują niczym szybszym od NRD-owskiego rolls гоусе'а,
to nigdy ich nie złapią.
„Trabantem? — zastanowiła się Gaga. — A może to są ci sami? Ci nasi". I uświadomiła sobie
nagle, że jednego z nich, tego krępego, ściskającego w objęciach butelki, mogłaby od biedy
narysować. Twarz widziała niezbyt wyraźnie. Ale sylwetkę miał nietypową: krótkie nogi przy
dość długim tułowiu. Za to oblicze kierowcy pamiętała dokładnie.
„Ma rację kapral, że dużo wiem: pamiętam jedną sylwetkę i jedną twarz. Widziałam ich
samochód... no i ten kopiec
74
z mrówkami". Obejmując oburącz pień cienkiej brzózki wymruczała: — To jest najwyraźniej ta
właśnie broń, z której strzelano na stacji benzynowej.
„Ale kiedy znalazła się w paśniku? Podrzucili złodzieje po napadzie na stację? Możliwe. Ale
przecież sami nigdy by się tu nie pokazywali, wiedząc, że po obozie nieustannie kręcą się
milicjanci. Z psem. A zatem prawda jest jedna i to niepodważalna: mają tu, wśród nas,
swojego człowieka. Wspólnika. Albo wspólniczkę!"
Ta myśl tak ją poraziła, że dziewczynka aż przysiadła z wrażenia. „To wszystko rośnie jak
ciasto na drożdżach! Gwałt, rabunek w namiotach, napad na stację i pistolety w paśniku! Do
tego jeszcze fałszywa Biblia i niedoszły samobójca. Tego się nie da ogarnąć mózgiem!"
— Sporo, jak na jedne wakacje w cichym, spokojnym zakątku nad jeziorem — powiedziała na
głos.
— Nikt ci nigdy nie obiecywał, że będziesz zawsze szczęśliwa! — rozległ się w ciemności
czyjś głos.
Gaga oderwała się od brzózki.
— Kto tu?
— To ja. Margareta. Wiedziałam, że podsłuchujesz, ale że gadasz sama do siebie, tego nie
wiedziałam.
— Gadam — przytaknęła Gaga. — Czasem muszę podyskutować z kimś inteligentnym.
Margareta nie wyczuła ironii. Była jak te kwitnące ziemniaki: ładne i bez pożytku.
— Odjechali już — zaraportowała. — Chudy też. Coś długo tłukł Jackowi do głowy.
— To akurat mnie najmniej wzrusza — wymruczała Gaga.
— A ty się specjalnie nie plącz pod nogami — powiedziała Margareta jakby z zażenowaniem. —
Nie wtykaj nosa.
— Dlaczego? — oburzyła się Gaga.
— Dobrze radzę. I nie łaź sama po lesie. Może cię jakaś krzywda spotkać — dorzuciła ponuro.
— Dopóki milicja nie wyłapie tych wszystkich... swoje wiem.
Gaga nie odpowiedziała. Zaskoczył ją ton głosu tłusto-włosej. Twardy i szorstki. ,,Czy to z
zazdrości o Michała, czy też ona coś wie... dlaczego ostrzegała przed samotnym łażeniem po
lesie? Nie, dziś tego nie rozwikłam. W ogóle tak się wszystko gmatwa!"
75
Zasypiała z trudem, bo nad polaną stał w całej krasie swej pyzatej gęby księżyc. W pełni. A
Gaga, jak wszyscy „księżycowi ludzie", bywała wtedy bardzo niespokojna.
Rano zbudził ją szum deszczu. Było to dość zaskakujące, gdyż podczas pełni rzadko pogoda
zmienia się w sposób tak drastyczny. Dziewczynka przywitała ten stan rzeczy z niejaką ulgą.
Naciągnęła koc na ucho i zamknęła oczy. Śniła — a sny miewała realistyczne — że pies
Baskerville'ów siedzi u wejścia do namiotu i wytrzeszczając swe żółte ślepia mówi ludzkim
głosem: „Gaga, wstań, jesteś mi potrzebna. No, wstań, śpiochu!"
Kiedy się ocknęła, wszystko było jak we śnie. Z wyjątkiem psa. U wejścia, przytrzymując
płachtę, stał Jacek przemawiając łagodnie:
— Zbudź się, dziewczyno. Ktoś chce się z tobą widzieć.
— Niech przyjdzie, jak się zmieni pogoda — wymruczała sądząc, że to dalszy ciąg snu. —
Podczas deszczu rozmawiam tylko z mrówkami.
Tego już było za wiele praktycznej Marmoladzie. Wyskoczyła z sąsiedniego łóżka i potrząsnęła
przyjaciółką.
— No, wyłaź z wyra!
Tego głosu Gaga już nie mogła uznać za senną marę. Zbudzona usiadła nie bardzo wiedząc,
czego od niej chcą. I kto. Upłynęło może z pół minuty, zanim na dobre poznała Jacka.
— Stało się coś? Potrząsnął głową.
— Nie. Ale jest tu ktoś do ciebie.
Nigdy dotąd nie ubierała się tak szybko. I zrezygnowała całkowicie z porannego mycia. Nawet
zębów. Kiedy przebiegła okręcona jednorazówką przez namokniętą polanę do baraku
spełniającego rolę kuchni i — w deszczowe dni — jadalni, była pewna, że zdarzyło się coś
złego.
Tuż obok elektrycznej płyty, na której grzało się mleko, siedziała na stołku nieznana
kobieta. Gaga oceniła ją na trzydzieści parę lat. Kobieta miała na sobie czerwony płaszcz
deszczowy i takiego samego koloru parasolkę. Ta ostatnia, rozłożona, zostawiała na podłodze
mokre zacieki.
— Jestem... lecka — powiedziała niewyraźnie. Wstała
76
wpatrując się w Gagę uważnymi szarymi oczyma. — Czy mogłabyś pojechać ze mną do miasta?
— Teraz? — spytała dziewczynka patrząc bezmyślnie na garnek, z którego wydobywała się
mleczna piana.
Doskoczyły obie. Tylko kilka kropel podskakiwało śmiesznie na rozgrzanej płycie. I okropnie
śmierdziało. „Dlaczego kipiące mleko tak śmierdzi? — przeleciało Gadze przez myśl. — To
zabawne, interesuje mnie mleko, a nie ta kobieta?"
— Udało się! — powiedziała nieznajoma zręcznie zdejmując garnek. — Tak, teraz — odparła na
wcześniej zadane pytanie. — Oczywiście naprzód coś zjesz.
Weszła Kornikowa wyraźnie niezadowolona z obecności obcej osoby.*
— Przyjechała pani do córki na lustrację? Czy aby nie trujemy tu dzieci?
Kobieta wyzwoliła się z czerwonego okrycia. Miała na sobie bardzo elegancką sukienkę z
surowego płótna.
— Nie jestem... — urwała widząc, że Gaga daje jej znaki. — No — dorzuciła po przerwie —
chyba niczego tu się przed rodzicami nie ukrywa?
Kornikowa trzaskała pokrywkami. Nie kwapiła się z odpowiedzią.
Gaga łykała gorące mleko parząc wargi. Świeża bułka z masłem i ementalerem wskazywała na to,
że szefowa postanowiła pokazać nieproszonemu gościowi, iż, jak mawiała Nitecka, „dziecka nie
głodują i wszystko mają".
— Kim pani jest? — wyszeptała Gaga, gdy już obie z nieznajomą opuszczały kuchnię.
— Wszystkiego się dowiesz w odpowiednim czasie — odpowiedziała otwierając parasolkę. — Idź,
załóż kalosze. Tuż za lasem czeka na nas samochód.
— Czarna wołga? — roześmiała się dziewczynka.
— Nie. Fiat.
— Wie pani, krążyła kiedyś w Polsce opowieść o tajemniczej czarnej wołdze, którą
uprowadzano dzieci.
Kobieta uśmiechnęła się wesoło.
— Nie, nie zamierzam cię porwać. Zresztą wasz opiekun wszystko o mnie wie. Jestem tu...
można rzec... w zastępstwie.
Gaga naciągnęła kaptur. Czuła, że przemakają jej tenisówki.
77
— W porządku. Zaraz wrócę. I nikomu nie pisnę ani słowa!
Kobieta znów się uśmiechnęła, ale jakoś tak smutno.
„Wszystko odkryli — myślała Gaga zmieniając skarpetki. — Broń, mrówki, złodziei i teraz
przysłali babę, żeby mnie niepostrzeżenie aresztować. Dostanę parę lat paki albo krzesło
elektryczne. Za współudział w zbrodni. Ta czerwona na pewno jest z milicji. Ma to w kącikach
oczu. Oni wszyscy mają coś takiego w kącikach oczu. Ci gliniarze".
— Kto przyjechał? — Marmolada wyjrzała spod koca. Rozczochrana wyglądała na mleczną
siostrę
Baby Jagi.
— Ciocia z Kołomyi — syknęła Gaga mocując się z kaloszem.
— Nie słyszałam od ciebie o takiej ciotce. — Marmolada gwizdnęła.
— Cicho, do cholery! — denerwowała się Karolina. — Spać się chce. Ludziom.
Gaga wcisnęła nogi w kalosze. Były zielone i zupełnie nie pasowały do granatowego swetra w
czerwone paski. Ale innych nie miała. „Dlaczego samochód czeka za lasem? Takie błoto czy też
nie chcą się pokazać w obozie, żeby znów nie straszyć dzieciaków. Pewnie to drugie".
Kobieta szła przodem szybko i w całkowitym milczeniu. Deszcz padał równy i gęsty. Z drzew na
dodatek skapywały ogromne krople. Jakiejś wprost nadnaturalnej wielkości. Wszystko wydawało
się inne, obce. Las też. Gdy przez rzednące pnie prześwitywać zaczęły dalekie kominy
cementowni, kobieta wyszła na wąską, posypaną szutrem dróżkę. Tam, z boku, przytulony prawie
do mokrych gałęzi jałowca stał ciemnozielony wóz. Wewnątrz, z głową opartą na pod-główku,
spał kierowca. Miał kwadratowy podbródek i dziwną skórzaną czapkę na głowie. Kobieta
otworzyła drzwiczki wskazując miejsce z tyłu. Gaga wsiadła, wstydząc się trochę, z że wraz
z kaloszami wnosi do suchego wnętrza rzadkie błoto.
Kierowca zbudził się i bez słowa włączył starter. Silnik zaskoczył pomrukując równo. Gaga o
nic nie pytała słusznie rozumując, że gdyby miano cokolwiek wyjaśniać, dawno by to zrobiono.
Widocznie dowie się o wszystkim dopiero na miejscu. Na jakim? Też się okaże. Chyba nie
będzie to Sing-Sing ani Alcatraz. Za daleko i zbyt kosztownie. W każdym razie w dobie
któregoś tam etapu reformy gospodarczej.
78
Migały pola marnego żyta. Potem kartofliska. Tu, w okolicy, gdzie rządził cement, wszystko
było nędzne. I takie jakieś szare, jak posypane popiołem. W połowie drogi zorientowała się,
że nie jadą do miasteczka. Ominęli je szerokim łukiem. Drogowskazy podawały nazwy zupełnie
dziewczynce nieznane.
— Już niedaleko. Nie denerwuj się. — Głos kobiety był miły, spokojny.
Kiedy za szybą przepłynęły pierwsze domki, Gaga odetchnęła. Bądź co bądź znów pojawili się
ludzie. Choć obcy, to jednak żywi, nie ze snu jak ten facet za kierownicą. „Czyżby niemowa?
Czytała, że władcy starożytnego wschodu specjalnie ucinali sługom języki, by nie mogli
zdradzać pałacowych sekretów. Ale gdzie tu analogia? W dobie lotów na Marsa! Nie te czasy i
nie te sekrety".
Ani się obejrzała, kiedy samochód przyhamował, a potem skręcił w bramę. Przed oczyma miała
długi budynek i tablicę z czerwoną literą H na niebieskim tle. „Szpital? — serce jej mocno
zabiło. - Czy stało się coś? Mamie, ojcu? Nonsens! Są o setki kilometrów stąd. Więc po co?"
Kobieta w czerwonym płaszczu wysiadła. Przez szybę dała dziewczynce znać, by zrobiła to
samo. Niemowa czy też pałacowy eunuch znów zasnął z głową na oparciu. Wydawał się bardziej
kukłą czy robotem niż człowiekiem. A może nie był człowiekiem?
Szpitalna atmosfera, która ogarnęła Gagę, gdy tylko weszły do budynku, była jednak
najzupełniej realna. Śmierdziało tak, jak w takim miejscu śmierdzieć powinno: lizolem albo
innymi środkami sanitarnymi. Jak bezgłośne duchy przelatywały pielęgniarki coś roznosząc na
szklanych tacach. Przejechało szpitalne śniadanie. Gaga poczuła w nozdrzach woń przypalonego
mleka. Za człapiącą kobietą w kitlu snuło się paru pacjentów w piżamach w paski.
Gaga spojrzała na swoją przewodniczkę rozmawiającą z kimś przez telefon. Był czarny,
ebonitowy i jakiś taki przedpotopowy.
— Zaraz tu do ciebie zejdzie jeden pan. I wszystko wytłumaczy. Ja czekam w samochodzie.
Odwiozę cię potem do obozu.
„Potem? — zdziwiła się Gaga. — Po czym? Co mi tu będą robić w tym szpitalu? Nic mnie, u
licha, nie boli!"
79
Mężczyzna, który się pojawił, miał co prawda biały kitel, ale na pewno nie był lekarzem.
Wyglądał jak dobrze odżywiony goryl włoskiego mafiosa. Taki, któremu marynarka odstaje pod
pachami. W miejscu, gdzie na szelkach nosi pistolety. Spojrzał na dziewczynkę badawczo. „On
też ma to coś w oczach. Gliniarz, niech mnie kaczka podepcze!" — zdążyła pomyśleć.
— To ty? — spytał. Głos miał nadzwyczajnie melodyjny. Aż szkoda, że się taki marnuje.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
— No, chyba ja. A o co chodzi? Ślepą kiszkę mam już wyciętą. — Dorzuciła na wszelki
wypadek.
Nie roześmiał się. Chyba w ogóle nie umiał się śmiać. Głową pokazał, żeby szła za nim.
Wspięli się na drugie piętro. Tu zatrzymał ich lekarz.
— Ale na krótko. I nie wolno do niego mówić. — Okulary na czubku kartofelka błysnęły
groźnie.
Sycylijski goryl cichutko otworzył drzwi separatki opatrzone numerem cztery. Gaga
zapamiętała cyfrę, bo w jej życiu czwórka należała do liczb szczęśliwych. Weszli ostrożnie.
Jak się wchodzi do sal szpitalnych, gdzie leżą ludzie na granicy życia i śmierci.
Poznała go od razu. I choć widzieli się przez chwilę, zapamiętała bardzo jasną, prawię
białą, czuprynę i takie same rzęsy. Poznałaby jeszcze zapewne jego niemiłosiernie
obtłuczone, pokryte strupkami kolana, ale były szczelnie przykryte białym prześcieradłem.
Goryl patrzył na nią uważnie.
— Znasz tego chłopca?
W milczeniu skinęła głową. Aparatura, do której mały był podłączony, wyglądała na
skomplikowaną. On sam — na człowieka, którego dusza jeszcze się nie zdecydowała: odlecieć
czy zostać. W zapadniętych, posiniałych oczodołach czaiła się śmierć.
— Co mu się stało? — wyszeptała wstrząśnięta. — Bo coś się musiało stać.
Potrząsnął głową, kładąc jednocześnie palec na ustach. Już nie wyglądał na bezwzględnego
rewolwerowca z rodziny Corleone. Raczej na człowieka, który ma coś do załatwienia i bardzo
żałuje, że to musi zrobić.
Wycofali się na korytarz. Gaga nagle poczuła, że musi
80
usiąść. Widać szpitale są na to przygotowane, bo na biało lakierowana ławka stała pod
ścianą. Mężczyzna nie oponował. Wyjął paczkę papierosów i zaraz schował. Nawyk.
— Tego chłopca postrzelono.
Gaga słuchała melodyjnego głosu, jakby dochodził skądś z daleka: zza ekranu, szklanej
ściany. Z megafonu.
— Ci sami?
— Nie wiem, o kim myślisz? — głos goryla był już normalny. Chłodny i spokojny głos
człowieka, który musi się dowiedzieć. Będzie tak długo pytał, aż się dowie. Wszystkiego.
,,No — pomyślała dziewczynka przychodząc do siebie. — No, wszystkiego nie powiem. Mowy nie
ma. Tylko tyle, żeby pomóc tamtemu małemu zza ściany".
— Myślę — zrobiła pauzę jakby się zastanawiając — o ludziach, którzy z karabinu maszynowego
strzelali na stacji benzynowej. O tych, co zrabowali gotówkę.
Corleone przyjrzał się uważnie różnokolorowym oczom dziewczynki. W jego spojrzeniu błysnął
jakiś cień podziwu czy niepokoju. Nie wiedziała, jak to określić. Czuła, że jest niezwykle
inteligentny i sprytny.
— Strzelano z pistoletu pw wzór 33 kaliber 7.62. Nikt nie dysponował bronią maszynową.
Nietrzeba rozpowszechniać głupich plotek.
— Sądzi pan, że to ja wymyśliłam? No, tę plotkę? Zmrużył oczy. Były trochę podobne do
ślepiów psa Basker-
ville'ów. Żółtawe.
— Jeszcze nie wiem. Ale się dowiem.
„Nie ode mnie!" — pomyślała mściwie. — Czy on się wyliże? Ten mały?
— Lekarze robią, co mogą. Ma ranę postrzałową prawego płuca.
Skinęła głową.
— Pan jest milicjantem?
Nie odpowiedział. To się Gadze wyraźnie nie spodobało. Uczono ją zawsze, że ludzie powinni
się sobie nawzajem przedstawiać. Widocznie w sycylijskiej mafii bywa inaczej.
— Opowiedz, o czym i kiedy rozmawiałaś z tym chłopcem. „Skąd oni wiedzą, że w ogóle go
znam? — zdziwiła się
poniewczasie. — Jasne! wygadałam o tym kapralowi!"
6 — Kolacja na Titaniku
81
Opowiedziała o piekarzu, największym ciastku z serem, którego nie zjadła, pustym miasteczku,
kinie, lodziarzu i grupie dzieci. I o trzech kulkach w trzech smakach, które zostawiła
jasnowłosemu. O tym, że nie zamieniła z nim ani słowa, bo sobie tego nie życzył. O trabancie
z mężczyznami w środku też. Opisała dokładnie twarz kierowcy i krępą sylwetkę mężczyzny z
butelkami wódki w objęciach. Zataiła tylko jedno: wściekle różową plamę sukienki majaczącej
na tylnym siedzeniu trabanta. Sukni należącej najprawdopodobniej do Moniki. No, i kopiec z
mrówkami.
Sycylijczyk uważnie słuchał. Kiedy wspomniała o flaszkach żytniej, łypnął na nią z
niedowierzaniem.
— Widziałaś, że to żytniówka? Z takiej odległości? Wzruszyła ramionami.
— Powiedziałam, co wiem. I co przypuszczam. To wszystko. Ale... skąd ten chłopak wziął się
na stacji benzynowej?
Goryl już nie mógł wytrzymać bez papierosa. Międlił jednego w palcach, aż posypał się tytoń.
— Chodźmy stąd. Tu nie wolno palić.
— I śmierdzi.
— I śmierdzi — zgodził się.
Wyszli na szpitalny dziedziniec. Właśnie przestało padać, choć powietrze było jeszcze parne
i wilgotne.
Kobieta w czerwonym płaszczu oparta o drzwiczki samochodu zrobiła gest, jakby chciała
podejść. Mężczyzna towarzyszący Gadze powstrzymał ją. Chyba wzrokiem. Zrozumiała.
— Kapral Kubicki sądzi, że coś wiesz więcej na temat napadu na wasz obóz. I w ogóle.
— Jak to: w ogóle? — oburzyła się dziewczynka. — Proszę precyzyjniej.
Mężczyzna z ulgą zaciągnął się dymem. W ciemnych okularach, choć nie było słońca, wyglądał
zupełnie jak Al Pacino z „Ojca chrzestnego".
— Trudno być precyzyjnym, skoro śledztwo zatacza coraz to szersze kręgi. — Westchnął.
Stulonymi wargami puszczał bardzo ładne kółeczka dymu. — Ci, którzy ograbili obóz, mieli
broń. Chyba nawet dwa pistolety. Oba skradzione. Całe szczęście, że nikt z was nie wszedł im
w drogę...
— To mnie też dziwi — odezwała się żywo Gaga wcią-
82
gając w płuca wilgotne powietrze. Po tamtym, szpitalnym, było prawie odurzające. — Widzi
pan... obóz nie został przecież bez opieki — zawahała się — nie, użyłam niewłaściwego
określenia. Obóz nie był pusty! Oprócz pani Kornikowej, która spała, powinno tam być jeszcze
parę osób: Margareta — wyliczała na palcach...
— Ta dziewczyna do pomocy w kuchni? Wnuczka waszej kucharki Niteckiej?
— Tak. Po tym wszystkim przyjechała z miasteczka milicyjnym samochodem.
— To nawet ciekawe — Corleone zdeptał niedopałek. Ale nie wyjął żadnego gigantycznych
rozmiarów notesu. Widocznie miał komputer osobisty. W mózgu. — Mów dalej.
— Co? —"zdziwiła się.
— Cokolwiek. Co ci przychodzi na myśl. Kojarzysz bardzo dobrze.
Gaga nie była z gruntu zarozumiała. Ale lubiła, jak ją doceniano. Bardzo lubiła.
— W obozie powinny być jeszcze inne dziewczyny. I chłopcy. Nie wszyscy przecież poszli do
kina.
— Kto nie poszedł?
„No, Michał — pomyślała ugryzłszy się w język. — O mały włos nie wydałam Michała! I Lady,
naturalnie. Ale to tajemnica do grobowej deski".
— Nie pamiętam — wyjąkała speszona.
Sycylijczyk zdjął ciemne okulary. Wzrok miał ostry, przeszywający, źrenice zwężone.
— Nie chcesz powiedzieć prawdy? Dlaczego? Kogo chronisz?
— Za dużo pytań — westchnęła obłudnie. Już jej wracała inteligencja i spryt. — Nie mogę
dokładnie wiedzieć, kto został. Sama poszłam za bardzo liczną grupą kinomanów. Ale że nie
lubię chińskich walk, to...
— Tak, wiem. Lubisz duże ciastka z serem.
— Właśnie. Ale to ciastko było zamknięte. To jest... no, dlaczego pozwalacie na zamykanie
piekarń?
Sycylijczyk wystukiwał z paczki nowego papierosa. Miał takie śmieszne przyzwyczajenie: nie
wyjmował, lecz wystukiwał. Przy pomocy paznokcia wskazującego palca. - Dziewczyno, ten mały
tam, na piętrze, został postrze-
83
lony z całą brutalnością. Nie przez pomyłkę. Oni chcieli go zabić, bo najprawdopodobniej
zdążył im się przyjrzeć. Rozumiesz? Skinęła głową.
— Skąd się tam wziął?
— Przyjechał do dziadka na wakacje. Dziadek pracuje na stacji benzynowej. Już się zbierali
do wyjścia, po pracy...
— Dziadek też zginął?
— Nie. Ci, co rabowali kasę, byli zamaskowani. Dwóch zostało na zewnątrz. I wtedy mały
nadszedł. Prawdopodobnie rzucił się na pomoc, zaczął krzyczeć... chyba tak było...
— Czy to tak trudno znaleźć szarego trabanta! — zezłościła się Gaga. — Stary typ! Ile ich
może być w okolicy?
Corleone wypuścił zgrabne kółko. Poszybowało wolno rozpływając się w ósemkę, potem w cienką
nić.
— Trabanta już mamy. Został skradziony kilka dni przed napadem na obóz i stację. O setki
kilometrów stąd. I porzucony, kiedy przestał być potrzebny. Dziś napastnicy podróżują
najprawdopodobniej pociągiem lub...
— Lub innym, również skradzionym — dokończyła Gaga. — Ale dlaczego właściwie kazał pan tu
przywieźć mnie. A nie Jacka, Kornikową czy Margaretę?
— Bo ty wiesz coś więcej — odparł strzepując popiół. Przejechała karetka pogotowia z
wyłączoną syreną. — To w twoim bagażu znaleziono zawiniętą w sweter butelkę po żytniówce. Z
twojej kieszeni pies wyciągnął męski krawat, który nie należy do nikogo z kolonistów. I ty
byłaś w posiadaniu rzekomo znalezionego notesu.
— Dlaczego rzekomo? — obraziła się Gaga. — Naprawdę go znalazłam na polance pod dębami.
Rano, w dniu napadu na obóz.
Mężczyzna znów przyjrzał jej się uważnie.
— Mówisz... rano?
— W każdym razie przed napadem na obóz. Ale... w tym notesie nie było nic. Żadnego wpisu.
— Poza jednym jedynym numerem telefonu. Sześciocyfrowym.
Gaga szeroko otworzyła oczy. — Nie zauważyłam.
— A szukałaś? Właściwie czego szukałaś w tym notesie? Dlaczego w ogóle tak cię
zainteresował?
84
Dziewczynka wzruszyła ramionami. ,,Nie dam się zapędzić w kozi róg! Jeszcze mnie nie znacie!
I nie dam się wziąć w krzyżowy ogień pytań! — myślała gorączkowo. — Nie puszczę więcej pary
z ust, niż to jest konieczne!"
— Proszę pana — powiedziała grzecznie — to prawda, że znalazłam parę rzeczy. Ale chyba
tylko dlatego, że jestem spostrzegawcza. Inni chodzą, rozrzucają, gubią, a ja zbieram. Ale
to nie znaczy, że nie chcę wam pomóc. Myślę, że dobry rysownik mógłby wykonać pamięciowy
portret tego... kwadratowego. Na podstawie moich obserwacji. Również kierowcy. Reszta
upchnięta była w samochodzie. Wyglądali z daleka jak śledzie w beczce.
Wzrok, jakim obrzucił ją Sycylijczyk, nie wróżył niczego dobrego. Jednak spokojnie zdusił
obcasem kolejny niedopałek.
— Dlaczego? — spytał nagle.
— Co: dlaczego? — nie zorientowała się dziewczynka.
— Mówisz, że wyglądali w środku jak śledzie w beczce. Było ich czterech. Trabant ma pięć
miejsc. Mieli więc dość przestrzeni życiowej.
Gaga poczuła, że się czerwieni. No, tego nie lubiła.,,Jasne, że było im ciasno! Tam przecież
jeszcze siedziała dziewczyna w różowej sukni. Wpadłam w sidła tego Ojca Chrzestnego!"
— Nie wiem — dziewczynka starała się opanować. — Takie odniosłam wrażenie. Musiało ich być
więcej. To wszystko.
— Nie — pokręcił przecząco głową. — Jeszcze się spotkamy. Może sobie przypomnisz coś
ważnego. Aha... — dorzucił po pauzie — nie odnosisz wrażenia, jakby wasz obóz był przez
kogoś... jakąś osobę powiązany z przestępcami?
— Że mieli u nas swoją „wtyczkę"? — szepnęła Gaga przerażona.
— Coś w tym rodzaju. Kogoś znajomego, bliskiego. Jednym słowem pewnego, że ich nie wyda.
Gaga otworzyła usta. I zaraz je zamknęła.
,,Też mam takie wrażenie, Chrzestny Ojcze. Też. Ale dopóki sama nie dokopię się tajemnicy,
nie rzucę podejrzeń na nikogo. Tak mi, Boże, dopomóż".
85
— Jeśli pan ma na myśli mnie — powiedziała patrząc mu prosto w oczy — to się pan myli.
Całkowicie. Nie jestem wtyczką.
— Wiem — mruknął. — Niestety. A teraz jedź do obozu. I bardzo uważaj. Nie chodź nigdy sama
po lesie.
— Sądzi pan, że oni też mogą mnie poznać?
— Nie sądzę. Ale strzeżonego pan Bóg strzeże.
— Amen.
Rozstali się nieomal serdecznie. W każdym razie złączone w uścisku dłonie nie odczuły
obrzydzenia. A to już wiele.
— Serdeczna Matko, opiekunko luuudzi... — jęczała Ni-tecka w kuchni mieszając zupę
pomidorową. — A ciebie gdzie nosiło? — spytała na widok Gagi.
— Porwali mnie. Tacy jedni. Czarną wołgą.
— O Maryjo przenajświętsza! — Nitecka wpuściła chochlę do gara. Łowiła ją teraz za pomocą
widelca złorzecząc: — Co się tu wyprawia, skaranie boskie! Żebym wiedziała, to bym nigdy nie
brała tej roboty. Za żadne pieniędze!
— I Margareta musiałaby siedzieć w mieście zamiast na powietrzu, w lesie! — zemściła się
brzydko Gaga. — A wie pani? Pytali mnie o nią.
— Kto? — Nitecka wyglądała jak lwica, której ktoś chce odebrać małe.
— Niech się pani sama domyśli!
— O Jezusie! — wydobyła chochlę i wrzuciła do cebrzyka z wodą. — O co pytali?
Gaga zamyśliła się. Nagle postanowiła coś sprawdzić. Jak się miewają mrówki. I ich świeżo
pozyskany skarb.
— Tajemnica spowiedzi — odparła kładąc palec na ustach. Nitecka rzuciła za nią mokrą i
brudną ścierkę. Gaga uciekła
ze śmiechem.
Wszelako nie danym jej było odwiedzić sobie tylko znany kopiec. Z lasu, jak czarny diabeł z
popielatym grzbietem, wyskoczył Ramzes. Pies spostrzegłszy dziewczynkę przysiadł i szczeknął
dwa razy.
„Wzywa swego pana — pomyślała Gaga niezbyt zadowolona ze spotkania. — Ciekawe, czy twój
sławny węch pozwoli odnaleźć pistolety?"
86
— Dlaczego masz taką zadowoloną minę? — spytał kapral Kubicki wycierając nos. Długo dmuchał
w mokrą chustkę.
— Ale trąba! — zmartwiła się obłudnie dziewczynka. — Ma pan słabe zdrowie jak na pracownika
Wielkiej Detektywni.
Żółta szczoteczka do zębów podjechała do góry.
— To wirus. Z czego tak się cieszysz? Gaga wyszczerzyła zęby.
— Miałam bardzo przyjemny ranek. Wie pan? Kapral schował chustkę.
— Jak może być przyjemny pobyt w szpitalu?
Gaga spuściła głowę. Nie lubiła się wygłupiać. Na ogół tego unikała. Teraz było jej
zwyczajnie wstyd.
— Przepraszam — powiedziała przyglądając się własnym zielonym kaloszom. — Zachowałam się
jak idiotka.
Pies wstał i zrobił kilka kroków w jej kierunku. Znów usiadł wpatrzony zmrużonymi ślepiami w
oczy dziewczynki.
— Czy na pewno nie masz mi nic do powiedzenia? — głos Kubickiego był głuchy. Katar czynił
zatrważające postępy.
Pies nagle zaczął tylną łapą pocierać nos. Czynił to w bardzo zabawny sposób. Gaga
uśmiechnęła się.
— Teraz Ramzes jest jakby bardziej ludzki.
— Wsadził łeb w kopiec mrówek. Nie wiem czemu. Oblazły go natychmiast.
— Coś... niuchał? — zdziwiła się Gaga. Nawet udało jej się szeroko otworzyć oczy.
Kubicki otarł dłonią wąsy.
— Szkolony pies wie, że kwas mrówkowy zagłusza wszystkie inne zapachy.
— Nie wiedziałam! — Gaga była pełna autentycznego zdumienia. — Wystarczy więc wsadzić
ukradzione złoto w kopiec mrówek. I już nikt nigdy nie znajdzie?
Kubicki przyjrzał jej się bardzo uważnie.
— Teoretycznie — odparł zakładając Baskerville'owi linkę. — Ja jednak ufam swemu psu. I na
wszelki wypadek przeszukałem to siedlisko mrówek.
Gaga poczuła suchość w ustach.
— I... co?
— I nic.
87
Dziewczynka miała wrażenie, że za chwilę zemdleje. To było coś całkiem nowego. Nigdy
przedtem nie robiło jej się słabo. Na wszelki wypadek kucnęła obok Ramzesa. Jego
czarnobrązowy, wilgotny nos był na wysokości jej oczu.
— Coś wspaniałego — wyszeptała — on ma wąsy. Jak kot! Kapral poklepał psa po karku.
— Idziemy, Ramzes! — rzucił. — Jeszcze tu wrócimy! Gaga długo siedziała bez ruchu, choć po
tamtych nie
było już śladu. A potem jak furia rzuciła się w stronę mrowiska. Było rozkopane. Oszalałe ze
strachu i wściekłości stworzonka miotały się we wszystkich kierunkach. Zburzono im dom. Cały
świat. Po raz wtóry.
„Kto je wziął, te cholerne pistolety? I to oba naraz! — myślała pocierając łydkę. — Ten, kto
widział, jak je zakopałam. Ale kto? Nasz człowiek czy też jeden z tych zbrodniarzy, co
napadli na stację? Ten, co zgubił notes pod dębami? Skoro broń była w dwóch egzemplarzach,
należy przypuścić, że używały jej dwie osoby. To logiczne. A po napadzie musieli ją gdzieś
ukryć. Paśnik to dobre miejsce. Z dołu nic nie widać, a nikt nie przypuszczał, że jest
również moją kryjówką. Potem pistolety wzięłam ja, później mrówki... a teraz znów są w
czyichś rękach. Cholerna sprawa!"
— A taka byłam pewna, że mnie nikt nie widział! — wyszeptała półgłosem.
— Czego nie widział? — odezwał się czyjś głos i dziewczynka o mało z przerażenia nie
usiadła w szczątki mrowiska. Kacper stał nad nią z plastikowym woreczkiem pełnym dziwnych
grzybów.
— To ty? — wyjąkała spłoszona. — Widzisz, ktoś zniszczył mrowisko!
Kacper przykucnął przyglądając się z uwagą małym stworzonkom.
— Odbudują. Zawsze odbudowują. Nie to, co my. Wiesz — położył woreczek na trawie — mam
już
po dziurki w nosie tego obozu. I atmosfery, która tu panuje. Chyba damy nogę z Wojtkiem.
Gaga oparła się plecami o brzózkę.
— Jakoś im się nie udał pomysł zintegrowania ludzi wspaniałych. Okazuje się, że nawet ci
najlepsi razem, w kupie, nie przedstawiają sobą żadnej specjalnej siły pociągowej...
88
— Raczej: napędowej. Tak sobie myślimy z Wojtkiem, że z indywidualistów nigdy nie zrobi się
porządnych mas.
— To dobrze — wzruszyła ramionami Gaga. — Nienawidzę tłumu. Nie mogłabym być
rewolucjonistką. Stać na czele pochodów ze sztandarami. Wszystko jedno, zresztą, z którymi.
Politycznymi, narodowymi czy kościelnymi.
Kacper potakująco kiwał głową.
— My z Wojtkiem też tak myślimy. Zostaniesz tu? W tej kupie?
Gaga pokręciła głową.
— Mam tu jeszcze coś do zrobienia. I, chwilowo, nie bardzo bym wiedziała, dokąd się udać.
Mówiliście Jackowi, że się chcecie^urwać?
Kacper rozłożył dłonie.
— Wojtek twierdzi, że nie można odejść bez pożegnania. Tak... po angielsku. Na razie, póki
trwa to głupie śledztwo, nikomu nie wolno się oddalać. To w jakiś sposób ratuje prestiż
Jacka. Gdyby nie ta sprawa, obóz dawno by mu się rozpadł w kawałki.
— Chyba tak. Ale wtedy, w czasie podwieczorku z rewizorem... jakby wszyscy byli
jednomyślni.
Kacper podniósł się. Sięgnął po torbę z grzybami.
— Jednomyślni my, Polacy, jesteśmy tylko wtedy, gdy protestujemy. Taka jednomyślność ,,na
nie". Cześć, popadało i są grzby. A mrówkami się nie martw. One nie mają administracji i
biurokracji. Dlatego szybko odbudują swój świat.
Gaga postała jeszcze przez chwilę. „Niczego tu nie wymyślę. Nie wiem, gdzie podziały się
pistolety. Ani szmata. Pies coś wyczuł pomimo kwasu mrówkowego. Teraz jest jeszcze gorzej.
Jeszcze niebezpieczniej, bo ktoś musiał widzieć, jak zakopywałam broń. Niewykluczone, że
ktoś z naszych. Ale kto?"
Przejaśniało się. Wilgoć znad jeziora zamieniła się w siwą mgiełkę. Leżała nad
trzcinowiskiem niczym pasmo postrzępionej waty. W lesie było cicho, jeśli nie liczyć
spadających kropli. Skapywały z gałęzi sosen wsiąkając w trawę i mchy. Od południa prze
błyski wało słońce. Jeszcze nieśmiało, niepewnie. Chmury podarły się, rozbiegły, ale dalej
sunęły majestatycznie, przybierając zupełnie nieoczekiwane kształty.
89
— Wyglądają jak fortepian — mruknęła Gaga wychodząc na polanę.
Osiem Papużek Nierozłączek przebierało truskawki. Wśród nich jedna w sukience koloru
wściekłego różu. Gaga aż otworzyła usta.
,,Skąd się wśród nich wzięła Monika? — pomyślała. — Nigdy nikogo do siebie nie dopuszczały.
A już na pewno nie dopuściłyby blond Wenus Moniki".
Ale to nie była Monika. Kiedy dziewczynka w różowej sukience odwróciła głowę, Gaga ze
zdumieniem poznała Lady. Zbliżyła się w najwyższym stopniu zaintrygowana.
— Skąd wzięłyście truskawki?
— Z miasteczka. — Jedna z Papużek podała jej parę jagód na ubrudzonej sokiem dłoni. —
Chcesz?
Chciała. Jadła z przyjemnością rozgniatając na języku soczysty cierpkawy miąższ.
— To pierwsze w tym roku — oblizała usta. — Macie z Moniką takie same sukienki? — spytała z
głupia frant.
Lady szeroko otworzyła oczy.
— Pierwsze słyszę. To sukienka z Londynu. Nikt nie może mieć takiej samej.
— Chyba że akurat też wrócił prosto z Londynu! — roześmiała się Gaga.
— Nic z tego — Brytyjka przesunęła dłonią po nosie zostawiając na nim truskawkowy ślad. —
Zeszłoroczna. Tam się moda zmienia dwa razy w jednym sezonie. Tego lata w całej Anglii
króluje kolor pomarańczowy.
— W takim razie przepraszam. — Gaga włożyła do ust ostatnią truskawkę. — Widocznie mi się
przywidziało.
Lady nie zaszczyciła jej nawet spojrzeniem. Syknęła tylko:
— Śledzisz nas wszystkich jak ten policjant z psem. Papużki spojrzały zdziwione.
— Dlaczego tak mówisz? Gaga jest w porządku. Nigdy nikogo o nic nie wypytuje. Jak ten...
Kuksaniec dany przez Brytyjkę zamknął Papużce usta. Odchodząc Gaga zastanawiała się, kogo
też dziewczynka miała na myśli: kaprala czy jakąś całkiem inną osobę.
Do pamiętnika-Biblii wróciła dopiero wieczorem. Ale nie w namiocie. Wiedziała, gdzie
Nitecka kładzie klucze od
90
pomieszczenia za kuchnią. I gdzie są świece. Te kupione przez Jacka na wypadek, gdyby
wysiadł prąd.
Sprawdziwszy, czy nikt nie grzebał w jej plecaku — miała taką starą, dobrą metodę „na
trawkę" — wyjęła diariusz grubo owinięty w plastik i schowała do kieszeni. Potem z latarką,
swetrem i kawałkami zwędzonych herbatników czekała na dobry moment, by wśliznąć się do
upatrzonego pomieszczenia.
— Nie ma mnie — powiedziała poważnie do Marmolady, gdy ta wróciła z umywalni. — Ale jestem.
Marmolada skinęła głową. Przyzwyczaiła się przez te prawie cztery tygodnie do sposobu
mówienia swojej najlepszej koleżanka Zrozumiała w lot, o co idzie.
— A w razie czego?
Gaga zarzuciła sweter na plecy.
— W razie czego udawaj sowę. Trzy razy. Marmolada cisnęła mokry ręcznik.
— Oszalałaś? Nie umiem udawać puchacza. Całe życie tkwiłam na przedmieściu w okolicy
najgorszych knajp. Znam odgłosy wydawane przez wszystkie gatunki społecznych mętów. Ale nie
wiem, co mówi sowa. Nie moja wina i nie moja branża!
— A gwizdać umiesz?
Marmolada włożyła do ust dwa palce. Dźwięk, jaki się rozległ, mógłby zbudzić umarłego. Z
namiotu Fryderyka Grubego wyjrzały cztery rozkudłane głowy.
— Co się dzieje? Obóz w niebezpieczeństwie?
— Nie! — odwrzasnęła Marmolada. — Próbujemy z Gagą system alarmowy.
Głowy zniknęły. Nie tak łatwo oderwać się od pokerka. A Fryderykowi Grubemu brakowało asa.
Pikowego. Gaga spojrzała na Marmoladę z nikłą nadzieją.
— Ciszej się nie da? Zapytana skinęła głową.
— Da. Cicho, trzy razy. No, to czuwaj!
— Ty czuwaj! — roześmiała się Gaga. — Ja mam przed sobą nocne życie.
Szła ostrożnie. Poza polaną było prawie całkiem ciemno. ,,A tak naprawdę — myślała gryząc
herbatnik — to wolałabym teraz usiąść na pniu, nad jeziorem. Tuż pod rozło-
91
żystymi gałęziami olchy. Pod warunkiem, że tam gdzieś w górze tkwiłby Michał. Niechby nawet
opowiadał te swoje historyjki o statkach i serze holenderskim. Tego chciałabym najbardziej.
Jutro tam pójdę. Rano. I opowiem mu o białym chłopcu ze szpitala. Opowiem".
Potknęła się o jakiś korzeń. Oprzytomniała.
W malutkim pomieszczeniu, pomiędzy workiem z cukrem a puszkami przecieru, było bardzo
duszno. Dziewczynce udało się otworzyć mały, zgrzytający lufcik. Do środka wpadło trochę
wieczornego chłodu. Świecę postawiła pomiędzy dwoma plastikowymi baniakami. Osłaniały
płomień, którego nikt z zewnątrz nie powinien zobaczyć. Otworzyła dziennik.
Sam nie wiem, po co spisuję własne myśli. Od czasu, gdy zrozumiałem, że ten cholerny świat
mnie odrzuci, że zniszczą mnie ludzie bezmyślni, że nie jestem w stanie zmienić tego, czym
obdarzyła mnie natura... powinienem albo publicznie ogłosić protest, albo zamilknąć. Raz na
zawsze. Gdybym nie był tchórzem, dawno byłoby już po wszystkim...
— Więc jest tchórzem — wymruczała Gaga. Swoim zwyczajem mówiła do siebie. Oczywiście
wtedy
tylko, gdy przypuszczała, że nikt nie może jej podsłuchać. — To daje pewną nadzieję. Rzadko
kiedy tchórzliwi ludzie samounicestwia-ją się. Ale on mi wygląda trochę na kokieta. Czytajmy
dalej.
Dziś po raz pierwszy odebrałem sygnał. Czyżby od takiej samej jak ja istoty? Było w jej
wzroku coś takiego, że poczułem się jak człowiek, któremu zabrakło nagle tchu. Nigdy dotąd
niczego podobnego nie doświadczyłem. Ale nie odważyłem się na żaden gest ani słowo. Znów to
tchórzostwo. Wieczorem ojciec przeprowadził ze mną ważną, w jego mniemaniu, rozmowę.
Kochany
tato. Za późno o dobrych parę lat! Czułem się jak facet, któremu mówią, że słońce wstaje na
wschodzie. Dlaczego dorośli są wciąż tak straszliwie pruderyjni. I tak naiwni. Wina
polskiego modelu katolicyzmu? To źle. Ale przecież nie o tym chciałem pisać. Biedni starzy.
Nigdy niczego nie rozumieją. Bo o wielu sprawach w porządnych rodzinach nie mówi się. Tylko
się umiera. Elegancko. Tyle chyba mogę dla nich zrobić: umrę elegancko. Z fantazją. Nie byle
jak. Z taką samą fan-
92
tazją, z jaką obnoszę maskę na swojej twarzy. Kończę, bo idą...
Gaga pomrugała powiekami. Świeca filowała tworząc na przeciwległej ścianie fantastyczne
cienie.
— Co on bredzi! — denerwowała się. Własny głos wydał jej się zgrzytliwy.
„O jakim pisze sygnale? A może jest szpiegiem? Sprzedał się jakiejś obcej agenturze za
trzydzieści zielonych srebrników? I teraz »dostał sygnał»? Boi się, że bezpieka wszystko
wywęszy, i woli, na wszelki wypadek, przenieść się elegancko na tamten świat! Nie, coś tu
nie tak. Do szpiegostwa nigdy nie wciąga się gówniarzy. A poza tym wspomina o zasadniczej
rozmowie z ojcem. Jeśli to sprawy seksu, to rzeczywiście dziesięć lat za późno! Boże, jak
trudno jest zrozumieć drugiego człowieka. On to pisze, bo mu źle, bo umiera ze strachu albo
cierpienia. A ja, idiotka, niczego nie rozumiem! To tak, jakby mówić Syzyfowi: Walka z górą
też może wypełnić serce człowieka".
Gdzieś, dziewczynce wydało się daleko, rozległ się cichy gwizd. Potem jeszcze dwa.
„Marmolada daje znać, że coś się dzieje!" — Zdmuchnęła świecę i na wszelki wypadek zdusiła
palcami knot. Już nie raz w życiu widziała skutki pożaru wywołanego li tylko ludzką głupotą.
Schowała pamiętnik za pazuchę, narzuciła sweter i uważnie zamknęła za sobą drzwi. Wsiąkła w
ciemność, ale oczy miała jak na łożyskach kulkowych. Chciała widzieć wszystko, co
ewentualnie czai się w krzakach.
— No, co jest? — spytała teatralnym szeptem dostrzegłszy białą zjawę u wejścia do namiotu.
— Cicho, nie budź dzieci. Śpią jak zabite. Właśnie Jacek z chłopakami pognali do lasu. Ktoś
się tu kręcił. Jacek nie śpi już od paru nocy. Czuwa. Podsypia w dzień. Razem z nim pełnią
dyżury Jaroszek, Fryderyk Gruby, Marek i Gruszka. Wszystko chłopy na wyrost. Silni i
wysportowani. Pognali z latarkami w las.
— Idioci! — syknęła Gaga. — Z kijami przeciw uzbrojonym bandytom?
Marmolada wciągnęła ją do namiotu.
— Szkopuł w tym, że to nie byli bandyci. To ktoś z na-
93
szych. Zjawa wylazła z namiotu. Dawała komuś znaki latarką. Marek dostrzegł, bo akurat
patrzył w tamtym kierunku. Zrobili alarm, niestety zbyt hałaśliwy.
Gaga westchnęła. „Więc jednak ktoś z naszych. O co tu chodzi, do diabła? Przecież nie o
pieniądze czy kosztowności. Zabrali już wszystko, co było. Ja chyba zwariuję!"
— Skoro wiedzą, z którego namiotu wylazła zjawa, wystarczyło sprawdzić, kto został! Kogo
nie ma, ten winien!
Marmolada skrzywiła się okropnie.
— Też tak pomyśleli. Szkopuł w tym, że w namiocie nikogo nie brakuje!
W dali rozległy się ciche głosy. Błysnęły latarki.
— Wracają — wyszeptała Marmolada. — Ale nie puszczą pary z ust.
— Dlaczego? Po co te tajemnice?
— Bo Papugi się boją. Te Panienki z Dobrych Domów podobno napisały alarmujące listy do
rodziców. Zjadą się tu hurmem, aby zapędzić pod skrzydła swoje cudowne maleństwa. Cały ten
kwiat polskiej inteligencji hodowany pod kloszem. W cieplarni. Cholerne orchidee...
— Nie wściekaj się! — Gaga klepnęła Marmoladę po ramieniu. — Nie ich wina, że urodziły się
w wyściełanych gniazdkach. A co do rozumu... nie są ani takie głupie, ani takie naiwne.
Gdyby przyszło do Rewolucji Gówniarzy, będą szły w pierwszym szeregu. Z transparentami. I
dadzą popalić, komu trzeba.
Marmolada wsłuchiwała się w odgłosy nocy.
— Może masz rację. Ale szlag mnie czasem trafia. Chyba weszli do namiotów! — odsunęła
płachtę. Na tle absolutnej czerni poruszał się tylko jeden długi i silny promień latarki. —
Fryderyk Gruby wraca na tarczy. Zając zwiał albo się schował w gawrze.
— W gawrze chowa się niedźwiedź — ziewnęła Gaga zawijając się w koc. — Zając ma norę.
Marmolada nie odpowiedziała. Mruczała coś jeszcze do poduszki.
Rzeka podnosiła się i opadała. Gaga nie mogła wysunąć głowy na powierzchnię. Woda
nieustannie zalewała jej usta i nos. Ktoś, miał żółte oczy jak pies Baskerville'ów,
94
przytknąwszy jej do pleców dwa pistolety mówił bardzo wyraźnie: „Ty wiesz znacznie więcej,
niż chcesz powiedzieć!" Teraz wynurzył się z odmętów nurek ubrany w podwodny skafander.
Zamiast baniastej głowy miał czepek pielęgniarki. I kobiecym głosem powtarzał: „On jest
szpiegiem Beneluxu". — „Dlaczego Вепеїихи? — denerwowała się Gaga walcząc z coraz większą
falą. — Chce umrzeć za królową Holandii?" Zniknął nurek, zaś na jego miejscu pojawiła się
meduza. Albo olbrzymia ośmiornica zupełnie biała: potwór — albinos. Machała Gadze przed
nosem ramionami wołając z głębi otworu gębowego: „Piątek! Wszystko skończy się w piątek!"
Gaga otworzyła oczy. To, co było ośmiornicą, znikło. Nad jej głową stała Karolina
potrząsając ręcznikiem.
— Zbudź się, do diabła! Umarłaś czy co?
— Gdzie ten nurek? — Gaga mrugała powiekami. — No? Karolina wzniosła oczy do nieba.
— Obóz ludziom rozum odbiera! Zgłupiałaś do cna? Tu nie ma żadnego nurka! Tu się je
śniadanie, a przedtem myje uszy!
Marmolada wytrząsała poduszkę.
— Nie wrzeszcz! Śniło jej się coś.
Gaga usiadła całkiem już rozbudzona. Pomyślała przytomnie, że czas ucieka. Białorzęsemu
chłopcu, temu drugiemu, który chce umrzeć, i jej. Nie rozwikła tego wszystkiego. Bo zamiast
przeprowadzić rozmowy z pozostałymi kandydatami na samobójców, ma dziś ochotę tylko na
jedno: chce siedzieć na pniu drzewa pod olchą.
Zaraz po śniadniu wypatrzyła Michała, który jak zwykle lekceważąc wszystkich i wszystko, nie
słysząc w ogóle nakazów i zakazów, wykrzykiwanych gromko przez Jacka, pruł przez wysokie
trawy nad jezioro.
Gaga powlokła się za nim. Szli w dużej od siebie odległości w falującej zieleni po pas.
Słońce wyłaziło znad lasu, chmury były drobne i białe, wiał lekki wiatr. Wyszła z
trzcinowiska dopiero wtedy, kiedy już była pewna, że chłopiec zajął swoje siedzisko. Zdjęła
sandały i boso przemaszerowała po szorstkiej, czerwonawej korze. Nie starała się zachowywać
cicho. Wręcz przeciwnie. Zależało jej, by wiedział, że tam jest. Na swoim miejscu.
95
Minęło parę minut, nim olcha przemówiła. Dziś jakby basem.
— Jest takie zadanie w podręczniku do matematyki: ,,Jeśli półtora kota zjada półtorej myszy
w ciągu półtora dnia, to ile myszy zje w ciągu półtora tygodnia siedem kotów?"
Gaga przełknęła ślinę.
— Mówisz serio? Jest takie zadanie?
— Tak. W podręczniku z osiemdziesiątego szóstego roku. No?
— To problem dla króla Popiela — westchnęła. — Jeśli o mnie chodzi, nie sprostam. Umiesz
objaśniać sny?
Olcha milczała. Mogło to oznaczać kompletny brak zainteresowania tematem. Wreszcie odezwało
się coś w rodzaju stęknięcia:
— Nie mogłaś spać? Coś cię zbudziło? Gaga potrząsnęła głową.
— Nie. Ale śniła mi się biała ośmiornica. Olbrzym. Jak Moby Dick.
Michał zatrzeszczał gdzieś pomiędzy konarami.
— Ci ze „Star Tigera" też widzieli coś w rodzaju monstrualnej ośmiornicy wyłaniającej się z
morza.
— Kto? — nie zrozumiała Gaga.
— Tak się nazywał samolot lecący z Azorów na Bermudy. W czterdziestym ósmym roku. Ostatnie
słowa wypowiedziane przez radio brzmiały: „Wszystko w porządku". A po sekundzie: „Biała
ośmiornica! To koniec!" I nikt już nigdy nie widział tego samolotu.
— To na Bermudach? Czyli w Trójkącie Bermudzkim!
— Tak. A w kilka tygodni później zaginął „Star Ariel".
— I co?
— Zaczęto poszukiwania. Marynarka amerykańska i samoloty brytyjskie. Nic nie pomogło.
Przedtem jeszcze zaginęła w tym rejonie grupa pięciu bombowców z bazy na Florydzie. Wysłany
za nimi samolot ratowniczy nie wrócił. Przez pięć dni szukano śladów na morzu.
— Czytałam gdzieś, że te opowieści są całkowicie zmyślone. Przez żądnych sławy
dziennikarzy.
— Nieprawda. Uczeni uważają, że tego typu przypadków . nie wolno traktować jak serii
zwyczajnych, nieszczęśliwych
96
zbiegów okoliczności. Mówi się otwarcie o anomaliach atmosferycznych, zaburzeniach
elektromagnetyczno-gra-witacyjnych.
— Jeśli nawet, to byłyby ślady... no, szczątki na wodzie. Michał milczał przez chwilę.
— Właśnie. Tylko wersja „czarnej dziury" w niebie jest najbliższa prawdzie. Wiesz, co to
jest „okno startowe?"
— Nie.
— W rejonach Trójkąta są wprost idealne warunki dla rakiet wystrzeliwanych w Kosmos. Albo
przylatujących stamtąd...
— Ufo? — roześmiała się Gaga. Olcha zaszeleściła jakby ze złości.
— Nie wydziwiaj. Ci z Gemini IV, kosmonauci krążący wokół Ziemi, coś widzieli. To coś
przypominało im do złudzenia... ośmiornicę.
Dziewczynka przesunęła dłonią po czole. Było zroszone potem. „Albo jest tak gorąco, albo coś
się wydarzy. Trójkąt Bermudzki może być wszędzie. Nawet nad tym niby spokojnym zielonkawym
jeziorem".
— Nigdy nie miałam proroczych snów — wyszeptała. — Ale kto wie... czy ty wierzysz w Boga?
— Nie jestem pewien. Ale możliwe, że będę miał najgłupszą minę na Sądzie Ostatecznym.
Dlaczego o to pytasz?
Gaga podciągnęła kolana.
— Bo zastanawiam się, czy mogłabym kogoś zabić. Wiara na to nie pozwala.
— Chyba że na wojnie. Nie wiem, czy mógłbym zabić człowieka. Zwierzęcia na pewno nie.
Ktoś lazł przez wysokie trawy. Podnosił nogi jak bocian.
— Miałaby piękne tycjanowskie włosy — powiedziała Gaga głośno. — Gdyby je myła choć raz w
tygodniu! — wkładała sandały tak niezręcznie, że o mały włos nie wylądowała w jeziorze.
Margareta szła wpatrzona w wierzchołek olchy. Gaga dała nura w trzciny i ruszyła w
przeciwnym kierunku. Nie miała najmniejszej ochoty wysłuchiwać kretyńskich zachwytów nad
mądrością Michała. Dobrze znała jego wartość. A nieszczęsna Margareta na dodatek pociła się
jak hipopotam.
7 — Kolacja na Titaniku 97
Z premedytacją wybrała tę polankę w zagajniku, którą okupowali „olewacze". Jak sami
twierdzili, poza własną specjalnością, w której wiedli prym, olewali wszystko i wszystkich.
— Tu mi wisi i powiewa — mawiał flegmatycznie Fryderyk Gruby, gdy chodziło o jakieś prace,
zwane nie wiedzieć czemu społecznymi. Palcem nie kiwnął, gdy przeciekał namiot, dłubał w
eskimoskim nosie, gdy trzeba było dźwigać ciężkie wiadra z wodą dla Niteckiej. Bo raz się
zdarzyła awaria wodociągu. Wydawało się, że nic i nikt go nie ruszy z posad. Ale ciągłe
wizyty milicji w obozie, wieści o napadzie na stację benzynową, dziwne nocne znaki stworzyły
atmosferę zagrożenia. Wtedy oświadczył zdumionemu Jackowi:
— Będziemy czuwać na zmianę. Wróg nie mysz. Nie prześliźnie się!
— Widać wstąpił w niego duch przodków! — prześmie-wał się Jaroszek prężąc wydatnie muskuły
kulturysty. — Będzie bronił honoru ojczyzny i cnoty jej cór!
Fryderyk nie obraził się. Twierdził później, że widać nadeszła „jego pora". Że obudził się z
uśpienia jak tatrzański rycerz. Ale tak mówiąc prawdę, w sprawach życiowych dalej olewał
wszystko i wszystkich. Po prostu nie umiał inaczej. I nie on jeden.
Na polanie, rozłożeni pod sosnami w malowniczych pozach, ciągnąc piwo z jednej butelki,
obojętni na uroki przyrody, jezioro, słońce, chmury i wiatr, rżnęli w zatłusz-czone karty.
Fryderyk Gruby z brzuchem jak beczka, piegowaty Marek, Jaroszek i Ambroży zwany Kulawym.
Leżeli w głębokim cieniu, aby, broń Boże, nie zaróżowił im się nawet kawałek ucha. Piwo było
ciepłe i wydzielało dość obrzydliwą woń. Czterem uczonym nie przeszkadzało to ani trochę.
Kupka banknotów leżąca na skrawku gazety świadczyła, że nikt jeszcze nie rozbił banku.
Gaga przycupnęła niedaleko. Wiedziała, że ci geniusze nie cierpią, jak im dziewczęta
przeszkadzają w zbożnym dziele.
— Daj jeszcze jedną.
— Kulawy, nie podglądaj, bo dostaniesz oczopląsu!
— I dama karo.
98
— No to co? Mam coś lepszego!
Karty trzaskały w gazetę, kupka pieniędzy rosła.
„Skąd mają forsę? — zastanawiała się Gaga. — Po wizycie złodziei nikomu nic nie ocalało. Tak
w każdym razie zeznali zgodnie milicjantom".
— Skąd macie forsę? — nie wytrzymała.
Fryderyk Gruby spojrzał na nią, jak się spogląda na dość obrzydliwego gada, który na dodatek
ma wylinkę.
— Zjeżdżaj.
Gaga ani myślała. „Muszę rozpracować tych czterech. Jednego po drugim! Każdy z nich może być
autorem notatek skrobanych technicznym pismem".
— Potrzejpny mi czarny długopis. Może któryś z was ma? To było otwarte wyzwanie rzucone
autorowi fałszywej
Biblii. Pamiętnik pisany był cienkim czarnym długopisem. Najwyraźniej zagranicznym, bo nigdy
się nie rozmazywał, nie pogrubiał liter.
Jaroszek uniósł głowę. On jeden miał na sobie kompletny strój: dżinsy i koszulkę polo.
Reszta była na wpół naga.
— Przyjmij do wiadomości, że jak przystało na prawdziwego angielskiego konserwatystę,
używam wyłącznie staroświeckiego parkera z atramentem. Długopis, coca-cola, muzyka rockowa,
wieżowce, tankowce i gronkowce mnie nie interesują.
— Ale na tyłku masz spodnie amerykańskich farmerów! Jaroszek wzruszył ramionami.
— Nie pozwolono mi tu przyjechać w smokingu i meloniku. Ale czarny parasol mam. A czarnego
długopisu nie.
„To go skreślam — myślała Gaga, opędzając się od drobniutkich muszek, które gromadziły się
pomiędzy gałązkami młodniaka. — Mimo podejrzeń skreślam. Facet mi psychicznie nie pasuje do
obrazu samobójcy. Ale który z nich tak naprawdę pasuje?"
Postanowiła nie dać się tak łatwo spławić.
— Powiedzcie, skąd macie forsę. Milicja myśli, że zabrano nam wszystko, do ostatniej
złotówki. No, nie wygłupiajcie się. Sprawa się rozrosła, nie dotyczy już tylko napadu na
nasz obóz.
— Skąd wiesz? — Kulawy zamarł z asem pik w dłoni.
— To nasz domowy Sherlock Holmes! — roześmiał się
99
Jaroszek. — Przybywa prosto z Baker Street na pomoc naszym tępym glinom. Nie mam racji?
— Nie, doktorze Watsonie — powiedziała dobitnie Ga-ga. — Ale nie olewam wszystkiego. I tym
się różnimy.
— Powiedzcie jej, bo pęknie — ziewnął Fryderyk Gruby. — Albo zanudzi nas na śmierć.
Marek pogrzebał w kieszeniach. Wyciągnął jakiś zmię-toszony świstek i rzucił dziewczynce pod
nogi.
— Sprawdź. Nie fałszowany.
Gaga sięgnęła i rozprostowała papierek. Był to odcinek przekazu pocztowego dla Marka na
zawrotną sumę pięciu tysięcy złotych. I data się zgadzała. Przekaz nadszedł do miasteczka w
trzy dni po wizycie złodziei.
— Dzięki — powiedziała poważnie zwracając papier. — Schowaj na wszelki wypadek. Gliniarze
powiedzieli, że jesz-
* cze tu wrócą. Ci złodzieje są również... zabójcami. Tak się składa.
Miny chłopaków, ich wytrzeszczone oczy, były dla Gagi wspaniałą satysfakcją.
— O, cholera! — zamrugał Fryderyk. — To takie buty! Nasze wigwamy są naprawdę w
niebezpieczeństwie! To lubię!
— A mnie wisi — wzruszył ramionami Marek.
— I powiewa — dorzucił Kulawy. As pik wylądował na gazecie. Bank był rozbity.
Na obiad były mielone z surówką i kompot. Widelce, tłustawe jak zawsze, zgrzytały po
talerzach i w pierwszej chwili nikt nie usłyszał. A jeśli nawet usłyszał, to nie zdawał
sobie sprawy z tego, że dźwięki, mocne uderzenie heavy metal, dobiegają z odbiornika
radiowego. Dopiero po kilku minutach Marmolada uniosła głowę.
— Skąd to radio?
Inni też zastrzygli uszami.
Radioodbiorniki bateryjne w obozie były. I jeden walkman. Ale przed napadem. Złodzieje
bowiem zabrali cały znaleziony sprzęt. Nie zostało nic. A teraz grzmiało tym metalem, aż
uszy puchły.
— U kogo to?
— U Papużek.
100
Dziewczynki z Bardzo Dobrych Domów siedziały jak trusie. I tylko pracowicie żuły mielone.
Surówkę też.
— No, co to jest? — spytał Jacek. — Bardzo proszę o odpowiedź, do kogo należy radio?
Ni stąd, ni zowąd Gnojek zsunął się pod stół, przebiegł wąską przestrzeń na czworakach i
zwiewał w stronę lasu.
Jacek zamilkł z kawałkiem mięsa na widelcu. Tu i ówdzie zabrzmiał stłumiony śmiech.
— Widocznie Gnojek podwędził komuś tranzystor. Pewnie jak był w miasteczku. Ma pan
wyjątkowo zdolną pro-geniturę...
Jacek wstał i poszedł do namiotu, skąd dobiegały ostre synkopy. Po„chwili wyszedł trzymając
w ręku małe radio. Przesunął gałką po skali i zamiast muzyki rozległ się surowy, ojcowski
głos: „Lektura raportu o przebiegu i wynikach wdrażania reformy gospodarczej w
osiemdziesiątym ósmym roku potwierdza społeczne odczucie, że był to rok zastoju. Tym
odczuciom należy się przeciwstawiać..."
— Kto ty je — steś Po — lak ma — ły! — zaczęły skandować Papużki waląc widelcami o blat
stołu.
— Cisza! — wrzasnął Jacek najwyraźniej tracąc panowanie.
Papużki grzecznie umilkły. Radio zresztą też. Jacek mimo wszystko wolał nie prowokować. —
Proszę, aby właściciel lub też właścicielka radia przyznała się, skąd je ma. Inaczej będę
musiał złożyć zeznanie na milicji.
Cisza przy stole była taka, że słyszało się dalekie kucie dzięcioła.
Nagle z baraku rozległ się wrzask. To wrzeszczała Marga-reta ciągnięta przez Nitecką za
ucho. Rozsierdzona kucharka przywlokła nieszczęsną ofiarę wprost do stóp Jacka.
— No, powiedz panu prawdę! Powiedz, jak na świętej spowiedzi...
Margareta przestała porykiwać. Wyrwała się babce i walnąwszy trzymanym w ręku talerzem o
ziemię, krzyknęła histerycznie:
— O to niech pan zapyta swojego Gnojka! I tę... tam! — palcem wskazała Monikę.
Sprawa okazała się dość zawikłana. Znaleziony i postawiony do raportu malec kręcił i
kluczył:
101
— Myśmy z Moniką znaleźli. W krzakach. Tam gdzie dęby...
Gaga nastawiła uszu. Hasło ,,dęby" wywoływało nie najlepsze skojarzenia.
Monika, spokojna i pełna godności, oświadczyła, że nic nie wie, nigdy tego radia nie
widziała. Ma bateryjne, radzieckie. To znaczy... miała.
Gaga obserwując Papużki zauważyła, jak wymieniały ze sobą spojrzenia.
— Nic nie rozumiem! — denerwował się Jacek. — Jedno z was zrzuca winę na drugiego. Co ma
Margareta z tym wspólnego?
Nitecka zacięła usta.
— Ona powie. Jak na świętej spowiedzi.
— Nie na spowiedzi, tylko na milicji! Idziemy! Margareta pękła. Widać zupełnie nie miała
ochoty spotkać
się ze stróżami prawa.
— Bo to było tak: skrobałam marchew, kiedy z lasu wyszła Monika z Gnój... z pańskim synem.
Mały miał w ręku to radyjko, a Monika, nie wiem dlaczego, wygrażała mu pięścią przed nosem.
Potem pokazała namiot, w którym, jak się domyślam, miał je schować... czy podrzucić. To
wszystko opowiedziałam babce. Nie wiem, kto je teraz otworzył, że zaczęło grać... ale...
wszystkie dziewczyny z tego namiotu były tu, przy stole. Więc to nie one.
Wszyscy w skupieniu siorbali kompot.
— Czy ktoś przyznaje się do tego tranzystora? Cisza była jedyną odpowiedzią.
— Dobrze — Jacek potrząsał radiem. — Pokażę to na posterunku. Zdejmą odciski palców...
— Nonsens! — roześmiał się Juryś. — Tu na pewno są dziesiątki palców. A najbardziej
podejrzany jest mały. Po tej historii z ukradzionymi pięćsetkami może pan mieć kłopoty.
Recydywa. I to w wieku zaledwie dziewięciu lat!
Jacek nie odpowiedział. Nie stanął w obronie syna. Choć zapewne bardzo chciał.
A Gaga zaczęła się poważnie zastanawiać, kto i po co wpakował nieszczęsnego Gnojka w takie
tarapaty. Już nie była wcale pewna, czy i owe pięćsetki zwinął z własnej inicjatywy. Ktoś tu
działał z premedytacją. Ale kto? Czas naglił,
102
a piętrowe afery przybierały postać góry lodowej, której tylko mały wierzchołek sterczał
nad powierzchnią wody.
Z uczuciem serdecznej ulgi Gaga przywitała żółtą szczotkę do zębów uczepioną długiej linki,
na końcu której posuwał się pies Baskerville'ów.
— Dobrze, że pana widzę. Tu się dzieją cuda. Z nieba spadają radioodbiorniki, do których
nikt się nie przyznaje.
— Ja tu prywatnie — wymruczał kapral.
— Widzę — nie speszyła się Gaga. — Nie ma pan na sobie gustownego szaroniebieskiego
ubranka. Ale to nic. Może on by poniuchał koło dębów.
Poniuchał. Nie tylko obleciał kilka razy zagajnik z nosem w trawie, alę, nawet skotłował ją
pazurami. W starych, suchych dębowych liściach zaściełających ziemię u stóp olbrzymich drzew
była jama, a w jamie szarobura szmata, na widok której Gadze krew odpłynęła z serca. Poznała
ją natychmiast. To w nią zawinięte były pistolety. Pies ostrożnie podniósł zdobycz i
szczeknął. Kapral wyjął z kieszeni plastikowy woreczek.
„Zawsze nosi je z sobą? — zastanowiła się w myślach Gaga. — Odruch zawodowy, czy czegoś
takiego się spodziewał?"
— Cuchnie smarem do konserwacji — powiedział podnosząc szmatę na wysokość nosa. —
Założę
się, że tym czyszczono broń.
— Nos jak w Scotland Yardzie — wymruczała dziewczynka niezbyt uprzejmie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nic takiego. Że ma pan dobry węch.
— On ma lepszy. Ramzes.
Pies siedział bardzo z siebie zadowolony. Jego oczy miały łagodny, okrągły wykrój. I były
prawie błękitne. Srebrzysta smuga na grzbiecie połyskiwała jak futro lisa.
— Zupełnie nie wyglądasz w tej chwili na psa Basker-ville'ów — zmartwiła się Gaga. — Raczej
jak pokojowy Burek.
Pies wywiesił wielki ozór jak płat różowej szynki.
— A gdzie broń? — powiedział głośno kapral Kubicki. — No, gdzie ona?
,,Ba — pomyślała Gaga ponuro. — Sama chciałabym
103
to wiedzieć! Czy, gdybym jej nie zabrała z paśnika, milicja już by ją odnalazła? Wątpię.
Właściciel lub właściciele dobrze wiedzą, że miałam ją w ręku. A zatem wszystko może się
zdarzyć. Jedno jest pewne: dęby są miejscem spotkań. Tej bandy z kimś z naszych. Dokładnie o
tym samym pomyślał kapral.
Mam uczucie, jakbym całe życie był ślepcem, który nagle zobaczył. I już nie mam żadnych
złudzeń. Wiem, kim jestem. I kim byłbym, gdybym dalej żył. Wiem też, że moje życie stałoby
się jedną wielką gehenną. Przeczytałem wszystko, co powinienem. Niewiele tego, ale
wystarczyło. To potworne...
Gaga zaszeleściła kartkami. Wpis w brulionie nosił datę czerwcową. A zatem tuż przed
wyjazdem na obóz.
— To czyste kretyństwo — wyszeptała — facet sam się upewnia, że nie powinien dalej żyć.
Tylko co jest potworne? Co? Dlaczego tak kluczy, tak się boi rzucić na karty diariusza całą
prawdę? Nazwać ją po imieniu? Ja niczego dotąd nie odcyfrowałam. Albo jestem ostatnią
idiotką zdur-niałą od wiecznego siedzenia w trawie, albo to jakaś gigantyczna mistyfikacja!
— I dorzuciła po chwili: — Ód siedzenia w trawie można dostać ,,wilka". Ale się nie
głupieje.
Zamknęła dziennik kompletnie zniechęcona. Jej wzrok poszybował w górę. Wysoko, pod białymi
obłokami, płynęły cicho i miękko dwa czerwononogie bociany. Widok ten sprawił jej
przyjemność. Zapomniała, że jest tu po to, by chłonąć przyrodę. By wpatrywać się w
brunatniejące łany trzcinowisk, głęboką zieleń jeziora i słuchać popiskiwania nieznanych
ptaków. Jechała tu, by leżeć na wygrzanej słońcem polanie, jeść poziomki, nabierać ciała i
opalenizny. A zamiast tego psuje oczy nad rozchwianymi, nerwowymi bazgrołami, walczy z
niewidoczną bandą o parę pistoletów, niszczy mrowisko i zjada zimne resztki obiadowe z
wojskowej menażki.
I gdzie tu sens?
Sensu nie było za grosz. Prawdopodobnie milicja też utknęła w marazmie, bo mundurowi nie
zjawiali się już w obozie, nie wzywano Jacka ani nikogo z dorosłych. Nie pokazał się ani
goryl z sycylijskiej mafii, ani tajemnicza
104
pani w czerwonym płaszczu deszczowym. W ogóle nikt się nie pojawił. Nawet pies
Baskerville'ów z uczepionym do linki kapralem. Gaga odczuła to bardzo boleśnie. Sama u kresu
sił i cierpliwości marzyła, by coś się znów stało.
Cokolwiek.
Nie czekała długo. Tej nocy nikt nie spał w żadnym z namiotów. Ani w baraku. O godzinie
trzeciej piętnaście rozpętała się gigantyczna burza z piorunami. Jasne, prawie białe światło
błyskawic łączyło się z trzaskiem piorunów walących w wysokie sosny po drugiej stronie
jeziora. Wszystko to odbywało się bez jednej kropli deszczu. Przerażone Papużki zbiły się w
jednym z namiotów w pierzasty kłąb, naciągnęły na głowy, co się dało, i trzęsąc się jak
galarety pojękiwały nabożne pieśni. Zielone płótno falowało, wicher wzmagał się, a sucha
burza szalała.
Była to widmowa noc. Z wyciem coś przelatywało nad dachami, może to podróżowały gałęzie, a
może, jak twierdziła Marmolada, czarownice na miotłach. W takiej czarnej grozie wszystko
wydaje się możliwe. Zapalone świeczki gasły od podmuchów, światła nie było, może wdały się
jakieś siły nieczyste, lecz najprawdopodobniej wyłączyła je elektrownia. Tak na wszelki
wypadek.
Gaga zwinięta w kłębek zatykała uszy palcami prosząc Boga o litość. O rychły koniec świata
albo spokój i ciszę. O cokolwiek innego niż to, co się działo na zewnątrz w
nieprzeniknionych ciemnościach albo w jaskrawym rozbłysku. W swej nieograniczonej wyobraźni
widziała się porwaną przez huragan wraz z namiotem i Marmoladą aż za Koło Polarne. Lub
zagrzebaną pod stosem świerkowych pni. W myślach widziała nawet swój pogrzeb: dębową
trumnę
z ozdobnymi szarfami i stosownymi złoconymi napisami niesioną na ramionach przez Roberta
Redforda i Dustina Hoffmana. Obaj panowie szli z kamiennymi twarzami, po których spływały
grube, wcale nie glicerynowe łzy. W ogóle płakał cały Hollywood, a Bulwar Zachodzącego
Słońca pokryty był kirem.
Karolina z Marmoladą wcisnęły się pod łóżko i tam skrzypiały niemiłosiernie sprężynami.
Słychać je było pomimo huraganu i łopoczących ścian.
O czwartej piętnaście lunął deszcz. Nie, to nie był deszcz,
105
to była zwarta ściana wody. W ciągu kilku minut pływało wszystko: plecaki, torby, zrzucone z
łóżek koce. Potop papy Noego to kaszka z mlekiem w porównaniu do nawałnicy, która rozpętała
się nad cichą dotąd i względnie spokojną polaną. Wydawało się, że dobry Bóg chce za karę
utopić obozowisko, a przecież nie było, u licha, czymś w rodzaju prawdziwej Sodomy i Gomory.
Owszem, działy się tu rzeczy dziwne, ale w końcu bez przesady. I jak w takich ciemnościach
zacząć budowę Arki? Jak zbierać po parze zwierzątek, gdy wszystkie mokre i pochowane w
norach czy dziuplach? Gaga, naturalnie, widziała w myślach białą burtę statku rodem ze
Starego Testamentu. Ona sama stała na mostku kapitańskim w żółtej szwedzkiej sztormówce z
kapturem i ryczała co tchu w płucach: Ludzie sprawiedliwi, ludzie bez grzechu, do mnie,
biegiem! Zostają rozbójnicy, gwałciciele, mordercy i samobójcy! Wreszcie się dowiem, który
to z was! No, który, do jasnej cholery, pisał ten pamiętnik? Niech się przyzna, zanim
zniknie na zawsze w odmętach burej wody! Reszta na pokład, będzie zbawiona, amen!
Zajęta obserwacją nadciągających po trapie białej jak skrzydło mewy Arki, nie zauważyła, że
pioruny biły już o kilka kilometrów dalej, że błyskawice zmieniły kolor z białych na zielone
z niebieskawym otokiem. Że wreszcie ściana deszczu przerzedziła się przechodząc w zwykłą
choć szybką ulewę, ta zaś w ciurkające strumyki. Dziewczynka tak była zajęta własnymi
sprawami, że z trudem dotarło do niej, że bosa Marmolada od dłuższej już chwili potrząsa jej
ramieniem.
— No, co z tobą? Zesztywniałaś ze strachu? Już przechodzi. Trzeba ratować dobytek, zanim
całkiem rozmięknie!
Jak to wspaniale, że na świecie są normalni ludzie. Myślący i działający jak dobry
szwajcarski zegarek. Taka była Marmolada. Chciała pracować, pomagać, ratować, no, robić
cokolwiek, zamiast siedzieć w kucki z palcami w uszach.
Gaga pomrugała jak człowiek, który z sennego koszmaru wychodzi na zalany słońcem park.
Jeszcze było ciemno, jeszcze szalał wiatr, ale gdzieś tam, od wschodu, pojawiła się szara
poświata. Wstawał dzień, a dzień nigdy nie straszy.
106
Wręcz przeciwnie — rozładowuje nocne napięcia, przegania złe i głupie myśli. Ale też,
czasem, przynosi zdziwienie.
Takim zdziwieniem był brak jednej osoby. Jednej z nich — Moniki.
Jej łóżko puste, plecak, jak wszystkie, spłynął do kąta, zmoczona piżama poniewierała się na
suchym kocu, co samo w sobie było zagadką nie do rozwikłania, zaś elektroniczny zegarek, z
którym nigdy się nie rozstawała, leżał sobie spokojnie pod poduszką.
— Nic, tylko ją zabrała czarownica — wymruczała Marmolada krzywiąc się niemiłosiernie. Sama
wyglądała nie lepiej: blada z niewyspania, z rozkudłaną głową, bo potop ukradł gdzieś po
drodze grzebień. — Jeździły tak nisko na miotłach..."
— Przez dach namiotu? — jęknęła Karolina. — Oszalałaś, byłaby jakaś dziura...
— One mają długie łapy. Sięgnęła i zabrała. Monika śpi tuż przy wyjściu.
Gaga podniosła ręce.
— Przestańcie się wygłupiać! To poważna sprawa. Gdyby chciała dać nogę, dawno by to zrobiła
w sposób cywilizowany, nie zostawiając tu wszystkich swoich dokumentów.
— A zostawiła?
— Jasne — odparła Margareta, która z zaginioną dzieliła ten sam namiot. — Wszystkie jej
rzeczy są na miejscu.
— Jak to: wszystkie! — zdenerwowała się Gaga. — Chyba nie uciekła naga jak święty turecki!
Coś na siebie włożyła, no nie?
Pani Kornikowa z rozwianym kokiem przeszukiwała namiot. Wyglądało na to, że burza utopiła
wszystkie grzebienie.
— Ja się chyba zabiję — mruczała przerażona i zmoczona do suchej nitki, choć tam, w baraku,
gdzie spała, ulewa nie poczyniła większych spustoszeń. — Ja nie mam nerwów do takich dzieci!
Ja się nie nadaję na milicjanta, niech Jacek leci na posterunek, niech ktoś coś wreszcie
zrobi! Margareta, zobacz, czego brakuje? No, ruszcie się dziewczyny! Znacie chyba jej
ciuchy?
Znały. Nie brakowało niczego.
I wtedy wparowała Lady. Zmęczona, niewyspana, w otoczeniu siedmiu Papug wymiętych jak
zmokłe
kury oświad-
107
czyła, ni mniej ni więcej, że zginęła jej wspaniała angielska kreacja w kolorze wściekłego
różu. Zginęła w nocy podczas nawałnicy, z walizki stojącej w najdalszym kącie.
Gaga otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Czuła, że musi usiąść. Obojętnie gdzie. W samym
środku największej kałuży. Bowiem wściekły różowy kolor ożywał po raz trzeci.
— Co tak stoisz jak żona Lota? — Margareta dała jej potężnego kuksańca. — Wyglądasz, jak
byś zobaczyła zjawę!
— Bo zobaczyłam — zaszczekała Gaga. Było jej na przemian zimno i gorąco. Czuła, że włos
jeży się jej na głowie.
— Niech już wreszcie to się skończy! — wyszeptała przez zaciśnięte wargi. — Bo zwariuję i
pójdę do czubków.
Lady miała minę sfinksa. Obrzuciła Gagę zimnym spojrzeniem i wycofała się z podtopionego
namiotu krokiem damy rodem z angielskiego dworu.
Jacek siedział na pieńku niemy i głuchy. Nic do niego nie docierało. Nawet marudzenie
przerażonego nocną nawałnicą malca. Nitecka mamrocząc coś świątobliwego zabrała go na
gorące
mleko.
— Weź się w garść, chłopie! — Fryderyk Gruby łupnął wychowawcę w plecy. — Nie czas na
filozofowanie!
Jacek przetarł zaczerwienione oczy. Miał wszystkiego dość. Od dawna. Ale nie mógł wsiąść do
pociągu bylejakiego i zwiać na Bermudy. Choć niewielkie, ale jakieś przecież poczucie
obowiązku nie pozwalało. I nie tylko ono. Milicja też. Nikomu nie wolno było bez jej zgody
opuszczać obozu.
— Dała nogę? — rzucił w przestrzeń. — No, ta Monika? Kto się z nią przyjaźnił?
Tego Fryderyk Gruby nie wiedział. Wezwana Margareta potrząsała tłustymi włosami.
— Ja tam nic nie wiem. Ona taka była...
— Jaka? — Jacek wzniósł do nieba umęczone spojrzenie.
— No... taka nieprzystępna. Z byle kim nie gadała. Zdruzgotany nowym zmartwieniem
szef obozu zwołał
naradę.
— Niech się natychmiast stawią wszystkie dziewczyny. Do stołu. Chłopcy zjedzą śniadanie
później.
Ale nic w tym obozie nie mogło stać się natychmiast.
108
Rozprzężenie i niesubordynacja sięgały szczytu. Złaziły się po jednej, po dwie, niewyspane,
blade i jakieś takie wy-miętoszone.
Margareta z Nitecką strzelały porcelitowymi kubkami i talerzami same złe jak chrzan. Swąd
przypalonego mleka przypominał Gadze szpital. Przed oczyma stanęła jej woskowo blada
twarzyczka chłopca. ,,Co z nim? — pomyślała. — Nawet nie mogę go odwiedzić. Za daleko, by
pójść na piechotę, a gangster już chyba po mnie nie wyśle zielonego samochodu. Szkoda. A
może coś wiedzą na stacji benzynowej? Przecież to raptem parę kilometrów stąd! Tak, pójdę po
śniadaniu. Może dowiem się czegoś od dziadka chłopaka. Staremu przecież nic się nie stało.
Powinien pracować".
Jacek wciąż nie mógł się doliczyć dziewcząt. Powinno ich być w obozie czternaście po
zniknięciu Moniki. Nie licząc Margarety.
— No, kogo wciąż brakuje?
— Lady i tej rudej Papużki: Madonny — stęknęła Karolina. — Wieszają zmoczone sukienki na
sznurze.
— Niech ktoś po nie skoczy!
Nie ruszyła się żadna. W skupieniu skubały kawałki podsuszonej bułki. Nikt nie miał apetytu.
Gaga wyjęła palcem kożuch z mleka i strząsnęła pod stół. „Zachowuję się poniżej wszelkiej
krytyki — pomyślała ponuro. — Ale co mam zrobić, jak łyżeczka śmierdzi pomyjami?"
W końcu ściągnęły i te oczekiwane. Zaczęło się coś w rodzaju przesłuchania:
— Kto widział Monikę ostatni? Milczały wodząc po sobie spojrzeniami.
— Ja ją widziałam wczoraj wieczorem. Szł# do umywalni z ręcznikiem — wyszeptała jedna z
Papużek.
— Ja też ją tam widziałam. Ma taką charakterystyczną niebieską mydelniczkę z motylem.
— A potem? — drążył Jacek. — W namioci e?
Trzy współlokatorki Moniki spoglądały po sobie niezdecydowanie.
— Nie pamiętam — przyznała się jedna z nic?h, rozkładając ręce. — No, nic a nic nie
pamiętam.
— Co to, amnezja zbiorowa? — ryknął Jace<k zrywając się od stołu. — Na mózg wam padło?
109
— Niech pan nie wrzeszczy — powiedziała cicho Marmolada. — To nic nie zmieni. Czy ta
mydelniczka jest w namiocie?
Jacek usiadł podpierając brodę na ręku. Czuł, że u tych ludzi traci resztki sympatii. Bo
autorytetu nigdy nie miał.
— Przepraszam — wymruczał z trudem. — Jestem zdenerwowany. Zaraz muszę jechać na
milicję, a
chciałbym wiedzieć o Monice jak najwięcej. Lepiej, jak się tu sami zastanowimy, niż gdyby
nas mieli maglować ci panowie...
Dziewczyny kiwały głowami. To co mówił miało sens. Wróciła z namiotu ta, która szukała
mydelniczki. Trzymała ją w obu dłoniach niosąc ostrożnie niczym odbezpieczony granat.
— Jest. I ręcznik. Też niebieski.
— To znaczy, że wróciła z umywalni do namiotu.
Gaga potrząsnęła głową. Była rozkudłana jak inne. I też, o dziwo, nie mogła znaleźć
grzebienia.
— To znaczy tylko tyle, że jej rzeczy wróciły do namiotu. Jacek westchnął.
— No tak. Mógł je ktoś przynieść. Czy któraś z was miała wczoraj w ręku mydelniczkę Moniki?
Gaga obrzuciła je wszystkie uważnym spojrzeniem. Nie spodobała jej się mina Hanki.
— Ty coś wiesz — powiedziała celując w nią oskarżyciel-sko palec.
Hanka zaczerwieniła się jak piwonia. Potem zbladła, widząc piętnaście par wlepionych w
siebie oczu.
— Wyduś — zgrzytnęła Marmolada. — No, radzę ci... Nie trzeba było naciskać. Zmieszana Hanka
zeznawała
łamiącym się głosem:
— Wczoraj myłam się w tej lewej umywalni, bo w prawej nie leciała woda i... no i słyszałam,
jak za ścianką Monika z kimś rozmawiała...
— Skąd wiesz, że to była Monika? — przerwała Gaga.
— Bo... no, poznałam jej głos.
— A ten drugi? — nacierał Jacek.
— Jaki: drugi? — Hanka miała minę, jakby chciała zemdleć.
— Głos, oczywiście. To była dziewczyna czy chłopak? Hanka spojrzała na Gagę z przerażeniem.
110
— W umywalni dziewcząt? Skąd by się tam wziął chłopak? No... — dorzuciła po przerwie —
czasem robią nam głupie kawały, podglądają, ale...
— Kto podgląda? — zawył Jacek targając włosy. „Cholera — pomyślała Gaga — nigdy nie
dojdziemy
sedna! Dziewczyny chichocą, sprawa się rozmydlą!"
— Czy to ważne, kto podgląda? — jęknęła. — Wszyscy podglądają! Nie wie pan o tym? Taki wiek
tych naszych gentlemanów! Ale niech Hanka mówi, bo nie skończymy do wieczora!
Jacek skinął głową. Nie po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego, że nic nie wie o swoich
podopiecznych. Hanka powróciła do opowieści.
— Nie wiem, czyj był drugi głos. Woda leciała. Nie słyszałam dokładnie. Gdybym wiedziała...
,,Gdybyś wiedziała — dorzuciła Gaga w myślach — możliwe, że i ciebie dziś by tu nie było!"
Teraz dziewczyny przekrzykiwały się nawzajem:
— Na pewno nie było jej w namiocie!
— Jak zgasiłyśmy światło, to jej łóżko jeszcze było puste! Pamiętam!
— To skąd się wzięły przybory toaletowe?
— Przecież... Hanka je przyniosła! Zapadła cisza.
— Ty? Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej?
— Kiedy: wcześniej? Nikt mnie o to nie pytał. Monika weszła do mojej kabiny, położyła
ręcznik i mydło na stołku i powiedziała: „Zanieś mi to, proszę. Ja zaraz wracam!"
Milczeli wszyscy.
— Jak była ubrana? — głos Gagi zabrzmiał w ciszy jak karabinowy strzał.
Hanka wytrzeszczyła i tak guzikowate oczy.
— Normalnie. W piżamę. Taką w ciapki.
— Szukać piżamy! — wrzasnął Jacek. Nikt się nie ruszył.
— Nie trzeba — przypomniała Marmolada. — Leżała mokra na suchym kocu.
— Przecież nie wyszła goła! — jęknął Jacek.
— Pewnie w mojej sukience — stwierdziła Lady rzeczowo. — Rano stwierdziłam jej brak.
111
— A gdzie była? W walizce? Lady zimno skinęła głową.
— Czy ktoś widział Monikę w namiocie Lady?
Nikt się nie odezwał. Papużki siedziały z otwartymi ustami, jak karpie wyjęte z wody. Gaga
odstawiła kubek. I tak w nim były same kożuchy.
— Mogła sukienkę wziąć w ciągu dnia. Już raz to zrobiła. Lady uniosła w górę cienkie brwi.
— Kiedy? Nic o tym nie wiem!
Gaga nie dałaby sobie obciąć głowy, że Brytyjka nie łże jak pies. Ale nie zamierzała nikomu
ułatwiać życia.
— W dniu napadu na obóz. Widziałam ją w tej sukience. Kolorek tak rzucający się w oczy, że
nie można pomylić. Spacerowała pod dębami.
— Sama? — spytał Jacek cicho. Dziewczynka skinęła głową.
— Tak. W każdym razie wtedy, gdy ją spotkałam, była sama. A sukienka jest w obozie tylko
jedna. Wściekle różowa. Po trzech z górą tygodniach pobytu znamy już nasze ciuchy na wylot.
Nikt tu zresztą nie zjechał z kuframi!
Czternaście głów potakiwało w milczeniu. Przesłuchanie dobiegło końca.
W obozie niewiele się zmieniło, za to znów pojawił się kapral Kubicki z Ramzesem.
— Witamy — wymruczała Gaga zadowolona, bo pies pomachał ogonem na jej widok. — Dawno
was
nie było.
Kapral łypnął okiem. Nigdy nie wiedział, kiedy ta strzyga żartuje, a kiedy mówi poważnie.
Ramzes obwąchał piżamę Moniki, potem jeszcze jej kurtkę i kalosze, podniósł łeb w górę i
szczeknął, jakby chcąc potwierdzić, że zrozumiał, czego od niego oczekują. A potem nagle
puścił się pędem klucząc między drzewami. Za nim, uczepiony długiej linki, kapral
rozchlapując kałuże. Paru chłopców i Gaga runęło w ślad za nimi. Pies zatrzymał się na
skraju lasu tam, gdzie kiedyś na Gagę czekał zielony samochód. Wyciągał pysk łapiąc wiatr,
ale ślad się urwał.
— Może ktoś tu po nią przyjechał? — wysapała Gaga. — Nie widać żadnych kolein. Nocna burza
i ulewny deszcz rozmyły wszystko. Co za pech!
112
Kapral poruszał wąsami jak królik. Wyglądał zabawnie, ale nikomu nie było do śmiechu. Ramzes
usiadł zawstydzony.
— Złapał bardzo nikły ślad — wyszeptał Kubicki skracając linkę. — Mimo ulewy pociągnął aż
tutaj. Ma doskonały węch. Ale dziewczyna stąd sama nie poszła. Musiał ją ktoś zabrać jakimś
pojazdem.
— Motorem! — zawołał Fryderyk Gruby. — Chodźcie tu, zobaczcie.
Pod samymi drzewami, na piasku, który chłonął wilgoć jak gąbka, widać było odciśnięty ślad
opony. Bardzo wyraźny.
— Tak. To motocykl. Stary, ciężki typ. Wracamy!
Gaga szła obok psa Baskerville'ów. Raz tylko udało jej się położyć dłoń na jego łbie.
Zwierzę warknęło i pokazało zęby.
— Nigdy tego więcej nie rób — powiedział cicho kapral. — To specjalnie szkolony pies. Ma
prawo zaatakować.
— W pana obecności też? — zdziwiła się dziewczynka. Ale Kubicki nie odpowiedział. Myślami
był zupełnie gdzie
indziej. Analizował nową sytuację.
— Czy mam z panem jechać? — spytał Jacek nie bardzo wiedząc, czego od niego oczekują.
— Nie — padła zdecydowana odpowiedź. — Milicja wie, co dalej robić. Proszę pilnować obozu.
I niech nikt się stąd nie oddala bez naszej zgody!
— Za kilka dni oddalimy się wszyscy! — odparł godnie Juryś. — Nikt i nic nas nie zatrzyma.
Koniec obozu!
Gaga chyłkiem zbliżyła się do gazika.
— Proszę mnie zabrać do miasteczka. Chciałabym... Kubicki włączył stacyjkę. Silnik
zadygotał.
— Właź! — rzucił krótko. — Ale wrócisz piechotą! Gaga wskoczyła na siedzenie. Podczas
jazdy, na zakręcie,
mocniej oparła się o czarnosrebrne futro Baskerville'a. Spojrzała na niego spod oka z lękiem
i nadzieją. Ale pies zmrużył tylko swoje żółte ślepia. Oboje udali, że nic a nic się nie
zdarzyło. Na rynku gazik zahamował. Szczoteczka do zębów podjechała ku górze ukazując coś na
kształt uśmiechu.
— Stacja benzynowa jest na końcu ulicy wylotowej! — burknął.
8 — Kolacja na Titaniku 113
Gaga pokręciła głową.
— A jednak się pan domyślił!
— To mój zawód — powiedział i kazał wysiąść psu. Odchodzili nie obejrzawszy się za siebie.
Gaga powlokła się wolno we wskazanym kierunku. Mijała małe parterowe domki w mikroskopijnych
ogródkach. Niektóre ładnie odnowione, z czystymi szybami, inne rozlatujące się ze starości.
I przy jednych, i przy drugich kwitły ostróżki o przedziwnym liliowołososiowym kolorze.
Potem był płot z dziurami po sękach, jakieś magazyny oddzielone od ulicy przerdzewiałą
siatką, pusty plac zarośnięty zielskiem i, u wylotu, żółty daszek stacji benzynowej. Trzy
dystrybutory, w tym jeden nieczynny, kiosk z różnymi płynami do mycia szyb samochodowych i
kalendarz z gołą Mulatką.
Gaga przystanęła. Obrzuciła wzrokiem to małe i biedne królestwo pożeraczy szos. Jakiś niski,
gruby mężczyzna z zielonym plastikowym daszkiem nad czołem nalewał benzynę do żółtej
odrapanej półciężarówki.
„To pewnie dziadek chłopaka. Zaczekam — pomyślała rozglądając się na boki. Pod ścianą,
oparty o żelazną beczkę po oleju, stał motocykl. Raczej wrak. Gaga zbliżyła się chcąc
przyjrzeć się oponom. — Nie, zupełnie inny rysunek. Nie tym porwano Monikę!"
Półciężarówka właśnie ruszała na pierwszym biegu. Dziewczynka odsunęła się, żeby ją
przepuścić. Przez moment tylko mignęła jej twarz kierowcy. Tylko przez moment. Ale coś,
jakaś lampka zapaliła się w jej mózgu. Zamrugała powiekami. „Gdzie ja widziałam tego
człowieka? Gdzie!" Jak spoza mgły wyłonił się obraz sprzed paru dni: hamujący pod
restauracją trabant i przysadzisty mężczyzna z butelkami wódki w objęciach. „Nie, to nie on!
Więc kto? Wywołać jeszcze raz obraz jak fotograficzną kliszę. No, trochę wysiłku,
dziewczyno! W środku wozu jacyś mężczyźni o niewyraźnych zarysach głów. Różowa, ostra plama
sukienki i kierowca za przednią szybą. To on! Ten sam, który właśnie odjechał półciężarówka.
Na pewno on! Tyle razy ćwiczyła się w rysowaniu ludzkich twarzy: ostre podbródki,
przysadziste czaszki, długie lub krótkie i szerokie nosy. To ojciec
114
chciał, by próbowała sił w jego własnej specjalności karykaturzysty. Robiła to nie z chęci,
lecz z przymusu. Nic zresztą z tego nie wyszło. Wolała literaturę. A dziś te wysiłki na coś
się przydały.
— Czego tu szukasz? — zabrzmiał za jej plecami ostry głos.
Dziewczynka wzdrygnęła się. Niski człowiek w niebieskim, spłowiałym od prania kombinezonie
zapinał torbę zwisającą mu na piersi.
— Przepraszam — Gaga spojrzała błagalnie — czy pan jest może dziadkiem chłopaka... ze
szpitala?
Mężczyzna przeciągnął dłonią po źle ogolonym podbródku.
— A ty..T kto?
— Z tego obozu pod lasem — powiedziała szybko. — Znam go. Postawiłam mu raz lody. Jak się
czuje?
Mężczyzna przyłożył dłoń do daszka.
— Lepiej. Ale niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Wezwałem tu rodziców. Przyjechali.
— Proszę pana, to ważne... dla nas wszystkich — mówiła gorączkowo. — Czy pan może... zna tę
półciężarówkę?
Mężczyzna zmarszczył brwi.
— O czym ty, u licha? O Romka pytasz czy o jakąś ciężarówkę?
Gaga opanowywała się z trudem. „O Boże, wszystko zepsułam! Jestem taka chaotyczna i wciąż
myślę, że moi rozmówcy rozumieją mnie w lot! A ja operuję skrótami, o których nie mogą mieć
najmniejszego pojęcia!"
— Pytam o Romka, naturalnie. Widzi pan... byłam u niego w szpitalu. Specjalnie mnie tam
zawieźli. Ci z milicji.
— Po co? — stary człowiek wciąż niewiele rozumiał.
— Powiem panu. Ale to tajemnica.
Nadjeżdżał z dużą szybkością jakiś ford z rejestracją sąsiedniego województwa. Kierowca
otworzył drzwi.
— Sprzeda pan? Po pięćset? Pracownik stacji zaklął pod nosem.
— Zjeżdżaj, człowieku!
Ford zgrzytnął biegami i tylko się za nim zakurzyło. Gaga westchnęła. — Zepsułam panu
interes, co? Stary roześmiał się ukazując braki w uzębieniu.
115
— Nic z tego, panienko! Jak będzie benzyna bez kartek, to sprzedam. Może mój wspólnik coś
kombinuje, ale nie ja. Z prokuratorem nie chcę mieć nic wspólnego na stare lata. Dziękuję
Bogu, że żyję.
— Myśli pan o napadzie? — upewniła się Gaga.
— A jakże. A bandyci trzymali nas na muszce. Mnie i Gienka. Gdyby Romek się nie napatoczył,
pewnie nie użyliby broni. Ale ty coś mówiłaś o szpitalu. Wpuścili cię do niego? Przecież
nikomu nie pozwalają...
Gaga potargała i tak skudlone włosy.
— Jestem świadkiem — powiedziała cichutko. — Milicja podejrzewa, że napad na stację i na
nasz obóz to dzieło tych samych ludzi. Chyba tylko ja ich widziałam bez czarnych masek na
twarzach. Milicja zawiozła mnie do Romka specjalnie. Jego przypadek, choć różny, miał być
dla mnie ostrzeżeniem. Nie powiedzieli tego, ale posądzają mnie, że wiem więcej, niż mówię.
Pokazali mi biedaka, żeby spowodować u mnie wstrząs psychiczny. Żeby mnie odblokować!
Mężczyzna mrugał jak człowiek, który za wszelką cenę usiłuje pojąć coś wyjątkowo mało
zrozumiałego. Gaga rozłożyła ręce. — Jeśli to rzeczywiście ci sami...
Stary otworzył usta i zaraz je zamknął.
— I nie boisz się chodzić sama? Gaga uśmiechnęła się z wyższością.
— Bo widzi pan, ja ich widziałam. Ale oni mnie nie. Proszę — przysunęła usta do ucha
starego — czy może pamięta pan numer rejestracyjny tej żółtej półciężarówki, która brała
przedtem benzynę?
Stary pomrugał rząsami.
— Brał benzynę na kartki. Musi być ślad. Czy to... któryś z nich, Jezus Maria...
Gaga chwyciła starego za rękaw kombinezonu.
— Tylko spokojnie. Nie jestem pewna, ale mam coś przeciwko tej żółtej półciężarówce.
Proszę, niech pan odszuka numer.
Po dziesięciu minutach sprawa była załatwiona. Numer rejestracyjny zapisany na karteczce.
— Wrócisz tu jeszcze? — spytał nalewając benzynę kolejnemu klientowi.
116
— Tak. Bardzo dziękuję. I proszę pozdrowić Romka. „Co teraz? — myślała wracając na rynek. —
Odszukać
Kubickiego? Dać mu ten numer? A może poszukać żółtej półciężarówki. Ma tu gdzieś garaż?
Nonsens! Zbrodniarze nie siedzieliby pod nosem postawionej na nogi milicji. A może właśnie?
Najciemniej, podobno, jest pod latarnią!" Stała niezdecydowana pod sklepem piekarza. Na
wystawie znów było największe na świecie ciastko z serem. Pociągnęła nosem. Potem weszła.
Pachniało świeżym chlebem i czymś jeszcze. Roztartymi ziarenkami czarnuszki.
— Poproszę takie — wskazała palcem.
Dostała do ręki duży, miękki i jeszcze ciepły placek. Ser żółtawy, pachnący wanilią wyciekał
na boki. Oblizała usta. Wyszła ze sRlepu walcząc z łakomstwem. Miała dziką, nieprzepartą
ochotę pożarcia ciastka jednym kłapnięciem. Nie było to wszakże możliwe. Odskubując spore
kęsy łaziła tam i z powrotem po krótkiej uliczce. Nie mogła się na nic zdecydować. Chciało
jej się pić, ale na oranżadę zabrakło pieniędzy. Podrażniona ambicja nie pozwalała lecieć
wprost do Wielkiej Detektywni. „Tyle im dałam wskazówek, opisałam przysadzistego z trabanta,
a ten włoski mafioso w ciemnych okularach nawet nie zareagował. Co on właściwie sobie myśli?
Kapral, co prawda, zgaduje niekiedy moje myśli, ale co to za sztuka! Każdy średnio
inteligentny szympans by się domyślił!"
— Co tu robisz? — usłyszała czyjś głos nad uchem.
— A wy? — odpaliła bez namysłu poznając Rudego i Kukłę. Byli ostatnimi, których zapisała w
swoim tajnym notesie.
Ostatnimi, z którymi miała przeprowadzić „wywiady indywidualne". Zastanawiała się nawet,
dlaczego zostawiła ich na koniec, i doszła do wniosku, że powodem była zwykła, właściwie
niczym nie uzasadniona niechęć. Rudy, o lekko kasztanowych, ładnie wijących się włosach, był
nijaki. No, po prostu jakby bez charakteru. Nie miał nigdy własnego zdania, nie zabierał
głosu, łaził z tym swoim walkmanem w uszach, a każda kaseta, której słuchał, brzmiała
podobnie. Marmolada mówiła, że jego szare komórki, o ile jeszcze jakaś została w całości,
podskakują do rytmu i dlatego Rudy nie myśli. Nigdy nie myśli. Od czasu kradzieży
nieszczęśnik nie umiał sobie znaleźć miejsca. Walkman, jak
117
wszystkie inne odbiorniki, padł ofiarą złodziei. Rudy czas jakiś jeszcze poruszał kończynami
w takt niesłyszalnych melodii, potem zastygł w bezruchu i totalnej niemożności. Jakby mu
skradziono własne życie.
Inaczej Kukła. Ćwiczył kulturystykę, marzył o naturalnym przyroście mięśni. Często,
eksponując z lubością bicepsy, marmurowiał nagle na kształt antycznej rzeźby. Był ładnie,
proporcjonalnie zbudowany i podniecał się mikrobiologią. Poza tym niewiele go obchodziło.
Nie wiadomo dlaczego przystał do Rudego. Może im obu dobrze się milczało? Nie mieszkali
nawet razem w namiocie.
„Skąd się wzięli w miasteczku? — pomyślała Gaga, lecz natychmiast sama sobie dała odpowiedź,
widząc wyładowane torby, które dźwigali solidarnie. — Widać dopadła ich Kornikowa i wysłała
po brakujące produkty".
— Co żarłaś? — dopytywał się Kukła przyglądając się dziewczynce oblizującej palce.
— Nie żarłam, tylko jadłam — odparła urażona. — W porównaniu z wami jem jak ptaszek.
Obaj chłopcy dźwignęli torby z chodnika.
— Dobrze, że ten obóz już się kończy — westchnął Rudy. — Cicho tu jak w grobie.
— Co powiedzą rodzice, jak wrócisz bez tej... no, aparatury na uszach? — roześmiała się
Gaga.
Rudy skrzywił usta.
— Kupią nowego walkmana. Stać ich na to.
— Tacy nadziani? — zainteresował się Kukła.
— A co myślisz. Co najmniej trzy razy w roku zasuwają do Turcji lub Grecji. Jak nie z
„Orbisem", to z „Gromadą Rolnik Polski". Pohandlują, poszwindlują i gotówka na nową wyprawę
już leży w pończosze. Aż dziw, że się nie załamią pod ciężarem tobołów.
— A celnicy? — dziwiła się Gaga.
Rudy spojrzał na nią wzrokiem pełnym pobłażania.
— Co ty, życia nie znasz? Z co trzecim można się dogadać. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby
starzy płacili cło. Never.
— Podoba ci się takie życie? — pytanie Kukły było może nie na miejscu, ale chłopak walił
zawsze prosto z mostu.
— A co? — Rudy przystanął. — Muszę zmienić rękę, bo
118
mi lewa zdrętwiała. Po licha Niteckiej tyle cukru? Może bimber pędzi? Gaga spojrzała na
niego spod oka.
— Uważasz, że wszyscy ludzie robią coś nielegalnie? Rudy pokazał w uśmiechu ładne zęby.
— Nie rób ze mnie takiego kompletnego idioty. Ale rodziny nie zmienisz. Ja, widzisz, nawet
nie mam porządnych dżinsów na tyłku. Choć mógłbym mieć i dziesięć par. Tureckich, greckich,
arabskich... bo ja, kobito, kontestuję. Mam to dokładnie gdzieś.
Szli wolno drogą nad jeziorem. Po ulewie nie było nawet śladu. Wszystko wessał żółtoszary,
gruboziarnisty piach. Tylko na sze/okich liściach dzikiego bzu lśniły drobiny wody. Choć nie
było słońca, temperatura podnosiła się z wolna. Wszystko dookoła parowało. Lustro wody też.
— Nie korzystasz z dóbr cywilizacji? — podtrzymywał rwącą się rozmowę Kukła. — Głupiś. Ja
biorę wszystko, co dają. A nawet więcej.
— To znaczy... kradniesz? — roześmiała się Gaga.
— Tak jakby. Podbieram czasem starym forsę z kufra. Spojrzeli na niego w szczerym
zdumieniu.
— Z czego?
Kukła uśmiechnął się z wyższością.
— Mają taki... na daczy. Mówią, że antyk po prapradziad-ku. Ciemna skóra, trochę
złuszczona, i mosiężne zamki. To nie kufer a forteca!
— Nikt go jeszcze nie ukradł? — zainteresował się Rudy.
— Nie. Ta dacza jest cała oplatana drutami, podczerwienią, systemy alarmowe z całego
świata.
— To jak ty się do tego kufra dostajesz? — zaciekawiła się Gaga. Śmiertelnie ją nudziło
bredzenie o handlarzach, podróżach po towar i bogactwie w podczerwieni, musiała jednak
doprowadzić „ankietę" do końca.
— Bez problemu. Dawno już podrobiłem klucze. Forsa mi potrzebna na różne badania. No, nie
tylko. Dla szpanu też. Lubię stawiać, fundować, brylować. Co w tym dziwnego?
„Nic — pomyślała Gaga. — Nic. Jesteś wykwitem, wypryskiem swoich czasów. Szpan, ot i
wszystko. Tylko jak się do tego ma mikrobiologia? Czyżby asekuracja? W przy-
119
padku, gdy jednak złodzieje przebiją się przez blokadę i wygarną wszystko z kufra! Kiedy nie
będzie za co fundować długonogim blondynkom obmacującym z zachwytem w błękitnych oczach
naprężone i natłuszczone muskuły! Wtedy wgryziesz się jak szczur w świat nauki. I
zamieszkasz w nim, aż kufer po prapradziadku napełni się od nowa. Bo, że się napełni, w to
nie wątpię!"
— Czego oczekujecie od życia? — spytała, gdy znów przystanęli. Obóz był blisko, a czas
upływał.
— Wszystkiego! — rozmarzył się Kukła. — Będę mister universum. Oblecę estrady świata, a na
starość zajmę się tym, w czym jestem dobry.
— Tylko że podczas tego oblatywania świata nauka pójdzie galopem do przodu! — powiedział
leniwie Rudy. — A ty, bracie, zostaniesz w tyle. I nie dogonisz. Biologia ma największą
przyszłość. W Stanach nikt nie chce już studiować elektroniki czy robotyki. Tylko biologię.
— I humanistykę — zgodziła się Gaga. — A jeśli będzie tak, jak kracze Rudy, to co zrobisz?
Popełnisz samobójstwo? Harakiri?
Kukła spojrzał na nią ze szczerym zdumieniem. Jego ładne szare oczy błyszczały.
— Oszalałaś? Ja kocham życie! Jak mi się nic nie uda, to ożenię się z bogatą starą
Amerykanką. I będę miał dwa, co ja mówię, dziesięć kufrów!
— Niezła perspektywa! — parsknął Rudy. — Ja też stawiam na Amerykę. I dlatego jestem
olimpijczykiem... z rosyjskiego! Tam potrzebują specjalistów ze znajomością języków
wschodniej Europy.
— No jasne. Na przykład faceci z CIA — burknęła Gaga. Chłopcy roześmieli się. Czy to, co
mówili, było prawdą,
czy tylko szpanowali? Kto to wie. Gaga poczuła się stara i samotna. Nie tylko dlatego, że
odpadli ostatni posądzani o ewentualne autorstwo diariusza. Także i dlatego, że stale
ponosiła klęskę. Kostki układanki nie pasowały do niczego. Teraz żałowała, że nie wstąpiła
do kaprala. „Może ten numer rejestracyjny ciężarówki coś by przyspieszył?"
W obozie czekała ich nielicha sensacja. Zbita w grupki młodzież gorączkowo o czymś
rozprawiała.
120
— No, i jest! — wysapała Marmolada z przejęciem. Gaga czekała cierpliwie zerkając na
menażkę. Ciastko,
nie ciastko, ale jakieś drugie danie by się zjadło.
— Co: jest? — spytała uprzejmie. — Monika się znalazła? W Marmoladę jakby piorun strzelił.
— Ty o tej głupiej gęsi, a tu pistolet wisi na suficie! Gadze opadła szczęka. Dosłownie i w
przenośni.
— Jaki pistolet? Jaki sufit? Mów, bo zabiję! Marmolada uśmiechnęła się szeroko. W jej
wydaniu był
to jednak uśmiech mangusty do grzechotnika.
— Kornikowa robiła przegląd namiotów. Czy porządek, czysto i w ogóle. Wpadła w popłoch, bo
przyjeżdżają niektórzy rodzice. Papugi wszystko opisały i zdenerwowani papciowie^nadlatują
co rychlej z różnych stron kraju. Kornikowa boi się ogólnej kompromitacji...
— I co z tym pistoletem? — przerwała Gaga niezbyt grzecznie.
— Przeglądała łóżka, zbierała porozrzucane graty. Nagle zobaczyła kałużę na podłodze.
Widocznie płótno namiotu gdzieś przeciekało bardziej niż to dozwolone. Spojrzała w górę i
coś ją zastanowiło. Coś tam było przyczepione.
— Do sufitu? Do płótna? — gorączkowała się Gaga. — Czym?
Marmolada skrzywiła się.
— Ściągnęła Jacka i drabinę z baraku. Okazało się, że do płótna, tuż przy metalowych
podporach, jest przyczepiony pistolet. Szeroką lepiącą taśmą. Dobrą, zagraniczną. Trzymała
jak złoto. I to w takim miejscu, gdzie najciemniej. Gdyby nie ten nocny przeciek nigdy nikt
by broni nie odkrył.
Gaga oblizywała suche wargi.
— Pistolet... na gaz? Marmolada wzruszyła ramionami.
— Normalny. Jacek twierdzi, że wojskowy. Mówi, że zna ten typ ze studium wojskowego: P-64
kaliber dziesięć milimetrów. Nabity.
Gaga ciężko usiadła na łóżku. „To koniec! Już nic tu nie mam do zrobienia. Z napadu na
stację benzynową pistolety powędrowały do paśnika. Z paśnika do mrowiska, a z mrowiska
prosto pod sufit. Jeden. A gdzie drugi? — przeraziła się. — Cholera, gdzie drugi? Skończyła
się zabawa w ciu-
121
ciubabkę. To nie tylko złodzieje i mordercy, zamieszany jest najwyraźniej ktoś z nas!
Przyszły samobójca, którego nie udało mi się zidentyfikować? To może być jedna i ta sama
osoba!" Ta myśl poraziła ją światłem. Jak błyskawica.
— A gdzie on jest? Ten pistolet?
— Jacek z nim pognał na milicję.
— Oczywiście zatarł poprzednie odciski palców i zostawił własne, czy tak?
Marmolada rozłożyła dłonie.
— Dokładnie tak. Jakoś nikt nie myślał... o odciskach.
— Banda głupców! — wyszeptała Gaga. — I to wszystko mnie ominęło. Gdybym tu była... — nie
dokończyła. Czy potrafiłaby ostrzec ciężko przerażonego Jacka? Czy w ogóle ktokolwiek
zechciałby posłuchać jej rad? Że nie wolno niczego ruszać przed przyjazdem specjalnej ekipy
śledczej! — Bezmyślna banda — mruknęła wstając. — No, sama powiedz?
— Przecież z dołu nikt nie mógł zobaczyć, co to takiego zaklejone taśmą tam wisi! —
Marmolada broniła nieudaczników. — Kiedy tu wpadłam, Jacek już wisiał pod stropem, a
Kornikowa z Nitecką lamentowały. Było po kompocie!
Po południu atmosfera na polanie stała się nie do zniesienia. Przestraszone Panienki z
Bardzo Dobrych Domów popłakiwały po kątach. Chłopcy, jak nigdy zbici w jedną gromadę,
pomstowali na nieudolność milicji, rządu i władz lokalnych. Tak, jakby te mogły zapobiec
wieszaniu pistoletów, gdzie się komu podoba.
— To jest wyzwanie! — mruczał Jaroszek. — W Londynie rząd dawno by już upadł, gdyby działy
się tam takie rzeczy!
— Idiota! — westchnęła Marmolada. — Co ma rząd do kolonii letnich! Uważacie, że to ,,Kursy
kraju i życia"? Może podałby się do dymisji szef Scotland Yardu, ale nie od razu cały rząd!
— W porządnym państwie, gdzie władzę sprawują konserwatyści, rząd odpowiada za wszystko!
—
zapewniał Jaroszek.
Piekarczyk popukał się palcem w czoło.
— W Szwecji zastrzelono na ulicy premiera, a szef policji nie ustąpił ze stanowiska, bo mu
się nie chciało.
122
Gaga wzruszyła ramionami.
— Ludzie, o czym wy gadacie? Zastanówcie się lepiej, KTO właził do namiotu! Musiał mieć
drabinę albo chociaż stołek. Wypytajcie Papugi, które tam mieszkają.
Fryderyk Gruby podrapał się po nosie. Miał taki zwyczaj, gdy intensywnie myślał.
— Pytaliśmy. One nic nie widziały i nic nie słyszały. Marmolada odwróciła się na pięcie.
Szła przez polanę
równym, lekkim krokiem modelki.
— Co jej? — nie zrozumiał Juryś.
Gaga przymknęła oczy i oparła się o pień brzózki.
— Nie wytrzymała głupot, które tu wygadujecie. Marmolada ma umysł analityczny. Poszła
przemyśleć sprawę. A swoją drogą nie wydaje się wam, że tu ktoś robi nas w konia? Ktoś z
naszych, oczywiście.
— Chcesz powiedzieć, że wszyscy jesteśmy podejrzani? Gaga skinęła głową.
— To właśnie mam na myśli.
Bez żalu porzuciła rozdyskutowane towarzystwo. „Niech sobie wzdychają do rządów
konserwatystów brytyjskich, niech wiecują i rozcinają włos na czworo. Mnie to zupełnie nie
interesuje. Szkoda tylko, że piekielna łamigłówka nie pasuje do niczego. Co gorsza, do
nikogo!"
Pod olchą było cicho i spokojnie. Jezioro, dziś w kolorze ultramaryny, marszczyło się
drobniutkimi załamaniami fal lub światła. Po ulewie pień był śliski, jakiś taki kasztanowo-
zielonkawy i wcale nie drapał, gdy się na nim usiadło. Lustro wody wyraźnie się podniosło i
można było moczyć pięty. Wspaniale.
Gdyby nie było tak okropnie.
— Jak na ,,Titanicu", co? -- zachrypiała olcha.
Gaga uśmiechnęła się z satysfakcją. To, co na obozie lubiła najbardziej, to gadające drzewo.
— Ten okręt, który utonął? Michał milczał przez dłuższą chwilę.
— ,,Titanic" to symbol. Podobno rozpadł się najeżdżając na lodową górę. Dziś uczeni są
innego zdania. Jakaś przegroda nie była całkiem szczelna, czy coś w tym rodzaju. Ale ten
obraz prześladuje mnie od lat: jest czternastego kwietnia tysiąc dziewięćset dwunastego
roku. Statek pasa-
123
żerski oświetlony jak choinka na Boże Narodzenie, na pełnym morzu, w noc czarną, że choć oko
wykol. Orkiestra gra, strzelają korki od szampana... a ta góra lodowa tuż, tuż. Tylko, że
nikt o tym nie wie. Nawet kapitan. Tak, ,,Titanic" jest symbolem.
— Tak myślisz? — Gaga słuchała z dużą uwagą. — Że nasze dzisiejsze czasy to też...
„Titanic"? Ludzie tańczą, jedzą, a tam ktoś na nich już czyha z bombą nuklearną... albo z
pistoletem. A oni nic, tylko pałaszują zrazy z kaszą...
Michał zaszeleścił ze złością.
— Nieprawda. Akurat wiem, co jedli na „Titanicu" w tę noc.
— Co? — zainteresowała się Gaga.
— Nie wiem, jak ci najbogatsi. Ale menu dla drugiej klasy było... bo ja wiem... trochę
dziwne. Albo ja się na jedzeniu nie znam najlepiej.
— No mów! — denerwowała się dziewczynka. — Co jedli?
— Consomme z tapioką, dorsza pieczonego w ostrym sosie, kurczaka w sosie curry z ryżem,
jagnię w sosie miętowym, zielony groszek, purśe z rzepy, ryż, ziemniaki z wody i pieczone,
pudding śliwkowy, galaretkę winną, kanapki z kokosowymi wiórkami, lody amerykańskie, różne
orzeszki, świeże owoce, sery, ciasteczka i kawę. — Michał umilkł lekko zdyszany.
Gaga pomrugała rzęsami. — Nie bujasz?
— Słowo w słowo zapamiętane z książki.
Wierzyła mu. Zawsze wierzyła, bo nigdy go nie złapała na kłamstwie. Znał tysiące takich
historyjek. Zawsze porządnie udokumentowanych.
— Jagnię w sosie miętowym! — wzdrygnęła się dziewczynka wyciągając pięty z wody. Jezioro
wcale nie było takie znów ciepłe. — W ogóle nic bym z tego nie chciała. Chyba może lody.
Zdążyli to zjeść?
Michał zmienił pozycję na gałęzi.
— Tak. I zaraz potem przy dźwiękach wiedeńskiego walca poszli na dno.
— To ci się podoba? — pytanie było podchwytliwe.
— Tak. Efektowna śmierć.
Gaga zamarła. Poczuła, jak jej się marszczy skóra na plecach.
124
— Chciałbyś... zginąć efektownie?
Michał milczał. Wreszcie wycedził takim jakimś zduszonym głosem:
— Chcę żyć. Inaczej niż inni. Ciekawie. Bez zahamowań... Gaga odetchnęła z ulgą. To
brzmiało całkiem sensownie. Gawędzili jeszcze o tym i owym. Ale każde z nich niosło
pod powiekami inną wizję tonącego okrętu. I nie było od tego obrazu ucieczki. Góry lodowe
podchodziły ze wszystkich stron. Zaciskały krąg.
Wieczorem znów zaroiło się w obozie od ludzi z milicyjnej ekipy. Niektórzy z obozowiczów już
rozpoznawali twarze. Rzucali swoje uwagi na temat śledztwa, często ironiczne. Mundurowi nfe
dawali się sprowokować. Robili swoje sprawnie i szybko.
— Działał w rękawiczkach — rzucił jeden z cywilów, gdy spod warstwy srebrzystego proszku na
maszcie namiotu ukazały się niewyraźne ślady. — Ale i tak będzie je można rozszyfrować.
Gaga niestrudzenie kręciła się w pobliżu samochodu. Ten przysadzisty, szpakowaty, w
zniszczonym mundurze, najwyraźniej był ich szefem.
— Proszę pana — podeszła bliziutko, gdy już sadowił się obok kierowcy. — Widziałam dziś w
miasteczku żółtą pół-ciężarówkę — zaczęła niepewnie.
Spojrzały na nią oczy zaczerwienione z niewyspania.
— Tak? I co?
— Widzi pan... za kierownicą siedział jeden z tych... co jeździli trabantem. Poznałam go. I
znam numer półcięża-rówki. To ja ich spotkałam w dniu napadu... to po mnie tu przysyłali
samochód do szpitala,., to ja...
Milicjant nie czekał dłużej.
— Sierżancie Malicki, zgłoście opiekunowi obozu, że zabieram mu jedną z jego trzódki.
Wsiadaj. Jak masz na imię?
— Gaga.
Nikt się nie zdziwił. Nie takie dziś mają imiona nastolatki. I nie takie przezwiska.
Nie jechali długo. Potem przez godzinę tkwiła w dużym pokoju z niską, ciemnozieloną lampą na
biurku, zanim zajęto się nią i tym, co miała do powiedzenia. Następnie czterech
125
mundurowych z najwyższą uwagą słuchało i notowało. Wszystko było ważne. Domniemany portret
też. Gaga dostała miękki ołówek i blok papieru. Gdy rysunek był gotowy, jeden z obecnych w
pokoju zamrugał powiekami.
— Więc jednak on!
Gaga uniosła wzrok znad kartki.
— Znacie go?
— Ale z braku dowodów... — umilkł nagle, jakby zdając sobie sprawę, że zdradza szczegóły
śledztwa.
Dziewczynka wyglądała na zmęczoną. Oczy jej się kleiły. Tak chciała dziś jeszcze poczytać
nieliczne już strony diariusza z fałszywej Biblii. ,,Trzeba to odłożyć do jutra — myśli
snuły się leniwie — oni wiedzą więcej, niż przypuszczam. Tym razem jednak powiedziałam
wszystko o pistoletach, paśniku i mrówkach. Znów zataiłam dziennik samobójcy, bo nie jestem
pewna, czy ma związek ze sprawą. I przygodę Lady. Jeśli to w ogóle można nazwać przygodą.
Sama Lady omija mnie jak wyspę zadżumionych. Widać prawdą jest stwierdzenie, że nie lubią
nas ci, o których zbyt dużo wiemy".
— Czy to już naprawdę wszystko, co miałaś nam do powiedzenia? — szpakowaty zapalał
wyjątkowo smrodliwego papierosa.
Gaga poczuła, że się dusi.
— Można by otworzyć okno?
Szpakowaty zdusił papierosa w pełnej po brzegi popielniczce.
— Jest otwarte. Tylko ja za dużo kopcę. Więc to już wszystko?
Gaga skinęła głową.
Jeden z milicjantów patrzył na nią dziwnie przenikliwie. Dziewczynka poczuła się niepewnie.
— Czy... czy coś wiadomo o Monice?
Mężczyźni wymienili spojrzenia. Szpakowaty krótko skinął głową.
— Coś jej się przecież należy za te rewelacje z ciężarówką i pistoletami w mrowisku.
— Monika jest bezpieczna. Nikt jej nie porwał. Zniknęła... no, można to tak nazwać, zgodnie
z własnym życzeniem. Zrozum, dziewczyno, więcej nie możemy ci powiedzieć.
— Dla dobra śledztwa — mruknęła niechętnie.
126
— Właśnie tak. Aha, ten mały Romek przychodzi do zdrowia. Jego stan poprawia się z dnia na
dzień. Rodzice chcą go zabrać do domu. Co jeszcze... no tak! Pamiętaj, jeden z pistoletów
jeszcze jest gdzieś ukryty. Możliwe, że w okolicy waszego obozu. Jesteście pod baczną
obserwacją naszych ludzi.
— Tego z Baskerville'em też? Szpakowaty uśmiechnął się po raz pierwszy.
— Czytujesz Conan Doyle'a? Ja też. Choć wolę Mc Leana. Tak. Pies też będzie. A do ciebie
mam osobliwą prośbę... — urwał zmarszczywszy brwi.
— Już wiem — wymruczała tłumiąc ziewnięcie. — Żebym nie żonglowała pistoletami, jeśli się
jeszcze jakieś znajdą.
— Właśnie"!' Może... — zastanowił się szpakowaty — może w ogóle wyłączyłabyś się z tego
śledztwa, co? Zostaw je nam!
— Wykluczone! — ożywiła się Gaga. — A kto zanotował numery żółtego wozu? Kto znalazł notes
pod dębami, krawat i półlitrówkę?
Mężczyźni wolno podnieśli się z krzeseł. Ich miny wyraźnie świadczyły o tym, że muszą się
pogodzić z nieprzepartą aktywnością dziewczyny.
— Można by ją zamknąć, co? — zaproponował głośno brunet z pieprzykiem koło ucha. — Do
czasu
zakończenia śledztwa.
— A prawa człowieka! — wrzasnęła Gaga, zrywając się z miejsca. — Trybunał Konstytucyjny,
Rzecznik Praw Obywatelskich!
— W porządku, w porządku! — zamachał dłońmi szpakowaty. — Odwieźcie ją do obozu. Najlepiej
z Kubickim. — I zwracając się do Gagi, której najwyraźniej powieki opadały na oczy: — Proszę
cię, uważaj na siebie. Zgoda?
Kiwnęła głową i usnęła. Tak jej się w każdym razie zdawało. Bo na drugi dzień nie pamiętała
ani w ząb, jak i kiedy znalazła się na polanie, w namiocie, we własnym łóżku.
Od kiedy go poznałem, jest coraz gorzej. Ma nade mną władzę nieograniczoną. W jego wzroku
jest coś, co mnie paraliżuje... — czytała Gaga wpis do diariusza pod datą czternastego
czerwca. Jak kobra wpatrzona w kurczaka.
127
Tysiąc razy mówiłem sobie, że to nic, że po jakimś czasie wyzwolę się, będę traktował
normalnie. Nic z tego. Wczoraj przyniósł mi koszulkę z napisem: Mistery. Tajemnica? Bo łączy
nas coś, co można nazwać tajemnicą. Afrodyta odeszła z ironicznym uśmieszkiem. Nic na to nie
poradzę. Jest dla mnie jak chłodna rzeźba z białego marmuru. Mogę podziwiać, ale nie umiem
kochać, niestety.
— Co on bredzi? — jęknęła Gaga szarpiąc włosy. „Zakamuflował wszystko bardzo dokładnie.
Zupełnie tak, jakby to pisał człowiek chory na trąd, który wie, że musi zostać odizolowany,
ale za nic na świecie nie przyzna się do tego!
Siedziała w kucki na wyspie pomiędzy falującymi łanami wysokich traw. Właśnie przekwitały i
od lądu płynęły nad wodami jeziora białe obłoczki pyłków. W małych, płytkich zakolach roiło
się do kijanek i żab. Wszystko to skrzeczało, szeleściło, kumkało. Wsadziła nos w cienkie
białe stroniczki zapisane czarnym długopisem. Litery znów były foremne, okrągłe i
wycieniowane. Widać autor pisał wolno i z namysłem.
Ojciec jest człowiekiem powszechnie szanowanym. Dla niego moja nowa znajomość byłaby
szokiem. Mama zapewne dostałaby spazmów. A przecież żyjemy w kraju, gdzie istnieje równość
obywateli według prawa, gdzie za odmienność poglądów już się w kryminale nie siedzi. Mój
przyjaciel X, bo tak go tu nazwę, nie byłby jednakowoż zaakceptowany. Ani Y. Bo poznałem też
Ygreka. Pomału mnie pożerają. A ja się nie bronię. Co gorsze, sprawia mi to przyjemność.
Dziewczynka uniosła głowę odetchnąwszy głęboko. W jej nieokiełznanej wyobraźni zaczęła
rysować się sylwetka: „portret z imaginacji" tego, kto to pisał.
— Jest podatny na przeróżne wpływy — mruczała półgłosem przewróciwszy się na plecy. Przed
oczyma miała teraz stado porządnie ostrzyżonych baranów płynących po niebie jak kierdel. —
Pewnie poznał jakichś punków albo rockersów. Lub, co nie daj Boże, różnych killerów czy
satanistów. Pełno ich, jeśli był na przykład w Jarocinie na rockowisku. Bez sensu! —
skarciła samą siebie. — Jarocin jest w lipcu. A wpis o poznaniu X i Y w połowie czerwca.
Przecież to... na trzy dni przed przyjazdem tutaj!
128
Gaga znów rozczochrała włosy. Robiła to bezwiednie co kilka minut, w wielkim zaaferowaniu.
Toteż wyglądała jak kandydatka na miss ze środkowej Afryki. Data uzmysłowiła jej właściwy
upływ czasu. I dała wiele do myślenia.
,,To wszystko wygląda podejrzanie — łowiła oczami barana w dziwnej aureoli nad wełnistą
głową. Szybował całkiem osobno, jakby chcąc podkreślić własną wartość, dostojeństwo, czy też
rolę przywódcy stada. — Zrekapitulu-jmy to, co już wiemy na podstawie przeczytanych
fragmentów: chłopak jest z porządnego, inteligenckiego domu, ma problemy z dziewczynami, nie
chce o nich z nikim rozmawiać. Delikatny i wrażliwy. Martwi się o to, co pomyślą rodzice.
Poznaje jakichś osobników w nie najlepszym gatunku. Ale, Q Boga ojca, o samobójstwie myślał
już wcześniej! Więc ani X, ani Y nie mają z tym nic wspólnego. Co więc jest na rzeczy? Jak
byłam w lesie, tak jestem w lesie! — skarciła samą siebie w myślach. — Albo wyciągam
niewłaściwe wnioski. Tak, zapewne".
Zaszeleściły trzciny. Ktoś mozolnie przebijał się przez łąkę rozchlapując kałuże. Gaga
ukryła czarną księgę w plażowym worku. Do niego nigdy nikt nie zaglądał, nie grzebał
wiedząc, iż znajdzie co najwyżej mokry kostium, ręcznik lub śliskie mydło.
Czarny wilgotny nos obwąchał włosy dziewczynki. Już nie było baranka z aureolą. W ogóle nie
było żadnego baranka. Z góry patrzyły na nią wilcze żółte ślepia.
— Musisz tak straszyć? — szepnęła z błogim uśmiechem. Uwielbiała Baskerville'a sama nie
wiedząc dlaczego.
Kapral szedłjak bocian wysoko unosząc nogi w kaloszach. Znów był po cywilnemu.
— Tak myślałem, że to znów ty — wysapał stając w rozkroku. — Nikt inny nie łazi po bagnach!
— Mówiłam już panu — Gaga usiadła — że szukam samotności. Nie trzeba mi wciąż deptać po
piętach.
Żółta szczoteczka do zębów zjeżyła się.
— A właśnie, że trzeba. Inaczej znów narobisz głupstw! Nie mogłaś wcześniej powiedzieć o
tych pistoletach? Może by nie doszło do strzelaniny!
Gaga zacisnęła zęby. Po chwili odezwała się zgryźliwie:
— Pistolety naprzód strzelały, a dopiero później zna-
9 — Kolacja na Titaniku
129
lazły się w paśniku. Ukryto je tam po napadzie na stację benzynową. Nie z mojej winy
zraniono małego! Kubicki przykucnął grzebiąc patykiem w mule.
— No dobrze. A po co je schowałaś w mrowisku? Gaga straciła nadzieję na samotność.
— Żeby ich nie wykorzystał właściciel. Myślałam, że polezą tam dzień lub dwa, ktoś zacznie
szukać zguby, zdradzi się, a ja...
— A ty go capniesz, zakujesz w kajdanki i osobiście, piechotą odprowadzisz pod bronią do
komisariatu nie przestając gwizdać melodii z filmu ,,Most na rzece Kwai"... Tak?
Wzruszyła ramionami. Co miała odpowiedzieć? Że to, co zrobiła, było ostatnim kretyństwem?
Nie zgadzała się z taką oceną faktów. Naturalnie, o złapaniu przestępcy czy też przestępców,
na gorącym uczynku, nie było mowy. Sama, bez pomocy, zostałaby najprawdopodobniej
potraktowana tak, jak mały Romek. Ale mogła przecież podejrzeć. Zobaczyć zbrodniarza.
Jednego czy dwóch. Chciała tego. Nieświadomie rywalizowała z niebieskimi mundurami. Zawsze
chciała być lepsza. I dlatego tu jest. Na obozie olimpijczyków. Dopiero od niedawna, ze
smutkiem, zdała sobie sprawę z tego, że ci najlepsi nie są, lub niekoniecznie będą,
społeczeństwu najprzydatniejsi. A przecież taka właśnie jest idea olimpiad. Potrafią żując
gumę balonową olewać wszystko, okazując egocentryzm do sześcianu. Gruboskórni geniusze,
mózgowcy z przyszłością dla zagranicznych uniwersytetów. Sfrustrowani, ezgaltowani i
kłamliwi. No, trzeba uczciwie przyznać, że nie wszyscy. Są i tacy jak Marmolada. Jak Wojtek,
Kacper, Kukła czy Piekarczyk. Czasem i oni szpanują, ale głównie dla pozy. Można zrozumieć i
wybaczyć. To przecież dopiero szesnastolatki.
Kubicki nie spuszczał oczu z dziewczynki.
— Dalej masz zamiar prowadzić śledztwo?
— Tak! — wrzasnęła zrywając się z miejsca. — Tak! — I porwawszy torbę z pasją wlazła w
najgęściejszy szlam. Szła chlapiąc i pryskając, wcale nie widząc, jak jest w tym śmieszna.
Pies i jego pan odprowadzali ją wzrokiem.
— Piekielna strzyga! — zmełł w ustach Kubicki. Basker-ville zmrużył żółte oczy. Czy był
tego samego zdania?
Wątpliwe.
130
Gnojek przyczepił się jak rzep i za nic nie pozwalał się odtrącić. Marniał coś z gębą
zapchaną gumą, a jego okrągłe jak guziki oczy wołały^z niemą prośbą.
— Bo to ona, wszystko ona — czarne z brudu paluchy gniotły brzeg spódnicy Gagi. — Nikt nie
chce słuchać...
Dziewczynka przystanęła zniechęcona.
— Hej, ty! — powiedziała ostro. — Jak masz coś na wątrobie, to wal do taty. Ja się nie
nadaję na spowiedniczkę. Grzechów ci nie odpuszczę i pokuty nie zadam. Jasne?
Gnojek pociągnął nosem.
— Do taty nie mogę. On goni w piętkę. Ma was wszystkich po... — urwał taktownie.
— Wiem. — Gadze chciało się śmiać. — Wiem dokładnie, gdzie nas ma tatulo. Ale przyjechał z
własnej, nieprzymuszonej woli i bez zgody komendanta nie odjedzie. A poza tym — spojrzała
małemu w oczy — wziął za to pieniądze. Państwowe. Czyli nasze. I siedział tu z tobą prawie
przez miesiąc. Jedząc i pijąc. Jasne?
Mały grzebał patykiem w piasku.
— Ale ja coś wiem. O radiu i Monice. Tylko nikt nie chce słuchać. I w tyłek dostałem
niesprawiedliwie.
Gaga zmiękła. To był argument.
— W porządku — powiedziała. — Możemy pogadać poważnie. Ale są dwa warunki — dorzuciła
miękko.
Czarne guziki błysnęły.
— Jakie?
— Przyjdziesz do baraku po zmroku. Od strony lasu. Wejściem przez składzik. I umyjesz się
jak człowiek. Gębę, uszy, łapy.
Gnojek skrzywił się jak po zjedzeniu cytryny.
— Nogi też?
Gaga przygryzła wargi, żeby się nie roześmiać.
— Nogi mnie nie obchodzą. Ale nie mogę patrzeć, jak ci gile wiszą do pasa. Masz być czysto
wymyty i balonówę zostawić w swoim namiocie. Okay?
Mały poważnie skinął głową.
Marmolada sprawnie nalewała zupę do talerzy. Z pełnymi biegały Hanka i tłustowłosa
Margareta.
131
— Organizacja pracy jak z koziej... trąba! — puknęła palcem w czoło Gaga. — Nie lepiej
talerze ustawić na stołach i przynieść kocioł z zupą?
— Tylko kto udźwignie taki ciężar? — wzruszyła ramionami Marmolada.
— Chłopaki. Nasi ukochani kulturyści.
Margareta odrzuciła z czoła kłaki. Błysnęło wściekłe błękitne spojrzenie.
— To ich o to poproś. Bo na nasze wołania nie reagują. A w ogóle to się tak nie wymądrzaj.
Dziś masz dyżur w kuchni.
Gaga umilkła. O dyżurze zapomniała. Chyba chciała zapomnieć.
Idąc w kierunku namiotu, natknęła się na faceta w ciemnych okularach. Nie od razu poznała
goryla*z sycylijskiej mafii.
— I pan tu? — zdziwiła się szczerze. Przyjrzał jej się spod oka.
— No właśnie. Ja tutaj. Lubię las. Cisza, spokój...
— Dopóki ktoś nie pociągnie serią z pistoletu, co? Wtedy jakby głośniej. I ciekawiej.
Mężczyzna nie zareagował. Był z tych, którzy przyjmują wszystko z kamiennym wyrazem twarzy.
Nawet dowcipy o członkach rządu.
— Nie musisz przyznawać się, że mnie znasz. Gaga przystopowała. O, to już było coś nowego.
— Mam udawać, że pana nie widzę? Powietrze? Czy pan myśli, że trzydziestu trzech mózgowców
da się nabrać na pańskie incognito? Że weźmiemy pana za zbieracza grzybów lub członka
pielgrzymki do Częstochowy, który zgubił się tu przez gapiostwo? Musiałby pan zdjąć te
czarne okulary, przypiąć białą brodę i wąsy. A tak, to na milę czuć tajniaka, panie
Corleone.
I nie oglądając się odeszła.
Mężczyźnie drgnęła szczęka. To nie był nawet ćwierć-uśmiech. Cień zabawy, jeśli takowy może
pojawić się na kamiennym obliczu posągu.
Pod namiotem tkwił Kubicki w kaloszach. Obok warował czarnosrebrny Baskerville.
— O rany! — jęknęła Gaga. — Co krok to organ władzy.
132
Dziś w kaloszach. Żyć z wami ciężko, a bez was jeszcze trudniej!
Z namiotu wyszła rumianolica Karolina. Miała na sobie jeszcze mniejsze bikini. Za to biust
jakby większy.
— Próbuję go poderwać — szepnęła do Gagi mrużąc bezczelne oczy. — Ale facet jak głaz. Albo
pedał, albo kocha tylko psy.
Gaga zastopowała jak wryta. Coś ją zaskoczyło. Coś, co wypowiedziała przed chwilą Karolina.
Mrugała powiekami chcąc złapać tę wątłą nić. Niestety. Wyparowała, zanim udało się ją
namotać. Zniecierpliwiona odburknęła:
— Jak tam Grześ? Kocha cię jeszcze?
Karolina wyszczerzyła zęby. O miłości mogła mówić do rana. —Tak. Ale dołączył jeszcze
Gruszka. Wiesz, ten matematyk.
Gaga skinęła głową. Gruszka nie został dotąd oficjalnie wykreślony z rejestru podejrzanych.
Tkwił tam samotnie niczym Szymon Słupnik.
— Też się oświadczył? — spytała zrzucając przepoconą koszulkę. Sama myśl o niechybnym
praniu przyprawiała ją o ból głowy.
Karolina wyciągnęła się na łóżku. W tej niewymuszonej pozie mogłaby statystować w filmach
porno. Fryderyk Gruby powiedziałby na pewno: ,,To całkiem ładny kawałek wołowiny". Zaś
Gadze, nie wiadomo dlaczego, przypomniało się inne nagie ciało skrępowane sznurem do
bielizny.
— Jak nie złapią tych zbrodniarzy w ciągu tygodnia, to przestanę płacić podatki! —
wymruczała szukając czystego stanika. — Nie ma nic gorszego niż leniwa policja!
— O nie — odezwał się kapral — nasze pensje nie pochodzą od podatników. Sami je
wypracowujemy. Jak wszyscy. Z nas fiskus też zdziera podatki.
Gaga chwyciła mydło i ręcznik. Przez tego siedzącego na zewnątrz faceta musiała wyjść ubrana
od stóp do głów. Zupa na pewno już wystygła.
— Idę się myć! — zawołała głośno. Kiedy wyszła, kaprala już tam nie było. Tylko w pobliżu
umywalni zobaczyła srebrzysty ogon psa.
„Pilnują mnie jak oka w głowie! — roześmiała się cicho. — Włos mi z głowy spaść nie może!"
133
Na obiad oprócz marchewkowej z grysikiem i klopsa z buraczkami był kompot. Nitecka uwijała
się jak w ukropie.
— Ktoś jeszcze do nas przyjedzie? — spytał Juryś półgłosem. — Ten chudy rewizor?
— Ten propagandzista? Z bezpieki? — Kulawy przełykał marchewkową z wyraźnym
obrzydzeniem.
Lady uniosła świeżo umytą głowę. Miała piękne, bardzo jasne włosy.
— Wam się już bezpieka mnoży jak króliki! Wszystko pachnie Scotland Yardem!
— A ten stół tam? Nie widziałaś? — wskazał dłonią Jaroszek. — To kto? Nie policja Jej
Królewskiej Mości?
Istotnie. Z dala od sosnowych krzyżaków z niesubordy-nowaną młodzieżą ustawiono
pięcioosobowy stolik. Jedli przy nim panowie cywile z dziwnie odstającymi marynarkami. Pod
pachami mieli mało tajemnicze zgrubienia.
— Źle uszyte garniturki! — skarcił Kacper. — Gnaty sterczą.
— Kości? — zdziwiła się jedna z Papug. Ryknęli śmiechem, aż echo poszło po lesie.
— Gnat inaczej kopyto — wykrztusił Rudy wyśmiawszy się dostatecznie.
Papużka była jednym wielkim znakiem zapytania.
— Zlitujcie się i oświećcie panienkę — jęknął Kacper. — kopyto to po prostu pistolet.
Rewolwer. No, broń krótka.
Papugi umilkły trwożnie wpatrzone w szerokie bary nieznajomych. Dopiero po chwili zaczęły
się z wdziękiem uśmiechać.
— Kretynki — warknęła Marmolada.
Gaga powoli jadła ziemniaki. Głowę jej zaprzątała nowa myśl: „Dlaczego Michał nigdy nie
bierze udziału w ogólnych rozmowach? I nikt, o dziwo, się do niego o to nie przyczepia. Nikt
nie komentuje. Nawet Fryderyk Gruby nie będący przecież osobnikiem szczególnie taktownym.
Michał żył życiem samotnika. Od pierwszego dnia. Zaanektował olchę, zrobił sobie tam wcale
wygodne siedzisko i oddawał się filozofowaniu. I nikt nigdy nie pisnął nawet marnego słowa.
Dziwne. Ale mnie też nie skubią. Nie czepiają się. Też wiodę żywot nikomu i niczemu nie
podporządkowany. I oni to akceptują. A czasem nawet pomagają. Jak Marmolada".
134
Jacek dał hasło do powstania. — Proszę was — dorzuciłto-nem błagalnym. — Nie oddalajcie się
nigdzie w pojedynkę. W ogóle nie oddalajcie się bez mojej zgody.
Wzruszyli ramionami. Nie, stanowczo kierownik obozu nie miał ani cienia autorytetu. A
szkoda.
Czym jest prawdziwe zagrożenie? — pisał anonimowy autor w notatce z dnia siedemnastego
czerwca — niewiadomą. Ludzkość boi się przede wszystkim broni nuklearnej. A jednostka? Boi
się noża, kastetu, AIDS i następnego Czarnobyla. Czego boję się ja? Szyderstwa. To po
pierwsze. I nietolerancji, po drugie. Życia w ciągłym stresie. A przecież tylko takie mi
pisane. Od wczoraj wiem to na pewno. Stało się, co się stać musiało. Uczucie dziwne, jak
wszystko co nieznSne. I wspaniałe jednocześnie. Ale żyć z tym nie można. Nikt nigdy mi nie
wybaczy. Nigdy. Przyjechałem, by tu umrzeć".
Gaga zamknęła czarną księgę. Nie było w niej już więcej ani jednego wpisu. Tylko czyste
kartki. Bez jednej plamki.
— Esteta — wyszeptała gładząc palcami wklęsłe, pozłacane litery na okładce. — Zakłamany,
obrzydliwy aż do szpiku. Przyjechał tu, żeby umrzeć. I co? Jakoś żyje. Ma cztery dni przed
sobą. Tylko cztery dni. I ja też mam tylko cztery dni, żeby go uratować. O, piekło! Niech
się coś stanie! Niech się wreszcie zdradzi, bo już mi brakuje sił!
— Co tam mruczysz? — zabrzmiał jej nad uchem głos Wojtka. — Jak Baba Jaga nad kotłem
tajemniczego ziela.
— Szkoda, że ci zabrali skrzypce — powiedziała Gaga chowając ukradkiem fałszywą Biblię do
torby. — Ci złodzieje. Moglibyśmy zrobić pożegnalne ognisko. Zagrałbyś.
— Na przykład co? — Wojtek objadał gałązkę jeżyn. Były jeszcze czerwone, niedojrzałe.
— Vivaldiego. Albo... coś Paganiniego. Czy to był instrument wysokiej klasy? Ten
skradziony?
Wojtek rozłożył ręce. Był bardzo chudy i wysoki. Właściwie tyczkowaty. I miał najdłuższe
palce w Europie. Powinien właściwie być pianistą.
— Tak sobie. Nic szczególnego. Ale w kryzysie każdy instrument staje się najwartościowszym.
Szkoda mi skrzypiec. Tym bardziej że szkoła ich nie ma. Te były moją własnością. Mojego
ojca.
135
— Też gra?
— Tak. — Wojtek odrzucił ogryzioną gałązkę. — W orkiestrze filharmonii. Teraz są na drugiej
półkuli. Koncertują w Brisbane. Do jesieni.
— Chciałbyś zrobić karierę solisty?
Wojtek uśmiechnął się. Miał krzywe dolne zęby.
— Kobieto, każdy, kto przestąpi próg szkoły muzycznej, chce być Szeryngiem lub Dawidem
Ojstrachem. Inaczej nie warto ćwiczyć po osiem godzin dziennie. Oczywiście, że będę
genialny. Już jestem. Reszta to cholerna praca. I tylko to.
— Co myślisz o śmierci? — Gaga siedziała w kucki z dłońmi zanurzonymi we włosach.
Wojtek przyjrzał się jej uważnie.
— Masz jakiś problem? Trzeba ci w czymś pomóc? Cały Wojtek. Inny roześmiałby się do rozpuku
i odparł
byle co. Byle głupstwo. A ten inaczej: pyta, czy może pomóc. Ilu jest takich, co nie olewają
wszystkiego? Trzech na stu? Trzydziestu? Skądinąd ciekawe zagadnienie. Statystyka nie do
odnotowania w rocznikach GUS-u.
— Niestety. Nikt mi w tym pomóc nie może. To jest zagadka na... cztery dni.
— Chyba... za cztery punkty? — roześmiał się Wojtek. — Lubię rozwiązywać zagadki. Życiowe
też. To jest jak napad na bank: albo chwytasz miliony, albo parę lat paki!
— Na pewno chcesz żyć? — wyjęczała Gaga. — W piątek też?
Wojtek spojrzał na nią spod oka. Ale wzrok miał surowy.
— Znam cię. Nie wygłupiasz się z byle powodu. Ale też nie pozwalasz sobie pomóc. Pan Bóg
Żydów mawiał: „Kobieta stworzona jest z żebra. A żebro jest krzywą kością. Jeśli ją
zaczniecie prostować — złamiecie ją". Nie chcę cię prostować. Zostań ze swoimi problemami
socjo-lingwi-stycznymi. Bywaj.
Odchodził w kierunku jeziora wysoki, chwiejny. „Pięknie mu będzie we fraku — pomyślała Gaga.
— A ja dalej jestem głupim głąbem. I tyle".
O spotkaniu z Gnojkiem byłaby zapomniała. Ze złości zabrała się do prania. A nazbierało się
tego sporo. Wiesza-
136
jąc kolorowe bluzki na sznurze, cały czas widziała wilgotny nos ukryty w trawie.
— Pan wygląda na takiego, co myśli zza węgła! — powiedziała głośno.
Kapral Kubicki nie odezwał się. Nie musiał. Spełniał swój obowiązek w skupieniu i milczeniu.
Za kłótnie z podopiecznymi nie dostawał specjalnej premii. Ani jego pies.
Zmierzchało. Zaraz Margareta zacznie walić w patelnię. Gnojek wylazł z łopianu jakiś dziwny.
Gaga w pierwszej chwili nie wiedziała, o co chodzi, dopiero gdy jej wlazł pod nogi,
zbaraniała: Gnojek był czysty. No, wyprany jak ta bawełniana koszulka, co ją wieszała.
— Przyjdziesz? — prawie wionął. Szept był przenikliwy. Pies nastawił uszu.
Gaga ruchem głowy pokazała mu Baskerville'a i jego pana. Zrozumiał bez słów. I zniknął tak
cicho, jak się pojawił.
W namiocie miotała się Karolina. Szukając wstążki do wiązania włosów, patroszyła wszystkie
swoje tobołki.
— Co to jest? — wrzasnęła nagle wyciągając kłąb różowego materiału. — Kto mi to wrzepił?
Gaga zastygła w bezruchu.
— Stop! Nie ruszaj się! Stój, mówię! — To nie była prośba. To był rozkaz.
Karolina zastygła na czworakach.
— Co jest? — wyszeptała przestraszona.
Gaga nie miała czasu na tłumaczenie. Jednym skokiem dopadła płachty wyjściowej i wrzasnęła w
ciemniejący las:
— Panie kapralu! Panie ka...
Znalazł się koło niej w sekundzie. Pies też.
— Ta różowa sukienka, widzi pan? — dziewczynka przyklękła obok oszołomionej bez reszty
Karoliny. — Ktoś ją podrzucił. To sukienka Lady, ale nosiła ją Monika.
Kubicki powoli się uspokajał. Oddychał głęboko.
— Ramzes, siad.
Czerwony ozór zwisał mu aż na piersi. W przymrużonych ślepiach czaiły się iskierki
rozbawienia.
— Rozumie pan? — Gaga rozciągnęła wściekle różowy materiał na ziemi.
— Nic a nic — przyznał szczerze kapral.
— To jest dowód rzeczowy — powiedziała Gaga wsta-
137
jąc. — Ktoś ją podrzucił Karolinie do plecaka. Ta sukienka może być kluczem do całej sprawy.
Karolina powoli dźwigała się z klęczek. Starała się przy tym przybierać pozy odpowiednie do
skąpego stroju. Podobał jej się młody blondyn. I jego wąsik.
Kapral wyraźnie źle się czuł w ciasnym namiocie. Bez przekonania wziął sukienkę. Nagle
zareagował Ramzes. Podniósł łeb w górę i szczeknął. To jeszcze bardziej speszyło milicjanta.
Wyciągnął rękę z dowodem rzeczowym.
— Wąchaj.
Baskerville szczeknął dwa razy. Ale się nie ruszył. Gaga przyglądała się mu pełna zachwytu.
— On poznał zapach. Nie wie tylko, czyj. Ta sukienka na pewno była w trabancie. Razem ze
złodziejami. Zanim ograbili obóz.
Karolina patrzyła na nią szeroko otwartymi oczyma.
— Co ty bredzisz?
— Nie bredzę. Widziałam ich w miasteczku. To znaczy mężczyzn w trabancie. Pomiędzy nimi
siedziała dziewczyna w tej sukni. Tak było!
Kapral zachował się jak trzeba: zwinął „dowód" w porządny pakunek, obrzucił namiot uważnym
spojrzeniem i wyszedł. Wysiłki Karoliny na pewno poszły na marne. Kiedy nadeszła Marmolada,
zastała swoje współlokatorki przetrząsające wszystkie kąty.
— Nie pytaj, tylko szukaj! — rzuciła Gaga za siebie.
— Ale czego? — sapnęła Marmolada niezbyt zdziwiona. Znała już Gagę od ponad trzech tygodni.
— Wszystkiego, co nie jest twoje! — powiedziała Karolina nurkując pod łóżko Hanki.
Po pół godzinie dały za wygraną. Namiot wyglądał jak po przejściu średniego tornada.
— Jakaś zołza to podrzuciła — mamrotała Karolina ogryzając kciuk. — Myślę, że to...
Pisk zabrzmiał jak głos myszy złapanej w pułapkę. To Hanka na widok swojej walizki.
— Kto wam pozwolił grzebać w moich rzeczach? — Jej oczy były wściekłe a jednocześnie
trwożliwe.
— Ile ci za to zapłaciła? No, gadaj? — Gaga szła za ciosem. Albo trafi, albo przeprosi.
Trzeciego wyjścia nie było.
138
Hanka dała się złapać jak ostatnia idiotka. Zatrzepotała rzęsami, pomachała rękami i
zwyczajnie chciała dać nogę.
— Marmolada! — Gaga tylko o pół tonu podniosła głos. Wysportowana wysoka dziewczyna
żelaznym chwytem
unieruchomiła niedoszłą uciekinierkę.
— Zwariowałyście? Co wy...?
— Słuchaj — Gaga mówiła cicho i straszliwie wolno. — Tam, na zewnątrz, czeka sześciu
milicjantów. Są tu, by nie tylko złapać zbrodniarzy i złodziei, ale również po to, by
wreszcie wyjaśnić wszystkie zaistniałe okoliczności. Kto co komu podrzucił też. Przed chwilą
kapral wyszedł stąd z różową sukienką Lady. Tą, która rzekomo zginęła razem z Moniką. Była w
plecaku Karoliny. Ty ją tam włożyłaś. Pies wytropił — dorzuciła bez sensu.
Hanka chlipnęła raz i drugi. Przestała się wyrywać. Usiadła na łóżku i przez nikogo nie
popędzana mamrotała przez łzy:
— Wcale nie chciałam. To ona. Lady mi kazała. Powiedziała, że już czas utrzeć nosa tej
wścibskiej babie...
— To mnie dotyczy! — ucieszyła się Gaga.
— No. Ciebie.
— I dlatego włożyłaś sukienkę do mojego plecaka? — wrzasnęła Karolina. Niewiele z tego
wszystkiego rozumiała, ale nie znosiła intryg.
— Chciałam do plecaka Gagi. Ale mi się pomyliły. Marmolada zachlupotała termosem. Zdjęła
nakrętkę i nalała do niej trochę płynu. Podała zasmarkanej Hance.
— Masz, łyknij. A potem mów dalej.
Hanka pociągnęła i zakrztusiła się. W namiocie rozszedł się charakterystyczny zapach. Gaga
spojrzała na Marmoladę z naganą.
— Rum?
Zapytana skinęła głową.
— Jeszcze mam trochę w zapasie. No, Hanka, zeznawaj dalej albo wołamy organa władzy.
To ostatecznie zadecydowało. Hanka śpiewała jak na spowiedzi. Tyko że wszystkie relacje w
sumie nie dawały pełnego obrazu.
— Ja tam nie wiem, o co z tą sukienką chodzi. Dlaczego miała zostać podrzucona. Lady nigdy
jej nie włożyła. W każdym razie ja jej na niej nie widziałam.
139
— A na kim widziałaś? — spytała Gaga.
— Na nikim. Ale pamiętacie, że trzy dni temu, zaraz po zniknięciu Moniki, Lady zgłosiła
kradzież tej właśnie różowej szmaty. Wyglądało na to, że chce obciążyć Monikę.
— No właśnie — skinęła głową Marmolada.
— Tylko że nasza Brytyjka zmieniła zdanie. I kradzieżą sukni postanowiła obciążyć mnie —
powiedziała Gaga spokojnie. Co ci za to dała?
Hanka pomrugała rzęsami.
— Perfumy. Angielskie.
— Ale dlaczego? — jęknęła Marmolada. — To się kupy nie trzyma.
— Owszem. Trzyma. Bo wiem coś o niej, o czym chciałaby zapomnieć — wysapała Gaga ze
złością. — Głupie dziew-czynisko powinno wiedzieć, że nie trzeba mnie zastraszać, abym nie
puściła pary z ust!
— I nie puścisz? Nawet nam? — spytała Karolina.
— Już i tak za dużo wiecie — westchnęła Gaga — a mnie czeka dziś jeszcze jedna rozmowa.
Wiesz, gdzie mnie szukać — zwróciła się do Marmolady biorąc latarkę. — Posprzątajcie tu,
zanim przyjdą Papugi. Trzy razy zagwiżdżesz. W razie czego!
— Dobrze, że ten facet z psem cię pilnuje! — roześmiała się Karolina z nutką zazdrości w
głosie. — Chyba się zakochał!
Gaga wywaliła język. Czuła ustawiczną obecność żółtej szczoteczki do zębów, co ją nieco
deprymowało. Trzeba jednak przyznać, że ani pan, ani pies specjalnie jej nie ograniczali
swobód. Toteż do składziku dotarła przez nikogo nie nagabywana.
Gnojek korzystając z samotności wyżerał kiszone ogórki. Jeden po drugim, aż trzaskały w
zębach.
— Dosyć! — Gaga była stanowcza. Postawiła słój na najwyższej półce. — Inni też by zjedli.
Mały dokładnie oblizywał palce.
— Zawsze musisz wszystko widzieć?
— To cecha mojego charakteru — odparła sadowiąc się na skrzynce po pomidorach. — O co
chodzi? Byle szybko!
Gnojek naburmuszył się.
— Szybko się nie da. Cholernie pogmatwane.
140
Gaga wyczuła, że spowiedź małego może przynieść pewne rewelacje. Nie spodziewała się tylko,
że aż takie.
— To zasuwaj. Od czego zaczynasz?
— Od kocówy i tych dwóch pięćsetek Kornikowej.
— Stary — westchnęła dziewczynka. — Podwędziłeś je. Sama widziałam.
— Cholera w bok! — wrzasnął zrywając się ze stołka. — Widziałaś, że brałem, ale nie wiesz,
dla kogo!
Gaga zmarszczyła brwi. Nade wszystko nie lubiła małych kłamstewek.
— Dorabiasz ideologię, synku?
Gnojek znów usiadł. Wyglądał jak mały, porzucony pa-jacyk. W jego bystrych zwykle oczkach
malowało się cierpienie.
— Albo wysłuchasz do końca, albo nie.
— W porządku. Więcej ci nie przerwę. Mów.
— Pieniądze były potrzebne Monice. Miała u którejś z dziewczyn dług. Za bluzkę, którą
odkupiła czy coś takiego. Nie wiem. Sama swoje przepuściła w miasteczku. Jak to baba.
Powiedziała, że jak wezmę z kasetki Kornikowej dwie pięćsetki, to mi załatwi walkmana. Z
kasetą. Na całe wakacje.
— To miała być pożyczka? Ten walkman? Nie prezent? Mały przecząco potrząsnął głową.
— Nie na zawsze. Tylko tu. Od Rudego. Miał podobno dwa. Ona i Rudy... no wiesz... —
zająknął się.
— Nie wiem — powiedziała zimno. — Nic mnie nie obchodzi, co robiła Monika z Rudym.
Gnojek wzruszył ramionami.
— Nic takiego. Tylko się całowali. Raz czy dwa. Ja tam widzę wszystko, bo na mnie nikt nie
zwraca uwagi.
— I co dalej?
— No... zwinąłem te pięćsetki. Ale mnie nakryliście. I kocówę dostałem niesprawiedliwie.
Nie dla siebie brałem.
— Sprawiedliwie — stęknęła Gaga. — Nie jest ważny powód, tylko czyn. Co mówi siódme
przykazanie? Nie kradnij!
— Dobra. Nie zgłaszam pretensji. Ale Monika była wściekła. Kiedy ją spotkałem koło dębów,
w dzień napadu na obóz, to...
— Zaraz, zaraz — Gaga uniosła dłoń do góry. — To ważne: jak Monika była ubrana?
141
Mały pomrugał rzęsami.
— No jak? W takiej kiecce z falbaną. Różowej. Gaga przymknęła oczy: oto drugi świadek.
— Co jeszcze tam widziałeś, przypomnij sobie.
— Gadała z kimś. Jakiś facet stał pod dębem. Myślałem, że to Rudy, ale jak się chował za
drzewo, to zobaczyłem szare spodnie. Rudy takich nie ma. I upuścił na ziemię coś.
— Co?
— Wyglądało jak kalendarzyk czy notes... Monika była zła, że ją szpieguję. Zaraz poszła do
obozu, i ja za nią. Nawet myślałem, żeby wrócić potem, zobaczyć, co tam leży, ale tato
ryczał na mnie i zapomniałem.
— Dobrze mówisz — pochwaliła go Gaga. — Wszystko się na razie zgadza. Też tam byłam.
Gnojek mościł się na stołku zadowolony z siebie. Tak rzadko ktoś go chwalił, a jeszcze
rzadziej mu wierzył.
— Ale to nie koniec — pochwalił się. — Potem widziałem ciebie, jak właziłaś po drabince do
paśnika.
— Kilka dni później — westchnęła Gaga. — Nie widziałam cię, to błąd.
— Tak myślę. Coś wyjmowałaś. To było w szmacie.
— Zawsze podglądasz z ukrycia?
Gnojek grzebał wskazującym palcem w nosie.
— Nie tylko ja. Za tobą ktoś lazł.
— Kto? — szarpnęła się Gaga. Zaskrzypiała niebezpiecznie skrzynka po pomidorach.
— Nie widziałem dobrze. Krył się. Ale to któryś z naszych chłopaków. W dżinsach i
adidasach z czerwonymi paskami.
„Sprawdzić, kto ma adidasy z czerwonymi paskami!" — tłukło się w mózgu dziewczynki.
— Jaki był? Brunet, blondyn? Mały wzruszył ramionami.
— Cały siedział w krzaku. Wystawały tylko dżinsy i buty. Ja też leżałem w sosenkach. Tyle
tam tego...
— I co dalej?
— Ten facet widział, gdzie poszłaś z pakunkiem w szmacie. Co to było?
— Lody truskawkowe! — warknęła. — Człowieku, to ważne! Ty też polazłeś za nami?
Mały przecząco pokręcił głową.
142
— Przylazł ten grzybiarz, Kacper. Zaczął gadać. Dżinsy zniknęły. Bo ten, co cię śledził,
poszedł dalej, za tobą.
Gaga skinęła głową. Wspaniałe klocki Lego zaczęły się układać we właściwy wzór. ,,A zatem
ktoś z naszych podejrzał, jak zagrzebywałam pistolety w mrowisku. Potem je odkopał i zabrał.
Jeden schował pod powałą namiotu. A drugi?"
— To już wszystko. — Gnojek patrzył łakomie na słoik z dżemem wiśniowym.
— Nieprawda. — Gaga odstawiła słoik na najwyższą półkę. Bądź co bądź był dobrem
społecznym.
Gnojek spojrzał na nią łzawo.
— Nie^wierzysz? Pokręciła głową.
— Nie. Jeszcze ci została do wyjaśnienia sprawa radia tranzystorowego, które rzekomo
znalazłeś pod dębami. Ty lub Monika.
Mały pacnął się dłonią w czoło.
— No jasne. Radio. To było tak: Monika się wierciła, coś chciała od tych, no, Papug z
łatanego namiotu. Wiesz, o które baby chodzi?
Wiedziała. W „łatanym" namiocie, zwanym tak od dużego kolorowego płatu przykrywającego pod
szczytem niezbyt szczelny dach, mieszkały Wyjątkowo Dobrze Wychowane Panienki. Takie, co to
z byle kim nie gadają. I które żywiołowo nie znosiły Moniki choć ta, wstyd przyznać,
wyraźnie o ich względy zabiegała.
— No dalej, bo czas płynie.
— Poszła pod te dęby wściekła, bo one, te z łatanego, w ogóle nie chciały z nią gadać.
Słyszałem jak plotkowały, że Monika nie umie poprawnie mówić, że nie jest żadną olimpijką,
tylko ją ktoś ustosunkowany wepchnął do obozu.
Gaga poczuła głód. Rozejrzała się. Puszka po dżemie jabłkowym powinna zawierać sucharki. I
zawierała. Zdjęła z góry słoik z truskawkami. Dobro społeczne może się stać w miarę potrzeb
dobrem jednostkowym. Trudno, nie umrą przecież z głodu. Po chwili chrupali oboje zanurzając
kęsy w dżemie.
— I co dalej? Dlaczego ciągle włóczyłeś się za Moniką? Mały przełknął.
143
— Bo jej nie lubię. I tej drugiej też.
— Jakiej: drugiej?
— Co gada stale po angielsku. Lady. Ona tę Monikę trzymała krótko. Rozkazywała, a tamta
wykonywała wszystko bez gadania. Słyszałem... — jakiś hałas rozległ się na zewnątrz
składziku. Gnojek umilkł przestraszony.
— To nic. Mów dalej, co słyszałeś?
— Jak ta angielska zołza mówiła do Kornikowej, że Monika nie ma prawa tu być. Że ona
wszystko wie i doniesie, komu trzeba. Kornikowa to jakaś tam ciotka Moniki.
— Dalej. Co z radiem.
— Podejrzałem ich.
— Kogo?
Mały żuł pracowicie. I ciamkał przy tym jak prosię.
— Jednego faceta. Stary... tak ze dwadzieścia lat. Czarny, z wąsami. Miał fajną kurtkę
nabijaną ćwiekami. Szpaner. Tam, pod dębami, chyba się spotkali z Moniką. Przyjeżdżał na
motorze. Zostawiał go po drugiej stronie lasu. Od cementowni.
,,Jasne — myślała Gaga — i stamtąd odjechała. W dniu swojej ucieczki. Bo przecież wiem, że
nikt jej nie porwał. Czegoś się przestraszyła, coś tu mogło ją spotkać takiego, że nawiała
przy nadarzającej się okazji. Albo się wcześniej umówili. Chociaż nie... z zeznań dziewczyn
wynikało, że poszła się myć bez zamiaru ucieczki. To stało się później. Ktoś po nią
przyjechał. Na pewno ten brunet z wąsikiem. Widać ziemia im się tu paliła pod nogami, ale
dlaczego".
— I co dalej?
— Wąsaty miał tranzystor. Radio stało pod drzewem i cicho grało. Dlatego nie słyszałem, o
czym mówili. Facet chyba jej dosuwał, bo był czerwony na gębie ze złości. I machał łapami.
Poszli dalej, a radio zostało. Więc się podkradłem, i...
— Ty jednak masz lepkie łapki! — zezłościła się Gaga.
— Przecież nie na zawsze! Tylko tu tak nudno w obozie. Nie można posłuchać rocka. No, dla
mnie tu jest za cicho! Więc wziąłem ten tranzystor i przekręciłem gałkę, żeby było
głośniej...
— A oni?
— Jak nie wpadną! Jak nie wrzasną! Ale wąsaty zreflekto-
144
wał się, że go rozpoznam, i dał dyla. Ja też w nogi, ale do obozu. Za mną leciała Monika
wołając, żebym tego radia nikomu nie pokazywał. Mnie się też nie chciało podpaść, więc
wrzuciłem je do namiotu. Monika, jak się zorientowała, że wszystko się wyda, udała głupią. I
tyle.
— Dobra. To wystarczy. Teraz zmiataj do namiotu, bo ojciec podniesie wrzask, że cię
ukradli.
— Ojciec chciałby, żeby mnie ukradli — powiedział mały pochylając głowę. Wyglądał dość
żałośnie. — Miałby o jeden kłopot z głowy mniej.
Gaga klepnęła go po wystającej łopatce.
— Tylko nie pękaj. I nie jest tak źle, jak myślisz. Tato ma teraz ciężkie życie. Z nami
wszystkimi. Ale sama słyszałam, jak się odgrażał, że za tydzień, jak się to wszystko
skończy, to weźmie syna i pojadą w góry. Na koniec świata.
— Naprawdę tak powiedział? — oczy małego były pełne światła.
— Tak. A teraz spadaj. I ani słowa nikomu o tym, o czym tu mówiliśmy.
Mały wtopił się w czerń. Ale był bezpieczny. Jego odejście zarejestrowały żółte, zmrużone
ślepia.
Przy śniadaniu wszyscy ziewali. Może to na skutek zmiany ciśnienia. Milicjantów gdzieś
wymiotło. Wydawało się, że to zwykły, kolonijny dzień. Że nic się nie zdarzyło na polanie, a
tylko komuś przyśnił się koszmarny sen. Czy to jednak możliwe, by wszyscy śnili to samo?
Gaga, uzyskawszy pozwolenie, zabrała się do miasteczka razem z Kornikową. Szły drogą koło
jeziora. Był piękny ranek. Z tych takich ,,czystych", gdy powietrze jest kryształowe i
przezroczyste. Kiedy kontury namiotów, drzew a nawet trzcin rysują się wyraziście jak na
chińskim jedwabiu pomalowanym pędzlem umaczanym w czarnym tuszu. Kornikowa szła ciężko
posapując.
— Gdzie mnie zaniosło! Nie mogłam to w domu siedzieć!
— Przecież pani to lubi — powiedziała Gaga spokojnie. Sama słyszałam, jak rozmawiałyście z
Nitecką, że nie ma to jak kolonie, chociaż człowiek się i narobi, to jednak zarobek jest
niezły.
— Ja tak mówiłam? — zdumiała się grubaska. — To mi
145
się chyba we łbie przekręciło. Fakt, od kilku lat gospodaruję na koloniach, ale czasy się
zmieniły. Przedtem władza mogła nakazać miejscowym, co ma być i ile. Znaczy... jedzenia. A
teraz? I dzieci były inne. Nie to co dziś: rozwydrzo- I ne, rozwrzeszczane, z gołymi tyłkami
latają, bezbożnice! \ Piwo piją, papierosy kurzą i kto wie, czy i czego gorszego nie robią w
krzakach.
— To dlaczego pani nie sprawdzi? — roześmiała się! dziewczynka. — Ma pani władzę: można do
rodziców napisać, poskarżyć się na złe nawyki wyniesione z domu...
— Ее, tam! — Kornikowa machnęła ręką. — Gdyby to były małe dzieci... myślałam, że jak tacy
mądrzy, nadzwyczajni, tacy najzdolniejsi to i wychowanie będzie super. A tu co? Skaranie
boskie i Sodoma! Nie dla mnie już taka praca.
— Tacy jesteśmy. Tak zostaliśmy ukształtowani. Przez dorosłycn. To oni stworzyli nam
warunki: dobre i złe. I dali przykład: dobry i zły. „Otoczeni fałszem, dali koncert fałszu",
jak mawiał Gombrowicz w „Ferdydurke".
— Ja tam się na tym nie znam. To dla mnie za mądre. — Tu idę. Na pocztę. A potem do
piekarza. Zamówić chleb i bułki. Po południu chłopaki odbiorą. A ty?
— Na stację benzynową. Znajdę panią w piekarni albo w spożywczym. Na razie.
— Tylko się nie zgub! Bo mi ten z psem głowę urwie! Gaga roześmiała się w duchu. „Czy oni
powariowali?
Sądzą, że Baskerville nie ma nic lepszego do roboty, tylko mnie pilnować! Czterdzieści osiem
godzin na dobę!"
Na stacji benzynowej nie było dziadka. Wspólnik pokazał dziewczynce różowy dom na końcu
uliczki.
— Tam jest. Z wnukiem. Dziś ma wolny dzień. Naprzód był żółto pomalowany płoteK.
Brzydki. Zbyt
agresywny. W ogródku kwitły kępy łubinów i jeszcze czegoś pomarańczowego. Z bliska kwiatki
wyglądały jak drobne maki. Gaga zapukała delikatnie. A później głośniej.
— Wejść.
W pokoju było ciemno. Zza opuszczonych stor nie wpadał najmniejszy promień światła. Zanim
się wzrok przyzwyczaił, dziewczynka stała nieporuszona.
— Ja... chciałam spytać o zdrowie Romka.
146
■-Stary wstał z niskiej kozetki.
— A, to ty. Poznaję. Romka wypuścili ze szpitala tylko dlatego, że tam mają za mało
personelu. Pielęgniarek. Już mu nic nie grozi. Może być w domu. Lekarz przychodzi
codziennie. Nasz lekarz. Z miasteczka. Zobaczymy, może się obudził...
Weszli ostrożnie na palcach. Tam też było ciemnawo, ale wzrok Gagi już się przyzwyczaił. Na
szerokim, małżeńskim łóżku leżał białowłosy chłopczyk. Ale policzki miał zaróżowione. Nie
spał.
— Hej, jak się masz? Poznaliśmy się na rynku koło lodziarza.
Oczy chłopca rozjaśniły się. Na blade wargi wypełzł słaby uśmiech.
— On nie będzie mówił. Jeszcze jest za słaby. Chcesz kompotu?
Chciał. Pił łapczywie wodząc oczami za Gagą.
— To cześć — powiedziała. — Jak już wstaniesz, to pójdziemy razem na ciastko z serem. —
Mały skrzywił usta. — Nie lubisz? A lody w pięciu smakach?
Uśmiech był odpowiedzią. I lekki, ledwie dostrzegalny ruch dłonią. Wyszli, kiedy
przymknął oczy.
— Matka omal nie oszalała. Teraz jest spokojna. Poszła do mleczarni po mleko „prosto od
krowy". Mały musi dobrze jeść. A nie ma apetytu. Tyle, co motyl.
Gaga podała staremu rękę.
— Wszystko będzie dobrze. A zbrodniarzy złapią.
— Już złapali — wtrącił dziadek. — Mają trzech. Tylko czwarty gdzieś się zaszył. Ale i jego
wykurzą. Sprawiedliwości musi się stać zadość.
Wychodziła z mieszanymi uczuciami.
„Jak to: złapali? Kiedy? I dlaczego ja o tym nie wiem?" Była taka zła, że gdyby tylko któryś
z milicjantów się napatoczył, zapewne rugnęłaby brzydkim słowem.
Na szczęście nie spotkała żadnego.
— Czego się tu plączesz? — sapnął Frydryk Gruby unosząc się na łokciu.
W obozie był zakaz rozwalania się na łóżkach w ciągu
147
dnia. Ale jak każdy zakaz i ten został spokojnie zlekceważony.
— Masz adidasy? — spytała Gaga rozglądając się po wnętrzu. Było wyjątkowo zaflejtuszone.
Na podłodze, obok wypchanych brudnymi rzeczami plecaków, walały się koszule, kąpielówki, a
nawet szczoteczka do zębów. — Ale tu bur... tego... no, masz adidasy?
Zaskoczony Fryderyk Gruby mrugał rzęsami.
— No, mam. Tam leżą w kącie. Bo co?
— Nic — wymruczała dziewczynka przykucając. Leżały trzy pary. Zabłocone i brudne, że aż
strach włożyć coś takiego na nogi. Żadne nie miały czerwonych lamówek. — Dzięki.
— Za co? — Fryderyk nic nie rozumiał.
— Jako przyszły medyk, oczywiście, nie wierzysz w higienę, co? Twoje laboratorium będzie
słynęło z najbrudniejszych na świecie probówek. Przepowiadam ci to. A jak wiesz, jestem
czarownicą!
Gaga wypuściła z płuc nagromadzone powietrze. W tym ,,męskim" namiocie cuchnęło.
Na placyku chłopcy grali w siatkówkę.
„Sprawdzę jeszcze u Jurysia i Wojtka. Nie mogę bez zwrócenia na siebie uwagi włazić do
wszystkich namiotów".
Następny wprost lśnił czystością i porządkiem. I nawet, o dziwo, unosił się w powietrzu
nikły zapach lawendy. Ale adidasów z czerwonymi lamówkami też nie było. Za to u Wojtka... aż
trzy pary! Nowe, niezbyt zniszczone, wytarte z błota. Stały u wejścia, jakby czekając na
właścicieli.
Gaga podrapała się po głowie. ,,l co teraz? Oprócz Wojtka mieszka tu jeszcze Kacper,
Grzegorz i Michał. No, niczego tu nie wymyślę. Ta piekielna, do niczego nie pasująca
łamigłówka".
Coś wilgotnego otarło się o jej łydkę. Gaga podskoczyła w półobrocie.
— Straszysz? — wyszeptała z naganą w głosie. — No pewnie! Powinieneś straszyć,
Baskerville! I świecić w nocy. Jak tamten, twój imiennik z książki!
Pies nadstawił uszu. Siedział przed namiotem bez linki i bez pana. Gaga postanowiła
zaryzykować. „Uczony, nie taki głupi, żeby się rzucić, jak go pogłaska po
łbie".
148
Jak zwykle Polak mądry po szkodzie. Zanim jeszcze jej dłoń dotknęła srebrzystego grzbietu,
już leżała na wznak, przytłamszona kilkudziesięciokilogramowym cielskiem. Ale niebieskie
oczy patrzyły całkiem przyjaźnie.
— Siad, Ramzes!
Pies bez szemrania wykonał rozkaz. Dziewczynka podniosła się otrzepując spódnicę. Z
pretensją spojrzała na rozbawione oblicze kaprala.
— Wesolutko, co? — wymruczała mściwie. — Złodzieje latają bezkarnie, gwałcą, mordują,
okradają mienie biednej inteligencji niepracującej, a milicja psem szczuje nie tych, co
trzeba.
Kapral wyszczerzył zęby.
— Uprzedzałem, panienko, żeby nie dotykać psa. Jest dobrze wyszkolony.
Ta „panienka" zdenerwowała Gagę do reszty.
— W porządku. Nie dotknę ani jego, ani pana. Obaj jesteście dobrze wyszkoleni, obaj
gryziecie nie tych, co trzeba.
I zaraz pożałowała tych słów. Żółta szczoteczka do zębów obwisła smutnie. Z oczu młodego
człowieka wyzierał żal.
— Chodź, Ramzes! Nas się nie musi kochać. Nawet szanować. Nas można obrażać. My za to nie
obwiniamy nikogo.
Biegła za nimi aż do trzcin. Wołała, krzyczała. Nie obejrzeli się ani razu. W końcu
zastopowała.
„Nie to nie — pomyślała zła jak chrzan. — Chciałam przeprosić. Mama ma rację twierdząc, że
mężczyznę trzeba przepraszać przez tydzień, ale, widać, nauka poszła w las".
W gęstwinę zanurzyła się ze złości, żalu i co tu dużo mówić, z własnej bezsilności. Coś ją
ciągnęło do miejsca pod dębami. Tam się wszystko zaczęło. I tam powinno skończyć.
Dęby to piękne drzewa. Szczególnie stare okazy z pniem szorstkim o czerwonkawej barwie.
Silne, twarde gałęzie wynoszą pod niebo koronę z ciemnozielonych liści. Te drzewa budzą
respekt i zaufanie. Nawet wtedy, gdy znajdzie się wzdłuż pnia ciemniejszą smugę, po której
zsunął się piorun. W czasie silnej burzy wokół korony stoi niebieskawa poświata. Pioruny też
kochają dęby. A może to miłość obopólna?
149
Gaga usiadła pod drzewem. Oparła się plecami o mocny pień. Mówią, że brzoza dodaje
człowiekowi sił. A dąb nie? Zamyśliła się głęboko. Tyle się ostatnio działo. Tyle energii
poświęciła, by rozszyfrować piętrowe zagadki. I nic. Tam gdzie się rozjaśniło, nagle
schodziła mgła i już znowu było ciemno. Tyle spraw, powiązań, tyle zazębiających się
zdarzeń. Już, już chwyta się koniec nici, a tu... odcięto. Ktoś odciął. I kłębek znów znika
nie rozplatany. „Dlaczego nie poszłam nad jezioro pod olchę? Może Michał wreszcie by mi
powiedział, kiedy w Polsce spalono ostatnią czarownicę? A jeśli znów by milczał, jak
wczoraj? Siedziałam, chrząkałam, a on nic. Szeleścił ze złości gałęziami, aż się domyśliłam,
że chce być sam. Rozumiem go. I dlatego się nie narzucam".
Jakiś ptak usiadł niedaleko na gałęzi jarzębiny. Kołysał się, z trudem utrzymując równowagę.
Miał jasnoszare piórka, czarne policzki, końce skrzydełek i ogonka. Gaga nie wiedziała, jaki
to ptak. Ale przyglądała mu się z przyjemnością. Kiedy zerwał się spłoszony hałasem, miała
za złe nieznajomej osobie, że tu właśnie skierowała swe kroki.
Spoglądały na siebie niechętnie. Od pamiętnego dnia nie darzyły się szczególnym uczuciem.
Omijały wzrokiem.
— Przyszłam tu specjalnie — powiedziała Lady wysoko trzymając głowę. — Bo ci się to
należy.
Gaga zacisnęła wargi. „Zarozumiałe babsko!" — pomyślała niechętnie.
— Wyrzuty sumienia cię gnębią? — parsknęła. Angielka była bardzo angielska. Nie
drgnął jej żaden
mięsień na ładnej twarzy. Gaga musiała przyznać w duchu, że dziewczyna ma klasę.
— No, nie mam sumienia. Ale już koniec zabawy w kotka i myszkę. Mam najwyżej godzinę, może
dwie.
Gaga powoli podniosła się z miejsca. Coś było takiego w twarzy czy też postawie Lady, że
poczuła ucisk w sercu.
— Nie rozumiem...
— A chcesz cokolwiek zrozumieć? Bo miotasz się jak szczur w klatce. Siadaj!
Gaga zsunęła się po pniu. Chyba potrzebowała oparcia.
— Ja dotrzymałam obietnicy. Niczego o tobie nikomu nie powiedziałam.
150
Lady usiadła w trawie krzyżując długie, zgrabne nogi. Miała na sobie obcisłe dżinsy i ładną
koszulkę w ostrym tonie błękitu.
— Wiem. Inaczej dawno by mnie przymknęli. Pewnie za współudział. No nie, żartuję! — zrobiła
uspokajający ruch dłonią. — Ale i tak będę koronnym świadkiem. Rozpoznałaś mnie przecież.
Gaga zmarszczyła brwi. Myśli galopowały jak źrebaki po stepie. Zanim zdążyła je połapać i
jako tako powiązać, Lady mówiła dalej:
— Tam, w samochodzie. Poznałaś moją różową sukienkę, prawda? To ja siedziałam w trabancie.
Razem z kumplami. Bo ci dwaj*ło moi starzy znajomi. Jeszcze z Wybrzeża.
Gaga przełykała ślinę. Łamigłówka zaczęła się układać. Klocek po klocku.
— Monice kazałaś ją założyć rano... tę sukienkę... — Gaga mówiła cicho przez ściśniętą
krtań. — Żeby w razie czego... zmylić ewentualnych świadków, czy tak? Bo wiedziałaś, że
pojawili się twoi kumple i razem z nimi urwiesz się do miasta?
— Very well — skinęła głową zapytana.
— Bo Monika to twoje... alibi, co? Pojechałaś z nimi... ale w samochodzie było ich
czterech.
— W tym właśnie całe nieszczęście! — Lady przez parę sekund, może sekundę, miała prawdziwie
ludzkie oblicze. Jakiś cień żalu w oczach. Jak promień, który wędrując po trawie, wpadł w
szczelinę mroku. I tam już pozostał. — Na dobrą sprawę nie wiem, skąd ci moi znajomi
wytrzasnęli tamtych dwóch. Po wódce i paru piwach zachciało im się rozróby. Przyjechaliśmy
do obozu, ja byłam zajęta z Bobem...
— To jeden z tych... kumpli?
Lady pokazała w uśmiechu rząd pięknych zębów.
— Jaka ty jesteś dziecinna, Gaga! Naprawdę niczego się nie domyśliłaś? Ty, taka
spostrzegawcza?
Gaga spuściła głowę. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z paru faktów i paru niejasnych myśli,
które tłukły się po głowie odpychane, bo... nie chciane i jakby przedwczesne.
— Nikt cię nie zgwałcił w tym lasku, prawda? Lady przytaknęła.
— Nikr. Wymyśliliśmy to w ostatniej chwili. Ja i Bob.
151
Od dawna się kochamy... No nie, nie miłość mam na myśli, rozumiesz? — Widząc rumieniec
powoli wypełzający na szyję i policzki Gagi, dorzuciła: — Sypiam z nim. I nie tylko z nim. I
stale zażywam pigułki antykoncepcyjne. Więc nie boję się wpadki. Zaskoczyłam cię?
— Tylko trochę. Wtedy... tam, kiedy cię znalazłam przywiązaną do drzewa, zakneblowaną —
uwierzyłam.
— Każdy by uwierzył — przytaknęła Lady. — To był niezły pomysł. Nikt o zdrowych zmysłach
nie łączyłby mnie z napastnikami. Bo naprawdę nie mam nic wspólnego z ograbieniem obozu. Ale
kiedy usłyszeliśmy wołanie... teraz wiem, że twoje... ale wtedy... Bob się przestraszył...
— Czy Bob... to ten z wąsami? Brunet? Lady przekrzywiła głowę.
— Więc jednak coś wiesz. Nie, to Irys. Taki pedał. Gaga uniosła brwi.
— Masz na myśli...
Lady wzruszyła ramionami. W jej blond lokach igrał promień słońca. Wyglądała jak święta z
obrazka.
— Tak, Irys to homoseksualista. Kocha tylko własną płeć. I dlatego tu przyjechał. Ma
przyjaciela w obozie...
Gaga otwierała i zamykała usta. Zupełnie jak karp wyjęty z wody. Nie, nie dlatego, że temat
ją zaskoczył. Jak każda nieźle oczytana istota w wieku prawie szesnastu lat dobrze
wiedziała, że oprócz miłości chłopaka do dziewczyny są jeszcze inne namiętności na tym
najpiękniejszym ze światów. I że jest to równie wielka miłość. Jej tolerancja w tych
sprawach polegała na tym, że wiedziała. Ale wiedzieć a znać — to dwie różne strony tej samej
monety. A teraz jeszcze na dodatek zrozumiała. Bo przecież ów diariusz, ta fałszywa Biblia
wprost krzyczała ze swych stron zapisanych czarnym długopisem: jestem inny! Jestem samotny
ze swoją odmiennością, na którą nikt mnie nigdy nie przygotował! I nigdy nie zostanę
zaakceptowany przeą najbliższych mi ludzi, przez nikogo. Bo taka jest mentalność ludzi w
moim kraju. I dlatego muszę umrzeć!
— Kto... kto jest tym przyjacielem? — wyszeptała wstrząśnięta.
Lady wolno pokręciła głową.
— Nie, Gaga. Nie powiem. On nie ma z tą sprawą nic
152
wspólnego. Ja długo żyłam na Zachodzie. Wiele widziałam i rozumiem. W Irlandii tylko
katolicy patrzą niechętnie na współżyjących ze sobą mężczyzn. Także na przyjaźniące się
kobiety. Ale tu? W naszym nietolerancyjnym w gruncie rzeczy społeczeństwie? Toż to szok! To
tragedia prawie narodowa. Dopiero od czasu, kiedy pojawiło się zagrożenie AIDS mówi się o
tym głośniej. I pisze. Ale do rzeczy: kiedy my z Bobem byliśmy w tym sosnowym lasku, a Irys
z... no, z jednym z naszych kolegów, wtedy ci dwaj obrabowali obóz. I uciekli trabantem. W
samochodzie została moja sukienka. Później Bob mi ją zwrócił. Gdy się to wszystko wydało,
Bob z Irysem też musieli dać nogę. Do miasteczka.
— A broń? — kręciła głową Gaga. — Skąd mieli pistolety? Lady zmarszczyła brwi.
— Dlaczego mówisz: pistolety? Było ich więcej? Nic o tym nie wiem. Ci kumple spod ciemnej
gwiazdy, mogę już o nich mówić, bo zostali złapani, gdy im zabrakło forsy na dalszy ubaw,
napadli na stację benzynową. Strzelili parę razy, kogoś zranili... ale chyba tylko jeden z
nich miał broń...
— I ty się zadajesz z takimi... — Gaga ugryzła się w język. „Jak to idiotycznie
zabrzmiało!" — pomyślała poniewczasie. — Przepraszam cię, głupio mi...
Lady nie straciła nic z londyńskiej czy też irlandzkiej zimnej krwi.
— Tak się złożyło. To przypadek, z Irysem znam się od dawna. Byłam... no, chodziłam kiedyś
z jego dzisiejszym przyjacielem. Wydawało mi się wtedy, że będziemy parą. Nie wiedziałam, że
nigdy nie pokocha żadnej dziewczyny. On chyba też jeszcze wtedy o tym nie wiedział. Nazywał
mnie Afrodytą.
Gaga przymknęła oczy. ,,Tak. To autor pamiętnika. Lady wie, kto nim jest. A ja nie mogę
zdradzić, że znam tekst. Obłęd. Zwyciężają konwenanse, a tam cierpi człowiek. Tylko, jak
wleźć z butami w cudze życie? Trzeba ten pamiętnik spalić, żeby nie wpadł w niepowołane
ręce. Bo ludzie są okrutni. I głupi. A świat jest tak stworzony, by żyły w nim obok siebie
istoty zwykłe i te, które są inne".
— A Bob? On nie jest...
— Homoseksualistą? Nie. Ale z Irysem znają się od daw-
153
na. Chyba jeszcze ze szkoły. Natomiast tamtych dwóch... oni mają przestępczą przeszłość. Tak
twierdzi nasz pułkownik.
— Nasz? Lady wstała.
— Tak. Właśnie jest w obozie. Odnaleźli większość zrabowanych rzeczy: radia, aparaty
fotograficzne, biżuterię dziewczyn, skrzypce. Tylko forsy nie ma. Wszystko wydali na wódkę.
Milicja przywiozła te wszystkie przedmioty. Jacek tryumfuje, jakby to on wyczarował Sezam.
— Czy złapali... całą czwórkę? Twojego Boba też?
— Oczywiście. I to on wyśpiewał wszystko. Bo jest, niestety, mięczakiem. Po nitce do kłębka
i odnaleźli melinę i wóz, też kradziony...
— Żółtą półciężarówkę — westchnęła Gaga. — Tylko ciekawe, skąd mieli kartki na benzynę do
tej ciężarówki?
Lady spojrzała na nią z uznaniem.
— Brawo! Masz talent, Miss Marple. Właściwie żałuję, że chciałam cię wrobić w to wszystko.
Kazałam podrzucić sukienkę do twojego bagażu. Miała być moim alibi. Takim wściekle różowym
alibi...
— Monika wiedziała, gdzie jedziesz w tej sukni?
— Nie. Ale wiedziała z kim. To ja jej przedtem przedstawiłam Irysa. Tego z wąsami. Spodobał
się jej.
— Spotykali się pod dębami. Gnojek ich widział.
— Tak. Irys nawet zapisał jej telefon w notesie. Ale go zgubił.
— Wiem. Znalazłam go. Ale pies wywęszył i musiałam oddać milicji jako dowód rzeczowy. Kto
wywiózł Monikę?
Lady wzruszyła ramionami, ą
— To już inna historia. Taki jeden. Poznała go w miasteczku. W pewnym momencie
przestraszyła się, idiotka... Myślała, że jak zniknie z obozu, to nikt się nią nie będzie
interesował. To taka mała mysz: tyle głupia, co chciwa. Jest już w swoim domu.
— Posługiwałaś się nią. Była na twoje usługi. — Gaga otarła spoconą twarz. — I to ty dałaś
jej jakieś ubranie na drogę. Wtedy... w nocy?
— Oczywiście. Jeden ciuch więcej, jeden mniej. Jakie to ma znaczenie, gdy grunt pod nogami
zaczyna się palić?
154
Była niebezpieczna. Dla mnie. Za dużo wiedziała... A teraz chodź, bo zaczną cię poszukiwać
przy pomocy Ramzesa. Żegnaj, Gaga. Szkoda, że nie możemy się zaprzyjaźnić. Niestety, moja
wolność się kończy. Po takiej aferze tatuś wyśle mnie do klasztoru. Jak Ofelię z
szekspirowskiego dramatu.
Podniosła dłoń, jak czynią to starzy Indianie, i wykręciła się na pięcie. Tylko zielone
gałązki sosny zakołysały się trącone.
Gaga najchętniej uciekłaby, gdzie pieprz rośnie. Została z ogromną tajemnicą i świadomością,
że nic nie może zrobić. A na dodatek zaczną ją maglować. Na pewno zaczną. Bo nie znaleziono
drugiego pistoletu. Przez nią nie znaleziono. I tyllfo ona powinna wiedzieć, KTO go ma!
A nie wie.
Na polanie panowało ożywienie. Spośród licznie zgromadzonych przy długim sosnowym stole
wielu dziś odzyskało swoje skarby. To aż dziwne, że tyle udało się ukraść w stosunkowo
niedługim czasie. Rudy podrygiwał szczęśliwy z walkmanem na uszach. Kukła pokazywał
wszystkim swój złoty zegarek z dedykacją od ojca, wygrawerowaną na kopercie.
W rogu, koło baraku, Jacek rozmawiał z facetem w szarym garniturze. Gdy się odwrócił
profilem, Gaga natychmiast rozpoznała włoskiego mafioso. Rozglądał się z roztargnieniem po
placu, jakby kogoś szukając. Na widok nadchodzącej dziewczynki zrobił gest dłonią. Nie było
rady. Podeszła.
— To pułkownik Strużycki — zagadał Jacek. Lśnił takim szczęściem, że aż przykro było
patrzeć.
Gaga stała z opuszczoną głową.
— Chyba jeszcze porozmawiamy? — Corleone starał się być uprzejmy. Bardzo uprzejmy.
— O czym? — dziewczynka uniosła twarz. — Wszystko wiecie. Co odkryłam, opowiedziałam
kapralowi.
— A jednak... — upierał się pułkownik-mafioso. Choć nie miał ciemnych okularów, jego
podobieństwo do Al Pacina było uderzające.
Jacek taktownie się odsunął. Za oficerem w cywilu i Gagą lazł w pewnym oddaleniu Gnojek.
155
— Niech pan zaczeka — powiedziała przystając. — Inaczej ta obstawa podsłucha wszystko. Ma
zajęcze uszy ten dzie-więciolatek.
Pułkownik obejrzał się zaskoczony.
— Taki ciekawski?
— Flanelowe ucho. Do was by się nadał. Wywiadowca pierwszorzędny. Dzięki niemu
zrozumiałam
parę spraw.
Gnojek dłubał w nosie udając, że obserwuje zachód słońca.
— Słuchaj — powiedziała dziewczynka. — Wszystko twemu ojcu wyjaśnię. O pięćsetkach
Kornikowej też. Ale później. Teraz zostaw nas w spokoju i nie łaź tam, gdzie ci nie kazano.
— Cholera! — smarknął w trawę. — A tak było ciekawie.
— Było. Ale się skończyło! Ba, gdybyż.
Z pułkownikiem rozmowa była krótka. Gaga bez oporów powtórzyła to wszystko, co wiedziała.
Parę szczegółów z relacji Brytyjki też. Już nie związana przysięgą dorzuciła kilka obrazów z
sosenkami w tle. Sprawę krawata, sznura do bielizny, zakneblowanej dziewczyny, której nikt
nie zgwałcił, butelki po zbożowej zawiniętej w czyjś zielony sweter. I sukienki w kolorze
wściekłego różu. Oczywiście nie zapomniała o broni przekładanej z paśnika do mrówek.
Corleone słuchał nie przerywając. Palił tylko jednego papierosa po drugim. Pasowało
wszystko. Z wyjątkiem jednego klocka.
— Nie domyślasz się, gdzie i kto mógł ukryć drugi pistolet?
— Nie. Naprawdę. Ale chyba jest tu. W obozie. Wiem, że ktoś mnie śledził, kiedy chowałam
pistolety do mrowiska. Ja naprawdę chciałam je ukryć przed właścicielem. Żeby ich już nie
mógł użyć... żeby już nikt nigdy z nich nie strzelił...
— A przede wszystkim obserwując miejsce ukrycia, sama chciałaś dowiedzieć się, kto jest
przestępcą! Czy pomyślałaś, na co narażasz siebie? Kolegów? Nas wszystkich? Ten młody
człowiek lub dziewczyna może w tej chwili siedzieć na jednym z drzew, celując w każdego z
nas. Z głupoty...
Gaga już nie słuchała. Straszliwy szum w uszach i ciemne płatki przed oczami o mało nie
zwaliły jej z nóg. Poczuła, że mdleje. Oparła się o najbliższy pień biała jak płótno.
Widziała ruszające się usta pułkownika, ale nie słyszała ani
156
słowa. Jak na niemym filmie. W mózgu jej tłukło się tylko jedno, jedyne zdanie: „siedząc na
drzewie", „siedząc na drzewie!"
Bo Gaga już wiedziała. Teraz na pewno. Kto ma broń, gdzie ją trzyma i co z nią zrobi.
Leciała jak wiatr, który smagał jej policzki. Gnała przez łany traw depcząc najpiękniejsze
kwiaty, parła naprzód nie mogąc złapać tchu. Tak ucieka człowiek w śmiertelnym
niebezpieczeństwie. I tak biegnie ten, kto chce zdążyć za wszelką cenę. Łzy płynęły jej po
policzkach, brodzie, skapu-jąc na koszulkę. Nagle potknęła się. Noga uwięzła pod wystającym
korzeniem. Straciła równowagę i runęła jak długa twarzą w trawę. Ostatni obraz, jaki uniosła
pod powiekami, to wielkie szaroczarne cielsko mijające ją długimi susami i głuchy odgłos
strzału od strony starej olchy.
Kiedy podniosła się, strzepnąwszy z brody warstwę piasku czy też ziemi, i kulejąc usiłowała
pójść dalej, zatrzymał ją ostry, rozkazjący głos:
— Zostań tu. To nie jest widok dla ciebie! — I silna, ale stanowcza dłoń przytrzymała ją na
miejscu.
— Dlaczego to zrobił? — w oczach Marmolady stał mroczny cień. — Tylko ty wiesz, dlaczego.
Leciałaś tam jak szalona, jak człowiek, który postradał zmysły.
— Bo postradałam je — odparła Gaga z głębi poduszki. Po zastrzyku uspokajającym, jaki jej
zaaplikowano, spała dziesięć godzin bez przerwy. Teraz ocknęła się, ale nie mogła być sama.
Marmolada tkwiła obok jak nieruchoma skała.
Reszta zbierała się do odjazdu.
Autobusik, który właśnie przyjechał po nich, kolebał się po wybojach. To zapobiegliwi
rodzice Papużek przyspieszyli ewakuację. Choć żaden rewolwer nie znajdował się już w
niepowołanych rękach, umierali z niepokoju o swoje pociechy. Mimo iż pułkownik zapewniał, że
nie ma już niebezpieczeństwa, a wszyscy winni są pod kluczem.
Ale co tam milicja.
Las był zielony i prześwietlony słońcem. Między młodymi sosenkami rozkładały się ogromne
parasole paproci. Świat
157
był piękny, ale już inny. „Jak po wybuchu bomby nuklearnej — myślała Gaga. — A raczej tej
drugiej, po której przyroda pozostanie nie zmieniona, choć ludzkość wyginie. Nie, coś to nie
tak. Przyroda też zginie, a pozostaną domy, autostrady i kominy cementowni. Jestem sama w
całym krajobrazie. Nienawidzę tego jeziora i olchy, choć zostaną tu i będą trwać. Mam w
oczach szumiące gałęzie, skrawek nogawki z wystrzępionym brzegiem i adidasy z czerwonymi
lamówkami. Tylko nie chciałam wierzyć, że to te. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że to
może być Michał. Bo nie chciałam, żeby to był on. I nigdy się nie dowiem, kiedy spalono w
Polsce ostatnią czarownicę. Nie chcę'wiedzieć".
Żółte oczy patrzyły cierpliwie. Tak cierpliwie, że Gaga dopiero gdy pies podniósł uszy,
zwróciła na nie uwagę.
— Nie skacz na mnie. Nic nie zrobiłam, Baskerville Pies zbliżył się i usiadł.
— Możesz go pogłaskać.
Gaga przykucnęła. W piżamie Karoliny wyglądała jak nastroszony pajac. Z rozkudłanymi
włosami, z oczami w sinych podkówkach, przedstawiała żałosny widok
— Dlaczego? — spytała krótko.
— Bo odchodzimy —odparła żółta szczoteczka do zębów. Kapral miał smutne oczy. -
Przyszliśmy podać ci łapę.
Gaga czuła przemożną potrzebę przytulenia się do kogoś lub czegoś bliskiego. W krtani rosła
kula jeżdżąc w górę i w dół. Objęła ramionami szyję psa i rozryczała się na całe gardło. Nie
pamiętała, kiedy ostatni raz jej się to zdarzyło.
Pies znosił wszystko cierpliwie. Jego pan też. Wreszcie dziewczynka umilkła. Tylko jej plecy
wstrząsały się od drgań.
— Niech mi poda łapę.
Baskerville bez protestu wykonał polecenie, choć nie zostało wydane przez kaprala. Pan i
pies porozumiewali się wzrokiem.
Gaga podniosła się z klęczek. Przejechała dłonią po twarzy. Palce pachniały psią sierścią.
Dobry, uspokajający zapach.
' '^ '
— Do widzenia panu — powiedziała cicho. - Już się nie spotkamy.
158
— Świat jest mały.
Odchodzili przebijając się prz^ ^odniak.
— Panu to dobrze — wymruc^.^ ocierając oczy. — Ma pan Baskerville'a, przyjaciela, a ;a?
,,Titanic" płynie dalej, a góra lodowa coraz bliżej.
Noc przed odjazdem długo nie chciała zapaść Na zachodzie wciąż pobłyskiwało czerwienią,
jakby palił się las. Potem nagle poczerniało. Siedzieli w ciszy wokół nie zapa.onego
ogniska. Ci, co zostali do końca. Na coś czekali. Na co?
I nagle pod wygwieżdżone niebo popłynęły dźwięki skrzypiec. To Wojtek wypowiadał się w
imieniu ich wszystkich. Słuchali oszołomieni. Nikt się nie poruszył, niKt nie odetchnął
głośniej. A skrzypce zawodziły, melodia wznosiła się i opadała. Aż umilkła. Wtedy dopiero
trzasnęła zapałka i buchnął ogień. Wysuszone szczapy trzeszczał/ strzelając snopami iskier.
Ktoś przyniósł butelkę białego wina, ktoś podstawił kubek.
— „Wypijemy za kolegów!" — rozległ się niezty baryton. To Kacper. Pieśń popłynęła dalej. Aż
nad jezioro, aż do szumiącej olchy. Do refrenu dołączyli nawet ci, co nie znali słów. Kubek
wędrował z rąk do rąk.
— Niech ktoś coś powie — poprosił Jacek. Uśpiony Gnojek leżał mu z głową na kolanach.
— „Musimy koniecznie coś zrobić, co by od nas zależało, ponieważ dzieje się tak wiele, co
nie zależy od nikogo". — wyrecytowała Gaga głośno i wyraźnie. I dodała: —To nie ja To
Wyspiański.
Ognisko dogasało. Nikt nie kwapił się, by dorzucić drew. Czerwone ogniki pełgały wśród
błękitnoliliowegd żaru. Siedzieli nieruchomi jak wodzowie indiańskich szczepów przed
wykopaniem wojennego topora. Czy go wykopie? Podobno skutkiem rewolty młodzieżowej po roku
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym był postmodernizm.
Co teraz? Bo „Titanic" płynie.
ists
był piękny, ale już inny. „Jak po wybuchu bomby nuklearnej — myślała Gaga. — A raczej tej
drugiej, po której przyroda pozostanie nie zmieniona, choć ludzkość wyginie. Nie, coś to nie
tak. Przyroda też zginie, a pozostaną domy, autostrady i kominy cementowni. Jestem sama w
całym krajobrazie. Nienawidzę tego jeziora i olchy, choć zostaną tu i będą trwać. Mam w
oczach szumiące gałęzie, skrawek nogawki z wystrzępionym brzegiem i adidasy z czerwonymi
lamówkami. Tylko nie chciałam wierzyć, że to te. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że to
może być Michał. Bo nie chciałam, żeby to był on. I nigdy się nie dowiem, kiedy spalono w
Polsce ostatnią czarownicę. Nie chcę wiedzieć".
Żółte oczy patrzyły cierpliwie. Tak cierpliwie, że Gaga dopiero gdy pies podniósł uszy,
zwróciła na nie uwagę.
— Nie skacz na mnie. Nic nie zrobiłam, Baskerville. Pies zbliżył się i usiadł.
— Możesz go pogłaskać.
Gaga przykucnęła. W piżamie Karoliny wyglądała jak nastroszony pajac. Z rozkudłanymi
włosami, z oczami w sinych podkówkach, przedstawiała żałosny widok.
— Dlaczego? — spytała krótko.
— Bo odchodzimy —odparła żółta szczoteczka do zębów. Kapral miał smutne oczy. —
Przyszliśmy
podać ci łapę.
Gaga czuła przemożną potrzebę przytulenia się do kogoś lub czegoś bliskiego. W krtani rosła
kula jeżdżąc w górę i w dół. Objęła ramionami szyję psa i rozryczała się na całe gardło. Nie
pamiętała, kiedy ostatni raz jej się to zdarzyło.
Pies znosił wszystko cierpliwie. Jego pan też. Wreszcie dziewczynka umilkła. Tylko jej plecy
wstrząsały się od drgań.
— Niech mi poda łapę.
Baskerville bez protestu wykonał polecenie, choć nie zostało wydane przez kaprala. Pan i
pies porozumiewali się wzrokiem.
Gaga podniosła się z klęczek. Przejechała dłonią po twarzy. Palce pachniały psią sierścią.
Dobry, uspokajający zapach.
— Do widzenia panu — powiedziała cicho. - Już się nie spotkamy.
158
— Świat jest mały.
Odchodzili przebijając się przez młodniak.
— Panu to dobrze — wymruczała ocierając oczy. — Ma pan Baskerville'a, przyjaciela, a ja?
„Titanic" płynie dalej, a góra lodowa coraz bliżej.
Noc przed odjazdem długo nie chciała zapaść. Na zachodzie wciąż po błyski wało czerwienią,
jakby palił się las. Potem nagle poczerniało. Siedzieli w ciszy wokół nie zapalonego
ogniska. Ci, co zostali do końca. Na coś czekali. Na co?
I nagle pod wygwieżdżone niebo popłynęły dźwięki skrzypiec. To Wojtek wypowiadał się w
imieniu ich wszystkich. Słuchali oszołomieni. Nikt się nie poruszył, nikt nie odetchnął
głośniej. A skrzypce zawodziły, melodia wznosiła się i opadała. Aż umilkła. Wtedy dopiero
trzasnęła zapałka i buchnął ogień. Wysuszone szczapy trzeszczały strzelając snopami iskier.
Ktoś przyniósł butelkę białego wina, ktoś podstawił kubek.
— „Wypijemy za kolegów!" — rozległ się niezły baryton. To Kacper. Pieśń popłynęła dalej.
Aż nad jezioro, aż do szumiącej olchy. Do refrenu dołączyli nawet ci, co nie znali słów.
Kubek wędrował z rąk do rąk.
— Niech ktoś coś powie — poprosił Jacek. Uśpiony Gnojek leżał mu z głową na kolanach.
— „Musimy koniecznie coś zrobić, co by od nas zależało, ponieważ dzieje się tak wiele, co
nie zależy od nikogo". — wyrecytowała Gaga głośno i wyraźnie. I dodała: —To nie ja To
Wyspiański.
Ognisko dogasało. Nikt nie kwapił się, by dorzucić drew. Czerwone ogniki pełgały wśród
błękitnoliliowego żaru. Siedzieli nieruchomi jak wodzowie indiańskich szczepów przed
wykopaniem wojennego topora. Czy go wykopią? Podobno skutkiem rewolty młodzieżowej po roku
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym był postmodernizm.
Co teraz? Bo „Titanic" płynie.
Specjalmie dla Danusi przygotowal i wykonal Janusz M.