Boglar Krystyna Kieszen pelna elfow


Krystyna Boglar

Kieszeń pełna elfów

Polski Związek Niewidomych

Zakład Wydawnictw i Nagrań

Warszawa 1990

Książka nagrodzona w konkursie

jubileuszowym z okazji 65_lecia

Instytutu Wydawniczego "Nasza

Księgarnia"

Tłoczono w nakładzie 10 egz.

pismem punktowym dla niewidomych

w Drukarni PZN,

Warszawa, ul. Konwiktorska 9

Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1

Przedruk z wydawnictwa

"Nasza Księgarnia",

Warszawa 1989

Pisał R. Duń

Korekty dokonały:

K. Markiewicz

i K. Kruk

Krystyna Boglar debiutowała w

roku 1966 opowiadaniami w

"Świerszczyku" i "Płomyczku",

pierwszą książkę wydała w roku

1969. Pisze dla czytelników

najmłodszych, dla dzieci

starszych i dla młodzieży. Na

jej dorobek pisarski,

urozmaicony zarówno pod względem

tematyki, jak i gatunków

literackich, składa się ponad

dwadzieścia pozycji książkowych,

m.in. "Klementyna lubi kolor

czerwony", "Gdzie jest zegar

mistrza Kukułki?", "Mgła nad

Doliną Wiatrów", "Nie głaskać

kota pod włos", "Każdy pies ma

dwa końce", "Żeby konfitury nie

latały za muchą", "Kolor trawy o

świcie", "Longplay z Kowalskim",

"Stonoga", "Brent",

kilkadziesiąt słuchowisk

radiowych, scenariusze do filmów

fabularnych, scenariusz do

serialu telewizyjnego "Rodzina

Leśniewskich", wieloodcinkowy

komiks dla przedszkolaków "Gucio

i Cezar", z którego nakręcono

serię filmów animowanych i który

przerobiony został na sztukę, z

dużym powodzeniem graną w

teatrze "Lalka".

Autorka za twórczość dla

dzieci i młodzieży otrzymała

nagrodę Prezesa Rady Ministrów.

Wiele jej książek przełożonych

zostało na język czeski,

słowacki, węgierski, estoński,

francuski.

Utwory Krystyny Boglar

odznaczają się żywą akcją,

wyraziście zarysowanymi

sylwetkami bohaterów, bogactwem

realiów współczesnej

codzienności. Umiejętność

obserwacji świata dzieci,

autentyczne zainteresowanie ich

problemami i odczuciami,

oryginalne, nieco przekorne

poczucie humoru - wszystko to

sprawia, że Krystyna Boglar

stała się autorką niezwykle

popularną.

- Wiesz - powiedziała Kama,

gdy koła wózka zazgrzytały o

żwir - minęłyśmy szczęśliwie

Pierwszy Zakręt!

Busia siedziała nieruchomo jak

mały posążek z chińskiej

porcelany. Wodniste niebieskie

oczka nie wyrażały niczego.

Tylko z uchylonych na szpareczkę

warg wyrwało się śpiewne

gęganie:

- Gę... gooo, ua.

Kama przystanęła. Obejrzała

się przez ramię.

- Czy to ma znaczyć, że chcesz

rogala? Musisz zrozumieć, Busiu,

że znalazłyśmy się w wielkim

niebezpieczeństwie. Później, na

Wielkiej Łące, dostaniesz

wszystko, czego będziesz

chciała. Ale teraz nie. Zrozum i

nie gniewaj się.

Za węgłem rozległy się głośne

kroki. Potem szuranie łańcucha i

stąpanie ciężkiego cielska.

Miało się wrażenie, że powoli

przesuwa się wielka góra albo

wieża zamczyska.

Dziewczynka uśmiechnęła się:

zwierzę było przychylne, jego

opiekun - niekoniecznie.

Kama zastygła w bezruchu, z

palcem na ustach. Jej wzrok

wbity w Busię hipnotyzował.

Oznaczał jedno: "Bardzo cię

proszę, nie gęgaj. Nie wydawaj

żadnego dźwięku. Milcz".

- Bum... olaa! - zamlaskała

Busia niezadowolona z postoju.

Łagodny turkot kół wózeczka

sprawiał jej przyjemność.

Nieruchome trwanie - wyraźną

przykrość, którą usiłowała

zamanifestować na swój sposób.

Niewidzialna góra dzwoniąc

łańcuchem przesunęła się gdzieś

dalej. Umilkły również kroki.

Kama odetchnęła z ulgą. Teraz

należało wziąć z rozpędu Drugi

Zakręt. Pochyliła się nad

drewnianymi szczebelkami,

poprawiając jasiek w różowe

kropki, który wysunął się spod

pleców Busi. Dziecko włożyło

palec do ust i ssało go

cmokając.

- Wiesz, że to brzydko? - Kama

uniosła małą i oparła wygodniej.

- Oblizywanie palców jest... -

zająknęła się nie mogąc znaleźć

właściwego słowa - no... jest

nie w porządku - dokończyła.

Ryk, jaki się rozległ od

zachodniej strony, przyprawiłby

każdego o dreszcz. Kama zaśmiała

się tylko cichutko i pociągnęła

za drewniany dyszel. Małe kółka

zazgrzytały po żwirze. Dziwny

krajobraz przesuwał się jak

klatki fotoplastikonu: metalowe

pręty ogrodzenia, płaty wydętego

jak balon brezentu. Drugi Zakręt

został pokonany.

- Uff! - sapnęła Kama

zatrzymując się nie opodal

ogromnego zbiornika z wodą. -

Dobra nasza! Jeszcze tylko

Dzielnica Wielkich Kaloszy!

Zwierzę, które szło,

zostawiało dziwne ślady stóp

jakby obutych w wydłużone,

łódkowate kapcie. Inne

wgłębienia, odciśnięte w mokrej

ziemi, to już były ślady

prawdziwych kaloszy numer

czterdziesty piąty. Dalej, za

płachtami szaroburej zieleni, za

placykiem pełnym kolorowych

plakatów, za ogrodzeniem z

zielonych żerdzi i drewnianą

budą, była prawdziwa Wolność.

- Tam jest zupełnie inaczej! -

mówiła Kama szeptem. - Jest

słońce, trawa... no... nie taka

znów miękka, jak myślisz. Jej

listki są może szorstkie, ale

pachną... mówię ci, pachną! I

pełno w niej nieznanych kwiatów!

Malutkich i dużych. Białych i

żółtych. A czasem nawet trafi

się niebieski! Jest tam mokro i

sucho... to znaczy... są miejsca

wilgotne, ale my...

- Stuk, stuk! Stuk, stuk! - To

odgłos młotka, do którego

dołączył się za chwilę

przeciągły ośli ryk: - I...

haaaa, i... haaa!

Kama przykuca obok wózka. W

razie niebezpieczeństwa

czyhającego na każdym kroku

chwyci małą na ręce i ucieknie z

dawna precyzyjnie obmyśloną

Drogą Ewakuacyjną. Tak ją

nazywała w myślach od czasu, gdy

powzięła postanowienie.

Dzisiejsza wędrówka to trudny

egzamin. A czym jest dobrze

zdany egzamin, wiedziała od

dziecka. Można śmiało

powiedzieć, że od urodzenia,

czyli od dziewięciu długich lat.

Osioł znów zaniósł się

nieprzyjemnym chichotem, który

brzmiał jak śmiech przez łzy. I

to śmiech skrzywdzonej istoty.

- Bodajbyś pękł! - zezłościła

się Kama i nie bacząc na

czyhające zewsząd

niebezpieczeństwo szarpnęła

dyszel.

Grześ ostrożnie przeskakiwał

kałuże. Po ostatnim deszczu było

grząsko i pachniało piołunem.

Nie miał nic do roboty. W każdym

razie nikt nie czekał na pomoc z

jego strony. Małe,

czerwono_białe miasteczko

pozostało w tyle poza kępami

wierzb i topoli. Tylko

strzelista wieża kościelna

wystawała nad horyzont bodąc

obłoki błyskiem odbitego

światła. Ciekawiło go to, co

zjawiło się pod miastem dwa dni

temu. Wszystkie małe i duże

dzieci popędziły obejrzeć cuda,

o których informował plakat na

rynku. Ale na razie nic się

szczególnego nie działo, jeśli

nie liczyć olbrzymiego namiotu,

wozów i uwijających się ludzi.

Grześ nie pobiegł razem z

innymi. Nie lubił tłoku i

wrzasku towarzyszącego podobnym

zbiegowiskom. Szedł, a raczej

skakał z kępy na kępę, obchodząc

szczelnie od strony łąki

ogrodzony teren.

Gdzieś pośrodku rumiankowego

poletka przystanął. Ktoś

poruszał się pomiędzy miotełkami

rzadkiego owsa. Błękitna

sukienka migała to tu, to tam.

Podszedł bliżej, przystanął

niewidoczny, bacznie obserwując

dziwne zjawisko.

- Pani elfów złotowłosa@ miała

swój królewski dwór.@ O poranku,

ranną rosą@ odwiedzała gęsty

bór...@

Śpiew świergotliwy jak rój

pasikoników rozlegał się wśród

szorstkich traw. Grześ czekał.

Ale cienki głosik nie podjął

piosenki. Chłopiec rozchylił pęk

wyrośniętego owsa na skraju

miedzy. Jego oczom ukazał się

niezwykły widok: obok

drewnianego wózka na niskich

kołach przykucnęła dziewczynka

najwyżej dziewięcioletnia plotąc

z traw i rumianku wianuszek.

Jasne, proste włosy opadały jej

na czoło i policzki. W wózku,

oparte o poduszkę, siedziało

dziecko gaworząc coś po swojemu.

Grześ ociągając się wyszedł z

ukrycia.

- Pa! - powiedziała

dziewczynka wkładając wianek na

głowę młodszej. - Jestem Kama. A

ty?

Grześ stał i jakby kij

połknął. U nich, w miasteczku,

na powitanie mówi się "cześć".

rzadziej "dobry". To taki

swojski skrót od "dzień dobry".

Ale... pa?

- Pa - wymruczał wreszcie, bo

był dziś w dobrym humorze i nie

chciał nikomu sprawiać

przykrości.

Kama obrzuciła go uważnym

spojrzeniem.

- Jesteś stamtąd? -

podbródkiem wskazała niedalekie

zarysy czerwonych dachów.

- Aha. A ty... od nich?

Kama przekrzywiła głowę.

- Jestem królową elfów.

Grześ otworzył usta.

- Co?

Dziewczynka w drewnianym wózku

zaniosła się dziwnym jękiem.

Kama natychmiast pochyliła się

nad nią.

- Jestem, Busiu, jestem.

Dziecko umilkło.

- Co to... elfów? - spytał

chłopiec. Nigdy nie słyszał o

czymś podobnym.

Kama wyjęła z wózka butelkę z

mlekiem. Z szeleszczącego

papieru wyłuskała posypany

cukrem rogal.

- Elfy? - zaczęła odrywać małe

kęsy i wkładać je do ust Busi. -

To istoty niewidzialne. Piękne.

Mają kształty ludzkie i wąskie

skrzydła.

- Gadanie! Skrzydła mają

anioły! - Grześ przykucnął w

pewnej odległości.

Busia zakrztusiła się i

wypluła bułkę.

- Nie!- Kama cierpliwie otarła

dziecku buzię. - Anioły to

jedno, a elfy drugie! Elfy są

małe, cieniutkie i prawie

przezroczyste. Fruwają nad

łąkami i strumieniami.

- Gadanie! Robisz ze mnie

balona? - wymruczał Grześ.

Kama dała dziecku pić. Busia

łykała chłodne mleko łyżeczka za

łyżeczką.

- Nic podobnego! Elfy są

dobrymi duszkami. Lubią

wszystko, co piękne: kwiaty,

wodę, wiatr. Nie każdy może je

zobaczyć.

- A ty... możesz? - Grześ

usiadł w trawie krzyżując nogi.

- Pewnie! Przecież jestem ich

królową!

- Bujasz! - Grześ poczuł

niechęć. Nie lubił spraw,

których nie rozumiał. Sklep,

dom, szkoła - to były pojęcia

jasne i swojskie. Ale... elfy? -

Dlaczego takie duże dziecko

trzeba karmić łyżką? - spytał,

by zmienić temat.

- Bo tak! - ucięła ostro. -

Możesz sobie już iść.

Przeszkadzasz nam.

Chłopiec nie bardzo wiedział,

jak się zachować. Nigdy dotąd

nikt nie wyprosił go tak

bezceremonialnie.

- Łąka jest dla wszystkich! -

wypalił wreszcie czując, że uszy

mu płoną.

- NIeprawda! - Kama poderwała

się z miejsca. - Nieprawda! Łąka

jest dla elfów! Hej,

przybywajcie ze wschodu,

zachodu, południa! - wołała

rozpostarłszy ramiona i kręciła

się w kółko jak bąk.

Jakby na zawołanie powiał

silny wiatr.

Grześ wycofywał się ostrożnie

w kierunku poletka obsianego

owsem. Na nosie i brwiach

osadzały mu się krople potu.

Jeszcze na piaszczystej drodze,

koło brzeziny, czuł zimny

powiew, choć słońce paliło z

wysoka.

- Wariatka? - mruczał

oglądając się przez ramię. -

Królowa elfów! - wzruszył

ramionami. - Elfów?

- Widzisz, Busiu, zjadłaś! -

cieszyła się Kama, ostrożnie

zamykając butelkę. - A oni

mówią, że nie potrafisz! Oni nic

o tobie nie wiedzą!

- Gęę.... puuu... - zagadała

Busia kręcąc głową.

- Rozumiem - przytaknęła Kama.

- Trzeba cię wysadzić. Nie martw

się, damy sobie radę. W końcu

każdy był dzieckiem i brudził

pieluchy. Ale jesteś ciężka! Za

ciężka dla królowej elfów.

Od strony lasu szedł

krasnoludek. Miał starą,

pomarszczoną twarz, mądre,

brązowe oczy i kraciastą czapkę.

Szerokie ramiona okrywała

pelerynka, zaś krótkie, krzywe

nogi tkwiły w zbyt obszernych

spodniach.

- Tak myślałem, że was tu

znajdę - powiedział niemiłym dla

ucha, skrzekliwym głosem.

Kama zmieniała Busi pieluchę.

Robiła to cierpliwie i sprawnie.

- Królowa elfów nie zostawiła

wiadomości, panie Kajetanie,

dokąd się udaje. Przywiozłam ją

na Wielką Łąkę i nikt nas nie

widział.

- Oprócz mnie - odparł

krasnoludek zwany Kajetanem. -

Ja was widziałem. Tylko tyle

chciałem powiedzieć.

- Nie chcę oddać Busi do tego

okropnego domu, gdzie nikt jej

nie zrozumie!

- Bo ty jesteś Królewną

Śnieżką, tak? Dobrą, łagodną,

która nikogo nie potrafi i nie

pozwoli skrzywdzić. A ja kto?

Gapcio, jeden z jej

krasnoludków?

- Przykro mi - odparła Kama

nachylona nad dzieckiem. -

Bardzo mi przykro, że nie mam

was siedmiu. Tak jak w bajce.

Stary Kajetan usiadł, zabawnie

podwijając krzywe, pałąkowate

nóżki.

- To nie bajka, Kama -

zachrypiał. - To smutna

rzeczywistość. Jesteś jeszcze

małą dziewczynką i niewiele

rozumiesz ze spraw tego świata.

Ja jestem stary i przeżyłem

niejedno upokorzenie. My

jesteśmy inni: ja i to

nieszczęsne dziecko. Każdy na

swój sposób. Dobrze o tym wiesz.

- Nie przeszkadza mi, że

jesteście inni. Czym się w końcu

różnisz? Wzrostem?

- Sześćdziesiąt osiem

centymetrów nad poziomem morza -

odparł zgryźliwie pan Kajetan

pocierając szczeciniasty

policzek. - I sześćdziesiąt lat

życia. Jeszcze zostało mi osiem.

Tak wywróżyła Cyganka. Tyle lat,

ile wzrostu!

Kama poprawiła Busi poduszkę.

Stanęła smukła i giętka ponad

kępami rumianku. Szeroko

rozłożyła ramiona, jakby chcąc

zagarnąć i przytulić do piersi

to wszystko, co ją otaczało:

łąkę, wieżę kościoła, wózek z

drewnianymi szczebelkami i

siedzącego w trawie starego

karła.

- Osiem lat to cały wiek! -

wyszeptała. - Można objechać

kulę ziemską dookoła! Nawet tym

wózkiem! Można obejrzeć

wszystkie łąki, obwąchać milion

kwiatów i napoić tysiące takich

dzieci jak ona! Rozumiesz, panie

Kajetanie?

Stary, mały człowiek przymknął

obwisłe, zaczerwienione powieki.

- Ty też jesteś inna... choć

nic ci do nas. Martwię się o

ciebie, Kama. Bardzo się

martwię.

- A o Busię? - wykrzyknęła

dziewczynka. - Co z nią?

- Dobrze wiesz, że jej rodzice

wyjeżdżają do Australii. Już się

zaangażowali. Na cztery

miesiące. Kama, przecież jesteś

dzieckiem cyrku. Jak ja.

Rozumiesz, co oznacza dla nich

ten kontrakt!

- A Busia? - głos Kamy podobny

był ostrzu noża przeciąganego po

szlifierce. - O niej nie

pomyślałeś? Dziś chcą ją

odesłać...

- Pójdzie do Domu Specjalnej

Troski. Jest taki dla dzieci

nie... dla... no...

- Skończ, powiedz wprost! -

oczy dziewczynki rzucały

błyskawice.

- Nie wstydź się! Dla dzieci

nienormalnych! To chciałeś

powiedzieć?

- Prawdę mówiąc, tak.

- I to ty? Właśnie ty mówisz w

ten sposób?

Kama z desperacją chwyciła

dyszel wózka. Zaskrzypiały

kółka. W miękkiej trawie

odcisnęły się ledwie uchwytne

wzrokiem dwie smugi, dwa

gościńce dla małych elfów

jeszcze nie umiejących latać.

- A w tym ciemnozłotym borze@

stary dąb pochylił pień.@ Nie

wie nikt, co stać się może@ w

tak słoneczny, piękny dzień!@

Niosła się piosenka ponad

trawy i rumianki. Szurały koła

wózka. Główka dziecka kiwała się

w przód i w tył. Stary karzeł

wstał z ziemi i otrzepał

spodnie. W jego brązowych oczach

malowało się cierpienie. Ból i

rozpacz całego świata.

- A może to właśnie ty masz

rację, królowo elfów... -

wychrypiał.

Odchodził tam, skąd przyszedł.

Do blasku świateł, muzyki. Do

Wielkiej Ułudy.

Bo czymże innym jest cyrk?

Małe miasteczko grzało swe

czerwone dachówki w blasku

południowego słońca. Leniwe,

ociężałe koty leżały zwinięte w

precelek na ciepłych płytach

przy studni. Za oknami o białych

firankach wyrastały z doniczek

setki różowych pelargonii.

Wyglądało to tak, jak gdyby

wszyscy mieszkańcy zapragnęli

żyć wyłącznie wśród nikłego

zapachu tych właśnie, a nie

innych kwiatów.

- Pelargoniowe miasteczko -

powiedziała Kama do Busi, gdy z

cichym skrzypieniem wózka

wtoczyły się na senny rynek. -

Wiesz, mogłabym tu zamieszkać na

stałe. Razem z elfami.

Busia zagęgała coś po

swojemu. Z otwartej piekarni

wyciekała fala zmieszanych

zapachów. Była tam woń kwasu,

chlebowego zaczynu i słodki

aromat wanilii. Kama pociągnęła

nosem.

- Chyba dobrze trafiłyśmy,

Busiu. Wiem, że lubisz

najbardziej rogale z cukrem, ale

w trudnych chwilach zjesz ze mną

to, co uda się nam tu kupić,

prawda?

Dziecko kiwało głową w przód i

w tył, niczym chiński posążek z

apteki, który Kama widziała w

zeszłym roku.

Z otwartych drzwi piekarni

wyjrzała kobieta z prawym

policzkiem obwiązanym chustką.

Na widok Kamy i drewnianego

wózeczka cień zdumienia

przebiegł po jej lewym policzku.

- Co to za cudaki? - spytała

niegłośno, chyba samą siebie.

Kama zmarszczyła brwi.

- NIe jesteśmy żadnymi

cudakami, proszę pani. To ten

wózek robi takie dziwne

wrażenie. Jest obwieszony

kwiatami z papieru tylko

dlatego, że Rudek występuje z

nim na arenie. Rudek, proszę

pani, to jest osioł. Bardzo

mądry osioł. Busia bardzo lubi

kolorowe przedmioty, choć nikt

poza mną tego nie zauważył. Czy

dostaniemy rogala z cukrem?

Kobieta z jękiem chwyciła

się za obwiązany policzek.

- Tak panią ząb boli? -

zmartwiła się Kama. - Trzeba

płukać szałwią... wywarem z

szałwii.

Kobieta wybałuszyła oczy.

- Z czego? - wykrztusiła z

trudem?

- Szałwia to zioło. Chyba

macie tu, w tym pelargoniowym

miasteczku, jakąś aptekę? -

ciągnęła dziewczynka

niestrudzenie. - I sklep

spożywczy? Potrzebne mi mleko i

rogal dla małej.

Za cierpiącą kobietą stanął

piekarz w przybrudzonym

fartuchu.

- Zamknij drzwi i nie

wpuszczaj tu żadnych cygańskich

dzieci. Jeszcze nas okradną!

Kama ostrożnie puściła dyszel

wózka. Podeszła dwa kroki i

stanęła z przekrzywioną na bok

głową.

- Nie jestem Cyganką, tylko

królową elfów. A pan pewnie nie

lubi ludzi, prawda? A czy lubi

pan siebie? Ludzie, którzy nie

lubią innych, przeważnie nie

lubią także siebie. I cierpią na

wątrobę. Tak mówi Bums, nasz

klown. Cały świat zjeździł i zna

się na tym. Naprawdę.

Piekarz przestał kręcić

palcami młynka i dotknął

miejsca, gdzie zapewne tkwiła

wątroba.

- Nie bądź przemądrzała -

mruknął.

- Nie jestem przemądrzała -

zaprotestowała Kama. - Tylko od

niemowlęcia stale jeżdżę po

świecie. O wielu rzeczach

słyszałam od mądrych ludzi.

Głupców staram się omijać.

Zresztą, mam pięćdziesiąt

złotych. O, proszę... - wyjęła z

wózka starą portmonetkę. - Widzi

pan? Nie chcemy niczego za

darmo. Busia dawno już powinna

dostać swoją porcję jedzenia.

Kobieta uśmiechnęła się lewą

połową twarzy.

- Wejdź!

Kama przecząco pokręciła

głową.

- NIe mogę zostawić dziecka

ani na chwileczkę. Odpowiadam za

jej bezpieczeństwo. Busia ma

cztery lata, ale nie chodzi i

nie mówi. Jej rodzice to

najlepsi w kraju akrobaci.

Słynne Duo Kobo. Słyszeli

państwo? Teraz podpisali

kontrakt do Australii. Na cztery

miesiące.

- I to... nieszczęsne

stworzenie w wózku pojedzie z

nimi? Taki szmat drogi? -

zdumiał się piekarz masując

ukradkiem wątrobę.

Kama potrząsnęła głową.

- To niemożliwe. Busia wymaga

stałej opieki.

Piekarzowa ze zdumieniem

wycelowała palec prosto w nos

Kamy. Miało to zapewne oznaczać:

"I ty, mała, ledwie od ziemi

odrosła, weźmiesz sobie na barki

taki ciężar?"

Kama odrzuciła grzywkę z

czoła.

- No... ktoś musi. Nie pozwolę

jej oddać do Domu Specjalnej

Troski. Busia powinna mieć koło

siebie ludzi, którzy ją znają i

kochają. Lekarz to tylko lekarz,

proszę pani. Zbada człowieka

albo słonia, lekarstwo zapisze i

jedzie do domu na placki

ziemniaczane. Tak to jest. A z

nią trzeba wciąż rozmawiać...

bajki opowiadać. Pokazywać

słońce i motyle, taniec elfów

i...

- Ale z ciebie gaduła -

wtrącił piekarz drapiąc się w

podbródek. - No, wjeżdżaj

powozem do sklepu. Moja stara

ugotuje wam kaszę na mleku. A co

do tej wątroby, to... ech! -

machnął ręką i poszedł ratować

bochenki chleba w piecu.

Nie minęło i pół godziny, a na

kuchennym stole w domu państwa

piekarzostwa stał

już talerz dymiącej kaszy manny.

Kama ostrożnie mieszała łyżką i

dmuchała powtarzając zaklęcie

królowej elfów:

- Co się ma stać, niech się

stanie!@ - to królowej

zawołanie.@ Lecz gdy z kąta złe

wygląda,@ trzeba szybko je

wysprzątać!@

Potem należało jeszcze Busię

umyć i przebrać, w czym

dopomogła serdeczna piekarzowa

nie bacząc na ból zębów.

- Szałwią płukać -

przypomniała Kama na odchodnym.

- A może ma pani bursztyn?

Przyłożyć bursztyn do bolącego

miejsca. Czasem pomaga.

Piekarzowa w pośpiechu rzuciła

się do komody. Z dna

przepaścistej szuflady wyjęła

srebrny łańcuszek z bursztynową

kroplą jak łza.

- Taki dobry?

Kama poważnie skinęła głową i

wytoczyła drewniany wózek na

rozgrzane płyty ryneczku.

- Do widzenia. Bardzo mi pani

pomogła. Przyślę elfy wieczorem.

Przepędzą chorobę!

Wózek turkotał po kocich łbach

uliczki nie szerszej niż

rozpostarte prześcieradło. Z

okien kiwały główkami różowe

pelargonie. Busia usnęła oparta

na poduszce. Jej duża czaszka

porosła rzadkimi włoskami

wyglądała jak głowa porcelanowej

lalki.

- Widzisz, Busiu - mówiła Kama

półgłosem - ludzie nie są źli.

Nasze zwierzęta też nie są złe.

Słoń lubi cukierki, lew półmrok

i żeby go nikt nie ciągnął za

ogon, a człowiek lubi być

traktowany grzecznie.

Za załomem muru, w cieniu

starego kasztana, trzech

chłopców grało w kapsle.

- Mój dalej! - wrzasnął Grześ

znacząc patykiem nikły ślad na

piasku.

- A właśnie że mój! - zawołał

rudy i piegowaty podsuwając

Grzesiowi pod nos zwiniętą

pięść.

- Jak rany, znowu się

będziecie tłukli? -

zaprotestował trzeci, ciskając w

piach całą garść srebrzystych

kapsli od piwa.

Ale, o dziwo, nic się nie

stało. Cała trójka zastygła w

bezruchu wpatrzona w skrzypiący

wózek z drewnianymi szczebelkami

ustrojonymi w kolorowe bibułkowe

kwiaty, który wyłonił się z

zalanej słońcem uliczki.

Dziewczynka zaciągnęła pojazd

do cienia i otarła spocone

czoło.

- Ona jest stamtąd - mruknął

Grześ wskazując palcem niedaleką

łąkę.

Rudy stał na rozkraczonych

nogach silny i pewny siebie.

- To po co się tu włóczy!

Przegonić?

Trzeci wzruszył ramionami.

Jemu było wszystko jedno. Rudy

podniósł kamień i wycelował w

koło wózka. Trzasnął celnie,

budząc uśpione dziecko.

- Buu... aaa - wymruczała

Busia krzywiąc usta.

Kama łagodnie pochyliła się

nad małą.

- Nie bój się, głupiutka.

Przecież to księżycowy kamień.

Przynosi szczęście, zobacz! Kto

go dotknie, może stać się

królewiczem.

Rudy zastygł z dłonią w

powietrzu.

- Nie bujasz? - spytał trzeci,

pochylając się nad polnym

kamykiem. - Skąd wiesz, że

księżycowy?

Kama przysiadła na niskim

murku pod rozłożystą gałęzią

kasztana o liściach jak

pięciopalczaste rękawiczki.

- Przyjrzyj mu się dobrze.

Jest szary, pożyłkowany. Ma w

sobie magiczną moc.

- Ale zasuwa - zaśmiał się

rudy i piegowaty. - Nie wierzę,

nie jestem głupi!

- To nie wierz. Nikt cię nie

zmusza. Cicho, Busiu, ze mną

jesteś bezpieczna. Sam sobie

jest winien, kto nie wierzy.

Kiedyś księżyc był bliżej ziemi

i elfy mogły latać tam i z

powrotem. Przyniosły kilkanaście

takich kamieni i porozrzucały je

po całej ziemi. Potem zapomniały

o nich. Kiedy królowa elfów

kazała je odnaleźć - miały sporo

kłopotów. I ciągle jeszcze

szukają, żeby nie było zbyt

wielu królewiczów.

- Dlaczego? - zainteresował

się Grześ.

- Bo jak ich będzie wielu, to

zaraz zaczną między sobą toczyć

wojny. Rzucać bombami. Zginą

drzewa i ptaki, myszy i

krokodyle. Wszystko zginie.

Trzeci ostrożnie obracał w

dłoni kamyk.

- Zwykły kamień.

- Nieprawda. Zobacz, czy nie

ma złotej plamki. Takiej

malutkiej...

Rudy zbliżył się do

kolegi i pochylił głowę.

- Coś tu ma. Takie okrągłe,

błyszczące.

- No właśnie - odetchnęła z

ulgą Kama. - To jest znak

księżycowy. Nie zostałeś

królewiczem, bo nim rzuciłeś. W

ogóle nie wolno rzucać

kamieniami. Ziemia się obrazi.

Trójka chłopców milczała.

- Guu... gaaa - zagadała Busia

usiłując poruszyć głową.

- Jedziemy dalej - westchnęła

Kama wstając. - Bądźcie pa!

Wózek turkotał zjeżdżając w

dół drogi, gdy cała trójka

ocknęła się. Nie namawiając się

ani nie komentując wydarzenia,

rzucili się jednocześnie, na

wyścigi, w ślad za znikającą za

krzakami niebieską sukienką.

- Ty - wysapał rudy zrównując

się z wózkiem - mogę pociągnąć.

- Proszę - odparła grzecznie

Kama oddając mu dyszel. - Tylko

bardzo ostrożnie. Busia nie lubi

najmniejszych wstrząsów.

- Dokąd jedziesz? - odezwał

się nieśmiało trzeci. Był

najmniejszy i lekko zezował.

- Przed siebie. Może jest tu

jakiś las, gdzie rosną ogromne

paprocie.

- Po co ci paprocie? - zdziwił

się Grześ.

- Elfy lubią odpoczywać na

liściach paproci - odszepnęła mu

Kama do ucha. - Ale nie wszyscy

mogą o tym wiedzieć.

Zanim dojechali do lasu,

trzeba było jeszcze przebyć Małe

Topielisko i strumyk nazywany

przez Kamę Gangesem. W

topielisku utopili jeden trampek

rudego i o mały włos nie

pogrążyli wózka.

- Ja to bym żwirem zasypał! -

wymruczał Grześ ocierając czoło.

Kama niosła dziecko, a chłopcy

walczyli z wózkiem.

- Co byś zasypał? - odsapnął

trzeci, który miał na imię

Lutek. - To bagno?

- Wszystkie bagna świata!

Kama zmarszczyła brwi.

Posadziła Busię na kocyku w

cieniu jałowca.

- A w tych bagnach mieszka

miliard stworzonek, które też

chcą żyć. Różne owady, żaby...

Ludzie wszystko psują na ziemi.

Najchętniej zaasfaltowaliby cały

świat, zabrudzili, zadymili...

- Ale zasuwa - zdenerwował się

rudy. - Udaje, że wszystkie

rozumy zjadła!

- Tylko rogala z cukrem. I

piętkę chleba z masłem u pani

piekarzowej. A rozum przyda mi

się w życiu. Człowiek w rozumie

ma mnóstwo informacji. Jak w

banku. Bums mówi, że każdy jest

w stanie zmagazynować tam tyle

dobra, ile potrzeba dla pięciu

ludzi. Tylko nie zawsze potrafi

to wykorzystać. Można ćwiczyć

rozum jak... - zająknęła się -

jak żongler ćwiczy refleks.

Lutek z wrażenia przełknął

ślinę.

- Nigdy o tym nie myślałem.

Kama pokiwała głową.

- A Ganges przejdziemy w bród.

Boso.

- Jaki Ganges? - zdziwił się

Grześ.

- Święta rzeka w Indiach. Skąd

wiecie, że ten tutejszy Ganges

nie jest równie tajemniczą

rzeką, uzdrawiającą wszystkich,

którzy wejdą w nią bosymi

stopami?

Rudy zachichotał

nieprzyjemnie.

- Ale zasuwa! Robisz z nas

balona?

- Dlaczego? - zdziwiła się

Kama. - To przecież takie

proste: jeśli się w coś bardzo

wierzy - to tak jest! Jeśli

wierzysz, że przejście Gangesu

na bosaka uczyni cię

szczęśliwym, to przejdź!

- Przejdźmy, co nam szkodzi? -

domagał się Lutek. - Najwyżej

nogi zamoczymy!

Kama znów posadziła Busię w

wózku. Troskliwie podsunęła jej

pod plecy poduszkę, pogłaskała

po rzadkich włosach. Busia

rozpromieniła się pod wpływem

pieszczoty.

- Gamuuaa - wymruczała.

Chłopcy przyglądali się tym

zabiegom z nie ukrywanym

zdziwieniem.

- Przygłupia ona - stwierdził

rudy z niesmakiem.

Oczy Kamy ściemniały.

- Niczego nie rozumiesz -

odrzekła tłumiąc złość. -

Niczego. Busia jest po prostu

inna. Może miała tylko mniej

szczęścia od ciebie - dorzuciła

w zadumie. - Ale o tym nie wie.

A ty powinieneś wiedzieć.

- On nie chciał... - zaczął

Lutek ugodowo.

- Czego nie chciał? A jeśli

nie chciał, to po co powiedział?

Człowiek ma rozum, żeby myśleć.

Ale ja wiem, że on chciał zrobić

mi przykrość. Tylko nie wie,

biedak, że nas nie można

obrazić!

Grześ sięgnął do kieszeni i

wyjął z niej garść kapsli.

Zalśniły srebrem. Mętne oczka

Busi rozszerzyły się.

- Masz - powiedział kładąc

kapsle na dnie wózka - niech ci

błyszczą.

Zmarszczki na czole Kamy

znikły.

- Czy wiecie, ile dzieci

podobnych do Busi przychodzi na

świat? Sto na sto tysięcy...

zwykłych. I nie ma na to żadnej

rady. A ile dzieci rodzi się

chorych, kalekich? One też mają

prawo do życia, do opieki. To

straszne, gdy znajdzie się

głupiec, który się z nich śmieje

zamiast jakoś pomóc lub choćby

zrozumieć. Im tak niewiele

potrzeba... trochę ciepła i

życzliwości. Czy któryś z was

zastanawiał się nad tym?

Chłopcy przecząco pokręcili

głowami.

Nad Gangesem, pomiędzy

parasolami łopianu, śmigały

ważki.

- Nikomu nie mówcie, gdzie

pojechałam - rzuciła na

odchodnym. - Bądźcie pa!

Było wczesne popołudnie, gdy

Kama z wózkiem dobrnęła do

Paprociowego Uroczyska. Busia

spała posapując jak zakatarzony

niedźwiadek. Chłopcy wrócili do

domu na obiad. Cisza aż dzwoniła

w uszach.

- To jest miejsce dla królowej

elfów! - szepnęła dziewczynka

wodząc zachwyconym wzrokiem po

niebotycznych pniach o

szorstkiej, spękanej korze, po

kępach paproci i dzikich

storczykach leśnych. - Lećcie,

moi poddani, i pilnujcie, by nas

nikt tu nie niepokoił!

Szum wiatru niósł się w

koronach dębów, lecz czujne ucho

dziewczynki posłyszało stukot

kopyt. Trzy białe jak śnieg

konie wychynęły z leśnego duktu.

Ich fryzowane grzywy i wyczesane

ogony sprawiały, że wyglądały

jak zjawy. Jak las lasem a

paprocie paprociami, nikt tu

nigdy nie widział zwierząt jakby

utkanych z mgły.

- Cicho, Busiu - szepnęła Kama

przykucając. - Stary Grogg

wyruszył naszym tropem. Ale on

nie jest groźny. Niestety, są

też jego dwaj synowie. Wspaniali

jeźdźcy, ale w twojej sprawie

zupełnie nieprzydatni.

Konie wtopiły się w zieleń

lasu. Jeszcze przez parę sekund

słychać było ich lekkie

stąpanie. Potem wszystko

zagłuszył wiatr.

Obudzona Busia ostrożnie

podjęła błyszczący kapsel z dna

wózka. Kama aż oczy otworzyła ze

zdumienia.

- Więc jednak potrafisz! -

wyszeptała przyklękając. -

Potrafisz! Nie jesteś tułubkiem

bez żadnych odruchów, jak to

powiedział jeden z lekarzy. Nie

jesteś! O, elfy, wiedziałam, że

mi pomożecie!

- Pst! - dobiegło z pobliskich

krzaków czyjeś ostrzeżenie. - To

ja, Grogg.

Kama wspięła się na palce.

- Na pewno Grogg? Bo jeśli

wielkolud albo Kot w Butach,

albo diabeł Boruta, to...

- Czasem chciałbym być

diabłem, Kama - powiedział

mężczyzna z wiechciami białych

wąsów, wyłażąc z kłującego

krzaka jeżyn. - Diabłom podobno

nieźle się żyje.

- Gdzie podziałeś synów,

Grogg? I skąd wiedziałeś, że ja

tu jestem?

- Z końskiego grzbietu widać

więcej niż spod paproci, moja

panno. A synkowie, gamonie,

niczego nie dostrzegli.

Pojechali dalej. Trzeba trochę

przewietrzyć araby przed

wieczorną galą. Myślałaś, że uda

ci się zatrzeć tropy?

Kama wskazała ręką wózek.

- Pojazd Rudka zostawia ślady,

co? O tym nie pomyślałam.

- Nikt cię przecież nie ściga.

- A Kajetan?

Grogg, mężczyzna wysoki i

postawny, przykucnął obok wózka.

- Kajetan miał ci przemówić do

rozsądku. Ale chyba mu się to

nie udało. Stary karzeł tak samo

zbzikowany jak ty...

Kama wskazała na piąstkę Busi

zaciśniętą na kapslu.

- Widzisz? Lekarze mówili, że

z niej nic nie będzie. Że nie ma

nawet prostych odruchów. Ludzie

się mylą, prawda, Grogg?

- Nie po to cię uczyłem

woltyżerki, żebyś uciekała z

próby przed spektaklem - odparł

siwowąsy nie całkiem na temat. -

Kama, zrozum, oni nie mogą

zabrać Busi z sobą na występy do

Australii. Nikt temu dziecku nie

pozwoli wyjechać. To tylko

cztery miesiące.

- To aż cztery miesiące! -

oburzyła się dziewczynka. - Z

nią trzeba codziennie rozmawiać

i...

- Muuuaaa - zagadało dziecko.

Grogg uchwycił zwisającą gałąź

dębu i podciągnął się do góry ze

zwinnością małpy.

- Rozumiem - mówił huśtając

się - chcesz się nią zajmować

pod nieobecność matki, czy tak?

- Właśnie tak. Duo Kobo wrócą

na Boże Narodzenie. Do świąt

damy sobie radę.

Grogg zeskoczył pięknym

łukiem.

- Damy? To znaczy kto?

- Ja, Kajetan, ty, i parę

innych osób. Jesteśmy jedną

rodziną, no nie? Dyrektor zawsze

mówi: "Cyrk to jedna wielka

rodzina!" Więc dlaczego, do

diabła, chcecie jedno ze swoich

dzieci oddać na zgubę?

Grogg przyłożył palec do ust.

Od strony strumyka niosło się

przeciągłe trąbienie.

Kama zachichotała.

- Ruszyli na poszukiwania przy

pomocy słonia? Jego też

wciągnęli do rodzinnych spraw?

Biedny Dżumbo!

W górze, wśród liści drzew,

skrzeczały ptaki, szumiał wiatr,

nad strumykiem, który nie tak

dawno był indyjskim Gangesem,

trąbił krótkouchy słoń, zaś zza

wiotkiego pnia brzozy wyłonił

się jak duch mleczny koń

potrząsając ufryzowaną grzywą.

- Posłuchaj, tato - powiedział

cicho Grogg junior. - Niech ona

tu zostanie do wieczora. Ja albo

Dżek przyjedziemy po nią i po

małą. Teraz jeszcze nie mogą

wrócić, cała ucieczka straciłaby

sens. Okay, Kama?

Dziewczynka dmuchnęła w

grzywkę.

- Widzisz, Grogg? Młodsi też

co nieco rozumieją ze spraw

tego świata. Nie wstyd ci?

Białowąsy żartobliwie pogroził

synowi palcem.

- A ja myślałem, że was

interesuje tylko muzyka rockowa.

Ot, stary - głupi. Bywaj, Kama!

- Bądźcie pa!

Zaczynało być nieprzyjemnie.

Po prostu nagle zrobiło się

ponuro. Zalany słońcem las

ściemniał, utracił jasne plamy,

przycichł wiatr.

- Cisza przed burzą -

zmartwiła się Kama. - Widzisz,

Busiu, wszystko sprzysięgło się

przeciw nam. Powiem elfom, żeby

odgoniły chmury, zanim nie

znajdziemy bezpiecznego miejsca.

Busia marudziła krzywiąc

buzię.

- Nic to - mówiła Kama

otulając małą kocykiem. -

Wyjedziemy na dukt, on nas

dokądś zaprowadzi. Może do Domku

z Piernika, a może do Zamku

Królowej Wiatrów?

Wózek poskrzypywał na

piaszczystej dróżce, przesuwały

się nagie pnie brzóz, gęste

krzaki jeżyn i kępy wysokich

pierzastych traw. Od zachodu

nadciągała granatowa chmura z

białymi obrzeżami. W jej środku

kłębiły się niewidoczne siły.

- Jakby taką chmurę podłączyć

do kontaktu, to oświetliłybyśmy

cały las. Tam jest

elektryczność, tam, w środku.

Tak twierdzi pan Cyranka, który

był dawniej linoskoczkiem. Raz

źle odmierzył skok i... no, nic

strasznego się nie stało, tylko

musiał skończyć kurs dla

elektryków. Nie chciał za nic w

świecie odejść z cyrku.

Jesteśmy, Busiu, wielką rodziną.

Kto raz w życiu stanął na arenie

w pełnym blasku reflektorów,

już nigdy nie zazna spokoju.

Śladem wózka coś galopowało.

Nie był to ani słoń, ani koń,

ani, co pewne, lew. Stary, nieco

wyliniały ojciec lwiego stada -

Ruppert - poruszał się cicho i

miękko jak kot. Więc co

galopowało?

Kama skręciła ze ścieżki w

bok. Czekała ukryta za kępą

jeżyn.

- Tylko nie zagęgaj, proszę! -

upomniała małą szeptem. Ale

Busia z całej siły ściskała

kapsel i ani jej w głowie było

gęganie.

Tupot przeszedł w cwał.

Wychylona zza krzaka dziewczynka

aż zasłoniła dłonią usta, żeby

się nie roześmiać. Pylistą drogą

pędziła wielka, umorusana świnia

ciągnąc za sobą sznur, na

którego końcu uwieszona była

kobieta w chustce związanej pod

brodą i długiej spódnicy

pętającej nogi.

- Czekaj, Lola, czekaj! -

wołała ostatkiem tchu.

Ale utytłana w błocie Lola

kwiknęła tylko i gwałtownie

pociągnęła ją do przodu. Kobieta

potknęła się, wypuściła sznur i

runęła jak długa w piach.

- O, żeby cię! - zamruczała

gramoląc się z trudem. - Znów

zwiała!

Kama roześmiała się na cały

głos. Wyprowadziła wózek z

krzaków i pobiegła, by pomóc

kobiecie otrzepać spódnicę z

kurzu.

- Zaraz znajdziemy Lolę,

proszę się nie martwić. Zmęczy

się i położy, żeby pospać.

Wszystkie zwierzęta są senne,

gdy się solidnie wybiegają.

- Ta świnia to diabeł

wcielony! - złościła się kobieta

spoglądając nieufnie na Kamę i

wózek z Busią. - A ty co robisz

sama na drodze?

- Prawdę mówiąc... czekam -

odparła grzecznie Kama. - Aż się

ściemni i będzie już za późno.

- Za późno na co?

Kama potrząsnęła grzywką.

- Na pociąg. Mieli ją dziś

zawieźć do... zresztą wszystko

jedno. Daleko. A ja chcę, żeby

Busia została ze mną. Z nami.

Nazywam się Kama i jestem

woltyżerką.

- Wol... kim? - kobieta

ruszyła przodem.

- Tak się nazywa w cyrku ktoś,

kto wykonuje ewolucje na koniu.

Potrafię stać na grzbiecie

Kastora na jednej nodze, robić

salta, ale jeszcze dużo muszę

się uczyć. Codziennie ćwiczę po

pięć, sześć godzin.

- Ciężki kawałek chleba -

westchnęła kobieta

przyspieszając kroku. -

Zmokniemy.

Kama wyjęła z dna wózka

płachtę cienkiego plastyku.

- Ja mogę zmoknąć, ale dziecko

nie. Busia ma słabe zdrowie i

łatwo się zaziębia. Gdzie jest

pani dom?

Daleki grzmot zamruczał nad

polem owsa ciągnącym się po

drugiej stronie drogi. Na chwilę

granatowe niebo rozbłysło i

zgasło.

- Niedaleko. Chodź ze mną,

przeczekasz burzę. Czy w waszym

cyrku świnie też występują?

- Nie. Świnie podobno są

bardzo inteligentne, ale

niechętnie dają się tresować.

Wolimy słonie, konie, lwy i psy.

Mniejszy z nimi kłopot,

chociaż... może Lolę dałoby się

czegoś nauczyć.

Jakby w odpowiedzi zza drzewa

rozległ się przeraźliwy kwik.

Kobieta rzuciła się w tamtą

stronę, ale świnia była szybsza.

Umknęła ciągnąc sznur i

zaplątane weń kępy suchych traw.

- Ja ją zawołam -

zaproponowała Kama podając

kobiecie dyszel wózka.

- Nie znasz tej piekielnicy!

Za nic nie da się złapać.

- Zobaczymy! - roześmiała się

dziewczynka. - A jeśli ją

przyprowadzę, to dostaniemy

kubek mleka?

Kobieta zzuła pocerowany trep

wysypując zeń piasek.

- I ziemniaki ze słoniną.

Kama odważnie weszła

w pociemniały gąszcz zieleni.

- Nadleciały czarne chmury@

dmuchnął wiatr z północnych

stron - @ i na skrzydła elfów, z

góry,@ sypnął dżdżu srebrzysty

szron...@

Cienki, wysoki głosik wyciągał

czystą nutę, aż umilkł poszum

gałęzi i nastała wielka cisza.

- Tu jestem, Lola - powiedziała

Kama półgłosem. - Moje Elfy

dobrze cię widzą. I słyszą.

Zrozum, muszę odprowadzić Busię

do domu twojej pani jeszcze

przed deszczem. Bądź więc tak

uprzejma i przyjdź tu sama.

Chrumknięcie było odpowiedzią.

Kama postąpiła dwa kroki.

- Tresowałam kiedyś do spółki

z rodziną Reno małe misie. Były

bardzo nieposłuszne. Nie jesteś

niedźwiedziem. A poza tym wierzę

w twój rozsądek. Co za sens

włóczyć się po lesie, skoro

można dostać w domu talerz

ziemniaków ze zsiadłym mlekiem?

Sama widzisz...

Lola wyszła zza pnia wlokąc

sznur. Spojrzała na Kamę małym i

wąskim świńskim oczkiem.

- Rozumiem, że lubisz płatać

figle swojej pani. Każdy to

lubi. W końcu... ja też dziś

spłatałam solidnego figla

uciekając z Busią. Ale miałam w

tym swój cel. A ty, Lola? Sztuka

dla sztuki ? - jak mawia tato

ćwicząc podczas próby żonglerkę

z pięcioma maczugami.

Świnia szła posłusznie noga za

nogą. Na ich widok kobieta

pokręciła głową.

- Idzie jak pies. Czary

jakieś czy co?

Za polem przetoczył się

grzmot. Dudniło tak, jakby ktoś

miotał się bezsilnie, zamknięty

w beczce.

Trójka wędrowców szczęśliwie

dotarła przed deszczem do chaty,

która do złudzenia przypominała

Domek Trzech Świnek. Dach z

trudem trzymał się ścian, a

ściany były krzywe.

- "Bo dmuchnę i chuchnę, i

zdmuchnę wasz dom!" - zacytowała

Kama słowa Złego Wilka z bajki.

Lecz stary las chronił chatę

przed zdmuchnięciem, choć

deszcz i wiatr robiły, co

mogły.

Kiedy nad polem zalśniła

tęcza, przypadkiem spotkali się

na łące nie opodal cyrku: Grześ,

zezujący Lutek, rudy, który miał

na imię Michał, i stary

krasnoludek w kraciastej czapce.

- Nie widzieliście dziewczynki

w niebieskiej sukience ciągnącej

drewniany wózek? - spytał pan

Kajetan.

- O rety, ale pan malutki! -

wyrwało się Lutkowi.

- Pewnie z cyrku! Tam takie

ludzie występują! - pochwalił

się znajomością spraw rudy

Michał.

- Poprawnie mówi się: tacy

ludzie - grzecznie sprostował

pan Kajetan. - Widzieliście

dziewczynkę?

Grześ szurał sandałem w

piasku. Zastanawiał się, co

powiedzieć. Prawdę?

- W ogóle widzieliśmy -

włączył się szybko Lutek zezując

w stronę kolegów. - Szukała

paproci.

- Dla swoich... tych... elfów

- dorzucił Grześ.

- O, królowo elfów! - karzeł

Kajetan wzniósł wzrok w niebo,

które znów nabrało koloru

ciemnego błękitu. - Zejdź na

ziemię z obłoków! Już czas!

- Chyba bardzo nie zmokła! -

stwierdził Michał po chwili

milczenia.

Kajetan podniósł z trawy

wilgotny bibułkowy kwiat.

- Sami widzicie, ile zostawia

po sobie śladów. Jest tu w

pobliżu jakiś dom... chata?

Trzech chłopców spojrzało po

sobie.

- Nnnie... nie ma.

Karzeł podciągnął opadające

spodnie. Jego pałąkowate,

krótkie nogi mokły w zroszonej

deszczem trawie.

- Rozumiem. To znaczy, że

chata istnieje. A ja jestem

jedynym... no, może nie jedynym -

poprawił się szybko - który temu

dziecku życzy wszelkiej

pomyślności.

- Na wieki wieków, amen -

powiedział bez związku Grześ.

I wszyscy się roześmieli.

- I wtedy świnia powiedziała:

"Moja Kamo, chętnie z tobą

wystąpię na wieczornej gali. O

ile tylko nauczysz mnie jeździć

konno".

Trzej chłopcy i karzeł

spojrzeli sobie głęboko w oczy.

- Tak, to naprawdę fascynująca

opowieść. Tylko weź pod uwagę,

że dochodzi piąta, trawa tu, na

łące, jest mokra, a o siódmej

zero zero orkiestra zagra tusz,

zapalą się wszystkie reflektory.

Ludzie wokół areny będą czekać

na cuda. Wiesz, co to znaczy

dla cyrkowca z dziada pradziada?

Kama skinęła głową. Jakże

mogła nie wiedzieć, skoro dewizą

pracowitych ludzi, wśród których

upłynęło jej dzieciństwo, były

dwa słowa: Perfekcja i

Punktualność.

- Dobrze. Wracamy. Ale trzeba

wjechać tak, by nikt

niepowołany nie zobaczył ani

wózka, ani Busi. I jeszcze

jedno: ktoś musi przez cały czas

przy niej czuwać.

- My - powiedzieli chłopcy bez

namysłu.

Karzeł dreptał kiwając się z

boku na bok.

- Nie powierzyłbym wam

wypchanej papugi, a co dopiero

dziecka wymagającego szczególnej

troski. Ale na pewno coś

wymyślimy, bo, jak mówi filozof,

w jedności siła. A teraz wam

powiem, dlaczego musimy się

ukrywać.

Do cyrkowego miasteczka

wracali przez Wielką Łąkę.

Sunęli cicho, ostrożnie

rozglądając się na boki.

- Słońce zajdzie o dwudziestej

czterdzieści jeden - powiedział

sześćdziesięcioośmiocentymetrowy

pan Kajetan przystając. - Tak

podało dziś radio. Nie możemy

zatem liczyć na ciemność i

mgłę.

Pójdę naprzód, żeby sprawdzić,

co zdziałała trójka Groggów.

Parę osób musieli wtajemniczyć.

Mam nadzieję, że te właściwe...

Kama skinęła głową. Czekało ją

jeszcze umycie i przebranie

Busi. Ciężka praca dla

dziewięciolatki. Ale dziewczynka

miała już w tym całkiem niezłą

wprawę.

- Moczy się. Taka już jest. I

nie można mieć o to do niej

pretensji - powiedziała patrząc

chłopcom prosto w oczy.

Żaden z nich nie odważył się

na niestosowny żart.

- Najtrudniej będzie

prześliznąć się przez Dzielnicę

Wielkich Kaloszy - stwierdziła

Kama owijając dziecko w suche

szmatki.

- Co to takiego? -

zainteresował się Grześ.

- Plac pomiędzy

pomieszczeniami dla słoni.

Chodzą tamtędy ich opiekunowie

i treserzy. Wszyscy w kaloszach,

bo słonie trzeba dokładnie myć.

- No - kiwnął głową rudy

Michał. - Taki kolos wymaga ze

stu wiader wody! Ile ich macie?

- Stary Dżumbo i dwa młode. To

słonie indyjskie. Mają mniejsze

uszy od afrykańskich. Ale

mniejsze uszy to wcale nie

znaczy, że potrzebują mniej wody

do prysznicu!

- Uwaga, ktoś idzie! - szepnął

cofając się Lutek.

Kama wysunęła głowę. Byli tuż

przy tylnej furtce.

- W porządku. To przyjaciel.

Klown Bums.

Chłopcy z ciekawością

przyglądali się dziwnemu

osobnikowi w kolorowym kaftanie,

normalnych "jak Bóg przykazał"

dżinsach i o twarzy

ucharakteryzowanej w

biało_czarno_czerwone

płaszczyzny.

- Witaj, królowo elfów -

powiedział zdejmując "łysą"

perukę z zabawną kępką włosów na

czubku. - Kajetan kazał mi tu na

was czekać. Całe życie byłem

uczciwym człowiekiem, który

nikomu nie ukradł nawet jednego

cygara. A teraz mam wziąć udział

w kidnapingu?

- Co to kid... tego? - nie

zdzierżył Lutek wpatrzony

zachłannie w kolorową maskę ze

szminki.

- Inaczej mówiąc - porwanie.

Kim jesteście, dostojni panowie?

- Moi przyjaciele - odparła

Kama.

- Przyjaciele mojej

przyjaciółki są moimi

przyjaciółmi - stwierdził

filozoficznie Bums przysiadając

na żerdzi. - Mam nadzieję, że

dziecko zostało czymś

nakarmione.

Kama spojrzała na klowna z

niemym wyrzutem.

- Naturalnie! Busia zjadła

pieczeń z hipopotama polaną

sokiem żurawinowym, węża w

miodzie i na deser kompot z

deszczówki.

Bums zamlaskał pełen uznania.

- Wspaniale! Takiego obiadu

nie dostałaby nawet w Australii.

A teraz do rzeczy: występujesz

dopiero po przerwie. Grogg

załatwił to z dyrektorem. Duo

Kobo w pierwszej części

programu.

- O której odchodzi ostatni

pociąg? - uśmiechnęła się Kama

chytrze.

- O dwudziestej drugiej

piętnaście. Trzeba małą ukrywać

jeszcze ze cztery godziny z

hakiem. Gra?

- Jesteś cudowny, Bums! - Kama

przytuliła się do kolorowego

kaftana, uważając, by nie

ozmazać nałożonej na twarz

szminki. Wiedziała, ile pracy

wymaga charakteryzacja klowna. -

Czy... szukano Busi?

Klown zabawnie zmarszczył nos.

- Odpowiem ci wykrętnie: nie

niepokojono się aż tak, jak by

należało. Czy to ci daje coś do

myślenia?

- Wszystkie moje elfy

pracowały, by odgonić złe myśli

od pani Eryki. Naprawdę.

- Kto to jest pani Eryka? -

spytał Michał pociągając nosem.

- Mama Busi - odparł Bums. -

Piękna Eryka to połowa Duo Kobo.

Najlepsi podniebni akrobaci.

Perfekcja co do milimetra. To

nie zabawa, panowie, to lata

morderczej pracy. U nas w cyrku

nie ma miejsca dla fuszerki.

Nikogo się nie oszuka. Jeśli nie

trafisz na dłoń partnera w tej

a nie innej sekundzie, walisz

się w dół z wysokości trzech

albo czterech pięter. Wystarczy?

Grzesiowi ciarki przebiegły po

grzbiecie.

- Czy... czy moglibyśmy ich

zobaczyć? Tylko... my nie mamy

pieniędzy...

- No - potwierdził Michał -

nie mamy na bilety.

Klown śmiesznie wydmuchał

powietrze z policzków jak

balony.

- Mam zaszczyt zaprosić was do

osobistej loży. Kama musi się

przebrać. I choć dziś nie była

na próbie, wykona swój numer tak

samo perfekcyjnie jak zawsze.

- Zobaczycie jeszcze Żółtą

Panią. Jest cudowna!

- A kto to? - Lutek szeroko

otworzył oczy.

- Moja mama. Woltyżerka. Ma

połyskujący kostium naszyty

żółtozłotymi cekinami. Jest

bardzo ładna. Prawda, wujku

Bums?

Oczy klowna zalśniły

blaskiem.

- To prawda, panowie. Jest

przepiękna. Kochałem ją, lecz

ona na męża wybrała Karola, ojca

Kamy. A ja zostałem tylko

przyjacielem i powiernikiem

królowej elfów. Taki już mój

los. A teraz słuchajcie...

Słuchali szeroko otwierając

oczy i uszy. Plan był dość

zagmatwany i chwilami ryzykowny.

Najważniejsze, żeby wózek został

natychmiast zwrócony prawowitemu

właścicielowi, który smutnie

porykiwał w swojej zagrodzie.

Zarówno pojazd z drewnianym

dyszlem, jak i osioł Rudek

występują w pierwszej części

programu.

Kiedy na cyrkowych masztach

zabłysły kolorowe żarówki,

wszyscy wiedzieli wszystko. Bums

naciągnął "łysą" perukę i wolno

odszedł w kierunku głównego

wejścia.

- Przypominam - szepnęła Kama

z lekkim błyskiem w oku - jedyne

niewidoczne przejście to tunel

dla lwów!

Chłopcy mieli wzrok wbity w

ziemię. Żadnemu nie drgnął ani

jeden muskuł.

- I choć strach zżera duszę,@

opanować się muszę - @ czy to

tygrys, czy lew albo... pchła!@

- zaśpiewała cichutko Kama.

Potem popchnęła wózek, który

zaskrzypiał jak źle naoliwione

drzwi starej szafy.

Kluczyli długo, by nie natknąć

się na straż porządkową pilnie

baczącą, by nikt niepowołany

nie przedostał się w pobliże

dzikich, bądź co bądź, zwierząt.

Trójka Groggów zagadywała, kogo

trzeba, karzeł Kajetan dokonywał

przedziwnych ewolucji, zaś Bums

o biało_czarno_czerwonej twarzy

zabawiał sprzątaczy klatek

opowiadaniem kawałów z brodą.

Punktualnie o osiemnastej

siedemnaście chłopcy, Kama i

wózek z Busią przedostali się do

żelaznego, podwójnie zbrojonego

tunelu dla lwów i tygrysów.

Tunel był składany i na razie

nie przytykał do klatki.

- Czuję oddech starego

Rupperta na karku! - roześmiała

się cichutko Kama. - Gdyby tak

nas tu zastał...

- Jedno chapnięcie i po nas! -

Lutek rozpłaszczył się w tunelu

jak żaba, choć wcale to nie było

konieczne.

- Myślisz, że on mógłby... -

jęknął Grześ. Czuł nieznośny

ucisk w okolicy żołądka.

Gdzieś na lewo, spoza

żelaznych prętów, rozległ się

przeciągły ryk.

Rudy Michał nie namyślając się

padł plackiem na twarz,

osłaniając głowę rękoma.

- Wstawaj! - Kama klepnęła go

po plecach. - Nie masz się czego

bać. Ruppert nie może wydostać

się z klatki zamkniętej na

siedem spustów. Ryczy, bo czuje

obcych. No, jazda!

Przemknęli jak burza. Nie

minęła minuta i wyszli z

groźnego na pozór tunelu wprost

na szarą górę pobrzękującą

łańcuchem.

- Co tu robi Dżumbo? -

zdziwiła się Kama półgłosem.

- Zasłania was - odparł równie

cicho pielęgniarz Kazio

dotykając pieszczotliwie

pofałdowanej skóry słonia. -

Tylko nie trąb, stary, bardzo

proszę.

Michał, który znalazł się

nagle i niespodziewanie w

pobliżu długiej ruchliwej rury,

przydeptał pięty Lutkowi.

- To... to jego trąba?

- Na ogół słonie mają z jednej

strony trąbę, a z drugiej ogon -

odparła Kama grzecznie. - Nie

wiem, na którą stronę akurat

trafiłeś.

- Weź małą na ręce - zaszeptał

pan Kazio - trzeba wózek oddać

Rudkowi.

Jakby w odpowiedzi rozległo

się przeraźliwe porykiwanie:

- I... aaa! I... aaa!

Kama ostrożnie wyjęła dziecko

z wózka.

- Nie bój się, Busiu. Jesteś w

domu. Gdybyś tylko nie była taka

ciężka!

- I... aaa! I... aaa! -

denerwował się osioł Rudek.

Dżumbo, sprowokowany

nieznośnym hałasem, już unosił

trąbę, ale pan Kazio poklepał go

lekko po szorstkim zadzie.

- Cicho Dżumbo, dobry

staruszek... Grześ z zachwytem

wpatrywał się w maleńkie chytre

oczka i falujące, jakby

przycięte uszy.

- Ale słoń!

Odwrócił się zaskoczony, bo

ktoś go pociągnął z tyłu za

wyłażącą ze spodni przykrótką

koszulkę.

- Hu_hu_hu! zaskrzeczała

kosmata mordka spod czerwonego

kapelusika.

- Kto... co... - przeraził się

Grześ czując, jak mu milion

mrówek wędruje po spoconych

plecach.

- To Klarcia, szympansiczka.

Nie bój się. Jest bardzo

przyjacielska. Tańczy na linie i

podrzuca piłkę nie gorzej od

swojej treserki. Klarciu, nie

rusz Busi... Co mi dajesz? Swoją

wanienkę? Cudowny pomysł,

Klarciu. Zawsze mówiłam, że

szympansy są mądrzejsze od

niektórych ludzi. Włożymy Busię

do twojej wanienki. W ten sposób

ją przetransportujemy.

Pomysł kosmatej Klarci został

przez wszystkich przyjęty z

uznaniem. Czas naglił. Kawalkada

złożona z trzech chłopców,

jednej dziewczynki, wanienki z

Busią i małpki w kapelusiku

zmierzała cicho i bezszelestnie

do jednego z licznych wozów

ustawionych w czworobok. Wozy

były szerokie, na wzmocnionych

resorach i potężnych kołach

obutych w solidne opony.

- Tu mieszkacie? -

zainteresował się Grześ

przystając.

- Tak. Podczas objazdów. Nasze

domy na kołach są zupełnie

wygodne. Mamy kuchenki, a nawet

prysznice.

- "Cyrk Rosario" - przeczytał

rudy Michał wielki napis

biegnący w poprzek wozu, między

oknami. - To jest życie!

- Prędko by ci się znudziło -

odparła Kama. - Ten pomalowany

na żółto to jest mieszkanie

Bumsa i Kajetana. Tam zaniesiemy

małą.

- A my? - szepnął Lutek. - Co

z nami?

Szympansica zdjęła kapelusik z

pęczkiem margerytek przy wstążce

i włożyła go Michałowi. Grześ

parsknął śmiechem.

Klarze wyraźnie się to nie

spodobało. Wysunęła wargi robiąc

z nich zabawny ryjek.

- Hu_hu_hu! - kosmatymi

łapkami o ciemnych paznokciach

objęła rudowłosego, przytulając

do jego piersi swój, prawie

ludzki w wyrazie pyszczek.

- Klara, odprowadź chłopców do

Bumsa. No, Klarciu?

Małpa zabawnie podskoczyła

kilka razy, klaszcząc w łapy, po

czym posłusznie chwyciła Michała

za rękę, ciągnąc w sobie tylko

znanym kierunku.

- Naprawdę nas zaprowadzi? -

denerwował się Lutek.

- Naprawdę.

Busia marudziła. Całodzienna

wycieczka widać nieco ją

zmęczyła. Kama rozebrała małą,

umyła nad wanienką i ponownie

otuliła w cienki kocyk.

- Śpij. Już twoja pora. A ja

ci zaśpiewam. Cichutko, żeby

nikt nie usłyszał.

- Nad polaną poziomkową@

rozpoczęły elfy tan,@ obudziły

starą sowę,@ wyjrzał z krzaka

Piotruś Pan:@

Hej, wy, elfy, wiatru dzieci,@

rozkołyszcie lila dzwon!@ Póki

jasne słonko świeci,@ niechaj

zabrzmi srebrny ton!@

Kama mruczała, Busia kołysała

głową, aż zmęczone powieki

opadły. Skrzypnęły drzwi. To

Kajetan cicho stąpając położył

przed dziewczynką jej sceniczny

kostium.

- Ubieraj się. Już czas.

- A chłopcy?

- Są z Bumsem na balkoniku

orkiestry. Dopóki nie zostaną

wpuszczeni wszyscy widzowie,

przesiedzą tam bezpiecznie.

Potem znajdą się dla nich jakieś

wolne miejsca na widowni. Mała

śpi?

- Tak. Najgorsze za nami.

Dziś. Ale powiedz, Kajetanie, co

będzie jutro?

- Niedziela. Pogoda. Słońce. I

próba przed codziennym

spektaklem.

- Pociągi odjeżdżają również w

niedzielę - sucho stwierdziła

dziewczynka, czesząc skołtunioną

grzywkę.

- To je zatrzymamy. Wszystkie.

"Stoi na stacji lokomotywa..." i

nie rusza się! Nie myśl teraz o

tym. I pamiętaj o kostkach cukru

dla konia. Kastor ma swoje

humory. A przyzwyczajenia

zwierząt są tak samo ważne, jak

ludzi.

- Pamiętam - Kama wciągała

żółty trykot. - Skąd wiedziałeś,

gdzie jest mój kostium?

- A jak ci powiem, że dała mi

go Żółta Pani, to uwierzysz?

- Mama? - oczy Kamy błyszczały

jak cekiny na króciutkiej

spódniczce ze złotego jedwabiu.

- To... ona też wie?

Kajetan z podskoku usiadł na

tapczanie. Wyciągnął przed

siebie obie dłonie zaciśnięte w

kułak.

- W jednej prawda, w drugiej

pół prawdy. Wybieraj!

Kama klepnęła prawy

nadgarstek.

- Półprawda jest jak bajka o

Czerwonym Kapturku. Słuchaj:

poszedł Czerwony Kapturek do

lasu, ale zamiast koszyka ze

smakołykami wziął drewniany

wózeczek. A w tym wózeczku...

Kama powoli i dokładnie

sznurowała złote wstążki

trzewiczków.

- To wiem. Co dalej?

Kajetan zmarszczył nos. Małe,

krzywe nóżki podwinął tak jak ów

porcelanowy posążek Buddy, który

dziewczynka widziała w pewnej

aptece.

- Z jednej strony mama

Kapturka i paru przyjaciół, z

drugiej - niebezpieczny las, a w

środku...

- Wilk!

Kajetan przecząco pokręcił

głową.

- Powiedzmy... różne poczciwe,

stare krasnale, które chciały

pomóc Kapturkowi, aby mu się nic

nie stało, bo cel jego wyprawy

był szlachetny. Czy zrozumiałaś

sens bajki?

Kama wahała się. Wreszcie

chowając włosy pod cieniutką

złotą siateczkę zbliżyła się do

karła.

- Kocham cię, panie Kajetanie,

wiesz?

Gdy drzwi cicho się zamknęły,

sześćdziesięcioośmiocentymetrowy

karzeł otarł łzę.

- Widzisz, Busiu - wyszeptał

głęboko wzruszony. - Ludzie inni

też mogą być czasem szczęśliwi.

- Bum - tara - ra! Bum - tara -

ra! - grzmiała orkiestra,

rozpoczynając wielką galę cyrku

"Rosario". Wokół areny, na

drewnianych ławach, siedzieli

mieszkańcy Pelargoniowego

Miasteczka. Siedzieli ciasno

stłoczeni, odświętnie ubrani,

chrupiąc cukierki i wachlując się

programami. A w tych programach?

"Panie i panowie, cuda na

sznurkach, żonglerzy i akrobaci,

gimnastycy parterowi i piętrowi,

linoskoczki i taniec na

wrotkach! Trio Bravo, Duo Kobo,

rodziny Groggów, Luciano,

Finellich, szympansy na rowerach

i walc w wykonaniu słoni.

Woltyżerki i klowni, lwy i

pudelki! Panie i panowie, do

wyboru, do koloru!"

- Patrz, Dżumbo! - zawołał

Lutek, gdy na biały piasek areny

wtoczyła się szara góra w

złocistoróżowym czapraku. Za nią

biegły, trzymając się trąbami za

ogony, dwie mniejsze, nieco

ciemniejsze, za to w

śnieżnobiałych pianach falbanek.

- Piękne!

Słonie z wdziękiem stupudowych

worków wdrapywały się na niskie

podesty podnosząc w takt walca

to jedną, to drugą słoniową

nogę.

Dekoracje i scenki zmieniały

się jak w kalejdoskopie: przed

zachwyconymi widzami roztaczał

się egzotyczny świat, barwny jak

perskie jarmarki, hinduskie

bazary i arabskie haremy.

Fruwały w powietrzu ciała

odziane w cieliste, czarne i

srebrne trykoty. Cienka, prawie

niewidoczna lina gięła się

niebezpiecznie pod drobnymi

stopami dziewcząt o motylich

skrzydłach.

- Elfy! - szeptał Grześ

wytrzeszczając do bólu oczy. -

Wreszcie zobaczyłem elfy!

- Co tam elfy! - denerwował

się Michał, a jego ruda czupryna

to gasła, to zapalała się w

świetle reflektorów. - To jest

dopiero sztuka!

Dwójka kosmonautów w

szklistych kombinezonach

majaczyła ledwie widoczna pod

niebotyczną kopułą. Raz po raz

któreś z nich odrywało się od

nieba, by szybować w przeciągu

sekundy, dwóch. A potem ręce

bezbłędnie odnajdywały w

powietrzu oparcie innych rąk.

- Duo Kobo - szepnął im do

ucha pan Kazio, który teraz

pełnił zupełnie inną rolę. Po

każdym występie zamiatał i

grabił piasek na środku areny. -

Pani Eryka, cud nad cuda!

- Matka Busi - przypomniał

Grześ. - O rety, spadnie!

Szklista strzała leciała z

nieba z zawrotną prędkością. I

nagle, w pół drogi do ziemi,

zatrzymały ją pomocne dłonie

wysłane w cyrkowy kosmos na

ratunek.

Grzmot oklasków przetoczył się

pod kopułą.

- Ale się przestraszyłem! -

przyznał się Lutek zezując w

stronę, skąd dobiegało ciche

parskanie.

- Trio Grogg! - zaanonsował

czarno ubrany pan w cylindrze.

Zza kurtyny wypadły mleczne

araby. Wydawało się, że z

chrzęstem i dudnieniem kopyt

przeskoczą wątłą barierę

dzielącą arenę od publiczności.

Białe trykoty jeźdźców

chwilami stawały się

niewidoczne. Ukazywały się raz

na grzbiecie, raz pod brzuchem

mknących z zawrotną szybkością

koni. I ludzka piramida: sześć

rozpostartych dłoni, trzy pary

szeroko rozstawionych nóg. Galop

i cwał, aż migało w oczach.

Grześ przycisnął dłonie do

serca, które waliło jak

oszalałe.

- Oooni są nadzwyczajni! -

wyjąkał.

Orkiestra umilkła. Zapadły

ciemności. Jeden tylko

punktowiec rzucał krąg światła

na środek areny. W szumie braw

wtoczył się klown Bums w

ogromnych, o dziesięć numerów za

dużych butach, kraciastych

spodniach i płaskim kapelusiku.

Za nim podrygiwała szympansiczka

Klarcia. Teraz się zaczęŁa

szampańska zabawa! Czerwony

kapelusik z pękiem margerytek

migał pomiędzy masztami cyrku

udając, że przeszkadza klownowi.

Bums wspiął się po sznurze i

stanął na małym podeście.

Klarcia tuż za nim. Pod nimi

ziała przepaść kilku pięter.

Światło ukazało stalowy błysk

liny. Jeden krok, drugi... noga

się obsuwa, ogromny but wisi w

powietrzu. Jęk przerażenia

niesie się wśród drewnianych

ław.

- Spadnie! - Lutek oblizuje

suche wargi.

- Nie bój się! - Pan Kazio

przygładza wąsy. - To najlepszy

akrobata, jakiego widziałem w

życiu! Udaje. Ale za tym

udawaniem kryją się lata

ćwiczeń. Codziennej, żmudnej

pracy.

Szympynsica z małpią

zręcznością już zsuwa się po

maszcie w dół. Za nią szerokie

spodnie na szelkach. Brawa.

Klarcia rozrzuca wśród widzów

cukierki. Nagle, chwyciwszy

okrągły lizak z czerwoną wstążką,

jednym skokiem znalazła się obok

Michała. Kosmate ramiona

obejmują go za szyję. Wargi,

ciemne jak czekolada składają na

czole zaskoczonego chłopca

długi, mokry pocałunek.

Michał czerwienieje z

zakłopotania. Jego ruda głowa

lśni w blasku skierowanego nań

światła.

A rozbawiona, szczęśliwa

dzieciarnia piszczy i klaszcze z

zachwytu.

Potem była przerwa na

sprzątnięcie areny i uspokojenie

nadszarpniętych nerwów.

Odpoczywali cyrkowcy i

publiczność. Do występów

przygotowywała się druga grupa

artystów.

I znów się zaczęło. Żonglerowi

migały nad głową żółte maczugi,

kolorowe obręcze i czerwone

piłeczki. Na sprężynującej

siatce skakali chłopcy i

dziewczęta popisując się

podwójnymi saltami w przód i w

tył. Osiołek Rudek ciągnął wózek

pełen białych pudelków, które

wyczyniały przeróżne sztuczki.

Szczupły, drobny mężczyzna w

szafirowych spodniach wkładał

głowę w rozwartą, groźną paszczę

lwa. Cisza trwała taka, że

słychać było lot ćmy. Ledwie

publiczność odetchnęła z ulgą, a

już orkiestra zagrała tusz. Zza

kotary wybiegł czarny jak smoła

koń. W złotym siodle z

podwójnymi frędzlami siedziała

mała i krucha jak laleczka z

porcelany woltyżerka w kusej

sukience z żółtego jedwabiu.

- Poznajesz? - spytał pan

Kazio Grzesia.

Chłopiec przecząco pokręcił

głową.

Koń wspiął się na tylne nogi,

przednimi kopytami młócąc

powietrze. Wydawało się, że bez

trudu zrzuci jeźdźca. Ale złota

figurka ani drgnęła. W szalonym

galopie objechała arenę stojąc

na końskim grzbiecie. Szeroko

rozrzucone ręce, głowa nisko

pochylona nad rozplecioną grzywą,

jedna noga wyprężona w

"jaskółkę".

- To Kama! Wielki talent.

Jeszcze o niej świat usłyszy!

- Jak ona to robi? - mamrotał

Lutek zezując z prawa na lewo.

A czarny diabeł na arenie

szalał ze swą woltyżerką, aż

kurz unosił się z ziemi. Pomału

zacichała orkiestra. Koń

prychając sunął stępa. Stojąca

na jego grzbiecie dziewczynka

rozsyłała całusy.

Zaklaskały setki rąk. Brawo

bili chłopcy i stajenni. I Żółta

Pani, cały czas stojąca w głębi

areny.

Długo jeszcze wzdychano z

zachwytu i umierano ze strachu.

Miasteczko o czerwonych dachach

przeżywało cyrkową galę jak

wielkie święto. Gdy wreszcie

zgasły światła nad areną, a tłum

wolno przemieszczał się ku

wyjściu - trójka chłopców wciąż

czekała na swoją małą

przyjaciółkę.

Kama, roześmiana i szczęśliwa

z udanego występu, wybiegła w

podskokach zza kulis. Znów była

królową elfów w swej codziennej

błękitnej sukience i z

rozburzoną grzywką.

- Widzieliście wszystko?

- No - odparł Grześ, bo nic

innego nie przyszło mu do głowy.

- Com się strachu najadł, tom

się najadł - stwierdził Lutek

dmuchając w zaczerwienione od

oklasków dłonie.

Michał nic nie mówił, tylko

mierzwił rudą czuprynę. U jego

boku jak cień tkwił czerwony

kapelusik z pękiem margerytek.

Kama roześmiała się na widok

szympansiczki.

- Polubiła cię Klara. To

wielki dowód zaufania!

Potem długo milczeli

spoglądając w zadumie na

rozgadany ludzki tłum

opuszczający cyrkową bramę. Z

daleka dochodziło brzęczenie

łańcuchów i słabe porykiwania

Rupperta. Treserzy i

pielęgniarze odprowadzali

zwierzęta do klatek, karmili je

i poili. Bo tak należało. Ciężko

zapracowały konie i słonie, psy

i papugi. Naprzód kolacja dla

zwierząt - potem dla ludzi. Ci

ostatni są wytrzymalsi.

- Muszę już iść - powiedziała

Kama niespokojnie. - Trzeba

oddać Busię. Piękna Eryka chyba

mi wybaczy... zrozumie.

Jak spod ziemi wyrósł stary

karzeł.

- Trzymajcie kciuki, moi mili.

Zaczęła się Wielka Gadanina.

- Na temat dziecka? - spytał

Grześ.

- Właśnie. Narada klanu

cyrkowców.

Kama zerwała się z beczki, na

której przysiadła, lecz Kajetan

przytrzymał ją. Ileż było siły w

tej niewielkiej postaci.

- Zostań. Obejdzie się bez

ciebie. Dzień ucieczki już się

zakończył. Dałaś początek

sprawie. Teraz niech decydują

dorośli. Widzisz, ile na niebie

gwiazd? Pomyśl coś, a spełni się

na pewno.

- Żeby Busia została z nami! -

Kama uniosła w górę obie dłonie.

Kajetan uśmiechnął się.

- Ja, wielki czarownik,

obiecuję ci to, królowo elfów.

Ale na was, chłopcy, już czas! -

to mówiąc wziął za rękę Lutka i

Michała. Był od nich niższy i

starszy o całe wieki.

Pomaszerowali wszyscy ku bramie.

Na jej szczycie palił się jasnym

światłem napis: "Cyrk Rosario".

- Przyjdziesz jeszcze? -

spytała Kama szukając w

ciemności ręki Grzesia. Była to

dłoń spocona i lepka od

landrynek. Ale jakże przyjazna.

Grześ odwzajemnił uścisk.

- Przyjdę. Jutro. Ale... czy

mogłabyś mi coś dać na pamiątkę?

Cokolwiek: sznurek, ołówek...

Kama zmrużyła oczy.

- Zostawię ci kilka elfów -

powiedziała cicho. - Będziesz je

nosił w kieszeni na piersi.

- Kiedy... nie mam kieszeni! -

zmartwił się Grześ. - Tak mi

przykro.

Kama zmarszczyła brwi.

- Musisz mieć! Do jutra.

Inaczej elfy uciekną za góry i

doliny! Co prawda jestem ich

królową... ale one są wolne jak

wiatr! Jeśli je zapniesz w

kieszeni, to zostaną i będą ci

służyły w potrzebie.

- Zostaną na zawsze?

- Na zawsze. Jak długo

będziesz wierzył...

Grześ westchnął głęboko.

- Do widzenia, Kama!

- Bądź pa!

Miasteczko o czerwonych

dachach spało już snem głębokim

i tylko w jednym oknie paliło

się światło.

- Muszę mieć kieszonkę, mamo.

Koniecznie zapinaną. Na jutro.

- To takie ważne, synku?

- Najważniejsze na świecie!

Maszyna do szycia turkotała

nie płosząc ani marzeń, ani

snów.

Bo czyż można nie wierzyć

w elfy?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boglar Krystyna Kieszeń pełna elfów
Boglar Krystyna Kieszeń pełna elfów(1)
Boglar Krystyna Dalej Sa Tylko Smoki
Boglar Krystyna Lot nad pawilonem X
Boglar Krystyna Zobaczysz, że pewnego dnia
!Christie Agatha Kieszeń Pełna Żyta
Boglar Krystyna Brent
Boglar Krystyna Salceson i mrówki
Christie Agatha Kieszeń pełna żyta
Boglar Krystyna Zatrzymajcie swiat chce wysiasc
Boglar Krystyna Perly Damy Pik
Christie Agata Kieszeń pełna żyta
Boglar Krystyna O królu Pumperniklu, królewnie Grzance i Rycerzach Trókątnej Kanapy
Boglar Krystyna Dalej są tylko smoki
Boglar Krystyna Zobaczysz że pewnego dnia
Boglar Krystyna Mgła nad Doliną Wiatrów

więcej podobnych podstron