KRYSTYNA NEPOMUCKA
Małżeństwo niedoskonałe
Cieniom Matki mojej poświęcam
Rozdział 1
Cnotę straciłam o piątej rano.
Był mglisty ranek, za małym wychodzącym na szary mur przeciwległego domu oknem siąpił drobny deszczyk. Tego dnia miał być pogrzeb mojej babki ze strony ojca. Patrząc w zasnute wilgotną mgiełką okna, popłakiwałam trochę z bólu i trochę z żalu, że nie będę mogła pojechać do Kobyłki na cmentarz.
Miałam wtedy szesnaście lat, nędzne dzieciństwo za sobą, a w perspektywie ewentualne małżeństwo. Mój przyszły mąż leżał obok mnie, przeżywając swój moralny upadek, który zwykł w potocznej mowie nazywać “depresją” albo “nurzaniem duszy w błocie”. Musiały go widocznie irytować moje kapiące bez przerwy łzy, bo z niesmakiem odwrócił twarz w stronę okna, a do tego zamknął szczelnie skośne oczy, w których przed rokiem zakochałam się od pierwszego wejrzenia.
Wyrzucona z kręgu zainteresowań leżącego obok mnie mężczyzny, czułam wielką samotność, którą starałam się zabić myślami na kilkanaście tematów jednocześnie. Najbardziej niepokoił mnie fakt, że taka atrakcja, jaką jest pogrzeb w rodzinie, odbędzie się bez mego udziału i że pieszczoty są bardziej bolesne niż przyjemne. Nad taką sprawą, jak to - czy leżący obok mężczyzna ożeni się ze mną - nie zastanawiałam się w ogóle, uważając to za rzecz przesądzoną.
Mgła za oknem przerzedziła się i na tle szyby rysowała się delikatna gałązka wiotkiej wiśni.
“Gdybym pojechała na pogrzeb, mogłabym zobaczyć rodzinę, z którą od czasu mego narzeczeństwa nie utrzymywałam bliższego kontaktu. Mogliby podziwiać obrączkę na moim palcu, a obserwując kapelusz z brązowego aksamitu, mieliby pewność, że zrobiłam karierę...” - rozmyślałam rozmazując jednocześnie łzy po twarzy. Nie chciały się zatrzymać, tylko spływały łaskocząc po szyi.
Musiało minąć kilka godzin od krytycznej chwili, gdyż zapukano do drzwi oznajmiając, że śniadanie na stole.
Busio - tak nazywałam pieszczotliwie mego narzeczonego - ziewnął szeroko, pokazując swoje niekompletne uzębienie. Popatrzał na mnie, jakby mnie pierwszy raz dopiero zobaczył, i bez słowa zaczął się ubierać.
Pokój był malutki, więc cały obrządek odbywał się na moich oczach. Patrzałam z niesmakiem, jak defilował w obcisłych fioletowych kalesonach przed olbrzymim lustrem, ujętym w złocone ramy. Potem długo szczotkował swoje sterczące twarde włosy koloru czekolady deserowej.
Wyskoczyłam z łóżka, także chcąc się ubrać. Miałam na sobie wypłowiałą różową koszulę, którą przerobiła mi matka ze starej markizetowej sukienki.
Mężczyzna w trykotowych kalesonach odezwał się wreszcie do mnie nie odwracając twarzy od lustra, przed którym wyczyniał przeróżne ruchy bokserskie.
- Nie pokazuj mi się nie ubrana i bez szminki, bo mogę sobie zbrzydzić ciebie do reszty...
Bez słowa przykucnęłam za wysokim oparciem łóżka i tam powoli zaczęłam wciągać białe barchanowe majtki, z których mocno wyrosłam, i bardzo skromną sukienkę. Nie cierpiałam jej, gdyż zniekształcała figurę. Była z granatowego jedwabiu w białe ciapki, luźna i długa. Dla ukoronowania całości zapinała się na perłowe guziczki, jakich nikt w owym czasie nie nosił. Suknię dostałam od przyszłej świekry i musiałam okazywać wielką radość, chociaż najchętniej wycierałabym nią podłogę.
Dziś właśnie miała przyjechać do Warszawy, aby zobaczyć się z synem, przekonana, że my już po ślubie. Było jednak inaczej.
Od kilku dni siedzieliśmy w kawalerskim pokoju Busia, nie mając papierka, który zezwala na oficjalne kładzenie się razem do łóżka i nosi elegancką nazwę “aktu złączenia”. Nikt wprawdzie o tym nie wiedział, ale dla Busia było to prawdziwym przeżyciem, gdyż jako człowiek religijny oburzał się na takie grzęźnięcie w grzechu. Chcieliśmy wziąć ślub zaraz po przyjeździe do Warszawy. Ale nie udało się. Miałam wprawdzie wszystkie dokumenty w porządku, ale brakło tylko jednego karteluszka - pozwolenia od rodziców, gdyż nie byłam pełnoletnia. Trudno było o nie prosić, kiedy wiedzieli, że ślub mój odbył się przed tygodniem w rodzinnym mieście Busia.
Było to zupełnie niepotrzebne kłamstwo, którym Busio chciał z niewiadomych dla mnie przyczyn postawić moich rodziców przed faktem dokonanym. Twierdził, że ślub weźmiemy zaraz po przyjeździe do Warszawy i wszystko będzie w najlepszym porządku.
Kochałam go tak bardzo, że uległam przykremu dla mnie kaprysowi, nie starając się nawet dociec przyczyny.
Znów zapukano do drzwi. Busio jeszcze ciągle oglądał w lustrze swój tors atlety na rachitycznych nogach, a ja oparta o szafę czesałam zbyt gęste włosy małym żelaznym grzebieniem, rozpamiętując nieudaną eskapadę do kościoła.
Udaliśmy się z rana do mojej parafii na Mokotów. Zapomniałam już nazwy kościółka. Wiem tylko, że był mały i otoczony starymi kasztanami. Palczaste liście pachniały jeszcze lepkością pąków, a w konarach nawoływały się miłośnie ptaki.
Zaczepiłam dwóch idących przed nami mężczyzn pytając, czy zgodzą się być świadkami na ślubie. Po krótkim wahaniu zgodzili się za cenę ćwiarteczki z zakąską przysięgać na wszystko, co tylko zechcemy.
Dzień był upalny, stopy piekły w niewygodnych pantoflach i głupie łzy zniekształcały obraz rozsłonecznionej majowym słońcem ulicy. W dziewczęcych marzeniach trochę inaczej wyobrażałam sobie dzień ślubu. Naturalnie musiał być obowiązkowo welon i wianek z goździków, no i czerwony dywan przez cały kościół.
Długo czekaliśmy na księdza w cuchnącej stęchlizną kancelarii. Zjawił się wreszcie, przejrzał papiery i spytał o lata. Zapomniałam z wrażenia skłamać i wtedy zażądał zezwolenia rodziców.
Prosiliśmy, Busio argumentował uczenie, ale nic nie pomogło. Busio nawet powiedział coś na temat grzechu i odpowiedzialności, ale ksiądz był nieubłagany.
Wobec tego wróciliśmy spacerkiem do domu, a wieczorem udaliśmy się do najtańszego kina na dwa filmy. W nocy Busio bezskutecznie próbował pozbawić mnie dziewictwa. Twierdził, że mój strach i łzy odbierają mu odwagę.
- Nie jestem, do licha, twoim katem! - powtarzał uparcie, zadając mi ból.
Klął przy tym taki wynalazek jak hymen, twierdząc, że nigdy nie był w podobnej sytuacji i stąd brak rutyny.
Wreszcie zeszliśmy na śniadanie.
Pokój stołowy łączył się rozsuwanymi drzwiami z salonem. Wytworność urządzenia wprowadzała mnie w zakłopotanie i jeszcze bardziej podkreślała moją niezdarność w ruchach. Czułam się tutaj obco, a rozmowy oraz manewrowanie nożem i widelcem w obecności rodziny profesorostwa, u których Busio wynajmował mieszkanie, były dla mnie czymś nad wyraz męczącym.
Wstawałam od stołu prawie głodna, bo nie zawsze wiedziałam, jak zabrać się do podanych potraw.
Profesorowa była przecież tak chłodna i wyniosła, że trudno było nie czuć przed nią lęku. W jej towarzystwie wydawało mi się, że mam o dwie ręce za dużo i stale płonące uszy.
Profesor nie napawał mnie lękiem, raczej podziwem. Jadł na śniadanie płatki owsiane na mleku - pozostałość z wędrówek po Anglii - miał osobistą sekretarkę i nosił szare ubrania, co wydawało mi się szczytem elegancji.
Mieli dwoje dzieci. Kilkuletnią dziewczynkę, na którą wołali Cipcia, i szesnastoletniego Michała, który się lekko jąkał. Przypadł mi najbardziej do gustu z całego towarzystwa i na trzeci dzień naszej znajomości byliśmy ukradkiem na “ty”.
Często przez całe dnie byłam pozbawiona Busiowego towarzystwa, więc zaprzyjaźniłam się z Michałem. Wyłaziliśmy na dach albo na strych, stąd przez małe okienko obserwowaliśmy ruch na Górnośląskiej. Ciskaliśmy kamykami w okna domu akademiczek albo staraliśmy się rozróżnić, które spomiędzy przechodzących kobiet puszczają się, a które nie. Michał ponadto robił sprośne uwagi na temat ładnych nóg. Imponowało mi jego zepsucie i bawiło jąkanie, które czasem przedrzeźniałam.
Busio naturalnie o tej przyjaźni nic nie wiedział, gdyż bojąc się jego gniewu na wszelki wypadek ukrywałam skrzętnie nasze dziecinne konszachty.
Busio był bardzo nerwowy, twierdził, że nie potrafi obchodzić się z dziećmi, i za najlepszy system wychowawczy uważał łajanie, a często bolesne klapsy. Nie miałam więc do niego zaufania, a kiedy zorientowałam się, że o wszystkim informuje swoich rodziców lub przyjaciół, straciłam je do reszty.
Po nieszczęsnym ranku, który uczynił mnie kobietą, Busio poszedł na spotkanie z matką i znów zostawił mnie samą w domu. Michał wraz ze swoim rowerem ulotnił się cichaczem. Została tylko Cipcia, która bawiąc się żółwiem w miniaturowym basenie, prędko mnie znudziła swoimi pytaniami w rodzaju: “Czy glista ma uszy?”
Do naszego małego pokoiku przylegała długa pracownia o trzech oknach. Stały tu szafy pełne książek w różnych językach, biurka i stoły kreślarskie.
Otworzyłam okno i klęcząc na taborecie wyglądałam na gwarną ulicę. Na szerokich schodach młode dziewczęta sprzedawały pęczki nadwiędłych kwiatów, śmiały się głośno i zaczepiały przechodniów. Powietrze pachniało rozgrzanym asfaltem, świeżą zielenią z pobliskich ogródków i czymś nieuchwytnym, charakterystycznym dla każdego miasta.
Nie wiem już dziś, o czym wtedy mogłam myśleć. Przetrwało jedynie wspomnienie czegoś bardzo smutnego i pełnego oczekiwania. Przytłaczał mnie nieokreślony ciężar nie pozwalający swobodnie oddychać. Uczucie to wyciskało łzy, które mimo mej woli napływały pod powieki.
Kochałam Busia, a żal, że zostawia mnie tak ciągle samą, był raczej podświadomy. Cały zły nastrój tłumaczyłam nadchodzącym wieczorem. W tym okresie mego życia bałam się ciemnego pokoju i duchów. Wybujała wyobraźnia podszeptywała mi makabryczne historie, wśród których najbardziej przerażało tarzające się po podłodze ciało bez głowy.
Ulica powoli błękitniała, gwar jakby przycichł, sprzedawczynie kwiatów odeszły z pustymi koszykami; ciemniały kontury budynków. Siedziałam bez ruchu, wsłuchując się trwożliwie w skrzypienie podłogi. Przypomniało mi się, że nie pojechałam na pogrzeb babci, i znów zaczęło coś dławić w gardle.
Babcia miała brązowego kundla, Zagraja, którego kochała cała rodzina, chociaż był stary i brzydki. Dzieci wujka Mundka ciągnęły go zawsze za ogon albo wsadzały mu w nos landrynki. U babci był najlepszy rosół, jaki jadłam w życiu, i słodkie, ciężkie od masła ciasta świąteczne. Babci chyba jednak nie kochałam, bo miała zajady i piegowate dłonie, których się brzydziłam.
Teraz jednak zatęskniłam niespodziewanie do babcinego mieszkania z burym kotem na łóżku i w ogóle do całej rodziny z Wołomina. Mieszkała tam również ciotka Katarzyna; mąż ciotki, Sjenieczka, bał się jej jak ognia. Krążyła w rodzinie historia, że kiedyś zgubił w pociągu całą miesięczną pensję. Gdy wrócił do domu i ciotka spytała o pieniądze, załatwił się ze strachu w spodnie. W ogóle wujek, którego najbardziej lubiłam, nie miał szczęścia w życiu. Kiedyś wieczorem wracał do domu ulicą obok synagogi. Ponieważ wujek nosił karakułową czapkę i takiż kołnierz przy czarnym długim palcie, padł ofiarą pomyłki. Dwóch łobuzów wzięło go za Żyda i pobiło do nieprzytomności. Ciotka Katarzyna wpadła do babci ze słowami: “Sjenieczka zabity” i zemdlała. Naturalnie jak zwykle uważnie, gdyż upadła prosto na pluszową otomanę.
Ciotka Katarzyna najbardziej kochała dobre żarcie i eleganckie ubrania. Solą w oku całej rodziny były jej śniadania zaczynające się od pół funta szynki, a kończące na samowarze herbaty z konfiturami, który to zwyczaj przejęła po mężu Rosjaninie. Potrafiła niezrównanie opowiadać przeróżne historie i plotki, obrazując wszystko odpowiednimi ruchami. Przeżywało się prawdziwe emocje słuchając najbłahszego zdarzenia. Miała z Sjenieczką syna. Wołodia skończył wydział humanistyczny tylko po to, by móc pobierać w przyszłości wyższą pensję, i ożenił się z kobietą, którą mu matka wybrała. Sam był duży, nieśmiały, łatwo się pocił i czerwienił, ale żonę miał z tak zwaną “twardą ręką”, chociaż z wyglądu przypominała nadwiędłą mimozę. W Wołominie nie cieszyła się zbyt dobrą opinią, ale za to ojciec, piekarz, zapisał jej kamieniczkę i jakieś parcele.
Celina miała kaczą twarz, nosiła barwne szale i nie cierpiała rodziny męża. Ciotka Katarzyna nigdy nie skarżyła się na wybraną przez siebie synową, a kiedy doniosło się okrężną drogą, że synowa wylała kubeł pomyj na świekrę, ta z rozbrajającym uśmiechem broniła jej twierdząc, że był to tylko malutki wazonik na kwiaty.
Wołodia nie miał nigdy o swojej żonie wyrobionego zdania, jak zresztą o nikim i niczym. Twierdził tylko, że jest chorobliwie zazdrosna. Po pierwszym dziecku zwariowała. Zanim zamknięto ją w domu dla nerwowo chorych, zdążyła zatruć jakimś narkotykiem parotygodniowego syna, którego z trudem odratowano, i próbowała dokonać na mężu pewnego zabiegu brzytwą raniąc go przy tym dotkliwie.
W pracowni było już zupełnie ciemno, kiedy wreszcie usłyszałam kroki Busia na schodach. Potrafiłam je zawsze rozpoznać nie znanym mi bliżej instynktem, gdyż nie odznaczały się niczym charakterystycznym.
Ilekroć wchodził do pokoju po dłuższej nieobecności, pierwszym moim odruchem było rzucenie mu się na szyję. Busio wyraźnie tego nie lubił. Otrząsał się zawsze jak pies po wyjściu z wody i co najwyżej klepał mnie protekcjonalnie w pośladek.
Rozmowa tego wieczoru była dość dziwna, a w każdym razie niecodzienna. Przede wszystkim Busio zdjął marynarkę i nie zapalając światła wpakował się z butami na łóżko. Wyciągnął się wygodnie, założył ręce pod głowę i przymrużonymi oczami wpatrywał się w sufit.
Przysiadłam nieśmiało na brzegu łóżka, nie bardzo wiedząc. co ze sobą zrobić. Nikły cień żółtawego światła z sąsiedniego okna padał na jego twarz.
Ktoś brzdąkał wprawki na fortepianie.
- No więc muszę się z tobą ożenić! - zawyrokował nagle przerywając niepokojącą ciszę.
- Tak - odpowiedziałam z przekonaniem.
Oczy wciąż miał przymrużone i wodził nimi po suficie.
- Właściwie to ja ciebie wcale nie kocham - filozofował dalej. - Mamusia kazała mi się z tobą mimo wszystko ożenić, bo nadużyłem twego zaufania. Widzisz, jaka ona szlachetna i dobra dla ciebie.
Nie wiedziałam wobec tego, czym się bardziej wzruszać: szczerością Busia czy szlachetnością jego matki. Na razie jednak nie byłam zdolna do jakiegokolwiek rozumowania. Czułam, że robi mi się dziwnie chłodno w palce u rąk i nóg. Miałam przez chwilę nadzieję, że uda mi się zemdleć, ale byłam zdrowa jak bydlę i zemdlenie nie leżało w granicach moich możliwości.
Busio powoli ciągnął dalej:
- To widocznie było nie to... Zdawało mi się tylko, że ciebie kocham, a po fakcie poczułem niesmak i zrozumiałem swoją omyłkę. Ja kochałem tylko jedną kobietę...
Chłód coraz wyraźniej rozchodził się po moim ciele. Serce waliło niespokojnie.
- No, ale trudno! Stało się i teraz muszę ponosić konsekwencje żeniąc się z tobą. Dlatego że jestem przyzwoitym człowiekiem.
Mówił to tak spokojnym tonem, jakby wyjaśniał najprostsze równanie matematyczne.
Chciałam krzyczeć, rzucić się na niego z pięściami i walić, walić w tę spokojną twarz, aby rozleciała się na skorupy maska, pod którą musi się kryć oblicze kochanego przeze mnie człowieka. Tego Busia wycinającego mi zwierzęta z papieru, pomagającego odrabiać lekcje albo zadającego pytanie w operze: “Może chcesz, dziecko, siusiu, to cię wyprowadzę”.
Nie mogłam pojąć, co stało się przyczyną tej nagłej zmiany, a z całego przemówienia zrozumiałam tylko jedno - Busio mnie nie kocha. Właściwie wydało mi się to niedorzecznością, że można mnie nie darzyć uczuciem, jeśli ja sama kochałam i zdobyłam się na taki gest, jak oddanie swego dziewictwa. Dopiero później zrozumiałam, że w zasadzie nie było ono nikomu potrzebne, a najmniej Busiowi.
Szukałam w myśli wzniosłego zwrotu, który mógłby zrobić na nim dodatnie wrażenie i uczynić mnie w jego oczach istotą wysoce szlachetną.
- Więc nie żeń się ze mną! Ostatecznie nic się jeszcze nie stało - usiłowałam zbagatelizować to, co uważałam za rzecz najważniejszą. - Ostatecznie wrócę do domu i powiem... i powiem...
Nie wiedziałam jednak, co mogłabym w takim wypadku powiedzieć, a na samą myśl o domu ogarnął mnie strach graniczący z paniką. No bo jeśli uchwyci się moich słów i będę musiała wrócić do rodziców, to co wtedy?
Zobaczyłam od razu przed sobą ojca, który mrużąc nerwowo lewe oko krzyczy wymachując mi przed nosem wielkim palcem: “No widzisz! Masz swoje jaśniepaństwo! Zachciało ci się paniczyka! Zawsze patrzyłyście wyżej, niż miałyście nosy!”
Natychmiast postanowiłam, że do domu nie wrócę, a na samą myśl, że będę chodziła zapłakana, uwiedziona i szukająca pracy, ogarniało mnie coraz większe wzruszenie i żałość nad sobą.
Busio jednak uparcie tkwił przy swoim, a właściwie matczynym postanowieniu.
- Trudno... muszę się z tobą ożenić i ożenię... Mama kazała. Dopiero w dłuższą chwilę po tej rozmowie, gdy zapalił światło i zaczął szperać w swoich pamiątkach i fotografiach, wybuchnęłam płaczem nie wytrzymując dłużej napięcia nerwowego.
- Czego ty się wciąż mażesz? - zapytał z prawdziwym zdumieniem, wzruszając ramionami.
Nie umiałam mu dać na to pytanie odpowiedzi i płakałam jeszcze rozpaczliwiej.
- Ty się doczekasz, że dam ci w skórę! - krzyknął rozzłoszczony i poszedł na mocno spóźnioną kolację.
I znów zostawił mnie samą w pokoju.
Byłam również bardzo głodna, ale wydało mi się czymś niewłaściwym jedzenie chleba z masłem i jajek na twardo w tak smutnej chwili mego życia.
Zielonawy odblask lampy wypełniał pokój trupim światłem. Wielkie, powleczone mgiełką starości lustro odbijało niewyraźnie moją skuloną sylwetkę. Wciąż jeszcze siedziałam na kancie łóżka, rozmazując łzy. Wiedziałam na pewno, że na przekór rozsądkowi kocham Busia jeszcze bardziej dzisiaj niż wczoraj.
Noc przeszła spokojnie. Leżałam przytulona do zimnej ściany słuchając głośnego oddechu mężczyzny. Poczułam, że mi nagle przybyło wiele lat.
Busio był brzydki. Tak brzydki, że moje koleżanki czuły przed nim lęk twierdząc, iż bardziej przypomina małpę niż człowieka. Ja kochałam tę brzydotę, która robiła na mnie niepokojące wrażenie. Było to coś pośredniego między lękiem a pożądaniem. Kochałam zapach jego skóry, drobne mocne dłonie, pańskie pochodzenie i oczy. Zdumiewająco szafirowe oczy, będące zupełnym nieporozumieniem w jego egzotycznej po mongolsku twarzy.
Był tak inny od wszystkich ludzi i tak ekscentryczny w sposobie bycia, że powszechnie uważano go za nienormalnego. On sam mówił o sobie: “Jestem anormalny, to znaczy nieprzeciętny”.
U kobiet dojrzałych, a zwłaszcza lekko przeżytych, miał duże powodzenie. Zresztą tylko takie budziły w nim zainteresowanie. Zwierzył mi się kiedyś, że lubi tęgie, rosłe blondynki o jasnych oczach i greckim nosie. Naturalnie tłuszcz musiał trzymać się kupy, być elegancko odziany i najlepiej, jeśli posiadał pewną pozycję towarzyską. Mężatki nie wchodziły w ogóle w grę, gdyż jako cudze żony były dla niego świętością.
Busio miał tendencję do idealizowania kobiet. Dziwił się, że mają kochanków, że zdarzają się nawet takie, które zdradzają mężów i nie czują z tego powodu do samych siebie wstrętu i pogardy. Uważał je za coś bardzo delikatnego, ale nie przeszkadzało mu to obchodzić się z nimi w sposób brutalny.
Dzielił kobiety na dwie grupy. Te, które kocha się wzniosłą, platoniczną miłością, i te, które traktuje się jako przedmioty przydatne tylko dla pewnych określonych celów.
Do tamtych podchodził z rycerskością i uważał, że pocałunek z nimi zobowiązuje do małżeństwa. Jeżeli natomiast pozwalały mężczyźnie na jakiekolwiek poufałości nie pragnąc z nim wiązać się ślubem, klasyfikował je jako dziwki.
Z kobietami o ogromnych piersiach i marzących oczach, które typował na ewentualne kochanki, nie zadawał sobie wiele trudu. Stanowczo nie był kobieciarzem i - jak sam twierdził - lepiej czuł się w stajni z końmi niż z kobietami w salonie.
Ja w życiu Busia stałam się w pewnym sensie nieporozumieniem. Nie można mnie było podciągnąć pod żadną grupę, a poza tym miałam być ewentualną żoną, która była raczej zbędnym balastem.
Jak do tego doszło, że powiedział mi kiedyś o miłości i zaproponował małżeństwo, było dla mnie zawsze zagadką. Najprawdopodobniej szukał odprężenia po ostatnim bolesnym zawodzie miłosnym i sądził, że znajdzie je w towarzystwie zakochanego w nim podlotka, którego włosy przypominały barwą warkocz tamtej kobiety.
Jako kobieta w ogóle się nie liczyłam. Byłam chuda, trochę po dziecinnemu kanciasta i miałam stanowczo za małe piersi. Busio widział w mojej postaci wiele niedociągnięć, co czyniło mnie jeszcze bardziej nieśmiałą i pozbawioną pewności siebie. Mawiał często:
- Masz nos niczym rozdeptany kartofel, a czoło jak u kretyna. Traktowałabym to jako żart, gdyby zaraz nie opowiadał ze szczegółami o wdziękach swoich dawnych miłości albo ekskochanek, przyprawiając mnie o histeryczne ataki zazdrości.
Busio bez wątpienia nie grzeszył delikatnością, a ponadto musiało go bawić moje zażenowanie, objawiające się rumieńcem, ilekroć odkrywał przede mną w bardzo drastycznej formie tajniki wyrafinowanych pieszczot. Z czasem poznałam upodobania jego kochanek i wszystkie ekstrawagancje, które najbardziej działały na niego. Podkreślał przy tym, że mnie w ten sposób nigdy nie będzie pieścił, gdyż do żony, a do tego jeszcze tak chudej, trzeba podchodzić z szacunkiem nawet wtedy, gdy się jej nie kocha.
Otwierał przede mną świat zupełnie nowy, odarty z poezji i budzący raczej odrazę niż zainteresowanie.
Owej bezsennej nocy zaczęłam rozpaczliwie tęsknij za domem rodzinnym, z którego jeszcze tak niedawno chciałam jak najprędzej wyfrunąć. Leżał przy mnie mężczyzna, którego kochałam i do którego nie miałam odwagi ani się przytulić, ani głośniej przy nim zapłakać.
W domu panowała cisza przerywana czasem skrzypieniem rozsychających się mebli. Wiotkie gałązki wiśni uderzały delikatnie o szyby rzucając koronkowy, drżący cień.
Czułam głód skręcający wnętrzności, zupełnie tak samo jak czasem w rodzicielskim domu, i bardzo żałowałam, że nie poszłam z Busiem na kolację.
Później zaczęły mnie swędzić plecy. Próbowałam je bezskutecznie drapać, bojąc się raptownymi ruchami obudzić chrapiącego ze świstem mężczyznę.
U profesorostwa mieszkaliśmy kilka tygodni. Był to okres mojej wielkiej edukacji.
Zaczęła się ona od dnia, w którym zdecydował, że jestem zbyt mało fascynująca. Nie bardzo rozumiałam znaczenie tego słowa, ale dziwnie kojarzyło się z sylwetką kokoty. W moim pojęciu kokota była to bardzo szczęśliwa kobieta prowadząca jedwabne życie. Mogła nosić na co dzień bieliznę ozdobioną koronkami i jeść na śniadanie szynkę, a nawet czekoladę, gdyby miała ochotę.
Co prawda, po owej nocy miałam lekko zachwianą wiarę w to łatwe, jedwabne życie z mężczyznami. Nie było jednak wykluczone, że tylko w małżeństwie te sprawy były tak przykre, bo czyżby inaczej żony zdradzały swoich mężów albo w ogóle istniały takie instytucje jak domy publiczne, o których tyle opowiadał Busio?
Wkrótce doszłam do wniosku, że na pewno o wiele łatwiej jest być kokotą niż żoną. Zorientowałam się w tym już po kilku dniach mojej edukacji. Trzeba było wstawać, znacznie wcześniej od Busia i podczas gdy on spał, czesać się, malować i kompletnie ubrać. Zamiast sukienek Busio kazał nosić rano wzorzyste, głęboko wycięte szlafroki. Cała jednak trudność polegała na tym, że nie miałam nie tylko wzorzystego, ale w ogóle żadnego szlafroka. Wstydziłam się do tego przyznać czy też prosić o pieniądze, gdyż Busio wciąż jeszcze wydawał mi się obcym mężczyzną.
Jako wielki esteta nie pozwalał mi na noc kręcić papilotów, ale żądał codziennie pięknych, misternych loków. Było to nie lada zagadnienie, które próbowałam rozwiązać przy pomocy fryzjera. Moje fundusze, pochodzące z oszczędności na tramwajach, pozwoliły zaledwie na wizytę w najtańszym zakładzie.
Po godzinie mozolnych zabiegów moja głowa przypominała nastroszony materac, a wyraz twarzy upodobnił się przedziwnie do wielkanocnego baranka z gipsu, jakie sprzedawano za Żelazną Bramą. Brakło tylko zeza i chorągiewki. Busio na mój widok aż przysiadł z wrażenia i śmiał się hałaśliwie rycząc jak bawół.
Największą trudność sprawiało mi podawanie ręki do pocałunku. Robiłam to ogromnie niezdarnie, co irytowało Busia lubiącego wytworne i swobodne ruchy u kobiet.
- Robisz to jak ostatnia kretynka. Po twoich ruchach widać, że pochodzisz z nizin - strofował mnie łagodnie i wyjątkowo cierpliwie uczył podsuwać z wdziękiem pod nos dłoń do całowania.
Poza tym musiałam poruszać się z gracją, nie potrącać mebli, mieć przyjemny wyraz twarzy, często się uśmiechać nie marszcząc przy tym nosa, patrzeć spod rzęs lekko unosząc brwi i przy chodzeniu kokieteryjnie poruszać pośladkami.
Naturalnie tylko czarne pończochy, bardzo wysokie obcasy, krótkie szerokie sukienki i maleńkie kapelusiki z długimi woalkami zdobywały w jego oczach uznanie.
- Jak będziesz działała na innych mężczyzn, to i mnie to będzie podniecało. Wtedy możesz liczyć z mojej strony na pewne względy...
Te “pewne względy” traktował zapewne jako wielką ofiarę, którą powinnam przyjmować z radością i czule. Tymczasem spełnianie na kredyt obowiązków przyszłej żony było dla mnie równie przykre jak codzienne mycie uszu w zimnej wodzie, do czego zawsze czułam nieprzezwyciężony wstręt. Mimo to robiłam wszystko, aby stanąć na wysokości zadania. Było to trudne, a przy tym wywoływało znudzenie.
Najchętniej grałabym z Michałem i jego kompanami w “zbijaka”, strzelała z procy do cudzych okien albo szła z chłopakami na złodziejskie wyprawy po kwiaty w cudzych ogrodach. Michał opowiadał o tym wszystkim, a ja z emocji nie mogłam sypiać. Myślałam wciąż o tych wszystkich historiach, w których nie wolno mi było brać udziału.
Wobec tego pozostawała tylko żmudna nauka stawania się dorosłą, fascynującą kobietą. Były jeszcze książki, ale ponieważ ze względu na mój wiek Busio pozwalał mi czytać jedynie powieści dla “dorastających panienek”, więc zupełnie z nich zrezygnowałam.
Rezultat edukacji był taki, że wkrótce bardziej przypominałam uliczną dziewczynę, stawiającą pierwsze kroki, niż młodą wchodzącą w świat damę.
Maj tego roku był wyjątkowo słoneczny. Warszawa pachniała fiołkami, rozgrzanym asfaltem, benzyną i świeżą zielenią drzew.
Busio całe dnie spędzał poza domem. Gdzie chodził i co robił, było dla mnie tajemnicą. Godziłam się jednak z takim stanem rzeczy myśląc, że widocznie mąż nie ma obowiązku informowania żony o tym, co robi.
Znudzona bezczynnością odwiedzałam prawie codziennie rodziców. Ciągnęłam zmęczone nogi na drugi kraniec miasta, aby tylko zaoszczędzić na tramwajach.
Mieszkali w małym pokoiku na Mokotowie.
Ojciec szukał w tym czasie bezskutecznie posady. Chodził godzinami po mieście, darł buty i przeklinał panujące w urzędach stosunki.
Matka siadywała w parterowym oknie wychodzącym na maleńki ogródek. Był on jednocześnie podwórkiem, a jego atrakcję stanowiła wielka kwitnąca morwa. Przypominała mojej matce czasy dzieciństwa spędzone na Dębnikach w Krakowie.
Do małej furtki w parkanie prowadziły popękane płytki betonowe, między nimi wyrastały zielone badyle trawy. Tuż za parkanem ciągnęła się szeroka, ruchliwa ulica, wzdłuż której powstawały wielkie bloki budynków z czerwonej cegły, błyszczące szybami okien i witryn sklepowych.
Rodzice żyli właściwie powietrzem, słońcem, trochę chlebem za pożyczone pieniądze. Sytuację taką uważałam za całkowicie naturalną, gdyż od najwcześniejszego dzieciństwa byłam przyzwyczajona do nędzy. Patrząc na ich wegetację sądziłam, że tak widocznie musi być i że nic na to nie można poradzić.
Siadałam obok matki na oknie, zdejmowałam niewygodne pantofle i rozpoczynałam długą i szeroką opowieść o swoim “szczęściu”. Naturalnie wszystko przedstawiałam w superlatywach i matka ani się domyślała nawet, że za tym potokiem słów kryje się jedna wielka otchłań nieszczęścia.
- Zawsze marzyłam o takim zacnym i mądrym człowieku dla ciebie. Pamiętasz, jak nie pozwalałam, żeby się byle kto przy tobie kręcił? - mówiła głaszcząc pieszczotliwie moje twarde rude włosy.
Matka wyglądała zadziwiająco młodo, a przy tym była bardzo przystojna. Busio kiedyś zwierzył się, że owszem, miał na nią chrapkę i to znacznie większą niż na mnie, ale cóż... etyka! Długo po tym jego od niechcenia rzuconym zdaniu czułam niesmak i zażenowanie rozmawiając z matką.
Około południa przychodził ojciec zawsze z tymi samymi słowami:
- Znów, cholera, nic! Ledwo się ze zmęczenia i głodu trzymam na nogach... Wszędzie musisz mieć protekcję, bo inaczej nawet gadać z tobą nie chcą.
Biegłam wtedy do sklepiku i kupowałam bułki, masło, wędlinę za wszystkie zaoszczędzone “moniaki”. Okazywało się zazwyczaj, że nawet śniadania jeszcze nie jedli, a ojciec miał zamiar wybrać się do ciotki Polci po małą pożyczkę.
Za oknem, otwartym w zieloność wiosennych krzewów, ćwierkały wróble. Słońce złociło pasmami wyszorowaną do białości podłogę sięgając aż do naszych wyciągniętych pod stołem nóg.
Ojciec paląc papierosa zaczynał głośno myśleć, jak to będzie dobrze, kiedy wreszcie otrzyma jakąś posadę. Matka wyliczała, co kupią z pierwszej pensji, a ja czkałam głośno, korzystając z okazji, że nikt na taki drobiazg nie zwróci uwagi, i bujałam się na odrapanym z lakieru krześle.
Przeważnie ojciec zapytywał:
- No, a co u młodych?
Wtedy matka tak przekonywająco opowiadała, co słyszała ode mnie, że wreszcie i ja sama zaczynałam w to wszystko wierzyć. Nastrój wytwarzał się coraz przyjemniejszy, ale wreszcie nadchodziła godzina, kiedy trzeba było wracać do domu.
I znów długa wędrówka nie kończącymi się ulicami i spłoszone chaotycznie myśli, i ból poobcieranych pięt w niewygodnych pantoflach.
Busio, jeśli był już w domu, zawsze pytał z irytacją, której nie potrafił opanować:
- Gdzie ty się, u licha, włóczysz?
Jeśli sam przychodził późno, denerwował się jeszcze bardziej:
- Dlaczego ty właściwie jeszcze nie śpisz?
Były to pytania raczej retoryczne, gdyż nie oczekując odpowiedzi zaczynał swoje zwykłe, codzienne opowiadania. Najczęściej i najchętniej mówił o swojej dobroduszności, etyce, zaletach charakteru. Przykłady, które podawał, znałam już na pamięć. Była tam mowa o pojedynkach, które właśnie ze względów etycznych nigdy nie doszły do skutku. Była mowa o mężatkach, które mu w nocy właziły do łóżka i które musiał z tych samych względów etycznych wyrzucać kopniakiem w tyłek, i o tym, jak niejednemu typowi wyrwałby nogę z pośladka i wkręcił ucho. Ponieważ jednak jest dobroduszny, więc się długo do takich rzeczy musi rozkręcać.
Dziwne i bardzo chaotyczne były te opowiadania. Nigdy nie mogłam zrozumieć, jaki mają związek z nami lub też o jakie typy chodzi. Kogo i za co chciał Busio bić, rąbać szablą lub nadziewać na pal? Wiedziałam tylko, że dużo zdrowia kosztuje go panowanie nad swymi instynktami, które wyzwalały się w całej pełni dopiero po wódce. Może dlatego nigdy nie pił? Nawet na wino trudno go było namówić. Kiedyś w “pijanym widzie” powybijał cegłami okna w całej kamienicy i zbił do nieprzytomności swego znajomego kawalerzystę, który będąc także pod muchą, zaczaił się na niego z szablą. Na drugi dzień obaj nie wiedzieli, od czego się to wszystko zaczęło. W każdym razie młody człowiek miał pękniętą kość policzkową, a Busio poczuł zdecydowany wstręt do alkoholu.
Najczęściej Busio zanudzał mnie wykładami na temat malarstwa lub religii. Miał bezsprzecznie wielki talent, którego raczej nie doceniał, marnując go bezmyślnie studiowaniem chemii. Widząc jego zamiłowanie do malarstwa, rodzice w początkach namawiali go do studiowania architektury. Busio jednak sprzeciwił się temu kategorycznie, twierdząc, że architektura jest równoznaczna z malowaniem kwiatków na nocnikach i zabija zupełnie artystyczne porywy projektowaniem klozetów lub planowo urządzonej kuchni.
Nie cierpiał także swego przyszłego zawodu inżyniera-chemika. Pewnie dlatego przez blisko dziesięć lat był stale na trzecim roku i nic nie wskazywało na to, że po upływie przyszłych dziesięciu - będzie bardziej zaawansowany.
Nigdzie nie pracował i był na stałym utrzymaniu rodziców, ponieważ uważał ślęczenie w biurze za marnowanie czasu. Wypełniał więc uciekające lata romantycznymi miłościami, które kończyły się zawsze fiaskiem lub ćwiczeniem się w pogardzie dla materii, aby wreszcie duch zapanował nad marnym ciałem.
Otoczył się gronem przyjaciół, przed którymi wywnętrzał się z iście wschodnią wylewnością, słuchał ich rad. Wierzył ślepo w ich lojalną przyjaźń i dostrzegał u nich takie cechy charakteru, jakie sam chciał widzieć.
Potrafił rysować i rzeźbić zwierzęta w ruchu, postacie ludzkie z niecodzienną fantazją. Bohaterowie jego wizji malarskich mieli dzikie, kozackie twarze, ujeżdżali ogiery lub walczyli na szable.
Konie, jako że jego ojciec miał piękną stajnię wyścigową w Rosji, najmocniej przemawiały do jego wyobraźni. Znał się na nich i mógł godzinami opowiadać o właściwościach danej rasy, wpadając przy tym w gorączkowe podniecenie. Widział je wszędzie. I na obrusie jedząc obiad, i na zaciekach ściennych, w liściach drzew albo na obłokach. Prowadząc rozmowę na jakikolwiek oderwany temat potrafił nagle powiedzieć:
- Żebyś ty wiedziała, jaki wspaniały ogier wali prosto z kopytami na mnie ze ściany...
Był jednak za leniwy, żeby zabrać się do przelania na płótno tego, co widział i przeżywał. Czasem naszkicował coś od niechcenia piórem lub pędzlem, dając wspaniałą próbkę swoich możliwości. Wszystko jednak kończyło się na dobrych chęciach i podświadomej depresji, wywołanej jeszcze jednym dowodem marnującego się talentu. W swoich długich wywodach Busio twierdził, że twórczość prawdziwego artysty będzie zawsze szlachetna i nieśmiertelna, jak na przykład Chopina. Jeśli zaś artystę udaje blagier, człowiek nie na poziomie, daje szkodliwe surogaty i tylko głupocie i kulturalnemu zacofaniu społeczeństwa zawdzięczać można tolerowanie takiego “twórcy”.
Kiedy zapytałam Busia, dlaczego nie sięga po sławę, która dałaby także i sporo pieniędzy, odpowiadał mi zawsze z irytacją, mrużąc swoje skośne oczy krótkowidza i spluwając ze wstrętem:
- Czy ty tego nie rozumiesz, że przy obecnym poziomie kulturalnym naszego społeczeństwa więcej ma do powiedzenia handlarz świń niż artysta? Tylko takiego uwielbiają odbiorcy sztuki, który wypowiada ich własne przeżycia, tylko przeżywa je sam dobitniej. Kiedy zaś odbiorcy mają niewiele przeżyć, wówczas możliwy jest bluff... Zrozum, że w obecnej sytuacji wolę już pędzić wodę sodową niż malować dla świniopasów.
To, o czym mówił Busio, mogło być bardzo zajmujące dla kogoś. kto miał jakie takie pojęcie o malarstwie i mógł z nim dyskutować. Ja jednak nudziłam się śmiertelnie, kiedy Busio wymieniał nazwiska, których nigdy nie słyszałam, charakteryzował sposób malowania, porównywał i mówił tak uczenie, że słuchając go czułam jeszcze bardziej swoją nicość. Najgorsze było, że w rozmowach stale się powtarzał, a ponieważ miałam doskonałą pamięć, z góry wiedziałam, co po czym będzie następowało. Kiedy dochodził do Michała Anioła, mogłam dać głowę, że był w połowie swego wykładu. Przy opisie, jak malarsko wyglądała “dzika dywizja”, ożywiałam się wiedząc, że na pewno dobiega do końca.
Szybko zorientowałam się, że moje pytania i brak wiadomości wywołują u Busia nieprzyjemne zaskoczenie, a nawet jawną irytację. Wobec tego milczałam, dodając sobie powagi marszczeniem brwi lub głębokimi westchnieniami. Od czasu do czasu kiwałam mądrze głową dodając:
- To doprawdy wspaniałe! Świetnie charakteryzujesz jego twórczość.
Busiowi te moje wypowiedzi całkowicie wystarczały i z czasem zaczął nawet twierdzić, że znam się na sztuce. Dowcip polegał na tym, że w odpowiedniej chwili powtarzałam zasłyszane u niego zdania i nauczyłam się odpowiednio operować wyuczonymi na pamięć nazwiskami. Wiedziałam, że najbardziej odpowiada mu twórczość Goyi, Rembrandta i Velasqueza. Wobec tego rzucałam zdania w tym mniej więcej sensie:
- Czyś zauważył, jak wspaniale zrobione są koronki u Velasqueza? Właściwie powstały przez niedbałe dotknięcie pędzlem. Nic tam nie ma wycyzelowanego, a robią wrażenie...
Busio spoglądał na mnie wtedy z prawdziwym uznaniem i po chwili zastanowienia dodawał:
- No ty, dziecko, znasz się jednak na sztuce...
Znacznie jednak gorzej przedstawiała się sprawa, jeśli chodziło o zagadnienia religijne. O religii mógł Busio mówić bez przerwy przez kilka godzin, co doprowadzało mnie do stanu graniczącego z omdleniem. Jako katolik wierzył we wszystko z diabłami włącznie. Nadawał im nawet uczone imiona, jak Asmodeusz, Lucyfer i Belzebub, twierdząc, że każdy ma inne zadanie do spełnienia na ziemi; na przykład Asmodeusz robi wszystko, by rozbijać małżeństwa. Busio wierzył również w opętanie przez szatana i bardzo mocno w reinkarnację, choć to było sprzeczne z nauką Kościoła. Ale w Busiu gnieździło się wiele sprzeczności. Twierdził, że duchów nie ma, a istnieje jedynie ciało astralne. Niemniej jednak uważał, że dusze złych ludzi nie mają dostępu do żelaza. Zasadę tę stosował w życiu. Ilekroć zwierzyłam się, że czuję nieokreślony lęk, Busio klął straszliwie po rosyjsku, a później wyciągał z szafy wielką wyszczerbioną szablę kawaleryjską.
- No, teraz żadne ścierwo z tamtego świata nie będzie miało do nas dostępu - mawiał żegnając się ukradkiem i patrząc podejrzliwie w moją stronę.
Jeśli była to pora pójścia spać, kładł szablę między nas w łóżku na prześcieradle. Dostał ją kiedyś od swego kuzyna kawalerzysty i służyła mu do ćwiczeń gimnastycznych. Oprócz tego chował pod poduszkę różaniec i książkę do nabożeństwa. Wcale mu to nie przeszkadzało trzymać na podłodze odpowiednich rozmiarów łomu na ewentualnego złodzieja.
- Ech, żeby tak który zechciał wleźć tutaj oknem! Z prawdziwą przyjemnością zrobiłbym z niego szatkowaną kapustę - powtarzał z rozmarzeniem w głosie.
Co wieczór musiałam z nim odmawiać pacierz. Klękaliśmy przy łóżku i Busio złożywszy ręce jak dziecko, wypowiadał słowa litanii i długich modlitw, nie pomijając nawet przykazań. W takich razach chowałam twarz w dłoniach, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Cała postać Busia, w sam raz do konia i szabli, dzika kałmucka twarz, z podniesionymi pobożnie oczami koloru szafirów, wydawały mi się czymś tak zabawnym, że z trudem hamowałam wybuchy śmiechu. Busio sądząc zapewne, że szlocham ze wzruszenia, dotykał z namaszczeniem mojej głowy i jeszcze bardziej rzewnym głosem powtarzał słowa modlitwy. Kiedy jednak odkrył, że drganie moich pleców nie jest spowodowane płaczem, wpadł w złość. Przerwawszy na chwilę modły, zbił mnie pięściami nazywając ścierwem i wyrzuciwszy za drzwi kontynuował przerwaną modlitwę.
W kościele podczas kazania przeważnie klęczał, nadstawiając dłońmi uszy, aby lepiej słyszeć. Udawałam w takich wypadkach, że go nie znam, gdyż wyglądał bardzo zabawnie i widziałam, jak się najbliżsi sąsiedzi uśmiechają. Po opuszczeniu świątyni zawsze zaczynał rozmowę od słów:
- Nic ci księża, durnie, nie wiedzą...
Jeśli potakiwałam lub sama powiedziałam coś niepochlebnego na ich temat, od razu zmieniał front i zarzucał mi złe wychowanie wyniesione z domu.
Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że ja i Busio mamy zupełnie innych Bogów, w których wierzymy, i że nasze religie są bardzo od siebie różne. Powoli zaczęłam nabierać niechęci do modlenia się i zastanawiania nad dogmatami, których ani nie rozumiałam, ani nie miałam ambicji roztrząsać.
Nauczona doświadczeniem poczułam także niechęć do tak zwanych ludzi pobożnych wiedząc, że niczego dobrego nie można się po nich spodziewać.
Pewnego dnia chciałam pójść z Busiem na spacer. Miałam nowy, czarny kapelusik z błękitną wstążką, który koniecznie trzeba było pokazać publiczności w Łazienkach. Kapelusz był rzeczywiście nadzwyczajny i najchętniej chodziłabym w nim przez cały dzień po mieszkaniu, gdyż nawet Busio zdecydował, że jest stanowczo twarzowy.
Busio niechętnie przebywał w moim towarzystwie, ale tym razem wyjątkowo łatwo zgodził się na popołudniowy spacer. Nie przewidziałam tylko jednego, a mianowicie, że znajdzie pretekst, aby zostać w domu.
W chwili gdy byłam już gotowa do wyjścia, rozpoczął jeden ze swych wykładów na temat nieśmiertelności duszy i posłannictwa Kościoła katolickiego.
- Przecież mieliśmy iść do Łazienek - powiedziałam, z trudem wstrzymując napływające łzy.
- Nigdzie nie pójdę, a ty, smarkata, słuchaj uważnie, co starsi do ciebie mówią.
Przy tych słowach wyciągnął się wygodnie na łóżku i rozwiązawszy krawat, zaczął dalej filozofować.
Perspektywa wysłuchiwania przez dłuższy czas rzeczy nudnych i słyszanych kilka razy wywołała we mnie chęć zemsty.
Za otwartym oknem ciągnął się szmat błękitu, zielone gałązki wiśni poruszał delikatny wietrzyk, a z Górnośląskiej dobiegał gwar przechodniów.
Szukałam w myśli czegoś, co mogłoby wytrącić Busia z równowagi:
- A ja w Ojca Świętego nie wierzę! - krzyknęłam wreszcie przez łzy chowając się przezornie za stolik.
Wrażenie było piorunujące. Busio jednym skokiem znalazł się przy mnie i nim się spostrzegłam, chwycił za szyję wpijając w nią paznokcie.
- Ty, chamskie nasienie, to z ciebie taki gad? Doczekasz się, że ci kiedyś jeszcze kości połamię!
Krzyknęłam rozpaczliwie, gdyż wydało mi się, że Busio mnie doprawdy udusi. Opamiętał się jednak i wrócił na poprzednie miejsce mrucząc coś pod nosem.
Miałam pokaleczoną szyję, a mój piękny kapelusz, otrzymawszy kopniaka, potoczył się w róg pokoju.
U profesorostwa dnie płynęły jedne podobne do drugich. Rano schodziliśmy na śniadanie. Profesor rzucał w przelocie kilka zleceń maszynistce, bez której mógł się doskonale obejść, i zabierał się do jedzenia kleiku zaspokajającego nie tylko głód, ale także snobistyczne wymagania profesora. Z tych samych pobudek musiał po obiedzie przynajmniej pół godziny postać w salonie przed gablotą ze starą porcelaną i fajansami. Stały tam obrzydliwe figurki skupowane za drogie pieniądze w różnych domach sztuki. Profesor podziwiał je co dnia i utkwiwszy oczy w kształtach obnażonej tłustej kobiety z białego fajansu kiwał w niemej kontemplacji mądrze głową.
Przedpołudnia schodziły na oczekiwaniu Busia, wyglądaniu oknem lub na niekończących się marzeniach, które się nigdy nie mogły ziścić.
Czasem wracał wcześniej ze szkoły Michał i wtedy urządzaliśmy dzikie harce bawiąc się w małpoludów.
Zdarzało się, że Busio wracał w dobrym humorze. Zabierał mnie wtedy do kina i po drodze mówił same miłe rzeczy. Szłam wtedy obok niego z opuszczoną głową nie mogąc z zachwytu wypowiedzieć ani słowa. Rezultat był taki, że Busio widząc moją osowiałą minę zaczynał się irytować:
- Że też ty zawsze musisz zepsuć nastrój swoimi humorami!
Nie mógł widocznie zrozumieć, że jego łagodność i serdeczność wprawiały mnie w zakłopotanie, a nawet osłupienie. Węszyłam jakiś podstęp nie wiedząc, co taki ton może znaczyć. Domyślałam się, że na pewno znów trzeba będzie spełniać obowiązki małżeńskie, i to wtedy, gdy będzie mi się najbardziej chciało spać. Starałam się jednak naprawić zepsuty humor Busia, ale przeważnie było już za późno.
W tym czasie nie mówiliśmy już więcej o ślubie, tylko Busio coraz częściej napomykał, że powinnam pojechać wreszcie do Białegostoku, gdyż wyraźnie przeszkadzam mu w nauce.
Ostatnie dni były dla mnie szczególnie przykre. Lękałam się i wstydziłam powrotu do rodziców Busia. Ciężko było rozstać się z nim samym, chociaż życie z nim było tak przedziwnie trudne. Mając szesnaście lat zapomina się łatwo, a jeszcze łatwiej wybacza. Wtedy wydawało mi się nawet, że nie mam znów tak wiele do wybaczenia.
Busio był zmienny w nastrojach. Bardziej może niż przysłowiowa pogoda. Ni z tego, ni z owego potrafił okazywać mi swoje zainteresowanie, przekomarzać się, a nawet całować w usta, co było u niego czymś zgoła niebywałym, gdyż z zasady brzydził się kobiet.
W moim ówczesnym życiu, którego ośrodkiem był Busio, takich radosnych chwil nie naliczyłabym wiele, ale jednak zdarzały się, i one to zacierały przykre wrażenia z naszego przedślubnego pożycia.
W przystępie dobrego humoru Busio uczył mnie bardzo sprośnych wierszy rosyjskich, najbardziej wyszukanych przekleństw w tymże języku, używanych wyłącznie w koszarach. Ryczał ze śmiechu, gdy jednym tchem recytowałam słowa, których nie powstydziłby się stary feldfebel. Nic więc dziwnego, że czasem w przystępie złości rzuciłam któreś z takich słów. Busio patrzył wtedy na mnie ze wstrętem mówiąc, że chamstwo wrosło we mnie jak kwiat w bagno i że trudno będzie je wykorzenić. Bardzo lubił to porównanie i często go używał.
- Tak, tak... Z bagna wyrosłaś i bagno cię powoli wciągnie...
Rozczulał się nawet wtedy i dodawał rzewnym głosem, wodząc rozmarzonym wzrokiem gdzieś nad moją głową:
- Ty taki biały kwiat, co zakwitł na gnoju. Szkoda ciebie, ale cóż... twoje środowisko wciągnie cię, bo ty więcej do nich należysz niż do mnie.
Od razu wyobrażałam sobie piękny kwiat na czarnym, lepkim grzęzawisku i zaczynałam rozczulać się sama nad sobą.
Busio miewał także i nastroje liryczne. O zmroku brał mnie na kolana, ja go obejmowałam za szyję, i tak siadywaliśmy na skrzypiącym łóżku. Odczuwałam wtedy to, co prawdopodobnie jest uczuciem szczęścia. Jak przeżywał to Busio, nie wiem. Po długich chwilach milczenia, które było tak cudowne, zaczynał zwierzać mi swoje dawne sekrety, jak na przykład tępił insekty w wiadomym miejscu - dokuczliwą pozostałość kawalerskich szaleństw - i mało przy tej okazji się nie spalił. Uratował go jedynie kubeł pomyj, który wylał, aby zalać ogień powstały z zapalonego denaturatu.
Opowiadał ze szczegółami o lesbijskiej miłości pokazywanej w paryskich domach rozpusty, a także o swojej do mnie, którą zabiło fizyczne zbliżenie. Ubolewał nad swoim losem nieomal uwiedzionego mężczyzny. Ubolewałam z nim razem, i to były bodaj jedyne momenty, kiedy czuliśmy się bardzo bliscy, połączeni wspólnym nieszczęściem.
- A ty mnie, dziecko, kochasz?
- Kocham, Busiu...
- A dlaczego ty mnie kochasz? Czy zdałaś już sobie z tego sprawę?
- Nie wiem dlaczego, Busiu... Po prostu kocham cię...
- No to ja ci powiem, dlaczego... Kochasz mnie, bo jestem przyzwoitym, moralnym człowiekiem, a poza tym mam narkotyk we krwi, który upaja kobiety.
Serdeczny nastrój, jaki wytwarzał się w takich chwilach, psułam zawsze ja. W najmniej odpowiedniej chwili zaczynałam płakać nie potrafiąc - co gorsza - niczym uzasadnić swoich łez. Zniechęcały one Busia do dalszego słodkiego sam na sam i schodził na dół do profesora zostawiając mnie z moim smutkiem.
Nadszedł wreszcie dzień, w którym Busio postanowił - właściwie postanowili to jego rodzice czuwający z daleka nad szczęściem jedynaka - abym opuściła Warszawę. Busio natomiast miał zabrać się solidnie do nauki, zdać egzaminy i odpocząć od kobiety, która prawdopodobnie, w pojęciu jego rodziców, eksploatowała jego siły żywotne.
Jak zwykle mazałam się przez całe dwa dni naprzód, chodząc z oczami czerwonymi jak królica. Busio pocieszał, jak umiał.
- Parę miesięcy prędko zleci, a jak przyjadę do Białegostoku, odwalimy wówczas ten dureński ślub...
Była to niewielka pociecha dla mnie, ale cóż było robić?
Pewnego dnia zapakowałam swoją jedyną walizkę i byłam gotowa do podróży.
Utkwił mi w pamięci tylko źle oświetlony peron, lęk przed odjazdem i ożywiona, prawie wesoła twarz Busia.
Chciałam rzucić mu się na szyję, żeby mnie nie wysyłał, ale z żalu nie mogłam wymówić żadnego słowa. Starałam się jednak uśmiechać do wyjątkowo rozgadanego Busia, ale musiało to dość żałośnie wyglądać, gdyż spojrzawszy na mnie powiedział:
- Tylko mi się tu nie maż, bo przy ludziach dam klapsa.
Pociąg ruszył, światła peronu uciekły i wagony wsiąkły w ciepłą, granatową noc.
Rozdział 2
Najwcześniejsze wspomnienia z mego dzieciństwa kojarzą się z domem nad Wisłą, gdzie mieszkaliśmy wiele lat.
W pobliżu mostu Kierbedzia, ukryta za reprezentacyjnymi budynkami klinik położniczych, stała odrapana jednopiętrowa rudera. Był to podobno niegdyś pałacyk należący do któregoś z kasztelanów. Mogły jedynie świadczyć o tym gipsowe, poobtłukiwane ornamenty na froncie budynku. Nic poza tym nie przypominało minionej świetności.
W tych odrapanych murach, pozaciekanych wilgocią i cuchnących klozetami, gnieździł się przeróżny element. Mieszkali tu stolarze, tramwajarze, optyk, przekupki, robotnicy, niżsi funkcjonariusze policji, krowiarze, drobni urzędnicy, praczki, studenci, prostytutki i złodzieje, którzy na swoim podwórku byli bardzo porządnymi obywatelami.
Wszyscy oni zajmowali nie tylko sam “pałacyk”, ale także wielkie skrzydła przybudówek, przypominające folwarczne czworaki. Była to przeważnie nędza obsypana bogato dziećmi, które przez cały dzień bawiły się krzykliwie na wielkim podwórku albo w cuchnących kotami sieniach. Pozbawione opieki starszych, moczyły rachityczne nogi w rynsztoku, wypadały z okien rozbijając głowy, marły na szkarlatynę, dręczyły zwierzęta, a czasem kradnąc owoce z galarów topiły się w Wiśle.
Nie pozwalano mi wychodzić na podwórze do bawiących się dzieci. Jeśli już bardzo kaprysiłam, matka zapraszała jedno z nich do domu i wtedy bawiłyśmy się moimi lalkami.
Najczęściej przychodziła Jaśka stolarzówna z pierwszego piętra albo Stefka, córka policjanta. Bardzo nie lubiłam jej ojca, który czasem także się zjawiał. Skrzypiał swoją drewnianą nogą, głośno rozmawiał i szczypał mnie na przywitanie w policzek.
Moja matka mówiła o nim: “stary pijus”. Nie miała zupełnie współczucia dla jego kalectwa spowodowanego wódką. Żałowała jedynie, że się w ogóle nie zabił i że nie uwolnił w ten sposób od siebie maltretowanej żony i trojga dzieci.
Pamiętam, że Jaśka miała bardzo gruby głos i jasne, spadające na oczy Włosy, które stale przytrzymywała ręką. Ciągnęła przy tym nosem, co mnie ogromnie bawiło.
Stefka była wyższa ode mnie, nosiła grzywkę równo przyciętą nad brwiami. Błyszczały pod nimi ogromne, błękitne oczy. Matka twierdziła, że Stefka jest fałszywa i interesowna.
Najchętniej opowiadałam im fascynujące historie o swoich lalkach, o krasnoludkach i wielu nadzwyczajnych rzeczach, żyjących w mojej wyobraźni.
Ze znudzeniem słuchały tego i wyraźnie ciągnęły na podwórko. Musiałam przekupywać je gałgankami albo czymś do jedzenia. Kiedy jednak poznikało z talerzyków wszystko, co dostałam od matki do zabawy w sklep, znikały i one. Nie pomagały żadne prośby. Były twarde i nieustępliwe.
Skoro tylko znalazły się za drzwiami, podbiegały do okna i pokazując język krzyczały: “Wariatka!” Oblewał mnie wtedy zimny pot, aby matka tego nie usłyszała, zostałabym bowiem pozbawiona całkowicie towarzystwa.
Wiedziałam przecież, że po kilku dniach wrócą pod okno i rozpłaszczywszy nosy na szybach, będą zaglądały do środka.
W takich razach na krótki przeciąg czasu stawałam się panią sytuacji. Brałam do ręki coś do jedzenia i udając, że nikogo nie zauważam, przechadzałam się po pokoju w pobliżu okna. Wtedy pukały w szybę, a ja otwierałam lufcik i niedbale zapytywałam:
- Czego chcecie?
- Przyjdziemy się bawić do ciebie...
Udawałam wahanie i głośno mlaskając rzucałam błagalne spojrzenie w stronę matki.
Od moich gości dowiadywałam się ciekawych nowin z podwórka, a nawet z sąsiednich kamienic.
Pewnego razu przybiegła pod okno Jaśka z wypiekami na twarzy.
- Chodź z nami, to zobaczysz trupa!
Poczułam, że przechodzą mnie ciarki z emocji i przerażenia.
- Prawdziwego trupa?
- Tak, tylko chodź prędko, bo zaraz zamkną trumnę.
- Nie mogę wyjść - szepnęłam. - Jestem zamknięta na klucz.
- To wyłaź, głupia, oknem!
Perspektywa zobaczenia trupa okazała się zbyt wielką pokusą dla pięcioletniego dziecka. Po chwili biegłam z Jaśką w stronę mieszkania optyka.
Na szybie parterowego okna było wymalowane wielkie niebieskie oko. Tam właśnie mieszkał pan Bajer, któremu umarł synek.
Stał na podwórzu przed bramą i patrzał gdzieś przed siebie. Mały łysawy człowieczek nosił ciemne ubranie i okulary w złotej oprawie. Dygnęłam przed nim, ale widocznie tego nie zauważył, bo nadal stał bez ruchu.
Jaśka pociągnęła mnie do środka. W pokoju było pełno lokatorów i chyba wszystkie dzieciaki z podwórka. Pachniało potem i dopalającymi się świeczkami.
Na stole przykrytym białym obrusem stała malutka trumienka, a w niej leżało coś żółtawego z dużą łysawą głową. To coś było zmarłym na szkarlatynę chłopcem, spoczywającym teraz wśród różowych kwiatów z pluszu.
Nie mogłam oderwać wzroku od zapadniętych oczodołów i dużych dziurek w malutkim, zadartym nosku. Widok ten prześladował mnie długie lata budząc coraz inne uczucia.
- Już wszystkie dzieci go pocałowały - szepnęła Jaśka z przejęciem - idź i ty...
- Nie pójdę, brzydzę się - odpowiedziałam zbyt głośno, i stojąca obok mnie praczka z naszej sieni wyprowadziła mnie za ucho na podwórze.
Pan Bajer stał wciąż bez ruchu, jakby na kogoś czekał, i znów nie zauważył mego dygnięcia.
W powrotnej drodze Jaśka powiedziała mi, że to już trzecie dziecko im umiera.
- Matka mówiła, że to kara Boża, bo starzy żyją na wiarę.
Nie rozumiałam jeszcze wtedy, co znaczy “żyć na wiarę”, ale Jaśka mi to zaraz wytłumaczyła:
- Oj, ty głupia, to znaczy, że śpią razem bez ślubu i rodzą bękarty.
- Jak to “rodzą”? - zapytałam z niepokojem. - Przecież dzieci daje Bozia.
Jaśka zaśmiała się hałaśliwie i poprawiła brudną ręką spadający na oczy jasny kosmyk włosów.
- Dzieci są z brzucha, tak samo jak koty i psy.
Zatrzęsłam się z oburzenia na samą myśl, że ludzie mogą rozmnażać się tak zwyczajnie jak zwierzęta.
- Kłamiesz! - krzyknęłam i uderzyłam Jaśkę w głowę.
Oddała bez słowa z taką siłą, że się przewróciłam, a wtedy otrzymałam jeszcze solidnego kopniaka w tyłek.
Rozpłakałam się ze wstydu i pobiegłam do domu, a za mną posypały się ordynarne wyzwiska Jaśki. W sieni wpadłam prosto w objęcia przerażonej moją nieobecnością matki.
- Widziałam prawdziwego trupa!
- Byłaś u Bajerów?
- Tak...
- Przecież tam szkarlatyna! Mogłaś się zarazić i także umrzeć - zawołała matka z przestrachem.
- Mamo, ja chyba nie umrę, prawda? - zapytałam drżącym głosem i rozbeczałam się na dobre, myjąc posłusznie ręce i twarz gorącą wodą.
Następnego dnia była niedziela, i rodzice zabrali mnie do zwierzyńca. Jeszcze tego samego dnia wieczorem dostałam wysokiej temperatury. Nie była to jednak szkarlatyna, tylko zwykła odra. Bardzo mile wspominam tę chorobę. Przyszedł do nas wujek Adam z torebką czekoladowych pastylek i obiecał następnym razem przynieść “pchełki”, grę, która była szczytem moich marzeń.
Ponieważ bardzo się nudziłam leżąc w łóżku, a lubiłam zwierzęta - ojciec kupił żywego karpia. Pływał sobie w misce obok mego łóżka. Na trzeci dzień jednak zjadłam go bez większego żalu.
W wolnych chwilach czytała mi matka “Dzieciństwo Jezusa”, wieczorami po kolacji wyręczał ją ojciec. Chcąc pogodzić przyjemne z pożytecznym czytywał głośno książki, które przynosił z biblioteki. Czytanie miało działać usypiająco na mnie i na matkę cierpiącą na bezsenność.
Książka, jaką właśnie ojciec pożyczył w tym okresie, była niesłychanie męcząca. Bóg w niej nazywał się Ahura Mazda albo Jehowa i właściwie nie był w pełnym znaczeniu tego słowa Bogiem. Niewiele właściwie z tej książki rozumiałam, ale ogarniał mnie strach, że dowiem się za chwilę czegoś strasznego. Na przykład, że mały Jezus także nie był Bogiem. Matka często zwracała ojcu uwagę, gdyż nie lubiła tego rodzaju książek:
- Nie czytaj przy dziecku takich rzeczy.
Ojciec jednak twierdził uparcie, że i tak nic z tego na pewno nie rozumiem i tym samym prędzej usnę, znudzona słuchaniem.
Po odrze przyszła kolej na robaki, które truto we mnie różnymi gorzkimi lekarstwami. Płakałam z obrzydzenia, ilekroć wychodziły ze mnie długie, różowe glisty, ale wszyscy w domu pocieszali mnie, że to już na pewno ostatnie i że teraz będę zupełnie zdrowa.
- Gorzej, gdybyś miała solitera, jak ciotka Polcia - mawiał ojciec na pocieszenie - ona go stale wyciąga metrami jak białą tasiemkę i ciągle jej odrasta.
Od tej pory brzydziłam się grubej ciotki Polci i stale musiałam myśleć o jej białym lokatorze.
Po robakach przyszedł dyfteryt. Z tego okresu pamiętam tylko bolesny zastrzyk surowicy pod łopatkę, stałe pędzlowanie gardła i nieprzyjemnego lekarza z kasy chorych. Czuć mu było z ust i krzyczał na mnie.
Była już wiosna w pełni, kiedy opuściłam wreszcie łóżko po ostatniej chorobie, jaką było zakażenie krwi, i próbowałam chodzić po pokoju. Bardzo wyrosłam w czasie tych wszystkich chorób. Matka miała kłopot z podłużaniem moich nielicznych sukienek i odżywianiem szkielecika na długich nogach.
Nasze mieszkanie było właściwie dawnym składem desek. Podłogę miało cementową, nieszczelne drzwi, opatrywane stale przez ojca szmatami i wzorzyste od zacieków ściany.
Składało się ono z dwu obszernych pomieszczeń. W pierwszym ojciec wymurował wspaniałą kuchnię, i tutaj koncentrowało się nasze życie rodzinne.
Drugi pokój z żelaznym piecykiem na trzech nóżkach i długą rurą wynajmowało się przez jakiś czas studentom.
Okno naszego pokoju wychodziło na wartko płynący rynsztok i olbrzymi śmietnik ustawiony pod wysokim parkanem osłaniającym sąsiadującą z podwórkiem fabrykę siatek. Po prawej stronie ciągnął się szmat podwórza, zamkniętego parterowymi ruderami. Na ubitej ziemi nie rósł ani jeden krzew, ani źdźbło trawy. Jedynie pośrodku królował dziwaczny gołębnik - własność braci trudniących się złodziejstwem.
Namiętnością ich była hodowla gołębi. Na naszym podwórku nie nazywano ich inaczej niż “rude gołębiarze”, chociaż nie byli wcale rudzi, tylko jaśni i bardzo piegowaci blondyni.
Niższy z braci miał na imię Maniuś i gdy był trzeźwy, chętnie opowiadał ciekawym dzieciakom najrozmaitsze historie o swoich gołębiach, a nawet pozwalał czasami karmić je grochem.
Obaj bracia lubili śpiewać. W upalne noce, sypiając na podwórku na rozkładanych łóżkach, dawali istne koncerty, którym przysłuchiwali się chętnie lokatorzy z całej kamienicy. Rzadko kiedy ktoś się buntował usiłując oblać zimną wodą domorosłych tenorów.
Bracia najchętniej śpiewali o “Czarnej Mańce” i o tym, że “z blondynką czy z brunetką warto umrzeć śmiercią letką”. Jeśli zaś rozległo się zamiast repertuaru świeckiego kolędowanie, nikt nie miał złudzeń, że gołębiarze są po jednym głębszym. Czasem śpiewali także inne nabożne pieśni. Zdarzało się to jedynie wtedy, gdy sprawy zawodowe układały się niezbyt pomyślnie lub któryś z braci miał zatarg z władzami. Ojciec twierdził, że gołębiarze tak układali swoje sprawy, aby zimę spędzać w więzieniu i dopiero wiosną wracać na swoje poddasze.
Widok z naszego okna po lewej stronie był jeszcze mniej ciekawy. Czernił się tam jedynie rząd lśniących od smoły klozetów, do których z rana ciągnęły całe procesje lokatorów. W jednym z nich córka krowiarki przebiła stolarzowi oko szpilką od włosów, gdy podglądał ją przez wydłubaną szparę w deskach. Dramatyczna scena, gdy stolarz z wyciem wybiegł z klozetu, a za nim Wikta od krowiarzy z potarganymi włosami, odbywała się przed naszymi oknami. Zaraz wyleciała stolarzowa, czeladnicy i najbliżsi sąsiedzi.
Widziałam tylko, jak żona wrzeszczącego mężczyzny w opadających spodniach rzuciła się na niego z pięściami wymyślając od łajdaków. W najciekawszej chwili matka odciągnęła mnie od okna.
Jaśka stolarzówna przestała do mnie przychodzić, a od Stefki nie mogłam się niczego bliższego na ten temat dowiedzieć. Raz tylko przy kolacji ojciec nazwał stolarza zboczeńcem i jeszcze chciał coś dodać, ale matka wskazała na mnie oczami i ojciec zamilkł.
Z pokoju studentów roztaczał się znacznie przyjemniejszy widok. Drugie podwórko o kształcie długiej, wąskiej kiszki kończyło się ulicą wychodzącą na bulwary. Widać nawet było część mostu Kierbedzia. Było brukowane kamieniami z wyrastającą między nimi trawą, a pod parkanem odgradzającym kliniki złociły się wiosną mlecze. Zza parkanu wyzierały wiotkie kolczaste krzewy akacji. Z otwartych okien szpitala dochodziły niemal co dnia rozdzierające krzyki rodzących kobiet.
Pojęcie porodu było dla mnie czymś nieskończenie mglistym i bardzo długo sądziłam, iż w tym momencie pęka skóra na brzuchu i dlatego kobiety tak rozpaczliwie krzyczą.
Aby dostać się na to drugie podwórko, trzeba było przejść sionkę, której jedną ścianę tworzyły deski odgradzające najprawdziwszą oborę z krowami. Biedne te stworzenia nigdy nie oglądały światła dziennego.
Sionka, zwana popularnie “przechodniak” albo “śmierdziel”, napawała mnie zawsze wstrętem i lękiem. Miałam wrażenie, że deski załamią się i że utonę w gnojówce.
Tutaj rej wodziła Stefka i Franek, syn praczki, któremu zawsze zazdrościłam niedzielnych wyjazdów statkiem do Młocin. Reszta umorusanych dzieci słuchała ślepo tych dwojga dyktatorów, utrzymujących się przy władzy dzięki pomysłowości w doborze zabaw.
Do najulubieńszych należały: “pościg za bandytami”, “szczur” albo “wąż”, nie licząc rzucania kamieniami w okna klinik czy też szczucia przechodniów jedynym psem, jaki znajdował się w naszej kamienicy.
Pies zwał się Nero i był własnością tramwajarza Zielińskiego z naszej sieni. Przypominał buldoga, miał żółtą sierść i tylne łapy trochę ciągnął za sobą. Ojciec twierdził, że to z łajdactwa, i nie nazywał go inaczej niż “ta śmierdząca zaraza”.
Jeśli Nero znalazł się przypadkiem na drugim podwórzu, dzieci wyzyskiwały go do swoich zabaw. Był na ogół potulny, ale gdy ze wszystkich stron naraz dostawał kijami, a przy tym pokazywało się na kogoś palcem i krzyczało: “Bierz go!”, Nero rzucał się na szczutego i usiłował gryźć bez większego jednak skutku, gdyż był stary i gubił zęby. Napędzał jednak ku naszej uciesze solidnego stracha przechodniom.
Zabawa w “szczura” miała dla mnie urok pewnej grozy.
Najpierw urządzało się polowanie na prawdziwego szczura, co nie było trudne: w śmietnikach, sionce i dolnym ujściu rynsztoka, gdzie zatrzymywały się przy kracie wszelkie odpadki, gnieździło się ich pod dostatkiem. Chodziło tylko o to, żeby celnie trafić wielkim kamieniem.
Szczególne zdolności w tym kierunku wykazywała płowowłosa Staśka i dziesięcioletni Sylwek, przezywany “bękartem”. Zabitego szczura przywiązywano, za ogon do długiej linki, którą zazwyczaj kręciła najwyższa ze wszystkich Stefka. Reszta dzieci ustawiała się kołem skacząc bez przerwy i krzycząc do zachrypnięcia. Jeśli które nie zdążyło podskoczyć, okrwawiane cielsko szczura uderzało po nogach, zostawiając wilgotną smugę.
Popłoch wśród bawiących się beztrosko dzieci wywoływało jedynie nagłe zjawienie się na podwórku Bajaje.
Był to kilkuletni syn Żydówki sprzedającej na bulwarze “bajgełe” w koszyku. Chłopak w wieku dwóch lat wypadł z pierwszego piętra na kamienie. Od tej pory miał zeza i stracił mowę. Wydawał z siebie jedynie jakieś chrapliwe dźwięki, śliniąc się przy tym i potrząsając kędzierzawą rudą głową.
Pomagał matce w handlu, dźwigając przed sobą wyplatany kosz okryty białym muślinem. Codziennie rano można go było widzieć, jak niezdarnie dreptał na krótkich nogach obok tęgiej kobiety dźwigającej na ramionach dwa wielkie kosze i składany stołek. Nikt chyba z naszego podwórka nie wiedział, jak to biedne, brzydkie stworzenie ma na imię. Od niezrozumiałego bełkotu, jaki z siebie wydawał, przezwały go dzieci Bajaje i tak już pozostało.
Zdarzało się, że kaleka, gnany tęsknotą do zabawy i towarzystwa, przybiegał na podwórko. Dzieciaki, nie wiadomo dlaczego, bały się go panicznie i wystarczyło, aby któreś krzyknęło: “Bajaje idzie!” - a robił się wrzask i cała gromada pierzchała przed siebie. Na końcu wymachując rękami biegł zezowaty Bajaje i bełkocząc głośno chwytał za ubranie uciekające dzieci. Chciał je widocznie zatrzymać i wyjaśnić, że nie ma nic złego na myśli, a po prostu chce się z nimi bawić. Jednak ten bełkot i wyciągnięte ręce wywoływały odwrotny skutek.
Dzieci dopadały sieni i histerycznie krzycząc kryły się po mieszkaniach. Zdarzało się, że ze strachu wpadały do obcych mieszkań i obrywały często po głowach mokrymi ścierkami.
Dopiero, gdy zawiedziony Bajaje wracał przez podwórko ze zwieszoną głową, wyskakiwały z kryjówek i obrzucały go kamieniami. Po wielu nieudanych próbach nawiązania kontaktu z rówieśnikami, bardzo już rzadko zjawiał się na podwórku. Siadywał najczęściej w oknie i jeśli któreś przebiegało pod domem, pluł mu na głowę lub rzucał butelkami.
Kiedyś przyszedł na nasze podwórze lodziarz. Dostałam od ojca pięć groszy na babeczkę lodową. Przy drzwiach do sieni stał Bajaje. Musiałam przejść obok niego, aby się dostać do lodziarza. Zawróciłam z miejsca i cała czerwona z emocji wpadłam do mieszkania.
- Nie pójdę, bo Bajaje stoi.
- Przecież cię nie zje! - powiedział ojciec i kazał mi wrócić.
- Nie pójdę sama, niech tatuś wyjdzie ze mną - błagałam ze łzami w oczach.
Wyszliśmy razem. Bajaje cofnął się z respektem przed wielką postacią ojca i zatrzymał tuż nad rynsztokiem naprzeciw lodziarza. Trzymając się kurczowo ręki ojca zerkałam z ukosa w jego stronę. Był brudny, z uchylonych ust ciekła ślina, a między rudymi kędziorami przeświecały czarne strupy. Najstraszniejsze jednak były oczy. Duże, czarne i patrzące w różnych kierunkach. Byłam przekonana, że jednym widzi klozet, a drugim śmietnik. Zastanawiałam się wobec tego, którym patrzy na zieloną skrzynkę lodziarza, a którym na mnie.
- Podaj mu loda - usłyszałam głos ojca wciskającego mi babeczkę do ręki.
- On taki straszny, niech tatuś sam poda...
- Podaj mu w tej chwili, bo tobie nie kupię!
Argument był dostatecznie przekonywający. Podeszłam kilka kroków i wyciągnęłam do Bajaje rękę z lodami. Cofnął się przestraszony o krok, zaczął kręcić wielką głową na cienkiej szyjce i coś zabełkotał.
- Weź Bajaje, to dla ciebie - zachęcał ojciec.
Chłopak chciwie chwycił w umorusane palce wafel i wykrzywił się, wydając przy tym głośny rechot.
- Śmieje się biedactwo - powiedział ojciec ze współczuciem, a ja poczułam przypływ sympatii dla małego kaleki.
W sieni spotkał nas tramwajarz Zieliński.
- Takie potworki należałoby zabijać, bo wyrosną na zwyrodnialców i taka będzie z nich pociecha - zagadał do ojca.
- Dla matki to i takie paskudztwo jest dzieckiem - odpowiedział ojciec z niechęcią i chciał zaraz odejść, bo nie lubił Zielińskiego, gdyż ten należał do Sodalicji Mariańskiej i nie pił wódki.
- Czy pan słyszał - rzekł Zieliński - że ta czarna dziewczyna, co to pan wie... - tutaj chrząknął wymownie i spojrzał na mnie - przejechała się dziś rano na tamten świat?
- Która to? Czyżby ta amatorska kobitka z dużym biustem? Co jej się stało?
- Płód spędzała, ot co! - obruszył się tramwajarz. - Kara boska i tyle...
Rozmowa musiała mego ojca mocno zainteresować, gdyż poczęstował Zielińskiego papierosem, a mnie odesłał do domu.
Bardzo mi było żal tej dziewczyny. Widywałam ją codziennie, jak wędrowała w pasiastym, lśniącym szlafroku do klozetu. Czekając na swoją kolejkę, paliła papierosy albo nuciła piosenki. Wysuwała przy tym prawą nogę i kręcąc do taktu obcasem wypinała tłuste, krągłe pośladki w przybrudzonych jedwabiach. Nie znałam jej imienia. Nazywano ją po prostu “rogówką”, tak samo jak tę dziewczynę, która mieszkała naprzeciw “rudych gołębiarzy”.
Kilka razy w tygodniu wychodziłam z rodzicami na spacer. Matka wiązała mi na głowie ogromną kokardę i szliśmy do Saskiego Ogrodu, a jeszcze częściej na skwerek Hoovera.
Ojciec czytał gazetę, a matka obserwowała ludzi, za co ojciec w domu robił jej awantury twierdząc uparcie, że kokietuje mężczyzn. Były to sceny urozmaicone krzykami lub łzami, a ja dostawałam bicia serca albo nudności. Gdyby nie te awantury, bardzo bym lubiła spacery na skwerek.
Przychodziły tutaj ładnie i czysto ubrane dzieci, mające własne piłki i wielkie, tęczowe koła. Często zapraszały mnie do zabawy. Czułam się wtedy troszkę onieśmielona, ale bardzo mi imponowało, gdy któreś, dygając nóżką, zapytywało:
- Czy dziewczynka będzie się ze mną bawiła w klasy?
Wszystkie miały czyste ręce, kokardy we włosach, jadły słodycze, trzymając je w dwu paluszkach w papierku, ale niestety, nie znały takich zabaw, jak “szczur” lub “wąż”. Bały się psów, brzydziły żab i myszy. Przez cały czas zabawy uważały, by nie zbrudzić sukienki lub pantofelków. W porównaniu z dziećmi z naszego podwórka były mdłe, pozbawione inicjatywy i nieco szablonowe. Chętnie jednak słuchały moich zmyślonych opowiadań. Wierzyły we wszystko, nawet w to, że istnieje święty Mikołaj i że dzieci przynosi bocian. Trochę nudziły mnie swoją naiwnością. Czułam się w ich towarzystwie staro, chociaż byłam w tym samym wieku co i one.
Towarzystwo dzieci z podwórka także mnie nie pociągało, a często nawet raziło. Do tych jednak ze skwerku nie bardzo pasowałam. Podczas odpoczynku albo spaceru dookoła pomnika “Wdzięczności Ameryce” zadawały kłopotliwe pytania:
- Co robi twój tatuś, bo mój jest lekarzem? Czy masz swój pokój? Czy duże jest u ciebie mieszkanie? Jakie masz zabawki? Jaki lubisz tort?
W początkach odpowiadałam na pytania z całą szczerością nie zapominając nawet o rynsztoku, gdzie najlepiej udawały się polowania na szczury. Wkrótce jednak przekonałam się, że to nie popłaca, a raczej szkodzi. Przestano mnie obierać “czarnym ludem”, przestałam piastować urząd “królowej zbierającej plotki”, a otrzymywałam w tych wszystkich zabawach bardzo podrzędne role ograniczające się czasem tylko do patrzenia.
Jedna z dziewczynek, ta, której się ze wszystkiego zwierzyłam, powiedziała głośno przy innych dzieciach:
- Nie będziemy się z tobą bawiły, bo jesteś biedna, nosisz zimowe buciki i możesz nas zarazić tyfusem.
Było to moje pierwsze zetknięcie się z tym innym, lepszym światem, który wydawał mi się przyjemny i pociągający. Siedząc obok rodziców walczyłam bohatersko ze łzami i wściekłością, patrząc z niechęcią na czubki moich bucików.
- Dlaczego nie bawisz się z dziećmi? - zagadnęła matka.
- Jestem zmęczona i boli mnie w boku - skłamałam robiąc zbolałą minę.
- A mówiłem, żeby siedziała w domu. Wygląda mizernie jak śledź. Znów będzie nowy wydatek. Ciekawym, skąd będę na to wszystko brał? - wtrącił się z dłuższą przemową ojciec, który czytając gazetę zawsze doskonale wiedział, co się koło niego dzieje i mówi.
Był w złym humorze po ostatnim przepiciu.
- Chodźmy więc do domu - zawyrokowała matka - trzeba jej dać na przeczyszczenie, bo to znów pewnie żołądek.
W domu kładąc się do łóżka i czując silny aromat zaparzonego senesu wybuchnęłam płaczem i głośno wypowiedziałam swoje żale.
- Dlaczego ja nie mam letnich pantofli, jak wszystkie dzieci, tylko noszę sznurowane buty, te same, co zimą, kiedy już jest wiosna? Inne dzieci mają wszystko, a ja co? Nawet się nie chcą przez to ze mną bawić!
Dopiero gdy matce wyleciał nóż z ręki, spojrzałam na ojca. Kręcił nerwowo i hałaśliwie łyżeczką w szklance z herbatą i patrzył na ścianę. Wisiał tam oleodruk przedstawiający kobietę wynurzającą się z fal morskich. Nim matka zdążyła coś powiedzieć, ojciec zaczął podniesionym głosem:
- Widzisz, masz swoją córeczkę! Niedługo jej się zechce złotego łóżka! Wychowasz ją na raroga! Mówiłem, żeby bawiła się tutaj na podwórku, ale ty nie! - Bo chcesz z córeczki księżniczkę zrobić! Dalej ją tak wychowuj, to jak dorośnie, na róg pójdzie, żeby się ładnie ubrać! Mało ma tu dzieciaków? Niech się z nimi bawi, bo ja dla przyjemności twojej córeczki banku nie rozbiję! - krzyczał już prawie i trzasnął ręką w stół, aż naczynia podskoczyły.
Matka z całym spokojem, jaki ją w takich chwilach ogarniał, odpowiedziała ścierając z obrusa rozlaną herbatę:
- Nie wydawaj na dziwy i wódkę, to będziesz miał na dom. Sam chciałeś dziecka, to teraz daj mu, czego potrzebuje. Ja go nie chciałam...
Od tego momentu zaczęła się awantura na dobre i gdyby nie nasza kocica Murzynka, trwałaby nie wiadomo jak długo. W pewnej chwili wystraszone krzykami stworzenie wskoczyło na stół. Ojciec chwycił ją za ogon, zakręcił młynka i puścił. Kocica wpadła do wiadra z wodą. Krzycząc rozpaczliwie, wyskoczyłam z łóżka na ratunek.
Ojciec, który ogromnie kochał zwierzęta, od razu oprzytomniał i chwyciwszy ręcznik, zaczął wycierać kota i czule do niego przemawiać.
Bojąc się, aby jakimś nieopatrznym słowem znów nie rozzłościć ojca, wypiłam bez słowa sprzeciwu ogromny kubek senesu. Czyścił mnie całą noc.
Radośniejszymi chwilami w dość nudnym życiu na ulicy Dobrej, gdzie mieściła się nasza rudera, były odwiedziny ciotek.
Najczęściej przychodziła Polcia, ta, która chorowała na solitera i którą moja matka nazywała “starą prukwą”. Natala była milej widzianym gościem, chociaż i do niej matka nie miała szczególnego zaufania.
- Zapowietrzona rodzinka! - mawiała często. - Przychodzą, żeby później mi
ały o czym plotkować i obgadywać, że im się nie postawiło dobrego żarcia!
- Twoja za to nadzwyczajna! - odpowiadał z przekąsem ojciec. - Wszystko to drze nosa, że bez kija nie podchodź, a cholerę warte!
Cała matki rodzina, poza rudowłosą Heleną, mieszkała w Krakowie. Była wprawdzie jeszcze jedna siostra matki, ciotka Zuzanna, ale ta dogorywała na gruźlicę w Rembertowie i już się właściwie nie liczyła.
Spędziłam u niej z matką kilka letnich miesięcy, które wspominam jako coś bardzo pięknego i zupełnie różnego od życia na ulicy Dobrej.
Wujek Adam - mąż ciotki Zuzanny - był muzykiem. Nawet sam komponował modne niegdyś melodie. Jeden z walców, dedykowany mojej ciotce, przechowywany był wraz z jej podobizną w długiej sukni i olbrzymich warkoczach między pamiątkami matki.
- Grywałam go kiedyś - szeptała w zamyśleniu, ilekroć przerzucała pożółkłe kartki nut upstrzone czarnymi punkcikami krzyżyków i bemoli. - Tak bym chciała, żebyś mogła uczyć się muzyki.
Nic jednak nie wskazywało na to, że będę mogła spełnić życzenie matki. Byłam, zdaje się, muzykalna w tym samym stopniu co pień albo nogi stołowe. Poza tym nie mogło być mowy o kupieniu czegoś takiego, jak pianino. Żeby jednak zrobić matce przyjemność, przy lada okazji powtarzałam przy ojcu:
- Chciałabym chodzić na lekcje muzyki...
Ojciec niezmiennie odpowiadał, że matce i mnie przewraca się w głowie i że niedługo zapragnę gwiazdki z nieba.
Ze względu na pogarszający się stan zdrowia ciotki Zuzanny, wujek Adam zrezygnował ze stałych wyjazdów z orkiestrą i osiedlił się w Rembertowie, przyjmując posadę organisty. Mieszkali obok plebanii w drewnianym domku o jasnych, pełnych słońca pokojach. Dookoła ciągnął się ogród warzywny, sad i zielone łąki - cel moich wypraw na motyle ze starszą ode mnie Agnisią - córką ciotki Zuzanny.
U cioci Zuzanny jadło się codziennie kompot i zupełnie zapominało, że istnieje takie uczucie, jak głód. Całe dnie spędzałam na zabawie w ogrodzie, zaglądałam na plebanię lub na wiejski cmentarzyk, gdzie zbierałam na opuszczonych grobach fiołki i po raz pierwszy usłyszałam śpiew wilgi. Później, po wielu latach, wiosenne zawodzenie tego ptaka napełniało mnie rozrzewnianiem i tęsknotą za czymś bezpowrotnie utraconym.
Do księdza chodziliśmy często na owoce albo posłuchać, jak wujek Adam gra na organach “Titinę”. Proboszcz był wysoki, szpakowaty na skroniach, a w domu mówiło się, że “to numer z tego księdza”. Utkwiło mi w pamięci jedno jego powiedzenie. Widocznie dlatego, że go nie rozumiałam i zastanawiałam się często, co może znaczyć. Zbierając pod drzewem jabłka, nachyliłam się tak, że wszyscy mogli z powodzeniem zaobserwować moje czarne, satynowe majtki, które w upalne dni zastępowały mi kostium kąpielowy.
- Od spodu czarna jak każda kobieta - zawyrokował ze śmiechem ksiądz zwracając się do reszty towarzystwa.
Wybaczano mu te rubaszności, ponieważ miał złote serce i ani jednego nieślubnego dziecka w całej parafii. Ojciec miał nawet z tego powodu poważne wątpliwości co do jego możliwości męskich.
Ulubieńcem księdza i postrachem całej okolicy był wielki biały “cwajnos”, trzymany za specjalnym ogrodzeniem, gdyż rzucał się nawet na własnego pana.
Którejś niedzieli przyjechał do Rembertowa ojciec. Był wspaniały obiad z kurczętami i mizerią. Została jej spora ilość w salaterce. Korzystając z nieuwagi starszych, rozmarzonych winem domowego wyrobu, ściągnęłam ze stołu salaterkę i powędrowałam z nią prosto do “cwajnosa”.
Nie wiem dokładnie, jak dostałam się za ogrodzenie. Rodzice utrzymywali, że musiałam przecisnąć się przez odstęp między sztachetami, ale ja tego nie pamiętam.
Buldog wyszedł naprzeciw mnie, dokładnie obwąchał z każdej strony i liznął po karku swoim różowym ozorem przypominającym płat szynki. Później, gdy siedziałam spokojnie w budzie, ułożył się przy jej wejściu i mrużąc przed słońcem krwawe ślepia, ciężko dyszał z upału. Nie reagował nawet, gdy ciągnęłam go za krótko przycięty ogon.
A przed parkanem działy się dziwne rzeczy. Stała matka, ciotka Zuzanna z Agnisią, ojciec nerwowo mrugający okiem, wujek Adam, chudy proboszcz i kościelny z żoną. Wszyscy dawali mi tajemnicze znaki, które przyprawiały mnie o beztroskie wybuchy śmiechu. Byli tacy zabawni w swoim konspiracyjnym, pełnym skupienia milczeniu i z szeroko otwartymi oczami.
“Cwajnosowi” wyraźnie towarzystwo po tamtej stronie ogrodzenia nie przypadło do gustu. Wstał, zaczął groźnie warczeć i popychać mnie nosem głębiej do budy. Co jakiś czas lizał mnie po twarzy świecąc prosto w oczy ogromnymi kłami.
Ciotka Zuzanna, która miała wskutek gruźlicy zajęte struny głosowe i mówiła tylko szeptem, zawołała jak mogła najgłośniej:
- Chodź do nas, karakonie, to dostaniesz niebieski welon od cioci...
Ten welon był przedmiotem moich marzeń. I teraz nagle taka kusząca obietnica! Przelazłam na czworakach, niemal że buldogowi między łapami, i pobiegłam do parkanu.
Kiedy przeciągano mnie przez jakiś większy otwór, pies wyraźnie był zaniepokojony i skamlał. Zanim jednak otrzymałam upragniony welon, przeszłam bolesną operację rózeg na gołe pośladki.
- Lepiej niech dostanie w tyłek, niżby miał jej następnym razem pies rękę odgryźć - twierdził ojciec.
Najpiękniejsze były w Rembertowie noce. Ciemne, aksamitne, migotliwe gwiazdami i pachnące łąką.
W takie letnie noce otulała mnie matka w kołderkę i siadając na drewnianych schodkach przed domem, kołysała w ramionach. Dookoła pachniało maciejką, cykały świerszcze, a nad głowami ciągnął się bezmiar błyszczącego srebrem nieba. Patrzyłyśmy obie z matką w gwiazdy. Wydawały się wielkie i bliskie.
Kołysząc mnie delikatnie, szeptała coś, czego nigdy nie mogłam spamiętać, albo nuciła piosenkę o kaczorze, który miał złote nóżki. Promieniował od niej spokój i ciepło. Wdychałam je wraz z zapachem kwitnącej łąki zasypiając z ręką w jej dłoni.
Ciotka Polcia była niska i bardzo tęga, a lubiła ubierać się w krótkie, marszczone sukienki z jasnych i pasiastych materiałów.
- Osiemdziesiąt pięć kilo żywca z okładem - mawiał o niej mój ojciec.
W owym okresie przychodziła do nas w beżowym płaszczu i białej filuternej czapeczce, z nieodstępnym sakwojażem, który otrzymała w prezencie od ciotki Bronci, będącej z zawodu akuszerką.
Matka twierdziła, że poza soliterem choruje na manię prześladowczą, gdyż ilekroć do nas przyszła, zawsze zaczynała opowiadać o krążącym za nią policjancie. Gdy rozwodziła się, jak przed nim kluczy i jakich chwyta się sposobów, żeby zatrzeć po sobie ślady, matka wybuchała śmiechem:
- Polcia, ty chyba masz hyzia? Czy przypadkiem królików nie widzisz tak jak wasz nieboszczyk ojciec?
Ciotka dostawała wtedy wypieków, podnosiła głos i bijąc się w tłuste piersi zaklinała na szczęście swego syna, że to najświętsza prawda.
Któregoś przedpołudnia wtoczyła się do naszego mieszkania ciężko dysząc. Postawiła obok stołu swój sakwojaż i osunęła się na krzesło.
- Stało się, Tesia! - zawołała jakimś nienaturalnie cienkim głosem i wyciągnęła obie rozdygotane ręce ku matce - Ten łobuz mnie zhańbił! Taką porządną kobietę jak ja w bramie legitymował!
- Jaki znów łobuz? O kim ty, Polcia, mówisz?
- No, ten policjant, co to za mną stale łaził!
W tym miejscu zaczęła głośno wycierać nos w malutką, mocno pachnącą perfumami chusteczkę.
- Idę ja dziś, proszę cię, ulicą Chłodną z tym sakwojażem, ma się rozumieć, a tu, proszę cię, ten drań stoi naprzeciw kościoła Boromeusza! I, proszę cię, zaczyna mnie obserwować, proszę cię. Obejrzałam się i, proszę cię, on lezie za mną, proszę cię. To ja, proszę cię, dla niepoznaki, proszę cię, weszłam do jakiegoś sklepu, niby że coś kupuję, proszę cię, a on, proszę cię, stoi po drugiej stronie i obserwuje sklepy. To ja, proszę cię...
Matka nie wytrzymała nerwowo:
- Co, ty Polcia, z tym “proszę cię”! Mówże wreszcie po ludzku!
Ciotka na chwilę zamilkła. Poruszyła jakimś okrągłym ruchem lewą dłonią, wysuwając przy tym wielki i malutki palec ku przodowi. Powtórzyła ten manewr jeszcze kilka razy, co oznaczało u niej wielkie zdenerwowanie, i przełknąwszy ślinę zaczęła już trochę spokojniej dalej opowiadać.
- Wychodzę ja z tego sklepu, a tu podchodzi do mnie jakiś mężczyzna, proszę cię, i mówi, że wisi mi tasiemka... Ja spoglądam, a to soliter! Pomyśl, Tesia, akurat w takiej chwili musiał wyjść! Idę więc prędko do najbliższej bramy, żeby go oderwać. Zaglądam, proszę cię, do majtek. a tam leży cały kłąb i jakieś jeszcze pół metra wyłazi nogawką.
W chwili gdy ciotka to opowiadała, jadłam akurat makaron, a usłyszawszy o tym kłębku zwróciłam wszystko na talerz.
- A cóż to dziecko takie wrażliwe! Pewnie znów chora na żołądek? Daj jej, Tesia, na przeczyszczenie, to nigdy nie zaszkodzi.
Dostałam od matki po łapach, a ciotka dalej ciągnęła przerwaną opowieść.
- Zawinęłam, uważasz, Tesia, tego solitera w papier, żeby w domu obejrzeć, czy główka wyszła, i chcę pójść dalej. Najpierw jednak wyjrzałam z bramy, czy tego łobuza nie ma. Patrzę, a on stoi za słupem z ogłoszeniami i, proszę cię, obserwuje bramę. To ja znów się schowałam i patrzę, proszę cię, co będzie dalej.
Matka, prasując kraciaste chusteczki, z trudem wstrzymywała się od śmiechu.
- Widzę wreszcie, że go nie ma, prędziutko wychodzę i zmierzam w kierunku Żelaznej Bramy. A tu, proszę cię, zza rogu wychodzi prosto na mnie ten łobuz. To ja skręciłam raptownie i wpadłam w pierwszą lepszą bramę. On za mną i chwyta od razu za sakwojaż.
“Co pani tu ma?”
- Mięso, panie posterunkowy!”
Tak się przy tym zdenerwowałam, że ręce, proszę ciebie, tylko mi latają i nic nie mogę więcej powiedzieć. A on znów do mnie: “Ja na panią od dawna mam oko! Zaraz się przekonamy, co to za mięso. Otwierać ten sakwojaż!” To ja, proszę cię, Tesia, otwieram, a on łaps za paczkę z mięsem i rozwija. Akurat kupiłam dla siebie i Natalci kawałek polędwicy na obiad, a ten łobuz wylegitymował mnie myśląc, że jestem fabrykantką aniołków.
Kiedy po południu przyszedł ojciec, zaczęłyśmy z matką opowiadać o przygodzie ciotki Polci.
- Stara histeryczka! - zawyrokował. - Szkoda, że głupiej baby nie zamknęli! Może by wreszcie przestała łazić z tym akuszeryjnym sakwojażem.
Gdy opowiadanie doszło do tego nieszczęsnego solitera w majtkach, zaczęło mnie znów szarpać do wymiotów.
- Co tej się znów stało? Zaparz jej senesu, to widocznie żołądkowe.
Ponieważ stale wracała mi na myśl scena z soliterem i od razu chwytały nudności, nie pomogły żadne tłumaczenia. Wieczorem piłam duży kubek senesu życząc w myśli całej rodzinie nagłej śmierci.
Wizyty ciotki Natalii należały do najbardziej atrakcyjnych. Ilekroć stanęła w drzwiach, ogarniało mnie przyjemne uczucie wyczekiwania na coś nadzwyczajnego, co może lada chwila nastąpić. To coś nigdy nie następowało, mimo to odwiedziny ciotki stwarzały specyficzny nastrój.
Nosiła barwne, szeleszczące jedwabie, o których mówiło się, że są zagraniczne i kosztują masę pieniędzy. Pachniała przyjemnie dobrymi perfumami i ogromnie dużo mówiła. W wielu miejscach zwracała się do mojej matki po rosyjsku, ale ja i tak domyślałam się, że opowiada o swoich kochankach, chociaż nie bardzo wiedziałam, co to słowo oznacza.
Ilekroć przynosiła mi słodycze, zawsze mówiła z pewną dumą w głosie:
- Masz, to twój przyszły wujek ci kupił.
Ojciec wtedy zapytywał:
- Co, znów masz nowego kochanka?
Lubiłam przysłuchiwać się opowiadaniom ciotki Natalii. Mówiła o rzeczach których słuchało się jak bajki. Nawet matka, nie lubiąca zbytniej gadatliwości, przynaglała:
- Mów, mów, Natala! Niech chociaż posłucham, jak inni ludzie żyją!
A ciotka Natala roztaczała przed nami wizję tego innego życia. Były w tych opowiadaniach kawiarnie pełne świetnie ubranych kobiet i restauracje z orkiestrą cygańską, kwiaty roznoszone w koszykach między stolikami, dywany, światła kolorowe i takie potrawy, jakich się u nas nie widziało nawet w święta. A na tle tego wszystkiego ciotka Natala w swoich szeleszczących jedwabiach od Hersego.
Jeden z moich przyszłych wujków, którego imię najczęściej powtarzało się w opowiadaniach ciotki i był najhojniejszy w podarunkach dla mnie, nazywał się Oleś i był prawdziwym hrabią. Poznałam go dopiero w kilka lat później, ale polubiłam od dnia, gdy przysłał mi na gwiazdkę pudło z farbami i czekoladowego kota.
Ciotka Natala była wdową. Prawdziwy wujek, którego także nie znałam, jak i tych przyszłych, zginął w pojedynku. Był podobno oficerem, ale ciotka mówiła o nim: “Ten łobuz”. Jeździła jednak w każdą niedzielę na grób, paliła światełka w Zaduszki, a wiosną kupowała piękne flance za pieniądze od moich przyszłych wujków.
Ciotka Polcia miała o nieboszczyku wyrobione zdanie. Ilekroć rozmowa potoczyła się na ten temat, niezmiennie dodawała:
- Co, ten Tadeusz? To był kawał łotra, aferzysty i zboczeńca! Ty nie masz, Tesia, pojęcia, co on z tą Natą wyprawiał!...
Nigdy jednak nie mogłam dowiedzieć się szczegółów, gdyż szeptała je matce na ucho. Matka z powątpiewaniem kiwała głową:
- Ty chyba, Polciu, przesadzasz?... Takie rzeczy w ogóle nie są pewnie możliwe.
Polcia jednak twierdziła, że są możliwe, a ponieważ była autorytetem w sprawach zboczeń, gdyż jej pierwsi dwaj mężowie także byli anormalni, więc matka dawała za wygraną.
Ciotka Natala mieszkała na ulicy Chłodnej w pobliżu kościoła Boromeusza. Bramę poznawałam z daleka po oszklonej gablotce pełnej ślubnych fotografii. Później szło się przez wielkie asfaltowe podwórze. Rósł tam stary, rozłożysty kasztan na skrawku zieleni, ogrodzonej żelaznymi sztachetami.
W trzech obszernych i ładnie umeblowanych pokojach mieszkały obie ciotki prowadząc ze sobą stałą wojnę podjazdową. Może dlatego że mieszkały daleko i trzeba było mieć pieniądze na tramwaj, a może i z innych przyczyn, odwiedzaliśmy ciotki bardzo rzadko. Trzeba było czekać takiej okazji, jak święta, imieniny albo choroba. Ogromnie lubiłam wizyty u ciotek, gdzie zawsze były ciastka, i skrycie marzyłam, aby jak najczęściej i najciężej chorowały.
Kiedyś przesiedziałam u ciotek cały tydzień. Było to w okresie, gdy matka chciała odejść od ojca przepuszczającego pieniądze na wódkę, a on jej nie pozwalał odejść i robił karczemne awantury.
Byłam nerwowym dzieckiem. Krzyki ojca, łzy matki i budzenie mnie po nocach, abym zdecydowała, z kim chcę zostać, doprowadzały mnie do ataków objawiających się wymiotami lub spazmatycznym płaczem.
Na prośby matki ciotka Natala ofiarowała się zaopiekować mną do czasu rozwiązania całej sprawy. Smutne to były dni. Chodziłam od okna do okna wyglądając na szare, asfaltowe podwórze, gdzie nie działo się nic godnego uwagi.
Ciotki wychodziły z domu na kilka godzin, a ja miałam bawić się grzecznie pluszowym misiem i niczego nie dotykać w pokoju. Czasem zostawał ze mną Jerzy, syn ciotki Polci. Chodził do gimnazjum, miał krostowatą twarz i palił potajemnie papierosy.
- Jeśli powiesz o tym którejś z ciotek, to wsadzę ci w nos płonącą zapałkę albo ugotuję twoje brudne łapy na miękko - mówił do mnie zaciągając się dymem.
Z dwojga złego wolałam samotność niż towarzystwo Jerzego. Opowiadał straszne historie o duchach, a potem chował się za meble i znienacka wyskakiwał z krzykiem. Płakałam wtedy ze strachu. Obiecywał, że jeśli połknę rybkę z jego akwarium, to więcej tego nie będzie robił.
Ilekroć przychodziła któraś z ciotek, zapytywałam z lękiem:
- Czy mamusia już się rozeszła z tatusiem? Czy nie wie ciocia, z kim zostanę?
Ciotki jednak nic nie umiały mi na ten temat powiedzieć, więc dalej spędzałam męczące, smutne dni niepewności. Nie potrafiłam się niczym bawić, siedziałam bez ruchu w kucki pod piecem myśląc o tym, co dzieje się w domu.
Któregoś dnia usłyszałam przypadkiem, jak ciotka Natala rozmawiała w kuchni z Polcią:
- On ją prędzej zabije, niż puści od siebie. Powiedział przecież do mnie, że dziecko przez sąd u siebie zatrzyma, a jej twarz tak zmasakruje, że pies z kulawą nogą na nią nie spojrzy...
Gdy wreszcie któregoś ranka matka się zjawiła, rozbeczałam się z radości.
- Mamo, czy my teraz pojedziemy do babci do Krakowa?
- Ojciec nas od siebie nie puści razem, a ciebie nikomu nigdy nie zostawię.
W głębi duszy cieszyłam się z tego obrotu rzeczy, gdyż mimo wszystko bardzo ojca kochałam i chciałam mieć oboje rodziców razem.
W kilka miesięcy później znów przyprowadzono mnie na ulicę Chłodną. Tym razem był to pobyt przyjemny i mocno urozmaicony. Rodzice pojechali do konającej cioci Zuzanny, a mnie oddano pod opiekuńcze skrzydła ciotki Natali.
Polci, jako opiekunki, nie brało się w ogóle w rachubę. Ojciec twierdził, że to stary latawiec, który wraca jedynie do domu, żeby się przespać, i to nie codziennie. Słowa ojca, jak zdążyłam zauważyć, nie były wcale przesadzone. Ciotka Polcia całymi dniami była nieuchwytna, a jeśli wróciła wieczorem do domu, głośno ziewała i zaraz szła spać.
Jerzy odrabiający lekcje zapytywał:
- Co matka taka zbradiażona?
Ciotka w takich razach chwytała się ręką za wydatne piersi i wykrzykiwała cienkim podniesionym głosem:
- Zamilcz, smarkaczu! To ja ciężko pracuję na ciebie, żebyś miał co żreć i do gimnazjum chodzić, a ty się tak, podlecu, do matki odzywasz!?
Wybuchała niezmiennie przy takich rozmowach płaczem, a Jerzy, wzruszywszy ramionami, zaczynał gwizdać marsza.
Była już wiosna w pełni i kasztan na asfaltowym podwórku zakwitł białymi świecznikami. Kilkoro żydowskich dzieci grało w klasy rysując kredą niezdarne kwadraty.
Każdego ranka wychodziłam z ciotką Natalą po zakupy. Ciotka wyglądała wtedy mniej uroczyście. Nie szeleściła jedwabiami, targowała się zajadle z przekupką i wcale nie pachniała perfumami, jak podczas swoich wizyt u nas na Dobrej. Lubiłam jednak te codzienne spacery z koszykiem. Chodziłyśmy wśród barwnych straganów z jarzynami i owocami przyciągającymi czerwienią truskawek i złocistością czereśni. Przechodząc szpalerami kwiatów zapytywałam czasem:
- Ciociu, a czy kupimy także trochę kwiatów?
- Ho, ho! Kwiaty, moje dziecko, to trochę za droga rzecz dla ciotki. Lepiej za te pieniądze kupić kawałek więcej mięsa na zupę.
Nie mogłam zrozumieć, skąd w takim razie biorą się zawsze świeże i piękne kwiaty w pokojach ciotki, ale nie śmiałam o to zapytać.
W ciągu dnia, gdy ciotka gotowała obiad albo wychodziła w pilnych sprawach na miasto, byłam pozostawiona samej sobie. Nigdy się jednak nie nudziłam. Najbardziej lubiłam przesiadywać w pierwszym pokoju - stołowym. Był wyklejony ciemną, wzorzystą tapetą w bukieciki dzwonków, które po kryjomu obrysowywałam ołówkiem. Stała w nim sofa okryta tureckim szalem, a w rogu przy samym oknie wielkie do podłogi lustro, a pośrodku okrągły stół z miękko wyściełanymi krzesłami, no i duży, szeroki kredens. Zza wypukłych półkoliście szybek przeświecał ręcznie malowany serwis. Był on stałym przedmiotem moich zainteresowań i klęcząc na krzesełku długo przyglądałam się delikatnej, wiśniowego koloru porcelanie ze złoceniami. Na każdej części serwisu był wymalowany inny obrazek przedstawiający niesłychanie ciekawe sceny. Znacznie później dowiedziałam się, że były to frywolne rysuneczki zaczerpnięte z mitologii. Serwisu używano tylko w bardzo szczególnych wypadkach, a na co dzień piło się herbatę w białych, fajansowych filiżankach.
Ilekroć ciotka wyjmowała z kredensu serwis - pozostałość po pierwszym mężu - oraz srebrne łyżeczki, wiedziałam na pewno, że zbliża się jakaś uroczysta chwila. Chwila ta zaczynała się właściwie wtedy, gdy ciotka siadała przed rozkładanym jak mały parawanik lustrem i wyciągała wielkie pluszowe pudełko z wytłoczonym na wierzchu fioletowym irysem. Kryły się w nim wszelkiego rodzaju kosmetyki i kolorowe grzebyczki. Kiedy ciotka znów zaszeleściła kraciastymi jedwabiami, a po pokoju, rozeszła się przyjemna woń tuberozy, przychodziła kolej na wyjęcie serwisu, który po przetarciu białą ściereczką wędrował na tacy do kuchni wraz ze srebrnymi, wyprawowymi łyżeczkami.
W takich razach oczekiwałam czegoś nadzwyczajnego, a tu zjawił się tylko zwykły mężczyzna. Nosił wprawdzie mundur z gwiazdkami na ramionach, ale nie wydawał mi się godny aż takich przygotowań ze strony ciotki. Pan w butach z cholewami przyniósł ze sobą torbę czereśni i zaraz mnie nimi poczęstował. Wzięłam kilka i grzecznie dygnęłam nóżką. Ciotka zawołała przerażona:
- Nie jedz, bo są jeszcze nie myte i możesz się rozchorować!
Odpowiedziałam na to z całym spokojem:
- U nas na podwórku to dzieci wyciągają i jedzą ogryzki z rynsztoka, a przecież są zdrowe.
Musiałam widocznie popełnić gafę, gdyż zaległo dość kłopotliwe milczenie, po którym ciotka usiłowała wmówić kapitanowi, że jestem upośledzona umysłowo i często zmyślam nie istniejące historie.
Słysząc, że ciotka zwraca się do oficera po imieniu, zaczęłam się zastanawiać, czy nie jest on przypadkiem którymś z moich przyszłych wujków.
W chwili gdy nalewała mi mleko do filiżanki, a mężczyzna podsunął talerzyk z ciasteczkami, spytałam:
- Czy pan jest jednym z moich przyszłych wujków?
Chciałam go jeszcze zapytać, czy nazywa się Oleś i jest prawdziwym hrabią, ale poczułam, że mnie ciotka kopie w nogę, więc zamilkłam speszona.
Wyraźnie w tym dniu nie miałam szczęścia, bo po wyjściu wojskowego ciotka nie chciała ze mną rozmawiać i natychmiast kazała iść spać.
Sypiałam w trzecim pokoju na dwu zsuniętych razem fotelach. Pokój ten, o dużym oknie z muślinowymi firankami, był sypialnią ciotki Natalii. Stało tutaj niskie francuskie łóżko, na podłodze leżała biała niedźwiedzia skóra. W rogu żardinierka z asparagusami i paprocią, obok toaletka z okrągłym lustrem i empirowy sekretarzyk z dyskretnymi złoceniami.
Najbardziej ze wszystkich porcelanowych i kryształowych drobiazgów, porozstawianych we wszystkich możliwych miejscach, przypadła mi do gustu nocna lampa. Była to po prostu wytworna markiza z ukrytą między tiulowymi falbanami żarówką. Markiza zapalała się delikatnym, różowym światłem.
Pociągało mnie również stado białych słoni z żółtymi kokardami maszerujące po blacie toaletki. Patrząc na te wszystkie drobiazgi, jakich nie było u nas w domu, oglądając ciotkę w ładnych sukienkach i jedząc codziennie obiad z deserem, nie mogłam zrozumieć, dlaczego ciotka Natala skarży się przed rodzicami na niedostatek. Kiedyś zapytałam ją o to:
- U cioci to tak wygląda w mieszkaniu, jakby ciocia miała dużo pieniędzy. Ciocia pewnie jest bogata, tylko tak skrywa przed rodziną, prawda?
Ciotka wzruszyła ramionami.
- To taka błyszcząca nędza, moje dziecko.
Bardzo mi się to określenie spodobało i często go używałam. Pewnego dnia zabrała mnie ciotka do swojej sąsiadki. Zastałyśmy u niej księdza na herbacie. Na przywitanie pogładził mnie po włosach i pochwalił ładną sukieneczkę.
- To tylko taka błyszcząca nędza - odpowiedziałam rezolutnie, dygając nóżką.
Księdzu prawdopodobnie musiało zrobić się przykro, gdyż zaraz podarował mi obrazek przedstawiający świętego Alojzego z lilią w ręce.
- Jak się będziesz do niego modliła, moje dziecko, to spełni każdą twoją prośbę.
Znów dygnęłam, ale przyjrzawszy się świętemu, oddałam księdzu obrazek z powrotem.
- Wolę się modlić do Jezuska, bo ten święty ma bardzo brzydkie imię i śmiesznie podgolony łeb.
W domu ciotka Natala zabroniła mi mówić komukolwiek o błyszczącej nędzy i orzekła, że trzeba mieć do mnie anielską cierpliwość.
Środkowy pokój należał do ciotki Polci. Był ciemny, duszny i poza albumami pełnymi fotografii nie znajdowałam w nim nic godnego uwagi. Ale za to w albumach było co oglądać.
Na jednych pocztówkach królowała ciotka Polcia w olbrzymich rajerach na głowie, z brylantami wielkości dwugroszówki w uszach. Na innych znów w skromnym stroju sanitariuszki w Porcie Artura, czarno ubranej wdowy z Jerzykiem na kolanach, na plaży w Meranie w pasiastym do kolan trykocie i w kilkudziesięciu różnych kapeluszach, futrach i sukniach na tle licznych plenerów.
Były tu także fotografie pułkowników rosyjskich. Jedni z wąsami, drudzy bez wąsów. W binoklach, bez binokli, w czapkach i bez czapek. Były to podobizny trzech kolejnych mężów ciotki. Kandydat na czwartego stał na nocnym stoliku oprawny w safianowe rameczki. Wyzierała z nich mizerna twarz o wielkich oczach i ptasim nosie.
Jerzy mówił o nim: “Ten gach mojej matki”, ale tylko wtedy, gdy ciotki nie mogły tego słyszeć.
Najcięższe były zimy na ulicy Dobrej.
Wiało wszystkimi szparami, ciągnęło od betonowej podłogi i śmierdziało grzybem. W dzień pozwalała matka wychodzić z sankami na podwórko. Zazwyczaj jednak przyjemność ta kończyła się płaczem. Odbierano mi sanki, obrzucano śniegowymi kulami i nie dopuszczano do lepienia bałwana, który szybko rósł w górę spod czerwonych jak gotowane raki dłoni rozkrzyczanej dzieciarni. Wracałam rozgoryczona do matki i łażąc od okna do okna wyskrobywałam paznokciem kółeczka na zamarzniętych szybach, przez które obserwowałam zabawę na podwórku.
Najsmutniejsze były jednak wieczory. Nie można było rysować ani nawlekać koralików, gdyż ręce kostniały z chłodu. Czytać jeszcze nie potrafiłam, więc godziny dłużyły się w nieskończoność przy naftowej lampie z białym kloszem. Gdy nie było w domu opału, ogrzewałam o ten klosz nabrzmiałe z zimna dłonie. Jeśli były pieniądze na drzewo lub udało się ojcu podkraść trochę koksu z piwnicy Zielińskich, sąsiadującej z naszą, to rozpalało się żelazną “kozę”. Od rozgrzanej do czerwoności rury promieniowało przyjemne ciepło. Nie zapalając przez oszczędność lampy, siadaliśmy w kręgu różowego blasku, a ojciec zaczynał snuć głośno marzenia, jak to będzie, gdy wygra na loterii milion. O mniejszej sumie nigdy nie było mowy.
Matka w takich razach powątpiewająco wzruszała ramionami.
- Przestałbyś gadać brednie! Ciągle się łudzisz, że ci pieniądze z nieba spadną.
Ojciec zaperzał się i podniesionym z irytacji głosem mówił, że matka swoim krakaniem zapesza szczęście.
Wierzyłam w to wszystko, co ojciec opowiadał, i razem z nim czułam żal do matki o to krakanie. Miałam przecież obiecany z tego miliona ogromny blok czekolady z kawowym nadzieniem.
Kiedy zabrakło opału i pieniędzy, a mróz pchał się wiosennymi kwiatami na szyby, paliło się w piecyku wszystkimi książkami, jakie wpadły ojcu do ręki. Ocalał jedynie tom poezji Mickiewicza. Ofiarą padły tylko grube tekturowe okładki. Wierszy nie pozwoliła matka spalić, wyrwawszy je w ostatniej chwili z rąk ojca i zwymyślawszy go przy tym od bezdusznych bydląt.
- Głupstwo, Terka! Kupi się kiedyś nowe! Grunt, żeby było ciepło - argumentował ojciec i pchał w piec oprawne w skórę tomy encyklopedii, której widocznie nikt nie chciał kupić na Świętokrzyskiej.
Matka połykała łzy, gdyż była to pamiątka po dziadku, jaką otrzymała wraz ze skromną wyprawą. Ale za to w pokoju przez parę godzin było ciepło i zagotował się imbryk wody na herbatę.
W jeden z takich wieczorów przyszła do nas niespodziewanie ciotka Natala. Siedziałam właśnie na stołeczku wyrywając stronice z książek, które ojciec zręcznymi ruchami pchał w rozwartą gardziel piecyka. Przyniosła ze sobą pudło ciastek, zapach mroźnego powietrza w puszystym futrze i radosny niepokój, jaki zawsze odczuwałam na jej widok.
- Stasiu, ty chyba Boga w sercu nie masz paląc książki! - krzyknęła załamując dłonie teatralnym gestem.
Zanim ojciec zdążył odpowiedzieć, ciotka Natala musiała sobie coś przypomnieć, bo zawołała rozpaczliwie:
- Gdzie mój Balzak?
- Jaki znów Balzak? - zapytał z całym spokojem ojciec, nie przestając dorzucać do piecyka.
- No ten, co wam przyniosłam kiedyś do czytania. Pożyczył mi go Oleś i właśnie przyszłam po niego, bo się już dwa razy upominał.
Matka widząc, co się święci, wyszła na wszelki wypadek do kuchni.
- Balzak mówisz?... Czy nie przypadkiem w takich sztywnych okładkach, z jakąś ryciną na wierzchu?
- Ten sam, Stasiu!
- Czy nie nosił tytułu “Kuzyn Pons”?
- Tak, tak ten sam, Stasiu.
- No, to w takim razie trochę za późno przyszłaś.
- Jak to, Stasiu?
- Wczoraj drania spaliłem! Akurat pasował w całości do drzwiczek. Nie trzeba było nawet kart wydzierać.
Widząc, że ciotka nic nie odpowiada, tylko łapie ustami powietrze jak ryba na piasku i mruga przy tym nerwowo lewym okiem zupełnie tak jak ojciec, wybiegłam za matką do kuchni.
Przyszedł jednak dzień, gdy skończyły się książki i nie było nawet nadziei na nowe, gdyż nikt nam nie chciał pożyczać. Ojciec wtedy zaczął mnie zabierać ze sobą do pracy idąc na “pozabiurówki”. Matka spędzała ten czas w kościele Świętego Krzyża, gdzie było znacznie cieplej niż w naszym mieszkaniu.
Dreptałam obok ojca trzymając się kurczowo jednego palca, gdyż cała dłoń była zbyt wielka, aby można ją było objąć. Nogi mi marzły, a ulice rozciągały się w nieskończoność. Widziałam tylko topniejący śnieg zamieniający się w szare błoto i wielkie stopy ojca w łatanych na wierzchu kamaszach.
W biurze jednak było przyjemnie i ciepło. Ojciec sadzał mnie wygodnie na fotelu za biurkiem, dawał arkusz papieru, kolorowe ołówki i kazał się grzecznie bawić. Ogarniała mnie senność. Zmęczona zbyt długim spacerem, rozmarzona ciepłem bijącym od kaloryferów, opierałam głowę na biurku obserwując pracę ojca. Liczył coś, zapisywał do wielkich ksiąg, które nazywał rejestrami, albo wertował plik druków. Spoglądał czasem na mnie, uśmiechał się i zachęcał do rysowania. Czasem przyszedł któryś z kolegów ojca. Zapalali wtedy papierosa, a każdy z nich czuł się w obowiązku porozmawiać ze mną. Za każdym razem zapominali, jak się nazywam, i zadawali te same pytania.
- Czym chcesz być, jak dorośniesz?
- Malarką - odpowiadałam podsuwając im swoje rysunki.
- Bardzo zdolną macie córkę, kolego - mówili w takich razach, nie patrząc nawet na rysunek.
- A umiesz ładny wierszyk?
- Umiem...
Nie czekając na dalszą zachętę zsuwałam się z krzesła, robiłam dyg i recytowałam “To lubię” Mickiewicza.
Wiedziałam z doświadczenia, że w takich razach dostanę coś słodkiego, i nigdy się nie myliłam. Tym chętniej, a właściwie tylko dlatego deklamowałam przezwyciężając wrodzoną nieśmiałość.
Po śmierci ciotki Zuzanny wujek Adam miał zamknięty wstęp do naszego domu. Bardzo nad tym ubolewałam, gdyż był wesoły i zabawnie sapał, ilekroć chwytał go atak astmy. Śmiałam się wtedy do łez ku zgorszeniu starszych, ale wujek twierdził, że także ma poczucie humoru, i wcale się nie gniewał:
- Dlaczego nie wolno przychodzić do nas wujkowi Adamowi? - zaryzykowałam pytanie.
- Nie mów mi o nim! - obruszyła się matka i zaraz zaczęła płakać z żalu za ciotką Zuzanną.
- Bo jak ciotka umarła, to zamiast pójść zamknąć jej oczy, zaczął w przyległym pokoju wymiotować - objaśnił ojciec przerywając na chwilę czytanie gazety.
Fakt ten wydał mi się raczej zabawny niż smutny. Od razu wyobraziłam sobie, jak trzęsie się mu wielki brzuch i dyndają binokle na czarnej tasiemce.
Zaczęłam się śmiać.
- Tatusiu, a czy wujek Adam może tak wymiotować, żeby sobie nie ochlapać brzucha?
Ojciec spojrzał na matkę, zasłonił twarz gazetą i także zaczął się śmiać. Później skonstatował zupełnie dobrotliwym i przyjaznym tonem:
- Bydlę, nie dziecko.
Wujek nie przychodził, ale odwiedzała nas córka ciotki Zuzanny - Agnisia. Liczyła wtedy kilkanaście lat i mieszkała z ojcem u jego rodziny na Starym Mieście. Bardzo lubiłam, gdy zabierała mnie ze sobą na ulicę Świętojańską. Szłyśmy Zjazdem pod górę, obok Zamku i kolumny Zygmunta. Wstępowałyśmy do Fary i na Kanonię, gdzie karmiłyśmy okruszynami chleba szare gołębie.
Osobny pokoik zajmowany przez wujka był czymś pośrednim między ogromną rupieciarnią a maleńkim pomieszczeniem mieszkalnym. Pachniało tu miodem i cytrynami. Między porozstawianymi wszędzie gratami okrytymi ilustrowanymi tygodnikami trudno było przecisnąć się do staromodnego łóżka. Tutaj w pozycji klęczącej z powodu astmy pod ogromną pierzyną wylegiwał się przez całe dnie wujek Adam. Przypominał w tym swoim łóżku sapiącego buldoga wyglądającego z budy.
Wstawał jedynie wieczorami, gdy zbliżała się godzina koncertu w restauracji, w której grywał na pianinie.
Siłą rzeczy moje zainteresowania kręciły się wokół niezdrowych sensacji rodzinnych, zwariowanych ciotek, różnych wyrzutków społeczeństwa i wieloznacznych sytuacji życiowych.
Mając zaledwie kilka lat, wiedziałam, że istnieją ludzie bogaci, dla których stworzone są wszystkie cudowności i przysmaki za szybami wystaw sklepowych, i ludzie biedni, tak jak my i wszyscy lokatorzy z naszego podwórka, dla których dostępne jest tylko to, za co nie trzeba płacić pieniędzmi.
Wiedziałam także, iż między tymi dwoma światami bogactwa i nędzy nie ma wspólnego pomostu. Jedynym środkiem porozumienia mógł stać się tu tylko pieniądz. Nie potrafiąc jeszcze liczyć, znałam już doskonale jego wartość.
Nie interesowały mnie i nie pociągały sprawy dorosłych. Były niezrozumiałe albo wprost krępujące. Nudziłam się słuchając rozmów o drożyźnie, o bezrobociu, o kradzieżach, samobójstwach z głodu, prostytucji, miłości, kochankach, intrygach i pieniądzach, pieniądzach i jeszcze raz pieniądzach.
Wiedziałam, że kraść to brzydko i wstyd, ale słuchając i obserwując zdobywałam się na duży kompromis. Jeśli robił to ktoś z głodu, który tak dobrze znałam, to przecież trzeba wybaczyć, bo nie jest on złodziejem, ale człowiekiem głodnym.
Kochanków, mimo że nie bardzo dokładnie rozumiałam znaczenie tego słowa, uważałam za rzecz nieodzowną. No, bo co by robiła bez nich ciotka Natala? Słyszałam setki razy, że o jakąkolwiek pracę było tak bardzo trudno, że ludzie z głodu odbierali sobie życie nie mogąc znaleźć zajęcia. Wobec tego ciotka musiałaby chyba umrzeć a dzięki nim żyje i jeszcze nieraz pomoże rodzinie. Wiedziałam jednocześnie, że są to “brudy” - jak określała matka - i należało się ich wstydzić. Wstydziłam się więc za ciotki, ale nie miałam wcale o tych kochanków pretensji. Przeciwnie. Lubiłam ich na swój sposób, gdyż spełniali moje skryte marzenia o klockach do układania, farbach i czekoladzie przesyłając te “skarby” przez ciotkę.
- Ach, żeby tak naszą małą można było posyłać do freblówki... - wzdychała często matka rozmawiając z ojcem.
- Dobry pomysł, tylko skąd brać na to wszystko pieniędzy? - odpowiadał w zamyśleniu i bębnił po stole dużymi palcami. - Przecież tam trzeba płacić miesięcznie dość znaczną sumę. No, a poza tym dziecko musi mieć swój termos, jakieś przyzwoite drugie śniadanie trzeba by jej dawać...
- No i ubrać lepiej - potakiwała matka. - Potrzebne są domowe pantofelki. Widziałam, jak tam chodzą postrojone, gdy dowiadywałam się o warunki przyjęcia. Pójdzie w tym, co ma, to znów dzieci zaczną jej dokuczać...
- Nie ma nawet o czym gadać! - przerwał ojciec gniewnie: - Freblówki nie są dla dzieci takich nędzarzy jak my.
Od tej rozmowy jeszcze bardziej zaczęłam marzyć o freblówce, gdzie chodziło się w domowych pantoflach i popijało mleko, a może nawet i czekoladę z termosu, o którego wyglądzie nie miałam żadnego pojęcia.
Bawiąc się w wilgotnym kącie pokoju lalkami albo jedząc krupnik, kraszony zazwyczaj olejem, popadałam w długie zamyślenia.
Znikały śmierdzące pleśnią ściany, a na ich miejsce zjawiały się kolorowe bajki i fantastyczne pomysły.
Oto jestem motylem. Unoszę się nad pachnącymi łąkami w Rembertowie i nad pewną leśną polaną czerwoną od dojrzewających poziomek. Myśląc o tych poziomkach i czując prawie ich aromatyczno-gorzkawy smak łatwiej połyka się kaszę lub zacierki z ciemnej mąki.
Za chwilę jestem dziewczynką w białej sukience i z wielką tęczową piłką. Bawię się nią biegając wokół fontanny w Saskim Ogrodzie. Podchodzą do mnie dzieci i proszą, abym się z nimi bawiła, ale ja nawet nie patrzę w ich stronę. Później jadę na osiołku w czerwonym czapraczku. Na tym samym z zoologicznego ogrodu, na którego tyle razy spozierałam, gdy woził inne dzieci. Patrzenie nic nie kosztowało... A teraz w myślach jeżdżę dookoła zielonego trawnika, a inne dzieci na mnie patrzą.
Jakże piękny i bogaty w przeżycia był ten mój własny, daleko odbiegający od rzeczywistości świat.
- Cóż to dziecko takie kołowate? - zapytywał czasem mój ojciec, wyrywając mnie z marzeń nad talerzem zupy. A przecież zupa to nie była tylko taka zwyczajna zupa. To było morze, znane jedynie z obrazka, a pływające w niej ziemniaki przypominały skały oplecione wodorostami z pietruszkowej naci.
W takich wypadkach nie od razu mogłam się zorientować, czego chce ode mnie ojciec, i przez chwilę patrzyłam na rodziców wystraszonym i pewnie trochę nieprzytomnym wzrokiem.
- Ona sprawia czasem wrażenie nienormalnej - zastanawiał się ojciec i zaraz dodawał z troską w głosie: - Nie wiadomo, na jakim to tle...
Matka patrząc na mnie z uwagą, odpowiadała ojcu z hamowaną irytacją w głosie:
- To ty chyba masz fioła, tylko że wiadomo, na jakim tle.
Ojciec, jakby nie słysząc słów matki, dodawał:
- Jak czasem na nią patrzę, to wygląda na nieprzytomną. Przecież ten kretyn nigdy nie wie, co się do niej mówi!
Instynktownie przesuwałam się do matki szukając pod stołem jej ciepłej, małej dłoni. Tak było jakoś bezpieczniej.
- Jeśli jest nienormalna, to na pewno nie z mojej winy! - oburzała się matka. - Wyłazi wódeczka i wasze rodzinne grzeszki! Nie darmo Polcia opowiadała, że wasz nieboszczyk ojciec ganiał po schodach białe króliki, a w nocy piec rozebrał, bo zdawało mu się, że biała koza wlazła w popielnik...
Ojciec był wyraźnie zakłopotany i zaczynał bronić się słabym głosem:
- To nic nie ma do rzeczy... Ty zawsze coś strzelisz!
Rozmowa stawała się dla mnie od razu interesująca, gdyż zaciekawił mnie ten nie znany dziaduś miewający takie piękne widzenia. Czyżby posiadał taki sam własny świat jak mój?
- Jak się zamyślam, to wtedy mam i rower, i osiołka, i jakie tylko zechcę zwierzęta. Są one żywe albo z czekolady...
Ojciec spojrzał z niepokojem na matkę.
- Zmierz jej temperaturę albo od razu daj na przeczyszczenie. Znów coś zjadła niestrawnego i widocznie bredzi.
Matka pogłaskała mnie po twarzy.
- Nic jej nie jest. Po prostu dziecko ma bujną fantazję.
Ojciec wzruszał ramionami obserwując mnie spod oka.
- Żeby tylko ta bujna fantazja nie zaprowadziła jej do Tworek!
Późnym wieczorem przyniósł mi malutkiego, czekoladowego osiołka zawiniętego w srebro.
- Masz, baw się! - powiedział szorstko, ale oczy patrzyły wesoło.
- Skąd wziąłeś na to pieniądze? Rano przecież zabrakło mi na pół bochenka chleba...
- A cholera! Latałem ze dwie godziny po mieście, żeby gdzieś pożyczyć te parę głupich groszy. Niech się dzieciak cieszy.
Chleba tego wieczoru nie jedliśmy do kolacji. Właściwie to wcale jej nie było, gdyż resztki z obiadu zostawiła matka na śniadanie.
Położyliśmy się wcześniej spać i ojciec długo opowiadał bajki, a ja trzymając przy twarzy osiołka, wciągałam z lubością zapach rozgrzanej czekolady i obiecywałam sobie, że go nigdy nie zjem.
Rozdział 3
Kraków, gdzie mieszkała rodzina mojej matki, stanowił dla mnie synonim “Wyspy Szczęśliwości”.
Nie znaczy to wcale, że jego ulicami spacerowały pieczone wieprze z widelcami w tłustych bokach jak na obrazkach książki o tym samym tytule. Nawet na klombach nie rosły torty zamiast kwiatów. Nie, Kraków stanowczo wyglądał jak normalne miasto, a jednak... Jednak marzyło się o nim wraz z matką w długie wieczory przy naftowej lampce.
- Miasto mego dzieciństwa - powtarzała w rozmarzeniu i zapadała w długie zamyślenie.
Czasem, gdy bardzo prosiłam, opowiadała o babci, o swoich siostrach i o tym wszystkim, co stanowiło jej dzieciństwo w starym, ukochanym przez nią mieście. Były to piękne, wzruszające opowiadania. Właściwie nic się w nich nie działo nadzwyczajnego, a jednak słuchałam jak najpiękniejszej bajki.
Czuło się wyraźnie drażniący zapach czeremchy i tataraku, którym babcia przybierała pokoje w Zielone Święta. Słyszało wesoły tupot nóg na wyzłoconym słońcem ganku. To biegły dziewczęta o jasnych warkoczach, które z czasem przemieniły się w moje ciotki. A walce wygrywane przez rudą ciotkę Helenę? A cieniutki głosik matki, najmłodszej w domu, wyśpiewującej “O młynarce w pewnej wsi”? Nawet gorset ciotki Ludwiki, który się ciężko sznurował i trzeba go było dociskać kolanami, nabierał swoistego czaru w tych opowiadaniach. No, a konie zaprzęgnięte do powozu, gdy babcia jechała do kościoła, kiedy jeszcze żył dziadziuś?
Matka już tych czasów prawie nie pamiętała, ale u babuni w dużej książce do nabożeństwa błąkała się wyblakła fotografia białego dworku ocienionego platanami. Ich obłażąca kora przypominała mi zawsze wyliniałe koty.
Lubiłam słuchać o tamtych prawie że legendarnych czasach, w które trudno było wierzyć siedząc w zimnym pokoju przy kopcącej lampce.
- A co by było, gdyby dziaduś nie umarł? - zapytywałam w rozmarzeniu, chociaż znałam już na pamięć odpowiedź matki.
Miałabym wtedy przecież kucyka, uczyłabym się gry na fortepianie, chodziła z boną na spacery, a w przyszłości byłabym może nawet panią dziedziczką.
Nie mogłam nigdy wybaczyć swemu nie znanemu dziadkowi, iż umarł tak nie w porę i do tego był hulaką, o czym dowiedziałam się przypadkiem w jednej z awantur między rodzicami.
Przez tę jego śmierć, rozrzutność i “piasek w rękawach” - jak określał nieróbstwo mój ojciec - pozbawiono mnie wielu wspaniałych rzeczy.
Jedynym dziedzictwem, jakie mi po nim przypadło w udziale, była zdaje się, ta nieszczęsna rozrzutność i rude włosy. Z takich abstrakcyjno-materialnych dóbr po ryżym dziadku hulace było jeszcze prawo do sygnetu.
Babunia trzymała go między nielicznymi pamiątkami z tamtych dobrych czasów, ale nigdy nie nosiła na swoich spracowanych rękach.
- Mam swój własny z domu, moje dziecko. Sroce przecież spod ogona nie wyleciałam - mawiała z pewną wyniosłością w głosie, ilekroć nudziłam ją pytaniami na ten temat. - Gdy przyjdzie czas twoich zaręczyn, dostaniesz go w prezencie. Miał być dla twojej matki, pupilki dziadka, ale gdzież tam pasuje sygnet do waszej nędzy. Może tobie lepiej się w życiu powiedzie. Da Bóg, wyjdziesz za ziemianina, to wtedy bardzo ci się ten pierścień przyda. W tamtych sferach dużą przywiązuje się do tego wagę. Tam sama szlachetność charakteru nie wystarcza...
Naturalnie co do swego zamążpójścia za ziemianina nie miałam nigdy żadnych wątpliwości, ciesząc się z góry na ten sygnet, który miał być najlepszym świadectwem, że i ja sroce spod ogona nie wypadłam.
Z opowiadań mojej matki najwyraźniejszą, najpiękniejszą sylwetką była dla mnie postać drobnej, chudej dziewczynki spieszącej z tornistrem do szkoły wąską ścieżką obok wałów. Na zakręcie tej drogi rósł krzew aminy obsypany wiosną białymi gwiazdeczkami kwiecia, a tą wątłą dziewczynką była moja matka. Musiała kochać ten krzew cierniowy, o którym nigdy nie zapomniała w opowiadaniu.
Przy ojcu nie mówiło się o Krakowie ani o niczym takim, co było światem wspomnień. Czasem matka próbowała, ale ojciec nie miał zrozumienia dla poezji zawartej w opowiadaniach. Będąc w dobrym humorze klepał w takich razach matkę w pośladek dodając:
- A cholera z przeszłością! Daj, stara, lepiej coś zjeść, bo i tak z rozpamiętywania nic nie przyjdzie.
W chwilach bardziej pesymistycznego nastroju wzruszał ramionami albo kręcił kółka nad czołem.
- Cała wasza rodzina zwariowana na punkcie wspomnień.
Moje pierwsze wspomnienie z matczynego miasta było tylko zapachem i grą światłocieni nad łóżkiem.
Ciepłe plamy słońca drgające na ścianie sylwetkami kręcących się w pokoju postaci... Potem doszedł do świadomości aromat prawdziwej kawy, kipiącego mleka i czegoś jeszcze, co dopiero po latach otrzymało nazwę “szypru”.
Te wszystkie pomieszane wonie i migotliwość światła złożyły się na pierwsze wrażenia. Zapach ten przetrwał we mnie i od tej pory kojarzył w sobie to wszystko, co stanowiło owego ranka treść życia w małym mieszkanku na Dębnikach.
Przetrwał i tych ludzi, i ten dom, i trwać będzie pewnie do chwili, aż wsiąknie wraz z moim życiem w więcej lub mniej wilgotną ziemię cmentarza.
A potem znów był Kraków. Inny już, bardziej realny, ale wciąż jeszcze z marzeń i opowiadań mojej matki.
Nosiłam wtedy czerwony płaszczyk, a moje ręce były jeszcze tak krótkie, że musiałam je dobrze wyciągać, aby dosięgły matczynej dłoni prowadzącej mnie Plantami na spacer. Był Wielki Tydzień. Lepkie pąki kasztanów ukazywały już jaskrawą zieleń pomiętych liści i głośno świergotały wróble. Odwiedzałyśmy z matką mroczne nawy kościołów pachnące hiacyntami, gdzie słyszało się monotonne szuranie nóg niezliczonej ilości ludzi posuwających się w kierunku głównego ołtarza.
Wiedziałam jedynie, że tam za murem postaci dzieje się coś zwanego”Grobami”, ale nie mogłam nic dojrzeć. Z trudem poruszałam się i plątałam między ruchomym murem nóg. Poczułam paniczny lęk, że się zgubię. Zaczęłam głośno płakać uchwyciwszy się jedną wolną ręką czyjejś długiej nogi w czarnych spodniach.
Matka nie wiedząc, o co chodzi, krzyknęła na wszelki wypadek:
- Dziecko mi tratują!
Zrobiło się zamieszanie, a za chwilę obejmowałam szyję matki górując nad tłumem, który się z trudem przed nami rozstępował.
Nie wiadomo jakim cudem w mojej dłoni tkwiły okulary w drucianej oprawie, które oddało się w zakrystii wraz z dwoma książeczkami do nabożeństwa znalezionymi w moich kieszonkach.
I znów dreptałam obok matki rozglądając się ciekawie po wystawach pełnych takich wspaniałości, że aż dech zapierało ze wzruszenia.
No, bo choćby taki wielki na brązowo upieczony łeb świński z pomarańczą w otwartym ryju. Sterczał tak dumnie i zawadiacko pośród zwojów kiełbas i salcesonów. Ta wystawa była chyba najpiękniejsza, ale matka nie chciała na nią nawet spojrzeć, a cóż dopiero przystanąć.
Zastanawiałam się, czy nie sterroryzować matki przewróceniem się na chodnik i krzykiem, ale właśnie podprowadziła mnie do wystawy, która zaćmiła zupełnie poprzednią.
Tutaj stały czekoladowe zające tak prawie duże jak ja i wielkie owiązane wstążkami jaja, z których wychylały się żółciutkie kurczątka z puszystej wełny. Bardzo pragnęłam mieć chociażby takie kurczątko...
A potem podnosząc głowę ku górze ujrzałam coś, co wprowadziło mnie w osłupienie i zupełny zachwyt.
Tło wiosennego nieba przecinała strzelista wieżyca otoczona lśniącą w słońcu koroną. Wydawało mi się, że wieża pochyla się to w jedną, to w drugą stronę, jakby wędrowała majestatycznie po bladym błękicie nieba.
Nie zdążyłam jeszcze ochłonąć z tego wrażenia, gdy nagle coś zamigotało w słońcu i rozległy się dźwięki hejnału.
Przytulona do matczynej nogi czułam, że coś mnie rozsadza od wewnątrz, coś takiego, co nie pozwala złapać tchu i wyciska łzy z oczu. Wieżyca zaczęła dziwnie podskakiwać, a korona złocista rozpłynęła się w wielką, jasną plamę.
Matka przygarnęła mnie mocniej do siebie i ocierając łzy zaczęła opowiadać legendę o trębaczu.
Od tej pory kościół Marii Panny stał się dla mnie ucieleśnieniem bajki.
W Sukiennicach wstąpiliśmy do cukierni, gdzie ciotka Klementyna pracowała jako kasjerka. Ciepłe wnętrze pachniało kawą i ciastkami, a sponad brązowej, oszklonej kasy wyłaniał się krągły, obfity biust ciotki, przyodziany w kremową bluzkę.
Z bliska biust ten falował wydając woń olejku różanego. Od tej pory kojarzył się z pączkami nadzianymi różaną konfiturą.
Pokój babuni przypominał mi akwarium, gdy weszłam do niego owej Wielkiej Soboty rano.
Mały, chłodnawy, tonący cały w zielonawym świetle, które zdawało się drgać złotawymi plamkami jak woda... Może przyczynił się do tego rosnący za oknem kasztan, a może wielkanocna zieleń bukszpanu, zwisów wilkowych i drobne plamy słońca rozsiane po podłodze?
Wtedy stół pokryty białym obrusem wydał się wielką muszlą oplataną wodorostami i tkwiącą nieruchomo na zielonawozłocistej toni drżącego światła.
Niepokojąca woń lepkich od słodkości mazurków i lukrowanych ciast płynęła od tego migotliwego wiosennym słońcem stołu. Był to chyba pierwszy w moim życiu tak piękny i ponętny obraz. Wdychając nieprawdopodobnie przyjemny zapach, dostrzegłam wreszcie zająca. Dużego, cukrowego zająca o tak wspaniałych uszach, że zapragnęłam je chociaż polizać.
Uchodziłam zawsze za nerwowe i “dziwne” dziecko, jak to określał ojciec. Nie mógł się tylko połapać, na jakim tle. Ponieważ na tło erotyczne, o które wszystkich w takich razach posądzał, byłam jeszcze za młoda, więc określał to coś po prostu “fiołem”.
Dlatego też wszystkich, poza moją matką jedynie, zdziwiło, gdy wybuchnęłam płaczem. Były to łzy gorącego wzruszenia.
Wtedy weszła babcia. Wysoka, szczupła, trzymająca się bardzo prosto babcia w koronkowym żabocie pod szyją i z wysoko upiętymi włosami barwy połyskliwego srebra. Babcia, która mówiła do węglarza “mój człowieku”, a którą baby w kościele całowały w rękę nazywając “panią hrabiną”. Nigdy nią wprawdzie nie była, ale miała coś pańskiego w ruchach i całej postaci, co wzbudzało w ludziach respekt dla tej pięknej staruszki.
Babunia bez słowa ujęła mnie za rękę i podając upragnionego zająca wyprowadziła do kuchni.
Przy stole krytym ceratą ciotka Sabina wyskrobywała pisanki. Wciąż jeszcze płakałam tuląc cukrową figurkę, na której od moich łez tworzyły się wilgotne plamy.
- Czego to małe płakało? - zapytała ze zdziwieniem ciotka ocierając mi nos brzegiem niebieskiego fartucha.
- Kto ją tam wie? Może się czegoś przestraszyła? - odpowiedziała babcia i zaraz dodała: - Zawsze mówiłam, żeby tego diabła z rózgami, co to Monika dostała na Mikołaja, nie wieszać na kilimie! Ale do was to można mówić i mówić...
Do kuchni wpadła zdyszana Monika z Andrzejem.
- Mama w domu? - zapytali konspiracyjnym szeptem.
- Nogi wycierać! - ofuknęła babcia zamachując się na nich wilgotną ścierką. - Niech tylko Klementyna gdzie ruszy, a nie zamknie drzwi na klucz, to zaraz ich wynosi z domu.
Monika to było tylko dwoje ogromnych, szarych oczu i para ciemnych warkoczy. Skradając się za plecami babci, zaczęła niemiłosiernie wykrzywiać twarz. Usiłowałam ją w tym naśladować i z miejsca dostałam po łapach od matki. Byłam oburzona taką niesprawiedliwością i żeby się zemścić, naplułam ukradkiem do garnka z rosołem.
Andrzej, niewiele starszy od Moniki, przygładzając jasną czuprynę mrugnął łobuzersko w moją stronę, wskazując namarszczonym krótkim nosem na drzwi.
Wysunęliśmy się cichutko na ganek. Andrzej wtedy wetknął mi w zęby cukierka i poklepał przyjacielsko w ramię. Zatoczyłam się od tych karesów na ścianę.
Zjawiła się Monika w szkolnej sukience z białym kołnierzem i wsunęła mi także coś słodkiego do ust. Później chwycili mnie oboje za ręce, kazali podkurczyć nogi i biegali tak ze mną wyrywając mi ręce ze stawów. Bolała ta zabawa mocno, ale udawałam, że sprawia mi ogromną przyjemność. Stanowczo schlebiało mi takie zainteresowanie moją osobą, a poza tym cukierki tak rozkosznie pachniały.
Owej Wielkiej Soboty nadeszła depesza zapowiadająca przyjazd ojca. Matka jęknęła rozrywając blankiet.
- Nawet tygodnia nie da odpocząć od siebie.
Ja również przyjęłam tę wiadomość bez entuzjazmu bojąc się ewentualnej awantury, jaką ojciec potrafił z niczego rozpętać.
Ojciec stanowczo nie pasował do domu babuni, w którym nikt się nigdy nie sprzeczał i gdzie panował jakiś beztroski nastrój. Miano tutaj swoje zmartwienia i kłopoty, ale pokrywano je dobrym humorem cechującym całą rodzinę matki.
Ruchliwa i wcześnie owdowiała ciotka Klementyna musiała dobrze kręcić głową i ciężko pracować, aby utrzymać dość liczną rodzinę i kształcić dwoje dzieci w gimnazjum.
Wieczorem przyjechał ojciec. Zaraz po przywitaniu zrobił matce lekką wymówkę, że zapomniała zabrać obrączkę.
- Widocznie miałaś w tym jakiś cel... Twój pośpiech z wyjazdem też dawał dużo do myślenia. Tak jedzie się tylko do... mężczyzny.
Byłam pewna, że gdyby nie obecność ciotek, powiedziałby “chłopa,”. Mówiąc to wszystko, nie podniósł nawet głosu, co było dla mnie prawdziwą rewelacją. Trochę mu tylko drgała lewa powieka, gdy witał się z babcią.
Ojciec był wyraźnie lubiany przez rodzinę matki. Uchodził za wzorowego męża notorycznie nie docenianego przez matkę. Wiedziano wprawdzie, że był chorobliwie zazdrosny, lubił kobiety i chętnie zaglądał do kieliszka, ale trudno o człowieka bez pewnych słabostek, więc mu to łatwo wybaczano.
Matka uchodziła przecież w rodzinie zawsze za malkontentkę. Ciotka Klementyna mówiąc o moim ojcu składała ręce jak do modlitwy.
- Teciu, ty masz złoto, nie męża! Jaki pracowity, jaki gospodarz, a co za serce u niego!
Matka tylko lekko wzdychała.
- To wszystko prawda, co mówisz, ale ta wódka to jego prawdziwe nieszczęście. Całe swoje człowieczeństwo w niej zatraca. Czasami, doprawdy, trudno z nim wytrzymać nawet przy mojej cierpliwości. Ty przecież wszystkiego nie wiesz...
Klementyna kiwała głową, ale nic nie wskazywało na to, że robiła to z wielkim zrozumieniem.
- Może ty nie potrafisz odpowiednio do niego podejść? To z gruntu dobry człowiek! Kiedy pomyślę o tym swoim zmarłym draniu, to jeszcze dziś po tylu latach wnętrzności się wywracają. Nie dość, że wszystko przepił do ostatniego mebla, to jeszcze się powiesił, jak przyszło mu pójść do pracy. Nie liczył się z tym, że zostawia mnie z dwojgiem dzieci i trzecim w drodze... Żeby żył i pracował, to tamto trzecie, które musiałam oddać do Ludwiki, na pewno żyłoby do dzisiaj. Ty wiesz, jak to jest! Niby siostra, a zamiast dbać o małego, to przeziębiła i nie zawiadomiwszy mnie nawet czekała cierpliwie, aż umrze. Taki był śliczny chłopczyk...
W tym miejscu ciotka Klementyna zaszlochała głośno, opierając głowę o ramię mojej matki, na którą spoglądała z takim wyrzutem w niebieskich, dużych oczach, jakby matka była winna całemu nieszczęściu.
W Wielką Niedzielę raniutko przyjechała ciotka Helena. Chodziła teraz po pokoju swoim leniwym krokiem, poprawiając co chwila wspaniałe ogniste loki podwiązane na sposób grecki zieloną wstążką. Pokazywała przy tym obnażone do łokci, olśniewająco białe, toczone ręce, na które ojciec spoglądał łakomym wzrokiem.
Ciotka Klementyna z dziećmi była jeszcze w kościele, a ja wystrojona w szafirową sukienkę siedziałam na malowanej skrzyni pod oknem obserwując, jak matka z ciotką Sabiną krają ciasta i wędliny.
Babunia śpiewając “Wesoły nam dziś dzień nastał” krzątała się wokół stołu nakrywając do śniadania. Ojciec śpiewał z nią razem, doprawiając w karafce wódkę z sokiem malinowym. Mrugał przy tym radośnie w stronę matki, jakby chciał powiedzieć: “Ale będzie wyżerka!”
W pokojach było jasno i złociście od słońca, niepokojąco szeleściła taftowa, rozszywana koronkami bluzka ciotki Heleny, pachniało perfumami, ciastem i gdzieś z daleka zza okna dochodziło uroczyste bicie dzwonów.
Ten cudowny, świąteczny nastrój i niczym nie zmącona harmonia rodzinna trwała do samego obiadu. Do proszonego obiadu u ciotki Ludwiki na Zagrodach w jej własnym domu, przypominającym dwór z białymi kolumienkami, ten, którego fotografię przechowywała babunia w książce do nabożeństwa.
Ciotka Ludwika była najstarszą córką babuni. Była jeszcze wciąż piękną, rasową kobietą o pociągłej twarzy, klasycznym profilu i rzadko spotykanej figurze. We wczesnej młodości pracowała jako modelka, o czym dość niechętnie mówiło się w rodzinie.
Ciotka była nieprzystępna, zamknięta w sobie i “zimna”, jak twierdziły siostry. Wokół jej osoby krążyła cała legenda, którą sklejałam sobie z urywków zasłyszanych rozmów i niedomówień.
Rudowłosa Helena, lubiąca wszystko i wszystkich krytykować, całą winę zwalała na babunię.
- Gdyby mama postąpiła wtedy inaczej, to Ludwika byłaby na pewno szczęśliwa i nie stałaby się takim mrukiem.
Klementyna z moją matką brały babunię w obronę.
- Czego ty chcesz, Helena? Nasza matka zawsze miała twarde zasady, od których nie odstąpiłaby za żadne skarby świata!
Przysłuchująca się rozmowie, ciotka Sabina westchnęła z goryczą.
- O tak... W matce jest więcej zaśniedziałych zasad niż serca. Już ja o tym mogę coś powiedzieć. Gdyby...
Ale Klementyna nie dała jej dokończyć.
- Tak, tak, gdyby była więcej pobłażliwa, to wszystkie miałybyście na pewno nieślubne dzieci. Zawsze tak się kończą te zwariowane miłości, jak się ich w porę nie przypieczętuje ślubem... - Spojrzała triumfalnie po siostrach swymi błękitnymi oczyma.
- No, ale z Ludwiką to inna historia. Przecież ten oficer chciał się z nią żenić, a i ona za nim szalała. Pamiętam, że gdy nadeszła ta nieszczęsna fotografia z dzieckiem, to Ludwika mało sobie życia nie odebrała. Mama powinna była jednak bliżej tę sprawę zbadać, a nie tak pochopnie zerwać to narzeczeństwo... - odezwała się z zażenowaniem moja matka spoglądając jak winowajczyni na ciotkę Klementynę.
- Ty nic nie możesz wiedzieć! Byłaś jeszcze wtedy smarkaczem. Matka postąpiła słusznie, a zresztą Ludwika była zbyt dumna, żeby z nim na ten temat rozmawiać. Przecież on miał z inną dziecko.
Ciotka Sabina chciała coś jeszcze powiedzieć. Nie dano jej jednak tego uczynić ku mojemu niezadowoleniu, gdyż temat wydał mi się bardzo interesujący.
Mąż ciotki Ludwiki, wujek Antoś, mały, rudawy mężczyzna o ogromnym, czerwonofioletowym i porowatym nosie, spłodził z nią troje dzieci, z których Irena była bezsprzeczną pięknością.
Spokojna jak matka, przebierająca z czasem w konkurentach niby w koszu z jabłkami, miała wielkie powodzenie, ale żaden nie był zbyt dobrą partią dla zamożnej, pięknej i mającej ogromne aspiracje dziewczyny. Tymczasem Irena z twarzą madonny chodziła z matką na koncerty, brała udział w amatorskich przedstawieniach na cele dobroczynne, uczyła się gry na fortepianie i bywała w ekskluzywnych towarzystwach do czasu, gdy przez wyczyny braciszków miała do nich wstęp zamknięty.
Trochę inaczej rzecz miała się z Bolkiem i Michałem. Obserwując ich można by twierdzić, że wszystkie ujemne strony charakterów ojca, matki, dziadków i babek znalazły w nich swoje odzwierciedlenie. Posiadali wprawdzie dość różne upodobania, ale mieli wspólne wielkie zamiłowanie do wódki i nieróbstwa.
Pierworodny Bolcio, o ujmującym spojrzeniu Serafina, kradł od dziecka wszystko z domu i upijał się w knajpach na rachunek ojca. Do nauki był tępy i siedział po dwa lata w każdej klasie. Został wreszcie wydalony ze szkoły. Mając pod dostatkiem wolnego czasu, grywał ze słuchu całe dnie na fortepianie lub wylegiwał się w łóżku, prowadząc ze swym ojcem długie dysputy, jak w najkrótszym czasie i bez wysiłku zdobyć większą fortunę.
Michał, z zapuchniętymi od wiecznych jęczmieni oczami i nosem coraz bardziej upodobniającym się do ojcowego, miał skłonności do moralizatorstwa, dobrej nalewki i pisania wierszy. Mania wielkości i przeświadczenie, iż jest stworzony do rzeczy wielkich, jak również lenistwo, nie pozwoliły mu na zabranie się do jakiejkolwiek pracy. Konserwatorium, gdzie rokowano mu wielką przyszłość, rzucił w połowie studiów, aby tym większy mieć rozmach i więcej czasu w robieniu kariery. Czym pragnął zostać, było tajemnicą.
Bolek z miejsca podbił moje serce, gdy obejrzawszy mnie ze wszystkich stron zawyrokował:
- Ja na miejscu wujostwa oddałbym ją do baletu. Im wcześniej, tym lepiej! Za parę lat można by na niej grubą forsę zarobić.
Cała rodzina ze zgorszeniem spojrzała na Bolka, który bez zmieszania ciągnął dalej bujając się na długich nogach.
- Każdy powinien pracować, więc i ona musi coś z siebie dać, aby nie być darmozjadem.
Michał poparł brata i nawet zaproponował, żeby od razu zrobić próbę, jak sprawa przedstawia się z moim słuchem. Nic jednak z tego nie wyszło, gdyż babcia kazała Bolkowi zamilknąć, a mój ojciec mrugając nerwowo lewym okiem dorzucił z patosem:
- Moja córka nie będzie tancerką! Nie po to ją wychowuję, aby poszła na ulicę, bo ze sceny tam tylko droga.
Nadszedł akurat ktoś z gości, zrobiło się zamieszanie, z którego skorzystał Bolek, żeby spoić mnie do nieprzytomności pomarańczowym likierem.
Wujek Antoni nie pracował nigdzie. Nie, to byłoby ostatnie, co ewentualnie mógłby robić. Przecież tak cudownie było leżeć całe dnie w łóżku rozczytując się w filozoficznych dziełach, a wieczorami przy akompaniamencie ciotki grywać serenady na skrzypcach... Albo wyjść w noc granatową pod gwiazdy i błądzić ulicami zdążając bez pośpiechu w kierunku kościoła Mariackiego, gdzie tuż obok mieściła się restauracja i w niej pić, pić, aż nos pęczniał i twardniała wątroba. O tę chorą wątrobę obwiniał wujek przede wszystkim ciotkę, która nie potrafiąc go zrozumieć zatruwała wszystkie jasne chwile swoją gderliwością. Wujek wychodził z założenia, że po co pracować, gdy w domu pod podłogą leżał jeszcze nietknięty posag Ireny w złotych rublach i wcale ładne sumki zapisane obu chłopcom przez dziadka, ojca wujka Antoniego, który całe życie ciężko na nie pracował. Liczył się także z tą ewentualnością, że gdy ruble pójdą, to jest jeszcze ładnie umeblowany dom i wielki ogród przysparzający także pewną ilość brzęczącej monety. Wreszcie dorastała Irena mająca wszelkie dane, aby bogato wyjść za mąż. Dziecko przecież pożyczki rodzicom nie odmówi...
Mimo sporych zasobów pieniężnych i zapobiegliwości ciotki Ludwiki pieniądze w zetknięciu z wypielęgnowaną dłonią wujka w mgnieniu oka topniały. Tak dalece nawet, iż wujek był zmuszony zaprowadzić w domu daleko idące oszczędności. Zaczął od tego, że nie wolno było wyrzucać igieł, które miały złamane uszka. Sam je dorabiał kupiwszy w tym celu specjalne narzędzia. Poza tym otruto psa, gdyż jadł zbyt dużo, i wujek projektował odebrać Irenę z gimnazjum, bo właśnie trafiała się dla niej dobra posada w banku.
Zaraz na samym wstępie, gdy wszyscy zaproszeni zjawili się przy stole, wujek oznajmił uroczystym tonem:
- Są to ostatnie święta, które tak hucznie obchodzimy. Niestety, nie stać nas będzie na wyprawianie jakichkolwiek uroczystości. Zbyt dużo pieniędzy pochłania utrzymanie domu, a my musimy oszczędzać, oszczędzać i jeszcze raz oszczędzać. Ja rozrzutności tolerować dalej nie będę...
Mój ojciec, który dopiero w tym dniu poznał osobiście wujka Antka, szepnął do matki:
- Czy on przypadkiem nie miał syfilisa? Mówi, jakby mu się na mózg rzuciło.
Jednak po paru kolejkach doskonałej śliwowicy przypadli sobie obaj do gustu. Wypili “tykacza” i wujek przywędrował z drugiego końca stołu, aby być bliżej “drogiego Stasieńka”. Przy deserze obaj niespodzianie zniknęli.
Ojciec nie wrócił na noc. Obaj z wujkiem znaleźli się dopiero pod wieczór drugiego dnia świąt. Wujka Antka babunia z miejsca wyrzuciła za drzwi, a ojcu władczym głosem kazała iść spać. Ojciec jednak nie zdejmując nawet kapelusza zawadiacko zsuniętego na tył głowy powiódł po wszystkich przekrwionym wzrokiem i uśmiechając się zjadliwie krzyknął:
- No, teraz wiem przynajmniej, w jaką się dostałem rodzinkę!
Zaległa śmiertelna cisza. Poczułam, że mi żołądek podchodzi do gardła, i na wszelki wypadek wcisnęłam się między Andrzeja i Monikę siedzących na kanapie. Obok stała żardinierka z kwiatami i od biedy mogłam wymiotować w doniczki.
Ciotka Helena potrząsając rudymi lokami wyciągnęła teatralnym gestem pulchną rękę i mrużąc małe oczy pod dużymi łukami brwi, wycedziła przez zęby:
- Mów, Stachu, niech się dowiemy, co o nas szczekają!
Matka, stojąca obok ciotki Sabiny i Klementyny, szepnęła wzruszając szczupłymi ramionami:
- Po cóż ta idiotka zaczyna z pijakiem?
Babcia wypchnęła nas, dzieci, do drugiego pokoju, gdzie przyłożywszy uszy do drzwi słuchaliśmy z nerwowymi wypiekami na twarzy. Kiedy zbyt głośno zaczynałam się niecierpliwić, dopuszczano mnie także do dziurki od klucza.
Ojciec chwilę się namyślał, patrząc błędnym wzrokiem na ciotkę Helenę, zwilżał językiem obrzmiałe wargi.
- A powiem! Jak byś wiedziała, że powiem! Już mnie nikt nie oszuka, że Klementyny mąż powiesił się z lenistwa. Biedny człowiek odebrał sobie życie z rozpaczy, gdy podsłuchał zwierzeń swej żony, ilu przed nim miała kochanków... A ty, Helena, tak się nie rzucaj, bo miałaś ich więcej niż kudłów na tym rudym łbie! Tylko mną pogardziłaś, jak ci proponowałem...
Tutaj musiał się połapać, że kręci na siebie bicz, bo wykrzywiwszy z wyrazem najwyższego wstrętu usta, zaczął się sprytnie wycofywać.
- Ale nie wystrychnęłaś mnie na dudka, bo ja tylko tak ciebie chciałem wypróbować. Przecież mam wstręt do rudych...
Chcąc ten wstręt zaakcentować, splunął głośno ciotce pod nogi. Bardzo mnie ta scena ubawiła i na chwilę zapomniałam o nudnościach.
Ojciec ciągnął dalej:
- A o tej starej łajdaczce Sabinie i Ludwice to wiem lepsze jeszcze historie...
Mówiłby zapewne dalej, gdyby wszystkie kobiety poza moją matką i babunią nie wybuchnęły płaczem. Trochę to ojca zaskoczyło. Zaczął przestępować z nogi na nogę i nawet potulnie nałożył płaszcz, gdy mu babcia kazała opuścić dom. Przy drzwiach zatrzymał się jeszcze, pytając niepewnym głosem:
- A co? To może wszystko nieprawda? Czyżby Antoś kłamał?... Taki przyjemny, porządny człowiek!
Zaczęły się jeszcze głośniejsze łkania, łamania rąk, zaklęcia, grożenie sądem za oszczerstwo i wreszcie ojciec załamał się.
- A więc to taki drań? Czekajcie, ja mu pójdę pysk tak skuję, że zęby wysmarcze nosem. Nie daruję takiej krzywdy! Jak on śmiał was, biedne bezbronne kobiety, tak sponiewierać? Ktoś musi się za wami ująć...
Ojciec mrugając coraz szybciej lewym okiem zachłysnął się łzami i nim kto się spostrzegł, wybiegł z mieszkania. Po godzinie przyprowadził go Bolek z Michałem. Ciotka Klementyna zdążyła jeszcze matce szepnąć:
- Uważaj, Tecia, Bolkowi na ręce, bo znów coś zginie.
Obaj, chwiejąc się lekko na nogach, podeszli do matki.
- Ale ojca sprawił jak wieprza... Niech ciotka daje teraz forsę na doktora, bo wujek Stach twierdzi, że jest bez grosza.
Nim matka zdążyła coś powiedzieć, babcia obu wyrzuciła za drzwi, grożąc kubłem zimnej wody, jeśli będą próbowali wrócić.
Dzień przed swoim wyjazdem zabrał mnie ojciec na dłuższy spacer po mieście. Oglądaliśmy wystawy, przy których klął na wysokie ceny i objaśniał, co by kupił, gdyby miał pieniądze. Błądziliśmy ulicami wilgotnymi jeszcze od rannego deszczu. Ciepły powiew osuszał je szybko tworząc ciemne i jasne plamy na chodnikach. W koszykach z wikliny sprzedawano wiosenne kwiaty. Szedł od nich zapach lasu i słońca. Radosny nastrój ulicy musiał się widocznie udzielić także i ojcu, gdyż uśmiechał się do wszystkich przechodzących kobiet, które nas mijały.
Zbliżaliśmy się do Sukiennic dyplomatycznie omijanych przez ojca, całkiem nieopatrznie bowiem obiecał kupić w nich jakąś zabawkę. Ojciec chciał skręcić w boczną ulicę, ale ja widząc, co się święci, uklękłam przed nim na chodniku, błagalnym głosem przypominając obietnicę. Zaczęto się za nami oglądać, a nawet ktoś się zatrzymał. Ojciec specjalnie wrażliwy na to, co o nim ludzie powiedzą, porwał mnie wpół i szybkim krokiem podążył ku innej ulicy.
- Komediantka albo zupełny fijoł! - z tymi słowami postawił mnie wreszcie na chodniku. Ponieważ byliśmy na Rynku, zatrzymał się niezdecydowanie, jakby zastanawiając się, co dalej robić. Z rozpaczą i wiarą spojrzałam na złocistą koronę kościoła Mariackiego, jakby ona mogła przekonać ojca, że obiecana zabawka jest mi konieczna do szczęścia. I w tym właśnie momencie sam los przyszedł mi z pomocą. Obok nas przesunęła się pani w kostiumie pepita i dużym, słomkowym kapeluszu, zdążając wyraźnie w stronę Sukiennic. Ojciec, obrzuciwszy jej wciętą sylwetkę jednym szybkim spojrzeniem, zamruczał coś pod nosem, czego nie dosłyszałam, i bez namysłu ruszył za nią jak zahipnotyzowany. Nie mogąc nadążyć jego krokom, biegłam, z trudem chwytając powietrze. Wydało mi się, że ojciec powiedział “niczego kobitka”, ale mnie w tym momencie nic już nie interesowało. Uważałam tylko, aby się nie potknąć i nie zgubić kokardy, która spadając mi na oczy zasłaniała całą widzialność. Pogoń za panią w pepicie trwałaby zapewne nadal, gdyby nagle z podcienia Sukiennic nie wyłoniła się drobna postać wujka Antka. Poznałam go od razu po tym wspaniałym nosie, który na wiosennym wietrze nabrał lekko błękitnawej barwy.
Ojciec nagle przypomniał sobie o moim istnieniu i zaczął mi poprawiać kokardę. Wujek Antek szedł wyraźnie w naszą stronę, kołysząc się lekko na wielkich stopach w brązowych kamaszach.
- Stasio!
- Antoś!
Obaj zaczęli się wylewnie witać, jakby nigdy nie było między nimi żadnego nieporozumienia.
- Cóż ty tak pobożnie od samego rana z dzieckiem za rączkę?
W tym miejscu wujek końcem źle ogolonego podbródka wskazał w moją stronę.
- Nie chcieli z domu bez dzieciaka puścić... a tu ci taka szelmutka przechodziła! Nogi preleść, a w ogóle amatorska kobitka...
- A ja też na spacerek. Już mi spuchlizna zlazła z twarzy po tej naszej sprzeczce i, chwalić Boga, znów można pokazać się u Hawełki.
Wujek mówił bardzo dobrodusznym tonem, ale ojciec wyraźnie czuł się skrępowany.
- E, bo to wszystko przez baby! Narobiły lamentu, mnie nie wypadało nie ująć się za nimi i do tego byłem jeszcze zalany ździebko...
Wujek mrugnął do ojca w znaczący sposób:
- Stasiu, ty z babami nigdy nie trzymaj! Wszystkie one jednakowe dziwki! Jak jeszcze nie są, to nimi będą... I co masz z tego, żeś się za nimi ujął? Dały ci przynajmniej dobrze popić? Nie? No widzisz, a tak, gdybyśmy się nie pokłócili, to można by razem te dwie noce nie wstawać od gąsiorka. Mam właśnie taką nalewkę...
Ojciec wpatrywał się z uwielbieniem w ryżego wujka Antka i widać było, że żałuje zmarnowanej okazji.
- Cholera, akurat muszę dzisiaj wieczór wyjechać.
- Nic, Stasiu, straconego. Zostawimy dzieciaka w najbliższym komisariacie, a po godzinie zabierzemy go z powrotem. Powie się, że mamy ważne sprawy do załatwienia i żeby małą przez ten czas przypilnowali.
Ojciec spojrzał niepewnie w moją stronę. Jakby wyczuwając ojcowe wahanie, wujek kusił dalej, wymieniając litanię przeróżnych wódek, nadmieniając przy tym, w jakiej restauracji które podają.
- Widzisz, Antoś, ja dzieciakowi obiecałem pokazać Sukiennice... Zresztą krucho u mnie z forsą...
Wujek poczuł się widocznie obrażony, bo nagle zaczął się ozięble z ojcem żegnać. Patrzyliśmy za nim, jak odchodził swoim bujającym się, pełnym lekceważenia krokiem. Słońce skracało zabawnie jego cień pełgający po wymytych deszczem kamieniach Rynku. A potem weszliśmy do wnętrza Sukiennic przypominających mi Sezam z bajki o Ali Babie. Już od dawna marzyłam o pluszowym misiu. Zwierzyłam się z tego nieśmiało ojcu, nie mając wielkiej nadziei, że będzie mógł moje marzenie spełnić.
- Zaraz, drania, kupimy! - powiedział beztrosko i zaczęliśmy szukać straganu z zabawkami.
Ten, którego zapragnęłam, był z puszystego pluszu i patrzył na mnie szklanymi oczkami. Miał tylko jedną wadę, która według ojca była zasadnicza.
Kosztował zbyt wiele. Po długich targach, przeliczaniu pieniędzy i zastanawianiu się, zostałam właścicielką małego niedźwiadka z zielonego barchanu o czerwonych zgrabnych uszkach. Nie był wprawdzie piękny i tak upragniony jak tamten z pluszu, ale zawsze był misiem, i to z Sukiennic.
Wyciągnęłam do ojca ręce, aby nachylił się, gdyż chciałam go uścisnąć za szyję. Miał łzy w oczach i tak jakoś bardzo miękko powiedział:
- Musisz go pilnować, żeby ci do lasu nie uciekł.
Coś mnie w tym zdaniu zaniepokoiło.
- Jak to, tatusiu, to nie jest ona, tylko on?
- Przecież, że niedźwiedź...
I nagle urok prysł. Rozbeczałam się głośno sepleniąc przez łzy:
- Ja chciałam dziewczynkę...
Ojciec zabrał mi z ręki misia i przystanął, żeby go obejrzeć.
- No, naturalnie, że dziewczynka! Pomyliłem się. Popatrz, przecież ma czerwone uszki.
Uśmiechnęłam się zupełnie przekonana i uszczęśliwiona, a chcąc się ojcu jakoś odwdzięczyć, dodałam:
- Ja mamusi nie powiem, że tatuś latał za tą panią w słomkowym kapeluszu.
Rozdział 4
Rok ten, tak pięknie rozpoczęty wizytą u babuni, obfitował w rzeczy nadzwyczajne.
Wczesnym latem, gdy rynsztok przed naszymi oknami zaczął dokuczliwie cuchnąć i tumany kurzu wirowały w prześwietlonym słońcem powietrzu, ojciec oznajmił radosną nowinę:
- Jedziemy na wieś!
Przez następne dni pakowano kosze z garnkami i pościelą, odwiedzały nas ciotki, wypytując ukradkiem: “Skąd tatuś wziął pieniądze”, i wreszcie pojechaliśmy.
Przed sień naszej rudery zajechała dorożka, w której siedział uśmiechnięty ojciec z kapeluszem na kolanach.
Na podwórku zrobił się od razu ruch, gdyż tego rodzaju wehikuł stanowił tutaj prawdziwą sensację. Lokatorzy wynajdując tysiące powodów przechodzili przez sień, zaglądając przez uchylone drzwi do naszego mieszkania.
Niektórzy sycili swoją ciekawość kryjąc się wstydliwie za firanką na wpół uchylonych okien.
Zgraja umorusanych chłopaków z Sylwkiem na czele obstąpiła kościstą szkapę z zapadniętymi bokami, a Jaśka ze Stefką podeszły do mnie, przyglądając się jakoś dziwnie swoimi rozbieganymi oczyma. Byłam tak uszczęśliwiona wyjazdem na wieś, o której rodzice opowiadali nadzwyczajne rzeczy, iż nawet rozmowa z Jaśką i podskakującą na jednej nodze Stefką jakoś zupełnie przybladła.
- Jak się ta wieś nazywa, gdzie jedziecie? - zapytała Jaśka ciągnąc nosem i patrząc mało przyjaznym wzrokiem na moją białą czapeczkę i fartuszek z falbanką.
- Wysiądziemy w Wyszkowie, ale tatuś powiedział, że jeszcze trzeba będzie jechać długo końmi od stacji i dopiero będzie ta wieś.
- Przez las? - zapytała Stefka.
- Naturalnie, że przez las! Tam są same lasy.
- No to wilki ci nogi obgryzą albo głowę nawet, jak będziesz krzyczała!
- Tam nie ma wilków - odpowiedziałam niepewnie.
- No to są bandyci i wyprują ci flaki, zabiorą zabawki, a starych utopią!
Nie bardzo w to wszystko wierzyłam, ale cała moja radość przygasła i upragniona wieś zaczęła mnie niepokoić. Stefka dalej podskakiwała na swoich cienkich nogach, opowiadając o wsi coraz bardziej niesamowite historie.
Ubiegłego lata też była na wsi u swojej ciotki pod Jabłonną i tam, obok ich domu, bandyci wymordowali letników nożami. A trochę dalej w lesie uduszono dziewczynę i wydłubano jej oczy.
Stałam zupełnie oniemiała, nie mogąc z wrażenia znaleźć żadnych słów. Kiedy już pora była wsiadać do dorożki, Stefce osunęła się jakoś noga do rynsztoka i lepkie, cuchnące ścieki obryzgały mi biały, nakrochmalony fartuszek. Rozpłakałam się z żalu, prosząc Jaśkę, żeby pomogła mi zetrzeć błoto. Obie jednak szybko uciekły chichocząc i pokazując mi język.
Było już późne popołudnie, gdy wreszcie dojechaliśmy do Wyszkowa. Na stacji czekał wóz wymoszczony sianem i pasiakami, a za nim obok zgarbionego wieśniaka bury kundel który całą drogę biegł obok wozu wywiesiwszy ociekający śliną język. Ojciec martwił się i litował, że pies nie chce jechać na wozie i bardzo się zmęczy, bo do wsi był kawał drogi. Matkę musiała wreszcie zirytować ta troskliwość, bo powiedziała z przekąsem:
- Dałbyś już wreszcie spokój z tym psem! Lepiej pomyśl, jak ja dam sobie radę przez cały miesiąc z tymi groszami.
- Masz się też czym przejmować, Terka! Będziesz brała od gospodarzy na rachunek. Ja co sobotę postaram się przyjechać, przywiozę forsy i jakoś to będzie!
Ojciec rozglądał się dookoła rozmarzonym wzrokiem wdychając wielkim nosem woń płynącą od pól.
- Jakoś to będzie, jakoś to będzie! - przedrzeźniała matka. - Myślisz, że przyjemnie siedzieć bez grosza i oglądać się ze wszystkim na gospodarzy. A jeszcze do tego będę się cały czas martwiła, skąd weźmiesz pieniędzy.
- O to niech cię głowa nie boli! Do końca miesiąca jeszcze daleko! Skąd ja mogę wiedzieć, czy do tej pory nie wygram miliona na loterii?
Matka już się nie odezwała ani słowem i jechaliśmy jakiś czas w milczeniu.
Wóz trochę skrzypiał, zgarbiony wieśniak cmokał na idące leniwie konie i pachniał dookoła nagrzany słońcem żywiczny las. Na przeświecającym przez konary opalowym niebie układały się różowe smugi bliskiego zachodu. Gdzieś w oddali odezwała się żałośnie kukułka.
- Kuka, kochane bydlę, słyszycie? - odezwał się ojciec z rozrzewnieniem w głosie i oboje z matką westchnęli, zapatrzywszy się w las przed siebie.
- Pamiętasz, Terka, jak wieczorami kukała nad Dryświatą? Byliśmy wtedy dopiero parę tygodni po ślubie... Jak ten czas leci.
- Pamiętam... mieszkało się wtedy w ziemiance i przynosiłeś kapuśniak z czarną kaszą w menażkach. Zdaje się, że wtedy poszedłeś na ochotnika wysadzać most w powietrze? Co za lekkomyślność! Przecież mogłeś nie wrócić i co wtedy stałoby się ze mną wśród wojska, bez pieniędzy i na zupełnie obcym terenie? Ty zawsze byłeś pierwszy do nadstawiania karku...
Ojciec chwilę milczał, uśmiechając się lekko do swoich wspomnień.
- W takich razach o niczym się nie myśli. Musiał przecież ktoś pójść, a ja się najlepiej na tych rzeczach znałem... Swoją drogą był to już ostatni moment. Mało brakowało, żebym nie wrócił.
Oboje popadli w zadumę nad przebrzmiałymi dawno sprawami, a ja poczułam się dziwnie obco wśród tych nie znanych mi zdarzeń i rozmyślań rodziców, którymi się odgrodzili ode mnie, i tego wszystkiego, co się w tej chwili działo.
A las tak cudownie pachniał i złotawoczerwone plamy słońca ślizgały się po pniach strzelistych sosen. Wołanie kukułki stawało się coraz cichsze, dalsze i wreszcie zupełnie umilkło.
- Daleko jeszcze, tatusiu, do wsi? - zapytałam, rozglądając się z zachwytem i lękiem dookoła, gdyż przypomniały mi się opowiadania Jaśki.
- O, jeszcze kawał drogi!
- A czy nas wilki nie napadną? Albo jacyś bandyci nie wyprują flaków i nie potopią w rzece?
Ojciec spojrzał na mnie z widocznym zainteresowaniem.
- Co za pomysły ma ten dzieciak? Wilków tutaj nie ma w ogóle, a bandyci, jeśli są, to wiedzą dobrze, kogo napadać! Dużo by im przyszło z tych poobtłukiwanych garnków i cerowanych łachów. W sam raz łup bandycki!
Odetchnęłam z prawdziwą ulgą.
Miejsce obrane przez ojca na letnisko było bardzo smutne.
Chata, w której zamieszkałyśmy z matką, stała na samym końcu wsi odgrodzona od niej podmokłą łąką z olszynkami. Z drugiej strony, daleko, jak okiem sięgnąć, falowało morze łopianów zarastających ogromne, piaszczyste łachy, między którymi leniwie płynęła szeroko rozlana rzeka. Przygnębiającą monotonię tego krajobrazu przerywała jedynie samotna grusza polna, która nie wiadomo jakim cudem kwitła i owocowała na jałowych piaskach.
W pogodne, słoneczne dni nie był to taki smutny widok, ale gdy nadciągały ołowiane chmury i wiatr szumiał niepokojąco wśród podbiałów, ukazując ich srebrną, jakby wyciętą z blachy podszewkę, było coś przerażająco smutnego w tym widoku.
Sam dom krył się w zapuszczonym, na wpół zdziczałym i mrocznym sadzie, gdzie były węże. Zakopywano w nim również padłe zwierzęta, a nawet po jednym ze starych drzew spoczywała parogodzinna córeczka naszej gospodyni. Mogiłka była zupełnie wdeptana w ziemię i rosły na niej wysokie, biało kwitnące pokrzywy.
Z brudnej i pełnej pająków sieni wychodziło się wprost na obszerne podwórze odgrodzone na wpół zmurszałymi sztachetkami od sadu. Panoszyła się tutaj drewniana stodoła, obora, której dach porastały mchy, i jakieś walące się szopy. Zakrywały częściowo widok na piaski i to było jedyną dobrą stroną,jaką, matka znalazła na tym naszym wygnaniu.
Zajmowaliśmy jeden obszerny pokój ze skrzypiącymi łóżkami i obrazami świętych na ścianach, bogato upstrzonymi przez muchy. Uchodził on za czysty i nawet dość prędko udało się matce wytępić pluskwy gnieżdżące się w dębowych, poczerniałych od starości łóżkach. Kuchnia była wspólna i przylegała do naszego pokoju. Szparami przedostawał się z niej zapach gotowanych obierzyn albo topionej, starej słoniny, od którego aż w nosie kręciło. Matka mówiła, że gospodarze jedzą gorzej od świń, a kawałki słoniny, z której zeskrobano robaki, pochłaniają tak łapczywie, jak najlepszy przysmak.
Gospodarz całe tygodnie spędzał poza domem. Jeździł gdzieś z flisakami, czymś handlował, a do domu wpadał widocznie tylko po to, aby zostawić trochę grosza na podatki i zrobić jeszcze jedno dziecko więcej. Kręciło się ich już około dziesięciorga po całym obejściu. Najmłodszy syn leżał w kołysce, a najstarszy, rosły i wielki, prowadził gospodarkę.
Któregoś dnia poszłam z matką do gospodyni po śmietanę do klusek. Karmiła piersią najmłodszego potomka w dusznej, ciemnej komorze. Podając małemu nabrzmiałą, obwisłą pierś, powiedziała do matki z żalem w głosie:
- Inni ludzie to mają szczęście! Dzieci im umierają, a u nas to się wszystko chowa i nie wiadomo, co z tym robić...
Z Czesią, będącą w moim wieku, bardzo się zaprzyjaźniłam. Razem wyjadałyśmy malutkie ziemniaki z szaflika przeznaczonego dla świń, razem zrobiłyśmy huśtawkę ze zmurszałego sznura, na której porozbijałyśmy sobie kolana, i razem plułyśmy z upodobaniem do studni. Czesia pokazała mi przy okazji, jak buhaj pokrywa krowę, gdy ją w tym celu prowadziła do sąsiadów. Powiedziała przy tym z przechwałką w głosie, że jej najstarszy brat Franek robi to podobnie z Helką od organisty. Byłam tym wszystkim wstrząśnięta i bliska płaczu.
- To nieprawda! Ludzie tego nie robią, to tylko pewnie zwierzęta...
Głupia! Zwierzęta się od ludzi musi nauczyły. Na ten przykład nasza krowa widziała, jak ojciec... Widziałam dobrze, bo układałam ściółkę na strychu w obórce. A w chlewiku, to znów Franek tę znajdę, co u nas przedtem była, też tak samo przy maciorze... Później ją matka wyrzucili, jak już brzuch miała wielgachny, bo za dużo i tak już gębów do jedzenia.
Na takie argumenty trudno było znaleźć odpowiedź i siłą faktu uwierzyłam Czesi, ale jakoś straciłam do niej serce. Unikałam jej towarzystwa, przesiadując z matką w wiśniowym sadzie. Chodziłyśmy też na łachy, dochodząc nieraz do samego brzegu rzeki. Senna cisza wisiała w powietrzu, stopy zapadały się w gorący piasek, a łopiany wydawały jednostajny chrzęst kryjąc zazdrośnie ślady naszych stóp na piasku. Rzeka była brzegami płytka, szeroko rozlana i marzyłam, aby w niej brodzić. Matka jednak nie pozwalała, ale ojciec był bardziej wyrozumiały. Gdy tylko przyjeżdżał, szedł się kąpać, zabierając mnie z sobą. Siadałam wtedy na ojcowym karku i tak razem gruntowaliśmy Bug, szukając odpowiednio głębokich miejsc do pływania. Wtedy kładłam się ojcu na plecach, trzymając go kurczowo za szyję. Pokrzykiwałam z radości i emocji, a ojciec prychał, mrugał lewym okiem i pąsowiał z wysiłku. Kiedyś przyłapała nas na tym matka i od tej pory skończyły się wspólne kąpiele. Ojciec przy tej okazji dowiedział się, że jest “starym idiotą”, a ja dzieckiem bez serca.
Jak się później okazało, przestrach matki był całkiem uzasadniony. Ojciec bowiem chorował na serce, a poza tym w wodzie chwytały go kurcze nóg i cztery razy już się z tego powodu topił.
Po powrocie z letniska, na którym przeważnie padały deszcze i gdzie parę razy dostałam na przeczyszczenie, a raz rozbiłam kolano, zapisano mnie do szkoły.
Chodziłam teraz codziennie z matką na Starówkę, gdzie w wąskiej kamieniczce na Zapiecku mieściła się szkoła powszechna. Męczyło mnie wprawdzie ranne wstawanie i długa droga, którą trzeba było przebyć pieszo, ale poza tym byłam zadowolona z tej szkoły. Przeżywałam w niej swoją pierwszą miłość do chłopca w niebieskim ubranku z trzeciej ławki. Nosił imię Janek i krótko przyciętą grzywkę. Nigdy nie zamieniłam z nim słowa, tylko przepisywałam z elementarza przez bibułkę jego imię, ozdabiałam sercem i wsuwałam ukradkiem do kieszonki wytartego płaszczyka z aksamitnym kołnierzem. Mimo moich nieśmiałych uśmiechów, Janek wyraźnie wolał Porodzińską. Może podobały mu się jej czarne, puszyste włosy, a może czerwone kokardy, jakie w nich nosiła? Z zazdrością patrzyłam, gdy bawił się z tą moją małą sąsiadką, której ojciec siedział w więzieniu za “komunę”. Słowo to fascynowało mnie swoim brzmieniem, chociaż nie rozumiałam znaczenia, a Porodzińska też nie wiedziała, co ono oznacza. Używała go jednak często opowiadając wszystkim, jak to w nocy zabrano ojca i że matka musi chodzić teraz na posługi.
Ojciec codziennie sprawdzał moje postępy w nauce i wypytywał o wszystko, co działo się w szkole.
- Czego was teraz uczą z rachunków?
- Samych poważnych rzeczy - odpowiadałam z westchnieniem - już się uczymy dodawać.
Ojciec zaczynał się śmiać, chociaż ja nic w tym nie widziałam zabawnego.
Opowiedziałam o Porodzińskiej i zaraz spytałam, co to jest “komuna” i dlaczego za nią siedzi się w więzieniu. Ojciec nie zdążył mi odpowiedzieć, gdy ktoś zapukał energicznie do drzwi i stanęła w nich ciotka Katarzyna w czarnym kapeluszu. Nie przywitawszy się z nikim, zwaliła się na najbliższe krzesło i wyrzuciła z siebie jednym tchem:
- Broncia umarła! Flaki się w niej wywróciły. Już po wszystkim.
Mało nie krzyknęłam z radości. Ciotka Broncia była moją chrzestną matką i zawsze wyliczała, co dostanę po jej śmierci. Obiecała nawet porcelanowego amorka wiszącego na wstążce pod lampą w stołowym pokoju. Był on przedmiotem mego pożądania i myśląc o nim niecierpliwiłam się, że ciotka jeszcze ciągle nie umiera.
- Kiedy umarła? Przecież jeszcze przed tygodniem byłam u niej i zupełnie dobrze się czuła? - zapytał ojciec z ciekawością w głosie i zaczęła mu drgać lewa powieka.
Matka podsunęła ciotce talerz z pierogami, na które ciotka od paru chwil spoglądała łakomym wzrokiem.
- Ano wczoraj miała atak wątroby z przejedzenia, a dzisiaj w południe przyleciała od znajomych położnej i mówi do mnie, bo akurat wpadłam z Wołomina, żeby ją odwiedzić: “Katia, jeść mi się chce, że wytrzymać nie mogę! Powiedz w kuchni, żeby obiad zaraz podawali, bo za godzinę muszę dzieciaka odbierać u Żydówki z Pańskiej ulicy”.
Ciotka Katarzyna otarła głośno nos, nadziała dwa pierogi na widelec, pochwaliła, że dobrze przyprawiona kapusta, i ciągnęła dalej:
- Zjadła jeden talerz tłustego rosołu z makaronem, zjadła drugi jeszcze pełniejszy, a potem kawał kury z jarzynami, trochę kompotu, a kiedy wypiła piątą już szklankę herbaty z parzonym ciastem, to ja jej mówię: “Nie jedz tyle, Broncia, bo ci znów może zaszkodzić” - a ona nalewa sobie jeszcze jedną szklankę, przysuwa ciasto i mówi: “Co mam robić, jak mi się wciąż jeść chce?” Zaraz potem spojrzała na zegarek i krzyknęła: “Oj, muszę już lecieć, bo się dzieciak gotów beze mnie urodzić, a ty, Katia, przypilnuj w kuchni, żeby upiekli boczek na kolację”.
Matka zaczęła wycierać nos, żeby pokryć śmiech, a ojciec na słowo “boczek” przełknął ślinę.
- Tylko to powiedziała, nachyla się, żeby zapiąć pantofle, i nagle przewraca się na posadzkę. Krzyczy przy tym, obejmując rękami brzuch, i twarz jej sinieje. Pchnęłam kuchtę po doktora z przeciwka, a ten zaraz zadzwonił po karetkę. A teraz wracam ze szpitala, bo już po wszystkiemu! Wzięli te rzeźniki Broncię na stół i pod nożem kipła. Podobno skręt kiszek i otłuszczenie serca...
Za kilka dni odbył się uroczysty pogrzeb.
Wujek Marian mdlał nad otwartą trumną, w której spoczywała ciotka Broncia cała w bieli. Dwa razy skoczył do rozkopanej mogiły i tak głośno szlochał, że ojciec musiał mu ręką zatykać usta, bo nie było słychać, co ksiądz mówi nad grobem.
Prosto z Powązek ciotki spowite w krepy i welony udały się do mieszkania ciotki Bronci i tam zaczęły wyciągać z szaf wszystko, co się tylko dało, aby mieć po nieboszczce pamiątkę. Ciotka Katarzyna zdejmowała już ogromny obraz olejny w sypialni przedstawiający “jelenia na rykowisku”, gdy nadszedł na to mój ojciec.
- Czy ty, Katarzyna, zwariowałaś? Cały dom wyniesiecie, nim się biedny Marian opamięta! Na cholerę ci to draństwo? Nawet ramy nieszczególne i grosze za nie dadzą.
Ja jednak amorka nie dostałam. Wisiał dalej na niebieskiej wstążce, a ja nie śmiałam nikogo poprosić.
Po trzech miesiącach wujek Marian wprowadził do starego mieszkania nową żonę i został przez rodzinę okrzyczany “nikczemnym łajdakiem”, mimo że był zecerem i doskonale zarabiał.
Ciotka Natala, która długo nosiła żałobę, gdyż było jej w niej do twarzy, zwierzyła się mojej matce w zaufaniu, że Marian próbował się do niej zalecać w parę dni po pogrzebie.
- A ja go, Tecia, wałkiem od ciasta przez łeb i odechciało się łobuzowi amorów!
Grób ciotki Bronci, który zapadł się i przeświecał żółtą gliną spod uwiędłych wieńców, odwiedzał jedynie mój ojciec. Jeśli miał pieniądze na tramwaj, to i mnie w takich razach zabierał ze sobą. Przy okazji składaliśmy wizyty wszystkim krewnym i znajomym spoczywającym pod ziemią, a ojciec każdy grób doprowadzał do porządku. Najdłużej zatrzymywaliśmy się przy mogile dziadka Ignaca, tego, który widywał białe kozy w popielnikach i króliki na schodach.
Wciąż jeszcze widzę długą postać ojca stojącego nad grobem w swojej zniszczonej, podszytej wiatrem jesionce, z kapeluszem w nabrzmiałych z zimna dłoniach i lekkim drganiem lewej powieki.
W starych, ogołoconych z liści kasztanach krakały wrony, a dookoła czerniły się zapadnięte że starości krzyże.
Patrzył na mnie. Opuściłam głowę, ale dalej czułam wzrok ojca na sobie.
O czym wtedy myślał? Może zastanawiał się, jakim człowiekiem stanie się stojące obok niego dziecko, a może rozpamiętywał swoje własne, smutne dzieciństwo?
Zimą rodzina przeżywała nową sensację.
Na święta Bożego Narodzenia przyjechał z Ameryki wujek Franek, który przed piętnastu laty wyemigrował z kraju za pożyczone od ciotki Polci pieniądze.
Krążyły o nim przeróżne wieści, ale nikt nic konkretnego nie wiedział. Listy przychodziły rzadko, a pod sam już koniec pisane po angielsku. Nawet tłumacz niewiele mógł z nich zrozumieć.
Na kilka dni przed zapowiedzianym przyjazdem zebrała się rada familijna w mieszkaniu ciotki Natali.
- Po mojemu Franuś powinien zamieszkać w Wołominie u matki. Tam jego miejsce! - rozpoczęła ciotka Katarzyna, patrząc po wszystkich rozbieganym wzrokiem.
W pokoju było ciepło. Światło wiszącej lampy połyskiwało w ciemnej politurze mebli i syczał elektryczny samowar - pierwszy prezent od najnowszego kochanka ciotki Natali.
Polcia spojrzała wrogo na Katarzynę, przysunęła pulchną dłonią cukiernicę, żeby osłodzić dziesiątą z rzędu szklankę herbaty, i zawyrokowała:
- Do żadnego Wołomina on nie pojedzie! Franuś, proszę cię, był moim ukochanym bratem i dlatego zamieszka u mnie!
Ciotka Natala zaczęła gorąco popierać stanowisko Polci i nawet podsunęła jej słoik z konfiturami.
- Co tu dużo gadać! Miejsce Franusia jest przy nas. On przecież mnie najwięcej kochał z całej rodziny... Kto go bronił przed antypką ojca, gdy wracał z nocnych hulanek i tłukł szyby w mieszkaniu? A kto mu prasował koszule, jak nie ja?
Ciotkę Polcię słowa te poderwały z miejsca.
- Co ty wygadujesz, Natalcia? Ja przecież byłam jego ukochaną siostrą! Ja, proszę cię, byłam z Franusiem najbliżej... On... tego... ja...
Zaczęła się nagle plątać, krew jej nabiegła do twarzy i sprawiało to takie wrażenie, jakby ciotka zbyt dużo powiedziała. Spłoszonym wzrokiem powiodła po rodzinie.
Wujek Edmund uśmiechał się swoimi pełnymi wargami i szeptał coś Sjenieczce na ucho. Musiało to “coś” być bardzo pikantne, bo Sjenieczce płonęły uszy i zapaliły się iskierki w szarych, głęboko osadzonych oczach.
Nagle ciotka Katarzyna walnęła pięścią w stół, aż delikatnie zadzwoniły szklanki.
- A ja się na to nie zgodzę! U was mieszkać nie będzie, bo matce serce pęknie z żalu! Chcecie matkę zobaczyć na marach, to zabierzcie jej Franusia! - dokończyła z tragicznym patosem.
Polcia wzruszyła ramionami.
- Tyle lat jej nie pękło, to i dalej nie pęknie, a ty, Katarzyna, nie pyskuj, bo tak czy owak, Franusia do was nie puszczę!
Ojciec, który do tej pory siedział cicho i z lubością siorbał aromatyczną herbatę, odsunął pustą filiżankę na bok.
- Oj, głupie baby! Ciągniecie go do siebie, bo myślicie, że Franuś przyjedzie z worem złota i sypnie na was dolarami, co? Żebyście się nie przeliczyły!... Ja wam mówię, że jeszcze dołożycie do tego interesu. Ja Franka dobrze znam. Żeby mógł, toby gówno spod siebie zjadł.
Sjenieczka zaczął się uśmiechać pod siwym wąsem, ale spotkawszy groźny wzrok swojej małżonki, spoważniał nagle i lekko się przygarbił.
- Co ty też, Stasiu, wygadujesz? Kto go ciągnie do siebie? - O jakie znów dolary nam chodzi? - zaczęła jakoś bez przekonania i nieszczerze ciotka Natala, której czarny lok opadł na prawą brew.
- Ciekawe, czy się bardzo zmienił? - przerwał ciotce wujek Edmund i zaraz zaczął opowiadać, jak razem z Franusiem chodzili w konkury do córki rzeźnika. Była to zabawna historia i wszyscy się śmiali. Ciotka Polcia zrobiła uwagę:
- Pewnie wam nie tyle o pannę, co o te wędliny chodziło, co? Już ja was dobrze znam. - I uśmiechając się do swoich myśli, dodała: - Nogi mu zawsze śmierdziały, że trudno było przy nim siedzieć. Ciekawe, czy mu to przeszło...
Rozmowa przeciągnęła się do późnej nocy i stanęło na tym, że wujek Franek zamieszka na Chłodnej. Potem zaczęto omawiać program uroczystych świąt, które miały być wyprawiane okazale, i naturalnie, za pieniądze wujka z Ameryki.
Noc była gwiaździsta i mroźna. Nad naszym podwórkiem świecił jasno Orion i skrzypiał pod nogami śnieg.
Wracaliśmy z Wigilii do domu. Czułam zmęczenie nadmiarem wrażeń i pragnęłam jak najprędzej jeszcze raz zajrzeć do pudła, które ojciec, zataczając się lekko, niósł pod pachą. Były w nim wszystkie prezenty, jakie otrzymałam na “Gwiazdkę”.
W mieszkaniu przywitała nas radosnym miauczeniem Murzynka i uderzył zapach świerka. Stał zgrabniutki i obwieszony błyskotkami między łóżeczkiem a szafą. Choinki były tej zimy wyjątkowo drogie i ojciec zeszłego wieczoru wyniósł ją ukradkiem z kościoła, gdzie wraz z innymi przyozdabiała “żłobek”.
- No, ale żarcia to, trzeba przyznać, przygotowali jak dla całego pułku! Objadłem się za wszystkie czasy. Psiakrew, żeby tak częściej... - powiedział z uznaniem ojciec i głośno beknął.
- Wasza rodzina to tylko w żołądek wierzy! Ze wstrętem patrzyłam, jak napychali sobie brzuchy. Przecież Polcia dostała czkawki, a Katarzyna, jak się przypięła do indyka, to aż Natala musiała jej sprzed nosa półmisek sprzątnąć...
Ojciec spojrzał z niechęcią na matkę i nie namyślając się długo odpowiedział:
- A twoja za to rodzinka to tylko po kościołach lata albo się łajdaczy!
Widząc, że matka go zupełnie ignoruje, zaczął powoli rozbierać się do spania. Po chwili znów mu się odbiło.
- Świnia! - burknęła pod nosem matka, oglądając wraz ze mną zawartość pudła. - Swoją drogą, jak na takiego bogacza, to ta lalka bardzo nędzna... No, a ta sukienka, co przywiózł z Ameryki, to akurat nadaje się do cyrku. Wstydziłby się takie świństwo przywozić.
Sukienka rzeczywiście była więcej niż dziwna. Materiał w kolorze fioletowo-zielonym, sztywny i połyskliwy, nie nadawała się zupełnie do noszenia.
- W sam raz na wierzch do poduszki na otomanę! - orzekła matka i cisnęła dziwacznie strojną sukienką w ojca.
Ojciec miętosił w grubych palcach szeleszczącą połyskliwość, kręcił głową i wreszcie powiedział:
- A cholera z nimi! Osaczyli Franka ze wszystkich stron, na krok go nie opuszczają, co najlepsze z łapy wyrwali, a jak chce co kupić, to prowadzą do najtańszych sklepów. Od razu widać to po tej lalce... Myślą, że więcej dolarów zostanie dla nich.
Długo w noc rodzice coś szeptali, kocica mruczała sennie obok mojej twarzy, gwiazdy zaglądały do okna i w ciszy spadały jabłka z choinki.
Zupełnie nieoczekiwanie przyszedł do nas wujek Franek.
Matka była mocno zaskoczona wizytą i nie bardzo wiedziała, o czym mówić. Siedziała naprzeciw wujka za stołem w swojej granatowej, zniszczonej sukience, a zimowe, nikłe słońce wyzłacało warkocz nisko upięty nad karkiem.
- Bratowa sama, prawda? - odezwał się wreszcie wujek, wymawiając wyraźnie i powoli słowa, jakby je sobie przypominał. Nie czekając odpowiedzi, wyciągnął z kieszeni butelkę likieru i postawił na stole. Później popatrzył na mnie i wciąż się uśmiechając wygrzebywał dalej polskie słowa z pamięci:
- A dziecko wysłać bawić się... podwórko z sanki.
Propozycja bardzo mi przypadła do gustu i zaczęłam się rozglądać za paltem i saneczkami. Spojrzałam na matkę. Krew jej nabiegła do twarzy i zabawnie drgały chrapki w kształtnym nosku. Wstała z krzesła i szorstkim ruchem kazała zabrać pękatą butelkę z pomarańczowym płynem.
- To dobre...
Uśmiech, z jakim patrzył na matkę, stał się mniej pewny. Siedział jednak dalej wyprostowany w ubraniu z ciemnej wełny, w którego klapie błyszczał duży, gwiaździsty znaczek obywatela amerykańskiego.
- Dziecko nigdzie z domu nie wyjdzie, a jak przyjdzie Stasio, to wtedy możecie się razem napić tej farbowanej gliceryny.
Potem, nie zwracając już więcej uwagi na wujka, zaczęła obierać ziemniaki, a ja patrzyłam z podziwem na jego zielony krawat w żółte i czerwone koła, który bardzo by się przydał na wstążkę dla mojej kocicy.
Butelka oklejona barwną etykietą dalej stała na środku stołu obok koszyczka z razowym chlebem.
Zanim przyszedł ojciec, wtoczyła się ciotka Polcia z Natalcią.
- O, to ty tu, Franuś? A my już od rana ciebie szukamy po wszystkich znajomych... Zniknąłeś tak nagle z pokoju... W pierwszej chwili myślałyśmy, że siedzisz w klozecie.
Ciotka Polcia mówiła to wszystko z uśmiechem obrzucając jednocześnie szybkimi spojrzeniami pokój. Najdłużej zatrzymała wzrok na łóżku. Było lekko zmięte, bo przed chwilą zeskoczyła z niego Murzynka.
Ciotka Natala też mimochodem tam spojrzała i zapytała nagle, podnosząc mi swoją chłodną ręką podbródek:
- A ty pewnie wychodziłaś na podwórko do dzieci, prawda? Taki ładny śnieg spadł w nocy...
Spojrzałam na matkę. Stała obok kuchni i zaciskała pięści.
- Nigdzie nie wychodziłam, ciociu, chociaż wujek prosił, żeby mnie mamusia puściła do dzieci z saneczkami.
Ciotka Polcia, przechylając filuternie głowę, pogroziła wujkowi tłustym i krótkim palcem.
- Ty, Franuś, ty... ty... Zawsze był z ciebie kobiciarz!
Natala zachichotała cicho i nachylając się nad wujkiem, wycisnęła mu na policzku głośny pocałunek.
Rozmowa się nie kleiła i po chwili zaczęto się żegnać.
- Zdaje się, że Franuś chciał się ze Stachem zobaczyć. Może poczekacie, powinien zaraz nadejść... - zaczęła matka, ale ciotki nie pozwoliły jej dokończyć.
- Nie, nie, Franuś pewnie zmęczony, a i obiad na niego czeka w domu.
Jak Stasio będzie chciał, to go u nas znajdzie.
W parę chwil po wyjściu rodziny ktoś zapukał do drzwi.
- Zapomnieć butelka... - uśmiechnął się wujek Franek i zabrawszy ze stołu pomarańczowy likier, schował go do obszernej kieszeni futra.
Wróciłam ze szkoły smutna i rozgoryczona.
Janek znów mnie nie zauważył, mimo że dalej wsuwałam do jego płaszczyka kartki opatrzone pierwszą literą mego imienia i wielkim sercem. A poza tym znów nie wiedziałam, ile jest dwa razy trzy, i Janek śmiał się najgłośniej, gdy nauczycielka powiedziała, że następnym razem przyprawi mi ośle uszy.
Nie było nikogo, kto mógłby mi podpowiedzieć, bo Porodzińska przestała nagle chodzić na lekcje. Podobno wyjechała z matką do innego miasta i miejsce obok mnie wciąż jeszcze było puste.
Usiadłam na małym stołeczku przy kuchni. Kafle były ciepłe i przyjemnie grzały w plecy. Matka prasowała bieliznę, nucąc jakąś nieznaną melodię. Kocica siedząca na szafie obserwowała jej szybkie ruchy, czając się do skoku.
Chciałam matce opowiedzieć o swoich kłopotach, ale nie wiedziałam, od czego zacząć. Czułam, że nim coś powiem, to się rozpłaczę, a co gorsza, nie będę potrafiła tego umotywować.
Za oknem wirowały duże, wilgotne płatki śniegu. Wielka biała zasłona to gęstniała, to rzedła, zacierając kontury śmietnika i przechodzących do klozetu lokatorów.
Siedząc tak na tym stołeczku, odczułam nagle całą brzydotę naszego mieszkania. Stłoczone, stare i niegustowne meble, ściany z zaciekami, cementową podłogą...
- Czy my jesteśmy bardzo biedni, mamo?
Matka przerwała na chwilę prasowanie i popatrzyła na mnie swymi dużymi oczyma.
- Bywają biedniejsi od nas, ale w życiu nie trzeba...
Czego w życiu nie trzeba, nie dowiedziałam się jednak, bo szarpnięto energicznie klamkę u drzwi i do pokoju weszła ośnieżona jak bałwan i wielka jak lokomotywa ciotka Katarzyna.
Z karakułowej mufki, pamiętającej lepsze czasy, wyjęła dużą pomarańczę.
- Masz, zjedz za ciotki zdrowie! - i rzuciła ją prosto w moje wyciągnięte dłonie. - Ale pogoda, że niech Pan Bóg broni? Zmarzłam, że nosa nie czuję...
Matka podłożyła węgla pod płytę i nastawiła wielki czajnik wody na herbatę.
- Widzę po twojej minie, Katia, że masz jakieś sensacje do opowiadania.
- Ja? Ale gdzież... Tak tylko do was wpadłam, bo nie widzieliśmy się od wyjazdu Franka, to pewnie już ze sześć tygodni?
- Stach się ucieszy, bo ostatnio nikt się od was nie pokazywał. Powinien za jakąś godzinkę nadejść.
Matka postawiła przed ciotką naleśniki, które były przeznaczone na kolację. Wiedziała doskonale, że ciotka na sam widok jedzenia gotowa jest zdradzić każdą tajemnicę.
- Zaraz podam ci herbatę do tych naleśników. A może przedtem zjesz trochę kapusty na ogonie, co? Powiedz, Katia, może jesteś głodna?
Ciotka przełknęła głośno ślinę.
- Ee, Tecia, co ja tobie będę robiła kłopot... Dopiero jadłam obiad u Polci... Ale zresztą daj troszeczkę, bo u ciebie kapusta specjalnie ma dobry smak.
Zapachniało przysmażanymi ziemniakami i ciotce od razu zaczął się rozwiązywać język.
- Ty wiesz pewnie, że Polcia leży chora, a Natalcia dopiero od tygodnia chodzi po mieszkaniu?
- Nie, nic nie wiemy. Nikt do nas nie przychodził, a Stach codziennie prawie chodzi wieczorami do biura...
- No, to ty nie znasz całego nieszczęścia!
Matka dołożyła ciotce kawałek żeberek i grubszą część ogona.
- Dość, Tecia, nie trzeba więcej... - oponowała słabym głosem ciotka, ale rzuciła się łapczywie na jedzenie, jakby od paru dni nie miała nic w ustach.
Pomyślałam z żalem, że ogon, na który cieszyłam się już od wczoraj, spoczął w nienasyconym brzuchu ciotki i znów dla mnie zostanie tylko kawałek skóry od słoniny, bo żeberka przypadną w udziale ojcu. Matka mięsa prawie nigdy nie jadła, mówiąc, że nie lubi albo że jej szkodzi.
Wprawdzie, jako rekompensata spoczywała w moich dłoniach duża, chropowata pomarańcza, jednak ogona z chrząstką i delikatnym tłuszczykiem nie mogła stanowczo zastąpić. Chciałam ją obrać, ale po chwili zaniechałam tej myśli. Wypadało przecież poczęstować wtedy ciotkę. Bałam się, że soczyste cząstki podążą za ogonem, a mnie zostanie tylko skóra.
Ciotka miażdżyła właśnie trzecią kostkę żeberka swoimi wielkimi szczękami, gdy nadszedł ojciec.
- O, kogo ja widzę, Katarzyna! No, co u was słychać? Jak Sjenieczka?
Na stół wjechał kopiasty talerz kapusty z ziemniakami i mięsem. Uniosłam się trochę na stołeczku, żeby lepiej widzieć. Tak, nie pomyliłam się... Na talerzu były cztery żeberka... ciotka zjadła trzy, więc razem będzie siedem.
Dobrze pamiętałam, że było akurat tyle kostek w żeberkach, jak je matka przyniosła od rzeźnika. Żeby chociaż skóra od słoniny jeszcze została...
- Et, u nas stara bieda, ale ty miałeś nos z tym Franusiem. No, niech cię! Polcia z Natalcią mało nie kipły z nerw.
- No co, co? - zainteresował się ojciec. - Mów, mów, Katarzyna - i podsunął jej talerzyk z naleśnikami.
Nasza kolacja powędrowała w bezdenną czeluść ciotczynego żołądka. Przypomniała mi się śmierć ciotki Bronci i zaczęłam bacznie obserwować Katarzynę. Może i w niej się za chwilę flaki przewrócą? Nic się jednak takiego nie stało, mimo że ciotka przypięła się teraz do imbryka z herbatą. Szła szklanka za szklanką.
- Ano, dogadzały Franusiowi jedna przez drugą! Na śniadanie szyneczka, na obiad kurczaczek, na kolację pasztecik i tak w kółko. Natalcia całe kosze znosiła z miasta, żeby tylko bratu dogodzić. Polcia nie chciała być gorsza, więc zaraz poleciała do lombardu, zastawiła pierścionek i dawaj frykasy podsuwać Franusiowi. To kawior, to półgęski, to znów słodycze...
Napoczęłam ukradkiem pomarańczę. Zapach powoli zaczął rozchodzić się po całym mieszkaniu. Spojrzałam z lękiem na nos ciotki Katarzyny, którym zaczęła kręcić i wciągać głośno powietrze. Nagle przerwała opowiadanie i wychylając się od stołu zapytała:
- No, co, soczysta chociaż? Pokaż, jak wygląda w środku.
- Ja, ciociu, tylko nadgryzłam skórę i nie zaglądałam jeszcze do środka. Chcę ją zabrać jutro do szkoły... - kłamałam i na wszelki wypadek owinęłam rozłupany owoc w chusteczkę od nosa.
- No, mów, Katarzyna, dalej - zaczął przynaglać ojciec, a matka nalała ciotce jeszcze jedną szklankę herbaty.
- Franuś tylko siedział jak król za stołem i cały dzień jadł. Po kilku dniach Natala wyniosła zegarek po nieboszczyku Tadeuszu do lombardu, a Polcia zastawiła kolczyki. Liczyły, że jak Franuś będzie odjeżdżał, to im wszystko za swoje utrzymanie zwróci i jeszcze dołoży po kilkadziesiąt dolarów.
Ojciec, głaszcząc kotkę, która mu wskoczyła na kolana, oświadczył, że tak głupich bab to jeszcze nie widział, a ciotka dalej ciągnęła pomagając sobie dzielnie rękami.
- Franuś codziennie kładąc się spać pokazywał ze śmiechem szeroki, lniany pas, w którym miały być zaszyte dolary. Owijał się nim do spania, że niby tak przyzwyczaił się w drodze... Franuś apetyt miał, pieniądze topniały i wreszcie Natala ruszyła forsę odłożoną na komorne i elektrykę. Polcia sprzedała koronkowe majtki sąsiadce i czekają cierpliwie, jak Franuś im dolary z pasa wypruje.
Matka zaczęła się śmiać głośno i serdecznie.
- Czekaj, Tecia, to jeszcze nic! - mówiła ciotka Katarzyna, a w głosie czuło się mściwą radość. - Pieniądze znów się kończą, Franuś ciągle siedzi i nie myśli o wyjeździe! Tylko mu apetyt rośnie i coraz to coś nowego do jedzenia wymyśla. Wtedy Natala, ty wiesz, że to kuta na cztery łapy baba, mówi do Polci: “Nic, tylko trzeba będzie Franusia trochę podebrać, bo inaczej całe mieszkanie przyjdzie nam niedługo wyprzedać!” Polcia naturalnie nie od tego i zaraz mu coś do herbaty wsypały, żeby lepiej spał. W nocy nadpruły żyletką szwy w pasie, a tam tylko same kawałki nadętego papieru! Ani jednego dolara! Polcia od razu mało przy łóżku nie padła na serce, ale Natalcia jeszcze przejrzała portfel i walizki. Dopiero później chwycił ją atak wątroby...
Od razu wyobraziłam sobie, jak długa i chuda Natala myszkuje bezszelestnie w różowym świetle sypialni, a niska i gruba Polcia łapie z trudem powietrze, trzymając się za wydatne piersi.
- Okazało się, że miał tylko parę marnych banknotów... Na drugi dzień podały na śniadanie suche bułki i herbatę. “My, Franuś, nie mamy już ani grosza” - powiedziała Natala, a Polcia zaczęła płakać, że krzywdzi wdowy.
A Franuś podobno na to poklepał się po brzuchu i mówi: “Zostawię wam za to mój pas z pieniędzmi, a pojutrze wyjeżdżam, bo mam już szyfkartę”.
Natala wtedy nie wytrzymała i krzyknęła, że kłamie, bo obie z Polcią sprawdzały zawartość pasa. Franuś podobno zbladł, ale zaraz przysiągł na prochy ojca, że dolary dośle i postara się o paszport i szyfkartę dla Natalci...
Ojciec już się nie śmiał, tylko patrzył nieruchomo przed siebie i drgała mu lewa powieka.
- Mnie też kiedyś obiecywał szyfkartę... Piętnaście lat na nią czekałem, a przecież należała mi się! Pieniądze, które mu Polcia na drogę dała, to były moje pieniądze... Jej nieboszczyk mąż umierając zapisał dla mnie trochę forsy, żebym się mógł kształcić. Porządny był człowiek.
Zrobiło mi się bardzo żal ojca i dopiero zrozumiałam, dlaczego wszystkie książki spalił w piecyku, poza jedną, jedyną, która leżała owinięta w gazetę na szafie. Był to słownik polsko-angielski, do którego ojciec czasem zaglądał. Widocznie wciąż jeszcze czekał na tę szyfkartę. Postanowiłam, że jak będzie szedł do biura, włożę mu do teczki połówkę pomarańczy, i nawet przestałam żałować żeberek, które zjadł na obiad. Nawet gotowa byłam zrezygnować ze skóry od słoniny, żeby tylko nie widzieć jego pleców, które jakby się przygarbiły, i utkwionego w przestrzeń wzroku będącego bardziej beznadziejnym niż smutnym.
Przypomniały mi się słowa matki, że “są ludzie biedniejsi od nas”, ale to wcale nie było dla mnie pociechą. Po raz pierwszy w życiu zapragnęłam być bogata.
Ciotka Katarzyna kończyła swoje opowiadanie:
- No i zaraz po wyjeździe Franka Polcia położyła się ciężko chora na serce i rozstrój nerwowy, a Natalcia dopiero niedawno wstała po ciężkich atakach wątroby. Był u nich komornik i opisał meble za nie zapłacone komorne. Elektrykę wczoraj zamknęli i musiałam im parę złotych pożyczyć, żeby mogły raty w lombardzie opłacić...
Matka zaczęła sprzątać ze stołu i spytała od niechcenia, czy ciotka nie wypiłaby jeszcze herbaty. Ciotka wyjątkowo odmówiła.
- A matce chociaż coś zostawił?
- Parę dolarów tylko... Obiecał, że dośle... Podobno Mundkowi zostawił aparat fotograficzny, ale, jak się później okazało, bez obiektywu, czy czegoś tam takiego.
Skóra od pomarańczy była już zjedzona i w chusteczce od nosa pozostał sam soczysty, chłodny owoc. Podzieliłam go na dwie równe części. Parę aromatycznych kropli pociekło mi po palcach.
Jedna połówka dla ojca, a druga dla mnie. Z drugiej połówki dam połowę mamie. Pewnie jej nie będzie chciała zjeść, ale dam!... Została malutka ćwiarteczka... moja ćwiarteczka z dużej pomarańczy.
I znów zapragnęłam być bogata.
Miałam wtedy jedenaście lat, kiedy ojciec zaczął snuć wielkie plany życiowe o naszym już bliskim pobycie w koloniach. Nie były to tylko takie sobie mrzonki, jak o tym milionie, na którego wygraną oczekiwaliśmy razem z ojcem, ponieważ matka od razu i całkowicie się z tych marzeń wyłączyła.
O nie! Do sprawy kolonijnej podchodziło się już jak do rzeczy realnej, z gotowym planem na tę najbliższą naszą przyszłość. Gdyby ojciec miał w tym czasie trochę pieniędzy, to na pewno obróciłby je na zakup podręczników, traktujących o uprawie roli w Afryce, hodowli zwierząt domowych w południowym klimacie i na przepisy o pędzeniu domowym sposobem wina z egzotycznych owoców.
Na ulicy Dobrej, w ciasnej klitce z betonową podłogą i przy szczelnie zamkniętych oknach, żeby smród rynsztoka nie przeszkadzał, mówiło się teraz o bogactwie.
A więc biała willa wśród palm, czarna służba, kurczęta na obiad, lody na kolację, pomarańcze w ilościach nieograniczonych, białe spodnie dla ojca, kask tropikalny dla matki i oswojona zebra dla mnie. Matka, porwana widocznie wymową ojca, bąknęła coś o fortepianie i bieliźnie pościelowej, a ojciec nie zapomniał o naszych sąsiadach, którym chciał przysyłać paczki, i o niewielkiej gorzelni na własny użytek.
Piękne i bogate miało być to nowe życie. Wszystkie te wspaniałe miraże, przesuwane przed nami w sposób jak najbardziej sugestywny, podkreślony jeszcze przez ojcowe oko nerwowym tikiem, kończyły się niezmiennie słowami:
- Już niedługo, kto wie, czy jeszcze nie w tym roku, dostaniemy kolonie, a wtedy skończy się nasza nędza. Zgłaszam się na ochotnika i wyjeżdżamy jako pierwsi polscy koloniści na Angolę.
“Angola” - powtarzałam w rozmarzeniu to egzotycznie brzmiące, pachnące dobrobytem słowo. Było to już bliskie sercu i dobrze znane słowo, którym się na razie tylko upajaliśmy, a ktoś inny czerpał już z niego bardzo konkretne zyski, skomponowawszy tango o tej właśnie nazwie. Śpiewane wszędzie i gwizdane przez wszystkich, tango przeciekło także przez parkany i na nasze podwórko. Przynieśli je pierwsi gołębiarze z ostatniej odsiadki w więzieniu i wieczorami z ich poddasza rozlegały się ochrypłe tenory, rozwlekające miłośnie i smutnie słowo “Angola”. Odtąd zapanowało ono niepodzielnie na obu podwórkach. Przyczyniłam się także i ja do tego, gdyż opowiadałam dzieciakom w sieni o tej przebogatej, wspaniałej i słonecznej Angoli, gdzie pomarańcze, które znali tylko z wystaw, je się codziennie jak ziemniaki, gdzie wciąż jest ciepło, a dzieci nic innego nie robią, tylko jedzą i kąpią się w morzu.
Kto wie, czy to wieczorne zawodzenia gołębiarzy sprawiły, czy moje opowiadania, czy tylko tęsknota za chlebem i przygodą, że pewnego wiosennego ranka znikli Sylwek i syn praczki - Franek. Wyemigrowali na Angolę, zabierając z domu najcenniejsze przedmioty. Sylwek wyniósł zegar ścienny z kukułką, a Franek figurę świętego Antoniego spod szklanego klosza.
Wszystko to wyszło na jaw, gdy o zmierzchu na oczach lokatorów, siedzących na stołkach przed domem, policjant z opaską pod brodą przyprowadził zbiegów po dwóch dniach nieobecności.
Złapano ich bez biletu w podmiejskiej kolejce idącej w kierunku Wawra. Nie pomogły zapewnienia, że wędrowali na Angolę, aby tam osiedlić się i sprowadzić później matki. Obaj dostali solidne cięgi w obecności wszystkich lokatorów, którzy, jak zwykle dorośli, stanęli po stronie zapłakanych i bijących matek.
Jednak od tej pory Angola stała się jeszcze bardziej popularna na naszym podwórku, a ojciec jej propagatorem wśród głodującej biedoty.
Jedynie moja matka, jako jednostka trzeźwa, nie uległa ogólnemu zaczadzeniu. Wieczorem, gdy ojciec ściągał z nóg przepocone, dziurawe buty i rozpoczął po raz setny opowieść o Angoli, matka wtrąciła nieśmiało:
- Czy nie lepiej byłoby, Stasiu, pomyśleć o jakimś tanim letnisku pod Warszawą?
Patrzyliśmy wtedy z ojcem niechętnym wzrokiem na matkę, która nie mogła zrozumieć ducha czasu i zmian, jakie nas wkrótce czekają, i zupełnie niepotrzebnie przypominała o niewesołej rzeczywistości.
W tym czasie rodzina przeżywała nową emocję. Ciotka Polcia brała po raz czwarty ślub.
Sunęła do ołtarza w białym kostiumie niby kula bilardowa, a obok niej plątała się niepozorna postać o wielkim, ptasim nosie. Postać ta była właścicielem gimnazjum, posiadała plac na Marymoncie i książeczkę oszczędnościową PKO.
Kościół płonął wszystkimi światłami, jakie tylko posiadał. Od głównego ołtarza do samego wejścia ciągnął się czerwony dywan, a organy huczały marsza weselnego.
Jerzy w granatowym mundurze ucznia Szkoły Morskiej stał obok ciotki Natali wystrojonej w koronkowy kapelusz i liliową suknię kupioną przed tygodniem za pieniądze wygrane przez hrabiego Olesia na wyścigach. Był on już stałym i oficjalnym kochankiem ciotki i przedstawiano go jako “przyszłego męża”.
- Jak matka to robi, że w metryce przekroczyła zaledwie trzydziestkę? - zaszeptał Jerzy. - Przecież to stary gruchot...
Natala uśmiechnęła się, mrugając przy tym łobuzersko okiem.
- Jak się da, to się zrobi! Nie wiesz, frajer, że za forsę wszystko?
- Ciociu, frajer to ten przy ołtarzu, a nie ja - odparł z godnością na swojej krostowatej twarzy. - Co on widzi w matce, że chce się z nią żenić?
Przecież matka to teraz jak bombonierka... Czekoladki dawno zjedzone, a zostało pudło.
Zadowolony z dowcipu, rozglądał się z nonszalancją po gawiedzi zebranej w kościele. Miał lekko skośne, wąskie oczy - dziedzictwo po ojcu z Kaukazu, i szerokie, wypukłe usta. Według ciotki Natali usta te wraz z bardzo charakterystycznym grymasem przypominały do złudzenia Fimkę, równoległego z mężem kochanka ciotki Polci.
Cała rodzina zbita w pokaźną gromadkę stała w pobliżu głównego ołtarza z bardzo uroczystymi minami. Jedynie moja matka z ciotką Emilką, żoną wujka Mundka, trzymającą za ręce Lucynkę i Basię, wymieniały znaczące spojrzenia, utrzymując z trudem powagę.
Sjenieczka, mimo że był wyznania prawosławnego, modlił się żarliwie, znacząc po sobie jakieś skomplikowane krzyże.
Ciotka Katarzyna w nowym popielatym kapeluszu z woalką wbiła nieruchomy wzrok w miecz archanioła i co chwila przełykała ślinę. Widoczne było, że popadła w głębokie zamyślenie na temat menu weselnego, które według jej wcześniejszej relacji zapowiadało się niecodziennie.
Wujek Edmund stał obok babci i ojca. Obaj nie bardzo wiedzieli, jak się podczas nabożeństwa zachować, ponieważ byli częstszymi bywalcami knajpy niż przybytku bożego. Babcia, siedząc na zbyt małym do swojej tuszy krzesełku, wzdychała często i głośno, trzymając swoje spracowane, piegowate dłonie na książce do nabożeństwa.
Stałam między ciotką Natalą a Jerzym, którego mundur bardzo mi imponował, i obserwowałam Agnisię opartą o filar. Od śmierci wujka Adama mieszkała u nas. Patrząc na jej krótko przycięte włosy i duże, bure oczy utkwione teraz w ołtarz, przypomniałam sobie chwilę, gdy płakała nad grobem, a mój ojciec, trącając matkę w łokieć, powiedział szeptem:
- Agnisia zamieszka z nami. Głodujemy w trójkę, to będziemy głodować w czwórkę, ale ja sieroty nie zostawię na pastwę losu...
A teraz Agnisia stała oparta o filar i patrzyła na matkę Jerzego biorącą ślub. Było wiadome, że młodzi czuli do siebie coś więcej niż sympatię, na co rodzina patrzyła krzywym okiem.
Ciotka Polcia mawiała z dobrodusznym uśmiechem na różowej i pełnej twarzy:
- Ja tam przeciw temu małżeństwu nic nie będę miała, ale najpierw Agnisia musiałaby zmienić nos i nogi...
Moja znów matka powtarzała z oburzeniem przy lada okazji, a najczęściej przy siostrach ciotki Polci:
- Agnisi należy się od życia coś lepszego niż małżeństwo z takim Jerzykiem. Przecież to typ spod ciemnej gwiazdy! Nim skończy Szkołę Morską, to na pewno zostanie bandytą.
Cała ta uroczystość wywierała na mnie dziwne wrażenie. Ani mnie wzruszała, ani śmieszyła, a raczej przygniatała. Organy huczały nieznośnie, światło raziło w oczy. Przychodziły mi do głowy myśli, które odsuwałam z lękiem jako grzeszne, i nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi na dręczące pytania. Przymknęłam oczy, żeby zebrać myśli i ułożyć w jakieś konkrety. Czegoś im brakowało, powstawały luki, wahania, które męczyły. Zapragnęłam nagle porozmawiać z kimś na ten palący a nieuchwytny temat.
Ciotka Natala, której suknia wydzielała przyjemną woń tuberozy, pochyliła się lekko w moją stronę. Rondo koronkowego kapelusza musnęło po twarzy.
- Dlaczego zamykasz oczy? Może ci słabo?
Popatrzyłam na ciotkę, zastanawiając się, co jej odpowiedzieć, ale Jerzy wyręczył mnie, przesuwając się bliżej i szepcząc dość głośno:
- Chodzi senna, bo talenty w niej drzemią - i uszczypnął mnie dyskretnie w pośladek Agnisia patrzyła teraz w naszą stronę, ale spojrzenie jej nic nie wyrażało, a mnie znów przypomniał się jej płacz nad rozkopanym w żółtej glinie grobem.
Uczta weselna miała się odbyć w nowym mieszkaniu ciotki Polci na ulicy Kruczej. Nie poszliśmy na nią jednak, gdyż zapomniano nas zaprosić. Matka była wyraźnie z tego zadowolona, ale ojciec długo nie mógł się z tym pogodzić, że ominęły go kurczęta z nadzionkiem i wiśniowa nalewka.
Jeszcze tej samej wiosny wyjechaliśmy na letnisko.
Ze szkoły zwolniono mnie o parę tygodni wcześniej, gdyż lekarz stwierdził anemię i obawiał się o płuca.
Znów ojciec wynajął w zapadłej wiosce zapchlony pokój, który miał tę dobrą stronę, że okna jego wychodziły na owocowy ogród, i ruszyliśmy na dłuższy odpoczynek.
Tym razem pożegnanie moje z Jaśką i Stefką miało być ostatnie. Po wakacjach nie mieliśmy już więcej wrócić na ulicę Dobrą. W centrum miasta wykańczano dom dla urzędników ojcowej instytucji i przyznano nam jeden pokój z kuchnią, ale ze wszystkimi wygodami nowoczesnego mieszkania.
Był to olbrzymi krok naprzód, jak twierdziła matka, i o niczym innym już nie była zdolna mówić, tylko o tym nowym mieszkaniu, w którym rozpocznie się nowe życie, bardziej podobne do ludzkiego.
Stefka, która w ostatnich czasach wyrosła bardzo, a oczy jej nabrały jeszcze bardziej intensywnej barwy błękitu, stała obok małej Jaśki stolarzówny, której włosy nie opadały już na oczy. Były splecione w dwa ciasne, śmiesznie cienkie warkoczyki.
- Znów jedziesz na wieś... - zagadnęła Stefka, patrząc na mnie ze skupieniem, jakby się nad czymś mocno zastanawiała.
- Tak... Tylko tym razem do Jerozolimki... Taka dziwna nazwa, prawda?
- Nie wrócisz już tutaj więcej?
- Nie.
- Ale odwiedzisz nas kiedyś, dobrze?... Podaruję ci kociaka od naszej Burusi, jak znów będzie miała małe.
Jaśka, której pucołowata buzia była blada i niezbyt czysta, wyciągnęła z kieszeni maluśkie zawiniątko z gazety.
- To na drogę, ale rozwiń dopiero w pociągu - powiedziała swoim grubym głosem i więcej z przyzwyczajenia niż z potrzeby pociągnęła nosem.
Stefka również sięgnęła do kieszonki swego długiego, szkolnego fartucha z łatą na rękawie.
- Masz, zabierz sobie! Są najładniejsze, jakie mam w domu.
Był to długi sznureczek koralików będących największym skarbem i chlubą Stefki. Nigdy się z nim nie rozstawała, nosząc okręcony dookoła lewego przegubu.
Później zajechała dorożka, do której pierwsza wskoczyła Agnisia, i nadszedł moment pożegnania. Patrzyłyśmy przez chwilę na siebie z Jaśką i Stefką i nie podając rąk, gdyż nie było to w zwyczaju dzieci z podwórka, rozstałyśmy się z na wpół niepewnym i smutnym uśmiechem. W zaciśniętej dłoni trzymałam połyskujące w słońcu koraliki i mały strzępek zwiniętej gazety. Chciałam coś powiedzieć, ale wzruszenie ścisnęło mi gardło. W ostatniej chwili, kiedy już trzeba było wsiadać, podbiegłam do stojących nad rynsztokiem dziewczynek i podarowałam im torebkę cukierków, które dostałam na drogę od ciotki Polci. Nie chciały przyjąć, ale siłą wcisnęłam im w ubrudzone atramentem dłonie.
Dorożka naładowana koszami ruszyła. Słońce połyskliwie odbiło się w szybach naszego mieszkania, a nad wartko płynącym rynsztokiem stały dwie małe postacie machające ręką.
Uniósł się tuman kurzu, z okien wyjrzało kilku lokatorów, zaszczekał nowy pies Zielińskich, gdyż Nero zdechł ze starości, i wyjechaliśmy na brukowaną kocimi łbami ulicę.
Rozwinęłam powoli kawałek gazety. Spoczywały w nim dwie duże, czerwone landrynki. Jedna z nich była lepka i nadgryziona. Widocznie mała Jaśka musiała ją przedtem próbować. Był to chyba najcenniejszy podarunek, jaki otrzymałam w życiu. Trzeba było ogromnego wyrzeczenia i siły woli, żeby nadgryźć landrynkę, a poczuwszy jej niezrównany smak, schować do papierka i podarować.
W zapchanym ludźmi przedziale matka cały czas opowiadała Agnisi, jak to będzie na nowym mieszkaniu, a ojciec czytając gazetę dorzucał swoje uwagi, obserwując jednocześnie siedzącą naprzeciw młodą Żydówkę, o tak czarnych włosach, że wydawały się granatowe.
Gryzłam powoli landrynkę rozkoszując się jej zapachem, a na przegubie lewej ręki czułam przyjemny chłód niebieskich koralików. Było mi trochę smutno i żal za czymś, co się tak ostatecznie skończyło, a czego nie potrafiłam wcześniej ocenić. Za oknem pociągu przesuwały się wiosenne krajobrazy.
Zielone łąki ozłocone kaczeńcami, smukłe i zwiewne brzozy przydrożne, sady w chmurze białoróżowego kwiecia i błękitnomigotliwe rozlewiska wody. Obrazy zmieniały się prawie tak szybko jak myśli.
Na języku pozostał już tylko słodkawy smak cukierka, podwórko zaczęło blednąć, odsuwać się coraz dalej i dalej jak drzewa przydrożne i słupy telegraficzne, zdające się biegnąć wraz z pociągiem. Ogarniało mnie nowe, radosne uczucie. Uczucie przygody czającej się za każdym mijanym drzewem, za każdym kilometrowym kamieniem prowadzącym na długi odpoczynek wśród kwitnących zbóż i lasów żywicznych. Tęskniłam już za dniem następnym, chociaż ten miałam jeszcze prawie cały przed sobą.
Matka szła długą aleją między przekwitającymi drzewami starych, na wpół zdziczałych śliw. Białe płateczki sypały się w rozsłonecznionej ciszy poranka.
Wyciągnąwszy przed siebie obie ręce, szła lekkim krokiem śpiewając wysokim, dźwięcznym głosem:
Prószył kwietny śnieg i on cicho rzekł:
Ramono, jak słodko imię twoje brzmi...
Było coś wzruszającego i zarazem smutnego w tym jej porywie.
Gdy się poznali, był wonny maj,
od kwitnących drzew płynął wiosny wiew,
tańcząc, swych ust mu podała skraj...
Śpiewała coraz namiętniej i coraz ciszej, idąc tanecznym krokiem. Słońce jasnymi, rozbieganymi plamami kładło się pod stopy depczące biały, spadający z drzew okwiat.
Stałam oparta plecami o pień, patrząc na znikającą postać matki. Doznałam dziwnego uczucia, że alejką wysadzaną fioletowymi irysami przeszedł ktoś zupełnie obcy, ktoś, kogo pierwszy raz oglądałam. To nie była moja matka. Ta matka cerująca skarpetki, zmywająca brudne talerze, piorąca bieliznę, szorująca podłogi...
Przez małą, zbitą z desek furtkę wszedł do ogrodu ojciec z blaszanym pudłem na robaki. Podbiegłam do niego prosząc, żeby mi zrobił huśtawkę.
Ojciec jednak był wyraźnie nie w humorze. Rozejrzał się dookoła i biorąc mnie za rękę, zapytał przyciszonym głosem. Oddech czuć było wódką.
- Słuchaj, czy do matki żadni panowie nie przychodzą?
- Nie, nikt nie przychodzi.
- A matka wieczorami nie wychodzi nigdzie z domu?
- Nie.
- A ci letnicy, co mieszkają w tej chałupie z werandą, na pewno nie przychodzą do was?
- Nie, tatusiu, nikt nie przychodzi.
- A ty nie kłamiesz?
- Nie, nie kłamię.
- No, to pamiętaj, żebyś matkę obserwowała i każdej soboty, jak przyjadę, masz mi o wszystkim donosić. A matki nie odstępuj ani na krok. Ale pamiętaj, jak powtórzysz to, o czym ci teraz mówię, to lepiej żebyś nie dożyła tego, co się wtedy z tobą stanie. Będziesz grzeczna, to dostaniesz dużo cukierków i pieniądze na kwas gruszkowy.
Na drodze zaszczekał pies, któremu zawsze wynosiłam resztki z obiadu. Szłam ze zwieszoną głową. Odeszła mnie cała chęć do zabawy i przywitania się z poszczekującym niecierpliwie kundlem. Było mi niewypowiedzianie ciężko. Czułam ogrom nałożonego na mnie obowiązku, który wydał mi się wstrętny. Wiedziałam jednak, że nigdy bym nie wydała matki, choćby nawet ktoś przychodził, tak samo, jakbym nie zdradziła ojca przed matką. Ciężar tej okropnej tajemnicy wydał mi się nie do zniesienia.
Ojciec poszedł w głąb ogrodu kopać robaki na ryby, a ja usiadłam na trawie obok kępy rozkwitłych irysów. Czułam zmęczenie, jakbym odbyła daleką drogę. Powoli zaczęłam kojarzyć tęskny śpiew matki ze słowami ojca. Na samą myśl, że moja matka mogłaby śpiewać dla jakiegoś obcego mężczyzny, który mógłby być dla niej kimś takim, jak hrabia Oleś dla ciotki Natali, zrobiło mi się gorąco i poczułam, że serce podchodzi mi do gardła. Zaczęłam płakać. Rozpaczliwie i głośno płakać. Do głowy przychodziły coraz śmielsze i coraz bardziej brutalne myśli.
Śpiew matki brzmiał mi ciągle w uszach i widziałam przed oczami jej lekkie, taneczne kroki i wyciągnięte ramiona, jakby chciała nimi kogoś objąć.
Czułam instynktownie, że jednak ten śpiew i to coś, co mnie w niej zaniepokoiło, gdy tak szła pod kwitnącymi śliwami, wiązało się ściśle ze słowami ojca.
Przy obiedzie siedziałam osowiała, nie śmiąc podnieść oczu znad talerza. Agnisia nalewała do kubeczków zsiadłe mleko. Matka usiłowała żartować, naśladując ruchy ciotki Polci i jej “proszę cię”, które zawsze pobudzało ojca do śmiechu. Tym razem siedział chmurny, żując z namaszczeniem kluski.
- Zamiast się wygłupiać, lepiej byś dziecka przypilnowała, żeby jadło.
Znów jej w gębie jedzenie rośnie. Popatrz, jak ona wygląda! Zupełnie jakby grabarzowi spod łopaty uciekła.
Rozdział 5
Drzewa zaczynały już powoli żółknąć, gdy wróciliśmy do Warszawy.
Nasze nowe mieszkanie znajdowało się teraz w wielkiej, nowoczesnej kamienicy i okna wychodziły na asfaltowe podwórko z trawnikami. Byłam nim tak samo oczarowana jak matka, która próbując kuchnię gazową i odkręcając wodę w kranie, rozpłakała się ze wzruszenia.
W pachnącym świeżą farbą pokoju stało kilka nowych, jasnych mebli kupionych na raty. Czułam się trochę obco w tym jasnym, obszernym mieszkaniu i przez jeden króciutki moment pomyślałam o ulicy Dobrej.
Agnisia pakowała w pośpiechu walizkę. Wyjeżdżała na dłuższy pobyt do ciotki Heleny, gdzie miała się przygotować do zdania matury jako eksternistka. Była dziwnie osowiała i co parę minut odrywała się od roboty, aby wyjrzeć przez okno. Zdawało się, że kogoś oczekuje.
Podeszłam do dużego lustra w bieliźniarce. Miałam teraz znacznie mniej piegów na twarzy niż wiosną, ale moje włosy wciąż jeszcze miały czerwony odcień, chociaż moja matka pocieszała, że z latami ściemnieją i będą przypominały łuskane kasztany.
W przedpokoju zadźwięczał przenikliwie dzwonek. Pobiegłam otworzyć drzwi.
- No, jak tam w szkole, zdałaś egzamin? - zapytał od progu ojciec, podnosząc głowę jak wyżeł i wciągając powietrze. W przedpokoju pachniało przyjemnie smażonymi ziemniakami.
- Przepytano mnie ze wszystkich przedmiotów i jestem już wciągnięta na listę uczennic. Pani od matematyki powiedziała, że mam braki i że trzeba będzie pomyśleć o korepetycjach.
Obiad jadaliśmy teraz w pokoju, co nadawało posiłkom świąteczny charakter.
- Była u mnie w biurze Polcia. Zapowiedziała się na dzisiaj z wizytą.
- Stara prukwa! - mruknęła matka, nalewając pomidorową zupę na talerze, i dodała: - Trzeba będzie trochę się pośpieszyć, bo Agnisia ma za godzinę pociąg.
Ojciec zwrócił się do milczącej Agnisi.
- A pamiętaj, jak ci będzie źle u Heleny, to wracaj do nas i koniec!
Z podwórka dobiegły mnie dźwięki muzyki i ktoś zawodził lekko zachrypniętym tenorem.
Jesienne róże są jak usta twe kochane...
Sentymentalne tango musiało matce nasunąć myśli o ciotce Natali, bo zapytała dokładając ojcu ziemniaków:
- Jakoś się Natala u nas nie pokazuje, ciekawe, co u niej słychać.
- Polcia przyjdzie, to ta już będzie dobrze o wszystkim poinformowana.
Zachrypnięty tenor rozpoczął zawodzić drugie z kolei tango, kiedy trzeba było już wyruszać na dworzec.
Ojciec szedł pierwszy dźwigając walizkę, dziwnie małą przy swojej wielkiej postaci. Trochę w tyle Agnisia trzymając matkę pod rękę coś jej szeptała, czego nie mogłam usłyszeć.
Zrównałam się z ojcem. Zaraz mi zrobił uwagę, żebym się nie garbiła, i przełożył walizkę do drugiej ręki. Minęliśmy szary budynek Ambasady Sowieckiej, sklep z przyborami piśmiennymi, aptekę “Pod Aniołem” i dopiero za rogiem przy sklepie kolonialnym zdarzyło się coś dziwnego. Matka zrobiła gwałtowny ruch naprzód i krzyknęła:
- Wszyscy schować się do najbliższej bramy!
Nim się jednak zorientowaliśmy, o co chodzi, było już za późno. Prosto na nas szedł uśmiechnięty Bolek z Krakowa, syn ciotki Ludwiki.
- Co za szczęście, że wujostwa spotykam! Mam taką ważną sprawę i prośbę do wujka Stacha...
- No to wobec tego chodź z nami na dworzec, bo odprowadzamy Agnisię, a później razem wrócimy do domu.
Przyśpieszyliśmy kroku, a matka, idąc teraz obok Bolka, zasypywała go pytaniami o rodzinę. Bolek machał tylko desperacko dłonią.
- Dużo by na ten temat gadać, ciociu...
- No, a zdrowi przynajmniej wszyscy? - niecierpliwiła się matka.
- Może i zdrowi, ciociu, ale nieszczęście zawisło nad naszą rodziną. Dużo gadać, dużo gadać! - znów machnął beznadziejnie dłonią i przyśpieszył kroku.
Kilka minut przed odejściem pociągu znalazł wreszcie ojciec siedzące miejsce dla Agnisi i zdążył jeszcze kupić ilustrowane pismo na drogę. Agnisia, wychylona z okna przedziału, patrzyła poważnie swymi burymi oczami i starała się do nas uśmiechnąć.
- Pamiętaj, żebyś się pilnie uczyła u ciotki, bo bez matury to nawet w sklepie posady nie otrzymasz - tłumaczył ojciec, mrugając nerwowo lewym okiem i rozglądając się po peronie za przechodzącymi kobietami.
- Nie łyp tak ślipiami za byle babą, bo wstyd mi robisz! - strofowała po cichu matka trącając ojca w łokieć i zaraz zwróciła się do Agnisi.
- Napisz zaraz, jak ci tam jest u Heleny. W ogóle pisz często o wszystkim i ucz się, bo to najważniejsze.
Bolek stał z boku, obserwując bladą twarz Agnisi z krótko przyciętymi włosami. Palił papierosa za papierosem.
- Podobna jest do ciotki Zuzanny, ale nie taka przystojna, ma się rozumieć - powiedział wreszcie zaciągając się dymem.
- Ty też podobny jesteś do ojca. Naturalnie tylko z tego fioletowego nosa! - odcięła się Agnisia.
Zasyczała lokomotywa, gdzieś spod kół wydobył się kłąb białej, wilgotnej pary, za którą twarz Agnisi skryła się jak za welonem.
Pociąg odjeżdżał powoli, stukając rytmicznie kołami o szyny.
- No, więc mów wreszcie, o co chodzi? - zaczęła moja matka, zabierając nożyczki ze stołu i chowając przezornie do bieliźniarki. Bała się widocznie, żeby nie powędrowały do Bolkowej kieszeni. Siedząc na szerokim parapecie okna zaczęłam bacznie obserwować Bolkowe ruchy.
- Rodzina mnie wydelegowała tutaj w bardzo delikatnej sprawie. Jeśli się nie uda, to wszystkim nam pozostaje jedynie kamień do szyi i Wisła! - znów zrobił beznadziejny ruch ręką i dalej wodził zaczerwienionymi oczyma po całym pokoju. Wzrok jego uparcie wracał do leżącej na tapczanie matczynej torebki.
Ojciec chrząknął, zapalił papierosa i wyrównując kanty na spodniach spytał:
- Gadaj, Bolek, po co właściwie przyjechałeś?
- Łatwo wujkowi powiedzieć “gadaj” - popadł w zamyślenie z wzrokiem utkwionym w torebce.
Spojrzałam w okno. Przez podwórze, wąskim asfaltowym chodnikiem szła żona dyrektora ojcowej instytucji, który był podobno Niemcem i zajmował dziewięciopokojowe mieszkanie od frontu. Miała na sobie znów inny płaszcz i zabawny kapelusik na jasnych, tlenionych włosach.
- No więc krótko i węzłowato! Wydajemy Irenę za mąż i cała bieda, że narzeczony ulotnił się z całym posagiem i pieniędzmi ze sprzedanego ogrodu.
Matka zrobiła taką minę, jakby chciała krzyknąć, i okrągłymi ze zdumienia oczyma wpatrywała się w obrzmiałą i źle ogoloną twarz Bolka.
Ojcu zaczęła natychmiast drgać nie jedna, ale obie powieki, co wyglądało bardzo zabawnie.
Bolek widząc, jakie wrażenie wywarły jego słowa, ciągnął dalej, rozparłszy się wygodnie na krześle.
- Irka, jak Irka, ciocia ją zna! Wybierała w konkurentach, w każdym znajdując jakieś wady. Starał się o nią ten inżynier górnik, pewnie ciocia o nim słyszała od matki, ale naturalnie Irena przegnała go z domu, bo nazywał się Cholewa...
Ojciec zamamrotał, uśmiechając się pod nosem:
- Choleryczne galileusze z tymi nazwiskami! Jakiś znów Cholewa...
Matka siedząca najbliżej stołu zaczęła machinalnie splatać warkoczyki z frędzli przy obrusie.
- Następny trafiał się chłop z grubą forsą, dyrektor banku, ale znów nosił nazwisko Guzik i nie można było Irenie wytłumaczyć, że nie żyje się z nazwiskiem, ale z człowiekiem.
Bolek zrobił dłuższą pauzę, zapalił ojcowego papierosa, rzucił jeszcze jedno skupione spojrzenie na torebkę i zaczął:
- Nosem Irena kręciła, lat przybywało, a długi rosły. Ciocia wie, jak u nas z forsą krucho. Jedyną nadzieją dla całej rodziny było zawsze zamążpójście Ireny. Ojciec już na to konto zaciągnął niejedną pożyczkę u znajomych, kiedy to przychodził jeszcze ten dyrektor.
Matka spojrzała na Bolka i wtrąciła nieśmiało:
- No, przecież Irena pracuje w biurze, jest właściwie samodzielna i ten wasz pośpiech...
Bolek uwagę matki pominął milczeniem.
- Ja z ojcem i Michałem postanowiliśmy wreszcie wydać Irenę za mąż. Trafiał się bogaty gość mający własne garaże w Warszawie, trzy auta i sporą kamieniczkę czynszową na Czerniakowie. Partia w sam raz dla naszej siostry. Wprawdzie znów zaczęła kręcić nosem, bo nazywał się Katafiasz, ale przemówiliśmy jej do sumienia i rozumu. Chłop przystojny, zasypywał Irenę kwiatami, znosił do domu cukry, a nam z Michałem fundował wódeczność w najpierwszych lokalach i jakoś Irena przekonała się do niego.
Bolek znów zapalił ojcowego papierosa i puścił kilka zgrabnych kółek.
- Zapowiedzi wyszły, proszę wujostwa, i Katafiasz zaprosił nas na kolację z szampanem do Hawełki. Zwraca się po paru kolejkach do starego: “Proszę ojca, jest dobry interes. Trafia się milionowy zarobek, ale potrzebny jest kapitalik. Niewielki. Kilka tysięcy złotych”. No i zaczyna tłumaczyć, że ma okazję sprowadzić jakieś nowe samochody z zagranicy i tu w kraju sprzedać za ciężkie kopy. Słowem, my damy trochę pieniędzy, on dołoży resztę, a zarobek do spółki.
Ojciec przyglądał się Bolkowi z najwyższym zainteresowaniem kręcąc od czasu do czasu głową.
Nic matce nie mówiąc, sprzedaliśmy cały ogród, ojciec dołożył do tego resztki posagu Ireny i po paru dniach Katafiasz ruszył do Warszawy.
- No, a co na to matka i Irena?
Widzi ciocia, my na wszelki wypadek powiedzieliśmy o tym, jak był już sporządzono akt sprzedaży. Po prawdzie to matka dostała ataku serca... Ciocia wie, że ona zawsze miała coś z sercem. Irena zaczęła tylko spazmować, ale jak jej wytłumaczyliśmy, że złoty interes idzie nam w ręce, zaraz się uspokoiła.
- Co za lekkomyślność, żeby tak jakiemuś cwaniakowi warszawskiemu zaufać! - dorzucił ojciec bębniąc palcami po stole.
- No, więc jak wyjechał ten Katafiasz przed dwoma miesiącami, tak znaku życia o sobie nie dał, a co najgorsze, gdy przeprowadziliśmy wywiad, to okazało się, że był goły jak mysz kościelna, zarwał kilka osób w Krakowie i podobno był dwa razy karany więzieniem.
Bolek westchnął, zamrugał zaczerwienionymi powiekami zdradzającymi tendencję do jęczmieni i utkwił wzrok w ojcu.
- No, a gdzieście go poznali, tego, jak mu tam...
- Katafiasz, wujku.
- No tak, tego Katafiasza?
- W najlepszej knajpie, ma się rozumieć, ale tak solidnie się prezentował i forsą szastał, że aż miło...
- No, i co teraz zamierzacie robić? - wtrąciła matka, nie pozwalając Bolkowi dokończyć zdania.
- Widzi ciocia, uradziliśmy w domu, że najlepiej będzie, jak przyjadę do Warszawy i wraz z wujkiem Stachem przetrząśniemy wszystkie tutejsze knajpy i spelunki. Może wpadniemy na ślad tego ptaszka...
Matka głośno jęknęła:
- Ależ to nic wam nie da! A jak razem pójdziecie, to gotowiście ubranie ze siebie przepić.
Ojciec poczuł się widocznie mocno dotknięty słowami matki.
- Czy ja się w ogóle kiedy upijam? Ty mnie zawsze w najgorszym świetle stawiasz przed swoją rodziną!
Bolek również spojrzał z wyrzutem na matkę.
- Co też ciocia opowiada! Gdzie nam teraz zabawa w głowie, kiedy takie nieszczęście zawisło nad nami. Przecież wszystkie pieniądze stracone! Jak się nie złapie Katafiasza, to trzeba będzie budę sprzedać na długi.
Ojciec poderwał się energicznie z krzesła:
- No to, Bolek, ubieraj się! Tutaj trzeba szybko i planowo działać! Najpierw uderzymy na Czerniaków. Tam są takie złodziejskie meliny i podejrzane lokale...
Matka nie próbowała już nawet oponować, tylko wymogła na ojcu, żeby nie brał kieliszka wódki do ust.
Ojciec zamrugał lewą powieką i uderzając pięścią w chudą klatkę piersiową, powiedział z namaszczeniem:
- Żeby tak moje dziecko jutra nie doczekało, jeśli będę pił!
Wyjrzałam za nimi oknem. Szli obaj szybkim krokiem obok rudziejącego trawnika, prowadząc ożywioną rozmowę.
Matka wygładzając obrus na stole westchnęła.
- Sam chyba diabeł do nas tego Bolka sprowadził! Tylko pamiętaj, nic o tym nie mów przy ciotce Polci. Zaraz rozniesie po rodzinie. Takie rzeczy trzeba ukrywać.
Rozłożyłam na stole przed sobą wielki atlas geograficzny, pożyczony z trudem od Kostyrówny, i zabrałam się do odrabiania lekcji.
Matka siedząc naprzeciw mnie wycinała maleńkimi nożyczkami skórkę przy paznokciach. Dłonie miała drobne i bardzo foremne.
- To tak jest w życiu, jak się leci na pieniądze - zaczęła i nie skończyła zdania, gdyż w przedpokoju rozległ się energiczny dzwonek. - Pewnie tę starą intrygantkę do nas niesie! - zamruczała idąc otworzyć drzwi.
Ciotka Polcia weszła do pokoju uśmiechnięta, w bardzo jasnym kostiumie i filuternym kapelusiku z błękitnego filcu. Z pulchnych dłoni ściągała irchowe rękawiczki.
- No, mieszkacie teraz, proszę cię, Tesia, jak jacy hrabiowie! Widzę, że i ogrzewanie centralne... No, no...
Matka podsunęła jej krzesło.
- Siadaj, Polcia, zaraz nastawię herbatę.
- Tylko mocną, proszę cię, Tesiuchna, bo jakoś od obiadu źle się czuję. Pewnie coś niestrawnego zjadłam.
- Od razu, Polcia, powiedz, że się przeżarłaś.
Ciotka skrzyżowała przed sobą grube, kształtne nogi w cielistych pończochach.
- Co ty znów, Tesia? Ja już od dawna przeprowadzam, proszę cię, kurację odtłuszczającą. Na pierwsze śniadanie gorzka herbata i jeden sucharek...
Matka zaczęła się śmiać odrzucając lekko głowę do tyłu.
- A na drugie śniadanie to pewnie ćwiartka szynki i samowar herbaty?
Ciotka wykonała jakiś nieokreślony ruch prawą dłonią.
- Ciebie to się zawsze, Tesia, dowcipy trzymają.
Siedziałam nad rozłożonym atlasem, ale zamiast uczyć się działów wodnych w Polsce, odbywałam wielką podróż po Europie Środkowej. Zatrzymywałam się przy nazwach miast najbardziej oryginalnie brzmiących i starałam sobie wyobrazić, jak one wyglądają.
Ciotka Polcia, pijąc drobnymi łyczkami herbatę i przegryzając pączkami, które ze sobą przyniosła, niespodzianie westchnęła patrząc w moją stronę.
- Widzisz, ty się uczysz, proszę cię, z mapy, a ciotka zjeździła świat ze swoimi mężami i oglądała to wszystko własnym okiem. Francja, Rosja, Japonia... Ot, były czasy, proszę cię... Pamiętam w Jokohamie mój nieboszczyk pułkownik mąż, świeć Panie nad jego duszą, kupował mi codziennie inne kimono. A znów w Meranie sprawiłam sobie, proszę cię, piękny kapelusz z białymi rajerami. - Ciotka westchnęła, pokiwała głową i ciągnęła dalej w rozmarzeniu: - Paryż to znów pamiętam, proszę cię, jak dziś... Najlepiej karmili w takiej niedużej, ale eleganckiej restauracji, gdzie się zbierała, proszę cię, cała śmietanka. Przy Rue de la Paix, proszę cię...
Ciotka nazwę ulicy wymówiła ładnym akcentem, gdyż, jak kiedyś orzekł hrabia Oleś, mówiła ona poprawniej po francusku niż po polsku.
- A była ciocia w Luwrze? - przypomniałam sobie nagle album ze złoconymi literami leżący na stoliku u babci w Krakowie.
Ciotka Polcia przymrużywszy oczy zaczęła szperać w pamięci.
- A jakże, wstąpiłam tam kiedyś przy okazji, wracając, zdaje się, od modystki, ale proszę cię, nic nadzwyczajnego. Trochę obrazów na ścianach i ta Wenus z obciętymi rękami w takiej czerwonej salce, trochę jakiś figur, ale żeby coś specjalnego, to nie powiem. Zresztą już nawet dobrze nie pamiętam. To dawne czasy, moje dziecko.
Matka wybuchnęła śmiechem i klepnąwszy ciotkę w tłuste, wypukłe plecy, zapytała, jakie ciotka jadła potrawy na obiad tego dnia, co zwiedzała Luwr.
Ciotka uśmiechnęła się pokazując zdrowe, białe zęby i przełknąwszy ślinę, podobnie, jak to czyniła zawsze ciotka Katarzyna, zaczęła wyliczać:
- A więc, proszę cię, Tesia, najpierw mój mąż nieboszczyk razem z tym pięknym pułkownikiem z Preobrażeńskiego... Zapomniałam nazwiska... No, jak on tam... No ten, co to, jak pił wódkę, to nigdy niczym nie zagryzał, tylko wąchał za każdym razem obrane jabłko... No... ten... ten...
- Dajże spokój z nazwiskiem, i tak go sobie nie przypomnisz: U was to już rodzinne - wtrąciła matka.
- Więc najpierw zamówił łososia z rusztu, ostrygi, homara wielkiego jak półmisek, jakieś sałatki z oliwą, no i, ma się rozumieć, wódki. Ale nie jakieś tam berbeluchy, tylko gatunkowe w lakowanych butelkach, proszę cię! Później był bulion w filiżankach, pularda z kremem szparagowym. Do tego, proszę cię, wina odpowiednie, a później...
Matka słodząc herbatę zaczęła śmiać się głośno, nie pozwalając ciotce dokończyć zdania.
- No, ale ty, Polcia, masz pamięć! Przez tyle lat, żeby nie zapomnieć takich drobiazgów.
Ciotka się obruszyła.
- Jak to drobiazgów, Tesia, czy wiesz, ile taki obiad kosztował? Moja kochana, takich pięknych przeżyć nie zapomina się prędko. Jeszcze dzisiaj czuję smak tej pulardy na języku i widzę oczy tego pułkownika z Preobrażeńskiego! Czarne i takie, że aż mróz po plecach chodził, jak nimi spojrzał.
Matka, wykorzystując zadumanie ciotki, skierowała rozmowę na inny temat.
- A co z Natalą, jakoś się do nas nie pokazuje?
Ciotka poprawiła upierścienioną dłonią jedwabny żabocik.
- Co ma być? Wyszła za mąż, proszę cię, za tego aferzystę Olesia...
- Wyszła za mąż? - zdziwiła się moja matka.
- Takie ci to małżeństwo! Wzięli cywilny ślub w Poznaniu, proszę cię, i nawet na kocie wesele nikogo z rodziny nie zaprosili... Natalcia sprzedała mieszkanie na Chłodnej i przenieśli się na ulicę Włoską, tam w dół za Belwederem. Mają teraz dwa pokoiki. Oleś, proszę cię, sprowadził chorą matkę, która ma fumy w nosie, z synem rozmawia tylko po francusku, a Natalcia skacze koło tego starego próchna i co chwila mówi “proszę mamusi”, wynosząc śmierdzące baseny. Wybierali się do was, ale powiedziałam, że jesteście jeszcze na wsi.
Matka poprawiła przed lustrem włosy. Nie nosiła już warkocza upiętego nad karkiem, tylko króciutko przystrzyżoną fryzurę.
- No, to Natala pewnie teraz szczęśliwa? Ona tak lubi gospodarować i zresztą była zakochana w tym Olesiu.
Ciotka Polcia niecierpliwie potrząsnęła głową o rzadkich, czarnych włosach.
- E tam zakochana! Imponuje jej, że złapała na stare lata hrabiego z szerokim gestem, i teraz drze nosa, jakby się sama w pałacu urodziła!
- A z czego oni właściwie żyją? Czy on gdzieś pracuje?
- On, proszę cię, gra w karty, na wyścigach i czasem, proszę cię, tłumaczy coś tam z francuskiego. Taki wykolejeniec jak każdy hrabia, proszę cię, Tesia. Natalcia zawsze miała szczęście do niebieskich ptaków.
Bardzo mi się podobało to określenie i powtórzyłam je w myśli kilka razy. Hrabia Oleś w moim pojęciu nie był wcale podobny do ptaka. Raczej do rasowego konia. Szczupły, niski blondyn o długiej, pociągłej twarzy, która miała w wyrazie coś stanowczo końskiego. Nawet Agnisia odniosła to samo wrażenie, gdy zastałyśmy go kiedyś u ciotki Natali na Chłodnej. Od razu przypomniało mi się, co wtedy powiedział, gdy Agnisia wyszła do kuchni napić się wody. Nie zrozumiałam sensu tego powiedzenia i teraz postanowiłam o to zapytać.
- Ciociu, a co to znaczy “nadaje się pod nóż?”
Ciotka spojrzała na mnie swymi małymi, ginącymi w tłustych uróżowionych policzkach oczami.
- Jak to “pod nóż”, o czym ty mówisz?
- No bo pan Oleś kiedyś powiedział do cioci Natali o Agnisi, że “ta się już nadaje pod nóż”.
Mało brakowało, żeby ciotka nie udławiła się pączkiem, który właśnie nadgryzała.
Matka wyrzuciła z siebie jedno tylko słowo “świnia” i siedziała z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- Nie mów, proszę cię, dziecko, tego nigdzie, a jak będziesz dorosła, to się sama dowiesz, co to oznacza, na własnej skórze.
Powiedziawszy to, zaczęła się śmiać wysokim, cienkim głosem, który zupełnie nie pasował do jej otyłej postaci.
- Głupstwa pleciesz, Polcia - burknęła matka i kazała mi pójść do kuchni po dzbanuszek z mlekiem.
Ciotka siedziała u nas długo. Dowiedziałyśmy się, że wujek z Ameryki nie przysłał pieniędzy, które obiecał, i że ona, Polcia, nie chce go znać. Zaczęła się rozwodzić szeroko nad Wołodią, synem ciotki Katarzyny, którego nie wiadomo po co kształcą na uniwersytecie, bo chłopak tępy do nauki, i że ciotka Katarzyna na pewno pała do niego grzeszną miłością, gdyż zaczyna się coraz eleganciej ubierać i nigdzie syna z domu nie puszcza. Wreszcie ciotka zapytała, pudrując swój krótki, kształtny nos:
- A gdzie Stasio?
Matka spojrzała na mnie.
- Wróci dzisiaj późno, bo ma jakieś zebranie w biurze.
Ciotka, powoli zaczęła zbierać się do odejścia. Jeszcze w przedpokoju oparłszy się o stolik wspomniała o soliterze, opowiedziała dokładnie cały przebieg swojej choroby nosa, podała matce dwa przepisy na tanie sałatki, skrytykowała moje, według niej, zbyt duże buty, powiedziała matce, że wyjątkowo źle wygląda w tej brązowej sukience, i zaczęła się wreszcie żegnać.
Wróciła jeszcze z połowy schodów przypomniawszy sobie, że zostawiła na tapczanie rękawiczki i przy okazji opowiedziała matce o wujku Edmundzie, który tak się podobno zeszłej niedzieli upił, że wylał wiadro pomyj na łóżko i usiłował udusić teściową ręcznikiem.
W domu panował ponury nastrój.
Ojciec przemierzał wielkimi krokami pokój zwiesiwszy nisko głowę.
Siedziałam przy stole nad rozłożonymi zeszytami udając, że odrabiam lekcje. Myśli wracały uparcie do opowiadania Kostyrówny o służącej, która popadła w letarg i obudziła się w trumnie.
- Teraz to tylko stryczek na szyję... - jęczał ojciec.
Miał przekrwione oczy i żółtą, zmęczoną twarz.
- A powieś się, stary pijusie! - odpowiedziała mściwie matka, szyjąc biały kołnierzyk do mego szkolnego fartucha. - To ja każdy grosz obejrzę dwa razy, nim go wydam, a ty przez noc puściłeś wszystkie pieniądze, które miały z trudem wystarczyć na miesiąc.
- Ja puściłem?! - krzyknął ojciec, zatrzymując się z oburzenia w miejscu, i popatrzył na matkę takim wzrokiem, jakim patrzy się na cuchnące padło. - Twój kochany siostrzeniec, Boluś, przepuścił nasze pieniądze, a nie ja! To, co się stało, masz do zawdzięczenia swojej zapowietrzonej rodzince kanciarzy...
Matka miała minę człowieka, którego nic już nie zdoła zaskoczyć, i odłożywszy robotę wpatrywała się w ojca wyczekującym wzrokiem.
Przestałam myśleć o Kostyrównie, o zaczętych lekcjach i cała zamieniłam się w słuch. Byłam pewna, że teraz nastąpi opowiadanie o poszukiwaniu Katafiasza.
Ojciec znów rozpoczął wędrówkę od okna do tapczanu. W pokoju panowała przez chwilę cisza wypełniona skrzypieniem ojcowych butów:
- Może byś tak wreszcie opowiedział, jak to było?
Głos matki wydał mi się bezbarwny i zmatowiały. Miała opuszczone rzęsy i obracała bezmyślnie w palcach szpulkę z białymi nićmi.
Ojciec zatrzymał się przy oknie, wsunął ręce w kieszenie i stojąc tak błądził przez chwilę wzrokiem po przeciwległej klatce schodowej.
- Zwyczajnie było. Weszliśmy już chyba do dziesiątej knajpy na Czerniakowie, a Bolek rozejrzawszy się po gościach mówi: “Wiesz, wujek, co? My tego łobuza tu nie znajdziemy. Trzeba zmienić dzielnicę”. No, to wsiadamy w autobus i jedziemy na Mokotów. - Ojciec chrząknął i przetarł chustką załzawione oczy. - Tam znów obeszliśmy kilka barów, zjedliśmy w jednym porcję bigosu pod dwie wódki i dalej szukamy. Oblataliśmy tak prawie pół Warszawy, ale nigdzie ani śladu po tym Katafiaszu, czy jak mu tam... Ja już nóg nie czuję ze zmęczenia i myślę wciąż o tych swoich zelówkach cienkich jak papier, ale chcę jakoś Bolkowi pomóc - i dorzucił jakby na marginesie - paskudnie wpadli z tym sukinsynem. - Odszedł od okna i odsunąwszy krzesło zwalił się na nie ciężko. - Było już dobrze po północy, kiedy Bolek wreszcie zaproponował, żebyśmy zjedli jakąś przyzwoitą kolację. Ja mu na to:- “Tylko ostrożnie, Bolek, bo u mnie mortus”, a on klepie się po kieszeni: “Ja wujku, dzisiaj funduję”.
Matka podniosła spłoszone oczy na ojca.
- Myślę sobie, jak funda to funda! Solidnie na kolację zapracowałem. Zamówiliśmy najpierw jedną ćwiarteczkę pod rybkę. Później drugą pod sardynki, trzecią pod grzybki, czwartą pod sznycel po wiedeńsku i zdaje się, że przy piątej Bolek mówi: “Niech wujek przez ten czas zamówi maszynkę, czarnej kawy i likier, a ja wyjdę do portiera dowiedzieć się, kiedy mam pociąg do Krakowa”. - Ojciec zapalił papierosa. - Czekałem na tego bydlaka trzy godziny i więcej się już nie pokazał. Musiałem z własnej kieszeni uregulować cały rachunek.
Matka unikała wyraźnie ojcowskiego wzroku i bez słowa zabrała się do szycia.
Ojciec mrugając lewym okiem ciągnął dalej:
- Masz więc swoją rodzinkę w całej okazałości! A zawsze ich bronisz, wieszając psy na własnym mężu... Sam namawiał do picia, stalował co najdroższe wódki, a później tyłek w garść i ukradkiem wyjechał.
Matka czując, że musi coś powiedzieć, wyjąkała słabym głosem:
- Ale ty nie powinieneś pić... Przecież przysięgałeś na życie swego dziecka.
Ojciec odpowiedział podniesionym głosem, w którym czuło się hamowaną z trudem irytację.
- To według ciebie miałem całą noc ganiać o pustym żołądku? Trzeba było coś przetrącić, a bez wódki zamówisz, to będą na ciebie jak na idiotę patrzeć i zaraz posądzą o najgorsze rzeczy. Ty wiesz, że tylko ten nie pije, co się leczy...
Matka westchnąwszy zrobiła uwagę:
- Za co my teraz przeżyjemy cały miesiąc?
- Jakoś to będzie! - zawyrokował ojciec i zaraz dodał: - Pójdę teraz do Polci, może pożyczy parę groszy...
Moje piersi nabierały już określonego kształtu, i zaczynały coraz bardziej odstawać pod szkolnym, alpakowym fartuszkiem, gdy wróciła Agnisia od ciotki Heleny.
Nie przywiozła wprawdzie matury, o której się wiele mówiło, lecz narzeczonego, i to z wykształceniem prawniczym. Mieli się pobrać wtedy, gdy Janusz otrzyma stopień kapitana, a biedna Agnisia - panna bez posagu i matury - zdobędzie lewych świadków i rejenta, który obie te nie istniejące rzeczy prawnie poświadczy. Janusz miał znajomości i sprawa była do przeprowadzenia.
Wiadomość o narzeczeństwie Agnisi była różnie w rodzinie komentowana. Najpierw nikt nie chciał w to wierzyć, bo niby skąd coś takiego jak narzeczeństwo do brzydkiej Agnisi! Dopiero kiedy ciotka Polcia z Natalą ujrzały na własne oczy smukłego porucznika o twardym rysunku szczęki, zawrzało jak w imbryku.
W bladej, pociągłej twarzy porucznika dopatrywano się gruźlicy, każdy pryszcz był komentowany jako “grzeszek młodości”, a jeszcze lepiej - obciążenie dziedziczne, i wreszcie zaczęto przepowiadać Agnisi nie tyle małżeństwo, ile bliźnięta, które naturalnie będą bardziej pasowały do słoja ze spirytusem niż do życia ziemskiego. No, bo taki dziedzicznie obciążony gruźlik... i Agnisia mająca również w rodzinie osobników nienormalnych nie mogła przecież urodzić zdrowego dziecka. No, a jeśli weźmie się jeszcze pod uwagę nos Agnisi, to już rzeczywiście lepiej, żeby w ogóle nie miała potomstwa.
Tego mniej więcej rodzaju uwagi przesiąkały do naszego domu przez mało wrażliwy filtr, jakim był ojciec. Powtarzał wszystko, co zasłyszał w rodzinie, i był mocno zdziwiony, że Agnisi sprawia to przykrość.
Matka moja plotki przyjmowała z humorem.
- Od razu widać, że się im flaki przewracają! - mawiała w takich razach - Myśleli pewnie, że Agnisia będzie panną sklepową, a w najlepszym razie wyjdzie za nędznego gryzipiórka... A tutaj, jak na złość Polci, dziewczyna robi karierę.
Ojciec nie podzielał zbytnio entuzjazmu matki.
- Owszem, chłopak niczego, ale endek, sukinsyn!
Matka słabo oponowała.
- Czy to znów takie ważne? Przecież nie od jego przekonań politycznych będzie zależało szczęście Agnisi. Chłopak ma dużą przyszłość przed sobą.
Ojciec wzruszał ramionami z nie ukrywaną pogardą.
- Co z wami gadać, kiedy macie kacze mózgi?
Agnisia prawie nie brała udziału w tych rodzinnych dyskusjach. Była małomówna i jakby izolowała swoje wewnętrzne przeżycia zupełną obojętnością na to, co się wokół niej działo. Stała się bardziej ociężała, zaczytana w książkach, a jej wielkie, bure oczy przypominały zamglony poranek.
O zmroku siadała w otwartym oknie i ująwszy bladą twarz w smukłe dłonie, wsłuchiwała się w stłumione odgłosy wielkiej kamienicy. Może wtedy myślała o swoim przyszłym domu? A może o listach Janusza, które zaraz po przeczytaniu darła na drobniutkie kawałeczki. Czy była szczęśliwa i zakochana?
Czasem przykucałam obok niej na małym stołeczku, który przywędrował z nami z Dobrej ulicy i zazwyczaj stał pod stołem w kuchni. Matka go nie lubiła, ale ja byłam przywiązana do tego martwego wspomnienia z mego dzieciństwa.
Pokój nasiąkał błękitnym mrokiem, który szarzał, tracił przejrzystość i mętniał zbliżającą się nocą.
Pytania przeróżne cisnęły mi się na usta, ale nie bardzo potrafiłam te dziewczęce, wstydliwe myśli ująć w słowa.
- Czy bardzo go kochasz? - wyszeptałam nieśmiało czując, jak mi ze wzruszenia mocno bije serce.
- Bardzo - odpowiedziała skupionym głosem.
- A co się wtedy czuje? Po czym się poznaje, że to już miłość?
Agnisia przesunęła dłonią po moich twardych, odstających włosach.
- Tego nie można wytłumaczyć. Sama się kiedyś zakochasz, to zrozumiesz. Może już niedługo...
Jakieś nieznane rozmarzenie obezwładniło moje ciało. Drżały mi lekko kolana. Z trudem przełknęłam ślinę.
- Czy pocałunek jest przyjemny? - brnęłam dalej, przezwyciężając zażenowanie.
Niczego jednak nie dowiedziałam się na ten temat, bo Agnisia stwierdziła nagle, że jestem za młoda, aby się takimi rzeczami interesować, i zupełnie nieoczekiwanie zapaliła światło. Popatrzyła na mnie tym swoim lekko zamglonym, burym wzrokiem.
Opuściłam oczy, czerwieniąc się aż po nasadę rudych włosów.
Agnisia przygarnęła mnie do siebie i szepnęła do ucha jakby zwierzając tajemnicę:
- Zaczynasz dojrzewać. Ale nie myśl o tym...
Może właśnie dlatego musiałam ciągle myśleć o tym tajemniczym “dojrzewaniu”, o nieznanym smaku pocałunków i o miłości, która pewnego dnia i do mnie przyjdzie. Czekałam na nią jak na coś najpiękniejszego. Jak na błogosławieństwo życia.
Rozdział 6
Miałam pełne czternaście lat, a w Pomologicznym Ogrodzie zaczęły kwitnąć owocowe drzewa, gdy zdarzyły się dwie ważne rzeczy. Nastąpiły jednocześnie, były mocno emocjonalne i skrajnie różne.
W momencie bowiem, gdy mąż ciotki Natali dogorywał w numerze hotelowym połknąwszy tubkę luminalu - poznałam Piotrusia.
Wszystko to stało się nagle w pewien niedzielny poranek.
Jedliśmy śniadanie, gdy ktoś zapukał do naszych drzwi. Ojciec, przełykając ostatni kęs chleba, poszedł otworzyć.
Usłyszałyśmy niewyraźny głos męski, który lekko się zacinając, powiedział coś w rodzaju: “Przychodzę od pańskiej siostry, pani Natali...” Spojrzałyśmy z matką na siebie, dziwnie zaniepokojone tym wstępem.
Miejsce Agnisi przy stole było puste. Od paru tygodni siedziała na prowincji u rodziny swego narzeczonego. Ten jej niespodziewany wyjazd poprzedziła wielka awantura, podczas której ojciec wykrzykiwał, że nie może dalej nikogo utrzymywać, a matka nazwała ojca “starym łajdakiem i rozpustnikiem”, na co ojciec wykrzyknął coś, czego nie mogłam zrozumieć, o tym, że “na wynos jest, tylko w domu nie ma”. Od tej pory nie wspominało się Agnisi przy ojcu.
Zanim skończyłam nadgryzioną kromkę chleba z powidłami, wpadł do pokoju ojciec. Drgała mu lewa powieka.
- No, znów jeden trup więcej w rodzinie! Oleś się otruł. Dogorywa w szpitalu Świętego Ducha. Zaraz tam jadę! Trzeba się Natalą zająć, bo podobno wyprawia histerie przy tym aferzyście.
Matce o mało nie wypadła z ręki filiżanka, którą podnosiła do ust.
- Biedna Natala, ta ma jakieś przeklęte szczęście w życiu! Co ona teraz zrobi?
- Znajdzie drugiego chłopa - odburknął ojciec i chwyciwszy kapelusz wyszedł z domu.
Byłam bardzo podekscytowana tym, co się stało, i zapomniałam nawet na chwilę, że umówiłam się z Kostyrówną na spacer do Łazienek.
- Mamo, czy pan Oleś bardzo cierpi?
- Pewnie nic nie czuje, jeśli jest nieprzytomny - odpowiedziała jakoś bez przekonania i niepewnie.
Przez otwarte okno pchało się ciepłymi powiewami wiosenne, niepokojące powietrze prześwietlone jasnymi smugami słońca, w których drgały punkciki pyłu.
Stąpałam ostrożnie po złociście wywoskowanym parkiecie. Nosiłam podkute blaszkami półbuciki, które przy każdym nieostrożnym ruchu zostawiały ślady.
Miałam wielką ochotę wyglądać oknem, żeby nie przeoczyć momentu, gdy mój sąsiad w szkolnym mundurze ze srebrnymi guzikami będzie wracał z kościoła. Mijaliśmy się od kilku miesięcy na schodach wracając lub idąc do szkoły. Czasem oglądał się za mną, a ja z emocji zbiegałam po trzy schodki naraz udając, że nie widzę jego szarmanckich ukłonów.
Nic o nim nie wiedziałam. Nie znałam nawet jego imienia, ale opowiadałam Kostyrównie nie kończące się historie na jego temat. Szeroko mówiłam o jego pięknych oczach i o klasycznych rysach podpatrzonych wprawdzie nie u niego, ale na rysunkach w moim podręczniku łaciny.
Wprawdzie kiedyś Kostyrówna wybuchnęła śmiechem i powiedziała wprost, że mój sąsiad ma krótki, zadarty nos, a oczu to w ogóle nie widać z twarzy, tyle na niej pryszczy. Istna tarka, a nie twarz!
Nie przejęłam się tym zbytnio wiedząc, iż jest to zemsta za tego kadeta, który mieszkał w tej samej kamienicy co Kostyrówna. Opowiadała, że przysyła do niej listy i że spotykają się w Łazienkach, a ja wykryłam, że ona go w ogóle nie zna, i jakoś mi tego długo nie mogła zapomnieć.
- Od razu zabierz się do lekcji, bo później przyjdzie koleżanka i o bożym świecie zapomnisz!
- Dobrze, mamo - odpowiedziałam z roztargnieniem, bo właśnie asfaltowym chodnikiem z głową zwróconą w stronę okna szedł bohater moich opowiadań. Parę kroków za nim, dając mi jakieś tajemnicze znaki ręką, dreptała Kostyrówna w kraciastych skarpetkach i rozpiętym płaszczyku.
Wybiegłam na schody i przechyliwszy się przez poręcz czekałam, kiedy nadejdą.
Kostyrówna wyprzedziwszy mego sąsiada biegła po kilka schodów naraz z wyrazem rozbawienia i zaciekawienia na pucołowatej twarzy.
Natychmiast przejrzałam jej grę. Chciała mnie pognębić w ten sam sposób, w jaki ja to zrobiłam z jej kadetem.
Postanowiłam wciągnąć ją do mieszkania, ale Kostyrówna jak na złość zaczęła poprawiać opadające skarpetki, zanosząc się przy tym szatańskim śmiechem.
- No, zaraz zobaczę, czy ci się ukłoni - szepnęła pochylając się w moją stronę i znów wybuchnęła śmiechem.
Miałam chęć uderzyć ją i za wszelką cenę postanowiłam nie dopuścić do porażki.
Sąsiad uśmiechnął się i z całą swobodą powiedział: “dzień dobry”.
Odetchnęłam z ulgą i ze zdumieniem usłyszałam swój własny głos:
- Tak dawno nie widzieliśmy się...
Zanim ogłupiały moim wystąpieniem chłopak zdołał coś odpowiedzieć, wepchnęłam Kostyrównę do przedpokoju. Patrzyła teraz na mnie wzrokiem pełnym szacunku i podziwu.
- Ten smarkacz kocha się beznadziejnie... - powiedziałam ze znudzeniem i wyższością w głosie, prowadząc do pokoju zupełnie zgnębioną Kostyrównę.
Najpierw przyszła ciotka Polcia ze swoim mężem, który przy jej pulchnościach i rozłożystości wyglądał jak “pchli ogier”. Był to zastraszony, mizerny człowieczek, ale o bardzo mocnych nerwach, jeśli mógł znieść na co dzień towarzystwo ciotki.
- Tesia, czy wiesz, co za nieszczęście spadło na biedną Natalcię?! - zawołała głosem, w którym wyczuwało się wszystko poza współczuciem.
- Wiem, wiem. Właśnie Stach poszedł do szpitala.
- A my stamtąd wracamy - rzuciła dramatycznym tonem i rozsiadła się wygodnie na tapczanie. Tłuste uda z trudem mieściły się w wąskiej, popielatej spódnicy. - Stasio, proszę cię, pojechał pakować graty Natalci i pod wieczór razem tu będą. Właśnie prosił mnie, proszę cię, żebym ci o tym powiedziała.
Westchnęła, otarła koronkową chusteczką nos i wlepiwszy swoje świdrujące oczka w twarz matki, ciągnęła dalej: - Będzie wam tu trochę ciasno, proszę cię, Tesia. Natalcia nie sprzeda żadnego mebla po nieboszczyku Olesiu...
“Pchli ogier” siedział na brzeżku krzesła i kiwał w skupieniu głową, która posiadała tylko profil.
- Tapczan Natalci, proszę cię, ta ogromna antyczna szafa po nieboszczce matce Olesia, tremo i kredens, to zajmie, ma się rozumieć, trochę miejsca w pokoju... inne, mniejsze graty, proszę cię, będzie można ustawić w przedpokoju...
Jasne krechy słońca leżały na podłodze. Przez otwarte okno wpadały dźwięki marsza z głośnika radiowego naszych sąsiadów. Matka, oparta plecami o framugę drzwi, miała wyraz człowieka, który co najmniej ujrzał własną śmierć.
Ciotka musiała widocznie zauważyć, że słowa jej osiągnęły zamierzony efekt, i chciała go za wszelką cenę podtrzymać.
- Chociaż to moja siostra, proszę cię, ale muszę ci Tesia, powiedzieć, że z tą histeryczką będziesz miała krzyż pański i, proszę cię, jeszcze nieraz zapłaczesz nad swoim losem. Pamiętaj, że wroga wpuszczasz pod swój dach...
Matka musiała wykazać duże opanowanie, kiedy mówiła:
- Jakoś się pomieścimy i pogodzimy z Natalą... Może część mebli jednak sprzeda, przecież musi mieć trochę własnego grosza.
Zrobiło mi się żal matki. Wciąż jeszcze tak bardzo cieszyła się tym nowym mieszkaniem, w którym stale coś przestawiała, aby wyglądało jak najpiękniej i “tak jak u ludzi kulturalnych”. Teraz ten wychuchany pokój miał stać się składem mebli z krążącą po nim wdową obarczoną po mężu rasowym jamnikiem.
Podeszłam do okna i dyskretnie zerknęłam w kierunku prawej oficyny, gdzie wychodziło kuchenne okno mego sąsiada. Siedział przy nim przeglądając książkę.
Zrobiło mi się od razu lekko na sercu. Oparłszy się dłońmi o parapet okna, zaczęłam przeskakiwać z nogi na nogę w takt melodii wydobywającej się z głośnika.
Matka skarciła mnie wzrokiem, ale chłopiec za szybą uśmiechnął się i skinął kilkakrotnie głową.
Zrobiłam to samo, zaczerwieniłam się i odskoczyłam od okna jak oparzona. Było to piękne i emocjonalne przeżycie.
Rozmowa toczyła się dalej, tylko z tą różnicą, że ciotka nie siedziała już na tapczanie, tylko przy stole i popijała herbatę.
- Tesia, ty pojęcia nie masz, co Natalcia wyprawiała w szpitalu! Jak nie mdlała, to z krzykiem rzucała się na trupa i całowała po nogach... Czyż nie tak było, Zdzisiu?
- Tak, tak, Poluniu - przytakiwał skwapliwie “ptasi profil” i ciotka opowiadała dalej:
- Ona już ma, proszę cię, szczęście do tych trupów! Jak się jej pierwszy mąż, proszę cię, dał zastrzelić w amerykańskim pojedynku, to też robiła takie sceny... Tylko, proszę cię, nie rzucała się na trupa męża, a tamtego gacha. Pamiętam, proszę cię, jak leciała przez las, gdzie znaleźli oba ciała. Było wtedy akurat skwarne lato, proszę cię, i już się muchy w nieboszczykach zagnieździły, jak ich znaleziono. - W tym miejscu ciotka na trzonku łyżeczki pokazała rozmiar tych much, z którego można było sądzić, iż mowa jest o szarańczy. - To ta wariatka, Natalcia, przyczołgała się, proszę cię, Tesia, na kolanach i całowała sine, obrzmiałe ręce. A teraz, proszę cię, znów to samo z Olesiem, tylko że ten przynajmniej jeszcze nie śmierdzi.
Matka popatrzyła z niesmakiem na ciotkę.
- Po co wyciągasz tamte historie? Daj spokój, to jej intymne sprawy.
Ciotkę podrzuciło na krześle i krew nabiegła do twarzy. Zaczęła łapać ustami powietrze.
Mąż ciotki miał taki wyraz napięcia w oczach, jakby oczekiwał momentu, w którym ciotkę tknie apopleksja. Nic się jednak nie stało i wzrok jego wrócił znów do poprzedniego wyrazu apatii i otępienia.
- Jak to jej sprawy? Co ty, Tesia, opowiadasz? A kto, proszę cię, dawał wtedy pieniądze na oba pogrzeby, jak nie ja? A teraz, proszę cię, to myślisz, że skąd weźmie? Też muszę jej pożyczyć na trumnę dla tego łobuza, świeć Panie nad jego duszą.
“Pchli ogier” na słowo “pieniądze” poruszył się niespokojnie na krześle, a matka usiłowała na te argumenty odpowiedzieć, gdy zadźwięczał bardzo długi i energiczny dzwonek.
W drzwiach stała zadyszana i z wypiekami na twarzy ciotka Katarzyna. Odsunęła mnie urękawicznioną dłonią i wtargnęła do pokoju.
- Już po wszystkiemu! - krzyknęła rozpaczliwie i obrzuciwszy lustrującym wzrokiem stół, opadła na tapczan, który głośno jęknął.
- Byłaś pewnie w szpitalu? - zapytała matka.
- Byłam, ale nawet Natalci już nie zastałam. Kazałam się tylko zaprowadzić do trupiarni, żeby popatrzyć na nieboszczyka. Podobno dwa kubły wody wleli mu gumowym szlauchem do żołądka i flaki przepłukiwali, ale wszystko na nic! Dyszał, dyszał i całe życie z tym dechem wyszło... Siostry w szpitalu opowiadały, że...
Matka przerwała tyradę ciotki.
- Ale skąd tak prędko dowiedziałaś się w Wołominie o tym wypadku?
- Widzisz, Tesia, tak mnie jakoś rano tkło, żeby pojechać razem z Sjenieczką do Warszawy. On każdej niedzieli musi być w cerkwi, to ja, myślę sobie, pójdę do Natalci i dowiem się, co słychać w rodzinie, bo od paru dni mam jakieś niedobre sny...
- Pewnie śniło ci się mięso? - podchwyciła ciotka Polcia.
- Jakbyś zgadła, że mięso, a do tego włoskie orzechy... A orzechy jak się śnią, to na łzy i nieszczęście...
Obie ciotki pokiwały ze zrozumieniem głowami.
- Przylatuję na Włoską taka jakaś niespokojna, a tam otwiera drzwi sąsiadka i opowiada o wszystkim. To ja zaraz do autobusu i prosto do szpitala, a stamtąd do znajomych Natalci, żeby się czegoś dowiedzieć... Zziajałam się jak pies, bo to gorąco i jeść się człowiekowi zachciało...
Na chwilę popadła w zamyślenie wodząc rozbieganym wzrokiem po stole. Ciotka Polcia bezmyślnie mieszała łyżeczką w pustej szklance, dając widocznie delikatnie w ten sposób znać gospodyni, że należałoby gości nakarmić.
Matka lekko przymrużyła oczy. Domyślałam się, że oblicza, czy wystarczy obiadu na tyle osób.
- Poczekajcie chwilę, to zaraz coś podam do zjedzenia, tylko odgrzeję zrazy.
Ciotki zaczęły lekko oponować, ale twarze ich nabrały znów życia. Ciotka Polcia spytała zaraz mamę, co to może znaczyć, że kiedy czuje głód, to jej soliter tak głośno płacze w żołądku jak dziecko albo jakieś zwierzątko.
- Zupełnie głośno, proszę cię, Tesia, aż krępuje...
Matka nie potrafiła tego wytłumaczyć i roześmiała się po raz pierwszy tego dnia, a ciotka Katarzyna zrobiła przypuszczenie, że soliter widocznie wtedy lęgnie małe, które tak piszczą z głodu.
“Pchli ogier” wtrącił nieśmiało i z zakłopotaniem, że soliter nie bywa nigdy w żołądku, tylko w jelitach i na pewno nie jest w stanie wydawać jakiegokolwiek głosu.
Ciotka Polcia poczuła się widocznie tą uwagą mocno dotknięta, gdyż krzyknęła dotykając pulchną dłonią rozfalowanego biustu.
- Co ty tam wiesz! Nigdy tego robaka w życiu nie miałeś, to siedź cicho i nie gadaj głupstw, proszę cię, bo się tylko ośmieszasz!
“Ptasi profil” zaczął lekko oponować.
- Ależ, Polciu...
Ciotka jednak kazała mu zamilknąć, więc zamilkł i patrzył w okno zrezygnowanym wzrokiem. Zupełnie jak ktoś, kto stracił złudzenia. Pewnie i on kiedyś wierzył, że ciotka poza soliterem ma jakieś inne wewnętrzne życie.
Podczas obiadu komentowano, dlaczego hrabia Oleś popełnił samobójstwo. Ponieważ ciotka Katarzyna była trochę zorientowana, zasięgnąwszy po ludziach języka, czuła się w obowiązku dawać tak wyczerpujące odpowiedzi, jakby rozmawiała na ten temat z samym nieboszczykiem.
- Świętej pamięci Oleś miał przy sobie kilkanaście tysięcy rządowych pieniędzy i zamiast odnieść je, gdzie trzeba, wskoczył w tramwaj i od razu na wyścigi! - spojrzała z miną triumfatora po wszystkich. - Podobno stawiał na “fuksa” i jakieś ci tam faworyty. Przegrał wszystko co do grosza i zaraz w najbliższej aptece kupił trucizny... - zrobiła wymowną pauzę - i żeby Natalci nie robić kłopotu, wynajął w hotelu numer, rozebrał się do kalesonów i wio na tamten świat!... - westchnęła przy tych słowach głęboko i dodała: - Ale te zrazy, Tesia, to wprost nadzwyczajne! Rozpływają się w ustach...
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale głos zabrała ciotka Polcia.
- Głupstwa gadasz, Katia! - Akurat przez taki drobiazg odbierałby sobie życie! A skąd do niego, proszę cię, rządowe pieniądze, jeśli nigdzie nie pracował? Po mojemu miał dość, proszę cię, Natalci i nie wiedział, jak się z tego interesu wyplątać. Takie wymoczki, proszę cię, jak nieboszczyk, to najgorsze łajdusy i wciąż chcą nowości. Znudził mu się taki worek z kościami, jak Natalcia, co to u niej tylko skóra i dziura.
Matka chrząknęła i spojrzała ukosem w moją stronę, a mąż ciotki Polci lekko się zaczerwienił. Ciotka jednak niezrażona ciągnęła podniesionym głosem:
- Znalazł pewnie nową dziwkę, młodszą od Natalci i nie taką używaną, proszę cię...
Ciotka Katarzyna miała taki wyraz twarzy, jakby chciała coś powiedzieć, ale akurat miała pełne usta jedzenia, więc tylko potrząsnęła przecząco kilka razy głową i zaczęła się lekko krztusić.
- Natalcia trzymała się go jak rzep psiego ogona i jak co, to zaraz, proszę cię, samobójstwem groziła. Do kiedy żyła matka Olesia, proszę cię, to Natalcia jeszcze była wygodna. Mieli pielęgniarkę za darmo i on jako tako mógł, proszę cię, z tą histeryczką wytrzymać, ale po śmierci matki to wolał z dwojga złego truciznę. Ja tam Natalci nic a nic nie żałuję... - dokończyła mściwie i nałożyła sobie wprawnym ruchem drugą porcję kaszy, przekładając z mężowego talerza ledwie napoczęty zraz.
- Ty, Zdzisiu, i tak mięsa nie lubisz - powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Zdzisio kiwnął tylko głową i dalej dziobał widelcem czarną kaszę. Słychać było głośną pracę sztucznych szczęk ciotki Katarzyny i jakieś podejrzane burczenie w tłustym brzuchu ciotki Polci.
Było to już trzecie spotkanie z Piotrusiem, a wciąż jeszcze nie wiedziałam, jaki ma kolor oczu i jak wygląda naprawdę. W moich myślach był w dalszym ciągu właścicielem profilu Cezara i najpiękniejszych oczu. Co do barwy byłam wprawdzie niezdecydowana, chociaż najczęściej wyobrażałam sobie czarne, a w ostateczności ciemnoniebieskie. Inne nie wchodziły w grę.
Dzisiaj postanowiłam wreszcie wyjaśnić te wszystkie sprawy.
Spacerowaliśmy wokół kościoła Świętej Barbary. Stare kasztany kładły się szerokim cieniem na asfalt dziedzińca. Na kamiennej ławce w pobliżu ponurej kapliczki, przeznaczonej na chwilowy postój dla nieboszczyków, odpoczywały staruszki kiwając poważnie głowami. Za żelaznymi sztachetkami ciągnęła się cicha i szeroka ulica Hoża.
Milczeliśmy oboje, rzucając na siebie ukradkowe spojrzenia i półuśmiechy. Mali ministranci w białych, koronkowych komeżkach wiedli na kamiennych schodkach bocznego wejścia cichy spór. Jeden z nich trzymał wiszącą na długich łańcuszkach srebrną kadzielnicę. Wydobywał się z niej błękitnawą smużką aromat tlejącej mirry. Było już po majowym nabożeństwie i chłopcy gasili żarzące się w srebrnych naczyniach węgielki.
- Napisałem dla ciebie znów wiersz - powiedział znienacka Piotruś i nieśmiałym ruchem podał mi arkusik złożonego papieru.
Wsunęłam go do kieszonki szkolnego fartuszka. Niepokoił przyjemnym szelestem.
- Lubię twoje wiersze. Są takie... takie niecodzienne.
Piotruś chrząknął i poprawił falującą czuprynę ciemnoblond włosów.
- Ten jest zupełnie inny niż wszystkie. Pisałem go przez całą lekcję matematyki z myślą o tobie. Przeczytaj go dopiero w domu.
Byłam bardzo ciekawa tego nowego wiersza. Poprzednie raziły, budziły we mnie uczucie niesmaku i czegoś krępującego. No, bo zamiast spodziewanych słów o wiośnie i kwiatach znajdowało się takie zwroty:
O matko moja, nie żałuj dziś syna,
On tam szczęśliwy, choć huragan śmierci
Rwie ciało na ćwierci...
Przy słowach “ciało na ćwierci” musiałam myśleć o mięsie w jatkach i to budziło wstręt. Coś takiego w poezji?! Według Piotrusia miały to być wiersze “rewolucyjne”, ale dla mnie były zupełnie niezrozumiałe. Może to właśnie troszkę mi w nich imponowało, budząc respekt dla chłopca, który miał całe osiemnaście lat i w tym roku zdawał maturę.
Usiedliśmy na brzeżku kamiennej ławki w cieniu kwitnącego różowo kasztana. Sypał drobniutki okwiat pachnący prawie nieuchwytnie wonią cierpkiej słodyczy.
Mówiliśmy troszkę o szkole, o zbliżających się wakacjach, o przeczytanych książkach, goniąc wzrokiem stado rozkrzyczanych wróbli i nagle temat się urwał. Wtedy właśnie popatrzyliśmy na siebie z Piotrusiem.
No tak, był właściwie zupełnie inny. niż go sobie wyobrażałam. Nos wprawdzie miał prosty, ale krótki i trochę za szeroki, a oczy, które stanowczo powinny być czarne, miały barwę liści odbijających się w wodzie. Patrzył na mnie tymi świetlistymi oczami, pełnymi wiosennej zieloności, a ja mu od razu wybaczyłam i ten mało klasyczny profil, i wszystkie krosty na czole.
- Nie przypuszczałem nawet, że jesteś z bliska taka śliczna - wyszeptał grubym głosem i nie opuszczał ze mnie wzroku.
Czułam jakiś słodki niepokój i coraz mocniej wzbierającą w sobie radość i czułość dla całego świata. Jak dobrze było żyć, oddychać zapachem wiosny płynącym od kościelnych ogrodów biało kwitnących i patrzeć w Piotrusiowe oczy. Można się było w nich przeglądać jak w małych, zielonych jeziorkach.
- Kocham cię - dodał ze śmiertelną powagą i zrobił ruch, jakby chciał ująć mnie za rękę.
- O, Boże! - krzyknęłam przepełniona po brzegi szczęściem i poderwawszy się z ławki, wybiegłam jak szalona na ulicę Emilii Plater. Nie obejrzawszy się nawet za Piotrusiem, kłusowałam prosto do mieszkania Kostyrówny. Musiałam przecież najpierw z nią podzielić się tym najwspanialszym wydarzeniem. “Piotruś mnie kocha, taki dorosły mężczyzna mnie kocha!” - powtarzałam w myśli biegnąc ulicą i wpadając na ludzi.
Ktoś krzyknął za mną “wariatka!”, ktoś syknął nadepnięty na nogę, ale to mnie nic nie obchodziło. Nawet zapomniałam o samym Piotrusiu, myśląc tylko o jego miłości.
Kostyrówna z książką w ręce stała w otwartym oknie, poruszając w skupieniu wypukłymi wargami. Po zielonych okładkach poznałam, że męczy się nad łaciną.
- Kostyrówna! - krzyknęłam ile sił w piersiach.
Spojrzała na podwórko, cisnęła książkę i wybiegła mi naprzeciw. Kilku lokatorów wyjrzało z kwitnących pelargoniami okien.
Rzuciłam się jej na szyję.
- On mnie kocha! Słyszysz, on mnie kocha! Sam przed chwilą to powiedział - gadałam w kółko ściskając roześmianą dziewczynę.
- Głupia wariatka! - usłyszałam w odpowiedzi i obie zaczęłyśmy śmiać się i płakać na przemian.
W ciasnym pokoiku zapchanym pluszowymi meblami wyciągnęłam pomiętą kartkę z kieszeni fartucha.
W okrągłym akwarium kręciły się bezmyślnie złote rybki z ogonami jak welony. Siadłyśmy na czerwonej kanapce gubiącej z chrzęstem sprężyny. Kostyrówna, trzymając mnie wpół i wciąż jeszcze chlipiąc i ciągnąc nosem, błagała, żebym wszystko opowiedziała ze szczegółami.
Uświadomiłam sobie z rozpaczą, że nic właściwie nie mam do opowiadania. To wyznanie przyszło zbyt nagle i bez romantycznych przygotowań, jak to bywało w powieściach Zarzyckiej, czytanych ukradkiem na pauzach.
Postanowiłam coś zmyślić, czym mogłabym Kostyrównę wprowadzić w podziw. Na razie zaczęłam czytać wiersz. Głos mi drżał i waliło serce. Był to pierwszy wiersz miłosny w moim życiu.
Maleńka moja, słodka miła
Dzieweczko ukochana.
Chciałbym, byś zawsze moją była,
Chciałbym utulić się w ramionach...
Kostyrówna objęła mnie za szyję i znów wybuchnęła płaczem.
- Boże, Boże, jakie to wzruszające! - szeptała. - On chce cię w ramionach tulić...
Czytałam dalej, coraz bardziej przejęta. Długi wiersz, pisany pełnym zakrętasów pismem, kończył się słowami:
Całować młode usta twoje,
Całować żarem twoje oczy.
Przez dłuższą chwilę siedziałyśmy w niezmąconej ciszy. Lekki wietrzyk poruszał delikatnie muślin firanek i mocno pachniał fioletowy bez w szklanym staromodnym wazonie.
- Czy to aby nie grzech? - zapytała z niepokojem Kostyrówna i nie wiadomo dlaczego przeżegnała się. Był to zresztą okres, w którym pragnęłyśmy zostać świętymi.
- Pójdę chyba do spowiedzi - westchnęłam niepewnie. - Spytam księdza...
I nagle z zakamarków pachnącego kurzem i wiosną mieszkania, z bukietu bzu i rozkwitających gałązek w słoju na stole i z oleodruków na ścianach wybłysły jasnozielone oczy. Zrobiło mi się gorąco i uświadomiłam sobie, że byłabym bardzo szczęśliwa, gdyby zamiast Kostyrówny siedział obok mnie Piotruś. Zawstydziłam się i przeraziła mnie ta myśl, i znów pomyślałam o spowiedzi. W tych wszystkich słowach łaskoczących dreszczem plecy czaił się na pewno grzech. Nieznany, pociągający swoją tajemnicą grzech. Jednak świadomość tego grzesznego niepokoju we krwi była rozkosznie miła i pociągająca.
- Może to jest kuszenie szatana? - zapytała znów Kostyrówna, jakby czytając moje myśli, i rozejrzała się lękliwie po pokoju.
- Głupia, to jest miłość - odpowiedziałam z wyższością, ale nie miałam co do tego pewności.
Najgorsze, że sam wiersz zaczął wywoływać we mnie więcej niepokoju niż zachwytu. Było w nim coś tak samo krępującego i budzącego niesmak jak w tamtym, co to było “rwie ciało na ćwierci”. Ale co, nie wiedziałam.
- Czy i ty go kochasz?
Popatrzyłam na ładną twarz Kostyrówny ożywioną wypiekami i nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć. Zaczęłam obracać w dłoniach gipsowego kotka, który zazwyczaj stał na stoliku z książkami.
- Może... - odpowiedziałam niezdecydowanie i rozmarzonym wzrokiem zapatrzyłam się w szmat błękitnego nieba. Błądziło po nim kilka białych obłoczków.
Z podwórka dobiegał hałas grającej w piłkę dzieciarni. Kostyrówna podeszła do wielkiego gramofonu z niebieską tubą i długo, zgrzytliwie kręciła korbką. Pamiętał on czasy miodowych miesięcy państwa Kostyrów. Mały pokoik wypełnił się piskliwym tenorem modnego piosenkarza.
Gdy będziemy znów we dwoje.
dasz mi słodkie usta twoje
i pieszczotą cię upoję,
jak na wiosnę wonią róż...
Trzymając się za spocone z emocji ręce siedziałyśmy z Kostyrówną wsłuchane w melodię i głośne uderzenia naszych dziewczęcych serc.
Kostyrówna zaniechała wszelkich prób, aby zostać świętą. Od chwili, gdy zorientowała się, że mimo ogromnych wysiłków w tym kierunku nie może dostrzec nad swoją głową złocistej aureoli, dała wreszcie za wygraną. To fenomenalne aczkolwiek bolesne odkrycie zbiegło się akurat z poznaniem pewnego sztubaka z gimnazjum Zamoyskiego. Był od niej wyższy o pół głowy, nosił niebieską czapkę na jasnych blond włosach i był mocny w geometrii, co szczególnie imponowało Kostyrównie, która nigdy nie mogła zorientować się, jaka jest różnica między prostokątem a rombem.
Jedynym tylko namacalnym cudem, jaki zdarzył się w tym “świętym” okresie, było to, że obie przeszłyśmy do następnej klasy. Kilka dni przed zakończeniem roku szkolnego chodziłyśmy co dzień do spowiedzi i roznosiłyśmy po wszystkich kościołach karteczki, podrzucając je na ołtarzach i ławkach. Dla większego umartwienia i pokuty chodziłyśmy do najdalszych dzielnic pieszo, a do tego w towarzystwie sztubaków, którzy nam się nic a nic nie podobali. Treść karteczek wypisana ozdobnym pismem brzmiała: “Dobre chrześcijanki proszą o modlitwę do Matki Boskiej i Serca Jezusowego, aby przeszły do następnej klasy”. Pisanie i roznoszenie karteczek zajmowało nam tyle czasu, że już nie byłyśmy w stanie przygotowywać się do klasówek.
Kostyrówna wierzyła święcie, że dokonał się na nas wielki cud, który należy zawdzięczać modlitwom, ale mój ojciec był zupełnie innego zdania i wysłuchawszy moich opowiadań na ten temat, sprowadził mnie od razu z obłoków na ziemię.
- Żeby tak matka twojej Kostyrówny nie miała w hali straganu i nie opłacała gimnazjum za kilka miesięcy z góry, i nie posyłała koszyków z owocami waszej dyrektorce, to Kostyrówna siedziałaby już trzeci rok w tej samej klasie. A że ty przeszłaś, to ani Boga, ani twoja zasługa, tylko zależy im na utrzymaniu uczennicy, za którą moja instytucja płaci regularnie kilkadziesiąt złotych miesięcznie. Wszystkie te prywatne gimnazja należałoby rozpędzić w diabły, a was krótko wziąć za mordę i gnać do nauki!
My jednak z Kostyrówną dalej wierzyłyśmy w cud, bo każda z nas według pobieżnych obliczeń spodziewała się około pięciu “niedostatecznych”.
Długo walczyłyśmy z pokusą, gdyż postanowiłyśmy ofiarować w kościele na tacę pieniądze przeznaczone na kino. Pokusa jednak zwyciężyła i obie poszłyśmy na “Młody las”. Był to wzruszający film, na którym płakałyśmy od początku do końca, chociaż nic się tam tragicznego nie działo. Wystarczyło, że Brodzisz w roli polskiego gimnazjalisty w rosyjskim mundurze całował Marię Bogdę brzdąkającą na mandolinie, a Kostyrówna trącając mnie porozumiewawczo łokciem, wybuchnęła zdławionym płaczem. Ja byłam bardziej odporna, ale jednak uległam nastrojowi i dzielnie, choć bez przekonania wtórowałam jej w ciąganiu nosem. Miałam zresztą ku temu pełne prawo, gdyż przed pójściem do kina odprowadzałam Piotrusia na dworzec. Wyjeżdżał z maturą w kieszeni do rodziców na prowincję. Staliśmy na peronie roztrącani przez ludzi i nie wiedzieliśmy, o czym mówić. Miałam na sobie letnią sukienkę z nakrapianym wzorem przypominającym mrówcze jajka i przepasaną czerwoną aksamitką. Wciąż się zastanawiałam, czy Piotruś zauważył tę aksamitkę, która była nowa i naprawdę ładna.
Piotruś zawsze wykazywał więcej inicjatywy ode mnie, więc i tym razem nie zawiódł.
- Są już wakacje! - zrobił nagłe niesłychane odkrycie.
- Tak - odpowiedziałam stanowczo i z przekonaniem.
- Wyjeżdżam - dodał po dłuższej przerwie.
- Tak - odpowiedziałam również z przekonaniem.
Później już nie wiedzieliśmy, o czym dalej rozmawiać, i patrzyliśmy na uganiających się po peronie ludzi i na wskazówki wielkiego zegara.
Całą poprzednią noc układałam na pożegnanie Piotrusia piękne słowa, które w blasku słonecznego dnia zupełnie zbladły i nie chciały przejść przez gardło.
W momencie, gdy konduktor krzyknął: “proszę wsiadać, drzwi zamykać”, Piotruś z jedną nogą na stopniu wagonu zapytał głosem zdradzającym wzruszenie:
- Czy chcesz zostać moją żoną? Jesteśmy wprawdzie jeszcze młodzi, ale jeśli nasza miłość jest prawdziwa, to będziemy na siebie czekali te kilka lat.
Spojrzał na mnie jasnozielonym wzrokiem, ale ja, nie wiem dlaczego, właśnie w tym momencie widziałam dokładniej jego pryszcze na twarzy niż oczy.
Stałam bliziutko wagonu, który za chwilę miał ruszyć, i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Najchętniej pobiegłabym do Kostyrówny na naradę. Kostyrówna jednak była akurat w kinie kupując dla nas bilety na najwcześniejszy seans.
- Odpowiedz! - przynaglał Piotruś swoim grubym głosem.
- Tak, Piotrusiu, zostanę twoją żoną - wyszeptałam ze wzrokiem utkwionym w koła wagonu.
Żadna inna odpowiedź nie przychodziła mi do głowy. Słońce zapaliło złotawe iskierki w Piotrusiowej czuprynie, usłyszałam trzask drzwiczek i pociąg ruszył z gwarnego, przepełnionego śpieszącymi się ludźmi peronu. Długo patrzyłam za powiewającą w oknie czapką i byłam rozczarowana. Wszystko to odbyło się zupełnie inaczej niż w książkach lub mojej wyobraźni. Stanowczo życie realne było pozbawione wielu uroków.
Z Pragi na Krakowskie Przedmieście do kina “Urania” prawie całą drogę biegłam. Było wprawdzie jeszcze dużo czasu do rozpoczęcia filmu, ale musiałam jak najprędzej podzielić się tym dziejowym wydarzeniem z Kostyrówną.
Siedziała w poczekalni kina na ławce gryząc miętówki. Ciemne włosy spadały jej puszystą falą na brwi, a niezbyt inteligentny wzrok błądził po ścianach ozdobionych podobiznami półnagich amerykańskich aktorek.
Obok kasy kręciło się kilku uczniaków od Górskiego.
- Pojechał? - zapytała nie przestając ani na chwilę chrupać cukierków.
- Pojechał i zostanę jego żoną! - wyrzuciłam jednym tchem.
- Kiedy? - zaśmiała się krótko Kostyrówna oblizując wypukłe, lepkie od cukierków wargi.
Rzeczowe pytanie zbiło mnie zupełnie z tropu.
- No, jak będziemy dorośli i on zostanie lotnikiem.
- Aha! - usłyszałam w odpowiedzi, ale nie potrafiłam wywnioskować, co przez to chciała powiedzieć.
Podała mi w niezbyt czystych palcach zieloną pastylkę, patrząc uporczywie w szeroko otwarte drzwi wejściowe. Obejrzałam się. Kręciła się koło nich miłość Kostyrówny, ale udawał, że nas nie widzi. Na sali usiadł kilka rzędów za nami, mino iż Kostyrówna stale łypała w jego stronę okiem, chrząkała i udawała głośny kaszel. Przed rozpoczęciem filmu, gdy zagrano płytę “Co bez miłości wart jest świat”, rzuciła mu bardzo wymowne spojrzenie. Nic jednak nie pomogło. Siedział dalej niewzruszenie, wodząc wzrokiem po suficie.
- On taki nieśmiały - westchnęła z rezygnacją Kostyrówna i przy pierwszym pocałunku na ekranie zaczęła płakać.
Była późna jesień. Drzewa w Łazienkach przybrały rdzawą barwę, opustoszałymi alejkami wiatr gnał przed sobą opadłe, pokurczone liście, a ranki wstawały mgliste i wilgotne. Pomologiczny ogród był zamknięty, wokół kościoła Świętej Barbary stare kasztany gubiły ostatnie, wielkie, palczaste liście.
Przyjechała wtedy do nas ruda ciotka Helena, wciąż jeszcze pełna wiosennych porywów i upodobania do jaskrawych kolorów. Do Warszawy wpadła tylko na kilka dni jadąc do Krakowa, gdyż tego roku postanowiła odwiedzić całą rodzinę. Chodząc posuwistym krokiem po mieszkaniu śpiewała sopranem arie z “Casanovy” rzucając zalotne spojrzenie nie tylko ojcu, ale nawet lustrzanej tafli w bieliźniarce.
Rozmawiały z ciotką Natalą o modnych fasonach pantofli, o przyrządzaniu nalewek, snach proroczych i przedziwnie interpretowanej metafizyce, wydając przy tym przeciągłe okrzyki “Ooch!” i “Aach!”. Używała często takich określeń jak “kultura duchowa”, “zrozumienie dusz” i “miłość platoniczna”, z czego mój ojciec od razu wywnioskował, że ciotka przyjechała do Warszawy nie tyle z tęsknoty za rodziną, co w odwiedziny do kochanka. Kiedy przez dwa wieczory z rzędu znikała z domu owiana drażniącą perfumą, ojciec nie miał już żadnych złudzeń.
- Masz pewnie, Helena, tutaj kogoś na warsztacie, co? - zapytywał mrużąc filuternie oko.
- No, wiesz, Stasiu, co za posądzenie? Ja wciąż jeszcze kocham swego męża... - westchnęła i przybrawszy wdzięczną pozę dała ojcu lekkiego prztyczka w nos różowymi paznokietkami.
- No, no, Helena, mnie nie oszukasz. Za stary wróbel jestem i znam się na kobietkach!
Ciotka zaśmiała się i potrząsając rudymi lokami, dodała:
- Przecież człowiek ma znajomych! Nie byłam w Warszawie kawał czasu, to każdy czuje się w obowiązku zaprosić na kolację. Kiedy siedzi się na prowincji, to człowiek tęskni za wielkomiejskim życiem...
Matka, cerując z zapałem skarpetki, uśmiechnęły się blado i jakby z przymusem:
- Dobrze, że stać was na takie rozrywki. Ja mieszkam stale w Warszawie i nie wiem nawet, jak wygląda cukiernia od środka, nie mówiąc już o dansingach... - westchnęła i zaraz zmieniła temat.
Siedziałam na parapecie okiennym z otwartą książką na kolanach, przysłuchując się rozmowie. O szyby zacinał ukośny, drobny deszczyk. Asfaltowe podwórko tkwiło w beznadziejnej szarości, a z okna w oficynie nie patrzyły już zielone oczy. Piotrusia nie było w Warszawie. Przychodziły od niego długie, kreślone starannym pismem listy, pełne tęsknoty. Przychodziły na adres Kostyrówny i były skrzętnie przechowywane w tekturowym pudle pod szafą. Odpisywałam regularnie, ale Piotruś stał się kimś dalekim i należał już właściwie do przeszłości. Odprowadzał mnie teraz do szkoły inny sztubak mający tę przewagę nad Piotrusiem, że był na miejscu i nie miał pryszczy na twarzy. Kostyrówna też zmieniła w tym czasie obiekt swoich zainteresowań, gdyż nieśmiały blondyn od Zamoyskiego po kilku miesiącach znajomości nie odważył się na żadne wyznanie miłości, nie mówiąc już o pocałunkach. Biegała na ukradkowe spotkania z uczniakami od Lelewela, szukając wśród nich swego ideału. Czesała się teraz gładko, związując ciasno w tyle głowy swoje puszyste włosy. Nie mogłam się jakoś przyzwyczaić do tej nowej fryzury.
- Dlaczego się tak zabawnie czeszesz z ogonkiem?
Kostyrówna odpowiedziała opryskliwie wzruszając ramionami:
- Muszę się oszpecać, bo chłopaki tak za mną latają, że nie mam czasu nawet lekcji odrobić.
Był to rzeczywiście poważny argument, tylko według zdania mojej matki nowe uczesanie Kostyrówny było wyjątkowo twarzowe.
Ciocia Natala, mimo deszczu, wybierała się jak co dnia na małą kawę do Lardellego. Długo i starannie nakładała przed lustrem czarny kapelusz z woalką, wtrącając do ogólnej rozmowy krótkie, ale treściwe zdania na temat jednego z kolegów ojca: “Wykastrować łobuza, żeby bękartów nie płodził!”. Później nałożywszy szory żółtemu jamnikowi, wyszła stukając głośno obcasami nowych pantofli, co do pochodzenia których opowiadała za każdym razem inną historię. Wciąż jeszcze opłakiwała hrabiego Olesia, zastawiając wszystkie możliwe miejsca jego podobiznami, co doprowadzało moją matkę do bezsilnej wściekłości.
Zaraz po wyjściu ciotki matka skierowała rozmowę na tematy rodzinne:
- No, a co z Irką? Wyszła podobno wreszcie za mąż? Ludwika dość oględnie pisała do mnie na ten temat.
Ciotka Helena podniosła oczy na sufit i zatrzepotała rzęsami.
- Oooch! To jej małżeństwo!... - po czym zrobiła dłuższą, pełną wymowy pauzę. - To była cała afera! Wyszła za mąż za człowieka, który był kimś innym, niż przypuszczali. Tuszują teraz, jak mogą, ten niefortunny mariaż.
Matka spojrzała na ojca, a potem na ciotkę. Trzepotała naiwnie brązowymi rzęsami:
- No, chyba po takiej nauce, jak z tym nieszczęsnym Katafiaszem, nabrali wreszcie rozumu?
Ciotka spojrzała na matkę wzrokiem pełnym współczucia i lekceważenia.
- Ty myślisz, Teresa, że wszyscy w rodzinie mają taki rozum jak ja i takie wyrobienie życiowe! - spojrzała zalotnie na ojca. - Zawsze twierdziłam, że Ludwika nie potrafi ani odpowiednio wychować, ani pokierować swoimi dziećmi - ciągnęła bezdzietna ciotka Helena, która zawsze pragnęła urodzić potomka, aby pokazać rodzinie, jak się właściwie wychowuje dzieci. Mimo usilnych starań w tym kierunku, nic nie wychodziło i ciotka w połowie ciąży roniła mając o to pretensję do całego świata.
- Z Ireną było tak: w jakiś czas po sprzedaniu domu znalazł się nowy konkurent, którego dla odmiany wprowadził do nich sam Antoś. Był wprawdzie łysawy, krępy, małomówny i z krótkimi palcami, ale za to człowiek majętny. - Ciotka znów popatrzyła na sufit i westchnęła w bardzo efektowny sposób. - Irka czuła do niego taki wstręt fizyczny, że jeszcze teraz, jak ją odwiedziłam w Rabce, to nie pozwoliła mu się pocałować. Twierdzi, że pobudza ją to do wymiotów, a mnie błagała, żebym przez te wszystkie dni spała w ich pokoju.
Matkę musiało to zdenerwować, bo wzruszając ramionami rzuciła głośno na stół nożyczki.
- No to po co za niego wychodziła? Taka piękna, inteligentna dziewczyna.
- Ona nie bardzo się rwała do tego małżeństwa, ale Antoś z synkami zaczęli jej tak głowę kręcić i roztaczać tak wspaniałe horoskopy na przyszłość u boku bogatego męża, że wreszcie Irka uległa... Ona miała zawsze słabość do pieniędzy.
- A co na to wszystko Ludwika? - zapytała matka wyciągając z szafy niebieską serwetę i nakrywając stół do kolacji.
- Ją także zakrzyczeli, a ponieważ wkradła się do nich już bieda, więc Ludwika dała za wygraną. Sama przecież wyszła bez miłości, to uważała, że i córka może...
- A on znów co za jeden? - dopytywał się ojciec wodząc wzrokiem za harmonijnymi ruchami matki.
- Przedstawił się jako obywatel ziemski i właściciel ogromnej kawiarni w Rabce. Znosił Irenie codziennie wspaniałe torty. Antkowi pożyczył większą sumę pieniędzy i obiecywał, że zaraz po ślubie zabierze ich wszystkich do swego majątku. Wyglądał solidnie, wódki do ust nie brał, więc uwierzyli.
Rodzice jak urzeczeni wpatrywali się w twarz ciotki Heleny, która podnosząc brwi, to znów lekko marszcząc zadarty nos, opowiadała z teatralnym patosem przebieg uroczystości weselnej.
Podobno obecna na ślubie babunia miała powiedzieć do ciotki Ludwiki z wyrzutem w głosie: “Ależ on więcej przypomina rzeźnika niż ziemianina”, i zaraz po ceremonii opuściła kościół nie chcąc uczestniczyć w weselnej biesiadzie. Motywowała tym, że chociaż sama biedna, nie będzie się pospolitować z podejrzanie wyglądającym człowiekiem.
Ojcu ze śmiechu aż łzy nabiegły do oczu.
- A to mam byczą teściową? Zawsze mówiłem, że wy wszystkie macie bzika na punkcie jaśniepaństwa.
Ciotka uciszyła ojca wyniosłym gestem ręki.
- No, i wiecie, co było, kiedy Irka ze swym małżonkiem wyjechała do Babki? Majątek ziemski okazał się kurną chałupą z mizerną krową, jaką posiadali pod Bochnią rodzice pana młodego, ale wielka kawiarnia w Rabce okazała się prawdziwa. Tylko że pan młody nie był jej właścicielem, ale pracował tam jako kelner.
Matka wydała jakiś nieartykułowany okrzyk, a ojciec zaniósł się śmiechem przypominającym pianie koguta.
- A to się urządzili! Mają oni szczęście do tych aferzystów! A co na to wszystko Irena?
Ciotka westchnęła kiwając z ubolewaniem głową:
- W pierwszej chwili dostała spazmów, chciała uciec od niego, ale ją na kolanach błagał, żeby mu przebaczyła. Podobno znając jej aspiracje uciekł się do kłamstwa, żeby ją zdobyć i żeby rodziła mu “pańskie” dzieci...
Ojciec pokiwał głową i mruknął pod nosem zapalając jednocześnie papierosa:
- Dom wariatów, jak Boga kocham...
Ciotka zignorowawszy uwagę ojca ciągnęła dalej, zerkając od czasu do czasu w bok, gdzie stała szafa z lustrem.
- Wreszcie Irena jakoś pogodziła się z tym, a za kilka dni zjechała do nich cała rodzinka, żeby doglądać folwarku i zarodowej obory, o której tak dużo mówił pan młody przed ślubem.
Ojciec znów wybuchnął śmiechem, zawtórowałam mu razem z matką.
- Antoś z synkami puścili tego wieczora z rozpaczy wszystkie pieniądze, jakie uzyskali ze sprzedaży gratów, bo naturalnie pośpieszyli się i zlikwidowali mieszkanie w Krakowie, sądząc, że jadą do zagospodarowanego dworu. Ludwika dostała ataku serca, a Irena patrząc na to wszystko zaczęła się tak śmiać, że zachodziła obawa, czy nie postradała zmysłów. Teraz gnieżdżą się wszyscy w czterech pokoikach, a mąż Ireny na wszystkich pracuje.
Ojciec wtrącił, że “to jakiś porządny człowiek”, a ciotka ponownie westchnęła kręcąc bezmyślnie obrączkę na palcu.
- Złoto, nie człowiek! A Irenę kocha wprost bałwochwalczo i na wszystko jej pozwala, byle go tylko nie porzuciła. Ją jednak jakby odmieniło po ślubie. Dawniej była spokojna i zrównoważona, a teraz całe wieczory spędza na dansingach, pije wódkę jak chłop i ciągnie z męża forsę, a jak on do niej, to zaraz krzyczy: “precz, chamie, z łapami!” On to wszystko cierpliwie znosi i z niczym się nie narzuca.
Ojciec przestał się śmiać, tylko przebierał nerwowo palcami po obrusie.
- A ja na jego miejscu dałbym babie kopniaka w tyłek i wypędził całą rodzinkę na zbitą mordę. Znalazło się, psia mać, jaśniepaństwo z humorami!
Ciotka popatrzyła z chłodną wyniosłością na ojca.
- Ostatecznie Irena robi temu kelnerowi łaskę, że z nim siedzi. Nic nie ma kultury w tym prostaku z gminu. A te jego krótkie palce...
- Za to w waszej Irenie widać kulturę! - odciął się ojciec. - Jak taka cholera wrażliwa i grube łapy się nie podobają, to niechby sobie wzięła paniczyka w rodzaju swego braciszka Bolcia, żeby na niego pracować. Dostała porządnego człowieka, to nim pomiata.
Matka ku mojemu zdumieniu stanęła po stronie ojca, po raz pierwszy nie biorąc w obronę swojej rodziny.
- Jak już jest jego żoną, to niech się zachowuje przyzwoicie. Ostatecznie widziała dobrze, kogo bierze, i mogli dokładnie sprawdzić przed ślubem, kto zacz...
Stół był dawno przygotowany do kolacji, na którą czekałam z utęsknieniem. Ciotka Helena bowiem kupiła puszkę szprotek w oliwie i ogromny kawał szynki, do której miał być ukręcony majonez...
Matka nalewała z niebieskiego imbryka herbatę, a ojciec jeszcze wciąż przekomarzał się z ciotką Heleną na temat Ireny. Nakładając pierwszy kawałek szynki na talerz, westchnął:
- Żeby tylko teraz diabli nie przynieśli Polci, ona dobre żarcie na kilometr zwęszy.
Rozdział 7
Było to ostatnie lato mego dzieciństwa.
Maliny dojrzewały na kolczastych krzewach pachnąc słodyczą różowych owoców, a w sadzie krągłe papierówki spadały w szmaragd soczystej trawy, gdy znów zobaczyłam Piotrusia.
Byliśmy na wsi kryjącej się wśród dojrzewających owocami sadów i pól złocistych świecznikami łubinu. Tym razem mieszkaliśmy w Piwiarach u zamożnego gospodarza. Dzierżawił Żydom sady, bił żonę kłonicą, parobkom zalegał z wypłatą i obcinał wszystkim kotom siekierą ogony, aby się trzymały domu. Chodziły o tym ponurym człowieku dziwne słuchy, które napawały grozą moją matkę, u ojca wywoływały uśmiech pełen politowania, a mnie wprawiały w stan wiecznego strachu.
We wczesnej młodości nasz gospodarz podobno zwykłym kozikiem zamordował swego ojca, przetrąciwszy mu najpierw obie nogi, aby nie mógł się ruszyć. Stary kowal, który był rzekomo świadkiem tragedii, jaka rozegrała się w domu skrytym za krzewami białych, na wpół zdziczałych róż, opowiadał przedziwne rzeczy. Twierdził z całą stanowczością, że przez długie lata w studni przed domem naszego gospodarza coś się nocami kotłowało i bulgotało. Swoje makabryczne opowiadania kończył zawsze w ten sam sposób:
- To ta niewinna krew Ignacowa tak bulgotała wołając o pomstę do nieba.
Zwyrodniały synalek odsiedziawszy kilkanaście lat w kryminale powrócił na ojcową gospodarkę, której mu stary nie chciał dobrowolnie zapisać i przepędziwszy siostrę, o której słuch zaginął, ożenił się z garbatą, ale gospodarską córką z sąsiedniej wsi. A teraz, gdy wszyscy na niego pracowali, pędził spokojny tryb życia kurząc machorkę, wylegując się w cieniu jaworu i hodując w sobie nienawiść do Żydów. Był ich zawziętym i fanatycznym wrogiem, jako że ukrzyżowali Chrystusa i zbyt gorliwie pilnowali dzierżawionych od niego sadów tak że nic nie udawało mu się podkraść. Czasem znudzony bezczynnością szedł na swoich krótkich, lekko wykrzywionych w kolanach nogach do żydowskiego szałasu w sadzie. W małych, nieokreślonej barwy oczkach pod krzaczastymi brwiami czaiła się tępa zawziętość i chciwość.
- Żydowiny parchawe, nasienie diabelskie... - wszczynał niezmiennie w ten sposób każdą rozmowę, przynoszącą w rezultacie łubiankę owoców.
Żydzi, którzy ze wszystkimi starali się żyć w zgodzie, patrzyli na niego z wymuszonym uśmiechem pełnym łagodności i przechylając zabawnie kędzierzawe głowy odpowiadali z pobłażliwością na grubiaństwa, mrużąc filuternie oczy.
- Panie gospodarz, my porządne ludzie, my chcemy uczciwie z takim wielkim dziedzicem jak pan zarobić...
Ojciec lubiący towarzystwo bardzo szybko nawiązał z dzierżawcami znajomość, która miała całkiem nieoczekiwany i bardzo korzystny epilog.
W godzinach, gdy niebo stawało się turkusowe i metalicznie błyszczał księżyc, kiedy to ojciec najchętniej udawał się na dłuższą pogawędkę do szałasu, przesiadywała w nim zamiast swego brata czarnooka Estera na zmianę z Dwojrą o spiczastych piersiach.
O tym, że były kochankami mego ojca, dowiedziałam się w bardzo brutalny sposób, gdy matka wysłała mnie pewnego wieczoru, abym poprosiła ojca na kolację. Było to wstrząsające przeżycie, którego nie mogłam zwierzyć nawet matce.
Znałam dobrze obie Żydówki, spędzając z nimi leniwe godziny w trawie pod drzewem gubiącym soczyste lubaszki, a w piątek kosztowałam w ich mieszkaniu cudownie przyrządzoną rybę, kiedy to Mendel zapalał w srebrnych lichtarzach tradycyjne świeczki. Dziwne były te nasze rozmowy, w których ja byłam raczej słuchaczem, leżąc z przymrużonymi oczyma w bujnej, pachnącej trawie. W nie kończących się opowiadaniach przebijała tęsknota za wielkomiejskim życiem chociażby takiego Grójca lub Góry Kalwarii. Tęsknota za miłością, za sklepem z manufakturą i brylantem w zaręczynowym pierścionku.
Po owym podpatrzonym wieczorze i wcześniejszych jeszcze, mglistych, nieskrystalizowanych podejrzeniach, zaczęłam się po trosze solidaryzować z naszym gospodarzem. W domu mówiłam o Żydach brzydko, za co oberwałam od ojca talerzem po głowie. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie i zaczęłam myśleć o zemście. O tym, że może ona być aż tak słodka, przekonałam się w kilka dni po tamtym wieczornym epizodzie.
Siedziałam w kucki przed wymoszczonym słomą szałasem, żując w zębach źdźbło kwitnącej trawy. Obie Żydówki w niebieskich, perkalowych sukienkach w groszki drapały się po obnażonych ramionach, sennie ziewając. Były zmęczone i rozmowa jakoś się nie kleiła. Popatrzyłam na nie i powiedziałam z pełną mściwości satysfakcją:
- Moja matka wie o wszystkim.
Spojrzały spłoszonym wzrokiem po sobie, a później na mnie. Młodsza, Dwojra, zwilżyła koniuszkiem języka zmysłowe wargi, które lekko drżały. Estera przybladła.
- Może być z tego wielka draka - dodałam z naciskiem, ale jakby od niechcenia, i zaraz wstałam.
Dwie pary czarnych, rozszerzonych źrenic wpatrywały się we mnie w pełnej skupienia i lęku ciszy.
Przeciążone zielonym owocem jabłonie rzucały krótki, rozproszony cień. Odeszłam powoli z lekceważącym uśmiechem, jaki podpatrzyłam u matki, gdy ojciec zarzucał jej, że “drze nosa”.
Skutki nie kazały na siebie długo czekać. Jeszcze tego samego dnia brat Żydówek przyniósł mojej matce dwa koszyki pięknych renklod. Matka była zdumiona i nie chciała przyjąć kosztownego w jej pojęciu prezentu. Młody Mendel był trochę zakłopotany, gdy przekonywał matkę:
- To taki drobiazg od moich sióstr. One panią tak bardzo szanują i lubią...
Historia z owocami zaczęła się teraz powtarzać regularnie co dnia. Matkę wprowadzało to w coraz większe zdumienie i zakłopotanie. Doszło do tego, że zaczęła się kryć przed natrętnym Mendlem wraz z jego owocami. Im matka kategoryczniej zakazywała, tym przynosił ich więcej i w lepszym gatunku, zapewniając stale o szacunku swych sióstr i całej rodziny dla tak szlachetnej i mądrej kobiety, jaką jest matka.
A matka wyczekiwała z utęsknieniem przyjazdu ojca, któremu chciała powierzyć zlikwidowanie tej sprawy.
Mendel w dalszym ciągu znosił łubianki, zostawiając je na progu zamkniętych drzwi, a ja rozkoszowałam się słodkimi owocami zemsty, jedząc do syta przy częstych a bolesnych skurczach żołądka.
Ojciec stał w podkasanych spodniach nad piaszczystym brzegiem Pilicy i lekko zezując wpatrywał się w czerwono-biały spławik drgający na wodnej szarości.
- Już drugą rosówkę obgryza bydlę i nic - mamrotał pod nosem, nadziewając na haczyk tłustą, różową glistę.
Leżałam na złocistym, rozgrzanym piasku, mrużąc oczy przed napastliwością słońca, które zostawiało na mojej skórze zamiast opalenizny brzydkie rude piegi. Przyjemnie jednak było tak leżeć patrząc na szeroką błękitnawoszarą Pilicę o zielonych, żyznych brzegach.
- Tatusiu, więc jak to będzie z Piotrusiem?
Ojciec długo nie odpowiadał patrząc uparcie na spławik. Serce mi biło niespokojnie, pełne buntu na zapas i gotowe do podjęcia walki. Wczoraj przyszedł list od naszego sąsiada, który zastępował ojca podczas urlopu. Było tam kilka zdań o jego siostrzeńcu - Piotrusiu. Bawi przejazdem w Warszawie i chciałby mnie odwiedzić. Jego wujek zapytuje, czy to jest możliwe itd.
I teraz patrząc na długi ojcowy cień rysujący się na piasku czekałam odpowiedzi, którą miałam przesłać Piotrusiowi.
- A na cholerę ci sztubaki? - zaczął ojciec grzebiąc w puszce z glistami. - Zamiast myśleć o chłopakach, weź się lepiej za matematykę, bo znów przeszłaś warunkowo i trzeba będzie po wakacjach zdawać.
Na uwagę ojca nie znalazłam odpowiedzi i dalej patrzyłam w szarość rzeki, podparłszy podbródek na splecionych dłoniach. Kłujący blask słońca wdzierał się pod powieki wywołując łzy, które rozszczepiały się małymi tęczami na koniuszkach rzęs.
Ojciec szarpnął gwałtownie wędkę, coś srebrnego błysnęło w wibrującym upałem powietrzu i na piasku drgał konwulsyjnie tłusty kiełbik. Ojciec obejrzał go na wszystkie strony, zważył w ręce, westchnął i wrzucił do wody.
- Niech sobie, sukinsyn, żyje... - potem chrząknął i obrócił się w moją stronę. - A zresztą róbcie, jak chcecie! Ja tam nic do tego chłopaka nie mam. Jak matka pozwoli, to go sobie zaproś.
Nie byłam przygotowana na taki obrót sprawy i dalej patrzyłam w migotliwość rzeki czując ze zdziwieniem, że nie potrafię się cieszyć tym, że zobaczę Piotrusia. Gdyby ojciec zabronił, to byłoby zupełnie coś innego. Zwycięstwo przyszło zbyt łatwo, bez walki i od razu sprawa przyjazdu Piotrusia przestała być atrakcyjna.
W kilka dni później przyjechał Piotruś. Czekałam na niego w pobliżu zagajnika na skrzyżowaniu szosy, gdzie zatrzymywały się autobusy. Dochodziło południe. Kilku obnażonych do pasa robotników tłukących kamienie na szosie siedziało w rowie żując swój obiad - pajdę razowego chleba. Wyrostek w obszarpanych spodniach gnał do udoju rozleniwione upałem krowy. Stałam w nikłym cieniu karłowatej wierzby o liściach pokrytych szarą warstwą pyłu. Oczekiwanie nie sprawiało przyjemności. Czułam coś jakby przymus i myślałam z tęsknotą o kąpieli w rzece.
Na zakręcie w obłokach kurzu ukazał się pękaty, niebieski autobus. Odruchowo poprawiłam twarde, nie dające się ułożyć włosy. Z wnętrza odrapanego, przepełnionego po brzegi pasażerami wehikułu wyskoczył zwinnym ruchem Piotruś.
Uścisnęliśmy sobie bez słowa ręce. Niewiele się zmienił przez ten rok. Może trochę jakby zmalał, a jego oczy nabrały bardziej zdecydowanej barwy zieleni.
Szliśmy przez dłuższą chwilę w milczeniu. Droga była piaszczysta, wysadzana krzewami głogu. Spod oka obserwowałam Piotrusia. Miał na sobie szare, źle skrojone ubranie, noszące ślady zniszczenia, i grube półbuty z wielką łatą w przyszwie. Stanowczo nie można się było nawet przed gospodarzem pochwalić Piotrusiem, a cóż dopiero przed sąsiadami z letniska, tak bardzo zwracającymi uwagę na ubranie. Wprowadziło mnie to w rozdrażnienie i gdy nieśmiałym ruchem, takim jak dawniej wiersze, podał mi tabliczkę czekolady, odpowiedziałam szorstko, pragnąc mu dokuczyć:
- Nie lubię czekolady.
- Zawsze lubiłaś...
- Ale teraz właśnie nie lubię.
- Jesteś uparta i niegrzeczna - stwierdził spokojnym, rzeczowym tonem i zabrawszy mi z rąk pakiecik schował go z powrotem do kieszeni. Byłam upokorzona i bliska płaczu.
- Co robisz tutaj całe dnie?
- Och, różne rzeczy. Najczęściej jednak chodzę się kąpać albo do lasu.
- Przeszłaś do następnej klasy?
- Przeszłam, ale mam poprawkę - odpowiedziałam z ociąganiem.
- Z matematyki?
- Tak.
- Ja ci pomogę przez te parę dni - powiedział nachylając się, żeby zerwać wyblakły bławatek.
Mijało nas dwoje bosych dzieciaków z workiem szyszek na plecach. Piotruś coś do nich zagadał i wyciągnął z kieszeni moją tabliczkę czekolady. Przełamał na dwie części i podał zaskoczonym dzieciakom. Patrzyły na niego zdumionym, pełnym niedowierzania wzrokiem. Odsunęły się przezornie na bok i dopiero z tej odległości chwyciły trwożnie czekoladę i zaczęły szybko uciekać gubiąc po drodze szyszki. Piotruś patrzył za nimi swoim zielonym, jasnym wzrokiem.
- Biedne dzieci...
- Dlaczego biedne? Po prostu głupie!
- Biedne, bo ledwie odrosły od ziemi, a już nie mają zaufania do ludzi. Myślały pewnie, że im odbiorę czekoladę.
Nie umiałam nic na to odpowiedzieć. Piotruś jednak wydał mi się nagle bardzo dorosły i mądry. Popatrzyłam na niego z szacunkiem i po raz pierwszy uśmiechnęłam się przyjaźnie.
- Oczy masz jak bukieciki fiołków... - zdążył mi szepnąć, gdy siadaliśmy do obiadu, i więcej na mnie nie spojrzał.
Matka miała wyniosły, trochę ironiczny wyraz twarzy, który mnie drażnił i odbierał apetyt. Od razu wiedziałam, że Piotruś nigdy nie pozyska jej względów. Ojciec natomiast był bardziej niż zwykle gościnny i rozmowny.
Piotruś nie zwracając zupełnie na mnie uwagi rozwodził się szeroko i z entuzjazmem nad swoją przyszłą karierą zawodowego oficera. Od jesieni szedł do lotnictwa, o którym marzył w ciągu ostatniego roku przy pracy w biurze, i tłumaczył ojcu, jak wyglądają badania lekarskie i przez ile trzeba przejść komisji, żeby się dostać do szkoły.
Patrząc ukradkiem na niego przypomniałam sobie te “bukieciki fiołków”. Wreszcie moje oczy miały określoną barwę. Były fiołkowe! Dotychczas nikt nie potrafił powiedzieć, jakiego są właściwie koloru. Matka twierdziła, że to zależy od pogody, a ja wahałam się między granatowym a burym. Dopiero Piotruś potrafił skonkretyzować barwę. Byłam uszczęśliwiona. Powtórzyłam w myśli kilkakrotnie: “dziewczyna o fiołkowych oczach”. To brzmiało przecież prawie tak pięknie i tajemniczo, jak “Armand, kochanek półdziewicy”. Był to tytuł książki, której niestety nigdy nie udało mi się zdobyć.
- No, a protekcję pan ma? - zapytał ojciec rzeczowo, nakładając sobie drugą porcję pierogów z serem.
- Nie mam i nigdy nie chciałbym z takich rzeczy korzystać - odpowiedział porywczo Piotruś i wyprostował się w krześle.
- No, to daleko pan nie zajedzie. Wszędzie trzeba mieć plecy, jeśli się nosi spodnie. Gdyby pan nosił spódnicę, byłoby panu do tego co innego potrzebne.
Matka zaczęła kaszleć i piorunować ojca wzrokiem. Piotrusiowi coś jakby cień rumieńca przebiegł przez opaloną twarz, a ja nie zorientowawszy się, o co chodzi, zaczęłam gwałtownie dopytywać się ojca o wyjaśnienia.
Przy malinowym kisielu Piotruś oświadczył ojcu, że postanowił podciągnąć mnie w matematyce, ale wymaga ode mnie dwu godzin dziennie solidnej pracy i ojciec ma tego dopilnować. Matce powiedział, że jestem uparta i że zapewne wymagam twardej ręki, na co moja matka podniosła brwi wysoko i przez chwilę trzepotała bezradnie rzęsami. Później zaśmiała się i podsuwając Piotrusiowi salaterkę z kisielem powiedziała:
- Ona ma charakter. Tutaj nic się siłą nie zwojuje.
Wieczorem. gdy Piotruś poszedł spać do stodoły na siano, jeszcze długo w noc prowadzili rodzice ze sobą stłumionym głosem rozmowę w ciemności.
Przez uchylone okno nawiewał zapach więdnących, na wpół zdziczałych róż i owocujących sadów. Gdzieś w szparze pod podłogą cykał uparcie świerszcz. Leżałam w szorstkiej, lnianej pościeli patrząc szeroko otwartymi oczyma w jasny brzeg księżyca. Myślałam o swoich fiołkowych oczach.
- Przyjemny chłopak - zaczął ojciec wiercąc się na skrzypiącym łóżku. - Niegłupi i zdaje się porządny.
- Ot, takie nie wiadomo co! - odburknęła matka. - Niepotrzebnie sobie tylko głowę dziewczyna zawraca. Ona dzieciak, on jeszcze nieprędko będzie miał jakieś stanowisko... Zresztą to nie partia dla naszej córki - dodała ze złością i zamilkła na dłuższą chwilę.
Ojciec chrząknął. a sądząc po tonacji głosu musiał dłubać w nosie.
- To ty zaraz myślisz, że po twoją córkę królewicz przyjedzie i złotem zasypie, co? - zaczął cmokać ustami usuwając w ten sposób resztki jedzenia z dziurawych zębów.
- Nie chcę, żeby moje dziecko całe życie biedę klepało! Jak ma sobie głowę zawracać, to od razu kimś bardziej odpowiednim. Każdego łatka będę przeganiała z domu. Mnie nie chodzi o pieniądze, ale musi mieć przed sobą stanowisko i przyszłość. A ten co? W perspektywie marna, oficerska pensyjka i trumna z worka. Ci lotnicy wszyscy prędko giną...
- No, no, żebyś się, Teresa. nie przeliczyła. Chłopak biedny, ale przyzwoity, to się go przegania, a przyjdzie paniczyk, zrobi swoje, odwróci się i pójdzie... Taki nie będzie się chciał żenić!
Zabawne było tak leżeć i słuchać rozmowy o swoich sprawach nie biorąc w niej udziału. W rozjaśnionej księżycem szparze uchylonego okna przemykały się ćmy. Pachniało maciejką i z daleka dochodziło ujadanie psów.
- Dziewczyna zaczyna już przecież latać za chłopakami.
Matka oponowała sennym głosem:
- Ona nie będzie prędko latała.
- Pociesz się, że będzie! Rude mają temperament.
- No, to może do tej pory ktoś się odpowiedni trafi.
- Ja tam niczego nie narzucam, ale nic przeciw temu chłopakowi nie mam. Niech do siebie pisują. Chłopak wygląda solidnie...
- Wygląda przy niej jak ratlerek przy charcie. Drobne to, chuchrowate, bieda każdym szwem wyłazi. Na żadne podtrzymywanie tej znajomości nie pozwolę! Jak ma się zakochać, to od razu w kimś odpowiednim - zakończyła energicznie matka.
Ojciec rzucił się na łóżku, aż zatrzeszczało:
- Żebyś później nie żałowała i nie robiła tragedii, jak złapiesz dla niej jakiegoś łobuza.
Ostatni spacer z Piotrusiem miał w sobie bolesność pełną niedomówień. Może dlatego, że wciąż jeszcze brzmiała mi w uszach nocna rozmowa rodziców, stawiająca przede mną nowe, nie znane problemy. A może sam Piotruś wywoływał taki nastrój swoim zamyśleniem?
Droga wysadzana dzikimi gruszami prowadziła do piaszczystych wydm porośniętych krzewami akacji. Dookoła falowały jak wielka woda łany kwitnących zbóż, niosąc delikatny, nagrzany słońcem zapach kłosów. Szliśmy w milczeniu trzymając się za ręce. Czasem Piotruś spojrzał na mnie poważnym wzrokiem, a wtedy odwracałam głowę w poczuciu winy. Myślałam przecież o tym, że następnego dnia wreszcie Piotruś odjedzie i znów będę mogła długie godziny przesiadywać na piaszczystym brzegu Pilicy schowawszy na dno walizki zeszyt z zadaniami algebraicznymi.
Piotruś przez długi tydzień usiłował wcisnąć w moją głowę rzeczy tak dokuczliwe i niepojęte jak matematyka. Twierdził wprawdzie, że jeżeli tylko zechcę pomyśleć, to zrozumiem z łatwością wszystko, co mi tłumaczy. Cała jednak trudność polegała na tym, że nawet nie usiłowałam myśleć czując do tej czynności wyraźny i zdecydowany wstręt. Wolnymi chwilami od nauki i Piotrusiowego towarzystwa były tylko te, gdy zamykałam się wraz z wierszami Tuwima w klozecie. Wtedy, oddając się całkowicie poezji, zapominałam nie tylko o wzorach i twierdzeniach, ale i o samym Piotrusiu.
Usiedliśmy pod kolczastym krzewem akacji. Nisko nad naszymi głowami zwieszały się pachnące słodyczą, białe kiście gubiące przejrzały okwiat.
- Pewnie już zapomniałaś o tym, że masz zostać moją żoną? - spytał zupełnie nieoczekiwanie Piotruś podciągając kolana pod brodę.
- Nie, nie zapomniałam, ale my przecież jesteśmy jeszcze bardzo młodzi.
- Rok temu nie byłaś wcale starsza, a jednak zgodziłaś się.
Patrzył ponuro przed siebie kręcąc w palcach więdnącą gałązkę.
- Nie męcz mnie, Piotrusiu... - szepnęłam błagalnie. Było mi ciężko na sercu i czułam, że zaraz zacznę płakać z żalu nad sobą i nad Piotrusiem, który w niebieskiej koszuli z podwiniętymi wysoko rękawami wyglądał wyjątkowo ładnie. W opalonej na brąz twarzy lśniły duże, ocienione długimi rzęsami oczy.
Wokół nas trwała senna cisza czerwcowego popołudnia i dusząco pachniały nagrzane słońcem akacjowe krzewy rzucając koronkowy, zwiewny cień na piasek.
- Jesteś tchórzliwa baba! - wykrzyknął z pasją, a jego zielone oczy pociemniały. - Pewnie rodzice nie życzą sobie biednego zięcia, a ty ze strachu przed nimi wyrzekasz się naszej miłości!
Zrobiłam z oburzenia jakiś raptowny ruch i ostry kolec akacji wbił mi się przez cienką sukienkę w pośladek. Syknęłam z bólu.
- To wszystko dlatego, że jestem biedny i że mój ojciec pracuje jako zwykły robotnik w gazowni! - mówił coraz bardziej podniesionym głosem.
- To nieprawda, Piotrusiu... - oponowałam słabo, myśląc ciągle o tym, jak usunąć kolec.
- Kłamiesz! - głos Piotrusia lekko się załamał. - Ja nie jestem ślepy, ja wszystko widzę! Gdyby moi rodzice byli właścicielami majątku ziemskiego, to na pewno innym okiem patrzono by na mnie w twoim domu.
Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć. W zasadzie Piotruś miał rację, ale zabolało mnie, że tak brutalnie zdemaskował matkę. Czułam, że mówiąc “rodzice”, myślał tylko o niej. Na wszelki wypadek zaczęłam płakać. Przyszło mi to z łatwością, zwłaszcza że kolec wciąż jeszcze tkwił w moim ciele.
Ukrywszy twarz w dłoniach, rzuciłam się na piasek, głośno szlochając.
Piotruś zerwał się ze swego miejsca i klęknąwszy przy mnie usiłował odciągnąć moje dłonie od oczu.
- Wcale nie jesteś tchórzem, wcale nie jesteś tchórzem... - powtarzał w kółko wystraszonym głosem.
Łkałam wobec tego coraz głośniej i rozpaczliwiej.
Wreszcie udało się Piotrusiowi uporać z mymi rękami i otoczywszy mnie ramieniem, popatrzył z bliska w oczy.
- Więc jednak mnie kochasz?
- Tak, kocham - załkałam znowu pociągając nosem, gdyż jak zwykle zapomniałam chusteczki.
Piotruś najpierw wytarł mi nos brzegiem rękawa swojej koszuli, a potem zacisnął opalone dłonie w pięści.
- Więc my im pokażemy! - usta jego nabrały zaciętego wyrazu.
Czułam, że mi po krzyżu przeszło mrowie.
- Pokażemy! - wyszeptałam kryjąc twarz na jego piersi.
- Będziesz czekała?
- Będę...
Nie wierzyłam mocno w to swoje czekanie, ale chciałam wierzyć. Przezwyciężając nieśmiałość zarzuciłam Piotrusiowi ręce na szyję i przytuliłam twarz do jego twarzy. Poczułam ciepły, szybki oddech łaskoczący mi przyjemnie szyję. Z bijącym sercem czekałam na pocałunek, a tymczasem Piotruś wyrwał się raptownie z moich objęć i wyciągnąwszy się na wyschniętym skrawku trawy zapytał groźnym głosem:
- Jak brzmi twierdzenie Pitagorasa?
Zaczęliśmy się oboje śmiać głośno i serdecznie. Zapytałam Piotrusia, czy wciąż jeszcze pisze te swoje “rewolucyjne” wiersze. Troszkę się, nachmurzył i dopiero po chwili odpowiedział, że rewolucji nie robi się wierszami i że teraz inaczej patrzy na pewne sprawy. O jakie sprawy chodzi, nie chciał mi wyjaśnić.
Do domu wracaliśmy miedzami rozgarniając dłońmi kłosy. Piotruś zrywając maki powiedział zupełnie nieoczekiwanie:
- Wiesz, co zrobię, jeśli będę lotnikiem, a ty nie dotrzymasz słowa?
Obejrzałam się za siebie. Słońce ślizgało się złotawymi refleksami po Piotrusiowej czuprynie i krwawiło w wiązance maków. Jakaś dojrzałość i powaga biła od jego drobnej, chłopięcej postaci. Doznałam wtedy dziwnego, uczucia będącego czymś podświadomym, mało skonkretyzowanym, że Piotruś byłby bardzo dobrym mężem. Poczułam niczym nie uzasadniony smutek.
- Wzbiję się z maszyną na dwa tysiące metrów, wyrzucę stery i...
- I zabijesz się! - dokończyłam jednym tchem.
- Tak, zabiję się - potwierdził ponurym głosem i znów pociemniały mu oczy.
Nie byłam w stanie nic na to odpowiedzieć. Było to tak bardzo romantyczne i niecodzienne, że zaczęłam mieć wątpliwości, czy Piotruś mówi prawdę.
- Na pewno tak zrobisz?
- Na pewno.
- Och, jakie to piękne, Piotrusiu - wyszeptałam w rozmarzeniu widząc już oczyma wyobraźni, jak idę za trumną Piotrusia z pękiem białych róż, a obok kroczą dwaj piękni lotnicy w galowych strojach, podtrzymując mnie pod ręce. Ze wzruszenia zaczęły mi się kręcić łzy w oczach, a i Piotrusiowi wzrok, z którym zaczął uciekać, dziwnie złagodniał.
Szliśmy dłuższy czas w zupełnej ciszy, przeżywając każde na swój sposób ostatnią rozmowę. Przerwał ją dopiero ojciec, który wyszedłszy naprzeciw nas wołał z daleka:
- Prędzej, włóczykije, na kolację, bo jagody z pierogów wyparują!
I znów nadeszła jesień. Ciepła, złota, przysłowiowa “polska jesień”, która wywoływała w mojej matce nastroje pełne tęsknot za czymś nieuchwytnym a niespełnionym i łzy ocierane ukradkiem, i piosenki przedziwne.
Ojciec całymi dniami był nieosiągalny uganiając jak zwykle po mieście za zdobyciem pożyczki i za kobietami, które go wciąż jeszcze mocno interesowały.
Ciotka Natala przesiadywała całe popołudnia w kawiarni albo leżąc na tapczanie prowadziła długie rozmowy ze swoim jamnikiem, który śmierdział i nie chciał wcale zdechnąć, mimo że było to marzeniem mojej matki.
Ja wzięłam się z zapałem, jak na początku każdego roku szkolnego, do nauki, a wolne chwile spędzałam z Kostyrówną w Łazienkach. Obie bardzo wyrosłyśmy. Kostyrówna ubierała się teraz staranniej, jej ruchy były mniej kanciaste i nie rozmawiała tak hałaśliwie jak dawniej. Zwierzyła się, że w Świdrze poznała chłopca, który ją kilka razy pocałował. Miałam co do tego pewne wątpliwości, gdyż w jej opowiadaniach za każdym razem odbywało się to w innych, coraz bardziej romantycznych okolicznościach, ale czyż to miało jakiekolwiek znaczenie? Ja się jej rewanżowałam tą samą monetą, opowiadając o pocałunkach Piotrusia. Miałam tylko trochę lepszą od niej pamięć, więc trudno było znaleźć jakąś nieścisłość w tych samych historiach.
I nasze zainteresowania uległy zmianie. Coraz częściej zatrzymywałyśmy się przed wystawami księgarń. Kolorowe winietki wzbudzały pożądliwą ciekawość dowiedzenia się, co za sprawy kryją w sobie z pozorną niedbałością rzucone książki. Znałyśmy już całą Zarzycką, Courts-Mahlerową i Marczyńskiego, jako że tomy te kursowały po całej klasie, ale prawdziwe odkrycie literatury zaczęło się od “Gwiazdy Przewodniej”. Otrzymałam ją od hrabiego Olesia na “Gwiazdkę” jeszcze wtedy, gdy żył, i po przeczytaniu pożyczyłam Kostyrównie. Teraz już chętniej szperałyśmy w szkolnej bibliotece i czytywałyśmy obowiązkową szkolną lekturę. Do tej pory korzystałyśmy ze ściągawek lub bryków. I właśnie tej jesieni zapragnęłyśmy mieć własne książki w kolorowych okładkach. Kostyrówna, trącając mnie łokciem, powiedziała:
- Jak dostanę teraz na kino od matki, to będę odkładała na książkę.
Westchnęłam z zazdrością, gdyż Kostyrówna dość często dostawała w domu pieniądze i czasem nawet mnie fundowała kino. Obiektem naszych marzeń była “Jaskółka” Daniłowskiego wystawiona w ogromnej witrynie księgarskiej w Alejach Jerozolimskich. Wracając ze szkoły nadrabiałyśmy spory kawał, żeby tylko przejść obok sklepu i zerknąć, czy leży jeszcze na wystawie. Była w szarej, sztywnej okładce, a na wierzchu był wymalowany sepią obrazek.
Któregoś dnia obliczyłyśmy wszystkie swoje oszczędności, ale okazało się, że brakuje jeszcze złotówki, i Kostyrówna postanowiła błagać matkę, żeby dołożyła brakującą sumę.
Poszłyśmy razem do Hali, gdzie za straganem z owocami siedziała gruba pani Kostyra przecierając bibułką jabłka malinówki. Pokręciłyśmy się obie przy ogromnych koszach, pomogłyśmy przesunąć dwie drewniane skrzynki, dostałyśmy po nadgniłym jabłku i wreszcie Kostyrówna manipulując coś przy sznurowadle bąknęła:
- Mama da złotówkę...
- Na co? - padło lakoniczne pytanie.
- Na książkę.
- Na szkolną?
- Nie - odpowiedziała nieopatrznie Kostyrówna, ale było już za późno na sprostowanie.
- Co ty myślisz, że ja tutaj cały dzień stoję na nogach, żebyś ty niepotrzebne książki kupowała? Z czytania nic dobrego nie wyjdzie! W głowie ci przewrócą i tyle.
- Mama da... - żebrała Kostyrówna wpatrując się w bladą, nalaną twarz matki.
- O lekcjach myśl, a nie o czytaniu! Jak masz czas, to matce pomóż, a nie głupoty czytaj.
Na takie dictum Kostyrówna spojrzała spłoszona na mnie i jeszcze pokręciwszy się przy koszach, dyplomatycznie zniknęłyśmy z oczu pani Kostyry.
- I co teraz będzie z naszą książką? Mogą ją do jutra wykupić - denerwowałam się, ale Kostyrówna pocieszyła mnie wzdychając głośno i oglądając się za przechodzącym obok nas uczniakiem.
- Jutro może uda się podkraść matce z kasy. Jak ma czasem dużo drobniaków, to nie może się doliczyć. Wezmę pięćdziesiątkę, a następnego dnia drugą.
Szłyśmy chwilę w milczeniu prześlizgując się wzrokiem po wystawach. Kostyrówna widocznie toczyła w sobie walkę wewnętrzną, bo westchnąwszy głęboko nagle zaproponowała lody.
- Na książkę mamy za mało, to chociaż zjedzmy po malinowej babeczce. Ja funduję - dodała wspaniałomyślnie i weszłyśmy do małej żydowskiej owocarenki.
Ciotka Emilka z Wołomina odwiedzała nas rzadko, mimo że bardzo się z moją matką przyjaźniły i darzyły wielkim sentymentem. Reprezentowały dwa zupełnie odmienne typy, ale obie jednakowo nie cierpiały rodziny swoich mężów.
Tym razem ciotka Emilka przyjechała specjalnie do matki.
Ojciec spóźniał się na obiad. Matka, która wiedziała, że ojciec bywa niepunktualny tylko w jednym wypadku, gdy chodzi o wódkę, z niepokojem spoglądała na zegarek. Ciotka Emilka z wypiekami na swojej wiecznie świecącej się twarzy, z ciemnym kosmykiem włosów spadającym na oko, zdążyła opowiedzieć wszystkie swoje kłopoty z dziećmi, poskarżyć się na ciągły brak pieniędzy i trochę popłakać za niedawno zmarłą matką, gdy wreszcie rozległ się alarmujący dzwonek.
Pobiegłam otworzyć. W drzwiach stał chwiejąc się na nogach ojciec. Wzrok błędny, kapelusz zsunięty od czoła, płaszcz pochlapany błotem i rozpięty. W ramionach trzymał ogromny, pokrwawiony kawał mięsa zawinięty w strzęp papieru.
Krzyknęłam przeraźliwie gdyż nie wiadomo dlaczego widok tego czegoś, co trzymał ojciec, skojarzył się z trupem niemowlęcia. Matka z ciotką i ujadającym jamnikiem wpadły do przedpokoju. Zrobiło się zamieszanie, w którym usłyszałam głos mojej matki:
- Znów się schlałeś jak bydlę, stary pijusie!
Ojciec przestępujący z nogi na nogę i bujający się to do przodu, to do tyłu, rzucił jej pod stopy mięso, będące ćwiartką cielęciny, wykrzykując strasznym głosem:
- Skończone! Zabiję się, a nigdy już do tego domu nie wrócę! Dość niewoli i poniewierki! - obrócił się i zadziwiająco zręcznie zbiegł ze schodów.
Ciotka, która widocznie mało znała ojca i wzięła jego słowa na serio, krzyknęła rozpaczliwie:
- Stasieńku, wróć! - chwyciwszy kapelusz z długim czarnym welonem, puściła się w pogoń za ojcem.
Nie pomogło wołanie mojej matki. Ciotka biegła przez podwórko na swoich cienkich;,lekko odsadzonych od siebie nogach, obutych w czarne lakierki na wysokich obcasach. Welon rozwiewał się na jesiennym wietrze i ciotka przypominała nietoperza.
Spojrzałyśmy na siebie z matką. Miałam ochotę roześmiać się, ale widok zmęczonej matczynej twarzy o wystraszonych oczach odebrał mi ją zupełnie.
- Znów pewnie przepił pożyczone grosze! Z czego podzeluje ci się buciki i za co wykupię twoją spódniczkę od krawcowej? Ty tak okropnie wszystko niszczysz... Mogłabyś przecież mniej latać! Ciągle trzeba ci buty zelować!
Zrobiło mi się bardzo przykro. Cóż ja mogłam poradzić, że buty darły się tak prędko, a noszone po dwa lata szkolne mundurki rozłaziły się na łokciach i na siedzeniu? Przecież nie mogłam odmówić sobie jedynej bezpłatnej rozrywki - chodzenia z Kostyrówną do Łazienek. Zwłaszcza teraz, gdy wszystkie alejki były usiane złotymi liśćmi, które tak przedziwnie szeleściły pod stopami i pachniały czymś nieskończenie smutnym. Przecież wyjazdy na wycieczki i chodzenie ze szkołą do teatru były dla mnie niedostępne. Zawsze musiałam w szkole kłamać, że ktoś w domu choruje albo że rodzice zabierają mnie gdzieś tam z sobą i nie mogę wziąć udziału w szkolnej imprezie.
Zaczęłam płakać i nie wiadomo dlaczego pomyślałam w tym momencie o Piotrusiu. Może dlatego, że i on był biedny, i też tak bardzo darł buty, kiedy jeszcze chodził do szkoły.
Matka ciągnęła bezlitośnie dalej:
- Widzisz, tak to wygląda życie, jak się wychodzi za mąż za człowieka z chamskiej rodziny. Będzie się upijał, awanturował i wszystko zrobi, aby cię ściągnąć do swego poziomu. Żadnych aspiracji. Do tego jeszcze dochodzi nędza... Dlatego tak bardzo chcę, żebyś w przyszłości związała się z człowiekiem z innego, lepszego środowiska - dodała łagodniej i pogłaskała mnie po włosach. - Ten twój Piotruś także kiedyś z nędzy może zacząć pić, a wtedy wylezie z niego to nieciekawe pochodzenie. Ludzie z nizin przeważnie są tacy.
- Piotruś nie ma zupełnie skłonności do wódki i jest bardzo inteligentny. Nic w nim nie ma ordynarnego, pisze nawet wiersze i będzie oficerem - stanęłam w obronie chłopca, który był mi już właściwie obojętny.
- Twój ojciec do trzydziestego roku życia wódki nie brał do ust i wydawał się przyzwoitym człowiekiem z zasadami. Potem dopiero wylazło szydło z worka i to jego murarskie pochodzenie, chociaż ma parę klas gimnazjum i kreślarskie kursy.
Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć. Słowa matki były przekonywające, a ja tak bardzo przecież pragnęłam, żeby moje własne życie ułożyło się inaczej. Warto się było nad tym wszystkim zastanowić, ale ponieważ czułam zawsze wstręt do myślenia, więc postanowiłam później razem z Kostyrówną na ten temat pogadać.
Po paru godzinach wróciła wilgotna od deszczu, zziajana i zapłakana ciotka Emilka.
- Uciekał przede mną, krył się po bramach, wskakiwał do różnych tramwajów, a ja wszędzie za nim, i wreszcie gdzieś mi znikł z oczu - skarżyła się słabym ze zmęczenia głosem.
Matka, to się śmiejąc, to irytując, tłumaczyła ciotce, że tego rodzaju sceny są u nas na porządku dziennym i nie ma co się przejmować pijackimi groźbami.
- On, niestety, zbyt kocha życie, żeby się go tak łatwo pozbyć - dodała z westchnieniem. - Otrzeźwieje, to wróci i będzie darł włosy na łbie, że wszystko przepił. Przez kilka dni będzie chodził potulny jak baranek, a później znów zacznie swoje...
Ciotka długo nie mogła się uspokoić powtarzając w kółko, że zwariowałaby z takim mężem i że matka jest aniołem.
Późnym wieczorem, gdy ciotka zbierała się już do odejścia, wrócił ojciec. Był prawie trzeźwy. Przywitał się z ciotką, jakby ją pierwszy raz dopiero zobaczył.
Całe przedpołudnie padał drobny, gęsty deszczyk, niebo szare, skłębione wisiało nisko nad wilgotnymi ulicami. Pod wieczór deszcz ustał, ale zerwał się wiatr. Zimny, porywisty wiatr.
Był to dla mnie jeden z ciężkich, nieudanych dni. W szkole nie mogłam się pozbyć roztargnienia i lekkiego, pulsującego bólu głowy, który nie pozwalał skupić uwagi nad tekstem łacińskim. Oberwałam “niedostatecznie”, usłyszałam coś o swoim lenistwie, a na lekcji fizyki przychwycił mnie profesor dwa razy na nieuwadze. Dokuczał mi głód. Od bardzo skromnej kolacji nie miałam nic w ustach. Spotęgował się jeszcze i wywoływał nudności, gdy na dużej pauzie moje koleżanki wyciągnęły drugie śniadanie, a ja mimo woli musiałam wciąż spoglądać na bułki z wędliną. Rachela, bojkotowana przez dziewczęta, gdyż była Żydówką, ogryzała najspokojniej wielkie gęsie udo z rumianą skórką. Widok ten sprawiał mi fizyczny ból i musiałam wyjść z klasy, żeby nie rzucić się na Rachelę i nie wyrwać z jej pulchnych, białych palców gęsiny. Czy mogłam słuchać uważnie i myśleć o takich nieistotnych głupstwach jak dawno przebrzmiała, nieomal mityczna wojna gallijska? A zwłaszcza że jednocześnie prześladowała mnie myśl o czarnym gazomierzu z pralni. Była to brzydka historia, tak jak wiele innych, wśród których rosłam. Ale im więcej gromadziło się dookoła brudów, tym mocniej wierzyłam, że gdy opuszczę kiedyś dom, moje własne życie stanie się jedną wielką poezją. Przyjemnie było czasem myśleć o tym własnym życiu, mglistym jeszcze, nie posiadającym żadnych punktów zaczepienia, a tak pięknym.
Sytuacja w domu była rozpaczliwa. Od kilku dni nie jadaliśmy obiadów, ponieważ ojciec znowu przepił pensję. Groziło nam zamknięcie elektryczności za nie zapłacone rachunki, a ja mimo chłodów musiałam chodzić do szkoły w skarpetkach, gdyż nie było za co kupić pończoch. Przed znajomymi nazywali to rodzice “hartowaniem dziecka”. Wobec tego ojciec zainteresował się bliżej gazowym licznikiem w pralni. Służące z całej kamienicy wrzucały do niego dwudziestogroszówki piorąc bieliznę.
Stałam w ciemnym pokoju przy oknie, gdy ojciec wykręciwszy korki w piwnicy, skradał się w skarpetkach na szóste piętro z wytrychem i obcążkami w kieszeni. Czułam, jak kurczowo zaciśnięte dłonie wilgotnieją, a w głowie świdruje jedna natrętna myśl bez zupełnego udziału wyobraźni: “Co będzie, jeśli ojca przychwycą? Co będzie?”
Ojca jednak nie przychwycono. Wrócił po bliżej nieokreślonym dla mnie czasie z kieszeniami brzęczącymi drobną monetą. Było tego razem kilkanaście złotych, odliczywszy bezwartościowe, rosyjskie kopiejki, które wielkością w sam raz pasowały do automatu, i w które ojciec zaopatrywał matkę, ilekroć robiła pranie.
- Sam diabeł nie pozna, że licznik ruszany! - rzucił uspokajającym tonem, wysypując zawartość kieszeni na środek stołu. Potem drżącymi, niecierpliwymi palcami liczył srebro, dzieląc je na kupki.
- To będzie dla dziecka na pończochy - mamrotał pod nosem - to na elektryczność, to na tytoń... a reszta na jedzenie.
Stałam w pobliżu stołu nie mogąc oderwać wzroku od ruchliwych, zgrubiałych ojcowych palców, grzebiących w kupie rozsypanych monet. Było coś sugestywnego w tym widoku.
- Czego się gapisz? Zabierz się lepiej do lekcji, bo znów oberwiesz dwóję! - powiedział nagle ojciec podchwyciwszy moje spojrzenie.
- Już odrobiłam wszystko - skłamałam siadając ciężko na tapczanie.
Pokój wypełniało żółtawe, przyćmione światło sączące się przez abażur stojącej na stole lampki. Pochylone obok siebie postacie rodziców zatracały w nim ostrość konturów, dając złudzenie czegoś niematerialnego, pełnego miękkości. Oddychałam powoli, jakby z przymusem. Nawet myślenie sprawiało trudność. Wiedziałam, że jutro będę pytana z historii i że trzeba uporządkować zeszyt z chemią, ale nie byłam w stanie zabrać się do czegokolwiek.
Takie to było nieistotne i prawie śmieszne w porównaniu z tym, co przeżywałam, co się obok mnie działo. Zjawiały się w pamięci jakieś dawne historie, niedomówienia, dziwne sytuacje, na które kiedyś nie zwracałam uwagi, a teraz nagle nabrały wymowy. Ciągnął się ten ponury korowód jak negatyw taśmy filmowej, który mimo dokładności obrazu trudno odczytać. Męczył jak senne zwidy przywoływane rankiem na pamięć. Z bolesnego odrętwienia wyrwał mnie głos ojca:
- Weźmiesz kilka złotych i zmienisz je na grubsze w innej dzielnicy. Najlepiej gdzieś koło Nowego Światu. Tam zawsze duży ruch. Przy okazji kupisz paczkę tytoniu...
- I bochenek chleba w owocarni u Żydówki naprzeciwko, bo sklepy zamknięte. Jeśli będą wędzone szproty, to weź z pół kilo - dorzuciła matka i nie patrząc na mnie wyszła z pokoju.
Rozpamiętywałam tę całą sprawę z gazomierzem po raz pewnie dziesiąty, wracając od Kostyrówny. Dął zimny wiatr zrywając ostatnie, wilgotne liście z klonów ciągnących się długim szpalerem wzdłuż ulicy Wilczej. Chłód przenikał pod cienki, granatowy płaszcz utrudniając oddech, ale mimo wszystko humor uległ znacznej poprawie. U Kostyrówny zjadłam nieprawdopodobną ilość nadgniłych owoców, które jej matka odrzuciła jako nie nadające się do sprzedaży w straganie. Ponadto dostałam ołówek zakończony gumką. Był niebieski, dwa razy dopiero temperowany i nosił tylko nieliczne ślady zębów Kostyrówny.
Siedziałam w kuchni na oknie i zazdrościłam.
Matka, która przed chwilą obierała ziemniaki, obracała teraz w palcach luźne kartki papieru. Były to dwa listy. Jeden od Agnisi, a drugi z Krakowa od ciotki Klementyny. Treść jego była frapująca i rzeczywiście godna zazdrości. Monika wychodziła za mąż. Monika, o której słyszało się, że stale przesiaduje w Zakopanem umierając powoli i młodo w różnych pensjonatach na gruźlicę. Z początku fakt ten stanowił smutną atrakcję w rodzinie. Ale ponieważ wciąż jeszcze żyła i, jak dochodziły słuchy, zupełnie nieźle bawiła się za pieniądze brata swego Andrzeja będącego już na pewnym stanowisku, przestano się nad nią litować. Mój ojciec wyraził nawet przypuszczenie, że Monika na pewno szuka w Zakopanem chłopa, a płuc w ogóle nie leczy, bo są zdrowe jak miechy kowalskie.
A teraz ta Monika z oczami pełnymi światła i dwoma ciemnymi warkoczami - z przymglonego latami obrazu, jaki miałam w pamięci - wychodzi za mąż. I to nie za zwykłego człowieka, ale za najprawdziwszego hrabiego z wielkim majątkiem ziemskim na Podolu. Było to rzeczywiście godne zazdrości, gdyż właśnie ja, a nie kto inny, miałam zostać żoną ziemianina i otrzymać od babci ten wymarzony sygnet, jako znak, “że nie wyleciałam sroce spod ogona”. Tymczasem, jak wynikało jasno z treści listu, dostała go Monika.
Czułam, że mi gorycz zalewa serce i wcale nie potrafiłam cieszyć się razem z matką, że Monika robi zawrotną karierę. Patrzyłam uparcie w podłogę machając nogami.
- Wstąpi do nas w tych dniach, bo będzie w Warszawie kupowała różne drobiazgi. Pewnie jej nie pamiętasz - mówiła matka otwierając drugi list, który mimo niepozornego wyglądu zaważył na całym moim życiu.
Agnisia pisała, że tęskni, że listy od nas to zbyt mało i że chciałaby mnie zobaczyć. Może mogłabym zaraz po świętach Bożego Narodzenia przyjechać do nich? Będą czekali z niecierpliwością na odpowiedź.
Od razu przestałam myśleć o Monice, tak bardzo zelektryzowała mnie możliwość odbycia podróży do Agnisi.
- Czy będę mogła pojechać? - zapytałam z lękiem.
Matka dłuższą chwilę nie odpowiadała szeleszcząc kartkami listów. Krople wody monotonnie skapywały na białą emalię zlewu.
- Jeżeli uda się ojcu dostać kwit do Jabłkowskich, żeby kupić ci na raty pantofle, i dostanie pożyczkę w biurze, to może pojedziesz... - dała mi matka nikłą nadzieję.
Sny prorocze ciotki Natali, w których łowiła złote rybki w akwarium z winem, oraz wszystkie matki przeczucia spełniły się dokładnie. Ojciec otrzymał wreszcie pożyczkę i kwit na buty do Braci Jabłkowskich.
Miała to być pierwsza samodzielna podróż w moim życiu, więc udzielano mi tylu rad i przestróg, iż zdawać się mogło, że otaczają nas nie ludzie, ale jakieś potwory, degeneraci i bandyci.
- Pamiętaj, żebyś z nikim w pociągu nie gadała! Jak się do ciebie jakiś mężczyzna odezwie, to udawaj, że nie słyszysz. To może być handlarz żywym towarem i w odpowiedniej chwili odurzy cię jakimś narkotykiem i już po tobie... - tłumaczył ojciec, mrugając ze zdenerwowania lewym okiem.
Nie bardzo mogłam uwierzyć, że tak łatwo można spotkać w pociągu handlarza żywym towarem, no, ale jeśli ojciec tak stanowczo twierdził...
- A już niech cię Bóg broni przyjąć od kogoś ciastko albo cukierek! Może być w nim środek nasenny i nieszczęście gotowe!
Matka mitygowała ojca:
- Daj spokój, nie strasz dziecka...
Ojciec jednak odkrywał przede mną coraz to nowe kruczki tych handlarzy żywym towarem. Zaczęłam wreszcie czuć lęk przed podróżą. Utrzymywał, że takie typy mogą nawet hipnotyzować wzrokiem i wtedy też już po mnie, bo będę robiła wszystko, co zechcą...
Zanim jednak pojechałam do Agnisi w nowych, czarnych półbucikach i niebieskiej, włóczkowej czapeczce, odwiedziła nas Monika. To już nie była ta Monika z warkoczami, którą pamiętałam, ale obca, wysmukła panna przypominająca strojem i sylwetką dział mody w ilustrowanych pismach. Patrzyłam na nią z onieśmieleniem, a to wszystko, o czym mówiła, wydawało mi się wprost nierealne i nie mogące mieć nic wspólnego z rzeczywistością. Zastanawiałam się nawet, czy Monika nie kłamie. No, bo czy było rzeczą do uwierzenia, że Monika będzie mieszkała w prawdziwym dworze, jeździła powozem, chłopi będą do niej mówili “jaśnie pani”, a w kościele będzie zasiadać w kolatorskiej ławie?
Ojciec wtrącił do rozmowy sceptyczną uwagę:
- Ty, Monika, to chyba tylko po to będziesz jeździła do kościoła, żeby w tej ławie zasiadać, co? - a widząc, że zupełnie zignorowała jego pytanie, dodał: - Tylko uważaj, żeby najpierw był ślub, a potem zwiedzanie pałacu, bo jak zaczniesz od zwiedzania, to do ołtarza nie trafisz. Ci jaśnie panowie to cwane sztuki i trudni do złapania.
Monice zakręciły się łzy w ogromnych, jasnych oczach i rumieniec przebiegł po ściągłej twarzy.
- Jak wujek może tak mówić?! Już zapowiedzi wyszły i teraz jadę poznać jego rodziców. Żeby wujek wiedział, jak on mnie kocha. Nie ma dnia, żebym depeszy z zapytaniem o zdrowie nie otrzymała albo kwiatów pocztą lotniczą.
Ruchem pełnym wdzięku i pewności siebie wyciągnęła z krokodylowej torebki srebrną puderniczkę.
- No, no, Monika, ja tylko tak na wszelki wypadek...
Matka spoglądała wzrokiem pełnym dumy na Monikę odzianą w sportową sukienkę ozdobioną zamszem i wyraźnie nie była rada z uwag ojca. Bąknęła coś nawet odważnie o “starych idiotach”, dalej rozpytując Monikę o tego hrabiego, majątek, koligacje, ślubne ubranie Moniki i tym podobne zasadnicze sprawy.
Spojrzałam ukradkiem w lustro na swoją chudą postać w szkolnym fartuchu. Była tak ogromna przepaść między wyglądem moim a Moniki, że przestałam jej zazdrościć. Zrozumiałam zupełnie wyraźnie, że było rzeczą śmieszną nie tylko liczyć, a nawet myśleć o małżeństwie z prawdziwym panem. Wprawdzie moje włosy przybrały już wreszcie odcień kasztanów i dzięki usilnym staraniom układały się w lekkie fale, ale gdzież im tam było do zaczesanych w piękną fryzurę, ciemnych włosów Moniki.
Patrząc na jej lekkie ruchy, na sposób trzymania głowy, podnoszenia brwi, trudno było szukać pociechy w tym, że ma się oczy jak “bukieciki fiołków”. Zwłaszcza że Monika miała je pełne światła i słońca, chociaż był chmurny, grudniowy dzień za oknami.
Poczułam smutek i rozgoryczenie, że Monika prawie mnie nie zauważała pochłonięta całkowicie swoim przyszłym szczęściem z bajki. Na pożegnanie musnęła mnie ustami z roztargnieniem w policzek i zostawiła napoczętą torebkę cukierków.
Wszystko było nieoczekiwane i tak właściwie proste, że od razu przyjęłam jako rzecz naturalną, zrozumiałą i od dawna przesądzoną.
Szłam z dworca między Agnisią odzianą w brązowe źrebaki a Januszem w długim, oficerskim płaszczu uderzającym z łoskotem o cholewy lakierowanych butów. Bezkres jasnego, jak moja donaszana po ciotce Polci czapeczka, błękitu ciągnął się nad nami i przyjemnie dźwięczał śmiech Agnisi w mroźnym powietrzu. Długa aleja drzew przypominała delikatny, chiński rysunek tuszem rzucony na pastelowe tło nieba. Ciemne plamy wron krakały na rażącej oczy bieli śniegu.
Bardzo wyrosłaś i coraz mniej w tobie z cielątka - zauważył wesoło Janusz, taksując mnie wzrokiem jak hodowca koni źrebaka.
- I piegów wcale nie widać - dodała Agnisia chcąc mi widocznie zrobić przyjemność.
Z bocznej, zaśnieżonej ulicy wypadło auto, raptownie skręciło i zatrzymało się przed nami. Ktoś otworzył drzwiczki i na jezdnię wytoczyła się wielka, luźna szuba zakończona czymś w rodzaju futrzanej czapki.
- Janusz, dokąd tak śpieszycie?
Zatrzymaliśmy się.
- Do domu, jak się pewnie domyślasz. Gościa mamy. Kuzynka Agnisi przyjechała.
Szuba, a właściwie mężczyzna, na którego nie śmiałam podnieść oczu, gdyż prywatne auto zrobiło na mnie wstrząsające wrażenie, zaczął się wylewnie witać.
- No, Stefan, przedstaw się swojej przyszłej narzeczonej - powiedział ze śmiechem Janusz, zacierając dłonie w skórkowych rękawiczkach.
Wciąż jeszcze nie podnosząc oczu podałam nieśmiałym ruchem rękę i wymamrotałam niewyraźnie nazwisko.
- Ładna! - usłyszałam rubaszny śmiech i dalszy komentarz. - No, ale skąd u licha, wiesz, że będzie moją narzeczoną?
Patrzyłam uważnie pod nogi czepiając się Agnisinego ramienia.
- Jak to skąd? Sam powiedziałeś, że gdyby Agnisia miała tak sympatyczną siostrę, jak ona sama, to zaraz byś się z nią ożenił.
- A prawda, prawda... - potwierdził ze śmiechem mężczyzna w szubie i zaczął nas upychać w samochodzie.
- Podwiozę was do chałupy, a po obiedzie wpadnę, jeśli naturalnie pozwolicie. Muszę przecież tego smarkacza dobrze obejrzeć. Kota w worku nie kupię.
Janusz odpinając w domu pas powiedział wesołym głosem:
- Zdaje się, że mała zrobiła na Stefanie wrażenie. Nie uważasz, Agniśka, że można by ich wyswatać?
Spojrzeli jednocześnie na mnie. Opuściłam oczy.
- Dużo mu pozostało do skończenia studiów? - zadała rzeczowe pytanie Agnisia.
Janusz machnął ręką siadając do stołu.
- Przy jego inteligencji i zdolnościach mógłby w jakieś dwa lata zrobić dyplom, a na dobrą sprawę powinien już go mieć od dawna w kieszeni. Zdaje się, że weszły w paradę jakieś kłopoty sercowe i te artystyczne zapędy.
Agnisia rozlewając pomidorową zupę na talerze, zrobiła przypuszczenie:
- Gdyby miał jakiś konkretny cel... A tak, rodzice utrzymują i dają na wszystko, to mu się nie spieszy.
Jadłam powoli gorącą zupę, przysłuchując się zabawnej w moim pojęciu rozmowie. Wiedziałam wprawdzie, że na pewno kiedyś wyjdę za mąż, ale to “kiedyś” było mgliście dalekie i kojarzyło się ze słowem “dorosła”. To zakrawało na fantastyczną bajkę. Sięgnęłam po chusteczkę do nosa, żeby zamaskować śmiech.
Obiad był właściwie skończony i Agnisia sprzątnąwszy resztki pieczeni z makaronem postawiła na stole talerz z bakaliami. Ożywiona rozmowa, w której nie brałam udziału, trwała dalej. Myślałam teraz dla odmiany o Monice i starałam się wyobrazić sobie, jak wygląda jadalnia w prawdziwym pałacu i o czym się przy stole rozmawia. Dopiero, gdy wynikł między nimi dość gorący spór, czy ewentualne małżeństwo mogłoby dojść do skutku, Janusz zawołał:
- Właściwie należałoby zapytać delikwentkę, jak się na to zapatruje! Agnisia gniotąc niklowym “dziadkiem” orzechy, podniosła na mnie bure oczy spod puszystej grzywki.
- Rzeczywiście...
Oboje wybuchnęli śmiechem patrząc na mnie pytającym wzrokiem.
- Kiedy ja nawet nie wiem, jak on wygląda - wybąkałam z zażenowaniem.
- No, bo wstydziłam się na niego spojrzeć. Takie głupstwa gadaliście z tą “narzeczoną”, a zresztą ta szuba zupełnie go zakrywała. Słyszałam tylko głos, ale mi się nie podobał. Taki jakiś śpiewny...
Janusz orzekł, że jest to świetny dowcip i poradził, żebym się jednak Stefanowi przyjrzała.
Pokój był mały, wyklejony jasną tapetą w kwiatki. Z dużego kaflowego pieca rozchodziło się przyjemne ciepło. Radio nadawało walce Straussa. Było coś w tym skromniutko umeblowanym pokoju, co nasuwało myśli o szczęśliwym ognisku domowym. Wprawdzie nie było to własne, prawdziwe ognisko, gdyż Agnisia wciąż jeszcze mieszkała przy rodzinie Janusza. Na razie grzejąc się w blasku cudzego ognia kompletowali różne lewe papierki, drogo opłacane ze skromnej porucznikowskiej pensji, z których miało wyniknąć, że Agnisia poza maturą ma jakiś folwarczek, coś tam na koncie w banku i w ogóle wszystko to, czego wymagało się od żony młodego oficera. Sytuacja Agnisi była niezbyt przyjemna, ale prawdopodobnie bardziej znośna od napastliwości mego ojca i głodu, który cierpiała w naszym domu. Oficjalnie mówiło się, że Agnisia jest już mężatką, a mnie kazano nawet w to wierzyć usilnie. Matce zdawało się widocznie, że w ten sposób wpaja we mnie moralne zasady.
Tymczasem siedząc na tapczanie i zatapiając zęby w duże, czerwone jabłko, zastanawiałam się, czy Agnisia domyśla się, iż wiem, że poszła “na żłób”. Zaczęłam opowiadać o wizycie Moniki i o tym jej zamążpójściu, które nie dawało mi spokoju.
- Nie będzie ona miała długo z tego hrabiego pociechy - burknęła Agnisia wzruszając ramionami i dodała, jakby od siebie. - Za duży przeskok.
Chciałam zapytać, co ma na myśli, ale ktoś zapukał do drzwi. Poczułam, że się raptownie czerwienię.
- No, pokażcie tego smarkacza! - usłyszałam śpiewny głos i znów nie śmiałam spojrzeć w tamtą stronę. Mięłam w palcach chusteczkę, patrząc na czubki swych pantofli. Dopiero, gdy usiadł przy mnie i podniósł dłonią moją twarz ku swojej, spotkałam jego oczy. Oczy, których już nigdy potem nie mogłam zapomnieć. Nic się już nie liczyło - nic nie było ważne, tylko ta najbłękitniejsza i najpromienniejsza para oczu. Zrozumiałam, że w moim życiu stało się coś nieodwracalnego.
- No i co, żabo zielona? - dotarł do mnie jakby z oddali jego głos. - Nie będę ci mówić pani, bo jesteś jeszcze straszny dzieciuch, a ja wobec ciebie starszy pan.
Wciąż jeszcze trzymał moją brodę w swojej ciepłej, nerwowej dłoni. Dotyk jego ręki odczuwałam jak pieszczotę. Odeszło ode mnie całe onieśmielenie i uśmiechnęłam się do tego szafirowego spojrzenia, tak jakby ono było już moje.
- To i ja będę mówiła ci także ty.
Zamknął obie moje dłonie w swoich i przysuwając się bliżej, zapytał:
- A jak mnie będziesz nazywała?
- Busio - odpowiedziałam szybko i bez zastanowienia.
- Busio? - powtórzył z niedowierzaniem i rozbawieniem w głosie.
- Miałam kiedyś pieska. Bardzo go kochałam, ale zdechł. Autobus go przejechał. Nazywał się właśnie Busio - wyrecytowałam jednym tchem.
- Ależ ona ma poczucie humoru! - ryknął mi nad uchem Busio i chwyciwszy na ręce zaczął obnosić po pokoju.
Później zapytał, czy potrafię się boksować, a usłyszawszy moją przeczącą odpowiedź, natychmiast przystąpił do teoretycznych i praktycznych wykładów. Oczywiście byłam zachwycona nową zabawą i nawet przez moment żałowałam, że nie jestem chłopcem, gdyż zapragnęłam zostać prawdziwym bokserem.
Wieczorem, gdy Agnisia przygotowywała tapczan do spania, Janusz zagadnął:
- No i jak ci się podoba?
- Nie wiem jeszcze, czy mi się w ogóle podoba, bo nie zdążyłam się przyjrzeć, ale ma cudne oczy.
Janusz spytał z zainteresowaniem:
- Co ty mówisz? Ja nawet nie zauważyłem, jakiego są koloru, mimo że znam go od szkolnej ławy.
- No, ty jesteś wyjątkowo spostrzegawczy! - wtrąciła z przekąsem Agnisia. - Zupełnie jak z tym kopnięciem pod stołem. Dawałam ci znak, żebyś przestał gadać, a ty zamiast zmienić temat, to na cały głos pytasz: “Czego mnie kopiesz?” Myślałam, że się pod ziemię ze wstydu zapadnę, jak wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Że ty to jeszcze pamiętasz? - obruszył się Janusz ściągając z wysiłkiem buty. - Minęło chyba już z pół roku od tego czasu.
Agnisia przyszywając guzik do poszewki, zwróciła się do mnie:
- Oczy to ma wyjątkowo ładne. A poza tym od razu widać, że człowiek z dobrego towarzystwa.
- Tak - potwierdziłam rozmarzonym głosem, ale wszystko to nic mnie nie obchodziło poza tymi szafirowymi światełkami połyskującymi w jeziorkach jego podłużnych oczu.
Odetchnęłam bardzo głęboko przymykając z wrażenia oczy. Już sam zapach miał w sobie coś, co kazało myśleć o dobrobycie i lepszej sferze. Ledwo uchwytna woń dobrego wosku do podłogi, nieokreślonych perfum, rozgrzanej wełny kilimów i jeszcze czegoś, co jest stałym, charakterystycznym zapachem każdego mieszkania. Ile mieszkań, tyle odmiennych woni składających się na tę specyficzną atmosferę zadomowienia.
Byłam wrażliwa na zapachy, a ten w domu Busia zaniepokoił i oczarował swoją drażniącą subtelnością, w tym samym prawie stopniu, co ilość różnych drzwi prowadzących do nie znanych pokojów. Można się było za nimi domyślać rzeczy najwspanialszych. Urzekający również był aparat telefoniczny w wytwornie urządzonym pokoju, który nie wiadomo dlaczego Busio nazwał hallem. Agnisia widząc moje zakłopotane spojrzenie zdążyła szepnąć, że to mniej więcej to samo co przedpokój. Byłam zupełnie oszołomiona. Przecież w tym “przedpokoju” można było z powodzeniem ustawić całe umeblowanie naszego mieszkania wraz z kuchnią i jeszcze pozostałoby trochę wolnego miejsca. Palmy, dywany, kwiaty cięte w prawdziwych kryształach, połyskujące wyszukanym fornirem meble, fotele głębokie, kryte malinowym adamaszkiem i wreszcie obrazy, za które, jak twierdził Janusz, można by kupić domek na przedmieściu - wywarły na mnie ogromne wrażenie.
Stałam onieśmielona patrząc z podziwem na Agnisię rozmawiającą z całą swobodą z gośćmi Busia. Przestępowałam z nogi na nogę nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić i czy należy stać na dywanie, czy raczej zejść na widoczny spod niego skrawek parkietu pod ścianą. Speszyłam się jeszcze bardziej, gdy podeszła do mnie matka Busia falując pachnącym perfumami biustem i zwróciła mi uwagę, że kalosze mogę zostawić w hallu. Zaczerwieniłam się nie wiedząc, co na to odpowiedzieć, bo przecież nie miałam na nogach żadnych kaloszy, tylko czarne półbuciki. Wydawały mi się nawet bardzo ładne a tu okazało się nagle, że przypominają wyglądem kalosze. Byłam tak dalece onieśmielona, że chciałam je nawet w pierwszej chwili ściągnąć z nóg i odnieść do tego przedpokoju zwanego hallem, ale w porę nadeszła Agnisia. Wytłumaczyła pani rejentowej, że ja na pewno w kaloszach nie weszłam do pokoju. Zdumiona i niezbyt widocznie przekonana kobieta długo jeszcze obserwowała przez “lorgnon” moje stopy.
Stojąc obok serwantki z porcelaną udawałam, że jestem nią wyłącznie zajęta. Tymczasem błądziłam wzrokiem za Busiem, który ani nie spojrzał w moją stronę, emablując blondynkę w ślicznych pantoflach z zielonego zamszu. Patrzyłam z zawiścią na te pantofle, ale zdołałam również dostrzec że ma bardzo szerokie usta.
- Wstrętny wyciruch! - szepnęłam Agnisi do ucha.
- Kto? - zapytała ze zdziwieniem.
- No, ta w zielonych pantoflach.
- To córka doktora medycyny - powiedziała również szeptem, pociągając mnie w stronę rozbawionego towarzystwa.
Mimo dużego wysiłku z mojej strony nie potrafiłam uchwycić istotnej treści rozmowy. Mówiono dużo, szybko. Śmiano się przy tym, a ja wciąż nie wiedziałam, o co chodzi.
- O czym oni właściwie mówią? - zaryzykowałam pytanie nachylając się w stronę Janusza.
- O niczym specjalnym. To jest tak zwana rozmowa towarzyska...
Ponieważ u nas w domu mówiło się tylko o rzeczach konkretnych, więc cała ta bezprzedmiotowa abstrakcyjność była dla mnie nie tylko niezrozumiała, ale przede wszystkim nudna.
Zaczęłam przyglądać się obrazom i dyskretnie zerkać do innych, otwartych pokojów i w szpary uchylonych drzwi. Czaiły się za nimi złotawe tony światła wynurzając fragmenty bogatych mebli, adamaszkowych zasłon, nie znanych roślin. Promieniował z tych wszystkich przedmiotów dostatek i spokój ustabilizowanego życia. To był dom Busia. Rósł i wychowywał się w tej atmosferze wygody, ciepła i estetyki. Musiał więc być człowiekiem subtelnym i dobrym. Odgradzał go od nędzy mur własnego domu ze stojącymi na jego straży dwoma wszechmocnymi archaniołami w postaci rodziców. Nic nie mogło ukryć się przed ich czujnym wzrokiem. Nawet nogi w czarnych półbucikach.
A ja właśnie zapragnęłam wejść do tego domu, gdzie kroki tłumią dywany, gdzie ludzie mówią o niczym, gdzie można odetchnąć atmosferą piękna i spokoju.
Całe towarzystwo przeszło do innego pomieszczenia, w którym stał kominek, taki sam jak w filmach angielskich, i ogromna palma kładąca wachlarze delikatnych cieni. Z przyległego pokoju dochodził dyskretny brzęk ustawianej na stole zastawy. Przełknęłam ślinę prosząc w myśli Boga, żeby podano zwykłe jakieś potrawy nie sprawiające trudności w jedzeniu. Ryb, drobiu i nie znanych potraw bałam się panicznie. Nigdy nie wiadomo, jak się do nich zabrać albo kiedy kurze piersi wyskoczą z talerza na obrus.
Usiadłam obok kominka na czymś przypominającym poduszkę, co, jak się później dowiedziałam, nosi nazwę “puf'. Udając, że przeglądam z zainteresowaniem francuski miesięcznik “Belle Jardiniere”, obserwowałam ukradkiem zebranych podpatrując ich ruchy i sposób mówienia.
Janusz z rejentem i dwoma oficerami zasiedli do brydża. Agnisia rozmawiała z matką Busia i jakąś panią w kraciastej sukni o wywoływaniu duchów przy pomocy spodeczka i alfabetu. Reszta towarzystwa, uplasowana wygodnie w skórzanych fotelach, omawiała jeden z ostatnich artykułów z pisma prawniczego “Czy można zgwałcić własną żonę”. Zrozumiałe, że do żadnej z rozmawiających grup nie mogłam się przyłączyć. Poczułam się obco w tym zupełnie nowym otoczeniu na tle elegancko ubranych ludzi. Z niechęcią popatrzyłam na swoje półbuty odcinające się ciemną plamą od dywanu i pomyślałam, że ta moja niebieska bluzka, przerobiona z maminej sukienki, z czarną aksamitną kokardką pod szyją wcale nie jest znów taka piękna, jak to jeszcze przed paru godzinami sądziłam.
Zupełnie nieoczekiwanie podszedł do mnie Busio i usiadł na dywanie. Cień palmowego liścia drżał na splecionych dłoniach obejmujących kolana.
- Popatrz na mnie.
Odwróciłam twarz w jego stronę i spojrzałam w oczy. Były pełne ciepłego blasku. Ogarnęło mnie dziwne, nieznane wzruszenie. Opuściłam wzrok pierwsza, a wtedy Busio delikatnym ruchem wyjął z moich dłoni pismo i patrząc na okładkę przedstawiającą górski krajobraz zapytał:
- Lubisz góry?
- Tak... - odpowiedziałam niepewnie, gdyż nigdy w życiu nie byłam w górach.
- A lubisz po nich chodzić?
- Tak, ale tatuś jeszcze bardziej... - Powiedziałam to, ot tak sobie, żeby zdanie było bardziej okrągłe, treściwe i wywarło na Busiu jak najlepsze wrażenie. Nic zresztą innego nie chciało przyjść do głowy.
- O, to twój tatuś uprawia pewnie turystykę?
W głosie wyczułam zainteresowanie pełne aprobaty. Miałam ochotę roześmiać się wyobraziwszy sobie wyraz twarzy Busia, gdybym dała rzeczową odpowiedź w rodzaju: “Tak, uprawia turystykę ale po cudzych strychach”, i zaraz dodałam głośno z ociąganiem:
- Nooo, owszem...
Busio już widocznie musiał myśleć o czymś innym, gdyż nieoczekiwanie zapytał:
- A ty, zielona żabo, co będziesz studiowała, jak skończysz szkołę?
Byłam zupełnie zaskoczona tym pytaniem. Nigdy nie było bowiem żadnych studiów w programie. Rodzice uważali, że szczytem wykształcenia dla kobiety jest matura. Ojciec nawet twierdził, że i to nie jest konieczne, gdyż wcześniej czy później wyjdę za mąż i będę rodziła dzieci, do czego wykształcenie nie jest absolutnie potrzebne. Przeciwnie. Może tylko przewrócić w głowie i stać się przyczyną nieporozumień w małżeństwie. Matka miała trochę wyższe aspiracje. Pragnęła, żebym została maszynistką. Naturalnie w jakiejś dużej, solidnej instytucji, której dyrektor zrobiłby bardzo mądrze, gdyby zakochał się we mnie i powiózł własną limuzyną do ołtarza.
Mnie ta koncepcja z dyrektorem nie bardzo odpowiadała. Wolałam czekać na ziemianina. Taki przynajmniej hoduje świnie, krowy i będzie się wreszcie można najadać do syta. Marzyłam wprawdzie ukradkiem o karierze scenicznej albo Akademii Sztuk Pięknych, jednak zdawałam sobie sprawę, że z równym powodzeniem mogę myśleć o podróży międzyplanetarnej. Musiałam przecież jak najprędzej zacząć pracować, względnie wyjść za mąż. Trzeba było jednak coś odpowiedzieć Busiowi, który zawisł wzrokiem na moich ustach.
- Będę lekarką! - wystrzeliłam bez zastanowienia i zaraz pomyślałam sobie, dlaczego by nie? Byłam oczarowana tym swoim nowym projektem.
- A nie chciałabyś wyjść za mąż?
- Nie wiem...
- A gdybyś wyszła, to co wtedy?
- Wtedy rodziłabym dzieci. Dużo dzieci. Same dziewczynki.
Busio ryknął śmiechem, zupełnie jakbym powiedziała coś zabawnego, i krzywiąc z niesmakiem twarz dodał:
- Fe, dzieci to przecież paskudztwo! Z każdej strony mokre i krzykliwe. To już stanowczo lepiej idź na uniwerek. Tam na pewno zmienisz zdanie. Michał! - zawołał w kierunku swego kuzyna. - Chodź tu do nas, obejrzysz sobie przyszłą koleżankę, która interesuje się medycyną.
Kuzyn Busia popatrzył na mnie z wymuszonym uśmiechem.
- A jaką specjalność pani obierze?
- Chirurgię - brnęłam odważnie dalej uważając, że jak spaść z konia, to dobrego. Sama zresztą już zaczynałam wierzyć, że zostanę chirurgiem. Wprawdzie widok krwi wywoływał u mnie nudności, ale cóż to szkodziło?
- Była już pani kiedyś przy operacji albo ciężkim opatrunku?
- Nie... - przyznałam ze skruchą.
- W takim razie proszę przyjść do mnie do szpitala. Zobaczymy, czy nie zmieni pani swego postanowienia.
- Na pewno nie - odpowiedziałam bardzo stanowczym głosem i zaraz poszukałam Busiowych oczu. W zasięgu błękitnego spojrzenia najbardziej niewiarygodne rzeczy stawały się możliwe do osiągnięcia. Nawet ta medycyna. Nawet perspektywa wyszukanej kolacji, do której nas w tym momencie poproszono, przestała napawać lękiem.
Najdziwniejszy był jednak powrót z tego “kinderbalu”, jak nazywał to przyjęcie Busio.
Śnieg skrzypiał pod nogami, granat nocy kładł się długimi cieniami kamienic w poprzek ulicy i niebo świeciło nie znanymi konstelacjami gwiazd. Busio trzymał mnie pod ramię i milczał. Czasem tylko spoglądał w moją stronę. Nie mogłam dojrzeć jego spojrzenia, ale czułam je na swojej twarzy. Szłam po raz pierwszy w życiu pod rękę z mężczyzną i sprawiało mi to dużą przyjemność.
Idąca za nami Agnisia z Januszem opowiadała o kimś, kogo nie znałam, a kto miał być według jej słów “ostatnim łotrem i szują”. Janusz delikatnie oponował, Agnisia gorąco przekonywała.
Przytuliłam się mocniej do Busiowego ramienia i zapatrzyłam w niebo. Przypomniał mi się Piotruś; mówił kiedyś, że każdy człowiek ma swoją gwiazdę, która w chwili śmierci odrywa się od nieboskłonu i gaśnie. Taka właśnie spadająca gwiazda spełnia wypowiedziane w porę życzenia. I teraz rozglądając się po granacie nieba szukałam gasnącej gwiazdy. Jednocześnie z myślą: “żeby się ze mną ożenił” oderwał się świetlny punkcik i spadł w noc. Zatrzymałam się tak raptownie, że Busio zapytał przestraszonym głosem:
- Co się stało?
- Gwiazda spadła - odpowiedziałam drżącym ze wzruszenia głosem.
- A czy to coś znaczy?
- Dla mnie bardzo dużo. W tej chwili nawet wszystko.
- Czy to dobrze, czy źle, że ona spadła?
- Tego nie wiem. Zdążyłam jednak coś pomyśleć, co się nieodwołalnie musi spełnić.
- A co takiego?
- Nie mogę powiedzieć.
- A czy ja mam też coś pomyśleć?
- To już nie ma znaczenia.
Busio nic nie odpowiedział, tylko ujął mnie mocniej pod ramię. Przytuliłam się z ufnością i całkowitym oddaniem do tej ręki odzianej w dostatnie futro.
Tak zaczęła się moja miłość.
Rozdział 8
Wróciłam do domu wieczornym pociągiem. Nikt się mnie tego dnia nie spodziewał. Przyjemnie tak było iść samej z własnymi myślami przez znajome ulice. Ogromne, śnieżne piramidy wznosiły się brzegami chodników i w dalekich perspektywach ulic żarzyły się czerwone plamy żelaznych koszyków z koksem. Drewniane szufle kierowane ludzkimi dłońmi z chrzęstem i szybko usuwały śnieg spod nóg przechodniów. Widok ten kojarzył się ze słowami ojca, który zwykł mówić, gdy sypał śnieg, że to dla bezrobotnych biedaków pieniądze lecą z nieba.
Tego wieczoru patrzyłam prawie że obojętnie na nędzę ludzką pochłonięta własnym szczęściem. Dla mnie miała się skończyć bieda, niedojadanie, dziurawe buty, a zacząć usłane tortami i miłością życie z Busiem. Nie miało ono wprawdzie żadnej bliżej określonej formy ani ustalonego miejsca w czasie i przestrzeni, ale istniało już we mnie radosnym przeczuciem.
Agnisia w przededniu mego odjazdu powiedziała z bardzo uroczystą miną:
- Właściwie to jest tak, jakbyś miała narzeczonego. Zupełnie niedwuznacznie oświadczył się nam o twoją rękę prosząc, żeby go Janusz wprowadził do waszego domu. Chce porozmawiać z rodzicami i prosić o pozwolenie bywania...
Nawet gdybym nie usłyszała tego od Agnisi, to i tak wiedziałam, że Busio zostanie moim mężem. Przecież gwiazdy spadające nie kłamią ani jego oczy do gwiazd podobne. Zaczęłam sobie wyobrażać, jak to będzie, gdy zacznę w domu opowiadać o Busiu, a jeszcze najpierw o tych pokojach z dywanami i kolacją z ośmiu dań.
Na schodach zamarło mi na moment serce z lęku. Najwyraźniej z naszego mieszkania dochodziły jakieś krzyki i tupanie. “Ojciec demoluje lokal.” - przemknęło mi przez myśl i cała radość uciekła. Zaczęłam nadsłuchiwać pod drzwiami, za którymi zaległa na chwilę cisza i zaraz przemieniła się w radosne pokrzykiwanie ojca: - Hu, hu! Tarara...
Nie miałam już wątpliwości, że odbywa się u nas jakaś większa libacja. Jak się później okazało, była to “funda” urządzona przez przyjaciela mego ojca - Zygmusia - z okazji wspaniałej transakcji handlowej, jaką udało, mu się przeprowadzić w rekordowym czasie dziesięciu minut.
Zygmuś, znacznie młodszy od mego ojca, był nie tylko zakałą porządnej i dobrze sytuowanej rodziny, ale przede wszystkim człowiekiem o nieprzeciętnych zdolnościach hochsztaplerskich. Swoją inteligencję i wdzięk osobisty wykorzystywał tylko i wyłącznie do tego, aby żyć dostatnio na cudzy rachunek. Dostatnio, to znaczy, przynajmniej sześć razy w tygodniu być pijanym.
Tym razem wyprzedał ukradkiem meble z kawalerskiego pokoju swego brata. Cała ta latami urządzana garsoniera wraz z dobrymi dziełami sztuki przeszła w kilkanaście minut w posiadanie handlarza starzyzną, a Zygmuś, zostawiwszy klucze u dozorcy, opuścił mieszkanie, z którego przez kilka dni korzystał pod nieobecność brata. Lekkomyślny brat, piastujący stanowisko dyrektora ubezpieczeń od kradzieży, nawet nie spodziewał się, co zastanie po swoim powrocie.
Nie zauważona przez nikogo weszłam do pokoju, który przedstawiał bardzo dziwny widok. Podłogę zaśmiecały skórki od pomarańczy, wśród których siedział długonogi Zygmuś w okularach usiłując dojrzeć, co dzieje się pod spódnicą ciotki Natali wyrzucającej wysoko kościste nogi w cielistych pończochach i wykrzykującej, że tańczy kankana.
Ojciec kręcąc się w miejscu jak bąk klaskał w dłonie wydając ze siebie radosne dźwięki w rodzaju:
- Hu, hu, tarara! Tiurli, tiurli...
Matka siedziała na stole między pustymi butelkami po wódce i “Czatyrdagu” uderzając rytmicznie drewnianą łyżką w pokrywkę. Na głowie wciśnięty aż po uszy sterczał aluminiowy rondel, spod którego patrzyły wystraszone, trochę nieprzytomne oczy. Chociaż była wrogiem alkoholu, musiała widocznie wypić parę kieliszków sterroryzowana przez rozbawionego ojca, który w takich razach zmuszał ją do siedzenia na stole. Był o nią zazdrosny i chciał ją mieć “stale na oku”.
Pierwszy zauważył mnie ojciec.
- Dziecko przyjechało! - krzyknął i na niepewnych nogach z błędnym spojrzeniem ruszył w moją stronę.
- Przynajmniej drzwi zamykajcie, bo wszystko słychać na schodach i złodziej może z przedpokoju wynieść ubrania... - Były to moje pierwsze słowa, po których nie witając się z nikim wyszłam do kuchni.
W pokoju hałas przycichł i coś zaczęto szeptać, a później ojciec wrzasnął:
- Dziecko się nas wyparło! - i zaczął głośno szlochać.
Po chwili weszła matka, już bez tego rondla na głowie i zaproponowała, żebym coś zjadła.
- Nie jestem głodna - odburknęłam dość niegrzecznie i starałam się oswobodzić z obejmujących mnie na przywitanie ramion.
- Są szprotki w oliwie i ciastka - kusiła matka siadając na taborecie.
- Nie chcę. Jestem znużona i senna.
Łóżko moje stało w kuchni i mogłam się położyć, ale rozmowy za ścianą na pewno nie pozwoliłyby mi zasnąć.
- Długo to potrwa, mamo?
- Wszystko wypili, ale kto ich tam wie? Najlepiej, jeśli tam na chwilę pójdziesz. Może wtedy prędzej skończą tę swoją pijacką zabawę.
Poszłam. Teraz dla odmiany nastrój w pokoju panował minorowy. Ojciec głaszcząc Zygmusia czule po ręce oparł znękaną skroń o kant stołu i litował się nad nim głośno:
- Biedaku, ty biedaku... Jaki drań ciebie tak urządził? Czym, ty, człowieku, będziesz karmił, jak urodzisz?
Zygmuś z błędnym spojrzeniem utkwionym w przestrzeń powtarzał uparcie bezdźwięcznym głosem:
- Trzeba płód spędzić, trzeba płód spędzić...
Ciotka Natala siedząc na tapczanie szlochała spazmatycznie, trzymając w ręce fotografię hrabiego Olesia. Potargane kosmyki włosów spadały jej na zaczerwienione od płaczu policzki i wydatny nos. Jeszcze bardziej niż kiedykolwiek przypominała starą jędzę. Jamnik kręcił się niespokojnie koło jej nóg.
Ostra woń pomarańczy i alkoholu unosiła się w dusznym zadymionym powietrzu. Zawróciłam od progu ze ściśniętym gardłem i zaczęłam w kuchni szybko ściągać ubranie. Matka usiłowała mi coś tłumaczyć, ale nie słuchając jej wsunęłam się pod kołdrę i obróciłam twarzą do ściany. Ogarnęła mnie wielka samotność, którą powoli zaczęło wypełniać światło Busiowych oczu i mglista wizja tamtego lepszego życia czekającego na mnie za progiem.
Matka kręciła się na palcach po kuchni myjąc naczynia. Zza ściany dochodziło ojcowe mamrotanie i szloch ciotki Natali. Pomyślałam jeszcze o szkole, o nie odrobionych przez ferie świąteczne lekcjach i w połowie przeplatanego myślami pacierza zasnęłam.
Następnym dniem była niedziela. Przy śniadaniu, które ze względu na porę mogło być równie dobrze obiadem, zaczęłam rozmowę o Busiu. Wyglądało to mniej więcej tak:
- Agnisia z Januszem kazali się wam kłaniać.
- No, a jak tam u nich? - zagadnął ojciec przecierając zaczerwienione oczy.
- Dobrze. Kupił jej na raty futro i serwis do herbaty. Mają nawet radio.
Ciotka Natala, mocząc kawałek bułki w kawie, zapytała:
- Jest tam już coś w drodze?
- Chyba nie...
Matka usiłując widocznie zmienić temat zainteresowała się nagle Januszem.
- Nie wybiera się przypadkiem do nas? Miał być podobno służbowo w Warszawie.
- Owszem, wybiera się... - nie mogąc już dłużej utrzymać nurtującej mnie tajemnicy dodałam: - Mam narzeczonego.
- Idiotka! - wzruszył ramionami ojciec, ale ja nie zrażona ciągnęłam dalej:
- Właśnie prosił Janusza, żeby wprowadził go do naszego domu. Przyjadą razem w przyszłym tygodniu.
- Kto to znów taki? - zapytała matka patrząc to na mnie, to na ojca, wystraszonym wzrokiem.
- Busio. Przyjaciel Janusza. Student, ale mieszka w dziewięciu pokojach z kuchnią. Mają palmy, dywany,- kota angorskiego, pokojówkę i ojciec jest rejentem.
- O cie, cholera! - wyrwało się ciotce Natali.
Przestano na chwilę jeść i trzy pary oczu o różnym wyrazie i barwie wpatrywały się we mnie z uwagą i niedowierzaniem.
Odetchnęłam, nabrałam w płuca powietrza i zaczęłam barwnie i szczegółowo opowiadać o tym wszystkim, co od kilku dni wypełniało moje myśli. Kiedy dojechałam wreszcie do momentu zapowiedzianej przez Busia wizyty, ojciec pierwszy zabrał głos.
- Lepiej weź się, gówniarzu, do nauki, a nie myśl o chłopach! Masz czas na amory. Pewnie jakiś degenerat, jak leci na takiego dzieciaka. Tacy panowie to wszyscy diabła warci. Albo zboczeńcy, albo chcą wykorzystać biedną dziewczynę.
Mówiłby zapewnie dłużej, ale matka z ciotką Natalą zakrzyczały ojca.
- Sam jesteś łajdus, to myślisz, że wszyscy tacy! - zaczęła odważnie matka, a ojciec, mało się nie udławił kęsem chleba z resztkami salcesonu po wczorajszej libacji.
- Niech przyjdzie. Obejrzy się go, porozmawia, a na przepędzenie zawsze jeszcze będzie czas. Janusz nie wprowadziłby do nas jakiejś szui.
Matkę poparła gorąco ciotka:
- Ma Teresa rację. Jak samo coś w garść leci, to trzeba przytrzymać, oskubać, ile się da i dopiero puścić. Dziewczyna dorasta, trzeba myśleć o konkurentach. Niech się już zaczną kręcić, będzie z czego wybrać.
Jakoś zupełnie inaczej wyobrażałam sobie tę rozmowę o Busiu. Było mi trochę przykro, trochę wstyd i po raz pierwszy zastanowiłam się, co powie Busio i jak zareaguje na to całe moje otoczenie. Jakieś złe przeczucie chłodem przeszło po grzbiecie. Zamilkłam patrząc w okno, za którym błyszczały szyby w szarym murze oficyny.
Blisko dwa tygodnie wypełniało oczekiwanie. Było ono pełne niepokoju, zwątpień, wiary i biegania do drzwi na każdy dzwonek.
- Jakoś się nie śpieszy i nóg do ciebie nie łamie - mawiał ojciec, ilekroć wracałam z rozczarowaną miną z przedpokoju.
Wreszcie jednak nadszedł, a nawet przeszedł ten upragniony dzień odwiedzin, zostawiając po sobie nieokreślone uczucie stałego, wewnętrznego napięcia. Wizyta pachniała mandarynkami, które przyniósł ze sobą, a mnie przez cały czas płonęła ze wzruszenia nie tylko twarz, ale i uszy, co nie musiało ładnie wyglądać. Do tego doszło jeszcze pocenie rąk i akurat tego dnia brudny kołnierzyk przy szkolnym mundurku.
Rodzice byli jacyś nienaturalni, trochę sztywni, małomówni i sytuację ratował jedynie Janusz i ciotka Natala. Jej nic nigdy nie wytrącało z równowagi, a zwłaszcza obecność mężczyzn. Ponieważ rozmowa zeszła na temat wojny światowej i stosunków panujących w armii rosyjskiej, ciotka od razu wplotła długą historię o pociągu sanitarnym, gdzie pracowała jako siostra miłosierdzia. Była tam mowa o pijaństwach oficerów, którzy z braku spirytusu pili wodę kolońską. Ciotka utrzymywała, iż miało to nawet swoje dobre strony, gdyż jak się takiemu odbiło, to zapachem róży albo jaśminu. A w ogóle pokój po takim pijaństwie przypominał zapachem ogród.
Busiowi opowiadanie wyraźnie przypadło do gustu. Śmiał się głośno i wypytywał o szczegóły, których mu ciotka Natala nie szczędziła. Wreszcie doszło do tego, że tylko tych dwoje rozmawiało ze sobą, i to tak, jakby znali się kilkanaście lat. Czasem tylko Janusz wtrącił jakiś komentarz, a rodzice siedzieli na uboczu z dość niewyraźnymi minami.
Było mi trochę nieprzyjemnie, zwłaszcza że Busio wcale nie zwracał na mnie uwagi, mimo że robiłam wszystko w tym kierunku. Chrząkałam, udawałam kaszel, a nawet posunęłam się do tego, że kilkakrotnie kopnęłam go nogą pod stołem. Z roztargnieniem powiedział w przestrzeń “przepraszam” i dalej zajmował się wyłącznie ciotką i jej przeżyciami z “letuczki”.
Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zaczęłam Busia obserwować. Musiałam z przykrością stwierdzić, że na tle naszego mieszkania stracił trochę na uroku. Dziwnie staromodne granatowe ubranie i krzywo związany krawat jakoś zupełnie nie raziły pod wielką palmą przy kominku. Tutaj jednak przy stole nakrytym marną imitacją gobelinu było tylko tym, czym było. Staromodnym, zniszczonym ubraniem. Oczy jednak pozostały te same i wciąż urzekające. Byłam pewna, że gdyby nie otaczał go stworzony przeze mnie nimb dobrobytu, to zauważono by od razu wszystkie te braki w jego ubiorze. Przy herbacie Busio nawiązał bliższą łączność z rodzicami. Matce powiedział swoim śpiewnym akcentem wiele wyszukanych komplementów, które przyjmowała z widocznym zażenowaniem. Ojciec usłyszał, że wygląda na mego starszego brata i ma “dolikocefaliczny” kształt czaszki. Ojciec odruchowo dotknął dłonią głowy i patrzył na Busia niepewnym wzrokiem. Nikt z nas wprawdzie nie wiedział, czy to coś pochlebnego, względnie zaszczytnego, ale na wszelki wypadek matka kiwnęła z uśmiechem głową i powiedziała: “Właśnie”. Wtedy Busio spytał, czy może przyjść w najbliższy wtorek i zabrać mnie do Opery. Kiedy uzyskał zgodę, poprosił o jeszcze jedną, zdaje się piątą z rzędu szklankę herbaty.
Spojrzałam na matkę. Miała tak spłoszony wyraz twarzy, że machinalnie zerknęłam do cukierniczki. Do kolacji przecież podała resztkę cukru. Na dwadzieścia deka krakowskiej kiełbasy i kawałek masła pożyczył ojciec od Janusza, wywołując go dyskretnie do przedpokoju. W domu poza smalcem i dwudziestoma groszami na jutrzejszy chleb nic więcej nie mieliśmy.
Bardzo cieszyłam się z tej nieoczekiwanej sutej i smacznej kolacji. Moja radość trwała jednak niezbyt długo. Jak się okazało, Busio miał doskonały apetyt i prawie sam jeden zjadł wszystką kiełbasę.
Zauważyłam, że rodzice wymienili między sobą znaczące spojrzenie, a ciotka Natala nie wytrzymała widocznie nerwowo, gdyż rzuciła niby w żartach:
- Od razu po apetycie widać, że pan student!
Busio nie zrozumiał widocznie złośliwej aluzji, bo uśmiechając się dobrodusznie odpowiedział na to, że w domu samemu nigdy nic tak nie smakuje, jak w sympatycznym gronie.
Zrezygnowałam już zupełnie z tego, że Busio wreszcie mnie zauważy i zamieni chociaż kilka słów. Siedziałam nadąsana okręcając koło palca chusteczkę. Dopiero w przedpokoju, gdy rodzice byli zaabsorbowani rozmową z Januszem, który długo i starannie układał fałdy oficerskiego płaszcza, zapytał półgłosem:
- Myślałaś, smarkulo, o mnie?
- Tak.
- A chciałaś, żebym przyszedł?
- Tak.
- No to we wtorek znów przyjdę.
- Tylko na pewno... - zdążyłam mu jeszcze szepnąć przy samych drzwiach.
Pomagając matce przy zmywaniu naczyń, zastanawiałam się, jakie wrażenie wywarł Busio na rodzicach. Wybawił mnie z tego kłopotu ojciec, rozpoczynając pierwszy rozmowę na ten temat.
- Co on ma za gębę taką prawosławną?
- Jaką, tatusiu?
- No, prawosławną! Cholera wie, kto go rodził.
Byłam zupełnie oszołomiona tym, co usłyszałam.
- Ależ, tatusiu, wiadomo przecież, że pani rejentowa.
Ciotka Natala zaśmiała się nieprzyjemnie.
- Słyszałeś przecież, że mieszkali na Krymie. Matka się zapatrzyła i prosta rzecz! Ale chłop musi być z ikrą, no!
- Z czym, ciociu? - zapytałam niepewnie. Ikrę bowiem łączyłam nierozerwalnie tylko z rybą, a nigdy z człowiekiem.
- Przestańcie wreszcie z głupstwami! - wtrąciła matka podniesionym głosem. - We wszystkim dopatrujecie się brudów albo świństwa.
- Na głowę upadłaś, Teresa? Pożartować nie można? - obruszyła się ciotka, a ojciec zwrócił się do mnie:
- Podoba ci się taka gęba?
- Podoba.
- Na mój rozum to on wygląda trochę na stukniętego.
- Dlaczego, tatusiu?
- Żaden zdrowy człowiek nie zwróciłby uwagi na takiego gówniarza, a do tego rudego jak pluskwa.
Poczułam dławienie w gardle i zieleń filiżanki trzymanej w dłoni rozmazała się bezkształtną plamą.
Ojciec musiał widocznie zauważyć moje łzy, bo zaraz dodał:
- Poza tym chłopak niczego. Wesoły, rozmowny i widać od razu, że inteligentny. Jak to on o mojej czaszce powiedział?...
Nikt jednak nie potrafił powtórzyć tej nazwy, więc ojciec mrugając z podniecenia lewym okiem obmacywał palcami swoją głowę.
Ciotka Natala kręcąc papiloty przed małym, ustawionym na kuchennym stole lusterkiem zauważyła.
- Ale spust to chłop ma! Ich razem z Katią posadzić przy samowarze! Nie ma co, nadaje się chłop do naszej rodzinki! - zaśmiała się krzykliwie i wklepując krem w obwisły lekko podbródek, dodała:
- Ty Stachu, uważaj, bo nim się z twoją córką ożeni, to ciebie z torbami puści przy takim apetycie!
- Cholera z tą wieczną nędzą! Zaczynam poważnie myśleć nad tym, skąd weźmiemy na jakieś przyzwoite kolacje, jak chłopak zacznie przychodzić...
Na wtorek pożyczę od Polci, trzeba przed Operą dać im coś do zjedzenia... - Westchnął i pogładził mnie po twarzy.
Byłam zaskoczona tą ojcową pieszczotą i nieśmiałym ruchem zarzuciłam mu ręce na szyję.
- Więc będzie mógł do nas przychodzić?
- Niech przychodzi, jak tak bardzo chcesz. A co z tym twoim Piotrusiem? - dodał po chwili klepiąc mnie po ramieniu.
- Przedwczoraj napisałam, że mam narzeczonego i żeby więcej nie przysyłał listów. Mama powiedziała, że tak będzie najlepiej.
Matka z niezadowoleniem spojrzała na ojca ustawiając talerze w szafce.
- Chwała Bogu, że sobie dziewczyna wybiła go z głowy, a ty znów o nim wspominasz.
Zrobiło mi się nagle bardzo żal Piotrusia i może bym nawet jeszcze raz uważnie przeczytała jego ostatni, rozpaczliwy list, gdybym nie była całkowicie pochłonięta myślą o Busiu i o tej obiecanej Operze.
Przez całe swoje życie byłam raz jeden, i to ze szkołą, na poranku w teatrze, a o czymś takim, jak Opera, słyszałam tylko z opowiadań. Według słów matki była to rzecz piękna. Według ojca poważna i trochę mniej ciekawa od rewii, ale ładna. Według ciotki Natali - prawdziwy przegląd mody, gdyż do Opery chodziło się w wieczorowych długich sukniach. Poza tym, ciotka Natala opowiadała, że w Operze obowiązkowo dostaje się od mężczyzny pudło czekoladek, a czasem nawet i kwiaty. I teraz myśląc o tej Operze widziałam przed sobą przede wszystkim czekoladki, które powinien przynieść ze sobą Busio, o ile jest dobrze wychowanym człowiekiem.
Ściągając z nóg pantofle, spojrzałam z przestrachem na matkę biorącą się do prasowania ojcowych kołnierzyków.
- W czym ja pójdę do tej Opery, mamo?
- W szkolnym mundurku.
- Ale przecież tam trzeba mieć koniecznie wieczorową suknię.
- W twoim wieku najodpowiedniejszy jest mundurek.
- A co na takie ubranie powie Busio? Może myśli, że włożę na siebie coś pięknego?
- Niech wie, że idzie z dziewczyną biedną, ale z porządnego domu.
Popatrzyłam na matkę zdumiona. Tego wieczoru po raz pierwszy w życiu dowiedziałam się, że nasz dom jest “porządnym domem”. Do tej pory słyszałam zawsze z ust matki, że jest “zapowietrzony” albo “przeklęty”, a w najlepszym razie “choleryczny”.
Długo jeszcze po zgaszeniu światła nie mogłam zasnąć. Zza ściany dochodziły przyciszone głosy spierających się o coś rodziców. W ciemne szyby okna uderzał deszcz ze śniegiem.
Wyciągnęłam spod poduszki mandarynkę. Chwilę rozkoszowałam się zapachem miękkiej, porowatej skórki, a później jedząc powoli soczyste, słodkie cząstki, obiecywałam sobie, że jak wyjdę za mąż za Busia, to codziennie będę jadła mandarynki. Dużo mandarynek. Nawet może całe kilo na raz?...
Tego dnia, w którym miałam pójść do Opery na “Toscę”, ojciec po raz pierwszy wspomniał o przeniesieniu się na prowincję. Matka była bliska płaczu. Uprzytomniła sobie widocznie, że wyjazd jest równoznaczny z likwidacją mieszkania będącego wciąż jeszcze w jej pojęciu ósmym cudem świata. Bała się, że trzeba będzie zamieszkać w jakimś prowincjonalnym domku z klozetem na podwórku.
Ojciec, chcąc widocznie złagodzić przykre wrażenie, napomknął coś o pozbyciu się w ten sposób ciotki Natali i o swoim awansie na inspektora. Potem zmienił temat, ale zasiane przez niego ziarno niepokoju rozpoczęło od razu okres wegetacji w moich myślach.
Wyjazd z Warszawy - to oznaczało przecież rozłąkę z Busiem. Rozłąkę w chwili, gdy wszystko się dopiero zaczynało, gdy szczęście mogło każdej minuty wyjrzeć zza uchylonych w życie drzwi. Spojrzałam z niepokojem na ojca, a później na matkę. Rozmawiali już zupełnie o czymś innym, ale byłam pewna, że oboje myśleli o tym wyjeździe, tylko każde w inny sposób. Doznałam przykrego uczucia będącego czymś pośrednim między lękiem a buntem. Nie mogłam się z niego otrząsnąć nawet w Operze siedząc obok Busia. Wprawdzie przycichło w chwili, gdy zahuczała orkiestra, ale jednak trwało we mnie zatruwając całą radość.
W ogóle wieczór był nieudany. Przede wszystkim Busio nie przyniósł żadnych czekoladek, o których przez blisko tydzień myślałam, a poza tym nie było tej zapowiedzianej przez ciotkę rewii mody. Publiczności było niewiele. Prawie cały parter, w którym siedzieliśmy z wyjątkiem ostatnich rzędów świecił pustkami. Tylko na najwyższych piętrach widniały stłoczone obok siebie głowy. Busio powiedział, że ci tam na górze to się nie liczą za dobrą publiczność, gdyż nie robią kasy, i że to żadne towarzystwo.
- Ot, trochę studentów, a reszta jacyś tam ludzie. Po prostu plebs. Nie ma się czym w ogóle interesować.
Byłam rozczarowana i zawiedziona, że nie zobaczę pięknych sukien.
- A dlaczego na parterze tak mało dzisiaj eleganckich ludzi?
- W Operze zawsze ich mało, bo bilety drogie. A prawdziwe wytworne towarzystwo przychodzi tylko na premiery. Wtedy jest na co popatrzeć, jak snoby łażą we frakach i balowych sukniach.
- To musi ładnie wyglądać! - westchnęłam żałując, że nie jestem na premierze.
- Jak kto ładnie zbudowany, to mu dobrze we fraku, ale najczęściej wszyscy panowie z łysinami dźwigający wielkie brzuchy na iksowatych nogach wyglądają jak małpy w gaciach.
- Ojej! - szepnęłam speszona.
Busio pocałował mnie natychmiast w rękę, co spowodowało u mnie jeszcze większe zakłopotanie, i ściszając głos zapytał:
- A może chcesz siusiu? Powiedz, ja cię wyprowadzę...
Byłam tak zażenowana, iż zupełnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Uszy mi płonęły i potniały dłonie. Odetchnęłam dopiero wtedy, gdy zgasło światło i kurtyna poszła w górę.
Na scenie działy się rzeczy dziwne. Kobieta, wielka i szeroka jak piec miotała się rozpaczliwie przed małym, szczupłym mężczyzną wyciągając do niego tłuste ręce. Oboje śpiewali jednocześnie i tak, jakby chcieli siebie przekrzyczeć. Na domiar złego nie można było zrozumieć, o co im właściwie chodzi i dlaczego sobie tak wzajemnie wymyślają. Było to tym zabawniejsze, iż rzecz działa się we wnętrzu świątyni.
Busio szepnął mi, że jest to scena miłosna, ale i tak mu nie uwierzyłam. Za dużo było wrzasku bohaterów i hałasu orkiestry, której wprawdzie nie było widać, ale czyniła bez przerwy zamieszanie.
Opera niczym nie przypominała pięknych melodii wygrywanych przez podwórzowe orkiestry. Na przykład: “Trawka zielona raz, dwa, trzy...” albo “Czy pani Marta jest grzechu warta”. I słowa były zrozumiałe, i melodia sama wpadała w ucho i szła w nogi, którymi przebierało się niespokojnie a rytmicznie.
Patrzyłam kącikiem lewego oka na Busia. Przymrużywszy błękitne oczy ze zrozumieniem kiwał do taktu głową. Wydał mi się bardzo mądry i taki “kulturalny na co dzień”. W drodze mniemanie to jeszcze wzrosło, gdy zaczął mi zadawać pytania, na które nie umiałam odpowiedzieć:
- A ty, dziecko, wolisz Pucciniego czy Bizeta?
Wiedziałam wprawdzie, kim byli obaj wymienieni przez Busia panowie, ale co do ich twórczości nie miałam jeszcze nie tylko wyrobionego zdania, ale nigdy nic z ich utworów nie słyszałam...
- To zależy... - dałam wymijającą odpowiedź po krótkim namyśle.
- Ale lubisz poważną muzykę?
- Naturalnie. - Tym razem odpowiedziałam bez zastanowienia, co musiało wywrzeć dobre wrażenie na Busiu.
- A jak się zapatrujesz na Beethovena, bo on do mnie zupełnie nie przemawia. Widzisz, ja tylko rozumiem się na pięknych ariach, tam gdzie czuje się wzlot ducha...
Noc była pogodna. W wilgocie chodników odbijały się kolorowe światła jaskrawych neonów. Zza oszklonych, ozdobnych drzwi przedzierały się rytmiczne dźwięki muzyki. Kręcili się przy nich mali żebracy, dziecinnym seplenieniem prosząc o parę groszy. Nikt z wchodzących tam ludzi nie zwracał uwagi na malców stojących w smudze światła i smakowitych zapachów.
Z roztargnieniem słuchałam słów Busia uczepiona jego ramienia. Byłam coraz bardziej głodna i zastanawiałam się, czy znajdę jeszcze coś w domu do zjedzenia.
- Biedne dzieci - powiedziałam cicho.
- Jakie znów dzieci? - zapytał ze zdziwieniem przerywając wywody o wzlotach ducha i kompletnym oderwaniu się od materii.
- No, te, co tu żebrzą pod restauracją.
- Baty dać i zagnać do domu, bo na złodziei i bandytów wyrosną...
- Ależ one są głodne.
- Mają rodziców, to niech oni się o to troszczą.
- A jeśli w domu nic nie ma do jedzenia?
- Bzdura! Niech mniej ta granda wódki pije, to i na jedzenie się znajdzie. Ja się tam nad hołotą nie będę rozczulał.
Zamilkłam niemile dotknięta wypowiedzią Busia i tonem jego głosu. Szliśmy Alejami Jerozolimskimi wymijając z pośpiechem ludzi. Busio musiał być mocno zirytowany. gdyż szedł tak prędko, że z trudem mogłam nadążyć. Dopiero na skrzyżowaniu Marszałkowskiej, przy rzęsiście oświetlonej restauracji “Żywiec”, zwolnił kroku i biorąc mnie pod ramię nawiązał do poprzedniej rozmowy.
- Mnie, widzisz, gnój nie interesuje. Po co ja mam w nim siedzieć i wąchać smród, kiedy mogę tego nie robić? Psuje mi to nastrój potrzebny do moich duchowych przeżyć.
Nie znalazłam na to odpowiedzi, gdyż w żaden sposób nie mogłam zrozumieć, o co Busiowi chodzi i co to są te “duchowe przeżycia”. Popatrzyłam ze zbożnym lękiem na jego dobrze odżywioną postać.
- Sami ludzie są winni, że jest im tak źle. Muszą ponosić teraz konsekwencje grzechu pierworodnego i na to nie ma rady. Dopiero po śmierci, kiedy będziemy żyli w innych płaszczyznach, bardziej przystosowanych do potrzeb naszego ducha, możemy być szczęśliwi.
Busio mówił w tym sensie od kilkunastu minut, ale ja go już nie słuchałam. Głód dokuczał mi coraz bardziej i marzły nogi, gdyż staliśmy dłuższą chwilę przed moją bramą. Była zamknięta, a otwarcie jej przez dozorcę kosztowało dwadzieścia groszy. Naturalnie nie miałam pieniędzy i zastanawiałam się, jak o tym powiedzieć Busiowi. Na szczęście ktoś podszedł do bramy i nacisnął guzik dzwonka.
Pośpiesznie podałam Busiowi rękę przerywając mu w połowie zdania o wędrówce dusz i zdążywszy szepnąć, żeby jak najprędzej przyszedł, wśliznęłam się za tym kimś do bramy. Na schodach postanowiłam, że jeśli spytają w domu o te czekoladki, to powiem, że były, ale je zjadłam, i że byłam z Busiem na ciastkach z białą kawą. Niech nie myślą, że mój narzeczony to byle kto.
Była wczesna wiosna.
Kostyrówna przyniosła mi kilka gałązek “złotego deszczu” i oznajmiła, że u niej w akwarium urodziły się ze skrzeku maleńkie kijanki. Poza tym Walerek od Górskiego napisał “wiosenny poemat” o trzynastu zwrotkach, z których każda zaczynała się jej imieniem. Przy okazji spytała o Busia, mówiąc o nim “ten twój stary”. Trochę mnie to gniewało, ale Kostyrówna uparła się, że inaczej nie będzie go nazywała.
- Zasypuje mnie prezentami, ale wszystko zwracam, bo rodzice nie pozwalają przyjmować - kłamałam, żeby nabrała więcej szacunku dla mego Busia.
- Ale wszystko jedno jest stary i podobny do małpy!
- Sama jesteś podobna do małpy z tym rozczochranym łbem i okrągłymi ślipkami! - odcięłam się bliska płaczu.
Kostyrówna pomyślała chwilę, a później się obraziła i wyjąwszy z wazonu przyniesione gałązki wyszła. Na schodach pokazałyśmy sobie języki, a Kostyrówna zrobiła nawet taki gest, jakby miała zamiar podnieść sukienkę. Miałam zupełnie zepsuty humor i nie wypadało nic innego, jak zabrać się do odrabiania lekcji.
...En haut de la tour on a instale T. S. F. qui rendi beaucoup deja pendant le grande guerre...” - zaczęłam wkuwać półgłosem francuskie opowiadanie o wieży Eiffla.
W pokoju panowała cisza. Z uchylonego okna płynęło rześkie, wiosenne powietrze. Podniosłam na chwilę oczy znad książki i zaraz zaczęłam myśleć o czymś innym. Najpierw, że powietrze przypomina zapachem słońce i wodę, a później pomyślałam o Busiowych oczach, które z kolei przypominały mi wczorajszą rozmowę z rodzicami. Zaczęła się zupełnie niewinnie uwagą o braku pieniędzy, ale po chwili przeszła na bardziej osobiste tory.
- On długo ma tak zamiar przychodzić?
- Kto, tatusiu?
- No ten twój student.
- Nie wiem. Pewnie kilka lat... Nie podawał żadnego terminu.
- I ty myślisz, że stać nas na te ciągłe herbatki?
Patrzyłam z niedowierzaniem na ojca. Przecież nic się u nas do kolacji nie podawało więcej niż chleb ze smalcem i bardzo bladą herbatę.
- Przecież nie wydajemy specjalnie pieniędzy na te poczęstunki - zauważyłam nieśmiało szukając wzrokiem pomocy u matki. Udawała, że jest wyłącznie zajęta cerowaniem pończoch. Nawet nuciła półgłosem jakąś melodię.
- A smalec i cukier to darmo dają, co? Rąbie, aż mu się uszy trzęsą, ale żeby chociaż raz przyniósł cukierków, to nigdy.
Nie znalazłam na to żadnego argumentu. Rzeczywiście, Busio miał taki apetyt, że aż sama się dziwiłam. Chyba mógł sobie kupić lepsze jedzenie na mieście niż chleb ze smalcem, który niezmiennie od kilku miesięcy pojawiał się na naszym stole.
- Ja mu tam nie żałuję, ale przecież sobie od gęby odejmujemy i nie wiadomo jeszcze, czy będzie coś z tego jego przychodzenia.
Matka wreszcie wtrąciła się do rozmowy.
- Powinien sam się domyśleć, że u nas bieda. Ma przecież oczy i widzi, co się je i jak ty chodzisz ubrana.
Nie mogłam przecież powiedzieć, rodzicom, że on tego nie zauważa, bo ma ciągle jakieś “przeżycia duchowe”, gdyż i tak by nie uwierzyli. Ja mu wprawdzie wierzyłam, ale z rodzicami, byłaby już trudniejsza sprawa.
- Więc co mam robić? - zapytałam bliska płaczu.
- Powinnaś go wybadać, co zamierza dalej robić i kiedy porozmawia z nami - dodała po dłuższej chwili odkładając robotę i dla odmiany przycinając paznokcie.
- Kiedy ja się wstydzę o tym mówić. Nie wiem jak... Może się przecież obrazić?
Na samą myśl o tym poczułam lodowate mrowie na plecach. Tak bardzo przyzwyczaiłam się do jego prawie codziennych odwiedzin i rozmów, z których połowy nie rozumiałam, że nie mogłam wyobrazić sobie, co by było, gdyby go pewnego dnia zabrakło. Przecież tylko ten dzień miał jakąś wartość i liczył się w kalendarzu mego pensjonarskiego życia, jeśli widziałam w nim Busia.
- Jesteś na tyle dorosła i sprytna, że potrafisz.
Ojciec poparł matkę:
- Pokieruj odpowiednio rozmową, a najlepiej wtedy, jak będzie ci mówił o miłości.
Byłam zawstydzona, niemile dotknięta i nawet nie chciałam wyjaśnić, że Busio nigdy ze mną o tym nie rozmawia, tylko o samych mądrych i takich “pozagrobowych” rzeczach. Czasem to już nawet sama wątpiłam w tę jego miłość. Gdyby u nas podawano lepsze kolacje, to gotowa byłam myśleć, że przychodzi nie, żeby mnie zobaczyć, a tylko po to, żeby się dobrze najeść. Rodziców przeważnie nigdy nie było w domu podczas wizyt Busia, z czego byliśmy oboje bardzo zadowoleni. Siadałam mu wtedy na kolanach, obejmowałam za szyję, a on opowiadał mi o Bogu, o życiu pozagrobowym, o reinkarnacjach albo swoim wielkim uduchowieniu. Nigdy mnie nie pocałował, tylko kazał cicho siedzieć, uważnie słuchać i nie pozwalał machać nogami. Bardzo lubiłam bujać się na krześle albo machać nogami. Busio jednak zabronił motywując to dość dla mnie niezrozumiałym argumentem. Ponieważ większość rzeczy, które mówił, były dla mnie niezrozumiałe, więc przyzwyczaiłam się przyjmować je bez zastrzeżeń.
Powiedział marszcząc groźnie brwi:
- Nie machaj nogami, bo ta oznacza podniecenie erotyczne.
- Czy to coś nieprzyzwoitego?
- Nawet bardzo, a zwłaszcza u tak młodych panienek.
- O Boże!... - jęknęłam przestraszona. - To znaczy, że ja stale jestem podniecona erotycznie.
- Tak sądzisz?
- No, bo stale mam chęć machać nogami, jak siedzę na krześle.
- Biedne dziecko, trzeba żebyś piła specjalne ziółka... Postaram się o receptę. Ja osobiście stosuję na to zastrzyki, dzięki którym wpędzam się celowo w impotencję.
Wprawdzie nie rozumiałam zupełnie, co Busio ma na myśli i co znaczy słowo “impotencja”, ale na wszelki wypadek zapytałam:
- Dlaczego, Busiu?
- Żeby duch zapanował nad materią. Nie to ścierwo będzie mną rządziło, ale ja nim. Trzeba wziąć byka za rogi, bo zbytnia pobudliwość prowadzi do rozpusty i potępienia wiecznego...
Ale czy o tym wszystkim mogłam powiedzieć rodzicom i czy zrozumieliby, o co chodzi? Wolałam nie ryzykować.
- Dobrze, porozmawiam - zgodziłam się wreszcie. - Ale czy wtedy będzie mógł do nas przychodzić?
- Tylko jako oficjalny narzeczony. Sama chyba rozumiesz, że w domu ciężko i powinnaś myśleć o przyszłości...
Z tych niewesołych rozpamiętywań wyrwał mnie dzwonek.
Przywitałam Busia mniej serdecznie niż zwykle. Świadomość tego, że muszę przeprowadzić z nim decydującą rozmowę, onieśmielała i odbierała cały humor. Najchętniej powiedziałabym mu od razu o tym moim zmartwieniu i poradziła się, co robić, ale przecież nie mogłam, bo właśnie chodziło o niego.
- No i co, smarkata, jesteś sama?
- Tak. Rodzice poszli do ciotki Polci. Coś podobno źle z Jerzykiem.
- Z tym twoim ciotecznym bratem?
- Tak.
- A co mu jest?
- Ciotka Polcia mówiła, że przeszedł zapalenie płuc i zwolnili go ze Szkoły Morskiej, bo zagrożony gruźlicą.
- To rzeczywiście przykre.
- Ojciec w to jednak nie wierzy i poszli z mamą przewąchać, czym to wszystko śmierdzi.
Busio wpatrywał się we mnie rozbawionym wzrokiem.
- A co znów twój ojciec podejrzewa?
- Sądzi, że Jerzyka wyrzucili za pijaństwo i kontrabandę. Busio jęknął i usiadł na krześle.
- Ależ to kryminalna sprawa!
Poczułam się nieswojo. Zorientowałam się, że powiedziałam coś, czego nie powinien wiedzieć Busio. Zaraz więc sprostowałam:
- Ojciec, jak o tym mówił, to był mocno pod gazem. Często ma wtedy różne urojenia, tak samo jak dziadek Ignac. On nawet białe szczury widział w popielniku...
Busio chwycił się obiema dłońmi za głowę.
- Co ty opowiadasz, dziecko? Ależ to straszne! Więc twój dziadek...
Widząc jego przerażoną minę nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, że powiedziałam jeszcze większe głupstwo i to w momencie, gdy miałam rozmawiać o naszej wspólnej przyszłości.
- Ja tylko tak żartowałam, Busio, żeby zobaczyć twoją minę... - I chcąc zmienić tok jego myśli, spytałam: - Czy my spotkamy się po śmierci na tamtym świecie?
Rybka połknęła haczyk. Busio po chwili zastanowienia rozpoczął na ten temat cały obszerny wykład.
- To zależy... Nie wiadomo, które z rzędu masz już wcielenie i które ja mam. Sądząc jednak po moich wartościach duchowych i etyce, musi to być jedno z ostatnich... A poza tym są tam, rozumiesz, różne płaszczyzny...
Mówił długo i tak sugestywnie, że zaczęłam podejrzewać go o jakiś bliższy kontakt z duchami, które udzielają mu tych wyczerpujących informacji. Dyskretnie zerknęłam na zegar. Pozostawała niecała godzina do powrotu rodziców, a ja jeszcze wciąż wahałam się, od czego zacząć rozmowę.
- Busiu... - wtrąciłam, gdy na chwilę zamilkł.
- Co, smarkata?
- Czy ty mnie naprawdę lubisz?
- Lubię.
- A chcesz stale u nas bywać?
- Chcę.
Nie wiedziałam, jakie zadać następne pytanie, więc tylko usiadłam Busiowi na kolanach, przytuliłam twarz do jego twarzy czekając jakiegoś cudu. Gorączkowo szukałam w myślach słów, które by sprowokowały Busia do oświadczyn.
Siedział cicho głaszcząc mnie po ręce. Pokój tonął W mroku rozjaśniony nikłym blaskiem małej lampki z żółtym abażurem. Czułam, że jeśli ta pełna napięcia cisza potrwa dłużej, to albo się rozpłaczę, albo mi serce gardłem wyskoczy. Biło coraz niespokojniej, gdy wskazówki zegara posuwały się w przyśpieszonym tempie na tarczy. Nie było nic romantycznego ani pięknego w tym oczekiwaniu pełnym zdenerwowania, a przecież mogło być inaczej. Poczułam żal do rodziców o to coś, czemu nie potrafiłam nadać formy ani ująć w słowa, a co przeczuwałam instynktem.
Wtedy właśnie usłyszałam ściszony wzruszeniem głos:
- Zdaje się, że my się kochamy...
- Tak, Busiu.
Nie byłam w stanie nic więcej powiedzieć. Łzy ścisnęły gardło, a potem nabiegły do oczu zniekształcając rysunek twarzy ukochanego mężczyzny. Długą jeszcze chwilę staliśmy w przedpokoju trzymając się za ręce i wymieniając niezdarne, przypadkowe pocałunki.
- Porozmawiasz z rodzicami? - zapytałam nieśmiało, kiedy kładł już rękę na klamce drzwi.
- Tak, dziecko. Jutro wieczorem.
Stojąc w ciemnym przedpokoju wsłuchiwałam się w jego powoli cichnące kroki na schodach. Nie miałam siły odejść od tych biało lakierowanych drzwi jaśniejących w mroku, czując, że razem z nim odeszła ode mnie jakaś cząsteczka mego ja i nigdy nie będę jej mogła odzyskać.
Ojciec stawiał na papierze długie rzędy cyferek, podkreślał, brał w kółka, fajkował i coś półgłosem liczył. Drgała mu przy tym lewa powieka.
Matka z opartymi na stole łokciami i pochyloną głową śledziła uważnie powstające na papierze kolumienki i znaczki. Podwinięte rzęsy kładły się brązowymi cieniami na policzki.
- Widzisz przecież, że się kalkuluje!
- Jeszcze nic nie widzę...
- No, to uważaj... - i ojciec zaczął odczytywać pozycję za pozycją - długą kolumnę cyferek zamykających w sobie całe nasze przyszłe bytowanie na prowincji. Potem przeszedł do podkreślonych czerwonym ołówkiem kółek. Były w nich zawarte liczby wykazujące nasze deficyty domowe, długi, konieczne wydatki.
- Translokacyjne rozwiązują wszystko - uderzył kilkakrotnie ołówkiem w upstrzony cyferkami papier i podniósł na matkę oczy.
Magiczne słowo “translokacyjne” powtarzało się u nas teraz co dnia. Stało się nieomal symbolem dobrobytu, ostatnią deską ratunku, wielką nadzieją. Było wszechmocnym słowem gwarantującym wyrównanie budżetu domowego i szło się za nim ślepo i z ufnością. “Translokacyjne” rozwiązywało wszystkie problemy. “Translokacyjne” było kluczem do dobrobytu. Mówiło się: Gdy dostaniemy “translokacyjne”, wszystko się zmieni na lepsze. Z “translokacyjnego” kupi się to a to. Z “translokacyjnego” spłaci się długi. “Translokacyjne to koniec naszej nędzy”. Tak wynikało z ojcowych rachunków i tak wynikało z sumy, jaką instytucja dawała na przeprowadzkę. Do tego miały dojść jakieś dodatki, awans, służbowe mieszkanie.
Świadomość siły “translokacyjnego” znalazła od razu swój wyraz w postawie całego domu. Ojciec zaraz nabrał większej pewności siebie w rozmowach z Busiem, palił lepszy tytoń i zaczął, gdzie się tylko dało, zaciągać drobne pożyczki a conto tych translokacyjnych pieniędzy. Na stole zaczęło pojawiać się mięso, czasem nawet owoce, a na kilku kolacjach, w których uczestniczył Busio, wymieniono smalec na masło z dodatkiem salcesonu brunszwickiego albo wędzonych szprotek. Był to już przedsmak tego lepszego życia na prowincji.
Matka chodziła wprawdzie markotna, ale jako wiecznej malkontentce nie wypadało zachowywać się inaczej. Ojciec wprawdzie pocieszał ją zapewnieniami, że na prowincji weźmie się “dziwkę do wszystkiego”, aby matka mogła być wreszcie panią “całą gębą”, ale i to niewiele pomagało. Stale miała jakieś obawy, zastrzeżenia i złe przeczucia. Posępna snuła się po mieszkaniu również i ciotka Natala, której w udziale przypadło kłopotliwe przeniesienie się do Wołomina na garnuszek do wujka Mundka. Obie strony nie paliły się do tego i ciotka coś przebąkiwała, że tą przeprowadzką zawalamy jej całe życie.
Ja zajęłam stanowisko bierne, skłaniające się raczej do wyjazdu. Teraz, kiedy Busio był moim narzeczonym, to już nie robiło takiej wielkiej różnicy, gdzie będziemy mieszkać. “Wszędzie mnie znajdzie i wszędzie za mną pójdzie, choćby pieszo” - jak powiedział dowiedziawszy się o naszym projekcie. Przyjaźń z Kostyrówną zaczęła szybko wygasać, w szkole znudziły mi się wciąż te same twarze nauczycielek i z przyjemnością myślałam o przeniesieniu do innego gimnazjum.
Nasza dokładnie skalkulowana i przemyślana we wszystkich szczegółach przeprowadzka miała nastąpić jesienią po powrocie z letniska. Tego roku bowiem, ze względu na te “translokacyjne”, udało się ojcu uzyskać pożyczkę od ciotki Polci i mieliśmy pojechać do Winiar. Od tej cudownej chwili dzieliło nas tylko kilka dni. Były to chyba najszczęśliwsze wakacje w moim życiu. Świadectwo szkolne otrzymałam niespodziewanie dobre, Busio był moim narzeczonym i co najważniejsze - mieliśmy wreszcie przestać głodować na tej prowincji w Mławie. Życie było piękne!
Spotykaliśmy się z Busiem codziennie rano w Botanicznym Ogrodzie. Mieliśmy tam swoją ławeczkę na wzgórzu pod płaczącymi wierzbami. Przychodziły do nas płochliwe wiewiórki, pachniało rozkwitającymi różami i mówiliśmy już teraz nie o życiu pozagrobowym, ale o miłości.
Miałam na sobie białą, letnią sukienkę z niebieskimi wypustkami uszytą przez ciotkę Katię z prześcieradła. Do tego dochodził jeszcze biały berecik do ciotki Polci i granatowe trepki po nieboszczce siostrze “pchlego ogiera”.
Busio siedząc obok mnie i przesuwając palcami po spadających mi na kark lokach, zapytywał znienacka:
- Kochasz?
- Kocham.
- Bardzo?
- Bardzo.
- A ty, Busiu?
- Kocham.
- Bardzo?
- Bardzo.
Był to stale powtarzający się motyw w naszych rozmowach, po którym następował obowiązkowy pocałunek. Nigdy jednak w usta, gdyż Busio był wielkim higienistą i bał się bakterii, a trochę brzydził się cudzej śliny. Mnie to nie przeszkadzało. Pocałunek w szyję albo niżej był również przyjemny. Z tym niżej było trochę kłopotu, gdyż moje sukienki zapinały się pod szyję, a poza tym Busio miał pewne zastrzeżenia.
- Po ślubie trzeba, żebyś trochę utyła.
- Dlaczego? - pytałam z niepokojem.
- Pierś musi być duża i ciężka.
- Oh!... - zażenowałam się opuszczając oczy.
Po takiej dygresji znów mówiło się o miłości albo zbliżającym się wyjeździe do Winiar. Busio obiecywał w każdą sobotę przyjeżdżać z moim ojcem i mieliśmy całe dnie spędzać razem na plaży albo w lesie. Te nasze spotkania miały według mnie tylko jedną złą stronę. Busio nie lubił spacerować, a ja znów nie mogłam usiedzieć na jednym miejscu. Ciekawiłam się wszystkim, co działo się w ogrodzie, a tu przykuwały człowieka do ławki najpiękniejsze oczy i ciepłe dłonie.
W tym okresie swego życia kompletowałam wielki zielnik zbierając najchętniej do niego florę właśnie z Ogrodu Botanicznego. W tym celu przynosiłam ze sobą grubą książkę, gdzie między kartkami znajdowały śmierć najrzadsze okazy roślin. Wymagało to sprytu i było wyczynem ryzykownym, gdyż dozorcy najchętniej kręcili się tam właśnie, gdzie rosło coś najciekawszego.
Busio dowiedziawszy się o tej mojej namiętności zbieracza-przyrodnika sprzeciwił się kategorycznie braniu udziału w tej “ohydnej kradzieży” - jak to trywialnie określił. Naturalnie Busio był we wszystkich sprawach wyrocznią i chociaż z żalem, ale natychmiast zaprzestałam kompletowania zielnika na terenie Ogrodu Botanicznego. Ostatnią zdobyczą był liść z egzotycznego “drzewa szczęścia”. Miał kształt serca i wyglądał tak, jakby jego lśniącą, gładką blaszkę tworzyły dwa liście. Oglądaliśmy go długo z Busiem, stojąc w zielonym, mrocznym cieniu rosłych konarów. Powiedział wtedy w zadumie, trzymając liść na otwartej dłoni:
- To tak jak my... Jest nas dwoje, a stanowić będziemy jedną całość...
Liść ten nie poszedł do zielnika, a został w tomiku wierszy Staffa, który służył mi wtedy jeszcze tylko jako suszarnia. Później zapomniałam o nim i dopiero odnalazłam przypadkiem po wielu latach, gdy już Busia nie było ze mną. Zapachniał mi tamtym latem mojej wielkiej miłości i został przełożony do innej książki. Była nią “Patologia” opracowana przez profesora Paszkiewicza.
Ojciec trochę zhardział od chwili, gdy otworzyła się przed nami perspektywa lepszego, dostatniejszego życia. Zaczął coś nawet przebąkiwać, że jestem dzieciak, mogę jeszcze poczekać i ten narzeczony nie jest taki znów konieczny. W ogóle zaczął mieć coraz więcej zastrzeżeń do mego Busia, nazywając go już nie “chłopak”, a “ten wieczny student”. Było to odwrotnie niż u mnie, gdyż z każdym dniem stawał mi się bliższy i bardziej pożądany.
- Mnie się ta jego rodzinka nie bardzo podoba. Wielcy państwo, psiakrew! Nigdy żadne się tu z nim nie pokaże, a przecież odwiedzają syna w Warszawie.
- Nie zapraszaliśmy... - broniła matka.
- Uważają pewnie, że za niskie progi dla nich? I tak to czymś śmierdzi, że nie swatają syna z jakąś bogatą panną.
- Tylko świadczy o tym, że to jacyś porządni ludzie.
- Taki, co zbija forsę, nie może być porządnym człowiekiem. Zobaczysz, że coś się za tym kryje - poruszył się niecierpliwie na skrzypiącym, trzcinowym fotelu wyciągnąwszy przed siebie długie nogi obute w przybrudzone tenisówki.
Małą, ukrytą wśród malw werandę zalewało słońce. Matka siedząc na schodach z zadartą głową i przymkniętymi powiekami leniwym głosem prowadziła z ojcem rozmowę. Z pobliskiego pola ciepły wiatr niósł zapach kwitnącego kartofliska i daleki głos dzwonu z wiejskiego kościółka w Rososzy.
- O której przychodzi autobus, tatusiu?
- Coś o tej porze.
Poderwałam się z ławeczki wciągając z pośpiechem suknię na kąpielowy kostium.
- Tylko ty mi na szosę nie łaź! Jak przyjedzie, to sam trafi. Zna już drogę.
- Ależ ja muszę, tatusiu!
- Musisz tylko umrzeć i słuchać rodziców, nic poza tym!
Usiadłam z powrotem bliska płaczu i zbuntowana.
- Ona zupełnie głowę traci - wtrąciła się matka nakładając na nos listek jakiegoś zielska.
- Żeby tylko czego innego nie straciła - mruknął ojciec i zamknąwszy oczy nastawił twarz do słońca.
Wpatrywałam się w długą, wysadzoną wierzbami drogę. Oczy ze zmęczenia zaszły mi łzami, ale mego Busia nie było widać. Przyjechał dopiero wtedy, gdy niebo opalizowało barwami wieczoru, a we wsi rozpoczęło się dalekie, smętne zawodzenie harmonijek.
Piliśmy ciepłe mleko prosto od krowy zagryzając podpłomykami i cieszyliśmy się, że znów jesteśmy razem. Busio miał na sobie nowe ubranie w kratkę, przywiózł czekoladki wedlowskie, i było naprawdę pięknie. Rodzice pozwolili nam długo w noc siedzieć na schodkach werandy. Trzymając się za ręce błądziliśmy wzrokiem po szafirowym bezkresie nieba, szeptem wymieniając najczulsze słowa i dziwaczne zdrobnienia, jakich zapewne używają zakochani na wszystkich szerokościach geograficznych.
Ziemia parowała aromatycznym ciepłem nasuwając mgliste, na wpół zatarte wspomnienia z odległego dzieciństwa w Rembertowie. W młodych, owocowych drzewkach wiążących pierwsze owoce, delikatny powiew szeleścił ciemnymi listeczkami. Przytuliłam twarz do Busiowego ramienia i trwałam tak przepełniona szczęściem. Miało ono swój wyraz w najprostszych zdaniach zaczynających się od ważkich słów: “Gdy już będziemy razem...”
Busio mówił teraz o tym dużo i chętnie. Ja o tym nie mówiłam, ale myślałam, marzyłam, snułam plany. Od tego bowiem dnia miała się skończyć proza, a zacząć poezja mego doczesnego bytowania. Poezję tę łączyłam nierozerwalnie z tłustym, obfitym i smacznym jedzeniem.
Po wczesnym śniadaniu ruszyliśmy we dwoje na daleki spacer. Dzień był upalny, bzykający sennymi owadami. Od naszej chałupy położonej daleko za wsią szło się wąską, trawiastą miedzą prosto do lasu. Najpierw jeszcze trzeba było przejść duży szmat wrzosowisk, przetykanych białymi brzozami i dopiero za żółtymi przekopami z piasku zaczynał się prawdziwy las. Sosnowy, strzelisty, pachnący żywicą i śliski od igliwia. Na wielkim wyrębie ciągnącym się od skrzyżowania leśnych dróg kwitły biało jeżyny i różowiły dojrzewające poziomki. Poszliśmy z Busiem jeszcze dalej skręcając w leszczynową drogę gdzie zielony mrok wiał orzeźwiającym chłodem.
- Czy ty mnie aby na pewno kochasz? - zapytał znienacka zaglądając mi w oczy.
- Strasznie kocham.
- A gdybym był biedny i sprzedawał gazety?
- Też bym cię kochała, Busiu.
- Na pewno?
- Na pewno.
Pomyślałam przy tym, że jednak przyjemniej być żoną inżyniera niż gazeciarza. Nawet przy wielkiej miłości zawsze lepiej mieć pod dostatkiem jedzenia i ładne mieszkanie.
- A nie oddasz mnie nikomu?
- Każdego zamorduję, kto by próbował...
Do całowania zawsze siadaliśmy, bo Busio twierdził, że tak znacznie wygodniej i mniej się człowiek męczy. Znaleźliśmy przyjemne miejsce na mchu w pobliżu karłowatych krzewów jałowca. Busio siadł na marynarce, gdyż uważał, że od ziemi “ciągnie” i można łatwo nabawić się kataru. Był skłonny do przeziębień i bardzo troszczył się o swoje zdrowie.
Z zapowiedzianego pocałunku Busio zrezygnował. Musiała go widocznie zaabsorbować jakaś inna myśl, gdyż po dłuższej chwili zapytał, rozcierając w palcach zielone jałowcowe jagody.
- Kto to jest ta twoja ciotka Natala?
- Nikt. Biedna wdowa z psem i długami.
- Czy ona cię lubi?
- Naturalnie!
- A ty ją?
- No, pewnie, że tak!
- Hmm...
Chciałam zapytać, dlaczego tak się tym zainteresował, lecz Busio niespodziewanie zmienił temat. Dla odmiany zrobił interesujący, chociaż chaotyczny wykład o życiu mrówek. W najciekawszym miejscu niespodziewanie urwał, żeby zacząć znów z innej beczki:
- Czy nie wiesz, co robić, żeby piersi były większe?
- Mama mówi, że trzeba pić śmietankę - odpowiedziałam zakłopotana czerwieniąc się po uszy. Przypomniała mi się rozmowa w Ogrodzie Botanicznym.
- No, to, moje dziecko, trzeba koniecznie, żebyś piła. Piersi mają wielkie znaczenie w życiu mężczyzny. Muszą więc być odpowiednio duże.
- Oh!
- Kiedy będziemy już małżeństwem, sama to zrozumiesz...
Opuściłam oczy nie wiedząc, co odpowiedzieć. W tym momencie uświadomiłam sobie dopiero aż nazbyt jasno, że małżeństwo nie ogranicza się tylko do pocałunku w szyję. Byłam bardzo zakłopotana tym nagłym odkryciem, będącym dawno wiadomą rzeczą. Istniała ona jednak bardziej w podświadomości niż w moich myślach, dochodzących tylko do pewnego punktu.
- Busiu, czy to boli? - zaryzykowałam pytanie nie mogąc powstrzymać palącej od dawna ciekawości. Mogło ono wreszcie rzucić trochę światła na te tajemnicze, sypialniane sprawy.
- Co?
- Małżeństwo...
- Nie wiem. Nigdy nie byłem kobietą! - zaczął się śmiać, a po namyśle orzekł, iż muszę być chyba zepsutą dziewczyną, jeżeli myślę o takich sprawach.
Zaczęłam się bronić.
- Przecież ty sam zawsze zaczynasz z tymi piersiami i w ogóle... To też chyba nie wypada?
- Ja co innego. Jestem dorosły, a ty jeszcze zupełny dzieciak.
Zerwałam się z mchu pełna oburzenia takim niesprawiedliwym stawianiem sprawy, ale na tym się tylko skończyło. Nie potrafiłam zrobić Busiowi przykrości ani nawet przeciwstawić się jego dziwacznym zapatrywaniom. Był przecież taki mądry i taki kochany.
Od tego pamiętnego spaceru piłam śmietankę. Wprawdzie ze wstrętem, ale regularnie i długo. Przybyło mi znacznie na wadze, ale piersi jak były małe, tak i pozostały. Natomiast wszystkie sukienki trzeba było poszerzać w biodrach.
Podczas następnej bytności w lesie Busio stwierdził, że powinnam widocznie używać więcej ruchu, bo tłuszcz układa się w zupełnie niepotrzebnych miejscach. Zastanawiał się nawet, czy chodzenie na rękach nie wpłynęłoby dodatnio na rozrost biustu, a zmniejszenie się pewnych, zbyt wydatnych okrągłości mego ciała.
Kiedy rozpoczęłam trudne ćwiczenia i zwierzyłam się matce z moich kłopotów, zrobiła przerażoną minę.
- On chyba zwariował?!
Po tym zabroniła wszelkich “łamańców” i usiłowała w delikatny a zawiły sposób uświadomić mnie co do pewnych rzeczy w małżeństwie. Niestety, mówiła tylko o tym, o czym od dawna wiedziałam.
Powrót z wakacji poprzedzony był rozmową z Busiem, która o mało nie skończyła się katastrofą. Wstępem do niej były tamte pytania sprzed tygodni zadane pod krzewami jałowca. Dalszy ciąg nastąpił w wilgotnym, pachnącym astrami zmierzchu.
Staliśmy w rowie pod rosochatą wierzbą na zakręcie szosy oczekując przybycia autobusu.
- Powiedziała wyraźnie, że chcecie mnie złapać na męża, bo chodzi wam tylko o pieniądze.
Rozmowa trwała już od kilku minut, a ja wciąż milczałam. Słowa zamarły, gardło wyschło. Z trudem przełykałam ślinę. Zbierałam spłoszone myśli nie mogąc uwierzyć w taką oczywistą, namacalną podłość ciotki Natali. Zdawało mi się, że śnię jakiś ohydny koszmar, którego nie potrafię przerwać.
- Zaklinała się na wszystkie świętości, że ty mnie wcale nie kochasz i chcąc zrobić karierę przez małżeństwo ze mną, tak wyrafinowanie kłamiesz. Mówiła także mało pochlebne rzeczy o twojej matce i o jej siostrach...
Ciągle jeszcze milczałam oparta nieruchomo plecami o chropowaty pień drzewa. Mrok narastał i niebo ciemniało zbliżającym się deszczem.
- Z jej wszystkich słów wynika jasno, że dostałem się w rodzinę oszustów i stręczycieli. Wyjaśniła mi również to ciągłe zostawianie nas samych w domu. Twój ojciec chciał mnie zaskoczyć w sytuacji zmuszającej do małżeństwa...
Wypełniła mnie pustka, milczenie i chłód ogarniający powoli całe ciało.
- Ja ciebie i twoich rodziców od tego czasu obserwuję i wiążąc pewne fakty doszedłem do wniosku, że musi tkwić trochę prawdy w słowach twojej ciotki...
Chłód w ciele potęgował się. Doznawałam uczucia stopniowego zapadania się w coś miękkiego. Słowa Busia dochodziły jakby z oddali przez filtr waty i chłodu.
- Twoja matka twierdzi, że Natala namawiała ją, żeby zrobiła sobie ze mnie kochanka, bo ja się na męża dla ciebie nie nadaję. Ojciec upiera się przy twierdzeniu, że to właśnie Natala chciała zostać moją kochanką, a ponieważ nie udało się, to postanowiła się zemścić. Jednym słowem, tak czy owak, to rodzinka udała się w komplecie.
Z trudem podniosłam rękę, aby uchwycić nią ramię stojącego obok Busia.
- Nie mów więcej...
Objął mnie i przytulił do siebie. W geście tym było dużo rezerwy.
- No, uspokój się, mała! Musiałem to wszystko powiedzieć, bo sam się tym od miesiąca gryzę.
Z pobliskiego młyna dochodziło monotonne dudnienie motoru i ujadanie psa.
- W tym wszystkim nie ma nic prawdy! Ja ciebie naprawdę kocham i tylko z miłości łapię na męża, a nie dla pieniędzy.
Pod szorstkością wełny Busiowego ubrania, w miejscu, gdzie przytuliłam twarz, uderzało równym, głośnym rytmem serce.
- Cieszyliśmy się wszyscy, że będziesz miał w przyszłości stanowisko i pieniądze, ale przecież to nic złego. Ja ciebie kochałabym i bez pieniędzy, ale wolałabym, żeby one jednak były. Ja się tak boję głodu.
Ostatnie słowa wszeptałam Busiowi w ciepły, wełniany materiał w miejscu, gdzie biło serce.
- Możesz przysiąc w kościele na krzyżu, że mnie kochasz?
- Mogę.
Busio delikatnie gładził moje włosy.
- No więc wszystko zostaje po staremu. Sam nie mogłem w to uwierzyć, żeby takie dziecko mogło być aż tak przewrotne i wyrachowane. Ale ja tej twojej ciotki nie chcę widzieć więcej na oczy. Jak gdzie złapię to ścierwo na ulicy, to łomem przetrącę. Zło trzeba niszczyć w zarodku.
Upadły pierwsze wielkie krople deszczu. Zaszeleściły w liściach wierzby i zapachniało świeżością. Mimo słów Busia, że “wszystko zostaje po staremu” przeczuwałam instynktownie, że intryga rzucona przez ciotkę będzie w nim rosła, pęczniała, pączkowała i wreszcie stanie się wlokącym za mną przekleństwem. Cień padł i cień pozostał mimo najczulszych słów.
- Zły duch się w to wszystko wmieszał - usłyszałam ściszony, pełen zabobonnego lęku głos Busia, gdy oderwał się od całowania moich skroni.
- Chyba tak - zgodziłam się po raz pierwszy z Busiem co do istnienia diabła.
Autobus spóźniał się, deszcz wzmagał i stara wierzba coraz mniej chroniła przed spadającymi kroplami.
- Więc na pewno mnie kochasz?
- Na pewno.
Przywarliśmy do siebie w długim, rozpaczliwym uścisku pragnąc zatrzeć nim zło i przywrócić zaufanie.
Do domu wracałam powoli szeroką, ginącą w ciemności drogą. Deszcz spływał chłodnymi strużkami po włosach i twarzy. Było mi zimno, nogi odmawiały posłuszeństwa, gdy chciałam przyśpieszyć kroku. W głowie tłoczyły się, huczały i kłębiły zasłyszane od Busia słowa. Odwracałam je, przestawiałam, nicowałam, ale sens ich pozostawał zawsze ten sam. Były nieodwracalne, brudne i trochę prawdziwe.
Szukałam wzrokiem światła naftowej lampki w oknie naszego domku. Pomyślałam zupełnie machinalnie, że Wnukowa pali teraz chrustem pod płytą. Pachnie suszonymi grzybami wiszącymi w długich wiankach nad kuchnią, a stary Wnuk z kępkami siwej szczeciny na zoranych zmarszczkami policzkach ćmi machorkę. Antośka pewnie “obrządza” jeszcze krowy przed nocą i zaraz wpadnie do mrocznej, zadymionej izby utykając trochę na tej swojej krzywo zrośniętej nodze. Dostanie żuru z ziemniakami, pobawi się z czarnym kundlem, pogada ze starym i pójdzie spać na górkę w siano. A starzy, tak jak każdego wieczoru nie paląc przez oszczędność “naftówki”, tylko otwarłszy drzwiczki popielnika, pogwarzą sobie tym swoim skąpym w słowa językiem o przeciekającym dachu, o krowie, o szarwarku. Potem zamkną na różne skoble i zatyczki nędzne obejście i pójdą spać do ciasnej, dusznej komory. Jedyny pokój wynajęli przecież “na sezon” letnikom - “bogaczom z miasta” - to znaczy nam. Z zazdrością patrzyli na srebrne złotówki, którymi płaciło się rachunki z całego tygodnia. Z zazdrością na buty ze skóry, z zazdrością na nasze leniwe godziny na słońcu. A my zazdrościliśmy im tej marnej, ale własnej chałupy, krowy gwarantującej syty dzień, kawałka jałowej ziemi rodzącej kartofle. A ja jeszcze w tej chwili zazdrościłam życia bez wstrząsów, intryg i podłych ciotek.
- Co się z tobą stało?! Jesteś upiornie blada! - krzyknęła przestraszoną moim wyglądem matka, gdy stanęłam przy drzwiach.
- Nic. Busio mi o wszystkim powiedział.
Matka nakładała z salaterki tłuczone ziemniaki na talerzyk, polewając grzybami pachnącymi smakowicie cebulą.
- Jedz i nie przejmuj się tym wszystkim.
- Jakoś to będzie! - dorzucił ojciec napychając tytoniem gilzy. - Wytłumaczyliśmy chłopakowi, że to intrygi i koniec.
- Ależ to wszystko straszne, tatusiu.
- Całe życie jest straszne! To na pewno nie ostatnia przykrość, jaka cię jeszcze spotka.
Zaczęłam ściągać z siebie przemoczone ubranie i wytarłam głowę ręcznikiem.
- Najwyżej zerwie narzeczeństwo. Nikt go nie będzie siłą trzymał. Łaski nie robi, nie bierze dziewczyny z ulicy - obruszyła się matka, której też widocznie te “translokacyjne” uderzyły już trochę do głowy.
- Pewnie! - potwierdził ojciec. - Żadne znów cudo, żeby robić tragedię!
- On nie może zerwać! Ja wtedy umrę! Zabiję się! Z domu ucieknę! - krzyknęłam dziko rzucając się z rozdzierającym płaczem na łóżko.
- Jezus Maria! Dziecko mi mogła ta małpa zabić! - wrzasnęła matka rzucając się w moją stronę.
- Tylko nie małpa, a moja siostra! - poprawił wściekłym głosem ojciec.
- Czarownica i podlec, jeśli nie małpa! - odkrzyknęła matka cała czerwona na twarzy.
Szlochałam głośno wypłakując nagromadzoną rozpacz w poduszkę.
- Przestań ryczeć, bo rzucę czym i zabiję! - usiłował uspokoić mnie groźnym głosem ojciec, łypiąc przy tym złowrogo mrugającym okiem.
- Tylko mi się waż dotknąć dzieciaka! - warknęła matka.
- No, bo co tu robić takie histerie! Trzęsiecie się nad nim, jakbyście Pana Boga za nogi złapały! Chłop jak chłop, a tych pieniędzy i tak po nim nie widać. Skąpe to jakieś i dziwadło...
Ogromne cienie rąk ojca biegały po ścianie.
- Ale przynajmniej inteligent i z dobrej rodziny.
- Dużo wiesz, co to za rodzina.
- Na pewno lepsza od twojej! Byle kto nie mieszka w dziewięciu pokojach...
Zaczynałam się powoli uspokajać. Przyszło wielkie odprężenie, a wraz z nim głód. Poprosiłam o talerz z grzybami. Unosiła się z niego nikła, biaława smużka pary.
- A swoją drogą ta Natala to świnia - doszedł po chwili do wniosku ojciec patrząc na moją zapłakaną twarz i dłubiąc zapałką w zębach. - Siedziała u nas, człowiek się ostatnim dzielił i zrobiła na ostatek taki paskudny kawał!
- Ładny kawał!... - mruknęła matka podając mi chustkę do nosa.
Siedziałam na brzegu skrzypiącego łóżka trzymając talerz na kolanach i rozmazując palcami łzy, które trudno było od razu powstrzymać.
- Będę już pojutrze w Warszawie, to pomogę jej spakować graty i z odpowiednim błogosławieństwem wyślę do Wołomina. Jak przyjedziecie za tydzień, to ani śladu już po niej nie znajdziecie.
Matka popatrzyła z wdzięcznością na ojca i spytała po chwili:
- A może zjadłbyś, Stasiu, jajecznicy na słoninie, to ci zaraz usmażę?
Ojciec połknął ślinę, przygładził włosy i powiedział od niechcenia:
- Owszem, można usmażyć.
Zgoda zapanowała w rodzinie. Za oknem wciąż padał rzęsisty deszcz, a ja poprosiłam nieśmiało o swoją codzienną porcję śmietanki na porost piersi.
Rozdział 9
Mebli już w mieszkaniu nie było. Wywiózł je ojciec z samego rana ciężarówką wraz z kilkoma zbitymi z desek skrzynkami. Zostały tylko dwie nie domknięte jeszcze walizki i wielki ściśnięty jak baleron paskami tobół z pościelą, na którym siedziałyśmy z matką czekając na ojca.
- Pożegnałaś się z Kostyrówną?
- Tak. Obiecała, że będzie pisać, jak jej przyślę nowy adres.
- Zaświadczenie z opinią zabrałaś ze szkoły?
- Tak.
- Widziałaś się z Busiem?
- Widziałam, ale krótko, bo przyjechała matka i śpieszył się do niej do hotelu.
Rozmowa urwała się. Zegar głośno tykał w uchylonej walizce. Matka wyjęła go i postawiła na oknie.
- Za niecałe trzy godziny odchodzi pociąg do Mławy. a ojca jeszcze nie ma...
- Zaraz pewnie przyjdzie - odpowiedziałam bez przekonania.
Pełne złych przeczuć unikałyśmy swego wzroku zagadując niepokój błahymi, dawno wiedzianymi sprawami. Oszukiwałyśmy jedna drugą udanym spokojem, krążąc uporczywie myślami wokół jedynej, najważniejszej rzeczy - podjętych przez ojca “translokacyjnych”.
Matka przez chwilę poszperała w walizce i podała mi osypany makiem rogalik.
- Jedz, bo będziesz w drodze głodna.
Z tonacji głosu nie wynikało wcale, że wierzy w tę dzisiejszą drogę. Gryzłyśmy w milczeniu czerstwe ciasto spoglądając to w błękitniejące zmierzchem niebo, to na tykający głośno budzik - dar ciotki Polci, który do stanu używalnego doprowadził nam wujek Mundek.
Matka poruszyła się niecierpliwie wyciągając przed siebie skuloną do tej pory nogę. Przyszwa granatowego pantofla była przy samej zelówce łatana.
- Trzeba, mamusiu, żebyś sobie kupiła jakieś pantofle z tych “translokacyjnych”.
Ostatnie słowo, chociaż wypowiedziane ciszej od pozostałych, zabrzmiało jak nietakt. Doznałam przy tym uczucia, jakbym mówiła nie o pieniądzach, ale o kimś umarłym w domu żałoby.
Matka nie zwracając uwagi na to, co do niej powiedziałam, zapytała zmienionym, pełnym napięcia głosem:
- Gdzie jest ojciec tak długo?
Spojrzałyśmy na siebie wszystkowiedzącym wzrokiem, ale okłamywałyśmy się dalej:
- Pewnie załatwia jeszcze coś na mieście, a może poszedł pożegnać się do ciotki Polci?
- Był tam wczoraj.
- No, to może, może... - nie mogłam wymyślić żadnej z ojcowych ewentualnych spraw.
W pokoju było już zupełnie ciemno, tylko żółtawe kwadraty światła z przeciwległych okien odbijały się w posadzce. Matka sięgnęła do skórzanej, zniszczonej torebki, którą nazywała “sadło”.
- Zejdź na dół i kup coś do jedzenia, zanim sklepy zamkną. Może dostaniesz “blutwursztu”. a jeśli nie, to weź ze cztery serdelki.
Powiedziała “blutwurszt”, a nie “kadryl”. Dowodziło to, że nie chce, aby jej cośkolwiek przypominało w tej chwili ojca, który tak właśnie nazywał tę najtańszą wędlinę.
- A może ojciec zaraz nadejdzie? - zapytałam nie chcąc ani matce, ani sobie odbierać ostatniej nadziei.
- Nie ma się co dalej łudzić. Jeśli nawet przyjdzie, to i tak nie zdążymy na pociąg, a następny jest dopiero rano.
Energicznie zabrała się do rozpinania pasków na tobole z pościelą. Wybiegłszy z sieni odruchowo spojrzałam w Piotrusiowe okno. Paliło się w nim światło, ale na szybie nie zarysował się cień chłopca zjawiającego się przy oknie, ilekroć trzasnęły u nas drzwi. Doznałam przykrego uczucia, że zrobiłam komuś krzywdę, i obleciał mnie lęk na samą myśl, że Piotruś mógłby spełnić groźbę odbierając sobie życie.
Ogromna wędliniarnia na rogu ulicy Wilczej i Poznańskiej była nie tylko wspaniale wyposażona, ale słynęła także z jakości “własnych wyrobów” i klienteli z lepszych sfer. Stało w niej kilka osób. Rozejrzałam się po białym wnętrzu i zaraz poczułam głód oraz nieprzeparty apetyt na wilgotny, różowy i odpowiednio duży płat szynki z delikatnym tłuszczykiem. Góra takich plastrów wyrastała pod nożem niklowej krajarki. Prawie wszyscy kupowali właśnie tę szynkę. Powędrowałam wzrokiem na poszukiwanie “blutwursztu”. Leżał w ciemnych, lśniących zwojach na marmurze bocznej lady obok sterty okrawków z wędlin kupowanych przez biedaków tuż przed zamknięciem sklepu. Okrawki te, jak również “blutwurszt”, zwany inaczej “psią kiełbasą”, kupowały eleganckie panie lub ich służące, ale naturalnie tylko dla piesków.
Jakoś nie mogło przejść mi przez gardło wśród tych dostatnio odzianych ludzi: “proszę o dwadzieścia deko blutwursztu”. Wzięłam więc cztery serdelki, chociaż wiedziałam, że nie można się nimi najeść tak jak krwistą kiełbasą z kawałkami słoniny. Przecież z powodu tych “translokacyjnych”, a trochę ze względu na przyszłe małżeństwo z Busiem zaczynałam już poniekąd należeć do tego lepszego towarzystwa mogącego sobie kupić coś więcej niż psią kiełbasę.
Rannym pociągiem też nie wyjechaliśmy do Mławy, a to z tej prostej przyczyny, że ojciec nie wrócił do domu. Teraz dla odmiany, siedząc już nie na tobole, lecz na rozesłanej w kącie pościeli, patrzyłyśmy z matką nie w mrok, ale w okna pełne wyblakłego, jesiennego słońca. Zegar tak samo tykał jak wczorajszego wieczora, ale my już nie miałyśmy żadnych złudzeń ani nadziei, że ojciec wróci do domu z “translokacyjnymi” pieniędzmi w kieszeni. Jadłyśmy czerstwą bułkę i na każdy szelest za drzwiami reagowałyśmy przerywaniem tej czynności i nasłuchiwaniem z nie przełkniętym kęsem w ustach.
W miarę uciekających godzin rozpoczętych szarym, wielkomiejskim świtem, rosła w nas straszna pewność, że “translokacyjne” zdołał już ojciec wymienić na pękate, smukłe i graniaste butelki gatunkowych wódek. Te upragnione, oczekiwane od miesięcy “translokacyjne”, które miały zmienić zupełnie nasze życie i dla których opuszczało się Warszawę.
W południe byłyśmy już głodne, ale nic na to nie można było poradzić, ponieważ matka nie miała pieniędzy nie tylko na serdelki, ale nawet na “blutwurszt”. Siedziałyśmy milczące, zmęczone oczekiwaniem. Z domu bałyśmy się wyjść, bo przecież każdej chwili mógł nadejść ojciec. Poza tym świeże powietrze i ruch zaostrza apetyt, którego nie było czym zaspokoić.
Zaczęło się zmierzchać. Przez uchylone okno wpadały taneczne melodie z głośnika sąsiadów. Matka zaczęła płakać.
- Całe życie miałam nędzę... Sama prałam, nie miałam nigdy służącej, głodowałam, chodziłam zimą i latem w tych samych łachach... Wszystko dla mnie było niedostępne...
Pomyślałam, że zmieni się to, gdy wyjdę za mąż. Wtedy będę mogła kupować matce ładne ubrania, chodzić z nią do cukierni i wreszcie przestanie troszczyć się o to, za co kupić chleba na śniadanie.
- Dobrze, że mam Busia - westchnęłam głośno, myśląc wciąż o tych swoich możliwościach pomagania matce.
Nic na to nie odpowiedziała, bo rozległ się delikatny dźwięk dzwonka. W kilku skokach znalazłam się przy drzwiach. Serce waliło mi głośno i tak mocno, że z trudem łapałam ustami powietrze.
Ojciec wszedł na palcach, jak do domu chorego. W ruchach nie było nic ze zwykłej pewności siebie. W mrocznym przedpokoju jego twarz odcinała się białą plamą. Bez słowa odsunął mnie na bok ręką i od razu zamknął się w łazience.
- Ojciec?
- Tak, ale poszedł do łazienki.
Matka wytarłszy pośpiesznie oczy i nos wzięła się do pakowania pościeli. Zaczęłam jej pomagać.
- Może jeszcze zdążymy na ten wieczorny pociąg... - głos miała zmatowiały i jakiś bardzo niski. Zawsze miała taki w chwilach wielkiego zdenerwowania.
Pościel była zapakowana, zegar schowany, walizki domknięte, ale ojciec wciąż jeszcze siedział w łazience. Tknięte jakimś dziwnym przeczuciem spojrzałyśmy na siebie i matka pobiegła do przedpokoju. Usłyszałam jej stukanie i słowa:
- Stasiu, otwórz!
Cisza. Zawołała jeszcze raz, zaczęła walić pięściami i wpierać się sobą w biało lakierowane drzwi łazienki. Później usłyszałam, jak z wewnętrznej strony puścił haczyk i ktoś się zaczął szamotać. Stałam na progu pokoju niezdolna ruszyć ani nogą, ani ręką. Czułam, że robi mi się słabo i że za moment upadnę.
Po chwili, która wydała mi się całym długim dniem, ukazał się w przedpokoju ojciec, blady jak ściana, z ogromnym sznurem na szyi. Sznur ten wlókł się za nim z szelestem po podłodze i plątał pod stopami matki trzymającej ojca wpół. Jednym okiem czarnym i na wpół przytomnym patrzył w przestrzeń, a drugim mrugał nerwowo. Kosmyki ciemnych, zlepionych potem włosów odcinały się od trupiej bladości czoła.
- Wszystko przepiłem, nie mam nawet na bilety! - powiedział chrapliwie i zwalając się ciężko na tobół z pościelą zapłakał głośno i bezradnie jak dziecko.
Trzecią klasą, a nie tak jak to miało być w programie drugą, i nie za “translokacyjne”, ale za pieniądze pożyczone od całej rodziny, która zrobiła na nas składkę, pojechaliśmy do Mławy.
Nasze nowe mieszkanie składało się z dwu obszernych pokoi z widokiem na mur cmentarny, za którym sterczały widoczne do połowy krzyże. Mieściło się na parterze piętrowej kamieniczki i uchodziło za elegancki apartament. Wchodziło się do niego przez kuchnię, a w ciemnej, wilgotnej łazience stała blaszana, cieknąca wanna.
Matka była stale bliska płaczu, ojciec zachowywał się na ogół potulnie nie licząc mruczanych pod nosem uwag w rodzaju: “we łbie się babie przewraca” albo “ciągle te jaśniepańskie fumy w nosie”. Ja natomiast cieszyłam się, że wreszcie będę miała własny pokój. Był to wyraźny awans, gdyż do tej pory sypiałam w kuchni. Stało już w nim moje żelazne, biało lakierowane łóżko, stolik z naszego przedpokoju, a dla ozdoby powiesił ojciec na ścianie wielką mapę Polski, którą udało mu się “skombinować” w biurze. Przerażał mnie tylko ponury widok z okna, ale ojciec orzekł, że do tego można się łatwo przyzwyczaić, a poza tym również i my będziemy kiedyś nieboszczykami, więc nie ma co robić z drobiazgu tragedii. Jak się później okazało, ojciec nie miał jednak racji. Po paru miesiącach z tą samą odrazą i lękiem spoglądałam w okna. Zwłaszcza nieprzyjemny był widok codziennych prawie pogrzebów ciągnących ze śpiewem przed naszymi oknami i to najczęściej w porze obiadowej.
Jedyną większą atrakcją na prowincji oraz jedyną możliwością pokazania bliźnim swoich możliwości finansowych i zadokumentowania miłości do zmarłego były pogrzeby. Dlatego też odbywały się wyjątkowo okazale i uroczyście, z czarnymi chorągwiami bractwa, wieńcami i tłumem dewotek zawodzących pieśni.
Ilekroć dojrzałam tuż obok naszych okien chwiejącą się na męskich ramionach trumnę, przychodziło mi od razu do głowy powiedzenie: “pierożek drewniany, zimnym mięsem nadziewany”. Traciłam apetyt, a jeśli zdarzyło się, że akurat tego dnia były na obiad pierogi z mięsem, no to kończyło się podróżą do jednego z portów. Na ojcu nie robiły pogrzeby większego wrażenia. Chyba że były bardzo bogate. Wtedy stukając się palcem w czoło mówi:
- Trzeba być idiotą, żeby wydawać tyle forsy na wieńce i całą tę celebrację padła.
Matka siedziała zawsze tyłem do okna i udawała, że ją to wszystko nic nie obchodzi. Od czasu przyjazdu do Mławy stała się jeszcze bardziej małomówna i nerwowa. Irytowało ją wszystko. I nasze mieszkanie, i zaśmiecone słomą ulice w dnie targowe, i turkot wozów na “kocich łbach” pod naszymi oknami, i pies otyłej gospodyni, i całe to miasteczko, gdzie na rynku między straganami spotykały się wszystkie paniusie w kapeluszach na głowie, targujące zawzięcie koguty. Wracając z zakupów często skarżyła się głosem nabrzmiałym łzami:
- W Warszawie to chociaż ginęłam w tłumie, a tu wszyscy o wszystkim wiedzą. Gapią się na mnie baby, jak sobie ręce zrywam dźwigając ziemniaki. Prawie każda przychodzi z własną kuchtą...
Czasem zaczynała z innej beczki:
- Żebym tego przeklętego Zygmusia dostała teraz w swoje ręce, to pasy bym z niego darła i soliła. To on doprowadził do tego całego nieszczęścia! Najpierw namawiał na prowincję, a później pomógł przepić “translokacyjne”.
Ja również nie byłam zachwycona pobytem w Mławie. Nie mogłam przyzwyczaić się do wąskich, błotnistych uliczek, zakurzonych, niegustownych wystaw sklepowych, siedzenia wieczorami w domu, no i do nowych koleżanek w gimnazjum. Były tak samo bezbarwne, nieciekawe i małomiasteczkowe jak całe to środowisko, w którym się obracały. Prawie wszystkie nosiły warkocze ciasno splecione z tłustych włosów, zmięte fartuchy ozdobione tanimi broszkami w kształcie serc albo błękitnymi rozetkami “Sodalicji Mariańskiej”. Nosiły niezgrabne, pretensjonalne obuwie ze sklepu Leona Fuksa, kochały się w profesorze fizyki i głośno gorszyły wszystkim tym, co same po kryjomu czyniły. Zupełnie były inne niż moje warszawskie koleżanki, które głośno przyznawały się do spotkań z chłopcami, czesały jak dorosłe panny, a czasem nawet używały trochę pudru na błyszczące zbytnio nosy. Te z Mławy były krytycznie do wszystkiego nastawione, złośliwe i nigdy nie podpowiadały na lekcjach. Natomiast wielką radość sprawiało im, gdy ktoś czegoś nie wiedział i mogły za niego odpowiedzieć wyciągając na wyścigi niezbyt czyste ręce do góry. Względami otaczały tylko te dziewczęta, które przyjeżdżały do szkoły własnymi bryczkami z okolicznych majątków. Wdzięczyły się do nich, schlebiały, pożyczały zeszyty do przepisywania, częstowały landrynkami, a później obgadywały je między sobą i donosiły księdzu, którą i kiedy widziały na spacerze z chłopcami.
Ksiądz zwany Melonem nosił przed sobą wielki brzuch i patrzył małymi, tonącymi w tłuszczu oczkami spod wielkich, krzaczastych brwi. Brwi te raz na miesiąc czernił henną w zakładzie fryzjerskim obok naszego domu. Była to jedna z nielicznych słabostek księdza, do których zaliczało się także wielkie obżarstwo w domach swoich uczennic. Melon miał bowiem zwyczaj odwiedzania rodziców swoich wychowanek, zapowiadając z góry swoją wizytę. Jeśli nie był zadowolony z podanej kolacji, to można było twierdzić z całą pewnością, że i z odpowiedzi uczennicy również będzie niezadowolony, co zostanie zadokumentowane odpowiednim stopniem z religii. Na ogół więc starano się, aby kolacje były wystawne i mocno zakropione, gdyż religia uchodziła za bardzo ważny przedmiot i było wielkim wstydem, jeśli nie zdało się “na piątkę”. Stopień z religii mógł zaważyć na całym świadectwie.
Ojca nie udało się nigdy namówić, aby zaprosił do nas księdza. Najpierw wymawiał się brakiem czasu, później brakiem pieniędzy, a wreszcie kiedyś wrzasnął:
- Dajcie mi raz z tym spokój! Ja tego klechy z mordą buldoga do domu nie wpuszczę! Wiem o nim takie rzeczy, że i wstyd powtarzać!
Popatrzyłyśmy z niedowierzaniem na ojca, który stanowczym głosem dokończył:
- Mnie tam Pan Bóg nie przeszkadza! Może sobie być albo nie być, a tobie natomiast pozwalam na “dwójkę” z religii.
Złą stroną prowincji było również to, że każdej niedzieli musiałam chodzić ze szkołą do kościoła podpisując listę obecności. Poza tym Busio przyjeżdżał rzadko i na krótko. Otrzymywałam natomiast wielostronicowe i nieskończenie nudne listy. Pisał przeważnie o tym samym, o czym mówił, a więc o etyce chrześcijańskiej, odpowiednim wychowaniu młodzieży, zgubnym wpływie alkoholu na ludzkość, o dogmatach, życiu pozagrobowym i tylko czasem zapytywał, czy wreszcie “zaokrągliłam się w wiadomych miejscach”.
Z westchnieniem i pełna dobrej woli siadałam do odpisywania na te listy przerastające moje możliwości. Mimo najlepszych chęci nic nie umiałam innego napisać, jak to, że “strasznie kocham”, “strasznie tęsknię” i że w szkole znów odpowiadałam źle z fizyki, a Wylazłówna, ta, co siedzi ze mną w ławce i ma rybie oczy, nie chciała podpowiedzieć. Zwierzałam Busiowi w listach wszystkie moje domowe i szkolne troski włącznie z opisami pogrzebów i awantur w domu. Listy te nie znalazły uznania, gdyż któregoś dnia odpowiedział mi, że zamiast pisać o bzdurach, to mogłabym uważniej czytać jego listy, wysnuwać odpowiednie wnioski i odpisywać mądrze i na temat. Wobec tego zaczęłam korespondować streszczeniami jego listów, wplatając mądre zdania ściągnięte z różnych książek i zamiast kończyć - jak dotychczas - “całuję oba uszka i nosek”, kładłam piękne zwroty w rodzaju: “pozostaję pełna miłości i uwielbienia” albo “twoja oddana ci na wieki i wierna przyjaciółka”.
Listy znalazły oddźwięk w słowach: “zaczynasz szybko dorośleć i wyrabiać się na inteligentną dziewczynę”.
Mimo że “translokacyjne” zostały przepite, to jednak na prowincji nie głodowaliśmy, a do prania bielizny najmowało się kobietę. Jadaliśmy codziennie obiady z dwóch dań i czasami na niedzielę piekło się tłuste ciasto z rodzynkami. Miało na to wpłynąć wyższe uposażenie ojca, znacznie tańsza żywność, no i oddaleni o kilkadziesiąt kilometrów dłużnicy, którzy mogli alarmować tylko listami. Żaden z nich nie czekał pierwszego przed okienkiem kasy, żeby zabrać ojcu z ręki pieniądze. Ciotka Polcia napisała nawet list do ojca w imieniu rodziny, stwierdzając swoim niewprawnym pismem, że “Ty, Stasiu, nie jesteś brat, a kawał łobuza i drania”. Ojciec na to uśmiechnął się i mruknął pod nosem, że jak ciotka zje dziesięć deka mniej szynki dziennie, to pójdzie jej to tylko na zdrowie, i dalej nie troszczył się o zaciągnięte długi.
Najlepszym świadectwem tego naszego dobrobytu miał być przyjazd Moniki zaproszonej przez ojca po jej niefortunnym narzeczeństwie z hrabią. Nie skończyło się ono małżeństwem, gdyż na przeszkodzie stanął pewien drobiazg. Mianowicie okazało się na parę dni przed ślubem, że hrabia jest od kilkunastu lat żonaty, a Monika trzecią oszukaną przez niego w ten sposób kobietą. Wszystko to w zawiłej i trochę niejasnej formie opisała w obszernym liście ciotka Klementyna, która prosiła wraz z Andrzejem, aby Monika mogła przez pewien czas u nas posiedzieć. Chodziło bowiem, żeby wraz ze zmianą klimatu zapomniała o swojej tragedii serca.
Z niecierpliwością i ciekawością oczekiwałam Moniki, przed którą teraz ja z kolei mogłam chwalić się narzeczonym z dobrej i zamożnej rodziny.
Monika zachowywała się przy stole tak, jakby stale uczestniczyła w proszonym obiedzie u księcia Walii. Chodziło widocznie o to, żeby wszystkie ruchy doprowadzić do takiej swobody, aby wyglądały na “wrodzone”, i żeby nikomu nawet do głowy nie przyszło, że Monika jadała w domu przy kuchennym stole krytym ceratą.
Siedziała w krześle wyprostowana, z łokciami blisko tułowia i jadła powoli, nakładając na widelec maluśkie, zgrabne kęsy. Widać było, że niechętnym okiem spogląda na gotowe już porcje stawiane przed każdym domownikiem. Pozbawiało ją to dodatkowych i częstych ruchów nakładania malutkich porcji jarzyny na swój talerz. Uważała przy tym, że podawanie potraw na półmiskach należy do dobrego tonu. Matka moja twierdziła jednak, że wtedy tylko ma więcej naczyń do zmywania i że nie bardzo jest co do układania na tych półmiskach. Mimo tych wytwornych ruchów i manier wcale nie jadła mniej od nas. Ojciec nawet zauważył, że Monika ma w jedzeniu możliwości chłopa od kanalizacji, a nie jaśnie pani.
Z podziwem graniczącym z zazdrością obserwowałam Monikę i starałam się naśladować jej maniery. Nic jednak z tego nie wychodziło, gdyż siadając do stołu głodna, jadłam prędko i możliwie w najłatwiejszy sposób dający najwięcej przyjemności. Mięso stanowczo lepiej smakowało trzymane w ręce i ogryzane od kości, z których wysysało się głośno i z lubością szpik albo smak rosołu. To samo odnosiło się do soczystej kiełbasy lub kostki schabowego kotleta.
W ogóle Monika prowadziła wielkopański tryb życia, który postanowiłam wprowadzić u siebie, gdy wyjdę za mąż. Długo wylegiwała się z książką w łóżku, szczotkowała dwa razy dziennie włosy przed lustrem, perfumowała nie tylko pachy, ale i pachwiny, chodziła po mieszkaniu w piżamie, stawiała pasjanse, śpiewała tanga i pisała wiersze.
Były one smutne, pełne mgły, zwiędłych traw, rozstań, zatartych śladów na ścieżce. Jeden z nich, który szeptała przejmującym głosem, a zaczynał się od słów: “Sine lasy utonęły w mgłach...” - zrobił na mnie tak silne wrażenie, iż rozbeczałam się, a Monika powiedziała, że mam “wrażliwą duszę”. Czasem znów, gdy dzień był bardziej jesienny od innych, opierała się o framugę okna i płakała patrząc długo przez zwilgotniałe deszczem szyby. Wielkie, krągłe łzy spływały po nieruchomej, pobladłej twarzy. Mówiła wtedy szeptem, że drzewa za murem cmentarnym, moknące w deszczu i targane wiatrem - to ona sama. Że liście gnane jesienną wichurą - to ona sama. Że cień krzyża na ścieżce - to ona. Słowa te wstrząsały mną i zachwycały. Po trosze zazdrościłam jej nawet tego nieszczęścia z hrabią i zawiedzionej miłości. Może i ja wtedy potrafiłabym tak pięknie i wzruszająco mówić?
Od tego czasu zaczęłam pisać pamiętnik i próbowałam układać wiersze, o których Busio kiedyś powiedział, że “brak im ducha” poza formą literacką i dobrymi rymami.
Zdarzało się również, że Monika wyciągała z dużej, fibrowej walizki pudełko z fotografiami, które oglądało się zawsze z tym samym podziwem i pewnego rodzaju szacunkiem. Były bowiem uwiecznione na nich postacie różnych ziemiańskich rodzin, między którymi na tarasie lub w altanie siedziała skromnie uczesana Monika. Na schodach pałacyków, przed oranżerią, nad stawem i w oborze można było zobaczyć uśmiechniętą dyskretnie Monikę w towarzystwie młodych ludzi o znanych w Polsce nazwiskach. Monika o każdej osobie potrafiła opowiadać długie historie ich rodów, koligacji, skandalików, tragedii i rosła od tych opowiadań w naszych oczach do wielkości zaczarowanej w biedną dziewczynę księżniczki.
Ojciec tylko raz dość pobieżnie obejrzał fotografie i wzruszając ramionami zawyrokował:
- Wszystko to gówno warte!
Od tego czasu nigdy już nie dostąpił zaszczytu oglądania pamiątek i słuchania opowiadań o “codziennym życiu wyższych sfer”.
Gdy ostatnie liście opadły z drzew i zaczęto u nas palić w piecach, a Monika zastąpiła lekką piżamę aksamitnym szlafrokiem, skończyły się przyjemne popołudnia spędzane na stawianiu “kabały” i słuchaniu pikantnych historyjek. Monika bowiem spotkała przypadkiem na ulicy znajomego porucznika ułanów, który stacjonował w pobliżu, i od tej chwili spędzała wszystkie popołudnia na układaniu pasjansów w jego kawalerskim pokoju. Zabawa ta była podobno namiętnością oficera i według zapewnień Moniki mogli całe godziny nie zamienić ze sobą słowa, tylko stawiać te pasjanse.
Wracała dopiero na kolację, częstowała ojca dobrymi papierosami i zasiadając do stołu, ruchami pełnymi gracji smarowała chleb masłem lub twarogiem.
Ojciec, nie bardzo widocznie zadowolony z tych spędzanych poza domem popołudni, dogadywał zjadliwie:
- Apetyt to masz zupełnie jak nie po pasjansach.
Monika podnosiła wtedy na ojca swoje wielkie o niewinnym wyrazie oczy, które tak łatwo nabiegały łzami i patrzyła z niemym wyrzutem.
Matka brała uciśnioną i skrzywdzoną Monikę w obronę:
- Tobie to tylko brudy na myśli! Dziewczyna przeżyła taką okropną tragedię i potrzebuje trochę rozrywki...
Któregoś popołudnia, gdy Monika wyszła na pasjanse, ojciec na “wieczorówki” do biura, a matka po tasiemkę i nici, przyjechał Busio. Odrabiałam lekcje w swoim pokoju dzielonym teraz z Moniką. Pachniało w nim jej perfumami i ostrym potem, którego nie mogła jakoś zabić woń fiołków. Wprowadziłam Busia do pokoju rodziców i zgasiwszy światło, żeby nie było nas widać z ulicy, pociągnęłam go na tapczan.
- Zwariuję ze szczęścia, że cię widzę! - wykrzykiwałam między jednym uściskiem a drugim.
Miał chłodną, wilgotną od mgły twarz i ciepłe usta. Zdezorientowało go widocznie moje spontaniczne przywitanie i pocałunki, gdyż w pewnej chwili zapytał tuląc mnie mocno do siebie.
- Czy chcesz mi się oddać?
Znieruchomiałam na moment w jego ramionach i czując, że się ze wstydu czerwienię, z trudem wymamrotałam:
- Co ci do głowy przyszło, Busiu?
- Tak agresywnie pociągnęłaś mnie na tapczan, że...
- Że co, Busiu?
- Widzisz, wszystkie baby, które chcą, żebym je miał, tak właśnie się zachowują jak ty w tej chwili...
Poczułam się tak, jak ktoś, komu bryźnięto zimną wodą na rozpalone słońcem ciało. Oswobodziłam się z jego ramion, przygładziłam włosy i zapaliłam światło. Siedząc na krześle przyglądałam się zza stołu Busiowi, jak komuś widzianemu po raz pierwszy. Życie znów postawiło przede mną nowy problem - kochanki Busia. Myślałam o nim do tej pory jako o człowieku, a nie mężczyźnie, a jeśli o mężczyźnie, to wyłącznie moim, do którego inne kobiety nie miały prawa i na które on nawet nie patrzył. Teraz wyobraziłam sobie jasno, że na pewno niejedną tulił tak jak mnie przed chwilą, i po raz pierwszy zrozumiałam, co znaczy uczucie zazdrości.
- Nie patrz na mnie takim wystraszonym wzrokiem. Nic bym ci i tak złego nie zrobił, bo nie leży w moim zwyczaju sprowadzanie na złą drogę. Zastanowiło mnie tylko twoje dziwne zachowanie i chciałem sprawdzić, o co ci chodzi.
Nie umiałam nic na to odpowiedzieć i wciąż patrzyłam z bolesnym zdziwieniem na mego Busia siedzącego na tapczanie z utkwionym we mnie badawczym wzrokiem.
Czyjeś kroki zaczłapały na ulicy pod oknem i zaszczekał pies gospodyni na piętrze.
Zaczęłam powoli rozumieć, że moje odczuwania są zupełnie różne od Busiowych. Refleksja ta była pierwszym olśnieniem i trwała tak długo, jak może trwać u piętnastoletniej dziewczyny. Już w następnym momencie uśmiechnęłam się do Busia i odkrywając na nowo czar błękitnego spojrzenia, powiedziałam:
- Głupi...
Wyraz ten skoncentrował w sobie wszystkie doznane przed chwilą uczucia i gdyby Busio był dobrym psychologiem, mógłby z łatwością zrozumieć wymowę tego słowa, którym pragnie się przekreślić i zbagatelizować treść czegoś bardzo zasadniczego. Busio nie był jednak dobrym psychologiem, a poza tym nadeszła akurat Monika, której nie udało się spotkać z porucznikiem, i przerwała naszą rozmowę. Znała Busia tylko z moich opowiadań i kiedy podszedł do niej, miała tak zaskoczony wyraz twarzy, jakby spodziewała się ujrzeć Apollina, a zobaczyła goryla.
Busio przyglądał się jej zmrużonymi oczami krótkowidza z miną człowieka badającego okaz pod mikroskopem. Chciał ją widocznie przeniknąć wzrokiem, żeby wiedzieć, z kim ma do czynienia. Po tej nieszczęsnej historii z ciotką Natalą bał się jak ognia nowych członków mojej rodziny doszukując się w nich piętna ludzi z bogatą, ale nieciekawą przeszłością. Oględziny musiały wypaść pomyślnie, gdyż uśmiechnął się przyjaźnie i z galanterią ucałował rękę Moniki, która od razu rozpoczęła z Busiem rozmowę na temat jego krawatu w paski. Właśnie takie, jak zapewniała, najchętniej nosi arystokracja.
Busio chrząknął mile zaskoczony i zaraz usłyszał, że na ostatniej herbatce u Tarnowskich młody hrabia Stadnicki miał właśnie taki sam krawat. Z zachowania Busia można było łatwo zorientować się, że akcje naszej rodziny znacznie się podniosły, a Monikę gotów był nawet uznać za prawdziwą damę.
Nikt nie przeczuwał nieszczęścia, które zawisło nad nami, a objawiało się w bardzo przyjemnej formie dostatniego jedzenia. Do obiadu zaczęła matka podawać kompoty, na kolację zjawiała się na stole wędlina, a każdej niedzieli duży sernik albo ciasto z rodzynkami. Można było teraz jeść do woli i to już nie tylko sam chleb z masłem.
Któregoś dnia rodzice pojechali do Warszawy i matka wróciła w nowym zimowym płaszczu z futrzanym kołnierzem. Ja przy okazji otrzymałam granatowy sweter, a Monika jedwabne pończochy. Matka rozglądała się nawet za jakąś dziewczyną na posługi i więcej paliło się w piecach. Jednym słowem, życie na prowincji miało swoje dobre strony i zaczęliśmy zżywać się z nowym otoczeniem. Coraz rzadziej mówiło się w domu o moim zamążpójściu, a coraz więcej o możliwościach przyszłych studiów. Od owej pamiętnej rozmowy przy kominku w salonie coraz poważniej myślałam o tym, że zostanę lekarką, nie wykluczając przez to samo małżeństwa z Busiem. Powoli i rodzice oswajali się z tą “dziwaczną” według nich myślą i nawet kiedyś ojciec wyraził pogląd, że “być lekarzem to lepszy interes niż twoje ewentualne zamążpójście”. Powiedział z naciskiem “ewentualne”, co wywarło na mnie przykre wrażenie. Im lepiej nam się powodziło, tym mniej chętnie mówił ojciec o Busiu. Miał coraz więcej zastrzeżeń co do jego osoby. Wprawdzie nieuchwytnych jeszcze, nijakich, a jednak wyczuwalnych w każdej rozmowie.
Z pierwszym śniegiem spadło również i nieszczęście. Tego dnia cała klasa patrzyła jak urzeczona w okna, za którymi wirowały białe, pierzaste płaty. Wylazłówna o rybich oczach trąciła mnie łokciem na lekcji historii i nachylając swoją gładko ulizaną głowę z przedziałkiem pośrodku, zakończoną spadającymi na ramiona warkoczami, szepnęła:
- Jak utrzyma się tak przez trzy dni, to w niedzielę będzie można iść na sanki.
Nauczycielka w buraczkowym swetrze zawiązanym pod szyją śmiesznymi pomponikami uderzyła kilkakrotnie ręką w pulpit katedry. Przycichły na moment szepty w ławkach, ale nikt nie był w stanie uważać, gdyż gęstniejąca za oknami biel śniegu absorbowała całą klasę. Cóż bowiem była warta cała dynastia Merowingów wobec możliwości rychłej sanny? Była to ostatnia lekcja i z niecierpliwością oczekiwało się dzwonka, żeby jak najszybciej wybiec na ulicę pod te wirujące puszyste płatki.
Biegłam do domu ośnieżonymi uliczkami rozdeptując białą powłokę puchu zamieniającą się pod stopami w wilgotne, ciemne plamy.
- Mamo, pierwszy śnieg! - krzyknęłam radośnie wpadając do pokoju. Rzuciłam na krzesło teczkę, na której delikatne gwiazdeczki zdążyły się zmienić w drobne kropelki wody.
Matka popatrzyła na mnie zaczerwienionymi od płaczu oczami, z których wyzierało przerażenie.
- Nie krzycz tak! Ojciec w tej chwili ma dochodzenie...
Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, i dopiero Monika, oparta plecami o ciepłe kafle pieca, zaczęła wyjaśniać.
- Przyjechała inspekcja z Warszawy i okazało się, że w kwitach wydawanych przez ojca za pobrane składki ubezpieczeniowe jest wyższa suma od tej, którą miał w kasie. - Monika sięgnęła do kieszeni szlafroka po pudełko z papierosami.
- Duża różnica? - zapytałam nie zdając sobie sprawy, dlaczego właśnie to najwięcej mnie zainteresowało.
- Dwieście złotych.
- Więc ojciec po prostu ukradł te pieniądze? - Przy słowie “ukradł” poczułam, że się czerwienię.
- Nie ukradł, tylko zdefraudował - poprawiła Monika. - To się w najlepszych rodzinach zdarza...
- Taki straszny wstyd! Już wszyscy o tym wiedzą - jęknęła matka i znów zaczęła płakać porządkując jakieś papiery w szufladzie bieliźniarki.
- Mówiłam, żeby nie brał z kasy, to się uparł twierdząc, że do pierwszego niedaleko i z pensji zaraz odda te pieniądze z powrotem. Już mu się nieraz tak udawało i trzeba pecha, że akurat dzisiaj przyjechali na inspekcję...
W tej chwili było mi najbardziej żal ojca, którego przesłuchiwano, i musiał się tłumaczyć, co zrobił z brakującymi pieniędzmi.
Monika pocieszała matkę paląc jednego papierosa za drugim:
- Zeszłej wiosny syn hrabiego Strubeńskiego zdefraudował około stu tysięcy złotych i jakoś dało się tę sprawę zatuszować. Zdaje się, że dostał rok z zawieszeniem.
- Więc ojcu może grozić więzienie? - zapytałam ze strachem i od razu pomyślałam o Busiu. Nogi ugięły się pode mną i ciężko usiadłam na krześle.
- Żeby tylko więzienie, moje dziecko! - odpowiedziała matka zachrypniętym od łez głosem. - Zostaliśmy zupełnie na lodzie. Ojca wyrzucą z posady, mieszkanie odbiorą dla następcy, a my na bruk.
Za oknem sypał wciąż gęsty, biały śnieg zacierając kontury cmentarnego muru. Ktoś zbiegł po drewnianych, dudniących głucho schodach.
- I co my teraz zrobimy, mamo?
- Nie wiem...
Odpowiedź na to pytanie dał ojciec późnym popołudniem, gdy wrócił blady, postarzały i z drgającą powieką.
- Nie ma co, tylko trzeba wszystko likwidować. Sprzeda się graty, wpłaci za nie dług do kasy i wyjedziemy do Warszawy. Do tygodnia musimy opuścić mieszkanie.
Ojciec mówił długo, układał plany i odzyskiwał w tej nowej sytuacji całą swoją energię i żywotność glisty, która rozcięta na pół egzystuje dalej. Wynajmą małe mieszkanko, ojciec zacznie starać się o jakąkolwiek pracę, a reszta jakoś się sama ułoży. Emerytura została ojcu przyznana. Wprawdzie zmniejszona do połowy. Czekała go rozprawa sądowa, ale ani na chwilę nie tracił nadziei, że “jakoś to będzie”.
- A co z moją szkołą? - zapytałam widząc, że w planach ojca nie zostało uwzględnione miejsce na moją osobę.
- Niech się o to teraz twój narzeczony martwi. Najlepiej będzie, jak się od razu pobierzecie.
- Ależ ona nie ma jeszcze nawet szesnastu lat! - zaoponowała matka. - Przecież to zupełne dziecko...
Do rozmowy wtrąciła się milcząca do tej pory Monika, której skulona na tapczanie postać ginęła w mroku.
- Przecież nasze prababki wydawano za mąż, kiedy miały czternaście lat. Po wielkich dworach było to na porządku dziennym.
Mówiła to tak przekonywającym tonem, że mało brakowało, abym uwierzyła, iż jestem właśnie tą arystokratyczną prababką, której nikt o zdanie nie pytał w sprawach matrymonialnych.
- To nie takie proste... - westchnęłam kręcąc w palcach kulki z chleba. - Przecież Busio nie ma jeszcze skończonych studiów ani nigdzie nie pracuje...
- Najwyższa pora, żeby zaczął.
- Ale jak mu o tym wszystkim powiedzieć, tatusiu?
- Zwyczajnie. Trzeba, żeby przyjechał, i niech coś postanowi. Sama przecież widzisz, że mamy nóż na gardle.
Następne dni upłynęły w chaosie likwidowania domu, pakowania walizek, płaczu matki oraz wróżenia z kart, które Monika rozkładała drżącymi, wypielęgnowanymi palcami na brzegu stołu, zadatkowanego już przez sklepikarza z przeciwka. Zgodził się odkupić wszystkie nasze graty wraz z garnkami i balią, gdyż wydawał właśnie najstarszą córkę za mąż. Zapłacił za to wszystko grosze, ale pozwolił korzystać z mebli do dnia naszego wyjazdu.
Dwie walizki zawierające cały nasz dobytek były już spakowane i gotowe do drogi. Jeszcze tylko nie było wiadomo, co będzie ze mną. Patrzono na mnie z niemym wyrzutem, ponieważ stanowiłam przeszkodę uniemożliwiającą szybszy wyjazd do Warszawy. Nie chodziłam już do szkoły i z godziny na godzinę oczekiwałam wiadomości od Busia, któremu opisałam dokładnie nasze nieszczęście.
Przez oszczędność nie gotowało się obiadów, w pokojach było zimno i mroczno, gdyż matka wstydząc się ludzi przymknęła okiennice. Jedynie Monika podtrzymywała nas na duchu mówiąc z kabały same dobre rzeczy. Przy mnie stał wyraźnie w kartach król pik z dziesiątką kierową, co oznaczało ślub czyli “mariaż” - jak to mówiła Monika wypuszczając przez nos kłęby dymu. Poza tym odwrócony as kierowy, co miało oznaczać rychłą zmianę domu. A znów przy rodzicach ustawiały się niezmiennie trzy króle, co naturalnie Monika poczytywała za szybkie spełnienie życzeń.
Ojciec załatwiwszy wszystko, co miał do załatwienia na mieście, odurzał się wódką i leżał na tapczanie okryty jesionką jęcząc i wzdychając przez sen. Matka, jeśli nie płakała, to zatroskanym wzrokiem śledziła ruchliwe dłonie Moniki stawiające na wszystkie sposoby kabałę i pasjanse.
Chodziłam więc cicho i ostrożnie po skorupach rozbitego domu, który tak nagle i nieoczekiwanie straciłam. W tym nowym, który mieli stworzyć rodzice gdzieś na peryferiach Warszawy, nie było już dla mnie miejsca. Mówili przecież: “wystarczy nam jedno łóżko i dwa krzesła”. Mówili także: “jakoś dla nas dwojga znajdzie się na chleb”. Było to bardzo bolesne dla mnie. Tak nawet bolesne, że nie mogłam ani płakać, ani o tym mówić.
Patrzyłam teraz przez uchyloną szparę w okiennicach na dobrze znany widok cmentarza w zupełnie inny sposób niż dotychczas. Nie odczuwałam ani lęku, ani niechęci. Przeciwnie. Wydawało mi się, że jednak śmierć nie jest znów najgorszą rzeczą, a z cmentarzem można się tak dalece oswoić, że najchętniej by się na nim pozostało.
Odwróciłam oczy od szarości betonowych krzyży rozglądając się po mrocznym pokoju. Ojciec spał dalej stękając przez sen, matka skulona na krześle obok Moniki szukała pociechy w rzędach kolorowych kart układających się zadziwiająco pomyślnie. Twarz Moniki rozmazywała się w obłokach szarego dymu. Zrozumiałam, że u nikogo nie mogłam szukać pomocy, że już nie mogłam jej znaleźć w domu, który nie istniał. Wtedy właśnie zastukano ołówkiem do naszych drzwi i listonosz podał mi liliową, wąską kopertę zaadresowaną nie znanym mi pismem.
Był to list od rodziców Busia.
Rozdział 10
Z woli rodziców Busia zapraszających mnie w bardzo konwencjonalnych słowach do siebie “na jakiś czas” - opuszczałam o świcie Mławę w której mieliśmy wyrosnąć z nędzy i stanąć w rzędzie “ludzi kulturalnych”. Teraz już skończyła się prowincja ze wszystkimi swoimi możliwościami i liczono już tylko wyłącznie na mnie i na mój pobyt w domu rejentostwa, który przykazywano mi jak najprędzej przypieczętować ślubem. Busio bowiem stał się dla moich rodziców tym, czym były przed tym “translokacyjne”. Miał do tego jeszcze tę dobrą stronę, że nie można go było przepić.
Słuchałam z roztargnieniem napomnień i uwag rodziców, patrząc z niechęcią na stojącą obok nóg małą walizkę będącą moim posagiem, jaki miałam wnieść w - tak już w pojęciu rodziców pewne i nieodwołalne - małżeństwo z Busiem. Zacinał drobny deszcz ze śniegiem. Mokły w nim oskubane z liści brzozy ciągnące się długim szpalerem wzdłuż stacji. W poczerniałych konarach zagnieździły się zielone pęki jemioły nasuwające smutne w tej chwili myśli o świętach Bożego Narodzenia. Przyszliśmy trochę za wcześnie i nie wiadomo było, o czym mówić i co robić z rozwlekającymi się minutami. Staliśmy na pociemniałym od wilgoci peronie, ponieważ ojciec czuł się źle po przepiciu i chłodny deszczyk działał na niego orzeźwiająco. Nie był już wprawdzie pijany, ale oddech czuć było wódką, ilekroć otworzył usta, żeby coś budującego powiedzieć. Z wysoko podniesionego kołnierza szarej, wytartej jesionki wyłaniała się zmięta, pobladła twarz z przekrwionymi oczami. Lewa powieka drgała mu jak zwykle w chwilach zdenerwowania.
- Tylko zachowuj się tam przyzwoicie, żebyś nam wstydu nie zrobiła - powtarzał co jakiś czas bez zapału i przekonania, nie mogąc widocznie nic innego wymyślić.
Potakiwałam głową tkwiącą w szkolnym berecie trzymającym się z trudem na gęstych, odstających włosach.
- Nie garb się przy jedzeniu - dorzucała matka ocierając napływające do oczu łzy lub spoglądając na wielki elektryczny zegar stacyjny. Miała pod szyją zielony szalik w białe groszki - podarunek od Moniki, która odjechała nocnym pociągiem do Krakowa.
Stali tak oboje naprzeciw mnie oczekując zapewne, że coś powiem, że może zacznę płakać, albo obiecywać pomoc, gdy znajdę się już u tych “państwa rejentostwa”. Milczałam jednak licząc bezmyślnie słupki stacyjne w ogrodzeniu. Czułam do rodziców żal o ten rozbity dom, zawiedzione nadzieje i nie mogłam w sobie znaleźć ciepłych słów, chociaż tak trudno było się rozstać z najbliższymi. Ojciec chcąc widocznie przerwać nieprzyjemnie narastającą ciszę ni z tego, ni z owego powiedział coś zupełnie dla mnie rewelacyjnego:
- Nie daj się tam tylko w kozi róg zapędzić, bo jesteś amatorską dziewczyną i mogłabyś nie taką karierę zrobić, żeby nie ten nasz cholerny pech w życiu...
- Żeby nie twoja wódka - uzupełniła rzeczowo matka sięgając do torebki po chustkę.
Ojciec chrząknął i opuściwszy oczy wymamrotał coś w rodzaju: “Cholerne życie”.
Zdobyłam się na uśmiech i po raz pierwszy użyłam ojcowych słów: “jakoś to będzie”, gdyż wydawały mi się najbardziej odpowiednie do tej dziwnej sytuacji, i zaraz powróciłam myślą do tego, co powiedział ojciec. Do tej pory mówiono tylko, że mam ładne nogi: “wyrastające od razu spod pach” - jak kiedyś orzekł nieboszczyk hrabia Oleś.
Matka poruszyła ustami coś zapewne mówiąc, ale nie mogłam już tego dosłyszeć w huku przelatującej lokomotywy. Trzeba było się spieszyć, gdyż pociąg miał tylko minutę postoju. Zarzuciłam ojcu ręce na szyję i przytknęłam twarz do jego szorstkiego, mokrego od deszczu policzka. Dławiło w gardle i nie mogłam wymówić ani słowa. Ojciec przymknął drgającą powiekę, spod której wymknęła się duża, ciężka łza.
- Pisz do nas, a jak będzie ci źle, to wracaj do domu...
Powiedział “do domu” - zapomniawszy zupełnie, że już tego domu nie mamy i że nawet jeszcze nie zna adresu, pod który mogłabym pisać.
Matka wyrwała mnie siłą z chudych ramion ojca, które dziwnie drżały.
- Bądź grzeczna dla wszystkich - upominała załamującym się głosem i nagle zapłakała bezradnie.
Później coś oboje krzyczeli biegnąc obok pociągu, co utonęło w białych kłębach wilgotnej pary i chrzęście kół. Postacie rodziców malały, zacierały się w ukośnie uderzającym deszczu i zostałam sama z walizką i nie wypłakanymi łzami.
Po długich godzinach spędzonych na patrzeniu w zapłakany deszczem krajobraz i lękliwych myśli na temat, jak to będzie tam w moim nowym domu u rodziców Busia, nastąpiło przywitanie.
Byłam rozczarowana, chociaż się właściwie spodziewałam, że nikt mnie nie będzie oczekiwał na dworcu poza szoferem. Poznał mnie od razu i zdejmując czapkę powiedział “dobry wieczór”.
Przez moment wahałam się, czy należy mu podać rękę, czy nie. Przecież trzeba było od razu jakoś ustawić nasz wzajemny stosunek i dać mu do zrozumienia, że mimo wytartego na łokciach płaszcza jestem damą. Jak zdążyłam zauważyć, nikt nigdy nie podawał ręki szoferowi na powitanie. Widocznie tego rodzaju witanie się nie było przyjęte w lepszych sferach, do których automatycznie miałam przejść od tego właśnie wieczora.
Zupełnie nieoczekiwanie dla siebie wyciągnęłam do niego rękę. Pocałował ją jakoś niezgrabnie i oboje poczuliśmy zakłopotanie, uśmiechając się niewyraźnie i gdzieś w przestrzeń, nie do siebie. Później wziął moją walizkę i bez słowa otworzył drzwiczki auta, które pewnego grudniowego ranka przywiozło mi pod sam nos moje przeznaczenie odziane w ogromną szubę.
Miałam wielką ochotę zająć miejsce przy kierowcy, ale po tym podaniu ręki uważałam, że muszę jednak koniecznie utrzymać dystans przez zajęcie miejsca na tylnym siedzeniu. Kiedy chłopak zapuszczał motor, po raz drugi tego dnia pomyślałam słowami ojca, że “z wszystkimi ludźmi należy żyć dobrze”, i w ostatniej chwili przesiadłam się. Jako odpowiedź zobaczyłam tylko delikatny uśmiech i rozbawione spojrzenie. Wobec tego przybrałam godny wyraz twarzy i unosząc wysoko głowę patrzyłam prosto przed siebie oparłszy niedbale plecy o miękką poduszkę. Bardzo żałowałam, że nie mogą mnie widzieć rodzice w tej nowej roli, jaką rozpoczynałam od wygodnej jazdy prywatnym autem. Wciąż jeszcze padał deszcz ze śniegiem. Kropla ścierała kroplę na szybce samochodu przemykającego lepkimi od błota ulicami.
Trochę później pokojówka zabrała mi z ręki walizkę i pomogła ściągnąć granatowy płaszcz z niebieskimi wypustkami. Uśmiechnęłam się do niej, ponieważ była tak samo ruda jak ja, ale za to bardziej piegowata.
W hallu owionął mnie przyjemny i znany już zapach tego domu, do którego jednak weszłam, i to prędzej, niż się tego spodziewałam. Wytarłam starannie nos, przygładziłam włosy i pokojówka, przeprowadziwszy mnie przez szereg nie oświetlonych pokoi, zapukała dyskretnie do rozsuwanych, szklanych drzwi.
Matka Busia leżała w rozszywanej koronkami pościeli, jaką widywałam tylko w filmach. Złotawy blask nocnej lampy kładł się miękkimi cieniami na kołdrze i drobnych dłoniach trzymających książkę. W pokoju pachniało pomarańczami i pudrem. Stanęłam onieśmielona na puszystym dywanie mając wyrzuty sumienia, że może niezbyt dokładnie wytarłam nogi.
Matka Busia podciągnęła się wyżej na poduszkach. Nie mogłam dostrzec wyrazu jej twarzy, gdyż pozostawała w cieniu.
- Podejdź tu bliżej, moje dziecko.
Przybliżyłam się na palcach i kiedy wyciągnęła do mnie rękę, pocałowałam ją w policzek. Był miękki i natarty kremem.
- Dziękuję państwu, że mogłam tutaj przyjechać... - wymamrotałam ze wzruszeniem zapominając o wszystkich słowach starannie obmyślonych w drodze.
- Ach, dziecko, to takie straszne, co was spotkało - usłyszałam w odpowiedzi. - Boję się po prostu myśleć, co będzie, jeśli zamkną twego ojca w więzieniu - dodała znacznie ciszej. - Biedne dziecko, musisz mi dokładnie opowiedzieć, jak do tego doszło.
Siedząc na brzegu krzesła i nie garbiąc się, tak jak przykazywała matka, długo rozmawiałam z panią rejentową. Czułam już znużenie i głód, ale wciąż niestrudzenie odpowiadałam na przeróżne pytania. Kiedy już powiedziałam wszystko, matka Busia, kręcąc nerwowo sygnet na palcu, zapytała:
- I co ty, dziecko, myślisz dalej robić? Jakie masz plany na przyszłość?
Po bardzo krótkiej pauzie, w której przez sekundę pomyślałam z żalem o niedoszłej medycynie, odpowiedziałam:
- Teraz już żadnych nie mam planów. Po prostu wyjdę za mąż, proszę pani...
Oświadczenie to musiało wywrzeć jak najgorsze wrażenie na matce Busia, bo zamarła w bezruchu z rozchylonymi ustami. Zauważyłam, że miała źle wstawiony mostek.
- A nie wolałabyś się uczyć? - prawie że jęknęła.
- Chcę się uczyć, proszę pani, ale muszę najpierw jak najprędzej wyjść za mąż, bo jeżeli tatusia wsadzą do więzienia, to już naprawdę nie będzie wiadomo, co ze mną robić.
Matka Busia milczała długo po tej mojej wypowiedzi i zaraz położyła sobie na wątrobie leżącą obok poduszkę elektryczną. Gdy milczenie przedłużało się, wymamrotałam: “to ja już pójdę...” i zdecydowałam się wstać. Łudziłam się, że może jeszcze mnie chwilę zatrzyma i powie coś na temat kolacji, ale pożegnała mnie śpiesznie skinieniem głowy i zaczęła nerwowo przebierać palcami po kołdrze.
O kolacji musiano zapomnieć, bo pokojówka, którą znalazłam błądząc po całym mieszkaniu, od razu zaprowadziła mnie do mego pokoju. Dotknąwszy głową małej, twardej poduszki zaczęłam płakać i tęsknić za rodzicami. Rozmazując łzy łaskoczące szyję, pomyślałam, że własny dom, chociaż najbiedniejszy, jest jednak własnym domem.
“Busio przyjeżdża!” - powtarzałam wszystkim, kogo tylko spotkałam i kto chciał o tym słuchać. Nawet przekupka, u której kupowało się drób, została natychmiast poinformowana o tym dziejowym wydarzeniu.
Przyjedzie i ożeni się ze mną. Ślub będzie bogaty i uroczysty. W głównym ołtarzu kościoła, do którego chodziłam często, aby móc sobie bardziej wyraźnie uzmysłowić, jak to będzie wyglądało, zapłoną wszystkie świece. Organy zadudnią, a my z Busiem będziemy sunęli po czerwonym dywanie ścigani zazdrosnym wzrokiem wszystkich w nim kiedyś zakochanych kobiet, z którymi się nie ożenił. Będę w białej, atłasowej sukni, takiej właśnie, jaką nosiła Jeanette Mac Donald w ostatnim filmie, a potem w domu będzie wspaniałe przyjęcie z szampanem, kotletami schabowymi z kapustą i ogromną ilością pomarańczy. Na tym przyjęciu znajdą się, naturalnie, i moi rodzice. Ojciec będzie wyglądał pięknie i po pańsku w ciemnym ubraniu i zaćmi swoją wysoką postacią krępego rejenta, chociaż tamten ma złotą szczękę. Poza tym ani razu się nie upije i będzie przysuwał matce półmiski z najlepszymi kęsami. Matka wystąpi w czarnej sukni z prawdziwymi koronkami, o jakiej marzyła już wtedy, gdy paliło się w piecyku na ulicy Dobrej książkami. Będzie także i Monika, żeby mogła zazdrościć i wreszcie zrozumieć, że jednak ten sygnet to należał się mnie, a nie jej.
Kiedy już wszystko tak pięknie układało się w marzeniach i dochodziło do momentu, gdy zostajemy sami z Busiem w pokoju, w którym musi być obowiązkowo skóra z białego niedźwiedzia i różowe światło, przypominało się nie wiadomo dlaczego podwórko na Dobrej z krzyczącymi dzieciakami i Stefką w welonie biorącą “ślub na niby” z synem praczki.
Sylwek był księdzem, ja podawałam skręcone z trawy obrączki. Jaśka stolarzówna wystąpiła jako druhna w matczynej spódnicy sięgającej do gołych, brudnych pięt. Na zmierzwionych włosach miała żółty wianuszek z mleczów i pociągała jak zwykle nosem. Stefka brudnymi palcami poprawiała bez przerwy zsuwający się z głowy długi strzęp firanki zastępującej welon.
Później przypomniała mi się Natala, nieszczęśliwa w małżeństwie, i ciotka Polcia, wymieniająca mężów nieboszczyków na mężów żywych z niesłabnącym powodzeniem. O każdym z nich miała coś ciekawego do powiedzenia, a jeśli wspominała wszystkich jednocześnie, to wzdychając, dodawała w zamyśleniu:
- Moje nieboszczyki mężowie to albo byli dranie, albo zboczeńcy, ale za to nie brakło mi nigdy przy nich niczego... Chyba tylko ptasiego mleka. Ale który mężczyzna jest normalny? Każdy ma swoje wymagania, proszę cię, które trzeba uszanować...
Czasem oblatywały mnie różne niepokoje i lęk, że może Busio nie ożeni się ze mną, bo rodzice mu na to nie pozwolą. Wtedy ogarniała mnie jakaś wewnętrzna panika, od której serce waliło aż do utraty tchu, zasychało w gardle i nasuwało się pytanie: “co wtedy będzie ze mną?”
Ale nie! Busio mnie kocha, Busio ożeni się ze mną. Skończy się wycieranie kurzu z wytwornych mebli, skończy pomaganie w kuchni i to ogłupiające cerowanie skarpet, których dziury należało starannie wypełniać bawełną, aby nie uwierały w pięty. Nie cierpiałam cerowania, jak zresztą żadnej pracy wymagającej siedzenia. Aby sobie umilić jakoś to zajęcie, wyszywałam na skarpetkach Busia obok wielkich cer rokokowe różyczki w pastelowych kolorach. Było to wprawdzie bardzo żmudne zajęcie, ale przynajmniej twórcze. Liczyłam także na to, że Busio, wzruszony takim dowodem miłości, prędzej się ze mną ożeni. Wkrótce przekonałam się, że był całkowicie pozbawiony romantyzmu. Świadczył o tym dopisek na jednym z listów: “Nie wyszywaj, smarkata, dureńskich kwiatków na skarpetkach, bo uwierają w odciski”.
Już tylko trzy dni dzieliło od Wigilii i przyjazdu Busia.
W domu panował świąteczny ruch i zamieszanie. Przepasana kraciastym fartuchem, pomagałam dzielnie przy pieczeniu makowych strucli i mazurków albo dla odmiany wypakowywałam ogromne kosze produktów, które zwoził szofer. Pachniało cytrynami, wanilią i świeżymi rybami. Kiedy patrzyłam na te niepokojące swoim ogromem sterty najróżnorodniejszych smakołyków, budził się we mnie duch rodzinny i żałowałam, że nie mam kilku żołądków.
Niepokoił mnie tylko poważnie jeden fakt. Do tej pory nie było jeszcze choinki. U nas w domu, jeśli już nie kupioną, to ściętą gdzieś ukradkiem w parku, przynosił ojciec na plecach co najmniej na dwa dni przed Wigilią i wtedy zaczynało się tradycyjne i ulubione zajęcie ojca - ubieranie drzewka. Było ono powodem sprzeczek między rodzicami. Matka zarzucała ojcu brak gustu w rozmieszczaniu i doborze zabawek, a ojciec wtedy powoływał się na nieboszczyka dziadka, że ten właśnie tak zawsze ubierał i wszystkim się podobało.
Tutaj jakoś nikt o choince nie wspominał i nigdzie pod szafą ani pod jakimś innym obszernym meblem nie dostrzegłam tekturowego pudła z przechowywanymi z roku na rok ozdobami. Coś tu nie było w porządku i wreszcie przełamując nieśmiałość zapytałam matki Busia:
- A kiedy, proszę pani, przyniosą choinkę?... Już czas byłoby ubierać... Pani rejentowa spojrzała na mnie ze zdziwieniem:
- Choinkę? U nas nigdy nie ma choinki, to przecież dobre dla dzieci.
- Nie będzie choinki? - wyszeptałam czując, że zaraz się rozpłaczę.
- A po cóż ci choinka? To tylko dla małych dzieci ubiera się drzewko.
- U nas zawsze w domu było...
- Ale chyba bez zabawek, tylko przystrojone watą?
- Ach, nie! - wydęłam pogardliwie wargi. - U nas nikt by na takie drzewko nie spojrzał. Były ogromne, błyszczące bomby, złocone orzechy, włosy anielskie...
Matka Busia uśmiechnęła się z całą wyrozumiałością i powiedziała nieznacznie ściszając głos i przechylając swoją korpulentną postać w moją stronę:
- Fe, to takie mieszczańskie...
Brak choinki był jeszcze niepokojący z innego powodu. Gdzie w takim razie będą ułożone prezenty gwiazdkowe? A może ich także nie będzie, bo to “mieszczańskie”? Wolałam jednak wierzyć, że będą i od razu o nich zaczynałam marzyć. Oczywiście będą bardzo bogate i liczne. Ja na pewno także coś dostanę... Może pończochy? To byłoby dobre, bo już pięty były tak wycerowane, że z trudem mieściły się w pantoflach. A może właśnie pantofle? O czymś tak wspaniałym, to nawet marzyć nie śmiałam. A jeśli już śmiałam, to bardzo odważnie. Pantofle musiały być koniecznie z beżowego zamszu i na tak grubych podeszwach, żeby już nigdy nie przeciekały. A może po prostu dostanę pieniądze, żeby kupić sobie coś, na co mam ochotę? To byłoby najmniej przyjemne, ale za to praktyczne. Wprawdzie nie cierpiałam rzeczy praktycznych, ale w tym wypadku można byłoby odesłać pieniądze rodzicom, którzy na pewno zalegali, jak zwykle, z komornym.
Nadszedł wreszcie wytęskniony i wymodlony dzień przyjazdu Busia. Dzień, po którym tak wiele obiecywałam sobie zmian na lepsze. Zamiast przywitania, układanego tygodniami w myślach, stałam onieśmielona w drzwiach pokoju mnąc w spoconych dłoniach chusteczkę.
Busio był w nowym ubraniu. Wyglądał obco, uroczyście i inaczej niż zwykle. Patrzył na mnie z uśmiechem, mrużąc swoje ogromne, szafirowe oczy.
- No i co? - zapytał wreszcie wyciągając do mnie rękę.
- Nic... - odpowiedziałam z trudem czując szum w uszach i słysząc własny głos jakby z oddali.
Poklepał mnie po łopatce i nie zwracając już więcej na mnie uwagi zaczął rozmawiać z rodzicami.
Nie zatrzymywana i nie zauważona przez nikogo wysunęłam się cicho do swego pokoju. Rzuciłam się na świeżo zasłane koronkową kapą łóżko z uczuciem, że lecę gdzieś w przepaść. Do tego przyłączyły się jeszcze nudności. “Może to żołądkowe”? - pomyślałam z lękiem, zastanawiając się, czy nie zaparzyć senesu, który mi matka na wszelki wypadek włożyła do walizki.
Leżałam tak dłuższy czas i dopiero gdy usłyszałam Busiowe gwizdanie w łazience, poszłam do niego. Stał rozebrany do pasa i mydlił twarz przed lustrem.
Przywarłam łapczywie ustami do jego pleców, objęłam wpół i rozbeczałam się głośno mamrocząc przez dławiące łzy: “Ja nie chcę tu zostać, zabierz mnie z sobą”.
Busia wyraźnie zaskoczyło moje zachowanie.
- Co się z tobą, dziecko, stało? Daj mi się spokojnie ogolić, bo mamusia na mnie czeka. Chcemy iść na budowę...
- No, a ja? Ja przecież... - głos uwiązł mi w gardle.
- Jeśli chcesz, to i ty możesz pójść.
- Nie chcę! - krzyknęłam dziko i z całych sił trzasnęłam drzwiami.
- Co się tam wyprawia? - odezwał się zaniepokojony głos pani rejentowej.
Nie odpowiedziałam nic, tylko przez moment zastanawiałam się, czy nie złapać z kuchni tasaka i nie rozwalić jej głowy, osadzonej na krótkiej szyi.
Później była Wigilia.
Dzielenie opłatkiem było dla mnie grzebaniem widelcem w sercu. Otwierałam szeroko oczy, żeby jakoś zatrzymać napływające łzy. Przy kolacji Busio, chcąc mnie widocznie przykładnie ukarać za ranny atak złości, nie zwracał na moją osobę uwagi. Połykałam wraz z rybą łzy przysłuchując się ożywionej rozmowie na temat centralnego ogrzewania nowej willi, robocizny i znajomych Busia w Warszawie. Kiedy raz po raz zaczął się dławić ośćmi, przypomniał sobie nagle, że przecież ksiądz przy ostatniej spowiedzi dał mu dyspensę na spożywanie w postne dni mięsa ze względu na słabe zdrowie. Za chwilę Busio pochłaniał ogromne, tłuste płaty schabu z klarowną galaretką, a rejentostwo spoglądali z troską i czułością na tryskającego zdrowiem i siłą postać rozpartego w krześle jedynaka.
Prezentów jednak żadnych nie było, gdyż był to widocznie brzydki, mieszczański zwyczaj. Ale za to po długich prośbach udało mi się wyciągnąć Busia po obfitej wieczerzy na spacer.
Poszliśmy w stronę parku. Mróz zelżał i prószył śnieg. W opustoszałych uliczkach światła latarni wydłużały zabawnie nasze cienie. Spoglądałam nieśmiało na idącego obok mnie Busia i nie miałam odwagi wziąć go pod rękę.
- Bardzo tęskniłam za tobą - przerwałam pierwszą męczącą ciszę.
- To dobrze, dziecko - odpowiedział tonem świadczącym, że jest myślami daleko i nie wie, co się do niego mówi.
- Czy byłeś u moich rodziców?
- A tak, byłem...
- No i co u nich słychać? Co mówili?... Tak się już stęskniłam za domem.
- Też masz za czym tęsknić! Bieda u nich, że aż nieprzyjemnie, a ten twój ojciec, to mocno nieciekawe towarzystwo - powiedział z widocznym rozdrażnieniem i wreszcie po raz pierwszy spojrzał na mnie. - Mów od razu, o co ci chodzi, bo nogi zaczynają boleć i chcę wracać do domu.
- Czy ty się ze mną ożenisz? Ja już dłużej nie wytrzymam takiej szarpaniny i niepewności. Raz coś postanówmy...
- Ach, o to ci chodzi? Ale właściwie po co ten pośpiech, czy to konieczne? Gdzie ci będzie, głuptasie, lepiej, jak nie tutaj, u moich rodziców?
- No to się nie żeń ze mną, ale ja stąd ucieknę lub sobie życie odbiorę! Przecież ciebie kocham... - wyrzuciłam jednym tchem połykając łzy.
- A więc szantaż! Można się było tego spodziewać.
Znów doznałam uczucia, jakby mi się ziemia spod nóg usuwała. Zaniosłam się płaczem i pobiegłam w jakąś ciemną alejkę zostawiając Busia samego. Odnalazł mnie wreszcie, gdy zrzedła zasłona śniegu. Staliśmy w mroku rozłożystego drzewa objęci uściskiem. Teraz dla odmiany czując ciepło jego oddechu na swojej twarzy, zaczęłam płakać z nadmiaru szczęścia.
- No, nie płacz już, dureńku! Niepotrzebnie się uniosłem. Wcale tak nie jest, jak mówię. Ożenię się z tobą.... Podobasz mi się coraz bardziej. Masz takie gorące, jędrne piersi, tylko z moimi rodzicami będzie trudna przeprawa.
- Nie pozwolą ci?
- Mogą nie pozwolić - odpowiedział ponurym głosem Busio i zaraz dodał coś bardzo dziwnego: - A mówiąc prawdę, to ze mną jest coraz gorzej... Ty wiesz, jakie ja mam zasady. Duszy w bagnie i grzechu nie chcę nurzać, a ciało ma swoje wymagania... To ciągłe opanowywanie się doprowadza do tego, że mam już wadliwą korelację gruczołów dokrewnych. Rozumiesz... Bóle głowy, bezsenność... To się może źle skończyć. Gdybyśmy byli już małżeństwem, wszystko byłoby w porządku.
Gorąca Busiowa dłoń obrysowująca pod paltem kształt mojej piersi obudziła we mnie siłę i odwagę do podjęcia walki z całym światem.
- To ja do ciebie ucieknę do Warszawy i wtedy skończą się te jakieś gruczoły, dobrze?
Busio chwilę milczał przesuwając dłoń na drugą pierś.
- Ja ciebie, dziecko, nie namawiam do niczego, ale z moim zdrowiem jest coraz gorzej.
Ogarnął mnie strach o życie mojego Busia, którego tylko ja mogłam uratować. Ślub był wprawdzie bardzo pociągającą rzeczą, ale można było wziąć go także i potem... Najpierw trzeba ratować Busia, bo jeśli umrze od tych gruczołów wewnętrznych, to co wtedy?
- Ucieknę do ciebie!
- Kiedy?
- Teraz, razem z tobą! - gorączkowałam się niespokojna wciąż o te tajemnicze gruczoły w ciele Busia.
- Teraz, dziecko, nie... Chwilowo mam kolit i ciągłe rozwolnienie, co bardzo osłabia. Dam ci znać, kiedy.
Ostatnie słowa wcałował mi w szyję, zostawiając gorący, czerwony znak.
U rejentostwa upływały jednostajne, smutne dni. Plątałam się między kuchnią, gdzie pomagałam służącej, a pokojami, w których ścierałam kurze z mebli. Rejentostwo niewiele się mną interesowali. Byłam przecież tylko jednym z kaprysów jedynaka. Wymusił na nich, żeby mnie zabrali do siebie po naszej katastrofie w Mławie, a oni nieopatrznie ulegli, nie bardzo teraz wiedząc, co z tym fantem zrobić. Na razie usiłowali zepchnąć mnie do roli czegoś pośredniego między pokojówką a wychowanką, okazując jawnie niezadowolenie z kłopotu, jaki wzięli na swoją głowę. Ja zaś starałam się jak najrzadziej znajdować w zasięgu ich wzroku. Było to dość łatwe. Rejent albo siedział zamknięty w swoim gabinecie z interesantami, albo przesiadywał w klubie na brydżu. Pani rejentowa prowadziła nie kończące się rachunki i sprawowała nadzór nad budową dwunastopokojowej willi, o której przy lada okazji mówiło się, że zostanie po ich śmierci zapisana na rzecz wszystkich starych ciotek i pociotków z rodziny. Podkreślali przy tym, że Busio będzie wydziedziczony, ponieważ jest trochę nieodpowiedzialny w swoich życiowych posunięciach i mógłby zmarnować dorobek wieloletniej pracy ojca. Spoglądali wtedy z wyrzutem w moim kierunku, a ja ku własnej rozpaczy czerwieniłam się i nie potrafiłam ukryć zdenerwowania, jakie mnie w takich chwilach ogarniało. Było ono widocznie opacznie tłumaczone przez rodziców Busia, gdyż matka dodawała w takich chwilach sentencjonalnym tonem z głębokim westchnieniem smutku:
- Tak, moje dziecko, w życiu łatwo się można przeliczyć...
Najchętniej zamykałam się w swoim pokoju, który niegdyś należał do Busia. Był w nim stół z dwiema głębokimi szufladami, pełnymi pamiątek z jego młodzieńczych, a nawet już późniejszych lat. Przeglądałam je dziesiątki razy z niezdrową ciekawością, niesmakiem do siebie i tego, co w nich znajdowałam, a jednocześnie z czułością. Zamykała się w nich przecież cząsteczka mego Busia. Nie była to chyba najlepsza cząsteczka, ale Busio od tamtej pory na pewno bardzo się zmienił. Wierzyłam w to z taką mocą, jak i w to, że któregoś dnia przyjedzie, porwie mnie z tej ponurej klatki i do śmierci się już nie rozstaniemy. Będziemy ogromnie w sobie zakochani i szczęśliwi.
Tymczasem przeglądałam rupiecie w szufladzie, odkrywając za każdym razem jakiś nowy szczegół, jakąś notatkę w starym notesie, która mi niezmiernie imponowała. Świadczyła bowiem o tym, że Busio jest bardzo mądry, a przy tym męski i dorosły. Obok zawiłych formułek chemicznych, niezrozumiałych znaków i wzorów była wsunięta kartka z małą uwagą na boku wypisaną czerwonym ołówkiem: “moje kurwy”. Pod napisem biegł długi spis imion z różnymi uwagami. Na przykład: “Wejście z bramy - II piętro”. “Trzeci dom od rogu, pierwsze podwórko oficyna-parter”. Czasem dopisek: “tryper wykluczony - pani z towarzystwa”. Po tym następowały jakieś tajemnicze znaczki i cyferki. Nie potrafiłam ich nigdy rozszyfrować. Na następnych karteczkach widniały daty spowiedzi, a na zakończenie pocieszająca uwaga z datą sprzed roku: “definitywnie skończyłem z bagnem” i zaraz niżej recepta na jakieś proszki i spis potraw, których należy unikać, ponieważ działają podniecająco. W tej samej szufladzie znajdowały się setki malutkich wycinanek z kartonu, a wszystkie prawie wyobrażały konie w ruchu. Były to zapewne reminiscencje z dzieciństwa - z tych czasów, gdy jeszcze rodzice Busia mieli w Rosji stajnię wyścigową, a matka zabierała go do majątku swoich krewnych na Ukrainę. Między szpargałami plątał się zdekompletowany album z rodzinnymi fotografiami. Doskonale znałam wszystkich z barwnych opowieści Busia. Wiedziałam, że pan z brodą jak patriarcha i z wypukłymi oczami był bratem jego matki i w tych czasach, kiedy na Busia nie śpiewały jeszcze nawet słowiki, ożenił się z panną z okolicznego majątku. W noc poślubną przegryzł jej gardło, a sam siedząc na piecu przygrywał nieboszczce na bałałajce rzewne dumki ukraińskie. Nigdy się u rejentostwa o nim nie wspominało, tak jak i o tym, co to zmieniał bieliznę tylko wtedy, gdy podawano mu pierogi z wiśniami. Całe dnie przesiadywał w kucki w kącie pokoju, ponieważ wydawało mu się, że jest grzybkiem. Pewnie dlatego podobizny ich walały się w takim nieposzanowaniu w zdekompletowanym i zniszczonym albumie obok fotografii innych dalekich kuzynów ze strony matki. Wszyscy oni byli ludźmi wykształconymi, rokowali wielkie nadzieje na polu naukowym, ale w rezultacie kończyli w domu dla obłąkanych albo samobójstwem. Lubiłam oglądać te podobizny nie potrafiąc jednak wysnuć z nich żadnych wniosków. Natomiast trochę niepokoiła mnie ogromnych rozmiarów iglica spoczywająca na samym dnie szuflady. Kiedyś Busio przyznał się, że gdy przygotowywał się do matury, to nadziewał na nią muchy, obrywając im przedtem skrzydła i nadając imiona profesorów, do których czuł antypatię. Bardzo niechętnie wspominał o tych swoich praktykach, gdyż, jak twierdził, były to sprawy wstydliwe łączące się ściśle z przeżyciami erotycznymi. Bliżej nic na ten temat nie chciał powiedzieć, a ja się za każdym razem zastanawiałam, co się z Busiem działo, kiedy biedne muchy dogorywały na iglicy. Zatrzaskiwałam wtedy prędko szufladę i zdejmowałam z wieszaka starą marynarkę Busia. Kładłam złożoną na stole, wtulałam w nią twarz i wyobrażając sobie, że Busio jest ze mną, zwierzałam mu w myślach swoje troski i prosiłam, żeby mnie już wreszcie zabrał do siebie...
Pisał do mnie bardzo rzadko i przeważnie w formie karteczek załączonych do listu rejentostwa. Nic w nich nie było interesującego. Przeważnie szczegółowe opisy jego ostatnich zaburzeń żołądkowych. Te częste choroby, w których dopatrywałam się również aluzji do spraw gruczołowych, coraz bardziej utrwalały mnie w przekonaniu, że koniecznie powinnam studiować medycynę. Przypomniałam sobie, że gdy przybyłam pod dach rejentostwa, matka Busia pierwszego wieczoru zapytała mnie, czy chcę się uczyć, i w związku z tym podjęłam pewien plan. Wychodząc na długie, samotne spacery pilnie czytałam wszystkie porozklejane po słupach i drzewach karteczki zaczynające się od słów: “udzielam korepetycji...” Później przemierzałam miasto z krańca na kraniec, wdrapywałam się na schody cuchnące kotami, gotowaną kapustą, pukałam do różnych drzwi i wreszcie znalazłam to, czego szukałam. Czekałam tylko na odpowiedni moment, aby o tej sprawie porozmawiać z rejentową i prosić ją o pomoc. Ostatni list Busia przesądził sprawę. Skarżył się w nim na ciągłe bóle w pachwinach i dokuczliwe swędzenie głowy. Nie zastanawiając się długo pobiegłam natychmiast do pokoju rejentowej i wpadając jak huragan, krzyknęłam od progu:
- Proszę pani, ja muszę się koniecznie uczyć!
Rejentowa pochylona nad otwartą szufladą biureczka przeliczała akurat pokaźny plik banknotów.
Na dźwięk mego głosu rzuciła się raptownie do tyłu, wydając z siebie przeciągły skowyt. Przeraziłam się nieoczekiwanej reakcji, ponieważ chorowała na wątrobę i nie wolno jej było niczym denerwować. Stałam na środku pokoju przerażona tym, co zrobiłam, przestępując z nogi na nogę.
- Jak można tak znienacka kogoś zaskakiwać? - wybełkotała wreszcie dysząc głośno i patrząc niechętnym wzrokiem w moją stronę. - Jesteś nieprawdopodobnie źle wychowana! Czy nikt ci tego nigdy nie mówił? - patrzyła na mnie tak, jakby oczekiwała natychmiastowej i dokładnej odpowiedzi. Przełknęłam ślinę:
- Nie, proszę pani. W domu ojciec zawsze tylko twierdził, że jestem ruchliwa jak owsik w tyłku... - zacięłam się po tym “w”..., ponieważ ojciec inaczej określał to miejsce i o mało z rozpędu nie powtórzyłam je w oryginalnym brzmieniu.
Coś jak cień uśmiechu przebiegło przez wciąż jeszcze pobladłe z lęku policzki rejentowej.
- No, usiądź, dziecko, i powiedz, o co ci właściwie chodzi.
Uśmiechnęłam się do niej przyjaźnie i przykucnęłam na małym stołeczku w pobliżu jej cienkich nóg w pantoflach na bardzo wysokich obcasach. Rejentowa masowała sobie miejsce, w którym przypuszczalnie znajdowała się chora wątroba.
- Chciałabym przygotować się do matury, a później studiować medycynę - wyrzuciłam jednym tchem.
- I jak sobie to wyobrażasz? - zerknęła na mnie z ciekawością zamykając pośpiesznie szufladkę z pieniędzmi.
- Bardzo zwyczajnie, proszę pani! Będę się uczyła od rana do nocy! - wykrzyknęłam z entuzjazmem rozpierającym serce pełne miłości do Busia.
- A my będziemy płacić? - zapytała rejentowa dziwnym głosem. Coś mi się w jego brzmieniu nie podobało, ale nie mogłam się zorientować, co.
- Tak - odpowiedziałam ufnie i logicznie.
- Ile?
- Trzydzieści złotych miesięcznie. Znalazłam już nawet nauczycielkę. Powiedziała, że dużo pamiętam i gwarantuje zdanie matury eksternem jesienią tego roku.
- Trzydzieści złotych... - powtórzyła rejentowa. - To bardzo dużo, moje dziecko. Nie stać nas na taki wydatek. Znajdź jakieś inne rozwiązanie. Są przecież wieczorowe kursy dla dorosłych. Zbiorowo zawsze taniej kosztuje...
Opuściłam głowę czując, że mi łzy nabiegają do oczu, a wizja noża chirurgicznego oddala się w zawrotnym tempie.
- Ja tak bardzo, tak bardzo chcę się uczyć. Niech mi pani pomoże... - powtórzyłam bezradnie i już bez poprzedniego zapału. Rejentowa wydała mi się nagle murem, o który można sobie najwyżej rozbić głowę.
- To ładnie, że masz jakie takie aspiracje, moje dziecko. Ale widzisz jak ktoś chce się naprawdę uczyć, to i bez pieniędzy da sobie radę. Masz przecież wokół siebie ludzi życzliwych, którzy ci pomogą. Ja sama chętnie godzinkę poświęcę na francuski, a pan rejent na pewno da ci wskazówki w matematyce... Jeszcze o tym kiedyś porozmawiamy, a tymczasem idź do kuchni i zobacz, czy Rózia nie zużywa zbyt dużo tłuszczu do smażenia kotletów.
Pani rejentowa nigdy już nie powróciła do tematu mojej nauki, a ja w dalszym ciągu spędzałam czas w kuchni lub w swoim pokoju na niewesołych rozmyślaniach i reperacji bielizny. Nie zauważyłam nawet, że nadchodzi wiosna. Dopiero przecież minęło Boże Narodzenie, a tu już zbliżała się Wielkanoc. Pani rejentowa kupiła sobie w związku z tym nowy kapelusz. Myślałam z przygnębieniem, że później kupi sobie kapelusz letni, potem jesienny, a później znowu zimowy... Narośnie tych kapeluszy wielki stos, a ja będę przez ten czas cerowała skarpetki, nawet bez tych ładnych kwiatków, które uwierały Busia. A Busio nie ożeni się ze mną wcale. Chyba wtedy, gdy będziemy już starzy, i zaraz nas pochowają, i to w oddzielnych mogiłach.
Przed samymi świętami przyszła wiadomość od Busia, że nie przyjedzie. ponieważ zachorował na grypę i zachodzi obawa, że może dostać zapalenia płuc. Obiecał natomiast, że jak się już porządnie ociepli, to na okres rekonwalescencji przyjedzie do domu. Smutna była Wielkanoc. Rejentostwo na kilka dni pojechali do syna, kucharkę zwolniono do rodziny, a ja wraz z psem zostałam na gospodarstwie. Z rozpaczy i żalu, że Busio nie zobaczy kilkudziesięciu mozolnie wydrapanych przez mnie pisanek, zjadłam je wszystkie przez te kilka dni i rozchorowałam się na żołądek. Piłam więc senes, płakałam z tęsknoty za rodzicami, od których przyszła serdeczna kartka z życzeniami, bawiłam się z psem i wyszywałam na pasku od podwiązek serca przebite strzałą i sentencje w rodzaju: “memento mori” i “nec Hercules contra plures”.
Busio zjawił się wtedy, gdy już zupełnie zwątpiłam, że kiedykolwiek przyjedzie i gdy pod oknem rejentowej lada dzień miały rozkwitnąć bzy. Rejentostwo pojechali po niego autem na stację. Widziałam ich podniecenie i radość, ale nic z ich nastroju nie chciało mi się jakoś udzielić. Na Boże Narodzenie też przecież przyjechał. Wtedy cieszyłam się tak bardzo - i co z tego?
Znajomy głos oderwał mnie od mało atrakcyjnego zajęcia, jakim było strojenie przed lustrem obrażonych, królewskich min. Jedną z nich zamierzałam bowiem uraczyć na przywitanie Busia czując do niego żal, że nie napisał do mnie o swoim przyjeździe.
- Jak się masz, smarkata?
Na dźwięk jego głosu prawie zapomniałam o moich minach. Odwróciłam się - i zapomniałam o nich do reszty. To jakiś odmieniony i wynędzniały Busio stał przede mną. Oczy mu się tylko jarzyły jak u głodnego wilka. Jęknęłam “O, Boże...” i plecami oparłam się o ścianę. Busio podszedł na palcach. Pocałował mnie w jedną, potem w drugą rękę, a kiedy zostaliśmy sami, szepnął tajemniczo jedno tylko słowo:
- Gruczoły...
Kolacja minęła w nastroju pełnym podniecenia. Busio mówił dużo i głośno przeskakując w takim tempie z tematu na temat, że zupełnie nie mogłam połapać się, o czym się właściwie w danej chwili rozmawia. Rejentowa podsuwała Busiowi co najlepsze kęsy, a rejent bezskutecznie wypytywał o egzaminy i indeks, który koniecznie chciał obejrzeć. Busio dawał wykrętne odpowiedzi, narzekał na słabe zdrowie, głupotę profesorów i ni z tego, ni z owego całował mnie po rękach nazywając głupiątkiem, foczką, śmierdziuszkiem. Wywoływało to zdziwienie nie tylko u mnie. Zauważyłam, że rejentostwo wymienili kilkakrotnie między sobą spłoszone spojrzenia i mitygowali syna, jak tylko potrafili, odwołując się nawet do dobrego wychowania.
Busio był jednak w tak doskonałym humorze, że nawet zaraz po kolacji zaproponował mi spacer. Nic nie pomogły nalegania rejentowej, żeby raczej został w domu i położył się wcześnie spać. Wychodząc z Busiem miałam ochotę pokazać jej z tryumfem język, ale się w ostatniej chwili powstrzymałam obiecując sobie tę przyjemność na potem, gdy już się Busio ze mną ożeni.
W pierwszej mrocznej alejce parkowej chwycił mnie w ramiona i wpijając się ustami w szyję mówił dużo i bezładnie o swojej do mnie miłości i o tym, że lada dzień może zwariować, jeśli jeszcze dziś mnie nie posiądzie, że jest gotów na wszystko, bo bardzo wyładniałam. To “gotów na wszystko” powtórzył kilkakrotnie głosem pełnym determinacji i bardzo płaczliwym. Nastrój podniecenia udzielił się także i mnie. I ja byłam gotowa na wszystko, byle tylko Busio nie zwariował i pewnego dnia nie przegryzł mi gardła, tak jak jego nieboszczyk wujek. Zwłaszcza że zbyt mocno całował w szyję. Zapytałam z lękiem:
- Busiu, czy ty umiesz grać na bałałajce?
- Głupia jesteś! - wrzasnął mi Busio nad uchem. - Nie przerywaj żaru, który nas ogarnął! - i uszczypnął mnie boleśnie w pierś.
Trzepnęłam go po ręce i powiedziałam ze złością:
- A ja nie jestem twoją muchą, żeby się nade mną znęcać!
- Jeszcze cię dziś przyszpilę, jak muchę! - zaśmiał się histerycznie, a mnie nagle odeszło podniecenie. Wyszarpałam się z jego ramion zwierających się i rozwierających jak kleszcze.
Przed samym prawie domem Busio ujął mnie czule pod ramię i zaglądając z bliska w oczy zapytał szeptem:
- Tęskniłaś za mną?
- Bardzo. A ty?
- Mało nie zwariowałem, gdy pomyślałem, że ty tam w domu taka świeża, niewinna.
Pocałowaliśmy się na środku ulicy.
- Przyjdę dziś w nocy do ciebie - zniżył głos do szeptu rozglądając się podejrzliwie dookoła. Ale uliczka była pusta i tylko wiosenny, ciepły powiew szeleścił w młodziutkich liściach jesionów.
- Dobrze... - zgodziłam się z ociąganiem, bo nie wiadomo dlaczego przypomniałam sobie znów tę iglicę w szufladzie Busia.
Leżałam w chłodnej pościeli wyprostowana jak na katafalku, przyciskając dłonie do trzepoczącego się głośno serca. Rozumiałam dobrze, że noc ta będzie decydującą i zaważy na moim całym życiu. Stanę się już niejako żoną Busia, a wszystko inne, co później nastąpi, będzie już tylko zwykłą formalnością. Wsłuchując się w szmery uśpionego pozornie domu czułam, że powoli ogarnia mnie senność. Postanowiłam więc wstać i czuwać na siedząco. Bałam się, że gdy Busio zaskoczy mnie we śnie, mogę wrzasnąć ze strachu i wtedy obudzę rejentostwo. Narzuciłam szlafrok i usiadłam na krzesełku w pobliżu drzwi, zastanawiając się, czy Busio nie zrobi mi przypadkiem jakiejś krzywdy. Obecność albumu z obłąkańcami odbierała mi resztki odwagi. Po długiej chwili rozległy się skradające kroki. Serce podeszło mi do gardła. Klamka lekko się poruszyła. Zerwałam się z krzesła i stanęłam wyprostowana jak struna. Drzwi uchyliły się lekko i w szparze zamajaczyła upstrzona papilotami głowa rejentowej. Obie byłyśmy mocno zaskoczone.
- Dlaczego nie leżysz w łóżku? - rozglądała się wzrokiem policjanta po kątach pokoju.
- Chciałam właśnie wyjść do łazienki - odpowiedziałam natychmiast. - Rozbolał mnie jakoś brzuch...
- To pewnie po tej rybie. Pan rejent miał też dziś rozwolnienie... - odpowiedziała z westchnieniem i zniknęła w mrocznej czeluści przedpokoju. Nie miałam już wątpliwości, że przyjście Busia będzie połączone z komplikacjami. W gruncie rzeczy bardzo się tym ucieszyłam, bo nie bardzo miałam ochotę na tajemnicze gruczołowe sprawy i związaną z tym operację. Z drugiej znów strony ciążył na mnie obowiązek ratowania zdrowia, a może nawet i życia ukochanego człowieka.
Korzystając więc z tak zręcznie wymyślonego pretekstu dzielnie zawiązałam szlafrok i odczekawszy sporą chwilę, aby rejentowa miała czas lec w łożu u boku rejenta, wyruszyłam na korytarz. Było w nim zupełnie ciemno, a jednak panował tu dziwny niepokój. Zdawało mi się, że w różnych kierunkach człapią po nim nogi w bamboszach. Posuwając się ostrożnie wzdłuż ściany prowadzącej do łazienki i dalej do pokoju Busia, doznałam nagle wrażenia, że nie jestem sama. Zatrzymałam się i właśnie w tym samym momencie ktoś zdzielił mnie mocno w okolicę nosa. Krzyknęłam z bólu i strachu.
- Do diabła! - zaklął tuż przy mnie opanowany zwykle rejent. - Myślałem, że to mój syn...
Zza jego pleców wychyliła się głowa rejentowej. Zaczęłam więc głośno i rozpaczliwie płakać, aby ratować sytuację. W tej samej chwili rozwarły się z hałasem na rozcież drzwi od pokoju Busia. Na przedpokój wylało się jaskrawe światło i straszny, ryczący głos:
- Co się tam dzieje u licha?! Czyście wszyscy naraz sraczki dostali?! - darł się histerycznie Busio mierzwiąc obu dłońmi czarne, sterczące włosy. - Oka nie można zmrużyć w tym piekielnym domu!
Rozpięta, pasiasta piżama ukazywała włochatą pierś i wydęty brzuch. Wyglądał groźnie i niecodziennie. Rejentostwo cofnęli się przerażeni o krok do tyłu, a ja natychmiast przestałam płakać wpatrując się jak urzeczona w widowisko, które się dopiero zaczęło.
Busio wyciągniętą ręką oskarżyciela celował w mroczną czeluść przedpokoju, tam, gdzie tulili się do siebie wystraszeni rodzice.
- Rozumiem teraz, dlaczego to dziecko chodzi wiecznie zapłakane! To nieludzkie, co wy ze mną i z nią wyprawiacie! Jestem chorym człowiekiem, to spać mi się nie pozwala dureńskim łażeniem pod moimi drzwiami! Ona znów tęskni za rodzicami, to jej nigdy nie puścicie w odwiedziny! Nie wiedziałem, że jestem synem oprawców!
Busio wykrzyknąwszy ostatnie zdanie zaczął drzeć na sobie piżamę w zielone i żółte paski. Z rozszerzonymi oczami obłąkańca, które przedziwnie upodobniły się do oczu wujka z fotografii, krzyczał dalej nie zważając na słabe protesty rejentostwa.
- Dość tego! Jutro zabieram ją ze sobą do rodziców! Oni tęsknią za nią, ona za nimi, a ja nie jestem katem!
Rozbeczałam się głośno, aby jakoś dopomóc Busiowi w tej całej komedii domyślając się do czego zmierza. Odkryłam w nim nagle talenty aktorskie, ani na moment nie przypuszczając, że Busio mógł ulec napadowi histerii. Dopiero gdy ze strasznym szlochem rzucił się na zmiętoszone łóżko i dostał konwulsyjnych drgawek, poczułam się trochę nieswojo.
Po tygodniu wyjechaliśmy do Warszawy.
Rozdział 11
Ponieważ przestałam być dziewicą i to niezaprzeczalnie za sprawą Busia, rejentostwo wyrazili zgodę na nasze małżeństwo.
Zacny, mieszczański dom okrył cień żałoby. Rejentowa ubierała się teraz mniej jaskrawo niż zwykle i zamykała na długie godziny w swoim pokoju, niechętnie widząc w nim nawet rodzonego syna.
Rejent, korzystając z okazji, przepadał na całe noce w klubie, tłumacząc duże przegrane bezsennością, a tą ostatnią kłopotami rodzinnymi. Busio zaś, ilekroć spotkał mnie na swojej drodze, uśmiechał się blado i widocznie dla dodania animuszu powtarzał w kółko:
- No, trzeba wreszcie ten dureński ślub odwalić.
Przy posiłkach, nie wiadomo dlaczego, rozmawiano szeptem, a pokojówka, na której skupiał się zły humor domowników, podając do stołu tłukła więcej niż zwykle naczyń. Kiedy za naszymi plecami rozległ się brzęk spadających z tacy salaterek, Busio niezmiennie zwracał się do niej ze słowami:
- Ależ Rózia to ma ręce z gówna.
Rejentowa karciła go nie tylko wzrokiem, ale także syknięciem, po czym spoglądała z niemym wyrzutem w moją stronę. Nie miałam żadnych złudzeń, iż jest przekonana, że Busio nauczył się tego zwrotu ode mnie. Nie było to prawdą, ale pod jej surowym spojrzeniem czerwieniłam się po uszy i już nikt nie miał wątpliwości, że to właśnie ja wprowadziłam do tego dobrego domu słownik z podwórka. Z czasem nawet sam Busio w to uwierzył.
Ja natomiast czułam się w towarzystwie rejentostwa jeszcze bardziej onieśmielona niż dawniej. Wiedzieli przecież o mojej hańbie, a poza tym świadomość, iż stałam się przyczyną tej wielkiej domowej żałoby, była czymś nad wyraz przykrym.
Siedziałam przy stole cicho, z nisko opuszczoną głową nad ćmielowską porcelaną, i tylko pochłaniałam wielkie ilości potraw. Moje ciotki twierdziły, że nic tak nie uspokaja nerwów i nie łagodzi moralnych cierpień jak właśnie jedzenie.
U rejentostwa nie doceniano tej tak ważnej funkcji i mój apetyt traktowano widocznie jako coś zgoła nieprzyzwoitego, gdyż Busio poczuł się w obowiązku zwrócenia mi delikatnie uwagi:
- Opanuj się, dziecko. To robi złe wrażenie, gdy młode panienki żrą jak sołdaty.
Cofnęłam więc szybko rękę od półmiska z cielęcą roladą, a rejent uśmiechnął się dobrotliwie.
- A swoją drogą ciekawe, gdzie się to wszystko w niej mieści?
Potem już do deseru, którego nie tknęłam, panowała niczym nie zmącona cisza. Natomiast Busio zjadł potrójną porcję bitej śmietany z czekoladowymi andrutami i poprosił o herbatę.
Zdarzały się jednak w tych ciężkich dniach i radosne chwile. Było to wtedy gdy Busio w przystępie dobrego humoru, zjawiającego się równie nieoczekiwanie jak i nastrój depresyjny zabierał mnie ze sobą na spacer. Kupował złociste, dojrzałe renklody, mówił, że mam “ładniutkie biodra” i szliśmy pod rękę za miasto w pachnące zbliżającą się jesienią pola.
Rozmawiał, jak zwykle, o rzeczach dziwnych; pytał, co ja sądzę o reinkarnacji oraz o słowach z pacierza “wstąpił do piekieł”. Wciąż jeszcze nie miałam wyrobionego na ten temat zdania i starałam się naprowadzić jego myśli na inne, bardziej ziemskie tory. Zaczynałam delikatnie wypytywać o przypuszczalną datę ślubu i o to, co będziemy dalej robili jako małżeństwo. Na te pytania znów Busio nie potrafił odpowiedzieć. Milkliśmy oboje czując do siebie nieokreślony żal i niechęć.
Podczas jednej z takich trochę nudnych i bezcelowych wędrówek usiedliśmy zmęczeni na piaszczystym wzgórku porośniętym wyrudziałą trawą. Przed nami rozciągały się szeroko rżyska, poletka kartoflisk przetykane z rzadka główkami dojrzewających makówek i okwitłych słoneczników. Za plecami czerwienił się drobnymi owockami krzew głogu i pleniły kępki fioletowych ostów. Rosły na suchym, niewdzięcznym piasku trzymając się mocno jałowego podłoża, wysokie, kłujące, a jednak dorodne i trudne do wyrwania. Skojarzyły mi się w jakiś dziwny sposób z moją rodziną.
Zatęskniłam nagle i boleśnie nie tylko za matką i ojcem, ale nawet za grubą ciotką Polcią i żarłoczną Katarzyną. Podciągnąwszy kolana pod brodę i oplótłszy je mocno rękami, pomyślałam ze wzruszeniem, że przecież dzięki nim ojciec wynajął mieszkanie i nawet z poręki “pchlego ogiera” - męża Polci - uzyskał dorywczą pracę w kreślarni.
Przymknęłam oczy. W zmrużonych rzęsach rozszczepiało się tęczowymi barwami sierpniowe słońce.
Obok siedział Busio wysypując z pantofla jakieś niewidoczne ziarenka piasku:
- Śpisz? - zainteresował się nagle.
- Nie, patrzę w słońce.
- Wzrok sobie popsujesz.
- E, chyba nie...
Znów zamilkliśmy na dłuższą chwilę. W ciepłym powietrzu bzykały ospale owady i z daleka dochodził turkot wozu na kamienistej drodze.
- Już niedługo będziemy mieli własny dom.
- Uhm...
- Cieszysz się?
- Cieszę - odpowiedział z westchnieniem.
- Ja będę gotowała pyszne obiady, sprzątała, hodowała kwiatki, żeby było u nas pięknie w mieszkaniu, a ty będziesz pracował... - snułam głośno marzenia czując wzbierające ciepło w sercu i wdzięczność do losu za ten tak już bliski i upragniony dom.
- E, chyba nie... - obruszył się Busio.
- Co nie?
- No, z tą pracą. Po co ja mam, u licha, coś robić? Najpierw muszę przecież skończyć studia.
- A skąd weźmiemy pieniędzy na jedzenie i ubranie?
- Rodzice dadzą.
Odpowiedź Busia niemile mnie zaskoczyła. Przełknęłam ślinę. Wyglądało na to, że znów będziemy pod kuratelą rejentostwa i ten własny dom nie będzie już taki własny, jeśli ktoś inny będzie łożył na jego utrzymanie.
- A może jednak spróbujesz pracować? Przecież większość studentów utrzymuje się sama. Przy waszych wpływowych znajomościach mógłbyś dostać jakąś płatną praktykę w laboratorium chemicznym czy coś takiego...
- Jesteś głuptas! - syknął Busio, klapnięciem dłoni rozgniatając komara na ramieniu. - Wiesz przecież, jaki jestem anemiczny i nerwowy... - żal i wyrzut zabrzmiały w jego głosie. - Nawet rodzice na to mi nigdy nie pozwolą! Chcą, abym miał spokojną głowę do studiów. Obawiają się nawet, że to całe małżeństwo może opóźnić mój dyplom...
Z rżyska poderwało się z głośnym furkotem stadko kuropatw znikając w kartofliskach.
- Przecież już od sześciu lat powinieneś być po studiach, a ty wciąż jeszcze chodzisz na Politechnikę - wtrąciłam nieśmiało, popatrzywszy na jego barczystą, prawie atletycznej budowy postać, na twarz opaloną i krwistą. - Nie wydaje mi się także, żebyś był chory. Tak wspaniale przecież wyglądasz... No i te... gruczoły też cię już chyba nie męczą?
Teraz jednak na dźwięk słowa “gruczoły” popatrzył na mnie z wyraźnym zainteresowaniem w zmrużonych oczach. Uśmiechnął się przy tym dziwnie. Poczułam niepokój i bezwiednie obciągnęłam sukienkę na kolanach.
Busio wstał, rozejrzał się dokoła i znów usiadł, ale już bliżej, ujmując mnie jednocześnie pod łokieć.
- Właściwie, to znów powróciły podejrzane bóle głowy i uderzenia krwi...
- Och, tylko nie to, Busiu... - wyszeptałam błagalnie, przytrzymując jego rękę, która nagle stała się bardzo ruchliwa i przedsiębiorcza.
- Dlaczego?
- Wstydzę się tak w dzień, może ktoś zobaczyć...
- Nikogo nie ma.
- Ale może nadejść - upierałam się przy swoim.
- Głupia jesteś...
- Proszę, nie... - błagałam bliska płaczu składając dłonie jak do modlitwy i opierając mu na ramieniu głowę.
Odepchnął mnie z niesmakiem i złością.
- Że też ty zawsze musisz popsuć moment! Nie masz w sobie kokieterii ani intuicji kobiecej.
Łzy zapiekły pod powiekami. Chciałam mu jakoś wytłumaczyć, że tu nie chodzi tylko o to, że widno i że ktoś może nas podpatrzeć. Mówiłam chaotycznie, wciągając głęboko powietrze, żeby głos się nagle nie załamał.
- Widzisz, ja chciałam, żeby teraz to stało się po ślubie, jak u innych... Żeby nie pamiętać, że... Bo przecież może... Więc niech to się stanie jak u przyzwoitych dziewcząt w noc poślubną... - dorzuciłam prawie z płaczem, utkwiwszy oczy w czubki zakurzonych, płóciennych pantofli.
Busio ryknął śmiechem klepiąc się z uciechy po tłustym karku.
- To ty jesteś jeszcze większy dureń, niż myślałem! Doprawdy wierzysz, że ci cnota odrosła?
Śmiał się długo i głośno, a mnie nagle wydało się, że stoję naga i Zupełnie bezbronna wśród rozwrzeszczanego tłumu.
- Nie wierzyłam, ale myślałam, że może... Nie śmiej się tak... Ja przecież ciebie kocham i chciałam tak, jak trzeba, po bożemu...
Ostatnie słowo musiało wywrzeć na Busiu wrażenie, gdyż od razu spoważniał i przeżegnał się ukradkiem rozglądając dokoła.
- Masz rację dziecko. Wszystko należy zaczynać z Bogiem. Zamiast grzeszyć, to się lepiej pomódlmy. Masz na sobie ciężki grzech nieczystości.
- I ty chyba także? - dorzuciłam z satysfakcją w głosie, połykając nie wypłakane łzy.
Szary konik polny wskoczył mi na obnażone ramię poruszając zabawnie długimi nogami. Zerknęłam z ukosa w stronę Busia drapiącego się w zamyśleniu w głowę.
- Ja mam znacznie mniejszy, bo ty jako kobieta jesteś bardziej predestynowana do grzechu, a mówiąc między nami zbyt łatwo uległaś... Poniekąd sprowokowałaś mnie do tego.
Zaniemówiłam z oburzenia. Ogarnęła mnie głucha złość na Busia za taką niesprawiedliwość. Miałam ochotę uderzyć go w cynicznie uśmiechniętą twarz, nazwać “podłym bydlakiem” i odejść nie oglądając się. Milczałam jednak, tylko na wardze poczułam ciepły smak krwi. Wybuch ambicji nie doprowadziłby mnie nigdy do ołtarza z Busiem, co byłoby tym straszniejsze, iż nie miałam żadnej perspektywy na odrośnięcie dziewictwa, a tym bardziej pieniędzy na powrót do rodziców, którzy by mi nigdy nie przebaczyli tak lekkomyślnego zrezygnowania z kariery.
Długo milczałam rysując gałązką na piasku okrągłe litery układające się w słowo “mamo”.
Spacer zakończyliśmy wspólną modlitwą i pogodzeni wróciliśmy pod rękę do domu. W drodze Busio pocałował mnie dwa razy w skroń i powiedział, że “chyba mnie jednak kocha”. Byłam znów pełna najlepszych myśli i wiary w przyszłość, która musiała się przecież “jakoś ułożyć”.
W kilka dni później matka Busia połączyła się telefonicznie z plebanią i długo prowadziła kategorycznym tonem rozmowę z księdzem, który bywał w domu na brydżu. Z usłyszanych urywków zorientowałam się, iż została ustalona data i godzina ślubu oraz że nie będzie najmniejszych trudności z takimi formalnościami, jak pozwolenie moich rodziców, które w innym wypadku byłoby potrzebne. Miałam przecież dopiero szesnaście lat i wciąż byłam niepełnoletnia. Po kolacji oznajmiono mi, że następnego dnia o dziesiątej rano mamy się zgłosić ze wszystkimi dokumentami w zakrystii. Zamiast spodziewanej radości doznałam tylko czegoś w rodzaju ulgi. Później dopiero przyszedł smutek. Długo w nocy nie mogłam zasnąć myśląc o tym, że przecież inaczej wyobrażałam sobie mój ślub, że rodzice nie przyjadą i że nie potrafię się cieszyć.
Dłuższą chwilę czekaliśmy na księdza przed kościołem, na mrocznym, zachwaszczonym cmentarzyku. Leżały tutaj dookoła niewidoczne prawie spod zielonego mchu płyty nagrobkowe z zatartymi napisami. Przechadzałam się między nimi ubrana w znienawidzoną sukienkę granatowego koloru w białe ciapki, a w ręce miętosiłam kupiony w ostatniej chwili pęczek przywiędłych astrów. Wiedziałam, że wyglądam brzydko i trochę śmiesznie, o czym nie omieszkał powiedzieć mi Busio zaraz po wyjściu z domu. Na dodatek świeżo umyte włosy nabrały jeszcze bardziej czerwonego odcienia i odstawały od głowy jak miedziane druty. Świadkowie w osobach Busiowego kuzyna, któremu udało się na godzinę zwolnić z pułku, oraz kolegi śpieszącego się do pracy, rozmawiali szeptem z oblubieńcem, który wyglądał, jakby za chwilę miał wejść na szafot.
Przybrawszy wdzięczną pozę stanęłam w cieniu wielkiego kasztana nie bardzo wiedząc, jak się w tak uroczystym momencie zachować. Rozproszone plamki słońca migotały ruchliwie złotawymi łuskami na wilgotnej, wydeptanej stopami wiernych ścieżce. W palczastych, pomarszczonych liściach, świergotał jesiennie ptaszek. Nie mogłam go dojrzeć, mimo że bezustannie szukałam wzrokiem wśród spiętrzonej zieloności.
W kościele panował chłód i przyjemny półmrok. Wokół kościoła rosły olbrzymie, stare drzewa nie przepuszczające zbyt wiele światła przez rozłożyste konary. W głównym ołtarzu paliły się zaledwie dwie świece, jako że nie należy sobie pozwalać na zbytki i rozrzutność w momencie budowania luksusowej willi. Jedna ze świec od razu zgasła, gdy tylko stanęliśmy przed księdzem.
“Umrę pierwsza” - pomyślałam przypomniawszy sobie, jak ciotka Polcia opowiadała, że za każdym razem gasła na jej ślubie świeczka po stronie pana młodego, czym się jednak zbytnio nie przejmowała, gdyż każdy z nich pozostawiał jej pokaźny spadek. Kuzyn Busia kazał świecę natychmiast zapalić, ale przykre wrażenie pozostało. Pani rejentowa zjawiła się w ostatnim momencie, lecz do kościoła nie weszła. Stała w zakrystii, czekając cierpliwie, aż się cały ceremoniał skończy. Głos mi drżał, gdy wypowiadałam słowa przysięgi, ale nie mogłam w sobie wzbudzić podniosłego nastroju. Z malowanych naiwnie obrazów patrzyli święci z mdławym uśmiechem nadanym im przez domorosłego malarza. Aniołowie w złocistych szatach, z obnażonymi piersiami, wznosili ku górze rozmodlone, wyłupiaste oczy. Ze świec skapywała ciężkimi kroplami stearyna. Pachniało trochę kostnicą, a trochę więdnącymi kwiatami. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego gołych aż do pośladków nóg aniołów i wypływających z szat piersi wielkości jaffskich pomarańczy nie traktuje się w kościele jako pornografii.
Upragniony ślub z Busiem wydał mi się groteskowy i jakiś taki “na niby”, jak ten Stefki z podwórka na Dobrej. Miałam ochotę śmiać się i płakać, a nawet była chwila, że chciałam odpowiedzieć księdzu “nie”. Strasznie się wtedy zlękłam, że może nie kocham Busia.
Kościelny w zmiętej komeżce i z brudnymi paznokciami podawał nam obrączki. Jedna z nich zsunęła się z tacki i potoczyła pod ołtarz. Trzeba jej było przez dłuższą chwilę szukać. Ksiądz, wysoki, młody i kędzierzawy, podobno dobrze grał w karty, a wygraną rozdawał biednym, co wydawało się wszystkim bardzo zabawne. Dziwiono się także, że choć młody i pełen życia, trzyma gospodynię dobiegającą sześćdziesiątki. Uważano go więc w kołach towarzyskich miasteczka za dziwaka i mało poważnego człowieka. To ostatnie przylgnęło do niego zimą, gdyż zaczął się uczyć jazdy na łyżwach. Ksiądz palnął zupełnie do rzeczy mowę na temat niewtrącania się osób trzecich do małżeństwa, zgaszono szybko świece i już byłam mężatką.
Odetchnęłam głęboko z prawdziwą ulgą. Wreszcie życie otworzyło szeroko drzwi i można było przejść przez próg. Przeszłam odważnie mimo pierwszego potknięcia. Próg był rzeczywiście za wysoki na nogi dziewczęce w niezgrabnych, zniszczonych półbucikach.
Na wyższych uczelniach miały się wkrótce rozpocząć wykłady, a ponieważ Busio już dziesięć lat studiował chemię, więc w dwa dni po ślubie wyjechaliśmy do Warszawy na własne gospodarstwo. Trzeba przecież było zdążyć przed początkiem roku, aby Busio nie stracił pierwszych wykładów.
Przedtem napisał do mego ojca, żeby wynajął nam jakieś skromniutkie i tanie mieszkanko, wysyłając jednocześnie kilkanaście złotych na zadatek. Później przeraził się swojej lekkomyślności i całe dnie zadręczał mnie pytaniami, czy ojciec na pewno tych pieniędzy nie przepije. Nie byłam znów tego tak bardzo pewna, ale twierdziłam kategorycznie, że nie. Ojciec jednak stanął na wysokości zadania i natychmiast odpisał, że w kamienicy, w której mieszkają, są akurat na trzecim piętrze wolne dwa pokoiki z kuchenką i “miejscem na gazową płytę”. Dopisek był zrobiony ręką matki i opatrzony trzema wykrzyknikami.
Szalałam z radości. Nie dość, że własne, dwupokojowe mieszkanie, to jeszcze tak blisko rodziców! Wprawdzie Busio właśnie z tego powodu kręcił nosem, ale na szczęście doszedł do głosu jego przysłowiowy wąż w kieszeni - zafrapowało go wyjątkowo niskie komorne. Po wielu budujących rozmowach z rejentostwem, zaczynających się od słów: “Pamiętaj, żebyś mu nie przeszkadzała w nauce” lub: “Pilnuj, żeby się uczył i składał egzaminy, bo inaczej zabierzemy cię do nas” - odjechaliśmy, a z nami meble.
W kącie towarowego wagonu trzęsło się dwuosobowe łóżko, kozetka kilkakrotnie już przerabiana według pomysłu rejentowej, przypominająca do złudzenia sarkofag Napoleona, trzy odrapane krzesła z różnych epok oraz stół. Stół w rodzaju tych, jakie stawia się w kuchni, tylko że ciemny i podobno pamiątkowy, o czym świadczyły liczne nacięcia nożem na blacie i nogach. Tobół z pościelą i ogromna lutowana w trzech miejscach miednica dopełniały Busiowego wiana. Szafy nie dostaliśmy, ponieważ takowej nie było ani na strychu, ani w piwnicy, a poza tym początkującemu małżeństwu w zupełności powinny wystarczyć walizki. Szafę mieliśmy sobie kupić dopiero wtedy, gdy się dorobimy. Tak miało być moralniej. Ja wniosłam w posagu niewielką walizkę z jedną zmianą bielizny, sukniami po rejentowej, ogromne pudło kapeluszy pochodzących z tego samego źródła. “Pana Tadeusza”, “Wiersze wybrane” Tuwima, tomik Staffa i obietnicę, że jak tylko ojciec dostanie stałą pracę, otrzymam na ślubny prezent komplet aluminiowych garnków.
Zaledwie pociąg ruszył, Busio od razu zaczął płakać, iż nie dość że rozstaje się z rodzicami, to ma jeszcze rozpocząć samodzielne, nowe życie, do tego z kobietą, której w ogóle nie przybywa na wadze i nie ma w sobie nic z Junony.
Ja natomiast nie potrafiłam ukryć dobrego humoru i pocieszywszy Busia, że przecież każdy dojrzały mężczyzna musi kiedyś założyć swój dom i że to nie jest powód do łez, zabrałam się łapczywie do kanapek.
Busio został w korytarzu przy otwartym oknie, z watą w uszach i chusteczką przy oczach.
Rozglądałam się po nielicznych pasażerach i obserwowałam uciekające za szybą równiny przetykane ciemnymi szczoteczkami lasów. Kołysząc nogą założoną na nogę rozmyślałam, jak to będzie dobrze na własnych śmieciach. Energia i chęć czynu rozsadzały mnie od wewnątrz jak kawałek trotylu. Na różne sposoby wyobrażałam sobie to nowe mieszkanie, a za każdym razem inaczej i piękniej. Ojciec przecież wyraźnie napisał “nowoczesna kamienica”. Wobec tego miałam prawo sądzić, że nie tylko na zewnątrz powinna wyglądać elegancko, ale posiada wszelkie wygody z telefonem włącznie. Trochę wprawdzie niepokoiło mnie zbyt niskie komorne, lecz wmawiałam w siebie i chciałam w to wierzyć, że może bogaty właściciel chciał zrobić młodej, biednej parze niespodziankę, jak to czasem zdarzało się w amerykańskich filmach. Skłonna byłam także wierzyć, że w kamienicy straszy i ponieważ nikt nie chce tam mieszkać, zniżono komorne. Ostatecznie godziłam się nawet na duchy, aby tylko żywi ludzie pozostawili nas w spokoju i nie dokuczali dobrymi radami. Wystarczyło trochę popuścić wodze fantazji, a powody niskiego czynszu mnożyły się w nieskończoność i były coraz bardziej przekonywające. Czasem jednak i rozum, w którego istnienie u mnie Busio wciąż jeszcze wątpił, dochodził do głosu. Wtedy wiedziałam, że nie jest najważniejsze, czy klozet będzie malowany na różowo, a wanna wpuszczona w podłogę, ale to, że Busio jest moim mężem, że będziemy mieli wspólny dom i kto wie, czy nam się coś nie urodzi. Przecież dzieci zdarzają się także w małżeństwach, chociaż dość niechętnie. Bardziej odpowiadają im łona niezamężnych dziewcząt, gdyż, jak zapewniał Busio, dzieci są złośliwe i lubią płatać figle.
Nie byłam już uwiedzioną dziewczyną, ale prawdziwą mężatką, o czym wciąż przypominała wąziutka obrączka na palcu i dokument na dnie walizki. Życie było piękne. Zaśmiałam się głośno do swoich myśli ku zdziwieniu pasażerów i kiedy Busio wszedł do przedziału, aby zająć obok mnie miejsce, zaraz chwyciłam go pod rękę i przytuliłam głowę do ramienia. Niech wszyscy wiedzą, że mam do tego niebieskookiego mężczyzny prawo i to nie byle jakie, bo uświęcone sakramentem, a więc święte i nierozerwalne.
Przyjechaliśmy na ulicę Wiśniową o zmroku. Było jednak jeszcze na tyle widno, że od razu zauważyłam całą szpetotę tej nowoczesnej kamienicy wysokiej i wąskiej, szaro tynkowanej, z okiennymi framugami koloru farbki do bielizny. Na tych wydłużonych szarościach z licznymi zaciekami od deszczu sterczały płasko przylepione balkoniki z żelaznych prętów, używane widocznie przez lokatorów wyłącznie jako spiżarki, gdyż wszędzie piętrzyły się garnki przykryte strzępkami papierów i gazet.
Dom tkwił jak samotny grzyb wetknięty w żółtą glinę gołego placyku, bokiem do brukowanej kocimi łbami ulicy, biegnącej prościutko w obramowaniu dwóch okazałych rynsztoków. Front domu wychodził na niskie, tulące się do siebie ciasne, czynszowe kamieniczki przypominające liczną rodzinę przydrożnych, psich grzybków.
Busia widok ten wyraźnie ucieszył. Rozglądając się dookoła, powiedział z rozmarzonym uśmiechem na wydatnych ustach:
- Przyjemnie tutaj. Nie sprawia wrażenia, że się mieszka w stolicy, tylko gdzieś w małym miasteczku... Wyraźnie lubię prowincję. Mam to po ojcu. On także woli być pierwszy w małym mieście niż ostatni w wielkim...
Nie podzielałam Busiowego zdania, ale uśmiechnęłam się do niego przyjaźnie i ufnie, mamrocząc coś w rodzaju ojcowego: “Jakoś to będzie”. Jednocześnie obejrzałam się z obrzydzeniem na wartko płynący rynsztok i ciągnące się za ulicą rozkopane place, gdzie wyrzucano śmieci. Wiało z tamtej strony słodkawomdlącym odorem gnijących odpadków. Trochę inaczej wyobrażałam sobie tę “nowoczesną” kamienicę i jej otoczenie.
Mieszkanie, do którego w asyście rodziców weszliśmy z długiego korytarza, nie miało także nic wspólnego z moimi marzeniami. Odbiegało nawet tak dalece od nich, że na dłuższą chwilę zaniemówiłam i o mało nie zaczęłam płakać. Z sieni wchodziło się do ciemnego pomieszczenia zwanego szumnie kuchnią, gdzie stała płyta obok zlewu pozbawionego polewy i przytwierdzonego tuż przy wąskich drzwiczkach do klozetu. Był on trochę większy od pudełka po sardynkach. Widocznie projektant uważał, że tylko bardzo szczupłe osobniki mają prawo do korzystania z tego urządzenia. Kuchnię od reszty mieszkania oddzielało drewniane, chwiejące się za każdym krokiem przepierzenie malowane olejną farbą. Przeświecały przez nią żółte deski z wprawionymi w nie do samej góry wąskimi szybkami. Pokój był obszerny, malowany na cielisty kolor, z oknami o farbkowych ramach. Odrażająco wyglądała także podłoga z desek pociągnięta czerwoną farbą pod “mahoń”, ale ostatecznie mogłam na nią nie patrzeć. Po prawej stronie odrapane z lakieru drzwi prowadziły do żółtego pokoiku, który od razu w myślach przeznaczyłam na sypialnię. Z okna tego pokoju rozciągał się widok równie brzydki i smutny jak i z tamtego pierwszego.
Łazienki, oczywiście, ani śladu, za to na ścianie znalazłam dorodnego karalucha i nie pozwoliłam go Busiowi zabić. Wyglądał tak jakoś życzliwie i mógł w zastępstwie pająka przynieść szczęście. Busio rozglądając się bez szczególnego zainteresowania po mieszkaniu, na które ojciec spoglądał z dumą i wciąż podkreślał, że jest świeżo odremontowane i bez pluskiew, powtórzył kilkakrotnie, pewnie dlatego, żeby w ogóle coś powiedzieć:
- Nasze meble nadejdą jutro...
Matka zaraz spytała, w jakim są stylu, a nie otrzymawszy odpowiedzi, na wszelki wypadek przybrała godną minę, gdy zwracając się do ojca zrobiła nieokreślony ruch dłonią.
- Poustawia się meble, zawiesi dywany i zaraz zrobi się inaczej...
- Te meble nie są znów takie nadzwyczajne i jest ich niewiele - wyprowadziłam matkę szybko z błędu, czując się w tej chwili jak winowajca.
- Na pewno są ładne - trwała w uporze. - Przecież stały chyba przedtem u rejentostwa? Tyle o ich mieszkaniu opowiadałaś...
Chrząknęłam niezdecydowanie i było mi bardzo przykro.
Nagle Busio z rozchylonymi ustami zatrzymał się na środku pokoju, nakazując gestem dłoni absolutną ciszę. Trwał tak w wyczekującej pozie dłuższą chwilę, a my wraz z nim nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi. Jego duże, niebieskie oczy poruszały się z wolna to w prawą, to w lewą stronę, a cała twarz wyrażała napięcie i zasłuchanie. Wyglądało to dość dziwnie i niepokojąco. Odetchnęliśmy z prawdziwą ulgą, gdy wreszcie przemówił:
- Sprawdzałem, czy mieszkanie jest ciche. Najmniejszy nawet dźwięk czy szmer za ścianą nie pozwala mi się skupić przy nauce, a o spaniu to mowy nawet nie ma.
Ojciec spojrzał niepewnie na matkę, matka na mnie.
- Busio jest bardzo nerwowy i przyzwyczajony do ciszy... Żeby móc zasnąć, zalepia sobie uszy woskiem.
Skonsternowani rodzice pokręcili się jeszcze po pokoju, kilkakrotnie wyjrzeli oknem i wreszcie zostawili nas samych, prosząc, byśmy zeszli na kolację.
- Kupiliśmy salceson i bułki - zachęcał głośno ojciec mrugając ze wzruszenia lewym okiem i na palcach wysunął się za matką. Zostaliśmy sami i chodziliśmy niezdecydowanie po pustym mieszkaniu. Fiolet zmierzchu osiadł na szybach i głębokimi cieniami kładł się po ścianach. Poczułam nagle ogromną samotność i smutek, że tak jakoś rzeczywistość mija się zawsze z marzeniami. Przestraszywszy się tych myśli, prędko poprosiłam Busia zniżając głos i kładąc mu dłonie na ramionach:
- A teraz wyjdźmy do sieni i wnieś mnie na rękach przez próg, to podobno przynosi szczęście.
Busio zgodził się chętnie, gdyż dawało to okazję, pochwalenia się swoją siłą, z której był bardzo dumny, i tak rozpoczęliśmy nowe życie w nowym mieszkaniu.
Matka tak dalece rozczarowała się widokiem naszych mebli, że jakoś z mniejszym respektem spoglądała na Busia, a nawet powiedziała pod adresem rejentostwa coś w rodzaju - “dziadostwo”.
Rzeczywiście, meble nie wyglądały najlepiej, a w świetle prezentowały się znacznie gorzej niż na strychu. Patrząc na nie nasuwało się mimo woli określenie - graty. Ojciec zresztą od razu i bez ogródek tak je nazwał pomagając w ich rozmieszczaniu.
Wierzyłam jednak, że kiedyś się dorobimy. Zmienimy wtedy mieszkanie, kupi się nie tylko szafę, ale także biurko i biblioteczkę z prawdziwymi książkami dla dorosłych. Marzyłam o niej w tym samym chyba stopniu, co do niedawna o małżeństwie z Busiem.
Książki to był wciąż jeszcze nie rozwiązany, a już bardzo gorący problem. Od najmłodszych lat lubiłam czytać, ale od czasów wyjścia z gimnazjum książki stały się dla mnie prawie niedostępne. O kupowaniu ich nie było mowy, a pożyczać nie było od kogo... Busio rozczytywał się jedynie w lekturze traktującej o życiu pozagrobowym, spirytyzmie, nauce jogów i torturach chińskich. Tematyka niezbyt dla mnie interesująca i ponura wywoływała sprzeciw zniechęcając nawet do tak frapującego tematu, jak duchy. W książkach szukałam zupełnie czegoś innego: miłości pełnej poświęcenia, szlachetnych czynów, przygód nadzwyczajnych, radości, dobrobytu...
Chciałam zapisać się do jakiejś prywatnej czytelni, ale Busio nie chciał dać pieniędzy na taki cel. Tłumaczył najpierw, że kaucja bardzo wysoka, a później twierdził uparcie, że na pewno będę brała idiotyczne romanse, a co gorsza, książki psychologiczne, w których tylko roztrząsa się, kto z kim i dlaczego poszedł do łóżka. Na dobór odpowiedniej dla mnie lektury nie ma czasu, a nie może pozwolić, żeby mnie książki do reszty zdemoralizowały i przewróciły w głowie. Uważał, że powinnam studiować jogę, aby podnieść swój poziom moralny i wznieść się trochę ku jego duchowej płaszczyźnie.
W pierwszym pokoju wisiał kilim, jedyna ozdoba naszego mieszkania, a pod nim stała kozetka-katafalk ulubione miejsce Busiowych kontemplacji. Trochę dalej, pod oknem, ten długi stół, co to wyglądał jak kuchenny, ale nim nie był, nakryty brunatnym trochę wystrzępionym suknem, pamiętającym dzień urodzin Busia. Przy nim sterczały trzy różnej maści i wielkości krzesła. Żeby nie było tak jakoś goło i pusto, powiesiłam na ścianie drewniany talerz malowany w fioletowe bratki. Wisiał zaledwie trzy dni, gdyż Busio zerwał go w złości i rozdeptał nogami na drobne kawałki. Pozostała po nim dziura w tynku. To było wszystko.
W drugim pokoju panoszyło się szerokie i muzykalne łóżko wydające ze siebie przy różnych okazjach zgrzytliwe dźwięki. Stało nakryte żółtą kapą, a obok tulił się nocny stolik z utrąconą nóżką. Pierwszego dnia Busio kazał zawiesić na ścianie kiczowaty obrazek przedstawiający Chrystusa z sercem na wierzchu, co wydawało mi się niewłaściwe i krępujące ze względu na to właśnie łóżko... W kącie stały nasze walizki, a na gwoździu wbitym w drzwi zawiesiłam cenniejsze części naszej garderoby okryte prześcieradłem z wyhaftowaną w rogu czerwoną koroną z pięcioma pałkami. Ona to właśnie świadczyła i codziennie przypominała, że Busio nie jest jednak byle kim i że zrobiłam karierę.
Starałam się polubić nowe mieszkanie. a kiedy matka podarowała nam doniczkę z paprocią, o której sama nieomal całe życie marzyła i wreszcie za uskładane pieniądze wniosła ją do mego gospodarstwa, uważałam, że nie powinnam narzekać...
Zdarzały się dni, że poza sprzątaniem, gotowaniem posiłków, myciem garnków także myślałam. Przytrafiało się to nawet coraz częściej i widocznie dlatego rzadziej się uśmiechałam, a na Busia spoglądałam z mniejszym zaufaniem.
Myśli tych, jeszcze chaotycznych i nieśmiałych, lękałam się jak rozlanej w pobliżu ognia nafty, gdyż stały na pograniczu zdrady i buntu przeciwko Busiowi. Ale nie zawsze potrafiłam się od nich opędzić. Coraz trudniej było uwierzyć i pogodzić się z tym, że moje życie i wszystkie nadzieje zostaną uwięzione między kuchnią a łóżkiem. Pragnęłam skrycie jakiejś zmiany, jakiegoś bliżej nie określonego wydarzenia czy nawet kataklizmu, który by odwrócił codzienność dni, pozwolił zakosztować innego życia, wyrwał z beznadziejności pitraszenia obiadów dla Busia nie całującego mnie w ręce tylko z tej przyczyny, że “śmierdzą rosołem”, no i obowiązkowej, prawie zwierzęcej kopulacji.
W godzinach samotności roztrząsałam możliwość zdania matury, studiowania medycyny, kupowania książek i przebywania między ludźmi. Nuda i samotność dokuczały jak chory ząb, a towarzystwo rodziców nic nowego już nie wnosiło. Busio znikał na całe dni z domu nie tłumacząc się, dokąd idzie i kiedy wróci. Nic jednak nie wskazywało na to, że się uczy i chodzi na wykłady. Ilekroć zahaczyłam w rozmowie o ten temat, odpowiadał opryskliwie, że to nie moja sprawa. Kiedy zaś powoływałam się na rozmowę z rejentostwem, od razu zmieniał ton. Bąkał coś w rodzaju, że w tej chwili nie ma jeszcze nastroju, ale powoli już wprowadza się w odpowiedni trans i w ostatecznym zrywie przeszkadza mu tylko choroba. Było to dość mętne argumentowanie, a przy tym nigdy nie mogłam się dokładnie dowiedzieć, na jaki rodzaj schorzenia Busio cierpi. Raz bowiem wspominał o jelitach, czasem były to jakieś adenoidy w nosie albo żylaki w odbytnicy. O legendarnych gruczołach nie było już więcej mowy.
Zwierzyłam się rodzicom ze swego zmartwienia. Ojciec postawił diagnozę, że Busio choruje przede wszystkim na “przerost kości w mózgu” i “lenia w kręgosłupie”, nie pozwalającego dłużej usiedzieć nad książką. Nie kazał się tym zbytnio przejmować, a gnać do nauki.
Nic więc nie przemawiało za tym, że Busio uzyska w najbliższym czasie dyplom. Jak się zdołałam zorientować, od blisko dziesięciu lat brakowało mu wciąż tylko jednego roku, a dokładniej trzech egzaminów do skończenia studiów...
Z dyplomem Busia i jego przyszłym stanowiskiem inżyniera chemika łączyłam wiele nadziei. Przede wszystkim, że się wreszcie usamodzielnimy, a wtedy będę mogła zacząć naukę z korepetytorką. Moglibyśmy także chodzić do teatru i może nawet przyjmować znajomych, którzy zawsze się znajdą, gdy są pieniądze. Ojciec wprawdzie twierdził, że nic mi nie przyjdzie z matury, bo i tak się nie dostanę na medycynę, jako że brak mi trzech drobnostek: odpowiednich pleców, pieniędzy i papy, który służył w Legionach. Od tego czasu miałam nawet trochę ojcu za złe, że w nich nie walczył, ale na duchu nie upadałam. Marzenia nic nie kosztowały...
W puste, jesienne wieczory siadałam w oknie żółtego pokoiku i wpatrując się w narastającą za oknami ciemność rozmyślałam układając plany i możliwości przyszłej nauki. Płakałam wtedy trochę z żalu nad sobą, tęskniłam za Busiem, bałam się mrocznego pokoju i wreszcie na dźwięk znajomego dzwonka rzucałam się nieprzytomna i szczęśliwa do drzwi, żeby prędzej zobaczyć Busia, skryć się w jego ramionach przed lękiem i nie być już więcej sama w nieprzyjaznym, pełnym urojonych strachów mieszkaniu. W jeden z takich wieczorów dojrzało postanowienie odwiedzenia dawnej szkolnej koleżanki, aby w ten sposób zapoczątkować to przyszłe towarzyskie życie.
Basię spotkałam przypadkiem na ulicy i chociaż nigdy nie byłyśmy zbytnio zaprzyjaźnione, bardzo serdecznie zaprosiła mnie do siebie. Z jej nieskładnego opowiadania, przerywanego radosnymi wybuchami śmiechu wynikało, że wychodzi za mąż i ja, jako już ta uświadomiona, mogłam jej poradzić w doborze i skompletowaniu wyprawy. Nie miałam wprawdzie w tej dziedzinie żadnego doświadczenia, ale bardzo mi schlebiło, że się z tym do mnie zwróciła, i przyrzekłam ją wkrótce odwiedzić. Nie przyjaźniła się podobno z nikim ze szkoły, od chwili gdy nie zdawszy do następnej klasy przerwała naukę, pozorując wystąpienie z gimnazjum złym stanem zdrowia. Byłam już kiedyś u Basi, jeszcze w czasach szkolnych, żeby odnieść pożyczoną książkę. Mimo gościnnego przyjęcia i wielokrotnych zaprosin, więcej tam nie poszłam. Zupełnie oszołomiła mnie i onieśmieliła atmosfera tego “dobrego domu” rozciągającego się na przestrzeni siedmiu bogato umeblowanych pokojów z oknami wychodzącymi na pryncypalną ulicę. W każdym siedział ktoś, z kim należało się witać i odpowiadać na różne pytania w rodzaju: “Gdzie twój tatuś pracuje?” albo: “Jak się twoja mamusia nazywa z domu?”... Nawet już to, że Basia mieszkała we własnej kamienicy, miała babkę posiadającą szkatułkę z biżuterią, własny pokój i rodziców mających pieniądze, wystarczyło w zupełności, żeby poczuć onieśmielenie. A cóż dopiero, gdy na kolację podano befsztyki z brzoskwiniowym kompotem, pytając mnie, czy jadam bardziej wysmażone, czy krwiste, a do tego ojciec Basi podając mi w mrocznym przedpokoju płaszczyk przesunął dłonią po moich piersiach.
Stanowczo towarzystwo Kostyrówny i jej dom były bardziej bezpieczne i bez zasadzek w postaci rzęsiście oświetlonej jadalni, befsztyków na kolację, a nie jak Pan Bóg przykazał na obiad, i ciemnego przedpokoju z lubieżnym ojcem. U Kostyrówny siedziało się w dusznym pokoiku, na obitej czerwonym pluszem otomanie gubiącej z chrzęstem sprężyny, jadło nadgniłe owoce ze straganu jej matki i marzyło o tym, żeby zostać świętą albo żeby nigdy w soboty nie padał deszcz, a przez to udawały się spotkania z moim Piotrusiem i legendarnym kadetem Kostyrówny. Pomyślałam z żalem, że tak jakoś przyjaźń między nami się rozchwiała przez mój wyjazd do Mławy. A po powrocie nie zastałam już Kostyrów na starym mieszkaniu. Nikt nie umiał powiedzieć, dokąd się wyprowadzili, i stragan w hali na Koszykach należał już do kogoś innego.
Następnego dnia oznajmiłam Busiowi przy śniadaniu, że wychodzę po obiedzie z domu.
- Dokąd? - zapytał niechętnie i ze zdziwieniem.
- Do mojej dawnej koleżanki.
- Czy to chociaż jakiś przyzwoity dom? - zaniepokoił się dopijając piątą filiżankę kakao.
- Naturalnie! Jadają nawet na co dzień gorące kolacje, tak jak u was...
- A co będzie z moim podwieczorkiem? - zatroszczył się nakładając kawałek placka na talerzyk.
- Przygotuję kanapki z szynką.
- Kiedy ja będę miał dzisiaj ochotę na coś gorącego...
- Przecież nie zawsze jesz podwieczorek.
- Ale dzisiaj muszę...
- No, dobrze - westchnęłam mimo woli, mając jednak nadzieję, że coś do popołudnia wymyślę.
Busio zawsze twierdził, że nie jestem inteligentna, tylko bardzo sprytna, ponieważ jednostki obdarzone inteligencją rodzą się najchętniej w dobrych domach, a nie tak byle gdzie, jak na przykład w ruderach z ulicy Dobrej. Tam mogły co najwyżej istnieć wylęgarnie sprytu. Sięgnęłam więc do tych swoich mizernych możliwości podwórkowego dziecka i przy obiedzie pojawiła się na naszym stole nowa potrawa. Był to nie dogotowany, dęty ryż na mleku, mający za zadanie pęcznieć w Busiowym żołądku, aby jego właściciel czuł sytość aż do kolacji. Busio wprawdzie trochę grymasił, że mdłe jak zupa owocowa na kościach, ale zaraz mu wytłumaczyłam, iż jest to oryginalna japońska potrawa, którą także chętnie odżywiają się jogowie.
- Czyżby to działało skutecznie na obniżenie popędu płciowego? - podchwyciłam błysk zainteresowania w jego oczach.
- Naturalnie, Busiu.
- Hmm... swoją drogą, mądry naród. Trzeba, żebyś częściej gotowała to paskudztwo... tę japońską potrawę - poprawił się szybko, widocznie przez szacunek dla jogów. - Bo widzisz, ja także uważam, że nie należy zbytnio dogadzać swemu ciału...
I już bez słowa protestu jadł głęboki talerz ryżu, zrezygnowawszy nawet z siekanego kotleta i szklanki kompotu. Przy ostatnich łyżkach trochę zbladł i zawahał się przed połknięciem, ale i tu doszedł do głosu mój spryt. Wyszeptałam z tajemniczą miną, że jedną łyżkę musi zjeść za zdrowie mamy, drugą za ojca, a trzecią za swoje, tłumacząc jednocześnie, że wprawdzie to przesąd, ale lepiej nie ryzykować, bo cóż my możemy wiedzieć o rzeczach nadprzyrodzonych.
Busio całkowicie zgodził się ze mną, wyskrobał talerz do sucha, ale jakoś zmarkotniał i od razu położył się na pokojowym katafalku. Nawet nie oponował, gdy wkładałam kapelusz, a na pytanie, czy będzie jadł podwieczorek, machnął tylko desperacko dłonią, łapiąc otwartymi ustami powietrze.
Basia przywitała mnie radosnym okrzykiem i zaraz kazała pokojówce naparzyć kawy.
- Już myślałam, że w ogóle nie przyjdziesz...
- Mam teraz obowiązki... mąż - dodałam z uroczystą powagą.
- Wyobrażam sobie! Pewnie cię z łóżka nie wypuszcza, bo to przecież wasz miodowy miesiąc... - roześmiała się dołeczkami w różowej, amorkowatej twarzy, mrużąc filuternie brązowe, krągłe oko.
- E, co to, to nie... - zaoponowałam stanowczo. - My żyjemy bardziej duchem.
- Nie udawaj. - Roześmiała się ponownie.
Zasiadłyśmy w głębokich, skórzanych fotelach. Nasunęły mi zaraz myśl o moich przeciekających, nie podzelowanych pantoflach.
Basia opowiadała o swoim narzeczonym. A więc, że piękny, mądry i do tego nosi mundur, gdyż jest wojskowym lekarzem. Otrzymał właśnie dyplom i przenoszą się do pułku w Krakowie. Chcą więc przyśpieszyć ślub i zaraz wyjechać.
- A w jaki sposób go poznałaś?
- Wyobraź sobie, że z ogłoszenia.
- Jak to?
- Bardzo prosto! Do mnie przecież należą dwa pokoje połączone drzwiami, ale z osobnym wejściem z przedpokoju. Jeden z nich postanowiłam wynająć, żeby mieć własne pieniądze. Jak tylko dałam anons, on pierwszy się zgłosił i tak mi się w tym mundurze spodobał, że zaraz mu wynajęłam pokój.
Nastąpił romantyczny opis bliższego poznania, rozmów przez uchylone drzwi, wymienianych ukradkiem pocałunków i uścisków.
Po pierwszej filiżance kawy przystąpiła do prezentowania nieprawdopodobnej ilości wyprawowej bielizny. Skupywały ją z matką z licytacji, bo, jak twierdziła, było to najtańsze źródło.
- Widzisz - wysunęła otyłą nogę w cieniutkiej pończoszce - jak mi kostki popuchły od tego biegania po sklepach i salach licytacyjnych? Muszę się śpieszyć, bo za dwa tygodnie, jak tylko Niuniek wróci z obozu treningowego, idziemy do ołtarza. Suknia ślubna i kostium podróżny już u krawcowej.
Westchnęłam, pomyślawszy o swojej wyprawie składającej się z kilku zbyt obszernych sukienek po rejentowej i pudła dziwacznych kapeluszy z różnych okresów jej prowincjonalnego życia. Najbardziej jednak zazdrościłam Basi, że jest dziewicą, i że będzie miała taką najprawdziwszą poślubną noc, jaką mają wszystkie dziewczęta z dobrych domów, a do tego jeszcze na pewno w pięknej nocnej koszuli z szarfami. Nie będzie grzechu ani hańby, która zawisła nade mną jak kruk nad padliną, i nie ma sposobu, żeby ją zetrzeć... Nie potrafiłam patrzeć ludziom prosto w oczy. Zdawało mi się, że wszyscy o niej wiedzą, bo Busio przecież ciągle powtarzał: “Łajdactwo przed ślubem zostawia piętno na twarzy kobiety”.
I teraz pod rozmarzonym spojrzeniem Basi odwróciłam oczy na dużą, oszkloną szafę biblioteczną. Pomyślałam naraz o dwu różnych rzeczach: o pożyczeniu kilku książek i że gdyby Basia znała szczegóły mego małżeństwa, to najprawdopodobniej nigdy nie zaprosiłaby mnie do siebie. I znów zadźwięczały w uszach Busiowe słowa: “Dziewczęta z dobrych domów mają tak głęboko wpojone zasady moralne, że raczej wolą śmierć niż hańbę”. Popatrzyłam na Basię z szacunkiem i onieśmieleniem. Stała przecież o wiele wyżej moralnie ode mnie. Była predestynowana do tej moralności przez swoje dobre urodzenie i wychowanie w porządnym, zamożnym domu. A ja cóż? Nie dość że wychowałam się na podwórku, że zhańbiłam się przed ślubem, to jeszcze nie miałam nawet wyprawy...
Basia paplając bez przerwy otworzyła wypchaną ubraniami szafę, pokazując i radząc się, co jeszcze należałoby z garderoby uzupełnić.
- Chyba masz wszystko...
- Gdzież tam! - zaśmiała się potrząsając ciemnymi loczkami nad białym, wypukłym czołem.
- Mam zaledwie trzy suknie wieczorowe, a przecież w pułku są częste bale, no i będziemy bywać... Przecież wojsko to przede wszystkim reprezentacja...
- Prawda... - przyznałam z westchnieniem myśląc o tym, że ja tylko dwa razy w życiu byłam na zabawie, w dodatku szkolnej, ubrana w mundurek z białym kołnierzykiem zapiętym wysoko pod szyją.
Basia rozwinęła szeleszczące bibułki wysuwając z nich nocne koszulki. Przypominały balowe suknie i nie mogłam od nich oderwać wzroku. Ukradkiem pogłaskałam połyskliwy atłas rozszywany koronkami.
- Bajkowe, prawda? - zagadnęła rozkładając je na tapczanie.
- Ta najładniejsza... - wskazałam na białą z błękitnymi wstążeczkami. - Powinnaś ją nałożyć w noc poślubną...
Basia roześmiała się beztrosko, wyciągając nowe pudło z kompletami jedwabnej bielizny.
- U mnie już była noc poślubna.
- Była? - powtórzyłam w osłupieniu i z niedowierzaniem popatrzyłam na Basię. - Jak to, kiedy?
- Akurat w imieniny mojej babci... - ciągnęła dalej swobodnie przerzucając z upodobaniem kolorowe szmatki.
- Ale dlaczego, dlaczego to zrobiłaś? Przecież nie musiałaś... - wybąkałam z żalem, czując niesmak i przykrość, że Basia mówi o tych rzeczach tak, jakby nie zdawała sobie sprawy, iż sprzeniewierzyła się tradycji dobrych domów, z których dziewczęta nigdy tego nie robią przed ślubem.
- Owszem, musiałam. Po pierwsze: mama się nie godziła na nasze małżeństwo, bo Niuniek pochodzi z biednej rodziny, której musi pomagać, a po drugie: nie mogłam już wytrzymać.
Byłam zupełnie oszołomiona wypowiedzią Basi.
- Więc twoja matka wie o tym? - czułam, że na samą myśl czerwienieją mi policzki.
- Oczywiście! Kiedy odmówiła kategorycznie Niuńkowi mojej ręki, wtedy powiedziałam, że my już od kilku tygodni żyjemy z sobą i jestem w ciąży. Rozumiesz sama, że musiała wyrazić zgodę - zaśmiała się jak z dobrego żartu.
- Jesteś w ciąży?
- Ach, nie! Tylko trzeba było mamę czymś zaszantażować. Wszystko dobrze z Niuńkiem obmyśliliśmy.
- I gdzie to się stało? - zadałam nagle głupie pytanie.
- Tutaj.
- Tutaj? Przecież w twoim pokoju jest troje drzwi i w ogóle...
- Ach, to była, mówię ci, romantyczna historia! Zupełnie, jak w filmie z Chevalierem...
Nic już więcej nie powiedziałam wpatrując się ze zdziwieniem w twarz Basi. Malował się na niej wyraz niewinności i rozmarzenia. Ani śladu piętna, o którym wspominał Busio.
- Mówiłam ci już, że było to w czasie imienin babci. W stołowym jadło kolację ze dwadzieścia osób, a ja leżałam u siebie z grypą czy czymś w tym rodzaju.
Spojrzałam z niedowierzaniem na Basię, a później na tapczan ustawiony na wprost drzwi wiodących do stołowego.
- Wtedy wszedł cichutko Niuniek ze swego pokoju, żeby mi jak zwykle powiedzieć dobranoc.
Opuściłam z zażenowaniem oczy. Raziło mnie, że Basia mówi tak po prostu i bezwstydnie o tych bądź co bądź intymnych sprawach.
- Przecież mógł ktoś wejść do ciebie z jadalni albo z pokoju obok...
- Uwielbiam ryzyko - odpowiedziała z nonszalancją, oblizując duże, kształtne wargi. - Mam to po ojcu, który stale gra na wyścigach.
- Ale mogłaś przecież krzyknąć i co wtedy?
- Dlaczego miałam krzyczeć? - zdziwiła się Basia układając równiutko w pudełkach seledynowe koszulki.
- No, przecież to bardzo boli.
- Eee, żartujesz... - popatrzyła z niedowierzaniem.
- Mnie bolało - odpowiedziałam stanowczo i z godnością. Poczułam się w tej chwili jak przyzwoita panna tracąca cnotę w przepisowym terminie i okolicznościach. Obciągnęłam nawet starannie sukienkę na kolanach. Wczuwszy się od razu w nową rolę, popatrzyłam na Basię karcącym wzrokiem.
- Widocznie nie byłaś odpowiednio przygotowana. Niuniek jest lekarzem i wie, jak to trzeba - odpowiedziała z chełpliwością w głosie ignorując zupełnie moje pełne godności spojrzenie. - On nawet ten pierwszy raz wziął mnie nie tak zwyczajnie...
- Och... - wyszeptałam ze zgorszoną miną nie wiedząc, co na to odpowiedzieć, ponieważ Busio nie wprowadzał żadnych innowacji.
Basia widocznie nie czekała na żadną odpowiedź, gdyż znów powróciła do sprawy ślubnej sukni, która miała być z welonem i kwiatem pomarańczy. Później zasiadłyśmy przy stoliku, żeby wypić świeżo zaparzonej kawy w maleńkich filiżaneczkach o złoconych brzegach. Wtedy Basia zaczęła mnie rozpytywać, jak się urządziłam na nowym gospodarstwie, w jakim stylu zakupiliśmy meble i czy jestem zadowolona z męża. Odpowiadałam na pytania oględnie, z rezerwą, ale przy trzecim ptysiu z bitą śmietaną przyznałam się do brzydkiego mieszkania i do tego, że Busio jest jeszcze studentem, a ja chcę się uczyć i nie bardzo mam na to pieniądze. Basia zdumiała się, że o czymś takim jak nauka można marzyć, ale stwierdziwszy, że zawsze byłam oryginalna, obiecała mi podarować wszystkie swoje szkolne książki i wymogła na mnie przysięgę, że staniemy się dozgonnymi przyjaciółkami.
Nasze zwierzenia podlewałyśmy wieloma kieliszkami pomarańczowego likieru ściągniętego ukradkiem przez Basię z kredensu. Kiedy w graniastej butelce było już tylko trochę złotawego płynu, płakałyśmy obie nad swoim psim życiem.
Biłam się w piersi przyznając do utraty dziewictwa przed ślubem i biedy, jaką cierpiałam od dzieciństwa, a Basia rozpaczała, że babka wciąż jeszcze żyje i przez to nie może uzyskać zapisanej w testamencie biżuterii i że ona, Basia, jest chyba jednak w ciąży, gdyż już trzeci dzień ma zaparcie, co jest podobno nieomylnym znakiem.
Za oknami było już zupełnie czarno, gdy przypomniałam sobie o istnieniu męża i powrocie do domu. Wprawdzie Basia przekonywała mnie, że nie widzi potrzeby śpieszenia do męża, który nie ma pieniędzy i dyplomu, ale przygwoździłam ją argumentem, że go kocham nad życie, i wreszcie z wielkim żalem pożegnała się ze mną.
Długo dzwoniłam, zanim Busio raptownym szarpnięciem otworzył drzwi, ukazując w nich swoją postać w stanie co najmniej dziwnym. Zmierzwiony włos, wzrok na wpół błędny, opadające spodnie przytrzymywane ręką i wypuszczona na wierzch koszula przedziwnie wydęta na brzuchu. W pokojach buszował wiatr trzaskając otwartymi na rozcież oknami. Stanęłam niezdecydowanie na środku pokoju, chcąc zapytać Busia, co się tutaj dzieje, ale mnie uprzedził.
- Cóż ty mnie, dziecko, dałaś do jedzenia?
Zagryzłam wargi, żeby nie parsknąć śmiechem, przypomniawszy sobie ten nie dogotowany ryż.
- Przecież ja pęcznieję i pęcznieję, aż musiałem się cały porozpinać! Wszystko podchodzi mi do gardła, a w ogóle to czuję się jak balon wypełniony nieświeżym powietrzem.
Było tyle przerażenia w jego oczach i bezradności w wypiętym brzuchu, że parsknąwszy śmiechem rzuciłam się na kozetkę, czując przy tym, iż likier wyraźnie wszedł mi w nogi.
- To pewnie ta japońska potrawa tak cię rozdyma. Od razu widać, że masz żołądek Europejczyka, bo Japońcom i Hindusom nic taki ryż nie szkodzi. Żaden joga z ciebie nie będzie...
Znów zaniosłam się śmiechem, a Busio ryknął pełen rozpaczy, podtrzymując opadające spodnie.
- Więc po co na mnie eksperymentujesz?
Ponieważ wciąż się śmiałam z twarzą ukrytą w poduszce, pochylił się nade mną i zaczął węszyć. Przypominał wyżła wystawiającego kaczkę.
Nagle krzyknął nieswoim, piskliwym głosem:
- Ależ ty jesteś pijana. Boże jedyny, wlazłem w rodzinę alkoholików!
Nie wiem, czym by się to skończyło, gdyby nie zapukała do naszych drzwi dozorczyni, oznajmiając, że “jest do pana studenta telefon zamiejscowy”.
Busio dopinając w pośpiechu spodnie zeszedł do stróżówki. Od razu wytrzeźwiałam przeraziwszy się, że telefon od rejentostwa nie może nic dobrego wróżyć. Na wszelki wypadek zaczęłam w myśli odmawiać “Pod Twoją obronę” i zabrałam się do ścielenia łóżka.
Przekonałam się wkrótce, że pożycie małżeńskie jest rzeczą nadzwyczaj trudną i skomplikowaną, a przysłowiowy “miodowy miesiąc” o którym stare pokolenie mówi z wieloznacznym uśmieszkiem, mocno przereklamowaną przyjemnością.
Wprawdzie Busio nigdy nie okazywał mi specjalnych względów, ale jeszcze w tym krótkim okresie spędzonym u profesorstwa, gdzie “żyliśmy na kocią łapę”, miałam przynajmniej złudzenia, że po ślubie wszystko się zmieni na lepsze. Tymczasem Busio stawał się coraz trudniejszy we współżyciu i trochę może dziwny w swoich wymaganiach.
Oparłszy głowę na dłoniach, tkwiłam w szeroko otwartym oknie wodząc wzrokiem po zakopconych dachach niskich, brudnych kamieniczek, po wciśniętym między nie placyku porosłym rzadką, wyrudziałą trawą. Pasły się na niej kozy potykające się o własne wymiona i wylegiwali się w bladym, jesiennym słońcu bezrobotni i jakieś młodociane łobuziaki grające w karty. Nie był to zbyt interesujący widok, ale musiałam przecież o coś zaczepić znudzone oczy, gdy już naczynia po obiedzie zostały zmyte, a skarpetki Busia należycie i starannie wycerowane spoczywały w walizce związane żółtą wstążeczką. On sam zaś leżał na kozetce-katafalku czytając “Filozofię jogi i okultyzm Wschodu”, czym się szczególnie interesował, ponieważ po śmierci pragnął uzyskać najwyższe wcielenie. W takich chwilach nie wolno było niczym przeszkadzać i obowiązywała bezwzględna cisza. O jakimkolwiek spacerze nie mogłam nawet marzyć, chociaż stopy na samą myśl poruszały się niecierpliwie. Jesień była ciepła i krwistozłota.
Czasem tylko odwracałam głowę od okna, żeby popatrzeć na Busia, a kiedy czułam nowy przypływ nudy i smutku, powtarzałam sobie w myśli, że oto leży mój niezwykle mądry mąż i zapewne bardzo mnie kocha, tylko nie potrafi tego okazać, ponieważ jest daleki od spraw ziemskich. Zauważyłam, iż zerka znad książki w stronę tykającego budzika. Wydało mi się to rzeczą co najmniej dziwną, gdyż Busio był wrogiem czasu i wszelkie zegary oraz jakiekolwiek terminy całkowicie lekceważył.
Jednak punktualnie o godzinie piątej zerwał się z kozetki. Wziął mnie bez słowa za rękę i poprowadził do łóżka.
- Co ty, Busiu? - wystraszyłam się widząc w jego twarzy jakąś zaciętą rezygnację.
- Będziemy się pieścić - odpowiedział kategorycznie, zdejmując marynarkę.
- Dlaczego?
- Głupia jesteś! Kładź się...
Byłam wystraszona i bliska płaczu, gdyż wolałabym pójść do Łazienek, jeśli już Busio oderwał się od czytania tej swojej filozofii.
- Czy nie można tego przełożyć na wieczór?
- Nie!
W głosie Busia brzmiała tak kategoryczna nuta, że nie miałam odwagi dalej się sprzeciwiać. Zdjęłam pantofle i odsunęłam satynową kapę na łóżku. Kładąc się, mimo woli spojrzałam na wizerunek Chrystusa uśmiechniętego łagodnie i wskazującego dłonią swoje serce oplecione cierniową koroną. Pomyślałam z westchnieniem, że widocznie człowiek jest stworzony do cierpień, i przymknąwszy oczy objęłam Busia za szyję czekając cierpliwie, co będzie dalej.
Czułam jego niechętne, zimne pocałunki na szyi i żeby nie wybuchnąć śmiechem, gdyż bardzo to łaskotało, zaczęłam wodzić wzrokiem po suficie, licząc ostatnie jesienne muchy krążące ospale nad wiszącą lampą. Jakoś wciąż jeszcze nie mogłam dopatrzeć się przyjemności w spełnianiu obowiązków małżeńskich, ale kochając Busia zaczęłam go całować w oczy i tu, gdzie brwi zrastają się nad nosem, ponieważ były to najbardziej ulubione przeze mnie miejsca.
Jednak moje pieszczoty nie znalazły uznania w oczach Busia. Krzyknął zniecierpliwiony:
- Jesteś zimna jak ryba!
- Więc co mam robić? - zapytałam bliska płaczu czując, że go znów tracę, zamiast przywiązywać do siebie.
- Zachowuj się jak bachantka!
Wiedziałam wprawdzie, co to jest bachantka, ale nie miałam pojęcia, jak postępuje w tego rodzaju sytuacjach. Na wszelki wypadek jednak ugryzłam Busia w ucho i kilka razy mrugnęłam doń porozumiewawczo. Chciałam także pocałować w usta, ale zabrakło mi odwagi.
Ściskając mnie i gniotąc w ramionach, Busio ryknął głosem pełnym rozpaczy:
- Ja nic nie mogę! Nic mi się nie chce!
- No to się nie pieśćmy - kusiłam szeptem pełnym nadziei.
- Kiedy muszę!
- Dlaczego musisz? - spytałam złapawszy na chwilę głębszy oddech.
- Obiecałem mamusi, że będę to robił tylko po południu. Rodzice uważają, że w nocy powinienem spać, a najlepszą godziną na pieszczoty jest właśnie piąta...
Zaniemówiłam na chwilę ze wstrętu i przerażenia, że interwencja rodziców miała sięgać aż do naszej sypialni. Co za wstyd i upokorzenie, a wszystko za te sto złotych miesięcznie na życie.
- A ja nie chcę o piątej! - wrzasnęłam dziko, kopnąwszy Busia kolanem w brzuch.
- Musisz! - ryknął wykręcając mi ręce do tyłu.
-- Ja muszę, ale ty nic nie możesz! - śmiałam się urągliwie.
Tego jednak było już Busiowi za wiele. Dostałam kilka solidnych klapsów, nazwał mnie świńską skórą, z której się starła pozłota, a co najgorsze, powiedział z obelżywą miną: “Głupia ryba” i trzasnąwszy drzwiami wyszedł z pokoju.
Za chwilę usłyszałam, jak zamyka za sobą głośno frontowe drzwi. Do późnego zmierzchu przesiedziałam na wymiętym łóżku trochę popłakując, a trochę robiąc sobie wyrzuty, że widocznie jestem złą żoną, jeśli Busio nie potrafi ze mną tego, co zupełnie łatwo udawało mu się z ulicznymi dziewczętami.
Przypudrowałam twarz, zabrałam kawałek placka przysłanego przez rejentową i zeszłam dwa piętra niżej do rodziców.
Ojciec przybijał blaszki do butów, nazywając je rybkami. Matka przy pomocy kwasku cytrynowego i pilnika doprowadzała do porządku swoje paznokcie. Położyłam placek na stole i usiadłam obok ojca na brzegu twardego tapczanu kupionego na Pociejowie za pożyczone od ciotki Polci pieniądze.
- No i co, ojczaki? - zagadnął wesoło, podnosząc na mnie oczy.
- Nic - odpowiedziałam z westchnieniem. - Rejentowa przysłała paczkę z ciastem i dla Busia nowe półbuciki.
Ojciec uderzył kilka razy młotkiem i znów spojrzał na mnie.
- A gdzie twój mąż?
- Nie wiem... Pewnie poszedł do kolegów.
- A czego ty znów masz oczy czerwone jak angorski królik?
- Tak sobie... Książkę długo czytałam.
- Czy on czasem nie jest zboczeniec i nie męczy ciebie zanadto?... - zaniepokoił się nagle zignorowawszy moją odpowiedź. - Mizernie wyglądasz.
Przez chwilę uważnie oglądał ze wszystkich stron zniszczony półbucik.
- Ty to zawsze masz pomysły! - wtrąciła się do rozmowy matka wzruszając niechętnie ramionami.
- Co ty tam wiesz, Tećka! On mi podejrzanie wygląda. Oczy mu błyszczą jak u monisty i co chwila lata z moczem.
- Tobie tylko brudy w głowie.
- A dla ciebie byle miał herb, to już patrzysz jak w święty obrazek - odciął się ojciec.
Widząc, że się zanosi na kłótnię, zapytałam szybko, przypomniawszy sobie obiecany przez rodziców komplet aluminiowych garnków:
- Dostał już tatuś te nowe mapy do kreślenia?
Machnął lekceważąco ręką.
- Dali, ale, psiakrew, znów najgorsze! Nie ma forsy, żeby kierownikowi kolację postawić, to najpodlejszą robotę dostaję. Dłubaniny do nagłej krwi, a grosze się zarabia.
- Dobre i to - westchnęła matka, wychodząc z ciastem za przepierzenie zwane szumnie kuchnią. W progu dodała jeszcze:
- Całe szczęście, że ty już na swoim, bo nie miałabyś u nas w co zębów włożyć, a tak to jeszcze i nam coś podsuniesz.
Mimo woli westchnęłam, gdyż Busio bardzo pilnował, żebym właśnie niczego do rodziców nie wynosiła.
Matka przesuwała na płycie garnki nucąc jakąś piosenkę. Zapatrzyłam się w ojcowe ruchliwe dłonie zszywające szpagatem pękniętą przyszwę.
- Podaj atrament z szafki - rzucił nie przerywając swojej czynności. - Trzeba będzie zamalować.
Pomyślałam, że u nas w domu najwięcej atramentu zużywało się chyba tylko do tego celu.
Matce słowa ojca nasunęły widocznie innego rodzaju reminiscencje, gdyż nagle powiedziała:
- Wiesz, Monika pisała. Chce do nas przyjechać...
- Ta sobie miejsca znaleźć nie może... - mruknął ojciec uśmiechając się pod nosem. - Pewnie znów nowy zawód miłosny.
- No i co? - zapytałam ciekawie, bowiem przyjazd Moniki był pewnego rodzaju sensacją i powiewem z wielkiego świata, który przez to moje małżeństwo z Busiem wcale się do mnie jakoś nie przybliżył.
- Ojciec się zgodził. Obiecała płacić za swoje utrzymanie złotówkę dziennie. Od biedy można by przeżyć dzień, gdyby, nie daj Boże, ojciec przestał zarabiać... Na chleb wystarczy...
Pomyślałam ze strachem, że przecież nad ojcem wisi jeszcze groźba więzienia za te dwieście złotych zdefraudowanych w Mławie.
- Zaraz wypluj te słowa! - krzyknął ojciec z zabobonnym lękiem, mrugając nerwowo lewym okiem. Matka uśmiechnęła się z przymusem, ale jednak uczyniła taki ruch, jakby rzeczywiście spluwała.
- A na czym będzie spała? - zainteresowałam się rozglądając po ciasnym pokoiku.
- Przywiezie ze sobą polowe, składane łóżko.
Wiadomość o Monice tak mnie ucieszyła, że nawet na chwilę zapomniałam o swoich zmartwieniach. Chciałam jeszcze o coś spytać, ale właśnie zastukano do drzwi i wszedł Busio.
- Masz klucz, smarkata? - zapytał od progu i mrugnął na mnie porozumiewawczo pokazując oczami drzwi.
Na schodach dostałam klapsa w pośladek, co kazało domyślać się dobrego humoru, a jak tylko znaleźliśmy się w mieszkaniu, wręczył mi z tajemniczą miną papierową torebkę. Zawierała kasztany w cukrze, jedyną rzecz, której nie cierpiałam, ale Busio zawsze o tym zapominał i jeśli mi już coś przynosił, to właśnie te marony kupowane w sklepie Wedla na rogu Puławskiej i Madalińskiego.
- Jakiś ty, Busiu, dobry... - bąknęłam uszczęśliwiona, że jednak o mnie pomyślał. - Tak mi było smutno bez ciebie.
Busio chrząknął przybierając uroczystą postawę.
- A teraz bij mnie w mordę! Jestem cham, że cię uderzyłem.
Zarzuciłam mu ręce na szyję i powtarzałam w kółko, całując jego smagłe policzki.
- Wcale nie jesteś cham, wcale nie jesteś...
- W zasadzie, nie - przyznał Busio. - Ale widzisz, czasem szatan mnie podkusi do złego. To właśnie on wplątał się w nasze małżeństwo.
- Jaki on? - zapytałam z niepokojem.
- Asmodeusz. To taki diabeł, który jest specjalistą od rozbijania małżeństw - wyjaśniał Busio. - Wracam właśnie od swego przyjaciela filozofa, co studiował teologię. Długo na ten temat rozmawialiśmy.
- Okropne... - westchnęłam pomyślawszy, że nie tylko rejentostwo wtrąca się w nasze małżeństwo, ale jeszcze teolog, i jakiś zły duch ma tutaj także coś do powiedzenia.
Na pogodzenie Busio zaproponował, żebyśmy głośno odmówili pacierz na intencję zgodnego małżeństwa, a później powtórzyli nieudaną próbę pieszczot. Zgodziłam się chętnie na obie rzeczy postanawiając dołączyć do modlitwy skromną prośbę, aby tym razem udało się Busiowi wprowadzić w czyn swoje zamierzenia, tak nieudane o godzinie piątej.
Wcale się nie myliłam wierząc, że wraz z Moniką przejdzie przez dom rodziców powiew wielkiego świata.
Już to, że nie przyjechała z dworca tramwajem, tylko dorożką, a do tego wniesiono za nią na górę bagaż, było czymś niecodziennym i niepokojąco innym...
Przecież musiała zapłacić przynajmniej złotówkę więcej i nawet ojciec miał Monice za złe taką rozrzutność, bo wystarczyło tylko z dołu w dłonie klasnąć albo po prostu zawołać, a zaraz by się walizki wciągnęło na piętro.
Monika miała jednak szeroki gest, który, jak twierdziła, wywoływała w niej błękitna krew po dziadku, i na reprezentację nie lubiła żałować. Wychodziła bowiem z założenia, że lepiej nie jeść następnego dnia obiadu, byle nie pokazać swego ubóstwa, gdyż od razu jest się wyrzuconym poza nawias lepszego towarzystwa, które ocenia tylko z pozorów.
Pomijając już ten triumfalny wjazd dorożką na rozkopany, gliniasty placyk, sama Monika wyglądała na prawdziwą damę albo na jakąś hrabinę z dobroczynności. Była odziana w czarny kostium, jak się później okazało, przerobiony ze smokinga po wujku, ale przecież o tym nikt nie mógł wiedzieć. W dłoniach przyobleczonych w kremowe rękawiczki trzymała przywiędłą wiązankę kwiatów, a za zwiewną woalką upiętą na małym kapelusiku trzepotały ogromne rzęsy.
Gdy tylko przekroczyła próg mieszkania i zdjęła żakiet, aby pozostać w białej, zapiętej pod szyją bluzce, zapachniało fiołkowymi perfumami i już nie miało się wątpliwości, iż dom będzie teraz pod znakiem, a właściwie zapachem, Moniki.
Przy czułym powitaniu rozpłakała się i wodząc po nas naiwnymi oczami dziecka, oznajmiła łamiącym się głosem, że jeżeli tutaj nie wyjdzie za mąż to nie ma po co wracać do Krakowa.
- Małżeństwo, posada albo... śmierć! - dodała na zakończenie tragicznym głosem. Ta druga możliwość oczywiście nie wchodziła w rachubę, gdyż znalezienie jakiejkolwiek pracy, choćby ekspedientki, wymagało wpływowych znajomości i szczęścia. Tych wszystkich rzeczy Monika nie posiadała.
Westchnęła wsadzając kwiaty do słoika po marynowanych grzybkach i otworzywszy walizkę zaczęła rozdzielać przywiezione prezenty.
Ja otrzymałam niebieski tusz do rzęs, co miało nadać moim oczom tajemniczych cieni i specyficznej pikanterii przy rudych włosach, oraz fioletową aksamitkę. Matka trochę już przechodzone, ale jeszcze w dobrym stanie jedwabne majtki z koronkami. Długo oglądała tę delikatną różowość, nie bardzo wiedząc, co z tak ozdobnymi przyciasnymi desusami zrobić, zwłaszcza, że i na mnie nie pasowały. Ojciec poddał myśl, że można by z nich uszyć “amatorski” abażur do nocnej lampki, którą ocieniono karbowaną bibułką. Matce bardzo się ten pomysł spodobał i zaraz wzięła się do odmierzania centymetrem mniej przetartych części materiału. Ojcu przypadło w udziale duże pudełko raz tylko używanych żyletek. Zachwycając się ich jakością postanowił wyostrzyć je zaraz na szklance i zapytał o Andrzeja, brata Moniki, który się niedawno ożenił i chciał, żeby i Monika uczyniła to możliwie jak najszybciej.
Zapanował radosny i beztroski nastrój. Monika zapaliwszy papierosa opowiadała o eleganckiej i wykształconej żonie Andrzeja i o tym, co się teraz w świecie nosi, i że znów wszedł w modę zielony kolor oraz wszystkie odcienie popielatego.
Malując w ułamanym kawałku lustra niebieskim tuszem rzęsy, od razu wyobraziłam sobie, że jestem ubrana w taką właśnie modną popielatą sukienkę z zielonym zamszowym paskiem, takież pantofelki i rękawiczki z wysokimi mankietami.
Wyrwał mnie z tych marzeń głos ojca wzywający do kolacji. Zdumiałam się mocno, że siedzę na twardym tapczanie, a nie w głębokim fotelu i że mam na sobie granatową, już dwa razy przerabianą w domu sukienkę. Musiałam widocznie niezbyt przytomnie wyglądać, gdyż ojciec zaopiniował kręcąc głową:
- Tej to nawet małżeństwo nie pomogło. Ciągle ma ślepia błędne...
Przy nóżkach w galarecie, mocno podlanych octem, zwrócił się do Moniki:
- A ty gdzie masz zamiar szukać męża?
- No, może tu u was kogo poznam... - odpowiedziała niezdecydowanie, wpatrując się niewinnymi oczami w matkę, chociaż sama nie wierzyła w to, co powiedziała.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że u nas nikt nie bywał i że prędzej złapie gruźlicę niż męża.
- U nas? - zdziwiła się niezmiernie matka wierząca w prawdomówność i prostolinijność swojej rodziny.
- U nas? - powtórzył ojciec i przestał na moment poruszać szczękami, żeby osłupiały wzrok utkwić w Monice.
- Więc może u młodych? - upierała się dalej.
- Do nas nikt nie przychodzi, bo mam bardzo zazdrosnego męża - powiedziałam szybko uciekając z oczami w talerz.
Przez chwilę trwała krępująca cisza. Przerwał ją pierwszy ojciec, zastanawiając się nad czymś bardzo głęboko. Świadczyło o tym pośpieszne przełykanie ogromnych kęsów chleba i lewe, mrugające oko utkwione bez ruchu w ścianę za plecami Moniki.
- Tam, gdzie pracuję, jest kilku kawalerów...
Spojrzałyśmy z ciekawością na ojca, a matka zaraz spytała, czy to jacyś porządni ludzie.
- No, tacy to oni nadzwyczajni znów nie są... Jeden, zdaje się, jakiś wykolejeniec, drugiemu też nie najlepiej z oczu patrzy, a reszta to straszne moczymordy, ale się dobrze prezentują.
Matka skrzywiła się z niesmakiem, a Monika, nie wiadomo dlaczego, zaczęła pytać o tego wykolejeńca.
- Jak zarobię trochę forsy, to trzeba będzie zaprosić go do nas na wódkę. Obejrzycie go sobie wtedy dokładnie. Chłopak niczego i jakby się dostał w dobre ręce, to może byliby jeszcze z niego ludzie.
Monika klasnęła z radością w białe, miękkie dłonie wydając ze siebie przeciągły pisk.
Matka zatroszczyła się, czy nie lepiej byłoby dać sobie spokój z takim typem, co to może nam wynieść z domu maszynkę do mięsa, jedyną cenną rzecz, jaką jeszcze mieliśmy, ale matkę od razu zakrzyczano. Machnęła tylko z rezygnacją ręką i postawiła na stole nową salaterkę nóżek. Pachniały niezrównanie czosnkiem i majerankiem.
Monika zaczęła opowiadać, jak to jedna z jej znajomych wyszła za mąż za bogatego przemysłowca poznawszy go na dansingu, kiedy wszedł Busio.
Przywitał się wylewnie z Moniką i od razu zapytał, czy słyszała o tym cudzie,jaki zdarzył się w kościele Ojców Franciszkanów w Krakowie, a ponieważ Monika nic na ten temat nie umiała powiedzieć, więc pod pretekstem, że chce się wcześniej położyć spać, wybawił mnie od rodziców. Byliśmy jeszcze na schodach, gdy zapytał ze złym błyskiem w oczach:
- Słuchaj, czy ta twoja Monika jest wierząca?
Trudno było coś konkretnego na ten temat powiedzieć. Monika bowiem w różnych okolicznościach różne o tej samej rzeczy miała zdanie. Kiedy jeszcze kochała się w tym ziemianinie, to chodziła na mszę do Katedry Wawelskiej, gdyż arystokracja obowiązkowo wierzyła w Boga i odwiedzanie kościołów należało do dobrego tonu. Gdy tylko rozwiało się z hrabią, Monika zaręczyła się z jakimś panem, o którym w rodzinie mówiło się szeptem: “Ten wywrotowiec”. Jak się później okazało, żadnym wywrotowcem nie był, natomiast trudnił się złodziejstwem kieszonkowym. Gdy się to wykryło, Monika przestała się w ogóle modlić. Wygłaszała nawet zdania, że należy wierzyć tylko w to, co można dotknąć ręką. Nie byłam pewna, czy to się miało odnosić także do wiary w Boga.
Popatrzyłam z ukosa na Busia dając możliwie najbardziej dyplomatyczną odpowiedź.
- W miarę...
- Jak to w miarę? Albo się wierzy, albo nie wierzy w Boga - zaperzył się mój mąż.
- Pewnie że tak... - przytaknęłam skwapliwie, pomyślawszy, że lepiej nie wszczynać z Busiem na ten temat dyskusji, bo się może rozmyślić i nie pójdzie wcześniej spać, a ja jeszcze chciałam wykraść się do rodziców, żeby nic nie stracić z opowiadań Moniki.
- No, więc jak jest u niej z tą wiarą? - denerwował się coraz bardziej, otwierając drzwi kluczem.
- Ona jest bardzo wierząca, tylko. nie lubi się afiszować ze swoimi uczuciami i dlatego odpowiada ciekawskim “w miarę”.
- Aha - mruknął ze zrozumieniem Busio i zaraz zamknął się w klozecie. Po godzinie udało się go uśpić, zatkawszy mu uprzednio według jego wskazówek uszy woskowymi kulkami zwanymi silentium, aby żaden hałas z zewnątrz nie płoszył mu snu.
U rodziców zastałam widok całkowicie niecodzienny, chociaż z przyjazdem Moniki można się było wszystkiego spodziewać.
Siedziały obie z matką na tapczanie, z kamiennym wyrazem na twarzach koloru szafranu. Znieruchomiałam w drzwiach, a wtedy zaczęły coś pokazywać na migi. Spojrzałam na ojca. Ten zaś, mrugając nerwowo okiem, trzymał w lewej ręce lusterko, a wskazującym palcem prawej rozcierał coś żółtego na czole.
- Co się tutaj dzieje, tatusiu?
- Maseczka kosmetyczna z jajka - wybełkotał, gdyż żółtko ściągało mu skórę wokół ust, utrudniając wymowę.
Parsknęłam śmiechem, ale ojciec popatrzył na mnie groźnie i zaczął pokazywać na migi coś, czego nie mogłam zrozumieć. Wyglądał przy tym tak zabawnie z żółtą twarzą i nerwowo mrugającym czarnym okiem, że musiałam szybko odwrócić głowę, by znów się nie roześmiać.
Z uchylonych ust matki wydobywało się coś jak buczenie na jednej, głębokiej nutce: “uuu...” Monika również wydawała ze siebie podejrzane dźwięki, tylko bardziej piskliwie. Był to najzabawniejszy sposób śmiechu, jaki kiedykolwiek słyszałam. Po piętnastu minutach zmyto maseczki z twarzy, a wtedy dowiedziałam się, że rodzina rozpoczęła przygotowania do godnego wystąpienia w kawiarni Bliklego.
Monika twierdziła, że po takich maseczkach skóra nabiera miękkości aksamitu i giną zmarszczki. Zaraz więc postanowiłam wrócić do domu, żeby zaaplikować sobie również taki zabieg, ponieważ Busio miał poważne zastrzeżenia co do mojej cery.
Tygodnie uciekały, a ojciec jakoś wciąż jeszcze nie mógł tyle zarobić, aby zaprosić do domu na kolację Wykolejeńca.
Monika powoli zaczęła już tracić nadzieję, że kiedykolwiek go pozna, i zahaczywszy przedtem o ołtarz wyprowadzi na ludzi. Wprawdzie dalej smarowała twarz żółtkiem i zasypiała z plasterkami słoniny na powiekach, ale coraz częściej popadała w zadumę nad rozłożonymi kartami. Układały się “nijako” zapowiadając życie bez zmian. Przeklinała więc swoją młodość przechodzącą na niczym i jałową jak kartoflanka, którą matka tak często podawała na obiad.
Godzinami ciągnęły się opowiadania i wspominki. Malowane słowami Moniki obrazki ożywały, zaludniały się postaciami, mieniły kolorami modnych wówczas sukienek, pachniały zapachem starych mieszkań, skoszoną łąką ostatnich wakacji.
Częściej jednak Monika mówiła długo i sugestywnie o zmarnowanym życiu, zaprzepaszczonych okazjach i latach, które już nigdy nie wrócą.
Siedząc na tapczanie, z podwiniętymi nogami, wodziła bolesnym wzrokiem po spłowiałych, farbkowego koloru ścianach i śpiewała przejmującym głosem stare tango:
Nie dam się zniweczyć marnie
i znów pójdę pod latarnię.
Przyjdą inni, przyjdą lepsi,
przyjdą chłopcy malowani
i znów uśmiechnie się do mnie świat...
Doszło do tego, że wreszcie i moją matkę ogarnął niepokój za tymi uciekającymi resztkami, z którymi można było przecież jeszcze coś uczynić, byle się tylko pośpieszyć.
Coraz częściej oglądała swoją twarz w lusterku wklepując tłuszcz pod oczy i smarując rzęsy rycyną.
Włosy matki nabrały podejrzanie złocistego połysku, pochodzącego z małej buteleczki napełnionej perhydrolem. Nad starannie przypudrowanym czołem pojawiły się dwa kokieteryjne loki, a wraz z nimi epokowe odkrycie: “przecież ja nie mam się w co ubrać”. Potem przyszła seria narzekań na wieczną nędzę, zdradzającego męża, nadchodzącą starość.
Roztrząsała w zamyśleniu swoje ubożuchne, nieciekawe życie nie wiedząc nawet, że było aż tak smutne i jałowe.
Największym wydarzeniem w zagubionej młodości było to, że na jakiejś stacyjce kolejowej w pewien czerwcowy ranek wytworny, piękny pan, który według słów matki na pewno był ziemianinem, a w najgorszym razie sędzią, pomógł jej wsiąść do wagonu.
Spódnica matki była bardzo wąska i długa, a stopnie wysokie. Przez tę krótką chwilę, gdy opierała swoją dłoń na jego ręce, a lakierowany bucik z wydłużonym noskiem sięgnął stopnia, zdążyli zajrzeć sobie w oczy i wtedy pan powiedział: “Co za piękny warkocz”.
Pociąg zaraz ruszył, bo było już po drugim dzwonku. Pan uśmiechnął się pod czarnym wąsem, powiewając długo słomkowym kapeluszem, a matka nie potrafiła tego zapomnieć przez całe swoje życie.
Do opowiadania dochodziły jeszcze takie szczegóły, że kostium był z czystej wełny w czarno-białą pepitkę po dwa ruble metr, a kapelusz czarny, płaski z lśniącą wstążką dookoła główki i trzeba go było dobrze przyszpilić, żeby trzymał się ogromnego warkocza ciążącego nad karkiem.
A nieznany pan miał żółte rękawiczki glace i “takie spojrzenie, jakiego się nie zapomina”.
To piękne przeżycie, które z latami stało się barwnym opowiadaniem, rozpoczynanym niezmiennie od słów: “Pamiętam, było to w czerwcowy ranek...”, pełnym upiększeń w postaci różowo kwitnących peonii w przystacyjnym ogródku, puściusieńkiego peronu, po którym uganiały wróble, straciło na wyrazie i blasku. Nie potrafiło już więcej łagodzić długich lat nędznego bytowania, na które matka spojrzała z przerażeniem nowymi oczyma zapożyczonymi od Moniki. Od tej chwili zaczęło się w domu szaleństwo. Ogarnęło ono nie tylko matkę, ale także ojca, Monikę, a częściowo i mnie pozostawioną przez Busia samej sobie.
Dojrzało w piątek - w dzień stawiania kabały.
Matce wyraźnie ułożyła się radosna zmiana życia, starszy blondyn na stanowisku i niespodziewany zaszczyt. Do tego doszedł proroczy sen Moniki, który, jako że z czwartku na piątek, musiał się sprawdzić.
Obie z matką chwytały ogromne, srebrne ryby w przezroczystej wodzie. Przez rozbiegane kręgi przeświecał złoty piaseczek. Brzegi jeziora zarastały różowe peonie...
Widocznie te peonie zadecydowały o wszystkim. Matka uwierzyła nagle, że zbliżył się decydujący moment w jej życiu i że nie wolno przejść obok szczęścia, tak jak kiedyś przeszła obok wytwornego pana.
Z ulicy wdarło się do pokoju beznamiętne, przeciągłe zawodzenie: “Handełe, handełe...”
Pod naszą kamienicą na rozmokłej, żółtej glinie rozkopanego placu, w której grzęzły kawałki cegieł tworzących ścieżkę do bramy stał przygarbiony Żyd rozglądając się uważnie po oknach.
Matka wypadła na balkon spełniający rolę spiżarki i depcząc po rozstawionych garnkach energicznym ruchem głowy przywołała handlarza.
Spojrzałyśmy na matkę z niepokojem. Desperackim ruchem zatrzasnęła za sobą balkonowe drzwi.
- Czyś ty przypadkiem nie zwariowała? Czego go wołasz? Te kilka butelek i moździerz sprzedaliśmy w zeszłym tygodniu - zaczął niepewnie ojciec, a Monika wlepiła w matkę wystraszone spojrzenie.
Nim matka zdążyła coś odpowiedzieć, zastukał handlarz. Ściągnął z pleców wyszmelcowany worek i od razu wtargnął do pokoju, zostawiając na podłodze wilgotne ślady wykoślawionych butów.
- Ile pan da za tę narzutę?- wskazała matka władczym gestem na imitację tapczanu okrytego skąpo łowickim, wytartym pasiakiem.
Ojciec mrugnął nerwowo lewym okiem i usiłował coś wtrącić, ale matka krzyknęła: “Cicho” i ojciec od razu zamilkł rozglądając się ze zdumieniem dookoła. Zatrzymał wzrok na abażurze z jedwabnych majtek. Wyglądało na to, iż zastanawia się głęboko nad jego wartością pieniężną, a potem zaczął go delikatnie zdejmować.
Monika jak zahipnotyzowana zaczęła grzebać w walizce wyciągając z niej jedną z dwu wełnianych sukienek. Bez słowa podała handlarzowi do oceny. Rzuciłam się do drzwi.
W kozetce-katafalku leżała stara marynarka Busia oraz para jegierowskich kalesonów w bardzo dobrym stanie, tylko że ufarbowanych przeze mnie w godzinach nudy na jaskrawozielony kolor. Busio nie chciał ich nosić twierdząc, że od tej zieleni bolą go zęby, a poza tym przypomina od nóg papugę, co jest dość irytujące dla stuprocentowego mężczyzny. Oba łachy można było teraz wymienić na brzęczącą monetę.
Na dole odbywał się zażarty targ o każde dziesięć groszy i walka o każdą szmatę, którą handlarz chciał “na dodatek” pakować do worka, chociaż nikt nie miał zamiaru jej sprzedawać.
Żyd dreptał w miejscu i przekrzywiając na wpół wyłysiałą głowę wykrzykiwał, że to “żaden towar”, zwijając jednocześnie ruchliwymi dłońmi prześcieradło z tapczanu.
Matka usiłująca przekrzyczeć handlarza wyrywała mu z ręki zdobycz wybuchając jednocześnie śmiechem i żądała pięćdziesięciu groszy więcej.
Żyd zarzucił worek na plecy i chciał odejść.
Matka zastawiła sobą drzwi, aby tylko nie wypuścić go za próg. Wiedziała z praktyki, że każdy następny handlarz da jeszcze niższą cenę od swego poprzednika, gdyż taka już była między nimi niepisana umowa.
Wreszcie handlarz pozostawiwszy na stole ogołoconym z jedynej żółtej serwety, która powędrowała “na dodatek”, garstkę drobnych monet, opuścił pośpiesznie mieszkanie.
Matka z wypiekami na twarzy zgarnęła na dłoń pieniądze i liczyła je głośno.
- No, na parę dni starczy... - wodziła po nas wzrokiem potrząsając dłońmi pełnymi bilonu.
- Co w ciebie za diabeł wstąpił? - zastanawiał się głośno ojciec, spoglądając wymownie na gołe materace i stół bez serwety. W dłoniach jeszcze wciąż obracał abażur, którego handlarz nie chciał nawet obejrzeć.
- Chcę żyć! - krzyknęła z rozpaczą i desperacją w zmienionym, gardłowym głosie. - Rozumiesz, chcę żyć! Dość tej nędzy. Niech chociaż na stare lata zobaczę, jak wyglądają ludzie, niech posłucham muzyki, powącham, jak pachnie kawa.
Spojrzeliśmy po sobie niepewnie.
Monika opuściła oczy. Ojcu zaczęła drgać lewa powieka.
- Myślisz, że tylko tobie wolno puszczać pieniądze?! Całe życie oszczędzałam, nie byłam nigdy u fryzjera, nie wiem, co to manikiurzystka, sama prałam i co z tego? Nigdy na nic nie starczało, ty się nie liczyłeś z niczym! Wpadło gdzie parę złotych, to przepiłeś, a ja jak ta głupia modliłam się tylko o jakąś zmianę na lepsze. A teraz dość modlitwy i gorzkich żalów! Chcę żyć!
Matka zamilkła. Miała coś w postawie i w ruchu podniesionej wysoko głowy z prokuratora, który oskarża.
Doznałam przykrości patrząc na tę zupełnie dla mnie nową, zbuntowaną matkę.
Ojciec nie odezwał się ani słowem. Przygarbił się tylko i obrócił wzrok ku oknu, o które zacinał ukośny, drobny deszcz.
Po długiej chwili zupełnej ciszy, w którą wdzierało się stłumione gaworzenie niemowlęcia za ścianą, matka widocznie się załamała w tej nowej dla siebie roli.
Powiedziała jakimś przepraszającym, bezradnym tonem:
- Nie mogę dłużej...
Wyszeptała to tak jakoś, że wszyscy doskonale zrozumieliśmy, że naprawdę już dłużej nie mogła.
Rejentowa spadła na nasze gniazdko nagle i nieoczekiwanie, jak jastrząb na kurczaka.
Podawałam Busiowi podwieczorek, gdy w drzwiach stanął ojciec przepuszczając przed sobą otyłą postać na cienkich nogach.
- Mamusia! - krzyknęliśmy oboje.
Pomyślałam z ulgą, że postawiłam przed Busiem omlet z konfiturami, a nie chleb z masłem, jak to miałam w programie ze względu na oszczędności. Busio dopadł do jej rąk.
Wykorzystałam ten moment, żeby ukradkiem strząsnąć okruszyny z obrusu pod stół, i po raz pierwszy ucieszyłam się, że nie ma w pokoju mebli. Byłby na nich z pewnością widoczny kurz, ponieważ od czasu kawiarnianych szaleństw moich rodziców niezbyt chętnie robiłam porządki. Marzyłam o wielkim świecie i jego możliwościach. Wysłuchiwanie wrażeń z cukierni, gdzie toczyło się to inne prawdziwe życie, było znacznie przyjemniejszym zajęciem.
- Bardzo ładne mieszkanko - orzekła z aprobatą w głosie rozglądając się po gołych ścianach i czerwonej podłodze z takim wyrazem twarzy, jakby oglądała dzieła sztuki w Luwrze.
Czułam, że wypatrzyła jednak te okruszyny pod stołem i plamy na obrusie. Ogarnęła mnie złość na ten sztuczny zachwyt. Przecież było niepodobieństwem, aby nasze mieszkanie mogło się jej rzeczywiście podobać.
Zdjąwszy płaszcz i tylko jedną rękawiczkę z prawej dłoni, podeszła do okna, chociaż niewiele mogła dojrzeć w narastającym szybko zmroku.
Posunęła od niechcenia palcami po parapecie i zaraz spojrzała na nie z bliska oczami krótkowidza.
Przełknęłam ślinę czując się jak winowajczyni.
Busio przekładał z miejsca na miejsce płaszcz nie mogąc znaleźć dla niego godnego mebla, a wieszaka niestety nie posiadaliśmy. Był przewidziany w programie, ale dopiero gdy się dorobimy.
- Zdaje się, że ładniutki widok z tych okien... - Wpatrywała się uporczywie w mrok poruszając niezdecydowanie zabrudzonymi palcami.
- Okropny! - odpowiedziałam szybko i jeszcze chciałam coś dodać, ale wpadł mi w słowa ojciec, przybrawszy minę dyplomaty i przewodnika po muzeum.
- Nic nadzwyczajnego, pani rejentowo. Dzielnica zamieszkała przez biedotę i szumowiny społeczne, więc można z tych okien zobaczyć bójkę nożami albo pijaka w rynsztoku.
Mówił to wszystko beznamiętnym głosem dotykając od czasu do czasu koniuszków ucha, chcąc widocznie sprawdzić, czy już zupełnie zeszła z nich opuchlizna.
Ojciec miał przed kilku dniami straszną przygodę, o której nie wolno było wspominać ze śmiechem, bo od razu wpadał w gniew.
Zaczęło się od bólu zęba, a że na takie wydziwiania i wybryki jak pójście do dentysty nie było u nas z reguły pieniędzy, więc ojciec, bardzo niewytrzymały na ból, poszedł za radą naszego dozorcy. Pochodził on ze wsi i znając się na zielarstwie zaaplikował ojcu smarowanie końców uszu mleczkiem wydzielającym się z łodygi rośliny zwanej przez niego “końskim zębem”.
Po paru godzinach uszy ojca przybrały formę i barwę dojrzałej truskawki. Zaczęły się nawet łuszczyć i trochę ropieć, ale ból zęba nie ustał. Uszy matka leczyła kompresami z wody burowa i powoli zaczęły wracać do właściwego kształtu, ale ojciec miał już na ich punkcie uraz. Widząc, jak teraz sięga do nich palcami, musiałam się uśmiechnąć.
- Ach, co pan mówi! - zatrwożyła się rejentowa, zwracając spłoszone oczy ku ojcu i pośpiesznie odsuwając się od brudnego parapetu. - Żeby się tylko nic tutaj memu synowi nie stało...
Busio roześmiał się hałaśliwie i całując matkę w rękę zapewnił, że każdemu, kto by tylko zamierzył się na niego, wymontuje nogi z tyłka, a wkręci w uszy. Mimo ogromnych muskułów, które przed nią naprężał, rejentowa wyglądała wciąż jeszcze na zaniepokojoną.
Zwracając się do ojca, dotykającego palcami lewego ucha, spytała trochę bez związku, z widocznym roztargnieniem w wodnistych oczach.
- Czy tu gdzieś w pobliżu jest mamr?
Parsknęliśmy z Busiem śmiechem z przekręconego i wymówionego z francuskim akcentem słowa, którym rejentowa usiłowała podkreślić swoją znajomość warszawskiej gwary, a tym samym nie uchodzić za osobę z prowincji.
Ojciec skarcił nas wzrokiem i z miną światowca odpowiedział:
- Tak, pani rejentowo, mamy tu niedaleko mamer... - Umilkł nagle, speszony dźwiękiem słowa, i obrzucił rejentową niepewnym, zakłopotanym wzrokiem.
Opuściłam oczy pomyślawszy o tej nieszczęsnej ojcowej sprawie. Ojciec widocznie też o niej pomyślał i kto wie, czy nie widział siebie oczami wyobraźni w jednej z cel mokotowskiego więzienia. Busio chrząknął znacząco i spojrzał z niewyraźnym uśmiechem w stronę matki, która bezwiednie dotknęła złotej bransoletki na ręce. Zapadło kłopotliwe milczenie. Przerwałam je pierwsza proponując rejentowej herbatę.
Ojciec zmarkotniał. Stracił postawę dyplomaty i wkrótce się pożegnał. Rejentowa zjadłszy kawałek pieczonego kurczęcia, które przywiozła ze sobą ze względu na dietę, ruszyła na inspekcję całego mieszkania. Przeglądała nawet walizki. Pochwaliła za utrzymany w nich porządek, przeczytała menu tygodnia, które w myśl przedślubnej obietnicy prowadziłam w specjalnym zeszyciku, i chwilę posiedziawszy na katafalku poprosiła Busia, żeby ją odprowadził do hotelu.
Zaraz po ich wyjściu zbiegłam na dół.
- No i co, była u was rejentowa? - zapytałam ciekawa wrażeń.
Rodzice szczotkowali płaszcze przygotowując się do wyjścia.
Monika upinała przed lustrem woalkę trzymając między zębami długie, połyskliwe szpilki.
- Akurat schodziłem po papierosy - odezwał się ojciec. - Patrzę, idzie. Wypadało zaprosić. Posiedziała z piętnaście minut i zaprowadziłem ją do was.
- Ładne miała pantofle - westchnęła matka usiłując schować wysuwającą się z napiętka cerę w pończosze.
- W ogóle niczego sobie babsztyl. I w pretensjach jeszcze... - dodał ojciec z wieloznacznym uśmieszkiem czerniąc atramentem zeszycie na przyszwie półbucika.
Monika parsknęła krótkim śmiechem przez nos.
- No, ale popędziłem starej kota! - ciągnął z rozbawioną miną ojciec. - Aż nią zatrzęsło, jak powiedziałem o tych nożownikach...
- Eee, po coś ją straszył - obruszyła się matka. - Grzeczna i miła kobieta...
- A kto mówi, że niemiła? - zaperzył się ojciec. - Sam bym ją chętnie klepnął w tyłek, ale nie mogłem wytrzymać, jak zobaczyłem ten sygnet na palcu, złotą bransoletkę grubości kiełbasy, a na drugiej znów zegarek... Pewnie i w torbie też forsy niemało, bo wciąż ją trzymała pod pachą.
Uśmiechając się do swoich myśli, zgadywał, ile mogła mieć przy sobie pieniędzy i co by za nie kupił, gdyby należały do niego. Obok butów dla siebie sukienki dla matki, nie zapomniał także o komplecie garnków aluminiowych dla mnie. Widocznie wciąż go nurtowała myśl, że do tej pory nie dostałam obiecanego prezentu.
- Bolszewik! - mruknęła matka zawiązując starannie szalik.
- Śpieszcie się, bo późno i stolika nie znajdziemy - przynaglała Monika wciągając skórkowe rękawiczki.
- Idziecie do Lardellego?
- Naturalnie! - odpowiedziano zgodnym chórem, jakby to, że cały dzień żywią się chlebem z herbatą, aby zaoszczędzić na pół czarnej, było rzeczą najnormalniejszą i oczywistą.
- To może i ja raz pójdę z wami? Nigdy jeszcze tam nie byłam... - wpraszałam się nieśmiało.
- A pieniądze masz? - zapytał podejrzliwie ojciec.
- Mam.
- Nie ma sensu ciągnąć dzieciaka do lokalu! - zaoponowała energicznie matka.
- Jakiego znów dzieciaka! Czyś ty, Tećka, upadła na głowę? - stanął w mojej obronie ojciec.
Matka, w pożyczonym ode mnie kapeluszu i w bardzo wyglansowanych, chociaż noszących ślady dużego zniszczenia pantoflach - “bo przecież tylko głowę widać nad stolikiem, a nogi pozostają w cieniu” - nakładała płaszcz. Był on wprawdzie nicowany i ojciec z tej racji nazywał go “nicejski”, ale gdy go wyszczotkowano wodą z amoniakiem, wyglądał jeszcze przyzwoicie, a ponieważ nie miał jakiegoś określonego fasonu, wciąż właściwie był modny i matka nazywała go pieszczotliwie “wysłużoną okryjbidą”.
Monika wyglądała jak zwykle interesująco w swoim czarnym kostiumie, a ojciec przygładzając lekko przerzedzone na skroniach włosy, zstępował ze schodów z godną miną kaczora prowadzącego swoje stadko.
Trzeba było tylko przekręcić się w obrotowych, szklanych drzwiach narożnego, w kształcie rotundy budynku na Polnej, żeby świat obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni.
Ogromna sala wypełniona gwarem. Wachlarze palm, odurzający zapach kawy, błękitne smużki papierosowego dymu snujące się od stolików kipiących wojskowymi mundurami i od tych, gdzie pochylały się ku sobie barwne kapelusze kobiet.
A nad tym wszystkim grzmiała zwycięsko i lirycznie wyfraczona orkiestra z pierwszym skrzypkiem uśmiechającym się zalotnie do stałych bywalców i pięknych pań.
Wszystko tutaj było odświętne, błyszczące, pełne nieznanych zapachów, podwojone w odbiciach luster, osnute mgiełką dymu. Wystarczyło znaleźć się w tym zaczarowanym kręgu obsługiwanym przez kelnerów w białych kurtkach, żeby stać się od razu kimś innym, kto w jakiś sposób należy do wielkiego świata.
Radość życia rozbłysła w oczach matki, powiększając je i nadając wilgotny połysk.
We mnie objawiła się ona jakąś rzewnością w widzeniu świata i wielkim optymizmem rozpychała ściśnięte stanikiem piersi.
Stąpało się lekko, zwinnie, przeciskając między ciasno ustawionymi stolikami.
Atmosfera kawiarni działała jak narkotyk, który odurzał i dawał cudowne złudzenie, że nie jest się poza nawiasem, że już na pewno lada dzień będzie lepiej.
Matka upatrzyła miejsce “niezbyt na widoku”, a jednocześnie takie, żeby wszystkich móc obserwować. Zajęliśmy więc stolik pod ogromną palmą, a ojciec tonem starego bywalca zamówił niedbale cztery małe czarne.
Matka zaraz wyliczyła na palcach jednej ręki, ile to razy w życiu i przy jakich okazjach była w cukierni, ale orkiestra rozpoczęła melodię z jakiejś operetki, więc przerwawszy w połowie, zaczęła cichutko nucić słowa:
Artystki, artystki z variete
nie biorą miłości zbyt na serio...
Wodziła rozmarzonym wzrokiem po sali uśmiechając się promiennie i młodo do swoich myśli.
Ojciec chrząkał, robił pikantne uwagi o naszych sąsiadkach i wytwornym gestem częstował papierosami Monikę, która przypudrowawszy nos, siedziała z miną grzecznej dziewczynki.
Rozmarzyła mnie muzyka, kawa przyprawiła o mocniejsze bicie serca i nagle posmutniałam. Przestał nawet bawić kapelusz sąsiadki, przypominający rozdeptany blin z kwiatkiem pośrodku, i uwagi wymieniane między Moniką i matką. Patrząc na pochylone ku sobie pary, zatęskniłam za kimś, kto ukradkiem dotykałby palcami mojej dłoni leżącej na stoliku, kto szukałby mego spojrzenia, kto chciałby ze mną razem słuchać muzyki i jeść malinowe lody.
Zatęskniłam za Busiem. Nie za tym na co dzień, ale tym z moich marzeń. Matka zauważyła.
- Pewnie się nudzisz tutaj?
Uśmiechnęłam się nijako. Nie potrafiłam i nie chciałam wyjawiać swoich doznań, ale matka nie czekała na odpowiedź. Zastanawiała się głośno, skąd ludzie mają tyle pieniędzy, że starcza im na srebrne lisy, biżuterię i takie olbrzymie porcje kremu do kawy.
Zagrano “Błękitne niebo”.
Kapelmistrz wypisywał kredą na tablicy tytuł, co było zabawne i przypominało szkołę.
W tej właśnie chwili ojciec zakręcił się niespokojnie na krzesełku, zrobił w powietrzu jakiś prztykający ruch palcami, zamrugał nerwowo lewym okiem i za chwilę obok stolika zjawił się wysoki, nobliwie wyglądający młody człowiek w rogowych okularach.
Tak więc poznałyśmy Wykolejeńca.
Mijały miesiące, a my z Busiem wciąż jeszcze nie potrafiliśmy znaleźć wspólnego języka i nic nie wskazywało na to, że go kiedyś znajdziemy.
Może powodem było to, że Busio na całe dnie znikał z domu, a może tkwiły w tym jakieś inne, głębsze przyczyny. Nigdy tego nie potrafiłam zrozumieć...
Jeśli już zostawał ze mną, to tylko po to, żeby przeprowadzać umoralniające rozmowy, przy których tłumiłam ziewanie. Ilekroć wtrąciłam swoje zdanie, różne od jego, kończyło się awanturą. Słyszałam wtedy, że jestem obciążona dziedzicznie po ojcu alkoholiku i dlatego mam wypaczony światopogląd. Przyznawał wprawdzie, że to nie moja wina, ale jednak on nie myśli z tego powodu całe życie cierpieć, i za co go Pan Bóg pokarał taką żoną, kiedy on, Busio, zawsze modlił się o uczciwą dziewczynę z dobrego domu.
Wtedy płakałam prosząc, żeby mi powiedział, co mam robić, abym była godna jego miłości.
Busio nie potrafił tego sprecyzować. Bąkał coś o tym, że powinnam zerwać zupełnie z rodziną. Pierwszy warunek był oczywiście nie do przyjęcia, a dalszych nie chciał na razie wyjawić. Wspominał tylko coś o tym, że muszę utyć, ubierać się eleganciej i trochę otrzeć o ludzi, bo w dalszym ciągu zachowuję się jak pensjonarka na wakacjach.
Zdarzały się jednak i dobre godziny. Brał mnie wtedy na kolana, przepraszał za swoje wybuchy złości, a kiedy wtuliwszy głowę w jego ramię mamrotałam, jak bardzo go kocham i jak źle mi jest samej w pustym mieszkaniu, zaczynał ubolewać nad sobą. Żalił się, że nikt nie rozumie jego duszy artysty i że wepchnięto go na siłę w chemiczne formułki, gdy on chciał rzeźbić jak Michał Anioł i malować jak Juliusz Kossak. Opowiadał także o swoich duchowych przeżyciach, z których niewiele mogłam zrozumieć poza rzeczami bardziej ziemskimi w rodzaju “podeptanych miłości” i “walki z własnym ciałem, gdy w grę wchodziły mężatki”.
Pocieszałam go na swój sposób, tłumacząc, że nikt go nie będzie kochał tak jak ja, więc niech się przestanie dręczyć tymi duchowymi sprawami, a lepiej wybierzmy się do kina na film z Jeanette Mac Donald.
Busio beznadziejnym ruchem rozkładał ręce:
- Nic z ciebie nie będzie! Tobie tylko zabawa w głowie.
Rezygnowałam prędko z pójścia do kina i pytałam nieśmiało, czy mnie już choć troszkę kocha.
- Kocham, kocham, tylko się odczep ode mnie... - oganiał się dłonią jak od muchy, a położywszy się na kanapce-katafalku leżał niemo z bolesnym wzrokiem utkwionym w sufit.
Trudno było uwierzyć w przypływ uczuć...
Po Nowym Roku przyszedł list od Basi. Zapowiadała swój przyjazd do rodziców w odwiedziny i bardzo mnie zapraszała na popołudnie w najbliższą niedzielę. Na końcu widniał dopisek, że jest w ciąży i pyta, czy ja także.
Od razu pozazdrościłam jej tej ciąży, bo to niejako wydoroślało kobitę, a poza tym od dawna już myślałam o takim czymś małym, co można tulić i pieścić.
Busio nie chciał się zgodzić na sprowadzenie do domu kota, bo mógł przynieść jakieś zarazki, więc niechby chociaż już dziecko.
Przy najbliższej okazji zapytałam nieśmiało Busia, czy nie mógłby tak jakoś zrobić, żebyśmy mieli młode.
Spojrzał na mnie z uśmiechem, pogładził po skroniach tym delikatnym ruchem, który wzruszeniem ściskał mi serce, i nieoczekiwanie powiedział z dziwnym błyskiem w oczach:
- Gdybyś miała dziecko, to utopiłbym bydlaka w wychodku, a ciebie zrzucił ze schodów.
Rozpłakałam się.
Busio przygarnął mnie wtedy do siebie, zapewniał, że był to oczywiście tylko żart, ale na dziecko nie chciał się zgodzić. Natomiast zabrał mnie do kina i kupił tabliczkę czekolady z orzechami.
Na uroczystą wizytę u Basi pożyczyła mi Monika swój czarny kostium o smokingowej linii, a nawet własnoręcznie wyszczotkowała moje zbyt obfite włosy, żeby się na nich lepiej trzymał kapelusz.
Busio, ujrzawszy mnie w tym stroju, zaniemówił na chwilę z podziwu, a potem zawyrokował ze zdumieniem w głosie:
- Ależ ty jesteś bardzo zgrabna i sznytowa dziewczyna!
Po wyrazie jego twarzy zorientowałam się, że ten zachwyt może znacznie opóźnić moje wyjście z domu albo je zupełnie unicestwić.
Po pieszczotach nie można było Busia zostawiać samego. Wpadał bowiem w depresję, płakał i musiałam mu wtedy łagodnie tłumaczyć, że takie rzeczy w małżeństwie nie są przecież grzechem, a wstręt, jaki do mnie potem czuje, na pewno mu z czasem przejdzie...
Narzuciłam szybko płaszcz i stawiając ostrożnie nogi obciągnięte nowymi pończochami zbiegłam ze schodów.
Wieczór był mroźny, jasne niebo połyskiwało dalekimi gwiazdami. Pod obcasami dźwięczała zmarznięta glina.
Odetchnęłam głęboko w poczuciu jakiejś ogromnej radości, że przecież nie jest tak źle, jeśli w ładnym ubraniu podobam się Busiowi. Wystarczy tylko mieć pieniądze i trochę kokieterii, żeby zdobyć jego miłość... No, a pieniądze będziemy mieli na pewno, gdy tylko skończy studia i zacznie pracować.
Obejrzałam się. W oknach żółtego pokoju paliło się światło, a na szybie, widniał cień Busiowej głowy. Chciałam się uśmiechnąć do niego, chociaż nie mógł tego dojrzeć, ale widok ten poruszył we mnie coś, co wypłynęło nieśmiało z samego dna świadomości i bolesnym wyrzutem poruszyło bieg serca. Tak właśnie oglądałam się kiedyś na inne okno, do którego przytulona twarz Piotrusia dawała mi nieme znaki ustami.
“Piotruś... Co się z nim może dziać?” - starałam się odgadnąć, idąc powoli w stronę tramwajowego przystanku.
Ulica Madalińskiego była ciemna i brudna.
Z ciasnych klitek parterowych domków przeciekały zachrypłe, zniekształcone zdartą igłą dźwięki fokstrotów i oberków wydobywających się z wielkich, kolorowych tub gramofonowych. Była niedziela. Bawiono się przy litrze wódki i półmisku salcesonu z kiszonymi ogórkami.
Pomyślałam, że Piotruś jest już pewno lotnikiem, tak jak zawsze tego pragnął. Bezwiednie powiodłam wzrokiem po wygwieżdżonym niebie. Orion świecił jasno. Konstelacja, którą kiedyś na ślizgawce pokazał mi Piotruś, stała się jakby drogowskazem we wszechświecie i wyjściowym punktem moich wzrokowych wędrówek po zimowym nieboskłonie.
Poczułam żal do matki, że doprowadziła do naszego zerwania. Przez małżeństwo z Busiem nie zdołałam się nawet przedostać do tego lepszego świata i bogatego życia, o jakim dla mnie marzyła. Poczułam się jakaś skrzywdzona, okradziona z czegoś najcenniejszego, oszukana.
A przecież kochałam Busia. Tylko jego jednego.
Wcale mi się nie podobał, ale patrzył przyjemnie wolimi oczami, obracającymi się leniwie w drobniutkiej siateczce zmarszczek.
Był ogromny, zwalisty, ciasno wtłoczony w popielaty mundur.
Błyskał w częstym uśmiechu zębami i przypominającymi skibkę krowiego sera gwiazdkami na ramionach, orderami na piersi i dowcipem.
Basia mówiła do niego “drogi pułkowniku” nalewając z ujmującym uśmiechem herbatę z elektrycznego imbryka do cienkich, szerokich filiżanek o granatowych brzegach.
Siedząc obok niego na miękkim pufie spoglądałam nieśmiało spod opuszczonych rzęs na dobroduszną twarz o mięsistych, łakomych wargach.
Nie bardzo wiedziałam, o czym się rozmawia z dorosłym mężczyzną na tak wysokim stanowisku, którego się dopiero przed chwilą poznało. Gorączkowo zaczęłam szukać w myśli tego, czego zdążył mnie nauczyć Busio jeszcze w tych czasach, gdy byliśmy narzeczeństwem.
Tłumaczył, że trzeba śmiało, z uśmiechem opowiadać o najzwyklejszych rzeczach, chociażby o szafie stojącej w pokoju, a wtedy wszyscy ten temat podchwycą i będą pewni, że mam duże wyrobienie towarzyskie i że widocznie ta nie zauważona przez nikogo dotąd szafa ma w sobie coś szczególnego, jeśli na nią od razu zwróciłam uwagę.
Rozejrzałam się zaraz po pokoju. Meble zacierał różowy półmrok stojącej lampy, pod którą przy malutkim stoliku piliśmy herbatę z kawowym tortem i biszkoptami.
Basia trzymając swego przystojnego męża za rękę, opowiadała z humorem, jak to na balu sylwestrowym jednej z pań pękła przy mazurze suknia z lamy i okazało się, że dama nie miała pod spodem bielizny.
Uśmiechałam się dyskretnie, mieszając powoli łyżeczką herbatę. Wiedziałam, że ładnie wyglądam w kostiumie Moniki. Nie czułam więc zwykłego onieśmielenia, dłonie się nie pociły i nawet wtrąciłam kilkakrotnie do rozmowy: “A to zabawne”.
Później opowiadał pułkownik, jak to, gdy za młodych lat spędzał wakacje z rodzicami w Paryżu, napastowała go podstarzała już kokota.
Basia chichotała tuląc się do mężowskiego ramienia. Ja zaś, gdy pułkownik skończywszy opowiadanie spojrzał na mnie, powiedziałam przeciągle, mrużąc przy tym oczy, co podpatrzyłam u niektórych aktorek filmowych:
- To bardzo... bardzo interesujące...
Pułkownik podsunął mi podstawkę z biszkoptami i zapytał, jak długo jestem mężatką.
Czerwieniąc się i podnosząc powoli na niego oczy odpowiedziałam, że z górą już kwartał.
Roześmiał się beztrosko i spytał, czy bawię się jeszcze lalkami.
- O nie! - zaprotestowałam żywo, chociaż w tajemnicy przed Busiem zaglądałam do pudełka pod łóżkiem, w którym trzymałam lalkę i trochę kolorowych gałganków.
- Na takie rzeczy to ja już nie mam, proszę pana, czasu. Prowadzę przecież sama gospodarstwo.
Znów błysnął rzędem zdrowych zębów, a zmarszczki wokół oczu rozbiegły się promieniście i głęboko.
- Chce pani wmówić we mnie, że potrafi gotować i że mąż pozwala siedzieć pani w kuchni...
- Wcale nie pozwala! - rozzłościłam się. - Tylko uważam, że muszę to wszystko robić. Przecież od tego jestem żoną.
Przy tych słowach wyciągnęłam rękę pokazując mu odciski na dłoni.
- O, proszę, jak od saganka odgniotłam sobie dłoń, a to oparzenie, to od czego? Chwyciłam patelnię.
Wszyscy zaczęli się śmiać, uważając widocznie opowiadanie za dobry żart, a pułkownik z rozbawioną miną przywarł wypukłymi wargami do tych właśnie odcisków i zawyrokował:
- Zgrubienia na tej ślicznej rączce pochodzą zapewne od rakiety tenisowej... Mając tak długie nogi jak pani...
Uśmiechnęłam się z zakłopotaniem. Bardzo mi schlebiło, że wyglądam na kogoś, kto grywa w tenisa i nie ma nic wspólnego z kuchennymi sprawami. Basia zaczęła zaraz opowiadać, że byłam najlepszą pływaczką w klasie i że startując w międzyszkolnych zawodach otrzymałam srebrny medal, co oczywiście nie było prawdą. Pewnie dlatego trąciła mnie pod stołem nogą. Rozmowa zeszła na sport i wobec tego Basia zaproponowała, żeby potańczyć przy adapterze. Poszła z mężem w drugi kąt pokoju wybierać płyty. Pułkownik całując mnie ponownie i zupełnie bez powodu w rękę zapytał pochylając się lekko w moją stronę.
- A co poza tym robi pani jeszcze w domu?
- Wszystko - odpowiedziałam nieśmiało i trochę wyzywająco, ale zaraz się zaczerwieniłam, pomyślawszy o sypialnianych sprawach. Opuściłam z zakłopotaniem oczy.
Z adapteru wydobywała się rytmiczna, zmysłowa melodia, budząc we mnie jakiś niepokój.
Basia kołysała się w ramionach męża, ocierając swoją okrągłą, zróżowioną twarz o jego smagły policzek. Wyglądali razem ładnie. Basia po ślubie trochę wyszczuplała, a ciąża nie zdążyła jeszcze zdeformować jej figury.
W saloniku, zwanym przez Basię “złotym pokojem”, ponieważ pod sufitem biegł złoty grecki szlaczek na buraczkowym tle ścian, było ciepło, przytulnie i trochę jak w filmie albo w powieści o hrabiach.
Westchnęłam z rozkoszy, wodząc przymrużonym wzrokiem dookoła. W różowości światła wszystko wydawało się jeszcze piękniejsze i bogatsze w barwy.
Twarz pułkownika odmłodniała, zmniejszyła się, a za to zęby i oczy stały się wyraźniejsze. Ordery upodobniły się do ogromnej, kolorowej plamy stanowiącej symbol bohaterstwa.
- Zatańczymy?
Plama znalazła się tuż przy moich rzęsach i od razu przybrała właściwy, dostojny kształt orderów.
- Tak...
Podniosłam się jak we śnie i miękko wsunęłam w przepaściste objęcia popielatej gabardyny. Pachniała dobrym tytoniem i jakimś prawie nieuchwytnym zapachem wody kolońskiej.
Od czasów ostatniej szkolnej zabawy nie tańczyłam. Nogi z rozkoszą wpadły w rytm. Przymknęłam oczy pozwalając przepływać przez siebie melodii. Zstępowałam tym tańcem w mglisty świat nie znanych wzruszeń, podtrzymywana mocnym, męskim ramieniem. Uniosłam ociężałe powieki. W tamtych oczach dojrzałam pytanie. Nie zrozumiałam go i spojrzałam ponownie, ale zaraz uciekłam spojrzeniem w bok.
Sylwetka Basi przytulonej do męża wtapiała się w złotaworóżowy półcień pokoju.
Męski głos dobywający się z głośnika biegał ciarkami po plecach.
Przez miasto płynie groźny tłum,
w tawerny drzwi czerwony bije śpiew!
Tu gitar dźwięk i wina szum,
a tam sztandar jak krew...
Było to propagandowe tango z okresu wojny domowej w Hiszpanii. Miało wzbudzać u bywalców dansingowych niechęć i oburzenie na czerwonych.
I znów napotkałam oczy pełne niemego pytania, oczekujące na coś, co powinnam zrobić lub powiedzieć. Uśmiechnęłam się zakłopotana. Pułkownik wszeptał mi ciepłym oddechem we włosy:
- Czy będę mógł jutro panią zobaczyć?
Skinęłam głową, wiedząc, że na pewno nie dotrzymam obietnicy. Monika po raz drugi nie pożyczy mi swego kostiumu, a poza tym...
I wtem przez okno pada strzał
i czuję, że w ramionach zwisasz mi.
O jakbym cię ratować chciał,
lecz dłonie mam pełne krwi.
Żegnaj, żegnaj, szept twój wionie,
ja go słyszę jeszcze dziś.
Do tawerny w Barcelonie
wraca smutku pełna myśl...
Przygarnął mnie mocniej do siebie.
W tej właśnie chwili pomyślałam, czy tańczenie z pułkownikiem nie jest zdradą w stosunku do Busia, który nie umie tańczyć. Zmyliłam rytm.
- Pani jest urocza... - szepnął pułkownik wsysając się mięsistymi wargami w na wpół rozchylone zgięcie mojej dłoni, która zdążyła się już spocić.
- Niech mi pan nie mówi takich rzeczy... - powiedziałam szybko nie będąc pewna, czy pułkownik ze mnie nie kpi.
Z kostiumu Moniki zaczął się wydobywać zapach fiołków pomieszany z mocną wonią jej potu, co znów spowodowało napłynięcie rumieńca do mojej twarzy. Zaczynałam powoli tracić dotychczasową pewność siebie.
- Czy nikt pani do tej pory nie mówił, że jest pani bardzo, bardzo ponętna?...
Ostatnie słowo wymówił zduszonym, przeciągłym szeptem. Mrowie przebiegło mi po krzyżu i poczułam się jakoś nieswojo w tych dużych, gorących ramionach. Popatrzyłam na niego ze zdumieniem.
- Oczywiście, że nie. Zresztą ja mam męża, proszę pana, więc kto by mógł mi mówić podobne rzeczy?
- No chociażby mąż... - zaśmiał się odrzucając głowę do tyłu i przyciskając mnie mocniej do siebie. Wzruszyłam ramionami szukając w myśli jakiejś odpowiedzi, ale w tej chwili Basia zapytała, czy mamy ochotę na walca angielskiego.
Pułkownik żarliwie przytaknął.
Z rozbawioną miną pogroziła mi palcem ozdobionym ciężkim, zsuwającym się pierścionkiem z szafirem. Prowadząc mnie w kołyszącym, zwolnionym rytmie walca mówił przyjemne i zupełnie nieprawdopodobne komplementy. Dowiedziałam się więc, że moje włosy przypominają rozwianą na wietrze pochodnię, że mój mąż jest chyba najszczęśliwszym mężczyzną, posiadając takie cudo o figurze Diany.
Żałowałam, że Busio nie może słyszeć, jakie zdanie mają o mnie inni mężczyźni, i poczułam smutek, iż mi nigdy czegoś takiego nie powiedział. Dla niego byłam brzydkim rudzielcem, którego ręce pachną rosołem... Mimo woli westchnęłam. Pułkownik zaczął nucić półgłosem, szukając moich oczu.
W ramionach twych tak dobrze mi i tak uroczo.
Ach, prowadź mnie w daleki świat do raju bram.
Gdy tulisz mnie, całujesz mnie, przymykam oczy
i jedno wiem, że znów cię blisko mam...
Głos miał przyjemny, niski i gdyby nie te zmarszczki wokół oczu i trochę obwisły podbródek, mogłabym o nim czasem marzyć, zwłaszcza w dni, kiedy Busio zostawiał mnie samą w domu.
Kolację jedli z nami powaśnieni między sobą rodzice Basi. Podano parę gatunków wędlin i paszteciki z czerwonym barszczem w filiżankach. Rozmowa toczyła się wokół koni wyścigowych, samochodowych marek i ostatniej książki Dołęgi-Mostowicza. Przy herbacie z bezami zeszła na balet i gwiazdy filmowe. Matka Basi uważała wtedy za stosowne zaproponować towarzystwu przejście do salonu. Widocznie nie zdołała jeszcze przeboleć predylekcji swego męża do młodziutkich adeptek sztuki choreograficznej.
Wieczorem pułkownik odprowadził mnie do domu.
Gdy zapinałam płaszcz w przedpokoju, Basia zdążyła szepnąć:
- Zakochał się chyba w tobie stary.
Wśród serdecznych uścisków i pocałunków zaprosiła mnie na następne przedpołudnie, żebyśmy mogły swobodnie o wszystkim porozmawiać.
W taksówce pułkownik poszukał mojej dłoni. Wyłuskał ją zgrabnie z rękawiczki i całując każdy palec z osobna, zapewniał, że na długo zachowa w pamięci spędzony ze mną wieczór, i błagał o spotkanie. Bardzo mi imponowało, że dorosły mężczyzna, a do tego jeszcze dyplomowany oficer, chce się ze mną zobaczyć. Poczułam swoją wartość i długo się przekomarzałam tłumacząc się brakiem czasu i zazdrosnym mężem.
- To już niech pani przyjdzie z nim razem, jeśli nie można inaczej - uśmiechnął się przymilnie spod daszka czapki, która go odmładzała rzucając interesujący cień na czerstwą twarz.
- No dobrze... W środę o jedenastej u Lardellego - zgodziłam się wreszcie, nie widząc w tym spotkaniu nic zdrożnego. Zaprosił przecież także i Busia...
- Sama?
- Sama - roześmiałam się ubawiona jego szelmowskim spojrzeniem. Nie zdążyłam nawet zauważyć, kiedy minęliśmy Puławską dojeżdżając do Madalińskiego. Samochód łagodnie skręcił.
- Czy każe pani pod sam dom? - zapytał ściszonym głosem pułkownik zaglądając mi w oczy.
- Naturalnie.
- A co na to zazdrosny mąż?
- Rzeczywiście... - zatrwożyłam się nagle przypominając sobie, że jednak mam męża. Pułkownik dał znak szoferowi i auto się zatrzymało.
Do domu wkroczyłam z miną kobiety, u której stóp mężczyźni leżą plackiem. Powiodłam roziskrzonym wzrokiem dookoła i jak nigdy przedtem ujrzałam wyraźnie całą nędzną brzydotę naszego mieszkania. Stanowczo nie można było nikogo poprosić na herbatę...
Nawet Busio w zbyt obszernej, wymiętej piżamie, ze sterczącymi w uszach kawałkami waty wydał mi się trochę śmieszny. No, ale jednak to był mój mąż, którego kochałam. Rzuciłam mu się więc na szyję, opowiadając, jakie pyszne rzeczy jadłam na kolację i że Basia miała ślicznie uszytą sportową sukienkę. O pułkowniku na razie przemilczałam, chowając go jak rodzynek na deser.
- No, a kto był jeszcze? - dopytywał się patrząc z zainteresowaniem, jak ściągam spódnicę przez głowę.
- Jeszcze był taki pułkownik, co świetnie tańczy, i mówił mi same piękne rzeczy.
- Co ci mówił? - zaniepokoił się Busio.
- No, że jestem ponętna, że mam włosy jak pochodnia i że w ogóle...
Nabrałam tchu, żeby wyliczać dalej, ale Busio od razu zmroził mój zapał wykrzykując dziko:
- Idiota!
- Czy dlatego, że stwierdził fakty? - rzuciłam z przekorą biorąc się pod boki.
- Dureń! - wrzasnął jeszcze głośniej, a krew mu nabiegła do twarzy.
- Wcale nie dureń! - stanęłam w obronie pułkownika, wdzięczna mu za tę pochodnię i Dianę Łowczynię. - Odwiózł mnie nawet samochodem, a wiedząc, że jesteś zazdrosny, kazał się zatrzymać dalej od domu. Widzisz więc, że nie dureń, tylko człowiek mądry.
Busio chwycił się rozpaczliwym gestem za włosy i utkwiwszy we mnie przerażone oczy zachrypiał:
- To jakiś lowelas!
- Wcale nie lowelas, tylko lotnik! - starałam się ratować reputację pułkownika, ale nic nie pomogło.
Busio szalał jak burza, wykrzykując, że schodzę na złą drogę, że nie dość ojca alkoholika, to jeszcze córka ze złymi skłonnościami.
W takiej sytuacji nie wspomniałam już o umówionym spotkaniu, które w tej właśnie dopiero chwili wydało mi się atrakcyjne i godne pożądania. Postanowiłam pójść sama, żeby przynajmniej wiedzieć, za co cierpię. Nic nie odpowiedziałam na Busiowe obelgi. Zacięłam się w sobie wzruszając tylko gołymi ramionami. Pomyślałam z satysfakcją, że jest jednak ktoś, kto widzi we mnie wszystko to, czemu Busio kategorycznie zaprzecza, i że za kilka dni znów będzie całował moje ręce, które dla niego, nie śmierdzą rosołem, tylko są “prześliczne”.
Busio zauważył moją bierną uległość. Popatrzył na mnie uważnie, a nie widząc ani jednej łzy, usiadł na brzegu łóżka. Pomyślałam, że ma ładnie sklepione czoło i ciekawy rysunek brwi.
- Przysięgnij na Boga, że tego człowieka więcej nie zobaczysz... - prosił cichym, błagalnym głosem, głaszcząc mnie pieszczotliwie po twarzy. - Przecież widzisz, jak się męczę... Zazdrość podszeptuje mi najgorsze rzeczy... Jak pomyślę, że moja żona...
Pierwszy raz użył słów “moja żona”. Poczułam, jak mi serce taje. Przymknęłam oczy i zobaczyłam pułkownika ze wszystkimi orderami spoglądającego niecierpliwie w szklane, obrotowe drzwi, w których się nigdy nie zjawię...
Busio przesunął wargami po moim czole.
Spojrzałam mu poważnie w twarz, a potem uklękłam na zmiętej kołdrze dotykając drżącymi palcami chłodnej szybki obrazka wiszącego nad łóżkiem.
Przysięgałam z radością, bo wydało mi się, że w oczach Busia zabłysło coś, na co wciąż bezskutecznie wyczekiwałam. To coś zauważyłam kiedyś w Botanicznym Ogrodzie, gdy karmiliśmy wiewiórki i całowaliśmy się nieśmiało pod przedziwnym “drzewem szczęścia”. Potem rzuciłam się twarzą w poduszkę i zapłakałam gorzko z żalu, że już nigdy w życiu nie usłyszę, jak bardzo jestem ponętna.
Agnieszka, już prawowita żona Janusza, siedziała w Poznaniu. Listy od niej przychodziły rzadko i matka wzdychała mówiąc, że “Agnisia odbiła się od rodziny”. Ojciec wzruszał ramionami.
Od pamiętnego dnia poznania pułkownika wspominało się często w domu rodziców Agnisię, ale jakby z żalem, że to właśnie u niej poznałam Busia.
Siedziałam smutna i znudzona w kącie tapczanu, z nogami podciągniętymi pod brodę, przysłuchując się w milczeniu opowiadaniom Moniki o Wykolejeńcu. Mówiła o nim jako narzeczonym, i wtedy w jej oczach pojawiało się światło, a głos stawał się bardziej melodyjny. Snuła marzenia o maleńkim dziecku w różowych kołderkach i o tym, że gdy się tylko pobiorą, to zaraz kupi sobie domowe pantofle całe czerwone, na wysokich obcasach i z łabędzim puszkiem.
Westchnęłam czując bolesny skurcz w sercu.
Spojrzały na mnie z Moniką uważnie. Matka powiedziała z troską w głosie: - Tak sobie myślę, co z tym wszystkim robić... Przecież widzę, że to życie wam się jakoś nie układa...
- Może się jeszcze ułoży, mamusiu... - siliłam się na uśmiech, ale już sama nie bardzo w to wierzyłam.
Matka westchnęła, chociaż tak niewiele wiedziała o nieporozumieniach między mną a Busiem. Ukrywałam je skrzętnie, nigdy się nie skarżąc.
- Nie mogłaś to wcześniej poznać tego pułkownika, o którym tyle opowiadałaś. Może by inaczej wyglądało twoje życie przy boku mądrego człowieka na stanowisku.
- Może... - powtórzyłam w zamyśleniu z niedowierzaniem, bo nie potrafiłam sobie wyobrazić szczęścia z kimś innym poza Busiem, chociaż i z nim to szczęście było dość problematyczne.
- Nie mogłabym go chyba pokochać... Jest stary i taki tłusty. Zobaczyłam go wyraźnie, jak siedział w pokoju u Basi wciśnięty w fotel i mięsistymi wargami chłeptał herbatę z kruchej filiżaneczki.
- Gdybyś spotkała go przed Busiem, to byś na pewno pokochała. Zarzuciłby cię prezentami, otoczył luksusem... Zresztą co ty, dziecko, możesz wiedzieć o miłości... - uśmiechnęła się smutnie do swoich myśli.
- Właśnie - zgodziła się Monika zapatrzona w okno przez zwiewną zasłonę dymu snującego się z papierosa błękitnym, krętym pasemkiem. - Jeszcze nieraz się zakochasz, a wciąż będziesz myślała, że to właśnie ten jeden i jedyny na całe życie.
Okręcałam wokół palca grube kosmyki włosów.
- Nie chcę nikogo więcej kochać! - upierałam się bliska płaczu. Wszystko, o czym mówiły z matką, wydało mi się bardzo smutne.
- Widujesz się z tym pułkownikiem?
- Nie, mamo. Busio sobie tego nie życzy...
- A to szkoda - wtrąciła Monika. - Nigdy nie zaszkodzi mieć znajomych. Przecież to do niczego nie zobowiązuje, a nigdy nie wiadomo, kiedy taka znajomość może się przydać. Źle, gdy człowiek jest sam jak palec.
Monika miała rację, ale nie chciałam jej tego głośno przyznać. Busio odebrał mi jedyną możliwość przyjemnego spędzenia czasu, a sam się o mnie nie troszczył i nadal znikał na całe dni z domu. Pułkownik mógł stać się naszym wspólnym znajomym. Przecież wyraźnie powiedział “niech będzie i z mężem”. Odczułam postępowanie Busia jako wielką niesprawiedliwość i pożałowałam, już chyba po raz dziesiąty, złożonej przysięgi.
Monika zajęła się stawianiem pasjansów talią wytłuszczonych kart. Czekała na telefon od Wykolejeńca i chciała się upewnić, co o tym sądzą karty. Matka zaciągała oczka w pończosze.
Pomyślałam, że trzeba Busiowi zeszyć kieszeń w marynarce i oczyścić wodą z amoniakiem przetłuszczony kołnierz.
Wstałam niechętnie z tapczanu, żeby pójść do pustego, źle ogrzanego mieszkania, ale w tej właśnie chwili wszedł ojciec.
Srebrne kropelki wody lśniły na wytartej jesionce. Padał deszcz ze śniegiem i ojciec starannie wycierał nogi na szmacie pod drzwiami, klnąc pod wydatnym nosem, że mu znów buty przeciekają.
- No i co adwokat? - zapytała matka obrzucając ojca spłoszonym, pełnym troski wzrokiem.
- A cholera z nim! Kręci, obiecuje i na tym koniec.
Jeszcze wtedy, gdy wyjeżdżaliśmy na letnisko do Winiar, ojciec zgadał się z jakimś bogatym chłopem, który miał trudności z polisą ubezpieczeniową i chciano mu dowieść, że dla zysku podpalił chałupę. Sprawa była podejrzana i ojciec poradził mu pewnego adwokata, który chętnie zajmował się tego rodzaju sprawami i obiecał ojcu pewną prowizję. Sprawa ciągnęła się latami, chłop płacił adwokatowi słono, żeby nie dostać się do więzienia, a tamten dawał ojcu tylko jakieś marne grosze, po które trzeba było prawie codziennie chodzić. Ojciec już kilkakrotnie nosił się z zamiarem zwymyślania adwokata i rzucenia mu w twarz tych pięćdziesięciogroszówek, jakie mu czasem mecenas wciskał w rękę, ale odkładał to wciąż na później. Adwokat bowiem podjął się bezinteresownie występować jako obrońca w sprawie zdefraudowanych pieniędzy, która lada miesiąc miała znaleźć się na wokandzie.
- Nic ci dziś nie dał? - zaniepokoiła się matka.
- Dał. Dwa złote i kazał przyjść w następnym tygodniu.
Matka podała herbatę stawiając na stole chleb i garnuszek ze skwarkami. - Jaka dziś suta kolacja! - ucieszył się ojciec krając grubo chleb. Aha, byłbym zapomniał! Spotkałem na Marszałkowskiej Polcię. Bardzo zapraszała, żeby przyjść w niedzielę na obiad. Przenieśli się już z Kruczej na Saską Kępę... Podobno siostra Zdzisia umarła, zostawiając im całe mieszkanie z obrazami i biżuterią... - ciągnął ojciec zerkając w stronę matki.
- Ta ma szczęście... - mruknęła matka w stronę Moniki, a zwracając się do ojca krzyknęła prawie ze złością. - A niech sobie mieszkają! Nie mam zamiaru przychodzić do niej w roli żebraka i jeszcze się zetknąć z twoją Natalcią. Dość już było wstydu i nieprzyjemności przez tę czarną jędzę. Kto wie, czy to nie przez jej plotki tak się jakoś małżeństwo naszego dziecka nie układa.
- Jak sobie chcesz. Ja cię przecież nie namawiam... - łagodnie perswadował ojciec siorbiąc smakowicie gorącą herbatę ze szklanki. - A Natali u niej nie zastaniesz. Mieszka u Mundka w Wołominie. Podobno mają jej tam dosyć. Polcia opowiadała, że zaczęła buntować Sjenieczkę przeciw Katarzynie, która dostała znów ataku wątroby z przejedzenia, i doszło do jakiejś awantury... A swoją drogą, trzeba do Polci w niedzielę zajrzeć. Podeżre sobie człowiek solidnie i może uda się pożyczyć parę złotych - zakończył ojciec z westchnieniem.
- Możesz iść... - wzruszyła ramionami matka nakładając skwarki na cieniutką kromkę chleba.
- Tak, tak, niech wujek koniecznie idzie... - namawiała Monika żądna sensacji i papierosów, które zawsze przynosił od ciotki Polci.
Dochodziła dziewiąta. Trzeba było wracać na górę, bo lada chwila mógł przyjść Busio na kolację. Spotkałam go pod drzwiami, gdy przekręcał klucz w zamku.
- Czego ty się tam ciągle włóczysz? - wskazał brodą na schody. - Na dobre ci to z pewnością nie wyjdzie.
- Smutno mi samej w domu.
- To się czymś zajmij!
- Czym?
Busio wzruszył ramionami.
Zostawiał na podłodze wilgotne ślady, gdyż jak zwykle zapominał wytrzeć buty na słomiance. Podałam mu bez słowa przygotowaną wcześniej kolację. Jadł bez apetytu bułkę z szynką, rysując w zamyśleniu esy-floresy końcem noża na obrusie.
- Gdzie byłeś tak długo?
- U znajomych.
- U których?
- Nie znasz.
- To dlaczego mnie tam nigdy nie zabierzesz?
- Jeszcze cię tam nie widzieli - bąknął półgłosem, ale spojrzawszy na mnie dodał głośniej. - Bo ich nie znasz...
- To poznam.
- Głuptas jesteś! - zawyrokował nagle i poprosił o jeszcze jedną szklankę herbaty.
Nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. Popatrzyłam ze smutkiem na jego kształtne dłonie i pomyślałam bez związku, że tak rzadko przesuwały się po moich włosach.
- Jakoś nam się nie układa, Busiu - powiedziałam bezwiednie, myśląc o tym, co mi mówiła matka.
- Co się nie układa? - podniósł na mnie daleki, trochę jakby nieprzytomny wzrok.
- Nasze małżeństwo. Myślę, że chyba już mnie nigdy nie pokochasz tak naprawdę... - Przy ostatnich słowach głos mi się załamał, ale dzielnie powstrzymałam łzy.
- Przecież ciebie kocham - powiedział bez przekonania utkwiwszy wzrok w czerwonych deskach podłogi.
Powoli z ociąganiem sprzątałam talerze. Przytrzymał mnie za brzeg sukienki.
- Słuchaj, czy ty się na pewno nie widujesz z tym pułkownikiem?
- Przecież wiesz, że nie...
- Pewnie znów kłamiesz.
Twarz oblał mi rumieniec oburzenia.
- Przecież przysięgałam! Jak możesz tak myśleć...
Oczy Busia zwęziły się, twarz pobladła.
- Słuchaj, ja przeczytałem twój list do Agnieszki. Leżał nie zaklejony w szufladzie... Piszesz, że twoja matka często narzeka, że nie poznałaś go wcześniej ode mnie, a ty żałujesz, że mi przysięgałaś nie widywać się z nim.
- No to co z tego?
Czułam, jak mi nabiegła przed chwilą krew ucieka z twarzy i ogarnia złość.
- To znaczy, że ciebie namawiają na pułkownika, a ty chcesz sobą pohandlować! W waszej rodzinie to nic nie wiadomo. Ojciec pijak i złodziej... matka stręczycielka!
Rzuciłam talerze na podłogę i padłam z głośnym płaczem na kozetkę.
- Nie wolno ci tak mówić, nie wolno! - wykrzykiwałam łamiącym się głosem, przerywanym spazmatycznym łkaniem. - To ja ciebie tak kocham, tak kocham, wyrzekam się wszystkiego i teraz... Boże... Jak ty śmiesz tak na moich rodziców, jak śmiesz...
Nienawidziłam go w tej chwili i nienawidziłam siebie. Doznałam pierwszy raz w życiu takiego uczucia, kiedy ma się ochotę natychmiast wyskoczyć oknem, żeby dłużej nie cierpieć. Spojrzałam przelotnie w ciemne, zachlapane deszczem szyby.
- Jesteś podłym człowiekiem, ale to się na tobie zemści! Już w tej chwili żałuję, że nie spotkałam pułkownika wcześniej, a doprowadzisz jeszcze do tego, że któregoś dnia odbiorę sobie życie. Wtedy grzech spadnie na ciebie i nigdy, słyszysz, nigdy nie uzyskasz zbawienia...
Podświadomie wymierzony strzał był celny. Busio zbladł jeszcze bardziej i drgały mu wargi. Oddychałam ciężko, czując najwyraźniej, że mi serce rozsadza gardło i nie mogę już nawet płakać. Busio stał jeszcze chwilę niezdecydowany obok kozetki, aż wreszcie runął na kolana.
- Diabeł mnie opętał, diabeł! Asmodeusz znów się wtrąca! - krzyczał bijąc się w piersi. - Niech mi język uschnie! Przeklęty diabeł! Przebacz mi, przebacz, bo zwariuję...
Był straszny z szeroko otwartymi oczami wpatrzonymi w przestrzeń i konwulsyjnie drgającymi ustami. Zmierzwione, ciemne włosy nadawały jego twarzy niesamowity wyraz. Poczułam przed nim zabobonny lęk.
- Diabeł wcielony! - wrzasnęłam dziko wskakując na krzesło i zasłaniając oczy rękami. Przyczołgał się na kolanach do krzesła i bijąc głową o podłogę przemawiał błagalnie żebrząc o przebaczenie.
- Popatrz, jedyna, to przecież ja, ja we własnej osobie, a nie żaden diabeł. Bij, kop nogami po pysku, a przebacz i nie odbieraj sobie życia. Nie odbieraj życia, bo będę potępiony...
Ogarnęła mnie litość i powoli opuszczała złość i nienawiść, gdy jego błękitne połyskliwe od łez oczy patrzyły na mnie. Uczepiłam się tego spojrzenia doszukując się w nim głęboko ukrytej miłości do mnie. “Jeśli jest zazdrosny, to musi kochać - rozumowałam. - Tylko pewnie trochę nienormalny... Biedny Busio, to przecież nie jego wina”. Zsunęłam się z krzesła dotykając dłonią jego potarganych włosów.
- Uspokój się, Busiu, uspokój... - przemawiałam łagodnie, jak do chorego. - Przecież ciebie kocham... Strasznie kocham i tak się boję, żebyś mnie nie zostawił... - Dopiero gdy wypowiedziałam te słowa, uprzytomniłam sobie, że się naprawdę od dawna tego boję i że wciąż o tym myślę.
Podniósł się z klęczek i usiadł wygodnie na kozetce.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - zapytał z namysłem w głosie uspokajając się powoli.
Ręce mu jeszcze drżały i na skroniach lśniły kropelki potu.
- Nie wiem... - głos mi się znów załamał i położywszy mu głowę na ramieniu, połykałam łzy wdychając przyjemną woń jego skóry.
- No, no, smarkata. Nie płacz... - pocieszał niezręcznie, sam jeszcze wycierając sobie oczy wierzchem dłoni. Siedzieliśmy w milczeniu, objęci uściskiem. Deszcz głośno zacinał o szyby bębniąc kroplami o blachę za oknem. - Idź już, dziecko, spać...
Pocałował mnie w czoło i klepnął w pośladek.
Zamknęłam za sobą cicho drzwi do żółtego pokoju i zaczęłam się powoli rozbierać. Po chwili trzasnęły drzwi od klozetu. Busio był nerwowym człowiekiem i każda gwałtowniejsza rozmowa przyśpieszała w nim perystaltykę jelit.
Zdążyłam nałożyć nocną, flanelową koszulę, gdy doleciał do moich uszu jakiś rumor. Mieszkanie było niezwykle akustyczne i chyba w tym jedynie przejawiała się ta jego nowoczesność. Usiadłam momentalnie na łóżku, nasłuchując, co się tam dzieje. Najpierw usłyszałam kilka soczystych przekleństw zaczerpniętych z koszar ościennego państwa, a za chwilę stanął na progu Busio w stroju niedbałym. Był tylko w krótkiej koszuli, z trudem przykrywającej miejsce, skąd wyrastają dolne kończyny. W oczach miał obłędny strach, a po nogach ściekały ciemne smużki krwi.
- Jezus Maria, co się stało!? - krzyknęłam wyskakując z łóżka. Busio jęknął obracając się powoli do mnie tyłem.
- Mało brakowało, żeby moja uroda popłynęła do Gdańska - wyszeptał zbielałymi z przejęcia ustami.
Z okaleczonych pośladków ściekała lepka krew.
Ułożyłam go delikatnie na łóżku pociętymi wypukłościami ku górze. Był potulny jak dziecko i bliski płaczu.
- Sedes się pode mną zarwał - wyszeptał w poduszkę, sięgając drżącą dłonią w kierunku pośladka.
- Nie dotykaj łapami! - krzyknęłam, przejęta swoją rolą sanitariuszki, wyciągając z walizki resztki gazy, jaka pozostała z firaneczek. - Zaraz ci zrobię opatrunek.
Po przemyciu wodą utlenioną rany nie wyglądały groźnie. Roześmiałam się głośno, odwracając głowę od jego wystraszonej katastrofą twarzy.
- I czego ty się śmiejesz? - zapytał ze śmiertelną powagą, co wywołało mój nowy wybuch śmiechu. - Przecież ja jestem chory...
- Dzień poleżysz i wszystko się zagoi - tłumaczyłam zagryzając usta. - Może wezwać pogotowie? - zatrwożył się łzawym głosem. - Jeszcze dostanę jakiej francówki.
- Raczej kogoś, kto wmontuje nową muszlę... Znów wydatek - westchnęłam przestając się wreszcie śmiać.
Przygoda w klozecie rozładowała zupełnie przykrą atmosferę po awanturze i pierwszy raz od wielu tygodni zasypialiśmy w zgodzie, przytuleni do siebie jak para kociąt. Busio pozwolił gładzić się po włosach, a nawet kilkakrotnie, choć nieszkodliwie, pocałował mnie w szyję. Zasnął wtulony w moje ramię. Czując jego równy, ciepły oddech, tak bliski mojej twarzy, odmawiałam w myśli pacierz, prosząc Boga, żeby zsyłał na Busia częste a nieszkodliwe choroby.
Rozdział 12
Pewnego dnia na ulicach pojawiły się dziewczęta sprzedające fiołki. Maleńkie bukieciki z zielonym listkiem w kształcie serca tkwiły w szklanych słoikach chroniących je przed chłodem pierwszych, wiosennych poranków.
Za pieniądze przeznaczone na coś zupełnie innego kupiłam taki wonny, delikatny bukiecik, żeby przynieść wiosnę do domu. Stał w kieliszku pośrodku stołu. Od razu zrobiło się weselej w pokoju i zapachniało czymś przesłodko tęsknym. Busio dojrzał w fiołkach zbliżające się święta Wielkiejnocy i przeraziwszy się, że czas tak prędko ucieka, zapakował następnego ranka walizkę i wyjechał do rodziców.
- Przyślę ci z domu paczkę - powiedział na pożegnanie obiecując wrócić za dwa tygodnie.
Pieniędzy nie zostawił, a ja wstydziłam się upomnieć i przyznać, że będę dla rodziców wielkim i nadprogramowym ciężarem.
Zapytałam nieśmiało:
- Czy nie mogłabym pojechać z tobą? Boże Narodzenie też spędziliśmy oddzielnie...
- Podróż drogo kosztuje, dziecko, a poza tym chcę trochę odpocząć i, mówiąc między nami, nie bardzo masz się w co ubrać.
- No tak... - bąknęłam.
Na peronie przed samym odejściem pociągu przypomniałam mu jeszcze o tej paczce. Prosiłam, żeby nie zapomniał, że to dla mnie bardzo ważne i że liczę na nią...
Naciągając grube, irchowe rękawiczki odpowiedział z wyraźnym niesmakiem:
- Straszna z ciebie materialistka.
Pociąg ruszył. Zostałam sama ze złymi słowami i nieprzyjemnym skrzywieniem jego ust.
Wlokłam się pieszo z dworca na Wiśniową, żeby zaoszczędzić dwadzieścia groszy, które dał mi na tramwaj. Z chodników białawymi smugami parował niedawno spadły deszcz. Słońce przedzierało się złotym okiem spoza pierzastych, gnanych wiosennym wiatrem obłoków. Na rogach ulic sprzedawano bazie wierzbowe o żółtawym nalocie i lepkich, cieniutkich listeczkach. Zapytałam o cenę. Była dla mnie zbyt wygórowana. Tęga sprzedawczyni w pasiastym fartuchu opuściła pięć groszy. Potrząsnęłam z uśmiechem głową oddalając się śpiesznie. Nie mogłam sobie pozwolić na taką lekkomyślność. Za cenę baziek mogłam kupić bochenek chleba.
Na Puławskiej spotkałam ojca. Szedł elastycznym krokiem zadowolonego z siebie mężczyzny obdarzając uśmiechem mijane kobiety. Twarz miał wychudzoną, a w ręce dźwigał zniszczoną teczkę, z której wystawał chleb owinięty niedokładnie białym papierem.
Pomyślałam, że widocznie była dzisiaj wypłata z kreślarni i ojciec po drodze kupił coś na obiad. Poczułam głód. Zauważył mnie dopiero wtedy, gdy się prawie z nim zrównałam.
- A ty skąd? - zapytał przekładając teczkę do drugiej ręki.
- Odprowadzałam Busia na dworzec. Pojechał już na święta. A tatuś tak wcześnie dzisiaj wraca do domu? - zapytałam szybko, żeby nie zaczął dopytywać się, dlaczego Busio nie zabrał mnie z sobą.
Ojciec zamrugał lewym okiem i popatrzył przed siebie, jakby w przemykających tramwajach szukał odpowiedzi na moje pytanie.
- A cholera... Pracy na razie nie ma. Kazali zgłosić się za dwa, trzy tygodnie. Gębę przyjdzie chyba zawiesić na kołku. Wziąłem dziś od nich ostatnie pieniądze. Starczy akurat na komorne i na kilka dni życia, a tu święta za pasem.
- To straszne! - wyjąkałam zupełnie zgnębiona, wiadomością. - Mama się zmartwi. Liczyła, że na święta kupi się szynkę i zrobi bigos.
- Szynka będzie! - powiedział mocnym głosem ojciec. - Pożyczy się od Polci, ale będzie! Cały rok jej nie oglądamy, to chociaż raz przy Wielkiejnocy niech się człowiek nasyci.
Ojciec spojrzał na mnie z namysłem, jakby sobie coś przypominał albo się nad czymś zastanawiał.
- Przecież ty z nami będziesz na święta... Trzeba jakiegoś baranka kupić i pisanki zrobić. Strucla z makiem też by się przydała.
- Nie trzeba, tatusiu... Busio obiecał paczkę. Może coś przyślą.
- Zostawił ci chociaż jakieś pieniądze?
- Nie... Mam jeszcze tylko dwa złote.
- Cholerne dziady! - zawyrokował i bezwiednie przyspieszył kroku, jakby chciał uciec od swoich myśli.
Resztę drogi milczeliśmy rzucając przelotnie wzrokiem na bogate, piękne wystawy przedświąteczne. Na schodach ojciec powiedział mi, żebym przyszła na obiad, jeśli nic nie mam w domu.
Przeleżałam kilka godzin na kozetce patrząc bezmyślnie w okno. Przepływały za nim białe, pierzaste obłoki po czystym błękicie wiosennego nieba. Układały się z nich przedziwne obrazy, śmieszne postacie, groźne zwierzęta... Mieszkanie było puste, smutne i gdzie zwróciłam oczy, walały się rozrzucone części Busiowej garderoby. Zaczęłam powoli sprzątać pokój układając wszystko na swoje miejsce. Postanowiłam wreszcie oczyścić marynarkę Busia i przyszyć naderwaną kieszeń. Długo w zamyśleniu gładziłam dłonią szorstkość tabaczkowej, trochę spłowiałej wełny przesiąkniętej jego zapachem. Przypominała mi czasy naszego najwcześniejszego narzeczeństwa, gdy przyjeżdżał do nas na wieś i przesiadywaliśmy na stopniach werandy w ciepłe, lipcowe wieczory. Wokół domku kwitły malwy, a wiatr szeleścił cichutko i tajemniczo w młodym sadzie. Busio opowiadał bajki o “Homa Brucie” i “Oksanie, co chciała mieć trzewiczki carycy”.
Westchnęłam.
Za ścianą ktoś zażarcie siekał tasakiem mięso, po schodach zeskakiwał syn dozorczyni, gdyż tylko on tak głośno stukał podkutymi butami. Od sąsiadów z przeciwka, o których wiedziałam tylko, że są oboje młodzi, niedawno się sprowadzili, a ona przez pół dnia chodzi w papilotach na głowie i ma zamiłowania wokalne, dobiegał nosowy, przeciągły śpiew w takcie walca. Znałam już tę straszną piosenkę na pamięć.
Chciałabym leżeć w białej trumience,
Z wiankiem na głowie, w białej sukience.
Żeby nade mną walca zagrali,
Żeby nade mną zapłakali...
Spać, spać, spać mi się chce,
Przyjdź, mój miły, połóżmy się.
Śpij, śpij, śpij, kotku, sam,
bo ja na dzisiaj już dosyć mam...
Rozmyślałam z żalem, że za kilka godzin Busio znajdzie się w wytwornej odciętej od hałasów i szpetoty willi, pełnej miękkich dywanów i pięknych mebli. Przy dobrej, gorącej kolacji zapomni, że zostałam sama, bez pieniędzy, i może także zapomni o paczce, którą obiecał.
Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, że nie zdołałam przedostać się do tamtych salonów i tamtych ludzi, mimo że byłam już prawowitą żoną. Odsuwano mnie, nie dopuszczano do tych najlepszych stron życia ludzi zamożnych, a jednocześnie wymagano zupełnego poświęcenia się Busiowi i jego wiecznie dziurawym skarpetkom. Wstrzymując napływające łzy, sięgnęłam do wewnętrznej kieszeni marynarki, wymagającej zeszycia. Pod palcami zaszeleścił papier. Spojrzałam odruchowo na duże, wyraźne litery pisane ręką Busia. Był to list zaczynający się od wykrzyknika “Carissima!”
Nogi się pode mną ugięły i musiałam usiąść na krześle, nie mając wątpliwości, że pieszczotliwy nagłówek odnosi się do kobiety. Mimo wstrętu do tego, co robię, przeczytałam go od pierwszej do ostatniej stroniczki.
List był pisany do matki.
Czytałam długo, gubiąc się w treści i w słowach tak bardzo trudnych do uwierzenia, rozmazanych i skaczących w wypukłość łez. Czas mijał, a ja wciąż siedziałam na tym samym krześle, w tej samej pozie, zapatrzona w czerwone deski podłogi. Złe słowa listu zapadały głęboko w serce, przylgnęły do mózgu i musiałam je powtarzać w myśli jak refren oklepanej piosenki powracający od początku do końca, w kółko. Męczyły dławiły łzami, oddech zamierał od tych natrętnie brzęczących słów.
“...Gotuje dobrze, mam się z kim przespać, ale dosyć mam już tego bawienia się w małżeństwo. Pomyślcie, w jaki sposób ją spławić, żeby nie płacić odszkodowania. Myślę, że najlepiej naradzić się z adwokatem ...”
Pokój nasiąkł zmierzchem, cienie wyłaziły z kątów gdy zapukała matka, wsuwając w szparę drzwi swoją jasną głowę.
- Co ty tak sama siedzisz po ciemku? Chodź do nas na kolację. Ojciec przyniósł takie dobre wędzone rybki...
- Zaraz przyjdę, mamo - odpowiedziałam nieswoim głosem.
Matka przekręciła kontakt. Światło rozlało się matowym blaskiem po ścianach. Rozejrzałam się po nich, jakbym je pierwszy raz widziała.
“Więc tutaj... Więc tutaj Busio czuł się jak zwierzę trzymane siłą w ciasnej klatce...” - pomyślałam wciągając głęboko, spazmatycznie powietrze.
- Co ci się stało? - zatrwożona podeszła do krzesła,' na którym siedziałam z opuszczoną głową.
- Nic. Myślę...
- Pewnie tęsknisz za Busiem? - Podniosła ciepłą, małą dłonią moją twarz i spojrzała w oczy. - Czy ty przypadkiem nie masz gorączki? Tak ci się oczy błyszczą i masz wypieki - rzekła.
- Boli mnie ząb - skłamałam, ale matka nie uwierzyła.
- No, chodź już na kolację... - przynaglała ciągnąc mnie za rękę.
- Mamo, zostaw mnie samą, ja nie jestem głodna.... Ja chcę być sama... Oczy miałam suche, twarz paliła i z trudem przechodziły słowa przez wyschnięte gardło.
- Nie zostawię cię teraz tutaj - powiedziała kategorycznym tonem.
Kolacja była już na stole. Ojciec krajał chleb licząc po trzy kromki na osobę, Monika prosiła o przylepkę.
Usiadłam obok matki czując wstręt do jedzenia. Słowa listu układały się pismem Busia na białym tle talerzyka. Wyrok zapadł i nic nie uratuje przed tym najstraszniejszym, czym było rozstanie z Busiem...
- Co ona taka skwaszona? - zainteresował się ojciec. - Czy przypadkiem znów się nie pokłócili przed wyjazdem?
- Kto ich tam wie? - westchnęła matka słodząc herbatę.
Ojciec utkwił we mnie wzrok i trzeba było coś odpowiedzieć.
- E, nie. Tylko tak sobie. Pogoda śliczna, a myśmy już dawno nie byli nigdzie na wsi. Smutno tak ciągle w mieście - uczepiłam się pierwszego kłamstwa, jakie mi wpadło do głowy.
- Oj, to prawda - potwierdzili rodzice jednocześnie. - Tęskni się już za jakąś rzeczką z rybami i lasem... - dodał z tęsknotą w głosie ojciec wspominając, jak to kiedyś jeszcze w Jerozolimce chodziliśmy na grzyby i matka znalazła prawdziwka wielkości beretu.
- Mój Boże, czy my jeszcze kiedyś w życiu będziemy na prawdziwej wsi? - Zadumała się matka ściągając skórkę z wędzonej szproty.
- A dlaczegóż by nie? - wykrzyknął ojciec przybierając pozę milionera. - Nawet sobie tak dziś myślałem, że gdyby gdzieś skombinować łódź, to można by ruszyć na pych w stronę Gdańska.
Monika popatrzyła na ojca takim wzrokiem, jakim spogląda się na człowieka beznadziejnie chorego, i potakująco kiwała głową.
- Tylko ciekawam, co byśmy jedli i za jakie pieniądze - wzruszyła ramionami matka, podsuwając mi masło do chleba.
Nie mogłam jeść. Malutkie szprotki rosły w ustach do rozmiarów wieloryba i smakowały jak własne ciało.
- Pieniądze to głupstwo. Najważniejsze, żeby łódź zdobyć - zapalał się ojciec, widzący zawsze świat na różowo, i wprawnym ruchem odrywał rybkom łebki. - Już ja ci gwarantuję, że nie byłoby dnia bez drobiu na obiad. Pierze w wodę, ptaka do garnka, a na następnym postoju skombinowałoby się trochę jarzyn i rosół gotowy... - marzył głośno wymieniając różne cygańskie sposoby zwabiania kur. - Wyobrażacie sobie taką beztroską rajzę pychówką? Gdzie człowiek chce, tam się można zatrzymać, nałowić ryb, wykąpać, zbierać jagody w lesie... To jest dopiero życie!
Nawet matka porwana zapałem zaczęła dorzucać swoje koncepcje do wspólnych marzeń, które w ustach ojca nabierały konkretnych kształtów i powoli powstawał prawdziwy dom na wodzie. Niczego w nim nie brakowało poza pieniędzmi na jego realizację.
Nie brałam udziału w rozmowie. Żułam powoli kęsy chleba, myśląc ciągle o tamtych brutalnych słowach listu, które od razu zepchnęły mnie w błoto. “Chcą mnie spławić... Chcą mnie spławić” - krzyczało coś we mnie nabiegając rumieńcem upokorzenia.
Ojciec obliczał, ile w przybliżeniu kosztowałaby taka miesięczna wycieczka, gdyby kupowało się tylko chleb i mleko. Resztę miało się podkradać chłopom... Miało się nawet przywieźć zapasy na całą zimę w postaci suszonych owoców z chłopskich sadów i podbieranych jaj.
Poczułam, że robi mi się słabo.
Przymknęłam na chwilę powieki, ale obraz listu trwał wciąż na siatkówce jak na fotograficznej kliszy. Między słowami kręcił się Busio po salonie z wielką palmą pośrodku. Podchodził do kominka, głaskał psa, naradzał się z rodzicami, jak mnie spławić, żeby nie płacić odszkodowania, i śmiał się beztrosko.
- Coś ty tak zbladła? - przeraziła się Monika.
- Trochę mi niedobrze.
- Może jesteś w ciąży? - zainteresował się ojciec mrugając okiem i uśmiechając domyślnie. - Jeszcze mogę na stare lata dziadkiem zostać.
- Nie, nie! - zaprotestowałam żywo. - To pewno żołądkowe. Pójdę się położyć.
Wstałam od stołu, ale obraz Busia na tle wytwornego pokoju trwał dalej.
- Może cię odprowadzić? - zatroszczyła się matka.
- Nie, nie...
Idąc korytarzem słyszałam jeszcze długo beztroski śmiech ojca snującego bajkowe plany z głęboką wiarą w ich realizację.
Obok, spoza szeregu umieszczonych blisko siebie drzwi, dobiegały dźwięki hiszpańskiego walca. Za następnymi kwiliło niemowlę i dochodziły stamtąd podniesione głosy dwojga sprzeczających się o coś ludzi. W mieszkaniu powiało pustką i ciszą. Nie zapalając światła rzuciłam się w ubraniu na łóżko patrząc w szeroko otwarte okno. Płynął z niego chłód wiosennej nocy i mrugały jasne, rzadko rozsypane po niebie gwiazdy.
Byłam sama i nikomu niepotrzebna. Rodzice mieli swoje marzenia, Busio chciał mnie spławić. Nie mogłam płakać. Oczy tylko paliły i coś ściskało w gardle. Zastanawiałam się, czy powiedzieć rodzicom o tym liście, czy zaczekać do powrotu Busia, który sam im powie, że się ze mną rozchodzi.
Na dole zatrzymała się taksówka. Trzasnęły drzwiczki, a później ktoś głośno biegł po schodach na górę. Przypomniałam sobie pułkownika. Odwoził mnie do domu i całując w rękę zapewniał o swojej sympatii. Byłam więc chyba warta uczucia, tylko ten jeden, jedyny mężczyzna, którego kocham, nic we mnie pociągającego nie mógł dostrzec...
Pomyślałam o Basi spodziewającej się dziecka, o jej przystojnym mężu, zwracającym się do niej “moje maciupstwo”, chociaż Basia była duża i tęga. Wtedy dopiero spłynęły z oczu pierwsze łzy. Płynęły gorącymi smużkami aż gdzieś na szyję i nie można ich było powstrzymać. Przynosiły ulgę i nadzieję, że to może wszystko nieprawda, że przecież list nie został wysłany, że może... może...
W Wielki Piątek rano matka gotowała w łupinach cebuli jajka przeznaczone na pisanki.
Miałam na nich wydrapywać szpilką różne wzory, tak jak to robiłam w dzieciństwie. Święcenie jajek należało również do moich stałych obowiązków i matka zaraz, jak tylko weszłam, przypomniała mi o tym wyciągając białą serwetkę i przyozdabiając szklany spodeczek gałązkami bukszpanu. Ojciec wiązał przed lustrem ciemny, przed chwilą odprasowany “na mokro” krawat. Wybierał się do ciotki Polci, żeby pożyczyć od niej pieniędzy na szynkę i “śmieciareczkę” wódki. Chrząkał, mrugał nerwowo okiem i wzdychał, że może u Polci poczęstują go śniadaniem. Matka bowiem rokrocznie w Wielki Piątek “suszyła” na różne intencje, a z nią musieli czynić to wszyscy domownicy. Wolno było tylko pić zimną wodę, a mniej wytrzymali na głód mogli żuć suche skórki chleba.
Ojciec jednak marzył od rana o śledziu w śmietanie twierdząc, że czerstwe skóry nie na jego zepsute zęby. Monika wspomniała coś o jajkach na twardo w musztardowym sosie, ale matka była nieubłagana i wyniosła ostentacyjnie na balkon trzy tłuste uliki, przeznaczone na jutrzejszy obiad.
- Lepiej byście “Gorzkie żale” śpiewali, a nie tylko o żołądkach myśleli - powiedziała na pół serio, na pół żartem, podając ojcu wyczyszczony kapelusz.
- A na jaką intencję dziś suszymy? - zainteresował się zerkając po raz ostatni w lustro.
- Za szczęście w małżeństwie naszej córki - odpowiedziała po chwili krótkiego wahania z zażenowaniem w głosie.
- No, to przyjdzie chyba zrezygnować z tego śniadania u Polci - westchnął ojciec kierując się ku drzwiom.
Jajka miały śliczną, brunatną barwę i obie z Moniką zasiadłyśmy do żmudnej pracy ze szpilkami w palcach. Matka zastanawiała się głośno, czy ciotka pożyczy parę złotych. Dokładny spis wydatków wraz z rachunkiem leżał już przygotowany od dwu dni na kuchennej szafce. Brakowało tylko tych pieniędzy i matka bardzo się denerwowała, że jeszcze nic poza bigosem nie mamy na święta w domu.
- Podobno sprzedali plac po tej siostrze Zdzisia, co to niedawno umarła - powiedziała niepewnie, przerywając na chwilę ciche zawodzenie “Ludu, mój ludu”.
Ktoś zastukał ołówkiem do drzwi.
Matka spojrzała na mnie i od razu orzekła:
- Poczta do ciebie.
Za drzwiami stał listonosz z niewielką paczką. Podpisałam drżącą ręką przekaz, gdyż pomyślałam, że może z tym “spławieniem” to wszystko nieprawda, jeśli przysłał paczkę, jeśli w ogóle o niej pamiętał... Serce mi biło głośno, gdy przecinałam nerwowymi ruchami sznurek. Matka z Moniką spoglądały z zaciekawieniem na moje ręce. Wewnątrz znajdowała się połowa placka i trochę większy od dłoni kawałek mazurka. Ani listu, ani żadnej kartki z życzeniami.
Opuściłam głowę, żeby ukryć nabiegające do oczu łzy.
Matka prędko wyniosła ciasto do szafki i zaraz krzyknęła:
- Ojej! Na śmierć zapomniałam, że trzeba rozrąbać kości na czerwony barszczyk i obgotować.
Znów ktoś zapukał do drzwi. Przyszła dozorczyni powiedzieć, że do Moniki jest telefon. Zerwała się z krzesła i popatrzyła na nas wystraszonym wzrokiem. Bała się wszystkich nagłych stukań do drzwi, telefonów i depesz. Nigdy nie przynosiły niczego dobrego. Tym razem wróciła jednak z dołu rozpromieniona. Dzwonił Wykolejeniec proponując Monice “śledzika” i pójście na Groby. Zostałyśmy z matką same. Długo milczałyśmy obierając buraki. Wreszcie matka spytała nie podnosząc oczu znad szufelki z obierzynami.
- Od kilku dni zachowujesz się tak, jakby cię jakieś nieszczęście spotkało... Matce przecież możesz powiedzieć. Będzie ci lżej...
- Wydaje mi się, że... że mnie Busio nie kocha - zaczęłam ostrożnie nie chcąc wyjawić prawdy.
- Głupstwa mówisz! - obruszyła się. - Gdyby cię nie kochał, to w ogóle by się z tobą nie żenił. Nikt go nie zmuszał...
Nie śmiałam matce wyznać, że Busio był niejako do tego zmuszony. Byłoby to dla niej wielkim ciosem.
- To, że się czasem sprzeczacie, to normalna rzecz. Charaktery muszą się dopasować... Znacie się jeszcze mało, jest duża różnica lat... - mówiła szybko, nerwowo, jakby chciała przekonać nie tylko mnie, ale i siebie.
- Możliwe, mamo, ale... Ale mnie jest jakoś bardzo smutno...
- To przejdzie, dziecko... Zobaczysz, że się wszystko dobrze ułoży. Idź teraz do kościoła poświęcić jajka i pomódl się serdecznie przy grobie Pana Jezusa, punktualnie o trzeciej, w godzinę Jego śmierci. O co wtedy gorąco i szczerze będziesz prosiła, to na pewno się spełni.
Uśmiechnęłam się gorzko i nie wiem dlaczego, zapytałam z ironią:
- Ty się, mamo, modliłaś o różne rzeczy?
- Modliłam.
- Ale, chyba nigdy nie zostałaś wysłuchana, bo przecież twoje życie wyglądałoby chyba inaczej. A może nawet i moje...
Matka podeszła do balkonu i oparłszy skroń o szybę powiedziała w zamyśleniu:
- Widocznie nie dość głęboka była moja wiara, a może nie zasługiwałam na nic lepszego. Może nawet to, o co prosiłam, mogło się w rezultacie obrócić w zło. Kto to może wiedzieć? Pan Bóg inaczej widzi i myśli niż my.
Zrobiło mi się żal drobnej, matczynej postaci z tlenionymi lokami nad czołem, z głęboką wiarą w boską sprawiedliwość i marzeniami o kawiarnianym życiu.
- Mamo, to ja już pójdę. Spróbuję się pomodlić.
Owiało mnie delikatne ciepło nagrzanego słońcem powietrza. Wolno ruszyłam w stronę kościoła Zbawiciela, pełna jakiejś otuchy i wiary, że może jeszcze nic straconego, że przecież pamiętał o mnie przysyłając paczkę...”
- Może kogoś spotkał? - denerwowała się matka. - Przecież kupienie szynki i pieczywa nie trwa kilka godzin.
- A może wstąpił do Ebera? - pocieszałam ją bez przekonania, leżąc na tapczanie.
Wodziłam wzrokiem po brudnym suficie, prowadząc w myślach długie targi z Bogiem o serce Busia.
“Jeśli mi go nie zabierzesz, Boże, to przysięgam, że nigdy nie będę kłamała i będę dobra dla ludzi... I jeszcze obiecuję nigdy się nie złościć...”
- W Wielką Sobotę? - wzruszyła ramionami matka. - A choćby nawet to już dawno powinien być w domu. Wyszedł przecież zaraz po śniadaniu, a teraz dochodzi trzecia.
“Więc, Panie Boże, jeżeli...”
Coś zaszurało na korytarzu pod drzwiami i poruszyła się klamka, jakby ktoś próbował, czy drzwi otwarte.
- To chyba nie Stasiek... - szepnęła matka przekręcając klucz w zamku. Na progu ukazała się przysadzista postać dozorczyni z umączonymi do łokci rękami.
- Telefon.
- Do kogo? - zapytała matka oglądając się w stronę Moniki czekającej od rana na wiadomość od Wykolejeńca.
- Powiedzieli, że wszystko jedno i wołać tego, kto będzie w mieszkaniu - odpowiedziała dozorczyni zaglądając ciekawym wzrokiem przez ramię matki do kuchni.
- A kto dzwonił? Mężczyzna, kobieta?
- Mówili jakoś tak niewyraźnie, że z jakiegoś pogotowia i kazali migiem, że niby czasu nie ma... - ciągnęła flegmatycznie, z uśmiechem, rozsiewając ze swego fartucha woń wanilii i świeżego ciasta.
- Jezus Maria! - krzyknęła matka odpychając na bok dozorczynię. - Cały czas miałam złe przeczucie!
- A nie mówiłam, że w kartach stała śmierć albo nieszczęście - szepnęła Monika biegnąc za nią na dół i przytrzymując dłonią poły flanelowego szlafroka.
Dopadłam pierwsza stróżówki i chwyciłam słuchawkę odsuwając ręką pobladłą matkę i bliską omdlenia Monikę.
- Halo! - krzyknęłam nieswoim głosem, dając matce uspokajające znaki oczami.
Po tamtej stronie coś chrząknęło i gulgotało, jakby ktoś płukał gardło.
“Pewnie stacja pogotowia ratunkowego” - pomyślałam z przerażeniem i od razu zobaczyłam ojca przejechanego przez auto, ze zmasakrowaną twarzą i wnętrznościami na wierzchu. Poczułam, że robi mi się słabo i nogi mi miękną, jakby były z waty, ale jeszcze raz powtórzyłam głośno i wyraźnie: - Halo!
Po króciutkiej chwili, wydającej się wiecznością, usłyszałam w mikrofonie stłumiony bełkot.
- Tu mówi pogotowie pijackie. Czy to ty, Tećka? - głos ojca był zmieniony i niewyraźny.
- Tak, to ja - odpowiedziałam dając matce znak ręką, żeby podeszła, a wciskając jej słuchawkę w drżącą ze zdenerwowania dłoń, szepnęłam, że to żadne pogotowie, tylko pijany ojciec. Jęknęła głucho spoglądając bezradnie na Monikę, która przybliżyła głowę do słuchawki.
- Tak, tak... - powtarzała matka bezdźwięcznym, zmatowiałym głosem. - Dobrze, zaraz tam będziemy - i kilkakrotnie powtórzyła głośno jakiś adres, żeby Monika mogła także słyszeć.
Na schodach obstąpiłyśmy matkę, zniżając głos do szeptu.
- No i co, co się stało?
- Nic się nie stało, ale trzeba tam natychmiast jechać, może się jeszcze coś uratuje.
Była bliska płaczu opowiadając, że ojciec pije już od rana ze swymi kolegami z kreślarni, których przypadkiem spotkał w sklepie kupując szynkę. Wróciłam do swego mieszkania.
Niebo opalizowało wiosennym, wczesnym zmierzchem, z ulicy dobiegał hałas bawiącej się na placyku dzieciarni. Żółte mlecze wykwitały z soczystej, pierwszej zieleni nie zdeptanych jeszcze traw.
Wychyliłam się z okna.
Matka z Moniką ginęły za pierwszymi domami ulicy Madalińskiego. Jeszcze przez chwilę na kapeluszu Moniki powiewała woalka tworząc ciemny obłoczek nad jej kształtną głową.
Popatrzyłam w dół na wciśnięte w glinianą ziemię kawałki cegieł, tworzących krętą, nierówną ścieżkę. Pomyślałam, że gdyby tak wyskoczyć oknem, to cierpienia, list, powrót Busia - wszystko byłoby już poza mną. Coś mnie dławiło w gardle, ale oczy pozostały suche, zapatrzone w czerwoną ścieżkę na żółtej glinie.
Gdzieś daleko odezwały się dzwony, chłód wstrząsnął dreszczem. Zamknęłam okno rzucając się na łóżko. Nie było dokąd pójść, nie było co robić z rozwlekającym się jak godzina smutku czasem. Pomyślałam o Kostyrównie. Co roku chodziłyśmy razem na rezurekcję do kościoła Świętej Barbary. Przeciskała się przez zwarty tłum, torując drogę do głównego ołtarza, żeby wszystko dokładnie widzieć.
Po lewej stronie, pod marmurowym popiersiem Tytusa Chałubińskiego, stał Piotruś w szarej kurtce z barankowym kołnierzem i lekko pochyloną głową, wypatrując mnie kątem oka w rozśpiewanym tłumie.
Obudził mnie własny mój krzyk “Piotrusiu!” Otworzyłam oczy. W pokoju było ciemno i tylko zza ściany dochodził płacz dziewczynki.
Zapaliłam światło i zeszłam na dół do rodziców.
Pijaniusieńki ojciec spał, pochrapując cicho przez zaczerwieniony nos. Moniki nie było w domu. Spotkała w pijackim towarzystwie Wykolejeńca i pozostała, żeby go doprowadzić do przytomności, pojąc wodą z amoniakiem, najskuteczniejszym środkiem na wywabianie plam i trzeźwienie pijaków.
Matka popłakiwała cicho, krając gruby kawał tłuszczu od szynki na małe kawałeczki i wrzucając je do saganka z bigosem.
- To wszystko, co udało się jeszcze uratować - powiedziała, przez łzy. Nawet raz w roku nie można poczuć smaku dobrej wędliny. Taki miałam na nią apetyt...
Popatrzyłam z niechęcią na śpiącego spokojnie ojca z wyrazem błogości na twarzy obrzmiałej od pijaństwa.
Busio wrócił w dwa tygodnie po świętach.
Zmęczona oczekiwaniem i wygłodzona przymusowym postem, rozpłakałam się, gdy stanął w drzwiach, nie mogąc wymówić ani słowa.
Przywitał mnie uśmiechem na dobrze odżywionej, osmalonej pierwszym słońcem twarzy, ale obejrzawszy ze wszystkich stron, jak konia wyścigowego przed biegiem, powiedział z niezadowoleniem w głosie:
- Tyś chyba jeszcze bardziej schudła.
- Nie bardzo miałam co jeść - odpowiedziałam nieśmiało na usprawiedliwienie.
- Przecież nie byłaś sama.
- Rodzice są bez grosza i także biedują. Ojciec ma przecież tylko dorywczą pracę. Teraz w ogóle nic nie zarabia...
- Nie pomyślałem o tym - przyznał ze skruchą, ale zaraz zmienił temat, gdyż nie lubił denerwować się przykrymi sprawami.
- Coś ty mnie tak płacząco przywitała? - uśmiechnął się obracając moje łzy w żart.
Zawahałam się, czy od razu powiedzieć o tym liście, czy czekać bardziej odpowiedniej chwili.
- Smutno mi było samej w domu.
- Te parę dni prędko przecież zleciało.
- Nie bardzo.
Rozmowa się nie kleiła.
Busio ściągnął nową marynarkę i zabrał się powoli do wypakowywania walizek. Przywiózł czystą bieliznę i resztki świątecznych ciast.
- Nie chciałem zabierać, bo się kruszy w drodze, ale napiekli tego tyle, że nie wiadomo było, co z tym zrobić. Zawsze mówię, że święta to zmarnowanie pieniędzy. Przynajmniej połowę jedzenia oddaje się dla świń, bo przecież wszystko się psuje, a człowiek nie ma podwójnego żołądka...
Wyciągnęłam z pergaminowych papierków pogniecione mazurki i babki. Były już suche, ale można się było nimi najeść.
Ślina napłynęła do ust, gdy sięgnęłam po pierwszy kawałek ułamanego sernika.
- Nie jedz tak łapczywie. Aż przykro patrzeć, jak ty się rzucasz na jedzenie. Zupełnie, jakbyś nigdy w życiu niczego nie jadła.
Pomyślałam o naszych głodnych, smutnych świętach i łzy mi się zakręciły w oczach. Odłożyłam napoczęty kęs ciasta, siadając na brzeżku kozetki.
Busio spacerował po pokoju każąc sobie opowiadać, co się zdarzyło podczas jego nieobecności.
- Busiu... - zaczęłam, siłą powstrzymując łzy, gdyż wydało mi się, że nadeszła odpowiednia chwila do przeprowadzenia zasadniczej rozmowy - Busiu... Ja... to jest... nie ja, tylko ty... jeśli chcesz... jeżeli nie można inaczej...
Dalsze słowa uwięzły w gardle i tylko patrzyłam na niego szeroko otwartymi oczami.
- O co ci znów chodzi, mów wyraźniej! - zniecierpliwił się siadając na krześle.
Chwilę milczałam nie wiedząc, jak mu o tym wszystkim powiedzieć, żeby się nie rozpłakać i żeby mnie dobrze zrozumiał.
Zaczerpnęłam powietrza i patrząc przed siebie, wyrzuciłam jednym tchem:
- Ja przeczytałam list, który pisałeś do matki.
- Jaki znów list? - zastanawiał się marszcząc brwi.
- Ten, gdzie piszesz, że... że trzeba mnie spławić... - dodałam ciszej, opuszczając wzrok na podłogę.
Była obrzydliwie czerwona i chropawa pod cienką warstwą farby.
- Ach, o to ci chodzi - zbagatelizował Busio niewyraźnym głosem i podszedł do okna. Patrzyłam na jego szerokie plecy w jedwabnej koszuli.
- Tak, chodzi mi o to.
- Nie powinnaś brać tego listu pod uwagę. Pisałem go w złości. Ja wcale tak nie myślę. Najlepszy dowód, że go jednak nie wysłałem - odpowiedział nie odwracając głowy od okna.
Kładła się ciemną plamą na jasnym błękicie nieba. Głos brzmiał obojętnie i rzeczowo. Zapukano do drzwi i weszła Monika w granatowym szlafroczku z flaneli.
- Nie wiedziałam, że przyjechałeś - zdziwiła się podając mu rękę do pocałunku. Busia wyraźnie ucieszył jej widok. Zaczął się wylewnie i hałaśliwie witać. Monika spojrzała głodnym wzrokiem na stół. Wymieniłyśmy smutne, porozumiewawcze uśmiechy, myśląc o paczce, którą przysłano na święta.
Busio opowiadał jakąś zabawną historyjkę o bliźniętach, zasłyszaną w podróży. Nie śmiałam poczęstować Moniki ciastem, żeby znów nie usłyszeć wymówek, że rodzina mnie obżera. Kręciłam się niezdecydowanie po pokoju, przestawiając z miejsca na miejsce dwa wolne krzesła.
- No, to ja już pójdę - powiedziała, gdy Busio skończył opowiadać. - Myślałam, że jesteś sama, i chciałam ci postawić kabałę, bo dziś piątek.
Nie zatrzymywana wyszła zamykając za sobą cicho drzwi.
- Zaparz herbatę - powiedział Busio siadając wygodnie na katafalku. Miał czujny wyraz twarzy i pogwizdywał przez zęby kozaczka.
Za ścianą płakała chora córeczka sąsiadów. Widocznie znów matka wyszła z domu po zakupy, zostawiając dziecko samo zamknięte na klucz.
- Śmierci na te bachory nie ma! - rozzłościł się Busio.
Ręce mi drżały ze zdenerwowania, gdy układałam połamane strucle na długim półmisku. Myślałam o nie dokończonej rozmowie i o tym, że trzeba znów do niej powrócić.
- Przecież ty mnie nie kochasz... - zaczęłam odważnie, biegnąc za tokiem swoich myśli. - Inaczej nawet w złości nie mógłbyś w ten sposób o mnie pisać.
Busio przerwał na chwilę gwizdanie.
- Dlaczego nie powiesz mi otwarcie, że masz mnie dosyć, że chcesz rozwodu, że ożeniłeś się ze mną tylko dlatego, że... że... - Głos mi zachrypiał i musiałam przeczekać chwilę, żeby odzyskał normalne brzmienie. Serce uderzało głośno, boleśnie. Wydawało się, że nagle skoczyło do gardła i tam się szamocze jak ptak w klatce. - Mnie nie trzeba spławiać... Ja sama pójdę... Ja niczego od ciebie nie chcę. Tylko mnie nie można... Nie trzeba spławiać... Ja niczego... Zupełnie niczego...
Woda syczała w imbryku. Ktoś za ścianą chodził drobnymi, prędkimi kroczkami po pokoju. Płacz dziecka powoli przycichł.
Busio siedział przed pełnym półmiskiem wydłubując bezmyślnie rodzynki z ciasta. Milczał.
- Możesz się nie obawiać ani ty, ani twoi rodzice. Nie będę się upominała o pieniądze. Ja za swoją miłość do ciebie nie wezmę pieniędzy - wyszeptałam z trudem, podnosząc się, żeby pójść do kuchni. Postawiłam przed Busiem szklankę z mocną, aromatyczną herbatą. Przytrzymał moją dłoń. Uśmiech miał niepewny, skrzywiony i wzrok błądził po obrusie.
- Wszystko, o czym mówisz, to same głupstwa. Wcale nie mam zamiaru się z tobą rozchodzić.
Usiadłam naprzeciw niego skubiąc rąbek obrusa. W gardle czułam suchość i nie miałam już nic więcej do powiedzenia.
- Jesteś mały głuptas. Nigdy cię chyba bardziej nie kochałem jak właśnie teraz - pogłaskał mnie po spadających na ramiona włosach i przysuwając bliżej krzesło, objął ramieniem.
Przymknęłam oczy bojąc się głośniej oddychać, żeby nie spłoszyć zbliżającego się szczęścia, które na pewno było kłamane i kruche jak choinkowe świecidełko. Jego głos usypiał czujność, słowa pieściły.
- Nie myśl nawet o takich nieprzyjemnych rzeczach. Nie truj się urojeniami. Ty wiesz, że jak wpadam w złość, to nie panuję nad sobą. Gadam wtedy albo piszę same głupstwa. Najlepiej oddaj ten list i zaraz go zniszczymy, żeby śladu po tym paskudztwie nie zostało.
Przeciągnął wargami po mojej skroni.
Przywarłam twarzą do jego ramienia i zdawało mi się, że trwam w tej szczęśliwości od niepamiętnych czasów i trwać już tak będę wiecznie. Nie było nigdy żadnego listu, nie było awantur, nie było złych słów... Wdychałam ciepły, przyjemny zapach jego skóry okrytej śliskim jedwabiem koszuli. Nieznane ciepło rozlewało się po moim ciele drażniąc i obezwładniając. Pierwszy raz zapragnęłam, żeby mnie przytulił do siebie mocno aż do bólu. Wiedziałam, że gdyby teraz wziął mnie w ramiona, nie nazwałby już więcej “rybą”.
- No, oddaj, jedyna, ten list... Oddaj swemu Busiowi... - szepnął ciepłym oddechem, odgarniając mi delikatnie włosy nad uchem.
- Dobrze... - skinęłam potulnie głową myśląc tylko o jego ramionach i czując niecierpliwość, aby to, o czym myślałam, stało się prędzej. Natychmiast.
Zajrzał mi w oczy.
Uśmiechnęłam się do niego ufnie, wybaczająco. Dotknęłam palcami wypukłości jego ust i zawisłam na nich wzrokiem. Czekałam, że zrozumie moje spojrzenie, moje oczekiwanie przebiegające rumieńcem po twarzy.
Busio pośpiesznie wyswobodził się z mojego uścisku i odetchnął z wyraźną ulgą jak człowiek, który zrzucił z pleców ciężar. Głos stracił swoje pieszczotliwe brzmienie, stał się nagle rzeczowy, trochę niecierpliwy.
- No, więc daj ten list.
Stanął przede mną w wyczekującej postawie.
- Nie dam - postanowiłam nagle nie zdając sobie nawet sprawy dlaczego. Może zbyt natarczywie ponaglał, a może poczułam do niego żal o to, że nie zrozumiał, że nie zauważył we mnie czegoś zupełnie nowego, czego nie potrafiłabym nawet wyrazić słowami.
- Nie dam... - powtórzyłam z uporem czując, jak rozkoszne ciepło odchodzi ode mnie.
- Dlaczego? Przecież obiecałaś.
Spacerował nerwowo po pokoju.
Herbata stygła rozwlekając coraz niklejsze smużki pary.
- Widzisz... - przeciągałam słowa zastanawiając się, w jaki sposób sformułować podświadome odczuwania. - Ja myślę, ja myślę... że w tym, co pisałeś, musiało być trochę prawdy. A jeżeli rzeczywiście nie było, to przecież wszystko jedno, czy ten list będzie, czy go zniszczymy.
Żachnął się wzruszając ramionami. Końcem buta potrącił krzesło. Ciągnęłam dalej patrząc przed siebie w niebieski szmat nieba ujęty ciemną ramą okien.
- A jeżeli mnie zostawisz, jeżeli sobie pójdziesz... to wtedy będę go sobie czytała i pomyślę, że nie ma czego rozpaczać, że nie jesteś wart moich łez... mojej miłości - dodałam ciszej.
Nie dosłyszał pewnie moich słów. Zginęły w głośnym stukaniu jego nowych bucików na podwójnej zelówce.
- Znów jakieś dziwactwa i kręcenie! - rozzłościł się przerywając na moment swoją wędrówkę po pokoju i siadając nad wystygłą herbatą. - Chcesz mnie szantażować! Ot, do czego ci potrzebny ten list - dodał z obelżywym uśmiechem, który zniekształcił rysunek jego ust.
- Jak możesz mnie o takie rzeczy posądzać. Jak możesz! - szukałam wzrokiem jego odwracających się ode mnie oczu. - Po cóż miałabym cię szantażować, jeśli przez to i tak byś do mnie nie wrócił ani nie pokochał.
Busio odkroił duży kawałek strucli z makiem i położył sobie na talerzyku zakrywając nim wzór w wianuszki z niezapominajek.
- Nie rób z siebie świętej męczennicy! Ty i twoja rodzinka to dla pieniędzy poszliby w ogień... Tatuś pieniądze z kasy ukradł, a mamusia za mąż cię prędko wypchnęła, bo zwąchała, że moi starzy mają pieniądze. Ale zawiedliście się wszyscy... - Roześmiał się głośno, urągliwie.
Krew nabiegła mi do twarzy. Opuszczając głowę, pomyślałam z żalem i przykrością, że słowa ciotki Natali, iż “chłopu nie wolno pokazać całego tyłka, tylko kawałek”, są prawdziwe i że w małżeństwie nie ma prawdziwej szczerości ani przyjaźni. Obowiązuje dyplomacja, tak jak w polityce...
- Nie dostaniesz listu, bo jesteś złym, przewrotnym człowiekiem - powiedziałam twardo stając w obronnej pozycji pod oknem.
- A więc jednak szantaż?
- Nie! Szantażować nie będę.
- Dlaczego się więc upierasz?
- Chcę mieć ten list jako... jako pamiątkę. - Wykrzywiłam się gorzko.
- Po cóż ci, głuptasku, pamiątka, jeśli jestem z tobą? Przecież powiedziałem ci, że się nie mam zamiaru z tobą rozchodzić.
Opuściłam głowę trwając w uporze i postanowieniu nieoddania listu.
Podniósł moją twarz w obu dłoniach i z bliska zajrzał w oczy. Zamigotały jak poruszona falą woda w jeziorze i dojrzałam w nich swoje maleńkie, niepozorne odbicie.
- No i po co to wszystko, głuptasku? Dlaczego się upierasz, dlaczego doprowadzasz do tego, żebym się unosił i gadał takie brutalne słowa, których muszę żałować?
Głos znów brzmiał miękko, pieściwie. Oczy Busia połyskiwały czystym błękitem.
Nie wytrzymałam napięcia i udręki narastającej we mnie od długich tygodni. Zapatrzona w połyskliwe jeziorka jego oczu, płakałam bezgłośnie, opowiadając mu wszystko tymi łzami, otwierając swoje serce niby książkę.
- Więc tak bardzo mnie kochasz? - Smutek przebijał w jego głosie.
Bez słowa skinęłam głową przymykając piekące łzami oczy.
Busio westchnął przytulając mnie do siebie i kołysał w ramionach jak dziecko.
- A co byś zrobiła, gdybym... Gdybym nie przyjechał więcej do ciebie?
Przesunęłam zmęczonym wzrokiem po jego brzydkiej twarzy.
- Może umarłabym z tęsknoty. Może bym sobie życie odebrała. Nie wiem...
Milczał przez chwilę, trzymając mnie wciąż w ramionach, a później, ściszając głos, powiedział z ociąganiem.
- Pamiętaj, że takich głupstw nie wolno ci robić. Samobójstwo jest strasznym grzechem i za karę nigdy byś mnie już więcej nie zobaczyła na tamtym świecie.
- To znaczy, że miłość jest grzechem?
- Znów mówisz głupstwa - pogładził mnie po ramieniu.
- No, bo jeżelibym sobie odebrała życie z miłości i była za to skazana na wieczne potępienie, to znaczy, że nie wolno tak za bardzo kochać? - upierałam się nie wiedząc nawet, o co mi naprawdę chodzi.
- Grzechem jest nieposłuszeństwo mężowi, ot co - powiedział na wpół żartem dając mi łagodnego klapsa.
- A co mam robić, żeby być posłuszną? - przekomarzałam się.
- A oddać list... - odpowiedział tym samym żartobliwym tonem i uszczypnął mnie w koniuszek ucha.
Od razu spoważniałam przypominając sobie, że wcale się nie bawimy, tylko rozmawiamy o rzeczy zasadniczej.
- Nie, nie oddam, ale mogę ci przysięgnąć, że nigdy w żadnej sytuacji nie zrobię z niego użytku.
Busio popatrzył mi z nadzieją w oczy.
- Przysięgnij na krzyż.
- Wystarczy, jak dam słowo honoru.
- Dla mnie jest przysięga ważniejsza od słowa.
- Dla mnie słowo honoru.
Sprzeczaliśmy się dłuższą chwilę i wreszcie uległam przysięgając na krzyż i dając słowo honoru. List został przy mnie.
Obiad zjedliśmy w restauracji “Żywiec”. Busio był rozmowny i troskliwy. Tego dnia pierwszy raz w życiu spróbowałam, jak smakuje melba. Ponadto usłyszałam, że jak tylko Busio otrzyma dyplom, a stanie się to najdalej w przyszłym roku, to dostanę ciepłe futerko na zimę, a na wiosnę piękny kostium.
Snucie tych cudownych marzeń przy melbie ze złotawymi plasterkami ananasa miało taki skutek, że poprosiłam nieśmiało, by mi powiedział jedno jedyne słowo, które się zaczyna na “k”.
Długo myślał marszcząc z powagą brwi i szukając natchnienia w suficie. Wreszcie odpowiedział.
- Kotek.
- Nie, inne słowo...
Znów myślał intensywnie, robiąc bardzo poważną minę, żeby za chwilę radośnie wykrzyknąć:
- Koza!
- Nie, Busiu, jeszcze pomyśl...
- Już wiem - podniósł z triumfem wskazujący palec do góry, a nachylając się ku mnie szepnął przez różowe goździki stojące pośrodku stolika. - Kocham...
Zaśmiałam się uszczęśliwiona, nieznacznie posyłając ustami pocałunek. Pogłaskał mnie po ręce.
Później poszliśmy na długi spacer. Przechadzaliśmy się ulicami odwiedzając stare miejsca, które były świadkami naszych najwcześniejszych narzeczeńskich czasów. W Botanicznym Ogrodzie karmiliśmy wiewiórki orzeszkami kupionymi w owocarni na placu Trzech Krzyży.
Usiedliśmy także na chwilę pod płaczącymi wierzbami. Busio w głębokim zamyśleniu kreślił na piasku końcem patyka wzory chemiczne.
- Wiesz, Busiu, to może śmieszne, ale my dzisiaj przypominamy trochę ludzi przed śmiercią.
Wzruszył ramionami i odwrócił oczy.
W krzewach nawoływały się wiosenne ptaki. Po chwili szliśmy w kierunku wyjścia.
- A teraz dokąd? - spytał ujmując mnie pod łokieć.
- Może do domu? - zaproponowałam z zażenowaniem, przypominając sobie chwilę, gdy oparta o jego ramię poczułam przepływający po sobie ciepły, nie znany dotąd dreszcz.
Zajrzał mi pytająco w oczy.
Odwróciłam je powoli na krzew dzikiej róży osypany pączkami, przytulając się mocniej do jego ramienia.
Promieniowałam radością życia jak słońce ciepłem.
Wszystko dookoła nabrało barwy, sensu, a prozaiczne czynności w rodzaju obierania ziemniaków urastały do rzeczy ważnych i ogromnie przyjemnych. No, bo czy taki ciemny, okrągły ziemniak, który pod dotknięciem noża stawał się jaśniutki i patrzył na mnie fioletowymi oczkami, nie był osobistością śmieszną i brzuchatą?
Z zapałem sprzątałam mieszkanie, z zapałem cerowałam skarpetki, z zapałem słuchałam opowiadań o życiu pozagrobowym i chińskich torturach. Wszystko, o czym mówił Busio, ten mój na nowo odzyskany Busio, było piękne i ciekawe. Miał teraz dla mnie na co dzień dobry uśmiech, słowa ciepłe, łaskawe dłonie i dużo czasu. Chodziliśmy na dalekie spacery i do kina. Skończyły się między nami sprzeczki, a jakieś drobniutkie nieporozumienia kwitowaliśmy pocałunkiem.
Busio patrzył na mnie z pobłażliwym uśmiechem, gdy siadając mu na kolanach snułam plany o naszym przyszłym mieszkaniu z pięknymi meblami, o przygotowaniu się do matury i o fasonach szlafroków. Czasami wtrącał trochę nie na temat, jakby nie słyszał tego, o czym mówiłam.
- Ty chyba wyładniałaś przez te kilka dni...
W głosie wyczuwałam zdziwienie i aprobatę.
Uśmiechałam się do niego szczęśliwa i odrzucając do tyłu spadające na czoło włosy, podawałam nieśmiało do pocałunku zarumienione radością policzki. Do rozmowy o liście więcej nie wracaliśmy. Raz jeden tylko, tuląc mnie o zmierzchu w ramionach, Busio spytał:
- Więc stanowczo nie oddasz mi listu?
- Nie... - wyszeptałam niezdecydowanie, myśląc, czy potrzebnie się upieram.
Gdyby dłużej nalegał, na pewno zwróciłabym mu ten nieprzyjemny papierek schowany między kartkami francuskiej gramatyki, którą podarowała mi Basia.
- To już i tak nie ma większego znaczenia - odpowiedział między jednym a drugim pocałunkiem w szyję.
Dni mijały szybko, prawie niepostrzeżenie. Nie znajdowałam już czasu na codzienne, kilkugodzinne odwiedziny u rodziców.
Nastąpiła katastrofa. Ojciec jako najstarszy wiekiem i nie mający własnych przyborów został zwolniony z kreślarni. Całe dnie spędzał na mieście w pogoni za jakąś pracą, składając oferty, wertując ogłoszenia w gazecie. Wpadałam tylko na chwilę do domu, w którym było głodno i smutno. Matka wtedy mówiła z tkliwym uśmiechem: “Chwała Bogu, że chociaż u młodych wszystko się dobrze układa”.
Pewnego ranka Busio podarował mi swoją starą marynarkę, którą od dawna chciałam przenicować na kostiumowy żakiet.
- Czy dostanę również na krawca? - zapytałam uszczęśliwiona.
- A kiedy trzeba zapłacić?
- Na pewno uszyje w przeciągu przyszłego tygodnia.
Busio uśmiechnął się jakoś niewyraźnie unikając mego wzroku.
- Zobaczymy, jak to jeszcze będzie.
Kręcił się niezdecydowanie po pokoju mrucząc coś do siebie i wreszcie wyciągnął z walizki niebieską koszulę w drobniutkie paseczki.
- Zrób sobie z niej bluzkę.
Zawisłam mu z radości na szyi zasypując szorstkie, nie ogolone policzki pocałunkami. Wprawdzie jedwab był w kilku miejscach przetarty, ale mogła z niej wyjść jeszcze ładna sportowa bluzka.
- Na pewno zemdlejesz z wrażenia, jak mnie w tym zobaczysz!
Busio nic nie odpowiedział. Stał przy oknie spoglądając ukradkiem na wskazówki tykającego głośno budzika. Dochodziła dwunasta.
- Czy się gdzieś śpieszysz?
- Nie... Dlaczego? - obrzucił mnie stropionym spojrzeniem i prędko odszedł w głąb pokoju.
Czułam, że kłamie.
- Tak mi się zdawało...
Usiadłam na krześle zabierając się od razu do prucia koszuli.
- Dzisiaj piątek, prawda? - upewnił się Busio wyjmując z mojej dłoni nożyczki i prowadząc w stronę kozetki.
- Tak, akurat równo tydzień, jak wróciłeś...
Chciałam jeszcze dodać: “i zmieniłeś się na lepsze”, ale coś mnie od tego powstrzymało. Uśmiechnęłam się tylko, obejmując go za szyję. Busio zanurzył dłoń w moich włosach. Przeciągał pasemka między palcami, targał kosmyki, uciekając zamyślonym wzrokiem w kierunku uchylonego okna. Milczał, ale wyczuwałam podświadomie, że chce mi coś powiedzieć i że to wcale nie będzie przyjemne.
Przytuliłam się lękliwie do dłoni tarmoszącej moje włosy.
- Słuchaj, dziecko... - zaczął powoli, z namysłem, jakby się zastanawiając nad każdym słowem. - Czy ty teraz gdzieś wychodzisz po zakupy?
Popatrzyłam na niego zdziwiona.
- Przecież powiedziałeś wczoraj, żebym nic nie kupowała, bo obiad chcesz zjeść ze mną w restauracji.
- Prawda! - potwierdził skwapliwie: - Zupełnie o tym zapomniałem. - Popatrzył mi z bliska, uważnie w oczy i ciągnął dalej z nieznacznym, lekko zakłopotanym uśmiechem na wydatnych ustach. - Trzeba więc, żebyś przedtem poszła koniecznie do fryzjera... - przesunął ustami po moich włosach. Będzie ci pięknie w stylowym uczesaniu. Wczoraj przeglądając album malarstwa znalazłem coś odpowiedniego do twego typu...
Zdziwienie odjęło mi na chwilę mowę. Nigdy przecież nie chodziłam do fryzjera, a Busio nie zwracał dotychczas uwagi na moje uczesanie.
- Szkoda pieniędzy - bąknęłam niepewnie.
- Na taki cel nie szkoda - odpowiedział zdecydowanym tonem, przysuwając leżącą obok na krześle grubą książkę.
- O, popatrz...
Z kolorowej ilustracji uśmiechała się powściągliwie delikatna twarz jakiejś angielskiej arystokratki, ujęta w ramkę rdzawych, długich loków podwiązanych wstążką.
- Piękna! - wyszeptałam w zachwycie. - I też ruda - ucieszyłam się dotykając palcami połyskliwego papieru i moich włosów. - Tylko... Tylko dzisiaj nikt się tak nie czesze. Anglezy nie są modne.
Busio żachnął się zamykając głośno książkę.
- Niemodne, niemodne! Niech będzie niemodne, ale ja chcę cię widzieć w takim uczesaniu.
W głosie przebijało zniecierpliwienie, źle hamowana złość. Doznałam uczucia przykrości. Przez te kilka dni zdążyłam się odzwyczaić od jego grubiaństw.
- No, dobrze, Busiu. Mogę się tak uczesać, tylko trzeba pójść do bardzo dobrego fryzjera, a to będzie drogo kosztowało.
- Niech kosztuje!
Busio rozpoczął nerwową wędrówkę po pokoju potrącając krzesła.
- Słuchaj dziecko, ile ci to zajmie czasu?
- No, jakieś dwie godziny albo i więcej. Muszę pojechać na Marszałkowską do Ewarysta. Podobno to najlepszy fryzjer. Może trzeba będzie trochę poczekać. Nie wiem...
Starałam się wyobrazić sobie, jak będę wyglądała w takim stylowym uczesaniu.
- Wobec tego wcześniej niż o drugiej nie wrócisz do domu?
- Nie...
Stał przez chwilę plecami do mnie patrząc w okno, a gdy się wreszcie odwrócił, twarz jego miała znów łagodny, prawie wesoły wyraz.
- No, więc śpiesz się, dziecko...
Niechętnie podniosłam się z kozetki. Trudno mi było teraz odejść z domu, gdy Busio znów się do mnie uśmiechał, gdy mogłam słuchać jego głosu, być w zasięgu ciepłego spojrzenia.
Busiu... Ja wolałabym zjeść obiad w domu. Może do fryzjera pójdę innym razem?
Podszedł do mnie trzymając płaszcz w dłoniach.
- No, nie kapryś, dziecko. Przecież chcesz mi się podobać, prawda?
Skinęłam głową.
Narzucił mi płaszcz na ramiona i lekko popychał w stronę drzwi. Zatrzymałam się niezdecydowanie w progu myśląc, jakiego użyć argumentu, żeby nie pójść do fryzjera.
- Busiu...
Zamknął mi usta gwałtownym, mocnym pocałunkiem, a gdy tylko znalazłam się w korytarzu, usłyszałam zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. Uśmiechnęłam się zdumiona i szybko zbiegłam ze schodów.
Od przystanku tramwajowego nie szłam, a prawie biegłam przeskakując lekko przez kałuże wody, żeby tylko nie opryskać pończoch, tych od święta. Prędzej znaleźć się w domu, zobaczyć zachwyt w oczach Busia, wtulić się w jego ramiona i powiedzieć, jak bardzo jestem szczęśliwa.
W mdłym, pachnącym wiosną słońcu moje włosy lśniły czerwonym połyskiem. Czułam ciężar długich, angielskich loków, podwiązanych fioletową aksamitką.
“Teraz będzie wszystko inaczej” - cieszyłam się oszołomiona nowym uczesaniem i rozbudzoną miłością Busia. Uwierzyłam w cud wielkopiątkowej modlitwy, zastanawiając się, o co należy prosić w przyszłym roku. Może o dziecko?
Z wdzięczności za łaskę kochania przysięgałam w myśli Busiowi, że już na pewno i od zaraz będę czytała książki o jogach i z większą uwagą niż dotychczas słuchała tego, co mówi o etyce i religii. Biegnąc w rozpiętym płaszczu potrącałam przechodniów, uśmiechałam się do nich szczęśliwymi oczami, patrzyłam na brudne, nędzne fasady domków nie widząc ich brzydoty. Uśmiechałam się do biegnącego boso chłopaka, prowadzącego na pogrzebaczu brzęczącą fajerkę, uśmiechałam się do szklarza wołającego nosowym, przeciągłym głosem: “szyby do wprawienia, szyby...” W dźwiganym na piecach szkle rozszczepiało się tęczą słońce, a poły wytartej kurtki rozwiewał wiatr upodabniając szklarza do wielkiego ptaka.
“Jak dobrze jest mieć męża, jak dobrze jest wracać do domu, gdy on czeka” - myślałam wciągając powietrze pachnące kurzem i młodą zielenią. Potrząsałam dumnie i buńczucznie głową niby koń grzywą na wojskowej paradzie. Loki pachniały przypaleniem i grzały w kark.
Środkiem brukowanej kamieniami ulicy dudniły ogromne wozy z bekami piwa, zaprzęgnięte w rosłe perszerony. Między nimi przemykał ręczny wózek pchany przez wychudzonego mężczyznę w opadających spodniach ściągniętych nisko skórzanym paskiem. Na wózku piętrzyły się liche, biedniutkie meble. Jakieś łóżko z jasnego drzewa, stół sterczący do góry nogami, miednica, tobół z pościelą. “Podobne graty do naszych” - pomyślałam z rozrzewnieniem. “Ktoś się przeprowadza, a może jakaś młoda para zakłada dom?”
Życzyłam w myśli tym nieznanym ludziom szczęścia, sama nim przepełniona jak dojrzały kłos pszeniczny ziarnem.
Przed domem pośliznęłam się na maziowatej glinie. Rano padał deszcz i żółtawe bryzgi wody ochlapały mi brzeg płaszcza. Wbiegłam na schody potrącając dozorczynię zamiatającą sień. Zrobiła taką minę, jakby mi chciała coś powiedzieć, ale ją szybko minęłam, nucąc melodię z “Wesołej wdówki”.
Pod drzwiami zajrzałam jeszcze raz w lusterko, poprawiłam aksamitkę i energicznie zastukałam do drzwi.
Nikt mi nie odpowiedział. Poczekałam chwilę i znów zastukałam. Przyłożyłam ucho do chłodnych, na szaro malowanych desek. W mieszkaniu była cisza. “Pewnie jest u rodziców” - przeszło mi przez głowę i zbiegłam na dół.
- Mamo, gdzie jest Busio?! - Wpadłam zdyszana przytrzymując dłonią loki, żeby się nie zwichrzyły.
Matka obierała ziemniaki siedząc na tapczanie obok Moniki czytającej głośno książkę,
- A skąd ja mogę wiedzieć? - podniosła zdziwione oczy, a dostrzegłszy moją fryzurę wpatrywała się w nią jak urzeczona.
- Nie było go tutaj, nie zostawił klucza? - niecierpliwiłam się stojąc w progu.
- Nie... Nie był u nas, ale powiedz, co ty masz na głowie?
- Angielskie uczesanie. Idziemy z Busiem na obiad do “Gastronomii” - wyjaśniłam z dumą w głosie.
- Rzeczywiście piękne. Ale dobre tylko na bal i to do stylowej sukni - orzekła Monika oglądając moją głowę ze wszystkich stron. - Jak to uczesanie potrafi zmienić człowieka. Wyglądasz, jakbyś zeszła z obrazu.
- Tak, wiem - odpowiedziałam z roztargnieniem dotykając włosów i myśląc wciąż o tym, gdzie się podział nagle Busio.
Głód mi dokuczał i ogarniała niecierpliwość.
- Gdzie on może być? - powtórzyłam głośno.
- Może jest już na górze. Mógł zejść do telefonu na chwilę.
Zerknęłam w ułamany kawałek lusterka leżący na stole, przejrzałam się w szybie balkonowej i znów biegłam po schodach. Stukałam długo i energicznie, rozglądając się po korytarzu.
Sąsiadka uchyliła drzwi i zaraz je szybko zamknęła. Z przeciwka dobiegały okropne, znane już na pamięć słowa walca.
Spać, spać, spać mi się chce...
Zbiegając z powrotem do rodziców spotkałam na półpiętrze dozorczynię.
- Proszę pani, klucz od mieszkania jest u mnie. Starsza pani go zostawiła i kazała powiedzieć, żeby pani wracała do swoich rodziców.
Przyglądałam się jej z zainteresowaniem nie rozumiejąc, o czym mówi.
- Jaka starsza pani? - spytałam wreszcie, chwytając dłonią za drewnianą poręcz schodów.
- Przecie, że matka pana studenta. Zabrali rzeczy, tylko kozetkę zostawili, bo się już na wózek nie zmieściła, i odjechali, a tak się spieszyli, jakby ich kto gonił.
Oparłam się plecami o chłodną ścianę malowaną w żyłkowany marmurek i patrzyłam osłupiałym wzrokiem w stojącą obok mnie kobietę kiwającą ze współczuciem głową.
- Jak to... przecież my... przecież mój mąż... Obiad na mieście... - bełkotałam nie mogąc jeszcze zrozumieć, uchwycić sensu strasznej prawdy.
- Ja tam nic nie wiem. Kazali oddać klucz, to go daję... - wciskała mi w dłoń mały, chłodny przedmiot wyciągnięty z przepaścistej kieszeni niebieskiego fartucha.
Z trudem oderwałam plecy od muru i powlokłam ociężałe, nieswoje nogi po kamiennych stopniach. Dozorczyni coś jeszcze mówiła stukając energicznie długą szczotką na kiju, ale jej nie słuchałam. Otworzyłam drzwi.
Mieszkanie było puste i tylko wiosenny wiatr trzaskał nie domkniętym oknem. Kozetka-katafalk odsunięta niedbale od ściany, z odrzuconym w pośpiechu wierzchem, wypatroszona z pościeli, przypominała naszą ostatnią rozmowę...
Bezwiednie dotknęłam dłonią opadających na szyję loków, stąpając cicho na palcach. Oglądałam każdy kąt, każde odbicie mebla znaczone na czerwonej farbie podłogi leciuchnym nalotem kurzu, jakbym szukała śladów kogoś, kto żył tutaj, a przed chwilą wyniesiono jego zwłoki. Zatrzymałam się w nikłej, słonecznej smudze, ciepłej i pieszczotliwie obejmującej moje ściśnięte chłodem, niemrawe dłonie, spoglądając na pokój jak na miejsce zbrodni.
Na podłodze walało się kilka pomiętych papierków, a na małej kupce pod ścianą złożono moje rzeczy. Letnia sukienka, zmiana bielizny różowej i spranej, pretensjonalne kapelusze, para wykrzywionych półbucików, a na tym wszystkim lalka ukrywana w pudełku pod łóżkiem i kilka szkolnych książek.
Nie mogłam ani płakać, ani krzyczeć, tylko tak stałam niemo, wodząc oczami po czymś, co było jeszcze przed paru godzinami moim domem. “Więc tak wygląda spławienie... Więc mnie spławiono... Jestem spławiona...
Tak się spławia niepotrzebnych ludzi...” - odmieniałam w myśli słowo z tamtego listu nie mogąc, nie potrafiąc uwierzyć, że to się stało.
Chciałam zejść do rodziców, ale nie mogłam ruszyć się z miejsca, rozstać z mieszkaniem, do którego miałam już nigdy nie wrócić. Usiadłam na brzegu katafalku, przypominającego do złudzenia otwartą trumnę, i prowadziłam w myśli długą zawiłą rozmowę z Busiem i Panem Bogiem.
Obwiniałam ich obu, błagałam o zmiłowanie, nienawidziłam, przebaczałam, żebrałam o powrót, o wyjaśnienie, przeklinałam...
Przypomniały się gdzieś kiedyś zasłyszane słowa, że “Pan Bóg doświadcza tylko tych, których szczególnie umiłował”, ale to nie było dla mnie żadną pociechą. Bóg przecież był daleko, był nieuchwytny, może wcale nawet nie istniał, a Busio żył, był jeszcze w tym samym mieście co i ja.
Bluźniłam w myśli, żeby za chwilę kajać się przed Wszechmocnym, który mógł dalej mścić się za to na mnie, zsyłając nowe cierpienia i klęski. Przemawiałam więc do Niego tak, jakbym chciała poruszyć w Nim sumienie i odwrócić uwagę od tamtych, wypowiedzianych w myśli bluźnierstw.
“I jakże w Ciebie, Boże, wierzyć, kiedy dzieje się mi taka krzywda? Dlaczego odebrałeś mi Busia, dlaczego? Przecież ja chcę w Ciebie wierzyć, a Ty mi to, Boże, utrudniasz. Ja wierzę w Ciebie, Panie, że jesteś...”
Im goręcej zapewniałam Go o swojej wierze, tym byłam bliższa całkowitego zwątpienia i ogarnął mnie nagle strach, że za chwilę stracę tę jedną, jedyną rzecz, jaką posiadałam, a którą chciałam zachować - wiarę. Doznałam podobnego lęku, jak wtedy w dzieciństwie, gdy ojciec czytał na głos książkę o Bogu, który tam nazywał się Ahura-Mazda i wyglądało na to, że Bogiem nie był...
“Człowiek, który w nic nie wierzy, jest nic niewart” - pomyślałam z przestrachem o słowach mojej matki, które dopiero w tej chwili nabrały właściwego sensu.
“Wierzę, wierzę, przecież naprawdę wierzę...” - powtarzałam w myśli z uporem i przymilnie.
A kiedy wzrok padł na kupkę łachów pod ścianą, znów ogarnął mnie bunt i żal do Boga o ten rozbity dom i nędzę, jaka przypadła mi w udziale zamiast spodziewanej i oczekiwanej od dziecka kariery. Związałam łachy w węzełek i zeszłam na dół.
Bez słowa stanęłam w drzwiach.
- Jezu! - krzyknęła matka zrywając się z tapczanu. - Co się stało? Czy jakieś nieszczęście z Busiem?
Zaprzeczyłam ruchem głowy, rzucając na podłogę tobołek z ubraniem.
- Odezwij się, na miłość boską, przecież widzę, że jakieś nieszczęście.
Podbiegła do mnie, potrząsając jak szmacianą kukłą.
- Mamo... - jęknęłam nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
- Ten drań ją rzucił! - krzyknęła Monika podnosząc z ziemi węzełek. Patrzyły na mnie w osłupieniu, a potem matka krzyknęła.
- Płacz! Dlaczego nie płaczesz!?
- Nie mogę...
- To krzycz! Krzycz albo płacz, to ci ulży.
Zaprzeczyłam ruchem głowy, podchodząc do balkonu, żeby wyjrzeć, żeby jeszcze raz popatrzeć w nasze okna i upewnić się, że na pewno nie ma w nich wychylonej głowy Busia, że na pewno nikt tam na mnie nie czeka.
Szyba odbiła moją piękną, karnawałową fryzurę i rozszerzone, martwe w wyrazie oczy, których nie poznałam. Cofnęłam się instynktownie do tyłu, jakbym spojrzała na kogoś obcego, kto się z bliska nieoczekiwanie przede mną wyłonił.
- Jak to się stało, nic nie rozumiem? Przecież wszystko zaczęło się już dobrze układać. Nie dalej jak wczoraj mówiłam ojcu, że wreszcie... - wykrzykiwała matka biegając po pokoju i wciąż każąc mi płakać.
Podałam jej klucz i z wysiłkiem powtórzyłam słowa dozorczyni.
- Bydlaki! Wstydu nie mają! - krzyknęła i pobiegły z Moniką na górę. Patrzyłam w okna. Widziałam je w skrócie, wydłużone i jakby trochę inne. Po niebie płynęły obłoki, na balkonach suszyły się kolorowe części bielizny i pieluchy.
Monika wpadła do pokoju pierwsza, a za nią matka ocierając dłonią oczy. Pozazdrościłam jej tych łez.
Nie zostawił żadnego listu?
Zaprzeczyłam ruchem głowy. Loki ciążyły coraz bardziej i wydawało mi się, że z każdą minutą stają się cięższe. Osunęłam się na krzesło, patrząc suchymi, szeroko otwartymi oczami na matkę.
- Odezwij się, powiedz coś... - błagała. - Jeszcze tylko brakuje, żebyś dostała z tego wszystkiego zapalenia mózgu.
- Nie dostanę - wykrztusiłam z trudem.
Monika paliła papierosy jeden po drugim i palce jej drżały, gdy zapalała zapałkę.
- Co za straszni ludzie. Co za ludzie... - powtarzała w kółko.
Matka ustawiała talerze z zupą. Mdły zapach zasmażki wywołał we mnie uczucie nudności i wstręt do jedzenia.
- Siadajcie do stołu - powiedziała bezdźwięcznym głosem.
- To my będziemy jeść obiad? - zdziwiłam się nie podnosząc z krzesła.
- A coś ty myślała? Jakiś bałwan, za którym nie warto plunąć, odszedł, to dlatego my mamy nic nie jeść? - zaperzyła się nagle, z brzękiem rzucając łyżki.
- Nie będę jadła.
- Musisz.
Coś zachrobotało pod drzwiami i nagle w pokoju zjawił się ojciec z rozpromienioną miną. Przed sobą dźwigał wielką pakę owiniętą starannie w szary papier.
- Są! - krzyknął triumfalnie: - Wypłacili dzisiaj zaległe wyrównanie i od razu kupiłem, żeby się pieniądze nie rozeszły. Niech dziecko ma, cośmy jej obiecali na wyprawę.
Drżącymi z pośpiechu palcami rozrywał papier. Wyłonił się z niego komplet aluminiowych, błyszczących garnków.
- Kupiłem ten większy, całe dwanaście sztuk... Ten malutki garnuszek to taki operny, jak dla lalek... - cieszył się mrugając nerwowo lewym okiem.
Był jeszcze w kapeluszu i w płaszczu utrudniającym mu ruchy.
- No co ojczaki, piękne garnki?
Podniósł na mnie uszczęśliwione niespodzianką oczy.
Wtedy dopiero wybuchnęłam płaczem. Strasznym, rozdzierającym płaczem którego nie mogłam powstrzymać. Wyłam jak zwierzę z twarzą wciśniętą w twarde poduszki tapczanu, pragnąc śmierci, żeby nie widzieć więcej tych urągliwie błyszczących garnków, ułożonych w wysoką piramidę, i ojcowej wymizerowanej twarzy, w której nerwowo mrugało czarne, nieszczęśliwe oko.
Leżałam skulona na kozetce-katafalku, przykryta ojcową jesionką, przytulając twarz do twardego, szorstkiego wezgłowia. Udawałam, że śpię, przysłuchując się rozmowie rodziców prowadzonej ściszonymi głosami.
- Nawet nie mamy dla niej pościeli, nie mówiąc już o jedzeniu... - martwiła się matka.
Ojciec chrząknął, poruszając się niespokojnie na tapczanie, aż sprężyny jęknęły głucho z chrzęstem.
- Dlaczego on od niej uciekł? - zastanawiał się. - Musiały być jakieś poważne powody. Nigdy nie uwierzę, że ona nie zna przyczyny.
- Może dzisiaj coś powie. Przecież widziałeś, w jakim wczoraj była stanie.
Nie chciałam już o nic wypytywać. Bałam się, że dostanie obłędu - szeptała matka wśród westchnień i wycierania nosa w chusteczkę.
Miałam za sobą bezsenną noc. Oczy piekły i myśli mąciły się w umęczonym mózgu. Gdybym mogła, gdybym zdobyła się na odwagę powiedzenia szczerze tego, co stało się dla mnie jasne dzisiejszej nocy, a co ściśle wiązało się z utratą przed ślubem dziewictwa.
Rodzice szeptali, rozważali wszystkie możliwości, błądzili w swoich domysłach, dalecy od prawdy.
- Tacy zdawało się inteligentni, kulturalni ludzie, a pozwolili na takie świństwo, na taką podłość - nie mogła pojąć matka, wierząca w szlachetność ludzi dobrze urodzonych.
Mogłam przecież przyznać się rodzicom, że Busio mnie uwiódł. Nie miałam wtedy jeszcze szesnastu lat i groziła mu za to odpowiedzialność sądowa. Aby uniknąć w takim wypadku skandalu, musieliby zaproponować ojcu jakieś odszkodowanie. Gdyby się w ogóle ojciec na nie zgodził. Zakładano z góry, że nasze małżeństwo jest tylko fikcją. Dlatego nie urządzono nam przyzwoicie mieszkania, dlatego Busio lekceważył sobie mnie i moich rodziców, dlatego nie zabierał do swoich znajomych. Byłam uciążliwym przedmiotem, który w odpowiedniej chwili miał być spławiony.
Wgryzłam zęby w dłoń, żeby nie krzyknąć, nie jęknąć na samą myśl o tym, co ze mną zrobili i w jaki sposób potraktowali.
- Żeby chociaż były pieniądze na adwokata, to można by skarżyć o złośliwe porzucenie, a tak to co? - denerwował się ojciec. - Pogadam jeszcze z Eberem, ale nie mam wielkiego zaufania do tego capa.
- “O Boże, tylko nie to...” - pomyślałam ze strachem, że wtedy może się wszystko wydać i rodzice dowiedzą się o mojej hańbie. Gałki oczne piekły i bolały, jakby je kto piaskiem zasypał. Pragnęłam zasnąć i nie obudzić się więcej.
Monika poruszyła się na składanym łóżku pod balkonem.
- Która godzina? - zapytała szeptem.
- Dochodzi ósma - odpowiedział głośno ojciec szykując się do wstawania.
Zapukano energicznie ołówkiem do drzwi.
Zerwałam się z kozetki, pomyślawszy zupełnie bez sensu, że to może Busio. - Dokąd lecisz rozebrana? - zatrzymał mnie ojciec wciągając pośpiesznie buty na gołe stopy.
Zrobiło mi się słabo, czułam tylko w całej sobie nierówny łomot serca. Monika pomogła mi usiąść z powrotem na katafalku stojącym pod ścianą naprzeciw drzwi. Ojciec coś za przepierzeniem podpisywał. Matka w pośpiechu naciągała sukienkę.
- Jest do mnie ekspres polecony. - Zaczął nerwowo rozrywać białą, długą kopertę. Podszedł do balkonu i długo czytał szeleszcząc kartkami.
W mieszkaniu panowała cisza. Bez słowa wpatrywałyśmy się w ojcowe lekko przygarbione plecy. Byłam bliska omdlenia. Głos ojca, który nagle zaczął krzyczeć, dochodził jakby z oddali, przez gruby filtr z waty.
- Dobrze ci tak, bydlaku! Szkoda tylko, że jeszcze ci mordy nie zbił! Taki wstyd mi zrobić... Raroga wychowałem, nie dziecko!
- Uspokój się, Stasiu, uspokój. Sąsiedzi słyszą - błagała matka zamykając drzwi od przepierzenia.
- Z domu cholerę wyrzucę! Niech idzie w diabły! Od razu mi się to wszystko wydało podejrzane!
Matka trzymała mnie wpół, wodząc drżącą dłonią po moich skudłaczonych, angielskich lokach. Monika podsuwała do ust szklankę wody. Chłodne kropelki spływały po brodzie.
- Zostawcie mnie. Już dobrze... Ja nie zemdleję... - odpychałam matkę patrząc ze strachem na białego jak wapno ojca, z mrugającym okiem i szeroko otwartymi ustami, które wyrzucały z siebie obelżywe słowa.
- Co oni piszą, co piszą? - dopytywałam się słabym głosem, który ginął w krzyku ojca.
- Uspokój się, stary idioto! - krzyknęła nagle matka zrywając się z miejsca. - Nie dam poniewierać swego dziecka!
Wyrwała ojcu list z ręki.
- Masz, czytaj, czytaj, to ci się oczy otworzą! - docinał jej zjadliwym, drżącym z irytacji głosem.
Matka długo milczała, wodząc oczami po równo zapisanych stroniczkach. Ojciec powoli się uspokajał, chodząc wielkimi krokami po małym pokoju. Monika blada i przerażona siedziała obok mnie trzymając się kurczowo brzegów kozetki. Wyglądało, że za chwilę zemdleje.
- Doczekałem się, że moje dziecko opowiada, że jestem pijakiem, Doczekałem się, że wychowałem flejtucha, który ma poobrywane przy koszuli ramiączka, że chodzi w wyplamionych sukienkach, a w głowie to tylko ma zabawy, kabarety i chłopów! Co to za pułkownik, z którym kręciłaś romans za plecami męża, co? Mów, bo ci flaki wypruję, ty dziwko! - rzucił się w moją stronę.
Matka chwyciła go za marynarkę. Monika wrzasnęła dziko chowając się za stół.
Siedziałam jak skamieniała czując, że coś mnie łaskocze w gardle, coś za chwilę zamieni się w spazmatyczny śmiech.
- Won z mego domu! Słyszysz, ubieraj się i won!
Wstałam posłusznie, naciągając sukienkę. Zrozumiałam z tego wszystkiego tylko jedno, że nie mam już domu, nie mam rodziców i teraz tylko trzeba pójść gdzieś na tory.
Matka rzuciła list na podłogę i pchnęła ojca w brzuch tak silnie, że się zatoczył i usiadł na tapczanie.
- Jak ci nie wstyd! To te łobuzy powypisywały różne brednie, a ty od razu uwierzyłeś! Zawsze dla ciebie tylko obcy ludzie mają rację, a nie swoi! Jak możesz doprowadzać dziecko do takiego stanu. Zobacz, jak ona wygląda...
Popatrzyliśmy z ojcem na siebie. Opuścił głowę i coś jeszcze mamrotał o pułkowniku, ale już ciszej i bez pewności siebie.
- Czego oni się czepiają mojego dziecka!? Że ramiączka ma u koszuli oberwane, że plamy na sukienkach? To niech jej kupią trochę bielizny, niech dadzą pieniędzy na jakąś przyzwoitą sukienkę, a nie żeby stare łachy donaszała po rejentowej! Jak im w ogóle o takich rzeczach nie wstyd pisać! A z tym pułkownikiem, to ja już wiem najlepiej, jak sprawa wygląda! Dziecko nie ma przede mną tajemnic.
Byłam już zupełnie ubrana i rozczesywałam w pośpiechu włosy, które niedawno miały upodobnić mnie do arystokratki z portretu.
- Zarzucają, że leniwa, a za to ich synek to już chyba dziesięć lat studiuje i nie może skończyć! O nim to, nie powiedzą “leń”, tylko nerwowy i anemiczny! Jak się moje dziecko u nich chciało uczyć, zdać maturę i pójść na medycynę, to powiedzieli, że trzydzieści złotych miesięcznie na korepetytorkę za dużo, że nie stać ich na takie wydatki! Kuchtę z niej chcieli zrobić!...
Ojciec milczał mrugając nerwowo lewym okiem.
- Mamo... Nie tłumacz ojcu, to nie ma znaczenia. Ja już pójdę...
- Nigdzie nie pójdziesz! - krzyknęła doskakując do drzwi. Łzy ciekły, jej po twarzy. Wyglądała w tej chwili staro i brzydko.
Pragnęłam wydostać się jak najprędzej z kręgu krzyków, nie czując żalu do rodziców ani smutku, że odchodzę stąd na zawsze. Myśl o tym sprawiała ulgę. Głowa pękała z bólu, oczy piekły nieznośnie i coś zaciskało w krtani. Byle prędzej na powietrze, byle prędzej do torów...
Pomyślałam o liście. Miałam go przy sobie i wystarczyło tylko przeczytać rodzicom te kilka pierwszych zdań o spławieniu, a wszystko od razu stałoby się jasne, oczyściłoby mnie z zarzutów.
- Mamo... - zaczęłam, ale w tej chwili przypomniałam sobie przysięgę złożoną Busiowi, a może po prostu nie miałam już siły wracać do tego tematu, tłumaczyć, znów wszystko przeżywać. - Mamo, ja muszę iść... - dokończyłam inaczej, niż chciałam.
- Nigdzie nie pójdziesz! - wtrącił nieoczekiwanie ojciec. Potrząsnęłam przecząco głową.
- Ja nie chcę być więcej z wami - odpowiedziałam spokojnie stanowczym głosem, odpychając matkę ręką i myśląc tylko o tym, żeby mieć już wszystko poza sobą.
Ojciec siłą posadził mnie na kozetce. Matka szlochała głośno, stojąc wciąż pod drzwiami.
- Mów, jak to było, dlaczego cię ten drań rzucił? - Czarne, mrugające oko wpatrywało się we mnie z uporem.
- Nie wiem... Po prostu mnie nie kochał. Przestał kochać zaraz po ślubie... - dodałam z naciskiem, przymykając oczy, bo znów wrócił ból głowy i nierówne bicie serca. - Ja przecież nie jestem winna... Ja go naprawdę kochałam, ja... - głos mi się załamał i zaczęłam zapadać się w jakąś szarą, migocącą ruchliwymi punkcikami otchłań.
“Zdaje się, że umieram...” - pomyślałam z ogromną ulgą i straciłam przytomność.
Rozdział 13
Lato było w pełni, ciepłe i pogodne.
Żyłam dalej, mimo że wydawało mi się to dziwne. Wyobrażałam sobie, że mi serce z bólu pęknie, że może z rozpaczy dostanę zapalenia mózgu, ale nic takiego nie chciało się zdarzyć. W domu był głód, chociaż ojciec odsprzedał sąsiadom komplet aluminiowych garnków. Żuło się suche skórki chleba. Złotówka Moniki, z której trzeba było pomyśleć także o papierosach, nie wystarczała na utrzymanie czterech osób. Za komorne byliśmy też już winni i gospodyni groziła eksmisją.
Ojciec całe dnie spędzał poza domem. Monika jak zwykle stawiała pasjanse lub spotykała się z Wykolejeńcem, który był już prawie zdecydowany na małżeństwo, tylko jeszcze rodzina szukała dla niego odpowiedniej posady. Matka zaczęła z powrotem odwiedzać kościoły wynajdując przeróżne intencje.
Codziennie raniutko biegłam na Marszałkowską pod gmach redakcji “Czerwoniaka” wykładany lśniącymi, krwawego koloru kafelkami, żeby z wywieszonych za wielkimi szybami gazet wyłowić tych kilka ogłoszeń zaczynających się od słów: “Poszukuje się pomocy do dziecka...”, na które czatowało wraz ze mną kilkanaście kobiet. Rzucały się pośpiesznie do przystanków tramwajowych, a ja pieszo przemierzałam miasto z krańca na kraniec, by usłyszeć: “Już zajęte” lub dowiedzieć się, że bez referencji nie przyjmują.
Czasem wlokłam się ulicami dla przyjemności chodzenia, z wieczną nadzieją, że zaraz, za pierwszym zakrętem ulicy spotka mnie coś nadzwyczajnego. Coś, co odmieni moje całe życie...
Wtedy jakoś prawie bezwiednie znajdowałam się na tych samych ulicach, którymi chodziliśmy z Busiem. Przystawałam przy znajomych wystawach szukając wzrokiem przedmiotów, na których mogło przelotnie zatrzymać się jego spojrzenie. Zmieniano je często i po trosze stawały się już obce i jakieś inne niż wtedy, gdy razem je oglądaliśmy.
Na ulicach odżywały wszystkie ubożuchne, rozdmuchane rozłąką i wyobraźnią wspomnienia, urastając do wielkich przeżyć. Zanurzałam się w nie powoli z masochizmem, błądząc wzrokiem po kamienicach, na które musiał patrzeć przechodząc, stawiałam ostrożnie stopy na chodnik, po którym kiedyś szedł, liczyłam mijane drzewa dające nam kiedyś schronienie przed deszczem. Zwiany na murawę różowy kwiat kasztanów przypominał nasze spotkania w Botanicznym Ogrodzie. Krążyłam często wokół niego uparcie jak samolot zwiadowczy nad upatrzonym punktem, ale wejść do środka nie mogłam. Nie miałam nigdy na opłacenie wejścia.
Znajdowałam jakąś bolesną rozkosz w tym wiecznym błądzeniu jego śladami i łudziłam się, że może pewnego dnia spotkam go gdzieś przypadkiem, zobaczę z daleka, jak idzie wolno, statecznie, mrużąc oczy przed słonecznym blaskiem. Bałam się tego spotkania, a jednocześnie pragnęłam jak niczego na świecie, wiedząc, że nic mi z tego nie przyjdzie poza jeszcze jedną przepłakaną nocą.
A potem zmęczona wracałam do domu, z nisko opuszczoną głową, żeby nie zahaczyć spojrzeniem o okna pewnego mieszkania, w którym już byli nowi lokatorzy.
Zdążyłam wejść do mieszkania, gdy w drzwiach stanął ojciec z Wykolejeńcem.
Obaj ledwo trzymali się na nogach i Wykolejeniec klękając przed Moniką wręczył jej doniczkę prymulek. Ojciec wyciągnął z kieszeni ćwiartkę wódki i białe zawiniątko z wędliną.
- Dostałem pracę. Słyszysz, Tećka, dostałem pracę... - wybełkotał i rozpłakał się głośno jak dziecko.
- Jaką pracę?
Ocierała mu łzy chusteczką, sadzając ostrożnie na krześle.
- No pracę... pracę... - powtarzał w kółko wodząc pijaniusieńkim, mętnym wzrokiem dookoła. Wykolejeniec w granatowej marynarce czołgał się u stóp Moniki, przecierając zapotniałe okulary i bełkocąc miłosne zaklęcia.
- Modliszko moja, zerknij okiem łaskawym na swego biednego samca... Biednego samca! - krzyknął głośniej z jakąś desperacją w głosie, usiłując ściągnąć jej pantofel z nogi.
- Boże, jak oni się straszliwie schlali - jęknęła Monika podnosząc Wykolejeńca z podłogi, od której nie mógł oderwać dolnych i górnych kończyn.
- Modliszko... Modliszko, nie zabijaj... - zawodził cichutko podtrzymywany jej wątłym ramieniem.
Matka wciąż dopytywała ojca o rodzaj pracy, ale nie potrafił dać żadnej rzeczowej odpowiedzi poza tą jedną, że ma posadę. Łkał tylko coraz głośniej, obiecując matce futro z małpy i kilogram szynki z tłuszczykiem.
Wykolejeniec wytrzeźwiał już na tyle, że zaczął udzielać wyjaśnień.
- Stasio akwizycję dostał! Będzie zbierał zamówienia po domach na piekielne maszyny - zaśmiał się szatańsko i chwiejąc się na długich nogach, dodał - czyli elektroluxy, których nikt nie kupuje...
- A skąd macie pieniądze? - zaniepokoiła się matka, pokazując Monice oczami stojącą na stole butelkę, żeby ją schowała do szafki.
- Jak to skąd? - roześmiał się beztrosko, przeczesując palcami ciemne, spadające na czoło włosy. - Przecież Stasio dziś dostał pierwszy elektrolux jako model do demonstrowania... Ładny był, dużo niklu, ale ciężki do noszenia...
Ojciec załkał jeszcze głośniej i bijąc się w piersi, krzyknął:
- Przysięgam na szczęście mego dziecka, że ciężki jak nagła krew! Wykolejeniec usiłował objąć Monikę wpół, ale zawadziwszy łokciem o doniczkę z prymulką stracił równowagę i przewrócił się na tapczan. Od razu podsunął obie dłonie pod głowę, zamykając oczy.
- No i co z tym odkurzaczem? - krzyknęła Monika stojąc bezradnie nad zasypiającym pijakiem.
- Nic, Modliszko... Pomogłem Stasiowi opędzlować go w pierwszej bramie... - czknął głośno, nasuwając sobie poduszkę na oczy.
- Jak to, sprzedaliście? - dopytywała się matka zbielałymi z przerażenia wargami, potrząsając ojcowym ramieniem.
- Sprzedaliśmy... - potwierdził z rozbrajającą miną, wyciągając niezdarnie z kieszeni drobne monety i rzucając je na stół. - To wszystko, co z niego zostało - zaszlochał nagle i zwalił się na tapczan obok Wykolejeńca.
O świcie zbudziło nas energiczne stukanie do drzwi. Matka długo szturchała ojca, żeby go zbudzić po wczorajszym pijaństwie.
- Co się dzieje? - podniósł zmierzwioną głowę i wystraszonym, mrugającym nerwowo okiem, na wpół jeszcze nieprzytomnym ze snu, powiódł po pokoju.
- Ktoś stuka - szepnęła matka.
Walenie do drzwi wzmogło się i ojciec, ziewając i mamrocząc coś na temat “cholernego życia”, wciągał spodnie.
Wszystkie trzy uniosłyśmy głowy nasłuchując szeptów na korytarzu.
- Może to o ten elektrolux jęknęła matka zwracając się do Moniki wytrzeszczającej senne oczy.
Serce waliło głośno i niespokojnie, bo znów pomyślałam niedorzecznie, że to może ktoś od Busia.
W drzwiach stanął blady, roztrzęsiony ojciec.
- Glina po mnie. Zaraz idę do więzienia.
- Jezusie! - krzyknęła matka siadając raptownie na tapczanie i podtrzymując ręką spadającą z ramion koszulę.
- Chociaż policjant, ale jakiś ludzki człowiek. Zgodził się czekać na ulicy i iść parę kroków za mną, żeby się w oczy nie rzucało. Wstyd przed lokatorami.
Matka płakała cicho naciągając pośpiesznie sukienkę.
- Tylko bez paniki, Tećka, jakoś to będzie - pocieszał ojciec zawiązując drżącymi palcami sznurowadła. - Lada dzień się tego należało spodziewać, bo wyrok zapadł, ale żeby cholera akurat dziś... Głowa mi z bólu po wczorajszym pęka. Żeby tak coś kwaśnego albo trochę mleka...
W domu nie było nic do jedzenia i ojciec, żegnając się z nami na rok, wsunął do kieszeni czerstwą przylepkę i ostatniego papierosa od Moniki.
- A ty leć po obiedzie do Ebera i męcz drania o pieniądze i żeby mojej sprawy pilnował - zwrócił się do mnie łamiącym głosem, głaszcząc po twarzy, a potem odwracając się jeszcze od drzwi dodał: - No, do widzenia, dzieciaki, napiszę do was... Jakoś to będzie!
Długo stałyśmy w oknie patrząc przez łzy na chudą, wysoką postać ojca kroczącego śpiesznie ulicą z aniołem stróżem, który niski i przysadzisty ledwo za nim nadążał.
- I co teraz? - załamała ręce matka odchodząc od balkonu. Wzruszyłyśmy bezradnie ramionami unikając jej wzroku. Monika zaproponowała:
- A może popełnimy zbiorowe samobójstwo? - powiodła po nas rozszerzonymi oczami, w których tlił się fatalizm.
Miała skłonności samobójcze po ojcu i zawsze ją skrycie podejrzewaliśmy, że w ten właśnie sposób kiedyś skończy ze sobą.
- E, gadasz głupstwa - obruszyła się matka. - Na to zawsze jest jeszcze czas. Na razie trzeba pomyśleć o śniadaniu.
Wysupłała z torebki parę srebrnych monet i obliczała głośno, co ile kosztuje i na co możemy sobie pozwolić.
- Przede wszystkim kupisz bułkę, pięć deko salcesonu, ogórek kiszony, dwa papierosy i zaraz biegiem zaniesiesz ojcu na komisariat. Nie może iść na głodnego do więzienia - dodała ciszej z jakimś wewnętrznym ociąganiem.
Słowo “więzienie” zawsze wymawiała z trudem.
Wszystko zaczynało się od początku.
Koniec tomu pierwszego