Boglar Krystyna
Perły damy Pik
— Zebraliśmy się, by odczytać testament Emma— nuela Ruckerby'ego.
— Człowiek siedzący za niskim, szerokim biurkiem, w którego szklanym blacie odbijało się światło lampy, był niewielkiego wzrostu, z aureolą siwych, cienkich piórek wokół żółtawej, błyszczącej łysiny. Dwie nikłe blizny u nasady włosów wyglądały jak miejsca po odpiłowanych rogach. Jego krótkie palce nerwowo bębniły, ilekroć przymykał powieki.
Gabinet oklejony surowym drewnem, zabejcowanym na ciemny mahoń, tonął w półmroku. Brunatna, marmurkowa wykładzina, pokrywająca podłogę, przypominała wątrobiane plamy. Cztery fotele z popękanej skóry, stojące na wprost biurka, wypełniali sobą ci, którzy chcieli wiedzieć. Ich twarze doskonale odzwierciedlały stan duszy i umysłów. Gruba kobieta w czerni zbyt krótkiej i doskonale niemodnej pociła się obficie, ocierając co chwilę nos i brwi chustką nie najpierwszej świeżości. Druga, przystojna szatynka w dość nieokreślonym wieku, z twarzą bezgranicznie smutną, zaciskała nerwowo dłonie na wyświeconych poręczach. Wyglądała na osobę, która najchętniej podwinęłaby nogi, tonąc całkowicie w skrzypiącym i pachnącym pastą do skóry meblu, i tak za obszernym na jej potrzeby. Dwóch mężczyzn próbowało zachować się powściągliwie. Ten w okularach o grubych plastykowych oprawkach przygryzał wargi, łowiąc uchem każdy najmniejszy szmer. Usłyszałby nawet lot nietoperza, gdyby ten zechciał przefrunąć mu nad głową. Młodszy, z miną playboya, tym śmieszniejszy, że walczył z uporczywą czkawką, kręcił wokół przegubu złotą bransoletkę zegarka.
Czekanie stawało się nie do wytrzymania.
Człowiek za biurkiem szarpnął szufladą. Wysunęła się z cichym skrzypnięciem.
Czwórka w fotelach wstrzymała oddech. Koperta, którą wyjął, była duża, biała i błyszcząca. Gruba kobieta sapnęła głośno, natychmiast przytykając do ust wilgotną chusteczkę.
Mężczyzna uniósł się zza biurka. Jego łysinę pokryły kropelki potu. Krótkie, niezdarne palce manipulowały nożykiem do papieru. Spojrzał na siedzących.
— Ostatnia wola świętej pamięci Emmanuela Ruckerby'ego — zawahał się na moment. — Jego testament. — Żółtawe palce zagłębiły się w kopercie. Macały tam niepewnie, coś uchwyciły i
z niedowierzaniem puściły.
— Nie rozumiem... to nie jest... — na blat biurka wypadł prostokąt. Niewielka tekturka zadrukowana motywem kwiatów i liści w zduszonym kolorze ochry. Palce notariusza uchwyciły ją i odwróciły. Twarz jego wyrażała największe zdumienie graniczące z trwogą:
— Karta do gry?
Na szkle leżała dama pik.
Czwórka spadkobierców runęła do przodu. Popychając się i tratując wpatrywali się zachłannie i z niedowierzaniem w wizerunek popiersia kobiety i jej drugiego, lustrzanego odbicia.
— A gdzie testament? — syknął mężczyzna w okularach. — Proszę wyjąć testament, mecenasie!
Prawnik bezradnie rozłożył ręce.
— W kopercie nic więcej nie ma, panie Brandonie.
Tarmosili prostokąt sztywnego papieru, jakby w gąszczu zadrukowanych esówfloresów próbowali doszukać się jakichś zaszyfrowanych informacji.
— Pieczęć ojca! — jęknęła gruba ocierając usta. — To na pewno pieczęć ojca. Na kopercie. I jego pismo poznaję! Młodsza, z wydłużoną twarzą, przypominała nieco charta na tropie.
— Elis, tu naprawdę niczego więcej nie ma!
— Może pan wyjął niewłaściwą... eee... kopertę? — mężczyzna nareszcie zwalczył czkawkę. — Może jest jakaś inna?
Prawnik przecząco pokręcił głową.
— Nie, panie Ruppercie. Ojciec państwa zdeponował u mnie tylko tę, którą widzicie. Z taką, a nie inną zawartością. Dwa lata temu. Własnoręczny napis: testament — wyjaśnia wszystko. To właśnie jest jedyny istniejący testament szanownego Emmanuela Rucker— by'ego.
— Dama pik?
— Tak. Dama pik.
— Ale... co to ma znaczyć? — denerwowała się gruba Elis Ruckerby— Morton. — Gdzie są nieruchomości, obrazy, pieniądze?
— Gdzie kosztowności, a wśród nich słynny sznur różowych pereł? — bełkotał Brandon Ruckerby naprzemian wkładając, to znów zdejmując okulary. Czyścił je w zdenerwowaniu kawałkiem irchy wyciągniętym z kieszeni kraciastej marynarki. Żółtawa łysina prawnika pokrywała się coraz liczniejszymi kroplami potu.
— Proszę państwa! — podniósł głos. — W mojej kancelarii nigdy nic podobnego się dotąd nie zdarzyło. Od czterdziestu pięciu lat! Kancelaria braci „Bronsson and Bronsson” to szacowna instytucja!
— Jakaś pułapka! — Ruppert Ruckerby znów kręcił bransoletę od zegarka. — On przecież coś musiał mieć na myśli zaklejając i lakując kopertę z tą... no, kartą do gry!
— Dwa lata temu! — dorzucił mecenas opadając na swój fotel. Kraciastą chustką ocierał głowę i czoło. Spoglądali po sobie w narastającym napięciu i z wyraźnym niedowierzaniem. Oni, czekający na podział masy spadkowej, o jakiej nie śniło się ich przodkom ze Starego Kraju.
Na szklanym blacie nieporuszona leżała dama pik. Wizerunek kobiety o bujnych włosach w kolorze kasztana, swobodnie opadających na ramiona, i dwa sznury grubych pereł. Czubek głowy zdobiła złota korona, w dłoni czerwony tulipan. Purpurową wydekoltowaną suknię w stylu renesansowym ozdabiały żółte pęknięcia i biała koronka.
— Boże drogi — mamrotała Elis wachlując się mokrą chusteczką — przecież ojciec do końca zachował zdrowy umysł! I rozsądek!
— W interesach był bezwzględny — szepnął Ruppert. — Na tydzień przed śmiercią zwołał naradę. Ściągnął nawet Iris...
— To prawda — potwierdziła szatynka trzymając się dłonią za gardło. Jej głos brzmiał głucho. — Czy nikt z was nigdy nie pytał tatusia, jak ma zamiar podzelić majątek?
Brandon wzruszył ramionami.
— Powiedział tylko, że mamy bezwzględnie zastosować się do jego woli, którą zawarł w testamencie.
— Zawsze twierdziłam, że od śmierci mamy zachowywał się jakoś... dziwnie — powiedziała Elis obciągając przykrótką spódnicę.
Śmierć ojca zaskoczyła ją. Czarnych rzeczy nie nosiła od lat twierdząc, że ją postarzają. Te, które pozostały w głębinie szaf, były zbyt ciasne i zdecydowanie nieodpowiednie. Jej szeroko znane skąpstwo nie pozwoliło na swobodne wejście do magazynu Ohrbacha przy Trzydziestej Czwartej lub do Macy's u zbiegu tejże z Broadwayem.
— Mama umarła przeszło trzydzieści lat temu, Elis — Ruppert szorstko sprowadził siostrę na ziemię. To on spodziewał się przejęcia rodzinnego biznesu i kont bankowych. Był najstarszy. — Nie bądź niemądra!
— Nie jestem wcale głupia! — syknęła w odpowiedzi. Jej też marzyła się okrągła sumka.
— Spokój! — zaszemrał Brandon. — Proszę o spokój. Przypomniałem sobie, co jeszcze powiedział tato przed śmiercią...
— Co? — Iris oparła się ciężko o kant biurka. — No, wyduś wreszcie!
— No... — Ruppert walczył z powracającą czkawką — że... jeśli naruszymy któryś z kapitałów to... źle się to dla nas skończy.
Spoglądali po sobie z otwartymi ustami. Na biurku spoczywała, dama pik. Nikt jej nie dotknął.
— Nigdy mi się nic podobnego nie przytrafiło w całej czterdziestoletniej karierze prawnika — mówił dwie godziny później mecenas Harry Bronsson do żony Sary. Z półmiska patrzyła na niego świeżo usmażona sola w sosie cumberlandzkim. Kruche ziemniaki pokrywała warstewka posiekanej rzeżuchy. Mecenas oblizał wydatne wargi.
Sara siedziała po drugiej stronie długiego mahoniowego stołu, zasłonięta wazą z kwiatami. Lubiła żonkile i drobne, delikatnie pachnące anemony. Miała niezachwiane poczucie kolorystyki i ciągłą potrzebę układania pasjansa.
— Mówisz... dama pik?
— Tak właśnie. Jedna karta. I nic więcej! — mecenas nałożył sobie solidną porcję ryby. Jadł zachłannie, mając absolutną pewność, że nie natknie się ani na jedną ość. Kucharki dobierał starannie. A one dbały o posadę.
— Taka jak ta? — pstryknięty paznokciem prostokąt przepłynął po gładkim stole w okolice półmiska.
Harry Bronsson przerwał żucie. Bacznie przyjrzał się karcie do gry.
— Nie. Zupełnie inna. Ze starej, pożółkłej talii... nie potrafię jej opisać. Poza tym, że tamta miała twarz... — mecenas potrząsnął głową.
— Czyją twarz, Harry?
— Nonsens, Saro. Przypominała mi kogoś... znanego tylko z fotografii. Bzdura!
— Karty mówią prawdę, Harry. Przekonasz się. Odeślij mi moją damę pik, Harry. Będzie mi potrzebna.
— Znasz tego chłopaka?
— Nie. Nikogo tu jeszcze nie znam — Paulina ściągnęła zębami czerwoną, wełnianą rękawiczkę. W drugiej ręce dźwigała siatkę z ziemniakami, chlebem i masłem. Gdzie są te piekielne klucze? W bocznej kieszeni kurtki? W wewnętrznej?
— Moja mama nosi klucze w biustonoszu — powiedziała Jolka-Kaczeoczko. — Od czasu, jak jak jej wyrwano torebkę!
Paulina zamrugała rzęsami.
— Coś ty? O, są! Chcesz, żeby ci pomóc w wypracowaniu?
— No pewnie! — Jolka-Kaczeoczko umiała obliczać równanie z trzema niewiadomymi w pamięci, nie przerywając robótki na drutach. Ale z językiem polskim zmagała się niczym Turczyn z królem Sobieskim. — Wpadnij pod wieczór. A z tym chłopakiem cię zapoznam. Ma na imię Błażej. Cześć.
Paulina uśmiechnęła się kącikiem ust. Było jej kompletnie obojętne, jak miał naimię chłopak z krostami na brodzie. Wcale nie chciała go poznać. Ani żadnego innego. Nastawiała wodę i obierając szczerniałe, lekko zmarzrjięte ziemniaki puściła wodze fantazji: „W piątek oblecę Łazienki, w sobotę Stare Miasto. Szkoła z jeszcze mało gnanymi koleżankami, kolegami i tak zwanym „ciałen nauczycielskim” przedstawiała na razie coś, co starożytm Rzymianie nazywali „terra incognita”, czyli ziemię nieznaną. Może i obiecana, ale na pewno nieznana. Do Warszawy przyjechała dziesięć dni temu. W środku roku szkolnego. No,może środek to przesada. Był koniec października. Dziwnie wietrzny, chłodny i nieprzyjemny. Z Kielc, gdzie dotychczas mieszkała, musiała wyjechać. Śmierć ciotki Stefy, perypetie z mieszkaniem, po które zgłosili sie natychmiast spadkobiercy, trudności finansowe, przed którymi stanęła szesnastolatka, sprawiły, że pozbierawszy manatki stawiła się z walizką, kocem i czajnikiem elektrycznym w stolicy, przy ulicy Senatorskiej. W mieszkaniu kolejnej ciotki. Tym razem o imieniu Melanie. W zasadzie, można rzec: w zapasie, były jeszcze dwie: Justyna w Krakowie na Grzegórzkach i Józefa pod Szczecinem. Żadna, nie wyłączając nieboszczki, nie była jej prawdziwą krewną. Wszystkie znały ją od dziecka i były najserdeczniejszymi przyjaciółkami matki. I wszystkie jak jeden mąż, po jej śmierci zaproponowały swój dom. Wybrala Stefanię, bo była najmłodsza i samotna. Przeżyły razem jedenaście lat. Ale choroby, toczącej pulchne i serdeczną kobietę, nie dało się zdławić. I w końcu zniszczyła Stefanię, właścicielkę sklepiku z owocami i jarzynami. Na pogrzeb przyszła cała owocowo-jarzynowa elia. Paulina płacząc ustawiała w pustym i nagle nieprzytulnym mieszkaniu kosze czerwonolicych lobo, pęki suszonycn ziół, grzybów, dorodnych gruszek i worek fioletowej cebuli rodem z Amsterdamu. A potem gryząc gruszkę konferencyjną napisała do Melanii. Telegram przyszedł natychmiast: „Zbieraj manatki stop zostaw krukom ich dobro stop przyjeżdżaj stop szkoła załatwiona.”
Z „krukami” nawet nie rozmawiała. Dziobały się nawzajem o worek amsterdamskiej cebuli. Przez nikogo nie zatrzymywana wsiadła do pociągu. W stolicy poczuła się dobrze. Małe, dwupokojowe mieszkanie dzieliła z ciotką Melanią i jej matką. Ta święta kobieta nawet nie zauważyła, że do jej pokoju dostawiono jeszcze jedno łóżko. Chwilami, demencyjna, acz niezwykle czysta i radosna babcia Zarębowa, traktowała Paulinę jak swoją ulubioną, dawno zaginioną kotkę.
— Czy pozwolisz się pogłaskać? — spytała, gdy Melania przedstawiła jej dziewczynę. — Masz piękne włosy!
— Ależ tak, mamo.
Paulina pozwoliła się pogłaskać po niezwykle bujnych, rudych jak marchewka włosach. Nie sprawiło jej to żadnej przykrości. Dłoń babci Zarębowej była lekka i przezroczysta niczym skrzydło motyla.
— Mogę gotować, prać, prasować. Wszystko to umiem — powiedziała, gdy ciotka Melania kroiła w kuchni dwukolorowe ciasto z czekoladą.
— Wiem — odparła uśmiechając się. — Stefania nauczyła cię wszystkiego. Ja też przyłożę się do twojej edukacji! — roześmiała się wskazując na starą maszynę Singera, pamiętającą chyba pierwszą wojnę światową. — Jestem krawcową z Bożej Łaski, jak o mnie mówią w Teatrze Wielkim... znaczy... w operze. Bo tam pracuję. Tu tylko dorabiam... takie tam... skrócić, zdłużyć, skroić. Wszyscy mnie znają na naszej ulicy. Łoskot werbla przypomniał, że babcia Zarębowa chce dostać codzienną porcję tartej marchewki i sok jabłkowy.
— Ma bębenek u siebie, koło fotela. Taki dziecinny. Wali pałeczkami, jak czegoś chce. Przypomina jej to dziadka... znaczy mojego tatę. Był w orkiestrze wojskowej. Walił w bęben ze znawstwem i talentem. Zanieś jej to. I nic nie pomagaj. Mama je samodzielnie. Nigdy nie brudzi. I używa perfum. Lubi je. Ma swoją rentę i prawo, by pachnieć, czym chce.
Paulina uśmiechnęła się wesoło.
— Jasne!
Po dwóch dniach uwielbiała łoskot werbli jak wszyscy, którzy tu bywali. Bo Paulina lubiła zwierzęta, rośliny, pyzy i wesołe staruszki z koczkiem siwych włosów pachnących fiołkami.
— Paulino Świtoń — pytała polonistka wychylając się zza stolika obitego zielonym suknem, jakby to był stół bilardowy. — Czy miałaś wśród przodków jakiegoś Irlandczyka?
— Niewykluczone — odparła zapytana. — Historię rodziny owija wprawdzie jakaś mgła tajemnicy, ale o ile mi wiadomo, wszyscy byli Polakami. Chodzi pani profesor o kolor moich włosów? Są strasznie rude, prawda?
Klasa zachichotała przyjaźnie. Wśród czterdziestki młodych Polaków obojga płci była tylko jedna wredna Monika i jeden dureń imieniem Jarosław. Reszta w całkowitym lub średnim porządku. W każdej społeczności są głupcy i ludzie opatrznościowi. Ważne to jest dla jednostek społecznie wyrobionych, ale nieco zagubionych w morzu spraw. A taką chwilowo była Paulina Świtoń.
— Ruda była Ania z Zielonego Wzgórza. I całkiem dobrze przeszła przez życie. Ale ciebie chciałam zapytać, jaką lubisz poezję.
Dziewczyna zmarszczyła nos.
— Pewnie zaraz wszyscy na mnie nawrzeszczą — zaczęła kręcąc długopisem — ale ja lubię... Puszkina!
Brwi pani Teresy podjechały najwyżej, jak było można.
— Jesteś odważna, Paulino. I z niezłym gustem. Gratuluję. Czy możesz nam o tym opowiedzieć?
Ależ oczywiście! Opowiadać mogła długo. I cytować „Oniegina” w polskim tłumaczeniu też.
— I jeszcze miał przodka Murzyna. I tak pięknie zginął! W pojedynku! — kończyła zarumieniona z wrażenia.
Klasa nie wyrażała ani zachwytu, ani dezaprobaty. Nikomu nie chciałoby się uczyć na pamięć żadnej strofki wiersza. Ale Polska to wolny kraj. Jeżeli ktoś chce, to czemu nie?
— On się pojedynkował z miłości? — spytała Jolka-Kaczeoczko, gdy wracały Senatorską. Mieszkały w tym samym domu.
— Tak. Chodziło o żonę. Chyba nie była mu wierna, ale honor mężczyzny w tych czasach nakazywał rzucenie rękawicy.
— Czego? — Jolka-Kaczeoczko nie na darmo nosiła ten przydomek. W chwilach wielkich wstrząsów typu: sprawdzian z polskiego lub widok oszałamiającej bluzki na wystawie butiku jedno jej oko odpływało w bok. Dlaczego „kacze”? A kto to wie? Jedynego zezowatego kaczora, jakiego znała klasa, można było obejrzeć w telewizorze w programie przeznaczonym dla maluchów. I nazywał się „Donald”.
— Kodeks pojedynkowy tak nakazywał — Paulina wąchała dorodnego kalafiora, wyłowiwszy go ze stosu sobie podobnych. Ich właściciel stał w bramie domu na Senatorskiej przytupując z chłodu. — Jeśli się kogoś wyzywa na pojedynek, trzeba mu rzucić w twarz własną rękawiczkę.
Jolka spojrzała na swoją szarą, wełnianą, z dziurą na czubku kciuka.
— I tylko tyle?
— To wystarczyło. — Kalafior znalazł się w siatce. Siny z zimna chłopina pluł w plik tysiączłotówek wydając resztę. — A potem, o świcie w lasku odliczano kroki... obrót, pistolet wymierzony w odsłoniętą pierś... szczęka kurek... pal!
— I trup! — westchnęła uszczęśliwiona Jolka-Kaczeoczko. — To były czasy! Legalny trup na śniegu!
— Albo na trawie. Wśród stokrotek i niezabudek... Jolka zarzuciła plecak na drugie ramię.
— Lubię opowieści o zbrodniarzach, nieboszczykach i policjantach. To cześć!
— Cześć.
Paulina płucze obrane ziemniaki. Woda na kalafior już się gotuje. Trzeba posolić i wlać odrobinę mleka. Tak ją uczyła ciotka Stefania. Łoskot werbla dobiega z sąsiedniego pokoju. Paulina zerka na „rozkład dnia babci” wiszący nad kuchennym stołem.
Godzina piętnasta — podać lekarstwo w zielonej miseczce i jogurt z owocami.
— Już lecę, już lecę!
Staruszka siedzi wygodnie w fotelu, okryta pledem w kratę. Ma bardzo błękitne, trochę porcelanowe oczy w siateczce drobnych zmarszczek.
— Czy ktoś ci mówił, że przypominasz Marię? Jesteś do niej podobna.
Paulina uśmiechnęła się. Babcia z trudem wyłuskuje kolorowe pastylki z miseczki. Jedna kulka upada na koc. Ginie w fałdach. Dziewczyna odnajduje ją sprawnie.
— Jaką Marię? — pyta, gdy już babcia popiła jogurtem.
— Specjalnie wyrzuciłam tę różową do fotela! — śmieje sięstaruszka. — mam ich tam całą kolekcję!
Paulina żartobliwie grozi palcem.
— Trzeba łykać wszystkie. Ciocia Melania dała mi dokładne instrukcje. Do jakiej Marii jestem podobna?
— Do swojej babki. Paulina siada na stołeczku.
— Babcia ją znała? Staruszka wskazuje na komodę.
— Tam. Przynieś. Kasetkę.
Dziewczyna podaje ciężkie pudło z ciemnego drewna. Jest w nim sporo kolorowych widokówek, sznurek białych korali, agrafki, szpilki i dwie spore koperty. Z jednej z nich wypadają pożółkłe fotografie: młode dziewczyny, roześmiane, w zabawnych sukniach z lat trzydziestych.
— Kto to? Staruszka ściąga wargi.
— Ja. I twoja babka Maria.
— Nigdy nie widziałam tego zdjęcia! Mama kiedyś miała ich sporo. Ale gdzieś przepadły w czasie przeprowadzek. To naprawdę moja babcia?
W kuchni gwiżdże czajnik. Paulina biegnie przykręcić gaz. Zagląda do ziemniaków i kalafiora. Jest porządna w tym, co robi. I niezwykle precyzyjna.
— Mieszkałyśmy wtedy nad Wisłą. Blisko wody — staruszka wyławia owoce z jogurtu. Smakuje je mrużąc oczy. — Nie pamiętam, jak się nazywała ulica. Melania wie.
— Tu, w Warszawie?
— Tu. Ojciec wydobywał piasek z Wisły. Przyjrzyj się. Takie same włosy jak twoje!
Paulina przyglądała się rysom w brązowej sepii. Okrągła twarz z wysoko upiętym kokiem, niesforne pierścionki tulą się do policzków. Jak jej własne. Nos prosty... „Taki miała mama. I ładne łuki brwi. Ale pieprzyk w kąciku ust jest mój! Obie nie miały!”
— Co się stało? — pyta unosząc twarz. — Nic nie wiem o babci.
— Uciekła. To jego wina! Uciekli statkiem za morze!
— Kto? Czyja wina?
— No jego!
Babcia Zarębowa jest zmęczona. Wzrok mętnieje, dłonie opuszczają tekturkę. Zasypia nagle, jak ptak na gałęzi.
Paulina zbiera rozrzucone fotografie. Ale nie zamyka ich do szkatułki. Cicho, na palcach oddala się do kuchni, gdzie dochodzą na parze ziemniaki. I gdzie brązowieje topione na patelni masło. Obiad jest gotów. Trzeba jedynie podgrzać mięso.
Zgrzyt klucza w zamku rozcina ciszę mieszkania. Budzi Paulinę z półuśpienia.
— Jestem! — woła ciotka Melania zrzucając obuwie. Staje w drzwiach kuchni wciągając nosem zapachy.
— Zrobiłaś obiad? Cały? — dziwi się, bo nie jest jeszcze do tego przyzwyczajona. — Dzielna dziewczyna!
Paulina kiwa głową. Na kuchennym stole, przykrytym słonecznikową ceratą, leży komplet fotografii: jasne panny, najwyżej dwudziestoletnie, w falbankach i bucikach sznurowanych.
— Babcia mi je pokazała.
Ciotka Melania pochyla głowę. Jest krótkowzroczna. Oczy ma zmęczone od ślęczenia nad maszyną do szycia. I od jarzeniówek, jakich pełno w zakamarkach Teatru Wielkiego: w długich korytarzach, pracowniach malarskich, krawieckich, perukarskich. Cały podziemny i nadziemny świat opery, szczelnie osłonięty przed oczyma publiczności. Dla niej, i tylko dla niej jest blichtr kryształowych żyrandoli, marmury posadzek i schodów, aksamity malinowych foteli i „pieczarkowy” plafon. Dla niej szatnie, błyszczące poręcze i miękkie, odkurzone chodniki. Dla krawcowej jest zagracona pracownia, zwoje materiałów, podrabiane koronki, igły, nici i stukot starych maszyn do szycia, zapach kurzu i jarzeniówki nad głową. Tak było, jest i chyba jeszcze długo będzie we wszystkich teatrach świata.
— Maria i Magdalena — uśmiecha się ciotka Melania. — Twoja babcia Maria i moja mama Magdalena. Miały wtedy po dwadzieścia lat.
Paulina nakłada jedzenie na talerze.
— Lubisz, ciociu, kalafior z bułeczką tartą?
— Dziękuję, dziecko. Jesteś całkiem niezłą kucharką. Wszystkie kobiety w twojej rodzinie lubiły i umiały gotować.
— Opowiedz mi o nich. Niewiele wiem.
Melania opiera łokcie na stole. Jest zmęczona. Nie chce jej się jeść. Ale nie może zawieść małej. „Ładna mała! — śmieje się w duchu. — Szesnastolatka z biustem Marylin Monroe! Ale dziecinna. Bardzo jeszcze dziecinna...”
— Stefania niczego ci nie opowiadała?
— Ależ tak! Że miałam pięć lat, jak umarła mama. I zaledwie dwa, jak zginął ojciec.
— Tak. W pożarze. Dużo się o tym pisało. Wtedy.
— Dlaczego?
— Bo nie wszystko było jasne. Dokładnie nie wiadomo, kto zaprószył ogień. To był dom wczasowy... co tam, stare dzieje!
— O babci Marii słyszałam. Ale co się stało z dziadkiem?
Melania je z trudem. Jest bardzo zmęczona, a czekają jeszcze kąpanie staruszki, przymiarka spodni pani Trudy, skrojenie bluzki dla tej klabzdry spod siódemki...
— Dziadka nie było.
Paulina zastyga z kalafiorem na końcu widelca.
— Jak to: nie było?
— No... ten mężczyzna... on się nigdy z Marią nie ożenił. Zrobił jej dziecko i... zniknął.
— To znaczy, że mama była... nieślubna?
Ciotka wstaje od stołu. W lodówce jest jeszcze kompot z jabłek. Jest jej gorąco i musi się napić czegoś zimnego.
— Tak. Ale nigdy to dla niej nie było problemem.
Paulina spłoszona oblizuje łyżeczkę. Taka masa rewelacji wyraźnie ją przytłacza. Może to dobrze, że Stafania nigdy nie chciała mówić o nieboszczce.
— A dziadek zwiał? Zjadły go myszy jak króla Popiela?
— Coś w tym rodzaju. Twoja mama wychowywała się jak my wszystkie: ja, Stefania, Justyna, Józefa. Na Powiślu. Po wojnie wszystko było inne, rodziny rozbite... kogo obchodziły przedwojenne losy panien na wydaniu...
— Będzie balanga na całego! — cieszy się Jolka-Kaczeoczko. — Pójdziesz?
— Dokąd? — Paulina zatrzymuje się przed wystawą ze srebrną biżuterią. Wśród swoich skarbów ma jedynie pierścionek po matce z czerwonym koralem i srebrną broszkę z turkusem dar ciotki Stefy na piętnaste urodziny.
— Trochę daleko. Ale chłopaki nas podrzucą. Motorami albo jakimś rzęchem. Paulina mruga powiekami. Jako klasyczna „prowincjuszka” boi się pytać o szczegóły. Może się jedynie domyślać, że owa „balanga” jest naprawdę jakąś dyskoteką albo prywatką.
— No... nie wiem. Nikogo tu nie znam. Jolka-Kaczeoczko aż hamuje na wyboistym chodniku. W jej odpływającej źrenicy maluje się przeraźliwe zdumienie — Na balangach na ogół nikt nie zna nikogo! Byłam raz w Łomiankach w willi jednego bogacza. Nawet nie wiem, jak się nazywał i jak wyglądał. Ale ubaw był po pachy!
Paulina dusi w sobie niepokój. Stołeczne zwyczaje różnią się od tych, do jakich przywykła. I w Kielcach były mieszkania słynne z sobotnio-niedzielnych szaleństw. Ale tam nikt nie zapraszał dziewczyny ze sklepiku owocowo-jarzynowego.
— Zobaczę. Spytam ciotki — mruczy opuszczając głowę. Za nic nie chce uchodzić za wiejską gęś.
Jolka-Kaczeoczko unosi wzrok w niebo.
— Nie bądź głupia, Paulino! Ja też nie mówię w domu, dokąd jadę. Przeważnie rzucam w przestrzeń: „Idę się uczyć do Grażyny. Wrócę późno, albo wcale”.
— I mama nie pyta? Potem, jak wrócisz?
— Ani jej to w głowie. Jest zadowolona, że w ogóle się uczę. Jacek, mój brat, już odskoczył. Nie skończył szkoły. Handluje na bazarze i ma forsę. To cześć. Jakbyś się zdecydowała na sobotę, daj głos. Ciotce powiedz, że odwiezie nas Jacek. Mój brat. Albo kto inny. Hej!
— Hej!
W mieszkaniu panuje ziąb. Wysiadło centralne ogrzewanie. Administracja wywiesiła kartkę, że „winne jest miasto”. A zatem nie żadna lokalna awaria. Coś poważniejszego. Babcia Zarębowa cała ukryta w puszystym kocu. Tylko jej błyszczą niebieskie oczy.
— Chodź tu, to cię pogłaszczę.
— Nie teraz, babciu. Proszę nie wyjmować rąk spod koca. Zimno. Włączę piecyk. Lekarstwo połknięte? — przetrząsa fałdki koca.
Różowa pastylka wylatuje, choć była starannie ukryta. Babcia cichutko chichocze. Teraz połykają bez oporów. I bez zapowiedzi nagle zasypia.
W kuchni jest całkiem ciepło. Pani Jadwiga, która z sąsiedzkiej potrzeby od lat już dogląda staruszki pod nieobecność Melanii, wałkuje ciasto na pierogi.
— Dobrze, że jesteś.
Paulina łyka ślinę. Lubi pierogi, placki ziemniaczane i kruche ciasto.
— Upiekła nam się ostatnia lekcja. Fizyka.
— Zjedz obiad i biegnij do teatru. Tu masz koszyk z kostiumem pani Folton. Melania zapomniała go zabrać. Całą noc poprawiała go na dzisiejszą próbę. A w końcu zostawiła w przedpokoju pod wieszakiem.
— Do teatru? Do opery? A czy mnie tam wpuszczą? — przestraszyła się Paulina.
Pani Jadwiga sprawnie wyławiała pierogi łyżką cedzakową.
— Nie żartuj. Powiesz portierowi, albo szatniarkom, do kogo idziesz. Twoją ciotkę znają tam wszyscy. Od pierwszej premiery w sześćdziesiątym piątym szyje najtrudniejsze kostiumy. Projektantki niczego nie narysują, zanim nie zaakceptuje pomysłu Melania. Liczą się tam z jej zdaniem. Ma złote ręce.
— Dobrze. Zaraz pójdę.
Listopad prószy na przemian śniegiem i deszczem. Wiatr zacina od wschodu. Znad Starego Miasta napływają czarne chmury.
— Jak to dobrze, że do teatru blisko! — mruczy półgłosem Paulina kuląc się pod płotem oddzielającym odbudowujący się po pożarze bok Teatru Narodowego od części Opery. Pod arkadami gromadzi się nawiany puch. Przez chwilę walczy z ciężkimi drzwiami. Po drugiej stronie otacza ją natychmiast zaklęty świat marmurów, schodów, złoceń i nieodgadnionych zapachów.
— Hej, do kogo?
Paulina odwraca głowę. Drogę zagradza jej osobnik wagi półciężkiej w czarnym swetrze z dziurą na lewym łokciu. Pasuje do tych marmurów i złoceń jak pięść do oka.
— Do pani Melanii Zaręby. W pracowni krawieckiej. Niosę kostium.
Osobnik sprawdza zawartość koszyka, jakby podejrzewał w nim ukrytą bombę.
— Dobra, idź.
— Nigdzie nie pójdę! — buntuje się Paulina. — Nie wiem, gdzie jest pracownia.
Osobnik w swetrze nadyma się, jakby miał za chwilę pęknąć.
— W dół, w lewo, korytarzami w prawo, po schodach i już!
Paulina wykonuje coś, co od biedy mogłoby wyglądać na ukłon.
— Trafię na pewno! W lewo, w górę i w dół.
Nad głową nagle rozjarza się światło. Migoczą błyskami kryształowe krople. Przyciemnione dotąd wnętrze zmienia się niczym teatralna dekoracja. Zachwycone oczy dziewczyny wyławiają jeden szczegół po drugim. Na jej półotwartych ustach błąka się uśmiech.
— Ale tu pięknie! Odpowiedzieć mogłoby jedynie echo.
Wędrówka w górę, dół, prawo i lewo nie dała pozytywnych wyników. Ogrom wnętrza opery gęstnieje w dolnych kondygnacjach pokręconymi korytarzami, ciemnymi magazynami, maszynownią pachnącą smarem i pomieszczeniami jako żywo przypominającymi sterownię łodzi podwodnej. Paulina zdezorientowana, spocona z wrażenia i panującej tu temperatury zbliżonej do tropików zrywa z głowy zieloną wełnianą czapkę. Jej rude loki rozsypują się na ramionach. Snop światła nagle wali po źrenicach.
— Stój!
Zatrzymuje się mrużąc oczy. Kurczowo ściska pałąk koszyka. Czuje idący z głębi powiew. Jakiś szum narasta aż do warkotu. Blask z białego robi się siniozielony. Ostrożnie rozwiera powieki. Trochę na lewo, tuż przed źródłem światła stoi kobieta. W czerwonej aksamitnej sukni z bufiastymi rękawami, z ostro zielonym szalem i białymi koronkami otaczającymi głęboki dekolt. Kobieta ma rude, luźno puszczone włosy, oplecione błękitną wstążką i złotą koronę na czubku głowy. W palcach trzyma kwiat. Chyba tulipan.
— Du.. duch — szepcze Paulina szczękając zębami. W tym cichnącym warkocie, zmieniającym się w świetle, w natężeniu powiewu, idącego jak z grobu, czuje łomot własnego serca.
— Dama pikowa — głos huczy w nagle pociemniałym wnętrzu. — Co tu robisz?
— Ja? — Paulina oblizuje suche wargi. — Idę.
— To widzę.
Zza ogromnych, złoconych ram, które nagle się pojawiły, jakby spadając z nieba, wyłania się sylwetka w czarnym, luźnym swetrze z dziurą na łokciu. „Co, u diabła! — myśli Paulina ciężko oddychając. — Czy tu wszyscy chodzą w dziurawych ciuchach?” Zęby jej znów szczękają, bo ów mężczyzna ma na głowie czarną kominiarkę z otworami na usta i oczy.
— Widzę, że idziesz. I najwyraźniej zabłądziłaś.
— O to nie trudno. W tych... kazamatach!
Cichy śmiech powoduje, że oczy napastnika z białych robią się koloru popiołu.
— To jest opera, moja mała! Wnętrze pełne zjaw, duchów i ciemnic! Czytałaś „Ducha w operze”?
— Nie. Ale widziałam film. Kim jest ta... kobieta?
— Damą pik. Portret pięknej królowej o rudych włosach. Jak twoje. Jesteś... do niej podobna. Czy wiesz o tym?
Paulina przestaje się trząść. Mężczyzna z twarzą ukrytą w czarnej pończosze jest przecież z krwi i kości. A dama pik? Cóż... to portret. Tyle, że ponadnaturalnej wielkości. Złocone ramy wiszą na łańcuchach ginących gdzieś, pod kopułą, w mroku maszynerii. Tak, wyraźnie zbłądziła.
— Kim pan jest? Terrorystą?
Mężczyzna śmieje się. Teraz widać również jego usta.
— Żelazną maską! Już ci mówiłem. Jestem duchem tej opery. Nie jest gorsza od paryskiej. Byłaś kiedyś w Paryżu?
— Byłam w Barszczewie. I w Kielcach — odpowiada grzecznie i zgodnie z prawdą.
— Jej trzeba coś domalować — mówi pewna głębokiej racji.
— Co?
— Nie wiem. Jakiś naszyjnik. Albo medalion... Mężczyzna, lub młody chłopak, nie bardzo widać, bo szczupła sylwetka ledwie majaczy w mroku, klaszcze w dłonie.
— Naturalnie! Zupełnie zapomniałem! Perły damy pik! Straszny huk przetacza się pustą halą. Coś spada, coś grzechocze. Ciemność jest czarną dziurą.
— Jak ty tu możesz pracować, ciociu? — bełkocze Paulina próbując zapanować nad trzęsącymi się dłońmi. Jest spocona, rozchełstana, zmordowana biegiem przez kilometrowe korytarze i zupełnie niespodziewanie pojawiające się schody.
Melania unosi wzrok znad maszyny.
— Przyzwyczajenie. Tyle lat... zbłądziłaś? Nikt ci nie powiedział, jak trafić do szwalni?
— Spotykałam tylko facetów w czarnych swetrach. Obaj mieli dziury na łokciach. Jeden na prawym, drugi na lewym. Stąd wiem, że było ich dwóch. A potem coś zawarczało i ukazała się monstrualna postać w złotych ramach. No nie, ramy były osobno! — Paulina siada z rozmachem na niskim zydlu.
Ciotka Melania głośno się śmieje.
— Boże drogi, przestraszyłaś się dekoracji? Tu u nas rzeczywiście można się natknąć na cuda i dziwy. A nie widziałaś jeszcze magazynów z kostiumami! I rekwizytorni. Tam stoją manekiny odziane w zbroje, albo zbójcy z kindżałami. To jest Teatr Wielki, Paulinko. No, odpocznij, dziecko.
— Ale kim był chłopak w czarnej kominiarce na twarzy? Wyglądał jak terrorysta ze Świetlanego Szlaku!
Ciotka Melania zmarszczyła brwi.
— Naprawdę nie wiem. W pracowni malarskiej czasem pomagają studenci z Akademii Sztuk Pięknych... może to był jeden z nich? Robią czasem psikusy...
— O mało nie dostałam zawału! — skarży się Paulina zrzucając kurtkę. Pomału zaczyna przychodzić do siebie.
— Tu masz, ciociu, garnuszek z pierożkami. Jeszcze ciepłe. Zjedz.
Ciotka Melania z trudem prostuje kręgosłup. Krzyż ją boli od długiego ślęczenia przy maszynie. Jest głodna i jednocześnie zbyt zmęczona, by sięgnąć po widelec. Z rondelka unosi się miły zapach cebulki smażonej na maśle.
— Daj, zjem. Babcia nakarmiona?
— Jasne. Pani Jadwiga o to zadbała... — rumor, jaki się przetoczył gdzieś nad ich głowami, brzmiał niczym łoskot walących się murów średniego miasta. — Co to? Trzęsienie ziemi? Ciotka Melania przełknęła kęs.
— Pewnie robotnicy remontujący sąsiedni Teatr Narodowy. To trwa już ładnych parę lat!
Hałas wzmagał się i cichł. śadna z nich nie usłyszała, jak otworzyły się drzwi i stanęła w nich wysoka, silnie zbudowana kobieta w nienagannie skrojonym kostiumie.
— Och, pani Folton... kostium do miary gotowy... Paulinko, wyjmij z koszyka. Tylko uważaj na szpilki!
— Dzień dobry, droga Melanio... mam nadzieję, że nie będę w nim wyglądała jak sznurowany baleron...
Paulina pełna napięcia przyglądała się przymiarce. W jednej chwili czarnowłosa kobieta przemieniła się w tę z portretu! Czerwony aksamit... zielony szal...
— Dama pik! — wyszeptała wstrząśnięta.
— No... niezupełnie. Śpiewam partię w „Damie pik” Czajkowskiego! — roześmiała się primadonna. — Libretto do tej opery napisał sam wielki Puszkin!
— Lubię jego poezje — wyszeptała nieśmiało Paulina. — Szczególnie „Oniegina”. Biedna Natasza, taka miłość...
Ciotka Melania z ustami pełnymi szpilek przyklękła, by wyrównać doł sukni. Primadonna wzięła oddech i pracownię wypełnił silny sopran koloraturowy:
— Ja ljublju tiebia Natasza... Pani Melanio — dorzuciła po chwili, gdy głos cichł gdzieś pod sufitem — trochę ciasny stanik. Nie byłabym w stanie wziąć wysokiego „C”.
Krawcowa sprawnie wypluwa szpilki.
— I po co pani śpiewa męską partię Oniegina? Pan Kornacki robi to głośniej. I bez wysokiego „C”! A stanik się rozluźni. O dwa centymetry.
— Skąd pani wzięła, Melanio, taką cudowną dziewczynę? Nigdy jej tu nie widziałam.
— Paulina. Przyjechała z Kielc. Chodzi do szkoły i mieszka ze mną.
Primadonna pociągnęła nosem.
— Co tu tak ładnie pachnie?
— Pierogi ruskie z cebulką — wyjaśniła dziewczynka wpatrzona z zachwytem w urodziwą śpiewaczkę.
— Gdzie? Gdzie one są? Na litość Boską, umieram z głodu. W bufecie tylko flaki i bigos! Melanio... zjem trochę...
Krawcowej nie wypadało zaprotestować. Znów miała pełne usta szpilek. A Paulina się śmiała.
Gdy rondelek był już wymieciony do czysta, artystka oblizała wargi.
— Macie u mnie bilety na premierę! Za to wspaniałe jadło! Do widzenia, pani Melanio! Do widzenia, dziecko!
I majestatyczna postać wypłynęła przez drzwi.
— Jak zaśpiewała, myślałam, że żarówki popękają — roześmiała się dziewczyna. — Co za głos!
— Pani Iza Folton jest najjaśniejszą gwiazdą naszej opery. Śpiewała w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, w La Scali w Mediolanie, w Wiedniu. Jej głos porównują z wielką Tebaldi. Jak się jest krawcową w teatrze tyle lat, o wszystkich coś wiadomo. Jeden pije, drugi zmienia kochanki, a trzecia może zjeść na raz dwa obiady! — spogląda smętnie na pusty rondelek. — Nie szkodzi! Zaraz kończę i wracamy do domu. Na pewno zostały jeszcze jakieś pierogi!
Przechodząc przez ciemne pomieszczenia, Paulina kurczowo trzymała się rękawa ciotki. Woli nie być niczym zaskakiwana. Jednak tuż za zamkniętymi drzwiami ktoś uparcie powtarzał tajemniczym głosem:
— Trójka, siódemka, as. Pamiętaj... trójka, siódemka... as!
Na ulicy mokry śnieg zacina w rozgrzane twarze. Przez zamkniętą dla ruchu ulicę Wierzbową przechodzi chłopak ciągnąc na smyczy opierającego się psa. Zwierzę ma rudą sierść, długie uszy i najwyraźniej wstręt do stąpania po brudnej, mokrej brei. Wyglądają komicznie, walcząc ze sobą. Paulina nie kryje uśmiechu. Naciągając wełnianą czapkę przygląda się chłopakowi, który zrezygnowany bierze w końcu psa pod pachę.
— Rudy zawsze zwycięża! — mruczy dostatecznie głośno, by chłopak usłyszał.
— Zapamiętam! — odpowiada wtulając nos w puchaty szalik. Uszczęśliwiony pies głośno ziewa.
Paulina dogania ciotkę.
— Czy będę mogła kiedyś zwiedzić cały gmach opery? Melania walczy z parasolem. Wiatr dmucha coraz to z innej strony.
— Cały? To wykluczone! Pięćset tysięcy metrów sześciennych! A na samej widowni jest tysiąc dziewięćset miejsc. Ale zabiorę cię na premierę, jeśli pani Folton naprawdę nie zapomni o wejściówkach dla nas. Na razie chciałabym...
— Co, ciociu?
— Właściwie nie powinnam cię o to prosić... Stefania tak dbała, żebyś miała wszystko... chyba jej się nieźle powodziło... a ja...
Paulina czuje ukłucie w sercu. Ma już przeszło szesnaście lat. I wie, ile kosztuje jej utrzymanie.
— Ja mam... rentę po mamie... niczego mi nie trzeba... Melania zamyka parasol.
Nie sposób dłużej walczyć z wyginającymi się drutami. Jest jej trudno dobierać właściwych słów.
Niepotrzebnie rozpoczęła tę rozmowę na ulicy. I to jeszcze w czasie mokrej śnieżycy.
— Nie chodzi o twoje pieniądze, Paulinko. Powinnaś je wszystkie wydać na szkolne potrzeby... ale może mogłabyś pomóc Zielenieckiej w soboty i niedziele? Dodatkowa sumka to dla dziewczyny w twoim wieku manna z nieba.
— Kim jest Zieleniecka? — Paulina walczy z ciężko się otwierającą bramą. Są już w domu.
— Szatniarka. Z opery. Ta na lewo od wejścia. Ma straszny reumatyzm, prawie nie rusza palcami rąk. Udaje, że wszystko w porządku, bo się boi stracić pracę. Rozumiesz? Szatniarki żyją z napiwków. Schody nie są wysokie, ale Melania co i rusz przystaje. Cierpi na złe krążenie i lekki ból pod lewą pachą. Za nic nie przyzna się do słabości. Jak się ma pod opieką staruszkę i młodą dziewczynę, trzeba się trzymać. Choćby poręczy.
— Tak, ciociu.
— I nie masz o to do mnie żalu? Stefania cię nie wykorzystywała... wiem... Paulinko, nie gniewaj się. Może niepotrzebnie ci o tym powiedziałam? Ale widzisz... — drugie piętro jest miejscem dłuższego postoju. Zawsze. Zanim się zbierze siły do pokonania ostatniej kondygnacji. — Ja i Zieleniecka, znaczy Aniela, znamy się od trzydziestu lat! Razem przyszłyśmy do opery... do pracy, w listopadzie sześćdziesiątego piątego roku. Tuż przed uroczystym otwarciem Teatru Wielkiego. Po długiej odbudowie. Znałyśmy się już przedtem. I do dziś sobie pomagamy. Aniela jest od dziesięciu lat wdową. Ja nigdy nie wyszłam za mąż. Jakoś się nie składało...
Paulina przytula twarz do mokrego kołnierzyka z lichego futerka. Ciotka wydaje się taka zafrasowana.
— Nie mów nic więcej. Nie trzeba. A to nieprawda, że ciotka Stefania wychowywała mnie zdala od pracy. Miałam swoje zajęcia w sklepie. Obie sortowałyśmy ziemniaki i jabłka... chętnie pomogę w szatni. Podoba mi się świat teatru. Jego zakamarki, duchy i strachy...
— To dobrze. Chodźmy, babcia czeka.
Paulina nie zapytała o zgodę na balangę w najbliższą sobotę. Nie miała śmiałości. Może później. Albo jutro. Do soboty jeszcze i tak dwa dni. Dziś musi zająć się czym innym.
W piątek sytuacja uległa zmianie. Kaloryfery wciąż były zimne i musiały wywieźć babcię Zarębową do Zielonki. Staruszka miała tam równie wiekową przyjaciółkę, mieszkającą we własnym domu z rodziną, piecami, kotem i ogrodem. Dwa, trzy razy w roku przerzucano do nich babcię przy pomocy samochodu pana Wojtka. Tym sposobem ciotka Melania mogła pójść przed wieczornym spektaklem baletowym do szatni, a Paulina na balangę.
— Nie wiem, co ci powiedzieć, dziecko — martwiła się ciotka pakując kanapki. — Tu panują inne zwyczaje niż te w Kielcach czy Barszczewie. Przyznam się, że mam obawy...
— Jolka tam jedzie. I jej brat Jacek. I sześć osób z mojej klasy.
— Ale będziesz uważać? Chłopcy dziś są tacy...
Paulina znakomicie rozumiała obawy. Miała już nie najlepsze doświadczenia z chłopcami. Ale nie odpowiadała na niedwuznaczne zaczepki. Na zwykłe chamstwo też znajdowała sposoby. W sklepie ciotki Stefanii podszczypywał ją dostawca jabłek. Aptekarz pozwolił sobie na całkiem konkretne propozycje. Szkopuł w tym, że mężczyźni nie robili na niej jeszcze wrażenia. Ani ci nowobogaccy kręcący na palcu kluczyki od japońskich samochodów, ani też normalni zjadacze chleba, a raczej byle jak zapakowanych kanapek noszonych do biur w topornych aktówkach. Widocznie czas jeszcze nie nadszedł. Albo właściwy człowiek.
— Musisz mi ufać, ciociu. Inaczej nie będziemy mogły razem żyć.
Melania pokiwała głową. Przyglądała się rudej głowie Pauliny, zgrabnej sylwetce, pełnym piersiom i długim nogom w czarnych rajstopach.
— Tak. Chyba nie ma wyboru. Ale gdyby coś... dzwoń. Podam ci numer telefonu w teatrze. Bo ja też wrócę późno. Do kogo się wybieracie?
Paulina potrząsnęła włosami.
— Nie wiem. Nie znam nazwiska. Jolka coś mówiła, ale zapomniałam. Mieszkają na Saskiej Kępie. Odwiezie nas brat Jolki.
Melania skrzywiła wargi.
— Nie mam o nim najlepszego zdania. Nie zdał matury, ale szasta pieniędzmi. No... nie wiem. Dawniej wszystko było inaczej. Kiedy chodziłyśmy do szkoły z twoją mamą. Wiedziało się, kto zaprasza i kogo. I na jak długo...
Paulina uśmiechnęła się. „To było bardzo dawno temu — pomyślała. — Dziś wśród nastolatków krąży powiedzenie, że czas spędzony pomiędzy balangami, to czas stracony! Dziadkowie bawili się na wieczorkach tańcujących, rodzice na prywatkach, dziś tańczy się na bibkach, odjazdach i baletach. Tak się to nazywa we wszystkich liceach. A najbardziej balangowe są klasy trzecie.
W starej ładzie z poobijanymi zderzakami upchnęło się sześć osób: Jolka-Kaczeoczko, Paulina, głupi Jarek i Monika. Na tylne siedzenie wciśnięto jeszcze dziewczynę zupełnie nikomu nie znaną. Miała na imię Iwona i usta pomalowane czarną szminką. Pachniała dziwnie trawą albo sianem.
— Kto zna adres tej willi? — spytał Jacek ruszając z kopyta.
— Gdzieś niedaleko ogródków działkowych — mruknęła Iwona. — Znajdziemy!
Poszukiwania zajęły przeszło godzinę. Do zasłoniętej gęstymi krzakami willi z żółtawego kamienia trafili dzięki głośnej muzyce. Niestety dzwonek albo nie działał, albo nikomu nie przyszło do głowy otworzyć. Jacek sprawnie sforsował ogrodzenie. Po chwili brama stanęła otworem. W ogrodzie, mimo chłodu, jakaś para biegała boso przeskakując kałuże. Inna stała upozowana na kształt posągu. Tylko porzucona butelka czerwonego wina wskazywała na niejakie upojenie. W holu na parterze, w takt ostrego rocka tańczyło kilkadziesiąt osób. Widok Romy i „Trusia”, czyli kolegi Jabczyńskiego, upewnił przybyłych, że to jest właściwa balanga. Z klasy było jeszcze trzech chłopaków raczących się wytrwale ginem z tonikiem, advocatem z colą i tym, co młodzież pije najczęściej: mieszaniną soku z cytryny, wody z kranu, dziesięciu procent spirytusu z paroma kostkami lodu.
Paulinie nic nie smakowało. Nie była przyzwyczajona do mocnych trunków. Ale też nikt nikogo nie zmuszał do picia. Talerze z kanapkami stały głównie na tapczanie i wyglądały niezwykle zachęcająco. Wyraźnie robił je ktoś wrażliwy na kolorystykę.
Hałas był ogłuszający, światła migały raz sinoniebiesko to znów czerwono-żółto. Twarze tańczących nosiły ślady kolorowych szminek i przypominały postaci z teatru groteski. Na szczycie schodów stała plastykowa wanienka w kolorze ostrego różu. Do niej od czasu do czasu wsiadała kolejna para robiąc „odjazd”. Z wrzaskiem i łoskotem podskakiwali na stopniach wiosłując szeroko rozstawionymi rękami, by utrzymać właściwy kierunek. Na ogół lądowali na dywanie zarzuconym poduszkami. Po czym wanna zostawała wciągnięta na górę przez pełniącego funkcję „wyciągowego”.
— Odjeżdżasz stylowo czy nie? — pytał uprzejmie, poprawiając zawiązaną nieskazitelnie białą muszkę.
Paulina potrząsnęła głową. Czuła się kompletnie oszołomiona. Takiej zabawy nigdy dotąd nie widziała. Co gorsze, zniknęli gdzieś bezpowrotnie Jacek i Jolka. Zaczęła się wędrówka po wnętrzu domu. Był zasobny w portrety pań i panów, żyrandole z kryształowymi wisiorkami, aksamitne portiery i piękną zieleń pnącą się po ścianach. Odniosła nieodparte wrażenie, że to dom artystów. Na pierwszym piętrze wszystkie drzwi prowadzące do pokoi były zamknięte. Jakieś przytulone pary ze szklaneczkami w dłoniach oczekiwały na swoją kolejkę.
— Z kim jesteś? — spytał chłopak w czerwonych szelkach na poplamionej winem koszuli.
— Dlaczego pytasz?
— Bo łóżka na razie zajęte. Kolejka. Paulina roześmiała się głośno.
— Dziękuję nie skorzystam.
— Jak chcesz — rzucił obojętnie. — Kto po Grubym i Monice?
Para ze szczytu schodów zerwała się pospiesznie. Paulina rozbawiona zeszła na dół. W łazience, w dużej wannie moczono „skutych”. Na razie było ich tylko dwóch. Widać wypili zbyt szybko i za dużo. Takich się natychmiast izoluje, by nie przeszkadzali pozostałym. Jutro o świcie będą błagać o kefir, sok jabłkowy, serwatkę lub zimne piwo. Paulina usiadła w fotelu zdejmując zeń uprzednio pusty półmisek. Wokół szalał rock i wirowały krótkie, przeważnie czarne albo czerwone spódniczki. Dziewczyny tańczyły boso lub na niebotycznych szpilkach. Paulina z troską spojrzała na swoje nogi. Czarne, wysłużone pantofle na małym „kieliszku”. Jej zielona sukienka miała się nijak do najnowszych modeli włoskiej kolekcji Franco Ferre.
— Chodź, potańczymy! — zawołał człowieczek w welwetowych spodniach. Nie wyglądał na ucznia. Raczej na spóźnionego dostawcę mleka.
Potrząsnęła włosami. Lubiła tańczyć, ale tu jakoś nie było atmosfery. Oddalił się bez słowa do innego kąta, gdzie ktoś pił wódkę stojąc na głowie. Zabawa wchodziła w stadium zwane „artystyczno-akrobatycznym”. Z otwartych drzwi do ogrodu płynęło zimne, wilgotne powietrze. Nie usłyszała, gdy ktoś stanął za jej plecami. Poczuła silne ramiona otaczające jej plecy i piersi, oddech zaprawiony wódką i anyżową gumą do żucia. I nieco chamski głos mężczyzny przyzwyczajonego do łatwych podbojów:
— Odskakujemy do sypialni, już!
Wyrwała się potrącając fotel. Mężczyzna, choć niski i krępy, był bardzo silny mimo wypitego alkoholu. A może właśnie dlatego.
— Nie chcę! Puść!
Nie miał najmniejszego zamiaru. Nie interesowało go jej zdanie na ten temat. Ciągnął opierającą się dziewczynę nie dbając o jej protesty. Walczyła jak lwica bardziej wściekła niż przerażona. Nagle palce wpijające się w jej ramiona zwiotczały, rozwarły się. Była wolna. Pochylający się nad nią chłopak odgarniał splątane włosy.
— W porządku? To twój facet?
Pokręciła przecząco głową, walcząc z własną słabością, która spadła nagle wraz z grzmotem muzyki.
— Nie. Nie znam go.
— Dałem mu w łeb. Nie wiem, skąd się tu wziął. A ty?
— Co ja? — Nie spojrzała na wybawiciela, bo jej na tym wcale nie zależało. I musiałaby odwrócić głowę.
— Co ty tu robisz, u Boga ojca?
— Przyjechałam. Z kolegami. Ale chcę do domu. — Marzyła o tym, by znaleźć się w ciasnym pokoiku na Senatorskiej. Nie zdała egzaminu z balangi i bardzo było jej wstyd.
— Weź swoje rzeczy i wyjdź na ulicę. Czekaj przed furtką. Odwiozę cię.
Nie wie, dlaczego wykonała wszystkie te polecenia. Znalezienie kurtki nie było rzeczą łatwą. Pomogła jej w tym mała blondynka z serduszkami wymalowanymi na policzkach.
— Ciuchy są w pokoju na lewo. Te, które rzucono najpóźniej, zwaliliśmy pod kaloryfer. Na stos.
Znalazła. Także czapkę. Była w kieszeni. Pod furtką, od strony wąskiej uliczki warczał nowiutki motocykl marki honda. Chłopak w kasku na głowie wyglądał jak kosmita. Milcząco podał jej podobny baniak, w kolorze ostrej czerwieni. Wystartował niczym rajdowiec. Później zwolnił bojąc się policyjnego patrolu. Przez ciemne, uśpione uliczki przelecieli jak duchy. Nie mówił ani słowa. Nawet wtedy, gdy już stali pod jej domem na Senatorskiej. Podniósł dłoń w geście pożegnania. Wtedy dopiero zdała sobie sprawę, że nie zdążyła mu podać adresu. Skąd go znał?
Ruppert Ruckerby szedł Trzecią Aleją w kierunku baru „Sicilia”. Właśnie skończył pracę w salonie jubilerskim Ruckbury'ego, gdzie już od dziesięciu lat był starszym specjalistą-rzeczoznawcą. Lubił zarówno szefa jak i swój niewielki kantorek, ale nade wszystko kochał szlachetne kamienie i perły. Długie sznury mlecznych łez. Bo perła to łza płaczącej małży. Ziarenko piasku uwierające miąższ skorupiaka. Jego przekleństwo i cierpienie. Ruppert Ruckerby marzył o pracy u Tiffany'ego przy Piątej Alei. W eleganckiej kamienicy z oknami wystawowymi jak bulaje na pełnomorskim statku. Tyle że te „okrętowe oczy” miały na sobie najgrubsze, kuloodporne szyby, za którymi tak na wszelki wypadek, leżały zwykłe acz doskonale podrobione imitacje klejnotów. Za to wewnątrz, w klimatyzowanych pomieszczeniach, w gablotach na purpurowym i czarnym aksamicie lśniły i błyszczały tysiące, setki tysięcy najszlachetniejszych kamieni z całego świata. Strzegły ich tajne oczy kamer i lekko przymrużone, bez iskierki uśmiechu, źrenice prywatnych agentów.
Ruppert również przeszedł staż u Tiffany'ego. Załatwił mu to ojciec przed jedenastu laty. Emmanuel Ruckerby miał rozliczne znajomości wśród kongresmanów z partii demokratów, gubernatorów i ludzi Wall Street. Jego interesy, rozległe jak prerie na wschód od West-Lodge, zahaczały nawet o Pentagon. Z powodzeniem grał na giełdzie, lokował miliony w akcjach kopalń, kupował i sprzedawał nieruchomości. Gromadził obrazy, kosztowności i holenderską porcelanę z Delft. Ale najsłynniejszym z jego nabytków był podwójny sznur różowych pereł pochodzących, sztuka w sztukę, z Morza Chińskiego. Dobieranych starannie całymi latami: jednakowych, okrągłych, lśniących srebrzyście, bez cienia skazy. Kosztowały fortunę i były ślubnym prezentem dla żony Alison. Brzydkiej i niezwykle inteligentnej kobiety, nieszczęśliwie zmarłej przy czwartym porodzie. To dlatego nie lubił swojej najmłodszej córki Iris. I dlatego wysłał ją na kontynent, by wychowywała się w starej Europie, z której pochodził. Ani Iris, ani jej siostra Elis, nie mówiąc już o Brandonie, nikt nie widział naszyjnika z różowych pereł od dnia śmierci matki. Spoczęły w podziemnym sejfie Banku Shepchardów, w podwójnej kasetce wyłożonej czarnym aksamitem. Jedynie Ruppert dostąpił zaszczytu oglądania tego niezwykłego klejnotu.
Stało się to w dzień, gdy zdobył upragniony dokument upoważniający młodego jeszcze człowieka do wydawania orzeczeń odnośnie wagi, połysku i szlifu cennych jubilerskich kamieni. Był po studiach w Yale i Amsterdamie — centrum skupiającym od ponad dwustu lat najlepszych szlifierzy i handlarzy diamentów. Ojciec długo studiował dokument w czarnej, skórzanej okładce ze złoconymi literami, po czym obaj wsiedli do pontiaca, by zaparkować w podziemnym garażu Banku Shepchardów. Minąwszy kilku nieźle uzbrojonych strażników, parę fotokomórek i stalowych krat znaleźli się wraz z pracownikiem banku w samym sercu sejfów — długim pomieszczeniu, sterylnym niczym kostnica i równie jak ona zimnym. Mały lecz dość skomplikowany klucz otworzył drzwiczki polakierowane na szaro, za którymi mieściła się, podobnie słoniowej barwy, podłużna i wąska skrzynka. Z jej wnętrza Emmanuel Ruckerby wyjął etui z perłami. Ich przedziwny blask oczarował Rupperta do tego stopnia, że nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. On, który widział Koh-i-noora, diamenty carycy Katarzyny i słynne czarne perły Agi Khana.
— I co, synu? — spytał Emmanuel pocierając kościste dłonie. Wyglądał, jakby mu było bardzo zimno i marzył o gorącym grogu z plasterkiem cytryny.
— Wspaniałe tato! Szkoda, że mama tak krótko się nimi cieszyła. Takich pereł nie wkłada się na party w ogrodzie. Ile razy je miała na sobie?
Emmanuel przymknął żółtawe powieki.
— Raz. Na balu z okazji zaręczyn córki kongresmana Gilberta Wilsona. W pół roku później brali ślub. Ale matki już nie było na świecie.
— Która z moich sióstr je odziedziczy?
Emmanuel zacisnął wąskie wargi. Wyglądały jak cienka, szarawa linia. Musiał się źle czuć, bo pomimo chłodu na czoło wystąpiły mu grube krople potu.
— Nie wiem. Coraz trudniej mi podjąć jakąkolwiek decyzję.
— Jednak... będziesz musiał, ojcze.
— Tak, wiem. Nie chcę, byście się zagryźli po mojej śmierci jak stado psów preriowych. Co do pereł... pokazałem ci je, bo się na tym znasz. Mówią... bo ja wiem, czy to prawda, że nie przynoszą szczęścia swoim posiadaczkom.
— Ludzie nazywają je łzami małż, nie ludzi!
— Ale — zawahał się, głośno przełykając, jakby coś utkwiło mu w gardle — matce nie przyniosły szczęścia. I tamtej... też nie.
— Komu? Jakiej: tamtej?
Emmanuel Ruckerby machnął dłonią. Przetarł chustką zroszone potem czoło.
— Nonsens. Coś mi się przypomniało. Taki mglisty dzień na oceanie... ona ich nie miała na szyi...
— Czego? Pereł mamy?
— Nie! To był krótki naszyjnik, hodowlanych perełek rodem z Balearów. Takie byle co... a jednak...
— Dobrze się czujesz, tato? Może wezwać lekarza?
— Nie, nie trzeba. Schowaj etui do skrytki. I zamknij. Drugi klucz ma kierownik sejfów. Tylko oba naraz otworzą zamek. Dałem polecenie, by otwierał ci, gdy tego zechcesz. Jednakże... nikomu nie wolno ich stąd wynosić. Pod żadnym pozorem. On przypilnuje... Larry Beach. Ciebie też przypilnuje. Nie pozwoli... Szczęknęły dwa klucze w nietypowym zamku. Emmanuel Ruckerby trzymany pod ręce przez syna i pracownika sejfów wchodzi do wewnętrznej windy dla personelu. Nie mógłby już o własnych siłach wspiąć się po kilkudziesięciu stopniach do głównej hali. Na ulicy, słaniając się, wsiada do olbrzymiego pontiaca o przyciemnionych szybach.
— Odwieź mnie do domu. I ani słowa Elis. Przysłałaby mi tego swojego okropnego doktora Gibbsona, a mnie na jego widok dodatkowo robi się ciemno przed oczyma.
— Dobrze, tato.
W trzynaście lat potem Emmanuel Ruckerby rozstał się z życiem. Umarł we śnie ściskając w dłoniach niewielki model statku stojący, nie wiedzieć czemu, zawsze na marmurowym blacie kominka. Brzydka, plastykowa zabawka nie pasująca do eleganckich bibelotów.
O tym wszystkim myślał Ruppert Ruckerby idąc Trzecią Aleją do baru „Sicilia”. Chciał tam zjeść lunch i napić się tego wspaniałego różowego wina sprowadzanego przez włoskiego właściciela z winnic na wzgórzach Etny. Nie wiedział, dlaczego skręcił w Czterdziestą Drugą, gdzie mieścił się bank Shepchardów. W klimatyzowanej hali na parterze podszedł do okienka z napisem: sejfy. Młody urzędnik sprawdził dokument.
— Natychmiast się panem zajmie szef działu. Proszę tędy, panie Ruckerby, uwaga na stopień!
— Jestem do dyspozycji — uśmiechnął się Larry Beach wyjmując złoty kluczyk. — Ogromnie lubiłem pańskiego ojca... jeśli mi wolno zaznaczyć. Był niezwykle uprzejmym człowiekiem... niestety, nie powinienem tu pana zostawiać samego... ale przecież...
— Przecież nie wyniosę stąd pereł! — Powiedział Ruppert wyjmując swój klucz. — Proszę sprawdzić etui, zanim zamknie pan sejf!
Różowe perły wyglądały, jakby je ktoś posypał suchym pustynnym pisakiem. Nie lśniły, nie błyszczały na czarnym jak żałobny kir aksamicie.
— Są bez blasku — odezwał się nagle kobiecy głos. — Zupełnie bez blasku. Tracą go, gdy nie leżą na ciepłej ludzkiej skórze. Wszystkie perły muszą być noszone, inaczej giną.
Ruppert obejrzał się zdumiony. Wchodząc do tego pomieszczenia nikogo nie widział.
Kobieta była młoda i piękna. Siedziała naprzeciwko przy sąsiednim marmurowym stole tak, że widać ją było tylko do połowy. Prócz wspaniałych rudawych włosów opadających na ramiona i zielonkawego szala zdumiewającym szczegółem była... złota korona, którą pełnym wdzięku ruchem umieściła sobie na czubku głowy.
— Kim pani jest? — wyszeptał wstrząśnięty.
— Damą pik, naturalnie. Zna mnie pan przecież z talii kart.
— Tak, ale...
— Nic nie mów. Widzisz, że brakuje mi tylko sznura pereł na szyi. Podejdź... i załóż mi je. Zaraz ożyją, zobaczysz.
Ruppert wbił się piętami w zimną marmurową podłogę.
— Aleja nie mam prawa... mój ojciec...
— Masz nie tylko prawo, ale i obowiązek. No, chodź! Mężczyzna poczuł, jak niewidzialna siła wkłada mu do ręki sznur pereł bez blasku. Ta sama moc przeniosła go o kilka metrów. Stał wpatrzony w zielonkawe oczy nieznajomej. Szedł od niej zapach morza, alg i butwięjących na plaży glonów. Drżącymi palcami zapinał na jej karku złoty zameczek. I w tym momencie perły ożyły. Zalśniły jak rój gwiazd. Profil rudowłosej odcinał się w dziwnie gęstniejącym mroku białą linią. Jej dłoń podniosła do ust czerwony kwiat tulipana.
„Co to? — myślał Ruppert czując ledwie uchwytny zapach. — Tulipany nie pachną... przecież. Dlaczego mi tak brakuje tchu?”
Kiedy po piętnastu minutach do sali sejfów wszedł Larry Beach, aż się zatoczył z przerażenia. Na podłodze leżało skurczone ciało Rupperta Ruckerby'ego uduszonego podwójnym sznurem ciepłych, błyszczących pereł. I nikt, nawet koroner Mc Cormick, nie był w stanie wyjaśnić, jak to się stało. I dlaczego.
— Uniknęłaś z balangi i nie mogliśmy cię znaleźć! — złościła się Jolka-Kaczeoczko.
— Źle się tam czułam — odpowiedziała Paulina zgodnie z prawdą. — Odwiózł mnie jakiś chłopak.
— Który?
Paulina wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Naprawdę.
— Jak wyglądał? Z naszej budy?
Paulina miała szczerze dość przesłuchania. Ale wiedziała, że Jolka się nie odczepi. Już taka była. Musiała drążyć aż do momentu, gdy sama uznała, że wie wszystko.
— Nie z naszej. Nie wiem, nie widziałam go. Kaczeoczko odpłynęło do zewnętrznego kącika. Jolka
stała w kałuży, z otwartymi ustami.
— Nie rób ze mnie idiotki, dobrze? — wysapała wreszcie. — To, że pozujesz na uciśnioną niewinność z wiochy, nie upoważnia cię do robienia mi wody z mózgu!
Paulina nie obraziła się. Barszczewo, gdzie się urodziła, nie było wsią, lecz bardzo małym miasteczkiem. Ale dla ludzi ze stolicy miało taką samą wartość, jak zabity deskami PGR na końcu Polski.
— Mówię prawdę. Miał na głowie kask motocyklowy. Zabrał mnie spod furtki. Z ulicy...
Jolka mrugnęła i źrenica przypłynęła na właściwe miejsce.
— Tak głupio gadałaś, że myślałam... no, nie gniewaj się za tę wiochę. My sami pochodzimy z pól pszenno-buraczanych! — roześmiała się od ucha do ucha. Miała łatwość przechodzenia z jednego stanu emocjonalnego w drugi. — Dziadek gospodarzy pod Płońskiem.
Paulina wzruszyła ramionami.
— Jak przodkowie połowy warszawiaków.
— Ale nie opowiadaj nikomu. Nie wiem dlaczego, ale w naszej budzie nie lubią „wiejskich”. Teraz się coś takiego porobiło... wszyscy udają hrabiów albo baronów. Każdy wygrzebuje na siłę przodka szlachciurę i nosi „rodowy” sygnet. Widziałaś, co ma na palcu Mirka Żelichowska? Sygnet po prababce Koniecpolskiej!
— To nic złego — odezwała się Paulina — dawniej wszyscy ukrywali pochodzenie inne niż robotniczo-chłopskie. Były przecież preferencyjne punkty przy przyjmowaniu na studia. Teraz się odwróciło. Odkopują herbarze. Jolka pokiwała głową. Nie mogła zbytnio przeciwstawiać się Paulinie. Potrzebowała jej pomocy. Opowiadania lektur szkolnych. Sama nie znosiła czytania. Najwyżej sennik egipski kupiony na praskim bazarze.
— Wróżka powiedziała Skowskiej, że wyjdzie za mąż za „bogatego panicza z możnej rodziny wywodzącej się z włoskich właścicieli zamków”.
Paulina wybuchnęła śmiechem.
— Włoska arystokracja wynajmuje zamki na hotele i restauracje! Widziałam taki film!
Jolka zapatrzyła się na wystawę z elektronicznym sprzętem.
— Żeby mnie wywróżyła! Wyszłabym za każdego, kto ma japońskie auto, trochę forsy w banku i dobry sprzęt stereo. I telewizor z pilotem!
— I to wszystko? — przeraziła się Paulina. — A miłość? O czym byście rozmawiali?
Jolka naciągnęła głębiej czapkę z lichej włóczki. W domu pomimo pieniędzy Jacka był telewizor czarno-biały i zdezelowane radio z zakresem fal długich. Inne gdzieś, ze starości, uciekły.
— Po diabła mi rozmawiać? Telewizor z serialem, a na obiad do knajpy. Najlepiej w Pyrach. Tam dają fantastyczną golonkę. Ty... — zatrzymała się na chwilę. — A może byśmy też poszły do wróżki? Wiem, gdzie mieszka. Na Pradze. Przy Brzeskiej. Bierze tylko pięćdziesiąt tysięcy. Pojedziesz ze mną? Paulina potrząsnęła głową.
— Nie mam pięćdziesięciu tysięcy. Dla nas to są normalne pieniądze. Wiesz...
Jolka pokiwała głową ze zrozumieniem. Ale temat nie dawał jej spokoju.
— A jeśli zdobędę forsę? Sama się boję...
— Chyba... mogłabym. No... nie bardzo wierzę w te wróżki, czary i cuda. Może to brak wyobraźni...
Rozstały się na pierwszym piętrze.
W mieszkaniu kaloryfery już grzały. Ale babcia Zarębowa wciąż przebywała w Zielonce. Lubili ją tam wszyscy. I dogadzali, jak mogli. Obie staruszki doskonale się uzupełniały. Paulina odgrzała sobie i zjadła zupę uważając, by zostawić połowę ciotce Melanii. Nie miała wielu lekcji do odrobienia, toteż szybko się uporała. Nawet z fizyką. Coś ją ciągnęło do Teatru Wielkiego. Po krótkim namyśle postanowiła tam pójść. „Wrócę z ciotką, samej mi się nie chce siedzieć w domu! Gdyby był telewizor! W Kielcach był. Nowiutki, kolorowy. Tak, ciotce Stefie lepiej się powodziło niż Melanii. Może źle zrobiłam spadając jej na głowę? Może dla Józefy albo Justyny nie byłabym takim ciężarem? No nie, Józefa jest wdową i ma syna. Justyna sama wychowuje bliźniaczki... może powinnam pomyśleć o jakiejś pracy? Pomóc trochę finansowo... tylko, że za rok matura. Nie da się pogodzić nauki z pracą. A szkołę skończyć muszę! Żebym pękła! Co robić? Zapytać wróżki? Boże, co też mi się snuje po głowie! Przez Jolkę zgłupieję do reszty”.
Dzień był o dziwo ciepły i pogodny. Listopad to taki miesiąc, w którym zima zderza się z pajęczą jesienią. Paulina szła bez czapki, w rozpiętej kurtce. Pod pomnikiem „Nike” całowała się jakaś para.
— Jutro Andrzejki, pamiętasz?
Paulina obejrzała się słysząc te słowa. Andrzejki? Dzień dziwów i czarów? Panny sobie wróżą z fusów, wosku i własnych pantofli ustawianych jedne przed drugimi w stronę drzwi. Robiły tak w Kielcach. Naparła ramieniem na ciężkie drzwi.
— Ja do ciotki Melanii...
— Wiem, już cię znam. Trafisz? — mężczyzna w czarnym swetrze z dziurą na łokciu przecierał szmatą okienko zamkniętej kasy.
— Trafię. Dlaczego nikt nie sprzedaje biletów? — spytała zdziwiona.
Portier postukał palcem w tekturkę tkwiącą za szybą. Wszystkie bilety wyprzedane — przeczytała pochylając głowę.
— Naprawdę? Całe tysiąc dziewięćset miejsc? Mężczyzna westchnął, podejrzliwie obwąchując szmatę.
— Do licha z takim płynem! Przecież to premiera, dziewczyno! Czy ty w ogóle wiesz, co to znaczy premiera w Teatrze Wielkim?
— Nie bardzo.
Stał ciężki i smutny, z twarzą starego buldoga.
— Urwanie głowy. Prezydent, ministrowie, „Borowiki”, Urząd Ochrony, policja, wojsko...
— Przecież to nie ma być stan wojenny, tylko przedstawienie!
Pokiwał głową. Wydawał się jeszcze smutniejszy.
— Co ty tam wiesz... lepiej zapytaj Melanii. Myśmy tu już rożne różności przeżywali. I stan wojenny też. Dużo by gadać...
Przemykała się oświetlonymi korytarzami. Dziś nie zboczyła z drogi, drzwi do rozlicznych pomieszczeń były szczelnie zamknięte. Tylko z sali prób dobiegały dźwięki fortepianu.
— I raz, i dwa! Olga, kolano! I raz!
Zatrzymała się zaintrygowana. Uchyliła drzwi, które cicho skrzypnęły. Na Sali ćwiczyły dziewczyny z baletu. W białych trykotach szczelnie oblepiających ciało wykonywały trudne układy taneczne. Na ich uśmiechniętych twarzach nie widać było wysiłku. Pozory. Po zejściu do szatni ocierały spocone twarze, szyje i ramiona. Na młodziutkiej buzi niejednokrotnie widniał grymas bólu.
— Koniec próby! Dość!
Ciotka Melania klęczała przed manekinem zarzuconym fałdami zielonego aksamitu. Upinała ciężką spódnicę, z ustami pełnymi szpilek. Na widok wchodzącej skinęła głową.
Paulina usiadła na stołeczku. W tej samej chwili do szwalni wtargnęła grupa baletnic, niosąc ze śmiechem dużą plastykową miskę, pełną wody.
— Pani Melanio, jutro Andrzejki! Możemy tu sobie powróżyć?
Ciotka Melania wypluła szpilki i podniosła się z klęczek.
— Możecie, słoneczka. To jest Paulina. Moja... prawie córka. Czy próba się skończyła?
— Tak. Madame zwolniła nas wszystkie. Nina, gdzie garnek z woskiem? Pani Melanio, możemy go podgrzać na maszynce? Wiemy, że ją pani ma!
— A mam. Choć gdyby to wiedział strażnik Mączyński... no!
— Ale my będziemy uważać. Wiemy, co to pożar. Choćby po tym Narodowym, którego wciąż nie mogą odbudować! Dobrze, kochana?
— Sama to zrobię. A wy czekajcie.
Paulina przyglądała się dziewczętom. Były jej rówieśnicami. To, co je odróżniało od koleżanek z klasy, to... waga! Wszystkie były szczuplutkie, ba, chude.
Ramiona jak cienkie gałązki, nóżki jak zapałki, włosy ciasno zwinięte w małe koczki na czubku głowy. Rondelek z woskiem był już wrzący.
— Trzeba to lać przez klucz. No, która zaczyna? Kama? Z garnka chlupnęła złotawa struga, skorupiejąc w zetknięciu z zimną wodą. Wyłowiono ją, gdy ostygła.
— Zgaście światło. Tylko jedna lampa ma oświecać ścianę. Cień tego, co się wylało, ukaże przyszłość. No, co to jest Kama?
Na ścianie wyraźnie zarysowywał się kształt bukietu.
— Ślubny bukiet! Kama wyjdzie za mąż! Dziewczynki, teraz Paulina, no, chodź!
Wzięła chochlę z rąk Kamy.
— I co? Trzy głowy nachyliły się nad miską.
— Wyjmij i podnieś pod światło. Dobrze. Jest cień. Co to takiego? Prostokąt jak rama obrazka. A w środku dziura. Nie, tu coś jest... W środku najwyraźniej czerniło się serduszko z ogonkiem.
— As pik?
— Nie wiem, czy to dobry pomysł... — zastanawiała się ciotka Melania, zgrabnie wyciągając nitki z kwadratów czerwonego płótna. — Nigdy nie byłam na Wigilii poza domem.
Kobieta, która siedziała obok, miała jasne, tlenione włosy i zmęczoną twarz.
— Będziecie tu same, Mela?
— Zawsze byłyśmy same. Teraz doszła Paulina. Jest weselej.
Kobieta wstała. Podniosła ciężką torbę, z której wystawały ładnie zapakowane paczki.
— Bądź rozsądna, Mela. Twoja matka czuje się u nas dobrze. Obie z babcią rozmawiają, kiedy chcą, stawiają pasjanse... Święta i tak trzeba zrobić. Choinkę kupić, coś ugotować... Jeśli masz skrupuły, to zrób barszcz albo bigos... Wojtek przyjedzie po was samochodem... no?
Melania podniosła oczy.
— Powiedzieć prawdę? Przecież trzeba jakieś... prezenty... ja nie mogłabym tak... Alicjo, zrozum.
— Rozumiem. I mam wyjście z sytuacji. Przewidziałam. Spójrz... — wyciągnęła z dna torby dwa kawałki materiału. — Ten w kratę jest z garnituru Maćka, a ten Wojtka. Marzą o krawatach identycznych jak ubrania. Kupić tego nie można. Ty im uszyjesz!
Melania westchnęła. Miała jeszcze do skrojenia bluzkę i spódnicę sąsiadki spod dwudziestego ósmego. Wszystko na Święta.
— Niech będzie, Alicjo. Zrobię bigos. Ale na noc wrócimy do domu.
— Zwariowałaś, Mela? — puknęła się palcem w czoło. — Kto cię odwiezie po nocy? Maciek i Wojtek wypiją po parę kieliszków. Taki u nas zwyczaj. Jest wolny pokój na parterze. I dwie kanapy. Nie ma o czym mówić. A teraz lecę. Jeszcze mam parę spraw do załatwienia. Do Zielonki niby blisko, ale komunikacja okropna. Pa!
Paulina wolno wędrowała wzdłuż Domów Towarowych na Marszałkowskiej. Przedświąteczne dekoracje, migające kolorowe lampki, zawalone towarami europejskie wystawy. Wysoki święty Mikołaj w tradycyjnym czerwonym płaszczu, z białą brodą i przyklejonymi brwiami potrząsał srebrnym dzwoneczkiem zapraszając do wejścia.
— Ludkowie łaskawi, wstępujcie! Kupujcie dzieciom prezenty! Piękne panie i dziewczyny! Kupcie chłopakom coś pod choinkę! Nie skąpcie grosza! Paulina uśmiechnęła się. Nie zamierzała dziś niczego kupować. Zaoszczędziła trochę na maleńkie prezenciki dla babci Zarębowej i ciotki, ale ciągle nie miała pomysłu. Zrównując się z Mikołajem usłyszała, jak mruczy:
— Rudy zawsze zwycięża, co?
Zatrzymała się zdziwiona. Jej marchewkowe loki wystawały spod włóczkowej czapki rozwiewając się na wietrze.
— Proszę? — spytała.
Święty najspokojniej pod słońcem ujął ją pod ramię.
— Kiedy pies głównego dekoratora nie chciał łazić po śniegu, bo jest zbyt leniwy, tam, pod operą, powiedziałaś, że rudy zawsze zwycięża!
Paulina podejrzliwie przyjrzała się białej brodzie. Powyżej śmiały się do niej jasnoszare oczy.
— To ty?
— Ja. Jestem kobietą pracującą. Żadnej pracy się nie boję. A poza tym lubię być świętym za życia. Na imię mam Artur. A ty?
— Paulina.
— Ludkowie łaskawi! Wstępujcie! Kupujcie prezenty pięknym dziewczynom. Szczególnie, gdy mają na imię Paulina. I są wspaniale rude! Dziewczyna wyrwała ramię oblewając się rumieńcem. Kilku przechodniów zatrzymało się obserwując zaloty Mikołaja.
— Nie uciekniesz przed własnym losem! — wołał za nią potrząsając dzwoneczkiem. — Dopadnie cię w najmniej oczekiwanej chwili! Ludkowie, ludkowie...
Paulina biegła aż do rogu Świętokrzyskiej. Dopiero tam ochłonęła na tyle, by poprawić rozpiętą kurtkę. Zimny wiatr zacinał od wschodu. Zaczął padać ni to śnieg, ni grube, białe krupy. Do domu przyszła zmoknięta i podniecona. „Dlaczego zwróciłam wtedy uwagę na chłopaka z rudym spanielem? Co spowodowało, że odezwałam się, choć nigdy tego nie robię? A dziś spotkałam go na ulicy. Przypadek? Co on powiedział? śe nie ucieknę przed własnym losem?”
Na podeście drugiego piętra siedziała Jolka-Kaczeoczko w kożuszku i długich butach z imitacji zamszu. Były szalenie wystrzałowe, ale nieco tandetne.
— Cholera, gdzie się podziewasz? Czekam już pół godziny!
Paulina zdziwiła się.
— Nie umawiałam się z tobą...
— Wiem. Ale mam forsę i zaraz jedziemy na Brzeską. O piątej przyjmuje pani Klara.
— Kto? Paulina nie znała nikogo o tym imieniu.
— Wróżka. Tak się nazywa. No, rusz się. Ciotce powiedziałam, że jedziemy do Haliny odrabiać lekcje.
Paulina potrząsnęła głową. Nie znosiła, gdy ktoś za nią decydował, co i kiedy ma robić. Buntowała się przeciwko małym, głupim kłamstwom. Na dodatek zupełnie niepotrzebnym. Ciotce Melanii można było powiedzieć prawdę. Najwyżej by wyśmiała sam pomysł.
— Słuchaj... ja nie muszę opowiadać takich głupot... Jolka zrobiła nieszczęśliwą minę. Wyglądała jak pies zbity za to, że zmoczył perski dywan.
— Ojej, wiem! Ale ja muszę łgać. W moim domu nie da się nikomu powiedzieć prawdy. Nauczyli mnie kłamać. Już inaczej nie umiem.
— A próbowałaś?
Kaczeoczko wzruszyła ramionami.
— Nie przyszło mi to do głowy.
I tym wyznaniem całkowicie rozbroiła Paulinę.
Brzeska to wyjątkowo paskudna ulica. Szare, odrapane, nigdy nie remontowane kamienice z powybijanymi oknami, częściowo zasłoniętymi dyktą. Wnętrza podwórek-studni pamiętają dziewiętnasty wiek. I dawnych, porządnych lokatorów, których dusze snują się gdzieś w mglistych, zaśnieżonych zaułkach.
— Za nic w świecie nie przyszłabym tu sama! — Paulina z obrzydzeniem odskoczyła od osobnika cuchnącego wódką, który zataczał się w kierunku latarni.
— E, tam. Bez przesady. Tutaj też żyją ludzie. — Jolka parła do przodu jak czołg. — Koło sklepu z bułkami. To tu.
Weszły do starej bramy śmierdzącej kotami i kapustą. Na szczęście nie napatoczył się żaden bandzior. Po obu stronach łuszczącego się tynku i szarych zacieków były wejścia do klatek schodowych. W głębi majaczyło podwórko z górą śmieci, połamanych desek i cegieł. Dwa głodne i chude psy stały na straży jeżąc sierść. Były tak smutne, że nawet nie chciało im się szczekać. Skądś, z górnych pięter, których okna lśniły żółtawo, dobiegały dźwięki muzyki. Nad wejściem z lewej
strony wisiała stara i brudna kartka z napisem: Klara przyjmuje od 16— tej. Trzecie piętro, stukać.
Marszruta zaplutymi, nigdy nie mytymi schodami sprawiła, że Paulina marzyła tylko o jednym: wrócić do domu! Do czystych ścian, wykrochmalonych firanek, zielonych wesołych liści cisusa i dobrze ogrzanej kuchni z zapachem świeżego rosołu z makaronem.
— Idę pierwsza — powiedziała Jolka skacząc po dwa stopnie. Nigdy by się nie przyznała, nawet na świętej spowiedzi, że boi się tak samo jak Paulina. — Potem ty! Drzwi mieszkania pani Klary były tak samo brudne i odrapane, jak reszta kamienicy. Jolka zastukała głośno. Ze środka rozległo się basowe szczekanie psa. Ktoś go uciszał, ktoś wewnątrz trzaskał drzwiami.
— Kto?
Jolka nabrała powietrza w płuca.
— Jesteśmy umówione. Na piątą.
Drzwi uchyliły się. W jasnej smudze światła ukazała się nabrzmiała twarz z szopą siwych, chyba nigdy nie czesanych włosów.
— Niech wejdą. Niech poczekają w przedpokoju. Maestra jest zajęta z klientką.
— Co ona powiedziała? — szepnęła Jolka przysiadając na drewnianym, rozchybotanym krześle pod wieszakiem.
— Że Maestra jest zajęta. Maestra to rodzaj żeński. Męski brzmi: maestro. Po włosku. Po polsku: mistrz.
— Skąd ty to wiesz? — Kaczeoczko nagle zaczyna szczękać zębami. Za drzwiami obitymi ciemną materią głośno warczał zamknięty pies. — Jak myślisz? Wyjdziemy stąd cało?
— A kto twierdził przed chwilą, że tu też żyją ludzie? — zezłościła się Paulina.
Strach Jolki udzielał się w sposób nadprzyrodzony. Czuła, że jeszcze moment i dzwoniące zęby zabrzmią melodią żałobnego marsza.
Drzwi otworzyły się. Wyszła z nich przepiękna, zapłakana dziewczyna. Jej makijaż legł w gruzach, ale futro ze srebrnych lisów, torba z lakierowanej skóry i długie buty na niebotycznych szpilkach świadczyły o niezłej, przynajmniej finansowej, kondycji.
— Nie pojadę... nie wyszła mi podróż... brunet — szlochała idąc chwiejnie ku drzwiom wejściowym.
— Co z brunetem? — spytała wstrząśnięta Paulina.
— Porzucił mnie! — wyjąkała ocierając oczy. — Na serdecznym palcu zalśnił brylant.
— Proszę się nie martwić — pocieszyła ją Paulina miękko. — Pojawi się blondyn. Z mercedesem.
Jolka wyglądała, jakby miała zamiar zwiać, gdzie pieprz rośnie. Nie zdążyła.
— Następna! — padło zza drzwi.
Rzuciła Paulinie przerażone spojrzenie i zniknęła, jakby ją piekło pochłonęło. „Po co tu przyjechałam? Z głupoty, naturalnie. śe też nie nauczyłam się jeszcze odmawiać stanowczo i jednoznacznie, gdy mnie wciągają w bezsensowne sytuacje. Naprzód kretyńska balanga, a teraz wróżka! Boże, koniec dwudziestego wieku, wynalazki elektroniczne, że mózg staje. Nagrody Nobla za gmeranie w genach, technika już niedługo wyniesie ludzkość, do zamieszkania, w kosmos... a ja siedzę w brudnym przedpokoju jak ze złego snu i czekam na blondyna z maluchem! — myślała przygładzając niesforne włosy. — Ale z drugiej strony, jak mawiał Tewje Mleczarz, do wróżki chodziła pani Reagan, ponoć biega także sam prezydent Francji... każdy udaje, że to śmiechu warte, ale czyta namiętnie wszelkie horoskopy, przepowiednie Nostradamusa i zupełnie beznadziejne senniki egipskie. Co jest takiego w zupełnie normalnym człowieku, że nagle gubi gdzieś racjonalne myślenie i z zapałem oddaje się mistyce, sprawom nadprzyrodzonym? Dlaczego tak jest?”
Jolka wypłynęła zza drzwi z miną, jakby dostała przed chwilą milion dolarów i jeszcze sto złotych.
— Bomba! — wykrzyknęła. — No, mówię ci... — ściszyła głos szykując się do opowieści, gdy zabrzmiał władczy głos:
— Następna, proszę!
Paulina wzięła głęboki oddech. „Niech tam! — pomyślała z humorem. — Głowy mi nie urwie, za to może obieca szczęście wiekuiste!”
W pokoju panował mrok. Ale mimo złego oświetlenia wnętrze wydawało się niezwykłe. Ściany obite niezłą tkaniną w gustowny deseń, gęste zasłony z ciemnowiśniowego weluru wyglądały jak nowe. Stylowa kanapka i stół z krzesłem dopełniały całości. Podłoga lśniła w blasku jednego kinkietu. Za stolikiem okrytym tkaniną przypominającą arras siedziała kobieca postać szczelnie okryta półprzeźroczystym czarnym welonem. Jej dłonie, długie i pięknie utrzymane leżały nieruchomo na złożonej talii kart. Paulina poczuła się dziwnie. Nie bała się wróżki, ale szła od niej jakaś dziwna energia, magiczna moc. Tak jej się w każdym razie wydawało. Różnica pomiędzy ulicą, kamienicą, obskurnym przedpokojem i surową elegancją tego wnętrza była zaskakująca. Poczuła na sobie wzrok kobiety. Nie mówiła nic, tylko wskazała dłonią talię.
— Wybierz jedną.
Paulina ostrożnie wyjęła tekturkę i odwróciła. Na stoliku leżała dama pik.
— Wyjdź — usłyszała znów niski głos — nie będzie wróżby. Jesteś w jej mocy.
— Czyjej? — wyjąkała.
— Damy pik.
W przedpokoju siedziała uszczęśliwiona Jolka. W całym mieszkaniu panowała przeraźliwa cisza.
— No, jak? — spytała Kacze oczko podając koleżance kurtkę.
— Masz — Paulina oddała jej pięćdziesięciotysięczny banknot. — Nie chciała ode mnie pieniędzy.
— Nie chciała? Zgłupiałaś czy co? Mnie kazała włożyć do pudełka, jak tylko weszłam i siadłam. Takie z czarnej laki. Stało na stole.
— Nic nie stało — odparła Paulina. — Były tylko karty. I jej ręce. Piękne jak palce pianistki.
— Co ty pleciesz? — zezłościła się Jolka. — Miała czerwone paluchy i dziesięć pierścionków z tureckiego złota!
Paulina pociągnęła ją ku wyjściu. Już na schodach odwróciła pobladłą twarz.
— Miała szczupłe, białe palce bez pierścionków. I nie było na stole żadnego pudełka. Tylko narzuta wyglądająca na arras.
— Gdzie ty byłaś? — przeraziła się Kaczeoczko zbiegając ze schodów na łeb na szyję. — Dam głowę, że stół był nakryty starym aksamitem z dziurami po papierosach. Cały czas zaciągała się nałogowo, aż powietrze było szare!
Paulina nie protestowała. Chciała jak najszybciej wydostać się z ponurej dzielnicy. Gnała do przystanku, jak by to był olimpijski bieg na czterysta metrów przez płotki. Dopiero w tramwaju zapchanym ludźmi Jolka zaczęła opowiadać:
— Poznam starszego gościa... koło sześćdziesiątki. Ale z dużym majątkiem. Ożeni się ze mną, a potem zaraz umrze.
— Otrujesz go grzybami? — zażartowała Paulina zaczynając najwyraźniej dochodzić do siebie.
— Coś ty! Sam zejdzie. A potem ja ten majątek tak dobrze ulokuję za granicą, że będzie mi przynosił krocie. Jeszcze się zjawi szatyn z północy. Wspaniale, co?
Paulina pokiwała głową. Tramwaj poruszał się jak żółw. Wokół niej były obojętne twarze, brzydkie, znoszone płaszcze, czapki włóczkowe, wyczesane grzebieniem i kapelusze kryjące pod rondami puste, ponure oczy.
Do domu doczłapały w gęstniejącej śnieżycy.
— Nie byłam u koleżanki — powiedziała Paulina stając w progu, podobna do bałwana. — Jolka zawiozła mnie na Brzeską do wróżki.
Ciotka Melania odgryzła nitkę.
— Wiedziałam, że kłamie. I co z tą wróżką? Może naprzód wytrzep kurtkę. Najlepiej na schodach.
Paulina rozbierała się systematycznie. Cieszyła się, że już jest w domu.
— Nigdy już mnie nie namówi do niczego bez mojej woli — powiedziała wąchając wspaniały zapach gulaszu z grzybkami. — Ani na balangę, ani do wróżki. Wiesz, ciociu, prześladuje mnie... dama pik!
Ciotka zmywała garnek nad zlewem. Odwróciła głowę.
— Dostałyśmy od pani Folton zaproszenie na premierę.
Na „Damę pikową” Czajkowskiego. Cieszysz się?
— Tak — Paulina przełknęła kęs. — Kiedy?
— W Sylwestra. Właśnie kończę sukienkę dla ciebie. Musisz wiedzieć, że to będzie wielka gala, moje dziecko. Znalazłam w swoich rzeczach suknię z czarnego weluru. Miałam ją tylko raz na sobie. W dniu otwarcia Teatru Wielkiego. Przerobiłam, to żaden problem. Dla mnie i tak za ciasna. Z resztek uszyję ci piękny koronkowy żabocik. I mankiety...
— Ciociu! — Paulina przypada policzkiem do szarego swetra. — Przecież to strata czasu! Tyle masz szycia... a jeszcze ja?
— Nic to, dziecko. Mam więcej wolnego, bo babcia jest w Zielonce. Musisz ładnie wyglądać. Najpierw na Wigilii... wiesz, że jedziemy do Strużyków? Alicja nas zaprosiła.
— Zdaje się, że mam przed sobą jakąś przyszłość — wymruczała dziewczyna. — Nie wiem, skąd ta pewność, ale od przyjazdu do Warszawy coś się zaczyna zmieniać na lepsze...
— Powiedzcie,dlaczego jesteścietacy...apatyczni? — złościł się historyk. — Jeszcze tylko półtora roku do matury. Toż to powinien być dla was doping!
Klasa milczała. Nie lubili wdawać się w dyskusje, z których nic nie wynikało, bo nie mogło. Ale profesor Stasiński, z racji swego wzrostu zwany „Wertikalem”, był, o dziwo, lubiany. Nawet czasami doceniany za olbrzymi wysiłek, z jakim usiłował wepchnąć do głów, i utrzymać tam, wiadomości uznane przez siebie za „absolutne minimum średnio inteligentnego szympansa”.
Zupełnie niepotrzebnie wyrwał się Marek.
— Bo to jest reakcja eskapistyczna, panie profesorze. Mój tato tak twierdzi.
— A wytłumaczył ci, przy okazji, co to jest ten eskapizm?
— Oczywiście. Tato zawsze tłumaczy, czyja tego chcę, czy nie. Ale zrozumiałem, że chodzi o apatię... taką bezradność. No... ucieczkę.
— Zgadza się. Teraz wytłumacz, dlaczego tak właśnie reagujecie? Oprócz wyżej wymienionej może być przecież także reakcja konstruktywna, czyż nie? Taka, która zwiększa motywację, pobudza nie tylko do myślenia, ale i do czynu!
— Pan profesor wie, że istnieje jeszcze trzecia możliwość: destrukcja. Obce słowo, ale większość z nas je zna. I chyba się tym skończy — Marianowi nawet się nie chce wstać z miejsca. Siedzi rozwalony, gotów do walki na słowa.
— Zaraz powiesz, że „nie macie warunków”. Takie zdanie-hasło, żeby niczego nie robić. Czytałeś Gombrowicza?
— Takie nudy...
— Bzdura! Zobaczyłeś, do czego może doprowadzić gombrowiczowska niemożność!
— Trudno wybijać hołubce na pustyni. Piasek leci do butów!
Klasa gruchnęła śmiechem. Profesor Stasiński rozłożył ręce. Kochał ich i nienawidził. Za brak idei filozoficznych, za to, że nie widzą szansy, jaka została im dana dziś i teraz. Jak nikomu przedtem prawie przez trzysta lat! Dlaczego nie chcą się włączyć do modernizacji kraju, dlaczego nie tworzą awangardy przemian?
— Żyjemy spoko — łagodzi Jarek. — Pan profesor się podnieca. Nie warto. Olać to wszystko!
— A jeśli widzę, że wasze pokolenie idzie na zmarnowanie? To mnie boli serce!
Jarek puknął się w czoło.
— Bez sensu! Pan profesor spojrzy na naród. Co się dziś wyrabia. A pan o sercu... dobrze jest mieć na sercu książeczkę czekową!
Klasa zachichotała
— A bogać was! — zezłościł się Stasiński. — Raczej mieć dla was serce węża i mózg tarantuli! Wstawaj i odpowiedz, co wiesz o Witosie...
— I za co to? Za prawdę? — rozpoczął wywołany. — A wie pan profesor, jaki wierszyk ktoś napisał na drzwiach ubikacji? Czemu nie dałeś nam Boże flagi w jednym kolorze lecz podzieliłeś naród cały na kolor czerwony i biały! Dostał oklaski. I dwoję z historii.
— On miał rację powiedziała Paulina do Doroty wychodząc po dzwonku z klasy. — Ja, w każdym razie, muszę coś w życiu zrobić.
— Najlepiej szalik na drutach! Lekkie, łatwe i przyjemne. Cześć!
Pod Domami Centrum, gdzie zawędrowała niby przypadkiem, nie było dziś świętego Mikołaja z dzwonkiem. Przyjęła to ze zrozumieniem, ale i żalem. „Nikt mi nigdy nie obiecywał, że będę szczęśliwa. Nikt mi nigdy nie obiecywał łatwego życia. Ale chciałabym jeszcze zobaczyć tego chłopaka”. W stoisku z kosmetykami zrobiła drobne zakupy. Dla babci Zarębowej mydełko w kształcie serduszka, dla ciotki Melanii krem do rąk w pięknym, kolorowym opakowaniu. Na więcej nie starczyło pieniędzy. Wartość jej renty po matce malała z każdym rokiem. Już ledwie wystarczała na książki i pomoce szkolne. A tak bardzo chciała sobie kupić zestaw kaset do nauki angielskiego. W Ogrodzie Saskim czarne nastroszone ptaszyska skakały śmiesznie po brunatnych zmrożonych liściach poszukując czegoś do jedzenia. Wydało jej się nagle, że jest jednym z nich. „Jaka przyszłość mnie czeka? Co mogę zdziałać sama, a co zostawić losowi? Eskapizm czy destrukcja? Nie, to nie w moim stylu. Tylko lodowce spływają i topią się bez wpływu na bieg wydarzeń. Człowiek ma wybór. I tylko od niego, jego uporu, starań, walki i wiary zależy, do czego dojdzie!” Tuż przed wejściem do bramy stał motocykl marki Honda. Chłopak w czarnym kasku tkwił oparty o mur.
— Cześć, jak leci?
Poznała kask i motocykl. I szare oczy świętego Mikołaja.
— Jesteś tym... i tamtym? — spytała ogłupiała i szczęśliwa.
— To nie było najinteligentniejsze pytanie, Paulino.
Speszyła się. Zaczęła nerwowo ściągać czerwone włóczkowe rękawiczki. I wcale nie wiedziała, dlaczego to robi.
— Czemu nie zdejmiesz z głowy tego baniaka?
— Bo się ukrywam.
— Ale dlaczego? Masz piegi? Albo jakieś inne... niepotrzebne ozdoby?
Zaśmiał się cicho.
— Już ci kiedyś mówiłem, że jestem Duchem Opery. Człowiekiem, który musiał chodzić w żelaznej masce, bo miał wygląd porażający ludzi!
Paulina otworzyła i zamknęła usta. „On jest także tym, którego spotkałam w podziemiach teatru! Miał na twarzy czarną kominiarkę”.
— Tamtym też jesteś? — wyjąkała, kompletnie głupiejąc pod wpływem magnetycznego spojrzenia.
— Mam wiele twarzy. Jak Światowid. I jeszcze więcej pomysłów. Przyjdziesz na premierę „Damy pikowej”?
— Skąd wiesz, że mam zaproszenie?
— Wiem o tobie bardzo wiele. Bo kocham cię, ruda Paulino! I nie mogę bez ciebie żyć! — teatralnym gestem wyjął z głębi skórzanej kurtki nieco zmiętoszonego tulipana. — To dla ciebie.
Zanim Paulina mogła coś wystękać, zanim jej biedne serce przestało łomotać, chłopak wsiadł na siodełko i nacisnął gaz. Gdy już odzyskała władze umysłowe, podniosła do ust czerwone płatki.
— Czy to mi się śniło?
— Kupiłaś sobie kwiatek? — zdziwiła się ciotka Melania, gdy parę minut później nadeszła od strony teatru. — Co się stało, dziecko? Stoisz tu jak słup soli?
— On... no, powiedział mi, że... nie, to niemożliwe.
Ciotka Melania pokiwała głową ze zrozumieniem.
— Kwiat od chłopca? Kto to jest, Paulino?
— Nie wiem — odparła przytomniejąc. — Raz był Duchem Opery, raz rajdowcem, to znów świętym Mikołajem! Zgłupieć można!
— Chyba ci to grozi, jeśli natychmiast nie zjesz talerza gorącej grochówki.
I tak grochówka oraz kwiat tulipana stały się dla Pauliny synonimami miłości. W wigilię Bożego Narodzenia nocna mgła osiadła na gałęziach i nad ranem przemieniła się w szadź. Drobne, wiotkie, srebrzyste pasma wyglądały niczym ślubna dekoracja. Świat wypiękniał do tego stopnia, że nawet obcy ludzie patrzyli na siebie życzliwie.
— O trzeciej przyjedzie po nas młody Strużyk. Pięknie wyglądasz Paulinko.
Ciotka z satysfakcją przyglądała się własnemu dziełu. Dziewczyna w czarnej welurowej sukience do pół kolana, czarnych rajstopach od Józefy, białym żabocie i mankietach wyglądała jak infantka z obrazów wielkich mistrzów. Jej naturalnie rude loki, puszyste i lśniące okalały jasną twarz o silnie nakreślonych brwiach i świetlistych szarozielonych oczach. Paulina była piękna.
— Zmieniłaś się dziecko. Czyżbyś była... zakochana?
Potrząsnęła głową. Nie wiedziała, czy jest zakochana. Bo i skąd miałaby znać to uczucie? Chłopak więcej się nie pokazał. Już od dziewięciu dni. Miała nadzieję, że wracając ze szkoły znów zobaczy znajomy motocykl. Ale nie zobaczyła. Zabrzmiał dzwonek u drzwi.
— A to kto? — zdziwiła się ciotka pakując do torby wielki garnek bigosu na grzybkach i wędzonce. — Otwórz.
Za drzwiami stał ponury drab z dużym pudłem. Miał minę alkoholika na głodzie i wełniane, porozrywane rękawiczki.
— Paulina? — spytał głosem wydobywającym się z dna pustej beczki.
— Tak... — wyszeptała przestraszona.
Podał jej pudło bez słowa. I bez słowa zniknął. Tylko na schodach słychać było szuranie butów. Ciotka spojrzała na dziewczynę ze szczerym zdumieniem.
— Co się stało? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. Paulina położyła na stole pudło po herbatnikach. Nie było obwiązane papierem ani sznurkiem.
— Dał mi to jakiś okropny typ. Ciociu, a jak tam jest bomba?
Melania przestała nagle walczyć z bigosem. Runęła do stołu i szarpnęła tekturową przykrywkę. Ich oczom ukazał się bukiet z siedemnastu czerwonych tulipanów. Do kwiatów dołączono kopertę. Paulina drżącymi dłońmi otworzyła ją. Ze środka wypadła karta do gry: dama pik trzymająca kwiat tulipana.
Do Zielonki jechali starą ładą z odrapanym bagażnikiem. Młody Strużyk z galanterią posadził ciotkę Melanię obok siebie, zaś Paulinę, garnek z bigosem i podróżną torbę z tyłu, wśród tekturowych pudeł z bananami Chiquita. Miał trzydniowy zarost, brudnawy kołnierzyk i lśniące wąsiki sprawiające, iż wyglądał na niechlujnego kota.
Paulina siadając natychmiast wyczuła lekki zapach anyżku. Przed oczami stanęła jej nieszczęsna balanga na Saskiej Kępie i osiłek próbujący zaciągnąć ją do sypialni. Też pachniał anyżkową gumą do żucia.
— Wojtuś, po co wam tyle bananów na święta? — zdziwiła się ciotka.
Młodzieniec nacisnął gaz. Wyskoczyli na rogatki.
— Na handel. Trzeba jakoś dorobić.
— To warsztat ojca źle prosperuje? — zmartwiła się Melania.
Cała podróż do Zielonki przestawała jej się podobać. Nie protestowała tylko ze względu na babcię Zarębową.
— Ojcu może i wystarczy. Mnie nie. Ciotka wie: tu balanga, tam balanga... muszę pohandlować.
Paulina nie odezwała się. Zły nastrój ciotki wyczuwała już wcześniej. Nie chciała go pogłębiać bez potrzeby. Po raz pierwszy od przyjazdu do Warszawy poczuła się dorosła. Zrozumiała, że szczenięce lata spędzone w Kielcach minęły bezpowrotnie, wraz z pogodną zgodą na własny los. Bo przecież nigdy przedtem nie protestowała, nie buntowała się. Przyjmowała swój byt z dobrodziejstwem inwentarza wiedząc, że wszystko musi zawdzięczać ludziom obcym. Miała to szczęście, że chcieli jej dobra. I brali na swoje barki ciężar jej wychowania. Kochała je wszystkie, choć rzadko widywała: Melanię, Józefę, Justynę. Nigdy nie zadawała sobie pytania, dlaczego to robią. Przyjmowała jako dar ludzkiego serca. Bez zastanowienia. Z pokorą. Dopiero tu, od bardzo niedawna coś się zaczęło w niej buntować. Nie, nie w stosunku do Melanii czy babci Zarębowej, której kruchość i przezroczystość budziła jej szczerą życzliwość i serdeczność, bez cienia uczucia litości. Coś się w niej buntowało w stosunku do zastanego świata. Tego, który dla niej zbudowali i wciąż ulepszali dorośli. Nie miała żadnego wpływu na tok zdarzeń, na sprawy z którymi przyszło jej się zderzać na co dzień. Czy to w szkole, czy w sklepie, na ulicy... nawet w teatrze. Czuła opuszkami palców jakąś chropowatość życia, niedogodności w osądach, politycznych wypowiedziach, o których się czasem dyskutowało. Nigdy dawniej nie była wystawiana na podmuchy historii, na konieczność oceny zdarzeń. Teraz musiała zacząć wybierać. Nie będzie już więcej patykiem płynącym tam, dokąd niesie go nurt rzeki. Wybierać — to słowo zapadło jej głęboko w serce i umysł. Dosyć ma zachcianek Jolki-Kacze oczko, nie podobają jej się niespodziewane spotkania z tajemniczym chłopakiem, który też usiłuje jej coś narzucić. Nie pyta, czy chce być kochana, obsypywana tulipanami tylko wtedy, gdy on ma na to czas i ochotę.
— Paulinko, uważaj na bigos! — głos ciotki zanika w hałasie silnika.
— Uważam, ciociu.
— Panna Paulina nie powinna czasu tracić na szkołę! — młody Strużyk bezczelnie przygląda się w lusterku twarzy dziewczyny.
— Dlaczego?
— Nie lepiej to stanąć na rogu Świętokrzyskiej z bananami? Zarobi Paulina, że na wszystko starczy. Nowe botki, futerko i jakiś złoty pierścionek.
— Co też ty, Wojtku! — przestraszyła się ciotka Melania. — Ona musi skończyć
szkołę. Pójść na studia...
— Za co? — warknął skarcony. — Trzeba będzie płacić. I po co komu uniwersytet?
Paulina milczała. Nie chciało jej się przekonywać wąsatego osiłka o czymś, o czym przekonać go nigdy nie będzie w stanie. Duży, biały dom w Zielonce zasłaniały od ulicy solidne ogrodzenia i trzy ogromne, stare srebrne świerki rosnące w niewielkim ogrodzie. W lecie, zapewne, było tu pięknie. Słomiane chochoły okrywały krzewy róż, a zimozielone rododendrony, teraz o rurkowatych, zwieszonych liściach, w pełni kwitnienia musiały wyglądać wspaniale.
W obszernym, ciepłym pokoju, z ogromnym kaflowym piecem w rogu, czekała już reszta rodziny Strużyków i podniecona babcia Zarębowa.
— Rozbierzcie się, rzeczy zanieście do stołowego, garnek do kuchni — dysponowała pani Alicja wycierając mokre dłonie.
— Jak tam, mamo? — ciotka Melania przytuliła zmarzniętą twarz do pergaminowych rąk babci.
— A dobrze, dobrze. Gdzie Paulinka? My tu ze Stanisławą stawiamy pasjanse... do domu bym już wróciła — wyszeptała ciszej.
— Wszyscy wrócimy razem, mamo.
— Babciu, wyglądasz przepięknie w tym różowym spencerku! — Paulina przykucnęła koło fotela.
Rozebrały się w sypialni na górze, trochę przestraszone i stremowane gościną u obcych.
— Całkiem dobrze żyją Strużykowie — odezwała się Melania wkładając domowe kapcie. — Rzemieślnicy zawsze jakoś sobie radzili. Pamiętam ich ślub... trzynaście tortów! Nie mieli jeszcze tego domu. Ładna była z niej panna.
— Ale u nas przytulniej — mruknęła Paulina. — Co mam robić?
— Ja tu nie rządzę, dziecko. Spytaj Alicji.
Do wieczora pomagały w kuchni. Czerwony barszcz wymagał wigilijnych dodatków. Tak więc Paulina z przejęciem wałkowała ciasto, kroiła kwadraciki, upychała mielone grzyby i lepiła uszka.
— Masz jakiegoś chłopaka? — spytała Strużykowa, gdy na chwilę zostały same.
— Ja?
— No tak. Ty. Siedemnaście lat miała moja matka, gdy wyszła za mąż.
— Mnie się nie spieszy — szybko odparła dziewczyna. — Muszę się uczyć języków, objechać świat...
— Po co ci świat? On sam do nas przyszedł. Mamy już Europę. Zobacz ulice, sklepy...
— Pewnie pani ma rację — Paulina usiłowała być uprzejma. — Ale świat to nie tylko kolorowe pudełka z czekoladkami i wystawy mercedesów... dla mnie świat to inni ludzie, inna kultura, krajobrazy, nawet przyroda...
Strużykowa machnęła lepką dłonią. Lukrowała sześć makowców z pomarańczową skórką.
— Przejdź się po obiedzie, jutro, z Wojtusiem do lasu. Jakie tam powietrze, jaka przyroda. Po co ci inna? Jak ci się podoba mój syn?
Paulina poczuła gęsią skórkę na ramionach. Zdarzało jej się to czasami, gdy spodziewała się wywołania do tablicy. Gdy to przeczuła, zanim jeszcze padło jej nazwisko.
— Chyba... miły.
— To jeszcze młody chłopak, Paulinko. Ma dopiero dwadzieścia trzy lata. Kawaler po wojsku. Uczciwy, niebiedny...
— Dlaczego? Dlaczego pani mi to mówi? — Paulina otarła ręce.
— Podobasz mi się. Przydałaby mi się synowa ładna, posłuszna, pracowita...
Wejście ciotki Melanii przerwało powódź słów.
— Nie wiem, Alu, gdzie są sztućce. Nakryłabym do stołu.
— Zostań tu. Przypilnuj żeby się uszka nie rozgotowały. Ja się sama zajmę jadalnią — wyszła klapiąc pantoflami na czerwonym obcasie.
— Ciociu — szepnęła przerażona Paulina. — Ona... to znaczy pani Strużykowa pytała, czy mi się... Wojtek...
— Czy ci się podoba? — ciotka Melania zmrużyła oczy próbując łyżką barszcz. — I co ty na to?
— On mi się wcale nie podoba! — wystękała dziewczyna.
— Nikt cię nie wypycha za mąż — westchnęła ciotka. Ale to dobrzy ludzie. I majętni.
Aż do kolacji nikt nie poruszał więcej tego tematu.
Zaświecono choinkę, gdy na niebie zabłysła pierwsza gwiazda. Łamano się opłatkiem, życzono szczęścia. Jedzono rybę i barszcz, mężczyźni pili wódkę. Staruszki szybko poszły spać, zmęczone nieoczekiwaną wrzawą, śpiewaniem kolęd i hałasem płynącym z telewizora. Gdy już zjedzono banany i orzechy, odśpiewano „Bóg się rodzi” i „Lulajże Jezuniu”, Paulina narzuciła ciepłą kurtkę i wyszła do ogrodu, by odetchnąć świeżym powietrzem. Spacerowała po śniegu ciesząc się, że skrzypi. Obserwowała, jak spadają białe płaty z gałęzi srebrnych świerków, jak skrzeczą obudzone czarne ptaszyska protestując, że im przerwała zasłużony sen. Wtuliła twarz w ciemnozielone igiełki wdychając zapach lasu, świeżości i wilgoci. Myślała o chłopcu w motocyklowym kasku, czerwonych tulipanach i dziwnych słowach miłości wypowiedzianych niewyraźnie przez szybę z pleksiglasu. W pewnym momencie usłyszała szelest. Zastygła dziwnie przestraszona. Poczuła, jak ją obejmują silne ramiona, obezwładniają, przechylają do tylu. Czyjeś usta zionące alkoholem i zapachem anyżkowej gumy do żucia zbliżają się doi jej warg. Teraz już wiedziała, że jest w mocy tego samego człowieka, który napastował ją w mieszkaniu na Saskiej Kępie. Tylko skąd się tam wziął?
— Ratunku! — wrzasnęła na całe gardło, choć nigdy w życiu nie przypuszczała, że w ogóle potrafi krzyczeć.
Uchwyt ramion zelżał.
— To ja, Strużyk — usłyszała męski głos. — Bądź cicho...
Odwinęła ramię i z całej siły trzasnęła go w twarz. Nie przypuszczała, że się przewróci.
— Jeśli jeszcze raz zbliży się pan do mnie... to... — odwróciła się na pięcie i wbiegła do przedsionka.
Cały czar wigilijnego wieczoru prysnął jak szkło.
— Aris Ruckerby! — zaśmiał się radośnie mężczyzna w nienagannym ciemnym ubraniu i białej koszuli z okrągłym, nieco staroświeckim kołnierzykiem. Garnitur był doskonale uszyty i tylko wyjątkowy znawca domyślałby się metki z domu towarowego Macy's.
Uśmiechnęła się niepewnie. Jej podłużna twarz, blada ze zmęczenia czy też z niewyspania, odbijała od ciemnowiś— niowej kotary z grubego aksamitu tworząc dla krótkowidza białawą plamę.
— Poznałeś mnie, Hubercie?
— Naturalnie. Niewiele się zmieniłaś! — miętosił jej długą zimną dłoń, nie bardzo wiedząc, co z tym darem zrobić.
— Nie widziałeś mnie piętnaście lat.
— Co ty powiesz? To już tak dawno? Ostatni raz tańczyliśmy na balu dobroczynnym w Gallery of Art na Pięćdziesiątej Szóstej. Pamiętasz?
Próbowała uwolnić się z lepkiego uścisku.
— Miałam wtedy szesnaście lat i niebieską suknię z koronkami. Było mi okropnie wstyd, bo wszystkie pozostałe panny były ubrane na biało...
Mężczyzna ujął ją pod ramię prowadząc do kanapki w stylu Biedermeierowskim, stojącej pod ścianą.
— Szalenie mnie się wtedy podobałaś. Zapamiętałem głównie szeroką błękitną wstążkę we włosach. I bukiecik margerytek. Tańczyliśmy właściwie tylko ze sobą, choć był to szoking dla mojej matki.
— Chciała cię ożenić z rudą Margie Kinock, pamiętasz? Co się z nią stało?
— Wyszła za mąż za nafciarza z Teksasu. Nie miałem takich pieniędzy, jakich oczekiwali Kinockowie. A ty? Wróciłaś z Europy na pogrzeb ojca... to straszne. Dwa pogrzeby jeden po drugim. Naprzód ojciec, potem brat...
— Nie mówmy o tym — szepnęła osuwając się na kanapę.
Hubert Reynolds pomyślał, że siadanie na muzealnym eksponacie nie jest w dobrym guście, ale nie było tu niczego innego. Spotkanie nastąpiło w dużej Sali portretowej Museum of Modern Art i było tak nieoczekiwane.
— Co u ciebie?
— Pracuję tu — gestem wskazał ściany pokryte obrazami W ciężkich złoconych ramach. — Jak wiesz zapewne, skończyłem historię sztuki i zajmuję się głównie malarstwem niderlandzkim. Hans Memling, Rogier van der Weyden... mistrzowie swojej epoki. Zostajesz w Nowym Jorku? Czy wracasz do Europy?
Potrząsnęła głową. Jej długie, lekko kasztanowe włosy rozsypały się na ramionach. Nie wyglądała na trzydziestkę. Była z gatunku kobiet, które długo są dziewczynkami, a potem jakoś tak niepostrzeżenie, pod koniec życia, robią się niatronami o niezbyt miłym usposobieniu.
— Doprawdy nie wiem, Hubercie. To wszystko stało się tak nagle i jest takie dziwne...
— Mówisz o śmierci Rupperta? Istotnie, gazety pełne są tajemniczych dywagacji. Ale ci dziennikarze, szczególnie z prasy brukowej, poszukują wszędzie taniej sensacji.
— To... to naprawdę nie było normalne, Hubercie. Sama zaczynam wierzyć w jakieś złe moce... — kobieta zbladła jeszcze bardziej. Wąski podbródek zaczął niebezpiecznie drgać. „Chyba mi się tu nie rozpłacze!” — pomyślał rzucając ukradkowe spojrzenie. Nade wszystko w świecie nie chciał się ośmieszyć. Nie dość, że siedzą tu razem na kanapce, to jeszcze nie daj Boże wypadnie mu ocierać łzy swoją niezbyt świeżą chusteczką.
— Och, mam nadzieję, że nie potrzebujesz waleriany! — wykrztusił.
Uśmiech, cień uśmiechu przeleciał jej przez policzki i zniknął w bruzdach wokół ust.
— To samo powiedziałeś piętnaście lat temu na balu, gdy byłam zazdrosna o spojrzenia rzucane ci ukradkiem przez tę okropną Kinock — powiedziała prawie spokojnie. — Ale nie dziw się, mój drogi. Sposób, w jaki Ruppert rozstał się z tym światem, jest co najmniej dwuznaczny...
— Chyba nie wierzysz w duchy! — roześmiał się hałaśliwie i zaraz umilkł, gdy zaalarmowany tym strażnik zajrzał przez drzwi. W muzeum było sporo dzieł sztuki najwyższej klasy i choć system alarmowy działał sprawnie, to jednak należało zachować szczególną ostrożność. Dał znać mundurowemu, że wszystko w porządku, i wstał z kanapki. — Może moglibyśmy razem zjeść lunch?
— Bo ja wiem? Wyszłam z domu, gdyż drażnią mnie pojękiwania mojej starszej siostry Elis. Biedaczka, od czasu, gdy umarł jej mąż, ten niedorajda Morton, stała się zupełnie nie do wytrzymania. Chce założyć sklep z antykami, to znów szkołę dla panien. Miewa pięć pomysłów na minutę. Ale tak naprawdę, to wciąż narzeka na brak pieniędzy.
Hubert Reynolds uniósł brwi.
— Czego jak, czego, ale pieniędzy rodzina Ruckerbych miała chyba dość!
Iris przetarła oczy chusteczką.
— Teoretycznie tak. Dopóki żył tatuś, nikomu ich nie brakowało. Jakoś wszystko to się działo... poza nami. To on płacił wszystkie rachunki. Skupował i sprzedawał akcje, nie informując nas o szczegółach. Ja zresztą niewiele o tym wiem. Moje mieszkanie w Genewie i dom nad jeziorem finansuje bank. Niewiele się tu dowiedziałam. Myślałam, jak my wszyscy, że testament...
— Może opowiesz mi o tym u „Black Jacka”? Tam mają całkiem niezłe mule w majonezie. I kaczkę. Przyznam, że jestem już nieco głodny.
Obrzuciła go chłodnym spojrzeniem. Nie bardzo wiedziała, czy ma ochotę na kaczkę. Sądziła, że otoczy ją ramionami, przytuli i pocieszy. Każda kobieta tego oczekuje, dopóki zimna rzeczywistość nie przekona jej, iż mężczyzna przede wszystkim myśli o sobie i swoim żołądku.
— Och, naturalnie, Hubercie. Wreszcie się wyprostował.
— Wspaniale. Zaczekaj tu na mnie. Muszę zamknąć gabinet i zatelefonować do „Black Jacka”. Jeśli tego nie zrobię na czas, gotów nam dać najgorszy stolik u wejścia do kuchni...
Patrzyła za nim, gdy odchodził. Nie był już tym świeżym dziewiętnastolatkiem z kościstymi dłońmi i pięknymi czarnymi oczyma. Był średniego szczebla pracownikiem galerii, zarabiającym najwyżej osiemnaście tysięcy dolarów rocznie. No, góra dwadzieścia, jeśli się doda noworoczną premię i tych parę setek z okazji Dnia Dziękczynienia.
— Niezbyt cię interesuje ten mężczyzna, co, Iris? — głos był ciepły, z lekko ironicznym brzmieniem.
Obejrzała się zdumiona. Obok, na kanapce siedziała rudowłosa kobieta w purpurowej sukni z narzuconym na ramiona zielonym szalem. Dopiero po chwili dostrzegła na jej szyi podwójny sznur różowych pereł.
— Kim... pani jest? — wyszeptała. — Czy to jakaś maskarada tu, w galerii? Gra pani w filmie, bo... ten strój...
Rudowłosa włożyła na głowę złotą koronę. Ruchy miała powolne, acz niezwykle harmonijne. W jej dłoni, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawił się czerwony tulipan.
— Czy grasz w brydża, Iris? — oczy nieznajomej były blade jak u śniętego karpia.
— Nie, dlaczego?
— Znałabyś karty.
Iris Ruckerby poczuła, jak zimny pot wystąpił na jej czoło. Ostry prąd powietrza szedł ni to z góry, ni spod podłogi wyłożonej artystyczną mozaiką.
— Kiedy... pani tu weszła?
— Zawsze tu byłam — uśmiech nie należał do ujmujących.
Twarz kobiety poczęła się zmieniać, aż zmieniła się w kościstą trupią czaszkę z ciemnymi plamami oczodołów.
Iris poczuła, jak jej się jeżą włosy. Szczelnie zamknęła powieki. „Nie, to nie może być prawdą... dama pik! To mi się tylko śni... tylko zwidy, majaki spowodowane zmęczeniem i nocnym czuwaniem przy umarłych. To tylko wytwór chorej wyobraźni, skutki dziesiątków artykułów brukowej prasy...”
Otworzyła oczy. Kobieta stała teraz pod obrazem. Kiwała kwiatem, jakby zapraszając do dalekiej wędrówki. Nie czując ciężaru własnego ciała, nie mogąc wydobyć głosu, Iris popłynęła pustą przestrzenią. Jej twarz puchła, serce łomotało jak oszalałe. Słyszała szum morza i daleki, rozpaczliwy krzyk.
Gdy Hubet Reynolds wrócił do sali z płaszczem przewieszonym przez ramię ujrzał zwłoki Iris Ruckerby leżące pod ścianą. Zmarła wyglądała jak po ataku apopleksji. W zaciśniętej dłoni trzymała kartę z wizerunkiem damy pik.
I nikt, nawet koroner Mc Cormick, nie był w stanie wyjaśnić, jak to się stało. I dlaczego.
Po przyjeździe z Zielonki, gdy już babcia Zarębowa została zainstalowana w fotelu przykrytym ciepłym pledem, a Paulina zasiadła do obowiązkowej lektury, powrócono do sprawy związanej z teatrem: premiery „Damy pikowej” Czajkowskiego.
Każde galowe przedstawienie w Operze jest zawsze wydarzeniem pierwszoplanowym. O nim się mówi, pisze, myśli. Zużywa całą energię ludzi i maszyn. Od solistów po elektryków, od szefa orkiestry po krawcową i perukarza. Tłum ludzi związanych z efektem jednego wieczoru podobny jest do organizacji mrowiska: każdy coś niesie, dźwiga, turla. Kogoś karmi, sprząta i odziewa. Gra lub śpiewa, stroi instrumenty i ustawia światła. Mrówki-robotnice wiedzą doskonale, co i kiedy robić. Nie jest im potrzebny nadzorca. Wielki odwłok królowej matki, czyli scena, przygotowuje się powoli i systematycznie. Dekoracje spłyną spod kopuły na stalowych linach, gdy przyjdzie na nie czas. Wsuną się, zamalowane boczne zastawki. Aktorzy — soliści i chóry — wejdą na deski, gdy rozlegnie się głos inspicjenta. Orkiestra uniesie smyczki i trąby na widok pałeczki dyrygenta. Tylko reżyser, dyrektor teatru i główny księgowy powinni wyłącznie zażywać waleriany: nic już od niech nie zależy. Spektakl potoczy się sprężyście, lub nie, aktorzy i śpiewacy zabłysną talentem, lub nie. Widownia zahuczy oklaskami, lub nie. Sukces jest zawsze w rękach muz.
Paulina wraz z ciotką Melanią udały się do gmachu teatru już wczesnym popołudniem. Obie miały zajęcia: Melania w swojej dziupli krawieckiej, Paulina w szatni, aż do podniesienia kurtyny. Potem dopiero pobiegnie co sił w nogach na galerię, gdzie czeka na nią malinowy fotel. I dwie godziny wzruszeń. Taką miała nadzieję.
Wieczór sylwestrowy w stolicy bywa odmienny od normalnych dni. Zwykle pusta i ciemna Warszawa tej jednej nocy rozbrzmiewa wystrzałami petard, pękających sztucznych ogni. Suną spóźnione pary. Damy zamiatają chodniki obrąbkami balowych sukien. Sprzedawcy baloników robią kokosowe interesy, a kwiaciarki, okutane w ciepłe szale, przebierają zamarzniętymi palcami wśród drobnych bukiecików róż. Przeważnie sztucznych:
— Kup kwiatek, chociaż za grosz...
Bryła Teatru Wielkiego płonie feerią świateł. Ciemny przeważnie Plac Teatralny jest dziś pełen gwaru, stukotu obcasików, trzaskania drzwi parkujących limyzyn. Na premierze wypada być. Więc kto może, kogo stać lub jest osobą zaproszoną, przyjeżdża, by pokazać swą twarz znaną z wystąpień politycznych, ekranów kin i telewizorów, lub snobistycznych klubów zrzeszających tak zwane „duże pieniądze”. To nie jest specyficzny polski obyczaj. Doszlusowaliśmy tylko do Europy. W Operze Paryskiej pod plafonem Marca Chagalla też zbiera się „cały świat”.
A w garderobach, bufetach, salach i salkach kłębi się podniecony tłum wykonawców.
— Pani Melanio, złociutka, coś się pruje.
— Wszystko będzie dobrze, proszę się nie denerwować... — ciotka dygoczącymi palcami przyszywa, ucina i przypina, co tylko trzeba, by żadna artystka nie odczuwała niepotrzebnego stresu.
— Odbieraj palta, dziecko — szepcze Zieleniecka — i podawaj tutaj. Ja wydam numerki.
Paulina dwoi się i troi. W czarnej aksamitnej sukience z białym koronkowym żabotem wygląda jak z obrazu Velazqueza. Niektórzy starsi panowie przyglądają jej się uważnie.
— Cudowne rude włosy — mruczy znany malarz, przytrzymując dłoń dziewczyny. — Będę cię malował nago...
Zieleniecka łypie koso.
— Pan zostawi to dziecko, wstyd!
Mężczyzna uśmiecha się. Zawsze w ten sposób zdobywał wszystkie swoje modelki. Teraz odchodzi ku marmurowym schodom powiewając fioletowymi połami marynarki.
— Proszę się o mnie nie martwić — szepcze Paulina.
— Dam sobie radę.
Ostatni wchodzący na górę nie ma płaszcza. Podaje Paulinie czerwony tulipan. Ma ciemne włosy, czarną oprawę oczu, nieco zbyt wydatne, kapryśne wargi i uśmiech swawolnego Dyzia, który właśnie podpalił dziadkowi brodę.
— To... pan? — zdumienie dziewczyny nie ma granic.
— O ile pamiętam, byliśmy na ty. Powiedziałem ci nawet, że cię kocham.
Zieleniecka wychynęła zza oceanu płaszczy i futer.
— Panie Arturze! Tak nie wypada...
— Paulino, pozwól, że ci się wreszcie przedstawię: Artur Folton. To ja malowałem portret damy pik, kiedy się na mnie natknęłaś...
— Dlaczego byłeś w czarnej kominiarce, wyglądałeś w niej jak terrorysta!
— Używałem farby, na którą jestem uczulony. Taka... ochrona skóry. A ta balanga na Saskiej Kępie była w domu mojej matki. Właściwie dla kolegów z Akademii. Nie wiem, skąd dostało się tam tyle młodzieży licealnej. I jakiś obcy osiłek...
— Twoja mama śpiewa dziś główną partię?
— Tak. A ja, student czwartego roku Akademii Sztuk Pięknych pomagam czasem przy scenografii.
— Artur, proszę, nie zawracaj głowy dziewczynie! Paulina jest pod moją opieką — Zieleniecka nie miała zaufania nawet do chłopaka, którego znała od dziecka.
Rozległ się ostatni dzwonek. Wzywał huczące od rozmów kuluary i korytarze na widownię. Światło przygasało, rozbłyskiwał plafon zwany przez warszawiaków „pieczarkowym”.
Artur chwycił oszołomioną dziewczynę za rękę i pociągnął marmurowymi schodami. Wpadli zadyszani na drugie piętro.
— Ja mam miejsce na galerii! — Paulina starała się uwolnić dłoń z mocnego uścisku.
— Chodź tutaj! Do loży.
— Nie! — zbuntowała się nieco przestraszona. Zerknął na nią spod oka.
— Paulino! Oprócz nas będą tu jeszcze dwaj oświetleniowcy. Ta loża jest wyłącznie do technicznego użytku. Zawsze się tu wkręcam.
Niezdecydowana dała się zaprowadzić do ciepłego i ciemnego wnętrza. Oprócz zgaszonego reflektora czekającego na podniesienie kurtyny i dwóch elektryków, z których jednego znała z widzenia, w loży były dwa puste fotele. Utonęli w nich, gdy zgasły światła. Sama nie wiedziała, kiedy to się stało, ale gdy ciepłe miękkie usta dotknęły jej warg poczuła, że ulatuje z niej życie.
— I co było po przedstawieniu? — dopytywała się Jolka-Kaczeoczko, gdy się spotkały w Nowy Rok na zaśnieżonym chodniku.
— Było spotkanie z władzami państwa.
— I prezydentem?
— Nie — przyznała Paulina otulając się szalem. — Jego nie było. Ale inni, znani z telewizji i gazet.
— Byłaś do końca? — Jolka strasznie zazdrościła koleżance.
— Nie. Wróciłam po północy. Odprowadził mnie... no, jeden chłopak.
— Znam? — oczy Jolki zabłysły. Paulina westchnęła.
— Nie. Syn... jednej ze śpiewaczek.
— Pewnie, że nie znam! — obraziła się Kacze oczko przytupując zmarzniętymi stopami. — Co tam ja do świata wielkich ludzi... co innego ty!
— Moja ciotka jest tylko krawcową! — zezłościła się Paulina. — Ale to nie znaczy, że w tym teatralnym świecie jej nie szanują!
— Nie wściekaj się — łagodziła Jolka — zaraz tu będzie mój brat. Jedziemy do jednych takich...
— Balanga w Nowy Rok?
— Nie. Spotkanie u szóstej narzeczonej. Ciekawe, czy się utrzyma dłużej jak do kwietnia! Cześć.
— Cześć.
Nie powiedziała, że idzie na spotkanie z Arturem. Ciotce też nic nie powiedziała. Zaczynała mieć swoje tajemnice. Spotkali się w Ogrodzie Saskim.
— Pamiętasz mnie jeszcze? — śmiał się chłopak. To ja! Artur. Czterdziesty drugi numer buta. A ty?
— Numer trzydziesty szósty. Ale już z nich wyrastam. — Była lekko speszona, ale wesoła.
Przechadzali się po pustym i zimnym ogrodzie, który dla dziewczyny przemienił się na ten czas w upalną oranżerię, pełną zieleni i kwitnących orchidei.
— Jak zdasz maturę, pojedziemy razem do Włoch — zaczął, odgarniając płatki śniegu z jej twarzy.
— Skąd wiesz, że zdam? — uśmiechnęła się. Jej przezroczyste szare oczy rozbłysły wewnętrznym światłem.
— Jesteś grzeczną dziewczyną. Pilną, mądrą i piękną — wykonał efektowny ślizg na zlodowaciałej tafli.
— Nic o mnie nie wiesz — protestowała, gdy chciał ją objąć. — Pochodzę z bardzo małego miasteczka. I nie mam żadnych zadatków na geniusza.
Jego dłonie w grubych rękawicach gładziły jej twarz.
— I bardzo dobrze — odparł śmiertelnie poważnie.
— Ja sam będę geniuszem! Drugiego bym nie zniósł. Ich usta znów się spotkały. Na moment. Ułamek sekundy. Oderwała się z trudem. Było jej miło, ciepło i wesoło. Uleciał gdzieś wstyd i całe skrępowanie. Nie, to wcale nie znaczy, że się nigdy dotąd nie całowała. Był taki Michał, dwa lata temu, w którym kochały się wszystkie dziewczyny z jej klasy. Michał miał jasne włosy, nowiutki sprzęt stereofoniczny i wiele wdzięku. Całował co drugą, a co trzeciej wyznawał miłość. Mówiło się na ucho, że sypiał z Grażyną. Ale czy to prawda? Nieco pruderyjne dziewczyny i tak nie przyznałyby się do intymnych kontaktów. Pauliny to nie interesowało.
— Pachniesz czymś.
— Czym?
— Kłopotami! Roześmieli się oboje.
— Twoja matka ma piękny głos — powiedziała zmieniając temat.
— Wiem. Ale wątpię, byś cokolwiek zapamiętała z całego przedstawienia!
Spłonęła potężnym rumieńcem. Nic a nic nie pamiętała poza szeptem, który wsączał jej do ucha słowa najmilsze na świecie.
— Wiem, że libretto napisał Aleksander hrabia Puszkin — wymruczała przyglądając się czubkom własnych, nieco już zniszczonych botków.
— Pewnego razu u oficera gwardii konnej Narumowa grano w harty... — tak się zaczyna opowiadanie pana Aleksandra! — wyrecytował nieco teatralnie Artur. — A wszystkiemu winna była hrabina Anna Fiodorowna...
— Dlaczego?
— Stara, osiemdziesięcioletnia dama zwana w Paryżu przez kardynała Richelieu „Moskiewską Wenus”. Pewnego dnia przegrała w karty straszne pieniądze, a mąż odmówił zapłacenia honorowego długu...
— I co?
— Pojawił się tajemniczy mag, który zdradził jej pewną tajemnicę... jak się odegrać. Były to trzy karty.
— Wygrała?
— Tak. I od pewnego dnia zasłynęła w rodzinie jako... czarownica, która posiadła tajemną moc szatana.
Paulina z rozchylonymi ustami wpatrywała się w chłopca. Coś jej szeptało, że sama jest w mocy pewnej tajemnicy związanej z damą pik. Nie chciała w to wierzyć, ale jednak...
— Zawarła pakt z diabłem?
— Tak mówiono. Miała przy sobie młodą dziewczynę, sierotę, damę do towarzystwa. Ale pewnego dnia ta dama zakochała się w młodym oficerze.
Paulina szła szybko. Okrążali park po raz szósty. W alejkach już pojawili się przechodnie, śnieg skrzył się w nagle rozbłysłych promieniach słońca.
— To brzmi jak bajka. Sierotka Marysia i bogaty oficer zamiast krasnoludków.
Artur objął ją w pół.
— Nie masz pojęcia, jakie dziwne zdarzenia spadają na ludzi! Posłuchaj dalej, bo inaczej skompromitujesz siebie i moją biedną mamę!
— Już dobrze, mów! Zakochał się i ożenił?
— Milcz ignorantko! Ów Herman, bo tak się nazywał, zainteresował się biedulką tylko po to, by dotrzeć do hrabiny...
Paulina przystanęła.
— Tej osiemdziesięcioletniej?
— Tak. Chciał wydobyć z niej tajemnicę trzech kart. Sam był nałogowym graczem. Dziewczyna nie była dla niego ważna. Zakochana otworzyła nocą drzwi i oficer wdarł się do sypialni staruszki chcąc ją zmusić do zdradzenia tajemnicy. Gdy ta odmówiła, odbezpieczył pistolet i...
Paulina przełknęła ślinę.
— I co? Strzelił?
— Nie musiał. Na widok wymierzonej w nią broni — umarła. Ze strachu. Ale na tym nie koniec. Kiedy na pogrzebie hrabiny młody oficer pochylił się nad otwartą jeszcze trumną... trup mrugnął do niego okiem!
— Wracam do domu! — jęknęła Paulina. — To może się przyśnić!
— Jemu też się przyśniło! W noc księżycową do sypialni wpłynęła biała zjawa i odezwała się w te słowa: „Nie chciałam przyjść, ale mi kazano spełnić twą prośbę. Wygra trójka, siódemka i as, lecz pod warunkiem, że w ciągu doby zagrasz tylko raz”.
— I co? Wygrał?
— Tak. Duże pieniądze. Ale nie poprzestał. Nie posłuchał ducha. Grał te trzy karty jeszcze raz. Ale zamiast asa dostał... damę. Damę pik. I przegrał wszystko. A dama z karty zrobiła do niego oko! Zwariował, biedak, i do końca życia przebywał w szpitalu dla obłąkanych powtarzając w kółko: trójka, siódemka, as!
Paulina wstrząsnął dreszcz.
— Ale ja też to słyszałam. Kiedy przechodziłam obok ciemnej sali prób... w teatrze..
Artur roześmiał się głośno. Puścił się biegiem po zaśnieżonej alejce wołając:
— W operze wszystko jest możliwe! To miejsce cudów i czarów. Ale w życiu się raczej nie zdarzają! No, dziewczyno, trochę ruchu nie zaszkodzi!
Paulino, gdzie ty się podziewasz! — narzekała ciotka Melania prasując bieliznę.
— Była tu Alicja Strużykowa. Chce cię zaprosić w imienu syna na prywatkę.
— Nie pójdę, ciociu — odparła stanowczo.
— Dlaczego, dziecko? Byłyście z Jolką gdzieś na Saskiej Kępie, a nie chcesz do Zielonki?
— Nie, dziękuję.
Ciotka Melania odstawiła żelazko. Z pokoju babci dobiegał łoskot bębenka.
— Zajrzyj do mamy. Czegoś jej trzeba...
Paulina odetchnęła z ulgą. Babcia wkroczyła we właściwym momencie. Nie chciała zdradzać szczegółów swojej niechęci do młodego Strużyka. Wiedział, że przyjaźń obu kobiet jest dłuższa i głębsza niż jej w tym wszystkim udział. śałowała, że Wojtek wybrał sobie właśnie ją, choć zapewne znał cały tłum kobiet, które chętnie by zostały towarzyszkami życia zapobiegliwego handlarza bananów.
Staruszka siedziała owinięta szalem. Tak zapewne wyglądała hrabina z opowieści Puszkina.
— Co podać?
Staruszka nie odpowiadała. W tym momencie jej świadomość odpływała w obszary niebytu. Błękitne oczy zaszły mgłą.
— Pozwól się pogłaskać.
Paulina przysiadła obok na stołeczku. Nie chciała wracać do kuchni. Czuła, że coś wkracza w jej życie z brutalnością, jakiej się nie spodziewała, jakiej nie potrafiła zaakceptować.
— Wiesz, babciu — wyszeptała gładząc przezroczystą dłoń — chciałabym tylko być szczęśliwa. I żeby to zależało ode mnie. Także ode mnie — poprawiła się szybko.
— Chciałabym znaleźć w życiu swoje trzy karty: trójkę, siódemkę i asa. I zagrać. Raz. O szczęście.
Staruszka spojrzała na dziewczynę. Jej oczy znów były czyste.
— Będziesz szczęśliwa— odpowiedziała szeptem. — Ale to zależy od Marii...
— O jakiej Marii? — Paulina potrząsnęła głową.
— Twojej babki. Tylko nic nie mów o tym Melanii. Powie, że bredzę. A ja swoje wiem. Maria czasem mnie odwiedza... czuję to.
Paulina zakryła oczy dłońmi.
— To nie może być prawda! Dlaczego dziś wszyscy mówią o duchach. Stara hrabina z noweli Puszkina, teraz znów moja babcia...
W drzwiach stanęła ciotka Melania.
— Dlaczego siedzicie po ciemku?
— Babcia mi opowiada... — zaczęła dziewczyna cichym głosem, ale staruszka nie dała się zaskoczyć.
— Takie tam bajki... z mojej młodości... kiedy będzie kolacja?
— Kasza gryczana już dochodzi. Paulinko, chodź ze mną. Pomożesz mi. Garnek jest pod kocem. Włóż łyżeczkę masła.
Dziewczyna spełnia wszystkie polecenia, ale jej myśli uparcie krążą wokół Artura. „Co będzie dalej? Jak się zachowa chłopak, który nie wie, co to bieda, zależność od innych, choćby najsympatyczniejszych ludzi, niemożność decydowania o swoim własnym losie? Muszę odmówić Strużykom, choćby się śmiertelnie obrazili. Och, Arturze, co ty wiesz o życiu? Nie jestem jeszcze pełnoletnia... kim jestem dla ciebie? Rudą zachcianką, z którą się przecież nie ożenisz. Ale dzięki i za to, że jesteś dobry, uważający, wyrozumiały...” Kasza pachnie wspaniale. Paulina czuje narastający głód.
— Wyjaśnijmy sobie wszystko, ciociu — mówi zgaszonym głosem. — Nie zobaczę się z Wojtkiem Strużykiem. Nie chcę.
— Niczego ci przecież nie narzucam — mówi ciotka chłodno. Jej dłonie sprawnie wygładzają fałdki przy bluzce — ale myślałam, że możesz do nich pojechać. Wojtek jest chłopcem dobrze wychowanym, choć niezbyt wykształconym... jak jego matka Alicja, jak ja... Tak mi się zdaje...
„I niech ci się tak zdaje — myśli Pauliny płynęły szybko — nie powiem ani słowa o tym, co się zdarzyło. Nigdy. Mogłabyś mi nie uwierzyć, a tego bym nie chciała”.
— Czy kaszę dla babci posolić?
— Troszeczkę. I dodaj dwie parówki. Lubi je.
Można czegoś chcieć. Można czegoś nie chcieć. Ale i tak o wszystkim zadecyduje los. Czasem przypadek. Choć są i tacy, którzy wierzą w przeznaczenie. Był już luty, a w powietrzu czuło się wiosnę. Zima w stolicy mijała łagodnie. Niezbyt obfite opady nie stwarzały problemu miejskim służbom, łagodne, kontynentalne powietrze nie sprzyjało zawiejom i ślizgawicy. Nauka w szkole toczyła się bez specjalnych stresów, a cała klasa trzecia szykowała się na wycieczkę do Krakowa. Jeszcze nie zdecydowano, kiedy ani za jakie pieniądze. Każdy wszak nosił już pod powiekami obraz Wawelu, Sukiennic i najsłynniejszej z kawiarń: Jamy Michalikowej. Niechęć do nauki była powszechna, a perspektywa matury odległa niczym bezludna wyspa na Pacyfiku. Paulina rzadziej chodziła do Jolki-Kaczeoczko. Z Arturem widywała się wtedy, gdy miał czas. Jego świat kręcił się wokół Krakowskiego Przedmieścia, pracowni malarskich i płacht dekoracji w operze. Zabierał Paulinę na spacer lub do kawiarni w Łazienkach, a gdy pogoda nie dopisywała, wchodzili do różnych pizzerii i kafejek na Starym Mieście. Tak było do trzynastego lutego, kiedy to pewna wiadomość spadła na nią jak grom z jasnego nieba.
— Wyjeżdżam, Paulina — powiedział wyjmując zza pazuchy zmarzniętego tulipana.
— Do Ameryki.
Poczuła, jak wycieka z niej życie.
— Na... długo?
Patrzył na nią wzrokiem pełnym ciepła i czułości.
— Nie wiem. Dziś jeszcze tego nie wiem. Ale to niczego między nami nie zmieni. Kocham cię jak dawniej. Niezmiennie.
Każda kobieta po słowie „kocham” mięknie jak wosk. I to niezależnie od wieku. I każda, siedemnastolatka czy też trzydziestolatka nienawidzi słowa „wyjeżdżam”. Kochać i znikać, całować i wymachiwać lotniczym biletem... nie idzie w parze. Nie mieści się w schematach „bycia razem”. Paulina przełknęła ślinę. Siedzieli w małej dziurce nad filiżankami herbaty z róży. Artur wpatrzony w rude loki, ale już odrobinę nieobecny, zawieszony nad szarymi wodami Atlantyku.
— Napiszesz?
— Codziennie! No... raz na tydzień. Moja mama dostała propozycję zaśpiewania w Metropolitan Opera w Nowym Jorku. A ja chcę trochę postudiować. Interesuje mnie amerykańska szkoła konserwacji. Tymczasem ty wydoroślejesz, Paulino. Kiedy skończysz osiemnaście lat, będziesz już mogła stanowić sama o sobie. Przyjadę po ciebie...
Skinęła głową. Miała szkliste oczy i trzęsący się podbródek. Kiedy się miesiąc temu skończyło siedemnaście lat — pełnoletność jawi się jak coś nieosiągalnego. Rok czy dwa rozciągają się w kosmiczne linie, które gdzieś tam krzyżują się w Czarnej Dziurze. Wszystko jest miękkie, wilgotne, nieprzyjemne i ma wymiar nieskończoności.
— Kiedy?
Położył dłoń na jej drżących palcach.
— Za tydzień. Nie mówiłem wcześniej, bo niczego nie byłem pewien. Wiza amerykańska jest dla przeciętnego Polaka trudnym orzechem do zgryzienia. Widzisz, ja już dawno jestem pełnoletni i nie mogę zasłaniać się mamą śpiewaczką. Choć nie zaprzeczam, że to pomogło. Odpiszesz mi?
— Tak. Jak dostanę adres.
— Grzeczna dziewczyna. Tymczasem zdasz maturę i poczekasz cierpliwie, aż po ciebie wrócę. A potem już się nie rozstaniemy.
„Ciekawe — pomyślała. — Prosi mnie, bym wydoroślała, zamiast błagać o wierność!”
— Zobaczymy się jeszcze?
— Naturalnie. Przyjdę się pożegnać.
To się zdarzyło trzynastego lutego. Trzynastego marca nie miała już żadnych złudzeń. Artur nie przyszedł się pożegnać ani nie napisał. O wyjeździe pani Folton mówił cały teatr. Kontrakt, był na rok, gaża niebotyczna i wszyscy jej serdecznie zazdrościli. Nawet oświetleniowiec choć nie miał mezzosopranu a tylko chrypę po zbyt wielu kieliszkach Royalu z piwem. Ciotka Melania wieszając w magazynie kostium z „Damy pikowej” żałowała tylko własnego wysiłku.
— Tyle się nad nim napracowałam, i co? Pani Ślązakowa nie wejdzie. Za gruba. Nowego nie ma z czego uszyć, bo oszczędności i księgowy płacze. Taki to los, panie Antoni.
Pan Antoni mamrotał nie podnosząc głowy znad wieszaków.
— Wszystko się kończy, pani Melanio. Nie ona pierwsza, która opuściła kraj. I nie ostatnia. Chyba mnie przyjdzie zaśpiewać w „Cyruliku Sewilskim”.
— Ludzie, nie kraczcie! — zawołał pan Ziobro, bas ze „Strasznego dworu”, mierząc przykrótki kontusz. — Toż artysta jest jak wolny ptak! Dziś na tej gałęzi, jutro na innej. Gdzie mu sypną więcej ziarna, tam poleci. Iza Folton nie wyjechała na wieki, tylko na rok!
— I Artura zabrała — pokiwała głową Melania.
— Artur nie dziecko, sam się zabrał. Jakie tu przed nim było życie? Malarz? Za co ci biedni malarze mają żyć? Sprzedawać obrazki na Starym Mieście? Widoczki z kolumną Zygmunta i białe konie? — pan Ziobro parskał jak ogier przed gonitwą.
Paulina w kącie wyciągała fastrygę ze spódniczek corps de ballet. Słuchała, choć oczy przesłaniały łzy. Nie miała żalu do Artura, że wyjechał. Tylko, że się nie pożegnał. Nie napisał.
— Paulinko, nie psuj oczu tam, w kącie — ostrzegła ciotka. — Co się z tobą ostatnio dzieje? Jesteś chora?
— Nie, ciociu. Nic mi nie jest. Chyba tylko... dorastam. Pójdę do domu. Zobaczę, co z babcią.
Trzasnęły drzwi.
— Ma pani wyrękę z dziewczyny — pochwalił pan Antoni. — Bo i kto by staruszki doglądał? Ale co z nią będzie, jak skończy szkołę? Może by ją jakoś przysposobić do zawodu. Tu, w teatrze?
— Sama nie wiem, drogi panie Antoni. Ona jest w trudnym wieku. Jest pewien chłopak. Porządny, zaradny. Chce się żenić. W Zielonce mają dom. Ale Paulina słyszeć nie chce.
— Z Arturem ją nieraz widziałem. Może się zakochała? — pan Ziobro zdjął wreszcie kontusz. — Tu trzeba rozpruć panie Antoni.
— Jest pan... pewien? — ciotka Melania odwróciła głowę.
— A jakże. Na Starym Mieście wchodzili razem do kawiarenki.
— I nic mi nie powiedziała? — ciotka Melania kręci głową z niedowierzaniem. — Ani babci!
Jolka-Kaczeoczko czyhała na klatce schodowej.
— Paulina, jedziemy do Ursusa. Jest balanga! Ale porządna, nie martw się. Paulina rozpinała kurtkę. Kaloryfery na klatce schodowej grzały lepiej niż w mieszkaniu.
— Nie pojadę. Nigdy więcej na żadną balangę.
— Wszyscy tam będą! Pół klasy!
— Nie.
— Ale jesteś! — Wściekła Jolka odwróciła się na pięcie. — Za karę złe cię spotka! Bo się wywyższasz!
„Już mnie spotkało — pomyślała z żalem. Nie złe , ale smutne. Smutne mnie spotkało! I dlaczego?”
Ktoś wszedł trzasnąwszy drzwiami. Odwróciła głowę. Listonosz.
— Zbierasz znaczki? Zagraniczne?
— Nie — odparła wchodząc na schody. — My nie dostajemy listów z zagranicznymi znaczkami.
— A jakże. Dałem dwa listy tym spod trzeciego, bo u was nie było nikogo. Nie oddali? Z Ameryki.
Dziewczyna poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła.
— Listy? Do mnie? Dlaczego... pan je dał obcym? Stary listonosz zatrzymał się wpół kroku. Miał ciężką torbę i zmęczone oczy.
— Noszę tu renty, emerytury i listy od dwudziestu lat. Zawsze zostawiam u sąsiadów, jak nikogo w domu nie ma. Nie moja wina, że administracja nie powiesiła skrzynek. Nigdy się nie zdarzyło, żeby ktoś nie oddał listu czy pieniędzy. Nigdy!
Paulina próbuje się opanować. „Co winien stary, schorowany listonosz z obolałymi stopami. Może ciotka schowała? Może nie podobało jej się, że Artur do mnie pisze z Ameryki? Czyżby... z powodu młodego Strużyka...”
— Przepraszam — wyszeptała. — Ale nie mam żadnego z tych listów. I bardzo bym prosiła...
Listonosz pokiwał głową. Zrozumiał.
Zamiast wejść na górę, wyszła znów na ulicę. „Gdzie może być Kaczeoczko? Zanim jej zrobię awanturę, trzeba wszystko dokładnie sprawdzić. I chyba wpierw porozmawiam z ciotką”.
Udało się dopiero późnym wieczorem.
— Ciociu, czy dostałyśmy jakieś listy z... Ameryki?
— Kto? Ja? — zdziwiła się pochylona nad zlewozmywakiem. — Nie dostałam. Dlaczego pytasz?
— Bo listonosz powiedział, że zostawił u Rębielińskich. Oddali? — Melania wyprostowała plecy.
— To niemożliwe. Nie znam nikogo w Stanach. A może... ty? Spodziewasz się listu... od Artura?
— To ciocia wie?
Nie oodpowiedziała. Trudno jest wychowywać prawie dorosłą kobietę. Bo Paulina stała się niepostrzeżenie dorosłą kobietą.
Rozmowę ze „Starą Rębielińską”, matką Jolki, na temat zagubionych listów będą obie pamiętały długo. Wrzask, jaki podniosła, był zupełnie nieproporcjonalny do wagi całej sprawy.
— Niczego nie ukradłam! Złodziejką nie jestem!
— Nie mówię, że coś zginęło z listu. Przecież nie było w nim żadnych pieniędzy — tłumaczyła ciotka Melania prawie z płaczem.
Z sąsiadką znały się od bardzo wielu lat. Nigdy nie było między nimi konfliktów. Dopiero teraz gdy zamieszkała tu Paulina.
— W amerykańskich kopertach bywają dolary! — wzruszył ramionami Jacek. — Ale Jolka twierdzi, że nikt jej żadnego listu nie dawał.
— Listonosz mówi co innego — wtrąciła Paulina. Była zła na siebie i na ciotkę, że tak przepraszają, że żyją. Liczyła, że choć koperta z adresem gdzieś się znajdzie. Za późno zrozumiała, że to Jolka podarła listy z zemsty. Lub z zazdrości.
— Listonosz ma sklerozę, a ty nie wierz we wszystko co plecie! — Rębielińską z pasją ciskała garnkami. — Od Jolki się odczep. Da sobie bez ciebie radę.
— Przepraszam — ciotka Melania czerwona na twarzy wycofywała się rakiem z kuchni. — Myśmy tylko...
Paulina ujęła ją pod rękę. Cała jej złość uleciała nagle wraz z parą buchającą z czajnika. Jolki nie było w domu. Albo ukrywała się w ciemnym pokoju. Tak chce los. Widać Artur nie jest jej pisany. Przecież mógł, powinien był się pożegnać!
— Okropnie mi głupio — sapała ciotka siadając z rozmachem na taborecie. Jej spracowane, pokłute szpilkami dłonie zwierały się i rozwierały.
— A mnie żal. I nic więcej — Paulina ścierała ukradkiem łzy płynące po policzkach. Nie umiała nad nimi zapanować. Nawet nie próbowała.
— Dziecko, Artur Folton to chłopak nie dla ciebie. Nie znasz artystów tak, jak ja ich znam. Są egoistami, zapatrzeni we własny pępek. I wydaje im się, że są najważniejsi na świecie. Powiem ci, że tak sądzi każdy z nich: primadonna i ten, który nosi halabardę. Tacy są i nic ich nie zmieni. Nawet trudne czasy, jakie nadeszły.
— Artur nie ma w sobie żadnej z tych wad — wyjąkała.
— Bo ich nie chcesz widzieć!
Nie chciała. W szkole starała się, by Jolka-Kaczeoczko nie odczuła, jak bardzo wielki jest jej żal. żartowała z listonosza— sklerotyka, aż zainteresowało to Monikę.
— Mówicie o chłopaku z motorem? O tym, którego widywałam z tobą w Ogrodzie Saskim?
Paulina wzruszyła ramionami.
— Nic się przed tobą nie ukryje.
— Przecież on kiedyś warował z godzinę pod twoim domem! Sama widziałam. Szłam do szewca, na Miodową, potem po zakupy. Kiedy wracałam, jeszcze tam tkwił. Tyle, że ciągle patrzył na zegarek.
— Kiedy... kiedy to było? — Paulina starała się zapanować nad głosem. Nic z tego. I tak drżał z emocji.
— Chyba z miesiąc temu — Monika nie była przesadnie zdolną i pilną uczennicą. Obserwatorką życia, tak.
„A jednak przyszedł się pożegnać. Przyszedł! Tylko nas nie było w domu. Babcia przecież nie otworzy nikomu. A my... wciąż siedziałyśmy w teatrze. Do późna. Co za pech!”
Więcej nie wracała do sprawy. Ale przestała pomagać Jolce w zadaniach z polskiego, co, trzeba przyznać, przyniosło skutek zdecydowanie negatywny: kilka dwój i zagrożenie na koniec roku.
— Jedziemy z wycieczką do Krakowa, ciociu — powiedziała na dwa dni przed terminem. — Zostały mi pieniądze z renty. Wystarczy. Chcę przy okazji odwiedzić ciotkę Justynę na Grzegórzki. Jest gdzieś jej adres?
— Tak. W komodzie. W starym kalendarzu. Zobacz. Od czasu awantury u Rębielińskich ciotka Melania nieco ochłodła w swoich uczuciach do Pauliny. Prawdopodobnie wpłynął na to również jej stosunek do Strużyków. Alicja, dawniej wpadająca przynajmniej raz w miesiącu, przestała się pojawiać. Martwiło to Melanię zupełnie nie przygotowaną na zaistniałe konflikty. Czuła się winna, choć nie bardzo wiedziała dlaczego. To poczucie winy i spowodowany nim stres wpłynął na stosunki z Paulina. Dalej była staranna i zapobiegliwa, ale gdzieś uleciała jej nadzieja. Nadzieja i radość z obcowania z młodością. Kraków niespodziewanie przywitał szkolną wycieczkę tęgim mrozem. Rzadkim w drugiej połowie marca. Śnieg na plantach skrzypiał pod stopami, latarnie pobłyskiwały żółto, a dachy kościołów rysowały się ostro na tle przezroczystego, srebrzystego nieba. Mieszkali w domu turysty, gdzie diabeł mówił dobranoc, ale codziennie zwiedzali miasto i jego nieprzebrane zabytki. W Krakowie w ciągu ostatnich lat wiele się zmieniło. Z zaduszonego dymem i obłażącego ze skóry miasta zaczęły wyrastać odnowione tynki, uratowane rzeźby, europejskie sklepy i restauracje. Stary gród z trudem podnosił się z zapaści błyskając nowymi neonami, powstającymi jak grzyby po deszczu galeriami i afiszami o nowych artystycznych zdarzeniach.
Paulina w piątek odłączyła się od grupy.
— Jadę do ciotki na Grzegórzki. Mam plan miasta. Nie zgubię się.
Nauczyciel biologii był innego zdania.
— Nie puszczę cię samej na koniec miasta! Dwóch chłopaków cię odprowadzi. I przytaszczy z powrotem. Kto się zgłasza na ochotnika?
— Ja! — wrzasnął Jarek szturchając Maćka pod żebro. — I on!
Paulina uśmiechnęła się kącikiem ust. Wiedziała, że to nie z troski o nią, lecz żeby się na chwilę wyrwać spod profesorskiej kontroli i „pójść w Polskę”.
— Dobrze. Wyruszacie zaraz po obiedzie. I macie być z powrotem najpóźniej o siódmej.
Tramwaj na Grzegórzki turlał się i stukotał ponad dwadzieścia minut. Chłopcy cały czas coś sobie szeptali na ucho.
— Ty — zwrócił się Jarek do Pauliny — my teraz znikamy. Spotkamy się o siódmej pod domem turysty. Okay? Wcale nie mamy zamiaru przyjeżdżać po ciebie taki kawał drogi. Ale nas nie wydasz?
— Nie — odparła z godnością. — Bo żal mi zawsze ludzi mało... eleganckich. A chłopaków bez klasy szczególnie! To cześć, maluchy Ja tu wysiadam.
Wcale nie była pewna, czy to właściwy przystanek. Ale podobało jej się, że zostawiła ich z rozdziawionymi gębami. Długo szukała właściwej ulicy wśród odrapanych, starych jak świat kamienic. Tutaj nie dotarł jescze blichtr. A jeśli, to najwyżej parterowy. Żałosne reklamy w rodzaju „Golden American”, „Bar Romana” lub ,,Boutique — śelazo” zupełnie nie pasowały do kocich łbów, smrodliwych rynsztoków i zapachu kapusty.
Dom, w którym mieszkała ciotka Justyna wraz z dwoma córkami-bliźniaczkami, był kubek w kubek podobny do innych. Tylko zapach miał intensywniejszy: flaki z pulpetami. Na drugie piętro wdrapała się po wysokich, trzeszczących schodach o niebezpiecznych, ruchomych poręczach z zielonego plastyku. Wszystko tu było stare, pokryte patyną brudu. Kiedy zadzwoniła do solidnych, dębowych drzwi, zdała sobie sprawę, że ciotka może jej nie poznać. „Powinnam była choć napisać... uprzedzić...” W smudze światła stanęła szczupła blondynka w mini spódniczce i nabijanej ćwiekami skórzanej kurteczce.
— Ja... do cioci Justyny... jestem Paulina. Przyjechałam z Warszawy.
— Właź. Wiem, kim jesteś. Mama jest w kuchni. Tu powieś kurtkę. Będziesz u nas spać?
Paulina potrząsnęła głową.
— Nie. Chcę tylko odwiedzić ciocię.
— To fajnie. Bo i tak miejsca nie ma. Ja jestem Beata. Mooja siostra Duśka jest pielęgniarką w szpitalu. Pracuje teraz. A tobie? Jak się wiedzie? Kurtka stara, więc chyba nie najlepiej?
Paulina zaczerwieniła się. Pamiętała Beatę sprzed pięciu lat, gdy obie siostry wraz z matką gościły w Kielcach. W niczym nie przypominała tej obecnej, dość silnie wymalowanej i żującej gumę z siłą młota parowego.
— Nie poznałabym cię.
— A ja ciebie tak. Po włosach. Rzucają się w oczy. No, właź do środka, bo zimno. U nas są piece, wiesz?
Paulina wieszała odzież na wieszaku. „Boże, jak to dobrze, że nie muszę z nimi mieszkać! Nie wiem dlaczego, ale tak tu jakoś... żałośnie”.
Ciotka Justyna okutana w wełnianą chustkę siedziała przy piecu czytając gazetę.
Gdy podniosła na Paulinę wzrok, w jej oczach obwiedzionych zmarszczkami pojawił się ciepły błysk.
— Paulinka! Skąd się tu wzięłaś?
— Przyjechałam ze szkolną wycieczką. Dziś mamy trochę wolnego, więc wpadłam zobaczyć, jak żyjecie.
Justyna biegała wokół stołu stawiając na nim ciasto i filiżanki do herbaty. Jej dłonie migały w świetle nisko wiszącej lampy.
— Zaraz... woda już się gotuje... widziałaś Beatkę?
— Tak. Otworzyła mi. Nigdy bym jej nie poznała, a przecież jest ode mnie tylko o trzy lata starsza. Myślałam, że może już wyszła za mąż...
— Duśka wyszła za lekarza. Mają synka.
— I tu mieszkają z ciocią?
— A gdzie? W Krakowie mieszkania są strasznie drogie. Mnie wystarczy kuchnia... tam, za zasłoną.
Paulina wyczuła jakiś fałszywy ton w głosie ciotki. Coś się niezupełnie zgadzało, ale nie pytała o szczegóły Z przedpokoju słychać było głosy, ktoś wchodził i wychodził. Piły gorzką, mocną herbatę jak za dawnych lat w Barszczewie, gdy jeszcze żyła mama.
— Ciocia Melania prosiła wszystkich pozdrowić.
Ciasto było smaczne, ale suche. Chyba dawno pieczone. Za to herbata wspaniała, o nieznanym, silnym aromacie.
— Mój Boże, Paulinko! Ile to jest lat od śmierci mamy? Czy wiesz, że robisz się teraz nieco podobna do ojca? Ten sam podbródek, kolor oczu.
Paulina zamyśliła się. Nie miała żadnych fotografii ojca. Matka musiała je wszystkie spalić lub wyrzucić. Pytała kiedyś o to Stefę, ale ta wymigała się od odpowiedzi.
— Czy ciocia... ma jakieś fotografie? Z ojcem? Justyna żywo wstała od stołu. Zaczęła grzebać w szufladzie komody.
— A jakże... jest album!
Paulina ze wzruszeniem przerzucała strony z naklejonymi zdjęciami. Były zwykłe, amatorskie.
— Jesteście tu wszystkie! Pięć panien w falbaniastych sukniach. A najładniejsza to moja mama!
— Tak. Była bardzo piękna. I bardzo nieszczęśliwa — ciotka Justyna zamyśliła się. — Wiedziała, że jest nieślubnym dzieckiem...
— Mama?
— Tak. Jej ojciec a twój dziadek nigdy się nie ożenił. W każdym razie nie z Marią. W ogóle jakieś dziwne fatum wisi nad waszą rodziną. Babka umarła w dziwnych okolicznościach, ojciec zginął w pożarze. I mama tak młodo...
— Co właściwie przydarzyło się tatusiowi? Babcia Zarębowa kiedyś coś mruczała, ale ona, biedaczka, często traci pamięć. A Stefa nie chciała powiedzieć prawdy. Twierdziła, że jestem za
mała. Więc jaka jest prawda o ojcu, ciociu Justyno?
Kobieta w szalu przesunęła dłonią po siwych włosach. Miała najwyżej pięćdziesiąt lat, a wyglądała jak staruszka. „One wszystkie, no, może z wyjątkiem mamy i Józefy, wyglądają o dwadzieścia lat starzej. Dlaczego?” — myślała Paulina upijając łyk.
— To był wypadek. Ale bardzo dziwny. W siedemdziesiątym szóstym. Miałaś wtedy chyba...
— Niecały rok.
— Mama nie pracowała. Była jeszcze na urlopie macierzyńskim. Ojciec był kierownikiem ośrodka wypoczynkowego dla sportowców. Pamiętam, że nazywał się „Olimpijczyk”. W nocy nagle wybuchł pożar. Ludzie wyskakiwali przez okna. Prasa pisała, że straż nie miała co gasić. Było mnóstwo osób poparzonych. Karetki rozwoziły ich po okolicznych szpitalach. Milicja, która prowadziła śledztwo, stwierdziła, że ogień powstał w kantorku kierownika...
— Ojciec... pił!
— Nie! To nie to! Ale... był nałogowym graczem. Za partię pokera oddawał wszystkie pieniądze. Widocznie grali w nocy, ktoś zaprószył ogień... wszystko poszło z dymem. To był stary dom. Drewniany. Dwie osoby zginęły.
— Skąd wiadomo, że grali w karty?
— To przedziwne, ale w zwęglonej części domu znaleziono nadpalone karty. Jedna z nich leżała przy zwłokach.
— Dama pik?
— Skąd wiesz? Tak.
— Pewnego dnia u oficera gwardii konnej Narumowa grano w karty... — wyszeptała Paulina czując, jak zimny dreszcz przebiega jej po plecach.
— Co mówisz, dziecko? — ciotka Justyna położyła dłoń na jej ramieniu.
— To cytat z „Damy pikowej” Puszkina. Teraz już wiem, że nie ja decyduję o swoim losie, tylko ona... jej czerwony tulipan.
— Bzdura, Paulinko! Światem nie rządzą duchy, czarownice i wilkołaki, tylko rozumni ludzie. To prawda, że śmierć twego ojca dobiła mamę. Już się nie podźwignęła. One były słabe psychicznie. Twoja babka, i matka, obie. Ty jesteś inna. Wszystkie o tym wiemy. My, jej najbliższe przyjaciółki. Wierzysz w przeznaczenie, a trzeba walczyć. Twoje pokolenie musi być silniejsze niż nasze.
— Pójdę już, ciociu — Paulina niechętnie podniosła się z krzesła. Czuła ucisk w głowie. Jakby jej ktoś założył ciasną obręcz. — Muszę dojechać na drugi koniec Krakowa, zanim zapadnie noc.
— Tak, masz rację. Teraz niebezpieczne czasy. Mówię to Beatce, ale ona... ucałuj Melę. Nie masz pojęcia, jaką mi zrobiłaś przyjemność. Czasem tak bardzo tęsknię do czasów, gdy byłyśmy razem... szkoda, że nie ma Dusi...
— Pożegnasz ode mnie Beatę, ciociu?
— Tak, tak — podążała za dziewczyną do zagraconego i zimnego przedpokoju. — Zapnij dobrze kurtkę, żebyś nie zmarzła.
Z pokoju obok dochodziły dźwięki muzyki. Paulina ucałowała chłodne policzki. Pachniały budyniem waniliowym. Od kiedy zapamiętała zapachy, ten łączył się wyłącznie z Justyną.
U wejścia do bramy, w mroku, czaiły się jakieś sylwetki. Błyskały ogniki papierosów. Dziewczyna zawahała się. „Nie wolno pokazywać strachu — pomyślała przytomnie. — Przejdę jakby nigdy nic!”
— Ty, lala! Franek jest jeszcze u Beaty? — zawołał za nią głos skrzypiący niczym spróchniałe drzwi.
— Nie wiem — odparła przyspieszając. — Byłam tam z wizytą!
Gruchnął śmiech. Paulina poczuła, jak krew dopływa jej do twarzy.
— U prostytutki?
„Co on powiedział? U prostytutki? Boże, czyżby to była ta prawda, którą cały czas omijała ciotka Justyna? Nieszczęsna dziewczyna! Ten nadmierny makijaż i strój... biedna ciocia!”
Ktoś szedł za nią. Czuła to. I słyszała. Chciała biec, ale odgłos kroków też stał się szybszy. Obejrzała się. Jakiś chłopak w okularach z wypchaną torbą, z której sterczały grzbiety okładek.
„Ktoś, kto dźwiga książki, nie napada na samotne dziewczyny!” — uspokajała samą siebie.
Zrównał się z nią. Miał włóczkową czapkę wciśniętą głęboko na czoło i niepewny uśmiech.
— Idę za tobą, bo ta dzielnica nie należy do najbezpieczniejszych. I dom, z którego wyszłaś. Wiem, kto w nim mieszka — powiedział podrzucając torbę na ramieniu.
— Dzięki, ale zwykłam sama dawać sobie radę — odparła ruszając. Przystanek był niedaleko.
— Każda tak mówi, dopóki ktoś jej nie zaczepi. Potem już tylko wrzeszczą. Mam na imię Marek.
— Paulina. Jadę na koniec świata. Tramwajem.
— Słusznie. To najlepszy środek lokomocji. Ekologiczny. Aż dziw, że nie wpadł na ten pomysł bohater „W osiemdziesiąt dni dookoła świata”. Płynął, biedak, parowcami, jechał pociągami, leciał balonem, a o tramwaju nie pomyślał!
Paulina roześmiała się. Dopiero teraz odpłynął strach.
— Przyjechałam z wycieczką. Tu odwiedziłam ciotkę. Coś cię jeszcze interesuje?
Miał wspaniałe zęby, które ukazywał w uśmiechu.
— Wszystko! Należysz do tych dziewczyn, dzięki którym mężczyzna dziękuje Bogu, że jest mężczyzną! Roześmiała się szczerze.
— To był komplement?
— A jak myślisz? Do kiedy zostajesz w Krakowie?
— Do jutra. Cześć, Marek. Mój tramwaj!
Stał patrząc, jak biegnie. Jej rude włosy powiewały na wietrze.
W domu turysty nie było ani Jarka, ani Maćka. Czekała na nich dość długo w bramie, aż uznała, że nie są warci poświęcenia.
— Wróciłaś sama? — spytał biolog patrząc, jak zmarznięta odwija kilometry szalika.
— Nie będę kłamać. Nie warto.
— Słusznie. Jak się zameldują, powiem im, co o nich myślę.
— Bezsensowny trud, panie profesorze. Groch o ścianę. To dziewczyny są winne. Za mało od nich wymagają. Ale odprowadził mnie do tramwaju fajny chłopak z Grzegórzek. Uznał, że tak należy. Są jeszcze mężczyźni z prawdziwego zdarzenia na tym najpiękniejszym ze światów.
— Mam nadzieję — odparł nieco sceptycznie. Na kolację były ruskie pierogi ze śmietaną i kisiel.
— Czy to prawda? — spytała Iza gdy kładły się spać obok siebie.
— Co?
— Że rude mają trudne życie?
— Prawda.
Na początku kwietnia, kiedy już nastały prawdziwe wiosenne dni, a podmuchy zachodniego wiatru niosły zapach mokrej ziemi, Paulina zasiadła na galerii Teatru Wielkiego, by obejrzeć premierę baletu „Pan Twardowski”. Długo odmawiała ciotce pamiętając ową ciepłą i przytulną lożę, obecność Artura i jego gorące usta. Tęskniła za nim, choć postanowiła zapomnieć. Na zawsze.
Ale nie umiała.
Słuchając radosnej muzyki, pełnej wigoru i humoru, oglądając taniec mieszczek i mieszczan na krakowskim rynku, czuła skurcz serca. „Dlaczego więcej nie napisał? Czy nie mógł się domyślić, że listy zaginęły? Przecież to takie prawdopodobne... no nie. Jeden może zaginąć. Ale dwa?”
O osiągnięciach Izy Folton słyszała w radio. Śpiewaczka odniosła ogromny sukces w Metropolitan Opera, w związku z czym przedłużono jej kontrakt na następny rok. A później czekają La Scala w Mediolanie, Opera Wiedeńska i, Bóg raczy wiedzieć, jakie jeszcze stolice Europy. Na scenie tańczył właśnie diabeł. Ten sam, który dał Twardowskiemu obietnicę młodości i z którym umówił się w Rzymie.
— Ta karczma Rzym się nazywa, kładę areszt na waszeci! — mruknęła półgłosem. Ktoś usiadł obok, choć dotąd miejsce było puste, co rzadko zdarza się w czasie premiery. Wpatrzona w scenę nie zwróciła na to uwagi. Ale w czasie przerwy, gdy plafon nad jej głową rozjarzył się światłem, dostrzegła na fotelu świeży, ledwie ścięty kwiat tulipana. W pierwszej chwili pomyślała, że czas się cofnął i Artur wejdzie nagle, obejmie ją silnymi ramionami... potem zrozumiała, że to tylko kwiat, który ktoś zostawił. Dla niej? Ujęła go, delikatnie przesuwając palcami po ledwie rozchylonych płatkach. Podniosła do ust.
Wokół rozmawiali ludzie, trzaskały fotele, ktoś kogoś nawoływał. Widziała otwierające się i zamykające usta, jak na niemym filmie. W głowie brzmiała jeszcze muzyka. Wstała jak we śnie i wyszła do kuluarów. Uparcie ściskała kwiat, jakby od tego, czy go zatrzyma, zależało jej dalsze życie. Zeszła po paradnych schodach, ciągle w półśnie. Już nie chciała wrócić na galerię. Nic jej nie obchodziły dalsze losy nieszczęsnego Twardowskiego. Jak zahipnotyzowana szła zakamarkami w stronę pracowni krawieckiej. W półmroku mijali ją tancerze i tancerki w scenicznych kostiumach. Tuż koło męskiej garderoby drogę jej zagrodził sam czart. W purpurowym płaszczu, czarnym obcisłym trykocie, z twarzą, jakiej nie powstydziłby się wysłannik z dna piekieł.
— Hola, mościapanno! Ta karczma Rzym się nazywa!
Paulina oparła się plecami o ścianę.
— Ależ mnie pan wystraszył!
— Jestem diabłem. To moja praca! Pokaż dłoń. Czort wie wszystko!
— Cyganka wie wszystko. Diabły nie wróżą — sprzeciwiła się Paulina.
— W czasie premiery sceniczny diabeł ma moc daną przez samego Lucyfera. Gdybym w to nie wierzył, nie zatańczyłbym swojej partii bezbłędnie. Pokaż dłoń... Wyciągnęła rękę z kwiatem. Tulipan już tracił dziewiczość. Jej palce utonęły w długiej czarnej rękawiczce. Powoli wpatrywał się w linie biegnące od nadgarstka ku kciukowi.
— Moce piekielne mówią, że będziesz szczęśliwa i bogata. Pokocha cię ten jeden, jedyny i nie odda. Choć los jeszcze może figle płatać.
— Pan Kalinowski na scenę! — zadudnił głośnik nad ich głowami. — Za pięć minut wejście!
Czar prysł. Diabeł błysnął zębami, zaszumiał peleryną i zniknął w ciemnościach. O dziwo, zapodział się też gdzieś tulipan, który nieostrożnie upuściła. Szukała go na wywoskowanej podłodze bez skutku.
— Diabeł ogonem nakrył! — mruknęła rozczarowana.
— Paulinko, przynieś mi kawę z bufetu — poprosiła ciotka Melania klęcząc u stóp pani Twardowskiej, której w tańcu odpruł się rąbek spódnicy. — Nie mam czasu tym się zająć.
— Ja bym się napiła mineralnej — jęknęła sceniczna jejmość, której grubo uszminkowaną twarz pokrywały krople potu. — Tu jest tak duszno...
Paulina przebijała się do lady bufetu poprzez tłum premierowej publiczności. Dzwonek już dwukrotnie zwoływał na widownię. Za chwilę przygasną światła.
— Pani Zosiu, ciocia prosi o kawę — powiedziała półgłosem. Choć ją tu już prawie wszyscy znali, choćby z widzenia, wciąż czuła się jak w świecie Alicji. Z Krainy Czarów.
— W czym dać? W kubku? Łatwiej doniesiesz. Zapisuję na rachunek.
— Dziękuję.
Z porcelanowym kubkiem, nad którym unosił się obłoczek pary, ruszyła wyludnionym już korytarzem. Tuż za malarnią, a przed salą prób drogę jej zastąpił osobnik w czarnym swetrze. Miał sylwetkę Artura i pędzle w dłoni. Stanęła jak wryta.
— Artur?
Twarz, którą zobaczyła w świetle, nie należała do nikogo ze znajomych.
— Nie. Jestem Kuba. Kolega Artura z uczelni. Skinęła głową chcąc pójść dalej. Po dwóch krokach
odwróciła się.
— Co się z nim dzieje?
Kuba miał dłonie wybrudzone zielenią pruską.
— Studiuje w Nowym Jorku. Pisał do chłopaków. Bo ja wiem, czy wróci? Kawa chlupnęła niebezpiecznie. Paulina podtrzymała kubek drugą dłonią.
— Tak napisał? W liście? — upewniała się.
— Tak sądzimy. Czemu się dziwisz? Na naszej uczelni panuje nie najlepsza atmosfera. Idą złe czasy dla artystów. Ci, którzy są coś warci na giełdzie, uciekają na Zachód. Artur ma forsę. A raczej jego mama. Po co mu biedna, skłócona Polska?
Spuściła głowę.
— Nie wierzę w to. Ale dziękuję za wieści.
U ciotki nie było już pani Twardowskiej. Na scenie trwał drugi akt. Z orkiestrowego kanału aż do pracowni docierały dźwięki muzyki.
— Czy... pani Iza Folton pisała coś do teatru? Ciotka Melania uniosła parujące żelazko.
— Zapomniej o Arturze, Paulino. Już czas. On się przylepił do ciebie jak znaczek pocztowy. Czemu nie wrócisz na widownię?
— Nie wiem. Może ta bajka mnie nie bawi? Diabeł i karczma „Rzym”. A na ulicy szarość i smutek.
— Nie mieszaj nigdy życia z teatrem, dziecko. To dwa bieguny. Jeśli cię taniec nie bawi, to czym można ci sprawić przyjemność?
Paulina przymknęła oczy. ,,Co może mi sprawić przyjemność? Kiedyś miałam sen: spacerowałam z Arturem po parku. Wokół nie było nikogo. Tylko dym... albo mgła. Niewidoczne drzewa, ptaki, ludzie. Ale wiedziałam, że tam są. Za oparami. Słyszałam ich szum, ćwierkanie, głosy. Artur był blisko i jednocześnie chwilami zanikał w tej mgle...”
— Chciałabym, żeby mi się powtórzył jeden sen — wyszeptała.
— O zdanej maturze?
Potrząsnęła włosami.
— To dopiero za rok. Wcześniej pewnie nie uda mi się wydorośleć. Niestety. Na ulicy jakaś biednie ubrana kobieta przeszukiwała kosz na śmieci. Jej widok nie miał nic wspólnego z tym, co działo się na scenie budynku, z którego wyszła.
— Dwa — światy — powiedziała półgłosem. — Nie wolno ich mieszać. Każdy czemu innemu służy.
„A ja? Jak znajdę się w tym zewnętrznym? Prawdziwym? Co mogę zrobić dla siebie? Ja, Paulina? Diabeł powiedział, że będę szczęśliwa. Diabeł wie!”
W domu zajrzała do babci Zarębowej. Staruszka jak zwykle siedziała w fotelu. Jej twarz przypominała z profilu kameę, którą jako medalion nosiła czasem matka. Cicho zamknęła drzwi.
W kuchni, zaopatrzona w patelnie i garnki, poczuła, jak strasznie jest jej smutno. Puste cztery ściany, błyszcząca bateria nad zlewozmywakiem, surowy stół i kilka krzeseł. Za białymi firankami z resztek teatralnej koronki spało miasto. Mrok osiadł na ścianach domów, na chodnikach i dachach. Paulina oparła głowę na rękach i rozpłakała się jak małe dziecko. Od lat broniła się przed łzami próbując brać życie, jakim było. Nie miała do nikogo żalu za smutne dzieciństwo. Za brak matki, wczesną i niepotrzebną śmierć ojca. Ale teraz płakała, bo braku miłości nie potrafiła znieść. Nie umiała sobie wytłumaczyć racjonalnie, dlaczego wszystko spada na nią tak bezsensownie. Jaki błąd leży u podstaw jej egzystencji? Dlaczego są ludzie żyjący w normalnych rodzinach, wśród kochanych i kochających bliskich? Tak chciałaby mieć zwykłe, wcale nie bajkowe życie. „Dlaczego wszystko, co mnie spotyka, jest z grunti. tragiczne? — połykała łzy rozmazując cienie na powiekach. Położyła je dziś po raz pierwszy. I zapomniała. — Dlaczego tam, w górze o mnie zapomnieli?”
Brandon Ruckerby zszedł po schodach do messy. Od trzech dni czekał na statek w porcie przy wschodnim nabrzeżu. Kapitan „Armagnaca” żalił się na złą pogodę i niespotykany o tej porze roku sztorm na Atlantyku.
— Nie uwierzy pan, monsieur Ruckerby, ale walczyliśmy z falą, jakby to był żaglowiec, a nie stateczny frachtowiec z marsylskich doków! — Pierwszy oficer odpowiedzialny za ładunek uśmiechał się kącikami ust.
— Najważniejsze, że jesteście — odparł Brandon nerwowo poprawiając okulary. — Dostawy muszą być płynne, inaczej odbiorcy znajdą sobie innego hurtownika.
— Inny hurtownik nie będzie miał takiego wina jak nasze! Byle francuski sikacz nie zastąpi porządnej butelki „La damme du Marseille” po pięćdziesiąt dolarów sztuka. Już wyładowują, pójdę dopilnować dokerów.
Brandon obciągnął marynarkę. Na rękawie mignęła czarna, żałobna opaska. Od pogrzebu Iris upłynął zaledwie tydzień. Był nerwowy, niespokojny i pełen wewnętrznych obaw. Trzy zgony w przeciągu niecałego miesiąca: ojciec, brat i młodsza siostra. A wszystkie owiane jakąś przeraźliwą tajemnicą.
Drzwi od messy skrzypnęły. Brandon wzdrygnął się.
— Może pójdziemy gdzieś na szklaneczkę? — kapitan Jean Roullon wsunął się do środka prawie bezszelestnie.
Zawsze tak wchodził. Jego ruchy przypominały przesuwanie się ogromnego gada. Ale był doskonałym marynarzem i człowiekiem, na którym można polegać. Już to samo w sobie stanowiło rzadkość w dzisiejszym świecie pozbawionym zasad i skrupułów.
— Chętnie, Ale niezbyt daleko. Chciałbym dopilnować wyładunku. Ciężarówki zaczną zjeżdżać za niecałą godzinę. Moi odbiorcy bardzo się już niecierpliwią.
— Rozumiem. „La damme du Marseille” jest rarytasem na amerykańskim rynku. Niepodobna sfałszować. Przywiozłem panu też kilka butelek szampana rocznik tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt. To był niezły rok dla win Szampanii.
— Nie zamawiałem go — Brandon odwrócił się zdziwiony.
Kapitan Roullon uśmiechnął się. Jego wargi rozciągnęły się na niespotykaną szerokość. „Jak paszcza kobry przed połknięciem żywego królika!” — pomyślał Brandon Ruckerby czując chłód płynący z otwartego bulaja.
— Prezent tylko dla pana. Mój siostrzeniec przejął w spadku winnicę w okolicach Beauville. Wyprodukował wspaniałą nową serię. Niezły gatunek o niespotykanym smaku. Nazywa się...
Drzwi znów skrzypnęły. Stanęła w nich niezbyt wysoka blondynka w zielonym opalaczu. Wspaniała figura. Okrywająca ją cienka szmatka pozwalała na spokojną lustrację wszystkich wypukłości. Brandon Ruckerby bezwiednie oblizał wargi.
— Moja wnuczka — powiedział kapitan i dorzucił surowo: — Idź się ubierz, Monique. Ile razy mam powtarzać, że statek pełen marynarzy to nie plaża w Nicei!
Monika błysnęła drobnymi jak u myszki zębami.
— Dziadek jest okropnie staroświecki, monsieur. Proszę sobie wyobrazić, że ciągle wierzy w przesądy, jakoby obecność kobiety na statku sprowadzała złe moce!
— I mam rację. Ten sztorm nie był normalny. To dzieło szatana. Proszę wybaczyć, panie Ruckerby... Monique?
Dziewczyna zniknęła jak zdmuchnięta.
— Miła panienka — wymamrotał Brandon wycierając nerwowo szkła — ale jej obecność na statku może spowodować zamieszanie wśród załogi...
Kapitan nałożył czapkę.
— Tak naprawdę, to wszyscy koło niej skaczą. Nigdy dotąd nie wiedziałem, żeby czterdziestu dorosłych chłopów bawiło się w niańkę tej panienki. Wchodzili na pokład po wąskich żelaznych stopniach. Wyładunek skrzyń trwał w najlepsze. Obaj stwierdzili, że nic tu po nich, i udali się w stronę trapu.
— A ty dokąd? — zdenerwował się Roullon na widok kompletnie ubranej Moniki czekającej na nabrzeżu.
— Idę z panami. Można? — uśmiech, jaki posłała Brandonowi, spowodował, że ścierpła mu skóra na karku. W ostrym słońcu uroda młodej dziewczyny ścinała z nóg.
— Mam ochotę na prawdziwego amerykańskiego hamburgera z serem. I kufel piwka!
— Ależ tak, ależ tak — mruczał Ruckerby obciągając kraciastą marynarkę.
Kapitan wzruszył ramionami.
Knajpka „Wesołego Barry'ego” świeciła pustkami. Tylko pod wschodnią ścianą, przy długim, nigdy nie mytym stole, obitym cynkową blachą czterech marynarzy rżnęło w karty, aż świszczało. Wejście Moniki spowodowało, że ręka z asem trefl zawisła w powietrzu o parę sekund za długo. Po znaczącym chrząknięciu partnerów karta wylądowała wśród okruchów bułki i wilgotnych plam po beczkowym piwie. Właściciel uśmiechnął się na widok paradnego munduru kapitana.
— Witaj, żabojadzie! — zamachał ścierką. Znali się od wielu lat i przyjaźnili.
— Cieszę się, że cię widzę w zdrowiu! — amerykański akcent kapitana Roullon przedstawiał wiele do życzenia. — Dasz nam butelkę?
„Trzeba będzie szybko stąd zwiać, zanim Roullon i kulawy Barry zaleją się w trupa! — pomyślał Ruckerby moszcząc się na barowym stołku. — I odholować z powrotem na statek tę miłą panienkę, zanim się do niej dobiorą amerykańscy portowcy”.
Pierwsze trzy kieliszki ostrej wódki zalatującej karbidem spłynęły w przełyki bez specjalnych przykrości. Ruckerby wiedział: jeszcze tylko jeden i koniec. Potem zostawi obu opojów ich własnemu losowi. Sam wyjdzie doglądać ciężarówek.
— Za nasze!
— Za nasze!
Monika z apetytem pochłaniała olbrzymią bułkę z parówką, sosem musztardowym, płatkiem szynki i kilkoma wiórkami sera.
— Za nasze!
— Za nasze!
Dał znak dziewczynie. Knajpa powoli zapełniała się brudnymi, spoconymi ludźmi, śmierdzącymi zużytym olejem, niemytymi ciałami i smarem z zatęchłych maszynowni.
— Wracamy na statek, panienko.
Wstała bez słowa. Ogromny Murzyn, śliski od potu i oleju, zastąpił im drogę. Monika rozciągnęła usta w radosnym, dziecinnym uśmiechu. Ustąpił jak skarcony szczeniak. Wciągnął w potężne ramiona małą kudłatą głowę i odszedł rozkołysanym krokiem. Na zewnątrz świeciło słońce.
— To tutaj — powiedziała Monika tajemniczo, otwierając drzwi ogromnej lodówki-chłodni. — Dziadek całą drogę cieszył się z tych butelek szampana. Mówił, że jeśli panu zasmakują, cala rodzina w Beamdlle zrobi majątek. Na panu, naturalnie! — gestem wskazała plastykową paletę z dziewięcioma butelkami. Ich łebki opakowane w srebrne kapturki sterczały jak żołnierze na paradzie. — A teraz pana żegnam.
— Nie wypije pani ze mną kieliszka?
Brandon Ruckerby czuł, jak mu wódka szumi w głowie. Picie szampana było nonsensem, ale tak bardzo chciał, żeby dziewczyna nie odchodziła. Nie miał nigdy żony. Jedyna narzeczona, Hilary, odeszła, gdy okazało się, że nie otrzyma obiecanego spadku. Teraz był sam i chciał jej — Moniki.
Wyczuła to natychmiast. Potrząsnęła jasnymi, prostymi włosami.
— Non, merci.
I odeszła kołysząc biodrami.
Usiadł na podłodze przed otwartą lodówką-chłodnią, zajmującą jedną trzecią messy. Była tak wielka, że bez trudu mogła w niej się zmieścić czwórka do brydża. Olbrzymie pomieszczenie wiało pustką. Tylko dziewięć butelek szampana. Jakiego?
„Jak też wygląda ten napój z Szampanii?” — pomyślał zły. Wyjął butelkę z kontenera. Miała delikatną, wąską szyjkę i kolorową nalepkę. Przyjrzał się rysunkowi i czytając nazwę poczuł zimny pot skraplający się na czole.
— Dama pik — wyszeptał suchymi wargami. — Tak się nazywa ten szampan!
Wizerunek rudej kobiety w koronie na czubku głowy, z czerwonym tulipanem w dłoni poraził go jak piorun. Zanim zdążył pomyśleć, już było za późno. Jakaś potężna siła wessała go do otwartej chłodni. Ktoś lub coś zatrzasnęło drzwiczki. Agregaty prądotwórcze na statku pracowały dobrze. Kiedy po dwóch godzinach kapitan Roullon w asyście cooka otworzył drzwi chłodni, zobaczył tam zamarzniętego trupa Brandona Ruckerby'ego z nalepką od szampana w dłoni.
Rudowłosa dama pik miała jak zwykle łagodny półuśmiech.
I nikt, nawet koroner Mc Cormick, nie był w stanie wyjaśnić, jak się to stało. I dlaczego.
A o naprawdę ty, Józefo? — cieszyła się ciotka Melania wpuszczając do przedpokoju małą, grubą kobietkę w zielonym płaszczu i kapeluszu z rondem opadającym na oczy.
— Przyjechałam, bo syn mi nakazał. I sumienie.
— Niemożliwe? Tadzio? Wejdź do kuchni. Zjesz z nami obiad. Paulina zaraz wróci ze szkoły.
Józefa w kuchni koloru młodej kapusty poruszała się z szybkością konika polnego.
Usiadła przy stole, wieszając torbę na poręczy.
— Jak sobie żyjecie? Chciałabym... no wiesz, byłoby dobrze, gdybyśmy się dokładały finansowo do utrzymania Pauliny. Ja i Justyna.
Ciotka Melania pokręciła głową.
— W ogóle o tym nie mów. Justyna jest sama w trudnej sytuacji. Paulina ma rentę po matce. A ja dorabiam szyciem. Dziewczyna dobrze się uczy, zda maturę i może pójdzie na studia. Sama zdecyduje. Na razie zakochała się...
— W kim? Nie mów! — Józefa szukając chustki do nosa, wysypała na stół wszystkie drobiazgi. To nie do wiary, co kobieta potrafi zmieścić w torebce!
— Student Akademii Sztuk Pięknych. I syn naszej słynnej śpiewaczki operowej.
— Dobra rodzina? — Justyna z lubością wydmuchiwała nos. — Jest szansa na małżeństwo?
Melania odcedziła makaron. Buchająca para uniosła się nad zlewozmywakiem.
— Moim zdaniem żadna. Foltonowie, matka i syn, są teraz w Nowym Jorku. Chłopak napisał stamtąd, ale list zaginął. Paulina nie może mu odpisać, bo nie zna adresu. Cała tragedia... nie wiem, jak jej pomóc.
Józefa zrzuciła z nóg pantofle.
— Dałabyś mi jakieś kapcie? Żaden problem z tą Ameryką. Wiesz, że Tadzio mieszka w Chicago? Z żoną i dziećmi. Od trzech lat. Pracuje u teścia na dużej stacji benzynowej.
— Pisałaś do mnie ostatnio po śmierci Stefy. Nic nie wspomniałaś o Tadeuszu.
— Boże święty, niemożliwe! — Józefa rozkłada ręce.
— Dałabym głowę, że wszystko opisałam! Życie jest teraz takie gwałtowne... ale nie narzekam. Tadzio, dobry syn, posyła zawsze trochę pieniędzy na wszystkie święta.
Ciotka Melania ostrożnie miesza spaghetti z odrobiną masła, białego sera i posiekanej natki.
— Taki dziś obiad... bylejaki.
— Nie martw się, przyniosłam całe pudełko ciastek. Są w przedpokoju. A jak babcia? Zajrzę do niej — Józefa zrywa się z krzesła. Melania powstrzymuje ją gestem.
— Nie teraz. Miała złą noc. Prawie nie spała. Te huraganowe wiatry źle na nią wpływają. I wiek daje się we znaki. Na szczęście rzadko jest sama w domu. Mam Paulinę i wspaniałą sąsiadkę. Wybierzesz się do Ameryki? Do Tadzia?
— Okropnie się boję samolotów. Tadzio chciał już kupić bilet... ale, wracając do Pauliny... czy wiesz, co mi przysłał w liście?
— Co?
— Zaraz znajdę. Schowałam wycinek, bo to musi być ważne — na obrusie ląduje pięć starych kalendarzyków, zużyte bilety komunikacji miejskiej, chustki do nosa, paczka proszków od bólu głowy i zeszyt w kratkę z przepisami na potrawy z ziemniaków.
— Pozbieraj to, Józefo! — jęknęła Melania niosąc talerze. — Teraz zjesz obiad. Potem poszukasz. Nic się nie zmieniłaś od czasu, gdy chodziłyśmy razem do szkoły. Jesteś taką samą bałaganiarą, jak byłaś!
Wejście Pauliny przerwało spór o przeszłość.
— Ciocia Józefa! Kiedy przyjechałaś?
— Rano. Święci pańscy, jak ty wyrosłaś, Paulinko! I jaka się zrobiłaś podobna do matki.
— Do ojca też. Spójrz na jej wykrój oczu. I podbródek.
Józefa zerwała się z krzesła. Biegała wokół dziewczyny, dotykając jej swetra, włosów i policzków.
— Cała Helenka. Podobno się zakochałaś? Paulina posłała ciotce Melanii spojrzenie pełne wyrzutu. — Nie gniewaj się, dziecko. My zawsze mówiłyśmy sobie wszystko. O nas, o naszych najbliższych... mężach, dzieciach. I niech tak zostanie. Ty przecież jesteś nasza wspólna. Czy ci się to podoba, czy nie. Wiesz, że syn Józefy mieszka w Ameryce? Zaprasza ją do Chicago...
— Zazdroszczę. Sama bym pojechała — westchnęła Paulina znad talerza z makaronem.
— Człowiek nigdy nie wie, co go spotka. Jeśli tam, w górze jest ci pisane, pojedziesz kiedyś. Masz to jak w banku.
— Zostaniesz na noc, Ziuta?
— Nie. Mam pociąg do Szczecina o siódmej wieczorem. Siedziały wciąż w kuchni. Paulina obok odrabiała lekcje.
— Co miałaś mi powiedzieć ważnego? Czego szukałaś? Józefa sięgnęła do kosmetyczki. W jednej z przegródek znalazła zmiętą kopertę z chicagowskim adresem. Z jej wnętrza wyjęła wycinek z gazety.
— Z prasy polonijnej. Dlatego jest po polsku. Tadzio znalazł to ogłoszenie przypadkiem. Posłuchaj: Kancelaria Adwokacka Lionela Wickersa, mieszcząca się przy Avenue Palisadę 2015 w San Francisco, poszukuje spadkobiercy Emiliana Rudzkiego urodzonego 16 lutego 1911 roku w Warszawie, zamieszkałego ostatnio w Nowym Jorku przy Madison Ave 6501, a w szczególności jego naturalnego potomka z nieformalnego związku z Marią Anną Sulikowską, zamieszkałą prawdopodobnie w Polsce. Wszystkich, którzy mogliby udzielić informacji, prosimy o korespondencję pod adresem kancelarii.
Melania miała oczy wielkości spodków.
— Toż to Maniek Rudzki! Babcia ze sto razy opowiadała nam o nim. Jak uwiódł Marię, jak z nim uciekła do Ameryki tuż przed wybuchem wojny i jak porzucił, zanim wyszła na ląd!
— No właśnie — Józefa nie mogła ukryć emocji. — Tadzio od dziecka słyszał opowieści naszych matek. Moja się szczególnie przejmowała nieszczęsną Marią.
— I moja! Były najlepszymi przyjaciółkami. Taki romans jak z bajki: młody urzędnik bankowy i panienka z Powiśla, której nie wypadało samej wyjść z chłopakiem do kina.
— Tylko że ten urzędnik okazał się defraudantem i zrobił Marii dziecko. Uciekali do Ameryki przed Niemcami i przed policją. Ona z brzuchem... chyba była w ostatnim miesiącu... — Józefa popija herbatę. — Całą tę historię opisał przedwojenny „Kurierek”.
— A mama zbierała wycinki z gazet — Melania czuje narastające wzruszenie. — Chyba jeszcze gdzieś są, na strychu. I zdjęcia.
— Po to przyjechałam. Musisz je odnaleźć. Przecież Paulinka jest spadkobierczynią Emanuela. W prostej linii jest jego... wnuczką!
— Musiał niedawno umrzeć... w tej Ameryce... skoro szukają spadkobierców. I widocznie nie miał innych dzieci.
Józefina oblizała suche wargi.
— Zrób świeżej herbaty. Zdenerwowałam się. A jak się zdenerwuję, muszę się napić...
Czajnik szumiał na kuchence. Dwie kobiety przesuwały po obrusie pognieciony i ledwie czytelny wycinek z chicagowskiej gazety.
— To co zrobimy? Ty się tym zajmiesz? Twój syn? Józefa rozłożyła dłonie.
— Nie wiem, Mela. Kiedy to się ukazało? Nie ma żadnej daty. List przyszedł
trzy dni temu. Ale był długo w drodze. Nie mogłam się wcześniej wyrwać... pracuję.
— Wiem. Dalej w pralni?
— Tak. Choć klientów coraz mniej. Ludzie oszczędzają... co robimy?
Melania zamyśliła się głęboko.
— Na razie nic nie powiemy Paulinie. Po co ma się podniecać. Być może sprawa jest już nieaktualna... ona jest taka wrażliwa. Po matce. A teraz jeszcze ta nieszczęśliwa miłość do Artura... nie, lepiej, żeby nie wiedziała. Ale napisać trzeba. Do tej kancelarii adwokackiej.
— Żadna z nas nie zna angielskiego.
— Już ja kogoś znajdę. Zapytam w teatrze. Ludzie poradzą. Ostatecznie są przecież tłumacze... tylko, to kosztuje...
Józefa otworzyła torebkę. Z portfela wyjęła dwa banknoty stutysięczne.
— Weź Mela. Nie rób mi przykrości. Tak trzeba. Jeśli za mało, to później dołożę.
Melania wsunęła banknoty do kieszeni.
— Wezmę Ziuta. To, co robimy, jest dla pamięci Helenki. Ona też nas wspomagała w rożnych trudnych chwilach, pamiętasz?
— Pamiętam.
Paulina zajrzała do kuchni. Zdziwiła ją panująca w niej cisza.
— Co cioteczki takie zamyślone? Spojrzały na nią ciepło.
— O tobie myślimy. Żeby ci się życie ułożyło lepiej niż nam!
— Panie Antoni — ciotka Melania powoli zdejmuje płaszcz. Dziś prawdziwa wiosna. Ciepły zachodni wiatr i ostatnie opady sprawiły, że na krzakach pojawiła się zielonkawa mgła. Jeszcze nie pączki i nie liście, tylko seledynowa poświata.
— Kto w teatrze zna dobrze angielski?
Stary krawiec zdejmuje okulary w grubych oprawkach.
— Po angielsku mówi dyrektor. Sam słyszałem, jak oprowadzał zagranicznych gości. A po co to pani?
— Muszę list napisać.
— Są biura, co tłumaczą listy. Po co zawracać głowę dyrektorowi. On szuka pieniędzy po ministerstwach. Jak ich nie dostanie, będziemy wciąż łatać stare kostiumy. I oczy psuć!
— Gdzie znajdę takie biuro? — ciotka Melania przykuca koło manekina. Trzeba obszyć nowym puszkiem suknię dobrej wróżki z „Dziadka do orzechów” Czajkowskiego.
— W gazecie, pani Melanio. W dziale ogłoszeń.
Godzinę później szatniarka Zieleniecka znajduje adres. Przerzuciła trzy gazety z ostatnich dni. Cieszy się, że znalazła.
— Nawet niedaleko, Mela. Na Nowym Mieście.
— Tylko ani słowa Paulinie, obiecaj! Zieleniecka wali się w piersi, aż echo dudni.
Kancelaria jest mała, ale przyjemnie urządzona. Urzędniczka młoda, ładna i niezwykle uprzejma.
— Mogę w czymś pomóc?
Ciotka Melania pokazuje wycinek. Dziewczyna w lot pojmuje sprawę.
— Nic trudnego. Jest nazwisko, adres. Za godzinę będzie nasz najlepszy tłumacz. Ma pani szczęście. Z zawodu jest adwokatem. Może sam napisze?
Ciotka Melania z ulgą kiwa głową. Formułowanie takiego listu przekracza jej możliwość. Dyktuje wszystkie dane Pauliny, jej nieżyjącej matki i babki. Świętej pamięci Marii Anny Subkowskiej, która umarła po połogu na statku, nie dotknąwszy stopą amerykańskiego lądu.
— Proszę pani, trzeba przygotować dokumenty — radzi dziewczyna. — Ale ja myślę, że to i tak muszą załatwiać Amerykanie. Już oni... ta kancelaria w San Francisco sobie poradzi. Niech pani tylko przetrząśnie wszystkie szuflady. Będą potrzebne metryki, tak mi się wydaje.
Ciotka Melania kiwa głową. Zna wagę papierów.
— Paulina ma to wszystko porządnie poskładane w pudle po czekoladkach. Dziękuję pani... ile to wyniesie?
Suma jest duża, ale na szczęście nie trzeba płacić od razu. Melania wychodzi na słoneczną ulicę w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
— Wrócę do domu i upiekę ciasto — mruczy półgłosem.
— Pyszne! — chwali Paulina pochłaniając trzeci kawałek babki. — Dostałam dziś piątkę z historii, a Jolka dwóję. Znów jadą z bratem na balangę.
— Znowu? Przecież rok szkolny się prawie kończy. Zajrzę do babci, bo wali w bębenek. A ty przynieś, dziecko, pudełko po czekoladkach z twoimi papierami.
— Po co, ciociu? Jest na pawlaczu.
— Zdejmij. Potrzebna mi metryka twojej mamy. Cmentarz trzeba opłacić — dorzuca bez sensu.
Ale Paulina nie protestuje. Każde, nawet głupie zarządzenie administracyjne może być przecież prawdziwe. Umiłowana biurokracja nie omija nawet miejsc tak odosobnionych jak nekropolie.
Babcia Zarębowa dziś marudzi. Nie chce tartej marchewki, lecz banana.
— Młodość mi przypomina — mówi wodząc oczami za żółtymi skórkami na talerzyku.
— Co też, mamo! — obrusza się ciotka Melania. — Nie stać cię było przed wojną na banany! Klepaliście biedę na Powiślu i żadna z was nie jadała niczego poza kradzionymi jabłkami!
— Ale były — upiera się babcia smakując słodki miąższ. — W sklepie na Dobrej. Obie z Marią stałyśmy całymi godzinami z nosem przylepionym do szyby. I dopiero teraz mogę się najeść.
Ciotka Melania wzdycha w duchu. Dziś jeszcze stać ją na babcine zachcianki. Ale jutro?
— Czy pamiętasz, mamo, jak wyglądał Maniek... Emanuel Rudzki, z którym Maria uciekła do Ameryki?
Jasnobłękitne oczy babci weseleją.
— To był przystojny chłop... Z czarnymi włosami i wąsikiem. Elegancki urzędnik w rękawiczkach łososiowych...
Paulina zagląda do pokoju.
— Łososiowych? — dziwi się.
— A jakże — babcia łapczywie żuje — tak się nazywały. Tylko bogaci mogli sobie na to pozwolić.
— O kim mówicie?
Ciotka Melania zabiera talerzyk ze skórkami.
— O uwodzicielu twojej babci Marii.
— Są jakieś ich zdjęcia? — Paulina przysiada na stołeczku.
Babcia Zarębowa potakuje.
— Są. I ja na nich też. Z wycieczki na Bielany. Trochę poginęło w czasie wojny i naszych przeprowadzek. Emanuel przynosił likier od Baczewskiego. I czekoladki od Fuksa. Czasem bukiecik fiołków. Wcale się nie dziwiłam, że uwiódł Mańcie. Ale co to był za wstyd! Córka piaskarza, panna z religijnego domu. Z tradycjami. Nie byle jaka łachmaniara! Mówił do niej: panno Maryniu... ostatni raz ją widziałam jak biegła z koszykiem na dworzec. Zabrała swoje rzeczy... z dużym brzuchem już wtedy chodziła! — babcia milknie zmęczona.
— Chodźmy — niech się staruszka prześpi.
W kuchni przeglądały pękate pudło. Były w nim listy, metryki urodzenia, chrztu, zaproszenia na śluby, dokumenty z całego pięćdziesięciolecia. I fotografie.
— Nie ma zdjęcia tatusia. Czemu?
— Nie wiem. Mama się po jego śmierci kompletni załamała. A to kto?
— Boja wiem? — Paulina pochyla głowę. — Jest parę takich starych zdjęć. Wyglądają, jakby miały ze sto lat
Ciotka Melania z uwagą wpatruje się w pożółkła fotografię. Jest na niej młoda kobieta w jasnej sukni z obcisłym stanikiem. Słomkowy kapelusz na lokach zwanych dawniej „anglezami”. Obok stoi mężczyzna w letnim garniturze z kamizelką i w kamaszach zapinanych na guziki. Nie była by krawcową i garderobianą największym teatrze operowym kraju, gdyby się nie znała na strojach. I epokach, z jakich pochodzą.
— Jezus, Maria, to on!
— Kto?
— Maniek Rudzki! I twoja babka Maria! Trzeba spytać babci!
Paulina powstrzymuje ją gestem.
— Teraz śpi. Zdążysz spytać. On wygląda na tym zdjęciu jak fryzjer z małego miasteczka. Włosy czymś wybrylantynowane, przylepione do czaszki. Śmieszny typ...
„Ten śmieszny typ, jak mówisz — myśli ciotka Melania wpatrzona w starą fotografię — może ci przynieść pieniądze! Albo i nawet cały majątek. Kto wie?”
W tydzień później list po angielsku wraz ze zdjęciem Emanuela Rudzkiego z Marią Anną Sulikowską, który to konterfekt potwierdziła z całą stanowczością babcia Zarębowa, został wysłany listem lotniczym pod adresem mecenasa Lionela Wickersa przy Avenue Palisadę 2015 w San Francisco.
Pozostało tylko oczekiwanie.
— Gniewasz się jeszcze? — Jolka-Kaczeoczko pilnie potrzebowała pomocy. Tak pilnie, że sama postanowiła zawiesić kłótnie na kołku i spróbować pertraktacji.
— Nie. Ale nie mam czasu na balangi.
— Ale mnie chodzi o lekturę. Nic nie pojmuję z tego, co autor miał na myśli. A ty?
Paulina wzruszyła ramionami.
— Musisz zrozumieć, na czym polegał egzystancjalizm. Inaczej niczego nie pojmiesz. To taki kierunek filozoficzny... mówi o wolności jednostki... o jej miejscu i roli w świecie. Wiąże się z pesymistycznym spojrzeniem na życie. Tak jest u Sartre'a.
Jolka bezmyślnie tarła policzek.
— Ja tego nigdy nie przytaczam.
— Więc weź sennik egipski. To łatwiejsze zadanie, cześć!
„Dlaczego nie potrafię jej wybaczyć? — myślała wbiegając po dwa stopnie. — Tojuż nie ma żadnego znaczenia. Artur więcej nie napisze. A ja nie wiem dokąd. Mimo wszystko... nie myślałam, że potrafię być taka mściwa?”
Z góry schodził listonosz, ostrożnie stawiając stopy na wyślizganych schodach.
— Jest list do ciebie. Nikomu nie dałem. Z Ameryki! Paulina zatrzymuje się z otwartymi ustami. Chce coś powiedzieć, podziękować, cokolwiek... ale nie może. Wąska, elegancka koperta z amerykańskim znaczkiem i adresem wypisanym czarnym, wyraźnym drukiem hipnotyzuje ją jak wąż przerażonego królika.
Elis Ruckerby-Morton cały czas zastanawiała się, czy ma zdjąć kapelusz. Opadające rondo zakrywało część twarzy, ale przede wszystkim zasłaniało oczy. Nie chciała, by ta, do której przyszła gnana niepokojem, zobaczyła w jej źrenicach lęk. Tym bardziej, że był to strach irracjonalny. Kobieta, do której przyszła, nie była psychoanalitykiem, tylko wróżką. I mieszkała na ósmym piętrze starej, odrapanej kamienicy przy Avenue Amsterdam na skrzyżowaniu ze Sto Szesnastą, kamienicy pamiętającej dawną świetność zachowaną jeszcze w wykuszach z białego, dziś popękanego marmuru. We wnęce na trzecim podeście stała, niczym grecka rzeźba, szczątkowa postać kamiennej kobiety z dzbanem. Pozostały bose stopy, część fałdów i sukni i prawa ręka z amforą. Brakowało głowy. Elis zasapała się. Kiedyś była tu zapewnie winda. Dziś została z niej tylko żelazna klatka. Tusza nie ułatwiała Elis wspinaczki po stopniach. Długo sapała pod drzwiami pomalowanymi na kolor duszonej wołowiny. Nie dostrzegła ani wizytówki, ani dzwonka. Tylko miedziana kołatka w kształcie smoka.
Zastukała trzy razy. Drzwi otworzyły się same, jakby pociągnięte niewidzialnym sznurkiem. Czyjś głos, mógł równie dobrze pochodzić z taśmy magnetofonowej, objaśnił, iż ma wejść do pokoju, rozebrać się i usiąść w zielonym fotelu, co też uczyniła.
Wnętrze, dość mieszczańsko urządzone, z masą porcelanowych figurek i koronkowych serwetek, wcale jej nie zaskoczyło. Zła dzielnica miasta, stara, rozsypująca się rudera nie mogła przyciągać bogatej klienteli. Nie mógł tu mieszkać nikt, kto się liczył w tym kilkunasto— milionowym tyglu. Ale wróżka? Choćby i najsławniejsza, której adres podawano sobie na ucho... zapewne. Dwa okna były szczelnie zasłonięte gęstymi portierami. Tak samo troje drzwi prowadzących w głąb mieszkania. Elis rozglądała się ostrożnie. Od zajęcia miejsca w fotelu z zielonego pluszu mogły upłynąć najwyżej trzy, cztery minuty. Okrągły stół pokryty był brązową narzutą wystrzępioną na rogach. Obrazy w sczerniałych ramach tonęły w mroku. Chciała przyjrzeć się niewyraźnym twarzom, bo na pewno były to portrety, ale niewiele dostrzegła. Napięte mięśnie szyi bolały ją, więc odwróciła głowę. Paniczny strach zatamował oddech. Naprzeciwko siedziała kobieta w długim półprzezroczystym szalu spływającym od czubka głowy aż do stóp, niczym wdowi welon. Elis nie usłyszała, kiedy nadeszła. Ani kiedy usiadła. Wyglądała, jakby tu była zawsze.
— Ja... mnie...
Kobieta położyła ręce na stole. Były bardzo białe i kształtne. Na obu serdecznych palcach tkwiły ciężkie złote pierścienie z rubinami.
— Nic nie mów — zabrzmiał cichy, zduszony głos. — Wiem, po co przyszłaś. Chcesz znać przyszłość. Ale twoja przyszłość tkwi w przeszłości — ręce zniknęły z serwety i znów się pojawiły trzymając talię kart.
— Przełóż trzy razy do siebie. Tak, dobrze. Król pik. Stary pan z siwymi włosami, a nad nim as treflowy. On nie żyje...
— Mój ojciec.
— Nic nie mów, bo nie poznasz prawdy.
Elis ukradkiem otarła spocone czoło. Patrzyła na migające pierścienie i rozłożone karty. Postanowiła, że raczej odgryzie sobie język, niż jeszcze raz się odezwie.
— Widzisz? — szmer głosu spływał jak łagodna fala.
— On, król pik... umarł ze zgryzoty. Tu — wskazujący palec pukał w dziesiątkę karo — są jego pieniądze... wielkie, niewyobrażalne pieniądze...
— Gdzie one? Te pieniądze?
Elis Ruckerby-Morton zapomniała o wszystkim. Wychylona z fotela leżała potężnym biustem na krawędzi stołu. Pieniądze zamroczyły jej trzeźwy zazwyczaj umysł. Po to tu przyszła. Żeby dowiedzieć się, gdzie są pieniądze ojca. I odkryć tajemnicę testamentu, który nie istniał. Półprzezroczysty woal zafalował. Paznokieć stuknął w kartę.
— Jeszcze jedno słowo i nigdy mnie więcej nie zobaczysz. Tu są pieniądze. Maje... dama pik!
Elis Ruckerby oblizała suche wargi. Jej plecy, po których wolno spływały krople potu, znów przylgnęły szczelnie do oparcia. Mrugnęła rzadkimi rzęsami. Nie rozumiała żadnego z wypowiedzianych słów. Woal kobiety siedzącej naprzeciwko gęstniał. Albo mrok wylazł z kątów i objął w posiadanie środek pokoju.
— Do niej należy wszystko — szeptała wróżka pochylona nad talią. — Tu dziesiątka trefl i walet karo. Długa podróż. Było to dawno, bardzo dawno... statek, wzburzone morze... tu as kier. Wielka miłość. Dama pik poświęciła dom, rodzinę i wszystko, co miała. Król pik porzucają... boi się. Nigdy już jej nie zobaczy. Ona umrze na morzu. Król pik robi fortunę... pieniądze nie mogą mu dać szczęścia. Wyrosły na cudzej krzywdzie. Rodzą mu się córki i synowie. Majątek pomnaża się. Ale dama pik, zanim umarła, zostawiła coś. I nie przebaczyła. Nigdy... Oczy Elis Ruckerby-Morton robią się okrągłe. Mokrą, zgniecioną chustką ociera wilgoć z twarzy. Nie śmie otworzyć ust. Czuje się słabo. Obfite piersi unoszą się i opadają pod obcisłą, czarną, żałobną suknią.
— Proszę, niech pani odsłoni twarz... proszę... Wróżka spełnia życzenie.
Przed Elis siedzi młoda kobieta w jasnej sukni z dużym dekoltem. Z ciemnych włosów spływa krótki, przezroczysty, ładnie udrapowany woal.
— Spełniam to życzenie, bo wiem, czego oczekiwałaś...
— Wie pani? Naprawdę? — Elis oddycha z trudem. — Sądziłam... myślałam, że zobaczę damę pik! Rudą kobietę z czerwonym tulipanem w dłoni. Tę, która zabiła moich braci, siostrę i... prawdopodobnie ojca...
— Przyszłaś tu sądząc, że ją spotkasz? Po własną śmierć?
Mrok pokoju rozprasza poświata sącząca się z nieznanego miejsca.
— Chciałam... prosić o życie. Dla mnie. I o pieniądze. Ale teraz wiem, że nie zginę. Bo pani nie jest damą pik... porzuconą kobietą, która wszystko, co miała: miłość, zaufanie oddała mojemu ojcu. Dzięki Bogu!
Kobieta uśmiecha się tajemniczo. Rzeczywiście w niczym nie przypomina rudowłosej damy z podwójnym sznurem pereł na szyi, żywcem przeniesionej z europejskiej talii kart.
— Uważasz się za jedyną spadkobierczynię fortuny Ruckerbych? Dlaczego? A co się stało z nim?
Elis potrząsa włosami.
— Z kim?
Kobieta w woalu uśmiecha się pogodnie.
— Z małym chłopcem... w dalekim kraju. On żyje i zgłosi się po swój majątek, gdy zginiesz. Jak tamci. Twoi bracia, siostra...
— Boże, skąd pani wie... o chłopcu? Nie jest pani przecież damą pik!
— Jestem. Tylko z innej talii. Playersa... Płatnika... A teraz giń, Elis Ruckerby-Morton! Twój czas minął.
Następnego dnia nowojorskie gazety podały, że w niezamieszkanej ruderze na skrzyżowaniu Avenue Amsterdam z ulicą Sto Szesnastą znaleziono zwłoki ostatniej z rodu Ruckerbych — Elis.
I nikt, nawet koroner Mc Cormick, nie był w stanie wyjaśnić, jak się to stało. I dlaczego.
W kancelarii Lionela Wickiersa przy Avenue Palisadę 2015 położonej na wzgórzu, skąd roztaczał się wspaniały widok na Zatokę San Francisco i Golden Gate, zasiadło za stołem trzech mężczyzn i kobieta.
— Co wy na to? — pytanie zadał Eryk Langdom ocierając wilgotną twarz. Mimo nieźle działającej klimatyzacji mecenas Langdom pocił się obficie. Jego nieskazitelna marynarka z surowego jedwabiu miała ciemniejsze plamy na łopatkach. Sprawa, nad którą przyszło im debatować, nie była łatwa. Zatoczyła koło przez Nowy Jork, Europę i wróciła bumerangiem nad Pacyfik.
— Zdjęcie jest autentyczne. Nie ma mowy o jakimkolwiek fotomontażu — odparł Philip Roth, ekspert i autorytet sądowy w dziedzinie fotografii i fotometrii. Z jego usług korzystała policja stanu Kalifornii, Nevady i Arizony.
— Reszta dokumentów też — dorzuciła Sharon Boyd z Urzędu Stanowego. Lionel Wickers zadzwonił. Zza palisandrowych drzwi, przemyślnie ukrytych w boazerii, wyjrzała okrągła buzia Normy. Jej błyszczące, czarne jak smoła włosy, kostiumik z czerwonej bawełnianej piki i nieskazitelnie utrzymane dłonie wskazywały, że znana w mieście kancelaria zatrudnia tylko ładne i sprawnie działające sekretarki.
— Co z faxem z Nowego Jorku?
— Jest odpowiedź. Mecenas Harry Bronsson z kancelarii „Bronsson and Bronsson” przyleci za dwadzieścia minut. Wsiadł w Nowym Jorku do samolotu American Airlines, lot numer 601. Jego sekretarz poinformował, że wiezie ze sobą ten... testament. A raczej kopertę...
— Z naruszonymi pieczęciami? — spytała Sharon.
— Oczywiście. Przy otwieraniu.
— A karta? No, ta do gry?
Norma uśmiechnęła się. Jej białe zęby błysnęły.
— Także. Ale to zwykła karta z talii, jakich używa się w Europie.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — Mecenas Wickers upił łyk wody mineralnej.
— W Ameryce, w kasynach Las Vegas czy Rino używa się kart do gry z innymi rewersami...
— To znaczy? — nękała Sharon Boyd splatając i rozplatając palce.
— Nadruk jest nowoczesny, linie bardziej zawiłe, trudniejsze do podrobienia. W niektórych seriach stosuje się nitki magnetyczne. Oczywiście, oznaczenia są zawsze te same karo, kier, pik i trefl. Figury mają inne ubiory, bardziej współczesne.
— Jak u Playersa? — mecenas Longdom był niezłym brydżystą.
— Już nie. Mamy tu inną modę, zmienną.
— Dziękuję, Normo — Wickers otworzył skoroszyt. — Możesz wrócić do swoich zajęć. Niech któryś z kierowców pojedzie na lotnisko po Bronssona.
— Dobrze, panie mecenasie.
Za szczupłą sylwetką zamknęły się drzwi. Cisza, jaka zapanowała w przestronnym gabinecie z kryształowymi szybami, za którymi kotłowała się gęsta zieleń, nie trwała długo.
— Zanim tu przyleci, zanim przywiozą go z lotniska, mamy czas na zastanowienie się — mruknął Lionel Wickers przywierając plecami do czarnego oparcia obrotowego fotela. — Uważa pani, Sharon, że Emanuel Rudzki i Emmanuel Ruckerby to jedna i ta sama osoba?
— Z całą pewnością. Potwierdził to koroner stanu Nowy Jork. W archiwach domowych Ruckerbych znaleziono wszystkie potrzebne dokumenty: jego wizę wjazdową wydaną przez Immigration...
— Jeszcze dla Rudzkiego, tak?
— Tak. Potem zmianę nazwiska na Ruckerby. Tego domagał się późniejszy teść.
— Nie spodobało mu się polskie nazwisko? — mruknął Philip Roth.
— Nie każdy przyjeżdża tu z Europy z nazwiskiem nadającym się do wymówienia, jak twoje, Filipie! — wzruszył ramionami Wickers. — Jestem w stanie zrozumieć obiekcje Mallory'ego. Oddał córkę bawidam— kowi, który uwiódł ją wcześniej pomiędzy obiadem a kolacją... to jest niedopuszczalne w porządnym świecie.
— Co jest niedopuszczalne? — zaperzyła się Sharon. Oprócz funkcji urzędniczej należała do organizacji znanej w Kalifornii z walki z „dominacją mężczyzn nad kobietami”. — To, że ją uwiódł, czy to, że zrobił to o niewdzięcznej porze dnia? Sądzicie, panowie, że gdyby straciła cnotę o piątej nad ranem, to byłoby wszystko w porządku?
Mecenas niecierpliwie machnął dłonią.
— Nie o to chodzi, droga panno Boyd. Rudzki przypłynął parowcem ze Starego Kraju bez grosza przy duszy. Miał pięć dolarów i jakiś nędzny naszyjnik z hodowlanych pereł. Rzucił to „bogactwo” na szalę... i wygrał! Z dnia na dzień stał się człowiekiem majętnym. I choć przez jakiś czas rzucał forsą na prawo i lewo, nie stał się z dnia na dzień człowiekiem obytym.
— Taki jest problem nuworyszów — przyznał Roth muskając nieskazitelnie wygolony podbródek. Sam należał do Europejczyków, którzy sławę i pieniądze zyskali za Oceanem wyłącznie dzięki własnym zdolnościom, pracowitości i wrodzonej elegancji.
— To problem moralny — denerwowała się Sharon. — Skoro uwiódł Alison Mallory, powinien się był ożenić.
— I zrobił to, u licha! — warknął Eryk Langdom przerzucając plik kserokopii. — Jest tu dokument z Urzędu Stanu Cywilnego. I drugi, o wspólnocie majątkowej. Ciekawe, dlaczego stary Mallory nie wyłączył osobistego majątku córki? Mógł to z łatwością zrobić.
— Rudzki... pardon, Ruckerby był już wówczas bogatszy od żony. Grał na giełdzie. Cholernie zdolny facet. Potroił cały majątek już w pięć lat później.
Sharon Boyd spojrzała przez zachodnią szybę. Bezchmurne niebo nad Pacyfikiem z jasnobłękitnego przechodziło w ciemny granat.
— A jednak nie zapomniał o Marii Annie Subkowskiej. Co się z nią właściwie stało? Dlaczego nie zeszła ze statku razem z nim?
Mecenas Wickers zachmurzył się.
— To najpaskudniejsza karta w życiu tego człowieka. Wywiózł ją z kraju, ale porzucił w momencie, gdy zaczęła rodzić. Zajęli się nią marynarze z załogi polskiego statku. Tymczasem Rudzki, bojąc się, że poród konkubiny opóźni jego zejście na ląd — zniknął! Wmieszał się w tłum ludzi, tobołów... wiecie, jak się to odbywało w roku trzydziestym dziewiątym. Szaleństwo uciekinierów z Europy...
— Potwór! — panna Boyd zagryzła wargę. — Nicpoń i drań.
— To prawda — skinął głową Philip Roth. — Nie zachował się jak mężczyzna.
Sharon rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
— Jak to?
— Uspokójcie się — mecenas przerzucił jeszcze kilka stron. — Mamy ten pasztet i musimy go zjeść. Inaczej nici z naszych prowizji, mówiąc otwarcie. Tę sprawę trzeba zakończyć.
Miauknął intercom ukryty pod biurkiem.
— Tak?
— Mecenas Bronsson jest już w samochodzie. Będzie tu za dziesięć minut.
— Dziękuję, Normo. A więc, drodzy państwo?
— On też zechce swoją dolę — powiedział Philip. I ma do tego prawo.
— Tak. Prawo ma. Ale wykonawcą testamentu jestem ja. Bronsson dysponuje jedynie... damą pik!
Odpowiedział mu cichy śmiech pozostałych.
— Okland Bay Bridge — wskazał z dumą kierowca o hiszpańskiej urodzie i dłoniach jak bokserskie rękawice.
Mecenas Harry Bronsson skinął głową.
— Tak. Ten most jest znany z tysięcy pocztówek. Ale chciałbym, aby zawiózł mnie pan naprzód do hotelu.
— Hotel St. Francis na Union Sąuare. Ma pan do dyspozycji apartament na dwudziestym dziewiątym piętrze.
— To dobrze — ucieszył się adwokat. Był zmęczony parogodzinnym lotem nad całą Ameryką. Nie cieszyły go nawet filmy o delfinach, które oglądał wciśnięty w fotel Jumbo Jetta, darmowe drinki ani cudowny widok Słonych Jezior z góry. — Wykąpię się i pojedziemy do kancelarii.
Hiszpański kierowca pokręcił głową.
— No, seńor. Jedziemy od razu. Takie mam polecenie. Mecenas Wickers wyrzuciłby mnie z pracy, gdybym nie posłuchał.
Наггу'еmu Bronssonowi nie pozostało nic innego jak głębokie westchnienie. Miał nadzieję, że zmieni koszulę i to zbyt ciepłe ubranie, w jakie zaopatrzyła go żona. W Nowym Jorku było chłodno i deszczowo. Tu — upalnie i zielono. Czasem się o tym zapomina w tak rozległym kraju jak Ameryka. Oparł się plecami o miękkie popielate poduszki lincolna i pomyślał o tym, że nigdy nie będzie miał ani takiego samochodu, ani hiszpańskiego kierowcy. Sprawa „Ruckerby kontra Rudzki” nie przyniesie mu honorarium, na jakie liczył wcześniej.
Nie był jedynym prawnikiem czuwającym nad bogactwami jednego z najzasobniejszych ludzi na Wschodnim Wybrzeżu. Bo nie miał drobiazgu zwanego... testamentem.
„Dama pik przeciwko grubym skoroszytom kancelarii Lionela Wickersa! — pomyślał wydmuchując nos. — To jak pięć centów przeciwko akcjom naftowego potentata z Denver!”
— Cześć, Brian. Jestem na miejscu.
Stali na niewielkim placyku z fontanną. Przed nimi bielała fasada Metropolitan Opera House, której marmurowe kolumny pięły się na wysokość dziesięciu metrów.
— Cześć, Arturze. Mam nadzieję, że wpadniesz na drinka do mojej pracowni. Powiedzmy o... dziewiątej?
Artur Folton pokręcił głową.
— To niemożliwe, Brian. Moja matka ma dziś premierę. Jest jak zawsze rozdygotana i niemożliwa. Takie są wszystkie primadonny. Już się to tego przyzwyczaiłem w Polsce.
— Nie obejdzie się bez ciebie? — Brian uniósł w górę oczy, czarne i błyszczące jak kawałek chińskiej laki. — Ja bym zwariował!
— Pewnie tak — potwierdził Artur ze śmiechem. Ale u nas w kraju jest lepsza więź pomiędzy rodzicami i dziećmi. Nie jesteśmy zbyt samodzielni... nie wyskakujemy z gniazd, zanim nasze skrzydła dobrze się nie opierzą.
— Czasami mi się wydaje, że Europejczycy trzymają w zbyt ciasnym gnieździe grube i stare pisklęta dostatecznie ociężałe, by nigdy nie wzbić się w powietrze. Pamiętaj, samodzielność nie jest dana od Boga. Trzeba na nią solidnie zapracować. Moje studio jest dla ciebie otwarte. Wszyscy w Greenwich Village wiedzą, gdzie jest Galeria Wu-Czen.
— Dzięki za podwiezienie.
W holu jest wiele rzeczy do oglądania. Ale naprawdę tego warte są tylko dwa duże, kolorowe freski Marca Chagalla. Artur po raz trzeci od swego przyjazdu do Nowego Jorku stał przed nimi w niemym zachwycie. I byłby tam wrastał z korzeniami do końca świata, gdyby ktoś lekko nie dotknął jego ramienia.
— Sorry, mister Folton?
— Yes — ocknął się z zauroczenia.
— Signora Isabella... czeka na pana w garderobie.
To „signora Isabella” mówiło wszystko. Wysoki brunet o bardzo błyszczących włosach, asystent naczelnego dyrektora MET był Włochem. Artur oderwał stopy od posadzki i dał się zaprowadzić do garderoby.
— Och, Arturze, dobrze, że jesteś!
Iza Folton siedziała na kozetce, z włosami nawiniętymi na wałki. Na podłodze, niskim stoliku i fortepianie z otwartą klapą poniewierały się stosy partytur.
— Obiecałem, mamo. Niepotrzebnie się denerwowałaś.
Primadonna uniosła w górę duże świetliste oczy. Były piękne jak zawsze, tylko drobniutka siateczka zmarszczek w zewnętrznych kącikach świadczyła o nieuchronnym starzeniu się wielkiej gwiazdy.
— Zawsze się denerwuję, choć rzadko tracę głowę... Arturze, wyglądasz... bardzo dorośle! Nie widziałam cię przez parę tygodni, kiedy podróżowałeś, ale dostrzegam jakąś zmianę. Nie umiem tego określić... chyba stałeś się bardziej męski!
— Już czas, mamo! Skończyłem dwadzieścia trzy lata, zapomniałaś?
Iza Folton spochmurniała. Czy zapomniała? Nigdy! W siedemdziesiątym drugim roku, w Mediolanie śpiewała po raz pierwszy „Damę pikową” Czajkowskiego. Tam „urodził” się Artur. Jest darem włoskiego nieba. Tuliła drobne ciałko w błękitnych śpioszkach i dziękowała najwyższemu za to, co się stało. Czy to możliwe, że upłynęło już dwadzieścia kilka lat?
— Obiecuję ci, że twoje dwudzieste piąte urodziny będziemy obchodzić razem w Mediolanie! Wypijemy mnóstwo szampana i zatańczymy razem walca.
Artur spojrzał z ukosa na matkę.
— Dlaczego właśnie Mediolan? Tak kochasz to miasto?
— Kocham ciebie.
Ktoś dyskretnie zapukał. Garderobiana była czarna jak noc i gruba niczym dobrze zwinięty baleron. Ruszała się jednak z szybkością dźwięku i bezustannie trajkotała, chyba w narzeczu Hausa.
— Mamo, pójdę na widownię. Tutaj będę tylko przeszkadzał...
— Idź, zobacz, jak wygląda. Tam, jak mówią, mieści się trzy tysiące siedmiuset widzów. Jak sądzisz, ilu z nich przyjedzie?
— Wszyscy, mamo.
— Aha, Arturze. W dekoratorni czeka na ciebie Larry Bosch. Chciałby ci pokazać zastawki.
— Fajnie. Jak go poznam?
Iza Folton nie mogła odpowiedzieć. Czarne dłonie w błyskawicznym tempie rozkręcały lokówki, fale włosów właziły jej do oczu, nosa i ust. Wyjąkała tylko:
—...st ...ninem.
Artur dusząc się ze śmiechu szybko zamknął za sobą drzwi. Po dziesięciu minutach poszukiwań okazało się, że Larry Bosh jest Indianinem. Ale nie to było najgorsze tego wieczoru. Stara hrabina umierała zgodnie z treścią libretta napisanego na podstawie noweli Aleksandra hrabiego Puszkina. Jej podopieczna, uwiedziona i zdradzona przez niecnego gracza, wydawała z siebie ostatnie dźwięki, by wreszcie zniknąć za kurtyną. Sala trzęsła się od oklasków. Nawet w Metropolitan Opera zdarzają się wzloty i upadki. Ten spektakl pod batutą znanego Włocha wspiął się na wyżyny wielkiej sztuki. Prawie cztery tysiące ludzi skandowało: bis, bis! Mistrz Lombardii zrzucając frakową koszulę, zanim jeszcze dotarł do swojej garderoby, mamrotał wściekły:
— Impossibile, żadnych bisów! Lombardi nie daje bisów! To nie jest koncert dobroczynny na rzecz zmarzniętych pingwinów! Ci Amerykanie nie rozumieją muzyki! Bisować Czajkowskiego to jak smarować tort musztardą! Mai! Indecente!
Iza Folton zdejmowała ciężką suknię, wilgotną pod pachami i wokół kołnierzyka. Partia była trudna. Jeszcze dziesięć lat temu wykonywała ją bez specjalnego wysiłku. Teraz już się męczyła i chwilami, na szczęście nie zauważonymi ani przez dyrygenta, ani przez publiczność, traciła oddech.
— Koniec — mruczała zrzucając bieliznę. — Już więcej nie będę śpiewała „Damy pikowej”! Trzeba sobie powiedzieć prawdę. Jak się ma czterdzieści dziewięć lat, należy nieco zmodyfikować repertuar.
Czarne dłonie garderobianej wspaniale masowały jej kark i plecy. Murzynka wkładała w to cały swój kunszt i dobrą wolę.
— Pani zmęczyć. Pani odprężyć się. Ja potrafię uśpić nawet słonia.
Wyglądało na to, że ma rację. Ale relaks został przerwany. Poprzez szum głosów z korytarza rozległo się pukanie.
— Nie wpuszczaj nikogo — szepnęła primadonna, czując jak zmęczenie odpływa. — Nie wpuszczaj...
Kobieta, która wdarła się, była stara, chuda i ubrana jak z żurnala lat trzydziestych. Pomarszczona twarz przykrywała woalka haftowana w czarne motyle, a suknia-tuba wisiała na niej jak łachman na kościotrupie.
— Pani Iza Folton? Proszę nic nie mówić. Proszę posłuchać... chodzi o Artura...
Świetliste oczy Izy pociemniały. „Ta kobieta... była wtedy o dwadzieścia jeden lat młodsza... ale to ona! Na Boga, to ona!”
— Słucham? — wyszeptała wpatrzona jak jastrząb w dłonie, które odrzucały woalkę. — Co panią do mnie...
— Proszę kazać tej Murzynce wyjść — powiedziała cicho nieznajoma po włosku. — Zajmę pani tylko kilkanaście minut.
— Przecież... zapłaciłam pani, żeby nigdy więcej... Murzynka tkwiła na środku garderoby jak skała. Jej głowa niczym na meczu pingpongowym wahała się z lewa na prawo, i z prawa na lewo.
— Nie słuchać stara baba — mruczała prawie nie otwierając ogromnych, wywiniętych warg. — Niedobra nowina..
Iza Folton przełknęła ślinę. Jej dłoń z trudem uniosła kryształową szklankę z wodą.
— Zostaw nas same — poprosiła cicho. — Potem cię zawołam. Tak musi być... Murzynka wycofała się. Jeszcze zanim zamknęła drzwi, jej zęby błysnęły: — Nie słuchać stara baba!
Przybyła zdjęła lekki płaszcz. Usiadła naprzeciwko w fotelu. Jej dłonie drżały.
— Obiecałam, że się nie spotkamy. Ale zaistniał problem...
— Jaki? Co to ma wspólnego z Arturem?
— Szukają go. A raczej szukali. Bo... już znaleźli... Iza Folton poczuła dziwną suchość w ustach.
— Kto? Kto go szukał? I po co?
— Policja. Detektywi — stara kobieta wyjęła chusteczkę i starannie wytarła kąciki ust. — Mnie też znaleźli. W Rzymie. Tam zamieszkałam po naszej... transakcji. Wszystko było w porządku aż do lutego... — rozglądała się wokół, jakby czegoś szukając. — Nie ma pani whisky? Muszę sobie wypić..
— Nie mam. Nie piję. Proszę, niech mnie pani zostawi w spokoju. Nie dam więcej ani centa!
Kobieta wstała. Jej wąskie stopy ginęły w za dużych czółenkach.
— Pani chyba nic nie zrozumiała. Nie potrzebuję pieniędzy! To on je dostanie...
— Kto?
— Artur. Jest spadkobiercą olbrzymiej fortuny. Mam swoje chody w rzymskiej policji, to wiem. Przyjechali z Ameryki do Włoch. Adwokaci, tajniacy... wytropili rodzinę, która miała wychowywać chłopca.
— Tych... Zucconich?
— Ich. I po nitce do kłębka... znaleźli mnie. Musiałam wyznać prawdę... proszę wybaczyć starej...
Iza Folton oddychała ciężko. Przed oczyma jej wirowały lustra, złocone ramy, kosze kwiatów, zdjęcia najsławniejszych śpiewaków, którymi obwieszone były ściany garderoby. Głosy, które jeszcze echem wisiały nad wielką sceną Metropolitan Opera.
— Wiedzą, że to... ja?
— Tak. Mnie przywieźli dla konfrontacji. Adwokaci Ruckerby'ego... Ale im nie zależy na rozgłosie i skandalu, tylko na forsie. Nie wciągają w sprawę ani policji nowojorskiej, ani z San Francisco. Nawet włoskiej.
— Co ma do tego... San Francisco? Kim jest Ruckerby? Nic nie rozumiem...
— Wszystkiego się pani dowie. Nie popuszczą...
Iza Folton nie dosłyszała ostatnich słów. Na wpół martwa osunęła się na kanapę.
— No kiełbasa? — spytał ogromny Murzyn w mundurze urzędnika amerykańskiego Immigration.
— Proszę? — Paulina z przerażeniem przyglądała się czarnej twarzy.
— Kiełbasa? Z Polska. Nie wolno włazić z żywność do Ameryka — rozkładał dłonie niczym ksiądz ogłaszający wszem i wobec: „Pan z wami”.
Zrozumiała. Spojrzała na swoją ortalionową torbę wyładowaną osobistymi rzeczami i grubą teczkę z dokumentami. Podnosząc ją na wysokość kolan wysapała: — Nie ma kiełbasy. Ani bigosu. Ani kanapek. Nie ma nic do jedzenia.
Murzyn skinął wełnistą głową i z trzaskiem wlepił ogromną niebieską pieczęć do paszportu z nadrukiem: „Polska Rzeczypospolita Ludowa”. Choć ta „ludowa” już od trzech lat nie istniała. Paulina szamocząc się z bagażem i dyndającą na łańcuszku torebką przestąpiła barierę. Jej stopy obute w nowiutkie czarne czółenka niepewnie posuwały się po amerykańskiej ziemi. A raczej po wyślizganej i zaśmieconej posadzce lotniska Johna Kennedy'ego. Dookoła przelewał się różnokolorowy tłum, płakały dzieci, śmieli się w głos ich rodzice, pokrzykiwały zagubione rodaczki, warczały maszyny czyszczące podłogę, za grubymi szybami lądowały i startowały kolejne maszyny. Z głośnika wciąż płynęły nawoływania: ktoś na kogoś czekał przy taksówkach, w chińskiej restauracji lub w kaplicy baptystów. Paulina przełknęła ślinę i zaczęła myśleć. „Gdzie jest informacja? Mam podejść do informacji. Natychmiast”.
Półokrągły kiosk z odpowiednim napisem był o sto metrów w prawo. Obok ładnej dziewczyny o skośnych oczach, w eleganckim mundurku, kłębił się tłum oczekujących.
— Jestem Paulina Świtoń — powiedziała po polsku, Paulina.
Mały grubas bez przerwy żujący gumę oderwał się od grupy oczekujących. Podszedł do Pauliny i bez słowa wręczył jej wizytówkę.
— Barry Camerton? — zapytała podnosząc oczy. — Z biura „Bronsson and Bronsson”?
— Yes. Moja polski zly. Jechać do city. Carla na parking.
Poszła. Co miała robić? Poszła.
Wnętrze starego, ogromnego wozu, wyglądającego, jakby go ktoś okleił drewnopodobną tapetą, było wygodne. Grubasek w koszuli w paski, z wyraźnymi dziurkami po gorącym popiele z cygara, zasiadł za kierownicą i nie odezwał się ani słowem przez całą drogę. Długo jechali highwayem, Manhattan Bridge, potem przecięli Chinatown, Little Italy i przez Greenwich Village aż do Piątej Alei. Zaparkowali przy Dwudziestej Ósmej, obok ogromnej budowli z szarego kamienia, która okazała się hotelem o europejsko brzmiącej nazwie: „Prince George Hotel”.
— Czekać w pokój — wysapał kierowca wyjąwszy na moment gumę z ust. I zniknął tak nagle, jak się pojawił.
Hotel Księcia Jerzego miał jedno paradne wejście i najwyraźniej dwie kategorie: dla średnio bogatych, i całkiem biednych. Dla tych pierwszych były względnie eleganckie windy, zaś dla drugich — od tyłu budynku dźwigi najwyraźniej towarowe. W pokojach od frontu okna były tak samo brudne i nieotwieralne jak od tyłu, ale klimatyzacja nie wyła tak donośnie i w łazienkach karaluchy były jakby mniejsze.
Paulina postawiła torbę na stoliku, zdjęła pantofle i wyciąnęła się na łóżku. W głowie miała szum i gonitwę myśli. Wszystko, co zdarzyło się w ostatnim tygodniu, przypominało pomieszaną bajkę o królewnie Śnieżce z horrorem o Draculi. „I po co mi to wszystko? — myślała czując, jak bardzo po mału ustępuje pulsowanie w lewej skroni. — Co za szaleństwo wstąpiło w ciotki— opiekunki, które nie bacząc na niezliczone wprost przeciwności losu wysłały mnie na drugi koniec świata tylko dlatego, że w prasie polonijnej ukazało się pewne ogłoszenie! Jakiś starzec na łożu śmierci odczuwa potrzebę pojednania się z Bogiem, wynagrodzenia krzywd uczynionych w zamierzchłej młodości! I dlatego ja, bez przygotowania, znajomości angielskiego wyruszam w dziewięciogodzinną podróż powietrzną, choć nigdy przedtem nie leciałam samolotem nawet do Krakowa. Obłęd! A co będzie, jeśli nikt tu do mnie nie przyjedzie? Mam sto dolarów, na kupienie których złożyły się wszystkie ciotki, choć żadnej z nich się nie przelewa. No, mam na szczęście bilet powrotny. A tu egzystuje polska Ambasada. I konsulat. Gdybym nie mogła zapłacić rachunku za pokój, może nawet posadzą mnie do więzienia. Ale wtedy już opiekę nad niepełnoletnią nastolatką przejmie administracja samego prezydenta. Nie ma się więc czym martwić. Spróbuję odnaleźć Artura. Jestem w tej chwili tak blisko niego... a Murzyna i tak oszukałam! No kiełbasa, ale jest sernik ciotki Józefy! Cudowny, puszysty sernik z rodzynkami. Z głodu też nie umrę!” Spała głęboko, gdy do portierni zgłosił się wysoki, szczupły, siwiejący na skroniach pełnomocnik polskiego konsulatu z niedalekiej Madison Ave.
— Panna Paulina? — głos w słuchawce miał leciutki akcent lwowski lub wileński.
— Tak? — Paulina w pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie się znajduje ani co robi w obcym łóżku, do tego kompletnie ubrana. Dopiero rzut oka na nie rozpakowany bagaż przypomniał jej podróż, jaką przebyła.
— Przy aparacie Jeremy Walter. Jestem... a raczej będę pani tłumaczem i można rzec, opiekunem. Przysłano mnie w porozumieniu z nowojorską kancelarią „Bronsson and Bronsson”.
— Tak... aha... — mamrotała nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
— Czyżbym panią obudził?
— Przepraszam... rzeczywiście usnęłam. Która godzina?
— W Nowym Jorku czwarta po południu. Wie pani co? Proszę wziąć prysznic, przebrać się i zjechać do holu. Będę na panią czekał na lewo od wyjścia.
— Gdzie jest lewo? — zapytała kompletnie skołowana. Jak przez mgłę pamiętała dwa ogromne pomieszczenia na parterze i jeszcze jedno, majaczące gdzieś w głębi.
Mężczyzna roześmiał się wesoło.
— Jak pani będzie ubrana?
Paulina przetarła powieki. Spojrzała na swój wymięty od leżenia żakiet i zgniecioną spódniczkę.
— Nie mam co na siebie włożyć — odparła z prostotą.
— Zupełnie jakbym słyszał własną żonę! — jęknął rozmówca. — To co zrobimy? — głos Jeremy'ego był prawdziwie żałosny. — Może trzeba pani coś kupić? Tu w hotelu są kioski. Z sukienkami też.
Paulina nagle oprzytomniała. Serce jej wypełniło przerażenie, że oto będzie musiała naruszyć sto dolarów, które przecież zamierzała zwrócić ciotkom.
— Przepraszam. Oczywiście, mam coś w bagażu. Zejdę w granatowej plisowanej spódnicy i białej bluzce. Ciotka Melania twierdzi, że osoba niepełnoletnia powinna tak się ubierać. Może być?
— Oczywiście — odetchnął z ulgą Jeremy. — I jakiś sweter. Tu nie jest dziś zbyt upalnie. Czekam.
Paulina odłożyła słuchawkę. Przez chwilę pocierała zaczerwienione ucho. Jak się długo rozmawia z nieznajomą osobą, nie wiedzieć czemu przyciska się bakelit z całą siłą, jakby głos mówiącego miał nagle zaniknąć gdzieś na zawsze. Prysznic był silny i bardzo ciepły. Paulina uwielbiała cienkie i mocne strumienie pobudzające w parę minut krążenie krwi. Niestety, na Senatorskiej mogła korzystać z wanny. Wróciła do pokoju, by wreszcie rozpakować bagaż, Spódniczka szczęśliwie nie wymięła się, a bluzka miała tylko mało widoczne załamania na plecach. Zawiązała kokardę pod szyją i włożyła nowe, granatowe rajstopy, kupione na bazarze pod Pałacem Kultury i Sztuki za ostatnie pieniądze. Jeszcze tylko szary sweter i płaskie baleriny. Reszta dopełniła zamszowa torba na łańcuszku przysłana z Krakowa przez ciotkę Justynę. W windzie, która zatrzymała się na szóstym piętrze, było czterech Japończyków, dwie Murzynki w strojach narodowych z okolic Konga — Brazzaville oraz dwóch pilotów linii lotniczych Air India w galowych mundurach.
Paulina wyszła kierując się w stronę recepcji. Duży hol dzieliły ogromne sztuczne palmy, osadzone w donicach-kubłach z kamienia obłożonego kolorową mozaiką.
— Panna Paulina? — Mężczyzna złożył egzemplarz „Daily News”.
— Tak.
— Jeremy Walter — wyciągnął dłoń. — Jestem Amerykaninem polskiego pochodzenia. W pierwszym pokoleniu. Możemy jechać samochodem, subwayem lub autobusem.
— Na piechotę... poproszę. Można?
— Okay!
— Jak się czujesz? — Artur z niepokojem przyglądał się bladej twarzy matki i jej pozlepianym włosom rozrzuconym na poduszce. Leżała w izolatce prywatnej kliniki doktora Malcolma Haiga między Ósmą a Dziewiątą Ave, niedaleko Port Authority Bus Terminal, jednego z największych dworców autobusowych na świecie.
— Już dobrze, synku. Co ci powiedzieli?
— Kto? Lekarze?
— Nie. W operze...
— Mamo — Artur pogłaskał dłoń złożoną na kołdrze — nie myśl teraz o operze. Nikt nie może zrozumieć, dlaczego tak przeżyłaś tę premierę. Ani dyrygent, ani koledzy. O tym, że zasłabłaś, doniosła wrzaskiem twoja czarna garderobiana...
— Co powiedziała?
— Boże, czy to ważne? Źle mówi po angielsku, choć od dziesięciu lat mieszka w Harlemie. Bełkotała coś o „złej kobiecie i jej czarach”. Wszyscy odnieśli wrażenie, że oszalała ze strachu. Trzeba jej było siłą wlać do gardła szklaneczkę whisky, żeby w ogóle doszła do siebie.
— Nikogo innego nie było w garderobie?
— To znaczy kogo? — Artur wiedział, że nie należy męczyć chorej. Przeszła jakiś wstrząs lub szok, najprawdopodobniej wywołany silnymi przeżyciami po premierze. Śpiewanie w Metropolitan Opera jest wyjątkowym wyróżnieniem. Spektakl udał się nadzwyczajnie, owacja zmanierowanej nowojorskiej publiczności trwała długo, kurtyna kilkakrotnie szła w górę.
— Nie było tam... innej kobiety? Bardzo chuda... w kapeluszu z woalką?
Chłopiec zmarszczył brwi.
— Nie wiem, mamo. Kiedy ta czarna garderobiana, zresztą o prześlicznym imieniu Scarlet, narobiła wrzasku, do twojego pokoju wpadło mnóstwo ludzi. Straciłaś przytomność, wezwano lekarza. Potem postanowiono przewieźć cię do prywatnej kliniki. MET nie chce rozgłosu, chmary dziennikarzy. Zasłabnięcie primadonny jest tematem nie do pogardzenia dla prasy i mass mediów. Dobrze, że następne przedstawienie dopiero za tydzień. Zdążysz wypocząć...
— Posłuchaj,. Arturze. Chcę wrócić do hotelu, ale... innego. Możesz mi to załatwić?
— Nie rozumiem? Umieścili cię w jednym z najlepszych, mamo! New York Hilton w Rockefeller Center!
Izabella Folton przymknęła oczy. „Co mam robić? Powiedzieć mu? Nie teraz! Jeszcze nie. Jestem zbyt słaba... trzeba czekać. Zmienić hotel, ukryć się choć na tydzień. Przemyśleć wszystko, i może wtedy...”
— Staraj się mnie zrozumieć, synku. Moja choroba nie ma nic wspólnego z premierą „Damy pikowej”. Jestem dostatecznie długo na scenie, by nie wpadać we frustrację z powodu nadzwyczajnej rangi teatru. Stało się coś, o czym musimy porozmawiać: ty i ja. Odwlekałam zbyt długo... jak się okazało. Odnalazła mnie osoba, o której myślałam, że nie istnieje. Teraz chcę tylko jednego: spokojnego tygodnia. Musisz przez Mehoffera zmienić mój hotel. On się tym zajmie z ramienia MET. Zasugeruj mu Grand Hyatt. Takie wielkie obrzydlistwo obudowane lustrzano-srebrnym szkłem. W środku jest jednak dość wygodnie. I co najważniejsze, można się tam zgubić na tydzień. Zrobisz to dla mnie?
Artur nie krył zdziwienia. Znał dobrze matkę, jej humory, zmienność nastrojów, histeryczne reakcje. Ale tym razem wyglądała jak osoba, która zobaczyła ducha! Bała się czegoś lub kogoś.
— Naturalnie, mamo. Zostaniesz tu do jutra. Mam nadzieję, że nieoceniony Mehoffer załatwi, co trzeba. Przyjadę tu po ciebie samochodem. Z kumplem...
— Taksówką, Arturze. Tylko zwykłą taksówką. I bez kumpli. Zejdę tylnymi schodami.
— Oczywiście, mamo... zmęczyłaś się, nie mów nic więcej. Postaraj się zasnąć.
Kiedy Artur Folton wychodził z kliniki, z samochodu zaparkowanego po drugiej stronie wąskiej uliczki wyszło dwóch elegancko ubranych mężczyzn.
— Pan Folton? Artur Folton?
— Tak. Jeśli panowie są z prasy, to...
— Nie jesteśmy z prasy. Ani z telewizji. Jestem Eryk Langdom z kancelarii adwokackiej Lionela Wickersa z San Francisco. A to asystent koronera Mc Cormicka, Fred Rooney. Czy możemy z panem porozmawiać?
Artur przyglądał się legitymacjom, jakie obaj panowie trzymali w dłoniach. Wyglądało to dokładnie tak, jak na amerykańskich filmach gangsterskich.
— Porozmawiać? O mojej matce?
— Nie. O panu. Reprezentuję, jak już wspomniałem, kancelarię adwokacką i...
— Ja nie rozumiem — Artur czuł, że dzieje się coś niedobrego. Wyznania matki, raczej tajemnicze niż cokolwiek wyjaśniające, jej irracjonalny lęk, a teraz faceci z San Francisco, w którym nie był, bo jeszcze nie zdążył. A chciał. — To jakieś nieporozumienie... jestem studentem Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Teraz słucham wykładów w Nowym Jorku u profesora Yunga.
— Wiem. Tego od konserwacji — odparł Fred Rooney chowając dokumenty do wewnętrznej kieszeni alpakowej marynarki. — Specjalizuje się pan w malarstwie Kandynsky'ego, którego największe zbiory znajdują się w Nowym Jorku. W muzeum Guggenheima, czy tak?
— Widzę, że jest pan doskonale zorientowany. Ale co ma kancelaria adwokacka do obrazów Kandynsky'ego? Czyżby wisiał u panów jakiś na ścianie? Zakamuflowany i nieznany galeriom? Nie jestem marszndem. Ani kupcem. Nie stać mnie na żaden z tych cudownych oryginałów. Panowie, tracicie czas.
— Nie sądzę — mecenas Langdom otworzył tylne drzwiczki granatowego forda. — A czy pana stać na obraz, lub nie, okaże się w ciągu najbliższego tygodnia. Jest pan spadkobiercą części olbrzymiej fortuny. Pański ojciec...
— Mój ojciec nie żyje od dwudziestu jeden lat. Umarł, gdy ja miałem zaledwie dwa lata. W Mediolanie...
— Panie Folton. Kim pan jest, kim był pański ojciec oto pytania, na które próbowaliśmy sobie odpowiedzieć. Szperaliśmy od miesięcy w tysiącach tomów akt Ameryki i Europy. Czy zechce pan udać się z nami do nowojorskiego biura „Bronsson and Bronsson”?
— Wyglądacie panowie raczej na porywaczy! — zdenerwował się Artur. To, o czym mówił siwowłosy mężczyzna w nienagannie skrojonej marynarce, wydało mu się tekstem z komiksów, jakie zapełniają stelaże drugstorów całej Ameryki. Od wschodu na zachód.
Asystent koronera Mc Cormicka uśmiechnął się szeroko.
— Jestem przedstawicielem prawa w tym mieście. Nie gangsterm. Naoglądał się pan filmów z Kojakiem i Colombo. Proszę mi zaufać, i tej odznace, którą noszę — gest w kierunku wnętrza samochodu był niezwykle wymowny. Artur nie miał wyjścia. Wsiadł. Granatowy ford ruszył powoli. Gabinet oklejony surowym drewnem, zabejcowanym na ciemny mahoń, tonął w półmroku. Brunatna, marmurkowa wykładzina, pokrywająca podłogę, przypominała wątrobiane plamy. Cztery brązowe fotele z popękanej skóry oczekiwały na tych, którzy chcieli wiedzieć.
Człowiek siedzący za niskim, szerokim biurkiem, w którego szklanym blacie odbijało się światło lampy, był niewielkiego wzrostu, z aureolą siwych, cienkich piórek wokół żółtawej, błyszczącej łysiny.
— Mecenasie Bronsson. Oto Artur Folton. Jeden ze spadkobierców Emmanuela Ruckerby'ego.
Mecenas podniósł zaczerwienione, zmęczone powieki. Od wyjazdu do San Francisco przybyło mu ze sto lat. Tak zawiłej, niezwykłej sprawy nie miał w całym swoim długim prawniczym życiorysie. I nie chciał mieć. Nigdy więcej.
— Witam pana, panie Folton. Poszukiwaliśmy pana w Europie, gdy tymczasem był pan pod naszym bokiem. Czy pańska matka także zechciała zaszczycić moją kancelarię?
— Moja matka dopiero wychodzi z szoku. Jest w prywatnej klinice. Ja nic...
— Mecenasie Bronsson. Obawiam się, że nasz klient zupełnie nie zna sprawy. Ani tym bardziej historii, która wydarzyła się dwadzieścia jeden lat temu... Blade palce mecenasa gmerały wokół blizny u nasady włosów, wyglądającej jak miejsce po odpiłowanym rogu.
— Czyli trzeba tłumaczyć wszystko ab ovo
— Таk — asystent Fred Rooney usiadł na jednym z foteli. — Musimy poczekać na dziewczynę. I jej tłumacza. Współpracuje z polskim konsulatem. Na szczęście. Ale... czy jest pan jego pewien? Mecenas Bronsson zagryzł wargi. Jego łysina pokryła się drobniutkimi kropelkami potu.
— Pan mnie obraża, asystencie Rooney! Jeremy Walter należy do moich najlepszych współpracowników. Skończył prawo na Uniwersytecie Yale. Jest naturalizowanym Amerykaninem. Jego ojciec, Antoni Walter pracuje w Kongresie w obozie demokratów.
— W porządku — rozłożył dłonie Fred — jako przedstawiciel prawa mam obowiązek dopilnować wszystkiego. Koroner Mc Cormick miał dość kłopotów z czterema, a nawet, licząc starego Ruckerby'ego, pięcioma dziwnymi nieboszczykami.
Wejście ładnej, rudej nastolatki wraz z młodym mężczyzną wprawiło Artura Foltona w osłupienie.
— Paulina? Tutaj?
Dziewczyna nie bacząc na surowe oblicze sędziego rzuciła mu się w ramiona.
— Cała sprawa zaczęła się w roku pańskim tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym w Warszawie. Niejaki Emanuel Rudzki — mecenas Bronsson starał się poprawnie wymówić trude, słowiańskie nazwisko — urzędnik niskiego szczebla w Banku Grodzkim poznał na pikniku pannę Marię Annę Sulikowską, córkę warszawskiego piaskarza. To był prawdziwy coup de foudre...
— Proszę nie używać obcojęzycznych terminów — zaprotestował asystent Rooney. — Tekst jest tłumaczony na żywo, protokołowany, nie może się znaleźć ani jedno niejasne sformułowanie...
— Ale ja doskonale wiem, co znaczy: coup de foudre! — zaprostestował ostro Jeremy Walter. — To „miłość od pierwszego zdarzenia”, po francusku.
Mecenas Bronsson otarł łysinę. Stos leżących przed nim kartek wskazywał, że zanosi się na długie posiedzenie.
— Zakochani stali się nierozłączni — kontynuował — choć rodzice panny byli przeciwni związkowi. O Rudzkim słyszeli, że jest oszustem, a nawet aferzystą. Szastał pieniędzmi zarzucając ukochaną koszami róż, słodyczy i tym podobnym. Po roku sielanki okazało się, że Maria Anna jest w ciąży, a konkurent poszukiwanym przez policję bankowym defraudantem. Na nieszczęście dla wszystkich, tuż przed wybuchem wojny, przed samym wkroczeniem do Polski Niemców, młodemu człowiekowi udaje się wykupić bilety na parowiec odpływający z Gdyni do Ameryki. Panna Maria w absolutnej desperacji i tajemnicy przed rodziną zabiera swoje manatki, a wśród nich, to ważne, drodzy państwo, sznurek dość lichych, ale jednak prawdziwych perełek. Wsiadają na statek wraz z tłumem emigrantów opuszczających w popłochu kraj zagrożony niemiecką inwazją.
Tyle wstępu.
— To była moja... babka — szepcze zdenerwowana Paulina. Niespodziewane spotkanie z Arturem, jego niekłamana radość z jej widoku, atmosfera kancelarii, wszystko to wywarło na dziewczynie ogromne wrażenie.
— Tak — odparł mecenas Eryk Langdom siedzący obok na skrzypiącym fotelu. — Pani babka. Ale słuchajmy dalej.
Mecenas Bronsson upił łyk wody mineralnej.
— Płynęli prawie trzy tygodnie w dość trudnych warunkach, co nie odbiło się pozytywnie na stanie zdrowia Marii Sulikowskiej. Emanuel ogrywał w pokera co głupszych pasażerów, pomnażając niewielki kapitalik. Gdy już dobijali do brzegu Ameryki, gdy statek mijał Statuę Wolności na Liberty Island, Maria zaczęła rodzić. Na pokładzie, w rozgorączkowanym ludzkim tłumie, w którym nie znalazł się nikt, kto chciałby się nią zaopiekować.
— A Emanuel Rudzki? — zdumiał się Artur zafascynowany niezwykłą opowieścią. Znał doskonale angielski, a po kilkumiesięcznym pobycie rozumiał już nawet Amerykanów.
— Niestety, także nie — wtrącił Langdom — mówię o tym ze smutkiem, bo był moim klientem. Najprawdopodobniej na tym wszystkim zaważył strach. Rodząca kobieta wymagała opieki, pozostanie przy niej mogło spowodować szczególne zainteresowanie urzędników zajmujących się emigrantami. A nie zapomnijmy, że ścigała go policja...
— Polska policja! — dorzucił asystent Rooney. — Nie amerykańska.
— Panowie, proszę o spokój! — mecenas Bronsson uderzył lekko dłonią w szklaną płytę biurka. To przecież w niczym nie zmienia kwalifikacji czynu! Emanuel Rudzki uciekł na brzeg pozostawiając kobietę w kajucie kapitana. Jej stan, urodzona przedwcześnie córeczka, nie pozwalały na zejście na ląd. Kapitan, widząc co się święci, po kilku dniach postoju, zabrał je z powrotem do ojczyzny.
— I tak pierwsza córka Emanuela Rudzkiego, ochrzczona na pełnym morzu jako Helena Magdalena Sulikowska, dziecko nieślubne, wróciła do Polski.
— Moja mama! — wyszeptała Paulina rzucając niepewne spojrzenie na siedzącego obok Artura.
— Pani matka — potwierdził Langdom. — Co do tego nie mamy najmniejszych wątpliwości. Kancelaria Lionela Wickersa zadała sobie mnóstwo trudu, by to wszystko sprawdzić. Nie uwierzycie państwo, ale żyje jeszcze chłopak okrętowy, pomocnik kucharza, który zeznał przed sądem, że do końca życia pamiętać będzie, jak do morza wrzucono zwłoki Marii Anny, która zmarła nie doczekawszy lądu.
— Ależ, mecenasie Longdom! — przerwał Bronsson — honorarium waszej kancelarii jest już ustalone. Nie trzeba prowadzić akcji reklamowej!
Langdom uśmiechnął się nieznacznie. Wiedział, że sprawa nabierze ogromnego rozgłosu. Przecież długo nikt nie podejrzewał, że Rudzki i Ruckerby to jedna i ta sama osoba!
— Promocja firmy, w której się pracuje, jest obowiązkiem każdego szanującego się Amerykanina! — dorzucił kwaśno. — Chciałbym przy okazji podkreślić, że Helena Magdalena Sulikowska była jedynym dzieckiem człowieka o nazwisku Rudzki!
Inne dzieci, o nich za chwilę, to już legalni potomkowie Emmanuela Rucker by'ego! Testament, złożony w kancelarii Lionela Wickersa mniej więcej osiem lat temu, wyraźnie zaznacza, iż spadkobiercami fortuny zostają potomkowie Marii Anny Sulikowskiej.
— Jednego nie rozumiem — wtrącił Fred Rooney.
— Jak Rudzki, czy też Ruckerby mógł osiem lat temu przewidzieć, że jego dzieci urodzone z prawego łoża, z małżeństwa z Alison Mallory zejdą z tego świata w dramatycznych okolicznościach,by zrobić... nazwijmy to eufemistycznie „miejsce” dla dalszych, bądź co bądź, spadkobierców?
Mecenas Bronsson wachlował się gazetą.
— Tego nikt nie zrozumie. Nawet koroner Mc Cormick. Ja pamiętam tylko, że mniej więcej w tym czasie Ruckerby miewał jakieś złe sny. Czuł się źle, coś go gnębiło...
— I co było dalej? — niecierpliwiła się Paulina. Chciała zostać sam na sam z Arturem. Przeprosić i wytłumaczyć, dlaczego nie odpisała na listy. Chciała wiedzieć, czy jeszcze jest dla niego tą najważniejszą, która miała tylko jedno zadanie: wydorośleć!
— Teraz następują momenty dramatyczne — ciągnął mecenas Bronsson. — Rudzki zabrał bagaż a razem z nim jedyną cenną rzecz, którą posiadała Maria: sznurek pereł. Te perełki wymienił na sztony w kasynie w Las Vegas już w miesiąc po swoim przybyciu na amerykański kontynent. I szczęście mu dopisało. Wygrał ogromną jak na ówczesne stosunki sumę. Z nią zaczął swoje interesy na Zachodnim Wybrzeżu. Czasem chyba dość... szemrane. Ale jeśli nawet takie były — nic nigdy nie wyszło na jaw. Policja trzech stanów: Nevady, Arrizony i Kaliforni nigdy nic przeciwko niemu nie miały. Ani urzędy podatkowe.
— Myślałem, że mieszkał w Nowym Jorku? — zdziwił się asystent koronera.
— Nie. W San Francisco. Dopiero gdy poznał swego późniejszego teścia Mallory'ego, gdy zaczął z nim interesy na wielką skalę, przeniósł się na Wschodnie Wybrzeże. Jego żona Allison nie chciała mieszkać poza Staten Island, i swoją uroczą, dziewiętnastowieczną rezydencją w stylu wiktoriańskim, wśród mimozy i rododendronów. Tam przyszły wkrótce na świat ich dzieci: Ruppert, Elis, Brandon i najmłodsza Iris...
— Zapomniał pan, mecenasie,o najważniejszym! — skarcił złośliwie mówcę Langdon. Sam był perfekcjonistą i nadewszystko nie znosił nie chlujstwa.
— O zmianie nazwiska!
— Ach, tak... — Bronsson upił łyk wody. — Emmanuel Rudzki w dwa lata po przyjeździe do Stanów zaczął zacierać przeszłość. Kiedy Ameryka przystępowała do wojny z Niemcami, bał się wysłania na europejski front. Wtedy za pieniądze zmienił nazwisko na Ruckerby. Tłumaczył to faktem, że Amerykanie nie potrafią wymówić poprawnie słowiańskiego nazwiska, co mu utrudnia prowadzenie rozległych interesów.
— Był przewidujący. Chciał też, bez wątpienia, aby osoba, poszukiwana za malwersacje w Polsce, nigdy nie została odnaleziona! — dorzucił Rooney. — Pomimo iż w Europie trwała wojna, Emmanuel myślał już o czasach pokoju, które kiedyś przecież nastąpią. Dodał także drugie „m” do imienia. Na wszelki wypadek. Tak więc Emmanuel Ruckerby vel Emanuel Rudzki doszedł do ogromnej fortuny handlując nieruchomościami, wielkiej wartości obrazami i cenną, rzadką biżuterią. Kochał swoje dzieci i żonę, która niestety umiera przy czwartym połogu. To jej w ślubnym prezencie kupił wspaniały sznur różowych pereł spoczywający w sejfie Banku Shepchardów. Żadna z córek nie miała prawa włożyć tego naszyjnika. Mówił o perłach, że są „łzami morza”. I że nikomu nie wolno wynieść ich z banku. Oglądać je mógł tam, na miejscu tylko syn Ruppert. Znany w Nowym Jorku ekspert od kamieni szlachetnych.
— To jego pierwszego znaleziono w podziemiach banku? — spytał Langdom zwracając się do asystenta koronera. — Leżał uduszony podwójnym sznurem ciepłych, błyszczących, wspaniałych pereł.
— To niesamowite! — szepnęła Paulina, gdy Jeremy skończył tłumaczyć. — Czy zabił go ten pracownik banku?
— Larry Beach? — odezwał się Rooney. — Nie. Przez cały czas był na zewnątrz. I w towarzystwie dwóch innych strażników. Na perłach nie było odcisków palców. Także na platynowym zameczku. A raczej były... nikłe, kobiece...
— Zapewne żony Ruckerby'ego — powiedział Langdom.
— Nie. Nieznanej kobiety. Jak twierdzą technicy z kryminologii, były to odciski „astralne”! — odparł zakłopotany Rooney.— Nie wiem, co mielina myśli.
Artur Folton słucha tego jak powieści Edgara Allana Рое. Cały czas przygląda się Pulinie. „Jak się zmieniła... wydoroślała! Jaki ma piękny, ciepły owal twarzy. To wszystko jest zdumiewające. Tylko co ja tu robię? Mowa jest o jakimś przeogromnym majątku Pauliny Świtoń! Jaka jest w tym wszystkim rola mojej mamy? Dlaczego była tak śmiertelnie przerażona? Czyżby i ona miała coś wspólnego z perłami z Morza Chińskiego?”
— Ruppert był pierwszą śmiertelną ofiarą tajemnicy swego ojca. Następną — najmłodsza Iris. Ojciec nie lubił córki. Obwiniał ją o śmierć żony — Allison. Jak dorosła do lat szesnastu, wysłał ją do Szwajcarii. Wróciła na pogrzeb ojca. Jak pisała prasa: po własną śmierć.
— Tak — potwierdził asystent koronera. — Umarła w równie dziwnych okolicznościach co brat. Znaleziono ją pod ścianą w sali Museum of Modern Art.
— Kto to zrobił? — Zainteresowanie Jeremy'ego jako tłumacza rosło z minuty na minutę.
— Nikt — asystent koronera rozłożył ręce. — Umarła, jak stwierdził policyjny lekarz, na obrzęk gardła. Jej opuchnięta twarz przypomniała gąbczaste ciasto. Udusiła się z braku powietrza.
— Zdumiewające! — wykrzyknął Artur. — W muzeach bywa duszno, ale nie do tego stopnia, by zwiedzający padali jak muchy pod ścianami! Niczego innego nie zauważono?
Fred Rooney zmienił się na twarzy.
— Taki drobiazg... nie warto o nim mówić. Nie mógł mieć niczego wspólnego ze śmiercią...
— W tej historii jest mnóstwo drobiazgów mogących w efekcie wpłynąć na jej wyjaśnienie — mruknął mecenas Langdom.
— Koło głowy denatki leżała karta do gry: dama pik! Paulina wymieniła spłoszone spojrzeniem z Arturem.
— Tak odeszła spośród żyjących druga spadkobierczyni majątku Ruckerbych. Następną ofiarą był Brandon. Okoliczności jego śmierci policja badała szczególnie dokładnie. Jego dostawca, a warto tu dodać, że Brandon trudnił się handlem alkoholem wysokiej klasy, przywiózł mu na swoim statku, z Francji, parę butelek szampana. Brandon wraz z kapitanem i jego córką pił w knajpie „Wesołego Barry'ego” przy wschodnim nadbrzeżu. Potem poszedł do messy na statku. Był tam przez jakiś czas zupełnie sam, co potwierdził pierwszy oficer, marynarze i córka kapitana — Monika.
— Umarł w... kuchni? — jęknęła Paulina.
— Nie. Znaleziono go zamarzniętego na śmierć w chłodni! Ogromna lodówka w messie była zatrzaśnięta!
— I pusta?
— Prócz denata znajdowały się tam tylko butelki szampana marki... Dama pik!
— Znów karta do gry! — wyjąkał wstrząśnięty Artur.
— To jakieś fatum! Zemsta... moja matka po premierze „Damy pikowej” Czajkowskiego w Metropolitan Opera doznała szoku! To jakaś zemsta rudej kobiety...
— Zależy z jakiej tali kart — wymruczał asystent Rooney.
— U Piatnika i Playersa te królowe niekoniecznie są rude. Mecenas Bronsson znów postukał w szkło na biurku.
— I ostatnia ofiara, najstarsza córka Ruckerby'ego — Elis. Ją znaleziono w jednym z niebezpiecznych miejsc Manhattanu, w starym, zrujnowanym domu na skrzyżowaniu Avenue Amsterdam ze 116 Street.
— Toż to Harlem! — wykrzyknął mecenas Langdom. — Co biała, bogata kobieta robiła w dzielnicy murzyńskiej?
— Oto i pytanie, które sobie zadawaliśmy — mruknął Rooney. — Kamienica należała do zabytkowych, ale okropnie zrujnowanych. Mieszkanie na ósmym piętrze, w którym leżały zwłoki, było całkowicie puste. I chyba nikt nie opróżniał go pośpiesznie.
— Czy... czy znaleziono tam jakąś kartę... do gry? — wyszeptała Paulina.
— Nie.
— A przyczyna śmierci?
— Atak serca. Lekarz policyjny nie miał wątpliwości. Elis chorowała od dawna.
A dokładniej, od śmierci swego męża, Teda Mortona. I tu zaczyna się pański wątek, Arturze.
— Mój? Nie należą przecież do spadkobierców rodziny Ruckerbych jak Paulina. Jej sprawa, acz sensacyjna, jest zrozumiała. Jako wnuczka Emmenueła ma prawo do tych pieniędzy. Ale ja?
— Musi się pan przygotować również na niezły wstrząs psychiczny. Dobrze się pan czuje?
— Cóż... uprawiam jogging. Zmartwiłem się stanem zdrowia matki. Ale ona chyba nie ma z tym...
— Ma. Pańska historia zaczęła się dwadzieścia trzy lata temu od śmierci... matki.
— Czyjej? — Artur poczuł dziwny skurcz w żołądku.
— Pańskiej. Jej prawdziwe imię i nazwisko brzmi: Eleonora May Dickinson, po mężu Morton.
Artur zbladł. Jego dłonie drżały.
— A moja matka? To znaczy Iza Folton? Ona...
— Jest pan dzieckiem adoptowanym.
Paulina zerwała się z fotela i przypadła do Artura. Objęła jego głowę dłońmi, przytulając gorący policzek do jego czoła.
— Nie denerwuj się, kochany! Musimy przez to przejść. Ja też nie byłam przygotowana na to wszystko... ale będzie dobrze, zobaczysz...
Sędzia Bronsson wymienił wymowne spojrzenie z Erykiem Langdonem. Tylko Jeny Walter ssał kciuk. Robił to zawsze w chwilach pełnych wrażeń. Paulina wróciła na fotel.
— Skupmy się na przeszłości — powiedział zmęczonym głosem Bronsson dając sekretarzowi znak, że należy uzupełnić rząd butelek z wodą mineralną. — Pański ojciec, Ted Morton, szef jednej z firm Ruckerbych, został sam z maleńkim dzieckiem. Od tego dnia wzięła go pod swoją kuratelę Elis. Bardzo chciała wyjść za mąż i dać ojcu pierwszego w rodzinie wnuka. Jak państwo pamiętają, żaden z braci nie był żonaty. Panną była również Iris. Elis wyszła za Mortona, lecz ten po dwóch latach zginął w katastrofie samochodowej koło Mediolanu.
— Gdzie? — zdziwił się asystent koronera.
— W Europie. A dokładnie w północnych Włoszech, dokąd pojechał w interesach. Chodziło o zakup kilku obrazów z prywatnej kolekcji Gianfranca Vittaliego. Elis poleciała samolotem zabierając małego Artura. Czyli pana.
— Po co? Po co zabrała dwuletnie dziecko do Europy?
— Dobre pytanie! Jak się okazało: żeby się go pozbyć!
— W czym jej przeszkadzało dziecko? — zawołała Paulina pełna współczucia.
— W dalszych planach życiowych — odparł mecenas Langdom. — To dziecko, wcześniej przysposobione, miało wszelkie prawa do części majątku Ruckerbych gdyby, zakładamy, coś się przydarzyło jego macosze, Elis. Tak stanowi amerykańskie prawo rodzinne. Elis nie tylko straciła męża, zeszła do roli smutnej wdowy, ale została również obarczona nie swoim dzieckiem, które szalenie przeszkadzało w ewentualnym ponownym małżeństwie.
— Co zrobiła, na Boga!? — głos Artura brzmiał głucho.
— Wywiozła pana do Mediolanu. Tam, bogatej Amerykance nie trudno było dokonać — nazwijmy to otwarcie — przestępstwa. Za dużą sumę znalazła kobietę, która pomogła umieścić dziecko u rodziny niejakich Zucconich. Oficjalnie podano do prasy, że mały Arturek Morton zmarł na skutek zapalenia opon mózgowych.
— I wszyscy w to uwierzyli? Włoska policja? Prokuratura? — zadumał się asystent koronera. — Nie przeprowadzono śledztwa?
— Przeprowadzono. A jakże! — wtrącił mecenas Longdom. — To moja kancelaria odkopywała wszystkie dokumenty w Europie. Za duże pieniądze, a w grę wchodziły naprawdę duże sumy, można zamienić jedno zmarłe dziecko na inne. Żywe.
Oczywiście za zgodą i pomocą medycznego personelu. Zresztą znaleźliśmy ją... tą pielęgniarkę...
Mecenas Bronsson zmarszczył brwi.
— Chciałbym, drodzy państwo, kontynuować. Dziecko trzymane było u Zucconich tylko kilka tygodni. Niedługo pojawiła się w ich domu ta sama pielęgniarka z... nową klientką. Tym razem była to Iza Folton, znana śpiewaczka występująca gościnnie w La Scali. Pielęgniarka, która ją zawiozła do Zucconich...
— Jest teraz w Nowym Jorku — wyszeptał Artur zaciskając palce. — Pojawiła się w garderobie mojej matki i doprowadziła ją do szoku nerwowego. Tak?
— Tak. Przywieźliśmy ją tutaj dla złożenia zeznań. Była pielęgniarką na oddziale noworodków w mediolańskim szpitalu. Nie chcemy w to wszystko wciągać włoskiej policji. I tak już sprawa jest przedawniona. Nikt dziś do kryminału tej kobiety nie wsadzi. Za... handel dziećmi. Nie chcemy nadmiernego rozgłosu, panie Folton. Prasa się dowie tylko tych szczegółów, które im podamy.
— To scenariusz filmowy — mruknęła Paulina z wypiekami na twarzy.
— Życie wyprzedza literaturę, panno Paulino — odpowiedział Jeremy po polsku.
— Iza Folton nie mogła mieć dzieci. Z tego powodu porzucił ją mąż. Była kobietą piękną i niezwykle utalentowaną. I też miała pieniądze. W Polsce nie mogła udawać, że jest w ciąży. Ale przyjechać z „gotowym dzieckiem”, co innego. Jak i kiedy poznała Lucianę Bertucci, nie wiemy. Może przesłuchanie wyjaśni jedyną lukę w naszej opowieści. Ale póki jest w szpitalu, nie możemy tego zrobić — dodał asystent koronera.
— W każdym razie po dwuletnim pobycie na stypendium w Mediolanie, przez Austrię, wyjechała już z synkiem. Musiała mieć nowy paszport lub przynajmniej nowe w nim zdjęcie. Razem z maluchem...
— Jest... — Arturowi głos się łamał — jest w rodzinnym albumie moje zdjęcie z matką, piękna kobieta z dwulatkiem. Było robione do paszportu...
— Nie wykluczone, że paszport był fałszywy. Załatwiony we Włoszech. Władze polskie w latach sześćdziesiątych miały kompletnego bzika na punkcie paszportów służbowych. Ale też owe książeczki niezbyt były trudne do sfałszowania, gdyż robiono je z nie najlepszego papieru.— Fred Rooney zajrzał do notatnika.
— W Ameryce było wiele przypadków fałszerstw. Za tysiąc dolarów można tu było kupić nawet czarny paszport dyplomatyczny. Iza Folton wracała do kraju pociągiem. A na tych granicach polscy urzędnicy nie dysponowali aparaturą do wykrywania szczególnie trudnych podróbek.
— To nie urzędnicy, tylko wopiści — odezwał się Artur. Jego twarz wyglądała spokojnie, bladość ustąpiła. — Wojsko! Powinni się byli znać na rzeczy...
— Jak się jest słynną śpiewaczką, której twarz znają ludzie z telewizyjnego ekranu, nawet wojskowa służba graniczna traci swą czujność! — roześmiał się mecenas Langdom.
— Jeśli nawet tak się wszystko odbyło — Artur przesunął dłonią po gęstych włosach — i tak nie bardzo rozumiem, jakie mam prawo do majątku Ruckerbych?
— Do części majątku, panie Folton — skorygował mecenas Bronsson, opierając się wygodniej o poręcz fotela. Był wyraźnie zmęczony i cieszył się, że opowieść dobiega końca. — Do bardzo ściśle określonej części tego majątku, którą wynegocjowaliśmy dla pana. Przypada ona panu po ojcu, który, gdyby żył, odziedziczyłby część należącą do Elis. A również dlatego, że był pan dzieckiem przysposobionym sądownie. Czy to jasne? Amerykańskie prawo broni dzieci przed zachłannością rodziców.
— Ale nie chroni przed zachłannością kancelarii prawniczych — mruknął Jerry Walter. I podatkami: miasta Nowy Jork, stanu Nowy Jork i zapewne Kalifornii!
Obaj prawnicy wymienili spojrzenia. Nie mieli najmniejszych wątpliwości, iż za swe usługi wezmą potężny procent.
— No cóż... — Eryk Langdom oblizał wargi — zapomniał pan dodać, że w tych pieniądzach będzie maczać palce również polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych! Nota bene bardzo nam pomogli w żmudnych poszukiwaniach.
— To wszystko, co miałem do powiedzenia — wyszemrał mecenas Bronsson pocierając łysinę. Chciał zjeść lunch w domu, przez nikogo nie niepokojony. — Dziękuję państwu za przybycie. Sprawy potoczą się dalej drogą administracyjną i bankową. Panna Paulina ma wizę półroczną, a pan Folton roczną. Radzę wam zwiedzić przez ten czas Amerykę. To naprawdę piękny kraj!
— Mam ci tyle do powiedzenia! — mruczał Artur obejmując ciasno ramionami speszoną nieco Paulinę. Stali w windzie zjeżdżającej w dół. I nie byli w niej sami.
— Ja też! — powiedziała. — Tyle wyjaśnień!
— To wy się znacie? — Jeremy Walter odczuwał coś w rodzaju zazdrości.
— Znamy i kochamy! — powiedział Artur głośniej, niżby to należało. — I nikt nas już nie rozłączy!
W dwa dni później spotkali się w apartamencie hotelu Grand Hyatt na dwudziestym piętrze, dokąd przeniosła się Iza Folton z prywatnej kliniki.
— To wszystko jest snem, mamo! — powiedział Artur czule gładząc jej dłoń.
— Mówisz do mnie: mamo. A ja jestem tylko... — w oczach primadonny rozbłysły łzy.
— Jesteś moją matką, bo chciałaś nią być! Bo wybrałaś właśnie mnie: biedne, porzucone dziecko. Nigdy o tym nie zapomnę. Nasze stosunki nie zmienią się, choć znam prawdę. Niepotrzebnie się jej tak bałaś.
Iza Folton uśmiechnęła się smutno. Siedziała w fotelu, ciągle młoda i piękna wśród eleganckich mebli i niezliczonych bukietów kwiatów. Na zewnątrz, za ogromnymi szybami pulsowało miasto.
— Całe życie się bałam. Wiedziałam, że kiedyś nadejdzie ten dzień. Miałam tylko nadzieję, że go nie dożyję.
— Proszę tak nie mówić! — Paulina wciśnięta w olbrzymi fotel wydawała się małą dziewczynką, która zgubiła lalkę i teraz nie wie, jak o tym wszystkim powiedzieć dorosłym.
Iza Folton spojrzała w jej stronę.
— Cieszę się, że tu jesteś. Powiem prawdę: wiedziałam o uczuciu Artura do ciebie, jeszcze tam, w Warszawie. Zabrałam go do Stanów, żeby... mówiąc elegancko... nieco oprzytomniał. Ale jego miłość nie przeminęła. Pomimo braku wiadomości od ciebie.
— Wyjaśniłam mu to.
— Wiem. Ale teraz coś się zmieniło, Paulinko. Jesteś bardzo bogatą dziewczyną. I ciągle niepełnoletnią. Obiecałam naszej polskiej ambasadzie, że będę sprawowała nad tobą opiekę tu, w Ameryce. Nie chcę jednak, żeby ktokolwiek myślał, że Artur, że my...
Paulina zerwała się z głębin fotela. Przyklękła koło kobiety w błękitnym peniuarze.
— Śmiejemy się z Arturem, że każde z nas może być posądzone o to, iż jest...łowcą posagów! Zapomniała pani, że i on jest spadkobiercą Ruckerbych!
— To prawda — pokiwała głową primadonna. — Co masz zamiar zrobić dalej?
— Weźmiemy ślub! — Artur przysiadł na podłodze obok dziewczyny.
— Jest niepełnoletnia!
— Poprosimy o zgodę jej wszystkie ciotki! Telegraficznie! Pomoże nam ambasador...
— Nie, Arturze. Paulina musi zdać maturę. W kraju. Tak myślę. Dziewczyna uśmiechnęła się.
— Muszę wrócić do domu, Arturze. One zasługują na to, by je kochać. Zawsze. Melania, babcia Zarębowa, Józefa i Justyna. Zrobiły dla mnie więcej, niż musiały. Przysięgam na pamięć mojej matki, że zrobię coś, co je znowu połączy. Bo są tego warte.
Artur trzymał ją w objęciach, zanurzywszy usta w rudych, pachnących włosach.
— Dobrze, Paulino. Pojadę z tobą. Nie zostawię cię już nigdy ani na chwilę. Iza Folton nie odezwała się. Jej kontrakt z MET nie zezwalał na szybki powrót do kraju. Ale czuła, że jeśli chce zachować miłość syna, nie wolno go zatrzymywać.
— Zgoda. Na wasz ślub przyjadę. Chcę zobaczyć słynne różowe perły na szyi panny młodej.
— Zgiń, przepadnij, siło nieczysta! — wyszeptała Paulina.
— To są łzy morza! Przynoszą nieszczęście. Sprzedam je, a za pieniądze kupię dom. Dla Melanii, Józefy i Justyny. I babci, naturalnie. Chcę, żeby znów zamieszkały razem, jak za czasów młodości.
— Tak. Dom z pięknym ogrodem pod Warszawą. Staruszki będą uprawiać róże i piec sernik! — rozmarzył się Artur. — A potem piastować nasze dzieci!
Paulina spłonęła rumieńcem. Iza Folton wybuchnęła śmiechem.
— Boże, nie! Jestem zbyt młoda na babcię. A teraz, Arturze, zostaw nas. Paulina nocuje w drugim pokoju... obie jesteśmy zmęczone.
— A ja?
— Ty wracasz do siebie, synku. Tak trzeba. Pożegnali się na korytarzu. Artur długo całował jej oczy i usta.
— Pachniesz jak zwykle... ,
— Czym?
— Kłopotami! Roześmieli się serdecznie.
Upniesz welon, Józefo? — ciotka Melania znów klęczała u stóp manekina.
— Tak, naturalnie. Justyna za nic nie chce opuścić grządek z maciejką. Twierdzi, że powietrze Komorowa przywraca jej siły.
W dużym salonie wśród niezłych mebli i obrazów Artur z Paulina wymieniali ostatnie uwagi.
— Trzeba im powiedzieć, że nie budują Queen Mary, tylko szyją ślubną suknię.
Paulina zamknęła mu usta dłonią.
— Daj spokój! Ciotka Melania nie umie żyć bez szycia. Tak się cieszę, że udało mi się kupić ten dom. Jest może trochę za duży, ale tyle w nim słońca.
— Dopięłaś swego, Paulino. Czy wiesz, kto kupił słynne perły?
— Tak. Jakaś murzyńska piosenkarka. Arturze... dokąd pojedziemy w podróż poślubną? Mojej babce się to nie udało. Ani mamie...
— Do Włoch. Do Mediolanu. Tam gdzie się „urodziłem”. I gdzie jest grób mojego ojca.
— Dobrze. Pojedziemy szlakiem twojego dzieciństwa. A przy okazji zahaczymy o Wenecję, Padwę, Pizę...
— Rzym, Neapol i „Grotę miłości” w Sorrento?
— Tak. Pocałuj mnie i idź do babci Zarębowej. Czeka na ciebie.
— A ty?
— Powieszę pewien obraz w swoim pokoju. W dużych, złotych ramach.
— Damę pik?
— Damę pik, Arturze. Nam ona przyniosła szczęście!