J
ACK
L
ONDON
J
AK MNIE PRZYMKNĘLI
1
Do miasta Niagara Falls przybyłem w “pulmanie z bocznym wejściem”, czyli - mówiąc
po prostu - w krytym wagonie towarowym. Platforma znana jest wśród włóczęgów pod
nazwą “gondoli” (drugą zgłoskę wymawia się przeciągle i z naciskiem). Ale do rzeczy.
Przyjechałem po południu i prosto z dworca udałem się do wodospadów. Na widok
cudownego obrazu wód spadających w przepaść zapomniałem o całym świecie. Nie mogłem
oderwać się stamtąd, choć dawno już należało rozejrzeć się gdzieś za kolacją. Nawet
zaproszenie do stołu nie zdołałoby odciągnąć mnie od kontemplacji. Nadeszła noc,
przepiękna noc księżycowa. Minęła jedenasta, a ja wciąż jeszcze trwałem przy wodospadach.
Wreszcie trzeba było jednak pomyśleć o znalezieniu miejsca, gdzie można by “klapnąć”,
“kimnąć”, “zaryć się”, “stulić uszy”, co w języku włóczęgów znaczy jedno i to samo: spać.
Miałem niejasne przeczucie, że Niagara Falls jest niedobre dla łazików, toteż wyszedłem
umyślnie poza jego obręb, na wieś. Przelazłem przez jakiś płot i zaryłem się w czystym polu.
“Władza” nie znajdzie mnie tu na pewno - pochlebiałem sobie. Położyłem Się na wznak w
trawie i zasnąłem jak dziecko. Było tak rozkosznie ciepło, że spałem bez przebudzenia. Z
pierwszym jednak brzaskiem ocknąłem się i natychmiast stanęły mi w oczach czarodziejskie
wodospady. Znowu przeskoczyłem płot i ruszyłem drogą, by jeszcze raz je zobaczyć.
Godzina była najwyżej piąta, a przed ósmą nie wypadało prosić o śniadanie. Całe trzy
godziny mogłem spędzić nad rzeką. Niestety! Nie było mi sądzone ujrzeć więcej ani rzeki, ani
wodospadów.
Miasto spało jeszcze. Idąc opustoszałą ulicą zauważyłem trzech mężczyzn, którzy
kroczyli po chodniku na moje spotkanie. Wszyscy szli w jednym szeregu. Widocznie też
łaziki - pomyślałem. Przypuszczenie moje nie było jednak zupełnie trafne. Zawierało tylko
sześćdziesiąt sześć i dwie trzecie procent prawdy. Dwaj mężczyźni maszerujący po bokach
byli istotnie łazikami, ale nie ten w środku. Zeszedłem na bok, żeby ustąpić z drogi
nieznajomej trójcy. Ona jednak nie chciała mnie minąć. Środkowy coś powiedział i wszyscy
stanęli. Zwrócił się do mnie.
W mgnieniu oka zrozumiałem sytuację. Był to łapacz i jego dwie. ofiary. “Władza”
wyruszyła o świcie na łowy i trafiła na zwierzynę. Ja byłem tą zwierzyną. Gdybym miał tyle
doświadczenia co w parę miesięcy później, odwróciłbym się na pięcie i pognał jak szalony
przed siebie. Mógłby strzelać za mną, ale gdyby nie trafił, byłbym uratowany. W żadnym
razie nie goniłby mnie, jako że lepsze dwa wróble w garści niż sroka na dachu. Ale cóż!
Stanąłem jak głupi, kiedy na mnie krzyknął. Rozmowa nasza była krótka.
- W jakim hotelu pan mieszka? - zapytał.
2
Tu mnie złapał. Nie mieszkałem w żadnym, a ponieważ nie wiedziałem, jak nazywają się
miejscowe hotele, nie mogłem twierdzić, że mieszkam w którymś z nich. Zresztą zbyt
wcześnie pojawiłem się na ulicy. Wszystko przemawiało przeciw mnie.
- Dopiero co przyjechałem - oświadczyłem.
- No to proszę zawrócić i iść przed nami. Tylko nie za daleko. Ktoś chce się z panem
zobaczyć.
Wpadłem. Wiadoma rzecz, kto chciałby mnie widzieć. Łapacz zaprowadził mnie i dwóch
zatrzymanych włóczęgów do miejscowego więzienia. Tam nas zrewidowali i zapisali do
odpowiednich rejestrów. Nie pamiętam już dzisiaj, pod jakim nazwiskiem mnie tam
wciągnięto. Podałem się za Jacka Drakę, ale przy rewizji znaleziono u mnie listy adresowane
do Jacka Londona. Wywołało to zamieszanie i potrzebę wyjaśnień, których zresztą dokładnie
sobie nie przypominam. Do dziś dnia nie wiem, czy dostałem się do ula jako Jack Drake czy
Jack London. Tak czy inaczej, figuruję niewątpliwie w rejestrach więziennych miasta Niagara
Falls. Można to sprawdzić. Chwycono mnie w drugiej połowie czerwca roku 1894. W kilka
dni po moim aresztowaniu zaczął się wielki strajk kolejarzy.
Z kancelarii zaprowadzono nas do “hobo”, pod klucz. “Hobo” to część więzienia, gdzie
w wielkiej żelaznej klatce siedzą drobni przestępcy. Większość drobnych przestępców
stanowią łaziki, czyli “hobo” - stąd nazwa klatki. Zastaliśmy tam już kilku włóczęgów,
świeżo capniętych, poza tym co chwila otwierały się drzwi i do klatki wtrącano po dwóch,
trzech nowych gości. Nareszcie gdy zebrali nas szesnastu, zaprowadzili po schodach na górę,
do sali sądowej. Opiszę wiernie wszystko, co działo się w tej sali, bo moja duma obywatelska
Amerykanina doznała tam nieuleczalnego wstrząsu.
W izbie sądowej zasiadło szesnastu oskarżonych, sędzia i dwóch oskarżycieli z ramienia
szeryfa. Sędzia sam pisał protokół. Świadków nie było. Nie było też obywateli miasta Niagara
Falls, którzy by mogli przekonać się, w jaki sposób wymierzano tu sprawiedliwość. Sędzia
rzucił okiem na leżącą przed nim listę spraw i wywołał jakieś nazwisko. Wstał jeden z
łazików. Sędzia spojrzał na przedstawiciela szeryfa.
- Włóczęgostwo, Ekscelencjo - oświadczył przodownik.
- Trzydzieści dni - orzekł Ekscelencja.
Łazik siadł, po czym sędzia wywołał inne nazwisko i następna postać podniosła się z
ławki.
Sprawa pierwszego trwała w przybliżeniu piętnaście sekund. Sprawa drugiego odbyła się
z nie mniej błyskawiczną szybkością. Oskarżyciel oświadczył: “Włóczęgostwo, Ekscelencjo”,
3
Ekscelencja zaś odpowiadał: “Trzydzieści dni”. I tak szło dalej jak w zegarku, po piętnaście
sekund i trzydzieści dni na sztukę.
Co za potulne owieczki - myślałem z politowaniem. - Czekajcie, niech przyjdzie kolej ,na
mnie! Zadam ja bobu Ekscelencji! Nagle, w toku procedury, przyszło Jego Ekscelencji do
głowy udzielić głosu jednemu z podsądnych. Traf chciał, że wybór nie padł na prawdziwego
włóczęgę. W niczym nie przypominał on cwanego zawodowca. Gdyby podszedł do nas w
chwili oczekiwania na towarówkę przy stacyjnej wieży ciśnień - bez wahania zaliczylibyśmy
go do “wesołych kotów”. Wesoły kot to synonim żółtodzioba w krainie łazików. Ten
nowicjusz był już dość posunięty w latach, których mógł mieć około czterdziestu pięciu.
Plecy miał przygarbione, a twarz zniszczoną przez niepogody.
Wiele lat - zeznawał - był woźnicą w jakimś przedsiębiorstwie (jeżeli się nie mylę, w
Lockport, w stanie Nowy Jork). Interesy szły nietęgo i ostatecznie, w ciężkim roku 1893,
firma padła. Pracował tam do samego końca, chociaż ostatnio zajęcie stało się bardzo
nieregularne. Opowiadał rozwlekle o niemożności znalezienia roboty przez kilka następnych
miesięcy, kiedy to w całym kraju tak wielu było bezrobotnych. Na koniec doszedł do
wniosku, że może prędzej znajdzie jakąś pracę nad Jeziorami, i wyruszył do Buffalo.
Naturalnie był bez grosza i w ten sposób znalazł się tutaj. To było wszystko.
- Trzydzieści dni - zawyrokował Ekscelencja, po czym rzucił następne nazwisko.
Nowy łazik zerwał się z ławki.
- Włóczęgostwo, Ekscelencjo - rzekł oskarżyciel, Ekscelencja zaś odrzekł:
- Trzydzieści dni.
I tak szło dalej - po piętnaście sekund i po trzydzieści dni na łazika. Maszyna
sprawiedliwości działała sprawnie. Sędzia z powodu wczesnej pory pracował zapewne na
czczo i dlatego się spieszył.
Krew Amerykanina zawrzała w moich żyłach. Stały za mną liczne pokolenia mych
amerykańskich przodków. Jedną ze swobód, o którą walczyli i za którą umierali, było właśnie
prawo do obrony przed sądem przysięgłych. To dziedzictwo, uświęcone ich krwią, wołało
teraz, abym się za nim opowiedział. Nic to - odgrażałem się w duchu - niech tylko przyjdzie
kolej na mnie.
Nadeszła. Moje nazwisko - jakkolwiek brzmiało - zostało wywołane i wstałem.
Przedstawiciel szeryfa rzekł: - Włóczęgostwo, Ekscelencjo - ja zaś zacząłem mówić. Sędzia
jednak powiedział równocześnie: - Trzydzieści dni. - Próbowałem protestować, ale w tej
samej chwili Ekscelencja wywołał z listy następne nazwisko, a mnie rzucił tylko jedno słowo:
- Milczeć!
4
Przedstawiciel szeryfa posadził mnie na ławie. W tej samej chwili następny łazik
otrzymywał trzydzieści dni, a dalszy już wstawał.
Obdzieliwszy wszystkich po trzydzieści dni na głowę, Ekscelencja, zbierając się już do
odejścia, zwrócił się nagle do woźnicy z Lockport, tego jedynego, któremu pozwolił mówić i
zapytał:
- Dlaczego porzuciliście pracę?
Przed chwilą woźnica wyjaśnił, jak to nie on pracę, ale praca jego porzuciła, toteż
zapomniał języka w gębie.
- Ekscelencjo - bąknął zmieszany - to dziwne pytanie.
- Trzydzieści dni dodatkowo za porzucenie pracy - zawyrokował sędzia i na tym
posiedzenie zamknięto. W rezultacie woźnica dorobił się sześćdziesięciu dni, wszyscy zaś
inni dostali po trzydzieści.
Odprowadzono nas na dół, zamknięto na klucz i poczęstowano śniadaniem. Było wcale
niezłe jak na więzienie - przez cały następny miesiąc nie jedliśmy nic równie dobrego.
Byłem oszołomiony. Oto skazano mnie po jakiejś parodii sądu, gdzie nie tylko
pozbawiony zostałem prawa do sądu przysięgłych, ale i prawa nieprzyznania się do winy.
Przypomniałem sobie, że moi przodkowie walczyli jeszcze o coś - o habeas corpus. [prawo
nietykalności osobistej] Czekajcie, ja wam pokażę! Ale kiedy zażądałem adwokata -
roześmiano mi się w oczy. Habeas corpus jest rzeczą piękną, ale cóż mi z tego, jeśli nie mogę
się porozumieć z nikim spoza więzienia. Mimo to jeszcze pokażę, co umiem! Nie będą mnie
tu przecie trzymali do śmierci. Poczekajcie! Niech się tylko znajdę na wolności! To
wystarczy. Już ja im dam nauczkę! Orientuję się cokolwiek w prawie i wiem, co się
obywatelowi należy. Rozgłoszę po świecie o tym nadużyciu. Wizje procesów o
odszkodowanie i sensacyjne nagłówki gazet tańczyły mi przed oczyma, kiedy weszli
strażnicy i pognali nas do głównej kancelarii.
Policjant włożył mi kajdanek na przegub prawej ręki. Więc to tak - pomyślałem sobie -
jeszcze jedna zniewaga! Poczekajcie tylko, aż wyjdę! - drugi kajdanek od pary zamknął na
lewej ręce jakiegoś Murzyna. Murzyn był rosłym chłopem, miał dobrze ponad sześć stóp, tak
że gdy stanął obok mnie, podnosił trochę moją rękę do góry. Był to najbardziej oberwany i
najweselszy Murzyn, jakiego kiedykolwiek widziałem.
Wszystkich nas skuli parami, po czym przynieśli lśniący, stalowy łańcuch i przewlekli go
przez kółka kajdanków, a końce zamknęli na kłódkę. Staliśmy się teraz grupą skutych razem
kajdaniarzy. Padł rozkaz odmarszu i ruszyliśmy przez ulice pod konwojem dwóch
policjantów. Wielkiemu Murzynowi i mnie przypadł zaszczyt kroczenia na czele pochodu.
5
Po mroku więzienia oślepił mnie blask słońca na dworze. Nigdy słońce nie wydawało mi
się tak rozkoszne jak w owej chwili, kiedy miałem być pozbawiony jego widoku trzydzieści
dni.
Maszerowaliśmy ulicami miasta do stacji kolejowej, budząc zainteresowanie
przechodniów, a szczególnie grupy turystów, siedzących na werandzie hotelu.
Łańcuch miał sporo luzu i z głośnym brzękiem i szczękiem usadowiliśmy się parami na
ławkach wagonu dla palących. Płonąc oburzeniem za zniewagi zadane mnie i moim
przodkom, byłem jednak zbyt rozsądny, by stracić głowę. Wszystko to było dla mnie zupełnie
nowe. Miałem przed sobą trzydzieści tajemniczych dni, należało więc obejrzeć się za kimś
obytym z życiem w więzieniu. Wiedziałem już, że nie jedziemy do jakiegoś małego więzienia
na stu ludzi, lecz do ogromnego zakładu, który mieści parę tysięcy więźniów skazanych na
kary od dziesięciu dni do dziesięciu lat.
Na ławce za mną, przykuty tak jak i ja do łańcucha, siedział jakiś krępy, muskularny
mężczyzna. Wyglądał na trzydzieści pięć do czterdziestu lat. Przyjrzałem mu się dobrze. W
kącikach oczu błyskały mu iskierki dobrodusznego humoru. Poza tym było to stworzenie
nieokrzesane, zupełnie amoralne, podległe wszelkim namiętnościom i popędom dzikiego
zwierzęcia. Ale było w nim coś, co mnie do niego przekonało: kąciki oczu - pogoda i
dobroduszna wesołość zwierzęcia, zanim ktoś je podrażni.
Był tym, kogo szukałem, i podobał mi się. Toteż kiedy pociąg niósł nas do Buffalo, a
skuty ze mną Murzyn-dryblas, zanosząc się od śmiechu i płaczu na przemian, bełkotał o
jakiejś robocie w pralni, którą z pewnością straci wskutek aresztu - przeprowadziłem
rozmowę z tym człowiekiem. Miał pustą fajkę. Napełniłem ją własnym, bezcennym tytoniem
w takiej ilości, że starczyłoby go za tuzin papierosów.
W czasie rozmowy umocniłem się w przekonaniu, że to typ odpowiedni dla mnie, wobec
czego podzieliłem się z nim resztą tytoniu.
Dzięki wrodzonej giętkości i dostatecznej znajomości życia mogę przystosować się do
każdej sytuacji. Tym razem postawiłem sobie za cel zbliżenie z tym człowiekiem, chociaż nie
przypuszczałem nawet, jak dalece trafny był mój wybór. Mój nowy przyjaciel nie znał jeszcze
więzienia, do którego jechaliśmy, ale odsiadywał już gdzie indziej po dwa, trzy, a nawet pięć
lat zwanych w gwarze aresztanckiej “kawałkami”, toteż bardzo był mądry. Pokumaliśmy się i
chętnie posłuchałem, gdy poradził, abym szedł za jego przykładem. Nazywał mnie “Jack” i ja
też go tak nazywałem.
Pociąg stanął na jakiejś stacji pięć mil przed Buffalo i my - kajdaniarze - wyładowaliśmy
się z wagonu. Nie pamiętam nazwy tej stacji. Brzmiała coś jak Rocklyn, Rockwood, Black
6
Rock, - Rockcastle czy też Newcastle. Z tego miejsca - obojętne, jak się zowie - poprowadzili
nas kawałek drogi piechotą, po czym wsadzili do tramwaju. Był to staroświecki wagon z
dwiema długimi ławami po bokach. Wszystkich pasażerów przeniesiono na jedną ławę, my
zaś z głośnym brzękiem łańcucha zajęliśmy drugą. Siedzieliśmy naprzeciw nich i do dziś
pamiętam przerażone twarze kobiet, które najwidoczniej uważały nas za skazanych
morderców i kasiarzy. Starałem się zrobić możliwie najgroźniejszą minę, ale mój towarzysz -
ów wesoły Murzyn - nie przestawał łypać oczami, śmiać się i powtarzać: “O Boże, Boże
miłosierny!”
Wysiedliśmy z tramwaju i ruszyliśmy do kancelarii więzienia hrabstwa Erie. Tam
wpisano nas do ksiąg więziennych, w których figuruję dotychczas pod jednym z dwóch
wspomnianych nazwisk. Poinformowano nas również, że należy zostawić w kancelarii
wszystko, co mamy: pieniądze, tytoń, zapałki, scyzoryk...
Mój koleżka dał mi głową znak, żebym nie słuchał.
- Wszystko, co zabierzecie ze sobą, zostanie skonfiskowane w więzieniu - ostrzegł
urzędnik.
Mój przyjaciel raz jeszcze potrząsnął głową. Wykonywał pośpiesznie rękami jakieś
ruchy, kryjąc się za plecami towarzyszy. (Kajdany nam już zdjęto). Przyjrzałem się, co robi, i
natychmiast tak jak on zawinąłem w chustkę do nosa drobiazgi, które chciałem wziąć ze sobą.
Węzełki te wsunęliśmy obaj za pazuchę. Więźniowie, z wyjątkiem jednego czy dwóch, którzy
posiadali zegarki, nie zdali wcale rzeczy urzędnikowi. Postanowili widocznie spróbować
szczęścia i przeszmuglować swe drobiazgi, ale nie byli tak mądrzy jak mój koleżka i nie
zawiązali ich w chustki.
Nasi konwojenci zabrali łańcuchy i kajdany i wyruszyli z powrotem do Niagara Falls, my
zaś - pod nadzorem innych strażników - zostaliśmy wprowadzeni do więzienia. Kiedy
byliśmy w kancelarii, przybyło kilka nowych grup aresztantów. W sumie było nas
czterdziestu do pięćdziesięciu.
Trzeba wam wiedzieć, wam, którzy nigdyście nie siedzieli, iż ruchy człowieka w
więzieniu są równie ograniczone jak handel w wiekach średnich. Więzień nie może poruszać
się swobodnie. Co parę kroków spotyka ogromne stalowe drzwi lub bramy, zawsze
zamknięte. Szliśmy do golami, ale po drodze musieliśmy parę razy czekać na otwarcie drzwi.
Czekaliśmy tak w pierwszym “hallu”. Hali nie jest zwykłym korytarzem. Wyobraźcie sobie
podłużny prostopadłościan, zbudowany z cegieł i wznoszący się na wysokość sześciu pięter, a
na każdym piętrze rząd cel, tak po pięćdziesiąt w rzędzie. Albo raczej wyobraźcie sobie
ogromny plaster miodu w kształcie sześcianu. Postawcie ten sześcian na ziemi, otoczcie
7
ścianami i pokryjcie dachem, a będziecie mieli pojęcie, czym jest hali w więzieniu hrabstwa
Erie. Aby mieć obraz całości, wyobraźcie sobie jeszcze wąskie galeryjki o żelaznych
poręczach, biegnące przez całą długość każdego rzędu cel i połączone ze sobą po obu
końcach sześcianu systemem zejść pożarowych - wąskimi, stalowymi schodkami.
Zatrzymano nas w pierwszym hallu i kazano czekać, aż dozorca otworzy drzwi. Tu i
ówdzie przesuwali się więźniowie, krótko ostrzyżeni, ogoleni, odziani w pasiaki.
Zauważyłem jednego z nich na galeryjce trzeciego piętra. Wychylał się na dół opierając ręce
o poręcz, jakby nieświadomy naszej obecności. Oczy jego zdawały się tkwić w próżni. Mój
koleżka cicho syknął. Więzień spojrzał w dół. Wymienili rękami jakieś znaki, po czym
frunęło w górę zawiniątko mojego opiekuna. Więzień złapał je, błyskawicznie wsunął za
pazuchę i znowu wpatrzył się bezmyślnie w przestrzeń. Przyjaciel kazał mi zrobić to samo.
Upatrzyłem chwilę, kiedy dozorca się odwrócił, i posłałem swój węzełek w ślad za
pierwszym.
W minutę później otworzono drzwi i weszliśmy do golami. Krzątali się tu mężczyźni w
więziennych ubraniach; byli to miejscowi fryzjerzy. Nie brakło też wanien, kranów z gorącą
wodą, mydła i szczotek do szorowania. Kazali nam się rozebrać i wykąpać, przy czym każdy
musiał wyszorować plecy sąsiada. Ostrożności te były najzupełniej zbędne, więzienie bowiem
roiło się od robactwa. Po kąpieli każdy z nas otrzymał płócienny worek na odzież.
- Złóżcie całą odzież do worków - powiedział strażnik. - Nie uda wam się nic przemycić.
Stanąć nago w szeregu, będzie inspekcja.
Ci na trzydzieści dni, lub mniej, zachowują buty i szelki. Kto ma wyrok dłuższy, nic nie
zatrzymuje.
Oświadczenie to wywołało popłoch. Jak nagi człowiek może coś przemycić? Tylko my
dwaj jużeśmy sobie poradzili. Teraz przystąpili do dzieła więzienni fryzjerzy. Krzątali się
pośród biednych przybyszów, uprzejmie proponując, że zaopiekują się ich cennymi
drobiazgami, i obiecując zwrócić wszystko jeszcze tego samego dnia. Golarze ci, gdyby
uwierzyć ich słowom, byli urodzonymi filantropami. Chyba nigdy nie uwalniano ludzi
szybciej od zbędnego balastu, jeśli pominąć przygodę Fra Lippo Lippi. [włoski malarz XV w.,
ograbiony przez piratów] Zapałki, tytoń, bibułka, fajki, scyzoryki, pieniądze - wszystko
wędrowało za obszerne pazuchy fryzjerów. Od łupu tego wyraźnie napęcznieli, strażnicy
jednak udawali, że nic nie widzą. Krótko mówiąc, nic nie zostało nigdy zwrócone. Fryzjerzy
nie mieli wcale zamiaru zwracać tego, co wzięli. Zdobycz uważali za swoją bezsporną
własność. Była to i c h zdobycz. W więzieniu kwitło mnóstwo tego rodzaju procederów. Z
biegiem czasu, dzięki nowemu druhowi, sam miałem obdzierać innych.
8
W golami stało kilka foteli, a fryzjerzy uwijali się szybko. Nigdy w życiu nie widziałem
równie błyskawicznego golenia i strzyżenia. Więźniowie mydlili się sami, fryzjerzy zaś golili
ich z szybkością jednego klienta na minutę. Strzyżenie trwało nieco dłużej. Po upływie trzech
minut z twarzy mej znikł puszek osiemnastoletniego młodziana, głowa zaś przypominała kulę
bilardową pokrytą zaczątkami szczeciny. Wszystkie brody i wąsy ulotniły się równie szybko
jak odzież i drobiazgi. Daję słowo, oporządzili nas tak, że wyglądaliśmy na bandę opryszków.
Nie przypuszczałem nawet, byśmy mogli być tak brzydcy.
Potem ustawiliśmy się w rząd do przeglądu - czterdziestu czy pięćdziesięciu drabów
równie nagich, jak owi kiplingowscy bohaterowie, co szturmem zdobyli Lungtungpen. Teraz
łatwo nas było obszukać, gdyż pozostały tylko nasze buty i my. Dwóm czy trzem
ryzykantom, którzy nie zaufali fryzjerom, szybko skonfiskowano znalezione mienie w postaci
tytoniu, fajek, zapałek i drobnych pieniędzy. Potem przyniesiono nasze nowe stroje: grube
koszule więzienne oraz kurtki i spodnie w wyraźne pasy. Myślałem zawsze, że pasiaki
nakładają tylko kryminalistom skazanym za ciężkie zbrodnie. Straciwszy teraz to złudzenie,
włożyłem oznakę hańby i po raz pierwszy zakosztowałem przyjemności marszu więziennego.
Zbici ciasno, gęsiego, z rękami na ramionach poprzednika, weszliśmy do innego
obszernego hallu. Tutaj ustawiono nas pod ścianą i kazano obnażyć lewe ramię. Młody
student medycyny, który odbywał praktykę na takim bydle jak my, począł obchodzić linię
więźniów. Szczepił ospę ze cztery razy prędzej, niż golili fryzjerzy. Polecił nam jeszcze,
byśmy nie starli szczepionki i pozwolili krwi zaschnąć, po czym rozmieszczono nas w celach.
Przed rozstaniem mój przyjaciel zdążył mi szepnąć: - Wyssij natychmiast!
Skoro tylko zamknięto mnie w celi, wyssałem rankę. Widziałem potem takich, co nie
wyssali. Mieli na ramionach tak wielkie dziury, że można było w nie pięść wcisnąć. Sami
sobie winni. Mogli wyssać.
W celi miałem towarzysza, młodego silnego chłopaka, nie rozmownego, lecz bardzo
zaradnego, tak wspaniałego kolegę, jak rzadko. Zalety jego były tym godniejsze uwagi, iż
właśnie odbył dwuletnią karę w jednym z więzień stanu Ohio.
Zaledwie pół godziny spędziliśmy razem w celi, gdy jakiś więzień nadszedł leniwie po
galerii i zajrzał w nasze okienko. Był to mój przyjaciel. Oznajmił, że zezwolono mu chodzić
po hallu. Wypuszczano go z celi o szóstej z rana, zamykano zaś dopiero o dziewiątej wieczór.
Spiknął się tu z wpływową osobistością i zaraz został korytarzowym. Ten, który go tak
wyróżnił, sam należał do braci więziennej i pełnił obowiązki pierwszego korytarzowego. W
naszej sieni było trzynastu korytarzowych. Starszyznę stanowili pierwszy korytarzowy i jego
dwóch zastępców, każdy zaś z dziesięciu pozostałych zarządzał jednym rzędem cel.
9
My, nowo przybyli, mieliśmy do wieczora pozostać w celach, aby pozwolić wessać się
szczepionce - informował mój przyjaciel. Od jutra staniemy do przymusowej pracy na
podwórzu więziennym.
- Wyciągnę cię z roboty, jak tylko będzie można - obiecywał. - Postaram się o usunięcie
któregoś z korytarzowych i wprowadzę cię na jego miejsce.
Wsunął rękę za pazuchę, wydobył moje cenne zawiniątko, podał przez kratkę i
powędrował dalej wzdłuż galerii.
Rozwiązałem chusteczkę. Niczego nie brakło. Nawet zapałki. Podzieliłem się tytoniem i
bibułką z moim współlokatorem. Chciałem już zapalić zapałkę, kiedy powstrzymał mnie
ruchem ręki. Na każdej pryczy leżał cienki, brudny koc. Chłopak oderwał wąziutki pasek,
zwinął go mocno w długi wałeczek, po czym przytknął doń drogocenną zapałkę. Knot z koca
nie zapalił się, lecz zaczął tlić na samym końcu. Takie urządzenie starczy na całe godziny i w
języku więziennym zowie się “żagwią”. Kiedy się dopala, należy zwinąć drugą żagiew,
przytknąć końcem do wygasającej, rozdmuchać i w ten sposób przenieść na nią żar. Samego
Prometeusza moglibyśmy nauczyć, jak przechowywać ogień.
O dwunastej podano obiad. W drzwiach celi wywiercony był u spodu niewielki otwór
przypominający spotykane w kurnikach przejścia dla kurcząt. Przez ten otwór wetknięto dwa
kęsy suchego chleba i dwie miseczki “zupy”. Porcja zupy składała się z kwarty gorącej wody
okraszonej pływającym na wierzchu samotnym okiem tłuszczu. Było tam także nieco soli.
Wypiliśmy zupę nie tykając chleba. Nie znaczy to, że byliśmy syci lub że chleb okazał
się niejadalny. Przeciwnie - chleb dano całkiem niezły. Mieliśmy jednak inne powody. Mój
towarzysz odkrył, że cela wprost roi się od pluskiew. Wszystkie szczeliny i szpary między
cegłami, skąd poodpadał tynk, kryły niezliczone kolonie tych pasożytów. Rozpanoszyły się
do tego stopnia, że nawet w biały dzień wyłaziły całymi gromadami z kryjówek na ściany i
sufit. Mój współlokator znał się na robactwie. Niby nieustraszony Childe Roland, zatrąbił do
boju. Rozgorzał niebywały bój, który trwał całe godziny i nie znał pardonu. A kiedy
niedobitki wrogów ukryły się w głębi swych twierdz z cegły i tynku, praca nasza dobiegła
zaledwie połowy. Przeżuwaliśmy kęsy chleba doprowadzając je do konsystencji kitu. Ilekroć
pluskwa zdołała ukryć się w szparze, zalepialiśmy ją czym prędzej masą chleba.
Pracowaliśmy w pocie czoła aż do zmroku i wreszcie wszystkie szpary, szczeliny i
wklęśnięcia zostały zaklejone. Wzdrygam się na samą myśl o tych tragediach śmierci
głodowej i wzajemnego pożerania, jakie niewątpliwie zaczęły się rozgrywać za tymi
chlebowymi ściankami.
10
Rzuciliśmy się na prycze zmęczeni i głodni, oczekując kolacji. Dzień przepracowaliśmy
rzetelnie. W przyszłości nie będziemy przynajmniej znosili męczarni ze strony robactwa.
Wyrzekliśmy się obiadu, by na koszt żołądka ocalić skórę, ale byliśmy zadowoleni. Niestety!
Jakże próżne są wysiłki ludzkie! Zaledwie dokonaliśmy mozolnego dzieła, strażnik otworzył
drzwi. Zarządzono przemieszczenie więźniów. Przeniesiono nas do celi o dwa piętra wyżej i
tam zamknięto.
Nazajutrz wczesnym rankiem otwarto cele, po czym kilkuset więźniów ustawiono
gęsiego na dole i wyprowadzono na podwórze do pracy. Kanał Erie przylega do tylnego
podwórza więzienia. Mieliśmy wyładowywać barki, które podpływały kanałem. Trzeba było
dźwigać na plecach do więzienia olbrzymie sztaby żelazne przypominające podkłady
kolejowe.
Próbowałem zbadać podczas pracy otoczenie i rozważyć widoki ucieczki. Ani cienia
nadziei! Po szerokim murze spacerowali wartownicy uzbrojeni w broń wielostrzałową, a
dowiedziałem się jeszcze, że na wieżach strażniczych stały w pogotowiu karabiny
maszynowe.
Nie przejmowałem się tym zbytnio. Trzydzieści dni to niewiele. Spokojnie odsiedzę
swoje i dodam niejedno do kolekcji materiałów, z których zrobię użytek po wyjściu na
wolność. Oskarżę te sępy żerujące na praworządności sądownictwa. Pokażę wtedy, co potrafi
amerykański chłopak, kiedy jego prawa i przywileje obywatelskie zostaną sponiewierane tak
jak moje. Odmówiono mi prawa do sądu przysięgłych. Nie zapytano, czy przyznaję się do
winy. Nie przeprowadzono w ogóle przewodu sądowego (tego, co odbyło się w Niagara Falls,
nie mogę nazwać rozprawą). Nie pozwolono mi porozumieć się z adwokatem ani z kim bądź
innym, pozbawiając w ten sposób prawa odwołania się od wyroku. Ogolono mi zarost,
ostrzyżono czuprynę przy skórze, ubrano w pasiastą odzież kryminalisty, zmuszono do
ciężkiej pracy o chlebie i wodzie i do haniebnego więziennego maszerowania pod zbrojną
eskortą - za co? Cóżem takiego uczynił? Jaką zbrodnię popełniłem wobec zacnych obywateli
Niagara Falls, aby tak się na mnie mścili? Nie naruszyłem nawet ich przepisu zabraniającego
nocować pod gołym niebem w obrębie miasta. Noc spędziłem przecież na wsi, poza
zasięgiem ich jurysdykcji. Nie prosiłem o jedzenie po domach, nie żebrałem na ulicy.
Przestępstwo moje ograniczyło się do tego, że przeszedłem po chodniku i zachwycałem się
ich marnym wodospadem. Cóż w tym złego? Nie byłem winien najmniejszego wykroczenia
przeciw prawu. No, jak wyjdę na wolność, pokażę, co umiem.
Nazajutrz próbowałem dogadać się ze strażnikiem: chciałem wezwać adwokata. Strażnik
wyśmiał mnie. To samo uczynili inni. Byłem rzeczywiście odcięty od świata. Chciałem
11
napisać list, ale poinformowano mnie, iż listy podlegają cenzurze lub konfiskacie przez
władze więzienne, a zresztą “krótkoterminowi” w ogóle nie mają prawa korespondować z
kimkolwiek. Nieco później próbowałem przemycać grypsy za pośrednictwem uwalnianych
więźniów, ale okazało się, że rewidowano ich, a znalezione listy niszczono. Niech i tak
będzie! Wszystko to pogorszy tylko ich sytuację, gdy wyjdę na wolność.
W miarę jednak jak mijały dni więzienia (opiszę je w następnym rozdziale), niejednego
się nauczyłem. Opowiedziano mi o policji, sądach policyjnych i adwokatach historie równie
niewiarygodne, jak potworne. Więźniowie, na podstawie własnych doświadczeń z policją
wielkich miast, mówili rzeczy wprost straszne. Jeszcze okropniejsze były jednak historie
ludzi, którzy zginęli z rąk policji i nie mogli ich potwierdzić. W wiele lat później,
przeglądając raport komitetu Lexow, miałem czytać o wielu faktach budzących jeszcze
większą grozę niż opowiadania zasłyszane w więzieniu. Ale wtedy, w pierwszych dniach po
uwięzieniu, odnosiłem się do tych spraw z niedowierzaniem.
Lecz z biegiem czasu musiałem uwierzyć. Na własne oczy ujrzałem w tym więzieniu
rzeczy niewiarygodne i potworne. A w miarę jak się przekonywałem, rósł we mnie lęk przed
gończymi psami prawa i całą instytucją wymiaru sprawiedliwości.
Moje oburzenie ustępowało przed falą ogarniającego mnie strachu. Zrozumiałem w
końcu dokładnie, przeciwko czemu chciałem powstać. Stałem się cichy i pokornego serca. Co
dzień bardziej uroczyście przyrzekałem sobie nie robić szumu, kiedy mnie uwolnią. Nie
pragnąłem już nic - tylko uciec jak najdalej stąd. Tak też i uczyniłem. Trzymałem mocno
język za zębami, wyszedłem cicho za mury i mądrzejszy, pokorniejszy, ruszyłem chyłkiem do
Pensylwanii.