Krucjata Starka Jack Campbell

background image
background image
background image

Wszystkim znakomitym żołnierzom i przedstawicielom personelu cywilnego, z

którymi miałem zaszczyt

pracować przez tak wiele lat, a w szczególności
starszemu bosmanowi sztabowemu Milamowi,
komandorowi Barchi i Mike’owi Fitzmorrisowi,
których nie ma już między nami.

Dla S, jak zawsze.

background image

Więcej na: www.ebook4all.pl

CZĘŚĆ PIERWSZA

Użyteczność metod walki

– Dlaczego m iałby m przej m ować się ty m , co gadaj ą j akieś zbuntowane

background image

szum owiny ? Dlaczego m iałby m słuchać tego, co chce m i powiedzieć ktoś taki j ak ty ?

Sierżant Ethan Stark, pełniący obowiązki dowódcy zbuntowany ch j ednostek

am ery kańskich na Księży cu, z trudem poham ował gniew.

– Generale, dowodzi pan wrogim i oddziałam i okupuj ący m i część tery torium

leżącego poza naszy m pery m etrem . Ja natom iast dowodzę obroną am ery kańskiej kolonii. Nie
j esteśm y szum owinam i. Próbuj ę właśnie...

– Chętnie rozważę propozy cj ę waszej kapitulacj i, j eśli o ty m m ówisz.
– Nie zam ierzam y się poddawać. Ani panu, ani nikom u innem u. Wy raził pan

zgodę, by na kontrolowanej przez pana powierzchni Księży ca zm agazy nowano sprzęt i am unicj ę
do walki z nam i. Nie m ożem y na to pozwolić.

– Czy to groźba? Ośm ielacie się m i grozić?
– Ja ty lko uprzedzam , że nie będziem y siedzieli bezczy nnie, przy glądaj ąc się

przy gotowaniom do ataku na nasze pozy cj e.

Ta wy powiedź Starka rozbawiła generała.
– Rozum iem . Udzieliłeś m i przy j acielskiej rady, j ak sądzę? Dlaczego m iałby m

słuchać kogoś takiego j ak ty, a nie przedstawicieli legalny ch władz Stanów Zj ednoczony ch? Oni
płacą sowicie za korzy stanie z naszy ch baz. Cóż takiego m ożesz m i zaproponować, aby m chciał
odrzucić ich szczodrą propozy cj ę?

– Nie zaoferuj ę panu niczego.
– Niczego? To m arna kontrpropozy cj a. Czy żby ś „wy padł z tej ligi”, że zacy tuj ę

j edno z waszy ch am ery kańskich powiedzeń?

– Dowodzę naj lepszy m i żołnierzam i stacj onuj ący m i na Księży cu. Jesteśm y o

niebo lepsi w te klocki od pańskich chłopców, generale, co udowodniliśm y j uż, i to nie raz. –
Uśm iech zniknął z twarzy rozm ówcy. – Wty kanie kij a w m rowisko nie j est naj lepszy m
pom y słem , zwłaszcza dla kogoś znaj duj ącego się na pańskim m iej scu. Dlatego rozsądniej by łoby,
gdy by posłuchał pan m oj ej rady.

– Mam słuchać kogoś takiego? A j eśli nie posłucham , to... co m i zrobisz? Dlaczego

uważasz, że m ógłby m by ć zainteresowany twoim i radam i? Sugestiam i szum owiny, która nie
m oże m i nic zrobić?

– Powtórzę raz j eszcze, nie j esteśm y szum owinam i. Powiedzm y, że chwilowo nie

wy konuj em y rozkazów z Ziem i, ale to nie znaczy j eszcze, że przestaliśm y by ć w pełni
sprawny m i j ednostkam i boj owy m i, który ch zadaniem j est obrona zam ieszkuj ący ch tę kolonię
am ery kańskich oby wateli. Zapewniam pana także, że m ożem y przeprowadzić atak w dowolny m
m iej scu i czasie, j eśli ty lko zaj dzie taka potrzeba.

– Tak, j asne. Będziecie szturm ować nasze linie, przeciwstawiaj ąc bezprzy kładne

m ęstwo m oim okopany m i uzbroj ony m po zęby żołnierzom . Tak j ak zrobili wasi przy j aciele.
Która to by ła j ednostka? Ta, którą rozpieprzy liśm y w drzazgi? Trzecia dy wizj a, j eśli dobrze
pam iętam . Zebraliście w końcu ciała poległy ch czy nadal to robicie?

Starkowi pociem niało w oczach, gdy dowódca wroga zaczął kpić ze śm ierci

ty sięcy j ego kolegów. Dy wizj a została zdziesiątkowana podczas źle zaplanowanej i równie m arnie
dowodzonej ofensy wy, po której doszło do buntu stacj onuj ący ch na Księży cu podoficerów. Ta
klęska by ła kroplą, która przepełniła czarę gory czy. Żołnierze powiedzieli zdecy dowane „nie”
niekom petencj i ziem skiego dowództwa i niekończący m się walkom na Srebrny m Globie.
Podoficerowie dowodzący oddziałam i, które przetrwały tę rzeź, uznali, że nie m ogą ufać nikom u
oprócz siebie. Zaryzykowałem wszystkim, próbując uratować choć kilku małpoludów z trzeciej
dywizji, więc choćby dlatego nie będę słuchał, j ak j akiś naburm uszony dupek kpi z ich
poświęcenia.

background image

Stark podniósł dłoń, j akby m ierzy ł do rozm ówcy z pistoletu, a następnie opuścił

wy prostowane palce na klawiaturę konsoli, przery waj ąc połączenie. Generał zniknął z ekranu, a w
centrum dowodzenia zapanowała grobowa cisza.

Sierżant Vic Rey nolds, przy j aciółka Starka i j ego szef sztabu, spoglądała przez

chwilę na pociem niałe wy świetlacze, a potem rzuciła zwięźle:

– Przerzedźm y m u te ząbki.
– O tak. Zróbm y to.

Na tle nieskończonej czerni kosm osu przesuwały się niewy raźne kształty. W obły ch

kadłubach przewożono ludzi i sprzęt. Spore zgrupowanie wahadłowców, pilnowany ch przez dwa
okręty woj enne, zm ierzało luźną form acj ą w kierunku lądowiska, na który m j uż go oczekiwano.
Wśród gwiazd kry ły się także wilki czekaj ące w odwieczny m m roku na powolne i łatwe cele,
j akim i m ogły by ć ciężkie transportowce.

Na pokładach okrętów woj enny ch zawy ły wszy stkie sy reny alarm owe, gdy

czuj niki dalekiego zasięgu wy kry ły obiekty, które wy startowały z powierzchni Księży ca, kieruj ąc
się prosto na konwój . Uzbroj one wahadłowce niewielkiej floty Starka zaatakowały transportowce,
m im o że okręty eskorty naty chm iast ruszy ły kursem na ich przej ęcie. Na czarny m niebie
rozbły sły nowe gwiazdy, gdy obie strony otworzy ły ogień.

Wachtowi, stoj ący wokół Starka w półm roku dawnego centrum dowodzenia

am ery kańskich sił księży cowy ch, pracowali cicho i efekty wnie, segreguj ąc i przesy łaj ąc dane na
otaczaj ące ich wielkie ekrany. Kolorowe sy m bole przesuwały się po wy świetlaczach niczy m
elektroniczne insekty : czerwone oznaczały wroga, niebieskie własne j ednostki. Wokół większy ch
ikon, j akim i opisano okręty woj enne i wahadłowce, poj awiały się i znikały m niej sze – te z kolei
niosły inform acj e o odpalany ch pociskach. Giganty wy dawały się dziwnie nieporadne i powolne
w porównaniu z traj ektoriam i wy strzeliwany ch rakiet. Stark m iał problem y z uwierzeniem , że te
potwory są w stanie pokonać wiele m il w ciągu sekundy, co dla niego, zwy kłego żołnierza
piechoty, wy dawało się niewy obrażalne.

– Kom endancie Stark? – Jeden z wachtowy ch podświetlił tekst przesuwaj ący się po

skraj u wielkiego ekranu. – Odbieram y transm isj ę z okrętu woj ennego. Nadaj ą na otwartej
częstotliwości floty handlowej .

Stark zm ruży ł oczy, próbuj ąc odczy tać tekst.
– Charlie Foxtrot Bravo Dwa? Co to znaczy ?
– To zapis z takty cznego kodeksu sy gnałowego dla konwoj ów. Chy ba nie zm ieniano

go ostatnim i czasy. Sy gnał m ówi: „Do wszy stkich j ednostek. Utrzy m ać doty chczasowy szy k”.
Powtórzy li ten sy gnał j uż kilkakrotnie.

Stark przeniósł wzrok na główny wy świetlacz. Jeśli wierzy ć traj ektoriom

poszczególny ch ikonek, kolej ne wahadłowce opuszczały form acj ę, odlatuj ąc w przy padkowy ch
kierunkach.

– Zdaj e się, że konwój niespecj alnie zwraca uwagę na rozkazy.
– Zgadza się, sir. Załogi okrętów woj enny ch m uszą by ć bardzo wkurzone.
– Jeśli wierzy ć Wisem an, powinny spodziewać się podobnej reakcj i. Uprzedzała,

że ci piloci tak właśnie zareaguj ą na nasz ruch.

background image

W przestrzeni oddawano kolej ne salwy, rozsiewaj ąc wokół obłoki rozgrzany ch do

białości odłam ków, ty m sposobem toczące poj edy nek okręty woj enne usiłowały oszukać
kom putery takty czne wroga, j ego radary, czuj niki podczerwieni i wszy stko inne, co pozwala
nam ierzy ć cel. Stark utracił j uż z pola widzenia większość um y kaj ący ch frachtowców,
dom niem ane wektory ich lotu znikały kolej no we wciąż powiększaj ącej się strefie ty m czasowego
m roku.

Okręty eskorty, m im o ogrom nej przewagi ogniowej , także się wy cofały, tworząc

parasol ochronny nad rozform owany m konwoj em , gotowe wszakże do ostrzelania każdej
j ednostki, j aką rzucą przeciwko niem u siły Starka.

– Sierżancie... – Ethan wy wołał dowódcę floty buntowników. W rogu wy świetlacza

otworzy ło się naty chm iast nowe okienko, w który m zobaczy ł znaj om ą twarz Wisem an siedzącej
na m ostku opancerzonego wahadłowca. – Co te okręty wy prawiaj ą?

– Dokładnie to, czego się po nich spodziewałam . Próbuj ą bronić transportowców

przewożący ch zaopatrzenie. Ich dowódcy nie m aj ą poj ęcia, gdzie znaj duj ą się teraz wahadłowce
z konwoj u, dlatego próbuj ą stanąć nam na drodze.

– Czy nie powinny ruszy ć na was i zaatakować wszy stkim , co m aj ą? Nie

zdołałaby ś utrzy m ać pozy cj i pod tak dużą presj ą. Odgoniliby was bez dwóch zdań.

– Hej , kom endancie, zostaw sprawy floty ty m , którzy się na nich lepiej znaj ą. Od

tego m asz tutaj m nie. A teraz słuchaj , uty tłany błotem piechurze: te okręty nie m ogą m nie
zaatakować z bardzo prostego powodu. Fizy ka im na to nie pozwala. Studiowałeś kiedy ś takty kę
floty, ale m orskiej ?

– Gdy by łem dzieckiem , napatrzy łem się wy starczaj ąco na stare vidy. Wiesz,

galery pełne niewolników, żaglowce i tego ty pu sprawy. Nie przy puszczałem , że tak stare reguły
m ogą m ieć coś wspólnego z ty m , co teraz robicie.

– I tu się m y lisz. Obowiązuj ą nas te sam e zasady, który m i kierowano się na

wiosłowy ch galerach. Wszy stko sprowadza się do ograniczeń napędu i im petu. Okręty
przestrzenne, wliczaj ąc m ój wahadłowiec, są wielkie. To ogrom na m asa. Rozpędzaj ą się bardzo
wolno, zwłaszcza w porównaniu do prędkości wy strzeliwany ch pocisków, a gdy wej dą na j akiś
kurs, nie da się ich ot, tak zawrócić. Masa nie lubi zm ieniać kierunku, a tutaj , w odróżnieniu od
Ziem i, nie m am y nawet wody, która by nas wy ham owy wała. – Wisem an wcisnęła kilka
klawiszy, otwieraj ąc kolej ne trój wy m iarowe okienko w rogu ekranu kom unikatora. – Widzisz? To
konwój opuszczaj ący j edną z baz orbitalny ch, który wy konuj e standardowe podej ście do
powierzchni Księży ca. Mówiąc: standardowe, m am na m y śli takie, przy który m zuży wa się
naj m niej paliwa i czasu. – Szeroka strzałka przesunęła się z orbity Ziem i i łagodny m łukiem
dotarła nad Srebrny Glob. – To fizy ka ustala trasę, j aką te wahadłowce m uszą pokonać, aby
potem wy lądować. My też j ą znam y, wiem y więc doskonale, gdzie m ożem y j e znaleźć. – Od
powierzchni satelity oderwała się znacznie krótsza czerwona strzałka celuj ąca prosto w wektor
podej ścia konwoj u. – Mam y tutaj coś, co m ógłby ś nazwać oknem , rej on przestrzeni chronionej
naszy m i sy stem am i broni przeciworbitalnej . Wy korzy stuj em y j e, by podej ść do konwoj u.
Okręty woj enne robią co m ogą, aby śm y nie znaleźli się zby t blisko chronionej trasy, ale piloci
transportowców i tak panikuj ą i wy łam uj ą się z szy ku, ponieważ to cy wilbanda wy naj ęta do

background image

przewiezienia ładunku i żaden z nich nie chce zaliczy ć kulki. W ty m czasie załogi okrętów
wy strzeliwuj ą kupę śm iecia, które m a zm y lić nasze sy stem y nam ierzania, j ak na przy kład te
m iniaturowe wabiki udaj ące transpondery wahadłowców. Za j akiś czas te wszy stkie przeszkody
odlecą zby t daleko albo przestaną działać, ale w chwili obecnej m am y tu taki burdel, że nie
sposób niczego ustalić.

Stark przy j ął do wiadom ości słowa Wisem an, sprawdzaj ąc raz j eszcze chaos na

ekranach centrum dowodzenia, a potem studiuj ąc uważnie wy świetlony przez nią
trój wy m iarowy panel.

– Świetnie, to j ednak nie tłum aczy, dlaczego okręty nie zaatakowały twoj ej

eskadry. Ty lko tam m ogły by zm usić was do ucieczki.

Wisem an wy szczerzy ła zęby.
– Mogliby śm y uciec w wielu kierunkach. Na przy kład om inąć przeciwników na

dopalaczach. To ry zy kowne posunięcie, aczkolwiek m usieliby się bardzo postarać, żeby trafić w
tak niewielki obiekt przy tak dużej prędkości. Zastanawiasz się, czy m ogliby polecieć za nam i?
Owszem , ale gdy by choć j edna z m oich j ednostek przedarła się przez ich linie, m ieliby cholerny
problem z zawróceniem i podj ęciem pogoni. Straciliby na to m asę czasu. Wpadliby śm y m iędzy
transportowce, zanim zdąży liby wrócić.

Stoj ąca obok Ethana Vic Rey nolds skinęła głową.
– Powiadasz zatem , że dowódcy ty ch okrętów, m aj ąc j akieś szanse na odniesienie

zwy cięstwa, zawsze wy biorą pewność uniknięcia przegranej ?

– Cóż, na ty m przecież polega ich robota. Niszczenie m oich wahadłowców

dostarczy łoby im nielichej rozry wki, ale nie po to zostali tutaj wy słani. Wolą więc trzy m ać m nie
z dala od j ednostek, które kazano im chronić. Niestety, w wirze walki i tworzenia zasłony dy m nej
potracili z oczu większość transportowców i nie m aj ą bladego poj ęcia, gdzie one teraz m ogą by ć.

– Zatem wszy stko idzie zgodnie z twoim i przewidy waniam i. – W czasie planowania

tej operacj i Wisem an by ła pewna swego. „Chcecie zrobić wy pad na wroga? Nie m a sprawy.
Problem j ednak w ty m , że nie przebij ecie się do konwoj u. Jedy ną szansą na pokonanie obrony
j est stworzenie m aksy m alnego zam ieszania, czy li ogłupienie eskorty. Pozwólcie m i to zrobić, a
wróg po kilku m inutach straci całkowicie orientacj ę”. Tak m ówiła. – Uważasz zatem , że dy wersj a
się udała?

– Za chwilę się o ty m przekonam y. Jedno j est pewne: narobiliśm y tutaj takiego

bałaganu, że nikt nie dostrzeże j ednostki zachowuj ącej całkowitą ciszę, dopóki ta nie zdecy duj e się
na opuszczenie zagrożonego sektora. Trzy m aj cie za nas kciuki.

Z chaosu powstałego podczas wy m iany ognia i odpalania wabików wy nurzały się

kolej ne m asy wne transportowce opadaj ące wolno na powierzchnię Księży ca. W eter szły
błagalne kom unikaty skierowane do znaj duj ący ch się naj bliżej lądowisk. Jedna z opancerzony ch
m aszy n Wisem an wy konała nieudaną próbę przechwy cenia tej grupy. Pilot wy cofał się j ednak,
gdy został nam ierzony przez sy stem y obrony. Zawrócił tuż przed wej ściem w pole rażenia baterii
wroga. Wahadłowce z zaopatrzeniem opadały teraz szy bciej . Nieprzy j aciel obserwował w
kom pletnej ciszy, j ak m aszy ny zaczy naj ą ham ować pełny m ciągiem , by wy konać m anewr
awary j nego lądowania poza wy znaczony m terenem .

Nad kosm oportem zawisły chm ury drobniutkiego księży cowego py łu. Lądowiska

by ły czy szczone sy stem aty cznie, ale to cholerstwo zawsze powracało, opadaj ąc z przestrzeni
albo unosząc się z gruntu na skutek działań człowieka operuj ącego w pobliżu portu. Na tle
oślepiaj ącego blasku i czarny ch cieni obłoki py łu wy glądały j ak pasem ka ulotnej m giełki.

W ty m m om encie, j ak zawsze zresztą, zakłóciły też pracę m ultispektralny ch

czuj ników próbuj ący ch dokonać identy fikacj i nadlatuj ący ch frachtowców.

background image

– Niezidenty fikowane wahadłowce! – zawołał ktoś z wieży kontroli lotów. –

Podaj cie kody identy fikacy j ne i num ery zezwoleń na lądowanie.

– Słucham ? – Głos odpowiadaj ącego pilota kipiał z wściekłości, aczkolwiek dało się

w nim też wy czuć nutę strachu. Mówił zby t szy bko i chaoty cznie. – Nie zrozum iałem . Powtórz.
Kim ty w ogóle j esteś?

– Tu kontroler lądowiska, na który m chcecie usiąść. Proszę podać num ery

identy fikacy j ne j ednostki. Naty chm iast. Gdzie m ieliście lądować?

– No... chy ba właśnie tutaj . Tak. Na ty m lądowisku. Mieliśm y lądować u was.
– My licie się. Nie m am y inform acj i o żadny ch dostawach w dniu dzisiej szy m .

Podaj cie naty chm iast num er identy fikacy j ny i cel lotu.

– Przecież lecim y do was, ile razy m am to powtarzać?! Słuchaj , człowieku, przed

chwilą o m ało nas nie rozwalili na kawałki, a ty pieprzy sz j ak potłuczony ! Wrzuć na luz, gościu!
Pozwól nam wy ładować ten szm elc, a spieprzy m y na orbitę Ziem i tak szy bko, j ak to ty lko
m ożliwe!

– Wahadłowiec, bez autory zacj i nie wy ładuj ecie niczego na naszy m lądowisku.

Nie m am y tu ciężkiego transportu, który m ógłby przewieźć ładunek.

– Nie będzie takiej potrzeby. Nasz ładunek przem ieści się sam . Zaczy nam y

procedurę.

Mom ent później włazy ładowni zostały otwarte i wy sy pały się z nich postacie w

skafandrach.

– Co się tam dziej e? Kim są ci ludzie?
– To nasz ładunek, koleś! Mówiłem ci przecież.
– Nie m am y... Czy to żołnierze? Wy sadzacie desant?
– Tak. Przewoziliśm y żołnierzy. Kazano nam dostarczy ć ich tutaj . Tak m am

napisane w planie lotu.

Podczas gdy pilot i kontroler konty nuowali tę wy m ianę zdań, żołnierze uform owali

sprawnie kolum nę m arszową i ruszy li przez lądowisko. Wy glądali na tej giganty cznej platform ie
j ak sznur m rówek. Gdzieś w oddali inna m aszy na wy puszczała ze swoj ego wnętrza cztery
m asy wne czarne kształty.

– Nie wiem nic o przy locie nowy ch j ednostek. Zabieraj cie ich na pokład, i to j uż!
– Nie m a m owy. Om al m nie nie zabito, gdy ich tutaj dostarczałem , a wy chcecie,

żeby m ich zabrał? Słuchaj , wy dano m i rozkaz zrzucenia tutaj ty ch opancerzony ch palantów,
ponieważ m aj ą... zaraz... coś zabezpieczy ć. Macie tutaj coś wartego pilnowania?

– Mam y spore m agazy ny sprzętu składowanego przez Am ery kanów na potrzeby

ofensy wy przeciw zbuntowanej kolonii. Nikt nas j ednak nie poinform ował, że przy ślą tutaj też... A
to co takiego? – Pierwszy z czarny ch kształtów zj echał po pochy lni, wy nurzaj ąc się z ładowni
innego wahadłowca. Matowa powierzchnia j ego pancerza by ła ledwie widoczna, gdy pancerny
kolos podążał śladem piechoty. – Czy to czołg?

– Jeśli wierzy ć m anifestowi pokładowem u, tak.
„Wy ślij cie z nim i kilku m oich pancerniaków” – nalegał sierżant Lam ont.
„Przecież to szaleństwo – kontrowała sierżant Rey nolds. – Nie wy sy ła się broni

pancernej na takie podj azdy ”.

„Owszem , wszy scy o ty m wiedzą i dlatego nikt nie będzie się ich tam spodziewał.

Ile akty wnej broni przeciwpancernej trzy m a się na głębokich ty łach? Moim zdaniem nie m a j ej
tam wcale. A skoro zam ierzacie posadzić kilka ptaszków na ty m lądowisku, w j edny m z nich
m ogą polecieć m oj e wieprzki. Totalne zaskoczenie, kapuj ecie? Narobię cholernego zam ieszania,
zanim ktokolwiek zdoła zareagować”.

background image

„To m oże się udać – przy znał Stark. – Ale nadal uważam , że to szaleństwo”.
„Skąd. To klasy czne m etody działania pancerniaków”.
– Zatrzy m aj cie j e! Zatrzy m aj cie ty ch żołnierzy i czołgi. Wszy scy m aj ą się

naty chm iast zatrzy m ać. Muszę wy j aśnić tę sprawę z dowództwem .

– Hej . – Do rozm owy wtrącił się sierżant Lam ont siedzący w pierwszy m z

rozładowany ch czołgów. – Nie m ogę zostawić swoj ego cacka na otwartej przestrzeni.

Stark, śledząc postępy akcj i przez sy stem y kontroli i dowodzenia wozu boj owego,

zm ienił kanał, by m ieć podgląd na zidenty fikowane przez sy stem y czołgu stanowiska obrony
otaczaj ące ogrom ne lądowisko. Mim o że nie siedział nigdy we wnętrzu czołgu, wielokrotnie
oglądał świat przez wizj ery transporterów opancerzony ch, a ten widok przy pom inał, i to bardzo,
tam te obrazy.

– Rozkazano m i rozstawić czołgi wokół lądowiska – konty nuował ty m czasem

Lam ont.

– Nie widziałem rozkazu, który by o ty m m ówił.
– W takim razie skontaktuj się z kontrolerem nadzoruj ący m to lądowisko.
– Ja j estem kontrolerem !
– W takim razie m usisz m ieć kopię rozkazu.
– Nie m am niczego takiego w kom puterze. Kto wy dał ten rozkaz?
– Twój przełożony.
– Mój ... – Kontroler zawahał się, a ty m czasem rozładowane czołgi i piechota

docierały j uż do końca lądowiska. – Jaki j est kod rozkazu uprawniaj ącego do waszego lądowania?

– Kod rozkazu uprawniaj ącego do naszego lądowania?
– Tak.
– KRUDL.
– Zaraz, niech sprawdzą. Gdzie on j est?
– W nagłówku rozkazu! Jeśli nie zatrzy m acie się naty chm iast, każę... każę, żeby

zatrzy m ała was nasza ochrona!

– Hej , hej , człowieku. Wy luzuj .
Stark zerknął w kierunku Rey nolds, która uśm iechała się pod nosem pom im o

napięcia widocznego w j ej oczach.

– Lam ont um ie wciskać kit j ak nikt inny – zauważy ł Ethan – ale za bardzo przegina,

Vic. Musim y strzelać pierwsi, j eśli nie chcem y, by sy stem y obrony lądowiska przerobiły naszą
piechotę na m iazgę.

– Masz racj ę, zwłaszcza że dopóki chłopcy m aszeruj ą w szy ku paradny m , nikom u

nie przy j dzie do głowy, że m ogą zaatakować. A potem będzie j uż za późno. Rozkażesz Lam ontowi
otworzy ć ogień?

– Tego by m nie chciał, Vic. Niech decy duj e ten, kto j est na m iej scu. Czy nie o to

właśnie walczy liśm y ?

– Jak zwy kle m asz racj ę. Zby t często dowodzili nam i krety ni siedzący setki

kilom etrów od linii frontu. Ale prowadzenie takiej operacj i z tego m iej sca wy daj e m i się bardzo
kuszące. – Machnęła ręką, wskazuj ąc centrum dowodzenia wy pełnione wy świetlaczam i i
term inalam i kom unikatorów, przy który ch kiedy ś siedzieli oficerowie. – Dzięki takiem u sprzętowi
człowiek odnosi wrażenie, że j est na polu walki.

– Owszem . Problem polega ty lko na ty m , że nie j est, więc nie m oże wiedzieć tego,

co wiedzą ludzie znaj duj ący się na m iej scu. Nie będziem y wy dawali idioty czny ch rozkazów,
przez które zginą nasi chłopcy i przegram y tę bitwę. A tak właśnie postępowali oficerowie,
który ch zastąpiliśm y. Lam ont j ednak za bardzo przegina. Bawi go wkurzanie tego kontrolera.

background image

– Racj a. Za bardzo się wczuwa w rolę. Ktoś, kto ogarnia szerszą perspekty wę, m usi

m u to uświadom ić.

– Dobra, rozum iem . A ty m kim ś m am by ć j a? Dom y ślam się, że to j est właśnie

rola ty ch, którzy siedzą w centrach dowodzenia. Lam ont, m ówi Stark.

– Cześć, szefie. Świetnie nam idzie.
– Lam ont, przestań wkurzać tego faceta. Otwieraj ogień, gdy ty lko będziesz

gotowy.

– Znaczy j uż teraz?
– Znaczy za chwilę. Ty decy duj esz, ale nie pozwól, żeby to oni przej ęli inicj aty wę.

Jeśli wróg odda pierwszy strzał, łeb ci urwę, gdy wrócicie do kolonii.

– Przy j ąłem . Szy kuj cie się na faj erwerki.
Po kilku kolej ny ch wy m ianach zdań z Lam ontem coraz bardziej wściekły kontroler

dotarł w końcu do kresu wy trzy m ałości.

– Zatrzy m aj cie się albo uakty wnię nasze sy stem y obrony.
– Zaczekaj . Czy prosiłeś o podanie num eru KRUDL?
– Tak, idioto!
– No widzisz, kolego, j uż ci go podaj ę.
Na wy świetlaczu Starka poj awiła się nowa ikonka, gdy lufa czołgu wy pluła pocisk,

zanim wieży czka skończy ła się obracać.

Mom ent później zapadła kom pletna cisza – pocisk trafił w powierzchniowe centrum

kom unikacy j ne, posy łaj ąc w czarne niebo chm ury m etalowy ch odłam ków i kam ieni. Pozostałe
czołgi Lam onta także otworzy ły ogień, niszcząc kolej ne stanowiska obrony, który ch obsady
bezskutecznie próbowały wy m y ślić sposób, j ak unieszkodliwić naziem ne cele za pom ocą rakiet
przeznaczony ch do zwalczania lotnictwa.

Równe szeregi piechoty złam ały się w j edny m m om encie, opancerzeni żołnierze

ruszy li ty ralieram i, zwinnie i szy bko posuwaj ąc się w kierunku wy znaczony ch celów. Stark
przełączy ł się naty chm iast na kam erę zam ontowaną na hełm ie dowódcy druży ny, aby widzieć,
j ak prowadzi swoich ludzi w kierunku naj bliższy ch forty fikacj i. Ikonki na wy świetlaczu
takty czny m wskazy wały pozy cj e wy kry wany ch przeciwników, sy stem y nam ierzania
podświetlały każde trafienie, gdy oddział posuwał się do przodu, przy staj ąc ty lko po to, by
nam ierzy ć i ostrzelać kolej nego wroga.

Wolałbym być tam z nimi, zamiast siedzieć w tym fotelu. Dlaczego pozostali

podoficerowie nie wybrali sobie innego dowódcy i nie pozwolili mi zostać z drużyną? Niestety, teraz
mam co innego do roboty.

Druży na obserwowana przez Starka opanowała forty fikacj e, pozostali nam ierzeni

wrogowie poddawali się w popłochu. Teraz na wy świetlaczu HUD-a dowódcy poj awiły się
sy m bole wskazuj ące m iej sca rozm ieszczenia ładunków wy buchowy ch. Druży na została
podzielona na dwuosobowe zespoły, kilku żołnierzy pilnowało j eńców, pozostali zaj ęli się
zam inowaniem m agazy nów z bronią i am unicj ą. Wszystko idzie zgodnie z planem, mimo że to nie
ja kazałem strzelać. Tak powinno się postępować. Z doświadczenia wiem, że lepiej, gdy dowódca
trzyma język za zębami i pozwala ludziom robić swoje. Przynajmniej do chwili, gdy czegoś nie
spieprzą. Ale trzeba przyznać, że to cholernie frustrujące.

Czegoś m u tu brakowało. Miał tak silne przekonanie, że czegoś nie zauważa, iż

naty chm iast spoj rzał w róg wy świetlacza dowódcy druży ny, szukaj ąc tam tego, czego nie by ło.
Tim er. Sprawdzanie zaplanowanego czasu m isj i, inform uj ącego każdego żołnierza o opóźnieniu
względem szty wnego harm onogram u ustalonego przez planistów, którzy zapewne nigdy nie by li
osobiście na polu walki. Radośnie zielony, gdy żołnierz wy kony wał zadania zgodnie z planem ,

background image

choć większość m ałpoludów widziała z reguły wy łącznie j adowitą żółć sy gnalizuj ącą opóźnienie,
a potem oskarży cielski pom arańcz i w końcu czerwień. Właśnie opóźnienia by ły j edną z
naj większy ch plag ludzi walczący ch na pierwszej linii. To one rozpraszały ich do tego stopnia, że
Stark i j ego sztab postanowili sprawdzić, co będzie, gdy wy ślą ludzi w teren, nie włączaj ąc im
tim erów. Jak na razie nie widział oznak końca świata.

– Według odczy tów zniszczy liśm y wszy stkie instalacj e obronne – zam eldował

Lam ont. – Co ty na to, Milheim ?

Sierżant Milheim , dowodzący uczestniczącą w ty m wy padzie piechotą z czwartego

batalionu, potrzebował dłuższej chwili na odpowiedź.

– To chy ba prawda. W każdy m razie nikt do nas nie strzela.
– A zatem naj wy ższy czas wy sadzić ten burdel!
– Popieram . Czwarty batalion, rozm ieścić ładunki w m iej scach oznaczony ch na

takach. Ale m iej cie oko na przeciwnika, gdy będziecie to robić.

Żołnierze rozproszy li się j eszcze bardziej , ruszaj ąc w kierunku obiektów

m ieszczący ch – zdaniem sy stem ów takty czny ch – centra kom unikacy j ne oraz składy broni i
sprzętu.

Stark przełączy ł się ponownie, by zy skać szerszy ogląd sprawy. Przebiegł wzrokiem

po wy świetlaczach, szukaj ąc śladów kontrataku wroga. Sy stem sprzęgał czuj niki każdego
skafandra, czołgu i wahadłowca, tworząc z napły waj ący ch dany ch idealną sy m ulacj ę pola walki.
Niebieskie ikonki, oznaczaj ące żołnierzy Starka, roiły się na lądowisku j ak m rówki na porzucony m
koszu piknikowy m .

Czerwone sy m bole zgrom adzone w kilka grupek pozostawały nieruchom e, obok

nich poj awiły się dodatkowe oznaczenia m ówiące j ednoznacznie, że są to j eńcy. Na skraj u pola
widzenia m ożna by ło zauważy ć też pewną liczbę zielony ch ikonek, zapewne by li to cy wilni
pracownicy, którzy uciekali teraz na złam anie karku, ratuj ąc ży cie. Stark pokręcił głową.

– Nie widzę niczego podej rzanego.
Rey nolds także wpatry wała się w te dane.
– I to cię niepokoi – stwierdziła raczej , niż zapy tała.
– Jak cholera. Takie lądowisko m usi m ieć więcej zabezpieczeń. Lam ont! Milheim !
– Ta?
– Zgłaszam się.
– Słuchaj cie. Tam j est coś j eszcze. Miej cie oczy otwarte.
– Nic nie widzę – zapewnił go dowódca piechoty.
– Ja też – przy znał Ethan. – Gdzie więc m ogą by ć siły szy bkiego reagowania, skoro

żaden z nas ich nie dostrzega?

– Może w m agazy nach – rzucił Lam ont. – To przy tulne, wy godne i ciepłe

kry j ówki, w który ch m ożna czekać na ewentualne wezwanie. Co wy na to?

Vic Rey nolds przy taknęła, dorzucaj ąc zaraz swoj e trzy grosze:
– Tak. Chy ba tak. Mieliby tam wy starczaj ące osłony, a m y nie m ogliby śm y ich

wy kry ć, dopóki się nie ruszą.

– W takim razie przem ieszczę tam swoj e wieprzki. Milheim , by łby m wdzięczny,

gdy by ś oddelegował do tej akcj i kilku chłopców albo dziewczy nek.

– Przy j ąłem – odparł dowódca piechoty. – Przy dzielam dwa naj bliższe plutony do

osłony twoich czołgów.

Stark odchy lił się w fotelu, kiwaj ąc głową z aprobatą, gdy na ekranach takty czny ch

poj awiły się krótkie rozkazy, a j ednostki rozm ieszczone na lądowisku zareagowały na nie
naty chm iast. Po chwili wahania zerknął na Rey nolds.

background image

– Czy nie zachowałem się głupio? Nie narobiłem zady m y o nic?
– Nie. Możesz m ieć racj ę w kwestii ukry ty ch oddziałów szy bkiego reagowania albo

i nie, ale reaguj esz prawidłowo. A m y ślenie o takich rzeczach powinno należeć do obowiązków
osób nadzoruj ący ch podobne operacj e. Wiesz, j ak j est na polu walki. Zby t wiele dziej e się za
szy bko. Sądzę, że nasi ludzie doceniaj ą fakt, iż m y ślisz o rzeczach, na które oni nie m aj ą czasu.

– Może... – zaczął Stark, ale cokolwiek j eszcze chciał powiedzieć, j ego słowa

utonęły w dźwiękach kolej ny ch alarm ów.

Dwa pruj ące m ałokalibrowy m i pociskam i wozy opancerzone wj echały na pły tę

lądowiska, opuszczaj ąc parów znaj duj ący się obok m agazy nów. Za nim i sunęło kilka plutonów
ostrzeliwuj ącej się piechoty. Problem polegał j ednak na ty m , że zam iast na rozproszonego
przeciwnika, trafili na połączone siły Lam onta i Milheim a.

Lekkie kule ry koszetowały od pancerzy czołgów obracaj ący ch spokoj nie

wieży czki, by odpowiedzieć ogniem . Jeden pocisk wy starczał, by zdekapitować wóz pancerny.
Trafiony tuż pod wieży czką poj azd eksplodował, rozsadzaj ąc górną część kadłuba. W niskiej
grawitacj i szczątki szy bowały łagodny m łukiem nad polem walki.

Wieży czka pierwszego poj azdu wciąż wznosiła się ku poły skuj ący m w górze

gwiazdom , a druży ny piechoty Milheim a j uż rozpoczęły ostrzał drugiej m aszy ny.

Z tak niewielkiej odległości nawet lekkie pociski z karabinów przebij ały pancerz

wrogiego poj azdu, i to na wy lot. Wóz zadrżał pod tak m ocny m ostrzałem . Jego działko um ilkło,
lufa opadła wolno, przestaj ąc wirować. Strum y czki powietrza uchodziły w próżnię przez dziesiątki
otworów w pancerzu. Jedy ny ocalały członek załogi wy padł na zewnątrz, od razu podnosząc ręce.

Zaskoczona piechota wroga wzięła na cel czołgi Lam onta. Nie m ieli zby t wielkiego

wy boru, uznał Stark, j edy ną szansę na przetrwanie widzieli w szy bkim wy elim inowaniu ty ch
kolosów. To im się j ednak nie m ogło udać, gdy m ieli na karku ludzi Milheim a. Poj edy nczy pocisk
przeciwpancerny eksplodował daleko przed celem , zestrzelony w porę przez zintegrowany
sy stem obrony wozu. Mom ent później druży ny dy sponuj ące wy rzutniam i rakiet zostały rozbite w
py ł nawałą ognia chłopców Milheim a. Wróg zm ienił więc podej ście, koncentruj ąc uwagę na
piechocie, ale by ło j uż za późno. Czołgi włączy ły się do walki, uży waj ąc m ałokalibrowy ch
działek. Ostrzał ze strony nieprzy j aciela słabł szy bko i wkrótce um ilkł całkowicie. Mom ent później
nadano pierwsze prośby o przy j ęcie kapitulacj i, a tu i ówdzie wstawali żołnierze, rzucaj ąc broń i
podnosząc ręce.

– Kom endancie Stark, m am y problem – zam eldował Milheim .
– Słucham .
– Poddało nam się kilka plutonów piechoty wroga.
– Więc w czy m ten problem ?
– Chce pan ich?
– O nie!
Wahadłowce by ły załadowane do pełna, nie zm ieści się w nich nawet j eden

j eniec.

– Tak przy puszczałem . Co m am z nim i zrobić?
Stark zerknął na Vic w chwili, gdy włączała się do rozm owy.
– Milheim , tu Rey nolds. Każ wrogowi rzucić broń i uciekać. Kto będzie się ociągał,

zostanie zastrzelony.

– Przy j ąłem . A niech to.
– Co znowu?
– Właśnie dostałem wiadom ość od j ednej z m oich druży n. Trafiła na

am ery kańskich techników. To chy ba pry watni kontrahenci. Zabierzem y ich ze sobą?

background image

– Połącz m nie z tą druży ną. – Stark naciskał pospiesznie kolej ne klawisze,

przenosząc na ekrany obraz z kam ery dowódcy wy branego oddziału. Zobaczy ł przed sobą dwóch
ludzi w kom binezonach powierzchniowy ch, opancerzony ch ty lko w takim stopniu, aby ich
właściciele m ogli bezpiecznie poruszać się po okolicach bazy. Na piersiach z lewej strony
poły skiwały oślepiaj ąco znaki logo której ś z korporacj i. Wy glądały dziwnie nienaturalnie na tle
czerni, bieli i szarości księży cowego kraj obrazu. – Wy glądaj ą j ak cy wilbanda – rzucił w kierunku
Vic. – Mogą wiedzieć o kilku interesuj ący ch nas kwestiach, nie sądzisz?

– Owszem . Pam iętaj j ednak, Ethan, że m ożem y stracić który ś z wahadłowców w

drodze powrotnej . Lepiej , żeby nie by ło ich na pokładzie takiej m aszy ny, ponieważ korporacj e z
pewnością oskarżą nas o zabij anie Am ery kanów. A przy naj m niej cy wilbandy. Na razie udało
nam się zachować czy ste konto. Lepiej , żeby tak zostało.

– Tak. Dobra m y śl, Vic. Milheim ? Wy puśćcie ich. Każcie im spieprzać stam tąd w

podskokach. Lepiej , żeby nie by ło ich na lądowisku, gdy wy sadzim y wszy stko w powietrze.

– Ty tu rządzisz.
– Hej ! – w obwodzie dowodzenia poj awił się nowy głos. – Tutaj kapral Yuin.

Jestem na tej kupie złom u w południowo-wschodnim narożniku lądowiska. Niech nikt nie waży się
strzelać w ty m kierunku!

Stark otagował ikonkę Yuina.
– W czy m problem , kapralu?
– To nie racj e ży wnościowe i koce, j ak przy puszczaliśm y, sir! To skład am unicj i. Są

tu tego całe tony. Przy kry te zwy kły m i m etalizowany m i plandekam i.

– Leżą na powierzchni? Niczy m nie chronione? Jezu. Dzięki, kapralu. – Stark

rozłączy ł się, a potem powiódł wzrokiem po centrum dowodzenia. – Jest tutaj ktoś z woj sk
inży niery j ny ch?

Sierżant Tran, odpowiedzialna za działanie centrum dowodzenia od chwili śm ierci

poprzedniczki, sierżant Tanaki, zrobiła przepisowy w ty ł zwrot i wskazała na wachtowego, który
nieśm iało podnosił rękę. Masy wna i przy sadzista, przy pom inała budową buldożer.

– Tam j est j eden, sir.
– Znaleźliśm y na powierzchni wielki skład am unicj i. Sły szałeś, co m ówił Yuin?
– Taj est.
– Czy to tak głupie posunięcie, j ak m i się wy daj e? Przecież to wszy stko m oże

wy lecieć w powietrze, j eśli spadnie tam choć j eden m ikrom eteory t.

– Raczej nie, sir. Materiały wy buchowe, który ch uży wam y dzisiaj , są wy j ątkowo

stabilne. Eksploduj ą wy łącznie po uruchom ieniu detonatorów. Taki kam y k m usiałby trafić
dokładnie w zapalnik, a i w takim wy padku prawdopodobieństwo wy buchu nie by łoby zby t
wielkie. Wzm ocnione plandeki, j akich uży to, są w stanie powstrzy m ać m ikroodłam ki, a
przy naj m niej zredukować ich prędkość na ty le, by nie stanowiły realnego zagrożenia. Ja by m
tego nie zrobił, ale nie widzę niczego dziwnego w chwilowy m składowaniu am unicj i na
powierzchni, j eśli nie m a w pobliżu odpowiedniego m iej sca na j ej ukry cie.

Vic pochy liła się nad konsolą.
– Jak wy sadzim y to świństwo, skoro m ateriały wy buchowe są tak stabilne?
– Przecież to proste. Wy starczy podłoży ć kilka ładunków. One zainicj uj ą reakcj ę

zapalników i wszy stko wy leci w powietrze... – Żołnierz z j ednostek inży niery j ny ch przerwał. –
Wolałby m nie by ć w pobliżu tego m iej sca, gdy zdetonuj em y ładunki. To będzie piekielna
eksplozj a.

– O, tak – przy znał Stark. – Dziękuj ę, kapralu. Milheim , każ podłoży ć ludziom

ładunki na tej kupie am unicj i i spieprzaj cie stam tąd w podskokach. Lam ont!

background image

– No? – Czołgista odezwał się z taką werwą, j akby się bawił w naj lepsze.
– Wokół lądowiska leży pełno am unicj i. Podświetlam ci m iej sca j ej składowania.

Masz? Jeden poważniej szy wy buch m oże doprowadzić do detonacj i wszy stkiego, przekaż więc
swoim chłopcom , żeby nie odpalali w tam ty m kierunku niczego ciężkiego. Wolałby m , aby te
składy nie dotarły na orbitę Ziem i, zanim stąd odlecim y.

– To sam a am unicj a? Przy j ąłem . Zablokowałem wektory ostrzałów ty ch

kierunków we wszy stkich m aszy nach. Jeśli który ś cwaniak spróbuj e obej ść te blokady, zastrzelę go
z głównego działa.

Stark spoj rzał na Rey nolds.
– Zostawili tony am unicj i na powierzchni? Całkiem ich porąbało?
– Bardziej prawdopodobne, że napchali do okoliczny ch m agazy nów inny ch

środków, a na to nie wy starczy ło m iej sca.

– A gdy by spadł tam j akiś większy m eteory t?
– Dom y ślam się, że liczy li na to, iż obrona przeciwlotnicza lądowiska nie dopuści

do podobnego incy dentu. Mieli tam sprzęt, który zm ieniłby traj ektorię lotu każdego wielkiego
kam ienia.

– Też racj a. Pewnie spuściliby go na koszary naj bliższej j ednostki piechoty.

Ciekawe, skąd nasi by li przełożeni wy trzasnęli takie góry zaopatrzenia? Do tej pory bez przerwy
bory kaliśm y się z niedoboram i.

Do tej pory, czy li czasach, gdy wy kony wali każdy rozkaz oficerów prowadzący ch

tę niekończącą się księży cową woj nę. Zanim zbuntowali się i odcięli od sy stem u, którem u
wiecznie brakowało pieniędzy na am unicj ę i części zam ienne, choć dy sponował
wy starczaj ący m i funduszam i, by posy łać oddziały wszędzie tam , gdzie trzeba by ło strzelać.

Vic wzruszy ła ram ionam i.
– Część pochodzi zapewne z rezerw strategiczny ch. Z drugiej strony, nasz bunt trwa

j uż wy starczaj ąco długo, by rząd zdołał zwiększy ć produkcj ę am unicj i.

– Fakt. Zawsze j ednak twierdzono, że nie stać nas na zam awianie większej ilości. Z

czego więc nasz rząd płaci za te dostawy ?

– Ethan? Jak brzm i pierwsza zasada doty cząca zadawania py tań?
Stark uśm iechnął się pom im o sporego napięcia.
– Nie zadawaj py tań, j eśli nie chcesz poznać odpowiedzi – wy recy tował. –

Zachowuj ę się j ak rekrut. – Skupił się ponownie na przekazie z pola m isj i. – Okay. Widzisz coś,
czy m powinniśm y się przej m ować?

Potrząsnęła głową.
– Do tej pory rozpoznawałeś bezbłędnie wszy stkie zagrożenia.
– Mhm . Ale nadal j esteś w ty m lepsza ode m nie. – Stark wskazał na ikonki

rozproszone po wy świetlaczu. – Co sądzisz o ty m ?

– Sądzę, że gdy by kontratak nastąpił teraz, dostaliby śm y niezły wpieprz. Nasze siły

są za bardzo rozproszone.

– Muszą zaj ąć cały teren lądowiska j ednocześnie, j eśli chcem y wy sadzić

wszy stkie cele.

– Wiem , ale... Ethan! – Vic wskazała palcem na własny ekran, po który m

przem y kały dane doty czące wy kry wany ch zagrożeń. – Jesteśm y ostrzeliwani od strony
m agazy nów. I to celnie.

– Celnie... – Strzelał ktoś, kto nie spanikował, i do tego by ł dobrze ukry ty.
– Kolej ne oddziały szy bkiego reagowania?
– Nie. Raczej posiłki.

background image

– Skąd m ożesz to wiedzieć? Jeśli spieprzy m y stam tąd za wcześnie, nie zniszczy m y

wszy stkich celów.

Rey nolds spoj rzała na niego spod na wpół przy m knięty ch powiek, dźgaj ąc palcem

w ekran wy świetlacza.

– Ze sposobu, w j aki zostaliśm y zaatakowani przez oddziały szy bkiego reagowania,

m ożna wy wnioskować, że ich dowódca postawił wszy stko na j edną kartę, czy li na bły skawiczną
konfrontacj ę. Nikt nie osłaniał atakuj ący ch oddziałów, gdy odpowiedzieliśm y ogniem . Zatem to
m usi by ć ktoś nowy. A za ty m i ludźm i podąża kom pania albo nawet cały batalion. Tam te skały
osłaniaj ą wektor podej ścia, dlatego nie m ogliśm y wy kry ć ich wcześniej .

– Wiedzieliśm y o ty m . Ale...
– Nie m a żadnego ale, Ethan. Co by ś zrobił, gdy by ś m iał uderzy ć na nasze

oddziały od tam tej strony ?

Stark gapił się na ekrany z coraz bardziej ponurą m iną.
– Tak. Podej ście za osłoną terenu. Czołgi Lam onta i przy dzielona do nich kom pania

piechoty wciąż są na m iej scu. Może oni powstrzy m aj ą ten atak choć przez kilka m inut?

– Do licha! Wiesz równie dobrze j ak j a, że to zależy wy łącznie od sił, j akim i

dy sponuj e przeciwnik! Jeśli za ty m i skałam i znaj duj ą się czołgi i zm echanizowana piechota...

– Jasne. Masz racj ę. – Stark zm ruży ł oczy, a potem przeniósł wzrok na j eden z

ekranów. Zrobił m aksy m alne powiększenie, by dostrzec szczegóły terenu za polem lądowiska. Za
bardzo się rozproszyłem. Obserwowanie rozpieprzanego sprzętu i uciekającego wroga potrafi
rozbawić człowieka. – Dzięki, Vic. Milheim , Lam ont, wokół was robi się gorąco.

– Przy j ąłem – odparł dowódca piechoty. – Nie podoba m i się sy tuacj a przy ty ch

m agazy nach. Osiągnęliśm y większość zakładany ch celów, co znaczy, że m ożem y j uż stąd
spieprzać.

– Wciąż m am y czas na zaatakowanie pozostały ch zabudowań – protestował

Lam ont. – Załatwim y to w kilka m inut.

Stark zawahał się, porównuj ąc to, co widział i czuł, z odczy tam i sy stem ów

dowodzenia.

Doświadczenie podpowiada mi właściwą odpowiedź. Może jestem przesadnie

ostrożny, ale...

– Nie. Pozostałe cele nie są warte takiego ry zy ka. Wy cofuj cie się do

wahadłowców. Czas wracać do dom u.

– Moj e czołgi m ogą dokończy ć robotę, a potem ... – zaczął Lam ont.
– Odm awiam . Wy cofaj cie się. Naty chm iast. – Stark zaczął wy dawać bardziej

konkretne rozkazy, ale zaraz zam ilkł. Powiedziałem im, co mają robić. Teraz muszę obserwować i
odzywać się tylko wtedy, gdy będzie problem.

– Taj est, taj est, trzy worki pełne.
Rozproszone niebieskie ikonki zatrzy m ały się, gdy dotarł do nich kolej ny rozkaz, a

potem zaczęły wy cofy wać się w j eszcze szy bszy m tem pie, zm ierzaj ąc prosto do wahadłowców.
Zostawiały za sobą m rowie m igaj ący ch ostrzegawczo znaków. Ładunki wy buchowe zostały
podłożone na każdy m kontenerze ze sprzętem , j aki um ieszczono wokół lądowiska. Im dalej
wy cofy wali się Am ery kanie, ty m m ocniej szy stawał się ostrzał od strony m agazy nów. Po chwili
do kul karabinowy ch dołączy ły też pociski większego kalibru. Wróg przestawił w końcu działa z
pierwszej linii, kieruj ąc ich ogień na własne zaplecze.

– Milheim – rozkazała Vic. – Walcie w te m agazy ny. Zm uście strzelców do ukry cia

się. Lam ont, czy twoj e czołgi m ogą zdj ąć któreś z ty ch dział?

– Jeśli wy liczy m y prawidłowo kąt i kierunek – odparł dowódca pancerniaków. –

background image

Ale uprzedzam , kończy m i się am unicj a.

Stark sprawdził na wy świetlaczu stan kom ór m agazy nowy ch wszy stkich czołgów.

Skrzy wił się, widząc, j aki procent am unicj i został j uż wy strzelony. Zastanawiał się, ale ty lko przez
m om ent, czy nie uzupełnić j ej w który m ś ze składów, ale naty chm iast odrzucił ten pom y sł. Jeśli
dobrze znam życie, odpowiedni kaliber będzie leżał na samym spodzie. Lepiej, żeby nasi chłopcy
nie rozgrzebywali takiej góry materiałów wybuchowych, zwłaszcza teraz, gdy są ostrzeliwani przez
wrogą artylerię. – Zrozum iałem . Jeśli nie wy cofacie się teraz, durne m ałpoludy, nie pom oże wam
cała am unicj a świata.

– Dobra, będziem y się ostrzeliwali, dopóki nie wrócim y na wahadłowce. Mam

nadziej ę, że nie wkurzy m y ty m harm idrem pilotów ty ch ptaszków.

Stark się uśm iechnął. Piloci m ieli j uż pewnie pełne gacie z powodu ostrzału

arty lery j skiego.

– Kto m onitoruj e wahadłowce? – zapy tał wachtowy ch. – Jaki j est ich status?
– Gotowe do startu – odparł j eden z szeregowy ch. – Nie m a raportów o szkodach

prócz kilku zary sowań pancerza od odłam ków.

Stark wrócił do nieustannego przełączania się na kolej ne kanały. Nawała ogniowa

od strony m agazy nów wciąż się nasilała. Do tej pory j ednak nie padł z tam tego kierunku ani
j eden wy strzał sugeruj ący obecność wrogich czołgów, co j ednak wkrótce m ogło ulec zm ianie.
Niebieskie sy m bole tłoczy ły się obok ikonek wahadłowców. Piechota kończy ła właśnie
ewakuacj ę. Stark z trudem powstrzy m ał się od rzucenia rozkazu ponownego rozproszenia
oddziałów. Ta koncentracj a by ła wszakże konieczna, j eśli ludzie Milheim a m aj ą się wy cofać w
wy starczaj ąco szy bkim tem pie. Liczba sy m boli m alała w szy bkim tem pie, gdy żołnierze
grupkam i wracali na m iej sca, rosły za to liczby pokazuj ące, ilu ich j est na pokładach
wahadłowców. Ruchy! Ruchy! Ruchy! Wynoście się stamtąd!

– Widzę j akiś problem – odezwała się Vic. – Wahadłowiec Bravo, co j est powodem

opóźnienia?

– Czołg zablokował nam trap – zam eldował pilot m aszy ny. – Już to naprawiam y.
– Ile czasu potrzebuj ecie na udrożnienie tego przej ścia?
– Nie wiem . Może pięć sekund, a m oże pięć m inut. Albo j eszcze dłużej . Ten sprzęt

to cholerny złom .

Vic spoj rzała na Starka, który pokręcił ty lko głową.
– Wahadłowiec Bravo, zapom nij cie o czołgach. Bierzcie załogi na pokład razem z

piechotą.

– Przy j ąłem . Mam zostawić poj azdy i zabrać cały personel.
Trudno by ło powiedzieć, czy pilot poczuł ulgę, czy raczej by ł wkurzony, że m usi

porzucić na pastwę losu kilka m aszy n boj owy ch. Za to Lam ont dał j asny pokaz swoich uczuć.

– Stark! Nie m ożesz porzucić tutaj j ednego z m oich wieprzków!
– Nie m am wy boru – odparł Ethan. – Nie m ożem y pozwolić sobie na dalsze

opóźnienia. – Żołnierze wroga, j akby dla podkreślenia wagi ty ch słów, zaczęli wy sy py wać się
spom iędzy zabudowań, wkraczaj ąc na pły tę lądowiska. By ło j asne, że spróbuj ą uziem ić
przy naj m niej j eden z wahadłowców. – Nie m ożecie ustawić tego czołgu na try b autom aty czny,
żeby opóźnił atak nieprzy j aciela?

– Możem y. – Lam ont powiedział to takim tonem , j akby stracił przy j aciela. – Okay,

włączam sekwencj ę autom aty cznej obrony i autodestrukcj i. Rozpętam tu piekło, dzięki którem u
zdołam y się ewakuować. Potem doj dzie do zdetonowania pozostałej am unicj i, paliwa i tlenu.
Wy bacz, stary. – Ostatnie słowa skierował do porzucanej m aszy ny, która oddaliła się naty chm iast
od wahadłowca, ostrzeliwuj ąc nacieraj ące oddziały.

background image

Ostatni żołnierze Starka wgram olili się do ładowni, także strzelaj ąc, dopóki włazy

nie przesłoniły im nieprzy j aciela.

– Pozostałe czołgi zabezpieczone!
Po chwili ścigane seriam i pocisków prom y wy startowały na pełny m ciągu,

wznosząc się pionowo w górę. Porzucony czołg Lam onta zbierał ostre cięgi, zachwiał się m ocno,
gdy kilka pocisków przeciwpancerny ch wy buchło w opróżnionej kabinie załogowej , a potem
eksplodował, siej ąc odłam kam i po cały m lądowisku i w górę. Stark, staraj ąc się nie m y śleć, j ak
cenny dla j ego woj sk j est każdy wóz boj owy, obserwował przewidy wane traj ektorie
naj większy ch odłam ków m knący ch w kierunku odlatuj ący ch wahadłowców, a potem parsknął
wy m uszony m śm iechem .

– Wy gląda na to, że Lam ont wy niósł właśnie j edną ze swoich m aszy n na niską

orbitę.

– A w każdy m razie kilka j ej kawałków. – Vic sprawdziła czas na wy świetlaczu. –

Chłopcy ustawili m inim alne opóźnienie ładunków, aby wróg nie zdołał ich dezakty wować. Za kilka
sekund zobaczy m y znacznie więcej odłam ków zm ierzaj ący ch w kierunku orbity.

– Nasze wahadłowce są wciąż zby t blisko. Szkoda, że nie m ożna odpalić ty ch

ładunków zdalnie.

– Tego rodzaj u sy gnały łatwo zagłuszy ć – przy pom niała m u Rey nolds. – A

światłowody trudno rozwij ać z ładowni lecącego na dopalaczach wahadłowca. Trzy m aj się.

Zanim dokończy ła ostatnie słowa, ładunki pozostawione przez ludzi Milheim a

zaczęły eksplodować. Stark, obserwuj ąc wy buchy przez ty lną kam erę j ednej z odlatuj ący ch
m aszy n, dostrzegł w pewny m m om encie, j ak cała połać księży cowego gruntu unosi się po ty m ,
j ak m rowie m ikroeksplozj i zlało się w j edną giganty czną detonacj ę składu am unicj i. Bły sk by ł tak
oślepiaj ący, że czuj niki zablokowały pasm a widzialne i podczerwone.

– A niech m nie – j ęknęła Vic. – Ile oni tam tego m ieli?
– Nie m am poj ęcia, ale cieszę się, że nie by ło m nie przy ty m lądowisku. Na m oj e

oko m ogliśm y darować sobie podkładanie inny ch ładunków. Zrobił się tam piękny krater.

– Może powinni nazwać go twoim im ieniem .
– Dzięki. Czy wahadłowce wy szły j uż z pola rażenia?
– Wy j dą za chwilę – zam eldowała sierżant Tran. – Za dużo tam odłam ków, aby j e

wszy stkie nam ierzy ć.

– Wahadłowce oddalaj ą się na dopalaczach – odezwał się wachtowy, z który m

Stark rozm awiał chwilę wcześniej . – Ale lecą prosto na sektor chroniony bateriam i
przeciwlotniczy m i wroga.

– Am ery kańskie i wrogie okręty zm ierzaj ą kursem na przechwy cenie naszy ch

m aszy n – dodał inny wachtowy.

Stark potarł dłonią czoło, próbuj ąc zwalczy ć narastaj ące m dłości. Teraz

naj trudniej sza część m isj i. Ucieczka.

– Gdzie Wisem an i j ej boj owe ptaszki?
– Idą prosto na okręty woj enne.
– Czy ona oszalała?
– Nie – uspokoiła go Vic. – Robi kolej ną zady m ę. Chce przekonać załogi ty ch

j ednostek, że nasi wy cofaj ą się inną suborbitalną trasą.

– Jasne. Gdy więc nasze wahadłowce zm ienią kurs... – Stark przerwał, widząc, że

biorące udział w wy padzie m aszy ny obracaj ą się wokół własnej osi. Silniki pom ocnicze podniosły
ich ogony ku czerni kosm osu, opuszczaj ąc dzioby w kierunku m artwej powierzchni Księży ca.

– Okay. Czekaj cie na wsparcie arty lery j skie.

background image

Sprawdził pozy cj e m aszy n Wisem an, które także wy konały podobny m anewr,

kieruj ąc się dziobam i w dół. Wy świetlacze zm ieniały nieustannie przewidy wane wektory lotu i
j eśli im wierzy ć, obie grupy zm ierzały prosto na siebie. Maszy ny Wisem an oddalały się po łuku
od am ery kańskiej enklawy, nadlatuj ąc nad linie obrony wroga, a wahadłowce transportowe
zbliżały się do tego sam ego m iej sca z przeciwległej strony.

– Mam nadziej ę, że to zadziała – szepnęła Vic.
– To j est nas dwoj e. Arty leria. Sierżant Grace? Rozpocznij cie zaplanowany ostrzał

Bravo Foxtrot.

– Przy j ęłam . Rozpoczy nam zaplanowany ostrzał Bravo Foxtrot.
Wielkie działa spoczy wały daleko za pierwszą linią, ukry te w oddzielny ch

bunkrach. By ły to gargantuiczne bestie przy stosowane do wy strzeliwania pocisków na ogrom ne
odległości. A na Księży cu, gdzie panowało sześciokrotnie m niej sze ciążenie, ładunki m ogły by ć
m aleńkie, za to głowice wielkie. Na oczach Starka ikonki zagrożenia oderwały się od stanowisk
arty lery j skich i poszy bowały w rej on, do którego zbliżały się wahadłowce.

– Wiecie – rzuciła sierżant Tran – gdy by m by ła na m iej scu żołnierzy siedzący ch

na tam ty m odcinku frontu, zaczęłaby m się zastanawiać, co takiego szy kuj em y.

– I o to chodzi – m ruknął Stark. – Wisem an, j ak to wy gląda?
– Trzy m am y się z dala od ty ch okrętów woj enny ch. – Jej twarz wy glądała

dziwnie płasko przy tak wielkim przy spieszeniu. Ekrany pokazy wały, że wielkie okręty zbliży ły się
j uż do granic pola rażenia kolonialny ch rakiet przeciworbitalny ch. Od ich kadłubów oderwało się
kilka czerwony ch sy m boli świadczący ch o desperackich próbach dopadnięcia oddalaj ący ch się z
m aksy m alną szy bkością obiektów.

– Tak m iędzy nam i – dodała Wisem an. – Nienawidzę lotów na dopalaczach ku

powierzchni planet i księży ców. Zrozum iano?

– Wy dawało m i się, że zechcecie wy równać, zanim uderzy cie w powierzchnię.
– Zakładaj ąc, że wszy stko pój dzie zgodnie z planem . Jeśli nie, to wkurzę się na

m aksa.

I zginiesz. Stark sprawdził zbiegaj ące się wciąż traj ektorie wahadłowców

boj owy ch, transportowy ch i spadaj ący ch pocisków. Okay. Arty leria uderzy pierwsza. Narobi
zam ieszania na powierzchni, zanim Wisem an nadleci od linii frontu, a wahadłowce transportowe
od zaplecza. Wszystkie systemy obronne skupią się na naszych maszynach bojowych, bo tylko one
będą nadlatywały od strony naszych pozycji. Wycofujące się wahadłowce otrzymają status celów
drugorzędnych. Na nasze szczęście żaden z obrońców nie zdaje sobie sprawy, co planujemy, a to
oznacza, że wszyscy przejdą na celowanie ręczne. Transportowce są o połowę mniej wytrzymałe niż
opancerzone ptaszki Wiseman.

– Trzy m aj kciuki, Vic – poprosił.
– Trzy m am . U rąk i nóg – zapewniła go.
Sy stem y obrony wroga wy strzeliły rakiety m aj ące przej ąć nadlatuj ące pociski

arty lery j skie, ale ta nawała ogniowa by ła zby t gęsta, by udało się j ą powstrzy m ać. Stark zby t
często widział skutki takich ostrzałów, by nie wiedzieć, co zrobią żołnierze wroga, gdy pierwsze
głowice trafią w cel.

Znaj duj ące się na powierzchni sensory i broń zostaną naty chm iast osłonięte, a

żołnierze powciskaj ą się w naj głębsze zakam arki bunkrów. W przy padku piechoty by ło to
całkowicie irracj onalne zachowanie, bowiem każde bezpośrednie trafienie oznaczało
naty chm iastową śm ierć wszy stkich ludzi, ty ch stoj ący ch i ty ch leżący ch. Czasem j ednak takie
reakcj e pozwalały żołnierzom czuć się lepiej , pewniej i przetrzy m ać strach przed tonam i lecącej
z nieba stali i m ateriałów wy buchowy ch.

background image

Opancerzone wahadłowce Wisem an wy konały kolej ny zwrot, przery waj ąc

pionowy lot w kierunku powierzchni i próbuj ąc wy równać nad liniam i wroga. Transportowce
zrobiły to sam o, drżąc i wibruj ąc przeraźliwie od pracuj ący ch z pełną m ocą silników
odrzutowy ch, które spy chały j e na nowy kurs.

Sy m bole zm ieniały się j ak w kalej doskopie. Stark powstrzy m ał się j ednak od

przej ścia na try b wizualny, nie chciał widzieć tego, co pociski robią z pozy cj am i wroga.
Napatrzy ł się na to wcześniej , i to ty siące razy, nie cieszy ły go więc m y śli o ludziach kulący ch
się ze strachu podczas bom bardowań. Wahadłowce Wisem an także odblokowały broń pokładową
oraz sy stem y akty wnej obrony, wy strzeliwuj ące flary i wabiki, by uniknąć trafienia odpalany m i
chaoty cznie rakietam i. Na m om ent przed ty m , j ak obie form acj e przeszły obok siebie, kilka
wy rzutni wy paliło w kierunku nadlatuj ący ch transportowców. Mgnienie oka później opancerzone
m aszy ny wy konały kolej ny ciasny zwrot, kieruj ąc się dziobam i ku górze i ruszaj ąc na pełny m
przy spieszeniu, by j ak naj szy bciej znaleźć się za własny m i liniam i.

Stark zdał sobie nagle sprawę, że od dłuższego czasu wstrzy m uj e oddech,

zaczerpnął więc łapczy wie powietrza, nie spuszczaj ąc wzroku z ikonek transportowców m knący ch
ku am ery kańskim pozy cj om pierwszej linii. Szlag. Udało się? Wycofaliśmy wszystkie maszyny?

– Zarej estrowano trafienie – zam eldował wachtowy podniesiony m głosem . –

Wahadłowiec Alfa.

– Jak poważne?
– Rozszczelnienie pancerza, uszkodzenie sy stem ów stabilizacy j ny ch. Maszy na traci

wy sokość. Jest zby t blisko powierzchni, by wy równać.

– O, nie. – Stark, zaciskaj ąc zęby, połączy ł się z wahadłowcem i wstrząsnął się

m im owolnie, gdy zobaczy ł rozedrgany obraz. Trafienie i wtórne eksplozj e zepchnęły m aszy nę z
kursu. Powierzchnia Księży ca m igała oślepiaj ącą bielą i szarością, ustępuj ąc co chwilę idealnej
czerni kosm osu.

– Gutierrez! – darła się Wisem an do pilota strąconej m aszy ny. – Jesteś zby t nisko

na autom at. Przej dź na sterowanie ręczne!

– Przy j ęłam ! – odparła Gutierrez drżący m głosem . Jej ciało podskakiwało

nieustannie trzy m ane w fotelu ty lko pasam i uprzęży.

Stark zam rugał nerwowo, gdy Vic przerwała z rozm y słem połączenie, przechodząc

na inny obwód. Teraz m ogli zobaczy ć wahadłowiec od zewnątrz, z perspekty wy naziem ny ch
sensorów. Maszy na leciała nad powierzchnią Księży ca w kierunku am ery kańskich linii, wiruj ąc
wokół własnej osi. Strzelaj ące z j ej boczny ch dy sz strum ienie ognia sugerowały, że Gutierrez
próbuj e ustabilizować poj azd, ale przy padkowość ty ch erupcj i m ówiła także, że robi to na
wy czucie.

– Czy to zadziała? – zapy tała w pewny m m om encie Rey nolds.
– Trudno powiedzieć. Czekaj ... – Mocniej szy ciąg z dwóch stabilizatorów sprawił,

że m aszy na przeszła z niekontrolowanego wirowania w klasy czny, choć nadal groźnie
wy glądaj ący korkociąg, j ej dziób zataczał wciąż szerokie kręgi. – To cholernie dobry pilot.

– Tak. Ale nie zdoła ocalić tej m aszy ny. Jest j uż za nisko i m a zby t wielką prędkość.

Gdy uderzy...

Zanim Rey nolds zdąży ła dokończy ć, stabilizatory czołowe odpaliły raz j eszcze,

obracaj ąc wahadłowiec w pionie, tak by j ego napęd znalazł się na m iej scu dziobu. Silniki oży ły,
zm iataj ąc chm ury py łu ze skał, nad który m i przelaty wała m aszy na. Prom zaczął zwalniać, drżąc,
j akby ktoś nim potrząsał, tracił też wy sokość. Po chwili uderzy ł spodnią częścią kadłuba w
powierzchnię i sy piąc fragm entam i poszy cia, przekoziołkował, j akby znów wy rwał się spod
kontroli pilota.

background image

– Gutierrez! – wrzasnęła Wisem an. – Zrobiłaś co w twoj ej m ocy ! Katapultuj się!

Nakaż ewakuacj ę załogi!

– Nie! Mam ludzi na pokładzie! Mogę j eszcze...
Pilot zam ilkł raptownie, gdy wahadłowiec uderzy ł j eszcze m ocniej , roztrącaj ąc na

wszy stkie strony głazy i fragm enty konstrukcj i. Mom ent później wzniósł się nieco, aby rąbnąć w
powierzchnię po raz ostatni. Sunął przez szary kraj obraz, odbij aj ąc się od większy ch skał i
przeskakuj ąc nad m niej szy m i.

– Medy czny ! – wy darła się sierżant Tran. – Wy ślij cie na m iej sce zdarzenia zespół

ratunkowy. Naty chm iast.

– Już j edziem y – odparł wachtowy z działu m edy cznego.
Tran wskazała palcem ekran.
– Cztery karetki. Za m inutę poślę tam następne.
– Świetnie – ucieszy ł się Stark, choć głos wciąż drżał m u z wściekłości. – Świetnie –

powtórzy ł nieco pewniej szy m tonem . – Wcześniej sze postawienie j ednostek ratunkowy ch w stan
pogotowia by ło dobry m pom y słem . Vic, czy pozostali są cali i zdrowi?

Sprawdziła odczy ty na ekranach, przy gry zaj ąc dolną wargę, a potem skinęła

głową.

– Na to wy gląda. Pozostałe wahadłowce ham uj ą j uż, by podej ść do lądowania.

Eskadra Wisem an wraca właśnie pod parasol ochronny. Chcesz tam j echać?

– Tak. – Raz j eszcze odgadła j ego m y śli. A m oże znała go lepiej niż pozostali. –

Powiadom załogę transportera dowodzenia.

– Będą na ciebie czekali.
Ty m razem pobiegł do hangaru, nie dbaj ąc o pozory. Plotki o strącony m

wahadłowcu rozchodziły się lotem bły skawicy j ak każda zła wiadom ość, nikt więc nie dziwił się,
że kom endant biegnie do swoj ego transportera. Po wej ściu na pokład Ethan wskoczy ł na fotel
dowodzenia i naty chm iast zapiął pasy.

– Masz nam iar na m iej sce katastrofy ? – zapy tał kierowcę.
– Taj est.
– W takim razie zawieź m nie tam , i to szy bko!
– Taj est.
Kierowca zam ilkł, skupiaj ąc całą uwagę na prowadzeniu. Stark także siedział cicho i

choć patrzy ł w kierunku ekranów, nie widział ani tego, j ak pozostałe wahadłowce transportowe
zawisaj ą nad lądowiskiem am ery kańskiej kolonii, ani wy ham owuj ącej ostro eskadry Wisem an.
Starał się nie m y śleć, nie bać, wiedział bowiem , że te obawy nie pom ogą załodze i żołnierzom
uwięziony m w rozbitej m aszy nie. Pom odlił się za to – szy bko, cicho, ale gorąco.

Transporter zatrzy m ał się obok kilku karetek pozostawiony ch przy m iej scu

katastrofy. Stark sprawdził szczelność pancerza, zanim otworzy ł właz przedziału osobowego, by
wy skoczy ć na powierzchnię.

Jak zwy kle w takich wy padkach czas zdawał się zwalniać bieg. Ethan opadał

powoli, j ego stopy wy lądowały łagodnie, wzbij aj ąc niewielkie chm urki szarego py łu. Wokół
pełno by ło kam y ków, ty lko gdzieniegdzie trafiały się większe głazy, wszy stkie ostre na
krawędziach j ak brzy twy. Tutaj , przy braku atm osfery, nic nie m ogło ich wy gładzić, więc
zachowały ory ginalne kształty.

Wokół wraku i poj azdów krzątało się wielu ludzi przeskakuj ący ch z gracj ą z m iej sca

w m iej sce. HUD Starka otagował j e autom aty cznie – część z nich ikonkam i służb m edy czny ch,
część woj skowy m i, a reszcie nadał status ranny ch. Medy cy by li łatwi do zauważenia. W
odróżnieniu od żołnierzy piechoty nie nosili ciężkich pancerzy, lecz zwy kłe kom binezony

background image

próżniowe, bo ty lko w nich m ogli m ieć wy starczaj ąco dużo swobody ruchów, by zaj m ować się
tkwiący m i w zbroj ach boj owy ch ranny m i. Medy cy nie potrzebowali dodatkowy ch osłon,
ponieważ – przy naj m niej w założeniu – nikt nie powinien do nich strzelać. Wróg j ednak łam ał
czasam i tę niepisaną zasadę, dlatego chłopcy z m edy cznego uczy li się m etod m askowania na
polu walki i j ednoczesnego opatry wania ranny ch.

Nieco dalej , z boku, leżał stos opancerzony ch ciał, nad który m i unosiły się

naj bardziej znienawidzone ikonki oznaczaj ące zabity ch.

Stark ruszy ł przed siebie, próbuj ąc zaangażować się w akcj ę ratunkową, ale nie

wchodzić przy okazj i w drogę m edy kom , którzy nie potrzebowali, by ktoś z dowództwa patrzy ł im
na ręce.

– Doktorze Asad. Pan tutaj dowodzi?
Postać oznaczona na HUD-zie ty m nazwiskiem odwróciła się i skinęła lekko głową.
– Zgadza się.
– Jak wy gląda sy tuacj a?
Nie sposób wzruszy ć ram ionam i w ciężkim skafandrze, ale Asadowi udało się j akoś

wy konać ten gest.

– Mogło by ć gorzej . Tam m am y ciała ofiar. Na szczęście nie j est ich zby t wiele. A

nawet bardzo m ało, zważy wszy na zniszczenia tej m aszy ny. Pozostali cierpią na stłuczenia,
złam ania i ty m podobne dolegliwości. Nie będziem y m ieli większego problem u z poskładaniem
ich do kupy.

Stark zerknął raz j eszcze w kierunku ciał zabity ch, zliczaj ąc j e ty m razem , a potem

przeniósł wzrok na rozpruty wrak wahadłowca. Tylko pięć ofiar. To naprawdę niewiele. To jakiś
pieprzony cud.

– Niesam owite.
– Mhm . Zasługa pilota i załogi, j ak sądzę. Udało im się wy tracić sporą część

prędkości przed uderzeniem .

– Gdzie oni są? – Stark rozej rzał się, szukaj ąc na wy świetlaczu ikonek sił lotniczy ch.

– Gdzie j est załoga?

– Gdzie? – Asad wskazał głową wrak. – Nadal w środku. Maszy na leży na ich

kabinie. Nie m ogliśm y zaj ąć się wy doby ciem ciał. Mam y za dużo roboty z ży wy m i. Poza ty m
trzeba będzie kogoś z działu inży niery j nego, żeby tam się dostać... – zam ilkł na m om ent. – Chy ba
nie zdąży li katapultować kabiny. Szkoda.

– Mieli na to czas, doktorze.
– Dlaczego więc tego nie zrobili?
– Próbowali ocalić pasażerów.
Doktor Asad m ilczał dłuższą chwilę.
– I udało im się. Zaraz ich stam tąd wy ciągniem y, kom endancie. Zaj m iem y się

nim i j ak trzeba, obiecuj ę.

– Dzięki. Trzeba wam j eszcze czegoś? Więcej ludzi, więcej sprzętu, więcej

karetek?

– Możecie przy słać tu j akieś poj azdy dla żołnierzy, którzy chodzą o własny ch

siłach? Stark sprawdził dane na wy świetlaczu sy stem u dowodzenia, zanim odpowiedział.

– Oczy wiście. Kilka transporterów j uż j edzie. Będą na m iej scu za kilka m inut.
– W takim razie to wszy stko. Ci, którzy potrzebuj ą pom ocy, na pewno j ą

otrzy m aj ą.

– Zatem nic tu po m nie. Dobra robota, doktorze. Pańscy ludzie spisali się na m edal.

Proszę podziękować im w im ieniu m oim i wszy stkich żołnierzy.

background image

Asad raz j eszcze powtórzy ł niem ożliwy gest.
– Na ty m polega nasza praca. Ale przekażę pańskie słowa m oim ludziom . Wiedza o

ty m , że są doceniani, z pewnością im nie zaszkodzi.

Stark wrócił wolny m krokiem do transportera, odwrócił się ty lko raz, tuż przy

włazie. Gutierrez. I cała załoga wahadłowca. Dzięki za uratowanie tych żołnierzy. Zadbam o to, by
wasze poświęcenie nie zostało zapomniane. Podciągnął się do przedziału osobowego, zam knął
szczelnie właz, a potem opadł ciężko na fotel. Zapinaj ąc pasy, poczuł na barkach ogrom ny ciężar
odpowiedzialności.

Sala odpraw by ła na ty le duża, by pom ieścić cały zarząd kolonii, Stark nie m iał

więc naj m niej szego problem u z um ieszczeniem w niej swoj ego niewielkiego sztabu, który zebrał,
aby om ówić niedawną operacj ę. Sierżant Tanaka wy j aśniła m u, na czy m polegały takie
zgrom adzenia, zanim sam a zginęła podczas nieudanego ataku na kom pleks dowodzenia.
Generałowie zaj m owali naj lepsze m iej sca po obu stronach, m aj ąc po bokach pozostały ch
oficerów, za który m i z kolei siedzieli asy stenci i ich pom ocnicy. Pod ścianam i m ieli stać dy żurni
na wy padek, gdy by potrzebna by ła ich pom oc.

Wy świetlacze znaj duj ące się przed każdy m z generałów dawały naty chm iastowy

podgląd wszy stkich elem entów om awiany ch planów, od aneksów i dodatków po podpunkty
podpunktów om awiany ch dokum entów i j akże popularny ch załączników.

– Próbowali raz wy drukować kom plety dokum entów – wy j aśniła Tanaka. – Który ś

z generałów na to nalegał. Okazało się j ednak, że w kwaterze głównej zabrakło papieru, zanim
zdążono wy konać to zam ówienie.

– Mieliście braki papieru? – zainteresował się Stark.
– Skądże znowu. Mieliśm y całe tony papieru. Ale i to nie wy starczy ło do

wy drukowania wszy stkiego. Sły szałam kiedy ś, że plany by ły dawniej o wiele m niej szczegółowe.
Dzisiaj , kiedy nie m uszą by ć drukowane, um ieszcza się ich kopie na twardy ch dy skach i dodaj e
do nich kolej ne elem enty i poprawki. Idę o zakład, że j eśli wy starczaj ąco głęboko pogrzebiem y,
znaj dziem y j akieś dokum enty o walce z Bry ty j czy kam i podczas rewolucj i. Kto wie? Dzisiaj nikt
j uż nie wczy tuj e się w te dokum enty, j a w każdy m razie nie znam kogoś takiego.

Stark otrząsnął się ze wspom nień o Tanace, j eszcze j ednej twarzy i nazwisku, które

zniknęły z tego świata, skupił zaś uwagę na ty ch, którzy otaczali go obecnie. Wskazał palcem na
unoszący się nad stołem hologram sektora Lexington.

– Dobra, m ałpoludy, pogadaj m y o ty m , co poszło dobrze, a co zostało spieprzone.
Vic przesunęła palcem po naszpikowany m ikonkam i łuku przedstawiaj ący m linie

obrony wroga.

– Zdołaliśm y przerzucić nasze oddziały za front i wy cofać j e stam tąd, a to

ogrom ny plus.

– Tak, ale zapłaciliśm y za to utratą wahadłowca. Jednego z niewielu, j akie

posiadam y. Gordo. – Stark skupił się na szefie intendentury, sierżancie Gordasa. – Udało ci się
naby ć j akieś m aszy ny na czarny m ry nku?

Zaopatrzeniowiec pokręcił głową.
– Są zby t drogie, ale co ważniej sze, za dobrze pilnowane. Nie znam nikogo, kto

background image

wiedziałby, j ak j e nam dostarczy ć, nie daj ąc się przy okazj i złapać. – Uśm iechnął się pod nosem .
– Gdy by ście przy wieźli tutaj tę am unicj ę, która wy leciała w powietrze, m oże udałoby m i się
dokonać sensownej wy m iany na j ednego ptaszka.

– Wy bacz, Gordo, by liśm y zby t zaj ęci, aby zaj m ować się takim i detalam i. – Ethan

spoj rzał na sierżant Tran. – Skoro o am unicj i m owa, m am y j akieś problem y ze śm ieciem
wy rzucony m w przestrzeń? Czy któreś z większy ch odłam ków spadną na nasze pozy cj e?

– Nie – zapewniła go Tran. – To by ła eksplozj a powierzchniowa, więc większość

odłam ków pochodzi z sam ej am unicj i i nie j est zby t wielka. Sporo tego by ło, ale sam a drobnica.
Nie m a tam nic, czego nie powstrzy m ały by nasze um ocnienia. Wzniesiono j e z m y ślą o
przeciwdziałaniu takim właśnie uderzeniom .

– Dzięki. Stacey. – Szefowa bezpieczeństwa, sierżant Yurivan, rozparta wy godnie w

fotelu, zupełnie j akby przy sy piała, otworzy ła j edno oko, by zerknąć na Starka. – Jakieś reakcj e na
dole?

Yurivan ziewnęła przeciągle.
– Nic. Nie liczy łeś chy ba na to, że rząd przy zna się do takiego niepowodzenia.

Sporo j est plotek doty czący ch zaobserwowanej eksplozj i, tego nie zdołali ukry ć przed nikim , kto
akurat patrzy ł w kierunku Księży ca, ale nikt tego oficj alnie nie skom entował.

Rey nolds pry chnęła pogardliwie.
– Jak długo rząd i Pentagon zdołaj ą ukry wać ten fakt?
– Jeśli są tak głupi, j ak uważam y, m ogą m y śleć, że całkiem długo. A w każdy m

razie do czasu, aż się z nam i uporaj ą, bo ty lko wtedy zdołaj ą zam ieść wszy stko pod dy wan. –
Stacey Yurivan się uśm iechnęła. – I j eszcze j edno. Dostałam oficj alne podziękowania od grupy
pry watny ch kontrahentów, który m pozwoliliście uciec z tego lądowiska. Napisali, że są naszy m i
dłużnikam i. Faj nie będzie m ieć tam kilku przy j aciół.

– Faj nie – przy znał Stark. Dobre uczy nki zawsze popłacaj ą, czy j ak to tam leciało.

– A j ak wy się trzy m acie, Wisem an?

Dowódca floty kolonii m iała niewy raźną m inę, gdy odpowiadała.
– Jest dobrze. Ludzie giną na woj nie. Zdarza się.
– Straciłaś naprawdę dobrą załogę – poprawiła j ą Rey nolds.
– Racj a – poparł j ą Ethan. – Wszy scy twoi ludzie spisali się znakom icie, a załoga

tego wahadłowca... Cóż m ogę powiedzieć, to bohaterowie. Naprawdę. Dlatego obiecałem sobie,
że zostaną godnie upam iętnieni.

Wisem an zm usiła się do bladego uśm iechu.
– Dzięki. Jeśli to m oże by ć j akim ś pocieszeniem , sądzę, że ludzie j eszcze długo

będą rozgry zali, co zrobiliśm y podczas tej akcj i. Napisaliśm y zupełnie nowy rozdział w historii
woj ny podj azdowej .

– I dobrze. – Stark przeniósł spoj rzenie na sierżanta Lam onta, który wy dawał się

przy gaszony.

– Widzę, że nadal j esteś niepocieszony po stracie czołgu.
Lam ont rozłoży ł ręce.
– To m oj e dzieciaczki, Ethan. Naprawim y m aszy nę tkwiącą w ładowni rozbitego

wahadłowca, ale utrata każdego wozu boj owego to niepowetowana strata. Nie zdołam y go
zastąpić nowy m . Wiesz o ty m równie dobrze j ak j a.

– Wiem . Chy ba że Gordo zdoła kupić na lewo j akiś wahadłowiec. Mógłby nim

przem y cić także czołg.

– Czem u nie – m ruknął zaopatrzeniowiec. – Wy starczy poprosić, a zrobim y

wszy stko, nawet niem ożliwe. Żaden problem . Nie pierwszy raz m am y do czy nienia z SCD.

background image

Lam ont się roześm iał. Dawno tem u, j eszcze w dwudziesty m wieku, żołnierze

nabij ali się z pancerniaków, nazy waj ąc ich czołgowy m i dupkam i, w skrócie CD. Gdy sprzęt stał
się bardziej skom plikowany, dodano do tego skrótu j eszcze j edną literę od słowa
„skom putery zowany ”.

– Gordo, gdy ludzie usły szą o ty m wy padzie, m oi chłopcy i dziewczęta trafią do

alei sław SCD. A ty będziesz m ógł się czuć ogrom nie zaszczy cony za każdy m razem , gdy
odm ówisz nam wy dania kolej ny ch części zapasowy ch.

Po twarzy Starka także przem knął cień uśm iechu.
– Mendoza. – Szeregowy przy słuchuj ący się tej wy m ianie zdań drgnął nerwowo,

gdy usły szał swoj e nazwisko. – A co ty o ty m wszy stkim sądzisz? Wy sadzaj ąc m agazy ny
zniszczy liśm y sporo sprzętu i zepsuliśm y dzień, ty dzień, m iesiąc, a m oże nawet cały rok naszem u
koledze generałowi. Py tanie j ednak, czy ta akcj a, z szerszej perspekty wy, by ła opłacalna?

– Sądzę, kom endancie Stark... – Mendoza się zawahał, a potem rozłoży ł ręce. – To

zależy. Od celu. Co zam ierzaliśm y ty m osiągnąć?

– Zm inim alizowanie szans na dostanie po dupie – wtrąciła Yurivan.
Stark zastanawiał się, czy Mendo poczuł się urażony grubiańską odzy wką Stacey,

ale filigranowy szeregowiec pokręcił ty lko głową.

– To bardzo ograniczony cel, choć istotny. Ale czy o to nam chodziło,

kom endancie? I czy to by ło m ądre?

– Dlaczego nie m iałoby by ć m ądre? – zapy tał Ethan.
Mendoza m ilczał przez chwilę, zbieraj ąc m y śli.
– Strategia defensy wna j est skuteczna, ale wy m aga czasu, dzięki którem u m ożna

zm ęczy ć przeciwnika. Jednak ty lko w przy padku, gdy m a się do czy nienia z siłam i, które nie
m ogą przy przeć nas do m uru i zm usić do decy duj ącej bitwy.

– Przy pom nę ty lko, że zostaliśm y okrążeni – wtrącił Lam ont.
– Właśnie. Strategia opóźniaj ąca polega na odsuwaniu decy duj ącej bitwy.

Nazy wa się j ą fabiańską od nazwiska rzy m skiego wodza, który pierwszy uży ł j ej przeciw
woj skom Hannibala. Legiony przegry wały każdą bitwę, j aką staczały z arm ią naj eźdźcy, więc
ich dowódca, wspom niany Fabiusz, odm awiał kolej ny ch starć, wy cofuj ąc się za każdy m razem ,
gdy m iało doj ść do konfrontacj i.

– Dlaczego więc Hannibal nie zdoby ł Rzy m u, skoro j ego przeciwnik wciąż przed

nim uciekał? – zapy tała Rey nolds.

– Rzy m by ł chroniony gruby m i m uram i, a Hannibalowi brakowało m achin,

który m i m ógłby j e skruszy ć. Nie m ógł też zatrzy m ać się na dłużej , by j e zbudować, ponieważ
obawiał się legionów operuj ący ch na j ego zapleczu. Dlatego nie m iał szans na odniesienie
zwy cięstwa, dopóki nie stoczy z Fabiuszem decy duj ącej bitwy. Działaj ąc na obcy m tery torium , z
dala od dom u, arm ia Hannibala słabła z każdy m dniem , aż w końcu została zm uszona do
wy cofania.

– Ciekawy pom y sł – przy znał Stark. – Zdaj e się j ednak, że ten Fabiusz m iał sporo

czasu do dy spozy cj i. Nam go brakuj e. Nie m ówiąc j uż o ty m , że m ógł się wy cofać, gdy
dochodziło do konfrontacj i z wrogiem . My nie m am y gdzie uciec.

– Zgadza się – przy znał Mendoza. – Czekam y w j edny m m iej scu, aż przeciwnik

zgrom adzi siły do kolej nego ataku. Poza strzeżeniem pery m etru m usim y także bronić kolonii.
Mam y więc m ury, ale brakuj e nam arm ii, która m ogłaby zagrozić od zewnątrz ty m , którzy nas
oblegaj ą.

– Nie zostaliśm y tutaj uwięzieni – zaprotestował Lam ont. – Przebiliśm y się za linie

wroga i zaatakowaliśm y j ego lądowisko. Mogliby śm y konty nuować tę takty kę.

background image

Mendoza pokręcił głową.
– Przedarcie się za linie wroga wy m agało zastosowania fortelu. Czy uda się go

powtórzy ć następny m razem ?

– Nie m a szans – oświadczy ła Rey nolds. – Od dzisiaj wolałaby m nie by ć na

pokładzie wahadłowca, który wy ląduj e om y łkowo nie tam gdzie trzeba. Rozpieprzą go, zanim
pilot zdąży powiedzieć „przepraszam ”. Niewy kluczone, że wy m y ślim y inny sposób na
przedostanie się za linie wroga, ale chwilowo nic takiego nie przy chodzi m i do głowy.

Kilku z siedzący ch przy stole poruszy ło się niespokoj nie po ty ch słowach, ale nikt

nie zakwestionował opinii Vic.

– Zatem m usim y by ć gotowi do odpierania naprawdę ciężkich ataków – dokończy ł

Mendoza – i trzy m ać się, dopóki przeciwnik nie odpuści.

Stark przy j rzał się otaczaj ący m go sztabowcom , wszy scy trawili radę Mendozy z

większy m bądź m niej szy m niezadowoleniem .

– Nie wspom niałeś o j edny m : nasi przeciwnicy dy sponuj ą wszy stkim i zasobam i

Ziem i, a m y m am y ty lko to, co znaj duj e się na ty m skrawku Księży ca.

Mendoza przy taknął.
– Możem y zadać przeciwnikowi niewy obrażalne straty, ale i tak przegram y... –

zam ilkł, sam zaskoczony wy dźwiękiem ty ch słów. – Jak Kartagińczy cy, naród Hannibala.
Pokony wali Rzy m ian raz za razem , niszcząc ich arm ie i floty, ale tam ci ciągle wracali.

– Toś nas pocieszy ł – burknęła Yurivan. – Pom ij asz j ednak polity czny aspekt tej

awantury, j ak widzę. Py tanie, j ak wielu ludzi na Ziem i zechce tracić ży cie i m aj ątek, by nas
pokonać.

– Słuszna uwaga – zgodziła się Vic Rey nolds. – Nasi by li przełożeni w rządzie i

Pentagonie m arzą o ty m , by nas rozpieprzy ć, ale cała reszta? Zwłaszcza że koszty tej operacj i
rosną z każdy m dniem .

– Nie zapom inaj m y o korporacj ach, które m aj ą rząd w kieszeni – wtrąciła sierżant

Bev Manley. Siedziała do tej pory cicho, j edny m uchem przy słuchuj ąc się dy skusj i. Więcej
uwagi poświęcała obowiązkom adm inistracy j ny m . – Z j ednej strony pragną naszej klęski, z
drugiej zdaj ą sobie sprawę, że czy sta zem sta nie powetuj e im poniesiony ch strat. Jeśli sprawim y,
że koszty walki z nam i staną się zby t wy sokie, korporacj e m ogą chcieć ugody. Nikt o ty m j eszcze
nie przebąkiwał?

Yurivan pokręciła głową, potem zerknęła w kierunku Starka.
– Może cy wilbanda zaznaj om iona z naszy m kom endantem zdoła nas oświecić. Oni

pracowali dla korporacj i, zanim wy kopaliśm y ich szefów z tego kam y ka, j eśli się nie m y lę.

– Owszem – przy znał Ethan. – Mam dzisiaj spotkanie z zarządcą kolonii i j ego

asy stentką, chcę im przedstawić wy niki ostatniej m isj i. Zapy tam przy okazj i, co wiedzą o
wy darzeniach na Ziem i.

Sztabowcy wy m ienili znaczące spoj rzenia, ale to Bev Manley wy raziła na głos

obawę, którą czuli wszy scy.

– Jesteś pewien, że m ożesz im zaufać? Wiem , że trzy m ali z nam i do tej pory, i to

wy daj e m i się cholernie zaskakuj ące, nie ukry wam , ale dzisiaj m uszą czuć się j ak m y szy w
pułapce. Jeśli Ziem ia wy straszy ich j eszcze bardziej , dogadaj ą się za naszy m i plecam i i
wy stawią nas j ak nic.

Stark spoj rzał na nich z pewnością, której wcale nie czuł.
– Ufam im . Pam iętaj cie, że to cy wilbanda ostrzegła nas przed raj dem na kwaterę

główną. Ży j em y ty lko dlatego, że zostaliśm y w porę zaalarm owani. Wspieraj ą nas także
sprzętowo, udostępnili dobrowolnie placówki m edy czne, w który ch leczy m y naszy ch ranny ch.

background image

Nie wspom inaj ąc j uż o ty m , że kilku z nich zaciągnęło się do woj a. Dobrze m ówię, Vic?

– O, tak. To naj m ądrzej sze słowa, j akie wy powiedziałeś od bardzo dawna.

Powinieneś by ł widzieć m inę kaprala, którego cy wilbanda py tała, gdzie m ożna się zaciągnąć. –
Woj sko zby t długo trzy m ało się z dala od reszty społeczeństwa i za bardzo izolowało od ludzi,
który ch m iało chronić. Arm ia zby t długo przy pom inała zam knięty klub, w który m woj skowe
rodziny otaczały opieką m łody ch rekrutów z zaciągu, podczas gdy cy wilbanda spoglądała z
obawą na każdego, kto nosił broń i by ł gotowy zabij ać na rozkaz. Zwy kli zj adacze chleba nie
poj m owali, że ktoś m oże ry zy kować własny m ży ciem . – Popieram Ethana. My ślę, że m ożem y
zaufać tej cy wilbandzie. Koloniści wy starczaj ąco długo tkwili tuż za linią frontu. Wiedzą więc, że
j esteśm y tutaj , by ich bronić.

Stacey Yurivan uśm iechnęła się nieszczerze.
– Ty zawsze popierasz Starka, nieprawdaż, Rey nolds? Stanowicie zgraną paczkę.
– Mówię, co m y ślę, Stace.
Sierżant Gordasa odchrząknął znacząco.
– Muszę zgodzić się z Ethanem i Vic. Współpracuj ę z cy wilbandą częściej niż wy,

na przy kład przy załatwianiu ży wności albo sprzętu, ponieważ nie m ożem y zdoby ć tego norm alną
drogą. Staraj ą się wy targować dobrą cenę, to fakt, ale nigdy nas nie okantowali. Traktuj ą m nie
dobrze, j ak równego sobie. I dostarczaj ą nam towary pierwszej j akości. Do diaska, nawet ich
żarcie j est o niebo lepsze od naszego.

Wszy scy przy stole przy taknęli. Żołnierze zauważy li, że m ięso w ich posiłkach

sm akuj e ostatnio inaczej i lepiej .

– Mim o to – upierała się Manley – m usim y zadać py tanie: czego chce ta

cy wilbanda? Od nas wy m aga ochrony, to j asne. Ale dlaczego? Co zam ierzaj ą osiągnąć, gdy
walki dobiegną końca?

Wszy scy spoj rzeli na Starka. Skrzy wił się, gdy to zauważy ł.
– Kiedy ostatnio sprawdzałem , cy wilbanda by ła bardzo dum na z ogłoszenia

niepodległości. Zam ierzaj ą utworzy ć tutaj nowe państwo, a m y, j ak sądzę, j esteśm y j ego arm ią.

– Jakie znowu państwo?
– Coś na wzór USA, j ak m niem am . A raczej na wzór tego, j ak powinny wy glądać

Stany Zj ednoczone. Wszy scy koloniści m ieli wy j ątkowo niekorzy stne kontrakty ze swoim i
korporacj am i. Zapieprzali na okrągło, ale bogacili się ty lko ich szefowie, j ak zawsze zresztą.
Dlatego się zbuntowali.

– Nie m a niczego złego w kapitalizm ie – stwierdziła Stacey.
– Nie m a. To prawda, problem polega j ednak na ty m , że każdy sy stem ulega

wy paczeniom , j eśli nikt go nie nadzoruj e. To powinna by ć rola rządu, ale nasi przy wódcy daj ą
dupy prezesom , o czy m wszy scy wiem y.

– Konsty tucj a nie m ówi nic na ten tem at.
– Stworzenie warunków sprzy j aj ący ch powszechnem u dobroby towi – zacy towała

Vic. – Tu j est pies pogrzebany. Ładnie. Załóżm y, że cy wilbanda ogłosi niepodległość, proklam uj e
tutaj nowe państwo, a nawet przy j m ie identy czną konsty tucj ę j ak ta, której przy sięgaliśm y
bronić. Jak wam to pasuj e?

Ty m razem cisza panowała dłużej , a przerwało j ą burkliwe oświadczenie Manley :
– Jesteśm y Am ery kanam i, u licha. Nie zam ierzam zm ieniać narodowości.
– Ja też – zgodził się Stark. – Problem w ty m , że rządzący naszy m kraj em j uż nas

nie lubią. Możem y nie m ieć wy boru.

Yurivan podniosła wzrok, uśm iechaj ąc się niespodziewanie.
– I o to chodzi. Rząd rozgłosił, że j esteśm y kry m inalistam i i bandy tam i kradnący m i

background image

wszy stko, co nam wpadnie w ręce.

– Jakie szczęście, że nikt z nas nie pasuj e do tego opisu, prawda, Stacey ?
– Pozwólcie m i dokończy ć. Niewiele m ogliśm y z ty m zrobić, ponieważ nie

posiadaliśm y sprawnie działaj ącego aparatu propagandowego. Ta sy tuacj a j est j ednak do
naprawienia: wy starczy rozpuścić za dole pogłoski, że pozostaliśm y wierni, na sto procent biało-
czerwono-niebiescy, a j edy ny problem polega na ty m , że szefowie przestali nas lubić za to, że
wy kopaliśm y stąd ich przy głupich kolegów. Nam ieszaliby śm y takim oświadczeniem w kraj u. Kto
wie, m oże udałoby się nawet zm niej szy ć naciski, j akim j esteśm y teraz poddawani.

Rey nolds się uśm iechnęła.
– To dobry pom y sł. Cy wilbanda zarządzaj ąca kolonią poinform owała nas, że obie

główne partie obawiaj ą się utraty władzy. Jeśli powiem y ludziom , o co naprawdę chodzi, by ć
m oże przy spieszy m y ich upadek.

– Niewy kluczone. Problem j ednak w ty m , że nowe partie, które przy j dą zrobić

porządek, m ogą nas nie lubić j eszcze bardziej niż dzisiej si złodziej e. Tego nikt nie m oże wiedzieć.

– Cam pbell będzie wiedział – zapewnił j ą Stark. – To znaczy zarządca kolonii. Jak

j uż wspom niałem , Vic i j a m am y z nim dzisiaj spotkanie. Wy py tam go o tę sprawę. Czy j est
j eszcze coś do om ówienia?

Lam ont wy szczerzy ł zęby.
– Podsum uj m y : poruszy liśm y j uż kwestię naszej strategii, tego, czy chcem y by ć

oby watelam i innego kraj u, i j ak dobre j est j edzenie. Co nam zostaj e?

– Znalezienie zastępczego wahadłowca – wtrącił Gordasa i zaraz pokręcił kpiąco

głową. – Ja się ty m zaj m ę, wy w ty m czasie pozałatwiaj cie m niej ważne sprawy.

Stark śm iał się z pozostały m i podoficeram i, daj ąc im j ednocześnie do zrozum ienia,

że m ogą j uż iść. Poczuł na ram ieniu dłoń Vic.

– Sierżant Milheim właśnie przy szedł. Chcesz, żeby poczekał i złoży ł ci szczegółową

relacj ę, czy wolisz dostać standardowy raport?

– Jeśli stworzy j akiś dokum ent, i tak nie będę m iał czasu, by go przeczy tać. Poza

ty m skoro wzy wam kogoś na spotkanie, powinienem poświęcić m u choć chwilę. Wprowadź go.

– Nie m a sprawy. – Vic wy szła za drzwi, by przy wołać Milheim a.
– Przepraszam , że nie zdąży łem na odprawę – zaczął się naty chm iast

usprawiedliwiać.

– Nie przej m uj się – przerwał m u Stark przeprosiny. – Twoi ludzie spisali się

doskonale podczas m isj i. Mieliście j akieś problem y w czasie działań?

Milheim zawahał się, potem zam y ślił głębiej .
– Nie. Nic takiego nie przy chodzi m i na m y śl. Przy znam j ednak, że brak tim era na

wy świetlaczu by ł m iłą odm ianą.

– O tak. Nie wy daj e m i się, aby śm y m ieli wrócić do tej trady cj i. A w każdy m

razie nie w odniesieniu do indy widualny ch posunięć. Ale harm onogram m oże się przy dać, kiedy
będziem y m usieli skoordy nować działania kilku j ednostek. Nie widzę j ednak naj m niej szego sensu,
by nakazy wać ludziom podry wanie się z ziem i w dany m m om encie ty lko dlatego, że zaplanował
to j akiś anality k.

– Skoro m owa o dawny ch czasach, faj nie też, że nie transm itowano naszy ch

działań ku uciesze gawiedzi. Rzy gać m i się chce, gdy o czy m ś takim pom y ślę.

– Cholerna racj a – przy znał Ethan.
Gdy Pentagon potrzebował zgrom adzić pokaźne sum y na operacj ę księży cową,

j akiś skurwiel zauważy ł, że m ożna wy korzy stać przekazy audiowizualne z pola walki, by stworzy ć
coś na kształt reality -show nadawanego przez wszy stkie wielkie stacj e. Program y te stały się w

background image

krótkim czasie tak popularne, że wpły wy z reklam pokry ły zdecy dowaną większość wy datków.
Jakiś czas później ratingi telewizy j ne zaczęły odgry wać równie ważną rolę j ak pragnienie
zwy cięstwa.

– To się j uż nie powtórzy. O ile będziem y m ieli coś do powiedzenia. A nasza

obecność podczas walki? Nie siedzieliśm y ci za bardzo na karku? By ło coś, co powinniśm y zrobić,
a czego nie zrobiliśm y ?

Milheim wzruszy ł ram ionam i.
– Szczerze powiedziawszy, rzadko dawaliście się zauważy ć. Kilka razy obej rzałem

się nawet przez ram ię, czuj ąc, że czegoś m i brakuj e, ale potem zrozum iałem , że nie sły szę bez
przerwy uty skiwań j akiegoś klauna z kwatery głównej , który poucza m nie, że powinienem zrobić
krok w lewo zam iast w prawo. Ucieszy ło m nie, że zam iast takich głupot skupiłeś się na szerszej
perspekty wie. A zwrócenie uwagi na te m agazy ny by ło m istrzowskim posunięciem , dzięki też za
py tanie o opinię. Nie m am na co narzekać.

Stark spoglądał na Milheim a, przy gry zaj ąc dolną wargę. Próbował dobrać

właściwe słowa.

– Słuchaj , bez obrazy, ale nie znam y się zby t dobrze. Dobra reputacj a to j edno i tak

– wiem , widziałem , że dobrze radziłeś sobie z dowodzeniem w terenie. Problem j ednak w ty m , że
nie m am poj ęcia, czy j esteś człowiekiem , który powie m i prosto w twarz, że coś schrzaniłem .

Milheim nie m usiał udawać urazy.
– Dbam o swoich ludzi. Jeśli zrobisz coś, co im niepotrzebnie zagrozi, na pewno się

o ty m dowiesz.

– Świetnie. Wiem , że j esteś dobry m dowódcą. Dlatego chłopcy zrobili cię szefem

batalionu. Oni ci ufaj ą.

– Tak. Szczęściarz ze m nie. Ty le dobrego, że nie wpadłem w takie gówno j ak ty.
– Ej że, nie j est aż tak źle. – Stark uśm iechnął się kpiąco. – Może kiedy ś zm ienisz

m nie na ty m stanowisku.

– Nie, dzięki.
– Postawię ci za to piwo.
Milheim się roześm iał.
– Nie spij esz m nie do tego stopnia, żeby m się zgodził.
– To zabrzm iało podej rzanie znaj om o. Sły szałem podobne oświadczenia na każdej

randce w ciągu m iniony ch dziesięciu lat.

Kolej ny wy buch śm iechu.
– Nie sądzę, aby ś m iał z ty m j akiś problem . Wszy scy wiem y o tobie i Rey nolds.

Ethan j ęknął z iry tacj i.

– To znaczy wszy scy oprócz Vic i m nie. Nie zrobiłby m j ej m oim zastępcą,

gdy by śm y m ieli rom ans. To by by ło proszenie się o kłopoty. Jesteśm y sobie bliscy, Milheim , ale
nie w ten sposób.

– Naprawdę? Czy li w j aki?
– Jak by to powiedzieć... Jesteśm y na przy j acielskiej stopie. Masz tutaj j akąś

dziewczy nę?

– Nie. Żonie by się to na pewno nie spodobało. Żony są strasznie czułe na ty m

punkcie.

– Coś o ty m sły szałem . A dzieci m asz?
– Tak. Są tutaj dzięki wy m ianie j eńców na członków naszy ch rodzin. Wpadnij do

m nie na kwaterę, to j e poznasz.

– Jak wam się tam m ieszka? – Po przy by ciu rodzin woj skowy ch koloniści zaczęli

background image

budować nowy segm ent m ieszkalny, który ochrzczono od razu m ianem fortu. – Nie m iałem czasu
sprawdzić, ale wiem , że budowano go w pośpiechu.

– Da się ży ć – uspokoił go Milheim . – Na Ziem i też nie opły waliśm y w luksusy. A

dzieciaki uwielbiaj ą niską grawitacj ę. Odbij aj ą się od ścian. Dosłownie. Jak j uż wspom niałem ,
wpadnij kiedy ś, sam zobaczy sz.

– Dzięki. Zaj rzę, gdy ty lko wy gospodaruj ę wolną chwilę.
– Ty lko kiedy to będzie? Dom y ślam się, że nieprędko. – Milheim nagle spoważniał,

zacisnął usta. – Cholera.

– Co się stało?
– Rozm owa o rodzinie przy pom niała m i, że m uszę napisać kilka listów. Wiesz, o co

chodzi. Do rodzin żołnierzy poległy ch podczas tego wy padu. – Przy m knął na m om ent oczy. –
Jedna z nich m ieszka tutaj . Chy ba będę m usiał odwiedzić j ą osobiście.

– Od tego m am y kapelanów.
– I tak tam pój dę.
– Dobrze, ale zabierz ze sobą kapelana. – Stark zniży ł głos, aby te słowa nabrały

m ocy. – To rozkaz. Nie bierz tego j arzm a wy łącznie na swoj e barki.

– Dobrze. Dzięki.
– Mnie nie dziękuj . To j a wy słałem was na tę m isj ę. Też m am o czy m pogadać z

kapelanem . – Ale tego nie zrobię, ponieważ nie ma tu nikogo, kto by mi wydał taki rozkaz, a sam
jestem na to zbyt uparty, dodał w m y ślach. – Jak ranni? Trafili j uż do szpitali? – Stark nie kłopotał
się zadawaniem py tań o to, czy Milheim wie, gdzie trafili j ego podwładni, i czy ich j uż odwiedził,
ponieważ by ł pewien odpowiedzi.

– Leżą na kilku oddziałach. Charlie osiem i Delta dziesięć. Większość została ty lko

opatrzona i j uż wróciła do koszar.

– Świetnie. Też do nich zaj rzę. Potrzebuj esz chwili wolnego?
– Nie. Nie. Lepiej będzie, j eśli się czy m ś zaj m ę. Poza ty m powinienem j uż

przy wy knąć do takich sy tuacj i.

– Milheim , na Boga, żaden z nas nie powinien przy wy knąć do opłakiwania

poległy ch.

Gdy Stark i Rey nolds dotarli do kom pleksu biurowego, zarządca kolonii, Jam es

Cam pbell, i j ego asy stentka, Chery l Sarafina, czekali j uż w gabinecie. Pom ieszczenie to zostało
wy drążone – j ak większa część kolonii – w porowaty ch skałach Księży ca. Zebrany ch otaczały
więc kam ienne ściany i stalowe bardzo grube sklepienie pokry te dodatkowo warstwą skał i py łu.
Wielki ekran pokazy wał panoram ę, j aką Cam pbell m ógłby widzieć, gdy by j ego gabinet
znaj dował się na powierzchni – czarne cienie, szare głazy i oślepiaj ąco biały blask w okolicach
j akże bliskiego hory zontu, za który m rozpościerało się bezkresne m orze czerni.

Zarządca by ł tak oszczędny, a m oże polity cznie przebiegły, że nie otaczał się

wielkim i luksusam i. Jego biuro zostało wy posażone w standardowe księży cowe m eble: lekkie
m etalowe biurka, stoły i krzesła. W ty ch warunkach trudno by ło o kom fort nawet dla tak
nieliczny ch gości.

– Dziękuj ę za punktualne przy by cie – zaczął Cam pbell. – Dzisiaj , niestety, nie

background image

m ogę opuszczać na dłużej m oj ego gabinetu.

– Nie szkodzi – odparł Stark. – Poza ty m cy wilne władze nie powinny bez przerwy

przy chodzić do woj skowy ch. W końcu to j a pracuj ę dla pana, nie odwrotnie.

– Akurat. – Zarządca pokręcił głową, a potem uśm iechnął się radośnie. – To pan

kontroluj e całą kolonię. Chętnie usły szałby m raz j eszcze, dlaczego uważa pan, że to j a j estem tu
szefem .

Ethan zrobił urażoną m inę.
– To pan został wy brany na przy wódcę tutej szej społeczności, sir. Tej sam ej ,

której j a służę. A to oznacza, że j estem pana podwładny m . Czy li pracuj ę dla pana. Tak to
przy naj m niej powinno działać.

– I działa. A skoro o ty m m owa... – Cam pbell wskazał głową m niej więcej w

kierunku lądowiska nieprzy j aciela, które wy sadzili ludzie Starka. – Zakładam , że wstrząsy
sej sm iczne, j akie odczuliśm y w kolonii, by ły efektem ataku, o który m poinform ował nas pan
wcześniej ?

– Zgadza się.
– Obawiam się, że te wstrząsy zaskoczy ły nas kom pletnie. Nie by liśm y

przy gotowani na tak wielką m agnitudę.

– My również. Mieli tam więcej am unicj i, niż przy puszczaliśm y. Dużo więcej .
– Jest pan pewien, sierżancie, że składowano tam ty lko konwencj onalne pociski?

Siła tej eksplozj i by ła zby t wielka. Czy oni m ogli zm agazy nować tam inne rodzaj e broni? –
zapy tała zaniepokoj ona Sarafina.

Stark zerknął niepewnie na Vic, a ta odparła, wzruszy wszy ram ionam i:
– Szczerze m ówiąc, wątpię. Po pierwsze, am ery kańskie władze nie oddały by broni

m asowej zagłady pod opiekę innego m ocarstwa. Ale nie zaszkodzi sprawdzić – dodała,
wy ciągaj ąc kom unikator. – Centrum dowodzenia, m ówi sierżant Rey nolds. Czy wy konano j uż
analizy odłam ków powstały ch po eksplozj i, którą spowodowaliśm y ?

– Ty ch większy ch? – uściślił wachtowy, a gdy skinęła głową, dodał pospiesznie. –

Tak, sierżancie. To standardowa procedura.

– Czy stwierdzono obecność niekonwencj onalny ch m ateriałów wy buchowy ch?
– Nie. Nie zanotowano śladów opadu radioakty wnego. Wy kry liby śm y obecność

m ateriałów rozszczepialny ch, gdy by zostały wy sadzone z całą resztą am unicj i. Nie znaleźliśm y
też śladów cząsteczek zerowy ch. To ty lko resztki konwencj onalny ch pocisków zm ieszane, rzecz
j asna, z księży cowy m gruntem .

– Dziękuj ę. – Rey nolds schowała kom unikator. – To ty lko konwencj onalne pociski.

Oprócz tam ty ch wstrząsów nic wam nie grozi.

– Świetnie. – Sarafina wskazała palcem na sklepienie. – Nasz kosm oport zanotował

sporą akty wność w czasie waszej ... akcj i. Wy kry liśm y wiele okrętów woj enny ch i wahadłowców.
Nie spodziewaliśm y się takiej reakcj i.

Stark poruszy ł się niezręcznie.
– Cóż, to by ła część naszego planu. Nie wspom inaliśm y wam o ty m , ponieważ nie

chcieliśm y, aby ktoś wy paplał...

Cam pbell pokręcił ze sm utkiem głową. Minę m iał poważną.
– Proszę wy baczy ć, sierżancie, ale w przy szłości m usicie nas powiadam iać o

podobny ch szczegółach. Moi ludzie zawiaduj ą kosm oportem . Nie powiem im niczego, co każe m i
pan zachować dla siebie, ale m uszę wiedzieć, co j est grane, by nikt nie zrobił czegoś, czego nie
powinien. Rozum iem y się?

– Tak. Taj est, sir. To sensowne żądanie.

background image

– Wiem , dlaczego nie chcieliście podzielić się z nam i tą inform acj ą, sierżancie,

sądzę j ednak, że naj wy ższa pora odrzucić uprzedzenia.

Vic przej ęła pałeczkę, gdy Stark przy takiwał j ego słowom .
– Skoro m owa o braku zaufania, woj o zastanawia się, co wy, cy wilni m ieszkańcy

kolonii, zam ierzacie zrobić. Wiem , że nie lubicie za bardzo swoich zwierzchników z Ziem i, ale
m usicie podj ąć w końcu j akieś wiążące decy zj e.

Cam pbell westchnął ciężko.
– Wy gląda na to, że nie m am y wy boru i m usim y ogłosić niepodległość. Trzeba

będzie dać inny m j asno do zrozum ienia, że powstaj e tutaj nowe państwo.

– Jakie, j ak słusznie zapy tał j eden z m oich ludzi?
Zarządca i j ego asy stentka wy m ienili spoj rzenia. Zaskoczy ła ich ty m py taniem .
– Chy ba... coś na kształt Stanów, ale takich, j akim i powinny by ć. Dem okracj a.

Wolność j ednostki. Z takim podziałem władzy, który będzie gwarantował niezawisłość.

– Jeśli dobrze rozum iem , będziecie j e budować na zapisach am ery kańskiej

konsty tucj i?

– No... – Cam pbell spoj rzał błagalnie na Sarafinę, ale ona ty lko rozłoży ła ręce,

okazuj ąc równie wielką bezradność. – Przy puszczam , że będziem y się na niej wzorować. Pewnie
przy niej trochę pom aj struj em y, ale szczerze powiedziawszy, chy ba nikt j eszcze się nad ty m
dobrze nie zastanowił.

– My to zrobiliśm y – zapewnił go Ethan. – Mówim y tutaj o powodzie, dla którego

walczy m y. Powiem szczerze, że m oi ludzie nie wesprą żadnej dy ktatury bez względu na piórka, w
j akie się wy stroi. Zapewne zaakceptuj ą rząd budowany na zapisach konsty tucj i, choć nie będą do
tego m ocno przekonani.

Cam pbell wy glądał teraz na zdum ionego.
– Czego więc chcą?
Stark zaśm iał się, krótko i wcale nie radośnie.
– Chcą, żeby wszy stko by ło po starem u. Żeby Pentagon wy dawał rozkazy

pochodzące od rządu reprezentuj ącego naród. Niestety, w obecny m stanie rzeczy j est to
niewy konalne.

– Rozum iem . – Cam pbell uciszy ł Starka, unosząc dłoń. – Naprawdę. Będę z panem

szczery. My ślenie i m ówienie o niepodległości wy dawało się proste, gdy by ła to ty lko m glista
idea. Ale im bliżej j esteśm y utworzenia własnego państwa, ty m m niej m i się to podoba.
Powinniśm y m ieć j akąś alternaty wę, na litość boską. Dlaczego nikt z rządu nas nie wy słucha,
zam iast kierować kolej ne groźby i rozkazy wać, co m am y robić?

– Widzę, że negocj acj e nie idą po waszej m y śli? – zapy tała Vic.
Cam pbell skrzy wił się, a potem wskazał ręką Sarafinę. Asy stentka potrzasnęła ty lko

głową.

– Zabrnęliśm y w ślepy zaułek. By liśm y w niem al nieustanny m kontakcie z

władzam i,

podsuwaliśm y

dziesiątki

pom y słów

i

propozy cj i

rozwiązania

problem u,

proponowaliśm y rozm owy, przy j m owaliśm y też regularnie oficj alny ch negocj atorów, ale ani
razu nie otrzy m aliśm y konkretnej odpowiedzi.

Stark nie próbował nawet ukry wać odrazy.
– Rząd nadal nie chce z nam i rozm awiać?
– Chce, chce. Będzie gadał dopóty, dopóki Słońce nie zm ieni się w nową. Problem

ty lko w ty m , że nie usły szeliśm y nic ponad zwy czaj owe żądania naty chm iastowej kapitulacj i. –
Sarafina znów wskazała palcem sufit. – Nie ulega wątpliwości, że stoj ą za ty m nasze korporacj e.
To one naciskaj ą na polity ków, który ch opłacaj ą, by j ak naj szy bciej odzy skać swoj ą własność. Co

background image

więcej , wspieraj ą ich działania, oferuj ąc tak zwane „kontry bucj e patrioty czne”, by sfinansować
operacj e woj skowe wy m ierzone przeciw naszej kolonii.

– Żartuj e pani. Te sam e korporacj e, które odm awiały płacenia podatków na arm ię

broniącą ich interesów, teraz dobrowolnie robią zrzutkę, by ta sam a arm ia m ogła nas zaatakować?
Czy ty lko m nie ta idea wy daj e się m ocno pokręcona?

– To całkiem sensowne podej ście, aczkolwiek do pewny ch granic. Mówię o

punkcie, w który m bilans strat przewy ższy bilans zy sków. Korporacj e nie będą finansować walki
w nieskończoność. Prędzej czy później zwy cięży zwy kła księgowość, chociaż w naszy m wy padku
m usim y pam iętać także o wpły wie czy nników pozaekonom iczny ch.

– Na przy kład j akich? – zapy tała Vic.
– Na przy kład takich, że korporacj e wpom powały ogrom ne kwoty w ludzi

zasiadaj ący ch na Kapitolu i w Biały m Dom u. Jak wspom inałam podczas poprzednich rozm ów,
utrata kolonii księży cowej m oże m ieć znaczący wpły w na wy niki zbliżaj ący ch się wy borów, a co
za ty m idzie, na utratę władzy przez polity ków siedzący ch w kieszeniach korporacj i. To m iałoby o
wiele poważniej sze konsekwencj e dla naszy ch by ły ch pracodawców.

Cam pbell także wskazał palcem w kierunku Ziem i.
– Nie zapom inaj m y też o m oty wacj ach sam y ch polity ków. Oni potrafią przekuć

każdą porażkę w sukces, który m da się om am ić elektorat. Gospodarka kraj u pogrąża się w recesj i,
na co m a w równy m stopniu wpły w utrata kolonii i koszty operacj i związanej z j ej odzy skaniem .
A m oże, bądźm y szczerzy, raczej z pokonaniem waszy ch oddziałów. Rząd czy ni ogrom ne wy siłki,
by zablokować niewy godne inform acj e doty czące tego kry zy su, ale niespecj alnie m u to
wy chodzi... – zam ilkł na m om ent, zastanawiaj ąc się, co j eszcze m oże powiedzieć. – Ludzie
gotowi są na wiele wy rzeczeń, ale ty lko pod warunkiem , że uwierzą, iż rządzący wiedzą, co robią.
Jeśli tracą zaufanie do władzy, zaczy naj ą zadawać m asę niewy godny ch py tań. Odby ły się j uż
pierwsze dem onstracj e. I to duże. Przedstawiano j e j ako protesty anty am ery kańskich
ekstrem istów, lecz z naszy ch inform acj i wy nika j ednak co innego. Wśród protestuj ący ch
przeważali przedstawiciele klasy średniej i robotnicy, powiedzm y to sobie szczerze, ci, którzy do
tej pory ły kali każdą propagandę.

Na ustach Vic poj awił się blady uśm iech.
– Obawiam się, że Ethan m a przy kry zwy czaj wzniecania rewolucj i.
– Nie sądzę, aby m iało tam doj ść do rewolucj i. A w każdy m razie nie do zbroj nej .

Protesty m ogą wy gasnąć sam oistnie, j eśli sy tuacj a ekonom iczna poprawi się choć trochę. Rząd
będzie j ednak m usiał odnieść zdecy dowane zwy cięstwo tutaj , j eśli chce usprawiedliwić
doty chczasową polity kę wobec kolonii. Gdy by stało się inaczej , będzie m iał na karku wszy stkie
korporacj e. Im zm iana polity ki wobec nas nie zaszkodzi, ale rządzący to zupełnie inna historia.

Stark kiwał głową, słuchaj ąc go z uwagą.
– Zatem władze nie odpuszczą bez względu na koszty. Czy wy bory na Ziem i

nastąpią wy starczaj ąco szy bko, by śm y m ogli to przetrwać?

– Trudno powiedzieć – odparła Sarafina. – Co gorsze, m am y coraz większe naciski

ze strony m ieszkańców kolonii, by j ak naj szy bciej przeprowadzić referendum w sprawie
proklam owania niepodległości, a j eśli tendencj e wolnościowe przeważą, by j ak naj szy bciej
ogłosić j ego wy niki, nie czekaj ąc na wy bory w Stanach. Ludzie są j uż zm ęczeni czekaniem .

– A m y j esteśm y zm ęczeni nieustanny m i walkam i. Ile czasu nam więc zostało?

Kiedy m iałoby się rozpocząć referendum ?

Cam pbell i Sarafina raz j eszcze wy m ienili znaczące spoj rzenia.
– Za kilka ty godni – odpowiedział zarządca kolonii. – Dalsze opóźnianie głosowania

wy m agałoby obiecy wania cudów na kij u, a szczerze m ówiąc, sam m am j uż dość j ałowy ch

background image

rozm ów z naszy m rządem .

– Nie pan j eden. Mój oj ciec wściekł się na polity ków całe lata tem u.
– Niepokoi nas coś j eszcze – wtrąciła asy stentka. – Do tej pory atakowano nas za

pom ocą broni... j ak by to powiedzieć...

– Konwencj onalnej ?
– Tak. O to właśnie chodziło. Nie uży to broni m asowej zagłady. Zarej estrowaliśm y

próby hakowania naszy ch sy stem ów, co m ogłoby doprowadzić do zniszczenia infrastruktury
kolonii, ale poradziliśm y sobie dzięki doskonały m zabezpieczeniom . Obawiam y się j ednak
odpowiedzi rządu na ogłoszenie niepodległości. Czego wtedy uży j e przeciw nam ?

– Na pewno nie bom b nuklearny ch albo zerowy ch – zapewniła j ą Vic. – Za bardzo

skaziliby ten teren w każdy m tego słowa znaczeniu. Poza ty m zniszczenie tego, czego bronim y,
oznaczałoby wprawdzie naszą porażkę, ale na pewno nie zwy cięstwo rządu. Utraciliby przecież
kolonię i wszy stko, co w nią zainwestowali. Aczkolwiek... – zerknęła w kierunku Starka. – My też
obawiam y się nieco tego, co m oże nastąpić.

– To prawda – przy znał Ethan. – Sy tuacj a nie uległa zm ianie od początku konfliktu.

Dzięki długiem u procesowi redukcj i sił zbroj ny ch i ograniczania budżetu arm ii po to, by
generałowie i adm irałowie m ieli fundusze na swoj e wy m arzone proj ekty broni nowej generacj i,
dzisiej sze woj sko nie m a wy starczaj ącej liczby przeszkolony ch żołnierzy. By ły z ty m j uż
problem y w czasach, gdy tu przy by waliśm y, ale Pentagon stracił przez własną głupotę niem al
całą trzecią dy wizj ę, a pierwsza walczy po naszej stronie. Została im więc j uż ty lko druga, która
m a trzy m ać w ry zach wszy stkich wrogów na Ziem i, nie m ówiąc o nie m niej liczny ch
„soj usznikach” i „przy j aciołach”. Nie widzę więc arm ii, która m ogłaby nas stąd wy kurzy ć.

– Dlatego rząd zaczął werbować naj em ników i dogady wać się z inny m i

m ocarstwam i – podj ęła Rey nolds. – Ale to też nie wy paliło. Uważam y, że prędzej czy później
spróbuj ą czegoś innego, choć nie wiem y, co to m oże by ć.

Cam pbell się nachm urzy ł.
– Musicie się przecież dom y ślać, j akich m etod m ogą uży ć.
– Panie Cam pbell, gdy by śm y m ieli do czy nienia z rozsądny m i ludźm i, m ogłaby m

odpowiedzieć i pewnie niewiele by m się pom y liła, ale do naszego rządu nie pasuj e słowo
„rozsądek”. A j eśli m a się do czy nienia z głupcam i, każde rozwiązanie j est m ożliwe. Poza bronią
nuklearną i zerową, rzecz j asna. Ty ch nawet tak wielcy durnie nie uży j ą.

– Nauczy łem się nie lekceważy ć pokładów głupoty drzem iący ch w niektóry ch

ludziach, ale przy j m uj ę pani wy j aśnienie, ponieważ nie m am lepszego. – Zarządca zrobił zbolałą
m inę, zanim zerknął po raz kolej ny na Sarafinę. – Ani j a, ani m oj a asy stentka nie m am y
pewności, czy obraliśm y naj rozsądniej szy kurs, ale j ak sam i zapewne wiecie, niekiedy człowiek
nie m a czasu na głębsze zastanowienie, w pośpiechu zaś nie zauważa m niej oczy wisty ch
rozwiązań.

Te słowa zasm uciły Starka. Spuścił wzrok na dłuższą chwilę, znów doznał owego

dziwnego wrażenia, j akby spadał ze strom ego klifu. Towarzy szy ło m u zawsze, gdy zam iast
podej m ować przem y ślane decy zj e, dawał się nieść fali wy darzeń. Lubię podejmować decyzje.
Jeden Bóg wie, że nie zawsze bywają słuszne, ale przynajmniej są moje. Przeniósł wzrok na dwój kę
cy wilów, potem na Vic. Wszy scy zdawali się m y śleć podobnie, j akby sądzili, że będą m usieli
przetrwać nadchodzące wy darzenia, a nie kształtować j e. I nie by li ty m uradowani, tak sam o j ak
Stark. Musi być jakiś inny sposób. Obiecywałem sobie, że nie ugrzęznę nigdy więcej w bagnie złych
decyzji. Będę planował z wyprzedzeniem. Ale u licha, nie jestem w stanie przewidzieć wszystkiego.

Po wy j ściu z biura przepuścił przodem Rey nolds.
– Wracaj do centrum dowodzenia, j eśli chcesz.

background image

– A j eśli nie chcę? – Spoj rzała na niego, unosząc znacząco brew. – Gdzie się

wy bierasz?

– Do m edy cznego. Powinienem odwiedzić żołnierzy, którzy odnieśli rany podczas

wy padu.

– Ty lko ich? Nikogo innego?
Stark przy m knął powieki.
– Przecież cholernie dobrze wiesz, że j est ktoś j eszcze.
Chwy ciła go za ram ię.
– Nie próbuj ę ci dogry zać, Ethan. Musisz j ednak przestać zaprzeczać. Cieszę się, że

zaj rzy sz do Murphy ’ego, ale oboj e czy taliśm y te sam e raporty. Nie obudził się j eszcze, a po
obudzeniu długo nie będzie koj arzy ć. Zrobim y dla niego co w naszej m ocy, ale nie rozklej aj się z
tego powodu.

– To j eden z m oich chłopców, Vic. – Stark przy by ł na Księży c j ako dowódca

zwy kłej druży ny, dwunastu żołnierzy, za który ch osobiście odpowiadał. Kilku z nich zginęło na
sam y m początku kam panii. Kolej ni polegli całkiem niedawno. Murphy służy ł w j ego oddziale od
bardzo dawna. Nie by ł naj lepszy m żołnierzem . Już prędzej cwaniaczkiem obij aj ący m się, kiedy
ty lko m ógł. Ethan m usiał porzucić druży nę, gdy pozostali podoficerowie wy brali go na
kom endanta zbuntowany ch j ednostek, sercem j ednak wciąż pozostawał wśród swoich j akże
nieliczny ch j uż żołnierzy. – Może gdy by m podj ął inna decy zj ę...

– Daj spokój . Utrzy m ałeś tego chłopaka przy ży ciu podczas kilkunastu operacj i.

Jeśli przeży j e i tę, to ty lko dzięki twoj em u ogrom nem u zaangażowaniu. Zachowaj więc poczucie
winy dla kogoś, kom u naprawdę nie będziesz w stanie pom óc.

Stark spoj rzał j ej w oczy.
– Dzięki za słowa pociechy.
– Nie potrzebuj esz poklepy wania po plecach, ty lko kogoś, kto nie zawaha się

powiedzieć, że robisz z siebie idiotę. – Vic wy szczerzy ła zęby. – A to m oj a robota.

Stark zdołał przy wołać na usta blady uśm iech.
– Dobrze sobie z ty m radzicie, żołnierzu. Dzięki.
– I j eszcze m i za to dziękuj e. Uściskaj Murpha ode m nie.
– Tak zrobię.

W m edy czny m człowiek zawsze m iał wrażenie, że j est ciszej i spokoj niej niż gdzie

indziej , nawet po atakach, gdy lekarze i pielęgniarki opatry wali w pośpiechu ranny ch, a stoj ąca
pod ścianam i aparatura brzęczała i pikała, wtóruj ąc panuj ącej wokół wrzawie. Stark wziął się w
garść, potem ruszy ł kory tarzem , m ij aj ąc recepcj ę cichszy m i niż zazwy czaj m iękkim i skokam i.

Ranni z czwartego batalionu leżeli wciąż tam , gdzie m ówił Milheim . Nawet

zaawansowana m edy cy na dwudziestego pierwszego wieku nie m ogła naprawić w ciągu j ednego
dnia uszkodzony ch organów wewnętrzny ch, m ięśni i kości. Czy niła j ednak na ty m polu ogrom ne
postępy. Jedy ną granicą by ła w ty m wy padku wy dolność organizm u, który m usiał radzić sobie
j ednocześnie z przy spieszoną regeneracj ą i osłabieniem spowodowany m urazam i.

Ranni podnosili się, widząc Starka, paru próbowało nawet wiwatować. A czem u

nie? Dzisiaj, jeśli trafisz do szpitala, na pewno wyjdziesz z niego żywy. Poskładają cię, choćbyś nie

background image

wiem jak oberwał. Dlaczego ci ludzie mieliby się z tego nie cieszyć? Ściskał im więc dłonie,
ostrożnie klepał ich po plecach, py tał o rodziny i chwalił za postawę na polu walki. Robił to, czego
spodziewali się po nim żołnierze, którzy wciąż j eszcze nie otrząsnęli się z szoku po tak bliskim
kontakcie ze śm iercią.

Gdy dotarł do ostatniego z odwiedzany ch, przy siadł w m ilczeniu przy j ego łóżku i

nie ruszy ł się przez dłuższą chwilę. Żołnierz by ł nieprzy tom ny, podpięty do aparatury, która
utrzy m y wała go przy ży ciu. Inne urządzenia i sam organizm pracowały wspólnie nad
usunięciem skutków ran, które j eszcze kilka dekad wcześniej by ły by śm iertelne. Spod opatrunków
wy stawało ty lko kilka skrawków bladej skóry, sporą część ciała zasłaniała aparatura, łóżko od
reszty sali oddzielały natom iast proste zasłony zapewniaj ące rannem u m inim um pry watności.
Stark zerknął na wiszącą obok łóżka tabliczkę zapełnioną niezrozum iałą dla niego m edy czną
term inologią. Wrócił do obserwowania przesuwaj ący ch się linii obrazuj ący ch częstotliwość pulsu
i oddechu pacj enta.

Co mógłbym powiedzieć, gdyby obudził się teraz? Ile prawdy wystarczyłoby, żeby

nie przesadzić? Wy szeptał w końcu: „Powodzenia, żołnierzu”, po czy m ruszy ł w kierunku innego
oddziału m edy cznego, gdzie czekali kolej ni ranni.

Szeregowy Murphy m iał dla siebie niewielką izolatkę oddzieloną od reszty

pom ieszczenia przenośny m i panelowy m i ściankam i. Otaczaj ące go urządzenia m ruczały i
bły skały spokoj ny m ry tm em . On sam leżał płasko na plecach, oczy m iał przy m knięte i wy glądał,
j akby by ł zupełnie zdrowy. Ty lko ktoś, kto go dobrze znał, j ak na przy kład Stark, m ógł zauważy ć
niety pową chudość policzków, widom y znak, że chory wiele ostatnio wy cierpiał.

W nogach łóżka Ethan dostrzegł znaj om ą postać trzy m aj ącą spory wy świetlacz.

Odchrząknął cicho, by zwrócić na siebie uwagę.

– Witam , pani doktor.
Medy czka o podkrążony ch oczach odwróciła się i uśm iechnęła przy j aźnie.
– Witam ponownie, sierżancie. Nie da się pan zby ć, j ak widzę.
– Przepraszam . Sam a pani wie, j ak to j est.
Przy taknęła.
– Odwiedza pan ranny ch. Rozum iem . Gdy zaglądali do nas generałowie, zawsze

towarzy szy li im kam erzy ści uwieczniaj ący to wy darzenie. Panu, j ak widzę, nie zależy na
rozgłosie.

– Zapewniam panią, że nie. Skończy łem właśnie odwiedzać nowy ch i

pom y ślałem , że zaj rzę też tutaj , sprawdzę, co sły chać u Murpha. – Pozwolił, by dostrzegła j ego
udrękę, ale ty lko przez m om ent. – Coś z nim nie tak?

– Ależ skąd. – Lekarka potarła policzki dłońm i, m ierząc Ethana oboj ętny m

spoj rzeniem . – Nazy wam y taki stan niby -ży ciem . To bardzo odpowiednie określenie. Tak
naprawdę powinniśm y uży wać znacznie dokładniej szego i o wiele dłuższego term inu
m edy cznego, który oznacza, że wszy stko zostało j uż naprawione, ale ciało nadal nie chce w to
uwierzy ć. To trochę tak, j akby siedział w nim ktoś inny, kto uznał, że pacj ent wy starczaj ąco się j uż
nacierpiał, i po prostu go wy łączy ł.

– Nie rozum iem . Jest zdrowy ?
– W pewny m sensie. Jak j uż wspom niałam , wszy stkie j ego organy funkcj onuj ą

prawidłowo, ale j eśli odłączy m y go od aparatury, naty chm iast dostanie zapaści i um rze. Nie
dlatego, że coś j est z nim nie tak. Mózg po prostu nie przy j m uj e do wiadom ości, iż rany zostały
wy leczone.

– Czy on... Mówi pani tak, j akby znała podobne przy padki. Są j akieś szanse na

poprawę?

background image

Lekarka uśm iechnęła się sm utno. Gdy znów się odezwała, Ethan zaczął się

zastanawiać, czy ta kobieta kiedy kolwiek wy gląda na wy poczętą i wy spaną.

– Jakieś tam szanse są, ale niewielkie. Może otworzy ć oczy za kilka dni albo za parę

lat. Równie dobrze m oże nie obudzić się nigdy. W pewny m m om encie prosim y rodzinę, by
zadecy dowała o odłączeniu od aparatury. Czy ten chłopak m a tutaj j akichś krewny ch?

Stark pokręcił głową.
– Nie. Chy ba m a ty lko m nie.
– Mogło by ć gorzej ... – zam ilkła, spoglądaj ąc na Ethana spod na wpół

przy m knięty ch powiek. – Zdaj e pan sobie sprawę, że j eśli nawet się wy budzi, m oże by ć zupełnie
inny m człowiekiem ? Znalazł się tak blisko stanu śm ierci, j ak to ty lko m ożliwe. Nie wszy scy
wy trzy m uj ą taki stres.

– Dom y ślam się. – Stark podszedł ostrożnie do Murpha, j akby bał się, że go obudzi.

– Mogę m u coś powiedzieć?

– Pan tu rządzi. Może pan robić, co pan zechce. To na pewno nie zaszkodzi.
– Usły szy m nie?
– Tego nie wiem . Ale załóżm y, że tak będzie. Widziałam taki przy padek, gdy

pacj entka w kom ie uśm iechnęła się po ty m , j ak odwiedził j ą narzeczony. Niby by ła m artwa dla
świata, ale się uśm iechała. – Lekarka wskazała nieruchom ego pacj enta. – Ma j akąś dziewczy nę?

– Miał. Zginęła podczas tego sam ego ataku, po który m trafił do was.
– To straszne. By ła z tej sam ej j ednostki?
– Nie. Nie służy ła w woj u. Ty powa cy wilbanda. Kolonistka.
– Cy wil? – Lekarka zrobiła wielkie oczy, potem spoj rzała raz j eszcze na

Murphy ’ego. – To coś nowego. Ten chłopak wy gląda j ak ty powy żołnierz. Zwy kłe dziewczy ny od
takich stronią.

– Tutej sze wy daj ą się inne. Dbaj ą o nas. Nie j esteśm y dla nich postaciam i z

reality -show.

– Tak. Widziałam kiedy ś coś takiego. Cy wilni lekarze pom agali nam przy

opatry waniu ranny ch. Ale... – zawiesiła nagle głos. – Straszna strata. Naprawdę. – Cofnęła się. –
Zostawię was sam y ch na kilka m inut.

– Dzięki. – Stark zawahał się, potem spoj rzał j ej w twarz. – Ta dziewczy na, o której

pani wspom niała... ta, która uśm iechała się po wizy cie narzeczonego... Czy ona wy budziła się ze
śpiączki?

– Nie. Ale wiedziała, że o niej nie zapom niano.
Stark podszedł nieśm iało do szpitalnego łóżka, usiadł obok, przy glądał się dłuższą

chwilę twarzy Murphy ’ego – ten spokój i te przy m knięte oczy, j ak u żołnierzy, którzy zapadali w
kam ienny sen po zby t wielkim wy siłku.

– Cześć, Murph. – Sięgnął do kieszeni po figurkę o idioty czny m uśm iechu. – Nie

wiem , czy widziałeś kiedy ś coś takiego. Należała do Robin. Nazy waj ą j e paca. To taka durna
m askotka, za którą kobiety z cy wilbandy szalały wiele lat tem u. Robin dostała j ą od m atki. Moj a
m am a też taką m iała. Jaki ten świat m ały, nie? Wracaj ąc do tem atu, ta figurka wiele dla niej
znaczy ła, więc pom y ślałem , że chciałby ś j ą m ieć. – Ustawił pacę na pobliskim stoliku, tak by
szczerzy ła się w kierunku Murpha, potem oblizał wargi, zbieraj ąc m y śli przed wy powiedzeniem
kolej ny ch zdań.

– Słuchaj , wiem , że to j a zawsze m ówiłem ci, co i j ak robić, aby by ło dobrze.

Teraz nie m ogę j uż pom óc. Nie m am prawa. Ty m usisz za siebie decy dować, j eśli ty lko m ożesz.
Jesteś dobry m chłopakiem , ży łeś j ak trzeba, trzy m ałeś się przy j aciół. Jeśli uznasz, że odsłuży łeś
pełną zm ianę i czas ruszy ć dalej , nie będę cię zatrzy m y wał, to twoj e święte prawo. Wiem , że

background image

czeka tam na ciebie wielu kum pli. A przy naj m niej taką m am nadziej ę. Jeśli j ednak uznasz, że
m ożesz tu j eszcze trochę posiedzieć i j eśli zechcesz do nas wrócić, będę czekał. I pom ogę ci, na
ile będę m ógł. Chciałby m ty lko wiedzieć, czego naj bardziej będziesz potrzebował. – Twarz
Murphy ’ego pozostała j ak m aska. – Pewnie tego sam ego co inni. Robim y to, co uważam y za
naj lepsze, i m am y nadziej ę, że słuszność j est po naszej stronie. – Musnął opuszkam i palców rękę
rannego, j akby obawiał się, że m ocniej szy doty k m oże j ą uszkodzić albo złam ać. – Odpoczy waj ,
żołnierzu.

Wstał cichutko, j akby Murph dopiero co zasnął, i ruszy ł w kierunku stoj ącej w

stosownej odległości lekarki.

– Udało się? – zapy tała, zniżaj ąc głos.
– Niespecj alnie. Nie spodziewała się pani chy ba wielkich postępów?
– To prawda, ale cuda czasam i się zdarzaj ą. Gdy by m w to nie wierzy ła, j uż dawno

rzuciłaby m tę robotę. A j ednak nie odpuszczam nawet wtedy, gdy zdrowy rozsądek podpowiada,
że nie m a j uż nadziei.

Stark uśm iechnął się pod nosem z lekką gory czą.
– Tacy j uż j esteśm y, nieprawdaż? Bez przerwy próbuj em y. Może to po prostu

upór. Pani doktor?

– Tak?
– Sądzi pani, że j est coś j eszcze? Wie pani, niebo czy j ak j e tam zwać? Lepsze

m iej sce?

– Chciałaby m w to wierzy ć. Problem j ednak w ty m , że ci, którzy wiedzą to na sto

procent, nie chcą z nam i gadać.

– Tak. – Stark zam y ślił się, nie odry waj ąc wzroku od Murphy ’ego. – Czasam i

zastanawiam się nad pewny m problem em : dlaczego walczy m y z takim zacięciem o pozostanie
przy ży ciu, skoro wierzy m y, że istniej e lepszy świat, na który m czekaj ą na nas utraceni bliscy ?
Dlaczego się nie poddaj em y ? Dlaczego leczy m y chory ch i ranny ch, zam iast pozwolić im
odej ść?

– Może dlatego, że nie m am y pewności, bo nie m ożem y j ej m ieć? Może chodzi o

to, że ludzie nienawidzą zm ian, nawet ty ch na lepsze? A m oże po prostu nie chcem y zostawić
ty ch osób i m iej sc, które tak dobrze znam y ? Bardzo prawdopodobne j est też to, że Stwórca chciał,
aby śm y j ak naj dłużej trzy m ali się ży cia.

– To by nawet pasowało. Py tanie ty lko, dlaczego m iałby chcieć trzy m ać nas tutaj ,

gdzie tak łatwo popełnić błąd, dokonać złego wy boru albo skrzy wdzić innego człowieka. Nie sądzi
pani, że to dość okrutne? Dlaczego więc to robi? Dlaczego każe nam tu by ć tak długo, j ak się da?

– Może chce nas ty m sposobem czegoś nauczy ć?
Stark m ilczał przez chwilę, a potem skinął głową.
– Tak. To brzm i sensownie. Widzę, że przem y ślała to pani sobie dokładnie.
– Gdy widzi się śm ierć ty lu ludzi, takie odpowiedzi nasuwaj ą się sam e.
– Proszę dać m i znać, gdy by coś się zm ieniło.
– Jasne. Będę m iała na niego oko.
Stark oddalił się wolny m krokiem , zerknął też przez ram ię, zanim zniknął za zasłoną.

Lekarka stała przy łóżku Murphy ’ego, trzy m aj ąc dłoń na poręczy. Plecy m iała zgarbione, j akby
spoczy wał na nich ogrom ny ciężar, głowę też opuściła. Ethan dom y ślił się, że j ej oczy m uszą
wy glądać w tej chwili na j eszcze bardziej zm ęczone niż zazwy czaj .

background image

Wokół spadały pociski arty lery j skie, ogień z broni ręcznej zasy py wał

pozbawiony ch osłony am ery kańskich żołnierzy. Szeregowiec Ethan Stark przy warł do ziem i,
j akby chciał się w nią wtopić. Drżał spazm aty cznie za każdy m razem , gdy wzgórzem wstrząsała
eksplozj a. Przed oczam i m iał źdźbła połam anej trawy, na niektóry ch widać by ło spły waj ącą
krew.

Żołnierz leżący na prawo od niego odwrócił głowę, spoj rzał m u prosto w oczy.

Kapral Stein, j ego m entorka, niem al starsza siostra. Teraz j ednak patrzy ła gniewnie.

– Ty m razem naprawdę wszy stko spieprzy łeś, Stark.
– Co ty m ówisz, Kate? Co spieprzy łem ?
– Ty nas tutaj sprowadziłeś. Przez ciebie wpadliśm y w pułapkę.
Stark, oszołom iony ostrzałem i trwaj ącą walką, chciał wrzasnąć wściekle na tak

niedorzeczne oskarżenie.

– Przecież nie j a tu dowodzę, u licha! To nie m oj a wina!
Coś by ło nie tak. Ethan spoj rzał przed siebie. Linia drzew, zza której wróg prowadził

ostrzał, zniknęła, ustępuj ąc m iej sca goły m graniom . Trawa wokół także ustąpiła m iej sca ostry m
j ak brzy twy kam ieniom , po który ch ściekała ta sam a krew.

– Kate? Co u licha... – spoj rzał na nią, nie m ogąc dokończy ć py tania.
– Zaufaliśm y ci, Stark. A ty nas sprowadziłeś w m iej sce, z którego nie m ożem y

uciec. – Stein, m ówiąc to, wskazała na swoj e nogi.

Ethan przeniósł wzrok i poczuł m dłości, gdy zobaczy ł, że wy buch pozbawił j ą

niem al cały ch kończy n. Odwrócił się szy bko, ale po lewej m iał kolej nego żołnierza. Ten leżał
twarzą do ziem i tuż obok, nie ruszał się. Ręka Starka wy sunęła się wolno, j akby nie on nią
kierował, i potrzasnęła ram ieniem tam tego. Bezwładne ciało zakoły sało się, głowa wolno obróciła
się na bok. Szeregowiec Murphy. Wciąż ży wy. Ethan czuł słaby oddech na skórze dłoni. Twarz
tam tego pozostawała j ednak dziwnie nieruchom a, wzrok m iał pusty.

– Ty nie zginąłeś! – wrzasnął Stark. – Ty nie...
Obudził się, sły sząc łom ot pulsu w uszach i czuj ąc dreszcze na wspom nienie bitwy.

Wzgórze Pattersona. Przeżywam tamte wydarzenia każdej nocy od zakończenia walki. To był
straszny koszmar i bez tych dodatków.

Usiadł, potarł dłonią twarz, uspokoił oddech. Maj or Patterson poprowadził dwie

kom panie dużo dalej od pozostały ch dowódców i zrozum iał za późno, że wróg dy sponuj e znacznie
większy m i siłam i i m a lepszy sprzęt, niż przy puszczano. Zam iast wy cofać ludzi, kazał im zaj ąć
pozy cj e na odsłonięty m wzgórzu, gdzie zostali otoczeni i sy stem aty cznie wy bici. Stark by ł
j edny m z trzech szczęśliwców, którzy przetrwali, udało m u się przedrzeć nocą przez linie wroga.
Zostawił na tam ty m wzgórzu wielu poległy ch przy j aciół, wliczaj ąc w to Kate Stein.

A teraz zaczyna mi się śnić, że to wszystko moja wina. Że to ja jestem odpowiedzialny

za cały bajzel. Tam i tutaj. Za poległych na wzgórzu i na Księżycu. Ludzie liczą na mnie. Co ja
jednak mogę?

Wrócił na m om ent m y ślam i do Kate Stein, do lekcj i przetrwania, j akich udzieliła

rekrutowi nazwiskiem Ethan Stark, i zastanowił się, co m ogłaby m u doradzić teraz. To
naprowadziło go j ednak na wspom nienie j ej brata, Granta, żołnierza, który udawał, że j est pod

background image

wielkim wrażeniem Ethana, a potem zdradził go i pozostały ch buntowników w akcie bezsensownej
zem sty. Żołnierza, który został skazany przez sąd polowy, a potem , kiedy Stark zatwierdził wy rok,
rozstrzelany. Zrozum iem , Kate, j eśli m nie za to znienawidziłaś, ale naprawdę nie m iałem innego
wy boru. Może gdy by ś by ła w dom u, gdy ten dureń Grant dorastał, nauczy łaby ś go czegoś
dobrego, podobnie j ak m nie wcześniej .

Stark wstał, próbuj ąc odgonić od siebie wszy stkie wspom nienia bitwy i Steinów.

Wiedział, że tej nocy j uż nie zaśnie, a nie chciał siedzieć sam otnie i gapić się w m rok. Po dłuższej
chwili otworzy ł drzwi i ruszy ł w kierunku naj bliższego pom ieszczenia rekreacy j nego.

O tak późnej porze niewielka salka świeciła pustkam i, m ógł więc zaj ąć każde z

prosty ch m etalowy ch krzeseł. Nowo przy by li potrzebowali sporo czasu, by przy zwy czaić się do
ich niety powego wy glądu. Oszczędna arm ia kazała j e wy konać z takiej ilości m etalu, by m ogły
utrzy m ać wagę przeciętnego człowieka przy zm niej szonej grawitacj i.

Stark przy gotował sobie kubek kawy, a potem usiadł przy j edny m z m iniaturowy ch

stolików. Na ekranie przed nim wy gaszacz m alował świetliste barwne plam y przy pom inaj ące
obrazy, j akie człowiek widzi, gdy przy m knie powieki po spoj rzeniu prosto w słońce. Ethan
wpatry wał się posępnie w zm ieniaj ące się wciąż poły skuj ące kształty.

Uwięzieni. Tak, jesteśmy tu uwięzieni. Ci frajerzy nie są w stanie nas wykurzyć, ale i

my nie mamy dokąd uciec. Prędzej czy później przegramy, jeśli będą wysyłać natarcie za
natarciem. Nigdy nie byłem zbyt dobry z matmy, ale wiem, na czym polega sumowanie efektów
bitew. Nieważne, ile ich wygrasz, wystarczy jedna przegrana, by wyzerować wynik. Nikt nie liczy
więc zwycięstw. Podobnie jak zabitych wrogów. Zabijesz stu, świetny wynik. Co z tego jednak, gdy
sto pierwszy zabije ciebie?

My śli Starka krąży ły wokół ostatniej kwestii. To m u o czy m ś przy pom niało. O

facetach, którzy zostali i zginęli. Ale kto to by ł? I gdzie poległ? Zobaczy ł znaj om ą twarz. Rash
Paratnam ? On wciąż żyje, dzięki Bogu. Ale to właśnie on mi o nich kiedyś opowiadał. Jak oni się
nazywali? Coś jak sportowcy... Nie, Spartanie. Tak. Walczyli kiedyś do ostatniego. Dlaczego to
zrobili, u licha? Odpowiedź na to py tanie m ogła nie m ieć naj m niej szego znaczenia, ale
znalezienie j ej pozwoliłoby m u odetchnąć od koszm arów i pozostały ch kwestii, który ch wolał nie
poruszać. Pochy lił się, by włączy ć wy świetlacz i odszukać dane na tem at bitwy, o której
wspom niał m u przy j aciel. To pewnie ta. Term opile. Przeczy tał skrócony opis i zainteresował się
nim na ty le, że zaczął grzebać głębiej , sprawdzaj ąc, j akie długoterm inowe skutki przy niosło to
poświęcenie. Nawet nie zauważy ł, kiedy m inęła godzina.

Miał pry watny num er Cam pbella, skorzy stał więc z niego teraz, nie zwracaj ąc

uwagi na porę.

Zarządca odebrał po wielu sy gnałach, wy glądał na m ocno zaspanego.
– Sierżant Stark? Ogłoszono kolej ny alarm ?
– Nie, to nie alarm . Chciałby m om ówić z panem pewną sprawę.
Cam pbell zerknął w dolny róg wy świetlacza, gdzie znaj dował się zegar.
– Pan nie sy pia j ak norm alni ludzie, sierżancie?
– Jak widać nie, sir. To chy ba efekt zby t wielu nocy spędzony ch na służbie. Czy

sły szał pan kiedy ś o ludziach zwany ch Spartanam i?

– O Spartanach? Oczy wiście. Py ta pan o woj owników ze staroży tnej Grecj i?
– Zgadza się. Chodzi m i o Term opile. By ło ich tam ty lko trzy stu, ale kazano im

powstrzy m ać arm ię naj eźdźcy.

Cam pbell potrząsnął głową, j akby próbował się rozbudzić i poukładać m y śli.
– To m usieli by ć Persowie, j eśli dobrze pam iętam .
– Tak. Wracaj ąc do tem atu, ci Spartanie m usieli się bronić przez dłuższy czas. Taki

background image

otrzy m ali rozkaz. Utrzy m ać zaj m owane pozy cj e. Persowie posłali na nich ogrom ną arm ię.
Udało im się j akiś czas później otoczy ć Spartan i wy bić ich wszy stkich. – Stark przesuwał palec,
j akby wodził nim po wcześniej wy świetlany m tekście. – Mogli się wy cofać, ale nie zrobili tego.
Kazano im bronić zaj m owany ch pozy cj i, więc zostali tam i polegli.

– To by ło niewątpliwie bardzo szlachetne poświęcenie z ich strony, sierżancie Stark,

ale co to m a...

Ethan podniósł wzrok ku sufitowi, próbuj ąc znaleźć odpowiednie słowa.
– Tu chodzi o coś j eszcze. Greckie plem iona walczy ły także pom iędzy sobą.

Plem iona czy państwa-m iasta, j ak zwał, tak zwał. Nawet w obliczu inwazj i Persów Grecy nie
um ieli się dogadać. Ci Spartanie doprowadzili do kom pletnej zm iany sy tuacj i. Nie ty lko kupili
reszcie trochę czasu. Ich czy n stał się wielkim sy m bolem dla wszy stkich Greków. Rozum ie pan,
oni nie zginęli tam dla siebie. Zdawali sobie sprawę z tego, że będą m artwi, nawet j eśli ktoś
pokona potem Persów. Mogli przecież wy cofać się do swoj ego m iasta i bronić ty lko własnego
tery torium . Polegli j ednak w obronie wszy stkich pozostały ch. I stali się sy m bolem , który
zj ednoczy ł Greków.

Cam pbell kiwał głową, nadal nic nie rozum iej ąc.
– Tak, to niewątpliwie m iało ogrom ne znaczenie, ale nadal nie rozum iem , dlaczego

ta właśnie bitwa tak pana zafascy nowała.

– Może dlatego, że pły nie z niej j eden ważny wniosek. – Ethan pochy lił się w

kierunku ekranu, by dodać wagi kolej ny m słowom . – Czas zrobić coś dobrego. Chciałby m prosić
pana o przy sługę.

– Jaką?
– Chodzi o głosowanie nad deklaracj ą niepodległości. Chcę, by j e pan odwołał.
– Słucham ? – Cam pbell potrząsnął raz j eszcze głową, j akby chciał sprawdzić, czy

dobrze usły szał. – Mam odwołać referendum ? Dlaczego?

Stark się zawahał. Raz j eszcze m usiał poszukać odpowiednich słów.
– Ponieważ m ożem y odłączy ć się od USA, kiedy ty lko zechcem y. Chodzi m i o to,

że kolonia m a się całkiem nieźle, gdy nie m usi j uż opłacać krwiopij ców z korporacj i i płacić
dodatkowy ch podatków. Przedtem by ło źle dlatego, że wam , cy wilbandzie, nie pozwolono wy brać
reprezentantów, którzy m ogliby zm ienić to bezsensowne prawo. Macie tutaj od cholery zasobów i
wiele wy specj alizowany ch przetwórni, j eśli się nie m y lę? A m oj e oddziały m ogą was bronić
przez j akiś czas, kto wie, m oże nawet przez całą wieczność. Co j ednak ty m uzy skam y ?
Odetniem y się od kraj u, zostawiaj ąc całą resztę cy wilbandy na łasce skorum powany ch
polity ków.

– Twierdzi pan, że powinniśm y pozostać oby watelam i kraj u, który robi, co w j ego

m ocy, by nas upokorzy ć, okraść i zniewolić? Dlaczego? – zapy tał raz j eszcze Cam pbell, ale ty m
razem z większy m naciskiem .

– Jeśli coś się zepsuj e, m ożna zrobić ty lko dwie rzeczy, sir. Wy rzucić zepsuty

przedm iot albo go naprawić. Tak, wiem , ludzie przy zwy czaili się do wy rzucania wszy stkiego, bo
to łatwiej sze. Ale nie m usi tak by ć... – Ethan przerwał, przy pom inaj ąc sobie o innej sprawie. –
Mam tam , na dole, rodziców. Cy wilów, j ak pan. I wciąż j eszcze pam iętam czasy, gdy by łem
przem ądrzały m gówniarzem , który wiecznie przy nosił im wsty d. Ale wie pan, oni by li... co j a
m ówię... są porządny m i ludźm i, którzy pragną ty lko j ednego: by ć w porządku wobec inny ch.
Większość cy wilbandy taka j est. Podobnie j ak większość woj a. Wszy scy uważaj ą j ednak, że nie
da się nic zrobić. Może gdy dam y im za przy kład ludzi, którzy nie ustaj ą w wy siłkach, by coś
zm ienić na lepsze, sam i także ruszą ty łki i zrobią co trzeba albo przy naj m niej spróbuj ą. Wie pan,
co stanie się z sy stem em , j eśli będzie ich wy starczaj ąco dużo?

background image

– Mówi pan, że powinniśm y trzy m ać się Stanów, aby by ć przy kładem dla

pozostały ch, że da się naprawić sy stem , w który m wszy scy ży j em y, i natchnąć ludzi do poparcia
zm ian? To bardzo szczy tny cel, sierżancie, obawiam się j ednak, że nie będę m ógł panu pom óc.
Muszę m y śleć o ludziach m ieszkaj ący ch w kolonii. A żąda pan od nich zby t wiele.

– Sir, z cały m szacunkiem , ale to m oi ludzie giną codziennie w obronie waszej

kolonii. Nie proszę was o narażanie ży cia. Chcę ty lko, by ście stanęli za nam i i powiedzieli: „Nie
uciekam y, choć m ożem y to zrobić”.

Gdy Stark kończy ł m ówić, twarz Cam pbella zm ieniła się w m askę pokerzy sty,

sierżant nie m ógł więc odgadnąć, co m y śli j ego rozm ówca.

– Doceniam wasze poświęcenie, sierżancie. Jak m y wszy scy w kolonii. Musi pan

j ednak zrozum ieć, że ogłoszenie deklaracj i niepodległości przy służy się także pańskim żołnierzom .
Jako niezależne państwo m ożem y podpisać traktaty pokoj owe z częścią wrogów albo nawet ze
wszy stkim i. Dzięki tem u przestaniem y, pańscy żołnierze i m oi podwładni, ży ć w nieustaj ący m
napięciu i stanie oblężenia.

– Ty le sam j uż wy m y śliłem , panie Cam pbell. Jednakże dzisiaj rano usły szałem

coś, co m nie poważnie zaniepokoiło. Jeden z m oich naj lepszy ch doradców przy pom niał nam o
ty m , że człowiek im ieniem Hannibal został pokonany, ponieważ nie m ógł zwy cięży ć Rzy m ian,
którzy odm awiali stanięcia do otwartej bitwy. Maj ąc ich legiony za plecam i, nie by ł w stanie
zdoby ć Rzy m u. To m nie m ocno zasm uciło, ponieważ zdałem sobie sprawę, że nie dy sponuj em y
taką arm ią na ty łach wroga próbuj ącego zniszczy ć kolonię.

Cam pbell pokiwał głową.
– Nie uda nam się zawrzeć separaty sty cznego soj uszu z inny m i m ocarstwam i. Nie

będą chciały podpaść Stanom Zj ednoczony m ...

– Nie, sir. Ja nie m ówiłem o arm iach inny ch kraj ów. Chodziło m i o m ieszkańców

naszego kraj u, o cy wilbandę, która powinna popierać ataki na nas. Czy to nie j est arm ia? Co się
wy darzy, j eśli oni wszy scy odm ówią wsparcia ty m , którzy chcą nas zniszczy ć, ty m sam y m
ludziom , którzy wy sługuj ą się od wielu lat nam i, panem i m ną, tutaj i na Ziem i?

– Nie wiem . – Cam pbell zrobił taką m inę, że Stark nie m iał problem u z

wy obrażeniem sobie m aszy nerii pracuj ącej teraz w j ego głowie. – Ale to j est m y śl, sierżancie.
Bardzo interesuj ąca m y śl. Ma pan racj ę, zainspirowanie ludności cy wilnej do takiego wy siłku
będzie wy m agało dobrego przy kładu.

– Zrobi pan to, o co proszę?
– Zastanowię się nad pańską propozy cj ą. Niczego j ednak nie obiecuj ę. Mogę

opóźnić referendum , nie robiąc z tego wielkiego halo, ale nie j estem w ty m m om encie gotowy
do j ego bezwarunkowego odwołania.

– O nic więcej nie proszę.
– By łby pan skłonny powtórzy ć ludności kolonii to sam o, co powiedział pan m nie?
– Ja? Nie j estem m ówcą, ty lko żołnierzem . To pan j est polity kiem .
– Czasam i, gdy w grę wchodzi szczerość i wiary godność, lepiej nie wpuszczać na

try bunę polity ków – zauważy ł zarządca. – Wierzy pan w tę sprawę na ty le, by stanąć przed
kam eram i i opowiedzieć o niej wszy stkim ?

Stark poczuł, że nadchodzi kolej ny atak bólu głowy. A niech to wszyscy diabli.

Dlaczego ja zawsze pakuję się w takie bagno?

– Dobrze. Zrobię to, j eśli będę m usiał.
– Dziękuj ę, sierżancie. – Cam pbell zerknął ostentacy j nie w kierunku zegara. –

Zadzwonię do pana w tej sprawie później , w dzień, kiedy norm alni ludzie nie śpią.

– Jasne. – Stark uśm iechnął się, przy j m uj ąc to napom nienie. – Kiedy będzie panu

background image

pasowało.

– Dobranoc, sierżancie.
Gdy ekran pociem niał, Ethan odchy lił się w fotelu i odetchnął głęboko. I co ja

takiego narobiłem? Vic urządzi mi rano prawdziwe piekło.

Usły szał j akiś dźwięk w pobliżu drzwi sali rekreacy j nej . Gdy obrócił głowę, uj rzał

w progu Rey nolds. Stała tam z rękam i złożony m i na piersi i nieprzeniknioną m iną.

– O, cześć, Vic.
– Cześć, m ówi. Znowu nie m ogłeś zasnąć, Ethan?
– O tej porze naj lepiej m i się pracuj e.
– Czasam i m ógłby ś się zastanowić i przem y śleć sprawę, zanim otworzy sz usta. To

by ci cholernie ułatwiło ży cie. – Weszła i usiadła naprzeciw niego. – Zam ierzasz poprosić
cy wilbandę, by nie proklam owała niepodległości. Jak rozum iem , chcesz to także powiedzieć
żołnierzom ?

Nad ty m się j eszcze nie zastanawiał, ale odpowiedział bez zbędnego wahania:
– Tak. Jak ty lko uzgodnię sprawę z Cam pbellem , czy li naj dalej za kilka dni.
– Świetnie. – Zdziwiła go tą odpowiedzią i uśm iechem , w który m dało się

zauważy ć szczery podziw. – Zawsze m nie zaskakiwałeś, Ethan. Szukaliśm y sprawy, za którą
m ożem y walczy ć, ale większość z naszy ch obstawiała, że będzie to niepodległość.

– Nie zauważy łem wielkiego entuzj azm u, gdy zaczęto m ówić o uniezależnieniu się

od Stanów. Poszliby śm y na takie rozwiązanie, ale niej ako z przy m usu.

– Wiem . Zam iast tego proponuj esz nam walkę o oj czy znę. Będziem y się j ej

trzy m ać tutaj , na Księży cu, żeby cy wilbanda na Ziem i zrobiła co trzeba, gdy zobaczy, że gotów
j esteś za to zginąć. Nie j ako bohater reality -show, nie dla zy sków korporacj i na j akim ś
cuchnący m zadupiu, które j akim ś cudem okazało się bogate w surowce, ty lko w obronie
sprawiedliwości. – Podniosła ręce i zawołała: – Świetna robota, sierżancie.

– Daj spokój . Nie o to m i chodziło. Nie zdąży łem przem y śleć tej sprawy z każdego

punktu widzenia.

– Nigdy tego nie robiłeś, Ethan. Dlatego ludzie w ciebie wierzą. – Przekrzy wiła

głowę, uważnie go obserwuj ąc. – Żeby to zadziałało, będziesz m usiał przekonać do swoich
pom y słów także cy wilbandę. Jesteś w stanie to zrobić?

– Nie wiem . – Zerknął w stronę m artwego m onitora, po który m znów zaczął pełzać

obraz wy gaszacza ekranu. – Jestem zwy kły m żołnierzem , Vic. Dlaczego m oj a robota j est tak
cholernie skom plikowana?

– Może dlatego, że zby t poważnie j ą traktuj esz. Nie m a łatwy ch robót, Ethan, j eśli

chcesz by ć w czy m ś dobry.

– Jak brzm iało to idioty czne m otto, które chcieli nam kiedy ś wcisnąć? „Nie robisz

tego dobrze, j eśli się przy ty m nie bawisz”. Pam iętasz? Cóż m ogę dodać? Ostatnim i czasy nie
bawiłem się zby t dobrze, co m ówi sam o za siebie. A tak na m arginesie, co robisz tutaj o tak
późnej porze?

– Od czasu ataku na kwaterę główną budzę się o różny ch porach z przekonaniem , że

powinnam sprawdzić wszy stkie posterunki.

– Nie m a w ty m niczego złego. – Mało brakowało, by dy wersanci uży waj ący

kodów dostarczony ch im przez Granta Steina osiągnęli zakładane cele. Naprawdę m ało. Dlatego
ani Rey nolds, ani Stark nie cieszy li się za bardzo z tego, że przeży li atak dzięki ogrom nem u
szczęściu. – Wszy stko w porządku? – Vic skinęła głową, a Ethan ziewnął. – W takim razie
proponuj ę, aby śm y wrócili do łóżka.

– Ty stary zboku.

background image

Stark poczuł, że się czerwieni.
– Nie o to m i chodziło.
– Wiem . Ży cie j est wy starczaj ąco skom plikowane, żeby dokładać sobie j eszcze

coś takiego. – Wstała, od razu ruszaj ąc do drzwi. – Do zobaczenia rano, żołnierzu. Cokolwiek
przy szłość przy niesie, lepiej sobie poradzim y, j eśli będziem y wy spani.

– Kom endancie Stark? Cy wilbanda znów zauważy ła duchy.
Ethan m iał j uż na sobie pancerz, biegł właśnie w kierunku centrum dowodzenia,

dopinaj ąc ostatnie klam ry i próbuj ąc zarazem otrząsnąć się z resztek senności. Ostatnim razem ,
gdy cy wilni technicy skanuj ący przestrzeń nad kolonią zauważy li te odbicia, nie by ło inny ch
ostrzeżeń przed atakiem na kwaterę główną. W centrum czekały j uż na niego sierżant Tran i
Rey nolds, obie w pełni opancerzone i uzbroj one.

– Dzień dobry. – Niebo na zewnątrz zawsze by ło czarne j ak sm oła, ale zegary

wskazy wały godzinę trzecią. – Ile duszków zauważono? I gdzie?

Tran wskazała na wy świetlacz, na który m niezidenty fikowane ikonki opadały

łagodny m łukiem w kierunku kolonii.

– Trzy albo cztery. Cy wilbanda poinform owała nas naty chm iast po ty m , j ak

zauważy ła odbicia na swoich skanerach. Dzięki sy nchronizacj i sprzętu z ich częstotliwościam i
sam i odebraliśm y kilka sy gnałów.

– Dlaczego próbuj ą tego raz j eszcze? Cy wilny sprzęt wy kry ł ich przecież

poprzednim razem , dzięki czem u zostaliśm y ostrzeżeni. Powinni liczy ć się z ty m , że teraz będzie
tak sam o.

Vic potrząsnęła głową.
– Nie, Ethan. Nie wiedzą o niczy m , ponieważ nie m iał im kto powiedzieć. Wedle

ich naj lepszej wiedzy nie spodziewaliśm y się ataku, dopóki ich ludzie nie wtargnęli do centrum
dowodzenia. Dopiero potem zaczęliśm y ręcznie skanować przestrzeń i wy kry liśm y ich
wahadłowce.

– Zatem są pewni, że m ogą poj awić się tutaj niezauważeni? Sądząc po

traj ektoriach ty ch duszków, ty m razem nie zm ierzaj ą w kierunku centrum dowodzenia.

– To j est pewne, nie wiem y j ednak, gdzie lecą. Nasze sy stem y próbuj ą wciąż

ustalić, co m oże by ć celem . Niestety, odbicia są zby t słabe.

– W takim razie spróbuj chociaż zgadnąć. Te wahadłowce wy ląduj ą lada chwila, a

j a wolałby m , aby czekał na nie spory kom itet powitalny.

Vic spoj rzała na Tran, a ta naty chm iast skupiła uwagę na j edny m z wachtowy ch.

Obserwowany przez nią kapral wpatrzy ł się z uwagą w ekran, wprowadził kilka kom end, czego
efektem by ło podświetlenie kolej ny ch sektorów obrazu.

– Sir, gdy by m m iał zgady wać, wskazałby m główną siłownię.
– Siłownia... – Potężny reaktor fuzy j ny um iej scowiony poza terenem kolonii,

wkopany w grunt i otoczony szerokim nasy pem . – Tak, Vic. Chcą przej ąć naszą siłownię. Co się
stanie, j eśli do tego doj dzie?

Odpowiedział m u inny wachtowy :
– Czeka nas powolna śm ierć, sir. Chwy cą nas i m ieszkańców kolonii za gardło. Nie

background image

pociągniem y długo na siłowniach awary j ny ch i bateriach słoneczny ch.

– Cudnie. A j edy ną alternaty wą będzie szturm na reaktor fuzy j ny. Vic, wy ślij tam

wszy stkie j ednostki znaj duj ące się aktualnie pod bronią. Jakim i sy stem am i zabezpieczeń
dy sponuj em y w tam ty m sektorze?

Sierżant Tran wskazała na kilka rozproszony ch ikonek, gdy zrobiła powiększenie

m apy terenu otaczaj ącego siłownię.

– Żandarm eria wspierana przez ochroniarzy cy wilbandy.
Stark przy j rzał się pospiesznie znacznikom .
– Druży na żandarm erii? To wszy stko?
– Tak.
– A oni nadlatuj ą trzem a albo czterem a wahadłowcam i desantowy m i? Te

m aszy ny są m niej sze od transportowy ch, będziem y więc m ieli do czy nienia m niej więcej z
kom panią.

– Ostrożnie licząc, kom endancie. Jeśli brać pod uwagę atak na kwaterę główną,

będziem y m ieli do czy nienia z elitarny m i j ednostkam i.

– Vic, wszy stkie oddziały pod bronią m aj ą znaleźć się na terenie siłowni pięć m inut

tem u. Tran, zaalarm uj wszy stkich na pery m etrze, że zbliża się desant, więc wróg m oże
przeprowadzić j akieś ataki, by odwrócić naszą uwagę. I połączcie m nie z dowódcą ty ch
żandarm ów. – Chwilę później na wy świetlaczu przed Ethanem poj awiło się okienko ukazuj ące
spiętego sierżanta. – Ty dowodzisz ludźm i strzegący m i siłowni?

– Tak j est. Poinform owano m nie j uż, że będziem y m ieli towarzy stwo.
– Tak, na to wy gląda. Czy m dy sponuj ecie, m ałpoludy ?
– Ty lko broń lekka. Pistolety i karabiny.
– A co m aj ą ochroniarze cy wilbandy ?
– Ty lko to, czy m nie da się zabić. Wolałby m , aby pozostali w ukry ciu, chy ba że

zaj dzie potrzeba uży cia ich j ako ży wy ch tarcz.

Stark potrzebował chwili, by sprawdzić, j ak przebiega akcj a przerzutu sił na teren

siłowni. Transportery wy ładowane żołnierzam i zbliżały się z trzech stron, z czwartej nadj eżdżały
m aszy ny Lam onta.

– OK. Zostaniecie wzm ocnieni siłam i trzech kom panii i kilkom a czołgam i.

Wahadłowce, które nam ierzy liśm y, będą tam niestety chwilę wcześniej . Musicie utrzy m ać
pozy cj e do przy by cia odsieczy.

Sierżant żandarm erii skinął głową.
– Mam nadziej ę, że po tej akcj i nie będę j uż m usiał wy słuchiwać od was

kom entarzy, że nie j esteśm y prawdziwą form acj ą boj ową. Nie chciałby m krakać, ale wy gląda
na to, że przeciwnik dy sponuj e ogrom ną przewagą, tak liczebną, j ak i w uzbroj eniu.

– Wiem . Nie m a tam niczego, czego m ogliby ście uży ć j ak broni?
– Ty lko działa cząsteczkowe.
– Działa cząsteczkowe? – Stark sprawdził tę nazwę na swoim wy świetlaczu,

wciskaj ąc kolej ne klawisze z narastaj ący m gniewem . – Nie m am dany ch o tego rodzaj u broni.

– Może dlatego, że to nie j est broń. Technicznie rzecz biorąc. To takie urządzenia

służące do rozdrabniania albo odbij ania m eteory tów spadaj ący ch na blok reaktora. Niestety,
zaprogram owano j e j edy nie do likwidacj i lataj ący ch obiektów. Nie wiem nawet, czy uda nam
się przestawić j e do strzelania w poziom ie.

– Spróbuj cie. – Stark sprawdził pozy cj e swoich j ednostek, porównuj ąc j e z coraz

wy raźniej szy m nam iarem duszków. – Będziecie m usieli utrzy m ać siłownię przez j akiś kwadrans.

– Ty lko? – Żandarm uśm iechnął się wy m uszenie. – Jeśli nam się to uda,

background image

przy dzielicie nam na patrole trochę cięższej broni.

– Utrzy m aj cie siłownię, a dam nawet cholerny czołg, j eśli będziecie chcieli. –

Spoj rzał przez ram ię na Vic. – Okay. Powiedz m i, dlaczego tak ważne m iej sce j est chronione
ty lko przez druży nę żandarm erii?

– Nie wiem , Ethan. Tak by ło od początku przej ęcia kolonii, to po prostu j edna z

m iliona spraw, o który ch nie m ieliśm y czasu pogadać. Zgodnie z dany m i żandarm i i ochroniarze
są tam ty lko po to, by do reaktora nie dostał się j akiś szaleniec. Nikt nie pom y ślał nawet o
zorganizowany m ataku. A niech m nie. Tran, czy te działka cząsteczkowe m ogą zestrzelić duszki,
zanim wy ląduj ą?

Wy wołana zazgrzy tała zębam i.
– Mogłam o ty m wcześniej pom y śleć. Czy który ś z dy żurny ch zna odpowiedź na

to py tanie?

Jeden z kaprali skinął głową.
– Ja znam . Jeśli działka zostały zaprogram owane na strzelanie do m eteory tów, nie

zdołaj ą strącić wahadłowca. Ich sy stem y celownicze są zby t proste, ponieważ służą do
nam ierzania nie m anewruj ący ch celów.

– Chcesz powiedzieć, że kieruj e nim i zwy kły radar?
– Tak. Nie potrzebuj ą niczego bardziej skom plikowanego. Jeśli oświetlą który ś z

wahadłowców, ten naty chm iast wy kry j e próbę nam ierzenia i zm ieni kurs, a działko, gubiąc cel,
nie wy strzeli.

Tran odwróciła się do Vic, rozkładaj ąc ręce.
– Pom y sł świetny, ale nie zadziała.
– Dzięki za odpowiedź – m ruknęła Rey nolds. – Z drugiej strony, m oże nie

powinniśm y ich uży wać, nawet gdy by śm y m ogli.

Stark spoj rzał na nią ze zdziwieniem .
– Dlaczego?
– A j eśli na pokładach ty ch m aszy n są ty m razem am ery kańscy żołnierze? –

zapy tała. – Chcem y strącać m aszy ny pełne naszy ch rodaków?

– Lepiej by łoby uniknąć takiej sy tuacj i. Czy to m ogą by ć Am ery kanie? – Stark

zm ierzy ł groźny m spoj rzeniem ekran wy świetlacza, j akby m y ślał, że ty m sposobem poprawi
j akość wizj i. – Krążą słuchy, że ostatnio, w związku z niedoboram i kadrowy m i, zaczęto wcielać do
j ednostek liniowy ch ludzi z rangersów. Czy rząd wy słałby na taki raj d norm alny ch żołnierzy ?

– My to zrobiliśm y.
– Ale ty lko dlatego, że nie trzy m am y się regulam inu. Znasz Pentagon. Przepisy

m ówią, że do m isj i specj alny ch uży wa się j ednostek specj alny ch. Im j ednak nie została j uż
nawet j edna kom pania kom andosów. A to znaczy, że wzięli po raz kolej ny naj em ników z inny ch
kraj ów.

– Miej m y nadziej ę.
– Tak.
W ty m m om encie odezwał się kom unikator Ethana.
– Stark? Tu Yurivan.
– Cześć, Stace. Co się dziej e?
– Pom y ślałam , że chciałby ś wiedzieć, iż ktoś próbuj e akty wować wirusy, które

znaleźliśm y w sy stem ie po ostatnim ataku. Radzim y sobie.

Stark odetchnął z ulgą. To by ły naprawdę paskudne wirusy, z tego co pam iętał.

Uszkodziły by większość sy stem ów boj owy ch, nie licząc innego sprzętu.

– Um iałaby ś nam ierzy ć tego kogoś?

background image

– Próbuj ę, ale m oi chłopcy twierdzą, że ci hakerzy dobrze zacieraj ą ślady.
– Jest j akaś szansa na to, że przy czy szczeniu sy stem ów przeoczy liśm y kilka

wirusów? Albo że wgrano tam coś nowego?

– Nigdy nie m ożesz wy kluczy ć takiej m ożliwości. Jeśli zgasną światła i zaczniesz

się dusić, będziesz m iał dowody na to, że coś przepuściliśm y.

– Dzięki, Stace. – Stark spoj rzał na Vic. – Dlaczego kazałem zrobić z niej osobę

odpowiedzialną za nasze bezpieczeństwo?

– Mnie nie py taj . To by ł twój pom y sł – przy pom niała m u Rey nolds. – Moim

zdaniem by ła cholernie dobry m kandy datem na to stanowisko.

– Wy starczy łby m i tam ktoś, do kogo nie pasuj e określenie „cholernie”. Tran, j ak

daleko są te wahadłowce?

Sierżant sprawdziła odczy ty, m asuj ąc się j ednocześnie dłonią po karku.
– Są j uż bardzo nisko, więc za chwilę stracim y nam iary, ale m ogę powiedzieć j uż

teraz, że do lądowania zostały co naj wy żej dwie m inuty.

– Dwie m inuty. – Stark przebiegł wzrokiem po ikonkach, sprawdzaj ąc postępy

j ednostek j adący ch z odsieczą. – Naj bliższa kolum na j est wciąż oddalona od celu o dziesięć m inut
j azdy. Vic, połącz m nie z ty m i żandarm am i, spróbuj ę im pom óc w skoordy nowaniu obrony. Oni
nie m aj ą czasu na m y ślenie o takich rzeczach, j a wręcz przeciwnie. Ty nadzoruj naszy ch i
m elduj m i o postępach.

– Przy j ęłam . Na pery m etrze nadal panuj e pełen spokój .
– Świetnie. Muszę... chwileczkę. Tran, m ogę wy słać wiadom ość na te

wahadłowce?

– Cóż, przeciwnik z pewnością m onitoruj e otwarte częstotliwości, ale wirusa im na

pewno nie podrzucim y...

– Nie o to m i chodziło. Włącz kilka obwodów naraz. – Stark przy glądał się obrazom

z siłowni, oceniaj ąc sy stem y boj owe pancerzy żandarm ów. Sierżant rozm ieścił swoich ludzi
wzdłuż niewy sokiego nasy pu, dzieląc ich na zespoły ogniowe. Żołnierze leżeli tuż za szczy tem ,
wy korzy stuj ąc grunt j ako dodatkową osłonę. Nieźle, pom y ślał, sprawdzaj ąc nazwisko dowódcy
druży ny, zanim znowu się do niego odezwał. – Dobra robota, sierżancie Sullivan. Macie j uż
wszy stkich na nasy pie?

– Oprócz kilku, który m przy dzieliłem coś specj alnego.
Będzie potrzebował każdego na tej linii ognia. Na pewno wie o tym, a nie mamy

czasu na wyjaśnianie, gdzie i po co wysłał tych ostatnich żołnierzy. Lepiej zaufam jego ocenie.

– Przy dzielił pan ludziom konkretne cele?
– Nie, sir. Sądzę, że sam i powinni dokony wać wy boru i strzelać do

naj pewniej szy ch celów.

– Słusznie. – Jest mocno zdenerwowany, rozmawia ze mną o pierdołach, żeby to

ukryć. – Chciałby m przem ówić do pańskich ludzi.

– Nie m a sprawy. Pan tu rządzi.
Ethan przełączy ł się na wewnętrzny kanał druży ny.
– Mówi Stark. Czeka was ciężka bitwa. Napastnik j est doskonale wy szkolony i

zdeterm inowany, ale wy starczy, że powstrzy m acie go przez kilka m inut. Atak będzie szy bki i
m ocny, ponieważ wróg wie, że m usi zaj ąć siłownię, zanim przy będą nasze odwody. Uważa
j ednak, że nie został j eszcze dostrzeżony, i nie m a poj ęcia o ty m , j ak blisko są nasze j ednostki.
Udowodnij cie m u, j ak bardzo się m y li. – Na HUD-zie Sullivana poj awiły się j akieś zakłócenia. –
Sierżancie, to pewnie oni. – Anom alii by ło coraz więcej , co znaczy ło, że wahadłowce zbliżaj ą się
do celu, lada m om ent ich m askowanie przestanie by ć skuteczne.

background image

W m om encie gdy napastnicy rozpoczęli podchodzenie do twardego lądowania, na

m onitorach poj awiły się wy raźne lśniące ikony z sy lwetkam i wahadłowców. Ethan skrzy wił się
m im owolnie, współczuj ąc ty m żołnierzom , ponieważ pam iętał doskonale, co znaczy ulegać tak
wielkim przeciążeniom podczas ostatnich m inut ham owania. Włazy otworzy ły się, nim m aszy na
m usnęła pokłady py łu. Z ładowni naty chm iast wy sy pali się ludzie w pancerzach i ruszy li skokam i
w kierunku nasy pu.

– Maj ą na sobie nasze pancerze – m ruknęła Vic. – Model V, j ak ci z kwatery

głównej .

– Dobra. – Stark nacisnął klawisz, by rozpocząć nadawanie na otwarty ch

częstotliwościach. – Do wszy stkich napastników znaj duj ący ch się na powierzchni i w
wahadłowcach. Jesteśm y gotowi na wasze przy j ęcie. Siłownia j est doskonale chroniona. – A
przynajmniej będzie, gdy dotrą tutaj odwody. – Mam y przewagę liczebną i ogniową. Poddaj cie się
naty chm iast.

Przeciwnik zawahał się, ale ty lko na m gnienie oka. Zam iast porzucić broń,

atakuj ący zaczęli strzelać, osłaniaj ąc lądowanie pozostały ch oddziałów. Żandarm i odpowiedzieli,
kładąc kilku napastników pierwszą salwą, ponieważ teren wokół siłowni by ł płaski i pozbawiony
naturalny ch osłon. Nie udało im się j ednak powstrzy m ać wroga, który parł nieustannie przed
siebie, zm uszaj ąc obrońców celny m ogniem do kry cia się za wałem .

– Sierżancie Sullivan! Niech pan każe swoim ludziom przełączy ć się na w pełni

autom aty czny ogień. Muszą stworzy ć zaporę ogniową, która spowolni ruchy przeciwnika.

– Tak j est.
Kanonada wzm ogła się, gdy obrońcy zaczęli opróżniać całe m agazy nki. Stark

obserwował w bezsilnej złości, j ak giną kolej ni żandarm i. Pięć m inut po oddaniu pierwszego
strzału połowa druży ny została zabita bądź odniosła rany. Pozostali żandarm i nie by li w stanie
wy trzy m ać takiego naporu.

– Gdzie są nasze odwody, Vic?
– Jadą naj szy bciej j ak m ogą, Ethan. Musim y dać im j eszcze kilka m inut.
Kolej ni żandarm i padli, staczaj ąc się po strom y m zboczu nasy pu. Przekaz z

kam ery sierżanta Sullivana zam igotał nagle, gdy j ego skafander przeszy ło kilka pocisków. Stark
widział na HUD-zie czerwone ikonki świadczące o ty m , że zbroj a sierżanta usiłuj e dokonać
sam onaprawy. Inne znaczniki sugerowały, że m ed robi to sam o z ciałem tkwiącego w nim
człowieka. Sullivan wciąż walczy ł m im o uszkodzonego ram ienia. Przy każdy m strzale m usiał czuć
piekielny ból m im o aplikowany ch m u środków uśm ierzaj ący ch. Ethan przeniósł wzrok na
odczy ty dany ch pozostały ch żandarm ów. Zacisnął zęby, widząc, j ak szy bko m alej e liczba
strzelaj ący ch i kurczą się zapasy am unicj i.

– Naj bliższe odwody są dwie m inuty j azdy od przeciwległego krańca siłowni.
– To zby t daleko, Vic. Ty lko sześciu żandarm ów m oże j eszcze strzelać, ale kończy

im się am unicj a.

Kam ery pokazy wały przeciwnika sunącego szy bko w kierunku nasy pu. Gdy go

pokonaj ą, walka z nim i w pobliżu reaktorów będzie piekielnie trudna. To naj lepszy m om ent na
cud...

Stark drgnął w fotelu, gdy spory kawał księży cowego gruntu podskoczy ł, j akby

uderzy ła w niego pięść niewidzialnego giganta. Obszar zniszczeń przesuwał się tam i z powrotem
przez linie nacieraj ący ch, żłobiąc głębokie na m etr okopy, a potem sięgnął burty stoj ącego
naj bliżej wahadłowca. Maszy na rozpadła się na dwie części. Obie połówki, przy ciągane
księży cową grawitacj ą, opadły w zwolniony m tem pie na grunt. Przeciwnicy stanęli j ak wry ci,
złam ali szy k, wpadali na siebie.

background image

– Co to by ło, u licha?
– Chy ba j edno z ty ch dział cząsteczkowy ch – odparła Vic. – Nie j est zby t celne, ale

potrafi narobić burdelu. Zdaj e się, że ktoś steruj e nim ręcznie.

– Można zrobić coś takiego?
– Ja by m nie potrafiła. Miej m y nadziej ę, że nie trafili przy okazj i żadnego z

naszy ch.

To pewnie ci żandarmi, którym Sullivan przydzielił zadanie specjalne. Obraz z

kamery pokazywał, że przeciwnik przegrupował siły i poganiany przez oficerów ruszył ponownie w
kierunku nasypu, nie zważając na strzelających żandarmów.

– Vic.
– Zm niej sz powiększenie, Ethan. Kawaleria przy by ła.
Stark dostosował skalę i uśm iechnął się na widok transportera zatrzy m uj ącego się u

podstawy nasy pu. Mom ent później pluton żołnierzy opuścił przedział osobowy.

– Poinform uj m y wroga, że wsparcie dotarło.
– Oni j uż o ty m wiedzą, Ethan.
Pierwsi przeciwnicy posuwali się tak szy bko, że wpadli m iędzy ludzi Starka, zanim

ich zauważy li. Kilku próbowało walczy ć, ale padli naty chm iast w takiej nawale ognia, że Ethan
przy m knął oczy, m odląc się, by j ego ludzie nie wy strzelali się nawzaj em .

Chwilę później odwody dotarły na szczy t nasy pu osłaniane przez plutony z

kolej ny ch wozów. Atak załam ał się, gdy napastnicy trafili na świeże oddziały woj ska. Zaczęli się
wy cofy wać, zm ierzaj ąc ku wahadłowcom , ostrzeliwuj ąc się bezładnie i ginąc m asowo pod coraz
silniej szy m ogniem obrońców.

– Wy sy łam czołgi i j edną kom panię bokiem . Może uda im się przy szpilić te

wahadłowce, zanim odlecą.

– Świetny pom y sł, Vic. A j a sprawdzę, czy uda się zakończy ć ten baj zel, zanim

nasi tam dotrą. – Stark włączy ł ponownie kom unikator. – Do wszy stkich j ednostek atakuj ący ch
siłownię. Zostaliście otoczeni przez przeważaj ące siły. Poddaj cie się, by uniknąć dalszego rozlewu
krwi. Załogi wahadłowców, wasze m aszy ny zostały nam ierzone. Jeśli spróbuj ecie odlecieć,
zostaniecie zestrzeleni. Powtarzam , poddaj cie się naty chm iast.

Ty m razem także nie by ło reakcj i na j ego wezwania. Większość żołnierzy

nieprzy j aciela ostrzeliwała się wciąż, m im o że ginęli coraz szy bciej przy szpilani ogniem z
nasy pu. Kilku wciąż się cofało, próbuj ąc dotrzeć pod osłonę wahadłowców.

Dwa czołgi wy sunęły się zza obręczy nasy pu i naty chm iast zam arły, nam ierzaj ąc

cele. Oba poj azdy wy paliły j ednocześnie, trafiaj ąc w burtę stoj ącego naj bliżej wahadłowca.
Seria wewnętrzny ch eksplozj i wstrząsnęła m aszy ną, dziurawiąc w wielu m iej scach kadłub.
Otwory w poszy ciu poszerzały się nieustannie, paliwo z rozszczelniony ch zbiorników zaczęło
try skać szerokim i strum ieniam i.

– Vic, przekaż czołgistom , żeby dali spokój pozostały m prom om . Chciałby m dostać

tam te dwa nietknięte, j eśli to m ożliwe.

– Przy j ęłam . Wozy boj owe, przenieść ogień na cele naziem ne. Do wahadłowców

strzelać ty lko w wy padku, gdy by próbowały wy startować.

Obok czołgów zaham owały kolej ne transportery, z ich przedziałów osobowy ch

wy sy pali się żołnierze trzeciej kom panii, która naty chm iast dołączy ła do żołnierzy
ostrzeliwuj ący ch agresora.

Stark klął pod nosem , widząc, j ak szy bko przy by wa ikonek inform uj ący ch o zgonie

wrogów. Chciałem, by zginęli, gdy mieli szanse na wygranie, teraz jednak to zwykła rzeź. Włączy ł
raz j eszcze kom unikator.

background image

– Do dowódcy oddziału atakuj ącego siłownię. Marnuj esz ży cie swoich żołnierzy.

Nie m ożesz wy grać, nie pozwolim y wam też uciec. Poddaj cie się.

Ty m razem otrzy m ał odpowiedź. Kanonada przeciwnika ucichła gwałtownie, a

chwilę później , na ty m sam y m otwarty m kanale, Stark usły szał czy j ś głos:

– Mówi dowódca oddziału atakuj ącego siłownię. Nakazałem m oim ludziom

przerwanie ognia. Oczekuj ę, że zrobicie to sam o.

– Nie usły szałem ani słowa o kapitulacj i.
– Tak. Poddaj em y się, do cholery.
– Vic.
– Już, Ethan. Do wszy stkich j ednostek. Przerwać ogień. Kom panie Alfa i Delta,

zostać na pozy cj ach. Kom pania Charlie, rozbroić przeciwnika. Wy ślij cie po druży nie do dwóch
pozostały ch wahadłowców, aby przej ąć m aszy ny. Wisem an, będziem y potrzebowali twoich
ludzi, by j e sprowadzić na lądowisko kolonii.

Stark sprawdził odczy ty sierżanta Sullivana i j ego żandarm ów, kręcąc głową na

widok wy sokości strat.

– Sullivan? Możesz odpowiedzieć?
– Chy ba m ogę... – Dowódca druży ny odniósł tak poważne rany i został

nafaszerowany taką ilością m edy kam entów, że by ł j uż ty lko półprzy tom ny. – Utrzy m aliśm y się,
j ak widzę.

– Owszem . Sanitariusze są j uż w drodze.
– Świetnie. Trochę m nie pokiereszowali. O Jezu. Moi chłopcy. Co z nim i?
Stark m usiał przełknąć ślinę, zanim odpowiedział:
– Stracił pan wielu ludzi, sierżancie Sullivan. – Zakładaj ąc, że m edy cy zdołaj ą

utrzy m ać przy ży ciu wszy stkich ranny ch, zginęła równo połowa druży ny. A wszy scy pozostali
odnieśli rany. – Zrobili, co do nich należało. Jesteście naj lepszą boj ową j ednostką, j aką widziałem
w akcj i. – By ła to lekka przesada, ale naprawdę niewielka.

– Dzięki... Szlag. Całe szczęście, że m ieliśm y to działko cząsteczkowe.
– O, tak. Jakim cudem nie m ogę nam ierzy ć ludzi, który ch pan tam posłał?
– Wy kom binowaliśm y, że j eśli chcem y uży ć tego ustroj stwa, będziem y m usieli

zrobić to ręcznie. – Głos Sullivana drżał na skutek przeby tego szoku. – Musieli włoży ć specj alne
skafandry chroniące ich przed otaczaj ący m działa polem energety czny m . To naprawdę
nieprzenikalne wdzianka. Łączność ze światem zewnętrzny m m a się ty lko przez wbudowany
wy świetlacz. Widzieli więc, co robią, ale nie m ogli się do nas odzy wać.

– Spisali się na m edal, sierżancie. Jak wy wszy scy. – Stark zobaczy ł sanitariuszy

przy klękaj ący ch obok Sullivana. – Odpocznij cie, żołnierzu.

– Tak j est.
Ethan przełączy ł się ponownie na kam erę przedstawiaj ącą całe pole niedawnej

poty czki. Szy bkie przeliczenie stanu osobowego agresora uświadom iło m u, że wróg poniósł o
wiele cięższe straty niż obrońcy, głównie za sprawą działa cząsteczkowego i szy bkiego przy by cia
odsieczy. Stark poczuł nagły chłód w sercu, gdy tknęła go kolej na m y śl.

– Niech ktoś sprawdzi, czy walczy liśm y z Am ery kanam i.
W wirze walki nikt tego nie sprawdzał. Teraz czekali w nerwach, boj ąc się

odpowiedzi.

– Kom endancie Stark? Tutaj dowódca kom panii Charlie. To nie nasi.
– Jesteś pewien?
– Potwierdzam . Maj ą zaim plantowane nieśm iertelniki, ale nie tam , gdzie trzeba, a

nasz sprzęt ich nie odczy tuj e. Może uda się ich zidenty fikować, gdy zdej m ą pancerze, ale to na

background image

pewno nie są Am ery kanie.

– Świetnie. – Stark opuścił ram iona, z trudem opanowuj ąc drżenie rąk. – Dobry

Boże.

– Co znowu? – Rey nolds zm ierzy ła go wzrokiem .
– Vic, w czasie walki nie przy szło m i to do głowy. Mogliśm y by ć świadkam i, j ak

inni am ery kańscy żołnierze giną, walcząc z nam i, a j a nawet o ty m nie pom y ślałem .

– By łeś zby t zaj ęty. – Ethan patrzy ł na nią, gdy konty nuowała. – To oni zaczęli

strzelać. Nie m ieli problem u z zabij aniem naszy ch żandarm ów. Dlaczego to, kim są, m iałoby
robić j akąś różnicę?

– Pom y śl o ty m , co j a robiłem , do cholery. Nie zabij a się ludzi w try bie

autom aty czny m .

– Zrobiłby ś to, gdy by chcieli ciebie zabić.
Mało brakowało, a wy darłby się na nią, rozwścieczony zim nokrwisty m

podej ściem do tem atu. Zam iast tego wziął j ednak głęboki oddech. W jednym ma rację. Ci ludzie
zmusili nas do podjęcia walki. Domyślam się jednak, że ona jest równie wzburzona tym, że
mogliśmy walczyć z Amerykanami, czyli z naszymi towarzyszami broni, ale nigdy się do tego nie
przyzna.

– Masz racj ę. – Wy glądała na zaskoczoną, gdy to usły szała, potem się skrzy wiła. –

Co znowu?

– Musiałam przełknąć kilka słów – odparła. – Nie sm akowały za dobrze.
– Znam to uczucie. Okay, co by ło, m inęło. Patrzm y w przód. Po zam knięciu

wszy stkich j eńców przeprowadźcie kom pleksowy przegląd wszy stkich kluczowy ch instalacj i,
woj skowy ch i cy wilny ch, i upewnij cie się, że są dobrze chronione.

– Popieram . Zaraz zlecę to Bev Manley.
– Bev? Ona j est adm inistratorką, nie żołnierzem .
– Owszem , ale zna problem lepiej od nas i m a, j ak to się m ówi, świeże spoj rzenie.

Ty lko Bev m oże znaleźć wszy stkie słabe punkty.

Stark potarł oczy.
– Tak, m asz racj ę. Powinniśm y też powiadom ić sierżanta Gordasę, że dzięki

uprzej m ości rządu otrzy m aliśm y dwa naj nowocześniej sze wahadłowce wy posażone w kam uflaż
boj owy. Może dzięki nim zdołam y przem y cić trochę towarów przez blokady.

– Wątpię. Rząd wie, j ak niszczy ć własny sprzęt.
– Pewnie tak. W takim razie m oże przy dadzą się w walce z inny m i ludźm i, którzy

na nas nastaj ą. – Stark potrząsnął głową, zdaj ąc sobie nagle sprawę, j ak niewiele spał tej nocy. –
Potrzebuj ę cholernie m ocnej kawy.

Siedzący opodal wachtowy zerwał się na równe nogi.
– Przy niosą j ą panu, sir.
– Nie, sy nu, nie zrobisz tego. Jesteś na wachcie, powinieneś więc robić to, za co ci

płacim y. – Potoczy ł wzrokiem po cały m centrum dowodzenia. – Wszy scy świetnie się spisaliście.
Szy bko zareagowaliście na wy kry cie obiektów, ogłosiliście alarm , potem też by ło dobrze.
Dziękuj ę. – Wstał, zerkaj ąc na Vic. – Chcesz też kawy ?

– Proszę. Jeśli nie będzie zaparzonej , przy nieś m i kilka ziarenek do przeżucia.
– Sam też tak chy ba zrobię. – Zatrzy m ał się przed wy świetlaczem , który

pokazy wał widok z zewnątrz. Ziem ia by ła taka kolorowa na tle otaczaj ącej j ą czerni... – Może ten
nieudany atak zm usi władze na dole do zastanowienia i wreszcie podej dą poważnie do negocj acj i,
zam iast próbować nas zniszczy ć za wszelką cenę. Co ty na to?

– By łam świadkiem dziwniej szy ch wy darzeń. – Vic westchnęła. – Jesteś pewien,

background image

że nie chcesz się zdrzem nąć choć godzinkę przed kolej ny m dniem służby ?

– Nie. Mam j eszcze sporo do zrobienia.

background image

CZĘŚĆ DRUGA

Tarcia

– Wiadom ość z ostatniej chwili. Organizacj a Narodów Zj ednoczony ch, a j akże,

uznała sierżanta Ethana Starka i j ego ludzi za osoby wy j ęte spod prawa, oczy wiście

background image

m iędzy narodowego. – Stacey Yurivan wy szczerzy ła zęby do pozostały ch członków sztabu,
stukaj ąc palcem w ekran leżącego przed nią kom unikatora. – Od tej pory wszy stkie kraj e
członkowskie m ogą uży ć przeciw nam siły.

Sierżant Gordasa podrapał się po głowie.
– Mogli zrobić coś takiego?
– Wy starczy, że Stany Zj ednoczone grzecznie poproszą i obiecaj ą wszy stkim

udziały w łupach – zakpiła Yurivan, zerkaj ąc na Starka, który siedział wciśnięty głęboko w fotel, z
rękam i złożony m i na piersiach i oboj ętną m iną. – Wy daj e m i się, że twoj a szczy tna inicj aty wa
wy wieszenia listy żądań, która m iała zainspirować ludzi tam , na dole, i przekonać ich do naszego
idealizm u, nie zaim ponowała rządzący m .

– Zaim ponowała w wy starczaj ący m stopniu, by poważy li się na taki krok –

skontrowała Vic. – Nakłonienie ONZ do wy stąpienia przeciw nam m usiało ich sporo kosztować.

Yurivan uśm iechnęła się nieco szerzej .
– Stabilne rządy nie przej m uj ą się specj alnie rewolucj onistam i, Rey nolds.

Zwłaszcza takim i, którzy buntuj ą się ze szlachetny ch pobudek. Oni spędzaj ą sen z powiek ty lko
przegrany m polity kom .

– Racj a. I o to chodzi. Wszy stko dobre, co osłabia sy stem i m oże zwiększy ć

poparcie zwy kły ch ludzi.

– Problem ze zwy kły m i ludźm i j est taki, że zazwy czaj nie m aj ą wy starczaj ącej

siły przebicia. A skoro o ty m m owa, przy pom inam państwu, że właśnie znaleźliśm y się w stanie
woj ny ze wszy stkim i kraj am i na Ziem i. To chy ba rekord świata.

Bev Manley przy taknęła.
– Czuj ę z tego powodu dum ę. A skoro prowadzi nas sam Ethan Stark, m oże to by ć

dopiero początek. Wkrótce trafim y na obce rasy i także staniem y się ich wrogiem .

Stark pokręcił głową z udawany m rozdrażnieniem , gdy j ego ludzie wy buchnęli

śm iechem .

– Maj ąc takich pom ocników j ak wy, z pewnością nie uniknę żadnej wpadki. Jeśli

zakończy liście j uż solowe popisy kabaretowe, proponowałby m wrócić do tem atu odprawy. –
Spoglądał przez m om ent na blat stołu, robiąc coraz bardziej ponurą m inę, potem przeniósł wzrok
na zebrany ch. – Dowiedzieliśm y się w końcu, j ak Pentagon zam ierza nas pokonać.

– Wy m y ślili wreszcie, j ak to zrobić przy braku przeszkolony ch żołnierzy ? –

zapy tała Bev Manley, unosząc znacząco brew, a potem spoj rzała na Rey nolds, j akby oczekiwała
od niej potwierdzenia. Vic pokręciła j ednak głową, daj ąc j ej do zrozum ienia, że także nie m a o
niczy m poj ęcia, i zaraz ponownie skupiła uwagę na Starku.

– Tak, sądzą, że wy m y ślili dobry sposób.
– O co ty le krzy ku? – Lam ont wzruszy ł ram ionam i. – Zdaj e się, że wzięli do tego

celu naj em ników. A z nim i poradziliśm y sobie. Kilku nawet schwy taliśm y podczas ataku na
siłownię. Bułka z m asłem .

– Powstrzy m anie tam tego ataku nie by ło wcale takie łatwe. Ale tak, udało nam się

pokonać każdego wroga, z który m m ieliśm y do czy nienia. Zakładam j ednak, że nawet do takich
głąbów j ak szefowie Pentagonu dociera w końcu, iż stosowana przez nich strategia nie działa,
zwłaszcza j eśli ponoszą klęskę za klęską. Po ty m j ak rozgrom iliśm y ostatni oddział naj em ników i
zniszczy liśm y stawiany w pobliżu kram ik z bronią, wpadli na kolej ny pom y sł. – Stark pokazał im
trzy m any w dłoni m ini dy sk. – Dostałem go niedawno. Nie py taj cie j ak i od kogo. – Yurivan
naty chm iast spoważniała. – Spokoj nie, Stace, wiem , że takie taj ne przerzuty to twoj a działka. Nie
m ieszałem się do nich. W każdy m razie nie zrobiłem tego celowo. Ktoś postanowił to do m nie
przy słać z nieznany ch m i na razie powodów. Ty le wiem . Zrozum iano?

background image

Zebrani skinęli kolej no głowam i, na ich twarzach widać by ło teraz m ieszaninę

zaciekawienia i niepokoj u. Stark wsunął dy sk do swoj ego kom unikatora, a potem ustawił go tak,
aby wszy scy m ogli zobaczy ć przekaz, na który m poj awiła się zam azana postać.

Widoczny na ekranie człowiek zaczął m ówić tak, j akby siłą wy duszano z niego

słowa. Czy by ł m ężczy zną, czy kobietą, tego nie dało się ustalić, ponieważ sy stem y zabezpieczeń
zm ieniały co chwilę m odulacj ę, a nawet akcent wy powiadany ch słów, chroniąc tożsam ość
m ówcy, ale i narażaj ąc odbiorców na ból głowy w przy padku dłuższego kontaktu z nagraniem .

– Ethanie Stark, odwaliłeś tam , w górze, kawał solidnej roboty. Rozpieprzy łeś

wszy stko i wszy stkich, który ch przeciw wam wy słano. Zrobiłeś to tak skutecznie, że trepom
skończy ły się j uż pom y sły, co z wam i począć. Dlatego wpadli na tak durny pom y sł, że m uszę was
ostrzec... – W ty m m om encie dało się sły szeć głośne westchnienie, po który m m ówca dodał: –
Wy ślą na was blaszaki. Linie produkcy j ne j uż ruszy ły. Oficj alnie nazwano te m aszy ny
Jednostkam i Autom aty czno-Boj owo-Rozpoznawczy m i Wszechstronnego Zastosowania, ale m y
tutaj , pom im o że to ściśle taj ny proj ekt, nazy wam y j e Jabbersm okam i. Wiesz, od skrótu
JABRWZ. My ślę, że to bardzo odpowiednia nazwa, bo m ogą narobić niezłego baj zlu. – Kolej ne
westchnięcie. – Wiem , że coś wy m y ślicie, j ak to robiliście do tej pory. Możecie choćby odciąć
blaszakom elektroniczne pępowiny, ponieważ j ak j uż chy ba wspom niałem , nasze trepy do
naj by strzej szy ch nie należą. Wy daj e m i się j ednak, i chy ba m am racj ę, że te roboty zostały tak
zaproj ektowane, by działać także w try bie autonom iczny m . Weźcie to pod uwagę. Zwłaszcza że
bronicie tak wielu cy wili. Ta sprawa cuchnie. Nie chcę m ieć z nią nic wspólnego, aczkolwiek
wiem , że sam o wy słanie tej wiadom ości oznacza, iż narażam się na stanięcie przed ty m sam y m
plutonem egzekucy j ny m , który i was załatwi... – Mówca znów zam ilkł na m om ent, a gdy odezwał
się ponownie, wy pluwał słowa znacznie szy bciej niż poprzednio. – Im krócej gadam , ty m
m niej sza szansa na wpadkę. Poza ty m nie znam więcej szczegółów. Musi wy starczy ć wam to, co
j uż wiecie. Rozpieprzcie te m aszy ny, Stark.

Ekran zm atowiał.
– Kto to by ł? – zapy tał Gordasa, przery waj ąc w końcu grobową ciszę.
– Nie j estem pewien. Chy ba ktoś z m oich dawny ch przy j aciół – odpowiedział

Stark, wy ciągaj ąc dy sk z kom unikatora. – Sporo ry zy kował, przesy łaj ąc to nagranie.

– Blaszaki – powtórzy ła Vic, a słowo zawisło pom iędzy zebrany m i na dłuższą

chwilę. – Oni naprawdę produkuj ą roboty boj owe do walki z nam i?

Stark skinął głową.
– Sły szałaś przecież. Jabbersm oki. Co to, u licha, znaczy ?
– Ach, Jabbersm oka strzeż się, strzeż – zacy towała Bev Manley. – Łap

pazurzasty ch, zębnej paszczy. To wiersz z Alicji w krainie czarów. Ty le dobrego, że nie m usim y
obawiać się piastrzenia Brutwieli – dodała.

Stark spoj rzał j ej prosto w oczy.
– Dość m am y stary ch problem ów, żeby robić sobie nowe. Bez względu na to,

czy m j est ta Brutwiel.

– Moim skrom ny m zdaniem chodzi raczej o liczbę m nogą, te Brutwiele –

zasugerowała Manley, ale ty lko skrzy wił się j eszcze bardziej .

Gordasa rozej rzał się po zebrany ch, j akby nagle doznał olśnienia.
– Nie rozum iem . Co on bredził o połączeniach i elektroniczny ch pępowinach?
Vic oderwała dłonie od blatu.
– Chodziło m u o zdalne sterowanie, Gordo. Mózgowcy z działu proj ektowania

sy stem ów broni od kilku dekad próbowali budować bezzałogowe roboty, ale nie osiągnęli niczego,
ponieważ takie urządzenia zawsze m usiały by ć połączone z operatorem , a to dlatego, że puszczone

background image

sam opas okazy wały się głupsze od buta.

– Sztuczna inteligencj a nie radziła sobie z autonom iczny m sterowaniem ?
Stark parsknął śm iechem .
– U licha, Gordo, SI nie j est w stanie obsłuży ć zwy kłego m agazy nu, j eśli nie m a

nad sobą nadzoruj ącego j ą człowieka. Sy stem nigdy nie będzie m ądrzej szy od j ego
program istów. A walka j est zby t nieprzewidy walna, wy m aga abstrakcy j nego m y ślenia. Żaden
stworzony przez człowieka sztuczny m ózg nie podoła takiem u zadaniu. Poza ty m j eśli nawet
zbuduj esz sam osteruj ącą broń, m usisz m ieć z nią połączenie, aby m óc m onitorować j ej ruchy,
odbierać raporty i powstrzy m y wać j ą przed zrobieniem czegoś naprawdę głupiego, gdy j ej
m ały m óżdżek pom y li linij ki kodu.

– Właśnie – poparła go Vic. – Dlatego właśnie człowiek m usi wy dać pozwolenie na

otwarcie ognia albo chociaż obserwować poczy nania takiego blaszaka, a to oznacza konieczność
dwustronnej kom unikacj i. Problem polega więc na ty m , że wróg m oże zakłócić połączenie i
otrzy m am y puszczonego sam opas m echanicznego zabój cę, który niewiele koj arzy.

– Albo – dodała Yurivan – j eśli wróg m a głowę na karku, m oże zagłuszy ć

ory ginalny sy gnał, nadaj ąc własny, o wiele silniej szy.

Sierżant Gordasa przy j m ował te wy j aśnienia, kiwaj ąc głową.
– Rozum iem . Dzięki czem u pozbawiłby nas kontroli nad robotem i sam wy dawał

m u rozkazy. Dlaczego więc nie zaproj ektowano blaszaka, który m ógłby prowadzić określone
działania na polu walki bez potrzeby kom unikacj i?

– Może dlatego – odparła Yurivan, szczerząc zęby – że to, co zaprogram uj esz, ktoś

inny m oże przeprogram ować. Wy starczy, że znaj dziesz sposób na przesłanie takiego program u
albo wirusa i j uż przej m uj esz kontrolę nad cudowną sam odzielną bronią. Bingo! Wróg zdoby wa
stado robotów boj owy ch, a ty zy skuj esz wielki problem , zwłaszcza j eśli nie m asz m ożliwości
skom unikowania się z przej ęty m i m aszy nam i!

– Przecież m ożna rozkazać robotowi, żeby ignorował próby wgrania m u nowego

program u. Uśm iech Stacey stał się niem al dem oniczny.

– Jasne. Można. Stwórz sztuczną inteligencj ę, która nie pozwoli ci się

przeprogram ować. A potem wy posaż j ą w broń. Czy to naprawdę wy gląda na dobry pom y sł?

Gordasa zbladł.
– Dios. Mogłaby pozm ieniać wszy stko i pousuwać zaim plem entowane zakazy.

Zabij ać każdego, kogo by zechciała. Czy to właśnie zrobił teraz Pentagon? Nic dziwnego, że
przy j aciel Starka obawia się o ży cie cy wilbandy z kolonii.

– Owszem – przy znał Ethan. – Wszy stkie poprzednie m odele blaszaków m iały

wbudowane sy stem y zabezpieczeń, dzięki który m nie m ogły latać po okolicy, zabij aj ąc, kogo
popadnie. Jeśli te Jabbersm oki m aj ą działać bez kom unikacj i z operatoram i, nie m am y co liczy ć
na podobne rozwiązania. A powstrzy m anie ich bądź przej ęcie nie będzie tak proste j ak zagłuszenie
łączności. Co zatem z nim i zrobim y ? Jak pokonam y te roboty ? Ma ktoś pom y sł?

– Musi by ć j akaś furtka, zawsze j est – rzuciła Bev Manley. – Ty le nauczy łam się,

pracuj ąc w adm inistracj i. Oni zawsze zostawiaj ą sobie drogę dostępu do sy stem u, bez względu na
rodzaj proj ektu.

– Możliwe.
– Nie j estem hakerem , ale wy starczaj ąco długo pracowałam w centrali. Problem

j ednak w ty m , że teraz zadbaj ą, aby dostęp do furtki został m aksy m alnie utrudniony.

– Jeśli naprawdę rozważaj ą przerwanie kom unikacj i, to m oże oznaczać dwie

rzeczy. – Vic zm ruży ła oczy. – Albo chcą stworzy ć wy posażonego w ciężką broń potwora
Frankensteina, albo wbuduj ą m echaniczne zabezpieczenia.

background image

– Kom unikator j est takim zabezpieczeniem – przy pom niał j ej Stark. – Bez niego nie

m ogą m ieć pewności, że zdołaj ą wy łączy ć robota, który wy m knął im się spod kontroli.

Lam ont podniósł palec.
– Chy ba że chłopcy z badawczego przekonali trepów, że dadzą sobie z ty m radę bez

potrzeby nawiązania kontaktu, że naj nowsze wersj e SI albo innego oprogram owania załatwią
sprawę. Trafiłem na coś takiego w zautom aty zowany ch czołgach. Nie potrzebowały nadzoru
człowieka, j ak tłum aczy ł m i j eden taki m ózgowiec od sy stem ów uzbroj enia, ponieważ sam e
um iały m y śleć. Ty le że tak naprawdę nie um iały, więc odstawiliśm y j e dość szy bko od cy ca, j ak
każdy inny wy nalazek tego ty pu.

– Sam widzisz – poparła go Rey nolds. – Dlaczego Pentagon m iałby im uwierzy ć

ty m razem ?

– Może dlatego, że bardzo tego chce? Pry watni wy konawcy zawsze wciskali

trepom , że kupuj ą świetną broń po dolcu za sztukę, i to broń, która w dodatku nie wy m aga
rem ontów, sam a strzela i zawsze trafi w tego złego. A potem okazy wało się, że owszem , ale trzeba
dopłacić dolca za każdy atom , z którego by ła zbudowana, psuj e się za każdy m razem , gdy ktoś na
nią spoj rzy, i trzeba j ą zanieść aż do wskazanego celu, żeby zadziałała. Czy ktoś z was naprawdę
wierzy, że Pentagon kupuj e ty lko cacka, które działaj ą idealnie j ak na reklam ach?

Wokół stołu zapanowała przeciągaj ąca się cisza. Dopiero po chwili Vic skinęła

głową.

– Celna uwaga. – Spoj rzała na Starka. – Musim y znaleźć skuteczny i prosty sposób

zneutralizowania ty ch blaszaków.

– Pam iętaj ąc oczy wiście, j ak szy bkie potrafią by ć i zabój cze – przy pom niał

Lam ont. – Wiecie doskonale, j ak trudno nam ierzy ć w pełni zautom aty zowany cel. Taka m aszy na
porusza się zawsze szy bciej niż załogowa. A przy ty m nie wy starczy j edno trafienie, by
unieszkodliwić takiego drania.

– Zależy, w co trafisz – wpadła m u w słowo Yurivan, znów szczerząc zęby.
– Masz j akiś pom y sł, Stace? – zapy tał Stark.
– Może. Jestem przecież specj alistką od m ieszania ludziom w głowach, prawda?

Niewy kluczone więc, że wy m y śliłam , j ak nam ieszać we łbach blaszakom . Niewy kluczone,
powiadam . Muszę to j eszcze sprawdzić.

– Zrób to. – Stark powiódł wzrokiem po twarzach zebrany ch. – Ty lko uważaj . Nikt

nie m oże wiedzieć, przed czy m nas ostrzeżono. – Skupił uwagę na siedzącej do tej pory cicho
Wisem an. – Jakie m am y szanse na strącenie wahadłowców, który m i m aj ą j e tutaj dostarczy ć?

Wisem an się skrzy wiła.
– Jakieś tam szanse m am y. Ale tak na poważnie? Wątpię, aby nam się to udało. Bez

przerwy przy sy łaj ą tu j akieś konwoj e. Skąd m am y wiedzieć, że to akurat Jabbersm oki? A j eśli
nawet zdołam y się dowiedzieć, który to konwój , i tak nie liczy łaby m na sukces. Tak cenny ładunek
będzie chronić silna eskorta. Moj e wahadłowce wy paruj ą, zanim zdążą się zbliży ć do celu. Nawet
kam ikadze niewiele zdziałaj ą przeciw takiej sile ognia. – Spoj rzała na otaczaj ący ch j ą
podoficerów, zanim znów przeniosła wzrok na Starka. – Mogliby śm y spuścić im na lądowisko kilka
głazów. Narobić tam kraterów.

– Głazów? – odezwała się Vic. – Chodzi ci o naprawdę wielkie skały ?
– Owszem . Nawet zaj ebiście wielkie. Stworzy liby śm y kilka spory ch kraterów,

daj ąc ludziskom na Ziem i piękny pokaz faj erwerków.

Vic pokręciła głową, zerkaj ąc na Starka, j akby prosiła, aby j ą wsparł.
– Jeśli doprowadzim y do eskalacj i konfliktu, uży waj ąc broni m asowej zagłady,

niektórzy z naszy ch wrogów m ogą doj ść do wniosku, że nic nas nie powstrzy m a przed zrobieniem

background image

tego sam ego z celam i na Ziem i. Jeśli przy j dzie im to do głowy, zaatakuj ą pierwsi, spuszczaj ąc
nam na głowy nie ty lko głazy, ale atom ówki i bom by zerowe. Z kolonii zostanie krater, przy
który m Ty cho będzie wy glądało j ak pły tki dołek.

Stark przy taknął.
– A reszta świata będzie zadowolona z takiego rozwiązania, ponieważ j esteśm y

koszm arem dla wszy stkich rządów. Wy bacz zatem , żadny ch głazów.

– Nie m a sprawy. Sam a nie by łam przekonana do tego rozwiązania.
– Dzięki j ednak za wskazanie takiej m ożliwości. Chciałby m poznać wszy stkie

dostępne opcj e. Dobra, teraz m oj a kolej . My ślę, że m usim y podej ść do tej sprawy po
woj skowem u.

– Co przez to rozum iesz? – zapy tała Manley.
– To, że albo one pokonaj ą nas, albo m y j e. A takie roboty są cholernie kosztowne,

więc Pentagon wy da na nie wszy stko, czy m j eszcze dy sponuj e. Potem nic m u j uż nie zostanie.

Gordasa się uśm iechnął.
– I pierwsza woj na księży cowa dobiegnie wreszcie końca?
– Niewy kluczone. Może doj dzie do obustronnego wy czerpania sił, co nie wy daj e

m i się wcale takim zły m rozwiązaniem . Miej m y ty lko nadziej ę, że wszy scy nadal tu będziem y,
gdy to się skończy. – Stark został w fotelu, gdy j ego sztabowcy podnosili się z m iej sc i wy chodzili,
rozm awiaj ąc ze sobą półgłosem . W końcu została ty lko stoj ąca wciąż w progu niezdecy dowana
Wisem an. – Chce pani o coś j eszcze zapy tać?

– Nie. Ja ty lko... no...
Ethan zauważy ł j ej niepewną m inę, dlatego zaprosił j ą gestem na sąsiedni fotel.
– Proszę się rozgościć. Nie m ieliśm y okazj i porządnie porozm awiać, a przy znam ,

że do tej pory znałem niewielu m ary narzy.

– Będzie pan m iał coś przeciw, j eśli wrzucę na luz?
– Jeśli dowiem się, co to znaczy, odpowiem , czy m am coś przeciw.
Zachichotała, wskazuj ąc palcem dy spenser, który j eden z by ły ch generałów kazał

zainstalować na sali odpraw.

– Chodziło m i o wy picie czegoś m ocniej szego.
– Proszę. Może pani strzelić sobie piwko. Ja też poproszę j edno.
– Nie m a sprawy.
Stark popatrzy ł na piwo, które m u przy niosła.
– Co picie m a wspólnego z ty m ... o czy m pani wspom niała?
– Z wrzucaniem na luz? Poj ęcia nie m am – przy znała, pociągaj ąc długi ły k. – Tak

się po prostu m ówi. To coś w sty lu zawołania lampy zgaszone!, które towarzy szy ogłoszeniu ciszy
nocnej .

– Lam py ? To j akiś rodzaj latarni?
– Poj ęcia nie m am . Ale każdego wieczora ogłaszam y na okrętach, że lam py są

gaszone, a po każdej pobudce sły szy m y, że j e zapalono.

– Nie wiecie, czy m one są, ale gasicie j e i zapalacie każdego dnia? – Stark pokręcił

głową, a potem sam napił się piwa. – Mary narze, nigdy was nie zrozum iem .

Uśm iechnęła się, ale zaraz znów spoważniała.
– To taka trady cj a, sierżancie Stark. Może nic nie znaczy ć i pewnie nie znaczy, ale

stanowi część ry tuału. Dzięki niej wiem y, że znaj duj em y się na okręcie woj enny m , że wszy stko
j est j ak trzeba i że nic się nie zm ieni. – Wisem an zam ilkła nagle, potem znów pociągnęła długi ły k.
– Człowieku, j akie cienkie to piwo.

– Nie m usi go pani pić.

background image

– Nie powiedziałam , że j est aż takie złe. – Znów m ilczała przez chwilę, oczy nagle

j ej posm utniały.

– O co chodzi, chorąży Wisem an? – zapy tał Stark. – Widzę, że panią coś dręczy.

Mogę pom óc?

– Wątpię. – Uśm iechnęła się krzy wo, j akby przy pom niała sobie j akiś kawał. –

Zastanawiałam się właśnie nad ty m , j ak ważna m oże by ć trady cj a, nawet j eśli nie m a sensu.
My ślał pan o ty m kiedy ś, sierżancie Stark? O ty m , że przez to wszy stko porzucim y w końcu
wszelkie trady cj e?

– Nie. Szczerze m ówiąc, nie. Radziłby m j ednak pam iętać, że zostaliśm y zm uszeni

do buntu. Nie zrobiliśm y tego z własnej woli. – Uniósł dłoń, widząc, że Wisem an otwiera usta, by
coś powiedzieć. – Chwileczkę. Obawia się pani o zachowanie trady cj i. Rozum iem . To ważna
sprawa. Cholernie ważna. Ale są dwa rodzaj e trady cj i. Tak sądzę. Pierwsze to takie, które
stanowią spoiwo, dzięki nim uważa się swoj ą j ednostkę albo służbę za coś wy j ątkowego. Dzięki
nim człowiek walczy, zam iast się poddać. Zgadza się? Ale j est też inna trady cj a, która nie doty czy
tego, czy ludzie m aj ą wspólne cele, dzięki który m lepiej walczą w sy tuacj ach, podczas gdy każdy
inny zabiera dupę w troki i ucieka. Mówię o zwy czaj ach w rodzaj u: m y to robiliśm y, więc i wy
m usicie tak postępować. Albo: zawsze tak by ło. Czy : m usisz to tak robić, ponieważ zawsze tak to
robiono. Czasem też: nie m usisz tego wiedzieć, ponieważ ktoś znaj duj ący się m ilion m il stąd i tak
j uż zadecy dował. Wie pani, o czy m m ówię. To trady cj e, który m i biurokraci w m undurach, idioci
i sady ści ogłupiaj ą dobry ch ludzi.

Wisem an uśm iechnęła się j eszcze bardziej krzy wo.
– O tak, m ogłaby m podać kilka przy kładów.
– Takich trady cj i czy idiotów?
– Jedny ch i drugich. – Uśm iech zniknął, zastąpiło go zam y ślenie. – Ma pan racj ę,

sierżancie. Nigdy nie m y ślałam o ty m pod takim kątem , ale tak to właśnie działa, nieprawdaż?
Moj a zastępczy ni, m at kanonier Melendez, opowiadała m i kiedy ś o staroży tnej arm ii, chy ba
bry ty j skiej , która kom binowała, co zrobić, by j ej arty leria m ogła strzelać szy bciej . Bry tole
wezwali na pom oc wy bitny ch fachowców, aby sprawdzili, j ak usprawnić cały proces, a ci
przy j echali, obej rzeli kilka pokazowy ch strzelań i zapy tali, dlaczego dwóch żołnierzy z każdej
obsady staj e na baczność obok działa tuż przed oddaniem strzału. Nikt nie um iał na to py tanie
odpowiedzieć, po prostu robili, co nakazy wała trady cj a. W końcu udało się znaleźć j akiego bardzo
starego em ery towanego arty lerzy stę. Wie pan, sierżancie, co im powiedział, gdy zadali m u to
sam o py tanie?

Stark wzruszy ł ram ionam i.
– Poj ęcia nie m am .
– Wy j aśnił, że ci dwaj żołnierze powinni trzy m ać konie. – Wisem an zaśm iała się

na głos. Stark spoglądał na nią m ocno zdziwiony. – Dawniej działa by ły ciągnięte przez konne
zaprzęgi, a gdy strzelały, woźnice m usieli uspokaj ać zwierzęta boj ące się huku. – Zakończy ła
kolej ną falę śm iechu, zanurzaj ąc usta w piwie. – Koni j uż od dawna nie potrzebowano, ale w
każdej obsadzie pozostało dwóch dodatkowy ch ludzi.

– Ale to głupie – bąknął Ethan i także się roześm iał. – Nie wiem , czy sły szała pani

opowieść Yurivan o dawnej rosy j skiej władczy ni. Katarzy na j ej by ło czy j akoś tak...

– Co zm alowała?
– Ponoć wy szła któregoś dnia z pałacu, czy gdzie tam m ieszkała, i zobaczy ła na

trawniku świeżo rozkwitły kwiat. Kazała więc postawić przy nim wartownika, żeby nie został
rozdeptany. Jakieś sto lat później kolej ny władca wy j rzał przez okno i zaczął się zastanawiać,
dlaczego wartownik stoi na sam y m środku trawnika. Wy szło na to, że nikt nie cofnął wy danego raz

background image

rozkazu, więc dowódcy wy sy łali w to sam o m iej sce kolej ny ch żołnierzy, m im o że kwiat j uż
dawno usechł. I wartownicy stali tam bez względu na pogodę, latem i zim ą, pilnuj ąc m iej sca, w
który m kiedy ś wy rósł j akiś kwiatek.

– Ha! To j edna z historii, które pasuj ą j ak ulał do naszy ch by ły ch przełożony ch. –

Wisem an spoważniała po raz kolej ny, ty m razem piła piwo wolniej , zapatrzona gdzieś w dal. –
Tak. Wy j ątkowo durna opowieść. Ale dobre trady cj e są bardzo ważne.

– Owszem , dobre trady cj e są ważne. Dlatego za wszelką cenę m usim y j e

pielęgnować. O czy m tak pani m y śli?

– O m oich urodzinach. – Parsknęła radośnie, zauważy wszy reakcj ę Starka. – Ty lko

bez śpiewania żadnego: Sto lat! Jedy ne, co lubię w kolej ny ch urodzinach, to, że doży łam ich, by
m ieć co uczcić. Nie, złapał m nie pan na m y śleniu o rodzinie. Moi dwaj bracia także wstąpili do
floty. Jakżeby inaczej . Co innego m ożesz zrobić, j eśli rodzice także są m ary narzam i? – Nadal się
uśm iechała, ale m y ślam i błądziła w przeszłości. – Wiele razy biłam się z nim i w knaj pach, gdy
dostawaliśm y przepustki. Ludzie nazy wali nas zazwy czaj Trój cą.

– Nazy wali?
– Tak. Joe zginął podczas j ednej z pierwszy ch bitew o Księży c. Służy ł na USS „John

Hancock”. Rozpieprzy li ich, gdy eskortowali nasze transportowce. Mogli uciec, ale zostali, żeby
osłonić pozostałe j ednostki. Nie m usieliśm y się m artwic o pogrzeb, bo nie zostało z niego nic do
pochowania. – Upiła kolej ny ły k, twarz j ej poszarzała ze sm utku. – Nagrodzili okręt i j ego załogę
Wy różnieniem Prezy denckim . Pośm iertnie. Bo walczy li do sam ego końca, j ak nakazy wała
trady cj a m ary narki woj ennej . Takie tam pieprzenie. Chociaż chłopcy zrobili, co do nich należało,
nieprawdaż? Świetny okręt. Jeszcze lepsza trady cj a. By liśm y dum ni z brata... – zam ilkła na
dłuższą chwilę. – Teraz j est j uż ty lko Dwój ca. Póki co.

– Przy kro m i.
– Sły szałam , że by ł pan j edy ny m woj skowy m w swoj ej rodzinie. Cała reszta to

cy wilbanda. Zgadza się?

– Owszem .
– Nie m a pan dzięki tem u lepiej ?
Ethan pokręcił głową, m arszcząc czoło.
– Dlaczego m iałoby m i to coś ułatwić?
– Mówię o posy łaniu ludzi do walki. Wiedząc, że część z nich m usi polec. Wie pan,

sierżancie, nie m a pan wśród nich żadny ch krewny ch, nie dorastał pan m iędzy nim i.

– Ale to nadal m oi przy j aciele. Posy łanie ich na śm ierć nie j est wcale łatwiej sze.

A m oże nawet gorsze.

– To m i przy pom niało o pewny m kawale. – Wisem an znów się uśm iechnęła. –

Dziadek m i go opowiedział. W czasach, kiedy Rosj anie kontrolowali Europę Wschodnią, to by ło
gdzieś pod koniec dwudziestego wieku, j ak sądzę, pewien Rosj anin poj echał do Polski i zapy tał
m iej scowy ch, czy uważaj ą j ego kraj an za przy j aciół czy bardziej za rodzinę. Polacy
odpowiedzieli m u na to: za rodzinę, j ak naj bardziej . Bo przy j aciół m ożna sobie wy brać.

Stark się zaśm iał.
– Mocno prawdziwy ten dowcip. Aczkolwiek rodzina też j est ważna. Gdzie j est pani

drugi brat?

– W m ary narce, ale tej oceanicznej . Ty le dobrego, że nie wpadnę na niego tutaj .

Cały czas m i powtarzał, że ty lko ktoś popieprzony m oże chcieć zostać w przestrzeni. Twierdził, że
okręty powinny pły wać po wodzie, a nie unosić się w próżni.

– Chy ba m iał racj ę. W siłach powietrzny ch od lat powtarzaj ą to sam o.
– Ta, j asne. – Wisem an pry chnęła pogardliwie. – Mówią to zawsze, kiedy chcą

background image

przej ąć kontrolę nad wszy stkim i operacj am i w przestrzeni. Mieli j ednak problem z
wy budowaniem tutaj luksusowy ch osiedli dla swoich pilotów, więc zostawili ten teren
m ary narzom . My przy wy kliśm y do ży cia w m arny ch warunkach. – Dopiła piwo, potem wstała.
– Dzięki za wy słuchanie, szefie.

– To część m oj ej roboty.
– Tak. Niektórzy są w niej lepsi od inny ch. Nie j est pan takim zły m dowódcą j ak na

błotołaza.

– Dzięki. A pani, Wisem an, nie j est taką złą kałam arnicą.
– I kto to m ówi? – Wisem an parsknęła raz j eszcze, potem zasalutowała. – Za

pozwoleniem , sir. Stark także podniósł się z fotela, by odpowiedzieć zgodnie z regulam inem .

– Proszę uważać na siebie, Wisem an. Nie chce pani j eszcze o czy m ś pogadać?
– Nie, dzięki. Poza ty m m uszę wracać, żeby zdąży ć przedstawić m oj ą m ałą flotę

do raportu o ósm ej .

– O ósm ej ? Chciała pani powiedzieć: o dwudziestej zero zero? – zapy tał Stark,

przekładaj ąc cy wilną m etodę podawania czasu na stricte woj skową. – Ma pani sporo czasu.

– Nie m am . Raport z ósm ej składam y we flocie o siódm ej trzy dzieści.
– Dlaczego więc m ówicie, że to raport o ósm ej ? Chodzi o to sam o co z ty m i

lam pam i?

– Coś w ty m sty lu. Trady cj a floty. Nie zrozum iałby pan, sierżancie. –

Zasalutowała raz j eszcze, ty m razem niem al radośnie, a potem wy biegła, wpadaj ąc w progu na
Rey nolds.

Vic obej rzała się za nią.
– Bawiliście się w taj ne operacj e?
– Nie. Udzielałem j ej osobistej rady.
Rey nolds usiadła, wy glądała na zaniepokoj oną.
– Wisem an m a j akieś problem y ?
– Nie. Takie tam pierdoły. Parę zwy kły ch zm artwień. Potrzebowała, aby ktoś

potrzy m ał j ą za rączkę i wy słuchał. Wiesz, j ak to j est.

– Mówisz o ty m rodzaj u pocieszenia, j akiego j a ci udzielam za każdy m razem ,

kiedy m asz deprechę? Tak, wiem , j ak to j est.

– I dlatego j esteś dobry m dowódcą – oświadczy ł Stark. – Mam nadziej ę, że j a też.

Dzięki Bogu, że m ożem y pogadać, gdy robi się naprawdę nieciekawie.

– No m y ślę. A skoro m owa o obowiązkach przy wódcy...
– O nie. Co znowu?
Vic zam y śliła się głębiej .
– Jak by ci to powiedzieć. Wy graliśm y, m orale wzrosło, ale ludzie są nerwowi.
– Wiem . Też to wy czułem . Niby wszy stko j est w porządku, ale nie do końca. Masz

j akieś pom y sły ?

– Parę. – Rey nolds odchy liła się wy godniej , spoglądaj ąc na stal, którą wy kończono

surowe sklepienie tego pom ieszczenia. – Po części chodzi o odwieczne py tanie. Dałeś nam dobry
powód do walki, coś więcej , niż ty lko chęć przeży cia. Problem ty lko w ty m , że nie m am y j ak
zwery fikować, czy sprawdzasz się w roli sy m bolu.

– Wielu ludzi próbuj e tego dociec, Vic. Dem onstracj e na Ziem i przy bieraj ą na

sile. Rząd wy sy ła przeciw nam naj em ników, a do tego j eszcze te Jabbersm oki. To znaczy, że się
nas boj ą. Stacey i technicy cy wilbandy co chwilę wy kry waj ą próby włam ania się do naszy ch
sy stem ów albo zawirusowania kom puterów siłowni. By łby m zapom niał: m ły ny rządowej
propagandy wciąż przerabiaj ą nas na potwory. Patrząc na to, j ak poważne siły i środki zostały

background image

zaangażowane do pokonania tego buntu, nie sposób nie doj ść do wniosku, że m usim y stanowić
poważne zagrożenie dla władzy.

– Owszem , problem j ednak w ty m , że nie wiem y, j ak długo utrzy m a się taki stan

rzeczy. Czasam i m am wrażenie, że walczy m y tutaj od zarania dziej ów. Jedno m ogę powiedzieć
na pewno. Chłopcy oddaliby wszy stko, by le j ak naj szy bciej stąd wy by ć.

– Ja też. U licha, zrobiłby m wszy stko, żeby zakończy ć tę woj nę j uż teraz. Mogę cię

ty lko zapewnić, że cy wilbanda z kolonii staj e na głowie, żeby zwiększy ć niechęć naszy ch rodaków
do rządu. Sarafina m elduj e ci o kolej ny ch posunięciach, j ak m niem am ?

– Mhm . Rząd nie m a m ożliwości zablokowania wszy stkich cy wilny ch przekazów

docieraj ący ch na Ziem ię, zatem nie m oże także powstrzy m ać napły wu naszej propagandy.
Twoj a znaj om a nie m a wszakże poj ęcia, czy to działa i czy odniesie j akikolwiek skutek. Ty le
dobrego, że nikt do niej nie strzela w tak zwany m m iędzy czasie. – Vic uniosła dłoń, by uciszy ć
otwieraj ącego usta Starka.

– Wiem . Chery l Sarafina to bardzo przy zwoity człowiek i cenię sobie j ej zdanie, co

prawdę powiedziawszy, zaskakuj e m nie sam ą. W ży ciu by m nie pom y ślała, że powiem coś
podobnego o kim ś z cy wilbandy, ale tak wy gląda prawda. My ślę j ednak, że to, o czy m
rozm awiam y, nie j est j edy ny m problem em .

– Słucham ? Co j eszcze cię gry zie, Vic? Co ci podpowiada insty nkt?
– Coś m i się widzi, że nasi przy j aciele z Ziem i przy szy kowali nam j eszcze j edną

niespodziankę. Siej ą ziarno nienawiści i niezadowolenia w naszy ch szeregach. A w każdy m razie
próbuj ą to robić.

– Dlaczego m nie to nie dziwi?
– Stacey też coś wy niuchała?
– Nie. – Stark pokręcił głową. – Ale m a podobne obawy j ak ty. Podej rzewa, że

agencj e z Ziem i będą chciały nam ieszać nam w głowach, a przy ty m sprzęcie, który m
dy sponuj em y, nie uda j ej się przechwy cić wszy stkiego.

– Możem y przeprowadzić testy loj alności...
– Nie. Nie m a szans. Jeśli zarządzę coś takiego, zaszkodzę nam bardziej niż

wszy stkie akcj e agencj i razem wzięte. Muszę ufać m oim ludziom , Vic.

– Chy ba m asz racj ę co do testów loj alności – przy taknęła z nieszczęśliwą m iną. –

Ale nie wszy scy zasługuj ą na zaufanie, Ethan. To j uż nie te czasy, gdy m ogłeś ręczy ć za każdego
członka swoj ej druży ny. W naszej m ałej arm ii służą ludzie, o który ch w ży ciu nie sły szeliśm y, nie
m ówiąc o osobisty m poznaniu. A j ak zapewne wiesz, nie każdy żołnierz j est aniołem . – Vic
sięgnęła do naj bliższego wy świetlacza i wprowadziła do niego kilka kodów. – Spój rz na to. Mam y
j uż niem al stu oskarżony ch o zaży wanie nowy ch sy ntety czny ch narkoty ków zwany ch
wniebowzięciem . Ktoś j e wy twarza, ktoś inny rozprowadza, ale nie zdołaliśm y ich j eszcze
przy skrzy nić.

– Dopadniem y drani. Stacey wzięła się ostro za tę sprawę. To teren, na który m

sam a kiedy ś chciała działać. A m oże i nie. Wniebowzięcie m iesza ludziom w głowie, i to
perm anentnie, z tego co wiem . Stacey nie brudziłaby sobie rąk takim towarem . Dlatego tak
zawzięcie próbuj e nam ierzy ć dilerów.

– Ich m iej sce zaj m ie zaraz ktoś inny i wy produkuj e j eszcze gorsze gówno –

zauważy ła Vic.

– Fakt. Co więc robim y z ty m problem em ? Przeciwdziałam y, tworząc coś

pozy ty wnego, czy czekam y, aż to wszy stko pieprznie?

– Pom y ślm y nad ty m pierwszy m rozwiązaniem . Wprawdzie nie przy chodzi m i na

m y śl nic, czego by śm y j uż nie próbowali, ale m oże istniej e j eszcze j akieś wy j ście. Dzisiaj

background image

j estem j uż zby t zm ęczona, by m y śleć kreaty wnie. Spotkaj m y się j utro, powiedzm y w porze
lunchu, i zróbm y burzę m ózgów.

– Świetny pom y sł.
Spoj rzała na Ethana py taj ąco.
– Coś j eszcze cię gry zie?
– Nie, raczej nie. Ty lko to, o czy m wspom niałaś. Agencj e z Ziem i z pewnością

pracuj ą nad czy m ś, co sprawi nam wielką przy krość. Chciałby m wiedzieć, co to takiego.

Ethan wszedł dopiero do swoj ej kwatery. Nie zdąży ł się j eszcze zdecy dować, czy

zasiąść za biurkiem i zabrać do papierkowej – a raczej wirtualnie papierkowej – roboty, gdy
usły szał natarczy we brzęczenie kom unikatora.

– Stark, słucham .
– Kom endancie, tutaj Centrum Bezpieczeństwa. – Wachtowy by ł tak

zdenerwowany, że brakowało m u tchu. – Mam y tu problem .

– Co znaczy : m am y tu problem ? Co tam się dziej e?
– Dostaliśm y dwa sy gnały alarm owe z różny ch sektorów. Chodzi o koszary

Cham berlaina i Morgana. Straciliśm y także podgląd na znaj duj ący się w pobliżu tego m iej sca
m agazy n am unicj i...

– Jakie to by ły sy gnały alarm owe? – przerwał m u Stark, czuj ąc nagłą chęć

włączenia się do akcj i, którą j ednak poham ował, przy naj m niej do chwili, gdy dowie się czegoś
więcej . – Mówisz o kolej ny m ataku wroga?

– Nie. Nie, sir. Nie m ieliśm y raportów o akty wności wroga. Trudno m i wy j aśnić

treść ty ch przekazów. Lepiej puszczę panu j eden z nich, sir. – Po chwili przerwy Stark usły szał
inny głos, ten człowiek także m ówił bardzo pospiesznie. – Hej , wy tam . W koszarach Morgana
dziej e się coś dziwnego. Widziałem przed m om entem żołnierzy w pełny m opancerzeniu, którzy
chodzili po barakach i rozpowiadali, że powstała właśnie j akaś rada podoficerów. Podobno teraz
ona tu rządzi. Gadali też, że Stark i j ego banda wy korzy stuj ą nas do brudnej roboty, więc oni im
odpłacą. Gdy zapy tałem , kim są ci „oni”, nie um ieli m i odpowiedzieć. Kazaliśm y im spieprzać do
siebie, ale wy gląda na to, że zam ierzaj ą przej ąć nasze koszary. Wy daj e m i się, że to ludzie z
piątego batalionu drugiej bry gady. Lepiej ...

– Centrala, przekaz został wy łączony... – powiedział Stark.
– Taj est. Tu się ury wa. Postawiliśm y na nogi dy żurną kom panię tam tego sektora,

sir, ale... m am y j ą tam wy słać? To znaczy, czy m am y atakować swoich?

Stark przy m knął oczy. Wiele by dał, żeby um ówiony z Vic lunch m iał m iej sce kilka

dni tem u, zanim tem at planowanej rozm owy stał się realny m zagrożeniem .

– Po pierwsze, powiadom cie o wszy stkim m oich sztabowców. Po drugie, ogłoście,

że wszy scy żołnierze m aj ą pozostać w swoich kwaterach albo koszarach, dopóki nie otrzy m aj ą
rozkazów. Po trzecie, wy ślij cie kom panię dy żurną do tam ty ch dwóch obiektów i każcie j ej
aresztować wszy stkich, którzy chcą przej ąć kontrolę nad wspom niany m i koszaram i albo inny m i
obiektam i kolonii. Ty lko żadnego otwierania ognia. Zrozum iano? Nie wspom nieliście do tej pory o
strzelaninach, zakładam więc, że nie doszło do żadny ch incy dentów.

– Zgadza się, sir. Nie m am y raportów o strzałach, czuj niki także niczego nie

background image

wy kazuj ą.

– Świetnie. Sprowadźcie tam naszy ch ludzi i zablokuj cie ty ch drani, dopóki nie

dowiem y się, o co im chodzi.

W ty m m om encie do rozm owy włączy ła się Vic.
– Mówi Rey nolds. Wy ślij cie postawione w stan alarm u kom panie rezerwy do

sąsiednich obiektów. Który batalion zabezpiecza ten sektor?

– Piąty.
– Okay – odparł Stark, dodaj ąc naty chm iast w m y ślach: Jego raczej nie możemy

użyć. – Skontaktuj cie się z batalionem stacj onuj ący m naj bliżej tego sektora. Niech wesprą
wy słane do koszar kom panie. Chcę, żeby ta rada podoficerów została odcięta od reszty kolonii
ży wy m m urem .

– Taj est! A co z m agazy nem , kom endancie?
Stark zaczerpnął wolno tchu, wy obrażaj ąc sobie, co spanikowani żołnierze m ogą

zrobić z taką ilością m ateriałów wy buchowy ch.

– To sam o. Zablokuj cie wszy stkie wej ścia. Ale żadny ch działań ofensy wny ch na

terenie sam ego m agazy nu. Żadnego naciskania. Nie chcę, żeby pół kolonii wy leciało na orbitę.

– Taj est! Oddziały j uż wy ruszaj ą, kom endancie.
– Vic, spotkaj m y się w centrum dowodzenia.
– Już tam idę. Czy to znaczy, że odwołuj em y nasz lunch?
Uśm iechnął się m im owolnie, sły sząc ten czarny hum or.
– Wątpię, aby śm y m ieli dużo wolnego czasu w ciągu naj bliższy ch kilku dni. Nie

zapom nij włoży ć pancerza.

– Jestem j uż dużą dziewczy nką, kolego. Wiem też, że w sy tuacj ach kry zy sowy ch

należy m ieć na sobie kom pletne wy posażenie boj owe. Przy pom nisz m i też o konieczności
zabrania karabinu?

– Nie. Ale zrobię wszy stko, aby ś nie m usiała go uży wać.

W centrum dowodzenia panowało spore zam ieszanie, sprawne działanie

wachtowy ch zostało zakłócone szczególny m i wy darzeniam i, a nigdy wcześniej nie przećwiczy li,
j ak im przeciwdziałać.

– Chcecie m i powiedzieć, że nie m ogę wy wołać na ekran m apy tam tej szy ch

koszar? – dziwił się Stark.

– Szukam y j ej – zapewnił go sierżant Tran. – To nie by ł sektor, który m powinniśm y

się przej m ować.

Wchodząca właśnie Vic pokręciła głową, sły sząc ostatnie słowa Trana.
– A gdy by nieprzy j aciel przebił się za pery m etr? Musim y m ieć j akieś plany

obrony wnętrza kom pleksu.

Tran pacnął się dłonią w czoło.
– No przecież. Już j e wy wołuj ę. – Sierżant podbiegł do naj bliższej konsoli, zam ienił

kilka słów ze stoj ący m przed nią wachtowy m , po czy m wspólnie zaczęli szukać wspom niany ch
planów. Chwilę później na ekranach poj awiły się trój wy m iarowe odzwierciedlenia koszar
Cham berlaina i Morgana. – Zaraz uruchom im y nakładkę ze wszy stkim i działaniam i przeciwnika,

background image

kom endancie Stark.

– Dzięki, ale to nie przeciwnik. Staraj cie się o ty m pam iętać. – Stark zaczął naciskać

z furią klawisze. Choć insty nkt podpowiadał m u, że powinien działać, i to j ak naj szy bciej , m usiał
poczekać na podesłanie większej ilości dany ch. – Powinienem tam pój ść – m ruknął tak cicho,
żeby ty lko Vic usły szała.

– Nie. Sy tuacj a j est zby t zagm atwana. – Rey nolds skupiała uwagę na czerwony ch

ikonkach poj awiaj ący ch się w m iej scach, gdzie zaobserwowano działania ludzi powołuj ący ch się
na radę podoficerów. – Słuchaj , właśnie sobie o czy m ś przy pom niałam .

– Dość złowieszczo to zabrzm iało.
– Nie przesadzaj . Pam iętasz, kto służy ł w piąty m batalionie? Koj arzy sz faceta

nazwiskiem Kalnick?

– Kalnick? – Sierżant o takim nazwisku by ł przez m om ent dowódcą piątego

batalionu, potem stracił zaufanie podwładny ch, gdy próbował podkopy wać autory tet Starka i
opóźnił działania swoj ej j ednostki, czy m o m ały włos nie doprowadził do katastrofy. Po ty m , j ak
właśni żołnierze wy walili go na zbity py sk, Stark odesłał Kalnicka na Ziem ię, nie chcąc m ieć za
plecam i kogoś tak zdradzieckiego. – Dlaczego nie pom y śleliśm y o ty m , by m ieć oko na tę
j ednostkę?

– Może dlatego, że oboj e uznaliśm y, iż wszy scy tam m ieli j uż dość Kalnicka.

Obawiam się j ednak, że m iał kilku dobry ch przy j aciół. Kum pli, którzy stulili uszy i czekali. O
wilku m owa. – Vic wskazała palcem na swoj ą konsolę. – Wy gląda na to, że dobij a się do nas
dowódca drugiego batalionu.

Stark naty chm iast odebrał połączenie.
– Sierżancie Shwartz? Nie wy gląda pani na zadowoloną.
– Bo nie m am powodów do radości – rzuciła Shwartz, odwracaj ąc się na m om ent,

by wy dać kom uś kolej ny rozkaz, potem znów spoj rzała na Starka. – Muszę zam eldować, że
pewna część m oich podwładny ch nie m oże wy kony wać rozkazów. Mówię o żołnierzach
stacj onuj ący ch na terenie niecały ch dwóch kom pleksów koszarowy ch i przy legaj ący ch do nich
m agazy nów am unicj i.

– Niecały ch dwóch kom pleksów koszarowy ch? – zainteresowała się Vic. – Czy to

znaczy, że buntownicy nie zdołali zaj ąć ich cały ch?

– Nie. Maj ą kontrolę ty lko nad częścią koszar Morgana, choć z koszaram i

Cham berlaina poradzili sobie znacznie lepiej , tam zaj ęli niem al cały obiekt. Podej rzewam , że
większość buntowników, j eśli nie wszy scy, pochodzi z piątego batalionu. Pom im o gadek o radzie
podoficerów, czy m kolwiek m a by ć to ciało, nie zy skali wielkiego posłuchu w inny ch j ednostkach.
Z tego, co wiem , nikt nie stawiał im oporu, ale niem al wszy scy odm ówili wsparcia buntu.

Stark sklął się w m y ślach. Zostałem komendantem, ponieważ doprowadziłem do

buntu, a teraz moi podwładni zbuntowali się przeciw mnie. Najwyraźniej stałem się godnym wzorem
do naśladowania.

– Zaj m ij m y się naj ważniej szy m i sprawam i. Z tego, co widzę, kom panie dy żurne

kieruj ą się j uż na wspom niane koszary. Ma pani z nim i kontakt?

– Taj est. Nie wy dano im j ednak żadny ch szczegółowy ch rozkazów.
– Na razie. Niech zaj m ą wy znaczone pozy cj e, ty lko spokoj nie i powoli. Piąty

batalion stacj onuj e w koszarach Cham berlaina, j eśli dobrze pam iętam ? Dom y ślam się zatem , że
część zaj ęty ch koszar Morgana nie j est zby t m ocno obsadzona.

Shwartz skinęła głową.
– To by się m niej więcej zgadzało z m oim i dany m i.
– Spróbuj cie wy przeć ludzi piątego batalionu z koszar Morgana. Wprowadzaj cie

background image

żołnierzy do pom ieszczeń, które tam ci opuszczą, zaj m uj cie j e i pilnuj cie, żeby buntownicy nie
m ogli do nich wrócić. Jeśli zaczną do was m ierzy ć z broni, m usicie się zatrzy m ać. Zrozum iano?

– Zrozum iano. Żadnej strzelaniny. Zatrzy m ać zaj m owanie koszar, j eśli będzie

groźba uży cia broni palnej . A co z m agazy nem am unicj i?

Stark skrzy wił się, sprawdził wy świetlacze.
– Powiedziano m i, że w środku zam knęła się nieznana bliżej liczba żołnierzy. Proszę

wy słać tam kilku swoich chłopców, nie więcej , niech zapukaj ą do drzwi i spróbuj ą się
porozum ieć. Ty lko zadbaj cie, żeby posłańcy nie by li uzbroj eni. Nie chcem y, żeby goście
siedzący na takiej kupie am unicj i zaczęli świrować ze strachu. – Gdy sierżant Shwartz wy dawała
rozkazy podwładny m , Stark pochy lił się w kierunku Vic. – A co ty o ty m wszy stkim sądzisz?

– My ślę, że dobrze do tego podchodzisz. A w każdy m razie naj lepiej , j ak m ożna w

takiej sy tuacj i. Musim y zdławić ten bunt, zapobiegaj ąc j akim kolwiek aktom przem ocy.

– Ty le to sam wiem . Sierżancie Shwartz? Jak rozum iem , nie m iała pani żadny ch

sy gnałów o m ożliwości buntu?

– Nie, sir. Piąty batalion nie należy do naj lepiej zm oty wowany ch j ednostek,

niem niej nie docierały do m nie żadne sy gnały zwiastuj ące tego ty pu kłopoty. Nie rozum iem ,
dlaczego przełożeni ty ch żołnierzy nie próbowali m nie ostrzec.

– Chy ba m ożem y założy ć, sierżancie, że część z ty ch przełożony ch j est źródłem

obecny ch problem ów. – Wy glądała na zszokowaną, gdy to usły szała. – Zaj m iem y się tą sprawą,
gdy zabezpieczy cie pery m etr.

– Sierżancie Stark, rozum iem , że niezdolność zapobieżenia tem u buntowi stawia

m nie w bardzo niekorzy stny m świetle, co m oże skutkować zwątpieniem w m oj e predy spozy cj e
do...

– Ma pani m oj e pełne zaufanie, sierżancie. Nikt z nas nie dostrzegł wcześniej tego

problem u, a po wy buchu buntu zareagowała pani szy bko i w naj właściwszy sposób. Pozostawiam
więc kierowanie tą operacj ą w pani rękach. Jeśli j ednak ktoś z tak zwanej rady podoficerów
będzie chciał rozm awiać, proszę przełączy ć go bezpośrednio do m nie. Musim y prowadzić
wszy stkie negocj acj e z j ednego m iej sca, aby nie doszło na tej linii do nieporozum ień albo
przekłam ań. – Stark spoj rzał na otaczaj ący ch go wachtowy ch. – Nie m am y chy ba problem ów z
dodzwonieniem się do koszar Cham berlaina? Niech ktoś siądzie przy kom unikatorze. Chcę
porozm awiać z ludźm i, którzy uważaj ą się za przy wódców tam ty ch oddziałów.

W ciągu następnej godziny sy tuacj a stabilizowała się z wolna. Żołnierze ze

zbuntowanego piątego batalionu, wy pierani przez ludzi sierżant Shwartz, opuszczali kolej ne
pom ieszczenia koszar Morgana, gdy j ednak oddziały loj alne wobec Starka dotarły do bram koszar
Cham berlaina, natrafiły tam na wzniesione w pośpiechu bary kady.

– Żołnierze zam knięci w m agazy nie am unicj i odm awiaj ą otwarcia drzwi –

zam eldowała chwilę później Shwartz. – Twierdzą, że m uszą dostać rozkaz swoj ej rady.

– Nie iry tuj cie ich niepotrzebnie – poradziła Rey nolds.
– I tak są m ocno podenerwowani. Rozstawiłam kilka druży n, żeby pilnowały

wszy stkich wy j ść z m agazy nu, ale kazałam im się cofnąć nieco dalej i odłoży ć broń.

– Mądre posunięcie – pochwalił j ą Stark. – Zróbcie to sam o przy wej ściach do

background image

koszar Cham berlaina. Zadbaj m y o to, by nie doszło do przy padkowego otwarcia ognia.

Niech nikt nie strzela, dopóki sami nie będziemy tego chcieli – dodał w duchu. –

Ciekawe, co się stanie, j eśli doj dzie do walki.

Rey nolds pochy liła się do niego i powiedziała, j akby czy tała m u w m y ślach:
– Spróbuj em y dogadać się z ty m i ludźm i, Ethan, nie wy kluczam j ednak, że doj dzie

do rozwiązań siłowy ch.

– A j a wy kluczam . Tu nie chodzi ty lko o m oralne aspekty tej sprawy. To się dziej e

naprawdę. Jeśli zacznę strzelać do towarzy szy broni, żeby ich sobie podporządkować,
naty chm iast przegram . Nikt m i j uż nie zaufa. – Spoj rzał j ej w oczy. – Ty lko m nie nie pouczaj , że
nie powinienem tego powtarzać podczas rozm ów z członkam i tej ichniej rady.

– Nawet o ty m nie pom y ślałam . A skoro o ty m m owa, chy ba w końcu ktoś

zareagował na nasze wezwania.

Z ekranu spoglądał na nich j akiś kapral. Widać by ło, że stara się zachować spokój i

pewność siebie, ale Stark, który m iał spore doświadczenie w obcowaniu z ludźm i poddany m i
ogrom nem u stresowi, od razu zrozum iał, że to żołnierz, którego wy stawiono do pierwszego
szeregu, niewy kluczone nawet, że wbrew j ego woli. Cały się trzęsie. Wie, że słucha go mnóstwo
ludzi pod bronią. Trzeba do niego podchodzić jak do odbezpieczonego granatu. Naprawdę
ostrożnie.

– Kapralu? Mówi sierżant Stark. Czy j est pan przedstawicielem tej rady

podoficerów, o której ty le sły szałem ?

– Tak. Tak. Jestem . Nazy wam się kapral Hostler. Sierżancie Stark, nie m a pan j uż

prawa, no, wy dawać nam rozkazów.

Zabrzm iało to j ak wy uczona na pam ięć kwestia. Może ktoś kazał m u to powiedzieć?
– Jak pan widzi, kapralu, pozostałe j ednostki nie przeszły na waszą stronę.

Zostaliście otoczeni we własny ch koszarach.

– Jeśli spróbuj ecie j e zdoby ć, stawim y wam ... czy nny opór!
– Spokoj nie. Nikt tu nie m ówi o atakowaniu koszar. Walczy m y przecież po tej

sam ej stronie, j eśli m nie pam ięć nie m y li.

– Nie. To nieprawda. Pan walczy za siebie. I za swoj ą bandę.
– Moj ą bandę? – Stark zerknął na Rey nolds. – Chciał pan powiedzieć: za m ój sztab?
– Tak, tak. Za Rey nolds, tego tam , Gordasę, no i Yurivan...
– Za sierżant Stacey Yurivan? – Ethan nie m ógł się oprzeć i przerwał wy liczankę

kaprala. – Daj że spokój , człowieku. Przecież ona j est z waszego batalionu. Służy ła z wam i
wy starczaj ąco długo, więc znacie j ą dobrze. Nie by ła nigdy niczy im popy chadłem , a j uż na
pewno nie m oim . – Kapral zaciął się, wy trącony z równowagi uwagą Starka. A m oże słucha
podpowiedzi kogoś innego? Ethan pom y ślał raz j eszcze o sierżancie Kalnicku i j ego poplecznikach
wśród starszy ch podoficerów piątego batalionu. – Słuchaj cie, kapralu, j eśli m acie j akieś żale,
znam lepsze sposoby na rozwiązanie sporu. Jeśli wszy scy odłoży cie broń, m ożem y o ty m
porozm awiać.

– Nie. Dość j uż sztuczek!
Straszny nerwus. Nie cierpię nerwusów dysponujących nabitą bronią.
– Ja nie m ówię o żadny ch sztuczkach, kapralu. Staram się ty lko zadbać o to,

aby śm y nie zrobili tego, czego wszy scy będziem y żałowali. Jakie są wasze żądania?

Twarz kaprala poj aśniała. Na to py tanie m iał pewnie przy gotowaną odpowiedź.
– Ma pan, no, ustąpić ze stanowiska dowodzenia. Od tej pory rozkazy będzie

wy dawała rada podoficerów.

– Daj że spokój .

background image

– Rada podoficerów reprezentuj e prawdziwe interesy personelu woj skowego.

Koniec waszy ch, no, skorum powany ch i, no, niekom petentny ch rządów.

– Kapralu, j edy ni podoficerowie, j akich m oże reprezentować ta wasza rada –

Ethan wy powiedział ze szczególny m naciskiem słowo „m oże” – siedzą teraz w koszarach piątego
batalionu. Nie zam ierzam łam ać słowa danego wszy stkim inny m żołnierzom i spełniać waszy ch
wy dum any ch warunków.

Kapral Hostler przełknął głośno ślinę.
– My, no...
– Gdzie j est wasz przełożony, kapralu? Gdzie są sierżanci z piątego batalionu?
– Zostali... aresztowani. Są naszy m i zakładnikam i. – Te słowa wy powiedział szy bko,

za szy bko. Stark zerknął na Rey nolds, a gdy pokręciła głową z niedowierzaniem , odpowiedział
spokoj nie, choć stanowczo: – Posuńm y te rozm owy krok do przodu. Po pierwsze, m uszę wiedzieć,
że wszy scy zakładnicy są cali i zdrowi. Po drugie, wasi ludzie m uszą opuścić zaj ęty bunkier z
am unicj ą.

– Nie! To nasza karta przetargowa! Nie odważy cie się na szturm , dopóki m am y

kontrolę nad ty m m agazy nem !

– Słuchaj cie, kapralu, j eśli ktoś wy sadzi ten m agazy n, przy padkowo albo celowo,

doj dzie do ogrom ny ch zniszczeń. Nie m ówiąc j uż o ty m , że zginą wszy scy, którzy znaj duj ą się w
pobliżu m iej sca eksplozj i, a to przecież wasi ludzie. Nie chcecie tego chy ba?

– To... nasza karta przetargowa – upierał się Hostler, ale j uż m niej pewny m

głosem .

– Nie pozwolę, by ście trzy m ali tę kolonię na m uszce. Nie pozwolę wam na

ry zy kowanie ży ciem towarzy szy broni. Szanse na to, że ktoś popełni błąd, którego wszy scy
m ożem y żałować, są zby t wielkie. Rozum iecie, o czy m m ówię? – Stark odczekał chwilę,
pozwalaj ąc, aby te słowa wry ły się w pam ięć rozm ówcy, a potem przem ówił znowu, widząc w
oczach kaprala narastaj ący niepokój . – Mogę z wam i rozm awiać. Nie chcę strzelaniny, ale nie
pozwolę wam na okupowanie m agazy nu pełnego am unicj i. Jeśli ktoś po waszej albo po m oj ej
stronie spieprzy sprawę, zginie wielu naszy ch kolegów, żołnierzy. Wątpię, aby ście przej m owali
się losem cy wilbandy, ale wy padałoby zapy tać: ilu swoich kum pli zam ierzacie posłać do piekła?

Hostler zaczął odpowiadać, ale zaraz zam knął usta i zerknął gdzieś w bok.
Jest, jak myślałem. Nie ty tu dowodzisz, nieprawdaż, kapralu? Ktoś rozkazuje ci zza

kadru, a ty tylko powtarzasz j ego słowa.

– No, sierżancie, m y też nie chcem y narażać towarzy szy broni, ale, no,

potrzebuj em y j akiegoś zabezpieczenia, aby ście nie m ogli nas zaatakować.

– Daj ę wam słowo, że tego nie zrobim y.
– To, no, za m ało. Chcem y, no, zakładnika. Kogoś ważnego.
Stark nie m usiał się odwracać, żeby wiedzieć, kto kręci głową.
– Nie m ożesz zgłosić się na ochotnika! – wy sy czała Vic.
– Dlaczego?
– Choćby dlatego, że tu dowodzisz! Kto będzie podej m ował decy zj e, kiedy ty

zostaniesz zakładnikiem ?

Ethan skrzy wił się, j akby zj adł coś kwaśnego, potem spoj rzał na kaprala Hostlera.
– Macie kogoś na m y śli?
– Taj est. Sierżant Rey nolds. Oddacie j ą w nasze ręce, to opuścim y m agazy n.
Ethan spoj rzał na Vic, staraj ąc się zachować kam ienną twarz, a ona zam iast z nim

porozm awiać, weszła w zasięg obiekty wu kam ery i skinęła głową.

– Załatwione. Będę pod wej ściem do koszar za piętnaście m inut. Potrzebuj ecie

background image

pom ocy w połączeniu się z waszy m i ludźm i w m agazy nie?

– Nie. Mam y z nim i kontakt. – Hostler uśm iechnął się z ulgą, ale zaraz znów

dopadły go obawy. Wzrok zdradził, że raz j eszcze wy słuchał wskazówek zza kam ery. – Ma pani
przy j ść tutaj nieuzbroj ona, sierżancie Rey nolds. Bez broni i pancerza.

Vic spoj rzała na niego z pogardą.
– Dobrze. Przy j dę nieuzbroj ona. – Gdy Hostler przerwał połączenie, Stark spoj rzał

na Rey nolds. – Daj spokój – poprosiła. – Musim y pogadać. Pry watnie.

Zaprowadziła go do sali odpraw przy legaj ącej do centrum dowodzenia, gdzie nie

m ógł ich podsłuchać żaden z wachtowy ch.

– Wiem , że ci się to nie podoba, Ethan, ale nie m am y innego wy j ścia. – Stark

spoglądał ty lko, nie m ówiąc ani słowa, gdy odpięła pas z pistoletem i położy ła go ostrożnie na
stole. – Przy pilnuj go dla m nie, proszę.

– Vic, j a...
– Daruj sobie te gadki. – Patrzy ła m u prosto w oczy. – Zgodziłam się by ć

zakładnikiem z dwóch powodów. Po pierwsze, by łam pewna, że te dupki nie poszły by na
wy m ianę za kogoś innego. Po drugie, to da nam przewagę. I to sporą.

– Przewagę?
– Wiesz, o czy m m ówię, Ethan. Te m ałpoludy – m achnęła ręką w kierunku koszar

Cham berlaina – m y ślą, że nie pozwolisz m i zginąć.

– I to cię m oże zgubić! Co będzie, j eśli spanikuj ą? Albo j eśli wróg dowie się o

wszy stkim i zaatakuj e, wdzieraj ąc się na teren kolonii? Co będzie, j eśli oni doj dą do wniosku, że
spełnię każde ich żądanie, dopóki będą cię trzy m ali?

Nadal m iała tę sam ą m inę.
– Powstrzy m asz ich, Ethan. Powstrzy m asz ich. Załatwisz wszy stkich.
– A oni ciebie zabij ą.
– A oni m nie zabij ą. To nasz as w rękawie i przewaga, o której nie wiedzą,

ponieważ nie zdaj ą sobie sprawy, że poświęcisz m nie, j eśli dzięki tem u uratuj esz wszy stkich
pozostały ch.

Poczucie wewnętrznego chłodu, które dręczy ło go kiedy ś, powróciło. Zam arł,

j akby j ego ciało skuł lód, ale wciąż m ógł m ówić, a raczej charczeć przez ściśnięte gardło.

– Mógłby m cię poświęcić, Vic, aby ocalić pozostały ch. Jestem za nich

odpowiedzialny.

– Wiem . Nikt inny nie dom y śla się tego, ale też nikt inny nie zna cię tak dobrze j ak

j a. – Wy ciągnęła dłoń i poklepała go lekko po ram ieniu. – Nie m a czasu na przem owy. Rób, co
m usisz, Ethan. – Odwróciła się i wy szła. – Jeśli doj dzie do naj gorszego, zobaczy m y się w niebie.

– Akurat.
– Pewnie panuj e tam okropny ścisk, ale postaram się zatrzy m ać wolne krzesło dla

ciebie.

– To wiem .
Wy pełniaj ący j ego ciało lód zaczął pękać. My śli zawirowały m u w głowie. Jak ona

m oże z tego żartować? Chyba tylko dlatego, że jest śmiertelnie wystraszona, ty durniu. Idzie w
paszczę lwa, nie mając żadnej broni ani pancerza. Jej życie zależy teraz wyłącznie od tego, czy
podejmiesz właściwe decyzje i ją stamtąd wydostaniesz. A nie m asz zby t czy stej kartoteki w tej
dziedzinie...

– Vic... – Zatrzy m ała się, ale nie odwróciła. – Wy ciągnę cię stam tąd.
– Rób, co do ciebie należy, żołnierzu. Ty lko to się liczy. I j uż j ej nie by ło.
Wy m iana przebiegła nadzwy czaj sprawnie. Rey nolds stanęła swobodnie na j ednej

background image

z bary kad, czekaj ąc, aż buntownicy z piątego batalionu ewakuuj ą się z m agazy nu, a Shwartz dla
uspokoj enia sy tuacj i wy cofała swoich ludzi poza zasięg wzroku. Stark, czuj ąc na przem ian
przerażenie i bezgraniczną pustkę, obserwował na przekazie, j ak buntownicy prowadzą Vic do
koszar. I co ja mam teraz zrobić? Sam już nie wiem. Co doradziłaby mi Vic? Kazałaby mi
porozmawiać ze sztabem. Powiadomić cywilbandę o tym, co się dzieje. Informować ludzi, aby nie
wyszło na to, że jestem niezastąpiony, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli. Okay. Do roboty.

Minęło pół dnia, potem pełne dwadzieścia cztery godziny. Kapral Hostler,

wy glądaj ący na coraz bardziej roztrzęsionego, powtarzał w kółko, że rada żąda ustąpienia Starka.
To, że pozostałe j ednostki nie poszły śladem piątego batalionu, zniweczy ło plany buntowników, ale
na razie nie zam ierzali wy cofać żądań.

– Dobrze, ludziska. – Sztab Starka, poszerzony o sierżant Shwartz, zarządcę kolonii i

kolej nego cy wila, którego Ethan wcześniej nie widział, zebrał się wokół okrągłego stołu
konferency j nego. Ludzie wy glądali, j akby nie spali od kilku dni. Co niewiele odbiega od prawdy,
uzm y słowił sobie Stark. – Co m am y ?

Sierżant Shwartz wskazała na ekran wy świetlacza.
– Wy ciągałam z podoficerów służący ch w drugiej bry gadzie, kto z piątego

batalionu m oże stać za kapralem Holsterem i tak zwaną radą podoficerów. Znalazłam kilku
kandy datów, ale wiem też, że nie m a w tej j ednostce zby t wielu ludzi, którzy nie przy stąpiliby do
buntu. Musim y przy j ąć założenie, że zostali zakładnikam i, j ak sierżant Rey nolds.

Sierżant Yurivan przej rzała listę.
– Dobra robota. Kiedy udało ci się to wszy stko zebrać i zrobić?
– W tak zwany m wolny m czasie, którego m i nie brakuj e – odparła Shwartz, z

trudem powstrzy m uj ąc ziewnięcie.

Stark pokiwał głową.
– Odwaliła pani kawał dobrej roboty, stabilizuj ąc sy tuacj ę wokół koszar. A co ty

powiesz, Stace? Masz j akieś pom y sły, kto m oże za ty m stać?

Yurivan się skrzy wiła.
– Jestem pewna, że to robota naszego starego przy j aciela Harry ’ego Kalnicka,

którego sam też pewnie podej rzewałeś, ale nie znalazłam żadny ch śladów i pewnie ich nie znaj dę,
dopóki nie przej m iem y kontroli nad koszaram i piątego bata.

Bev Manley pokręciła głową.
– Spotkałam faceta kilka razy. Wy dał m i się kom petentny, a na pewno nie by ł

geniuszem zła. Może ktoś m u w ty m pom agał?

– To pewne, że ktoś m usiał m u pom agać. Idę o zakład, że paru zawodowy ch

m ataczy z agencj i rządowy ch wzięło Kalnicka w obroty i przerobili go tak, że j est teraz święcie
przekonany, iż to on pociąga za wszy stkie sznurki. Trudno to j ednak będzie udowodnić. – Yurivan
znów postukała palcem w kom unikator. – Dobra wiadom ość j est wszakże taka, że wszy stko
wskazuj e, iż nie m am y do czy nienia z cały m batalionem m alkontentów. Chłopcy z wy wiadu
pozliczali buntowników widziany ch podczas akcj i zaj m owania koszar i j akkolwiek dodawali, nie
wy chodziła im aż tak duża liczba. To co naj wy żej dwie kom panie, a m oże nawet m niej .

– Nie m usieli wy łazić wszy scy naraz – zaprotestował Gordasa.

background image

– Sprawdziliśm y i to. – Yurivan skinęła głową w kierunku sierżant Shwartz. –

Buntownicy na bary kadach nie powy łączali identy fikatorów IFF na swoich pancerzach.

– Co to j est IFF? – zainteresował się zarządca kolonii.
– Sy stem identy fikacj i swój -wróg – wy j aśnił Stark. – Dzięki niem u m am y

pewność, że nie strzelam y do ludzi walczący ch po naszej stronie. W czy m nam to m oże pom óc,
Stace?

– Dzięki tem u m ożem y sprawdzić, kim j est osoba nosząca pancerz. Bez j ej wiedzy,

rzecz j asna. Nie wiedziałeś o ty m , Stark? Mało kto o ty m wie. Ludzie Shwartz sprawdzaj ą od
początku, kto siedzi na bary kadach. Sądząc po ty m , co j uż wiem y, m ożna założy ć, że w tej
zabawie bierze akty wny udział około sześciu plutonów żołnierzy.

– Czy li dwie kom panie. – Stark się zam y ślił. – Niedobrze, ale to i tak lepsze niż cały

batalion. Dobra robota. Coś j eszcze?

Yurivan uśm iechnęła się j ak kot trawiący kanarka.
– Mój pom y sł doty czący sposobu załatwienia blaszaków okazał się wy konalny, a

przy okazj i m ożna go wy korzy stać do bezbolesnego załatwienia ty ch buntowników... – Zam ilkła na
m om ent, rozkoszuj ąc się zaskoczeniem m aluj ący m się na twarzach otaczaj ący ch j ą ludzi. –
Zachowaj cie pochwały na później . Na razie wy słuchaj cie pana Cam pbella.

Zarządca pokręcił głową.
– Ja znam j edy nie ogólne zary sy planu. To j est m ój ekspert od ty ch spraw. –

Wskazał na siedzącego obok człowieka, który wy dawał się niski, dopóki obserwator nie zdał sobie
sprawy, że celowo się garbi. – To szef naszego działu badawczo-rozwoj owego nanotechnologii,
doktor Gafton. Ma dla was kilka niezwy kle ważny ch inform acj i.

Naukowiec kilkakrotnie zam rugał, zanim się odezwał. Mim o że nie nosił okularów,

wy glądał na kogoś, kto ich potrzebuj e. Skupiaj ąc rozbiegany wzrok na Ethanie, zaczął:

– Szanowny panie Stark...
– Sierżancie – poprawił go kom endant.
– Sierżancie?
– Tak, sierżancie.
Gafton znów zam rugał.
– Szanowny panie sierżancie.
Z drugiej strony stołu dobiegł zduszony śm iech, Bev Manley nie zdołała się

opanować. Stark zgrom ił j ą wzrokiem , potem odwrócił się do doktora.

– Sierżant to m ój stopień.
Naukowiec nie kry ł zdziwienia.
– Zgodnie z ty m , co podpowiada m i linker, sierżant j est zwy kły m podoficerem . Tak

liczny m i oddziałam i powinien dowodzić ktoś w stopniu generała.

Stark zerknął na zarządcę, który zam knął oczy z zażenowania, zanim odpowiedział:
– Doktor Gafton nie został do końca wprowadzony. Doktorze, sierżant Stark dowodzi

naszy m woj skiem .

Zanim naukowiec zdąży ł odpowiedzieć, Yurivan wskazała go oskarży cielsko

palcem .

– Wszczepił pan sobie akty wny linker? Mim o tak wielkiego zagrożenia?
Gafton skrzy wił się, potem przy taknął.
– To konieczne. Nie m ógłby m koordy nować naszy ch prac, gdy by nie ten im plant.

Wiem , że to wielkie ry zy ko m im o wszy stkich zabezpieczeń, ale m uszę j e ponieść, aby m óc
wy kony wać pracę.

Stark wodził wzrokiem od naukowca do Yurivan i z powrotem . O czym oni gadają?

background image

Wszyscy pozostali zdają się to rozumieć. Muszę zapytać Vic, jak już wróci. Otrząsnął się.

– Co m a m i pan do powiedzenia, doktorze?
– Nanoboty, które pan zam ówił, przechodzą właśnie ostatnie testy i powinny...
– Ja zam ówiłem j akieś nanoboty ? – Stark rozej rzał się wokół. Wszy scy patrzy li na

niego oboj ętnie poza uśm iechniętą podstępnie Stace.

– Tak. To chy ba oczy wiste. Chodzi o to specj alne zam ówienie.
– Proszę m i o nich opowiedzieć, doktorze. Co te nanoboty potrafią? Kolej ne

m ruganie.

– Wszy stko to, czego pan żądał.
– Czy li?
– Wewnętrzne przeprogram owanie i wy łączenie sy stem ów złożony ch robotów

działaj ący ch w try bie autonom iczny m . Muszę j ednak zaznaczy ć, że wspom niane nanoboty
m ożna wszczepić ty lko przy uży ciu urządzeń wy strzeliwuj ący ch bardzo szy bkie pociski, co
kom plikuj e cały proces, ponieważ to bardzo delikatna technologia, ale j eśli znaj dziem y
odpowiednie am orty zatory...

Stark powstrzy m ał ten słowotok j edny m uderzeniem otwartej dłoni w blat.
– Zbudowaliście nanoboty, które m ogą wy łączy ć roboty boj owe?
– W zam ówieniu zaznaczono także, żeby zostały wy posażone w funkcj e

przeprogram owy wania, ale nie m aj ąc żadnej wiedzy na tem at sprzętu i stosowanego w nim
ory ginalnego oprogram owania, nie zdołaliśm y osiągnąć wielkich sukcesów na ty m polu.

– Ale wasze nanoboty m ogą powstrzy m ać zautom aty zowane sy stem y boj owe?
– Z pewnością. Wy szukaj ą wewnętrzne łącza i zakłócą pły nące nim i sy gnały.

Naj zwy klej sze w świecie zagłuszanie wy dało nam się naj rozsądniej szy m kierunkiem , ale
popracowaliśm y także nad m ożliwością stworzenia opóźnień bądź nawet przerw w zasilaniu. –
Doktor Gafton przy glądał się twarzom zebrany ch, j akby sprawdzał, czy żołnierze zrozum ieli
cokolwiek z tego, co m ówił. – Prościej m ówiąc, robot dozna podobny ch odczuć j ak człowiek
porażony gazem nerwowy m , powiedzm y sarinem .

Manley pochy liła się nad blatem .
– Jest pan pewien, że te nanoboty zadziałaj ą?
– Jeśli bazować na wy nikach doty chczasowy ch prób, nie m ożem y zagwarantować

stuprocentowego sukcesu. Musim y uwzględnić wiele zm ienny ch. Na przy kład poziom
zabezpieczeń łączy wewnętrzny ch, m oc sy gnałów, które trzeba zagłuszy ć, obecność bądź
nieobecność nanobotów odpowiedzialny ch za ochronę i naprawę sabotowany ch elem entów... –
Gafton zam ilkł w połowie zdania, j akby się zam y ślił. – Do tej pory nikt nie stosował takich
nanobotów do zabezpieczania, więc nie braliśm y ich istnienia pod uwagę, a to kolej na zm ienna, z
którą m usim y się liczy ć.

– Zatem nie m ożem y by ć pewni, że zadziałaj ą, dopóki ich nie uży j em y ?
– No... tak. Nie gwarantuj em y efektów, dopóki nie dostaniem y w pełni

funkcj onalnego robota, na który m będziem y m ogli prowadzić testy.

– Wspaniale. – Stark nie m usiał się starać, by naukowiec wy chwy cił iry tacj ę w

j ego głosie. – Ale nie idealnie. Też by m chciał m ieć m ożliwość wy próbowania tej technologii
przed starciem , ale przy naj m niej m am y coś, co m oże wy elim inować Jabbersm oki. – Spoj rzał
naj pierw na Yurivan, potem na Gaftona. – Ale j ak to się m a do rozwiązania problem u buntu?

Naukowiec znowu zam rugał.
– Poproszono m nie, żeby m sprawdził, czy nasze nanoboty są w stanie zablokować

działanie sy stem ów standardowego pancerza boj owego. To w sum ie baj ecznie prosta
m ody fikacj a.

background image

Stark potrzebował chwili, by zrozum ieć, o czy m m owa. Potem uśm iechnął się

szeroko.

– Znaleźliście sposób, j ak zawirusować pancerze boj owe?
– Zawirusować? – zdziwił się Gafton. – To slangowe określenie odnosi się do

szkodliwego oprogram owania. A j a m ówię o całkowity m wy łączeniu funkcj i m otory czny ch,
boj owy ch i kom unikacy j ny ch.

– A niech m nie – m ruknął Stark, uśm iechaj ąc się do Yurivan. – Stacey, j ak to

dobrze, że m am y cię po naszej stronie. Możem y j uż teraz uzbroić naszy ch chłopców w sprzęt do
aplikowania nanobotów?

Gafton pokręcił głową.
– Nie, nie teraz. Za j akąś dobę, plus m inus cztery godziny. Jeśli nie wy darzy się nic

niespodziewanego, dostarczę wam dwa ty siące w pełni sprawny ch iniektorów pasuj ący ch do
ręczny ch wy rzutni pocisków przeciwpiechotny ch.

Stark spoglądał na niego przez chwilę, potem przeniósł wzrok na Gordasę.
– To j akiś wasz aprowizacy j ny bełkot. Możesz m i to przetłum aczy ć?
– Pociski – wy j aśnił zapy tany. – Mówi o dwóch ty siącach pocisków do karabinów.
Gafton przy taknął m u dwa razy.
– O nich właśnie m ówiłem .
– Dwa ty siące. – Ethan rozważy ł w m y ślach tę liczbę. – To wy starczy do

napełnienia m agazy nków kom panii loj alny ch wobec nas żołnierzy. Jeśli znaj dę taką, która...

– Mam taką – przy pom niała m u m ocno rozbawiona Stacey.
– Dzięki, ale wolałby m naj pierw sam ocenić...
– Spodoba ci się. Możesz m i wierzy ć.
Ethan skinął głową, próbuj ąc ukry ć przed nią własne uczucia. Świetnie. Vic jest

zakładnikiem, muszę więc ufać komuś takiemu jak Stacey Yurivan. Miejmy nadzieję, że nie
popełniam wielkiego błędu.

Kilka godzin później sierżant Sanchez zasalutował przepisowo, staj ąc przed

Starkiem . Jego twarz, j ak zwy kle zresztą, pozostawała m aską bez wy razu.

– Cieszę się, że znowu pana widzę, kom endancie.
– Daj spokój , Sanch. Jesteśm y stary m i kum plam i. Nie m usisz zachowy wać się w

tak form alny sposób. Twoj a kom pania naprawdę zgłosiła się na ochotnika do wy konania tego
zadania?

– Nie powstrzy m ałby m m oich chłopców, gdy by m nawet chciał – zapewnił go

Sanchez. Kąciki ust m u drgnęły, j akby próbował się uśm iechnąć, ale zaraz znów znieruchom iały.

– I dobrze. U licha, Sanch, m am wrażenie, że j eszcze wczoraj ty, j a i Vic by liśm y

dowódcam i druży n w ty m sam y m plutonie. A chwilę później czuj ę się tak, j akby od tam ty ch
czasów m inęła wieczność. Wkurza m nie, że m usiałem porzucić swoj ą druży nę. Dowodziłem
ty m i m ałpoludam i od wielu lat.

– To ty zapoczątkowałeś bunt, po który m pozby liśm y się wszy stkich oficerów z

naszej dy wizj i – przy pom niał m u Sanchez. – Gdy by ś tego nie zrobił, pozostali podoficerowie nie
wy braliby ciebie na stanowisko głównodowodzącego naszy ch sił.

background image

– Mogłem się dom y ślić, że teraz, kiedy Vic Rey nolds została zakładnikiem , ty

przej m iesz pałeczkę i zaczniesz m i przy pom inać dawne błędy, za które nadal płacę. Powiadam ci,
Sanch, są takie chwile, w który ch m arzę o ty m , by ten bunt nigdy nie m iał m iej sca.

Przez twarz sierżanta przem knął cień, zniknął j ednak zby t szy bko, by m óc

stwierdzić, j akie reprezentował uczucie.

– Jestem pewien, że wielu ocalały ch z trzeciej dy wizj i m oże m ieć inne zdanie na

ten tem at.

– Ja też m am taką nadziej ę. Poprowadzisz kom panię za m ną?
– Niestety nie. Muszę przekazać to zadanie właściwej osobie, czy li prawdziwem u

dowódcy kom panii.

Stark próbował nie okazy wać zawodu. Ma rację, awansował przecież na dowódcę

batalionu. A niech to, powinienem wiedzieć, kim jest dowódca tej kompanii.

– Kto nim został, Sanch? Ktoś, kogo znam ? – Kiedy ś znał wszy stkich w tej

j ednostce. Kiedy ś. Od tam tej pory chłopcy przeszli długi szlak boj owy, a ich j ednostka otrzy m ała
spore uzupełnienia.

Kolej ne drgnięcie ust m ogące by ć uśm iechem . Sanchez stał się bardzo wy lewny

ostatnim i czasy.

– Chy ba tak. – Odwrócił się, przy wołuj ąc kogoś. – Pam iętasz porucznik Conroy ?
Stanęła przed nim na baczność i zasalutowała spręży ście.
– Dobry wieczór, kom endancie Stark.
Ethan odpowiedział w podobny sposób, zwalczaj ąc pokusę, żeby się uśm iechnąć.
– Widzę, że dowodzi pani całą kom panią, poruczniku. Jak pani idzie?
– Nieźle. Z początku czułam presj ę, ludzie m nie testowali. Kilku żołnierzy

wy dawało się zaskoczony ch m oj ą obecnością.

– Nie wątpię. Ja też nie przy puszczałem , że który ś z naszy ch dawny ch

przełożony ch zechce zostać tutaj , pod m oim dowództwem .

– Nie by ło nas wielu. Szesnaście osób, z tego co pam iętam .
– O szesnastu za dużo – odparł Ethan – zważy wszy, że praca dla m nie to pewny sąd

polowy, j eśli przegram y. Cieszę się j ednak, że zostaliście. Potrzebowaliśm y obecności kilku
porządny ch oficerów, żeby ludzie zrozum ieli, j ak j esteście ważni. Jeśli dobrze wy konuj ecie swoj ą
robotę, rzecz j asna. Powiada pani zatem , że woj o nie robiło pani wielkich problem ów?

– Przeży łam kilka ciekawy ch chwil. Ale udało m i się pokazać, kto tu dowodzi.

Potem by ło j użz górki.

Stark pokiwał głową, zastanawiaj ąc się, j ak ciężkie m usiały by ć j ej pierwsze kroki,

zwłaszcza że dowodziła żołnierzam i pam iętaj ący m i wciąż, iż oficerowie to banda dupków
zaj m uj ący ch się swoim i karieram i zam iast dowodzeniem .

– Cóż m ogę powiedzieć, poruczniku. Zna pani sy tuacj ę. Wy chodzi na to, że po raz

kolej ny będzie m nie pani ratowała.

– Ostatnim razem , gdy to robiłam , odebrano m i dowodzenie plutonem i

przerobiono na biurwę.

– Stark został na terenie wroga po ry zy kowny m wy padzie, aby ubezpieczać odwrót

reszty plutonu. Conroy zorganizowała nieuzgodnioną z dowództwem dy wizj i wy prawę ratunkową
i uratowała m u ży cie, czy m ściągnęła na siebie gniew przełożony ch nie zam ierzaj ący ch
ry zy kować utraty cennego sprzętu dla ocalenia j akiegoś tam sierżanta. – Ty m razem będzie
inaczej – dodała. – My ślę, że będzie pan zadowolony z nowego dowódcy swoj ego starego
plutonu. Jestem pewna, że pam ięta pan kapral Gom ez.

– Kap... – zaczął Stark, ale zaraz um ilkł. A niech mnie. Anita Gomez dowodzi

background image

plutonem. Była najlepszym kapralem, jakiego miałem. Idę o zakład, że krótko trzyma swoich ludzi.
– Jakim cudem zdołała j ą pani do tego nam ówić?

– Nie m usiałam . Zgłosiła się na ochotnika. Może sam a powie panu, dlaczego to

zrobiła. Zaraz po wy konaniu zadania.

Stark wskazał Conroy i stoj ącem u za nią sierżantowi Rosinskiem u dwa wolne

krzesła, a sam zaczął się przechadzać tam i z powrotem .

– Naj pierw dostaniem y nowe pociski do karabinów. To specj alna niezabij aj ąca

am unicj a. Dzięki niej unieszkodliwim y sy stem y pancerzy każdego trafionego przeciwnika. –
Oboj e nie zdołali ukry ć zaciekawienia. – Wewnątrz pocisków znaj duj ą się nanoboty, które
zdestabilizuj ą elektronikę. Koloniści właśnie kończą j e produkować. Rozpoczniem y operacj ę, gdy
ty lko otrzy m am y obiecany transport. Naj lepiej w czasie posiłku albo ciszy nocnej . Boj ę się o
ży cie zakładników, tak sam o j ak tego, że buntownicy spanikuj ą i zaczną do nas strzelać. – Oboj e
przy taknęli j ednocześnie, więc naty chm iast dodał: – Będziem y m ieli do czy nienia m niej więcej z
dwom a kom paniam i żołnierzy. To niezby t korzy stny stosunek sił, ale cele są m ocno rozproszone i
nic nie wiedzą o naszej cudownej am unicj i.

– Wy starczy trafić gdziekolwiek, by wy łączy ć żołnierza z akcj i? – zapy tała Conroy.
– Tak. Wracaj ąc do tem atu: koszary m aj ą standardowe rozplanowanie. Są trzy

wej ścia, dwa dla ludzi i ram pa dostawcza. Ja poprowadzę j eden pluton na główne wej ście, wy
zaj m iecie się dwom a pozostały m i. – Dostrzegł niezadowolenie na ich twarzach. – Tak, wiem . Nie
powinienem iść na pierwszą linię, zwłaszcza że buntownicy m ogą uży ć przeciw nam ostrej
am unicj i. Jeśli j ednak zobaczą m nie na czele, m oże pój dą po rozum do głowy i poddadzą się bez
walki. Wy daj e m i się, że warto podj ąć ry zy ko, j eśli to pozwoli zakończy ć bezkrwawo ten bunt.

– Mówisz całkiem rozsądnie – przy znał przy słuchuj ący się tej rozm owie Sanchez –

ale Rey nolds i tak da ci popalić zaraz po zakończeniu tej akcj i.

– Nie wątpię. Jakieś inne py tania?
Conroy westchnęła.
– Chy ba powinnam poprowadzić m ój pluton w ten sam sposób. Jeśli zobaczą, że

podchodzi do nich porucznik, niektórzy m ogą zwątpić albo się zawahać. Może to wy starczy do
wej ścia za bary kadę bez otwierania ognia.

– Podchodzi, poruczniku Conroy ? – zdziwił się Rosinski. – Chce pani podej ść do nich

j akby nigdy nic?

– Powiedziałam , że chcę, aby tak to wy glądało – poprawiła go. – Poza ty m wie

pan, j ak brzm i m otto szkoły piechoty : Za m ną.

Stark się zaśm iał.
– Tak. Łatwo powiedzieć, nieprawdaż? Wy starczy j ednak, że ktoś w ciebie

wy m ierzy... Okay, niewiele więcej m ożem y teraz powiedzieć. Poruczniku, proszę zadbać o
wgranie planu koszar na taki wszy stkich żołnierzy. Nie m ożem y wprowadzić ich we wszy stkie
szczegóły operacj i aż do czasu j ej rozpoczęcia. Nie chcę, aby który ś ostrzegł buntowników.

– Rozum iem .
Twarz Sancheza przy brała wy raz będący odpowiednikiem głębokiego zam y ślenia.
– Chcecie wgrać dokładne plany koszar na taki żołnierzy, nie wprowadzaj ąc ich

wcześniej w szczegóły operacj i? To nie wy gląda m i na działanie sierżanta Starka, j akiego znałem .

– Fakt – przy znał Ethan. – Nie wy gląda i nie j est. Dostaniecie szczegółowe plany

pięter. Przekażę wam też te szczątkowe inform acj e o dy slokacj i ludzi, j akie zdołaliśm y zebrać do
tej pory. Doty czy to głównie terenu wokół bary kad przy wej ściach. Żołnierze będą atakowali na
własną rękę. – Wy szczerzy ł zęby. – Daj em y im m aksy m alną swobodę działania. Czy to brzm i j ak
pom y sł starego dobrego sierżanta Starka?

background image

– Absolutnie. Zapowiada się naprawdę interesuj ąca operacj a. Porucznik Conroy i

j a będziem y czekali w pogotowiu na inform acj e – zapewnił go Rosinski.

– Dzięki. Jeszcze j edno, poruczniku. Proszę przekazać kapral Gom ez, że czekam z

niecierpliwością na m ożliwość współpracy.

– Oczy wiście, kom endancie.

Stark wy czekał całą dobę i trzy z czterech dodatkowy ch godzin, o który ch m ówił

doktor Gafton. Gdy przy by ł transport am unicj i, przy j rzał się nieufnie kolej ny m m agazy nkom .

– To zapieczętowane m agazy nki. Skąd m am y wiedzieć, czy znaj duj ą się w nich

naboj e z nanobotam i?

Naukowiec zaszczy cił ich kolej ną serią charaktery sty czny ch m rugnięć, potem

wskazał palcem na trzy m any przez Ethana m agazy nek.

– Zostały opisane we właściwy sposób.
– A j eśli ktoś pom y lił nalepki?
– To nie powinno m ieć m iej sca. Narobiłoby się niezłego zam ieszania.
Stark j ęknął ty lko, po czy m spoj rzał na Gordasę.
– Co ty na to?
Gordo uśm iechnął się, wskazuj ąc ręką na skrzy nię pełną m agazy nków.
– Sprawdziłem j ą po dostawie. Zdarłem zabezpieczenia z losowo wy brany ch

m agazy nków. Straciłeś ty m sposobem czterdzieści specj alny ch naboi. Uważałem j ednak, że
warto to zrobić.

– I słusznie. Dzięki. Jesteś dobry m zaopatrzeniowcem . – Stark sięgnął po

kom unikator. – Sanch? Zawołaj Conroy i sprowadźcie tutaj swoich ludzi. Mam y kilka ty łków do
skopania.

Mniej niż pół godziny później kapral Gom ez stanęła szty wno przed Starkiem i

zam eldowała, salutuj ąc:

– Pluton j est gotowy do akcj i, sargento.
Ethan powiódł wzrokiem po szeregu żołnierzy, zauważaj ąc znaj om e twarze, a na

nich z trudem tłum ione uśm iechy. Odpowiedział na salut.

– Dobrze cię widzieć, Anita. Powinniśm y spoty kać się nieco częściej .
– Naj lepiej wtedy, gdy do nas nie strzelaj ą, sargento. Idziem y skopać

buntownikom dupska?

– Zgadza się. – Stark rozsadził żołnierzy ze wszy stkich plutonów, potem wy j aśnił im

pokrótce, j ak działaj ą nanoboty w naboj ach, przy bliży ł liczbę buntowników i pokazał plany koszar
Cham berlaina, wskazuj ąc na bary kady. – Ty le wiem y. Macie plany poszczególny ch pięter na
swoich takach.

– Plany takty czne też? – zapy tał żołnierz z plutonu trzeciego.
– Nie. – Stark odczekał chwilę, aż ucichnie wy wołana ty m stwierdzeniem wrzawa.

– Nie m a planu, ponieważ dy sponuj em y zby t m ałą ilością inform acj i, by go ułoży ć. Dlatego
powiem wam ty lko, co m acie robić. Wchodzicie do koszar, m ałpoludy, rozbiegacie się i
rozbraj acie każdego, kogo spotkacie na swoj ej drodze. Ty ch, którzy zaczną strzelać,
unieszkodliwicie pociskam i z nanobotam i.

background image

– Ale gdzie m am y iść?
Stark wskazał na plan.
– Tam , gdzie będziecie m usieli. Słuchaj cie, powiem wam teraz, dlaczego to robię,

żeby wszy stko by ło j asne. – To by ło zachowanie, za które Ethan by ł wielokrotnie opieprzany przez
przełożony ch. Nie widzieli sensu w traceniu czasu na wy j aśnianie rozkazów, które żołnierze i tak
m usieli wy konać bez zastanowienia. – Postawcie się na m iej scu przeciwnika. Ktoś was atakuj e.
Co robicie naj pierw?

Kapral Gom ez odpowiedziała po krótkiej chwili ciszy :
– Sprawdzam y, gdzie wróg koncentruj e siły, si? I posy łam y tam wsparcie.
– Zgadza się. A co robicie, kiedy zam iast zorganizowanego ataku idzie na was stu

żołnierzy działaj ący ch na własną rękę? – Kolej na przerwa, po której siedzący wokół ludzie zaczęli
się uśm iechać. – Na ty m polega nasz pom y sł. Jesteście wszy scy zaprawiony m i w boj u
weteranam i. Podzielcie się na druży ny ogniowe, działaj cie w poj edy nkę, j eśli zaj dzie taka
potrzeba, rozproszcie się i przetrząśnij cie wszy stkie pom ieszczenia na terenie koszar. Wy dam y
wam granaty bły skowe, aby ście m ogli oślepić i ogłuszy ć kogo trzeba, napuścim y też dy m u do
koszar, aby osłabić widoczność. Nie za dużo j ednak, aby nie podusić ty ch, który ch pancerze
zostaną unieruchom ione.

– A co j a m am robić, kiedy m oi ludzie będą biegać sam opas? – dopy ty wał się

Rosinski.

– Miej na nich oko – poradził m u Ethan. – Który ś m oże wpaść w tarapaty. Mogą go

otoczy ć albo trafi na zby t licznego przeciwnika. Obserwuj przebieg akcj i na skanerze i kieruj
wsparcie tam , gdzie to będzie konieczne. Słuchaj cie, wiem , że to piekielnie niekonwencj onalne
podej ście, ale potrzebuj em y dwóch warunków do uratowania zakładników i ocalenia im ży cia. Po
pierwsze zaskoczenia, po drugie szy bkości. Rozchodząc się po koszarach każdą m ożliwą drogą,
wy korzy stam y j edno i drugie. Jakieś py tania?

Kapral z pierwszego plutonu podniósł rękę.
– Będziem y m ieli na sobie takie sam e pancerze j ak przeciwnik. Skąd m am y

wiedzieć, kto j est kto?

– Dodaliśm y kilka podprogram ów do waszy ch IFF-ów, aby ście widzieli, kto należy

do waszej kom panii. Wszy scy pozostali będą widoczni na takach bez ćwierkania, dzięki tem u
zy skacie nieco lepsze rozeznanie. Niech to. By łby m zapom niał o czy m ś naprawdę ważny m .
Ty m i nanopociskam i nie da się zabić żołnierza w pancerzu. One nie są w stanie przebić zbroi. Ale
j eśli traficie kogoś w sam y m m undurze, m ożecie uszkodzić m u sy stem nerwowy. Dlatego nie
wolno wam strzelać do ludzi bez pancerzy.

– A j eśli oni będą strzelać do nas, sierżancie? – zapy tał szeregowy Chen z dawnej

druży ny Starka.

– Wtedy m usicie zbliży ć się do nich, dać im w ry j i odebrać broń. – Zauważy ł, że

ten rozkaz nie spotkał się z wielkim entuzj azm em . – Wy baczcie, chłopcy. Tak m usi by ć. Żaden z
buntowników nie m oże polec w akcj i z naszej winy. A na wy padek gdy by ście pom y śleli, że łatwo
m i tak m ówić, przy pom inam , iż będę szedł w pierwszy m szeregu. Poprowadzę drugi pluton.
Prosto przez główne wej ście.

Zebrani zareagowali ży wiołowo. Żołnierze z drugiego szczerzy li się j ak dzieci.

Potem wstała Conroy.

– Ja poprowadzę trzeci pluton. W ten sam sposób. Ty, Rosinski, dowodzisz

pierwszy m .

– Szczęściarz ze m nie. Też m am iść na czele?
– To zależy ty lko od ciebie. Jak tam twoi ludzie?

background image

– By wało lepiej , ale dam y sobie radę z bandą m ałpoludów z drugiej bry gady.
– Świetnie – ucieszy ł się Stark. – Coś j eszcze?
Po dłuższej chwili wstał kolej ny kapral.
– Sierżancie, m uszę panu powiedzieć, że niektórzy z nas m aj ą wątpliwości, czy te

specj alne naboj e, wie pan, zadziałaj ą.

– Zadziałaj ą, kapralu. By ły testowane na pancerzach boj owy ch. Nie m usicie się

ty m przej m ować.

– Z cały m szacunkiem , sir, ale nie to nas niepokoi. – Kapral rozglądał się, oblizuj ąc

nerwowo wargi, gdy zobaczy ł poważne m iny kolegów. – Niektórzy z nas zastanawiaj ą się... no...

– Wy krztuś to wreszcie.
– Skąd m am y wiedzieć, że nie uży wam y ostrej am unicj i i nie zabij am y ty ch

chłopaków? – wy m am rotał kapral.

Ethan uniósł dłonie, by uciszy ć gniewne pom ruki, j akie dało się sły szeć po tej

wy powiedzi.

– Czy m oj e słowo wam nie wy starczy ? – Kapral przełknął głośno ślinę, a potem

pokręcił głową. – Dobra, m iałeś ty le odwagi, by zadać to py tanie. Kogo j eszcze to niepokoi?
Podnieście ręce. Poważnie m ówię.

Robili to niepewnie, z ociąganiem . W sum ie dwudziestu. Dwudziestu j eden,

wliczaj ąc kaprala. Nie mogę wyłączyć tak wielu żołnierzy z tej operacj i. Już teraz m am y
niewielkie szanse. Jak ich więc przekonać? Otwarcie kolej nego m agazy nka nie będzie przecież
żadny m dowodem . Zatem co? Hm . Skoro trzeba, to trzeba.

Stark oddalił się o cztery kroki, stanął twarzą do ekranu wy świetlacza, opuścił osłonę

hełm u, potem odwrócił się ponownie do żołnierzy, rozkładaj ąc szeroko ręce.

– Dobra, m ałpoludy, m artwicie się, czy te nanopociski nie pozabij aj ą buntowników.

Zatem wy próbuj cie j e na m nie. – Wy czuwał niedowierzanie bij ące od zebrany ch. – Mówię
poważnie. Jestem tak pewny ich działania, że m ożecie j e wy próbować na m nie, j eśli chcecie.
Większej pewności nie m ogę wam dać.

Anita, na litość boską, nie zastrzel pierwszego, który we mnie wymierzy, dodał w

m y ślach. Żaden się nie odważy ł. Kapral wy szczerzy ł głupio zęby, skinął głową i usiadł.

– Mnie to wy starczy.
– Świetnie. – Stark uniósł osłonę hełm u, ulży ło m u, że nie będzie m usiał wkładać

rezerwowego pancerza. – Chodźm y zatem skopać kilka ty łków.

– Ale w kulturalny sposób, nie zabój czy ? – zapy tał sierżant Rosinski.
– Możecie wy ży ć się na nich, j ak chcecie, ty lko nie strzelaj cie do ty ch, którzy nie

m aj ą na sobie pancerzy.

Koszary Cham berlaina wy glądały zwodniczo spokoj nie. Buntownicy zablokowali

wy kute w księży cowej skale przej ścia stertam i wy niesiony ch z kwater m ebli. Właśnie m inęła
pora obiadu, m om ent, w który m wszy scy powinni by ć naj bardziej rozleniwieni. Stark obej rzał się
na stoj ący ch za nim żołnierzy. Na j ego twarzy poj awił się uśm ieszek, zupełnie nie pasuj ący do
człowieka, który za m om ent ruszy spokoj ny m krokiem w kierunku buntowników dzierżący ch broń
załadowaną ostrą am unicj ą m ogącą zabić go w j ednej chwili.

background image

– Jesteście gotowi, kapralu Gom ez?
– Si. Świetne uczucie, nieprawdaż? Znowu j esteśm y wszy scy razem .
– Święta racj a. Nie chciałby m w ty m m om encie prowadzić innej druży ny, innego

plutonu, nawet gdy by pozwolono m i wy bierać spośród wszy stkich oddziałów, w j akich do tej pory
służy łem . – Czuł się nieco niezręcznie, m ówiąc te słowa, j akby wy kraczał nim i poza dopuszczalne
granice, ale dokończy ł, m aj ąc pewność, że to czy sta prawda.

Sprawdził godzinę na wy świetlaczu HUD-a, odliczaj ąc ostatnie sekundy.
– Uwaga! Idziem y. Wszy scy razem .
Gom ez m iała racj ę: dowodzenie niewielkim oddziałem żołnierzy na ograniczony m

terenie by ło naprawdę świetny m uczuciem .

Stark podniósł osłonę hełm u na całą wy sokość, by j ego twarz by ła dobrze

widoczna. Trzy m aj ąc karabin lufą do ziem i, ruszy ł wolny m krokiem w kierunku bary kady.

Nad przej ściem znaj dował się wizerunek żołnierza w zapięty m pod szy j ą

m undurze. Jego kołnierz zdobiły gwiazdki. Woj ak ten spoglądał srogo w dół, strosząc sum iastego
wąsa, j akby nie zgadzał się z ty m i, którzy okupowali koszary j ego im ienia. Tak zatem wyglądał
Chamberlain. To chyba jakiś generał. Ciekawe, czego i kiedy dokonał? Będę musiał to sprawdzić w
pierwszej wolnej chwili.

Buntownicy na bary kadzie zauważy li j uż podchodzącego wolno kom endanta.

Unieśli broń, m ierząc prosto w niego. Dwadzieścia kroków za nim szła reszta plutonu – nie w
zwarty m szy ku boj owy m , ale luźną grupą, j akby nie stanowili żadnego zagrożenia. Ludzie
Conroy i Rosinskiego, o czy m Ethan wiedział, zbliżali się w taki sam sposób do bary kad
blokuj ący ch pozostałe przej ścia.

– Stać! – Rozkaz wy dano bardzo stanowczy m tonem , ale to nie powstrzy m ało

Starka. – Stać albo będziem y strzelać!

Stark nie zareagował. Idąc dalej wolny m krokiem , zaczął m ówić:
– To j a, sierżant Ethan Stark. Wiecie, kim j estem , i wiecie, że m ożecie m i zaufać.

Wisi m i to, co wam o m nie nagadali. Nie zam ierzam was okłam y wać. Odłóżcie broń, a nikom u
włos nie spadnie z głowy. – Kilka luf zachwiało się po ty ch słowach. – Mam y wy starczaj ąco
wielu wrogów za linią frontu. Nie powinniśm y walczy ć m iędzy sobą. Jeśli gnębią was j akieś
problem y, z chęcią was wy słucham . Daj ę słowo.

– On kłam ie! – Kapral dowodzący obsadą bary kady odwrócił się do swoich

podwładny ch. – Nie m ożecie m u ufać. Chce zostać dy ktatorem za cenę naszego ży cia! Naszej
krwi! Ilu z was straciło przy j aciół w której ś z woj enek Starka?!

Broń wy m ierzona w kom endanta opadła j eszcze bardziej , j uż nikt nie m ierzy ł

prosto w niego.

Dobrze ci idzie. Zagaduj ich dalej. I nie zwalniaj kroku. Lada moment zauważą idący

za tobą pluton...

– Ja nie wszczy nam woj en, kapralu. Ja j e kończę. I to właśnie próbuj ę zrobić z tą,

którą prowadzim y na Księży cu. Bratobój cze starcia nie pom ogą nikom u z nas, ty lko naszy m
wrogom . – By ł j uż przy bary kadzie.

Jeszcze ty lko kilka kroków...
– Przy szpilić go! – rozkazał kapral, ale j ego podwładni wahali się nadal,

spoglądaj ąc j eden na drugiego. Wtedy sklął ich i sam wy m ierzy ł w Starka. Okay. Koniec gry.

Ethan rzucił się do przodu i nieco w bok zarazem , aby przeskoczy ć tuż nad

bary kadą, j ednocześnie podry waj ąc broń. Krótka seria trafiła prosto w pancerz kaprala.

Opuścił osłonę hełm u, zanim ponownie dotknął podłoża, przetoczy ł się i wy m ierzy ł

w pozostały ch buntowników od ty łu.

background image

Panuj ącą przez m om ent ciszę wy pełnił harm ider. Część obrońców bary kady

próbowała nam ierzy ć kom endanta, pozostali zaczęli strzelać w kierunku atakuj ącego plutonu. Huk
wy strzałów odbij ał się zwielokrotniony m echem od ścian, dodatkowo rozpraszaj ąc żołnierzy,
którzy przy wy kli do walki w otaczaj ącej ich pustce. Granaty bły skowe eksplodowały, potęguj ąc
chaos panuj ący w wąskim kory tarzu. Większość buntowników zaczęła po prostu uciekać, niektórzy
porzucali też broń. Stark leżał płasko na ziem i tam , gdzie upadł, m ierząc uważnie w każdego
przeciwnika, który strzelał. Kule odbiły się ry koszetem od ściany nad j ego głową, obsy puj ąc go
chm urką py łu, ale j uż m gnienie oka później odpowiadaj ący za ten strzał żołnierz zeszty wniał
nagle, gdy nanopocisk dezakty wował j ego pancerz. Uwielbiam te nanoboty – pom y ślał Ethan.
Jego HUD zapłonął nagle sy gnałem ostrzeżenia, wskazuj ąc kolej nego buntownika m ierzącego w
ty m kierunku. Tem u też posłał kilka kulek.

Wy m iana ognia um ilkła tak szy bko, j ak się zaczęła, stoj ący j eszcze na nogach

buntownicy rzucali broń, poddaj ąc się nacieraj ący m .

– Anita! Wy znacz ludzi do pilnowania ty ch drani. Reszta za m ną!
Stark

pobiegł

kory tarzem ,

m ikrofony

um ieszczone

w

j ego

pancerzu

wy chwy ty wały dźwięki wy dawane przez uciekaj ący ch buntowników i łom ot butów
podążaj ącego za nim plutonu.

– Rozdzielam y się na naj bliższy m skrzy żowaniu kory tarzy. Niech nie m aj ą łatwo. –

Dotarł do rozwidlenia, dy sząc ciężko, i zatrzy m ał się tam na m om ent, by sprawdzić na
kom unikatorze, j ak idzie pozostały m oddziałom . Rosinski utknął w pobliżu ram py przeładunkowej ,
ale ludzie Conroy rozbiegali się j uż po kory tarzach koszar, podobnie j ak j ego chłopcy. Cholernie
dobry z niej porucznik. Jest chodzącym dowodem na to, jak może zachowywać się doskonale
wyszkolony oficer.

Ethan m inął rozwidlenie, pochy lił się m ocniej i ruszy ł przed siebie biegiem . Kilka

kul wry ło się w kam ienne ściany, gdy przetaczał się, by zniknąć za przeciwległy m załom em . Za
nim biegli kolej ni żołnierze, ostrzeliwuj ąc się we wszy stkich kierunkach. Przez m om ent poczuł
większy strach, wiedząc, że j est teraz całkiem odsłonięty, nie m ógł się j ednak wy cofać, nie
zwracaj ąc na siebie uwagi przeciwnika. Za długo siedziałem w centrum dowodzenia.
Zardzewiałem. Nie przemyślałem tego ruchu jak trzeba – zganił się w m y ślach. Ocaliło go ty lko to,
że buntownicy nie m ieli ochoty dać się trafić. Kry li się i strzelali na oślep.

– Wszy stko w porządku, sargento ?
– Tak, Anita. Ale daleko m i do zadowolenia. Czy ktoś z naszy ch m oże zaj ść ty ch

strzelców od ty łu?

– Si, zaraz ich dopadną. – Strzelanina przed nim i nasiliła się na m om ent, a potem

zaczęła cichnąć. Garstka zbuntowany ch żołnierzy podniosła ręce, poddaj ąc się oddziałom
atakuj ący m ich z flanki.

Stark ruszy ł dalej , m im o że w głowie wciąż rozbrzm iewał m u głos przekonuj ący

go, że postępuj e naprawdę głupio. Muszę dotrzeć do Vic. Jeśli chcą kogoś zastrzelić, to na pewno
ją. Przeskanował po raz kolej ny plan koszar, biegnąc kory tarzem wraz z grupką żołnierzy drugiego
plutonu. Sy m bole zapełniaj ące trój wy m iarową m apę by ły potwornie wy m ieszane. W ty m
właśnie m om encie ikonki oznaczaj ące żołnierzy pierwszego plutonu wy m ieszały się z
czerwony m i znacznikam i, który m i sy stem opisy wał przeciwników blokuj ący ch trzeciem u
plutonowi dostęp do ram py towarowej . Czerwone sy m bole zaczęły przesuwać się szy bko w
kierunku centralnej części koszar, część z nich pozostała wszakże na m iej scu, a napisy nad nim i
głosiły, że to ludzie, którzy zostali unieruchom ieni przez nanoroboty. Reszta pochowała się w
pom ieszczeniach, który ch czuj niki pancerza nie by ły w stanie spenetrować z takiej odległości.

– Kapralu Gom ez!

background image

– Si, sargento?
– Poślij cie kilku ludzi do centrum kom unikacy j nego koszar. Gdy tam dotrą,

zy skam y lepszy obraz sy tuacj i.

– Już się robi.
Jak dobrze mieć obok siebie kogoś, komu można bezgranicznie zaufać podczas

prowadzenia walki. Stark przestał się przej m ować centrum kom unikacy j ny m i znów spoj rzał
uważniej na plan koszar, przepuszczaj ąc kilku żołnierzy. Okay. To musi być duże pomieszczenie,
aby można zminimalizować liczbę strażników. Wielka sala z tylko dwom a wyjściami
przeciwpożarowymi. Znalazł cztery takie pom ieszczenia, sam e sale odpraw. Skierował się ku
naj bliższej , rozglądaj ąc czuj nie na wszy stkie strony.

By ł teraz sam , pozostali żołnierze drugiego plutonu rozbiegli się w poszukiwaniu

celów. Zza narożnika wy łonili się dwaj ludzie odziani w pełne pancerze. Stark wy m ierzy ł w nich,
oni w niego, ale ciche ćwierkanie IFF-ów wy j aśniło sy tuacj ę, trafił na szpicę pierwszego plutonu.

– Sierżant Stark?
– Tak. – W chwili gdy odpowiadał, na wy świetlaczu HUD-a zaroiło się od sy m boli

wprowadzany ch dzięki przekazom z centrum kom unikacy j nego. – Macie j uż pełen przegląd
sy tuacj i?

– Taj est. Hej , w pokoj u obok j est kilku gości z piątego bata.
– Zaj m ij cie się nim i. Ja idę dalej .
– Nie m a problem u.
Stark zostawił ich tam i pobiegł kory tarzem w kierunku m iej sca, w który m

znaj dowało się naj więcej buntowników. Nie mogę mieć pewności, czy kilku cwaniaków nie obeszło
sensorów w swoich kwaterach. Niektórzy żołnierze robili to, by ukry ć nielegalną działalność albo
obecność gości, z który m i zabawiali się w nieprzepisowy sposób. Wszy stkie sale odpraw
wy glądały j ednak na puste. Czuj niki w nich zostały po prostu wy łączone. Tam więc pozam y kali
j eńców, a ci wściekli się na nich do tego stopnia, że porozwalali czuj niki i kam ery. I to by było tyle
na temat rady podoficerów.

Sala znaj duj ąca się naj dalej od obecnej pozy cj i Starka wy pełniła się ikonkam i,

gdy wpadli do niej ludzie z trzeciego plutonu.

– Roi się tutaj od szeregowców – zam eldował ktoś. – Wy gląda na to, że są

nieuzbroj eni.

– Czy drzwi by ły zam knięte od zewnątrz? – zapy tał sierżant Rosinski.
– Zgadza się, sierżancie.
– Hej , Ski – wtrącił się Stark. – Tam j est cała kom pania. To chy ba ludzie, którzy nie

chcieli przy stąpić do buntowników, ale m iej cie ich na oku, dopóki tego nie sprawdzicie. W
pozostały ch salach odpraw znaj dziecie pewnie j eszcze kilka takich kom panii. Macie to na takach,
poruczniku Conroy ?

– Mam y. Widzieliście j akiegoś sierżanta?
– Zaraz na kilku trafię, j eśli się nie m y lę – odparł Stark, zatrzy m uj ąc się przed

drzwiam i pom ieszczenia, do którego zm ierzał. Ze środka dobiegały krzy ki. Wzm acniane przez
urządzenia odbiorcze pancerza brzm iały j ak głosy ludzi, którzy są wściekli, że tracą kontrolę nad
sy tuacj ą.

Stark sforsował drzwi, om iataj ąc wnętrze lufą karabinu.
Przed nim zam aj aczy ła postać w pancerzu – IFF wskazy wał, że to buntownik. Stark

posłał serię w j ego kierunku, a potem odwrócił się i zobaczy ł Vic, która wspólnie z kilkom a inny m i
sierżantam i próbowała wy szarpnąć broń drugiem u ze strażników.

– Padnij ! – ry knął przez zewnętrzne głośniki i sierżanci odskoczy li od celu, ku

background image

którem u naty chm iast pom knęły dwa pociski. Oba trafiły w napierśnik. Strażnik próbował j eszcze
podnieść karabin, ale nie zdołał tego zrobić.

Stark om iótł raz j eszcze skanerem całe pom ieszczenie, ale nie znalazł kolej ny ch

odczy tów.

– Vic, pilnowało was ty lko ty ch dwóch?
Przy glądała m u się z m ieszaniną wściekłości i zdziwienia w oczach.
– Zastrzeliłeś ich obu? Ot tak? Co u licha...
– Py tałem , czy ty lko oni was pilnowali, żołnierzu!
Zam knęła się naty chm iast, po czy m skinęła głową.
– Tak, by ło ich ty lko dwóch.
– Świetnie. – Ethan zerknął na wy świetlacz, by sprawdzić, czy w pobliżu nie m a

inny ch buntowników, ale naj bliższa czerwona ikonka znaj dowała się w sporej odległości od tego
m iej sca. Potem pochy lił się nad drugim strażnikiem .

– Nie drzy j się tak, Vic. Nic im nie zrobiłem . – Otwieraj ąc osłonę hełm u, pokazał

j ej spoconą twarz tam tego i j ego wy bałuszone oczy. – Ale gdy by zrobił krzy wdę kom ukolwiek z
was, zostawiłby m drania w unieruchom iony m pancerzu, dopóki nie zdechłby z głodu.

Szeregowa Billings z dawnej druży ny Starka wpadła do pom ieszczenia z uniesioną

bronią, zaraz j ednak j ą opuściła i rozej rzała się szy bko.

– Wszy stko w porządku, sierżancie?
– Tak. Nic m i nie j est.
– Uf. Dzięki. Kapral Gom ez pożarłaby m nie ży wcem , gdy by coś się panu stało.
– Słucham ? Wy j aśnij m i, o czy m m ówisz?
– No... dobrze. Kapral Gom ez kazała m i trzy m ać się pana bez względu na

okoliczności i pilnować, by nikt nie zrobił panu krzy wdy. Zgubiłam pana j ednak z oczu podczas
ostatniej strzelaniny. Jest pan piekielnie szy bki j ak na tak podeszły wiek, sierżancie.

– Wielkie dzięki. Ty i Gom ez powinny ście wiedzieć, że um iem zadbać o siebie.
– Jasne, sierżancie. Nasi przeszukuj ą pobliskie pom ieszczenia, chy ba powinnam ...
– Jasne. Idź. Jeszcze j edno, Billings... – Zatrzy m ała się w pół kroku. – Dzięki.

Poważnie. Do zobaczenia później .

– Ma pan to j ak w banku, sierżancie. – Wy biegła z pom ieszczenia, włączaj ąc try b

boj owy, zanim przekroczy ła próg.

Vic przy klęknęła przy drugim strażniku, sprawdzaj ąc j ego stan.
– Wy łączy łeś sy stem y j ego pancerza. Jakich pocisków uży łeś?
– To specj alna am unicj a przy gotowana na odwiedziny zapowiedziany ch gości.

Okazało się, że m oże by ć przy datna także w rozwiązaniu tego problem u. – Spoj rzał na nią. –
Dzięki za okazane m i zaufanie.

Wzdry gnęła się.
– Wy bacz, Ethan. Powinnam wiedzieć, że nie zrobiłby ś czegoś takiego, gdy by nie

by ło to absolutnie konieczne.

– Owszem , powinnaś. Kim są twoi nowi koledzy ? – Widział niem al sam y ch

sierżantów, ty lko kilku m iało dy sty nkcj e kaprali.

Jeden z nich wy stąpił przed szereg.
– Jesteśm y starszy m i podoficeram i z piątego batalionu. Aczkolwiek kilku z nas

brakuj e. Winni j esteśm y przeprosiny, sierżancie Stark. To nie powinno m ieć m iej sca.
Powinniśm y zauważy ć, co się dziej e, i zdławić bunt w zarodku.

– Dowiem się, co tu zaszło, kiedy przy j dzie na to pora. Powiedzieliście, że nie m a

tu wszy stkich sierżantów? Gdzie są pozostali? Widziałem ty lko j ednego kaprala podczas

background image

negocj acj i. Nazy wa się Hostler.

– Hostler? Człowieku, niech no j a ty lko dostanę w swoj e ręce tego gnoj a...
– Poruczniku Conroy – rzucił do kom unikatora Stark. – Czy ktoś obezwładnił j uż

kaprala Hostlera?

– Tak, kom endancie. Jeden z ludzi Rosinskiego zauważy ł go, gdy próbował uciec z

koszar. Zaj ęła się nim sierżant Yurivan.

– Yurivan? Jakim cudem dotarła do niego tak szy bko?
– Weszła tutaj razem z m oim oddziałem , kom endancie. Poj awiła się w ostatniej

chwili i powiedziała, że powinna iść z nam i, ponieważ służy ła wcześniej w piąty m batalionie i na
pewno zna żołnierzy broniący ch bary kady. Miała racj ę. Weszliśm y do koszar bez j ednego strzału.
Potem j ednak zrobiło się gorąco.

– Widziałem . Chy ba znalazłem wszy stkich loj alny ch podoficerów z tej j ednostki.

Pozostali, na który ch traficie, należą zapewne do buntowników. – Stark przy j rzał się raz j eszcze
ogólnej sy tuacj i, zauważaj ąc, że walki j uż wy gasaj ą, potem podniósł osłonę hełm u, by
przem ówić bezpośrednio do znaj duj ący ch się przed nim podoficerów. – Będziecie m usieli
poczekać z obrabianiem dupy Hostlerowi. Właśnie trafił w ręce sierżant Yurivan.

– Stacey go obraca? – Sierżant z piątego batalionu wy szczerzy ł zęby. – Człowieku,

to m u się nie spodoba. – Spoważniał. – Ale to nie on za ty m stoi. Jest na to za głupi i zby t
tchórzliwy. Nikt nam tego nie powiedział, ale wiem y, że to robota kilku spośród brakuj ący ch
sierżantów.

– Czy nie m ówim y przy padkiem o kum plach gościa nazwiskiem Kalnick?
– Wy łącznie o nich. Z nim i też chcem y pogadać. Chy ba że Stacey zaprosi ich do

siebie, j ak j uż skończy z Hostlerem .

– Jestem pewien, że m arzy o ty m równie m ocno j ak wy, ale zobaczę, co da się

zrobić. A skoro o ty m m owa... – Do pom ieszczenia weszła porucznik Conroy, a za nią czterej
żołnierze z pierwszego plutonu eskortuj ący grupkę sierżantów. – Gdzie ich pani znalazła?

– Kilku m iało na sobie pancerze boj owe. Po ich unieruchom ieniu wy dłubaliśm y

drani i przy prowadziliśm y do pana. Pozostali ukry li się w j ednej z sal odpraw. To chy ba by ła ich
kwatera główna.

– Coś takiego. – Stark opuścił osłonę hełm u na czas potrzebny do przy j rzenia się

aktualnej sy tuacj i. – Widzę, że wszy stkie pozostałe pom ieszczenia zostały oczy szczone i nikt j uż
nie stawia oporu. Ma pani takie sam e odczy ty ?

– Taj est.
– Jakieś straty ?
– Kilku ranny ch i czterech wy łączony ch przez swoich podczas zam ieszania.

Buntownicy strzelali dużo, ale głównie na oślep, z tego co zauważy łam .

– Owszem . – Stark przełączy ł się na inny obwód. – Sierżancie Shwartz, koszary

Cham berlaina zostały odbite. Proszę przy słać żandarm ów, aby zaj ęli się j eńcam i i zabezpieczy li
pom ieszczenia. I j eszcze j edno. Nikt nie ucierpiał poza kilkom a lekko ranny m i. Proszę przekazać tę
wiadom ość pozostały m . – Teraz połączy ł się z centrum dowodzenia. – Sierżancie Tran, proszę
nadać kom unikat do wszy stkich j ednostek, że bunt został zakończony, przy wróciliśm y porządek, a
żaden z buntowników nie został ranny. – A w każdym razie nie odniósł poważnych obrażeń, dodał w
m y ślach. Z drugiej jednak strony nie wiem, co się z nimi stanie, gdy wpadną w łapy kolegów,
których uwięzili. – Niech się wszy scy o ty m dowiedzą. – Spoj rzał na porucznik Conroy. – Proszę
przekazać koszary żandarm erii i dać swoim ludziom wolne. Im szy bciej , ty m lepiej .

– Kom endancie Stark, standardowa odprawa po...
– Zrobim y j ą później , poruczniku. Chcę, żeby pani ludzie poszli w m iasto i

background image

rozpowiedzieli każdem u, j ak załatwili buntowników, nie zabij aj ąc i nie raniąc nikogo.

– Aha. – Conroy przy taknęła. – Rozum iem . – Odeszła, by przekazać rozkazy

ludziom ze swoj ego plutonu.

Ethan m ógł się w końcu skupić na brudny ch sierżantach, który ch przy prowadziła.
– Gra skończona, panie i panowie. Nie powinniście słuchać podszeptów Kalnicka. –

Kilku z nich drgnęło m im owolnie. – Tak, wiem y, że on was do tego nam awiał. Spodziewacie się
teraz, j ak sądzę, że skopiem y wam dupy, a potem postawim y przed plutonam i egzekucy j ny m i? –
Widział na j edny ch twarzach strach, na inny ch determ inacj ę. – Cóż, nie dam wam tej
saty sfakcj i. Rozstrzeliwuj ąc, zrobiłby m z was m ęczenników. Nie, m oi drodzy, traficie do ancla. A
każdy, który wy śpiewa, kto za ty m stał, będzie przez nas lepiej traktowany. Ci, którzy odm ówią
współpracy, zostaną wrzuceni do cel, żeby m m ógł się w końcu skupić na poważniej szy ch
problem ach. Ja o nich zapom nę, ale sierżant Yurivan z pewnością zechce sobie z nim i pogadać,
aby nie nudzili się zby tnio. Zrozum iano? Pom y ślcie o ty m . – Stark zaczął się odwracać, ale znów
na nich spoj rzał. – I j eszcze j edno. Gdy by choć j eden z m oich ludzi zginął przez waszą głupotę,
osobiście rozszarpałby m was na strzępy. – W pom ieszczeniu poj awili się żandarm i, ich dowódca
zasalutował Starkowi. – Zabierzcie ty ch drani sprzed m oich oczu. I zam knij cie na cztery spusty.

– Taj est. Ty lko... będziem y potrzebowali listy zarzutów dla każdego z nich, takie są

wy m agania.

– Dostaniecie j e później . – Przeniósł wzrok na sierżantów z piątego i dostrzegł na

ich twarzach zawód, a nawet żal. – Rozum iecie, że m usim y przesłuchać wszy stkich w koszarach,
aby się upewnić, kto nie brał udziału w buncie? Wiem , że nikt z tutaj obecny ch nie będzie m iał z
ty m problem u, niem niej m usicie pozostać w swoich kwaterach do zakończenia dochodzenia.
Dam y wam znać, kiedy będziecie m ogli wy j ść. Jakieś py tania?

Nie wy glądali na zadowolony ch, ale żaden nie protestował. Sierżant z piątego

batalionu, ten, który odezwał się do Starka, stanął na baczność i zasalutował.

– Rozum iem y. I wiem y, że nastąpią przetasowania na stanowiskach dowódczy ch w

naszej j ednostce.

– Przetasowania? – Ethan pokręcił głową. – Ci, którzy sprowokowali ten bunt,

zadbali o to, by pozostać w ukry ciu. Każdy z was, który nie uczestniczy ł w tej zady m ie,
pozostanie na swoim dawny m stanowisku, chy ba że otrzy m am na j ego tem at wy j ątkowo
niepochlebne opinie.

Wiem doskonale, dodał w m y ślach, że będziecie zapieprzać dziesięć razy lepiej, po

tym, jak dopuściliście, żeby żołnierze zbuntowali się pod waszymi nosami.

Moty wacj a m oty wacj ą, ale Stark nie zam ierzał pozby wać się ludzi, którzy m ieli

tak ważne powody do wy kazania się w przy szłości.

Na twarzach stoj ący ch przed nim podoficerów dostrzegł uśm iechy ulgi.
– Nie pożałuj e pan tego, sierżancie Stark. Wiedziałem , że te bzdury, które o panu

wy gady wali, nie m ogły by ć prawdą.

– Ja też siedziałam w ty ch koszarach – wtrąciła się Vic, odkaszlnąwszy znacząco. –

Powiedziałeś, że wszy scy tu obecni zostaną przesłuchani.

Stark spoj rzał j ej w oczy.
– Nie. Skoro nie by łaś tutaj , kiedy wy buchł bunt, nie m ogłaś by ć też zam ieszana w

j ego wy wołanie. Dobra, wracaj m y do centrum dowodzenia, ty lko stam tąd m ożem y zadbać,
żeby te działania nie odbiły nam się czkawką. – Ruszy ł do drzwi, nie czekaj ąc na nią.

Dogoniła go, zanim wy szedł na kory tarz.
– Ethan, przecież j uż cię przeprosiłam . Podważanie twoj ego autory tetu na oczach

inny ch podoficerów by ło niewy baczalny m błędem , tak sam o j ak brak odpowiedzi na py tanie o

background image

obecność inny ch strażników.

– A co powiesz o oskarżeniu m nie o bezrefleksy j ne zabij anie ludzi? Tego też

żałuj esz?

– Przecież j uż to powiedziałam . Oboj e j ednak dobrze wiem y, że potrafisz by ć

cholernie twardy, kiedy tego wy m aga sy tuacj a.

Ethan nie widział j ej j eszcze nigdy tak skruszonej . Może teraz, kiedy ma takie

poczucie winy, odpuści mi chociaż na chwilę.

– Niech ci będzie – rzucił.
– W takim razie powiedz m i, dlaczego, u licha, osobiście dowodziłeś tą operacj ą?
No i nie odpuściła.
– Miałem ku tem u dobre powody. Po pierwsze, nie chciałem posłać ludzi do walki o

zachowanie stołka, nie próbuj ąc po raz ostatni zapobiec przelaniu krwi. Nie zam ierzałem też
dopuścić, gdy by m oj e wy siłki spełzły na niczy m , by inni ginęli za m nie.

– Ethan... – Vic pom asowała czoło, robiąc zbolałą m inę. – Cholera. Co m am ci

powiedzieć? Taki właśnie j esteś. I pewnie dlatego zostaniesz kiedy ś zabity, a j a będę m ogła
powiedzieć: a nie m ówiłam ? Zobaczy sz, postawią ci pom nik, ponieważ polegniesz, robiąc coś
naprawdę cholernie szlachetnego.

– Błagam , ty lko nie pom nik. Nie pozwól im na to.
– Będzie naprawdę wielki, Ethan. Z fontannam i, wieżam i i kolum nadam i, nie

m ówiąc o wielkim posągu przedstawiaj ący m ciebie patrzącego w niebo...

– Zam knij się wreszcie! – Uśm iechnął się do niej . – Jak tam by ło? Źle?
– Na pewno nie dobrze. Uważali, że trzy m aj ą cię na m uszce. Dom y śliłam się tego

po zachowaniu strażników. Siedzenie w niewoli pod bronią j est cholernie niem iły m przeży ciem ,
Ethan.

– Dom y ślam się. Cieszę się, że wy szłaś z tego cało.
– Ja też.

Stark przej rzał ostatnie dokum enty doty czące buntu. Przesłuchania Yurivan

dostarczy ły wiele ciekawego m ateriału, ale wszy stkie tropy prowadziły donikąd.

Ludzie, którzy m ieli zachęcać żołnierzy do buntu, albo nie istnieli nawet w bazach

dany ch, albo nie dało się ich odnaleźć. Nazwisko Kalnick padało bardzo często, ale nie istniał
żaden dowód na j ego udział w ty m spisku. Cóż, wiemy przynajmniej, że wysłano na nas
prawdziwych zawodowców. Buntownikom obiecano wiele rzeczy, w ty m am nestię uwalniaj ącą ich
od zarzutów uczestnictwa w rebelii dowodzonej przez Starka, oraz silne wsparcie z zewnątrz, gdy
doj dzie do wy powiedzenia posłuszeństwa. Żadna odsiecz z zewnątrz j ednak nie przy by ła albo
dlatego, że bunt obj ął zby t m ałą liczbę j ednostek, albo naj zwy czaj niej w świecie by ła to kolej na
pusta obietnica rządzący ch.

Buntowników odizolowano, wielu szeregowy ch otrzy m ało kary adm inistracy j ne,

j eśli nie dopatrzono się ich specj alnej akty wności. Ty m sposobem pozostało około trzy dziestu ludzi
oskarżony ch o nakłanianie do nieposłuszeństwa pozostały ch i strzelanie do oddziałów Conroy i
Starka. I co ja mam z nimi zrobić? Nie chcę prowadzić tak wielu spraw przed sądami polowymi, ale
nie mogę też trzymać ich pod kluczem do usranej śmierci. To nie byłoby ani legalne, ani uczciwe.

background image

Hmmm. Domyślam się, że na Ziemi jest jeszcze wielu członków rodzin naszych żołnierzy, na
których można by wymienić tych drani, o ile rządzący nadal będą chętni na prowadzenie
podobnych negocjacji. Dzięki takiemu rozwiązaniu pozbylibyśmy się ich, ściągając tutaj ludzi,
których bardziej chcemy, nie obniżając przy okazji poziomu morale.

Usły szał brzęczenie kom unikatora. Zam knął pliki z dokum entam i buntowników i

poczuł wielką ulgę, gdy przełączy ł wy świetlacz na try b odbioru połączenia. Na ekranie poj awiła
się twarz zarządcy kolonii. Cam pbell wy glądał na lekko zdepry m owanego.

– Sierżancie Stark, j ak pan wie, przy leciał właśnie następny wahadłowiec z

delegacj ą rządową, aczkolwiek nie spodziewałby m się wielkiego przełom u w naszy ch
negocj acj ach.

– Tak, wiedziałem , że m a przy lecieć. Z tego, co m i powiedziano, ze składu

delegacj i wy łączono woj skowy ch, uznałem więc, że i nasza obecność j est zbędna. Chociaż j est
taki tem at, który m ogliby ście poruszy ć w czasie rozm ów.

– Tak? Jaki?
– Bunt, z który m sobie poradziliśm y. Mam tutaj trzy dziestu żołnierzy, którzy by li

zby t m ocno zaangażowani w te działania, aby puścić ich wolno, a nie chcę też więzić ich za długo.
Może uda wam się wy negocj ować kolej ną wy m ianę, j ak zrobiliśm y z oficeram i?

– Oczy wiście, sierżancie Stark. Zdążę włączy ć ten tem at do naszy ch rozm ów.

Trzy dziestu, powiada pan? Chy ba uda nam się coś z ty m zrobić. Dzwonię do pana wszakże w
zupełnie innej sprawie. Ty m sam y m wahadłowcem przy leciał pewien gość. Bardzo
niespodziewany, dodam .

Stark uniósł brew ze zdziwienia.
– Ktoś, kogo znam ?
– Chy ba tak, sierżancie. Twierdzi, że j est pańskim oj cem .

Trzy dzieści m inut później Stark stał, przebieraj ąc niespokoj nie nogam i, przy

posterunku num er j eden, przed główny m wej ściem do kom pleksu woj skowego. Włoży ł czy sty
m undur, a Vic obej rzała go uważnie ze wszy stkich stron, aby zy skał pewność, że będzie wy glądał
godnie.

– Nie co dzień spoty kasz się z własny m oj cem – rzuciła.
– Nie widziałem go od chwili wstąpienia do woj a. Wściekł się na m nie, powiedział,

że ty lko idioci się zaciągaj ą, a potem nie rozm awialiśm y aż do zeszłego roku. Ale to by ła ty lko
zwy kła wy m iana listów.

– Wiem , Ethan. Ciekawe, co robi na pokładzie oficj alnego wahadłowca z delegacj ą

kolej ny ch niby -negocj atorów?

– Dowiem y się tego za kilka m inut.
– Chcesz, żeby m tam z tobą poszła? Daj m y lepiej tem u spokój . Jak cię znam , sam

nie będziesz wiedział, czego chcesz, dopóki go nie zobaczy sz. Znaj dziesz m nie w centrum
dowodzenia, gdy by m okazała się potrzebna.

– Dzięki.
I tak czekał teraz na spotkanie z człowiekiem , którego ostatni raz widział, gdy by ł

j eszcze nastolatkiem . W kory tarzu prowadzący m do posterunku poj awiła się grupka osób. Stark

background image

rozpoznał idącą na czele Chery l Sarafinę. Pochód zam y kali dwaj ochroniarze, którzy w
przeszłości towarzy szy li Cam pbellowi. Gdy podeszli bliżej , rozpoznał też człowieka, którego
prowadzili, przy trzy m uj ąc za każdy m razem , gdy nieum iej ętnie odbij ał się od podłogi. Kiedy
grupka zatrzy m ała się przed nim , j ęzy k stanął kołkiem w gębie Ethanowi, który dopiero teraz
uświadom ił sobie, że nie przem y ślał tego, j akim i słowam i powitać tak dawno nie widzianego oj ca.

Cisza się przeciągała. Przerwała j ą Sarafina, dom y ślaj ąc się, co m oże by ć

powodem tej niezręczności.

– Sierżancie Stark, to pański oj ciec – powiedziała, uśm iechaj ąc się przy j aźnie.
Te słowa przełam ały pierwsze lody. Ethan wy ciągnął rękę do oj ca.
– Cieszę się, że cię widzę, tato.
Tam ten uścisnął m u dłoń, zwracaj ąc na ten gest przesadną uwagę

charaktery zuj ącą każdego, kto przy zwy czaj ał się dopiero do niskiej grawitacj i.

– Cieszę się, że cię widzę, sy nu.
– Jak m inęła podróż?
– Nieźle. By wało gorzej .
Sarafina m iała taką m inę, j akby m usiała powstrzy m y wać się od śm iechu.
– Widzę, że to bardzo em ocj onalny m om ent dla obu panów. Zaczekam y tutaj na

pańskiego oj ca, sierżancie Stark.

– Okay. Dziękuj ę za przy prowadzenie go do m nie. – Wy ciągnął raz j eszcze rękę do

taty. – Pom óc ci w utrzy m aniu równowagi?

Oj ciec odtrącił j ą m im o niepewnej m iny.
– Chy ba dam radę. Ty lko nie idź zby t szy bko.
– Nie m a sprawy. – Gdy m ij ali posterunek, wartownicy wy pręży li się na

baczność, oddaj ąc Starkowi przepisowy salut. Odpowiedział im ty m sam y m , aczkolwiek o wiele
precy zy j niej niż zazwy czaj .

– On j est ze m ną – wy j aśnił żołnierzom .
Przeszli w m ilczeniu kilka kroków, zanim oj ciec otworzy ł usta.
– Dlaczego to zrobili?
– Co? – zdziwił się Ethan. – Co zrobili?
– Dlaczego zerwali się z m iej sc i zasalutowali? Zrobili to ze względu na ciebie?
– Tak. Zachowali się zgodnie z woj skowy m oby czaj em .
– Widziałem wielu m ij aj ący ch się żołnierzy, którzy tego nie robili.
– Salutowali m i, ponieważ j estem ich przełożony m – wy j aśnił Stark.
– To znaczy szefem . Jesteś szefem ty ch ludzi? Ilu ich m asz pod sobą?
– Hm , wszy stkich. – Ethan zatoczy ł ręką szeroki łuk. – Każdego żołnierza

stacj onuj ącego na Księży cu i broniącego tej kolonii.

– Wszy stkich? – Oj ciec rozglądał się z nieprzeniknioną m iną. – No, no.
– Owszem . – Potrzebna mi Vic, pom y ślał Stark. Ta rozmowa się nie klei. Nie umiemy

ze sobą rozmawiać. Ale czy kiedyś było inaczej? – Naj pierw pokażę ci centrum dowodzenia.

– Dobrze.
Oj ciec podążał za nim posłusznie kolej ny m i kory tarzam i, od czasu do czasu

okazuj ąc zdziwienie, gdy widział, że m ij aj ący ich żołnierze nieodm iennie salutuj ą j ego sy nowi.

Stark przy łoży ł dłoń do skanera przy wej ściu do centrum dowodzenia, próbuj ąc nie

patrzeć na lśniące nowością skrzy dło drzwi, stanowiące wciąż bolesne przy pom nienie wy darzeń
rozgry waj ący ch się w ty m m iej scu podczas pam iętnego ataku, który kosztował ży cie tak wielu
znaj om y ch m u ludzi.

– Oto nasze centrum dowodzenia, tato. Oj ciec rozej rzał się ciekawie.

background image

– Im ponuj ące wy posażenie. Aczkolwiek niektóre konsole wy glądaj ą na uszkodzone.

Jesteś pewien, że nie kupiono ich z drugiej ręki?

– Jestem . To m iej sce zostało niedawno zaatakowane. Musieliśm y się bronić,

uży waj ąc ty ch konsol j ako osłony. Od tam tej pory wciąż j e wy m ieniam y. Tak j ak tam te drzwi.

– Aha. – Oj ciec m om entalnie stracił wątek. – Tak, teraz sobie przy pom inam .

Sły szałem coś o ty m .

– Ethan. – Vic stanęła przed nim i. – Masz gościa, j ak widzę?
– Tak. To m ój oj ciec. Tato, to Vic Rey nolds. Moj a dobra przy j aciółka. Jest także

m oj ą zastępczy nią i niezwy kle dobry m takty kiem .

– Miło m i. – Oj ciec rozprom ienił się, potem pochy lił lekko, by sprawdzić naszy wki

zdobiące pagony j ej kom binezonu. – Pani także j est sierżantem .

– Zgadza się.
– Ale pracuj e pani j ako asy stentka m oj ego sy na?
Stark skrzy wił się, sły sząc to określenie, ale Vic zby ła j e zwy kły m uśm iechem .
– Można tak powiedzieć. Moj a praca polega głównie na pilnowaniu, by nie napy tał

sobie kłopotów. Mam więc co robić.

– Wy obrażam sobie! Mogliby śm y wy m ienić się kilkom a przerażaj ący m i

opowieściam i na ten tem at. To pani wy słała kiedy ś list do m nie i m oj ej żony ?

– Tak. – Uśm iechnęła się raz j eszcze, po czy m wskazała kciukiem drzwi. – Może

udam y się w spokoj niej sze m iej sce, gdzie będziem y m ogli dokończy ć tę rozm owę?

– Jasne. – No nie wierzę, pom y ślał Ethan, poznała mojego ojca pięć minut temu, a

już rozmawia z nim jak ze starym znajomym. – Idź przodem .

Zaprowadziła ich do sali rekreacy j nej znaj duj ącej się w pobliżu kwatery Starka, a

gdy usiedli przy stoliku, podała im kawę. Oj ciec przy glądał się ciekawie tem u niewielkiem u
pom ieszczeniu i ścianom z surowego kam ienia.

– To tutaj pracuj esz?
– Czasam i – przy znał Ethan. – Moj a kwatera j est tam , za załom em kory tarza. Ma

podobne rozm iary.

– Naprawdę? Jako dzieciak zawsze narzekałeś, że m asz za m ały pokój . A to

pom ieszczenie j est przecież j eszcze m niej sze.

Stark spłonił się, sły sząc o ty m wspom nieniu.
– Narzekałem więcej , niż to by ło warte. Ty i m am a m ieliście ze m ną istne piekło.

Ale nauczy liście m nie wielu ważny ch rzeczy.

– No m y ślę. Aczkolwiek nie przy pom inam sobie, kiedy wpoiliśm y ci wiedzę na

tem at wzniecania buntów i obalania rządów.

Stark się skrzy wił.
– Tego akurat sam się nauczy łem .
– Nie patrz tak na m nie – poprosiła Vic. – To nie m oj a wina. – Potem odwróciła się

do oj ca Ethana, robiąc poważną m inę. – Przepraszam pana, ale m uszę zapy tać wprost. Po co pan
tu przy leciał? Rząd zakazał nieoficj alny ch podróży na Księży c, a m im o to zabrano pana na pokład
wahadłowca przewożącego negocj atorów.

– By łem ciekaw, kiedy padnie to py tanie. – Oj ciec spuścił głowę, a j ego twarz

poczerwieniała z gniewu. – Krótko m ówiąc, przy słano m nie tutaj , by m nam ówił sy na do
kapitulacj i. Żeby przy j ął warunki oferowane m u przez rząd, zanim kom uś stanie się krzy wda.

– Rozum iem . Nie wy gląda pan wszakże na szczególnie uradowanego.
– Może dlatego, że nie j estem zadowolony. Szczerze powiedziawszy, czuj ę wielką

dum ę z tego, czego dokonał m ój sy n. Całe ży cie m usiałem całować po ty łkach ludzi, który m

background image

wy dawało się, że są lepsi ode m nie. A Ethan skopał im j e właśnie, m ocno i celnie. Z tego, co
wiem , nie zrobił tego dla odniesienia własny ch korzy ści, ty lko żeby pom óc inny m .

Zapadła niezręczna cisza.
– U licha, tato – przerwał j ą Stark. – Nie pozwalałeś, by inni włazili ci na głowę.
– Owszem , pozwalałem ! Przy latuj ąc tutaj , pozwoliłem im po raz kolej ny ! Choć

nie m iałem zby t wielkiego wy boru. Twoj a m atka j est chora. Wy bacz. Nie chciałem ci tego
m ówić. Masz j uż wy starczaj ąco dużo problem ów i pewnie uznałby ś, że to j akiś kolej ny rządowy
wy bieg. Jej stan j est ciężki, ale m ożna j ą z tego wy ciągnąć, choć istniej e spore ry zy ko rem isj i.
Ale potrzebuj em y zgody na kuracj ę. Wiesz, kto wy daj e takie zgody, Ethan?

– Niech zgadnę.
– Właśnie. Urzędnik rządowy. Obiecali m i, że podpiszą papiery, j eśli przy lecę tutaj

i będę błagał na kolanach, by ś skapitulował.

– Dranie! – Stark walnął pięścią w ścianę, nie przej m uj ąc się, że porani j ą sobie o

porowatą powierzchnię. – Dom y ślam się, że m am a też j est dla nich nic nie znaczący m
człowieczkiem , którego m ożna poświęcić. Co m ogę powiedzieć? Przekaż rządowi, że błagałeś
m nie na kolanach, ale pozostałem nieugięty. Poważnie. Jeśli zrozum iej ą, że m ogą na m nie
wpły nąć przez odebranie m ożliwości leczenia m am y, na pewno wy m y ślą sto inny ch powodów,
by nie podpisać ty ch dokum entów.

– Chy ba m asz racj ę. – Oj ciec westchnął, spoj rzał na kawę, j akby dopiero teraz j ą

zauważy ł, i upił ły k, krzy wiąc się naty chm iast. – Co to za świństwo? Musicie pić te szczy ny ze
względu na blokadę?

– Nie. To napój , j aki rząd serwuj e nam od zarania dziej ów. Standardowa kawa

woj skowa.

– Powinien pan skosztować naszego piwa – zasugerowała Vic. – Przy nim ta kawa

wy da się niezwy kle arom aty czna i sm aczna.

– Wierzę pani na słowo. – Oj ciec Starka upił j eszcze ły k, po który m się wzdry gnął.

– Cóż, powiedziałem , co m iałem powiedzieć, teraz pewnie zechcecie się m nie pozby ć.

– Ależ skąd – zaprotestował Ethan. – Niewiele czasu nam dali, ale nie m usim y się

nigdzie spieszy ć.

– Dzięki. – Rozej rzał się j eszcze raz zaskoczony. – Czy tutaj j est bezpiecznie?

Mówią nam , że zostaliście otoczeni, że wasze linie obrony lada m om ent się załam ią. Nie
widziałem j ednak, by ktoś wy glądał tu na zm artwionego.

– Przej m uj em y się naszą sy tuacj ą. Nikt przecież nie wie, j ak to wszy stko się

skończy. Ale na pewno nie j esteśm y bliscy załam ania. Nie m a m owy. Rozpieprzy liśm y na
drobne kawałki wszy stko, co rzucił na nas rząd.

– Kilka m iesięcy tem u doszło do giganty cznej eksplozj i na powierzchni księży ca.

Wielu ludzi j ą widziało. Rząd twierdzi, że m iała m iej sce na terenie kolonii, ale ludzie m ówią, iż to
nieprawda.

– I m aj ą racj ę. To m y j ą spowodowaliśm y. Wy sadziliśm y m agazy ny am unicj i

przesłanej tutaj przez nasz rząd.

– Poważnie? – Oj ciec się roześm iał. – Dobrze im tak. Mówisz zatem , że j esteście tu

bezpieczni? Że odparliście wszy stkie ataki?

– To nie wy gląda tak różowo, j ak by śm y chcieli. Kilka razy m ieliśm y wielkie

szczęście – odparł wy m ij aj ąco Ethan. – Czasem niewiele brakowało. Straciliśm y też wielu ludzi.

– Straciliście? Jak?
Stark dopiero po dłuższej chwili zrozum iał, że j ego oj ciec naprawdę nie zna tego

określenia.

background image

– Zostali zabici, tato. Zginęli, walcząc na Księży cu.
– Och... – Oj ciec pochy lił głowę, by nie widzieli j ego zawsty dzenia. –

Przepraszam ... Naprawdę nie chciałem ...

– Wiem . Nic się nie stało.
– Nadal wy daj esz się pewny siebie, j eśli dobrze widzę. Wszy scy wokół wy daj ecie

się tacy pewni siebie.

Stark zastanowił się nad odpowiedzią, potem wzruszy ł ram ionam i.
– Tak. Masz racj ę. Prawda j est taka, że m ogliby śm y zdoby ć o wiele większy teren,

gdy by śm y ty lko tego chcieli.

– Większy teren? – Oj ciec uniósł brew ze zdziwienia, zaraz j ednak zm arszczy ł

czoło. – Przecież sy tuacj a na Księży cu j est od wielu lat patowa. Rząd bez przerwy nam o ty m
m ówi. Dlaczego nas okłam uj ą?

– To akurat prawda. Do przełom u nie doszło ty lko dlatego, że biliśm y się tak, j ak oni

nas tego nauczy li. Żadnej elasty czności, ty lko wcześniej zaplanowane działania, zby t dużo
m ikrozarządzania walczący m i przez dupków siedzący ch daleko za linią frontu. Gdy się ich
pozby liśm y i zaczęliśm y robić wszy stko po swoj em u, nauczy liśm y się walczy ć lepiej .

– Nie j estem pewien, czy zrozum iałem . Twierdzisz, że potraficie dowodzić sobą

lepiej niż od oficerowie? – Oj ciec pochy lił się nad stołem , wy czekuj ąc odpowiedzi.

Stark potarł czoło, próbuj ąc zebrać m y śli.
– Dawniej wszy stko by ło na opak, tato. Wiesz, zupełnie j ak u cy wilbandy, to znaczy

w twoj ej pracy. Wielcy szefowie przekazy wali polecenia średnim szefom , ci j eszcze m niej szy m ,
a tam ci m aleńkim i dopiero na sam y m końcu docierały one do m ałpoludów, które m iały
wy konać całą robotę. A wy m agano od nich, by robili dokładnie to, co im kazano. Cały czas
sły szeliśm y, rzecz j asna, o ty m , że walczący m uszą otrzy m y wać kom pletne inform acj e, ale tak
naprawdę nie m ówiono nam niczego, ponieważ dowódcy nie lubili dzielić się posiadaną wiedzą.
Tak by ło od zawsze, j ak przy puszczam , i m oże sprawdzało się kiedy ś, ponieważ naj ważniej szy z
szefów m iał w ręku wszy stkie inform acj e i wiedział, co robi...

Oj ciec znów się nasroży ł, widać by ło, że usilnie o czy m ś m y śli, w końcu skinął

głową.

– Oczy wiście. U nas też to tak działa. Zbieram y inform acj e i przekazuj em y j e

swoj em u szefowi, czy li człowiekowi władnem u wy dawać decy zj e, a on na ich podstawie m ówi
pozostały m , co powinni robić.

– Ty lko dlaczego ten facet na górze m usi decy dować o wszy stkim ? – Stark wstał i

zaczął przechadzać się tam i z powrotem . Przy tak niskiej grawitacj i wy starczy ły dwa kroki, by
przem ierzy ć całe pom ieszczenie. – Może dawniej to się sprawdzało. Ale teraz każdy żołnierz wie
ty le sam o co generał. Daliśm y im wgląd do ty ch sam y ch dany ch, m im o że dowódcy blokowali
wcześniej dostęp do nich, sądząc m y lnie, że ich podwładni są zby t ograniczeni, by j e zrozum ieć.
By liśm y dla nich j ak pieczarki. Trzy m ali nas w m roku i karm ili gównem .

Oj ciec się roześm iał.
– Tego kawału j eszcze nie sły szałem .
– Pom y śl ty lko – konty nuował Stark – m oże dzisiaj facet taki j ak ty czy j a lepiej

rozum ie sens ty ch inform acj i, ponieważ siedzi w sam y m środku wy darzeń, które go doty czą, a
nie gdzieś na głębokim zapleczu, gdzie nie kum a się czaczy.

– Nie kum a się czaczy ?
– Tak. No wiesz. Nie chodzi o to, co ci m ówią albo co pokazuj ą sensory, ty lko o

sam opoczucie żołnierzy, reakcj e wroga, powiedzm y, o ogólne wy czucie sy tuacj i. Tego nie
dowiesz się ze strum ienia dany ch. Nie m a m owy... – Stark przerwał, poruszy ł rękam i, j akby

background image

chciał uform ować nim i słowa. – Dlatego spróbowaliśm y innego podej ścia. Pozwoliliśm y
decy dować ludziom , którzy znaj duj ą się na m iej scu. Daliśm y im m ożliwość zm iany planu, j eśli
zaj dzie taka potrzeba. Szukania naj lepszy ch rozwiązań.

– Ale... Wy dawało m i się, że celem takich planów j est osiągnięcie końcowego

sukcesu.

– Tak powinno by ć! Ty le że plany nigdy nie pasowały do rzeczy wistości. Coś tak

m ało ważnego j ak cel znikało w m asie niepotrzebny ch inform acj i, a ludzie na polu bitwy bardziej
przej m owali się ty m , czy stawiaj ą stopy tam , gdzie kazali im planiści, niż osiągnięciem sukcesu.
Można stworzy ć plan idealny, tato. Zaplanować każdy ruch i każde słowo człowieka, ale gdy
zapy tasz go na koniec, co próbował osiągnąć, odpowie ci, że wy konać plan.

– Hm ... – Oj ciec spoj rzał na Vic, j akby chciał usły szeć j ej opinię.
– Może to brzm i głupio – zapewniła go – ale się sprawdza. Cała historia

woj skowości polega na zm asowanej obronie punktu, który j est atakowany. Gdy j ednak przeciwnik
rzuci do walki dziesiątki albo setki autonom icznie działaj ący ch j ednostek, który ch działania przy
dzisiej szy m poziom ie techniki m ożna dobrze skoordy nować, nie sposób zidenty fikować m iej sca
głównego uderzenia. To j akby próbować powstrzy m ać wodę goły m i rękam i.

– Zgadza się. Nie m a głównego uderzenia – rozwinął tem at Stark. –

Zastosowaliśm y tę takty kę podczas rozwiązy wania problem u, który... dotknął nas nie tak dawno
tem u. Wy słaliśm y oddział żołnierzy do zabudowań, w który ch trzy m ano zakładników, i
pozwoliliśm y im działać na własną rękę. Ci źli próbowali zorganizować obronę, ale nie um ieli
wy brać m iej sca, w który m powinni reagować.

– Rozum iem – odparł oj ciec, choć sądząc po głosie, wciąż m iał wątpliwości. –

Chcesz przez to powiedzieć, że m ożecie pokonać każdą inną arm ię?

– Tak m i się wy daj e. Tak. Gdy by śm y chcieli, pokonaliby śm y każdego. Oj ciec

wy glądał teraz na j eszcze bardziej nieszczęśliwego.

– A twoim główny m wrogiem j est teraz rząd.
– Na to wy gląda.
– Zatem m asz zam iar uderzy ć na USA?
Zaskoczy ł Ethana ty m py taniem . Choć j ego m ina powinna by ć wy starczaj ącą

odpowiedzią, postanowił wy razić to, co czuj e, odpowiednim i słowam i.

– Nie zam ierzam . Nie zaatakuj ę USA.
– A gdy by to m im o wszy stko zrobił – dodała Vic – j a by m m u w ty m nie pom ogła.
Oj ciec wy dął usta, potem spoj rzał Starkowi w oczy.
– Wiesz, że ty m sposobem niczego nie osiągniesz? Może nie j estem wy bitny m

strategiem , ale przy naj m niej znam się na sporcie. Jeśli nie robisz nic poza powstrzy m y waniem
zawodników druży ny przeciwnej przed wy graniem , m usisz prędzej czy później przegrać.

– Wiesz, tato, czasem wy grana nie j est warta ceny, j aką trzeba zapłacić za

zwy cięstwo. Wy, m ówię o am ery kańskiej cy wilbandzie, liczy cie na to, że będziem y was bronić.
Dziękowanie za naszą służbę nie wy chodziło wam do tej pory, ale to zupełnie inna sprawa. Nie
zam ierzam wy gry wać tej woj ny, wy rządzaj ąc wam krzy wdę. Albo uderzaj ąc w rząd, który
nadal wspieracie. To wszy stko j est do dupy, ale tak m usi by ć. Wy bacz słownictwo.

– Wszy scy j esteśm y j uż dorośli, sy nu. Powiedz m i w takim razie, co z twoim i

ludźm i? Co z ty m i wszy stkim i żołnierzam i, którzy poszli za tobą? Zdaj esz sobie sprawę, że
skazuj esz ich na wieczną i zapewne przegraną na końcu woj nę?

– Tak. – Stark spoj rzał m u hardo w oczy. – Zawsze wierzy łem w ludzi, za który ch

by łem odpowiedzialny. Ale w ty m wy padku nie m ogę ich poprowadzić do ataku na własną
oj czy znę i udawać, że wszy stko j est w porządku. Naszy m obowiązkiem j est obrona cy wilbandy.

background image

Nic, co zrobiliśm y do tej pory, nie naruszało zapisów konsty tucj i, na którą przy sięgaliśm y.
Gdy by śm y obalili siłą rząd, podarliby śm y j ą na strzępy, j akby by ła zwy kły m świstkiem papieru.
Nie zrobię tego i nie pozwolę, aby inny żołnierz dopuścił się takiego czy nu. Jeśli im się to nie
spodoba, m ogą sobie szukać innego szefa.

Oj ciec się uśm iechnął.
– To j edno z naj ważniej szy ch py tań, j akie rodziło się w m oj ej głowie i j akie zadaj e

sobie dzisiaj większość Am ery kanów. Co ten Stark sobie m y śli? A j a tego nie wiedziałem , sy nu.
By łeś dla m nie chłopcem , który opuścił dom rodzinny wiele lat tem u. Nie m iałem bladego
poj ęcia, kim się w ty m czasie stałeś. Teraz to wiem . I zadbam o to, by inni także się dowiedzieli.

Vic zachichotała.
– Wy gląda na to, że plan uży cia pana przeciw Ethanowi obrócił się przeciw j ego

twórcom .

– Owszem , pani Rey nolds. Niech dostaną za swoj e.
– Słuchaj , tato – poprawił go Stark. – Powinieneś powiedzieć: sierżancie. Sierżancie

Rey nolds.

– Przepraszam . Trudno m i zapam iętać, że tak m iła m łoda dam a m oże zaj m ować

się ty m sam y m co ty. To znaczy...

– Spokoj nie, tato. Wiem , co chciałeś powiedzieć.
– Ja też – zapewniła go Vic. – Miła m łoda dam a, no, no. Masz bardzo

spostrzegawczego oj ca, Ethan.

– Akurat. Powiedział tak, ponieważ nigdy nie widział, j ak prowadzisz druży nę

m ałpoludów i rozwalasz wroga na kawałki.

– Dziewczy ny też m aj ą prawo czerpać przy j em ność z ży cia, Ethan. – Vic

sprawdziła godzinę na naj bliższy m wy świetlaczu. – Chy ba m usim y j uż pana odprowadzić, panie
Stark. Pój dę z panem bezpośrednio na lądowisko, żeby m ógł pan dogonić członków oficj alnej
delegacj i rządowej .

Ethan pokręcił głową.
– Chery l Sarafina czeka na oj ca przy posterunku num er j eden. To ona m a go

odprowadzić do wahadłowca. Ja powinienem iść...

– Nie m ożesz. – Wy m ierzy ła w niego placem . – Ani się waż podchodzić do

m aszy ny wy pełnionej Bóg j eden wie j aką bronią. Nie zam ierzam wy stawiać wrogowi tak
atrakcy j nego i cennego celu. Pożegnaj się z oj cem .

– Taj est! – burknął Stark. – Wy bacz, tato, Vic m a racj ę.
– Opieprza cię j ak rodzona m atka.
– Nie m ów tak. Bardzo się cieszę, że m ogliśm y się zobaczy ć. Pozdrów m am ę i

przekaż j ej , że m am nadziej ę, iż szy bko wy dobrzej e. I liczę na to, że j ak wszy stko się poukłada,
wrócę na Ziem ię. Kiedy ś.

– A j a m y ślę, że to zależy j uż ty lko od ciebie. Wiem , że będziesz próbował.

Powodzenia. Uścisnęli sobie dłonie raz j eszcze, potem oj ciec wy szedł. Stark nie ruszy ł się z
m iej sca, siedział w sali rekreacy j nej , popij aj ąc zim ną kawę, dopóki Vic nie wróciła i nie zaj ęła
m iej sca naprzeciw niego. Zerknęła na włączony przez niego przekaz pokazuj ący m artwy
księży cowy kraj obraz, bez śladu by tności człowieka. Martwe skały. Ani gram a powietrza. Py ł.

– Wy glądasz na zdołowanego. Oglądanie takich przy gnębiaj ący ch obrazków wiele

ci nie pom oże.

– Ale i nie zaszkodzi. Tak sobie m y ślę. Coś m i wpadło do głowy, gdy by łaś

zakładniczką buntowników. Miałem o to zapy tać zaraz po uwolnieniu, ale zapom niałem .

– Wal śm iało.

background image

– Naukowiec, który stworzy ł pociski do wy łączania Jabbersm oków, m a im plant

łączący go z siecią laboratorium , w który m pracuj e. To przeraziło kilkoro z naszy ch, w ty m
Stacey Yurivan, a wiesz, że j ą trudno wy straszy ć... – Stark zam ilkł, widząc, j ak twarz Vic zasty ga.
– Tobie też to się chy ba nie podoba. Powiedz m i, o co ty le krzy ku? Dlaczego każdy, kom u
wspom inam o ty m im plancie zachowuj e się, j akby został pokąsany przez węża?

Odwróciła głowę na ty le, by zgrom ić go wzrokiem , potem znów skoncentrowała

się na księży cowy m kraj obrazie.

– Dom y ślałam się, że nie będziesz tego wiedział. Wy chowałeś się wśród

cy wilbandy. Każdy w woj u wie, o co chodzi, ale to historia z zam ierzchły ch czasów. Sprzed kilku
pokoleń. Wątpię też, by cy wilbanda kiedy kolwiek o ty m sły szała. Wiesz, j ak j est. Ściśle taj ne,
przed czy taniem spalić. Dla nas to j ednak opowieść, którą straszy się dzieci. Coś, czego nigdy nie
zapom nisz.

Głos, który m wy powiedziała te słowa, by ł zim niej szy od powierzchni Księży ca, na

którą patrzy ła. Stark, sły sząc to, zadrżał m im owolnie.

– O co chodzi?
Musiał poczekać na odpowiedź, i to długo, a gdy Rey nolds zaczęła w końcu m ówić,

j ej głos by ł wy prany z em ocj i.

– Stworzono ekspery m entalną j ednostkę. Wy posażono j ą we wszy stkie nowinki

techniczne i dopalacze. Wszędzie im planty. Sensory podczerwieni w oczach, podkręcacze czasu
reakcj i, szy bkości pracy serca, wzm acniacze m ięśni, środki do ultraszy bkiego zaleczania urazów.
No superżołnierze. Skopali dupy przeciwnikowi, i to kilka razy. Potem wróg wy niuchał, z kim m a
do czy nienia, i zastosował środki zapobiegawcze... – W ty m m om encie Vic zam ilkła.

– Środki zapobiegawcze? – zdziwił się Stark.
– Ta. Wszy stko, co zostało zaprogram owane, m ożna przeprogram ować, j ak dobrze

wiesz. Pam iętam , że rozm awialiśm y o ty m na odprawie, gdy dowiedzieliśm y się od ciebie o
Jabbersm okach. Cóż, każdy im plant m a zaprogram owane lub wpisane instrukcj e, j ak m a działać.

– Zupełnie j ak blaszaki.
– Jak blaszaki. Przeciwnik skonstruował więc nanoroboty. Naj rozm aitsze. By ły

cholernie tanie. Niektóre m iały za zadanie robić dziury w filtrach, żeby inne m ogły przedostać się
do celu. I goście z im plantam i wdy chali j e m asowo. Część z wchłonięty ch nanobotów
przeprogram owy wała chipy wszczepów. Część przej m owała kontrolę nad zainstalowany m i
udoskonaleniam i.

Stark się wzdry gnął.
– Nie.
– Tak. Ludzie um ierali w naj rozm aitszy sposób, zależnie od tego, które z

nanowirusów dopadały ich pierwsze. Niektórzy oślepli, inny m zatrzy m y wały się serca. Części
wy siadł cały sy stem nerwowy.

– Jezu. – W ty m j edny m słowie zawarł całą m odlitwę za dawno poległy ch

żołnierzy, którzy nie m ieli żadny ch szans na ocalenie. Zaczerpnął głębiej tchu, gdy Vic w końcu
um ilkła. – Wszy scy zginęli w ten sposób?

– Nie wszy scy. Kilku udało się w porę zorientować, w czy m rzecz. Zrozum ieli, że

m aj ą przesrane. Zastrzelili więc wszy stkich towarzy szy broni, który ch spotkali na swoj ej drodze,
a potem popełnili sam obój stwo.

– O m ój Boże. – Stark wzdry gnął się, próbuj ąc wy rzucić tę wizj ę z um y słu. –

Wcale im się nie dziwię. Dlaczego więc nanoboty wy dały się wam taką nowością?

– Może dlatego, że ludzie dawno j uż zaprzestali wszczepiać sobie im planty, które

m ożna zhakować? A nasze pancerze, j ak sam wiesz, są sam owy starczalne, więc nanoboty nie

background image

m aj ą ich j ak spenetrować. Wcześniej nie istniała technologia na wstrzelenie ich do wnętrza bez
zniszczenia nanostruktur. Nikt j uż więc nie produkował takiej broni ani o niej nie m y ślał. Aż do
dzisiaj .

– Wy bacz, że py tam , Vic, ale wy dawało m i się, że ty odebrałaś to j eszcze ciężej

niż pozostali. Czy...

– Nie py taj , Ethan.
– Okay. – Gapił się w ścianę, wiedząc, że nie znaj dzie odpowiednich słów. –

Dlaczego więc cy wilbanda nie wszczepia sobie im plantów?

– Może oni o ty m też pam iętaj ą. – Przeniosła na niego wzrok. – Choć m oim

zdaniem chodzi im raczej o bardzo podobny problem .

– Naprawdę? Jak j uż wspom inałem , nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad

ty m . Niewiele też na ten tem at sły szałem .

– Bo też nie zachęcano nas do m y ślenia o takich rzeczach. W przy padku

cy wilbandy chodziło o wirusa zwanego Jokerem . To wy darzy ło się dużo wcześniej , j eszcze przed
m asakrą superżołnierzy. Czy tałam o ty m w j akichś taj ny ch opracowaniach. Chodziło o to, że w
dawny ch czasach wielu naukowców m iało wszczepy um ożliwiaj ące im bezpośrednie połączenie
z siecią. Zdalne program owanie i takie tam popierdółki. Tego ty pu im planty m ogły j ednak działać
albo w sprzężeniu dwukierunkowy m , albo wcale. Jakiś pory pany haker, który nie cierpiał kolegów
z uniwerku, stworzy ł wirusa nazwanego od j ego ulubionego bohatera kom iksowego. Wgrał go do
sieci a potem korzy staj ąc z kom unikatorów, zaczął wy sy łać polecenia bezpośrednio do m ózgów
zainfekowany ch wirusem ludzi. Profesorkowie zaczy nali nagle śm iać się do rozpuku i w efekcie
um ierali, dławiąc się na śm ierć. Wcześniej istniały inne wirusy podobne do tego, hakerzy
sprawiali na przy kład, że ludzie z im plantam i zachowy wali się j akby by li pij ani, ale nikt nie
stworzy ł czegoś takiego j ak Joker. Po tej tragedii nikt j uż nie chciał m ieć im plantów. Nawet
policj a i służby ratunkowe pozby ły się, wszczepów łącznościowy ch. A by ły to ty lko zwy kłe
dwukierunkowe kom unikatory. Ludzie niepokoili się j ednak, że ktoś m oże nam ieszać im w
m ózgach, przesy łaj ąc ostre im pulsy dźwiękowe albo j akieś inne świństwo. – Gapiła się prosto w
księży cową pustkę. – I to by by ło na ty le.

– Mówisz m i o sprawach, o który ch wolałby m nie wiedzieć. Może kiedy ś

zrozum iem , że nie powinienem j uż o nic py tać.

– Możliwe. Ale to nie nastąpi zby t szy bko.
– Dzięki. – Stark patrzy ł przez chwilę tam gdzie ona, w ty m czasie m y śli kłębiły m u

się w głowie. – Jak sądzisz, Vic, czy uda nam się kiedy ś zbudować coś, czego nie da się zniszczy ć
albo przekształcić w broń? Coś, czego ludzie nie zdołaj ą spieprzy ć?

– Nie. To by bowiem znaczy ło, że j esteśm y lepsi w robieniu rzeczy niż w ich

niszczeniu. A z tego, co wiem , j esteśm y tak dobrzy w ty m drugim , że nie m a szans, by
budowniczy wy grali ten wy ścig.

– Ludzie zastanawiaj ą się czasem , czem u obce rasy, j eśli istniej ą gdzieś we

wszechświecie, nie kontaktuj ą się z nam i. Może one po prostu nas się boj ą?

– Kto wie, czy nie m asz racj i. My, ludzie, m ożem y by ć naj lepsi w niszczeniu

wszy stkiego, co nas otacza... – Zam ilkła na m om ent. – Wiem , że faj nie j est by ć w czy m ś
naj lepszy m , ale osobiście wolałaby m wy gry wać w innej kategorii.

– Ja również.
Stark podj ął decy zj ę, pochy lił się nad klawiaturą i wprowadził do kom unikatora

kom endę. Paskudne księży cowe pustkowie zniknęło, zastąpiła j e łąka upstrzona kwieciem , okolona
drzewam i i oświetlona niewidoczny m z tej perspekty wy słońcem . Na pierwszy m planie kicało
m nóstwo słodkich futrzasty ch króliczków.

background image

– A to co takiego? – zdziwiła się Vic. – Odrażaj ące paskudztwa.
– Nieprawda. Są słodziutkie.
– Nienawidzę wszy stkiego co słodziutkie. Nie m ogę sobie pocierpieć w spokoj u?
– Nie m ożesz. Albo przestaniesz sm ęcić, albo zm uszę cię do patrzenia na króliczki.
– Zaplanowałeś to sobie? Ethanie Stark, przy sięgam , że się odgry zę.
– Możesz spróbować. – Potrzy m ał j ą przez chwilę za rękę. – Bez przerwy

powtarzasz m i, że m am przestać ży ć przeszłością. To naprawdę dobra rada.

– Wiem . Dziękuj ę. Ale i tak ci odpłacę.

Stark gapił się na listę nieodebrany ch wiadom ości, szukaj ąc j ednej , pry watnej ,

oznaczonej logo szpitala. Mało brakowało, by j ą przeoczy ł, ale w końcu zauważy ł obecność
dy skretnego śm ieszka na końcu pola nadawcy. Jak się okazało, wiadom ość by ła bardzo krótka,
składała się ty lko z czterech słów, m iała j ednak więcej treści niż wszy stkie książki, które Ethan do
tej pory przeczy tał. „Szeregowy Murphy obudził się”. Do otrząśnięcia się z szoku wy starczy ła
sekunda, po niej Stark biegł j uż w kierunku szpitala.

Mim o że pora by ła j uż późna, m edy czka o wiecznie zm ęczony ch oczach czekała

na niego, uśm iechaj ąc się blado. Wskazała głową na łóżko Murpha.

– Cuda się zdarzaj ą. Masz dług u tego na górze.
– I to niej eden. Mogę zobaczy ć Murphy ’ego?
– Jasne. Jest zdrowy. Może by ć j ednak lekko zdezorientowany, no i osłabiony tak

długim leżeniem . Nie znam y zby t wielu ćwiczeń pasy wny ch, a ty lko takie m ogliśm y stosować w
j ego przy padku. Proszę więc nie przesadzać.

– Jasne. Dzięki, doktorze. Naprawdę wielkie dzięki.
– To nie m oj a zasługa, sierżancie. Pański chłopak sam się obudził. Jem u proszę

dziękować.

Stark podszedł ostrożnie do łóżka, wpatruj ąc się w twarz Murphy ’ego. Żołnierz

bardzo się postarzał, j ego zdawałoby się, wieczne chłopięce ry sy stały się nagle ostrzej sze,
doj rzalsze. Także j ego uśm iech nie by ł j uż taki sam . Wy dawał się wy m uszony, j akby Murphy
widział j uż zby t dużo i nie m iał ochoty się cieszy ć.

– Witaj , Murph. Witaj ponownie.
– Siem ka, sierżancie. – Głos m iał chrapliwy, dawno go nie uży wał. – m ówiono m i,

że odwiedzał m nie pan, gdy spałem .

– Wpadłem parę razy. Nie za często wprawdzie, ale wiesz, j ak j est. Miałem sporo

roboty.

– Wiem , sierżancie. Rozum iem . Dom y ślam się, że narobiłem wam wszy stkim

zm artwień.

Stark pokiwał głową, uśm iechaj ąc się szerzej .
– To prawda. Wcześniej też lubiłeś pospać, ale nigdy aż tak długo.
– Ha! Ten sam stary dobry sierżant, co?
– Owszem . Choć m am kilka blizn więcej , na zewnątrz i wewnątrz. Ty pewnie też,

j ak sądzę. – Stark zam ilkł, daj ąc Murphowi wy bór. Mogą pogadać o j ego przeży ciach, j eśli
zechce.

background image

Chciał. Murph oblizał nerwowo wargi, potem spoj rzał w górę.
– Dużo m y ślałem , sierżancie, kiedy by łem nieprzy tom ny. Sporo też m ówiłem .
– Mówiłeś? Do kogo?
– Do niej . Głównie.
Ethan z trudem zachował spokoj ną m inę.
– Chodzi ci o Robin?
To by ła narzeczona Murpha, kobieta z cy wilbandy zabita podczas raj du

naj em ników wtedy, gdy i on o m ało nie zginął.

– Tak, sierżancie. Wiem , że ona nie ży j e. Zrobiłem co m ogłem , by j ą uratować,

ale to chy ba nie wy starczy ło.

– Chłopie, załatwiłeś w poj edy nkę cały oddział ty ch drani. Zrobiłeś więcej , niż

m ożna sobie wy obrazić.

Murphy zawsty dził się, sły sząc taką pochwałę.
– Chciałem się zem ścić, sierżancie. Chciałem im odpłacić. Z początku m y ślałem ,

że pozabij am ich wszy stkich, gdy ty lko się obudzę, ale ona powiedziała m i, że to by by ło złe. –
Stark przy taknął. – I m iała racj ę. Każdy głupek m oże chwy cić za broń i zabij ać ludzi. Fakt, paru
facetów j est w ty m naprawdę dobry ch, ale to j eszcze niczego nie dowodzi. Zgadza się,
sierżancie?

– Jeśli zabij asz dla sam ego zabij ania, to nie.
– Właśnie, sierżancie. Dlatego postanowiłem , że będę inny. Spędzę resztę ży cia,

próbuj ąc ratować ludzi. Jak pan, sierżancie. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, j ak wiele pan
dla nas ry zy kuj e. Jak ciężko pan pracuj e, by utrzy m ać nas przy ży ciu. Chcę by ć taki j ak pan.

– Bardzo m i m iło, Murph. – Stark zawahał się, spuścił na m om ent wzrok, potem

przy j rzał się ponownie zatroskanem u obliczu żołnierza. – Świetnie, że chcesz zm ienić swoj e ży cie.
Ale to nie będzie łatwe. Czasam i nawet bardzo trudne. Będziesz m usiał udać się w m iej sca,
który ch nie chcesz widzieć. Robić rzeczy, na które nie będziesz m iał ochoty.

– Jak pan, sierżancie? O to właśnie w ty m wszy stkim chodzi, prawda? Robienie

tego, co się chce, j est proste. Ona m i powiedziała: spraw, by twoj e ży cie by ło coś warte. Niech
coś znaczy. I tak właśnie zrobię, sierżancie.

Stark spoglądał na niego ty lko, m ilcząc, wspom inaj ąc dawne dziej e i ciała

zaściełaj ące ziem ię i księży cowy grunt. Jego j ednostkę wy bij aną na wzgórzu Pattersona, w ty m
kapral Kate Stein, która um ieraj ąc, kazała m u się ratować. Jego własną przy sięgę, że poświęci
ży cie ratowaniu inny ch przed ty m losem . Dzisiaj Murph znalazł własne wzgórze Pattersona,
którego ciężar wpły nie na każdy j ego osąd i decy zj ę. To nieuczciwe w przypadku tego dzieciaka.
Może nie był najlepszym żołnierzem pod słońcem, ale to dobry chłopak. Teraz to już jednak
zupełnie inny człowiek. A ja nie zdołam odwieść go od tej decyzji. Nie powinienem nawet próbować.
Wiem, jak to jest. Mogę go jedynie obserwować i wspierać, kiedy będzie trzeba.

– To j eden z naj lepszy ch celów ży ciowy ch, j akie m ożna sobie wy znaczy ć, Murph.
– Sierżancie? Z tego, co ostatnio sły szałem , druży na potrzebuj e nowego kaprala, po

ty m j ak Gom ez dostała kopa w górę. Mogę się zgłosić na ochotnika?

Stark zam rugał z niedowierzaniem .
– Jasne.
– Chociaż Gom ez m oże m nie nie chcieć na ty m stanowisku. Ale pokażę j ej , co

j estem wart, sierżancie. Będę harował tak długo, aż uwierzy, że nadaj ę się do tej roboty. Nie
j estem tak dobry j ak pan albo ona, ale dam radę.

– Jasne – powtórzy ł Ethan. Kiedyś dostaniesz własną drużynę, a potem może i cały

pluton. I już nigdy nie zaśniesz spokojnie, nie pozwoli ci na to niepokój o każdego twojego żołnierza,

background image

dodał w m y ślach. – Pogadam z Gom ez, ona teraz dowodzi plutonem .

– Co? Jej u. Niesam owite. Idę o zakład, że j est pan z niej dum ny.
– Jestem dum ny z was wszy stkich, Murph. Kiedy cię wy pisuj ą ze szpitala?

Powiedzieli ci to j uż?

– Jeszcze nie, sierżancie. Czeka m nie j eszcze długa rekonwalescencj a. Chcą

doprowadzić m ięśnie do stanu uży walności. Muszę przej ść też kom pleksowe badania. – W
uśm iechu Murphy ’ego poj awiła się dawna szelm owatość. – Idę o zakład, że będą też chcieli
sprawdzić m oj ą głowę.

– O to akurat nie m usisz się m artwić, Murph. – Stark zauważy ł, że szeregowy znów

opadł na posłanie. – Jesteś wciąż m ocno osłabiony, j ak widzę. Dobra, kończy m y to gadanie.
Odpocznij , poćwicz i wracaj do druży ny. Będę m iał oko na ciebie.

– Dzięki, sierżancie. – Murph odpręży ł się, położy ł na plecach, ale nie spuścił

wzroku z oddalaj ącego się Starka.

Ethan sięgnął po kom unikator, gdy ty lko ruszy ł w kierunku centrum dowodzenia.
– Kapralu Gom ez, m acie chwilę?
– Tak, sargento. Co się dziej e?
– Murphy wy szedł ze śpiączki... – Stark przerwał na m om ent, by m iała czas na

przy swoj enie tej inform acj i. – Nic m u nie j est.

– Gracias, Dios. Powiem o ty m ludziom z druży ny, sargento.
– Poczekaj . Zanim to zrobisz, chcę cię o coś poprosić.
– Poprosić? Jasne.
– Murph chciałby zostać kapralem swoj ej dawnej druży ny. – Cisza. – Halo? Anita?
– Oj , si, sargento. No, wie pan przecież, że szeregowy Murphy nie j est naj bardziej

oddany m i wy szkolony m facetem na ty m łez padole. On kapralem ? Murph?

Stark powstrzy m ał się od śm iechu.
– Wiem dobrze, o czy m m y ślisz. Rozm awiałem z nim przed chwilą i wiem , że się

zm ienił. Dorósł. I chce sobie zapracować na tę funkcj ę.

– Jeśli chce na coś zapracować, to fakty cznie m usiał się zm ienić. Zgłosił się na

ochotnika? Verdad?

– Tak. A j a proszę cię o przy sługę. Rozważ j ego prośbę. Obserwuj go, gdy wróci

do j ednostki. Zobacz, j ak m u idzie.

– Okay, sargento. Zrobię to dla pana. Zna się pan dobrze na ludziach, więc j eśli

m ówi pan, że da radę...

– My ślę, że poradzi sobie śpiewaj ąco. Jak j uż wspom niałem , Anita, bardzo się

zm ienił. Ty m razem potrzebowała chwili na odpowiedź.

– Powiedział pan to takim tonem , sargento, j akby ta zm iana nie do końca pana

ucieszy ła.

– Cieszy m nie, że wrócił, cieszy m nie też, że chce by ć bardziej odpowiedzialny.

My ślę j ednak, że zatęsknim y wszy scy za stary m dobry m Murphem .

– Za bardzo pan tęskni za stary m Murphem , ale niech pan da m i szansę, udowodnię

panu, że on nadal j est m iędzy nam i. Poczuj e pan wtedy, że naprawdę wrócił. Dobrze, sargento.

background image

Mam y um owę. Będę m iała na niego oko. A teraz idę powiedzieć pozostały m , że wy szedł ze
śpiączki i czuj e się dobrze.

– Jasne, Anita. I pozdrów ich wszy stkich ode m nie.
Stark zatrzy m ał się, potem skręcił w boczną odnogę kory tarza, którą dotarł do

kwatery Rey nolds.

– Vic? Masz chwilkę?
Potarła oczy.
– Już późno. Mam nadziej ę, że nie zwołuj esz kolej nej odprawy sztabu?
– Nie. Chciałem ci powiedzieć, że Murphy wy budził się ze śpiączki. Twarz j ej

poj aśniała.

– To wspaniale. – Zaraz j ednak zrobiła się bardziej scepty czna. – Dlaczego więc

wy glądasz na takiego przy gaszonego? Co się dziej e? Z j ego głową wszy stko w porządku?

– Tak, ale... – Streścił j ej rozm owę z Murphy m . – Sam a widzisz. Obrał piekielnie

trudną drogę.

– Przy pom ina m i to kogoś, kogo doskonale znam .
– Trafiony, zatopiony.
Wy szczerzy ła zęby w uśm iechu.
– W końcu dorobiłeś się sy na, Ethan. W duchowy m tego słowa rozum ieniu.

Przy puszczałeś kiedy ś, że to m oże by ć Murphy ?

– Nie. Nasz wszechświat m a naprawdę pokręcone poczucie hum oru. Posłuchaj ,

Vic, m am do ciebie wielką prośbę. Gdy by coś m i się stało...

– Spokoj nie, Ethan. Zaopiekuj ę się Murphy m , gdy by coś ci się przy darzy ło.

Obiecuj ę.

– Dzięki. To wiele dla m nie znaczy.
– Niet problema. Wprawdzie m inęło j uż trochę czasu, ale chy ba j eszcze pam iętam ,

j ak radzić sobie z dziećm i.

Stark spoj rzał na nią, nie kry j ąc zdziwienia.
– Masz dziecko, Vic?
Zam iast odpowiedzieć, Rey nolds ziewnęła, a potem spoj rzała na zegarek.
– Boże, j ak j uż późno, a j a m am j eszcze ty le roboty, zanim będę m ogła uderzy ć w

kim ono. Do zobaczenia j utro, Ethan.

– Pewnie.
Stark m ierzy ł j ą j eszcze przez chwilę zaciekawiony m wzrokiem , ale wróciła do

pracy, nie zwracaj ąc na niego zupełnie uwagi, m achnął więc ręką na pożegnanie i wy szedł.

Maszerował przez centrum dowodzenia, dokonuj ąc inspekcj i albo zagaduj ąc

wartowników pilnuj ący ch kolej ny ch sektorów. W końcu dotarł do własnej kaj uty i usiadł na
m om ent przy biurku, by spoj rzeć na m onitor wy świetlaj ący wiadom ości, który m i powinien się
zainteresować. Hej. Właśnie to do mnie dotarło. System uprawnia mnie do przeglądania akt
osobowych, a jako dowódca mogę poprosić o każdy plik, nawet ten dotyczący życia osobistego.
Sam mogę dowiedzieć się wszystkiego o przeszłości Vic. Koniec tajemnic. Wy ciągnął rękę i wcisnął
palcem klawisz odpowiadaj ący za uśpienie kom putera. Tyle że tego nie zrobię. Może nie
nauczyłem się jeszcze wszystkiego o dowodzeniu, ale wiem, że jedną z najważniejszych zasad
dobrego przełożonego jest powstrzymywanie się od robienia tego, co można zrobić tylko dlatego, że
ma się na to ochotę. Jeśli Vic zechce, sama mi o tym opowie.

Wy korzy stuj ąc niską grawitacj ę, skoczy ł z przewrotem prosto na koj ę. Padł na nią

płasko plecam i, spoglądaj ąc w górę na zakurzony arkusz blachy, który m zasłonięto księży cowe
skały. Gdzieś za nim i rozpościerała się nieskończona pustka. Zapatrzy ł się w j ej wy im aginowaną

background image

głębię, a potem uśm iechnął.

Wal się. Nadal tu jestem i wszyscy muszą się ze mną liczyć.

Dni m ij ały niezauważenie, ponieważ w wirze codzienny ch zaj ęć czas um y kał j ak

szalony, zwłaszcza tutaj , w m iej scu, którem u by ł obcy koncept dnia i nocy przeniesiony przez
ludzi z pobliskiej planety, nad którą słońce wstawało i zachodziło w dwudziestoczterogodzinny m
ry tm ie. Stark wrócił na kwaterę po przy j rzeniu się, j ak kolej na kom pania ćwiczy przy gotowaną
przez Vic takty kę radzenia sobie z blaszakam i. Z radością pozby ł się ciężkiego pancerza. Nieźle im
poszło. Powinni dać sobie radę z tymi potworami. Tak uważamy. Ale nie możemy być tego pewni,
dopóki nie zaczną strzelać do nas.

Usły szał brzęczenie dzwonka przy drzwiach. Wciąż stoj ąc, zrobił krok, by j e

otworzy ć.

– Mendo? Co się dziej e?
– Kom endancie Stark. – Szeregowy Mendoza zawahał się, zerkaj ąc na starom odną

papierową książkę, którą trzy m ał w dłoni. Zaraz j ednak spoj rzał na Ethana z większą
determ inacj ą. – Chciałby m przedy skutować z panem pewną sprawę. Jeśli m a pan wolną chwilę.

– Mam . – Mendo sam przychodzi z informacjami. To coś nowego. W końcu jego

ojciec powiedział, że dorośnie do tego, jeśli dam mu szansę. – Wej dź. Siadaj .

– Dziękuj ę, sir. – Mendoza poczekał, aż Ethan zaj m ie m iej sce za biurkiem , potem

usiadł na j edy ny m wolny m krześle. Wy ciągnął przed siebie książkę, aby Stark m ógł zobaczy ć j ej
ty tuł. Trzy m ał j ą tak kurczowo, j akby by ła naj bardziej kruchy m ze skarbów. – To tekst traktuj ący
o historii staroży tnej .

– Wy gląda na bardzo stary.
– Nie, sir, chodziło m i o to, że został napisany ty siące lat tem u. To j eden z

naj starszy ch zapisów w historii ludzkości. Doty czy całej serii woj en.

– Jeden z pierwszy ch zapisów, a traktuj e o woj owaniu? Coś takiego.
Mendoza uśm iechnął się rozluźniony żartobliwą odpowiedzią Starka.
– Tak, kom endancie. Książka nosi ty tuł Wojna peloponeska. Napisał j ą Tukidy des.
– Wy bacz, nigdy nie sły szałem o kim ś takim .
– To by ła j edna z naj ważniej szy ch woj en w tam ty ch czasach – konty nuował

Mendoza. – Toczy ły j ą soj usze zawiązane przez dwa m iasta-państwa: Ateny i Spartę.

– Sparta? To ta od bitwy pod Term osa...
– Term opilam i.
– Tak. W tam tej bitwie nieliczni Spartanie utrzy m y wali swoj e pozy cj e do końca,

dopóki nie zostali wy bici. Dzięki nim pozostali Grecy zostali zainspirowani do zj ednoczenia się w
walce ze wspólny m wrogiem . To o nich kiedy ś m ówiłeś?

– Tak. O nich. Bitwa pod Term opilam i m iała m iej sce na długo przed woj ną

peloponeską.

– Okay. Dom y ślam się, że j edność nie przetrwała zby t długo, skoro Spartanie i

Ateńczy cy walczy li ze sobą w woj nie, o której m ówisz. Dlaczego więc chcesz m i pokazać tę
książkę?

Mendoza m ilczał tak długo, że Stark zaczął się niecierpliwić, ale powściągnął

background image

uczucia i poczekał do m om entu, gdy szeregowiec znów zaczął m ówić:

– To książka m oj ego oj ca, kom endancie. Porobił w niej wiele notatek na

m arginesach. Są fragm entary czne, ale przeczy tałem j e wszy stkie i chy ba m ogę powiedzieć, do
j akich konkluzj i doszedł m ój tata.

– Porucznik Mendoza, twój oj ciec, wiedział, o czy m m ówi. Z przy j em nością

posłucham o j ego następny ch przem y śleniach.

– Proszę j ednak pam iętać, że to bardzo niekom pletne notatki – ostrzegł Mendo –

aczkolwiek główny przekaz wy daj e m i się j asny. – Wskazał na książkę. – Krótko m ówiąc, dawno
tem u Ateny stały się wielką potęgą. By ły tak m ocne, że robiły, co chciały, i nikt nie m ógł ich
powstrzy m ać. W końcu Sparta zgrom adziła wokół siebie większość greckich państw-m iast i
wy powiedziała woj nę Ateńczy kom , ale nie zdołała ich pokonać.

– Hm . – Stark potarł brodę. – Brzm i znaj om o. Jak nasza sy tuacj a. USA są

wy starczaj ąco wielkie, w skali Ziem i rzecz j asna, i robią, co chcą. Pozostałe państwa próbowały
nadążać za nam i, dopóki nie postanowiliśm y zaj ąć całego Księży ca, wtedy powstał soj usz dążący
do powstrzy m ania naszej ekspansj i na Srebrny m Globie. Czy do takich konkluzj i zm ierzał twój
oj ciec?

– Tak, kom endancie. – Twarz Mendo poj aśniała, wy glądał teraz j ak nauczy ciel

chwalący ulubionego pry m usa. – Ateńczy cy posunęli się j ednak za daleko. Chcąc stać się
naj większą potęgą, zaatakowali równie potężne Sy rakuzy.

– To m iasto w stanie Nowy Jork? Nie wiedziałem , że j est tak stare.
– Nie, kom endancie. Ory ginalne Sy rakuzy, te na Sy cy lii. To taka wy spa na Morzu

Śródziem ny m . – Mendoza m usiał pozbierać m y śli, zanim podj ął wątek: – Sy rakuzy, m im o swoj ej
potęgi, nie by ły w stanie pokonać Aten w poj edy nkę. Poprosiły więc o pom oc Spartę. Wtedy
Ateńczy cy posłali na nich kolej ne arm ie. Problem j ednak w ty m , że dowódcy ateńskiej arm ii
by li wy bierani z polity cznego klucza, nikogo nie interesowało więc, j akie m aj ą doświadczenie
boj owe. I po długiej kam panii przegrali tę woj nę. Ogrom na arm ia, j aką wy słali przeciw
Sy rakuzom , została wy bita albo wzięta do niewoli, podobnie stało się z ich flotą. Ateny nie
podniosły się po tak wielkiej klęsce. Kilka lat później zostały ostatecznie pokonane i nigdy więcej
nie m iały j uż takiego znaczenia j ak przedtem .

Gdy Mendo zam ilkł, Stark patrzy ł wciąż na niego, m rużąc w zam y śleniu oczy.
– To także brzm i znaj om o. Choćby trochę. Twierdzisz zatem , że Am ery kanie,

sięgaj ąc po Księży c, zachowali się j ak Ateńczy cy wy powiadaj ący woj nę Sy rakuzom ?

– Tak, kom endancie. Rządzący nim i ludzie przesadzili, podobnie j ak nasz rząd, który

wy słał tutaj ogrom ne siły, próbuj ąc wy grać tę woj nę. Ale nie zdołali niczego dokonać.

– Owszem , problem j ednak w ty m , że m y nie m ożem y zawieść. Nie oddam y

nikom u tej kolonii. Prędzej piekło zam arznie, niż j ą stracim y.

– O to właśnie chodzi, kom endancie. – Podekscy towany Mendoza wskazał raz

j eszcze na książkę. – Pan wy trzy m a. Pan tutaj dowodzi. Oj ciec przy puszczał, że po nieudanej
ofensy wie Meecham a stracim y kolonię, a cała nasza arm ia, j ak ta ateńska pod Sy rakuzam i,
zostanie zniszczona. I tak by się stało, gdy by nie dwa wy j ątki.

– Dwa wy j ątki? Jakie?
Mendoza zawahał się, ale wskazał potem palcem na Starka.
– Jedny m j est pan, sir.
– Akurat. Co to m iało znaczy ć?
– Oj ciec napisał, że j ego zdaniem , wy socy dowódcy am ery kańskiej arm ii by li

równie niekom petentni j ak ich ateńscy odpowiednicy pod Sy rakuzam i. Wy ciągnął więc wnioski,
że ofensy wa Meecham a doprowadzi do utraty kolonii, ponieważ żołnierze nie ufaj ą przełożony m ,

background image

a oni sam i nie za bardzo wiedzą, co robić, przez co narażaj ą nasze oddziały na ogrom ne straty.
Wszy stko to razem doprowadzi do sy tuacj i, w której kontrofensy wa wroga m oże się powieść albo
doprowadzi do utraty takiej ilości terenu, że nie dam y rady utrzy m ać reszty.

Stark zm arszczy ł brwi, przy pom inaj ąc sobie tam te chwile strachu i niepewności.
– Tak to wy glądało, gdy przej m owaliśm y kontrolę. Mało brakowało, a

przegraliby śm y na całej linii. Wróg uderzy ł z ogrom ną m ocą, przery waj ąc nasze linie. Wtedy
j ednak uważałem , że stało się tak, ponieważ straciliśm y m oty wacj ę do dalszej walki.

– Po części tak by ło, to pewne – przy znał Mendoza. – Py tanie ty lko, czy gdy by

Meecham i pozostali oficerowie pozostali u steru, by liby śm y bardziej zm oty wowani?

– Na pewno nie. Sam o ty m wiesz. Nie m ieliby śm y żadnej m oty wacj i. Na pewno

nie po ty m , co zrobiono z trzecią dy wizj ą. Prędzej śnieżka przetrwałaby w piekle, niż nasi chłopcy
przy j ęliby rozkazy od kogoś takiego j ak Meecham .

– Zgadza się, kom endancie. Jedy ny m czy nnikiem , który m ógł zapobiec katastrofie,

tak tutaj , j ak i pod Sy rakuzam i, by ł nowy dy nam iczny dowódca, ktoś, kom u ludzie m ogliby
zaufać. Ktoś, kto zagrzałby ich do walki po serii dotkliwy ch porażek.

– To nie m usiałem by ć j a – obruszy ł się Stark. – Każdy dobry dowódca m ógł

dokonać czegoś takiego.

– Nie, sir – zaprotestował Mendoza, w ferworze dy skusj i nagle zniknęła j ego

wrodzona m ałom ówność. – To m usiał by ć ktoś, kto um iałby wy powiedzieć posłuszeństwo, ktoś,
kto zadziałałby, gdy wy m agała tego sy tuacj a. Ty lko pan m ógł tego dokonać.

– Ja nie... – Ethan zam ilkł w pół zdania, zapatrzy ł się gdzieś w przestrzeń.

Przy pom niał sobie dzień, w który m trzecia dy wizj a przestała istnieć, rozgrom iona na skutek
nieudolnie zaplanowanej i przeprowadzonej ofensy wy. Ty siące żołnierzy poległy w
bezsensowny ch atakach na um ocnienia otaczaj ące kolonię, co przerażeni weterani księży cowej
kam panii obserwowali w bezsilnej złości ze swoich bunkrów. Wszyscy wtedy gapili się na m nie,
czekaj ąc, co zrobię, ale nikt nie kiwnął nawet palcem , dopóki j a nie dałem znaku. Dlaczego?
Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad ty m . – Dlaczego twój oj ciec m y ślał tak o m nie?

– Ponieważ ty lko pan wstąpił do woj a, będąc j uż prawie dorosły m człowiekiem . –

Mendoza wskazał palcem j edną ze ścian kwatery Starka. – Wszy scy pozostali, w ty m j a, dorastali
w woj skowy ch rodzinach, wy chowuj ąc się w fortach albo bazach. Posłuszeństwo, postępowanie
zgodne z regulam inem wpaj ano nam od naj m łodszy ch lat. To by ła część naszego ży cia. Pan
podchodził do ty ch zasad o wiele swobodniej . Dam panu przy kład: nie m usiał pan, j ako dziecko,
stawać na baczność za każdy m razem , gdy grano hy m n narodowy. Miał pan swobodę wy boru w
znacznie większej ilości przy padków niż m y.

Stark poczuł lekką dezorientacj ę, gdy rozm owa zeszła na tory prowadzące do

chwili, gdy leciał dopiero na Księży c.

– Rozm awiałem kiedy ś na ten tem at z Desoto. O ty m , w j ak różny ch warunkach

dorastaliśm y. Pam iętasz chy ba Pabla?

– Oczy wiście, sir. – Kapral Desoto poległ na sam y m początku tej kam panii po

bezpośrednim trafieniu pociskiem arty lery j skim . Nie pozostało po nim nic, nawet strzęp ciała,
który m ogliby opłakać j ego koledzy. – Rozum ie pan j uż? Swoboda decy zj i w m łodości sprawiła,
że zareagował pan wtedy, gdy uznał pan to za konieczne, czego żaden z indoktry nowany ch od
dziecka żołnierzy nie um iał zrobić. W odróżnieniu od nas nie m iał pan ham ulców i wpoj onego
szacunku dla władzy.

– Jestem Am ery kaninem . Gdy by m chciał szanować rządzący ch, pewnie by łby m

oby watelem innego kraj u. – Stark uznał, że to by się zgadzało. Nie jestem nikim ważnym, ale
dorastałem w innych warunkach, pom y ślał. Czy to nie j edno z ty ch zachowań, który ch nie

background image

rozum iej ą j uż ludzie wy chowani w woj u? Zdolność powiedzenia nie, kiedy trzeba? Czy do tego
sprowadza się ten popieprzony podział na cy wilbandę i woj o? Do stworzenia żołnierzy, którzy nie
będą um ieli powiedzieć dowodzący m nim i m atołom , żeby się poszli walić na ry j ? Albo chociaż
uświadom ić im , że m ogą to zrobić, j eśli będą za ostro traktowani?

– Zostawm y to na razie. Mówiłeś coś o dwóch czy nnikach. Jedny m by łem j a. Co

j est drugim ?

– Technologia. Sy stem dowodzenia i kontroli, który pozwolił, by wszy scy

dowiedzieli się o pańskim działaniu. – Mendoza pochy lił się, wodząc palcem w powietrzu, j akby
wskazy wał linie widoczne na wy świetlaczu boj owego HUD-a. – Pod Sy rakuzam i bunt j ednego
dowódcy niskiego szczebla nie m iałby żadnego wpły wu na ogólną sy tuacj ę. Jego ludzie poszliby
za nim , ale to ty lko cząsteczka całej arm ii, pozostali nie dowiedzieliby się o j ego działaniach i
rozkazach. A osam otniony oddział także nie m iałby szans na przetrwanie. W naszy m przy padku
j ednak wszy scy dowiedzieli się niem al naty chm iast o przej ęciu inicj aty wy przez pana. A
wszy stko to dzięki aparaturze łączącej każdego żołnierza z sy stem em kontroli i dowodzenia.

– Jasne. Nasze sy stem y kontroli i dowodzenia zostały stworzone po to, by dowódcy

m ogli dy ktować podwładny m każdy krok i ruch, i tak też by ły wy korzy sty wane przez wy ższy ch
oficerów. My j ednak j uż dawno nauczy liśm y się posługiwać ty m i sam y m i urządzeniam i w nieco
inny ch celach. – Stark nie m iał bladego poj ęcia, który z sierżantów pierwszy utworzy ł
zakodowany kanał łączności równoległej , dzięki czem u podoficerowie m ogli się porozum iewać
bez wiedzy nadzoruj ący ch ich przełożony ch, ale zdawał sobie sprawę, że te sztuczki, j ak i inne
furtki w sy stem ie, by ły znane w woj u, zanim do niego wstąpił.

– Właśnie. Pozwoliło to panu na obej ście łańcucha dowodzenia i skoordy nowanie

swoich działań z dowódcam i inny ch niewielkich oddziałów znaj duj ący ch się wzdłuż całego
pery m etru. Te sam e kanały łączności pozwalały podoficerom na dostęp do wiedzy, która m iała
by ć zarezerwowana wy łącznie dla dowództwa. Dzięki tem u zareagowali bardzo szy bko i na ty le
elasty cznie, by skoordy nować działania. Właśnie dlatego m ógł pan przej ąć dowodzenie
dosłownie w ciągu kilku m inut, nie doprowadzaj ąc do ogólnego zam ieszania.

Stark przy taknął.
– Wiesz, że w taki właśnie sposób wy korzy sty waliśm y oprogram owanie sy stem u

kontroli i dowodzenia podczas działań boj owy ch. Ty lko do tego nam służy ło.

– Wiem , sir. – Mendoza by ł tak podekscy towany, że znów zaczął kreślić ry sunki w

powietrzu. – Śledziłem wszy stkie udoskonalenia operacy j ne i takty czne, które pan powprowadzał.
Teraz j esteśm y zorganizowani j ak nie przy m ierzaj ąc, rzy m skie legiony u szczy tu ich m ożliwości.
Ich takty ka także opierała się na tworzeniu luźnej , elasty cznej form acj i zdolnej do przy j ęcia
każdy ch warunków narzucany ch przez nieprzy j aciela. Wrogowie Rzy m u walczy li zazwy czaj w
zwarty ch szeregach, które sprawdzały się głównie w starciach z równie nieelasty czny m
wrogiem . – Uspokoił się nieco. – Pam ięta pan ten atak grożący przełam aniem naszy ch linii
obrony niedługo po przej ęciu dowodzenia? Wy korzy stał pan ten sam sy stem do wy sy łania
naszy ch oddziałów gdzie trzeba. Rozum ie pan, kom endancie? Coś takiego nigdy wcześniej nie
m iało m iej sca. I dlatego zdołaliśm y ocalić kolonię.

Stark gapił się w ścianę.
– Chy ba m asz racj ę. Staliśm y się zby t szty wni, gdy to się stało. Pierwsza dy wizj a

zby t długo walczy ła na Księży cu. Dlatego pękliśm y, gdy zobaczy liśm y, że trepy wy sy łaj ą trzecią
dy wizj ę na bezsensowną rzeź. Złam ano by nas, gdy by wróg uderzy ł wtedy z wy starczaj ącą
determ inacj ą, ponieważ nie wy trzy m aliby śm y tego psy chicznie. – Przy pom niał sobie, że
przeciwnik fakty cznie uderzy ł niedługo po ty m , j ak obj ął dowodzenie, i m ało brakowało, żeby
przełam ał na dobre linie obrony. Przerzucanie j ednostek z odcinka na odcinek by ło j ednak bardzo

background image

ry zy kowne i ledwie sobie z ty m poradził. – A Am ery ka po utracie trzeciej i pierwszej dy wizj i
została z j edną trzecią swoich sił. Nie wspom inaj ąc j uż o okrętach, które m ogły zostać zniszczone
w trakcie panicznej ewakuacj i albo dalszy ch desperackich prób obrony kolonii. Gdy by śm y
utracili instalacj e na Księży cu, nasza gospodarka poszłaby na dno w bły skawiczny m tem pie, na
pewno nie tak wolno j ak teraz. Stałoby się to sam o co z Ateńczy kam i. Zby t wiele chcieli, za dużo
poświęcili i w efekcie skopano im dupska tak m ocno, że reszta świata m ogła ich w końcu pokonać.

– Tak m i się wy daj e, kom endancie. Jak długo status am ery kańskich j ednostek

księży cowy ch pozostanie niej asny, j ak długo loj alność kolonii pozostanie nieokreślona, tak długo
reszta świata nie będzie pewna, czy połączenie wszy stkich sił pozwoli j ej na pokonanie ostatniego
superm ocarstwa. Podsum owuj ąc, m ój oj ciec wierzy ł, że uratował pan USA przed upadkiem , ale
nie by łoby to m ożliwe, gdy by nie nowoczesne sy stem y kontroli i dowodzenia.

Ta podpowiedź porucznika Mendozy wy dawała się bardzo sensowna, j ak zresztą

większość rad j ego i sy na. Naj większy m problem em Starka by ło j ednak zaakceptowanie własnej
roli w ty m procesie. No i okazałem się wielkim ważniakiem, jak widać. Uratowałem kolonię,
ojczyznę i wszystkich kumpli, pom y ślał. Czasam i czuł się podobnie po powrocie z udanej akcj i. To
poczucie, że gdy by ty lko zechciał, m ógłby zrobić to raz j eszcze, że zwy cięstwo j est słodkie, a
porażka niem ożliwa. Nie potrzebuję, by ktoś zachęcał mnie do takich rozważań. Ale też nie będę
pierwszym albo jedynym facetem, który ma takie przemyślenia.

– Mendo, znasz dobrze historię, nie ty lko Grecj i. Musiało by ć wielu generałów,

którzy wy gry wali wszy stkie bitwy, j akie stoczy li w swoj ej karierze. Co się z nim i stało?

– Nie j estem pewien, czy rozum iem py tanie, sir.
– Chodzi m i o to, j ak kończy li – doprecy zował Stark. – By li przecież dobrzy w ty m ,

co robili. Na ty le dobrzy, by wy gry wać bitwy. Jak wy glądały ostatnie części ich ży ciory sów?

– Aha, teraz rozum iem . – Mendoza zm arszczy ł brwi, skupiaj ąc się na problem ie. –

W zasadzie są dwie kategorie takich generałów, kom endancie Stark. Część z nich wy gry wała, a
potem odchodziła. Dzięki tem u nie przeszarżowali. Należał do nich generał George Washington.
Nie by ł m oże naj lepszy m dowódcą swoich czasów, ale znał swoj e ograniczenia i wy grał
prowadzoną woj nę. W później szy ch latach wielokrotnie odm awiał sięgnięcia po władzę i stania
się dy ktatorem albo królem Stanów Zj ednoczony ch.

– Nic dziwnego, że um ieściliśm y j ego podobiznę na banknotach. A j aka by ła druga

kategoria?

– Przy wódcy tacy, j ak Napoleon, Aleksander Wielki czy Juliusz Cezar. Wy gry wali

bitwy i nie przestawali toczy ć następny ch. Im więcej podboj ów, ty m więcej ty tułów. W końcu
sięgali za daleko. Napoleon obwołał się cesarzem , potem stracił w Rosj i wielką arm ię i j uż nigdy
nie odbudował swoj ej potęgi. Aleksander gnał swoich żołnierzy na krańce znanego m u świata,
dopóki się nie zbuntowali. Chcieli wracać do dom u. Im perium Aleksandra by ło tak wielkie, że nie
m iało szans na przetrwanie, więc rozpadło się chwilę po j ego śm ierci. A Cezar po ty m , j ak ogłosił
się im peratorem , został zabity przez ty ch, którzy obawiali się j ego nienasy cony ch am bicj i.

– No, no. – Stark siedział przez dłuższą chwilę zanurzony w m y ślach, wspom inaj ąc

sceny z bitew o m iej sca, który ch nazw j uż nie pam iętał. – I na ty m polega wy bór, prawda? Albo
wspinasz się za wy soko i spadasz, albo m y ślisz realnie i powstrzy m uj esz się od wy ciągnięcia ręki
po coś, co wy daj e się osiągalne. Trzeba po prostu wiedzieć, kiedy przestać, bo kto przesadzi, ten
kończy m arnie. – Zam y ślił się znowu. – Jak ci faceci z Aten.

– Tak, kom endancie. Jak Ateńczy cy.
– A m ożna by pom y śleć, że z walką j est j ak z każdą inną pracą: im więcej j ej

wy konuj esz, ty m j esteś w niej lepszy. To j ednak nie działa w taki sposób, j ak widzę.

Szeregowy Mendoza przy taknął.

background image

– Clausewitz twierdził, że to z powodu tarcia.
– Tarcia?
– Tak. Ty m term inem opisy wał wszy stkie problem y, j akie gnębiły dowódców.

Dosłownie wszy stkie, od błędny ch posunięć i m y lny ch rozkazów przez zepsuty sprzęt, zdarzenia
losowe i niem ożliwe do przewidzenia ruchy przeciwnika albo załam ania pogody. Krótko m ówiąc,
wszy stko, co dzieliło teorię prowadzenia woj ny od aktualnej sy tuacj i boj owej .

– Czy li coś takiego j ak bunt piątego bata, którego nikt się nie spodziewał?
– Tak, coś w ty m sty lu.
Stark pokiwał głową, wy puszczaj ąc wolno powietrze z płuc.
– Tak. To się nigdy nie skończy. I prędzej czy później człowiek m usi przegrać. –

Muszę mieć wystarczająco dużo rozumu, żeby dać sobie z tym wszystkim spokój, zanim trafię na
lepszego od siebie, dodał w m y ślach. To wydaje się takie proste. Jestem jednak pewien, że wielu
lepszych ode mnie dowódców zdecydowało się zrobić o jeden krok za daleko. – Nadal m ówisz do
swoj ego oj ca, Mendo?

Szeregowy pochy lił głowę, by ukry ć wy raz twarzy tak wiele m ówiący o j ego

uczuciach wobec oj ca, który poległ, broniąc centrum dowodzenia podczas pam iętnego ataku.

– Tak, m odlę się za niego każdego wieczora.
– Świetnie. Przekaż m u zatem ode m nie, że kazałem powiedzieć, iż odwalasz dla

nas naprawdę świetną robotę, pilnuj ąc, by twój kom endant nie wpadł w kolej ne kłopoty.

– Dziękuj ę, sierżancie. Przepraszam . Dziękuj ę, kom endancie.
– Nazy waj m nie, j ak ci pasuj e. Wolę nawet, j ak ludzie nazy waj ą m nie sierżantem .

Chciał dodać coś j eszcze, ale nie zdąży ł.

Przerwał m u głos dobiegaj ący z kom unikatora:
– Kom endancie Stark? Tu centrum dowodzenia. Tam w górze dziej e się coś, co

powinien pan zobaczy ć.

– Dziej e się? – „Tam w górze” oznaczało, że sprawa doty czy orbity albo nawet

Ziem i. – Powiedzcie coś więcej .

– Wy gląda na to, że kilka cy wilny ch wahadłowców próbuj e om inąć blokadę. –

Stark pokiwał głową. Kolonia by ła w stanie zapłacić wiele za brakuj ące dobra, a towary, j akim i
dy sponowała, m ogły osiągnąć zawrotne ceny, gdy by udało się przeszm uglować j e na Ziem ię.
Nie wspom inaj ąc o zam ówiony ch częściach zapasowy ch, które trafiały wszędzie tam , gdzie
istniał czarny ry nek. – To im się chy ba nie uda. Flota j uż j e nam ierzy ła i właśnie rusza kursem na
przechwy cenie.

Te j ednostki m ogły narobić zam ieszania, kto wie, czy okręty floty nie zapędzą się

za nim i w pole rażenia wy rzutni chroniący ch kolonię.

– Rozum iem – odpowiedział Stark. – Zaraz tam przy j dę. – Odwrócił się do

szeregowego. – Wy bacz m i, Mendo, ale m usim y przerwać tę rozm owę. Zdaj e się, że m am y
więcej tarcia, niżby śm y sobie ży czy li. Dzięki za to, że wpadłeś, a j eszcze większe za to, co
powiedziałeś. Będę m iał o czy m m y śleć.

Zawahał się, gdy Mendoza wy szedł, czuł potrzebę nałożenia pancerza boj owego,

ale zwalczy ł j ą po chwili. Nie potrzebuj ę go, skoro chodzi o wy darzenia rozgry waj ące się w
przestrzeni, a sy tuacj a pogarsza się naprawdę szy bko. Lepiej nie zwlekać z dotarciem do centrum
dowodzenia.

background image

Naj większy wy świetlacz zaj m uj ący całą ścianę centrum dowodzenia przedstawiał

przebieg wy darzeń rozgry waj ący ch się w kosm osie. Stark zm niej szy ł powiększenie, aby widzieć
także łuk powierzchni Księży ca, a nie sam e sy m bole oznaczaj ące pozy cj e ścigaj ący ch i
ścigany ch j ednostek. Potem skupił uwagę na wahadłowcach. Sierżant Tran powitał go
zdawkowy m skinieniem głowy.

– Kom endancie Stark, te wahadłowce będą m iały problem z dotarciem tutaj .

Widzi pan te okręty woj enne? – Większe ikonki wisiały nad j ednostkam i, a znaj duj ące się nad
nim i liczby wskazy wały na rosnące wciąż przy spieszenie. Wektory ich kursów łączy ły się po
j akim ś czasie z pozy cj am i uciekaj ący ch m aszy n.

– Tak – odparł Ethan. – Wy gląda na to, że okręty woj enne dopadną wahadłowce,

zanim te znaj dą się pod parasolem ochronny m naszy ch wy rzutni. – Przy glądał się przez chwilę
kursowi uciekinierów. Czegoś tu brakuje... No tak. – Tran, załogi ty ch wahadłowców m uszą j uż
wiedzieć, że zostały dostrzeżone przez flotę.

– Z pewnością. Nie sposób nie zauważy ć okrętów tej wielkości, zwłaszcza gdy

zbliżaj ą się z tak dużą prędkością.

– Dlaczego więc nie uciekaj ą, skoro to wiedzą? Z ich punktu widzenia dalsze

ukry wanie się nie m a naj m niej szego sensu. Dlaczego nie próbuj ą się schronić pod parasolem
ochronny m sy stem ów obronny ch kolonii?

Tran zm arszczy ł brwi.
– To dobre py tanie.
– Wiem y, co znaj duj e się na ich pokładach?
– Nie, sir. Sprawdzaliśm y to naty chm iast po wy kry ciu konwoj u. Manifesty

wskazuj ą, że nie przewożą niczego.

Stark nie wiedział dlaczego, ale ta odpowiedź wy dała m u się złowieszcza. A nie

powinna. Wahadłowce próbuj ące om inąć blokadę nie nadaj ą przecież sy gnałów na wszy stkich
częstotliwościach i nie udostępniaj ą listów przewozowy ch na każde ży czenie. A mimo to czuję
niepokój. Te wahadłowce nie zachowują się jak klasyczne łamacze blokad. Może to konie
trojańskie? Flota udaje, że je ściga, abyśmy wpuścili konwój pod parasol ochronny kolonii.
Dlaczego jednak wahadłowce nie próbują uwiarygodnić tej wersji, udając klasycznych łamaczy
blokad?

– Tran, powiadom Vic Rey nolds o ty m , co się dziej e, i poproś Wisem an, żeby j ej

m aszy ny zaczęły grzać silniki.

Sierżant Tran spoj rzał na niego zdziwiony.
– Sir? Takie sy tuacj e zdarzaj ą się od czasu do czasu. Może ta akurat nie wy gląda na

zwy czaj ną, ale...

– Wiem . Powiedzm y, że to przeczucie. Coś m i tu nie pasuj e, i to bardzo. Chcę,

aby śm y by li gotowi do naty chm iastowej reakcj i, gdy by zaszła taka potrzeba.

Tran skinął głową i odszedł, by wy konać wy dane m u polecenia. I znowu będę

wisiał Wiseman piwo za niepotrzebne przegonienie jej załóg.

Okręty floty przy spieszy ły j eszcze bardziej , przez co punkt przechwy cenia

znaj dował się teraz nieco dalej od granic zasięgu obrony przeciworbitalnej . Wahadłowce m im o

background image

to nadal nie reagowały. Stark wpatry wał się tak intensy wnie w przekaz z przestrzeni, że nie
zauważy ł wej ścia Vic, dopóki j ej nie usły szał.

– Co się dziej e?
– To, co widać. – Ethan wskazał na ekran. – Okręty floty ścigaj ą wahadłowce

przem y tników.

– To akurat nic nowego. Nie rozum iem , dlaczego postawiłeś nasze lotnictwo w stan

alarm u. To niepodobne do ciebie.

– Fakt – przy znał Stark. – Problem w ty m , że tam te wahadłowce nie uciekaj ą, choć

powinny to zrobić. Zgadza się?

– Ja na ich m iej scu wiałaby m j uż dawno.
– Może przewożą coś naprawdę delikatnego? Coś, co nie przetrzy m a nagłego

przy spieszenia? Chciałby m wiedzieć, co znaj duj e się w ich ładowniach.

– Cokolwiek przewożą, na pewno m ożna to zastąpić – m ruknęła Vic, wzruszaj ąc

ram ionam i.

– Kom andorze – odezwał się j eden z wachtowy ch. – Dobij a się do nas zarządca

kolonii. Twierdzi, że to pilne.

– Świetnie – m ruknął Ethan, wy bieraj ąc połączenie. – Kolej ne kom plikacj e. Mówi

Stark.

Cam pbell przeszedł od razu do rzeczy, pom ij aj ąc wy m ianę zwy czaj owy ch

grzeczności.

– Sierżancie, czy pan wie, że kilka wahadłowców próbuj e wy lądować na terenie

kolonii?

– Tak. Właśnie j e obserwuj em y. – Ikonki przesuwały się upiornie wolno po

ogrom ny m czarny m ekranie. Widoczny w dole łuk powierzchni Księży ca wy nurzał się, w m iarę
j ak czuj niki zm ieniały kąt przekazy wanego obrazu. – Nie postawiłby m j ednak złam anego grosza
na to, że zdołaj ą tutaj dotrzeć. Kilka okrętów floty ruszy ło j uż, by j e przej ąć, a z otrzy m y wany ch
przez nas dany ch wy nika, że dopadną konwój , zanim ten dotrze pod parasol ochronny naszy ch
wy rzutni.

– Nasze sy stem y też to pokazuj ą, ale m y li się pan! Te okręty powinny przepuścić

ścigane wahadłowce.

Stark zwalczy ł chęć posłania zarządcy ciętej odpowiedzi, zam iast tego spoj rzał

znacząco na Cam pbella.

– Dlaczego pan tak uważa? Czy te wahadłowce zostały oficj alnie zapowiedziane?
– To chy ba oczy wiste. Czy ż nie kazał nam pan negocj ować w tej sprawie? Te

wahadłowce m aj ą zezwolenie na lądowanie w kolonii, ale okręty woj enne traktuj ą j e j ak
zwy kły ch łam aczy blokady, i to m nie niepokoi.

– Mnie także. Jedno py tanie: dlaczego j a i m oi ludzie nic nie wiem y o ty m , że te

wahadłowce otrzy m ały zgodę na przelot i lądowanie w kolonii?

– Nie wie pan? Nie m am poj ęcia dlaczego. Rząd zm ienił zdanie całkiem niedawno,

ale i tak powinien...

– Panie Cam pbell, m oi ludzie nie m ieli bladego poj ęcia o wy słaniu tego konwoj u.

A skoro nam tego nikt nie powiedział, istniej e duże prawdopodobieństwo, że flota także nie została
o ty m powiadom iona. Sądzę, że to j est prawdziwy powód, dla którego te okręty traktuj ą
nadlatuj ące wahadłowce j ak klasy czny ch łam aczy blokady. Każcie załogom wahadłowców
skontaktować się z okrętam i woj enny m i i wy j aśnić w czy m rzecz. To m oże opóźnić akcj ę o kilka
okrążeń orbity Księży ca, ale...

– Oni j uż próbowali porozum ieć się z flotą! Powiedzieli, że m aj ą zezwolenie! Ale

background image

okręty nadal ich ścigaj ą. A wie pan, że flota otrzy m ała rozkaz niszczenia każdej j ednostki, która
spróbuj e przedrzeć się przez blokadę!

– Nie rozpieprzą wahadłowców, które im się poddadzą.
Czy aby na pewno? Ciekawe, jakie rozkazy otrzymali.
– Piloci ty ch wahadłowców uważaj ą, że m ogą to zrobić. Boj ą się. Są tak

wy straszeni, że nie zatrzy m aj ą swoich m aszy n, żeby nie wiem co.

Stark zerknął w stronę Vic, szukaj ąc pom ocy, ale ona rozłoży ła ty lko ręce.
– Nie wiem , co m am powiedzieć, sir...
– Sierżancie – Cam pbell m ówił teraz wolniej , choć wiele go to kosztowało. – Te

wahadłowce przewożą ludzi. Krewny ch pracowników tej kolonii, którzy chcą dołączy ć do swoich
m ężów, żon, oj ców i m atek. Rozum ie pan, o czy m m ówię?

– A niech m nie. Wahadłowce przewożą cy wilbandę? Kobiety i dzieci?
– Tak, sierżancie.
– A pan wiedział o ty m , że przy lecą?
Cam pbell zam knął oczy, zanim odpowiedział:
– Wszy scy powinni zostać o ty m poinform owani.
– Cóż, m y zostaliśm y ty m faktem zaskoczeni, sir. Żeby śm y dobrze się rozum ieli:

ktoś zapom niał poinform ować o ty m wszy stkim ludzi z bronią, a to m oże spowodować ogrom ny
problem . Dobra, podry wam y nasze wahadłowce. – Wskazał ręką na cztery sy m bole oznaczaj ące
j ego skrom ną flotę, potem wy prostował kciuk, kieruj ąc go w górę. Rey nolds skinęła głową i
naty chm iast połączy ła się z załogam i na inny m kanale. – Niestety, nie m am y zby t wielkich szans
na powodzenie tej m isj i. Te okręty przej m ą konwój daleko za polem rażenia naszy ch sy stem ów
obrony. Moj e wahadłowce nie zdołaj ą tem u zapobiec. Możem y j ednak odwracać uwagę floty od
tam ty ch j ednostek, dopóki który ś z trepów nie zrozum ie, co się do niego m ówi, i nie skontaktuj e si
ę z przełożony m i.

– Rozum iem . I proszę, sierżancie, obrońcie ich.
Stark znieruchom iał na m om ent, rozdarty pom iędzy gniewem z powodu braku

wcześniej szego ostrzeżenia i zaskoczeniem tak błagalny m tonem zarządcy. Dopiero po chwili
skinął głową.

– Na ty m polega nasza praca, sir. Zrobim y co w naszej m ocy. Ale m ieliby śm y o

wiele większe szanse na powodzenie, gdy by ktoś raczy ł nas powiadom ić ze stosowny m
wy przedzeniem .

– Rozum iem .
Vic m iała taką m inę, j akby właśnie ugry zła coś wy j ątkowo kwaśnego.
– Chy ba się m y liłam . Niektóry ch ładunków nie da się zastąpić. Ciekawa j estem ,

który idiota wpadł na pom y sł, by nie powiadom ić floty o wy słaniu transportu dzieci za blokadę?

– Zabij m nie, nie wiem . Ale m am zam iar obedrzeć tego drania ze skóry, gdy to się

skończy. Teraz j ednak m usim y się skupić na czy m ś inny m .

– Hej ! – usły szeli głos Wisem an. – Co się dziej e? Mam y chronić ty ch

przem y tników?

– To nie są przem y tnicy – wy j aśnił j ej Stark. – Ten konwój m a zezwolenie, ale nikt

nie raczy ł poinform ować o ty m floty, więc ta próbuj e go zaatakować. Naszy m obowiązkiem j est
ruszy ć im na ratunek. Dacie radę?

– Nie. Moj e ptaszki nie m ogą walczy ć z krążownikam i.
– Ty m i wahadłowcam i leci cy wilbanda. Rodziny kolonistów. Ich dzieci.
– Oj ... Powinni się poddać, i to j uż dawno. Gdy by by ła szansa na inne rozwiązanie,

odradzałaby m taki ruch, ale...

background image

– Wiem . Piloci próbowali kontaktować się ze ścigaj ący m i ich okrętam i, ale

obawiaj ą się, że flota nie odpuści.

– Też by m się tego bała na ich m iej scu. Wiem y doskonale, że kazano j ej niszczy ć

wszy stkie j ednostki, które spróbuj ą złam ać blokadę.

– Zgadza się. Lećcie tam . Na wszelki wy padek. Może zdołacie przeszkodzić w

naj gorszy m i pom ożecie konwoj owi dotrzeć pod parasol ochronny ch sy stem ów kolonii.

– Miej m y nadziej ę, że to nie będzie konieczne. Ruszam y. Człowieku, j estem j uż

chy ba za stara na tak duże przy spieszenia.

Stark uśm iechnął się, ale stracił hum or, ledwie przeniósł wzrok na ekran. Wektory

przej ęcia wy dłuży ły się nieco, gdy cy wilne wahadłowce przy spieszy ły.

– Co u licha? Ktoś tam zaczy na panikować. Ci idioci próbuj ą uciekać przed

okrętam i floty. Tran, sprawdź, czy Cam pbell zdołał się j uż skontaktować ze stroną rządową. Jeśli
ktoś nie odwoła tego pościgu, zrobi się naprawdę nieprzy j em nie.

– Coś się dziej e – rzuciła Vic, zerkaj ąc na wy świetlacz. – Czy te okręty otworzy ły

właśnie ogień?

Od krążowników oddalało się po pół tuzina obiektów zm ierzaj ący ch z j eszcze

większą prędkością w kierunku konwoj u. Sy stem y identy fikacj i opatrzy ły j e naty chm iast
ikonkam i „nierozpoznany cel”.

– Nie potwierdzam – odezwał się naty chm iast wachtowy z działu orbitalnego. –

Staram się zidenty fikować te obiekty, ale j uż widzę, że są zby t duże j ak na torpedy.

– Może krążowniki wy puściły własne uzbroj one wahadłowce? – zasugerowała Vic.
– Te obiekty są zby t m ałe j ak na tego ty pu m aszy ny – zaprotestował ten sam

wachtowy. – I j est ich za dużo. Żaden krążownik nie m a na pokładzie sześciu wahadłowców.

– Co to m oże by ć? – głowił się Ethan. – Wisem an?
– Słucham . – Jej głos dobiegał tak wy raźnie, że Stark m iał problem z uwierzeniem ,

iż właśnie dociera na orbitę Księży ca. – Co leci za ty m i wahadłowcam i?

– Miałem nadziej ę, że wy m i to powiecie.
– Ja nie wiem . Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego. Moj e sy stem y

pokładowe także nie potrafią tego zidenty fikować.

Stark przy glądał się ikonkom , który m i oznaczono nowy rodzaj j ednostek

przestrzenny ch, zauważy ł więc od razu, że ustawiły się w ścisłą form acj ę, gdy ty lko odleciały na
wy starczaj ącą odległość od m acierzy sty ch krążowników. Gdzieś to już widziałem. Tak. Sposób, w
jaki się poruszają... A niech mnie.

– Vic. Brałaś udział w operacj i Burza Lodowa?
– Na szczęście nie. Sły szałam , że to by ło istne piekło. Dlaczego py tasz?
– Sposób poruszania się ty ch nowy ch j ednostek przy pom niał m i o czy m ś. Nasze

lotnictwo wy próbowało podczas tam tej akcj i nowy rodzaj sam olotów bezzałogowy ch.
Naj nowszy i naj nowocześniej szy. To by ły roboty boj owe kierowane szy frowany m stały m
łączem . Część z nich rozbiła się po starcie, kilka strąciliśm y sam i, gdy zaczęły ostrzeliwać nasze
pozy cj e, a resztę rozwalił wróg. One latały dokładnie w ten sam sposób.

Vic wpatrzy ła się w ekran.
– W takim szy ku? Jesteś pewien?
– Tak. To taka sam a precy zj a. Zaj m owały m iej sce w szy ku bez j ednej poprawki

kursu. Dokładnie j ak te m aszy ny.

– Blaszaki należące do floty. Autonom iczne roboty boj owe przeznaczone do walki

w przestrzeni. Twój przy j aciel chy ba o nich nie sły szał.

– Trudno go za to winić. – Stark połączy ł się z własny m i wahadłowcam i. –

background image

Wisem an? Te nowe wahadłowce, czy co tam wy strzelono z krążowników, to blaszaki!

– Co? Jest pan pewien?
– Na ty le, na ile m ogę by ć bez zaj rzenia w bebechy ty ch m aszy n.
– Jezu. To zaczy na się robić naprawdę nieciekawe, błotołazie. Będzie źle. – Stark

także się skrzy wił, zauważy wszy, że wektory kursu i szy bkości m aszy n Wisem an też się
wy dłużaj ą, gdy j ej eskadra nagle przy spieszy ła. – Idziem y kursem na przej ęcie – zam eldowała.

– Na przej ęcie? Odm awiam . Zawracaj cie. Nie m ożecie walczy ć z ty lom a

robotam i, m aj ąc ty lko cztery m aszy ny.

– Tak, wiem . Zapom ina pan j ednak, że te blaszaki lecą prosto na wahadłowce pełne

kobiet i dzieci. Muszę j e powstrzy m ać.

– Próbuj em y wy prostować ten burdel. Flota nie zaatakuj e ty ch m aszy n, gdy

dowie się, że na ich pokładach j est tak wiele kobiet i dzieci. Nie m aj ą powodu...

– My li się pan – przerwała m u Wisem an. – Z cały m szacunkiem , sir. Dom y ślam

się, że blaszaki floty są takie j ak te, o który ch pan nam wspom inał. Nie m aj ą zewnętrzny ch łącz.
Mam y więc do czy nienia z sam odzielny m i robotam i, które otrzy m ały rozkaz zaatakowania
wahadłowców. Jest pan pewien, że one rozum iej ą, co znaczy kapitulacj a, sir?

– O Boże.
Stark zerknął na wściekłą Rey nolds, ale ona kręciła j edy nie bezradnie głową.
– Ona m a racj ę, Ethan. Ta cy wilbanda znalazła się na celowniku m aszy n, które

um iej ą ty lko zabij ać i z pewnością nie wiedzą, kiedy przestać. Może dlatego piloci próbuj ą przed
nim i uciekać. Niewy kluczone, że dotarły do nich pogłoski o ty ch blaszakach. A m oże nawet coś
więcej niż zwy kłe plotki.

– Cam pbell twierdzi, że piloci by li przerażeni. Teraz wiem y dlaczego. Tran! – Stark

odwrócił się, j ednocześnie wołaj ąc: – Nie m am y czasu, m usim y skontaktować się z ty m i
krążownikam i w m niej oficj alny sposób. Połącz się z który m ś z nich. Powiedz, że te wahadłowce
przewożą cy wilbandę. W ty m dzieci. Powiedz, że konwój otrzy m ał oficj alne zezwolenie, ale i tak
każem y m u się poddać. Maj ą naty chm iast odwołać te roboty.

– Taj est! Naty chm iast, sir. Nadam y ten sy gnał na otwarty m paśm ie awary j ny m .

– To by ła częstotliwość zarezerwowana dla służb ratunkowy ch, ale czy ten przy padek nie pasował
idealnie do tej kategorii?

Stark zaczerpnął tchu, próbuj ąc się uspokoić po nagły m dopły wie adrenaliny.
Stąd nic nie zdziałam. Mogę jedynie próbować dotrzeć do odpowiednich ludzi i mieć

nadzieję, że zareagują jak trzeba.

– Vic, skontaktuj się z Cam pbellem i przekaż m u, j ak wy gląda sy tuacj a. Jeśli m a

tam kogoś, kto zdoła powstrzy m ać te wahadłowce, niech zrobi to naty chm iast. – Teraz, gdy
roboty floty pędziły do celu, m aj ąc wielkie szanse na dogonienie konwoj u przed dotarciem pod
parasol obronny kolonii, wektory przej ęcia zm ieniały się coraz szy bciej .

– Czy to aby naj sensowniej sza rada? – zastanawiała się Rey nolds. – Skąd wiesz, że

blaszaki nie rozwalą ich j ak celów na strzelnicy ?

– Tego nie wiem ! Jeśli się poddadzą, istniej e nikła szansa, że krążowniki obronią j e

przed blaszakam i.

– Kom endancie – zam eldował sierżant Tran. – Cy wilny kosm oport m elduj e, że

załogi otrzy m ały polecenie przerwania ucieczki przed flotą, ale uporczy wie odm awiaj ą zm iany
kursu. Krążowniki odebrały nasz przekaz, ale także nie zareagowały.

– To robi się naprawdę straszne – m am rotała Vic. – Czy ci piloci wahadłowców są

tak głupi czy po prostu przerażeni do granic?

– Może j edno i drugie. U licha, gdy by m j a widział, co za m ną leci... Tran, co

background image

m ówi Cam pbell?

– Grozi pilotom , że każe ich aresztować i skonfiskuj e im wahadłowce, j eśli nie

poddadzą się flocie. Ale uważa, że oni raczej spróbuj ą uciekać przed blaszakam i. Twierdzi, że są
przerażeni i błagaj ą nas o powstrzy m anie ty ch robotów.

– Dlaczego uciekali, skoro m aj ą ładownie pełne dzieci? Gdy by tego nie zrobili,

flota pewnie nie posłałaby za nim i ty ch m aszy n. Głupota pogania głupotą głupotę. Gdy by m
dostał ty ch ludzi w swoj e ręce... Ty ch sukinsy nów, którzy by li odpowiedzialni za poinform owanie
nas i floty o przy locie tego konwoj u...

– Jeśli to coś znaczy, Cam pbell zachowuj e się, j akby to on by ł za wszy stko

osobiście odpowiedzialny.

– Jak m y wszy scy teraz.
– Krążowniki coś nadaj ą – zam eldował Tran. – Nie odbieram tej transm isj i.

Sy gnał j est kierunkowy. Wy gląda na to, że próbuj ą odwołać atak blaszaków.

Stark odetchnął z ulgą, potem j ednak j ego obawy wróciły, gdy zauważy ł, że roboty

nie zm ieniły kursu.

– Dlaczego roboty nadal idą kursem na przechwy cenie?
– Nie rozum iesz słowa autonom iczny ? – m ruknęła Vic. – Nasze obawy staj ą się

faktem . Ktoś wieki tem u napisał o ty m opowiadanie. Zabezpieczenie, taki chy ba m iało ty tuł.
Odpalono przy padkiem j akąś broń i nikt nie wiedział, j ak j ą odwołać.

– I j ak to się skończy ło? – zapy tał Ethan, nie odry waj ąc wzroku od ekranu.
– Kilka m iast poszło z dy m em .
Obok j ednego z krążowników poj awił się wianuszek nowy ch sy m boli.
– Co tam się dziej e?
– Flota otworzy ła ogień – zam eldował naty chm iast wachtowy.
– Sukinsy ny strzelaj ą do konwoj u?
– Nie, sir. Raczej do blaszaków. Widzi pan traj ektorie rakiet? Próbuj ą powstrzy m ać

atak w naj bardziej rady kalny sposób.

– Dobry pom y sł. – To nie m ogła by ć łatwa decy zj a dla człowieka dowodzącego

ty m okrętem . Kom andor zainteresowany wy łącznie chronieniem własnej dupy poczekałby
naj pierw, aż roboty dokonaj ą zbrodni, a dopiero potem otworzy łby ogień, aby nie podpaść
kom isj i rządowej . To by się j ednak nie przy służy ło tam ty m kobietom i dzieciom . – Trafią w coś?

– Raczej nie. Szanse są zby t m ałe. Rakiety m uszą dogonić cele, a przy tak

niewielkiej różnicy prędkości sy stem y obrony robotów powinny sobie z nim i poradzić, i to bez
większego problem u.

Ikonki przedstawiaj ące rakiety m igały ry tm icznie na ekranie, zbliżaj ąc się do

naj bliższy ch blaszaków.

Cy wilne wahadłowce przy spieszy ły j eszcze bardziej , rozpoczy naj ąc bardzo

ry zy kowne podej ście. Jeśli nie zaczną za m om ent ham ować, m ogą m ieć spore problem y z
bezpieczny m wy lądowaniem .

– Wkraczam y – obwieściła niespodziewanie Wisem an, zaskakuj ąc Starka.
– Co to m a u licha znaczy ć? – Odszukał wzrokiem cztery sy m bole, który m i

oznaczono j ego opancerzone wahadłowce. Wektory ich kursu docierały na orbitę gdzieś
pom iędzy konwoj em a ścigaj ącą go form acj ą robotów. – Te blaszaki są zby t dobrze opancerzone,
by ście m ogli j e zniszczy ć. I j est ich zby t wiele. Przerwij cie akcj ę. Wracaj cie do bazy.

– Przepraszam . Nie usły szałam ostatnich zdań.
– Powiedziałem : wracaj cie do bazy !
– Proszę powtórzy ć.

background image

– Wisem an...
– Kontakt boj owy. – Od ikonek wahadłowców kolonii odłączy ły się sy m bole

odpalany ch pocisków. Przeleciały pom iędzy cy wilny m i j ednostkam i, potęguj ąc graficzny chaos
nakładaj ący ch się na siebie wektorów. Mom ent później Ethan zobaczy ł, że zm asowany ostrzał
dwóch naj bliższy ch robotów zdołał pokonać ich sy stem y obronne. Czuj niki wy kry ły eksplozj e, na
ekranie zam iast ikonek widać by ło teraz rozszerzaj ące się wolno sfery szczątków i gazów.

– Dwóch bandy tów m niej – zam eldował Tran – ale wahadłowce wy strzeliły

wszy stkie pociski, j akim i dy sponowały.

Pozostałe blaszaki nadal zbliżały się do cy wilny ch m aszy n, nie spuszczaj ąc ich z

celowników.

– Nie odpuszczą – rzuciła Vic. – Te cholerne m aszy ny będą leciały za konwoj em ,

dopóki nie rozwalą go na strzępy.

Stark zauważy ł, że wektory przy spieszenia trzech m aszy n Wisem an m aj ą kolor,

wahadłowce zm ieniały kurs, zawracaj ąc ku powierzchni Księży ca, ale czwarty, dowodzony przez
Wisem an, leciał wciąż w kierunku blaszaków.

– Wisem an! Co ty wy prawiasz?
– Chcę zwrócić na siebie uwagę tego złom u – odpowiedziała, w j ej głosie dało się

wy czuć napięcie powodowane ogrom ny m przeciążeniem . – Odciągnę j e od konwoj u, zanim ten
znaj dzie się w polu rażenia, a to nastąpi j uż za kilka sekund.

Mom ent później ikonka j ej j ednostki zrobiła się dwukrotnie j aśniej sza. Wachtowy z

działu orbitalnego gapił się na ekran z rozdziawioną gębą.

– Ona... ona wy łączy ła sy stem y obrony i nadaj e na wszy stkich częstotliwościach.

Nie m usiał tłum aczy ć Starkowi, co to znaczy.

– Zrobiła z siebie cel na strzelnicy.
Sy stem y obronne m iały za zadanie ukry ć wahadłowiec przed ty m i, którzy

m ogliby go ostrzelać, w try bie pasy wny m blokowały także sy gnały, które m ogły nam ierzy ć
sy stem y broni potencj alnego przeciwnika. Wisem an celowo ściągała na siebie uwagę blaszaków.
Teraz nie m ogły przeoczy ć tak wy raźnego celu.

Vic położy ła Starkowi dłoń na ram ieniu, w j ej oczach też widział przerażenie.
– Na ty m polega j ej pom y sł, Ethan. Chce, by j ej wahadłowiec stał się przy nętą,

chce ściągnąć do siebie pozostałe blaszaki. Zaczną strzelać do niej zam iast do nieuzbroj ony ch
cy wilny ch j ednostek.

– Przy nętą? – Stark zacisnął pięści ze złości. – Magnesem dla rakiet? Wisem an!
– Melduj ę się.
– Przerwij akcj ę! To rozkaz! Włącz sy stem y obrony i wracaj do bazy !
– Mam robotę do skończenia, m ałpoludzie. – Jej głos brzm iał dziwnie spokoj nie, ale

Stark i tak zdołał wy chwy cić przebij aj ące m iędzy słowam i napięcie. – Muszę osłonić te cy wilne
m aszy ny. Torpedam i się nie przej m uj cie, to kolej ny szaj s floty.

– Kazaliśm y krążownikom zaprzestać ataków. Ich załogi wiedzą j uż, że na

pokładach ty ch wahadłowców znaj duj ą się kobiety i dzieci. Próbuj ą teraz zestrzelić własne
roboty.

– Stark, te blaszaki sam e z siebie nie odpuszczą, a krążowniki nie zdołaj ą ich

powstrzy m ać. A w każdy m razie nie na czas. Odwrócę uwagę ty ch kosm iczny ch robali na tak
długo, j ak się da.

Jak znaj om o to brzm iało. Ethan wpatry wał się bezsilnie w ekran, na który m roboty

zm ieniały właśnie kurs, koncentruj ąc się teraz na niezwy kle wy raźnie widocznej m aszy nie
Wisem an. Przy pom niał sobie swoj e własne poświęcenie, gdy został na grani, by osłaniać odwrót

background image

reszty plutonu. Kiedy to by ło? Wieki tem u albo wczoraj , nie um iałby teraz powiedzieć. Wtedy
ty lko cud go uratował. Cud pod postacią odsieczy, która przy by ła dosłownie w ostatniej chwili. A
j a nie m am niczego, co m ógłby m posłać na ratunek tem u ptaszkowi. Błagam cię, Boże, j eśli
m ożesz pom óc ty m szalony m m ary narzom , zrób to teraz.

Rozbrzm iały dźwięki alarm ów, ikonka wahadłowca Wisem an zam igotała.
– Odnotowaliśm y pierwsze trafienia, kom endancie – zam eldował wachtowy. –

Kolej ne rakiety przebiły się przez ogień osłonowy.

– Wisem an! To wy starczy ! Odciągnęłaś blaszaki od celu! Wy cofaj się!
– Otrzy m uj em y raporty o lawinowy m przy roście uszkodzeń – konty nuował

wachtowy. – Kolej ne kry ty czne trafienie.

– Wisem an! Uciekaj stam tąd! Wisem an!
Dłoń położona na ram ieniu ściągnęła go znowu do centrum dowodzenia, do

Rey nolds wskazuj ącej z zaciśnięty m i ustam i wielki ekran. W sam y m j ego środku zakwitła na
m om ent kolej na j asna sfera eksplozj i, kontrastuj ąca m ocno z idealną czernią m artwego kosm osu.
Mom ent później czuj niki poradziły sobie z filtrowaniem przekazu, usunęły zestrzelony
wahadłowiec, koncentruj ąc się na zagrożeniach. Zniszczona m aszy na i j ej załoga zniknęły z
obrazu pola walki. W m iej scu eksplozj i widać by ło j edy nie ikonkę ostrzegaj ącą przed
rozlatuj ący m i się na wszy stkie strony szczątkam i.

– Szlag – j ęknął Stark. – Żegnaj , Wisem an. Z waszej trój ki został j uż ty lko twój brat

m ary narz. – Walnął pięścią w znaj duj ącą się przed nim konsolę. – Sprowadźcie resztę
opancerzony ch wahadłowców na lądowisko. Naty chm iast!

Widoczny na ekranie konwój zbliżał się szy bko do czaszy wy znaczaj ącej granicę

pola rażenia sy stem ów obrony kolonii. Blaszaki konty nuowały pościg, ale ich pierwsze salwy
zostały skierowane przeciw m aszy nie Wisem an. To krótkie starcie opóźniło j e też na ty le, że
kolej ny punkt przechwy cenia znaj dował się teraz pod parasolem ochronny m kolonii.

– Te bezm ózgie barany zdołaj ą tam dotrzeć, j ak widzę.
Vic sprawdziła wy liczenia wektorów cy wilny ch wahadłowców, potem skinęła

głową.

– Na to wy gląda. Jeśli blaszaki nie zawrócą teraz, sy stem y obrony kolonii zniszczą

każdy pocisk, który wy strzelą, nie m ówiąc o nich sam y ch. Wisem an kupiła konwoj owi
wy starczaj ącą ilość czasu.

– Ale zby t drogo za to zapłaciła. Przekażcie Cam pbellowi, że chcę tu m ieć

wszy stkich pilotów konwoj u zaraz po ty m , j ak przy ziem ią. Zapłacą m i za stratę tak dobrej załogi i
cennej m aszy ny. A potem pogadam sobie o tej sprawie z panem zarządcą. O traceniu dobry ch
ludzi i narażaniu dzieci ty lko dlatego, że j akiś debil nie um ie wy słać powiadom ienia we właściwy
sposób. O tak, pogadam y sobie... – Um ilkł na m om ent. – Potem m ożecie przekazać m atowi
Melendezowi, że od tej chwili nie j est drugą pod względem ważności osobą w naszej flocie, ty lko
j ej nowy m dowódcą.

– Tak j est! – odparł Tran. – Coś j eszcze, sir?
Roboty floty nadal ścigały cy wilny konwój , nie zważaj ąc na zagrożenie ze strony

sy stem ów obrony kolonii.

– Owszem , przekażcie chłopakom z obrony przeciworbitalnej , że m aj ą rozpieprzy ć

te blaszaki na tak wiele kawałków, żeby sam Bóg nie m ógł ich ponownie poskładać.

background image

Siedział w pogrążonej w półm roku kaj ucie, spoglądaj ąc gdzieś w przestrzeń, obok

stał kubek pełny wy sty gniętej kawy.

– Ethan? – Vic stanęła w drzwiach, czekaj ąc na pozwolenie przekroczenia progu.
– Co? Wchodź śm iało.
– Dzięki. – Opadła ciężko na krzesło, by ło to m ożliwe nawet tutaj , przy

zm niej szonej księży cowej grawitacj i. – Mam potwierdzenie, że wszy stkie blaszaki lecące za
konwoj em zostały strącone przez sy stem y obrony przeciworbitalnej . Nie będą j uż latać za
żadny m i dziećm i.

– Świetnie. Może pieprzony Pentagon zrozum ie w końcu, że uży wanie tego złom u

nie j est zby t m ądry m posunięciem .

– Na to by m nie liczy ła. – Vic pochy liła głowę. – Nie dogady wałam się zby t

dobrze z Wisem an, ale wiem , że by ła naj wy ższej klasy profesj onalistką. Będzie m i j ej
brakowało.

– Mnie też. Ale m oże tego właśnie by ło m i trzeba. Może powinienem w końcu

spaść w przepaść.

– W przepaść? O czy m ty m ówisz?
– O ty m , że ktoś powinien m i przy pom nieć, ile kosztuj e zwy cięstwo albo porażka.

Nie m ówiąc o ty m , że m ogę urzeczy wistniać naj bardziej szalone plany ty lko dlatego, że inni
wy konuj ą m oj e rozkazy.

– Skoro tak m ówisz... Zawsze dbałeś o ludzi, którzy dla ciebie pracowali, i sam się

nie opieprzałeś, m im o że nim i dowodziłeś.

Pokręcił głową, odwracaj ąc wzrok od niej .
– Tak, ale... Teraz j est ich tak wielu, Vic. Tak wielu ludzi. To j uż przestało by ć takie

łatwe. Dowodzenie druży ną, bułka z m asłem . Sam a zobacz. Znasz każdego żołnierza. Znasz ich
nazwiska, twarze, koj arzy sz ich żony i m ężów albo dziewczy ny i chłopaków. Wiesz nawet, j akie
im iona noszą ich dzieci. Każdy z nich j est osobą. Trzeba rozpieprzy ć bunkier. Kogo naj lepiej tam
posłać? Naprzeciw nas siedzi snaj per. Który z naszy ch naj lepiej strzela? Wszy stkie twoj e decy zj e
zależą od wiedzy o podwładny ch. – Stark zaczerpnął wolno powietrza, nie odry waj ąc wzroku od
pogrążonego w ciem ności kąta. – Tutaj , w kwaterze głównej , ludzie zostali zredukowani do ikonek
na ekranie. Nie znasz żadnego z nich. Choć m oże nie do końca. Zapam iętałeś twarz tego, nazwisko
tam tego, ale cała reszta to ty lko m asa bezosobowy ch szeregowców, kaprali i sierżantów. Nie
traktuj esz ich j uż j ak ludzi. To oddziały, które przesuwa się po wielkiej m apie teatru działań, aby
wy kony wały powierzone im przez ciebie zadania. Jeśli dowódca druży ny straci w akcj i pięciu
ludzi, będzie kom pletnie załam any. Poległa połowa j ego podwładny ch, m usi napisać listy do ich
rodzin, żeby za to przeprosić. A co z nam i? Stracim y pięciuset ludzi w walkach i nawet tego nie
odczuj em y, ponieważ nie poznaliśm y ich osobiście, nie widzieliśm y, j ak um ierali, a poza ty m to
ty lko ułam ek w porównaniu do liczby wszy stkich żołnierzy, j acy pod nam i służą. – Vic m ilczała,
j akby przeczuwała, że to j eszcze nie wszy stko. – A m ówim y ty lko o walce! W kwaterze głównej
m am y ludzi, którzy wpadaj ą na siebie, chcąc wy konać twoj e rozkazy. Ty j esteś szefem . Trzeba
ci przy nieść kawkę, podać piwko, sprawdzić, czy dostałaś naj wy godniej szy fotel. A j eśli wy dasz
rozkaz posy łaj ący podwładny ch na śm ierć, co robią? Zlewaj ą wszy stko i wy konuj ą go bez

background image

szem rania, ponieważ to ty dowodzisz. Po chwili, j eśli nie m asz się cały czas na baczności,
zaczy nasz m y śleć, że tak by ć powinno, że j esteś kim ś wy j ątkowy m i nikt ci nie nadskakuj e, bo
wszy stko to ci się należy. – Stark w końcu spoj rzał na nią, usta m iał m ocno zaciśnięte. – To
cholernie korum puj ący sy stem , Vic. Tracisz duszę po kawałeczku i nawet nie zauważasz, że j uż
j ej nie m asz, i nie wiesz, za co tak naprawdę j ą sprzedałaś.

– Rozum iem . I dlatego nie przej ąłeś się zupełnie śm iercią Wisem an. – Zm ierzy ł j ą

wściekły m wzrokiem , ale, nie zważaj ąc na to, konty nuowała – Gdy by ś dał się przerobić w taki
sposób, j ak m ówisz, nie przeży łby ś tak boleśnie straty tego wahadłowca i śm ierci j ego załogi.
Uroniłby ś pewnie krokody le łzy pod publiczkę, potem zorganizował piękną cerem onię dla
uczczenia poległy ch, pieprząc coś o poświęceniu i próbuj ąc przy pisać sobie zasługi Wisem an
oraz j ej ludzi. A gdy by ktoś zaczął py tać o to, kto spieprzy ł, kazałby ś przeprowadzić oficj alne
śledztwo, nakazuj ąc wy znaczony m do niego ludziom pozam iatanie wszy stkiego pod dy wan, a to,
czego nie zdołałby ś ukry ć, zwaliłby ś na inny ch.

Stark siedział przez dłuższą chwilę, wpatruj ąc się w złożone na kolanach własne

dłonie.

– Ja tak nie funkcj onuj ę, Vic. Wiesz o ty m .
– Wiem . Nasi żołnierze też nie. Wiesz, dlaczego tak cię lubią? Wy bacz, dlaczego tak

cię szanuj ą, co j est o wiele bardziej istotne? My ślą o tobie tak wiele, ponieważ wiedzą, że
przej m uj esz się ich losem bardziej niż swoim . Albo niż własną karierą.

– Są m i wdzięczni ty lko za to, że j eszcze przeze m nie nie zginęli. I to m a by ć ta

świetna robota? Tak długo, j ak długo nie stracisz zby t wielu swoich ludzi, j esteś pieprzony m
geniuszem , a twoi żołnierze cię uwielbiaj ą. A m oże m y lę się, sądząc, że powinienem by ć
oceniany pod nieco inny m kątem ?

– A pod j akim kątem chciałby ś by ć oceniany ? Dowodzisz żołnierzam i, Ethan. Oni

m aj ą poświęcać ży cie, tak sam o j ak ty m asz by ć gotowy na poświęcenie części z nich. To chory
układ, m asz racj ę, ale m ożna wy wiązać się z niego na wiele sposobów. Wy konanie zadania przy
poniesieniu m inim alny ch strat to naprawdę powód do dum y.

– To zupełnie inna sprawa. – Stark wbił wzrok w podłogę.
– Inna? Wpadłeś w depresj ę z powodu zby t częstego wy gry wania? Muszę

przy znać, Ethan, że nie przestaj esz m nie zadziwiać.

– Mówię poważnie. Zby t częste wy gry wanie także j est niebezpieczne. Niedawno

rozm awiałem z Mendo i wiesz, co m i powiedział? Wielu spośród dawny ch generałów, a m ówię
tutaj o ty ch naj zdolniej szy ch, zaczy nało po pewny m czasie uważać, że wy graj ą każde starcie i
nie liczy się wróg, ukształtowanie terenu, forty fikacj e, a nawet pogoda i wszy stko inne. I wszy scy
kiedy ś popełniali głupie błędy. Ale nie takie zwy kłe, ty lko spektakularnie idioty czne. Tracili ty siące
żołnierzy, nie osiągaj ąc niczego, a czasem przegry wali woj ny, choć m ieli zwy cięstwo w kieszeni.

– To się nazy wa konfrontacj a z faktam i, Ethan.
– Dlaczego więc to żołnierze m uszą ginąć, gdy ich generał konfrontuj e się z

faktam i?

– Nie m am poj ęcia. Py tasz m nie, dlaczego wszechświat j est niesprawiedliwy ?
– Chy ba tak. – Stark uniósł głowę, determ inacj a zastąpiła sm utek widoczny j eszcze

przed m om entem na j ego twarzy. – Pieprzę od rzeczy j ak rekrut, który dopiero wy szedł ze szkółki.
Okay, m oże nie dam rady naprawić wszy stkiego, m ogę j ednak zm ienić kilka rzeczy doty czący ch
tej sy tuacj i. Po pierwsze powiem Cam pbellowi, że j eśli chce naszego zaufania, naj pierw m usi
zaufać nam . Potem zadbam o to, by poświęcenie wszy stkich poległy ch m iało j akiś sens. I zrobię
wszy stko, Vic, by bohaterowie pokroj u Wisem an zostali zapam iętani. Może wzniesiem y j ej
pom nik albo nazwiem y j ej im ieniem coś ważnego. Co ty na to?

background image

– Wątpię, aby przegrany m pozwalano stawiać pom niki albo nazy wać ważne

m iej sca.

– Muszę zatem doprowadzić do tego, że wy gram y tę woj nę.

background image

CZĘŚĆ TRZECIA

Cele i środki

Stark siedział w głębokim fotelu. Minę m iał taką, j akby go właśnie postawiono przed

plutonem egzekucy j ny m . Zaj m uj ąca m iej sce naprzeciw niego Vic wy glądała na o wiele

background image

bardziej zadowoloną, a nawet radosną. Popatrzy ł na nią z wy rzutem , lecz podj ął w końcu wy siłek,
by przy j ąć bardziej neutralny wy raz twarzy. „Obiecałeś”. Cam pbell powtarzał to w kółko:
„Obiecał pan przem ówić do kolonistów, j eśli o to poproszę”. Czekasz więc na rozpoczęcie
transmisji. Palniesz pewnie coś tak głupiego, że media będą to powtarzać do usranej śmierci. I
przestaną nazywać to wpadkami na wizji, od tej pory będzie to starkowanie. Sam zobaczysz.

Vic uniosła oba kciuki w górę, za co podziękował j ej kolej ny m piorunuj ący m

spoj rzeniem .

– Wszy stko będzie dobrze, Ethan. – Na m onitorze znaj duj ący m się obok Rey nolds

widać by ło zarządcę kolonii, który siedział spokoj nie za swoim biurkiem , gotowy do rozpoczęcia
wy wiadu. – Potraktuj to j ak kolej ną przem owę do żołnierzy.

– Jasne. Wiesz j uż m oże, j ak ziem skie kom ercy j ne stacj e chcą pokazać ten

wy wiad? Rządzący z pewnością zagłuszą transm isj ę.

– Będą próbowali. Pam iętaj j ednak, że stacj e cy wilbandy m aj ą całkiem niezły

sprzęt. Wy wiad będzie nadawany j ako rozproszony szerokopasm owy sy gnał o zm iennej
częstotliwości, a każdy j ego kawałek zostanie tak otagowany, by odebrały go wszy stkie stacj e
znaj duj ące się w zasięgu nadaj nika.

– Sporo ich będzie. Jeśli j ednak odbiorą wy łącznie szum rządowy ch zagłuszaczy,

psu na budę się zdadzą.

– Owszem . Dlatego m ówię, że to rozproszona transm isj a, podzielona na gazy liony

m aleńkich pakietów dany ch transm itowany ch na okrągło i oznaczony ch konkretny m tagiem . Rząd
m usiałby posiadać nadaj niki o m ocy nowej , żeby j e wszy stkie przechwy cić i zagłuszy ć. Co
więcej , gdy by m iał takie m ożliwości, zagłuszy łby przy okazj i całą kom unikacj ę satelitarną.
Wy obraź sobie, j akim echem odbiłoby się to na świecie. Pakieciki, po dotarciu do przekaźników
wy posażony ch w odpowiednie oprogram owanie, zostaną odkodowane i posklej ane w
odpowiedniej kolej ności, a potem wy em itowane j ako kom pletna transm isj a.

– No, no. Ciekawa koncepcj a. Przy pom ina m i opowieść o potworze, który rozpadał

się na niewielkie kawałki, by m óc dotrzeć w dowolne m iej sce, a potem składał się ponownie i
pożerał wszy stkich. Ciekawe, dlaczego te sieci zadaj ą sobie ty le trudu, by nam pom óc?

Vic wy szczerzy ła zęby.
– Nie robią tego, by nam pom óc. Pokażą tę transm isj ę, ponieważ spodziewaj ą się

ogrom nej oglądalności, a j ak dobrze wiesz, im większa oglądalność, ty m wy ższe ceny reklam .

– Mogłem się tego dom y ślić. Aczkolwiek dopóki działa to na naszą korzy ść...
Zam ilkł, sły sząc głos realizatora.
– Wy wiad zaczy na się za pięć, cztery, trzy, dwa, j eden, start.
Przed Starkiem poj awił się hologram znanej dziennikarki siedzącej w wy sokim

wy godny m fotelu. Celebry tka uśm iechnęła się szeroko i nieszczerze, potem odwróciła głowę
lekko w bok. Podczas dogry wania szczegółów wy wiadu Ethan został poinform owany, że będzie
wy stępował na podzielony m ekranie, j akby siedział obok Cam pbella. Wiedział też, że odbiorcy
odniosą wrażenie, iż cała trój ka rozm awiaj ący ch przeby wa w j edny m pom ieszczeniu. W
rzeczy wistości zadaj ąca py tania dziennikarka znaj dowała się teraz na pokładzie wahadłowca
gdzieś na orbicie. Ulokowano j ą na ty le blisko rozm ówców, by nie by ło widoczny ch opóźnień w
rozm owie, ale zarazem na ty le daleko, by okręty floty nie m ogły zainterweniować, dopóki
transm isj a nie dobiegnie końca.

– Dzień dobry. – Głos celebry tki by ł równie wy m uskany j ak j ej ubranie i fry zura.

Przypomina brylant, uznał Stark. By ła piękna, ale zarazem bardzo twarda i ostra. Zobaczy ł, że
Cam pbell kłania j ej się uprzej m ie, a potem odpowiada na pozdrowienie. Sam skinął zdawkowo
głową, robiąc co w j ego m ocy, by nie wy konać żadny ch dodatkowy ch gestów czy gry m asów.

background image

Blady uśm iech by ł wszy stkim , co m iał zam iar pokazać w ty m m om encie.

Dziennikarka obej rzała się, ty m razem w drugą stronę, by pozdrowić niewidzialną

widownię.

– Wy wiad ten j est nielegalny, j eśli wierzy ć rządowi, niem niej nasza stacj a podj ęła

się wy em itowania go, ponieważ am ery kańskie społeczeństwo m a prawo wiedzieć cała prawdę o
tej kry zy sowej sy tuacj i. Rozm awiam y dzisiaj z dwiem a osobam i, które są odpowiedzialne za
wzniecenie pierwszego od ponad dwóch stuleci m asowego powstania przeciw władzom
federalny m . Naszy m skrom ny m zdaniem j est to wy darzenie tak wielkiej wagi, że
zdecy dowaliśm y się na odrzucenie żądań rządowej cenzury. Nikt bowiem nie unieważnił
pierwszej poprawki do konsty tucj i. – Raz j eszcze spróbowała się uśm iechnąć, zapewne by
zasy gnalizować ironię tej wy powiedzi, potem skupiła wzrok na zarządcy kolonii. – Jest takie
py tanie, które krąży po głowach większości oby wateli naszego kraj u. Py tanie, na które szukam y
odpowiedzi od chwili wy buchu tej rebelii. Czego pan chce, panie Cam pbell?

– Chcę poszanowania praw przy sługuj ący ch m i j ako oby watelowi Stanów

Zj ednoczony ch Am ery ki – odparł Cam pbell. – Podobnie j ak każda kobieta i każdy m ężczy zna
znaj duj ący się na terenie tej kolonii. Chcę prawa głosu. Prawa do by cia reprezentowany m przed
organam i legislatury. Prawa do odszkodowania za poniesione straty i krzy wdy.

– Twierdzi pan, że odm ówiono wam ty ch praw?
– Oczy wiście. Odm ówiono nam wszy stkich praw przy sługuj ący ch inny m

Am ery kanom . Każda prośba o ich przy wrócenie by ła sy stem aty cznie odrzucana.

– Rząd twierdzi, że kolonię księży cową obj ęto stanem wy j ątkowy m w celu

zapewnienia j ej bezpieczeństwa.

– Jestem pewien, że człowiek dowodzący naszą obroną m oże powiedzieć coś

więcej na ten tem at. Sierżancie Stark?

Dziennikarka odwróciła się do Ethana, patrzy ła na niego ze sztuczny m uśm iechem

przy klej ony m to twarzy. On natom iast próbował em anować spokoj em i pewnością siebie, choć
iry towała go bardzo m aniera akcentowania niektóry ch słów, tak często stosowana przez
prowadzącą ten wy wiad celebry tkę. Może wydaje jej się, że tym sposobem obudzi oglądających
nas widzów. Kto wie, czy nie ma racji...

– Szanowna pani, ludność cy wilna m a pełną swobodę podej m owania

sam odzielny ch decy zj i, a kolonia księży cowa j est tak sam o dobrze broniona i bezpieczna j ak
przedtem . Nie m a żadnego konfliktu m iędzy planam i zarządu kolonii a naszą m isj ą.

– Nie zaprzeczy pan j ednak, że podczas waszego buntu doszło do złam ania

porządku?

– Zaprzeczę. Przez cały czas panował idealny porządek. Nie zdołaliby śm y obronić

kolonii, gdy by by ło inaczej . – Vic uśm iechnęła się przesadnie, wskazuj ąc palcem na własne usta.
Tak to rób, zdawała się m ówić. Okay. Spróbuję zachowywać się przyjaźniej.

– Dlaczego bronicie tej kolonii? Jaki j est wasz cel? Pan Cam pbell twierdzi, że

pragniecie j edy nie, by przestrzegano waszy ch praw, niem niej wielu ludzi na Ziem i wierzy, iż tak
naprawdę chodzi wam o ustanowienie własnego państwa i przej ęcie na własność tego
wszy stkiego, co am ery kańscy podatnicy um ieścili na Księży cu, ponosząc przecież przy ty m
ogrom ne koszty. Czy wierzy pan, j ako Am ery kanin, że m acie prawo do zagarnięcia tak
ogrom nego m aj ątku?

– Nie – odpowiedział zarządca spokoj ny m i racj onalny m tonem , j akby nadal

próbował zadać kłam wcześniej szej rządowej kam panii m ówiącej , że j est człowiekiem niespełna
rozum u. – Jedy ny m i Am ery kanam i, którzy tak m y ślą, są właściciele naszy ch naj większy ch
korporacj i i polity cy piastuj ący naj wy ższe stanowiska rządowe... – Zam ilkł na m om ent, aby

background image

odbiorcy m ogli przełknąć tę bolesną prawdę. – Od sam ego początku proponowaliśm y rozm owy
na tem at zrekom pensowania państwu wy datków poniesiony ch na wzniesienie tej kolonii.
Wielokrotnie podkreślaliśm y też chęć renegocj acj i kontraktów, które skazy wały nas wcześniej na
fakty czne niewolnictwo. Negocj atorzy rządowi wspierani przez reprezentantów wspom niany ch
korporacj i nie chcieli j ednak o ty m sły szeć.

Celebry tka nie przestawała się uśm iechać, chociaż wy raz j ej twarzy nie pasował

zupełnie do poruszanego tem atu.

– Nie odpowiedział pan na m oj e py tanie, panie Cam pbell. Czy zam ierzacie ogłosić

niepodległość kolonii księży cowej ?

Zarządca wahał się przez m om ent, potem Stark zauważy ł, że Cam pbell wzdy cha,

aczkolwiek na ty le ostrożnie, by nie posądzono go o teatralność tego gestu.

– W chwili obecnej zdecy dowana większość m ieszkańców naszej kolonii poparłaby

taką deklaracj ę. Pragnę j ednak zauważy ć, że zostaliśm y doprowadzeni do takiego stanu przez
działania naszego rządu, włączaj ąc w to opłacane przez Senat i Kongres ataki, podczas który ch
zginęło wielu cy wilów.

– Rząd twierdzi, że ci ludzie ponieśli śm ierć w wy niku działań zbuntowany ch

oddziałów...

Ethan nie zdąży ł się na dobre wkurzy ć, zanim Cam pbell przerwał dziennikarce,

także wy glądaj ąc na wzburzonego.

– To kłam stwo. Wspom niani przez panią żołnierze ginęli, broniąc naszego ży cia.

Polegli w walce z oddziałam i nasłany m i przez nasz własny rząd! Jedna z m oich osobisty ch
asy stentek, nieuzbroj ona m łoda kobieta, która nie um iałaby się nawet bronić, została zastrzelona z
zim ną krwią przez naj em ników wy naj ęty ch przez Pentagon. Naj em ników, który ch ataki
udarem nili ludzie sierżanta Starka. Każdy z oby wateli kolonii bez wahania złoży łby swoj e ży cie w
ich ręce.

Dziennikarka wy glądała na zadowoloną z tej szy bkiej wy m iany zdań. To m usiał

by ć j eden z ty ch m om entów, które podniosą oglądalność transm isj i.

– Każdy z oby wateli, panie Cam pbell? Nie powie m i pan chy ba, że nie m a u was

żadny ch różnic poglądów.

– Są różnice. To chy ba oczy wiste. Pragnę podkreślić, że m am y tu w pełni

dem okraty cznie wy brane władze. Odpowiem pani w następuj ący sposób: tak, istniej e znacząca
m niej szość kolonistów, którzy chcieliby pozostać oby watelam i Stanów Zj ednoczony ch, ale nie
będę ukry wał, że znaj duj ę się pod coraz silniej szą presj ą większości pragnącej j ak naj szy bszego
odłączenia się od oj czy zny. – Nastawienie Cam pbella zm ieniało się ze słowa na słowo, w ty m
m om encie wy glądało na to, że to on narzuca ton rozm owy z dziennikarką i j ej widownią. – A to
oznaczać będzie oficj alną deklaracj ę niepodległości. I utworzenie takich rządów, na j akie
zasługuj ą wszy scy Am ery kanie. Rządzenie w taki sposób, by oby watele m ieli głos i by li sły szani.
Wy zwolenie się spod j arzm a narzucanego przez wąskie grono właścicieli korporacj i i bandę
skorum powany ch polity ków, który m i się wy sługuj ą. – Dialog zam ienił się nagle w populisty czną
deklaracj ę, wy powiedzianą wszakże z naj szczerszy m przekonaniem .

Stark z trudem powstrzy m ał się od śm iechu. Facet jest cholernie dobrym

politykiem. W najlepszym tego słowa znaczeniu.

Celebry tka uśm iechnęła się j eszcze szerzej . Naj wy raźniej potrzebowała chwili na

uporządkowanie m y śli, ponieważ wy wiad zaczy nał się wy m y kać j ej spod kontroli.

– Dlaczego pan j eszcze tego nie zrobił, panie Cam pbell? Co pana powstrzy m uj e

przed postąpieniem w tak prawy i sprawiedliwy sposób?

– Nie wiem . – Te dwa słowa zaszokowały prowadzącą tak bardzo, że przestała się

background image

uśm iechać. – To bardzo kuszące. I j ak sam a pani wspom niała, sprawiedliwe. A do tego właściwe i
prawe. Dlaczego więc nie chcę tego uczy nić?

– Może dlatego, że nasz rząd zrobiłby co w j ego m ocy, by unieważnić pańską

deklaracj ę...

– Żołnierze obronią kolonię, j eśli będzie trzeba. Nieprawdaż, sierżancie Stark?
Ethan przy taknął.
– Tak. Nikt nie zdobędzie tej kolonii siłą.
Cholera. Sam to przecież zrobiłem, o czym ona doskonale wie.
Cam pbell pochy lił się nad biurkiem , m ówił teraz niem al błagalny m tonem .
– Władze traktuj ą nas, j akby śm y nie m ieli racj i w sprawie składany ch zażaleń.

Zam knięto przed nam i każdą legalną drogę do kom prom isu. Sły szeliśm y wy łącznie groźby.
Dlaczego oni tak się boj ą? Dlaczego obawiaj ą się przy znania praw zagwarantowany ch nam przez
konsty tucj ę?

– Panie Cam pbell... – zaczęła dziennikarka, podej m uj ąc nieudaną próbę odzy skania

kontroli nad wy wiadem .

– Oni nie zasługuj ą na wy graną. Oni nie zasługuj ą na rządzenie nie ty lko nam i, ale

ludźm i w ogóle. Nie tak powinien wy glądać sy stem władzy w naszy m kraj u. Dlaczego więc nie
chcę ogłosić niepodległości? – powtórzy ł zarządca na poły bezradnie, na poły ze złością. – Co
j eszcze m oże m nie skłaniać do dalszego nalegania, aby konflikt został rozwiązany w pokoj owy
sposób, a kolonia pozostała integralną częścią Stanów Zj ednoczony ch? Może robię to dlatego, że
nasza oj czy zna powinna i m oże się zm ienić tak, by nikt nigdy nie pragnął oddzielenia się od niej .

Celebry tka odczekała chwilę, aby zy skać pewność, że Cam pbell naprawdę

skończy ł tę ty radę. Widać by ło po j ej m inie, że liczy ła, iż przem owy zbuntowanego zarządcy
podniosą oglądalność program u znacznie bardziej niż j ej py tania. I dlatego wy glądała na
zawiedzioną, gdy j ej rozm ówca tak szy bko zam ilkł.

– Jeśli pozwoli m i pan na szczerość, znam ludzi, którzy zauważaj ą, że nie m a pan

innego wy j ścia. Że został pan do tego zm uszony.

– Zm uszony ? Przez kogo?
Prowadząca zrobiła zdziwioną m inę.
– Jak to przez kogo? Przez otaczaj ące was woj ska. Nie pozwolono panu przecież na

wy stąpienie przed naszy m i kam eram i, j eśli nie będzie panu towarzy szy ł j eden z żołnierzy.

– Wy baczy pani, ale to j a nalegałem , by sierżant Stark poj awił się razem ze m ną.

To on został doproszony na m oj e żądanie.

– W takim razi co pan tutaj robi, sierżancie Stark?
– Wy konuj ę rozkazy wy dane m i przez zarządcę kolonii.
Ta zwięzła odpowiedź znów wy trąciła dziennikarkę z równowagi.
– Wszy scy doskonale wiem y, j ak wielkim i siłam i dowodzi pan na Księży cu,

sierżancie Stark. Sierżancie? Nie awansował się pan po obj ęciu dowodzenia?

Ethan poczuł, że czerwieniej e, Vic także to zauważy ła i m achała teraz obiem a

rękam i, prosząc, by zachował spokój .

– Nie m am prawa awansować sam siebie, szanowna pani. Oficj alnie j estem nadal

sierżantem i tak j uż zostanie. A liczba żołnierzy, który m i dowodzę, nie m a nic wspólnego z
wy kony waniem rozkazów pana Cam pbella. Woj o przy j m uj e rozkazy od władz, a pan Cam pbell
j est zarządcą kolonii.

– Dy sponuj e pan j ednak tak duży m i siłam i, że m ógłby pan wy m usić na nim swoj ą

wolę, sierżancie Stark.

– To nie m a zastosowania. Woj sko nie rozkazuj e inny m , ty lko wy konuj e rozkazy.

background image

– Moi widzowie z pewnością trafiali j uż wcześniej na em itowane w

niecenzurowany ch m ediach m ateriały nieznanego pochodzenia, z który ch dowiady wali się, że
nie m a pan zam iaru atakować własnej oj czy zny. Wie pan, skąd biorą się te pogłoski, sierżancie
Stark?

Od mojego ojca. To on powiadomił świat o konkluzjach wynikających z naszej

niedawnej rozmowy. I wszystko wskazuje na to, że narobił tym kłopotu rządzącym.

– Tak, chy ba tak.
– Zdradzi nam pan źródło ty ch wiadom ości?
– Nie.
– Proszę zatem powiedzieć, j ak m oi widzowie m ogą ocenić stopień prawdziwości

ty ch przekazów?

Stark uśm iechnął się, m iał nadziej ę, że wy padło to zadowalaj ąco.
– To czy sta prawda. Mówię wam to j a sam , prosto w oczy.
– Twierdzi pan zatem , że j est gotów przy siąc publicznie, iż nie zam ierza zaatakować

Stanów Zj ednoczony ch?

– Słucham ? – Ethan nie zdołał ukry ć zaskoczenia tak bezpośrednim postawieniem

sprawy, choć sądząc po zadowolonej m inie celebry tki, ta reakcj a wy dała j ej się właściwa. – W
ży ciu. To znaczy nie wy dam nigdy rozkazu zaatakowania Stanów Zj ednoczony ch. Nigdy.

– A co z rządem , sierżancie Stark? Nie obali pan am ery kańskiego rządu?
– Nie, nie obalę go. Rząd reprezentuj e naród. Tak przy naj m niej powinno by ć, a j a

nie zam ierzam atakować Am ery kanów. Nigdy. Tak j ak zaznaczy ł to j uż pan Cam pbell.

– Co powiedział pan Cam pbell? Do której z j ego wy powiedzi odnosi pan te słowa?
– Do tej , w której m ówił, że nie tak to wszy stko powinno wy glądać. Ma racj ę.

Może gdy by śm y by li oby watelam i innego kraj u, sprawy potoczy ły by się inaczej . Może wtedy
woj sko wy dawałoby rozkazy cy wilom , zam iast j e wy kony wać. Uważam j ednak, że w USA
powinno to wy glądać j ak trzeba. Lepiej niż teraz. Ja nie m ogę tego zm ienić. Na pewno nie siłą.
Będę j ednak bronił praw ludzi takich, j ak pan Cam pbell i j ego koloniści, którzy walczą o zm ianę
sy tuacj i.

Celebry tka raz j eszcze uniosła brwi ze zdum ienia, zerkaj ąc j ednocześnie w stronę

niewidoczny ch widzów.

– Sierżancie Stark, pan naprawdę wierzy, że j eden człowiek m oże coś zm ienić?
– Bezwzględnie tak.

Cam pbell wciąż chichotał, gdy skontaktował się ze Starkiem po zakończeniu

wy wiadu.

– Proszę m i przy pom nieć, by m j uż nigdy nie proponował panu udziału w debacie

ze m ną.

– Sam pan j est tem u winien. – Ethan, wciąż rozkoj arzony py taniam i celebry tki z

Ziem i, nie próbował kry ć niezadowolenia.

– Niezupełnie. To pan rozłoży ł ten wy wiad, nie j a.
– Powiedziałem ty lko to, co trzeba by ło powiedzieć.
– Oni nie przy wy kli do czegoś takiego, sierżancie. Może m i pan wierzy ć. Ale nie w

background image

tej sprawie dzwonię. Chciałby m porozm awiać z panem w cztery oczy i m ożliwie j ak
naj szy bciej .

– Proponuj e m i pan pry watne spotkanie? – Stark zerknął naj pierw py taj ąco w

stronę Vic, potem skinął głową. – Dobrze. Przy j dę do pana za godzinę.

– Świetnie. Do zobaczenia. – Ekran wy świetlacza zbielał na m om ent, a potem

poj awił się na nim ustawiony przez Starka wy gaszacz przedstawiaj ący fragm ent księży cowej
powierzchni.

Zdziwienie na twarzy Ethana ustąpiło zam y śleniu.
– Ciekawe, o co m oże m u chodzić. Czy Sarafina wspom inała w twoj ej obecności o

j akichś wy j ątkowy ch wy darzeniach?

– Chodzi ci o j akieś wy j ątki poza nieustanny m zagrożeniem ze strony naszej

oj czy zny ? Nie przy pom inam sobie. Może chce nas przeprosić raz j eszcze za niepoinform owanie
o łam iący m blokadę konwoj u z kobietam i i dziećm i na pokładzie?

– Może przepraszać, ile razy zechce. Już m u powiedziałem , że j eśli nadal chce

współpracy, m usi nas inform ować o wszy stkich wy darzeniach tego ty pu. Chciałby m też dostać w
swoj e łapy pilotów ty ch wahadłowców, ale Cam pbell twierdzi, że m usi ich postawić przed sądem
cy wilbandy.

– Możesz go zm usić do zm iany stanowiska, Ethan. Wy da ci ich, j eśli się uprzesz.
– Jasne. Mam uży ć woj ska do wy m uszenia na cy wilny ch władzach tego, co m i się

podoba. Ty lko ten j eden raz, ponieważ to ogrom nie ważne. Nie m a m owy. Już dawno
zauważy łem , że droga do piekła została wy brukowana kam ieniam i, na który ch widniej e napis:
„Ty lko ten j eden raz, ponieważ j est to ogrom nie ważne”.

– Przestań zrzędzić. Przy padkiem m am takie sam o zdanie na ten tem at.
– Dlaczego więc sugerowałaś, żeby m tak postąpił? – zapy tał Stark.
– Żeby sprawdzić twoj ą szczerość. Idziesz przecież na spotkanie z szefem

cy wilbandy. Moim zdaniem nie chodzi o nic wielkiego. Może Cam pbell chce pogadać z kim ś o
filozofii?

– Tak, by łoby świetnie, nieprawdaż? Problem w ty m , że m am j uż dość

filozoficznego gadania, i to na dłuższy czas.

Vic usiadła na krześle obok Ethana i wy ciągnąwszy wy godnie nogi, westchnęła

ciężko.

– Zabawna sprawa, stopy bolą tutaj zupełnie j ak na Ziem i. Ileż to filozoficzny ch

dy sput przeprowadziłeś ostatnim i czasy ?

– Parę. – Vic spoj rzała na niego znacząco, więc od razu się poddał. – Dobra, raz

rozm awiałem z tobą, wiesz, chwilę po ty m , j ak straciliśm y Wisem an. A nieco wcześniej
odby łem bardzo długą rozm owę z szeregowy m Mendozą.

– No tak, wspom inałeś o niej podczas tam tego spotkania. Mógłby ś streścić, co

usły szałeś od Mendo?

Stark wpatry wał się w pustkę wy świetlaną na ścienny ch m onitorach. Zbierał

m y śli, by przy pom nieć sobie history czne tło wy prawy Ateńczy ków na Sy rakuzy.

– Krótko m ówiąc, porucznik Mendoza uważał, że m ogliśm y przegrać z kretesem

zaraz po ofensy wie Meecham a. Doszedł j ednak do wniosku, co dopowiedział potem Mendo, że
nie stało się tak z dwóch powodów: dzięki lepszem u dowodzeniu i nowoczesny m środkom
łączności. Dzięki ty m czy nnikom pozbieraliśm y się w j ednej chwili, gdy nasi oficerowie potracili
zupełnie głowy.

– Tak chy ba by ło. – Vic zapatrzy ła się w m rok pustki, j akby dostrzegła tam to, co

przy kuwało uwagę Ethana. – Ty by łeś kam y kiem , który poruszy ł lawinę, ludzie zrozum ieli to

background image

bardzo szy bko, dlatego gdy przej ęliśm y dowodzenie, wszy scy czekali na twoj e rozkazy. Zero
zam ieszania, zero opóźnień.

– Fakt. Ale to nie by łoby m ożliwe w dawny ch czasach. O m oich działaniach nie

dowiedziałby się nikt prócz ludzi znaj duj ący ch się wokół m nie. Resztę powiadom iono by dopiero
po dłuższy m czasie.

– Dobrze gadasz, ale tobie i Mendo um y ka j eden problem . Sy stem dowodzenia i

sprzęt pom ogły opanować sy tuacj ę, fakt. Ale pozostaj e j eszcze py tanie: dlaczego ludzie poszli za
tobą, Ethan? Otóż dlatego, że cieszy łeś się dobrą reputacj ą bazuj ącą na ty m , co wcześniej
zrobiłeś. – Machnęła ręką, uciszaj ąc rodzący się protest Starka. – Nie liczy ło się to, co ty m ówiłeś,
co pieprzy ły trepy, każdy m ógł sprawdzić sy tuacj ę na kom unikatorze. Oni widzieli cię w akcj i.
Wiedzieli, czego dokonałeś. I dlatego uważali, że m ogą ci zaufać.

– I obarczy li m nie potem ty m pieprzony m stanowiskiem dowodzenia.
– Na który m idealnie się sprawdziłeś. – Vic przechy liła w zam y śleniu głowę. –

Nasi przełożeni stworzy li sy stem , dzięki którem u m ogli nam m ówić, co m am y robić, i wiedzieli
przy okazj i o wszy stkim , co robim y. Równocześnie um ożliwili nam wszy stkim zorientowanie się,
na czy m polega ich robota i co m uszą um ieć, by j ą dobrze wy konać. Gdy spieprzy li sprawę,
wy korzy staliśm y ten sam sy stem , aby pozby ć się ich z pleców. Try um f sprawiedliwości.

– Cokolwiek to znaczy. Uśm iechnęła się.
– Mniej więcej ty le, że należał ci się ten awans po ty m , j ak całe ży cie

naprzy krzałeś się przełożony m .

– W takim razie nie podoba m i się to określenie. – Stark znów zapatrzy ł się w czerń

przestrzeni.

Vic podąży ła wzrokiem w ty m sam y m kierunku, j ej uśm iech szy bko zniknął.
– Na co ty się tak gapisz?
– Na nic. Wy patruj ę czegoś.
– Niech ci będzie. Czego?
– Sam nie wiem .

Gdy dotarł do biura Cam pbella, zobaczy ł na ścianie ekran pokazuj ący dokładnie

ten sam fragm ent powierzchni Księży ca. Zarządca spoj rzał w ty m sam y m kierunku.

– Wie pan, sierżancie, że gdy zainstalowano te wy świetlacze, ludzie wy bierali

naj częściej widoczki z Ziem i: rzeki, j eziora, lasy ? Teraz j ednak, gdy odwiedzam kogoś, widzę na
nich niem al zawsze powierzchnię Księży ca. Ciekawe, dlaczego wszy scy zm ienili zdanie?

Ethan wzruszy ł ram ionam i.
– Chy ba zaczęli traktować Księży c j ak swój dom .
– Też tak sądzę. Jeśli m am y racj ę, zy skaliśm y znaczący dowód na to, że człowiek

m oże się przy stosować i nawet przy wiązać do każdy ch warunków i każdego środowiska.

– By łem kiedy ś zim ą w Minnesocie. Jeśli ludzie potrafią się cieszy ć z m ieszkania w

takim m iej scu, Księży c nie m oże by ć im straszny.

– Na pewno nie j est na nim wiele zim niej . No i nie m usim y przej m ować się

wichuram i. – Cam pbell roześm iał się, potem j ednak szy bko spoważniał. – Napij e się pan kawy ? –
Wskazał filiżanki stoj ące na blacie. – Jestem pewien, że sm akuj e lepiej niż ta lura, którą podaj ą

background image

wam w kom pleksie woj skowy m .

– Też j estem tego pewien. – Ethan upił ły k. – Niezła.
– Dziękuj ę. Kawa uprawiana na Księży cu uważana j est na Ziem i za nadzwy czaj

luksusową. Nie z powodu sm aku, ale m iej sca pochodzenia. – Zarządca sam się napił, a potem
odstawił filiżankę. – Powinienem chy ba wy j aśnić, dlaczego nalegałem na to spotkanie. Krótko
m ówiąc, udało m i się nawiązać kilka polity czny ch kontaktów z dołem . Dowiedziałem się, że nie
wszy scy są tam zadowoleni z kierunku, w j akim rozwij a się sy tuacj a. Otrzy m ałem też kilka
ważny ch inform acj i.

Stark, oceniaj ąc nastrój zarządcy, obawiał się naj gorszego.
– I co m ówią pańskie źródła?
– Po akcj i floty, tej z robotam i, zrobiło się niezłe zam ieszanie. Ostre protesty w

Senacie, przesłuchania w Izbie Reprezentantów, cały ten bezsensowny zgiełk. Ty m razem nie
chodziło j ednak o pozerstwo, ludzie wy dawali się naprawdę przej ęci. – Cam pbell wskazał na
notes, kręcąc głową. – By ło nie by ło, te ich autonom iczne roboty boj owe zaatakowały ludność
cy wilną. Przekazaliśm y nasze zapisy wielu insty tucj om na Ziem i, aby nie by ło cienia
wątpliwości, że bezzałogowe m aszy ny, które zostały skierowane na wahadłowce pełne krewny ch
m ieszkańców kolonii, nie odpowiadały na sy gnał odwołania m isj i. – Cam pbell przy m knął oczy. –
Pragnę raz j eszcze wy razić ogrom ną wdzięczność i wy razy szacunku dla poświęcenia chorążej
Wisem an. To, że nie dopilnowałem , aby został pan w porę poinform owany o próbie
przewiezienia tu dzieci kolonistów, co w efekcie przy czy niło się bezpośrednio do j ej śm ierci, by ło
niewy baczalny m błędem . Obiecuj ę, że w przy szłości dowie się pan o wszy stkim , proszę też, aby i
pan nie zapom niał przekazy wać nam istotny ch inform acj i.

Stark siedział, m ilcząc przez dłuższą chwilę, i dopiero potem skinął głową.
– To powinno wy starczy ć. Wisem an zrobiła to, co zrobiła, ale m oże nie m usiałaby

zginąć, gdy by zawczasu wiedziała, co się szy kuj e.

– Wciąż pracuj em y nad obopólny m zaufaniem , nieprawdaż, sierżancie? Nadal

zależy panu na ty m , by ście to wy sądzili pilotów z konwoj u?

– Słucham ? Mówi pan poważnie?
– Jeśli to załatwi sprawę, j ak naj bardziej .
Stark się zawahał. Zrobiłbym wszystko zgodnie z literą prawa. Najpierw proces,

potem kara. Ale to by znaczyło, że moi żołnierze wyprowadzą z kolonii skutych kajdankami cywilów.
A cywilbanda będzie się temu przyglądała. Sam do niej należałem jako dzieciak. Jak bym się
poczuł, gdybym to wtedy widział?

– Nie.
– Nie?
– Nie. Mówił pan przed chwilą o zaufaniu. Nie zaskarbię sobie zaufania ludności

cy wilnej , j eśli wy ciągnę skuty ch pilotów i zaprowadzę ich pod bronią do sektora woj skowego.
Bez względu na to, j ak bardzo m ożem y usprawiedliwić nasze działania. Pozostawiam oskarżony ch
pilotów w pańskich rękach.

– Znakom icie, sierżancie. Chciałby m j ednak uczcić w j akiś sposób poświęcenie

chorążej Wisem an. Jest teraz j edną z naj bardziej poważany ch osób w naszej księży cowej
społeczności.

– Wiem . Żołnierze i m ary narze zaczy naj ą się cieszy ć większy m poważaniem , gdy

j uż zginą. Jeśli j ednak chce pan naprawdę coś dla niej zrobić, podrzucę panu pewien pom y sł.

– Jaki? – zainteresował się Cam pbell.
– Chciałby m , aby nazwano coś j ej im ieniem . I aby podobny zaszczy t spotkał

j edną z j ej pilotek, niej aką Gutierrez. Obie zginęły, ratuj ąc inny ch. Chcę, by upam iętniono j e i

background image

ich załogi w specj alny sposób. Czy na terenie kolonii j est coś...

Zarządca zastanawiał się przez chwilę.
– Mam y nasz kosm oport.
– Wy dawało m i się, że nosi j akąś nazwę.
– Bo to prawda. Ty le że nikt j ej nie uży wa. Nazwano go im ieniem pewnego bardzo

wpły wowego i j eszcze bardziej skorum powanego polity ka, który trzy m ał łapę na finansach w
czasach, gdy nasza kolonia by ła budowana. Wy daj e m i się, że zm iana nazwy na Kosm oport
im ienia Wisem an-Gutierrez by łaby nie ty lko pożądana, ale i właściwa.

– Może pan to zrobić?
– Gdy by m narzucił takie rozwiązanie ludziom , pewnie poj awiły by się głosy

sprzeciwu. A j a nie chcę kolej ny ch przej awów dy ktatury w naszej kolonii. Dlatego zaproponuj ę
ludziom referendum . My ślę, że o wy nik m ożem y by ć spokoj ni.

Stark się uśm iechnął.
– Dzięki. Wielkie dzięki. To będzie kolej na rzecz, która nie spodoba się waszy m

szefom z Ziem i.

Cam pbell odpowiedział uśm iechem .
– Mam ich gdzieś. Widzi pan, sierżancie, podłapuj ę od pana kolej ne powiedzenia.
– Pańska m am a powinna pana ostrzec, by nie przestawał pan z ludźm i m oj ego

pokroj u.

– I ostrzegała. Prosiła także, by m nie hańbił rodowego nazwiska i nie szedł w

polity kę. – Zarządca spoważniał. – Pozwoli pan, że wrócę do tem atu tego spotkania, czy li skutków
walki robotów floty z konwoj em łam iący m blokadę. Ta wersj a zautom aty zowany ch j ednostek
boj owy ch została wy cofana ze służby przy wielkim aplauzie społeczny m w celu
przeprogram owania i wprowadzenia kolej ny ch zm ian konstrukcy j ny ch. Do wiadom ości
publicznej przeciekły też inform acj e o istnieniu naziem ny ch m odeli takich robotów. Pentagon i
naj bardziej wpły wowi cy wilni kontrahenci wy stosowali wspólne oświadczenie, w który m
zapewnili, że ich roboty na pewno nie zachowuj ą się w podobny sposób i sprawdzaj ą się
doskonale w warunkach boj owy ch.

Stark pokręcił głową.
– Nigdy się nie zm ienią. Ciekaw ty lko j estem , j ak ty m razem zwalą winę na

operatorów, skoro Jabbersm oki nie wy m agaj ą zdalnego sterowania.

– Jabbersm oki?
– To ksy wka, j aką nadaliśm y ty m naziem ny m robotom .
– Rozum iem . W takim razie zroboty zowane j ednostki floty m ożna by nazwać

Brutwielam i.

– Chy ba tak. – Jestem chy ba j edy ny m facetem na Księży cu, który nie koj arzy

tego żartu. – Wy gląda na to, że będziem y m usieli stawić czoło Jabbersm okom , a to równie
zabój cze i paskudne m aszy ny j ak te, który m i dy sponowała flota.

– Tak, sierżancie. Z m oich inform acj i wy nika, że te, no, Jabbersm oki są j uż

przy gotowy wane do wy słania na Księży c.

– Już? – Stark nie próbował ukry ć zdziwienia. – Gdzie j e wy ślą? Ma pan j akieś

pom y sły ?

Cam pbell podszedł do wy świetlacza i przy wołał m apę tery torium otaczaj ącego

kolonię.

– Tutaj . Widzi pan? To spora dolina, której szerszy wy lot prowadzi w kierunku

kolonii. To pewnie pozostałość po kraterze, ale m nie nieodm iennie koj arzy się ze zwy kłą doliną.

– Znam j ą. Na początku woj ny doszło w tam ty m rej onie do kilku ataków. – Stark

background image

przesunął palcem po m apie, przy wodząc z pam ięci ruchy j ednostek. – Wy daj e się, że to łatwy
kierunek ataku, ponieważ ukształtowanie terenu nie sprzy j a obrońcom . W każdy m razie tak to
widzą ci, którzy czy taj ą m apy z dala od linii frontu. Gdy wprowadziliśm y tam oddziały, okazało
się, że każdy żołnierz, który znalazł się w dolinie, został rozniesiony na strzępy przez stanowiska
obrony znaj duj ące się na szczy cie otaczaj ący ch j ą wzniesień. Nazy wam y takie m iej sca
Makutram i.

– Makutra. Czy wy, żołnierze, m acie własne nazwy na wszy stko?
– Jestem pewien, że znalazłby pan j akieś wy j ątki od tej reguły, ale nie podam panu

żadnego z pam ięci. – Stark pochy lił się, uważnie studiuj ąc m apę. – Tak. To właśnie zapam iętałem .
Makutra j est naturalną granicą pom iędzy tery toriam i zaj m owany m i przez dwóch członków
wrogiego nam soj uszu. Naj m ocniej szy ch i naj bardziej zawzięty ch, dodaj m y.

– Jak widać, oba te państwa zawarły soj usz z Waszy ngtonem . Moj e źródła

twierdzą, że j uż wkrótce poj awią się tam duże oddziały am ery kańskich woj sk. Przeciwnik wy cofa
się natom iast, pozwalaj ąc Am ery kanom na zaj ęcie całej doliny i przeprowadzenie z niej ataku na
kolonię.

– Żartuj e pan. – Stark zrobił w pam ięci przegląd sił broniący ch tego odcinka

pery m etru. – Co znaczy : duże oddziały am ery kańskich woj sk? Zna pan dokładniej sze szacunki?

– Przy kro m i, ale nie.
Stark pom asował dłonią kark, ty m razem skupiaj ąc uwagę na potencj ale

m ilitarny m , j akim m ogły dy sponować Stany. Trzecia dywizja została rozbita, pierwsza słucha
mnie, nie Pentagonu. Druga w mocno okrojonym stanie jest rozproszona po całym świecie, by
chronić korporacyjne inwestycje i przy okazji interesy USA.

– Wprowadzę m oich ludzi w tę sy tuacj ę. Może uda nam się coś wy m y ślić.
Cam pbell przy glądał m u się uważnie.
– Zastanawia się pan teraz nad czy m ś. Podzieli się pan ze m ną ty m i

przem y śleniam i?

– My ślałem o Atenach i Sparcie, sir.
– Ateny i Sparta? Pam iętam pańską fascy nacj ę Term opilam i, ale nie rozum iem ,

dlaczego nasuwaj ą się panu znowu na m y śl akurat te dwa greckie państwa-m iasta.

– Zastanawiałem się nad sy tuacj ą Sy rakuz, a dokładniej nad ty m , co stałoby się z

Ateńczy kam i, gdy by po srom otnej klęsce spróbowali kolej nego ataku. – Cam pbell słuchał tego
wy wodu z zaciekawieniem . – W końcu, j eśli m nie pam ięć nie m y li, Sparta pokonała Ateny
dopiero j akiś czas później . Co by się j ednak stało, gdy by Ateny wy słały przeciw Sy rakuzom
wszy stkie woj ska, j akie im j eszcze zostały, i utraciły j e j ak poprzednią arm ię?

Zarządca zastanawiał się nad odpowiedzią przez dłuższą chwilę, Ethan w ty m

czasie spoglądał na m apę.

– Sądzę, że Ateny zostały by pokonane o wiele szy bciej , a ich klęska m iałaby o

wiele większe rozm iary – odezwał się w końcu Cam pbell. – Spartanie i ich sprzy m ierzeńcy, którzy
także by li wy cieńczeni tą woj ną, zdołaliby zebrać wy starczaj ące siły. Potem , gdy Aleksander
Wielki podbij ał Grecj ę, m ogliby także odeprzeć j ego agresj ę albo opóźnić zaj ęcie ich ziem . To z
kolei przedłuży łoby istnienie im perium Persów, a kto wie, czy nie zapobiegłoby także podbiciu go
przez Aleksandra. W dłuższej perspekty wie... – Cam pbell pogubił się nieco. – Nie j estem w stanie
przewidzieć wszy stkich rezultatów takiej zm iany. – Nagle zrobił wielkie oczy. – Sądzi pan, że Stany
Zj ednoczone chcą zrobić coś takiego? Zam ierzaj ą spaść z klifu, m im o że nawet dum ni Ateńczy cy
zdołali tego uniknąć?

– Tak. To właśnie usiłuj ę powiedzieć. Może by liśm y zby t długo naj więksi i

robiliśm y, co i kiedy chcieliśm y. Zapom nieliśm y po prostu, że m ożem y przegrać. A m oże chodzi

background image

raczej o to, że nasi przy wódcy tak desperacko próbuj ą utrzy m ać się przy władzy, iż prędzej
pociągną wszy stkich inny ch na dno, niż przy znaj ą się do porażki. Zam iast pogodzić się z faktam i,
zastawiaj ą po raz kolej ny kraj pod hipotekę w nadziei, że ty m razem im się uda.

– Czy tałem kiedy ś, że pod koniec ubiegłego stulecia ktoś przewidy wał wielki

kry zy s, który dotknie Stany Zj ednoczone. Nie przy puszczałem j ednak, że stanie się tak z powodu
tego, że j esteśm y zby t potężni.

– U licha, człowiek słaby uważa, gdzie lezie. To wielcy i m ocni wpadaj ą zazwy czaj

w pułapki, ponieważ nie rozglądaj ą się wokół, wierząc, że nie m aj ą się czego obawiać.

– Fakt. Muszę panu coś wy znać, sierżancie Stark. Proszę się nie obrazić, ale nie

przy puszczałem , że m oże pan by ć takim m y ślicielem . Nie wierzy łem też, że j est pan w stanie
rozpatry wać sy tuacj ę pod tak wielom a aspektam i.

– Nie obraził m nie pan. To nie do końca m oj a m y śl. Jeden z żołnierzy opowiedział

m i o Atenach, Sparcie i całej reszcie. A j ak pan zapewne wie, nie trzeba geniusza, żeby dodać
dwa do dwóch.

Cam pbell pokiwał głową.
– Słuchanie inny ch ludzi m oże przy nieść więcej korzy ści, niż pan przy puszcza,

sierżancie. Szkoda, że tak wielu m enadżerów tego nie robi.

– Ja nie j estem m enadżerem , panie Cam pbell, ty lko dowódcą. I nigdy nie

żałowałem , że posłuchałem opinii swoich podwładny ch. Czasam i m usiałem kazać im się
zam knąć, ponieważ pieprzy li bez sensu, ale zazwy czaj by ło inaczej , a czasam i nawet pom agało.

– Trudno tem u zaprzeczy ć. – Zarządca opadł z gracj ą na fotel, co przy

zm niej szonej grawitacj i nie by ło trudne. – To dodatkowo skom plikuj e sprawę.

– My ślałem , że j est j uż wy starczaj ąco skom plikowana.
– Bo j est. – Cam pbell sięgnął po pad, wprowadził do niego kilka poleceń i przy wołał

na wy świetlacz widok zachodniej półkuli Ziem i. – Całkiem realne wy daj e się dzisiaj , że przegrana
Stanów tutaj zakończy się ich przegraną na Ziem i. Jak będziem y się z ty m czuli?

– Nie wiem . Zastanawia m nie za to, co będzie, j eśli m y przegram y. Nie j a czy

pan. Chodzi m i o konsekwencj e, j akie poniosą wszy scy pozostali. Nie m ówię tutaj o stu
Spartanach i staniu się wielkim przy kładem , ty lko o ty m , co będzie, j eśli nasz rząd wy gra z nam i,
uży waj ąc Jabbersm oków i Bruta... Bruty l...

– Brutwieli.
– Tak. Brutwieli. Jeśli rząd zwy cięży dzięki robotom , Pentagon przestanie

inwestować w ludzi. U licha, trepy od dawien dawna m arzy ły o pozby ciu się czy nnika ludzkiego,
ponieważ dzięki tem u m iały by więcej pieniędzy na nowe zabawki. Przy puszczam więc, że
zakupią więcej blaszaków do obrony kraj u i będą j e wy sy łać wszędzie tam , gdzie trzeba coś
rozpieprzy ć, ponieważ taka j est wola rządzący ch i korporacj i. A one um iej ą ty lko rozpieprzać.
Czy to będzie nasze, j ak to się m ówi, dziedzictwo? Arm ia Stanów Zj ednoczony ch stworzy roboty,
które wy konaj ą bez py tania każdy rozkaz?

Cam pbell nie spuszczał wzroku z m apy.
– Ciekawi m nie, ile czasu będzie trzeba, by ktoś wy dał ty m robotom rozkaz

wy niesienia go do władzy. Pan by go nie wy konał, sierżancie?

– Żaden człowiek służący w arm ii nie zrobiłby czegoś takiego. Wszy scy

przy sięgaliśm y bronić konsty tucj i. Mam y prawne i m oralne zobowiązania do zlekceważenia
podobny ch rozkazów.

– W przeciwieństwie do robotów. – Cam pbell przy bliży ł obraz, teraz na ekranie

widać by ło wy łącznie konty nentalną część Stanów Zj ednoczony ch. – A to oznacza, że staniem y
przed bardzo poważny m dy lem atem , sierżancie. Nie m ożem y wy grać i nie m ożem y przegrać.

background image

– Jakie są zatem pańskie rozkazy, sir? Sam nie będę o ty m decy dował. Co m am

zrobić?

Zarządca zastanawiał się j eszcze przez chwilę. Wpatry wał się w m apę, j akby m ógł

dostrzec znaj duj ący ch się na niej ludzi.

– Chcę, by bronił pan kolonii, sierżancie. Chcę, by bronił pan naszy ch oby wateli.

Jednocześnie żądam , aby poczy nił pan j ak naj m niej sze straty gospodarce Stanów
Zj ednoczony ch i w j ak naj m niej szy m stopniu osłabił ich zdolność obrony.

– Ha! Bułka z m asłem . Taj est. Zrobię co w m oj ej m ocy, choć m uszę przy znać, że

pokonanie kogoś w taki sposób, by m u j ak naj m niej zaszkodzić, m oże się okazać m ocno trudne.

Cam pbell wy szczerzy ł zęby w uśm iechu.
– Jeśli ktoś m oże tego dokonać, to ty lko pan, sierżancie.
– Wielkie dzięki. Nie m ogę się doczekać, co powie Vic, gdy usły szy o ty ch

rozkazach.

– Musi się o nich dowiedzieć j ak naj szy bciej , j a też powiadom ię o nich m oich

asy stentów. – Zarządca sięgnął po filiżankę z kawą. – W ty m m om encie powinniśm y wznieść
toast za przy szłe zwy cięstwo, nieprawdaż, sierżancie? Tak właśnie dziej e się na wszy stkich stary ch
wideodram ach.

– Mhm . Za co powinniśm y wy pić, skoro nie j esteśm y pewni, czy zależy nam na

wy granej ?

– Chy ba za to, żeby by ło dobrze. Już dawno nic nie j est j ak trzeba. Wy pij m y więc

za to, by bez względu na wy nik starcia wszy stko się poukładało.

– Jasne. Bez względu na wy nik. – Stuknęli się filiżankam i i dopili resztki kawy,

krzy wiąc się z powodu j ej gory czy.

– Co m am y zrobić? – Vic udała, że uderza się otwartą dłonią w skroń, j akby m iała

problem y ze słuchem . – Mam y wy grać, nie pokonuj ąc atakuj ącego nas przeciwnika? Chcesz m i
powiedzieć, że tak brzm ią rozkazy ?

– Mniej więcej . – Stark wskazał na wy wołaną m apę okolic Makutry. – Masz j akieś

pom y sły ?

– Żaden z nich nie nadaj e się do wy powiedzenia na głos. Wy bacz, ale rozkaz

zarządcy koj arzy m i się wy łącznie z pom y słam i tego idioty Meecham a. – Rey nolds krąży ła po
pom ieszczeniu szy bkim , ale zarazem pewny m krokiem , j aki wy robiła sobie w ciągu kilku lat
służby w niższej grawitacj i. Kręciła przy ty m m ocno głową. – Ethan, definicj a tej m isj i nie m oże
składać się z dwóch przeciwstawny ch celów.

– Już ci to wy j aśniałem , Vic. Istniej ą naprawdę ważne powody, dla który ch

m usim y zadbać o oba cele. – Uniósł ręce, okazuj ąc kom pletną bezradność. – Musisz m i w ty m
pom óc.

– Odnoszę dziwne wrażenie, że m asz m nie za j akąś boginię, do której wy starczy się

pom odlić o zwy cięstwo, kiedy nie m a się żadny ch szans.

– Dla m nie j esteś raczej j edną z kapłanek takiej bogini. Taką, która m oże się za m ną

wstawić.

Teraz to ona wy rzuciła w górę ręce.

background image

– Jesteś beznadziej ny. Zwołałam posiedzenie sztabu. Może Lam ont zna j akąś

popieprzoną takty kę pancerniaków, która idealnie się nada. Albo Gordo zdoła w końcu zam ówić
j akiś cud dzięki sy stem owi aprowizacj i. Idziesz?

– Dołączę do was za kilka m inut. Dostałem powiadom ienie, że w m oim gabinecie

czeka gość z cy wilbandy.

– Cy wilbanda cię odwiedza? – Vic poruszy ła ustam i, j akby chciała posm akować te

słowa, ale nie bardzo j ej podeszły. – Któż to taki?

– Nie m am poj ęcia. – Ethan powstrzy m ał uniesieniem dłoni j ej kolej ne py tanie. –

Tak, wiem , będę ostrożny. Ochrona prześwietliła tego gościa na okoliczność posiadania broni.

– Dobra. Jesteś j uż duży m chłopczy kiem . Do zobaczenia za chwilę. Może twój

gość wy j awi ci cudowny plan osiągnięcia obu celów za j edny m zam achem .

Chwilę później Stark stanął przed gościem , wy ciągaj ąc do niego rękę na powitanie.

Miał przed sobą przedstawiciela cy wilbandy, ale nie takiego zwy kłego, ty lko wy m uskanego
szczupłego faceta, który nie zarabia m arny ch groszy. To albo dyrektor korporacji, aczkolwiek
niezbyt wysokiego stopnia, skoro musi wykonywać swoją robotę osobiście, albo prawnik.
Postanowił, że chwilowo odrzuci uprzedzenia, j akie poczuł do tego człowieka, uścisnął m u więc
dłoń, a potem zasiadł za biurkiem .

– Co pana do m nie sprowadza, panie...
Cy wil uśm iechnął się z tak niewy m uszoną autenty cznością, że na kilom etr by ło

widać, iż j est to wy uczona reakcj a.

– Jones. Frank Jones.
– Pan Jones. – Ethan postukał od niechcenia palcem w klawiaturę, akty wuj ąc ty m

sam y m aparaturę nagry waj ącą przebieg spotkania. Nie okazał j ednak zdziwienia, gdy czerwona
dioda, widoczna ty lko od j ego strony, poinform owała go, że gość m a przy sobie urządzenie
uniem ożliwiaj ące dokonanie zapisu. Jones? Akurat. Ustalmy, dla kogo ten cwaniak pracuje.

Gość dokonał pobieżnej inspekcj i gabinetu Starka, potem pokiwał głową z aprobatą,

wskazuj ąc wiszący na ścianie wy świetlacz, na który m widniała powierzchnia Księży ca.

– Ładne biuro. Widzę, że nie należy pan do ostentacy j ny ch ludzi.
– Jestem za to bardzo zaj ęty. Czego pan ode m nie chce?
Uśm iech zm ienił się nieco, nadal by ł m iły, ale teraz j akby bardziej interesowny.
– Mam dla pana ofertę, sierżancie Stark. Jak rozum iem , woli pan, kiedy ludzie

ty tułuj ą pana sierżantem ?

– Zgadza się.
– Sierżancie Stark, m oi pracodawcy zaczy naj ą się niepokoić kosztam i. Mam

nadziej ę, że pan to także rozum ie.

– Dla kogo pan pracuj e, panie Jones?
Uśm iech gościa znów uległ lekkiej zm ianie, w ty m m om encie poj awiło się w nim

coś w rodzaj u zrozum ienia.

– Wiem , że w chwili obecnej m a pan j uż doświadczenie w zarządzaniu dużą grupą

ludzi posiadaj ący ch wspólny cel. Nie pom y lę się też wiele, j eśli powiem , że j est ono równie duże
j ak w przy padku dy rektora każdej większej korporacj i. Mam także pewność, że to doświadczenie

background image

pozwoli panu zrozum ieć i docenić problem y, z j akim i bory kaj ą się m oi pracodawcy.

– Nadal nie usły szałem , dla kogo pan pracuj e, panie Jones.
– To nie m a teraz naj m niej szego znaczenia, sierżancie Stark. Naprawdę. Liczy się

ty lko to, co m oi pracodawcy są w stanie zaproponować za odrobinę współpracy z pańskiej strony.

Stark uniósł znacząco brew.
– Na j aki rodzaj współpracy liczą pańscy pracodawcy i dlaczego?
– Dlaczego? – Jones uśm iechał się teraz protekcj onalnie. – Jeśli koszty

przewy ższaj ą dochody, wszy scy na ty m tracą, sierżancie Stark. Dlatego tak bardzo liczy m y się z
ogólny m i wy datkam i. Mówiąc wprost, woj na należy do tej właśnie kategorii wy datków, które w
ty m przy padku m aj ą zby t wielki wpły w na bilans kosztów i przy chodów.

– Rozum iem . – Zatem pracujesz dla korporacji, dodał w m y ślach. Dla jednej albo i

więcej. Raczej to drugie, jak sądzę. Wspominałeś przecież o pracodawcach, nie o pracodawcy.

– Wiem , że pan to rozum ie. Dlatego aby ograniczy ć te koszty, zm niej szy ć

przewidy wane straty i przy wrócić zy skowność inwesty cj i, m oi pracodawcy m uszą odzy skać
kontrolę nad tutej szy m i instalacj am i i sprowadzić na Księży c nowy ch pracowników, którzy będą
przestrzegać postanowień podpisany ch kontraktów. Pan, sierżancie Stark, j est osobą, dzięki której
to pragnienie m oże stać się faktem .

Ty m razem Ethan uniósł obie brwi.
– Miło wiedzieć, że j estem ważny.
– Jest pan bardzo ważny. Każdy m enadżer bez trudu rozpoznaj e utalentowanego

kolegę po fachu. I dbam y o siebie wzaj em nie. Moi pracodawcy chcą pana j edy nie zapy tać o to,
czy będzie pan współpracował w osiągnięciu wspom niany ch celów.

– Przy czy m m am y współpracować?
Pan Jones złoży ł dłonie na kolanach, poważniej ąc w j edny m m om encie.

Przechodził do interesów.

– Idealnie by łoby, gdy by stworzy ł pan warunki do naty chm iastowego zwrotu

własności m oim pracodawcom .

– Mówi pan o doprowadzeniu do kapitulacj i kolonii?
– Zgodzi się pan ze m ną, że kapitulacj a w obecny ch warunkach nie j est zby t

prawdopodobna. Nie, sierżancie Stark, wy konał pan kawał solidnej roboty, żeby do tego nie
doszło. Obawiam się zatem , że do osiągnięcia zakładany ch celów m ogłaby doprowadzić ty lko
porażka sił broniący ch kolonii.

– Chce pan zatem , żeby m doprowadził do przegranej woj sk, który m i dowodzę? –

Ethan nie um iał wy j ść z podziwu, że odpowiada nadal tak spokoj nie, j akby rozm awiali o pogodzie.
Prawdę m ówiąc, zagotował się w środku.

– To nie m usi by ć coś tak ekstrem alnego. Wy starczy wy ciek kodów bezpieczeństwa

albo wirus um ieszczony w sy stem ie, który zm y li urządzenia m onitoruj ące teren. Mógłby pan
doprowadzić do bły skawicznego zakończenia tej woj ny, co zredukowałoby przy okazj i straty po
obu stronach tego bezsensownego konfliktu.

– Rozum iem . Mógłby m i pan przy pom nieć, dlaczego m iałby m się na to zgodzić?
– Jak to dlaczego? Ze względu na obopólną korzy ść. – Frank Jones pochy lił się lekko,

j ego uśm iech em anował teraz wielką pewnością siebie. – Nie licząc tego, sierżancie Stark, że m oi
pracodawcy zechcą pana za to sowicie wy nagrodzić. To chy ba oczy wiste.

– Jakżeby inaczej .
– Zdaj ę sobie j ednak sprawę, że m ilion dolarów nie m a dzisiaj takiej wartości j ak

kiedy ś, a pańskie usługi m aj ą dla nas ogrom ne znaczenie. Dlatego upoważniono m nie do
zaproponowania panu stu m ilionów dolarów ty tułem wy nagrodzenia za tę j edną profesj onalną

background image

przy sługę. Zostaną one przelane na każde wskazane przez pana konto, rzecz j asna.

– Rzecz j asna. – Stark z trudem zachował spokój . – Takie pieniądze na nic m i się

j ednak nie zdadzą, gdy będę m artwy. Rząd chce m oj ej głowy. Po przegranej stanę przed sądem
polowy m i trafię przed skrom ny pluton egzekucy j ny.

– Wiem y o ty m . Dlatego m usi pan „um rzeć”, j akkolwiek okropnie by to

zabrzm iało. Przy naj m niej dla władz. To w sum ie prosta sprawa. Zostanie pan przewieziony w
wy brane m iej sce, otrzy m a nową tożsam ość i będzie m ógł cieszy ć się zdoby tą fortuną. My zaś
podrzucim y tutaj ciało innego człowieka, które zostanie zidenty fikowane j ako pańskie.

– Czy ten, „inny człowiek” nie będzie m iał nic przeciw, panie Jones?
– Ależ skąd. Zapewniam , że nie. Za odpowiednią cenę m ożem y kupić dowolne

ciało. Znaj dziem y kogoś bardzo podobnego do pana, człowieka, który zm arł z przy czy n
naturalny ch. Wy starczy kilka łapówek i podm iana dany ch w laboratorium , by j ego DNA zostało
uznane za pańskie. To naprawdę bardzo proste.

– Nie wątpię. Skąd wiecie, że ktoś podobny um rze akurat wtedy, gdy będzie to

potrzebne?

– Przecież ludzie um ieraj ą każdego dnia.
– Owszem . To prawda. – Kto powiedział, że każda śmierć jest efektem zatrzymania

pracy serca? Przyczyny naturalne, akurat. – Muszę panu przy znać, panie Jones, że pańska oferta
j est o wiele lepsza od tej , którą otrzy m ałem j akiś czas tem u od generała Meecham a.

Uśm iech gościa zm ienił się w kpiący gry m as.
– Z woj skowy m i nie sposób ubić dobrego interesu.
– Też tak sły szałem . – Stark odchy lił się w fotelu, j ego twarz stężała w m om encie. –

Pozwoli pan, że go oświecę. Nie będę zainteresowany tą ofertą. Ani teraz, ani w przy szłości. Paru
rzeczy i niektóry ch ludzi nie da się kupić. Nawet za sto m ilionów dolców. – Jones pokiwał
uprzej m ie głową, nadal j ednak m iał na ustach ten pewny uśm iech. – Widzę j ednak, że nie
przej m uj e się pan ty m , co powiedziałem ?

– Dlaczego m iałoby by ć inaczej ? Ty le razy sły szałem podobne przem owy, że

wiem , co tak naprawdę znaczą.

– I cóż to j est, panie Jones? – zapy tał Ethan, tak zniżaj ąc głos, że j ego gość m usiał

nadstawić ucha, by go zrozum ieć.

– Gam bit otwieraj ący drogę do dalszy ch negocj acj i, a cóż by innego? Nie

m usim y ze sobą pogry wać. Moi pracodawcy uważaj ą, że j est pan tutaj kim ś w rodzaj u prezesa
korporacj i, więc są gotowi przedstawić pakiet...

Stark wy m ierzy ł palcem w kierunku twarzy gościa, m inę m iał przy ty m tak

poważną, że tam ten zam ilkł w pół zdania.

– W ty m m om encie kończy m y to pieprzenie bez sensu. Nie, ty obszczy m urku, nie

j estem żadny m prezesem . Nie spieprzę stąd z górą forsy, gdy coś pój dzie nie tak. Nie pozwolę,
by rzesze współpracowników niższego stopnia odpowiadały za m oj e błędy. Co więcej , j estem
cholernie pewien, że nie zawiodę ludzi, którzy m i zaufali i złoży li ży cie w m oj e ręce. – Sięgnął do
przy cisku kom unikatora. – Centrala Bezpieczeństwa, tutaj Stark. Potrzebuj ę pary żandarm ów do
wy prowadzenia pana Jonesa poza kom pleks dowodzenia. Proszę też przekazać pani Sarafinie z
biura zarządcy, że ochrona kolonii powinna się nim zainteresować.

To starło w końcu uśm iech z twarzy Jonesa. Zbladł.
– Chce pan, kom endancie, aby śm y przekazali tego cy wila do biura cy wilnej

ochrony kolonii?

– Zgadza się. Chcę też, by reprezentantom tego biura towarzy szy ła pani Sarafina.

Zrozum iano?

background image

– Strażników m ógłby przekupić. Stark nie zam ierzał przekazy wać więźnia

oferuj ącego lekką ręką sto m ilionów zwy kły m , na pewno słabo opłacany m i przepracowany m
funkcj onariuszom .

– Rozum iem , kom endancie. Już wy sy łam do pana m oich ludzi.
– Świetnie. Upewnij cie się, że j edny m z nich będzie dowódca zm iany. – Obecność

podoficera żandarm erii nie zapobiegnie próbom przekupstwa, ale z pewnością j e utrudni.

Jones kręcił głową, wy glądał na zaniepokoj onego i zm artwionego zarazem .
– To zupełnie niepotrzebne zam ieszanie, sierżancie Stark. Możem y wy pracować

kom prom is, nie posuwaj ąc się do pogróżek. Obawiam się j ednak, że gdy m oi pracodawcy
usły szą o ty m incy dencie, m ogą wy cofać ofertę. Musi pan...

– Nie m ów m i, co m uszę zrobić. – Ethan rzucił to takim tonem , że Jones zgiął się,

j akby otrzy m ał cios w brzuch. Siedział, m ilcząc j ak zaklęty, dopóki nie poj awili się żandarm i.

– Oto wasz więzień. Wiem , że przed wej ściem tutaj został przeszukany pod kątem

posiadania broni, ale nadal m a przy sobie sprzęt anty podsłuchowy. Niewy kluczone więc, że
przeoczono coś j eszcze. Pilnuj cie go dobrze i nie słuchaj cie, co m ówi.

Jeden z żołnierzy zm ierzy ł siedzącego ponury m wzrokiem .
– Mam y go skuć, sir?
– Nie. Jeśli spróbuj e uciekać, dogońcie drania i rzućcie nim kilka razy o naj bliższą

ścianę. Ty lko nie zniszczcie przy okazj i czegoś cennego.

– Taj est. Czegoś cennego na nim czy na ścianie, sir?
– Na ścianie.
– Taj est.
Żandarm i wy szli, prowadząc m iędzy sobą Jonesa, na którego twarzy znów poj awił

się j owialny, choć fałszy wy uśm iech. Stark nie ruszy ł się z m iej sca j eszcze przez chwilę, potem
sięgnął do kom unikatora.

– Sierżant Yurivan? Muszę z tobą pogadać, Stacey.
– Świetnie, j a też chciałam o czy m ś porozm awiać – odpowiedziała dziwnie

zduszony m głosem .

– Spotkaj m y się więc na odprawie sztabu, którą właśnie zwołuj e Vic...
– Nie. Lepiej będzie, j eśli porozm awiam y na osobności, sir. Wpadnę do pana za

kilka m inut.

– Dobrze. – Stark rozłączy ł się i wbił wzrok w blat własnego biurka, j akby

spodziewał się znaleźć tam odpowiedź na taj em nicze słowa Yurivan. Czy żby szy kował się kolej ny
bunt? Stace znalazła j eszcze j ednego szpiega? Albo gorzej , wie, że tu j est, ale nie um ie go
nam ierzy ć?

Przy by ła chwilę po ty m , j ak skończy ł wprowadzać zarządcę w tem at Franka

Jonesa.

– Cześć, Stace. Siadaj . – Rozłączaj ąc się, opadł wy godniej na oparcie fotela.

Pozwolił, by zauważy ła dręczące go zaciekawienie. Yurivan usiadła na krześle i spoglądała na
niego ponuro, dopóki nie odezwał się ponownie. – Dobra, Stace, o co ty m razem chodzi? Po co ta
pry watna rozm owa i grobowa m ina?

– Chciałam porozm awiać na osobności, ponieważ czuj ę się paskudnie. Mało

brakowało, a zrobiłaby m coś, czego żałowałaby m do końca ży cia.

– Jeśli spróbuj esz m nie pocałować, przy walę ci z liścia.
Sły sząc taką odpowiedź, uśm iechnęła się szeroko.
– Są rzeczy, który ch nie zrobiłaby m za żadne skarby świata. A to j edna z nich.
– Dzięki. Wy pluj to wreszcie z siebie. Nie m am y całego dnia.

background image

Znów wy glądała na rozwścieczoną.
– Muszę ci o czy m ś powiedzieć. Rozm awiałam właśnie z facetem nazwiskiem

Maguire.

– Maguire? Nie znam tego nazwiska. Z której j ednostki?
– Z żadnej , Stark! Maguire to szef CIA. Wiesz, szef wszy stkich agentów.
– Wiem , czy m j est CIA. Czegóż chciał ten superagent Maguire?
– A j ak m y ślisz? Próbował m nie przekabacić na swoj ą stronę. Chciał, żeby m

pom ogła rządowi zaprowadzić tutaj porządek. W zam ian proponował niezłą odprawę i nową
tożsam ość.

– Hm . – Stark potarł brodę, potem przy j rzał się uważniej Yurivan. Ciekaw jestem

ilu jeszcze ludzi w kolonii próbowano przekabacić podobnymi ofertami. – Nie wiedziałem , że szef
CIA osobiście werbuj e agentów.

– Ja też. Widocznie j estem dla nich kim ś wy j ątkowy m .
– Jesteś wy j ątkowa, to fakt. Skoro o ty m rozm awiam y, dom y ślam się, że

odm ówiłaś dobicia targu?

– Tak. Nie ły knęłam przy nęty. Słuchaj , Stark, robię wiele rzeczy po swoj em u i

lubię iść na układziki, ale nigdy nie wbiłam nikom u noża w plecy. I nie zrobię tego. Choć powiem
szczerze, poczułam się m ile połechtana tak hoj ną ofertą.

– Dlaczego m i o ty m wszy stkim m ówisz, skoro odrzuciłaś j ego propozy cj ę?
Znowu by ła wściekła, choć Ethan nie m iał pewności, czy na niego czy na kogoś

innego.

– Dlatego, że z nim rozm awiałam . Okay ? Prędzej czy później i tak by ś się o ty m

dowiedział. Sierżant Yurivan gada z przeciwnikiem . Może coś negocj uj e. I zażądałby ś m oj ej
głowy na tacy.

Stark przy taknął.
– Mówiąc m i o ty m teraz, kry j esz swoj ą dupę. Dobra. Rozum iem . Ale dlaczego

j esteś ty m tak rozwścieczona? Żal ci, że nie przy j ęłaś j ego oferty ?

– Ha! Ostrzegałam cię, Stark, nie próbuj na m nie tego psy chologicznego bełkotu.

Jestem wściekła, ponieważ czekam , aż m nie wy walisz.

– Mam cię wy walić? Z j akiego powodu?
– Z takiego, że nie m ożesz m i j uż ufać! Dlaczego j a m uszę ci to m ówić?
– Może dlatego, że głupi j akiś j estem . Wy pluj to z siebie wreszcie. Opowiedziałaś

m i o wszy stkim . Dlaczego m iałby m ci nie ufać?

Gapiła się na niego przez dłuższą chwilę, potem wy buchnęła śm iechem .
– Ty j esteś j akiś inny, Stark. Dobra. A j eśli skłam ałam ? Jeśli przy j ęłam ofertę

Maguire’a?

– Nie m ówiłaby ś m i tego wszy stkiego, gdy by ś wzięła pieniądze.
– Chy ba że chciałaby m chronić własną dupę na wy padek, gdy by ś odkry ł, iż

rozm awiam z wrogiem . „No tak, Yurivan m i o ty m wspom inała, j est okay ”. Rozum iesz?

– Rozum iem . Uczy łaś się m y śleć w tak pokrętny sposób czy przy chodzi ci to w

naturalny sposób?

– To dar. Miej m y to j uż za sobą, Stark. Wy lej m nie. Zam knij . Cokolwiek. Chcę,

żeby to się j uż skończy ło.

– Nie wątpię. Po ty godniu zarządzałaby ś z celi całkiem pokaźną siatką

przem y tników. – Stark odchy lił się, szczerząc zęby. – Powiadasz, że powinienem cię wy walić,
ponieważ CIA wy słała kogoś, by zapukał do twoich drzwi. A m oże im o to właśnie chodziło,
Stace? A w każdy m razie m oże j est to część planu?

background image

– Co? O czy m ty m ówisz?
– O zasianiu niepewności. Jeśli ktoś ły knie przy nętę, ty m lepiej . Będą m ieli agenta

tam , gdzie go naj bardziej potrzebuj ą. A j eśli nie zdziałaj ą nic, j a stracę zaufany ch ludzi,
ponieważ nie będę pewien, co naprawdę zrobili, a wy rzucaj ąc kogoś takiego j ak ty, stracę
cennego współpracownika, a nawet bardzo cennego, który chronił skutecznie nie ty lko m nie, ale i
resztę m ałpoludów. Tak czy owak dom okrążcy Maguire’a wy gry waj ą, a m y przegry wam y.
Zgadza się?

Teraz to ona przy taknęła niechętnie, na j ej twarzy zauważy ł też cień podziwu.
– Owszem . O ty m nie pom y ślałam . A to dobre. Wciąż m nie zaskakuj esz, Stark.
Kiedy wreszcie przestaniecie mi to powtarzać?
– Dzięki. Chy ba. Poza ty m nie ty j edna otrzy m ałaś dzisiaj podobną ofertę. Przed

chwilą by ł tutaj facet, który próbował m nie przekupić. Dlatego cię wzy wałem .

– Przekupić? – Yurivan wy prostowała się, zainteresowało j ą to pom im o podłego

nastroj u. – Kto chciał się z tobą układać?

– Nie powiedziano m i tego wprost, ale dom y śliłem się, że owi taj em niczy

pracodawcy to właściciele korporacj i próbuj ący odzy skać kontrolę nad infrastrukturą kolonii. W
każdy m razie gadał j ak nawiedzony korporacj onista. Przy pochlebiał się, porównuj ąc m nie do
m enadżerów wy ższego stopnia.

– To nie by ło zby t m ądre posunięcie w j ego sy tuacj i. Ile ci proponował?
Stark wzruszy ł ram ionam i.
– Sto m ilionów.
– Sto m ilionów dolarów? I ty powiedziałeś nie?
– A ty by ś nie odm ówiła?
– Nie poruszaj m y tego tem atu, proszę. Gdzie j est ten facet?
Stark zerknął na zegarek.
– Naj prawdopodobniej zapoznaj e się z celą w więzieniu kolonii.
– Idę o zakład, że nie j est przy tulniej sza od pokoj u w pięciogwiazdkowy m kurorcie.
– Nie powinna by ć. Hej , m oże ten koleś też pracował dla Maguire’a? W sum ie nie

powiedział, kto j est j ego szefem . Sugerował ty lko, że to m a coś wspólnego z korporacj am i.

Teraz to Yurivan wzruszy ła ram ionam i.
– To m ożliwe, ale nie każdy czarny charakter na ty m świecie m usi pracować dla

CIA. Wielu robi to na pewno, ale nie wszy scy.

– Na przy kład ty nie j esteś na liście płac agencj i. – Uśm iechnęła się, sły sząc te

słowa. – Powiem to wprost, Stace. Ufam ci. Jeden Bóg wie dlaczego.

– Jak sam przed chwilą przy znałeś, j esteś po prostu głupi.
– Zgadza się. Tak powiedziałem . Ale ty okręciłaby ś sobie wokół palca nawet

naj większego cwaniaka na Księży cu. Zgadza się? Dlatego zaproponowałem ci posadę szefa
ochrony. I nie m am powodów do narzekań. Choć przy znam , że wolałby m , aby ś by ła nieco
karniej sza od czasu do czasu, ale poza ty m nie m am do ciebie zastrzeżeń.

Skinęła głową, po twarzy by ło widać, że coś sobie kalkuluj e.
– Co zatem proponuj esz, Stark? Zapom inam y o sprawie?
– Nie. Spisuj em y raporty, j a o m oim spotkaniu z ty m gościem , ty o rozm owie z

Maguire’em .

– Dobry pom y sł. Potem opowiem y wszy stkim , co nam proponowano.
– Wszy stkim ? Dlaczego?
– Jeśli ogłosim y, że kontaktowano się z nam i, ale odrzuciliśm y oferty rządu,

wszy scy, do który ch dotarto w ten sposób, zrozum iej ą, że wiem y, co j est grane, i badam y

background image

sprawę. Będą m ieli większego stracha przed ły knięciem łapówek czy co tam im zaproponowano.

– To doskonały pom y sł – przy znał Stark. – Znasz się na takich sprawach. Na

szpiegowaniu, zabezpieczaniu i całej reszcie. Czy m się zaj m owałaś, Stace, zanim wdepnęliśm y w
to gówno?

– Ja? By łam niewinną dziewicą, Stark. Czy stą j ak świeży śnieg.
– Nie wątpię. Jestem też pewien, że opchnęłaby ś m i ten śnieg z odpowiednio dużą

zniżką.

– Gdy by ś by ł chętny, przy gotowałaby m dla ciebie j ednorazową ofertę. Dałaby m

ci też na niego gwarancj ę ważną aż do chwili stopienia.

– Wy noś się, Stace. Widzim y się na odprawie w sztabie.
– Tak j est, kom endancie.
Yurivan wstała, zasalutowała z przesadną precy zj ą, a potem odm aszerowała w

ry tm m elodii, którą ty lko ona sły szała.

Stark leżał w pobliżu pierwszej linii obrony am ery kańskiej kolonii, przy glądaj ąc się

przedpolu przez opuszczony wizj er hełm u. Skanery wy kry wały ruch nieprzy j aciela po drugiej
stronie linii frontu, a także każdego z j ego własny ch żołnierzy, którzy poruszy li się obok lub z ty łu.
Niedaleko po prawej znaj dował się bunkier, w który m czuwała druży na odpowiedzialna za obronę
tego odcinka pery m etru. Ludzie ukry ci za ty m i um ocnieniam i przy glądali się uważnie każdem u
poruszeniu, każdej em isj i i nawet naj m niej szej anom alii m ogącej zwiastować ruchy wroga. Jeśli
sum a ty ch spostrzeżeń przekroczy kry ty czną wartość, sy stem y uznaj ą, że j est to próba ataku, i
broń ukry ta wokół pozy cj i Starka naty chm iast rozpocznie ostrzał, posy łaj ąc granaty i pociski w
kierunku każdego śm iałka, który okaże się na ty le głupi, by testować sprawność obrońców kolonii.
Po drugiej stronie przedpola podobne bunkry i sy stem y czekały na każdą oznakę akty wności sił
Starka. Teren leżący pom iędzy obiem a liniam i um ocnień ochrzczono j uż dawno tem u m ianem
strefy śm ierci. By ła to bardzo odpowiednia nazwa, o czy m przekonał się niem al każdy żołnierz,
który próbował pokonać tę księży cową równinę.

Od j akiegoś czasu panował na niej j ednak spokój , wy pady należały do rzadkości, a

ich zadaniem by ło co naj wy żej sprawdzenie czuj ności przeciwnika. Stark nie zam ierzał tracić
ludzi podczas testowania um ocnień wroga. Wcześniej sze próby ich zdoby cia okupiono
dostatecznie wy sokim i stratam i, a skoro rebelia zakończy ła długofalowy plan przej m owania
kolej ny ch tery toriów, nie by ło sensu o nie walczy ć. Wróg z kolei ucierpiał m ocno podczas
kilkuletnich prób przełam ania obrony kolonii, a i ostatnio zbierał ostre cięgi dzięki nowej ,
elasty cznej i nieprzewidy walnej takty ce stosowanej przez oddziały Starka. Księży cowa woj na,
wciąż tak kosztowna, wy ssała w końcu woj owniczość z uczestniczący ch w niej ludzi. Spokój , j aki
zapanował na linii frontu, nie by ł efektem czy j egoś zwy cięstwa albo porażki. W ty m wy padku
chodziło raczej o wy czerpanie żołnierzy, skarbców narodowy ch i idei.

Ten spokój nie m ógł trwać j ednak długo, j ego kres nadej dzie, gdy ty lko zostaną

zakończone prace, które Stark obserwował po drugiej stronie strefy śm ierci.

Większa część ty ch robót odby wała się w ukry ciu. Opancerzone buldożery zebrały

warstwę py łu i gruntu otaczaj ącego zaj m owane od lat pozy cj e, usy puj ąc z nich wy soki wał
przesłaniaj ący wy lot Makutry. Jego wy sokość nie dorówny wała wprawdzie boczny m ścianom

background image

krateru, ale wy starczała do ukry cia wszy stkiego, co działo się na dnie doliny. Drgania gruntu,
analizowane skrupulatnie przez techników Starka, świadczy ły o pospieszny m wkopy waniu
prefabry kowany ch um ocnień oraz ciągnący ch się m iędzy nim i pasów czuj ników, dzięki który m
przeciwnik m ógł bez przeszkód obserwować ruchy buntowników. Przekopano także co naj m niej
j eden tunel pod wałem , a m oże nawet kilka, tego j uż technicy nie by li tak pewni, ponieważ
zam askowano wy loty ty ch przej ść, pozostawiaj ąc cienką warstwę gruntu po zewnętrznej stronie,
taką, którą m ożna bez trudu wy sadzić, gdy całość będzie j uż gotowa do uży cia.

Wahadłowce lądowały co chwilę, na czarny m j ak sm oła niebie w głębi Makutry

widać by ło opadaj ące j asne światła i obłoki py łu unoszące się nad nowo wy budowany m portem
kosm iczny m .

Traj ektorie

wahadłowców

przechodziły

skraj em

pola

rażenia

broni

przeciworbitalnej kolonistów, ale Stark zabronił strzelania do ty ch m aszy n. Nie wiedział bowiem ,
co i kogo m ogą przewozić, a nie m iał ochoty odpowiadać za strącenie transportowca
wy pełnionego am ery kańskim i żołnierzam i.

Stacey twierdziła, że wie z pewny ch źródeł, iż Pentagon wy słał do bazy w

Makutrze wzm ocnioną bry gadę z drugiej dy wizj i. Ilu m ogło w niej służy ć ludzi? Wiem tylko tyle,
że druga nie m iała pełnego składu osobowego. Jeśli przy słano tutaj całą bry gadę, na Ziem i
pozostało co naj wy żej drugie ty le żołnierzy. A m oże nawet m niej . Dlaczego podj ęli aż tak wielkie
ry zy ko? Jedna bry gada, nawet dy sponuj ąca naj nowocześniej szy m sprzętem , nie j est w stanie
obronić całego kraj u. Co będzie, gdy który ś z dawny ch wrogów uzna, iż nadszedł naj wy ższy czas
na przekroczenie granicy, i wy śle dy wizj ę na któreś z naszy ch m iast? Co zrobim y, by odeprzeć te
wojska? Zrzucimy atomówkę na własne miasto?

Stark zdawał sobie doskonale sprawę, że zobaczy łby ten sam obraz i odebrał te

sam e odczy ty, gdy by obserwował Makutrę na ekranach centrum dowodzenia. Leżał j ednak
pom iędzy głazam i i przy glądał się tem u wszy stkiem u osobiście, rozm y ślaj ąc i przy swaj aj ąc
kolej ne inform acj e. Muszę zapoznać się z tym terenem, muszę wiedzieć, jak tu jest. I to zanim
Jabbersmoki zamienią tę okolicę w piekło.

– Ethan?
– Tak, Vic?
– Dom y ślam się, że nie zobaczy łeś tam nic, czego nie widziałeś j uż wcześniej ?
– Fakt. – Uśm iechnął się, a potem cofnął nieco, by spoj rzeć w lewo, w m iej sce,

gdzie leżała odziana w pancerz boj owy Rey nolds. – Jabbersm oki zostaną wy puszczone tunelem .
Albo tunelam i, bo j est ich tam chy ba więcej .

– Ty le to j uż wiedzieliśm y. Zorientuj em y się, że j e wy puścili, gdy ty lko wy sadzą

wy j ścia tuneli.

– Racj a. Nie zapom inaj m y też, że obłoki py łu i odłam ków z eksplozj i kierunkowy ch

osłonią atakuj ące nas blaszaki. – Vic zam ilkła na chwilę. – A j eśli nanopociski nie zadziałaj ą? Jeśli
będziem y m usieli zaj ąć się robotam i w trady cy j ny sposób?

– Zniszczy m y j e po starem u.
– Nie wy j eżdżaj m i tu ze sloganam i, Ethan. Musim y się upewnić, że każdy strzelec

będzie gotowy wy m ienić am unicj ę na standardową, gdy ty lko dam y znak.

– Świetny pom y sł. Powiadom im y o ty m wszy stkich. – Stark przy glądał się pracom

za wałem j eszcze przez chwilę, próbuj ąc zidenty fikować przepełniaj ące go em ocj e, w końcu
zaśm iał się pod nosem , gdy zrozum iał, z czy m m a do czy nienia. – Hej , Vic, chcesz usły szeć coś
zabawnego?

– Przy da m i się chwila rozry wki.
– Nie chodziło m i o żart, ty lko o coś niety powego. – Stark nie spuszczał wzroku z

background image

Makutry, gdy wy powiadał te słowa. – Patrzę na to, co oni tam robią, i m y ślę: „Zgadza się. Tak
właśnie postępuj em y ”.

– Słucham ?
– Tak m y to robim y. My, Am ery kanie. Buduj em y różne rzeczy. Spój rz ty lko!

Usuwam y grunt, ustawiam y konstrukcj e, tworzy m y wielkie rzeczy. Czy to nie faj ne? Jesteśm y
Am ery kanam i, budowniczy m i.

– Jesteś beznadziej ny, Ethan. Nie chcę przekłuwać tego balonika sam ozadowolenia,

ale j edy ny m powodem , dla którego oni coś tam buduj ą, j est chęć przy j echania tutaj i zniszczenia
wszy stkiego, co m y stworzy liśm y. Łącznie z tobą i ze m ną.

– Wiem , wiem . A co ty m y ślisz o ty m cały m budowaniu?
Vic odpowiedziała m u wolno, j akby zastanawiała się nad każdy m zdaniem .
– Mam kilka przem y śleń. Stacey przekazała m i nowe inform acj e na chwilę przed

wy j azdem w teren.

– Dobre czy złe?
– Sły szałeś kiedy ś o dobry ch? Twierdzi, że część żołnierzy tej bry gady została

przeniesiona z inny ch j ednostek.

– O ty m wiedzieliśm y. Musieli przenieść ich z inny ch bry gad.
– Nie, Ethan. To znaczy, że sprowadzono ich spoza drugiej dy wizj i. Mam y przed

sobą część ocalały ch z trzeciej .

– Z trzeciej dy wizj i. – Stark spoj rzał raz j eszcze na drugi koniec strefy śm ierci,

przy pom inaj ąc sobie niedobitków z trzeciej , który ch po buncie odsy łano na własną prośbę z
powrotem na Ziem ię. Większość zdecy dowała się tam wrócić, w ty m przy j aciel Ethana, sierżant
Rash Paratnam . Chłopie, nie zostawiłeś na mnie suchej nitki, gdy zaproponowałem ci zostanie na
Księżycu. Mało mi głowy nie odgryzłeś. Ale to ja musiałem ci wtedy powiedzieć, że twoja siostra
poległa w ofensywie Meechama. A teraz możesz być tam. Co będzie, gdy staniemy naprzeciw siebie
z bronią gotową do strzału? Czy ja trafiłem do piekła? – Podała j akieś nazwiska?

– Nie. – Chwila przerwy. – Ja też m am kilkoro przy j aciół w tej j ednostce. Ale to

j eszcze nie naj gorsza wiadom ość.

– Nie wiem , czy chcę o ty m sły szeć.
– Buntownicy z piątego bata. Ci, który ch odesłaliśm y do dom u na wy m ianę za

rodziny kolonistów. Ich też wcielono do drugiej dy wizj i.

– Po j aką cholerę? My ślisz, że zgłosili się na ochotnika?
– Poważnie m ówiąc, wątpię. Wy słano ich tutaj , ponieważ to j edy ni księży cowi

weterani w arm ii. Żołnierzom drugiej dy wizj i brak oby cia w takich warunkach.

– Chy ba m asz racj ę. A niech to. Dopiero co zastanawialiśm y się, czy będziem y

um ieli strzelać do Am ery kanów, a teraz okazuj e się, że niektóry ch z nich m ożem y znać osobiście.

– Wiem y ty le, że oni będą strzelać do nas. W trakcie buntu nie m ieli

naj m niej szy ch oporów.

– Owszem . – Stark przebiegł w m y ślach listę żołnierzy z piątego bata. Ty ch

trzy dziestu naj bardziej zaangażowany ch za bardzo zalazło m u za skórę, by m ógł ich ot, tak
zapom nieć. – Nie. Wiedza o ty m , kim są, w niczy m nam nie pom oże. Wspom inałaś j ednak o kilku
wiadom ościach. Jakie są pozostałe?

– Zaczy nam się zastanawiać, czy nie zapom nieliśm y o czy m ś ważny m , kiedy

rozm awialiśm y o Jabbersm okach.

– O czy m m ówisz?
– Leżąc tutaj i patrząc na strefę śm ierci, którą m uszą pokonać, zaczęłam sobie

przy pom inać, j akie rozkazy otrzy m y waliśm y na taki. Trepy dy ktowały nam każdy krok,

background image

pam iętasz?

– Jeszcze długo tego nie zapom nę. Uznaliśm y, że blaszaki zostaną wy posażone w

supertaki, aby m ogły otrzy m ać równie szczegółowe instrukcj e.

– To bardzo ważne, Ethan. Sam pom y śl. Zawsze otrzy m y waliśm y bardzo dokładne

rozkazy : zróbcie to, idźcie tam , zróbcie tam to. Jabbersm oki będą m iały do czy nienia z czy m ś
podobny m .

– Na pewno.
– A co robiliśm y, j eśli trafiliśm y na nieprzewidzianą przeszkodę? Na coś, czego nie

by ło na taku?

Stark nie m ógł wzruszy ć ram ionam i w pancerzu, dlatego uczy nił ten gest ty lko

m entalnie.

– Im prowizowaliśm y. Obchodziliśm y przeszkody. Robiliśm y, co się dało... Chy ba

wiem , do czego zm ierzasz.

– Mhm . Trepy od dawien dawna pragnęły żołnierzy, którzy nie m y ślą, ty lko

wy konuj ą rozkazy co do j oty. I dostali ich w końcu pod postacią Jabbersm oków. Jeśli więc nie
będą m ieli z nim i bezpośredniej łączności, będą m usieli polegać wy łącznie na dany ch zapisany ch
na takach.

– Wy starczy więc nam ieszać w celach zaplanowanej akcj i...
– Bingo. Blaszaki zostaną zm uszone do działania na własną rękę. Nie m am y

porówny walnego refleksu ani szy bkości ty ch m aszy n, ale idę o zakład, że poradzim y sobie lepiej
w warunkach boj owy ch niż j akakolwiek sztuczna inteligencj a, którą zaim plem entowano
blaszakom .

Stark przy glądał się skanom okolicy, sprawdzaj ąc raz j eszcze rozm ieszczenie

um ocnień i ukształtowanie terenu. Przeciwnik nie znał dokładnego rozmieszczenia wszystkich
bunkrów, więc Jabbersmoki otrzymają rozkaz atakowania terenów, na których powinny się
znajdować umocnienia. Tak. Możemy namieszać blaszkom pod sufitem. To na pewno nie zaszkodzi,
a może bardzo pomóc.

– Dzięki, Vic. Cieszę się, że j esteś po m oj ej stronie.
– Zam knij się. Jestem pewna, że m ówisz to każdej dziewczy nie. – Stark zauważy ł,

że j ej ikonka przesuwa się w ty ł. – Mam j uż dość bezpośredniej bliskości przeciwnika. Idziesz?

– Zaraz. – Leżąc w pełny m pancerzu na m artwy ch skałach Makutry i obserwuj ąc

przy gotowania wroga do ataku, poczuł się wreszcie j ak u siebie.

Gdyby podczas odpraw można rozwiązać każdy omawiany problem, już dawno nie

mielibyśmy czym się przejmować.

– To chy ba nasze ostatnie spotkanie przed rozpoczęciem wielkiego ataku. Dlatego

proszę was wszy stkich, aby ście zastanowili się, i to poważnie, czy j est coś, co m ogliśm y
przeoczy ć. Rzeczy nieistotne i bardzo ważne. Na j akie py tanie nie uzy skaliśm y j eszcze
odpowiedzi.

Stacey Yurivan uśm iechnęła się lekko, zanim zapy tała nieobecny m głosem :
– Po to tu j esteśm y ?
– Chy ba ty lko po to, by utrudniać m i ży cie. Z twoj ego py tania wnoszę, że nie m asz

background image

nic nowego do zam eldowania?

– Niezupełnie. Dem onstracj e na Ziem i przy bieraj ą na sile. Wy gląda na to, że

ludziom spodobały się twoj e zapewnienia, iż nie zam ierzasz rozpieprzać Dy stry ktu Colum bia.
Nawiasem m ówiąc, puszczenie w lud ty ch pogłosek przed planowany m wy wiadem by ło
świetny m posunięciem .

– Dzięki. Rząd ułatwił m i sprawę.
– Rozum iem . Na razie nie udało im się powiązać twoj ego oj ca z ty m i przeciekam i.

A narastaj ący wciąż baj zel zm usza rządzący ch albo do podj ęcia zdecy dowanej akcj i, albo do
zaprzestania działań. Dlatego obiecano ludziom , że kolonia zostanie odzy skana do końca m iesiąca,
a bunt stłum iony. – Vic zerknęła w kalendarz. – Do wy znaczonego term inu został im j uż ty lko
ty dzień.

– Świetnie, Rey nolds. Zasłuży łaś na pączka. Dom y ślam się, że generałowie

dowodzący tą operacj ą posrali się ze szczęścia po ty m , j ak polity cy wy j awili opinii publicznej
term in przewidy wanego ataku. Co by tu j eszcze powiedzieć? Na giełdzie kolej ne tąpnięcie kursów
wy wołane działaniam i kraj ów, w który ch nasze korporacj e dopinały kontrakty przy pom ocy
am ery kańskich, dodaj m y : chwilowo niedostępny ch na ziem i, żołnierzy. Czy li j est j ak zwy kle:
polity czny, ekonom iczny i społeczny burdel.

– Kom endancie Stark? – Wszy stkie oczy zwróciły się ku szeregowem u Mendozie. –

Zastanawiam się, czy rząd nie wie przy padkiem o naszy ch środkach zapobiegawczy ch przeciw
robotom .

– O nanopociskach? – Ethan zm arszczy ł brwi. – Dlaczego tak m y ślisz? Wiem , że

nie m a idealny ch barier ochronny ch, ale robiliśm y co w naszej m ocy, by wy ciszy ć sprawę ich
uży cia.

– Wiem , sir. Niem niej w kolonii aż huczało, gdy ludzie dowiedzieli się o stłum ieniu

buntu bez zabicia choćby j ednego żołnierza. Z tego, co wiem , inform acj e o ty m ukazały się także
w kilku sieciach wizy j ny ch, które m aj ą tutaj swoich reporterów. Co więcej , sam i odesłaliśm y na
Ziem ię naj bardziej akty wny ch buntowników. A ci, m im o że nie wiedzieli nic o broni, j aką ich
potraktowano, m ogli opisać efekty j ej działania.

– Racj a. – Stark potarł zarost na policzku, przy glądaj ąc się kolej no zebrany m . –

Czy to wy starczy łoby Pentagonowi do zrozum ienia, że dezakty wowaliśm y pancerze
buntowników za pom ocą nanobotów? Stacey ? Vic?

Rey nolds pokręciła głową.
– Trudno powiedzieć. Nie m ożem y j ednak wy kluczy ć, że ktoś w Pentagonie doznał

ataku zdroworozsądkowego m y ślenia i wpadł na to, że nanoboty uży wane przeciw pancerzom
nadaj ą się także do unierucham iania Jabbersm oków. A j eśli tak, z pewnością opracowano j akieś
środki zapobiegawcze. Szkoda, że nie pom y ślałeś o ty m wcześniej , Mendoza...

– Przepraszam , sierżancie Rey nolds, j a ty lko...
– Nic się nie stało, Mendo – przerwał m u Stark. – Nie m ożem y m ieć do ciebie

pretensj i o to, że zauważy łeś coś, o czy m nikt z nas nie pom y ślał. Reasum uj ąc, w naj gorszy m
przy padku, j eśli Mendoza m a racj ę, Pentagon wie o nanopociskach. Co trzeba zrobić, by
powstrzy m ać ich działanie?

Zaczęli się sprzeczać, próbuj ąc znaleźć odpowiedź.
– Pancerze kom órkowe? Czy to by zadziałało?
– Nie. A co powiecie o wzm ocnieniu punktowy m ?
– Przeciw pociskom karabinowy m ? Nie m a m owy. Mogli zrobić szy bsze i

trudniej sze do trafienia m aszy ny...

– Tego m ożna dokonać ty lko w j eden sposób: pozbawiaj ąc j e opancerzenia! Kto

background image

chciałby...

Debatę przerwała dopiero Bev Manley, stukaj ąc dłonią w blat stołu.
– Zapom inacie o czy m ś, ludzie. Jeśli Pentagon dowiedział się, że uży wam y takiej

am unicj i, m ógł zam ówić identy czną. Niewy kluczone, że będziem y m usieli stawić czoło podobnej
broni. A to oznacza, że m usim y znaleźć sposób na obronę przed dezakty wacj ą sy stem ów
boj owy ch.

Vic m asowała czoło, j akby walczy ła z dolegliwy m bólem głowy.
– Z każdą chwilą robi się gorzej .
Stacey Yurivan ty lko się uśm iechnęła.
– Możecie załatwić sprawę trady cy j ny m sposobem . Tak sam o j ak trepy radziły

sobie ze wszy stkim , co nam przeszkadzało. Udawać, że nie m a problem u, i działać bez zm ian.

– Dzięki, Stace. Nie przestawaj podrzucać równie pom ocny ch pom y słów. – Vic

potoczy ła wzrokiem po zebrany ch. – Okay. Załóżm y, że m usim y unikać nanopocisków. Jak to
zrobim y ?

Przez chwilę panowała niezręczna cisza. W końcu Lam ont m achnął rękam i w

geście bezsilności.

– Musicie założy ć, że prędzej czy później i tak zostaniecie trafieni.
– Dobra – zgodził się Stark. – Trafiaj ą nas. Jak sobie z ty m poradzić? Czy j esteśm y

w stanie zabezpieczy ć nasze pancerze boj owe przed dezakty wacj ą?

Sierżant Gordasa podniósł dłoń.
– Wiecie, j ak to dla m nie brzm i? Jak infekcj a. Małe paskudztwa dostaj ą się do

organizm u i wy rządzaj ą m u szkody. Nie da się ich powtrzy m ać przed dotarciem do organów
wewnętrzny ch, dlatego robi się co m oże, by nie nawy rządzały tam więcej szkód, niż m uszą.
Trzeba by zrobić j akąś nanoszczepionkę, albo nanosurowicę.

Vic spoj rzała na Starka.
– Gordo m a racj ę, Ethan. Musim y m y śleć o ty ch nanobotach w kategoriach

m edy czny ch. Szczepionki chy ba nie zadziałaj ą, nie będzie na to czasu. Nie wiem nawet, na czy m
m iałoby polegać ich działanie. Ale nanoboty poluj ące na inne nanoboty to j uż zupełnie inna
sprawa. Lam ont, ty j esteś naszy m naj lepszy m specem od sprzętu.

– W ży ciu nie sły szałem o czy m ś takim . To znaczy m ożna wy posaży ć nanoboty w

swoisty IFF do identy fikacj i intruzów i nanobroń w odpowiedniej skali, aby oczy szczać zakażone
m iej sca. Nie wiem ty lko, czy uda nam się wy naleźć i dopracować takie cuda w niespełna
ty dzień, nie m ówiąc j uż o wszczepieniu ich we wszy stkie pancerze.

– Ja też tego nie widzę, prawdę m ówiąc. Jak j eszcze m ożna przeciwdziałać

nanopociskom , j eśli traktować problem w kategoriach m edy czny ch?

Stark zerknął na swój kom unikator.
– Tego nikt z nas nie będzie wiedział, ale chy ba znam kogoś, kto m oże udzielić

odpowiedzi na kilka py tań. – Wprowadził kod, potem poczekał, aż na ekranie poj awi się twarz
lekarki o zm ęczony ch oczach. Sądząc po widoczny m w tle sprzęcie ratunkowy m , m edy czka
znaj dowała się wciąż na j edny m z oddziałów szpitala.

– Dobry wieczór, sierżancie Stark. Szeregowy Murphy został j uż wy pisany. Teraz

czeka go krótka terapia am bulatory j na.

– Dziękuj ę. Wiem o ty m . Dzwonię do pani w innej sprawie. Chciałby m panią

prosić o znalezienie odpowiedzi na pewne py tanie.

– Nie m a sprawy, proszę j ednak pam iętać, że nie j estem j eszcze laureatką

Nagrody Nobla. O co chodzi?

– Przy puśćm y, że m am wirusa. Takiego, na którego nie m a żadnego lekarstwa, a

background image

rozprzestrzenia się naprawdę szy bko. Co pani by z nim zrobiła?

Wy trzeszczy ła oczy.
– Wy m y śla pan naprawdę radosne scenariusze, sierżancie. Muszę wiedzieć więcej

o ty m wirusie. Jak dostaj e się do ciała?

– Każdą drogą. Przez skórę.
– Rozum iem . – Po raz pierwszy, a znał j ą j uż od j akiegoś czasu, wy dawała się

wkurzona. – Sierżancie, j eśli chce pan stworzy ć broń biologiczną, j a i wszy scy m oi koledzy
zabierzem y się stąd pierwszy m wahadłowcem . Koniec, kropka.

Ethan pokręcił głową.
– Jezu. Przepraszam . Nie o to m i chodzi. Serio. To nie j est prawdziwy wirus, ty lko

m echaniczny. Taki, który m unieszkodliwia się sprzęt.

– Mechaniczny ? Chciał pan powiedzieć kom puterowy ?
– Coś w ty m rodzaj u.
– Wirusy kom puterowe poruszaj ą się po obwodach elektroniczny ch z prędkością

światła, sierżancie. Może pan przeciwdziałać infekcj i, ale j ej pan nie powstrzy m a.

– Okay, ale m y nie rozm awiam y o zwy kły ch robalach. Chodzi m i o

nanotechnologię.

– Aha. Uży wam y czasam i nanobotów. Poruszaj ą się w sy stem ie znacznie wolniej .

– Uspokoj ona lekarka zaczęła zastanawiać się nad odpowiedzią. – Szy bko rozprzestrzeniaj ący się
wirus, brak lekarstwa, zakażenie każdą m ożliwą drogą. Można zrobić ty lko j edno, sierżancie:
przeprowadzić naty chm iastową am putacj ę.

– Am putacj ę?
– Tak. – Medy czka uśm iechnęła się m elancholij nie. – Trzeba odizolować zarażone

m iej sce, zanim infekcj a się rozprzestrzeni. A j edy ny m sposobem na dokonanie czegoś takiego
j est am putacj a, skoro m am y trzy m ać się term inologii m edy cznej . I to naty chm iastowa. O ile
infekcj a nie zaczy na się od głowy. W ty m wy padku am putacj a wiele nie pom oże.

– Rozum iem .
– Panu raczej potrzeba anty ciał zwalczaj ący ch infekcj ę. Dzięki nim każdego dnia

unikam y wielu am putacj i. To nie j est wcale takie zabawne, m im o że um iem y wy hodować
zastępcze kończy ny.

– Rozum iem .
– Można też zastosować m etody j ak przy ukąszeniu przez węża, zwłaszcza gdy

m ówim y o infekcj i w okolicach tułowia. Trzeba naciąć ranę i wy ssać z niej j ad. Nie wiem
j ednak, czy to zadziała w opisy wany m przez pana przy padku.

Stark skrzy wił się, sły sząc tak obrazowy opis, potem skinął głową.
– Dziękuj ę, doktorze. Bardzo nam pani pom ogła.
– Nie m a sprawy.
Ethan powiódł wzrokiem po zebrany ch.
– Wszy scy zrozum ieli? Czy m ożem y am putować część pancerza, która zostanie

trafiona nanopociskiem ?

Bev Manley wbiła wzrok w blat stołu.
– Widziałam plany autom atów am putacy j ny ch wbudowany ch w pancerze na

wy sokości przegubów kolanowy ch, łokciowy ch, m iednicowy ch i barkowy ch. Żołnierze bali się
j ednak uży wać takich wy nalazków, ponieważ sprzęt, j ak to sprzęt, m ógłby się zepsuć.

– To chy ba zrozum iałe. – Stark nie zdołał powstrzy m ać m im owolnego

wzdry gnięcia. – Ale m y nie m ówim y o obcinaniu kończy n, ty lko o nanotechnologii.

Vic przy wołała na wy świetlacz plany pancerza boj owego i studiowała uważnie

background image

każdy szczegół.

– Teorety cznie rzecz biorąc, m ożna by odciąć trafiony segm ent zbroi. Ty le że

trzeba by wy kroczy ć poza standardowe rozłączenie obwodów i zatrzy m ać także przepły w cieczy
oraz gazów. Jest z pewnością j akiś sposób na zatkanie każdego otworu.

Gordasa przy taknął j ej słowom .
– Coś m ałego będzie próbowało przedostać się każdą, nawet naj m niej szą szczeliną.

Trzeba by więc zrobić to co krew. Znaczy się zakrzep. Ty lko tak m ożna zablokować wszy stkie
otwory.

– Możem y zm ody fikować pancerze, by robiły coś takiego?
Lam ont zaprzeczy ł ruchem głowy.
– Mam chy ba naj większe doświadczenie w obcowaniu ze sprzętem z was

wszy stkich, choć m usieliście co naj m niej raz robić konserwacj ę zbroi. Ten złom nie j est
przy stosowany do podobny ch rozwiązań. Otwory m ożna klaj strować w powłoce zewnętrznej , o
ile nie będą zby t duże, ale żeby odciąć całą sekcj ę tak, by nic się nie przedostało? Trzeba by m ieć
tam coś w rodzaj u firewalli. Nie m ówiąc o m echanizm ie dostarczaj ący m w bły skawiczny m
tem pie wspom niane zakrzepy, niech to będą nanoboty albo szy bkoschnąca kleista pianka. A co z
sy stem em detekcj i, który lokalizowałby zainfekowane m iej sca na ty le szy bko, by j e zawczasu
odciąć?

Vic wskazała palcem na schem aty.
– To wszy stko wy daj e się m ożliwe do wy konania.
– Wiem . Przecież nie powiedziałem , że j est niem ożliwe. Twierdzę j edy nie, że

m usieliby śm y m ieć sprzęt zaproj ektowany specj alnie do takich zadań. Nie da się tego wcisnąć w
j uż istniej ące pancerze. Na pewno nie zadziałaj ą bez kom pletnego przeproj ektowania całości. A
skoro tak, m ożem y równie dobrze zacząć od stworzenia zupełnie nowej zbroi, która będzie
odporna na to świństwo.

– Masz racj ę. – Stacey Yurivan popatrzy ła try um falnie na pozostały ch. – Właśnie

coś do m nie dotarło. Sły szałam j uż od pewnego czasu pogłoski o superpilny m program ie
stworzenia zupełnie nowego pancerza boj owego. Zaczęły docierać do m nie chwilę po ty m , j ak
pozby liśm y się buntowników z piątego bata.

Vic pochy liła się nad stołem , m ierząc j ą wściekły m spoj rzeniem .
– Dlaczego nie wspom niałaś nam o ty m wcześniej ?
– Może dlatego, Rey nolds, że próbowałam j e naj pierw potwierdzić. Nie roznoszę

po kolonii wszy stkich plotek, j akie trafiaj ą na m oj e biurko.

– Ile czasu nam zostało? Kiedy te nowe pancerze trafią na pole walki?
– Czy j a wy glądam j ak pentagonowy m aniak z działu uzbroj enia? Moim zdaniem

trzeba na to kilku lat i wielu m ilionów, j eśli nie m iliardów wy dany ch poza zakładany m
harm onogram em . Dokładniej nie um iem tego określić.

Stark m achnął ręką, by zakończy ć ich kłótnię.
– Stace, dowiedziałaby ś się, że kończą prace nad takim proj ektem ?
– Tak. Jestem pewna, że coś by m usły szała. Ale nie liczy łaby m na to, że takie

pancerze poj awią się j utro, poj utrze albo za ty dzień.

Lam ont j ęknął, j akby nagle doznał olśnienia.
– Jabbersm oki. Na nich też m ogą chcieć zrobić podobne zabezpieczenia, ale na to

trzeba czasu. Te zrobione wcześniej będą więc równie narażone na zagrożenia w skali nano j ak
nasze pancerze.

– Słuszna uwaga. Stace, trafiłaś na j akieś inform acj e o przebudowie blaszaków?
– Nie. – Yurivan skrzy wiła się m ocno, szukaj ąc odpowiedzi na to py tanie. – To by

background image

spowodowało ty le zady m y, że nawet j a by m o ty m usły szała. Jabbersm oki to naprawdę
skom plikowany sprzęt. A próba zabezpieczenia ich przed atakiem nanobotów wy m agałaby
rozebrania na części i ponownego złożenia każdego elem entu. Tak sam o j ak w przy padku
pancerzy boj owy ch.

Gordasa ponownie skinął głową.
– Potrzebowaliby do tego nowy ch części, nowy ch specy fikacj i, nowy ch

przeszkoleń. A na to potrzeba m nóstwo czasu i j eszcze więcej kasy, verdad? A władze na Ziem i
nie m aj ą za wiele j ednego i drugiego.

– Zgadza się, Gordo. – Stark odpowiedział m u podobny m gestem . – Cam pbell

twierdzi, że rządzący zrozum ieli j uż, iż m uszą wy grać tę kam panię j eszcze przed wy boram i albo
zupełnie w nich przepadną, a wtedy ci, którzy zaczną naprawiać sy stem , trafią na wiele ukry ty ch
przed opinią publiczną ciekawostek. Rząd nie m ógł więc zwlekać z atakiem do m om entu
wprowadzenia m ody fikacj i, o który ch rozm awiam y.

– Czy to nie brzm i znaj om o? – wtrąciła Vic. – Mieliśm y problem y ze sprzętem , ale

i tak szliśm y do ataku. Ile razy wy sy łano nas na akcj e w podobny ch warunkach?

– Teraz postąpią w taki sam sposób. Maj ąc nadziej ę, że nie wy starczy nam

nanoam unicj i na powstrzy m anie wszy stkich blaszaków. Czy oni w ogóle zdaj ą sobie sprawę z
tego, że wiem y o istnieniu Jabbersm oków?

– Wiedzą, że m usieliśm y sły szeć, iż nad nim i pracuj ą – podpowiedziała im

Yurivan. – Tak przy naj m niej gadaj ą polity cy. Nie sądzą j ednak, by śm y wiedzieli o ty m , że udało
im się wprowadzić j e do służby i wy słać na Księży c.

– To dobrze. Tak m y ślę. I tak właśnie w trakcie dy skusj i rozwiązaliśm y

naj ważniej szy problem , choć m usim y teraz wrócić do j ego podstaw. Wiem y j uż, j aki sy stem
obrony zastosuj e Pentagon, ale doszliśm y do tego, że nie zdoła uzy skać go w dostępny m czasie.

– Wciąż j ednak pozostaj e postawione przez niego py tanie. – Gordasa wskazał na

szeregowego Mendozę. – Naj gorszy m ożliwy scenariusz. Co zrobim y, j eśli nanopociski nie
zadziałaj ą?

Stark wy szczerzy ł zęby.
– Wtedy wrócim y do trady cy j ny ch m etod radzenia sobie z uzbroj ony m wrogiem .

Czy li do odpowiedniej ilości m ateriałów wy buchowy ch w wy starczaj ąco szy bkich pociskach,
które trafią m niej więcej tam gdzie trzeba.

– Wreszcie zaczy nasz gadać po ludzku! – ucieszy ł się Lam ont. – Nazwij m nie

starom odny m , ale lubię stare wy próbowane m etody rozpieprzania celów. Cała reszta ty ch
waszy ch kom binacj i to zwy kła strata czasu.

Alarm ogłoszono kilka dni później tuż po północy. Gdy kom unikator zapikał, Stark

leżał na koi, j ak zwy kle próbuj ąc zasnąć.

– Kom endancie, tu centrum dowodzenia. Sensory skierowane w stronę Makutry

rej estruj ą wzm ożony ruch podpowierzchniowy, co sugeruj e drążenie.

– Przy j ąłem . Powiadom cie o ty m sierżant Rey nolds. Wy ślij cie na ten odcinek

pery m etru wszy stkie dy żurne j ednostki. Ogłoście także alarm w pozostały ch sektorach.
Przeciwnik m oże wy korzy stać sy tuacj ę i zaatakować z innego kierunku, sądząc, że skupiam y całą

background image

uwagę na Makutrze.

Stark dopinał właśnie ostatnie elem enty zbroi, gdy zadzwoniła do niego Vic.
– Ethan? Widzim y się w centrum dowodzenia.
– Nie. Właśnie idę do transportera dowodzenia, aby osobiście zapoznać się z

sy tuacj ą.

– Nie wspom inałeś m i wcześniej , że chcesz to zrobić!
– Nie zrobiłem tego, ponieważ nie chciałem się z tobą kłócić, a teraz nie m a na to

czasu. Słuchaj , Vic, będę daleko poza pierwszą linią, a poza ty m m am osłonę pod postacią
j ednostek rezerwy.

– Równie dobrze m ożesz dowodzić z centrum .
– Nie. Nie w tak nowej sy tuacj i. Muszę obserwować te Jabbersm oki, poczuć ich

atak. Z daleka nie da się tego zrobić. – Chwy cił karabin i skierował się do drzwi. – Wy chodzę.

Usły szał j ej westchnienie w głośniku kom unikatora.
– Dobra. Ty lko nie ry zy kuj niepotrzebnie, żołnierzu.

Transporter j uż czekał. Stark wskoczy ł do niego boczny m włazem , po raz kolej ny

powtarzaj ąc w pam ięci, że m usi zatrzasnąć pokry wę i uszczelnić j ą dokładnie, by m ożna by ło
uakty wnić kam uflaż poj azdu. Jego skrom ny m zdaniem każdy generał, który nie um iał tego zrobić,
nie zasługiwał na dowodzenie inny m i ludźm i. Zapiąwszy uprząż, nacisnął klawisz kom unikatora,
łącząc się z przedziałem załogowy m .

– Okay, ruszaj m y zapolować na Jabbersm oki.
– Tak j est.
W głosie kierowcy trudno by ło usły szeć entuzj azm , m oże z powodu późnej pory, a

m oże chodziło o konieczność udania się w pobliże strefy walk. Poj azd ruszy ł, gładko pokonuj ąc
stosunkowo równy grunt na terenie kolonii, a potem zagłębiaj ąc się w otaczaj ące j ą skały.

Stark przy j rzał się ekranom raz j eszcze, m im o że widział ten akurat odcinek frontu

tak często, że m ógłby go odwzorować z zam knięty m i oczam i. Na razie nie wykryliśmy żadnego
blaszaka. Nie doszło także do wysadzenia wylotu któregoś z tuneli. Małpoludy z drugiej dywizji
powinny zdawać sobie sprawę, że kończenie tych robót na ostatnią chwilę da nam więcej czasu na
reakcje. Może i wiedzą o tym, ale i tak muszą wykonywać polecenia geniuszy z działu operacji i
planowania.

Stark j uż dawno wy brał m iej sce stacj onowania swoj ego m obilnego centrum

dowodzenia. Znaj dowało się ono tuż za linią frontu, za niewy soką granią, której łagodne zbocza
świadczy ły o ty m , że j est pozostałością po dawny m uderzeniu m eteory tu. Transporter zatrzy m ał
się tam , parkuj ąc dokładnie w wy znaczony m m iej scu, a Ethan naty chm iast opuścił j ego wnętrze.

Wdrapał się ostrożnie na szczy t skalnej ściany. Skanery sprawdziły dokładnie całą

okolicę, nie odnotowuj ąc obecności Jabbersm oków ani ostrzału od strony pozy cj i zaj m owany ch
przez wroga.

Jest, jak przypuszczaliśmy. Żadnego przygotowania artyleryjskiego ani ognia

zaporowego. Liczą zapewne na zaskoczenie. Nie tylko porą przeprowadzenia ataku, ale i
obecnością Jabbersmoków. Tym gorzej dla nich.

– Ethan. – Vic m ówiła spokoj nie, j ak zawsze, gdy dowodziła oddziałem na polu

background image

walki. Stark wy obraził j ą sobie stoj ącą w kwaterze głównej przed wielkim ekranem i analizuj ącą
aktualną sy tuacj ę. Ta m y śl natchnęła go większy m spokoj em .

– Jestem . Jak to wy gląda?
– Masz to na twoim wy świetlaczu. Na razie nie zauważy łam niczego

niespodziewanego. Jednostki rezerwowe dotrą na wy znaczone pozy cj e za kilka m inut.

Stark sprawdził raz j eszcze odczy ty skanera, kiwaj ąc z saty sfakcj ą głową na widok

ikonek, który m i oznaczono cztery bataliony piechoty zm ierzaj ące w kierunku pery m etru.
Wy słanie w to m iej sce aż ty lu j ednostek by ło bardzo ry zy kowne, niem niej uznali wspólnie, że
pilnowanie pozostały ch odcinków frontu j est teraz o wiele m niej istotne niż skoncentrowanie
woj sk w sektorze, z którego na pewno nastąpi atak. Ethan potrzebował dłuższej chwili, by
przy j rzeć się postępom wszy stkich oddziałów. Zauważy ł przy okazj i, że j est wśród nich piąty
batalion drugiej bry gady. Jednostka ta zgłosiła się na ochotnika, aby uwolnić się w końcu od piętna
niedawnego buntu. Przy glądał się tem u oddziałowi nieco dłużej niż pozostały m , zauważaj ąc coś
niepokoj ącego.

– Jedna z j ednostek rezerwowy ch kieruj e się prosto na m nie.
– Zgadza się, Ethan. Rozm ieściłam j ą w pobliżu twoj ego stanowiska. Na wy padek

gdy by ś potrzebował osłony.

– Która to j ednostka?
– Kom pania Bravo drugiego batalionu pierwszej bry gady pod dowództwem

porucznik Conroy. Sierżant Sanchez z resztą batalionu będzie czekać w pobliżu. Zadowolony ?

– Nie m ogłaś m nie bardziej uszczęśliwić. – Stark m iał wrażenie, że m oże założy ć w

ciem no, który pluton kom panii Bravo wy ląduj e za j ego plecam i. Rozluźnił się więc i znów zaczął
obserwować przedpole, wy obrażaj ąc sobie, że widzi przebieg wy kry wany ch nadal przez sensory,
podziem ny ch robót.

– Sargento?
Wy szczerzy ł zęby.
– Kapral Gom ez. Cieszę się, że cię widzę.
– Wzaj em nie, sargento. Dostałam rozkaz nie opuszczać pana na krok.
– Niech no zgadnę, kto m ógł wy dać taki rozkaz. Okay. Gdy by m potrzebował

ochrony, z pewnością wy brałby m właśnie wasz oddział.

– Gracias, sargento.
Stark potrzebował chwili, by sprawdzić odczy ty swoich dawny ch podwładny ch,

cieszy ł się przy ty m j ak dziecko, gdy ż znowu poczuł się j ak rasowy dowódca druży ny.

– Murphy, wy dobrzałeś na ty le, by brać udział w akcj i?
– Tak, sierżancie, dam sobie radę.
Ethan j uż wy ciągał palec, by otworzy ć odczy ty kolej nego żołnierza, gdy nagle

zauważy ł cos ciekawego.

– Dowodzisz nim i? Zostałeś kapralem swoj ej druży ny, Murph?
– Zgadza się, sierżancie. Kapral Gom ez m ówi, że dobrze m i idzie.
Stark z trudem powstrzy m ał się od okazania zaskoczenia, a nawet podziwu.

Zdawkowe okay w ustach Anity by ło czy m ś więcej od oficj alnej pochwały wy stawianej przez
inny ch dowódców.

– Miło m i to sły szeć. – Nagle poczuł nieprzepartą chęć, aby zam ienić kilka słów z

każdy m członkiem swoj ego dawnego oddziału. – Słuchaj cie, m ałpoludy, cholernie się cieszę, że
was tu widzę. Nie wiem , j ak to wszy stko się skończy, ale m am pewność, że skopiem y kilka
zroboty zowany ch dupsk. Anita.

– Si, sargento?

background image

– Pilnuj cie m oj ego ty łka, będę m iał sporo roboty z ogarnięciem sy tuacj i na cały m

froncie.

– Nie m usi nam pan tego m ówić. Po to nas tu przy słano. Bez obaw. Będziem y

pilnowali pańskiego ty łka, nosa i każdej innej części ciała.

– Świetnie.
Mom ent później usły szał sy gnał alarm u inform uj ący o ty m , że u wy lotu Makutry

wy kry to j akąś akty wność. Uży ł wbudowanego w HUD zoom u, by powiększy ć obraz
zaznaczonego odcinka, i zobaczy ł w kilku m iej scach gej zery py łu i głazów strzelaj ący ch pionowo
w czarne niebo. Właśnie wy sadzono wy loty tuneli. Przełączy ł się na obwód dowodzenia, by
przem ówić do wszy stkich żołnierzy znaj duj ący ch się na ty m odcinku frontu.

– Słuchaj cie m nie, m ałpoludy. Wy gląda na to, że ruszy li. Jesteśm y gotowi na ich

przy j ęcie. Liczę na to, że dacie z siebie wszy stko. Nie m a lepszy ch od was żołnierzy, nie m a też
szans, by te blaszaki przebiły się przez nasze linie. Sprawdźm y, j ak zam ienić te Jabbersm oki w
kupę złom u.

Przez chwilę panowały kom pletny spokój i cisza. Py ł opadaj ący wolno po serii

wstrząsów m askował ruchy robotów w dolinie. Chm ury kam y ków, głazów i skał sunęły w kierunku
gruntu w tak wolny m tem pie, że m ożna by ło odnieść wrażenie, iż znudziło im się odwieczne
spoczy wanie w ty m m artwy m kraj obrazie. Stark czekał, zdaj ąc sobie sprawę, że otaczaj ą go
zaprawieni w boj ach wiarusi. Każdy z nich szukał teraz pociechy w podobny ch m y ślach, by
odgrodzić się od narastaj ącego strachu przed nieznany m .

W m iarę upły wu czasu na wy świetlaczu poj awiły się kolej ne ikonki. Sensory

rozm ieszczone wzdłuż linii frontu wy kry wały zbliżaj ące się m aszy ny. Tutaj dało się wy czuć
drżenie księży cowego gruntu, tam poj awiły się odczy ty w podczerwieni, gdzie indziej
zanotowano ruch.

– Jak m y ślisz, Vic, ile ich tu j edzie?
– Na razie m am y zby t fragm entary czne odczy ty, Ethan...
– Wiem . Wy daj e m i się j ednak, że ta fala nie j est zby t liczna. Odczy ty są zby t

rozproszone, żeby zwiastować m asowy atak.

Stark odczekał cierpliwie kilka sekund, daj ąc Rey nolds czas na przem y ślenie tej

kwestii.

– Masz racj ę. To m i wy gląda na rozpoznanie. Chcą nam ierzy ć nasze pozy cj e

przed główny m atakiem .

– Tak. Przy gwoździm y j e ostrzałem z pierwszej linii, nie pozwalaj ąc zbliży ć się do

strefy Uniform Oscar.

Liczy li na Uniform Oscar – pod ty m kry ptonim em kry ł się ich plan stworzony na

podstawie strzępków inform acj i, dom y słów i wcześniej szy ch doświadczeń boj owy ch. Musieli
j ednak wy czekać na naj właściwszy m om ent, aby go zrealizować.

– Też tak m y ślę.
Stark próbował się uspokoić, robiąc kilka równom ierny ch wdechów. Walka zawsze

wy woły wała napięcie, lecz dzisiaj m usieli stawić czoło nie ty lko nieznanem u, ale i nieludzkiem u
wrogowi, co potęgowało odczuwany stres. Przeszedł na kanał dowodzenia, dopiero gdy zy skał
pewność, że będzie m ógł m ówić pewnie i spokoj nie.

– Do wszy stkich. To wy gląda na zwiad. Rozpieprzcie m i te cholerne blaszaki.
Sy gnały by ły coraz m ocniej sze, ale niezby t liczne. Stark próbował połączy ć

napły waj ące wciąż ury wkowe dane w j akiś spój ny obraz nadciągaj ący ch robotów, ale nie
przy nosiło to na razie żadny ch rezultatów. Alarm y rozbrzm iewały za każdy m razem , gdy blaszak
wy nurzał się zza osłony, by wy konać kolej ny ruch. Szlag, szybkie są.

background image

Gdy kolej na m aszy na poj awiła się na odkry tej przestrzeni, zaalarm owany piskiem

sy stem u celowniczego Stark zdąży ł zauważy ć j edy nie rozm azane kontury nóg, na który ch się
poruszała. Potężniej sze sy stem y boj owe centrum dowodzenia zdołały j ednak poskładać obraz w
całość i chwilę później na wy świetlaczu HUD-a poj awił się prawdopodobny wy gląd
Jabbersm oka. Jezu. Myśleliśmy, że będą wielkości człowieka, a te monstra wyglądają jak średniej
wielkości wóz bojowy.

– Stark? Mówi Lam ont.
– Słucham . – Ethan sprawdził źródło przekazu. Pancerniak siedział w j edny m z

czołgów czekaj ący ch razem z j ednostkam i rezerwy. – Co m asz?

– Sam zobacz. – W roku wy świetlacza poj awiło się niewielkie okienko, a na nim

nagranie przesłane przez dowódcę sił pancerny ch. – Zobaczy łem to kilka sekund tem u na wprost
m oich stanowisk. Patrz na tego robala. – Jabbersm ok wy łonił się z niewielkiego krateru, zam arł na
m om ent, j akby próbował odzy skać równowagę, a potem pom knął w kierunku następnej
nierówności terenu. – Widziałeś?

– Tak. Co to znaczy ?
– Ty lko ty le, że te blaszaki m aj ą zby t wy soko um ieszczony środek ciężkości. A

skoro j est problem ze stabilnością, nie będą m ogły poruszać się zby t szy bko w trudny m terenie.
Przez to staną się łatwiej sze do trafienia.

– Dzięki, Lam ont. – Stark przy glądał się przy puszczalnem u wy glądowi

Jabbersm oka, wciąż brakowało na nim wielu detali, ale by ło ich z każdą chwilą coraz więcej –
głównie dzięki obserwacj om napły waj ący m do sy stem u boj owego. Osiem nóg, sześć rąk,
cholernie wielkie i m aj ące zby t wy soko środek ciężkości. Tak pewnie wy glądałby żołnierz, gdy by
m iał odpowiadać zapotrzebowaniom Pentagonu. Zam arł na m om ent, zastanawiał się, czy
powinien przekazać wszy stkim inform acj e o środku ciężkości. Jeśli się o tym dowiedzą, mogą stać
się zbyt pewni siebie. Jeśli jednak tego nie powiem, nie będą mieli szans na wykorzystanie tej
przewagi podczas namierzania celu. Lepiej zaufam zdrowemu rozsądkowi moich ludzi.

– Vic, sły szałaś, co powiedział Lam ont?
– Potwierdzam . Mam to przekazać dalej ?
– Tak. Te ustroj stwa powinny zwalniać na m gnienie oka przed wej ściem na

trudniej dostępny teren. To naj lepszy m om ent do ich przy szpilenia.

– I dobrze. Zaraz powiadom ię ludzi.
– Kom endancie Stark? – Ethan sprawdził tożsam ość osoby, która go wy woły wała.

Sy gnał docierał ze stanowiska dowódcy kom panii zaj m uj ącej pozy cj ę na środkowy m odcinku
atakowanego terenu. – Jak blisko m am y j e podpuścić, zanim otworzy m y ogień?

Powinienem mu powiedzieć, żeby poczekał, aż zobaczy białka oczu przeciwnika, ale

te cholerstwa nie mają oczu.

– Musim y zadbać o to, by roboty przekazały j ak naj m niej raportów. Podpuśćcie j e

nieco bliżej , a potem atakuj cie.

– Ale j ak blisko, sir?
Stark powstrzy m ał się od repry m endy. To nie j ej wina. Wszy stkim nam m ówiono

wcześniej , co dokładnie m am y robić, zam iast pozwolić nam korzy stać z własny ch doświadczeń.

– Sierżancie, widzi pani teren przed wam i lepiej niż j a. Ma pani także większe

poj ęcie o m ożliwy ch polach ostrzału. Otwórzcie ogień, gdy ty lko uznacie, że m ożecie przy szpilić
te blaszaki.

– Tak j est.
Bliżej . Stark sprawdził, w który m m iej scu Jabbersm oki dotarły naj bliżej

pery m etru, potem przełączy ł się na kam ery stoj ącego tam bunkra. Sy gnały detekcj i trwały teraz

background image

dłużej , by ły też o wiele silniej sze, sy stem y nadal j ednak nie by ły w stanie nam ierzy ć celów w
czasie pozwalaj ący m ludziom na reakcj ę. Stark pokręcił głową, widząc, j ak szy bko Jabbersm oki
przem y kaj ą od osłony do osłony. Dobrze, wy gnoj e. Kry j cie się, ile chcecie na przedpolu.
Ostatni odcinek gruntu przed bunkram i został dokładnie oczy szczony. Tam nie znaj dziecie żadnej
osłony. Zobaczy m y, czy okażecie się szy bsze od kul.

W polu widzenia kam ery poj awił się pierwszy z blaszaków. Przy pom inał

koszm arnego paj ąka ze szm irowatego ubiegłowiecznego vidu. Gdy ruszy ł przed siebie, j ego nogi
poruszały się tak szy bko, że trudno j e by ło zauważy ć. Stark widział za to dokładnie ram iona
wy posażone w cały wachlarz broni. Lufy i szy ny wy rzutni poruszały się w poszukiwaniu celów.

Dowódca bunkra uznał, że m a j uż dość czekania. Trzy działka łańcuchowe

wy paliły po krótkiej serii, kieruj ąc pociski w m iej sce, gdzie zdaniem sy stem u celowniczego
znaj dzie się za m om ent robot. Ten j ednak uniknął j akim ś cudem pierwszej salwy. Zatańczy ł dziko
na pałąkowaty ch nogach, rozstawiaj ąc j e szerzej , i uchy lił się w porę. Ale to nie wy starczy ło,
ponieważ j edno z działek konty nuowało ostrzał, posy łaj ąc drugą serię prosto w obły korpus. Na tle
czarnego nieba poj awiły się iskry liczny ch wy ładowań.

Stark przy glądał się, j ak robot obraca wszy stkie ram iona, by wy celować broń w

ostrzeliwuj ące go działko. Te cholerstwa są trudniejsze do zniszczenia, niż przewidywałem.
Mgnienie oka później robot zwolnił, j akby nagle utracił władzę w części nóg. Gdy dwa kolej ne
działka przy szpiliły go z inny ch stron, zam arł, a potem zwalił się wolno na księży cowy grunt.
Jednego mniej. Ile jeszcze zostało?

Stark przełączy ł się na plan ogólny, by sprawdzić m iej sca, w który ch pozostałe

Jabbersm oki testowały linię obrony. Pięć inny ch robotów zostało j uż zniszczony ch, na j ego
oczach dwa kolej ne przestały się ruszać, a m om ent później oznaczono j e sy m bolam i „m artwy ”.
Obrońcy przestali strzelać, gdy sy stem pokazał, że żaden z Jabbersm oków j uż się nie rusza.
Rozwaliliśmy je do ostatniego czy część przyczaiła się tam i nas teraz obserwuje?

– Vic? Czy to j uż wszy stkie blaszaki z pierwszej fali?
– Tak m i się wy daj e. Nie wy kluczam j ednak, że niektóre udaj ą, że zostały trafione.

Sy stem nie j est pewien, ile ich by ło. Jedy ną m etodą sprawdzenia j est wy słanie patroli, które
obej rzą j e na m iej scu.

– Aż tak bardzo m i na ty m nie zależy. – Stark by ł pewien, że gdzieś tam , w głębi

Makutry, oficerowie i technicy wy słani przez pry watny ch kontrahentów głowią się teraz nad
wy nikam i uzy skany m i dzięki tem u pozorowanem u atakowi. Jabbersm oki zostały uziem ione
szy bciej , niż się spodziewali ich operatorzy. To by ło więcej niż pewne. Ciekawe, czy trepy zwalą
tę porażkę na szczęście obrońców czy raczej na zbyt małą liczbę maszyn wysłanych na
rekonesans?

Bez względu na to, co wybiorą, kolejny atak będzie o wiele silniejszy.
– Do wszy stkich. Uziem iliśm y drani. Nasza specj alna am unicj a sprawdza się w stu

procentach. Spodziewaj cie się j ednak, że druga fala ataku będzie o wiele liczniej sza. – Stark
przy j rzał się polu walki, j akby szukał tam wskazówki, co kom binuj ą trepy.

– Ostrzał – ostrzegł go sy stem alarm owy pancerza.
Stark zerknął na HUD, sprawdzaj ąc traj ektorie pocisków lecący ch w kierunku

pozy cj i j ego ludzi. Zaraz po ogłoszeniu alarm u odezwały się sy stem y obrony dalekiego zasięgu.
Część zagrożenia została zneutralizowana nad pasem ziem i niczy j ej , kilka pocisków przedarło się
j ednak przez tę ogniową zaporę i uderzy ło z hukiem w księży cowy grunt, powoduj ąc giganty czne
eksplozj e bądź rozsiewaj ąc wokół kilogram y subam unicj i, której zadaniem by ło wy szukanie
potencj alny ch celów kry j ący ch się za głazam i. To musi być zasłona dymna. Tak. Bez dwóch zdań.

– Znowu nadchodzą – zam eldowała Vic.

background image

– Widzę. U licha, nie sposób ich przeoczy ć.
Jabbersm oki poj awiły się j ednocześnie w wielu m iej scach, HUD Starka

naty chm iast wy kry ł em isj ę spalin z ich rakietowy ch napędów. Plecaki odrzutowe. Ten sam
samobójczy złom, którym próbują nas załatwić od kilku lat. Blaszaki są chyba zbyt głupie, by kazać
się wypchać konstruktorom tych gówien. Roboty nadlaty wały, klucząc, ty m sposobem próbowały
uniknąć nam ierzenia i zestrzelenia.

Pom im o nawały arty lery j skiej obrońcy nie m ieli większego problem u z

nam ierzeniem znaj duj ący ch się naj bliżej robotów. Stark przełączy ł się na bezpośredni przekaz z
pola walki w sam ą porę, by zobaczy ć, j ak j eden z Jabbersm oków wpada na ścianę ognia,
zatrzy m uj e się w locie, a potem rozpada na setki kawałków. Odłam ki z j ego pancerza pom knęły
we wszy stkich kierunkach.

Ethan wrócił do przekazu skanera. Przy glądał się każdej czerwonej ikonce, którą

oznaczano strącony obiekt. Szkoda marnować nanoamunicji na ten złom.

– Do wszy stkich. Jeśli nadleci j eszcze j eden taki robot, zniszczcie go norm alną

am unicj ą.

– Taj est – odparł dowódca któregoś z bunkrów. – Co nadleci, pój dzie na śm ieci.
Stark uśm iechnął się zadowolony, że nie będzie go dręczy ło poczucie winy.
Nie zabijamy nikogo. Po prostu niszczymy maszyny. Możemy to robić cały dzień, nie

tracąc humoru.

– To by ło zby t proste, Ethan.
– To by ło przede wszy stkim głupie, Vic. I przez to proste.
– Następna fala j uż taka nie będzie. Możesz m i wierzy ć. Stracili j uż zby t wiele ty ch

m aszy n. A co nasi oficerowie robili, gdy który ś pluton nie m ógł wy konać zadania?

– Rzucali tam kolej ny pluton, potem kom panię, a na koniec cały batalion.
– Teraz j uż wiedzą, że próba dotarcia do nas górą j est równie niebezpieczna j ak

m arsz przez strefę śm ierci. Następny atak przeprowadzą drogą lądową, ale rzucą w nim wszy stko,
czy m dy sponuj ą.

– To chy ba właściwa ocena sy tuacj i. – Stark przeskanował dolinę, rozważaj ąc

pozostałe opcj e. Uakty wnić Uniform Oscar czy czekać? Czekać. Jeszcze chwilę. Ale nie za długo.

Znów zobaczy ł wy kry wane cele. Poj awiały się na m gnienie oka i znikały, ale ty m

razem by ło ich naprawdę dużo. Wy glądały j ak stado świetlików nad łąką. Podpucha? Czy
fakty czny atak?

– Co ty na to, Vic?
– To m i wy gląda na ich główny atak. Te roboty są tak trudne do zauważenia, że nie

m ożem y ich nawet zliczy ć, ale j est ich tam m nóstwo i zbliżaj ą się w identy czny sposób j ak te,
które robiły rozpoznanie.

Stark przeskanował przedpole. Wszędzie widział poj awiaj ące się na m gnienie oka

odczy ty. Zdecy dował, że ty m razem zda się na insty nkt.

– Tak. Masz racj ę. Do wszy stkich j ednostek. Wy konać Uniform Oscar. Powtarzam :

wy konać Uniform Oscar.

Uniform Oscar – sam tak żartobliwie nazwał tę operacj ę od pierwszy ch liter słów

background image

Udawać Odwrót. Wszy stkie j ednostki na odcinku atakowany m przez Jabbersm oki m iały wy cofać
się biegiem , osłaniaj ąc się wzaj em nie na wy padek niespodziewanego wy padu któregoś z
blaszaków. Bunkry także opustoszały, gdy ich załogi przełączy ły sy stem y obrony na try b
pasy wny, a potem wy biegły za resztą żołnierzy.

Stark przy glądał się uważnie tej fazie operacj i, wy patruj ąc j akichkolwiek oznak

paniki, która m ogłaby zm ienić pozorowany odwrót w prawdziwy. Pozorowany odwrót zawsze
wiązał się z ry zy kiem . Czasam i trudno by ło potem zatrzy m ać ludzi. Tak skom plikowany m anewr
m ógł spalić na panewce, nawet gdy zlecano go naj twardszy m wiarusom . Wy starczy ło j akieś
nieprzewidziane zaj ście po drodze albo pogłoski o fiasku całej operacj i. Ludzie Starka j ednak,
zapewne dzięki odniesiony m niedawno sukcesom i rozbiciu dwóch fal ataku wroga, nie okazy wali
żadny ch oznak niepokoj u. Gdy dotarli na wy znaczone pozy cj e, biegnące łagodny m łukiem w
pewnej odległości od pery m etru, szy bko i sprawnie utworzy li kolej ną linię obrony.

Stark m iał problem y z wy m y śleniem , j aka takty ka zostanie zaprogram owana

atakuj ący m robotom . To Vic zaproponowała, by żołnierze opuścili doty chczasowe stanowiska i
wy cofali się, form uj ąc drugą, łukowatą linię obrony – wy glądała j ak ślad zębów giganta, który
wgry zł się w poprzednio zaj m owane um ocnienia. W m iej scach, gdzie łączy ła się z linią frontu,
postawiono liczne bunkry i rozlokowano dodatkowe j ednostki, który ch zadaniem by ło
powstrzy m anie ewentualny ch ataków na flanki.

– Vic, akty wuj pola m inowe. – Stark widział j ą oczam i wy obraźni, j ak stoi w

centrum dowodzenia, wprowadzaj ąc kolej ne kody, dzięki który m całe połacie kam ienistego gruntu
zam ieniły się w pola śm ierci.

Uzbroj one m iny nie będą akty wne zby t długo, naj wy żej kilka dni, j eśli wcześniej

nie wy łączy się ich zdalnie.

Stark raz j eszcze przeskanował teren, a potem uśm iechnął się, gdy zobaczy ł status

nowej linii obrony. Atakuj ące Jabbersm oki nie natrafią na żaden opór, ponieważ sy stem y
bunkrów, ustawione na try b pasy wny, odpowiedzą ogniem ty lko wtedy, gdy sam e zostaną
ostrzelane.

Kiedy j ednak roboty m iną dawną linię frontu, trafią pod ostrzał z trzech kierunków

j ednocześnie i będą m usiały walczy ć na terenie, który nie został wprowadzony do ich m apników.
Gdy by te m aszy ny by ły ludźm i, Ethan poczułby autenty czny żal z powodu bezsensownej j atki,
j aka j e czeka. Miał j ednak do czy nienia z Jabbersm okam i, dlatego z radością wy czekiwał
unicestwienia atakuj ący ch j ednostek.

Migotanie świetlików trwało. Blaszaki zbliżały się do linii frontu z zabój czą

szy bkością i niesam owitą precy zj ą. Zwolniły nieco, gdy dotarły na skraj pola rażenia dawnej linii
frontu. Stark zrobił powiększenie tego terenu, by przy j rzeć się, j ak Jabbersm oki zm ieniaj ą wzorce
natarcia. Kryją się teraz wzajemnie. Dotarło to do niego w j ednej chwili.

– Vic, wy daj e m i się, że ty m razem nadchodzi dwa razy więcej Jabbersm oków, niż

przy puszczam y. Ty lko połowa z nich porusza się j ednocześnie w ty m sam y m czasie.

– Cholera. – Ethan wiedział, że Rey nolds klnie na sam ą siebie. – Powinnam to by ła

przewidzieć. Postaram się wprowadzić stosowne poprawki.

Liczba wy świetlany ch kontaktów zwiększy ła się kilkukrotnie, gdy sy stem y boj owe

zareagowały na nowe wy ty czne. Ciekawe, co czują pozostali, skoro mnie się to nie podoba, a
wiedziałem przecież, że tak będzie.

– Do wszy stkich. Jabbersm oki nadciągaj ą, osłaniaj ąc się wzaj em nie. To dlatego

widzicie tak wiele kontaktów. Zachowaj cie czuj ność, ale nie reaguj cie. Za kilka m inut
przerzedzim y ich szeregi.

Blaszaki dotarły na pozy cj e wy j ściowe, potem ruszy ły naprzód, robiąc uniki i

background image

klucząc z nieludzką szy bkością. Bunkier znaj duj ący się nieco na lewo od osi ataku otworzy ł ogień
zaporowy, gdy kilka robotów dosłownie odbiło się od j ego ścian. Strzelanina trwała ty lko chwilę,
sy stem y pasy wnej obrony ostrzeliwały przeciwnika, a Jabbersm oki z kolei naparzały tłum nie w
każde uakty wnione stanowisko ogniowe. Stark przy glądał się tem u hardy m wzrokiem . Zachowują
się jak rój czerwonych mrówek obskakujących każdego owada, który miał pecha stanąć na ich
drodze. Insektoidalne zachowania i ruchy robotów iry towały Ethana, m im o że widział, j ak wiele z
nich uległo zniszczeniu podczas tej wy m iany ognia.

Poty czka skończy ła się szy bko, sy stem y obrony zostały zniszczone, a sam bunkier

zawalił się po zm asowany m ostrzale. Stark przeskanował spokoj nie przedpole. Jabbersm oki
przerwały natarcie, j akby zadowoliły się osiągnięty m sukcesem . No dalej , parszy we dranie.
Przy gotowaliśm y dla was gorące powitanie. Roboty pozostały j ednak w bezruchu, j akby zaj ęcie
pierwszej linii obrony by ło ich główny m celem .

– Vic, m am y problem .
– Widzę.
– Nie zniszczy m y ich, j eśli pozostaną na starej linii frontu. Czy m m ożem y j e

zm usić do konty nuowania ataku?

– Rzuciły się na ten bunkier, gdy ty lko zostały ostrzelane. Może ruszą na was, gdy

j akoś im zagrozicie?

– To nie j est zły pom y sł. Lam ont, powiedz swoim wieprzkom , że chciałby m

sprawdzić, ile z ty ch robali rozdepczecie z dy stansu.

– Przy j ąłem ! Zobaczm y, j ak im się spodoba zabawa dużego kalibru. – W tuzinie

m iej sc na nowej linii obrony poj awiły się bły ski płom ieni, gdy wy paliły główne działa czołgów.

Jabbersm oki zdawały się obserwować traj ektorie nadlatuj ący ch pocisków, a tuż

przed ich uderzeniem po prostu odskakiwały, unikaj ąc bezpośredniego trafienia. Kilka
odpowiedziało ogniem , przeciwpancerne rakiety pom knęły w kierunku grani. Z tej odległości nie
m ogły j ednak zagrozić m aszy nom Lam onta, sy stem y obrony zdj ęły j e bez problem u.

– Nawet się nie ruszy ły, szefie. A j a nie przy szpilę żadnego z takiej odległości.

Może gdy by m m iał te działa cząsteczkowe, ale na pewno nie z klasy czną am unicj ą, która
potrzebuj e sekundy na pokonanie tego dy stansu. Te Jabbersm oki są dla nas za szy bkie.

Świetnie. Kto by pomyślał, że te robale po prostu tam zostaną? Czy muszę je

zaatakować? Stracę masę ludzi podczas takiego szturmu, ale nie mogę przecież pozwolić, by roboty
zajęły ten odcinek. Prędzej czy później dotrą tam chłopcy z drugiej dywizji i naprawdę zrobi się
problem z odzyskaniem tych pozycji.

– Vic, będę wdzięczny za inny pom y sł. Im szy bciej , ty m lepiej .
– Jasne. – Ethan zdawał sobie sprawę, że j ej wściekłość skierowana j est nie

przeciw niem u, ty lko przeciw blaszakom . – Zastanówm y się, j ak zostały zaprogram owane. Robili
to nasi dawni przełożeni. Co kazaliby nam zrobić w takiej sy tuacj i?

– Niech pom y ślę. Zaj ąć pozy cj e. Utrzy m ać pozy cj e. Wy korzy stać... tak j est. Vic,

j eśli te robale zobaczą, że uciekam y, powinny ruszy ć w pościg.

– To ry zy kowne posunięcie, Ethan.
– Wiem . Wy znacz j ak naj szy bciej zapasowe pozy cj e w centralnej części linii

obrony. Niech oddziały zaj m uj ące tam ten odcinek wy cofaj ą się aż do naszy ch j ednostek
rezerwowy ch.

– Dzięki czem u znaj dziesz się znowu na linii frontu. Na ty m polega twój plan?
– Vic, u licha...
– Bez obaw. Mam j uż nowe pozy cj e. Przesy łam pliki.
Stark zerknął ty lko na przy gotowane przez nią nowe rozplanowanie pozy cj i. Niezła

background image

jest, uznał.

– Do wszy stkich j ednostek, tutaj Stark. Musim y pozwolić, by Jabbersm oki

zobaczy ły, j ak uciekam y, m oże wtedy spróbuj ą nas ścigać. Wgraliśm y na wasze taki nowe
pozy cj e. Na dany przeze m nie znak wszy scy wstaj ecie, m achacie rękam i i spieprzacie tak
szy bko, j ak um iecie. Ty lko bez panikowania, zrozum iano? Jeśli ktoś m inie wy znaczone stanowisko,
osobiście go dogonię i wy kopię na orbitę. Ruchy !

Żołnierze zry wali się z ziem i na całej długości łukowatej linii frontu, pokazuj ąc się

Jabbersm okom , a potem obróciwszy się do nich plecam i, zaczy nali uciekać. Stark zdusił rodzące
się w nim poczucie zadowolenia. To wygląda zbyt prawdziwie, żeby już się cieszyć. Zatrzymajcie
się, chłopcy, gdy dotrzecie na wyznaczone pozycje. Zatrzymajcie się tam.

Blaszaki okupuj ące dawną linię frontu obserwowały ten odwrót – tak to

przy naj m niej wy glądało – a potem ruszy ły przed siebie, dokładnie w ty m sam y m m om encie,
j ak ławica ry b. Świetnie! Chodźcie do tatusia, m ałe potworki, chodźcie.

– Zadziałało. Idą dalej . Uwaga j ednostki rezerwowe, j esteście teraz na linii frontu.

Zniszczcie to tatałaj stwo.

Ethan wy czuł czy j ąś obecność. Gdy odwrócił głowę, zobaczy ł opancerzone

postacie leżące po obu stronach j ego kry j ówki. Dawni podwładni by li gotowi do obrony dowódcy.
Z trudem powstrzy m ał się od osobistego przeglądu ich osobisty ch statusów. To j uż nie m oj a
robota. Niech odwalaj ą j ą dowódcy druży n i Anita nadzoruj ąca ich na szczeblu plutonu. Poczuł
się wy alienowany, nie pierwszy raz zresztą. Odizolowany od ludzi i stanowiska, które tak uwielbiał.

Kierowanie ogniem arty lery j skim pozostawił w rękach Vic, podobnie j ak rucham i

j ednostek, aby m ieć j ak naj m niej na głowie podczas nadzorowania całości operacj i.

W tej właśnie chwili zauważy ł na HUD-zie ikonki oznaczaj ące tor lotu pocisków

pierwszej salwy. Jabbersm oki wciąż by ły trudne do zauważenia i nam ierzenia, poruszały się
bowiem bardzo szy bko, przy ty m wy korzy sty wały każdą m ożliwą osłonę. Analizuj ąc wzorce ich
natarcia, m ożna by ło wszakże ustalić generalny kierunek, w który m zm ierzały.

Z głębi Makutry odpalono rakiety m aj ące osłonić natarcie Jabbersm oków, ale by ło

to działanie darem ne, ponieważ żadna z nich nie m ogła przedostać się przez parasol ochronny
kolonii. Natom iast pociski arty lery j skie obrońców spadły na szeregi robotów, czy niąc w nich
ogrom ne spustoszenia.

Ostrzał przesuwał się w kierunku środka i ty łów tery torium zaj m owanego teraz

przez blaszaki, j akby arty lerzy stom zależało na zagnaniu ich j ak naj dalej . Strum ienie gazów z
kolej ny ch eksplozj i rozry wały pancerze robotów, odłam ki przeszy wały ich korpusy i członki, a
zasobniki z subam unicj ą spadały prosto z nieba, zwielokrotniaj ąc chaos. Mechaniczne paj ąki
pędziły j ednak nadal przed siebie, klucząc chaoty cznie pom iędzy ty m i, które zam ieniały się w
wulkany try skaj ące ogniem detonuj ącego paliwa i am unicj i. Jabbersm oki, m im o że równina
została zasłana ich wrakam i, nie zważały zupełnie na straty.

Stark uśm iechnął się raz j eszcze, gdy zobaczy ł, że nawała ogniowa zapędziła resztę

robotów prosto na pola m inowe. Kolej ne giganty czne m aszy ny zadrżały, trafiaj ąc na ładunki
przeciwpancerne. Chwilę później Jabbersm oki zaczęły oczy szczać sobie drogę, ostrzeliwuj ąc
każdy kam y k, który znalazł się w polu widzenia. Ludzie nie by liby w stanie strzelać tak celnie,
poruszaj ąc się j ednocześnie z m aksy m alną szy bkością, robotom wszakże nie sprawiało to
naj m niej szej trudności.

Po m inięciu pól m inowy ch pozostałe blaszaki ruszy ły znowu do szarży. Stark

wstrzy m ał oddech, gdy zliczy ł, ile ich przetrwało. Dobry Boże. Ile rząd musiał wydać na zakup
takiej masy sprzętu? Lepiej, żeby nie dotarły zbyt blisko naszych linii, zanim zacznie się ostatni akt
tej bitwy.

background image

– Do wszy stkich j ednostek. Panie i panowie, daj cie im w kość. Ognia!
Strum ienie płom ieni wy try snęły j ednocześnie z trzech stron, m asakruj ąc

nadciągaj ące m aszy ny od frontu i z obu flank. Większość pocisków chy biła, m echaniczne robale
poruszały się bowiem tak szy bko, że sy stem y nam ierzania nadal nie by ły w stanie ich uchwy cić,
lecz przy tak zm asowany m ostrzale pierwsze szeregi robotów zam arły dosłownie w j ednej chwili.

Jabbersm oki parły dalej . Stąpaj ąc na m echaniczny ch nogach, om ij ały zwinnie

korpusy zdezakty wowany ch towarzy szy broni. Wy glądały przy ty m j ak przy by sze z obcy ch
planet. Ciekawiło mnie zawsze, jak by to było trafić na obce formy życia, zastanawiał się Stark. A
teraz widzę je i walczę z nimi. Sprawdził skaner, przy glądaj ąc się linii ikonek, który m i oznaczono
Jabbersm oki. Zbliżała się j uż do zaznaczony ch pozy cj i j ego j ednostek.

– Vic, m iej oko na ewentualne wy łom y.
– Mam . Są j uż zby t blisko, by ostrzelać j e ponownie z dział. Nie chciałaby m

ry zy kować trafienia w nasze stanowiska.

– Rozum iem . Zniszczy m y j e w walce j eden na j ednego. – Stark podniósł karabin,

na j ego HUD-zie naty chm iast poj awiły się znaczniki potencj alny ch celów. Strzelał rozważnie,
posy łaj ąc pociski ty lko w cele o naj wy ższy m prawdopodobieństwie trafienia, klnąc do ży wego po
każdy m pudle, a ty ch by ło zadziwiaj ąco wiele, gdy ż Jabbersm oki parły przed siebie z niezwy kłą
prędkością. Odpowiadały też ogniem , posy łaj ąc m ierzone serie bez zatrzy m ania. Ty le dobrego,
że ich celność także nie by ła wielka dzięki sy stem om akty wnego i pasy wnego kam uflażu żołnierzy
oraz setkom eksplozj i wszelkiego rodzaj u, które zasłaniały pole widzenia.

Pierwsza fala Jabbersm oków dotarła do centralnego odcinka zaim prowizowanej

linii obrony, trafiaj ąc na kolej ną ścianę ognia kierowanego na każdy bliski kontakt. Następna
przebiła się j ednak, osłaniana lawinam i pocisków, które zm usiły ludzi Starka do kry cia się bądź
zabij ały ich na m iej scu.

Jeden z czołgów Lam onta, wielki żukowaty potwór na kołach, idealnie

zam askowany w księży cowy m cieniu, znalazł się nagle na celowniku dwóch blaszaków. Pierwszy
zaczął naty chm iast strzelać, j ego m ałokalibrowe pociski odbij ały się j ednak od grubego pancerza,
krzesząc na nim kaskady iskier. Drugi, znaj duj ący się nieco dalej , zam arł na ułam ek sekundy, by
um ieścić na ram ieniu-wy rzutni ciężki pocisk przeciwpancerny.

W ty m sam y m czasie działko czołgu rozsiekło gradem kul pierwszego przeciwnika.

Jego wieża zaczęła się obracać, by nam ierzy ć drugiego w chwili, gdy tam ten odpalał rakietę.
Sy stem y obrony zadziałały, wprawdzie nie zaliczy ły bezpośredniego trafienia, ale udało im się
zm ienić lekko traj ektorię nadlatuj ącego pocisku.

Czołg zachwiał się, gdy głowica rakiety eksplodowała w sekcj i kadłuba o

podrzędny m znaczeniu, siej ąc wokół odłam kam i i fragm entam i rozerwanego pancerza. Mom ent
później działo znieruchom iało i także wy paliło. Na tak niewielkim dy stansie nawet Jabbersm ok nie
by ł w stanie um knąć przed pociskiem . Robot dosłownie zniknął, gdy ładunek eksplodował w j ego
wnętrzu. Zostały po nim ty lko m echaniczne nogi, które opadły wolno na pokry ty py łem i złom em
grunt.

– Hej , wy tam , m ałpoludy ! Dlaczego nikt nie osłania m oj ej m aszy ny ? Załatanie

tej dziury potrwa całą wieczność! – pieklił się pancerniak.

Stark wy dał kolej ny rozkaz, nie przestaj ąc strzelać.
– Do j ednostek piechoty. Osłaniaj cie m aszy ny sierżanta Lam onta! Trafienie

Jabbersm oków, które m ierzą w czołgi, j est o wiele łatwiej sze.

Tuż obok zobaczy ł blaszaka, który poj awił się j ak przeniesiony z innego wy m iaru.

Koszm arna m aszy na krocząca na m echaniczny ch odnóżach zam aj aczy ła na tle odwiecznie
czarnego nieba. Stark wciąż j eszcze podnosił broń, gdy żołnierz leżący obok niego wrzasnął ze

background image

złości i bólu. Jego kom binezon próżniowy został rozdarty w wielu m iej scach, gdy przeszy ła go
długa seria. Wrzeszcząc, żołnierz odpowiedział autom aty czny m ogniem , a wy strzelone przez
niego pociski odbiły się w strum ieniach iskier od korpusu i głowy robota. Jabbersm ok zachwiał się,
gdy znaj duj ący się w pobliżu ludzie i Stark skupili na nim ogień. Jego nogi zadrgały
spazm aty cznie, j akby by ł paj ąkiem rozgnieciony m pod podeszwą buta, a potem zam arł i zwalił
się wolno na grunt.

Stark wy ciągnął dłoń do rannego, którego palec wciąż zaciskał się na spuście

opróżnionego karabinu.

– Spokoj nie, j uż po nim – powiedział. Niech to szlag. To przecież Billings.

Przeskanował j ej odczy ty, a potem oznaczy ł j ą ikonką naty chm iastowej pom ocy m edy cznej . –
Wy gląda na to, że go dopadłaś. – Oby sanitariusze dotarli tu w porę. – Trzy m aj się.

Błagam.
– Załatwiłam drania – wy sapała a potem zem dlała po zaaplikowaniu przez

sy stem y skafandra kolej nej dawki silny ch środków przeciwbólowy ch.

– Ethan.
– Tak, Vic?
– Widzę, że kilka Jabbersm oków przedarło się na lewej flance. Wy sy łam

transportery opancerzone, by j e przechwy cić.

– Wy ślij z nim i parę czołgów. – Stark znów zaczął strzelać. Leżąc obok rannej

Billings, robił wszy stko, by j ą chronić. – Transportery nie dadzą sobie rady z ty m i robalam i.
Jabbersm oki są dla nich za szy bkie i za dobrze opancerzone.

– Przy j ęłam . Wy cofuj ę czołgi z pierwszej linii.
Zanim Stark zdąży ł odpowiedzieć, za granią poj awił się kolej ny robot, kieruj ąc w

stronę ludzi cztery z sześciu uzbroj ony ch ram ion. Dwie serie trafiły go równocześnie w głowę i
korpus, m gnienie oka później przy padkowy granat urwał blaszakowi kilka nóg. Robot chwiał się
przez chwilę, strzelaj ąc na oślep, potem padł.

– Dobra robota, Caruso. – Ethan usły szał w kom unikatorze głos kapral Gom ez. –

Chen, przesuń się kilka m etrów, stam tąd będziesz m ógł lepiej osłaniać Billings i sierżanta. Dios!
Tam j est kolej ny !

Stark zaklął, gdy leżący obok niego żołnierz zaczął strzelać do następnego robota.

Zaraz też rzucił okiem na skan całego pola walki. Migaj ące ikonki, wskazuj ąc na m ikrosekundowe
nam iary m aszy n, nie pozwalały ocenić dokładniej , ile ich tam j eszcze j est, ale czerwone
znaczniki zniszczony ch j uż Jabbersm oków szły w dziesiątki.

– Bierz te czołgi, Vic. – Poczuł zim ny dreszcz, gdy dotarło do niego, że ludzie m ogą

błędnie zrozum ieć ten ruch. – Do wszy stkich j ednostek. Wy cofuj em y czołgi, aby m ogły
wesprzeć grupę szy bkiego reagowania. To nie j est odwrót.

Jego obawy o to, że ludzie źle zrozum iej ą wy cofanie czołgów, potwierdziły się

niem al naty chm iast, gdy usły szał na kanale ogólny m głos nieznanego m u żołnierza:

– Cholera, a j uż m y ślałem , że m am y spieprzać!
Stark skupił się naty chm iast na odczy tach z naj bliższej okolicy. Nie znalazł żadny ch

akty wny ch sy gnałów. W pobliżu swoj ej pozy cj i zobaczy ł za to ikonki sześciu zneutralizowany ch
Jabbersm oków. Otaczaj ący go ludzie pełzali ostrożnie w py le, ostrzeliwuj ąc roboty atakuj ące
sąsiednie sektory linii obrony. Te blaszaki są dokładnie takie jak te, które ścigały konwój. Nie mają
wyobraźni. Gonią za celem, dopóki go nie zniszczą. Na skanerze by ło j uż ty lko kilka m igaj ący ch
celów. Większość na lewej flance, kilka za linią obrony. Część żołnierzy opuściła wy znaczone
pozy cj e, także biegli w stronę ty łów, ale Ethan szy bko zrozum iał, że kieruj ą się w stronę blaszaków,
który m udało się przedrzeć za linię frontu.

background image

Ikonka transportera opancerzonego nałoży ła się właśnie na znacznik j ednego z

Jabbersm oków. Stark przełączy ł się naty chm iast na widok z kam ery operatora broni. Na
celownikach transportera widział m igaj ące szy bko znaki nam ierzony /nienam ierzony. Robal
wy kony wał bowiem szy bkie uniki, kry j ąc się za głazam i. Mom ent później j adący obok poj azd
zadrżał, gdy blaszak wpakował w niego długą serię pocisków. Transporter zwolnił naty chm iast,
opadaj ąc na powierzchnię i wy sy łaj ąc sy gnały alarm owe.

Drugi transporter otworzy ł ogień, zasy puj ąc pociskam i teren wokół robota, który

nadal strzelał do trafionego przed chwilą poj azdu boj owego. Blaszak zatańczy ł, wy konuj ąc
kolej ne uniki, nie przery waj ąc j ednak prób zniszczenia nam ierzonego wcześniej celu.

W polu widzenia poj awił się czołg, j ego sy stem y odszukały przeciwnika.
Jabbersm ok zadowolił się w końcu dokonany m i zniszczeniam i, a m oże wy czuł

nowe, większe zagrożenie. Obrócił się, by zaatakować czołg, ale gdy to robił, trafiło go kilka serii
wy strzelony ch z inny ch kierunków. Zachwiał się m ocno, próbuj ąc odzy skać równowagę, przez co
znów stał się łatwiej szy m celem . Zaraz potem został przerobiony na sito przez działka drugiego
transportera, a dzieła zniszczenia dopełnił pocisk z czołgowego działa. Rozerwany korpus zwalił się
w zwolniony m tem pie na bok.

Stark, dy sząc ciężko z nerwów, przełączy ł się ponownie na ogólny widok. Ty lko dwa

Jabbersm oki poruszały się j eszcze na przedpolu, wciąż prąc naprzód. Pierwszy znieruchom iał
j ednak po chwili, a zaraz za nim drugi. Ktoś posłał długą serię w dy m iące szczątki i znów zapadła
cisza, w której obrońcy szukali nowy ch celów.

Udało się. Dobry Boże w niebiesiech, dokonaliśmy tego. Ludzie jeden. Jabbersmoki

zero.

– Vic, widzę na odczy tach, że to koniec ataku.
– Potwierdzam . Nie wy kry wam żadnego ruchu. Dezakty wuj ę pola m inowe, by

nasi ludzie m ogli wrócić na pery m etr.

– Przy j ąłem . Wy ślij ich tam naty chm iast... – przerwał, czuj ąc nieprzy j em ny

sm ak w ustach. – Podaj m i bilans strat.

– Zaraz go przy gotuj ę.
Stark zerknął na lewo, w m iej sce, gdzie leżała Billings, ucieszy ł się, gdy zobaczy ł,

że j est j uż przenoszona do am bulansu.

– Wy liże się z tego?
– Tak. Ustabilizuj em y j ą za kilka m inut – odparł sanitariusz, popy chaj ąc nosze w

kierunku czekaj ącej karetki.

– Dzięki. Anita?
– Si, sargento?
– Ilu?
Chwila przerwy, Stark nie wiedział ty lko, czy potrzebna na przeliczenie stanu czy na

wzięcie się w garść.

– Jeden zabity, dwoj e ranny ch, w ty m j eden ciężko.
Ethan przeliczy ł te straty na liczbę robotów, które załatwili żołnierze plutonu Gom ez.

Może nie straciliśmy aż tak dużo ludzi, jak się spodziewałem.

– Dobrze się spisaliście, kapralu Gom ez. Daliście im popalić.
– Gracias, sargento. Zaatakuj em y teraz ich bazę?
– Nie planowałem takiego posunięcia. – Stark odszedł wolny m krokiem w kierunku

transportera dowodzenia. Znowu żałował, że ta m aszy na nie została wy posażona w żadną broń,
dzięki której m ogłaby wspom óc obronę tego odcinka frontu. Kolej na rzecz, o której powinienem
pam iętać. – Jak to wy gląda, Vic?

background image

– Powrót na linię frontu przebiega bez przeszkód. Jeśli chodzi o ten rozwalony

bunkier, rozm ieszczę przy ruinach czołgi, by ty m czasowo zatkać wy łom . – Sły szał ulgę w j ej
głosie, napięcie związane z niedawną walką powoli m ij ało. – Ty żeś więc ubił Jabbersm oka?

Oderwał wzrok od gołego księży cowego kraj obrazu i przeniósł go na hory zont,

gdzie pod odwieczny m i skałam i ukry to centrum dowodzenia.

– Słucham ? Co powiedziałaś?
– Ty żeś więc ubił Jabbersm oka? To cy tat, pacanie. Z „Alicj i po drugiej stronie

lustra”.

– Jakim cudem zdołałaś to zapam iętać?
– To m oj e ulubione książki z dzieciństwa.
– A to ci niespodzianka. To przecież coś w sty lu „Alicj i w Krainie Czarów”. O tej

m ałej wy eleganconej Angielce. Podobały ci się takie książki?

– Podobała m i się idea, że m ała dziewczy nka m oże sam otnie poznawać obcy i

dziwny dla niej świat. Co w ty m złego? Zwłaszcza że od początku uważałam , iż Alicj a powinna
wy ruszy ć na tę wy prawę o wiele lepiej uzbroj ona, na wy padek gdy by który ś z napotkany ch
cudaków m iał wrogie zam iary.

– To m nie akurat nie dziwi. – Stark raz j eszcze sprawdził skany, ty m razem

obej m uj ąc nim i znacznie większy odcinek frontu. Uśm iech naty chm iast spełzł m u z twarzy, gdy
zauważy ł ruch na skraj u ekranu, za liniam i wroga. Powiększy ł ten teren, skupiaj ąc na nim cała
uwagę.

– Co tam się dziej e, u licha?
– Gdzie? Podaj m i współrzędne. Chodzi ci o zam ieszanie na flankach Makutry ?
– Tak, o ty m m ówię. – Skan z tak dużej odległości podawał fragm entary czne

odczy ty, pokazuj ąc ty lko to, co dało się zauważy ć z dy stansu. Sądząc j ednak po ruchach ikonek,
wrogie j ednostki koncentrowały się po obu stronach Makutry, okrążaj ąc pozy cj e zaj m owane
przez Am ery kanów. – Co oni wy prawiaj ą? Czy żby planowali wy słać przeciw nam oddziały z
inny ch kraj ów?

– Ethan, gdy by tam te oddziały zam ierzały uderzy ć na nasze pozy cj e,

koncentrowano by j e na linii frontu, nie wzdłuż doliny. Przy j rzy j się dokładnie ich ruchom . Gdzie
to m ożliwe, poruszaj ą się trasam i niewidoczny m i z Makutry.

– Ale dlaczego? Co oni kom binuj ą?
– Zam ierzaj ą uderzy ć na naszy ch. Patrz. Na południu j est tak sam o. Nie m am y aż

tak dobrego wglądu w tam ten teren, ale goły m okiem widać, że tam też coś się dziej e.

Stark spróbował potrzeć brodę. Jego opancerzona dłoń uderzy ła j ednak w osłonę

hełm u.

– Wy kiwali ich? Ale dlaczego właśnie teraz?
– Dlaczego teraz? To proste. Spój rz na problem z perspekty wy wroga. Oficj alne

woj ska am ery kańskie uderzaj ą na nas, m y odpowiadam y. Obie strony są osłabione, dlatego
ludzie, którzy nie lubią obu stron konfliktu, atakuj ą ty ch, którzy siedzą w Makutrze, i roznoszą ich w
py ł. Potem , j ak sądzę, zechcą uderzy ć na ten odcinek pery m etru, ponieważ uważaj ą, że
Jabbersm oki zm iękczy ły nas wy starczaj ąco, więc m aj ą szansę na zaj ęcie kolonii. Trzy ruchy i po
nas.

– Szlag. Nie m ożem y do tego dopuścić.
– Owszem , nie m ożem y. Ale j ak ich powstrzy m am y ?
– Musim y pom óc naszy m chłopakom siedzący m w Makutrze. Jest ich tam zby t

m ało, by powstrzy m ać niespodziewany atak z obu flank. Zwłaszcza w takim terenie.

– Masz racj ę, Ethan. Zastanów się j ednak. Bez względu na to, j aką strategię

background image

pom ocy przy j m iem y, będziem y m usieli opuścić ten odcinek pery m etru. Wy ślesz w pole ludzi, do
który ch zaczną strzelać nie ty lko oba zgrupowania nieprzy j aciela, ale i obrońcy Makutry. W
naj gorszy m przy padku poniesiem y bardzo ciężkie straty i utracim y kolonię, próbuj ąc ocalić ty ch,
którzy przy by li tu, by nas pokonać. A j eśli ich ocalim y, m oże doj ść do bratobój czy ch starć, gdy
zechcą wy korzy stać sy tuacj ę.

– Fakt. – Stark spoglądał na surową szaro-biało-czarną księży cową równinę, nad

którą wisiała niebieskawa tarcza Ziem i. Po chwili z natłoku wracaj ący ch wspom nień wy łuskał
j edną m y śl. – Fakt. Wiem o ty m wszy stkim . Ale j estem Am ery kaninem , Vic. Jak m y wszy scy.
Idioci rządzący naszy m kraj em nie zm ienią tego, żeby nie wiem co. Nawet j eśli spieprzą
wszy stko. Więc raz, choć ten j eden raz nie pozwolę, by inni m usieli płacić za błędy popełnione
przez trepów. Uratuj em y m ałpoludów z oficj alny ch sił am ery kańskich i zadbam y o to, by wrócili
bezpiecznie do dom u, żeby pilnowali naszej cy wilbandy, j ak to robili do tej pory.

– A co zrobisz, j eśli te m ałpoludy podziękuj ą ci, odbieraj ąc nam kontrolę nad

kolonią? Nasi żołnierze nie będą strzelali do ludzi z drugiej dy wizj i, nawet w sam oobronie. Wiesz o
ty m doskonale.

Zaczerpnął tchu, nie odwracaj ąc oczu od Ziem i. Gdzieś tam , pod zawiesiną

biały ch chm ur znaj dowali się ludzie, na który ch naj bardziej m u zależało. Ludzie czekaj ący na to,
j aką podej m ie decy zj ę. Ty m razem nie czuł chłodu przepełniaj ącego j ego ciało, ty lko ciepło,
którego źródłem nie by ł na pewno sy stem ogrzewania pancerza.

– O ty m też wiem . Co innego m ożem y zrobić, Vic? Otrzy m aliśm y rozkaz od

zarządcy kolonii, pam iętasz? Nie m ożem y pozwolić na rozgrom ienie oficj alny ch sił
am ery kańskich. Takie są rozkazy i priory tety. I m aj ą sens. Jaka j est bowiem alternaty wa?
Zostawienie kraj u bez obrony ? Jeśli tak duża cześć drugiej dy wizj i zostanie rozbita, kto będzie
bronił naszy ch granic? Ci sam i ludzie, którzy zdradzili naszy ch chłopców w Makutrze, j utro naj adą
USA. Składaliśm y przy sięgę, Vic. Na konsty tucj ę. I do tej pory j ej nie złam aliśm y. Oj czy zna i
konsty tucj a by ły bezpieczne. Wiesz j ednak, co będzie, j eśli pozwolim y, by te m ałpoludy zginęły,
j eśli dopuścim y do tego, by wszy scy, którzy nienawidzą naszego kraj u, robili z nim , co im się
ży wnie podoba? Koniec. Nie pozwolę na to, nawet j eśli będę m usiał iść tam w poj edy nkę i dać
się zabić.

– Nie będziesz sam , Ethan... – Po krótkiej przerwie dodała: – Został nam j eszcze

j eden as, który m nie zagraliśm y. Stacey dała m i właśnie znać, że j est gotowa go uży ć.

– Uży ć? Czego uży ć?
– Pam iętasz tego wirusa, którego Stace znalazła w naszy ch sy stem ach po ataku na

kwaterę główną? Tego, który odwracał odczy ty IFF, zm ieniaj ąc swoich w przeciwników i vice
versa? Jej spece od kom puterów przerobili kod tak, że teraz żaden anty wirus nie j est w stanie
naty chm iast wy kry ć j ego obecności. Dzięki niem u będziem y wy glądali na IFF j ak ich
sprzy m ierzeńcy.

– Poważnie m ówisz? Niezły ten wirus.
– Stacey uważała, że m oże nam się przy dać. Dzięki niem u m ożem y zapakować

cały batalion na wahadłowce i wy słać go za linię frontu. Zrzucim y desant tam , gdzie będzie
naj bardziej potrzebny do powstrzy m ania niespodziewanego ataku. To niewiele, ale powinno
wy starczy ć do chwili przy by cia reszty odsieczy.

– I wy starczy. Dzięki, Vic. Za ustawienie wszy stkiego i przy znanie m i racj i w tej

sprawie.

– Nie m nie dziękuj , idioto. Całe ży cie m arzy łam o przełożony m , który będzie

bardziej oddany sprawie niż własny m korzy ściom . I dostałam ciebie w prezencie. Ty lko nie daj
się tam zabić.

background image

– Um owa stoi.
Zatrzy m ał się przy burcie transportera. Zastanawiał się, j ak żołnierze, którzy szli za

nim aż do tej pory, zareaguj ą na tę decy zj ę. Powiem im, co zamierzam zrobić i dlaczego. Zasłużyli
na poznanie prawdy.

– Do wszy stkich j ednostek, m ówi Stark. Zauważy liśm y wrogie j ednostki, które

szy kuj ą się do zaatakowania Makutry z obu flank. Zapewne planuj ą wy bicie m ałpoludów z
drugiej dy wizj i, a potem wezm ą się za nas. Zostaj ąc za linią um ocnień, będziem y bezpieczniej si,
ale żołnierze z drugiej nie obronią się bez pom ocy. Dlatego zam ierzam pój ść im z odsieczą. To
oznacza, że oficj alne siły am ery kańskie m ogą zwrócić się przeciw nam , gdy przepędzim y wroga.
Jeśli tak się stanie, przy naj m niej ocalim y ży cie ludziom , którzy m aj ą bronić naszej oj czy zny na
Ziem i. Jeśli polegną na Księży cu, Stany Zj ednoczone będą bezbronne. Mam nadziej ę, że
pój dziecie za m ną. – Ruszy ł truchtem po zboczu w stronę równiny, zostawiaj ąc za sobą
transporter.

– Sargento! Nie na szpicy. Niech pan zostawi to szeregowy m . – Gom ez przy wołała

ludzi i wkrótce towarzy szy ł m u cały pluton. – Nie pój dzie pan tam sam .

– Dzięki, Anita.
Minęli niską grań, za którą uj rzeli strefę śm ierci.
– Powiadaj ą, że cele w forcie Leavenworth są cholernie zim ne – rzuciła Gom ez. –

Powinniśm y spakować sobie j akieś płaszcze czy coś. Choć pewnie j est tam cieplej niż tutaj .

– Z pewnością. Ty le że j a trafię od razu przed pluton egzekucy j ny, nie pod celę.
– Verdad. Ludzie m ówią, że w piekle j est naprawdę gorąco. Nie m usi się pan więc

przej m ować brakiem płaszcza. Wy starczy wziąć coś przewiewnego.

Stark się zaśm iał.
– Czeka tam na m nie wielu przy j aciół. Dobrze j est m ieć u boku kogoś takiego j ak

ty, compadre.

– De nada.
Z kom unikatora dobiegł głos Rey nolds. By ła zdy szana, m ówiła w pośpiechu.
– Dostałam inform acj e, że wahadłowce są j uż załadowane. Pod ręką m iałam

batalion Milheim a. Chy ba nie dotarło do niego j eszcze, j ak naprawdę brzm ią rozkazy, ponieważ
nie zbluzgał m nie podczas rozm owy i nie zrównał z ziem ią.

– Widzę, że wróg nadal skrada się do Makutry. Ty le dobrego, że robi to bardzo

powoli.

– Nie spodziewa się, że zareaguj em y, nawet j eśli to zauważy m y. Właśnie

wy dałam rozkaz startu. Nie znam y rozkładu bazy w Makutrze, kazałam więc pilotom , by
wy lądowali na północnej flance, skąd spodziewam się naj cięższego ataku.

– Zrozum iałem . Dobry pom y sł. Kiedy akty wuj esz wirusa?
– W ostatniej chwili, gdy wahadłowce poj awią się nad pery m etrem . Nie wiem ,

czy naj nowsze anty wirusy nie rozgry zą go zby t szy bko.

– Miej m y więc nadziej ę, że zadziała j ak trzeba.
– Stacey obiecuj e, że tak będzie.
Ethan roześm iał się po raz kolej ny.
– Polegam y na obietnicy Stacey Yurivan. Boże Wszechm ogący. Czy śm y

poszaleli?

– Chy ba tak. Wahadłowce poj awią się nad waszy m i pozy cj am i za cztery m inuty.
– Przy j ąłem . – Stark przy spieszy ł kroku, sprawdzaj ąc, czy idące za nim kom panie i

bataliony robią to sam o. Wszy scy wy szli z okopów, raz j eszcze wierząc, bądź m aj ąc nadziej ę, że
ich dowódca podj ął słuszną decy zj ę. Cztery bataliony. Czy to wy starczy do powstrzy m ania ataku

background image

na Makutrę? Nie, pięć batalionów, j eśli powiedzie się desant j ednostki Milheim a.

Kilka m inut później nad ich głowam i przeleciały wahadłowce. Gdy Stark sprawdził

odczy ty, zobaczy ł m iędzy nim i ikonki trzech pozostały ch m aszy n boj owy ch.

– Vic, wy słałaś uzbroj one wahadłowce j ako eskortę?
– Po części. To by ł pom y sł Melendeza. Twierdził, że j ego m aszy ny m ogą

ostrzeliwać um ocnienia na ziem i, korzy staj ąc z ręcznego celowania. Chy ba zam ierza sprawdzić,
czy to m ożliwe. Uwaga, włączam wirusa.

– Zadziałał?
– Jeśli nie, woj ska w Makutrze zaraz otworzą ogień. Zaciśnij kciuki, Ethan. A j ak

tam twój plan przej ścia się po strefie?

– Dzisiaj j est całkiem niezła pogoda na taki wy pad, Vic.
– Przepraszam za głupie py tanie. Powodzenia.
– Hej , m am przy sobie Gom ez, Murphy ’ego i pozostały ch. Co m ogłoby pój ść nie

tak?

– Nie każ m i wy m ieniać. Ruchy na flankach Makutry niem al zam arły. Jednostki

wroga znalazły się chy ba na pozy cj ach wy j ściowy ch.

– Zrozum iałem .
Stark przy spieszy ł j eszcze bardziej . Przed sobą widział linię um ocnień, a za nią

równinę dzielącą obie arm ie, zwaną strefą śm ierci. Nigdy nie lubił wchodzić na przedpole. Teraz
też m u się to nie podobało, nie widział j ednak alternaty wy, która nie przy sporzy łaby m u
kolej ny ch koszm arów do końca ży cia.

Na skanerze widział, że wahadłowce przelatuj ą nad strefą i nikt do nich nie strzela.

Kto by pomyślał? Wirus Stacey zadziałał. Jak to dobrze, że jej wtedy nie wywaliłem. Oficerowie w
Makutrze dostali pewnie szału, nie mogąc dociec, skąd wzięły się nadlatujące maszyny, jakim
cudem zostały uznane za swoje i dlaczego nie reagują na polecenia dowództwa bazy.

– Vic, przełącz m nie na kanał alarm owy. Chcę przem ówić do żołnierzy w

Makutrze.

– To naruszenie regulam inu. Mogą cię za to wsadzić do ancla.
– Zary zy kuj ę.
– Połączenie otwarte.
Ethan potrzebował chwili na zebranie m y śli, potem zaczął m ówić na kanale, który

m onitorował każdy żołnierz, każdy okręt i każdy sy stem kom unikacy j ny.

– Do wszy stkich żołnierzy oficj alny ch sił am ery kańskich. Mówi sierżant Ethan

Stark. Za chwilę zostaniecie zaatakowani przez swoich soj uszników. Na obu flankach zgrom adzili
duże siły, które właśnie przy gotowuj ą się do rozpoczęcia natarcia. Wy słałem wahadłowcam i
batalion m oich ludzi do wzm ocnienia północnej flanki, prowadzę też kilka inny ch batalionów przez
strefę śm ierci. Idziem y do waszej bazy, by wam pom óc. Powtarzam , m oi ludzie przy by waj ą
wam z pom ocą, aby ście m ogli powstrzy m ać wroga. Nie zaatakuj em y nikogo z was.
Przy chodzim y z pom ocą... – Głośny szum zagłuszy ł dalsze słowa.

No tak. Zagłuszanie tej częstotliwości j est j eszcze bardziej nielegalne niż j ej

bezprawne uży wanie. Na skanerze widział, j ak ludzie Milheim a wy sy puj ą się z wahadłowców i
zaj m uj ą pozy cj e wzdłuż północnej ściany doliny. Wokół nich widniały ikonki, który m i oznaczono
żołnierzy sił oficj alny ch. Albo zostali zm y leni przez wirusa, albo nie zam ierzali atakować
przy by szów.

Chwilę później na grani poj awiły się czerwone znaczniki. Stark wstrzy m ał oddech,

gdy j ego ludzie otworzy li ogień. Nad trzem a stoj ący m i w pobliżu wahadłowcam i Melendeza
widać by ło sy m bole zagrożenia. Ich załogi także ostrzeliwały przedpole. Jak to jest dać się

background image

zaskoczyć, wy dranie? Czerwone ikonki poszły w rozsy pkę, zwolniły m arsz, na niektóry ch
odcinkach się zatrzy m ały. Wiele z nich znieruchom iało na zboczu. Kolor znaczków się nie zm ienił,
teraz j ednak sy m bolizowały zabity ch i ranny ch.

Um ocnienia i bunkry linii obrony kolonii zostały za plecam i Starka biegnącego

teraz długim i księży cowy m i susam i. Za każdy m krokiem pokony wał wiele m etrów. Gdy odry wał
się od powierzchni Księży ca, stanowił idealny cel, m usiał j ednak przeprowadzić swoich ludzi
przez strefę śm ierci, zanim obrońcom zabraknie czasu.

– Stark! Stark! Co ty u licha wy prawiasz?!
– Vic. Skąd j est ten przekaz?
– Z bazy sił oficj alny ch, Ethan. Źródło j est gdzieś w Makutrze.
– Aha. Tu Stark. Kto m ówi?
– Rash Paratnam , ty idioto. Dlaczego zrzuciliście ten desant? Chcecie z nam i

walczy ć?

– Nie, durniu! Nie sły szałeś, co m ówiłem ?
– Sły szałem , ale...
– Otwórz oczy i rozej rzy j się. Sprawdź skaner.
– Kwatera główna wy łączy ła nam skanery. Gówno widzim y.
– Niech ich szlag. Wróg atakuj e was z obu flank. Wasi ludzie na południu zbieraj ą

cięgi. Udało nam się powstrzy m ać atak od północy, ale m oi chłopcy nie utrzy m aj ą się tam bez
wsparcia. Ruszcie dupy i bierzcie się do walki.

Po chwili iry tuj ącej ciszy nadeszła odpowiedź.
– Jezu, Ethan. Co m am y robić? Dostaliśm y rozkaz atakowania twoich ludzi. Gdy

zapy tałem oficera, co z naszy m i kochany m i soj usznikam i, nabrał wody w usta.

– Rash, posłuchaj m nie. Jesteśm y teraz po tej sam ej stronie. Nie pozwolę, by ktoś

wy rżnął większą część pozostały ch am ery kańskich woj sk, podczas gdy j a grzej ę dupę w okopach.
Możesz podlinkować się do m oj ego skanera?

– Tak, chy ba tak. Chociaż m ógłby ś wy korzy stać tę furtkę do podrzucenia nam

wirusa.

– Rash, m y j uż wam podrzuciliśm y wirusa.
– Tak? To dlatego m ój IFF widzi was j ako swoich? Cholera. – Kolej na przerwa, ty m

razem dłuższa. – Nigdy m nie nie okłam ałeś, Ethan. Nigdy. Okay. Jestem podłączony do twoj ego
skanera, daj ę do niego dostęp pozostały m . Dzięki tem u w końcu będziem y widzieli, co się dziej e.
Przy naj m niej póki anty wirusy nie zablokuj ą tego łącza.

– Dzięki, Rash.
Minęli połowę strefy śm ierci, wał usy pany na dnie doliny wy dawał się teraz o

wiele wy ższy. Jeśli obrońcy ty ch um ocnień zam ierzaj ą otworzy ć ogień, zrobią to za kilka sekund.

Kolej na transm isj a.
– Stark, nie utrzy m am y się długo! – Milheim krzy czał, j ego głos ociekał

wściekłością i strachem . – Mój batalion j est atakowany z obu stron j ednocześnie.

– Kto was atakuj e? Wróg czy oficj alni?
– Wróg. Ci z południowej flanki nie stawiali zby t wielkiego oporu.
– To zaraz się zm ieni. Oficj alni przegrupowuj ą się do kontruderzenia.
– Dzięki Bogu. Nie utrzy m am y się tu długo nawet z pom ocą ty ch wahadłowców,

które rozpieprzaj ą wszy stko wokół.

– Sły szę cię, Milheim . My też j esteśm y j uż blisko. – Wy soki wał by ł tuż przed nim i.

Na Ziem i nie dałoby się osiągnąć takiej strom izny, ale tutaj wszy stko trzy m ało się j ak trzeba.
Stark zaczął wspinać się na szczy t przeszkody, klnąc ile wlezie na osy puj ące się spod stóp kam ienie

background image

i wy chwalaj ąc j ednocześnie niską grawitacj ę, dzięki której szy bko pokony wał niem al pionową
ścianę.

Zatrzy m ał się na szczy cie na m om ent, by zaczerpnąć tchu. Kilku żołnierzy

siedzący ch w pobliskich um ocnieniach przy glądało m u się w m ilczeniu. Większość stanowisk by ła
j ednak pusta, ich obsady wy słano zapewne do obrony obu flank. Ethan przeskanował pobieżnie
obrońców i nagle przy pom niał sobie te nazwiska.

– Ja was znam ...
– Owszem , znasz nas – przy znał j eden z nich. – Służy liśm y w piąty m batalionie

drugiej bry gady.

Buntownicy odesłani na Ziem ię.
– Dowodzisz obroną tego wału?
– Zgadza się. Chy ba dom y ślili się, że j esteśm y ty m i, którzy naj chętniej cię

zastrzelą.

– Dlaczego więc tego nie zrobiliście?
– A dlaczego ty nie kazałeś nas rozstrzelać po buncie? Mogłeś postawić przed

plutonam i egzekucy j ny m i choć kilku prowody rów. Nie kazałeś nas j ednak zabić. A m iałeś ku
tem u co naj m niej kilka okazj i. Dlatego postanowiliśm y, że poświęcim y więcej uwagi tem u, co ty
m ówisz, a nie słowom ty ch, którzy cię nienawidzą.

Stark nie zdołał powstrzy m ać uśm iechu.
– Dom y ślam się, że Kalnicka nie m a tu z wam i.
– Jest. Tam , w kwaterze głównej . To nie j est naj lepszy żołnierz, gdy by ktoś m nie

py tał o zdanie. Ma za słabe rozeznanie. Wy bacz, że nie zauważy liśm y tego wcześniej .

– Lepiej późno niż wcale. Jak tam wasze skanery ? Widzicie j uż akty wność wroga?
– Na oficj alny m kanale nie m a nic. Ale m am y dokładny przekaz od chłopców,

którzy weszli w kontakt boj owy z wrogiem . – Zawahał się. – Chy ba m usim y się poddać.

– Nie, nie m usicie. Dlaczego chcecie poddawać się ludziom walczący m po waszej

stronie? – Wskazał na ścianę wału, po której wspinały się pozostałe bataliony. – Wasza dawna
j ednostka też tam j est. Walczy ła ostatnio j ak należy. Możecie do niej dołączy ć.

– Druga szansa? Daj esz nam drugą szansę?
– Dałby m drugą szansę sam em u diabłu, gdy by m wiedział, że to uczy ni z niego

dobrego żołnierza. Ale nie próbuj cie py tać o trzecią. – Straciłem tutaj zbyt wiele czasu. Pora
ruszać dalej. – Idziem y – rozkazał własny m żołnierzom , którzy coraz liczniej pokony wali szczy t
wału. – Drugi batalion za m ną, idziem y na południową flankę. Trzeci batalion, udacie się na
pozy cj e zaj m owane przez Milheim a, on zdecy duj e o waszy m rozm ieszczeniu. Dowódcy
pierwszego i piątego, zaraz po przej ściu na drugą stronę wału zbierzcie swoich ludzi i sam i
wy znaczcie cele. Piąty, tutaj na górze czeka kilku waszy ch.

Jego tak skanował okolicę, próbuj ąc stworzy ć wirtualny plan bazy. Na dnie

Makutry, w odróżnieniu od terenu kolonii, postawiono wiele j ednokondy gnacy j ny ch budy nków,
które przy sy pano następnie warstwą py łu i kam ieni, by chronić ich dachy przed spadaj ący m i
m eteory tam i.

– Widzisz to, Vic? Pełno tutaj budowli powierzchniowy ch.
– Widzę. Zapewne chcieli zm inim alizować liczbę wy kopów. To ty lko ty m czasowa

baza.

– Idę o zakład, że znowu m asz racj ę. I z tego, co widzę, będzie bardziej

ty m czasowa, niż przy puszczali j ej budowniczowie.

Stark biegł przed siebie do m om entu, w który m zauważy ł, że j ego dawny pluton

utworzy ł wokół niego coś w rodzaj u ruchom ej ży wej tarczy. Stanowimy za duży cel. Nie mogę im

background image

jednak kazać odejść.

Napoty kali co chwilę grupki zdezorientowany ch żołnierzy drugiej dy wizj i. „Za

m ną, m ałpoludy ”, rozkazy wał im , nie zwalniaj ąc, a oni znikali, wchłaniani przez pędzący tłum .
Gdy Ethan m inął ostatnie zabudowania, nagle znalazł się w sam y m środku pola bitwy.

Oddziały wroga atakuj ące Makutrę od strony południowej grani zdusiły próbę

obrony na ty m terenie i właśnie m aszerowały try um falnie ku północnej rubieży. Nikt nie
spodziewał się poj awienia batalionu Starka, który uderzy ł od strony zabudowań. Form acj e wroga
rozsy pały się j ak dom ek z kart trafiony kij em bej sbolowy m . Zaskoczeni żołnierze nie m ieli czasu
na przy gotowanie się do obrony. Ethan napierał na nich, pozostawiaj ąc j eńców j ednostkom
idący m w ariergardzie. Chciał zepchnąć uciekaj ącego w popłochu przeciwnika w stronę
znaj duj ącej się kilom etr dalej kolej nej form acj i. Spanikowani żołnierze wpadli w równe szeregi
swoich towarzy szy, siej ąc zam ęt i uniem ożliwiaj ąc zorganizowanie kontrataku.

– Ognia! – Stark przy klęknął i zaczął strzelać w skłębiony tłum . Wszy scy wokół

poszli za j ego przy kładem , siekąc wroga seriam i. To wy wołało j eszcze większą panikę, niwecząc
ostatnią szansę na stawienie zorganizowanego oporu.

Niewielka grupka am ery kańskich żołnierzy, okopana wokół buldożera, podniosła się

na równe nogi, biorąc uciekaj ący ch w krzy żowy ogień. To zupełnie złam ało ducha atakuj ący ch,
nie wy cofy wali się j uż, ty lko uciekali naj szy bciej j ak um ieli, zm ierzaj ąc ku południowem u
skraj owi doliny. Dzięki temu zyskaliśmy kilka minut oddechu. Ethan potrzebował tej przerwy,
ledwie dy szał po tak długim wy siłku.

Z tego, co pam iętał, przebiegli kilka kilom etrów. Taki dy stans m ógł wy kończy ć

człowieka nawet na Księży cu. Zwłaszcza takiego, który m iał za sobą cały dzień ciężkich walk.

– Drugi batalion, za nim i. Spróbuj cie zagnać ich za grań, aby zorganizować tam

linię obrony. Ty lko nie idźcie dalej . – Podszedł do broniący ch się przy buldożerze, m achaj ąc do
nich ręką. – Cześć. Niezły dzień na woj aczkę, nieprawdaż?

– Dobry j ak każdy inny. – Jeden z nich wy sunął się przed szereg. – Jestem sierżant

Pery kles.

– Pery kles? – Ethan skinął głową, próbuj ąc przy pom nieć sobie, gdzie sły szał to

nazwisko. – Stark.

– Nie sądziłem , że to powiem , ale cholernie się cieszę, iż pana widzę. Kolej ny

żołnierz podszedł do nich.

– Porucznik Fox. Ja tu dowodzę. – Mówił lekko łam iący m się głosem , co nie by ło

niczy m dziwny m , zważy wszy, że walczy ł przed m om entem , nie m aj ąc szans na wy graną.

Stark zerknął na Pery klesa, który wy konał gest, j akim podwładni określaj ą

zazwy czaj swoich dowódców. Jest w porządku, powiadasz?

– Miło m i, poruczniku...
– Sierżancie Stark, obawiam się, że m uszę pana aresztować.
Ethan próbował nie okazy wać zdziwienia. Chroniący go pluton ustawił się wokół,

nie kry j ąc wrogiego nastawienia. Zanim j ednak Stark zdąży ł odpowiedzieć, uprzedził go sierżant
Pery kles:

– To nie naj lepszy m om ent, poruczniku. – Jakby na potwierdzenie j ego słów na

HUD-ach poj awiły się ostrzeżenia o nadlatuj ący ch pociskach. – Nasi soj usznicy uznali chy ba, że
nici z zaskoczenia, więc zaraz zrobi się naprawdę nieprzy j em nie. Lepiej się ukry j m y.

Ethan pokręcił głową, ruszaj ąc znowu przed siebie.
– Muszę dotrzeć do naszy ch oddziałów na północnej flance, m am y tam bitwę do

stoczenia. Poruczniku Fox, sierżancie Pery kles, liczę, że wesprzecie drugi batalion. – Odpowiedź z
ich strony utonęła w głośny m szum ie. Zakłócanie. Takie silne i skuteczne? To musi być robota

background image

oficjalnych. Ktoś chyba nie nadąża za wydarzeniami. – Czy ktoś m oże nam ierzy ć źródło ty ch
zakłóceń? Macie m i j e naty chm iast wy łączy ć.

– Wy łączone – odpowiedział m u nieznaj om y głos. – Rozpieprzy liśm y zasilanie

przekaźnika. Sierżancie Stark, tu, na północy, m am y naprawdę kry ty czną sy tuacj ę.

– Jesteś od Milheim a?
– Nie, nie j estem . Wszy scy się tutaj wy m ieszali. Ja... Hej , idą na nas j acy ś nowi.
Stark zaklął pod nosem .
– Nasi czy wróg, żołnierzu?
– Nasi! Przepraszam , sierżancie. Skaner pokazuj e, że są z... pierwszego batalionu?
– To m oi chłopcy. Możecie m nie z nim i połączy ć?
– Oczy wiście, sierżancie. Proszę.
Stark zatrzy m ał się, gdy pociski wroga spadły na skały za j ego ludźm i. Próbował

poskładać pełniej szy obraz sy tuacj i z fragm entary czny ch inform acj i poj awiaj ący ch się na
skanerze. Na północnej flance panował ogrom ny chaos, niektóre j ednostki ścigały atakuj ący ch,
inne uciekały przed nim i. W tuzinie m iej sc zauważy ł dopalaj ące się wraki wozów pancerny ch
przeciwnika. Druży ny przeciwpancerne Milheim a i broń wahadłowców zażegnały zagrożenie z
ich strony. Na lewy m krańcu flanki nowe oddziały odpierały właśnie atak, spy chaj ąc przeciwnika
do defensy wy i zm uszaj ąc do odwrotu.

Sy tuacj a na południowej flance wy glądała teraz znacznie lepiej , przy naj m niej

ty m czasowo. Drugi batalion, wzm acniany coraz większą liczbą żołnierzy drugiej dy wizj i, zapędził
uciekaj ący ch wrogów aż pod sam ą grań, tam j ednak natarcie załam ało się, gdy ż Am ery kanie
trafili na nową falę przeciwników.

– Vic? Sły szy sz m nie?
– Z trudem . Wróg ostro zakłóca kom unikacj ę po obu stronach Makutry. Co widać z

twoj ej perspekty wy ?

– Baj zel. Możesz ściągnąć dane z m oj ego skanera?
– Czekaj . Tak. Jej u. Ale się porobiło.
– Co ty nie powiesz. Widzisz m oże, czy ktoś j eszcze zam ierza uderzy ć z flanki?
Zam iast odpowiadać, Vic podłączy ła go ponownie do skanerów centrum

dowodzenia. Wróg wy słał odwody, i to bardzo liczne. Stark gwizdnął m im owolnie.

– Nie utrzy m am y się tutaj , Vic. Ta dolina to śm iertelna pułapka.
– Racj a. Chy ba dlatego zaproponowano j ą oficj alny m siłom .
– Muszę znaleźć tutej szą kwaterę główną i zorganizować odwrót. Wy ślij

transportery opancerzone do stóp tego wału, aby pom ogły wy wozić ludzi. – Przełączy ł się na
główny kanał takty czny. – Czy ktoś z drugiej dy wizj i wie, gdzie są teraz wasi dowódcy ? Muszę ich
znaleźć, i to szy bko.

– Stark? – Głos Rasha Paratnam a zabrzm iał naprawdę gniewnie m im o

elektronicznej m odulacj i. – Czy ś ty oszalał? Nie, ty j esteś po prostu głupi. Czego od nich chcesz w
sam y m środku tego burdelu?

– Próbuj ę ratować twoj ą dupę, uparty ośle.
– Czego chcesz od naszy ch dowódców?
– Chcę, żeby pom ogli m i skoordy nować odwrót. Nie utrzy m am y tej doliny.
Wy czuwał niepewność przy j aciela i przerażenie na m y śl o odwrocie pod

ostrzałem arty lerii.

– Okay, zaznaczy łem ci norę na m apie. Będę czekał przy główny m wej ściu.
– Dzięki.
Stark znów ruszy ł biegiem . Pluton Gom ez podąży ł za nim , nieustannie om iataj ąc

background image

lufam i okolicę w poszukiwaniu nowy ch zagrożeń. Ethan kluczy ł w labiry ncie m ały ch dom ków,
dopóki nie dotarł do ukry tej pod nasy pam i z księży cowego py łu niskiej budowli, przed którą stał
sam otny żołnierz w pancerzu.

– Rash?
– Tak, to j a. Zeszliśm y się w końcu. Chodź. – Poprowadził przy by ły ch, m ij aj ąc

pobladły ch i zdezorientowany ch wartowników, którzy nerwowo ściskali broń. – To tutaj . Nasze
centrum dowodzenia.

Ethan ruszy ł za nim , zastanawiaj ąc się, j akie zrobi wrażenie, gdy wkroczy tam w

pokiereszowany m pancerzu, z karabinem w rękach i plutonem groźnie wy glądaj ący ch wiarusów
za plecam i. Kilku oficerów noszący ch pancerze boj owe stało przy główny m wy świetlaczu, j uż
na pierwszy rzut oka widać by ło, j ak bardzo są zaskoczeni.

– Jestem sierżant Stark.
– Jak zdołaliście m inąć wartowników? – Jeden z obecny ch, stoj ący naj dalej z boku,

zam achał rękam i. – Poddaj cie się...

– Zam knij ry j , Kalnick. Nie m am czasu na wy głupy. – Ethan zm ierzy ł wzrokiem

pozostały ch. – Kto tu dowodzi?

Po chwili krępuj ącej ciszy j eden z oficerów podniósł dłoń i wskazał nią na

pozostały ch.

– Próbuj em y to ustalić.
– Słucham ?! Nie chciałby m nikogo popędzać, ale na zewnątrz panuj e niezły

burdel. – Stark wskazał palcem ekran. – Nie zdołam y utrzy m ać ty ch pozy cj i.

– Sierżancie Stark, dzięki dodatkowy m oddziałom , które pan tu sprowadził...
– Nie, sir. Przy kro m i. Nie widzicie tego z centrum dowodzenia, ale m ój wy wiad

donosi, że w kierunku doliny zm ierzaj ą kolej ne, j eszcze liczniej sze oddziały wroga. Nazwaliśm y
te dolinę Makutrą, ponieważ każdy, kto okupuj e otaczaj ące j ą granie, m oże zetrzeć na m iazgę ludzi
na ty le szalony ch, by próbować bronić j ej dna. Przekonaliśm y się o ty m na własnej skórze j uż
kilka lat tem u.

– Rozum iem . Dziękuj ę za wy j aśnienie, sierżancie. Jestem m aj or Kutuzow.
– Maj or? Jest pan naj starszy stopniem w tej bazie?
– Jestem j edny m z ostatnich oficerów, j acy tu zostali. Nie zauważy ł pan pewnie, że

przed m om entem odleciało stąd kilka wahadłowców. – Kutuzow nie kry ł rozgory czenia. – Nasz
generał uznał, że sy tuacj a j est beznadziej na, zapakował więc dupę do naj bliższej m aszy ny, a nam
kazał dzielnie walczy ć, by nikt nie przeszkodził m u odlecieć. Na pokładach wahadłowców, o
który ch wspom niałem , znaleźli się także niem al wszy scy dowódcy wy ższego stopnia.

Stark pokręcił głową.
– Starsi oficerowie porzucaj ą m łodszy ch kolegów wilkom na pożarcie? Ciekawe.

Czy który ś z was wątpi j eszcze, że walczy m y po tej sam ej stronie?

– On kłam ie! Nie...
Kutuzow odwrócił głowę.
– Morda w kubeł, sierżancie Kalnick. Jak do tej pory nie usły szeliśm y od pana

nawet j ednej sensownej rady. Co pan sugeruj e, sierżancie Stark?

– Rozej m . Między nam i. Musim y zj ednoczy ć siły i walczy ć ram ię w ram ię, j eśli

chcem y wy rwać naszy ch ludzi z tej pułapki.

– Sierżancie, j a nie... – Maj or Kutuzow zam ilkł w pół słowa, gdy do centrum

dowodzenia wbiegł j eszcze j eden oficer.

– Podpułkownik Hay es, sierżancie. Jestem tu naj starszy stopniem . Dziękuj ę,

m aj orze.

background image

– Pułkowniku, właśnie próbowałem przekonać m aj ora...
– Wiem . Może pan sobie darować, sierżancie. By łem na zewnątrz, sy tuacj a j est

rzeczy wiście do dupy. Zna pan lepiej Księży c i tę dolinę. Jakie m am y szanse na obronienie
doty chczasowy ch pozy cj i?

Stark uśm iechnął się w duchu, widząc, że pułkownik nie bawi się w konwenanse i od

razu przechodzi do rzeczy. Spodobało m u się także to, że organizował obronę, gdy pozostali
oficerowie uciekali.

– Bliskie zeru, sir.
– Co zatem m ożem y zrobić, sierżancie? Przecież nie m am y gdzie się wy cofać.
– Musicie opuścić to m iej sce. Ewakuować się za nasz pery m etr. Będziem y was

osłaniać.

– Widzę dwa problem y, sierżancie. Nie zdołam y ewakuować stąd całego sprzętu,

bo nie m am y wahadłowców i lifterów, a na ich zorganizowanie trzeba by zby t dużo czasu.

– Rozum iem . Możecie wy sadzić wszy stko, co tutaj zostawicie. My ślę, że m acie

wy starczaj ąco dużo am unicj i w m agazy nach, by posłać tę bazę aż na orbitę.

– Możem y to zrobić, aczkolwiek j estem pewien, że nie spodoba się to kom isj i

przy znaj ącej awanse. Drugi problem j est bardziej prozaiczny, sierżancie. Nie m ogę oddać pod
pańskie rozkazy m oich ludzi.

– Rozum iem , sir. I wcale o to nie proszę. Wy cofaj cie wszy stko, co zdołacie, za nasz

pery m etr, potem dam y wam pełen dostęp do naszego lądowiska. Możecie wrócić na Ziem ię,
zachowuj ąc cały uratowany sprzęt.

– Dlaczego m iałby pan iść nam na rękę, sierżancie Stark?
Ethan, widząc, j ak wielkie zdziwienie i zaskoczenie wy wołały j ego słowa, dodał

szy bko:

– Ponieważ walczy m y teraz po tej sam ej stronie. Wiem y też, co zrobiono na

Ziem i, j ak uszczuplono inne j ednostki drugiej dy wizj i, by wy słać tutaj pełną bry gadę. Nie m a
tam j uż wy starczaj ącej liczby żołnierzy, by skutecznie bronić Am ery ki. Nasi rodacy potrzebuj ą
was na Ziem i.

– I to wszy stko? Zary zy kował pan ży cie swoich ludzi, by nas ocalić i odesłać z

bronią na Ziem ię dla dobra kraj u?

– Owszem , tak by m to podsum ował. – Stark zerknął raz j eszcze na skaner. – Nie

m am y zby t wiele czasu, pułkowniku.

Oficerowie zbili się w grupkę, debatuj ąc nad czy m ś zawzięcie.
– Ethan? Sły szy sz m nie?
– Vic? Tak. Ktoś zdołał w końcu zlinkować przekaźniki.
– Co tam się dziej e, u licha? Próbuj ę postawić na nogi więcej j ednostek, ale to

m usi potrwać.

– Nie m am y czasu i nie będziem y bronili doliny, Vic. Rozm awiam właśnie z

oficerem pełniący m funkcj ę dowódcy sił oficj alny ch... Przepraszam na m om ent. Słucham ,
pułkowniku Hay es?

– Prawdopodobnie trafię przed ten sam pluton egzekucy j ny co pan, sierżancie, ale

przy j m uj ę pańską ofertę. I chętnie posłucham sugestii, j ak przeprowadzić tę operacj ę.

– Vic? Wy cofam y się za pery m etr. Ktoś m usi nas j ednak osłaniać z obu flank, gdy

znaj dziem y się w strefie śm ierci.

– Przy j ęłam . Sform uj esz bataliony w dolinie czy poczekasz z ty m do powrotu?
– Nie m am na to czasu.
Gdy Stark odwracał się do pułkownika, j eden z oficerów opuszczał właśnie bunkier.

background image

– To szef woj sk inży niery j ny ch – wy j aśnił Hay es. – Sprawdzi, co m ożem y

wy sadzić, m aj ąc tak wiele am unicj i i tak m ało czasu. Rozkazałem też całem u personelowi bazy,
by udał się naty chm iast pod wał, zabieraj ąc ty le sprzętu, ile da się unieść.

– Świetnie. Za wałem będą czekały transportery opancerzone. Pańscy ludzie m ogą

z nich skorzy stać. Czy został wam j akiś pieprzony Jabbersm ok?

– Py ta pan o autonom iczne j ednostki zroboty zowane? Nie. Wy słaliśm y wszy stkie w

ostatniej fali ataku. Rozum iem , że nie oszczędziliście żadnego z nich?

– Nie, sir. Tam leży ty le złom u, że pewnie dałoby się z niego poskładać kilka

blaszaków, ale zapewniam pana, że nie zam ierzam y tego robić. – Stark spoj rzał na główny
wy świetlacz bazy. – Vic, zm apowałaś j uż to m iej sce?

– Tak. To będzie trudna operacj a, Ethan. – Rey nolds zaczęła szkicować plan

odwrotu. Wy pluwała słowa z szy bkością karabinu m aszy nowego, a Stark przekazy wał j e oficerom
zgrom adzony m w centrum dowodzenia Makutry. – To naj lepszy pom y sł, j aki przy szedł m i do
głowy.

– Pułkowniku? – Ethan wskazał na ekran. – Czy to panu pasuj e?
– Tak, sierżancie. Z przy krością m uszę też przy znać, że nie widzę żadnej luki w

waszy m planie. Bierzm y się do roboty.

Stark wy biegł z centrum dowodzenia, towarzy szy ł m u pluton ochrony i ciągle

obecny Rash Paratnam .

– Do wszy stkich żołnierzy ze wszy stkich j ednostek w dolinie. Skopiuj cie dane z

m oj ego taka.

Na wy świetlaczu takty czny m poj awiły się lśniące linie przecinaj ące plan bazy –

by ły to trasy odwrotu pozwalaj ące na m aksy m alne wy korzy stanie każdej osłony, na j aką ludzie
trafią po drodze.

– Wszy scy znaj duj ący się na zachód od linii Whiskey zaj m uj ą pozy cj e obronne.

Musicie j e utrzy m ać, dopóki was nie odwołam . Wszy scy znaj duj ący się na wschód od linii
Whiskey wy cofuj ą się w ustalony m porządku. Nie zatrzy m uj cie się, dopóki nie dotrzecie do linii
X-ray. Sierżancie Milheim ?

– Słucham , sir.
– Oberwaliście j ak cholera, ale m uszę was prosić, aby ście um ożliwili ewakuacj ę

j ak naj większej liczby ranny ch, który ch m ogą zabrać wy łącznie nasze wahadłowce.

– Zrozum iałem . – Milheim zdawał się wy czerpany, ale wciąż zdeterm inowany. –

Zrobim y co trzeba.

– Szefie Melendez?
– Ay e.
– Odwaliliście kawał dobrej roboty, ale wasze m aszy ny staną się łatwy m i celam i,

gdy zabraknie osłony piechoty. Macie unieść się w powietrze z konwoj em przewożący m
ranny ch.

– Wprawdzie nie widzę tutaj powietrza, błotołazie, ale chy ba wiem , o co ci chodzi.

Ay e, ay e.

– Błota też tu nie zobaczy sz. – Stark przełączy ł się na inny kanał i wy słuchał, j ak

pułkownik Hay es potwierdza rozkazy odwrotu dla swoich j ednostek. – Rash, sądzę, że m ożesz by ć
potrzebny w swoim oddziale.

– Fakt. Do zobaczenia za pery m etrem , wielki m ałpoludzie.
– I kto to m ówi. – Ethan sprawdził raz j eszcze odczy ty skanera. Widział wy raźnie,

że wróg rusza j uż, choć wciąż ostrożnie, w ślad za wy cofuj ący m i się Am ery kanam i. Wy glądało
na to, że niedawni soj usznicy oficj alny ch obawiaj ą się kolej nego podstępu. Chwilę później od dna

background image

doliny w północnej części bazy oderwał się pierwszy wahadłowiec, zaraz po nim odleciał drugi.
Inne m aszy ny podąży ły ich śladem eskortowane przez uzbroj one j ednostki Melendeza. Z
lądowiska w centrum Makutry startowały ptaszki oficj alny ch, wy wożąc do kolonii cały sprzęt i
wy posażenie, j akie udało się załadować w tak krótkim czasie.

W ogrom nej dolinie pozostawało j ednak wciąż zby t wielu żołnierzy. Spora ich

część przeby wała teraz na wschodnim krańcu, w rej onie wału.

– Sierżancie Stark.
– Tak, pułkowniku?
– Mam dużo sprzętu, którego nie zniesiem y po tak strom ej ścianie, a nie chciałby m

go tutaj porzucać. Co będzie, j eśli zrzucim y te urządzenia ze szczy tu wału przy tak niskiej
grawitacj i?

– Jeśli to coś naprawdę ciężkiego, na pewno ulegnie uszkodzeniu, ale to chy ba... No,

gdzie j a m am głowę. Wy korzy staj cie tunele.

– Tunele? No j asne. Jak m ogłem o nich zapom nieć. Skoro pom ieściły nasze roboty,

m uszą by ć wy starczaj ąco szerokie, by pom ieścić ekwipunek, m oże z wy j ątkiem naj cięższy ch
lifterów. Skieruj ę do nich j ak naj więcej ludzi i sprzętu.

Stark sprawdził raz j eszcze odczy ty skanera. Skrzy wił się, widząc, że wróg znaj duj e

się tak blisko j ego j ednostek. W takim zam ieszaniu, gdy wy cofuj ący zbili się w tłum , trudno by ło
o skoordy nowaną akcj ę osłonową.

– Na m ój rozkaz wszy scy znaj duj ący się na wschód od linii Whiskey zatrzy m uj ą

się i strzelaj ą w kierunku wroga. Musicie odeprzeć ten atak. Uwaga... Ognia!

Ethan znów ruszy ł naprzód. Biegł, zerkaj ąc j edny m okiem na wy świetlacz skanera,

drugim om iataj ąc otaczaj ący go teren. Zobaczy ł na ekranie nowe ikonki, gdy żołnierze wy konali
j ego rozkaz i otworzy li skoncentrowany ogień zaporowy. Zaraz potem wróg zatrzy m ał się,
reaguj ąc na niespodziewaną zm ianę sy tuacj i.

– Okay. Możecie wy cofy wać się dalej .
Jego j ednostki m ij ały właśnie linię Whiskey. Ludzie pędzili ile sił w nogach,

korzy staj ąc z osłony broniący ch tego m iej sca oddziałów. Ścigaj ący ich przeciwnik po raz kolej ny
m usiał odpuścić, gdy przy szpilili go Am ery kanie czekaj ący na wy znaczony ch pozy cj ach.

Stark, m ij aj ąc linię Whiskey, zauważy ł, że ponownie zbliża się do centrum

dowodzenia bazy w Makutrze. Z budowli wy biegali właśnie żołnierze. Niektórzy szy kowali się do
walki, inni uciekali, wy nosząc naj cenniej szy sprzęt. Ethan, widząc ich, przy pom niał sobie o
Kalnicku. Ciekawe, czy ten drań uciekł czy wy brał niewolę, przedkładaj ąc j ą nad ocalenie przez
znienawidzonego wroga. Zapom niał o zdraj cy, gdy ponownie odezwała się arty leria. Pociski
spadały wszędzie wokół, wiele z nich uderzy ło w teren znaj duj ący się za budy nkam i. Stark i
ochraniaj ący go pluton biegli na zachód, insty nktownie kuląc głowy, j akby padał na nie deszcz, a
nie odłam ki i pociski szrapneli. Kolej ne wahadłowce przem knęły nad nim i, a po chwili na paśm ie
dowodzenia nadano krótki kom unikat.

– Zaraz wy sadzim y składy otaczaj ące lądowisko.
Stark sprawdził własną pozy cj ę i uznał, że znaj duj e się wciąż zby t blisko tego

m iej sca.

– Szy bciej , ludzie – pogonił swoich.
Na linię X-ray składał się ciąg porozrzucany ch chaoty cznie, ale solidny ch

um ocnień.

– Do wszy stkich obrońców linii Whiskey, m ożecie się j uż wy cofać. Mińcie linię X-

ray i zaj m ij cie pozy cj e na linii Yankee. Gdzie j esteś, Milheim ?

– Mij am właśnie linię Whiskey.

background image

Stark zerknął na skaner, odetchnął z ulgą, gdy zobaczy ł, że sponiewierani, ale wciąż

sprawni żołnierze czwartego batalionu zdołali opuścić dawne pozy cj e. Sądząc po tonie Milheim a i
znacznikach poniesiony ch strat, przeży li tam prawdziwe piekło.

– Okay. Zabierz ludzi za strefę śm ierci. Dość się j uż dzisiaj napracowaliście.
– Jeśli nas potrzebuj ecie...
– Gdy by m was potrzebował, j uż by ście m ieli nowy przy dział. Wracaj cie za

pery m etr. Ty m razem Milheim nie kry ł ulgi.

– Już nas tu nie m a.
Pluton chroniący Starka zm ieszał się z inny m i oddziałam i. Gdy rozproszone

wcześniej zespoły drugiej bry gady zgrom adziły się na wy znaczony ch pozy cj ach, okazało się, że
są całkiem liczne. Na niektóry ch odcinkach żołnierzy z drugiej by ło nawet więcej niż ludzi Starka.
Nie myśl o tym teraz. Jeśli będą chcieli cię wykołować, i tak to zrobią. Nie czas teraz na
wątpliwości.

– Uwaga!
Księży cowy grunt zadrżał j ak ży wa istota, gdy przetoczy ła się po nim fala

uderzeniowa. Skaner pokazał chm urę unoszący ch się w niebo odłam ków, gdy seria detonacj i
unicestwiła składy am unicj i na terenach otaczaj ący ch lądowisko.

Stark zastanawiał się przez m om ent, j ak wielu żołnierzy przeciwnika znalazło się w

poru rażenia ty ch eksplozj i, ale otrząsnął się zaraz z takich m y śli. Dzięki nim zm niej szy m y nieco
nacisk z ich strony. I tak też się stało. Przeciwnik odpuścił po raz kolej ny, skupiaj ąc uwagę na furii,
która unicestwiła dawne lądowisko.

To j ednak nie trwało zby t długo. Dowódcy wroga niem al naty chm iast zrozum ieli,

że ofiary m ogą im um knąć w zupełnie nieoczekiwany m kierunku, i znów zaczęli ostro naciskać na
swoich podwładny ch. Wy cofanie obrońców linii X-ray przebiegało j uż w znacznie trudniej szy ch
warunkach, walki trwały nieustannie, na każdy m kroku.

Pluton eskorty zatrzy m ał się, gdy Stark spróbował ogarnąć widziane na skanerze

zam ieszanie. Chwilę później został ostrzelany. Ethan padł na ziem ię, sięgaj ąc insty nktownie po
karabin, podczas gdy chroniący go żołnierze odpowiadali ogniem . Ikonki nam iarów świeciły
j asno na wielu prący ch przed siebie opancerzony ch postaciach. Celuj , strzelaj . Celuj , strzelaj .
Napastnicy cofnęli się w końcu, pozostawiaj ąc na przedpolu ciała wielu ofiar.

– Jazda, m ałpoludy. Zabieram y się stąd.
Pobiegli w kierunku wału, ponownie m ieszaj ąc się z tłum em wy cofy wany ch

żołnierzy. Linia Yankee wy rosła przed nim i niespodziewanie, niewidzialna na m apie, w
rzeczy wistości składała się z ciągu gęsto obsadzony ch stanowisk ogniowy ch tworzący ch
nakładaj ące się na siebie pola rażenia.

– Wróg j est tuż za nam i – poinform ował obrońców Stark.
Kolej ne detonacj e powiększy ły chaos. To żołnierze drugiej wy sadzali wszy stko,

cały porzucony sprzęt i am unicj ę. Wzniesione wy bucham i zasłony księży cowego py łu
dry fowały powoli, opadaj ąc na m asy uciekaj ący ch żołnierzy. Kule przebij ały się przez nie w
obie strony, a eksplozj e pocisków arty lery j skich rozry wały zawiesinę na strzępy. Zawsze m roczne
niebo wy dawało się teraz j eszcze czarniej sze. Py ł przesłonił j uż niem al wszy stkie gwiazdy.

Stark odwrócił się na pięcie, sły sząc chrapliwy śm iech.
– Co cię tak rozbawiło? – zapy tał sierżanta Sancheza.
– Przy pom niał m i się odwrót Napoleona spod Moskwy – odparł tam ten tak

spokoj ny m głosem , j akby wy j aśniał puentę żartu opowiedzianego podczas ruty nowej odprawy w
bazie. – Niedawno o nim czy tałem . Py ł to nasza wersj a śniegu. Wy dało m i się to zabawne.

– Mnie nie j est do śm iechu, Sanch. Jak tam twój batalion?

background image

– Jak wszy stkie inne. Zm ieszaliśm y się z tak wielom a inny m i j ednostkam i, że nie

j estem w stanie odfiltrować odczy tów skanera. Nie zauważy łem j ednak żadny ch śladów
załam y wania się m orale.

– Ja też – przy znał Ethan. – Tak przy okazj i, dzięki za eskortę.
– Gdy by m kazał Gom ez wy konać inne zadanie, zapewne sam stanąłby m w obliczu

buntu. Do zobaczenia za pery m etrem .

– Z pewnością, Sanch.
Linia Yankee broniła się j uż wy starczaj ąco długo, by m ożna by ło uform ować linię

Zebra. Nadszedł więc naj wy ższy czas, by j ą także opuścić. Stark szedł z tłum em żołnierzy
zm ierzaj ący ch w stronę wału dzielącego Makutrę od strefy śm ierci. Zam ieszanie by ło j uż tak
wielkie, że nie m iał j ak dokonać kolej ny ch analiz skanów. Ciężki lifter znaj duj ący się opodal nich
utknął pom iędzy zabudowaniam i, j ego rozwścieczony kierowca wy skoczy ł z kabiny,
przy m ocował w pośpiechu ładunek wy buchowy, a potem dołączy ł do tłum u żołnierzy
opły waj ący ch z obu stron unieruchom iony poj azd. Za plecam i uciekaj ący ch Am ery kanów
widać by ło m igoczące j asno punkty – to płonęły składy paliwa zasilane strum ieniam i tlenu z
podziem ny ch zbiorników.

Stark zaklął, gdy znów spoj rzał na ekran skanera. Wróg włączy ł zagłuszanie,

uniem ożliwiaj ąc m u dalszą ocenę sy tuacj i.

– Pułkowniku Hay es, m usim y przedostać się za wał.
– Nadal przeprawiam m oich ludzi, górą i dołem . Nie wy trzy m acie j eszcze chwili?
Ethan przy j rzał się otaczaj ący m go żołnierzom , a potem , wskoczy wszy na

porzucony poj azd, sprawdził, czy uda m u się ocenić liczebność nacieraj ącego wroga.

– Wątpię, aby m zdołał powstrzy m ać nieprzy j aciela, ale spróbuj ę opóźnić j ego

ruchy.

– Rozum iem , sierżancie. Czekam y na pana za wałem .
Zaskoczy ł Ethana ty m stwierdzeniem . Myślałem, że jest pan już gdzieś w połowie

strefy śmierci. Dobrze to o panu świadczy, pułkowniku.

Pełniący funkcj ę ty m czasowego kaprala Murphy stał obok, j edną ręką

podtrzy m uj ąc Ethana, drugą nakłaniaj ąc go do zej ścia.

– Wy stawia się pan niepotrzebnie, sierżancie.
– Musiałem sprawdzić, j ak wy gląda sy tuacj a.
– Co by pan powiedział, sierżancie, gdy by który ś z nas tam wy lazł?
– Że j esteście bandą idiotów i m acie naty chm iast spieprzać. – Poddał się woli

Murpha i dołączy ł do m asy wy cofuj ący ch się żołnierzy. – Skoro m asz się za takiego m ądralę,
m oże powiesz m i, j ak m am y spowolnić natarcie przeciwnika?

– Jezu, sierżancie, czy to nie pan powtarzał nam bez przerwy, żeby śm y sprawdzali,

czy napieprzam y we wroga wszy stkim , co m am y ?

A niech mnie. Murph słuchał moich pogadanek dla żołnierzy.
– Zgadza się. Vic, sły szy sz m nie?
– Sy gnał j est bardzo słaby i przery wany, ale j eszcze cię sły szę.
– Świetnie. Potrzebuj ę arty lerii.
– Znaj duj esz się za pery m etrem nieprzy j aciela. Te pociski zostaną strącone, zanim

tam dolecą.

– Też tak m y ślałem , dopóki nie uświadom iłem sobie, że soj usznicy m usieli

wy cofać stąd wszy stkie sy stem y obronne, gdy udostępniali ten teren oficj alny m .

Stark m iał wrażenie, że sły szy pacnięcie, z j akim Rey nolds uderzy ła się dłonią w

czoło.

background image

– No przecież. Niech ktoś poży czy m i j akiś m niej uży wany m ózg. Gdzie m am y

strzelać?

– Tak blisko linii Zebra, j ak to ty lko m ożliwe. Chcę zniechęcić nieprzy j aciela do

siedzenia nam na plecach.

– Załatwione.
To m usiało chwilę potrwać, ale j uż kilka m inut później na HUD-zie Starka poj awiły

się alarm y zwiastuj ące wy kry cie nadlatuj ący ch pocisków. A te spadały tak blisko skłębiony ch
m as am ery kańskich żołnierzy, że ludzie czuli wstrząsy gruntu przenoszone przez podeszwy
opancerzony ch butów. Stark zatrzy m ał się ponownie, próbuj ąc ocenić skutki działania tej zapory
ogniowej , niestety j ego skaner nie by ł w stanie wy chwy cić żadny ch sy gnałów. Liczne eksplozj e
w pobliżu wy niosły w niebo ogrom ne ilości śm iecia i odłam ków.

– Do wszy stkich żołnierzy na linii Zebra. Wy cofuj cie się do podnóża wału. –

Przełączy ł się na kanał własnego plutonu. – Wracam y pod wał, ludzie. Murphy, właśnie zostałeś
prom owany do stopnia kaprala.

Wy rwanie się spom iędzy zabudowań powinno polepszy ć sy tuacj ę, ale w tak

wielkim ścisku niem al wszy scy zaczy nali odczuwać klaustrofobię. Żołnierze docieraj ący na
szczy t wału skakali na j ego przeciwległą strom ą ścianę, chwy taj ąc się po drodze głazów, by
spowolnić upadek. Niektórzy – zapewne z drugiej dy wizj i – próbowali pokonać cały dy stans za
j edny m zam achem , lecz przekony wali się podczas lądowania, że to zby t duża odległość nawet
przy j ednej szóstej standardowego przy ciągania.

– Vic, potrzebuj em y karetek.
– Krążą bez przerwy m iędzy wałem a bazą, Ethan. Tak sam o j ak transportery. Czy

nikt tam j uż nie panuj e nad sy tuacj ą?

– Ja m am pełną kontrolę nad plutonem Gom ez, ale to by ło na ty le.
– Tego się właśnie obawiałam . Wy słałam wam wsparcie w sile dwóch

dodatkowy ch batalionów. Odsieczą dowodzi sierżant Shwartz z drugiej bry gady. Wy prowadzi
swoich ludzi na strefę śm ierci, żeby osłaniać wasz odwrót. Powiedz wszy stkim , żeby spieprzali za
nasz pery m etr naj szy bciej , j ak to ty lko m ożliwe.

– To rozsądny plan. – Stark naty chm iast przełączy ł się na kanał dowodzenia. –

Pułkowniku Hay es?

– Tak, sierżancie?
– Nie wiem , gdzie pan teraz j est, sir. Mój skaner został niem al całkowicie

zagłuszony. Mam y tu niezły burdel, dlatego m ój zastępca radzi, żeby wszy scy spieprzali j ak
naj szy bciej za pery m etr kolonii.

– A j eśli wróg zacznie nas ścigać? – To by ł naj koszm arniej szy ze scenariuszy.

Uciekaj ący żołnierze z siedzący m i im na karku przeciwnikam i i obrońcy, którzy nie są w stanie
ich powstrzy m ać, nie wy bij aj ąc przy okazj i swoich.

– Nasza arty leria spowolni ich ruchy, a j a wy sy łam do strefy śm ierci dwa nowe

bataliony, aby osłaniały odwrót. Pułkowniku, nie chciałby m wy j ść na aroganta, ale...

– Z tego, co o panu sły szałem , zawsze walił pan prosto z m ostu. I zazwy czaj m iał

pan racj ę. Proszę rozkazy wać. Ja wy cofam się z wału razem z ariergardą.

– Taj est. Do wszy stkich żołnierzy znaj duj ący ch się na terenie Makutry.

Spieprzaj cie na drugi koniec strefy śm ierci i nie zatrzy m uj cie się, dopóki nie m iniecie pery m etru
kolonii. Przy pom inam j ednak, że każdy, kto porzuci broń w trakcie odwrotu, będzie m usiał po nią
wrócić.

Ruch na szczy cie wału uległ podwoj eniu, a potem j eszcze bardziej się zwiększy ł. Z

góry padały też coraz częściej strzały, gdy ż arty leria, m im o sporego wy siłku, nie zdołała

background image

zniechęcić nieprzy j aciela do konty nuowania ataku. Stark i j ego eskorta dołączy li do tej wy m iany
ognia, cofaj ąc się nieustannie i odpieraj ąc kolej ne ataki. W wy pełnionej py łem i śm ieciem
dolinie nie sposób by ło j ednak nam ierzy ć cel. Wolałbym nie wspinać się na ten wał, mając za
plecami ludzi, którzy do mnie strzelają. Nawet przy tak słabej widoczności. Chyba jednak... a to kto?

Opancerzona postać stoj ąca u podstawy wału m achała do nich ręką.
– Jesteście ostatni po tej stronie? – zapy tała.
– Na to wy gląda.
– W takim razie j azda do tunelu. – Wskazała palcem nieco ciem niej szą plam ę. –

Ale ruchy na sprzęcie. Idę zaraz za wam i i to j a m am wy sadzić ładunki um ieszczone pod wałem .

Stark dostrzegł w końcu m aj aczący w oddali wlot tunelu i nie nam y ślaj ąc się wiele,

zniknął w j ego m roczny m wnętrzu.

– Trzy m aj cie się blisko m nie, ludzie! – wrzasnął m im o świadom ości, że trzeba by

uży ć środków wy buchowy ch, żeby odkleili się od j ego pleców. Wolał nie ry zy kować utraty
kontaktu w takim m iej scu.

W tunelu panowały egipskie ciem ności, co by ło całkiem zrozum iałe, ponieważ

Jabbersm oki nie kierowały się wzrokiem . Sy stem y pancerza naty chm iast przeszły na
podczerwień, dzięki czem u Ethan m ógł widzieć znaj duj ącą się na wy ciągniecie ręki chropowatą
ścianę niknącą nieco dalej w ci em ności ach.

Kom unikator zatrzeszczał i um ilkł, gdy nieprzy j aciel zniszczy ł ostatnie przekaźniki

znaj duj ące się na dnie Makutry. Skaner także się wy łączy ł, pokazy wał teraz ty lko wy cinek
pokony wanego przez Starka tunelu. Kom pletna cisza i poczucie izolacj i sprawiały by dziwaczne
wrażenie w każdy ch okolicznościach, ale po trafieniu w to m roczne m iej sce prosto z pola walki
człowiek zaczy nał się po prostu bać.

Całą wieczność później tunel zaczął się lekko wznosić, a w oddali, pom iędzy

m artwą czernią ścian, zalśniły znowu gwiazdy. Mom ent później Stark stał j uż na powierzchni, a
j ego kom unikator i tak oży ły, wokół zaś zaroiło się od żołnierzy zm ierzaj ący ch w kierunku
pery m etru kolonii.

– Ethan!
– Jestem . Vic, cholera j asna, nie m usisz tak wrzeszczeć.
– Gdzie by łeś? Zniknąłeś nam kom pletnie.
– Szedłem tunelem . Nie polecam nikom u, ale to naj szy bsza droga na drugą stronę.

– Stark zam ilkł na m om ent, gdy towarzy sząca im specj alistka z woj sk inży niery j ny ch odpaliła
ładunki. Chwilę później wał nad tunelem drgnął i zwalił się w dół, zasy puj ąc przej ście.
Zadowolona z siebie kobieta podniosła oba kciuki, a potem potruchtała w kierunku pery m etru. –
Już do was idę.

– Dzięki Bogu. Uważaj na arty lerię wroga. Wy słałam na przedpole ruchom e

wy rzutnie, ale nawet one nie przechwy cą wszy stkiego.

Żukowaty kształt przem knął obok Starka w kom pletnej ciszy, potem zatrzy m ał się,

kieruj ąc broń w stronę szczy tu wału.

– Hej , kom endancie, m ogę przy łączy ć się do zabawy ?
– Czuj się j ak u siebie w dom u, Lam ont. – Wróg nie by ł w stanie przeprawić

własny ch czołgów przez taką przeszkodę, a j ego druży ny przeciwpancerne zapewne zostały
rozproszone w panuj ący m zam ieszaniu, zupełnie j ak am ery kańskie j ednostki. Sam obieżna
forteca, j aką by ła ta m aszy na, sprawi niem iłą niespodziankę każdem u, kto zby t entuzj asty cznie
podej dzie do ścigania wy cofuj ącej się piechoty. – Ty lko nie stercz m i tu zby t długo.

– Bez obaw. Moim wieprzkom nic nie grozi. Osłania nas cała m asa świeży ch

piechociarzy.

background image

– Świetnie. – Ethan ruszy ł przed siebie wolny m krokiem . By ł zby t zm ęczony, by

znowu biec, m im o że część pocisków arty lery j skich przebij ała się przez ty m czasowy parasol
ochronny.

Żołnierze wlekli się równo z nim , nikt j uż nie biegł, nikt się nie spieszy ł. Wróg

siedzący na linii frontu po obu stronach doliny także ostrzeliwał uciekaj ący ch, ale niewiele m ógł
zdziałać, ponieważ Rey nolds skierowała wy cofuj ące się oddziały na centralny odcinek strefy
łączącej Makutrę z pery m etrem kolonii. Skaner pokazy wał także wy m ianę ognia za plecam i
Ethana, w m iej scach, gdzie przeciwnik dotarł j uż na szczy t wału. Czołgi Lam onta i towarzy szące
im świeże bataliony odpierały te ataki bez trudu, a potem , gdy wy cofuj ący się żołnierze zniknęli
w oddali, sam e podały ty ły, niszcząc wszy stko i zabij aj ąc każdego, kto wy stawił nos na tę stronę.

Stark m aszerował przed siebie, nie zwalniaj ąc nawet na m om ent, po j akim ś czasie

zdziwił się, widząc wokół um ocnienia własnego pery m etru, a gdy spoj rzał na taka, zobaczy ł liczne
ikonki bunkrów broniący ch dostępu do tery torium kolonii. Szedł j eszcze chwilę w dół łagodnego
zbocza, a gdy dotarł na dno zagłębienia, zatrzy m ał się i zaczął sprawdzać stan wy cofany ch
j ednostek. Naj pierw robił to sam y m wzrokiem , a potem znów za pom ocą skanera. Zaczekał,
dopóki nie m inęli go ostatni z m aruderów, a także czołgi Lam onta i towarzy szące im bataliony
piechoty, a potem zm ówił krótką niem ą m odlitwę.

– Vic, m usisz wy znaczy ć m iej sca postoj u dla j ednostek drugiej dy wizj i, żeby

m iały gdzie doprowadzić się do porządku i sprawdzić stany osobowe.

– Sierżant Manley j uż się ty m zaj m uj e. Jakie środki bezpieczeństwa m am y

zastosować?

– Żadne. Zapewnij im ty lko przewodników, żeby ci z drugiej nie plątali się bez

sensu po całej kolonii. Okay ?

– Okay. I tak m iałam ci powiedzieć, że nie m ożem y wy stawić tak wielu strażników,

by powstrzy m ali drugą, gdy by chciała nawy wij ać. Musim y zaufać ty m m ałpoludom .

– Tak. Dzięki, Vic. – Stark przełączy ł się na kolej ny kanał. By ł tak zm ęczony, że

nawet prosta czy nność wy dawała się wy j ątkowo uciążliwa. – Kapralu Gom ez, proszę
odprowadzić pluton do koszar. Dzięki, m oj e m ałpoludy. To by ło coś.

– Może i coś – m ruknął Chen głosem łam iący m się ze zm ęczenia – ale raczej m ało

zabawne.

– Da pan sobie radę, sargento?
– Oczy wiście, Anita. Dobrze się spisaliście. Do zobaczenia wkrótce.
– Gracias, sargento. Vaya con Dios.
Pluton odm aszerował na ty ły, j ego zadanie zostało wy konane. Stark stał j eszcze

przez chwilę, chłonąc spokój tego m iej sca i poczucie bezpieczeństwa, j akie zapewniały sy stem y
obrony kolonii.

– To by ł naprawdę ciężki dzień. Czy ktoś wie, gdzie j est m oj e m obilne centrum

dowodzenia?

Kilka godzin później , wzm ocniony dużą dawką kofeiny i godzinną drzem ką, Stark

wszedł do znaj duj ącej się w pobliżu kosm oportu sali konferency j nej . Zasalutował przy ty m
przepisowo pułkownikowi Hay esowi, który nie kry ł zdziwienia, odpowiadaj ąc na ten gest.

background image

– Wy dawało m i się, sierżancie, że j est pan buntownikiem .
– Bo to prawda. Prawnie rzecz uj m uj ąc. Ale na pewno nie zostałem nim z wy boru.

Poza ty m staram się nie łam ać ety kiety, sir. – Wskazał towarzy szący ch m u ludzi. – Oto
członkowie m oj ego sztabu, sierżanci: Rey nolds, Manley, Lam ont, Gordasa, Yurivan i m at
kanonier Melendez.

– Yurivan? – zainteresował się m aj or Kutuzow. – Na studium prawny m

om awialiśm y przy padek niej akiej Yurivan.

Stacey znakom icie udała zaskoczenie.
– To pewnie przy padkowa zbieżność nazwisk, m aj orze.
Pułkownik Hay es przy witał się z każdy m kolej no.
– Sierżancie Rey nolds, przy gotowała pani znakom ity plan odwrotu, i to w tak

krótkim czasie. Sierżancie Lam ont, doceniam y pańską pom oc przy zabezpieczeniu ostatniej fazy
operacj i. No i pan, sierżancie Stark. Pańskie um iej ętne dowodzenie obroną podczas ewakuacj i
pozwoliło nam skupić się na wy prowadzeniu ludzi z tej pułapki. – Pom asował dłonią kark,
przy glądaj ąc im się kolej no. – Teraz j uż rozum iem , dlaczego bronicie się tak sprawnie.
Wm awiano nam bez przerwy, że j esteście bandą dowodzoną przez grupkę oportunistów. Widzę
j ednak, że m am do czy nienia z prawdziwą, kierowaną przez zawodowców arm ią. Cieszę się, że
m iałem okazj ę oglądać was w akcj i. I raz j eszcze dziękuj ę za wy ciągnięcie nas z tej pułapki.

– Skoro m ówim y o wy dostaniu się z pułapki – wtrąciła Vic. – Rozm awiał pan j uż z

przełożony m ?

– Tak. Nasz generał przeby wa aktualnie na okręcie floty. Powiedział, że strasznie

m u przy kro, ale otrzy m ał rozkaz naty chm iastowej ewakuacj i, m usiał uciekać wraz z cały m
sztabem , ponieważ Pentagon nie chciał dać przeciwnikowi okazj i do schwy tania dużej grupy tak
ważny ch oficerów. – Bev Manley zakaszlała, by ukry ć śm iech. – General wy dawał się
zaskoczony... gdy usły szał, że nasze oddziały pozostały niem al nietknięte i oczekuj ą na ewakuacj ę.
Pozostawił szczegóły j ej organizacj i w m oich rękach. Porozum iałem się też z okrętam i
blokuj ący m i dostęp do kolonii. Wy ślą wahadłowce, który m i zostaniem y stąd zabrani, gdy ty lko
uda się dogadać warunki ustanowienia bezpiecznego kory tarza. Spodziewam się, że nastąpi to j uż
za kilka m inut.

– A co z waszy m i ranny m i, sir? – Vic pokazała m u podręczny kom unikator z listą

nazwisk. – Mam y tu całkiem pokaźną liczbę żołnierzy drugiej dy wizj i, którzy nie powinni by ć
poddawani przeciążeniom podczas lotów. Jeśli j ednak uprzecie się, by zabrać ich z pozostały m i...

– Nie. Dziękuj ę, sierżancie. Zostawim y ich w waszy ch szpitalach. Poproszę flotę,

by ewakuowała ich, gdy wy dobrzej ą na ty le, by m ogli znieść transport... – przerwał na m om ent,
wy glądał na rozkoj arzonego. – Powiem panu szczerze, sierżancie Stark. Strasznie m nie pan
podpuścił.

– Słucham ?
– Mam za pańskim pery m etrem ludzi, który m nie ty lko pozwolił pan zachować

broń, ale też sform ować ponownie j ednostki. Co by pan zrobił, gdy by m spróbował przej ąć
kontrolę nad kolonią?

– Wolałby m nie poruszać tego tem atu, sir.
– Ja też, sierżancie. Ta operacj a uczy niłaby m nie bohaterem . Technicznie rzecz

uj m uj ąc. Ale m am u pana wielki dług. Wszy scy żołnierze z drugiej go m aj ą.

– Dziękuj ę za te słowa, sir. Proszę m i j ednak powiedzieć, dlaczego pański generał

nie kazał panu przeprowadzić tej operacj i?

– Może dlatego, że zapom niałem m u powiedzieć, iż odzy skaliśm y broń. Jestem

pewien, że uważa, iż rozbroiliście nas j uż na pery m etrze. Może m i pan wierzy ć, nie zam ierzałem

background image

odpłacać panu w taki sposób. Wiem za to, w j aki sposób m ogę wam pom óc, gdy wrócę do dom u.

– Pułkowniku... – Vic wskazała palcem w kierunku Ziem i. – Wszy stko wskazuj e na

to, że pan też będzie m iał tam wiele problem ów.

– Cóż. – Hay es uśm iechnął się pod nosem . – Tu kończy się m oj a przy padkowo

zm arnowana kariera woj skowa.

Do sali weszła porucznik Conroy.
– Pułkowniku, m aj orze, wasz wahadłowiec j est j uż gotowy do startu. Odprowadzę

panów do właściwego doku.

Hay es skinął głową, potem spoj rzał na Starka.
– Do zobaczenia, sierżancie. Może powalczy m y kiedy ś znowu, ale po tej sam ej

stronie.

– Z przy j em nością, sir. Nie wiedziałem , że awansuj e się j eszcze ludzi pańskiego

pokroj u.

– Wy chodzi na to, że kilku z nas prześlizgnęło się przez luki w sy stem ie. – Pułkownik

zasalutował raz j eszcze, sierżanci odpowiedzieli m u ty m sam y m gestem , po czy m obaj
oficerowie podąży li za porucznik Conroy.

– Wy chodzi na to, że postąpiliśm y słusznie – stwierdziła Bev Manley.
– Tak. Chy ba tak.
Tej nocy, po raz pierwszy od niepam iętny ch czasów, Stark nie został obudzony

przez koszm ar.

– Pan to m a gest – stwierdził rozparty wy godnie w fotelu zarządca Cam pbell, gdy

Stark wkraczał do j ego gabinetu dzień po pam iętnej bitwie o kolonię i następuj ącej zaraz po niej
walce o ocalenie bry gady drugiej dy wizj i. – Wszy stko zostało nagrane. Transm isj e lecą na
okrągło, u nas i na Ziem i. Można na nich zobaczy ć, j ak niszczy cie roboty, które m iały was
pokonać, a potem ratuj ecie am ery kańskich żołnierzy, gdy ci zostali zaatakowani przez
niedawny ch sprzy m ierzeńców. Każdy, kto wątpił we wcześniej sze zapewnienia, że nie zaatakuj e
pan Stanów, teraz m a na to dowód. Nie m a pan ochoty ubiegać się o urząd prezy denta?

– W ży ciu. Jestem żołnierzem . Nie chcę m ieć nic wspólnego z polity ką.
– Szkoda. Wy grałby pan w cuglach.
– Wy dawało m i się, że przestępcy nie m ogą startować w wy borach? A m nie

oskarżono o wiele zbrodni.

– Skazani przestępcy, sierżancie. Pod ty m względem m a pan na razie czy ste konto.

– Cam pbell zerknął z nadziej ą na wy świetlacz własnego kom unikatora, a potem wzruszy ł
ram ionam i. – Na razie nie m a żadnej oficj alnej reakcj i na to, co wy darzy ło się w dolinie, ale
powiadom ię pana, gdy ty lko otrzy m am y j akąś wiadom ość.

– Albo j a pana.

background image

Reakcj a rządu, gdy wieść o niej dotarła w końcu na Księży c, tak bardzo ich

zaskoczy ła, że zadzwonili do siebie równocześnie.

– Sły szał pan? – Cam pbell zapy tał pierwszy.
– Sły szałem , że Pentagon nakazał rozbroj enie i uwięzienie wszy stkich żołnierzy

drugiej dy wizj i, który ch uratowaliśm y. Ogłoszono, że nie m ożna im j uż ufać.

– Z punktu widzenia rządzący ch to m oże by ć prawda.
– O czy m pan m ówi?
– Rząd ogłosił właśnie stan wy j ątkowy, w związku z czy m wy bory zostały

odroczone na świętego nigdy.

– Co takiego? – Starkowi opadła szczęka, gdy to usły szał. – Nie m ogą zrobić czegoś

takiego.

– Owszem . Nie m ogą. Nawet podczas woj ny secesy j nej wy bory odby wały się

zgodnie z harm onogram em . – Cam pbell opadł na fotel, nagle wy dał się bardzo wy czerpany. – To
czy ste zagarnięcie władzy, sierżancie. Ludzie znaj duj ący się u steru boj ą się utraty wpły wów. A
skoro zy skali stuprocentową pewność, że nie wy graj ą wy borów, sięgnęli po j edy ne rozwiązanie,
które zapewni im utrzy m anie się przy władzy.

– To im się nie uda.
– A kto ich powstrzy m a, sierżancie?
– Nie m am poj ęcia. Na razie. Ale wiem , co powinienem z ty m zrobić.
Cam pbell zm ierzy ł go zaciekawiony m spoj rzeniem .
– Czy li?
– Uratowani przez nas żołnierze zostali rozbroj eni, nie m ogą więc brać udziału w

obronie Stanów Zj ednoczony ch. Niektóre m ocarstwa z pewnością to zrozum iały, co znaczy, że nie
będziem y długo czekali na ich reakcj ę. Ogłoszę zatem , i to zaraz, że j eśli ktoś wy ciągnie łapy po
naszą oj czy znę, będzie m iał do czy nienia ze m ną i z m oim i oddziałam i.

Zarządca nie kry ł zaskoczenia.
– Wy śle pan tam część swoich oddziałów? Czy to chciał pan powiedzieć?
– Taj est. Mam nadziej ę, że cy wilne władze kolonii nie będą m iały nic przeciw.
– Przem awiam w ich im ieniu, ale nie bardzo wiem , j ak m ógłby m odwieść pana od

podj ęcia takiej decy zj i. Jak pan zam ierza przerzucić swoich ludzi na Ziem ię? Musieliby pokonać
blokadę i strategiczną obronę orbitalną.

– Znaj dę j akiś sposób.
– Nie wątpię. – przy taknął Cam pbell. – Bez obaw, sierżancie. Mam y wiele

sposobów na przekazanie inform acj i, takich, który ch rząd nie zdoła zablokować. Zadbam o to, by
pańskie słowa dotarły do każdego m ieszkańca Ziem i, i to w ciągu naj bliższy ch dwudziestu
czterech godzin.

– Dziękuj ę. – Stark zacisnął dłonie. – Gdy by śm y m ogli zrobić coś w sprawie

wy borów... ale to chy ba niem ożliwe.

– Zgadza się. Są j ednak ludzie, sierżancie, którzy m ogą coś zrobić. Musim y ich

ty lko do tego zachęcić.

background image

Ty dzień później dem onstracj e w wielu am ery kańskich m iastach przy brały na sile

do tego stopnia, że pozam y kano dostęp do cały ch dzielnic. Stark i j ego sztabowcy oglądali
transm isj e z Ziem i, nie m ogąc nadziwić się liczebności protestuj ący ch.

– Jak długo to j eszcze potrwa? – zastanawiał się na głos sierżant Gordasa.
– Konkretniej sze wy daj e m i się py tanie: co rząd zam ierza z ty m zrobić? – dodała

Bev Manley.

– Nie zdołaj ą stłum ić takich wy stąpień siłą. Nie m aj ą do tego wy starczaj ącej

liczby funkcj onariuszy. Poza ty m nie znaj dą uzasadnienia pacy fikacj i, ponieważ protestuj ący nie
uży waj ą przem ocy poza ty m i kilkom a skraj ny m i przy padkam i, gdy doszło do rzucania
kam ieniam i. Zdecy dowana większość dem onstrantów ty lko m aszeruj e.

Vic przy taknęła j ej słowom .
– To prawda. Stacey, m asz j akieś nowe inform acj e doty czące sy tuacj i w dom u?
Yurivan się uśm iechnęła.
– Gospodarka pada na py sk. Ciekawe dlaczego? Rozm awiałeś ostatnio ze swoim

przy j acielem Jonesem ? – spoj rzała na Starka.

– Nie. Dlaczego py tasz?
– Z tego, co wiem , korporacj e naj m ocniej ucierpiały na ty m kry zy sie. Im chodzi

wy łącznie o zy sk, m ożem y więc założy ć, że większość rad nadzorczy ch obraduj e teraz nad
sposobam i j ak naj szy bszego zaprowadzenia porządku i wznowienia produkcj i.

– Oddanie im kolonii nie wchodzi w rachubę – zaprotestowała Manley.
– Nie o to m i chodziło. Korporacj om zależy wy łącznie na zy sku. W sy tuacj i, gdy

trzeba będzie pozby ć się kilku wy soko postawiony ch i polity cznie ustosunkowany ch przy j aciół,
którzy tak się składa, są teraz obciążeniem dla interesów, m ogą złoży ć nam ciekawe propozy cj e,
na przy kład w zam ian za pom oc w zakończeniu kry zy su. A w naj gorszy m wy padku nie będą
przeszkadzać w wy waleniu ty ch skurwieli na zbity py sk.

Stark pokręcił głową.
– Niczego m i nie proponowano, a gdy by nawet, i tak by m odm ówił. Żaden z

naszy ch żołnierzy nie zostanie wy słany do Waszy ngtonu, by obalać leganie wy braną władzę.

– Wy słanie tam naszy ch oddziałów m ogłoby przy nieść wiele poży tku – wtrąciła

Vic.

– Nie zm ienim y rządu pod bagnetam i. Nigdy wcześniej nie zrobiliśm y czegoś

takiego, a j a nie zam ierzam ustanawiać precedensów. Koniec, kropka. To nie j est robota dla
woj ska.

Yurivan uśm iechnęła się po raz kolej ny.
– Z tego, co zrozum iałam , zam ierzaliśm y wy słać naszy ch żołnierzy do obrony

granic. Opracowałeś j uż m oże plany tego przerzutu?

Ethan zm ierzy ł j ą ponury m spoj rzeniem .
– Nie, Stace. Na szczęście nie m usim y się ty m teraz przej m ować.
– Na pewno? Obce m ocarstwa przeprowadziły w ostatnich dniach całą serię

m anewrów, a nawet prowokacj i, choć nadal zachowuj ą się dość wstrzem ięźliwie. Nikt nie chce
by ć pierwszy m , który sprawdzi, czy am ery kański orzeł m a j uż spętane skrzy dła. – Yurivan

background image

podniosła głowę, j akby chciała przebić wzrokiem sklepienie sali i spoj rzeć w gwiazdy. – Mam
kilka kontaktów w dowództwie obrony strategicznej . Zapewniono m nie, że j eśli zdecy duj esz się na
wy słanie ludzi do obrony kraj u, sy stem y kom puterowe m ogą doznać poważnej awarii, gdy by
ktoś nakazał strącenie wahadłowców z naszy m i chłopcam i.

– I co z tego? Musieliby śm y naj pierw om inąć blokadę Księży ca i przeży ć długi lot

na Ziem ię. – Ethan wbił wzrok w blat stołu, nie m ogąc zapanować nad em ocj am i. – Przy kro m i to
m ówić, ale niewiele m ożem y zrobić w tej sy tuacj i. Pozostaj e nam ty lko czekać na rozwój
wy darzeń. Los kraj u spoczy wa teraz w inny ch rękach.

– W czy ich?
– Ty ch ludzi, którzy powinni j uż dawno doprowadzić do zm ian. – Stark wskazał na

wy świetlacz transm ituj ący przebieg kolej nej dem onstracj i. – O nich m ówię. Wstrzy m y wali się
od głosu przez wiele lat, ponieważ uważali, że to niewiele zm ieni. Teraz chcą głosować i nie sądzę,
by ktoś zdołał ich powstrzy m ać.

Kilka godzin później Stark został obudzony z krótkiej drzem ki natarczy wy m

brzęczeniem kom unikatora. Nie przespał kilku ostatnich nocy, więc korzy stał z chwili odpoczy nku,
gdy ty lko m iał okazj ę.

– Mówi Stark.
– Ethan, to j a, Vic. Musisz przy j ść do centrum dowodzenia. Naty chm iast.
– Już idę.
W kilka sekund doprowadził się do porządku i opuścił kwaterę. Vic czekała na niego

przy wej ściu do centrum dowodzenia, m inę m iała m ocno niepewną.

– Co się dziej e? Znów nas zaatakowano?
– Nie. – Wskazała m u kom orę bezpieczeństwa, niewielkie pom ieszczenie

znaj duj ące się w głębi centrum dowodzenia o ścianach wy pełniony ch elektroniką zapobiegaj ącą
m ożliwości podsłuchania rozm ów. Z nieznany ch j uż dzisiaj powodów żołnierze nazy wali j ą
żartobliwie Stożkiem Ciszy.

– Ktoś chce z tobą rozm awiać.
– Przez zabezpieczone łącze? Jedy ni ludzie m aj ący dostęp do tego sprzętu pracuj ą

dla Pentagonu. Chcesz powiedzieć, że dzwonią do m nie z sam ego dowództwa?

– Nie. – Vic pokręciła głową, a potem wskazała na stoj ącą za nią sierżant Manley. –

Powiedz m u, Bev.

Manley odchrząknęła, potem także wskazała palcem na kabinę.
– To żołnierz Korpusu.
– Kto?
– Żołnierz Korpusu Piechoty Morskiej . Sły szałeś o takiej form acj i?
– Owszem . – Widział ich w wielu stary ch vidach. Jednego nie zapom niał nigdy :

dawny gwiazdor John Way ne szturm ował na nim j akieś plaże. – Wy dawało m i się, że j uż dawno
ich rozwiązano.

– Mało brakowało. Marines to piechota m orska, a trepom nie bardzo się podobało,

że flota m oże dy sponować takim i form acj am i. Przy pierwszej okazj i przy kręcili więc śrubę i dali
m ary narce prosty wy bór: albo kasa na okręty przestrzenne, albo na piechotę m orską. Zgadnij ,

background image

j akiego wy boru dokonała adm iralicj a? Dzięki Aktowi Reform y Sił Obronny ch Korpus prakty cznie
przestał istnieć.

– Skoro by li tacy dobrzy w te klocki, dlaczego dali się tak łatwo wy m anewrować?
Manley wzruszy ła ram ionam i.
– Z tego, co sły szałam , m arines zby t m ocno skupiali się na m isj ach. Chcieli

wy konać zadanie za wszelką cenę. Dlatego gdy oni walczy li na wszy stkich m ożliwy ch frontach,
nasz rząd i j ego sługusy w m undurach załatwili ich prosty m i cięciam i budżetu. Polity cy
zachowali ty lko j edną kom panię m arines w czy nnej służbie. Tę, która stacj onuj e w
Waszy ngtonie.

– W Dy stry kcie Colum bia? Dlaczego akurat tam ?
– Dla ochrony. Ci żołnierze są tak doskonale wy szkoleni, że trepy z Pentagonu i

kongresm eni wy korzy stuj ą ich do ochrony własny ch dup. Dziej e się tak j uż od wielu lat, ale to
wciąż rasowi m arines. Ten, który czeka na rozm owę z tobą, nazy wa się sierżant m aj or Morrison.

– Sierżant m aj or? – zdziwił się Stark. – Sy stem szarż został uproszczony j uż dawno

tem u. Nie m a j uż wy ższy ch i niższy ch sierżantów. Jakim cudem ten m arine m oże by ć sierżantem
m aj orem ?

Bev się uśm iechnęła.
– Oni działaj ą wedle swoich zasad. To j eden z ty ch wy j ątków, które czy nią z nich

żołnierzy piechoty m orskiej .

– Są j eszcze j akieś?
Manley potrzebowała chwili na zastanowienie.
– Są inni. Wy glądaj ą j ak zwy kli żołnierze, ale są inni. Nie zapom inaj o ty m podczas

rozm owy z ty m facetem . Oni nie są tacy j ak m y. Traktowano ich raczej j ak przedstawicieli
dziwnego kultu.

– Co więc przedstawiciele tego kultu robili przez kilka ostatnich dekad? Rzecz j asna

poza ignorowaniem zm ian regulam inu doty czący ch gradacj i stopni woj skowy ch?

– Pilnowali D.C., j ak j uż wspom niałam . Wy stępowali na pokazach dla tury stów i

bardzo ważny ch osobistości. Wiesz, j ak j est.

– Tak. Mówisz, że to by li tacy m arines na pokaz? Malowani chłopcy, którzy

niespecj alnie wiedzą, co to walka?

Manley zaprzeczy ła ruchem głowy.
– Nie sądzę. Znałam kilku z nich. Nigdy nie opuszczali Waszy ngtonu, więc nie

powąchali za wiele prochu, ale nie nazwałaby m ich m alowany m i chłopcam i od parad.

– Okay. Dzięki za inform acj ę i ocenę. Lepiej będzie, j eśli porozm awiam z ty m

facetem .

Stark wszedł do chronionego m odułu kom unikacy j nego, opadł na fotel, który w

ziem skich warunkach by łby m iękki, a tutaj , w strefie niskiej grawitacj i, sprawiał wrażenie
przesadnie puszy stego. Po przy j rzeniu się konsoli nacisnął klawisz odpowiadaj ący za otwarcie
połączenia.

Z ekranu wy świetlacza spoglądało na niego surowe oblicze. Sierżant m aj or by ł

gładko ogolony, krótko ostrzy żony, m iał na sobie nieskazitelnie czy sty m undur, w j ego wy glądzie
dało się j ednak zauważy ć coś, co sprawiało, że człowiek fakty cznie nie widział w nim
m alowanego chłopca od parad.

Manley ma rację. Ci goście pozostali zawodowcami bez względu na to, co zrobili z

nimi politycy. A przynajmniej ten koleś na takiego wygląda.

– Mówi sierżant Stark. Jak rozum iem , chciał pan ze m ną rozm awiać.
Przy tak wielkiej odległości dzielącej Księży c od Ziem i nawet sy gnał wędruj ący z

background image

prędkością światła potrzebował ponad sekundy, by dotrzeć do odbiorcy, i drugie ty le, żeby wrócić.
Po upły wie tego czasu poważnie wy glądaj ący m arine poruszy ł się nieco, spoglądaj ąc tam , gdzie
kilka sekund wcześniej znaj dowały się oczy Ethana.

– Zgadza się. Jestem żołnierzem piechoty m orskiej , Stark. Nie spotkałeś pewnie

nikogo z nas, pozwól więc, że wy j aśnię ci, co to naprawdę znaczy. Naszy m m ottem j est Semper
fidelis, co znaczy : Zawsze wierni. Walczy liśm y w wielu m iej scach na Ziem i i wszędzie tam
skopaliśm y kom uś dupsko. Jesteśm y m arines. Możesz nas zabić, ale nie zdołasz pokonać.
Zrozum iano?

– Tak. Zrozum iałem . To zabrzm iało j ak groźba.
Minęło kilka sekund.
– A j eśli to j est groźba?
Dziwnie rozm awiało się z kim ś, kto potrzebował tak dużo czasu na odpowiedź.
A może wcale nie tak dziwnie – uznał po chwili Ethan. – I mnie, i temu, z kim

rozmawiam, zdarzyło się pewnie nieraz nachlać tak, że rozmowa była jeszcze bardziej urywana.
Przy j rzał się uważniej twarzy Morrisona. Tak. Wygląda na twardziela. Potraktuję go więc jak
swojego.

– Mówię poważnie. Jedy ny m m iej scem , w który m chciałby m walczy ć z piechotą

m orską, j est bar.

– Gdy by ś chciał powalczy ć z nam i w barze, żołnierzu, m usiałby ś przy prowadzić

naprawdę wielu kum pli. Niewy kluczone j ednak, że skończy m y, walcząc ze sobą naprawdę.
Wszy stko zależy od twoich decy zj i.

– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Ludzie m ówią, że zam ierzasz sprowadzić swoj e oddziały na Ziem ię. Czy to

prawda?

Ethan zastanawiał się nad odpowiedzią dłuższą chwilę, próbuj ąc j ednocześnie

odgadnąć m oty wy rozm ówcy.

– A j eśli tak?
– Będziem y bronić tego kraj u, Stark. I konsty tucj i. Nie m am y zam iaru siedzieć na

dupie i patrzeć, j ak ktoś przej m uj e władzę. Nikom u na to nie pozwolim y.

– Nie m am zam iaru om awiać swoich planów operacy j ny ch z kim ś obcy m ,

powiem więc tak: m ogę wy słać m oich ludzi na Ziem ię ty lko z dwóch powodów. Po pierwsze, by
pom óc bronić granic USA. Jeśli ktoś j e przekroczy, odprawim y go z kwitkiem .

Morrison skinął głową.
– Świetnie. A drugi powód?
– Konsty tucj a, o której raczy łeś wspom nieć. My też składaliśm y przy sięgę, że

będziem y j ej bronić. Sam wiesz, co się tam teraz dziej e. Mówię o ty m pieprzony m stanie
wy j ątkowy m . O wielkich protestach społeczny ch. Jeśli cy wilbanda ruszy na Kapitol, aby
przegnać z niego bandę polity ków, którzy podcieraj ą sobie dupę naszą konsty tucj ą, m oi ludzie
będą chronić oby wateli walczący ch o swoj e prawa przed każdy m , kto spróbuj e interweniować.

Morrison zm ruży ł oczy, twarz m u stężała, j akby została wy kuta z granitu.
– Wy duś to z siebie wreszcie. Co dokładnie chcesz przez to powiedzieć?
– Mówię, że j eśli woj sko zacznie strzelać do ludności cy wilnej , będzie m iało ze

m ną do czy nienia. Zrozum iałeś? Jakakolwiek form acj a. Załatwim y was, j eśli zaczniecie
m ordować cy wilbandę. – Ethan blefował. Nie m iał bladego poj ęcia, czy j ego żołnierze
otworzy liby ogień do rodaków w m undurach, nawet gdy by tam ci bronili skorum powany ch
polity ków próbuj ący ch utrzy m ać się przy władzy. Mówił to j ednak z pełną powagą.

Morrison uśm iechnął się ty lko.

background image

– Możesz próbować, Stark. Mówisz to wszy stko serio, j ak rozum iem ?
– Masz na to m oj e słowo. Rozm awiam y j ak żołnierz z żołnierzem .
– Raczej żołnierze z m arine. Słuchaj , j eśli wy ślesz tu j ednego żołnierza albo cała

arm ię, by za j ej pom ocą przej ąć władzę zrobim y wszy stko, by was powstrzy m ać, choćby śm y
m ieli zginąć do ostatniego. Jasne?

– Jasne.
– Jeśli j ednak poj awicie się tutaj , by bronić ludności cy wilnej i konsty tucj i, nie

napotkacie żadnego oporu z naszej strony. Piechota m orska nie strzela do cy wilbandy.

Zaskoczy ł Ethana tą nagłą deklaracj ą.
– Nie m ówiłem o was.
– Wiem . Składaliśm y taką sam ą przy sięgę j ak wy. Że będziem y bronić konsty tucj i

i Stanów Zj ednoczony ch przed każdy m wrogiem zewnętrzny m i wewnętrzny m . I zam ierzam y
by ć wierni danem u słowu. Jeśli trzeba, za cenę własnej krwi. – Morrison się zawahał. – Ktoś
m usiał m ieć powód, by kazać nam przy sięgać na konsty tucj ę, a nie na rząd. Ktoś m usiał
przewidzieć, że kiedy ś m oże doj ść do takiej sy tuacj i.

– Owszem . Ktoś m iał bardzo dobre powody, by tak zrobić. Dzięki, Morrison. Jeśli

kiedy ś wpadnę na ciebie, postawię ci piwo.

– Wy pij ę ty le, za ile zapłacisz, m asz to j ak w banku. Centrum dowodzenia, Korpus

Piechoty Morskiej Stanów Zj ednoczony ch, bez odbioru.

Obraz rozpadł się na m iliony kolorowy ch pikseli, gdy szy frowane połączenie

zostało przerwane.

– Co ci ta foczka powiedziała?
– Foczka?
– Tak się m ówiło kiedy ś na m arines.
– Dlaczego? To coś w ogóle znaczy ?
– Poj ęcia nie m am . Brzm i j ak zniewaga, nie? Powiesz, o czy m gadaliście, czy nie?
Stark rozej rzał się, by sprawdzić, czy nie podsłucha go który ś z wachtowy ch.
– Poinform ował m nie, że m arines nie będą strzelali do cy wilbandy i do nas, j eśli

przy lecim y bronić protestuj ący ch.

Brwi Rey nolds poszy bowały w górę.
– Marines są gotowi usunąć swoich oficerów?
– Tego nie powiedział. Stwierdził ty lko, że nie zam ierzaj ą strzelać do

dem onstrantów. Jakby przem awiał w im ieniu ich wszy stkich.

– Naj wy ższy stopniem w ich kom panii m a stopień m aj ora – wtrąciła Manley. –

Ty le sły szeliśm y o m łody ch oficerach awansowany ch ostatnim i czasy. Może...

– Może – potwierdził Stark. – Mam wrażenie, że na dole wy darzy się coś

szczególnego. I to niedługo. Trzy m aj m y za to kciuki.

Gdy j uż otrzy m ali tę wiadom ość, i tak by li zdum ieni. Cam pbell wy glądał na

oszołom ionego, j akby sam nadal nie m ógł uwierzy ć w słowa, które powtarzał Starkowi.

– Już po wszy stkim .
– To znaczy ? Co się stało?

background image

– Rząd, j ak by to powiedzieć, upadł. Dem onstranci opanowali Kapitol i Biały Dom ,

żądaj ąc, by wy bory odby ły się zgodnie z planem w przy szły m ty godniu.

– I nikt ich nie powstrzy m ał?
– Nie. – Cam pbell potrząsał głową, j akby próbował się otrząsnąć z szoku. – Choć

wiem , że wezwano woj sko, by rozgonić dem onstrantów.

– Marines.
– Tak. Zgadza się. Ale oni pozostali w koszarach. Wy chodzi więc na to, że wy bory

się odbędą.

– Kto będzie rządził do tego czasu?
– To zadanie zlecono wy brany m m ężom stanu. Kobietom i m ężczy znom

pozostaj ący m od pewnego czasu na em ery turze, ale wciąż bardzo poważany m . – Cam bell się
uśm iechnął. – Żadne z nich nie chciało tej roboty, sierżancie.

– Świetnie. Chy ba m uszę wy słać im wy razy poparcia.

Ethan potarł twarz obiem a dłońm i, próbuj ąc zebrać m y śli. Jego sztabowcy czekali

spokoj nie.

– Okay. Już po wy borach. Nowy rząd obiecuj e, że ponaprawia wszy stkie błędy

starego. Wszy scy są zadowoleni prócz garstki ludzi, którzy rządzili przez ostatnie dekady. Jeśli
wierzy ć Cam pbellowi, ze stolicy spieprza każdy, kto m oże. Wy gląda na to, że w obcy ch
m ocarstwach będzie niedługo m ieszkało więcej em ery towany ch am ery kańskich polity ków niż na
terenie Stanów.

– To ich problem – rzuciła Bev Manley. – Co z woj em ?
– Każdy oficer powy żej rangi O5 został posłany na zieloną trawkę. Oficerowie

niższego stopnia czekaj ą na przesłuchania przed kom isj am i kwalifikacy j ny m i. Rząd obiecuj e, że
nie będzie j uż awansów z polity cznego klucza.

– Uwierzę, j ak zobaczę.
– Owszem . Choć to m ożliwe... Cam pbell twierdzi, że kiedy ś j uż tak by ło. A w

każdy m razie bardzo podobnie. Za prezy dentury Johnsona, gdy cierpieliśm y na nadm iar
oficerów. Jakkolwiek na to patrzeć, nie m a j uż w arm ii żadnego O5. – Spoj rzał na szefa Melendeza
– Człowieku, trudno w to uwierzy ć, kapitanowie floty to przecież stopnień O6, j eśli dobrze
pam iętam . To znaczy, że w m ary narce nie m a j uż żadnego ze stary ch dowódców. Dziwna
sprawa.

– W m ary narce nadal są kapitanowie – poprawił go Melendez. – To znaczy

oficerowie dowodzący okrętam i. Ty le że nie w stopniu kapitana.

– Co?
– Dowódców okrętu ty tułuj em y kapitanam i – wy j aśnił lotnik. – Ale to nie znaczy,

że m aj ą stopień kapitana.

– Są kapitanam i, ale nie są kapitanam i?
– Tak. Na przy kład kom andorzy.
– Kom andorzy floty są kapitanam i? – zapy tała Vic. – Dlaczego więc nazy wacie

ich kom andoram i?

– Bo nie są kapitanam i! To kom andorzy pełniący funkcj e kapitanów.

background image

– Aha.
Melendez zm arszczy ł brwi.
– Słuchaj cie, m ałpoludy, wy także m acie kapitanów, zgadza się?
– Tak.
– Ale oni nie są kapitanam i.
– Są. Dlatego ich tak nazy wam y.
– Nazy wacie ich tak, ale nie są żadny m i kapitanam i!
Żołnierze wy m ienili zdziwione spoj rzenia.
– Okay – wtrącił się Stark. – Rozum iem , że j uż to sobie wy j aśniliśm y. – Ech, te

kałamarnice. – Oto kolej ne wieści. Cam pbell twierdzi, że nowy rząd chce negocj ować z nam i
wszy stkim i. To znaczy na poważnie. Mówi się też coś o dodaniu kolej nej gwiazdy do sztandaru.

– Nowy stan? – Gordasa poderwał głowę. – Chcą ogłosić kolonię nowy m stanem ?
– O ty m właśnie m ówim y.
– A co z nam i? – zainteresowała się Vic.
– Cam pbell m ówi, że dopilnuj e naszy ch spraw. – Popatrzy li na niego z wrodzony m

scepty cy zm em . – Obiecał m i. Negocj atorzy nowego rządu przy lecą na Księży c za ty dzień. Nie
m usim y długo czekać, by poznać prawdę.

Manley sięgnęła do ty łu, j akby szukała czegoś pom iędzy łopatkam i.
– Hm , zapom niałam włoży ć pancerz. Lepiej pój dę po niego, zanim ktoś wrazi m i

nóż w plecy.

Stark nie zaśm iał się, m im o że inni tak właśnie zareagowali.
– Trzy m aliśm y się kolonistów, gdy nas potrzebowali. Teraz cy wilbanda obiecuj e,

że odwdzięczy się ty m sam y m . Dzisiaj wieczorem spoty kam się z zarządcą. Mam nadziej ę, że
dowiem się w końcu, na czy m stoim y.

Cam pbell wy glądał na przy gaszonego, gdy Stark wchodził do j ego gabinetu.
– Proszę siadać, sierżancie.
– Dziękuj ę, coś pana niepokoi?
– Owszem , coś. – Cam pbell poruszy ł się, j akby j ego fotel przestał by ć nagle

wy godny. – Jak pan zapewne wie, rozm awiałem przed chwilą z nowy m i negocj atoram i. Zadali
m i kilka py tań, na które ty lko pan m oże odpowiedzieć.

– To chy ba nie będą zby t ciekawe py tania.
– Obawiam się, że m a pan racj ę. – Cam pbell m usnął palcem ekran, przy wołuj ąc

dane. Siedzący pod ostry m kątem Stark widział ty lko niewy raźne szare linie. – O takie rzeczy
trzeba py tać wprost, sierżancie. Pan i j a j esteśm y winni zbrodni, j akie tutaj popełniono. I zależnie
od zakwalifikowania pewny ch czy nów, obaj m ożem y odpowiedzieć za zorganizowanie buntu.

– Wiedziałem o ty m od sam ego początku, sir.
– Co pan zatem na to, że nowy rząd upiera się, by odpowiedział pan za swoj e

zbrodnie?

– Kto nie ry zy kuj e, ten daleko nie zaj edzie. – Ethan zobaczy ł zaskoczenie w oczach

Cam pbella.

– Wiem . Walczy liśm y twardo, broniąc siebie nawzaj em , a teraz m oże pan odnieść

background image

wrażenie, że się poddałem . Proszę j ednak nie zapom inać, że j a walczy łem o coś konkretnego.
Moim celem by ło naprawienie sy tuacj i i ocalenie podwładny ch. Z tego, co sły szałem i
widziałem , sprawy idą w dobry m kierunku, j ak nigdy dotąd, j eśli więc rząd zapewni
bezpieczeństwo m oim podwładny m , j estem w stanie poddać się każdej karze.

– Nie m usi pan tego przem y śleć?
– My ślałem o ty m od bardzo dawna, sir. – Ethan usiadł wy godniej , rozkładaj ąc

j ednocześnie ręce. – Nie owij aj m y w bawełnę, nie m am żadnej alternaty wy. Kto j ak kto, ale pan
m usi to rozum ieć. Skoro rząd potrzebuj e kozła ofiarnego, kogoś, kogo m oże powiesić, żeby
wszy scy pozostali wy szli z tego cało, m ogę nim zostać.

– Zdaj e pan sobie sprawę, sierżancie, że słowo powiesić nie j est w ty m przy padku

żadną przenośnią?

– Tak. Niech pan nie m y śli, że o ty m nie wiem . Problem w ty m , że ci wszy scy

żołnierze wierzy li we m nie. Nie m ogę ich teraz zawieść.

– Rozum iem . – Cam pbell zastanawiał się nad j ego słowam i przez dłuższą chwilę. –

Co j ednak będzie, gdy pańska ofiara nie zaspokoi apety tu nowego rządu? Co będzie, j eśli zechcą
także pańskiego sztabu? I wszy stkich, którzy dowodzili podczas buntu?

Stark przy glądał m u się w m ilczeniu. Co będzie, jeśli tego zażądają? Hej, Vic, nie

masz ochoty stanąć ze mną przed plutonem egzekucyjnym? Ona także mi zaufała. Tak jak wszyscy,
których wyznaczyłem na dowódców oddziałów. Nagle doznał wizj i, w której szedł razem z
Rey nolds, Manley, Milheim em i Lam ontem po długiej pochy lni w kierunku karabinów
m aszy nowy ch. Tak to się skończy, nieprawdaż? Czy oni wszyscy zechcą umrzeć za swoich
podwładnych? Zazwyczaj bywa odwrotnie. To żołnierze giną za swojego dowódcę. Czy my będziemy
gotowi zginąć za nich?

– Tak.
– Tak? – zdziwił się Cam pbell. – Co znaczy „tak”?
– Tak. Jeśli zechcą m oj ego sztabu i wszy stkich dowódców, oddam y się w ich ręce.

Proszę ty lko wy targować am nestię dla pozostały ch żołnierzy.

Zarządca nie um iał wy doby ć z siebie głosu, i to przez dłuższą chwilę.
– Jest pan pewien, że nie m usicie tego wcześniej przedy skutować? My tu

rozm awiam y o...

– Rozm awiam y o pój ściu na śm ierć. Tak. Wiem . Pój dziem y, j eśli będzie trzeba. O

ile to coś zm ieni, sir. O ile będziem y widzieli, że to m a sens.

– A j eśli rząd nie zadowoli się nawet ty m ? Jeśli zażąda, aby ście stanęli przed

sądem , nie oferuj ąc nic w zam ian?

Stark próbował ukry ć zaniepokoj enie.
– Czy o ty m właśnie rozm awialiście? Czy tego chce nowy rząd?
– Nie wiem . Na razie próbuj e wy badać, j akie są nasze żądania w zam ian za

zakończenie tego kry zy su.

– Zdaj e się, że m ieli zaoferować wam autonom ię kolonii i uczy nić j ą kolej ny m

stanem ? Pozby li się także większości oficerów, którzy by li odpowiedzialni za ten baj zel.

– Tak, to wszy stko prawda.
– Zatem , sir... Jak m ożem y im odm ówić? Czegokolwiek? To zresztą nie m ój wy bór.

Pan tu dowodzi. Musi pan zrobić to, co będzie naj lepsze dla ogółu. Ja zam ierzam bronić
podwładny ch do ostatniej kropli krwi, ale wiem , że nie zdołam usprawiedliwić buntu.

– Działał pan w dobrze poj ęty m własny m interesie, sierżancie. Próbował pan

przeży ć.

– U licha, panie Cam pbell, gdy by m i na ty m zależało, nie wy chodziłby m tak

background image

często tam , gdzie m ogą m nie zastrzelić. Proszę m nie posłuchać, zrobiłem to, co m usiałem .
Zrobiłem to naj lepiej , j ak um iałem . A teraz m uszę zapłacić za wszy stko, co uczy niłem . I ty le.

– Patrząc na pańskie działania z punktu widzenia cy wila i kolonisty, powiedziałby m

raczej , że pańskie działania zasługuj ą na nagrodę, nie na karę.

– Dziękuj ę, sir. Zrobi pan co się da, by nas ratować. Proszę j ednak skupić się na

wy negocj owaniu naj lepszy ch warunków dla zwy kły ch żołnierzy. Bez względu na rezultaty ty ch
negocj acj i zaakceptuj em y ich wy nik.

– Jest pan pewien, sierżancie? Da pan głowę, że ci wszy scy podoficerowie pój dą

za panem ?

Stark m ilczał przez chwilę, wspom inaj ąc wy darzenia, które doprowadziły go w to

m iej sce.

– Pewności m ieć nie m ogę, ale czuj ę, że tak właśnie będzie. Porozm awiam z nim i.

Zadbam o to, by wiedzieli, co trzeba zrobić, czego od nas oczekuj ecie. Chcem y wrócić, panie
Cam pbell. Jesteśm y am ery kańskim i żołnierzam i bez względu na to, co się tu działo.

– Zrobię zatem , co w m oj ej m ocy, by wy negocj ować j ak naj lepsze warunki,

sierżancie. Na pewno nie chce pan wziąć bezpośredniego udziału w ty ch rozm owach?

– To nie m oj a działka, panie Cam pbell. Nie chcę też, żeby ktoś pom y ślał, że

wy m uszam na panu j akieś decy zj e. Proszę robić swoj e. Ja zaj m ę się m oim i sprawam i.

Vic wy słuchała ty ch rewelacj i, nie okazuj ąc specj alnego zaskoczenia.
– Od początku by ło wiadom e, że to m y zapłacim y rachunek.
– Sądzisz, że reszta naszy ch m y śli podobnie?
– Wszy scy, który ch znam . Może z wy j ątkiem Yurivan, co nie powinno cię dziwić.

Ona z pewnością będzie próbowała dogadać się we własnej sprawie bez względu na to, co stanie
się z resztą z nas. Powinieneś się przej m ować zwy kły m i szeregowcam i.

– Ty le to sam wiem . Muszę z nim i pogadać, ale nie m am y czasu na indy widualne

rozm owy z każdy m podwładny m . Ustaw m i na j utro j akąś odprawę. W naj większej sali, żeby m
m ógł przem ówić, powiedzm y, do przedstawicieli każdej kom panii. Cała reszta m oże oglądać
transm isj ę z tego spotkania.

– Zam ierzasz wy głosić przem owę, Ethan?
– Tak. A potem odpowiem na py tania. Masz lepszy pom y sł?
– Nie. Załatwię co trzeba.

Stark spędził kolej ną bezsenną noc na układaniu przem owy. Powtarzał wy kute na

pam ięć słowa raz po raz, bezskutecznie próbuj ąc ułoży ć j e w naj bardziej odpowiedniej
kolej ności. Robił to j eszcze, idąc na przy gotowaną przez Vic odprawę. Skończy ł, dopiero gdy
stanął przed wej ściem do sali.

background image

Hej, to miejsce, w którym słuchaliśmy wykładu o synergii bojowej. Nie

przypuszczałem, że znajdę się tutaj ponownie, i to w takiej sytuacji. Dobra, zbyt długo zajmowałem
się wszystkim innym. Czas wziąć się za siebie.

Salę wy pełniali żołnierze. Kaprale i szeregowcy siedzieli na niezby t wy godny ch

standardowy ch krzesłach. Wszy scy zerwali się na równe nogi, gdy ktoś zawołał: „Baczność!”, i
stali, dopóki Stark nie dotarł na środek podwy ższenia.

– Spocznij . Możecie siadać. – Ethan spoglądał na nich przez chwilę z m arsową

m iną, potem odsunął m ównicę i wy ciągnął dłoń do siedzący ch w pierwszy m rzędzie. – Podaj cie
m i wolne krzesło – poprosił. Gdy opadł na nie, potoczy ł wzrokiem po twarzach zgrom adzony ch. –
Wszy scy wiecie, co dziej e się na Ziem i. Wszy scy wiecie też, że przedstawiciele nowego rządu
zabrali się za porządkowanie tego burdelu. Ja z kolei wiem , że zastanawiacie się nad ty m , co to
oznacza tak dla was, j ak i dla m nie. Pozwólcie więc, że od razu wy j aśnię: nie m am bladego
poj ęcia, co będzie. Rozm owy wciąż trwaj ą. Wiem j ednak, co zrobim y. Przy j m iem y każdą
ofertę, j aką nam zaproponuj ą. Kolonia stanie się znowu częścią Stanów Zj ednoczony ch, legalnie i
oficj alnie. My także powinniśm y wrócić na łono oj czy zny. Posłuchaj cie m nie, m ałpoludy.
Zrobiliśm y coś złego. Wznieciliśm y bunt. Postąpiliśm y tak, ponieważ dokonanie innego wy boru
albo pozostanie bezczy nny m wy dawało nam się j eszcze gorsze. Sy tuacj a by ła tragiczna. Nie
m ówię tutaj j ednak o utracie przy j aciół, przegraniu bitwy czy nawet woj ny. Straciliśm y
wszy stko. Nie ufaliśm y naszy m przełożony m , nie ufaliśm y też cy wilbandzie z kolonii i rządowi.
Patrzy liśm y na bezsensowną śm ierć towarzy szy, m aj ąc wewnętrzne przekonanie, że będziem y
następni, a razem z nam i przepadnie wszy stko, co m a j akiekolwiek znaczenie. Mogliśm y ufać
j edy nie sobie nawzaj em i próbować powstrzy m ać naj gorsze. Czy to nam się podobało? Nie.
Dlatego, że wiedzieliśm y, iż to nie powinno się zdarzy ć. Nie powinniśm y m usieć wy bierać
pom iędzy obowiązkiem i honorem , pom iędzy m niej szy m i większy m złem . Wtedy bunt
wy dawał nam się j edy ny m sposobem na zapobiegnięcie katastrofie, ale nikt z nas nie cieszy ł się z
dokonania tego wy boru. Teraz j ednak sprawy wy glądaj ą inaczej . Współpracuj em y z tutej szą
cy wilbandą.

Koloniści pom agali nam , stanęli też po naszej stronie wtedy, gdy m ogli nas

wy kiwać. Tak sam o zachowuj ą się w tej chwili, m acie na to m oj e słowo. Rozm awiaj ą z rządem
na tem at naprawy sy tuacj i. Sły szeliście j uż na pewno o ty m , że nowe władze wy waliły na zbity
py sk większość dawny ch oficerów. Ci, którzy zostali, będą teraz lepiej nadzorowani, by rząd m ógł
m ieć pewność, że dobrze wy konuj ą swoj ą robotę i nie m ieszaj ą się do polity ki. Bez względu na to,
co stanie się ze m ną i resztą zbuntowany ch podoficerów, woj o przy szłości będzie o wiele lepsze.
O ile wy w nim będziecie. Wiecie j uż, j ak to wszy stko powinno działać. Trzeba dobrze traktować
podwładny ch, skupiać się na naj ważniej szy ch celach, wy kony wać j ak naj lepiej zadania.
Przekazuj cie tę wiedzę pozostały m i stosuj cie się do niej , gdy sam i awansuj ecie na starszy ch
podoficerów. I nade wszy stko uczcie nowy ch oficerów... – zam ilkł na m om ent. – Nie wiem , j aka
będzie ostateczna oferta nowego rządu. Nie j estem nawet pewien, czy władze pozwolą wam
zostać w woj u. Ja z pewnością będę na to nalegał i przekony wał, że wy kony waliście każdy rozkaz
i robiliście to we wzorowy sposób. Ta m isj a dobiegła j uż j ednak końca, więc teraz wy znaczam
wam kolej ną. Wiecie, j ak to j est, gdy walczy się podczas naprawdę trudnej kam panii. Otacza
was bród, sm ród i ubóstwo, ale w pewny m m om encie zdaj ecie sobie sprawę z tego, że m inęliście
szczy t wzniesienia i teraz będzie j uż z górki, ponieważ zrobiliście wszy stko, co do was należało. I
tak właśnie j est teraz. Kolonii nic j uż nie grozi. Woj na na Księży cu dobiegła końca, przy naj m niej
na razie. Rak toczący ciało woj a został usunięty. A co chy ba naj ważniej sze, m am y nowe władze,
które zdaj ą się słuchać woli ludu. Nie m am y j uż więc żadnej wy m ówki, by nie słuchać rozkazów.
Jesteśm y żołnierzam i Stanów Zj ednoczony ch. Nie łam iem y konsty tucj i. My j ej bronim y.

background image

Dlatego przy j m iem y każdą ofertę nowy ch władz. To nasz obowiązek. Są j akieś py tania?

Przez dłuższą chwilę panowała idealna cisza, potem wstał który ś z kaprali.
– Kom endancie...
– Sierżancie. Trzy m aj m y się od tej chwili regulam inu.
– Okay. Co zrobią z panem , sierżancie?
– Nie wiem . Pewnie zostanę potraktowany z pełną surowością. Ja to zacząłem , j a

to ciągnąłem , j a ty m dowodziłem . Przekazałem j uż władzom , że j eśli ktoś m a odpowiedzieć za
ten bunt, to ty lko j a. – Z szeregów siedzący ch przed nim żołnierzy dobiegły szm ery. –
Odpowiedzialność, panowie. Tak to wszy stko działa. Nie róbcie niczego, z czy m sobie potem nie
poradzicie.

Jako kolej ny zabrał głos szeregowy.
– Mówi pan, sierżancie, że m ożem y by ć przy wróceni do oficj alnej służby ?

Pozwolą nam wrócić do dom u i tak dalej ?

– Na to liczę, choć nie m ogę wam niczego obiecać. Ta decy zj a należy do rządu. –

Stark widział ich nieszczęśliwe m iny. – To legalnie wy brane władze, panowie. Maj ą prawo m ówić
nam , co robić, tak sam o j ak m y m am y obowiązek robić, co nam m ówią. I j a tak właśnie
postąpię, gdy otrzy m am od nich rozkaz, a każdem u, kto m y śli, że załatwię sobie lepsze warunki,
powiem ty le: m ożem y w każdej chwili zam ienić się m iej scam i.

Kolej ny kapral.
– Co będzie, j eśli poddanie się woli rządu będzie oznaczać karę więzienia dla nas

wszy stkich? Nie m ożem y przecież wy kluczy ć takiej m ożliwości, sierżancie.

– To prawda. Aby to zrobić, m usieliby wy budować sporo nowy ch więzień, co j est

oczy wiście wy konalne. Wątpię j ednak, aby ktoś m iał zam iar to robić. Wiem y przecież, że
uwolniono j uż ludzi z drugiej dy wizj i i ponownie ich uzbroj ono, wy gląda więc na to, że nowy rząd
nie j est tak głupi j ak poprzedni. Władza rozum ie, że m oże was potrzebować. Choćby do obrony
tej kolonii. I naszej oj czy zny. Ale tkwi w ty m j eden haczy k: j eśli chcecie, by nam zaufali,
m usicie naj pierw zaufać im . To znaczy wy kony wać rozkazy bez względu na to, j ak będą
brzm iały.

– A j eśli każą nam pana rozstrzelać, sierżancie?
– Wtedy zróbcie m i tę przy sługę i nie spudłuj cie. Nie chcę konać j ak bohaterowie

ckliwy ch vidów. Zrozum iano?

Drugi szeregowiec:
– Co będzie, j eśli odm ówim y ? Pozby liśm y się bandy idiotów, którzy wy dawali

nam debilne rozkazy. A to zakrawa na kolej ny debilizm . Co będzie, j eśli nie pój dziem y na ten
układ?

– Zawsze m ożecie wy j ść za pery m etr i zaoferować swoj e usługi kraj om , które

was zechcą. Staniecie się naj em nikam i, ludźm i walczący m i za pieniądze. Mnie to wisi.
Walczy liśm y za naszą oj czy znę, nie za siebie. Dopóki j a tu dowodzę, przy j m iem y proponowane
nam warunki.

Wstał trzeci kapral. Anita Gom ez, ponura j ak noc.
– Nie m am do pana py tania, sargento. Chcę ty lko powiedzieć, że służy łam pod

panem wy starczaj ąco długo, by dobrze pana poznać, i nigdy nie żałowałam , że zrobiłam coś, co
pan uważał za dobre. Teraz też pój dę za panem . – Usiadła w kom pletnej ciszy, j aka zapanowała
po j ej słowach.

W końcu podniósł się czwarty kapral.
– Sierżancie Stark, kiedy dowiem y się, co z nam i będzie?
– Przedstawiciele rządu przy będą za trzy dni. Spotkanie z nim i wy znaczono na

background image

czwartek o czternastej zero zero. Potem otrzy m acie nowe rozkazy.

– Wy chodzi więc na to, że w środę wieczorem powinniśm y zrobić po kilka piwek.

Na wy padek gdy by okazało się, że to ostatnia okazj a.

Stark uśm iechnął się, sły sząc rechot pozostały ch żołnierzy.
– Niezły plan. Ty lko zostawcie j edno dla m nie. Postaram się zaj rzeć do was.
– Jasne, sierżancie.
Vic czekała na niego obok podium . Kiwała głową, gdy do niej podchodził.
– Dobra robota, żołnierzu.
– Sądzisz, że pój dą za m oj ą radą?
– Jestem tego pewna. Teraz poszliby za tobą do sam ego piekła, Ethan. Wierzą, że

skopią dupę sam em u szatanowi, gdy tam dotrą.

– Ha! A co z panią, sierżancie Rey nolds? Poszłaby pani za m ną do piekła?
– Pozwól m i się nad ty m zastanowić. Na razie wiem ty le, że podąży łaby m za tobą

do naj bliższego baru.

– Zabierzm y ze sobą resztę sztabu. Na wy padek gdy by śm y nie m ieli okazj i do

kolej nego takiego spotkania.

Czwartek. Czternasta zero zero albo druga po południu według czasu cy wilbandy.

Ta sam a sala konferency j na, w której przedstawiciele rządu i korporacj i grozili wielokrotnie
kolonistom i broniący m ich żołnierzom . Teraz zasiedli w niej przedstawiciele nowej władzy. Stark
i Rey nolds zatrzy m ali się przed wej ściem , gdzie czekali na nich Cam pbell i Sarafina.

– Niezby t liczna ta delegacj a – zauważy ł Ethan.
– Ty m razem gros negocj acj i przeprowadziliśm y przed spotkaniem – wy j aśniła

asy stentka zarządcy. – Teraz m usim y j edy nie zatwierdzić treść porozum ienia.

Stark wy ciągnął rękę.
– Miło m i by ło współpracować z panem , panie Cam pbell. I z panią też. Zarządca

uścisnął m u m ocno dłoń.

– To zabrzm iało j ak pożegnanie.
– A czy tak nie j est? Mam spore szanse na opuszczenie tej sali pod strażą.
– Sierżancie, nie wiem , co rząd panu zaproponuj e, ale proszę m i wierzy ć, zrobiłem

wszy stko co w m oj ej m ocy.

Rey nolds podeszła bliżej .
– Naprawdę nie wie pan, co nam zaproponuj ą? Nawet teraz?
– Wiem ty lko ty le, że zadano nam wiele py tań i zażądano udostępnienia ogrom nej

ilości nagrań. Negocj atorzy wy słuchali wszy stkiego, co m ieliśm y im do powiedzenia. Sam i
j ednak niewiele m ówili.

Chwilę później Stark zasiadł przy znaj om y m stole konferency j ny m , nie

spuszczaj ąc wzroku z przedstawicieli nowego rządu. Spodziewał się wcześniej – nie wiedzieć
czem u – że będą m łodsi, pełni zapału i idealizm u. Szczerze m ówiąc, budziło to j ego niepokój .
Nieopierzeni zapaleńcy popełniaj ą bowiem bardzo głupie błędy wy nikaj ące głównie z braku
ży ciowego doświadczenia. Większość delegatów m iała j ednak pierwszą m łodość za sobą, by li
wśród nich też ludzie starzy, zaprawieni weterani własny ch kam panii. Na końcu stołu zasiadał

background image

Hay es otoczony m łody m i oficeram i, który ch Ethan nie rozpoznawał. Pułkownik odpowiedział na
powitanie Starka zdawkowy m skinieniem głowy, z j ego pokerowej twarzy nie dało się nic
wy czy tać. Zaraz się dowiem, czy dobrze zrobiłem, ratując mu tyłek.

Negocj atorka z cy wilbandy wstała ostrożnie, widać by ło, że nie przy wy kła j eszcze

do niskiego ciążenia.

– Pierwszy m punktem naszy ch rozm ów będzie ustalenie statusu prawnego

tutej szy ch sił woj skowy ch. Zdaj em y sobie sprawę, że nie j esteśm y w stanie zrobić niczego, j eśli
pańscy ludzie stawią opór.

Stark podniósł się z krzesła, wy pręży ł j ak drut i zasalutował.
– Am ery kańskie siły zbroj ne broniące kolonii księży cowej gotowe są na przy j ęcie

rozkazów nowego rządu i nowy ch przełożony ch.

– Co dokładnie to znaczy ?
Pułkownik Hay es odpowiedział na to py tanie:
– My ślę, że sierżant Stark inform uj e nas, że j ego oddziały zakończy ły j uż bunt.

Zgadza się, sierżancie?

– Zgadza się, sir.
Kobieta, zam iast zwrócić się do Ethana, spoj rzała na Cam pbella.
– Poddaj ecie się przed rozpoczęciem negocj acj i?
– Niezupełnie – odparł zarządca. – Nadal zam ierzam y zawrzeć porozum ienie.

Jednakże j ak j uż pani wspom inałem , sierżant Stark oznaj m ił m i j asno i wy raźnie, że on, j ako
żołnierz, nie m a prawa negocj ować z rządem . Uznaj e zatem wasze zwierzchnictwo.

– Rozum iem . Dlaczego więc odm awiał pan od tak długiego czasu wy kony wania

rozkazów przełożony ch?

– Szanowna pani, m iały tutaj m iej sce wy darzenia, który ch nikt nie chciał. Gdy by

ktoś, ktokolwiek zechciał nas wy słuchać i pom y śleć... cóż, to naprawdę długa historia, ale m oże m i
pani wierzy ć, że próbowaliśm y wy prostować sprawy od sam ego początku. Przy j m uj ę pełną
odpowiedzialność za wszy stko...

– Tak, tak. Wiem , co pan chce powiedzieć, j uż to sły szałam – przerwała m u

cy wilna negocj atorka. – Przej dźm y zatem dalej . Może pan usiąść, sierżancie. Punkt drugi
upoważnia m nie do przeproszenia w im ieniu rządu za wszy stkie działania wy m ierzone w kolonię.
Pana, panie Cam pbell, i kolonistów, który ch pan reprezentuj e, oraz pana, sierżancie Stark, i
żołnierzy, którzy bronili tej kolonii. – Machnęła ręką, daj ąc znak j ednem u z pozostały ch delegatów,
który wprowadził szy bko kilka kom end do swoj ego kom unikatora. – Oto nasza propozy cj a.
Zapoznaj cie się z nią uważnie.

Stark zerknął na Vic, potem oboj e przenieśli wzrok na wy świetlacz i zaczęli czy tać

tekst porozum ienia. Ethan przebiegał wzrokiem kolej ne zapisy, wy chwy tuj ąc kluczowe słowa i
zdania. Am nestia dla cy wilny ch władz... Odnowienie praw cy wilny ch m ieszkańców kolonii...
Głosowanie nad utworzeniem nowego stanu na pierwszy m posiedzeniu Kongresu. Nieźle. Ale
gdzie j est u licha część m ówiąca o m oich ludziach? Czy tał dalej i w końcu trafił na paragraf
doty czący żołnierzy. Am nestia dla wszy stkich podoficerów obej m uj ąca wszelkie ich działania
podczas niepokoj ów społeczny ch... Odnowienie przy sięgi na konsty tucj ę... Wszy scy zaj m uj ący
stanowiska dowódcze zostaną zatwierdzeni i otrzy m aj ą stosowne awanse. Stark zm ruży ł oczy,
kieruj ąc j e znów na Vic.

– A co ze m ną?
– Tu napisano, wszy scy podoficerowie, Ethan.
– Ale m nie to m oże nie doty czy ć.
– Też tego do końca nie rozum iem , ale co powiesz na zatwierdzenie i awanse

background image

odpowiednie do zaj m owany ch stanowisk?

– Nie zastanawiałem się nad ty m j eszcze. Dlaczego uważasz, że to m a j akieś

znaczenie?

Vic odezwała się do niego, zniżaj ąc głos tak, by ty lko on m ógł j ą sły szeć:
– To znaczy, Ethanie Stark, że powinnam ty tułować cię generałem .
– Co? – Spoj rzał na tekst, robiąc wielkie oczy. – Nie. To niem ożliwe.
– To właśnie tu napisano. Zostaniesz wy znaczony na dowódcę dy wizj i i otrzy m asz

stosowny awans, by m óc obj ąć to stanowisko.

– To niedorzeczne. Nie da się...
– Ma pan j akiś problem , sierżancie Stark? – Gdy oderwał wzrok od wy świetlacza,

zobaczy ł wpatruj ącą się w niego intensy wnie negocj atorkę.

– Owszem , szanowna pani, próbuj ę właśnie zrozum ieć zapisy tego dokum entu.
– O który m paragrafie m owa?
Vic odpowiedziała za niego, ponieważ nie um iał się zdecy dować.
– Sierżant zastanawia się, co oznacza wy rażenie „wszy scy podoficerowie”.
– To chy ba wy starczaj ąco j asne.
– Chodzi o to, szanowna pani, że sierżant Stark i j a także j esteśm y podoficeram i.
– Przecież wiem . Chcecie powiedzieć, że was to porozum ienie nie m oże doty czy ć?
Rey nolds spoj rzała j ej w oczy.
– Wy naprawdę udzielacie m u am nestii? Jak wszy stkim pozostały m żołnierzom i

kolonistom ?

– Taki m ieliśm y zam iar.
– Zatem wasza propozy cj a j est bardzo szczodra, szanowna pani. Szczerze m ówiąc,

zaskoczy ła nas. Poważnie.

Kobieta się uśm iechnęła.
– Nie wątpię. Dom y ślam się, że powiedziano wam , iż za tego rodzaj u przewinienia

karzem y śm iercią.

Siedzący obok niej m ężczy zna wtrącił:
– Przy j rzeliśm y się waszy m działaniom z wielką uwagą. Gdy by ście popełnili

j akieś zbrodnie przeciw Stanom Zj ednoczony m albo ich oby watelom , nie rozm awialiby śm y o
ty m porozum ieniu. By ły straty, i to po obu stronach. Kazaliście na przy kład rozstrzelać żołnierza
winnego współudziału w ataku na centrum dowodzenia. – Stark z trudem ukry ł zaniepokoj enie na
wzm iankę o zdradzie szeregowego Granta Steina i wy roku sądu polowego. – Ten przy padek
zaniepokoił nas naj bardziej i m im o że trzy m aliście się ściśle przepisów prawa, woleliby śm y, aby
nigdy nie m iał m iej sca.

– My także – wy szeptał Stark, zby t cicho j ednak, by ktoś m ógł go usły szeć.
– Dokum entacj a procesu by ła pełna, a wy nikało z niej j ednoznacznie, że bierze

pan na siebie pełną odpowiedzialność za wszy stkie czy ny i decy zj e.

– Nadal podtrzy m uj ę to twierdzenie – zapewnił go Ethan, ty m razem głośniej . –

Nikt inny nie powinien by ć za to obwiniony i ukarany. To by ła m oj a decy zj a.

Mężczy zna pokręcił głową.
– W świetle ostatnich wy darzeń m ożem y powiedzieć ty lko ty le, że lepiej by by ło,

gdy by ten wy rok, j ak i wszy stkie pozostałe przy padki śm ierci, nie m iały m iej sca. Inaczej
m ówiąc, wierzy m y święcie, że działaliście zgodnie z trady cj ą i honorem . To chy ba odpowiednie
sform ułowanie?

– Oczy wiście – odpowiedziała Vic. – Muszę przy znać, że spodziewaliśm y się w

naj lepszy m wy padku wy dalenia z woj ska. Widzę j ednak z tej oferty, że j esteście skłonni

background image

pozostawić nas w czy nnej służbie?

– To chy ba zrozum iałe – oświadczy ła negocj atorka. – Mogliście zrobić, co wam się

ży wnie podoba, nawet uderzy ć na Stany Zj ednoczone. Mim o to strzegliście bezpieczeństwa
kolonii, wy kony waliście polecenia j ej cy wilny ch władz i robiliście co w waszej m ocy, by bronić
oj czy zny i rodaków. Zdaj em y sobie sprawę, że wielu waszy ch towarzy szy broni poległo
bohaterską śm iercią, j ak choćby Wisem an i Gutierrez, lotniczki uhonorowane przez m ieszkańców
kolonii w nazwie tutej szego kosm oportu. – Wskazała głową pułkownika Hay esa. – Nie
zapom inam y także o ry zy ku, j akie podj ął pan, by ocalić naszy ch żołnierzy, którzy przy by li tutaj ,
by was zaatakować. Czy ny są ważniej sze od słów. Jeśli te kilka dziesięcioleci nieudolny ch rządów
nie nauczy ły nas niczego innego, zapam iętam y choćby tę sm utną prawdę. Wasze czy ny,
zwłaszcza te podej m owane na rzecz inny ch, m ówią sam e za siebie.

– Dziękuj ę, szanowna pani.
– Nie m nie dziękuj cie. Zapracowaliście sobie na tę am nestię i na stopnie, j akie

wam zaproponowano w nagrodę. Gdy by ście nie działali j ak trzeba, j uż by ście gnili w areszcie.
Podej rzewam j ednak, że gdy by wasze działania nie by ły tak prawe, nasz kraj stałby dzisiaj w
obliczu zupełnie innego kry zy su. Rząd winien j est wam wdzięczność i przeprosiny, czas więc
zacząć spłacać zaciągnięty dług.

Cam pbell się uśm iechnął. I j ego zadowalał osiągnięty wy nik.
– Twierdzi pani, że sierżant Stark, tocząc swoj ą woj nę, wy gry wał także polity czne

bitwy ? Cóż za ironia losu. Nigdy wcześniej nie spotkałem tak apolity cznej osoby.

Kobieta odpowiedziała m u podobny m uśm iechem .
– Zakładam , że sierżant Stark uzna pańskie słowa za kom plem ent. Polity cy obecni

w ty m pom ieszczeniu nie będą m ieli m u tego za złe. Ale m a pan racj ę. Sierżancie Stark, udało się
panu wy grać j eszcze j edną woj nę, taką, o której nie m iał pan zapewne bladego poj ęcia.

Ethan by ł tak oszołom iony, że ty lko przy taknął. Coś go j ednak nurtowało.
Czegoś tu nie widzę. No tak! Raz j eszcze przebiegł wzrokiem po treści

porozum ienia.

– Szanowna pani, m am y problem . Ten dokum ent m ówi ty lko o am nestii dla

podoficerów znaj duj ący ch się na Księży cu. A m iędzy nam i by ło także kilkoro oficerów,
kapelanów i lekarzy woj skowy ch. Zostali z nam i z własnej nieprzy m uszonej woli. Powinniśm y
wy m ienić ich w ty m dokum encie.

– Sierżancie Stark, zapoznaliśm y się osobiście z pańskim i aktam i osobowy m i. –

Ethan próbował nie krzy wić się w reakcj i na te słowa. – Wy czy taliśm y z nich m iędzy inny m i, że
nie darzy ł pan przełożony ch zby t wielką esty m ą. Chce pan powiedzieć, że odrzucicie naszą
propozy cj ę, by chronić garstkę oficerów?

– Nie chcę odrzucać porozum ienia. Zrobię, co każecie. Ale to są m oi oficerowie, a

j a dbam o swoich ludzi. Proszę j edy nie o włączenie ich do treści tego dokum entu.

Negocj atorka zerknęła w kierunku Hay esa.
– Nie widzę powodu, dla którego m ieliby śm y odrzucać propozy cj ę zm ian

przedstawiony ch przez sierżanta Starka – rzucił pułkownik. – Wspom niani oficerowie uczestniczy li
w ty ch sam y ch działaniach, które skłoniły nas do udzielenia am nestii podoficerom .

– Dobrze. – Kobieta powiodła wzrokiem po pozostały ch członkach delegacj i,

odbieraj ąc kolej ne potwierdzenia. – Pańska propozy cj a włączenia oficerów służący ch w pańskich
j ednostkach została przy j ęta. – Znów spoważniała. – Ale to j uż koniec am nestii na dzisiaj . Kraj
j est w potworny m kry zy sie. Musim y odbudować zaufanie do przy wódców. I do insty tucj i
państwowy ch. Zdaj ecie sobie sprawę, że od tej pory m usicie wy kony wać rozkazy przełożony ch?

Vic z trudem stłum iła śm iech, m rucząc pod nosem , tak by ty lko Ethan j ą sły szał:

background image

– On nigdy tego nie robił. Dlaczego teraz m iałby zm ieniać podej ście?
Stark zerknął na nią, potem spoj rzał na negocj atorkę.
– Tak, szanowna pani. Pan Cam pbell m oże zaświadczy ć, że znam swoj e m iej sce w

szeregu.

– Zdąży ł nas o ty m poinform ować. Jak j uż wspom niałam , odegrało to znaczącą

rolę w przy gotowanej dla pana propozy cj i porozum ienia. – Ona z kolei spoj rzała w kierunku
zarządcy.

– Maj ąc woj sko po swoj ej stronie, nie m usieliby śm y oferować wam aż tak

dobry ch warunków, j ak sądzę? To, że m ogliby śm y coś wy m usić, nie oznacza j ednak, że
zam ierzam y tak postąpić. Podtrzy m uj em y naszą propozy cj ę. Czy cy wilna część buntowników
akceptuj e zapisy um owy ?

Cam pbell wy m ienił spoj rzenie z Sarafiną, potem skinął głową.
– Oczy wiście. Jako przedstawiciele kolonii z przy j em nością zgadzam y się na

przedstawione warunki.

– Witam y ponownie na łonie Stanów Zj ednoczony ch. Was wszy stkich.
Stark pokręcił głową, ściągaj ąc na siebie wzrok zaskoczonej negocj atorki.
– Szanowna pani, m y ich tak naprawdę nigdy nie opuściliśm y.
Miała niepewną m inę, zaraz j ednak pokiwała głową.
– To dziwne. Am ery kanie od dawna obawiali się udzielenia arm ii większej

swobody. Postrzegali was j ako naj większe wewnętrzne zagrożenie dla dem okracj i. A wy, j ak się
okazuj e, by liście naj większy m i j ej obrońcam i.

– Już dawno m ogliby śm y pani to powiedzieć, ale woj o i cy wilbanda przestali ze

sobą rozm awiać.

– To z pewnością ulegnie zm ianie. I na pewno nie będzie j uż transm isj i z pola walki

ku uciesze gawiedzi. Nie zam ierzam y odczłowieczać was w ten sposób. Gdy przej ęliśm y władzę,
zdoby liśm y także wiedzę na tem at wy sokości rzeczy wisty ch strat poniesiony ch przez nasze
woj ska w ciągu m iniony ch kilku lat. To by ł dla nas prawdziwy szok. Nie m a szans na odbudowanie
potęgi m ilitarnej bez ogłoszenia poboru wśród oby wateli, którzy nie dorastali w fortach i bazach.

– To dobra wiadom ość. – Stark uśm iechnął się do Vic, gdy zobaczy ł j ej m inę, a

wy glądała tak, j akby doznała nagłego ataku niestrawności. – To m oże spowodować szok kulturowy
po obu stronach bary kady, ale wy j dzie wszy stkim na dobre.

Kolej ne rozm owy, kolej ne uściski dłoni. W końcu Stark znalazł się na zewnątrz sali

konferency j nej . By ł m ocno skołowany. Co tam się wy darzy ło? Najważniejsze, że nic nie zrobią
żołnierzom. Tylko to się teraz liczy. Wy rwał się z otępienia, gdy zauważy ł, że ktoś do niego
podchodzi.

Stacey Yurivan stanęła obok Ethana, na j ej twarzy widać by ło nieskry wany

podziw.

– Rey nolds powiadom iła wszy stkich o warunkach porozum ienia, gdy ty

obściskiwałeś się z negocj atoram i. Stark, nie doceniałam cię. To by ł m aj sterszty k! Taki podstęp.
Naj pierw zdołowałeś ludzi, a potem dałeś im taką pachnącą m archewkę. Musisz m i kiedy ś
opowiedzieć, j ak robi się takie przewały.

– Stace, j a niczego nie planowałem . A j uż na pewno nie próbowałem nikogo

oszukać. Tak się po prostu stało, ponieważ to chy ba j edy ne sensowne rozwiązanie.

– Jasne. Mów, co chcesz. Stark, król przekręciarzy. Pozdrawiam pana, sir!
Yurivan uniosła rękę do przepisowego salutu i trzy m ała j ą tak, dopóki nie

odpowiedział podobny m gestem .

– Spieprzaj stąd, Stace.

background image

– Taj est. Taj est. Już zm iatam .
– Gratuluj ę, generale Stark – rzuciła Vic, także m u salutuj ąc.
– Nie ty tułuj m nie tak.
– Wy bacz. Regulam inowe przy zwy czaj enie. Sam wiesz, j ak j est – odparła,

wskazuj ąc brodą na j ego pagony. – Musisz odpruć dy sty nkcj e sierżanta i przy czepić gwiazdki.

– Nie m am zam iaru.
– Straszne rzeczy dziej ą się z ludźm i. Jedny ch rozstrzeliwuj ą, inny ch m ianuj ą

generałam i. Ty trafiłeś do grona nieszczęśliwy ch.

– Nie m ogliby m nie rozstrzelać?
– Ja tego nie zrobię.
– To zrozum iałe – Stark wy szczerzy ł zęby. – Pułkowniku Rey nolds.
– Słucham ?
– By łaś m oim zastępcą. A to znaczy, że dadzą ci co naj m niej pełnego pułkownika.

– Zm ruży ła oczy, szukaj ąc odpowiedniej riposty. – Może zaczniesz wreszcie traktować m nie z
należny m szacunkiem .

– Niedoczekanie, żołnierzu. Ethanie Stark, wy m agasz nieustannego przy wracania

do rzeczy wistości.

– Przy padkiem j esteś w ty m naprawdę dobra. Nie zacząłby m tej rozróby,

gdy by m wiedział, że...

– Ethan. Weszłam tam ze świadom ością, że oboj e zostaniem y wy prowadzeni w

kaj danach. Wy gląda na to, że dobre chęci choć ten j eden raz nie zostaną ukarane.

– Spój rz ty lko, czy m nas nagrodzono.
– Nadal chcesz trafić przed pluton egzekucy j ny ? Słuchaj , żołnierze od początku

wiedzieli, że m ogą na ciebie liczy ć. Teraz rząd też to zrozum iał. I to nie dlatego, że j esteś taki
przy stoj ny, m ądry albo wy gadany...

– Dzięki.
– ...ty lko z powodu tego, co zrobiłeś, gdy m iałeś m ożliwość robienia, co zechcesz.

Rozum iesz? To prawdziwa m iara osobowości. Zrobiłeś co trzeba. Uratowałeś nas.

– Chy ba... tak. Nie. Każdy m ógłby...
– Tak. Akurat. Powiedz to Kate Stein, j ak następny m razem przy śni ci się Wzgórze

Pattersona.

– Ciekawa sprawa, Vic. Nie przy śniło m i się ani razu w ciągu ostatnich dni.

Wcześniej by łem na nim każdej nocy. Każdej .

– Może podświadom ość próbuj e ci coś powiedzieć? Tak na m arginesie, z

negocj atoram i przy leciał twój dobry przy j aciel. Dorobił się pozy cj i asy stenta. – Wskazała ręką
w głąb kory tarza na wy sokiego żołnierza. – Proszę podej ść, sierżancie Paratnam . Proszę
przy witać się z naszy m generałem .

– Nie ty tułuj m nie tak – powtórzy ł Ethan, zaraz j ednak uśm iechnął się do

przy j aciela. – Rash. Dawno się nie widzieliśm y.

– Wcale nie tak dawno. Ty le dobrego, że nikt teraz do nas nie strzela. – Rash także

się rozprom ienił, a potem poklepał Starka po ram ieniu. – Cholera. Cieszę się, że znów j esteśm y po
tej sam ej stronie.

– Ja też.
– Mam j edno py tanie. Nadal będziesz dowodził w tej kolonii?
– Tak, ale ty lko woj em . Trudno uwierzy ć, nie?
– Delikatnie rzecz uj m uj ąc. Wy j aśnij m i więc j edno: skoro to ty teraz wy daj esz

rozkazy, kom u będziesz się sprzeciwiał?

background image

– Nadal będzie przy m nie Vic. Zawsze ignoruj ę j ej rady.
Rey nolds przy taknęła.
– Niem al zawsze.
– Zatem m ożecie się j uż pobrać? – zapy tał Rash, spoglądaj ąc to na niego, to na nią.
– Pobrać? – Vic nie m ogła się zdecy dować, czy okazać zdziwienie czy wy buchnąć

śm iechem . – Ja i ten zbir? Czegoś ty się naj arał, Rash? A m oże to ty lko dezorientacj a przez niską
grawitacj ę? Mieliście zatrutą atm osferę w wahadłowcu?

– Skąd – obruszy ł się Paratnam . – Wy daj e m i się po prostu, że pasuj ecie do siebie.
– Pasuj em y ? – zapy tała. – Do siebie? Ja i Ethan? Czy j a kom uś coś złego

uczy niłam , żeby ponieść tak surową karę?

– Jesteście stworzeni dla siebie, Vic.
– Jeśli tak, to Stwórca m usi m ieć naprawdę pokręcone poczucie hum oru. –

Pokręciła głową. – Do zobaczenia, Rash. Muszę zadbać, by wszy scy dowiedzieli się o powrocie
do oficj alnej służby. Uważaj na siebie, wielki m ałpoludzie.

– Ty także. – Paratnam spoglądał w ślad za nią, potem przeniósł wzrok na Starka. –

Ja chy ba nigdy nie zrozum iem kobiet.

– To j est nas dwóch.
– Mogę m ówić ci po im ieniu?
– A m ów sobie, j ak tam chcesz.
– Idziem y na piwo?
– Jasne. Rash, co j a, u licha, będę robił j ako generał?
– Hm . – Paratnam zastanawiał się nad ty m przez chwilę. – Może powinieneś

wy winąć j akiś niezły num er, żeby zdegradowano cię znowu do stopnia sierżanta?

– Poważnie? Tak. To by się m ogło udać. Powinienem ...
Przerwał m u głos Vic dobiegaj ący z głębi kory tarza:
– Nawet o ty m nie m y śl, Ethan!

KONIEC


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dowodztwo Starka Jack Campbell
Campbell Jack Campbell Wojna Starka
Campbel Jack Trylogia Starka 01 Wojna Starka CzP
Krucjaty
Krucjata na Słowian
Morrison Cecile Krucjaty
modlitwa krucjaty wyzwolenia czlowieka, Dokumenty Textowe, Religia
19 Krucjaty i ich znaczenie w średniowiecznej Europie
Campbell Judy Świat za szybą
20 Krucjaty
Krucjaty(1), Średniowiecze
19 Przeobrażenia Europy Zachodniej w okresie krucjat
Petrisko Ostatnia krucjata
Krucjata Modlitwy  Modlitwa do Boga Ojca o ochronę przed wojną atomową
ROSS CAMPBELL „SZTUKA AKCEPTACJI. CZYLI JAK PO PROSTU KOCHAĆ SWEGO NASTOLATKA”, PEDAGOGIKA
odb ii°20 dziecieca krucjata milosci
Krucjata Modlitw 1  Modlitw na czasy ostateczne, które właśnie nadeszły

więcej podobnych podstron