Krystyna Boglar
LONGPLAY Z KOWALSKIM
Wydawnictwo „Śląsk*
Projekt okładki i ilustracje Marka Piwłfl
Redaktor Wanda Wieczorej Redaktor techniczny Barbara Stokfi Korektor Kornelia
Brzostows'
© Copyright by Wydawnictwo „Sl.sk", Katowice li
^1???
ISBN 83-216-0242-
Wydanie I. Nakład 20.300 egz. Ark. wyd. 6,4. Ark. druk. 4 Format B6. Papier druk.
mat. ki. V, 71 g ? Oddano do składania 17 sierpnia 19811 Druk ukończono w maju
1982 Symbol 32299? Cena zł 451 Bielskie Zakłady Graliczrfl Bielsko-Biaa zam.
1250/81 ?
Mc
<J ?
19.
MOTTO:
,W KAŻDYM DZIESIĘCIOLECIU RODZI SIĘ CO NAJMNIEJ JEDEN SPRAWIEDLIWY. I PRZEWAŻNIE
MIEWA NAJZWYKLEJSZE POD SŁOŃCEM IMIĘ I NAZWISKO".
MARCEL ACHARD
(wrzesień 1939 roku)
I Leżeli w krzakach. Gęste gałązki tarniny skrywały ich przed czyimikolwiek
oczyma. Z góry, od nasypu, szło cichuteńkie brzęczenie szyn. Zawsze tak
ćwierkają podczas upału. A upał tego września mocno dawał się we znaki. Dniem
spadał żarem z błękitnego jak świeżo wyprana koszula nieba, nocą kładł się
dusznym ciężarem na spaloną ziemię. W spękanych, szarych jak popiół bruzdach
łaziły żuki. Nawet słaby podmuch wiatru nie rozkołysał zakurzonych gałęzi
wierzbowych rosnących nad wyschłym strumieniem. Trawy zżółkłe i wyschnięte
prosiły o kroplę
wody.
Konie też. Od kilku dni wieś Grębowice była miejscem popasu czwartego oddziału
strzelców konnych przetrzebionego przez Niemców pod Niemirowetm. Oddziału, który
kierował się teraz ku południowemu wschodowi. Zmordowani ludzie i zwierzęta
popasali w zagajniku koło wsi, gdzie przyjęto ich z lękiem i nadzieją.
Spora część koni okulałych bądź wyczerpanych walką nie nadawała się do dalszej
drogi. Tymi zajął się miejscowy kowal i, jak trzeba, weterynarz w jednej osobie.
Porucznik Wiśniewski, dowódca szwadronu osobiście odpowiadał za zwierzęta i ich
dalszy los.
Front był tuż, tuż. Od kilku dni mieszkańców Grębowie nękały nieustanne naloty
niemieckich asów powietrznych. Złowieszczy warkot maszyn z czarnymi krzyżami na
skrzydłach rzucał ludzi na ziemię w bruzdy, zagajniki lub po prostu tam, gdzie
stali. Od huku płoszyły się konie uwiązane do drzew. Rżały strzygąc uszami i z
pianą na pysku biły kopytami w suchą ziemię.
Cofający się pułk przemykał leśnymi duktami tracąc łączność, żywność i sprzęt.
Od zachodu parła bez przerwy lawina żelaza niosąc głód, trwogę i śmierć.
W te dni wrześniowe ludzie tracili wiarę, nadzieję i cały dobytek zbierany
nieraz latami wyrzeczeń, trudu i uporu. Zostawała straszliwa bezpardonowa walka
z wrogiem, skazana z góry na niepowodzenie, ale jakże potrzebna nie-
I
pokornym sercom tych, którzy za ojczyznę skłonni by oddać życie.
Cofające się polskie wojska zostawiały po wsiach ran nych i mogiły z brzozowymi
krzyżami, na których chwiał; się przestrzelone hełmy ze znakiem orła. Kobiety
tulił; dzieci, mężczyźni przymykali oczy i zaciskali pięści. A niemiecka armia
parła naprzód jak szarańcza, pożerając napotkane pola, łąki i osady, niczym nie
powstrzymana zwycięska
Tu ich jeszcze nie było. Jeszcze. Ale śmigające cieni< samolotów zapowiadały
rychłe ich nadejście.
Stąd droga prosta jak strzelił aż do granicy, ku którd kierowały się rozproszone
jednostki polskiej armii. Te, « przetrwały, wyszły z okrążeń i zamierzały kiedyś
powrćj cić. Kiedyś. Dziś musiały sforsować szeroki most na rzece Ten dla
pieszych i koni. Drugim, kolejowym, z gwizden parowozów przesuwały się wagony z
rannymi pędzące ni południe. Wielkie czerwone krzyże wymalowane na dachach miały
chronić przed bombardowaniem. Ale nie chroniły
Niemcy z jakąś szczególną zaciętością niszczyli te wła śnie pociągi, jakby chcąc
pokazać całemu światu, że ni< cofną się przed niczym. Nawet międzynarodowy znak
dotąc chroniony konwencją nie stanowił dla nich przeszkody.
Tory kolejowe brzęczały cichuteńko jak świerszcze Obaj chłopcy leżący w cieniu
tarniny z niepokojem spoglądali w górę, czy nie nadlatują wrogie samoloty. Ich
przylot, już na dłuższą chwilę naprzód zdradzał wpierw cichutki, narastający ni
to gwizd, ni to buczenie.
Uszy chłopców łowiły najmniejszy dźwięk.
Jasiek z głową tuż przy samej ziemi, zasłuchany w odległe jeszcze dudnienie
pociągu czuł, jak mu niespokojnie łomocze serce.
— Zdążą? — wykrztusił Tadek.
— Ciii — Jasiek zbył go machnięciem dłoni. Denerwował go Tadek, jego strach
wyłażący kroplami potu ns piegowaty nos i rudawe brwi. — Jak się boisz, to
zmiata; do chałupy!
Tadek zaciął usta. Bał się, to prawda, bał się straszliwie, jak nigdy w życiu,
ale żeby zaraz do chałupy? Nie, wstyd. Do końca życia nie mógłby spojrzeć
Jaśkowi w oczy.
— Jesteś pewien, że to twój tato prowadzi ten pociąg? __ spytał głuchym głosem,
choć dobrze znał odpowiedź.
Jasiek oderwał ucho od ziemi i spojrzał na przyjaciela wzrokiem, w którym było
całe morze pogardy.
— Ty ze strachu już pamięć straciłeś, czy co? — wymruczał i nagle zamarł w
bezruchu. Z daleka, znad lasu płynął znany złowieszczy dźwięk.
— Samoloty!
Obaj przypadli do ziemi nie dbając o to, że kolczaste gałęzie tarniny wpijają
się przez koszulę raniąc nogi i plecy. Teraz już wyraźnie słychać było głuche
dudnienie.
— Ile ich leci? — wysapał Tadek, zasłoniwszy głowę dłońmi, jakby to mogło
cokolwiek pomóc, gdy z nieba posypie się rozżarzone żelastwo.
— Chyba cała eskadra, bo dudnią jak wujkowa młockarnia.
Teraz dwa dźwięki zlały się w jeden: stukot szyn, po których pędził pociąg i jęk
powietrza przecinanego dziesiątkami skrzydeł. Nad lasem, w rozmigotanym od upału
powietrzu już widać było smugę dymu z lokomotywy.
— Żeby przeleciały bokiem, żeby nie zauważyły! — Jasiek tłukł w bezsilnej
złości pięściami spaloną, suchą trawę.
— Przecie przed samolotami nic nie ujdzie! — wrzasnął Tadek i zerwał się z
ziemi, gotów pędzić do wsi w strachu i rozpaczy.
Jasiek rzucił się na przyjaciela i z całej siły przydusił go do ziemi.
— Zgłupiałeś! — wrzasnął. — Teraz ustrzelą cię z góry jak zająca!
Tadek znieruchomiał. Wielkimi oczyma pełnymi łez spoglądał w niezmiennie
błękitne niebo, na którym pojawiły się ciemne punkty.
— Zginiemy tu! — zajęczał.
10
11
— We wsi też można zginąć — powiedział surowo Jasiek, choć jemu samemu serce
podchodziło pod gardło. Leżeli przecież u stóp nasypu, po którym za minutę, dwie
przetoczy się pociąg. Być może na niego właśnie czatują ci w pilotkach
lotniczych na głowach i wielkich okularach przesłaniających im połowę twarzy.
Jasiek wiele o nich słyszał od uciekinierów. Teraz leżał w tarninie i czekał naj
pociąg prowadzony pewną ręką ojca.
Ci w górze też czekali.
Nagle dudnienie jakby przycichło. Szyny dalej brzęczały, ale w innej już tonacji.
Jasiek wyjrzał ostrożnie zza krzaka. Ręką odchylił gałęzie pokryte gęsto
niebieskoczar-nymi drobnymi owocami.
— Pociąg stanął — wyszeptał z podziwem. — Widać tato zatrzymał go w lesie.
— Pewnie nie chce wyjechać na most. Może czeka, aż przelecą? —chropawym głosem
wymruczał Tadek też unosząc twarz. W uszach miał sporo piasku i teraz wytrząsał
go przekrzywiając głowę.
— No pewnie! Tylko... czy samoloty nie zobaczyły go już wcześniej?
Tadek nagle przestał się bać.
— Chyba nie, ale... skąd twój tato wiedział, że trzeba zatrzymać pociąg?
— Głupiś! — fuknął Jasiek. — Oprócz maszynisty Kowalskiego i pomocnika pociąg
ma ochronę... obsługę działa. Oni mają karabin przeciwlotniczy, śledzą niebo,
widać... — zamilkł nagle, bo z góry dobiegł go inny, o wiele groźniejszy dźwięk.
Zdążył zobaczyć, że cztery brzuchate maszyny zniżają się i kilkanaście czarnych,
obłych przedmiotów wypadających spod kadłubów powiększa się z sekundy na sekundę.
Ziemią wstrząsnął potworny huk. Potem drugi, trzeci. Cała seria wybuchów.
Chłopcy padli plackiem skuleni, splątani ze sobą w jedno śmiertelnie przerażone
ciało. Dookoła wybuchała zie-
? 12
mia, sypały się grudy, w powietrzu drgającym od huku i dymu latały podkłady
kolejowe, równie groźne jak pociski. I nad tym ognistym piekłem, nad umęczoną
ziemią głucho wciąż dudniły silniki śmiercionośnych maszyn. Z buczeniem
przelatywały nisko, tak nisko, że miało się wrażenie, iż skrzydłami zahaczą o
czuby drzew.
Jasiek dygotał. Tadek oddychał głośno i chrapliwie. Nigdy jeszcze dotąd nie
przeżyli nalotu tak z bliska.
Samoloty zataczały szeroki łuk tuż nad wsią. Ich brzuchate kadłuby srebrzyły się
na tle bezchmurnego nieba. Nadlatywały od strony słońca i wywoływały w ludziach
nerwowe dygotanie kolan. Znów szaleńczy gwizd, od którego mogły popękać bębenki
uszne, i znów fontanny ziemi wytryskujące na dziesiątki metrów w górę.
I potem nagła cisza.
Chłopcy przysypani mieszaniną trawy i piasku gramolili się niezdarnie. Gałęzie
tarniny splątane i zlepione wilgotną glebą wyrwaną z czeluści ziemi cięły i
raniły niczym drut kolczasty.
— Rany boskie — szeptał Tadek ogarniając wzrokiem rozmiary zniszczenia. —
Łupnęli w tor!
Jasiek przecierał kułakiem zasypane kurzem oko. Przed sobą miał mglisty obraz
przeoranych pól, lej od bomby, tam gdzie rosła wiekowa grusza, i straszliwie
pogięte, sterczące w niebo szyny kolejowe.
— Trzeba lecieć zobaczyć, co z pociągiem! — jęknął Jasiek, usiłując
bezskutecznie usunąć spod powieki jakiś paproch sprawiający, że oko łzawiło bez
przerwy. — Ty, wyciągnij mi to! — spojrzał na Tadzika zapłakany.
Chłopiec zbliżył się, ale przez ramię zerkał w stronę wsi, skąd dochodziły
krzyki i walił czarny, gryzący dym.
— Pali się! Pali się we wsi!
Jasiek łupnął go pięścią pod żebro. Miał już dosyć tego mazgaja, ale wiedział,
że nikt inny nie podporządkuje się nigdy jego coraz bardziej szalonym rozkazom.
- — Wydłub mi z oka to świństwo! — wrzasnął z furią.
13
Tadzik przysiadł na piętach. Rozterka potęgowała si
.-_*].*-... _... * >r ......• • .
___j--i______i______ -n_ -----------
Z jednej strony opuścić przyjaciela w tak ważnej dla wszy-laj-pane przez tarninę
portki i nikły cień uśmiechu prze stkich crraH.. ? v ???????... strach o
rjozostawiona we wsiŁtn:.. nrzez nnhladła twarz
stkich chwili, a z drugiej... strach o pozostawioną we wsi rodzinę. Jednakże
widząc rozpaczliwie mrugającego rzęsami Jaśka postanowił mu pomóc. Chwycił
kolegę za głowę
i nie bacząc na wściekłe pomrukiwania, za pomocą rożkalem oddech, dorzucił:
1____?____?*.. i 1-1
_. . * .
brudnej koszuli usunął przeszkodę
Jasiek odetchnął z ulgą. Jeszcze zalany łzami badał uważnie rozmiary katastrofy.
— Lecimy pod las! — zawołał i już gnał na przełaj potykając się o wydarte z
ziemi kamienie.
Tadzik w mgnieniu oka ocenił sytuację. Dym, który słał się nisko od strony wsi,
zmienił kolor z czarnego naj burożółty. Widać przystąpiono tam do gaszenia.
Jeśli nie pogna za Jaśkiem, straci przyjaciela. Tego był pewien. A poza tym
muszą sprawdzić naocznie, czy pociąg ocalał. Jeszcze raz rzucił okiem na daleką
linię dziadkowego sadu i już za chwilę sadził bruzdami w, ślad za Jaśkiem
Lasu dopadli prawie równocześnie. Tuż za pierwszymi brzozami ział olbrzymi lej
po bombie. Z dziury wystawały gałęzie, okoliczne pnie obdarte były z kory i
straszyły głębokimi ranami. Odłamki ścięły korony młodych drzew jak nożem.
Tadzik zatrząsł się ze zgrozy. Chciał to pokazać Jaśkowi, ale ten darł przecinką
w stronę, skąd dobiegały głosy ludzi i syk pary w lokomotywie.
W pół drogi natknęli się na pomocnika maszynisty, Franka od Kozyrów.
— Tata żyje? — Jasiek chwycił go za ramię i ścisnął.
Franek zastopował przerażony. Wydawało mu się przez moment, że z lasu wyskoczył
diabeł. Koszula Jaśka brudna i podarta odsłaniała drobne zadrapania na plecach,
nie-' groźne, ale krwawiące. Dotego umorusana twarz.
— Jasiek? — wyszeptał wreszcie łykając ślinę ci to? Rannyś?
Chłopiec wreszcie oprzytomniał. Spojrzał na swoje po-
_______________-.----------.-.«-?,*____------------ii* 1_T11.
• . ...
lknął przez pobladłą twarz. — Nie. Ale tor oberwał. Lecę, żeby to powiedzieć
tacie. Zza pnia starego dębu wychynął Tadzik i łapiąc z tru-
— Co
14
— Nie da... się przejechać... poskręcane szyny... Franek odwrócił się na pięcie.
— Twój stary wysłał mnie naprzód, żebym się przyj -kał szynom... ale skoro sami
widzieliście...
Jasiek już nie słuchał. Biegł wzdłuż toru naprzeciw rolniutko posuwającemu się
pociągowi. Tadzik i Franek tozyra wolno ruszyli za nim.
Spotkali się przy krzyżu. Maszynista, dostrzegłszy bie-nąeych, przyhamował.
Wychylił się z lokomotywy i przy-onił oczy dłonią. Z trudem, w tym brudnym
oberwańcu, jzpoznał własnego syna.
Dlaczego nie siedzisz w chałupie! — zaczął ostro, le zaraz złagodniał,
przyjrzawszy się z bliska chłopcu. — 'o we wsi? Bombardowali, zbóje!
Paaali się — wyjąkał zdyszany Tadzik. — Od za-Irody Waszków dym wali jak z
komina.
— Zrąbali szyny — powiedział przez zaciśnięte zęby lasiek. — Tato, myśmy to
widzieli! Podkłady fruwały
powietrzu jak stado wron! A jakie leje po bombach!
— No, tom dobrze zrobił zatrzymując pociąg w lesie. — -mruczał maszynista.
Do połowy drogi dojedziesz — Jasiek ręką wskazał [ierunek. — Ale dalej, na most
nie da rady. Nadszedł Franek i w milczeniu czekał na rozkazy.
— Zrąbane, powiadasz... — zastanowił się maszynista. — 'o i niema po co z lasu
wyjeżdżać, zanim nie naprawimy >ru. Oni tylko czekają na taki unieruchomiony,
widoczny tk na dłoni pociąg. Niedoczekanie ich! — mruknął i ze-fcoczył
zJeJseejotywy.
,ać? — spytał pomocnik.
15
- Tak. Ktoś musi popilnować składu. Ja zbiorą 1?] I trzeba je jakoś
przetransportować. Choćby za po-we wsi. Musimy tor naprawić... na tyle, zęby ten
pocj gtarej drezyny.
jeszcze przejechał. A ty - zwrócił się do syna - pognj f1 __ panie poruczniku _
prosił maszynista Kowalski -lasem do dróżnika Frankowskiego i powiesz mu jak i t
i pańgcy Iudzie by pomogli?
Stary musi wiedzieć, że ma tor zablokowany! Idziemy! ' wiśniewski wsłulChany
w odgłosy zbliżającego się co-Jasiek kiwnął głową. Spojrzał na Tadzika i
zapytał:! Lz bardziej frontu podniósł zdziwione oczy.
— A ty? Ze mną czy do wsi? — Tadzik pochylił nis] __ Czym? Ułańskimi szablami?
— przecząco pokręcił głowę. — Dobrze — zlitował się nad kolegą Jasiek.] ?łową __
Nie mogę. Dziś w nocy ruszamy na południe. Ja sam pójdę do dróżnika. — I nie
oglądając się za sj raki otrzymałem rozkaz.
bie, pomaszerował równym krokiem. — Mnie
tam nikt rozkazu nie dawał — mruknął ma-
Tadek stał jeszcze przez moment i spoglądał z żale zynista skubiąc jasne wąsy. —
Sam wiem, że trzeba tor
w stronę znikającego za drzewami Jaśka. Przemógł s mprawić. Rannych jeszcze
tu przywiozą furmankami...
jednak i ze zwieszoną głową powlókł w stronę wsi. j >rzecie to ludzie,
żołnierze jak i pan. Muszę ich stąd wy-
Paliły się trzy zabudowania. Oborę i stodoły stra^ ńeżb, pan rozumie? oeień w
ciągu kilkunastu minut. Dwa domy mieszkał* Porucznik Wiśniewski przygryzł
usta. Dobrze wiedział, kurnik i chlewik stały okopcone, ze starej pokręconej i e
maszynista choć młody i popędliwy, ma rację. Grębo-wiatrów jabłoni opadały
czarne, smoliste liście. W obe nce od tygodma były punktem, do którego
przywożono ściu Waszków tu i ówdzie wyskakiwały i nikły pod str i?żko rannych
polskich żołnierzy.
gami wody czerwonawe ogniki pożaru. | " °obrf ~
??+??.^??1 mundur ~ dam P^u dwudziestu
Nikt nie zginął. Sytuacja zdawała się względnie op f^,^^ ™eW* mUS2ą byĆ tU Z
poWrotem-nowana. Na wieś spadły dwie bomby, w tym jedna ri _ Tak , .
ma„„rnn-„łQ „„, , . - . eksplodowała. Leżała pod wiśnią w sadzie obła
zielonk ąj^^^??* prZyłozył dwa palce do k°" wostalowa, z pełnym brzuchem_prochu,
wtairiądnj ^ przedpołudnie ^ wytę.Qna praca ^^ %&
grożąc wybuchem. Ludzie bali się jej, dzieciom zakazai
- —S'* ^-"Irt. trm. ?-iTicti źf*Amc\rtf\ oon&r
16
fosi kilofami,^ oskardami lub zwykłymi łopatami ryli wo-
tam podchodzić, ale też i nie było we wsi żadnego sapeij „ 2niszC70„p„. 0f1„,-
„tQ w„ V. " 7~ "f.------- ?" "~
który umiałby ją rozbroić. Porucznik Wiśniewski post] ™ ™Z%Ti afcmka toru.
Dwukrotnie rozpierzchaIi S^wSoryLny posterunek, obiecując zawiadomić o
ty^^flSóre na SE? ^ ?*1*^™ bomb™-
17
mieniany aż
wać życie setce rannych.
— Jasiek! — maszynista skinął na syna. — PokażeJ panom ułanom drogę. Tylko matce
nic nie mów, bo będzi biadoliła bez potrzeby. Tam załadujecie na drezynę t co
się nada. Franek nią pokieruje. Jazda!
Chłopiec odgarnął z czoła jasny kosmyk włosów i zJ salutował ojcu do gołej głowy.
"
do Ropczyc ale prace zastopowała wojna. TŁmu jeszcze była pod ostrzałem.
Dlatego taka nerwowa. ™"te niegdyś przeznaczone na złom szyny miały uratfc-
zegorza zastrzelili. Padł pod lasem koło Grzybowa, raz ? nicgujro ^
i — On na niej jeździł?
Łynia skinął głową.
— Prowadź, Kowalski! — niecierpliwił się wachmistrz. Jasiek lekko dotknął
kolanami boków kobyły. Zarea-|>wała natychmiast. Wjechali w las. Wieczorem
szyny już były na miejscu. Na szczęście
— Tak jest! *nwr» Podsza "lko raz
Pokazały się samoloty, ale nie były to bombow-I kopnął się do wsi, gdzie czekali
^^V^™ . Zdziwiło to nawet niektórych, ale tak na dobrą spra-
wachmistrza ?°?*^?^ k? P^ 1 ? nikt nie miał czasu się nad tym
zastanawiać. Robota
rła piekielna. Bez podnośników, dźwigów kolejowych
;ałego technicznego sprzętu ludzie potrafili sprostać wy-
— A ty kim jesteś? • ?^???? i kowi
kilkakrortnie przekraczającemu, w normalnych wa-
— Jasiek Kowalski. Syn maszynisty tego pociągu, nkach) ich moźliwośd
Pracowali wszyscy: kawaleray_
to... — chłopiec zmieszał się. ,?~.7?1-? wsk [>
chłopi' ^?^??? i amunicyjni z działonu, nawet nie-
_ Na kooooń! - wrzasnął wac^"ęczme * órzy lżej ranni plątali się wzdłuż
nasypu oferując swo-kując na grzbiet siwego, który zastezygfuszanu
? pomoc Wszyscy rozumieIi) że wyekspediowanie składu
- spojrzał w dół na twarz chłopca jego P°<»™:P0™^ ciężko rannymi żołnierzami
jest sprawą chwili. Front, ranione ramiona i zastanowił się. — umiesz iy j
iząc z odgłosóW; pOSUWał się dość szybko. Artyleria gra-
_ Na wsi się wychowałem! -^ruszył «ą^ juz bardzo głośno. Wszystkie po?fi <??^ ^
I choć tato maszynista, do kom nawyKiem. xyi , ... "| na południe zostawiały
w Grębowicach swoich ran-
do niskiego
— Tato kazał was poprowadzić lasem Brwi wachmistrza podjechały w górę.
siodła jeździłem. Na oklep. Wachmistrz uśmiechnął się. — Szeregowiec Łynia!
Konia
dla nowego
! eh, część lekarzy, sanitariuszek i niewielkie zapasy me-J kamentów. Wieś
sama całkowicie zdezorganizowana :ez naloty i strach, stawała się jednym
wielkim szpita-
rzysty! «^-?-» , biała strzał a'
który należało Jak najszybciej ewakuować.
Klacz była ^^^f^CzT^^ *«** wciąż stał w lesie niewidoczny dla lotników.
n^^S^^i5^^wUi»r^.h-«eb> S° Paru wiejskich wyrostków szalenie dumnych
??????????????^??.^^?^^^^^^^^^ ^ 2aufania_ Dorośli pracowali przy torzs_
pod skórą są coraz rzadsze, brązowe oczy, nieufne w pier szej chwili, łagodnieją
Jak ona się nazywa? — szepnął Jasiek patrząc szeregowca Łynie, który coś szeptał
klaczy do ucha
Baśka. Zwyczajnie. " A -"------1?-™
?»*' - - zaśmiał się i nagle umilkł
łodyjowskiej! 18
— Dwa d
— Jak na tyle bomb — zauważył stary Matusiak, co
jeszcze w pierwszej wojnie służył — to nawet niewiele
ucierpiał. Wymieni się trochę podkładów... z kilka-
laczy ao u ^ c.g me^row 82??_. wolniutko musisz przejechać, maszy-
Baśka. Po P^kownik0^fie >• Bardzo wolniutko...
19
„ _ — Jeszcze go nie ma — odparła pielęgniarka patrząc
— Że beż nie zrąbali mostu? — zastanowił się h ran [Ważnie w mroczną dai.
Kozyra przyśrubowując dwa złącza szyn. / 'l Czarna
ściana lasu stapiała się z granatowym niebem.
- Martwić to nas powinno — mruknął KowalsJu un edynie trzy rozł0żyste grusze
majaczyły niewyraźnie wy-
sząc głowę. Mocował się z zardzewiałą mutrą, az mu wą; agta].ąc z tła. Po
czwartej, tej której ulęgałki były naj-
zwilgotaiały. _ _ ? . __ ^? 7 tfodsze pozostał jedynie
głęboki lej.
Nagle cisza zaczyna drgać. W koronach drzew szeleści [ikki wietrzyk łagodząc
upał i duchotę. Drganie powtórzyło ę. W mroku, pod czarną ścianą lasu błyszczy
para ślepiów.
? o^ x^v. --...-,------„ - , _
— Idzie pociąg — szepcze sanitariuszka Marysia, odru-
„Stary koń" — maszynista Kowalski miał raptem ij iQW0 p0iprawiając przekrzywiony
czepek. — Jak duch! dzieści dwa lata i od początku wojny „powoził , jak d
- - - -
Kiedy zmobilizowano we wsi pra^ młodsi objęli ich dawne funkc
— Głupiś, czy co? — żachnął się stary Matusiak z til dem prostując grzbiet. —
Bogu dzięki, "most cały, a te» jakby to twój huncwot, Jasiek, takie głupstwa
gadał, J bym się nie dziwił, ale ty? Stary koń!
[rawie go nie słychać. ^^^^^^^^^^^^^^^^^^
— Tak ma być — burknął doktor, niespokojnym wzro-aawne ??????»? oceniająC
sytuację. Jeszcze sporo furmanek z ranny-
siedem lat jezcjj musj podjechać. Doktor, który pojawił się w Grębowi-łch dziś
po południu, mało co wie o ofiarnej wymianie Mszczonych szyn. Myśli tylko o
rannych. Na szczęście Niemcy nie bombardują w nocy. Z daleka lko dochodzi głuchy
odgłos zbliżającego się frontu. Porucznik Wiśniewski wyłania się na swym koniu
jak jawa. Młody oficer zręcznie zeskakuje i przykładając dwa pice do daszka
melduje krótko:
— Odchodzimy, panie kapitanie. Podobno nasz nowy Jwadron formuje się
sześćdziesiąt kilometrów stąd. Zostałam panu także i swoich rannych. Proszę o
opiekę nad
mi. To dobrzy chłopcy. Tam pod Niemirowem dali z sie-
e wszystko. ^^^^^ ^^^^^^^
Lekarz zmęczonym gestem przytyka palce do furażerki.
— Może pan być spokojny, poruczniku. Wszyscy ranni |jadą tym pociągiem.
^^^^^^^^^^^^^
I obaj wpatrują się uważnie w czarne pudła wagonów
jnące w ciszy po świeżo naprawionym odcinku toru. Po-
z nogi na nogi i strzygły uszami. tg
dojeżdża do mostu i staje. Cicho syczy wypuszczana
Doktor Milczarski, w stopniu kapitana, cichym, lecz |ra
wiał, pociągiem
wszystkich mężczyzn
Tak więc Wiktor Kowalski, który przez
jako pomocnik maszynisty, zastąpił swego mistrza, gdy
mu wojna inny zgotowała los.
— Nie z głupoty tak mówię, tylko z myślenia — odpj napadnięty. — Jeśli nie
zbombardowali mostu, a nietruj w niego trafić, to znaczy...
-x- Ty, co? — zaniepokoił się nagle stary Matusiak
— Pewnikiem chcą ten most dla siebie mieć. Cały i uszkodzony. A nam tylko tor
popsuli. Teraz rozumiecie?
Kilku ludzi słysząc to przerwało robotę.
— To po co my im tor naprawiamy! — Franek pras: kilofem, aż iskry poszły.
— Żeby pociąg z rannymi odprawić jeszcze tej nocy warknął wściekle Matusiak. —
Do roboty, chłopy!
Noc już zapadła szybka i cicha,
i,vb j ^~__j-______„,. ale we wsi nikt spać|
nie kładł. Kawalerzyści poili konie, sypali obrok. Zwie* ta, czując, że ruszają
w drogę, przestępowały niecierplil
nowczym głosem dyrygował ludźmi przenoszącymi rannj
— Furmanki podjadą od strony mostu. Rannych będj
my wnosić do wagonów na noszach. Co z pociągiem? '
20
Gdzieś daleko głucho stęka ziemia. — Front się zbliża — mówi lekarz.
21
— Tak Niemieckie dywizje pancerne. Odjeżdża p .łótna — przykrywali
nimi kłujące legowiska. Wzdłuż toru
.*, 1
romadziło się coraz więcej mieszkańców wsi. Żegnali bo-
z ^g™1.^ Muszą mieć w drodze 0piekę. Mam rj iaterskich żołnierzy wiedząc, że
ich już tak prędko nie zo-
wiele nersonelu do pomocy. No to do widzenia, poruczni] ,aczą. Stękająca na
zachodzie ziemia gotowała okrutny los:
SlysmZ spotkalf w lepszych czasach. 1 bce żołdactwo,
poniewierkę i śmierć Kobiety trzęsącymi
Poruczmk lekko wskakując na kasztanka. lą rękami podawały
zołmerzom wodę i chleb. Po starczych
• _Obv mnie kapitanie bliczach
ł ?????> gładkich policzkach płynęły jedna-
Oddział strzelców konnych wtopił się w ciemność i | owo gorzkie łzy. Parę
zawodzących bab kazał lekarz od-
_To hvli ostatni — szepnął lekarz sam do siei rowadzic do wsi. Tu musiała
panować absolutna cisza.
. y r -echnai.
Wagony pomału zapełniały się rannymi. Ci, co mogli
gorzko się usrn^ _^ sanitariuszka Marysia. ;ać o własnych
siłach, czekali do końca. Ich oczy suche
Jak to Satai'Nie ma już ułanów? przeraźliwie
smutne zdradzały stan ducha. Z goryczą
_ kie ma Tam skąd słychać działa, walczy jeszcze % ' sercu zostawiali na pastwę
wroga nielicznych mężczyzn, rhota I oare'innych, wykrwawionych formacji. Sądzę,
obiety i dzieci. Nic dla nich zrobić już nie mogli..To raczej nasSpny żohiierz,
który tu dotrze, będzie już w niemi ies, me znając swego jutrzejszego losu,
pomagała im. ???????? iu ' J
— Słuchaj, Jasiek — maszynista Kowalski objął ramie-
tanmun u[ m doktorze! To okropne, co pan mó i?™8^*' ~?™iedz matce'
2??? stą-d odeszła- T° nie jest
- Lekarz skinął dłonią czekającym. idok
dl,a nie^! Niech zabiera dziecko, krowę, wóz i jedzie
^ Do robSy sSro! Szkoda czasu! w«nida stryja Józka.
Tutaj Bóg wie co będzie się działo!
Jasiek z Tadzikiem pracowali w pocie czoła, pomaga —Wszędzie dziać się będzie to
samo — powiedział w czym się tylko dało Tu, zaraz przy moście, skręcała rardo
stary Matusiak, poprawiając gruzłowatymi palcami dvna dróżka prowadząca ze wsi.
Tędy transportowano ci »ndaz na oślepłych oczach jakiegoś szeregowca piechoty,
ko i lżei rannych Jedni szli opierając się na ramiom - Ja nigdzie się stąd nie
ruszę! Nigdzie! I twojej nie radzę, koleeów drudzy o kulach zrobionych naprędce
z grub: ™™ Jakoś przetrzymamy. Wiosną wróciciel - uśmiechnął gałęzi Część
niesiono na noszach. Zapach krwi i lekan ? do rannego, choć ten nie mógł tego
widzieć, mieszał się z wonią suchych łąkowych ziół. Wagony to\ j — Wiosną
wrócimy — powtórzył tylko macając porowe służące w czasie pokoju do
przewożenia ładurik tetrze pustą dłonią. — Żebyście ludzie wiedzieli,
że
zboża lub bydła, otwierały rozsuwane drzwi na przyj?
roCi™J! .....
rannych których układano pokotem, na nie heblować — Matki pilnuj — szepnął
ojciec Jaskowi na ucho. —
deskach,' podścieliwszy jedynie na spód nieco słomy. Ra » ™, już czas. Bywajcie!
nie skarżyli się nie marudzili. Wiedzieli, że na nic wie «'asiek szarpnął się,
doskoczył do ojcowskich
nie można liczyć w tej sytuacji, że jest to wszystko, co : dziecięcą
determinacją rzucił:
nich mogli zrobić ludzie z sercem i sumieniem. Jeśli ł - Tato! Zabierz mnie!
Tato!
jęczał to nie z niewygody, lecz z bólu. Wl.ktor
Kowalski ukradkiem otarł oczy. Bał się, żeby
Chłopcy pomagali, jak umieli najlepiej: wrzucali sno » nie spostrzegł tej chwili
słabości. Przytulając konopr udeptywali je, a kiedy kobiety-przynosiły kawały
surow W do ucha pierworodnego mruknął:
22
ramion
one
23
• ?^???????! Ja mam rozkaz prowi L było przezroczyste jak szkło, a nikły
sierp księżyca _ Ty mi się tu me ™?*"-?™? moment - 1 opływał się gdzieś w dali.
Pierwszy kogut odezwał się dzić pociąg, a ty... ^ chłopak
z ciebie, i Ą x Janiaków, drugi zapiał u Matusiaka. Szczeknął pies, za-
opiekować się rodziną, uuzy ju j ^^czal
targnięty łańcuch. Wieś pomału budziła się do
mięczak. No, bywaj! rozpaczą w sercu. Tak ńeznanego.
Wśród odległych pagórków, których stąd nie
Jasiek usiadł na nasypie . * ^ ^ ktoś ^^ ^.^ chrzęściły juz
gąsienice niemieckich czołgów. Tym-chciał P°:ig:^ó^iłO3s?J™sp0Strzegł bladą
twarz przyjacie ;zasem drogą pod lasem ciągnęły tabory ludzi,
wozów
za ramię. ,
— Jasiek, a jak one przyjdą tu, to co
— Jakie: one? — nie zrozumiał, myśląc jeszcze o swi
ich sprawach.
— No... Niemce. Chłopak zacisnął wargi.
— To im damy po kulasach!
— Kto? — zdumiał się Tadzik,
— My! A bo to nie jesteś Polak? Już im coś takiel wymyślimy, że im w pięty
pójdzie! '
- prychnął Tadzik. — Gadasz, byle gad
— ??, tam Jasiek mruknął coś pod nosem
— Pociąg rusza! — wrzasnął nagle i zerwał się na ro
ne nogi. — Tatoooo!
— Cichaj! — chwycił go w Objęcia Matusiak.
być bez wrzasków!
Jasiek umilkł. Z oczyma zasnutymi łzami patrzył j' pociąg-widmo stukając po
podkładach sunie w strołmie
S -? • ? .
'--- -----i„,, 7 ??7?9? __
Dokąd szli? Tego nikt nie wiedział. Byle dalej od zgiełku wojny. Stara
Matusiakowa i jej sąsiadki wyniosły parę aniek mleka dla dzieci uciekinierów.
Dziękowali bez słów, Jrostym skinieniem głowy, łzą spadłą po policzku.
— Ludzie, toż wy poginiecie! — pojękiwała babka ośniakowa wyciągając żylaste
ręce z bochenkiem chleba opieczonym w kapuścianych liściach.
Uciekinierzy bez słowa ruszali dalej poganiając wy-hudłe krowiny, podtrzymując
chwiejące się w koleinach |rozy wyładowane dobytkiem, dziećmi i zwierzętami.
Jasiek z Tadzikiem stali przy drodze i zamglonym wzrokiem odprowadzali uchodźców.
— Idą i idą, bez końca — mruknął Tadek. — Żeby fyćh Niemców coś powstrzymało!
Nagle w dali rozległo się charakterystyczne świergo-
Samoloty! sercu odprowadza wzrokiem czernieją W mgnieniu oka wszystko, co żywe,
zaczęło pierzchać.
skad&jesz~cz7 nie słychać odgłosów wojny. Z rozpa^ SKąa jeoiwi
___ ----,„„?,? wTToikiei
i przerażeniem w sercu "^l"*7* "^^.gtem ludzie w popłochu
rzucili się w kierunku zbawczego, jak
w mroku wagony, az gmą gazie , ^ _ świeżo zaoJmiemali, lasku. W
ciągu kilku sekund na piaszczystej
Noc przyjęła ten ????, ????. ?* <-*?«*
i .. . . ..
..
na, tłusta §leba. . d u ostatm ludzie, ????? pierzyn. A
także ci, co nie zdążyli. ____
Dawno juz znikł P^?'c" ciągle jeszcze tkv Jasiek z Tadzikiem
sadzili w stronę wsi. Nadlatujące,
zapłakana matka, a ™ j .??^ milczący i samotni. I -ebrne na tle jasnego nieba
meserszmity już pikowały w bezruchu przytuleni_ a> . ^^ . one g&, wizgiem w
strorię ziemi. Chłopcy wpadli do sadu w mo-leka wieś migała ostatnimi swwi
^.^ Medy ^ ^^ zacząlQ się piekło Samoloty
jedne po drugich. _ -ptnia
gwizdem pluły żelazem z karabinów maszynowych. Pi-
A na zachodzie ciągle: drży zi • bezruchu, r ci o stalowych
nerwach obniżali lot tak, że skrzydłami
Z nadejściem świtu powietrze ????™
25 24
nieomal orali 'niski brzozowy zagajnik. Konie rżały i oszl A od zachodu
ziemia dudniła coraz głośniej, łałe rzucały się do ucieczki przewracając wozy,
krowy xl w cjągu następnej upalnej wrześniowej nocy front prze-czały i
padały martwe, dobytek zbierany latami rnjj gunął się na południe.
Przez wieś Grębowice przemknął nie i wyrzeczeń ginął w kurzu i pyle. Z
rozprutego kulad zatrzymująe się jakiś zagubiony tabor, błysnęły polskie
worka sypała się w spaloną trawę mąka. j Drzełki na
zielonkawych połówkach, i nastało oczekiwanie.
A samoloty nawracały raz po raz. Lasek rozbrzmiewj starego Matusiaka nosiło
po wsi, aż dziwowały się po-okrzykami grozy, bólu, gwizdem żelaza i szczękaniem
brl aiektóre baby.
• kładowej. '
— Stoi nad tą bombą w sadzie, co nie wybuchła i cosik
? ^ To nie są bombowce — wycharczał Tadzik zerkaj combinuje, jakby się blekotu
najadł! Przecie z Niemcem spomiędzy liści
łopianu. . . . j tm wojny nie
wygra!
- Nie __ Jasiek wyprostował skulone nogi, poonia — Stary on, to i w
rozumie mu się pomieszało! Też wy-
głowę i spojrzał bojaźliwie w niebo. Ale wzrok jego pd nyślił! Most będzie
wysadzał!
na pękate jabłka czerwieniejące pomiędzy listowiem. H Kobiety roztrajkotały się
na dobre. Zajęte zaszywaniem tern zobaczył to, co leżało tuż obok jego głowy —
bomTj ;apasów w białe powłoczki z płótna zbiły się w chacie ów niewypał, przed
którym ostrzegano wszystkie wiejsk pniakowej i tak ugadywały, aż trzeba było
groźby, żeby dzieci Chłopiec nagle roześmiał się.
1 'ozeszły się wreszcie po chałupach pilnować dzieci i per-
— Nie bombowce? — upewniał się Tadzik. ^ I moczących na ogniu
garnków.
__???__odparł Jasiek z wzrokiem utkwionym w lśni ? stary Matusiak medytował.
Wspomnienia z 1914 roku
ca skorupę do połowy wbitą w ziemię. — I nie będą. Taj padły go nagle jak rój
uprzykrzonych much. Wtedy w da-chyba miał rację. Dranie oszczędzają już tory,
mosty... q *kiej Italii, wraz z towarzyszami, wysadzili most, żeby za-siebie! A
niedoczekanie! — wrzasnął i nagle znów zar rzymać napór wroga. Most był kolejowy,
zawieszony w gó-twarzą w trawę, tuż nad sadem bowiem z wizgiem prz acn na(j
przepaścią, zniszczenie go dawało szansę ujścia mknął srebrzysty ptak. — A bodaj
cię... niebo nie ??? pułapki. A wróg był ten sam: Niemcy. Stary człowiek
, , __ wykrztusił. Ale wojna, która rzuciła go na kolaij maniackim uporem
uczepił się myśli o wysadzeniu mostu
toczyła się z dala od sadu. , \'
Grębowicach, zanim wejdą tu Niemcy. Skomplikowałoby
Kiedy po półgodzinnym ukrywaniu się wyszli znów j, wrogowi opanowanie dróg na
wschód i południe kraju, drogę oczom ich ukazał się straszliwy widok: wśród za!
rogi którymi uchodziły wciąż niedobitki polskiej armii. t h ludzi
poranionych i padłych zwierząt krzątali i Jakiekolwiek utrudnienie
najeźdźcom miało swój głę-Swi Ci co przeżyli nalot, szykowali się do drogi,
tros oM sens.
o zabitych powierzając wsi. .
Matusiak z Janiakiem i paru chłopami zamknęli się
Janiak ze starym Matusiakiem przegnali wiejskie dzie stodole i radzili cicho
przy blasku naftowej lampy, py-sami zakasali rejkawy i z zaciekłością kopali
groby istota jjąc z fajeCzek. Kobiety pomstowały, wygrażały pięścia-bez imion
nazwisk, bez prawa do spokojnego spoczynki, aie nic to nie pomogło.
Jasiek z Tadzikiem sami, bez niczyjego polecenia wzl _ Trzeba duży ładunek
wybuchowy — mruknął Jasie do zbijania brzozowych krzyży. I tak w ciągu po^ ak. —
Bombę rozbroisz? Tę, co w sadzie leży zaryta? łudnia wyrósł na skraju lasku nowy
cmentarz. — I diabła bym rozbroił! — podniósł głos Matusiak.
—
26
27
ino... całkiem nie wiem jak! żeby trafił 4ą ^kijapj już ładunek pod most to bym
umiał zrobić. Ino przycz*dzien pic pod przęsło by kto inny musiał.
na takie wspmac^ g ,
i zwalisty, rozgrzebał słomę iw;
a uż ??
Nagle z?
— Tylko nie bijcie! dzierano ze
.•_., którego wieś miała nigdy nie zapomnieć. Kamieni-
? - -ZJ ^J^^drogą, pełną rozmiękłych po deszczu kolein, przemknę-
Za stary juz jes efs ą^ ^acie furmanka trzęsąc się na wybojach. Koń biegł
resztkami sił, poganiany batem przez dwóch żołnierzy polskich mundurach. Na
furze kolebały się niebezpieczne jakieś worki i skrzynie. Stary siwek o
pociemniałej d potu sierści potknął się nagle, przewrócił pociągając za obą do
płytkiego rowu wóz i obu ludzi.
Janiak, który wyszedł z chałupy, by popatrzeć, co też
?: ?^. ----- - ,._ W4Z«ak pędzi drogą, aż się
zatrzymał zdumiony widząc dwóch
skóry. — Ja bym wam przy tym moście w^«~jnierzy; którzy zamiast ratować konia i
dobytek wy-
Krępacz, chłop wielki ^=^ -^ ^ ^^ dał? Masz matki P^--^^ ^.^ .^ go „,
???^ ^sSoSśrh^cwocle jeden! Co a ?» J
i siostry, co w kołysce skrzecz!
stko zrobił, co każecie! .
konniał20*^11 się z rOWU' aby natychmiast dać drapaka w pole
— Zmykaj do chałupy!— huknął Jama* ^??. „f" „?????? rzucili się na ziemię,
przykryli głowy rękami i za-
niesfornemu chłopakowi. - I o moście nikomu^m|*-"*tygli w bezruchu jak martwi.
_____________
__ Nie powiem — Jasiek rozcierał siedzenie^ uuu _ ? diabeł? _ mruknął
Janiak, drapiąc się w głowę ' ka bvł mocny. Z cholewami. Kopniak bolał. -
^oń bezskutecznie usiłował podnieść się, więc jako człek
ostać __błagał.
lawykły do oszczędzania zwierząt pociągowych, ruszył na
m __ jazida! ,
I >rzełaj, by mu w tym pomóc. W połowie drogi zatrzymał
7, TaSldpm z trzaskiem łupnęły drzwi. Chłopa zma ???5? tamtych dwóch
leżących wśród kartoflanej naci.
której tu i ówdzie sterczały kępj rozejrzał się dokcj
usta,
Stać! Na wozie jest dynamit! Może wybuchnąć! Janiak zatrzymał się w pół kroku.
Po grzbiecie prze-|iegł mu zimny dreszcz. „Dynamit? Jaki dynamit?".
Sprawa wyjaśniła się w pół godziny później, kiedy to baj żołnierze do spółki z
kilkoma chłopami, z zachowałem wszelkiej ostrożności, uwolnili siwka i jego
ładunek.
rzwił jasną czuprynę, z,
siana, zaciął z determinacją
i gwizdnął na palcach. . j ostac ? zbliżj|
Od pnia czereśni oderwała się ??™ ? na odległość wyciągniętej ręki.
__ Słyszałeś co? — wionął szept.
— No. Szykują się do wysadzenia mostu. Mowm u "^???????? byli z rozbitej
jednostki saperów majora Zu-bie Jak by ją tam zataszczyć
i... . J owsMego. Wyrwali się z okrążenia i
umknęli niechybnej
- Głuoiś __ syknął Tadzik. — Trza by nią z go| mjerc^ j^je wiedzieli, ani gdzie
są, ani co robić dalej. Po
Drasnąć Chyba że ją podpalą, albo co? rótkiej
naradzie ze starym Matusiakiem, który jak rzep
Jasiek z determinacją wzruszył ramionami, ??? j rzyczepił się do obu saperów,
postawiono wszystko na d ' Ł że to pomysł nierealny. Z szumem nadleciał s ą ;dną
^??^?: skoro jest dynamit i jest most do wysadzenia, wiatr Niósł deszcz.
Upadła jedna kropla, ^uga'J^J > nie ma najmniejszego powodu, by tego nie zrobić.
nął wielką gąbczastą chmurę, bo pop ? l ^ tym cajym rozgardiaszu, wśród
gorączkowych roz-
tów nikt nie zwrócił uwagi na dwóch chłopaków, którzy
jakby ktoś seis
z niej woda. Potoki wody.
W dali od zachodu grzmiały już obie: burza i woj [ą^aj^ s^ bez przerwy i z
płonącymi uszami podsłuchiwali I znów nastał suchy wrześniowy ranek. Zaczyna
» SZyStko, co rozpalało ich namiętności, ambicje i fantazję.
28
29
dziei sceptyczny i pełen wą« noWe; z wizgiem tak straszliwym, że
prześwidrowywał Tadzik, chłodniejszy, "* Ja§kowi <?? którego istniał^ózg i
kazał rzucić się na ziemię, zapikował jeden z meser „????? deDtał po piętach
> „„_;„, -Hawda s'
$?&ZZZ?%»y ^ — «^ ,
Tadzik, jednocześnie strzelając okiem w
! Ja
krzątających się przy jednej ze skrzyń.
— Kiedy? Przecież ich wcale tu nie wpuścimy wlizą do wsi bez mostu? — Jasiek,
który niewiele w ży widział, nie mógł sobie w żaden sposób wyobrazić,
niemieckie czołgi zdolne byłyby sforsować szeroko rozlar rzekę. On w ogóle nigdy
nie widział czołgu. Tędy szła tylb polska piechota i kawaleria. Żelazna machina
wojenna nj przetoczyła się przez brzozowe zagajniki Grębowie.
Saperzy już pracowali pod przęsłami mostu. Ukry* w gęstym krzaku tarniny chłopcy
mogli chwilami dostrz< ich sylwetki, jak niebezpiecznie balansując
przeciąga;
"'W"» kable, przycze]
tów. Seria poszła po moście trafiając jednego z sape-ow, który znieruchomiał nad
barierą, jak szmaciana lalka, tary Matusiak leżał przy betonowej podporze z
szero-o rozrzuconymi rękami. Innych dosięgały celne pociski
chwili bezładnej ucieczki. Padali w świeżą, spulchnioną eszczem glebę, by już
tam zostać na zawsze.
Przerażeni, oszołomieni chłopcy przywarli do siebie pod
romnymi i gęstymi liśćmi łopianu, z sercami walącymi ? oszalałe, z twarzami
zroszonymi potem.
Gdy terkot i gwizd ucichł, Jasiek ostrożnie wychylił owę. Samoloty odlatywały za
las, ale od strony drogi
rastał dziwny dźwięk: jakby gdzieś, tuż tuż, grały motory.
siek zagryzł usta. Spojrzał z rozpaczą na przyjaciela.
— Zobacz, czy to już... oni!
— Ja? ??10??!^^^??, przyczepiają dziwił jasiek nagle poczuł, że wszelki strach
znika, drżące kola-
z jednej strony na drugą ]» l ? ,
prostują się, ciało staje się posłuszne rozkazom mózgu,
pakunki, śpiesząc się i pokrz ?? JV mał Jagiek _ mus _ Zabm saperów. A ten
lont jest tu. Rozumiesz?
__ Idziemy bliżej —- nie ? Tadzik
rozumiał. Ale on się bał. Zęby szczękały mu tak,
zobaczyć, jak oni to ?°^???^??? wiedział równie dóbr! nie mógł wykrztusić ani
słowa. Skinął tylko głową.
— Co podłączają. próba zbliżenia się i — Wyjdź na most
— powiedział spokojnie Jasiek. —
jak jego przyjaciel, ze kaz a _asem od pilnującej śli zobaczysz
Niemców, daj znak ręką i zwiewaj!
pracujących to solidne przyrżną v _ m^ _
Tadzik ??2???1?1 tak głośno, że Jasiek pod-
na dole Matusiaka. ,,,riadowcv Wysokie łopil oczył w
miejscu.
Czołgali się jak ?^^^^??? i g6rze Ą - Musisz! ny kryły ich zmierzwione r
I Na drodze, za zagajnikiem, gdzie został wywrócony wóz
nie miał czasu, by się rózg ąac. ^^^ jasiek. — 1 perów, coś się działo.
Ziemia drżała i dudniła.
— Widzisz lont? —-westc^ 4 ^ grubszy. Od cłrfl Tadzik wreszcie
oprzytomniał. Przełknął ślinę, co jalk go zapalą. Słyszałem, ]ak rn°mogt fiuutt
'> la tkwiła mu w gardle, i skoczył na stromiznę. Darł
jego zapalenia jedna rmnu a i ^ ^^ wcześniej nie słysl Icami osypującą się
ziemię, piął się, choć scalona desz-Nagle, nie wiadomo sKą , ^ wyskoczyły zza
lasu ti >m skorupa pękała i szemrała piaskiem. Kiedy zniknął ćwierkania, z
wyciem suni błyskawicznie, że nikt j barierą, Jasiek rozejrzał się
uważnie. Wiedział, że pod-
myśliwce. Wszystko stało się o^iedzieć tych zdarzti lont, jeśli to
wróg nadchodzi. Ale wiedzieć to jedno,
dobrą sprawę nie potrali ? ' tełv karabiny nifcmeć czym, to
drugie. Ognia nie skrzesze się ani pia-
porządku chronologicznym. ^aj<«s j—
w
30
31
•„a 1Q44 roto) (sierpień Ww
Czołgi wdarły się od wschodu. Ich jednostajny pomruk rastał, żłobił echem
zdruzgotane ulice, drżał w cichym hrzęku dawno stłuczonych szyb. Pod żelaznymi
gąsienicami z trzaskiem pękały resztki cegieł, barykady z wozów tramwajowych»
sypał się żwir z rozdartych worków. Stalowe potwory szły równo, dwójkami,
badając wypalone .juelety okien lufami długich dział. W przerażającej ci-jv
umierającego miasta ich jednostajny zgrzyt brzmiał ak rekwiem dla pokonanych.
Spoza barykady usypanej gruzu, worków z piaskiem i przewróconej latarni patrzyło
a to dwadzieścia sześć par oczu.
_ Od mostu przedarły się czołgi! Zlikwidować! — abrzmiał spokojny głos
dowódcy. Sześć postaci odzianych w zakurzone i przepocone kurtki erwało się od
załomu muru, przeskakując gruz pomknęło stronę, skąd narastał grzmot
zbliżających się „panter".
— Żeby chłopcy przeszli, żeby przeszli! — syknął Ma-odsuwając z czoła kosmyk
szarych od kurzu włosów. Na o policzkach i szyi lśniły w kroplach potu smugi
sadzy. Wody tu nie było od tygodnia.
— Przeskoczą! Jasne, że przeskoczą! — mruknął Lili-t przez zaciśnięte zęby.
Taki dostał pseudonim w pierw-rch dniach powstania. I przywykł. Siedzieli tu od
czterech dni. Po rozbiciu oddziału przez
iecką jednostkę pancerną dowódca, podporucznik
lk, wycofał swoich chłopców do jednej z powstańczych
ater. Niestety, nie było w niej już nikogo. Czteropiętro-
kamienica, gdzie jeszcze przed paroma dniami działał
itet blokowy jej mieszkańców wraz z oddziałem ratow-
ym i obywatelską kuchnią, (dziś była kupą gruzów,
których tu i ówdzie sterczał kikut żelaza. Przeskoczyli
do sąsiedniego domu, wypalonego od piwnicy po
h. Był to jednak jakiś dach nad głową dla dwudziestu
iu powstańczych żołnierzy. Ich dowódca, osławiony
em na oddział policji SS podporucznik Wilk, miał za
ie bronić odcinka za wszelką cenę. Owa „wszelka
35
?.maetu najlepszych. Ale • a *vcie czternastu j bobatersi
cena" pocbW* ^???> d»g? ? ?*, ta?
??10 ^t §Xć i ^cie ZaW ? trzy
obrony na.sn^ . poWstańcy trzy
wiącego ^/sta..u było najgo^e]. ^ ejsCie
V bt&^JL blokujące ^ swobodne
to **"? ?-? ? ^??^??????." ***nu pancerną, ??* ubiCy, **»"
brakowało
Aom po domU' T trupów- P^^11.^ śródmieścia ^ stos gru^w ^^ialały w rejorne sr
bez
f amunicji. JfJg°remoutujące w no^_ byłQ W2g
^taty rUSSSoWStanczą i ^ Jf ^cztery ulice tchnienia bron po w
oZfflosły w pjr Znalezione
jonie mostu, ^Wbuteiek zapady™' dysponował] Utycb resztka bu
wgzyst^ «??^??? |
-. granatów — ™ > dobrze jak je». w u ?0?? W^MTSż nie dostame. Na Y^
????
,J Amunicja
tak samo
dział
że niczego
i Starówce bron temałQ ^
A teraz «™wv~_ł?ri zbliżające S14. T żeli uda siei maó nieraiecbe^ ^
sytuac^ze^ ^ Wilk błyskawic^ reszta bąd» morzU,
zy6 P^^^Sodziewanej ?^?????? *Pf '^^??^??? ???? ^ strzała, ?
????^* p^dS^eU tułaj'- e ?<
i Gwintl W^ron^ «J^JSU* Y ????> ' ZaCiSkał ^ w bełmte poniemieckim z »
szczyc z o
___ iy, Chrobry, powinieneś wiedzieć — dowódca cedził przez zaciśnięte zęby — że
na czołgi jedyną bronią hutelki! Odmaszerować! Bohdan, zaczekaj...,— Wilk
są rj się plecami o mur. Jego koszula lepiła się od potu. °F targach spalonych
kurzem i słońcem kładł się biała-nalot. Głos chrypł chwilami do szeptu. — Miej
oko na P-s/ystko. Nie pozwól chłopcom zbić się w gromadę. Przepakujecie
pojedynczo. I pamiętaj — ręka o szczupłych, iełnycb zadrapań palcach spoczęła na
ramieniu podwład--0 — nie wolno wam zmarnować ani jednej butelki! •zymaj— —
mruknął wyjmując z kieszeni granat. — przedostatni...
Bohdan zasalutował. Jego niegdyś jasnoniebieskie oczy
słne były teraz czerwonawych żyłek. Nie spali od kilku
.. Nie jedli, bo nie było co. I nie pili, bo też nie było co.
Upał w kurzu i ceglanym pyle, upał zwalający z nóg
jmocniejszego trwał bez przerwy w tych dniach sierp-
wych. Rozżarzona kula słońca wydawała się nigdy nie
hodzić. Nawet noc nie dawała ochłody. Burzone miasto
adało się w gruzy zasnute czerwonawą mgłą, która
dała na twarzach, dłoniach, wciskała się w zaschnięte
dła, lepiła włosy.
Studnię na podwórzu domu numer pięć zasypało już ierwszych dniach powstania. Ta
druga, oddalona o czte-a metrów pluła żelazistą, brunatną cieczą. Ale w koń-
rzestała. Za rogiem był już obstrzał. Przebiec z wiato sztuka, która udała się
tylko dwa razy. Za trze-padł najmłodszy w oddziale Zysiek. Jego ciało, nie
zebane, leżało od dwóch dni. Po tej stracie Wilk za-ił wypraw po wodę. Miał
nadzieję, że po odparciu czołgów dostanie rozkaz odwrotu tam, gdzie jeszcze
kuchnia, woda i znośniejsze warunki. Teraz stał pkroku, przytulony
do wnęki, gdzie niegdyś było okno wartym piętrze, a dziś próżnia, za którą ziała
przestał z lornetką przy oczach zmrużonych, źle widzą-
37
36
Groźny warkot przybrał na sile. Po dźwięku ???????? nawierzchnię, którą sunęły
stalowe „pantery"- BazaltoT/? kostka ulicy w zgrzytach gąsienic dawała pogłos
meta»
— Zjechały z alej... nie widzę którędy...
— Ile ich? — spytał Żbik usiłując językiem zwiliM spękane wargi.
— Nie wiem. Nie widać.
— Powstrzymają je? — w głosie Żbika brzmiała chfl udowodnienia samemu sobie, że
strach, wściekłość oraz sześć butelek z benzyną zdołają przeciwstawić kilkunaste
być może, pudłom z żelaza i stali.
Wilk odwrócił twarz. W jego udręczonych oczach byfo| tylko bezbrzeżne zmęczenie.
— Nie pytaj głupio! — warknął. — Ile mamy jeszcz« butelek?
— Dwanaście. Dwa miotacze, sześć karabinów i trochę ??? boi. To wszystko. Co
powiedzieć chłopcom? Denerwują siejl Wilk przetarł oczy brudnym rękawem. Odjął
lornetkę! i wrzasnął w pustkę czterech pięter:
— W dwuszeregu zbiórka!
Usta Żbika zacisnęły się w wąską linię. Zasalutował! przepisowo i już tłukł
buciskami po osypującym się grule zie przeskakując z piętra na piętro, z
kamienia na kamień, 'j
Dwudziestu chłopców stało pod ścianą wyprężonych :j jak struny. Na ich
spalonych słońcem twarzach nie było uśmiechu. Głębokie bruzdy idące od nosa w
dół, pełne sadzy, zapadnięte policzki i zmęczone oczy pod zakurzc-l nymi
brwiami.
„Kiedy to się stało? — pomyślał Żbik lustrując oddział, j — Gdzie są ci piękni,
radośni chłopcy, którzy pierwszego sierpnia w godzinie »W« wybiegli z domu,
by walczyć zbrojnie z okupantem".
Podporucznik Wilk stanął przed frontem, jak generał] w czasie defilady. Był
młodym dowódcą, ale zaprawionym w długotrwałych walkach. I cieszył się ogromnym
auto-1 rytetem,
38
__Następnych sześciu pójdzie za pięć minut — Wyliczał
kolejno pseudonimy, patrząc uważnie w oczy tych, których wysyłał na śmierć.
Żbik, zastępca dowódcy, wyjmował z plecaka butelki. Pochylony, widział tylko
wyciągające się opalone, poranione dłonie. Nagle od strony mostu zagrzmiało.
Potem nastąpił słośny wybuch i długa seria z karabinu maszynowego.
__ Dostał! — twarz Żbika pojaśniała na moment. Wilk
zastygł w bezruchu. Czekał sekundę, dwie, trzy. Chłopcy wstrzymali oddech.
Czekali w napięciu. Ale wybuchy już się nie powtórzyły. Tylko gdzieś tam daleko
karabin maszynowy terkotał bez przerwy plując nabojami.
Żbik podniósł wzrok na dowódcę.
__Może... należałoby wysłać zwiadowcę...
Wilk spojrzał na niego z bezbrzeżną pogardą. W tej samej chwili rozległ się nowy
wybuch. Żelazo rozrywane ogniem zajęczało, zazgrzytało i stanęło. W ciszy, która
zapadła nagłe, szeleścił tylko osypujący się gruz. Chłopcy milczeli zaciskając
dłonie na karabinach. Żbik znów oblizał wysuszone usta. Patrzył na własne
zbielałe kostki palców, jakby to były obce dłonie.
Znów zagrzechotało. Jakiś dźwięk wysoki zabrzmiał w powietrzu jak skowyt.
Człowiek? I znów detonacja rozrywająca chmurę pyłu.
— Czołg dostał — powiedział Wilk z cieniem uśmiechu. W kąciku warg ukazała się
smużka krwi. Otarł ją dłonią. — Wydaje mi się, że to już trzeci.
Żbik czuł jak mu serce bije. Nie był to przecież strach, tego uczucia nie zaznał
już od wielu dni. Czekał w napięciu na powrót chłopców. Liczył sekundy, a potem
minuty.
'— Powinni już wrócić! — nie wytrzymał.
Wilk spojrzał na niego spod oka. „Rozkleja się chłop, słowo daję" — pomyślał.
Ale i on czekał.
Znów zagrały silniki. „Pantery" wycofywały się chyba, żeby ominąć zagradzające
im drogę wraki.
— Spocznij! — Wilk przypomniał sobie o komendzie! Wyprężeni jak struna
powstańcy przyjęli rozkaz z wyraźną ulgą. — Na razie nikt z wyznaczonych nie
wyrusza!
Jakiś hałas rozległ się nagle z boku, skąd przez otwór w murze przechodziło się
do bramy od frontu. „Front" słowo względne, skoro na dobrą sprawę budynek jako
pojęcie architektoniczne nie istniał.
Chłopcy błyskawicznie pochowali się w załomach. Wilk Wzrokiem dał rozkaz Małemu,
by zbadał sytuację. Mały był zwinny jak wiewiórka. Przyszedł do oddziału prosto
z piekarni, gdzie pracował jako pomocnik. Kiedy już nie było co i z czego piec,
stał się żołnierzem. Miał osiemnaście lat i rude loki, jak dziewczyna. Teraz
błyskawicznie podpełzł aż do barykady. Zlustrował teren. Nikogo. Tylko pokryta
kurzem gałązka, jedyna pozostałość po rosnącym ?? podwórzu drzewku, chwiała się,
jakby trącona w biegu. Mały zmarszczył brwi. Bał się wychylić głowę, by nie
oberwać kulką od jakiegoś „gołębiarza". Nie powinno ich tu być, ale... Mały
nauczył się już nie dowierzać niczemu ? nikomu. Znów jakiś dźwięk podobny do
tego, jaki wydaje V górach osypujące się piarżysko. Mały już wiedział, Se tam
ktoś jest. Wytknął lufę karabinu przez dziurę w cegłach i cicho szepnął:
— Wyłaź, zgago jedna, bo jak ci dosolę...
W tej samej chwili gruz osunął się z szelestem i w otworze pojawiła się
pucułowata twarz.
— Jak rany, ale się przestraszyłem! Myślałem, że to Szkop!
Mały wstał i opierając karabin o biodro wrzasnął:
— Wyłaź stamtąd, ale już!
Dziecinne jeszcze policzki wydęły się i chłopiec już bez strachu przelazł przez
barykadę. Miał najwyżej dwanaście )at, olbrzymi poniemiecki hełm na głowie,
który opadał mu ^ż na kark,- kryjąc włosy i uszy, biało-czerwona opaskę na
kamieniu i brezentową torbę, którą przyciskał z całych sił ?? piersi.
10
.__ Ochotnik... tego... melduje... — wystękał i otarł dłonią pot z podbródka.
Mały przyjrzał się chłopcu. Wiek dzieciaka wcale go nie zdziwił. Takich w czasie
powstania były całe chmary: harcerze, uciekinierzy, dzieci osierocone, ze
zbombardowanych domów, z przepełnionych piwnic. Dzieci zdrowe i poranione,
dzieci chore z nienawiści do wroga.
Ten był podobny do setek innych.
— Prowadź do dowódcy — wysapał w końcu, poprawiając ogromny hełm.
Mały rozejrzał się dokoła. Nikogo. Widać dzieciak sam się tu przedarł. Wskazał
głową kierunek. Na wszelki wypadek cicho gwizdnął dwa razy na palcach. Nie był
to sygnał regulaminowy, ale w końcu...
Wilk wyszedł zza załomu. Za nim. reszta chłopców.
— Co to jest? —spytał surowo Małego.
— Melduję, że szczeniak. — Mały chciał wzruszyć ramionami, ale zaraz sobie
przypomniał, że nie jest już pomocnikiem piekarza.
— Jestem łącznikiem! — zahrzmiał nagle spod hełmu piskliwy nieco głos. — Pan
major Granit kazał...
— Jak się tu dostałeś? — przerwał Wilkjmarszcząc brwi.
— Normalnie, alejami, potem w lewo. Przeskoczyłem zaraz za tym palącym się
czołgiem...
— Jeden czołg się pali?
Olbrzymi hełm zachybotał w tył i w przód, przykrywając kartofelkowaty nos.
Dwudziestu żołnierzy na ten widok parsknęło śmiechem. Wilk odwrócił się wściekły.
— Jerzyk, Liliput, Mały! Rozpoznanie! Wykonać! Ty obejdziesz teren od ulicy! —
warknął w stronę Żbika.
Chłopcy zniknęli za pogruchotanym słupem ogłoszeniowym, który służył im za punkt
obserwacyjny.
— Jaki pseudonim? — spytał Wilk przyglądając się uważnie chłopcu. Może i jego
wygląd był zabawny, ale droga, jaką przeszedł pod ostrzałem, do zabawnych
nie .należała.
41
Łącznik przesunął hełm na tył głowy i spojrzał na dowódcę. Minę miał
nieszczególną.
— Nie maim — rozłożył ręce w niemym geście rozpaczy. — Jeszcze nie tego...
— Skąd jesteś
— Z Woli.
— Rodzice żyją? — Wilk zdawał sobie sprawę, że tego rodzaju pytań nie zadaje
się w czas grozy, ale jako dowódca, musiał wszystko wiedzieć.
Chłopcu drgnęły usta. Walczył przez moment z ogarniającą go niemocą. Potem się
poddał. Dwie łzy spłynęły po policzkach, żłobiąc bruzdy w ubrudzonej twarzy.
— Nie. Zginęli. Tato we wrześniu... znaczy w trzydziestym dziewiątym, a mama
niedawno. Pod gruzami. Siostra też. — I nagle, jakby zdając sobie sprawę, że nie
wygłosił tego wszystkiego tonem godnym żołnierza, wyprężył się w postawie na
baczność. — Melduję, że...
— Chwileczkę — przerwał Wilk. Już od paru sekund wsłuchiwał się w odgłosy
dochodzące z zewnątrz. Za morzem gruzów, gdzieś od^strony alej znów nadciągały
czołgi. Ich jednostajny pomruk potęgował się w rozgrzanym do białości powietrzu.
Najmniejszy wietrzyk nie chłodził spoconych ciał.
Zgrzytnęła rozgnieciona obcasem cegła. To wrócił patrol. Mały wyprężył się.
— Panie dowódco, melduję, że trzy czołgi spalone. Widziałem je z daleka. To
robota naszych.
— Co z nimi? — głos Wilka, 'brzmiał głucho.
— Rudy dostał. Leży obok czołgu. Z tej odległości...
— Rozumiem! — przerwał dowódca. — Inni? Mały przecząco pokręcił głową.
— Nie widać. Możemy przeskoczyć obstrzał, i wtedy...
— Zabraniam! Może... jeszcze wrócą — dodał łagodniej. — Odmaszerować! — I
zwracając się do Żbika dorzucił ciszej — Weź moją lornetkę i wal na górę. Z
czwartego piętra spróbuj rozeznać, skąd te diabły podchodzą!
42
— Tak jest! — Żbik w paru susach zniknął za gruzowiskiem.
Wilk położył rękę na ramieniu chłopca.
— Teraz mów, z czym przychodzisz.
— Ja... od majora Granita. Musieli się cofnąć... to jest... chciałem powiedzieć
przesunąć... — błękitne oczka błagały podporucznika o wybaczenie. Żaden
powstaniec się nie cofa! Nigdy! Czasem tylko przemieszczają swoje ugrupowania,
ale jest to taktyka... gra wojenna! A on tutaj o cofaniu! Ech...
Cień uśmiechu przemknął przez spieczone usta podporucznika Wilka. Zdjął
furażerkę i otarł czoło.
— Dalej.
— Przeszli na Mokotów. Major powiedział, żeby się pan porucznik tutaj trzymał.
Tak powiedział. I mam... mam od niego to na piśmie! — chłopak zaczął grzebać w
torbie. Wyjął pęk kluczy, zwitek drutu i kłębek sznurka. Wszystkie te swoje
skarby układał na ziemi sumiennie, jakby przedstawiał je do nagrody za ich urodę,
przydatność i niezawodność.
Wilk nie przeszkadzał. Rozkaz był i tak dla niego dostatecznie jasny. Mają tu
zostać i bronić kwartału przed wdzierającymi się czołgami.
Łącznik wreszcie wyciągnął meldunek. Podał go w dwóch palcach, jakby bojąc się
ubrudzić kawałek niebieskiej kartki. Wilk uważnie przeczytał. Ze zmarszczonymi
brwiami zmiął papier w kulkę.
Chłopak patrzył i oazom nie wierzył. „Więc ten meldunek nic dla niego nie
znaczy?"
Wilk nagle oprzytomniał. Zobaczył szeroko otwarte oczy dziecka. Uśmiechnął się.
A potem zaraz spoważniał.
— Meldunek zrozumiałem. Dobrze wykonałeś swoją robotę. Mógłbyś już wracać,
gdyby...
Nagły huk targnął powietrzem. . Z góry posypały się kawałki muru. Powietrze
drgało od wstrząsu zamazując kontury domów tumanami pyłu.
43
— Kryć się! — wrzeszczał Żbik zbiegając z górnego punktu obserwacyjnego. —
Chyba nas wymacali!
Jakby na potwierdzenie tych słów straszliwy grzmot przetoczył się przez morze
ruin. Czteropiętrowy kikut wypalonego domu drgnął w posadach i zaczął się kłaść
ukosem, jakby był z dykty czy papieru.
Wilk otworzył usta do krzyku. W ułamku sekundy, jak na zwolnionym filmie,
zobaczył opadającą w ich kierunku ścianę z cegieł. Pociągnął dzieciaka za rękę i
runął w prześwit pomiędzy bramą a słupem.
Powietrze grzmiało od salw. W kurzu wirującym miliardem ceglanych drobin migały
postacie bardziej przypominające zjawy niż żywych ludzi.
— Żyjesz? — wykrztusił Wilk odlepiając się od gruzowiska, spod którego
przygnieciony, ale cały i zdrowy gramolił się chłopak. Hełm spadł mu z głowy i
potoczył się w stronę ulicy. Małe oczka mrugały rozpaczliwie.
— Ja tak. A pan? Ale... przysolili!
Wilk nie odpowiedział. Rozglądał się dookoła, chcąc zorientować się w rozmiarach
strat.
— Chłopcy, do mnie! Tu jestem! — zawołał. Głos miał schrypnięty. Kurz dostał
się do tchawicy i dusił.
Zaczęli się schodzić otrzepując panterki.
— Wszyscy są?
Odpowiedziało parę głosów. Od strony gruzów i świeżo zwalonej ściany dochodziły
jakieś jęki.
— Dwóch przysypanych! — krzyknął Mały rzucając się w tamtym kierunku. —
Chłopaki, szybko do roboty! Za chwilę może runąć druga ściana!
Powstańcy rzucili się na oślep. Nie było łomów ani oskardów. Gołymi rękami
wyrywali kawały cegieł, żelazny pręt znaleziony w piwnicy posłużył za podnośnik.
Z głębi gruzowiska dochodziły nieustanne jęki.
— To Jerzyk i Liliput! — wysapał Żbik unosząc ciężar ponad siły.
— Żyją? — spytał Wilk pochylony nad otworem.
44
— Tak. Ale chyba są pogruchotam.
Wilk przygryzł wargi. Myśl jak błyskawica przeleciała mu przez głowę: „Szpital
na Krakowskim za daleko. Jak się tam dostać. I kto przeniesie rannych?" On sam
musi tu tkwić, rzucać butelki zapalające na czołgi, które ich właśnie ostrzelały.
Taki dostał rozkaz. I wykona go. Poczuł czyjeś dotknięcie. To łącznik,
znalazłszy już swój hełm, szarpał dowódcę za rękaw.
— Ja wiem, gdzie jest punkt opatrunkowy — powiedział poważnie. — Mogę
poprowadzić...
Wilk spojrzał na chłopca i zamyślił się.
— Gdzie ten punkt?
— W kościele.
Podporucznik przetarł dłonią brodę. „Kościół? Jaki kościół?" Nie mógł go sobie
przypomnieć żadną miarą.
Wydobyto rannych. Obaj mieli liczne złamania i otwarte rany. Obaj nie nadawali
się do dalszej walki.
— Żbik, czy mamy z czego sporządzić nosze? Zastępca dowódcy zastanowił się.
— Można by z tych desek, które są w piwnicy. To były drzwi... kiedyś...
Liliput leżał na ziemi z zamkniętymi oczami. Nos wyostrzył mu się, zbielał.
Widać było, że bardzo cierpi. Wilk pochylił się nad nim.
— Odtransportujemy cię do punktu opatrunkowego, Liliput.
Mały obejrzał się zdumiony.
— Kto ich odniesie?
— Ty. I ten... dzieciak. To znaczy... om wam pokaże drogę. — Zniżając głos do
szeptu, dodał: — Sam wiesz, że tu zostać nie mogą!
Mały nic nie odrzekł. W oceanie ruin bronionych zaciekle przez garstkę
powstańców nie było dla nikogo nadziei.
Wilk podszedł do chłopca, który Stał nie opodal przytulając do piersi swoją
brezentową torbę.
— Jak się nazywasz?
45
— Jasiek... tego... Kowalsiki.
— Mówiłeś o jakimś kościele? Gdzie on?
— Trzeba iść na zachód — chłopiec? ręką wskazywał kierunek. — Bliska Wola,
panie poruczniku.
Wilk już wiedział. Przypomniał sobie mały kościółek stojący na placyku otoczony
kulistymi akacjami. Jakiś obraz sprzed wojny majaczył mu w pamięci. Kiedy tam
był? Kiedy? Poruszył głową, jakby chcąc strzepnąć natrętną myśl, która nie mogła
oblec się w ciało.
— To niemożliwe! Tam są Niemcy! Jaś skinął głową.
— Są. Ale ja znam przejście. Słowo honoru, panie poruczniku!
W jego oczach był nie tylko żal za niewiarę, był tam również upór. Tragiczny
upór żołnierza.
Wilk chciał coś powiedzieć, usprawiedliwić się, ale jego uszu dobiegł hałas od
strony barykady. Ostrożnie wychylił głowę. Piarżyskiem, otwartym na obstrzał
sadziło w ich stronę trzech powstańców.
— To Jacek, Strzała i Gwint! — wrzasnął mu 'nad uchem Żbik. — Wracają!
Nagle ciszę przerwał ostry grzechot karabinu. Jedna z postaci' zachwiała się,
wyrzuciła w górę ręce i padła na ziemię.
— Jacek! — szepnął Wilk. — Dostał! Żeby ich piekło pochłonęło, tych gołębiarzy!
Dwaj pozostali przeskoczyli ulicę. Za chwilę byli już w prowizorycznym schronie.
— Panie poruczniku — meldował zdyszany Strzała — trzy czołgi spaliliśmy. Reszta
odeszła, cofnęła się, ale... wracają. Jacek... dostał.
— Wiem — odparł Wilk. — Widziałem. — A... reszta?
— Rudego zastrzelili z czołgu, Chrobry dostał się pod gąsienice, a Bohdan...
Bohdanowi granat rozerwał się w ręku. Jakiś pech!_
46
Wilk otworzył usta, ale nic nie powiedział. Wyjął z kieszeni swój granat,
ostatni, i pilnie mu się przyglądał.
— Pan porucznik da—mruknął Gwint wyciągając rękę.
— Ja się na tym znam. Sam pomagałem przy ich produkcji.
— Wziął granat, oddalił się na bezpieczną odległość. Wzrok Strzały spoczął na
chłopcu, który ciągle jeszcze
przyciskał do piersi brezentową torbę.
— A to kto? Po co nam tu dzieciak?
— Jestem łącznikiem! — wypalił Jaś spychając opadający na oczy hełm.
— Zostaw go! — powiedział spokojnie Mały i odciągnąwszy kolegę na bok
relacjonował: — Mamy dwóch rannych: Jerzyk i Liliput. Przysypało ich, jak ten
czołg puknął z działa w nasz dom. Widzisz, jak tu teraz... Każdy ma tylko
opatrunek osobisty... żadnych lekarstw, sam wiesz...
— Cholernie chce mi się pić! — Strzała nie mógł nawet oblizać spieczonych warg.
— Szukaliśmy studni po drugiej stronie. Dlatego tak długośmy marudzili.
Chcieliśmy wam przynieść... żeby choć deszcz...
— Deszczu nie było od czternastu dni — mruknął Kondor, osiłek o oczach tak
jasnych, ze aż białych. — Mogę spróbować dostać się do tej studni o trzy ulice
stąd. Jak dowódca pozwoli. Mały podrapał się za uchem. Podszedł do dowódcy i coś
z nim szeptał na boku. Widać uzyskał zgodę, bo mrugnął na Kondora. Ten bez słowa
chwycił pogięte cynowe wiadro i cicho, jak tylko mógł najciszej przeskoczył do
bramy. Chłopcy wstrzymali oddech.
— Pozwoliłeś mu? — zdumiał się nadchodzący Żbik. Wilk wzrokiem wskazał na obu
rannych.
— Bez wody nie przeżyją. Muszą pić... chociaż oni.
— Kondor nie ma żadnych szans! Tam, o dwie ulice dalej siedzą na dachu
gołębiarze. Tylko czyhają na taką ofiarę z wiadrem.
— Nie kracz! — syknął Wilk. — Ktoś musiał pójść. Mogłeś ty! — i odszedł w
kierunku, gdzie pod prowizoryczną osłoną z brezentu leżeli ranni.
47
Żbik zaciął usta. Poczuł, że siły odmawiają mu posłuszeństwa. Usiadł na
gruzowisku, czując, jak pot spływa mu strumykiem po plecach. Kula slpńca stała
wysoko nad miastem. Przez czerwonawą mgłę jej blask miał kolor krwi.
Czołgi nawracały. Jękliwy zgrzyt gąsienic słychać było aż tu. Przebijały się z
trudem, dążąc do połączenia z pozostałymi siłami hitlerowskich wojsk. Czyniły to
z piekielnym uporem. Ciężkie „pantery", czterdzieści pięć ton wagi, sto
dwadzieścia milimetrów grubości pancerza, zbrojne w działa dalekosiężne, w
zdecydowanych ludzi, dla których gardłowy rozkaz był wszystkim.
Powstańcy doskonale zdawali sobie z tego sprawę. I dla nich rozkaz majora Groma
był najważniejszym i jedynym, jak na razie, do wykonania. Tylko siły były
nierówne. Ale tak z jednej, jak i z drugiej strony barykady byli ludzie zdolni
ponieść najwyższą ofiarę — śmierć.
— Nadchodzą — meldował Żbik. — Przebijają się przez pierwszą barykadę, którą
ustawili tu tydzień temu chłopcy z oddziału porucznika Szyszki.
— Przejdą? — zainteresował się Mały. W jego pytaniu nie brzmiała nuta strachu.
Pytał rzeczowo, jak człowiek, który przymierza się do jakiegoś czynu i ma w tym
nieznanego sobie rywala.
Wilk nie odpowiedział.
— Gdzie Kondor?
— Jeszcze nie wrócił! — mruknął Żbik. — Mówiłem...
— Nie interesuje mnie, co mówiłeś! Trzech ludzi do mnie! — krzyknął w stronę
piwnicy, gdzie żołnierze szu-
• kali choć trochę ochłody przed palącymi promieniami słońca. Poderwało się
sześciu. Wilk zmierzył ich wzrokiem i wybrał trzech.
— Weźmiecie butelki i przebijecie się przez ulicę mając za osłonę wraki
tramwajów! Podchodzić ostrożnie i z boku. Jasne?
— Tak jest!
— Wykonać!
48
Żołnierze zasalutowali i zniknęli w ulicznym labiryncie. Znali te przejścia,
niektóre sami poszerzali po ostatnim bombardowaniu. Tędy przewidywali od Wrót po
zlikwidowaniu czołgów.
— Co z Kondorem? — niecierpliwił się Wilk. I choć tak opanowany, zimny, z
dystansem do ludzi, nie mógł się doczekać jego powrotu.
— W tamtą stronę przeskoczył — meldował Strzała —? sam widziałem. No... i nie
było słychać strzałów, ale nie wiem... — urwał, bo nagle blisko gwizdnął pocisk.
— Nie kr acz!— mruknął Żbik.
Strzała spojrzał na niego z urazą. „Kto kracze? Kondor nie głupi, zabić się nie
da!" — odszedł na bok i z ukosa spoglądał na dowódcę i jego zastępcę.
Znów zagrzechotały kule i jednocześnie, gdzieś za rogiem coś brzęknęło.
Chłopcy rzucili się na pomoc. Podając sobie wiadro ponad głowami pomagali
koledze w przecisnięciu się przez otwór jak gdyby za mały dla potężnej postury
Kondora, Dopiero gdy kubeł do połowy napełniony czerwonawą, żelazistą wbdą
stanął na podpórkach z cegieł, wszyscy poczuli, jak straszliwe pali ich
pragnienie. Wysuszona skóra pękająca na łokciach, nadgarstkach i twarzy domagała
się choć odrobiny wilgoci.
Wilk przełknął ślinę. Opanował się z trudem.
— Mały, napoić rannych, zostawić dla nich dwie pełne manierki, reszta do
podziału! — podszedł do Kondora i rzekł sucho: — Dziękuję.
Kondor wyjął z kieszeni granat. Podał go dowódcy.
— Jest w porządku. Sprawdziłem.
Wilk skinął głową. Nasłuchiwał odgłosów docierających z miejsca, przez które
usiłowały się przebić „pantery". Chrzęst żelaza nie zwiastował niczego dobrego.
Widać stalowe pudła gniotły bez trudu tramwajową barykadę.
Ranni cicho jęczeli. Otwarte złamania groziły zakażeniem. Osobiste opatrunki już
nie wystarczały.
49
— Gdzie dzieciak? — spytał Wilk swego zastępcę.
— Siedzi w piwnicy.
— Zawołaj go!
Chłopak wychynął zza załomu. Ogromny hełm kolebał mu się na głowie w przód i w
tył. Ciągle przyciskał do boku brezentową torbę.
— Kowalski!
Drobna postać wyprężyła się służbiśeie.
— Umiesz się obchodzić z mapą?
Ochotnik postąpił krok naprzód. Jego usta tworzyły cienką kreskę.
— Tak jest — powiedział sucho.
Wilk rozłożył na kamieniach plan miasta.
— Jak się przedostać do punktu opatrunkowego? No... którędy byś poprowadził
ludzi?
Jaś wydął wargi. Odsunął z nosa hełm i spojrzał podporucznikowi prosto w oczy.
— Z przeproszeniem, panie poruczniku, ten plan jest do... tego... już dawno
nieaktualny! Nie ma ani tych ulic, ani tych przejść.
Wilk bez słowa zwinął mapę i rzucił pod mur. Dobrze wiedział, że chłopiec ma
rację.
Jakiś łoskot wstrząsnął powietrzem. Ściana drgnęła, ale nie runęła. Teraz
nastąpiło kilka wybuchów po sobie.
— Jeden czołg! — klasnął w ręce Mały.
Jakby na przekór tym słowom znów zagrały silniki. Łoskot i zgrzyt gąsienic zlały
się w jeden przerażający huk. Teraz nikt już nie wiedział, co się stało. Znów
ponad ulicami szło echo jazgotliwe, złe, zwiastujące śmierć.
Wilk zrozumiał, że dłużej czekać nie można.
— Mały, do mnie!
Poderwali się obaj: Mały i chłopiec. Ten ostatni wyczuł nieomylnie, że nadeszła
jego chwila. Okrągłymi jak guziki oczami wpatrywał się w dowódcę.
— Ułóżcie rannych na noszach. Dam ci jeszcze trzech ludzi. Dzieciak prowadzi!
50
Chłopiec zmarszczył brwi. W tej tak strasznej i groźnej chwili dla niego liczyło
się jedynie słowo: dzieciak.
— Jestem łącznikiem — przypomniał z wyrzutem. — Jaś Kowalski, łącznik.
Wilk niecierpliwie machnął dłonią.
— Kogo wybierzesz? Mały zastanowił się.
— Silnych, <
— Silnych, to i ja potrzebuję! — żachnął się dowódca.
— Pan porucznik potrzebuje przede wszystkim sprytnych. Żeby się nie dali zabić.
A mnie, do noszenia rannych, potrzeba wyłącznie wyrwidębów.
Wilk westchnął. Mały, jak zwykle, miał rację. Skinął głową. — Wybierz trzech. Za
trzy minuty macie być gotowi! I jeszcze... — zawahał się na moment — gdyby co...
gdybyśmy tutaj., pamiętaj, przekaż meldunek majorowi Gromowi. Będziemy walczyli
do końca.
Mały zasalutował. Dopiero dwa kroki dalej otarł oczy. Łzawiły.
Wyszli żegnani ukradkowymi spojrzeniami kolegów. I choć los ich był jednakowy,
wszędzie groziła śmierć, to jednak ci, co zostawali, byli jej nieomal pewni.
Długi, Czarny, Kondor, Mały i łącznik bez pseudonimu kroczyli ostrożnie,
dźwigając prowizoryczne nosze. Każdy z nich, gdyby mu dano wybór, wolałby zostać
i walczyć u boku kolegów. Takie same uczucia miotały obydwoma rannymi. Ból nie
odebrał im, litościwie, świadomości. Rany nie były śmiertelne. Obaj wiedzieli,
że oddział podporucznika Wilka dziś lub najdalej jutro przestanie istnieć. Z
zaciśniętymi zębami znosili bez jęku każde potknięcie, każdy wstrząs. Mały
oddziałęk szedł w milczeniu aż do ulicy. Tu niebezpieczeństwo wzrastało
stokrotnie. Samotny żołnierz przeskoczy, ale dwóch, i to obciążonych noszami...
mało prawdopodobne. A jednak trzeba było.
Mały cicho gwizdnął na palcach. Jednocześnie dał wzrokiem znak chłopcu, żeby się
przyczołgał.
51
— Postaram się odwrócić uwagę gołębiarzy — szepnął — wy skaczcie, ale nie
wcześniej, niż dam znać! Gdyby co... to pamiętaj! Dostałeś rozkaz
przetransportowania rannych. I musisz go wykonać!
— Tak jest — szepnął chłopiec.
Zaczaili się przy wyjściu z piwnic' Tylko tędy prowadziła droga do ruin po
przeciwległej stronie ulicy. Tam też były piwnice z poprzebijanymi przejściami.
Można było się przemknąć. Ale teraz czekało na nich pierwsze poważne
niebezpieczeństwo.
Mały przeezołgał się 'do wyjścia. Rozejrzał się. Na nic. Gołębiarze, niemieccy
strzelcy wyborowi siedzieli pod dachem jedynego ocalałego tu budynku. Zostali
złapani w pułapkę przed paroma dniami, kiedy powstańcy opanowali cały kwartał.
Ale bronili się zaciekle. Mieli trzy karabiny maszynowe, miotacze ognia i
amunicję bez ograniczeń. Teraz, gdy przebijały się ich własne czołgi, stokrotnie
zwiększyli uwagę.
Mały miał tylko jedno wyjście: dostać się na taką samą wysokość i rzucić granat.
Jeśli nawet nikogo nie trafi, to spowoduje chwilowe zamieszanie, wystarczające,
by czterech chłopców z noszami przeskoczyło ulicę. Spojrzał w górę. Wysoko.
Jedynym punktem, z którego mógł dokonać swego szaleńczego czynu, był komin
sąsiedniego domu wypalonego od parteru po dach. Mały cofnął się. Musiał o tym
wszystkim powiadomić chłopców.
— Wybuch granatu to dla was znak, że można skakać.
— Powinniśmy to zrobić wszyscy razem, ale... dzieciak nie udźwignie drugich
noszy.
Kondor spojrzał na rannych.
— Trzeba te nosze jakoś chwilowo połączyć... jeśli Niemcy na dachu wpadną w
popłoch, powinniśmy sobie poradzić...
— Róbcie jak chcecie — skinął głową Mały. — Ja muszę znaleźć się w okolicach
komina... Kondor — szepnął do kolegi — gdyby co, to ty...
52
Kondor odruchowo poprawił beret z orzełkiem. „Gdyby co--- to jasne, że
poprowadzi oddział dalej..."
Mały zniknął. Pięciu żołnierzy, w tym dwóch rannych i łącznik Kowalski zacisnęli
kciuki. Liczyli minuty, potem sekundy.
— Pamiętajcie, walimy w tamtą dziurę — powiedział Kondor do Długiego, wskazując
duży otwór przekopany w czasie walk o ten kwartał. Otwór szczęśliwie znajdował
się na wprost ich stanowiska, tyle że dzieliła go odległość dwustu metrów.
— Ty, Jasiek — Długi skinął na chłopca — podeprzesz . nosze z tyłu. Dasz radę?
Łącznik poważnie kiwnął głową.
Czekali. Czekającym zawsze wydaje się, że czas stanął w miejscu. Z palcami
wczepionymi w prowizoryczne nosze, by nie stracić ani sekundy, pochyleni nisko
nad ziemią wyglądali raczej na krótkodystansowców, którzy za sekundę wyskoczą z
bloków, by pędzić bieżnią do mety.
Granat grzmotnął gdzieś bardzo wysoko.
Chłopcy sprężyli się, wypadli na ulicę i nie zważając na gardłowe okrzyki gdzieś
z samej góry, sprintem, nie czując nawet potwornego ciężaru noszy, dopadli
zbawczego otworu. Ulica pozostała za nimi. Na razie byli bezpieczni. Tylko
krwawiący Liliput cichutko jęczał. Widać ból odnowił się na skutek urazu. W
czasie szaleńczego biegu nikt nie myślał o delikatności. Chodziło wyłącznie o
życie.
— Czekamy na,Małego — wysapał Kondor zdejmując beret. Jego włosy, szare od
kurzu, przylepiły się do skóry. — Może po tej stronie jest jakaś czynna studnia?
— Weźcie wodę z manierki — wyszeptał ranny Je-rzyk. — My wytrzymamy.
— Każdemu należy się po łyku — rozsądził Czarny przysiadając na piętach.
Sprawiedliwie podzielił płyn pachnący żelazem.
Łącznik wypił swoją porcję jednym haustem. Okrągłe oczy badały stan piwnic, w
których się znaleźli.
;>?
— Znajdziesz przejście? — zaniepokoił się Długi.
— Tak. Teraz na prawo.
— W aleje? — zdumiał się Kondor. — Przecież stamtąd walą czołgi!
— Wiem — chłopiec patrzył jasnym wzrokiem spod ogromnego hełmu. — Ale tamtędy
jest jedyne przejście. I Niemcy o nim nie wiedzą. Kiedy szedłem do was, też były
tam czołgi. /
Kondor niecierpliwił się. Grzechotanie karabinu maszynowego nasiliło się. Mały
nie nadchodził.
— Miał tylko jeden granat — powiedział Długi — teraz już nie przeskoczy. Nie
puszczą go.
Kondor usiłował wyprostować swą zwalistą postać.
— Idziemy — powiedział chwytając nosze.
— A Mały? — żachnął się Czarny. — Chcecie go zostawić?
Łącznik spojrzał na starszego kolegę. Jego wielki hełm znajdował się poniżej
piersi Czarnego.
— Wróci do podporucznika Wilka. I tam będzie walczył razem z nimi.
Czarny umilkł. Bez słowa dźwignął nosze. Teraz było ich już tylko czterech.^ I
dwóch rannych, którzy cierpieli w milczeniu.
Dzieciak szedł na przedzie uginając się pod ciężarem bez jednego słowa skargi.
Czarny wiedząc, iż jest to dla niego nadmierny wysiłek, starał się pomóc chłopcu
w miarę swoich możliwości. Po upływie pół godziny zbliżyli się już na tyle do
alej, że słyszeli wyraźnie, jak grzechoczą gąsienice „panter" po bazaltowej
kostce przysypanej gruzem. Ten dźwięk natrętnie wdzierał się w uszy, łomotał w
udręczonym mózgu, drgał echem wśród pustych ścian.
Tuż przed następną pułapką przysiedli na murku. Chłopiec pogrzebał w brezentowej
torbie i wyciągnął połowę bochenka czarnego, gliniastego chleba. Oczy mężczyzn
zaświeciły się. Nie jedli od czasu, gdy pikujące z gwizdem sztukasy
zbombardowały kuchnię, a przy okazji jedyną
5 i
telefoniczną linię łącznościową, jaka znajdowała się w tym kwartale. Zginęło
paru chłopców i sanitariuszka Iza. Chłopiec ważył chleb w dłoniach.
— Kto ma nóż?
Długi wyjął scyzoryk o trzech ostrzach. To była jego jedyna broń osobista.
Pistolet bez nabojów zostawił Żbikowi. A nuż zdobędzie skądś amunicję?
Chłopiec kroił uważnie sześć jednakowych kromek. Dzielił się uczciwie i
sprawiedliwie.
Zjedli. Tylko Jerzyk odmówił. Gorączkował i coraz to pokasływał. Widać nie tylko
złamana kość dokuczała.
— Idziemy!
Kondor podniósł się z miejsca. Za nim reszta.
— Ty, Kowalski — powiedział — zrób rozpoznanie! Tylko się nie daj ustrzelić
byle frycowi!
Chłopiec machnął dłonią i zniknął u wyjścia z piwnicy.
— Fajny dzieciak — mruknął Czarny obciągając prze-poconą panterkę. — Sprytny!
— Głupiś — warknął Kondor z pochmurnym czołem — powinien, szczeniak, u matki za
pazuchą siedzieć, a nie bawić się w wojnę!
— On nie ma nikogo — wtrącił cicho Liliput. — Niemcy wytłukli mu całą rodzinę.
— Takie buty — westchnął Kondor — ale wszystko jedno, za młody na taki los!
Łącznik wychynął bezszmerowo zza załomu.
— Melduję, że może da się przejść.
— Co to znaczy „może"! — wściekł się Długi.
— Jak odkopiemy wyjście. — Jaś nie dał się tak łatwo zbić z tropu. — Nasi
zlikwidowali czołg, który się wbił bokiem w mur. Tam było najlepsze wyjście.
Trzeba tylko odwalić trochę gruzu i...
— Dobra — przerwał Kondor. — Idziemy. Odgruzowanie szło dość łatwo. Jadące górą
„pantery"
skutecznie zagłuszały wszelką działalność powstańców.
— Którędy teraz? — spytał Kondor.
ss
— Na drugą stronę ulicy. Do budynku dawnego liceum. Tyle... że pod ostrzałem.
Jerzyk znów jęknął głośno. Widać ból stawał się nie do zniesienia.
Nagle Czarny zastygł w bezruchu. Palcem czerwonym od ceglanego pyłu wskazywał
coś na ulicy. Długi zbliżył się i ostrożnie wyjrzał.
— Co tam jest?
— Riksza. Tam stoi porzucona riksza! Jeśli dobrze widzę, nie jest zepsuta. Oba
koła...
Kondor odsunął go, zerknął i zatarł dłonie. To byłoby znakomite wyjście z
sytuacji. Umieszczenie rannych na rikszy rozwiąże problem dalszego transportu.
Przejścia piwnicami i tak już się skończyły. Pozostawały tylko ulice.
— Kto pójdzie? — spytał Czarny z nadzieją.
Kondor ocenił sytuację. Riksza nie znajdowała się daleko, tylko dojście do niej
nie należało do łatwych. Początkowo pod osłoną unieruchomionego czołgu, a
potem... właśnie, co potem?
Nagle, zanim ktokolwiek się odezwał, wyprysnął zza lufy spalonego czołgu łącznik
Kowalski. Kilkoma susami przesadził odsłonięty odcinek i zapadł po przeciwległej
stronie. Nikt nie strzelił.
Kondor/ ze świstem wciągnął powietrze.
— Smarkacz! Bez rozkazu!
— Sam mówiłeś, że za młody na żołnierza — roześmiał się Czarny.
Długi zacisnął pięści. Aż do bólu wpatrywał się w poruszającą się po drugiej
stronie postać chłopca. Łącznik miał teraz około dwudziestu kroków do wehikułu,
który, jak pobieżnie sprawdził, był cały i zdatny do użytku, jeśli nie liczyć
poszarpanego siedzenia. Ale to drobiazg bez znaczenia. Przykucnął i z tej
perspektywy uważnie badał górne piętra dawnego liceum, gdzie, jak wiedział,
siedzieli Niemcy. Z małego okienka tuż pod ostrzelaną rynną wystawała lufa
karabinu maszynowego.
56
M^^B
— Żeby ich... — zamruczał, ostrożnie posuwając się parę kroków dalej, ciągle
ukryty za stosem desek z barykady. Riksza była już blisko. Sapiąc z przejęcia,
posuwał się dalej. Nie czuł nawet, że ostre odłamki cegieł ranią mu do krwi
kolana. Miał jeden cel i jemu podporządkował wszystko: ból, strach, a przede
wszystkim nienawiść. Wyciągnął rękę. Jeszcze parę centymetrów i opalona dłoń
chwyciła za obręcz koła. Rozległ się cichy brzęk. Chłopiec zamarł w bezruchu.
Lufa karabinu ani drgnęła. „Chyba usnął, głupi gołębiarż" — pomyślał i złośliwy
uśmieszek wypełzł mu na spieczone usta. Pomalutku, bacząc, by nie narobić hałasu,
przesunął się pod koła rikszy. Postanowił, że wyprowadzi pojazd możliwie nie
wychylając się spod niego. Tak było najbezpieczniej chociaż ogromnie niewygodnie.
Opadł na czworaki i czując na plecach ciężar, posunął się do przodu. Riksza
drgnęła i ruszyła. — „To wcale nie jest takie trudne!" — pomyślał i wytężył siły.
Był dwunastoletnim niedożywionym chłopcem, a nie atletą. Ale w tych warunkach
nawet siłacz nie dawał żadnych gwarancji. Lewe koło zabrzęczało niebezpiecznie.
Chłopiec iprzywarował. Odczekał chwilę, która trwała całe wieki. Potem ruszył
dalej. Czuł się jak ślimak dźwigający na barkach swoją skorupę, tyle że ta
skorupa miała służyć innym. Był już w połowie ulicy, kiedy Niemcy zauważyli ruch.
Lufa karabinu zniżyła się, zaterkotało, plunęło ogniem. Chłopiec usłyszał
pacnięcie w hełm. Był to najprawdopodobniej rykoszet z bardzo osłabioną siłą
rażenia.
Siedzący w ukryciu powstańcy zacisnęli wargi. Ranny Jerzyk zamajaczył w gorączce.
—•? Żyje — odetchnął z ulgą Kondor. — Jedzie dalej!
Chłopiec istotnie posunął się o dobre dwadzieścia kroków. Teraz już nie musiał
uważać na hałasujące koła odarte z gum. Wiedział, że Niemcy mają go na muszce i
będą się starali nie spudłować. Nie stanowił jednak wygodnego celu. Trochę
osłaniały go resztki dawnej barykady.
57
Znów zagrzechotał karabin. Jeden z pocisków odbił się od bazaltowej kostki ulicy
i poszedł bokiem trafiając w metalową ramę kierownicy. Pękła z cichym
dzwonieniem. „Zniszczą mi rikszę! — przeleciało mu przez głowę. —
Niedoczekanie!" Popchnął pojazd ramieniem, nie bacząc na to, że nogi pozostają
odsłonięte. To wystarczyło. Następna seria unieruchomiła go na bruku.
Rozkołysana riksza nie powstrzymywana przez nikogo przejechała resztę drogi
własnym rozpędem i wpadła prosto w ręce powstańców. Na ziemi pozostało
rozciągnięte ciało chłopca.
— Trafili go! — Czarny miał łzy w oczach.
Kondor nie wahał się ani sekundy. Jak pocisk wyprysnął z kryjówki, zakosami
rzucił się w kierunku leżącego, chwycił go za barki i zanim Niemcy posłali
następną serię, był już z powrotom. Długi pochylił się nad dzieckiem,
sprawdzając, czy żyje. Żył. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w zarośnięte
twarze.
— Ale załatwiłem, co? — wyszeptał i skrzywił usta.
— Dostał w nogi — powiedział Czarny rozrywając swój osobisty opatrunek. —
Zatamuję mu krew.
— No, to mamy już trzech rannych — stwierdził filozoficznie Długi. — I jedną
rikszę.
— Zajmij się nią — powiedział Kondor. — Spróbuj naprawić co trzeba. — Pochylił
się nad chłopcem. — Kowalski, ty... nie umieraj tylko... — prosił widząc, że
oczy dzieciaka mętnieją.
— Nic mu nie będzie, jeśli go szybko odtransportujemy do szpitala — odezwał się
Czarny. — Chodźmy już!
Kondor zmarszczył brwi. Oceniał sytuację. Nie była łatwa, ale też nie należało
tracić nadziei. Wiedział, że musi dowieźć rannych. Taki miał rozkaz.
— Czarny, Długi, do mnie! — rozkazał sucho. Długi dokręcał obluzowany gwint
rikszy. Zdziwił go
ton Kondora. Otarł ręce o spodnie i zbliżył się.
— Chyba sami rozumiecie, że nie ma sensu iść dalej razem — zaczął Kondor cicho,
by nie usłyszeli go ranni.
58
— Mamy rozkaz! — oburzył się Czarny.
— Teraz ja rozkazuję! — Kondor był stanowczy. — Rikszę może prowadzić tylko
jedna osoba.
Powstańcy nie odezwali się. To była prawda. Riksza to przecież coś w rodzaju
bagażowego roweru. Pedałować może tylko jeden. Siedzenie zajmą trzej ranni.
— Co mamy robić? — spytał Długi po chwili milczenia.
— Wracajcie do oddziału. Porucznikowi przyda się każda para rąk. I zameldujcie
mu o wszystkim.
— Tak jest — wyprężyli się służbiście. Sprawa była załatwiona.
Mgła rozwiewała się, rozmazywała, to znów kłębiła. Dziwne obrazy wyłaniały się z
mroku i ginęły. Jakieś białe twarze bez rysów, strzępki słów, czerń nad głową i
rozchybotane ogniki ni to lamp, ni świec.
Chłopiec otworzył oczy i zdumiał się. „Gdzie ja jestem? — Chciał się poruszyć,
ale ciało przeszył mu ostry ból. Dłoń namacała jakąś tkaninę. —? Bandaż? — Nad
głową, wysoko, trochę ukosem migotały plamy barw. Odwrócił oczy. Tuż obok,
zaledwie na odległość wyciągniętej ręki majaczyła czyjaś postać. Wielkie biało-
złote skrzydła, błękitna szata pełna skamieniałych fałdów i jasna twarz anioła.
Chłopiec przestraszył się. — Umarłem!" — przeleciało mu przez udręczony mózg.
Anioł trzymał w dłoniach lirę. Spod marmurowych, wąskich palców powinna była
płynąć muzyka. Ale dźwięk, który dotarł do jego uszu nie był z zaświatów. Na
'kamiennej posadzce stukały czyjeś kroki. Jasiek przymknął oczy. Ten łomot
stokrotniał w jego mózgu. Kiedy znów otworzył oczy, anioła już nie było. Zamiast
marmurowego lica pochylała się nad nim zarośnięta twarz Kondora. Chłopiec
uśmiechnął się, chciał coś powiedzieć, ale nie mógł otworzyć ust.
— Cicho — Kondor przysiadł na piętach. — Nic nie mów.
— Ja nie umarłem? — wionęło z ust chłopca. — A ten... anioł, który tu przyszedł?
59
— Cicho. Jesteśmy w kościele. Ten anioł jest z marmuru. Tu jest szpital...
wszystkich was dowiozłem szczęśliwie... tą rikszą, pamiętasz?
— Tak.
— Nic ci nie będzie. Za jakiś czas wyzdrowiejesz — szeptał muskając brudną
dłonią jasne włosy chłopca. — Ty, Liliput i Jerzyk...
— A co z tobą? — spytał Jaś, z trudem rozwierając drętwiejące wargi. Trzeba się
było domyślać, o co pyta.
— Dołączę do majora Groma. Mokotów się trzyma! Tobie chciałem powiedzieć, że
jesteś dzielnym żołnierzem.
— Bez pseudonimu — szepnął chłopiec z goryczą. Kondor podniósł z ziemi hełm
małego. Czerwono-biała
wstążka była zakurzona i strzępiła się na końcach.
— Twój baniak też uratowałem. Patrz! — twarz powstańca rozjaśniła się ciepłym
uśmiechem. — Chcesz mieć pseudonim? Może „Baniak", co? Ten hełm cię jednak
uratował...
Chłopiec lekko pogładził wstążkę.
— Może być — szepnął. Mężczyzna podniósł się i wyprostował.
— Ja, kapral Kondor z oddziału podporucznika Wilka, nadaję ci pseudonim
„Baniak" i stwierdzam, że należysz do szóstego batalionu! Dam ci to na piśmie.
Szeregowiec Kowalski zadowolony? Chłopiec skinął głową. Był szczęśliwy. Twarz
Kondora zamazywała się, nikła, zlewała z kamienną twarzą anioła. I już nie było
na dobrą sprawę wiadomo, do kogo należą biało-złote skrzydła.
Lekarz pochylił się nad chłopcem. Zmierzył mu puls.
— Przeżyje? —Kondor nie mógł powstrzymać łez.
— Powinien — odparł lekarz ocierając zmęczoną twarz — o tyle, o ile to jest
możliwe na wojnie.
Łagodny blask świecy padł na twarz śpiącego. To była wojna również dla takich
dzieci jak szeregowiec Baniak z szóstego batalionu.
Dniało. Naprzód zaróżowił się pas nieba nad rządami wierzb, co jak kury
siedziały na grzędzie pilnując dojrzewającego zboża. Potem jasność rozlała się
szeroko, obejmując las, wzgórza na zachód od młyna i drogę wiodącą do miasteczka,
po której tego ranka nie szedł nikt. Droga była piaszczysta, wyboista ze śladami
kolein wyżłobionych przez chłopskie furmanki.
W tę niedzielę lipcową wieś budziła się późno. Kury darły się, grzebiąc pazurami
suchą ziemię w oczekiwaniu na sypnięcie pośladu, z obory odezwało się przeciągłe
mu-czenie krowy. Nad lasem dźwięczała sygnaturka — znak rozpoczętego dnia.
W chałupie Kowalskich muchy z brzęczeniem odbijały się od okna gęsto zarosłego
doniczkami z kwitnącą fuksją. Jasiek obudził się i czekał na szuranie maminych
stóp zwiastujące wytęsknione śniadanie. W kołysce zrobionej własnoręcznie przez
ojca zapłakał kilkumiesięczny niemowlak. Za niedługą chwilę dom, już obudzony,
szykował się na powitanie świątecznego dnia. Tylko ojciec, w starych,
pamiętających wojaczkę zielonkawych spodniach, łaził po oborze dzwoniąc wiadrami.
Stary żuraw skrzypiał przeraźliwie, woda rozpryskiwała się tysiącami kropel.
Kiedy już zjedli — mleko z ziemniakami, do których matka sypnęła skwierczących
skwarek — Jasiek wyśliznął się do sadu. Przemaszerował przed rosochatą jabłonką,
która rodziła zielone i kwaśne owoce, przelazł przez dziurę w płocie i niepomny
na wołanie dochodzące z chałupy wyprysnął dróżką w stronę lasu. Po kilku
minutach zamknął się nad nim namiot zieleni. W ciszy i złotych błyskach
prostowały się paprocie migocąc kroplami rosy. Gęste poszycie pełne było
borówkowych liści, wśród których matowiały błękitnym nalotem dojrzałe jagody.
Jasiek kucnął i skubał smakowite kulki rozpryskujące się pod naciskiem języka w
ciemnoczerwony słodki sok. Zapamiętał się w tym zbieraniu tak, że nawet nie
wiedział,
«3
kiedy zawędrował nad strumień, co wąskim, szybkim nurtem pchał się między
paprociami gulgocąc jak stado indyków. Nad nim wysokie, przekwitające trawy
poddawały swe wyliniałe kity powiewom porannego wiatru.
Nagle trzasnęła gałązka, zaszeleścił piasek. Ku strumykowi zbliżała się wysoka
kobieta odziana w wystrzępioną starą spódnicę. Z bluzki, nie cerowanej od co
najmniej kilku lat, zwisały pasma podartego materiału. Była bosa, Ostrożnie
stawiała gruzłowate stopy, jej siwe włosy powiewały w nieładzie. Szklistym, nie
widzącym spojrzeniem ogarniała drzewa, krzewy i płuszczącą w strumieniu wodę. Na
widok chłopca zatrzymała się. Dziwny ni to uśmiech, ni grymas wypełzł na jej
oblicze. W oczach zalśnił głęboki blask.
— Tu jesteś? — zapytała, a właściwie stwierdziła. Podwinąwszy nogi usiadła
wśród traw.
Jasiek skinął głową. Powstrzymał rękę z uzbieranymi jagodami, którą już niósł do
ust. Podsunął się do kobiety i podając je na wyciągniętej dłoni powiedział:
— Chcesz?
Chciała. Jadła ze smakiem przyglądając się przelatującym wśród drzew ptakom.
We wsi nazywali ją wariatką. Bo też nie była całkiem normalna choć, kiedy się
nie bała, potrafiła mówić zupełnie do rzeczy. Niejedna wiejska baba żegnała się
krzyżem, gdy wariatka stawała w obejściu prosząc o kawałek chleba lub parę
ziemniaków. Dawały, byle się jej pozbyć, byle zniknęła im z oczu.
Mieszkała w rozpadającej się chacie pod lasem, razem z kotem równie jak ona
zdziczałym.
Kiedy w 1945 roku rozdzielano chłopom ziemię — mówiono wtedy, że to reforma
rolna — nikt nie pamiętał o istnieniu tej kobiety. Nikt też nie sądził, że może
ona uprawiać rolę. I pewnie by tego nie umiała, choć chłopką była jak inne.
64
Gdy przed ośmioma laty, tuż po zakończeniu działań wojennych wrócili do wsi
ojcowie rodzin, do wariatki nie wrócił nikt. Ludzie zapomnieli już, że była ona
kiedyś normalną kobietą. Osiem lat, to szmat czasu.
— Tato — pytał mały jeszcze Jasiek — dlaczego ją nazywają wariatką?
— Bo przygłupia ona — westchnęła matka — w głowie jej się pomieszało od tych
straszności.
— Jakich? — nie ustępował Jasiek unosząc na rodziców oczy niebieskie jak
kwiatuszki kwitnące nad strumykiem.
Ojciec pokiwał głową.
— Ta kobieta nie chciała oddać hitlerowcom resztki zboża, co je miała schowane
na czarną godzinę. Więc na jej oczach mordercy ze swastykami spalili jej
chałupę...
— I od tego zwariowała? Ojciec spojrzał spod oka na syna.
— W tej chałupie Niemcy najpierw zamknęli troje jej dzieci... a potem
podpalili...
Matka chwyciła się za głowę i z jękiem wypadła z chałupy. Znała już tę historię
od lat, ale za każdym razem przeżywała ją na nowo.
Jasiek spoglądał na ojca rozszerzonymi ze zgrozy oczyma. Już nie były takie
błękitne.
— Jak to? Spalili jej dzieci? Franciszek Kowalski spuścił głowę.
— Tak. Żołnierze hitlerowscy stali kordonem wokół chaty, nie dopuszczając
nikogo. Kiedy odjechali, przybiegli ludzie ze wsi, ale po chacie zostały jedynie
dopalające się zgliszcza. Ta kobieta osiwiała w ciągu jednej godziny. I nigdy
już nie -wróciła do zdrowia. Potem, po śmierci starego Kiełkowskiego zamieszkała
w chacie pod lasem. Stary nie miał rodziny, nikt się o chałupę nie upomniał...
Tę opowieść usłyszał Jasiek trzy lata temu. Odtąd próbował zbliżyć się do
wariatki. Z czasem doprowadził do tego, że przestała się go bać, brała podawane
pożywienie, a nawet uśmiechała się do niego dziwnym skrzywieniem warg.
3 — Longplay z Kowalskim
65
Szły łata. Wariatka żyła poza wsią, a wieś, choć znała jej historię, nie umiała
jakoś ulżyć losowi nieszczęśliwej kobiety. Każdy miał swoje problemy, prawie
każdy opłakiwał utratę kogoś bliskiego. Wojna ustawiła tyle grobów... Dzieci,
jak to dzieci, goniły za nią po miedzy wrzeszcząc: Wariatka! Wariatka! Odganiane,
wracały. Niejeden oberwał za to pasem od ojca, niejedną sprała matka, niewiele
to zmieniło. Twarde prawa przyrody, trudne powojenne lata nie sprzyjały ludziom
dotkniętym przez los. Latem kobieta wynajmowała się do żniw. Za miskę zupy,
bochenek chleba, parę wiader ziemniaków, bo nikomu się nie przelewało. Ale
ludzie bali się jej oczu, spluwali przez ramię, jakby była duchem, a nie żywą
istotą.
Jasiek Kowalski, sam dość trudnego charakteru, widział w wioskowej wariatce, w
jej stosunku do otoczenia jakąś inność, coś, co sprawiało, że biegł pod las, by
pobyć choć przez chwilę obok tej istoty jakby z innego świata. Ze świata, którym
rządziły prawa tragedii i tajemnicy.
Od stycznia już było wiadomo, że wieś zostanie zelektryfikowana. To wielka
sprawa. W 1953 roku takiej decyzji nie podejmowano pochopnie. Kraj był
zniszczony, mienie rozgrabione przez okupanta, wojenne rany dalekie od
zabliźnienia. A jednak wola życia i chęć unowocześnienia zarówno przemysłu, jak
i rolnictwa, były motorem wielkich zmian. Tam gdzie nigdy dotąd nie widziano
żarówki, miała ona zapłonąć: w wiejskiej chacie pod nierzadko dziurawą i w
większości słomą krytą strzechą.
Taka była potrzeba dni, konieczność przywrócenia ludziom wiary w życie.
Zakończą już żywot naftowe lampy i smrodliwe kar-bidówki. Zabłysną pierwsze
żarówki, w chałupach będzie jasno, jak w dzień.
Jasiek już się nie mógł doczekać. Wyślipiał oczy nad podręcznikiem do polskiego
przy migającej lampie, której
66
knot palił się nierównym płomieniem i marzył o tym, co nadejdzie.
Wiosenne roztopy trwały tak długo, że nie było mowy o rozpoczęciu prac przy
stawianiu słupów. Monterzy zjawili się we wsi dopiero po Wielkanocy. Zmieniał
się dotychczasowy krajobraz. Obok smukłych topoli i krzaczastych wierzb pojawiły
się nowe akcenty: słupy i druty, po których miał popłynąć prąd — łącznik ze
światem, którym dla wsi było dotychczas najbliższe miasteczko. Oprócz monterów
zjawił się też delegat rządu i w uroczystym przemówieniu wyjaśnił nieufnym
jeszcze chłopom, jakie pożytki niosą zmiany w ich dotychczasowym życiu.
A na razie wiejskie dzieciska chmarą oblegały ciężarówki z robotnikami i
sprzętem, patrząc chciwymi oczkami, jak się to nowe rodzi. W końcu słupy stanęły,
druty poziomo przecinające niebo w pięciolinię obsiadły jaskółki, porcelanowe
bezpieczniki lśniły w słońcu. Na podłączenie światła czekano. Miało zabłysnąć w
lipcowe święto.
Tymczasem trwały wczesne żniwa, bo lato było gorące i suche. Kłosy gęsto
poprzerastane kąkolem dojrzewały i lada chwila mogły zacząć się obsypywać. Do
dwudziestego lipca sprzątnięto już z pól całe żyto, szykowano się do owsa.
Tylko w chacie wariatki, tej pod lasem, czas jakby stanął w miejscu. Kobieta
żyła z dnia na dzień, obojętna na wszystko: żniwa, elektryfikację, chmury, grad
czy ciężarówki z robotnikami. Dla niej liczył się kęs chleba, zupa na dnie
garnka i życzliwa cisza drzew kołyszących się tajemniczo nad głową.
Teraz siedziała w trawie, bose stopy podwinąwszy pod rąbek obszarpanej spódnicy
i wsłuchiwała się w ćwierkanie ptaków. Jasiek kucał obok, bojąc się zbytecznym
słowem przerwać trwającą chwilę.
Pierwsza odezwała się kobieta:
— Kiedy mi matka kupiła buty, tom je zawinęła w węzełek i schowała do skrzyni.
?»
67
Chłopiec podniósł wzrok. Poprzez cienkie źdźbła traw obserwował drogą, co wiła
się pod lasem i ginęła w kępie wierzb.
r— Dlaczego? — spytał wypluwając zżuty listek zajęczego szczawiu.
Kobieta przesunęła dłonią po siwych kosmykach spadających na twarz. Jej puste
oczy spoczęły na podrapanych kolanach Jaśka.
— Mój też takie miał — ciemny palec dotknął zaskorupiałej ranki i cofnął się
błyskawicznie. — Synuś. Wojtek mu było. Po ojcu.
Jasiek zmartwiał. Nigdy dotąd nie wspominała swoich straszliwie zamordowanych
dzieci. Przestraszył się. Chciał wstać i wrócić do wsi, ale coś go
powstrzymywało. Spuścił oczy.
— Babkę mu przykładałam, żeby się goiło.
— Co? — pytanie rzucone przez chłopca było cichutkie. Takie prawie westchnienie.
Jednak dosłyszała. Szczupłymi palcami przesunęła po trawie. Nie znajdując, czego
szukała, pochyliła się nad źdźbłami, bacznie im się przypatrując. Zerwała coś z
cichym chichotem.
— Babka — powiedziała — ziele dobre na rany. Chcesz? Odsunął nogę. Nie chciał.
Jej ręka zawisła w powietrzu,
potem z palców wypadł zielony listek. Leżał teraz wśród innych, już bezużyteczny.
Jasiek z zaciśniętą krtanią patrzył, jak duży błękitnozielony żuk powoli wspina
się po jego krawędzi.
Kiedy znów podniósł wzrok, kobiety już nie było. Odeszła bezszelestnie, a może
nie usłyszał poprzez szum krwi, co huczała mu w uszach. Przestraszył się kobiety,
a ona to wyczuła. Wyczuła tym szóstym zmysłem, który mają ludzie wrażliwi lub
nie całkiem zrównoważeni. Jasiek zagryzł wargi. Teraz dopiero zdał sobie z tego
sprawę. „Może już nigdy tu nie wróci? Może..." podniósł listek babki
68
i zbliżył do nosa. Poczuł zapach ziemi, piołunu i mokrego bagna.
Chłopiec nie spiesząc się pomaszerował brzegiem lasu. Sygnaturka na wieży znów
klekotała, a jej dźwięk zwiastował południe.
W chałupie nie było nikogo, jeśli nie liczyć starej Wier-ciochowej siedzącej na
ławeczce w sadzie koło kołyski z niemowlakiem. Dziecko machało rączkami i
roześmiało się na widok Jaśka ukazując bezzębną zaślinioną buzię. Jasiek też się
uśmiechnął, ale nie chcąc być posądzonym o wylewne uczucia dla malucha, wywalił
jęzor. Wiercio-chowa zamruczała coś pod nosem i pogroziła mu sękatym palcem.
Chłopiec pomyszkował w kuchni, znalazł kawał placka, odkroił spory kęs i wsadził
cały do ust na wypadek, gdyby mu chciano siłą odebrać. Ale nic mu dziś nie
groziło. Kuchnia była pusta, komórka też, i nawet w oborze nie było nikogo widać.
Jasiek żując ze smakiem okruszyny placka wyszedł'na drogę. Koło chałupy Jazgota
bawił sdę w piasku mały Kazik.
— Nie wiesz, gdzie nasi poszli? — Jasiek przystanął.
— Wiem..
— Gdzie?
Jasiek z uwagą przyglądał się, jak mały rysuje patykiem dwie równoległe linie z
takim zapamiętaniem, jakby od tego zależało całe życie.
— A co dasz?
Niestety, Kazik był istotą przekupną.
Jasiek nic nie miał do dania. W ustach rozpływało, się powoli wspomnienie placka.
Wzruszył tylko ramionami i poszedł przed siebie. „Pewnie poszli do wsi — myślał.
— Może do Dzierżoniów? E, nie, ojciec niechętnie tam chodził. Już raczej matka".
U Dzierżoniów pachniało świeżym ciastem. Jasiek łakomie przełknął ślinę. Wahał
się: wejść, nie wejść. Wszedł, bo usłyszał głos matki:
68
— Wapno by mi się zdało. Nie macie tam trochę na stryszku?
Stara Dzierżoniowa była skąpa nad podziw. Cała wieś o tym wiedziała.
— Iii — odburknęła znad dzieży. — Po co wam teraz? Na Wielkanoc trza było
bielić!
— Jakże to tak? — frasowała się matka — takie święto będzie we wsi, a u nas
chałupa cała w deszczowych zaciekach. Rynna urwana...
Jasiek stał w sionce przestępując z nogi na nogę. Rynnę ojciec miał naprawić w
tym samym dniu, kiedy monterzy ciągnęli do chałupy druty. W całym tym
rozgardiaszu zapomniał. Trzeba będzie -tatę przypilnować. Teraz jednak przyszedł
tu w innej sprawie. Nurtowała go już od dawna.
— Mamo — zaczął jakimś takim grubym głosem — do chaty pod lasem przewodów
elektrycznych nie dociągnęli...
Dzierżoniowa plasnęła do dzieży podłużną pacynę wyrobionego ciasta.
— A po co wariatce światło?
Jasiek poczuł, że mu wilgotnieją dłonie.
— Gazetę... chociaż poczytać... Matka zacisnęła rogi czarnej chustki.
— Przecież ona ciemna, liter nie składa!
Chłopiec aż usta otworzył z-wrażenia. No... żeby o tym nie wiedzieć, nie
pomyśleć? Jakże to tak? Co prawda nie wszyscy we wsi umieli czytać, ale młodsze
pokolenie nadrabiało wojenne braki. Szkoła była. Mała, bo mała, przerobiona z
dawnej remizy strażackiej, ale kto chciał, ten się uczył. Jasiek bosą stopą
pocierał łydkę drugiej nogi. „Coś trzeba zrobić, ale co? Może zapytać
nauczycielkę? Była nowa we wsi i bardzo młoda. Jasiek Kowalski od początku jej
asystował. Chodził jak cień za dziewczyną z grubym warkoczem na plecach, nosząc
jej cały nauczycielski dobytek: kałamarz na sznurku, paczkę kredy, elementarze i
poplamione zeszyty. Czuł się niezwykle uhonorowany tą funk-
io
cją i nie zwracał uwagi na głupie wybryki kolegów, którzy biegali za nim,
skandując przeraźliwie na całą wieś: „Ko--wal-Ski z bło-ni, za miasto-wą go-ni"!
A niech tam! Co się będzie przejmował głupimi szczeniakami! Z powagą wkraczał za
nauczycielką do remizy, układał przed każdym jego zeszyt, sprawdzał, czy
stalówki siedzą dobrze w obsadkach i czy w kałamarzach atrament nie za nadto
zgęstniał. Sam robił duże postępy. Umiał już sprawnie czytać i pisać drukowane
litery, a i te „pisane" mniejszy sprawiały kłopot. Uczyli się razem, ci z
pierwszej i ci ze starszych klas. Tak było w tych powojennych latach.
— Więc może spytać nauczycielkę? — szeptał w zwinięty kułak. — Mógłbym... albo
nie! Jeszcze wyśmieje! Sam nauczę czytać biedaczkę, a gmina będzie musiała
podłączyć światło również do chaty pod lasem. Żeby było sprawiedliwie. I w
porządku...
Wracając natknął się na stojącą przy furtce, obszarpaną jak zawsze. Zahamował,
aż zgrzytnął żwir. Oddychał szybko po ciężkim biegu i minęły sekundy, zanim mógł
wydusić słowo.
— Chcesz jeść?
Jej oczy łagodnie spoczęły na małej figurce chłopca. Kąciki ust drgnęły.
— On też biegał... a potem ogień... chleba?
Kobieta postąpiła krok do przodu, zachwiała się. Jasiek błyskawicznie podparł ją
ramieniem. Powoli odzyskiwała siły.
— Poczekaj — powiedział spiesznie — zaraz coś przyniosę do jedzenia. Poczekaj...
Kobieta uśmiechnęła się. I byłaby pewnie poczekała, gdyby nie głupi Kazio od
Jazgotów, który zaczął, wraz ze swoją siostrą, głośno wrzeszczeć:
— Wariatka! Mamoooo, wariatka!
Kobieta spłoszyła się. Oderwała dłoń od sztachety i zataczając się odbiegła w
stronę sadu. Kiedy Jasiek wyszedł
71
z chaty, trzymając ostrożnie w obu dłoniach miskę pełną parujących ziemniaków,
po kobiecie nie było już śladu. Tylko mały Kazio darł się wniebogłosy:
— Wariatka! Ojej, wariatka!
Jasiek postawił ostrożnie miskę na ławeczce pod gruszą, dogonił małego i sprał
go tak, że ten z wrzaskiem gnał do chałupy, aż mu spod bosych stóp pryskały
kamyki.
A potem zamiast do obory, do krów, ruszył do lasu.
Szedł łąką, na której niebieskawo łyskały drobne łodygi długolistnej mięty. Obok
żółciły się jaskry. Nad trawami ciągnął lekki wietrzyk kołysząc źdźbła i niosąc
zapach piołunu, słodkawych główek koniczyny i suchego siana.
Do paska przy portkach uwiązał na sznurku flaszkę z atramentem, zza pazuchy
wystawało zawiniątko z obsadką, dwoma srebrnymi stalówkami i dwoma kartkami
kratkowanego papieru wyrwanego z zeszytu. Szedł jakby bez celu, ale uparcie tam,
gdzie nad strumykiem wśród paproci przychodziła ona. Postanowił, że i ją nauczy
tego, co uparcie wbijał w głowę sam sobie: czytania i pisania. Niech to będzie
jego wkład w nadchodzące nowe, któremu nie powinna stać na przeszkodzie niczyja
niewiedza, niczyja ignorancja.
O tym, że obłąkana może w ogóle niczego nie zrozumieć jakoś nie pomyślał.
Nad nim kołysały się drzewa szurniąc łagodnie, tu i ówdzie w gałęziach coś żyło,
coś skrzeczało, czyjeś ostre pazurki czepiały się szorstkiej kory, czyjś dziób
pukał w suche drewno.
Nadeszła niedługo potem. Jasiek odczekał, aż umości się wygodnie w trawie i zje
ze smakiem przyniesiony przez niego chleb z boczkiem. Potem podniósł w górę
obsadkę.
— Chcesz pisać?
Zdziwiła się. Znanym gestem odsunęła z policzka pasmo włosów.
72
Jasiek umoczył stalówkę w kałamarzu. Wyraźnie, wy-4 suwając przy tym koniuszek
języka, nasmarował pierwszą literę alfabetu.
— To jest „A" — powiedział.
Pochyliła głowę. Jakiś cień przypomnienia, czy też może tylko zainteresowania
błysnął w oku.
— A — potwierdziła, po czym palcem narysowała to „a" w powietrzu.
Jasiek odczuł coś na kształt wzruszenia. Nerwowo oblizał wargi. Chciał coś
powiedzieć, jakaś myśl przeleciała mu przez głowę, ale zaraz zgasła."
— Napiszę ci twoje imię, dobrze?
Kobieta zmarszczyła brwi. Z wielkim wysiłkiem uniosła w górę.obie dłonie i
przyglądała się im, jakby należały do kogoś innego.
— Imię? — powtórzyła i zaraz roześmiała się radośnie — one wszystkie latały do
wsi — powiedziała bez sensu.
— Kto?
— Dziewuchy. Martyna i Katarzyna.
— A do ciebie jak mówiły? — Jasiek z uporem przyglądał się kartkom papieru.
— Leokadia — uśmiechnęła się wyskubując z fałdów spódnicy okruchy chleba.
— Na pewno? — Jasiek czuł, że ten jakiś ulotny i kruchy cień porozumienia
nawiązany z nieszczęśliwą kobietą umacnia się, utrwala.
Wyraźnie, litera po literze, napisał na kratkowanym papierze jej imię. Potem
oddzielnie każdą literę. Przyglądała się temu z wyraźnym upodobaniem. Coś ją
fascynowało v/ tym wodzeniu srebrną stalówką.
— Co to? — spytała.
— Twoje imię. Leokadia.
Teraz podał jej obsadkę. Przyjrzała się jej z uwagą. Palce miała poplamione
sokiem z jagód. Potem bez żadnego trudu, może nieco koślawię napisała: LEO.
73
Lipcowe święto obchodzono hucznie i paradnie, jak przystało na wieś, która
doczekała się elektryfikacji. Już poprzedniego dnia wójt wysłał młodych ludzi do
miasteczka celem dokonania niezbędnych zakupów. W remizie miało się odbyć
skromne przyjęcie dla monterów i delegata z województwa. Wszystko musiało być
zapięte na ostatni, świąteczny, guzik. Dwudziestego drugiego cała wieś pachniała
ciastem, które w wielkirh brytfannach lub jak chleb, prosto na łopacie,
wędrowało do rozgrzanych pieców. Baby pociły się obficie, bo upał tego dnia
panował ponad miarę i stać przy buchającym żarem piecu nie było łatwo. Ale i
chłopi odziani, jak jeden, w świąteczne garnitury, powyciągane ze skrzyń i
przetrzepane z kurzu i resztek „bagna", co się je przeciw molom wkłada, kręcili
szyjami w ciasno zapiętych kołnierzykach, niezwyczajni ani takich strojów, ani
uroczystości.
Na beczce pod remizą stał delegat i w prostych słowach mówił o nowym porządku:
— W dziewiątą rocznicę utworzenia Krajowej Rady Narodowej ojczyzna ludowa daje
wam to, co sama ma najlepszego: chleb i światło. Na resztę trzeba będzie
poczekać...
— Dobrze mówi — stęknął stary Molenda ocierając chustką spocone czoło. — Ino
kiedy zapalą?
Na tę historyczną chwilę czekała cała wieś. W każdej chałupie pojawiły się nowe,
nieznane dotąd akcenty: przewody elektryczne, poukrywane pod powałą, w deskach
ścian, i czarne, bakelitowe kontakty. Pod sufitami wisiały żarówki z metalewym
kloszem, kołysząc się lekko, gdy wiatr wpadał przez okno.
Delegat mówił jeszcze długo o tym, co było i co będzie. O planie pięcioletnim,
maszynach dla rolnictwa, o dobrej pracy chłopa na wsi i robotnika w mieście. O
synach tej wojną sponiewieranej ziemi, na których czekają uniwersytety.
74
/
Jasiek Kowalski stał obok ojca, który dziś przywdział białą płócienną koszulę i
granatowe świeżo wyprasowane spodnie. Jasiek też wyglądał uroczyście, choć z
przykrót-kich już nogawek łyskały opalone nogi.
Potem był obiad, na który matka ugotowała rosół i mięso z ziemniakami. Czekano
zmierzchu, by zelżał nieznośny upał i elektryczność rozbłysła jak należy.
Wreszcie słońce zaczęło się chylić za horyzont, niebo ciemnieć na wschodzie, a
wiatr niósł od ściernisk zapach lata.
Ludzie zbili się w gromadę głowa przy głowie tak, że plac przed remizą ledwie
ich mógł pomieścić. Wszyscy wpatrzeni byli w rząd słupów idących gęsiego od
strony drogi przez pola i łąki ku miastu.
Delegat stał z ręką na wyłączniku, tuż pod ścianą remizy. Nad jego głową bieliła
się matowa kula lampy. Czekał na znak, że elektrycy ukończyli pracę. Wreszcie
wójt machnął trzymanym w dłoni kawałkiem gałgana. Ludzie zamilkli i nawet
rozszczebiotana jak stado wróbli dzieciarnia zastygła w bezruchu.
Jasiek czuł, jak go coś ściska za gardło.
Delegat przekręcił wyłącznik i ostra smuga światła padła na tłum.
— Huraaa! — zaniosło się wysoko ponad dach remizy kryty gontem, ponad plac,
cztery rzędy akacji, i echem odbiło się od zagajnika.
— To wielki dzień — powiedział ojciec jakoś tak uroczyście — zapamiętaj go na
całe życie.
— Dobrze — wyszeptał Jasiek zapatrzony w mleczne światło bijące znad drzwi
remizy. Potem odwrócił głowę i szarpnął ojca za rękę — tato, w chałupach, w
chałupach też!
Nawet nie wiadomo kiedy ludzie rozbiegli się do swoich obejść i teraz co rusz w
innym punkcie wsi błyskały lampy, rozświetlały się szyby okien, z nocy robił się
dzień.
— Tato, chodźmy! — Jasiek szarpnął ojca za koszulę. — Niech i u nas, zaraz...
75
Już z podwórka widać było niezwyczajną jasność w chałupie. To matka, nie
czekając na ich powrót, sama przekręciła kontakt. Stała teraz w drzwiach i
fartuchem ocierała płynące po policzkach łzy.
— Nie płacz — mówił ojciec łagodnie — tak już zawsze będzie. No, nie płacz,
głupia! Cieszyć się trzeba!
Weszli do izby i nie poznali jej. Niczym nie osłonięta płonąca żarówka wyławiała
cień z każdego kąta, każdy przedmiot miał swoje odbite światło obrysowujące jego
kontur, swój kolor, a nawet fakturę. Tylko za piecem w ciasnym załomie trwał
dawny mrok, choć i on nasycony był niezwykłymi kolorami.
— Trzeba chałupę odnowić — mruknął ojciec rozglądając się dokoła, jakby
pierwszy raz zobaczył to miejsce — kurzu tu po pułap.
Matka pokiwała głową.
— Odmalować by piec. A jak farb kupisz, to przyozdobię co trzeba. Będzie ładnie.
Noc zapadała nad wsią. Księżyc wyszedł, a jego martwe światło ginęło w
zakamarkach, gdzie nie docierało to jasne, żółtawe, nowe i radosne.
Wieś łyskała oknami, jarzyła się jak noworoczna choinka i weseliła do białego
rana. Ostatnie światło zgasło, gdy zapiał rudy kogut.
Nastał nowy dzień.
Pługi o lśniących lemieszach zaczęły już kroić ścierniska, ale lato tak się
zadomowiło na suchych stokach wzgórz, jakby w ogóle nie miało zamiaru odejść.
Dnie były gorące i pełne kurzu, rzeczki wysychały, a strumienie zamieniały się w
cieniutkie nitki ledwie szemrzące wśród paproci.
Tak upływały dni i parne noce rozświetlone gwiazdami. Tak mijał czas.
Aż nadszedł pamiętny piątek.
Jasiek rankiem obrządził krowy, naniósł do chałupy wody i drew, a potem popędził
pod las. Wariatki jeszcze
78
nie było. „Poczekam" — pomyślał i rzucił się na suche, pachnące liście jagód.
Nad głową kiwały się stare dęby, wiatr czochrał ich korony z takim poszumem,
jaki daje gwałtowny deszcz bębniący o liście. Daleko nad ścierniskami z krzykiem
krążyły ptaki, a białe obłoki jak-żagle sennie odpływały po rozlewisku z błękitu.
Nagle poczuł dym. Pociągnął nosem raz i drugi. „Skąd tu dym? Jeszcze nie czas na
pieczone ziemniaki". Zerwał się z ziemi niespokojny. Ręce mu drżały i sam nie
wiedział dlaczego. Straszne podejrzenie sparaliżowało mu na sekundę ruchy.
— Leokadia! — wrzasnął i popędził przed siebie nie bacząc, że ostre gałęzie
ranią mu skórę.
Skraju lasu dopadł w momencie, gdy czarny dym walił już z chaty jak z komina.
Płomieni nie było widać, więc rzucił się tam ostatkiem sił, dysząc i potykając
się na nierównościach. Szarpnął oporne drzwi i nie bacząc na gryzące kłęby dymu
zaczął przeraźliwie krzyczeć:
— Leokadio! Gdzie jesteś, ludzie, pomóżcie!
Poprzez syk i Skwierczenie ognia strzelającego od strony komórki, przez gruby
kożuch dymu niewiele można było dostrzec. Jasiek potrącił stołek, podniósł go i
bezmyślnie postawił na miejscu. Krztusił się, oczy zalewały łzy. Kobiety nigdzie
nie było. Z szumem krwi w uszach i strachem, co rriu pchał się do gardła i
dławił gorzej niż dym, wyskoczył z chałupy. Uciekał łąką, aż potknął się o kreci
wzgórek i runął w gęsty dywan z macierzanki. Oprzytomniał, zobaczywszy nad sobą
jej oczy pełne przerażenia i rękę szarpiącą mu brudną i klejącą się do pleców
koszulę.
— Żyjesz? — wymamrotał.
— Boję się ognia — wyjąkała.
— Nic ci się nie stało? — pytał Jasiek unosząc się z ziemi.
Siedziała dziwnie osowiała, a w pustych zazwyczaj oczach dziś miała
bezbrzeżny smutek. Daleko, za łąką
77
strzelały w górę płomienie ogarniające już nie tylko strop chałupy, ale i kilka
mizernych drzewek w sadzie.
— Dlaczego podpaliłaś swój dom? — spytał z wyrzutem w głosie.
Podniosła głowę i nieznanym mu dotąd ruchem przesunęła dłońmi po wystrzępionej
spódnicy. Patrzyła na nią z tak ogromnym zdumieniem, jakby ją widziała po raz
pierwszy w życiu.
— Kto ty jesteś? — spytała nagle.
— Jasiek. Jasiek Kowalski ze wsi. Nie pamiętasz? Przecząco pokręciła głową.
— Uczyłem cię czytać. Co... co ci się stało?
Kobieta zmarszczyła brwi. W jej oczach malowało się zdumienie i chęć zrozumienia,
za wszelką cenę, dlaczego znajduje się tu, na środku łąki z nieznanym chłopcem,
który coś do niej mówi.
— Pamiętam — westchnienie uleciało z jej warg. — Niemcy podłożyli ogień...
Od strony wsi zajazgotała syrena straży pożarnej. Zza zakrętu wyskoczył
beczkowóz. Konie poganiane strzelaniem z bata rwały po koleinach na złamanie
karku. Ludzie też biegli. Z bosakami, widłami, co tam kto miał pod ręką.
— Za późno — wyszeptał Jasiek — chałupy nie da się już uratować.
Kobieta, jakby zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje,
siedziała w trawie z opuszczoną głową. Kiedy nadbiegli ludzie i zabrali ją, nie
protestowała, nie broniła się. Szła, jakby tam, gdzie ją prowadzono, znajdowała
się ostatnia deska ratunku.
Wieczorem cała wieś aż huczała od plotek.
— Wariatka! — krzyczała Jazgotowa, aż ją było słychać pod kościołem — mogła
całą wieś puścić z dymem! A wasz Jasiek jej w tym pomagał! Ładnego to macie syna,
nie ma co!
78
— Jasiek — pytał ojciec ściskając obie ręce chłopca w obawie, że mu zwieje — co
ty tam robiłeś? Po jakiego licha łaziłeś do tej wariatki?
— Ona nie jest wariatką! — rzucił się chłopak, ale ojcowskie ramiona mocno
trzymały.
— Opowiedz wszystko, co wiesz. Po kolei.
Opowiadał. Jąkając się i plącząc mówił o lesie, jagodach, chlebie z boczkiem, o
dzieciach spalonych w chacie przez hitlerowców, o tym, że nauczył ją pisać.
— Nie łżesz? — spytał ojciec surowo.
— Nie.
Wieczorem przyjechali z powiatu. Milicja też. Badali, pytali, dociekali. Ludzie
we wsi też żywo dyskutowali, bo sprawa „wariatki spod lasu" nabrała nagle nowych
aspektów. W ich świetle wdeś nie przedstawiała się tak znowu najlepiej. Młody
prokurator, który objął pieczę nad śledztwem, nie mógł wyjść z podziwu:
— I nikt nie zgłosił władzom, że ta kobieta w takich warunkach żyje?
— No, nie — sumitował się wójt — ona była... nie tego... — zrobił jednoznaczne
kółko na czole. — Od czasu jak...
— Wiem — ostro przerwał prokurator. Chciał jeszcze coś dodać, ale stojący obok
milicjant poszeptał mu coś na ucho. — Niech wejdą.
Kowalscy, ojciec i syn, stanęli w progu.
— Podobno chcecie coś wyjaśnić. Słucham.
— Mój syn chce. On... on do niej chodził. Chleb nosił... Prokurator z uwagą
przyjrzał się chłopcu. Jasiek stał
pod ścianą blady i roztrzęsiony. Podrapane kolana, otarty łokieć i osmolone
włosy mówiły same za siebie.
— Ona nie jest wariatka! — wybuchnął. — Nie wolno jej krzywdzić! Ona nic złego
nie zrobiła... boi się ognia...
Prokurator otworzył usta. Coś na kształt uśmiechu przemknęło mu przez usta.
Opanował się.
— A więc opowiadaj, słucham uważnie.
79
Jasiek uspokoił się. Składnie i bez szczególnego trudu raz jeszcze wyjaśnił
wszystko, co wiedział.
— Ona nie podpaliła tej chałupy!
— Nie — zgodził się z nim prokurator — od -dziesięciu minut wiem, że nie ona.
Milicja schwytała już sprawcę. Jakiś włóczęga. Był pijany, rzucił niedopałek
papierosa... ot, i wszystko. Mówisz — zamyślił się głęboko — że ta kobieta wtedy,
na łące, rozmawiała z tobą normalnie? — dał znak komuś, kto stał z tyłu, koło
drzwi.
— Tak. Teraz rozumiem... ten widok... ogień, dym... to musiało jej
przypomnieć... Niemców... pan wie?
— Tak.
Jakiś stukot sprawił, że Jasiek odwrócił głowę. W drzwiach stała Leokadia. Ale
jakże admieniona. Włosy miała uczesane czyjąś litościwą ręką. Spódnica... poznał
starą spódnicę matki. Kobieta wolno usiadła na podstawionym stołku. Patrzyła na
Jaśka z rosnącą uwagą.
W tydzień później do Kowalskich przyszedł list. Był adresowany do Jaśka.
— Piszą ci tu z miasta, że Leokadia jest w szpitalu. Wyleczą ją. Ten... wstrząs,
jaki przeżyła patrząc po raz drugi w życiu na płonącą chatę sprawił, że wróciła
jej pamięć. Cieszysz się?
Czy się cieszył? I tak, i nie. Zgliszcza chaty pod lasem pomału zapadną się w
ziemię i pewnie porosną zielskiem. Siedział na dawnym miejscu. Nad strumieniem
pomału milkły już ptaki, a woda szeleściła wspomnieniami. Nie miał już nikogo,
komu byłby tak naprawdę potrzebny.
Na rozległych łąkach zaczęła się już kłaść ciemność, a krzaki jałowca wtapiały
się w mrok. Gdzieś w oddali brzęczała młockarnia niby olbrzymia mucha.
Coś trzasnęło. Jakaś gałązka'.
Potem zrobiło się cicho. Umilkł nawet stukot młockarni. Na niższych łąkach
wstawały pasma mgły. Nad głowami, w atramentowej czerni połyskiwały gwiazdy.
Schodziła noc.
» i
*»-./•
ZAPORA
Dniało. Spoza pofałdowanych pagórków wieńczących horyzont łyskała jasność.
Jeszcze nie było koloru, jeszcze gęsty las miał barwę cienia. W dole, w nurtach
szerokiej rzeki poza chlupotem fal nie rozlegały się żadne głosy. Czasem tylko
wiatr grał w przybrzeżnych zaroślach. Dziś jednak siedział cicho zaszyty w
bezpiecznym mateczniku.
Miliardy błysków pojawiły się na wodzie, gdy wzeszło słońce. Miliardy błysków
płynęły w łagodnym rytmie aż do miejsca, gdzie 'zniecierpliwione przeszkodą
łamały się, wirowały i gasły. Przeciwnie do fal leniwej dotąd rzeki. Spłaszczone
nagłą ścianą z betonu cofały się wpadając jedna na drugą, by z tym większym
impetem uderzyć, rozbić, oswobodzić się i ruszyć dalej. Nic z tego! Skłębione,
skołtunione, z pianą na grzywie musiały cofnąć się, podnieść poziom wody tak,
jak chciał tego człowiek.
Tu, pod bieszczadzką Soliną powstawała najwyższa w kraju zapora wodna na Sanie:
osiemdziesiąt dwa metry! Ludzie z uporem i straszliwym wysiłkiem zatapiali w
glinie, piasku i wodzie tony betonu i zbrojeniowej stali. W pocie, trudzie i
codziennym znoju mijały miesiące, już lata. Wielka zapora miała spiętrzyć wody
Sanu w rozległe Jezioro Solińskie o powierzchni 22,2 kilometrów kwadratowych,
zaś elektrownia wodna przy zaporze powinna dać krajowi 144 megawaty. Setki ludzi
i mnóstwo sprzętu pracowało tu codziennie od świtu. Codziennie. Z wyjątkiem
niedziel i świąt.
Dziś właśnie było święto. Niezwyczajne. I choć jego data powtarzała się jak co
roku, to jednak ów słoneczny lipcowy poranek zamykał przeszłość i teraźniejszość
v/ okrągłą liczbę TYSIĄCLECIA.
Rzeka nie przejmowała się skargą odrzucanych fal, nie zagrzewała nigdzie miejsca,
płynęła to tu, to tam, mieniąc się raz błękitem, raz zielenią, tak że trudno
było powiedzieć, jaka to właściwie barwa. I czy w ogóle ma jakąś barwę woda,
będąca tylko blaskiem pochłanianym i wy-
83
dzielanym przez rzekę, która ten blask załamuje i składa, rozrzuca i zbiera?
Od kiedy?
Od tysiącleci.
— Jasieeek! Jaaasiek! — niosło się wołanie ponad wodą.
— Sieek! Sieek! — odpowiadało echo.
Matka zsunęła chustkę z głowy. Choć to wczesny ranek, upał doskwierał. Pot
wystąpił jej na czoło więc otarła go machinalnie. „Gdzie się ten chłopak
podziewa?" Jeszcze raz spojrzała na gęstwinę krzaków porastających brzegi. Tam
zwykle siadywał z wędką. Ale dziś nie łowił ryb. Kobieta przesłoniła dłonią oczy
od rażących jak uderzenie igieł promieni, i omiotła spojrzeniem betonowy mur
zapory, z którego sterczał w białej poświacie odbitego słońca stalowy szkielet
konstrukcji. Coś, jakiś maleńki punkt tkwił na szczycie budowli. Nie większy
stąd od ziarnka grochu.
— Jasiek, zarazo jedna! — wrzasnęła w bezsilnej złości, bo przecież nie mógł
jej tam usłyszeć. — Wracaj do domu!
— Nie wrzeszcz, kobieto — zagadał niecierpliwie stary Parchała, ostrożnie
stawiając na ścieżce zreumatyzowane bose stopy. Miał spodnie podwinięte do kolan,
w ręku sta-. rą wędkę, kubeł i pudełko rosówek. — Wystraszysz wszystkie ryby!
— Widzicie, gdzie wlazł? — warknęła wskazując brodą budowlę — Jeszcze zleci i...
nieszczęście gotowe!
— Dlaczego ma zlecieć? — zdziwił się szczerze Parchała. — Wszystkie gagatki
latają tam od początku budowy i nikt nie zleciał!
— Co wy tam wiecie — stęknęła kobieta, lecz zawróciła na ścieżkę. — Sami
jesteście! Nie rozumiecie, co to strach o dziecko! Co tu się porobiło od czasu
budowy tej zapory!
84
— Elektrownia potrzebna! — zdenerwował się Parchała odwijając mankiety spodni.
— Telewizor otwórzcie __
dorzucił ni w pięć, ni w dziesięć!
Kobieta spojrzała na niego ze zdumieniem.
— Teraz? Rano?
— A jakże. Przecie dziś święto? Defiladę będą transmitować ze stolicy!
Kobieta wzruszyła ramionami.
—• I co? Zawsze trans... tego... puszczają. Jak co roku. Chłop usiadł na trawie
i spokojnie wzuwał stare roz-człapane trepy. W wiadrze plusnęła ryba.
— A właśnie, że nie jak co roku! Tysiąclecie Polski dziś obchodzimy! Wiesz ty,
kobieto, co to tysiąc lat? Od chrztu pierwszego króla polskiego! — gruzłowaty
palec zdawał się uderzać w powietrze. — Taka defilada będzie jak... nigdy!
— Skąd wiecie? — kobieta lekko wspinała się na skarpę. — W gazecie było?
— A było. W tej defiladzie to i przebierance będą... jak pogoda wytrzyma —
zmienił nagle temat, bacznie przyglądając się błyskom na wodzie. — Jasiek niech
ogląda!
Kobieta przyspieszyła kroku. Jeszcze raz spojrzała na szczyt konstrukcji. Mała
figurka zniknęła.
Szli w rytmie bębnów: ci najwcześniejsi w siermięgach, ostrzyżeni na Piasta
Kołodzieja, inni w łańcuszkowych kolczugach osłaniających piersi. Konopne peruki
mieszały się w obrazie z przedziwnymi nakryciami głowy wojów z czasów Mieszka i
Bolesława Chrobrego. Trwała defilada będąca jednocześnie przeglądem
umundurowania i uzbrojenia od zarania dziejów państwa.
Jasiek raz zerkał w telewizor, raz strzygł za matką krzątającą się w
przestronnej kuchni. Dziś miały być bliny ze śmietaną. To wyjaśniało wiele. W
każdym razie ten jakiś Jaśkowy niepokój.
85
Teraz szli Jagiełłowi. Jasiek zapomniał o blinach, choć zapach ciasta smażonego
na oleju aż wiercił w nosie. Zapomniał o rzece, rybach, o zaporze. Patrzył z
otwartą gębą na cuda przewalające się w rytmie grzmiących dźwięków: na ubiory
niezwyczajne, czapki sobolowe z kitami, sztandary, buty, cały ten szyk, szlif i
końską uprzęż ze skrzypiącej skóry.
— O rany! — stęknął. — Tata patrzy! Koń pancerny!
— Głupiś! — roześmiał się ojciec. — Nie pancerny, ino w blachy przyodziany,
żeby go włócznią łatwo nie było przebić. Taki koń to wtedy wart był majątek.
Szanować go musieli i dbać tak samo jak o żołnierza.
— Jaaasne— mruknął chłopiec.
— Obiad na stole — oznajmiła matka ocierając twarz. Stać przy kuchni w taki
upał to było prawdziwe poświęcenie. — Mówię, obiad...
Nikt się nie ruszył.
W krzewach zaszeleściło, chlupnęła poruszona toń. Dziób łodzi spłynął na wodę,
ślizgając się po mokrych trawach. Za chwilę plusnęło wiosło.
— Odpływamy! — huknął młody brunet.
— Zaraz! Zaczekajcie! — jasnowłosa dziewczyna z „końskim ogonem" dopadła burty.
Pośliznęła się na mokrym kamieniu, zachybótała jak ptak i z piskiem wskoczyła do
łódki.
— Uwaga! — krzyknął, z trudem łapiąc równowagę. — Byłaby pani utopiła wiosło!
Leniwym nurtem rzeki płynęły dwie łodzie i dwa kajaki. Okrzyki i pozdrowienia
krzyżowały się w powietrzu, które jak miękka, parna i wilgotna szmata otulało
ziemie., przybrzeżne krzaki, koryto Sanu i nawet odległe zalesione wzgórza.
Słońce przesiewało promienie przez mgliste sito rozmazujące niepokalany blask.
Nie można było spojrzeć wprost bo w oczach tańczyły zaraz migotliwe koła.
86
Łodzie płynęły pod prąd, popychane mocnymi, lecz niezbyt zgranymi uderzeniami
wioseł. Mężczyźni o torsach opalonych na -brąz i kobiety wiotkie, złociste w
kolorowych kostiumach kąpielowych wyruszali w ten świąteczny dzień na spotkanie
z przygodą. Nie dla wszystkich wczasowiczów starczyło sprzętu. Tylko
najsprytniejsi wywalczyli te dwie łódki i składaki. Chcieli popłynąć do Soliny,
by obejrzeć budującą się tam zaporę.
— Dziś jest święto, nikt tam nie pracuje, więc nas nie przegonią — tłumaczył
pan Kazimierz swojej towarzyszce.
— Zmęczył się pan? — młoda dziewczyna z podziwem przyglądała się szerokim barom
wioślarza.
— Żartuje pani! — parsknął i huknął basem w kierunku mijającego ich kajaka —
nie spieszcie się tak, ludzie! Zapora nie zając, nie ucieknie!
— Ścigamy się? — odkrzyknął cienki głos spod białego płóciennego kapelusza. —
Kto pierwszy!
Wiosła zanurzyły się głębiej, ramiona szybciej wyrzucały miliardy kropel, oddech
stał się głośniejszy.
Nurt stawiał opór. Rzeka łagodnie unosiła na swoim grzbiecie to wszystko, co
płynęło z prądem: gałęzie, resztki wyrzuconych śmieci, trawy oddarte z nadbrzeża,
wypłukane korzenie. To wszystko5 co lżejsze, co dawało się nieść bez wysiłku.
Lubiła sprawiać niespodzianki. Sobie i innym. Nagłe zawirowanie wody, jakiś
głęboki uskok to znów płycizna szeleszcząca drobnym piaskiem tam, gdzie się tego
nikt nie spodziewał.
Rzeka jak rzeka. Jeszcze nie uregulowana, nie spiętrzona, nie znająca swojego
nieuchronnego przeznaczenia.
Słońce mgliło się coraz bardziej. Umilkły wszelkie odgłosy. Łódki płynęły
wolniej, wolniej uderzały wiosła. Ludzie byli zmęczeni, rzadziej pohukiwali,
nawoływali się. Tylko upał się wzmagał zapierając dech, oblewając ciała potem i
przyspieszając bicie serca.
Czas mijał.
87
Po wojsku Stefana Batorego ruszyły pułki Jana III Sobieskiego: piechota, konnica
wszystko znane z filmów, wie-lekroć oglądane w czasie zmagań Małego Rycerza z
groźnym Tuhajbejowiczem. Muzyka grzmiała tysiącem decybeli, stygły bliny suto
oblane śmietaną.
Jasiek z nabitym na widelec kawałkiem ciasta trwał w bezruchu.
— Jedz! — poganiała go matka. Chciała pozmywać po obiedzie i pójść wreszcie do
sąsiadki obejrzeć nowy wzór do haftu.
— A co go tak popędzasz? — zirytował się ojciec. — Przecie drugi raz tego nie
pokażą! Tysiąclecie raz w Polsce bywa, a bliny co niedziela!
Jasiek podniósł widelec do ust, ale nie trafił. Wściekły ocierał nos ze śmietany.
Na ekranie telewizora w zbliżeniu widać było zdobyte na Turkach sztandary.
— Ale fajnie! —westchnął i oblizał wargi.
— A tak — kiwnął głową ojciec. — Będzie.lało —? dorzucił zerkając w stronę okna,
gdzie przygasła świetlistość dnia. — Burza chyba...
Łódki płynęły środkiem nurtu. W dusznym upale nie było czym oddychać, a muchy
tak cięły, że trzeba było nieustannie machać rękami. Krzaki przybrzeżne ucichły.
Wszystko znieruchomiało, a w tym bezruchu czaił się dziwny niepokój.
Brunet ciężko dyszał. Z najwyższym wysiłkiem poruszał wiosłami, jakby ważyły
każde po dwie tony.
— Powinniśmy przeczekać — mruknął. — Wrócić do ośrodka już i tak nie zdążymy.
Deszcz wisi w powietrzu.
— Ahoj! — rozległo się wołanie z sąsiedniej łódki. — Nasza łajba przecieka!
Dobijamy do brzegu!
— Zwariowaliście?! — odwrzasnął pan Kazimierz. — Zapora już za tym zakrętem!
Trzeba dopłynąć i tam się wyładować. Przeczekamy burzę w jakiejś kawiarni!
Jedyną odpowiedzią było machnięcie wiosłem.
88
— To co? — spytała dziewczyna patrząc z niepokojem na niebo; — Płyną z nami?
Mężczyzna odburknął coś niezrozumiale. Miał pęcherze na dłoniach nienawykłych do
wioseł i marzył wyłącznie o dużej szklance oranżady z lodem. Wizja oszronionej
szklanki pełnej ożywczego płynu sprawiła, że silniej machnął wiosłem, nie
zważając na ból, który od dłoni promieniował w kierunku ramion i barku.
Inżynier Steguła podniósł się z kanapy, na której, wśród porozrzucanych gazet i
tygodników, wylegiwał się od samego rana. Włączył telewizor, teraz dopiero
zdając sobie sprawę z upływu godzin. Poczłapał do kuchni. W spodniach od piżamy,
nie ogolony długo pił prosto z kranu zimną, nie skażoną zapachem chloru wodę.
Otarł usta i wrócił do pokoju, gdzie rozbrzmiewały dźwięki wojskowych marszów.
— Kościuszkowcy — uśmiechnął się na widok kosynierów w sukmanach sunących
zwartą ławą z kosami osadzonymi na sztorc. — Ale wystawa! Tysiąclecie... no,
jasne... Pani Zemanowa! — zawołał w głąb mieszkania.
Odpowiedziała mu cisza.
„Pewnie poszła na plotki do sąsiadek — pomyślał. — Cicho siedziałem, bała się
przeszkadzać..."
Inżynier Steguła był kierownikiem robót górnego odcinka solińSkiej zapory.
Przyjechał tu w ubiegłym roku i pewnie posiedzi do końca. Ze dwa lata jeszcze.
Tak. Wcześniej nie skończą. Nie da rady. Roboty huk, a ludzi jak na lekarstwo. I
z wszystkim trzeba się zmagać. A to brak cementu, to znowu zbrojenie nie takie
jak trzeba. Plany, zakresy robót, walka z mułem, iłem, walka z rzeką. Przede
wszystkim walka z rzeką.
Muzyka płynie, obrazy migają. Święto. Warto być świadkiem takiego święta.
Dwudziesty drugi lipca. Tysiąclecie państwa.
81
Inżynier Steguła przeciąga się, patrzy w okno, za którym połać nieba zaciąga się
jakby firanką z szarości i granatu. Mężczyzna rozgląda się, bo ma wrażenie, że z
ukrycia coś na niego czyha. Nonsens. To nerwy. Nawet w świąteczny dzień dają o
sobie znać! Przecież to tylko nadciąga burza, po której powietrze pachnieć
będzie ozonem.
Teraz maszerują Legiony polskie walczące pod wodzą Dąbrowskiego u boku Napoleona.
Chwieją się chwościki u wysokich czapek, bieleją obcisłe spodnie, błyszczą
czarne wysokie buty. Piękne mundury, piękni chłopcy. Na trybunie biją brawo.
Pęki baloników unoszą się w powietrze. Klaszczą tłumy zgromadzone wzdłuż
chodnika ulicy Marszałkowskiej. Orkiestra nie milknie, głucho walą werble... w
odgłos bębnów wkrada się dźwięk inny: groźne mruczenie żywiołu. Chmury nad Sanem
piętrzą-'się na kształt górskich szczytów. Szare od spodu, jaśniejące białawym
obrysem, groźne i piękne. Jakaś myśl błyskawicznie przelatuje przez głowę
inżyniera i gaśnie zanim się na dobre urodziła.
— Zapora? Nic strasznego. Burza nie zagrozi budowli ze stali i betonu. Nonsens!
Powstańcy z 1830 roku! Listopadowi chłopcy, za którymi pójdą elewi z Belwederu.
Orkiestra gjrzrni, grzmi nadciągająca nawałnica.
Na tle sfałdowanej czerni migały błyskawice. Za zakrętem wyrastał mur zapory.
Łódź kierowała się do brzegu.
I wtedy się zaczęło. Naprzód zniknęły okoliczne łagodne szczyty, potem szara
filcowa ciemność objęła koryto rzeki, las, drogę prowadzącą do zabudowań
widocznych stąd jak na dłoni. Potem kolejno zniknęła woda i niebo. Wiatr z
szumem czochrał jedyną olchę, a zasłona deszczu stała już na styku nieba z
ziemią. W powietrzu wirowały drobiny piasku, liście, wiechcie skołtunionych
gałązek, a z oddali zbliżał się taki poszum, jakby morze wystąpiło z brzegów i
waliło wprost przed siebie.
9d
To nie było morze, lecz grad.
Pierwszy kajak przechylił się i jak na zwolnionym filmie położył na wodzie.
Krzyk uleciał wraz ze strzępem wichury. Drugi kajak walczył we mgle i dymiących
oparach, które unosiły się nad ołowianą wodą. Takie było zetknięcie lodu z
nagrzaną powierzchnią fali. Jedna z łodzi zabulgotała tylko i poszła na dno jak
kamień. Drugą siekł grad. Ludzie walczyli z żywiołem, który nic sobie nie robił
z ich strachu i bezsilności.
Ekran zamigotał po raz pierwszy, gdy szli powstańcy śląscy. Drugi raz zamigotał,
gdy grzmot echem przewalił się nad rzeką.
— Wyłącz — powiedział Walery Kowalski do syna — jeszcze nam się, nie daj Boże,
jaka lampa przepali!
Jasiek niechętnie przekręcił gałkę i jednocześnie trwo-żnie zerknął w okno.
Twarz mu zbladła.
— Tato! Łodzie się topią!
Kowalski rzucił się ku oknu, za którym szalał żywioł. Przez strugi spływające po
szybie ledwie co można było dostrzec. Ale to, co zobaczył, sprawiło, iż runął do
sionki, gdzie na gwoździu wisiał stary, połatany ceratowy płaszcz. Chwycił go, w
ciągu jednej sekundy wbił bose stopy w gumowe cholewy i otworzył wyjściowe drzwi.
— Jasiek, leć do Rymarzowi Powiedz, że ludzie się topią na wodzie!
Chłopiec stał nieruchomo, z trudem przełykając ślinę. Ojciec dostrzegł kątem oka
jego papierową twarz, ale nie miał czasu teraz o tym myśleć. — Lećże, Jasiek, bo
może być za późno! — I wybiegł w ciemność i ołowianą ścianę
gradu.
Jasiek stał na środku izby jakby go coś przymurowało. Czuł, że powinien coś
zrobić, ruszyć się, biec tam, dokąd kazał ojciec... i nie mógł. Strach i
nieznana słabość obezwładniły go, sprawiły, iż mózg wydał rozkazy ciału, które
nie było w stanie im sprostać, bezwolne i drętwe.
91
A przecież Jasiek urodził się nad tą rzeką. Znał jej każdy zakręt, każdą
płyciznę i każdą głębię. Bosymi stopami brodził przy brzegu ciągnąc za sobą
nylonową żyłkę z haczykiem, na końcu którego rzadko trzepotała się ryba.
Wiedział o tej rzece więcej niż niejeden dorosły i więcej miał dla niej szacunku
niż ci z budowy. W ciągu dwunastu lat swego życia nieraz widywał burze, pioruny
niejeden raz waliły w wodę, niejeden raz wezbrana rzeka wylewała zatapiając
okoliczne łąki.
Nigdy jednak nie widział z bliska śmierci.
A teraz lodowate krupy zdążyły już zamienić się w ścianę deszczu pochłaniającą
tych, którzy nie znali, nie przeczuli, czym może być spokojna woda jeszcze nie
okiełznana przez człowieka.
Mijały sekundy. W strugach ulewy i trzasku piorunów ludzie ze wsi walczyli o
życie tych, którzy jeszcze mieli szansę. Na brzegu trzęsła się z zimna i
przerażenia skąpo odziana dziewczyna o jasnych włosach. Jej twarz i ręce
podrapane i zbite gradem znaczyły sine plamy. Jej towarzysz z łodzi, nie bacząc
na własną słabość, usiłował ratować wciągniętych przez wir, tonących na środku
nurtu. Przewrócony kajak kręcił się jak oszalały bąk, spływał rzucany drgawkami
fali.
Młodzi Rymarzowie z narażeniem życia nurkowali w spienionych wodach, holując do
brzegu tych, którzy znaleźli się w kipieli. Stary Rymarz — ojciec, co to z
dziada pradziada nad Sanem siedział, wydawał rozkazy niczym kapitan zagrożonego
okrętu. Nikt się nie sprzeciwiał. Chłopi z wyżej położonych zagród przybiegli z
bosakami. Okrzyki mieszały się w powietrzu z łoskotem gromów raz po raz walących
w osiwiałą od piany rzekę.
Było niebezpiecznie. Bardzo niebezpiecznie.
Walery Kowalski, którego ceratowy płaszcz leżał porzucony na brzegu, na własnych
rękach wyniósł drugą dziewczynę.
12
— Stasiek! — wrzeszczał poprzez szum deszczu — ona
żyje!
Stasiek Rymarz wychynął z wody i rzucił się ku niedoszłej topielicy. Był
ratownikiem przeszkolonym na kursach. I wiedział, co należy robić.
Dwa nieruchome ciała leżały w krzakach przykryte mokrymi ręcznikami, które
wyrzuciła na brzeg woda.
Tym już nikt nie pomoże.
Pozostali żyli, ale zaginęło troje ludzi, łódź i kajak.
Walery Kowalski otarł mokrą twarz, rzucił okiem na brzeg, spodziewając się
dostrzec tam swego syna. Ale Jaśka nie było. Targnął nim niepokój. „Może łódką
popłynął szukać zaginionych, głupi szczeniak, jeszcze się utopi!" — pomyślał i
już gnał przepatrując okoliczne krzaki, depcząc po resztkach dobytku, jaki
wyrzuciły f aue.
— Jasieeek! Jaaasiek!
Tylko grom przetoczył się po niebie. Kowalski chwycił Maćka Rymarza za rękę.
— Nie widziałeś gdzie mojego Jaśka?
— Kogo? — Maciek osłaniał oczy przed siekącymi strugami wody.
— Mojego syna! Nigdzie tu go nie ma! Kazałem mu biec do was, jak się to zaczęło.
Nie widziałeś?
Maciek powoli wylewał wodę z gumiaka.
— Nie było go u nas. Samiśmy wypadli z chałupy, kiedy tato zobaczył, co się
dzieje... usłyszeliśmy krzyki na wodzie i...
Walery Kowalski już nie słuchał. Biegł w stroną domu plaskając po podmokłej łące,
gdzie strugi wody z ziemi i nieba łączyły się w jedną błotnistą maź. Wpadł do
sionki i nie zważając na wyszorowane do białości deski podłogi, runął do iżby.
Jasiek stał na środku pokoju, tak jak go zostawił. Miał nieprzytomne oczy i
trząsł się niby liść.
— Co się stało? Co ci jest?
93
Chłopiec otworzył usta, ale żadne słowo nie wyszło spoza drgających warg.
Walery przekręcił wyłącznik. Pokój zalało jaskrawe światło lampy. Stary zmrużył
oczy i nie ocierając wody płynącej z przemoczonych włosów mruknął:
— Przestraszyłeś się? — Jedyną odpowiedzią było milczenie. — Dwóch utonęło —
dorzucił sucho. — Trójka zaginęła. Będziemy szukać. Ty... — zawahał się — nawet
nie wyszedłeś z chałupy?
Trzasnęły drzwi. Wpadła Kowalska ściągając już na progu mokre trepy.
— Wiecie o tamtych? Wszystkie chłopy poleciały... co wy tak? — zdziwiła się na
widok skamieniałej postaci syna. — Jasiek, co ci?
Przypadła do chłopca zaglądając mu w oczy.
— Nic mu nie jest — powiedział cicho Walery i zawrócił do sieni. — Tylko
stchórzył.
Kobieta żachnęła się. Objęła ramionami drżące ciało syna i przytuliła do piersi.
— Co mi tu pleciesz, stary! — krzyknęła. — To nie dla Jaśka! Jeszcze za mały,
żeby z żywiołem walczyć!
Nowy huk targnął powietrzem, a potem rozszedł się swąd spalenizny.
— Jezus, Maria! — kobieta zakryła oczy. — Zgaś to światło? Jeszcze w nas
strzeli!
Kowalski odruchowo przekręcił kontakt. Potem wzruszył ramionami, spojrzał spode
łba na syna i wyszedł. Był potrzebny tam, gdzie trwała walka' o ludzkie życie.
Jasiek pomału 'przytomniał. Nie widział nic, niczego nie pamiętał. Czuł jakąś
straszliwą pustkę w mózgu, ciało ciążyło mu jak cetnar żyta. Bolała każda, nawet
najdrobniejsza kosteczka. Odetchnął głęboko. Poczuł znów ożywcze krążenie krwi.
Mógł postąpić krok naprzód, mógł wyciągnąć przed siebie dygoczącą dłoń. Mógł
oprzeć się o ścianę. Zamknąć oczy. Nie patrzeć.
I nie widzieć.
94
Matka, uspokojona, że Jasiek ocknął się już z niezrozumiałego dla niej
odrętwienia, uśmiechnęła się. Podeszła do chłopca i pogłaskała go po jasnych,
zlepionych potem włosach.
— To już nie myśl, synku. I na gadanie ojca nie zważaj. — Wstrząsnęła się
napotkawszy ostry, drapieżny wzrok. — Przecie mówię...
Nie dokończyła. Chłopiec nagle zawinął się, ledwie dostrzegła bose pięty. I
tylko huk zatrzaskiwanych drzwi zlał się z łoskotem gromu.
— Co będzie, ludzie, co to będzie... — wymamrotała kobieta, opadając na stos
poduszek piętrzących się w piramidę na szerokim łóżku.
Jasiek już tego nie słyszał.
Rwał w strugach deszczu i w huku nawracającej burzy. Pędził, bo opuścił go
strach.
Bo nie jest to ważne, czy ma się pięćdziesiąt, trzydzieści czy dwanaście lat,
jeśli trzeba ratować innych.
Jasiek biegł, mając przed oczyma szarą ze zdenerwowania twarz ojca. Twarz,
której nie zapomni do końca życia. Ani tego słowa: „stchórzył".
Chłopiec dopadł starego Parchałę prowadzącego w stronę własnej chałupy jakąś
wiotką postać przykrytą kocem. Widać było tylko wiązkę kasztanowych włosów i
siniak na policzku.
— Prowadzę tę, co ją Maciek odratował. Wypluła morze wody, ale już dobrze...
— A inni?
Stary wzruszył ramionami.
— Zaniosło ich chyba pod samą zaporę. Woda przybrała, więc...
Jasiek już nie słuchał. Sadził wielkimi susami w kierunku, gdzie z mrocznej dali,
oświetlana raz po raz błyskawicami, pojawiała się na mgnienie oka potężna ściana
z betonu. Deszcz lał bez przerwy, ale jakby się nieco ????-
95
pliło. Brunatna rzeka, szeroka teraz i skłębiona, zatopiwszy okoliczne drzewa i
krzaki, bulgotała.
Chłopiec otarł wierzchem dłoni zalane wodą oczy. Tu gdzieś była dziura w
zabezpieczającej budowę siatce. Tę dziurę znał od dawna. Wydatnie skracała czas
tym, którzy szli na budowę od strony wsi. Niby wszyscy o niej wiedzieli, ale
jakby przyszło co do czego, to nikt. Takie są te nie pisane prawa ludzi, dla
których wygoda ważniejsza jest od zarządzeń dyrekcji. A zarządzenie było jedno,
jasne i proste: wejście dla robotników na budowę jest od strony stróżówki. Tyle
że prawie o kilometr dalej. Więc i tak chodzili na skróty. Nawet wtedy gdy
inżynier Steguła oficjalnie kazał dziurę zadrutować. Zadrutowali. Nawet całkiem
porządnie. Ale rano znów przejście stało otworem.
A potem nikt już nie miał czasu tym się zajmować. Były plany, trudności z
kooperantami, walka z czasem o premie i walka z wodą o czas.
Jasiek schylił się i bez trudu przelazł przez siatkę. Tuż nad samym lustrem wody,
która dziś w niczym lustra nie przypominała, unosiły się szczątki potrzaskanej
łodzi. Słowo „unosiły się" też nie należy do precyzyjnych. Strzaskana burta i
kawałek dna tańczyły w wirowaniu fali, to podnosząc się, to znów opadając, jak w
piekielnym tańcu. Rzeka huczała i z przerażającą siłą waliła w betonową ścianę
konstrukcji, jakby chciała przebić ją na wylot, zniszczyć, zrujnować i pochłonąć.
Woda wciąż przybierała. Jasiek, trzymając się jedną ręką wątłego krzaka, zsunął
się niżej. Jego bosa stopa wpadła po kostki w gliniastą maź. Chłopiec zawieszony
w powietrzu nad wodą badał wzrokiem okoliczne zarośla.
Nic się nie poruszało.
Z trudem, ślizgając się niebezpiecznie na mokrej trawie, zsunął się aż na sam
brzeg. Tu chlupotało wiosło. Podniósł je i wtedy ich dostrzegł. Skuleni,
wyczerpani do granic, trzęsący się z zimna, ale żyjący. Bez wątpienia żyjący.
96
— Hej! — wrzasnął przekrzykując pomruk burzy. — Tu jestem!
Nie słyszeli. Byli na wpół przytomni. Dziewczyna i dwóch chłopców. Najwyżej
dwudziestoletnich. Jasiek, nie_ zważając na grożące mu niebezpieczeństwo, puścił
gałąź. W jednej chwili znalazł się z głową pod wodą. Parskając i plując, pomagał
sobie wyłowionym przed chwilą wiosłem, aż dotarł do trójki niedoszłych ofiar.
Dziewczyna była nieprzytomna. Jeden z chłopaków niezdarnie usiłował ścisnąć
sobie silnie krwawiącą ranę na ramieniu rękawem od koszuli. Jasiek zgrabiałymi
palcami pomógł mu.
— Trzeba ją ratować — wyszeptał drugi z chłopców unosząc się z ziemi. Zaraz
jednak opadł z powrotem. Ten wysiłek okazał się dla niego zbyt duży.
Jasiek w mig pojął, co należy robić. Nie wiedział tylko, że nie starczy mu na to
sił. Z dziewczyną poszło jeszcze stosunkowo łatwo. Odciągnąć chłopców poza
niebezpieczne miejsce było o wiele trudniej. Śliska skarpa przypominała raczej
tor saneczkowy. Cokolwiek ciągnęło się w górę, nagle, siłą ciążenia znów zsuwało
się w dół.
A woda wciąż przybierała.
Jasiek siedział obok dziewczyny w strugach deszczu i prawie płakał. Z żalu,
niemocy i nadludzkiego wysiłku. Nagle kątem oka dostrzegł coś, co sprawiło, że
na moment stężał. Całkowicie zajęty ratowaniem ludzi, przeoczył fakt, który mógł
mieć dla budowy tragiczne skutki. Oto woda podniesiona do poziomu
przekraczającego stan alarmowy, wdzierała się do wnętrza zapory przez widoczną
nawet gołym okiem szczelinę. Jak powstała i kiedy, w tym monolicie, nie wiadomo,
ale jedno wydawało się pewne: rzeka ciągle walczyła o swoje prawa. I nie
ustawała.
A Jasiek, zżyty z budową i znający jej tajemnice, wiedział o tym najlepiej. Tu
przecież pracował ojciec, i nie było we wsi chałupy, skąd co rano nie
wychodziłby ktoś na zaporę.
4 — Longplay z Kowalskim
97
„Trzeba zawiadomić inżyniera! — tłukło mu się w mózgu. — A co z tymi, tutaj? Bez
pomocy nie wolno ich zostawić!" Jedno ważne, bo to ludzkie życie, ale i drugie,
bo to wynik wieloletniej pracy.
Chłopiec targnął się usłyszawszy odgłos silnika samochodowego wyjącego na
najwyższych obrotach. Zostawił rannego, który usiłował własnymi siłami wyczołgać
się na skarpę, i puścił się pędem w kierunku dziury w ogrodzeniu.
Miał szczęście. Terenowy gazik inżyniera Steguły buksował tylnymi kołami w
gliniastym podłożu. Wewnątrz wozu siedziało dwóch ludzi, dwóch innych usiłowało
pod-sypać pod koła trochę drobnego żwiru i kamyków. Jasiek dopadł samochodu w
momencie, gdy ten już ruszał. Poprzez szum deszczu bijącego w brezentowy dach
wykrztusił:
— Ludzie, topielcy... oni umrą... ratujcie! Inżynier Steguła spojrzał zza
kierownicy.
— Kto? Jacy ludzie?
— Tam leżą. Jedną wciągnąłem na skarpę... jest jeszcze dwóch... jeden ranny...
on... — zachrypiał nagle i umilkł.
Mężczyźni w jednej chwili wyskoczyli z wozu. Jasiek poznał kierowników odcinka
pierwszego i czwartego. Nie miał nawet czasu, by zastanowić się, skąd wzięli się
tu wszyscy razem. Już gnał w kierunku rozerwanej siatki. Przełazili kolejno,
ślizgając się w gumiakach. Przeniesienie dziewczyny, pomoc słaniającym się
chłopcom, którzy choć słabi i wyczerpani, usiłowali stanąć na własnych nogach) —
wszystko to trwało zaledwie parę minut.
Już gazik ostro zawracał wśród bryzgów błota lecących spod oblepionych gliną kół.
Już wył silnik, a Steguła z wprawą manewrował kierownicą, gdy nagle Jaśkowi
przed oczyma stanęła szczelina w zwartej płaszczyźnie tamy.
— Panie inżynierze! — rzucił się prawie pod koła. Upadł w błoto, podniósł się i
znów upadł. — Panie inży-
98
nierze! Woda wlewa się przez zaporę! Sam widziałem, tam! — ręka chłopca
wskazywała kierunek, mrużył oczy zalane wodą.
Steguła zahamował. Jednym skokiem był już koło Jaśka. Ktoś inny zasiadł za
kierownicą, ktoś inny wyciągnął do leżącego rękę. Samochód, ślizgając się po
rozmiękłym podłożu, oddalał się" w kierunku wsi. Trzej mężczyźni i chłopiec znów
zjeżdżali na łeb, na szyję ze skarpy.
Huknęło tak, że Jasiek aż przysiadł ze strachu. W blasku błyskawicy woda wydała
się czeluścią piekła. Teraz była granatowoczarna zawiesista z białymi płatami
piany. Waliła w przeszkodę, aż bryzgi omywały ludziom twarze i dłonie. Wszyscy z
uwagą patrzyli w jeden tylko punkt. Budowie groziło poważne niebezpieczeństwo.
— Kalicki, weź gazik i jedź do wsi! — ryknął Steguła przekrzykując pomruk burzy.
— Niech ludzie...
— Gazik pojechał z topielcami do ośrodka zdrowia. Musiałem... — dalsze słowa
zagłuszył ryk wiatru.
— Czy to się nigdy nie Skończy? — stęknął inżynier Waligórski, ostrożnie
stawiając stopy w burej mazi.
Skończyło się w dwie godziny później. Takiej burzy i takiej ulewy nie pamiętali
nawet najstarsi mieszkańcy Soliny. Uszkodzona została, i to w wielu miejscach,
linia elektryczna, telefony. O rozmiarach szkód spowodowanych przez wodę nie
umiano jeszcze powiedzieć nic dokładnego. Rzeka pochłonęła dwie ofiary.
Statystyki w swojej suchej formie bywają szczególnie okrutne. Sześcioro
niedzielnych wodniaków, wyłowionych z fal, pomału powracało do zdrowia.
Bardzo ucierpiała zapora. Wysoki poziom wody uniemożliwiał dotarcie do
zagrożonego miejsca. Walka o betonowego kolosa trwała bezustannie. Plan
przewidywał uruchomienie za dwa lata pierwszego turbozespołu. Czy zdążą? Brudni
i nieogoleni ludzie pracowali bez jedzenia i snu. Tu szło o coś więcej niż o
wielką elektrownię wodną. Szło o miliony godzin przepracowanych przez ludzi, o
ich
9?
wysiłek już włożony. Tego nie wolno było zmarnować. W tej chwili liczyła się
tylko straszliwa zbiorowa praca.
I tylko ona.
Jasiek nie wrócił tego dnia db domu. Zbiegł, co prawda, do wsi, ale tylko po to,
by inżynierowi, który zabrał gazikiem poszkodowanych do ośrodka zdrowia, dać
znać, że ma zawiadomić jednostkę wojskową o tym, co się stało," i prosić o pomoc.
Chłopiec szerokim łukiem omijał własny dom, by go nikt przez okno nie zauważył.
W sercu głęboko tkwiła zadra. Ciągle widział bladą z napięcia twarz ojca i jego
surowy głos: „stchórzył". Mijając chałupę starego Parehały, wrzasnął poprzez
szum deszczu.
— Panie Parchała, proszę powiedzieć w domu, że nie utonąłem, tylko jestem
potrzebny inżynierowi na zaporze!
Stary odwrócił głowę. Miał na sobie przetarty płaszcz z obszernym kapturem.
— A sam nie możesz?
— Nie! — odwrzasnął Jasiek i śmignął w stronę drogi. Był bosy, '-ale cóż to
szkodzi! Często latem chodził boso. Lubił czuć pod palcami chłodne pasma trawy.
Teraz nogi miał zabłocone aż po kolana. Spojrzał w niebo siąpiące gęstą kurzawą
kropel i wzruszył ramionami. Nie warto myć nóg pod studnią! I po sandały do domu
też nie wejdzie. Jeszcze nie teraz. Może później...
— Jasieeek! Jaaasiek! — zabrzmiało w oddali wołanie matki. Widać Parchała
spełnił prośbę chłopca.
Ale Jasiek zmierzał już w górę rzeki. Deszcz gęstą zasłoną okrywał okoliczne
pagórki, las i rzekę. Burza cichła za zakolem i tylko lekkie pomruki i dalekie
odblaski świadczyły o tym, że nawałnica oddaliła się na północ.
W barakach dyrekcyjnych i pomieszczeniach dla robotników paliły się ogarki świec.
Zerwanej linii przesyłowej jeszcze nie naprawiono, choć inżynier monitował
kilkakrotnie. Wojsko obiecało, że zrobi wszystko, co w ich mocy, ale uszkodzenia
są poważne i trzeba zrozumieć.
100
— Zrozumieć, to ja mogę, ale po ciemku nie sposób pracować! — denerwował się
Kalicki, wysoki siwiejący brunet o groźnie zrośniętych brwiach.
— Lepiej sprawdź, co z przeciekiem! Czy się powiększa? —• żachnął się inżynier
Steguła zrzucając z głowy ochronny kask.
— Majster mówi, że nie powiększa się. Tam jest bardzo trudny dostęp z góry.
— Trzeba z wody... znaczy się z rzeki ?— odezwał się z kąta jeden z
brygadzistów ściągnięty tu gazikiem.
Steguła zdjął mokry waciak.
— Za wysoki poziom.
—? Opadnie — stwierdził filozoficznie brygadzista. Inżynier odwrócił się
błyskawicznie.
— Człowieku, przecież tu każda minuta decyduje. Kalicki nie mówiąc ani słowa
zarzucił nieprzemakalną
kurtkę, która dziś przemokła na wylot, i trzasnął drzwiami baraku.
—? To co robimy? — spytał Jóźwiak, stary dozorca rezydujący w baraku nawet zimą.
— Rozpalcie ogień w piecyku. Trzeba wysuszyć odzież — mruknął z kąta Waligórski.
— Co ten chłopak tu robi? Skąd się wziął?
Inżynier Steguła spojrzał w kierunku przewróconej skrzynki, na której przycupnął
Jasiek. Właśnie przed chwilą ocknął się z uczuciem zimna. Pytanie inżyniera Wa-
ligórskiego zaskoczyło go kompletnie.
— Kto? Ja?
— Ty. Dlaczego tu siedzisz?
— No... — chłopiec więcej nie mógł powiedzieć, bo mu zęby szczękały z zimna.
Rozpalony w żelaznym piecyku ogień bardziej dymił, niż grzał, a to, co Jasiek
miał na sobie, było do nitki przemoczone.
— Daj spokój — warknął Steguła. — Przecież to on pierwszy zauważył przeciek.
Nie wiem tylko... jak się nazywasz?
101
— Jasiek. Znaczy... Jasiek Kowalski.
— Skąd jesteś
— Jak to: skąd? Stąd! Mój tato tu pracuje przy budowie... ale... — zająknął sję
_ nie rozwali się ona?
— Co? — nie zrozumiał Steguła.
— No... zapora...
Waligórski roześmiał się basem. Podobał mu się ten śmieszny chłopak przejęty tak
jak i oni wszyscy przyszłością wielkiej budowy.
— Nie zawali się. Ale trzeba uszczelnić. Jeśli... — nie skończył, bo drzwi
baraku stuknęły, a z zewnątrz wdarła się parująca wilgoć.
. — Wszyscy na dół! — wrzasnął Kalicki. — Do roboty! Ludzie już są, czekają na
dyspozycje, a wy tu...
— Nie wrzeszcz — mruknął Waligórski, ciężko wstając ze stołka. — I tak wszyscy
na raz nie możemy wydawać poleceń. Steguła jest od tego.
— Już idę! — inżynier w biegu zakładał kask. Szczęknęła żelazna sztaba u drzwi.
Kroki plaskały w błocie. Potem wszystko ucichło.
Jasiek kiwnął się na skrzynce. Głowa poleciała mu raz do przodu, raz do tyłu. Z
trudem rozwarł klejące się powieki, bo Jóźwiak coś mówił do niego o ogniu. Potem
stary też wyszedł. Na ścianie baraku tańczyły fantastyczne cienie. W piecyku żar
trzaskał iskrami, a drobiny popiołu z fuknięciem padały na żelazną osłonę. Tyle
zobaczył. Potem oczy zamknęły mu się, głOWa opadła na ramię i chłopiec zasnął.
Przez całą noc ludzie na zaporze walczyli ze skutkami przyboru. W ciemnościach
rozświetlanych jedynie pochodniami, bo światła wciąż nie było, wrzała ciężka
praca. Bezużyteczne były maszyny, cały specjalistyczny sprzęt. W tych warunkach,
w siąpiącym deszczu, błocie i tuż nad groźnie rozlaną wodą mógł pracować tylko
człowiek.
I pracował.
102
Kiedy czerń nocy zmieniła barwę, kiedy ciężka cisza wisząca nad wzgórzami powoli
się rozpłynęła, a szarość oblekła niebo od wschodu cienką zasłoną z mgły, ludzie
chwiejnym krokiem zeszli z budowy. Milczące postacie cicho rozpływały się w
lipcowej nocy. Migotały ogienM papierosów. Nikt nic nie mówił. Milczenie
podkreślało to straszne zmęczenie, które może zwalić z nóg najwytrwal-szego.
Inżynierowie skinieniem dłoni pożegnali ostatniego z robotników nocnej,
niezwyczajnej zmiany. Wygrali właśnie walkę z czasem. Teraz mieli parę godzin na
odpoczynek. Skrzypnęły drzwi do baraku. Z wygasłego piecyka wiało chłodem i
pustką. W kącie, na drewnianej skrzynce spał skulony chłopak. Jego bose, czarne
jak święta ziemia nogi wystawały spod brezentowej kurtki, którą się przykrył.
Inżynier Steguła przetarł czerwone ze zmęczenia i piekące oczy. Pod powiekami
wciąż miał jeszcze migoczące płomienie palników acetylenowych. Na widok śpiącego
przystanął.
— Jeszcze tu jest?
— A jest! — syknął Waligórski ze złością. — Nie przypilnował ognia, smarkacz!
— Cicho — Kalicki z trudem ściągał z nóg przemoczone gumiaki — do kogo masz
pretensje? Do dziecka? Zaraz rozpalę. — I boso, trzymając w dłoniach zabłocone
skarpety, ruszył ku żelaznej „kozie" ustawionej na wprost wejścia. Za chwilę
rozległ się trzask łamanych drewienek i wątły, żółty ogienek osmalił płytę.
Waligórski siadł ciężko na zydlu. W głowie szumiało mu jak w ulu.
— Ludzie, ale noc! — stęknął. — Zbudźcie mnie, jak przyjdzie druga... tfu!
Pierwsza zmiana!
— Dobrze — Steguła przecierał twarz chustką umoczoną w kuble z wodą. Wstrząsnął
nim dreszcz. Niezdarnie sięgnął ręką po pudełko zapałek, które wyleciało mu z
dłoni i pacnęło na deski podłogi tuż obok Jaśkowej głowy.
?
Chłopak drgnął i zerwał się na równe nogi tocząc wokół nieprzytomnym spojrzeniem.
— Co? Gdzie ja... co?
Kalicki roześmiał się cicho. Dokładał drewienka do otwartego piecyka. Jego
zapadnięte, nieogolone policzki płonęły czerwienią odbitego ognia.
— Zbudziłeś się? Pora. Czas wracać do domu. Czy nikt cię nie szukał przez całą
noc?
— To już rano? — zdumiał się chłopiec. Wlepił otumaniony wzrok w szparę drzwi,
przez którą wpadała chłod-dna jasność dnia. — Spałem?
— Jak zabity — westchnął zazdrośnie Steguła. — A myśmy tam... ech! — machnął
niecierpliwie dłonią. — Pić mi się chce! Tu gdzieś była herbata...
Jasiek przeciągnął językiem po wyschniętych wargach. Też mu się chciało pić.
Spojrzał na swoje nogi i parsknął śmiechem. Kalicki poszedł za jego wzrokiem.
— To są chyba najbrudniejsze nogi, jakie widziałem w życiu — i zerknąwszy na
swoje bose palce, dorzucił — oprócz moich, oczywiście.
Wszyscy gruchnęli śmiechem.
Dzień już wstawał ciężki i mglisty. Po wczorajszej nawałnicy powietrze było
ciepłe, ale wilgotne. Jak okiem sięgnąć widać było zniszczenia spowodowane
przyborem rzeki. Zadowolone ptactwo trzepotało się tuż nad lustrem spokojnej
wody. Czerwonawa tarcza słońca podnosiła się za miękko układającą się linią
wzgórz, opary zaś snuły się nisko tuż nad rozczłapanym błotem drogi.
Jasiek stał na skarpie. Całe podniecenie, bunt uleciały razem z burzą. Wzrok
jego zahaczył o dachy wsi. Kiedy cienka smużka dymu zaczęła się wić ku niebu,
przestał być sam.
— No, i co> chłopcze? — usłyszał za plecami zmęczony głos inżyniera Steguły; —
Kontrolujesz naszą noeną pracę?
104
— Nie — Jasiek uśmiechnął się —? patrzę na wodę. Wiem już, jak będzie wyglądał
przyszły zalew Soliński. Łódki, kajaki, ośrodki sportowe...
Inżynier pokiwał głową. Wyjął z kieszeni wymiętą paczkę papierosów, wytrząsnął
pokruszony tytoń i mocno zaciągnął się sportem. Miał szarą, pobrużdżoną z
niewyspania twatrz i młode oczy.
— Optymista z ciebie — mruknął wydmuchując z lubością dym. — Mam nadzieję, że
tu spotkamy się na kajakach. Czy wiesz, że wczoraj obchodziliśmy tysiąclecie
państwa?
— Jasne. Przez tę burzę straciłem pancernych!
— Jakich pancernych?
— Nie oglądał pan telewizji? — Jasiek nagle zawiesił głos. Przypomniał sobie to
wszystko, co nastąpiło później.
— Oglądałem, ale nie do końca. Zaczęło się to całe piekło... tak... piękna była
defilada... — urwał i spod oka przyjrzał się chłopcu. — Nie zamierzasz pójść do
domu? Jakieś problemy?
Jasiek spojrzał na niego i westchnął. —? Skąd pan wie? Steguła roześmiał się.
— Przecież nikt nie nocuje w baraku na skrzynce, jeśli nie musi! Każdy z nas
wolałby tej nocy własne łóżko i ciepłą pierzynę, no nie?
Jasiek przestępował z nogi na nogę. „Jak wytłumaczyć obcemu człowiekowi to
wszystko, co zdarzyło się od wczorajszego dnia? Jak opowiedzieć tę całą mękę,
którą przeżył?"
— Wie pan... — wystękał. — Wczoraj stchórzyłem...
— Ty? — zdumiał się inżynier.
— Ja.
W porannym słońcu, które jak żółty krąg wyłaziło niechętnie z oparów,
opowiedział Jasiek wszystko, co się zdarzyło. Inżynier milczał. Nie przerywał.
Cisza była taka, że słyszało się szelest podnoszących się traw,
105
— Taak — mruknął wreszcie Steguła, gdy Jasiek zakończył opowieść. — Tak. To
wiele wyjaśnia. W domu wiedzą, gdzie jesteś?
— Matka wie.
— W porządku. Jestem pewien, że ojciec cię tu odszuka. Powinien przyjść, praca
czeka. A co do całej sprawy... — zawahał się na moment — to powiem ci jedno:
człowiek ma prawo wrosnąć w ziemię ze strachu. To ludzka rzecz. I mnie też się
to raz w życiu przydarzyło...
— Nie poleciał pan ratować ludzi?
— To było w czasie wojny. Miałem wtedy dwadzieścia lat i pierwszy raz karabin w
garści. A przede mną wróg, na pierwszej linii frontu. Szliśmy do ataku. Niemcy
siedzieli dobrze osłonięci. Ich karabiny maszynowe pluły pociskami, których nam
brakowało. Trzeba ich było wziąć szturmem, przez zaskoczenie. Dowódca poderwał
oddział, chłopcy szli jak burza. Mijali mnie... a ja... — inżynier urwał nagle
zamyślony.
Jasiek podniósł na niego oczy pełne spokoju.
— Pan stchórzył, tak?
— Czułem, że nie mogę ruszyć ani ręką, ani nogą. Karabin ważył chyba ze sto
kilo, w głowie huczały nie tylko działa, ale i myśl, że zaraz zginę. To było
przerażające. Do dziś pamiętam cienie migające ze wszystkich stron. To byli ci,
którzy biegli, którym strach nie sparaliżował mięśni i umysłu. Nigdy w życiu nie
zapomnę tego zmierzchu, drzew, wybuchających pocisków i ciemnych sylwetek ludzi.
Nigdy...
— I... co było potem?
Inżynier odrzucił papierosa. Obcasem zdeptał niedopałek.
— Usłyszałem krzyki, ktoś pchnął mnie kolbą karabinu, ktoś wrzeszczał, że sąd
polowy... wiele nie pamiętam. Wiem tylko, że nagle ożyłem. Ruszyłem bez chwili
wahania w największą lukę, biegłem przeskakując leżące ciała
106
zabitych. Do dziś nie rozumiem, dlaczego nie zginąłem. Widać, nie była to
jeszcze moja pora... a może los szykował mi inne niespodzianki?
— Wykurzyliście Niemców?
__A jakże. Mieli ogromne straty w ludziach i sprzęcie. Ale my także.
— I nigdy już się pan więcej nie bał? Steguła uśmiechnął się łagodnie.
— Zawsze się bałem. Każdy żołnierz się boi. Ale już nigdy strach nie
sparaliżował moich poczynań. Byłem wolny. Rozumiesz?
— Chyba tak. Ja... — nie dokończył. Od strony zabudowań szedł ku nim Walery
Kowalski. Rozglądał się dookoła, bacznie przepatrując okolicę. Zatrzymał się,
gdy wzrok natrafił na siedzącego na kamieniu chłopca.
Inżynier też go dostrzegł.
— Ojciec?
— Tak.
— Powiedzieć mu, że to ty pierwszy odkryłeś przeciek
na zaporze?
Jasiek przecząco pokręcił głową.
— Nie. Nie trzeba opowiadać o swoich... o tym, że się ooś... lub kogoś
uratowało. Rozumie pan?
Steguła skinął głową.
Jasiek podniósł się, wyprostował. Chude, brudne nogi sprawiały, że wyglądał jak
nastroszona czapla. Szedł w kierunku ojca, a oczy miał tak jasne, tak jasne, jak
błyski na rozlanej wodzie.
SPOTKANIE
?
(luty 1979 roku)
Dnieje. Po szybie okiennej pełza mglista jasność. Koła pociągu stukają miarowo.
Jasiek przez dłuższą chwilę leży pod ciepłym kocem, nie mogąc sobie w żaden
sposób uzmysłowić, gdzie się znajduje. Ten dziwny stukot i to trzęsienie, które
sprawia, że ciało zupełnie bez jego woli wykonuje jakieś nieskoordynowane,
kolebiące ruchy. Raptem słychać cichy gwizd.
— Pociąg — mruczy chłopiec odganiając resztki snu — jedziemy do babci. Wczoraj
tato zapakował-nas do wagonu sypialnego. Tu nawet jest całkiem fajnie! A gdzie
mama?
Jasiek zerka na łóżko poniżej własnego. Mama leży na wznak. Oczy ma zamknięte.
„Tato tak się bał puścić nas samych w drogę. Ale nie miał racji. Mama dobrze się
czuje, i to nowe dziecko, które ma urodzić, na pewno przyjdzie na świat u babci".
Chłopiec przymknął oczy i poddał się łagodnemu kołysaniu. Było mu ciepło i
dobrze. Za oknami pociągu przesuwał się cichy, biały świat. Śnieg jest zwiewny,
a pada już bez przerwy trzeci dzień. W telewizji podawano, że to zima stulecia.
Mróz ścisnął w same święta i trzymał. Teraz jest koniec lutego i nie zanosi się
na zmianę. Rzeki zamarzły na grubość jednego metra, a miejscami i głębiej.
Skawalone grudy śniegu tarasowały ulice i szosy, a ślizgawica zbierała swoje
prywatne żniwo. Elektrociepłownie dyszały resztkami węgla, ludzie ciężko
harowali dniami i nocami, by tylko utrzymać wielkie piece w temperaturze, która
dawała szanse na przetrwanie. Marzli mieszkańcy miast, wsi, marzły zwierzęta
domowe, a jeszcze bardziej leśne. A zima nie dawała oddechu. Od komunikatów
stale powtarzanych w nadio i telewizji aż skóra cierpła: minus trzydzieści pięć
w Suwałkach, minus dwadzieścia w stolicy. Minus i minus. Bez wytchnienia. A
teraz jeszcze ten śnieg. Duże puchate płatki osiadały centymetr po centymetrze.
Na wszystkim: drogach, szosach, drzewach, których gałę-
111
zie uginały się i łamały z suchym trzaskiem. Drogi główne, o których radiowe
komunikaty mówiły najwięcej, bo były odśnieżane w pierwszej kolejności, jakoś
jeszcze egzystowały, ale te boczne... lepiej nie mówić. Chłopi z saniami jakoś
dawali sobie radę, ale tylko do połowy lutego. Później nawet ciężkie perszerony
nie mogły przejechać. Świat topił się w białości.
Jasiek nieco odsunął żółtą zasłonkę. Za szybą rozlewała się bezkresna biel.
Elektrowóz ciągnął rząd wagonów w nieznane, po równinie, na której nie było na
czym zawiesić oka. Chłopiec schował się pod koc. Nawet tu, przez szczelnie
zamknięte okno, do dobrze nagrzanego przedziału, wdzierał się szczelinami ziąb.
Pociąg znów zagwizdał i zaczął zwalniać. „Stacja" — pomyślał Jasiek i przywarł
nosem do szyby. Odchuchał większy otwór i wyjrzał. Pusto. Żadnych peronów,
zwrotnic, sygnałów. Tylko pole, po którym chodzą czarne ptaki podobne do wron.
Matka poruszyła się nieznacznie. Otworzyła oczy.
— Mamo — szepnął Jasiek z górnego łóżka. Bał się obudzić panią, która spała na
najwyższej, trzeciej kondygnacji sypialnego przedziału.
— Co, synku?
— Stoimy w polu.
— To nic, Jasiu. Spij, zaraz pojedziemy dalej.
Nad głową chłopca rozległ się jakiś szurgot, więc umilkł i leżał dalej wpatrzony
w metalową konstrukcję piętrowych łóżek.
Z korytarza dochodziły ściszone głosy. Chłopiec poczuł głód. Zamarzyła mu się
szklanka gorącego kakao i świeża bułka z masłem.
— Mama...
— Co?
— Głodny jestem.
Z góry patrzył, jak matka przetrząsa wielką kraciastą torbę stojącą obok na
podłodze. Zaszeleścił papier i w po-
112
wietrzu rozszedł się nikły zapach czosnkowanej kiełbasy. Jasiek poczuł, jak mu
ślinka napływa do ust.
— Herbaty się napijesz? -
— Mhm — mruknął zatopiwszy zęby w smakowitej kanapce.
— Nie wiem, czy będzie dosyć ciepła. Stoi w termosie od wczoraj.
Jaśkowi było to obojętne. Wypicie czegokolwiek, nawet letniej herbaty, w tym
dusznym przedziale dawało natychmiast uczucie świeżości. Ostrożnie niósł do nst
plastikowy kubek.
— Jeszcze?
— Proszę.
Na najwyższym łóżku znów zaszeleściło i kobiecy głos powiedział:
— Ja już nie śpię. Nie musi pani mówić szeptem. Gdzie jesteśmy?
— W polu — pośpiesznie odpowiedział Jasiek. Odsunął już całkiem zasłonkę i
gapił się przez wychuchany otwór, który zaraz pokrywał się mgłą.
— Ojej! — przestraszyła się nieznajoma. — Żebyśmy tylko nie utknęli. Mąż nie
chciał mnie puścić w tę podróż, bo komunikaty meteorologiczne były niedobre.
Uparłam się i...
W tej samej chwili elektrowóz gwizdnął, wagony drgnęły i pociąg począł nabierać
szybkości.
— Jedziemy! — ucieszyła się mama. — A już się przestraszyłam.
Jasiek skończył chleb, wypił herbatę i zaczął się ubierać. Było mu ciasno i
niewygodnie. Środkowe łóżko zajmuje na pewno najmniej przestrzeni w tej i tak
wąskiej klatce.
— Wstajesz? — spytała mama.
— Tak. Już mi się tu nudzi.
— To idź się umyć. Trafisz sam?
113
Jasiek milczał. Wstydził się nieznajomej. Nie wyobrażał sobie samotnej wędrówki
długim korytarzem wagonu. Nie wiedział, gdzie jest to „mycie" ani jak je znaleźć.
Na wszelki wypadek milczał. Zsunął się zręcznie na podłogę i kucnął obok
maminego łóżka. Wreszcie wymruczał:
— Chodź ze mną.
Mama ze zrozumieniem pokiwała głową.
— Zaraz. Mnie nie tak łatwo się ubrać jak tobie. Ruszała się dość ociężale, co
było w jej stanie zupełnie
zrozumiałe, ale Jasiek trochę się tego wstydził. Miał już dwanaście lat, o
sprawach przychodzenia dzieci na świat wiedział sporo, ale zawsze... jakoś mu
było głupio, gdy mijający ich ludzie z uwagą przyglądali się matce.
Wyszli z przedziału. Na końcu korytarza stało już w kolejce parę osób. Jakiś pan
obrzucił spojrzeniem matkę i zaproponował uprzejmie, że ją przepuści.
— Nie powinna pani stać.
Mama uśmiechnęła się promiennie, skinęła głową w podziękowaniu i zerknęła na
Jaśka. Stał z bdku z twarzą nieruchomą, doskonale obojętny. Tylko rumieniec
mówił o tym, co przeżywa.
Kiedy wrócili do przedziału współpasażerka też już była ubrana. Uśmiechnęła się
do chłopca, czesząc długie jedwabiste, bardzo jasne włosy. Miała na sobie czarne
spodnie i błękitny pulower ze złotymi guziczkami.
Pomału robili porządek w przedziale. Pociąg sunął dość * wolno, przystając co
jakiś czas.
— Strasznie sypie — zmartwiła się blondynka.
— Właśnie. Może pani zje kanapkę? — mama odwija-ła z papieru apetyczne kromki.
— Dziękuję. Pójdę do konduktora po kawę.
Ledwie wyszła, pociąg zaczął gwałtownie hamować. Kiedy się zatrzymał, za oknem
widać było białą płaszczyznę pola i daleki, niewyraźny las na horyzoncie. Z
korytarza dobiegały głośne rozmowy. Jasiek otworzył drzwi
114
przedziału i wytknął głowę. Spojrzał na ludzi tłoczących gię przy oknach.
— Mamo, tam się coś dzieje!
Wkręcił się pod ramieniem starszego pana, wysunął bardziej głowę i przywarł
nosem do szyby. Pociąg stał w miejscu, gdzie równolegle do szyn wąziutką nitką
biegła szosa. Na niej tkwił kilometrowy chyba sznur samochodów.
— Utknęli w śniegu? — przestraszył się starszy pan.
— Jasne. Widać ludzi z łopatami!
— Nie odkopią! — mruknął brunet z fajką w zębach.
— Ale, też pan... byle co gada! — rozzłościła się gruba pani w czerwonym
swetrze. — Pług przyjdzie, to ich odkopią!
— Widzi pani... to, co stoi z przodu, jest właśnie pługiem! On też ugrzązł! — z
jakąś dziwną satysfakcją odparł brunet wypuszczając z fajki kłąb niebieskawego
dymu.
— Co pan mówi? Pług?
Jasiek przyglądał się szeroko otwartymi oczyma. Z tej odległości samochody i
ludzie wyglądali jak zabawki.
— Co z nimi będzie? — martwiła się starsza pani z kocz-kiem siwych włosów na
czubku głowy. — Strasznie zmarzną na mrozie!
— A pewnie! — odezwał się pan z fajką. — Jest poniżej dwudziestu stopni!
— Dobrze, że my mamy ciepło — odezwała się pani w czerwonym swetrze.
— Nie wiem tylko, na jak długo tego ciepła wystarczy — wymruczał starszy pan,
patrząc na nią niechętnym okiem. — Jeśli tu postoimy parę godzin...
— I po co to ludzi straszyć! — zdenerwowała się kobieta w jaskrawym swetrze.
Ostentacyjnie weszła do swego przedziału, z furią zatrzaskując drzwi.
Jasiek spojrzał na matkę. W jej oczach nie dostrzegł pociechy.
115
Pociąg stał, konduktor gdzieś zniknął, w każdym razie nie było go w służbowym
przedziale, o czym doniosła ładna blondynka z najwyższego łóżka. Wróciła bez
kawy i teraz popijała resztkę herbaty z maiminego termosu.
— W pani stanie, to było dość ryzykowne — odezwała się patrząc na mamę
zatroskanym wzrokiem.
— Mam nadzieję, że już niedługo ruszymy — mruknęła matka i westchnęła cichutko.
Sama wiedziała, że to było ryzyko. Wydawało jej się tylko, że skoro jedzie
ciepłym pociągiem, w wygodnym wagonie sypialnym, nic złego nie powinno jej
spotkać.
Obie panie siedziały na dolnym łóżku i smętnie wpatrywały się w równinny
krajobraz za oknem.
Jasiek wyszedł na korytarz i stał tam zapatrzony w długi korek samochodowy,
widoczny jak na dłoni. Ludzie z szosy zauważyli stojący pociąg i dawali rękami
jakieś znaki, których nikt z pasażerów nie umiał rozszyfrować.
— Chyba pokazują, że tam dalej nie ma przejazdu — pan z wygasłą już fajką
zmarszczył brwi.
— Dla kogo nie ma? — zainteresowała się grubaska w czerwonym swetrze, ponownie
wychylając się z przedziału.
— A bo ja wiem? — zastanowił się brunet. — Może dla nas?
Wrócił konduktor ż wyraźnie zatroskaną twarzą. Stał na stopniu wagonu uważnie
strzepując śnieg z butów.
— Klops —'powiedział do podróżnych, którzy otoczyli go w ciasnym korytarzyku. —
Chyba nie przejedziemy... mówią, że... trakcja elektryczna zerwana.
Ktoś zaklął głośno. Inni stali bez ruchu i bez słowa. Spoglądali przez okno z
wyrazem zdumienia na twarzach, z których ledwie co zdmuchnęli resztki snu.
— I co będzie? — ocknęła się tęga pani. Policzki jej purpurowiały, nabierając
tego samego odcienia co sweter.
— Niestety, nie wiem.
116
Konduktor przepychał się do swojego przedziału. Ludzie rozstępowaili się
niechętnie, zagapieni na siebie nawzajem, na jego służbową czapkę i śnieg, który
za oknami gęstniał z każdą chwilą.
Stali tak w szczerym polu ze trzy godziny. Temperatura w przedziałach z wolna
opadała. Ludzie wyciągali, co tam kto miał: futra, kożuchy, nawet koce z łóżek.
Sytuacja w wagonie sypialnym przedstawiała się i tak nieco lepiej niż w
pozostałych przedziałach, gdzie pasażerów było dwa razy więcej i nie mieli do
dyspozycji ciepłych koców.
Za oknami śnieżyca nie pozwalała niczego dojrzeć na odległość wyciągniętej ręki.
Dawno już zniknęła z oczu szosa i rząd samochodów walczących z zimnem, zaspami i
gołoledzią.
— Co będzie z nami? —martwiła się młoda blondynka spoglądając spod oka na mamę,
która siedziała bez ruchu, spokojna i opanowana.
— Konduktor mówił, że popchnie nas parowóz. Podobno już zawiadomili, kogo
trzeba.
Jasiek nie wytrzymywał siedzenia w przedziale. Wolał stać na korytarzu, gdzie
było więcej ludzi i ciągle coś się działo.
Teraz też przyglądał się spod futrzanej czapy opadającej mu prawie na nos, jak
miła starsza pani z sąsiedniego przedziału rozlewa do podsuwanych szklanek
gorącą herbatę. Chłopiec zamrugał rzęsami i oblizał wargi. Sam by się napił, ale
maminy termos był pusty. Pani z siwym kokiem zatrzymała się koło niego.
— A ty? Nie chcesz herbaty?
Jasiek znów nerwowo zamrugał i szybko powiedział:
— Ja nie... ale mama... ona... — zdanie „spodziewa sie dziecka" nie przeszło mu
jednak przez gardło.
Starsza pani spojrzała na niego z sympatią.
— Gdzie jest mama?
117
Jasiek wskazał przedział. Za chwilę matka wraz ze swoją przygodną towarzyszką
grzały dłonie o parujący kubek ze zbawczym płynem.
— Skąd zdobyła pani gorącą herbatę?
— Na szczęście w przedziale konduktora nie brakuje ani wody, ani możliwości jej
zagotowania. Dolać jeszcze?
— Proszę.
Jasiek znów tkwił z nosem przy szybie, za którą świat pomału ciemniał. A padało
bez przerwy.
Po następnych kilku godzinach napełniających ludzi zwątpieniem, strachem i
przenikliwym zimnem, <coś się zaczęło dziać z tyłu na torze, za ostatnim wagonem
unieruchomionego pociągu.
— Parowóz! Ludzie! Parowóz nas będzie pchał! — zawołała jedna z pasażerek,
kiedy wiadomość podawana z ust do ust przez wszystkie wagony dotarła i do nich.
W ludzi wstąpiła otucha. Zaczęto rozwijać się z koców, biegać po korytarzach,
molestować Bogu ducha winnego konduktora, który i tak robił co mógł, by uspokoić
swoich podopiecznych.
. Istotnie. Lekkie drgania przebiegające przez podwozia wagonów wskazywały, że
istotnie coś się dzieje. Niedługo to trwało.
— Nic z tego — brunet z fajką, wróciwszy ze zwiadu, ośnieżony jak bałwan, był
zwiastunem najgorszych wieści.
— Dlaczego?
— Nie da rady! Jeden parowóz nie popchnie całego składu. Pociąg jest za długi,
no i...
— Co jeszcze ma pan w zanadrzu? — spytał siwy mężczyzna w wojskowym płaszczu. —
Jakie rewelacje? Słuchamy...
— A takie, że przed nami, parę kilometrów stąd jest zaspa na cztery metry!
W korytarzyku zapanowała głucha cisza. Każdy mógł sobie wyobrazić te cztery
metry. Każdy mógł, patrząc po-
118
nad dach pociągu, zobaczyć je, nie widząc. Nie było to wcale trudne, tylko
wymagało nieco wyobraźni.
— Skąd się wzięła... ta zaspa? — jęknęła siwa pani. Ta od herbaty.
— Z nieba, łaskawa pani. Z nieba. Pada tak, że własnych butów człowiek nie
zobaczy!
Znów cisza zaległa korytarz. Ludzie stali zbici w jeden kłąb złożony z koców,
kurtek, kożuchów, futrzanych czap i patrzyli bezmyślnie na parę buchającą z ust
przy każdym słowie.
— Powiedzcie, państwo, jak to jest — szemrał mężczyzna w kożuchu, z którego
szwów wyłaziły kępki białego baranka — koniec dwudziestego wieku, ludzie na
księżyc latają, co ja mówię na księżyc. ...w kosmos! I w tym kosmosie opuszczają
pojazd, przyczepieni do niego tylko wątłym przewodem...
— Wcale nie takim wątłym! — wtrącił brunet, otrzepawszy się z resztek śniegu.
— Wszystko jedno! Ja chcę tylko powiedzieć, że w wieku podboju kosmosu, 'kiedy
świat powszechnie korzysta ze zdobyczy technicznych... jeden opad śniegu
paraliżuje całkowicie ziemski padół.
— To wszystko przez te bomby atomowe! — stwierdziła pani w czerwonym swetrze i
żółtym kocu. — One zmieniły klimat!
—? Bzdura! — mruknął wojskowy, owijając się szczelniej płaszczem. — Nie ma
żadnych naukowych potwierdzeń...
— Chyba o nas nie zapomną w tej głuszy... — westchnęła siwa pani z kokiem.
W serca pasażerów pociągu pospiesznego po raz pierwszy tego dnia wkradło się
zwątpienie, strach przed niewiadomym, poczucie zagrożenia powodujące, że i tak
zdenerwowani, ludzie zaczęli się miotać bez ładu i sensu. Co chwila ktoś wypadał
z przedziału, biegł korytarzem do
119
wyjścia, stawał w otwartych drzwiach i patrzył na zaśnieżony świat, po czym
wracał bez słowa.
Dokuczliwe zimno dawało się solidnie we znaki. Elektrycznie ogrzewane wagony
przez awarię trakcji stawały się z godziny na godzinę coraz zimniejsze i nie
było na to żadnej rady. Już nie pomagały ciepłe okrycia. Na wewnętrznych szybach
mróz malował z uporem pierzaste liście paproci, a oddech ludzi tężał w powietrzu
w mleczną parę.
Jasiek siedział na dolnym łóżku przytulony do matki. Owinięci w koce, i co tylko
było do ubrania, trwali tak nieruchomo, zdając sobie doskonale sprawę <z
beznadziejności sytuacji.
Z korytarza dobiegały zirytowane głosy, drzwi przedziałów trzaskały.
— Pójdę zobaczyć — powiedział chłopiec, uwalniając się z grubej otulmy.
Nie usłyszał odpowiedzi. Spojrzał przelotnie na matkę i serce podskoczyło mu do
gardła.
— Mamo... co ty... mamo!
Przez twarz matki przebiegały skurcze bólu. Oddychała szybko, a jej czoło, mimo
przenikliwego ziąbu, było zroszone potem.
— Boję się, synku, że...
Jasiek jednym skokiem dopadł drzwi. Wyleciał na ko--rytarz i rozejrzał się na
wszystlde strony. Serce biło mu tak, że omal nie wyskoczyło z piersi. W ustach
czuł suchość, a na karku zimny pot. Dostrzegł współtowarzyszkę z przedziału,
która rozmawiała o czymś z konduktorem. Puścił się pędem i już szarpał ją za
rękaw. ?
— Proszę pani! Mama! Ona już... Jasna twarz pochyliła się nad chłopcem.
— Co mówisz? Boże... zostań tu, ja do niej pójdę! Stój tu i nigdzie nie odchodź!
Jasiek przełknął ślinę. A gdzież by on miał odejść! Przypomniał sobie wszystkie
przestrogi ojca i to, co mó-
??
wił, kiedy byli sami w kuchni: „Pilnuj matki, synu. Jesteś już dostatecznie duży.
I wszystko rozumiesz..." Tak, rzeczywiście. Rozumiał wiele, ale tutaj? Takich
warunków nikt nie przewidział. „A jeśli mamie coś się złego stanie?" — straszna
myśl przeleciała mu przez udręczony mózg. x
Wkrótce było już wiadome, że trzeba sprowadzić pomoc. Ludzie z wagonu debatowali,
sprzeczali się, ale nikt nie widział wyjścia z sytuacji.
— Może tu jest jakaś wieś w pobliżu? — zastanawiał się pan z fajką.
— Trzeba by tam dojść i wrócić z jakimiś saniami! — dorzuciła siwa pani, po raz
chyba dziesiąty gotująca dla wszystkich herbatę w metalowym czajniku.
Konduktor był wyraźnie speszony.
— Ja nie znam okolic. Ale nie wierzę, żeby jakieś sanie tu dojechały.
— To co robić?
— I po co się ruszała z domu, w takim stanie! — mruczała gruba w czerwonym
swetrze.
— Pani jest bez serca — stwierdził mężczyzna w wojskowym płaszczu — kobieta, a
drugiej kobiety nie rozumie...
Jasiek wciśnięty w kąt służbowego przedziału chlipał, a łzy jak groch sypały się
po policzkach.
— Rany Boskie, przestań! — zirytował się konduktor. — Nie becz! Ile ty masz lat,
chłopie?
— Dwanaście — wymruczał wstydząc się tych głupich łez, które bez jego woli
spływały po policzkach i rozmazywały się pod palcami.
— Idziemy, zbieraj się! — wysapał konduktor owijając szyję szalikiem.
— Dokąd? — padło kilka głosów.
— Wzdłuż pociągu! Może jest gdzie jaki lekarz... albo pielęgniarka! Trzeba coś
robić!
Jasiek chciał zajrzeć do matki, ale blondynka nie pozwoliła.
121
— Teraz nie.
— Idę z panem konduktorem szukać lekarza...
— Bardzo dobrze.
Przez szparę w drzwiach chłopiec dojrzał głowę matki na poduszce i jej
zaciśnięte usta.
Skok ze stopni wagonu w biały puch nie był przyjemny. Kiedy się już wygrzebali,
ostre powietrze zatkało im oddech. Wiatr wzmógł się, co przy solidnym mrozie i
wciąż padającym śniegu stwarzało klimat wprost ark-tyczny. Miliony lodowych
igiełek wciskało się pod czapkę, szalik, w rękawy kożucha, w szparki zmrużonych
oczu. Łzy wyciskane wichrem zamarzały na policzkach. Zrobili zaledwie kilka
kroków walcząc z wiatrem i własnym oddechem, gdy nagle z tyłu pociągu rozległy
się jakieś odgłosy i dziwne metaliczne szczękanie.
— Wojsko! — ucieszył się konduktor.-----Zaraz znajdziemy ich dowódcę. Wezwą
pomoc!
Żołnierze przyjechali parowozem popychanym dodatkowo przez dwa podobne.
Uzbrojeni w łopaty, bosaki do rozbijania lodu i cały potrzebny sprzęt,
dysponowali też radiostacją. W eter poleciało wołanie o ratunek. Od żołnierzy
też dowiedzieli się pasażerowie, że dalsza jazda jest chwilowo zupełnie
wykluczona. Odwalony miejscami śnieg za przyczyną wichury rósł w nowe zaspy.
Sprawa wymagała ewakuacji ludzi i ich bagażu. Żołnierze walczyli z żywiołem, ale
cały ich wysiłek szedł na marne w zetknięciu z sypkim i ulotnym śniegiem.
Jasiek stał przytupując, zapatrzony w szpaler żołnierzy, którzy jak maszyny
machali łopatami. Nie wiedział, oo robić. Konduktor zniknął gdzieś w śnieżnej
mgle, widać poszedł przygotować pasażerów do ewakuacji. „Powinienem wrócić do
mamy, ale tam mnie nie wpuszczą. A jeśli znów się rozbeczę jak głupi szczeniak?
I tak już się ze mnie śmiali!"
Nagle z śnieżnej kaszy, z lodowatej mgły, jak duch wynurzyła się jakaś postać w
grubym waciaku, uszatce
122
na futrze i w butach z wojłoku, jakie widywało się jedynie na filmach z czasów
wojny. Osobnik parł naprzód sapiąc jak miech.
Jasiek zaszczekał zębami. Dla rozgrzewki zrobił parę przysiadów.
— Co ty tu robisz, mały? — zahuczało mu nagle tuż nad głową.
Chłopiec spojrzał w górę, zobaczył oczy w oprawie siwych skudlonych brwi.
Otworzył usta, by coś powiedzieć, i nie mógł. Stał i trząsł się na wietrze, aż
żałość brała patrzeć. Człowiek w kufajce ogarnął go ramieniem i podszedł do
schodków wagonu.
— Jechałeś sypialnym?
Jasiek skinął głową. Z siniejących warg nie wydostało się ani jedno słowo. Stary
wziął go pod pachę jak worek i wstawił do przedziału. Sam wdrapał się nie bez
trudu, bo wojłokowe buty ślizgały się po zmrożonym metalu.
Dopiero chwilę później mógł Jasiek opowiedzieć o sobie, matce leżącej pod opieką
obcych kobiet w zamkniętym przedziale, o wędrówce w poszukiwaniu lekarza,
którego nie było, i komendancie, który przekazał krótkofalówką prośbę o pomoc.
— Taaaka sprawa — mężczyzna klepnął go po ramieniu. Nie był tak stary, jak się
to tam, na dworze wydawało. Gdy stopniał szron na brwiach i wąsach okazało się,
że wcale nie są siwe. — Damy sobie radę!
Szybko wspólnie z konduktorem zarządził ewakuację. Ludzie, szczególnie ci
obarczeni nadmierną ilością bagażu, sarkali. Nowo przybyły nie reagował.
— Wziąć tylko to, co najniezbędniejsze! I co kto sam udźwignie. Trzeba będzie
iść spory kawał drogi pieszo. A zaspy takie, że i koń nie podjedzie. Jak się
nazywasz? — zwrócił się do Jaśka.
— Jasiek Kowalski.
Mężczyzna zatrzymał się w pół kroku,
— Kowalski mówisz? Jasiek?
123
Chłopiec skinął głową. Mężczyzna milczał, widać czymś poruszony. Tylko spod
ciepłej czapki uszanki, na której płatki śniegu topniały w drobne krople,
patrzyły uważne, zmęczone oczy.
— Ja też się nazywam Kowalski. Na imię mi Wiktor.
Jasiek uśmiechnął się zdrewniałymi ustami. Ciepło powoli wypełniało mu ciało i
serce. Czuł, że nieznajomy w kufajce nie zostawi ich tu na pastwę losu. Ani jego,
ani matki. I to wcale nie dlatego, że też nazywa się Kowalski. W końcu ludzi o
tym nazwisku jest w Polsce bardzo wielu, ale takich uważnych, rozumiejących
wszystko oczu nie spotyka się codziennie.
Mężczyzna kazał sobie pokazać przedział, w którym leżała matka.
— Pan jest lekarzem? — spytała z nadzieją w głosie miła blondynka uchylając
drzwi.
— Nie — zahuczał przybyły. — Jestem kolejarzem. Przeprowadzam ewakuację ludzi z
pociągu. Zabieramy wszystkich do wsi. Nazywa się Grębowice. Proszę być spokojną
o syna. Zajmę się nim. Na razie trochę mi pomoże...
Czas już był najwyższy. Wojsko odkopało wąski tunel biegnący od nasypu polem, w
stronę dalekiej linii lasu. Tędy posuwał się wąż ludzki. Szli starcy, kobiety,
dzieci. Mężczyźni pomagali wyładowywać bagaż. Ten cięższy musiał zostać, choć
ludzie niechętnie rozstawali się ze swym dobytkiem nie wierząc, że go
kiedykolwiek odzyskają.
— Proszę się nie obawiać, wojsko przypilnuje! — wołał stary kolejarz, widząc,
jak dwie chudziutkie dziewczyny usiłują toczyć przed sobą ciężar przekraczający
ich siły. — Potem jakoś zorganizujemy dowóz do wsi!
Słowa jak groch odbijały się od niesfornego tłumu. Żołnierze usiłowali jakoś
pomagać, rozładować napiętą sytuację, ale nie na wiele się to zdawało.
— Ludzie, zabierajcie tylko to, co najpotrzebniejsze! — głos Wiktora
Kowalskiego ginął w świszczącej wichurze. —
124
fiynku — zwrócił się do Jaśka — nie oddalaj się nigdzie. Muszę cię mieć w
zasięgu wzroku.
Jasiek kiwnął głową. Gdy się ruszał, pomagał, było mu o wiele cieplej. Nagle
dostrzegł jakąś kobietę walczącą z podmuchami wiatru. Była mała, przygięta do
ziemi i poruszała się niepewnie. Na dodatek ciągnęła za sobą dużą, wyraźnie zbyt
ciężką na jej Siły walizę.
— Proszę pani! — Jasiek ocierał załzawione oczy. Przez gęste płatki śniegu nic
prawie nie widział. — Ja pomogę. Tutaj, proszę tutaj...
Kobieta, zdawała się niczego nie słyszeć. Przed nią, i za nią wił się ludzki wąż
posuwający się niechętnie i z trudem. Od czasu do czasu ktoś zaklął,
pośliznąwszy się na nierównościach, ktoś padał w zmarznięty śnieg, podnosił się
i znów padał.
Jasiek widział, jak kobieta, chcąc ominąć miejsce, w którym rosła góra
porzuconego bagażu, niebezpiecznie zachybotała w tył i w przód. Popchnięta przez
kogoś nieuważnego, nagle, bez jednego słowa potoczyła się bezwładnie po śliskim
nasypie i zsunęła ze skarpy.
Jasiek w jednej sekundzie skoczył za nią. Nie przewidział, że nasyp jest tak
wysoki. Sunął na siedzeniu w dół, jak na sankach. Ale nie była to beztroska
zabawa. Koziołkując przetoczył się przez garb, który zapewne był kiedyś krzakiem,
a dziś wypukłą nierównością. Zahamował z całej siły łokciami i obejrzał się.
Kątem oka poniżej dostrzegł nieruchomą sylwetkę. Prawie na czworakach, nie
zważając, iż świeży śnieg oblepia mu twarz, nogi i dłonie, dotarł do leżącej.
Jej ciało tkwiło nieruchomo zagrzebane do połowy w sypkiej, lodowatej kaszy.
Obok sturlała się waliza ze świńskiej skóry.
— Czy pani mnie słyszy? — Jasiek uniósł ostrożnie głowę kobiety.
Otworzyła przerażone oczy dzikiego ptaka.
— Nie mogę wstać — jęknęła.
125
jasieK cnciał ją podnieść, ale nogi zapadały się w śniegu po kolana. Zgrabiałymi
z zimna palcami — rękawiczki zgubił gdzieś w czasie szaleńczego koziołkowania —
usiłował wygrzebać ciało kobiety z niebezpiecznej pułapki. Na próżno.
— Ludzie, pomóżcie! — krzyknął, ale głos jego ugrzązł w szarej wacie mgły. —
Proszę, może pani obejmie mnie za szyję...
Kobieta była tak przestraszona, że nie reagowała. Obmacywała dłońmi głowę
mamrocząc coś niezrozumiale.
— Ja chcę do pociągu... gdzie moje rzeczy? — I rozpłakała się starczo, żałośnie.
Nagle ciszę powietrza przerwał dziwny terkot. Dźwięk szedł z góry i narastał z
każdą sekundą. Jasiek dostrzegł jakiś dziwny kształt nadlatujący od strony toru.
— Helikopter!
Kobieta gramoliła się niezdarnie. Z góry, z nasypu, kilkaset metrów na prawo
zbiegali żołnierze. Jasiek chciał zatrzymać któregoś z nich. Machał rękami,
wołał, ale nikt go nie słyszał. Nie mógł słyszeć. Maszyna zawieszona w powietrzu
nad pusstyna, białym polem terkotała, jak karabin maszynowy. Czyjś głos,
spotęgowany megafonem wołał:
— Wyrównać lądowisko!
Chłopiec nie mógł oderwać oczu od rozgrywającego się widowiska. Warkot narastał,
przechodził w grzmot. Piskliwie, z wizgiem obracały się śmigła maszyny. W
gęstniejących opadach kadłub helikoptera majaczył niczym groźny cień ptaka.
Żołnierze biegli w jego kierunku.
Jasiek odwrócił się. Kobieta siedziała nadal w śniegu. Jej oczy w siateczce
zmarszczek były trwożne.
— Co będzie, co będzie? — powtarzała żałośnie. Chłopiec ponownie zabrał się do
odkopywania śniegu.
Chciał uwolnić jej nogi, spodziewał się, że tak czy owak uda mu się doprowadzić
ją do lądowiska.
— Proszę spróbować wstać — prawie błagał ze łzami w oczach — helikopter to
ratunek... — nagłe przypomnie-
126
nie matki sprawiło, że rzucił się w górę. Czubkami butów wybijał stopnie w
lodowatej skorupie. Chciał jak najszybciej znaleźć się w przedziale wagonu
sypialnego. Nie myślał o pozostawionej kobiecie. Nie myślał o niczym. W połowie
drogi opamiętał się. Spojrzał w dół. Kobieta była tam, gdzie ją zostawił.
Tłumiąc łzy zawrócił. Kiedy przykucnął obok niej, usłyszał cichy głos:
— Ja pójdę... ja muszę... — wyciągniętymi dłońmi macała powietrze jak ślepiec.
Jasiek podał jej rękę. Chwyciła ją mocno. Nie spdflzie-wał się aż takiej siły w
tym drobnym ciele.
— Nie zostawisz mnie tu samej? Nie zostawisz?
— Nie.
Teraz wiedział, że musi natychmiast sprowadzić pomoc. Sam nie da sobie rady. Z
trudem kopał się w kierunku, skąd dochodziło wycie silnika. Zjechał na
podeszwach z niewidocznej górki, przeturlał się przez ośnieżone krzaki i
wylądował u stóp gromady żołnierzy uklepujących prowizoryczne lądowisko. Maszyna
ryczała w powietrzu, jej zielonkawy kadłub, niewyraźny poprzez zamieć, dygotał i
drżał, jakby się miał za chwilę rozlecieć w kawałki.
Ktoś głośno krzyczał, ale słów nie sposób było zrozumieć, ktoś wydawał polecenia
do ukrytego pod połą płaszcza nadajnika. Żołnierze zwijali się jak w ukropie nie
zważając na mróz ani na zawieruchę. Jeszcze chwila i ciężka ważka z wyciem
osiada na ziemi. Śnieg wiruje, wzdyma się, kłębi, zapiera oddech.
I nagle zapada cisza.
Może ta cisza nie była taka zupełna. Może rozbrzmiewały w niej ludzkie głosy,
ale umilkł straszliwy wizg i człowiek zaczął słyszeć.
Jasiek dopadł jakiegoś żołnierza. Chwycił go za rękaw.
— Tam jest stara kobieta... spadła z nasypu... trzeba... Już kilku biegnie we
wskazanym kierunku. Jasiek nie
wiadomo dlaczego kopie się za nimi. Musi na własne oczy
127
zobaczyć, jak ją unoszą, małą i kruchą, musi wiedzieć, że jest bezpieczna.
Dopiero teraz ociera łzy wyciśnięte wiatrem i mrozem. W gęstej śnieżycy czuje
się samotny i nieszczęśliwy.
Z nasypu głucho brzmi gwizd parowozu.
Powraca myśl o matce. Jasiek unosi Ngłowę i widzi wysoko, na nasypie czarne
cielsko pociągu. Jednym, skokiem dopada głębokich śladów czyichś stóp. Kilka
razy obsuwa się wraz z kawałami lodu, ale podnosi się z uporem, byle tylko
zdążyć na czas. Kiedy już dysząc ciężko i ocierając łzy wytknął głowę na
wysokość szyn, zobaczył, jak daleko, w połowie nasypu ludzie niosą na noszach
postać owiniętą w koc.
— Mamooo! — zawył i w nagłej panice rzucił się w stronę pociągu. Zderzył się z
ostatnimi maruderami, którzy ociągając się i uginając pod ciężarem waliz, szli
gęsiego. Jasiek poczuł, że mu serce stanęło w gardle, a oczy zalewa słony pot.
Biegł, a raczej ślizgał się wzdłuż wagonów wołając głosem pełnym rozpaczy: —
Mamo! Gdzie jest moja mama!
Nagle ktoś zastąpił mu drogę. Otoczyły go czyjeś silne ramiona.
— Zaczekaj! Nie leć tam!
Jasiek szarpnął się. Chciał ominąć stojącego, wydostać się na wolność. Wściekły
spojrzał w górę i dostrzegł znajome oczy pod krzaczastymi brwiami.
— Moja mama! Chcę do niej!
Kolejarz mocniej przygarnął go do siebie. Szare oczy uśmiechały się uspokajająco.
— Wszystko w porządku. Powiedziałem twojej matce, że cię odnajdę. Ona musi
natychmiast odlecieć do szpitala. Po to przecież wojsko sprowadziło helikopter.
Kiedy już będzie po wszystkim zawiozę cię do niej.
— Ja chcę teraz! Ja chcę... — Jasiek wierzgnął, noga mu się podwinęła i ciężko
padł w najgłębszą zaspę.
128
— No widzisz! — sapnął kolejarz. — Co ty wyprawiasz! Taki duży chłop! Mój syn...
— zaczął i umilkł nagle.
Jasiek gramolił się z trudem. Serce uspokajało się, biło normalnie. Czuł, że
ogarnia go nagle straszliwe zmęczenie.
— Teraz szybko pójdziemy za ludźmi do wsi. Pomóc ci? — spytał stary spoglądając
na gramolącego się chłopca.
— Nie. Czy mama... czy jej nic złego nie grozi? Powietrze przeszył przeraźliwy
dźwięk. Długie wąsy
śmigieł zaczęły się obracać wpierw wolno, potem coraz prędzej, aż znikły
całkowicie w mlecznej poświacie.
— Już startuje. Za kilkanaście minut mamą zajmą się lekarze.
— To dobrze — powiedział Jasiek i oburącz objął grur by rękaw kufajki. — To my
teraz... razem?
— Jasne. Ale trzeba odnaleźć wasze rzeczy. Mieliście walizkę?
— Nie. Mama wzięła tylko neseser. I torbę z jedzeniem. Tato nie chciał, żeby
cokolwiek dźwigała. Co będzie z tatą? On tam zwariuje z niepokoju!
— Zawiadomimy. Wszystkich zawiadomimy. Nie ty jeden jesteś w takiej sytuacji.
Spójrz, ile w tym pociągu kobiet, małych dzieci i starców!
Jasiek popatrzył, jak szli gęsiego, podpierając się nawzajem, ciągnąc
niezliczone bagaże, i zwiesił głowę. Kolejarz przetarł oczy grubą rękawicą.
— Taki widok pamiętam z 1939 roku. Też szli z bagażami w nieznane. Tyle że
wtedy uciekali przed Niemcami, żeby ocalić życie. Dzisiaj uciekają przed siłami
przyrody, a wszyscy dookoła starają im się to ułatwić.
— Pan był na wojnie? — spytał Jasiek.
— Byłem. Prowadziłem pociągi. Opowiem ci, jak zechcesz. A teraz w drogę! Pomóż
tej kobiecie dźwigać jej torbę, no!
Ciemno już było, gdy po długim marszu dobrnęli wreszcie do skraju lasu. Czekały
tam wiejskie sanie i ciężkie
5 — Longplay z Kowalskim
129
pojazdy wojskowe. Starszych i małe dzieci ładowano do środka. Część kobiet i
wszyscy mężczyźni szli pieszo.
Wieś migała w oddali żółtymi światełkami. Las cichy i biały odcinał się od pól
czarnymi pniami, w których strzelał mróz.
— Jak się ta wieś nazywa? — spytał Jasiek, by przerwać milczenie.
— Grębowice. m
— Pan tu mieszka?
— Tak — odparł kolejarz i ruszył przed siebie. Na odpoczynek nie mógł
przeznaczyć zbyt wiele czasu.
Wyszli z lasu. Tuż za torem, który tu i ówdzie widoczny był spod nieregularnie
nawianych zasp, mignął brzozowy krzyż. Potem drugi i trzeci.
— Cmentarz? — przestraszył się Jasiek.
— W jakimś sensie tak. To są mogiły ludzi zabitych tu we wrześniu 1939 roku.
Resztę zasypał śnieg. Dużo ich tu leży. Nikt nie zna ich imion ani nazwisk.
— Oni nie byli ze wsi?
— Nie. Uciekali przed Niemcami. Część zginęła od bomb, część zmiotły
karabiny maszynowe z samolotów.
Jasiek milczał. Było mu nieswojo.
Do pierwszych chat dotarli w momencie, gdy czekający z latarkami żołnierze,
zaczęli rozprowadzać zmarzniętych i głodnych pasażerów pociągu po gościnnie
otwieranych izbach, łyskających ciepłym światłem. Dla większości otworzono
zamkniętą z powodu mrozów szkołę. Przy kaflowych piecach buchających żarem
ludzie odzyskiwali wiarę w lepszy los.
W godzinę później, kiedy już nikt nie błąkał się na mrozie, zapłonął ogień pod
kuchnią gościnnego domu kolejarza. Jasiek siedział zanurzony po szyję w
parującym gorącą wodą cebrzyku i nie myślał o niczym. Rozgrzewająca kąpiel
sprawiała, ze wracały mu siły. Żona kolejarza, kobieta dobrze już starsza,
uśmiechała się łagodnie.
— Jak ci tam?
130
— Dobrze — wymruczał chłopiec mydląc szyję. — Ale... mama? — zapytał nagle
głosem tak dziecinnym, że kobieta zawróciła sprzed drzwi. — Co z mamą?
— Nie martw się. Przecież nie mieszkamy na pustyni. Jest telefon w gminie...
mój stary już tam poszedł. Musisz cierpliwie czekać.
— Ale jej nic złego się nie stanie?
— Nie — kobieta powiedziała to z taką pewnością w głosie, że chłopiec umilkł.
Kończył mocno spóźnioną kolację, gdy o próg zastu-kotały ośnieżone buty. Pies
zaszczekał przez pomyłkę i zaraz zaniósł się radosnym jazgotem.
— Mąż wrócił — powiedziała kobieta nakładając Jaśkowi na talerz drugą porcję
pyzów.
Chłopiec wypuścił widelec z ręki i nie bacząc na to, że potoczył się on pod stół,
dał susa w kierunku drzwi do sieni.
— I co? — wrzasnął w ciepłą ciemność.
— Nic jeszcze nie wiadomo. Połączenie było bardzo niedobre. Nie słyszeli mnie.
Wołali tylko: halo, halo...
— Ja chcę do mamy! — Jasiek uczuł, jak nagle przeogromna żałość zalewa mu serce.
Rozczulił się sam nad sobą, aż gorzkie łzy popłynęły mu po policzkach. Odwrócił
się na pięcie i wszedł do izby. Wtulił się w kąt przy huczącym ogniem piecu i
rzewnie płakał. W takich sytuacjach, w domu, zawsze go pocieszano i ustępowano
wszystkim jego żądaniom.
Kolejarz bez pośpiechu wszedł do izby. Nawet nie spojrzał na chłopca. Podniósł z
ziemi widelec, przysunął sobie krzesło do stołu i usiadł czekając, aż mu żona
poda jedzenie.
— Przecież to dziecko — szepnęła kobieta, postawiwszy parujący talerz.
Wygładziła żylastą dłonią jakieś niewidoczne załamanie na obrusie.
— Ma dwanaście lat! — odparł kolejarz. — Powinien już coś rozumieć! Parę setek
ludzi z tego pociągu chce
131
zawiadomić swoje rodziny o tym, co się z nimi stało? I, do licha, mają do tego
prawo!
— Ale... sam wiesz, że jego matka... to niecodzienny przypadek... — kobieta
ciężko usiadła.
— Zgoda — odparł patrząc na tańczące po ścianie ogniki. — Za godzinę znów tam
pójdę.
Jasiek przestał pociągać nosem. Usłyszał ostatnie słowa starego i przyczepił się
do nich myślą.
— Ja też pójdę — odezwał się niepewnie.
— A pewnie — odparł Kowalski — to nawet jest twój synowski obowiązek.
Zatelefonujesz do ojca.
Chłopiec stał z pochyloną głową. Nie wiedział, jak się teraz zachować. Wstydził
się sceny, którą urządził tym Bogu ducha winnym, dobrym ludziom. No i miał
jeszcze ochotę na pyzy.
Stary Kowalski, jakby się domyślając, co przeżywa, skinął dłonią.
— Wracaj do stołu.
Jasiek usłuchał bez chwili wahania.
Noc już zapadła nad wsią, gdy drogą wiodącą od lasu przekopywały się dwie
postacie. Śnieg chrzęścił i zgrzytał pod butami, wiatr wył gdzieś w konarach. Do
stacji było daleko. Trzeba przejść tunelem wyrąbanym w paro-metrowych zaspach aż
do mostu. Potem w lewo, i już widniały światła semaforów. Dalej stacja, telegraf,
telefon, łączność ze światem, cywilizacja.
Jasiek starał się maszerować równo, choć jego kroki drobniejsze były od kroków
starego. Czuł, że powinien coś powiedzieć, przerwać tę straszliwą barierę ciszy
i obcości, która urosła między nimi w ciągu wieczora. Znów odzyskać prawo do
wspólnych myśli.
— Ja... przepraszam — zaczął, ale wicher porwał cichuteńkie słowa. — Ja
przepraszam! — huknął chwytając starego za połę waciaka.
132
Kowalski nie obejrzał się, ale poklepał chłopca po ramieniu. To dawało poczucie
bezpieczeństwa i wspólnoty.
Kiedy dotarli do budynku stacyjnego, przy służbowym telefonie czekało jeszcze
kilkanaście osób. Jasiek usiadł na ławce i zapatrzył się w zegar. Czarne
wskazówki na białej tarczy wskazywały godzinę dwunastą. Odwrócił się, czując, że
ktoś usiadł obok.
— To ty jesteś Kowalski? — spytał go młody mężczyzna w kolejarskim mundurze.
— Ja.
— Krewny Wiktora? Chłopiec znów zerknął na zegar.
— Nie. A bo co?
— Nic. Nazywasz się Kowalski, tak mi powiedział... myślałem...
Jasiek zdjął czapkę. Robiło mu się gorąco.
— Nie znałem go przedtem. Jechaliśmy z matką do babci. W tym pociągu...
— Wiem. On się, biedak, tak stara o połączenie ze szpitalem w mieście —
kolejarz rozwinął pergaminowy papier, w którym miał kromki chleba z kiełbasą.
— Chcesz?
— Nie, dziękuję. Zjadłem kolację. Pan... tu pracuje? Kolejarz skinął głową.
— Przyszedłem tu na miejsce starego... znaczy, Wiktora. On już od paru lat jest
na emeryturze. Ale ciągle go obchodzi to, co się dzieje z pociągami. To on razem
z wojskiem zorganizował pomoc dla pasażerów pospiesznego. Ludzie z naszej wsi
niechętnie się ruszają. I niechętnie widzą u siebie obcych. .
— Pan... Wiktor dawno tu mieszka?
— Całe życie. I ma ogromne zasługi. W czasie wojny prowadził pociągi z rannym^a
jego syn, Jasiek...
— Jasiek? Ja też ???^^???^, Jasiek!
Kolejarz przełknąłbyś j^uwatn^ę przyjrzał się chłopcu.
133
?
— Teraz rozumiem. Dziwny izbieg okoliczności... jego syn zginął tutaj w
trzydziestym dziewiątym. Wysadził w powietrze most... nie chciał przepuścić
Niemców... tak to było. Stary dowiedział się o tym dopiero po wojnie, jak tu
wrócił...
— Ile miał lat? No, ten... Jasiek?
— Ze dwanaście. To było, chłopcze, czterdzieści lat temu. Wierzyć się nie
chce... o, idzie już... — dorzucił i zaszeleścił papierem.
Stary nadchodził szybkim krokiem. Minę miał taką, jakby właśnie przed chwilą
wygrał główny los na loterii.
— Masz brata — powiedział ciepło. — Wszystko w porządku. Matka czuje się dobrze.
Szpital zawiadomił two-v jego ojca. Teraz wiedzą też, że jesteś u mnie. Cieszysz
się?
Jasiek patrzył ogłupiałym wzrokiem. Sam nie wiedział, czy się ma cieszyć, czy
nie. Bez udziału "woli jego oczy znów wypełniły się łzami. Opanował się z trudem.
— Pan ma na imię Wiktor — ni to spytał, ni stwierdził.
— Tak. Przecież wiesz.
— To mój nowy brat też się tak będzie nazywał, dobrze? Stary rozjaśnił się.
— Nie wiem, co na to powie twój ojciec?
— Ucieszy się. To przecież dzięki panu... to pan... — zaciął się. Wiedział, że
jeśli powie jeszcze choć jedno słowo, rozbeczy się w głos.
Obaj kolejarze spojrzeli po sobie. Młodszy poklepał Jaśka po plecach.
— To bardzo piękne imię, Wiktor... I odszedł.
Siedzieli tak chwilę. Mały i stary, trzymając się za ręce. Przed nimi," na
brudnawej ścianie zegar kolejowy odmierzał czarne minuty ciszy i spokoju.
Wracali nie czując mrozu i zmęczenia. Szli w poświacie księżycowej, która
oblewała mrok lasu i skrzyła biel. Skrzypiały buty i gałęzie ocierające się o
siebie z głuchymi stęfenięciami.
134
- On mi mówił o pańskim synu — powiedział wreszcie chłopiec, przeskoczywszy pień
z poduszką śniegu.
— Kto?
— Ten kolejarz, pański następca.
Stary milczał. Po przeciwległej stronie zagajnika bielały półki nawianego śniegu.
— Pochowali go tutaj. W tajemnicy przed Niemcami. Jego przyjaciel, Tadzik, i
pewien wieśniak nocą przenieśli ciało... On chciał... -
— Wiem, przeszkodzić Niemcom.
— Tak. Zrobił to, co nie udało się zrobić innym. I zginął.
— Ja też bym tak postąpił — odparł Jasiek z przekonaniem.
— Wierzę — powiedział stary z powagą. — Na szczęście nie ma wojny. I nie będzie,
jak długo pamiętamy o tych, którzy zginęli.
Zapadło milczenie. Ruszyli dalej.
— Jutro pójdę z panem do tych, którzy koczują w szkole. Może się na co przydam?
Mogę bawić dzieci... coś im czytać... opowiadać...
— Dobrze — kiwnął głową stary. — Twój nowy brat Wiktor ma porządnego brata! —
roześmiał się i przygarnął chłopca ramieniem.
Poświata księżycowa była dziwnie jasna. Stary Kowalski przetarł dłonią oczy.
Choć jego myśl wplątała się w dawne sprawy, nie chciał pozostać tu sam z latami,
które umknęły w przeszłość, i ze wspomnieniami, które stawały się coraz bardziej
mgliste i niewyraźne, bo czas zaciera dobro i zło, radość i ból.
Tylko na ukrytej w zagajniku mogile, nad którą wiatr pohukiwał, czyjaś ręka
zapisała na krzyżu cyfrę sprzed czterdziestu lat.
ISli
syn SPIS
TREŚCI
w P to t jak
mu.
szele
S
ja?
je0°
J MOST
7
czy
znóy ' PSEUDONIM „BANIAK" 33
CIEŃ GORĄCEGO LATA 61
S ZAPORA
BI
SPOTKANIE 109 zacią
VfO, 1
O
Jaśki
I
Sj ce. F mier
w ? "
??? ? Sl<rz; stękc
I- i
134