Boglar Krystyna Longplay z Kowalskim

background image

Krystyna Boglar

LONGPLAY Z KOWALSKIM

Wydawnictwo „Śląsk*

Projekt okładki i ilustracje Marka Piwłfl

Redaktor Wanda Wieczorej Redaktor techniczny Barbara Stokfi Korektor Kornelia

Brzostows'

© Copyright by Wydawnictwo „Sl.sk", Katowice li

^1???

ISBN 83-216-0242-

Wydanie I. Nakład 20.300 egz. Ark. wyd. 6,4. Ark. druk. 4 Format B6. Papier druk.

mat. ki. V, 71 g ? Oddano do składania 17 sierpnia 19811 Druk ukończono w maju

1982 Symbol 32299? Cena zł 451 Bielskie Zakłady Graliczrfl Bielsko-Biaa zam.

1250/81 ?

Mc

<J ?

19.

MOTTO:

,W KAŻDYM DZIESIĘCIOLECIU RODZI SIĘ CO NAJMNIEJ JEDEN SPRAWIEDLIWY. I PRZEWAŻNIE

MIEWA NAJZWYKLEJSZE POD SŁOŃCEM IMIĘ I NAZWISKO".

MARCEL ACHARD

(wrzesień 1939 roku)

I Leżeli w krzakach. Gęste gałązki tarniny skrywały ich przed czyimikolwiek

oczyma. Z góry, od nasypu, szło cichuteńkie brzęczenie szyn. Zawsze tak

ćwierkają podczas upału. A upał tego września mocno dawał się we znaki. Dniem

spadał żarem z błękitnego jak świeżo wyprana koszula nieba, nocą kładł się

dusznym ciężarem na spaloną ziemię. W spękanych, szarych jak popiół bruzdach

łaziły żuki. Nawet słaby podmuch wiatru nie rozkołysał zakurzonych gałęzi

background image

wierzbowych rosnących nad wyschłym strumieniem. Trawy zżółkłe i wyschnięte

prosiły o kroplę

wody.

Konie też. Od kilku dni wieś Grębowice była miejscem popasu czwartego oddziału

strzelców konnych przetrzebionego przez Niemców pod Niemirowetm. Oddziału, który

kierował się teraz ku południowemu wschodowi. Zmordowani ludzie i zwierzęta

popasali w zagajniku koło wsi, gdzie przyjęto ich z lękiem i nadzieją.

Spora część koni okulałych bądź wyczerpanych walką nie nadawała się do dalszej

drogi. Tymi zajął się miejscowy kowal i, jak trzeba, weterynarz w jednej osobie.

Porucznik Wiśniewski, dowódca szwadronu osobiście odpowiadał za zwierzęta i ich

dalszy los.

Front był tuż, tuż. Od kilku dni mieszkańców Grębowie nękały nieustanne naloty

niemieckich asów powietrznych. Złowieszczy warkot maszyn z czarnymi krzyżami na

skrzydłach rzucał ludzi na ziemię w bruzdy, zagajniki lub po prostu tam, gdzie

stali. Od huku płoszyły się konie uwiązane do drzew. Rżały strzygąc uszami i z

pianą na pysku biły kopytami w suchą ziemię.

Cofający się pułk przemykał leśnymi duktami tracąc łączność, żywność i sprzęt.

Od zachodu parła bez przerwy lawina żelaza niosąc głód, trwogę i śmierć.

W te dni wrześniowe ludzie tracili wiarę, nadzieję i cały dobytek zbierany

nieraz latami wyrzeczeń, trudu i uporu. Zostawała straszliwa bezpardonowa walka

z wrogiem, skazana z góry na niepowodzenie, ale jakże potrzebna nie-

I

pokornym sercom tych, którzy za ojczyznę skłonni by oddać życie.

Cofające się polskie wojska zostawiały po wsiach ran nych i mogiły z brzozowymi

krzyżami, na których chwiał; się przestrzelone hełmy ze znakiem orła. Kobiety

tulił; dzieci, mężczyźni przymykali oczy i zaciskali pięści. A niemiecka armia

parła naprzód jak szarańcza, pożerając napotkane pola, łąki i osady, niczym nie

background image

powstrzymana zwycięska

Tu ich jeszcze nie było. Jeszcze. Ale śmigające cieni< samolotów zapowiadały

rychłe ich nadejście.

Stąd droga prosta jak strzelił aż do granicy, ku którd kierowały się rozproszone

jednostki polskiej armii. Te, « przetrwały, wyszły z okrążeń i zamierzały kiedyś

powrćj cić. Kiedyś. Dziś musiały sforsować szeroki most na rzece Ten dla

pieszych i koni. Drugim, kolejowym, z gwizden parowozów przesuwały się wagony z

rannymi pędzące ni południe. Wielkie czerwone krzyże wymalowane na dachach miały

chronić przed bombardowaniem. Ale nie chroniły

Niemcy z jakąś szczególną zaciętością niszczyli te wła śnie pociągi, jakby chcąc

pokazać całemu światu, że ni< cofną się przed niczym. Nawet międzynarodowy znak

dotąc chroniony konwencją nie stanowił dla nich przeszkody.

Tory kolejowe brzęczały cichuteńko jak świerszcze Obaj chłopcy leżący w cieniu

tarniny z niepokojem spoglądali w górę, czy nie nadlatują wrogie samoloty. Ich

przylot, już na dłuższą chwilę naprzód zdradzał wpierw cichutki, narastający ni

to gwizd, ni to buczenie.

Uszy chłopców łowiły najmniejszy dźwięk.

Jasiek z głową tuż przy samej ziemi, zasłuchany w odległe jeszcze dudnienie

pociągu czuł, jak mu niespokojnie łomocze serce.

— Zdążą? — wykrztusił Tadek.

— Ciii — Jasiek zbył go machnięciem dłoni. Denerwował go Tadek, jego strach

wyłażący kroplami potu ns piegowaty nos i rudawe brwi. — Jak się boisz, to

zmiata; do chałupy!

Tadek zaciął usta. Bał się, to prawda, bał się straszliwie, jak nigdy w życiu,

ale żeby zaraz do chałupy? Nie, wstyd. Do końca życia nie mógłby spojrzeć

Jaśkowi w oczy.

— Jesteś pewien, że to twój tato prowadzi ten pociąg? __ spytał głuchym głosem,

background image

choć dobrze znał odpowiedź.

Jasiek oderwał ucho od ziemi i spojrzał na przyjaciela wzrokiem, w którym było

całe morze pogardy.

— Ty ze strachu już pamięć straciłeś, czy co? — wymruczał i nagle zamarł w

bezruchu. Z daleka, znad lasu płynął znany złowieszczy dźwięk.

— Samoloty!

Obaj przypadli do ziemi nie dbając o to, że kolczaste gałęzie tarniny wpijają

się przez koszulę raniąc nogi i plecy. Teraz już wyraźnie słychać było głuche

dudnienie.

— Ile ich leci? — wysapał Tadek, zasłoniwszy głowę dłońmi, jakby to mogło

cokolwiek pomóc, gdy z nieba posypie się rozżarzone żelastwo.

— Chyba cała eskadra, bo dudnią jak wujkowa młockarnia.

Teraz dwa dźwięki zlały się w jeden: stukot szyn, po których pędził pociąg i jęk

powietrza przecinanego dziesiątkami skrzydeł. Nad lasem, w rozmigotanym od upału

powietrzu już widać było smugę dymu z lokomotywy.

— Żeby przeleciały bokiem, żeby nie zauważyły! — Jasiek tłukł w bezsilnej

złości pięściami spaloną, suchą trawę.

— Przecie przed samolotami nic nie ujdzie! — wrzasnął Tadek i zerwał się z

ziemi, gotów pędzić do wsi w strachu i rozpaczy.

Jasiek rzucił się na przyjaciela i z całej siły przydusił go do ziemi.

— Zgłupiałeś! — wrzasnął. — Teraz ustrzelą cię z góry jak zająca!

Tadek znieruchomiał. Wielkimi oczyma pełnymi łez spoglądał w niezmiennie

błękitne niebo, na którym pojawiły się ciemne punkty.

— Zginiemy tu! — zajęczał.

10

11

— We wsi też można zginąć — powiedział surowo Jasiek, choć jemu samemu serce

background image

podchodziło pod gardło. Leżeli przecież u stóp nasypu, po którym za minutę, dwie

przetoczy się pociąg. Być może na niego właśnie czatują ci w pilotkach

lotniczych na głowach i wielkich okularach przesłaniających im połowę twarzy.

Jasiek wiele o nich słyszał od uciekinierów. Teraz leżał w tarninie i czekał naj

pociąg prowadzony pewną ręką ojca.

Ci w górze też czekali.

Nagle dudnienie jakby przycichło. Szyny dalej brzęczały, ale w innej już tonacji.

Jasiek wyjrzał ostrożnie zza krzaka. Ręką odchylił gałęzie pokryte gęsto

niebieskoczar-nymi drobnymi owocami.

— Pociąg stanął — wyszeptał z podziwem. — Widać tato zatrzymał go w lesie.

— Pewnie nie chce wyjechać na most. Może czeka, aż przelecą? —chropawym głosem

wymruczał Tadek też unosząc twarz. W uszach miał sporo piasku i teraz wytrząsał

go przekrzywiając głowę.

— No pewnie! Tylko... czy samoloty nie zobaczyły go już wcześniej?

Tadek nagle przestał się bać.

— Chyba nie, ale... skąd twój tato wiedział, że trzeba zatrzymać pociąg?

— Głupiś! — fuknął Jasiek. — Oprócz maszynisty Kowalskiego i pomocnika pociąg

ma ochronę... obsługę działa. Oni mają karabin przeciwlotniczy, śledzą niebo,

widać... — zamilkł nagle, bo z góry dobiegł go inny, o wiele groźniejszy dźwięk.

Zdążył zobaczyć, że cztery brzuchate maszyny zniżają się i kilkanaście czarnych,

obłych przedmiotów wypadających spod kadłubów powiększa się z sekundy na sekundę.

Ziemią wstrząsnął potworny huk. Potem drugi, trzeci. Cała seria wybuchów.

Chłopcy padli plackiem skuleni, splątani ze sobą w jedno śmiertelnie przerażone

ciało. Dookoła wybuchała zie-

? 12

mia, sypały się grudy, w powietrzu drgającym od huku i dymu latały podkłady

kolejowe, równie groźne jak pociski. I nad tym ognistym piekłem, nad umęczoną

background image

ziemią głucho wciąż dudniły silniki śmiercionośnych maszyn. Z buczeniem

przelatywały nisko, tak nisko, że miało się wrażenie, iż skrzydłami zahaczą o

czuby drzew.

Jasiek dygotał. Tadek oddychał głośno i chrapliwie. Nigdy jeszcze dotąd nie

przeżyli nalotu tak z bliska.

Samoloty zataczały szeroki łuk tuż nad wsią. Ich brzuchate kadłuby srebrzyły się

na tle bezchmurnego nieba. Nadlatywały od strony słońca i wywoływały w ludziach

nerwowe dygotanie kolan. Znów szaleńczy gwizd, od którego mogły popękać bębenki

uszne, i znów fontanny ziemi wytryskujące na dziesiątki metrów w górę.

I potem nagła cisza.

Chłopcy przysypani mieszaniną trawy i piasku gramolili się niezdarnie. Gałęzie

tarniny splątane i zlepione wilgotną glebą wyrwaną z czeluści ziemi cięły i

raniły niczym drut kolczasty.

— Rany boskie — szeptał Tadek ogarniając wzrokiem rozmiary zniszczenia. —

Łupnęli w tor!

Jasiek przecierał kułakiem zasypane kurzem oko. Przed sobą miał mglisty obraz

przeoranych pól, lej od bomby, tam gdzie rosła wiekowa grusza, i straszliwie

pogięte, sterczące w niebo szyny kolejowe.

— Trzeba lecieć zobaczyć, co z pociągiem! — jęknął Jasiek, usiłując

bezskutecznie usunąć spod powieki jakiś paproch sprawiający, że oko łzawiło bez

przerwy. — Ty, wyciągnij mi to! — spojrzał na Tadzika zapłakany.

Chłopiec zbliżył się, ale przez ramię zerkał w stronę wsi, skąd dochodziły

krzyki i walił czarny, gryzący dym.

— Pali się! Pali się we wsi!

Jasiek łupnął go pięścią pod żebro. Miał już dosyć tego mazgaja, ale wiedział,

że nikt inny nie podporządkuje się nigdy jego coraz bardziej szalonym rozkazom.

- — Wydłub mi z oka to świństwo! — wrzasnął z furią.

background image

13

Tadzik przysiadł na piętach. Rozterka potęgowała si

.-_*].*-... _... * >r ......• • .

___j--i______i______ -n_ -----------

Z jednej strony opuścić przyjaciela w tak ważnej dla wszy-laj-pane przez tarninę

portki i nikły cień uśmiechu prze stkich crraH.. ? v ???????... strach o

rjozostawiona we wsiŁtn:.. nrzez nnhladła twarz

stkich chwili, a z drugiej... strach o pozostawioną we wsi rodzinę. Jednakże

widząc rozpaczliwie mrugającego rzęsami Jaśka postanowił mu pomóc. Chwycił

kolegę za głowę

i nie bacząc na wściekłe pomrukiwania, za pomocą rożkalem oddech, dorzucił:

1____?____?*.. i 1-1

_. . * .

brudnej koszuli usunął przeszkodę

Jasiek odetchnął z ulgą. Jeszcze zalany łzami badał uważnie rozmiary katastrofy.

— Lecimy pod las! — zawołał i już gnał na przełaj potykając się o wydarte z

ziemi kamienie.

Tadzik w mgnieniu oka ocenił sytuację. Dym, który słał się nisko od strony wsi,

zmienił kolor z czarnego naj burożółty. Widać przystąpiono tam do gaszenia.

Jeśli nie pogna za Jaśkiem, straci przyjaciela. Tego był pewien. A poza tym

muszą sprawdzić naocznie, czy pociąg ocalał. Jeszcze raz rzucił okiem na daleką

linię dziadkowego sadu i już za chwilę sadził bruzdami w, ślad za Jaśkiem

Lasu dopadli prawie równocześnie. Tuż za pierwszymi brzozami ział olbrzymi lej

po bombie. Z dziury wystawały gałęzie, okoliczne pnie obdarte były z kory i

straszyły głębokimi ranami. Odłamki ścięły korony młodych drzew jak nożem.

Tadzik zatrząsł się ze zgrozy. Chciał to pokazać Jaśkowi, ale ten darł przecinką

w stronę, skąd dobiegały głosy ludzi i syk pary w lokomotywie.

background image

W pół drogi natknęli się na pomocnika maszynisty, Franka od Kozyrów.

— Tata żyje? — Jasiek chwycił go za ramię i ścisnął.

Franek zastopował przerażony. Wydawało mu się przez moment, że z lasu wyskoczył

diabeł. Koszula Jaśka brudna i podarta odsłaniała drobne zadrapania na plecach,

nie-' groźne, ale krwawiące. Dotego umorusana twarz.

— Jasiek? — wyszeptał wreszcie łykając ślinę ci to? Rannyś?

Chłopiec wreszcie oprzytomniał. Spojrzał na swoje po-

_______________-.----------.-.«-?,*____------------ii* 1_T11.

• . ...

lknął przez pobladłą twarz. — Nie. Ale tor oberwał. Lecę, żeby to powiedzieć

tacie. Zza pnia starego dębu wychynął Tadzik i łapiąc z tru-

— Co

14

— Nie da... się przejechać... poskręcane szyny... Franek odwrócił się na pięcie.

— Twój stary wysłał mnie naprzód, żebym się przyj -kał szynom... ale skoro sami

widzieliście...

Jasiek już nie słuchał. Biegł wzdłuż toru naprzeciw rolniutko posuwającemu się

pociągowi. Tadzik i Franek tozyra wolno ruszyli za nim.

Spotkali się przy krzyżu. Maszynista, dostrzegłszy bie-nąeych, przyhamował.

Wychylił się z lokomotywy i przy-onił oczy dłonią. Z trudem, w tym brudnym

oberwańcu, jzpoznał własnego syna.

Dlaczego nie siedzisz w chałupie! — zaczął ostro, le zaraz złagodniał,

przyjrzawszy się z bliska chłopcu. — 'o we wsi? Bombardowali, zbóje!

Paaali się — wyjąkał zdyszany Tadzik. — Od za-Irody Waszków dym wali jak z

komina.

— Zrąbali szyny — powiedział przez zaciśnięte zęby lasiek. — Tato, myśmy to

widzieli! Podkłady fruwały

background image

powietrzu jak stado wron! A jakie leje po bombach!

— No, tom dobrze zrobił zatrzymując pociąg w lesie. — -mruczał maszynista.

Do połowy drogi dojedziesz — Jasiek ręką wskazał [ierunek. — Ale dalej, na most

nie da rady. Nadszedł Franek i w milczeniu czekał na rozkazy.

— Zrąbane, powiadasz... — zastanowił się maszynista. — 'o i niema po co z lasu

wyjeżdżać, zanim nie naprawimy >ru. Oni tylko czekają na taki unieruchomiony,

widoczny tk na dłoni pociąg. Niedoczekanie ich! — mruknął i ze-fcoczył

zJeJseejotywy.

,ać? — spytał pomocnik.

15

- Tak. Ktoś musi popilnować składu. Ja zbiorą 1?] I trzeba je jakoś

przetransportować. Choćby za po-we wsi. Musimy tor naprawić... na tyle, zęby ten

pocj gtarej drezyny.

jeszcze przejechał. A ty - zwrócił się do syna - pognj f1 __ panie poruczniku _

prosił maszynista Kowalski -lasem do dróżnika Frankowskiego i powiesz mu jak i t

i pańgcy Iudzie by pomogli?

Stary musi wiedzieć, że ma tor zablokowany! Idziemy! ' wiśniewski wsłulChany

w odgłosy zbliżającego się co-Jasiek kiwnął głową. Spojrzał na Tadzika i

zapytał:! Lz bardziej frontu podniósł zdziwione oczy.

— A ty? Ze mną czy do wsi? — Tadzik pochylił nis] __ Czym? Ułańskimi szablami?

— przecząco pokręcił głowę. — Dobrze — zlitował się nad kolegą Jasiek.] ?łową __

Nie mogę. Dziś w nocy ruszamy na południe. Ja sam pójdę do dróżnika. — I nie

oglądając się za sj raki otrzymałem rozkaz.

bie, pomaszerował równym krokiem. — Mnie

tam nikt rozkazu nie dawał — mruknął ma-

Tadek stał jeszcze przez moment i spoglądał z żale zynista skubiąc jasne wąsy. —

Sam wiem, że trzeba tor

background image

w stronę znikającego za drzewami Jaśka. Przemógł s mprawić. Rannych jeszcze

tu przywiozą furmankami...

jednak i ze zwieszoną głową powlókł w stronę wsi. j >rzecie to ludzie,

żołnierze jak i pan. Muszę ich stąd wy-

Paliły się trzy zabudowania. Oborę i stodoły stra^ ńeżb, pan rozumie? oeień w

ciągu kilkunastu minut. Dwa domy mieszkał* Porucznik Wiśniewski przygryzł

usta. Dobrze wiedział, kurnik i chlewik stały okopcone, ze starej pokręconej i e

maszynista choć młody i popędliwy, ma rację. Grębo-wiatrów jabłoni opadały

czarne, smoliste liście. W obe nce od tygodma były punktem, do którego

przywożono ściu Waszków tu i ówdzie wyskakiwały i nikły pod str i?żko rannych

polskich żołnierzy.

gami wody czerwonawe ogniki pożaru. | " °obrf ~

??+??.^??1 mundur ~ dam P^u dwudziestu

Nikt nie zginął. Sytuacja zdawała się względnie op f^,^^ ™eW* mUS2ą byĆ tU Z

poWrotem-nowana. Na wieś spadły dwie bomby, w tym jedna ri _ Tak , .

ma„„rnn-„łQ „„, , . - . eksplodowała. Leżała pod wiśnią w sadzie obła

zielonk ąj^^^??* prZyłozył dwa palce do k°" wostalowa, z pełnym brzuchem_prochu,

wtairiądnj ^ przedpołudnie ^ wytę.Qna praca ^^ %&

grożąc wybuchem. Ludzie bali się jej, dzieciom zakazai

- —S'* ^-"Irt. trm. ?-iTicti źf*Amc\rtf\ oon&r

16

fosi kilofami,^ oskardami lub zwykłymi łopatami ryli wo-

tam podchodzić, ale też i nie było we wsi żadnego sapeij „ 2niszC70„p„. 0f1„,-

„tQ w„ V. " 7~ "f.------- ?" "~

który umiałby ją rozbroić. Porucznik Wiśniewski post] ™ ™Z%Ti afcmka toru.

Dwukrotnie rozpierzchaIi S^wSoryLny posterunek, obiecując zawiadomić o

ty^^flSóre na SE? ^ ?*1*^™ bomb™-

background image

17

mieniany aż

wać życie setce rannych.

— Jasiek! — maszynista skinął na syna. — PokażeJ panom ułanom drogę. Tylko matce

nic nie mów, bo będzi biadoliła bez potrzeby. Tam załadujecie na drezynę t co

się nada. Franek nią pokieruje. Jazda!

Chłopiec odgarnął z czoła jasny kosmyk włosów i zJ salutował ojcu do gołej głowy.

"

do Ropczyc ale prace zastopowała wojna. TŁmu jeszcze była pod ostrzałem.

Dlatego taka nerwowa. ™"te niegdyś przeznaczone na złom szyny miały uratfc-

zegorza zastrzelili. Padł pod lasem koło Grzybowa, raz ? nicgujro ^

i — On na niej jeździł?

Łynia skinął głową.

— Prowadź, Kowalski! — niecierpliwił się wachmistrz. Jasiek lekko dotknął

kolanami boków kobyły. Zarea-|>wała natychmiast. Wjechali w las. Wieczorem

szyny już były na miejscu. Na szczęście

— Tak jest! *nwr» Podsza "lko raz

Pokazały się samoloty, ale nie były to bombow-I kopnął się do wsi, gdzie czekali

^^V^™ . Zdziwiło to nawet niektórych, ale tak na dobrą spra-

wachmistrza ?°?*^?^ k? P^ 1 ? nikt nie miał czasu się nad tym

zastanawiać. Robota

rła piekielna. Bez podnośników, dźwigów kolejowych

;ałego technicznego sprzętu ludzie potrafili sprostać wy-

— A ty kim jesteś? • ?^???? i kowi

kilkakrortnie przekraczającemu, w normalnych wa-

— Jasiek Kowalski. Syn maszynisty tego pociągu, nkach) ich moźliwośd

Pracowali wszyscy: kawaleray_

background image

to... — chłopiec zmieszał się. ,?~.7?1-? wsk [>

chłopi' ^?^??? i amunicyjni z działonu, nawet nie-

_ Na kooooń! - wrzasnął wac^"ęczme * órzy lżej ranni plątali się wzdłuż

nasypu oferując swo-kując na grzbiet siwego, który zastezygfuszanu

? pomoc Wszyscy rozumieIi) że wyekspediowanie składu

- spojrzał w dół na twarz chłopca jego P°<»™:P0™^ ciężko rannymi żołnierzami

jest sprawą chwili. Front, ranione ramiona i zastanowił się. — umiesz iy j

iząc z odgłosóW; pOSUWał się dość szybko. Artyleria gra-

_ Na wsi się wychowałem! -^ruszył «ą^ juz bardzo głośno. Wszystkie po?fi <??^ ^

I choć tato maszynista, do kom nawyKiem. xyi , ... "| na południe zostawiały

w Grębowicach swoich ran-

do niskiego

— Tato kazał was poprowadzić lasem Brwi wachmistrza podjechały w górę.

siodła jeździłem. Na oklep. Wachmistrz uśmiechnął się. — Szeregowiec Łynia!

Konia

dla nowego

! eh, część lekarzy, sanitariuszek i niewielkie zapasy me-J kamentów. Wieś

sama całkowicie zdezorganizowana :ez naloty i strach, stawała się jednym

wielkim szpita-

rzysty! «^-?-» , biała strzał a'

który należało Jak najszybciej ewakuować.

Klacz była ^^^f^CzT^^ *«** wciąż stał w lesie niewidoczny dla lotników.

n^^S^^i5^^wUi»r^.h-«eb> S° Paru wiejskich wyrostków szalenie dumnych

??????????????^??.^^?^^^^^^^^^ ^ 2aufania_ Dorośli pracowali przy torzs_

pod skórą są coraz rzadsze, brązowe oczy, nieufne w pier szej chwili, łagodnieją

Jak ona się nazywa? — szepnął Jasiek patrząc szeregowca Łynie, który coś szeptał

klaczy do ucha

background image

Baśka. Zwyczajnie. " A -"------1?-™

?»*' - - zaśmiał się i nagle umilkł

łodyjowskiej! 18

— Dwa d

— Jak na tyle bomb — zauważył stary Matusiak, co

jeszcze w pierwszej wojnie służył — to nawet niewiele

ucierpiał. Wymieni się trochę podkładów... z kilka-

laczy ao u ^ c.g me^row 82??_. wolniutko musisz przejechać, maszy-

Baśka. Po P^kownik0^fie >• Bardzo wolniutko...

19

„ _ — Jeszcze go nie ma — odparła pielęgniarka patrząc

— Że beż nie zrąbali mostu? — zastanowił się h ran [Ważnie w mroczną dai.

Kozyra przyśrubowując dwa złącza szyn. / 'l Czarna

ściana lasu stapiała się z granatowym niebem.

- Martwić to nas powinno — mruknął KowalsJu un edynie trzy rozł0żyste grusze

majaczyły niewyraźnie wy-

sząc głowę. Mocował się z zardzewiałą mutrą, az mu wą; agta].ąc z tła. Po

czwartej, tej której ulęgałki były naj-

zwilgotaiały. _ _ ? . __ ^? 7 tfodsze pozostał jedynie

głęboki lej.

Nagle cisza zaczyna drgać. W koronach drzew szeleści [ikki wietrzyk łagodząc

upał i duchotę. Drganie powtórzyło ę. W mroku, pod czarną ścianą lasu błyszczy

para ślepiów.

? o^ x^v. --...-,------„ - , _

— Idzie pociąg — szepcze sanitariuszka Marysia, odru-

„Stary koń" — maszynista Kowalski miał raptem ij iQW0 p0iprawiając przekrzywiony

czepek. — Jak duch! dzieści dwa lata i od początku wojny „powoził , jak d

background image

- - - -

Kiedy zmobilizowano we wsi pra^ młodsi objęli ich dawne funkc

— Głupiś, czy co? — żachnął się stary Matusiak z til dem prostując grzbiet. —

Bogu dzięki, "most cały, a te» jakby to twój huncwot, Jasiek, takie głupstwa

gadał, J bym się nie dziwił, ale ty? Stary koń!

[rawie go nie słychać. ^^^^^^^^^^^^^^^^^^

— Tak ma być — burknął doktor, niespokojnym wzro-aawne ??????»? oceniająC

sytuację. Jeszcze sporo furmanek z ranny-

siedem lat jezcjj musj podjechać. Doktor, który pojawił się w Grębowi-łch dziś

po południu, mało co wie o ofiarnej wymianie Mszczonych szyn. Myśli tylko o

rannych. Na szczęście Niemcy nie bombardują w nocy. Z daleka lko dochodzi głuchy

odgłos zbliżającego się frontu. Porucznik Wiśniewski wyłania się na swym koniu

jak jawa. Młody oficer zręcznie zeskakuje i przykładając dwa pice do daszka

melduje krótko:

— Odchodzimy, panie kapitanie. Podobno nasz nowy Jwadron formuje się

sześćdziesiąt kilometrów stąd. Zostałam panu także i swoich rannych. Proszę o

opiekę nad

mi. To dobrzy chłopcy. Tam pod Niemirowem dali z sie-

e wszystko. ^^^^^ ^^^^^^^

Lekarz zmęczonym gestem przytyka palce do furażerki.

— Może pan być spokojny, poruczniku. Wszyscy ranni |jadą tym pociągiem.

^^^^^^^^^^^^^

I obaj wpatrują się uważnie w czarne pudła wagonów

jnące w ciszy po świeżo naprawionym odcinku toru. Po-

z nogi na nogi i strzygły uszami. tg

dojeżdża do mostu i staje. Cicho syczy wypuszczana

Doktor Milczarski, w stopniu kapitana, cichym, lecz |ra

background image

wiał, pociągiem

wszystkich mężczyzn

Tak więc Wiktor Kowalski, który przez

jako pomocnik maszynisty, zastąpił swego mistrza, gdy

mu wojna inny zgotowała los.

— Nie z głupoty tak mówię, tylko z myślenia — odpj napadnięty. — Jeśli nie

zbombardowali mostu, a nietruj w niego trafić, to znaczy...

-x- Ty, co? — zaniepokoił się nagle stary Matusiak

— Pewnikiem chcą ten most dla siebie mieć. Cały i uszkodzony. A nam tylko tor

popsuli. Teraz rozumiecie?

Kilku ludzi słysząc to przerwało robotę.

— To po co my im tor naprawiamy! — Franek pras: kilofem, aż iskry poszły.

— Żeby pociąg z rannymi odprawić jeszcze tej nocy warknął wściekle Matusiak. —

Do roboty, chłopy!

Noc już zapadła szybka i cicha,

i,vb j ^~__j-______„,. ale we wsi nikt spać|

nie kładł. Kawalerzyści poili konie, sypali obrok. Zwie* ta, czując, że ruszają

w drogę, przestępowały niecierplil

nowczym głosem dyrygował ludźmi przenoszącymi rannj

— Furmanki podjadą od strony mostu. Rannych będj

my wnosić do wagonów na noszach. Co z pociągiem? '

20

Gdzieś daleko głucho stęka ziemia. — Front się zbliża — mówi lekarz.

21

— Tak Niemieckie dywizje pancerne. Odjeżdża p .łótna — przykrywali

nimi kłujące legowiska. Wzdłuż toru

.*, 1

background image

romadziło się coraz więcej mieszkańców wsi. Żegnali bo-

z ^g™1.^ Muszą mieć w drodze 0piekę. Mam rj iaterskich żołnierzy wiedząc, że

ich już tak prędko nie zo-

wiele nersonelu do pomocy. No to do widzenia, poruczni] ,aczą. Stękająca na

zachodzie ziemia gotowała okrutny los:

SlysmZ spotkalf w lepszych czasach. 1 bce żołdactwo,

poniewierkę i śmierć Kobiety trzęsącymi

Poruczmk lekko wskakując na kasztanka. lą rękami podawały

zołmerzom wodę i chleb. Po starczych

• _Obv mnie kapitanie bliczach

ł ?????> gładkich policzkach płynęły jedna-

Oddział strzelców konnych wtopił się w ciemność i | owo gorzkie łzy. Parę

zawodzących bab kazał lekarz od-

_To hvli ostatni — szepnął lekarz sam do siei rowadzic do wsi. Tu musiała

panować absolutna cisza.

. y r -echnai.

Wagony pomału zapełniały się rannymi. Ci, co mogli

gorzko się usrn^ _^ sanitariuszka Marysia. ;ać o własnych

siłach, czekali do końca. Ich oczy suche

Jak to Satai'Nie ma już ułanów? przeraźliwie

smutne zdradzały stan ducha. Z goryczą

_ kie ma Tam skąd słychać działa, walczy jeszcze % ' sercu zostawiali na pastwę

wroga nielicznych mężczyzn, rhota I oare'innych, wykrwawionych formacji. Sądzę,

obiety i dzieci. Nic dla nich zrobić już nie mogli..To raczej nasSpny żohiierz,

który tu dotrze, będzie już w niemi ies, me znając swego jutrzejszego losu,

pomagała im. ???????? iu ' J

— Słuchaj, Jasiek — maszynista Kowalski objął ramie-

background image

tanmun u[ m doktorze! To okropne, co pan mó i?™8^*' ~?™iedz matce'

2??? stą-d odeszła- T° nie jest

- Lekarz skinął dłonią czekającym. idok

dl,a nie^! Niech zabiera dziecko, krowę, wóz i jedzie

^ Do robSy sSro! Szkoda czasu! w«nida stryja Józka.

Tutaj Bóg wie co będzie się działo!

Jasiek z Tadzikiem pracowali w pocie czoła, pomaga —Wszędzie dziać się będzie to

samo — powiedział w czym się tylko dało Tu, zaraz przy moście, skręcała rardo

stary Matusiak, poprawiając gruzłowatymi palcami dvna dróżka prowadząca ze wsi.

Tędy transportowano ci »ndaz na oślepłych oczach jakiegoś szeregowca piechoty,

ko i lżei rannych Jedni szli opierając się na ramiom - Ja nigdzie się stąd nie

ruszę! Nigdzie! I twojej nie radzę, koleeów drudzy o kulach zrobionych naprędce

z grub: ™™ Jakoś przetrzymamy. Wiosną wróciciel - uśmiechnął gałęzi Część

niesiono na noszach. Zapach krwi i lekan ? do rannego, choć ten nie mógł tego

widzieć, mieszał się z wonią suchych łąkowych ziół. Wagony to\ j — Wiosną

wrócimy — powtórzył tylko macając porowe służące w czasie pokoju do

przewożenia ładurik tetrze pustą dłonią. — Żebyście ludzie wiedzieli,

że

zboża lub bydła, otwierały rozsuwane drzwi na przyj?

roCi™J! .....

rannych których układano pokotem, na nie heblować — Matki pilnuj — szepnął

ojciec Jaskowi na ucho. —

deskach,' podścieliwszy jedynie na spód nieco słomy. Ra » ™, już czas. Bywajcie!

nie skarżyli się nie marudzili. Wiedzieli, że na nic wie «'asiek szarpnął się,

doskoczył do ojcowskich

nie można liczyć w tej sytuacji, że jest to wszystko, co : dziecięcą

determinacją rzucił:

background image

nich mogli zrobić ludzie z sercem i sumieniem. Jeśli ł - Tato! Zabierz mnie!

Tato!

jęczał to nie z niewygody, lecz z bólu. Wl.ktor

Kowalski ukradkiem otarł oczy. Bał się, żeby

Chłopcy pomagali, jak umieli najlepiej: wrzucali sno » nie spostrzegł tej chwili

słabości. Przytulając konopr udeptywali je, a kiedy kobiety-przynosiły kawały

surow W do ucha pierworodnego mruknął:

22

ramion

one

23

• ?^???????! Ja mam rozkaz prowi L było przezroczyste jak szkło, a nikły

sierp księżyca _ Ty mi się tu me ™?*"-?™? moment - 1 opływał się gdzieś w dali.

Pierwszy kogut odezwał się dzić pociąg, a ty... ^ chłopak

z ciebie, i Ą x Janiaków, drugi zapiał u Matusiaka. Szczeknął pies, za-

opiekować się rodziną, uuzy ju j ^^czal

targnięty łańcuch. Wieś pomału budziła się do

mięczak. No, bywaj! rozpaczą w sercu. Tak ńeznanego.

Wśród odległych pagórków, których stąd nie

Jasiek usiadł na nasypie . * ^ ^ ktoś ^^ ^.^ chrzęściły juz

gąsienice niemieckich czołgów. Tym-chciał P°:ig:^ó^iłO3s?J™sp0Strzegł bladą

twarz przyjacie ;zasem drogą pod lasem ciągnęły tabory ludzi,

wozów

za ramię. ,

— Jasiek, a jak one przyjdą tu, to co

— Jakie: one? — nie zrozumiał, myśląc jeszcze o swi

ich sprawach.

background image

— No... Niemce. Chłopak zacisnął wargi.

— To im damy po kulasach!

— Kto? — zdumiał się Tadzik,

— My! A bo to nie jesteś Polak? Już im coś takiel wymyślimy, że im w pięty

pójdzie! '

- prychnął Tadzik. — Gadasz, byle gad

— ??, tam Jasiek mruknął coś pod nosem

— Pociąg rusza! — wrzasnął nagle i zerwał się na ro

ne nogi. — Tatoooo!

— Cichaj! — chwycił go w Objęcia Matusiak.

być bez wrzasków!

Jasiek umilkł. Z oczyma zasnutymi łzami patrzył j' pociąg-widmo stukając po

podkładach sunie w strołmie

S -? • ? .

'--- -----i„,, 7 ??7?9? __

Dokąd szli? Tego nikt nie wiedział. Byle dalej od zgiełku wojny. Stara

Matusiakowa i jej sąsiadki wyniosły parę aniek mleka dla dzieci uciekinierów.

Dziękowali bez słów, Jrostym skinieniem głowy, łzą spadłą po policzku.

— Ludzie, toż wy poginiecie! — pojękiwała babka ośniakowa wyciągając żylaste

ręce z bochenkiem chleba opieczonym w kapuścianych liściach.

Uciekinierzy bez słowa ruszali dalej poganiając wy-hudłe krowiny, podtrzymując

chwiejące się w koleinach |rozy wyładowane dobytkiem, dziećmi i zwierzętami.

Jasiek z Tadzikiem stali przy drodze i zamglonym wzrokiem odprowadzali uchodźców.

— Idą i idą, bez końca — mruknął Tadek. — Żeby fyćh Niemców coś powstrzymało!

Nagle w dali rozległo się charakterystyczne świergo-

Samoloty! sercu odprowadza wzrokiem czernieją W mgnieniu oka wszystko, co żywe,

zaczęło pierzchać.

background image

skad&jesz~cz7 nie słychać odgłosów wojny. Z rozpa^ SKąa jeoiwi

___ ----,„„?,? wTToikiei

i przerażeniem w sercu "^l"*7* "^^.gtem ludzie w popłochu

rzucili się w kierunku zbawczego, jak

w mroku wagony, az gmą gazie , ^ _ świeżo zaoJmiemali, lasku. W

ciągu kilku sekund na piaszczystej

Noc przyjęła ten ????, ????. ?* <-*?«*

i .. . . ..

..

na, tłusta §leba. . d u ostatm ludzie, ????? pierzyn. A

także ci, co nie zdążyli. ____

Dawno juz znikł P^?'c" ciągle jeszcze tkv Jasiek z Tadzikiem

sadzili w stronę wsi. Nadlatujące,

zapłakana matka, a ™ j .??^ milczący i samotni. I -ebrne na tle jasnego nieba

meserszmity już pikowały w bezruchu przytuleni_ a> . ^^ . one g&, wizgiem w

strorię ziemi. Chłopcy wpadli do sadu w mo-leka wieś migała ostatnimi swwi

^.^ Medy ^ ^^ zacząlQ się piekło Samoloty

jedne po drugich. _ -ptnia

gwizdem pluły żelazem z karabinów maszynowych. Pi-

A na zachodzie ciągle: drży zi • bezruchu, r ci o stalowych

nerwach obniżali lot tak, że skrzydłami

Z nadejściem świtu powietrze ????™

25 24

nieomal orali 'niski brzozowy zagajnik. Konie rżały i oszl A od zachodu

ziemia dudniła coraz głośniej, łałe rzucały się do ucieczki przewracając wozy,

krowy xl w cjągu następnej upalnej wrześniowej nocy front prze-czały i

padały martwe, dobytek zbierany latami rnjj gunął się na południe.

background image

Przez wieś Grębowice przemknął nie i wyrzeczeń ginął w kurzu i pyle. Z

rozprutego kulad zatrzymująe się jakiś zagubiony tabor, błysnęły polskie

worka sypała się w spaloną trawę mąka. j Drzełki na

zielonkawych połówkach, i nastało oczekiwanie.

A samoloty nawracały raz po raz. Lasek rozbrzmiewj starego Matusiaka nosiło

po wsi, aż dziwowały się po-okrzykami grozy, bólu, gwizdem żelaza i szczękaniem

brl aiektóre baby.

• kładowej. '

— Stoi nad tą bombą w sadzie, co nie wybuchła i cosik

? ^ To nie są bombowce — wycharczał Tadzik zerkaj combinuje, jakby się blekotu

najadł! Przecie z Niemcem spomiędzy liści

łopianu. . . . j tm wojny nie

wygra!

- Nie __ Jasiek wyprostował skulone nogi, poonia — Stary on, to i w

rozumie mu się pomieszało! Też wy-

głowę i spojrzał bojaźliwie w niebo. Ale wzrok jego pd nyślił! Most będzie

wysadzał!

na pękate jabłka czerwieniejące pomiędzy listowiem. H Kobiety roztrajkotały się

na dobre. Zajęte zaszywaniem tern zobaczył to, co leżało tuż obok jego głowy —

bomTj ;apasów w białe powłoczki z płótna zbiły się w chacie ów niewypał, przed

którym ostrzegano wszystkie wiejsk pniakowej i tak ugadywały, aż trzeba było

groźby, żeby dzieci Chłopiec nagle roześmiał się.

1 'ozeszły się wreszcie po chałupach pilnować dzieci i per-

— Nie bombowce? — upewniał się Tadzik. ^ I moczących na ogniu

garnków.

__???__odparł Jasiek z wzrokiem utkwionym w lśni ? stary Matusiak medytował.

Wspomnienia z 1914 roku

background image

ca skorupę do połowy wbitą w ziemię. — I nie będą. Taj padły go nagle jak rój

uprzykrzonych much. Wtedy w da-chyba miał rację. Dranie oszczędzają już tory,

mosty... q *kiej Italii, wraz z towarzyszami, wysadzili most, żeby za-siebie! A

niedoczekanie! — wrzasnął i nagle znów zar rzymać napór wroga. Most był kolejowy,

zawieszony w gó-twarzą w trawę, tuż nad sadem bowiem z wizgiem prz acn na(j

przepaścią, zniszczenie go dawało szansę ujścia mknął srebrzysty ptak. — A bodaj

cię... niebo nie ??? pułapki. A wróg był ten sam: Niemcy. Stary człowiek

, , __ wykrztusił. Ale wojna, która rzuciła go na kolaij maniackim uporem

uczepił się myśli o wysadzeniu mostu

toczyła się z dala od sadu. , \'

Grębowicach, zanim wejdą tu Niemcy. Skomplikowałoby

Kiedy po półgodzinnym ukrywaniu się wyszli znów j, wrogowi opanowanie dróg na

wschód i południe kraju, drogę oczom ich ukazał się straszliwy widok: wśród za!

rogi którymi uchodziły wciąż niedobitki polskiej armii. t h ludzi

poranionych i padłych zwierząt krzątali i Jakiekolwiek utrudnienie

najeźdźcom miało swój głę-Swi Ci co przeżyli nalot, szykowali się do drogi,

tros oM sens.

o zabitych powierzając wsi. .

Matusiak z Janiakiem i paru chłopami zamknęli się

Janiak ze starym Matusiakiem przegnali wiejskie dzie stodole i radzili cicho

przy blasku naftowej lampy, py-sami zakasali rejkawy i z zaciekłością kopali

groby istota jjąc z fajeCzek. Kobiety pomstowały, wygrażały pięścia-bez imion

nazwisk, bez prawa do spokojnego spoczynki, aie nic to nie pomogło.

Jasiek z Tadzikiem sami, bez niczyjego polecenia wzl _ Trzeba duży ładunek

wybuchowy — mruknął Jasie do zbijania brzozowych krzyży. I tak w ciągu po^ ak. —

Bombę rozbroisz? Tę, co w sadzie leży zaryta? łudnia wyrósł na skraju lasku nowy

cmentarz. — I diabła bym rozbroił! — podniósł głos Matusiak.

background image

26

27

ino... całkiem nie wiem jak! żeby trafił 4ą ^kijapj już ładunek pod most to bym

umiał zrobić. Ino przycz*dzien pic pod przęsło by kto inny musiał.

na takie wspmac^ g ,

i zwalisty, rozgrzebał słomę iw;

a uż ??

Nagle z?

— Tylko nie bijcie! dzierano ze

.•_., którego wieś miała nigdy nie zapomnieć. Kamieni-

? - -ZJ ^J^^drogą, pełną rozmiękłych po deszczu kolein, przemknę-

Za stary juz jes efs ą^ ^acie furmanka trzęsąc się na wybojach. Koń biegł

resztkami sił, poganiany batem przez dwóch żołnierzy polskich mundurach. Na

furze kolebały się niebezpieczne jakieś worki i skrzynie. Stary siwek o

pociemniałej d potu sierści potknął się nagle, przewrócił pociągając za obą do

płytkiego rowu wóz i obu ludzi.

Janiak, który wyszedł z chałupy, by popatrzeć, co też

?: ?^. ----- - ,._ W4Z«ak pędzi drogą, aż się

zatrzymał zdumiony widząc dwóch

skóry. — Ja bym wam przy tym moście w^«~jnierzy; którzy zamiast ratować konia i

dobytek wy-

Krępacz, chłop wielki ^=^ -^ ^ ^^ dał? Masz matki P^--^^ ^.^ .^ go „,

???^ ^sSoSśrh^cwocle jeden! Co a ?» J

i siostry, co w kołysce skrzecz!

stko zrobił, co każecie! .

konniał20*^11 się z rOWU' aby natychmiast dać drapaka w pole

background image

— Zmykaj do chałupy!— huknął Jama* ^??. „f" „?????? rzucili się na ziemię,

przykryli głowy rękami i za-

niesfornemu chłopakowi. - I o moście nikomu^m|*-"*tygli w bezruchu jak martwi.

_____________

__ Nie powiem — Jasiek rozcierał siedzenie^ uuu _ ? diabeł? _ mruknął

Janiak, drapiąc się w głowę ' ka bvł mocny. Z cholewami. Kopniak bolał. -

^oń bezskutecznie usiłował podnieść się, więc jako człek

ostać __błagał.

lawykły do oszczędzania zwierząt pociągowych, ruszył na

m __ jazida! ,

I >rzełaj, by mu w tym pomóc. W połowie drogi zatrzymał

7, TaSldpm z trzaskiem łupnęły drzwi. Chłopa zma ???5? tamtych dwóch

leżących wśród kartoflanej naci.

której tu i ówdzie sterczały kępj rozejrzał się dokcj

usta,

Stać! Na wozie jest dynamit! Może wybuchnąć! Janiak zatrzymał się w pół kroku.

Po grzbiecie prze-|iegł mu zimny dreszcz. „Dynamit? Jaki dynamit?".

Sprawa wyjaśniła się w pół godziny później, kiedy to baj żołnierze do spółki z

kilkoma chłopami, z zachowałem wszelkiej ostrożności, uwolnili siwka i jego

ładunek.

rzwił jasną czuprynę, z,

siana, zaciął z determinacją

i gwizdnął na palcach. . j ostac ? zbliżj|

Od pnia czereśni oderwała się ??™ ? na odległość wyciągniętej ręki.

__ Słyszałeś co? — wionął szept.

— No. Szykują się do wysadzenia mostu. Mowm u "^???????? byli z rozbitej

jednostki saperów majora Zu-bie Jak by ją tam zataszczyć

background image

i... . J owsMego. Wyrwali się z okrążenia i

umknęli niechybnej

- Głuoiś __ syknął Tadzik. — Trza by nią z go| mjerc^ j^je wiedzieli, ani gdzie

są, ani co robić dalej. Po

Drasnąć Chyba że ją podpalą, albo co? rótkiej

naradzie ze starym Matusiakiem, który jak rzep

Jasiek z determinacją wzruszył ramionami, ??? j rzyczepił się do obu saperów,

postawiono wszystko na d ' Ł że to pomysł nierealny. Z szumem nadleciał s ą ;dną

^??^?: skoro jest dynamit i jest most do wysadzenia, wiatr Niósł deszcz.

Upadła jedna kropla, ^uga'J^J > nie ma najmniejszego powodu, by tego nie zrobić.

nął wielką gąbczastą chmurę, bo pop ? l ^ tym cajym rozgardiaszu, wśród

gorączkowych roz-

tów nikt nie zwrócił uwagi na dwóch chłopaków, którzy

jakby ktoś seis

z niej woda. Potoki wody.

W dali od zachodu grzmiały już obie: burza i woj [ą^aj^ s^ bez przerwy i z

płonącymi uszami podsłuchiwali I znów nastał suchy wrześniowy ranek. Zaczyna

» SZyStko, co rozpalało ich namiętności, ambicje i fantazję.

28

29

dziei sceptyczny i pełen wą« noWe; z wizgiem tak straszliwym, że

prześwidrowywał Tadzik, chłodniejszy, "* Ja§kowi <?? którego istniał^ózg i

kazał rzucić się na ziemię, zapikował jeden z meser „????? deDtał po piętach

> „„_;„, -Hawda s'

$?&ZZZ?%»y ^ — «^ ,

Tadzik, jednocześnie strzelając okiem w

background image

! Ja

krzątających się przy jednej ze skrzyń.

— Kiedy? Przecież ich wcale tu nie wpuścimy wlizą do wsi bez mostu? — Jasiek,

który niewiele w ży widział, nie mógł sobie w żaden sposób wyobrazić,

niemieckie czołgi zdolne byłyby sforsować szeroko rozlar rzekę. On w ogóle nigdy

nie widział czołgu. Tędy szła tylb polska piechota i kawaleria. Żelazna machina

wojenna nj przetoczyła się przez brzozowe zagajniki Grębowie.

Saperzy już pracowali pod przęsłami mostu. Ukry* w gęstym krzaku tarniny chłopcy

mogli chwilami dostrz< ich sylwetki, jak niebezpiecznie balansując

przeciąga;

"'W"» kable, przycze]

tów. Seria poszła po moście trafiając jednego z sape-ow, który znieruchomiał nad

barierą, jak szmaciana lalka, tary Matusiak leżał przy betonowej podporze z

szero-o rozrzuconymi rękami. Innych dosięgały celne pociski

chwili bezładnej ucieczki. Padali w świeżą, spulchnioną eszczem glebę, by już

tam zostać na zawsze.

Przerażeni, oszołomieni chłopcy przywarli do siebie pod

romnymi i gęstymi liśćmi łopianu, z sercami walącymi ? oszalałe, z twarzami

zroszonymi potem.

Gdy terkot i gwizd ucichł, Jasiek ostrożnie wychylił owę. Samoloty odlatywały za

las, ale od strony drogi

rastał dziwny dźwięk: jakby gdzieś, tuż tuż, grały motory.

siek zagryzł usta. Spojrzał z rozpaczą na przyjaciela.

— Zobacz, czy to już... oni!

— Ja? ??10??!^^^??, przyczepiają dziwił jasiek nagle poczuł, że wszelki strach

znika, drżące kola-

z jednej strony na drugą ]» l ? ,

background image

prostują się, ciało staje się posłuszne rozkazom mózgu,

pakunki, śpiesząc się i pokrz ?? JV mał Jagiek _ mus _ Zabm saperów. A ten

lont jest tu. Rozumiesz?

__ Idziemy bliżej —- nie ? Tadzik

rozumiał. Ale on się bał. Zęby szczękały mu tak,

zobaczyć, jak oni to ?°^???^??? wiedział równie dóbr! nie mógł wykrztusić ani

słowa. Skinął tylko głową.

— Co podłączają. próba zbliżenia się i — Wyjdź na most

— powiedział spokojnie Jasiek. —

jak jego przyjaciel, ze kaz a _asem od pilnującej śli zobaczysz

Niemców, daj znak ręką i zwiewaj!

pracujących to solidne przyrżną v _ m^ _

Tadzik ??2???1?1 tak głośno, że Jasiek pod-

na dole Matusiaka. ,,,riadowcv Wysokie łopil oczył w

miejscu.

Czołgali się jak ?^^^^??? i g6rze Ą - Musisz! ny kryły ich zmierzwione r

I Na drodze, za zagajnikiem, gdzie został wywrócony wóz

nie miał czasu, by się rózg ąac. ^^^ jasiek. — 1 perów, coś się działo.

Ziemia drżała i dudniła.

— Widzisz lont? —-westc^ 4 ^ grubszy. Od cłrfl Tadzik wreszcie

oprzytomniał. Przełknął ślinę, co jalk go zapalą. Słyszałem, ]ak rn°mogt fiuutt

'> la tkwiła mu w gardle, i skoczył na stromiznę. Darł

jego zapalenia jedna rmnu a i ^ ^^ wcześniej nie słysl Icami osypującą się

ziemię, piął się, choć scalona desz-Nagle, nie wiadomo sKą , ^ wyskoczyły zza

lasu ti >m skorupa pękała i szemrała piaskiem. Kiedy zniknął ćwierkania, z

wyciem suni błyskawicznie, że nikt j barierą, Jasiek rozejrzał się

uważnie. Wiedział, że pod-

background image

myśliwce. Wszystko stało się o^iedzieć tych zdarzti lont, jeśli to

wróg nadchodzi. Ale wiedzieć to jedno,

dobrą sprawę nie potrali ? ' tełv karabiny nifcmeć czym, to

drugie. Ognia nie skrzesze się ani pia-

porządku chronologicznym. ^aj<«s j—

w

30

31

•„a 1Q44 roto) (sierpień Ww

Czołgi wdarły się od wschodu. Ich jednostajny pomruk rastał, żłobił echem

zdruzgotane ulice, drżał w cichym hrzęku dawno stłuczonych szyb. Pod żelaznymi

gąsienicami z trzaskiem pękały resztki cegieł, barykady z wozów tramwajowych»

sypał się żwir z rozdartych worków. Stalowe potwory szły równo, dwójkami,

badając wypalone .juelety okien lufami długich dział. W przerażającej ci-jv

umierającego miasta ich jednostajny zgrzyt brzmiał ak rekwiem dla pokonanych.

Spoza barykady usypanej gruzu, worków z piaskiem i przewróconej latarni patrzyło

a to dwadzieścia sześć par oczu.

_ Od mostu przedarły się czołgi! Zlikwidować! — abrzmiał spokojny głos

dowódcy. Sześć postaci odzianych w zakurzone i przepocone kurtki erwało się od

załomu muru, przeskakując gruz pomknęło stronę, skąd narastał grzmot

zbliżających się „panter".

— Żeby chłopcy przeszli, żeby przeszli! — syknął Ma-odsuwając z czoła kosmyk

szarych od kurzu włosów. Na o policzkach i szyi lśniły w kroplach potu smugi

sadzy. Wody tu nie było od tygodnia.

— Przeskoczą! Jasne, że przeskoczą! — mruknął Lili-t przez zaciśnięte zęby.

Taki dostał pseudonim w pierw-rch dniach powstania. I przywykł. Siedzieli tu od

czterech dni. Po rozbiciu oddziału przez

background image

iecką jednostkę pancerną dowódca, podporucznik

lk, wycofał swoich chłopców do jednej z powstańczych

ater. Niestety, nie było w niej już nikogo. Czteropiętro-

kamienica, gdzie jeszcze przed paroma dniami działał

itet blokowy jej mieszkańców wraz z oddziałem ratow-

ym i obywatelską kuchnią, (dziś była kupą gruzów,

których tu i ówdzie sterczał kikut żelaza. Przeskoczyli

do sąsiedniego domu, wypalonego od piwnicy po

h. Był to jednak jakiś dach nad głową dla dwudziestu

iu powstańczych żołnierzy. Ich dowódca, osławiony

em na oddział policji SS podporucznik Wilk, miał za

ie bronić odcinka za wszelką cenę. Owa „wszelka

35

?.maetu najlepszych. Ale • a *vcie czternastu j bobatersi

cena" pocbW* ^???> d»g? ? ?*, ta?

??10 ^t §Xć i ^cie ZaW ? trzy

obrony na.sn^ . poWstańcy trzy

wiącego ^/sta..u było najgo^e]. ^ ejsCie

V bt&^JL blokujące ^ swobodne

to **"? ?-? ? ^??^??????." ***nu pancerną, ??* ubiCy, **»"

brakowało

Aom po domU' T trupów- P^^11.^ śródmieścia ^ stos gru^w ^^ialały w rejorne sr

bez

f amunicji. JfJg°remoutujące w no^_ byłQ W2g

^taty rUSSSoWStanczą i ^ Jf ^cztery ulice tchnienia bron po w

oZfflosły w pjr Znalezione

jonie mostu, ^Wbuteiek zapady™' dysponował] Utycb resztka bu

background image

wgzyst^ «??^??? |

-. granatów — ™ > dobrze jak je». w u ?0?? W^MTSż nie dostame. Na Y^

????

,J Amunicja

tak samo

dział

że niczego

i Starówce bron temałQ ^

A teraz «™wv~_ł?ri zbliżające S14. T żeli uda siei maó nieraiecbe^ ^

sytuac^ze^ ^ Wilk błyskawic^ reszta bąd» morzU,

zy6 P^^^Sodziewanej ?^?????? *Pf '^^??^??? ???? ^ strzała, ?

????^* p^dS^eU tułaj'- e ?<

i Gwintl W^ron^ «J^JSU* Y ????> ' ZaCiSkał ^ w bełmte poniemieckim z »

szczyc z o

___ iy, Chrobry, powinieneś wiedzieć — dowódca cedził przez zaciśnięte zęby — że

na czołgi jedyną bronią hutelki! Odmaszerować! Bohdan, zaczekaj...,— Wilk

są rj się plecami o mur. Jego koszula lepiła się od potu. °F targach spalonych

kurzem i słońcem kładł się biała-nalot. Głos chrypł chwilami do szeptu. — Miej

oko na P-s/ystko. Nie pozwól chłopcom zbić się w gromadę. Przepakujecie

pojedynczo. I pamiętaj — ręka o szczupłych, iełnycb zadrapań palcach spoczęła na

ramieniu podwład--0 — nie wolno wam zmarnować ani jednej butelki! •zymaj— —

mruknął wyjmując z kieszeni granat. — przedostatni...

Bohdan zasalutował. Jego niegdyś jasnoniebieskie oczy

słne były teraz czerwonawych żyłek. Nie spali od kilku

.. Nie jedli, bo nie było co. I nie pili, bo też nie było co.

Upał w kurzu i ceglanym pyle, upał zwalający z nóg

jmocniejszego trwał bez przerwy w tych dniach sierp-

background image

wych. Rozżarzona kula słońca wydawała się nigdy nie

hodzić. Nawet noc nie dawała ochłody. Burzone miasto

adało się w gruzy zasnute czerwonawą mgłą, która

dała na twarzach, dłoniach, wciskała się w zaschnięte

dła, lepiła włosy.

Studnię na podwórzu domu numer pięć zasypało już ierwszych dniach powstania. Ta

druga, oddalona o czte-a metrów pluła żelazistą, brunatną cieczą. Ale w koń-

rzestała. Za rogiem był już obstrzał. Przebiec z wiato sztuka, która udała się

tylko dwa razy. Za trze-padł najmłodszy w oddziale Zysiek. Jego ciało, nie

zebane, leżało od dwóch dni. Po tej stracie Wilk za-ił wypraw po wodę. Miał

nadzieję, że po odparciu czołgów dostanie rozkaz odwrotu tam, gdzie jeszcze

kuchnia, woda i znośniejsze warunki. Teraz stał pkroku, przytulony

do wnęki, gdzie niegdyś było okno wartym piętrze, a dziś próżnia, za którą ziała

przestał z lornetką przy oczach zmrużonych, źle widzą-

37

36

Groźny warkot przybrał na sile. Po dźwięku ???????? nawierzchnię, którą sunęły

stalowe „pantery"- BazaltoT/? kostka ulicy w zgrzytach gąsienic dawała pogłos

meta»

— Zjechały z alej... nie widzę którędy...

— Ile ich? — spytał Żbik usiłując językiem zwiliM spękane wargi.

— Nie wiem. Nie widać.

— Powstrzymają je? — w głosie Żbika brzmiała chfl udowodnienia samemu sobie, że

strach, wściekłość oraz sześć butelek z benzyną zdołają przeciwstawić kilkunaste

być może, pudłom z żelaza i stali.

Wilk odwrócił twarz. W jego udręczonych oczach byfo| tylko bezbrzeżne zmęczenie.

— Nie pytaj głupio! — warknął. — Ile mamy jeszcz« butelek?

background image

— Dwanaście. Dwa miotacze, sześć karabinów i trochę ??? boi. To wszystko. Co

powiedzieć chłopcom? Denerwują siejl Wilk przetarł oczy brudnym rękawem. Odjął

lornetkę! i wrzasnął w pustkę czterech pięter:

— W dwuszeregu zbiórka!

Usta Żbika zacisnęły się w wąską linię. Zasalutował! przepisowo i już tłukł

buciskami po osypującym się grule zie przeskakując z piętra na piętro, z

kamienia na kamień, 'j

Dwudziestu chłopców stało pod ścianą wyprężonych :j jak struny. Na ich

spalonych słońcem twarzach nie było uśmiechu. Głębokie bruzdy idące od nosa w

dół, pełne sadzy, zapadnięte policzki i zmęczone oczy pod zakurzc-l nymi

brwiami.

„Kiedy to się stało? — pomyślał Żbik lustrując oddział, j — Gdzie są ci piękni,

radośni chłopcy, którzy pierwszego sierpnia w godzinie »W« wybiegli z domu,

by walczyć zbrojnie z okupantem".

Podporucznik Wilk stanął przed frontem, jak generał] w czasie defilady. Był

młodym dowódcą, ale zaprawionym w długotrwałych walkach. I cieszył się ogromnym

auto-1 rytetem,

38

__Następnych sześciu pójdzie za pięć minut — Wyliczał

kolejno pseudonimy, patrząc uważnie w oczy tych, których wysyłał na śmierć.

Żbik, zastępca dowódcy, wyjmował z plecaka butelki. Pochylony, widział tylko

wyciągające się opalone, poranione dłonie. Nagle od strony mostu zagrzmiało.

Potem nastąpił słośny wybuch i długa seria z karabinu maszynowego.

__ Dostał! — twarz Żbika pojaśniała na moment. Wilk

zastygł w bezruchu. Czekał sekundę, dwie, trzy. Chłopcy wstrzymali oddech.

Czekali w napięciu. Ale wybuchy już się nie powtórzyły. Tylko gdzieś tam daleko

karabin maszynowy terkotał bez przerwy plując nabojami.

background image

Żbik podniósł wzrok na dowódcę.

__Może... należałoby wysłać zwiadowcę...

Wilk spojrzał na niego z bezbrzeżną pogardą. W tej samej chwili rozległ się nowy

wybuch. Żelazo rozrywane ogniem zajęczało, zazgrzytało i stanęło. W ciszy, która

zapadła nagłe, szeleścił tylko osypujący się gruz. Chłopcy milczeli zaciskając

dłonie na karabinach. Żbik znów oblizał wysuszone usta. Patrzył na własne

zbielałe kostki palców, jakby to były obce dłonie.

Znów zagrzechotało. Jakiś dźwięk wysoki zabrzmiał w powietrzu jak skowyt.

Człowiek? I znów detonacja rozrywająca chmurę pyłu.

— Czołg dostał — powiedział Wilk z cieniem uśmiechu. W kąciku warg ukazała się

smużka krwi. Otarł ją dłonią. — Wydaje mi się, że to już trzeci.

Żbik czuł jak mu serce bije. Nie był to przecież strach, tego uczucia nie zaznał

już od wielu dni. Czekał w napięciu na powrót chłopców. Liczył sekundy, a potem

minuty.

'— Powinni już wrócić! — nie wytrzymał.

Wilk spojrzał na niego spod oka. „Rozkleja się chłop, słowo daję" — pomyślał.

Ale i on czekał.

Znów zagrały silniki. „Pantery" wycofywały się chyba, żeby ominąć zagradzające

im drogę wraki.

— Spocznij! — Wilk przypomniał sobie o komendzie! Wyprężeni jak struna

powstańcy przyjęli rozkaz z wyraźną ulgą. — Na razie nikt z wyznaczonych nie

wyrusza!

Jakiś hałas rozległ się nagle z boku, skąd przez otwór w murze przechodziło się

do bramy od frontu. „Front" słowo względne, skoro na dobrą sprawę budynek jako

pojęcie architektoniczne nie istniał.

Chłopcy błyskawicznie pochowali się w załomach. Wilk Wzrokiem dał rozkaz Małemu,

by zbadał sytuację. Mały był zwinny jak wiewiórka. Przyszedł do oddziału prosto

background image

z piekarni, gdzie pracował jako pomocnik. Kiedy już nie było co i z czego piec,

stał się żołnierzem. Miał osiemnaście lat i rude loki, jak dziewczyna. Teraz

błyskawicznie podpełzł aż do barykady. Zlustrował teren. Nikogo. Tylko pokryta

kurzem gałązka, jedyna pozostałość po rosnącym ?? podwórzu drzewku, chwiała się,

jakby trącona w biegu. Mały zmarszczył brwi. Bał się wychylić głowę, by nie

oberwać kulką od jakiegoś „gołębiarza". Nie powinno ich tu być, ale... Mały

nauczył się już nie dowierzać niczemu ? nikomu. Znów jakiś dźwięk podobny do

tego, jaki wydaje V górach osypujące się piarżysko. Mały już wiedział, Se tam

ktoś jest. Wytknął lufę karabinu przez dziurę w cegłach i cicho szepnął:

— Wyłaź, zgago jedna, bo jak ci dosolę...

W tej samej chwili gruz osunął się z szelestem i w otworze pojawiła się

pucułowata twarz.

— Jak rany, ale się przestraszyłem! Myślałem, że to Szkop!

Mały wstał i opierając karabin o biodro wrzasnął:

— Wyłaź stamtąd, ale już!

Dziecinne jeszcze policzki wydęły się i chłopiec już bez strachu przelazł przez

barykadę. Miał najwyżej dwanaście )at, olbrzymi poniemiecki hełm na głowie,

który opadał mu ^ż na kark,- kryjąc włosy i uszy, biało-czerwona opaskę na

kamieniu i brezentową torbę, którą przyciskał z całych sił ?? piersi.

10

.__ Ochotnik... tego... melduje... — wystękał i otarł dłonią pot z podbródka.

Mały przyjrzał się chłopcu. Wiek dzieciaka wcale go nie zdziwił. Takich w czasie

powstania były całe chmary: harcerze, uciekinierzy, dzieci osierocone, ze

zbombardowanych domów, z przepełnionych piwnic. Dzieci zdrowe i poranione,

dzieci chore z nienawiści do wroga.

Ten był podobny do setek innych.

— Prowadź do dowódcy — wysapał w końcu, poprawiając ogromny hełm.

background image

Mały rozejrzał się dokoła. Nikogo. Widać dzieciak sam się tu przedarł. Wskazał

głową kierunek. Na wszelki wypadek cicho gwizdnął dwa razy na palcach. Nie był

to sygnał regulaminowy, ale w końcu...

Wilk wyszedł zza załomu. Za nim. reszta chłopców.

— Co to jest? —spytał surowo Małego.

— Melduję, że szczeniak. — Mały chciał wzruszyć ramionami, ale zaraz sobie

przypomniał, że nie jest już pomocnikiem piekarza.

— Jestem łącznikiem! — zahrzmiał nagle spod hełmu piskliwy nieco głos. — Pan

major Granit kazał...

— Jak się tu dostałeś? — przerwał Wilkjmarszcząc brwi.

— Normalnie, alejami, potem w lewo. Przeskoczyłem zaraz za tym palącym się

czołgiem...

— Jeden czołg się pali?

Olbrzymi hełm zachybotał w tył i w przód, przykrywając kartofelkowaty nos.

Dwudziestu żołnierzy na ten widok parsknęło śmiechem. Wilk odwrócił się wściekły.

— Jerzyk, Liliput, Mały! Rozpoznanie! Wykonać! Ty obejdziesz teren od ulicy! —

warknął w stronę Żbika.

Chłopcy zniknęli za pogruchotanym słupem ogłoszeniowym, który służył im za punkt

obserwacyjny.

— Jaki pseudonim? — spytał Wilk przyglądając się uważnie chłopcu. Może i jego

wygląd był zabawny, ale droga, jaką przeszedł pod ostrzałem, do zabawnych

nie .należała.

41

Łącznik przesunął hełm na tył głowy i spojrzał na dowódcę. Minę miał

nieszczególną.

— Nie maim — rozłożył ręce w niemym geście rozpaczy. — Jeszcze nie tego...

— Skąd jesteś

background image

— Z Woli.

— Rodzice żyją? — Wilk zdawał sobie sprawę, że tego rodzaju pytań nie zadaje

się w czas grozy, ale jako dowódca, musiał wszystko wiedzieć.

Chłopcu drgnęły usta. Walczył przez moment z ogarniającą go niemocą. Potem się

poddał. Dwie łzy spłynęły po policzkach, żłobiąc bruzdy w ubrudzonej twarzy.

— Nie. Zginęli. Tato we wrześniu... znaczy w trzydziestym dziewiątym, a mama

niedawno. Pod gruzami. Siostra też. — I nagle, jakby zdając sobie sprawę, że nie

wygłosił tego wszystkiego tonem godnym żołnierza, wyprężył się w postawie na

baczność. — Melduję, że...

— Chwileczkę — przerwał Wilk. Już od paru sekund wsłuchiwał się w odgłosy

dochodzące z zewnątrz. Za morzem gruzów, gdzieś od^strony alej znów nadciągały

czołgi. Ich jednostajny pomruk potęgował się w rozgrzanym do białości powietrzu.

Najmniejszy wietrzyk nie chłodził spoconych ciał.

Zgrzytnęła rozgnieciona obcasem cegła. To wrócił patrol. Mały wyprężył się.

— Panie dowódco, melduję, że trzy czołgi spalone. Widziałem je z daleka. To

robota naszych.

— Co z nimi? — głos Wilka, 'brzmiał głucho.

— Rudy dostał. Leży obok czołgu. Z tej odległości...

— Rozumiem! — przerwał dowódca. — Inni? Mały przecząco pokręcił głową.

— Nie widać. Możemy przeskoczyć obstrzał, i wtedy...

— Zabraniam! Może... jeszcze wrócą — dodał łagodniej. — Odmaszerować! — I

zwracając się do Żbika dorzucił ciszej — Weź moją lornetkę i wal na górę. Z

czwartego piętra spróbuj rozeznać, skąd te diabły podchodzą!

42

— Tak jest! — Żbik w paru susach zniknął za gruzowiskiem.

Wilk położył rękę na ramieniu chłopca.

— Teraz mów, z czym przychodzisz.

background image

— Ja... od majora Granita. Musieli się cofnąć... to jest... chciałem powiedzieć

przesunąć... — błękitne oczka błagały podporucznika o wybaczenie. Żaden

powstaniec się nie cofa! Nigdy! Czasem tylko przemieszczają swoje ugrupowania,

ale jest to taktyka... gra wojenna! A on tutaj o cofaniu! Ech...

Cień uśmiechu przemknął przez spieczone usta podporucznika Wilka. Zdjął

furażerkę i otarł czoło.

— Dalej.

— Przeszli na Mokotów. Major powiedział, żeby się pan porucznik tutaj trzymał.

Tak powiedział. I mam... mam od niego to na piśmie! — chłopak zaczął grzebać w

torbie. Wyjął pęk kluczy, zwitek drutu i kłębek sznurka. Wszystkie te swoje

skarby układał na ziemi sumiennie, jakby przedstawiał je do nagrody za ich urodę,

przydatność i niezawodność.

Wilk nie przeszkadzał. Rozkaz był i tak dla niego dostatecznie jasny. Mają tu

zostać i bronić kwartału przed wdzierającymi się czołgami.

Łącznik wreszcie wyciągnął meldunek. Podał go w dwóch palcach, jakby bojąc się

ubrudzić kawałek niebieskiej kartki. Wilk uważnie przeczytał. Ze zmarszczonymi

brwiami zmiął papier w kulkę.

Chłopak patrzył i oazom nie wierzył. „Więc ten meldunek nic dla niego nie

znaczy?"

Wilk nagle oprzytomniał. Zobaczył szeroko otwarte oczy dziecka. Uśmiechnął się.

A potem zaraz spoważniał.

— Meldunek zrozumiałem. Dobrze wykonałeś swoją robotę. Mógłbyś już wracać,

gdyby...

Nagły huk targnął powietrzem. . Z góry posypały się kawałki muru. Powietrze

drgało od wstrząsu zamazując kontury domów tumanami pyłu.

43

— Kryć się! — wrzeszczał Żbik zbiegając z górnego punktu obserwacyjnego. —

background image

Chyba nas wymacali!

Jakby na potwierdzenie tych słów straszliwy grzmot przetoczył się przez morze

ruin. Czteropiętrowy kikut wypalonego domu drgnął w posadach i zaczął się kłaść

ukosem, jakby był z dykty czy papieru.

Wilk otworzył usta do krzyku. W ułamku sekundy, jak na zwolnionym filmie,

zobaczył opadającą w ich kierunku ścianę z cegieł. Pociągnął dzieciaka za rękę i

runął w prześwit pomiędzy bramą a słupem.

Powietrze grzmiało od salw. W kurzu wirującym miliardem ceglanych drobin migały

postacie bardziej przypominające zjawy niż żywych ludzi.

— Żyjesz? — wykrztusił Wilk odlepiając się od gruzowiska, spod którego

przygnieciony, ale cały i zdrowy gramolił się chłopak. Hełm spadł mu z głowy i

potoczył się w stronę ulicy. Małe oczka mrugały rozpaczliwie.

— Ja tak. A pan? Ale... przysolili!

Wilk nie odpowiedział. Rozglądał się dookoła, chcąc zorientować się w rozmiarach

strat.

— Chłopcy, do mnie! Tu jestem! — zawołał. Głos miał schrypnięty. Kurz dostał

się do tchawicy i dusił.

Zaczęli się schodzić otrzepując panterki.

— Wszyscy są?

Odpowiedziało parę głosów. Od strony gruzów i świeżo zwalonej ściany dochodziły

jakieś jęki.

— Dwóch przysypanych! — krzyknął Mały rzucając się w tamtym kierunku. —

Chłopaki, szybko do roboty! Za chwilę może runąć druga ściana!

Powstańcy rzucili się na oślep. Nie było łomów ani oskardów. Gołymi rękami

wyrywali kawały cegieł, żelazny pręt znaleziony w piwnicy posłużył za podnośnik.

Z głębi gruzowiska dochodziły nieustanne jęki.

— To Jerzyk i Liliput! — wysapał Żbik unosząc ciężar ponad siły.

background image

— Żyją? — spytał Wilk pochylony nad otworem.

44

— Tak. Ale chyba są pogruchotam.

Wilk przygryzł wargi. Myśl jak błyskawica przeleciała mu przez głowę: „Szpital

na Krakowskim za daleko. Jak się tam dostać. I kto przeniesie rannych?" On sam

musi tu tkwić, rzucać butelki zapalające na czołgi, które ich właśnie ostrzelały.

Taki dostał rozkaz. I wykona go. Poczuł czyjeś dotknięcie. To łącznik,

znalazłszy już swój hełm, szarpał dowódcę za rękaw.

— Ja wiem, gdzie jest punkt opatrunkowy — powiedział poważnie. — Mogę

poprowadzić...

Wilk spojrzał na chłopca i zamyślił się.

— Gdzie ten punkt?

— W kościele.

Podporucznik przetarł dłonią brodę. „Kościół? Jaki kościół?" Nie mógł go sobie

przypomnieć żadną miarą.

Wydobyto rannych. Obaj mieli liczne złamania i otwarte rany. Obaj nie nadawali

się do dalszej walki.

— Żbik, czy mamy z czego sporządzić nosze? Zastępca dowódcy zastanowił się.

— Można by z tych desek, które są w piwnicy. To były drzwi... kiedyś...

Liliput leżał na ziemi z zamkniętymi oczami. Nos wyostrzył mu się, zbielał.

Widać było, że bardzo cierpi. Wilk pochylił się nad nim.

— Odtransportujemy cię do punktu opatrunkowego, Liliput.

Mały obejrzał się zdumiony.

— Kto ich odniesie?

— Ty. I ten... dzieciak. To znaczy... om wam pokaże drogę. — Zniżając głos do

szeptu, dodał: — Sam wiesz, że tu zostać nie mogą!

Mały nic nie odrzekł. W oceanie ruin bronionych zaciekle przez garstkę

background image

powstańców nie było dla nikogo nadziei.

Wilk podszedł do chłopca, który Stał nie opodal przytulając do piersi swoją

brezentową torbę.

— Jak się nazywasz?

45

— Jasiek... tego... Kowalsiki.

— Mówiłeś o jakimś kościele? Gdzie on?

— Trzeba iść na zachód — chłopiec? ręką wskazywał kierunek. — Bliska Wola,

panie poruczniku.

Wilk już wiedział. Przypomniał sobie mały kościółek stojący na placyku otoczony

kulistymi akacjami. Jakiś obraz sprzed wojny majaczył mu w pamięci. Kiedy tam

był? Kiedy? Poruszył głową, jakby chcąc strzepnąć natrętną myśl, która nie mogła

oblec się w ciało.

— To niemożliwe! Tam są Niemcy! Jaś skinął głową.

— Są. Ale ja znam przejście. Słowo honoru, panie poruczniku!

W jego oczach był nie tylko żal za niewiarę, był tam również upór. Tragiczny

upór żołnierza.

Wilk chciał coś powiedzieć, usprawiedliwić się, ale jego uszu dobiegł hałas od

strony barykady. Ostrożnie wychylił głowę. Piarżyskiem, otwartym na obstrzał

sadziło w ich stronę trzech powstańców.

— To Jacek, Strzała i Gwint! — wrzasnął mu 'nad uchem Żbik. — Wracają!

Nagle ciszę przerwał ostry grzechot karabinu. Jedna z postaci' zachwiała się,

wyrzuciła w górę ręce i padła na ziemię.

— Jacek! — szepnął Wilk. — Dostał! Żeby ich piekło pochłonęło, tych gołębiarzy!

Dwaj pozostali przeskoczyli ulicę. Za chwilę byli już w prowizorycznym schronie.

— Panie poruczniku — meldował zdyszany Strzała — trzy czołgi spaliliśmy. Reszta

odeszła, cofnęła się, ale... wracają. Jacek... dostał.

background image

— Wiem — odparł Wilk. — Widziałem. — A... reszta?

— Rudego zastrzelili z czołgu, Chrobry dostał się pod gąsienice, a Bohdan...

Bohdanowi granat rozerwał się w ręku. Jakiś pech!_

46

Wilk otworzył usta, ale nic nie powiedział. Wyjął z kieszeni swój granat,

ostatni, i pilnie mu się przyglądał.

— Pan porucznik da—mruknął Gwint wyciągając rękę.

— Ja się na tym znam. Sam pomagałem przy ich produkcji.

— Wziął granat, oddalił się na bezpieczną odległość. Wzrok Strzały spoczął na

chłopcu, który ciągle jeszcze

przyciskał do piersi brezentową torbę.

— A to kto? Po co nam tu dzieciak?

— Jestem łącznikiem! — wypalił Jaś spychając opadający na oczy hełm.

— Zostaw go! — powiedział spokojnie Mały i odciągnąwszy kolegę na bok

relacjonował: — Mamy dwóch rannych: Jerzyk i Liliput. Przysypało ich, jak ten

czołg puknął z działa w nasz dom. Widzisz, jak tu teraz... Każdy ma tylko

opatrunek osobisty... żadnych lekarstw, sam wiesz...

— Cholernie chce mi się pić! — Strzała nie mógł nawet oblizać spieczonych warg.

— Szukaliśmy studni po drugiej stronie. Dlatego tak długośmy marudzili.

Chcieliśmy wam przynieść... żeby choć deszcz...

— Deszczu nie było od czternastu dni — mruknął Kondor, osiłek o oczach tak

jasnych, ze aż białych. — Mogę spróbować dostać się do tej studni o trzy ulice

stąd. Jak dowódca pozwoli. Mały podrapał się za uchem. Podszedł do dowódcy i coś

z nim szeptał na boku. Widać uzyskał zgodę, bo mrugnął na Kondora. Ten bez słowa

chwycił pogięte cynowe wiadro i cicho, jak tylko mógł najciszej przeskoczył do

bramy. Chłopcy wstrzymali oddech.

— Pozwoliłeś mu? — zdumiał się nadchodzący Żbik. Wilk wzrokiem wskazał na obu

background image

rannych.

— Bez wody nie przeżyją. Muszą pić... chociaż oni.

— Kondor nie ma żadnych szans! Tam, o dwie ulice dalej siedzą na dachu

gołębiarze. Tylko czyhają na taką ofiarę z wiadrem.

— Nie kracz! — syknął Wilk. — Ktoś musiał pójść. Mogłeś ty! — i odszedł w

kierunku, gdzie pod prowizoryczną osłoną z brezentu leżeli ranni.

47

Żbik zaciął usta. Poczuł, że siły odmawiają mu posłuszeństwa. Usiadł na

gruzowisku, czując, jak pot spływa mu strumykiem po plecach. Kula slpńca stała

wysoko nad miastem. Przez czerwonawą mgłę jej blask miał kolor krwi.

Czołgi nawracały. Jękliwy zgrzyt gąsienic słychać było aż tu. Przebijały się z

trudem, dążąc do połączenia z pozostałymi siłami hitlerowskich wojsk. Czyniły to

z piekielnym uporem. Ciężkie „pantery", czterdzieści pięć ton wagi, sto

dwadzieścia milimetrów grubości pancerza, zbrojne w działa dalekosiężne, w

zdecydowanych ludzi, dla których gardłowy rozkaz był wszystkim.

Powstańcy doskonale zdawali sobie z tego sprawę. I dla nich rozkaz majora Groma

był najważniejszym i jedynym, jak na razie, do wykonania. Tylko siły były

nierówne. Ale tak z jednej, jak i z drugiej strony barykady byli ludzie zdolni

ponieść najwyższą ofiarę — śmierć.

— Nadchodzą — meldował Żbik. — Przebijają się przez pierwszą barykadę, którą

ustawili tu tydzień temu chłopcy z oddziału porucznika Szyszki.

— Przejdą? — zainteresował się Mały. W jego pytaniu nie brzmiała nuta strachu.

Pytał rzeczowo, jak człowiek, który przymierza się do jakiegoś czynu i ma w tym

nieznanego sobie rywala.

Wilk nie odpowiedział.

— Gdzie Kondor?

— Jeszcze nie wrócił! — mruknął Żbik. — Mówiłem...

background image

— Nie interesuje mnie, co mówiłeś! Trzech ludzi do mnie! — krzyknął w stronę

piwnicy, gdzie żołnierze szu-

• kali choć trochę ochłody przed palącymi promieniami słońca. Poderwało się

sześciu. Wilk zmierzył ich wzrokiem i wybrał trzech.

— Weźmiecie butelki i przebijecie się przez ulicę mając za osłonę wraki

tramwajów! Podchodzić ostrożnie i z boku. Jasne?

— Tak jest!

— Wykonać!

48

Żołnierze zasalutowali i zniknęli w ulicznym labiryncie. Znali te przejścia,

niektóre sami poszerzali po ostatnim bombardowaniu. Tędy przewidywali od Wrót po

zlikwidowaniu czołgów.

— Co z Kondorem? — niecierpliwił się Wilk. I choć tak opanowany, zimny, z

dystansem do ludzi, nie mógł się doczekać jego powrotu.

— W tamtą stronę przeskoczył — meldował Strzała —? sam widziałem. No... i nie

było słychać strzałów, ale nie wiem... — urwał, bo nagle blisko gwizdnął pocisk.

— Nie kr acz!— mruknął Żbik.

Strzała spojrzał na niego z urazą. „Kto kracze? Kondor nie głupi, zabić się nie

da!" — odszedł na bok i z ukosa spoglądał na dowódcę i jego zastępcę.

Znów zagrzechotały kule i jednocześnie, gdzieś za rogiem coś brzęknęło.

Chłopcy rzucili się na pomoc. Podając sobie wiadro ponad głowami pomagali

koledze w przecisnięciu się przez otwór jak gdyby za mały dla potężnej postury

Kondora, Dopiero gdy kubeł do połowy napełniony czerwonawą, żelazistą wbdą

stanął na podpórkach z cegieł, wszyscy poczuli, jak straszliwe pali ich

pragnienie. Wysuszona skóra pękająca na łokciach, nadgarstkach i twarzy domagała

się choć odrobiny wilgoci.

Wilk przełknął ślinę. Opanował się z trudem.

background image

— Mały, napoić rannych, zostawić dla nich dwie pełne manierki, reszta do

podziału! — podszedł do Kondora i rzekł sucho: — Dziękuję.

Kondor wyjął z kieszeni granat. Podał go dowódcy.

— Jest w porządku. Sprawdziłem.

Wilk skinął głową. Nasłuchiwał odgłosów docierających z miejsca, przez które

usiłowały się przebić „pantery". Chrzęst żelaza nie zwiastował niczego dobrego.

Widać stalowe pudła gniotły bez trudu tramwajową barykadę.

Ranni cicho jęczeli. Otwarte złamania groziły zakażeniem. Osobiste opatrunki już

nie wystarczały.

49

— Gdzie dzieciak? — spytał Wilk swego zastępcę.

— Siedzi w piwnicy.

— Zawołaj go!

Chłopak wychynął zza załomu. Ogromny hełm kolebał mu się na głowie w przód i w

tył. Ciągle przyciskał do boku brezentową torbę.

— Kowalski!

Drobna postać wyprężyła się służbiśeie.

— Umiesz się obchodzić z mapą?

Ochotnik postąpił krok naprzód. Jego usta tworzyły cienką kreskę.

— Tak jest — powiedział sucho.

Wilk rozłożył na kamieniach plan miasta.

— Jak się przedostać do punktu opatrunkowego? No... którędy byś poprowadził

ludzi?

Jaś wydął wargi. Odsunął z nosa hełm i spojrzał podporucznikowi prosto w oczy.

— Z przeproszeniem, panie poruczniku, ten plan jest do... tego... już dawno

nieaktualny! Nie ma ani tych ulic, ani tych przejść.

Wilk bez słowa zwinął mapę i rzucił pod mur. Dobrze wiedział, że chłopiec ma

background image

rację.

Jakiś łoskot wstrząsnął powietrzem. Ściana drgnęła, ale nie runęła. Teraz

nastąpiło kilka wybuchów po sobie.

— Jeden czołg! — klasnął w ręce Mały.

Jakby na przekór tym słowom znów zagrały silniki. Łoskot i zgrzyt gąsienic zlały

się w jeden przerażający huk. Teraz nikt już nie wiedział, co się stało. Znów

ponad ulicami szło echo jazgotliwe, złe, zwiastujące śmierć.

Wilk zrozumiał, że dłużej czekać nie można.

— Mały, do mnie!

Poderwali się obaj: Mały i chłopiec. Ten ostatni wyczuł nieomylnie, że nadeszła

jego chwila. Okrągłymi jak guziki oczami wpatrywał się w dowódcę.

— Ułóżcie rannych na noszach. Dam ci jeszcze trzech ludzi. Dzieciak prowadzi!

50

Chłopiec zmarszczył brwi. W tej tak strasznej i groźnej chwili dla niego liczyło

się jedynie słowo: dzieciak.

— Jestem łącznikiem — przypomniał z wyrzutem. — Jaś Kowalski, łącznik.

Wilk niecierpliwie machnął dłonią.

— Kogo wybierzesz? Mały zastanowił się.

— Silnych, <

— Silnych, to i ja potrzebuję! — żachnął się dowódca.

— Pan porucznik potrzebuje przede wszystkim sprytnych. Żeby się nie dali zabić.

A mnie, do noszenia rannych, potrzeba wyłącznie wyrwidębów.

Wilk westchnął. Mały, jak zwykle, miał rację. Skinął głową. — Wybierz trzech. Za

trzy minuty macie być gotowi! I jeszcze... — zawahał się na moment — gdyby co...

gdybyśmy tutaj., pamiętaj, przekaż meldunek majorowi Gromowi. Będziemy walczyli

do końca.

Mały zasalutował. Dopiero dwa kroki dalej otarł oczy. Łzawiły.

background image

Wyszli żegnani ukradkowymi spojrzeniami kolegów. I choć los ich był jednakowy,

wszędzie groziła śmierć, to jednak ci, co zostawali, byli jej nieomal pewni.

Długi, Czarny, Kondor, Mały i łącznik bez pseudonimu kroczyli ostrożnie,

dźwigając prowizoryczne nosze. Każdy z nich, gdyby mu dano wybór, wolałby zostać

i walczyć u boku kolegów. Takie same uczucia miotały obydwoma rannymi. Ból nie

odebrał im, litościwie, świadomości. Rany nie były śmiertelne. Obaj wiedzieli,

że oddział podporucznika Wilka dziś lub najdalej jutro przestanie istnieć. Z

zaciśniętymi zębami znosili bez jęku każde potknięcie, każdy wstrząs. Mały

oddziałęk szedł w milczeniu aż do ulicy. Tu niebezpieczeństwo wzrastało

stokrotnie. Samotny żołnierz przeskoczy, ale dwóch, i to obciążonych noszami...

mało prawdopodobne. A jednak trzeba było.

Mały cicho gwizdnął na palcach. Jednocześnie dał wzrokiem znak chłopcu, żeby się

przyczołgał.

51

— Postaram się odwrócić uwagę gołębiarzy — szepnął — wy skaczcie, ale nie

wcześniej, niż dam znać! Gdyby co... to pamiętaj! Dostałeś rozkaz

przetransportowania rannych. I musisz go wykonać!

— Tak jest — szepnął chłopiec.

Zaczaili się przy wyjściu z piwnic' Tylko tędy prowadziła droga do ruin po

przeciwległej stronie ulicy. Tam też były piwnice z poprzebijanymi przejściami.

Można było się przemknąć. Ale teraz czekało na nich pierwsze poważne

niebezpieczeństwo.

Mały przeezołgał się 'do wyjścia. Rozejrzał się. Na nic. Gołębiarze, niemieccy

strzelcy wyborowi siedzieli pod dachem jedynego ocalałego tu budynku. Zostali

złapani w pułapkę przed paroma dniami, kiedy powstańcy opanowali cały kwartał.

Ale bronili się zaciekle. Mieli trzy karabiny maszynowe, miotacze ognia i

amunicję bez ograniczeń. Teraz, gdy przebijały się ich własne czołgi, stokrotnie

background image

zwiększyli uwagę.

Mały miał tylko jedno wyjście: dostać się na taką samą wysokość i rzucić granat.

Jeśli nawet nikogo nie trafi, to spowoduje chwilowe zamieszanie, wystarczające,

by czterech chłopców z noszami przeskoczyło ulicę. Spojrzał w górę. Wysoko.

Jedynym punktem, z którego mógł dokonać swego szaleńczego czynu, był komin

sąsiedniego domu wypalonego od parteru po dach. Mały cofnął się. Musiał o tym

wszystkim powiadomić chłopców.

— Wybuch granatu to dla was znak, że można skakać.

— Powinniśmy to zrobić wszyscy razem, ale... dzieciak nie udźwignie drugich

noszy.

Kondor spojrzał na rannych.

— Trzeba te nosze jakoś chwilowo połączyć... jeśli Niemcy na dachu wpadną w

popłoch, powinniśmy sobie poradzić...

— Róbcie jak chcecie — skinął głową Mały. — Ja muszę znaleźć się w okolicach

komina... Kondor — szepnął do kolegi — gdyby co, to ty...

52

Kondor odruchowo poprawił beret z orzełkiem. „Gdyby co--- to jasne, że

poprowadzi oddział dalej..."

Mały zniknął. Pięciu żołnierzy, w tym dwóch rannych i łącznik Kowalski zacisnęli

kciuki. Liczyli minuty, potem sekundy.

— Pamiętajcie, walimy w tamtą dziurę — powiedział Kondor do Długiego, wskazując

duży otwór przekopany w czasie walk o ten kwartał. Otwór szczęśliwie znajdował

się na wprost ich stanowiska, tyle że dzieliła go odległość dwustu metrów.

— Ty, Jasiek — Długi skinął na chłopca — podeprzesz . nosze z tyłu. Dasz radę?

Łącznik poważnie kiwnął głową.

Czekali. Czekającym zawsze wydaje się, że czas stanął w miejscu. Z palcami

wczepionymi w prowizoryczne nosze, by nie stracić ani sekundy, pochyleni nisko

background image

nad ziemią wyglądali raczej na krótkodystansowców, którzy za sekundę wyskoczą z

bloków, by pędzić bieżnią do mety.

Granat grzmotnął gdzieś bardzo wysoko.

Chłopcy sprężyli się, wypadli na ulicę i nie zważając na gardłowe okrzyki gdzieś

z samej góry, sprintem, nie czując nawet potwornego ciężaru noszy, dopadli

zbawczego otworu. Ulica pozostała za nimi. Na razie byli bezpieczni. Tylko

krwawiący Liliput cichutko jęczał. Widać ból odnowił się na skutek urazu. W

czasie szaleńczego biegu nikt nie myślał o delikatności. Chodziło wyłącznie o

życie.

— Czekamy na,Małego — wysapał Kondor zdejmując beret. Jego włosy, szare od

kurzu, przylepiły się do skóry. — Może po tej stronie jest jakaś czynna studnia?

— Weźcie wodę z manierki — wyszeptał ranny Je-rzyk. — My wytrzymamy.

— Każdemu należy się po łyku — rozsądził Czarny przysiadając na piętach.

Sprawiedliwie podzielił płyn pachnący żelazem.

Łącznik wypił swoją porcję jednym haustem. Okrągłe oczy badały stan piwnic, w

których się znaleźli.

;>?

— Znajdziesz przejście? — zaniepokoił się Długi.

— Tak. Teraz na prawo.

— W aleje? — zdumiał się Kondor. — Przecież stamtąd walą czołgi!

— Wiem — chłopiec patrzył jasnym wzrokiem spod ogromnego hełmu. — Ale tamtędy

jest jedyne przejście. I Niemcy o nim nie wiedzą. Kiedy szedłem do was, też były

tam czołgi. /

Kondor niecierpliwił się. Grzechotanie karabinu maszynowego nasiliło się. Mały

nie nadchodził.

— Miał tylko jeden granat — powiedział Długi — teraz już nie przeskoczy. Nie

puszczą go.

background image

Kondor usiłował wyprostować swą zwalistą postać.

— Idziemy — powiedział chwytając nosze.

— A Mały? — żachnął się Czarny. — Chcecie go zostawić?

Łącznik spojrzał na starszego kolegę. Jego wielki hełm znajdował się poniżej

piersi Czarnego.

— Wróci do podporucznika Wilka. I tam będzie walczył razem z nimi.

Czarny umilkł. Bez słowa dźwignął nosze. Teraz było ich już tylko czterech.^ I

dwóch rannych, którzy cierpieli w milczeniu.

Dzieciak szedł na przedzie uginając się pod ciężarem bez jednego słowa skargi.

Czarny wiedząc, iż jest to dla niego nadmierny wysiłek, starał się pomóc chłopcu

w miarę swoich możliwości. Po upływie pół godziny zbliżyli się już na tyle do

alej, że słyszeli wyraźnie, jak grzechoczą gąsienice „panter" po bazaltowej

kostce przysypanej gruzem. Ten dźwięk natrętnie wdzierał się w uszy, łomotał w

udręczonym mózgu, drgał echem wśród pustych ścian.

Tuż przed następną pułapką przysiedli na murku. Chłopiec pogrzebał w brezentowej

torbie i wyciągnął połowę bochenka czarnego, gliniastego chleba. Oczy mężczyzn

zaświeciły się. Nie jedli od czasu, gdy pikujące z gwizdem sztukasy

zbombardowały kuchnię, a przy okazji jedyną

5 i

telefoniczną linię łącznościową, jaka znajdowała się w tym kwartale. Zginęło

paru chłopców i sanitariuszka Iza. Chłopiec ważył chleb w dłoniach.

— Kto ma nóż?

Długi wyjął scyzoryk o trzech ostrzach. To była jego jedyna broń osobista.

Pistolet bez nabojów zostawił Żbikowi. A nuż zdobędzie skądś amunicję?

Chłopiec kroił uważnie sześć jednakowych kromek. Dzielił się uczciwie i

sprawiedliwie.

Zjedli. Tylko Jerzyk odmówił. Gorączkował i coraz to pokasływał. Widać nie tylko

background image

złamana kość dokuczała.

— Idziemy!

Kondor podniósł się z miejsca. Za nim reszta.

— Ty, Kowalski — powiedział — zrób rozpoznanie! Tylko się nie daj ustrzelić

byle frycowi!

Chłopiec machnął dłonią i zniknął u wyjścia z piwnicy.

— Fajny dzieciak — mruknął Czarny obciągając prze-poconą panterkę. — Sprytny!

— Głupiś — warknął Kondor z pochmurnym czołem — powinien, szczeniak, u matki za

pazuchą siedzieć, a nie bawić się w wojnę!

— On nie ma nikogo — wtrącił cicho Liliput. — Niemcy wytłukli mu całą rodzinę.

— Takie buty — westchnął Kondor — ale wszystko jedno, za młody na taki los!

Łącznik wychynął bezszmerowo zza załomu.

— Melduję, że może da się przejść.

— Co to znaczy „może"! — wściekł się Długi.

— Jak odkopiemy wyjście. — Jaś nie dał się tak łatwo zbić z tropu. — Nasi

zlikwidowali czołg, który się wbił bokiem w mur. Tam było najlepsze wyjście.

Trzeba tylko odwalić trochę gruzu i...

— Dobra — przerwał Kondor. — Idziemy. Odgruzowanie szło dość łatwo. Jadące górą

„pantery"

skutecznie zagłuszały wszelką działalność powstańców.

— Którędy teraz? — spytał Kondor.

ss

— Na drugą stronę ulicy. Do budynku dawnego liceum. Tyle... że pod ostrzałem.

Jerzyk znów jęknął głośno. Widać ból stawał się nie do zniesienia.

Nagle Czarny zastygł w bezruchu. Palcem czerwonym od ceglanego pyłu wskazywał

coś na ulicy. Długi zbliżył się i ostrożnie wyjrzał.

— Co tam jest?

background image

— Riksza. Tam stoi porzucona riksza! Jeśli dobrze widzę, nie jest zepsuta. Oba

koła...

Kondor odsunął go, zerknął i zatarł dłonie. To byłoby znakomite wyjście z

sytuacji. Umieszczenie rannych na rikszy rozwiąże problem dalszego transportu.

Przejścia piwnicami i tak już się skończyły. Pozostawały tylko ulice.

— Kto pójdzie? — spytał Czarny z nadzieją.

Kondor ocenił sytuację. Riksza nie znajdowała się daleko, tylko dojście do niej

nie należało do łatwych. Początkowo pod osłoną unieruchomionego czołgu, a

potem... właśnie, co potem?

Nagle, zanim ktokolwiek się odezwał, wyprysnął zza lufy spalonego czołgu łącznik

Kowalski. Kilkoma susami przesadził odsłonięty odcinek i zapadł po przeciwległej

stronie. Nikt nie strzelił.

Kondor/ ze świstem wciągnął powietrze.

— Smarkacz! Bez rozkazu!

— Sam mówiłeś, że za młody na żołnierza — roześmiał się Czarny.

Długi zacisnął pięści. Aż do bólu wpatrywał się w poruszającą się po drugiej

stronie postać chłopca. Łącznik miał teraz około dwudziestu kroków do wehikułu,

który, jak pobieżnie sprawdził, był cały i zdatny do użytku, jeśli nie liczyć

poszarpanego siedzenia. Ale to drobiazg bez znaczenia. Przykucnął i z tej

perspektywy uważnie badał górne piętra dawnego liceum, gdzie, jak wiedział,

siedzieli Niemcy. Z małego okienka tuż pod ostrzelaną rynną wystawała lufa

karabinu maszynowego.

56

M^^B

— Żeby ich... — zamruczał, ostrożnie posuwając się parę kroków dalej, ciągle

ukryty za stosem desek z barykady. Riksza była już blisko. Sapiąc z przejęcia,

posuwał się dalej. Nie czuł nawet, że ostre odłamki cegieł ranią mu do krwi

background image

kolana. Miał jeden cel i jemu podporządkował wszystko: ból, strach, a przede

wszystkim nienawiść. Wyciągnął rękę. Jeszcze parę centymetrów i opalona dłoń

chwyciła za obręcz koła. Rozległ się cichy brzęk. Chłopiec zamarł w bezruchu.

Lufa karabinu ani drgnęła. „Chyba usnął, głupi gołębiarż" — pomyślał i złośliwy

uśmieszek wypełzł mu na spieczone usta. Pomalutku, bacząc, by nie narobić hałasu,

przesunął się pod koła rikszy. Postanowił, że wyprowadzi pojazd możliwie nie

wychylając się spod niego. Tak było najbezpieczniej chociaż ogromnie niewygodnie.

Opadł na czworaki i czując na plecach ciężar, posunął się do przodu. Riksza

drgnęła i ruszyła. — „To wcale nie jest takie trudne!" — pomyślał i wytężył siły.

Był dwunastoletnim niedożywionym chłopcem, a nie atletą. Ale w tych warunkach

nawet siłacz nie dawał żadnych gwarancji. Lewe koło zabrzęczało niebezpiecznie.

Chłopiec iprzywarował. Odczekał chwilę, która trwała całe wieki. Potem ruszył

dalej. Czuł się jak ślimak dźwigający na barkach swoją skorupę, tyle że ta

skorupa miała służyć innym. Był już w połowie ulicy, kiedy Niemcy zauważyli ruch.

Lufa karabinu zniżyła się, zaterkotało, plunęło ogniem. Chłopiec usłyszał

pacnięcie w hełm. Był to najprawdopodobniej rykoszet z bardzo osłabioną siłą

rażenia.

Siedzący w ukryciu powstańcy zacisnęli wargi. Ranny Jerzyk zamajaczył w gorączce.

—•? Żyje — odetchnął z ulgą Kondor. — Jedzie dalej!

Chłopiec istotnie posunął się o dobre dwadzieścia kroków. Teraz już nie musiał

uważać na hałasujące koła odarte z gum. Wiedział, że Niemcy mają go na muszce i

będą się starali nie spudłować. Nie stanowił jednak wygodnego celu. Trochę

osłaniały go resztki dawnej barykady.

57

Znów zagrzechotał karabin. Jeden z pocisków odbił się od bazaltowej kostki ulicy

i poszedł bokiem trafiając w metalową ramę kierownicy. Pękła z cichym

dzwonieniem. „Zniszczą mi rikszę! — przeleciało mu przez głowę. —

background image

Niedoczekanie!" Popchnął pojazd ramieniem, nie bacząc na to, że nogi pozostają

odsłonięte. To wystarczyło. Następna seria unieruchomiła go na bruku.

Rozkołysana riksza nie powstrzymywana przez nikogo przejechała resztę drogi

własnym rozpędem i wpadła prosto w ręce powstańców. Na ziemi pozostało

rozciągnięte ciało chłopca.

— Trafili go! — Czarny miał łzy w oczach.

Kondor nie wahał się ani sekundy. Jak pocisk wyprysnął z kryjówki, zakosami

rzucił się w kierunku leżącego, chwycił go za barki i zanim Niemcy posłali

następną serię, był już z powrotom. Długi pochylił się nad dzieckiem,

sprawdzając, czy żyje. Żył. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w zarośnięte

twarze.

— Ale załatwiłem, co? — wyszeptał i skrzywił usta.

— Dostał w nogi — powiedział Czarny rozrywając swój osobisty opatrunek. —

Zatamuję mu krew.

— No, to mamy już trzech rannych — stwierdził filozoficznie Długi. — I jedną

rikszę.

— Zajmij się nią — powiedział Kondor. — Spróbuj naprawić co trzeba. — Pochylił

się nad chłopcem. — Kowalski, ty... nie umieraj tylko... — prosił widząc, że

oczy dzieciaka mętnieją.

— Nic mu nie będzie, jeśli go szybko odtransportujemy do szpitala — odezwał się

Czarny. — Chodźmy już!

Kondor zmarszczył brwi. Oceniał sytuację. Nie była łatwa, ale też nie należało

tracić nadziei. Wiedział, że musi dowieźć rannych. Taki miał rozkaz.

— Czarny, Długi, do mnie! — rozkazał sucho. Długi dokręcał obluzowany gwint

rikszy. Zdziwił go

ton Kondora. Otarł ręce o spodnie i zbliżył się.

— Chyba sami rozumiecie, że nie ma sensu iść dalej razem — zaczął Kondor cicho,

background image

by nie usłyszeli go ranni.

58

— Mamy rozkaz! — oburzył się Czarny.

— Teraz ja rozkazuję! — Kondor był stanowczy. — Rikszę może prowadzić tylko

jedna osoba.

Powstańcy nie odezwali się. To była prawda. Riksza to przecież coś w rodzaju

bagażowego roweru. Pedałować może tylko jeden. Siedzenie zajmą trzej ranni.

— Co mamy robić? — spytał Długi po chwili milczenia.

— Wracajcie do oddziału. Porucznikowi przyda się każda para rąk. I zameldujcie

mu o wszystkim.

— Tak jest — wyprężyli się służbiście. Sprawa była załatwiona.

Mgła rozwiewała się, rozmazywała, to znów kłębiła. Dziwne obrazy wyłaniały się z

mroku i ginęły. Jakieś białe twarze bez rysów, strzępki słów, czerń nad głową i

rozchybotane ogniki ni to lamp, ni świec.

Chłopiec otworzył oczy i zdumiał się. „Gdzie ja jestem? — Chciał się poruszyć,

ale ciało przeszył mu ostry ból. Dłoń namacała jakąś tkaninę. —? Bandaż? — Nad

głową, wysoko, trochę ukosem migotały plamy barw. Odwrócił oczy. Tuż obok,

zaledwie na odległość wyciągniętej ręki majaczyła czyjaś postać. Wielkie biało-

złote skrzydła, błękitna szata pełna skamieniałych fałdów i jasna twarz anioła.

Chłopiec przestraszył się. — Umarłem!" — przeleciało mu przez udręczony mózg.

Anioł trzymał w dłoniach lirę. Spod marmurowych, wąskich palców powinna była

płynąć muzyka. Ale dźwięk, który dotarł do jego uszu nie był z zaświatów. Na

'kamiennej posadzce stukały czyjeś kroki. Jasiek przymknął oczy. Ten łomot

stokrotniał w jego mózgu. Kiedy znów otworzył oczy, anioła już nie było. Zamiast

marmurowego lica pochylała się nad nim zarośnięta twarz Kondora. Chłopiec

uśmiechnął się, chciał coś powiedzieć, ale nie mógł otworzyć ust.

— Cicho — Kondor przysiadł na piętach. — Nic nie mów.

background image

— Ja nie umarłem? — wionęło z ust chłopca. — A ten... anioł, który tu przyszedł?

59

— Cicho. Jesteśmy w kościele. Ten anioł jest z marmuru. Tu jest szpital...

wszystkich was dowiozłem szczęśliwie... tą rikszą, pamiętasz?

— Tak.

— Nic ci nie będzie. Za jakiś czas wyzdrowiejesz — szeptał muskając brudną

dłonią jasne włosy chłopca. — Ty, Liliput i Jerzyk...

— A co z tobą? — spytał Jaś, z trudem rozwierając drętwiejące wargi. Trzeba się

było domyślać, o co pyta.

— Dołączę do majora Groma. Mokotów się trzyma! Tobie chciałem powiedzieć, że

jesteś dzielnym żołnierzem.

— Bez pseudonimu — szepnął chłopiec z goryczą. Kondor podniósł z ziemi hełm

małego. Czerwono-biała

wstążka była zakurzona i strzępiła się na końcach.

— Twój baniak też uratowałem. Patrz! — twarz powstańca rozjaśniła się ciepłym

uśmiechem. — Chcesz mieć pseudonim? Może „Baniak", co? Ten hełm cię jednak

uratował...

Chłopiec lekko pogładził wstążkę.

— Może być — szepnął. Mężczyzna podniósł się i wyprostował.

— Ja, kapral Kondor z oddziału podporucznika Wilka, nadaję ci pseudonim

„Baniak" i stwierdzam, że należysz do szóstego batalionu! Dam ci to na piśmie.

Szeregowiec Kowalski zadowolony? Chłopiec skinął głową. Był szczęśliwy. Twarz

Kondora zamazywała się, nikła, zlewała z kamienną twarzą anioła. I już nie było

na dobrą sprawę wiadomo, do kogo należą biało-złote skrzydła.

Lekarz pochylił się nad chłopcem. Zmierzył mu puls.

— Przeżyje? —Kondor nie mógł powstrzymać łez.

— Powinien — odparł lekarz ocierając zmęczoną twarz — o tyle, o ile to jest

background image

możliwe na wojnie.

Łagodny blask świecy padł na twarz śpiącego. To była wojna również dla takich

dzieci jak szeregowiec Baniak z szóstego batalionu.

Dniało. Naprzód zaróżowił się pas nieba nad rządami wierzb, co jak kury

siedziały na grzędzie pilnując dojrzewającego zboża. Potem jasność rozlała się

szeroko, obejmując las, wzgórza na zachód od młyna i drogę wiodącą do miasteczka,

po której tego ranka nie szedł nikt. Droga była piaszczysta, wyboista ze śladami

kolein wyżłobionych przez chłopskie furmanki.

W tę niedzielę lipcową wieś budziła się późno. Kury darły się, grzebiąc pazurami

suchą ziemię w oczekiwaniu na sypnięcie pośladu, z obory odezwało się przeciągłe

mu-czenie krowy. Nad lasem dźwięczała sygnaturka — znak rozpoczętego dnia.

W chałupie Kowalskich muchy z brzęczeniem odbijały się od okna gęsto zarosłego

doniczkami z kwitnącą fuksją. Jasiek obudził się i czekał na szuranie maminych

stóp zwiastujące wytęsknione śniadanie. W kołysce zrobionej własnoręcznie przez

ojca zapłakał kilkumiesięczny niemowlak. Za niedługą chwilę dom, już obudzony,

szykował się na powitanie świątecznego dnia. Tylko ojciec, w starych,

pamiętających wojaczkę zielonkawych spodniach, łaził po oborze dzwoniąc wiadrami.

Stary żuraw skrzypiał przeraźliwie, woda rozpryskiwała się tysiącami kropel.

Kiedy już zjedli — mleko z ziemniakami, do których matka sypnęła skwierczących

skwarek — Jasiek wyśliznął się do sadu. Przemaszerował przed rosochatą jabłonką,

która rodziła zielone i kwaśne owoce, przelazł przez dziurę w płocie i niepomny

na wołanie dochodzące z chałupy wyprysnął dróżką w stronę lasu. Po kilku

minutach zamknął się nad nim namiot zieleni. W ciszy i złotych błyskach

prostowały się paprocie migocąc kroplami rosy. Gęste poszycie pełne było

borówkowych liści, wśród których matowiały błękitnym nalotem dojrzałe jagody.

Jasiek kucnął i skubał smakowite kulki rozpryskujące się pod naciskiem języka w

ciemnoczerwony słodki sok. Zapamiętał się w tym zbieraniu tak, że nawet nie

background image

wiedział,

«3

kiedy zawędrował nad strumień, co wąskim, szybkim nurtem pchał się między

paprociami gulgocąc jak stado indyków. Nad nim wysokie, przekwitające trawy

poddawały swe wyliniałe kity powiewom porannego wiatru.

Nagle trzasnęła gałązka, zaszeleścił piasek. Ku strumykowi zbliżała się wysoka

kobieta odziana w wystrzępioną starą spódnicę. Z bluzki, nie cerowanej od co

najmniej kilku lat, zwisały pasma podartego materiału. Była bosa, Ostrożnie

stawiała gruzłowate stopy, jej siwe włosy powiewały w nieładzie. Szklistym, nie

widzącym spojrzeniem ogarniała drzewa, krzewy i płuszczącą w strumieniu wodę. Na

widok chłopca zatrzymała się. Dziwny ni to uśmiech, ni grymas wypełzł na jej

oblicze. W oczach zalśnił głęboki blask.

— Tu jesteś? — zapytała, a właściwie stwierdziła. Podwinąwszy nogi usiadła

wśród traw.

Jasiek skinął głową. Powstrzymał rękę z uzbieranymi jagodami, którą już niósł do

ust. Podsunął się do kobiety i podając je na wyciągniętej dłoni powiedział:

— Chcesz?

Chciała. Jadła ze smakiem przyglądając się przelatującym wśród drzew ptakom.

We wsi nazywali ją wariatką. Bo też nie była całkiem normalna choć, kiedy się

nie bała, potrafiła mówić zupełnie do rzeczy. Niejedna wiejska baba żegnała się

krzyżem, gdy wariatka stawała w obejściu prosząc o kawałek chleba lub parę

ziemniaków. Dawały, byle się jej pozbyć, byle zniknęła im z oczu.

Mieszkała w rozpadającej się chacie pod lasem, razem z kotem równie jak ona

zdziczałym.

Kiedy w 1945 roku rozdzielano chłopom ziemię — mówiono wtedy, że to reforma

rolna — nikt nie pamiętał o istnieniu tej kobiety. Nikt też nie sądził, że może

ona uprawiać rolę. I pewnie by tego nie umiała, choć chłopką była jak inne.

background image

64

Gdy przed ośmioma laty, tuż po zakończeniu działań wojennych wrócili do wsi

ojcowie rodzin, do wariatki nie wrócił nikt. Ludzie zapomnieli już, że była ona

kiedyś normalną kobietą. Osiem lat, to szmat czasu.

— Tato — pytał mały jeszcze Jasiek — dlaczego ją nazywają wariatką?

— Bo przygłupia ona — westchnęła matka — w głowie jej się pomieszało od tych

straszności.

— Jakich? — nie ustępował Jasiek unosząc na rodziców oczy niebieskie jak

kwiatuszki kwitnące nad strumykiem.

Ojciec pokiwał głową.

— Ta kobieta nie chciała oddać hitlerowcom resztki zboża, co je miała schowane

na czarną godzinę. Więc na jej oczach mordercy ze swastykami spalili jej

chałupę...

— I od tego zwariowała? Ojciec spojrzał spod oka na syna.

— W tej chałupie Niemcy najpierw zamknęli troje jej dzieci... a potem

podpalili...

Matka chwyciła się za głowę i z jękiem wypadła z chałupy. Znała już tę historię

od lat, ale za każdym razem przeżywała ją na nowo.

Jasiek spoglądał na ojca rozszerzonymi ze zgrozy oczyma. Już nie były takie

błękitne.

— Jak to? Spalili jej dzieci? Franciszek Kowalski spuścił głowę.

— Tak. Żołnierze hitlerowscy stali kordonem wokół chaty, nie dopuszczając

nikogo. Kiedy odjechali, przybiegli ludzie ze wsi, ale po chacie zostały jedynie

dopalające się zgliszcza. Ta kobieta osiwiała w ciągu jednej godziny. I nigdy

już nie -wróciła do zdrowia. Potem, po śmierci starego Kiełkowskiego zamieszkała

w chacie pod lasem. Stary nie miał rodziny, nikt się o chałupę nie upomniał...

Tę opowieść usłyszał Jasiek trzy lata temu. Odtąd próbował zbliżyć się do

background image

wariatki. Z czasem doprowadził do tego, że przestała się go bać, brała podawane

pożywienie, a nawet uśmiechała się do niego dziwnym skrzywieniem warg.

3 — Longplay z Kowalskim

65

Szły łata. Wariatka żyła poza wsią, a wieś, choć znała jej historię, nie umiała

jakoś ulżyć losowi nieszczęśliwej kobiety. Każdy miał swoje problemy, prawie

każdy opłakiwał utratę kogoś bliskiego. Wojna ustawiła tyle grobów... Dzieci,

jak to dzieci, goniły za nią po miedzy wrzeszcząc: Wariatka! Wariatka! Odganiane,

wracały. Niejeden oberwał za to pasem od ojca, niejedną sprała matka, niewiele

to zmieniło. Twarde prawa przyrody, trudne powojenne lata nie sprzyjały ludziom

dotkniętym przez los. Latem kobieta wynajmowała się do żniw. Za miskę zupy,

bochenek chleba, parę wiader ziemniaków, bo nikomu się nie przelewało. Ale

ludzie bali się jej oczu, spluwali przez ramię, jakby była duchem, a nie żywą

istotą.

Jasiek Kowalski, sam dość trudnego charakteru, widział w wioskowej wariatce, w

jej stosunku do otoczenia jakąś inność, coś, co sprawiało, że biegł pod las, by

pobyć choć przez chwilę obok tej istoty jakby z innego świata. Ze świata, którym

rządziły prawa tragedii i tajemnicy.

Od stycznia już było wiadomo, że wieś zostanie zelektryfikowana. To wielka

sprawa. W 1953 roku takiej decyzji nie podejmowano pochopnie. Kraj był

zniszczony, mienie rozgrabione przez okupanta, wojenne rany dalekie od

zabliźnienia. A jednak wola życia i chęć unowocześnienia zarówno przemysłu, jak

i rolnictwa, były motorem wielkich zmian. Tam gdzie nigdy dotąd nie widziano

żarówki, miała ona zapłonąć: w wiejskiej chacie pod nierzadko dziurawą i w

większości słomą krytą strzechą.

Taka była potrzeba dni, konieczność przywrócenia ludziom wiary w życie.

Zakończą już żywot naftowe lampy i smrodliwe kar-bidówki. Zabłysną pierwsze

background image

żarówki, w chałupach będzie jasno, jak w dzień.

Jasiek już się nie mógł doczekać. Wyślipiał oczy nad podręcznikiem do polskiego

przy migającej lampie, której

66

knot palił się nierównym płomieniem i marzył o tym, co nadejdzie.

Wiosenne roztopy trwały tak długo, że nie było mowy o rozpoczęciu prac przy

stawianiu słupów. Monterzy zjawili się we wsi dopiero po Wielkanocy. Zmieniał

się dotychczasowy krajobraz. Obok smukłych topoli i krzaczastych wierzb pojawiły

się nowe akcenty: słupy i druty, po których miał popłynąć prąd — łącznik ze

światem, którym dla wsi było dotychczas najbliższe miasteczko. Oprócz monterów

zjawił się też delegat rządu i w uroczystym przemówieniu wyjaśnił nieufnym

jeszcze chłopom, jakie pożytki niosą zmiany w ich dotychczasowym życiu.

A na razie wiejskie dzieciska chmarą oblegały ciężarówki z robotnikami i

sprzętem, patrząc chciwymi oczkami, jak się to nowe rodzi. W końcu słupy stanęły,

druty poziomo przecinające niebo w pięciolinię obsiadły jaskółki, porcelanowe

bezpieczniki lśniły w słońcu. Na podłączenie światła czekano. Miało zabłysnąć w

lipcowe święto.

Tymczasem trwały wczesne żniwa, bo lato było gorące i suche. Kłosy gęsto

poprzerastane kąkolem dojrzewały i lada chwila mogły zacząć się obsypywać. Do

dwudziestego lipca sprzątnięto już z pól całe żyto, szykowano się do owsa.

Tylko w chacie wariatki, tej pod lasem, czas jakby stanął w miejscu. Kobieta

żyła z dnia na dzień, obojętna na wszystko: żniwa, elektryfikację, chmury, grad

czy ciężarówki z robotnikami. Dla niej liczył się kęs chleba, zupa na dnie

garnka i życzliwa cisza drzew kołyszących się tajemniczo nad głową.

Teraz siedziała w trawie, bose stopy podwinąwszy pod rąbek obszarpanej spódnicy

i wsłuchiwała się w ćwierkanie ptaków. Jasiek kucał obok, bojąc się zbytecznym

słowem przerwać trwającą chwilę.

background image

Pierwsza odezwała się kobieta:

— Kiedy mi matka kupiła buty, tom je zawinęła w węzełek i schowała do skrzyni.

67

Chłopiec podniósł wzrok. Poprzez cienkie źdźbła traw obserwował drogą, co wiła

się pod lasem i ginęła w kępie wierzb.

r— Dlaczego? — spytał wypluwając zżuty listek zajęczego szczawiu.

Kobieta przesunęła dłonią po siwych kosmykach spadających na twarz. Jej puste

oczy spoczęły na podrapanych kolanach Jaśka.

— Mój też takie miał — ciemny palec dotknął zaskorupiałej ranki i cofnął się

błyskawicznie. — Synuś. Wojtek mu było. Po ojcu.

Jasiek zmartwiał. Nigdy dotąd nie wspominała swoich straszliwie zamordowanych

dzieci. Przestraszył się. Chciał wstać i wrócić do wsi, ale coś go

powstrzymywało. Spuścił oczy.

— Babkę mu przykładałam, żeby się goiło.

— Co? — pytanie rzucone przez chłopca było cichutkie. Takie prawie westchnienie.

Jednak dosłyszała. Szczupłymi palcami przesunęła po trawie. Nie znajdując, czego

szukała, pochyliła się nad źdźbłami, bacznie im się przypatrując. Zerwała coś z

cichym chichotem.

— Babka — powiedziała — ziele dobre na rany. Chcesz? Odsunął nogę. Nie chciał.

Jej ręka zawisła w powietrzu,

potem z palców wypadł zielony listek. Leżał teraz wśród innych, już bezużyteczny.

Jasiek z zaciśniętą krtanią patrzył, jak duży błękitnozielony żuk powoli wspina

się po jego krawędzi.

Kiedy znów podniósł wzrok, kobiety już nie było. Odeszła bezszelestnie, a może

nie usłyszał poprzez szum krwi, co huczała mu w uszach. Przestraszył się kobiety,

a ona to wyczuła. Wyczuła tym szóstym zmysłem, który mają ludzie wrażliwi lub

background image

nie całkiem zrównoważeni. Jasiek zagryzł wargi. Teraz dopiero zdał sobie z tego

sprawę. „Może już nigdy tu nie wróci? Może..." podniósł listek babki

68

i zbliżył do nosa. Poczuł zapach ziemi, piołunu i mokrego bagna.

Chłopiec nie spiesząc się pomaszerował brzegiem lasu. Sygnaturka na wieży znów

klekotała, a jej dźwięk zwiastował południe.

W chałupie nie było nikogo, jeśli nie liczyć starej Wier-ciochowej siedzącej na

ławeczce w sadzie koło kołyski z niemowlakiem. Dziecko machało rączkami i

roześmiało się na widok Jaśka ukazując bezzębną zaślinioną buzię. Jasiek też się

uśmiechnął, ale nie chcąc być posądzonym o wylewne uczucia dla malucha, wywalił

jęzor. Wiercio-chowa zamruczała coś pod nosem i pogroziła mu sękatym palcem.

Chłopiec pomyszkował w kuchni, znalazł kawał placka, odkroił spory kęs i wsadził

cały do ust na wypadek, gdyby mu chciano siłą odebrać. Ale nic mu dziś nie

groziło. Kuchnia była pusta, komórka też, i nawet w oborze nie było nikogo widać.

Jasiek żując ze smakiem okruszyny placka wyszedł'na drogę. Koło chałupy Jazgota

bawił sdę w piasku mały Kazik.

— Nie wiesz, gdzie nasi poszli? — Jasiek przystanął.

— Wiem..

— Gdzie?

Jasiek z uwagą przyglądał się, jak mały rysuje patykiem dwie równoległe linie z

takim zapamiętaniem, jakby od tego zależało całe życie.

— A co dasz?

Niestety, Kazik był istotą przekupną.

Jasiek nic nie miał do dania. W ustach rozpływało, się powoli wspomnienie placka.

Wzruszył tylko ramionami i poszedł przed siebie. „Pewnie poszli do wsi — myślał.

— Może do Dzierżoniów? E, nie, ojciec niechętnie tam chodził. Już raczej matka".

U Dzierżoniów pachniało świeżym ciastem. Jasiek łakomie przełknął ślinę. Wahał

background image

się: wejść, nie wejść. Wszedł, bo usłyszał głos matki:

68

— Wapno by mi się zdało. Nie macie tam trochę na stryszku?

Stara Dzierżoniowa była skąpa nad podziw. Cała wieś o tym wiedziała.

— Iii — odburknęła znad dzieży. — Po co wam teraz? Na Wielkanoc trza było

bielić!

— Jakże to tak? — frasowała się matka — takie święto będzie we wsi, a u nas

chałupa cała w deszczowych zaciekach. Rynna urwana...

Jasiek stał w sionce przestępując z nogi na nogę. Rynnę ojciec miał naprawić w

tym samym dniu, kiedy monterzy ciągnęli do chałupy druty. W całym tym

rozgardiaszu zapomniał. Trzeba będzie -tatę przypilnować. Teraz jednak przyszedł

tu w innej sprawie. Nurtowała go już od dawna.

— Mamo — zaczął jakimś takim grubym głosem — do chaty pod lasem przewodów

elektrycznych nie dociągnęli...

Dzierżoniowa plasnęła do dzieży podłużną pacynę wyrobionego ciasta.

— A po co wariatce światło?

Jasiek poczuł, że mu wilgotnieją dłonie.

— Gazetę... chociaż poczytać... Matka zacisnęła rogi czarnej chustki.

— Przecież ona ciemna, liter nie składa!

Chłopiec aż usta otworzył z-wrażenia. No... żeby o tym nie wiedzieć, nie

pomyśleć? Jakże to tak? Co prawda nie wszyscy we wsi umieli czytać, ale młodsze

pokolenie nadrabiało wojenne braki. Szkoła była. Mała, bo mała, przerobiona z

dawnej remizy strażackiej, ale kto chciał, ten się uczył. Jasiek bosą stopą

pocierał łydkę drugiej nogi. „Coś trzeba zrobić, ale co? Może zapytać

nauczycielkę? Była nowa we wsi i bardzo młoda. Jasiek Kowalski od początku jej

asystował. Chodził jak cień za dziewczyną z grubym warkoczem na plecach, nosząc

jej cały nauczycielski dobytek: kałamarz na sznurku, paczkę kredy, elementarze i

background image

poplamione zeszyty. Czuł się niezwykle uhonorowany tą funk-

io

cją i nie zwracał uwagi na głupie wybryki kolegów, którzy biegali za nim,

skandując przeraźliwie na całą wieś: „Ko--wal-Ski z bło-ni, za miasto-wą go-ni"!

A niech tam! Co się będzie przejmował głupimi szczeniakami! Z powagą wkraczał za

nauczycielką do remizy, układał przed każdym jego zeszyt, sprawdzał, czy

stalówki siedzą dobrze w obsadkach i czy w kałamarzach atrament nie za nadto

zgęstniał. Sam robił duże postępy. Umiał już sprawnie czytać i pisać drukowane

litery, a i te „pisane" mniejszy sprawiały kłopot. Uczyli się razem, ci z

pierwszej i ci ze starszych klas. Tak było w tych powojennych latach.

— Więc może spytać nauczycielkę? — szeptał w zwinięty kułak. — Mógłbym... albo

nie! Jeszcze wyśmieje! Sam nauczę czytać biedaczkę, a gmina będzie musiała

podłączyć światło również do chaty pod lasem. Żeby było sprawiedliwie. I w

porządku...

Wracając natknął się na stojącą przy furtce, obszarpaną jak zawsze. Zahamował,

aż zgrzytnął żwir. Oddychał szybko po ciężkim biegu i minęły sekundy, zanim mógł

wydusić słowo.

— Chcesz jeść?

Jej oczy łagodnie spoczęły na małej figurce chłopca. Kąciki ust drgnęły.

— On też biegał... a potem ogień... chleba?

Kobieta postąpiła krok do przodu, zachwiała się. Jasiek błyskawicznie podparł ją

ramieniem. Powoli odzyskiwała siły.

— Poczekaj — powiedział spiesznie — zaraz coś przyniosę do jedzenia. Poczekaj...

Kobieta uśmiechnęła się. I byłaby pewnie poczekała, gdyby nie głupi Kazio od

Jazgotów, który zaczął, wraz ze swoją siostrą, głośno wrzeszczeć:

— Wariatka! Mamoooo, wariatka!

Kobieta spłoszyła się. Oderwała dłoń od sztachety i zataczając się odbiegła w

background image

stronę sadu. Kiedy Jasiek wyszedł

71

z chaty, trzymając ostrożnie w obu dłoniach miskę pełną parujących ziemniaków,

po kobiecie nie było już śladu. Tylko mały Kazio darł się wniebogłosy:

— Wariatka! Ojej, wariatka!

Jasiek postawił ostrożnie miskę na ławeczce pod gruszą, dogonił małego i sprał

go tak, że ten z wrzaskiem gnał do chałupy, aż mu spod bosych stóp pryskały

kamyki.

A potem zamiast do obory, do krów, ruszył do lasu.

Szedł łąką, na której niebieskawo łyskały drobne łodygi długolistnej mięty. Obok

żółciły się jaskry. Nad trawami ciągnął lekki wietrzyk kołysząc źdźbła i niosąc

zapach piołunu, słodkawych główek koniczyny i suchego siana.

Do paska przy portkach uwiązał na sznurku flaszkę z atramentem, zza pazuchy

wystawało zawiniątko z obsadką, dwoma srebrnymi stalówkami i dwoma kartkami

kratkowanego papieru wyrwanego z zeszytu. Szedł jakby bez celu, ale uparcie tam,

gdzie nad strumykiem wśród paproci przychodziła ona. Postanowił, że i ją nauczy

tego, co uparcie wbijał w głowę sam sobie: czytania i pisania. Niech to będzie

jego wkład w nadchodzące nowe, któremu nie powinna stać na przeszkodzie niczyja

niewiedza, niczyja ignorancja.

O tym, że obłąkana może w ogóle niczego nie zrozumieć jakoś nie pomyślał.

Nad nim kołysały się drzewa szurniąc łagodnie, tu i ówdzie w gałęziach coś żyło,

coś skrzeczało, czyjeś ostre pazurki czepiały się szorstkiej kory, czyjś dziób

pukał w suche drewno.

Nadeszła niedługo potem. Jasiek odczekał, aż umości się wygodnie w trawie i zje

ze smakiem przyniesiony przez niego chleb z boczkiem. Potem podniósł w górę

obsadkę.

— Chcesz pisać?

background image

Zdziwiła się. Znanym gestem odsunęła z policzka pasmo włosów.

72

Jasiek umoczył stalówkę w kałamarzu. Wyraźnie, wy-4 suwając przy tym koniuszek

języka, nasmarował pierwszą literę alfabetu.

— To jest „A" — powiedział.

Pochyliła głowę. Jakiś cień przypomnienia, czy też może tylko zainteresowania

błysnął w oku.

— A — potwierdziła, po czym palcem narysowała to „a" w powietrzu.

Jasiek odczuł coś na kształt wzruszenia. Nerwowo oblizał wargi. Chciał coś

powiedzieć, jakaś myśl przeleciała mu przez głowę, ale zaraz zgasła."

— Napiszę ci twoje imię, dobrze?

Kobieta zmarszczyła brwi. Z wielkim wysiłkiem uniosła w górę.obie dłonie i

przyglądała się im, jakby należały do kogoś innego.

— Imię? — powtórzyła i zaraz roześmiała się radośnie — one wszystkie latały do

wsi — powiedziała bez sensu.

— Kto?

— Dziewuchy. Martyna i Katarzyna.

— A do ciebie jak mówiły? — Jasiek z uporem przyglądał się kartkom papieru.

— Leokadia — uśmiechnęła się wyskubując z fałdów spódnicy okruchy chleba.

— Na pewno? — Jasiek czuł, że ten jakiś ulotny i kruchy cień porozumienia

nawiązany z nieszczęśliwą kobietą umacnia się, utrwala.

Wyraźnie, litera po literze, napisał na kratkowanym papierze jej imię. Potem

oddzielnie każdą literę. Przyglądała się temu z wyraźnym upodobaniem. Coś ją

fascynowało v/ tym wodzeniu srebrną stalówką.

— Co to? — spytała.

— Twoje imię. Leokadia.

Teraz podał jej obsadkę. Przyjrzała się jej z uwagą. Palce miała poplamione

background image

sokiem z jagód. Potem bez żadnego trudu, może nieco koślawię napisała: LEO.

73

Lipcowe święto obchodzono hucznie i paradnie, jak przystało na wieś, która

doczekała się elektryfikacji. Już poprzedniego dnia wójt wysłał młodych ludzi do

miasteczka celem dokonania niezbędnych zakupów. W remizie miało się odbyć

skromne przyjęcie dla monterów i delegata z województwa. Wszystko musiało być

zapięte na ostatni, świąteczny, guzik. Dwudziestego drugiego cała wieś pachniała

ciastem, które w wielkirh brytfannach lub jak chleb, prosto na łopacie,

wędrowało do rozgrzanych pieców. Baby pociły się obficie, bo upał tego dnia

panował ponad miarę i stać przy buchającym żarem piecu nie było łatwo. Ale i

chłopi odziani, jak jeden, w świąteczne garnitury, powyciągane ze skrzyń i

przetrzepane z kurzu i resztek „bagna", co się je przeciw molom wkłada, kręcili

szyjami w ciasno zapiętych kołnierzykach, niezwyczajni ani takich strojów, ani

uroczystości.

Na beczce pod remizą stał delegat i w prostych słowach mówił o nowym porządku:

— W dziewiątą rocznicę utworzenia Krajowej Rady Narodowej ojczyzna ludowa daje

wam to, co sama ma najlepszego: chleb i światło. Na resztę trzeba będzie

poczekać...

— Dobrze mówi — stęknął stary Molenda ocierając chustką spocone czoło. — Ino

kiedy zapalą?

Na tę historyczną chwilę czekała cała wieś. W każdej chałupie pojawiły się nowe,

nieznane dotąd akcenty: przewody elektryczne, poukrywane pod powałą, w deskach

ścian, i czarne, bakelitowe kontakty. Pod sufitami wisiały żarówki z metalewym

kloszem, kołysząc się lekko, gdy wiatr wpadał przez okno.

Delegat mówił jeszcze długo o tym, co było i co będzie. O planie pięcioletnim,

maszynach dla rolnictwa, o dobrej pracy chłopa na wsi i robotnika w mieście. O

synach tej wojną sponiewieranej ziemi, na których czekają uniwersytety.

background image

74

/

Jasiek Kowalski stał obok ojca, który dziś przywdział białą płócienną koszulę i

granatowe świeżo wyprasowane spodnie. Jasiek też wyglądał uroczyście, choć z

przykrót-kich już nogawek łyskały opalone nogi.

Potem był obiad, na który matka ugotowała rosół i mięso z ziemniakami. Czekano

zmierzchu, by zelżał nieznośny upał i elektryczność rozbłysła jak należy.

Wreszcie słońce zaczęło się chylić za horyzont, niebo ciemnieć na wschodzie, a

wiatr niósł od ściernisk zapach lata.

Ludzie zbili się w gromadę głowa przy głowie tak, że plac przed remizą ledwie

ich mógł pomieścić. Wszyscy wpatrzeni byli w rząd słupów idących gęsiego od

strony drogi przez pola i łąki ku miastu.

Delegat stał z ręką na wyłączniku, tuż pod ścianą remizy. Nad jego głową bieliła

się matowa kula lampy. Czekał na znak, że elektrycy ukończyli pracę. Wreszcie

wójt machnął trzymanym w dłoni kawałkiem gałgana. Ludzie zamilkli i nawet

rozszczebiotana jak stado wróbli dzieciarnia zastygła w bezruchu.

Jasiek czuł, jak go coś ściska za gardło.

Delegat przekręcił wyłącznik i ostra smuga światła padła na tłum.

— Huraaa! — zaniosło się wysoko ponad dach remizy kryty gontem, ponad plac,

cztery rzędy akacji, i echem odbiło się od zagajnika.

— To wielki dzień — powiedział ojciec jakoś tak uroczyście — zapamiętaj go na

całe życie.

— Dobrze — wyszeptał Jasiek zapatrzony w mleczne światło bijące znad drzwi

remizy. Potem odwrócił głowę i szarpnął ojca za rękę — tato, w chałupach, w

chałupach też!

Nawet nie wiadomo kiedy ludzie rozbiegli się do swoich obejść i teraz co rusz w

innym punkcie wsi błyskały lampy, rozświetlały się szyby okien, z nocy robił się

background image

dzień.

— Tato, chodźmy! — Jasiek szarpnął ojca za koszulę. — Niech i u nas, zaraz...

75

Już z podwórka widać było niezwyczajną jasność w chałupie. To matka, nie

czekając na ich powrót, sama przekręciła kontakt. Stała teraz w drzwiach i

fartuchem ocierała płynące po policzkach łzy.

— Nie płacz — mówił ojciec łagodnie — tak już zawsze będzie. No, nie płacz,

głupia! Cieszyć się trzeba!

Weszli do izby i nie poznali jej. Niczym nie osłonięta płonąca żarówka wyławiała

cień z każdego kąta, każdy przedmiot miał swoje odbite światło obrysowujące jego

kontur, swój kolor, a nawet fakturę. Tylko za piecem w ciasnym załomie trwał

dawny mrok, choć i on nasycony był niezwykłymi kolorami.

— Trzeba chałupę odnowić — mruknął ojciec rozglądając się dokoła, jakby

pierwszy raz zobaczył to miejsce — kurzu tu po pułap.

Matka pokiwała głową.

— Odmalować by piec. A jak farb kupisz, to przyozdobię co trzeba. Będzie ładnie.

Noc zapadała nad wsią. Księżyc wyszedł, a jego martwe światło ginęło w

zakamarkach, gdzie nie docierało to jasne, żółtawe, nowe i radosne.

Wieś łyskała oknami, jarzyła się jak noworoczna choinka i weseliła do białego

rana. Ostatnie światło zgasło, gdy zapiał rudy kogut.

Nastał nowy dzień.

Pługi o lśniących lemieszach zaczęły już kroić ścierniska, ale lato tak się

zadomowiło na suchych stokach wzgórz, jakby w ogóle nie miało zamiaru odejść.

Dnie były gorące i pełne kurzu, rzeczki wysychały, a strumienie zamieniały się w

cieniutkie nitki ledwie szemrzące wśród paproci.

Tak upływały dni i parne noce rozświetlone gwiazdami. Tak mijał czas.

Aż nadszedł pamiętny piątek.

background image

Jasiek rankiem obrządził krowy, naniósł do chałupy wody i drew, a potem popędził

pod las. Wariatki jeszcze

78

nie było. „Poczekam" — pomyślał i rzucił się na suche, pachnące liście jagód.

Nad głową kiwały się stare dęby, wiatr czochrał ich korony z takim poszumem,

jaki daje gwałtowny deszcz bębniący o liście. Daleko nad ścierniskami z krzykiem

krążyły ptaki, a białe obłoki jak-żagle sennie odpływały po rozlewisku z błękitu.

Nagle poczuł dym. Pociągnął nosem raz i drugi. „Skąd tu dym? Jeszcze nie czas na

pieczone ziemniaki". Zerwał się z ziemi niespokojny. Ręce mu drżały i sam nie

wiedział dlaczego. Straszne podejrzenie sparaliżowało mu na sekundę ruchy.

— Leokadia! — wrzasnął i popędził przed siebie nie bacząc, że ostre gałęzie

ranią mu skórę.

Skraju lasu dopadł w momencie, gdy czarny dym walił już z chaty jak z komina.

Płomieni nie było widać, więc rzucił się tam ostatkiem sił, dysząc i potykając

się na nierównościach. Szarpnął oporne drzwi i nie bacząc na gryzące kłęby dymu

zaczął przeraźliwie krzyczeć:

— Leokadio! Gdzie jesteś, ludzie, pomóżcie!

Poprzez syk i Skwierczenie ognia strzelającego od strony komórki, przez gruby

kożuch dymu niewiele można było dostrzec. Jasiek potrącił stołek, podniósł go i

bezmyślnie postawił na miejscu. Krztusił się, oczy zalewały łzy. Kobiety nigdzie

nie było. Z szumem krwi w uszach i strachem, co rriu pchał się do gardła i

dławił gorzej niż dym, wyskoczył z chałupy. Uciekał łąką, aż potknął się o kreci

wzgórek i runął w gęsty dywan z macierzanki. Oprzytomniał, zobaczywszy nad sobą

jej oczy pełne przerażenia i rękę szarpiącą mu brudną i klejącą się do pleców

koszulę.

— Żyjesz? — wymamrotał.

— Boję się ognia — wyjąkała.

background image

— Nic ci się nie stało? — pytał Jasiek unosząc się z ziemi.

Siedziała dziwnie osowiała, a w pustych zazwyczaj oczach dziś miała

bezbrzeżny smutek. Daleko, za łąką

77

strzelały w górę płomienie ogarniające już nie tylko strop chałupy, ale i kilka

mizernych drzewek w sadzie.

— Dlaczego podpaliłaś swój dom? — spytał z wyrzutem w głosie.

Podniosła głowę i nieznanym mu dotąd ruchem przesunęła dłońmi po wystrzępionej

spódnicy. Patrzyła na nią z tak ogromnym zdumieniem, jakby ją widziała po raz

pierwszy w życiu.

— Kto ty jesteś? — spytała nagle.

— Jasiek. Jasiek Kowalski ze wsi. Nie pamiętasz? Przecząco pokręciła głową.

— Uczyłem cię czytać. Co... co ci się stało?

Kobieta zmarszczyła brwi. W jej oczach malowało się zdumienie i chęć zrozumienia,

za wszelką cenę, dlaczego znajduje się tu, na środku łąki z nieznanym chłopcem,

który coś do niej mówi.

— Pamiętam — westchnienie uleciało z jej warg. — Niemcy podłożyli ogień...

Od strony wsi zajazgotała syrena straży pożarnej. Zza zakrętu wyskoczył

beczkowóz. Konie poganiane strzelaniem z bata rwały po koleinach na złamanie

karku. Ludzie też biegli. Z bosakami, widłami, co tam kto miał pod ręką.

— Za późno — wyszeptał Jasiek — chałupy nie da się już uratować.

Kobieta, jakby zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje,

siedziała w trawie z opuszczoną głową. Kiedy nadbiegli ludzie i zabrali ją, nie

protestowała, nie broniła się. Szła, jakby tam, gdzie ją prowadzono, znajdowała

się ostatnia deska ratunku.

Wieczorem cała wieś aż huczała od plotek.

— Wariatka! — krzyczała Jazgotowa, aż ją było słychać pod kościołem — mogła

background image

całą wieś puścić z dymem! A wasz Jasiek jej w tym pomagał! Ładnego to macie syna,

nie ma co!

78

— Jasiek — pytał ojciec ściskając obie ręce chłopca w obawie, że mu zwieje — co

ty tam robiłeś? Po jakiego licha łaziłeś do tej wariatki?

— Ona nie jest wariatką! — rzucił się chłopak, ale ojcowskie ramiona mocno

trzymały.

— Opowiedz wszystko, co wiesz. Po kolei.

Opowiadał. Jąkając się i plącząc mówił o lesie, jagodach, chlebie z boczkiem, o

dzieciach spalonych w chacie przez hitlerowców, o tym, że nauczył ją pisać.

— Nie łżesz? — spytał ojciec surowo.

— Nie.

Wieczorem przyjechali z powiatu. Milicja też. Badali, pytali, dociekali. Ludzie

we wsi też żywo dyskutowali, bo sprawa „wariatki spod lasu" nabrała nagle nowych

aspektów. W ich świetle wdeś nie przedstawiała się tak znowu najlepiej. Młody

prokurator, który objął pieczę nad śledztwem, nie mógł wyjść z podziwu:

— I nikt nie zgłosił władzom, że ta kobieta w takich warunkach żyje?

— No, nie — sumitował się wójt — ona była... nie tego... — zrobił jednoznaczne

kółko na czole. — Od czasu jak...

— Wiem — ostro przerwał prokurator. Chciał jeszcze coś dodać, ale stojący obok

milicjant poszeptał mu coś na ucho. — Niech wejdą.

Kowalscy, ojciec i syn, stanęli w progu.

— Podobno chcecie coś wyjaśnić. Słucham.

— Mój syn chce. On... on do niej chodził. Chleb nosił... Prokurator z uwagą

przyjrzał się chłopcu. Jasiek stał

pod ścianą blady i roztrzęsiony. Podrapane kolana, otarty łokieć i osmolone

włosy mówiły same za siebie.

background image

— Ona nie jest wariatka! — wybuchnął. — Nie wolno jej krzywdzić! Ona nic złego

nie zrobiła... boi się ognia...

Prokurator otworzył usta. Coś na kształt uśmiechu przemknęło mu przez usta.

Opanował się.

— A więc opowiadaj, słucham uważnie.

79

Jasiek uspokoił się. Składnie i bez szczególnego trudu raz jeszcze wyjaśnił

wszystko, co wiedział.

— Ona nie podpaliła tej chałupy!

— Nie — zgodził się z nim prokurator — od -dziesięciu minut wiem, że nie ona.

Milicja schwytała już sprawcę. Jakiś włóczęga. Był pijany, rzucił niedopałek

papierosa... ot, i wszystko. Mówisz — zamyślił się głęboko — że ta kobieta wtedy,

na łące, rozmawiała z tobą normalnie? — dał znak komuś, kto stał z tyłu, koło

drzwi.

— Tak. Teraz rozumiem... ten widok... ogień, dym... to musiało jej

przypomnieć... Niemców... pan wie?

— Tak.

Jakiś stukot sprawił, że Jasiek odwrócił głowę. W drzwiach stała Leokadia. Ale

jakże admieniona. Włosy miała uczesane czyjąś litościwą ręką. Spódnica... poznał

starą spódnicę matki. Kobieta wolno usiadła na podstawionym stołku. Patrzyła na

Jaśka z rosnącą uwagą.

W tydzień później do Kowalskich przyszedł list. Był adresowany do Jaśka.

— Piszą ci tu z miasta, że Leokadia jest w szpitalu. Wyleczą ją. Ten... wstrząs,

jaki przeżyła patrząc po raz drugi w życiu na płonącą chatę sprawił, że wróciła

jej pamięć. Cieszysz się?

Czy się cieszył? I tak, i nie. Zgliszcza chaty pod lasem pomału zapadną się w

ziemię i pewnie porosną zielskiem. Siedział na dawnym miejscu. Nad strumieniem

background image

pomału milkły już ptaki, a woda szeleściła wspomnieniami. Nie miał już nikogo,

komu byłby tak naprawdę potrzebny.

Na rozległych łąkach zaczęła się już kłaść ciemność, a krzaki jałowca wtapiały

się w mrok. Gdzieś w oddali brzęczała młockarnia niby olbrzymia mucha.

Coś trzasnęło. Jakaś gałązka'.

Potem zrobiło się cicho. Umilkł nawet stukot młockarni. Na niższych łąkach

wstawały pasma mgły. Nad głowami, w atramentowej czerni połyskiwały gwiazdy.

Schodziła noc.

» i

*»-./•

ZAPORA

Dniało. Spoza pofałdowanych pagórków wieńczących horyzont łyskała jasność.

Jeszcze nie było koloru, jeszcze gęsty las miał barwę cienia. W dole, w nurtach

szerokiej rzeki poza chlupotem fal nie rozlegały się żadne głosy. Czasem tylko

wiatr grał w przybrzeżnych zaroślach. Dziś jednak siedział cicho zaszyty w

bezpiecznym mateczniku.

Miliardy błysków pojawiły się na wodzie, gdy wzeszło słońce. Miliardy błysków

płynęły w łagodnym rytmie aż do miejsca, gdzie 'zniecierpliwione przeszkodą

łamały się, wirowały i gasły. Przeciwnie do fal leniwej dotąd rzeki. Spłaszczone

nagłą ścianą z betonu cofały się wpadając jedna na drugą, by z tym większym

impetem uderzyć, rozbić, oswobodzić się i ruszyć dalej. Nic z tego! Skłębione,

skołtunione, z pianą na grzywie musiały cofnąć się, podnieść poziom wody tak,

jak chciał tego człowiek.

Tu, pod bieszczadzką Soliną powstawała najwyższa w kraju zapora wodna na Sanie:

osiemdziesiąt dwa metry! Ludzie z uporem i straszliwym wysiłkiem zatapiali w

background image

glinie, piasku i wodzie tony betonu i zbrojeniowej stali. W pocie, trudzie i

codziennym znoju mijały miesiące, już lata. Wielka zapora miała spiętrzyć wody

Sanu w rozległe Jezioro Solińskie o powierzchni 22,2 kilometrów kwadratowych,

zaś elektrownia wodna przy zaporze powinna dać krajowi 144 megawaty. Setki ludzi

i mnóstwo sprzętu pracowało tu codziennie od świtu. Codziennie. Z wyjątkiem

niedziel i świąt.

Dziś właśnie było święto. Niezwyczajne. I choć jego data powtarzała się jak co

roku, to jednak ów słoneczny lipcowy poranek zamykał przeszłość i teraźniejszość

v/ okrągłą liczbę TYSIĄCLECIA.

Rzeka nie przejmowała się skargą odrzucanych fal, nie zagrzewała nigdzie miejsca,

płynęła to tu, to tam, mieniąc się raz błękitem, raz zielenią, tak że trudno

było powiedzieć, jaka to właściwie barwa. I czy w ogóle ma jakąś barwę woda,

będąca tylko blaskiem pochłanianym i wy-

83

dzielanym przez rzekę, która ten blask załamuje i składa, rozrzuca i zbiera?

Od kiedy?

Od tysiącleci.

— Jasieeek! Jaaasiek! — niosło się wołanie ponad wodą.

— Sieek! Sieek! — odpowiadało echo.

Matka zsunęła chustkę z głowy. Choć to wczesny ranek, upał doskwierał. Pot

wystąpił jej na czoło więc otarła go machinalnie. „Gdzie się ten chłopak

podziewa?" Jeszcze raz spojrzała na gęstwinę krzaków porastających brzegi. Tam

zwykle siadywał z wędką. Ale dziś nie łowił ryb. Kobieta przesłoniła dłonią oczy

od rażących jak uderzenie igieł promieni, i omiotła spojrzeniem betonowy mur

zapory, z którego sterczał w białej poświacie odbitego słońca stalowy szkielet

konstrukcji. Coś, jakiś maleńki punkt tkwił na szczycie budowli. Nie większy

stąd od ziarnka grochu.

background image

— Jasiek, zarazo jedna! — wrzasnęła w bezsilnej złości, bo przecież nie mógł

jej tam usłyszeć. — Wracaj do domu!

— Nie wrzeszcz, kobieto — zagadał niecierpliwie stary Parchała, ostrożnie

stawiając na ścieżce zreumatyzowane bose stopy. Miał spodnie podwinięte do kolan,

w ręku sta-. rą wędkę, kubeł i pudełko rosówek. — Wystraszysz wszystkie ryby!

— Widzicie, gdzie wlazł? — warknęła wskazując brodą budowlę — Jeszcze zleci i...

nieszczęście gotowe!

— Dlaczego ma zlecieć? — zdziwił się szczerze Parchała. — Wszystkie gagatki

latają tam od początku budowy i nikt nie zleciał!

— Co wy tam wiecie — stęknęła kobieta, lecz zawróciła na ścieżkę. — Sami

jesteście! Nie rozumiecie, co to strach o dziecko! Co tu się porobiło od czasu

budowy tej zapory!

84

— Elektrownia potrzebna! — zdenerwował się Parchała odwijając mankiety spodni.

— Telewizor otwórzcie __

dorzucił ni w pięć, ni w dziesięć!

Kobieta spojrzała na niego ze zdumieniem.

— Teraz? Rano?

— A jakże. Przecie dziś święto? Defiladę będą transmitować ze stolicy!

Kobieta wzruszyła ramionami.

—• I co? Zawsze trans... tego... puszczają. Jak co roku. Chłop usiadł na trawie

i spokojnie wzuwał stare roz-człapane trepy. W wiadrze plusnęła ryba.

— A właśnie, że nie jak co roku! Tysiąclecie Polski dziś obchodzimy! Wiesz ty,

kobieto, co to tysiąc lat? Od chrztu pierwszego króla polskiego! — gruzłowaty

palec zdawał się uderzać w powietrze. — Taka defilada będzie jak... nigdy!

— Skąd wiecie? — kobieta lekko wspinała się na skarpę. — W gazecie było?

— A było. W tej defiladzie to i przebierance będą... jak pogoda wytrzyma —

background image

zmienił nagle temat, bacznie przyglądając się błyskom na wodzie. — Jasiek niech

ogląda!

Kobieta przyspieszyła kroku. Jeszcze raz spojrzała na szczyt konstrukcji. Mała

figurka zniknęła.

Szli w rytmie bębnów: ci najwcześniejsi w siermięgach, ostrzyżeni na Piasta

Kołodzieja, inni w łańcuszkowych kolczugach osłaniających piersi. Konopne peruki

mieszały się w obrazie z przedziwnymi nakryciami głowy wojów z czasów Mieszka i

Bolesława Chrobrego. Trwała defilada będąca jednocześnie przeglądem

umundurowania i uzbrojenia od zarania dziejów państwa.

Jasiek raz zerkał w telewizor, raz strzygł za matką krzątającą się w

przestronnej kuchni. Dziś miały być bliny ze śmietaną. To wyjaśniało wiele. W

każdym razie ten jakiś Jaśkowy niepokój.

85

Teraz szli Jagiełłowi. Jasiek zapomniał o blinach, choć zapach ciasta smażonego

na oleju aż wiercił w nosie. Zapomniał o rzece, rybach, o zaporze. Patrzył z

otwartą gębą na cuda przewalające się w rytmie grzmiących dźwięków: na ubiory

niezwyczajne, czapki sobolowe z kitami, sztandary, buty, cały ten szyk, szlif i

końską uprzęż ze skrzypiącej skóry.

— O rany! — stęknął. — Tata patrzy! Koń pancerny!

— Głupiś! — roześmiał się ojciec. — Nie pancerny, ino w blachy przyodziany,

żeby go włócznią łatwo nie było przebić. Taki koń to wtedy wart był majątek.

Szanować go musieli i dbać tak samo jak o żołnierza.

— Jaaasne— mruknął chłopiec.

— Obiad na stole — oznajmiła matka ocierając twarz. Stać przy kuchni w taki

upał to było prawdziwe poświęcenie. — Mówię, obiad...

Nikt się nie ruszył.

W krzewach zaszeleściło, chlupnęła poruszona toń. Dziób łodzi spłynął na wodę,

background image

ślizgając się po mokrych trawach. Za chwilę plusnęło wiosło.

— Odpływamy! — huknął młody brunet.

— Zaraz! Zaczekajcie! — jasnowłosa dziewczyna z „końskim ogonem" dopadła burty.

Pośliznęła się na mokrym kamieniu, zachybótała jak ptak i z piskiem wskoczyła do

łódki.

— Uwaga! — krzyknął, z trudem łapiąc równowagę. — Byłaby pani utopiła wiosło!

Leniwym nurtem rzeki płynęły dwie łodzie i dwa kajaki. Okrzyki i pozdrowienia

krzyżowały się w powietrzu, które jak miękka, parna i wilgotna szmata otulało

ziemie., przybrzeżne krzaki, koryto Sanu i nawet odległe zalesione wzgórza.

Słońce przesiewało promienie przez mgliste sito rozmazujące niepokalany blask.

Nie można było spojrzeć wprost bo w oczach tańczyły zaraz migotliwe koła.

86

Łodzie płynęły pod prąd, popychane mocnymi, lecz niezbyt zgranymi uderzeniami

wioseł. Mężczyźni o torsach opalonych na -brąz i kobiety wiotkie, złociste w

kolorowych kostiumach kąpielowych wyruszali w ten świąteczny dzień na spotkanie

z przygodą. Nie dla wszystkich wczasowiczów starczyło sprzętu. Tylko

najsprytniejsi wywalczyli te dwie łódki i składaki. Chcieli popłynąć do Soliny,

by obejrzeć budującą się tam zaporę.

— Dziś jest święto, nikt tam nie pracuje, więc nas nie przegonią — tłumaczył

pan Kazimierz swojej towarzyszce.

— Zmęczył się pan? — młoda dziewczyna z podziwem przyglądała się szerokim barom

wioślarza.

— Żartuje pani! — parsknął i huknął basem w kierunku mijającego ich kajaka —

nie spieszcie się tak, ludzie! Zapora nie zając, nie ucieknie!

— Ścigamy się? — odkrzyknął cienki głos spod białego płóciennego kapelusza. —

Kto pierwszy!

Wiosła zanurzyły się głębiej, ramiona szybciej wyrzucały miliardy kropel, oddech

background image

stał się głośniejszy.

Nurt stawiał opór. Rzeka łagodnie unosiła na swoim grzbiecie to wszystko, co

płynęło z prądem: gałęzie, resztki wyrzuconych śmieci, trawy oddarte z nadbrzeża,

wypłukane korzenie. To wszystko5 co lżejsze, co dawało się nieść bez wysiłku.

Lubiła sprawiać niespodzianki. Sobie i innym. Nagłe zawirowanie wody, jakiś

głęboki uskok to znów płycizna szeleszcząca drobnym piaskiem tam, gdzie się tego

nikt nie spodziewał.

Rzeka jak rzeka. Jeszcze nie uregulowana, nie spiętrzona, nie znająca swojego

nieuchronnego przeznaczenia.

Słońce mgliło się coraz bardziej. Umilkły wszelkie odgłosy. Łódki płynęły

wolniej, wolniej uderzały wiosła. Ludzie byli zmęczeni, rzadziej pohukiwali,

nawoływali się. Tylko upał się wzmagał zapierając dech, oblewając ciała potem i

przyspieszając bicie serca.

Czas mijał.

87

Po wojsku Stefana Batorego ruszyły pułki Jana III Sobieskiego: piechota, konnica

wszystko znane z filmów, wie-lekroć oglądane w czasie zmagań Małego Rycerza z

groźnym Tuhajbejowiczem. Muzyka grzmiała tysiącem decybeli, stygły bliny suto

oblane śmietaną.

Jasiek z nabitym na widelec kawałkiem ciasta trwał w bezruchu.

— Jedz! — poganiała go matka. Chciała pozmywać po obiedzie i pójść wreszcie do

sąsiadki obejrzeć nowy wzór do haftu.

— A co go tak popędzasz? — zirytował się ojciec. — Przecie drugi raz tego nie

pokażą! Tysiąclecie raz w Polsce bywa, a bliny co niedziela!

Jasiek podniósł widelec do ust, ale nie trafił. Wściekły ocierał nos ze śmietany.

Na ekranie telewizora w zbliżeniu widać było zdobyte na Turkach sztandary.

— Ale fajnie! —westchnął i oblizał wargi.

background image

— A tak — kiwnął głową ojciec. — Będzie.lało —? dorzucił zerkając w stronę okna,

gdzie przygasła świetlistość dnia. — Burza chyba...

Łódki płynęły środkiem nurtu. W dusznym upale nie było czym oddychać, a muchy

tak cięły, że trzeba było nieustannie machać rękami. Krzaki przybrzeżne ucichły.

Wszystko znieruchomiało, a w tym bezruchu czaił się dziwny niepokój.

Brunet ciężko dyszał. Z najwyższym wysiłkiem poruszał wiosłami, jakby ważyły

każde po dwie tony.

— Powinniśmy przeczekać — mruknął. — Wrócić do ośrodka już i tak nie zdążymy.

Deszcz wisi w powietrzu.

— Ahoj! — rozległo się wołanie z sąsiedniej łódki. — Nasza łajba przecieka!

Dobijamy do brzegu!

— Zwariowaliście?! — odwrzasnął pan Kazimierz. — Zapora już za tym zakrętem!

Trzeba dopłynąć i tam się wyładować. Przeczekamy burzę w jakiejś kawiarni!

Jedyną odpowiedzią było machnięcie wiosłem.

88

— To co? — spytała dziewczyna patrząc z niepokojem na niebo; — Płyną z nami?

Mężczyzna odburknął coś niezrozumiale. Miał pęcherze na dłoniach nienawykłych do

wioseł i marzył wyłącznie o dużej szklance oranżady z lodem. Wizja oszronionej

szklanki pełnej ożywczego płynu sprawiła, że silniej machnął wiosłem, nie

zważając na ból, który od dłoni promieniował w kierunku ramion i barku.

Inżynier Steguła podniósł się z kanapy, na której, wśród porozrzucanych gazet i

tygodników, wylegiwał się od samego rana. Włączył telewizor, teraz dopiero

zdając sobie sprawę z upływu godzin. Poczłapał do kuchni. W spodniach od piżamy,

nie ogolony długo pił prosto z kranu zimną, nie skażoną zapachem chloru wodę.

Otarł usta i wrócił do pokoju, gdzie rozbrzmiewały dźwięki wojskowych marszów.

— Kościuszkowcy — uśmiechnął się na widok kosynierów w sukmanach sunących

zwartą ławą z kosami osadzonymi na sztorc. — Ale wystawa! Tysiąclecie... no,

background image

jasne... Pani Zemanowa! — zawołał w głąb mieszkania.

Odpowiedziała mu cisza.

„Pewnie poszła na plotki do sąsiadek — pomyślał. — Cicho siedziałem, bała się

przeszkadzać..."

Inżynier Steguła był kierownikiem robót górnego odcinka solińSkiej zapory.

Przyjechał tu w ubiegłym roku i pewnie posiedzi do końca. Ze dwa lata jeszcze.

Tak. Wcześniej nie skończą. Nie da rady. Roboty huk, a ludzi jak na lekarstwo. I

z wszystkim trzeba się zmagać. A to brak cementu, to znowu zbrojenie nie takie

jak trzeba. Plany, zakresy robót, walka z mułem, iłem, walka z rzeką. Przede

wszystkim walka z rzeką.

Muzyka płynie, obrazy migają. Święto. Warto być świadkiem takiego święta.

Dwudziesty drugi lipca. Tysiąclecie państwa.

81

Inżynier Steguła przeciąga się, patrzy w okno, za którym połać nieba zaciąga się

jakby firanką z szarości i granatu. Mężczyzna rozgląda się, bo ma wrażenie, że z

ukrycia coś na niego czyha. Nonsens. To nerwy. Nawet w świąteczny dzień dają o

sobie znać! Przecież to tylko nadciąga burza, po której powietrze pachnieć

będzie ozonem.

Teraz maszerują Legiony polskie walczące pod wodzą Dąbrowskiego u boku Napoleona.

Chwieją się chwościki u wysokich czapek, bieleją obcisłe spodnie, błyszczą

czarne wysokie buty. Piękne mundury, piękni chłopcy. Na trybunie biją brawo.

Pęki baloników unoszą się w powietrze. Klaszczą tłumy zgromadzone wzdłuż

chodnika ulicy Marszałkowskiej. Orkiestra nie milknie, głucho walą werble... w

odgłos bębnów wkrada się dźwięk inny: groźne mruczenie żywiołu. Chmury nad Sanem

piętrzą-'się na kształt górskich szczytów. Szare od spodu, jaśniejące białawym

obrysem, groźne i piękne. Jakaś myśl błyskawicznie przelatuje przez głowę

inżyniera i gaśnie zanim się na dobre urodziła.

background image

— Zapora? Nic strasznego. Burza nie zagrozi budowli ze stali i betonu. Nonsens!

Powstańcy z 1830 roku! Listopadowi chłopcy, za którymi pójdą elewi z Belwederu.

Orkiestra gjrzrni, grzmi nadciągająca nawałnica.

Na tle sfałdowanej czerni migały błyskawice. Za zakrętem wyrastał mur zapory.

Łódź kierowała się do brzegu.

I wtedy się zaczęło. Naprzód zniknęły okoliczne łagodne szczyty, potem szara

filcowa ciemność objęła koryto rzeki, las, drogę prowadzącą do zabudowań

widocznych stąd jak na dłoni. Potem kolejno zniknęła woda i niebo. Wiatr z

szumem czochrał jedyną olchę, a zasłona deszczu stała już na styku nieba z

ziemią. W powietrzu wirowały drobiny piasku, liście, wiechcie skołtunionych

gałązek, a z oddali zbliżał się taki poszum, jakby morze wystąpiło z brzegów i

waliło wprost przed siebie.

9d

To nie było morze, lecz grad.

Pierwszy kajak przechylił się i jak na zwolnionym filmie położył na wodzie.

Krzyk uleciał wraz ze strzępem wichury. Drugi kajak walczył we mgle i dymiących

oparach, które unosiły się nad ołowianą wodą. Takie było zetknięcie lodu z

nagrzaną powierzchnią fali. Jedna z łodzi zabulgotała tylko i poszła na dno jak

kamień. Drugą siekł grad. Ludzie walczyli z żywiołem, który nic sobie nie robił

z ich strachu i bezsilności.

Ekran zamigotał po raz pierwszy, gdy szli powstańcy śląscy. Drugi raz zamigotał,

gdy grzmot echem przewalił się nad rzeką.

— Wyłącz — powiedział Walery Kowalski do syna — jeszcze nam się, nie daj Boże,

jaka lampa przepali!

Jasiek niechętnie przekręcił gałkę i jednocześnie trwo-żnie zerknął w okno.

Twarz mu zbladła.

— Tato! Łodzie się topią!

background image

Kowalski rzucił się ku oknu, za którym szalał żywioł. Przez strugi spływające po

szybie ledwie co można było dostrzec. Ale to, co zobaczył, sprawiło, iż runął do

sionki, gdzie na gwoździu wisiał stary, połatany ceratowy płaszcz. Chwycił go, w

ciągu jednej sekundy wbił bose stopy w gumowe cholewy i otworzył wyjściowe drzwi.

— Jasiek, leć do Rymarzowi Powiedz, że ludzie się topią na wodzie!

Chłopiec stał nieruchomo, z trudem przełykając ślinę. Ojciec dostrzegł kątem oka

jego papierową twarz, ale nie miał czasu teraz o tym myśleć. — Lećże, Jasiek, bo

może być za późno! — I wybiegł w ciemność i ołowianą ścianę

gradu.

Jasiek stał na środku izby jakby go coś przymurowało. Czuł, że powinien coś

zrobić, ruszyć się, biec tam, dokąd kazał ojciec... i nie mógł. Strach i

nieznana słabość obezwładniły go, sprawiły, iż mózg wydał rozkazy ciału, które

nie było w stanie im sprostać, bezwolne i drętwe.

91

A przecież Jasiek urodził się nad tą rzeką. Znał jej każdy zakręt, każdą

płyciznę i każdą głębię. Bosymi stopami brodził przy brzegu ciągnąc za sobą

nylonową żyłkę z haczykiem, na końcu którego rzadko trzepotała się ryba.

Wiedział o tej rzece więcej niż niejeden dorosły i więcej miał dla niej szacunku

niż ci z budowy. W ciągu dwunastu lat swego życia nieraz widywał burze, pioruny

niejeden raz waliły w wodę, niejeden raz wezbrana rzeka wylewała zatapiając

okoliczne łąki.

Nigdy jednak nie widział z bliska śmierci.

A teraz lodowate krupy zdążyły już zamienić się w ścianę deszczu pochłaniającą

tych, którzy nie znali, nie przeczuli, czym może być spokojna woda jeszcze nie

okiełznana przez człowieka.

Mijały sekundy. W strugach ulewy i trzasku piorunów ludzie ze wsi walczyli o

życie tych, którzy jeszcze mieli szansę. Na brzegu trzęsła się z zimna i

background image

przerażenia skąpo odziana dziewczyna o jasnych włosach. Jej twarz i ręce

podrapane i zbite gradem znaczyły sine plamy. Jej towarzysz z łodzi, nie bacząc

na własną słabość, usiłował ratować wciągniętych przez wir, tonących na środku

nurtu. Przewrócony kajak kręcił się jak oszalały bąk, spływał rzucany drgawkami

fali.

Młodzi Rymarzowie z narażeniem życia nurkowali w spienionych wodach, holując do

brzegu tych, którzy znaleźli się w kipieli. Stary Rymarz — ojciec, co to z

dziada pradziada nad Sanem siedział, wydawał rozkazy niczym kapitan zagrożonego

okrętu. Nikt się nie sprzeciwiał. Chłopi z wyżej położonych zagród przybiegli z

bosakami. Okrzyki mieszały się w powietrzu z łoskotem gromów raz po raz walących

w osiwiałą od piany rzekę.

Było niebezpiecznie. Bardzo niebezpiecznie.

Walery Kowalski, którego ceratowy płaszcz leżał porzucony na brzegu, na własnych

rękach wyniósł drugą dziewczynę.

12

— Stasiek! — wrzeszczał poprzez szum deszczu — ona

żyje!

Stasiek Rymarz wychynął z wody i rzucił się ku niedoszłej topielicy. Był

ratownikiem przeszkolonym na kursach. I wiedział, co należy robić.

Dwa nieruchome ciała leżały w krzakach przykryte mokrymi ręcznikami, które

wyrzuciła na brzeg woda.

Tym już nikt nie pomoże.

Pozostali żyli, ale zaginęło troje ludzi, łódź i kajak.

Walery Kowalski otarł mokrą twarz, rzucił okiem na brzeg, spodziewając się

dostrzec tam swego syna. Ale Jaśka nie było. Targnął nim niepokój. „Może łódką

popłynął szukać zaginionych, głupi szczeniak, jeszcze się utopi!" — pomyślał i

już gnał przepatrując okoliczne krzaki, depcząc po resztkach dobytku, jaki

background image

wyrzuciły f aue.

— Jasieeek! Jaaasiek!

Tylko grom przetoczył się po niebie. Kowalski chwycił Maćka Rymarza za rękę.

— Nie widziałeś gdzie mojego Jaśka?

— Kogo? — Maciek osłaniał oczy przed siekącymi strugami wody.

— Mojego syna! Nigdzie tu go nie ma! Kazałem mu biec do was, jak się to zaczęło.

Nie widziałeś?

Maciek powoli wylewał wodę z gumiaka.

— Nie było go u nas. Samiśmy wypadli z chałupy, kiedy tato zobaczył, co się

dzieje... usłyszeliśmy krzyki na wodzie i...

Walery Kowalski już nie słuchał. Biegł w stroną domu plaskając po podmokłej łące,

gdzie strugi wody z ziemi i nieba łączyły się w jedną błotnistą maź. Wpadł do

sionki i nie zważając na wyszorowane do białości deski podłogi, runął do iżby.

Jasiek stał na środku pokoju, tak jak go zostawił. Miał nieprzytomne oczy i

trząsł się niby liść.

— Co się stało? Co ci jest?

93

Chłopiec otworzył usta, ale żadne słowo nie wyszło spoza drgających warg.

Walery przekręcił wyłącznik. Pokój zalało jaskrawe światło lampy. Stary zmrużył

oczy i nie ocierając wody płynącej z przemoczonych włosów mruknął:

— Przestraszyłeś się? — Jedyną odpowiedzią było milczenie. — Dwóch utonęło —

dorzucił sucho. — Trójka zaginęła. Będziemy szukać. Ty... — zawahał się — nawet

nie wyszedłeś z chałupy?

Trzasnęły drzwi. Wpadła Kowalska ściągając już na progu mokre trepy.

— Wiecie o tamtych? Wszystkie chłopy poleciały... co wy tak? — zdziwiła się na

widok skamieniałej postaci syna. — Jasiek, co ci?

Przypadła do chłopca zaglądając mu w oczy.

background image

— Nic mu nie jest — powiedział cicho Walery i zawrócił do sieni. — Tylko

stchórzył.

Kobieta żachnęła się. Objęła ramionami drżące ciało syna i przytuliła do piersi.

— Co mi tu pleciesz, stary! — krzyknęła. — To nie dla Jaśka! Jeszcze za mały,

żeby z żywiołem walczyć!

Nowy huk targnął powietrzem, a potem rozszedł się swąd spalenizny.

— Jezus, Maria! — kobieta zakryła oczy. — Zgaś to światło? Jeszcze w nas

strzeli!

Kowalski odruchowo przekręcił kontakt. Potem wzruszył ramionami, spojrzał spode

łba na syna i wyszedł. Był potrzebny tam, gdzie trwała walka' o ludzkie życie.

Jasiek pomału 'przytomniał. Nie widział nic, niczego nie pamiętał. Czuł jakąś

straszliwą pustkę w mózgu, ciało ciążyło mu jak cetnar żyta. Bolała każda, nawet

najdrobniejsza kosteczka. Odetchnął głęboko. Poczuł znów ożywcze krążenie krwi.

Mógł postąpić krok naprzód, mógł wyciągnąć przed siebie dygoczącą dłoń. Mógł

oprzeć się o ścianę. Zamknąć oczy. Nie patrzeć.

I nie widzieć.

94

Matka, uspokojona, że Jasiek ocknął się już z niezrozumiałego dla niej

odrętwienia, uśmiechnęła się. Podeszła do chłopca i pogłaskała go po jasnych,

zlepionych potem włosach.

— To już nie myśl, synku. I na gadanie ojca nie zważaj. — Wstrząsnęła się

napotkawszy ostry, drapieżny wzrok. — Przecie mówię...

Nie dokończyła. Chłopiec nagle zawinął się, ledwie dostrzegła bose pięty. I

tylko huk zatrzaskiwanych drzwi zlał się z łoskotem gromu.

— Co będzie, ludzie, co to będzie... — wymamrotała kobieta, opadając na stos

poduszek piętrzących się w piramidę na szerokim łóżku.

Jasiek już tego nie słyszał.

background image

Rwał w strugach deszczu i w huku nawracającej burzy. Pędził, bo opuścił go

strach.

Bo nie jest to ważne, czy ma się pięćdziesiąt, trzydzieści czy dwanaście lat,

jeśli trzeba ratować innych.

Jasiek biegł, mając przed oczyma szarą ze zdenerwowania twarz ojca. Twarz,

której nie zapomni do końca życia. Ani tego słowa: „stchórzył".

Chłopiec dopadł starego Parchałę prowadzącego w stronę własnej chałupy jakąś

wiotką postać przykrytą kocem. Widać było tylko wiązkę kasztanowych włosów i

siniak na policzku.

— Prowadzę tę, co ją Maciek odratował. Wypluła morze wody, ale już dobrze...

— A inni?

Stary wzruszył ramionami.

— Zaniosło ich chyba pod samą zaporę. Woda przybrała, więc...

Jasiek już nie słuchał. Sadził wielkimi susami w kierunku, gdzie z mrocznej dali,

oświetlana raz po raz błyskawicami, pojawiała się na mgnienie oka potężna ściana

z betonu. Deszcz lał bez przerwy, ale jakby się nieco ????-

95

pliło. Brunatna rzeka, szeroka teraz i skłębiona, zatopiwszy okoliczne drzewa i

krzaki, bulgotała.

Chłopiec otarł wierzchem dłoni zalane wodą oczy. Tu gdzieś była dziura w

zabezpieczającej budowę siatce. Tę dziurę znał od dawna. Wydatnie skracała czas

tym, którzy szli na budowę od strony wsi. Niby wszyscy o niej wiedzieli, ale

jakby przyszło co do czego, to nikt. Takie są te nie pisane prawa ludzi, dla

których wygoda ważniejsza jest od zarządzeń dyrekcji. A zarządzenie było jedno,

jasne i proste: wejście dla robotników na budowę jest od strony stróżówki. Tyle

że prawie o kilometr dalej. Więc i tak chodzili na skróty. Nawet wtedy gdy

inżynier Steguła oficjalnie kazał dziurę zadrutować. Zadrutowali. Nawet całkiem

background image

porządnie. Ale rano znów przejście stało otworem.

A potem nikt już nie miał czasu tym się zajmować. Były plany, trudności z

kooperantami, walka z czasem o premie i walka z wodą o czas.

Jasiek schylił się i bez trudu przelazł przez siatkę. Tuż nad samym lustrem wody,

która dziś w niczym lustra nie przypominała, unosiły się szczątki potrzaskanej

łodzi. Słowo „unosiły się" też nie należy do precyzyjnych. Strzaskana burta i

kawałek dna tańczyły w wirowaniu fali, to podnosząc się, to znów opadając, jak w

piekielnym tańcu. Rzeka huczała i z przerażającą siłą waliła w betonową ścianę

konstrukcji, jakby chciała przebić ją na wylot, zniszczyć, zrujnować i pochłonąć.

Woda wciąż przybierała. Jasiek, trzymając się jedną ręką wątłego krzaka, zsunął

się niżej. Jego bosa stopa wpadła po kostki w gliniastą maź. Chłopiec zawieszony

w powietrzu nad wodą badał wzrokiem okoliczne zarośla.

Nic się nie poruszało.

Z trudem, ślizgając się niebezpiecznie na mokrej trawie, zsunął się aż na sam

brzeg. Tu chlupotało wiosło. Podniósł je i wtedy ich dostrzegł. Skuleni,

wyczerpani do granic, trzęsący się z zimna, ale żyjący. Bez wątpienia żyjący.

96

— Hej! — wrzasnął przekrzykując pomruk burzy. — Tu jestem!

Nie słyszeli. Byli na wpół przytomni. Dziewczyna i dwóch chłopców. Najwyżej

dwudziestoletnich. Jasiek, nie_ zważając na grożące mu niebezpieczeństwo, puścił

gałąź. W jednej chwili znalazł się z głową pod wodą. Parskając i plując, pomagał

sobie wyłowionym przed chwilą wiosłem, aż dotarł do trójki niedoszłych ofiar.

Dziewczyna była nieprzytomna. Jeden z chłopaków niezdarnie usiłował ścisnąć

sobie silnie krwawiącą ranę na ramieniu rękawem od koszuli. Jasiek zgrabiałymi

palcami pomógł mu.

— Trzeba ją ratować — wyszeptał drugi z chłopców unosząc się z ziemi. Zaraz

jednak opadł z powrotem. Ten wysiłek okazał się dla niego zbyt duży.

background image

Jasiek w mig pojął, co należy robić. Nie wiedział tylko, że nie starczy mu na to

sił. Z dziewczyną poszło jeszcze stosunkowo łatwo. Odciągnąć chłopców poza

niebezpieczne miejsce było o wiele trudniej. Śliska skarpa przypominała raczej

tor saneczkowy. Cokolwiek ciągnęło się w górę, nagle, siłą ciążenia znów zsuwało

się w dół.

A woda wciąż przybierała.

Jasiek siedział obok dziewczyny w strugach deszczu i prawie płakał. Z żalu,

niemocy i nadludzkiego wysiłku. Nagle kątem oka dostrzegł coś, co sprawiło, że

na moment stężał. Całkowicie zajęty ratowaniem ludzi, przeoczył fakt, który mógł

mieć dla budowy tragiczne skutki. Oto woda podniesiona do poziomu

przekraczającego stan alarmowy, wdzierała się do wnętrza zapory przez widoczną

nawet gołym okiem szczelinę. Jak powstała i kiedy, w tym monolicie, nie wiadomo,

ale jedno wydawało się pewne: rzeka ciągle walczyła o swoje prawa. I nie

ustawała.

A Jasiek, zżyty z budową i znający jej tajemnice, wiedział o tym najlepiej. Tu

przecież pracował ojciec, i nie było we wsi chałupy, skąd co rano nie

wychodziłby ktoś na zaporę.

4 — Longplay z Kowalskim

97

„Trzeba zawiadomić inżyniera! — tłukło mu się w mózgu. — A co z tymi, tutaj? Bez

pomocy nie wolno ich zostawić!" Jedno ważne, bo to ludzkie życie, ale i drugie,

bo to wynik wieloletniej pracy.

Chłopiec targnął się usłyszawszy odgłos silnika samochodowego wyjącego na

najwyższych obrotach. Zostawił rannego, który usiłował własnymi siłami wyczołgać

się na skarpę, i puścił się pędem w kierunku dziury w ogrodzeniu.

Miał szczęście. Terenowy gazik inżyniera Steguły buksował tylnymi kołami w

gliniastym podłożu. Wewnątrz wozu siedziało dwóch ludzi, dwóch innych usiłowało

background image

pod-sypać pod koła trochę drobnego żwiru i kamyków. Jasiek dopadł samochodu w

momencie, gdy ten już ruszał. Poprzez szum deszczu bijącego w brezentowy dach

wykrztusił:

— Ludzie, topielcy... oni umrą... ratujcie! Inżynier Steguła spojrzał zza

kierownicy.

— Kto? Jacy ludzie?

— Tam leżą. Jedną wciągnąłem na skarpę... jest jeszcze dwóch... jeden ranny...

on... — zachrypiał nagle i umilkł.

Mężczyźni w jednej chwili wyskoczyli z wozu. Jasiek poznał kierowników odcinka

pierwszego i czwartego. Nie miał nawet czasu, by zastanowić się, skąd wzięli się

tu wszyscy razem. Już gnał w kierunku rozerwanej siatki. Przełazili kolejno,

ślizgając się w gumiakach. Przeniesienie dziewczyny, pomoc słaniającym się

chłopcom, którzy choć słabi i wyczerpani, usiłowali stanąć na własnych nogach) —

wszystko to trwało zaledwie parę minut.

Już gazik ostro zawracał wśród bryzgów błota lecących spod oblepionych gliną kół.

Już wył silnik, a Steguła z wprawą manewrował kierownicą, gdy nagle Jaśkowi

przed oczyma stanęła szczelina w zwartej płaszczyźnie tamy.

— Panie inżynierze! — rzucił się prawie pod koła. Upadł w błoto, podniósł się i

znów upadł. — Panie inży-

98

nierze! Woda wlewa się przez zaporę! Sam widziałem, tam! — ręka chłopca

wskazywała kierunek, mrużył oczy zalane wodą.

Steguła zahamował. Jednym skokiem był już koło Jaśka. Ktoś inny zasiadł za

kierownicą, ktoś inny wyciągnął do leżącego rękę. Samochód, ślizgając się po

rozmiękłym podłożu, oddalał się" w kierunku wsi. Trzej mężczyźni i chłopiec znów

zjeżdżali na łeb, na szyję ze skarpy.

Huknęło tak, że Jasiek aż przysiadł ze strachu. W blasku błyskawicy woda wydała

background image

się czeluścią piekła. Teraz była granatowoczarna zawiesista z białymi płatami

piany. Waliła w przeszkodę, aż bryzgi omywały ludziom twarze i dłonie. Wszyscy z

uwagą patrzyli w jeden tylko punkt. Budowie groziło poważne niebezpieczeństwo.

— Kalicki, weź gazik i jedź do wsi! — ryknął Steguła przekrzykując pomruk burzy.

— Niech ludzie...

— Gazik pojechał z topielcami do ośrodka zdrowia. Musiałem... — dalsze słowa

zagłuszył ryk wiatru.

— Czy to się nigdy nie Skończy? — stęknął inżynier Waligórski, ostrożnie

stawiając stopy w burej mazi.

Skończyło się w dwie godziny później. Takiej burzy i takiej ulewy nie pamiętali

nawet najstarsi mieszkańcy Soliny. Uszkodzona została, i to w wielu miejscach,

linia elektryczna, telefony. O rozmiarach szkód spowodowanych przez wodę nie

umiano jeszcze powiedzieć nic dokładnego. Rzeka pochłonęła dwie ofiary.

Statystyki w swojej suchej formie bywają szczególnie okrutne. Sześcioro

niedzielnych wodniaków, wyłowionych z fal, pomału powracało do zdrowia.

Bardzo ucierpiała zapora. Wysoki poziom wody uniemożliwiał dotarcie do

zagrożonego miejsca. Walka o betonowego kolosa trwała bezustannie. Plan

przewidywał uruchomienie za dwa lata pierwszego turbozespołu. Czy zdążą? Brudni

i nieogoleni ludzie pracowali bez jedzenia i snu. Tu szło o coś więcej niż o

wielką elektrownię wodną. Szło o miliony godzin przepracowanych przez ludzi, o

ich

9?

wysiłek już włożony. Tego nie wolno było zmarnować. W tej chwili liczyła się

tylko straszliwa zbiorowa praca.

I tylko ona.

Jasiek nie wrócił tego dnia db domu. Zbiegł, co prawda, do wsi, ale tylko po to,

by inżynierowi, który zabrał gazikiem poszkodowanych do ośrodka zdrowia, dać

background image

znać, że ma zawiadomić jednostkę wojskową o tym, co się stało," i prosić o pomoc.

Chłopiec szerokim łukiem omijał własny dom, by go nikt przez okno nie zauważył.

W sercu głęboko tkwiła zadra. Ciągle widział bladą z napięcia twarz ojca i jego

surowy głos: „stchórzył". Mijając chałupę starego Parehały, wrzasnął poprzez

szum deszczu.

— Panie Parchała, proszę powiedzieć w domu, że nie utonąłem, tylko jestem

potrzebny inżynierowi na zaporze!

Stary odwrócił głowę. Miał na sobie przetarty płaszcz z obszernym kapturem.

— A sam nie możesz?

— Nie! — odwrzasnął Jasiek i śmignął w stronę drogi. Był bosy, '-ale cóż to

szkodzi! Często latem chodził boso. Lubił czuć pod palcami chłodne pasma trawy.

Teraz nogi miał zabłocone aż po kolana. Spojrzał w niebo siąpiące gęstą kurzawą

kropel i wzruszył ramionami. Nie warto myć nóg pod studnią! I po sandały do domu

też nie wejdzie. Jeszcze nie teraz. Może później...

— Jasieeek! Jaaasiek! — zabrzmiało w oddali wołanie matki. Widać Parchała

spełnił prośbę chłopca.

Ale Jasiek zmierzał już w górę rzeki. Deszcz gęstą zasłoną okrywał okoliczne

pagórki, las i rzekę. Burza cichła za zakolem i tylko lekkie pomruki i dalekie

odblaski świadczyły o tym, że nawałnica oddaliła się na północ.

W barakach dyrekcyjnych i pomieszczeniach dla robotników paliły się ogarki świec.

Zerwanej linii przesyłowej jeszcze nie naprawiono, choć inżynier monitował

kilkakrotnie. Wojsko obiecało, że zrobi wszystko, co w ich mocy, ale uszkodzenia

są poważne i trzeba zrozumieć.

100

— Zrozumieć, to ja mogę, ale po ciemku nie sposób pracować! — denerwował się

Kalicki, wysoki siwiejący brunet o groźnie zrośniętych brwiach.

— Lepiej sprawdź, co z przeciekiem! Czy się powiększa? —• żachnął się inżynier

background image

Steguła zrzucając z głowy ochronny kask.

— Majster mówi, że nie powiększa się. Tam jest bardzo trudny dostęp z góry.

— Trzeba z wody... znaczy się z rzeki ?— odezwał się z kąta jeden z

brygadzistów ściągnięty tu gazikiem.

Steguła zdjął mokry waciak.

— Za wysoki poziom.

—? Opadnie — stwierdził filozoficznie brygadzista. Inżynier odwrócił się

błyskawicznie.

— Człowieku, przecież tu każda minuta decyduje. Kalicki nie mówiąc ani słowa

zarzucił nieprzemakalną

kurtkę, która dziś przemokła na wylot, i trzasnął drzwiami baraku.

—? To co robimy? — spytał Jóźwiak, stary dozorca rezydujący w baraku nawet zimą.

— Rozpalcie ogień w piecyku. Trzeba wysuszyć odzież — mruknął z kąta Waligórski.

— Co ten chłopak tu robi? Skąd się wziął?

Inżynier Steguła spojrzał w kierunku przewróconej skrzynki, na której przycupnął

Jasiek. Właśnie przed chwilą ocknął się z uczuciem zimna. Pytanie inżyniera Wa-

ligórskiego zaskoczyło go kompletnie.

— Kto? Ja?

— Ty. Dlaczego tu siedzisz?

— No... — chłopiec więcej nie mógł powiedzieć, bo mu zęby szczękały z zimna.

Rozpalony w żelaznym piecyku ogień bardziej dymił, niż grzał, a to, co Jasiek

miał na sobie, było do nitki przemoczone.

— Daj spokój — warknął Steguła. — Przecież to on pierwszy zauważył przeciek.

Nie wiem tylko... jak się nazywasz?

101

— Jasiek. Znaczy... Jasiek Kowalski.

— Skąd jesteś

background image

— Jak to: skąd? Stąd! Mój tato tu pracuje przy budowie... ale... — zająknął sję

_ nie rozwali się ona?

— Co? — nie zrozumiał Steguła.

— No... zapora...

Waligórski roześmiał się basem. Podobał mu się ten śmieszny chłopak przejęty tak

jak i oni wszyscy przyszłością wielkiej budowy.

— Nie zawali się. Ale trzeba uszczelnić. Jeśli... — nie skończył, bo drzwi

baraku stuknęły, a z zewnątrz wdarła się parująca wilgoć.

. — Wszyscy na dół! — wrzasnął Kalicki. — Do roboty! Ludzie już są, czekają na

dyspozycje, a wy tu...

— Nie wrzeszcz — mruknął Waligórski, ciężko wstając ze stołka. — I tak wszyscy

na raz nie możemy wydawać poleceń. Steguła jest od tego.

— Już idę! — inżynier w biegu zakładał kask. Szczęknęła żelazna sztaba u drzwi.

Kroki plaskały w błocie. Potem wszystko ucichło.

Jasiek kiwnął się na skrzynce. Głowa poleciała mu raz do przodu, raz do tyłu. Z

trudem rozwarł klejące się powieki, bo Jóźwiak coś mówił do niego o ogniu. Potem

stary też wyszedł. Na ścianie baraku tańczyły fantastyczne cienie. W piecyku żar

trzaskał iskrami, a drobiny popiołu z fuknięciem padały na żelazną osłonę. Tyle

zobaczył. Potem oczy zamknęły mu się, głOWa opadła na ramię i chłopiec zasnął.

Przez całą noc ludzie na zaporze walczyli ze skutkami przyboru. W ciemnościach

rozświetlanych jedynie pochodniami, bo światła wciąż nie było, wrzała ciężka

praca. Bezużyteczne były maszyny, cały specjalistyczny sprzęt. W tych warunkach,

w siąpiącym deszczu, błocie i tuż nad groźnie rozlaną wodą mógł pracować tylko

człowiek.

I pracował.

102

Kiedy czerń nocy zmieniła barwę, kiedy ciężka cisza wisząca nad wzgórzami powoli

background image

się rozpłynęła, a szarość oblekła niebo od wschodu cienką zasłoną z mgły, ludzie

chwiejnym krokiem zeszli z budowy. Milczące postacie cicho rozpływały się w

lipcowej nocy. Migotały ogienM papierosów. Nikt nic nie mówił. Milczenie

podkreślało to straszne zmęczenie, które może zwalić z nóg najwytrwal-szego.

Inżynierowie skinieniem dłoni pożegnali ostatniego z robotników nocnej,

niezwyczajnej zmiany. Wygrali właśnie walkę z czasem. Teraz mieli parę godzin na

odpoczynek. Skrzypnęły drzwi do baraku. Z wygasłego piecyka wiało chłodem i

pustką. W kącie, na drewnianej skrzynce spał skulony chłopak. Jego bose, czarne

jak święta ziemia nogi wystawały spod brezentowej kurtki, którą się przykrył.

Inżynier Steguła przetarł czerwone ze zmęczenia i piekące oczy. Pod powiekami

wciąż miał jeszcze migoczące płomienie palników acetylenowych. Na widok śpiącego

przystanął.

— Jeszcze tu jest?

— A jest! — syknął Waligórski ze złością. — Nie przypilnował ognia, smarkacz!

— Cicho — Kalicki z trudem ściągał z nóg przemoczone gumiaki — do kogo masz

pretensje? Do dziecka? Zaraz rozpalę. — I boso, trzymając w dłoniach zabłocone

skarpety, ruszył ku żelaznej „kozie" ustawionej na wprost wejścia. Za chwilę

rozległ się trzask łamanych drewienek i wątły, żółty ogienek osmalił płytę.

Waligórski siadł ciężko na zydlu. W głowie szumiało mu jak w ulu.

— Ludzie, ale noc! — stęknął. — Zbudźcie mnie, jak przyjdzie druga... tfu!

Pierwsza zmiana!

— Dobrze — Steguła przecierał twarz chustką umoczoną w kuble z wodą. Wstrząsnął

nim dreszcz. Niezdarnie sięgnął ręką po pudełko zapałek, które wyleciało mu z

dłoni i pacnęło na deski podłogi tuż obok Jaśkowej głowy.

?

Chłopak drgnął i zerwał się na równe nogi tocząc wokół nieprzytomnym spojrzeniem.

— Co? Gdzie ja... co?

background image

Kalicki roześmiał się cicho. Dokładał drewienka do otwartego piecyka. Jego

zapadnięte, nieogolone policzki płonęły czerwienią odbitego ognia.

— Zbudziłeś się? Pora. Czas wracać do domu. Czy nikt cię nie szukał przez całą

noc?

— To już rano? — zdumiał się chłopiec. Wlepił otumaniony wzrok w szparę drzwi,

przez którą wpadała chłod-dna jasność dnia. — Spałem?

— Jak zabity — westchnął zazdrośnie Steguła. — A myśmy tam... ech! — machnął

niecierpliwie dłonią. — Pić mi się chce! Tu gdzieś była herbata...

Jasiek przeciągnął językiem po wyschniętych wargach. Też mu się chciało pić.

Spojrzał na swoje nogi i parsknął śmiechem. Kalicki poszedł za jego wzrokiem.

— To są chyba najbrudniejsze nogi, jakie widziałem w życiu — i zerknąwszy na

swoje bose palce, dorzucił — oprócz moich, oczywiście.

Wszyscy gruchnęli śmiechem.

Dzień już wstawał ciężki i mglisty. Po wczorajszej nawałnicy powietrze było

ciepłe, ale wilgotne. Jak okiem sięgnąć widać było zniszczenia spowodowane

przyborem rzeki. Zadowolone ptactwo trzepotało się tuż nad lustrem spokojnej

wody. Czerwonawa tarcza słońca podnosiła się za miękko układającą się linią

wzgórz, opary zaś snuły się nisko tuż nad rozczłapanym błotem drogi.

Jasiek stał na skarpie. Całe podniecenie, bunt uleciały razem z burzą. Wzrok

jego zahaczył o dachy wsi. Kiedy cienka smużka dymu zaczęła się wić ku niebu,

przestał być sam.

— No, i co> chłopcze? — usłyszał za plecami zmęczony głos inżyniera Steguły; —

Kontrolujesz naszą noeną pracę?

104

— Nie — Jasiek uśmiechnął się —? patrzę na wodę. Wiem już, jak będzie wyglądał

przyszły zalew Soliński. Łódki, kajaki, ośrodki sportowe...

Inżynier pokiwał głową. Wyjął z kieszeni wymiętą paczkę papierosów, wytrząsnął

background image

pokruszony tytoń i mocno zaciągnął się sportem. Miał szarą, pobrużdżoną z

niewyspania twatrz i młode oczy.

— Optymista z ciebie — mruknął wydmuchując z lubością dym. — Mam nadzieję, że

tu spotkamy się na kajakach. Czy wiesz, że wczoraj obchodziliśmy tysiąclecie

państwa?

— Jasne. Przez tę burzę straciłem pancernych!

— Jakich pancernych?

— Nie oglądał pan telewizji? — Jasiek nagle zawiesił głos. Przypomniał sobie to

wszystko, co nastąpiło później.

— Oglądałem, ale nie do końca. Zaczęło się to całe piekło... tak... piękna była

defilada... — urwał i spod oka przyjrzał się chłopcu. — Nie zamierzasz pójść do

domu? Jakieś problemy?

Jasiek spojrzał na niego i westchnął. —? Skąd pan wie? Steguła roześmiał się.

— Przecież nikt nie nocuje w baraku na skrzynce, jeśli nie musi! Każdy z nas

wolałby tej nocy własne łóżko i ciepłą pierzynę, no nie?

Jasiek przestępował z nogi na nogę. „Jak wytłumaczyć obcemu człowiekowi to

wszystko, co zdarzyło się od wczorajszego dnia? Jak opowiedzieć tę całą mękę,

którą przeżył?"

— Wie pan... — wystękał. — Wczoraj stchórzyłem...

— Ty? — zdumiał się inżynier.

— Ja.

W porannym słońcu, które jak żółty krąg wyłaziło niechętnie z oparów,

opowiedział Jasiek wszystko, co się zdarzyło. Inżynier milczał. Nie przerywał.

Cisza była taka, że słyszało się szelest podnoszących się traw,

105

— Taak — mruknął wreszcie Steguła, gdy Jasiek zakończył opowieść. — Tak. To

wiele wyjaśnia. W domu wiedzą, gdzie jesteś?

background image

— Matka wie.

— W porządku. Jestem pewien, że ojciec cię tu odszuka. Powinien przyjść, praca

czeka. A co do całej sprawy... — zawahał się na moment — to powiem ci jedno:

człowiek ma prawo wrosnąć w ziemię ze strachu. To ludzka rzecz. I mnie też się

to raz w życiu przydarzyło...

— Nie poleciał pan ratować ludzi?

— To było w czasie wojny. Miałem wtedy dwadzieścia lat i pierwszy raz karabin w

garści. A przede mną wróg, na pierwszej linii frontu. Szliśmy do ataku. Niemcy

siedzieli dobrze osłonięci. Ich karabiny maszynowe pluły pociskami, których nam

brakowało. Trzeba ich było wziąć szturmem, przez zaskoczenie. Dowódca poderwał

oddział, chłopcy szli jak burza. Mijali mnie... a ja... — inżynier urwał nagle

zamyślony.

Jasiek podniósł na niego oczy pełne spokoju.

— Pan stchórzył, tak?

— Czułem, że nie mogę ruszyć ani ręką, ani nogą. Karabin ważył chyba ze sto

kilo, w głowie huczały nie tylko działa, ale i myśl, że zaraz zginę. To było

przerażające. Do dziś pamiętam cienie migające ze wszystkich stron. To byli ci,

którzy biegli, którym strach nie sparaliżował mięśni i umysłu. Nigdy w życiu nie

zapomnę tego zmierzchu, drzew, wybuchających pocisków i ciemnych sylwetek ludzi.

Nigdy...

— I... co było potem?

Inżynier odrzucił papierosa. Obcasem zdeptał niedopałek.

— Usłyszałem krzyki, ktoś pchnął mnie kolbą karabinu, ktoś wrzeszczał, że sąd

polowy... wiele nie pamiętam. Wiem tylko, że nagle ożyłem. Ruszyłem bez chwili

wahania w największą lukę, biegłem przeskakując leżące ciała

106

zabitych. Do dziś nie rozumiem, dlaczego nie zginąłem. Widać, nie była to

background image

jeszcze moja pora... a może los szykował mi inne niespodzianki?

— Wykurzyliście Niemców?

__A jakże. Mieli ogromne straty w ludziach i sprzęcie. Ale my także.

— I nigdy już się pan więcej nie bał? Steguła uśmiechnął się łagodnie.

— Zawsze się bałem. Każdy żołnierz się boi. Ale już nigdy strach nie

sparaliżował moich poczynań. Byłem wolny. Rozumiesz?

— Chyba tak. Ja... — nie dokończył. Od strony zabudowań szedł ku nim Walery

Kowalski. Rozglądał się dookoła, bacznie przepatrując okolicę. Zatrzymał się,

gdy wzrok natrafił na siedzącego na kamieniu chłopca.

Inżynier też go dostrzegł.

— Ojciec?

— Tak.

— Powiedzieć mu, że to ty pierwszy odkryłeś przeciek

na zaporze?

Jasiek przecząco pokręcił głową.

— Nie. Nie trzeba opowiadać o swoich... o tym, że się ooś... lub kogoś

uratowało. Rozumie pan?

Steguła skinął głową.

Jasiek podniósł się, wyprostował. Chude, brudne nogi sprawiały, że wyglądał jak

nastroszona czapla. Szedł w kierunku ojca, a oczy miał tak jasne, tak jasne, jak

błyski na rozlanej wodzie.

SPOTKANIE

?

(luty 1979 roku)

Dnieje. Po szybie okiennej pełza mglista jasność. Koła pociągu stukają miarowo.

background image

Jasiek przez dłuższą chwilę leży pod ciepłym kocem, nie mogąc sobie w żaden

sposób uzmysłowić, gdzie się znajduje. Ten dziwny stukot i to trzęsienie, które

sprawia, że ciało zupełnie bez jego woli wykonuje jakieś nieskoordynowane,

kolebiące ruchy. Raptem słychać cichy gwizd.

— Pociąg — mruczy chłopiec odganiając resztki snu — jedziemy do babci. Wczoraj

tato zapakował-nas do wagonu sypialnego. Tu nawet jest całkiem fajnie! A gdzie

mama?

Jasiek zerka na łóżko poniżej własnego. Mama leży na wznak. Oczy ma zamknięte.

„Tato tak się bał puścić nas samych w drogę. Ale nie miał racji. Mama dobrze się

czuje, i to nowe dziecko, które ma urodzić, na pewno przyjdzie na świat u babci".

Chłopiec przymknął oczy i poddał się łagodnemu kołysaniu. Było mu ciepło i

dobrze. Za oknami pociągu przesuwał się cichy, biały świat. Śnieg jest zwiewny,

a pada już bez przerwy trzeci dzień. W telewizji podawano, że to zima stulecia.

Mróz ścisnął w same święta i trzymał. Teraz jest koniec lutego i nie zanosi się

na zmianę. Rzeki zamarzły na grubość jednego metra, a miejscami i głębiej.

Skawalone grudy śniegu tarasowały ulice i szosy, a ślizgawica zbierała swoje

prywatne żniwo. Elektrociepłownie dyszały resztkami węgla, ludzie ciężko

harowali dniami i nocami, by tylko utrzymać wielkie piece w temperaturze, która

dawała szanse na przetrwanie. Marzli mieszkańcy miast, wsi, marzły zwierzęta

domowe, a jeszcze bardziej leśne. A zima nie dawała oddechu. Od komunikatów

stale powtarzanych w nadio i telewizji aż skóra cierpła: minus trzydzieści pięć

w Suwałkach, minus dwadzieścia w stolicy. Minus i minus. Bez wytchnienia. A

teraz jeszcze ten śnieg. Duże puchate płatki osiadały centymetr po centymetrze.

Na wszystkim: drogach, szosach, drzewach, których gałę-

111

zie uginały się i łamały z suchym trzaskiem. Drogi główne, o których radiowe

komunikaty mówiły najwięcej, bo były odśnieżane w pierwszej kolejności, jakoś

background image

jeszcze egzystowały, ale te boczne... lepiej nie mówić. Chłopi z saniami jakoś

dawali sobie radę, ale tylko do połowy lutego. Później nawet ciężkie perszerony

nie mogły przejechać. Świat topił się w białości.

Jasiek nieco odsunął żółtą zasłonkę. Za szybą rozlewała się bezkresna biel.

Elektrowóz ciągnął rząd wagonów w nieznane, po równinie, na której nie było na

czym zawiesić oka. Chłopiec schował się pod koc. Nawet tu, przez szczelnie

zamknięte okno, do dobrze nagrzanego przedziału, wdzierał się szczelinami ziąb.

Pociąg znów zagwizdał i zaczął zwalniać. „Stacja" — pomyślał Jasiek i przywarł

nosem do szyby. Odchuchał większy otwór i wyjrzał. Pusto. Żadnych peronów,

zwrotnic, sygnałów. Tylko pole, po którym chodzą czarne ptaki podobne do wron.

Matka poruszyła się nieznacznie. Otworzyła oczy.

— Mamo — szepnął Jasiek z górnego łóżka. Bał się obudzić panią, która spała na

najwyższej, trzeciej kondygnacji sypialnego przedziału.

— Co, synku?

— Stoimy w polu.

— To nic, Jasiu. Spij, zaraz pojedziemy dalej.

Nad głową chłopca rozległ się jakiś szurgot, więc umilkł i leżał dalej wpatrzony

w metalową konstrukcję piętrowych łóżek.

Z korytarza dochodziły ściszone głosy. Chłopiec poczuł głód. Zamarzyła mu się

szklanka gorącego kakao i świeża bułka z masłem.

— Mama...

— Co?

— Głodny jestem.

Z góry patrzył, jak matka przetrząsa wielką kraciastą torbę stojącą obok na

podłodze. Zaszeleścił papier i w po-

112

wietrzu rozszedł się nikły zapach czosnkowanej kiełbasy. Jasiek poczuł, jak mu

background image

ślinka napływa do ust.

— Herbaty się napijesz? -

— Mhm — mruknął zatopiwszy zęby w smakowitej kanapce.

— Nie wiem, czy będzie dosyć ciepła. Stoi w termosie od wczoraj.

Jaśkowi było to obojętne. Wypicie czegokolwiek, nawet letniej herbaty, w tym

dusznym przedziale dawało natychmiast uczucie świeżości. Ostrożnie niósł do nst

plastikowy kubek.

— Jeszcze?

— Proszę.

Na najwyższym łóżku znów zaszeleściło i kobiecy głos powiedział:

— Ja już nie śpię. Nie musi pani mówić szeptem. Gdzie jesteśmy?

— W polu — pośpiesznie odpowiedział Jasiek. Odsunął już całkiem zasłonkę i

gapił się przez wychuchany otwór, który zaraz pokrywał się mgłą.

— Ojej! — przestraszyła się nieznajoma. — Żebyśmy tylko nie utknęli. Mąż nie

chciał mnie puścić w tę podróż, bo komunikaty meteorologiczne były niedobre.

Uparłam się i...

W tej samej chwili elektrowóz gwizdnął, wagony drgnęły i pociąg począł nabierać

szybkości.

— Jedziemy! — ucieszyła się mama. — A już się przestraszyłam.

Jasiek skończył chleb, wypił herbatę i zaczął się ubierać. Było mu ciasno i

niewygodnie. Środkowe łóżko zajmuje na pewno najmniej przestrzeni w tej i tak

wąskiej klatce.

— Wstajesz? — spytała mama.

— Tak. Już mi się tu nudzi.

— To idź się umyć. Trafisz sam?

113

Jasiek milczał. Wstydził się nieznajomej. Nie wyobrażał sobie samotnej wędrówki

background image

długim korytarzem wagonu. Nie wiedział, gdzie jest to „mycie" ani jak je znaleźć.

Na wszelki wypadek milczał. Zsunął się zręcznie na podłogę i kucnął obok

maminego łóżka. Wreszcie wymruczał:

— Chodź ze mną.

Mama ze zrozumieniem pokiwała głową.

— Zaraz. Mnie nie tak łatwo się ubrać jak tobie. Ruszała się dość ociężale, co

było w jej stanie zupełnie

zrozumiałe, ale Jasiek trochę się tego wstydził. Miał już dwanaście lat, o

sprawach przychodzenia dzieci na świat wiedział sporo, ale zawsze... jakoś mu

było głupio, gdy mijający ich ludzie z uwagą przyglądali się matce.

Wyszli z przedziału. Na końcu korytarza stało już w kolejce parę osób. Jakiś pan

obrzucił spojrzeniem matkę i zaproponował uprzejmie, że ją przepuści.

— Nie powinna pani stać.

Mama uśmiechnęła się promiennie, skinęła głową w podziękowaniu i zerknęła na

Jaśka. Stał z bdku z twarzą nieruchomą, doskonale obojętny. Tylko rumieniec

mówił o tym, co przeżywa.

Kiedy wrócili do przedziału współpasażerka też już była ubrana. Uśmiechnęła się

do chłopca, czesząc długie jedwabiste, bardzo jasne włosy. Miała na sobie czarne

spodnie i błękitny pulower ze złotymi guziczkami.

Pomału robili porządek w przedziale. Pociąg sunął dość * wolno, przystając co

jakiś czas.

— Strasznie sypie — zmartwiła się blondynka.

— Właśnie. Może pani zje kanapkę? — mama odwija-ła z papieru apetyczne kromki.

— Dziękuję. Pójdę do konduktora po kawę.

Ledwie wyszła, pociąg zaczął gwałtownie hamować. Kiedy się zatrzymał, za oknem

widać było białą płaszczyznę pola i daleki, niewyraźny las na horyzoncie. Z

korytarza dobiegały głośne rozmowy. Jasiek otworzył drzwi

background image

114

przedziału i wytknął głowę. Spojrzał na ludzi tłoczących gię przy oknach.

— Mamo, tam się coś dzieje!

Wkręcił się pod ramieniem starszego pana, wysunął bardziej głowę i przywarł

nosem do szyby. Pociąg stał w miejscu, gdzie równolegle do szyn wąziutką nitką

biegła szosa. Na niej tkwił kilometrowy chyba sznur samochodów.

— Utknęli w śniegu? — przestraszył się starszy pan.

— Jasne. Widać ludzi z łopatami!

— Nie odkopią! — mruknął brunet z fajką w zębach.

— Ale, też pan... byle co gada! — rozzłościła się gruba pani w czerwonym

swetrze. — Pług przyjdzie, to ich odkopią!

— Widzi pani... to, co stoi z przodu, jest właśnie pługiem! On też ugrzązł! — z

jakąś dziwną satysfakcją odparł brunet wypuszczając z fajki kłąb niebieskawego

dymu.

— Co pan mówi? Pług?

Jasiek przyglądał się szeroko otwartymi oczyma. Z tej odległości samochody i

ludzie wyglądali jak zabawki.

— Co z nimi będzie? — martwiła się starsza pani z kocz-kiem siwych włosów na

czubku głowy. — Strasznie zmarzną na mrozie!

— A pewnie! — odezwał się pan z fajką. — Jest poniżej dwudziestu stopni!

— Dobrze, że my mamy ciepło — odezwała się pani w czerwonym swetrze.

— Nie wiem tylko, na jak długo tego ciepła wystarczy — wymruczał starszy pan,

patrząc na nią niechętnym okiem. — Jeśli tu postoimy parę godzin...

— I po co to ludzi straszyć! — zdenerwowała się kobieta w jaskrawym swetrze.

Ostentacyjnie weszła do swego przedziału, z furią zatrzaskując drzwi.

Jasiek spojrzał na matkę. W jej oczach nie dostrzegł pociechy.

115

background image

Pociąg stał, konduktor gdzieś zniknął, w każdym razie nie było go w służbowym

przedziale, o czym doniosła ładna blondynka z najwyższego łóżka. Wróciła bez

kawy i teraz popijała resztkę herbaty z maiminego termosu.

— W pani stanie, to było dość ryzykowne — odezwała się patrząc na mamę

zatroskanym wzrokiem.

— Mam nadzieję, że już niedługo ruszymy — mruknęła matka i westchnęła cichutko.

Sama wiedziała, że to było ryzyko. Wydawało jej się tylko, że skoro jedzie

ciepłym pociągiem, w wygodnym wagonie sypialnym, nic złego nie powinno jej

spotkać.

Obie panie siedziały na dolnym łóżku i smętnie wpatrywały się w równinny

krajobraz za oknem.

Jasiek wyszedł na korytarz i stał tam zapatrzony w długi korek samochodowy,

widoczny jak na dłoni. Ludzie z szosy zauważyli stojący pociąg i dawali rękami

jakieś znaki, których nikt z pasażerów nie umiał rozszyfrować.

— Chyba pokazują, że tam dalej nie ma przejazdu — pan z wygasłą już fajką

zmarszczył brwi.

— Dla kogo nie ma? — zainteresowała się grubaska w czerwonym swetrze, ponownie

wychylając się z przedziału.

— A bo ja wiem? — zastanowił się brunet. — Może dla nas?

Wrócił konduktor ż wyraźnie zatroskaną twarzą. Stał na stopniu wagonu uważnie

strzepując śnieg z butów.

— Klops —'powiedział do podróżnych, którzy otoczyli go w ciasnym korytarzyku. —

Chyba nie przejedziemy... mówią, że... trakcja elektryczna zerwana.

Ktoś zaklął głośno. Inni stali bez ruchu i bez słowa. Spoglądali przez okno z

wyrazem zdumienia na twarzach, z których ledwie co zdmuchnęli resztki snu.

— I co będzie? — ocknęła się tęga pani. Policzki jej purpurowiały, nabierając

tego samego odcienia co sweter.

background image

— Niestety, nie wiem.

116

Konduktor przepychał się do swojego przedziału. Ludzie rozstępowaili się

niechętnie, zagapieni na siebie nawzajem, na jego służbową czapkę i śnieg, który

za oknami gęstniał z każdą chwilą.

Stali tak w szczerym polu ze trzy godziny. Temperatura w przedziałach z wolna

opadała. Ludzie wyciągali, co tam kto miał: futra, kożuchy, nawet koce z łóżek.

Sytuacja w wagonie sypialnym przedstawiała się i tak nieco lepiej niż w

pozostałych przedziałach, gdzie pasażerów było dwa razy więcej i nie mieli do

dyspozycji ciepłych koców.

Za oknami śnieżyca nie pozwalała niczego dojrzeć na odległość wyciągniętej ręki.

Dawno już zniknęła z oczu szosa i rząd samochodów walczących z zimnem, zaspami i

gołoledzią.

— Co będzie z nami? —martwiła się młoda blondynka spoglądając spod oka na mamę,

która siedziała bez ruchu, spokojna i opanowana.

— Konduktor mówił, że popchnie nas parowóz. Podobno już zawiadomili, kogo

trzeba.

Jasiek nie wytrzymywał siedzenia w przedziale. Wolał stać na korytarzu, gdzie

było więcej ludzi i ciągle coś się działo.

Teraz też przyglądał się spod futrzanej czapy opadającej mu prawie na nos, jak

miła starsza pani z sąsiedniego przedziału rozlewa do podsuwanych szklanek

gorącą herbatę. Chłopiec zamrugał rzęsami i oblizał wargi. Sam by się napił, ale

maminy termos był pusty. Pani z siwym kokiem zatrzymała się koło niego.

— A ty? Nie chcesz herbaty?

Jasiek znów nerwowo zamrugał i szybko powiedział:

— Ja nie... ale mama... ona... — zdanie „spodziewa sie dziecka" nie przeszło mu

jednak przez gardło.

background image

Starsza pani spojrzała na niego z sympatią.

— Gdzie jest mama?

117

Jasiek wskazał przedział. Za chwilę matka wraz ze swoją przygodną towarzyszką

grzały dłonie o parujący kubek ze zbawczym płynem.

— Skąd zdobyła pani gorącą herbatę?

— Na szczęście w przedziale konduktora nie brakuje ani wody, ani możliwości jej

zagotowania. Dolać jeszcze?

— Proszę.

Jasiek znów tkwił z nosem przy szybie, za którą świat pomału ciemniał. A padało

bez przerwy.

Po następnych kilku godzinach napełniających ludzi zwątpieniem, strachem i

przenikliwym zimnem, <coś się zaczęło dziać z tyłu na torze, za ostatnim wagonem

unieruchomionego pociągu.

— Parowóz! Ludzie! Parowóz nas będzie pchał! — zawołała jedna z pasażerek,

kiedy wiadomość podawana z ust do ust przez wszystkie wagony dotarła i do nich.

W ludzi wstąpiła otucha. Zaczęto rozwijać się z koców, biegać po korytarzach,

molestować Bogu ducha winnego konduktora, który i tak robił co mógł, by uspokoić

swoich podopiecznych.

. Istotnie. Lekkie drgania przebiegające przez podwozia wagonów wskazywały, że

istotnie coś się dzieje. Niedługo to trwało.

— Nic z tego — brunet z fajką, wróciwszy ze zwiadu, ośnieżony jak bałwan, był

zwiastunem najgorszych wieści.

— Dlaczego?

— Nie da rady! Jeden parowóz nie popchnie całego składu. Pociąg jest za długi,

no i...

— Co jeszcze ma pan w zanadrzu? — spytał siwy mężczyzna w wojskowym płaszczu. —

background image

Jakie rewelacje? Słuchamy...

— A takie, że przed nami, parę kilometrów stąd jest zaspa na cztery metry!

W korytarzyku zapanowała głucha cisza. Każdy mógł sobie wyobrazić te cztery

metry. Każdy mógł, patrząc po-

118

nad dach pociągu, zobaczyć je, nie widząc. Nie było to wcale trudne, tylko

wymagało nieco wyobraźni.

— Skąd się wzięła... ta zaspa? — jęknęła siwa pani. Ta od herbaty.

— Z nieba, łaskawa pani. Z nieba. Pada tak, że własnych butów człowiek nie

zobaczy!

Znów cisza zaległa korytarz. Ludzie stali zbici w jeden kłąb złożony z koców,

kurtek, kożuchów, futrzanych czap i patrzyli bezmyślnie na parę buchającą z ust

przy każdym słowie.

— Powiedzcie, państwo, jak to jest — szemrał mężczyzna w kożuchu, z którego

szwów wyłaziły kępki białego baranka — koniec dwudziestego wieku, ludzie na

księżyc latają, co ja mówię na księżyc. ...w kosmos! I w tym kosmosie opuszczają

pojazd, przyczepieni do niego tylko wątłym przewodem...

— Wcale nie takim wątłym! — wtrącił brunet, otrzepawszy się z resztek śniegu.

— Wszystko jedno! Ja chcę tylko powiedzieć, że w wieku podboju kosmosu, 'kiedy

świat powszechnie korzysta ze zdobyczy technicznych... jeden opad śniegu

paraliżuje całkowicie ziemski padół.

— To wszystko przez te bomby atomowe! — stwierdziła pani w czerwonym swetrze i

żółtym kocu. — One zmieniły klimat!

—? Bzdura! — mruknął wojskowy, owijając się szczelniej płaszczem. — Nie ma

żadnych naukowych potwierdzeń...

— Chyba o nas nie zapomną w tej głuszy... — westchnęła siwa pani z kokiem.

W serca pasażerów pociągu pospiesznego po raz pierwszy tego dnia wkradło się

background image

zwątpienie, strach przed niewiadomym, poczucie zagrożenia powodujące, że i tak

zdenerwowani, ludzie zaczęli się miotać bez ładu i sensu. Co chwila ktoś wypadał

z przedziału, biegł korytarzem do

119

wyjścia, stawał w otwartych drzwiach i patrzył na zaśnieżony świat, po czym

wracał bez słowa.

Dokuczliwe zimno dawało się solidnie we znaki. Elektrycznie ogrzewane wagony

przez awarię trakcji stawały się z godziny na godzinę coraz zimniejsze i nie

było na to żadnej rady. Już nie pomagały ciepłe okrycia. Na wewnętrznych szybach

mróz malował z uporem pierzaste liście paproci, a oddech ludzi tężał w powietrzu

w mleczną parę.

Jasiek siedział na dolnym łóżku przytulony do matki. Owinięci w koce, i co tylko

było do ubrania, trwali tak nieruchomo, zdając sobie doskonale sprawę <z

beznadziejności sytuacji.

Z korytarza dobiegały zirytowane głosy, drzwi przedziałów trzaskały.

— Pójdę zobaczyć — powiedział chłopiec, uwalniając się z grubej otulmy.

Nie usłyszał odpowiedzi. Spojrzał przelotnie na matkę i serce podskoczyło mu do

gardła.

— Mamo... co ty... mamo!

Przez twarz matki przebiegały skurcze bólu. Oddychała szybko, a jej czoło, mimo

przenikliwego ziąbu, było zroszone potem.

— Boję się, synku, że...

Jasiek jednym skokiem dopadł drzwi. Wyleciał na ko--rytarz i rozejrzał się na

wszystlde strony. Serce biło mu tak, że omal nie wyskoczyło z piersi. W ustach

czuł suchość, a na karku zimny pot. Dostrzegł współtowarzyszkę z przedziału,

która rozmawiała o czymś z konduktorem. Puścił się pędem i już szarpał ją za

rękaw. ?

background image

— Proszę pani! Mama! Ona już... Jasna twarz pochyliła się nad chłopcem.

— Co mówisz? Boże... zostań tu, ja do niej pójdę! Stój tu i nigdzie nie odchodź!

Jasiek przełknął ślinę. A gdzież by on miał odejść! Przypomniał sobie wszystkie

przestrogi ojca i to, co mó-

??

wił, kiedy byli sami w kuchni: „Pilnuj matki, synu. Jesteś już dostatecznie duży.

I wszystko rozumiesz..." Tak, rzeczywiście. Rozumiał wiele, ale tutaj? Takich

warunków nikt nie przewidział. „A jeśli mamie coś się złego stanie?" — straszna

myśl przeleciała mu przez udręczony mózg. x

Wkrótce było już wiadome, że trzeba sprowadzić pomoc. Ludzie z wagonu debatowali,

sprzeczali się, ale nikt nie widział wyjścia z sytuacji.

— Może tu jest jakaś wieś w pobliżu? — zastanawiał się pan z fajką.

— Trzeba by tam dojść i wrócić z jakimiś saniami! — dorzuciła siwa pani, po raz

chyba dziesiąty gotująca dla wszystkich herbatę w metalowym czajniku.

Konduktor był wyraźnie speszony.

— Ja nie znam okolic. Ale nie wierzę, żeby jakieś sanie tu dojechały.

— To co robić?

— I po co się ruszała z domu, w takim stanie! — mruczała gruba w czerwonym

swetrze.

— Pani jest bez serca — stwierdził mężczyzna w wojskowym płaszczu — kobieta, a

drugiej kobiety nie rozumie...

Jasiek wciśnięty w kąt służbowego przedziału chlipał, a łzy jak groch sypały się

po policzkach.

— Rany Boskie, przestań! — zirytował się konduktor. — Nie becz! Ile ty masz lat,

chłopie?

— Dwanaście — wymruczał wstydząc się tych głupich łez, które bez jego woli

spływały po policzkach i rozmazywały się pod palcami.

background image

— Idziemy, zbieraj się! — wysapał konduktor owijając szyję szalikiem.

— Dokąd? — padło kilka głosów.

— Wzdłuż pociągu! Może jest gdzie jaki lekarz... albo pielęgniarka! Trzeba coś

robić!

Jasiek chciał zajrzeć do matki, ale blondynka nie pozwoliła.

121

— Teraz nie.

— Idę z panem konduktorem szukać lekarza...

— Bardzo dobrze.

Przez szparę w drzwiach chłopiec dojrzał głowę matki na poduszce i jej

zaciśnięte usta.

Skok ze stopni wagonu w biały puch nie był przyjemny. Kiedy się już wygrzebali,

ostre powietrze zatkało im oddech. Wiatr wzmógł się, co przy solidnym mrozie i

wciąż padającym śniegu stwarzało klimat wprost ark-tyczny. Miliony lodowych

igiełek wciskało się pod czapkę, szalik, w rękawy kożucha, w szparki zmrużonych

oczu. Łzy wyciskane wichrem zamarzały na policzkach. Zrobili zaledwie kilka

kroków walcząc z wiatrem i własnym oddechem, gdy nagle z tyłu pociągu rozległy

się jakieś odgłosy i dziwne metaliczne szczękanie.

— Wojsko! — ucieszył się konduktor.-----Zaraz znajdziemy ich dowódcę. Wezwą

pomoc!

Żołnierze przyjechali parowozem popychanym dodatkowo przez dwa podobne.

Uzbrojeni w łopaty, bosaki do rozbijania lodu i cały potrzebny sprzęt,

dysponowali też radiostacją. W eter poleciało wołanie o ratunek. Od żołnierzy

też dowiedzieli się pasażerowie, że dalsza jazda jest chwilowo zupełnie

wykluczona. Odwalony miejscami śnieg za przyczyną wichury rósł w nowe zaspy.

Sprawa wymagała ewakuacji ludzi i ich bagażu. Żołnierze walczyli z żywiołem, ale

cały ich wysiłek szedł na marne w zetknięciu z sypkim i ulotnym śniegiem.

background image

Jasiek stał przytupując, zapatrzony w szpaler żołnierzy, którzy jak maszyny

machali łopatami. Nie wiedział, oo robić. Konduktor zniknął gdzieś w śnieżnej

mgle, widać poszedł przygotować pasażerów do ewakuacji. „Powinienem wrócić do

mamy, ale tam mnie nie wpuszczą. A jeśli znów się rozbeczę jak głupi szczeniak?

I tak już się ze mnie śmiali!"

Nagle z śnieżnej kaszy, z lodowatej mgły, jak duch wynurzyła się jakaś postać w

grubym waciaku, uszatce

122

na futrze i w butach z wojłoku, jakie widywało się jedynie na filmach z czasów

wojny. Osobnik parł naprzód sapiąc jak miech.

Jasiek zaszczekał zębami. Dla rozgrzewki zrobił parę przysiadów.

— Co ty tu robisz, mały? — zahuczało mu nagle tuż nad głową.

Chłopiec spojrzał w górę, zobaczył oczy w oprawie siwych skudlonych brwi.

Otworzył usta, by coś powiedzieć, i nie mógł. Stał i trząsł się na wietrze, aż

żałość brała patrzeć. Człowiek w kufajce ogarnął go ramieniem i podszedł do

schodków wagonu.

— Jechałeś sypialnym?

Jasiek skinął głową. Z siniejących warg nie wydostało się ani jedno słowo. Stary

wziął go pod pachę jak worek i wstawił do przedziału. Sam wdrapał się nie bez

trudu, bo wojłokowe buty ślizgały się po zmrożonym metalu.

Dopiero chwilę później mógł Jasiek opowiedzieć o sobie, matce leżącej pod opieką

obcych kobiet w zamkniętym przedziale, o wędrówce w poszukiwaniu lekarza,

którego nie było, i komendancie, który przekazał krótkofalówką prośbę o pomoc.

— Taaaka sprawa — mężczyzna klepnął go po ramieniu. Nie był tak stary, jak się

to tam, na dworze wydawało. Gdy stopniał szron na brwiach i wąsach okazało się,

że wcale nie są siwe. — Damy sobie radę!

Szybko wspólnie z konduktorem zarządził ewakuację. Ludzie, szczególnie ci

background image

obarczeni nadmierną ilością bagażu, sarkali. Nowo przybyły nie reagował.

— Wziąć tylko to, co najniezbędniejsze! I co kto sam udźwignie. Trzeba będzie

iść spory kawał drogi pieszo. A zaspy takie, że i koń nie podjedzie. Jak się

nazywasz? — zwrócił się do Jaśka.

— Jasiek Kowalski.

Mężczyzna zatrzymał się w pół kroku,

— Kowalski mówisz? Jasiek?

123

Chłopiec skinął głową. Mężczyzna milczał, widać czymś poruszony. Tylko spod

ciepłej czapki uszanki, na której płatki śniegu topniały w drobne krople,

patrzyły uważne, zmęczone oczy.

— Ja też się nazywam Kowalski. Na imię mi Wiktor.

Jasiek uśmiechnął się zdrewniałymi ustami. Ciepło powoli wypełniało mu ciało i

serce. Czuł, że nieznajomy w kufajce nie zostawi ich tu na pastwę losu. Ani jego,

ani matki. I to wcale nie dlatego, że też nazywa się Kowalski. W końcu ludzi o

tym nazwisku jest w Polsce bardzo wielu, ale takich uważnych, rozumiejących

wszystko oczu nie spotyka się codziennie.

Mężczyzna kazał sobie pokazać przedział, w którym leżała matka.

— Pan jest lekarzem? — spytała z nadzieją w głosie miła blondynka uchylając

drzwi.

— Nie — zahuczał przybyły. — Jestem kolejarzem. Przeprowadzam ewakuację ludzi z

pociągu. Zabieramy wszystkich do wsi. Nazywa się Grębowice. Proszę być spokojną

o syna. Zajmę się nim. Na razie trochę mi pomoże...

Czas już był najwyższy. Wojsko odkopało wąski tunel biegnący od nasypu polem, w

stronę dalekiej linii lasu. Tędy posuwał się wąż ludzki. Szli starcy, kobiety,

dzieci. Mężczyźni pomagali wyładowywać bagaż. Ten cięższy musiał zostać, choć

ludzie niechętnie rozstawali się ze swym dobytkiem nie wierząc, że go

background image

kiedykolwiek odzyskają.

— Proszę się nie obawiać, wojsko przypilnuje! — wołał stary kolejarz, widząc,

jak dwie chudziutkie dziewczyny usiłują toczyć przed sobą ciężar przekraczający

ich siły. — Potem jakoś zorganizujemy dowóz do wsi!

Słowa jak groch odbijały się od niesfornego tłumu. Żołnierze usiłowali jakoś

pomagać, rozładować napiętą sytuację, ale nie na wiele się to zdawało.

— Ludzie, zabierajcie tylko to, co najpotrzebniejsze! — głos Wiktora

Kowalskiego ginął w świszczącej wichurze. —

124

fiynku — zwrócił się do Jaśka — nie oddalaj się nigdzie. Muszę cię mieć w

zasięgu wzroku.

Jasiek kiwnął głową. Gdy się ruszał, pomagał, było mu o wiele cieplej. Nagle

dostrzegł jakąś kobietę walczącą z podmuchami wiatru. Była mała, przygięta do

ziemi i poruszała się niepewnie. Na dodatek ciągnęła za sobą dużą, wyraźnie zbyt

ciężką na jej Siły walizę.

— Proszę pani! — Jasiek ocierał załzawione oczy. Przez gęste płatki śniegu nic

prawie nie widział. — Ja pomogę. Tutaj, proszę tutaj...

Kobieta, zdawała się niczego nie słyszeć. Przed nią, i za nią wił się ludzki wąż

posuwający się niechętnie i z trudem. Od czasu do czasu ktoś zaklął,

pośliznąwszy się na nierównościach, ktoś padał w zmarznięty śnieg, podnosił się

i znów padał.

Jasiek widział, jak kobieta, chcąc ominąć miejsce, w którym rosła góra

porzuconego bagażu, niebezpiecznie zachybotała w tył i w przód. Popchnięta przez

kogoś nieuważnego, nagle, bez jednego słowa potoczyła się bezwładnie po śliskim

nasypie i zsunęła ze skarpy.

Jasiek w jednej sekundzie skoczył za nią. Nie przewidział, że nasyp jest tak

wysoki. Sunął na siedzeniu w dół, jak na sankach. Ale nie była to beztroska

background image

zabawa. Koziołkując przetoczył się przez garb, który zapewne był kiedyś krzakiem,

a dziś wypukłą nierównością. Zahamował z całej siły łokciami i obejrzał się.

Kątem oka poniżej dostrzegł nieruchomą sylwetkę. Prawie na czworakach, nie

zważając, iż świeży śnieg oblepia mu twarz, nogi i dłonie, dotarł do leżącej.

Jej ciało tkwiło nieruchomo zagrzebane do połowy w sypkiej, lodowatej kaszy.

Obok sturlała się waliza ze świńskiej skóry.

— Czy pani mnie słyszy? — Jasiek uniósł ostrożnie głowę kobiety.

Otworzyła przerażone oczy dzikiego ptaka.

— Nie mogę wstać — jęknęła.

125

jasieK cnciał ją podnieść, ale nogi zapadały się w śniegu po kolana. Zgrabiałymi

z zimna palcami — rękawiczki zgubił gdzieś w czasie szaleńczego koziołkowania —

usiłował wygrzebać ciało kobiety z niebezpiecznej pułapki. Na próżno.

— Ludzie, pomóżcie! — krzyknął, ale głos jego ugrzązł w szarej wacie mgły. —

Proszę, może pani obejmie mnie za szyję...

Kobieta była tak przestraszona, że nie reagowała. Obmacywała dłońmi głowę

mamrocząc coś niezrozumiale.

— Ja chcę do pociągu... gdzie moje rzeczy? — I rozpłakała się starczo, żałośnie.

Nagle ciszę powietrza przerwał dziwny terkot. Dźwięk szedł z góry i narastał z

każdą sekundą. Jasiek dostrzegł jakiś dziwny kształt nadlatujący od strony toru.

— Helikopter!

Kobieta gramoliła się niezdarnie. Z góry, z nasypu, kilkaset metrów na prawo

zbiegali żołnierze. Jasiek chciał zatrzymać któregoś z nich. Machał rękami,

wołał, ale nikt go nie słyszał. Nie mógł słyszeć. Maszyna zawieszona w powietrzu

nad pusstyna, białym polem terkotała, jak karabin maszynowy. Czyjś głos,

spotęgowany megafonem wołał:

— Wyrównać lądowisko!

background image

Chłopiec nie mógł oderwać oczu od rozgrywającego się widowiska. Warkot narastał,

przechodził w grzmot. Piskliwie, z wizgiem obracały się śmigła maszyny. W

gęstniejących opadach kadłub helikoptera majaczył niczym groźny cień ptaka.

Żołnierze biegli w jego kierunku.

Jasiek odwrócił się. Kobieta siedziała nadal w śniegu. Jej oczy w siateczce

zmarszczek były trwożne.

— Co będzie, co będzie? — powtarzała żałośnie. Chłopiec ponownie zabrał się do

odkopywania śniegu.

Chciał uwolnić jej nogi, spodziewał się, że tak czy owak uda mu się doprowadzić

ją do lądowiska.

— Proszę spróbować wstać — prawie błagał ze łzami w oczach — helikopter to

ratunek... — nagłe przypomnie-

126

nie matki sprawiło, że rzucił się w górę. Czubkami butów wybijał stopnie w

lodowatej skorupie. Chciał jak najszybciej znaleźć się w przedziale wagonu

sypialnego. Nie myślał o pozostawionej kobiecie. Nie myślał o niczym. W połowie

drogi opamiętał się. Spojrzał w dół. Kobieta była tam, gdzie ją zostawił.

Tłumiąc łzy zawrócił. Kiedy przykucnął obok niej, usłyszał cichy głos:

— Ja pójdę... ja muszę... — wyciągniętymi dłońmi macała powietrze jak ślepiec.

Jasiek podał jej rękę. Chwyciła ją mocno. Nie spdflzie-wał się aż takiej siły w

tym drobnym ciele.

— Nie zostawisz mnie tu samej? Nie zostawisz?

— Nie.

Teraz wiedział, że musi natychmiast sprowadzić pomoc. Sam nie da sobie rady. Z

trudem kopał się w kierunku, skąd dochodziło wycie silnika. Zjechał na

podeszwach z niewidocznej górki, przeturlał się przez ośnieżone krzaki i

wylądował u stóp gromady żołnierzy uklepujących prowizoryczne lądowisko. Maszyna

background image

ryczała w powietrzu, jej zielonkawy kadłub, niewyraźny poprzez zamieć, dygotał i

drżał, jakby się miał za chwilę rozlecieć w kawałki.

Ktoś głośno krzyczał, ale słów nie sposób było zrozumieć, ktoś wydawał polecenia

do ukrytego pod połą płaszcza nadajnika. Żołnierze zwijali się jak w ukropie nie

zważając na mróz ani na zawieruchę. Jeszcze chwila i ciężka ważka z wyciem

osiada na ziemi. Śnieg wiruje, wzdyma się, kłębi, zapiera oddech.

I nagle zapada cisza.

Może ta cisza nie była taka zupełna. Może rozbrzmiewały w niej ludzkie głosy,

ale umilkł straszliwy wizg i człowiek zaczął słyszeć.

Jasiek dopadł jakiegoś żołnierza. Chwycił go za rękaw.

— Tam jest stara kobieta... spadła z nasypu... trzeba... Już kilku biegnie we

wskazanym kierunku. Jasiek nie

wiadomo dlaczego kopie się za nimi. Musi na własne oczy

127

zobaczyć, jak ją unoszą, małą i kruchą, musi wiedzieć, że jest bezpieczna.

Dopiero teraz ociera łzy wyciśnięte wiatrem i mrozem. W gęstej śnieżycy czuje

się samotny i nieszczęśliwy.

Z nasypu głucho brzmi gwizd parowozu.

Powraca myśl o matce. Jasiek unosi Ngłowę i widzi wysoko, na nasypie czarne

cielsko pociągu. Jednym, skokiem dopada głębokich śladów czyichś stóp. Kilka

razy obsuwa się wraz z kawałami lodu, ale podnosi się z uporem, byle tylko

zdążyć na czas. Kiedy już dysząc ciężko i ocierając łzy wytknął głowę na

wysokość szyn, zobaczył, jak daleko, w połowie nasypu ludzie niosą na noszach

postać owiniętą w koc.

— Mamooo! — zawył i w nagłej panice rzucił się w stronę pociągu. Zderzył się z

ostatnimi maruderami, którzy ociągając się i uginając pod ciężarem waliz, szli

gęsiego. Jasiek poczuł, że mu serce stanęło w gardle, a oczy zalewa słony pot.

background image

Biegł, a raczej ślizgał się wzdłuż wagonów wołając głosem pełnym rozpaczy: —

Mamo! Gdzie jest moja mama!

Nagle ktoś zastąpił mu drogę. Otoczyły go czyjeś silne ramiona.

— Zaczekaj! Nie leć tam!

Jasiek szarpnął się. Chciał ominąć stojącego, wydostać się na wolność. Wściekły

spojrzał w górę i dostrzegł znajome oczy pod krzaczastymi brwiami.

— Moja mama! Chcę do niej!

Kolejarz mocniej przygarnął go do siebie. Szare oczy uśmiechały się uspokajająco.

— Wszystko w porządku. Powiedziałem twojej matce, że cię odnajdę. Ona musi

natychmiast odlecieć do szpitala. Po to przecież wojsko sprowadziło helikopter.

Kiedy już będzie po wszystkim zawiozę cię do niej.

— Ja chcę teraz! Ja chcę... — Jasiek wierzgnął, noga mu się podwinęła i ciężko

padł w najgłębszą zaspę.

128

— No widzisz! — sapnął kolejarz. — Co ty wyprawiasz! Taki duży chłop! Mój syn...

— zaczął i umilkł nagle.

Jasiek gramolił się z trudem. Serce uspokajało się, biło normalnie. Czuł, że

ogarnia go nagle straszliwe zmęczenie.

— Teraz szybko pójdziemy za ludźmi do wsi. Pomóc ci? — spytał stary spoglądając

na gramolącego się chłopca.

— Nie. Czy mama... czy jej nic złego nie grozi? Powietrze przeszył przeraźliwy

dźwięk. Długie wąsy

śmigieł zaczęły się obracać wpierw wolno, potem coraz prędzej, aż znikły

całkowicie w mlecznej poświacie.

— Już startuje. Za kilkanaście minut mamą zajmą się lekarze.

— To dobrze — powiedział Jasiek i oburącz objął grur by rękaw kufajki. — To my

teraz... razem?

background image

— Jasne. Ale trzeba odnaleźć wasze rzeczy. Mieliście walizkę?

— Nie. Mama wzięła tylko neseser. I torbę z jedzeniem. Tato nie chciał, żeby

cokolwiek dźwigała. Co będzie z tatą? On tam zwariuje z niepokoju!

— Zawiadomimy. Wszystkich zawiadomimy. Nie ty jeden jesteś w takiej sytuacji.

Spójrz, ile w tym pociągu kobiet, małych dzieci i starców!

Jasiek popatrzył, jak szli gęsiego, podpierając się nawzajem, ciągnąc

niezliczone bagaże, i zwiesił głowę. Kolejarz przetarł oczy grubą rękawicą.

— Taki widok pamiętam z 1939 roku. Też szli z bagażami w nieznane. Tyle że

wtedy uciekali przed Niemcami, żeby ocalić życie. Dzisiaj uciekają przed siłami

przyrody, a wszyscy dookoła starają im się to ułatwić.

— Pan był na wojnie? — spytał Jasiek.

— Byłem. Prowadziłem pociągi. Opowiem ci, jak zechcesz. A teraz w drogę! Pomóż

tej kobiecie dźwigać jej torbę, no!

Ciemno już było, gdy po długim marszu dobrnęli wreszcie do skraju lasu. Czekały

tam wiejskie sanie i ciężkie

5 — Longplay z Kowalskim

129

pojazdy wojskowe. Starszych i małe dzieci ładowano do środka. Część kobiet i

wszyscy mężczyźni szli pieszo.

Wieś migała w oddali żółtymi światełkami. Las cichy i biały odcinał się od pól

czarnymi pniami, w których strzelał mróz.

— Jak się ta wieś nazywa? — spytał Jasiek, by przerwać milczenie.

— Grębowice. m

— Pan tu mieszka?

— Tak — odparł kolejarz i ruszył przed siebie. Na odpoczynek nie mógł

przeznaczyć zbyt wiele czasu.

Wyszli z lasu. Tuż za torem, który tu i ówdzie widoczny był spod nieregularnie

background image

nawianych zasp, mignął brzozowy krzyż. Potem drugi i trzeci.

— Cmentarz? — przestraszył się Jasiek.

— W jakimś sensie tak. To są mogiły ludzi zabitych tu we wrześniu 1939 roku.

Resztę zasypał śnieg. Dużo ich tu leży. Nikt nie zna ich imion ani nazwisk.

— Oni nie byli ze wsi?

— Nie. Uciekali przed Niemcami. Część zginęła od bomb, część zmiotły

karabiny maszynowe z samolotów.

Jasiek milczał. Było mu nieswojo.

Do pierwszych chat dotarli w momencie, gdy czekający z latarkami żołnierze,

zaczęli rozprowadzać zmarzniętych i głodnych pasażerów pociągu po gościnnie

otwieranych izbach, łyskających ciepłym światłem. Dla większości otworzono

zamkniętą z powodu mrozów szkołę. Przy kaflowych piecach buchających żarem

ludzie odzyskiwali wiarę w lepszy los.

W godzinę później, kiedy już nikt nie błąkał się na mrozie, zapłonął ogień pod

kuchnią gościnnego domu kolejarza. Jasiek siedział zanurzony po szyję w

parującym gorącą wodą cebrzyku i nie myślał o niczym. Rozgrzewająca kąpiel

sprawiała, ze wracały mu siły. Żona kolejarza, kobieta dobrze już starsza,

uśmiechała się łagodnie.

— Jak ci tam?

130

— Dobrze — wymruczał chłopiec mydląc szyję. — Ale... mama? — zapytał nagle

głosem tak dziecinnym, że kobieta zawróciła sprzed drzwi. — Co z mamą?

— Nie martw się. Przecież nie mieszkamy na pustyni. Jest telefon w gminie...

mój stary już tam poszedł. Musisz cierpliwie czekać.

— Ale jej nic złego się nie stanie?

— Nie — kobieta powiedziała to z taką pewnością w głosie, że chłopiec umilkł.

Kończył mocno spóźnioną kolację, gdy o próg zastu-kotały ośnieżone buty. Pies

background image

zaszczekał przez pomyłkę i zaraz zaniósł się radosnym jazgotem.

— Mąż wrócił — powiedziała kobieta nakładając Jaśkowi na talerz drugą porcję

pyzów.

Chłopiec wypuścił widelec z ręki i nie bacząc na to, że potoczył się on pod stół,

dał susa w kierunku drzwi do sieni.

— I co? — wrzasnął w ciepłą ciemność.

— Nic jeszcze nie wiadomo. Połączenie było bardzo niedobre. Nie słyszeli mnie.

Wołali tylko: halo, halo...

— Ja chcę do mamy! — Jasiek uczuł, jak nagle przeogromna żałość zalewa mu serce.

Rozczulił się sam nad sobą, aż gorzkie łzy popłynęły mu po policzkach. Odwrócił

się na pięcie i wszedł do izby. Wtulił się w kąt przy huczącym ogniem piecu i

rzewnie płakał. W takich sytuacjach, w domu, zawsze go pocieszano i ustępowano

wszystkim jego żądaniom.

Kolejarz bez pośpiechu wszedł do izby. Nawet nie spojrzał na chłopca. Podniósł z

ziemi widelec, przysunął sobie krzesło do stołu i usiadł czekając, aż mu żona

poda jedzenie.

— Przecież to dziecko — szepnęła kobieta, postawiwszy parujący talerz.

Wygładziła żylastą dłonią jakieś niewidoczne załamanie na obrusie.

— Ma dwanaście lat! — odparł kolejarz. — Powinien już coś rozumieć! Parę setek

ludzi z tego pociągu chce

131

zawiadomić swoje rodziny o tym, co się z nimi stało? I, do licha, mają do tego

prawo!

— Ale... sam wiesz, że jego matka... to niecodzienny przypadek... — kobieta

ciężko usiadła.

— Zgoda — odparł patrząc na tańczące po ścianie ogniki. — Za godzinę znów tam

pójdę.

background image

Jasiek przestał pociągać nosem. Usłyszał ostatnie słowa starego i przyczepił się

do nich myślą.

— Ja też pójdę — odezwał się niepewnie.

— A pewnie — odparł Kowalski — to nawet jest twój synowski obowiązek.

Zatelefonujesz do ojca.

Chłopiec stał z pochyloną głową. Nie wiedział, jak się teraz zachować. Wstydził

się sceny, którą urządził tym Bogu ducha winnym, dobrym ludziom. No i miał

jeszcze ochotę na pyzy.

Stary Kowalski, jakby się domyślając, co przeżywa, skinął dłonią.

— Wracaj do stołu.

Jasiek usłuchał bez chwili wahania.

Noc już zapadła nad wsią, gdy drogą wiodącą od lasu przekopywały się dwie

postacie. Śnieg chrzęścił i zgrzytał pod butami, wiatr wył gdzieś w konarach. Do

stacji było daleko. Trzeba przejść tunelem wyrąbanym w paro-metrowych zaspach aż

do mostu. Potem w lewo, i już widniały światła semaforów. Dalej stacja, telegraf,

telefon, łączność ze światem, cywilizacja.

Jasiek starał się maszerować równo, choć jego kroki drobniejsze były od kroków

starego. Czuł, że powinien coś powiedzieć, przerwać tę straszliwą barierę ciszy

i obcości, która urosła między nimi w ciągu wieczora. Znów odzyskać prawo do

wspólnych myśli.

— Ja... przepraszam — zaczął, ale wicher porwał cichuteńkie słowa. — Ja

przepraszam! — huknął chwytając starego za połę waciaka.

132

Kowalski nie obejrzał się, ale poklepał chłopca po ramieniu. To dawało poczucie

bezpieczeństwa i wspólnoty.

Kiedy dotarli do budynku stacyjnego, przy służbowym telefonie czekało jeszcze

kilkanaście osób. Jasiek usiadł na ławce i zapatrzył się w zegar. Czarne

background image

wskazówki na białej tarczy wskazywały godzinę dwunastą. Odwrócił się, czując, że

ktoś usiadł obok.

— To ty jesteś Kowalski? — spytał go młody mężczyzna w kolejarskim mundurze.

— Ja.

— Krewny Wiktora? Chłopiec znów zerknął na zegar.

— Nie. A bo co?

— Nic. Nazywasz się Kowalski, tak mi powiedział... myślałem...

Jasiek zdjął czapkę. Robiło mu się gorąco.

— Nie znałem go przedtem. Jechaliśmy z matką do babci. W tym pociągu...

— Wiem. On się, biedak, tak stara o połączenie ze szpitalem w mieście —

kolejarz rozwinął pergaminowy papier, w którym miał kromki chleba z kiełbasą.

— Chcesz?

— Nie, dziękuję. Zjadłem kolację. Pan... tu pracuje? Kolejarz skinął głową.

— Przyszedłem tu na miejsce starego... znaczy, Wiktora. On już od paru lat jest

na emeryturze. Ale ciągle go obchodzi to, co się dzieje z pociągami. To on razem

z wojskiem zorganizował pomoc dla pasażerów pospiesznego. Ludzie z naszej wsi

niechętnie się ruszają. I niechętnie widzą u siebie obcych. .

— Pan... Wiktor dawno tu mieszka?

— Całe życie. I ma ogromne zasługi. W czasie wojny prowadził pociągi z rannym^a

jego syn, Jasiek...

— Jasiek? Ja też ???^^???^, Jasiek!

Kolejarz przełknąłbyś j^uwatn^ę przyjrzał się chłopcu.

133

?

— Teraz rozumiem. Dziwny izbieg okoliczności... jego syn zginął tutaj w

trzydziestym dziewiątym. Wysadził w powietrze most... nie chciał przepuścić

Niemców... tak to było. Stary dowiedział się o tym dopiero po wojnie, jak tu

background image

wrócił...

— Ile miał lat? No, ten... Jasiek?

— Ze dwanaście. To było, chłopcze, czterdzieści lat temu. Wierzyć się nie

chce... o, idzie już... — dorzucił i zaszeleścił papierem.

Stary nadchodził szybkim krokiem. Minę miał taką, jakby właśnie przed chwilą

wygrał główny los na loterii.

— Masz brata — powiedział ciepło. — Wszystko w porządku. Matka czuje się dobrze.

Szpital zawiadomił two-v jego ojca. Teraz wiedzą też, że jesteś u mnie. Cieszysz

się?

Jasiek patrzył ogłupiałym wzrokiem. Sam nie wiedział, czy się ma cieszyć, czy

nie. Bez udziału "woli jego oczy znów wypełniły się łzami. Opanował się z trudem.

— Pan ma na imię Wiktor — ni to spytał, ni stwierdził.

— Tak. Przecież wiesz.

— To mój nowy brat też się tak będzie nazywał, dobrze? Stary rozjaśnił się.

— Nie wiem, co na to powie twój ojciec?

— Ucieszy się. To przecież dzięki panu... to pan... — zaciął się. Wiedział, że

jeśli powie jeszcze choć jedno słowo, rozbeczy się w głos.

Obaj kolejarze spojrzeli po sobie. Młodszy poklepał Jaśka po plecach.

— To bardzo piękne imię, Wiktor... I odszedł.

Siedzieli tak chwilę. Mały i stary, trzymając się za ręce. Przed nimi," na

brudnawej ścianie zegar kolejowy odmierzał czarne minuty ciszy i spokoju.

Wracali nie czując mrozu i zmęczenia. Szli w poświacie księżycowej, która

oblewała mrok lasu i skrzyła biel. Skrzypiały buty i gałęzie ocierające się o

siebie z głuchymi stęfenięciami.

134

- On mi mówił o pańskim synu — powiedział wreszcie chłopiec, przeskoczywszy pień

z poduszką śniegu.

background image

— Kto?

— Ten kolejarz, pański następca.

Stary milczał. Po przeciwległej stronie zagajnika bielały półki nawianego śniegu.

— Pochowali go tutaj. W tajemnicy przed Niemcami. Jego przyjaciel, Tadzik, i

pewien wieśniak nocą przenieśli ciało... On chciał... -

— Wiem, przeszkodzić Niemcom.

— Tak. Zrobił to, co nie udało się zrobić innym. I zginął.

— Ja też bym tak postąpił — odparł Jasiek z przekonaniem.

— Wierzę — powiedział stary z powagą. — Na szczęście nie ma wojny. I nie będzie,

jak długo pamiętamy o tych, którzy zginęli.

Zapadło milczenie. Ruszyli dalej.

— Jutro pójdę z panem do tych, którzy koczują w szkole. Może się na co przydam?

Mogę bawić dzieci... coś im czytać... opowiadać...

— Dobrze — kiwnął głową stary. — Twój nowy brat Wiktor ma porządnego brata! —

roześmiał się i przygarnął chłopca ramieniem.

Poświata księżycowa była dziwnie jasna. Stary Kowalski przetarł dłonią oczy.

Choć jego myśl wplątała się w dawne sprawy, nie chciał pozostać tu sam z latami,

które umknęły w przeszłość, i ze wspomnieniami, które stawały się coraz bardziej

mgliste i niewyraźne, bo czas zaciera dobro i zło, radość i ból.

Tylko na ukrytej w zagajniku mogile, nad którą wiatr pohukiwał, czyjaś ręka

zapisała na krzyżu cyfrę sprzed czterdziestu lat.

ISli

syn SPIS

TREŚCI

w P to t jak

mu.

background image

szele

S

ja?

je0°

J MOST

7

czy

znóy ' PSEUDONIM „BANIAK" 33

CIEŃ GORĄCEGO LATA 61

S ZAPORA

BI

SPOTKANIE 109 zacią

VfO, 1

O

Jaśki

I

Sj ce. F mier

w ? "

??? ? Sl<rz; stękc

I- i

134


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boglar Krystyna Dalej Sa Tylko Smoki
Boglar Krystyna Kieszen pelna elfow
Boglar Krystyna Kieszeń pełna elfów
Boglar Krystyna Lot nad pawilonem X
Boglar Krystyna Zobaczysz, że pewnego dnia
Boglar Krystyna Brent
Boglar Krystyna Salceson i mrówki
Boglar Krystyna Zatrzymajcie swiat chce wysiasc
Boglar Krystyna Perly Damy Pik
Boglar Krystyna O królu Pumperniklu, królewnie Grzance i Rycerzach Trókątnej Kanapy
Boglar Krystyna Dalej są tylko smoki
Boglar Krystyna Zobaczysz że pewnego dnia
Boglar Krystyna Mgła nad Doliną Wiatrów
Boglar Krystyna Libusza
Boglar Krystyna Kieszeń pełna elfów(1)
Boglar Krystyna Supergigant z motylem
Boglar Krystyna Brent

więcej podobnych podstron