Wejd na stronê
i zobacz, jak wiele mo¿liwoci daje interaktywna wersja szkolnej biblioteki
internetowej Wolne Lektury.
Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje siê w domenie publicznej, co oznacza, ¿e mo¿esz go
swobodnie wykorzystywaæ, publikowaæ i rozpowszechniaæ.
Stefan ¯eromski
Wierna rzeka
Klechda domowa
I
Ocknê³o siê znów zimno targaj¹ce wnêtrznoci i cierpienie, co raz wraz jak toporem
rozr¹bywa³o g³owê. W prawem biodrze ból szarpa³ siê nieustannie, niby hak wêdy ¿elaznej,
wyrywany na zewn¹trz. Co chwila ogieñ niepojêty, nieznany zdrowemu cia³u, lata³ po
plecach, a ciemnoæ pe³na wielobarwnych iskier olepia³a oczy. Ranny zawin¹³ siê i zatuli³
w pó³ko¿uszek, który jeszcze za dnia zdar³ by³ z so³data ubitego w zarolach na brzegu rzeki.
Nagie nogi i skrwawione biodra wpycha³ g³êbiej w stos trupów, szukaj¹c tych dwu cia³, które
ciep³em brocz¹cych ran rozgrzewa³y go w ci¹gu nocy, a wyciem i jêkiem budzi³y ze snu
mierci do ³aski ¿ycia. Lecz tamci dwaj ucichli, ostygli i stali siê równie ohydni, jak zagon
skrwawionem okryty cierniem. Rêce i nogi, poszukuj¹ce ciep³a jeszcze ¿yj¹cych, trafia³y wci¹¿
na obmok³e i liskie zw³oki.
Podwign¹³ g³owê.
Zobaczy³ zmys³em wzroku dokonanie, które by³ prze¿y³ spostrzeg³ to dzie³o nowe, które
w duchu przecierpia³. Le¿eli w kilkuset, tworz¹c w zmierzchu rannym bia³¹ górê podobijani,
gdy padli z ran, na rozkaz wodza nieprzyjació³, rodaka i niedawnego spiskowca obdarci przez
wojsko ze szmat do ostatniego ga³gana roztrzêsieni na bagnetach po dziesiêæ razy do ziemi
przybici sztychem oficerskiej szpady, pchniêtej na wskró z g³owami rozwalonymi kul¹ z lufy
przystawionej do czo³a porozgniatani przez pêdz¹ce ko³a armat Czengierego.
Zrudzia³ daleko przypiaskowy grunt od krwi, co do ostatniej kropli z tych zw³ok wyciek³a.
Zmiêk³y grudy twardej oraniny. Roztaja³ nieg. Wleczeni w to miejsce ze wszech stron za nogi
zamietli do czysta w³osami szerok¹ niwê. Ugrabili j¹ kostniej¹cymi palcami. Naszeptali w zagony
ostatnich s³ów i pok¹sali je w ostatnim szlochu.
Oniemia³o i zacich³o ma³ogoskie pole. Ostatni ¿ywy ¿o³nierz patrza³ w nie przez mg³ê
pó³mierci przy brzasku cichego poranka.
Zda³o mu siê dopiero co sta³y w tym miejscu konie Jeszcze dudni ziemia, gdy ze
miertelnym krzykiem pêdz¹ we trzystu towarzyszy na zdrajcê! Gdzie¿ rebiec? Gdzie pa³asz?
Gdzie pod stop¹ ¿elazne strzemiê, ostatni towarzysz?
Nie s³ychaæ ju¿ ³oskotu granatów Dobrowolskiego, zasypuj¹cych dolinê. Znik³y flankiery
kozactwa i dragonów, co przez cztery z gór¹ godziny miota³y tyralierski ogieñ. Sk¹d wybucha³y
Szkolna biblioteka internetowa Wolne Lektury tworzona jest dziêki pracy Wolontariuszy oraz wsparciu Ministerstwa
Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Fundacji Rozwoju Spo³eczeñstwa Informacyjnego i Fundacji Kronenberga przy Citi
Handlowy. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekê Narodow¹ z egzemplarza pochodz¹cego ze zbiorów BN.
Sk³ad automatyczny tekstu zrealizowa³ Marek Ryæko przy u¿yciu systemu X E TEX i fontu Antykwa Pó³tawskiego.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
1
kêpy i k³êby dymów a b³yska³ ogieñ, wzgórze strome od po³udnia szarzeje w ciszy. W zachodniej
stronie bia³a smuga cmentarnego muru, gniazdo Jeziorañszczyków, jazdy, armatek
A tam,
porodku, gdzie sta³a piechota nie ma nic! Z dubeltówkami, bij¹cymi na sto kroków u nogi
stali pod ogniem rotowym nieprzyjaciela, co w nich celowa³, jak do tarczy, z karabinów,
nios¹cych na tysi¹c piêæset metrów. Czekali cierpliwie z wytrwa³oci¹ Greków przyjd i we!
a¿ wróg siê zbli¿y na strza³, a¿ padnie rozkaz do ataku. Le¿eli teraz zwaleni na jeden stos.
W odleg³oci k³êbi³y siê i wa³êsa³y nad nizin¹ dymy miasteczka, do przyciesi spalonego przez
wojsko. Raz wraz szeroki p³omieñ jak skinienie chor¹gwi nieub³agania podrywa³ siê ze zgliszcz,
popielisk i dymów migotliwym blaskiem naigrawa³ w mrokach mierci i postrzêpionym
jêzykiem mówi³ ku czarnemu niebu. Wtedy rozdzieraj¹cy krzyk ludzki, spomiêdzy czarnych
piecowisk wybuchaj¹cy, dosiêga³ uszu rannego obojêtny ju¿ dla serca i niezdolny podwign¹æ
ramienia. Podobnie jak nad zgliszczami ogieñ zrywa³y siê w cz³owieku czucia, lecz jak on
w czarnym dymie lepych cierpieñ gas³y.
Puci³ siê drobny deszcz ze niegiem. Zawia³a z lasu nad £on¹ mokra mg³a. Przeci¹gnê³y
tumany po nagich i stromych wzgórzach, wlok³y siê po nadrzeczu i przez pole. Zwil¿y³y twarz,
jakoby mokra chusta. W tej mgle rannej dawa³ siê widzieæ w³ochaty od wierków, ciemny las.
Z jednolitego zastêpu drzew ci¹gn¹³ na nagie pole jak gdyby ciep³y podmuch ³askawy poszum
ga³êzi. Chwia³y siê powolnym ruchem d³ugie, powyci¹gane sp³awy, nisko rozpostarte, obmok³e
wiechy, wo³aj¹c g³uchym g³osem, ¿eby tamtêdy uciekaæ.
Ludzi ¿ywych nie by³o. Nikogo nigdzie. W pobli¿u le¿a³ zabity cz³owiek, który mia³ na
nogach brudne zgrzebne spodnie. Przekrêciwszy siê przez zagon, ranny pocz¹³ zdzieraæ zeñ tê
odzie¿ i co tchu wci¹gn¹³ j¹ na swe nagie, dygoc¹ce nogi. Szuka³ oczyma na trupach butów,
lecz ani jeden ich nie mia³. Wszystkie zzuto i zrabowano. Nagle we wschodniej stronie, od
Bolmina, rozleg³ siê ³oskot armatniego strza³u. Po nim drugi
trzeci
Ten dwiêk obudzi³
¿ycie. Co w ca³ym jestestwie drgnê³o i ruszy³o si³y. Bitwa! Do broni! Do szeregu! Pocz¹³
w tamt¹ stronê czo³gaæ siê na czworakach, bruzd¹, co tchu! Lecz ju¿ po kilkunastu poruszeniach
zapad³ na nowo, g³ow¹ miêdzy skiby. Prawa noga wlok³a siê bezw³adnie. W biodrze rwa³ ból.
Zmacawszy to miejsce, inwalida trafi³ du¿ym palcem rêki na g³êbok¹ opuchniêt¹ dziurê, z której
sk¹po, lecz wci¹¿ krew siê s¹czy³a. Na lewe oko nie widzia³. Wyczuwa³ palcami w miejscu
brwi, powieki, ga³ki ocznej i policzkowej koci wypuk³¹ bulwê, w której ogieñ wci¹¿ drga³,
sypi¹c wielobarwne iskry. Nie by³o ju¿ oka, lecz dziwne i rozmieszaj¹ce zjawisko wielkiej
naroli. G³owa zr¹bana szablami w bitwie wys¹czy³a we w³osy du¿o krwi, która zastyg³a
w zlepienia, w sople i utworzy³a na czaszce istn¹ czerwon¹ czapkê. W piersiach, miêdzy ¿ebrami,
w ramionach narywa³y rany od wielokrotnych pchniêæ bagnetu. Ale mocniejsze ni¿ wszelki ból
by³o zimno. ¯elazn¹ garci¹ chwyta³o za skrwawione w³osy, zapuszcza³o w koci i miêdzy ¿ebra
szpony, potrz¹saj¹c zr¹bane pó³zw³oki dreszczem bez pardonu. Ono to gna³o naprzód. Powlók³
siê znowu na ba³yku. Raz na dwu rêkach i lewym kolanie, drugi raz na stopie i d³oniach,
gdy bezw³adnie ci¹gnê³a siê prawa noga czyni¹c z ca³ej figury obraz wielkiej miesznoci
istotnego nieszczêcia. Tak dowlók³ siê do pierwszych drzew lasu. Chwia³y siê w zimowym
deszczu i we mgle wierkowe ga³êzie. Spada³ z nich na ziemiê niemowny szum. Ani w nim nie
by³o ¿a³oci, ani wspó³czucia, ani mi³osierdzia, ani pogardy. D³ugo sp³ywa³ ten zimny szum na
serce pó³umar³e.
Samotnik dwign¹³ siê na rêkach i, obj¹wszy pieñ pierwszego w lesie drzewa, stan¹³ na
nogach. Nas³uchiwa³ odg³osów bitwy. Nic nie przerywa³o ciszy. Patrza³ na pobojowisko. Nie
¿a³owa³ ani tych, co w czarnym polu le¿eli, ani siebie, ani dzie³a. Jedyne czucie osiad³o w jego
piersiach, jedyna myl pod skrwawionymi w³osami: biæ siê. Patrza³ by³, jak ¿o³nierze mordowali
rannych ¿o³nierzy, jak pó³¿ywych odzierali ze szmat
Nie by³o czym zagasiæ ¿ycia, które siê
zmieni³o w hañbê i miesznoæ. Po¿a³owa³ legowiska miêdzy trupami. Pocz¹³ siê prosiæ o mieræ.
Pad³ na rêce i twarz. Duszê ogarn¹³ mrok
D³ugo trwa³o bezczucie, bo gdy siê obudzi³, s³oñce by³o wysoko. Z pola dochodzi³ gwar.
Uniós³szy g³owy, zobaczy³ ludzi. Ci¹gnêli zw³oki kêdy popod górê. Kto ludziom tym wydawa³
rozkazy. Ranny poczu³ w sobie przeraliw¹ trwogê, ¿e go ¿ywcem zakopi¹. Pocz¹³ uciekaæ.
Czo³ga³ siê zarolami wierczyny, wskro niegów na po³y roztaja³ych, po olizg³ych ig³ach
sosnowych. Zdrêtwia³e nogi rozgrzewa³y siê od tego ruchu, od pe³zania na kolanie i rêkach.
ni³o siê w rozbitej g³owie, ¿e las zbiega, zakrywa zielonymi we³niakami, ¿e przed z³ymi oczyma
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
2
zas³ania w³ochatym rañtuchem ¿e kto niewidzialny a przecie oczywisty chy¿o-chy¿o pokazuje
dr¿¹c¹ rêk¹ tajne dró¿ki miêdzy pniakami, wydeptane przez kwiczo³y, szlaki przetarte stopkami
i ogonami lisów. Kêdy, daleko w lesie na tej swojej zawi³ej drodze, w g³uchym ostêpie napotka³
krzywy kostur, uschniêt¹ jedli ga³¹, spad³¹ na ziemiê z wysokoci drzewa. W grubszym swym
koñcu zeschniêty ów sp³aw mia³ sêk, który siê wraz nada³, jako oparcie pod ramiê. D³ugoæ jego
by³a akuratnie na kulê. Wspar³szy siê na tym kiju, zbieg zaduma³ siê przez krótkie mgnienie
czasu, kto te¿ podrzuci³ przed bezw³adn¹ nog¹ ten kostur na dzikiej drodze. Wszechmog¹cy Bóg,
czyli sam bez¿a³osny los? I rozemia³ siê z litoci ich, mówi¹c z g³êbi swej duszy, która niczego
ju¿ nie chcia³a, ani od Boga, ani od losu, wszystko prze¿ywszy w powstañczych pochodach
i bitwach ¿e t¹ litoci¹ ich pogardza i, ¿e ten jej dowód mo¿e odrzuciæ precz! Ale wspomnia³
na braci pobitych, na popieliska Ma³ogoszcza i przycisn¹³ do boku tê ostatni¹ broñ. Przez ca³e
jestestwo przelecia³ jak gdyby zemciwy krzyk or³a, a w serce wst¹pi³a zaciek³a moc. Poczu³
w sobie dzik¹, oszala³¹, star¹, od mêki do cna okrutn¹ duszê Czachowskiego. Poszed³ teraz
naprzód wsparty na swej kuli, wielkimi kroki, jak na szczud³ach. Zdawa³o mu siê, ¿e zd¹¿a
w stronê Bolmina, na pomoc braciom. Od ruchów cielesnych bóle w biodrze, plecach i g³owie
stawa³y siê nie do zniesienia, jak ciosy ognistego prêta. W kociach i ¿y³ach zapala³ siê istny
po¿ar, ogarnia³ g³owê i dymem ciemnym zawleka³ oczy. Bosa stopa w pochodzie swym raz
wraz trafia³a na sêki, korzenie, patyki, kolki i ig³y lene ukryte w niegu. Przebita do g³êbi
krwawi³a. Czêstokroæ zmordowane cia³o wali³o siê w nieg kêdy w zagaju podszewki lenej,
albo na mchu do g³êbi przemok³ym. Objêty nag³ym zimnem cz³owiek zrywa³ siê na nowo i brn¹³
w zmursza³ym niegu, w kêpach zlodowacia³ych borówek brodzi³ w d³ugich, nieskoñczonych
smugach lenej niecieczy, znieruchomia³ej po nizinach. Jak okiem siêgn¹æ, jak uchem zachwyciæ,
las by³ pusty. Tam i sam leny ptaszek zaæwierka³, sp³oszony szelestem kroków cz³owieczych
i daleko ucieka³. Nieme woko³o drzewa i nieme nad nimi niebo. Ziemia poroniêta przeklêt¹
rolinnoci¹, drêcz¹c¹ poranione nogi. Krew s¹czy³a siê z ran. lady jej zostawa³y na niegu,
na ga³êziach wierkowych, na badylach i mchu.
W oczach upadaj¹cego co chwila las ów, dobrotliwy niedawno, wyd³u¿a³ siê, rozszerza³,
otwiera³ coraz dalej ukazywa³ swe chodniki przedziwne i zapadnie bez wyjcia, g³êbie g³uche
i krêgi, zachylenia pó³koliste i miêdzydrzewne korytarze bez koñca. Mija³y godziny, a nie
przerzedza³ siê i nie koñczy³ ów las olbrzymi. Tu i owdzie dwiga³ siê piaszczysty wzgórek,
stromy i uci¹¿liwy do przebycia, jak tatrzañska prze³êcz. Lena droga rozciê³a obszary drzewne
na dwie czêci i sama miêdzy nimi znik³a. Wspieraj¹c siê na swej kuli, zbieg dotar³ do jednego
z wydmuchów. Po³o¿y³ siê na nim i tam postanowi³ spaæ na zawsze. ¯ycie, czy mieræ sta³y
siê równe i takie same. Tylko ju¿ nie trz¹æ siê z zimna, nie cierpieæ dziwacznych katuszy i nie
myleæ! Zapomnia³, w któr¹ stronê brn¹æ dalej. Zmyli³ drogê
Usn¹³ od razu. Ale by³ to sen potworny, pe³en widm i wrzawy. Las okalaj¹cy zdawa³ siê
drgaæ i stêkaæ. Wszystko w nim kipia³o od ciosów szalonego serca. W g³êbi ziemi, na której
strudzone cia³o spoczê³o, huczy ni³o siê grzmot podziemny i po³yskuj¹ pioruny. Jêk boleci
wyrywa³ siê z g³êbiny i jak miecz na dwoje rozcina³ niebo.
Dreszcz gwa³towny dwign¹³ rozbitka znowu i pogna³ dalej. Na nowo zaczê³o siê czo³ganie
z bezw³adn¹ nog¹ z prawej, sêkatym kijem z lewej strony. Sun¹³ na ³okciach i kolanie, trzymaj¹c
pod pach¹ znalezion¹ kulê. Stapiane w b³ocie i wodzie po³y ko¿ucha odra¿aj¹cym zimnem
przejmowa³y brzuch i piersi, a sucha jego na grzbiecie czêæ potem krwawe rany zalewa³a.
Stopy poprzebijane kolkami rozpuch³y i zakrwawia³y ka¿dy moczar, ka¿d¹ ka³u¿ê. By³o
popo³udniu, bo s³oñce zachyla³o siê za korony drzew. Ostrzejszy ch³ód do³em lasu poci¹ga³.
Ranny szuka³ dogodnego miejsca, ¿eby siê zaszyæ w lene gêstwiny i doznaæ ochrony od
zimna. Lecz teren wci¹¿ by³ zwilg³y, zaroniêty zesch³ym szuwarem. Bra³ siê wiêc w bok;
to w jedn¹, to w drug¹ stronê i zabrn¹³ w szarpi¹ce chrusty, w dzikie je¿yny przysypane
niegiem, w wikle i rokiciny, pe³ne nastawionych kolców, jak pazury czyhaj¹cego szatana.
Ponachylane badyle lenych malin i dzikie g³ogi szarpa³y twarz i rani³y rêce. Przebija³ siê przez
te ostêpy, przeklinaj¹c sw¹ dolê. Wybrn¹wszy za z tych zaroli, podniós³ oczy i z g³êbokim
zdumieniem, nagle i niespodziewanie ujrza³ pole pust¹ przestrzeñ nizinê ³¹ki
Wyda³o siê,
¿e to Bóg odsun¹³ wreszcie rêk¹ dzikie g³ogi i da³ spojrzeæ w bezdrzewne pustkowie. W dali
ci¹gnê³y siê onie¿one wzgórza pod ostatnim z nich widaæ by³o szereg chat wsi. Dymy nad
nimi b³êkitne na niebie zaró¿owionym
W pewnej odleg³oci od tej wsi budynki szerokie
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
3
o murowanych s³upach, dwór z czarnym dachem rozsiad³y wród drzew. Widok ten tak by³
nieprawdopodobny dla powstañca po nieskoñczonoci jednolitych drzew, ¿e zdawa³ siê byæ
fenomenem snu, z³udzeniem, naigrawaniem z³ego
Domostwa
Ludzie
Dym nad radosnym
ogniem
Nieszczêliwy obali³ siê na ziemiê. Le¿¹c, patrza³ bezsilnie na bia³e ob³oki, p³yn¹ce
w Wysokim niebieskim przestworzu na pochyl¹ ziemiê na ludzkie osiedla. Ostatnie tak
samo by³y dalekie jak pierwsze. Nic na ziemi i niebie nie chcia³o tej ofiary z ran i z przelanej
krwi. Wszystko jej by³o wrogie. Ta ziemia, na któr¹ upad³a g³owa, by³a g³ucha. lepy i niemy
by³ przestwór. Zimny wiatr nadci¹ga³ z dala. Tylko ten daleki dym
B³êkitny, przelicznym
zwojem p³yn¹cy coraz wy¿ej, powo³ywa³ jak niepojête a przecie przyjazne skinienie.
Ranny wypocz¹³ wsta³ i wsparty na kosturze poci¹gn¹³ w kierunku wsi. Miejsce teraz
by³o równe, bez chrustów i kolek. nieg za dnia odtaja³y, pokrywaj¹c siê cienkim szkliwem
od wieczornego przymrozka, u³atwia³ drogê. Nogi sunê³y po nim snadniej i bez bólu. To na
czworakach, to na kuli chory przemierzy³ ca³¹ prawie szerokoæ równiny. S³ysza³ ju¿ dolatuj¹ce
ze wsi szczekanie psów, ryk byd³a i g³osy ludzi. Lecz miêdzy nim i krañcem tego b³onia ukaza³a
siê nieoczekiwana przeszkoda: rzeka. Ukryta w wysokich, ob³ych brzegach, wys³anych rud¹
muraw¹ zataczaj¹c siê niezliczonymi pó³kolami, które tworzy³y d³ugi szereg pó³wyspów, rzeka
bieg³a bystrym, czarnym nurtem. Z jednej i drugiej strony u brzegów by³a obmarzniêta, lecz
nigdzie b³ona lodowa nie okry³a ca³kowitej wodnej powierzchni. Powstaniec czo³ga³ siê wzd³u¿
brzegu, szukaj¹c ³awy lub k³adki, po której móg³by siê na drugi brzeg przedostaæ. Nigdzie
czego podobnego nie znalaz³. By³ za tak z si³ wyczerpany, ¿e iæ dalej, wzd³u¿ zakrêtów,
wij¹cych siê jakby na przekór, jakby dla wyd³u¿enia w nieskoñczonoæ tego marszu, nie by³o
sposobu. Jak przedtem las, tak obecnie rzeka tworzy³a nieprzebyt¹ zaporê. Linia jej brzegu,
która z drogi czyni³a gzygzak, wij¹c¹ siê wstêgê, by³a dla strudzonego now¹ form¹ natrz¹sania
siê losu. Poranione nogi okr¹¿a³y pó³wyspy, wracaj¹c zdawa³o siê w to samo miejsce.
Namiewaj¹cy siê diabe³ rzuci³ oto przed te nogi rzekê i puci³ je w taniec, w pl¹s na prawo
i na lewo, bez koñca i bez celu
W pewnym tedy miejscu, gdzie woda rozlewa³a siê nieco szerzej, brzeg by³ ³agodniejszy,
a g³êbia p³ytsza ów polski tancerz przerwa³ swój pl¹s, zsun¹³ siê do wody i pocz¹³ w bród
j¹ przebywaæ. A skoro tylko zanurzy³ siê, dozna³ ulgi szczególnej. Zaczerwieni³a siê woko³o
niego czarna rzeczna woda. Zabulgota³, jak gdyby z g³êbi jêkn¹³, wart jej rodkowy. Tkliwym
po tysi¹ckroæ chlustaniem, pracowitym myciem woda oczyci³a ka¿d¹ ranê, a jak matka ustami
wyca³owa³a z niej srogoæ cierpienia. Wch³onê³a w siebie ta rzeka prastara i wiecznie nowa
szczodr¹ powstañca krew, zliczy³a jej krople, skrzêtnie w siebie zabra³a, pojê³a w g³êbiny,
rozpuci³a w sobie, wessa³a i dok¹d ponios³a ponios³a
Zbieg op³uka³ w zimnej wodzie
rozpuchniête nogi i, dr¿¹c ze straszliwego zimna, wydosta³ siê na brzeg. Zgrzebne spodnie
przylgnê³y do nóg i nieznonie ziêbi³y, lecz je na sobie dla wstydu zachowa³, id¹c o kiju,
w górê, ku wsi. £¹ki siê tam koñczy³y i poczyna³y pola, od nizin odgrodzone. rodkiem ornych
niwek ci¹gn¹³ siê wygon w op³otkach. Ten szlak szeroki, pochy³y, zdeptany od kopyt bydlêcych
i zryty w rozmaitych kierunkach cie¿kami g³êbokimi, pe³en by³ podmarz³ego b³ota. Ranny laz³
ostatkiem si³, trzymaj¹c siê ¿erdzi i wspieraj¹c na kiju. Na tej drodze mozolnej, która mu siê
wydawa³a byæ bez koñca, spotkali go ludzie, id¹cy z cebrami i wiadrami po wodê do rzeki. Byli
to mê¿czyni i kobiety, starzy i wyrostki.
Ujrzawszy go, przystanêli i ciekawie mu siê przygl¹dali. Kto z tego t³umu hukn¹³ w kierunku
wsi, kto inny pobieg³ tam z popiechem. M³ody powstaniec szed³ dalej, lizgaj¹c siê bezsilnie
po marzn¹cym b³ocie.
Od strony wsi poczêli nadci¹gaæ ch³opi, gospodarze w sukmanach i ko¿uchach. Jedni z nich
zbli¿ali siê statecznie, inni biegli, co miêdzy sob¹ gadaj¹c. Na przedzie tej gromady zstêpuj¹cej
z góry szed³ wieniak z blach¹ ¿ó³t¹ na piersiach. Ten postêpowa³ mia³ym krokiem, a stan¹wszy
w pobli¿u, mierzy³ oczyma krwawego przychodnia. Zapyta³:
Cz³owiek co jest za jeden?
Widzicie, ¿e jestem ranny
odpowiedzia³ zapytany.
A ka¿ ciê to tak poranili?
W bitwie.
W bitwie? To ty powstaniec?
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
4
Powstaniec.
No, bracie, skoro sam powiadasz, i¿e buntownik i ¿e w bitce by³, to my ciê w areszt
zajmujemy.
- Dlaczego?
Do miasta ciê musimy odstawiæ.
Wy, mnie?
Juci. Pójd z nami. Ja tu so³tys.
Czerwony goæ tej wsi milcza³. To byli w³anie ci, dla których wolnoci z pañskiego domu
poszed³ by³ spaæ w polach, w zimie, na roli przymieraæ g³odem jak pies s³uchaæ rozkazu
biæ siê bez broni i tak oto z placu boju wracaæ. Podchodzili do niego wszyscy wraz, pó³kolem.
Wtedy rzek³:
Puæcie mnie wolno, bo przecie ja za wasz¹ swobodê i za wasze dobro siê bi³em i takie na
sobie mam rany.
E, takie gadki to my ju¿ s³yszeli
Ty se ta gadaj, a tu jest przykaz. Chod, bracie, z dobrawoli.
Dok¹d mam iæ?
Tera pójdziesz z nami do wsi. A potem, to siê dowiesz.
Co mylicie ze mn¹ zrobiæ?
Na sianie ciê po³o¿ymy, to se ta spoczniesz. Sianem siê wóz wyciele i do miasta ciê
odstawimy pod wod¹.
I to wy, mnie?
Nie nasze dzie³o. Taki przykaz i pokój.
Ranny milcza³ i spokojnie patrza³ na nich wszystkich. Zimno go trzês³o. Umiechn¹³ siê
smutnie do myli, ¿e z takim trudem przez las i rzekê brn¹³, a¿eby wreszcie przyjæ do celu
Kto w t³umie odezwa³ siê:
Ij takiego ta wieæ! Sprzê¿aju szkoda. Toæ toto do figury w Borku nie dojedzie i uwierknie.
Widzielicie, moi ludzie, jak¹ to magierê czerwon¹ ma na ³bie
Jakiemu ch³opu ukrad³ te czerwon¹ czapkê, panie?
Bez rzekê przelaz³
Woda mu z ko¿ucha ciecze
Ludzie! Boso toto idzie
Kaje buty zgubi³, te wolnoæ?
Z daleka to tak idziesz, panie wojskowy?
Ko¿uch ma jakisi ze znaczkiem.
Pewnie ukrad³
So³tys nastawa³, swarz¹c siê ze swoimi, jakby u ca³ej gromady szuka³ potwierdzenia
urzêdowych czynnoci:
No, ch³opcy, trza go wi¹zaæ!
Takiego ta wi¹zaæ
Postronka szkoda!
Ino siê cz³owiek spaprze
Zamrze i bez postronka.
E puciæ toto
kto mrukn¹³ z cicha.
Bo i prawda niech ta lezie sk¹d przysz³o.
Aby do wsi nie sz³o, to wygonem nie nasze dzie³o.
Kwardego, co siê bije i ludziom we ³bach m¹ci, wiadomo, odstawiaj. Ale takie ta ciaciastwo
wi¹zaæ
Przecie krzecijan
A juci! wrzasn¹³ so³tys po ladach przyjd¹, zobacz¹, ¿e my go w rêkach mieli i wolno
pucili Ty wtedy za mnie zawiarczysz, m¹drala, ty bêdziesz nahaje bra³?
No, ja ta nie so³tys. Wi¹zaæ, to wi¹zaæ.
Postronka by trza
Skocz ta który, postronek przynieæ
A to niech skoczy który z brzega!
Rusz siê!
U mnie postronka nie ma
Powrós³em zwi¹zaæ
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
5
Bo i pewnie brzozow¹ witk¹ i tyla
Osaczony spostrzeg³ wy³om w zmursza³ym p³ocie. Wszed³ w otwór leniwym krokiem,
opieraj¹c siê na swoim kosturze i pocz¹³ przebywaæ zagon po zagonie w ukos pola ku
dworskim zabudowaniom. Tam poszed³, bo przejcie w tê prowadzi³o stronê. T³um za nim
postêpowa³ be³koc¹c, naradzaj¹c siê i swarz¹c. Kto szed³ z ty³u i nawo³ywa³, ¿eby siê wróci³,
to znowu, ¿eby stan¹³. Lecz ¿e nie stan¹³, a zabudowania folwarczne by³y w pobli¿u, wiêc
zbiegowisko ch³opów, ci¹gn¹ce za powstañcem, coraz mniej natarczywie nalega³o. miech
tylko rozlega³ siê raz wraz pospólny, g³ony na widok najzabawniejszych pokracznych ruchów
zbiega. Kto z t³umu podj¹³ z ziemi skibê zmarzniêtej ziemi i cisn¹³. Trafi³ w plecy. Kto inny
trafi³ w g³owê i przychyli³ j¹ ni¿ej jeszcze, ku zagonom. Wo³ano nañ rozmaitymi przezwiskami,
lecz z dala i coraz bardziej z daleka.
M³odzieniec dowlók³ siê do ty³ów dworskiej stodo³y i opar³ o murowany s³up plecami.
Widzia³ po przez ognie gor¹czki zawlekaj¹ce mu oczy ch³opów, którzy stali z daleka i grozili mu
piêciami. Spoczywa³. Wiatr tam nie dolata³. Miejsce to w zachyleniu cian by³o ciche, suche
i radosne. Nie by³o w sercu smutku, ani ¿alu, ani ¿adnego ziemskiego popio³u.
Tylko ju¿ pragnienie wiecznego snu.
A¿eby nie mieæ w oczach ch³opstwa, które siê nie rozprasza³o i wci¹¿ jeszcze radzi³o na
wygonie, posun¹³ siê wzd³u¿ cian stodo³y. Gdy siê ciana pod prostym k¹tem za³ama³a,
brn¹³ obok tego za³amania. Wst¹pi³ na gumno. Pusto tam by³o. Nigdzie ani ¿ywej duszy.
Otworem sta³y stajnie. Przychodzieñ zajrza³ we drzwi, lecz nie znalaz³ koni. nieg, nawiany
dawniej, klinem le¿a³ we wnêtrzu ¿³oby i drabinki nad nimi by³y puste. Po drugiej stronie
okólnika folwarcznego czernia³y zwaliska i zgliszcza spalonych obór, spichlerza, czy stodó³.
Nawet drzewa w przyleg³ym ogrodzie by³y zwêglone na po³y i dalekie p³oty osmalone. Znacznie
ni¿ej, poza temi zgliszczami widaæ by³o du¿y, starowiecki dwór.
Powstaniec przeszed³ w poprzek dziedziñca i znalaz³ siê u wejcia do kuchni. Poniewa¿ drzwi
by³y zamkniête i ¿adnego nigdzie nie widaæ ruchu, wiêc niemia³o zako³ata³ we drzwi. Nie
otrzymawszy ¿adnej odpowiedzi, po d³ugiem wyczekiwaniu, uj¹³ za wylizgan¹, ¿elazn¹ klamkê
i spróbowa³, czy siê nie da otworzyæ. Drzwi ust¹pi³y. Wszed³ do ciemnej sieni, gdzie by³o pe³no
gratów kuchennych, pustych fasek, naczyñ i koszów. Na lewo czernia³y drzwi, spoza których
jaki szmer dawa³ siê s³yszeæ. Znowu tedy nacisn¹³ prostack¹ klamkê, otwar³ drzwi i stan¹³
w progu. Owia³o go ciep³o ognia, p³on¹cego pod blach¹ komina. Jak¿e g³êbokie na ten widok
uczu³ wzruszenie! Przed paleniskiem, twarz¹ do p³omienia zwrócony sta³ wysoki, zgarbiony
starzec, bia³y, jak go³¹b, z gêst¹ nad wyraz czupryn¹ i patrza³ w du¿y ¿eleniak, w którym
perkota³a siê rozgotowana kasza. Du¿a kuchnia dworska by³a pusta. W g³êbi sta³o wyrko
z brudnym bar³ogiem. Przyby³y zawo³a³, lecz stary cz³owiek nie obejrza³ siê. Zawo³a³ po wtóre
i równie¿ na pró¿no. Wtedy wyci¹gn¹wszy kostur z lekka potr¹ci³ go w plecy. Starzec drgn¹³
i obróci³ siê gwa³townie. By³ ju¿ bardzo wiekowy, niemal zgrzybia³y, lecz rozroniêty w barach,
kocisty, prêdkich ruchów i, widaæ, mocny. Twarz jego o kolorze ¿ywej rdzawoci zimowego
jab³ka by³a zbiegowiskiem nieprzeliczonych zmarszczek, które przecina³y j¹ we wszelkich
kierunkach, jak lady ciêæ tasaka na kucharskiej desce, tworz¹c istne promieniska dooko³a ust
i oczu. Bia³a jak nieg gêsta i zwarta czupryna nad t¹ twarz¹ zoran¹, pe³n¹ potêgi i wiedzy
o ¿yciu, jania³a w zmierzchu. Wielkie rêce by³y jak narzêdzia zu¿yte i zdarte od pracy. Na
widok przybysza twarz starego sta³a siê sroga i okrutna. Wszystkie zmarszczki zbieg³y siê ku
krzakom brwi i jamom oczu, otaczaj¹c je niby las igie³ naje¿onych.
Wont! zakrzykn¹³, tupi¹c na miejscu wielkimi butami. Kolana wy³a¿¹ce dziurami
zgrzebnych portek t³uk³y siê w z³oci jedno o drugie. Miêdzy koñcami rozche³stanego ko³nierza
ko¿uszyny widaæ by³o szyjê sfa³dowan¹ jak u kondora. Jakie wyrazy bulgota³y w tych fa³dach.
Piêci by³y zaciniête. Dzikoæ zionê³a z oczu. Goæ nie odchodzi³. Chciwie patrza³ na ogieñ.
Wyjæ z tego ciep³a na srogi wiatr w szmatach mokrych, ziêbi¹cych nogi, brn¹æ znowu po
grudzie na spuchniêtych stopach
Zobaczyæ znowu na drodze swej ch³opsk¹ gromadê
Uczu³ w sercu szczêcie wysokie, radosny spokój us³ysza³ jakoby pieñ piewan¹ doko³a
g³owy. Spostrzeg³, ¿e sp³aci³ ju¿ wszelakie d³ugi, odkupi³ winy nie tylko swoje, lecz jakie cudze
i sta³o mu siê dobrze w duszy, jak nigdy jeszcze w ¿yciu. Poprosi³ gestem nie b³agalnym, lecz
jakby skinieniem kupca, czyby nie mo¿na zagrzaæ siê przy ogniu.
Wont! powtórzy³ okrutny dziadyga. Powtarzaj¹c raz za razem to s³owo, wlepi³ przecie¿
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
6
w twarz nieznajomego swe ma³e, czarne jak tarki, przenikliwe oczy.
Dwór przez ciebie spal¹, ty jucho czerwona! Abo to ju¿ stodó³, obór nie popali³y, dyable
zatracony? Wont mi zaraz!
Zbieg, nie mog¹c sprawnie przekroczyæ z powrotem progu, usiad³ na nim w bezsilnoci swej.
Rêce jego osunê³y siê na ziemiê, kij z nich wypad³.
Stary kucharz zawci¹gn¹³ na sobie ko¿uch i lew¹ garci¹ szuka³ czego za pazuch¹.
Mamrota³, wyszczerzaj¹c zêby, wród których dwu na przedzie brakowa³o. Z nag³a zakrz¹tn¹³
siê. Chwyci³ wymyt¹ miskê i nabrawszy z ¿eleniaka warzech¹ rozgotowanej jêczmiennej kaszy,
wrzuci³ w naczynie i poda³ rannemu.
Na, ze¿eraj i wont mi z miejsca, bo tu za tob¹ po ladach przyñd¹. Dwór spal¹, a mnie
nahajami ubij¹. ¯ywo, rusz siê!
Powstaniec pokaza³ gestem, ¿e nie ma ³y¿ki. Starzec cisn¹³ mu na kolana drewnian¹,
wygryzion¹. Patrza³ spode ³ba, jak poraniony dr¿¹cymi rêkoma niesie do ust war kaszy, jak
³yka go z popiechem i niewypowiedzian¹ rozkosz¹ parz¹c sobie wargi. Wkrótce miska
by³a pusta, kasza niezrównanej dobroci i smakowitoci wyjedzona do ostatniej drobinki.
Ranny pokaza³ kucharzowi swe nogi jedn¹ w biodrze rozdêt¹, czarnosin¹, koloru ¿elaza
drug¹ w stopie po stokroæ przebit¹, napuchniêt¹ i krwaw¹. Dziad ¿u³ wargami z odraz¹, kl¹³
straszliwym s³owem, plu³ i mno¿y³ zniewagi, lecz patrza³ na rany.
Wci¹¿ tak niechêtnie mamrocz¹c, podrepta³ ku swemu pos³aniu na pryczy, wlaz³ pod ni¹
i o¿ogiem wyci¹gn¹³ stamt¹d dwa rude, zestarza³e krypcie to znaczy zdeptane w b³otach
przyszwy, podeszwy i obcasy od podkutych ch³opskich butów z najtwardszego juchtowego
rzemienia, od których oderzniêto cholewy. Krypcie te by³y zesch³e, twarde, jakby wyrobione
z ¿elaznego surowca. M³ody panicz wdzia³ je na swe stopy i tak z wyci¹gniêtymi nogami,
obutymi teraz w te ¿elazne chodaki, siedzia³ na progu. Kucharz spojrza³ mu w oczy z poprzedni¹
srogoci¹ i kaza³ natychmiast iæ precz ze dwora. Gdy tamten ruszyæ siê nie mia³ si³y, chwyci³
go wpó³, podwign¹³, wyniós³ do sieni, wypchn¹³ na dziedziniec i drzwi za nim zatrzasn¹³.
Wygnany zawaha³ siê, dok¹d ma iæ. Na gumno nie chcia³, bo za niem byli ch³opi. Przed
dwór nie mia³, bo spal¹ z jego powodu. Ale droga sama wiod³a go na dó³, w³anie wzd³u¿
dworu. Dom to by³ wielki, murowany, budowla d³uga z dwoma gankami, z wielkim, sczernia³ym
dachem. Przed tymi gankami ci¹gnê³a siê droga kêdy w dó³, ku rzece. Tam te¿ poszed³ krwawy
¿o³nierz.
Mija³ co prêdzej ten niegocinny dom. Stokroæ gorzej bola³y go nogi w ciê¿kich chodakach,
ciê¿y³ kostur w rêku, ko¿uch moskiewski na grzbiecie a nade wszystko nade wszystko ta
hañba nieudwigniona, któr¹ na sobie niós³
Min¹³ pierwszy ganek, nie podnosz¹c oczu. Mija³
drugi
Lecz oto kto go z tego ganku okrzykn¹³. Po kilku kamiennych stopniach zesz³a ku niemu
m³oda kobieta i zdumiona jego straszliw¹ postaci¹ stanê³a wpó³ drogi. Wêdrowiec podniós³
na ni¹ oczy i mimo ogrom swego nieszczêcia, poprzez pó³mg³ê mierci patrz¹c, zadziwi³ siê
i zachwyci³ jej piêknoci¹. Umiech ¿a³osny, a zarazem szczêliwy wywin¹³ siê na jego wargi.
Nie mia³ czym i nie wiedzia³ jak uk³oniæ siê tej przelicznej osobie, wiêc tylko rêk¹ wykona³
jaki znak pozdrowienia. Patrza³a na niego oczyma czarnymi, którym zdumienie, ciekawoæ
i odrobina ¿alu jeszcze wiêkszej dodawa³y piêknoci.
Z bitwy? wyszepta³a.
Potwierdzi³, mimowolnie umiechaj¹c siê do niej.
Gdzie by³a ta bitwa?
Pod Ma³ogoszczem.
To tam Czengiery poci¹gn¹³, co tu ko³o nas wczoraj szed³
A tak, lecz i inni
Zbli¿y³a siê jeszcze o krok, patrz¹c badawczo i uwa¿nie na po³uszubok wojskowy.
Ja jestem powstaniec
wyt³umaczy³. A to na pobojowisku ci¹gn¹³em z so³data, bo nas
z odzienia obdarli.
Jak¿e pan tu doszed³?
Lasami.
Spojrza³a na jego czerwon¹ g³owê, wybite oko, nogi zlane krwi¹ i zakrz¹tnê³a siê prêdko,
¿ywo, jednym tchem, a z jakow¹ szczególn¹ weso³oci¹ duszy. Chwyci³a go za rêkê, wyci¹gnê³a
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
7
z niej sêkaty kij i rzuci³a go precz za wy³amane szcz¹tki ogrodowego p³otu. Nastêpnie ujê³a
rannego pod rêkê i poprowadzi³a ku stopniom ganku.
Dwór spal¹
rzek³ do niej ³agodnie, oci¹gaj¹c siê po niewoli.
Zobaczymy, jak to tam bêdzie, a teraz marsz, gdzie ka¿¹! mruknê³a z popiechem, dwigaj¹c
go na schody.
Z trudem wygramoli³ siê na stopnie i siad³ w ganku na ³awce. Panienka zapali³a latarniê,
która tam sta³a i otworzy³a ciê¿kie drzwi do wewn¹trz, prowadz¹c gocia za sob¹. Chodaki jego
bezsilnie stuka³y o kamienn¹ posadzkê wielkiej, ciemnej sieni. Znowu po dwu schodkach wst¹pi³
we drzwi du¿ego pokoju i prowadzony za rêkê szed³ z izby do izby. Mieszkanie zalega³ ju¿
zmierzch. Miejsce to w pó³mroku, s³abo rozproszonym przez blask latarni poprzez wielorakie
ognie gor¹czki wyda³o siê przychodniowi przera¿aj¹ce. ni³o mu siê, ¿e ju¿ nast¹pi³a mieræ
i ¿e go do dziwnej usypialni piêkny anio³ wyzwolenia prowadzi. Chcia³ cofn¹æ siê, uchodziæ
Lecz ma³a, mocna rêka nie popuszcza³a. Min¹³ tak za przewodniczk¹ du¿y, pusty, zimny salon
i wpuszczony zosta³ do niewielkiej, ogrzanej izdebki. Niewiastka posadzi³a rannego na pospolitej
solce, obitej kretonem, i zostawiaj¹c samego szepnê³a, jakby kto pods³uchiwa³:
Pójdê ja popatrzeæ, czy kto nie widzia³ i wytrê lady krwi na ganku.
W kuchni miê widzia³ jaki starzec.
No, ten to swój
To kucharz, Szczepan.
Widzieli miê ch³opi id¹cego ku dworowi.
I to jeszcze nie takie straszne. Zreszt¹ cicho
Wysz³a z pokoju, unosz¹c ze sob¹ latarniê. Chory opar³ siê o cianê plecami i teraz dopiero
uczu³ wszystk¹ swoj¹ niemoc. Cierpienia jak gdyby czeka³y na tê chwilê. Rzuci³y siê na
bezw³adnego wszystkie wraz, z ca³¹ swoj¹ bezgraniczn¹ potêg¹. Zawy³ z bólu
Bielmem
przes³oniête oczy widzia³y jasny kwadrat okna, choæ ju¿ wewn¹trz panowa³ mrok, mulinowe
firanki, sprzêty, lecz myl nie mog³a poj¹æ tego szczêcia, ¿e cia³o ranami okryte jest miêdzy
cianami ludzkiego mieszkania i pod dachem. Jak sen przechodzi³y przez g³owê obrazy bitwy,
ujcia, lasu, rzeki
Skrzypnê³y drzwi. Da³y siê s³yszeæ ciche kroki. M³oda gospodyni wesz³a do izby, nios¹c
swoj¹ latarniê. Ze miechem postawi³a j¹ na stole i rzek³a:
Pokradli tu wszystko, nawet lichtarze. Zosta³a tylko ta latarnia. Przy latarni muszê siedzieæ,
jak w oborze. S³ysza³ te¿ pan co podobnego? No, ale powyciera³am lady na ganku. Pan os³ab³?
Tak, nie mam si³.
A jakie¿ to pan ma rany?
Bardzo wiele
Tylko przez chwilê spocznê
Zaraz sobie pójdê.
Proszê zaraz pan idzie. I dok¹d¿e siê to pan tak wybiera, jeli wolno zapytaæ?
Jest tu mo¿e jaka piwnica, drwalnia albo strych, gdzie bym siê móg³ po³o¿yæ pod dachem.
Ale i okryæ czym, jakim suknem, bo mi bardzo zimno
Zaraz, zaraz
Ja ju¿ mogê iæ, ju¿em odpocz¹³
W³anie
Zostawi³a latarniê na stole i dok¹d pobieg³a. Nie by³o jej dosyæ d³ugo.
Ranny popad³ w niezwalczony sen, w g³uche, bezduszne drzemanie. Dwiga³ siê co moment
na skutek przewiadczenia, ¿e przecie musi iæ co tchu, uchodziæ, kryæ siê lecz nie mia³ si³y,
¿eby skin¹æ rêk¹, poruszyæ g³ow¹. Zapomnia³, jak d³ugo trwa³o to borykanie siê z sennym
os³upieniem. Lecz oto drzwi siê otwar³y i ukaza³ siê stary ów kucharz, który kaszê warzy³,
nios¹c pospo³u z m³od¹ pann¹ baliê pe³n¹ wody. Para unosi³a siê nad t¹ bali¹. Przydwigawszy
naczynie do rodka pokoiku, ustawili je na ziemi. Stary kucharz mrucza³ g³ono, spluwa³ i z
wciek³oci¹ podrzuca³ ramionami ale panna nie zwraca³a na te objawy z³ego usposobienia
¿adnej zgo³a uwagi. Musia³ czyniæ, co kaza³a. Poleci³a za przynieæ myd³o, g¹bkê, kilka
przecierade³, rêczników, banda¿e i szarpie. Znosi³ to wszystko po kolei, dopytuj¹c siê o ka¿d¹
rzecz, jak s³uga pani i kln¹c po dostarczeniu ka¿dego szczegó³u najohydniejszymi ch³opskimi
wymys³ami, jak gdyby to on w³anie tutaj rozkazywa³. Kobietka krzycza³a mu polecenia do
ucha ze sta³ym odcieniem weso³oci. Gdy famulus przeniós³ wszystko, co potrzeba, kaza³a mu
iæ do kuchni i gotowaæ nowy sagan wody, a¿eby za by³a wrz¹ca, jak nale¿y. Mrukn¹wszy co
najbardziej obrzydliwego, poszed³ z izdebki. Wtedy ci¹gnê³a z ramion m³odzieñca, który jej
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
8
bezw³adnie lecia³ przez rêce, gruby, cuchn¹cy ko¿uch i wyrzuci³a do sionki. Zzu³a mu twarde
krypcie dokuczliwe jak kajdany i cisnê³a je równie¿ w to samo miejsce. Powstaniec by³ prawie
nagi, bo tylko w mokrych spodniach. Nie bez trudu ci¹gnê³a go z sofki na przecierad³o,
rozpostarte w rodku pokoju, g³owê jego przechyli³a poza obwód balii, do jej wnêtrza, nad
ciep³¹ wodê i poczê³a g¹bk¹ moczyæ zasch³e sople, gruz³y i zacieki w skrwawionych w³osach.
Wy¿yma³a te w³osy ma³ymi rêkoma z wybroczyn, dzieli³a je na w¹skie pasemka, wydobywaj¹c
troskliwie wci¹¿ nowe zwitki, wbite w rany od ciosów pa³asza i bagnetu. Znalaz³szy za
ranê, przemywa³a j¹ pieczo³owicie, suszy³a szarpi¹ i starym p³ótnem. Pozak³adawszy ciêcia
i zranienia, obwi¹za³a ca³¹ g³owê banda¿ami, wprawnie je w krzy¿ motaj¹c. Wkrótce chory mia³
g³owê dobrze opatrzon¹. Lecz po obmyciu g³owy balia by³a pe³na krwi. Pielêgniarka z³o¿y³a
swego pacjenta na ziemi i przywo³a³a kucharza. Gdy nadszed³ gniewny i z³owrogo sapi¹cy,
kaza³a mu, krzycz¹c rozporz¹dzenia do ucha, zabraæ przede wszystkim ko¿uch i krypcie.
Ko¿uch podrzeæ na sztuki i spaliæ. Przynieæ nowy sagan ciep³ej wody. Skoro przyniós³ wodê,
pos³a³a go po ceber dla zlania zakrwawionej z balii. Musia³ to wszystko prêdko i zwinnie
spe³niaæ, bo siê marszczy³a i tupa³a nog¹. Zakrwawion¹ wodê poniós³ na dwór i wychlusn¹³
w gnojowisko. Panienka sama nala³a czystej wody do balii i zabra³a siê do opatrzenia policzka.
Tu mia³a sprawê stokroæ ciê¿sz¹, ni¿ z ciêtymi ranami na g³owie. Trudno by³o domyleæ siê,
czy oko jeszcze istnieje, bo pod brwi¹, na po³owie twarzy by³a jednolita czarna bulwa, zaciek³a
wybroczyn¹, id¹c¹ z rany. M³oda lekarka d³ugo w to oko wieci³a latarni¹ i przy blasku ³ojówki
bada³a sprawê. Przeliczne jej palce stara³y siê znaleæ miejsce zranienia, namacaæ powiekê
i ga³kê oczn¹. Przysz³a do wniosku, ¿e to nie jest rana od kuli, ani nie od ciêcia pa³aszem,
lecz sztych w oko, zadany bagnetem. Ostrze trafi³o na koæ policzkow¹ i zeliznê³o siê po niej
w stronê nosa, dr¹c skórê i podwa¿aj¹c oko z orbity. Czy oko by³o ca³e, czy jeszcze istnia³o,
nie mog³a os¹dziæ. Poczê³a p³ukaæ rozdarcie wod¹, wychlustywaæ je i oczyszczaæ g³êbiê rany.
Za³o¿y³a dziurê szarpi¹, zawi¹za³a miejsce banda¿em i przesz³a do pchniêæ bagnetu w ramiona
i miêdzy ¿ebra. By³y to przewa¿nie st³uczenia i nieg³êbokie urazy. Na plecach znalaz³a rany
ciête od pa³asza lecz z³agodzone wskutek tego, ¿e ich gwa³townoæ powstrzyma³a by³a kurtka
futrzana i koszula. Najciê¿sza i najdrastyczniejsza rana by³a w biodrze. M³oda lekarka musia³a
zapomnieæ o swym panieñstwie i zupe³nie rannego obna¿yæ. Gdy dotyka³a rany w biodrze,
opuchniêtej nadzwyczajnie, powstaniec wy³ z bólu. Znaæ by³o, ¿e to nie ja³owe pchniêcie
bagnetu i nie cios zewnêtrzny, lecz ¿e w g³êbi siedzi kula. Nadaremnie usi³owa³a jamê palcami
zgruntowaæ i na pocisk trafiæ. Kula tkwi³a gdzie bardzo g³êboko miêdzy kociami, ¿y³ami
i ciêgnami, gdy¿ sprawia³a dokuczliwy ból za ka¿dym poruszeniem. Trzeba by³o poprzestaæ
na oczyszczeniu i obwi¹zaniu tej rany. Obmycie nóg, z których powyci¹ga³a drzazgi i kolki,
dokoñczy³o tego opatrunku. Odziawszy chorego w mêsk¹ koszulê, któr¹ w szafach znalaz³a,
opiekunka zawinê³a to zbiorowisko ran w czyste przecierad³o i z niema³ym trudem, po
d³ugotrwa³ych zabiegach, jakby siê boryka³a z ciê¿arem rebca, wci¹gnê³a bezsilnego na swoje
panieñskie ³ó¿ko. Okry³a go dobrze b³êkitn¹, at³asow¹ ko³dr¹, podbit¹ cienkim przecierad³em
i poczê³a pilnie wycieraæ krwawe plamy z pod³ogi, zlewaæ czerwon¹ wodê do cebra i wynosiæ
to wszystko przy pomocy kucharza oraz czyniæ w izdebce wszelaki porz¹dek.
Goæ jej by³ przytomny. Nie spa³. Spogl¹da³ na przeliczn¹ kobietê, krz¹taj¹c¹ siê po
mieszkaniu, na jej g³owê nadobn¹ we wszelkiej pozie i z ka¿dej strony, z w³osami kruczej
czarnoci, rozczesanymi porodku i przylegaj¹cymi do skroni na jej rysy regularne
i niewymownym owiane wdziêkiem na ró¿ane usteczka, w których radosny miech wieczn¹
mia³ gocinê
Ubrana by³a w sukniê szerok¹ u do³u, wed³ug mody, lecz nie dochodz¹c¹
do rozmiarów krynoliny. Od pracy policzki jej by³y zabarwione i rêce umazane we krwi.
Patrz¹c na tê obc¹, a tak czaruj¹c¹ istotê, która jego istnoæ najbardziej osobist¹, jego rany
i najohydniejszy brud przemy³a z weso³¹ naturalnoci¹ i dobr¹ prostot¹, zach³ysn¹³ siê od
szlochów szczêcia. Szczêcie zes³a³ mu Bóg po wielkim cierpieniu. Kiedy brn¹³ przez lasy,
wody i z³orzeczy³ czeka³o nañ w tym domu. On sam, jeden jedyny zosta³ doñ powo³any
Wspomnia³ na nagie trupy, le¿¹ce stosem miêdzy zagonami na zw³oki mê¿nych, ci¹gnione
za nogi do do³u pod lasem i zaton¹³ w Bogu
Widma i mêczarnie, zjawy straszliwe i g³osy niepojête osaczy³y go ze wszech stron. Nachyla³y
siê nad nim potworne straszyd³a o postaciach drzew, albo spienionych zwierz¹t, które nad g³ow¹
w locie kopyt pêdzi³y. Rêce mia³ ciê¿kie i jak z marmuru. D³onie wisia³y kêdy wysoko, niby
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
9
u powa³y zaczepione, to znowu by³y w czuciu tak ma³e, ¿e ich przy sobie odnaleæ nie móg³.
Nogi rzuca³o to tu, to tam, niby pnie drzewa w tartaku. G³owa sta³a siê jak rozpalone kowad³o,
w które bij¹ wraz od ucha m³oty kilku si³aczy.
II
Czarodziejsko wieci³o s³oñce. Ogniste ko³a dr¿a³y na sosnowych deskach, które z wczorajszych
plam wymyte, ju¿ by³y suche. Co weseli³o siê i zamiewa³o ze szczêcia, ko³uj¹c na tym miejscu,
gdzie sta³a balia migoc¹c raz mocniej, to znowu s³abiej. Chory patrza³ na plamy s³oneczne
i napawa³ siê ich widokiem. Wesz³a m³oda gospodyni. Nios³a w rêku miseczkê z jak¹ dymi¹c¹
potraw¹ i srebrn¹ ³y¿kê. Przypatrywa³a siê bardzo uwa¿nie swemu pacjentowi. Spostrzeg³szy,
¿e nie pi, umiechnê³a siê, jak najweselszy szkolny urwis i wykona³a oczyma zabawny znak
porozumiewawczy. Kiwnê³a mu g³ow¹, mówi¹c :
No, widzi pan, noc przesz³a, po³udnie przysz³o, a pan nie umar³.
Naprawdê, nie?
Ale no! Przecie pan zaraz bêdzie kaszê jad³, a to chyba dowód!
Kaszê? Tê sam¹, co wczoraj?
A tê sam¹.
O, jak to dobrze!
A no w³anie i ja sobie tak pomyla³am. Tym bardziej, ¿e my tu ze Szczepanem niczym
innym przyj¹æ pana nie mo¿emy. Wiêc proszê wybaczyæ, bo czym chata bogata no i tak dalej
¯eby mieæ choæ szczyptê m¹ki, ¿eby no, odrobineczkê cukru, mleka
Nic! Kasza i kasza. To
by siê przecie i kurom sprzykrzy³o nie?
Na razie to nie. Powstañcom siê nie przykrzy to nawet, czego ju¿ kury dzióbaæ nie chc¹.
¯eby tylko nie by³a tak gor¹ca, jak wczoraj.
Nie jest wcale gor¹ca. Mogê j¹ zreszt¹ ³atwo ostudziæ, bo dzi têgi przymrozek. Ale pan
mo¿e kaszy zupe³nie nie lubi?
Gdzie¿ tam! W partii, mówiê, zawsze kasza, czasem trochê kartofli Tylko ¿e tamt¹
poparzy³em sobie wczoraj usta.
A te¿ z pana obola³y cierpiêtnik! Wszystko pokrajane, pok³ute, naszpikowane, poprzestrzelane
jeszcze i wargi sparzone. Tego tylko brakowa³o
Przepraszam pani¹
Nie ma za co. Przyzwyczajenie staje siê drug¹ natur¹. Co za do tej kaszy, to chcia³am
powiedzieæ, ¿e nic nie mamy, tylko ten worek jêczmiennej. I to sekret! Proszê pana sekret! Jak
to wytropi¹ i odbior¹ nam no, to g³ód.
A gdzie¿ pañstwo ten worek trzymacie?
Pañstwo! Nie ¿adne pañstwo, tylko Szczepan, ten stary kucharz, co go pan widzia³. Chowa
go w zapolu, w stodole. Dziurê w sianie wykopa³ na kilka ³okci g³êbok¹ i tam na postronku
worek spuszcza co rano, jak o wicie na dzieñ dla nas dwojga porcjê wybierze.
Proszê pani, a gdzie ja jestem? Jak siê te¿ to miejsce nazywa?
To pan tego nawet nie wie?
Nie wiem. Ja tu obcy, pierwszy raz
To jest dwór w Niezdo³ach. Niezdo³y, taki maj¹tek jednych pañstwa, Rudeckich, moich
krewnych i opiekunów.
A pani? Przepraszam, ¿e siê tak pytam
Umiechnê³a siê weso³o i najpowabniej, mówi¹c:
Mnie na imiê Salomea. Ale niech¿e pan sobie nie wyobra¿a, ¿e jestem jaka tutejsza
¿ydówka, bo siê nazywam Brynicka i to z tych Brynickich, co dawniej mieli Mieranowice. To
byli stryjostwo mojego tatki, a pani Rudecka jest moj¹ wujenk¹, wprawdzie nie rodzon¹, zawsze
jednak pokrewieñstwo.
Ale¿ ja nic podobnego sobie nie wyobra¿am! To jest bardzo ³adne imiê
A rzeczywicie!
pokiwa³a g³ow¹ z gorzkim politowaniem. Wszyscy siê nadziwiæ nie
mog¹, ¿e te¿ takie imiê mo¿na by³o nadaæ cz³owiekowi. Salusia, Salcia o Bo¿e! Salcze
Salce po w³osku oznacza wierzbê. To ³adne drzewo i ³adna nazwa.
Po w³osku? To pan umie po w³osku?
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
10
Trochê umiem, ale nie nazbyt du¿o, tyle, ¿eby siê rozmówiæ. Nauczy³em siê, sam nie wiem
kiedy, jakem by³ we W³oszech.
To pan by³ we W³oszech! Mój Bo¿e!
Czemu pani tak wzdycha?
A tak sobie z zazdroci. Co to musi byæ za przyjemnoæ byæ we W³oszech, pod w³oskim
niebem Czy to tam jest naprawdê to jakie niebo?
Takie samo
Ranny przymkn¹³ oczy, bo znów ogarnê³y go szarpi¹ce bóle i p³omienie gor¹czki. Patrza³
w przestwór b³êdnymi oczami. Po pewnym czasie zmocowa³ siê w sobie, oprzytomnia³ i rzek³:
Pani zupe³nie nie wie, kto jestem, a odst¹pi³a mi pani swego pos³ania
Wiem, ¿e pan jest powstaniec.
Nazywam siê Odrow¹¿, a na imiê mi Józef.
Po chwili doda³:
Widzi pani mam po rodzicach tytu³ ksiêcia
Ksiêcia? szepnê³a panna Salomea, przypatruj¹c mu siê na po³y z niedowierzaniem, na po³y
z podziwem. Twarz jej spowa¿nia³a i ruchy sta³y siê bardziej oglêdne. Nie na d³ugo zreszt¹.
Posiadam znaczny maj¹tek mówi³ jeszcze a wczoraj
O, wczoraj znaæ by³o pana nie tyle po cholewach, bo przypadkowo by³y oberzniête, ile po
ko¿uszku magnackim umiechnê³a siê z³oliwie
Chory przymkn¹³ oczy ze wstydu. Burzy³o siê w nim wszystko. Mówi³ z wolna.
Postaram siê
niezw³ocznie
skoro tylko
wstaæ i iæ z powrotem do partii, ¿eby pani nie
nara¿aæ na takie przykroci
Och, z tymi grobami! Lepiej niech wasza ksi¹¿êca moæ nie rozmawia i le¿y spokojnie.
Powiem otwarcie, ¿e od bardzo dawna, bo od jakich czterech tygodni wyspa³am siê pierwszy
raz tej nocy porz¹dnie pod pañsk¹ opiek¹.
Co takiego! Pod moj¹ opiek¹?
No, tak. Trzeba ksiêciu panu wiedzieæ, ¿e w tym caluteñkim domu nie ma nikogo, tylko stary
kucharz, Szczepan, g³uchy, jak pieñ wierzbowy po w³osku salcze no i ja, tak¿e Salcze.
A gdzie¿ s¹ wszyscy?
Gdzie s¹? Nie ma. Poszli! Pana Rudeckiego, mojego krewnego i opiekuna wziêli do wiêzienia,
ju¿ temu dwa miesi¹ce. By³o tu piêciu synów, m³odych Rudeckich. Z tych Julian, Gustaw
i Ksawery poszli zaraz. Tamci z domu, a Gucio to nawet wprost ze szkó³ w Pu³awach. Dwaj
najm³odsi ch³opcy s¹ na nauce w Krakowie. Julian zgin¹³ w bitwie, gdzie w miechowskiem,
a biedny Gucio
Panna Salome¹ gorzko zap³aka³a. Po chwili wytar³a oczy i mówi³a:
To samo i Ksawery nie ¿yje. Moja wujenka, a matka tych ch³opców, pojecha³a szukaæ po
obozach. Minê³o ju¿ cztery tygodnie, jak jej nie ma. Jeden ¯yd, karczmarz tutejszy, co koñmi
handluje, a w³aciwie koniokrad, widzia³ siê z wujenk¹, jak wraca³a sk¹d z sandomierskiego.
To znowu by³a wieæ miêdzy tutejszymi ch³opami, co teraz wy³apuj¹ powstañców, ¿eby ich do
Cyngiera odstawiaæ ¿e siê stara o uwolnienie wujaszka z wiêzienia w Opocznie. Podobno
Ksawerego zw³oki znalaz³a w jakiej szopie.
Sk¹d¿e te wieci?
Furman Skowron, co jedzi³ z wujenk¹, opowiada³. Wyjechali czterema koñmi i powozem,
a furman wróci³ sam i piechot¹. Konie wujeneczka sprzeda³a, powóz to samo, bo jej trzeba by³o
pieniêdzy na przep³acanie, ¿eby wuja uwolniæ. Jak ten furman wróci³, to nawet nie zaszed³, ¿eby
powiedzieæ, co siê sta³o, tylko zabra³ siê do swojej wsi. Przez dziesi¹te osoby dowiedzielimy
siê od niego.
I có¿ mówi³?
Mieli podobno wszyscy pobici koszule d³ugie ze zgrzebnego p³ótna a¿ do stóp, a pod szyj¹
kokardy trójkolorowe jeden w drugiego. I tak przed pochowaniem le¿eli w szopie pokotem.
A Ksawery miêdzy nimi.
Koszule, kokardy! Có¿ za przepych, có¿ za ³aska! mia³ siê Odrow¹¿. Przekrêci³ siê twarz¹
do góry i patrza³ w powa³ê.
Panna Salomea mówi³a dalej:
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
11
A niech pan sobie wyobrazi, co z Guciem. W jednej bitwie ucieka³ na koniu. Wpad³ w op³otki
pod jak¹ wsi¹ i by³by uszed³ ca³o, bo mia³ pod sob¹ konia-cudo, kasztana, co siê tu od rebiêcia
na naszym pastewniku wychowa³. Trzeba nieszczêcia cielê wylaz³o sk¹d na rodek drogi
i kasztan siê na nim potkn¹³. Dragoni, co Gucia cigali, wtedy dopadli. Roznieli go tam na
pa³aszach, rozr¹bali, rozsiekali, ale tak, ¿e tylko kad³ub bez g³owy i bez r¹k poniós³ koñ w pola.
Milami, podobno, zbiegany nosi³ potem trupa wreszcie w³óczy³ go po ziemi, gdy cia³o wypad³o
z siod³a, a jedna noga w strzemieniu zosta³a. Och, taki koñ! Któ¿ to móg³ przeczuæ
Wszyscymy
go kochali, jedzili na nim, za szczêcie by³o dosiadaæ go oklep i pod siod³em. ¯eby siê tak podle
potkn¹æ, nie przesadziæ cielêcia, zdradziæ najlepszego panicza! Kochany Gucio! Taki liczny, taki
weso³y
Krótko za³ka³a, zaszlocha³a. Odrow¹¿ milcza³, bez wspó³czucia patrz¹c na jej p³acz. Wytar³a
oczy i mówi³a jeszcze:
Wszystka s³u¿ba rozbieg³a siê z tego domu. Jednej nocy przyszli tu powstañcy pod panem
Jeziorañskim, a zaraz po nich wojsko. Powstañcy siê zabarykadowali w gorzelni, to samo
w spichlerzu, zaczêli stamt¹d oknami i z dymników strzelaæ. Podpali³o wojsko ten spichlerz.
Zajê³a siê gorzelnia od dachu. Spali³o siê wszystko gorzelnia, spichlerz, obory i stodo³y.
Szczêcie jeszcze, ¿e wiatr niós³ perzynê na ³¹ki, bo by³a by i druga stodo³a nie ocala³a, ani
stajnia, ani nawet dwór taki by³ ogieñ. Od tego czasu wszystko z tego domu poucieka³o. Konie
pobrali do ostatniego rebiêta kto ukrad³ w nocy. Co tylko by³o w spi¿arni, powstañcy zabrali.
A ju¿ od czasu, jak mój tatko poszed³ do powstania, to my siê tylko ze Szczepanem zostali.
To pani ma ojca?
A mam. Mój tatko tu by³ rz¹dc¹ w Niezdo³ach u wujostwa Rudeckich przez ca³e dwadziecia
dwa lata, od czasu, jak wróci³ z Sybiru. Bo mój tatko w tamt¹ rewolucjê by³ wachmistrzem
w strzelcach konnych i na Sybirze by³ za to.
A mamê pani ma jeszcze?
Moja mama umar³a, jakem mia³a rok, to znaczy temu ju¿ dwadziecia dwa lata nie,
dwadziecia jeden
O, ujmuje sobie pani lat!
A mo¿e sobie mam jeszcze dodawaæ? Wcale nie ujmujê.
Po chwili doda³a ni to z dum¹, ni z pewnym za¿enowaniem, jak siê mówi o sprawach
i szczegó³ach familijnych, które tylko w swoim kó³ku wielkie s¹ i znaczne, a dla obcych nie
egzystuj¹:
Mój tatko ma tylko szeæ palców u obu r¹k.
Czemu?
A bo mu w bitwie pod D³ugosiod³em kula urwa³a, akurat kiedy trzyma³ karabinek przy
twarzy i celowa³. Tu ma dwa palce urwane i tu dwa. Jak siê myje, to tak miesznie
Pokaza³a, sk³adaj¹c d³onie.
I tak oto sam¹ jedn¹ ojciec pani¹ zostawi³?
A tak, bo dla ojczyzny jest najpierwszy obowi¹zek Polaka, a dopiero na drugim miejscu stoi
familia wypowiedzia³a z hieratycznym namaszczeniem zdanie m¹dre, ustalone i powszechne.
Jak¿e te¿ pani daje sobie radê, gdy tu wojska przychodz¹? Czy przychodz¹?
A ba! Czy przychodz¹? Dobra ta noc, jeli ich nie ma. A nie ma wojska, to s¹ nasi. Wyjd¹
nasi, to wojsko.
A pani zawsze sama?
No, jest przecie Szczepanisko.
Ten dziadyga?
Choæ on i dziadyga, ale m¹dry, kuty na cztery nogi, na ka¿d¹ rzecz, na ka¿de wydarzenie
ma swój wybieg ch³opski i sposób jaki nieomylny. Nadto powiem ksiêciu panu, ¿e on siê nie boi.
To jest baæ siê boi, bêdzie siê ca³y trz¹s³, jak galareta z cielêcych nó¿ek, ale nigdy nie ucieknie.
W tej chwili, kiedy trzeba stan¹æ a on jeden wie, kiedy trzeba na pewno nie zdradzi i wszystko
wemie na siebie. Sto razy go wypêdz¹, to on tam wlezie za drzwi i nas³uchuje, czeka. Tylko ja
g³os podniosê, on przy mnie. Gdyby miê napadli, bêdzie broni³ do ostatniego. On jest pewny.
Zreszt¹ na najgorszy moment mam tu jeszcze jednego obroñcê.
Gdzie?
A tu owiadczy³a z umiechem, wyci¹gaj¹c z kieszeni szerokiej sukni dwustrza³owy pistolet.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
12
Któ¿ go pani da³? Zapyta³ Odrow¹¿.
Tatko.
I tylko tak¹ zostawi³ pani obronê?
Tatko powiedzia³, ¿eby dopiero w najostatniejszej chwili, je¿eli by kto si³¹ napada³. A przede
wszystkim tatko kaza³ broniæ siê do ostatniej chwili kobiety polskiej godnoci¹.
Polskiej kobiety godnoci¹
Myli ksi¹¿ê, ¿e to nic nie znaczy? Ju¿ tu mia³am nieraz przyk³ad. A powiem jeszcze jeden
sekret, bo to ksiêcia pana uspokoi. Mam tu jedn¹ wspólniczkê. Tylko to trzeba w tajemnicy
trzymaæ, bo bez tego lebymy tu wygl¹dali.
Zachowam tajemnicê
No, to powiem. Jest tu karczma w szczerym polu o jakie æwieræ wiorsty ode dwora, stoi na
krzy¿owych drogach. Siedz¹ w tej karczmie ¯ydy. Dawniej brali wódkê z niezdolskiego dworu,
jak gorzelnia sz³a. Teraz j¹ bior¹ sk¹din¹d, a trudni¹ siê czym mo¿na, a g³ównie przemycaniem
w dalekie strony kradzionych koni. Tak ludzie mówi¹. Ja tam dobrze nie wiem. Nikt zreszt¹ teraz
prawdy nie dojdzie, bo wszystko idzie na karb powstania. Jakie konie w karczmie stoj¹, potem
znikaj¹. To niby powstañcy
Jest ich tam du¿o tych ¿ydów w karczmie. Ale miêdzy nimi jest
jedno ¯ydziê, ma chyba ze czternacie czy piêtnacie lat. Na imiê temu Ryfka. Warto zobaczyæ
przy wietle dziennym to czupirad³o. Nie my³a siê ju¿ ze cztery lata, w³osy w str¹kach, obdarte,
brudne.
Niemal jak ja wczoraj
Troszeczkê bardziej, tylko ¿e aby nie pokrwawione. Kiedy Siapsia, starszy karczmarz,
trzyma³ w pachcie krowy dworskie, Ryfka przychodzi³a o wicie do udoju, mleko mierzyæ.
Ja to samo musia³am wstawaæ do krów przed witem. Tom sobie z t¹ ¯ydów¹ rozmawia³a
z nudów o ró¿nociach. Nieraz jej tam co darowa³am. Czasem znowu wypuka³am j¹ z karczmy
w lecie wieczorem i wymyka³ymy siê obie w noc, we mg³ê, nad rzek¹ w rosach, w niekoszonych
trawach boso polataæ
Ksi¹¿ê pan bêdzie siê gorszy³, ¿e ja siê tak z t¹ ¯ydówk¹ postponowa³am
Nie, uchowaj Bo¿e!
Ja jej znowu do zupe³nej konfidencji nie dopuszcza³am, tylko tak, ¿e to dobre do sekretu,
wierne i jakie takie przy mnie jak cieñ przy drzewie. Czasem znowu namówi³ymy siê na maliny
dzikie i na dziady, tu na tê górê, co za Niezdo³ami stoi. Sz³a za mn¹ zawsze i s³ucha³a, co jej
mówiê. Ja tak, to i ona tak, ja odmieniê, to i ona. Co ja lubiê, to i ona. Co mi nie smakuje, to j¹ a¿
wykrzywia. Jakem sobie zapiewa³a, to ta za mn¹ to samo, s³owo w s³owo, dwiêk w dwiêk,
a tak strasznie miesznie, ¿e boki zrywaæ. Musia³am sobie usta zatykaæ, ¿eby jej przykroci
nie robiæ. Czasem to umylnie wypiewywa³am jakie g³upstwo najwierutniejsze, uk³ada³am
mieszne piosenki, ¿eby siê ponaucza³a
No, wiêc ta Ryfka zrobi³a siê moj¹ przyjació³k¹. Ale
tak¹ naprawdê. Teraz, jak wojsko noc¹ ci¹gnie, to ¿eby nie wiedzieæ sk¹d i dok¹d sz³o, o karczmê
zawadzi, bo ta karczma stoi na rozstaju gociñców. Je¿eli za tylko pytaj¹ siê o drogê do dworu
w Niezdo³ach, Ryfka przez tylne drzwi, poprzez ¿ydowskie zakamarki, sionki, przybudówki,
przez mietniki i gnoje, potem przez dzik¹ górê, przez parów, przez ogród do mnie. Jeli id¹ do
dworu powstañcy stuka do mnie w to okno, w tê szybê trzy razy. Je¿eli idzie wojsko cztery
razy. Ja wtedy do kuchni, budzê Szczepana i po ciemku przygotowujemy siê, czekamy. Dopiero
jak zaczn¹ burzyæ siê do drzwi, waliæ kolbami, dobijaæ do okien, Szczepan idzie otwieraæ. Tylko
ju¿ wtedy wiemy przynajmniej, czego siê trzymaæ. Rozumie miê ksi¹¿ê pan?
Rozumiem, choæ bardzo boli, tu w nodze. Tylko ju¿ o tym tytule ksi¹¿êcym bêdziemy
wiedzieæ raz na zawsze, ¿e by³ i nigdzie nie ucieka, wiêc trudziæ siê ci¹giem wywo³ywaniem
go z niepamiêci nie ma powodu.
Ksi¹¿ê pan jest taki jak¿e siê to mówi? Demokrata
A no niby.
Dobrze, bêdziemy mówiæ z prosta. Chodzi o to, ¿e teraz, jak tu pan le¿y, to ta Ryfka jest
dopiero wa¿na. Prawda?
Och, prawda.
Bo przecie oni rewizjê robi¹ za ka¿dym razem w ca³ym dworze, mojego ³ó¿ka nie
oszczêdzaj¹c. Trzês¹ wszêdzie. Czasem siê tam który zawstydzi i ka¿e tylko z wierzchu patrzeæ.
A bywaj¹ znowu i tacy, co umylnie, z dowcipami zagl¹daj¹ w ka¿d¹ skrytkê.
Có¿ by tu robiæ, gdy przyjd¹?
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
13
Po pukaniu Ryfki bêdziemy wiedzieli, kto idzie. A skoro cztery Szczepan musi pana braæ
na ramiona i wynosiæ z domu. Mylê, ¿e do stodo³y
Jak¿e to bêdzie uci¹¿liwe!
Nie tak znowu bardzo. Dziad podo³a. Nawet i ten tytu³ ksi¹¿êcy swoje zrobi, bo siê
Szczepanowi wyt³umaczy, ¿e pan jest naprawdê janie owiecony bogacz.
Bogacz nie bogacz, lecz moja rodzina wynagrodzi go sowicie.
W³anie. Ça ira
Pani po w³osku nie umie, ale za to po francusku
A umiem, bom siê uczy³a na pensji, u zakonnic, w Ibramowicach. Troszeczkê siê nie
douczy³am, bo mi tatko kaza³ wracaæ do gospodarstwa. Zreszt¹, przyznam siê, ¿em tak znowu
nadzwyczajnie za tymi Ibramowicami nie przepada³a. Ale ja tu rozmawiam i rozmawiam, a pan
jeszcze nic w ustach nie mia³. Przyniosê ja trochê cieplejszej kaszy, bo ta na klajster wystyg³a.
Mo¿e nawet Szczepan kapeczkê mleka u ¿ydów dosta³, ale
koziego
doda³a z wstydem.
Z tem wysz³a z izby.
Powróciwszy, zasta³a swego gocia pogr¹¿onego we nie nag³ym, gor¹czkowym. Zbli¿y³a siê
na palcach i ogl¹da³a banda¿e. Tu i ówdzie krew pozacieka³a przez p³ótno. W ró¿nych miejscach
poduszka i przecierad³a by³y splamione. Panience ¿al siê zrobi³o pocieli, ale i tego dryblasa,
który siê ksiêciem mianowa³, ¿a³owa³a po trosze. ¯al jej by³o, ¿e jego regularne rysy, prosty,
doskonale zarysowany nos, kszta³tna g³owa tak zosta³y zeszpecone przez rany. Siedzia³a cicho
w k¹cie pokoju, powzdychuj¹c nad t¹ kolej¹ rzeczy, dopóki siê nie ockn¹³. Wówczas zmusi³a
go, ¿eby zjad³ kilka ³y¿ek kaszy, wprawdzie bez zapowiedzianego mleka, ale ciep³ej. Przeprasza³
j¹ wielekroæ za przykroci, które ponios³a z jego powodu. Oburza³o j¹ powtarzanie ci¹gle tego
samego w kó³ko. ¯eby temu raz kres po³o¿yæ, owiadczy³a:
Ju¿em ksiêciu panu meldowa³a, ¿e dopiero teraz oddycham swobodniej pod jego opiek¹.
Wolne ¿arty
A ³adne ¿arty! ¯eby pan wiedzia³ dok³adnie, co siê tu dzieje po nocach, to by dopiero
zrozumia³, o czym mowa.
A có¿ siê takiego dzieje?
Niby to ³atwo wy³uszczyæ wszystko!
¯e te wojska nachodz¹?
To swoj¹ drog¹
Ale z drugiej strony
Có¿ takiego?
Pan widzia³, jaki tu jest du¿y dom?
Rzuci³em okiem, ale wczoraj trudno mi by³o cokolwiek dok³adnie zauwa¿yæ.
Jest tu osiemnacie pokojów. Jedne du¿e, drugie ma³e. W tej liczbie trzy salony. Jeden,
najwiêkszy, przez ca³¹ szerokoæ dworu w tamtej, murowanej czêci, co na koñcu. I na to
wszystko ja jedna.
Boi siê pani?
Panu ³atwo siê nie baæ jako mê¿czynie. Przy tym nie wie pan wszystkiego
A có¿ jeszcze nale¿y wiedzieæ, ¿eby siê baæ nale¿ycie?
Proszê pana, to jest taka rzecz
mówi³a przysuwaj¹c swe krzese³ko do ³ó¿ka i zni¿aj¹c
g³os a¿ do szeptu:
Mieszka³o tu dawniej, po rewolucji dwu braci Rudeckich. Obydwaj gospodarowali na
spó³kê, bo to by³o dziewiêæ folwarków, gorzelnia, tartaki, stadnina, obory no, s³owem du¿e
gospodarstwo. Starszy brat, co ju¿ nie ¿yje, Dominik, s³u¿y³ dawniej w wojsku. Muszê to panu
powiedzieæ, ¿e on to samo kocha³ siê w wujence, zanim wysz³a za m¹¿ za tego wuja, co ¿yje
i teraz jest w wiêzieniu, za Paw³a.
Nieboszczyk wuj Dominik zarz¹dza³ gorzelni¹, koñmi, m³ynami, lasem, tartakiem, ca³¹
fabryk¹. Wuj Pawe³ rz¹dzi³ folwarkami. Tak tu razem mieszkali. Wuj Dominik zawsze na tamtej
stronie, sam, bo siê z wujem Paw³em ci¹gle sprzeczali o pieni¹dze i o wszystko. Tam u siebie
jada³. Posy³a³o mu siê obiady na drug¹ stronê. Powiada³ raz jednemu panu, to samo z rewolucji,
mój tatko, ¿e wuj Dominik zawsze siê kocha³ w wujence i mia³ wielki ¿al do brata, ¿e go ubieg³.
Podobno z tego zdziwacza³. Nic, tylko konie, psy, charty, ogary. Ci¹gle polowa³, strzela³ do
celu z fuzji i pistoletów. Raz siê pok³ócili z wujem Paw³em o gorzelniê. Wuj Pawe³ udowodni³,
¿e podobno gorzelnia le idzie i ma³e daje dochody, ¿e folwarki niszczej¹ przez tê gorzelniê.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
14
Wtedy wuj Dominik gorzelniê skasowa³, zamkn¹³, s³u¿bê rozpêdzi³, a wszystkie kufy, wielkie
beczki, kadzie obite ¿elaznymi obrêczami kaza³ z gorzelni przenieæ do najwiêkszego salonu
obok swojego pokoju i tam je rzêdem poustawia³. Meble z tego salonu wynieli, a gorzelniê
zamienili na sk³ady drzewa i desek. Do tej pory wszystkie te kadzie w wielkim salonie stoj¹.
No, a jednego wieczora niech pan sobie wyobrazi ten wuj Dominik w ostatnim pokoju za
wielkim salonem, gdzie mieszka³, przywi¹za³ nabit¹ fuzjê do drzwi, usiad³ naprzeciwko lufy
i nog¹ poci¹gn¹³ za cyngiel. Zabi³ siê.
Dawno to by³o?
Z dziesiêæ lat temu. Ja wtedy by³am u zakonnic. Mój panie, ale to dopiero pocz¹tek!
Ta mieræ?
A tak. Zrazu nic. Od¿a³owali tego wuja Dominika, nagrobek mu wystawili na cmentarzu
naszego kocio³a, msze kazali odprawiaæ za jego duszê. A tymczasem
Co pani jest? Czego siê pani tak boi?
A bo on ci¹gle chodzi po domu
Co te¿ pani mówi?
No, mówiê, i wszyscy to samo potwierdz¹. O tym wie caluteñka okolica.
miejmy siê z tego!
Pan siê pomieje, jak sam us³yszy.
Có¿ ja mogê us³yszeæ?
Kto tylko tu by³, wszyscy to samo potwierdzaj¹, co on wyprawia. Niech pan pos³ucha.
Bierze te wielkie kadzie, okute ¿elaznymi obrêczami, podnosi, jak garncowe bary³ki i ciska
spod sufitu na posadzkê. Kad odbija siê od pod³ogi, podskakuje raz, drugi, trzeci, czwarty.
S³ychaæ najwyraniej: buch buch buch buch
Potem drug¹ to samo. Trzeci¹ to samo.
I tak bêdzie z dziesiêæ, z piêtnacie razy powtarza³.
No, a chodzi³ ktokolwiek patrzeæ, jak te¿ to on robi?
Ba! Chodzili ze wiecami, ze s³u¿b¹, ca³ym dworem. Chodzili i z ksiêdzem proboszczem
i z jednym tu wi¹tobliwym zakonnikiem z miechowskiego. Wszyscy s³yszeli najwyraniej, jak
kadzie ciska³, id¹ ze wiecami ca³¹ gromad¹, wchodz¹ do wielkiego salonu
Kadzie stoj¹ rzêdem,
jedna obok drugiej, jak sta³y. Pajêczyny wisz¹ od jednej do drugiej, pozaci¹gane Bóg wie kiedy,
kurzem grubym przywalone, jak by³y przed laty.
A no, wiêc widzi pani, ¿e to z³udzenie.
Z³udzenie! Kto tylko nocuje tutaj, najprzód tak mówi, jak pan teraz, a póniej dr¿y ze strachu.
Ksiê¿a wiêcili kufy.
A pani s³ysza³a?
Ja bym nie s³ysza³a! Ze dwadziecia razy. Czasem, jak zacznie u¿ywaæ, to caluteñki dom siê
wzdryga. Ale czy¿ to tylko? On chodzi po domu! Wszyscy go widuj¹. W tabaczkowym rajtroku
z rogowymi guzikami, w obcis³ym ubraniu ze strzemi¹czkami. Raz o zmroku przeszed³ ko³o
wujenki tak blisko, ¿e siê tylne rogowe guziki tego rajtroka otar³y o karbowan¹ listwê szafy,
najwyraniej, ale najwyraniej. Wujenka zemdla³a.
Chcia³bym wierzyæ, bo to pani mówi, a nie mogê.
No, to ja panu opowiem najlepsz¹ rzecz. Wujostwo sporo dawali ksiê¿om, ¿eby siê msze
wci¹¿ odprawia³y za spokój duszy wuja Dominika. Ksi¹dz proboszcz, przecie starszy cz³owiek,
wiat³y kap³an, sam nam to opowiada³, a rêce mu siê trzês³y z przera¿enia. Mówi³ ksi¹dz
proboszcz, ¿e siedzieli jednej nocy z wikarym na probostwie, w du¿ym pokoju i naradzali siê,
jakie msze maj¹ nazajutrz odprawiaæ. A ¿e by³o du¿o wotyw zamówionych, wiêc choæ wypada³a
msza ¿a³obna za wuja Dominika, postanowili j¹ od³o¿yæ na kiedy indziej. I ksi¹dz proboszcz
wyzna³, ¿e obaj z wikarym dopucili siê grzechu, bo mówili pomiêdzy sob¹, ¿e tyle siê mszy za
tego samobójcê odprawia, a s¹ przecie i inne dusze pomocy potrzebuj¹ce. Zreszt¹, mówi³ ksi¹dz
proboszcz, pañstwo Rudeccy jako czy przepomnieli, czy zaniedbali z³o¿yæ w tym czasie na tê
mszê. I tak oto naradzali siê proboszcz z wikarym, ¿eby mo¿e nazajutrz mszy za wuja Dominika
nie odprawiaæ, a od³o¿yæ j¹ na póniejszy czas. Wikary wzi¹³ pióro i mia³ pisaæ w ksiêdze, za
kogo nabo¿eñstwo odprawiaæ siê bêdzie. ¯ywej duszy w pokoju nie by³o, tylko oni dwaj. wieca
siê miêdzy nimi na stole pali³a. Gdy wikary pierwsz¹ literê jakiego nazwiska wypisa³, pad³ na
stó³ z g³onym dwiêkiem dukat z³oty, jakby zlecia³ z sufitu, zakrêci³ siê, zawirowa³ miêdzy
nimi dwoma i spocz¹³ w blasku wiecy miêdzy rêkoma tych ksiê¿y. Tak to im po swojemu,
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
15
szyderczo zap³aci³. Mówi³ ksi¹dz proboszcz, ¿e siê obydwaj strasznie przerazili. Odnieli ten
dukat natychmiast do kocio³a, z³o¿yli go na o³tarzu jako wotum i krzy¿em le¿eli pod lamp¹,
w nocy, modl¹c siê ¿arliwie o spokój duszy Dominika. Na drugi dzieñ obydwaj odprawili msze
¿a³obne.
Dziwne rzeczy A pani w tym czasie, gdy tu sama jedna zosta³a, dowiadcza jakich
przestrachów w tym domu?
Nie. Teraz jako przycich³. Nie rzuca beczkami i nie trzaska jak zwykle. Raz tylko, ale tego
nie bêdê mówiæ.
Nie trzeba. Proszê zapomnieæ
Niech pan tylko pomyli. Tu przychodz¹ wojskowi, rewiduj¹ dom, krzycz¹, ha³asuj¹, strasz¹.
A gdy nareszcie odejd¹ i mo¿na by l¿ej odetchn¹æ, to zostajê sama jedna i poczynam lêkaæ siê
tamtego. Teraz, gdy pan siê zjawi³, ju¿ siê nic a nic nie bojê. To jest bojê siê, ale tylko wojska.
Lecz to przynajmniej z ludmi sprawa
Z ludmi? Doprawdy?
Mo¿na siê broniæ, nie dawaæ zêbami i pazurami, wreszcie umrzeæ ale z takim!
Dzisiaj siê pani nie ba³a?
Nic a nic! Spa³am jak zabita, choæ ja piê bardzo czujnie i jak tylko Ryfka zastuka, natychmiast
us³yszê.
A gdzie pani pi?
Panna Salomea zawstydzi³a siê, zaczerwieni³a wszystka, mówi¹c:
Tu piê w drugim pokoju.
Gdzie?
W salonie.
W tamtym zimnym salonie?
Siennik sobie przyci¹gnê³am pod pañskie drzwi, to ciep³o z pokoju sz³o, no i tak piê. Bo,
widzi pan, muszê byæ w pobli¿u okna, ¿eby s³yszeæ, jak Ryfka stuknie w szybê.
III
Przewidywanie bezwzglêdnie niepomylnych nastêpstw w razie, gdyby rannego znaleziono
w domu, zmusi³o pannê Salomee do szukania kryjówki dla pupila. Po d³ugich ze Szczepanem
naradach zgodzono siê na pewne zabezpieczenie. Ze spalonych dawniej zabudowañ zosta³a
oprócz stajni fornalskiej na uboczu stoj¹ca stodo³a, pe³na zesz³orocznego siana, które ocala³o
wobec wyniszczenia i rozkradzenia inwentarza. Jedno zapole tej stodo³y pe³ne by³o siana
a¿ po wi¹zania krokwi. Tam Szczepan kry³ swój worek z kasz¹. Tam równie¿ postanowi³
przechowywaæ w nag³ym razie powstañca. W g³êbi zapola, od szczytu poczynaj¹c, wybra³
i wydr¹¿y³ w sianie rodzaj studni na jakie siedem, osiem ³okci g³êbokiej. Poniewa¿ to siano
by³o dobrze w ci¹gu jesieni i zimy ule¿a³e i spodem têgo zbite, studnia owa mia³a ciany twarde
i trzymaj¹ce doskonale liniê jak cembrowina. Na samym jej dnie wyborowa³ nadto dla oddechu
rodzaj leja prowadz¹cego w stronê otwartej ciany zapola. W ruinach gorzelni wynalaz³ dawne,
okute drzwi, które w czasie po¿aru opali³y siê na rogach i mia³y kszta³t eliptyczny. T¹ pokryw¹
wybrawszy dla niej w sianie odpowiedni¹ do wielkoci framugê nakrywa³ studniê niby
wiekiem. Na wierzch drzwi k³ad³ znowu warstwy siana, co zas³ania³o kryjówkê nie do poznania.
Jednoczenie pomylano o przypuszczalnym ubraniu chorego. Wynaleziono w szafach podró¿ne
futro pana Rudeckiego, grube i d³ugie niedwiedzie oraz buty futrzane. Trzymano to pod rêk¹
wraz z dwoma nowymi postronkami znacznej d³ugoci.
Panna Salomea sypia³a pocz¹tkowo w zimnym salonie przytykaj¹cym do jej dawnej alkowy,
a obecnie legowiska chorego. Ale obawa, ¿eby nie przespaæ ostrzegawczego sygna³u, zmusza³a
j¹ do trzymania otworem drzwi do tej alkowy, gdzie by³o w³anie umówione okno. Nadto w owej
nieopalanej sali by³o nieznone zimno, co pi¹cej na sienniku, rozci¹gniêtym na pod³odze,
szczególnie dawa³o siê we znaki. Opalaæ sali nie by³o sposobu, bo Szczepan r¹ba³ ju¿ od
dawna p³oty ogrodu i ca³ego obejcia, a i tego ledwie starczy³o pod komin w kuchni i do pieca
sypialnej izdebki. Nie by³o tedy rady
Panna Salomea, zwana w rodzinie i przez wszystkich
Mija musia³a przenieæ siê na noc do swego dawnego pokoiku, czyli do sypialni ksiêcia. Tu na
sofce, na pó³ tylko rozbieraj¹c siê z sukien, okryta futrem niedwiedzim drzema³a przy chorym.
Codziennie, gdy wypada³o iæ na spoczynek, wstyd j¹ ogniem oblewa³ i lêk o z³e pos¹dzenia
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
16
chwyta³ za gard³o. Trwoga przed zdradzeniem siê z bytnoci w domu tego cz³owieka zmusza³a
do pominiêcia takich wzglêdów. Gdy trzeci¹ noc na pó³ pi¹c spêdza³a przy chorym, który
bredzi³ w gor¹czce, jêcza³ i stêka³ nagle rozleg³y siê cztery uderzenia w okiennicê. Póniej
jeszcze raz cztery
Stukanie by³o gwa³towne i szybkie. Panna Mija zerwa³a siê momentalnie na
równe nogi w skok przebieg³a sionkê, dziel¹c¹ alkowê od kuchni i zbudzi³a kucharza. Stary
natychmiast przydrepta³, mrucz¹c po swojemu. Krzyknê³a mu do ucha, ¿e id¹ i co tchu zabra³a
siê do ubierania Odrow¹¿a. Wci¹gniêto mu na nogi grube dolne ubranie i futrzane buty, odziano
go w szubê niedwiedzi¹ pod kolana i pod pachy zarzucono pêtle z postronków, a mocny
starzec podsadzi³ siê pod ten ciê¿ar, jak pod wór ze zbo¿em. Panna Mija zada³a mu brzemiê
na plecy, otwar³a kluczem wyjcie z sionki na tylny ogród i zamknê³a drzwi na nowo. Stary
Szczepan brn¹³ w górê po niegu, sapi¹c i stêkaj¹c pod nadmiernym ciê¿arem. Przydwigawszy
rannego do stodo³y, bocznym, przygotowanym zawczasu wejciem po pochy³oci siana w zapolu
w gramoli³ siê na wierzch stosu, wynalaz³ omackiem zapadniê, nakryt¹ drewnianym wiekiem i,
nakazawszy ksiêciu grobowe milczenie, zabra³ siê do dzie³a. Odwali³ wieko, uj¹³ w lew¹ i praw¹
rêkê koñce postronków i pocz¹³ ostro¿nie spuszczaæ rannego w ciemny otwór. Umieciwszy go
na dnie, przywi¹za³ koñce obydwu sznurów do ocala³ego skobla drzwi, zamkn¹³ otwór i zawlók³,
zatatra³ deskê sianem. Udepta³ to miejsce starannie, zsun¹³ siê chy¿o na dó³, zamkn¹³ na klucz
szopê i prêdko wróci³ do dworu. Po ciemku min¹³ kuchniê, sionkê i stan¹³ w sypialni. Pierwsz¹
jego myl¹ by³o to, ¿eby przes³aæ ³ó¿ko powstañca. Ju¿ nad tym panna Mija pracowa³a. Poduszka
by³a w wielu miejscach pokrwawiona od ran, które wci¹¿ jeszcze broczy³y i przemacza³y
nieumiejêtnie za³o¿one banda¿e. To samo by³o z ko³dr¹ i materacem. Popiesznie zmieniali
obydwoje poszewki i k³adli czyste przecierad³a. W³anie koñczyli tê czynnoæ, gdy za cianami
domu da³ siê s³yszeæ têtent koni, ³oskot licznych, miarowych kroków, a gwar rozmów ze wszech
stron dwór osaczy³. Wnet na obydwu gankach rozleg³y siê uderzenia we drzwi, ko³atanie
kolbami w pozawierane okiennice i krzyki na ca³e gard³o, ¿eby otwieraæ. Szczepan nie od
razu poszed³ spe³niæ ten rozkaz. Wyniós³ przede wszystkim po ciemku skrwawione pow³oczki
oraz przecierad³a i ukry³ je w jakich niedostêpnych kryjówkach chlebowego pieca, gdzie by
ich sam diabe³ nie odnalaz³. Dopiero gdy ju¿ ³omotanie we wszystkie drzwi i okiennice by³o
tego rodzaju, ¿e grozi³o wyrwaniem ich z zawias, poszed³ na ganek g³ówny i drzwi wejciowe
otworzy³. Dosta³ tam zaraz odpowiedni poczêstunek. Panna Salomea zapali³a swoj¹ latarniê
i czeka³a w zimnym salonie.
Drzwi siê z trzaskiem otwar³y i wtargnê³a ca³a grupa oficerów w képi na g³owach
obwi¹zanych basz³ykami, w grubych butach i zimowych szynelach, na których po³yskiwa³y
pasy od szabli i ³adunków. Na czele oficerów szed³ ich zwierzchnik, major czy podpu³kownik,
cz³owiek starszy wiekiem, z siwymi w¹sami i bokobrodami. Wkroczywszy do du¿ego pokoju,
oficerowie skierowali siê do panny Salomei i otoczyli j¹ ko³em. Starszy ³aman¹ polszczyzn¹
zapyta³ :
Kto pani jeste?
Krewna gospodarzy tego dworu.
A sami gospodarze gdzie s¹?
Pan Rudecki, mój opiekun, jest w miecie podobno w wiêzieniu, a jego ¿ona pojecha³a, ¿eby
siê staraæ o uwolnienie mê¿a.
A synowie ich gdzie s¹?
Jedni s¹ w szko³ach
Gdzie¿ to? W jakich szko³ach?
W Krakowie.
A inni?
Inni powyje¿d¿ali i nie wiem, gdzie s¹.
To pani nie wiesz, gdzie oni s¹?
Nie wiem.
Panna sama jak siê nazywasz?
Brynicka Salomea.
To ojciec pani by³ tu rz¹dc¹ maj¹tku?
Tak.
A on gdzie jest?
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
17
Wyjecha³.
Dok¹d¿e to wyjecha³?
Nie wiem. Konie tu wszystkie porozkradali, cugowe i fornalskie, to tatko pojecha³ pewnie
szukaæ tych koni. Podobno a¿ pod prusk¹ granicê pognali z³odzieje na tych koniach.
Pod prusk¹ granicê proszê
Dawno te¿ tak ju¿ pojecha³ tatko tych koni szukaæ?
Ju¿ dosyæ dawno.
To jest ile tygodni?
Nie pamiêtam, cztery czy piêæ
Pilnie tych koni skradzionych szuka. No, a my znowu ze swej strony dok³adnie wiemy, ¿e
tatko nie jest tak daleko. Wiemy tak¿e, ¿e pani we dworze powstañca ukrywasz. Kto to jest ten
powstaniec? To ojciec pani?
Tu we dworze nie ma ¿adnego cz³owieka, oprócz mnie i tego oto starego kucharza,
Szczepana Podkurka.
Zobaczymy. A ja pannie radzê przyznaæ siê, gdzie ten buntownik jest, miejsce jego kryjówki
dobrowolnie pokazaæ. Ja stary cz³owiek jestem, bez winy karaæ nie lubiê, a znajdê rannego
i jemu, i pani le bêdzie! Wtedy ju¿ pob³a¿aæ nie bêdê. Wiêc jak?
Nie ma tu nigdzie ¿adnego rannego. Proszê szukaæ.
Panna mnie nie pro, bo ja sam ka¿ê. A radzê jeszcze raz kryjówkê pokazaæ. Mam wiadomoæ
pewn¹ i dok³adn¹. Tu wszed³ na gumno parê dni temu cz³owiek poraniony, ca³a wie go
widzia³a, a nie wyszed³ st¹d. Gdzie on jest?
Mo¿e wszed³, bo tu przecie nie ma³o ludzi siê przewija. P³oty porozgradzane, budynki
spalone. Gdzie tu kto mo¿e co wiedzieæ?
Wiêc panna nie poka¿esz kryjówki?
Nie poka¿ê, bo nie wiem, gdzie on tam jest. Tu w domu nie ma nikogo.
Major skin¹³ na podoficera stoj¹cego przy drzwiach i do pokoju wnet wesz³o grono ¿o³nierzy
z latarniami. Jedni z nich natychmiast zaczêli spogl¹daæ pod kanapy, do szaf, za piece i na
piece, a inni ruszyli do izb s¹siednich, przesuwaj¹c z miejsc sprzêty, przewracaj¹c graty, stukaj¹c
w ciany i pod³ogi. Dwaj m³odsi oficerowie zwrócili siê do panny Salomei z ¿¹daniem, a¿eby im
otworzono zamkniête na klucz drzwi do wielkiego salonu. M³oda gospodyni kaza³a Szczepanowi
przynieæ klucz i otworzyæ. Stary poszed³ do s¹siednich izb i tak d³ugo szuka³ owego klucza, ¿e
to wzbudzi³o podejrzenia i rozpali³o po¿¹dliwoæ. Gdy nareszcie przyszed³ z kluczem, poda³ go
jednemu z oficerów. Ten wrzasn¹³ nañ z okrucieñstwem:
Kpie jeden, ruszaj otwieraæ!
Starzec nie drgn¹³ nawet. Sta³ na miejscu. Z daleka podaj¹c klucz, mówi³:
Ja nie bêdê otwiera³ tych drzwi, ani tam nie pójdê.
Ty! Jak miesz! Otwieraj natychmiast!
Nie otworzê. Sami otwierajcie.
Dlaczegó¿ to, kochanku, nie chcesz nam tych drzwi otworzyæ? s³odko zapyta³ major.
Dlatego, ¿e nie moja rzecz tam chodziæ.
Czemu?
To panów pokój
Jak to panów?
Nieboszczyka pana, Panie mu ta wieæ
Chcecie, to idcie, a ja nie pójdê.
Dlaczego?
Bo nieboszczyk pan nie lubi, ¿eby mu ta ³aziæ i spokój zam¹caæ
mrukn¹³ kucharz.
Co wygadujesz, stary grzybie?
Prawdê gadam.
Co to takiego? Czemu on nie chce wejæ do tamtego pokoju? zapyta³ major zwracaj¹c siê
do panny Brynickiej.
Mówi prawdê
mruknê³a niechêtnie.
Jak to?
W tamtych pokojach jeszcze mieszka dawno zmar³y brat pana Rudeckiego, Dominik.
Oficerowie zachichotali. Major spyta³:
A i pani widzia³a to mo¿e, jak tam mieszka ów zmar³y?
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
18
Widzieæ nie widzia³am, alem s³ysza³a, jak tam u siebie gospodaruje, chodzi, trzaska,
przerzuca beczki z miejsca na miejsce
Oficerowie spojrzeli po sobie, porozumiewaj¹c siê oczyma, ¿e tu le¿y wybieg. Który z nich
popchn¹³ Szczepana Podkurka, ¿eby szed³ przodem i wieci³ latarni¹. Ale kucharz szarpn¹³ siê
i cofn¹³, mówi¹c:
Niech¿e se te¿ janie pañstwo samo idzie
Milcz i naprzód!
Przyszlicie i pójdziecie, a ja tu muszê z nim ostaæ
Z kim, durniu?
Z panem, z Dominikiem.
To go zna³?
Ju¿ci, ¿em go zna³, bo to mój pan.
Przecie ju¿ nie ¿yje!
Ja nie g³upi jemu siê przeciwiæ
Przekrêcono klucz w zamku i otwarto drzwi do wielkiego salonu. Drzwi te ust¹pi³y z trudem,
ze zgrzytem i trzaskaniem pokostu, który z pod³ogi przywar³ do powierzchni dolnych listw i na
sta³e zasech³. Z sali wionê³a wilgoæ i zimno pustki. Gdy wzniesiono latarnie i owietlono tê
wielk¹ salê, ukaza³y siê oczom oficerów kadzie okute obrêczami, kufy z wielkich klepek, beczki
i bary³ki rzêdem stoj¹ce. Miêdzy nimi wisia³y stare pajêczyny, na których grub¹ warstw¹ kurz
osiad³. Posadzka by³a wywoskowana i lni¹ca. Po³yskiwa³y z³ocone gzymsy stiuku, a porodku
sufitu zamajacza³ wyblak³y plafon. Na jednej ze cian wisia³ portret mê¿czyzny o rysach
surowych i piêknych, o z³oliwym umiechu. Oprócz tego malowid³a nie by³o tu nic z dawnego
salonu ani mebli, ani sprzêtów. Kadzie, rzêdem stoj¹ce w tym miejscu, sprawia³y na widzach
wra¿enie dzikoci i ob³êdu. Oficerowie zbli¿yli siê do nich, zagl¹dali w g³¹b ka¿dej, wiec¹c
latarniami, czy gdzie powstaniec na dnie siê nie ukrywa. Ale po najszczegó³owszym zbadaniu
przekonali siê, ¿e te wszystkie naczynia s¹ puste. Otwarli tedy jeszcze jedne drzwi, z tego salonu
prowadz¹ce do pokoju, gdzie mieszka³ i odebra³ sobie ¿ycie Dominik Rudecki. Tam oczom
obcych przychodniów przedstawi³ siê widok jeszcze bardziej przykry. By³ to d³ugi i pusty pokój
z zapuszczonymi roletami. Kilka krzese³ wyplatanych sta³o tam i sam. Na ziemi poniewiera³y
siê jakie stargane papiery. Szczepan, którego si³¹ do tych izb wprowadzono i wypchniêto
naprzód, a¿eby wieci³, dr¿a³ na ca³ym ciele, ¿egna³ siê, rzucaj¹c oczyma po k¹tach. Zbadawszy
szczegó³owo pod³ogê, ciany, okna i drzwi, po stwierdzeniu, ¿e nie ma stamt¹d wyjcia, ani
drzwi ukrytych, oficerowie zabrali siê do odwrotu. Te pokoje sprawi³y na nich niemi³e wra¿enie.
Zimny dreszcz wszystkich oblecia³. Nie mo¿na powiedzieæ, ¿eby siê czegokolwiek lêkali, lecz
poczuli szczególniejszy, odra¿aj¹cy niepokój. Zdawa³o siê w istocie, ¿e w tych dwu salonach,
które od ca³ego szeregu lat by³y na g³ucho zamkniête, kto stoi naprzeciwko przybywaj¹cych
goci i ze straszliwie szydercz¹ wynios³oci¹ przyjmuje ich w tych cianach. Oficerowie z wolna,
¿eby trwogi nie okazywaæ, opuszczali du¿y salon latarnie wyniesiono drzwi znowu na klucz
zamkniêto. Wtedy dopiero wszyscy uczuli, ¿e tamta strona jest to w istocie miejsce obrzyd³e
i zrozumieli, ¿e tam mieszkaæ nie sposób.
Tym pilniej zaczêto rewidowaæ pokoje zamieszkane, aczkolwiek w danej chwili zupe³nie
puste. Przetrz¹niêto wszystko, przewrócono na nice i nie trafiono na nic podejrzanego.
Szczególniej badawczo ogl¹dano pokój panny Salomei. Mebli tam by³o niewiele, wiêc ze
zdwojon¹ uwag¹ rêce ¿o³nierskie rozbiera³y ³ó¿ko i wywraca³y sofkê. Miano ju¿ w braku
jakichkolwiek danych przejæ do kuchni, spi¿arni, a tak¿e do przyleg³ych bokówek alici jeden
z rewiduj¹cych spostrzeg³ na odwrocie materaca lady krwi. Da³ o tym znaæ dowódcy i jego
podw³adnym. Starszyzna zesz³a do sypialni i ogl¹da³a z uwag¹ ów materac. Panna Brynicka
sta³a w s¹siedztwie swej pocieli, otoczona przez oficerów, którzy jej siê przygl¹dali ze miechem
i brutaln¹ bezwzglêdnoci¹. Na zapytanie majora, co znaczy ta krew na materacu milcza³a.
Twarz jej by³a blada, oczy spuszczone na ziemiê. W zaciniêciu jej ust, w rozpostarciu siê
królewskich brwi, w opad³ych na oczy powiekach by³o tyle odpychaj¹cej dumy i obojêtnoci,
¿e to wojskowych podburza³o do zemsty.
Co znacz¹ te lady krwi? nastawa³ major.
Milcza³a.
Sk¹d siê tu wziê³a krew na tym materacu?
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
19
Milcza³a.
Czy pani powiesz, co to znaczy?
Milcza³a.
Co to jest? krzykn¹³ jeden z oficerów, podsuwaj¹c jej pod oczy zakrwawiony materac.
To jest lad krwi odpowiedzia³a spokojnie.
Czyjej?
Mojej.
Powiedziawszy to s³owo mêczeñskie i bohaterskie zdobywszy siê wobec tych wszystkich
mê¿czyzn nosz¹cych orê¿ na najwy¿sze dziewicze powiêcenie, sp³onê³a nagle od po¿aru
wszystkiej krwi, która w jej ¿y³ach pêdzi³a. Zdawa³o siê, ¿e j¹ krew ta zaleje i ¿e j¹ wstyd
udusi. Oficerowie pomrukiwali z chichotem, szturchaj¹c siê i szepc¹c pomiêdzy sob¹ dowcipne
komentarze. Panna Salomea uspokoi³a siê. Cierpliwie s³ucha³a przyciszonych szyderstw,
drwin i kpiarskich pokas³ywañ. W pewnej chwili podnios³a oczy i objê³a ich wszystkich
jednym spojrzeniem bezgranicznej wzgardy. W spojrzeniu tym b³ysnê³a sobie samej wiadoma,
zamkniêta w milczeniu myl, ¿e wród nich wszystkich ona jedna, wymiana kobieta, jest
w istocie oficerem. Stary major, ojciec licznej rodziny, doros³ych córek, od dawien dawna
w Polsce mieszkaj¹cy, pocz¹³ siê drapaæ po bokobrodach i co zagada³ do swych subalternów.
Rewiduj¹cemu podoficerowi rozkaza³:
No, szukaæ tam dalej! Marsz! Tu nic ciekawego nie ma.
Sam wyszed³ do s¹siedniego pokoju. Tam oficerowie jedni na kanapie, inni na sofie, a reszta
wprost na dywanie pod³ogi rozci¹gniêci w ubraniach poci¹gali z manierek.
W drugim skrzydle dworu, w kuchni i spi¿arni, w sk³adach i drwalniach odbywa³a siê rewizja.
Nadszed³ podoficer i zameldowa³, ¿e we dworze nic podejrzanego nie znaleziono. W spi¿arni
nie ma ani kawa³ka chleba, ani szczypty m¹ki. Oficerowie klêli i stêkali.
Panna Salomea pozosta³a w pokoiku sama, w g³êbokim pogr¹¿ona zamyleniu. Obok niej na
stole p³onê³a latarnia, owietlaj¹ca twarz i postaæ. Wojownicy zgromadzeni w salonie patrzeli ze
swych miejsc na pannê Mijê i nie mogli oderwaæ od niej oczu. Pewien chudy, kocisty blondyn
z d³ugimi w¹sami le¿¹c na dywanie potr¹ci³ nog¹ towarzysza i szepn¹³ z westchnieniem:
Ale¿ dziewka!
Krasawica
zgodzi³ siê tamten.
Raskrasawica! dorzuci³ trzeci niepytany.
Po chwili znów rozszerzy³ siê miêdzy nimi szept:
Ale¿ dziewczyna!
Major, stêkaj¹cy na najszerszej sofie, mrukn¹³ do zachwyconych:
No, panowie, dajcie no pokój tym szeptom. Spaæ trzeba, nie szeptaæ
Spaæ tu trudno
Zamkn¹æ oczy i spaæ
I oczy zamkn¹æ trudno.
No, nic z tego, nic z tego.
My te¿ tylko platonicznie wzdychamy.
A platonicznie wzdychaæ mo¿na, byle po cichu i ka¿dy na swym pos³aniu
Ja bym siê choæ
z kwadrans rad zdrzemn¹æ.
Oficer jazdy, dragon jak topola, nazwiskiem Wiesnicyn, wszed³ ze dworu z doniesieniem, ¿e
poleci³ pilnie zrewidowaæ stodo³ê, gdzie jest zapole pe³ne siana oraz, ¿e tam wprowadzone
zosta³y wszystkie konie jego oddzia³u. Raportowa³ nadto, ¿e ¿o³nierze pó³szwadronu dragoñskiego
u³o¿yli siê do snu pokotem na sianie ¿e warty s¹ daleko porozstawiane i wszystko w porz¹dku.
Major podziêkowa³ jedcowi za wype³nienie cis³e rozporz¹dzeñ, tudzie¿ za raport przekrêci³
siê na bok i zabra³ do snu. Panna Salomea s³ysza³a ów raport i rozwa¿a³a w mylach jego sens
i znaczenie. Serce w niej zadr¿a³o i obumar³o. W ciemnym rogu salonu przysiad³ na wolnym
sto³ku wysoki dragoñski oficer, Wiesnicyn. Patrza³ w owietlone drzwi pokoju i na stoj¹c¹
w g³êbi dziewczynê. Dowiadcza³ zarazem szczêcia i mêczarni. O takiej chwili widzenia
tej istoty marzy³ w szarugi, podczas zimnych pochodów po lasach i ci¹gn¹c zapad³ymi
dro¿ynami. By³a w nim ta twarz, ta postaæ jak czarodziejskie widziad³o, nieprawda marzeñ,
¿¹dza i zemdlenie rozkosz pasja têsknota
Raz j¹ by³ ujrza³, krasawicê, gdy tymi stronami
ci¹gn¹³ jednego z pierwszych dni po wybuchu powstania. Zapamiêta³ od pierwszego spojrzenia,
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
20
zachwyci³ siê raz na zawsze. Co w nim rozegra³o siê, jakoby g³os niewiadomej, nies³ychanej
muzyki od wspomnienia tej twarzy. Têskni³ za ni¹ dzieñ i noc. Och, jak¿e straszliwie pragn¹³,
¿eby rozkazy pogna³y go w tê stronê, ¿eby jeszcze choæ raz jeden w ¿yciu iæ na ten dwór!
Zobaczyæ, popatrzeæ!
Tylko popatrzeæ!
I oto los da³ mu chwilê. Szczêcie nie tylko pozwoli³o
tu przyjæ, lecz nadto otwar³o drzwi. Sta³a tam sama jedna, od wszystkich opuszczona. Burza
wciek³a hucza³a w duszy jedca, gdy podparty na rêku patrza³
Przy drzwiach prowadz¹cych do sionki sta³ ¿o³nierz z karabinem. Panna Salomea nie mog³a
iæ do kuchni, ¿eby siê ze Szczepanem naradziæ. Usiad³a tedy na ³ó¿ku i, podpar³szy g³owê
na rêkach, czeka³a. Serce jej targa³o siê w piersiach jak dzwon. Zdawa³o siê, ¿e bicie us³ysz¹
pi¹cy i ¿e ten alarm serca wszystko wyda. Ka¿dy odg³os i ka¿dy szelest by³ zwiastunem
nieszczêcia. Jak¿e nieskoñczenie d³ugo trwa³y minuty tej nocy! Tymczasem Szczepan,
którego poci¹gniêto, ¿eby pokazywa³ zabudowania, piwnicê w ogrodzie, ruiny gorzelni
i do³y po kopcach kartoflanych, asystowa³ po zbadaniu ca³ego obszaru przy czynnociach
przygotowawczych do noclegu ¿o³nierskiego w stodole. Patrza³, jak wprowadzano tam konie,
jak wydzierano dla nich z zapola wielkie pó³kopy siana. Przys³uchiwa³ siê g³uchymi uszyma
¯o³nierze wdrapywali siê na wierzcho³ek masy siana, a rozpostar³szy na nim szynele, walili
siê spaæ, zarówno w k¹tach, jak nad kryjówk¹ powstañca. Zachodzi³ w g³owê, czy on ¿yje, czy
ju¿ skapia³. W prostackiej szczeroci i bezwyjciu uczuæ prosi³ Boga o to drugie. Powinien by
by³ staæ obok panny, gdy¿ by³a sama jedna wród oficerów, lecz nie móg³ odejæ, poniewa¿
wachmistrz oddzia³u dragonów nie puszcza³ go na krok od siebie. Szczepan rozmyla³, co czyniæ,
je¿eli stodo³ê podpal¹ czy nie ma jakiego rodka ratunku dla ukrytego chudziaka. Gruby,
brodaty wachmistrz kaza³ mu nadrzeæ siana i us³aæ ³o¿e na klepisku stodo³y. Stary kucharz
pracowa³ nas³uchuj¹c, o ile siê to na co zdaæ mog³o przy jego g³êbokiej g³uchocie. Umizga³
siê do wachmistrza, na wszystko siê zgadza³, potakiwa³ i przytwierdza³, mia³ siê doñ, raz
wraz wystawiaj¹c ku niemu dziurê w górnej szczêce. Wachmistrz pogania³ go i niepob³a¿liwie
szturcha³, ziewaj¹c na ca³¹ stodo³ê. Tote¿ starowina biega³ to tu, to tam, znosi³ nowe wygraby
siana, s³a³ równo, uk³ada³ co w rodzaju poduszki pod g³owê, a wci¹¿ niewolniczo przymila³ siê
potentatowi. Gdy ten run¹³ wreszcie w szyneli i w butach na przygotowane legowisko, Szczepan
przycupn¹³ w k¹cie, zwin¹³ siê w k³êbek i niepostrze¿ony czeka³, patrz¹c w grub¹ ciemnoæ.
Zapomnieli o nim. Rozlega³o siê ze wszech stron chrapanie ¿o³nierzy. Parska³y konie. Starzec
pocz¹³ ostro¿nie i z wolna czo³gaæ siê w górê stosu siana, ku miejscu, gdzie by³a kryjówka.
Czyni³ to umiejêtnie, wymijaj¹c pi¹cych ¿o³nierzy. Gdy siê znalaz³ na miejscu wiadomym,
gdzie bezporednio nikt nie le¿a³, zagrzeba³ siê w siano i, przy³o¿ywszy ucho do deski, s³ucha³
z ca³ej mocy zmys³u. Nie dochodzi³ go z do³u odg³os, ni szmer. Nic. Szczêk kopyt koñskich na
klepisku, chrupanie siana, chrzêst ¿elastwa, strzemion i trêzli, senny pomruk ludzki i szum
wewnêtrzny, wieczysty starczej g³uchoty, jakoby odg³os morza nieskoñczonoci, który w sobie
wszystko poch³ania. Ch³op westchn¹³. ¯al mu by³o m³odzieñca, przydwiganego na to miejsce
z takim trudem, w tym celu, ¿eby tu zgin¹³. ¯al mu by³o w³asnego dzie³a, które tak dobrze,
widzia³o siê, obmyli³.
A wiat³oæ wiekuista niech¿e mu ta wieci wzdycha³, patrz¹c w mrok pró¿ni,
wygrzebanej w³asnymi rêkoma, któr¹ niemal widzia³ pod sob¹. Targa³y siê w nim wszystkie
si³y i wytrwa³a, ¿elazna wola, ¿eby wieko odwaliæ i wyci¹gn¹æ nieszczêliwego lecz ch³opski,
przebieg³y rozum zabrania³. Szczepan le¿a³ na tym miejscu d³ugo w martwej, bezsilnej mêce,
okrutniejszej ni¿ wszelkie s³owo. Krwawi³o siê w nim stare serce, z którego ³zy wszystkie
dawno ju¿ wyciek³y.
Znowu na ba³yku wyczo³ga³ siê ku pewnej dziurze w dachu, sobie tylko wiadomej wysun¹³
siê na zewn¹trz i po drabinie zlaz³ na ziemiê. Jak cieñ przemkn¹³ siê ogrodem, po zastodolu,
przez chwasty i rozgrodzone okólniki, w mroku obszed³ warty i niby bezszelestny upiór wcisn¹³
siê do kuchni. Min¹³ omackiem tê kuchniê i sionkê przyleg³¹. Przez dziurê od klucza pada³
w ciemne przejcie wytrysk wiat³a. Szczepan przy³o¿y³ do otworu oko i zobaczy³ pannê Mijê,
siedz¹c¹ na ³ó¿ku z g³ow¹ podpart¹ na rêce. Co jak radosne szczekanie psa w ciemn¹ noc
rozleg³o siê w og³uch³em na wszystko, zestarza³em jestestwie, w mrocznym obszarze ducha,
gdzie by³a tylko samotnoæ i odraza. Tak ju¿ zosta³ za plecami so³data, za drzwiami, z okiem
przy dziurze od klucza, skulony, bezsenny pod progiem.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
21
IV
Wczesnym rankiem wojsko zebra³o siê i uformowane w szeregi odesz³o. Pada³ rzêsisty deszcz
ze niegiem. Wy³ wiatr. Odchodz¹cy byli li, g³odni, niewyspani i strudzeni, zanim ten nowy
marsz rozpoczêli. Najpóniej opuci³ obejcie w Niezdo³ach pó³szwadron konnicy, który by³
zajmowa³ stodo³ê. Po odejciu wojska zosta³o w domu i na dziedziñcu mnóstwo odpadków,
brudów i zaduchu. Panna Salomea, stoj¹c w ganku, patrzy³a na szeregi ¿o³nierzy zatapiaj¹ce
siê w szarudze poranka. Trzês³o j¹ zimno wewnêtrzne. Pragnê³a co prêdzej, co prêdzej biec
do stodo³y i wyci¹gaæ rannego z kryjówki. Tymczasem Szczepan, zamiast iæ do stodo³y,
wdrapa³ siê po schodkach z kuchni prowadz¹cych na strych dworu. Pobieg³a za nim. Stary
wczo³ga³ siê w okienko dymnika i obserwowa³ wojsko, nikn¹ce we mgle. Na proby, ¿eby tym
ostro¿nociom daæ pokój, odpowiada³ pogardliwem milczeniem. Wtuliwszy siê w ten¿e wystêp
dymnika, patrzy³a, zaciekawiona, co stary tyle wa¿nego w dali spostrzega. Nic nadzwyczajnego
nie by³o widaæ. Piechota w postaci ciemnych kwadratowych bry³ posuwa³a siê drog¹ przez
³¹ki zag³êbi³a w dalek¹ wie pod lasem wreszcie znik³a. Za ni¹ w pó³wiorstowej odleg³oci
ci¹gnê³a w tym¿e kierunku ruda grupa dragonów. Konie z jedcami stopi³y siê w jednolit¹ masê
uderzaj¹cego kszta³tu, który zdawa³ siê rozdzieraæ szarugê. Panna Salomea oczyma zgas³ymi
od bezsennoci przypatrywa³a siê tej ciemnej figurze, gdy wtem kucharz tr¹ci³ j¹ w ramiê
z pogardliwym chichotem. Zmru¿onymi oczyma patrza³ w przestrzeñ i pokazywa³ tam co
palcem. Przyjrza³a siê temu i zobaczy³a, ¿e od owej bry³y dragoñskiej odpad³ jak gdyby odszczep
koñcowy i przemierza szybko przestrzeñ w odwrotnym kierunku.
Co to znaczy? zapyta³a.
Chcia³y nas zmamiæ i chyciæ na gor¹co. Chodwa na dó³, ka¿de do swego miejsca.
Mylicie, ¿e siê tu wróc¹?
No!
Przecie ju¿ zrewidowali wszystko
Znam ja jeich manier. Chodwa!
Zeszli na dó³ z popiechem. Szczepan uda³ siê do kuchni, rozpali³ ogieñ i pocz¹³ spokojnie
szorowaæ garnki i sagany. S³ychaæ by³o odg³os jego miarowej, od niezliczonego szeregu lat tej
samej pracy i g³os monotonnej, zgryliwej piewki, któr¹ zaw¿dy mrucza³, przedrzeniaj¹c
nieudolnie jak¹ pañsk¹ melodiê:
U mojej mamy niebogi
P³ywaj¹ w zupie stonogi
Panna Salome¹ przyczai³a siê z robótk¹ w rêku pod oknem du¿ego pokoju, gdzie poprzednio
nocowali oficerowie. Nie siedzia³a tam kwadransa czasu, gdy za oknem rozleg³ siê têtent koni
pêdz¹cych galopem i osadzenie ich na miejscu. Oficer dragonów Wiesnicyn z trzaskiem
roztworzy³ drzwi, przebieg³ sieñ i stan¹³ na progu pokoju. Roziskrzonymi oczyma mierzy³
samotn¹ mieszkankê tego dworu. Wsta³a po jego wejciu ze swego miejsca i patrzy³a weñ
z pogardliwym wyczekiwaniem. Nie zdj¹³ czapki, ani nie rozwi¹za³ koñców swego basz³yka.
Z butów i rzemiennych pasów jego uzbrojenia woda cieka³a na pod³ogê. Kilku szeregowców
wesz³o za nim do pokoju. Skin¹³, ¿eby przeszukali dwór. ¯o³nierze rozbiegli siê po stancjach.
Wiesnicyn zosta³ sam z pann¹. Patrza³ na ni¹ ze swym nies³abn¹cym, ob³¹kanym zachwytem.
Mrukn¹³ z ruska po polsku:
Pani nie spodziewa³a siê takich goci
Wzruszy³a ramionami i nic nie odrzek³a. To go zmiesza³o i obezw³adni³o. Nie wiedzia³, co
mówiæ. Czeka³ na rezultat ponownej rewizji. Po pewnym czasie niezrêcznie i niepotrzebnie
mrukn¹³ w sensie t³umaczenia :
Ja tu nie ze swej chêci
Rozkaz taki. S³u¿ba nie dru¿ba
Nie zwróci³a na to uwagi. Czuj¹c dobrze w spojrzeniu i ruchach tego oficera wra¿enie swej
piêknoci, uczyni³a siê wiadomie, z umys³u stokroæ piêkniejsz¹ i z ca³ej mocy tego powabu,
pewnego siebie, stworzy³a sobie jakby puklerz obronny. Usiad³a w rogu kanapy i poczê³a
obojêtnie szyæ nuc¹c pó³g³osem, jakby obok niej nikogo w pokoju nie by³o. Niedbale poziewa³a.
Tar³a zziêbniête rêce. Wyjrza³a oknem. Oficer sta³ w tym samym miejscu, patrz¹c na ni¹
oczyma, które zawlek³o bielmo rozkoszy i ¿alu. Po pewnym czasie, gdy rewiduj¹cy ¿o³nierze
nie nadchodzili, spyta³a wyniole:
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
22
Czy to ja jestem aresztowana w tym pokoju?
Nie.
Zimno mi. Chcê sobie wzi¹æ chustkê z tamtej stancji.
Proszê.
Mo¿e pan pole so³data, ¿eby patrza³, jak bêdê bra³a chustkê.
Nie trzeba.
Có¿ za ³aska!
Odesz³a do swego pokoju i, siad³szy tam pod oknem, wygl¹da³a na wiat. Oficer przez otwarte
drzwi wci¹¿ na ni¹ patrza³ spode ³ba. £agodny blask smutnego dnia sp³ywa³ na jej czarne w³osy,
prosto przyg³adzone, wiec¹ce siê jak migotliwy at³as na szyjê niepokalanie piêknego kszta³tu
na zaró¿owion¹ barwê policzków na zagiête d³ugie brwi i p¹sowe usta. Postaæ jej tworzy³a
obraz, którego widok doprowadza³ zachwyt do sza³u. Ka¿dy ruch jej g³owy by³ kszta³tem, albo
skinieniem doskona³oci. Gdy westchnê³a, nieopisany wyrzut uderza³ w serce ¿o³nierza. Skoro
spojrza³a pogardliwie, dosiêga³o uderzenie jak pocisk hañbi¹cy. wiat, w którym b³¹dzi³y jej
myli, przez który sz³a jej dusza kraina, gdzie by³ jej smutek to by³o olniewaj¹ce widzenie
piêkna, które siê zawiera³o natychmiast. Oficer nie ruszy³ siê z tego miejsca, na którym stan¹³.
Gdy ¿o³nierze jego wrócili z doniesieniem, ¿e nic podejrzanego nie znaleli odwróci³ siê i, nie
rzek³szy s³owa, nie rzuciwszy okiem wyszed³ wskoczy³ na siod³o i odjecha³ na czele swego
oddzia³u. Panna Salomea równie¿ nie odwróci³a g³owy. P³aka³a. Obfite, gorzkie ³zy la³y siê z jej
oczu na skutek odczucia nêdzy, wród której ci¹gle ¿y³a. Przewidywa³a, ¿e powstaniec ukryty
w sianie zadusi³ siê albo umar³ z up³ywu krwi. Myla³a o ojcu teraj¹cym siê w obozowiskach
o ch³opcach krewniakach, co tak straszliwie w zaraniu m³odoci poginêli o wszystkich, którzy
siê z tego domu rozpierzchli. Wspomina³a na niepokój i strach nocny, co czeka³ rozpostarty za
mijaj¹cym dniem, co siê rozci¹ga³ na nieprzeliczony szereg bezdennych nocy
Wpatrywa³a siê
w brutalstwo si³y, której nic nie mog³o z³amaæ, której okrucieñstwu nic nie mog³o po³o¿yæ tamy.
Có¿ pocz¹æ, jeli Szczepan ucieknie? Co pocz¹æ, jeli go powiesz¹ po odnalezieniu powstañca?
Co pocz¹æ, gdy ju¿ nikt z krewnych nie wróci do tego przeklêtego domu, gdzie rz¹dzi sam jeden,
tryumfuj¹cy Dominik? Zatarga³a ni¹ g³ucha i lepa boleæ. Szarpnê³a ni¹ rozpacz, jak wicher
ga³¹zk¹ drzewiny. Nie chcia³o siê ju¿ myleæ o niczym, ¿adnej roboty przedsiêbraæ, nic, co
nale¿y wykonaæ. By³a od tylu nocy niewyspana, przemêczona, wewnêtrznie zziêbniêta i pe³na
rozstroju. £ka³a bez ulgi i bez nadziei pocieszenia, wisz¹c na porêczy ³ó¿ka.
Szczêknê³a klamka. Wszed³ stary. Spode ³ba spojrza³ na p³acz¹c¹ i co po swojemu
wybe³kota³. Wzrusza³ ramionami.
Trza bêdzie iæ
Có¿ ta z beków!
Gdzie znowu iæ?
Po tamtego. Panna nie wie
Chodmy!
Ale! Trza jeszcze nagl¹daæ.
Ju¿ trzeci raz nie wróc¹.
Czort ich ta wie, czy gdzie podgl¹dacza nie zostawi³y.
Bêdziemy uwa¿aæ.
To niech¿e panna Samoleja, zamiast buczeæ po pró¿nicy, wyjdzie oto za dwór i pochodzi
se ogrodem to tu, to tam. A patrzeæ, czy gdzie jakiego nie ma. Mo¿e taki i na górze w krzakach
siedzieæ i dopiero patrzeæ.
Pójdê na tê górê!
To jest dobre. Ino iæ z nieobaczka, tak se ta. Postaæ, popatrzeæ i znowuj na inne miejsce.
Z góry dobrze nagl¹daæ, co jest w okolicy. Jak by siê za gdzie kto wa³êsa³, daæ mi znaæ w te
pêdy.
Dobrze idê.
Wymknê³a siê za dwór i spacerowa³a, jak Szczepan kaza³. Wesz³a powoli na górê,
ja³owcem i chrustami zaros³¹, która wznosi³a siê tu¿ za ogrodem. nieg tam le¿a³, od deszczu
przemokniêty. Tuli³ siê w do³ach i w g³êbi kêp zaroli. Och, jak¿e odra¿aj¹ce by³o to miejsce,
widziane z góry! Spalone budynki, rozerwane p³oty, wyr¹bany i na pó³ zwêglony ogród
Pustkowie
Opuszczony, czarny, jak gdyby hañb¹ przyciniêty stary dwór
To s¹ Niezdo³y,
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
23
gdzie przez tyle lat bawi³a siê ca³a okolica, gdzie hulano do bia³ego dnia, przez nastêpny po
balu i znowu w nocy, co siê zowie do upad³ego
Rozpatruj¹c siê po okolicy, panna Mija nie dostrzeg³a nikogo. Ani jeden cz³owiek nie porusza³
siê w tym obszarze. Wojsko dawno w lasach znik³o. Zaczajona miêdzy krzakami patrzy³a pilnie.
Nareszcie!
Szczepan wyszed³ z kuchni i ruszy³ nad rzekê. Czai³ siê za ogrodem, wa³êsa³ poza
gorzelni¹, nawraca³. Wreszcie, dobrze opatrzywszy miejsce, szybko wszed³ do stodo³y. Mija³y
d³ugie minuty. Serce poczê³o biæ w piersiach panny Salomei. Zdawa³o siê jej, ¿e up³ynê³y
godziny, odk¹d starzec otwar³ wrótniê
Nie mog³a wytrzymaæ. Chy³kiem zbieg³a z owej góry
przeby³a ogród i dziedziniec
Wsunê³a siê do stodo³y, wdrapa³a na siano. Wbrew oczekiwaniu
Szczepan nie powita³ jej z³orzeczeniem. Odwali³ by³ ju¿ wieko znad studni w sianie i wyci¹ga³
chorego. Nie móg³ mu daæ rady. Co go wydosta³ na po³owê wysokoci do³u, to siê polizn¹³
w sianie, pada³ na wznak, a z nim razem Odrow¹¿ w swój grób. Ranny jêcza³ w ciemnicy.
Us³yszawszy ten jêk, obydwoje uradowali siê bardzo i podwoili wysi³ek. Szczepan poleci³ pannie
Salomei zarzuciæ koniec jednej z linek na ramiê i ci¹gn¹æ. Sam uj¹³ drug¹ i przerzuci³ j¹ tak¿e
przez ramiê. Poczêli obydwoje odsuwaæ siê we dwie strony od do³u, ci¹gn¹c postronki z ca³ej
mocy. W taki sposób wydobyli na wierzch nieszczêliwego. Dostawszy go na powierzchniê,
zbadali, ¿e ¿y³ jeszcze, aczkolwiek by³ bezsilny i na pó³ uduszony. Szczepan rozkaza³ pannie
znowu iæ na górê i obserwowaæ teren. Sam wytoczy³ z drugiego zapola stodo³y rêczny wózek
do ci¹gania drzewa. Zniós³ na ten wózek chorego, przykry³ go sianem, nawali³ na wierzch
suchej podció³ki i ga³êzi z opró¿nionego k¹ta stodo³y i potoczy³ wózek do kuchni. Tam
chorego rozebra³ z futra i butów oczyci³, otrzepa³, zaniós³ i po³o¿y³ do ³ó¿ka.
Gdy panna Salomea wróci³a do domu, zasta³a ju¿ swego protegowanego w pocieli. By³
nieprzytomny, jako nadmiernie czerwony i opuch³y. Oczy mia³ b³êdne i przekrwione twarz
zsinia³¹. Rany pootwiera³y siê i przemoczy³y banda¿e tak dalece, ¿e trzeba by³o na pociel
po³o¿yæ grube zgrzebne p³achty, aby powtórnie nie mieæ w krwistych plamach wiadectwa
przeciwko sobie. Panna Salomea zabra³a siê do zmiany banda¿y i przewiniêcia ran. Pasma
pousuwa³y siê z miejsca i rany by³y obna¿one. Opatruj¹c je na nowo, dowiadczy³a szczególnego
wra¿enia, jakie jej siê nigdy jeszcze nie przytrafi³o w ¿yciu. Oto ka¿d¹ ranê poczê³a mieæ
w swym jestestwie i nie tylko j¹ widzieæ, ale i czuæ cierpieæ w sobie tam, gdzie by³a w ciele
chorego. W g³owie, pod okiem, w ramionach, miêdzy ¿ebrami i w prawym biodrze wynik³y jak
gdyby stygmaty, sobowtóry i ¿ywe wizerunki zranieñ. Poczê³a, opatruj¹c rozdarcia i urazy, ciosy
i uderzenia wwiadywaæ siê w nie, rozumieæ je i pojmowaæ w ca³oci przedziwne, wznios³e
ich ¿ycie. Bez odrazy patrzy³a na krew brocz¹c¹ i ¿ywe, poszarpane cia³o. Gdy skoñczy³a
opatrunek, ju¿ zbli¿a³ siê zimowy wieczór. Chory usn¹³ w g³êbokiej gor¹czce.
Przypad³a na sofce i sama usnê³a jak kamieñ. Jak¿e siê uczu³a szczêliw¹, gdy po ocknieniu
zobaczy³a promienny dzieñ! Minê³a tedy noc bez rewizji i bez zmor, przespana jednym tchem,
szczêliwie od pocz¹tku do koñca. Kanarek, jedyny przyjaciel, zapiewywa³ siê we framudze
okiennej na widok tak piêknego s³oñca. Kanarek ów nosi³, nie wiadomo dlaczego, tajemnicze
nazwisko Pupinetti. Mia³ na g³owie czarn¹ krymkê, czy piuskê z ciemnych piórek, aczkolwiek
sam by³ nieposzlakowanej ¿ó³toci. Panna Mija przywita³a siê z nim serdecznie, wo³aj¹c nañ
ustalonym od dawna okrzykiem, który siê miêdzy ich za¿y³oæ nie wiedzieæ sk¹d i jak zapl¹ta³:
A bas la calotte!
Pupinetti przekrzywi³ g³ówkê i rozdymaj¹c gardzio³ek pocz¹³ wydzwaniaæ na czeæ s³oñca
pieñ najweselsz¹, najradoniejsz¹ pod tym s³oñcem. Widz¹c, ¿e zbli¿a siê jego dobra pani,
j¹³ skakaæ z prêta na prêt i ko³ysaæ siê w ruchomej hutawce. To dziobn¹³ ziarenko kaszy, to
skubn¹³ kapucianego licia okruszynê. Napi³ siê wody i wo³a³ przyjació³kê prêdkim, radosnym
pokrzykiem. Nie lêka³ siê ani jej gronych rozkazów a bas la calotte! ani rêki wsuniêtej
do klatki. Przychyla³ tylko g³owê, jak gdyby w istocie obawia³ siê o sw¹ piuskê, gdy go wziê³a
w rêkê i ca³owa³a w dzióbek najliczniejszymi usteczkami na obszarze ziemi.
Chory powstaniec rozwar³ oczy pó³olep³e z gor¹czki. Zwróci³ ku swej opiekunce czerwon¹
twarz. Jaki be³kot wypad³ spomiêdzy jego rozdêtych warg. Sta³a nad nim z Pupinettim w rêce
i pokazywa³a ptaszka biednemu wojownikowi. Zobaczywszy kanarka, co poj¹³. ¯a³onie
¿a³onie umiechn¹³ siê
Panna Salomea puci³a ptaszê z rêki. Przyuczony do siadania na
jej poduszce, Pupinetti przyfrun¹³ do wezg³owia nieznajomego intruza, zasiad³ na porêczy,
otrz¹sn¹³ siê, sprostowa³ pióra. Zapiewa³ najradoniejsz¹, najpromienniejsz¹ ze swych piosenek.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
24
Chory umiechn¹³ siê znowu. Zapomnia³ o mêce ¿ycia i z rozkosz¹ s³ucha³.
V
Kilka nastêpnych nocy up³ynê³o spokojnie. Nikt nie nachodzi³ opuszczonego dworzyszcza.
Chory powstaniec spa³ po ca³ych dniach i nocach w gor¹czce. Nie wiadomo by³o, czy przyczyn¹
tej gor¹czki s¹ rany, czy jaka inna wewnêtrzna choroba. Opuchniêcie oka zmniejszy³o siê bardzo
i czarna barwa podskórnych zacieków poczê³a ustêpowaæ. Ukaza³y siê powieki i zdrowa miêdzy
nimi renica, która dobrze widzia³a. Za³o¿ono tedy rozdarcie podocznej rany szarpi¹ i obwi¹zano
znowu policzek. Gdy lady ciosów i st³uczeñ znika³y, wy³ania³a siê spod opuchlizny twarz jak
gdyby inna. Odmiennie zarysowa³ siê kocisty, kszta³tny nos, bia³oci¹ zajania³o nad czarnymi
brwiami rozumne czo³o. Najszybciej goi³y siê rany na g³owie. Dawno niestrzy¿one w³osy, które
panna Salomea co pewien czas my³a i rozczesywa³a, zdawa³y siê same, jak szarpie, kurowaæ
blizny zasch³e, choæ jeszcze wci¹¿ czerwone. Najgorzej by³o z postrza³em w biodrze. Ranny nie
móg³ wykonaæ najzwyklejszego ruchu ani gestu bez k¹saj¹cej wci¹¿ mêczarni. Kula opuszcza³a
siê, widocznie, miêdzy ciêgnami i ¿y³ami, bo ból wychodzi³ z miejsc coraz ni¿ej w udzie
po³o¿onych. Rana ta by³a wci¹¿ otwarta i gnoi³a siê w sposób odra¿aj¹cy. Nie pomaga³o mycie
jej i ci¹g³e oczyszczanie.
Pewnej nocy obudzi³ pielêgniarkê rumor do drzwi i okien, ale odmienny, nie od Ryfki
pochodz¹cy. Kto ko³ata³ wielokrotnie i natarczywie. Burzono siê tak¿e do okien czêci
niezamieszkanej i do drzwi od ogrodu. Szczepan, natychmiast zbudzony, nie móg³ ju¿ wynieæ
chorego na dwór, gdy¿ ca³e obejcie by³o, widaæ, otoczone. Po ciemku tedy wziêli obydwoje
z pann¹ Salome¹ biedaka na rêce razem z pociel¹, wynieli co tchu do salonu Dominika
i z³o¿yli w jednej z pustych kadzi. Ledwie zd¹¿yli tego dokonaæ, gdy ³oskot dosiêgn¹³
najwy¿szego stopnia. Skoro drzwi zosta³y otwarte, okaza³o siê, na szczêcie, ¿e byli to rodacy.
Ma³y szcz¹tek oddzia³u, odbity z partii Kurowskiego po straszliwej klêsce miechowskiej,
uchodz¹c dubeltowymi marszami poród kolumn rosyjskich, dowodzonych przez Czernickiego
i Ostrowskiego b³¹kaj¹c siê po lasach, ostêpach i w¹do³ach dniem i noc¹ cigany, trafi³ po
ciemku na Niezdo³y. Wskutek ucieczki dwu z kolei dowódców, oddzia³ek by³ bez zwierzchnika.
Sk³ada³ siê z ludzi zg³odnia³ych, przeziêb³ych, zdro¿onych do ostatka i bezprzyk³adnie rozbitych
na duchu. Nie by³y to ju¿ fizyliery, nie kosyniery nawet nie dr¹galiery, tak pospolite
w powstaniu lecz ludzie niemal bezbronni. Ledwie weszli pod dach, natychmiast padli
pokotem na ziemiê i poczêli chrapaæ jak na komendê. Kilku z nich wziê³o siê do szukania
we dworze jad³a i wódki. Zrewidowali spi¿arniê, kuchniê i pokoje, ale nic nie znaleli. Przy
tych poszukiwaniach musia³a asystowaæ panna Salomea. Gdy przetrz¹niêto wszystkie faski
i skrzynie, nie znajduj¹c nic zgo³a, zrozpaczeni i zg³odniali poczêli groziæ. Jeden z nich wyrwa³
zza pasa pistolet i w rozbestwieniu, siêgaj¹cym granic ob³êdu, przystawi³ otwór lufy do czo³a
m³odej gospodyni.
Wytrzyma³a z obojêtnoci¹ diabelstwo jego wzroku i czeka³a na strza³. Biedny okrutnik nie
odrywa³ pistoletu i nie wiedzia³, co dalej robiæ. Sta³ z t¹ broni¹, skierowan¹ miêdzy cudne
oczy panny i blad³ coraz bardziej.
Czemu¿ pan nie strzelasz? spyta³a.
Dwa razy nie pytaæ!
Wiêc albo pan strzelaj, albo szukajcie sobie dalej, bo szkoda czasu na komedie.
Gdzie kasza?
Kaszy jest trochê, ale ta jest niezbêdnie potrzebna dla tych, co tu s¹ i dla jednego rannego.
Gdzie ta kasza?
Zobaczymy zaraz. Najprzód schowaj pan pistolet, który powinien byæ wymierzony w stronê
wroga, a nie miêdzy oczy bezbronnych kobiet po spi¿arniach.
Milczeæ! Gdzie kasza?
Szczepan, który sta³ tu¿ za plecami panny Salomei, wmiesza³ siê do rozmowy.
Tej kaszy jest ma³o i kasz¹ siê partya nie po¿ywi. Przyniosê ziemniaków.
Gdzie s¹ te ziemniaki?
Jest ich ta jeszcze miareczka w kopcu.
Ile tego?
Mówiê, ¿e bêdzie æwiartka, mo¿e siê uzgarnia z pó³korca.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
25
Przemarzniête?
Niekoniecznie, bo by³y dobrze okryte.
Gdzie to jest?
A gdzie jest, to jest. Sam przyniesê. Jak wszyscy pójd¹ braæ, to ino rozdepc¹ i pomaszcz¹.
Wszystkiego, co ta jest, nie zjecie
Zjemy tyle, ile nam siê zechce!
A przyjd¹ inne, czym ich ¿ywiæ?
Niech glinê ¿r¹!
Znowuj pistolce do ³ba bêd¹ przystawiaæ.
Dziadu przeklêty, lepiej milcz! wrzasn¹³ zg³odnia³y powstaniec.
Chwyci³ starca za ko³nierz i potrz¹sa³ nim do woli. Ale Szczepan szarpn¹³ siê mia³o raz
i drugi. Wydar³ swe ramiê z garci tamtego. Panna Salomea przysz³a mu z pomoc¹. Odtr¹ci³a
silnie napastnika. Ten patrza³ na ni¹ wzrokiem najbezwzglêdniej zdzicza³ym, który nic dobrego
nie wró¿y³. Czu³a w oczach jego bezrozumn¹ wciek³oæ. Lada chwila móg³ podnieæ pistolet
i wypaliæ. W celu rozweselenia go zaczê³a wszystko w ¿art obracaæ a chc¹c skierowaæ jego
pasjê w inne ³o¿ysko, opowiedzia³a anegdotê o kucharzu.
Widzi pan mówi³a ¿e on ma na przodzie zêby wybite
Ja mu je do reszty wybijê!
Niech¿e pan pos³ucha, zanim resztê tych starych zêbów wybijaæ, historii o tamtych, których
ju¿ nie ma.
Co miê tam jego zêby obchodz¹!
O, ³adnie, tak traktowaæ konwersacjê z kobietami!
Konwersacjê
To niech pani mówi, jeli jest co wa¿nego
A kiedy pan nie s³ucha. Jak¿e tu mówiæ?
Ale s³ucham, tylko ¿e pani nie s³yszy, jak we mnie g³ód wniebog³osy wrzeszczy.
No, to nied³uga historia i g³ód pos³ucha. Widzi pan, by³o tak. Jak ten nasz staruszek by³
jeszcze m³ody, s³u¿y³ tutaj w tym samym dworze przy kucharzu za popychad³o. Ani siê obejrza³,
jak go do wojska zawo³ali. ¯al mu siê zrobi³o tej kuchni, rondli i sosów przed wojaczk¹ strach
dwadziecia piêæ lat pod karabinem to nie ¿arty! Przyszed³ so³tys braæ go do superrewizji.
Nasz kuchcik uskoczy³ za wêgie³ dworu, wzi¹³ kamieñ z ziemi i wyt³uk³ nim sobie dwa przednie
zêby, jak to pan wie, niezbêdne do odgryzania ³adunków przy ska³kowym karabinie. So³tys go
za kark, postronkiem wi¹zaæ, a ten siê w g³os mieje i pokazuje zakrwawion¹ dziurê na przedzie
szczêki.
No i có¿ z tego.
Nic, tylko taki mora³, ¿e szarpaæ o byle co nie mamy potrzeby! A on tu nie jedno jeszcze
sp³ata³ w tym rodzaju.
Wszelkie historyjki pozwolê sobie od³o¿yæ na póniej, gdy ju¿ te kartofle oskrobiemy.
Primum edere deinde philosophari. Wie pani, co to znaczy?
Nie wiem, ale co musi byæ o jedzeniu.
A w³anie
Dalej go! Gdzie worek?
Ruszy³, znalaz³szy worek, za przewodnictwem Szczepana i wróci³ wkrótce z kartoflami.
Rozpalono ogieñ, pchaj¹c pod blachê polana, ur¹bane z ¿erdzi rozgrodzonego plota. Wszyscy
zabrali siê do skrobania kartofli. Okaza³o siê, ¿e partia mia³a w swym skarbie skibê zabranej
gdzie s³oniny. Szczepan wydali³ siê w noc i przyniós³ w rogu worka z garniec kaszy ze swej
kryjówki. Pocz¹³ i kaszê, i kartofle z wielkim kucharskim znawstwem gotowaæ. Wybiega³ zreszt¹
raz wraz, a¿eby pe³niæ wartê nas³uchiwaæ têpymi uszyma, czy ziemia nie jêczy pod stop¹
nadchodz¹cej nieprzyjaciela piechoty
VI
Rana w biodrze powstañca nie doæ, ¿e siê nie goi³a, lecz stawa³a siê przyczyn¹ niebezpieczeñstwa.
Ni¿ej od postrza³u, w lêdwi, pocz¹³ formowaæ siê wielki wrzód, sprawiaj¹cy tyle cierpienia, ¿e
chory krzycza³ ca³ymi godzinami, a nawet wzgl¹d na bezpieczeñstwo domu i trwoga o ¿ycie
nie mog³y uciszyæ nieludzkich jego krzyków, podobnych do wycia. Panna Salomea nie tylko
nie sypia³a po nocach, ale nie przyk³ada³a g³owy do pocieli w obawie niespodziewanej
inwazji ¿o³nierzy. Wynoszenie ksiêcia do stodo³y, po ostrzegawczym ¿ydowskiego dziewczêcia
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
26
stukaniu w szybê, stawa³o siê bezcelowe, bo chory jêcza³, zakopany w sianie. Pewnego razu,
pos³yszawszy jakie g³osy w stodole, oddzia³ ¿o³nierzy chodzi³ pod dowództwem oficera po
ca³ym zapolu, przebijaj¹c g³êboko stos siana bagnetami. Tylko wyj¹tkowo szczêliwy zbieg
okolicznoci sprawi³, ¿e na kryjówkê nie trafiono a wzgl¹d na przydatnoæ stodo³y i jej
zawartoci na legowisko dla ¿o³nierzy powstrzyma³ oficera od rozkazu spalenia budynku. By³o
rzecz¹ oczywist¹, ¿e kula opuszcza siê wzd³u¿ goleni, sprawiaj¹c tak nies³ychane cierpienia
i powoduj¹c formowanie siê wrzodów. ¯ycie w podobnych okolicznociach by³o nad wyraz
ciê¿kie. Panna Salomea zdecydowa³a, ¿e nie ma innego wyjcia, tylko nale¿y sprowadziæ
chirurga. Jak¿e to jednak mog³a uczyniæ, nie posiadaj¹c ani grosza pieniêdzy gdy¿ wszystko,
co mia³a, zabra³y przechodz¹ce partie w ci¹gu tej zimy i nie maj¹c do rozporz¹dzenia
koni ani sanek. Najmowaæ furmankê we wsi nie by³o bezpiecznie, gdy¿ ch³opi ¿ywili wrogie
usposobienie i obecnoæ chorego we dworze mog³aby siê wydaæ. Wyprawiæ za powstañca
z domu nie mia³a serca. On sam znalaz³ by³ rodek nieomylny. Oto pewnego razu, gdy sta³a
obok pocieli, daj¹c mu po¿ywienie, siêgn¹³ znienacka do kieszeni jej sukni i wyrwa³ pistolet,
który mu niegdy, gdy przyby³, pokazywa³a. Odebra³a mu z r¹k pistolet. Ale odt¹d ca³ymi
godzinami j¹ b³aga³, wyj¹c w bólach, ¿eby mu wystrza³em miêdzy oczy skróci³a tê nêdzê
istnienia. Skoro tylko dorwa³ siê do jej r¹k, chwyta³ je rozpalonymi d³oñmi, jakby kleszczami
z ¿elaza do bia³oci rozpalonymi, skaml¹c o zadanie mierci. Ile¿ to prób i jakich, w jakie
zaopatrzonych argumenty wyrzuca³ ze siebie, b³agaj¹c o ten strza³ jedyny!
Tylu zginê³o! Czcigodni, najszlachetniejsi, waleczni Buty so³datów wdepta³y ich w b³oto
dzikiego pola! Padali z ran, bez pomocy, po lasach, bez s³awy na nic! Zwali³a siê ze swego
o³tarza wiêta idea! Ch³opi polscy zwozili rannych do urzêdu po klêsce miechowskiej i oddawali
w rêce kata! Niez³omna niewolniczoæ ducha mo¿nych i straszliwa ciemnota ubogich poda³y
sobie d³onie
Có¿ za nierozum, jaka tyrania wród tylu niebezpieczeñstw pielêgnowaæ jedno
bezsilne cierpienie! Umrzeæ! Nie wiedzieæ, co siê dzieje i co siê sta³o! Nie pamiêtaæ! Nie znosiæ
piek³a poni¿enia, gdy trzeba ukrywaæ siê w sianie przed so³datami!
Siostro! wo³a³ ³aski! Zabij! Daj siê zabiæ samemu! Nie chcê ¿yæ! Tu mnie zakopiecie bez
trudu, w nocy, nad rzek¹, gdziem siê ze krwi obmy³. Przyjdziesz na wiosnê, zasadzisz kwiatek.
Bêdê szczêliwy
W rozpaczy, nie wiedz¹c, co ju¿ pocz¹æ, w sekrecie nawet przed Szczepanem panna Salomea
posz³a pewnego wieczora do przyjació³ki Ryfki. W karczmie by³o ju¿ ciemno, drzwi zamkniête
na g³ucho. Okna od wewn¹trz, w obawie inwazji, pozabijane zosta³y zrzynami desek w ten
sposób, ¿e tylko szpary miêdzy jedn¹ a drug¹ dawa³y nieco wiat³a dziennego do rodka.
Panna Mija poczê³a majstrowaæ oko³o jednego z tych okien chwierutaæ gwodzie, którymi
rama by³a zabita na g³ucho ob³upywaæ glinê, chroni¹c¹ od zimna a¿ je wreszcie otwar³a.
Wtedy, wsun¹wszy przygotowany przedtem d³ugi z pleciaka prêt w szparê miêdzy deskami, jê³a
szturchaæ na olep w kierunku, gdzie, jak z dowiadczenia wiedzia³a, pi na tapczanie Ryfka.
D³ugo jej siê to nie udawa³o, gdy¿ ¯ydóweczka twardo zasnê³a, budzona wci¹¿ i tylekroæ po
nocach. Wreszcie, poznawszy od razu, kto to j¹ wzywa, skoczy³a do okna. Zaczê³y szeptaæ
przez szparê miêdzy deskami, a tak cicho, jakby wiatr szumia³ aby za nie zbudzi³ siê nikt
z rodziny karczmarskiej, która spa³a w tej izbie i w s¹siednich. Panna Salomea wy³o¿y³a krótko,
o co idzie. Potrzeba koni. Musi na jedn¹ noc dostaæ parê koni i sanki. Wypada przejechaæ do
miasta co koñ skoczy, wróciæ i jeszcze raz gnaæ a ¿eby o tym ¿ywa dusza nie wiedzia³a. Ryfka
musi te konie wynaj¹æ od kogo. A ¿e na wynajêcie furmanki trzeba pieniêdzy, których nie ma,
wiêc trzeba chyba ukraæ. Póniej siê to odda. Co robiæ? Ryfka przelêk³a siê. Co robiæ? Aj
aj! Parê koni i sanki, dwa razy tam i nazad do miasta w jedn¹ noc
Aj aj! Co robiæ? Drapa³a
siê po kud³atej g³owie i w rozterce cmoka³a wargami. G³os jej z zimna i strachu dr¿a³, a zêby
g³ono szczêka³y.
Rad¿e mi co! mówi³a panna Mija.
Co ja poradzê? Ja nie wiem.
Po tom tu sz³a, ¿eby tyle od ciebie us³yszeæ!
Ja chcê, ale co tu zrobiæ?
Czego siê tak trzêsiesz? Boisz siê?
Ja siê bojê.
Czego?
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
27
Bo tu s¹ konie
Trzy
Cuganty.
Czyje?
Nie wiem.
A sk¹d siê wziê³y?
Wczoraj je przyprowadzili.
Kradzione?
Nie wiem.
Ty nie wiesz! Pytam siê, olico jedna, czy kradzione?
No, jakie maj¹ byæ? Podarowane?
Gdzie te konie s¹?
W stajni stoj¹.
Na przechowaniu tu s¹?
Czy ja to wiem? Na co ja mam du¿o gadaæ! Te konie stoj¹ w stajni.
Mów prawdê! Nie ty krad³a, nie ty przechowujesz. Mnie prawdy nie powiesz, to teraz taka,
¯ydowico niewierna!
Co ja nie mam prawdy powiedzieæ? Te konie s¹ pewno na przechowaniu. Po co gadaæ takie
rzeczy? Tu jeden pi na strychu, co na tyçh koniach przyjecha³.
Kiedy pojedzie dalej?
Jutro na noc.
W któr¹ stronê?
Nie wiem.
Daj¿e mi parê tych koni!
Aj-aj! Ja siê bojê.
No, to siê bój! Przecie wróc¹ nad ranem! Ryfka!
Nie mogê! Ony mnie zabij¹!
Kto?
Ojciec i ten, co przyjecha³.
Nie bêd¹ wiedzieæ.
Jak to nie bêd¹ wiedzieæ! Ony by nie wiedzia³y o takim interesie!
Kto potrafi tak zrobiæ?
A ja! Sanki tu macie?
Sanki s¹, ale ma³e, nasze pachciarskie.
Niech sobie bêd¹ pachciarskie. Chod! Przyno klucze! Wy³a z dziury!
Ryfka zaszlocha³a z cicha, rozpaczliwie. Sta³a za deskami, ³kaj¹c.
Nie dasz?
Na mieræ mnie zabij¹. £eb mi obedr¹.
No, to wycierpisz.
Ten argument jako trafi³ do jej przekonania. Uspokoi³a siê, zapyta³a jeszcze.
Kto by pojecha³?
Ja sama.
To nikt nie bêdzie wiedzia³?
Nikt! Ja i ty.
Jak zobacz¹, jak oni zrozumiej¹, kto to zrobi³, dopiero zaczn¹ biæ, dopiero zaczn¹!
Moja¿e niedotkniêta, delikacik!
Ten, co przyjecha³
On ma taki kañczug!
Przyno klucze!
Ryfka posz³a cicho jak widmo, w g³¹b domostwa i nie wraca³a przez czas d³ugi.
Panna Salomea myla³a ju¿, ¿e nie przyjdzie wcale. Mróz trzyma³. Ostry wiatr poci¹ga³.
Podmuchy wzdychaj¹ce wa³êsa³y siê dooko³a murów i naro¿ników tej karczmy niemej
i ciemnej. Noc by³a czarna, bezgwiezdna. Wreszcie drzwi tylne, prowadz¹ce na gnojowisko
dziedziñca, z cicha skrzypnê³y i ma³a Ryfka wysz³a z domu. Przywar³a drzwi ostro¿nie
i wci¹¿ nas³uchiwa³a, czy kto za ni¹ nie idzie. Upewniwszy siê, ¿e nikt nie us³ysza³ i nie
spostrzeg³, gdy drzwi otwiera³a, skoczy³a ku murowanej stajni i poczê³a dzia³aæ nadzwyczaj
energicznie. Otwar³a co tchu drzwi stajenne, póniej wrota do wozowni. Panna Salomea wesz³a
za próg i mia³o zbli¿y³a siê do koni. Nieufnie pochrapywa³y i bi³y nogami w ciemnoci.
Namaca³a rêkoma ³by tych koni i spostrzeg³a, ¿e stoj¹ w doskona³ych i ca³kowitych chom¹tach,
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
28
przygotowane do natychmiastowej drogi na wszelki wypadek. Konie by³y ros³e i, widaæ, dobrze
utrzymane, bo siê wi³y na miejscu i dziko chrapa³y. Zbadawszy d³oñmi sprz¹czki lejców,
podpinki uzd, naszelniki i postronki okie³zna³a dwa z tych koni. Wyprowadzi³a je ze stajni.
Ju¿ Ryfka wypchnê³a na wiat z wozowni sanki ma³e, bose, istotnie ¿ydowskie. Szybko obydwie
zaprzêg³y konie do sanek. W mig wyrówna³y lejce i znalaz³y bat. Gdy panna ju¿ siedzia³a na
przednim miejscu, Ryfka przynios³a z wozowni wygrabek siana i wrzuci³a w ty³ sanek, ¿eby
by³o co daæ koniom po drodze. Sama co tchu zamknê³a na klucz stajniê i wozowniê. Jak ciemny
nietoperz wionê³a z powrotem we drzwi karczmy. Zamknê³a je po cichu. Panna Salomea
ostro¿nie ruszy³a wodzami i noga za nog¹ jad¹c wydosta³a siê z podwórza karczemnego na
pole. Zajecha³a przed ganek dworu. Uwi¹zawszy konie u s³upa, wesz³a do domu. Kaza³a
Szczepanowi spaæ przy chorym, u drzwi do pokoju i czuwaæ na oba uszy. Sama ubra³a siê
ciep³o, wziê³a ze sob¹ futro na nogi, dywan do okrycia siedzenia i wybieg³a. Zasiad³a siê
dobrze, ujê³a lejce i da³a koniom po têgim bacie. Skoczy³y z miejsca i pomknê³y. Okr¹¿y³a
karczmê polem, wypad³a na drogê przetart¹ i raz wraz miga³a batem. Konie sz³y z kopyta
najtê¿szym cwa³em. Saneczki tacza³y siê z wyboju w wybój, sun¹c po grubym niegu. Do
miasta by³y dwie drogi. Dalsza gociñcem, a póniej szos¹ i bli¿sza, tak zwana na las.
Ta druga droga by³a zaw¿dy niebezpieczna ze wzglêdu na wilki. Lecz w danej chwili by³a
bezpieczniejsza od pierwszej ze wzglêdu na ludzi. Na las jecha³o siê pustkowiem, porêb¹,
krzaczyskami i wygonami wród pastwisk, wreszcie szczerym, zwartym, g³uchym borem.
Ciarki chodzi³y po skórze panny Mii, kiedy wyminê³a odludzia i mia³a przed sob¹ g³êboki,
zamilk³y bór. Zasiad³a siê mocniej na snopku k³oci, nogi opar³a o literkê sanek, ciê³a kradzione
konie po nogach i gna³a przez kniejê galopem. Droga by³a doæ szeroka w porze letniej
bagnista, lecz teraz po niegu zupe³nie dobra. Konie bra³y j¹ w skok, unosz¹c za sob¹ saneczki,
jak pióro. Lodowaty strach przenika³ do szpiku koci i mrozem obejmowa³ serce. W uszach
brzmia³ dwiêk niewiadomy
Goni¹! Pocig! Têtent! Któ¿ to leci za saniami? Wojska z¿eraj¹ce
siê w dzikiej wojnie s³udzy jakiego miêdzy ludmi prawa zbóje, nie szanuj¹ce praw ¿adnych
czy zwierzêta, walcz¹ce z ludmi? Nie wiedzia³a nic
Przeciwko wszystkiemu, co mog³o byæ,
nios³o siê w niej jedno jedyne prawo: proste uczucie. Nie wiedz¹c o tem, lepo wierzy³a
w woln¹ moc swej m³odej duszy i w si³ê wolnych koni. Pêdzi³a jak wicher. Zdumia³a siê, nie
spostrzegaj¹c ju¿ lasu po bokach swej drogi
Przeby³a go niewiarogodnie szybko. Do miasta
nie by³o ju¿ wiêcej nad milê drogi. Da³a koniom wytchn¹æ i mknê³a ostro¿niej, pilnie bacz¹c
na wszystko. Za lasem trzeba by³o mijaæ wioski, mosty, op³otki skrêcaæ w prawo i w lewo.
Oczy, przyzwyczajone do grubego mroku, dobrze siê orientowa³y w miejscowoci. Wykona³a
prawid³owo wszelkie zakrêty i nawroty. Ze wzgórza, obok murowanej karczmy, zwanej Stara
wiecha, zobaczy³a w dali wiat³a w miecie. Serce zabi³o niespokojnie. Zjecha³a z równego
gociñca na podrogatkowe pola i ostro d¹¿y³a na przedmiecie. Przesunê³a siê cichaczem
obok rzeni, obok koszar ¿o³nierskich, objecha³a ty³y ogrodów, rozmaite budy, szopy, sk³ady,
cegielnie, wiatraki wtargnê³a na ³¹ki obok parku i ko³uj¹c, kr¹¿¹c i nawracaj¹c, dotar³a
do jakiego ostroko³u, który ju¿ przylega³ do brukowanej miejskiej ulicy. Za tym parkanem
s³ychaæ by³o na kamiennym chodniku kroki zapónionych mieszczuchów. Panna Mija wysiad³a,
rozkie³zna³a konie, okry³a je dywanem i da³a im wi¹zkê siana do przegryzienia po tej wycieczce.
Lejce mocno przywi¹za³a do s³upa w parkanie. Sama, otrz¹sn¹wszy siê î ogarn¹wszy suknie,
ruszy³a w ulice. Sz³a prêdko ciemnymi bocznicami, nie spotykaj¹c nikogo a¿ do obszernego
rynku. Ten przebieg³a, maszeruj¹c przez sam rodek i wsunê³a siê w bramê domu, gdzie
mieszka³ wybitny lekarz, gubernialna s³awa, doktór Kulewski. Godzina nie by³a jeszcze zbyt
spóniona, bo ani brama nie zosta³a zamkniêta, ani wiat³o na schodach nie zgaszone. Panna
Salomea zadzwoni³a do drzwi. Otworzy³a je stara, zgarbiona s³u¿¹ca z pewnym rozdra¿nieniem.
Owiadczy³a, ¿e pan doktór ju¿ siê do snu zabiera. Panna Brynicka wsunê³a jej w rêkê ostatni
jaki pieni¹¿ek z prob¹ o mo¿noæ widzenia siê ze znakomitym doktorem. Zosta³a wpuszczona.
Czeka³a dosyæ d³ugo. Przyæmione wiat³o woskowej wiecy dawa³o widzieæ piêkne meble
starego kawalera, konsyliarza Rulewskiego kanapy i fotele, sprzêty i graciki, wyszywane
poduszki, ozdobne parawany i oleodruki w drogocennych ramach. Drzwi siê wreszcie otwar³y
i doktór z wyranym na ogolonej twarzy niezadowoleniem stan¹³ na progu. Mierzy³ przyby³¹
twardymi oczyma. By³ to piêædziesiêcioletni, przystojny, dobrze zachowany viveur, têgi
mê¿czyzna, doskona³y lekarz i najzawo³añszy w miecie smakosz. Kilkakrotnie w przypadkach
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
29
ciê¿kich chorób by³ wzywany do dzieci i doros³ych osób dworu w Niezdo³ach. Panna Brynicka
zna³a go i by³a swego czasu, za lat dawniejszych, jego pacjentk¹. Doktór przypomina³ j¹ sobie
przez czas dosyæ d³ugi, a uderzony jej niezwyk³¹ urod¹, jako spokornia³ i wygrzecznia³. Zbli¿y³
siê z uk³onem. Panna Salomea przypomnia³a mu siê i na uprzejme zaproszenie siad³a w fotelu.
Lekarz by³ coraz bardziej miêkki i gotowy do us³ug. Przyst¹pi³a do rzeczy bez ¿adnego wstêpu.
Powiedzia³a, co i jak jest. Prosi³a, ¿eby k³ad³ na siê futro, zabra³ narzêdzia chirurgiczne i jecha³.
Twarz doktora stê¿a³a. Stanowczo, kategorycznie odmówi³. Powstaniec dwie mile drogi noc,
godzina dziesi¹ta z gór¹ nigdy! Nie pojedzie. ¯a³uje! Niezmiernie mu przykro! Tak, s¹ to rzeczy
nad wyraz po¿a³owania godne. Sam jest patriot¹ i czuje sprawê g³êbiej ni¿ ktokolwiek, mo¿e
jak nikt, ale jechaæ pod ¿adnym pozorem! Ma obowi¹zki mnóstwo w miecie pacjentów byæ
mo¿e niejedn¹ sprawê podobn¹ byæ mo¿e niejedn¹ wa¿niejsz¹
. byæ mo¿e stokroæ wa¿niejsz¹.
Panna Salomea s³ucha³a tego wszystkiego cierpliwie. W pewnym momencie ujê³a gestykuluj¹c¹
rêkê doktora i przycisnê³a j¹ do ust. Co wiêcej osunê³a siê na posadzkê i poca³owa³a go
w kolano.
Szarpn¹³ siê i odsun¹³.
Ach, wiêc mi³oæ!
rozemia³ siê. Pani kocha tego wojownika?
Nie. Tylko spe³niam, co do mnie nale¿y.
Doprawdy? A czemu¿ tyle pokornej proby i taka ekstaza jest w oczach pani?
Bo tak czujê.
Powstañcy naucza³ wyzwali na wojnê mocarstwo. Ch³ystki! Ob³¹kañcy! Musz¹ gin¹æ
tysi¹ce ludzi, bo to jest wojna. Czy pani rozumie?
Rozumiem.
A wiêc! Skoro to jest wojna, to jeden cz³owiek nie mo¿e na sobie skupiaæ ca³ego naszego
wspó³czucia.
Pewnie, ¿e tak, ale ja mam do uratowania cz³owieka, który mi zosta³ oddany w rêce Przyszed³
z bitwy przed ganek, a nie wiedzia³, dok¹d idzie.
I to dlatego on jedyny?
Niech¿e pan doktór w³o¿y futro, wemie narzêdzia i chodmy, bo czas ucieka.
To pani sobie myli, ¿e ja pojadê?
Ja st¹d bez pana nie wyjdê.
Lekarz patrza³ z umiechem na jej oczy szczere, a tak cudownie piêkne na bia³e czo³o,
wychylaj¹ce siê spod futrzanej czapeczki na usta ró¿ane i nie¿ne policzki, zabarwiaj¹ce siê
od ciep³a w mieszkaniu. Zak³opota³ siê.
Chce mnie pani zgubiæ! Ja nie mogê. Patrz¹ na mnie, pewno ledz¹
No, nie mogê!
Musi pan!
Doprawdy? Nawet muszê?
Musi pan!
Dlatego, ¿e to pani rozkazuje?
Nie ja to Pan Bóg rozkazuje ratowaæ biednego ¿o³nierza. Co sama mog³am, tom zrobi³a.
Teraz ju¿ nie mogê poradziæ nic wiêcej. Gdybym mog³a za³atwiæ, to bym tu pana o to nie
ca³owa³a po rêkach! Pan jest doktór, a ja prosta kobieta. Do pana przyjecha³am, bo to lekarza
rzecz znaleæ kulê w ranie.
S³ysza³ to kto takie argumenty! A jakie¿ otrzymam honorarium? spyta³, patrz¹c jej zuchwale
w oczy.
¯adnego.
A to zachêta!
Chodmy, panie doktorze!
Pójdê, pod warunkiem, ¿e sobie odbiorê honorarium i to wed³ug uznania
Spojrza³a mu w oczy mê¿nie i dosyæ szyderczo, powtarzaj¹c swoje:
Chodmy, bo czas ucieka!
Doktór wzruszy³ ramionami i wyszed³ do gabinetu. Krz¹ta³ siê tam przez czas pewien, co
otwiera³, zamyka³, porz¹dkowa³ wreszcie stan¹³ w przedpokoju, ubrany w futro i woj³okowe
buty. Zza drzwi tego przedpokoju odezwa³ siê do panny Salomei:
Pani mnie literalnie porywa z domu. Je¿eli nas po drodze z³api¹ zgin¹³em.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
30
Wiozê pana do pewnej chorej dziewczyny w ¿ydowskiej karczmie. Nikt o to nie mo¿e mieæ
do lekarza pretensji, ¿e jedzie do chorego.
A zapewne! W takich okolicznociach i czasach Ja wiem, czym to pachnie jedziæ teraz
noc¹ na wie do chorego.
Wyszli cicho, przemknêli siê przez sieñ, w poprzek rynku i tymi samymi uliczkami, ciemnymi,
jak piek³o, dotarli do koni. Na szczêcie nikt cugantów nie spostrzeg³ i nie skrad³.
Panna Salomea, uradowana z takiego zbiegu okolicznoci, okie³zna³a konie, nakry³a dywanem
siedzisko dla doktora i poprosi³a, ¿eby zaj¹³ miejsce.
A s³u¿¹cy gdzie? zapyta³.
Jestem odrzek³a.
Co takiego? Nie jadê!
Znowu swoje!
Przecie pani nie mo¿e i nie umie powoziæ.
Zaraz pan bêdzie musia³ zaprzeczyæ w³asnym s³owom
Siad³a na przedzie i cichaczem, noga za nog¹ wyjecha³a wskro ³¹k, zau³kami na przedmiecie,
a stamt¹d w pola. Gna³a teraz t¹ sam¹, znajom¹ ju¿ drog¹. Weso³o pêdzi³a przez las i wertepy.
Pan doktór Kulewski, stary kawaler a s³awetny kobieciarz, usi³owa³ eksploatowaæ tê niezwyk³¹
sytuacjê. To chcia³ sadowiæ siê na przednim miejscu, pomagaæ w kierowaniu koñmi to wprost
zamierza³ otulaæ od zimna swego uroczego wonicê. Ale wonica zagrozi³, ¿e go z sanek
wyrzuci i zostawi w lesie wilkom na po¿arcie, je¿eli nie bêdzie przyk³adnie siedzia³ na miejscu
dlañ przeznaczonym i dywanem okrytym. W pó³torej godziny niespe³na sanie dopad³y dworu
w Niezdo³ach.
Panna Salomea podje¿d¿a³a z ostro¿noci¹, omijaj¹c karczmê i pilnie patrz¹c, czy we dworze
nie ma goci. Na szczêcie ciemno by³o wszêdzie. Stare, wysokie topole hucza³y g³ucho hymny,
od wczesnego dzieciñstwa znane sercu i uchu. Zastuka³a w szybê. Szczepan otworzy³ i poszed³
pilnowaæ koni zgrzanych, zmydlonych i zion¹cych par¹. Wprowadzi³ je do stodo³y i rozkie³znane
puci³ pod sienne zapole. Przymkn¹³ szopê i wróci³ do dworu. Doktór zabra³ siê natychmiast
do badania chorego. Opatrzy³ rany oka i g³owy, póniej na plecach i miêdzy ¿ebrami wreszcie
w nieszczêsnym biodrze. Znalaz³ wrzód ledwie zbieraj¹cy i zdecydowa³, ¿e trzeba go przeci¹æ.
Szczepan poszed³ sprawowaæ wartê na dworze panna Salomea musia³a podsuwaæ i trzymaæ
miednicê, dostarczaæ ciep³ej wody, rêczników i szarpi. Doktór bezlitonie rozci¹³ nabrzmienie
i j¹³ sond¹ szukaæ kuli w g³êbokociach rany. Chory wi³ siê w katuszy, ¿ywcem krajany. Operacja
dokonywa³a siê przy blasku, rozchodz¹cym siê z p³omyka wieczki ³ojowej w latarni. Lekarz
mêczy³ siê, szarpa³, mocowa³, szukaj¹c swymi narzêdziami kuli i w pasji najg³êbszej nie móg³ jej
znaleæ. Próbowa³ raz, drugi, trzeci, czwarty i dziesi¹ty nadaremnie. Ksi¹¿ê raz wraz mdla³
z bólu, krzycza³ pod no¿em wreszcie pocz¹³ broniæ siê, biæ, policzkowaæ doktora i pannê.
Lekarz musia³ odst¹piæ. Pociel by³a zalana krwi¹ pod³oga, sprzêty i naczynia okrwawione.
Za³o¿y³ tedy umiejêtny opatrunek, zawi¹za³ wszystkie rany i owiadczy³, ¿e odje¿d¿a. Zaznaczy³,
¿e trzeba czekaæ. Chory mia³ nadal le¿eæ w ³ó¿ku. Panna Salomea kaza³a Szczepanowi, ¿eby
poda³ konie. By³a g³êboko zasmucona. Ca³y jej wysi³ek poszed³ na marne. Wskoczy³a na miejsce
furmañskie i gdy chirurg siê usadowi³, pogna³a w cwa³ t¹ sam¹ drog¹.
Jak¿e przykra by³a ta jazda, ile¿ znów w niej by³o beznadziei! W dodatku doktór nie
zachowywa³ siê poprawnie by³ doæ brutalnym poszukiwaczem swego honorarium. Znu¿ona
odtr¹caniem go, pe³na gniewu, ohydy i mêki dusznej odstawi³a eskulapa do miasta. Z dala
od rogatek, w polu wysiad³ i dla ostro¿noci uda³ siê do swych pieleszy na piechotê. Panna
Brynicka po¿egna³a go i cwa³em wróci³a w swe strony. Nad ranem, lecz jeszcze o ciemnej nocy
odstawi³a i odda³a w rêce Ryfki kradzion¹ parê i sanki.
Szczepan pod jej nieobecnoæ obmy³ chorego, zmieni³ zakrwawion¹ pociel i bieliznê,
wyszorowa³ z plam pod³ogê i sprzêty. Odrow¹¿ jêcza³ przez sen. Panna Salomea posz³a spaæ
znu¿ona na ciele i duszy, pe³na wewnêtrznego zimna i wzgardy.
VII
Jednej z nastêpnych nocy po trudach i niewywczasach zasnê³a twardo, jak jeszcze nigdy.
Chory powstaniec, ci¹gle z gor¹czki na pó³ przytomny, drzema³ w mroku izby. Nawiedza³y go
sny znikome, pe³ne potwornych zjaw i koszmarów
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
31
Wtem wyrwa³ go z tej na pó³ przytomnoci odg³os koñskiego st¹pania za cianami domu.
Ksi¹¿ê s³ysza³ najwyraniej, ¿e kto do dworu podjecha³ na koniu, ¿e siê ostro¿nie posuwa
wzd³u¿ cian i ¿e tu¿ za oknem koñ z nogi na nogê przestêpuje. Ka¿de o grudê uderzenie kopyta
odbija³o siê w uchu, w mózgu i w duszy. Gor¹czkowa wyobrania stawia³a w mroku przed
oczy postaæ ciemnego jedca. Nagle rozleg³o siê ciche ko³atanie w szybê palcem, ostro¿ne,
a natarczywe. Chory je s³ysza³. Pocz¹³ budziæ pannê Mijê, wo³aæ na ni¹ coraz wyraniej. Gdy
wci¹¿ twardo spa³a, musia³ wstaæ i na swej obola³ej nodze pokusztykaæ do jej pos³ania. Dotkn¹³
rêk¹ zwieszonej g³owy i poci¹gn¹³ za w³osy, ¿eby obudziæ. Ocknê³a siê i przez chwilê siedzia³a
na pocieli, nie mog¹c przyjæ do siebie. Szepn¹³ jej nad uchem, ¿e stukaj¹. Pojê³a sama i wci¹¿
nas³uchiwa³a. Odrow¹¿ zrozumia³, ¿e musi byæ chyba co najgorszego, bo poczê³a modliæ siê
z cicha, szeptem bolesnym i lêkliwym, przez szczêkaj¹ce zêby. W mgnieniu oka porwa³a siê,
wci¹¿ ³ykaj¹c stargane modlitewne sylaby, wrzuci³a na siê ciep³e okrycie i rêkoma febrycznie
dr¿¹cymi zapali³a wieczkê w latarni. Jak ptak wionê³a do zimnej sali, otwar³a drzwi wejciowe
i ze zduszonym piskiem na dwór wypad³a. Chory wychyli³ siê ze swego ³ó¿ka, podpatruj¹c,
co siê te¿ oka¿e i czy trzeba bêdzie ukrywaæ sw¹ ksi¹¿êc¹ moæ w stodole. Us³ysza³ w sieni
dworskiej radosny krzyk panienki i po chwili zobaczy³ przy blasku latarni wniesionej do sali, ¿e
jego opiekunka wisi u szyi i ko³ysze siê w ramionach wysokiego, starego cz³owieka. Poca³unek
tych dwojga by³ niemy i ekstatyczny, trwa³ bez koñca. Gdy nareszcie przychodzieñ postawi³
pannê Mijê na ziemi, Odrow¹¿ zobaczy³ jego twarz. By³ to cz³owiek wysoki, z siwymi w¹sami
ubrany w kubrak z futrem, w barani¹ czapkê i wysokie buty. Ksi¹¿ê domyli³ siê, ¿e to
jest ojciec. Stary Brynicki wszystek jeszcze niegiem zaspany i w soplach zlepiaj¹cych w³osy
przypatrywa³ siê córce. Co do niej, czy do siebie szepta³, g³adz¹c j¹ po g³owie rêk¹, z której
nie zd¹¿y³ ci¹gn¹æ prostackiej rêkawicy o jednym palcu. Blask latarni pad³ w g³¹b sypialnej
izdebki. Rzuciwszy tam okiem, starzec dojrza³ nagle cz³owieka w ³ó¿ku córki i z g³êbokim
zdumieniem skin¹³ rêk¹. Panna Salomea zaczê³a prêdko, jednym tchem rozpowiadaæ historiê
rannego przybycie po bitwie ma³ogoskiej, wszystkie przejcia i okolicznoci, rewizje i jazdê do
miasta.
Stary Brynicki s³ucha³ posêpnie, bez ufnoci i niecierpliwie. W trakcie tego wywodu wszed³
do izby sypialnej. Zdj¹³ czapkê i wzniós³szy wysoko latarniê, z bezwzglêdnoci¹ przypatrywa³
siê rannemu. Ten podwign¹³ siê na ³okciu i bezmylnym umiechem wita³ ojca swej opiekunki.
Gdzie¿ to kolega zosta³e tak poraniony? zapyta³ starzec.
Pod Ma³ogoszczem.
To was tam poczciwy rodak Dobrowolski z Go³ubowem i Czengierym maca³. Niezbyt wam
tam posz³o
O, nie!
I to a¿ tak ciê¿kie s¹ rany, ¿e panieñskiego ³ó¿ka trza by³o do opatrzenia?
Panna Salomea by³a tyle ³askawa, ¿e mnie tu umieci³a, gdym przyszed³.
Jakie¿ to s¹ rany? Bo to ja stary jestem praktyk. Na ranach siê od dawna rozumiem. Mo¿e
umierzê te delikatne bóle.
Bez pardonu odchyli³ ko³drê i pocz¹³ lustrowaæ rany na g³owie, pod okiem, na plecach,
piersiach, w biodrze
Nie by³y to jednak oglêdziny zaradcze, lecz raczej badanie prawdy i istoty
zjawiska. Rany nie wzruszy³y starego ¿o³nierza. Co tam pó³gêbkiem radzi³ przyk³adaæ a kuli
szukaæ wci¹¿, tn¹c miejsce naoko³o rany, nawet samemu
Zakonkludowa³:
A jak tu kolegê zdybaj¹, to nie tylko puszcz¹ z dymem wszystko, co zosta³o, ale i tobie nie
zborguj¹. Lepiej mo¿e na kuracjê do lasu uskoczyæ. wierczyna wyci¹ga gor¹czkê. B³oto, jak siê
na nim pi, podgaja te tam postrza³y. Sama kula prêdzej by wypad³a, bo j¹ do ziemi ci¹gnie.
Ja tego samego pragnê. ¯ebym tylko móg³ ustaæ na nogach i chodziæ!
Brynicki spocz¹³ na sofce i patrza³ w tego gocia zaczerwienionymi oczyma. Panna Salomea
przysiad³a u jego nóg i ca³owa³a rêce, nogi, nawet pasy rzemienne i steran¹, w niegach i b³otach
unurzan¹ kurtê.
Buty mi siê oto dr¹! Przemakaj¹ do kaduka! Niech no mi Szczepan szuka tamtej pary. Choæ
to i podniszczone, aleæ bêd¹ lepsze. ¯eby mi je tylko ³ojem têgo wysmarowa³!
£ojem
szepnê³a w ¿alu.
Nie ma?
Ani odrobiny.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
32
No to trudno i tak wci¹gnê na sucho. Ile to tygodni onuczki te same! Koszul mi, dziecko,
szukaj! Jakie tam s¹, zabieram. Przewdziejê i hajda!
Znowu?!
No, a co ma³y mój ptaszku?
Och, Bo¿e!
le nam, ptaszku
Z³e przysz³y czasy. Gorsze przyjd¹
Przecierpimy! By³y ju¿ i jeszcze
gorsze W Sybirze, dziecko To nic! Uszy do góry!
Tyle czasu czekam, wygl¹dam!
Tyle samo akuratnie, ptaszku, co i ja za tob¹! Jak tu partia poci¹gnê³a w nasze strony,
a¿em zadygota³. Ko³o wiêtej Katarzyny my siê trzymali a powiadaj¹ w samsonowskie lasy
poci¹gniemy. Zboczyli my trochê na Kostom³oty, na Strawczyn
Tom ju¿ nie wytrzyma³. Konia
miêdzy nogi i do ciebie!
Wszed³ Szczepan. Kazano mu przynieæ d³ugie buty. Patrza³ w twarz pana Brynickiego.
Przygl¹da³ mu siê, jakby go teraz dopiero zobaczy³, choæ obok siebie prze¿yli na wiecie
kilkadziesi¹t lat.
Có¿ ty na mnie patrzysz? rzek³ stary rz¹dca. Pilnuj!
No, ja ta pilnujê. Aby ino by³o czego.
Zawsze jeszcze zosta³o co nie co.
Nied³ugo, widzê, oraæ bêd¹ na tym placu.
Mo¿e bêd¹. Tylko nie wiadomo jeszcze kto. A ty czekaj!
Ja ta czekam. Szkoda, ¿e ostatni.
Nie mêdrkuj, bo to nie twoja sprawa. Skrzywdzi³em ciê kiedy?
Czy ja ta wiem, kto mnie krzywdzi³. Juci nie.
Lepiej mi warzy jakiej ugotuj. Miêsa kawa³ek sma¿onego
Stary kucharz bolenie westchn¹³.
Kucharz ci ja, kucharz
Skoñczy siê toto kiedy?
Tylko bez jêków! Skoñczy siê rzek³ twardo Brynicki.
Pañstwa nie ma. Wieci te¿ ta jakiej o nich?
Nic nie wiem. W lesie tylko wierki szumi¹, a wieci ¿adnych nie s³ychaæ.
Brynicki kiwn¹³ palcem na Szczepana i przywo³a³ go blisko do siebie. Obadwaj poszli do
sieni i tam rz¹dca zacz¹³ g³ono szeptaæ kucharzowi do ucha:
Co to za jeden ten, co tu le¿y?
Kto go ta wie? Panienka na niego wo³a ksi¹¿ê.
To mi tam ani mierdzi, ani pachnie. £obuz jaki?
Z oczów mu z³odziejstwo nie patrzy.
S³uchaj no!
Wiesz, co ci siê chcê spytaæ?
No, wiem.
Wiêc jak?
Widzi mi siê, ¿e jej nie tkn¹³.
Gadaj, psiakrew, prawdê!
Upilnuje to dzieuchy, skoro by siê namówi³y? Abo, jakby j¹ ci¹gnê³o do takiego, to kto
poradzi? Ale mi siê widzi tak, jakby nie by³o nic. Przecie le¿y, jak pieñ
A ciê¿ka jucha, jak go
nieæ do stodo³y, nikiej ten ogier. Ksi¹¿ê, co psy wi¹¿e!
Szczepan!
Hy?
Pilnuj mi tego dziecka
wyjêcza³ w g³uche ucho kucharza stary rz¹dca.
Ju¿ ja ta i bez probów mam oko na ten interes.
Skoro by sama dopust boski! Ale jakby wypatrzy³, ¿e j¹ na si³ê, albo sztuk¹ chce braæ,
ostatni ko³ek z p³ota wywlecz i pal po ³bie! Nie pytaj! Tak jakby moj¹ rêk¹ pra³!
No!
Wrócili do zimnej stancji i tu Brynicki przebra³ siê z rozkosz¹ w czyst¹ bieliznê, wdzia³ nowe
buty. Szczepan ugotowa³ i przyniós³ swej wiekuistej kaszy. Postawi³ du¿¹ miskê w pokoiku
rannego i rozda³ drewniane ³y¿ki. Sam siê odsun¹³. Ale Brynicki wetkn¹³ mu ³y¿kê w rêkê i kaza³
jeæ pospo³u. Stary kuchta zawstydzi³ siê i wymawia³. Có¿ ta znowuj za prawo z pañstwem
wieczerzaæ! Jeszcze takiej sztuki jak wiat wiatem nie by³o po prawdzie za pan brat winia
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
33
z pastuchem
Przecie¿ przykucn¹³ obok sto³ka, na którym miska sta³a i zacz¹³ uroczycie,
skromnie i jakby z nabo¿eñstwem pojadaæ kolejk¹ za pañstwem. Siêga³ ze swego ³ó¿ka do miski
chory ksi¹¿ê.
Po wieczerzy Brynicki przy³o¿y³ siê do snu na kanapce w sypialni rannego. U wezg³owia
klêk³a panna Mija. Starzec obj¹³ jedynaczkê ramieniem. Zadrzemywali, szeptali, milkli i znowu
ci¹gnêli opowieæ o dniach i nocach. Przeplata³y siê rady, wskazówki, proby
Modlili siê wraz
cicho z g³êbi. Stary ¿o³nierz napomyka³ o marszach, odst¹pieniach, nocnych legowiskach,
klêskach
Wymienia³ miejsca szczodrze pomaczane krwi¹, W¹chock, Suchedniów, wiêty
Krzy¿
I znów to samo
Ksi¹¿ê przys³uchiwa³ siê jego powieci i dorzuca³ szczegó³y o swym oddziale. Szeptali tak
po ciemku przez noc. Mia³o siê pod witanie, kiedy stary pan przywo³a³ Szczepana i kaza³ mu
podaæ konia, który siê pas³ w stodole. Obj¹³ córkê, przytuli³ do serca w bolesnym, wieczystym
poca³unku. Poleci³ jej wynieæ na dwór i przytroczyæ do siod³a ró¿ne wêze³ki i drobiazgi. Gdy
odesz³a, wyci¹gn¹³ rêkê do chorego i ucisn¹³ jego d³oñ.
No, kolego, na mnie czas. ¯yczê zdrowia i daj Bo¿e spotkaæ siê w wolnoci.
Daj Panie Bo¿e!
A pozdrowiejesz, dziecku mojemu pomó¿, porad, obroñ.
Ksi¹¿ê skin¹³ rêk¹.
A jeliby j¹ skrzywdzi³ jêkn¹³ starzec strze¿ siê! Bo ciê dopadnê ¿ywy, czy umar³y.
Z tym s³owem znik³ za drzwiami. S³ychaæ by³o cichy p³acz dziewczêcy. Potem g³uchy, równy
têtent.
VIII
Nad wieczorem pewnego marcowego dnia stanê³a przed gankiem w Niezdo³ach parokonna
bryczka i wysiad³o z niej dwu podró¿nych. Jeden z nich by³ w wieku lat mniej wiêcej
piêædziesiêciu drugi m³odszy. Starszy mia³ du¿¹ skórzan¹ torbê, przewieszon¹ przez ramiê,
a ubrany by³ jak podró¿uj¹cy kupiec albo rêkodzielnik. M³odszy by³ w cienkich butach
i miejskim odzieniu, a wygl¹da³ przy swym towarzyszu jak pomocnik, czy sekretarz. Bryczka,
skoro tylko ci dwaj panowie stanêli na ganku, momentalnie odjecha³a. Nikt nie spostrzeg³,
z jakiego by³a dworu. Przybysze weszli do domu, a nie spotkawszy na progu nikogo, zasiedli
przy stole w pierwszym obszernym salonie. Wszystko to sta³o siê tak prêdko, ¿e mieszkañcy
dworu w Niezdo³ach nie zd¹¿yli ani zabezpieczyæ rannego, ani przywitaæ i zabawiæ przybyszów.
Dopiero po chwili panna Salomea do nich wysz³a. Gocie oznajmili, sk³oniwszy siê uprzejmie,
¿e prosz¹ o nocleg, posi³ek i konie nazajutrz do jednej z s¹siednich miejscowoci. M³oda
gospodyni owiadczy³a, ¿e koni tu wcale nie ma a o posi³ek trudno, gdy¿ dom jest zupe³nie
ogo³ocony ze wszystkiego. Mo¿e im tylko daæ nocleg, to znaczy niewyszukan¹ pociel na
kanapie i sofie, które by³y w tym¿e pokoju. Przyjezdni sk³onili siê znowu i z delikatnoci¹
rozpytywali o stan rzeczy. Przyzwyczajona do grubiañstw, grób, napastowania, a nawet
szarpaniny i podniesionych ku³aków, zdziwi³a siê tej wzglêdnoci. Ujêta ni¹ zaznaczy³a, ¿e
mo¿e ich poczêstowaæ jedn¹ tylko potraw¹ codzienn¹ kasz¹, przejadaj¹c¹ siê, a która przecie
równie¿ jest na wyczerpaniu. Dwaj rozpytywali wci¹¿ o wszystko o imiona i nazwiska
gospodarstwa i osób przytomnych w domu o szczegó³y rozgrabienia dobytku, spalone
budynki, stosunek do ch³opów i s³u¿by o przemarsze stron walcz¹cych, noclegi, postoje,
sposób zachowania siê wojsk i rodaków. Starszy z tych ludzi bardzo przypad³ do serca panny
Salomei. Oczy mia³ siwe, g³êbokie, szczere, nad wyraz m¹dre, a czujne, pomimo wielkiego
znu¿enia, które siê malowa³o na twarzy. Gêste, krótko strzy¿one w³osy ju¿ mu z lekka siwia³y.
Wynios³y, kocisty, mocno zbudowany, naprzód nieco pochy³y, by³ niewymownie jako bliski,
ni to ojciec lub brat. Gdy na pytanie, kto jest w tym dworze, wyjani³a, ¿e siedzi tu sama jedna
ze starym kucharzem, zastanowi³ siê i rozmyla³. Cechowa³ go jednak spokój, który siê niczemu
nie dziwi i niczym nie przera¿a. Tylko oczy jego sta³y siê jeszcze uwa¿niejsze, lepsze i jeszcze
bardziej przychylne. Drugi z przybyszów by³ znacznie surowszy i mniej cierpliwy. Spogl¹da³ na
sprzêty i w oczy rozmówczyni nieufnie, aczkolwiek milcza³ i zgadza³ siê na wszystko. Pierwszy
d³ugo nie przestawa³ informowaæ siê o najrozmaitsze szczegó³y, tak d³ugo, ¿e panna Brynicka,
nauczona przez ojca ostro¿noci i powci¹gliwoci w udzielaniu jakichkolwiek informacji
osobom nieznajomym, zaczê³a stosowaæ tê w³anie metodê. Starszy z podró¿nych zdawa³ siê to
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
34
rozumieæ i oceniaæ, a nawet pochwalaæ tak¹ wstrzemiêliwoæ. Sam dopytywa³ siê inaczej. Pod
pretekstem koniecznoci wydania zarz¹dzeñ co do pocieli panna Salomea odesz³a z du¿ego
pokoju owietlonego przez latarniê, do ciemnej sypialni, gdzie le¿a³ ranny. Drzwi zosta³y
otwarte. Odrow¹¿ przywo³a³ j¹ najcichszym szeptem, nachyli³ jej g³owê do swych ust i niemal
bezg³onie, samym ruchem warg wymówi³ do ucha:
Ten wysoki, starszy pan, co stoi w pierwszym pokoju, to g³ówna figura, komisarz rz¹du
narodowego. Nazywa siê Hubert Olbromski.
Panna Salomea obejrza³a siê i zobaczy³a w wietle latarni profil tego cz³owieka. Trzyma³
znu¿on¹ g³owê na rêce opartej o stó³ i uwa¿nie s³ucha³ tego, co mu szeptem wyk³ada³ m³odszy.
A ten drugi? spyta³a.
Tego nie znam z nazwiska, ale twarz gdzie widzia³em. I to jaki figurant.
Starszy bardzo mi³y.
To potê¿ny cz³owiek.
Pan go zna?
Z twarzy i z dzia³alnoci bardzo dobrze. Widywa³em go w Pary¿u.
Có¿ on tam robi³?
Organizowa³, jedzi³ jako emisariusz
Szeptali jak najciszej, a jednak ta ich gawêda zwróci³a uwagê dwu goci. Obydwaj zamilkli
i pilnie patrzyli w ciemnoæ. Po pewnym czasie m³odszy uj¹³ latarniê i szybko skierowa³ siê
we drzwi mrocznej bokówki. Zawieciwszy, ujrzeli chorego. M³odszy mia³ w rêku podniesiony
pistolet.
Kto to jest? spyta³ ostro.
Jestem powstaniec, nazwiskiem Józef Odrow¹¿.
Z jakiego dowództwa?
Z jazdy pod naczelnikiem Langiewiczem.
Co tu waszmoæ robisz?
Zosta³em raniony w bitwie pod Ma³ogoszczem. Leczê siê za ³askawym pozwoleniem tej
panienki.
Olbromski i jego towarzysz surowymi oczyma patrzyli w twarz ksiêcia. Zapytywali go kolejno
o szereg rozmaitych szczegó³ów i stwierdziwszy, ¿e mówi³ prawdê, co miêdzy sob¹ mruknêli
i wrócili do pierwszego salonu. Nie czekaj¹c na zapowiedzian¹ kaszê, wydostali z kieszeni
p³aszcza flaszkê gorza³ki, chleb, such¹ wêdlinê i po¿ywali te zapasy. Jednoczenie zanieli
probê do m³odej gospodyni, ¿eby im przynios³a atramentu i pióra. Z mozo³em odnalaz³a
wród rupieci te zarzucone przybory i poda³a. Obydwaj zaczêli co pisaæ. Starszy dyktowa³
z g³êbokim namys³em i skupion¹ uwag¹. M³odszy pisa³. Póniej ów sekretarz odczytywa³
dyktando, a Olbromski czyni³ adnotacje i uwagi. Skoñczywszy z tym, przegl¹dali poszczególne
papiery, jakowe wykazy, czy sprawozdania, co wykrelali na sk³adanych mapach, wymierzali
cyrklem i krelili w d³ugich regestrach. Oczy ich by³y w tê robotê wlepione, rysy sta³y siê
ostre i surowe, twarze wyra¿a³y przejêcie siê do cna i do ostatka. Skoñczywszy swoj¹ robotê,
obejrzeli starannie drzwi i okna. M³odszy wzi¹³ ze sob¹ latarniê i wyszed³, a¿eby zlustrowaæ
ca³y dom, wyjcie na ty³y dworskie, sk¹d mo¿na by³o uciec w ogród. Hubert Olbromski siedzia³
w wielkiej izbie. Zapali³ wiecê woskow¹, któr¹ mia³ w torbie i podpar³szy na rêku g³owê, czyta³
jaki papier. Wesz³a panna Brynicka, ¿eby u³o¿yæ na pos³aniach cieplejsze okrycia. Olbromski
zagadn¹³ j¹:
Przepraszam, ¿e pani¹ zapytam o jeden szczegó³. Pani wymieni³a swe nazwisko Brynicka,
nieprawda¿?
Tak jest.
A czy te¿ w rodzinie pani nie by³o krewniaka, ¿o³nierza z rewolucyi?
Mój ojciec s³u¿y³ wojskowo w rewolucjê.
Wysoki, têgi, z sumiastym w¹sem? Twarz poci¹g³a
Ma³omówny
Nazywa³ siê Antoni.
Mojemu ojcu Antoni na imiê.
Olbromski umiechn¹³ siê. Oczy mu zasz³y mg³¹. Mówi³ jakby o rzeczy niewa¿nej, przygodnej:
Widzi pani
Gdy by³em ma³ym ch³opcem mia³em dziesiêæ lat przed tamt¹ rewolucj¹,
aresztowali mojego ojca Rafa³ mu by³o na imiê za dawne dawne sprawy z Machnickim.
By³em w szko³ach i sam na wiecie, sam w miecie, które mi siê wtedy wydawa³o wielkie jak
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
35
wiat. W tym samym miejscu, gdziem na kwaterze mieszka³, by³y koszary strzelców konnych.
Zaznajomi³em siê z jednym wojskowym, nazwiskiem Brynicki Antoni. Przychodzi³ on do mnie
na pociechê, ¿e to ojciec mój zamkniêty by³ w dalekiej twierdzy
Bra³ mnie ten wojskowy ze
sob¹ do koszar, sadza³ na swym koniu i na innych, których tylko zapragn¹³em. Pokazywa³ mi
na pociechê rynsztunek wojenny pa³asze, karabinki, kule i proch, ³adownice, siod³a, uzdy
i ostrogi
Nosi³ mnie na rêku i nie spuszcza³ z kolan
Opowiada³ mi liczne wojenne historie
Tyle to lat! Gdzie to cz³owiek nie by³, czego nie widzia³ po wiecie, a ka¿de jego s³owo jak ¿ywe!
Gdzie teraz jest ojciec pani?
W partii.
Olbromski przytwierdzi³ skinieniem g³owy. Spyta³ siê:
Dowodzi mo¿e jakim oddzia³kiem? Jakie ma przezwisko?
Tatko jest za prostego powstañca.
Skin¹³ g³ow¹. Umiechn¹³ siê do tej panienki.
A pañski ojciec gdzie? zagadnê³a, omielona jego dobrotliwym wyrazem oczu.
Mojego ojca dawnymi laty, w rze galicyjsk¹, podjudzeni ch³opi okrutnie zamordowali
pod wsi¹ Stok³osy nad Wis³ok¹. Pi³¹ go ¿ywego przer¿nêli wpó³, gdy przyszed³ w tamte
strony z dalekiej Francji biæ siê ostatni raz o wolnoæ
A ja sam musia³em na to zdarzenie
synowskimi oczami patrzeæ. Taka to jest tragedia polskiej szlachty
umiechn¹³ siê swym
m¹drym, ¿a³osnym umiechem.
Odwróci³ na chwilê g³owê. Rzek³ jeszcze:
To pani jest córk¹ Antoniego Brynickiego! Nawet jest w oczach i w ustach podobieñstwo.
Kochalimy siê z nim onego czasu, choæ on by³ tak du¿y ¿o³nierz, a ja ¿ak ma³y ze szkó³
wojewódzkich
Wyci¹gn¹³ rêkê, uj¹³ jej d³oñ, cisn¹³ j¹ i mówi³:
Szczêæ ci Bo¿e, panienko! Daj ci wszystko dobre!
Panna Salomea chcia³a podziêkowaæ za to ¿yczenie, lecz nie wiedzia³a jak. S³owa w gardle
uwiêz³y. Podnios³a na tego cz³owieka oczy nieulêk³e i surowe.
A co? zapyta³.
Ja tu sama! wyszlocha³a. Ojciec by³ parê dni temu i poszed³ znowu!
Taki los.
Taki los! A kto go zrobi³?
Kto zrobi³?
Pan!
Spojrza³ na ni¹ z uwag¹ i ze spokojem. Czu³a, ¿e pope³ni³a nie tylko ogromny nietakt, lecz
i okrucieñstwo. Nie wiedz¹c, dlaczego i co czyni, zsunê³a siê z krzes³a na ziemiê i znalaz³a u jego
kolan. Chcia³ j¹ podnieæ, lecz chwyci³a go za rêce i zajrza³a w sam¹ g³¹b oczu.
Panie! krzyknê³a.
S³ucham!
Co wy robicie?
A co?
To powstanie!
Powstanie.
Niech mi pan wyt³umaczy ze swego rozumu i z g³êbokiego sumienia. Ja jestem prosta
i g³upia Nic nie mogê poj¹æ!
Wszystko powiem, wszystko, co tylko wiem.
Z sumienia swego?
Z sumienia.
Spojrza³a mu w oczy i zrozumia³a, ¿e prawdê us³yszy. Rzuci³a mu w oczy z krzykiem:
Któ¿ z was omieli siê mówiæ, ¿e pobije tych, co tu nocami przychodz¹ szarpaæ nas, ludzi
bezbronnych? A je¿eli ich nie mo¿ecie pobiæ, to kto z was omieli³ siê rozpêtaæ w nich dzicz, co
j¹ ze sob¹ z okrutnych niegów w duszach przynieli? Czy macie w sobie si³ê, równ¹ ich dziczy
i tak¹, ¿eby tamto z³e zgniot³a?
Olbromski milcza³. £kaj¹c oskar¿a³a:
So³dactwo pali dwory rannych dobija na placu bitwy. Ch³opi wi¹¿¹ powstañców
Przerwa³ jej g³osem innym, twardym:
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
36
Wolicie ich dzicz ni¿ rany i mieræ? Bêdziecie mieli dzicz za wiecznego pana!
I tak go mamy, choæ tyle ran
Polskie plemiê popad³o miêdzy dwa m³yñskie ko³a zag³ady miêdzy Niemców i Moskwê.
Musi siê staæ samo m³yñskim kamieniem, albo bêdzie zmielone na pokarm Niemcom i Moskwie.
Nie ma wyboru. Zbyteczne jest wszelkie o tym s³owo.
Jak¹ mieæ wiarê? Czym ¿yæ?
Serce mê¿ne uzbrój w sobie.
I có¿ z serca mê¿nego! jêknê³a z rozpacz¹.
Nie czas ju¿ pytaæ i odpowiadaæ.
Zbadawszy budynki, cie¿ki i zarola dooko³a domu, wróci³ do stancji m³odszy z przyjezdnych.
Panna Salomea wysz³a niezw³ocznie. Dwaj urzêdnicy rozebrali siê i, broñ nabit¹ maj¹c przy
wezg³owiu, udali na spoczynek.
Noc by³a cicha w podwionie. £agodne tchnienia ci¹gnê³y nad ziemi¹ i zdawa³y siê przenikaæ
izby mieszkalne. Chory by³ rozdra¿niony. Obecnoæ dwu osób z góry krêpowa³a go, a cierpienia
dokucza³y tym mocniej. Wi³ siê po ³ó¿ku, wzdychaj¹c. Z izby s¹siedniej dochodzi³y odg³osy
twardego chrapania dwu komisarzów. Obydwaj spali jak zabici. Panna Salomea d³ugo nie mog³a
usn¹æ. Zmora le¿a³a na jej sercu. Têsknota za ojcem po rozmowie z Olbromskim dokucza³a
bardziej ni¿ kiedykolwiek. Smutek nieokrelony przejmowa³ duszê. Bezprzedmiotowa nocna
trwoga raz wraz musnê³a w³osy na ciemieniu
Co pewien czas panna Salomea dwiga³a siê na
swym le¿aku, ¿eby nas³uchiwaæ. To ci¹g³e, ponocne na nieprzyjació³ oczekiwanie wype³ni³o
jej cia³o i duszê jadem odrazy do ludzi. Musia³a wci¹¿ mieæ siê przed nimi na bacznoci,
czuwaæ i czyhaæ na ich podstêpne przyjcie. Tej nocy trwoga zwiêkszy³a siê. Zjawi³ siê niepokój
o starszego z przyjezdnych rz¹dowców. Cz³owiek ten sta³ siê jej bliski od pierwszego wejrzenia.
Lêka³a siê, ¿eby go tutaj nie spotka³o co z³ego. Pragnê³a, ¿eby ta noc nieskoñczenie d³uga
przesz³a i ¿eby ci dwaj odjechali szczêliwie w dalek¹ swoj¹ drogê do wolnej ojczyzny. Usi³owa³a
zasn¹æ sama, lecz ¿adn¹ miar¹ nie mog³a. By³y chwile, ¿e dr¿a³a jak liæ. Trwogi uderza³y w ni¹,
ni to bicie na gwa³t jakich dzwonów. Nas³uchiwa³a w miertelnej mêczarni. Wydawa³o siê,
¿e tamten chodzi po domu. Ucho zas³uchane w ciszê chwyta³o szelesty byæ mo¿e ca³kowicie
nieistniej¹ce. Co przez s¹siednie izby przesz³o, przewia³o. Co wzdycha
W g³êbokiej ciszy co
ostrzega. Skrzypnê³y deski starej pod³ogi. Jaki trzask odleg³y
Czy to drzwi zasch³ym oblepione
pokostem skrzypnê³y? Jest tak, jakby kto potrzebowa³ krzyczeæ, a nie móg³ wydobyæ g³osu.
Za chwilê poczn¹ bêbniæ beczki, ciskane spod sufitu na ziemiê
Wsparta na ³okciu, s³ucha³a.
Usn¹³ g³êboko nawet ranny powstaniec. Uciszyli siê w sennem oniemieniu dwaj przyjezdni
panowie
Oczy wlepione w pró¿niê zdawa³y siê odró¿niaæ lica Dominika. Stoi w rozwartych drzwiach
z rêk¹ na ustach, jakby w sobie samym dusi³ krzyk. Nie chce krzyczeæ, a nie mo¿e odejæ.
Powiew zimny ci¹gnie przez pokój odgarnia w³osy znad czo³a mrowiem p³ynie wskro
cia³a
Zakry³a g³owê chustk¹, oczy w³osami, i w przera¿eniu przypad³a do wezg³owia, ¿eby nie
widzieæ. Tak niespodziany zlecia³ na ni¹ sen i da³ szczêliwe godziny d³ugiego wytchnienia.
Zapad³a siê wszystka jak gdyby w niezg³êbiony dó³ ciemnoci. Przed chwil¹ opar³a na
wezg³owiu czo³o i nakry³a je, ¿eby nie dojrzeæ upiora by³a czarna noc a oto rozwarte
oczy widz¹ jasny poranek. Bia³a tafla okna w szarym pokoju
Kanarek podpiewuje zarann¹
piosenkê
Có¿ to? Huk! Dominik kadzie ciska! Znowu huk! Znowu! Zbawicielu!
Otwar³a oczy Przysiad³a na pos³aniu. Huk znowu! Ocknê³a siê. Zrozumia³a. Wal¹ kolbami
we trzy okna frontowe! We drzwi! Porwa³a siê na nogi i zatoczy³a ze snu jak pijana. Co robiæ?
Kogo wo³aæ? Wszyscy pi¹! Huk siê rozleg³ ze wszystkich stron dworu. Krzyk, który ju¿ dobrze
zna³a, cinaj¹cy krew w ¿y³ach, mro¿¹cy szpik w kociach:
O piraj!
Drzwi od strony kuchni uchyli³y siê. Wbieg³ na palcach Szczepan blady, trzês¹cy siê,
straszny, w pop³ochu. Odtr¹ci³ pannê rêk¹ i wskaza³ powstañca. Sam skoczy³ do du¿ego salonu.
Tam pocz¹³ szarpaæ nocnych goci. Targa³ ich obur¹cz za w³osy, piêci¹ bi³ w piersi. Trz¹s³
g³owy z ca³ej si³y. Nareszcie ocuci³ obydwu. Porwali siê! Nas³uchiwaæ! Burzenie we drzwi
postawi³o ich wreszcie na nogi. Momentalnie wci¹gnêli spodnie, buty. M³odszy zd¹¿y³ narzuciæ
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
37
kurtê. Starszy nie móg³ swej znaleæ i wdzia³ tylko przez g³owê torbê skórzan¹, kiedy wyrwano
okiennicê, rozwalone okno z rumorem i brzêkiem wylecia³o, a ¿o³nierze jeden przez drugiego
poczêli pchaæ siê do sali. Wszystkie wejcia by³y ju¿ obsadzone. Przy wszystkich s³ychaæ by³o
³oskot. Szczepan co tchu poprowadzi³ komisarzy na tamt¹, Dominikow¹ stronê. Otworzy³ drzwi
i wypchn¹³ obydwu. Przeskoczywszy du¿¹ salê z beczkami, wbiegli do mniejszej. Z cicha
otwierali okno. W tej stronie domu by³o wysokie podmurowanie na pó³ zwyk³ego piêtra.
Gdy rozsunêli okiennicê, zamykaj¹c¹ siê od wewn¹trz, ujrzeli dwu ¿o³nierzy, jak podsadzali
siê w³anie, ¿eby do okiennej ramy dosiêgn¹æ. Olbromski i jego towarzysz cofnêli siê w g³¹b,
za framugê muru i uwa¿nie opatrzyli pistolety. Szczepan zostawi³ ich i wybieg³ z powrotem.
Obydwoje z pann¹ Salome¹ wynieli przez ma³¹ sionkê rannego ksiêcia na materacu i spucili
do wielkiej kadzi w dawnym salonie. Gdy to zosta³o dokonane, schronili siê obydwoje do pokoju
Dominika. Ujrzeli tutaj m³odszego z nocnych goci, jak siê wci¹¿ czai³ we framudze okiennej,
czyhaj¹c na ¿o³nierzy. Nagle w otwartym oknie ukaza³a siê czapka so³data, wdzieraj¹cego
siê w otwór. Towarzysz Olbromskiego wypali³ mu z pistoletu miêdzy oczy, przystawiwszy
momentalnie lufê do czo³a, skoro siê tylko wychyli³o zza futryny. ¯o³nierz run¹³ na wznak.
Drugi strza³ powali³ na ziemiê drugiego dragona.
Tymczasem z wnêtrza domu s³ychaæ by³o tumult, ³oskot i krzyki ¿o³nierzy, przetrz¹saj¹cych
mieszkanie. Wtargnêli tam ju¿ przez okna i drzwi. Trzeba by³o uchodziæ na wiat przed
pocigiem. Olbromski i jego kolega, maj¹c drogê woln¹ po zwaleniu na ziemiê dwu so³datów,
wychylili siê z okna i zaczepieni o futrynê, nastêpnie zsuwaj¹c siê po chropowatej cianie
dosiêgli ziemi.
U wejcia na dziedziniec, przy zrujnowanej bramie sta³o uwi¹zanych oko³o piêtnastu koni
spieszonych dragonów, którzy dom zdobywali. Koni tych pilnowa³ jeden tylko ¿o³nierz, siedz¹cy
jeszcze w siodle. Towarzysz Olbromskiego co si³ w nogach poskoczy³ wprost do tych koni
i ¿o³nierza. Wyrwawszy zza pasa drugi pistolet, z odleg³oci zaledwie paru kroków strzeli³, zrani³
i obezw³adni³ dozoruj¹cego jedca. Wnet jednym susem skoczy³ na siod³o pierwszego z brzegu
rumaka, odwi¹za³ od sztachety wodze, zawróci³ koniem na miejscu i ok³adaj¹c go ze wszech
si³ po bokach rzemieniem uzdy jak b³yskawica wypad³ za bramê. Olbromski przesadzi³ p³ot
i chcia³ iæ za przyk³adem swego sekretarza ale ju¿ nie zd¹¿y³. ¯o³nierze, us³yszawszy strza³y
i zobaczywszy przez okno, co siê dzieje, pêdzili do koni i odciêli mu do nich drogê. Przeskoczy³
tedy drugi, rozwalony p³ot i na olep pobieg³ w dó³ ogrodem prowadz¹cym w kierunku rzeki.
Panna Salomea, stoj¹ca w oknie, widzia³a te obadwa wypadki, które siê dokona³y z szybkoci¹
dziesiêækroæ wiêksz¹, ni¿ ich opis wyraziæ to mo¿e. Uczepiona rêkami o futrynê okienn¹ patrzy³a,
jak m³odszy z komisarzów przebieg³ na dragoñskim wierzchowcu w tumanie bryzgów b³ota
i taj¹cego niegu drogê do mostu, most na rzece, wypad³ w ³¹ki i gna³ p³askimi b³oniami coraz
bardziej chy¿ym przecwa³em. Schyli³ siê, po³o¿y³ na szyi koñskiej tak, ¿e go prawie widaæ nie
by³o. Ogier jego stawa³ siê od najtê¿szego galopu coraz ni¿szy, coraz d³u¿szy. Lecia³ po niskiej
ziemi jakoby dziwaczne ptaszysko. Szeciu dragonów w skok za nim pogna³o. B³êkitne k³êbki
dymu raz wraz nad nimi pêka³y. Strzelali do uciekaj¹cego bezskutecznie, bo pêdzi³ wci¹¿,
pêdzi³ ku lasom. Wreszcie znik³.
Panna Salomea wychyli³a siê z okna, szukaj¹c oczami drugiego, starszego Ale Szczepan
oderwa³ jej palce od okna i nieprzytomn¹ z wra¿enia powlók³ ze sob¹. Nie pozwoli³ równie¿
zatrzymaæ siê przy ukrytym powstañcu. Wyszli co tchu przez sieñ, drzwiami opuszczonymi przez
¿o³nierzy, przemknêli siê niepostrze¿eni przez ogród i pobiegli na wzgórze. Szczepan, uciekaj¹cy
teraz jak ma³y ch³opak, co mamrota³. Ci¹gn¹³ za sob¹ pannê Salomeê. Za jednym z wiêkszych
krzaków ja³owca przycupn¹³ jak lis. Towarzyszce kaza³ uczyniæ to samo. Wychyliwszy siê zza
kêpy, patrzyli, co siê dzieje. Poprzez bezlistne drzewa, w wietle ³agodnego poranka widzieli
nad rzek¹ rzecz straszliw¹ s³yszeli strza³y zwierzêce krzyki
Panna Mija przycich³a. Rêce jej
konwulsyjnie pochwyci³y k³uj¹ce ga³êzie ja³owca. Cia³o siê zachwia³o. Omdla³a. Szczepan cuci³
j¹, wycieraj¹c skronie grudkami zczernia³ego niegu, który siê jeszcze tai³ w g³êbi szorstkiego
krzaka.
Tymczasem nad brzegiem rzeki Hubert Olbromski stacza³ swój ostatni chwalebny bój. Oficer
dragonów nazwiskiem Wiesnicyn ten sam, który ju¿ by³ rewidowa³ niezdolski dwór i zapa³a³
dzik¹ mi³oci¹ do panny Salomei cigaj¹c z rozkazu swych w³adz od miejsca do miejsca dwu
komisarzy rz¹du narodowego, po ladach dopad³ ich tutaj. Widzia³ z ganku ucieczkê jednego
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
38
z nich na koniu, nale¿¹cym do dragoñskiego oddzia³u. Mia³ rozkaz schwytaæ obudwu ¿ywcem,
gdzie na noclegu. Wykona³ zlecenie z ca³¹ cis³oci¹. Przyby³ w sam czas. Tote¿ p³on¹³ od
zawziêtej ¿¹dzy, ¿eby przynajmniej drugiego pojmaæ. Pêdz¹c za ¿o³nierzami w dó³ ku rzece,
wo³a³ na ca³y g³os:
Trzymaj ¿ywego! ¯ywcem go braæ! Tylko ¿ywcem! Nie wa¿ siê strzelaæ! Rêkami bierz!
Trzymaj! Osaczyæ!
Olbromski s³ysza³ ten rozkazuj¹cy krzyk. Poczu³ w sercu mieræ. Na sobie mia³ torbê ze
wszystkimi dokumentami, z tysi¹cem sekretów rz¹du, ze wszystkim, co siê dokonywa³o i dziaæ
jeszcze mog³o. Niós³ w tej torbie jak gdyby serce walcz¹cej Polski, w którym ¿ywa pulsowa³a
krew. Nie móg³ tej torby ani nigdzie ukryæ, ani w biegu porzuciæ, ani zniszczyæ, gdy¿ pêdzi³o
za nim z dziesiêciu ¿o³nierzy. Olbrzymimi skokami ucieka³. Przesadza³ krzaki, zmursza³e p³oty,
rozmiêk³e zagony, rów pe³en jeszcze lodu. Dopad³ ³¹k. Ujrza³ jakowe na b³oniu zarola. Tam
gna³. Lecz oto nagle przera¿enie jak ogieñ zapali³o siê w jego g³owie. Niespodzian¹ ujrza³ przed
sob¹ rzekê. Wezbrana po same górne brzegi od wiosennego roztopu i wylewu, pe³na czarnej,
wij¹cej siê wody, która bujnymi mknê³a baniami g³êboka rzeka zamyka³a drogê pó³kolem
w prawo, pó³kolem w lewo. Uderzy³ ucho niemy jej szum, ukaza³ siê zdzicza³ym oczom zbiega
czarny jej w¹¿ jako przeklêta, szydz¹ca moc, która przecina ostatni szlak ucieczki. Zmyli³a siê
rozwa¿na myl. Przepad³ jedyny sposób ratunku. Ciemna rozpacz olepi³a oczy.
Wtedy tajemnicza, sk³êbiona woda rozwar³a swój czarny nurt, jakoby ³ono. Poj¹³. Jêkn¹³.
Zdar³ z ramienia rzemieñ i z zamachem cisn¹³ skórzan¹ torbê sekret Ojczyzny w g³êbinê.
Rzeka plusnê³a na znak ni to g³uch¹ odpowied. Zawar³a siê. Tysi¹cem zawinê³a fal skarb
powierzony. Pop³ynê³a w krêt¹, prastar¹, a wiecznie now¹, dalek¹ drogê. Westchn¹³. Widzieli
ten jego ruch ¿o³nierze. Dopadli go, osaczaj¹c ze wszech stron. Obróci³ siê do nich twarz¹.
Z ty³u bieg³ oficer Wiesnicyn, krzycz¹c swoje:
¯ywego rêkami braæ! ¯ywego! Nie wa¿ siê ubiæ. Osaczaj!
Olbromski wzmóg³ siê na duszy. Wzgardzi³ d³ugim wiêzieniem konaniem na szubienicy.
Przystan¹³. Pierwszemu z so³datów, który doñ podbieg³, wypali³ w ³eb z pistoletu. Poderwa³
szablê, która trupowi z rêki wypad³a i ci¹³ z ramienia w szyjê drugiego. Lew¹ rêk¹ wyrwa³
zza pasa drugi pistolet i trupem po³o¿y³ nowego napastnika. Za sob¹ mia³ rzekê, przed sob¹
siedmiu. Broni³ siê jak osaczony tygrys. ¯o³nierze, s³ysz¹c nieustann¹ oficera komendê, ¿eby
go braæ ¿ywego, prawie nie za¿ywali orê¿a. Szli nañ kup¹ z go³ymi rêkami. Korzystaj¹c z tego
rozkazu, ci¹³ z wysoka, r¹ba³ na odlew, sztychem przebija³ i odskakiwa³ brzegiem, szukaj¹c
dogodnego miejsca, gdzie by skoczyæ w wodê i uchodziæ na drug¹ stronê. Oficer, spostrzeg³szy,
¿e trzech ¿o³nierzy le¿y na ziemi, a reszta boryka siê z tym jednym cz³owiekiem, rzuci³ siê nañ
sam z go³¹ szabl¹. Olbromski zobaczy³ go za piercieniem ¿o³nierskim. Krzykn¹³ nañ z pogard¹:
Ty! Tchórzu!
Zakipia³ w sobie ponury oficer Wiesnicyn. Skoczy³ sam w dragoñski szereg z pa³aszem
w rêce, a¿eby powstañcowi szablê z rêki wytr¹ciæ. Trzasnê³y w siebie klingi piorunowym
strzeleniem raz, dwa!
Lew¹ d³oni¹ uj¹wszy pistolet za lufê, Olbromski rozwali³ g³owê so³datowi, który go w trakcie
tej walki chcia³ chwyciæ za rêce. Pa³aszem ci¹³ w ramiê oficera. Zwali³ miêdzy oczy ¿o³nierza
z prawej strony.
Bierz go! rykn¹³ oficer.
Skoczyli. Siek³ m³yñcem. Uchodzi³. Wlók³ ich za sob¹. Siepa³ siê w t³umie. Rozszala³y
dowódca dragonów zajecha³ go szabl¹ w kark potem ci¹³ w twarz. To rozpêta³o furiê
¿o³nierzy. Zapomnieli o rozkazie. Rzucili siê r¹baæ osaczonego pa³aszami w g³owê, cinaæ szyjê
lepymi razami. Olbromski puci³ broñ z rêki. Zachwia³ siê. Potkn¹³. Roz³upali mu ciosami
czaszkê, a¿ trysn¹³ mózg i wywali³ siê na trawê. Siekli rêce, piersi i ¿ebra. R¹bali le¿¹cemu
brzuch, nogi dopóki zeñ nie wyciek³a wszystka krew. Sp³ynê³a z jego ¿y³, wsi¹k³a w pastwisko
i napoi³a rozmiêk³¹, chciw¹, wiosenn¹ ziemiê.
Ponuro i wyniole spojrza³ nañ ogromny czarny oficer Wiesnicyn, chowaj¹c do pochwy
ut³uszczony pa³asz, ociekaj¹cy krwi¹. Zemci³ siê jako ¿o³nierz, lecz le wykona³ zlecenie
w³adzy. Rozkaza³ dragonom szukaæ natychmiast w rzece skórzanej torby buntownika. Lecz woda
by³a g³êboka na ch³opa z gór¹ lodowato zimna pêdzi³a wartkim pop³awem. Pierwszy z brzegu
so³dat, który zzu³ buty, rozebra³ siê i zanurzy³ w tej wodzie zdrêtwia³ z zimna. To samo drugi
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
39
i trzeci. Szukano tedy, macaj¹c po dnie rzecznym raz ko³o razu ¿erdziami. Bezskutecznie. Oficer
poleci³ zegnaæ wszystkich doros³ych ch³opów ze wsi i przede wszystkiem na rozkaz póniej
z obietnic¹ sowitej nagrody zleci³ wszelkimi sposobami szukaæ skórzanej torby zar¹banego
miatie¿nika. Ch³opi, zbici w kupê nad brzegiem, medytowali w kilkudziesiêciu du¿o, d³ugo,
szeroko radzili, udzielaj¹c sobie nawzajem i ¿o³nierstwu nieomylnych wskazówek, m¹drych
uwag. K³ócili siê zajadle o plany dzia³ania, przyskakuj¹c jedni do drugich z piêciami. Rzeka
dopraszali siê ³aski u naczelnika dragonów jest przepadzista do³y w niej okropne, karpy
g³êbokie pod brzegami, korzenie, k³ody stare na dnie le¿¹ od niepamiêtnych czasów, co je
powodzie Bóg wie sk¹d w to miejsce przynios³y woda w niej wartka, zimna, z³a
Niektórzy na ochotnika zanurzali siê po szyjê, szli nurkiem wzd³u¿ brzegów ¿eby
niezw³ocznie wyskoczyæ i uciekaæ do wsi, szczêkaj¹c zêbami i trzês¹c siê z zimna.
Inni poprzynosili saki i nimi przeszukiwali g³êbinê na znacznej w dó³ przestrzeni. Jeszcze inni
sunêli od miejsca do miejsca, bobruj¹c w wodzie t³ukami i osêkami. Trwa³o to a¿ do po³udnia.
Nadaremnie.
Nie wyda³a rzeka powierzonego sekretu. Oficer dragoñski w z³owieszczym usposobieniu
wróci³ znad wody do dworu. Nakaza³ so³tysowi, ¿eby mu niezw³ocznie dostarczy³ kilka
podwód dla odwiezienia do miasta rannych ¿o³nierzy. Mia³ dwa trupy, trzech ciê¿ko rannych
i dwu l¿ej okaleczonych ludzi. Prócz tego utraci³ konia. Walczy³o z nim dwu powstañców
pierwszorzêdnego znaczenia, których mia³ rozkaz uj¹æ ¿ywcem. Jeden mu ¿ywcem uszed³,
a drugi zosta³ zabity, nie udzieliwszy o sobie ¿adnej wiadomoci. Nade wszystko akty, które
rozsiekany mia³ w rêku, przepad³y, utopione w rzece.
Oficer by³ wstrz¹niêty a¿ do granic rozpaczy. Zabroni³ ch³opom pod najsro¿sz¹ kar¹
chowaæ w ziemi ubitego buntownika. Kaza³ ¿e ma tak zgniæ, jak tam le¿y na b³oniu
i ¿eby go w oczach ca³ej wsi ptacy w sztuki roznieli. Kiedy ranni i zabici ¿o³nierze z³o¿eni
zostali na wozach wys³anych s³om¹ i karawana podwód wolno odjecha³a dowódca rozkaza³
jednej grupie swoich podw³adnych paæ konie w stodole sianem, a innej przeszukiwaæ dwór,
dziedziniec, ogród, piwnice i najbli¿sze otoczenie folwarku. Czu³ koniecznoæ wywarcia na kim
swej wciek³oci i wziêcia odwetu za tak fatalne niepowodzenie. Chcia³ mieæ w rêku pannê,
co w tym domu mieszka³a, a której nigdzie, wród najdzikszych zdarzeñ tego czasu nie móg³
zapomnieæ. Wszak¿e to ona ukrywa³a tutaj dwu inspiratorów sprzysiê¿enia. Pos³ania ich jako
nieodparte dowody winy jeszcze w du¿ej stancji le¿a³y. Grony oficer przemierza³ ca³y dwór
pusty najzupe³niej sam zagl¹da³ w kryjówki, boczne izdebki, w sienie i na schody. Id¹c tak
ze stancji do stancji, znalaz³ siê w wielkiej sali z gorzelnianemi statkami a stamt¹d wkroczy³
do nastêpnego pokoju, gdzie ongi mieszka³ legendarny Dominik a sk¹d tego ranka wyskoczyli
przez okno w ogród dwaj spiskowcy. Pokój by³ d³ugi, bez mebli. Pobudza³ niejako do tego, ¿eby
w nim spacerowaæ. Oficer Wiesnicyn chcia³ byæ sam. Zacz¹³ machinalnie, nie wiedz¹c o tym
zgo³a, wa³êsaæ siê z k¹ta w k¹t. Zwali³y siê na niego okrutne myli i potworne uczucia. Ten
pusty, zniszczony dom przypomina³ mu gniazdo rodzinne w g³êbi Rosji. Przygoda, która mu siê
dopiero co zdarzy³a w pocigu i walce z dwoma powstañcami, ukaza³a w szczególnym wietle
wszystkie zdarzenia tej wojny. G³ucha mciwoæ, nie daj¹ca siê ug³askaæ zgryzota, wynikaj¹ca
z nieszczêliwej mi³oci, nurtowa³a w tym wszystkim. Oficer czu³ w sobie wzgardê do siebie
Tamten, obskoczony przez so³datów, stoj¹c w koszuli nad urwistym brzegiem, wo³a³ s³owo,
szarpi¹ce, jak razy knuta. S³owo rozjusza³o, pali³o do koci. Trupem leg³ za to na pastwisku,
oddany wronom. Lecz oto inne s³owo drgnê³o w pamiêci i zakraka³o zakraka³o jak dzikie
ptactwo nad trupem. Frazes z hercenowskiego artyku³u, ciniêty rosyjskiej duszy ku obronie
Polski: id st¹d precz, albo szarp jak kruk nasze trupy
G³êboki miech, jak gdyby czyj
miech zewnêtrzny, zahucza³ w piersi:
kluj woronom naszi trupy
Nie by³y to wyrazy, lecz jakby widok krwi ciekaj¹cej po nagim pa³aszu. Treæ ich zlepi³a
siê ze wspomnieniem dokonanych zdarzeñ, zesch³a w rude jedno. M³ody dragon, chodz¹c po
izbie, co przeklina³ najstraszliwszymi wyzwiskami Moskwy szarpa³ siê w sobie, jak wilk na
³añcuchu co pewien czas szlocha³ w g³êbi piersi, ³zy nie roni¹c z oczu. Och, tak niedawno
W kole m³odych przyjació³ czyta³ sam wznios³e inwektywy genialnego emigranta. Nie tylko bra³
je w serce, nie tylko nimi oddycha³, lecz sta³ w szeregu tamtych. Teraz ogarniêty uczuciem
powinnoci jak kruk trupom wydziobywa³ oczy. Wiedzia³, ¿e siê w nim nie oprze nic tej
powinnoci, któr¹ w duszy rosyjskiej nitowa³y wieki na pniu pod katowskim toporem i ³ka³.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
40
Nagie ciany tego pokoju zdawa³y siê nawiewaæ do serca rozpaczy, wpêdzaæ w ¿y³y jad
mierci. By³o co w tej izbie, co siê wymiewa³o z samopewnoci dzikiej potêgi, z si³y i jej
rozpêtania, ze zdrowia cia³ i z ¿ycia istot. Co tu stowarzysza³o siê z cz³owiekiem takie samo jak
on, a zgo³a inne wa³êsa³o z nim w samotni tej nieistniej¹cy cieñ patrz¹c wygni³ymi oczami
truch³a w jego ¿ywe czucia, w mê¿n¹ jego mêczarniê, wyzywaj¹c¹ na rêkê przeciwnoæ. Kiedy
jedziec ogl¹da³ siê za siebie, widzia³ tylko dawny py³ i miecie pod³ogi, kurz grub¹ warstw¹
zalegaj¹cy k¹ty, na którym niczyja od dawien dawna nie stanê³a noga. Widok tego kurzu nie
uspokaja³, lecz podnieca³. Oczy szuka³y na nim ladu stóp tego, co siê w tym miejscu nie móg³,
nie zdo³a³ zwalczyæ za ¿ycia i z ¿yciem walczy³ po w³asnej mierci. Oficer Wiesnicyn s³ysza³
by³ za dawniejszych bytnoci klechdê o Dominiku. Teraz j¹ mia³ i czu³ w sobie. Ogarnê³a go
tutaj, chwyci³a ni to ramionami samow³adna nuda ¿ycia wstrêt do czynów, które wykonywa³
i mia³ wykonaæ zrozumienie ja³owoci wszystkiego, co by³o w tej walce mêstwem, têgoci¹
charakteru, wojennym rozumem i wiadomym czynem. Po tylu trudach i czynach puste mia³
rêce, a w sobie nie duszê czuj¹c¹, lecz jakby wycie wilka w ostêpie. Po mêstwie, walce, pracy,
niespaniu zajrza³o mu w oczy moskiewskie pytanie: po co to wszystko?
W trakcie gdy tak defilowa³ z k¹ta w k¹t gabinetu Dominika, us³ysza³ cichy, przeci¹g³y
jêk, nie wiedzieæ sk¹d wychodz¹cy. Zatrzyma³ siê. Nas³uchiwa³. Jêk powtórzy³ siê i trwa³
z nieznon¹ monotoni¹. Oficer spostrzeg³, ¿e ten g³os p³ynie z s¹siedniej sali. Skradaj¹c siê
na palcach, przyszed³ do jego ród³a. Wspar³szy siê na rêkach o brzeg kadzi, gimnastycznym
podwigniêciem uniós³ swe cia³o z ziemi i zajrza³ do wnêtrza wielkiego naczynia. Z jego dna
patrzy³y nañ oczy powstañca gorej¹ce jak p³omienie. Dragon siad³ na brzegu obwodu kadzi,
przerzuci³ nogi i zeskoczy³ do wnêtrza. Zamia³ siê z grubiañsk¹ radoci¹. Nareszcie co znalaz³,
czym mo¿na bêdzie zd³awiæ chandrê, ci¹æ jednym zamachem ³eb wzburzeniu duszy.
Wydoby³ zza pasa pistolet i skierowa³ jego lufê miêdzy oczy le¿¹cego.
Kto jeste? spyta³.
Powstaniec rzek³ Odrow¹¿.
Sk¹de siê tu wzi¹³?
Jestem ranny.
Gdzie ciê raniono?
W bitwie.
Jakie masz rany?
Mam ranê w biodrze od kuli
Kto ciê tu ukry³?
Ksi¹¿ê milcza³. Wiesnicyn pokiwa³ g³ow¹. Zrozumia³. Oczy mu przes³oni³a zadymka
wciek³oci. Spyta³:
Ta panna ukry³a ciê tutaj?
Ksi¹¿ê milcza³.
Aresztujê ciê! rzek³ Wiesnicyn.
Po co? Zabij mnie. Trzymasz w rêce nabity pistolet. Je¿eli ¿o³nierz! Je¿eli oficer! Wystrzel!
Przecie umiecie rannych mordowaæ.
Wiesnicyn patrza³ mu w oczy, broñ odwiedzion¹ trzymaj¹c w obwis³ej rêce. By³o dlañ
odra¿aj¹ce to polskie mêstwo Mrukn¹³:
Wstawaj! Aresztujê ciê!
Gdy mnie st¹d zabierzesz, umrê wam w drodze. W wiêzieniu nic nie powiem, gdybym
wy¿y³. Jestem prosty ¿o³nierz. Wystrzel!
Post¹piê, jak zechcê.
Je¿eli pan nie wystrzelisz, post¹pisz jak tchórz!
Milczeæ!
Gdybym móg³ stan¹æ na nogach, zabi³bym ciê jak psa! Wiêc i ty mnie zabij jak psa! Jestemy
miertelni wrogowie.
Nie jeste wrogiem, godnym mnie, niewolniku.
Niech ju¿ raz przestanê cierpieæ! Och!
Le¿ tutaj, kochanku piêknej panny.
Oficer, stoj¹c nad tym cz³owiekiem, zamyli³ siê, zaduma³ g³êboko. Mia³¿e podnieæ rêkê
i wystrzeliæ miêdzy oczy tamtego? Mia³¿e odejæ? Jeszcze bardziej wzmog³a siê w nim zgryzota.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
41
Znowu ów miech
Odwróci³ siê ze wstrêtem, uczepi³ brzegu kufy, dwign¹³ na rêkach
i wyskoczy³ na zewn¹trz. W³anie nadci¹gnê³a partia ¿o³nierzy, która ciga³a by³a powstañca
na koniu. Jedcy wracali na rumakach zhasanych, dymi¹cych siê, ¿ó³t¹ obwieszonych pian¹
z niczym. Wachmistrz zda³ raport, ¿e buntownik na dragoñskim kasztanie dopad³ do lasu,
skoczy³ w bok z drogi jak to wytropili a póniej, widocznie, kluczowa³ po mchach i trawach,
bo ju¿ jego ladów nie mogli odnaleæ. Rozdzielili siê i ob³aw¹ id¹c, przeszukali ca³y las na
wylot. Zjedziwszy go w ró¿nych kierunkach, nigdzie na trop nie trafili.
Czêæ ¿o³nierzy, która czyni³a poszukiwania panny, wróci³a równie¿ z niczym. Pytano ludzi
we wsi, ledzono i tropiono, lecz, widaæ, daleko uciek³a
Oficer wys³ucha³ obydwu sprawozdañ w posêpnym milczeniu. Czu³ wstrêt do tego domu,
jaki siê ma do starych grobowców. Wszystko mu by³o jedno strzeliæ miêdzy p³on¹ce oczy
powstañca, czy jechaæ w dalekie lasy. Namyla³ siê. Kaza³ okie³znaæ rumaki, zebraæ siê
i siadaæ na koñ. Lecz jeszcze wci¹¿ wa³êsa³ siê w ganku. Czeka³. Pragn¹³, ¿eby wróci³a piêkna
panna. Chcia³ zrobiæ jej podarunek owiadczyæ z owym miechem wewnêtrznym, ¿e sk³ada
w prezencie owego w kadzi. Widzia³ go i nie zabi³, nie zabra³ ze sob¹. Chcia³ w jej oczach
zobaczyæ b³ysk wdziêcznoci, iskrê wzruszenia, bladoæ strachu, ró¿ wstydu, ludzkie spojrzenie
Nic nie wskazywa³o na to, ¿eby nadesz³a, a przecie czeka³ z ufnoci¹, znan¹ tylko rozkochanym
duszom.
¯o³nierze od dawien dawna siedzieli na koniach. Wskoczy³ na swego. Odjecha³ z zamkniêtemi
oczami, z noc¹ w duszy i z niepojêtym krzykiem w tej nocy.
IX
Nad wieczorem, gdy ju¿ oddzia³ dragoñski od paru godzin znik³ w lasach, panna Salomea
wróci³a do domu w towarzystwie Szczepana ze swej kryjówki na górze. Pobiegli obydwoje do
rannego, ¿eby go z kadzi wyci¹gn¹æ i z³o¿yæ na pos³aniu. Niezw³ocznie te¿ udali siê nad rzekê.
Ze zw³ok Olbromskiego wyp³ynê³o tyle krwi, ¿e ca³y sp³acheæ ziemi ni¹ nasi¹k³. Panna Salomea
przysiad³a nad zabitym. Nie mog³a p³akaæ. Cz³owiek, który wczoraj patrza³ na ni¹ rozumnymi
i dobrymi oczyma, jedyny, któremu by zawierzy³a, le¿a³ w postaci zeszpeconych szcz¹tek.
Nie rozumia³a ani kolei zdarzeñ, ani zale¿noci wypadków od g³êbokich przyczyn, ani tego
straszliwego chaosu, który j¹ w sobie obraca³ jak m³yñskie ko³o kropelkê wody. Nie wiedzia³a,
¿e i ona sama jest maleñk¹ przyczyn¹ obrotu wielkiego ko³a. Nie móg³ jej tego wszystkiego
wyt³umaczyæ ojciec, prosty, wierny ¿o³nierz ani ranny powstaniec prosty entuzjasta ani
nikt z ludzi, przeci¹gaj¹cych przez ten dom, który siê sta³ jak sieñ publiczna. Czu³a, ¿e jedni
rzucili siê w odmêt walki wskutek zalepienia, które nie liczy i nie mierzy inni popchniêci
przez b³êdny rachunek inni porwani przez wielki sen wolnoci, albo jej nadziej¹ jeszcze inni
z rozkazu, dla mody, id¹c w stadzie inni z tchórzostwa przed opini¹. Ten jeden, wczorajszy
goæ, wiedzia³, co ca³y chaos znaczy, mierzy³ jego si³ê, bada³ kierunek i nastawia³ go na jak¹,
sobie wiadom¹ drogê. On by³by jej wyt³umaczy³ wszystko, by³by nauczy³, co znacz¹ zdarzenia,
bo m¹droæ i sprawiedliwoæ wieci³y siê w jego oczach jak gwiazdy w nocy. Lecz oto ten
w³anie le¿a³ u jej nóg, z g³ow¹ rozciêt¹, z której go³y pa³asz wy³upa³ mózg.
Nie mog³a p³akaæ. Dusi³a siê od czego, co zatka³o gardziel. Kaza³a Szczepanowi, ¿eby
przyniós³ rydel i wykopa³ grób dla tego cz³owieka. Stary kucharz siedzia³ na zgni³ym pieñku
wierzby i ¿u³ skibê ¿o³nierskiego razowca, któr¹ by³ porzucon¹ znalaz³ na stole w kuchni. Gdy
powtarza³a rozkaz, j¹³ mruczeæ:
Bêdê ta kopa³! Nic ino toto no, dwigaj, obs³uguj, brudy jeich wyno. Tera znowu kop!
Cicho! Popatrz
Bêdê ta na niego patrza³!
Szczepan!
Chce siê takiemu gziæ, to siê gzi. Roboty dla nich na wiecie nie ma. A ty mu znowuj dó³
kop!
Cicho cicho!
Dy ja nie wrzeszczê. Nie robiê, co potrza?
Jeli Szczepan nie chce, to ja mu sama dó³ wybiorê.
A no rydel jest, stoi.
Po chwili wsta³ ze swego pniaka i pocz¹³ ogl¹daæ miejsce na ma³ym wzgóreczku, bli¿ej
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
42
ogrodu. Pchn¹³ rydel nog¹ w miêkk¹ ziemiê
Wykreli³ nim na murawie miejsce na ch³opa.
Plun¹³ w garæ i wzi¹³ siê do kopania jamy. Pracowa³ w milczeniu, z najzupe³niejsz¹ obojêtnoci¹.
Przez ca³y ten czas panna Brynicka siedzia³a w g³owach zmar³ego. Nie spostrzeg³a, ¿e zza
wêg³ów stodo³y, zza drzew wysuwali siê gospodarze wiejscy, baby i dzieci. £¹czyli siê
w gromadki, szepcz¹ce pomiêdzy sob¹. Utworzy³o siê z nich ko³o ciekawych widzów. Szczepan
wykopa³ nieg³êboki grób. Zmierzch pada³, gdy przyszed³, uj¹³ trupa za nogi i poci¹gn¹³ do
do³u. Panna Salomea sz³a za zw³okami do grobu. Z³o¿one zosta³y w wilgotnej, wod¹ podmok³ej
ziemi i prêdko zasypane czarnymi bry³ami.
Wolno wracali obydwoje ze Szczepanem do dworu. By³o ciê¿ko iæ. By³o nudno i zimno
w sercach. Patrzyli z odraz¹ na czarny dach nakrywaj¹cy siedlisko niedoli. Niechêtnie wkraczali
w progi. Gdy weszli, pierwsz¹ czynnoci¹ by³o uprz¹tniêcie dwu pocieli wczorajszych goci,
które jeszcze w du¿ym pokoju le¿a³y. Panna Salomea, wiec¹c sobie latarni¹, zabra³a siê do
roboty. Lecz gdy siê zbli¿y³a i dotknê³a przecierade³, ko³der, poduszek, przejê³a j¹ awersja.
Obydwie pociele pokryte by³y mnóstwem wszy. Przyniesione tu zosta³y z ¿ydowskich zajazdów,
z ch³opskich tapczanów, z wyrobniczych legowisk lad terania siê polskich wodzów po norach
polskiej nêdzy
Wszy zosta³y ¿ywe, gdy dwaj ludzie znikli jak cienie
X
Up³ynê³a po³owa kwietnia. D³ugotrwa³a, wci¹¿ nawracaj¹ca siê zima wreszcie zel¿a³a. Z góry
za dworem, na której wci¹¿ jeszcze tai³y siê w krzakach szmaty niegu, sp³ynê³y strumienie
wiosenne. Wodne warkocze splata³y siê miêdzy sob¹ w ruczaje lni¹ce na s³oñcu i bieg³y przez
piaszczyste pochy³oci ogrodu. Zniszczone zosta³y p³oty, parkany, klomby, drogi gracowane
a wiosenne wody bra³y w posiadanie stok góry, niepostrze¿enie czyni¹c zeñ pustkowie.
Strumieñ, nieznany dawniej, bieg³ tera; przez rodek i w ukos ogrodu, ku rzece. Tylko jeszcze
dwór sta³ na jego drodze. M³oda trawa puci³a siê wszêdzie.
W tych czasach zdrowie powstañca zmieni³o siê na lepsze. W okolicy kolana przestrzelonej
nogi utworzy³ siê olbrzymi wrzód i po kilku tygodniach pêk³ wreszcie pewnej nocy, jakby
rozdarty od spazmatycznych krzyków rannego. Jakie¿ by³o zdumienie trzech osób, gdy z wnêtrza
tego wrzodu wytoczy³a siê o³owiana kula! Po tym wypadku Odrow¹¿ przyszed³ do siebie, choæ
by³ jeszcze bardzo wychud³y i os³abiony. Rany na jego g³owie i ciele pogoi³y siê. Rozdarcie
pod okiem dobrze zaros³o i renica by³a zupe³nie zdrowa. Gêste w³osy os³oni³y blizny r¹bane
na czaszce. Ksi¹¿ê podnosi³ siê z ³ó¿ka. Sam ju¿ kusztyka³, gdy trzeba by³o uciekaæ i kryæ siê
w stodole podczas przemarszów wojsk. Sam o kiju s³ania³ siê po domu.
Pewnego wiosennego dnia stali z pann¹ Salome¹ w oknie sypialni. Pupinetti piewa³,
przekrzywiaj¹c g³ówkê a co zobaczy³, ¿e s³oñce tryska zza wiosennych ob³oków, to coraz
g³oniej szczebiota³. Przed oknem, na pustym dawniej gazonie puci³a siê jasna trawa, lni¹c
w ogniach wiosny tysi¹cem m³odych piór. Wród tego gazonu sta³a brzózka m³odociana,
wysmuk³a i w drzewo ju¿ przerastaj¹ca, lecz jeszcze wiotka i chuda. W¹t³e k³obuczki stulonych
listków osypa³y jej prêty, czub i boki. Poprzez tê szatê przezroczyst¹ widaæ by³o wszystkie
prêty i witki, ka¿dy pêd i jego odnó¿kê. Brzózka sta³a w wiosennej zas³onie jak anio³, który
by z przelotnych sp³yn¹³ ob³oków i spocz¹³ przez krótki czas na nieszczêliwej ziemi. Ruczaje,
pêdz¹c tu i tam w ogrodzie, pozamula³y dawne cie¿ki, rozmy³y granice, niszcz¹c wszystko,
co na tej pochy³oci zaznaczy³a swego myl i wola cz³owiecza. Radoæ niestrzymana, igraszka
rozkoszy bytu, drga³a w skrêtach i splotach nag³ych strumieni, co z zatracon¹ szybkoci¹
pêdzi³y w nizinê. Jeden z takich przewija³ siê w poprzek dawnych alejek i zahacza³ o gazon,
na którym brzózka jania³a. Zmuli³ tu trawê i rozpostar³ na niej ¿ó³t¹ pow³okê gliny obcej,
przyniesionej z góry. Brzózka pi³a jego zimne wody i przedziwny umiech sp³ywa³ z niej
na strumieñ, ³¹cz¹c oboje. Taki sam umiech zakwit³ na ustach ksiêcia Odrow¹¿a i panny
Brynickiej. Cieszyli siê widokiem drzewka i bujnej wody. Od tylu tygodni, w udrêczeniu
prze¿ytych, swobodne tchnienie weso³oci pierwszy raz z ich piersi wybieg³o. Skoñczy³a siê
wreszcie sroga zima, której okrucieñstwo najg³êbsz¹ miar¹ odczuwania zmierzyli. Ciep³em
znowu tchn¹³ wiatr i ¿ywotwórcze swe soki puci³a martwa ziemia. Ta zima miniona zda³a siê
byæ jak przepaæ pusta, pe³na mroku, jako czas nieby³y. Przypatrywali siê trawom, ob³okom
i podnieli wzrok na siebie.
Czy te¿ i Dominik widzi tê wiosnê? zapyta³a panna Salomea nie towarzysza, lecz raczej
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
43
ogrodowej przestrzeni.
¯adnego Dominika nie ma
odpowiedzia³.
A zapewne! Nie ma
Sama go tu widzia³am.
Sen, jak moja choroba
Pañska choroba to tak¿e sen?
Z³y sen.
A ta kula, co z rany wypad³a? To tak¿e sen? Prawda! Chcia³am pana o co prosiæ
Mnie prosiæ? Choæby po³owê królestwa!
Na razie to tylko o tê kulê, ale za to ca³¹. Niech mi j¹ pan daruje.
Dobrze.
Dziêkujê.
A có¿ pani bêdzie ni¹ robi³a?
Có¿ siê kul¹ robi? Bêdê wojowa³a.
Z kim?
Ma³o to mam wrogów przed oczyma?
Jacy¿ to s¹ wrogowie?
A ju¿! Bêdê wylicza³a
¯eby wymieniæ chocia¿ jednego!
Nied³ugo pan st¹d zniknie, jak poznika³o wszystko. Skoro bêdê znowu samiuteñka jedna
i wyda mi siê, ¿e pan by³ sen spojrzê sobie na tê kulê i przekonam siê, ¿e pan tu by³
naprawdê.
Odrow¹¿ zamilk³. G³owa jego bezsilnie wspar³a siê o futrynê. Myla³ Tyle nieopisanych,
odra¿aj¹cych cierpieñ zniós³ w tej izdebce, w tym domu bezpañskim jak Polska a teraz
na myl, któr¹ mu podsuniêto, ¿e trzeba st¹d znikn¹æ, odejæ drapie¿na boleæ, stokroæ
gorsza ni¿ wszystkie fizyczne, nowym, nieznanym narzêdziem rozdar³a mu serce. Z ukosa, nie
odrywaj¹c g³owy od futryny, spojrza³ na pannê Salomeê. Po tylu trudach, niespaniach, biedach
i prywacjach by³a przepysznie zdrowa. Pierwszy wiosenny wiatr, który jej przyblad³ych lic
dopad³, pomalowa³ je ró¿em najsubtelniejszym, ozdobi³ czo³o i szyjê lekk¹ poz³ot¹. Zêby, bia³e
jak najczystszy ob³ok kwietniowy, umiecha³y siê w p¹sowych usteczkach. Mówi³a, kiwaj¹c
g³ow¹:
Ju¿ siê ¯ydy w karczmie zwiedzia³y, ¿e we dworze kto jest. Ryfka mnie ostrzeg³a. Dojrzeli
pana ludzie ze wsi, kiedy siê to kusztyka³o do stodo³y. Jestem przez pañsk¹ tutaj obecnoæ
skompromitowana.
Politycznie.
Nie tylko.
Umknê do partii za dwa, trzy dni i wszystko siê skoñczy.
Proszê, jaki to pan wartki do umykania! A potrafi te¿ wasza ksi¹¿êca wysokoæ chodziæ prosto
na nogach? Bo uczyli mnie w klasztorze takiego wierszyde³ka: Pierwej, ni¿eli lataæ, nauczcie
siê chodziæ
Sama mnie pani przed chwil¹ wypêdza³a.
Z tym wypêdzaniem! Mylê co tu dalej robiæ
Z czym?
Ze wszystkim.
Nie rozumiem.
A có¿ tam panu po rozumieniu? By³ pan tutaj, a teraz wstanie i odejdzie. Wa¿niejsze przecie
rzeczy s¹ na g³owie, ni¿ to wszystko.
Ni¿ co?
Och, z dopytywaniem siê znowu! Nic, tylko mnie siê wszyscy dopytuj¹: a kto, a co, a jak,
a kiedy, a jakim sposobem? Zdecyduj! Przecie mnie to ju¿ mog³o na mieræ zanudziæ! Nie?
Niech¿e te¿ i ksi¹¿ê pan odrobinkê poradzi!
Wszystko, co mówi³a panna Salomea, by³o jak zewnêtrzne litery s³ów maskuj¹cych wnêtrze
duszy. Ju¿ od dawna czu³a w sobie niepojêt¹ zmianê. Nie by³a dawn¹ sob¹. Przesta³a byæ woln¹
dziewczyn¹. Wszystko niby to by³o normalne i w porz¹dku wszystko jak trzeba. Skrwawiony
wojak przyszed³, dozna³ opieki i oddali siê do ciê¿kiego obowi¹zku ¿o³nierza. Có¿ prostszego?
A oto na myl o tym, ¿e on pójdzie, co wstrêtniejszego ni¿ wszystkie prze¿yte mêczarnie, co
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
44
gorszego ni¿ sama mieræ zagl¹da³o w oczy. Panna Mija kr¹¿y³a teraz wci¹¿ w mylach, ¿e skoro
tylko ten Odrow¹¿ przepadnie, trzeba bêdzie zrobiæ co takiego, by przypieszyæ sw¹ mieræ.
Trzeba wymyliæ jak¹ sprawê, która by by³a sama przez siê dostateczn¹ przyczyn¹ do zadania
mierci. Zostaæ znowu samej w tej pustce, z chodz¹cym po niej cieniem, z g³uchym, ponurym
Szczepanem! Czekaæ znowu po nocach na fenomeny tragedii, co siê wci¹¿ stawa³a: nocnych
najæ, rewizji, grubiañstw
Widzenie tych przysz³ych dni by³o po tysi¹ckroæ ohydniejsze (choæ
to tak trudno udowodniæ!) od krótkiej mierci
¯al by³o tylko ojca. Có¿ bêdzie, gdy na swym
zdro¿onym koniku w nocy przyjedzie, w okno zastuka, a pustka mu odpowie? Pójdzie z powrotem
i dla przegranej ojczystej sprawy, jak mê¿nie ¿y³, walecznie zginie. Tote¿ pragnê³a go pocieszyæ
tym przynajmniej, ¿eby samej skoñczyæ w sposób sercu jego mi³y czyli mieræ ponieæ. I ni³y
jej siê piêkne czyny, ponurym owietlone urokiem. Widzia³a je jak rzeczywistoæ, z¿y³a siê
z nimi. Odrow¹¿ w tym wszystkim jakby nie istnia³. Kiedy niekiedy tylko przypomina³a sobie, ¿e
to bêdzie z jego powodu i wówczas, gdy on bêdzie nieobecny. ¯ywi³a do niego za to wszystko
raczej niechêæ ni¿ jakiekolwiek inne uczucie. Obarcza³a go najrozmaitszymi wyrzutami, a w
obcowaniu z nim by³a zawsze szorstka i nieraz przykra. Ale za to w sekrecie jak¿e bez miary
lubi³a na niego patrzyæ osobliwie, gdy spa³! W³osy mia³ d³ugie, zwisaj¹ce czarnymi pasmami
jak przepyszne pióra rysy twarzy ostre i w jedyny sposób ocienione m³odym zarostem. Ju¿ to
od dawna, gdy znosi³ bóle fizyczne, mêczy³a siê z nim, a raczej dziesiêækroæ wiêcej za niego,
dla odkupienia tych cierpieñ. Rany jego by³y w jej ciele i w duszy, w sercu i w snach. Ile¿ to
snów przeniknê³y, niby krwawe, bezkszta³tne zjawy te g³uche i lepe rany!
Widzia³a go wielekroæ nagiego i zachwyca³a siê bezwstydn¹ piêknoci¹ mêskiej postaci. Gdy
zagoi³y siê rany i w oczach piêknia³, ros³o tajemne w jej sercu nasienie tego uroku. W miarê
powrotu do wiadomoci stawa³ siê sob¹, wraca³ do arystokratycznych upodobañ, wstrêtów,
gustów, przyzwyczajeñ, na³ogów. Ka¿dy z jego odruchów bra³a w siebie jako niewzruszony
zakon. Lubi³a, co lubi³ nienawidzi³a, co mu sprawia³o najl¿ejsz¹ przykroæ. Na to, ¿eby mu
dogodziæ, ¿eby sprostaæ jego ksi¹¿êcej potrzebie, nie mog³a nic zaradziæ, wiêc trwa³a w biernym
wyczekiwaniu. Ale ka¿dy jej krok, ruch, myl, ka¿de uczucie i zamiar by³y na jego skinienie,
dla jego dobra. Nie chcia³a, ¿eby o tym wiedzia³. Wstydzi³a siê jak miertelnego grzechu tych
usposobieñ. Kry³a siê z nimi przed nim i os³ania³a je zewnêtrzn¹ szorstkoci¹, ale te¿ tym
boleniej ³ama³a siê i mêczy³a w sobie. Dawniej spali w jednej izdebce. Gdy noce nie by³y
ju¿ tak zimne, wynosi³a pos³anie do du¿ej stancji. Dopóki nie mia³a w sobie tych szczególnych
uczuæ, mog³a spaæ w tamtym pokoju, obok rannego i nic sobie nie robiæ z opinii wszystkich ludzi,
którzy by o tym wiedzieæ mogli. Teraz, gdy poczu³a ow¹ niezd³awion¹, niezniszczaln¹ obawê
przed odejciem Odrow¹¿a, wstydzi³a siê byæ z nim nocami razem wstydzi³a siê nieobecnych
i niewiedz¹cych ludzi, a nawet siebie samej. Co prawda zatli³o siê w niej pragnienie, ¿eby go
ca³owaæ w ³agodne usta i w smutne, cieniem zasnute oczy. Czêstokroæ w nocy umylnie przy
jego ³ó¿ku zostawia³a latarniê i skradaj¹c siê na palcach z drugiego pokoju do drzwi sypialni,
patrzy³a bez koñca na te usta i na oczy, zakryte powiekami. W tym topieniu oczu w jego ustach
by³a rozkosz miertelna.
Poca³unek nie by³ obcy jej wargom. Wychowana w domu, gdzie by³o wielu ch³opców
dorastaj¹cych, kuzynów, krewniaków gdzie trwa³ nieustanny zjazd goci, s¹siadów i znajomych
piêkna panienka by³a przedmiotem ci¹g³ej wszystkich pokusy. Nie mia³a mo¿noci odeprzeæ
wszelkiego rodzaju nagabywañ i zalotów, a ulegaj¹c im, sama zapoznawa³a siê ze zdradzieck¹
si³¹ pow³óczystych spojrzeñ, pierwszych powiewów upodobania, przyjemnoci zetkniêæ
w ciemnym pokoju i gwa³townych ca³usów w lica i szyjê, niby to wydartych i skradzionych,
a w³aciwie dobrowolnie ofiarowanych. Nikt jednak z przelotnych szczêliwców nie posiada³
uczucia panny Mii. By³a to raczej ³obuzeria piêknej dziewczyny, rozwydrzonej swym
powodzeniem, fuga surowej a bujnej natury. Pewien starszy ju¿ kuzyn, który przez czas
d³u¿szy bawi³ w Niezdo³ach, podoba³ jej siê jako mê¿czyzna. By³ bardziej ni¿ inni elegancki,
mi³y, a co najwa¿niejsza przystojny. Tego odwiedza³a nawet dwa razy w jego stancji gocinnej,
ulegaj¹c probom. Pierwszy raz nie broni³a mu poca³unków swych r¹k, drugi raz objêæ wpó³
i ca³unków w policzki i szyjê. Nastêpnie jednak, gdy spostrzeg³a, ¿e kuzyn darzy wzglêdami
ka¿d¹ przystojn¹ bia³og³owê, ¿a³owa³a swego afektu i z ca³ej tej przygody wynios³a g³êbok¹
niechêæ. O krewniaku, gdy wyjecha³, zapomnia³a. ¯ycie towarzyskie i stosunki p³ciowe
na dworze niezdolskim nie odznacza³y siê subtelnoci¹. By³o to ¿ycie zamo¿nej szlachty bez
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
45
powa¿niejszej og³ady. Rozmowy by³y doæ trywialne; stosunki z p³ci¹ piêkn¹ niemal ordynarne.
Tote¿ panna Salomea pochwyta³a mnóstwo najrozmaitszych wiadomoci od s³u¿by, a g³ównie
z rozmów mêskich, które tyczy³y siê ¿ycia p³ciowego. Myli jej sta³y na poziomie niezdolskim.
Teraz dopiero w obcowaniu z ksiêciem Odrow¹¿em spostrzeg³a co innego: wyj¹tkow¹
miêkkoæ traktowania, grzecznoæ, czystoæ, powci¹gliwoæ w s³owie, pomimo ¿e wspó³¿ycie
by³o tak bliskie i z koniecznoci bezporednie. O jego stosunkach familijnych nic prawie
nie wiedzia³a. W czasie choroby z okrzyków w bólach wydawanych, z gor¹czkowych
wzmianek powziê³a wiadomoæ, ¿e ma matkê. Kiedy indziej w momencie przytomnoci
wspomnia³, ¿e siê kszta³ci³ w Pary¿u i ¿e tam d³ugo przebywa³. Z rozmaitych wreszcie
szczegó³ów wywnioskowa³a, ¿e musia³ byæ z bogatej sfery, a w powstaniu uczestniczy³ wbrew
woli najbli¿szej rodziny. Te wszystkie okolicznoci otoczy³y go mg³¹ uroku, niezwalczonym
zapachem powabu. Je¿eli siê musia³a wydaliæ z pokoiku rekonwalescenta, ogarnia³a j¹
natychmiast niezwyciê¿ona têsknota. Skoro mo¿na tam by³o wejæ, co j¹ nios³o jak wicher.
Gdy teraz zacz¹³ wracaæ do zdrowia, w ciele jej obudzi³y siê jego si³y. Wzmog³y siê tak¿e troski
o bezpieczeñstwo. Ca³a dusza pe³na by³a zmian i wzruszeñ, niespodzianych ogni bij¹cych z dna
serca a najczêciej bezmylnego zatracenia.
Tego wiosennego dnia wszystko sta³o siê bliskie i jasne. Powiew zdawa³ siê wydobywaæ s³owa
z ust ciniêtych nieæ je i dopowiadaæ dwiêki, których brak³o w zduszonej piersi. Ksi¹¿ê,
wpó³ le¿¹c na parapecie okna, oparty o futrynê, spogl¹da³ w zniszczony ogród. Umiechn¹³ siê
³agodnie, mówi¹c:
Gdyby nie pani, to bym ju¿ le¿a³ w tej mokrej ziemi. Wyros³aby na mnie m³oda trawa.
By³by z pana jaki taki po¿ytek. A tak, to tylko zmartwienie.
Zapewne. Przynajmniej koñ moskiewski uskubn¹³by mnie i spo¿y³. A tak, to rzeczywicie
tylko zmartwienie. No, ale przecie prosi³em nieraz, ¿eby mnie zg³adziæ. Nikt nie chcia³. Nawet
dragoñski porucznik
Widaæ pan jest przeznaczony do wy¿szego jakiego celu.
Do celu wysokiego i z drewna.
O, ju¿ swoje! Ci¹g³e wskazywanie na tê swoj¹ bramê tryumfaln¹
Ja? Gdzie¿ tam!
Dopiero by siê to ró¿ne ksiê¿niczki zap³akiwa³y, gdyby mog³y wiedzieæ, jak siê pan w kadzi
na sucho gotowa³! Szczêcie, ¿e siê o tym nigdy nie dowiedz¹, bo by siê pan utopi³ w powodzi
³ez
Co ma wisieæ, nie utonie.
Och, z t¹ szubienic¹! Jako siê pana mieræ nie ima, wiêc co bêdzie, to bêdzie, a szubienicy
nie bêdzie.
Je¿eli mnie pani bêdzie broniæ zawsze od mierci, to mi ona nic nie zrobi.
Zawsze! To zawsze bêdzie trwa³o mo¿e dzieñ, dwa, tydzieñ i drugi nieca³y. Jak¿e tu
ratowaæ, gdy pan zniknie
Jako mnie pani wci¹¿ st¹d s³owami wypycha.
To siê wie. Taka ju¿ ze mnie niegocinna gospodyni. W spi¿arni pustka, zêby wbij w cianê
I A tu nieoczekiwany goæ, w dodatku ksi¹¿ê
Odrow¹¿ podniós³ ciê¿k¹ g³owê, odwróci³ siê i patrza³ w inn¹ stronê. Wiedzia³a dobrze,
¿e wa¿kie ³zy kapi¹ z jego oczu na odrapany mur podokienny. Co j¹ cisnê³o za gard³o.
W³asne nieopatrzne s³owa werznê³y siê w piersi jak zêby pi³y. To siê umiechnê³a z³oliwie,
to spogl¹da³a nañ bezradnie, co pocz¹æ sama nie wiedz¹c. I oto wbrew woli, gdy w³osy nad
czo³em zdawa³y siê ogniem zajmowaæ od niezwalczonego wzruszenia wspar³a rêkê na jego
ramieniu. Po³o¿ywszy za d³oñ, uczu³a, ¿e jej oderwaæ nie mo¿e. Wstrz¹snê³a go z lekka za
ramiê. Nie odwraca³ g³owy. £zy wci¹¿ kapa³y z jego oczu. Wtedy, nie panuj¹c nad sob¹,
podnios³a dr¿¹c¹ rêkê i zaczê³a ni¹ g³askaæ mu d³ugie, lni¹ce, czarne w³osy. Uspokaja³a go
jak dziecko nieszczêliwe, ³agodnie szepc¹c zalêknione, ciche wyrazy. Wreszcie nachyli³a siê
i wszystka w umiech przeistoczona poczê³a ca³owaæ jego bia³e czo³o. Ca³owa³a je ³agodnie,
delikatnie jak kwiat, którego niepodobna napatrzeæ siê, ani naw¹chaæ a¿ go wreszcie same
usta przytul¹ do siebie. Z zapomnia³¹ mi³oci¹ prowadzi³a wargami po pasmach jego w³osów.
Nie odwraca³ g³owy przez czas d³ugi, ani zdumiony, ani przejêty tym jej wystêpkiem. Serce
jego zatopione w g³êbokoci smutku nie zdziwi³o siê i nie rozradowa³o. Gdy podniós³ oczy,
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
46
wci¹¿ jeszcze pe³ne by³y ³ez. Patrza³ na ni¹ przez te ³zy bez ustanku nap³ywaj¹ce i szlocha³
o straszliwej doli kraju o klêskach, których wspomnienie w lód krew cina
Mówi³ jej, jakie
by³y przewidywania si³y i jak zawiod³y o wierze i nadziei, z których tylko rozpacz zosta³a.
Przytuli³a jego g³owê do swojej i co radosnego szepta³a mu w oczy i w uszy. Nie mogliby
wyznaæ, gdy¿ nie pamiêtali, czy to by³y poca³unki, czy tylko s³owa i spojrzenia. Dusze ich
nawzajem znalaz³y siê w sobie, pobra³y i zakochane jedna w drugiej nios³y siê nad ziemi¹, jak
dwa wiosenne ob³oki.
XI
Pewnej nocy wiosennej gwa³towna ulewa zdawa³a siê zatapiaæ wiat. Potoki deszczu
dudni³y po dachu i pluska³y za okiennicami na g³ucho zawartymi. W pokojach panowa³a
nieprzenikniona ciemnoæ. Panna Salomea od wielu godzin le¿a³a bez snu na swym pos³aniu
w du¿ym salonie. Drzwi od Odrow¹¿a by³y przymkniête, gdy¿ zawsze teraz te drzwi, id¹c spaæ,
przywiera³a. Wszystkie myli nieszczêliwe, z mi³oci wyros³e, rozpostar³y siê nad ni¹ w tej
nocy g³uchej i potwornej. Zdawa³o siê, ¿e kr¹¿¹ jak przeklêta czereda dooko³a pocieli, ¿e
kolawe palce zapuszczaj¹ we w³osy i wynosz¹ g³owê ze snu. Co pocz¹æ? Co przedsiêwzi¹æ? Jak
wyjæ ze sprzecznoci i daæ sobie radê? Jakim¿e rodkiem umierzyæ niezwalczone cierpienia
serca, zadusiæ szlochy i ciskanie siê lepe wewnêtrznej potêgi bólu?
Ju¿ w tej nocy tysi¹c razy odwa¿a³a siê na rozmaite uczynki. Uciec z tym cz³owiekiem! Zgin¹æ
z nim gdzie w bitwie, w jakim dzikiem, zwierzêcym, icie moskiewskim zdarzeniu! Skonaæ
z nim razem, tutaj lub gdzie indziej byleby tylko samej w tym miejscu bez niego nie zostaæ!
Jak¿e to bêdzie? Nie wiedzieæ, dok¹d poszed³ i nie wiedzieæ, co siê z nim sta³o! Przyby³ obcy
cz³owiek, a sta³ siê wszechw³adn¹ si³¹, która w duszy rz¹dzi i wiat sob¹ nape³nia. Teraz¿e
czekaæ na wieæ i nie doczekaæ siê nigdy niczego! ¯yæ, gdy go nie bêdzie, skoro on jest ¿yciem!
Byæ w tym samym miejscu i wspominaæ ka¿d¹ chwilê, prze¿ywaæ po wtóre wszystkie wypadki
i nadaremnie czekaæ, czekaæ na jak¹ zbójeck¹ wieæ! Ka¿da rzecz przestanie byæ sob¹ stanie
siê obrazem,albo wspomnieniem. Czy znowu dowiedzieæ siê, ¿e gdzie jest, ocala³, ale jest
z inn¹ kobiet¹, mieszka tam i tam
Spostrzega³a poprzez nocny mrok obc¹ twarz, oczy kobiece
w jego oczy wpatrzone i umiera³a od tego widoku w najg³êbszej mêczarni. Och, jak¿e znieæ
takie cierpienie?
Porywa³a siê tedy ze swego legowiska do jakiego dzie³a, które by go jej odda³o. Przecie on
jeszcze jest! Tu, za przymkniêtymi drzwiami! Zawo³aæ go pó³g³osem i obudzi siê. Odezwie siê
cichym, najs³odszym szeptem. Mo¿na go widzieæ, dotkn¹æ rêkoma, mówiæ i s³uchaæ. O, radoci,
radoci! Prze¿ywa³a szczêcie swoje, pieszcz¹c siê nim jak matka dzieckiem. K³ad³a na sercu
gorej¹cym w p³omieniach tê chwilê, która bieg³a i ko³ysa³a j¹ na ³onie swym, b³agaj¹c, ¿eby jak
najd³u¿ej, ¿eby nieskoñczenie ta chwila trwa³a! Lecz wiadomoæ szczêcia wznios³a siê jeszcze
wy¿ej i ods³oni³a prawdê bezwzglêdn¹, ¿e chwila up³ywa dzieñ noc przeminie, a nastêpna
doba to ju¿ mo¿e ostatnia. I znowu wybucha³a podnieta: co czyniæ? Jaki znaleæ ratunek? Jak
zacz¹æ? Co zacz¹æ? Na co siê odwa¿yæ? Wspomina³a ojca i kona³o w niej serce. Patrzy³a
w tê mi³oæ nieustraszon¹ renic¹ i przewa¿a³a j¹ po tysi¹ckroæ dok³adn¹ miar¹ swojej nowej,
nieszczêsnej mi³oci. Ta niepojêta dla wszystkich si³a, to nic sta³o siê wszystkim i wszystko
poch³onê³o w sobie. S³ysza³a g³osy: oto Mija! Na tym skoñczy³a! Zwyczajne, pospolite rzeczy,
ordynarne dzieje. Puci³a siê z powstañcem, który do domu zaszed³. Nikt jej nie pilnowa³, wiêc
skorzysta³a. Bezgraniczna, niezg³êbiona mêka, straszliwa moc mi³oci i ta si³a s¹du ludzkiego,
co siê w powy¿szych zawiera³a s³owach! Jakie¿ okrucieñstwo! Jaki sza³ ludzki! P³omienie bi³y
na g³owê i serce dziko wrza³o. Szlocha³a w poduszkê.
Wiêc có¿ uczyniæ? Milczeæ, zapomnieæ jak to maj¹ zwyczaj nauczaæ starsze niewiasty.
Porwa³a siê ze swego miejsca z dzik¹ rozpacz¹: wiedzia³a, ¿e nie zapomni i ¿e sobie rady nie da.
Gdy przyjd¹ te dnie, które w dalekim mroku widzia³a udusi siê z mêczarni. To znaczy zapewne
rozkaz: milczeæ, zapomnieæ. Jak¿e zapomnieæ o tej g³owie, tych oczach, o tym umiechu,
o dwiêku jego wyrazów! Jaka¿ jest na to si³a, co jest za sposób, ¿eby zapomnieæ? Wiedzia³a,
¿e takiej si³y nigdzie nie ma i ¿e nic na wiecie wydaæ jej ze siebie nie mo¿e. Bo jak¿e wyj¹æ
z duszy ca³y jej wiat, jak wyrwaæ wszystko, co tym wiatem rz¹dzi?
Postanawia³a znowu Przedsiêwziêcia dziwaczne, najbardziej nieprawdopodobne, wobec
których przed chwil¹ mróz jej plecy przenika³, wydawa³y siê naturalne i ³atwe do wykonania.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
47
Lecz nim chwila minê³a, wyrasta³ mur rzeczywistoci. Zamyka³a siê brama z prawej i brama
z lewej strony, a g³uche ¿ycia wiêzienie k³ad³o na rêce kajdany.
Có¿ uczyniæ z mi³oci¹ ojca? Podeptaæ, odepchn¹æ? Przyjedzie w nocy i nie zastanie. Szczepan
go zawiadomi, ¿e tak i tak. Nie zabili jej wrogowie, nie zgwa³cili przemoc¹ ¿o³dacy co by
dla wiêtej sprawy z ¿o³niersk¹ moc¹ przebola³ i Bogu odda³ na s¹d lecz ohydnie puci³a siê
z powstañcem. Uciek³a z nim i gdzie siê wa³êsa. I oto mi³oæ ojcowska, g³êbokie, naturalne
czucie jak oddech proste ukaza³o siê jako z³e, jako przemoc i tyrania. O, rozpaczy, rozpaczy!
Jak¿e to mog³a zrozumieæ w sobie, os¹dziæ jak¹ wszechmoc¹ pokonaæ i skaraæ? Lecia³a do
straszliwego zjawiska, ¿eby je szarpaæ i deptaæ, a nag³ym tkniêta wspomnieniem patrzy³a w inn¹
stronê. Ukazywa³y siê cudne widoki. Pojecha³a z nim, ze swym ma³¿onkiem, w dalekie, obce,
szczêliwe kraje. Nie ma ju¿ tej ohydnej zbrodni, co siê wród nocy wa³êsa po drogach, placach
i domach ziemi zdeptanej, ko³ace do okien i rozrywa ludzki sen! Nie ma ju¿ tortur poni¿enia
i zgryzot wstydu, drgania kobiecej nagoci pod okiem cudzoziemskich ¿o³daków! Wyci¹gnê³a
rêce w ciemnoæ do szczêcia, które by³o za lekko przymkniêtymi drzwiami.
Lecz wyci¹gniête rêce chwyta³ i za³amywa³ los Musia³y siê cofn¹æ. Siedz¹c na ³ó¿ku z g³ow¹
nisko zwieszon¹, z rozpuszczonymi w³osami, zatopi³a w nich palce. A jak w³osy palcami, tak
samo myl¹ przebiera³a pasma i widoki swoich zagadnieñ. Przelotne marzenie, szczêliwy
mrok uczuæ a omdla³oæ woli ponios³y w kraj pó³jawy, gdzie takty nieprawdopodobne
staj¹ siê dokonaniem. Widzia³a obce miasta, s³oneczne krainy. Przesuwali siê ludzie, obc¹
gwarz¹cy mow¹. Nawija³y siê przygody niewiadome duszy, zagadnienia, o które jeszcze nigdy
nie zahacza³a myl. Widzia³a twarze ludzi, kszta³ty gmachów, barwy pól, aleje i zagaja drzew
w s³onecznej, wynionej stronie. Tam to daleko odbywa³a siê wêdrówka z jej ksiêciem
panem
Nagle, wporód tego pó³spania da³ siê s³yszeæ daleki w domu ³oskot, jakby kto strzeli³ z palnej
broni albo uderzy³ z moc¹ w puste naczynie. Potem nasta³a cisza tym g³êbsza i zupe³niejsza.
W³osy zje¿y³y siê na g³owie. Trwoga wionê³a przez zmartwia³e cia³o. Natê¿ony, a pobudzony
s³uch powzi¹³ z³udzenie nowego huku. By³ ten drugi ³oskot czy nie? Zapewne by³, bo cia³o
po nim dr¿y jak liæ. Dominik! Jeszcze chwila i co pokojem wionê³o, jakby siê drzwi do
wielkiego salonu na rozcie¿ a bezszelestnie otwar³y. O, Bo¿e! Stoi we drzwiach! Czarna postaæ
bia³a twarz.
Zakry³a d³oñmi oczy, zwinê³a siê w k³êbek, wtuli³a g³owê w poduszkê, lecz widoku postaci
nie mog³a z oczu wytr¹ciæ. Lêk pocz¹³ ni¹ miotaæ. Co pêdzi³o z miejsca, uderzaj¹c w koci,
gn¹c ¿ebra. Nie mog³a! Porwa³a siê na nogi. Przeraliwie krzyknê³a.
Zza przymkniêtych drzwi ksi¹¿ê odezwa³ siê raz i drugi. Szeptem pyta³, co siê sta³o. Czy
to ¿o³nierze we drzwi ³omoc¹? Plusk deszczu zag³usza³ jego s³owa, a dudnienie ulewy po
dachu przeszkadza³o rozró¿niaæ wyrazy. Nie wiedz¹c ze strachu, co siê z ni¹ dzieje, dr¿¹c
na ca³ym ciele, panna Mija wysunê³a siê z pocieli i w bielinie sz³a przez ciemnoæ, patrz¹c
rozwartymi oczyma we drzwi salonu, gdzie niemal na jawie widzia³a stoj¹c¹ Dominika postaæ.
Jeszcze zakrzyknê³a i straciwszy rozs¹dek, dopad³a drzwi Odrow¹¿a. Wskoczy³a do tego pokoju
wszystka w ogniach przera¿enia, szczêkaj¹c zêbami i z krzykiem. Dopiero tam, gdy stanê³a
obok ³ó¿ka powstañca, opamiêta³a siê, co zrobi³a. On wtedy, dostrzeg³szy bia³¹ jej postaæ
w ciemnoci, wyci¹gn¹³ rêce i trafi³ na zaciniête d³onie.
Co siê dzieje? pyta³.
Dominik! wykrztusi³a, nie mog¹c ustaæ.
Gdzie?
Tam za mn¹!
Ale¿ nie ma nikogo!
Stoi we drzwiach.
To z³udzenie.
Przecie rzuca³ ju¿ beczkami.
Co siê te¿ pani wydaje!
Pan nie s³ysza³?
Dzieciñstwo! Kadzie porozsycha³y siê, stoj¹c w przewiewnej sali, a teraz od ulewy znowu
nasi¹kaj¹ wilgoci¹ i trzaskaj¹.
Lepiej tak nie mówiæ!
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
48
G³adzi³ pieszczotliwie jej rêce, ¿eby j¹ uspokoiæ. Ka¿de takie pog³askanie w istocie ucisza³o
wzburzenie, lecz zarazem tchnê³o jêzykami ognia. Chcia³a wydostaæ d³onie z jego r¹k, lecz
ich nie puszcza³. Przeciwnie przyci¹ga³, przygarnia³ je do siebie do ust, do piersi. Tuli³ je
do swej szyi, do czo³a, g³adzi³ siê nimi po twarzy. Nachyli³a siê niepostrze¿enie, przyci¹gana
przezeñ i uczu³a oddech na policzku. Nie mog³a odejæ, dwign¹æ g³owy. Niebiañskie zst¹pi³o
szczêcie, gdy rêce jego opasa³y j¹ poprzez bieliznê i poci¹gnê³y bezsiln¹ w to jego ³o¿e. Radoæ
niewys³owiona wytraci³a do cna rozum, pamiêæ, wiadomoæ, odczuwanie ciemnoci, wzrok
i s³uch. Sama jedna zast¹pi³a wszystko. Z westchnieniem nienasyconej rozkoszy przytuli³a
siê ca³a, wzd³u¿ do tego cz³owieka, którego tak kocha³a! Na szept odpowiada³a szeptem, na
ka¿dy poca³unek poca³unkiem, na ka¿d¹ pieszczotê pieszczot¹. Sta³a siê jak nie wiedz¹ca fala
morza, która tonie w innej fali jak powiewny ob³ok, który siê w inny ob³ok zamienia jak
ga³¹zka drzewiny, co siê pos³usznie za wiatrem ko³ysze, nie wiedz¹c w jakim miejscu i czemu.
Rozwi¹za³y siê wszystkie myli, usta³a trwoga przed rozstaniem i straszliwe zagadki proste
znalaz³y wyt³umaczenie. Poczê³a co mówiæ o mylach, które j¹ przeladowa³y, gdy siê sama
jedna tarza³a po ³ó¿ku w tamtym pokoju. Na pytanie, czemu od dawna nie przysz³a, skoro siê
ba³a tak bardzo i martwi³a tak g³êboko, nie znalaz³a odpowiedzi. W istocie, wyda³a siê sobie
g³upia i tchórzliwa. Pozna³a tê chwilê swego ¿ycia jako szczêcie bez granic, bez miary, bez
pocz¹tku i koñca. Oto ta chwila rozstrzygnê³a wszystko. Pod³o¿y³a przeliczne ramiona pod
g³owê ukochan¹, przygarnê³a do siebie tego cz³owieka odebranego mierci i ko³ysa³a go na
czystym ³onie, jak niedawno ko³ysa³a sam¹ chwilê mi³osnego szczêcia obcowania z nim pod
jednym dachem.
Odrow¹¿, poczuwszy rêkami jej twarde, jêdrne cia³o dziewicz¹ piêknoæ jej bioder, piersi,
ramion i nóg og³uch³ i olep³, straci³ rozum i oszala³ z rozkoszy. Zdawa³o mu siê, ¿e umiera.
Istnoæ jego zatonê³a w niej i znik³a jako odrêbny byt. Wtuli³ siê w ni¹ i przeistoczy³ w samo
szczêcie. Poca³unki stawa³y siê coraz bardziej nienasycone, bez koñca, ogniste. Krzyk radosny
wymyka³ siê z ust. Nazwy pieszczotliwe spada³y na usta, na oczy, na piersi, na w³osy
Deszcz bi³ w dach, zacina³ w ciany, bulgota³ za zawartymi okiennicami wród ciemnej,
nieprzeniknionej nocy.
XII
Zajecha³a nareszcie przed ganek ¿ydowska parokonna bryka, a z g³êbi jej pó³koszków
wysiedli obydwoje pañstwo Rudeccy. On sam zosta³ za du¿¹ kaucj¹ uwolniony z wiêzienia
dziêki staraniom ¿ony ale by³ chory. Niby to chodzi³ o lasce, lecz wygl¹da³ bardzo niedobrze
i nic nie mówi³. Pani Rudecka by³a tak¿e nie do poznania zmieniona. Ma³o ich wszystko, co
zastali, zdawa³o siê interesowaæ.
Zas³ano ³ó¿ko panu w jego dawniejszej kancelarii i bez zw³oki siê po³o¿y³. Pani obesz³a
z Salome¹ izby i zakamarki domu. Spostrzeg³szy obcego cz³owieka w alkierzu swej wychowanicy,
gospodyni domu nie wyrazi³a zdziwienia ani niechêci. Kiwa³a tylko g³ow¹, zamylona ponuro,
gdy jej rozpowiadano, kto to jest i dlaczego tu le¿y. Dwaj jej synowie przepadli w tym powstaniu.
Jednego tak rozsiekano, ¿e szcz¹tków nie znalaz³a. Drugiego widzia³a w miertelnym gle
z trójkolorow¹ kokard¹ pod szyj¹. Patrza³a, jak go razem z towarzyszami broni bez trumny
spuszczono w pospólny dó³. Trzeci syn by³ jeszcze kêdy w polu, nie wiadomo ¿ywy czy
umar³y, zdrów czy ranny. I có¿ z tego, ¿e gdy jej synowie w³óczeni byli po ugorach zimowych
przez zdzicza³e konie, nie znaleli dachu nad g³ow¹, ani nawet trumiennych desek w tym kraju,
za który ponieli mieræ obcy cz³owiek doznawa³ w ich ojczystym domu opieki i wygody?
Wszystko ju¿ by³o jedno jej sercu. Zamyli³a siê, pokiwa³a g³ow¹ i odesz³a z tej izdebki.
W tym czasie Odrow¹¿ znowu by³ popad³ w chorobê. Pewnej nocy, na dwa tygodnie przed
przyjazdem pañstwa, Ryfka pukaniem w okno da³a znaæ, ¿e wojsko idzie. Nim zdo³ano obudziæ
kucharza, dwór zosta³ otoczony i ksi¹¿ê boso i w bielinie musia³ umykaæ boczn¹ sionk¹
w ogrody. Pobieg³ na górê za folwarkiem i kry³ siê w zarolach a¿ do odejcia ¿o³nierskiej roty.
Gdy go znaleziono nazajutrz rano, by³ przemarzniêty do szpiku koci i prawie nieprzytomny.
Dosta³ silnej gor¹czki i popad³ w ciê¿k¹ chorobê, o której nie wiadomo by³o, jaka jest, bo nie
by³o lekarza, który by j¹ nazwa³. By³y dnie i noce, ¿e z gor¹czki majaczy³. Zdawa³o siê, ¿e
zaraz umrze. Gdy obydwoje gospodarstwo wrócili do domu, choremu by³o ju¿ znacznie lepiej,
ale jeszcze stan by³ zatrwa¿aj¹cy. Gor¹czka trzyma³a. Nic nie jedz¹c, ani pij¹c, chory szklanym
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
49
wzrokiem patrza³ w przestrzeñ.
Pan Rudecki, przetrwawszy bezsennie pierwsz¹ noc w swym pokoju, wsta³ wczenie
nastêpnego dnia mimo upomnieñ i protestów ¿ony, ubra³ siê w grube buty, w dawniejsze
swoje odzienie i wyszed³ z domu. Zst¹piwszy z ganku, ogl¹da³ wszystko: rozebrane p³oty,
ogród, który chwastem zarasta³, lady koñskich postojów woko³o dworu, spalone budynki
gospodarskie, co w postaci okopconych s³upów stercza³y wród zieleni
Zajrza³ do pustej
stajni, do pustych obór, pustych do³ów kartoflanych. Przypatrywa³ siê polom niezoranym
i niezasianym i ca³ej pustce, która te miejsca osiad³a.
Sta³ tak na gumnie, z uwag¹ rozgl¹daj¹c siê woko³o. Po czym wróci³ do mieszkania. Ale
znalaz³szy siê tutaj, gwa³townie zaniemóg³. W z³ym stanie przeniesiono go na ³ó¿ko. Pani
Rudecka poleci³a Szczepanowi, ¿eby za jak¹ b¹d cenê wynaj¹³ na wsi lub u ¿ydów parê koni
i sprowadzi³ z s¹siedniego miasteczka znanego felczera, który mia³ wielk¹ w ca³ej okolicy s³awê
i praktykê. Nad wieczorem felczer, starozakonny, w podesz³ym wieku cz³owiek, przyjecha³.
Ogl¹da³ dziedzica Niezdo³ów, bada³ stan rzeczy, cmoka³ ustami. Zaleci³ spokój i przepisa³
rozmaite rodki zaradcze. Na gor¹ce proby panny Salomei obejrza³ równie¿ powstañca co
uczyni³ w wielkim strachu i jeszcze wiêkszym sekrecie. Znalaz³ ciê¿k¹, niebezpieczn¹ chorobê.
Nie chcia³ wymieniæ jej nazwy. Zabroni³ rozmawiaæ z nieszczêliwym ksiêciem, zbli¿aæ siê do
niego przestrzega³ przed jakimkolwiek jego wzruszeniem, otwarcie mówi¹c, ¿e mo¿e go ono
zabiæ. Wreszcie, m¹drze i tajemniczo przewracaj¹c oczy, owiadczy³, ¿e jak Pan Bóg da, to
obydwaj chorzy mog¹ jeszcze powróciæ do zdrowia. On sam nie wiele tu mo¿e poradziæ. Z tym
odjecha³.
Pan Rudecki nie prze¿y³ widoku, który nañ czeka³ w Niezdo³ach. Po trzech dniach zakoñczy³
¿ycie. Pogrzeb jego by³ prosty i ubogi, odpowiedni do tego czasu i warunków. Gromada wiejska
nie stawi³a siê. Tylko paru starszych w³ocian zajrza³o do dworu popatrzeæ na dziedzica, jakby
z ciekawoci, czy naprawdê umar³. Trumnê zbi³ wiejski majster, który zaopatrywa³ w to ostatnie
schronienie s¹siadów wioskowych.
Gdy zw³oki pana Rudeckiego wywieziono na cmentarz parafialny i pochowano, w domu
niezdolskim nasta³y czasy jeszcze smutniejsze. La³y siê nocne ³zy wdowy i matki osierocia³ej.
Spl¹ta³y siê teraz w jedno: niechêæ do ¿ycia i potrzeba tego ¿ycia dla dzieci pozosta³ych
wstrêt do jakiegokolwiek czynu i koniecznoæ zabiegliwej czynnoci. Znowu sz³y kolej¹ rewizje
¿o³nierskie i postoje rozbitków powstañczych.
Obok tego wszystkiego w g³uchej pustyni ¿alu przewija³o siê wiekuiste z³udzenie wêdrówek
Dominikowego cienia, który zdawa³ siê ze wszystkiego natrz¹saæ. Wdowa s³ysza³a wci¹¿ jego
kroki, trzaskanie drzwiami, jego miech w pustym, dalekim pokoju, za dziesi¹tymi drzwiami
Zdawa³o siê jej, ¿e tamten wci¹¿ chichoce z radoci, i¿ siê tak wszystko zepsu³o w tym
dziedzictwie, w tym domu, w tym szczêciu. Jego mêka, nuda ¿ycia i dzika mieræ wziê³y
odwet. Chadza³ tedy nocami po pustym dworze, przesuwa³ siê obok sprzêtów, zagl¹da³ przez
szpary uchylonych drzwi, czatowa³ za szafami
Przypatrywa³ siê wszystkiemu i chichota³ do
rozpuku z³y cieñ niezdolskiego dworu.
XIII
Nadszed³ ju¿ piêkny miesi¹c maj, a Józef Odrow¹¿ nie powróci³ jeszcze do zdrowia. Wiosenna
zielonoæ okry³a rany poszarpanej ziemi. Pióra, licie, szypu³ki, pokrêtne badyle i wielorakie
odmiany barw os³oni³y rany ziemi i zaleca³y siê oczom ludzkim. Podobnie, jak wsysa³y
w siebie wilgoæ i zgniliznê, tak samo barwami, kszta³tem i nieskoñczon¹ potêg¹ swego rozrostu
chcia³y wessaæ w siebie cierpienie dusz, zniszczyæ pamiêæ o tym, co ju¿ pad³o i umar³o. Na
dobro nowego ¿ycia ros³o i buja³o wszystko na stratê mierci. S³owik piewa³ nocami nad
wod¹, w s¹siedztwie wzgórka, pod którym Hubert Olbromski znalaz³ schronienie. We dworze
niezdolskim inne cokolwiek zaczê³o siê ¿ycie. Pani Rudecka jê³a godziæ i przyjmowaæ s³u¿bê,
parobków, skupowaæ inwentarz, zaprowadzaæ ³ad, pracê i rygor w gospodarstwie. Myla³a
ju¿ o odbudowaniu stodó³, obór i spichlerza. Gotowano obiady i wieczerze. Szczepan sta³
znowu przy patelni, rondlach i saganach. Mia³ do dyspozycji popychad³o, brudne dziewczysko,
szturmaka od szorowania statków i skubania kurcz¹t. Krzycza³ na nie dzikim g³osem za
wszystkie czasy i poszturchiwa³ je, odbijaj¹c w dwójnasób dawn¹ kucharsk¹ bezw³adzê.
Stosownie do zastarza³ego przyzwyczajenia gada³ z ogniem, co mu owiadcza³, dowodzi³,
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
50
k³óci³ siê, twierdzi³ i zaprzecza³. Nieraz, widocznie, ogieñ bardzo mu siê sprzeciwia³, bo stary
tupa³ krypciami i wygra¿a³ mu piêci¹.
Czekano wci¹¿, ¿e ojciec panny Salomei, stary pan Brynicki, rzeczywisty od wielu lat
gospodarz w Niezdo³ach, rz¹dca ca³ego maj¹tku, niepostrze¿enie z partii wróci, obejmie
w³adzê, zaprowadzi na nowo porz¹dek, nastawi i w ruch puci ca³y ten wielki, dawny zegar
gospodarski. Czekano nadaremnie
Pewnego odwieczerza przyszed³ do dworu zdro¿ony
wieniak z odleglejszych stron, ze wiêtokrzyskich lasów, przynosz¹c wieæ okropn¹: ojciec
panny Salomei ju¿ nie ¿y³. Raniony w bitwie kêdy w górach, kry³ siê ciê¿ko chory po
cha³upach wieniaczych w pobli¿u klasztoru wiêtej Katarzyny, u dobrych ludzi pewnej lenej
wsi. Kurowa³ siê sam, jak móg³ i umia³, starymi, ¿o³nierskimi sposobami. Przyk³ada³ ró¿ne
maci na rany, pi³ odwar z zió³ sobie wiadomych. Nadaremnie! Nadesz³a chwila, kiedy
poj¹³, ¿e ju¿ koniec ¿ywota.
Uprosi³ tedy wieniaka, który go u siebie kry³ i przechowywa³, a¿eby zaniós³ wieæ do córki.
Napisa³ list. Na szorstkim i twardym skrawku siwego papieru, który w pochodach gdzie
zdyba³, w braku przyborów pisarskich zaostrzywszy kozikiem ostatni¹ o³owian¹ kulê, która
w torbie zosta³a napisa³ do córki przedzgonne pos³anie. Bogu j¹ poleca³ i zacnoci krewniaków,
z którymi tyle lat trudy dzieli³ i chleb ³ama³. Zaklina³, ¿eby strzeg³a dobrego imienia, ¿eby
¿y³a i pracowa³a uczciwie. O sobie donosi³, ¿e jest ciê¿ko chory i nie sposób mu ju¿ z tego
miejsca, gdzie pisze, ani siê wydostaæ, ani kurowaæ gdzie indziej. Nogi odjê³o. W g³owie huk.
Mrok w oczach. Pisa³ tak¿e, ¿e w duszy nie czuje dawnej mocy, a w sercu ma wielki smutek.
W przypisku dodawa³, ¿e posy³a drogiej córce Salomei ostatni grosz, jaki ma, czterdzieci siedem
z³otych polskich. Raz jeszcze polecaj¹c córeczkê Mijê Bogu, z którym w sercu umiera, Jemu,
co niezmiennie czuwa nad wiatem ¿egna³ j¹ i b³ogos³awi³.
W³ocianin, który list przyniós³, doda³ ustnie, ¿e ów starszy powstaniec pomar³ by³ wkrótce
po napisaniu tego listu i noc¹, cichaczem pogrzebany jest przez wiejskich ludzi na starym
cmentarzu kapliczki tej wsi górskiej w wiêtokrzyskich stronach. Ch³op ów rozsup³a³ wêze³ek
i uczciwie wy³o¿y³ na ³awie ganku dorêczone mu czterdzieci siedem z³otych polskich.
Opowiedzia³ potem wiele szczegó³ów o ostatnich chwilach ¿ycia tego starszego powstañca.
Cz³owiek ten by³ zgo³a inny, ni¿ ch³opi niezdolscy. Sta³ po stronie wiary, jako i wszystkie
s¹siady we wsiach tamecznych. G³êboko siê dziwowa³ ch³opom, odgra¿aj¹cym siê na Polaków,
których spotyka³ w drodze swej, gdy szed³ w daleki, pierwszy raz przemierzany wiat, nios¹c
zlecenie. W jego bowiem okolicy ludzie wierzyli swoim i na polsk¹ patrzyli stronê pomagali
w przeprawach, ukrywali rannych, a nawet sami, co m³odsi a ognistszego ducha, z parti¹
chodzili. Obdarowany dziêkczynieniem i nakarmiony, poszed³ nazad, gdy¿ trzeba by³o pieszyæ
co prêdzej w du¿¹ drogê, a cie¿kami nieznanymi, ma³o uczêszczanymi, wskro lasów, ¿eby siê
z wojskiem nie zetkn¹æ. Panna Salomea odprowadzi³a go parê wiorst miedzami pól ostatniego
wiadka, bolesnego zwiastuna. Po rozstaniu, patrzy³a za nim d³ugo d³ugo za goñcem, co
przyszed³ do niej od ojca, a teraz szed³ w to miejsce, gdzie on jest. Postaæ jego mala³a, czyni³a
siê podobna do ziemi
do zmierzchu
Gdy siê oddali³ i znik³, popad³a w g³êbok¹ rozpacz.
Zabi³a j¹ na duszy ta wieæ. Podwójnie, potrójnie, po tysi¹ckroæ wielkie by³o jej cierpienie, gdy
zestawi³a daty i przekona³a siê, ¿e ojciec dogasa³ w samotnoci wówczas, kiedy ona odda³a
siê kochankowi. Umiera³ w tym czasie, czy w pobli¿u owej nocy niezapomnianej, kiedy ciê¿k¹
i niewolê nak³adaj¹c¹ wydawa³a jej siê ojcowska mi³oæ. Zmartwia³a, bez ³ez w oczach bieg³a
teraz rozkwit³ymi polami do tego domu. Krzyk boleci wydziera³ siê z jej ust. I oto nagle tym
wiêksz¹, straszliwsz¹, jedyn¹ i bezgraniczn¹ zapa³a³a do kochanka mi³oci¹.
XIV
Pani Rudecka postanowi³a dzia³aæ w imieniu i za ca³¹ rodzinê. Bra³a siê do gospodarstwa. Lecz
wszystko siê teraz rwa³o, sz³o na marne, lecia³o z r¹k. Stosunki uleg³y bezwzglêdnej zmianie.
Ludzie byli inni, tym nie¿yczliwsi i hardsi, im bardziej nisko schylali dawniej g³owy. Wszystko
ginê³o, skradzione w sposób niemal jawny. Rozsypywa³y siê wszelkie trudy i wsi¹ka³y w nicoæ.
Panna Brynicka, jako m³odsza i zdrowsza, musia³a wzi¹æ na barki lwi¹ czêæ roboty. Tote¿
nie dosypia³a teraz, a nie jad³a prawie wcale. Troska o ksiêcia dosz³a do stanu nieprzerwanej
rozpaczy, wci¹¿ pokrytej doskona³¹ min¹, konceptem i weso³oci¹ dla odwrócenia podejrzeñ.
Sen zamieni³ siê na pó³jawê-pó³marzenie, znane tylko kochaj¹cym kobietom. Jedno ucho
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
51
w zawiecie sennych marzeñ, a drugie nas³uchiwa³o oddechu, czujnie chwytaj¹c ka¿dy szelest.
Myl pryska, unosia siê i leci o sto mil od ziemi, a zarazem trwa nieustaj¹ce baczenie, rokowanie
i logiczne wnioskowanie o postêpach i stanie choroby.
Przemarsze i najcia wojsk nie by³y teraz tak czêste, gdy¿ powstañcy, zaszyci w lasy, odci¹gali
nieprzyjaciela od ludzkich siedlisk. Nadto g³ówna akcja gerylasówki w inne czasowo przenios³a
siê strony.
Obydwie mieszkanki starego dworu korzysta³y, ile si³ starczy³o, z tego zbiegu okolicznoci
i pracowa³y od witu do nocy. Tyle by³o zaleg³oci! mia³y siê g³ono i mówi³y tylko
o rzeczach weso³ych dla pokrycia uczuæ istotnych, wewnêtrznych mo¿e dlatego zreszt¹, ¿eby
przez miech wywrzeæ ucisk na duszê i oduczyæ serce na³ogu p³akania. Ale nie zawsze siê
to udawa³o. Wietrzono w ogrodzie pewnego s³onecznego dnia kufry, na g³ucho pozamykane
tej zimy. Wydobyte rzeczy obydwie krewniaczki rozwiesza³y w ogrodzie. Pracowa³y ¿wawo
i by³o im weso³o od tej czynnoci. Ale oto pani Rudecka wesz³a do mieszkania i d³ugo nie
nadchodzi³a. Wtem m³oda panna us³ysza³a z g³êbi domu spazmatyczny krzyk. Pobieg³a.
Szuka³a, wpadaj¹c z pokoju do pokoju. W k¹cie jadalni du¿ej izby przy kuchni zasta³a
pani¹ Rudecka siedz¹c¹ na ziemi, za szaf¹. Nieszczêliwa matka znalaz³a w szufladzie ubranko
dzieciêce Gucia syna rozsiekanego w powstaniu. Schwyciwszy dawn¹ kurteczkê ze z³ocistymi
guzikami miêdzy zawarte w krzy¿ ramiona, przycisnê³a j¹ do piersi i siedz¹c w kucki na
ziemi, ko³ysa³a siê tam i nazad, lepa, g³ucha, nieprzytomna z boleci. Krzyk dziki, podobny
do pisku kani, wypada³ spomiêdzy jej ciniêtych zêbów. Podniesiona z ziemi, otwar³a oczy,
przysz³a do siebie, przeprosi³a za tê niew³aciwoæ i wziê³a siê do roboty. Wszelkie wieci
ze wiata, wszelki turkot na dziedziñcu sprowadza³ dr¿enie, panikê i mêczarnie ucieczki.
Tote¿ we dworze niezdolskim znienawidzono turkot i têtent. Tymczasem pewnego popo³udnia,
w drugiej po³owie maja, przed gankiem dworu stanê³a wielka, lni¹ca kareta, zaprzê¿ona
w cztery spasione i zgrzane konie. Pani Rudecka z przera¿eniem wybieg³a do sieni i stanê³a
za wejciowymi drzwiami, patrz¹c na wiat przez boczne okienko w oczekiwaniu jakiej nowej
klêski. Panna Salomea przypatrywa³a siê równie¿ karecie, ukryta za firank¹ du¿ego pokoju. Na
szczêcie nie mê¿czyzna wysiad³ z pojazdu, lecz kobieta, co by³o ju¿ pewn¹ ulg¹. Przyby³a pani
by³a wysoka i, pomimo siwiej¹cych w³osów, ze ladami piêknoci na twarzy. Podnios³a zas³onê
czarnego kapelusza i rozgl¹da³a siê na wszystkie strony, widocznie, oczekuj¹c, ¿e kto wyjdzie
j¹ przyj¹æ. Lecz w czasach tych niegocinne by³y domy i ludzie nie byli spragnieni widoku ludzi.
Gospodyni nie pieszy³a siê z powitaniem w nadziei, ¿e owa dama, jak przyjecha³a, tak pojedzie
sobie w b³yszcz¹cej karecie. Czarna pani zbli¿y³a siê do ganku i wstêpowa³a na jego schodki.
Schodków tych by³o kilka a zdawa³o siê, ¿e nie mo¿e na nie wkroczyæ. Trzeba by³o drzwi
otworzyæ i wyjæ na spotkanie. Gdy pani Rudecka stanê³a w progu, przyby³a, zobaczywszy j¹,
skinê³a kilkakroæ g³ow¹. By³a blada jak papier, z podkr¹¿onymi oczami i sinoci¹ doko³a ust.
Stoj¹c na pierwszym stopniu schodów ganku, potknê³a siê na drugim i z dziwn¹ niezgrabnoci¹
na nim przyklêk³a. G³osem dygoc¹cym, przez zêby, które szczêka³y jak w febrze, zapyta³a:
Wszak to jest dwór w maj¹tku Niezdo³y?
Tak
odrzek³a gospodyni.
A to mo¿e pani Rudecka?
Ja jestem
Mówiono mi
Powziê³am wiadomoæ, ¿e siê tutaj leczy³ w zimie ranny
Szukam od trzech
miesiêcy Powiedziano mi To m³ody ch³opiec. Brunet. Szczup³y. Wysoki.
A jak nazwisko?
Nazwisko Odrow¹¿, imiê Józef.
To pani mo¿e jest jego matk¹?
Matk¹
Proszê wejæ.
Czy jest?
Jest.
¯yje?
¯yje.
O, Bo¿e! Tu w tym domu?
Tutaj. Niech¿e pani wejdzie.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
52
Ale przyby³a nie mia³a ju¿ si³y wejæ. Umiech szczêcia, który na jej usta i twarz wyst¹pi³, by³,
zdawa³o siê, ostatni¹ kres¹ mocy, reszt¹ wszelkiej si³y. Osunê³a siê na kolana i wyci¹gn¹wszy
rêce do pani Rudeckiej, zemdla³a. Panna Salomea przybieg³a na pomoc, dwignê³a i otrzewi³a
wod¹ matkê ksiêcia. Furman, który tê rozmowê s³ysza³, da³ koniom po têgim bacie, nawróci³
czwórk¹ w podwórzu i szybko odjecha³. Ksiê¿na Odrow¹¿owa wniesiona zosta³a przez obydwie
panie niezdolskie do stancji na prawo, le¿¹cej z dala od sypialni rannego. Zaledwie przysz³a do
siebie, patrz¹c na pannê Salomeê, spyta³a:
To pani uratowa³a od mierci mego ch³opca?
Sk¹d¿e ta wiadomoæ?
Od doktora
wyszepta³a.
Od doktora Kulewskiego?
Tak. Szuka³am na wszystkie strony, zjedzi³am wszystkie pola bitew, zajazdy, dwory, wsie,
rozpytywa³am wszystkich ludzi. Nareszcie
Ale on jest ciê¿ko chory
Chory! Có¿ mu jest?
Nie wiem. By³ poraniony
Te rany znam. Na g³owie, na plecach
oko
Mówi³ mi doktór wszystko. Czy ta kula jest
jeszcze w ranie?
Kuli ju¿ nie ma.
Ju¿ nie ma!
Ale siê przypl¹ta³a jaka choroba.
Mój Bo¿e! A gdzie¿ on jest?
Teraz nie bêdzie pani mog³a zobaczyæ go, bo by móg³ nie prze¿yæ wra¿enia.
To taki chory!
Tak powiedzia³ felczer, co go widzia³.
Sprowadzimy doktora! rzuci³a siê matka.
Dobrze! równie cicho szepnê³a m³oda.
Nachyli³y siê ku sobie i zaczê³y szeptaæ, jakby wobec s³uchaj¹cego nieprzyjaciela, o szczegó³ach
tej choroby, o najdrobniejszych jej objawach, symptomatach, o przypuszczeniach i rodkach
ratunku. Zapomnia³y o wiecie, nagle zwi¹zane w jedno, z³¹czone splotem uczuæ, który siê we
dwu osobach wzajem a natychmiast objawi³, zadzierzgn¹³ i spoi³. Pani Odrow¹¿owa siedzia³a
w rogu sofy, Salomea przy niej na taborecie. Matka objê³a tê nieznan¹ dziewczynê rêkoma
niepostrze¿enie wpó³ sunê³a d³oñmi do jej szyi, przygarnê³a do siebie, przytuli³a jej ramiona,
g³owê, plecy i razem z ni¹ jê³a siê w uniesieniu wdziêcznoci ko³ysaæ. G³adzi³a jej lni¹ce
w³osy delikatnymi palcami, muska³a po stokroæ d³oñmi policzki. Nie wiedz¹c o tym, w szale
swej radoci, ujê³a rêce panny Mii, przycisnê³a je do ust tak nagle, ¿e tamta ledwie je zd¹¿y³a
wydrzeæ z okrzykiem. Naprzeciwko nich siedzia³a w swoim fotelu pani Rudecka. By³a dwornie
umiechniêta, wykwintnie spokojna, jak nale¿y wobec gocia. Z g³ow¹ pochylon¹ ciekawie,
s³ucha³a rozmowy, dzieli³a radoæ matki, która syna odnalaz³a na krêtych, mylnych, dalekich
drogach polskiego powstania. Lecz po prawdzie oczy jej nie widzia³y osób i uszy niezupe³nie
s³ucha³y szczegó³ów, które tak nieskoñczenie zajmowa³y tamte dwie osoby. Oczy jej patrzy³y
poprzez nie obydwie kêdy w szyby okna, czy w chropawe ciany domu, w pola, w dalekie
lene do³y, a mo¿e zuchwale w niedosiêg³e oczy straszliwego Boga.
Ksiê¿na, zapomniawszy o wiecie, o zwyczajach towarzyskich i wszystkim, co najpierw trzeba
by³o wykonaæ, prosi³a pannê Salomeê, ¿eby jej pozwolono zobaczyæ syna. Lecz m³oda opiekunka
nie zgadza³a siê. Zbyt dobrze znaj¹c stan chorego, wiedzia³a, ¿e na widok matki popadnie
w gor¹czkê stokroæ silniejsz¹, a ta gor¹czka mo¿e go zabiæ. Targowa³y siê d³ugo. Jedna wci¹¿
b³aga³a, druga nie chcia³a ust¹piæ. Stanê³o wreszcie na tym, ¿e matka przez szparê we drzwiach
zobaczy jedynaka. Zapominaj¹c o pani Rudeckiej, posz³y na palcach przez wejciow¹ sieñ, przez
salon. Panna Salomea przemknê³a siê przez ten pokój, wesz³a do sypialni i zostawi³a za sob¹
drzwi niedomkniête. Przez szczelinê mo¿na by³o widzieæ twarz chorego. Pani Odrow¹¿owa
przypad³a oczyma do tej szpary tak cicho, ¿e Salomea nie wiedzia³a, czy ona tam ju¿ jest, gdzie
byæ mia³a, czy jeszcze z dala stoi. Tymczasem matka powstañca, przysun¹wszy siê na palcach
jak najciszej do otworu miêdzy futryn¹ a drzwiami, osunê³a siê na kolana i patrzy³a. Z modlitw¹
na dr¿¹cych wargach, przez strugi nieprzebranych ³ez patrzy³a na twarz ulubion¹. Minê³a tak
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
53
godzina i druga. Panna Salomea nie mog³a jej z tego miejsca podnieæ ani oderwaæ. Dopiero,
gdy zbli¿y³ siê wieczór i zas³aniaæ pocz¹³ chorego, ksiê¿na przemoc¹ odci¹gniêta zosta³a do
jednego z dalszych alkierzy, gdzie dla niej przygotowano pos³anie.
XV
Inne ¿ycie zapanowa³o we dworze. Ksiê¿na dla ratowania syna sprowadza³a lekarzy, p³ac¹c
im szczodrze za rady i trwogê. Pod rozmaitymi pozorami najê³a s³u¿bê do jego obs³ugi.
P³aci³a za wszystko, sypi¹c pieniêdzmi na prawo i lewo, byleby tylko ukochany jedynak móg³
przyjæ do zdrowia. Miêdzy innymi zarobi³ i na ludzi wyszed³ dziêki temu zbiegowi wydarzeñ
stary kucharz, Szczepan Podkurek. Kiedy panna Salomea wyjani³a, w jaki to sposób starzec
tylekroæ ratowa³ ¿ycie m³odzieñca jak go obdarzy³ krypciami i karmi³ kasz¹ ile dlañ póniej
uczyni³, pani Odrow¹¿owa nie wiedzia³a po prostu, jak dziadowinê wynagrodziæ. Có¿ innego
mog³a dlañ uczyniæ, jak go nie obdarzyæ pieniêdzmi? Wrêczy³a mu tedy sakiewkê ze z³otymi
monetami, obsypawszy poprzednio tysi¹cem dziêkczynieñ. Dziadowina schowa³ sakiewkê
w zanadrze i pilnowa³ jej jak oka w g³owie. Posiadanie tak wielkiej iloci z³ota przewróci³o na
nice wszystkie jego myli. Chodzi³ po dawnemu w zgrzebnej koszuli i spodniach wypchniêtych
na kolanach, dziurawych i brudnych w starych trepach z drewnian¹ podeszw¹. Jak przedtem
g³owy nie nakrywa³ niczym, gdy¿ od dawien dawna nie posiada³ ani kapelusza, ani czapki.
Gotowa³ w dalszym ci¹gu dla pañstwa i czeladzi sam wszystko musia³ warzyæ na ¿¹danie
przyby³ej pani, a coraz wymylniejsze potrawy dla chorego panicza. Posiadanie pieniêdzy
by³o tedy czym zewnêtrznym i nierealnym. Raz wraz wsuwa³ rêkê w zanadrze i ciska³ swój
skarb badaj¹c, czy go zmys³y nie ³udz¹ i czy to naprawdê on sam, Szczepan kucharz, jest tym
bogaczem, o którym mu siê wci¹¿ marzy. Gdy w kuchni nie by³o nikogo wed³ug dawnego
swego przyzwyczajenia gada³ z ogniem. Gadka by³a wci¹¿ o kradzie¿y:
Ukrad³! ciska³ siê ku ogniowi z piêciami a komu¿ ukrad³? To gadaj, skoro wiesz.
komu! Ukrad³! Widzicie wy, moi ludzie
Tyl¹ sakwê ukrad³ a komu? Mia³ je tu kto, nosi³,
albo zostawi³, czy co? winie, nie ludzie! Pani mi da³a, janie pani, ¿em jej syna zratowa³. To
za to mi da³a! Jeszcze miê po gêbie r¹czk¹ przejecha³a i w ³eb miê cupnê³a swoj¹ gêbusi¹.
No, ¿ebyta wiedzia³y, winie, nie ludzie! wiadka pada nie by³o na te ta sztuki
No, nie
by³o! To ja krzyw? Wiedzia³em to, co bêdzie ze mn¹ robi³a, jak tu do kuchni wlaz³a? ¯ebym
wiedzia³, to bym was, sobacze, zwo³a³: chod¿e i lepiaj! Mog³ycie staæ kaj w k¹cie i patrzeæ.
Same bycie, zatracone, obaczy³y, jako by³o. Tu se stanê³a, wedle komina
I ja patrzê, i ona
patrzy. Dopiero wziê³a tê sakwê, z kieszonki wyjê³a i w garæ mi
Naci pada bracie tak
sama janie pani ksiê¿niczka pedzia³a Bóg ¿e ci zap³aæ! Kup ¿e se ta, co sam chcesz. No to
có¿ teraz? Prawda, czy nie? Gadaj, cierwa, jeden z drugim! Ka¿¹ przysiêgaæ, bêdê przysiêga³!
A ona sama przywiadczy, jako ¿e prawda. Tu stanê³a wedle komina
I ja patrzê, i ona patrzy.
Dopiero wziê³a tê sakwê, z kieszonki wyjê³a i w garæ mi
Ukrad³! Nie ukrad³, sobacze, ino
moje
Ogieñ, widocznie, wiary nie dawa³ buzowa³o siê w nim zw¹tpienie i podejrzliwy miech,
bo Szczepan pokrzykiwa³ i grubiañskimi sypa³ obelgami, których powtórzyæ nie sposób.
Co pewien czas, gdy chwilê mia³ woln¹, chodzi³ cichaczem na górê za ogrodami i tam,
zaszyty w najg³êbsz¹ gêstwinê, wydobywa³ z zanadrza sakiewkê. Ostro¿nie, sztuka po sztuce
wy³uskiwa³ z niej z³ote monety, k³ad³ je na rozpostartych liciach jedn¹ obok drugiej i usi³owa³
zrachowaæ. Ale dok³adne zliczenie tej sumy przekracza³o jego znajomoæ rachunku. Nie móg³
oceniæ i okreliæ swego skarbu. Co sobie wci¹¿ przypomina³ z dawniejszych lat, jakie to
s¹ wysokie liczby i rozleg³e rachunki, obejmuj¹ce du¿o dziesi¹tków. Nurza³ siê mylami
w niewiadomy mrok ludzkiego kalkulowania, medytowa³ i wydobywa³ z nicoci jakow¹ swoj¹
w³asn¹ systematykê przy³¹czania jednych pieni¹dzów do drugich w celu wydobycia ich sumy
dodawa³ z mozo³em, jak to czyni¹ parobcy, ciskaj¹c na wid³ach snopki w zapole. Wszystko siê
to w pewnych miejscach pl¹ta³o i myli³o, zahaczone o niewiadom¹ wartoæ z³otych pieniêdzy.
Musia³ poprzestawaæ na tym, ¿e le¿¹c na brzuchu, wpatrywa³ siê w b³yszcz¹ce kr¹¿ki,
rozpostarte na zielonych liciach i wyszczerza³ do nich dziurê miêdzy zêbami w nieopisanego
szczêcia umiechu. Nie wa¿y³ siê nikogo poprosiæ o stwierdzenie wysokoci maj¹tku w obawie
zdrady, oszustwa, podejcia, kradzie¿y i rozboju. Tak tedy trwa³. Po pewnym czasie zrodzi³a
siê w nim ¿¹dza, ¿eby pójæ w swoje kraje, to znaczy do wsi, odleg³ej od kuchni o jakie
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
54
trzy mile drogi, gdzie nie by³ ju¿ dwadziecia parê lat, wci¹¿ kucharz¹c we dworze. ni³a
mu siê wyprawa w te dalekie okolice, pochód tryumfalny do wsi rodzinnej ze skarbem
w zanadrzu. Widzia³ znowu we mgle tê wie b³oto, drogi, cha³upy, powyginane pleciaki,
obdarte i zgarbione drzewa s³ysza³ znowu, jak tam psy szczekaj¹, ludzie siê swarz¹, jak
skrzypi ¿uraw studni w tym miejscu, gdzie przy gociñcu bajoro najg³êbsze. mia³ siê w g³os,
patrz¹c w ogieñ i gadaj¹c mu o tym dziwowisku, gdy bêdzie szed³ w swoje strony z wielkim
skarbem w zanadrzu.
Weznê siê na prawo od figury bez tê dziurê w Walkowym parkanie i pójdê cie¿k¹ do
prze³azu u Bartosiowej stajni. Psy miê ta przecie znaj¹ choæ, kto je wie, mo¿e ju¿ i pozdycha³y?
Che che sama miê Bartosiowa pod nogi podejmie
Si¹dcie¿ se, si¹dcie, Szczepanie, bocie
siê ta i zegnali, ma³y to wiat o suchym pysku. Ty, babo, nie wiesz, rzekomo, czemu tak gêb¹
wywijasz? Ja was aby nie znam, Bartosiów!
Co siê jednak wci¹¿ psu³o w perspektywach wymarszu, bo siê stary gniewa³ i sro¿y³, tupa³
na kogo nogami i grozi³ piêci¹. Prawdziwa trudnoæ nastrêcza³a siê z obraniem chwili, bo gdy
o niej myla³, to mu wobec nawa³u roboty znika³a tak bez ladu, ¿e jej nie móg³ pochwyciæ.
U³o¿y³ sobie nawet piewkê, któr¹ wykrzykiwa³, chichoc¹c do p³omienia pod blach¹. Pieñ
by³a nied³uga, a zaczyna³a siê od s³ów:
Nie uciekam, ino idê,
Bom tu ciérpia³ wielk¹ biédê
Lecz pomimo tej biedy i pomimo uroczych widoków w ojczystej wiosce Szczepan zabiega³
oko³o komina w Niezdo³ach w tym samym kostiumie i z t¹ sam¹ pracowitoci¹. Nie by³o ¿adnej
nadziei, ¿eby wykona³ plan w piewce zawarty. Nie by³o zreszt¹ po temu mo¿noci, gdy¿ roboty
przybywa³o coraz wiêcej i coraz bardziej urozmaiconej. Trzeba by³o choremu gotowaæ posilne
roso³y z kurcz¹t i wymylne potrawki. Ksiê¿na sama stawa³a przy zasmolonym kominie, gotuj¹c
i sma¿¹c dla syna po¿ywienie. Jak¿e j¹ mia³ Szczepan sam¹, bez kucharza zostawiæ? Któ¿ mia³
gotowaæ obiad w³asnej jego pani, no i pannie Samolei, której po mierci starego Brynickiego
by³ niejako opiekunem?
Ksiê¿na Odrow¹¿owa nie mog³a wci¹¿ jeszcze pokazaæ siê na oczy synowi. Przez szparê
we drzwiach przypatrywa³a mu siê w sekrecie. Salomea, spe³niaj¹ca przy nim rolê siostry
mi³osierdzia, stopniowo przygotowywa³a chorego do widzenia z matk¹. Korzystaj¹c z ka¿dej
lepszej jego zdrowia chwili, mówi³a o matce, zapytywa³a, czy by do niej nie chcia³ napisaæ
To znowu, czy by ona sama w jego imieniu nie mog³a daæ znaæ i prosiæ o przybycie. Chory
pocz¹tkowo nie zgadza³ siê, protestowa³. Póniej przysta³ i sam zacz¹³ mówiæ o matce. Wreszcie
z³udzony wersj¹ o listach, j¹³ dopytywaæ siê, czy nie ma odpisu. Salomea ³udzi³a go wszelakimi
opowieciami o tym, ¿e list zosta³ dorêczony, ¿e matka jest ju¿ w drodze, ¿e prawdopodobnie
przybêdzie
Pani Odrow¹¿owa s³ucha³a za drzwiami tych rozmów, dr¿¹c, ¿eby nareszcie do syna siê
zbli¿yæ. £owi³a oczyma z daleka jego ka¿de spojrzenie, gest chwyta³a ka¿dy oddech i jêk
p³ucami odczuwa³a jego kaszel i sercem wzmo¿one bicie serca.
Tak na wszystko patrz¹c, nie mog³a nie zobaczyæ prawdy uczuæ i stosunku chorego do
opiekunki. Wyraz oczu syna, jakim wita³ i ¿egna³ ka¿de wejcie i wyjcie m³odej panienki,
powiedzia³ jej wszystko ju¿ w pierwszych dniach tego dziwnego wspó³¿ycia. Nieszczêliwa
matka pragnê³a teraz jednej tylko sprawy: uratowaæ ¿ycie dziecka. Ile¿ mêczarni sprawia³
jej ka¿dy szelest, turkot, têtent, zwiastuj¹cy nadejcie wojska! By³a pos³uszna Salomei jak
dziecko, gdy¿ ta wiedzia³a, co czyniæ w razie nieszczêcia, jak ratowaæ. Nieszczêliwa matka
w lot poznawa³a wszelkie rodki, przeszpiegi, kryjówki, manewry i w lot wykonywa³a
rozporz¹dzenia. Ponury i brudny Szczepan rz¹dzi³ ni¹ w nag³ych przypadkach, wydawa³
rozkazy nieodwo³alne i w sposób nie znosz¹cy protestu. By³a pos³uszna jak s³u¿¹ca. Biega³a,
dok¹d kazano, wykonuj¹c wszystko bez szemrania, co tylko dawniej Szczepan za³atwia³.
W tych dniach niewielu zbli¿enie Salomei i matki Józefa Odrow¹¿a by³o tak wielkie, ¿e sta³y
siê obydwie, niby jedna istota. Rozumia³y siê nawzajem umys³ami, a nade wszystko uczucia
ich by³y dla siebie bez tajemnic. To, co dla wszystkich ludzi by³o tylko wyrazem, nazw¹
dla nich by³o wiatem. Jedna pojmowa³a wzruszenia drugiej, umia³a je poznaæ, gdy tylko
zosta³y wzmiankowane, zobaczyæ, jakie s¹, iæ nimi, jak gdyby krajem zawiatowym, pe³nym
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
55
wzgórz, kwiecistych dolin, ska³ i przepaci, mierci¹ ziej¹cych. Gdy chory spa³, przytulone do
siebie, opowiada³y wra¿enia swe i wspomnienia. Salomea po tysi¹ckroæ wyjawia³a wszystkie
perypetie, zwi¹zane z pobytem m³odzieñca w tym domu wszystkie etapy jego cierpieñ,
przygody, smutki i radoci. Dla matki by³o to tak zajmuj¹ce i wiecznie ciekawe, ¿e musia³a
po tysi¹c razy powtarzaæ. O niczym innym mówiæ nie mog³y. wiat dla nich istnia³ w pokoju
m³odego. Im bardziej na cienkim w³osie wisia³o jego ¿ycie, tym mi³oæ wzajemna tych dwu
niewiast stawa³a siê g³êbsz¹, ekstatyczniejsz¹ i do sza³u dochodz¹c¹. Jednym uciskiem rêki
wypowiada³y sobie wiêcej, ni¿ zmieciæ mo¿na w d³ugiej rozmowie. Jednym spojrzeniem
dawa³y wiedzieæ wszystko. Gdy chory zakaszla³ albo jêkn¹³, bieg³y jak dwa skrzyd³a tego
samego anio³a os³aniaæ go, ch³odziæ czo³o, pocieszaæ jedna jawnie, druga tajemnie, tamta
s³owem i pieczo³owitym dotkniêciem r¹k, ta tylko spojrzeniem, wyci¹gniêciem ku niemu d³oni
i modlitw¹.
XVI
Gor¹czka spad³a. Choroba przesili³a siê i poczê³a ustêpowaæ. Przez otwarte okno wp³ywa³
z ogrodu zapach rozkwit³ych drzew i woñ nocnych kwiatów. Ciep³y wiatr kurowa³ chorego.
Zdawa³o siê, ¿e wiat³o ksiê¿yca, wkradaj¹c siê do tej izby, dotkniêciem swego promienia
uzdrawia m³ody organizm, ¿e s³oñce poranne krzepi si³y skuteczniej ni¿ mleko. Chory zacz¹³
siadaæ na ³ó¿ku, poczu³ apetyt i przybytek mocy cielesnej. Wówczas matka wesz³a do jego
izdebki. Obecnoæ jej podzia³a³a na zdrowieñca w sposób bardzo gwa³towny. Okaza³o siê, ¿e
prawdê w sobie zawiera³o ostrze¿enie dowiadczonego felczera z miasteczka. M³ody ksi¹¿ê
d³ugo nie móg³ przyjæ do siebie, le¿¹c w ramionach matki. Lecz gdy to wra¿enie pokona³, jego
rekonwalescencja jeszcze szybszym posuwa³a siê trybem. Nasunê³a siê te¿ najg³ówniejsza troska,
a¿eby w takiej w³anie chwili nie nast¹pi³a rewizja ¿o³nierska i nie zniweczy³a wszystkiego. Ju¿
wiele osób wiedzia³o o obecnoci powstañca we dworze. S³u¿by przyby³o i niemo¿ebnoci¹
siê sta³o ukrycie przed ni¹ faktu. Ca³a wie wiedzia³a o tym dobrze. Rozpoczêcie na nowo
gospodarstwa sprowadza³o do dworu ludzi rozmaitych, z których ka¿dy nie przez pod³oæ
nawet lub chêæ nikczemnego zysku, lecz przez zwyk³e plotkarstwo móg³ zdradziæ w ka¿dej
chwili obecnoæ rannego i na zgubê go wystawiæ. Nie by³o ju¿ miejsca w³aciwego do ukrycia
w nag³ym razie, gdy¿ w szopie siano zosta³o wybrane z zapola, a o innych kryjówkach trudno
by³o ju¿ myleæ. Pani Odrow¹¿owa czu³a to dobrze, ¿e nara¿a ten dom, tak nieszczêliwy, i jego
gospodyniê, która tyle ponios³a ciosów, na nowe niebezpieczeñstwa ¿e zatruwa jej dnie i noce
spraw¹ swojego syna. Wszystko tedy sk³ania³o j¹ do decyzji, ¿eby go wywieæ. Dok¹d¿e za
mog³a wywieæ w kraju? Wszêdzie to samo niebezpieczeñstwo czyha³o. Postanowi³a tedy za
wszelk¹ cenê i skoro on tylko stanie na nogach, uciec z nim za granicê. Do tego postanowienia
sk³oni³a j¹ nadto straszna troska, ¿e gdy tylko jakkolwiek wyzdrowieje, znowu siê z ramion jej
wydrze do partii oraz jeszcze wzgl¹d pewien
Ksiê¿na widzia³a od dawna, jaki jest stosunek
jej syna do wychowanicy pani Rudeckiej. Mia³a w macierzyñskim sercu milion uczuæ dla tego
dziewczêcia kocha³a je uwielbia³a za powiêcenie siê dla Józefa j¹ jedn¹ na ziemi darzy³a
najg³êbszymi uczuciami duszy ale nie mog³a bez wzdrygnienia pomyleæ, ¿eby jej syn móg³
poj¹æ za ¿onê tê osóbkê
Ksi¹¿ê Odrow¹¿ nie móg³ przecie¿ o¿eniæ siê z pann¹ Brynick¹.
Pomimo ca³ej mi³oci, jak¹ dla niej powziê³a, ksiê¿na nie mog³a oczywicie prze³amaæ w sobie
odrazy wobec rozmaitych pogl¹dów, mniemañ alkierzowych, przyzwyczajeñ niezdolskich
i wyra¿eñ tej panienki. Gryz³a z pasji wargi, widz¹c wyraz twarzy obojga, wiedzia³a bowiem,
¿e to nie jest zwyczajny przypadek amorów chorego z pielêgniark¹, lecz g³êboka mi³oæ. Nie
mog³a spaæ po nocach, mocuj¹c siê w sobie, jak wybrn¹æ z tego dylematu. Nie by³a w stanie
skrzywdziæ takiej dziewczyny, której serce trzyma³a na d³oni bo ona jedna wznosi³a siê do
tego samego zenitu mi³oci dla jej syna, co ona sama. Nie mia³a dotkn¹æ i uraziæ jej uczuæ. Nie
mog³a nawet w sercu swym nie zezwalaæ na tê mi³oæ, której g³êbinê nawzajem matczynym
swym sercem zmierzy³a. £ama³a siê wród przeciwnoci. Tysi¹c mia³a w sobie sposobów
rozstrzygniêcia tej sprawy, a nie by³a w mo¿noci wybraæ ¿adnego. Wiedzia³a jedno, ¿e musi
syna z tych uczuæ wywa¿yæ, musi go choæby si³¹ porwaæ, zabraæ i uwieæ. Pragnê³a jednego:
stan¹æ z nim za granic¹. Gdy tam ju¿ bêdzie, za³atwi wszystko m¹drze, godziwie i dobrze.
Tylko tam byæ! Tymczasem ¿y³a wci¹¿ wród niebezpieczeñstw, trwóg i za³amañ w duszy.
Toczy³a narady z pani¹ Rudeck¹, a ta, oczywicie, myla³a jota w jotê to samo. Pozostawa³a
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
56
kwestia naradzenia siê z Salome¹ i synem. Lecz tu si³y opuszcza³y nieszczêsn¹ matkê. Mia³a
do wykonania czyn prosty, a potrzebuj¹cy przezornoci i rozumu najbieglejszego dyplomaty
a mo¿e si³y katowskiego ramienia
Pani Odrow¹¿owa p³aka³a rzewnymi i gor¹cymi ³zami,
patrz¹c na Salomeê i jej troski na jej oko³o rannego zabiegi i starania bez pamiêci i bez
rozumu na zatracon¹ i oszala³¹ mi³oæ, która samej panience wydawa³a siê byæ starannie
ukryta, a by³a jawna jak na d³oni. Och, jak¿e by³o podejæ do tego uczucia z not¹ nieub³agania,
która ju¿ by³a wypisana
Ksiê¿na nie mia³a si³y. Ba³a siê równie¿ syna. Nie wiedzia³a, co te¿
on powie. Prze¿y³a ju¿ jedn¹ jego tajemn¹ ucieczkê do lasu, do partii. Tymczasem wród tych
wahañ, odbywaj¹cych siê w wiecie, a raczej w zawieciu i nie uczuæ, jak zawsze czyni³o
swoje fizyczne zdrowie. Gdy m³ody Odrow¹¿ pocz¹³ przychodziæ do siebie, jego matka, która
wszystkich etapów choroby nie widzia³a, traci³a o niej pamiêæ i o wszystkim, co z chorob¹ by³o
zwi¹zane. Mala³y, oddala³y siê, nik³y cierpienia, trudy, starania, zabiegi i troski, poniesione
i przedsiêwziête dla odzyskania i przywrócenia tego zdrowia. Tonê³y w niepamiêci i wsi¹ka³y
w nicoæ ponure okolicznoci tamtej sprawie towarzysz¹ce, a w miarê tego procesu zmniejsza³y
siê zas³ugi panny Mii. Przed oczyma matki wyros³a nowa góra trosk o przysz³oæ. Przed t¹ za
przysz³oci¹ sta³a Salomea, jako najg³ówniejsza obecnie przeszkoda. Serce matki boryka³o siê
ju¿ z ni¹ o dobro syna. I cierñ niechêci utkwi³ w tym sercu
W sekrecie przed wszystkimi pani Odrow¹¿owa wys³a³a drogo op³aconego pos³añca
po czemu chêtny materia³ znalaz³a w karczmie na rozstajnych drogach do jednego
z arystokratycznych domów w dalszej okolicy z prob¹ o pomoc. Otrzyma³a przyrzeczenie koni
i karety, gotowych na ka¿dy znak odwieæ jej syna w dniu oznaczonym za granicê. Te same
osoby zajê³y siê przez swe rozga³êzione stosunki dostarczeniem dla niej i syna zagranicznych
paszportów na fikcyjne imiona. Pewnego dnia przyniós³ paszport zgrzany i zdro¿ony pos³aniec.
Zdrowie Józefa Odrow¹¿a by³o ju¿ o tyle lepsze, ¿e mo¿na by³o podró¿ przedsiêwzi¹æ
chocia¿ jeszcze z ³ó¿ka nie wstawa³. Nale¿a³o tedy przyst¹piæ do rozwi¹zania sprawy w sposób
stanowczy i niecierpi¹cy zw³oki. Pewnego czerwcowego wieczora, gdy wszystko by³o na
ukoñczeniu, a goniec po konie i karetê wys³any, ksiê¿na zaci¹gnê³a Salomeê do ogrodu
i zesz³a z ni¹ nad rzekê, do starej altany. Wielkie drzewa okryte m³odocianymi liæmi woko³o
szumia³y. Dzikie wino oplataj¹ce zmursza³e s³upki i dziurawy daszek tej altany zas³ania³o od
zewnêtrznego zmierzchu i powiêksza³o ciemnoæ wewnêtrzn¹. Ksiê¿na, zaledwie przest¹pi³a
próg altany, upad³a na ³awkê i przyci¹gnê³a do siebie Salomeê. Objê³a j¹ gwa³townym uciskiem
i wpi³a siê w ni¹ ustami. Tuli³a j¹ do serca i ³ka³a zeschniêtym gard³em. S³owa wiêz³y w tym
gardle i zaciniête zêby nie mog³y siê rozewrzeæ. £zy poczê³y p³yn¹æ z oczu ksiê¿ny, ³zy tak
obfite, ¿e zmoczy³y twarz dziewczyny, sol¹ nape³ni³y k¹ty jej warg, zwil¿a³y szyjê i ciek³y a¿
na piersi pod rozchylonym stanikiem.
Salomea dr¿a³a na ca³ym ciele. Myli jakie b³yska³y w ciemni uczuæ jak letnie lnienia po
nocy zwiastuj¹ce nadejcie burzy. Te ³zy, co po niej sp³ywa³y, w niewyt³umaczony sposób
czyni³y siê szlakami nieszczêcia, które z wolna cieka³o ku jej sercu, szukaj¹c go w piersiach.
Rêce ksiê¿nej jeszcze mocniej, konwulsyjnie opasa³y ramiona i szyjê Salomei, a cichy, zduszony
g³os wyszepta³:
Dziecko! Ty go kochasz
Salomea milcza³a, lecz dreszcz jej cia³a da³ dok³adn¹ odpowied.
I on ciebie kocha. Prawda?
Milczenie znowu starczy³o za odpowied.
A mówi³ ci, ¿e ciê kocha?
Mówi³.
I ty mu to samo mówi³a?
I ja.
Odpowiadaj mi, natychmiast! Mów mi prawdê ca³¹, bez jednego zatajenia! Bêdziesz mówi³a
prawdê?
Bêdê.
Salomea uczu³a koniecznoæ pos³uszeñstwa i mus wyznawania ca³kowitej, samej tylko
prawdy. By³a jakby wyzuta z sukien, z bielizny, z cia³a i stanê³a przed ciemn¹ w³adczyni¹
swoj¹ jako bezw³adna i dr¿¹ca dusza.
Ca³owalicie siê?
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
57
Tak.
U niego, w nocy, tam?
Tak.
Oddawa³a mu siê?
Tak.
Ile razy?
Nie pamiêtam.
Obiecywa³ ci, ¿e siê z tob¹ o¿eni?
Obiecywa³.
I dlatego mu siê oddawa³a?
Nie.
A powiedz no! Tylko szczer¹ prawdê!
Odpowiedz mi?
Odpowiem.
Ale przysiêgnij no mi! Niech ten Dominik co noc staje nad twoj¹ pociel¹, je¿eli powiesz
jedno s³owo nieprawdy!
Ach!
Salomea z jêkiem przypad³a do ramienia pani.
Wiêc mów prawdê! Czy ju¿ tak samo, jak z nim by³a z kim kiedy?
Nie!
Nigdy, z nikim?
Nigdy!
I nikt ciê nigdy przedtem nie ca³owa³?
Owszem, ca³owa³ mnie
Kto?
Jeden tutaj
Kto taki?
Jeden kuzyn.
Kocha³a tamtego?
Nie.
Wiêc dlaczego da³a mu siê ca³owaæ?
Bo mi siê dosyæ podoba³.
To wyznanie zdawa³o siê dodawaæ ksiê¿nie mocy. G³os jej sta³ siê pewniejszy. Przebija³a siê
przez ten g³os niezwyciê¿ona i zwyciêska si³a jasnego rozumu.
S³uchaj, dziecko! Czy chcesz, ¿eby Józef poszed³ znowu do partii?
Och, nie!
Nie chcesz, ¿eby go tam znowu poranili?
Och, nie!
Czy chcesz, ¿eby wyzdrowia³?
Czy ja chcê?
Wiêc co pocz¹æ, co przedsiêwzi¹æ, ¿eby wyzdrowia³?
Nie wiem.
Myl ca³¹ g³ow¹, wysil ca³e serce!
Nic nie wiem.
A czego by ty chcia³a, sama dla siebie?
Byæ z nim, s³u¿yæ mu
Tak! Otó¿ s³uchaj
Czy nie tak trzeba zrobiæ? Je¿eli nie tak, to rad! Ja zrobiê, co ty zechcesz.
Nie mam rady. To ja bêdê pos³uszna.
A wiêc s³uchaj! Ja mylê, ¿e trzeba go st¹d koniecznie wywieæ.
Wywieæ
Nie to myla³a?
Nie wiem
Gdzie¿ go tu wywieæ w kraju? Pojadê tam znajd¹! Pojadê w inne miejsce wszêdzie go
znajd¹! Wezm¹ do wiêzienia! Powiesz¹ w moich oczach, albo i za oczami! Wiêc co? Trzeba go
wywieæ za granicê.
Mój Bo¿e!
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
58
Ale on tam nie pojedzie dobrowolnie. Trzeba mu przyobiecaæ, ¿e skoro siê tylko jego zdrowie
polepszy, bêdzie móg³ iæ do swego oddzia³u. Ty mi musisz dopomóc w przekonywaniu go, ¿eby
pojecha³.
Ja to muszê!
Bo gdzie¿ on siê tutaj wyleczy? Powiedz¿e, co mylisz!
Tu siê wyleczy³.
Lecz czy¿ d³u¿ej mo¿e tu zostaæ? Czy on sam zechce zostaæ, gdy siê wyleczy.
Nie.
Tam ja go prêdko postawiê na nogi. A gdy mu bêdzie lepiej ¿eby nie poszed³ do partii
wywiozê go do W³och.
Do W³och!
Bo tylko tam mo¿e wyzdrowieæ zupe³nie. A przecie i ty chcesz, ¿eby wyzdrowia³, ¿eby ju¿
nie szed³ biæ siê i otrzymywaæ takie same rany. Czy¿ nieprawdê mówiê?
Owszem, prawdê.
A jeli mówiê le, nieprawdê, to ty mi daj inn¹ radê! Có¿ mi z twojego twardego g³osu.
W duszy Salomei przewinê³o siê jak boleæ krwawa dawniejsze marzenie o wêdrówce
z ma³¿onkiem po dalekim, nieznanym, w³oskim kraju. Wspomnia³a sobie wynione miasta,
obrazy gór i mórz, których jeszcze nigdy nie widzia³y oczy. Podwignê³a siê naprzeciwko tej
gronej pani swego losu i spyta³a:
I to ju¿ ¿adnej innej rady nie ma, tylko ta, ¿eby on jecha³ teraz za granicê, a potem do
W³och?
Nie ma.
G³os matki Józefa by³ mocny, ostry i przeszywaj¹cy jak kula. Salomea milcza³a. Zimno j¹ k³u³o
w ramionach i dosiêg³o wnêtrznoci. Rozpacz mrowiem wpe³za³a we w³osy. G³os wewnêtrzny
odezwa³ siê przez jej usta:
A ja?
Pani Odrow¹¿owa mówi³a coraz ciszej, coraz wyraniej, przyciskaj¹c j¹ do swego boku:
Jeste przecie m³odziutka
Kochasz go. Uratowa³a mu ¿ycie. On ciebie kocha. Bylicie ze
sob¹. Ja wszystko wiem i przebaczam. Lecz on teraz jest tak chory! Pomyl, ty, jedyna, która
go kochasz
Przecie¿ musi siê w spokoju, w dobrym klimacie leczyæ, z dala od tych strasznych
pól i lasów. Musi innymi spojrzeæ oczami na wszystkie sprawy. Musi w swej duszy przekl¹æ te
lekkomylne przedsiêwziêcia, te ob³¹kane zamys³y!
Salomea w g³êbokiej swojej boleci nagle ujrza³a cieñ ojca i cieñ tego, co w s¹siedztwie tej
altany le¿a³ w ziemi. Dumny ¿al w niej drgn¹³. Niez³omny honor, którego dot¹d nigdy w sobie
nie odczuwa³a, kaza³ powiedzieæ:
On nie przeklnie tych ob³¹kanych zamys³ów!
Otó¿ musi! Co jest godne przekleñstwa, musi byæ przeklête!
Nie! To, co oni czynili, nie jest godne przekleñstwa.
Mój syn musi sobie przypomnieæ, ¿e nie jego to rola teraæ siê w zgni³ych bar³ogach, ukrywaæ
w sianie ¿e on jest pan i z rodu ksi¹¿ê!
Salomea dos³ucha³a siê w mowie swej pani ostatniego akcentu i zrozumia³a go. Zaciê³o siê
w niej co, jak gdyby zamek, do którego klucza ju¿ nikt nigdy nie znajdzie. Milcza³a. Znik³
dreszcz i tylko jednolite rwanie bólu w sercu samo jedno zosta³o w jestestwie. S³ucha³a jeszcze,
gdy ksiê¿na mówi³a:
Ty jeste moje drugie dziecko Moja jedyna! Nigdy, przenigdy o tobie nie zapomnê. Na
miertelnym ³o¿u bêdê pamiêtaæ twoj¹ twarz i twoje imiê. I on wierz mi, kochana! Bêdzie
o tobie jak o najdro¿szej pamiêta³. Nie ja to bêdê, która bym przeciwko tobie s³owo do niego
powiedzia³a. Skar¿ miê Bo¿e, je¿eli nie mówiê prawdy! Ale masz obowi¹zek. Wychowa³a ciê
pani Rudecka, matk¹ ci by³a, gdy tu zosta³a sierot¹. Czy nie? Czy nie by³a ci matk¹ i opiekunk¹?
Tak.
A teraz ona jest sierot¹, najbiedniejsz¹ z ludzi, matk¹ pobitych synów w tym pustym domu.
Czy mia³aby serce opuciæ j¹ sam¹, gdy na twojej g³owie stoi ca³y ten dom i gospodarstwo?
Salomea zdoby³a siê na mêstwo i zapyta³a w szaleñstwie swej beznadziejnoci:
Czy ja nie mog³abym siê przydaæ na co w tej w³oskiej podró¿y?
W jakim¿e charakterze? W jakim?
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
59
Jako s³u¿¹ca.
Nie, dziecko, nie mo¿esz byæ s³u¿¹c¹. Na takie twoje poni¿enie ja bym siê nigdy nie zgodzi³a.
W³anie dlatego, ¿e towarzysko nie stoimy na równi, nie zgodzê siê na twoje poni¿enie. Mog³aby
towarzyszyæ Józefowi tylko jako ¿ona
Ale to jest przecie niemo¿liwe. Sama dobrze rozumiesz,
¿e to jest niemo¿liwe.
Wiêc có¿ mam pocz¹æ?
Wezwij na pomoc Boga, mi³oæ Józefa i tej opiekunki, która ciê wychowa³a. Mo¿e i moj¹,
je¿eli w twym sercu tê ³askê znajdê. Naka¿ milczenie swemu sercu
Czas zagoi tê ranê, któr¹
ja ci teraz zadajê
Córeczko moja, córeczko moja mi³a! Najdro¿sza! Najdro¿sza!
Ksiê¿na zsunê³a siê na kolana i w szlochach opasa³a Salomeê ramionami. £ka³a:
Gdyby mog³a odczuæ, jak moje serce nad tob¹ i nad twoj¹ nieszczêsn¹ mi³oci¹ p³acze!
Zawsze na wskro widzia³ymy nasze serca, a tylko teraz
Teraz, gdy ty tak cierpisz, ja ci pomóc
nie mogê. Ja ci zadajê ten cios! Nó¿ wbijam w serce, które mi wróci³o syna
O, Bo¿e! Nim to
przysz³am powiedzieæ, oczy wyp³aka³am we ³zach. Ach, prawda zapomnia³am
Ksiê¿na poczê³a szukaæ czego w kieszeniach. Mówi³a :
Nie we¿e mi tego za z³e i nie przypuszczaj nic pospolitego
Chcê siê z tob¹ podzieliæ
wszystkim, co posiadam, dusz¹ i maj¹tkiem. Gdy wrócê do domu, przekonasz siê sama
A teraz,
po³owê tego, co mam ze sob¹
Musisz przyj¹æ! Musisz!
Ksiê¿na w³o¿y³a w rêkê Salomei d³ug¹ i grub¹ sakiewkê, wypchan¹ z³otymi monetami.
Zachyli³a jej palce dooko³a tej sakiewki, podnios³a rêkê i martw¹ wsunê³a ofiarowany skarb
w kieszeñ jej sukni. Panna Salomea przelotnie pomyla³a:
Ach pieni¹dze
Serce jej przeszywa³a wiadomoæ, ¿e on odje¿d¿a na zawsze i ¿e ona sama jedna tutaj zostaje.
Poza tym by³a ciemnoæ. Jak echo piorunu lecia³y przez serce s³owa:
Czas zagoi tê ranê
Ws³uchiwa³a siê w dwiêk i treæ tych s³ów z oddali, ze swego samotnego miejsca. Pragnê³a
ju¿ odejæ. Byæ sam¹! Gdzie uciekaæ! Co niezrozumia³ego wyszepta³a, nie odrywaj¹c ust od
ramienia swej pani. Ksiê¿na przytuli³a do siebie m³od¹ dziewczynê, objê³a j¹ rêkami. £zy
obfite, niestrzymane, icie macierzyñskie, poczê³y p³yn¹æ znowu z tych mo¿nych oczu na twarz
Salomei. By³y tak szczere i tak serdeczne, ¿e ws¹czy³y do zranionego serca jaki cieñ pocieszenia.
Objê³y siê obydwie i zamilk³y, patrz¹c w otch³añ swych uczuæ i widz¹c nawzajem g³êbiny
serca. Salomei zdawa³o siê wci¹¿, ¿e ju¿ z tego miejsca odesz³a i ¿e dok¹d idzie, w bardzo
dalek¹ drogê. Dowlok³a siê uczuciami na jakow¹ wielk¹ wynios³oæ. Patrzy³a na tamt¹, nigdy
niewidzian¹ stronê. Westchnê³a pod naporem nieznanej myli: ach, wiêc to znaczy s³owo
matka
Widzia³a serce matki i wszystkie w nim uczucia
Zrozumia³a, co taka czuje i jak p³yn¹ jej
myli. Patrzy³a na to, jakby na le¿¹c¹ ziemiê i p³yn¹ce ob³oki. Dziwi³a siê, ile jest w matce uczuæ,
jakie s¹. Rozró¿nia³a ich za³amania, skrêty
Umiech przep³yn¹³ przez wszystkie owe dalekie
widoki, jak wiêty s³oñca po³ysk przez sieroc¹ okolicê. Chcia³a otworzyæ usta i powiedzieæ, ¿e
przecie i ona ma ju¿ p³ód w ³onie, lecz to zewnêtrzne s³owo cofnê³o siê we wstyd i znik³o na
dnie serca.
Ksiê¿na z zamkniêtymi oczyma tuli³a w ramionach Mijê. Widzia³a jej uczucia mi³osne. By³y
to uczucia niemal jej samej. Kwiecista ³¹ka, któr¹ raz jeden widz¹ za ¿ycia cz³owiecze oczy
Nosz¹ siê w woniej¹cym wietrze motyle, ko³ysz¹ wielobarwne zio³a. Radosna pieñ wymknê³a
siê z dziewczêcych ust, gdy bose stopy biegn¹ w rosach kwiecistej ³¹ki.
To¿ to ona sama na ten zak¹tek raju, na boski pierwiastek w ludzkim ¿ywocie, ma cisn¹æ
przekleñstwo mierci, wytraciæ kwiaty, pobiæ motyle, zagasiæ wiat³o, a kwietny zapach
przemieniæ w trupi zaduch!
cisnê³a rêce, zwiesi³a g³owê na ramiê przyjació³ki i wszystko widz¹c, p³aka³a. Po có¿ s¹
kwiaty i po co to s³oñce? Czemu¿ musi uczyniæ to dzie³o straszne? Czemu¿ musi zdobyæ siê
na mêstwo potworne i nieuniknion¹ tyraniê? Czemu¿ musi podnieæ rêkê, czemu¿ koniecznie
cisn¹æ d³oñ i dusiæ gardziel, któr¹ mi³osnym oplot³a uciskiem?
Jêk g³êbokiej mêczarni wymkn¹³ siê z ust, ³kanie zamuli³o s³owa.
XVII
Przekonywanie Józefa Odrow¹¿a o koniecznoci wyjazdu dokona³o siê na innej zasadzie.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
60
Ksiê¿na nie przeczy³a m³odzieñcowi, kiedy siê zrywa³ i zabiera³ do partii a w miarê
postêpów wyzdrowienia i przybytku si³ niecierpliwi³ siê coraz bardziej. Prosi³a go tylko o jedno,
¿eby siê zupe³nie wyleczy³ i zdrowy poszed³ na nowe trudy. A¿eby siê za w zupe³noci
wyleczyæ, wyspaæ z tylu chorób na dobre i odpaæ po wychudniêciu, trzeba by³o kilkunastu
nocy spokojnych i kilkunastu niezak³óconych dni. Gdzie¿ to by³o znaleæ, jak nie za granic¹?
Matka wymog³a na synu, ¿e w³anie dla jak najszybszego dostania siê do partii pojedzie z ni¹
najprzód do Krakowa i zaopatrzony na nowo w odzie¿, broñ i rynsztunek wojenny, z now¹
jakow¹ parti¹, pod nowym dowódc¹, o której to formacji, podobno, s³ysza³a a nade wszystko
z nowymi si³ami cia³a i duszy ruszy w pole. M³ody przysta³. Nie wiedzia³, gdzie siê znajduje
jego dawny oddzia³. Gdzie go szukaæ? Od kogo powzi¹æ jêzyka? Gdzie siê zaopatrzyæ w jak¹ tak¹
broñ? W Krakowie rozpatrzy siê w sytuacji, dowie o postêpach ruchu, rzuci przecie okiem na
jak¹ mapê, wybierze nowy oddzia³, ujrzy nowe oblicza i now¹ odetchnie nadziej¹. Zachodzi³
w g³owê, kto te¿ tworzy now¹ partiê, o której matka wspomina³a. Jak¿e têskni³ do wodza,
do nieub³aganego, ¿elaznego strategika, który uderzy nog¹ w krwaw¹ ziemiê i obudzi legiony!
Pragnienie walki w m³odym ksiêciu by³o tak g³êbokie i potê¿ne, jak potê¿ne by³y cierpienia,
przez które przeszed³. Zimnymi oczami wpatrywa³ siê w przestrzeñ i widzia³ w niej wojnê
scytyjsk¹, nieznan¹ wiatu walkê na mieræ, która siê z polskiej wywinê³a nêdzy. Zagas³y w nim
wszystkie wspomnienia i zosta³a jedna tylko ¿¹dza: stan¹æ w szeregu, s³uchaæ rozkazu.
Te uczucia, a nadto obawa rewizji, podniecenie i lêk pani Odrow¹¿owej, a¿eby nie wpaæ teraz
w rêce w³adzy, sprawi³y, ¿e zgodzi³ siê wyjechaæ niezw³ocznie. Salomea go nie wstrzymywa³a.
Przeciwnie zachêca³a. Cichy umiech b³¹ka³ siê oko³o jej zaciniêtych ust, gdy go zachêca³a
do tego wyjazdu
do partii
Mówili ze sob¹ o m¹drym, przebieg³ym, twardym i nieustraszonym
wodzu, który przecie jest gdzie na tej ziemi, Napoleon z dusz¹ Machnickiego. Mówili o wielkiej
bitwie, która zg³adzi i zniweczy niewolê, wszystko bolesne odkupi, nagrodzi rany poleg³ych
i bohatersk¹ ich mieræ. Có¿ znaczy dostaæ kul¹ w ³eb, je¿eli to siê stanie i dlatego, aby siê
sta³o? Czyli¿ nie bêdzie to szczêcie najwy¿sze skonaæ na placu odrodzenia z tej hañby?
Opowiada³ o pewnym pomniku w Pary¿u, na którym wyobra¿ony jest ¿o³nierz umieraj¹cy,
który ostatnim uciskiem obj¹³ lufê armaty i na niej kona. Mówi³ jej o niepojêtym ogniu, który
jego duszê na widok tego spi¿owego ¿o³nierza zawsze przenika³. By³a to radoæ. Teraz taka
w³anie doskona³a radoæ w nim jest, gdy ma iæ znowu.
Oczy panny Salomei z p³omiennie czarnych sta³y siê matowe i szare, gdy na niego
w os³upieniu patrzy³a. Ksiê¿na nie zostawia³a teraz obojga sam na sam. Sta³a siê czujna
i niezwyciê¿ona w swym postanowieniu. W kole tych trzech osób mia³a siê dokonaæ gra
szczególna na wytê¿onych strunach uczuæ. Miody ksi¹¿ê szed³ w niewiadomoci do swego
rzekomego czynu i dla tego czynu powiêca³ mi³oæ, wdeptywa³ j¹ bez litoci w ziemiê. Bezlitoæ
jego by³a tak wielka, jak bezlitosnym jest los Polski. Z zaciniêtymi zêbami, z umiechem
po³yskliwym na ustach patrza³ na Salomeê.
piewa³ o zachodzie s³oñca Pupinetti. Ksi¹¿ê skin¹³ rêk¹ ku Mii, wskazuj¹c ptaszka. By³o
wszystko w tym jednym skinieniu. I ona je dobrze zrozumia³a. Przywtórzy³a skinieniu ruchem
g³owy. Ale w tej samej chwili pomyla³a, ¿e trzeba bêdzie otworzyæ klatkê i wypuciæ ptaka na
wolnoæ bo jak¿e bêdzie znosiæ jego piew, gdy zostanie tutaj sama? Niech leci w s³oneczne
kraje, tam, gdzie bêdzie jej kochanek! Krz¹ta³a siê pilnie, sk³adaj¹c rzeczy pani Odrow¹¿owej
w mocn¹, skórzan¹ walizê. Zajêta by³a jakim urwanym uchem tej walizy, drobiazgami, bielizn¹,
zapasami, przygotowanymi przez Szczepana na drogê. Wszystko sta³o siê nagle. Za chwilê móg³
siê daæ s³yszeæ têtent najcia wojsk albo turkot zaje¿d¿aj¹cej karety, która niezw³ocznie zabierze
Zabierze na wieki. Pozory by³y, ¿e tylko na pewien czas
Lecz ona przecie wie dobrze, i¿
to na wieki. On sam zapomni w dalekich krajach. Ksi¹¿ê pan
Tylko jeszcze Bóg móg³by
wszystko wywróciæ, z³amaæ straszn¹ wolê, potargaæ zamys³y. On tylko jeden móg³by zes³aæ
pomoc niewiadom¹, wszechmocne zdarzenie swoje czyj¹ mieræ
Wyjazd mia³ siê odbyæ w nocy, ¿eby jak najwiêksz¹ czêæ drogi pierwszy etap do maj¹tku
przyjació³ ksiê¿nej, le¿¹cego nad granic¹ odbyæ lasami i nie za dnia. Noc powiêksza³a straszliwy
niepokój serca. To zacicha³o na jakiej b³ahostce pociechy, na z³udce nik³ego olnienia pozorem
spokoju. Wielki ciê¿ar na w³osku
Jaka nadzieja bezmylnego co mi tam! rozszerzy³a siê
a¿ do granicy cynizmu. Ju¿ ju¿ by³o sercu lepiej. I oto niepostrze¿enie wszystko wali³o siê
w straszliw¹, mierteln¹ ciemnicê. W³osy wstawa³y na g³owie, dym dzikiego opêtania k³êbami
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
61
bucha³ w uczucia i w jêzykach ognia pali³ siê oszala³y rozum. Có¿ to siê dzieje! Za chwilê bêdzie
pustka w tym miejscu! Ten przera¿aj¹cy dom
Dominik przejdzie opuszczonymi pokojami, stanie
nad pustym ³o¿em rozkoszy, przechyli g³owê tam-nazad, ws³ucha siê w piew ¿ó³tego ptaszka
i zachichoce niedos³yszalnym miechem. Jak¿e tu oddychaæ? Jak ¿yæ? Co pocz¹æ! Podnosi³a
oczy na tego m³odego cz³owieka, który jej ¿ycie zabra³ i sam sta³ siê jej ¿yciem. Wyznawa³a mu
oczami ca³¹, bezdenn¹ prawdê. Nie powiedz¹ mu usta nie! nie powiedz¹. Lecz oczy nie maj¹
nad dusz¹ w³adzy. Zap³aka³ on, szlachetny i silny, co siê nie lêka³ mierci i nieraz prosi³ o ni¹
co teraz znowu szed³ ku niej mia³o, pewny, ¿e ku niej idzie
Zawrza³o serce od uwielbienia.
Kupi³y je na nowo te mêskie ³zy. Nie zdradzi siê przed tob¹ i nie zdradzi ciebie serce kochanki,
polski rycerzu! Bêdzie milcza³o, cokolwiek siê stanie, a¿ do ostatniego momentu! Stoj¹c z dala,
przyciska³a do oczu i ust jego w³osy, usta i rêce oddawa³a mu oczyma swe cia³o, sw¹ nagoæ
i dumê, honor swój i ¿ycie, a¿ do ostatniego momentu!
Józef Odrow¹¿, ubrany ju¿ w podró¿ny kostium wykwintnego pana, nie mog¹c jeszcze
po chorobie chodziæ, s³ania³ siê z ³ó¿ka na sofkê, z sofki na fotel. Jak¿e by³ inny! Ubranie
przywiezione specjalnie z miasta zmieni³o go zupe³nie. Ten¿e to jest, którego z krwawych
ran obmy³a? Jak niewidziany i nies³ychany, ¿a³osny ptak zjawi³ siê przed oczyma. Ciemna
szrama, przeoruj¹ca pod okiem policzek, nadawa³a mu wyraz wznios³y, pó³ boski. W³osy
ostrzy¿one przy samej skórze czyni³y jeszcze m³odszym tego rekruta. Oczy mu gorej¹. Usta
zaciête. Umiech
Przesiad³ siê na fotel zaton¹³ w nim. Rêce oparte na porêczach, g³owa w ty³ odwalona Nie
podnosz¹c tej ciê¿kiej g³owy, wpatrzony z odleg³oci w matkê i pannê Salomeê, zanuci³ cicho,
z niez³omnym entuzjazmem:
Precz z tytu³ami ksi¹¿ê i pan
Zetrzyjmy lad haniebnych lat!
Pani Odrow¹¿owa przypatrywa³a mu siê tak¿e z dobrotliwym i ³agodnym umiechem. Przez
chwilê. Wnet poczê³a zabiegaæ w dwójnasób oko³o swych i jego rzeczy, nie opuszczaj¹c ju¿
ani na moment tego pokoju, gdzie by³ jej syn i Salomea. Ci obydwoje byli teraz okryci szat¹
spokoju, uciszeni w sobie. Lecz w pewnej chwili pannie Brynickiej co siê przypomnia³o. Przez
zewnêtrzne zdrêtwienie jak przez skorupê przer¿n¹³ siê, przebi³ i wydar³ zdrój wewnêtrzny.
Poruszy³a siê niespokojnie. Co chcia³a wykonaæ, co zdzia³aæ, co powiedzieæ
Dusi³a siê.
Jê³a siê przeci¹gaæ z bolesnym poziewaniem. Ach, nareszcie! Prawda prawda! Wyszuka³a
w staniku sukni zaszyt¹ kulê. Rozerwa³a paznokciami zaszycie, wy³uska³a zeñ o³owian¹ kulê,
która by³a wypad³a z Józefowej rany. Nieznacznie, krótko uca³owa³a tê bry³ê moskiewskiego
o³owiu. Poda³a j¹ na d³oni pani Odrow¹¿owej. J¹kaj¹c siê, nie mog¹c znaleæ dok³adnych s³ów,
przez szczêkaj¹ce zêby grzecznie i spokojnie wykrztusi³a:
Ta kula
To ode mnie
Ode mnie
Na pami¹tkê!
Pani Odrow¹¿owa wziê³a kulê i wa¿y³a j¹ na piêknej, bia³ej, delikatnej d³oni. G³êbokie
zadumanie pory³o jej m¹dre czo³o. Patrzy³a ponurymi od mêczarni oczyma w twarz Salomei.
Och, jak¿e dla niej by³ bolesny mciwy czyn tej dziewczyny! M³ody ksi¹¿ê tym darowaniem kuli
zaniepokoi³ siê bardzo. Co go tknê³o! Co przed nim zab³ys³o! Opar³ chude rêce na porêczach
krzes³a, ¿eby wstaæ. Patrza³ oczami inkwizytora w twarz matki. Matka pokiwa³a bezw³adn¹
g³ow¹. By³a jak gdyby przestrzelona t¹ kul¹. Rêce jej dr¿a³y. Józef chcia³ porwaæ siê z miejsca
i pytaæ, gdy wtem rozleg³ siê turkot
Wszyscy wybiegli na ganek. Sta³a przed nim podró¿na
kareta bez latarñ. Oczom Salomei kszta³t jej i zarys czterech koni ukaza³ siê, jak gdyby widzenie
rydwanu mierci.
Z jêkiem wewnêtrznym wspar³a siê o cianê. Cz³owiek przebrany za stangreta wymówi³
has³o. Z popiechem, co tchu, krótko popasaj¹c konie, wynoszono i przywi¹zywano walizê. Po
krótkim ze wszystkimi po¿egnaniu ksiê¿na i jej syn wsiedli do rodka. Pojazd oddali³ siê sprzed
ganku wolno, cicho, noga za nog¹, ¿eby nie wywo³ywaæ turkotu ani têtentu. Wsi¹k³ w ciemnoæ
nocy. Znik³.
Pani Rudecka, znu¿ona i jak zawsze smutna, oddali³a siê z ganku co prêdzej rada, ¿e
nareszcie wywieziony zosta³ niebezpieczny goæ. Szczepan, który pomaga³ walizê ³adowaæ,
odszed³ równie¿. Panna Salomea zosta³a na ³awce sama. Patrzy³a w tê stronê ciemnoci, która
poch³onê³a karetê. Kolana jej by³y ciniête. Rêce na nich z³o¿one. W sercu spokój.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
62
Wskutek nieprzewidzianego w sferze uczuæ zawrotu, poczê³a z niejak¹ przyjemnoci¹
myleæ o pieni¹dzach, ofiarowanych jej przez ksiê¿nê Odrow¹¿ow¹. Myl o tym by³a jakby
uciskiem na serce, zduszeniem wszelkich wzruszeñ. Chwila, o której sama myl przera¿eniem
ciska³a duszê, chwila odjazdu, przesz³a, minê³a bez ¿adnego prawie uczucia. Salomea dotyka³a
lêkliwie mylami wszystkiego: pustki pokoju, klatki kanarka, trwogi wobec Dominika i ze
zdumieniem spostrzega³a, ¿e wszystko sta³o siê niebolesne, a wszelkie czucie stêpia³o. Ohydn¹
ulgê przynosi³a myl, ¿e tyle jest pieniêdzy
Gdyby ¿y³ ojciec, jak¿eby siê, zapewne, ucieszy³!
Bo przecie uczciwie zdobyte, za rzeteln¹ us³ugê
Nie by³by ju¿ tym ubogim rz¹dc¹ w jednym
zawsze kubraku i d³ugich butach, co nie dosypia i nie dojada, t³ucze siê wi¹tek i pi¹tek od
folwarku do folwarku na siodle, wiecznie w swarach, twardych k³opotach, zawsze w skwar
albo niepogodê na powietrzu, wród udrêki i bacznoci o cudze zyski
Któ¿ to wie, czy za
tyle pieniêdzy nie mo¿na by by³o wzi¹æ dzier¿awy w innej stronie niewielkiego folwarku,
gdzie na w³asnym spokojne zakwit³oby gospodarstwo; mia³oby siê inwentarz, sprzê¿aj, parê
lepszych koni do wyjazdu, bryczkê resorow¹ do kocio³a, ubranie godowe. Ch³opi mówiliby,
jak siê patrzy wielmo¿ny panie
Myl b³¹ka³a siê po tym jakowym nieznanym miejscu.
Lecz ¿e musia³a wróciæ z kraju bezcelowych nieñ do grubej rzeczywistoci, wiêc siê powlok³a
na daleki grób. Och pójæ tam na klêczkach, wyszukaæ mogi³ê, przypaæ do niej piersi¹, obj¹æ
rêkoma! Powiedzieæ tej garstce piasku, co siê sta³o, wyznaæ jej swój grzech pod³y, okropny,
haniebny! Wyt³umaczyæ upadek swój i ods³oniæ winê! Trzeba wznieæ za te z³ote pieni¹dze
¿elazny krzy¿ na grobie
Po³o¿yæ napis
Zaduma³a siê nad tym, jak te¿ trafiæ do tego miejsca. Przypomnia³a sobie o licie ostatnim,
pisanym o³owian¹ kul¹. Wysun¹³ siê szczegó³, ¿e jest tam nazwisko wieniaka, u którego ojciec
le¿a³ przed mierci¹. Dostawszy z kieszeni ów list, trzyma³a go w rêku. Ciemnoæ nocy nie
pozwala³a czytaæ ostatnich ojca wyrazów. Rêce opad³y.
Lecz oto bo¿a d³oñ poczê³a z ziemi usuwaæ grub¹ nocn¹ zas³onê. Wy³oni³y siê z oæmy zarysy
olch nad wod¹, pochy³ych w ró¿ne strony koron na wynios³ych pniach kszta³tów dziwnych,
niespodzianych, jak formy uczuwania w cierpieniu. Te postaci, zarysowuj¹ce siê na niebie,
przytuli³y pomiêdzy sob¹ wzrok. Na chwilê bo wnet wydar³ siê spomiêdzy nich
Daleko,
szary brzask oddzieli³ ziemiê od nieba. Miêkkie mg³y niad¹ smug¹ zamajaczy³y nad rozdo³em
rzecznym. Ptaki ozwa³y siê w tej mgle tak harmonijnie, jakby to jej obraz ukazuj¹cy siê z mroku
tymi g³osami da³ znaæ o sobie, wyrazi³ barwê i postaæ swoj¹. £agodny, zwilg³y w nizinach wiatr
ruszy³ senne ga³êzie. Blisko, na rabatach ogrodu zajania³y bia³e kolory. Ta barwa utopi³a
w sercu ¿¹d³o wspomnienia i sama sta³a w oczach jak uwidoczniony, nagi ból. Lecz mê¿ne
oczy pokona³y j¹. Musia³a wessaæ w siebie zemstê i staæ siê tylko sob¹. Przesz³o
Ciê¿ka sennoæ ogarnia³a cia³o i duszê. Teraz nareszcie mo¿na bêdzie wyspaæ siê po tylu
niewczasach we w³asnym ³ó¿ku, które przez tak d³ug¹ porê obcy zajmowa³ cz³owiek. Nie
bêdzie ju¿ serce dr¿a³o od stukniêcia w szybê. Niech¿e przychodz¹ i patrz¹, niech szukaj¹
i wêsz¹! Nie bêdzie ju¿ trudów szalonych, bieganiny bez koñca i niezmiernej, bezsennej troski.
Nie ma ju¿ kogo pilnowaæ. Bêdzie spokój, cisza, porz¹dek. Spaæ Salomea wsta³a z miejsca,
¿eby wykonaæ zamiar i iæ do siebie. Lecz zamiast tego po krótkim wahaniu ruszy³a przejæ siê
ponad rzek¹. Rachowa³a na to, ¿e zanim zd¹¿y zejæ ku wodzie, rozwidni siê i bêdzie mo¿na
w licie ojca przeczytaæ nazwê wsi i miano wieniaka, w którego chacie umar³. Sz³a wolno
drog¹ w dó³, po miêkkim piasku, który nocne rosy znacznie zwil¿y³y, okrywaj¹c go z wierzchu
ciemnym osadem. Póniej wtargnê³a na mokr¹ trawê i sama nie wiedz¹c czemu, sz³a ku rzece.
Przez chwilê zatrzyma³a siê i poby³a w altanie, obroniêtej pachn¹cym winem. Myli jej by³y
ciche i umiarkowane, zabiegaj¹ce oko³o sprawy, co sobie teraz za pieni¹dze kupiæ, jakie sprawiæ
rzeczy. Wbija³a siê w dumê, ¿e ju¿ nie bêdzie popychad³em na ³asce u dalekich krewnych
sierot¹, do której buziaka zabiera siê ka¿dy przyjezdny jegomoæ. Pokrêc¹ siê i nakonkuruj¹
teraz, zanim z którym mówiæ zechce
Wolno a niepostrze¿enie wzmaga³ siê brzask. Rozbrzmiewa³ g³oniej piew ptaszêcy. Widaæ
ju¿ by³o daleko kwieciste, niekoszone ³¹ki, matem rosy spojone. Krople jej wisia³y na p³atkach
i szypu³kach, szare jak kulki ¿ywego srebra. Odleg³y las sta³ siê siny. Na wielobarwnym
niebie czerwonego przybywa³o blasku. Salomea wysz³a z altany i uda³a siê ku rzece, która
wezbra³a po brzegi od wiêtojañskiej powodzi. Wody by³y mêtne, gliniastego koloru, krêtymi
wirami pêdz¹ce. Zamula³y czerwone i ¿ó³te kwiaty, w pa³¹k giê³y nawis³e badyle, garnê³y
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
63
pr¹dem p³awiny olszowych zaroli, wikle i wierzby. Mokry czad bi³ stamt¹d i zapach wzmo¿ony
niezliczonego ziela. W g³êbokiej rannej ciszy Salomea us³ysza³a nagle pog³os. Krótkie dudnienie,
jak gdyby daleki ³oskot bêbna. Nas³uchiwa³a. Kiwnê³a g³ow¹. To powóz, uwo¿¹cy ksiê¿nê pani¹
i jej syna, przeje¿d¿a³ daleki most na tej¿e rzece, w ³¹kach, pod lasem. To tupot czterech koni
w lejc zaprzê¿onych i stuk kó³ karety o okr¹glaki mostu. Zaduma³a siê nad tym dwiêkiem.
I oto nagle dusza w niej rozdar³a siê jak postaw sukna, który by rêce biesa we dwie strony
targnê³y. Rozpacz nieopisana, uczucie lepe i g³uche, dzikie jak ¿¹dza w tygrysie, kiedy siê
rzuca na ofiarê, wypad³o z niewiadomej kryjówki ducha. Bezmylne z szaleñstwa cia³o pobieg³o
dok¹d brzegiem rzeki, zawrotami jej krêtymi, to w praw¹, to w lew¹ stronê. W pewnej chwili,
w jakim miejscu Salomea zatrzyma³a siê. Patrzy³a na burzliw¹, zm¹con¹, rudymi baniami
wiruj¹c¹ wodê. Rozmyla³a rozmyla³a
Co w niej wznios³o siê, wywa¿y³o z jestestwa i dwignê³o ¿elazne. Rozemia³a siê g³ono.
Wydosta³a z kieszeni sakiewkê ksiê¿nej, nabit¹ z³otymi pieniêdzmi odsypa³a ich czêæ na d³oñ
i z wysoka, z zamachem cisnê³a w pêdz¹c¹ wodê. Woda plusnê³a na znak.
Salomea wysypa³a z sakiewki drug¹ i ostatni¹ czêæ i wsia³a z³oto w pêdz¹c¹ wodê.
Woda plusnê³a na znak. Ona jedna zrozumia³a mêczarniê serca. Ona jedna przywtórzy³a mu
dwiêkiem zrozumia³ym. Za³atwiwszy siê z tymi pieniêdzmi, Salomea odesz³a z tego miejsca.
Brodzi³a po wysokich trawach, mokrych od rosy. Przypatrywa³a siê kwiatom wybuja³ym, które
zdawa³y siê jako litowaæ, a nic poradziæ nie mog³y. Chcia³a wyjæ na miejsce suche, gdy¿
trzewiki mia³a przemoczone. Znalaz³a siê na piaszczystej drodze, która prowadzi³a ze dworu do
najbli¿szego mostu. Ju¿ wstawa³ dzieñ i pozwala³ widzieæ w mokrym piasku wyciniête g³êbokie
lady kó³ karety i kopyt koni. Zobaczywszy za te wie¿e lady, bia³e na piasku ciemnym od
rosy, Salomea zatknê³a siê od ponownego zdumienia. Co w niej rwa³o siê i rozdziera³o
Sz³a z wolna ku domowi. Lecz na jakowym drobnym kamyku potknê³y siê jej stopy. I tak
tam pad³a twarz¹ w ów mokry piach.
Stary Szczepan wsta³ jako co dnia o wicie i szed³ po wodê z wiadrami do stoku, co tam
pod grusz¹ bi³ od wieków. Mrucza³ do siebie stary kucharz i poskrzypywa³ wiadrami jako co
dnia. Skrêci³ z drogi na cie¿kê, prowadz¹c¹ do róde³ka, gdzie by³o bli¿ej. Alici zda mu siê
rzuciæ okiem na drogê le¿y cosik czarnego. Tknê³o go wnet z³e czucie, ¿e toto bêdzie jaka
bieda od polskiej strony. Ju¿ siê by³ nawet cofn¹³, ¿eby ta przecie kto insy spotka³
Ale z samej
ciekawoci podszed³ ostro¿nie. Gdy siê za dobrze zbli¿y³, cisn¹³ wiadra na ziemiê i do niej
co duchu w gnatach. Podj¹³ ostro¿nie z ziemi grubymi rêkami bezsilne cia³o zachyli³ zwis³¹
g³owinê sobie na ramiê i niós³ do domu z wolna, pojêkuj¹c:
Có¿ ci te¿ to, chudzi¹teczko có¿ ci to? Oj, wiedzia³ stary, oj, wiedzia³ Dogodzi³y ci, widaæ
trafi³y ciê, oj, celnie da postrzeli³y celnie!
Pary¿, 1912.
Stefan ¯eromski, Wierna rzeka
64