Dowodztwo Starka Jack Campbell

background image
background image

background image
background image
background image
background image
background image

Paulowi Crabaugh, dobremu przyjacielowi,
którego życie skończyło się
o wiele za szybko.
Dla S., jak zawsze.

background image

Więcej na: www.ebook4all.pl

CZĘŚĆ PIERWSZA

W wirze walki

background image

Zorganizowane sianie zniszczenia, zwane przez ludzi sztuką prowadzenia woj ny,

przy biera wiele form . Atak m oże by ć niespodziewany i krótki j ak trzęsienie ziem i: żołnierze
szturm uj ą um ocnienia z zaskakuj ącą furią, po czy m naty chm iast się wy cofuj ą. Istniej e też inny
sposób – natarcie zaczy na się powoli, a j ego siła rośnie z czasem , gdy oddziały posuwaj ą się
ostrożnie naprzód, wy szukuj ąc słaby ch punktów w liniach wroga. Taki napór, nieustanny i
nieubłagany, przy pom ina odwieczną walkę nadm orskich wy dm z przy boj em .

Ten atak by ł właśnie taki – stopniowy. Jakby teren zalewała powódź, choć w ty m

akurat konkretny m m iej scu woda nigdy nie m iała odm arznąć, spoczy wała bowiem głęboko pod
skorupą m artwego skalistego gruntu. Tutaj organizowano prawdziwe uderzenie, tam pozorowane
– tak szukano śladów j akiej kolwiek słabości. Każdą próbę przedarcia się powstrzy m y wały
niewzruszalne um ocnienia, każda akcj a spoty kała się z reakcj ą. Napór j ednak nie słabł, a opór
obrońców bardzo powoli, lecz nieuchronnie ukierunkowy wał atakuj ący ch na te odcinki, które
wy dawały się m niej odporne. Na ty le słabsze, by piętrząca się fala przy boj u m ogła, drobina po
drobinie, podm y ć zagradzaj ące j ej drogę wy dm y. Z początku działo się to tak wolno, że nikt tego
nie zauważał, potem j ednak proces przy brał na sile i szy bkości, a w końcu nieprzeniknione z
pozoru bariery zaczęły się kruszy ć.

– Ethan, m am y problem y.
Sierżant Stark, pełniący funkcj ę kom endanta zbuntowany ch woj sk broniący ch

am ery kańskiej kolonii na Księży cu, dopinał w pośpiechu pancerz.

– Wciąż się ubieram , Vic. Co tam się dziej e?
– Nie potrzebuj esz zbroi wewnątrz kom pleksu kwatery głównej – ofuknęła go

sierżant Rey nolds pełniąca funkcj ę szefa sztabu Starka. – Jesteś m i potrzebny w centrum
dowodzenia. Teraz.

– Dobrze, j uż dobrze... Ale przy j dę w pancerzu. – Ethan dopiął ostatnią klam rę

zbroi, chwy cił karabin i pognał w kierunku drzwi. Nadal czuł się dziwnie w kory tarzach tej części
bazy, widząc drewniane panele zasłaniaj ące gołą skałę. Chyba nigdy nie przywyknę do luksusów
zafundowanych dowództwu, ale może uda się sprzedać część tego syfu, żeby zdobyć pieniądze na
żołd dla naszych chłopców i dziewczyn.

Stark nie znał większości ludzi pełniący ch służbę w centrum dowodzenia. Wiedział

j ednak, że przy konsolach zasiedli naj bardziej doświadczeni podoficerowie, który ch zadaniem
by ło nieustanne analizowanie i porządkowanie strum ieni dany ch: sy m boli, kom unikatów i
transm isj i nadawany ch przez walczący ch żołnierzy. Wszy stko to trafiało tutaj , do tej sali, gdzie
dowódcy starali się opracować naj właściwsze strategie działania. Dzisiaj j ednak nie by ło w
centrum żadnego z dawny ch oficerów (wszy scy zostali poj m ani i trafili do aresztu) i właśnie
dlatego ich rolę m usiał przej ąć Stark.

– Jej u... – j ęknął Ethan, przy staj ąc na m om ent przed giganty czny m ekranem

główny m , na który m pokazy wano właśnie j akiś wy cinek frontu w podrasowany m 3D. Zielone
ikonki oznaczaj ące pozy cj e am ery kańskich żołnierzy wisiały łagodny m łukiem nad linią
wy znaczaj ącą sy stem um ocnień. Sy m bole oddziałów grupowały się wokół ikon oznaczaj ący ch
um ocnione pozy cj e ciężkiego sprzętu, który m i naszpikowano linię obrony. Nieco dalej nad
księży cowy m gruntem przesuwało się m rowie czerwony ch znaczników: sensory śledziły każdy
ruch napieraj ący ch wrogich woj sk. – Ten atak wy daj e m i się bardziej zdecy dowany niż
poprzedni.

Siły koalicy j ne testowały każdą część linii obrony od trzech dni, czy li od chwili

załam ania potężnej ofensy wy generała Meecham a. Uderzały j uż nasty raz – zapewne dotarły do
nich pogłoski o buncie i towarzy szący ch m u rozruchach.

– Tak – przy znała Vic. W ty m j edny m prosty m słowie kry ło się wiele treści. – Ale

background image

chy ba zdołam y ich powstrzy m ać.

Chyba zdołamy... Stark przy j rzał się ekranowi raz j eszcze, m arszcząc m ocniej brwi.
– Dlaczego j ednostki wroga podchodzą tak blisko? I dlaczego nie odrzucam y ich na

większą odległość?

– Nie wiem . – Vic próbowała ukry ć frustracj ę, lecz ta nie dawała się okiełznać,

ponieważ sierżant m usiała zarządzać o wiele większy m i siłam i, niż pozwalało j ej na to
wy szkolenie i doświadczenie boj owe.

– Nie cierpię, Vic, gdy ktoś podczas bitwy zaczy na m ówić „nie wiem ”. Stłum iła

chęć, by m u odpy skować, i odpowiedziała w m iarę spokoj ny m tonem :

– Ja też tego nie lubię, ale naprawdę nie rozum iem , o co chodzi. Niby nic się nie

dziej e – om iotła ekrany uważny m spoj rzeniem – niem niej nasze linie wy daj ą się słabsze, niż
powinny by ć. – Zerknęła w j ego stronę. – Przy spieszenie rotacj i j ednostek ty lko pogorszy ło
sy tuacj ę.

– Nie m ieliśm y wy boru, Vic. Chłopcy siedzieli na pierwszej linii tak długo z

powodu ofensy wy Meecham a i m ocno przez to oberwali.

– Mogli wy trzy m ać j eszcze kilka dni, nawet ty dzień. Na rany Jezusa,

rozpoczęliśm y przegrupowanie dzień po przej ęciu kontroli!

– Dlatego, że wszy scy na to nalegali – przy pom niał j ej Stark. – Co twoim zdaniem

m iałem zrobić?

Spoj rzała na niego z politowaniem .
– Powiedzieć: nie.
– Nie m iałem prawa im odm ówić, Vic.
– Ciekawe, dlaczego? Przecież wy brano cię na dowódcę naszy ch sił, pam iętasz?
Stark wy m ierzy ł w nią palec wskazuj ący.
– Owszem . Pam iętam też, że doszło do tego głównie dzięki tobie. Z pewnością

j ednak wiesz, i to równie dobrze j ak j a, że by cie dowódcą a zy skanie u ludzi posłuchu to dwie
różne sprawy. Nie j estem w stanie narzucić swoj ej woli pozostały m sierżantom . Cokolwiek
powiem , oni i tak naj pierw dobrze się zastanowią, zanim wy konaj ą m oj e rozkazy.

Vic spuściła wzrok, potem pokiwała głową z widoczną rezy gnacj ą.
– Chy ba m asz racj ę. Nie, na pewno m asz racj ę, ale i tak m i się to nie podoba.

Linie obrony są zby t kruche, a rotacj a oddziałów dodatkowo j e osłabia. Wy sy łam uzupełnienia do
obrony tego sektora – dodała.

– Dobry ruch. Ilu ludzi tam wy ślesz?
– Dwie kom panie.
– Gdzie j e rozlokuj esz?
– Nie wiem j eszcze! – Frustracj a pokonała wszy stkie bariery, gdy Vic m achnęła

ręką w stronę ekranu. – Gdzie m ożem y ich potrzebować?

– Jeśli ty tego nie wiesz, j a ty m bardziej – odparł.
Vic jest naszym najlepszym taktykiem, jakiego znam. Skoro nie ogarnia sytuacji, nikt

jej nie pomoże.

Stark przy j rzał się ekranowi, na który m setki sy m boli zlewały się i rozdzielały. Po

obu stronach transm isj i tak realnej , że Ethan m iał wrażenie, iż stoi na skraj u pola bitwy,
przesuwały się kolum ny dany ch odbierany ch z transm iterów.

Vic popatrzy ła na niego, potem na wy świetlacz.
– Może dlatego, że m am y zby t wiele czy nników do uwzględnienia. Trepy kazały

ściągać każdy bit dany ch, j aki przepły wa przez transm itery, a j ak sam wiesz, w gęsty m lesie nie
obej rzy sz dokładnie żadnego drzewa. Musim y zredukować ten szum inform acy j ny do strum ienia

background image

podstawowy ch dany ch.

– Świetny pom y sł. Niestety, nie m ożem y tego teraz zrobić.
Vic zniży ła głos, żeby ty lko Stark m ógł j ą usły szeć.
– Chciałaby m wiedzieć, u licha, co w takim razie m ożem y zrobić.
Podoficerowie zerkali w ich kierunku z nieprzenikniony m i twarzam i. Stark

uśm iechnął się pod nosem , skupiaj ąc wzrok na ekranie, j akby nie dostrzegał ty ch oznak
zainteresowania. To jak prowadzenie mojego oddziału, tylko w znacznie większej skali. Ludzie
muszą widzieć, że nie brak mi pewności siebie. Nawet wtedy, gdy robię w gacie ze strachu i nie
mam bladego pojęcia, co dalej. Ta m y śl odciągnęła j ego uwagę od problem u, dzięki czem u coś
zaczęło m u świtać. Gapił się nadal na wy świetlacz, po który m przesuwały się czerwone ikonki
oznaczaj ące zagrożenie ze strony wielkokalibrowy ch pocisków, poj awiaj ące się nagle i równie
szy bko znikaj ące. Poczuł to charaktery sty czne m rowienie m iędzy łopatkam i, zupełnie j ak na polu
walki, gdy aparatura dawała znać, że został właśnie nam ierzony przez wrogiego snaj pera. Na
ty m obrazie znaj dowało się coś znaj om ego, czego wciąż nie potrafił wy łuskać i zrozum ieć, ale co
wy czuwał insty nktownie dzięki doświadczeniu wy niesionem u z niezliczony ch starć.

– Czy m j eszcze dy sponuj em y ? Co zostawiłaś w odwodzie?
– Co zostawiłam ? – Vic zam y śliła się na m om ent. – Dwa bataliony. Ale naj pierw

trzeba ogłosić w nich alarm , dać im czas na przy gotowanie ry nsztunku...

Choć Vic z reguły ocenia sytuację prawidłowo, tym razem chyba się myli.
– Ogłoś alarm . Każ im się przy gotować do wy m arszu na pierwszą linię.
– Ethan, nie widzę sensu w wy sy łaniu na front takiej m asy ludzi, którzy m ogą nam

się przy dać później .

Rozsądne słowa. Rozsądna rada. Vic znów zaczęła odgrywać dawną rolę osoby, która

sprowadza mnie na właściwe tory myślenia. Stark nie odry wał oczu od ekranu, nie skupiał się
j ednak na pokazy wany m obrazie, interesował go raczej ry tm ruchu j ednostek niż działania
poszczególny ch żołnierzy. To, co obserwował, wcale m u się nie podobało.

– Nie poradzim y sobie z nim i, Vic. Musim y m ieć tam te oddziały.
– Jeśli będą siedzieć w pancerzach zby t długo...
– Wiem , wiem . Ale każ im akty wować zbroj e.
– Ethan, j a nie...
Mrowienie nasilało się, zm uszało do działania.
– Rób, co m ówię!
Vic zam ilkła w pół słowa, j ej twarz stężała.
– Taj est!
Poczuł się, j akby zdzieliła go pięścią w żołądek. Zazwyczaj współpracowaliśmy jak

równy z równym, czasami nawet byłem jej podwładnym, a teraz cała władza należy do mnie, co
irytuje nas oboje. Oddalił się nieco, aby odwrócić uwagę potencj alny ch obserwatorów od
wściekłej m iny przy j aciółki, gdy ta ogłaszała alarm boj owy w obu batalionach. Czy ja się
przypadkiem nie mylę? A może zamieniam się w zwykłego trepa? Nie... Nie. Zostałem dowódcą
naszych wojsk, a każdy zmysł krzyczy do mnie teraz, że będę potrzebował tych oddziałów na
pierwszej linii.

– Dzięki – bąknął Stark, nie wdaj ąc się w szczegóły.
Vic obrzuciła go szy bkim spoj rzeniem , zaskoczona j ego reakcj ą, niem niej nadal

wściekła.

– Nie m a za co. To niełatwe...
– Dla m nie również. Musim y pogadać w wolnej chwili, ustalić zasady współpracy.

Chcę, żeby ś nadal m i m ówiła, co sądzisz o każdej decy zj i.

background image

– Słowem się nie odezwę, j eśli będziesz m nie zby wał j ak durnego kota – odburknęła

wciąż zagniewany m , ale j uż znacznie spokoj niej szy m tonem .

– Masz racj ę.
Ku zdum ieniu Starka, ostatnie słowa wy wołały j ej uśm iech.
– Tego j eszcze nie sły szałam z ust dowódcy. Żaden nie zniży ł się do przy znania m i

racj i. – Spoj rzała na Starka, unosząc py taj ąco brew. – Mam na linii dwóch dowódców batalionów,
którzy py taj ą, dlaczego ich ludzie m uszą wkładać zbroj e i wy chodzić z koszar.

– Ponieważ... – Ponieważ ja tak kazałem? Nie, to zła odpowiedź. – Ponieważ m am y

do czy nienia z groźną próbą penetracj i, która nadweręży ła naszą pierwszą linię na ty m odcinku.
Broniący go chłopcy m ogą potrzebować wsparcia. – Nie, to z kolei brzmi za mało dobitnie. –
Powiedz po prostu, że potrzebuj em y ich wsparcia na linii frontu.

Vic szy bko powtórzy ła do kom unikatora słowa Starka, które okazały się

wy starczaj ąco ważny m powodem postawienia pod broń tak dużej liczby ludzi.

– Okay. – Skinęła głową. – Potwierdzili przy j ęcie rozkazu. A teraz m ów, co cię tak

zaniepokoiło. W tej sam ej chwili odpowiedź poj awiła się przed ich oczam i.

– To. – Stark wy celował palcem w ekran, na który m grupka sy m boli oznaczaj ąca

j ego żołnierzy zaczęła się nagle szy bko poruszać. – Ta druży na się wy cofuj e. Czy ktoś m oże
powiedzieć dlaczego?

– Status bunkra j est w porządku – m am rotała pod nosem Vic. – Co tam się dziej e? –

zastanawiała się, akty wuj ąc ogólny kom unikator sy stem u dowodzenia. – Kapralu Ham ilton,
dlaczego wasza druży na opuściła stanowiska?

Stark przełączy ł się, aby usły szeć odpowiedź. Słowa Ham iltona by ły szy bkie,

ury wane, ociekały strachem i zm ęczeniem spowodowany m biegiem .

– Jest ich za dużo. Za m ocno naciskaj ą. Nie dam y rady utrzy m ać pozy cj i.
– Ham ilton! – ry knęła Vic. – Naprzeciw was nie m a niczego, czy m wróg m ógłby

przerwać linię um ocnień na waszy m odcinku! Wracaj cie na wy znaczoną pozy cj ę!

– Odm awiam . Tam j est zby t gorąco. Wy cofuj em y się.
Stark powstrzy m ał Vic, kładąc j ej dłoń na ram ieniu, drugą ręką zaś wskazuj ąc na

ekran.

– Spój rz, j ak szy bko poruszaj ą się te sy m bole. Oni się nie wy cofuj ą, ty lko uciekaj ą.
– Uciekaj ą... – powtórzy ła ostatnie słowo, j akby nigdy wcześniej go nie sły szała i

nie potrafiła zrozum ieć znaczenia. – O Boże – j ęknęła, widząc, że druży ny z sąsiednich bunkrów
także przy stępuj ą do odwrotu.

– Tam j est podobnie – rzucił Stark przez zaciśnięte zęby. – Linia obrony pęka.
Coraz więcej sy m boli przem ieszczało się w stronę obserwatorów, gdy kolej ni

żołnierze opuszczali bunkry, kieruj ąc się grupkam i na zaplecze frontu. Czerwone ikonki wrogich
oddziałów sunęły ich śladem , na razie ostrożnie, j akby przeciwnik obawiał się wciągnięcia w
pułapkę.

– Co tam się dziej e? – wy szeptała Vic, nie wierząc własny m oczom , i spoj rzała na

Starka. – Dlaczego uciekaj ą? – Mom ent później walnęła pięścią w konsolę. – Dlaczego oni, u
licha, uciekaj ą?

– Nie m am poj ęcia. Zapy taj m y ich raz j eszcze. – Stark wy wołał num er j ednego z

sierżantów, który brał udział w odwrocie. – Srij ata, co tam się dziej e? Dlaczego opuściłeś bunkier?

Odpowiedzi sierżanta by ły wy raźne m im o odgłosów zaciekłej walki.
– Nie wiem ! Wszy scy zaczęli się wy cofy wać, i to biegiem .
– Ale dlaczego ty uciekłeś?
– Miałem bronić tego bunkra w poj edy nkę? Zresztą załogi sąsiednich zrobiły to

background image

sam o! Stark przełączy ł się na inny kanał.

– Szeregowy Shanahan. Wracaj cie na wy znaczoną pozy cj ę.
– Odm awiam , sir. Odm awiam . Tam j est za gorąco. Nie utrzy m am y się...
– Nikt was nie atakuj e. Wracaj cie na stanowisko.
– Po co? Nie m am zam iaru ginąć za nic!
Vic przez m om ent spoglądała Ethanowi prosto w oczy, potem sam a wy wołała

j akiegoś żołnierza.

– Kapralu Delgado, zam elduj cie się. – Cisza. – Delgado, wiem , że m acie włączony

kom unikator.

– Wal się! – wy sapał Delgado.
– Wracaj cie na pozy cj ę, Delgado. Od tego zależy ży cie inny ch żołnierzy !
– Moj ego ty łka j akoś nikt nie chce ratować. Z tego, co widzę, wszy scy wiej ą.
Stark ponownie skupił uwagę na otoczeniu, zdaj ąc sobie nagle sprawę, że wszy stkie

spoj rzenia są zwrócone na niego. Tak, nadal jestem dowódcą drużyny, tylko że cholernie licznej.
Wcisnął klawisz kom unikatora, wy bieraj ąc kanał ogólny, który m m ógł dotrzeć do wszy stkich
żołnierzy w sektorze.

– Tu Stark. Wracaj cie wszy scy na wy znaczone pozy cj e. Wróg nie dy sponuj e

niczy m , co m ogłoby wam poważnie zagrozić. Wy słaliśm y wam j uż wsparcie. Wracaj cie na
wy znaczone pozy cj e – powtórzy ł. Część ikonek zwolniła, niem niej wy łom poszerzał się z każdą
chwilą, gdy ż do uciekaj ący ch dołączały załogi kolej ny ch um ocnień. Tam a pękła, cegiełki, z
który ch została zbudowana, poddawały się kolej no pod naporem wroga, który atakował ze
zdwoj oną m ocą na ty m odcinku, zwiększaj ąc po wielekroć panuj ący tam chaos.

Stark wy czuł obok siebie sierżant Tanakę, której powierzono dowodzenie

sztabowcam i kwatery głównej .

– Jaki zasięg będzie m iała ta panika? – zastanawiała się na głos, nie kry j ąc strachu.

– Cała linia frontu się załam ie?

– Odpowiem ci, j ak ty lko się dowiem .
Dziwna sprawa. Miał tak wielką władzę, ale znikom y wpły w na sy tuacj ę.
– Szlag! – zaklęła Vic, przełączaj ąc się na kolej ny kanał. – Dlaczego o ty m nie

pom y ślałam ?... Arty leria! Grace? Mam y problem . Musim y zam knąć wy łom .

Sierżant Grace odpowiedział z odległego pom ieszczenia kom pleksu kwatery

głównej , gdzie m ieściło się centrum dowodzenia naj cięższy m i działam i, które od wielu stuleci
budziły organiczny strach w żołnierzach piechoty. Mówił spokoj ny m głosem , wolno cedząc
słowa.

– Rozum iem . Mogę położy ć ogień zaporowy, aby spowolnić ruchy wroga, ale na

pewno nie dam rady powstrzy m ać go bez wsparcia piechoty.

– Uform uj em y nową linię obrony na przedpolu. Ściągam y właśnie j ednostki

rezerwowe. Rozpocznij cie ostrzał wy sunięty ch oddziałów przeciwnika.

– Dobrze. Postaram się spowolnić ich m arsz, ale nie m ogę celować w naj dalej

wy sunięte j ednostki bez ry zy ka zm asakrowania naszy ch. Przeciwnik zaczy na się zrówny wać z
uciekaj ący m i oddziałam i.

Vic spoj rzała na ekran, potem przeniosła wzrok na Starka. On ty lko skinął

twierdząco głową.

– Zrób co się da, Grace. Jesteś ekspertem .
– Nie chcecie planu ogniowego do akceptacj i?
– Nie chcem y. O czy m ty w ogóle m ówisz?
– To standardowa procedura – wy j aśnił Grace, ty m razem m ówiąc znacznie

background image

szy bciej . – Rozpisuj ę plan ostrzału, przesy łam go na wy ższy poziom dowodzenia, aby wszy scy
oficerowie po kolei m ogli go zatwierdzić, sprawdzaj ąc, które działa do czego i kiedy będą
strzelały. Potem dokum ent wraca do m nie.

– A bitwa w ty m czasie dobiega szczęśliwego końca.
– Hej , nie j a wy m y śliłem ten sy stem . Chcecie zobaczy ć m ój plan?
– Nie – oświadczy ł zdecy dowany m tonem Stark. – Grace, zdąży łeś zapom nieć

więcej inform acj i doty czący ch ciężkiej arty lerii, niż j a kiedy kolwiek posiadałem . Rób, co
uważasz za stosowne, a j ak zobaczę, że coś m i nie pasuj e, dam ci znać.

– Dowodzenie przez negacj ę? – zapy tał Grace. – Stark, j uż cię lubię, stary draniu.

Za chwilę polecą pierwsze pociski.

– Dzięki. – Ethan spoj rzał na Vic. – Czy m , u licha, j est „dowodzenie przez

negacj ę”?

Rey nolds uśm iechnęła się, aczkolwiek raczej nieprzekonuj ąco ze względu na

przepełniaj ące j ą napięcie.

– To znaczy, że każesz kom uś coś zrobić, a potem patrzy sz na efekty j ego działania.

Nie wtrącasz się, dopóki nie uznasz, że m ożna coś zrobić inaczej .

– To się nazy wa zdrowy rozsądek – m ruknął Stark. – Jak niby inaczej ... –

zeszty wniał, gdy spoj rzał na lewy skraj wy łom u. – Po tej stronie przestali się wy cofy wać.
Spój rz. Nadal utrzy m uj ą pozy cj e. Tanaka, połącz się z ty m bunkrem i zadbaj , żeby j ego załoga
nie uciekła.

– Dlaczego właśnie w ty m m iej scu? – zastanowiła się na głos Vic, gdy Jill ruszy ła

w kierunku term inalu. – A niech m nie, spój rz na ukształtowanie terenu. Ich bunkier znaj duj e się na
szczy cie strom ego wzniesienia, przed który m j est pole pełne głazów.

– Tak. – Stark wy szczerzy ł zęby, rozpoznaj ąc wskazane m iej sce. – To Zam ek. Nie

stacj onowaliśm y w tam tej okolicy. Naj lepszy bunkier do obsadzenia na cały m pery m etrze.
Wróg om ij ał ich szerokim łukiem , dzięki czem u nie czuli presj i. – Przeniósł wzrok na drugi skraj
wy łom u, gdzie również widniało spore zgrupowanie zielony ch ikonek zaj m uj ący ch teren
przy pom inaj ący asy m etry czny krąg. – Patrz, Vic, po tam tej stronie też się ktoś broni. Dzięki
Bogu.

– Tak – przy znała. – Wzgórze Mango walczy.
– Ale to przecież równina, m uszą m ieć wroga na karku.
– Spój rz na num er j ednostki, Ethan – wy paliła Vic takim tonem , j akby z góry

wiedziała, że ta wiadom ość m u się nie spodoba.

I nie pom y liła się.
– Chry ste...
Trzecia druży na pierwszego plutonu kom panii Bravo. Drugi batalion, pierwsza

dy wizj a. Jego dawni ludzie. Dwunastu żołnierzy, który ch szkolił i prowadził od wielu lat. Jego
druży na do m om entu, w który m bezsensowna szarża generała Meecham a doprowadziła do rzezi.
Tej sam ej , która by ła powodem buntu podoficerów. To właśnie po niej sierżanci wy brali Starka
na kom endanta, zm uszaj ąc go do porzucenia ukochanego zaj ęcia i ty ch właśnie żołnierzy. Jego
dawna druży na zm ieniła kilka dni tem u inny oddział, udaj ąc się na pierwszą linię, a teraz
utrzy m y wała wy znaczoną pozy cj ę na skraj u wy łom u w linii obrony, przez którą przetaczała się
lawina wrogów konty nuuj ący ch przełam y wanie frontu.

– Anita – powiedział.
– Sí, sargento – usły szał absurdalnie rozradowaną kapral Gom ez.
Obserwuj ąc uważnie dane napły waj ące z j ej bunkra, dostrzegł, że sy stem y

nam ierzania ostrzeliwuj ą każdy cel, j aki poj awia się w polu widzenia sensorów – a ty ch by ło

background image

wiele, naprawdę wiele. Mnóstwo żołnierzy poj awiało się, testuj ąc sy stem , i naty chm iast
wy cofy wało, szukaj ąc m artwy ch punktów, które pozwoliły by na podej ście do bunkra i
unieszkodliwienie sieci zabezpieczeń oraz kierowanej przez nią broni. W narożniku obrazu
przekazy wanego z kam ery Stark widział pochy lonego nad konsolą szeregowego Mendozę.
Żołnierz co chwilę wprowadzał szy bkim ruchem dłoni nowe kom endy zm ieniaj ące priory tety
sy stem ów celowniczy ch.

– Musicie utrzy m ać tę pozy cj ę – powiedział Stark. – Musicie. Nie m am tam nikogo

innego, kom u m ogę zaufać.

– Będziem y walczy li, sargento. No hay problema.
– Uderzą na was, i to z pełną m ocą, ale m usicie wy trzy m ać – powtarzał Stark.
– Sí. Nikt nie opuści tego wzgórza. Naciskaj ą m ocno, ale odpowiadam y równie

zdecy dowanie. Widzi pan? Nie m am y zam iaru uciekać j ak te kartofle.

Stark przy wołał obraz z innej kam ery, ty m razem patrzy ł na sy tuacj ę oczam i

kolej nego ze swoich podwładny ch, szeregowego Chena strzelaj ącego ze stanowiska poza
bunkrem . Między potrzaskany m i skałam i poruszały się ciem ne sy lwetki, w absolutnej czerni cieni
poły skiwał od czasu do czasu j akiś elem ent wy posażenia. Biała łuna oświetlała co chwilę szary
księży cowy kraj obraz. Chen strzelał spokoj nie, bez em ocj i, gdy j ego kom puter takty czny
nam ierzał kolej ny cel. Wy świetlacz nad j ego głową drgał m ocno, ponieważ wróg starał się
zagłuszy ć kom unikacj ę z sy stem am i kieruj ący m i ogniem i wy znaczaj ący m i cele. Ikonki zapalały
się i gasły nieustannie, gdy kom putery filtrowały dane, oddzielaj ąc cele uroj one od
prawdziwy ch. Obraz zadrgał znowu, a m om ent później stoj ące obok Chena działko szy nowe
plunęło serią pocisków. Jakże łatwe wy dawało się zadanie ty ch ludzi: m ieli j edno m iej sce do
obserwacj i, j edno konkretne zadanie – prowadzenie tak niewielkiego oddziału wy dawało się
igraszką. Ty m trudniej by ło Ethanowi wrócić m y ślam i do centrum dowodzenia, gdzie m usiał
m artwić się o los ty sięcy ludzi.

– Daj m i znać, j eśli zrobi się za gorąco – rozkazał Stark, przery waj ąc połączenie,

by skupić się na sy tuacj i ogólnej .

Vic posłała m u ostre spoj rzenie.
– Oni tam przej dą piekło, Ethan.
– Wiem . Ale ty lko na nich m ogę liczy ć. Nie uciekną, będą bronić pozy cj i do

upadłego. Tak to j uż j est w woj u. Na pierwszą linię trafiaj ą ci, który m ufasz, bo ty lko oni na
pewno wy konaj ą rozkaz bez względu na okoliczności. – Przeczesał dłonią włosy, raz j eszcze
spoglądaj ąc na obraz sektora, w który m siły wroga wdzierały się coraz głębiej w linie obrony. –
To cholernie szeroki wy łom . – Na wy świetlaczu poj awiły się nowe sy m bole. Ciężkie pociski
startowały z głębokiego zaplecza, by spaść na teren zaj ęty przez wroga. – Grace m iał racj ę.
Arty leria ich nie powstrzy m a.

– Nie m a w ty m j ego winy. Musi zgady wać, gdzie za m om ent będzie przeciwnik, a

gdzie znaj dą się nasi. I to się nie zm ieni, dopóki nie poinform uj esz go, że właśnie spuszcza piguły
na głowy twoich żołnierzy.

– Do tego nie m ożem y dopuścić, Vic. Powiedz, j ak zatkać tę dziurę?
– Mam y pod bronią dwie kom panie odwodu. – Machnęła ręką w stronę ekranu. –

Przy naj m niej nie m uszę się j uż zastanawiać, gdzie j e rozlokować. Wy słałam Deltę na lewe
skrzy dło, ale okrężną drogą. Maj ą zaj ąć pozy cj e za Zam kiem i stam tąd uderzy ć na wroga z flanki
– wy j aśniała, j ednocześnie wpisuj ąc rozkazy na konsoli dowodzenia, by zostały
przetransm itowane bezpośrednio na kom putery takty czne kom panii. – Drugą kom panię m am
teraz dokładnie na wprost wy łom u. Może uda j ej się powstrzy m ać napór przeciwnika... –
przerwała na m om ent. – Tak będzie dobrze?

background image

– Słucham ? – burknął poiry towany Stark. A, no tak, to ja tu jestem teraz szefem. –

Tak. Świetny pom y sł. Wy konać.

– Nie taki świetny, Ethan. Na szczęście kazałeś ogłosić m obilizacj ę dodatkowy ch

batalionów. – Przy gry zła dolną wargę z taką siłą, że poj awiła się na niej rubinowa kropla krwi. –
Kom pania Charlie, m acie naty chm iast zaj ąć wy znaczone pozy cj e. – Nawet gdy m ówiła, j ej
palce śm igały po klawiaturze, wprowadzaj ąc uaktualnienia do taków kom panii. – Ustanowicie tam
nową linię obrony.

– Mam y się bronić w poj edy nkę? – zapy tał z niedowierzaniem w głosie podoficer

pełniący funkcj ę dowódcy kom panii. Kolej ny sierżant, którem u kilka dni tem u dano kontrolę nad
zby t dużą liczbą ludzi. – Sporo ich tu na nas lezie.

Wróg przestał się właśnie czaić i ruszy ł do pościgu za uciekaj ący m i

Am ery kanam i, rzucaj ąc w wy łom coraz więcej oddziałów m im o zaporowego ognia arty lerii.

– Chwileczkę – j ęknęła Vic. – Opóźnić wy konanie rozkazu. Nie próbuj cie ich

powstrzy m y wać, dopóki nie otrzy m acie wsparcia. Wy sy łam y do was dwa pełne bataliony,
rozum iecie? Nie będziecie tam sam i.

– Okay. – Nawet w zniekształcony m elektronicznie głosie dało się wy czuć

zwątpienie.

Stark nie potrafił usiedzieć w m iej scu, zwłaszcza teraz, gdy j ego ludzie m ieli

wkroczy ć do akcj i. Linia ikonek oznaczaj ący ch kom panię Charlie wy dawała się bardzo krucha i
niewielka w porównaniu z m orzem pły nący ch w j ej kierunku zielony ch i czerwony ch sy m boli.

Pierwsza fala uciekinierów przem knęła pom iędzy stanowiskam i kom panii Charlie,

zanim j ej żołnierze zdąży li na dobre zaj ąć wy znaczone stanowiska. Coraz więcej sy m boli zbliżało
się do linii obrony, poj edy nczo albo m ały m i grupam i. Obraz na wy świetlaczu przy pom inał
kory to rzeki niosące tony śm ieci, które lada m om ent uderzą w zaporę, j aką m iała by ć kom pania
Charlie.

– Ethan... – zaczęła m ówić Vic.
– Widzę. – Część żołnierzy kom panii Charlie także zaczęła się wy cofy wać,

dołączaj ąc do spanikowany ch oddziałów z pierwszej linii. Naj pierw na skrzy dłach form acj i,
potem w sam y m centrum szy ku, wreszcie w całości. Teraz j uż wszy scy wiali gdzie pieprz rośnie.
– Mam y spory problem , Vic. Po co bronić flank, skoro pom iędzy nim i nie będzie nikogo?

Dzieje się za dużo naraz. Jak tu podejmować decyzje, mając przed sobą strumienie

danych zmieniających się z taką szybkością, że nie sposób ich ogarnąć? Niem ożność podj ęcia
decy zj i pożerała go na spółkę z rosnący m lękiem . Co teraz? Mówić im, do kogo strzelać, jak robili
to oficerowie? To przecież nic nie da... A może to już koniec? Może pozostaje mi tylko patrzeć na
ten bajzel i modlić się o cud?

Wzdry gnął się, gdy oczam i wy obraźni znów uj rzał łany zroszonej krwią trawy. Nie

um iał podj ąć decy zj i, tak j ak kiedy ś j ego przełożeni, tam , na Wzgórzu Pattersona, gdzie j ego
ludzie ginęli, dopóki sy tuacj a nie stała się beznadziej na.

Dobry Boże, czy właśnie stałem się swoim najgorszym wrogiem?
Zalała go fala wspom nień, j akby m y śl o m asakrze by ła kluczem otwieraj ący m

drzwi do przeszłości. Zwłaszcza j edna wizj a nie chciała go opuścić: żołnierze siedzący kręgiem
przy daj ącej ciepło lam pie gdzieś w pobliżu pola dawno zapom nianej bitwy. Weterani dzielili się
przy ty m sztuczny m ognisku frontowy m i opowieściam i, który ch żołnierze ze świeżego zaciągu
słuchali z wy piekam i na twarzach. Jedny m z ty ch niedoświadczony ch kotów by ł daj ący upust
frustracj i szeregowiec Ethan Stark...

To niewykonalne. Nie damy rady zatkać tego wyłomu.
Kapral Kate Stein, j ego sam ozwańcza „starsza siostra”, znów szczerzy ła do niego

background image

zęby.

– Pozwól, chłopcze, że dam ci dobrą radę. Jeśli spróbowałeś j uż wszy stkiego, co

zdołałeś wy m y ślić, i nic nie zadziałało, m usisz podej ść do problem u w inny sposób.

– Czy li j ak? – m ruknął Stark. – Przecież właśnie powiedziałaś, że spróbowałem j uż

wszy stkiego.

– Nieprawda. Stwierdziłam ty lko, że spróbowałeś j uż wszy stkiego, co zdołałeś

wy m y ślić. Dlatego m usisz znaleźć nowe rozwiązanie.

Ethan walnął opancerzoną pięścią w osłonę hełm u, ściągaj ąc na siebie zdziwione

spoj rzenie Vic.

– Za co to by ło? – zapy tała.
– Za nic. Starałem się wstrząsnąć kilkom a bezuży teczny m i neuronam i.
– Mam nadziej ę, że pom ogło. – Vic zwiesiła głowę na m om ent, opieraj ąc się

obiem a dłońm i o konsolę, a potem znów spoj rzała na Starka. – Nie wiem , j ak ich powstrzy m ać,
Ethan. Nie wiem nawet, dlaczego doszło do tej sy tuacj i.

– Ja chy ba zaczy nam rozum ieć... – Wiedział j uż, trudno powiedzieć skąd, ale w

głębi duszy j uż wiedział.

Niektórzy walczą w imię Boga, inni dla chwały albo za ojczyznę. A nasi chłopcy? Co

im zostało? Nieważne, na razie muszę ratować dupska tych wszystkich baranów. Ty le się
wy darzy ło, kataklizm przy brał ogrom ne rozm iary, na j ego barkach spoczęła wielka
odpowiedzialność, a m im o to j akim ś cudem zdołał zachować spokój . „Dlatego m usisz znaleźć
nowe rozwiązanie”. Stanął na wprost wy świetlanej m apy i wy ciągnął rękę.

– Kiedy wróg przery wa linie obrony, zazwy czaj stawiam y na j ego drodze nasze

oddziały.

– W taki sposób powstrzy m uj e się natarcia.
– Niekoniecznie. Zapom nij o ty m , gdzie wróg znaj duj e się w ty m m om encie.

Zapom nij o próbie utrzy m ania j ak naj większego terenu. Gdy by ś m iała wy bór, gdzie
próbowałaby ś powstrzy m ać przeciwnika? Na dobre.

– Py tasz o m ój wy bór? Chodzi ci o naj lepsze m iej sce?
– Tak. O wszy stko prócz kolonii.
– Tutaj . – Podświetliła odosobnioną skalną grań blisko środka wy łom u. Pozostałość

po bardzo stary m kraterze, którego ściany zostały rozbite w py ł na skutek kolej ny ch pom niej szy ch
zderzeń. – To doskonałe m iej sce, ty lko nazby t odległe od linii frontu. Gdy by coś poszło nie tak i
nie utrzy m aliby śm y tej grani, pozostałaby nam j uż ty lko kolonia.

Stark zm ruży ł oczy.
– Znakom ity wy bór, Vic. Dzięki niem u będziem y m ieli czas na zorganizowanie

obrony, zanim poj awi się wróg.

– Jeśli nie utrzy m am y tej linii, przegram y.
– Owszem , ale popatrz na to z innej perspekty wy : j eśli nie utrzy m am y się tam , nie

uda nam się też nigdzie indziej . – Raz j eszcze pokiwał głową. – Dobra. Skieruj tam oba bataliony.

– Oba? – zapy tała ostro Rey nolds.
– Musim y ich powstrzy m ać, a potem zepchnąć.
– Ale nie w ten sposób – protestowała. – Główne siły przeciw główny m siłom ? A

co zrobisz, j eśli uciekinierzy zdezorganizuj ą linie obrony, j ak zrobili to w przy padku kom panii
Charlie? Pom y śl, Ethan. Lepiej nie stawiać wszy stkiego na j edną kartę.

Wszy stkie nerwy dom agały się naty chm iastowego działania, niem niej Stark zm usił

się do chwili zastanowienia przed wy świetlaczem .

– Dobrze, j eden batalion rozm ieścim y na grani. Gdzie powinienem wy słać drugi?

background image

Vic zatoczy ła szeroki łuk ręką.
– Na tę stronę wy łom u. Uderzy m y na wroga z flanki, gdy ty lko zdołam y go

powstrzy m ać, a j eśli przebij e się i przez tę linię, ty m bardziej będziem y potrzebowali uderzenia
oskrzy dlaj ącego, które pom oże go powstrzy m ać.

– Dobrze. Świetnie. – Obrócił się na pięcie. – W takim razie ruszam .
– Co takiego?!
– Ruszam – powtórzy ł Stark, wskazuj ąc palcem na przesuwaj ące się szy bko ikonki.

– Ci żołnierze nie przestaną uciekać ty lko dlatego, że rozm ieścim y kolej ny batalion na grani, tak
sam o j ak nie zatrzy m ali się na pozy cj ach kom panii Charlie. Muszę poj awić się m iędzy nim i,
żeby przestali wiać.

– Ty lko ty trzy m asz tę całą zbieraninę w kupie, Ethan! Jeśli zginiesz, wszy stko się

rozpadnie!

– Wszy stko j uż się rozpada na naszy ch oczach, Vic. – Obrócił się, nie czekaj ąc na

odpowiedź. – Sierżancie Tanaka, potrzebuj ę podwózki na linię frontu. Jak szy bko sprowadzicie m i
tutaj transporter opancerzony ?

Tanaka skinęła głową.
– Chodzi o wóz boj owy ? Mam y taki tutaj , w kwaterze głównej , a nawet dwa. To

ruchom e centra dowodzenia naszego generała.

– Powiedziałem , że chcę zwy kły transporter opancerzony – ofuknął j ą Ethan.
– To są zwy kłe transportery opancerzone, zm ody fikowano j e ty lko odrobinę, by

pom ieściły dodatkowy sprzęt. – Palce Tanaki zatańczy ły nad kilkom a wy świetlaczam i. – Zgrałam
panu wszy stkie dane na taka i powiadom iłam kierowców. Szerokiej drogi.

– Dziękuj ę, sierżancie. – Stark ruszy ł biegiem , kieruj ąc się wskazaniam i

wy świetlacza wbudowanego w zbroj ę boj owego sy stem u takty cznego. Rozm y ślnie j ednak
zwolnił po kilku krokach do zwy kłego truchtu. Ludzie nie powinni widzieć, że gnam na złamanie
karku. Przed nim poj awiła się ram pa załadunkowa transportera, dużo większa od ty ch, do który ch
przy wy kł. Właz um ieszczono w bocznej części kadłuba, m ógł więc wsiąść do m aszy ny bez
skakania. Po jaką cholerę zrezygnowano z opancerzenia i kamuflażu na rzecz dodatkowego
pieprzonego wejścia? Wygląda na to, że generalicja nie lubi się wspinać do swoich maszyn.

Stark zagłębił się w fotelu stoj ący m naprzeciw konsoli dowodzenia. Szam otał się z

uprzężą zabezpieczaj ącą, dopóki nie zauważy ł, że j est o wiele bardziej skom plikowana niż zwy kła.
Klnąc pod nosem , zdołał w końcu wpiąć wszy stkie klam ry, a gdy to zrobił, zam arł na krótką
chwilę. Dobra, możemy już ruszać. Podłączy ł się do sy stem u łączności, klnąc znów w m y ślach na
opóźnienie.

– Kierowca? Dlaczego j eszcze nie j edziem y ?
– Czekam na rozkazy, sir.
– Rozkazy ? – No tak. Do tej pory zawsze wsiadałem na pokład, a kierowca wiózł

mnie tam, gdzie mu kazano. Chyba będę musiał zmienić kilka nawyków. Zaznaczy ł grań na swoim
wy świetlaczu i przesłał dane do sy stem ów transportera. – To nasz cel. Dostarczcie m nie tam
naj szy bciej j ak to m ożliwe.

– Taj est.
Transporter uniósł się pły nnie, bez szarpnięć, do który ch Stark zdąży ł się

przy zwy czaić w czasie ruty nowy ch przelotów j uż j ako szeregowiec. Maszy na m knęła szeroką
drogą biegnącą po powierzchni Księży ca, przy śpieszaj ąc nieustannie, zwolniła dopiero, gdy
wy j echali poza kom pleks dowodzenia i znaleźli się nad bardziej skalisty m terenem .

– Co znowu? – j ęknął Ethan. – Dlaczego zwolniliśm y ?
– Przed nam i pełno głazów, sir. Musim y j e om ij ać.

background image

– Pełno głazów? – Stark przełączy ł się na zewnętrzne kam ery, by osobiście

sprawdzić ukształtowanie terenu. Jak okiem sięgnąć poszarpane głazy obsy pane tonam i py łu.
Martwe tak j ak m iej sce, w który m nigdy dotąd nie by ło śladu ży cia. Czy li księży cowa norm alka.
– Od j ak dawna prowadzicie te m aszy ny ?

– Od czterech lat.
– Od czterech... Dlaczego więc nie m acie doświadczenia w j eździe po takim

terenie?

– By łem osobisty m kierowcą generała, sir – m ruknął lekko poiry towany żołnierz. –

Moj e zadanie polegało głównie na czekaniu w pogotowiu.

Wygląda na to, że nasi generałowie jeździli do tej pory wyłącznie po terenach wokół

kolonii. Zmarnowali doskonałego żołnierza i jeszcze lepszy sprzęt. Oto kolejna rzecz do naprawy, o
ile wyjdę z tej awantury cało.

– Słuchaj no, kolego. Teraz wozisz m nie. Przy śpiesz i nic się nie bój , nie dostaniesz

nagany za każdą ry sę na lakierze.

– Ale rozkazy...
– Właśnie j e zm ieniłem . Dawaj !
– Tak j est.
Transporter nabrał prędkości, wprawdzie nie j echał tak szy bko j ak m aszy ny

prowadzone przez doświadczony ch pierwszoliniowy ch kierowców, ale przy naj m niej szy bciej niż
przed chwilą.

Stark zaj ął się rozpracowy waniem klawiatury stanowiska dowodzenia i wkrótce

m iał j uż podgląd na wy brany sektor. Zam arł z palcem gotowy m do naciśnięcia guzika, dzięki
którem u m ógł podłączy ć się do kam ery na zbroi j ednego z żołnierzy, a potem cofnął wolno rękę.
O wiele łatwiej patrzyć na tę bitwę oczami żołnierza biorącego w niej udział, niż zajmować się
ogarnięciem całości, co jest teraz moją powinnością. To pieprzone ruchome centrum dowodzenia
jest za dobrze wyposażone.

Stark m im owolnie przy pom niał sobie pierwszy atak na Księży c. Kilka lat tem u

bezpośredni przekaz z walk – transm itowany z niewielkim ty lko opóźnieniem – stał się kolej ną
m asową rozry wką dla cy wilbandy. To właśnie wtedy dotarło do Pentagonu, że m oże
j ednocześnie zaspokaj ać głód krwi zwy kły ch ludzi i zarabiać dodatkowe pieniądze. By ł to spry tny
sposób na uzupełnienie budżetu arm ii i zakup naj nowocześniej szy ch sy stem ów uzbroj enia bez
protestów ze strony zby t m ocno opodatkowy wany ch oby wateli, który ch nie obchodziło, j ak ży j ą
szeregowi żołnierze, i którzy nieustannie poszerzali przepaść pom iędzy woj em a cy wilbandą. Jak
mogliśmy dopuścić do aż takiego rozwarstwienia? I w jaki sposób mam nakłonić moich ludzi do
kontynuowania walki? Stark spoj rzał ponuro na wy świetlacz pokazuj ący obraz sektora z
wy łom em . Nadal uciekają. Niemal wszyscy. Ale flanki wciąż się trzymają. Nikt już nie atakuje
Zamku. Wzdry gnął się na m y śl o ty m , j ak wielkie siły m ogły zostać rzucone na pozy cj e bronione
przez j ego dawną druży nę.

– Anita? – zapy tał. – Co tam u was?
– By wało lepiej , sargento. – Ty lko ktoś, kto znał j ą wy starczaj ąco długo i dobrze,

m ógł wy czy tać obecny w ty ch słowach niepokój . – Stracili wielu ludzi, próbuj ąc nas wy kurzy ć,
więc się wy cwanili. Ale na razie nie robią niczego, z czy m nie m ogliby śm y sobie poradzić.
Jestem trochę zaj ęta, nie m am czasu na rozm owy.

– Rozum iem . – Przerwał połączenie, czuj ąc narastaj ący strach. O kim to

opowiadał mi Rash? O Spartanach. Tak. Oni także mieli się bronić do upadłego. Dlaczego to
właśnie musiało spotkać moją dawną drużynę?

– Stark? – Ten głos m ógł równie dobrze rozbrzm ieć tuż za j ego plecam i, niem niej

background image

odczy ty konsoli sugerowały, że dobiega z przeciwległego krańca linii um ocnień. – Co tam się
dziej e?

Ethan zaczerpnął głęboko tchu, m usiał się uspokoić, aby odpowiedzieć spokoj ny m ,

nie łam iący m się głosem .

– Mam y problem w j edny m z sektorów. Właśnie tam j adę.
– Problem ? – zainteresował się sierżant. – To wy gląda j ak przerwanie linii frontu.
– Owszem . Opisałeś właśnie przy czy nę naszego problem u. Na szczęście wy łom

przestał się poszerzać, a j a m am w zanadrzu dwa bataliony, które wy kopią przeciwnika poza
pery m etr.

– Dlaczego nasi żołnierze uciekaj ą, zam iast się wy cofy wać? – odezwał się kolej ny

głos.

– Zapy tam ich, j ak ty lko się tam dostanę.
– Nas tu też m ocno naciskaj ą – poinform ował czwarty sierżant. – Utrzy m uj em y

pozy cj e, a chłopcy za naszy m i plecam i spieprzaj ą. Będziem y m usieli się wy cofać, j eśli nie
opanuj esz sy tuacj i.

Stark wpatry wał się tępo w wy świetlacz, niepewność rosła na wszy stkich odcinkach

frontu, wahanie także. Każdy taki głos z osobna nie by ł wielkim zagrożeniem , ale wszy stkie razem
m ogły stanowić przy czy nek do powstania ogrom nego zam ieszania, którego nikt i nic nie będzie w
stanie powstrzy m ać. Zorganizowani obrońcy zm ienią się w spanikowany ch uciekinierów.

– Przecież powiedziałem , że zatkam y ten wy łom .
– Może powinniśm y się nieco cofnąć.
– Nie! – Mało brakowało, a Stark wy darłby się do m ikrofonu. Zacznijcie się cofać,

a nigdy nie powstrzymacie tego procesu. – Utrzy m uj cie pozy cj e! Wszy scy m acie zostać na
m iej scu.

– Dlaczego?
Dlaczego? Dobre, choć proste py tanie. Jedno słowo, ale j ak trudno na nie

odpowiedzieć. Dlaczego m am dać się zabić za coś albo za kogoś? Już sam o zadanie tego py tania
wskazy wało na rozm iary problem u, ponieważ dobry dowódca dba o to, by j ego podwładni
wiedzieli od sam ego początku, „dlaczego” robią to, co robią. O wiele łatwiej by łoby wy j aśnić
„dlaczego”, gdy by nie atak Meecham a, który wy krwawił trzecią dy wizj ę posy łaną raz za razem
na naj silniej sze um ocnienia wroga, co skutecznie zniszczy ło nawy k posłuszeństwa u stary ch
żołnierzy, powoduj ąc, że pierwsza dy wizj a oddział po oddziale zaczęła się buntować przeciw
własny m oficerom , aby pój ść z pom ocą m asakrowany m towarzy szom broni. Teraz każda
odpowiedź m usiałaby by ć bardzo długa i przez to tak zawiła, że traciłaby wiary godność,
zwłaszcza że j ej odbiorcy j uż widzieli nadciągaj ące piekło. Stark przem ówił j ednak, zachowuj ąc
wy m uszony spokój , m im o że j ego um y sł wciąż prowadził gorączkowe poszukiwania słów, dzięki
który m m ógłby sprostać stawianem u przed nim zadaniu.

– Jeśli się cofniecie, ludzie na waszy ch flankach zostaną wy stawieni na żer wroga.
– My i tak m am y j uż przesrane, Stark.
– Siedzicie w bunkrach – wtrąciła Vic. – Opuszczaj ąc j e, wy j dziecie na otwarty

teren, gdzie będziecie znacznie łatwiej szy m celem .

– To prawda, Rey nolds. Ty le że ty siedzisz sobie wy godnie w kwaterze głównej , a

m y zginiem y bez względu na to, co zrobim y. Dlaczego każesz nam ginąć?

Ethan poczuł ból, a gdy opuścił wzrok, zauważy ł, że zaciska palce tak m ocno na

osłonie kom binezonu, że porobił na nim wgniecenia. Co m a powiedzieć ty m sierżantom , j aki
przedstawić cel, skoro wszy stko, w co wierzy li i czem u ufali, zostało im odebrane w chwili
aresztowania oficerów? By ć m oże „co” nie by ło naj właściwszy m problem em w ty m m om encie.

background image

Może raczej powinien powiedzieć im , „kto” j est tego wart? By wało, że ludzie, którzy nie widzieli
sensu w walce o swoj e ży cie, potrafili poświęcić się dla inny ch.

Stark pozwolił, by gniew i frustracj a wy lały się z j ego ust, gdy wy pluwał kolej ne

słowa oskarży cielskim tonem .

– Niech to wszy stko szlag! To wy, m ałpoludy, wy braliście m nie na to pieprzone

stanowisko! Nie chciałem go przy j ąć, ale w końcu obiecałem , że zrobię co w m oj ej m ocy,
ponieważ liczy liście na m nie.

– Ufaliśm y ci...
– A j a wam ! A teraz chcecie m nie zostawić w sam y m środku tego burdelu? Czy to

uczciwe?

– Stark, to m y nadstawiam y dupy na pierwszej linii.
– Jak m y ślisz, co j a teraz robię? Oglądam sobie księży cowy kraj obraz na

m onitorze? Jadę na pole walki! Jadę na pierwszą linię! I zam ierzam j ej bronić, ponieważ
obarczy liście m nie ty m zadaniem i wy konam j e bez względu na koszty. Py tam więc: który z was
zam ierza m nie wy stawić do wiatru?! Który pozbawi m nie osłony od zaplecza?! Ty, Carm en? A
m oże ty, Jones, albo ty, Truen?

Transporter koły sał się przez m om ent na wy boj ach w kom pletnej ciszy. Starkiem

m iotało w fotelu pom im o uprzęży, ale nawet na chwilę nie spuścił wzroku z wy świetlaczy.

– Nie wy stawim y cię, Stark – nadeszła w końcu odpowiedź. – My ty lko, wiesz...
– Nie, nie wiem . To bitwa! Wróg j est przed wam i. Zabij aj cie go, j eśli podej dzie

bliżej , to powinno powstrzy m ać następne ataki. Czy to naprawdę takie trudne do zrozum ienia? –
Znów cisza, m oże wsty dliwa, m oże wręcz przeciwnie, wy zy waj ąca. – Będziecie walczy ć?
Utrzy m acie pozy cj e? Wesprzecie m nie? – dopy ty wał się Ethan.

– Tak. Zapewnim y ci osłonę. Będziem y pilnowali flank. Zgotuj im piekło, Stark.
– Dzięki. – Chciał, aby to słowo ociekało sarkazm em , lecz ulga, j aką poczuł,

sprawiła, że zabrzm iało szczerze.

Chwilę później kierowca transportera zaczął ostrożnie ham ować i w końcu

zatrzy m ał m aszy nę. Stark czekał, wściekaj ąc się z powodu kolej nego niepotrzebnego opóźnienia, a
gdy wóz znieruchom iał, naty chm iast rozpiął uprząż, j ednocześnie otwieraj ąc właz. Z wy robioną
m iesiącam i prakty ki łatwością odbił się rękam i i nogam i od kadłuba m aszy ny, by od razu stanąć
na gruncie, nie poddaj ąc się działaniu zm niej szonej grawitacj i.

– Cofnij cie transporter o j akieś dziesięć m etrów – rozkazał kierowcy. – Niech

strzelec pokładowy kry j e szczy t tego wzniesienia, ale nie otwieraj cie ognia, dopóki nie dam
wy raźnego rozkazu.

– Sir, ruchom e centrum dowodzenia nie dy sponuj e żadny m uzbroj eniem .
– Nie m acie ani j ednego działka?
– Nie, sir. Specj alisty czny sprzęt zaj m uj e zby t wiele m iej sca.
– A po... Zresztą nieważne. Cofnij cie to cholerstwo dziesięć m etrów i sprawiaj cie

groźne wrażenie.

Stark stał na powierzchni Księży ca przed pozbawioną nazwy granią. Czarne

postrzępione skały sterczały w czarne niebo upstrzone m iriadam i gwiazd, które nie dawały ani
ciepła, ani ty m bardziej ukoj enia. Po drugiej stronie wzniesienia gram olili się właśnie uciekaj ący
żołnierze. Za plecam i Stark m iał rezerwowy batalion zm ierzaj ący na pozy cj e. Na razie j ednak
m iej sce to wy glądało j ak oaza spokoj u. Gdy by nie wiadom ości pły nące z kom unikatora, m asy
kolorowy ch ikonek przesuwaj ący ch się po wy świetlaczu osłony hełm u i transporter stoj ący tuż za
j ego plecam i, Stark m ógłby się czuć sam otny w ty m m artwy m kraj obrazie. Zupełnie j ak
pierwszy człowiek, który wy lądował na Srebrny m Globie i wy głosił sły nne słowa o wspólnej

background image

eksploracj i j ego zasobów. Szkoda ty lko, że wszy scy wzięli j ego zapewnienia na poważnie i
przy by li tutaj , aby wziąć co swoj e. Szkoda też, że naszy m zachłanny m korporacj om nie
wy starczało j uż posiadanie wszy stkiego na Ziem i, zm usiły więc trzy m any ch w kieszeniach
polity ków do wy słania nas aż tutaj , aby śm y odebrali inny m kraj om , co się ty lko da podczas tej
niekończącej się woj ny, której nie m ogliśm y ani wy grać, ani przegrać bez względu na
poświęcenie i ponoszone straty. A j uż naj bardziej szkoda tego, że na j ednego człowieka, który
pragnie coś zbudować, przy pada dwóch chętny ch do zniszczenia efektów j ego pracy. Wy soko nad
głową Starka lśniło kolorowe oblicze Ziem i, spoglądaj ącej ze sm utkiem na niekończące się
okrucieństwa, które j ej dzieci zaniosły aż na naturalnego satelitę. Nie czujesz się choć trochę
odpowiedzialna za to wszystko, Matko Ziemio? Za to, że pozwoliłaś wyruszyć swojemu potomstwu na
inne planety? Moim zdaniem powinnaś. Gdybyś traktowała dojrzewającą ludzkość łagodniej, dzisiaj
mielibyśmy do czynienia ze znacznie lepszymi istotami.

Z początku Stark zam ierzał zaj ąć pozy cj ę na grani, skąd m iałby naj szersze pole

widzenia na uciekaj ący ch żołnierzy, który m zam ierzał pom óc. Insty nkt skłonił go j ednak do
pozostania w ty m m iej scu, na przeciwległy m zboczu, i stąd teraz obserwował dwie fale ikonek
zbliżaj ący ch się do j ego pozy cj i. Po prawej , tam gdzie teren by ł naj równiej szy, rozciągało się
pole usiane ostry m i skałam i. Po lewej m iał niewy sokie wzniesienie, nie leżące j ednak na trasie
odwrotu uciekaj ący ch żołnierzy.

Na Ziem i wy cofuj ący się pobiegliby w lewo albo w prawo, tutaj j ednak będą

m usieli wspiąć się na szczy t wzniesienia. To będzie znacznie łatwiej sze przy tak niskiej grawitacj i.
Zatem powinniśmy bronić się na tej grani. Tak? Nie! To się nie uda. Nie mamy czasu okopać się, a
każdy, kto znajdzie się na szczycie, trafi pod ostrzał zbliżającego się wroga. Poza tym muszę jakoś
zatrzymać tych wszystkich spieprzających drani, a mój rezerwowy batalion nie dotrze tutaj przed
nimi. Stanę twarzą w twarz z tłumem przerażonych do granic wytrzymałości żołnierzy. Z wielkim
tłumem przerażonych do granic wytrzymałości żołnierzy. Muszę zagadać do nich, jak tylko
przedostaną się przez szczyt tego wzniesienia. Z początku będą nieliczni. Tak, tam będę miał większe
szanse. Ale jak mam ich zatrzymać? Palnąć im umoralniającą mowę? Stark pry chnął z pogardą.
Nie mam bladego pojęcia, co miałbym im powiedzieć. Pomyślmy zatem, na czym się znam...

Wiem, jak mówić ludziom, co mają zrobić.
Na szczy cie poj awił się pierwszy zdy szany żołnierz, poruszał się nerwowo i

niezdarnie, by ł nieludzko zm ęczony i przerażony. Stark nam ierzy ł j ego identy fikator.

– Kapralu Watkins! – Zaskoczony uciekinier znieruchom iał i spoj rzał na Starka. –

Stańcie po m oj ej prawej . – Ethan wskazał m u opancerzony m palcem m iej sce obok siebie.

– Co? Ale...
– Watkins, bierzcie dupę w troki i m arsz tu do m nie! Już! – Żołnierz zareagował, ale

wciąż by ło widać niepewność w j ego ruchach. Dwaj kolej ni weszli w pole widzenia Starka. –
Jurgen! Rodriguez! Stańcie po m oj ej lewej ! Obok tego głazu.

– Za nam i idzie cała arm ia wroga! Nie powstrzy m am y j ej !
– Nawet nie próbowaliście do tej pory ! Na m iej sca.
– Kim ty j esteś u licha... Stark? TEN Stark?
– Tak, j estem Stark. Albo staniecie u m oj ego boku, albo zostawicie m nie tutaj ,

żeby m sam z nim i walczy ł.

Obaj szeregowcy ruszy li w dół zbocza, na m iej sca, które im wy znaczy ł. Kolej ny

żołnierz poj awił się na grani.

– Steinberg! Staniecie obok kaprala Watkinsa!
– Nie...
– Zam knij cie m ordę i zapieprzaj cie na m iej sce! – Ledwie te słowa opuściły gardło

background image

Starka, na zboczu poj awiło się dwóch następny ch uciekinierów. Ci j ednak zatrzy m ali się sam i i
obrócili w stronę nadciągaj ącego przeciwnika.

– Sierżancie Ulithi! Sierżancie Van Buskirk! Naty chm iast do m nie!
– Spróbuj em y ich tu zatrzy m ać – odparł ten drugi, staj ąc pewnie, m im o że j ego

głos wskazy wał na wielkie wzburzenie.

– Owszem – rzucił Ethan – ale zrobim y to po m oj em u, tutaj , na dole. Poj edy nczo.

– Poczuł j akiś ruch po lewej , pod głazem , tam gdzie kazał stanąć obu szeregowcom . Wy glądali,
j akby chwiali się na silny m wietrze. – Sierżancie Ulithi, proszę stanąć po m oj ej lewej i
zatrzy m y wać każdego żołnierza, którego do was poślę. Van Buskirk, wy zaj m iecie się ty m
sam y m z kapralem Watkinsem po m oj ej prawej .

– Przy j ąłem . Dalej się nie cofną, Stark. – Sierżant dołączy ł do reszty i niewielki

oddział Ethana stał się solidniej szy.

Kolej ni uciekinierzy poj awiali się j uż grupkam i. By ło ich zby t wielu, by m ożna ich

wy łuskiwać poj edy nczo. Stark wy łapy wał więc każdego, kto znalazł się w pobliżu, aby spowolnić
ruch tej m asy i zatrzy m ać j ak naj więcej ludzi. Żołnierze uspokaj ali się nieco – nie m ieli j uż
wroga w polu widzenia, otaczały ich znaj om e sy lwetki, a coraz liczniej si podoficerowie dodawali
im otuchy okrzy kam i zachęty albo opieprzaniem . Powoli przekształcali się z bezrozum nej tłuszczy
w j ednostkę woj skową.

– Sierżancie Stark? – Kolej ny głos, także m ocno zdy szany, dobiegaj ący z

kom unikatora żołnierza zbliżaj ącego się z przeciwnej strony. – Czwarty batalion. Sierżant Milheim .
Pełnię obowiązki dowódcy.

Stark oderwał się od obserwowania sy tuacj i na zboczu, przełączaj ąc szy bko

kom unikator na kanały odwodów.

– Cieszę się, że was widzę. Zaj ęliście pozy cj e?
– Tak, ale cholernie m i się nie podobaj ą.
– Słu... – Stark przełknął końcówkę py tania, przy pom inaj ąc sobie, j ak nerwowo

reagowała Vic, gdy zaczął j ą traktować j ak kota. To nie jest pozbawiony mózgu szeregowiec po
szkółce. Mam przed sobą doświadczonego podoficera. A ja nie jestem chodzącym ideałem i nie
mam czasu na zajmowanie się sprawami, które dla kogoś z mniejszą ilością obowiązków wydają się
proste. Muszę o tym pamiętać, u licha. – Słucham , na czy m polega wasz problem ? – zapy tał
oschle, ale z należny m szacunkiem .

Milheim wskazał na grań.
– Kazał m i pan podzielić ludzi na trzy zgrupowania. Jedno m a zostać tutaj , w

centrum pola działania, pozostałe dwa powinny chronić nam flanki. Wolałby m m ieć większość sił
tutaj , a na skrzy dła posłać co naj wy żej po kom panii.

Stark rozważał tę propozy cj ę, nie spuszczaj ąc wzroku ze wzniesienia.
– Dlaczego?
– Ponieważ wróg nie przej dzie przez te skały po lewej – wy j aśnił Milheim – To by

go za bardzo spowolniło nawet przy tak niskim ciążeniu. A równina po prawej j est za bardzo
oddalona od kierunku natarcia. Moim zdaniem uderzą całą siłą na to m iej sce, a j a nie będę m iał
wy starczaj ącej liczby ludzi, by skopać im dupy.

– To m oże by ć bardzo ry zy kowne posunięcie, j eśli się m y licie – zauważy ł Stark. –

Ale m a sens. – Wszy stko pasowało, przy naj m niej z punktu widzenia podoficera. – Okay. Zróbcie
to, Milheim . Wprowadźcie konieczne zm iany do taków batalionu i rozstawcie ludzi wedle własnej
woli. By le szy bko. Nie m am y czasu.

– Robi się. – Stark wy czuł radość w elektronicznie zniekształcony m głosie

rozm ówcy, który naty chm iast przełączy ł się na kanał wewnętrzny, by rozlokować podwładny ch.

background image

– Ethan?
– Tak, Vic?
– Co, u licha, wy prawia Milheim ?
– Wy bacz. Pewnie nie sły szałaś naszej rozm owy. – Nic dziwnego, skoro m usiała

zaj m ować się wszy stkim i aspektam i nadchodzącej bitwy. – Zdecy dowaliśm y o zm ianie
rozstawienia j ego j ednostki.

– Rozum iem . Pozby łeś się oficerów, żeby nie wy kony wać m oich rozkazów.
– Uważasz, że twój plan by ł lepszy ?
– Nie m am poj ęcia, ale wiem , że nie dam rady koordy nować działań wszy stkich

j ednostek, j eśli będziesz wprowadzał zm iany do planu bez inform owania o ty m centrum
dowodzenia!

Stark się skrzy wił. Miała racj ę.
– Postaram się, aby ś od tej chwili by ła na bieżąco.
– Dzięki. – Sądząc po głosie, nie bardzo j ą uspokoił. Będzie m iał wiele przepaści do

zasy pania, gdy bitwa dobiegnie końca, o ile oboj e przeży j ą to wy darzenie. – Nie bierz tego do
siebie. Ja po prostu nie m am doświadczenia w dowodzeniu tak dużą liczbą j ednostek. Muszę się w
to wciągnąć.

– Rozum iem . Mam ten sam problem . Jesteś pewien, że chcesz rozstawić ty ch ludzi

za wzgórzem ? Moim zdaniem naj lepszy m m iej scem do kontrataku j est grań, z której m ożem y
otworzy ć ogień do j ednostek wspinaj ący ch się na szczy t.

– Tak, nie zapom inaj j ednak, że i m y będziem y tam całkowicie odsłonięci. Ci

chłopcy są wciąż zby t roztrzęsieni, m uszę dać im j akąś osłonę.

– Ty j esteś na m iej scu, ty decy duj esz.
To zwięzłe oświadczenie zaskoczy ło Starka. Przy wy kł j uż do tego, że znaj duj ące się

daleko na ty łach doskonale wy posażone centrum dowodzenia stara się dy ktować j ego ludziom
każdy ruch, każdą okazj ę do oddania strzału. Jeśli tylko wyjdziemy z tej opresji cało, jestem pewien,
że moje małpoludy staną się dziesięciokrotnie groźniejsze, niż były do tej pory. Wystarczy, że usunę
im z karków wszystkowiedzących oficerów. Obym tylko miał szansę na wprowadzenie tego w czyn.

Chwila oddechu pozwoliła uspokoić otaczaj ący ch go ludzi. Widok szy kuj ącego się

do walki batalionu Milheim a podbudował m orale wszy stkich uciekinierów. Stark znów przełączy ł
kom unikator.

– Co tam u was, Anita?
Dy szała ciężko, wskaźnik poziom u stresu na wy świetlaczu wy kroczy ł poza skalę.
– Są wszędzie, sargento. Ten bunkier nie wy trzy m a j uż długo. Nam ierzy li nas,

właśnie podciągaj ą sporo sprzętu większego kalibru.

Szy bki skan potwierdził prawdziwość raportu kapral Gom ez. Wróg zrozum iał w

końcu, że Wzgórze Mango j est zawiasem , na który m opiera się teraz cała linia am ery kańskiej
obrony. Zniszczenie tego bunkra m ogło oznaczać ostateczne przerwanie frontu w tej części. Stark
odsłonił zaciśnięte zęby, gdy zobaczy ł na wy świetlaczu, j akie siły wróg zgrom adził naprzeciw
um ocnień broniony ch przez j ego dawną druży nę. Zbyt wiele dzieje się naraz, ale nie mogę
zapominać o nich. Myśl, człowieku. Spróbuj znaleźć rozwiązanie, może nie podręcznikowe, ale
takie, które pozwoli rozwiązać ten problem.

– Anita, zaprogram uj działa szy nowe i m oździerze bunkra na autom aty czny ogień

po wy kry ciu m inim alnego celu.

– Sierżancie, ty m sposobem w kilka m inut pozbędziem y się całej am unicj i.
– I tak nie utrzy m acie tego bunkra dłużej , a ciężki ogień zm usi przeciwnika do

wy cofania naj dalej wy sunięty ch oddziałów. Wy trzy m aj cie j eszcze chwilę. Za m om ent

background image

uporam y się z ogarnięciem tego burdelu.

– Sí, sargento. Przełączam na ogień autom aty czny. Hurrra!
– Spieprzaj cie stam tąd, Gom ez, zanim rozwalą bunkier. Ty i wszy scy operatorzy

punktów ogniowy ch.

– Comprendo. Do zobaczenia na powierzchni, sierżancie.
Wrócił do analizy sy tuacj i na nowej linii obrony, czuj ąc, j ak adrenalina zaczy na

m u rozsadzać ży ły. Chwilę później Vic j eszcze bardziej podniosła m u ciśnienie.

– Mam problem z piąty m batalionem – zam eldowała.
– Co takiego? – Stark sprawdził sy tuacj ę na wskazany m odcinku i skrzy wił się z

odrazą. – Dlaczego się nie ruszy li? Przecież nikt ich nie atakuj e.

– Kalnickowi nie spodobały się rozkazy.
Kalnick. Sierżant Harry Kalnick. Żołnierz, z który m Ethan nie m iał zby t wiele do

czy nienia. Z nieliczny ch kontaktów wy niósł j ednak wrażenie, że to niezby t sensowny podoficer.

– Kalnick, m ówi Stark.
– Tak? – odpowiedź by ła opry skliwa, z dom ieszką rozdrażnienia dodaną dla

zwiększenia efektu. Ethan policzy ł do trzech, zanim odezwał się ponownie, zwalczaj ąc chęć
wy darcia się na Kalnicka.

Dam mu szansę, niech się wytłumaczy. – Dlaczego twój batalion nie zaj ął j eszcze

pozy cj i na flance wy łom u?

– Nie m am zam iaru pozwolić na wy bicie m oich chłopców ty lko dlatego, że ty i

Rey nolds nie daj ecie sobie rady z sy tuacj ą. Moim zdaniem ten pom y sł i takty ka są do dupy.

– Dobra, a co ty proponuj esz? Gdzie chciałby ś skierować piąty batalion, żeby m ógł

powstrzy m ać to uderzenie i odepchnąć wroga? – Cisza. – Kalnick, powiedz m i, co ci się nie
podoba w rozkazach, które otrzy m ałeś?

– Są idioty czne! Ty m sposobem nic nie zdziałam y !
– Wskaż m i zatem alternaty wę – zażądał Stark, zm uszaj ąc się j eszcze do

cierpliwości. – Kalnick? Nie będę czekał cały dzień na odpowiedź. Sy tuacj a j est kry ty czna,
wszy scy liczy m y na ciebie.

– Ja tego nie spieprzy łem , Stark.
– Nie rozm awiam y teraz o tobie, Kalnick. Ruszaj cie na wy znaczone pozy cj e.
W ty m m om encie do rozm owy wtrącił się kolej ny, ty m razem znaj om y Starkowi

głos.

– Hej , Kalnick, co ci nie pasuj e w ty ch rozkazach? – zapy tał inny sierżant z piątego

batalionu, Stacey Yurivan.

– Stark chce wy korzy stać nasz batalion do ratowania swoj ej dupy – odparł Kalnick.
– To chy ba zrozum iałe. Stoi właśnie na wprost nacieraj ący ch j ednostek wroga,

m aj ąc za sobą czwarty batalion.

– Mam kum pli w czwarty m – wtrącił kolej ny sierżant. – Nie zostawię ich tam na

pastwę losu.

– Dlaczego nie ruszam y do walki?
– Kalnick, j aki m asz plan?
Kolej na chwila ciszy przerwana w końcu przez Stacey Yurivan.
– Kalnick, prowadź nas do walki albo spieprzaj stąd w podskokach.
Niektóre j ednostki piątego batalionu ruszy ły, Stark widział to wy raźnie na

wy świetlaczu taka. Poszczególne pododdziały kierowały się na wy znaczone pozy cj e, wy chodząc
z szy ku. Zm ierzały prosto na flankę wy łom u zgodnie z rozkazam i wy dany m i przez Rey nolds.

– Kalnick – odezwał się Ethan – daj ę ci ostatnią szansę. Poprowadź batalion na

background image

wy znaczone pozy cj e. Jeśli m asz z ty m problem , rozm ówim y się po walce. Zrozum iano?

Nie otrzy m ał odpowiedzi wprost, ale na j ego oczach ikonki pozostały ch j ednostek

piątego batalionu przesunęły się w kierunku frontu. Dobrze. To zarzewie pożaru zostało ugaszone.
Czas spojrzeć na szerszą perspektywę. Mam już batalion, który uderzy na wroga z flanki. Stark
wy j ął skaner dowodzenia i przy gry zaj ąc wargę, przy j rzał się roj owi czerwony ch sy m boli
sunący ch prosto na j ego zaim prowizowaną linię obrony. Za granią mam drugi batalion. Po raz
kolej ny przełączy ł widok. Zamek nadal się broni. Wzgórze Mango także. Boże, ależ w nich
napieprzają.

– Kapralu Gom ez. – Odpowiedział m u szum staticu i trzaski wrogiego zakłócania.

Zaklął ze złością.

– Uży j nadaj ników centrum dowodzenia, one m aj ą m oc pozwalaj ącą na chwilowe

przebicie się przez zakłócanie – zasugerowała m u Vic.

– Mogę to zrobić? Pewnie, że m ogę. Mam przecież oficj alny dostęp do tego

sy stem u. Powiedz m i ty lko, dlaczego bez przerwy zaglądasz m i przez ram ię?

– Szczęśliwy traf, nic więcej – zapewniła go Vic. – Muszę spadać. Czas zadbać,

aby nasza rezerwowa kom pania przy gotowała się do ataku od strony Zam ku. Na razie.

– I j a cię żegnam . – Stark sprawdził dostępne opcj e w m enu kom unikatora, wy brał

m aksy m alną m oc sy gnału i skierował j ą na kanał kapral Gom ez.

Wokół niego znowu zapanował chaos. Poczuł kolej ny zastrzy k adrenaliny

uwalnianej do krwi, sły sząc odgłosy toczonej gdzieś daleko walki.

– Gom ez. Co się tam u was dziej e, u licha?
– Cholera, sargento. – Obraz z kam ery rozm azał się na m om ent, gdy Anita

wy konała szy bki obrót, by wpakować kulkę wrogowi, który wy rósł niespełna m etr od niej . –
Walczy m y wręcz – dodała zupełnie niepotrzebnie.

– Odeprzecie ich?
– Nie wiem . Mam y tu zatrzęsienie nowy ch celów. – Księży cowy kraj obraz

wierzgnął po raz kolej ny, a potem zapłonął czerwienią. Gdzieś w pobliżu Gom ez m usiał
eksplodować granat. Obraz zam azy wał się kilkakrotnie, gdy nam ierzała kolej ne cele, by
odpowiedzieć ogniem . – A niech m nie. Jest ich zby t wielu i są za blisko, sargento. Na m oj e oko
bunkier j est j uż stracony.

– Utrzy m uj cie pozy cj e – ty le ty lko m ógł powiedzieć.
– Taj est, sargento. Szlag! Murphy dostał!
Murphy? Od jak dawna był w mojej drużynie? Od zawsze. Stark gapił się na

wy świetlany obraz sy tuacj i, próbuj ąc blokować przepełniaj ące go em ocj e.

– Murphy to ty lko poj edy nczy żołnierz – podszepnęła m u Vic. Znowu go

podsłuchiwała, j akżeby inaczej .

– Każdy szeregowiec na polu bitwy to ty lko poj edy nczy żołnierz. Ilu ich trzeba

dodać do rachunku, żeby okazał się zby t wy soki?

– Nie m am poj ęcia.
– Ja też nie wiem . – Stark spoj rzał w atram entowo czarne niebo nad głową.

Wy świetlacz przeniósł wszy stkie ikony na przestrzeń, j akby tworzy ł w niej nowe gwiazdozbiory. –
Nie m ogę dopuścić do utraty tego bunkra. To nie senty m ent. I nie chodzi tutaj o fakt, że to m oj a
dawna druży na. Cała flanka pój dzie w rozsy pkę, j eśli stracim y Wzgórze Mango.

– Nie m ożesz osłabić żadnego innego punktu w naszy ch liniach. Oni ty lko na to

czekaj ą.

– Może czekaj ą, a m oże rzucili na ten bunkier i do wy łom u wszy stko, czy m

aktualnie dy sponuj ą. Jeśli wy graj ą choć w j edny m m iej scu, załatwią nas na am en. – Przełączy ł

background image

się na inny kanał. – Sanch.

– Sierżant Sanchez, j eden z troj ga podoficerów dowodzący ch druży nam i w

dawny m plutonie Starka, pełnił teraz funkcj ę dowódcy całości oddziału.

– Tak, Stark. – Sanch by ł tak spokoj ny, j akby m ieli rozm awiać o aspektach nie

istniej ącej księży cowej pogody.

– Widzisz, co się dziej e przy bunkrze Gom ez?
– Oczy wiście. Biorą tam w dupę j ak się patrzy. Osłaniam y ich ogniem , na ile

m ożem y.

– Dzięki, ale m usicie zrobić coś j eszcze. Wy dziel z załóg obu bunkrów ty lu ludzi, ilu

się da, i wy ślij ich j ako grupę wsparcia. Zrób to j ak naj szy bciej . Musim y utrzy m ać to wzgórze.

– Zdaj esz sobie sprawę, że daj ąc wsparcie Mango, nie utrzy m am y naszy ch

pozy cj i, j eśli wróg zaatakuj e z pełną m ocą. – To by ło bardziej oświadczenie niż py tanie.

– Tak. Niestety, w ty m m om encie nie dy sponuj ę żadny m i inny m i odwodam i.

Jedy ny m sposobem na wsparcie załogi wzgórza j est osłabienie obrony na przy legaj ący ch
odcinkach.

– Rozum iem . Jestem pewien, że uda nam się oczy ścić wzgórze z wroga – stwierdził

Sanchez z tak niezachwiany m spokoj em , j akby rozm awiali o pom niej szej niedogodności. –
Aczkolwiek nie na długo. Będą nas naciskali, i to m ocno.

– Ty m j uż j a się zaj m ę.
– W takim razie ruszam y. Skontaktuj ę się z tobą, gdy znaj dę kapral Gom ez. – Nie

wspom niał o całkiem realny m ry zy ku tego, że Anita nie będzie w stanie powiedzieć słowa, gdy
Sanch do niej dotrze. Martwi nie należą zazwy czaj do naj bardziej gadatliwy ch.

Kolej ny m problem em m ogło by ć pozostawienie szkieletowy ch załóg w dwóch

kolej ny ch bunkrach tego sektora. Nawet nieliczny, za to zdecy dowany oddział wroga m ógł
doprowadzić do otwarcia kolej nego wy łom u w linii obrony, co sprowadziłoby ogrom ne
zagrożenie na j edy ne odwody, j akim i dy sponował teraz Stark. Co za różnica, skoro tak i tak
możemy przegrać?

– Grace – wezwał operatora działonu dy wizj i.
– Wiem , Stark, że nie powstrzy m ałem wroga w wy łom ie, ale j ak zapewne

pam iętasz, wcale ci tego nie obiecy wałem .

– Wiem , wiem . Robisz, co m ożesz. Ty m razem chodzi m i o ocalenie pewnego

bunkra. Ile czasu potrwa przeniesienie ognia w to m iej sce? – wklepał koordy naty stanowiska
obrony Gom ez.

– Tam są nasi ludzie, Stark. Z tego, co widzę, kolej ni idą w kierunku tego bunkra.
– Wiem . Maj ą wzm ocnić załogę um ocnień. Ile czasu potrzebuj esz?
– Jak silny m a by ć ten ostrzał?
– Na ty le, by wy stery lizować szczy t wzgórza i przedpole. Nie uży waj cie j ednak

pocisków penetruj ący ch.

– Ty lko am unicj a powierzchniowa i szrapnele? Aby chronić załogę bunkra? Stark,

nie m ogę ci zagwarantować, że który ś zapalnik nie okaże się felerny i nie eksploduj e dopiero po
wbiciu się w grunt. Takie rzeczy się zdarzaj ą.

Takie rzeczy się zdarzają. Stark znów się wzdry gnął w duchu. Musiał wy bierać

pom iędzy wy j ściem zły m i j eszcze gorszy m . Wydawało mi się, że dowódcy mają wystarczająco
wiele na głowie, by nie zastanawiać się podczas bitwy nad tym, czy broń zadziała zgodnie z
zapewnieniami producenta. Ale tak chyba było od dawien dawna. Jestem pewien, że wytwórcy
broni w epoce kamiennej także mieli problemy z prawidłową obróbką pięściaków wyrabianych na
potrzeby innych jaskiniowców.

background image

– Musim y zary zy kować, Grace. To j edy ny sposób na powstrzy m anie tego ataku.
– Okay, Stark. Ty tu j esteś szefem . Zaczy nam y.
– Dzięki. Czekaj cie na m ój sy gnał.
Kolej ny odczy t z terenu, po który m nacierał wróg. Cześć żołnierzy gnała przed

siebie, wy przedzaj ąc znacznie pozostały ch. Widm o bliskiego zwy cięstwa zaślepiło ich do tego
stopnia, że przestali zważać na zagrożenia. Kilku z nich właśnie przeskakiwało nad szczy tem
wzniesienia, ich j asne sy lwetki zam aj aczy ły nagle na tle czarnego nieba. HUD Starka
naty chm iast nałoży ł ich na plan sy tuacy j ny. By ć m oże nadgorliwi żołnierze wroga m ieli czas na
zrozum ienie, j ak wielki błąd popełnili. A m oże i nie. Sto karabinów wy paliło niem al równocześnie,
posy łaj ąc bezwładne ciała w powietrze. Poleciały łagodny m łukiem na niewidoczne z tego
m iej sca zbocze.

– Sanchez. Jak wam idzie?
– Jestem j uż na m iej scu. Sekunda.
Niewielka grupka wrogich żołnierzy, nie więcej niż druży na, obeszła grań od lewej ,

chcąc uniknąć wspinaczki na wzgórze. Czwarty batalion chroniący tę flankę poczekał, aż wszy scy
wej dą głębiej , a następnie otworzy ł tak gęsty ogień, że wszy scy przeciwnicy zostali ścięci
dosłownie w ciągu kilku sekund. Z kom unikatorów dobiegły ciche pom ruki saty sfakcj i, który m i
am ery kańscy żołnierze kwitowali to niewielkie zwy cięstwo.

– Dobra robota – pochwalił ich Stark. – Idą na was kolej ni. Potraktuj cie ich w

podobny sposób.

– Stark. – Gdy by nie chrapliwy oddech sierżanta, nic nie wskazy wałoby, że

Sanchez brał przed m om entem udział w walce. – Oczy ściliśm y wzgórze z wroga, ale widzę, że
j uż trwaj ą przy gotowania do kontrataku.

– I dobrze. Zaraz tego pożałuj ą.
– Okopiem y się tutaj .
– Nie. Jeszcze nie. Zaprowadź wszy stkich do bunkra.
– Bunkier j est rozwalony.
– Nie m usicie go bronić. Ukry j cie się w nim . Szy bko!
– Aha. Rozum iem .
Przy tej skali obrazu na skanerze dowodzenia Stark widział ty lko, że wrogie oddziały

zm ierzaj ą j uż w kierunku wzgórza i lada m om ent dotrą do kilku obecny ch tam zielony ch ikonek.
Przełączy ł kanał.

– Grace. Teraz. Daj cie im popalić.
– Okay, Stark. Ci biedacy za trzy dzieści pięć sekund zm ienią się w m ielonkę.
– Przy j ąłem . – Stark znów gorączkowo zm ienił kanał. – Czy wszy scy są j uż w

bunkrze, Sanch? Macie j eszcze trzy dzieści sekund.

– Trzy dzieści sekund, przy j ąłem . Nasza ariergarda dociera właśnie do um ocnień.
Ethan przy glądał się pociskom nadlatuj ący m z zaplecza frontu, próbuj ąc

wy obrazić sobie pluton Sancha ściśnięty w ostrzeliwany m przez wroga m aleńkim bunkrze.
Musieli leżeć tam nieruchom o, j eden na drugim , prócz wartowników pilnuj ący ch wy j ść. Kulili
się w m roku, odczuwaj ąc bezradność i lęk, z j akim i doświadczeni żołnierze oczekiwali zawsze
ostrzału wielkokalibrowy ch dział. Teraz liczy ło się ty lko szczęście i łaska boska. Naj lepsze nawet
wy szkolenie nie gwarantowało przetrwania. Odliczali ostatnie sekundy do rozpoczęcia ostrzału. To
akurat by ło łatwe, ponieważ każdy m iał na wy świetlaczu dobrze widoczny elektroniczny zegar z
szy bko zm ieniaj ący m i się czerwony m i cy ferkam i.

Dziesięć sekund przed pierwszą eksplozj ą sensory bunkra wy kry ły oddziały wroga

zbliżaj ące się do szczy tu wzgórza. Przeciwnik zaangażował spore siły do tego uderzenia,

background image

spodziewaj ąc się zdecy dowanego oporu. Zaraz potem atak się załam ał, żołnierze stanęli, widząc
dane o niebezpieczeństwie grożący m im z góry. Pięć sekund przed ostrzałem rozpoczęto odwrót.
Zby t wolny j ednak i za bardzo opóźniony. Ty lko kilka z wielu am ery kańskich pocisków wy buchło
wy soko nad gruntem po spóźnionej reakcj i za bardzo odległy ch sy stem ów obrony.

Zero. Cisza. Gdzieś tam ognie piekielne spadły na głowy ludzi walczący ch na

powierzchni Księży ca. Potężne ładunki skupiły swą furię na niewielkim wy cinku przestrzeni. Masa
ikonek pokry ła wzniesienie zwane Wzgórzem Mango. Jego zbocze zniknęło pod sy m bolam i
oznaczaj ący m i m iej sca trafień. Każdy pocisk spadał tam , gdzie powinien, ponieważ nie by ło
roślinności, która m ogła w ty m przeszkodzić. Podm uchy gwałtownego wiatru także nie zm ieniały
nawet na m ilim etr traj ektorii spadaj ący ch pocisków. Całkowity brak atm osfery uniem ożliwiał
odczucie fal uderzeniowy ch i usły szenie niewy obrażalnego huku eksplozj i. Patrząc na dane
wy świetlane na HUD-zie, trudno by ło poj ąć, czy m tak naprawdę j est ostrzał arty lery j ski, skoro
człowiek stoj ący na powierzchni Księży ca, tak blisko pola walki, m iał wokół siebie kom pletną ciszę
i odwieczny spokój . A całkiem niedaleko nawała m etalowy ch odłam ków rozwalała wszy stko, co
znalazło się na j ej drodze. Eksplozj e rozrzucały głazy i wzbij ały w niebo tum any gęstego py łu.
Strum ienie płonący ch gazów zabij ały każdego, kto znalazł się zby t blisko, zanim rozpły nęły się w
pustce.

Przez takie zakłócenia nie przedostałby się żaden sy gnał radiowy, dlatego Stark

m usiał czekać, aż ostrzał arty lery j ski dobiegnie końca. Stał więc w kom pletnej ciszy, która
towarzy szy ła grozie woj ny prowadzonej w próżni.

Wystarczy tylko jeden pocisk, który przebije osłonę bunkra. To doprowadzi do

zawalenia całej struktury i wystawi ukrytych w niej ludzi na nawałę ogniową albo, co jeszcze gorsze,
zabije wszystkich. A ja będę tym, który kazał to zrobić. Proszę cię, Boże, niech chociaż to jedno nie
zostanie spieprzone. Gdzieś z zakam arków pam ięci wy chy nął głos Vic. Czasami nawet robienie
właściwych rzeczy nie ulży twojemu sumieniu.

Większy oddział wroga – w sile ponad dwudziestu ludzi – pokonał właśnie szczy t

wzniesienia, otwieraj ąc naty chm iast ogień i równie szy bko ginąc pod gradem kul.

– Stark? – Ethan drgnął, sły sząc kolej ne wezwanie, i nagle dotarło do niego, że to

nie Sanchez. – Mówi Lam ont. Sprowadziłem trzy szwadrony czołgów na prawą flankę wy łom u.

– Sprowadziłeś j e tam ? – Zapom niał o nich zupełnie w ty m baj zlu.
– Tak. Rey nolds kazała nam tu przy j echać. Nie m asz nic przeciw, j ak sądzę?
– A skąd. – Stark włączy ł skaner i zm ienił skalę obrazu, by obj ąć nim większy teren.

Czołgi Lam onta stały w sześciu grupach gotowe rozpieprzy ć wroga z flanki. – Wstrzy m aj ogień,
dopóki nie wy dam rozkazu.

– Nie m a sprawy – odparł pancerniak. – Mam y tu wiele idealny ch celów. To

będzie łatwiej sze niż ćwiczenia na strzelnicy.

– Ethan – wtrąciła Vic – wy słałam do was także nasze transportery opancerzone.

Trafią za tę grań, aby dać wam wsparcie.

– Dzięki. – W ty m rozgardiaszu zupełnie zapom niał o wsparciu pancerny m , j ak

każdy piechociarz naj bardziej polegał na własnej broni. – Dobra robota. Cholernie dobra robota.

– Sargento?
Stark odetchnął, zdaj ąc sobie nagle sprawę, że wstrzy m ał oddech.
– Anita? Kapral Gom ez?
– Sí. Sierżant Sanchez został lekko poturbowany podczas ostrzału arty lery j skiego.

Część stropu bunkra zawaliła m u się na głowę. Stracił połowę sy stem ów w pancerzu, ale poza
ty m nic m u się nie stało. Co m am y robić, sierżancie? Arty leria dalej będzie nawalała?

– Ale j uż nie nasza – obiecał j ej Stark.

background image

– Gracias a Dios. Wolałaby m nie przechodzić po raz drugi przez coś takiego.
– Jeśli taka będzie wola boża, zostanie ci to oszczędzone. A teraz wy łaźcie po raz

kolej ny na powierzchnię. Pierwsza fala ataku została zapewne zm ieciona z powierzchni, lecz wróg
m oże lada chwila zebrać siły i przy puścić kolej ny szturm na wasze pozy cj e. Ale bez obaw. Za
m om ent dorzucę im kilka poważniej szy ch zm artwień, więc wy starczy, że wy trzy m acie j eszcze
parę m inut.

– Sí, sargento. Będziem y się tutaj bronić, dopóki piekło nie zam arznie. To wzgórze

j est nasze. Zapłaciliśm y za nie słono, więc nikogo obcego tutaj nie wpuścim y.

– Stark? – Znowu Milheim , dowódca czwartego batalionu. – Mam y bronić

doty chczasowy ch pozy cj i? – W j ego głosie pobrzm iewało niedowierzanie.

– Nie. Słuchaj cie m nie wszy scy. – Uj rzał ich oczam i wy obraźni. Opancerzone

postacie wciąż zm ierzaj ące na pozy cj e wy j ściowe, albo trwaj ące na nich i czekaj ące na j ego
słowa pod baldachim em czerni i gwiazd. – Wróg dotarł tak daleko, j ak m ógł. A teraz tak m u
skopiem y dupsko, że na dłużej straci ochotę do włażenia nam na odcisk. Dzisiaj odpłacim y za to,
co zrobił trzeciej dy wizj i.

– Czy to znaczy, że nie bierzem y j eńców? – zapy tał który ś z podoficerów.
Stark wy obraził sobie Grace’a, który chciał osobiście zabić generała Meecham a i

w ten sposób pom ścić poległego brata. Teraz on m iał okazj ę zrobić coś podobnego, doprowadzić
do rzeźni porówny walnej z tą, j aką wróg urządził trzeciej . Zacisnął m ocno szczęki, czuj ąc
przy pły w gniewu.

– Nie, nie, nie! Bierzem y j eńców. Jesteśm y żołnierzam i, panie i panowie.

Am ery kańskim i żołnierzam i. Nie zapom inaj cie o ty m , m im o wszy stkiego, co was ostatnio
spotkało. Nie zabij am y ludzi, którzy nam się poddadzą.

– Przy j ąłem – potwierdził Milheim w im ieniu całego batalionu.
Stark zam ilkł na m om ent, zastanawiaj ąc się, j ak m a brzm ieć j eden rozkaz wy dany

wszy stkim żołnierzom czwartego oraz j eszcze liczniej szej zbieraninie uciekinierów, którzy dotarli
aż tutaj .

– Słuchaj cie m nie wszy scy, którzy stoicie za tą granią. Od tej chwili przechodzicie

pod rozkazy Milheim a. Zrozum iano? Vic, m ożesz ich dać na j eden kanał?

– Przy j ęłam . Chwileczkę. Załatwione. Masz wszy stkich na j ednej częstotliwości.
– Świetnie. – Stark przełączy ł się na inny kanał, aby przem ówić do j ednostek

zam y kaj ący ch wy łom na obu skrzy dłach. – Wstrzy m ać ogień, dopóki nie wy dam rozkazu.

Zaczął przełączać obrazy na skanerze, aby przy j rzeć się sy tuacj i oczam i żołnierzy

przeby waj ący ch w różny ch m iej scach pola bitwy. Z wieży czki j ednego z ukry ty ch czołgów
dostrzegł m asę oznaczony ch sy m bolam i sy lwetek kry j ący ch się w cieniu przeciwległego zbocza.
Ocenił szy bko liczebność przeciwnika – znaj dowała się tam cała kom pania. Żołnierzy wroga
przy by wało z każdą chwilą, właśnie przy gotowy wali się do przeprowadzenia frontalnego ataku. Ci
ludzie by li pewni, że lada chwila złam ią do reszty ducha ostatnich obrońców kolonii.

– Czekaj cie... – Po lewej j eden z operatorów broni przeciwpancernej nam ierzał

właśnie transportery opancerzone zam ierzaj ące dać wsparcie zgrom adzonej u stóp wzgórza
piechocie. Laserowy celownik spoczął j uż na pękatej burcie j ednego z wozów. – Czekaj cie. – Na
szczy cie wzgórza Gom ez rozstawiała resztki swoj ej druży ny i ludzi Sancheza w nowo
zaaranżowanej scenerii, ignoruj ąc j ednak zupełnie woj ska wkraczaj ące bezpośrednio do wy łom u.
Ostrzeliwała za to nieustannie kolej ny ch żołnierzy wroga, którzy próbowali przegrupować się do
przeprowadzenia następnego ataku. – Czekaj cie. – Znów znalazł się na prawej flance wy łom u,
gdzie kom pania Delta czekała pod Zam kiem . Żołnierze dy szeli ciężko, j ak konie wy ścigowe przed
ważny m biegiem . – Czekaj cie. – Wrócił do czołgów i raz j eszcze przy j rzał się piechocie

background image

wspinaj ącej się na szczy t wzniesienia, prosto na niego. Łatwo, oj , j ak łatwo by ło wy obrazić sobie
siebie sam ego pośród nich, szy kuj ącego się do ataku, czuj ącego dzięki adrenalinie uniesienie i
przerażenie zarazem . To nie potwory, tylko tacy jak ja żołnierze, którzy wkrótce zostaną
poszatkowani na kawałki krzyżowym ogniem. Szlag by to trafił. Ale to przecież nie ja rozpętałem tę
wojnę, nie ja sprowokowałem tę bitwę, niemniej zrobię wszystko, by jej nie przegrać, tak samo jak
nie pozwolę im zabić więcej moich ludzi niż to konieczne.

Stark czekał. Czekał, aż pierwsza fala atakuj ący ch dotrze pod sam szczy t

wzniesienia.

– Teraz. Otworzy ć ogień. Wszy stkie j ednostki wkraczaj ą do akcj i.
Wróg przedostał się przez grań i ruszy ł prosto na lawinę ognia czwartego batalionu

oraz zebrany ch uciekinierów. Atakuj ący zatrzy m ali się tak nagle, j akby trafili na lity m ur. Idący
na przedzie żołnierze polecieli do ty łu. Odrzucani im petem trafień, sunęli nad przeciwległy m
zboczem m aj estaty cznie, koziołkuj ąc wolno, popy chani kolej ny m i pociskam i i strum ieniam i
powietrza uchodzącego z przebity ch pancerzy. Od czasu do czasu zawadzali bezwładny m i rękom a
albo nogam i o powierzchnię, powoduj ąc lawiny kam y ków i py łu, które towarzy szy ły im w ty m
film owy m zwolniony m upadku. Widok ten przy wodził na m y śl perwersy j nie piękną wizj ę piekła
nam alowaną przez szalonego arty stę, a j ej tłem by ł szary m artwy kraj obraz pocięty głębokim i
cieniam i i oślepiaj ąco biała tarcza słońca.

Główne siły wroga dotarły tuż pod grań, ale zanim atak został podj ęty na nowo,

stoj ące na odsłoniętej przestrzeni oddziały trafiły w krzy żowy ogień z obu flank. Jedna chwila
wy starczy ła, by przerzedzić tę m asę ludzi. Nagle na zboczu zrobiło się pusto, ty lko kilku
niedobitków uciekało ku widocznej w dali równinie.

Stark przełączał się szy bko z kam ery na kam erę, sprawdzaj ąc sy tuacj ę na

pozostały ch odcinkach. Zobaczy ł wrogie transportery zam ieniaj ące się w kule ognia, a potem
pluj ące odłam kam i m etalu i strum ieniam i gazów. Uj rzał żołnierzy, który ch ten widok zm usił do
zastanowienia, zatrzy m ania, a w końcu wy cofania pod naporem ognia ze wszy stkich stron.

– Dobra nasza, m ałpoludy ! Koniec z braniem po dupie. Teraz m y ich skopiem y.

Zespół uderzeniowy Milheim a, do ataku! Wszy scy naprzód. Nie zatrzy m uj cie się, dopóki nie
wrócicie na opuszczone wcześniej stanowiska. Vic, przej m ij dowodzenie piąty m batalionem i
kom panią Delta. Każ im zam knąć wy łom .

Sam pobiegł w kierunku szczy tu. Nie m usiał sprawdzać na HUD-zie, żeby

wiedzieć, iż żołnierze podążaj ą j ego śladem . Dopadł grani i przesadził j ą j edny m pły nny m
ruchem . Odepchnął się od skały i poszy bował nisko w dół przeciwległego zbocza. Obok poj awił
się j akiś człowiek, sy stem zidenty fikował go na czerwono, j ako wroga. Stark przełoży ł karabin i
strzelił, nie nam y ślaj ąc się wiele, posy łaj ąc przeciwnika na poszarpane m artwe skały. Może ten
żołnierz próbował się poddać? A m oże chciał walczy ć, żeby kupić czas swoim uciekaj ący m
towarzy szom ? Tego Stark nie m ógł wiedzieć.

– Ethan! Nie m usisz prowadzić tego pieprzonego ataku! – darła się na niego Vic. Jej

głos dudnił m u w uszach.

– Owszem , m uszę. Ci ludzie podążaj ą za m ną, Vic. Jak idzie kom panii Delta?
– Gdy by ś nie pchał się w wir walki, m ógłby ś to sam sprawdzić! Geary prze

naprzód, ale nadal boi się m in i wroga, który m ógł obsadzić porzucone um ocnienia.

– Ma pełne prawo się bać.
– Nie m ogę wy słać j ej na taka szczegółowy ch rozkazów, ponieważ sam a nie wiem ,

j ak wy gląda sy tuacj a na j ej odcinku.

– To nie wy sy łaj . Niech sprawdza wszy stko sam a, bunkier po bunkrze. Chwila

ciszy.

background image

– Dobrze. Każę j ej prowadzić kom panię z m iej sca, w który m się znaj duj e.
– Świetnie. Ty lko upewnij się, że ona wie, j ak bardzo liczy m y na to, iż zaj m ie te

um ocnienia, aby ludzie, który ch teraz ścigam y, nie wy dostali się z okrążenia.

– Dobrze, zm oty wuj ę j ą, j eśli będzie trzeba.
Stark sunął w dół zbocza, ledwie m uskaj ąc stopam i grunt, taką biegłość m ożna by ło

wy robić sobie ty lko podczas długiej służby na powierzchni Srebrnego Globu. Nauczy ł się
zm ieniać kierunek każdego skoku, by zm y lić ewentualnego strzelca, który chciałby go teraz
nam ierzy ć. Pozostali żołnierze biegli tuż za nim , przetoczy li się przy ty m – i to dosłownie – przez
kilku rzucaj ący ch broń przeciwników. Przed nim i znaj dowało się główne zgrupowanie sił wroga,
które właśnie zaczy nało się cofać, i to równie szy bko, j ak przed chwilą parło naprzód. Ci ludzie
próbowali wy m knąć się z pułapki, która – j ak widzieli – zatrzaskiwała się nagle ze wszy stkich stron.

Zza postrzępiony ch skał w dole poleciały serie pocisków kierowany ch w zbitą m asę

Am ery kanów. HUD Starka zawy ł, sy gnalizuj ąc zbliżaj ące się zagrożenie. Żołnierz znaj duj ący się
obok niego zatrzy m ał się nagle w pół kroku, powstrzy m any im petem nadlatuj ący ch kul. Kolej ne
trafienia odrzuciły go w ty ł.

Stark przy padł do ziem i za niewielkim stosem księży cowego py łu, usy py wanego w

ty m m iej scu przez niezliczone m ilenia, złorzecząc na j edno: że m aj ąc ty le czasu, natura nie
zdołała stworzy ć czegoś solidniej szego. W kom unikatorze sły szał odgłosy strzałów krzy żuj ące się z
okrzy kam i i rozkazam i. Próba obej ścia tej bary kady od prawej spotkała się z kolej ną nawałą
ogniową. Kontratak się załam ał, ludzie przy padli do ziem i, patrząc w bezsilnej złości, j ak oddziały
wroga oddalaj ą się osłaniane ogniem ariergardy.

Stark rozglądał się po okolicy, klnąc przy ty m ile wlezie.
Doskonała pozycja obronna. Albo stracę wielu ludzi, uderzając na nią frontalnie,

albo jeszcze więcej czasu, oskrzydlając przeciwnika z obu stron. Gdybym tylko...

Z powierzchni Księży ca oderwał się spory głaz, gdy j eden z czołgów obrócił

wieży czkę, ustawiaj ąc się na pozy cj i do strzału. Lufa cofnęła się szy bko, wy pluwaj ąc pocisk w
sam środek skał, z który ch prowadzono ostrzał. Py ł i kam ienie poleciały gej zeram i na wszy stkie
strony, odsłaniaj ąc stworzony przez człowieka krater. Zaraz potem drugi pocisk wy żłobił obok
kolej ne wgłębienie. Kilka postaci oderwało się od ziem i, próbuj ąc znaleźć osłonę albo nam ierzy ć
ostrzeliwuj ący j e czołg, ale ludzie Starka nie próżnowali i szy bko wy bili wroga do nogi.

Czołg zatrzy m ał się, j ego działka zasy pały pozy cj e przeciwnika pociskam i, podczas

gdy ładunki większego kalibru penetrowały m iej sca, w który ch m ógł kry ć się trzon sił
blokuj ący ch drogę am ery kańskim oddziałom . Chwilę później teren przed Starkiem znów zm ienił
wy gląd, gdy ukry waj ący się m iędzy skałam i żołnierze wstali, unosząc ręce do góry w
uniwersalny m geście.

– Milheim – zawołał Ethan. – Wy znacz ludzi do pilnowania j eńców.
Zanim sierżant zdąży ł odpowiedzieć, w kom unikatorze rozległ się głos Vic.
– Jeńcom trzeba zapowiedzieć, że m aj ą wy łączy ć wszy stkie sy stem y zabezpieczeń

w skafandrach, aby śm y m ogli przej ąć nad nim i pełną kontrolę.

– A j eśli odm ówią? – zapy tał który ś z żołnierzy.
– Poinform uj ecie ich, że w takim wy padku nie przy j m uj em y ich poddania. Daj cie

im pięć sekund na ponarzekanie, a potem otwórzcie ogień. – Po ty ch słowach szy bko zm ieniła
tem at. – Wszy stkie transportery opancerzone j azda na przód form acj i. Wozy z num eram i
parzy sty m i zapewnią wsparcie ogniowe dla piechoty. Pozostałe zostaj ą przy j eńcach.

Te polecenia wy wołały całą lawinę py tań.
– Ilu j eńców m oże pilnować załoga j ednego transportera?
– Co robić, j eśli wóz z nieparzy sty m num erem j est bliżej linii frontu niż pozostałe?

background image

– Mam y wy łam ać się z szy ku, j eśli to okaże się konieczne?
– Do cholery ! – zagrzm iał Stark. – Ludzie, zacznij cie w końcu m y śleć! – Po ty m

poleceniu w słuchawkach zapadła cisza. – Vic, to poszło w eter?

Jej chichot by ł wy starczaj ącą odpowiedzią. Dziwnie zabrzm iał w otoczeniu

odgłosów toczonej bitwy.

– Tak, Ethan. Poszło w eter.
– W takim razie dlaczego nikt nie potwierdził odebrania rozkazu?
– Może dlatego, że wszy scy są w głębokim szoku. Bóg j eden wie, kiedy taki rozkaz

padł po raz ostatni w naszej arm ii.

Kolej ny etap natarcia. Ty m razem Stark nie znalazł się j uż na pierwszej linii,

m łodsi i sprawniej si od niego żołnierze by li szy bsi i to oni spadli na karki przeciwnikowi, zanim ten
zdąży ł się okopać. Gdzieniegdzie na równinie widać by ło grupki postaci w znaj om y ch pancerzach
– wzięci do niewoli Am ery kanie wciąż wy dawali się zagubieni, nie m ogli uwierzy ć, że tak szy bko
odzy skali wolność i sam i stali się strażnikam i swoich oprawców.

– Vic! Czy Geary zdołała zabezpieczy ć całą linię frontu?
– Nie. Wróg stawił zby t duży opór. Wy sy łam tam kilka kom panii piątego batalionu,

aby odciąży ły j ą i zam knęły wy łom od drugiej strony.

– Możem y tam posłać kilka czołgów?
– Zapy tam Lam onta, czy to m ożliwe.
Po lewej za niewielkim kraterem poj awiła się nagle grupa zaskoczony ch żołnierzy.

Stark m iał j uż karabin przy ram ieniu, gdy j ego IFF zaćwierkał, daj ąc znak, że to swoi. Chwilę
później nowo przy by li otworzy li ogień w kierunku wy cofuj ący ch się oddziałów przeciwnika. To
piąty batalion, uznał, sprawdzaj ąc dane z HUD-a. Dotarliśmy do ich pozycji.

– Dalej , chłopaki, nie zatrzy m y wać się. Nie daj cie im czasu na okopanie.
Zeskanował większy wy cinek terenu, ikonki przesuwały się po obrazie, tworząc

skom plikowane wzory wszędzie tam , gdzie am ery kańskie oddziały zam y kały wy łom . Przed nim i
poj awiały się i znikały czerwone sy m bole oznaczaj ące uciekaj ącego wroga. Pstrokaty
wy świetlacz po lewej przedstawiał pole walki widziane w podczerwieni, coś rozbły sło na nim
oślepiaj ąco, m om ent później Stark zobaczy ł w polu widzenia żarzący się wrak transportera
opancerzonego, j ego paliwo i am unicj a wciąż płonęły. Na skalistej równinie wokół roiło się od
nieruchom y ch ciał, niektóre kom binezony nadawały wciąż słabe sy gnały, reszta j ednak by ła
całkowicie cicha i nieruchom a. Ethan starał się nie patrzeć w tam ty m kierunku, sprawdził ty lko,
czy m iędzy ofiaram i nie kry j ą się żołnierze wroga sy m uluj ący własną śm ierć. Robił co m ógł,
żeby nie m y śleć o stratach, j akie obie strony poniosły tego dnia.

Zwy cięstwo albo porażka. Każde z nich rodziło daleko idące konsekwencj e, gdy

rozpacz lub euforia sięgały w ludziach zenitu. Stark nie prowadził j uż tego ataku, dał się nieść fali
uderzaj ący ch na wroga żołnierzy.

A cel by ł j uż bliski. Widział zary sy um ocnień na dawnej linii frontu. Przed nim i

kłębił się tłum zdezorientowany ch przeciwników. Jedni unosili broń wy soko ku czarnem u niebu,
inni wciąż próbowali przedrzeć się przez znów obsadzoną linię frontu. Am ery kanom udało się
dotrzeć na czas do bunkrów dzięki niespodziewanem u i bardzo ry zy kownem u m anewrowi. Szy bko
stworzy li też ruchom y kordon, który odpierał zm asowane ataki, dławiąc j ednocześnie ostatnie
punkty oporu. Podwładni Starka parli w ty m czasie do przodu. Ethan sły szał w kom unikatorze ich
rosnącą euforię, gdy ż spodziewana klęska przerodziła się nagle w zwy cięstwo.

Część oddziałów nie zatrzy m a się na dawny m pasie um ocnień, ludzie ci m iną

bunkry i pognaj ą dalej , ścigaj ąc uciekaj ącego wroga. Stark wiedział o ty m , znał z autopsj i
zrodzone z iry tacj i i bezm y ślności przy czy ny, które popy chaj ą ludzi do tak nierozważnego

background image

zachowania. Linie obrony wroga muszą być osłabione. Zbyt wielu ludzi wzięło udział w tym ataku.
Za moment uciekinierzy przeleją się przez własne okopy, potęgując panikę. To może się udać.
Mamy szanse na przełamanie frontu. Tylko co potem? – zapy tał się w m y ślach i zaklął pod nosem .
– Co zrobimy, jeśli uda nam się przełamać linię obrony wroga? Nie przejmiemy jej i nie utrzymamy
na tak szerokim odcinku, ponieważ będzie oddzielony od reszty naszych linii. A jeśli wcale nie jest
osłabiony? Czy to zwycięstwo warte będzie ceny, jaką za nie zapłacimy?

– Do wszy stkich! Mówi Stark. Nie konty nuować pościgu za naszy m i liniam i,

powtarzam : nie konty nuować pościgu za linią naszy ch um ocnień.

– Przecież m am y ich na widelcu! Wiej ą przed nam i!
– My przed m om entem zachowy waliśm y się tak sam o i zobacz, j ak się to wszy stko

skończy ło. Ich linie obrony są nienaruszone, a wy, m ałpoludy, gnacie prosto na bunkry
nieprzy j aciela! Zapom nieliście j uż, co spotkało trzecią dy wizj ę? – Ta odpowiedź, przy wołuj ąca
niem iłe wspom nienie śm ierci ty sięcy żołnierzy, którzy próbowali przełam ać tę sam ą linię obrony,
wy warła większe wrażenie niż wcześniej szy rozkaz Starka. Jego oddziały naty chm iast przerwały
pościg, ale ci, którzy znaleźli się za um ocnieniam i, przy padli ty lko do ziem i, zam iast się wy cofać.

– Stark – wy charczał ktoś. – Możem y to skończy ć. Możem y wy grać tę pieprzoną

woj nę.

Kusząca m y śl, niem niej Ethan wolał się trzy m ać tego co tu i teraz. Wziął się w

garść, a potem wprowadził zm iany do taka. Nowe ikonki poj awiły się na HUD-ach żołnierzy,
widm owy szy k idący ch do boj u oddziałów, spora część dy wizj i m aszeruj ącej na ty m właśnie
odcinku frontu.

– Wszy scy to widzicie? – upewnił się Stark. – To polegli żołnierze trzeciej dy wizj i, a

raczej ich ciała, który ch nie m ogliśm y ściągnąć z ziem i niczy j ej z powodu trwaj ący ch walk.
Spój rzcie na nich. Im też się wy dawało, że m ogą przełam ać linię obrony wroga. Pam iętacie? –
Jakże mogliby o tym zapomnieć? O nieustannym wyciu syren alarmowych, dywizji ginącej na ich
oczach, bezsilności ludzi, którzy nie mogli nic zrobić, tylko patrzeć na tę rzeź. Dobry Boże, nigdy
więcej! – Wracaj cie za linię obrony !

Oddziały ruszy ły się w końcu, wy cofuj ąc wolno i ostrożnie, szukaj ąc osłony, kiedy

to ty lko by ło m ożliwe. Milczące do tej pory um ocnienia wroga zaczęły pluć ogniem w ich
kierunku, przy spieszaj ąc powrót zapaleńców pod parasol obrony dalekiego zasięgu.

Do akcj i włączy ła się nieprzy j acielska arty leria, zasy puj ąc cały sektor ciężkim i

pociskam i. Niewiele z nich zdołało się przedrzeć przez autom aty czne sy stem y obrony, niem niej
co j akiś czas dochodziło do silny ch eksplozj i w okolicach bunkrów.

Boże, jak ja nienawidzę artylerii! A w każdym razie tej należącej do wroga. Dość już

straciłem dzisiaj ludzi, a tam, na otwartym terenie, mam ich jeszcze sporo, zwłaszcza tych, których
wysłaliśmy do pilnowania jeńców...

– Vic, czy m ożesz połączy ć się j akoś z wrogiem ?
– Jak... tak. Tanaka twierdzi, że istniej e czerwona linia łącząca nas z ich kwaterą

główną. Dlaczego py tasz?

– Chcę, żeby ktoś skom unikował się z tam tej szy m dowództwem i przekazał, że

wzięliśm y podczas tej akcj i sporo j eńców, który ch właśnie zaczęli ostrzeliwać. Niech się
uspokoj ą, bo j edy ny m efektem ich działań będzie zabicie własny ch ludzi.

– Przy j ęłam .
Po kilku m inutach przeciwnik skrócił ogień i skoncentrował go na um ocnieniach.

Stark zszedł ostrożnie ze zbocza, na który m stał, przenosząc się na pozy cj ę, której nie m ożna by ło
dostrzec ze stanowisk wroga. O czymś zapomniałem. O czymś ważnym. Szlag!

– Anita?

background image

– Tak, sierżancie? – Głos drżał j ej lekko, zapewne z wy czerpania, tak psy chicznego,

j ak i fizy cznego.

– Nasi przeciwnicy za m om ent wpadną na to, że m ogą ostrzeliwać i wasze

wzgórze. Bunkry po waszej lewej zostały znów zaj ęte, a sy tuacj a j est na ty le opanowana, że
m ożecie się wy cofać. Zabierz wszy stkich ze Wzgórza Mango i skieruj cie się do um ocnień po
prawej . My uszczelnim y wy łom .

– Nie.
– Nie? Co u diabła m iało znaczy ć to „nie”?
– Nigdzie się nie wy bieram . – Głos zaczął j ej się załam y wać. Stark od razu

zrozum iał, że m usi się teraz trząść j ak osika. – Zapłaciliśm y za te m iej sca.

– Kapralu Gom ez, m y nie oddaj em y przeciwnikowi waszego wzgórza. Dopiero co

j e odzy skaliśm y. Nie zam ierzam j ednak zostawić piechoty na odkry ty m terenie na pastwę
arty lerii wroga.

– Mogę odesłać większość ludzi do sąsiednich um ocnień...
– Kapralu Gom ez, wy i cała reszta żołnierzy zaj m uj ący ch wzgórze m acie

naty chm iast wy cofać się z pierwszej linii albo na kopach was stam tąd wy niosę! Zrozum iano?!

Gdy odpowiadała m u po krótkiej chwili wahania, w j ej głosie dało się wy czuć

przepraszaj ący ton:

– Sí. Przepraszam , sargento. Tak zrobię. To by ł naprawdę ciężki dzień i...
– Nie m asz za co przepraszać. Doskonale się spisaliście. A teraz zaprowadź ludzi w

bezpieczniej sze m iej sce.

Stark przy glądał się ruchowi ikonek na wy świetlaczu, który dokum entował

wy cofy wanie oddziałów broniący ch wzgórza.

Czy nie zapomniałem przypadkiem o czymś równie ważnym? Boże, sam nie wiem. A

tak mało brakowało, żeby nas rozgromili. Widząc, jak szybko i mocno nacierają, powinniśmy
posyłać kolejne oddziały, by spowolniły ich marsz, ale zamiast tego znalazłem inne rozwiązanie.
Dzięki ci, Kate. Znowu mam u ciebie dług wdzięczności.

Dług, którego nigdy nie da się spłacić – pom y ślał, sm utniej ąc w j ednej chwili.

Wiele lat tem u inni j ego towarzy sze broni ginęli j eden po drugim , uwięzieni przez przeważaj ące
siły wroga w piekle zwany m też Wzgórzem Pattersona. Kapral Kate Stein odniosła poważne rany,
ale udało j ej się przeży ć do zm ierzchu. To ona kazała Ethanowi uciekać i próbować szczęścia w
ciem nościach. Tam tej nocy przy siągł sobie – i j ej zarazem – że będzie ratował swoich ludzi,
ponieważ j ej nie m ógł pom óc. I dotrzy m ał słowa m im o wielu niebezpieczeństw albo wściekłości
oficerów, którzy woleli trzy m ać się harm onogram ów, niż rozum nie dowodzić podwładny m i, aby
j ak naj m niej z nich ginęło. Takie postępowanie sprawiło, że znalazł się tutaj , nie m iał j ednak
bladego poj ęcia, dokąd j eszcze go zaprowadzi.

Stworzony przez człowieka wy cinek księży cowego kraj obrazu, który stanowił

kiedy ś linię frontu, przełam anego, a następnie odzy skanego i uszczelnionego, wy glądał w ty m
m om encie j ak ucieleśnienie spokoj u. Stark stał pod szczy tem niewielkiego wzniesienia, gdzie nie
m ógł go sięgnąć ostrzał szukaj ącego zem sty wroga, który nam ierzał teraz każdy ruch po
am ery kańskiej stronie. W odległości niespełna pół kilom etra od Ethana poj awił się czołg. Jego
wielotonowy kadłub przem knął z zadziwiaj ącą gracj ą po skalistej równinie. Masy wny kopułowaty
kształt m aszy ny przy wodził na m y śl kry j ącego się za pagórkiem giganty cznego zm utowanego
owada. Na szczęście dla rodzaj u ludzkiego, żaden żuk nie posiadał nigdy tak szerokiego wachlarza
naj nowocześniej szego ciężkiego uzbroj enia.

– Juuu-hu! – zagaił sierżant Lam ont konwersacy j ny m tonem . – Od lat się tak

dobrze nie bawiłem , siedząc w tej puszce. Zrobim y to raz j eszcze?

background image

– Słodki Jezu, m am nadziej ę, że nie – odparł naty chm iast Stark.
– Ethan?
– Słucham , Vic? – Musiał sobie przy pom nieć, że nie m a j ej w pobliżu i to nie ona

pilnuj e m u teraz zadka. Rey nolds siedziała przecież daleko stąd, w kwaterze głównej , m aj ąc oko
nie ty lko na j ego ty łek, ale i na każdą inną część ciała. Dzięki niej m iał pełen obraz pola walki.

– Możesz m i zrobić niewielką przy sługę?
– Jasne, Vic.
– W takim razie spieprzaj w podskokach z linii frontu!
– Dobra, dobra. – Przełączy ł się raz j eszcze na kanał czołgu. – Hej , Lam ont, m uszę

się zbierać. Mam a m nie woła. Możesz zadbać, żeby nie doszło do kolej nego wy łom u, zanim nasi
chłopcy doprowadzą wszy stkie um ocnienia do pełnej gotowości?

– Jasne. Nie m a problem u. Aczkolwiek bunkier na Wzgórzu Mango j eszcze długo

nie będzie się nadawał do uży tku.

Nie chciał się teraz nad ty m zastanawiać.
– Wiem . Musim y wy m y ślić sposób na zatkanie tej wy rwy.
– Mógłby m uży ć m oich czołgów w charakterze ruchom y ch punktów ogniowy ch.

Wy sy łałby m rotacy j nie połowę szwadronu w pobliże frontu, ale tak, by m ieć j e tuż za
wzniesieniem , aby nie przy szpiliła nas arty leria wroga. To by łoby dla nas niezłe ćwiczenie, a
j ednocześnie daliby śm y popalić każdem u, kto chciałby się tam zapuścić. O ile – dodał – o to ci
chodziło, kiedy wspom inałeś, aby m nie dopuścił do kolej nego wy łom u.

– To ty wiesz, j ak m ożna wy korzy stać czołgi, nie j a. Powiedz m i ty lko, dlaczego nie

widziałem nigdy wcześniej , żeby ście robili podobne sztuczki?

– Może dlatego, że za każdy m razem , gdy wy prowadzam y nasze cacka z

hangarów, istniej e spore ry zy ko, iż pory suj em y im lakier, a ten j est tak drogi, że generalicj a sra
w gacie na sam ą m y śl o płaceniu za polerowanie. Powiem ci szczerze, dość m am j uż
prowadzenia ty ch potworów wy łącznie w sy m ulatorach.

Stark skinął głową, czego Lam ont niestety nie m ógł zobaczy ć.
– Twoj e puszki będą m iały teraz dość pracy. Sporządź plan operacy j ny i prześlij

kopie do m nie i Rey nolds.

– Ty tu rządzisz. Do zobaczenia w Zewnętrzny m Mieście.
– Dobra. – Stark potrząsnął głową tak m ocno, że wszy stkie ikonki na j ego HUD-zie

rozm azały się w plam y. – Vic?

– Jestem .
– Co się dziej e poza ty m sektorem ? Czy wszy stko j est w porządku?
– Sprawdź na skanerze dowodzenia.
– Nie... m ogę. Powiedz m i, proszę. Załataliśm y wy łom na ty m odcinku, prawda?

Czy m am y j eszcze j akieś problem y na pery m etrze?

– Nie, Ethan. Nie m am y żadny ch problem ów. Gdy wróg zobaczy ł, j akiego kopa

daliśm y atakuj ący m na ty m odcinku, naty chm iast wy cofał oddziały na bezpieczną odległość.
Możesz się odpręży ć.

– Dzięki.
Stark zaczął się trząść, naj pierw zadrżały m u ręce, potem nogi. Po chwili m iał takie

dreszcze, że nie m ógł ustać i m usiał przy klęknąć, a następnie położy ć się na twardy m
księży cowy m gruncie. Jego wzrok skupiał się na pusty m czarny m niebie, stanowiący m tło dla
wzorów z zielono-czerwony ch sy m boli. Wy starczy ła chwila, by do j ego klim aty zowanego
kom binezonu zaczął się sączy ć chłód, leżał j ednak nadal nieruchom o, j eśli nie liczy ć drgawek
przepły waj ący ch przez całe ciało. Gwiazdy sunęły powoli nad j ego głową, rozrzucone po m orzu

background image

czerni świetliste punkciki, niewinne i nieświadom e tego wszy stkiego, co człowiek robi człowiekowi.

– Kom endancie? – Ten głos zabrzm iał niezwy kle znaj om o. Stark uniósł głowę, by

spoj rzeć w kierunku zaparkowanego opodal ruchom ego centrum dowodzenia. Jego pękaty czarny
pancerz nie wy różniał się specj alnie na tle równie ciem ny ch skał. – Sierżant Rey nolds wy słała
m nie, by m przy wiózł pana do kwatery głównej . Kom endancie?

To znowu ten transporter przerobiony na centrum dowodzenia. Zupełnie o nim

zapomniałem.

– Tu j estem .
Spróbował wstać, ale udało m u się to dopiero z pom ocą kierowcy, ponieważ

zeszty wniałe stawy odm awiały posłuszeństwa. Wsiadł do wozu, zapiął uprząż, a gdy zatoczy li
szeroki łuk i ruszy li w kierunku centrum dowodzenia, sprawdził raz j eszcze statusy wy świetlane na
otaczaj ący ch go ekranach. Ty m razem nie obchodziło go, z j aką prędkością się poruszaj ą.

Stark szedł wolny m krokiem przez kom pleks kwatery głównej , nie zwracaj ąc

zupełnie uwagi na otaczaj ący ch go ludzi, dopóki nie dotarł do pom ieszczenia, które wy brał na
swoj ą kwaterę. Wcześniej należało do pewnego pułkownika i by ło tak obszerne, że Ethan czuł się
w nim nieswoj o. Dość szy bko j ednak zrozum iał, że to zaleta, nie wada, zwłaszcza dla kogoś, kto
pełni obowiązki dowódcy. W ty m m om encie j ednak zignorował m rugaj ące czerwono diody
przy pom inaj ące m u o czekaj ącej pracy, zgasił światło i opadł ciężko na fotel. Siedział dłuższą
chwilę w łagodny m półm roku rozj aśniany m przez kilka nocny ch lam pek.

Jakiś czas później Vic otworzy ła drzwi wej ściowe na całą szerokość, wpuszczaj ąc

do wnętrza snop oślepiaj ącego światła z kory tarza.

– Cześć, Ethan.
– Cześć.
Oparła się o fram ugę, składaj ąc ręce na piersi.
– Co robisz?
– Staram się nie m y śleć.
– Jezu. Odbębniłeś j edną bitwę, a j uż zaczy nasz się zachowy wać j ak j akiś generał.

– Pokręciła głową, widząc, że Stark nie reaguj e na żart, a potem wy ciągnęła do niego dłoń. –
Chodź, pój dziem y na spacer.

– Po co? Co dobrego z tego wy niknie?
– To o wiele lepsze niż siedzenie w ciem nicy. Idziem y, żołnierzu.
Stark podniósł się niechętnie, stawiał też słaby opór, gdy Vic ciągnęła go w kierunku

drzwi, a potem kory tarzam i kom pleksu, które w m iarę zbliżania się do Zewnętrznego Miasta by ły
coraz to węższe i m niej ozdobnie wy kończone. Bary i chodniki pełne by ły świętuj ący ch z
zapałem żołnierzy, którzy spoj rzeli śm ierci w oczy, ale j akim ś cudem uszli z ży ciem . W ty m
rozradowany m tłum ie znaj dowały się także niewielkie grupki poważniej szy ch ludzi, którzy opij ali
śm ierć przy j aciół albo krewny ch. Wy j aśniali sobie wzaj em nie, j ak to się stało, kiedy i gdzie. To
nie m ogło pom óc ty m , którzy polegli, ale ułatwiało ży cie ocalały m .

– Co to za m ałpoludy ? – zastanawiał się Stark.
– Piąty batalion – odparła Vic – i ludzie z j ednostek, które uciekły z linii frontu.

Wy cofałam ich z pierwszej linii, czwarty przej ął od nich pieczę nad ty m sektorem .

background image

– Dobry pom y sł. – Może i ci żołnierze wy glądali na zadowolony ch, niem niej biła

od nich niepewność skry wana pod kruchy m i m askam i rozbawienia. – Milheim odwalił kawał
dobrej roboty.

– Racj a. Zy skaliśm y spore wsparcie pancerne i kolej nego rozsądnego dowódcę.
– Cieszę się, że to oni pilnuj ą teraz frontu. – Zaczerpnął głębiej tchu. – Masz j uż

raporty o stratach?

Rey nolds się skrzy wiła.
– Sporo z ty m zam ieszania, więc zarządziłam spis z natury i wy szło m i, że m am y

około stu poległy ch. A ranni? Bóg j eden wie. Będziem y potrzebowali kilku dni, by ich zliczy ć.

– Stu zabity ch...
– Około. Maksy m alnie stu pięćdziesięciu. Większość z nich została zastrzelona w

czasie ucieczki. Wiem y to na pewno, bo strzelano im w plecy.

– Tak, to wiele wy j aśnia.
Rozm awiaj ąc, szli dalej , aż dotarli do m iej sca, w który m część świętuj ący ch

szeregowców zaczęła rozpoznawać Starka. Szczerzy li do niego zęby i pręży li się w przepisowy m
salucie.

– Skopaliśm y im dupska! – zawołał który ś, a cała reszta odpowiedziała m u

twierdzący m pom rukiem .

Mają zadziwiająco wysokie morale – zdum iał się Ethan. – W sumie nic dziwnego,

skoro przeżyli, zwyciężyliśmy, a rachunek strat nie jest zbyt wysoki. Szczerze mówiąc, można go
uznać za cholernie niski. Wprawdzie każde życie jest bezcenne, ale dzisiaj udało mi się ograniczyć
liczbę ofiar.

– Może i nie poszło m i naj gorzej – m ruknął pod nosem .
– Odwaliłeś kawał dobrej roboty, Ethan – zapewniła go Vic.
– Jakim cudem usły szałaś, co powiedziałem ?
– Nie usły szałam . Um iem czy tać w m y ślach.
– Od dawna cię o to podej rzewałem . – Stark pokręcił wolno głową, a potem

uśm iechnął się szeroko. – Okay. Powiedzm y, że poszło m i dobrze. Choć m ogłoby by ć lepiej .
Musim y dopracować cała m asę szczegółów, zanim wdam y się w kolej ną taką awanturę. Przede
wszy stkim koordy nacj ę. Trzeba usunąć z pieprzonego sy stem u dowodzenia większość dany ch,
które trafiaj ą na wy świetlacze. I wy znaczy ć ludzi, którzy będą wspom agać ciebie i m nie, gdy
zby t wiele dziej e się naraz. – Uśm iech spełzł m u z ust. Zasępił się, gdy dostrzegł żołnierza
opartego o ścianę kory tarza. Twarz tam tego pokazy wała wy raźnie, że coś j est nie tak. – Co z
wam i, żołnierzu?

– Co? – Py tanie zaskoczy ło zatopionego w m y ślach szeregowca. Teraz m iał j eszcze

żałośniej szą m inę. – Stark. Sir. A niech m nie. Zawiodłem pana, sir.

– Zawiedliście m nie? Jakim cudem ?
– Uciekłem . – Mało brakowało, aby to j edno słowo zadławiło stoj ącego przed

Ethanem szeregowca. – Uciekłem . Mój oddział poszedł przez to w rozsy pkę. Tak sądzę...

Vic chciała podej ść bliżej , lecz Stark powstrzy m ał j ą ruchem dłoni.
– Jak daleko? Jak daleko uciekaliście?
– No... nie wiem . Aż do tej grani.
– Do grani? Do tej , gdzie j a stałem ? Do tej , której broniliśm y, zanim nastąpił

kontratak?

Bły sk dum y przebił się przez m askę wsty du.
– Taj est. O niej m ówię.
– Pozwólcie, że wam coś powiem , żołnierzu. – Szeregowiec wy prostował się,

background image

czuj ąc, że w naj lepszy m razie czeka go opieprz, a w naj gorszy m areszt. – Gdy by m zobaczy ł, że
uciekacie, pewnie by m was zastrzelił, bo m iałem tam zby t wiele na głowie, a nic tak nie
przy kuwa uwagi ludzi j ak zabicie j ednego z nich. Owszem , źle postąpiliście, uciekaj ąc. Bardzo źle.
Ale zatrzy m aliście się w końcu i to też się liczy. To znaczy bowiem , że m im o wszy stko m oże by ć z
was dobry żołnierz.

– Czy to znaczy, że wszy stko j est okay ? – Szeregowiec nie potrafił uwierzy ć w to,

co właśnie usły szał.

– Nie, to nie znaczy, że wszy stko j est okay – wy palił Stark. – Zawiedliście m nie i

wszy stkich pozostały ch członków waszej j ednostki, ale co chy ba naj ważniej sze, zawiedliście także
ty ch, którzy walczy li z wam i ram ię w ram ię, ponieważ to wy m ieliście pilnować, żeby nikt nie
zaszedł ich z flanki. Zróbcie to j eszcze raz, choćby raz, a sprawię, że pożałuj ecie dnia, w który m
włoży liście ten m undur.

– Nie zrobię czegoś takiego. Przy sięgam .
– Świetnie, bez was też wy starczy m i zm artwień. A wy, m ałpoludy, j esteście zby t

dobrzy, by zawodzić m nie albo swoich towarzy szy broni.

– Taj est! Nie m usi się pan m ną przej m ować, sir. – Chłopak wciąż wy glądał na

strapionego, ale rosła w nim j uż determ inacj a.

– Świetnie. Nie zapom nę was. Możecie odej ść.
Żołnierz zasalutował szty wno i wy pręży ł się, gdy Stark z Vic przechodzili obok

niego.

– Zaczy nasz m ięknąć – zauważy ła Rey nolds.
– Nieprawda. – Ethan wlepił w nią oczy. – Czy to brzm iało wy starczaj ąco

wściekle? Bo by łem na niego zły j ak cholerna osa.

– Ten szeregowiec boi się teraz bardziej ciebie niż wroga – zapewniła go Vic. –

Problem w ty m , Ethan, że przy znał się do ucieczki. A to grozi sądem polowy m .

– Wiem o ty m . – Zerknął w głąb kory tarza. – Wielu z nich uciekło. Nie m ogę

oddać ich wszy stkich pod sąd. I nie chcę. To by poczy niło większe szkody niż ich tchórzostwo.
Porozbij aliby śm y pododdziały. Nie. Wy starczy im wsty d, świadom ość, że zawiedli nas
wszy stkich. Dzięki ty m uczuciom powinni lepiej walczy ć w następny ch starciach. Będą się
chcieli zrehabilitować.

Pokiwała głową w zam y śleniu.
– Uniwersalny Kodeks Sił Zbroj ny ch nie pozostawia w takich sprawach zby t wiele

m iej sca na dy skrecj ę, ale z tego, co pam iętam , nigdy nie by łeś zby t m ocny w literze prawa.

– Litera prawa j est dla ludzi, którzy są tak ograniczeni, że trzeba im m ówić, co j est

dobre, a co złe. Nie zam ierzam pędzić ty ch żołnierzy do walki na ostrzach bagnetów. Albo pój dą
za m ną z własnej woli, albo wcale.

– Niezła filozofia. – Przy gry zła wargę, spoglądaj ąc w górę, na stalowo-kam ienne

sklepienie kory tarza. – Podczas bitwy m am rotałeś coś, że wiesz j uż, dlaczego zaczęli uciekać.

– Tak m i się wy daj e.
– Mógłby ś zatem oświecić tak wielką ignorantkę j ak j a?
– Naj pierw strzelim y sobie po piwku. – Stark znów skręcił, podszedł do baru, który

m ieścił się w niszy wy kutej w ścianie, i zam ówił dwa piwa. Gestem ręki usadził żołnierzy, którzy
zerwali się na j ego widok od j edy nego stolika, gotowi oddać m u swoj e m iej sca, i wy prowadził
Vic na zewnątrz, gdzie stanęli oboj e, opieraj ąc się o szorstką ścianę, nie bacząc na bij ący od niej
chłód, który sączy ł się do każdego z pom ieszczeń dostosowany ch do ludzkich potrzeb.

Ethan pociągnął długi ły k, głównie po to, by m ieć czas na pozbieranie m y śli.
– Chcesz wiedzieć, dlaczego uciekli? Moim zdaniem nie m ieli dobrego powodu do

background image

walki. Nie zrozum ieli j eszcze, o j aką sprawę tutaj idzie, Vic.

– Hm ... – Rey nolds, popij aj ąc piwo, rozm y ślała nad j ego słowam i. – Moim

zdaniem walczy li o ocalenie ży cia.

– To na pewno, ale zauważ, że ratowanie własnej skóry j est m arną m oty wacj ą. Z

tego powodu woj o gardzi naj em nikam i, którzy walczą ty lko o to, by przeży ć do następnego żołdu.

– Tak. – Teraz to Vic popatrzy ła gniewnie, ty le że kierowała wzrok na puszkę w

swoj ej dłoni. – Co za paskudztwo. Ethan, wiesz równie dobrze j ak j a czy j akikolwiek inny weteran,
że naj łatwiej zginąć na polu walki, gdy zaczy na się uciekać.

– I o ty m m ówię! To nie m a sensu. To czy ste szaleństwo. Czy m usisz konty nuować

walkę do sam ego końca, aby przeży ć? Nie, insty nkt podpowiada ci, że m usisz znaleźć się j ak
naj dalej od zagrożenia, j eśli naprawdę chcesz go uniknąć. A pokonanie insty nktu j est m ożliwe
ty lko wtedy, gdy m asz dobry powód, w który wierzy sz.

– Trafna uwaga. – Raz j eszcze spoj rzała na puszkę. – Moj a j est j uż pusta. Przy nieś

j eszcze.

– Przed chwilą stwierdziłaś, że ci nie sm akuj e.
– Bo nie sm akuj e. Ale to m im o wszy stko piwo.
– Dobra – podj ął Stark. – O co tak naprawdę walczy liśm y do tej pory ? O Stany

Zj ednoczone? Broniliśm y własny ch rodzin? Konsty tucj i? A m oże po prostu staraliśm y się
postępować dobrze w przeżarty m złem świecie? Czy dzisiaj m ożem y powiedzieć, że który ś z ty ch
celów j est nadal aktualny ? Tutaj i teraz?

Zam y ślona głęboko Vic potarła palcem wskazuj ący m czubek nosa.
– Staram y się postępować słusznie... – stwierdziła w końcu.
– Też tak uważam . Ale żeby doj ść do tego wniosku, m usiałaś się m ocno zastanowić.
– Fakt. – Rey nolds podniosła głowę, ale j ej spoj rzenie błądziło gdzieś w przestrzeni.

– Jedy ny m sposobem przetrwania na polu walki j est odrzucenie świadom ości, że m ożesz zostać w
każdej chwili zabity. Jeśli j ednak człowiek nie m a poj ęcia, o co walczy, trudniej m u powstrzy m ać
podobne m y śli.

– Możliwe. To by nawet pasowało do m oj ej teorii. Ludzie, którzy nie potrafią

przestać m y śleć, nie nadaj ą się do woj a.

– Tak, powiedz m i lepiej , o czy m ty teraz m y ślisz.
Rozej rzał się po twarzach żołnierzy wy pełniaj ący ch kory tarz i przy legaj ące do

niego bary.

– My ślę, że kończy nam się zapas szczęścia. Mało brakowało, a przegraliby śm y tę

cholerną bitwę. I nie m am cienia pewności, że ludzie znowu nie pękną, gdy wróg naciśnie ich
równie m ocno.

Roześm iała się.
– Dałeś im powód do walki, który powinien wy starczy ć, dopóki nie wy m y ślim y

czegoś lepszego. Niech będzie, dwa powody.

– Czy li?
– Jedny m j esteś ty, a drugim ...
– Ja? – Stark spoj rzał na nią z niedowierzaniem . – O czy m ty m ówisz, u licha?
– Ludzie potrzebuj ą bohaterów i przy wódców. A ty łączy sz w sobie cechy obu.

Sam zobacz, j ak poradziłeś sobie z problem em , gdy na inny ch odcinkach ludzie zaczęli reagować
bardziej nerwowo. Powiedziałeś im , że zawiodą cię, j eśli uciekną.

– Nie to im powiedziałem . Chy ba...
– Może nie zacy towałam cię zby t precy zy j nie, ale taki by ł ogólny przekaz twoj ej

wy powiedzi. A oni nie chcieli zawieść ciebie, ponieważ ty nigdy nie zawiodłeś ich. Gdy wszy stko

background image

zaczy na się sy pać, na m iej scu zawsze poj awia się Stark, staj e w pierwszy m szeregu i dba o ludzi.
Trudno o lepszego dowódcę.

– Tak, m asz racj ę. – Stark znów patrzy ł w dal, ale na kim kolwiek skupił wzrok,

wszędzie widział uśm iechnięte twarze i saluty. – Jednak dobry dowódca powinien wiedzieć, co m a
robić.

Vic wy szczerzy ła zęby w szerokim uśm iechu.
– U licha, Ethan, nigdy nie m ieliśm y kogoś takiego nad sobą.
– A j a zawiodłem wielu ludzi, Vic. By łem za nich odpowiedzialny, a dzisiaj nie

ży j ą.

– Nie m ożesz brać na siebie odpowiedzialności za ty ch, którzy uciekli...
– Nie o nich m ówię. Chodzi m i o ludzi z m oj ej druży ny. Boże, ilu ich j uż zginęło.

Wciąż m am ich wszy stkich przed oczam i.

Uśm iech spełzł z j ej twarzy, opuściła wzrok na pustą puszkę.
– Wszy stkich nas dręczą podobne duchy, Ethan. Niektóry ch bardziej niż inny ch.

Jeśli nigdy nie chciałeś, aby podlegaj ący ci ludzie ginęli, to znaczy, że wy brałeś nie ten zawód.

– Fakt. Strasznie dziwny sposób na ży cie, nieprawdaż? – Dopił piwo i wrzucił puszkę

do naj bliższego poj em nika na śm ieci. – Skoro o ty m m owa, przy pom niałem sobie, że m am coś
zrobić.

– Rozum iem – m ruknęła, gdy zaczął się zbierać do odej ścia. – Ethan?
– Tak?
– Spisałeś się na m edal. Nie zadręczaj się ty m , że nie wszy stko poszło idealnie. –

Jeden kącik ust Vic uniósł się nieznacznie. – Kogo j a oszukuj ę? Mówię Ethanowi Starkowi, żeby
przy znał w końcu, że nie j est ideałem . Bardziej sensowne wy daj e m i się nam awianie Księży ca
do sam oistnego wy kształcenia atm osfery.

– Spróbuj . Beznadziej ne przy padki to twoj a specj alność, j ak widzę.
Zostawił j ą śm iej ącą się w głos i wrócił do swoj ej kwatery. Nie zatrzy m ał się

nawet na m om ent, dopóki nie stanął przed drzwiam i. Chwilę później siedział j uż przy term inalu,
próbuj ąc opanować nerwy. Wiedział doskonale, że zby t długo zwlekał z załatwieniem ostatniej
sprawy. W końcu przem ógł się i włączy ł kom unikator.

– Kapralu Gom ez.
Odpowiedź nadeszła po kilku chwilach, cicha, ale stanowcza.
– Sí, sargento.
Wy glądała strasznie, twarz m iała bladą, oczy zapadnięte, a m im o to starała się stać

prosto.

– Spokoj nie, Anita. Co tam u ciebie?
Ram iona opadły j ej , aczkolwiek niewiele.
– Jakoś leci. To by ła niezła rąbanka, sierżancie.
– Widziałem j uż kilka spokoj niej szy ch. Odwaliłaś kawał piekielnie dobrej roboty.

Cholernie dobrej .

Jej twarz nabrała kolorów, gdy Anita spłoniła się po tej pochwale.
– Gracias, sargento.
Stark zawahał się, zanim ponownie zabrał głos.
– Kogo straciłaś, Anita?
Potrzebowała chwili, żeby odpowiedzieć.
– Kidd. Walczy ła j ak lwica, ale zby t wielu m iało j ą na celowniku. Oberwała sześć

albo siedem razy. Hoxley a. Rozpieprzy ło m u całą klatkę piersiową. I Maseru. Ten dzieciak by ł
zby t niedoświadczony, pom y lił się o j eden raz za dużo. Ale to chy ba nie j ego wina. Nie m iał

background image

czasu na złapanie dry gu.

Troj e zabity ch. Zaskakuj ąco m ało.
– To wszy stko?
– Jeśli chodzi o poległy ch. Mam też troj e ranny ch, aczkolwiek prawie wszy scy

odnieśliśm y j akieś obrażenia. Dlatego m ówię ty lko o naj poważniej szy ch przy padkach. Billings
oberwała w bark, rozpieprzy ło go kom pletnie, ale doktorzy j uż rekonstruuj ą j ej staw ram ieniowy.
Chena trafili kolej ny raz w biodro. On m a tam chy ba nam alowaną tarczę.

– A co z Murphy m ? Mówiłaś, że dostał...
– A, tak. – Zrobiła wielkie oczy. – Człowieku, ale j estem sterana. Zupełnie o nim

zapom niałam . Murph stracił rękę.

– Rękę? – Na szczęście nie zginął, ale... – Stracił całą rękę?
Gom ez przy taknęła.
– Tak. Nie wiem , czy m dostał, ale to m usiał by ć j akiś pocisk przeciwpancerny.

Upieprzy ło m u rękę przy barku, w tułowiu też m a kilka odłam ków.

– Jakim cudem przeży ł coś takiego?
Blady uśm iech Gom ez m ówił sporo o przeby ty m stresie. Hum oru w nim nie by ło.
– Miał sporo szczęścia. Ktoś by ł wy starczaj ąco blisko i naty chm iast założy ł m u

opatrunek uszczelniaj ący. Jeden z ty ch tanich, boj owy ch. Wie pan, taki, co tam uj e ty lko upły w
krwi. Dzięki tem u udało się uszczelnić skafander do m om entu podstawienia noszy. Nadal nie
rozum iem , j ak on to zdołał wy trzy m ać, sargento, ale wie pan przecież, że Murphy to twardziel.

– Tak, twardy j est – przy znał Stark, dom y ślaj ąc się, że rozm awia właśnie z ty m

kim ś, kto uratował Murphy ’em u ży cie.

– Wy hoduj ą m u nową, prawda? To znaczy rękę. Załatwi m u j ą pan?
– Tak. Albo nasi w woj u, albo lekarze cy wilbandy. Zadbam o to.
– Świetnie. Murphy strasznie się bał, że j ą straci. – Znowu się uśm iechnęła. –

Kiedy zabierali go sanitariusze z ewakuacy j nego, powiedziałam m u: Murph, m asz cholerne
szczęście, że nie m a tu z nam i sierżanta, on by ci na pewno powiedział, że powinni ci odstrzelić ten
pusty łeb, nie rękę, bo ta przy naj m niej od czasu do czasu do czegoś się przy daj e.

Stark nie zdołał się opanować i wy buchnął śm iechem .
– Straszna z ciebie suka, Anito.
Jej uśm iech poszerzy ł się nieco.
– Gracias, sargento.
– Trzy m aj cie się tam wszy scy. Odpoczy waj cie, bo tego wam teraz naj bardziej

trzeba.

– Nie m am y zby t wielkiego wy boru. Doktorzy chcieli nas wszy stkich zapakować

do m edy cznego, ale na szczęście m aj ą tam j eszcze pełno ciężko ranny ch, więc odesłali nas na
kwatery. Nieźle, co? Wy dano nam rozkaz leżenia przez cały dzień we własny ch wy rkach.

– Korzy staj cie, bo drugiej takiej okazj i m oże j uż nie by ć.
Stark przerwał połączenie, a potem wy łączy ł po raz kolej ny pełne oświetlenie.

Położy ł się na koi i przy m knął oczy, próbuj ąc zasnąć, by nie patrzeć na twarze Kidd, Hoxley a i
Maseru.

background image

Następnego ranka Vic poj awiła się w pobliskiej m esie, zanim zdąży ł opróżnić

pierwszy kubek kawy. Od razu przy siadła się do j ego stolika.

– Dzień dobry, słoneczko.
– Wzaj em nie.
– Co robiłeś od rana?
– Ćwiczy łem . – Stark poruszy ł zeszty wniały m i barkam i, krzy wiąc się m ocno. – Od

dawna nie zm agałem się z ciężaram i.

Vic z szelm owskim uśm iechem nalała sobie kawy.
– Mieliśm y trochę na głowie.
– Wiem , ale pam iętam też, co się stanie z m oim i m ięśniam i, j eśli nie będę ćwiczy ł

regularnie. A skoro j uż o ty m m owa, kiedy odwiedziłaś po raz ostatni siłownię?

– I tu m nie m asz. Ostatni raz by łam na siłce na chwilę przed ty m , j ak zaj ęliśm y

m iej sca w pierwszy m rzędzie, by oglądać dzieło zaty tułowane „Zagłada trzeciej dy wizj i”. –
Pokiwała głową kilkakrotnie, widząc m inę Ethana. – Zam ierzam wrócić do sy stem aty czny ch
treningów. Słowo daj ę. Nie patrz na m nie z taką odrazą.

– Moj a odraza nie m a nic wspólnego z tobą. Chodzi o kawę. Widząc te wszy stkie

luksusy w kwaterze głównej , pom y ślałem , że oficerowie pij ali także znakom itą kawę. Ale się
m y liłem , j ak widać. Dlaczego w woj u nie m ożna dostać kubka porządnej kawy ?

– To by łoby chy ba wbrew regulam inowi. – Vic pociągnęła ły k ze swoj ego kubka. –

Fuj . Jest gorsza od tego gówna, które nam serwuj ą. A skoro o ty m m owa, m am y kilka
ważniej szy ch problem ów do przedy skutowania.

– Na m oj e oko zebrało się ich j uż z m ilion, j eśli nie więcej . Które z nich chcesz

dzisiaj poruszy ć?

– Chodzi m i o oficerów.
Stark znów się skrzy wił.
– Nie m am y czasu na szukanie sposobów wy ekspediowania ich na Ziem ię. Jak

ty lko...

– Nie o to m i chodziło. Potrzebuj em y nowy ch oficerów. Część sierżantów

pełniący ch funkcj e dowódców sprawdziła się, część nie. Musim y stworzy ć nową kadrę oficerską,
a kandy datów znaj dziem y dzisiaj wy łącznie w naszy ch szeregach. – Rozglądała się po m esie,
dopóki j ej wzrok nie spoczął na term inalu wkom ponowany m w pobliską ścianę. – Wiedziałam , że
nawet tutaj znaj dzie się j eden. Popatrz. To schem at organizacy j ny naszej dy wizj i. Jak m am y
wy szukać na nim osoby, które będą się nadawały na nowy ch dowódców?

– Nie m usim y tego robić. Sam a m i kiedy ś m ówiłaś, że m am y w arm ii zby t wielu

oficerów. Obsadźm y ty lko te stanowiska, które... trzeba obsadzić.

– Elegancko to uj ąłeś, Ethan – zauważy ła Rey nolds, uśm iechaj ąc się pod nosem . –

Celna uwaga. Nadal j ednak m ówim y o bardzo licznej grupie ludzi.

– A co ci nie pasuj e w podoficerach, którzy piastuj ą dzisiaj te funkcj e?
– Jaj a sobie ze m nie robisz? Do wielu z nich nie m am nic, ale j est paru, którzy

sobie zupełnie nie radzą. A j eszcze inni robią co trzeba, choć tego nie chcą.

– Straszne. – Stark odchy lił się do ty łu, by fachowo wrzucić zm ięty kubek do

recy klera. – Serce m i krwawi na m y śl o nich. Nikt nie m oże narzekać na niechcianą robotę
bardziej ode m nie. To m oj a specj alność.

– W takim razie – dodała naty chm iast Vic – m ówim y o ludziach, którzy nie pasuj ą

do piastowany ch stanowisk.

– Na przy kład o kim ?
– O Kalnicku.

background image

– No tak. – Stark się skrzy wił. Niedokończone sprawy. Trzeba się z nim i uporać, i to

szy bko. – Dobra, rozum iem , o co ci chodzi. Powiedz m i ty lko, j akim cudem m am y zrobić korpus
oficerski z sam y ch sierżantów i kaprali?

– Możem y kierować się doświadczeniem zawodowy m – zauważy ła Vic – j ak to

zrobiliśm y wczoraj .

– Obawiam się, że nie zdobędę wiele więcej doświadczenia na ty m polu. A

ponieważ nie m am y zam iaru przeprowadzać żadny ch akcj i ofensy wny ch, pozostali także nie
będą m ieli wielu okazj i do poszerzenia kom petencj i.

– Zgoda. W takim razie nie pozostaj e nam nic innego j ak program szkoleń.
– Szkoleń? Jakich znowu szkoleń?
Wzruszy ła ram ionam i.
– Na przy kład w dowodzeniu większy m i oddziałam i. Będziem y ich uczy ć na

sy m ulatorach, j eśli uda się j e naprawić.

– Naprawić? A co im dolega?
– Jeśli wolisz baj ki od rzeczy wistości, to nic.
Stark zm arszczy ł brwi.
– Wy dawało m i się, że generalicj a wy słała nam naj nowocześniej sze i naj lepsze

sy m ulatory pola walki.

– Niezupełnie. Są wprawdzie niezłe, niem niej daleko im do naj nowocześniej szy ch i

naj lepszy ch. Takich nie wy sy ła się na pierwszą linię frontu. Stoj ą w Pentagonie albo gdzieś na
głębokim zapleczu. Chcesz wiedzieć, co dolega naszy m sy m om ? – Vic pochy liła się, by włączy ć
nowy przekaz. – Mam y dostęp do nich nawet stąd. – Wy świetlacz zapłonął feerią barw, z który ch
po chwili uform owały się linie am ery kańskich i wrogich woj sk. – Coś ci to przy pom ina?

– Owszem . – Ethana przeszy ł zim ny dreszcz. – Tak to wy glądało na m om ent przed

wy słaniem trzeciej przez Meecham a.

– Znakom icie. Taką właśnie sy m ulacj ę nam zafundowali pod nazwą, wy bacz

określenie, „Plan Meecham a”. Patrz. – Włączy ła zdalnie urządzenie, pozwalaj ąc Starkowi na
przy j rzenie się początkowi szturm u dy wizj i.

Ethan przy m knął oczy, staraj ąc się odgonić natrętne wizj e bezsensownej rzezi.
– Vic, nie m am ochoty na oglądanie czegoś takiego.
– To ty lko sy m ulacj a, Ethan. Patrz.
Kosztowało go to sporo wy siłku, lecz w końcu otworzy ł oczy i zm arszczy ł brwi.
– Mam y w niej także wroga?
– Mhm .
– Dlaczego j ednostki odwodowe kręcą się w kółko, zam iast odpierać nasz atak?
– Ponieważ – Vic wy j aśniała m u cierpliwie – tak m iały zareagować na akcj e

dy wersy j ne Meecham a. Nie pam iętasz j ego wy wodu? Nasza sy m ulacj a pokazuj e
niezdecy dowanie przeciwnika, który nie wie, gdzie posłać te oddziały.

Stark pry chnął z odrazą.
– Hej , tu brakuj e wielu stanowisk wroga. Usunęli j e, żeby plan Meecham a m ógł

zadziałać? – Gdy Vic skinęła głową, Ethan wskazał palcem na sy m bole, który m i oznaczono
nacieraj ącą trzecią dy wizj ę. – Spój rz na to! Utrzy m uj ą idealny szy k! To niedorzeczne. Żaden
żołnierz nie zdoła tego zrobić na powierzchni Księży ca.

– W planie Meecham a m ieli iść w idealny m szy ku – przy pom niała m u Rey nolds.

– Rozm awiałam z geekam i obsługuj ący m i te sy m ulatory. Kazano im skalibrować j e w taki
sposób, aby plan za każdy m razem zadziałał, więc robili co m ogli z program am i, aby sprostać
stawiany m przed nim i wy m aganiom . Rozum iesz?

background image

Maszeruj ące na wy świetlaczu oddziały napoty kały niewielki opór, po chwili

j ednostki nieprzy j aciela zaczęły się wy cofy wać, zupełnie j ak Am ery kanie wczoraj , szy bko i w
panice.

– Czekaj . Czegoś tutaj nie rozum iem . Te sy m ulatory m iały odzwierciedlać pełną

rzeczy wistość pola walki.

– Ależ skąd – zakpiła Vic, wy ty kaj ąc go palcem . – Nie rzeczy wistość, Ethan. One

tworzy ły warunki potrzebne do realizacj i założeń planu. Widzisz? Żeby plan Meecham a m ógł
zadziałać, wróg m usiał reagować zgodnie z j ego założeniam i. Nasze oddziały wy kony wały
kolej ne m anewry, nie kłopocząc się takim i detalam i, j ak ukształtowanie terenu czy wy szkolenie. A
gdy by przy szło co do czego, m ieliśm y pokonać przeciwnika... j ak on to pięknie uj ął, „nadrzędny m
parady gm atem ideowy m ”.

– Jakoś tak to leciało. – Stark pokręcił głową, zaciskaj ąc zęby. – Nie m ogę w to

uwierzy ć. Ci pieprzeni generałowie naprawdę m ieli się za równy ch bogom . Jeśli świat nie
spełniał ich założeń, po prostu zm ieniali panuj ące w nim zasady.

– Owszem . A potem ogłaszali, że wszy stko pasuj e, ponieważ da się bez problem u

wy konać w super-duper sy m ulatorach.

Stark potarł dłońm i oczy.
– Nic dziwnego, że większość naszy ch operacj i kończy ła się porażkam i, j eśli ich

założenia opracowy wano na podstawie podobny ch sy m ulacj i. Nawet j eśli zasy m ulowy wali się
na śm ierć, żeby j e dopracować.

– Tak sądzę. Większość ludzi uważała, że sy m ulacj e służą uzy skiwaniu

prawdziwy ch odpowiedzi. Ty m czasem chodziło o wprowadzanie do nich takich zm ian, które
pozwolą na spełnienie żądań dowództwa.

– Dlaczego nigdy nie sły szeliśm y o takich przekrętach? – zastanawiał się Ethan. –

Przecież ci program iści to także podoficerowie. Nigdy nie podzielili się tą taj em nicą z kum plam i?

– Kwestie bezpieczeństwa. Wszy stko, co doty czy sy m ulatorów, obj ęte j est ścisłą

taj em nicą. Zatem nasi program iści nie m ogli pisnąć słowa bez narażenia się na podej rzenie o
zdradę. Chodziło zapewne o to, by wróg nie dowiedział się o istnieniu podobny ch sy m ulacj i.
Wróg i m y przy okazj i.

– Klauzule taj ności naj lepszy m sposobem na kry cie błędów, niekom petencj i i

naj zwy klej szej głupoty – przy taknął Stark z ponurą m iną. – Czy wspom niani spece są w stanie
naprawić ten sy f i tak go zaprogram ować, żeby odzwierciedlał realne warunki?

Vic się zawahała.
– Tak m ówią.
– Ale ty im nie wierzy sz. Dlaczego?
– Dlatego, że j eśli się dobrze nad ty m zastanowić, takie urządzenie nigdy nie będzie

działać j ak w reklam ach. – Vic odchy liła się w fotelu, by podziwiać natarcie rozwij aj ące się we
wszy stkich m ożliwy ch kierunkach. – Weźm y choćby ukształtowanie terenu. Trafiłeś kiedy ś na
m iej sce, które odpowiadało idealnie m apom sztabowy m ?

– U licha, nie. Zawsze są j akieś różnice. Nawet tutaj j est podobnie, chociaż nic się

nie zm ieniło od eonów, więc m ożna by idealnie odwzorować powierzchnię. Ale zawsze znaj dzie
się głaz, którego nie powinno tam by ć, albo inny zniknie z m iej sca, w który m go zaznaczono.

– Zgadza się. Kam ienne Grem liny. – Stark zaśm iał się z j ej uwagi o m ity czny ch

stworkach, które zm ieniały ukształtowanie terenu, gdy ty lko ktoś kończy ł j ego skanowanie. Starsi
oficerowie upierali się, że m apy są idealne, więc ich podwładni wpadli na pom y sł, by
przy pisy wać te zm iany złośliwy m stworkom , które przesuwały tuż po ty m , j ak j e zeskanowano,
nie ty lko kam ienie, ale i wzgórza, drzewa, dom y, a nawet zbiorniki wodne. – Jak widzisz, w

background image

sy m ulatorze nie będziem y m ieli nawet realnego ukształtowania terenu – konty nuowała Vic – a co
dopiero całej reszty obiektów, na ty le m ały ch, że nie da się ich zeskanować z orbity. Wiesz, j aką
sprawność m a określony rodzaj broni, j ak szy bko m oże poruszać się żołnierz, ile am unicj i będzie
potrzebował i j ak często trafi w cel, gdy otworzy ogień. Nie wiesz ty lko, na ile te
niezarej estrowane obiekty zm ienią ci każdy ze wspom niany ch param etrów. A teraz pom y śl,
czego trzeba, żeby napisać program odzwierciedlaj ący zachowania wroga. Jakim cudem
m ożem y określić dokładnie choć j eden z ty ch czy nników?

– To raczej niem ożliwe. Z tego, co m ówisz, wy nika, że m am y do czy nienia z

garścią przy padkowy ch czy nników przeciwstawiany ch podobnem u zestawowi dom y słów.

– Zgadza się. To dom y sły zgodne ze sobą do dziesiątego m iej sca po przecinku, ale

ty lko dom y sły. Choćby ś nie wiem j ak się starał, za ich pom ocą nie odzwierciedlisz realny ch
warunków. Nawet w przy bliżeniu.

– Z tego wy nika, że te sy m ulacj e są ty le warte co gry wideo, który m i bawią się

nasi ludzie.

– Masz racj ę. To m niej więcej ten sam poziom realizm u.
– Wspaniale. Zatem sy m ulatory nie okażą się cudowną bronią, nawet gdy by udało

nam się stworzy ć bardziej realisty czne scenariusze. Jak inaczej m ożem y nauczy ć ludzi by ć
oficeram i?

Vic wskazała brodą ekran term inalu.
– Poszperałam tu i ówdzie. Mam y całkiem sporo plików edukacy j ny ch w bazach

dany ch sztabu. Z tego, co zrozum iałam , oficerowie m ieli zaj m ować się nim i w wolny m czasie.

– Mówisz o Selekty wny ch Kursach Sztabowy ch? O SEKS-ach? – Stark skrócił ich

nazwę w ty powy dla żołnierza sposób. – Tak na m arginesie, kto wy m y ślił tę idioty czną nazwę?

– Nie m am zam iaru zgady wać, niem niej m usiał to by ć ktoś o wielkim poczuciu

hum oru, ponieważ to akurat zakrawa m i na dobry żart. Problem j ednak w ty m , że kiedy
dowództwo uznało nazwę za trafną, nie znalazł się odważny, który by powiedział, że zakpiono z
panów generałów.

– Ciekawe j aki rodzaj SEKS-u m ógłby spodobać się naszy m kolegom ?
– Zachowuj się, Ethan! Spój rz. To j est „Efekty wne zarządzanie walką”.
– Jaj a sobie robisz. – Stark pochy lił się nad ekranem , ale wciąż wy glądał na

scepty cznie nastawionego. – Jak, u licha, zarządza się walką? Do tej pory sądziłem , że podczas
bitwy panuj e zby t wielki burdel, by m ożna czy m ś skutecznie zarządzać.

– Nie m am poj ęcia, Ethan. Z ty tułu wnioskuj ę j ednak, że nie ty lko znaleziono

sposób na zarządzanie walką, ale i na robienie tego efekty wnie.

– Akurat. Skoro nasi oficerowie by li tak dobrzy w zarządzaniu walką, dlaczego

niem al wszy stkie plany, które przy gotowy wali, kończy ły się katastrofam i, z który ch m y
m usieliśm y ich ratować za cenę własnej krwi?

– Nie m ożesz m ieć wszy stkiego, Ethan. Albo bitwa j est dobrze zarządzana, albo

świetnie zaplanowana.

– Masz racj ę. O co j a się rzucam ? Jakie j eszcze rodzaj e kursów zostawiono nam w

spadku?

– Spój rzm y. – Vic przeglądała szy bko m enu program u. – Mam y całkiem sporo

kursów dowodzenia.

– Dowodzenia? Oficerowie uczą się dowodzenia z takich kursów edukacy j ny ch?
– Na to wy gląda. Mam tutaj „Podstawy dowodzenia”, „Dowodzenie dla

dowódców”...

– Chwila, to ktoś inny też m oże dowodzić? Masz tam m oże „Dowodzenie dla

background image

podwładny ch”?

– Nie trafiłam na taki ty tuł, ale niewy kluczone, że i coś takiego się znaj dzie. Czekaj ,

„Dowodzenie zaawansowane”, „Dowodzenie podstawowe”... ciekawe, czy m różni się od
„Podstaw dowodzenia”?

„Dowodzenie dla oficerów polowy ch”, „Dowodzenie kry zy sowe”, „Dowodzenie

efekty wne”...

– Zaraz, czy to znaczy, że inne rodzaj e dowodzenia nie są efekty wne?
– Sądząc po naszy ch doświadczeniach z oficeram i, powiedziałaby m , że nie. Hm .

Mam tu nawet „Dowodzenie doskonałe”.

– Które na pewno różni się bardzo od dowodzenia efekty wnego. Musieli nazwać j e

doskonały m , żeby nikt nie pom y ślał, że m a do czy nienia z produktem do dupy.

– „Dowodzenie w środku kariery ”! – konty nuowała Vic, ignoruj ąc przy cinki Starka.

– To chy ba coś dla oficerów, którzy nie nauczy li się dowodzenia na początkowy ch etapach służby.
„Dowodzenie na podstawie badań...”

– Daj że spokój ! – j ęknął Ethan. – Ci ludzie m ieli nam i dowodzić. Ciekawe, kto

wpadł na to, że powinni się tego uczy ć na przy kładach z kom putera, a nie spędzaj ąc czas z
podwładny m i.

Vic skrzy wiła się po raz kolej ny.
– Sądzę, że to j eden z pom y słów ty pu „tak nieźle się zapowiadało”, które potem

wy m y kały się spod kontroli, j ak to zwy kle by wa w podobny ch przy padkach. No nie, nie wierzę.

– Co znowu? Kolej ny kurs „od zera do oficera, klikaj ąc m y szką”?
– Nie. – Rey nolds odsunęła się, żeby m ógł spoj rzeć na ekran. – Kolej na seria

kursów. Ty m razem pod zbiorczą nazwą „Zarządzanie walką”.

Stark wy buchnął śm iechem .
– Jasne. Gdy dochodzi do walki, całe to wy uczone dowodzenie m ożna o kant dupy

potłuc. Zaczy na się walka, m usisz zostać m enadżerem . Jeśli chcesz efekty wnie zarządzać bitwą.
Na Boga, dlaczego ludzie m arnuj ą czas na takie głupoty ?

– Sam a nie wiem . Może znaj dę coś po ty ch kodach, które są na górze? O, proszę,

j est coś.

„Obowiązkowy zbiór kursów dla kandy datów na stanowiska O4”. O4 to nazwa

kodowa dla stopni m aj ora w arm ii i kom andora porucznika we flocie.

– Chcesz powiedzieć, że żaden oficer nie otrzy m a awansu na m aj ora, j eśli nie

ukończy wszy stkich ty ch kursów?

– Na pewno doty czy ło to większości z nich. Teraz przy naj m niej wiem y, co nasi

przełożeni robili w czasie, gdy powinni nam i dowodzić.

Stark przy łoży ł palce do skroni, próbuj ąc powstrzy m ać rodzący się ból.
– Dobrze. Większość ty ch kursów to zwy kłe gówno. Sy m ulatory nadaj ą się ty lko na

śm ietnik. Dowiedzieliśm y się też, że nasi przełożeni podchodzili do dowodzenia j ak do
m ikrozarządzania w przem y śle. Wy nika z tego, że powinniśm y wy walić w diabły wszy stkie te
bazy dany ch i stworzy ć od podstaw zupełnie nowy sy stem szkoleń.

– Nooo... tak – przy znała z niechęcią Vic.
– Poświęcaj ąc na to cały wolny czas, j ak sądzę?
– Nie m am y specj alnego wy boru, Ethan.
– Owszem , m am y. Ja na przy kład m ogę się zastrzelić. Albo poddać naszy m by ły m

dowódcom , żeby zrobili to za m nie. Choć prawdę m ówiąc, nie m am ochoty na tego ty pu
rozwiązania.

– Nie ty j eden m asz z ty m problem – zauważy ła.

background image

– I ty lko to m nie j eszcze trzy m a przy zdrowy ch zm y słach. – Stark pochy lił się, by

chwy cić j ą za nadgarstek, nadaj ąc tem u gestowi znam ię łączącej ich przy j aźni. – Okay.
Załatwim y tę sprawę. Jakoś. Teraz j ednak ty potrzebuj esz ćwiczeń, a j a pry sznica.

– Nie chciałam cię dobij ać, ty lko dać ci znać o problem ie. – Wstała, uśm iechaj ąc

się, ale bez cienia rozbawienia. – Teraz oboj e będziem y m usieli robić m asę niechciany ch i
niezby t przy j em ny ch, ale dobry ch dla nas rzeczy.

– Dom y ślam się. Do zobaczenia.
Kiedy Vic opuściła m esę, Ethan opadł na swoj e krzesło, zastanawiaj ąc się,

dlaczego księży cowa grawitacj a sprawia czasam i wrażenie ziem skiej . Przy m knął też oczy,
próbuj ąc oddalić wspom nienie niedawnej bitwy, to j ednak sprawiło, że uj rzał j ą j eszcze
wy raźniej pod osłoną powiek. Eksplozj e, roj e ikonek m ieszaj ący ch się na wy świetlaczu w
niekończący m tańcu. Otworzy ł więc oczy i uj rzał nieprzy j azne wnętrze m esy w kwaterze
głównej , które nie pozwalało m u zapom nieć o korowodzie nowy ch problem ów. Dopiero brzęczy k
osobistego kom unikatora przy niósł m u chwilę oddechu i ulgi.

– Stark?
– Tak. Co tam , Bev?
W głosie sierżant Manley sły chać by ło przepraszaj ący ton.
– Wiem , że j esteś potwornie zaj ęty, Ethan, ale ta cy wilbanda w kółko do ciebie

wy dzwania.

– Cy wilbanda? – Znaczy cy wile. Mieszkańcy kolonii. Ludzie, który ch żołnierze

Starka bronili, ale raczej nie spoty kali.

– Tak. Chcą m ówić z kim ś, kto tu dowodzi, czy li z tobą.
– Czy li ze m ną – przy znał Ethan z rezy gnacj ą. Chyba nie dam rady trzymać ich

dłużej na dystans. Kolejny problem, z którym muszę się uporać. – Nie m am przy padkiem j akichś
spraw niecierpiący ch zwłoki?

– Wy bacz. Moj e biuro znane j est z niesły chanej wy daj ności pracy, więc ty m

sposobem nie zy skasz szansy na uniknięcie rozm owy z cy wilbandą.

– Dobra, dobra. Daj m i ten num er, oddzwonię do nich.
Ekrany wizy j ne w centrum dowodzenia by ły większe i lepsze od ty ch, do który ch

przy zwy czaił się Stark, potrzebował więc kilku dodatkowy ch sekund, aby zorientować się w ich
dodatkowy ch funkcj ach. W końcu wy świetlacz poj aśniał i poj awiło się na nim dwoj e cy wilów
siedzący ch za stołem konferency j ny m . Jedny m z nich by ł szczupły m ężczy zna o
zdeterm inowanej twarzy, która dziwny m trafem pasowała idealnie do j ego siwiej ący ch włosów.
Drugą z obecny ch osób Stark rozpoznał od razu. Spotkała się z nim całą wieczność albo ty lko kilka
dni tem u.

– Panna Sarafina. Dawno się nie widzieliśm y.
Popatrzy ła na niego z widoczny m zaskoczeniem , a potem pochy liła się do

towarzy szącego j ej m ężczy zny i szepnęła m u coś na ucho. Przy taknął i spoj rzał Ethanowi prosto
w oczy.

– Nazy wam się Cam pbell. Jam es Cam pbell. Jestem zarządcą tej kolonii.
– Miło m i. Panna Sarafina wspom inała o panu.
– Czy rozm awiam z kim ś, kto reprezentuj e dowództwo naszy ch sił woj skowy ch na

Księży cu?

Stark zm usił się do półuśm iechu.
– Można tak powiedzieć. Przepraszam , ale by łem do tej pory zby t zaj ęty, by m ieć

czas na pogaduszki. Mieliśm y tutaj ... kilka problem ów.

– Tak właśnie m y ślałem . – Cam pbell się zawahał. – Zaobserwowaliśm y sporą

background image

akty wność woj ska w ciągu m iniony ch kilku dni. Nasze sensory wy chwy ciły też ogrom ną liczbę
eksplozj i na powierzchni.

– Walczy liśm y j ak wszy scy diabli, j eśli o to panu chodziło.
– Czy kolonia... To znaczy, czy poziom j ej bezpieczeństwa...
– Trzy m am y się, panie Cam pbell. Kolonia j est bezpieczna.
– Dziękuj ę. Jest pan, z tego co widzę... sierżantem ?
– Jestem . Bardzo to panu przeszkadza?
Cam pbell wy glądał na zakłopotanego.
– Sierżancie Stark. Co właściwie stało się z pańskim i przełożony m i?
– Chodzi panu o naszy ch oficerów? – Ethan czuł opory przed szczerą rozm ową z

cy wilbandą. Po raz pierwszy mam przed sobą ludzi, którzy nie brali udziału w tym wszystkim i nie
czują się z tego powodu współwinni. Boże, co myśmy zrobili? – Są bezpieczni.

– Nie rozum iem . Od kilku dni nie m ogliśm y się skontaktować z żadny m oficerem .

Nie widzieliśm y ich też na terenie kolonii. Za to bez przerwy trafialiśm y na któregoś z
podoficerów, kogoś takiego j ak pan, i zawsze odm awiano nam inform acj i. Odcięto nam też bez
uprzedzenia łączność z Ziem ią. Zakazano wy lotu wahadłowców, nikt też nie przy leciał do nas od
pewnego czasu. Co się dziej e, sierżancie Stark?

Ethan spuścił oczy, koncentruj ąc wzrok na dolnej ram ce term inalu

kom unikacy j nego.

– Panie Cam pbell, z wielkim żalem m uszę pana poinform ować, że wszy scy

oficerowie zostali rozbroj eni i aresztowani. Nie wy konuj em y j uż ich rozkazów.

To oświadczenie zaszokowało Cam pbella i Sarafinę. Oboj e spoglądali na siebie w

zdum ieniu, j akby szukali oświecenia przed zadaniem kolej nego py tania.

– W takim razie czy j e rozkazy pan teraz wy konuj e?
– Swoj e.
– Swoj e? – W końcu do nich dotarło.
Cam pbell uniósł dłoń, powstrzy m uj ąc asy stentkę przed zadaniem kolej ny ch py tań.
– Sierżancie Stark, chce m i pan powiedzieć, że nie reprezentuj ecie j uż legalnie

wy branego rządu? Że wasze oddziały przeprowadziły rewoltę?

Ethan naj pierw przy m knął oczy, potem kiwnął głową.
– Tak, sir. To długa historia – dodał, widząc, że twarze j ego rozm ówców bielej ą ze

strachu. – Powiedzm y, że stało się coś złego. Bardzo złego. Musieliśm y to zrobić, żeby przetrwać.

– Nie rozum iem ... A co z ty m i nowy m i żołnierzam i, który ch widzieliśm y tutaj

ostatnio?

– W większości polegli – oświadczy ł oboj ętny m tonem Stark.
Cam pbell przy glądał się przez dłuższą chwilę swoim dłoniom , próbuj ąc pozbierać

m y śli i zarazem wziąć się w garść.

– Skoro nie wy konuj e pan j uż rozkazów przełożony ch, kto wam i teraz dowodzi?
– Ja. – W ty m m om encie Sarafina wy glądała, j akby za m om ent m iała zem dleć. –

To nie by ł m ój pom y sł – dodał pospiesznie. – Chociaż na pewno się do niego przy łoży łem .
Odrobinę. Sam j uż nie wiem . W każdy m razie po fakcie wszy scy chcieli, aby m to j a dowodził. I
tak trafiłem na to stanowisko.

Kolej na przerwa, po której Cam pbell zm ierzy ł Ethana władczy m , ale zarazem

wy straszony m spoj rzeniem .

– W takim razie pozwoli pan, że zapy tam , j akie plany m acie względem tej kolonii?
– Naszy m zadaniem by ła j ej obrona i nadal zam ierzam y to robić.
– Skoro nie j esteście j uż am ery kańskim i żołnierzam i...

background image

– Jesteśm y am ery kańskim i żołnierzam i! – Oboj e podskoczy li m im owolnie,

opadaj ąc na oparcia foteli, j akby chcieli znaleźć się j ak naj dalej od eksploduj ącego Starka. –
Przepraszam – m ruknął. – Nadal m am y problem z ustaleniem wielu spraw, ale to akurat nie
uległo zm ianie. Będziem y bronili kolonii, j uż to nawet robim y, ale nie zam ierzam y ginąć bez
sensu ty lko dlatego, że j akiś czterogwiazdkowy dupek próbuj e zrobić karierę na naszy m
poświęceniu, i to wbrew zdrowem u rozsądkowi.

– Przepraszam , nie chciałem nic sugerować... – Cam pbell zaczerpnął głębiej tchu.

– To dla nas bardzo nieoczekiwana wiadom ość. Nie by liśm y na nią przy gotowani.

– My też nie by liśm y.
– Nie oddacie tej kolonii inny m państwom ?
– Nie.
– Będziecie nas bronić j ak do tej pory ?
– Tak.
– I nadal uważacie się za Am ery kanów?
– Bezwzględnie tak.
– Ale nie przy j m uj ecie j uż rozkazów rządu z Ziem i ani j ego przedstawicieli na

Księży cu?

– Nie.
– Jakie są zatem wasze długoterm inowe cele?
– Nieokreślone.
– Sierżancie Stark, rozum iem , że m oże pan nie m ieć ochoty na dzielenie się ze m ną

taką wiedzą, niem niej proszę pam iętać, to dla nas kwestia wielkiej wagi. – Cam pbell pokręcił
głową, m ocno zaciskaj ąc usta. – Pozwoli pan, że wy tłum aczę. Mam y tu stan wy j ątkowy,
sierżancie. Wprowadzono go w chwili stworzenia tej kolonii. Zezwolono nam na szczątkową
autonom ię w sprawach, które nie doty kaj ą sfery zwanej um ownie „kwestiam i bezpieczeństwa”.
Nie m am y j ednak własny ch władz ani żadny ch środków, dzięki który m m ogliby śm y
przeciwstawić się waszej woli, gdy by ście podj ęli j akąkolwiek akcj ę przeciw nam . Mówiąc
wprost, j est pan teraz naszy m nowy m przełożony m , więc to chy ba zrozum iałe, że chcem y
poznać pańskie plany.

– Powiedziałem j uż wszy stko, co m ogłem powiedzieć.
Cam pbell spoj rzał błagalnie na Sarafinę, potem przeniósł wzrok na Starka.
– Jestem odpowiedzialny za każdego cy wila przeby waj ącego na terenie kolonii, ale

nie będę w stanie ich chronić, j eśli nie otrzy m am od pana choćby podstawowy ch inform acj i.

Stark zachował oboj ętną m inę. Cywil poucza mnie, czym jest odpowiedzialność. W

dodatku polityk. Ciekawe, czy to właśnie chciał powiedzieć. Przecież całe doświadczenie życiowe
podpowiada mi, że nie powinienem mu ufać.

Widząc, że cisza trwa zby t długo, Sarafina pochy liła się w kierunku wy świetlacza.

W j ej oczach widać by ło błaganie.

– Sierżancie Stark, proszę. Nasi podwładni polegaj ą na nas.
Para cywilów, którzy wydają się bardziej zatroskani losem podwładnych niż swoim

własnym. A Sarafina, z tego co mi wiadomo, dotrzymała słowa i nie przekazała żadnemu z oficerów
treści rozmowy, jaką z nią odbyłem. Jeśli to nie zasługuje na szacunek, to co?

Stark potarł podbródek, zastanawiaj ąc się nad odpowiedzią.
– Chcecie wiedzieć, j akie są nasze długoterm inowe cele? Ja sam ich j eszcze nie

znam – przy znał w końcu. – Tak wy gląda prawda. Nikt z nas nie m iał j eszcze czasu, aby się nad
ty m zastanowić. Tak sam o j ak nie m y śleliśm y o stosunkach z cy wilbandą, to znaczy z wam i. Nie
chcem y, żeby ście wbili nam nóż w plecy, ale nie zam ierzam y też dy ktować wam , co m acie

background image

robić.

– Sierżancie Stark, istniej e wiele rzeczy, który ch nie m ogę zrobić bez uprzedniej

zgody odpowiednich władz woj skowy ch.

– Mogę panu załatwić wizy tę w areszcie, j eśli chce pan rozm awiać z który m ś z

oficerów, aczkolwiek w ty m m om encie ich przy zwolenie nie na wiele się panu przy da.

Cam pbell zachował pokerową twarz. Siedział szty wno, m ilcząc i zerkaj ąc od czasu

do czasu na zabieraj ącą głos Chery l Sarafinę.

– Sierżancie Stark, czy m ożem y wnosić, że nie zam ierza pan przej m ować kontroli

nad cy wilny m sektorem kolonii?

– Przecież j uż wam powiedziałem , że nie chcę z wam i żadny ch problem ów. Mam

zby t wiele roboty z zapanowaniem nad woj em . Wy daj e m i się także, że arm ia nie powinna
dy ry gować cy wilam i. Dlatego m usim y znaleźć inne wy j ście z tej sy tuacj i. Reasum uj ąc, nie
zam ierzam wam m ówić, co m acie robić, i wątpię, aby ktokolwiek inny z naszej strony m iał
ochotę na kontakty z wam i.

Sarafina spięła się, sły sząc te słowa.
– Przecież nie zrobiliśm y nic złego żołnierzom stacj onuj ący m przy kolonii. Co

więcej , wspieram y was, czy m m ożem y. I doceniam y wasze poświęcenie. A to, że nie
pozwolono nam na...

– Przepraszam . Nie chciałem , żeby m oj e słowa zabrzm iały, j akby m was o coś

obwiniał. – Stark zm usił się do kolej nego uśm iechu. – A zwłaszcza panią. My, woj skowi, nie
m am y doświadczeń w kontaktach z cy wilam i. Dorastaliśm y oddzielnie, pracowaliśm y osobno i
um rzem y każdy na swój sposób. Co więcej , niem al każde spotkanie z cy wilam i tam , na Ziem i,
kończy ło się dla nas w przy kry sposób. Nie dziwcie się zatem , że nie j esteście lubiani. Wy
wy daj ecie się nieco inni, ale będę potrzebował sporo czasu, aby przekonać do was m oich ludzi.

Cam pbell pokiwał głową.
– Chy ba rozum iem , o czy m pan m ówi. Stworzy liście odm ienną subkulturę. By ć

m oże zrozum ieliby śm y się lepiej , gdy by pozwolono nam oglądać program y wizy j ne arm ii...

– Nie. My nienawidzim y ty ch program ów. To propagandowa papka tworzona przez

naszy ch sztabowców z wy korzy staniem przekazów na ży wo z pola walki. My giniem y,
cy wilbanda rechocze z uciechy, siedząc przed wy świetlaczam i, a rząd zgarnia forsę z reklam
wy świetlany ch w przerwach. Czy wy raziłem się dostatecznie j asno?

Sarafina wy glądała teraz na przerażoną.
– Gladiatorzy. Traktuj ą was j ak gladiatorów.
– Te program y m aj ą przy nosić zy ski rządowi i dostarczać rozry wkę cy wilbandzie.

Nikogo nie obchodzi, co m y o ty m m y ślim y.

– Zaczy nam rozum ieć, o co w ty m wszy stkim chodzi – oświadczy ł Cam pbell,

wolno cedząc słowa.

– Wy korzy stano was.
– To j edno z określeń, które pasuj ą do naszej sy tuacj i.
– W takim razie j akie są wasze cele, sierżancie Stark? Co zam ierzacie w ten sposób

osiągnąć?

Ethan roześm iał się gorzko i gniewnie zarazem .
– Za cholerę nie wiem . – Spoważniał naty chm iast i wbił wzrok w podłogę. – Co do

ty ch żołnierzy, o który ch m nie pani py tała, panno Sarafina... – To krótkie spotkanie m iało m iej sce
całe wieki tem u. – Większość z nich poległa, j ak j uż wspom niałem . Ten idiota Meecham kazał im
m aszerować na naj silniej um ocnione pozy cj e wroga, a gdy zostali odparci, wy słał ich po raz
drugi, a potem j eszcze raz. Musieliśm y go powstrzy m ać. To by ł j edy ny powód naszego buntu.

background image

Niestety, powstrzy m anie rzezi dało nam o wiele więcej władzy, niż przy puszczaliśm y, i wciąż
j eszcze nie połapaliśm y się w ty m wszy stkim .

Cam pbell zm ruży ł oczy.
– Pan naprawdę j est zdezorientowany. Wszy stko wy darzy ło się tak nagle,

niespodziewanie, a teraz próbuj ecie to sobie poukładać.

– My ślę, że całkiem trafnie podsum ował pan naszą sy tuacj ę.
– Sierżancie Stark, popełnił pan ogrom ne głupstwo... – Zarządca kolonii zam ilkł na

m om ent, bo Ethan zaczął czerwienieć na twarzy. – Nie m ówię o przej ęciu kontroli nad tutej szy m i
siłam i zbroj ny m i. Z naszej trój ki ty lko pan m oże prawidłowo ocenić swoj e działania. Chodziło m i
o to, że rozm awia pan o nich ze m ną. Jestem w stanie wy czy tać m iędzy wierszam i o wiele
więcej na tem at waszej sy tuacj i, niż chciałby pan wy j awić kom uś, na kim nie m oże pan w pełni
polegać.

Ma rację. Ja i mój długi jęzor. Nie powinienem odbierać tego połączenia, nie mając

przy sobie Vic. Ona wiedziałaby dokładnie, kiedy powinienem się zamknąć. Nie znam przecież tego
faceta ani nawet Sarafiny. A to, jakkolwiek patrzeć, politycy. Albo korporacjoniści. Nie jestem
pewien, do której grupy należą, ale też jaka to różnica? Jedni i drudzy mają nas jednakowo gdzieś.

– Dlaczego pan m i to m ówi? Mógł pan przecież wy ciągnąć ze m nie znacznie

więcej i dopiero na sam koniec kazać m i się zam knąć. Albo w ogóle nie zareagować.

– Dlatego, że tutej sze społeczności woj skowy ch i cy wilów potrzebuj ą siebie

wzaj em nie. Chciałem by ć z panem przez chwilę tak szczery j ak pan ze m ną.

– Jest pan polity kiem – wy tknął m u lodowaty m tonem Stark.
Cam pbell zareagował na tę uwagę śm iechem , choć Stark spodziewał się raczej

gniewu.

– Tak, j estem . Ale nie takim , j ak pan sądzi. Dlaczego nie lubi pan polity ków i nigdy

im nie zaufa? Nie, proszę się nie trudzić, odpowiem za pana. Ponieważ m anipuluj ą prawem , które
sam i stworzy li, by oni i ich znaj om i m ogli osiągać korzy ści. Ponieważ biorą ogrom ne dotacj e od
korporacj i, a potem robią dokładnie to, na czy m darczy ńcom naj bardziej zależy. Ponieważ
pakuj ą rządowe pieniądze we własne interesy. Czy takie krótkie podsum owanie wy starczy ?

– Owszem , aczkolwiek to ty lko wierzchołek góry lodowej .
Kolej na erupcj a śm iechu, ty m razem podszy tego gory czą.
– Tak, m a pan racj ę. Sierżancie Stark, nie m am prawa głosu ani tutaj , ani na Ziem i.

A każdy grosz przy chodu z tej kolonii j est zagarniany przez Kongres. Wszy stkie aspekty naszego
ży cia, w które nie m ieszało się woj sko, zostały zawłaszczone przez korporacj e. Nie m ogę
ustanawiać tu prawa ani wy dawać zarobiony ch pieniędzy. Jedy ne, na co m i pozwalaj ą, to
uniżone prośby do decy dentów o zagwarantowanie przy zwoity ch warunków ży cia dla kolonistów,
którzy wy brali m nie na to stanowisko w głosowaniu j awny m .

– Dlaczego więc pan to robi? Po co stawał pan do wy borów?
– Bo to też ważne. Gdy by m tego nie uczy nił, na m oim m iej scu znalazłby się j akiś

nierób i głąb, dla którego zarządzanie kolonią by łoby ty lko kolej ny m stopniem doskonale
zapowiadaj ącej się kariery. Wprawdzie trudno sobie tutaj wy robić m arkę, zwłaszcza polity czną,
ale spry tny i bezwzględny człowiek m ógłby sporo ugrać, wy bij aj ąc się na plecach m oich ludzi.

– No, no. – Stark rozważy ł j ego słowa, potem skinął głową. – Niewdzięczne zaj ęcie.

I j akże m i znaj om y koncept. Dobrze, załóżm y, że rozm awiam y szczerze. Co chciałby pan m i
powiedzieć?

– Że wasz bunt by ł naprawdę nieoczekiwany m wy darzeniem . I nie m am poj ęcia,

j ak reszta kolonii zareaguj e na wiadom ość o nim . Aczkolwiek wasze działania m ogą dać m oim
ludziom szansę na zm ianę ich pozy cj i względem władz na Ziem i. – Cam pbell zerknął na Sarafinę,

background image

a ona skinęła zdawkowo głową. – Moj a współpracownica m ówiła m i, że wy j aśniła panu nasze
położenie.

– Twierdziła, że j esteście kim ś w rodzaj u współczesny ch niewolników.
– To by się zgadzało. Niem al każdy z obecny ch w kolonii cy wilów m usiał podpisać

zobowiązanie zwrotu wszy stkich kosztów związany ch z przetransportowaniem go na Księży c i
zapewnieniem m u warunków do ży cia. Ludzie m y śleli, że to wielka okazj a, że pieniądze za pracę
w kolonii wy starczą do spłaty zadłużenia, a ży cie tutaj będzie lepsze niż na Ziem i.

– Ży cie cy wilbandy nie poprawiło się od chwili, gdy wstąpiłem do woj a –

zauważy ł Stark.

– Powiedziałby m nawet, że się pogorszy ło. I to pod każdy m względem .

Korporacj e dokonały m asowy ch zwolnień, by uzy skać całkowitą kontrolę nad warunkam i pracy i
płacam i. Rząd na Ziem i dawno tem u zszedł z pleców wielkiego kapitału, co oznacza, że na
naszy ch karkach siedzą od tam tej pory korporacj oniści. Sądziliśm y, że nasz los odm ieni się tutaj
na lepsze, ale okazało się, że j est j eszcze gorzej . Nie m am y szans na zm ianę pracy, m usim y
kupować wszy stko w sklepach należący ch do korporacj i, w który ch panuj e ogrom na droży zna
nawet j ak na księży cowe standardy. A co naj gorsze, nasze kontrakty zostały tak skonstruowane, że
nigdy nie spłacim y długu.

Stark przy pom niał sobie rozm owę rodziców podsłuchaną wiele lat tem u.
– Twierdzi pan zatem , że każdego ranka wstaj ecie ubożsi, niż by liście wieczorem ?
– Tak.
– Wy gląda na to, że korporacj e zabij aj ą was powoli, a nasi dowódcy robią z nam i

to sam o, ty lko o wiele szy bciej .

– Doskonałe podsum owanie, sierżancie Stark.
– Co zatem nasz bunt m oże m ieć wspólnego z wam i?
Cam pbell zrobił wielkie oczy.
– Pan naprawdę tego nie poj m uj e? Sierżancie Stark, nie m ieliśm y do tej pory

wy boru i m usieliśm y akceptować wszelkie stawiane nam warunki. Żaden prawnik, na którego
by łoby nas stać, nie m ógł równać się z kancelariam i wy naj m owany m i przez korporacj e. Rząd
wy rzekł się nas. Żaden polity k z Ziem i nie stanąłby w naszej obronie, ponieważ wszy scy oni
siedzą w kieszeniach naj bogatszy ch przem y słowców. A gdy by kom uś przy szło do głowy
wy powiedzieć um owę, siły zbroj ne stacj onuj ące na Księży cu m iały zadbać o przy wrócenie
porządku. Wy gląda j ednak na to, że nie wy konuj ecie j uż rozkazów generalicj i.

– Nie podlegam y im w ty m m om encie, aczkolwiek nie wiem , czy oni zdali j uż

sobie z tego sprawę.

– Sierżancie Stark, niewiele m i wiadom o o woj sku, ale dom y ślam się, że żołnierze

potrzebuj ą takich sam y ch warunków do ży cia j ak każdy człowiek, czy li j edzenia i m iej sca do
spania, a te zapewniała wam zapewne któraś z wy specj alizowany ch korporacj i. W zaistniałej
sy tuacj i odetną was od dostaw i będziecie potrzebowali pom ocy kolonii.

– To prawda, j ak sądzę.
Sarafina znów pochy liła się w kierunku wy świetlacza.
– Potrzebuj em y siebie wzaj em nie, sierżancie Stark. Bez względu na to, j akie

priory tety sobie ustalicie, przy da wam się współpraca kolonii. A m y dostarczy m y wam
wszy stkiego, czego wam będzie trzeba, w zam ian za ochronę i wsparcie, gdy zażądam y ustępstw
polity czny ch i gospodarczy ch.

Ethan skrzy wił się, próbuj ąc choćby powierzchownie ocenić j ej ofertę. Mam zbyt

mało danych, a co za tym idzie, nie jestem w stanie powiedzieć, czy to dobra propozycja. Co więcej,
jestem wystarczająco przerażony tym, do czego doprowadziłem. Czy będę chciał mieć jeszcze na

background image

sumieniu zbuntowanych kolonistów? Milczał, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Sierżancie Stark? – odezwał się w końcu zarządca kolonii. – Dom y ślam się, że

potrzebuj e pan chwili na przem y ślenie odpowiedzi i konsultacj e z doradcam i. Um ówm y się w
takim razie na kolej ną rozm owę, powiedzm y j utro. Jeśli nie sprawi to panu różnicy, ty m razem
m oże by ć osobiście.

Moi doradcy? Przecież ja nie... A Vic to kto, jeśli nie mój osobisty doradca? Albo

Manley i pozostali chłopcy, którzy posiadają doświadczenie w sprawach, o których ja nie mam
bladego pojęcia.

– To dobry pom y sł. Porozm awiaj m y raz j eszcze. Może nie j uż j utro, ale na pewno

wkrótce. Teraz zby t wiele się tu dziej e. – Wy ciągnął rękę, by przerwać połączenie.

– Chwileczkę. – Cam pbell uniósł dłoń, by powstrzy m ać Ethana. – Mam j eszcze

j edną sprawę. Powiedział pan, że wielu waszy ch poległo.

Stark zam arł na m om ent.
– Owszem , straciliśm y sporo ludzi. Dlaczego pan py ta?
– Zakładam , że m acie także wielu ranny ch.
– Zgadza się.
– Wiem y, że woj skowe placówki m edy czne m aj ą spore ograniczenia sprzętowe, a

m y dy sponuj em y nowoczesny m szpitalem dla pracowników kolonii. – Na twarzy zarządcy
poj awił się wy m uszony ironiczny uśm ieszek. – Prezesi i polity cy odwiedzaj ący cy klicznie naszą
placówkę zadbali o to, by nie zabrakło im niczego w razie nagłej potrzeby. Jeśli będziecie
potrzebowali dodatkowy ch łóżek albo pom ocy wy kwalifikowanego personelu, przy j m iem y
waszy ch ranny ch.

– Naprawdę? Cieszy m nie to, nie wiem ty lko, w j aki sposób m ogliby śm y za to

zapłacić.

– Zapłacić? – Cam pbell pokręcił zdecy dowanie głową. – Ty m sposobem

odwdzięczy m y się za lata obrony naszej kolonii. Jeśli zaj dzie taka potrzeba, będziem y opiekowali
się waszy m i ranny m i, nie pobieraj ąc za to żadny ch opłat.

Co nie zmienia faktu, że i tak będziemy waszymi dłużnikami. Gdybym tylko miał

pewność, że mogę zaufać tej cywilbandzie. Chociaż z drugiej strony, dlaczego nie mielibyśmy
skorzystać z ich pomocy? Nasi ranni potrzebują lepszej opieki. A Campbell zaproponował ją sam,
bez żadnej sugestii z mojej strony.

Stark uśm iechnął się, m aj ąc nadziej ę, że wy gląda to j ak gest szczerej

wdzięczności.

– Dziękuj ę. To bardzo m iłe z waszej strony. Powiedzcie, j ak m am y się

skontaktować z waszy m i lekarzam i, a nasi m edy cy naty chm iast to zrobią.

Monitor znów pociem niał, a Ethan wahał się przez chwilę, zanim wy brał num er

sierżant Rey nolds.

Zm arszczy ł brwi, widząc, że wy świetlacz pozostaj e czarny.
– Jesteś tam , Vic?
– Tak.
– Wizj a ci siadła?
– Nie. Dopiero co wy szłam spod pry sznica, a nie m am w zwy czaj u pokazy wać

wdzięków każdem u, kto akurat do m nie dzwoni.

– Mam ci podać num er dostępu do m oj ego konta? – drażnił j ą Ethan.
– Żołnierzu, nigdy nie zaoszczędzicie ty le, żeby was by ło stać na taki pokaz. O co

chodzi?

– Musim y zwołać kolej ne zebranie.

background image

– Nie m ożem y zam iast tego wy brać się na j akąś sam obój czą m isj ę?
– Wy bacz. Jeśli zechcesz, połączy m y to spotkanie z lunchem , żeby nie m arnować

niepotrzebnie czasu.

To by ł m ocno spóźniony lunch, j ak się okazało. Stark zgarnął z talerza ostatnie

przesuszone fry tki i spoj rzał na pozostały ch.

– Mam naprawdę ważną sprawę, ale zostawm y j ą na sam koniec. Czy ktoś chce

j eszcze coś powiedzieć?

– Wszy stko j est dzisiaj ważne. – Sierżant Gordasa stukał palcem w swój

kom unikator. – Powinniśm y zaj ąć się zaopatrzeniem . Zacznij m y od podstaw. Woda. Ży wność.
Sy stem y podtrzy m y wania ży cia.

– Wiem y, że nie j esteśm y sam owy starczalni – wtrąciła Vic. – Dlaczego j ednak

chcesz om awiać tę sprawę j uż teraz?

Gordasa pokręcił głową.
– Jesteśm y bliżej sam owy starczalności, niż wam się wy daj e. W dodatku

przej ęliśm y ogrom ne m agazy ny racj i ży wnościowy ch. Chodzi o żarcie przeznaczone na
potrzeby trzeciej dy wizj i, którego nie będzie m iał kto zj eść. – Zignorował gniew, który wzbudziły
te słowa, wiedząc, że nie j est wy m ierzony w niego. – Ale nawet one kiedy ś się skończą, a nie
wiem y, j ak długo potrwa nasz bunt. Poza ty m m am y na garnuszku sporą liczbę oficerów, który ch
też trzeba będzie karm ić, dopóki ich się nie pozbędziem y. Dodaj m y do tego to, co zrobiliście
wczoraj . Nasze bohaterskie oddziały wzięły do niewoli m nóstwo j eńców. A ich też przecież trzeba
karm ić. Czy ktoś m oże m i powiedzieć, co z nim i zrobim y ?

– Masz j akieś sugestie? – zapy tał Stark.
– A żeby ś wiedział, m am całe m nóstwo pieprzony ch sugestii. Wy puśćm y ich

wszy stkich. Nie są warci racj i, które nam zeżrą.

– Jeńcy są niezwy kle cenni – zaprotestowała Vic.
– Ale nie dla nas – sprzeciwił się Gordasa. – Nasi oficerowie potrzebowali ich do

zdoby wania dany ch wy wiadowczy ch, aby planować kolej ne ofensy wy, ale m y nie zam ierzam y
nikogo atakować, j eśli m nie pam ięć nie m y li? Zatem nie przy dadzą się nam do niczego, m oże
poza wy m ianą na naszy ch chłopców.

Sierżant Manley podrzuciła głową, ściągnęła m ocno brwi.
– Tak, to j est to. Wy m iana.
– Wy m iana j eńców? To dobry pom y sł, ale m y ich nałapaliśm y znacznie więcej .
– Zaraz. Przecież m ożem y się potargować. Wróg na pewno chce ich odzy skać, a

m y potrzebuj em y żarcia i sprzętu. I dobrze. Wy m ienim y ich za dostawy.

Ta propozy cj a nie przy padła do gustu Starkowi.
– Chcesz wy m ieniać j eńców za j edzenie? Człowiek to nie worek ziem niaków.
– Znam wielu takich, który ch m ożna by tak nazwać, ale nie o to m i idzie. Dzisiaj

bardziej potrzebuj em y ziem niaków niż dodatkowy ch gąb do wy ży wienia.

Vic się uśm iechnęła.
– Ten pom y sł m i się podoba, Ethan. Pozbędziem y się j eńców i zdobędziem y

potrzebne zapasy, nie m ówiąc j uż o ty m , że zy skam y wizerunkowo, wy puszczaj ąc ich tak szy bko.

background image

Stark starał się rozważy ć wszy stkie aspekty tej propozy cj i. Wreszcie skinął głową.
– Dobra. Zrobim y to. Tanaka, uży j czerwonej linii i uzgodnij warunki wy m iany.

Ty lko zadbaj , żeby z naszej strony siedział ktoś, kto um ie się targować, m usim y zrobić na ty m
dobry interes.

– Jasne. Może Gordasa się ty m zaj m ie? Kawał oszusta z niego. Często sły szałam ,

j ak się na to skarży cie.

– Jeśli chcecie kogoś naprawdę dobrego w te klocki – zasugerowała Manley –

m usicie zaangażować Yurivan.

– Stacey Yurivan? – Vic zerknęła w kierunku Starka. – Chcecie wpuścić j ą do

kwatery głównej ?

– A w czy m m ogłaby nam tam zaszkodzić? Dobra. Zapom nij cie, że o to py tałem .

– Ethan rozej rzał się po twarzach swoich ty m czasowy ch sztabowców. – Możem y powierzy ć j ej
tak ważne zadanie?

– Jeśli dam y j ej do pary kogoś uczciwego – zasugerował Gordasa. – Kogoś, kto

zadba, żeby przy okazj i nie kręciła lodów na boku.

– Raczej dwie takie osoby – dodała Vic. – Gordasa, m iej oko na techniczną część

zagadnienia. Tanaka, ty będziesz pilnowała Yurivan. Macie by ć w trój kę przy każdej rozm owie z
wrogiem .

– Stacey by nas nie zdradziła – zaprotestowała Jill Tanaka. Stark przy taknął po raz

kolej ny.

– Masz racj ę, ale j ak j ą znam , próbowałaby tak nam otać, żeby j ak naj więcej na

ty m zarobić. A na to nie m ożem y sobie pozwolić. Jak by śm y wy glądali, gdy by wróg się w ty m
połapał?

– Powiem j ej wprost, po co m nie tam przy dzieliliście – ostrzegła Tanaka.
– Rób, co chcesz. Stacey i tak się zorientuj e we wszy stkim , j ak ty lko usły szy, o co

chodzi.

– I będzie dum na – dodała oschle Vic – że daliśm y j ej aż dwoj e strażników. Dobra,

dość tego m arudzenia. Ethan, gadaj o tej swoj ej wielkiej sprawie.

Wahał się przez m om ent, wiedząc, że wszy scy skupili na nim wzrok.
– Chodzi o kolonię. I o cy wilbandę. Chcą wiedzieć, co m y tu robim y.
– Pieprzy ć ich – m ruknął ktoś.
– Nie – zaprotestował Stark. – Jedziem y wszy scy na ty m sam y m wózku. I nie

utrzy m am y się długo, m aj ąc przeciw sobie całą tutej szą cy wilbandę. Kto z was będzie strzelał do
am ery kańskich oby wateli, j eśli nie zrobią tego, co im każem y ? – spy tał ostro. Odpowiedziała m u
cisza. – Tak m y ślałem . Jak j uż wspom niałem przed chwilą podczas rozm owy z Vic, ta cy wilbanda
wy daj e m i się nieco inna od ziem skiej . Ci ludzie m ieszkali przy linii frontu wy starczaj ąco długo,
by zrozum ieć, że to, co robim y, to nie durna gra wideo organizowana dla ich rozry wki.

– Co nam do tego, j eśli nawet m asz racj ę? – wtrącił Gordasa. – A m oj e

doświadczenia zdaj ą się przem awiać za ty m , że tak właśnie j est.

– Zarządca kolonii nazwiskiem Cam pbell zapy tał m nie wprost, czy poparliby śm y

cy wilbandę, gdy by też wy powiedziała posłuszeństwo rządowi.

Gapili się na niego z zaskoczeniem i niedowierzaniem .
– Moim zdaniem – odezwała się w końcu Vic, ważąc każde słowo – j eden bunt

naraz wy starczy. Dlaczego m ieliby śm y m ieszać w to całą cy wilbandę?

Większość obecny ch poparła j ej zdanie.
Stark zacisnął dłonie na rancie blatu, m ierząc ich wzrokiem przez dłuższą chwilę.
– Nie tak dawno tem u zapy tałem Vic, o co tak naprawdę walczy m y.

background image

Odpowiedziała m i, że j eśli nie znam innego powodu, to powinienem przy naj m niej sądzić, że
robię to w słusznej sprawie. Z nim i j est podobnie. Z tego, co wiem , korporacj e wy korzy stały ich
podobnie j ak nas. Dlatego chcą lepszego traktowania.

– Im zależy ty lko na ty m , by wy korzy stać nas do straszenia inny ch – stwierdziła

Tanaka chłodno. Ludzie znów zaczęli kiwać głowam i. – Nie m ożesz ufać cy wilbandzie.

– Dorastałem wśród nich. – Słowa Ethana zaszokowały wielu siedzący ch przy

stole. Inni po prostu gapili się na niego. – Tak, wiem . Wy wszy scy wy chowy waliście się w
fortach, w rodzinach woj skowy ch. Ja by łem cy wilem .

– Ale teraz j esteś w woj u – zaprotestowała Vic.
– Dorastałem wśród cy wili – powtórzy ł Stark. – Stąd wiem , że nie wszy scy m uszą

by ć źli. Potem przeszedłem to sam o co wy, m undurowi. Kazano m i się trzy m ać z dala od
cy wilny ch dzielnic, ponieważ ich m ieszkańcy nie ży czy li sobie zady m y. By łem oszukiwany przez
cy wilny ch handlarzy. Wy sy łano m nie na różne zadupia, gdzie m ożna by ło zaliczy ć kulkę w plecy
ty lko dlatego, że korporacj a wy czuła okazj ę do wy ciśnięcia j eszcze kilku dolców. By łem
bohaterem pierwszego rozry wkowego przekazu na ży wo z pola walki. Wiem więc, co czuj ecie.
Ale znam także drugą stronę m edalu. To też ludzie. Nasi rodacy.

– Czego od nas chcesz? – zapy tała Rey nolds. – Nie oczekuj esz chy ba, że zaufam y

tutej szej cy wilbandzie ty lko dlatego, że zachowuj e się przy j aźniej ? To się nie uda. Zby t wiele
razy nas wy dy m ali.

– Powiedziałem przecież, że wiem o ty m . Chcę ty lko, żeby śm y z nim i

porozm awiali. Sprawdzili, czy są szczerzy. Czy m am y j akieś wspólne cele. Powinniśm y to zrobić,
na Boga. Co złego j est w rozm owie?

– To sam o powiedziała Ewa do Adam a, gdy py tał o węża – burknęła Vic.
Stark widział twarze ludzi zgrom adzony ch przy stole. Nie przekonał ich, ponieważ

nie chcieli dać się przekonać.

– Dobrze. W takim razie spój rzm y na tę sprawę z punktu widzenia własny ch

korzy ści. Czy ktoś z was uważa, że poradzim y sobie tutaj bez wsparcia ze strony cy wilbandy ? Czy
ktoś z was zastanawiał się, co się stanie, j eśli koloniści pój dą na współpracę z wrogiem ? Będziem y
m usieli spacy fikować całe to m iasto, a potem nim zarządzać. Co ty na to, Bev? To będzie nie lada
wy zwanie dla naszej adm inistracj i.

– No.... – m ruknęła Manley. – Dla m nie to by łby koszm ar. Nie znam ich sy stem ów.

– Rozej rzała się wokół z kwaśną m iną. – Stark m a racj ę. Możem y m arzy ć o ty m , że stąd znikną,
ale tak się nie stanie. Musim y się z nim i dogadać.

– Zorganizuj ę spotkanie – podj ął szy bko Ethan. – W takim składzie j ak dzisiej sze,

ty lko z udziałem kilku cy wilów. Porozm awiam y z nim i. Bez obiecy wania czegokolwiek i dobij ania
targów. Czy to wam pasuj e? Vic?

– Porozm awiam z nim i – odparła burkliwie – ale nie oczekuj uścisków i całusów.
Gordasa uniósł dłoń i pokiwał nią ostrożnie.
– Skoro to j uż ustalone, raczcie pam iętać, że m am cholernie m ało czasu, lecz za to

wiele do zrobienia. Chcecie om ówić coś j eszcze?

– Nie – odparł Stark. – Dam wam znać, gdy um ówię term in spotkania z

cy wilbandą.

– Cudnie – j ęknęła Vic, ale niezupełnie pod nosem , co wy chodzący skwitowali

rechotem . – Wy bacz, Ethan – dodała, gdy zostali sam i. – Wy m sknęło m i się.

– Tak. Akurat. Daj m i szansę, proszę.
– Dobrze. Tobie ufam , ale cy wilbanda to zupełnie inna para kaloszy... – pozwoliła

by te słowa zawisły na m om ent w powietrzu. – A skoro m owa o zaufaniu, naprawdę j esteś

background image

zadowolony z powierzenia m isj i wy m iany j eńców kom uś takiem u j ak Stacey ?

Stark zaśm iał się krótko.
– Już dawno nie by łem zadowolony z niczego. Ale j eśli ktoś m oże coś utargować,

to ty lko ona. – Sprawdził czas i westchnął głośno. Stracił j uż prawie pół dnia. Niesamowite. Cały
miniony dzień walczyłem o życie, a dzisiaj od rana modlę się, żebym mógł robić to co wczoraj.

Zatrzy m ał się, twarz m u nagle stężała.
– Skoro m owa o Stacey, m am do zrobienia coś naprawdę poważnego.
Vic uniosła py taj ąco brew.
– Co znowu?
– Chodzi o Kalnicka. Ona służy w j ego batalionie.
– Aha. I co zam ierzasz z nim zrobić?
– To, co m uszę. Nie wy konał rozkazu, co znaczy, że nie zrobi tego też w przy szłości.

Muszę znaleźć innego dowódcę.

Rey nolds skinęła zdecy dowanie głową.
– Dobrze, chodźm y tam w takim razie.

Zwy kła sala odpraw uży wana kiedy ś przez oficerów do przedstawiania j edy nie

słuszny ch prawd pły nący ch z kwatery głównej . Niewiele się różniły od siebie, ale zawsze
m usiały by ć wy łuszczane od podstaw, kiedy na Księży cu poj awiał się nowy generał dowodzący
korpusem lunarny m . Teraz m iej sca zaj m owali sierżanci z piątego batalionu. Stark widział ich
kam ienne oblicza, j edy ny m wy j ątkiem by ła krzy wo uśm iechnięta Stacey Yurivan siedząca w
j edny m z naj dalszy ch rzędów.

– Zanim przej dę do rzeczy – zagaił Ethan – chciałem podziękować wam i waszy m

podwładny m za wzorową postawę podczas niedawnej bitwy. Daliśm y popalić ty m draniom .
Sporo czasu m inie, zanim zdecy duj ą się na kolej ny taki wy pad. – Część twardy ch twarzy
złagodniała nieco. – Niestety, m uszę z wam i porozm awiać także na nieco inny tem at. – Znów
m iał przed sobą nieprzeniknione m aski. – Wasz batalion poj awił się na wy znaczony ch pozy cj ach
ze spory m opóźnieniem . Mało brakowało, a przy by liby ście zby t późno. A stało się tak nie z
przy czy n obiekty wny ch, ty lko dlatego, że wasz dowódca nie um iał podj ąć decy zj i. To m ogło
kosztować ży cie wielu ludzi i zadecy dować o przegraniu tej bitwy.

Kalnick m ilczał, ły piąc na Ethana spode łba, za to odezwał się inny z sierżantów:
– I co z tego? Czego chcesz od nas, Stark?
Zachowaj spokój. Traktuj ich tak, jak byś chciał, aby ciebie traktowano. Ethan

dobierał słowa ostrożnie, aby uniknąć wspom inania o „rozkazach”.

– Chcę widzieć na czele waszego batalionu kogoś, kom u m ogę ufać. Żołnierza, na

którego wszy scy m ożem y liczy ć w kry zy sowej sy tuacj i. I oni, i wy zasługuj ecie na dowódcę,
który zadba o wszy stko, gdy kości zostaną rzucone.

Kalnik poczerwieniał, zerwał się z fotela.
– Chcesz od nas tego sam ego co ci pieprzeni oficerowie. Mam y by ć m ięsem

arm atnim , które robi wszy stko, co m u się każe! O to ci chodzi, Stark? A m oże powinienem
powiedzieć „generale Stark”?

Ethan spoglądał na niego ze spokoj em , choć to kosztowało go wiele wy siłku.

background image

Zachowy wał m ilczenie, bo ty lko tak m ógł poham ować przepełniaj ący go gniew. Pewność
Kalnicka topniała z każdą sekundą pod j ego palący m spoj rzeniem .

– No? – zapy tał w końcu dowódca batalionu. – Odpowiadaj !
– Nie.
– Chcesz m nie usunąć ty lko dlatego, że m y ślę niezależnie.
– Nie.
Kolej ny sierżant wstał, on także m iał kam ienną twarz.
– Zaprzeczanie nie wy starczy. Może przej dziem y do szczegółów, Stark? Skąd

m am y wiedzieć, że Kalnick nie m a racj i i nie chcesz zrobić z nas na powrót posłusznego m ięsa
arm atniego?

– Zapy taj cie Milheim a. – Zebrani zareagowali głośny m szm erem po ty m

oświadczeniu. – Tak nazy wa się pełniący obowiązki dowódcy czwartego batalionu, j eśli się nie
m y lę. Nie podobał m u się sposób rozlokowania j ego oddziałów, więc powiedział o ty m m nie i
Rey nolds, a potem zasugerował inne rozwiązanie. Pozwoliliśm y m u j e zastosować. Weźm y też
Geary. Sam a wy brała sposób działania, kiedy j ej kom pania otrzy m ała polecenie zam knięcia
wy łom u. By ła w sam y m centrum zdarzeń, więc zdaliśm y się na j ej osąd. – Stark uniósł prawą
rękę i wy m ierzy ł oskarży cielskim gestem w Kalnicka. – Wasz dowódca niczego nam nie
sugerował. Nie powiedział, co m ogliby śm y zrobić inaczej . Sły szeliście wszy scy, j ak go o to
py tałem . Czy ktoś m oże m i powiedzieć, j akie by ły propozy cj e Kalnicka? No właśnie, nie by ło
żadny ch. Chciał siedzieć na tłustej dupie i patrzeć, j ak czwarty i reszta chłopców wy krwawiaj ą
się na śm ierć. O to tu chodzi. Jesteśm y zespołem , ale Kalnick nie lubi gry druży nowej . Chciałby
zapewne wrócić do dom u, m aj ąc gdzieś, co się z nam i stanie.

– To kłam stwo! – Kalnick pobielał na twarzy ze wściekłości, on też uniósł trzęsącą

się rękę. – Kto zginął, żeby ś ty m ógł by ć naszy m pry watny m bogiem ?

– Trzecia dy wizj a – wy palił Stark lodowaty m tonem . – A w każdy m razie spora

j ej część. Po tej klęsce sierżanci wy brali m nie na swoj ego przy wódcę. Nie chciałem tej roboty,
ale Bóg m i świadkiem , że staram się wy wiązy wać z zadania naj lepiej , j ak um iem . A to oznacza,
że nie m ogę m ieć dowódcy batalionu, który nie wy konuj e rozkazów. – W końcu wy powiedział to
słowo. Stężał zaraz, czekaj ąc na nieuchronną reakcj ę, ale ta nie nastąpiła. Dy skusj a trwała nadal.

– Stark m a racj ę. – Yurivan wstała, j uż się nie uśm iechała. – Kalnick, j a nigdy nie

grałam według ustalany ch zasad, ale nie zdarzy ło m i się też zawieść zaufania ludzi z inny ch
j ednostek.

– Przecież j a nic nie zrobiłem !
– I w ty m problem , człowieku. Wczoraj zdałam sobie sprawę z tego, że m ogę

oberwać podczas akcj i i będę m usiała polegać na ty m , czy przy j dziesz m i z pom ocą. Szczerze? O
m ało się nie zesrałam ze strachu na tę m y śl. – Rozej rzała się po sali. – Trzeba nam nowego
dowódcy, panie i panowie. Nie dlatego, że Stark m u nie ufa. Potrzebuj em y na ty m stanowisku
kogoś, kom u m y m ożem y zaufać.

– Popieram .
– Ja też.
– Kto chce, żeby dowódcą nadal by ł Kalnick? – Kilka rąk podniosło się w

odpowiedzi na py tanie postawione przez Yurivan. – Kto m ógłby go zastąpić? Masz j akieś sugestie
Stark?

Ethan pokręcił głową, po części, by ukry ć poczucie ulgi. Daj im szansę, a sami

zrobią, co trzeba. Wskazuj im, zamiast rozkazywać.

– To nie m oj e zadanie. Może kiedy ś będę m usiał m ianować wam nowy ch

dowódców, j eśli m am y zostać woj em , ale dzisiaj sam i wy bierzcie człowieka, którem u

background image

naj bardziej ufacie.

– W takim razie proponuj ę Dem etriosa.
– Co? – oburzy ł się wy m ieniony. – Co j a ci zrobiłem ?
– A co powiecie na Falco?
– Hej ! – Kalnick stanął przodem do swoich ludzi. Spoglądał na nich, nie kry j ąc

wściekłości. – Sam i m nie wy braliście na to stanowisko! Jestem dowódcą batalionu i nie m ożecie
m nie wy pieprzy ć ty lko dlatego, że nie podobam się Starkowi i j ego przy dupasom .

– Nie j estem niczy im przy dupasem .
– Ja też nie.
– Wkurzasz się, bo nie chcem y wy kony wać twoich rozkazów, Kalnick?
– Może zabierzesz stąd swoj ą tłustą dupę, zanim ktoś raczy wy kopać j ą na kory tarz?
– A idźcie wszy scy do diabła, bo tam właśnie zaprowadzi was Stark! – Kalnick

obrócił się na pięcie i opuścił salę chwiej ny m krokiem stosowny m do niższej grawitacj i.

Ethan skinął głową w kierunku sierżantów.
– Dzięki za wsparcie. W czasie walki i teraz. Piąty bat to doskonały oddział. Nie

m uszę siedzieć tu z wam i do końca wy borów. Daj cie m i ty lko znać, kogo chcecie widzieć na ty m
stanowisku.

Sierżant o pociągłej twarzy wstał z fotela. Stark pam iętał go ze spotkania, na który m

m ianowano go dowódcą.

– Zaakceptuj esz każde nazwisko, j akie ci podam y, czy będziesz j e m usiał

zaaprobować? Dobre py tanie. Stark wy czuł, że wśród zebrany ch znów panuj e napięcie.

– Będę m usiał j e zaaprobować. – Do j ego uszu dotarł szm er kom entarzy. –

Posłuchaj cie. Wy braliście m nie na dowódcę. Jeśli nie będę wam rozkazy wał, nie wy konam
powierzonego m i zadania. Dowodzenie ty lom a ludźm i wiąże się z podej m owaniem wielu
ważny ch decy zj i. Naprawdę ważny ch. Jeśli wam się to nie podoba, zwolnij cie m nie z tego
obowiązku i wy bierzcie kogoś, kto będzie na ty le głupi, by się zgodzić na przy j ęcie tak wielkiej
odpowiedzialności. Macie m i powiedzieć, kogo chcecie i dlaczego. A j a, m ałpoludy, będę was
słuchał, bo lepiej ode m nie wiecie, na czy m wam zależy. Może się j ednak zdarzy ć tak, że nie
wy rażę na coś zgody. I nie będę was za to przepraszał.

Cisza po ty ch słowach przedłużała się, w końcu szczurowaty podoficer skinął głową,

uśm iechaj ąc się blado.

– Gadasz j ak na sierżanta przy stało. Niech ci będzie, ale z j edny m zastrzeżeniem :

j eśli odrzucisz naszego kandy data, będziesz m usiał nam wy j aśnić, dlaczego to zrobiłeś.

– Zgoda. A teraz, panie i panowie, oddalę się za waszy m pozwoleniem , ponieważ

do wieczora m uszę rozprawić się z kolej ny m i dwunastom a rozsierdzony m i aligatoram i.

Gdy wy szedł, poczuł, że j ego żołądek powoli zaczy na się rozkurczać. Podczas tego

spotkania nie by ł nawet świadom źródła i przy czy n skręcaj ącego go bólu. Cieszy ło go
rozwiązanie, czuł się na poły szczęśliwy, na poły oszołom iony. Ledwie j ednak m inął drzwi i skręcił
w kory tarz, natknął się na Kalnicka, który czekał na niego z wy zy waj ąco założony m i rękam i i
wzrokiem płonący m nienawiścią.

– Gratuluj ę, „generale”. Z tego, co widzę, m ogę j uż wracać do m oj ego oddziału?
– My lisz się. – Stark podszedł bliżej , staj ąc z nim oko w oko. – Nie chcę m ieć za

plecam i tak zdradzieckiego węża. Odkom enderuj ę cię do służby adm inistracy j nej . Będziesz służy ł
pod sierżant Manley. – Jeśli Kalnick zechce rozrabiać, niewiele zrobi, siedząc za biurkiem. – A
kiedy opracuj em y odpowiednie procedury, wsadzę cię osobiście do wahadłowca, który zabierze
stąd wszy stkich oficerów.

– Nie m ożesz m i tego zrobić! Oni każą m nie rozstrzelać!

background image

– Nie zrobią tego. Wy starczy, że powiesz im prawdę. O ty m , że nie akceptowałeś

nigdy m oj ego przy wództwa i odm ówiłeś wy kony wania wy dany ch przeze m nie rozkazów. Bez
problem u przej dziesz sesj ę na wy kry waczu kłam stw, bo zafunduj ą ci j ą na sto procent. Powiedz
m i ty lko j edno: co j a ci u licha zrobiłem , że m nie tak nie lubisz?

– Poza ty m , że uważasz się za lepszego od nas? Poza ty m , że j esteś łasy na

pochwały ? Poza ty m , że zacząłeś coś, czego nie um iesz skończy ć?

Stark kręcił powoli głową.
– Masz racj ę, ale ty lko w ostatniej kwestii. Nikt z nas nie wie, j ak to wszy stko się

skończy, ale to j a j estem wszy stkiem u winien. Co do reszty... nie uważam się za lepszego od
kogokolwiek. Może j estem dobry w by ciu sierżantem i dlatego większość podoficerów uznała, że
nadaj ę się na dowódcę, ale wiedz j edno: j eśli kiedy kolwiek poczuj ę się lepszy od inny ch, to tak
naprawdę dowiodę tego, że j estem od nich gorszy.

– Nieźle powiedziane. Ale nie wierzę w ani j edno słowo. Ja tu j eszcze wrócę, Stark,

żeby uratować, kogo się da z tego piekła, do którego nas wpakowałeś.

Ethan uśm iechnął się, wy szczerzy ł przy ty m wszy stkie zęby j ak wilk, który szuka

wy zwania.

– Zrób to, Kalnick. Spróbuj j ednak skrzy wdzić choć j ednego żołnierza, a łeb ci

urwę i naszczam w szy j ę. Zrozum iano?

Nie czekaj ąc na odpowiedź, ruszy ł kory tarzem .

background image

CZĘŚĆ DRUGA

Odwaga drugiego rodzaju

background image

Równina by ła rozległa i tak m artwa, j ak to ty lko m ożliwe w księży cowy ch

warunkach. Wśród połaci wszechobecnego py łu ciągnęły się rzędy płaskich skalisty ch wy sp. Z
j ednej strony ograniczały tę przestrzeń kopuły kolonii, z drugiej j akże bliski hory zont, za który m
równina znikała, ustępuj ąc m iej sca bezbrzeżnej pustce. Na ziem i podobna okolica usiana by łaby
polam i uprawny m i, stanowiłaby podstawę pięknego parku albo podm iej skiego osiedla. Tutaj by ł
to po prostu kawał bezuży tecznego gruntu, pod który m nie znaleziono żadny ch złóż m ineralny ch
ani warty ch wy doby cia pokładów wiecznej zm arzliny. Któregoś dnia kolonia zacznie się
rozbudowy wać w ty m kierunku, wy korzy stuj ąc tę równinę choćby na kolej ne lądowiska. Na razie
j ednak m iej sce to m ogło posłuży ć ty lko do j ednego celu.

Nadleciał sam otny obiekt. Jego opancerzone kończy ny sterczały szty wno pod

dziwaczny m i kątam i, gdy sunął wolno nad gruntem , by spocząć na stosie podobny ch m u
szczątków. Zanim znieruchom iał, w polu widzenia poj awiło się kolej ne ciało, to m iało ty lko trzy
kończy ny. I ono spoczęło na gruncie z oskarży cielsko wy ciągniętą w górę ręką. Ukry te pod
pancerną rękawicą palce by ły rozcapierzone, j akby człowiek ten tuż przed śm iercią próbował po
raz ostatni sięgnąć w kierunku dom u spoglądaj ącego na tę scenę z błękitnego dy sku Ziem i.

– Co tu się, u licha, dziej e? – zapy tał Stark.
Członkowie ekipy przerwali pracę i spoj rzeli na niego. Nawet w pancerzach

wy glądali j ak ludzie przy łapani na robieniu czegoś niewłaściwego. Żaden nie odpowiedział.

– Py tałem o coś – odezwał się Stark nieco ostrzej szy m tonem . Podszedł do

ciężkiego suwnika, którego uży wali do transportu zwłok, i spoj rzał na stos ciał spoczy waj ący ch na
j ego pace. Już na pierwszy rzut oka widać by ło, że zostały tam rzucone w taki sam sposób, j ak
teraz j e wy ładowy wano.

– Co z wam i, ludzie? – Poczuł, że głos zaczy na m u się łam ać z wściekłości. Musiał

się opanować.

– Mam y m asę tego do ściągnięcia z przedpola. – Jeden z żołnierzy raczy ł w końcu

odpowiedzieć.

– Tego? Chodzi wam o szczątki towarzy szy broni? To chcieliście powiedzieć,

kapralu?

– My... My nie m ieliśm y...
– Zam knij cie się i posłuchaj cie m nie wszy scy. – Stark uniósł rękę, by wskazać

palcem j eden ze stosów ciał. – To są szczątki waszy ch przy j aciół, braci i sióstr. Macie j e
traktować z należny m szacunkiem . Będziecie j e przenosili kolej no, poj edy nczo, a potem układali
w równy ch rzędach. Jeśli zobaczę, że traktuj ecie czy j eś zwłoki j ak worek piasku, sprawię, iż
pożałuj ecie wszy scy, że się urodziliście. Czy to j asne?! – Ostatnie trzy słowa wy ry czał i każde z
nich trafiło w cel, m im o, że przem awiał do ty ch żołnierzy przez interkom .

Odpowiedziała m u długa cisza, dopiero po chwili członkowie zespołu podeszli do

wskazanego stosu i zaczęli rozm ieszczać zabity ch, j ak im kazano. Kładli ich obok siebie w długich
rzędach, tworząc cm entarz pozbawiony nagrobków i pom ników. Stark przy glądał im się przez
chwilę, próbuj ąc opanować nerwy, a potem obrócił się na pięcie i odm aszerował. Nie zwolnił
nawet na m om ent, dopóki nie dotarł do kom pleksu dowodzenia. Minął drzwi swoj ej kwatery,
potem wej ście do centrum , kieruj ąc się do m esy, którą zaadaptował na potrzeby spotkań swoj ego
ty m czasowego sztabu.

– Vic?
Oderwała wzrok od palm topa, oczy m iała m ocno zaczerwienione.
– Sekundę. Już. O co chodzi?
– Kto nadzoruj e prace ekip zbieraj ący ch ciała z przedpola?
Rey nolds nie odpowiedziała od razu, naj pierw sięgnęła po kubek z wy sty głą kawą.

background image

Upiła ły k lury i wzdry gnęła się.

– Co się stało? – zapy tała w końcu.
– Nic. Ci ludzie traktuj ą zwłoki, j akby przerzucali worki z praniem . To wszy stko.
– Cholera. Wy bacz, Ethan. Mam zby t wiele na głowie, by tego pilnować.
To szczere wy znanie ostudziło go nieco.
– Wiem . Wszy scy j esteśm y przem ęczeni. Ja też nie pom y ślałem wcześniej , że

powinienem tam zaj rzeć.

Potarła oczy, wy glądała przy ty m na m ocno zm ęczoną i skruszoną.
– Wiesz doskonale, j ak wy glądaj ą procedury pogrzebowe w przy padku m asowej

śm ierci. Pam iętasz tam to m iej sce w Azj i? To, gdzie próbowali nas zadeptać, rzucaj ąc do ataku
falę piechoty za falą? Tak wielu ich wtedy poległo, że nie m ogliśm y wszy stkich pochować.

– Ale to przecież nie wrogowie, ty lko nasi chłopcy. Dlatego tak m nie to zabolało.
– Nikogo to j uż nie obchodzi. Zby t wiele śm ierci widzieliśm y, żeby to kogoś j eszcze

ruszało, i dlatego ludzie traktuj ą zwłoki j ak... j ak worki z praniem . Może odczłowieczanie poległy ch
to j akiś m echanizm obronny ? Wiesz, j ak j est. Kiedy zabij asz pierwszego wroga, czuj esz się z ty m
źle. Następny raz j est j uż łatwiej szy. A po pewny m czasie przestaj esz o ty m m y śleć.

– To żadne wy tłum aczenie. – Stark opadł na krzesło, twarz znowu poczerwieniała

m u z wściekłości. – Powinniśm y dbać o naszy ch poległy ch.

– Wiem o ty m . Nie szukam wy m ówek, staram się ty lko wy j aśnić, o co m oże

chodzić. – Spoj rzała m u prosto w oczy, m rużąc lekko powieki. – To cię denerwuj e z powodu
Wzgórza Pattersona?

– Nie wszy stko, co m am w głowie, m usi się wiązać z ty m pieprzony m pagórkiem –

zaprzeczy ł Stark, ale j ego twarz nieco zbladła.

– Racj a – zgodziła się Vic, choć j ej ton sugerował, że m y śli coś zupełnie

przeciwnego. – Ale nasi polegli w tam ty m starciu także nie zostali pochowani j ak trzeba, z tego co
pam iętam .

– Leżeli tam , dopóki nie wróciliśm y – przy znał Ethan, patrząc tępo przed siebie. –

Po zdoby ciu wzgórza rozebrano zabity ch, niektóre zwłoki okaleczono, a potem zostawiono j e na
pastwę dzikich zwierząt.

– Wy bacz.
– Gdy odzy skaliśm y to wzgórze – konty nuował – dowództwo wy słało grupy

poszukiwawcze, by pozbierać szczątki poległy ch. Wy znaczono m nie do j ednej z nich.

– Co takiego? – Vic nie kry ła oburzenia. – Jaki idiota przy dzielił ocalałego żołnierza

do takiej roboty ?

– Nie m am poj ęcia. Ale gdy by m spotkał j ego albo j ą, to tak by m im wpieprzy ł, że

sraliby własny m i zębam i. – Zadrżał, gdy napły nęły bolesne wspom nienia. – Chcę, aby
traktowano poległy ch z należy tą czcią.

– Rozum iem . Zadbam , aby tak by ło. Osobiście. – Pochy liła się bardziej , by

chwy cić go m ocno za biceps. – Chciałaby m ci j akoś ulży ć w ty m bólu.

– Nie chciałaby ś. Wtedy by łby m zupełnie inny m człowiekiem .
– Ranne zwierzęta staj ą się niebezpieczne, Ethan. Nie m ówię, że się ciebie boj ę.

Jeśli j uż się boj ę, to o ciebie. Ale z ty m akurat niewiele m ożesz zrobić.

Stark zm usił się do krótkiego ironicznego śm iechu.
– Mam wciąż spore szanse na sprowokowanie rewolucj i w naszej księży cowej

kolonii, pam iętasz?

– Pam iętam .
– Ale – m ówił dalej – słowo „ranne” przy pom niało m i o czy m ś, co powinienem

background image

j uż dawno zrobić. – Wstał, rozglądaj ąc się nerwowo po m esie. – Czas odwiedzić przy j aciela.

– Rasha Paratnam a?
– Tak. Oberwał podczas ofensy wy Meecham a, ale powoli wraca do zdrowia.

Powinienem wpaść do niego.

– I to wszy stko, co zam ierzasz zrobić?
Nie odpowiedział, po chwili zerknął j ednak w j ej kierunku i na j ego usta powoli

wy pełzł uśm iech.

– Będę potrzebował teraz wszy stkich przy j aciół, j akich m am , Vic.
– Am en – poparła go. – Powodzenia. Pozdrów ode m nie tego wielkiego m ałpoluda.
– Jasne.

Wy szedł na kory tarz i po chwili dotarł do m iej sca, w który m szarość skalny ch ścian

została zastąpiona bielą. Na drzwiach do kom pleksu m edy cznego znaj dował się uniwersalny
czerwony krzy ż. Stark zatrzy m ał się przed nim i i zdj ął hełm . Ostatnim i czasy ludzie trafiaj ący na
ostry dy żur na ogół wy lizy wali się z ran, ale ten skrom ny gest m iał na celu uhonorowanie ty ch,
którzy nie doczekali ratunku. Ethan, przy gry zaj ąc nerwowo wargę, pokonał kilka zatłoczony ch
kory tarzy dzielący ch go od celu.

– Sierżant Stark? – Ten kobiecy głos wy dał m u się dziwnie znaj om y.
Obrócił się i spoj rzał w znużone oczy. To ona opatry wała go albo całą wieczność,

albo ty lko kilka ty godni tem u. Skinął głową.

– Miło m i panią widzieć.
Lekarka uśm iechnęła się krzy wo sam y m i wargam i, oczy pozostały chłodne i puste.
– Obiecał m i pan, że nie wróci tu zby t szy bko.
– Hej , ty m razem wszedłem o własny ch siłach, nikt m nie nie m usiał przy nosić. Co

sły chać?

Wzruszy ła ram ionam i.
– Mam y sporo roboty. Ten wasz Meecham napsuł sporo faj ny ch żołnierzy ków, a

kilka dni później ktoś inny dosłał kolej ny ch.

– Meecham nie by ł nigdy nasz. Mam też nadziej ę, że w naj bliższej przy szłości nie

przy będzie pani zby t wielu nowy ch ranny ch.

– Uwierzę, j ak zobaczę. – Lekarka wskazała głową w kierunku kolonii. – To pan

załatwił przeniesienie części ciężej ranny ch do cy wilnej placówki?

– Tak. Ale ta propozy cj a wy szła od zarządcy kolonii.
– Naprawdę? Maj ą tam niezły szpital. Od razu wy słaliśm y do nich część

pacj entów. Także tego chłopaka z pańskiego oddziału. Nazy wa się Murphy.

A zatem Murph wciąż ży ł, co oznaczało, że m a spore szanse na wy lizanie się z ran.

Stark poczuł, że j eden węzeł w kiszkach zaczy na się luzować. Mam zbyt wiele pytań, których
wolałbym nie zadawać. Boję się odpowiedzi. Chwalić Boga, że niektóre z nich okażą się dobre.

– Skąd pani wiedziała, że by ł z m oj ej druży ny ? – zapy tał.
– Sam m i to powiedział. – Znów się uśm iechnęła, ty m razem także przekrwiony m i

oczam i. – Bez przerwy dopy ty wał się, czy sierżant wie, że wy sy łam y go do szpitala cy wilbandy.
Uspokoił się, dopiero gdy m u powiedzieliśm y, że pan kazał to zrobić.

background image

– Ale to nie do końca prawda.
– Wiem .
Stark się uśm iechnął.
– Czy m ogę o coś zapy tać?
– Śm iało, ale uprzedzam , że sobotnie noce m am zaj ęte.
– Nie o to m i chodziło. Czy pani ostatnio sy pia?
Lekarka udała, że próbuj e sobie coś przy pom nieć.
– Czy spałam ? Tak. Chy ba tak. Ale to dawno tem u by ło. – Nagle spoważniała. –

Zby t wiele m am y pracy. Sam pan wie.

– O tak. – Sale wokół, pełne ranny ch, podkreślały wagę tego prostego

oświadczenia. – Zrobię, co m ogę, by trzy m ać m oich ludzi z dala od tego m iej sca. Od czasu do
czasu ktoś oberwie, przy naj m niej dopóki nie skończą się walki, ale zadbam o to, aby ranny ch by ło
j ak naj m niej .

– Chce pan pozbawić nas pracy ? – zakpiła lekarka. – Po co pan tu przy szedł? Szuka

pan kogoś konkretnego?

– Paratnam a. Sierżanta Rashom ona Paratnam a, leży w sali... 16c.
– Kory tarzem w prawo, potem trzecie odgałęzienie po lewej . Tam go pan znaj dzie.
– Dzięki... – Stark zam ilkł na m om ent. – Za wszy stko. Jesteście... – szukał

odpowiedniego określenia.

– Aniołam i? – dokończy ła za niego lekarka, nadaj ąc tem u określeniu ironiczne

brzm ienie. – Tak, odkręcam y skrzy dła i trzy m am y j e w m agazy nie, żeby wy glądały im ponuj ąco
podczas inspekcj i. Wie pan, czy szczenie piór to udręka.

– Na pewno. Do widzenia.
– Oby nie. Chy ba że wpadnie pan do nas z kolej ną wizy tą.
– Um owa stoi.
Stark zostawił j ą i odszukał salę 16c. Paratnam leżał na łóżku z oczam i wbity m i w

ekran naj bliższego wy świetlacza, choć wcale nie oglądał tego, co na nim pokazy wano. Jego
ży laste ciało by ło zdaniem Starka j eszcze bledsze i m izerniej sze niż podczas ich ostatniego
spotkania. Ethan zaczerpnął tchu, a potem podszedł bliżej , by zwrócić na siebie uwagę
przy j aciela.

– Siem ka, Rash. – Usiadł obok łóżka, przy gry zaj ąc nerwowo wargę.
– Cześć, Ethan. – W odpowiedzi nie dało się wy czuć nawet odrobiny entuzj azm u.
– Jak leci?
– Świetnie. Wszy stkim i otworam i.
– Dobrze się tobą zaj ęli?
– Tak.
– Jak noga?
– Uj dzie.
– Słuchaj , Rash...
– Opowiedz m i o m oj ej siostrze – przerwał m u Paratnam .
Stark wbił oczy w podłogę, czy stą białą płaszczy znę, która pły nnie przechodziła w

równie j asne ściany.

– Nikt ci tego nie opowiadał?
– Ty m i opowiedz.
– Ona nie ży j e, Rash.
– To wiem . Powiedz m i, j ak do tego doszło.
– Rash...

background image

– Gadaj , do cholery !
Stark uniósł głowę, ale ty lko przez m om ent spoglądał w oczy przy j aciela.
– Z tego, co wiem , skosiła j ą seria z karabinu szy nowego, który m ilczał podczas

pierwszego ostrzału naszy ch pozy cj i. Przecięła j ą wpół. Nie m iała szans. Przy kro m i.

Paratnam obrócił głowę, m inę m iał przy ty m bardziej niż ponurą.
– To nie twoj a wina.
– Ty tak m ówisz, ale j a sły szę coś innego.
– Na to j uż nic nie poradzę.
Stark przy glądał m u się badawczo.
– Okay. Muszę cię o coś zapy tać, Rash. Wiesz, co tam się stało? Po ty m , j ak

oberwałeś?

– Chodzi ci o to, że zaatakowaliście z własnej woli? Tak, wiem .
– Jezu, Rash, nie powinieneś okazy wać z tego powodu aż tak wielkiej wdzięczności.

Zrobiliśm y to, by ocalić resztki trzeciej dy wizj i.

– Nie prosiliśm y o to.
– To prawda, ale ty lko dlatego, że robiliście co w waszej m ocy, aby udowodnić

światu, iż nawet naj twardsza czaszka w am ery kańskiej arm ii nie m oże powstrzy m ać kuli. – Stark
wbił wzrok w przy j aciela. – Rash, potrzebuj em y dobry ch dowódców. Przy szedłem poprosić cię o
pom oc.

W końcu ich spoj rzenia znów się spotkały, ty le że w oczach Rasha nie sposób by ło

wy czy tać żadnego uczucia.

– To by się m oi rodzice ucieszy li. Naj pierw im córkę zabili, a potem sy n został

zdraj cą. Chcesz ich o ty m powiadom ić osobiście?

Stark zam knął oczy. Dłonie m im owolnie zacisnęły m u się w pięści.
– Nie. Tak sam o j ak nie chciałby m ich powiadam iać o ty m , że oboj e zginęliście.

Dlatego m usiałem coś z ty m zrobić. – Wstał, skinął głową, nie patrząc na Paratnam a. – Okay.
Odpowiedziałeś. Ale bez obaw, Rash. Odeślem y cię do dom u z całą resztą ludzi z trzeciej dy wizj i,
którzy o to poproszą. Żałuj ę j ednak, że nie będę m iał ciebie u swego boku. Naprawdę j esteś m i
potrzebny. – Obrócił się.

– Hej , Ethan...
Stark zatrzy m ał się, ale nie odwrócił.
– Co?
– Nic. Do zobaczenia.
Stark wy szedł ze szpitala, przepy chaj ąc się przez tłum y żołnierzy, ranny ch i

zdrowy ch, bowiem ostatnio nie narzekano tutaj na brak ochotników do opieki nad ofiaram i
m asakry. Dlaczego czuję się taki samotny, mając wokół siebie tylu ludzi? Muszę się napić. Nie. W
piwie nie znajdę żadnej odpowiedzi. Lepiej porozmawiam z Vic.

Rey nolds przy glądała m u się badawczo, gdy wrócił do m esy, by opaść na krzesło

w zwolniony m tem pie zm niej szonej grawitacj i.

– Powinnam zapy tać, j ak poszło ci z Rashem ?
– Nie.
– Wy bacz, Ethan.
– Jeszcze nigdy nie czułem się taki sam otny, Vic. Nawet na tej przełęczy, gdy w

poj edy nkę opóźniałem wroga, by dać plutonowi szansę ucieczki. Czasam i m am wrażenie, j akby
wokół m nie nie by ło nikogo.

– Zawsze m asz m nie, draniu.
– Co chciałaś przez to powiedzieć?

background image

Vic westchnęła cicho, unosząc błagalne spoj rzenie w kierunku nieba.
– Wy luzuj , chłopie. Jesteśm y towarzy szam i broni. Comprendo?
– Tak sądziłem . Ale tego właśnie m i trzeba. Jak zwy kle zresztą. Zaśm iała się, j akby

w j ego słowach kry ł się żart.

– Dobry chłopczy k. Ostrzegali m nie, że nie da się ciebie wy tresować, ale

wiedziałam , że dam sobie radę.

– Dzięki. Dostanę j akąś nagrodę?
– Co powiesz na m oj ą uśm iechniętą twarz w twoich snach?
Stark zaczął się śm iać. Nagle dotarło do niego, że ty m sposobem zdj ęła m u spory

ciężar z ram ion.

– Szczerze powiedziawszy, nikt inny nie potrafi m nie tak podnieść na duchu j ak ty,

Vic. Dzięki.

– Daj spokój , Ethan. Ja po prostu robię, co m ogę, żeby ś trzy m ał m nie przy sobie.
– Zatem m am coś dla ciebie. Chcę, aby ś by ła obecna podczas rozm ów z

cy wilbandą. Nie j estem naj lepszy m negocj atorem , gdy przy chodzi co do czego.

Vic się skrzy wiła.
– Musim y się z nim i spoty kać?
– A co ci nie pasuj e?
– Hm , niech się zastanowię. Odraza. Nieufność. Traktowanie z góry. Czy to dobre

powody, Ethan?

Stark zwalczy ł chęć odpowiedzi w podobny sty lu.
– Słuchaj ...
– A, tak. Zapom niałam o czy nniku rozry wkowy m . Może ktoś kogoś zastrzeli ku

uciesze cy wilbandy ?

– Skończ! Powiedziałem ci przecież wy raźnie, że ta cy wilbanda nie j est aż tak zła.
Vic wzdry gnęła się przesadnie, gdy Stark to m ówił.
– A twierdzi to facet, który przed chwilą przy znał, że nie j est naj by strzej szy na

świecie. Dobrze j uż. Wy bacz. I nie wy buchaj . Chcesz, żeby m by ła z tobą szczera, czy m am
traktować cię j ak generała i ty lko przy takiwać: Taj est, sir, taj est?

– Chcę, żeby ś trzeźwo patrzy ła na sy tuacj ę – wy j aśnił cierpliwie Stark – i

opisy wała m i j ą, j ak trzeba, a nie wiedziała wszy stko z góry. Nie prowadzisz w ten sposób bitew,
j eśli j esteś niezły m takty kiem . Naj pierw sprawdzasz warunki, a dopiero potem wy sy łasz woj sko.

– O ile m asz coś we łbie – przy znała Vic. – Postaram się, ale uwierz m i, widziałam

zby t wiele tabliczek „Psom i woj skowy m wstęp wzbroniony ”, by podchodzić do tej sprawy na
luzie. Na kiedy zaplanowałeś to urocze spotkanie?

– Na j utro rano. I j ak j uż wspom niałem , chcę, aby ś m nie na nim wspierała.
– Przy j dę. – To by ła ty lko częściowa odpowiedź.
Stark spoj rzał na szarą pustkę wy łączonego ekranu wy świetlacza. Wygląda na to, że

zapowiada się walka: ja przeciw reszcie świata. Jak zawsze zresztą. A powinienem mieć u swojego
boku przyjaciół, nawet jeśli to oni sami wybrali mnie na swojego szefa. Gdy spróbował wej rzeć w
głąb duszy, ignoruj ąc pracuj ącą opodal Vic, a nawet siebie sam ego, i tak nie znalazł lepszy ch
odpowiedzi. Będę musiał zdać się na instynkt. Zrobić to, co uznam za dobre. Przecież nie mogę
postąpić inaczej. Wy łączony ekran także nie oferował rozwiązań.

background image

Długa nieprzespana noc też nie przy niosła sensowniej szy ch wniosków. Dlatego

Stark tłum ił złość, gdy zasiadał przy stole w m esie znaj duj ącej się na obrzeżach kom pleksu
kwatery głównej graniczący ch z tery torium kolonii, która by ła dla niego w ty m m om encie
czy m ś w rodzaj u ziem i niczy j ej . Jedno jest pewne, nie mam zamiaru pokazywać cywilbandzie
tych cudów, które generalicja kazała zbudować na potrzeby konferencyjne. Poza ty m , co wiedział
z własnego doświadczenia, brak wy gód podczas prowadzenia rozm ów sprawiał, że spotkania by ły
krótsze, a decy zj e bardziej przem y ślane. Zasiadł więc po j ednej stronie zwy kłego stołu z
m etalowy m blatem , zrobiony m tu, na Księży cu, z wy doby wanej na m iej scu rudy, a j ego
ty m czasowi współpracownicy zaj ęli m iej sca po lewej i prawej . Zarządca Cam pbell, który
siedział po przeciwnej stronie, także przy prowadził ze sobą kilku doradców.

Wy glądał na zdenerwowanego, m im o że um iał się nieźle m askować. Siedząca obok

niego Sarafina uśm iechnęła się przelotnie do Starka. Pozostali cy wile albo gapili się w blat, albo w
sufit. Stark chciał to skom entować, ale gdy obrócił się do Vic, słowa uwięzły m u w krtani – j ego
sztabowcy zachowy wali się dokładnie tak sam o. A niech mnie. To może być większa katastrofa, niż
przewidywałem.

– Chy ba m ożem y zaczy nać – zasugerował w końcu – chociaż prawdę

powiedziawszy, nie j estem pewien, czy coś z tego wy j dzie.

– Podobnie j ak m y. – Cam pbell uśm iechnął się blado. – Am ery kanie od bardzo

dawna nie przeprowadzili żadnej rewolucj i.

Siedzący na prawo od zarządcy m ężczy zna o szerokiej twarzy wy prostował się

nagle po ty ch słowach.

– Nie wiedziałem , że zapadła j uż j akaś wiążąca decy zj a w tej sprawie. To zby t

poważne...

– Tak, tak – przerwał m u naty chm iast Cam pbell. – To Jason Trasies, szef ochrony

naszej kolonii.

– Który podchodzi do swoich obowiązków z niezwy kłą powagą – dodał ostry m

tonem wy m ieniony.

Sztabowcy Starka wy m ienili chłodne spoj rzenia z Trasiesem , który patrzy ł na nich

j ak na potencj alny ch więźniów.

– Zapewniam pana – odezwał się Stark – że kolonia j est w tej chwili całkowicie

bezpieczna.

– Dzięki nam – dodała Vic. – My także traktuj em y swoj e obowiązki z niezwy kłą

powagą.

– Mało brakowało, a zostaliby śm y zbom bardowani przez własną flotę! – Kobieta

siedząca po lewicy Cam pbella pochy liła się m ocno, patrzy ła na woj skowy ch j ak łania na grupkę
m y śliwy ch. – Straciliśm y łączność z Ziem ią, nie dostaj em y zaopatrzenia, powiedziano m i też, że
j esteśm y nieustannie atakowani...

– Szanowna pani – przerwał j ej Stark. – Ataki j uż się skończy ły. Odparliśm y j e z

taką m ocą, że przeciwnik dwa razy się zastanowi, zanim znów na nas ruszy.

– Zabiliście ich! Zabiliście wielu ludzi, a teraz chcecie rządzić tą kolonią?
– Panno Pevoni – Cam pbell wbił wzrok w stół – wy j aśniłem pani j uż wcześniej , że

background image

woj sko nie chce przej ąć władzy nad kolonią. Z tego, co m i powiedziano, zostawia nam więcej
swobód, niż m ieliśm y doty chczas.

– A pan im ufa? – zaatakował Trasies. – Czy przy sięgli, że będą respektowali

pańskie decy zj e?

Stark poczuł, że twarz zaczy na m u płonąć, zanim j ednak zdąży ł otworzy ć usta,

przem ówiła Bev Manley.

– Korporacy j na policj a nie będzie nas uczy ła ety ki – stwierdziła, uśm iechaj ąc się

kpiąco, gdy j ej słowa cięły ego Trasiesa j ak szty lety.

– Pracuj ę dla kolonii – odszczeknął się szef ochrony.
– Pracuj esz dla m nie – poprawił go Cam pbell, także czerwieniej ąc. – Nie będę

tolerował dalszy ch zniewag rzucany ch w stronę delegacj i woj skowej .

Pevoni znów pochy liła się nad stołem .
– Czy przy pom inanie ich zachowań m oże by ć traktowane j ako zniewaga? Przecież

doty chczasowe...

– Kim ty, u licha, j esteś? – przerwała j ej Vic.
– Nazy wam się Yvonne Pevoni, j estem łącznikiem na linii rząd–korporacj a –

odpowiedziała wy niośle kobieta. – Jako przedstawicielka wy m ieniony ch grem iów m am za
zadanie oceniać postawy ludzi, z który m i m am y do czy nienia, więc nie liczcie, że usły szy cie ode
m nie dobre słowo na tem at elem entu przestępczego w m undurach...

– Dość tego! – Stark uciszy ł j ą w dość obcesowy sposób. – Panie Cam pbell,

pańscy ludzie zachowuj ą się po cham sku.

Trasies spurpurowiał z wściekłości.
– My zachowuj em y się po cham sku? Kim ty u licha j esteś...
– Sierżant Stark m a racj ę – rzucił Cam pbell, zaciskaj ąc szczęki i wodząc wzrokiem

po obecny ch.

– Ty m sposobem niczego nie osiągniem y. Potrzebuj em y chwili przerwy.
Stark skinął głową.
– To dobry pom y sł.
– I odrobiny pry watności, aby m m ógł porozm awiać z m oim i doradcam i, j eśli to

m ożliwe.

– Oczy wiście. – Stark wstał, ignoruj ąc zaczepną m inę Trasiesa. – Zaczekam y w

kory tarzu, o ile wasza narada nie potrwa zby t długo. Ile czasu pan potrzebuj e?

– Pół godziny. Jeśli do tej pory nie wy j aśnim y sobie kilku spraw, będziem y m usieli

odłoży ć te rozm owy na czas nieokreślony.

– Niech będzie. – Ethan wy prowadził swoich ludzi z m esy, a potem stanął przed

nim i w wąskim kory tarzu.

Vic oparła się o chropowatą ścianę i wy j ęła z kieszeni palm topa.
– W ty m czasie zaj m ę się czy m ś poży teczny m – m ruknęła oboj ętny m tonem , gdy

j ej palce zatańczy ły na klawiaturze.

– Też by m tak chciał – westchnął rozgory czony Stark. – Dobra, ludziska. Co tam się

działo?

– Wiesz równie dobrze j ak m y – odparła Bev Manley, uśm iechaj ąc się zgorzkniale.

– Cy wilbanda próbowała się po nas przej echać. W barach cały czas m am y z ty m do czy nienia.

– Wiem , że ten ich szery f m oże by ć cierniem w dupie, wolałby m też, aby w

składzie ich delegacj i nie by ło żadnej korporacy j nej Królewny Śnieżki, niem niej ...

– Oni wszy scy są siebie warci, Ethan. Sądzą, że im zagrażam y. Chcą nas

wy korzy stać tam , gdzie im to pasuj e, ale woleliby nie m ieć z nam i nic wspólnego, j eśli przy j dzie

background image

co do czego.

– Reszta zgadza się z tą opinią? – Stark przy glądał się im kolej no, dopóki nie

przy taknęli. Vic oderwała na m om ent wzrok od kom putera, by to potwierdzić. – Nawet Cam pbell i
Sarafina? Ci dwoj e nie wy glądali na zby t wrogich, m oim skrom ny m zdaniem .

– Cam pbell nie wy gląda także na człowieka, który kontroluj e sy tuacj ę –

oświadczy ła oschły m tonem Rey nolds.

– Do tej pory nie m iał zby t wiele władzy. Pewnie zdąży ł do tego przy wy knąć.
– Gdy by który ś z m oich podwładny ch zachował się j ak ten wór gówna Trasies –

wtrąciła Manley – osobiście rozdarłaby m go na strzępy i nakarm iłaby m nim i szczury.

– Kom endancie – wtórował j ej Gordasa – cy wilbanda potrzebuj e nas, j ak zawsze

zresztą. My nie potrzebuj em y j ej do niczego.

– Wiecie co? – m ruknął Stark, m ierząc ich kolej no wzrokiem , j ak przed

m om entem . – Mam takie dziwne poczucie. Zaczy nam rozum ieć, co czuj e teraz Cam pbell.
Wy daj e m i się też, że m ógłby m się z nim dogadać. A wy m i bez przerwy powtarzacie, że nie
czuj ecie z nim i żadnej więzi.

– Bo nie czuj em y. – Manley odpowiedziała za wszy stkich.
– Ciekawe, dlaczego m y ślim y w tak odm ienny sposób?
Vic wy szczerzy ła dziko zęby, ale nawet na m om ent nie oderwała wzroku od

wy świetlacza palm topa.

– Urodziłeś się j ako cy wil, Ethan. A potem zostałeś nawrócony.
Gordasa się skrzy wił.
– Stark nie j est j uż cy wilem .
– Na pewno nie takim j ak oni – zgodził się Ethan. – Zaciągnąłem się do woj a

równie dawno j ak wy, m ałpoludy. Ale dorastałem j ak j eden z nich. Może dlatego rozum iem ich
nieco lepiej ? Sam nie wiem . Ale j edno j est pewne: będziem y ich potrzebowali, chociaż w ty m
m om encie nic na to j eszcze nie wskazuj e. Kto waszy m zdaniem m oże porozm awiać z rządem na
Ziem i w sprawie wy m iany kadry oficerskiej za nasze rodziny ?

Milczeli przez m om ent, a potem Manley przy taknęła, choć niechętnie.
– Władze nie zechcą rozm awiać z nam i, tego m ożem y by ć pewni. A dla

Pentagonu j esteśm y czy m ś w rodzaj u wrzodu na dupie.

– Verdad – poparł j ą Gordasa. – Jeśli będziem y potrzebowali zaopatrzenia, a

będziem y go potrzebowali, ponieważ bunt potrwa j eszcze długo, zostaniem y zm uszeni do szukania
nieform alny ch doj ść do korporacj i. A te m aj ą ty lko oni.

– Nieform alny ch doj ść? – zdziwiła się Vic. – Jesteś pewien, że m ożem y załatwić

kom ponenty do pancerzy nieoficj alną drogą? To przecież num erowany sprzęt, który m ożna kupić
ty lko w j eden sposób.

Gordasa uśm iechnął się, j ednocześnie wzruszaj ąc ram ionam i.
– Wszy stko m ożna kupić na lewo. Dobrze o ty m wiecie. Sam nigdy się w to nie

bawiłem , ale sporo na ten tem at sły szałem .

– Zatem zgadzacie się wszy scy, że powinniśm y rozm awiać z cy wilbandą? –

zapy tał Stark. Powinienem przygotować się lepiej na to spotkanie. To wydawało się tak proste.
Następnym razem już się tak nie wygłupię. – Że ta współpraca m oże nam by ć potrzebna?

– Do pewnego stopnia – zastrzegła Bev Manley, zerkaj ąc na pozostały ch, oni także

nie pozby li się j eszcze wszy stkich zastrzeżeń. – Ale niezby t nam się to podoba.

– Tak sam o j ak nikom u nie podoba się nasz pion adm inistracy j ny, ale wszy scy

wiem y, że bez kwaterm istrzostwa nie m a arm ii. – Stark spoj rzał na zegarek, potem na drzwi. –
Jeśli wznowim y rozm owy, j a zaj m ę się ty m Trasiesem . Niech ty lko otworzy gębę. Może trzeba

background image

pokazać Cam pbellowi, j ak się to robi. A ty, Vic, zm iażdż spoj rzeniem pannę Pevoni, j eśli
zobaczy sz, że zaczy na się przy gotowy wać do kolej nej przem owy.

– A m oże pój dę za nią po spotkaniu i dopadnę j ą w j akim ś ustronny m kory tarzu?
Stark zdusił rodzący się śm iech. Starał się zachować powagę, gdy wszy scy inni

rżeli na głos.

– Dobra. Wiem , j ak się z ty m czuj ecie, ale sprawdźm y naj pierw, czy dogadam y

się z ty m i ludźm i. Przerwa dobiegła końca, Stark wprowadził swoich doradców do sali
konferency j nej , w której Cam pbell siedział z zaciętą m iną, próbuj ąc nie okazać daleko posuniętej
iry tacj i. Mom ent później zbłądził wzrokiem na swoj ą stronę stołu, zm ierzy ł Trasiesa i rzucił:

– Wy gląda na to, że m usim y ustalić kilka spraw, zanim osiągniem y j akieś

porozum ienie.

– Nie m am y czasu na takie zabawy – przy pom niał m u Stark. – Jakie m am y punkty

sty czne? Jakie różnice nas dzielą?

– Obawiam się, że kilka kwestii m oże stanowić zarzewie kolej nej awantury, która

uniem ożliwi wy pracowanie j akiegokolwiek porozum ienia. – Cam pbell westchnął głośno,
wy glądał na wy czerpanego. – To nie wasza wina. To problem , z który m sam i m usim y sobie
poradzić.

– Rozum iem . Jeśli będzie potrzebował pan inform acj i albo pom ocy z naszej

strony...

– Um iem y podej m ować decy zj e bez pom ocy z zewnątrz – przerwał m u Trasies.
Stark zm ierzy ł go ostry m spoj rzeniem spod na wpół zam knięty ch powiek.
– Jestem pewien, że pan Cam pbell um ie m ówić za siebie. Chy ba że to pan uważa

się za przy wódcę tej kolonii?

Zarządca uniósł obie ręce, aby zażegnać awanturę.
– Uważam , że naj rozsądniej będzie zakończy ć spotkanie w ty m właśnie

m om encie.

Stark także uniósł dłoń, aby wy razić swój sprzeciw.
– Nie. Jest sprawa, którą m usim y załatwić tutaj i teraz. I nie obej dzie się bez

pom ocy z waszej strony. Uwięziliśm y wszy stkich oficerów, ale chcem y się ich pozby ć. Mam y
zam iar wy ekspediować ich na Ziem ię.

Sarafina przy glądała się uważnie Cam pbellowi, gdy ten py tał:
– Czy to znaczy, że wszy scy oficerowie są bezpieczni? Żadnem u z nich nie spadł

włos z głowy ?

– Są bezpieczni, choć niezby t zadowoleni. W końcu zostali uwięzieni. Chcę odesłać

ich do dom u, bo ty lko stam tąd nie m ogą nam zagrozić. – I gdzie będą bezpieczni przed moimi
podwładnymi, gdy ci wściekną się albo spiją i spróbują wyładować żale w bardziej zdecydowany
sposób. Nawet ja marzę czasami o dopadnięciu kapitan Noble i walnięciu nią o ścianę kilka razy. –
Problem w ty m , że nikt tam , na dole, nie chce z nam i rozm awiać. Dlatego chcieliby śm y, aby ście
negocj owali w naszy m im ieniu i załatwili środki transportu, który m i uda się przewieźć ich
wszy stkich na Ziem ię.

Cam pbell zachm urzy ł się, m im o to skinął głową.
– To nie powinno by ć trudne, j eśli ty lko przy wrócicie nam łączność.
– To j eszcze nie wszy stko. W zam ian za oficerów chcieliby śm y ściągnąć tutaj

nasze rodziny.

– Rodziny. Oczy wiście. Będziem y potrzebowali listy oficerów i drugiej , z

nazwiskam i osób, które m aj ą tu przy lecieć...

Yvonne Pevoni zam achała nerwowo rękam i.

background image

– Radziłaby m nie m ieszać się w te sprawy. Trafim y w sam środek sy tuacj i

kry zy sowej ...

– ...działaj ąc na rzeczy ty ch drani – dokończy ł lodowaty m tonem Trasies.
Cam pbell znów poczerwieniał na twarzy. Popatrzy ł na spoglądaj ący ch na niego z

wy czekiwaniem doradców.

– Przecież to m isj a hum anitarna – powiedział. – Nie będziem y reprezentować

żadnej ze stron, j eśli ułatwim y uwolnienie wszy stkich j eńców i wy m ianę ich za członków rodzin
żołnierzy przeby waj ący ch na Księży cu.

– Ja nie... – zaczęła Pevoni.
– Nie będziem y o ty m dy skutować – zgasił j ą Cam pbell. – Panno Sarafina,

pom oże pani ludziom sierżanta Starka w prowadzeniu ty ch negocj acj i.

– Dziękuj ę – odezwał się Ethan, ale nie zdołał ukry ć em ocj i kry j ący ch się za ty m

j edny m , j edy ny m słowem . Rzucił okiem w kierunku Vic, a ona zrobiła j edną z ty ch
charaktery sty czny ch m in. W ty m wy padku m iało to znaczy ć: okay, Cam pbell udowodnił, kto tu
rządzi. – Sierżant Rey nolds będzie naszy m kontaktem . – Cy wilbanda nie zrozum iała, sądząc po
m inach. – Będzie osobą, z którą powinna się kontaktować panna Sarafina.

Cam pbell wstał, głowę m iał spuszczoną, twarz ponurą.
– Musim y rozwiązać wiele problem ów. Przepraszam , że to spotkanie nie by ło

bardziej konstrukty wne.

– Ja także tego żałuj ę. – Stark wy ciągnął dłoń, a gdy zarządca kolonii uj ął j ą,

odwzaj em nił uścisk, obserwuj ąc, j ak cy wilni doradcy wy m y kaj ą się z sali, zanim ktoś
zaproponuj e im podobną wy m ianę uprzej m ości. – Widzicie? Dotknąłem go i nic złego m i się nie
stało.

– Sprawdzałeś, czy m asz j eszcze zegarek? – zapy tała Vic. – Jeśli został na ręce, to

ty lko dlatego, że m u się nie spodobał.

Stark spoj rzał na nią z politowaniem .
– Nie m am naj m niej szego wpły wu na zachowania cy wilbandy, ale Bóg m i

świadkiem , że oczekuj ę wsparcia ze strony własny ch doradców.

– Przecież nic nie m ówiliśm y...
– Zgadza się, ale nawet ślepiec wy czułby wasze negaty wne nastawienie! Powtórzę

to po raz ostatni. Musim y współpracować z kolonistam i. Jeśli ktoś z was nie j est na to gotowy,
niech da m i znać, a znaj dę m u taką robotę, w której nigdy nie zobaczy człowieka bez m unduru!

Przez pom ieszczenia kwatery głównej przetoczy ła się burza. Stark szedł z

nachm urzony m obliczem , gotów m iotać grom y w kierunku każdego, kto go sprowokuj e, ludzie
j ednak wy czuwali j ego nastrój i schodzili m u z drogi, zanim zdąży ł się zbliży ć. Nie mogę
uwierzyć, że wszyscy są tacy uparci i głupi. Współpraca z cywilbandą jest konieczna i ważna.
Dlaczego tylko ja jeden to widzę? Dlaczego stałem się nagle jedyną oazą rozsądku w tej armii?
Skręcił za róg kory tarza prowadzącego do opustoszały ch apartam entów kwatery dowódcy sił
księży cowy ch. Tu zatrzy m ał się, znaj duj ąc uj ście dla przepełniaj ącego go gniewu. Celem stali
się trzej żołnierze stoj ący przed wąskim i drzwiam i.

– Kim j esteście?

background image

– Ogrodnikam i – odparł pospiesznie ten w stopniu kaprala, a dwaj towarzy szący

m u szeregowcy potwierdzili te słowa, skwapliwie kiwaj ąc głowam i. Nawet na m om ent nie
spuścili j ednak wzroku z przełożonego, j akby m ieli nadziej ę, że ty m sposobem zogniskuj ą złość
Starka wy łącznie na nim .

– Kim ? – Ethan m usiał potrzeć skroń, zanim otworzy ł usta po raz drugi. –

Ogrodnikam i? To m y m am y tutaj ogród?

– Taj est. Nawet dwa ogrody.
– Dwa ogrody. – Stark m achnął ręką na kaprala. – Pokażcie m i j e. – Gdy żołnierz

m ocował się z zam kiem , Ethan rozej rzał się po kory tarzu. – Czy to nie tutaj znaj dowała się
kwatera dowódcy ?

Żołnierz potaknął.
– Zgadza się. To boczne wej ście, dzięki którem u m ogliśm y dotrzeć do ogrodów, nie

niepokoj ąc pana generała. – Nacisnął klam kę i wprowadził pozostały ch za próg.

– Ty lne wej ście do kwatery generała – m am rotał pod nosem Ethan, zastanawiaj ąc

się, ile przepisów m usiało zostać złam any ch, a potem zam arł w m iej scu, gdy uj rzał ogród.
Pom ieszczenie to przy pom inało wy glądem dziedzińce rozsiane po terenie całej kolonii – by ły one
zazwy czaj prostokątne ze świetlikam i w suficie albo panoram iczny m oknem wy chodzący m na
zewnątrz. Tutaj j ednak, zam iast widoku m artwej przestrzeni, otwory w suficie pokazy wały lekko
zachm urzone niebo. Stark aż zam rugał ze zdziwienia, gdy j ego wzrok zawędrował na sklepienie.
Ściany tej kom naty wy konano z wy gładzonego perfekcy j nie kam ienia, znaj dowały się na nich
naturalisty czne kraj obrazy z łagodny m i wzgórzam i i ruinam i, niepodobny m i j ednak do niczego,
co Ethan widział podczas m isj i na Bliskim Wschodzie. Pod ścianam i, na który ch nam alowano
drzewa i inną roślinność, rosły w donicach prawdziwe kwiaty oraz dokładnie przy strzy żone
krzewy. Mocne lam py im itowały światło słoneczne. Podłogę pokry wał kobierzec j asnozielonej
trawy. W tak niskiej grawitacj i j ej źdźbła by ły o wiele cieńsze, ale często przy cinana rosła
znacznie gęściej .

Po chwili dotarło do Ethana, że kapral i j ego dwaj pom ocnicy wpatruj ą się w niego

z kam ienny m i twarzam i.

– To pry watny ogród naszego by łego dowódcy ? – zapy tał w końcu.
– Tak – odparł ogrodnik, kiwaj ąc głową. – Drugi należał do szefa sztabu.
– Czy ten drugi wy gląda tak sam o?
– Jest bardzo podobny, m a ty lko m niej szą powierzchnię, o całe dwa m etry

kwadratowe, i znaj duj e się w nim skrom niej szy zestaw roślin. No i freski są pośledniej szego
gatunku.

– Jak rozum iem , nasz dowódca m usiał m ieć naj większy i naj piękniej szy ogród? –

Kapral znów przy taknął. – A wy się nim opiekowaliście?

– Taj est.
Absurdalność tej sy tuacj i wy ssała całą złość Starka. Cóż za marnotrawstwo dobrych

żołnierzy. Ale to przecież nie wina tych chłopców.

– Widzę, że wy konaliście tutaj kawał dobrej roboty. Py tanie ty lko, co m am y z ty m

fantem zrobić?

– To znaczy... sir? – Kapral wy glądał na zm ieszanego, a j ego dwaj pom agierzy

m ieli wy straszone m iny. – To przecież własność głównodowodzącego.

– Który m j a teraz j estem – przy pom niał im Ethan. – I nie chcę ani nie potrzebuj ę

pry watnego ogrodu. – Twarze stoj ący ch przed nim żołnierzy zapłonęły, po części z obawy, ale też
z urazy. – Nie przeczę, że odwalaliście tutaj kawał dobrej roboty, ale j ak m am usprawiedliwić
przed inny m i podoficeram i posiadanie pry watnego ogrodu?

background image

– Generałowie zapraszali tutaj wszy stkich ważny ch gości – zasugerował j eden z

ogrodników. – Robili tutaj przy j ęcia i takie tam .

– Przy j ęcia, powiadacie.
– Tak. Wie pan, j ak to j est. Drinki i przekąski. Szwedzkie klopsiki, te m ałe kiełbaski,

które nadziewa się na widelczy ki, lum pia.

– Lum pia? – Maleńkie filipińskie roladki z j aj kam i by ły niem al m ity czny m

daniem , zwłaszcza dla żołnierzy, którzy zaj adali głównie fry tki robione z rosnący ch na Księży cu
ziem niaków, a te by ły cięte niezwy kle cienko, pieczone, a potem posy py wane solą, ale ty lko
odrobinę, więc sm akowały j ak stary papier. – Mieli tutaj lum pia?

– Tak. Ale ty lko dla generałów.
Stark oparł się o fram ugę i potarł oczy. Dlaczego to wszystko wydaje mi się tak

zaskakujące? Wcisnął klawisz kom unikatora.

– Vic.
– Słucham – odparła znużony m głosem .
– Jesteś m i tu potrzebna.
– Boszsz, Ethan, chętnie by m ci potowarzy szy ła, ale m am kupę roboty i...
– Już się nie wściekam , Vic!
– Akurat. Masz niezwy kle spokoj ny głos.
– Vic, m usisz to zobaczy ć, żeby uwierzy ć.
– Co m am zobaczy ć? Kiedy facet ostatni raz powiedział m i coś takiego, m oj a

reakcj a by ła daleka od j ego oczekiwań.

– Wolałby m nie słuchać takich wy nurzeń. Zasuwaj tutaj i sam a zobacz.
– Okay, okay. Będę za m inutę.
Dotarła na m iej sce w czterdzieści pięć sekund, poruszaj ąc się długim i skokam i

charaktery sty czny m i dla weteranów, którzy chcą pokonać szy bko większą odległość. Stark odsunął
się od drzwi, zapraszaj ąc j ą do wnętrza ogrodu. Rey nolds wy bałuszy ła oczy, stała tak przez
dłuższą chwilę, a potem zam iast zży m ać się na niegospodarność dowództwa, wy buchnęła tak
głośny m śm iechem , że z trudem utrzy m ała się na nogach.

– Hej , Ethan, trafiłeś na trawę.
Stark spoj rzał na nią z odrazą.
– Nie cierpię trawy.
– I dlatego to takie śm ieszne. O Boże. Jedy ny skrawek trawy na Księży cu trafia w

ręce faceta, który naj chętniej powy ry wałby j ą z korzeniam i. – Znów zaczęła rechotać, z trudem
łapiąc oddech.

– Faj nie, że ci się podoba – m ruknął Stark, a potem nacisnął klawisz kom unikatora. –

Tanaka, widzę cię naty chm iast w ogrodzie generała.

Sierżant Tanaka przy by ła w j eszcze krótszy m czasie niż Vic.
– Znalazłeś go w końcu?
– Wiedziałaś o nim ?
– W pewny m sensie. Nikt z podoficerów, prócz ty ch ogrodników, nigdy go nie

widział. Ale wielu z nas sły szało o istniej ącej tutaj oazie zieleni. – Wy ciągnęła szy j ę, by zaj rzeć
do wnętrza. – Niezły. Co chcesz z nim zrobić?

– Zastanawiam się, czy nie powy ry wać tego cholerstwa z korzeniam i i nie

wy walić na powierzchnię.

– Nie m ożesz tego zrobić! – Vic i Tanaka zaprotestowały j ednocześnie, a kapral i

j ego dwaj pom ocnicy j ak na kom endę odzy skali norm alne barwy.

– Dlaczego? – Stark wskazał ręką na kwiaty. – Nie m ogę m ieć tutaj ogrodu, do

background image

którego nikt inny nie m a wstępu. Nawet gdy by m lubił wąchać te chabazie, to i tak by łoby to
zby t... im perialne czy j ak to tam zwać.

– W takim razie otwórz go dla wszy stkich – zaproponowała Tanaka.
– Co ty gadasz, Jill? – obruszy ła się Vic. – Ty siące buciorów zadeptały by ten

m aleńki trawnik nawet przy tak niskiej grawitacj i. Po godzinie m ieliby śm y tutaj sam o błoto.

Kapral energicznie pokiwał głową, zgadzaj ąc się z j ej opinią.
– Może zorganizuj em y loterię? – burknął Stark. Trzeba znaleźć jakieś zastosowanie

dla tego ogródka. Nie chcę nawet myśleć, ile kosztowało sprowadzenie tutaj tych roślin i późniejsze
ich utrzymywanie, chociaż nam zawsze wmawiano, że nie ma pieniędzy na części zapasowe do
pancerzy. Ciekawe, ilu naszych zaliczyło kulkę z tego powodu? – Tak, to j est to!

– Czy li co? – zdziwiła się Vic.
– Mam y tutaj żołnierzy, którzy wy ciągnęli pechowy los. Podczas walki. Mówię o

ranny ch. W takim m iej scu powinni o wiele szy bciej dochodzić do sił. A nikt chy ba nie ośm ieli się
powiedzieć, że nie zasłuży li na spędzenie kilku godzin w ogrodach.

Rey nolds uśm iechnęła się z aprobatą.
– To uczciwe rozwiązanie. Ludzie nie będą narzekali, że funduj em y ranny m takie

luksusy. Podoba m i się ten pom y sł. Pogadam z m edy czny m i poproszę, aby ustalono
harm onogram wizy t. – Wskazała ręką na kaprala. – A wy powiecie nam , ilu ludzi dziennie m oże
odwiedzić to m iej sce bez ry zy ka zadeptania roślinności.

– No nie wiem – j ęknął ogrodnik. – Ogród nigdy nie służy ł do takich celów.
– W takim razie zgaduj cie – zasugerował Stark. – Jeśli się pom y licie,

wprowadzim y stosowne poprawki. – Nagle spoważniał. – Dom y ślam się, że trzeba będzie
postawić tutaj wartowników, aby ludzie nie skubali listków i kwiatków na pam iątkę albo nie
śm iecili.

Tanaka przy taknęła.
– To rozsądne. Nie wy stawiam y j uż cerem onialny ch posterunków przed

kwateram i naj wy ższy ch dowódców, więc będziem y m ieli sporo ludzi z kom panii
reprezentacy j nej do tej roboty.

– Kom pania reprezentacy j na? Nie, dziękuj ę. Nie chcę o nich sły szeć. – Stark rzucił

raz j eszcze okiem na donice z kwiatam i, j akby coś obliczał. – Jeszcze j edna sprawa, Jill.
Widziałem , że kręcisz się po okolicy w towarzy stwie Yurivan.

Znów przy taknęła.
– Tak. Trzy m am y się razem . Stacey to strasznie zabawna babka.
– Można i tak j ą nazwać. Wolałby m j ednak, aby te rośliny by ły tutaj całkowicie

bezpieczne. Przekaż j ej , że j eśli usły szę choćby słowo o kwiatku, który został sprzedany na
czarny m ry nku, dostanie przy dział do warty na biegunie Księży ca, a trafi tam na tak długo, że
zacznie m ieć wrażenie, iż j est czy m ś w rodzaj u tutej szego pingwina. Zrozum iano?

– Stacey nie zrobiłaby czegoś takiego – zaprotestowała Tanaka.
– Ona nie robi ty lko tego, na czy m nie m ożna zarobić. Dopilnuj , aby zrozum iała,

co ci powiedziałem .

Vic ruszy ła za nim , gdy opuszczał ogród.
– Widzę, że znowu stałeś się człowiekiem .
– Nie dzięki tobie.
– Słuchaj , Ethan, sam widziałeś, j ak zachowuj ą się Trasies i Pevoni. Ja im nie

ufam . Widzisz w ty m coś nierozsądnego?

– Nie, skąd. Prędzej powierzy łby m opiekę nad ty m i ogrodam i Yurivan.
Uśm iechnęła się.

background image

– Stacey, w odróżnieniu od Trasiesa, nigdy nie skrzy wdziłaby innego żołnierza.

Szkoda, że nie m ożem y wcielić j ej do sił dobra.

– A m oże j ednak?
Rey nolds uniosła brew w wy razie zdziwienia.
– Mówisz poważnie? Jaką robotę powierzy łby ś osobie o tak wy rafinowany ch

zdolnościach?

– Na przy kład pilnowanie szczurów pokroj u Trasiesa.
– Nie m ów m i, że sugeruj esz awansowanie j ej na oficera służby bezpieczeństwa?
– Taki właśnie m am plan. – Stark uśm iechnął się półgębkiem . – W głębi serca

j estem wciąż dowódcą druży ny, Vic. A co należy do obowiązków takiego podoficera?
Przy dzielanie ludziom naj odpowiedniej szej roboty. Wy bieranie naj lepszy ch do wy konania
każdego zadania. A z czy m bory kam y się teraz? Z bandą zdradzieckich drani, którzy ty lko patrzą,
j ak nas załatwić. Kto po naszej stronie j est naj bardziej podstępną osobą, j aką znam y ?

– Stacey Yurivan. Jesteś pewien, że zechce dołączy ć do twoj ego sztabu? Nigdy nie

by ła zby t zaprzy j aźniona z nam i.

– Nie m am poj ęcia. Wsparła m nie w czasie rozprawy z Kalnickiem , ale wtedy

m ogła m y śleć raczej o ratowaniu własnego ty łka niż m oj ego. – Vic sięgnęła po kom unikator. – A
ty do kogo znowu dzwonisz?

– Do Stacey. Może podej dzie do tej propozy cj i z większą ochotą, gdy j a j ą

powiadom ię. Poza ty m przy szło m i właśnie do głowy, że posiadanie w sztabie osoby nie
należącej do ścisłego grona twoich przy j aciół m oże ci wy j ść na dobre. Ludzie plotkuj ą, że
otaczasz się wy łącznie kum plam i, którzy są bardziej loj alni wobec ciebie niż wobec arm ii.

– Co takiego? – Stark by ł tak wkurzony, że m usiał się zatrzy m ać, by walnąć pięścią

w ścianę. Głośny huk potoczy ł się echem przez pusty kory tarz, dziwiąc każdego, kto go usły szał. –
Skoro wy j esteście absolutnie loj alni wobec m nie, to nie chciałby m spotkać kogoś, kto j est m i
wrogiem .

– Dzięki.
– Wiesz, o co m i chodzi. Od kogo wy szły te plotki? Czego dokładnie doty czą? Takich

spraw j ak ta z Kalnickiem . Nigdy wcześniej nie sły szałem , żeby j eden podoficer knuł przeciw
innem u.

– W przeszłości, Ethan, m ieliśm y wspólnego wroga, czy li oficerów. A to oznaczało,

że m usieliśm y trzy m ać sztam ę m iędzy sobą, bo każdy, kto knułby przeciw drugiem u sierżantowi,
zostałby naty chm iast uznany za człowieka kadry. A nie znasz chy ba nikogo, kto chciałby zasłuży ć
na takie m iano.

– Taki gość nie przeży łby zby t długo na polu walki.
– Właśnie. Teraz nie m am y nad sobą oficerów i dlatego zaczęło się wzaj em ne

podgry zanie. A niektórzy nie radzą sobie z nowy m i zadaniam i i patrzą ty lko, kogo obciąży ć za
własne niepowodzenia. Jak choćby Gabriel z drugiego batalionu pierwszej bry gady.

– Sierżant Gabriel? Nic m i nie wiadom o o problem ach w j ej batalionie.
– Może dlatego, że sierżant Gabriel nie opowiada ci o swoich kłopotach. Rozpuściła

podwładny ch j ak przy słowiowe dziadowskie bicze, ponieważ nie um ie albo nie chce ich
kontrolować.

Stark kręcił głową, trawiąc tę inform acj ę.
– Skąd m am wiedzieć o takich sprawach, skoro nikt m i tego nie m ówi?
– Ja m am swoj e źródła, pam iętasz? Będziem y m usieli znaleźć zastępstwo dla niej .
– Nie. – Stark zatrzy m ał się, by nacieszy ć wzrok j ej zaskoczeniem i złością. – Ani

ty, ani j a nie m ożem y tego zrobić. Pierwszą dy wizj ą dowodzi Nageru. Każę m u postawić Gabriel

background image

do pionu albo zastąpić kim ś, kto nadaj e się bardziej .

Rey nolds uśm iechnęła się blado.
– Masz racj ę. Zby t często widziałam m ikrozarządzanie w wy konaniu naszy ch

oficerów, więc weszło m i to w krew. Dzięki za przy pom nienie. – Nacisnęła nerwowo kilka
klawiszy na kom unikatorze.

– Gdzie ona j est, u licha? Stacey ? Mówi Vic Rey nolds, m usim y się naty chm iast

spotkać.

– Dlaczego? – zapy tała Yurivan.
– To niespodzianka.
– Nie m iałam z ty m nic wspólnego, Rey nolds.
– Z czy m ?
– Z ty m , o co ci teraz chodzi.
– Czuj ę się zawiedziona, Stacey. Nie wiesz, o co chodzi, ale na wszelki wy padek

zaprzeczasz.

– Dzięki tem u oszczędzam czas. Mam brać szczoteczkę do zębów na to spotkanie?
– Nie widzę potrzeby. Po prostu przy j dź. Muszę cię o coś zapy tać.
– Przy j ęłam . W końcu zobaczę te luksusy, który m i ty i ten twój kum pel Ethan

opły wacie. Do zobaczenia wkrótce.

Vic zerknęła na Starka.
– Zaczekasz w m esie? Mogliby śm y napić się kawy.
– Wolałby m piwa – m ruknął Stark – ale wiem , że podczas rozm owy z kim ś takim

j ak Stacey trzeba m ieć j asny um y sł.

– I tak j ej nie dorównam y, ale to dobry pom y sł.
Czekali, zabij aj ąc czas próbam i zatopienia grudek śm ietanki w proszku żegluj ący ch

po powierzchni kawy w ich kubkach. Dzięki niskiej grawitacj i bry łki zbitego proszku unosiły się na
powierzchni pły nu, dopóki ktoś nie wepchnął ich w głąb celny m ruchem , na przy kład ły żeczką.
Jak większość produktów spoży wczy ch, z który ch tutaj korzy stali, także śm ietanka do kawy by ła
m ocno przeterm inowana. To kolej na z rzeczy, do który ch człowiek służący w arm ii m usiał się
przy zwy czaić, i co ciekawe, z czego czasam i by wał dum ny. Chłopcy zrobili sobie nawet zawody,
który pododdział pij e naj gorszą lurę parzoną z naj starszy ch składników.

– Cześć, Vic. – Yurivan stanęła w drzwiach, wodząc zaniepokoj ony m spoj rzeniem z

Rey nolds na Starka i z powrotem . – Co j est?

– Spokoj nie, Stacey, ty m razem nie chcem y rozm awiać o nielegalny ch kasy nach,

które organizuj esz w m agazy nach koszar Buforda.

– To tam ktoś gra na pieniądze? – zainteresowała się Yurivan. Na j ej twarzy widać

by ło spore zainteresowanie. – Jestem ... w szoku.

– Jasne, Stacey. Daruj sobie te gadki. Co powiesz na funkcj ę oficera służby

bezpieczeństwa?

– Co? – Teraz na twarzy Yurivan widać by ło ty lko niedowierzanie. – To j akiś żart?
– Nie. Potrzebuj em y na ty m stanowisku kogoś spry tniej szego od naszy ch wrogów,

czy li ciebie.

– Zatem nie, dziękuj ę. Nie m am zam iaru robić ludziom testów na loj alność.
– O to cię nie prosim y. Testy na loj alność to j uż przeszłość. Nas bardziej niepokoj ą

zagrożenia zewnętrzne. Szpiedzy. Sabotaże. Odkry wanie planów wroga i burdel, j aki m ogą robić
nam koloniści. Zainteresowana?

Yurivan kiedy odpowiadała, zerkała lękliwie w kierunku Starka.
– Dlaczego m iałaby m by ć ty m zainteresowana?

background image

– Ponieważ m ogłaby ś przechy trzać naj spry tniej szy ch drani, który ch naśle na nas

wróg. Daj spokój , Stacey. Skończą się zabawy w kotka i m y szkę z lokalną żandarm erią i
funkcj onariuszam i ochrony. Zobaczy m y, czy dasz sobie radę z chłopcam i i dziewczy nkam i z
agencj i narodowy ch.

Yurivan zachowała pokerowe oblicze.
– To za wy soka liga j ak na m nie, Vic.
Stark zaszczy cił j ą kpiący m uśm ieszkiem .
– Bez pracy nie m a kołaczy, Stacey.
– Mhm . A bez głowy nie zarobisz.
Vic wzruszy ła ram ionam i, przebieraj ąc leniwie palcam i po klawiaturze palm topa.
– Cóż, Stacey, skoro ta robota j est dla ciebie za trudna...
Yurivan się zaśm iała.
– Rey nolds, m usisz się bardziej postarać. Miałam do czy nienia z wielom a

psy chologam i.

– Który ś zdołał cię rozgry źć?
– A skąd.
Rey nolds uśm iechnęła się uprzej m ie.
– W sum ie żadna niespodzianka. To chcesz tę robotę czy nie?
– Może. Muszę się zastanowić.
– Świetnie. Daj m i znać.
Sierżant Yurivan wy konała skom plikowany, ale przepisowy salut, obróciła się na

pięcie i wy m aszerowała z m esy. Gdy odgłos j ej zdecy dowany ch kroków um ilkł w głębi
kory tarza, Vic zaśm iała się pod nosem .

– Co cię tak bawi? Ona na to nie pój dzie – odezwał się Stark grobowy m tonem .
– Pój dzie, pój dzie – zapewniła go Rey nolds. – Potrzebuj e j edy nie czasu na

pozam y kanie lewy ch interesów, zanim znaj dzie się w służbie bezpieczeństwa. Nawet ona kieruj e
się swoisty m kodeksem ety czny m . Zobaczy sz. Za kilka dni zgłosi się i powie, że przy j ęła naszą
ofertę.

Stark zagapił się w otwarte drzwi, j akby szukał za nim i odpowiedzi.
– Skąd ta pewność? Ja nie um iem rozgry źć tej kobiety.
– Może dlatego, Ethan, że j esteś facetem , którego nasz Pan obdarzy ł szczerością i

niezby t skom plikowany m um y słem .

– Zakładam , że to by ł kom plem ent.
– Powiedzm y. Dzięki tem u ludzie zy skuj ą nad tobą przewagę, ale też ufaj ą ci

bardziej niż inny m . Ze Stacey j est przeciwnie.

– Ty le to wiem . Na j ej widok nikom u nie przeszło przez m y śl takie słowo j ak

„zaufanie”.

– A m im o to nigdy nie skrzy wdziła żadnego żołnierza – przy pom niała m u Vic. – Co

naj wy żej szkodziła ich portfelom . I przy j m ie tę robotę. Pokusa zaj rzenia do sy stem u będzie tak
silna, że nie potrafi się j ej oprzeć, dlatego sam a stanie się j ego częścią.

Rozbawiła ty m stwierdzeniem Ethana.
– Wiesz, ostatnie kilka dni dało m i m ocno popalić, ale od razu czuj ę się lepiej , j ak

ty lko pom y ślę, że Stacey siądzie na karku takim ludziom j ak Trasies i Pevoni.

– I dobrze. Maj ąc tak dobre sam opoczucie, m ożesz zacząć m y śleć, skąd

wy trzaśniem y ty ch wszy stkich nowy ch dowódców, który ch potrzebuj em y.

– Dzięki za naty chm iastowe przy wołanie do rzeczy wistości. – Stark dopił kawę,

spoglądaj ąc wy zy waj ąco na dy spenser. – Idę na piwo. Ty też powinnaś się napić czegoś

background image

lepszego.

– I to się nazy wa dowódca – pochwaliła go Vic. – Podej m uj podobne decy zj e w

naj bliższej przy szłości, a j uż wkrótce świat usły szy o wielkim zwy cięstwie Starka.

– Akurat. Dzisiaj czuj ę się bardziej j ak w ostatnim szańcu Custera.
– Nie j esteś Custerem , Ethan. Jeśli zaczniesz się zachowy wać j ak on, palnę cię w

łeb. – Zam y ślona zapatrzy ła się gdzieś w przestrzeń. – A skoro m owa o bitwach i oficerach,
ciekawe, dlaczego nie sły szałeś nigdy o kapitanie Benteenie.

– A kim by ł ten człowiek?
– Jedny m z podwładny ch Custera. Wiem o j ego istnieniu, ponieważ dorastałam w

Forcie Riley w Kansasie, gdzie znaj duj e się to znane m uzeum kawalerii. Historia m ówi nam
ty lko: Custer to, Custer tam to, a m ało kto wie, że przed bitwą podzielił swoj e siły na trzy części.
Pierwszą dowodził on sam , drugą przekazał pod rozkazy Reno, by ten poprowadził szarżę, a
Benteenowi kazał czekać z trzecią w odwodzie. Gdy by ten facet posłuchał ostatnich rozkazów
Custera i nie okopał od razu swoich oddziałów, przewiduj ąc, że sy tuacj a m oże wy m knąć się spod
kontroli, to stałby w szczery m polu, gdy rozbite szwadrony Reno wróciły ze ścigaj ący m i j e
Indianam i na plecach. Cała siódm a kawalery j ska zostałaby zm ieniona z powierzchni ziem i, nie
ty lko oddziały Custera. Benteen uratował j e od zagłady, ale nikt nigdy o nim nie usły szał.

– Skoro nawet ty robisz takie wielkie halo z tego, że j akiś oficer nie usłuchał rozkazu

i zrobił coś, co sam uważał za naj słuszniej sze, inni oficerowie ty m bardziej powinni to zrozum ieć.
I gdzie by nas to zaprowadziło?

Na j ej twarzy poj awił się krzy wy uśm ieszek.
– Masz racj ę. Co j a sobie m y ślałam ?
Stark przestał się uśm iechać.
– Wiesz co? Podsunęłaś m i pewien pom y sł. Dlaczego woj o nie m iałoby działać w

taki właśnie sposób? Dlaczego nie pozwolim y ludziom na dowodzenie swoim i oddziałam i, zam iast
nakazy wać im z góry ślepe posłuszeństwo? A j eśli nie będą dawali sobie rady, usuniem y ich z
zaj m owany ch stanowisk.

– Jak chcesz dowodzić podczas bitew, j eśli nikt nie będzie wy kony wał twoich

rozkazów?

– Może pój dzie nam lepiej niż do tej pory ? Popatrz sam a, m usim y znaleźć sposób,

aby stworzy ć równowagę pom iędzy potrzebą skupienia uwagi oficerów na ty m sam y m celu a
pozwalaniem im na swobodne m y ślenie. Może coś takiego w ogóle nie j est m ożliwe?

– Nie wiem nawet, czy ktoś kiedy ś tego próbował. A m oże dawna technologia nie

pozwalała na osiągnięcie takiej równowagi? Maj ąc do dy spozy cj i rogi sy gnalizacy j ne, flagi albo
walkie-talkie, trudno przekazać oddziałom szczegółowe inform acj e. – Vic westchnęła,
uśm iechaj ąc się na widok piwa, które Ethan postawił przed nią, a potem pociągnęła długi ły k. – Ty
m y śl o nowy ch sposobach prowadzenia walki, a j a pogadam z Sarafiną o wy m ianie więźniów za
nasze rodziny. Może przy prowadzi te swoj ą m ałą przy j aciółkę.

– Jaką znowu m ałą przy j aciółkę?
– Tę, z którą cię um awiała, pam iętasz? Jak ona m iała na im ię...
– Robin? – Stark zaśm iał się, sięgaj ąc po opróżnioną puszkę Vic. – To nie by ła

randka, ty lko przesłuchanie. Dość m iłe w sum ie, niem niej sprowadzało się do wy m uszania na
m nie odpowiedzi. Od tam tej pory nie odezwała się słowem .

– Biedny Ethan. Nie m asz szczęścia do kobiet.
– Może dlatego, że wy j e odstraszacie, sierżancie Rey nolds. Poza ty m nie m am

teraz czasu na randki.

Uśm iechnęła się i westchnęła j ednocześnie.

background image

– Tak. Dowodzenie arm ią to nie przelewki. Na szczęście pozwalam y ci j eszcze

spać.

– Tak. Czasam i.

Kolej ny dzień. Następna narada. Sztabowcy Starka siedzieli na krzesłach

wy prężeni j ak wartownicy na służbie, a doradcy Cam pbella wahali się, czy m iotać kolej ne
zniewagi. Om ówiono kilka m niej ważny ch kwestii, ale każda z nich utonęła w setkach dy gresj i i
niepotrzebny ch starć. Ethan spoj rzał na zegarek, po raz setny ham uj ąc się przed wy buchem . A ja
głupi uważałem, że zmuszenie tych ludzi do siedzenia tutaj tak długo, aż dojdziemy do porozumienia,
jest dobrym pomysłem. Błąd. Poważny błąd. Na zewnątrz przepełnionej złością i frustracj ą sali
konferency j nej dobiegał końca zwy kły pracowity dzień. Ludzie skończy li j eść kolacj ę, zaży wali
zasłużonego odpoczy nku i ty lko ci, którzy m ieli nocną zm ianę, szy kowali się do obj ęcia służby.

Stark utkwił wzrok w Cam pbellu, w którego oczach także widać by ło zm ęczenie i

iry tacj ę.

– Nie usły szałem dzisiaj j ednego zdania, które utwierdziłoby m nie w przekonaniu,

że podej m iem y j akąkolwiek decy zj ę.

Cam pbell skinął głową, gest ten by ł j ednak ledwie zauważalny.
– Zbieraj cie się do dom u – polecił zwięźle swoim podwładny m , a ci wstali z

krzeseł, także okazuj ąc zm ęczenie, i wy szli, nie patrząc w stronę woj skowy ch rozm ówców. Ty lko
Sarafina została, spoglądaj ąc oboj ętnie na zarządcę.

– Wy, m ałpoludy, także m ożecie spadać – m ruknął Stark do swoich ludzi. Ty lko

Rey nolds nie posłuchała j ego rozkazu. Westchnęła za to głośno i przeciągle.

– Jeśli to coś dla ciebie znaczy, sam a też nie j estem zadowolona.
– Dzięki – burknął Ethan. – Panie Cam pbell, nie m usi pan dłużej zwlekać, to by ł

naprawdę m ęczący dzień.

– To prawda – odparł zarządca kolonii, wskazuj ąc swoj ą asy stentkę. – Chciałby m

j ednak przekazać panu dobrą wiadom ość.

– Przy dałaby się j akaś.
– Panna Sarafina uczy niła spore postępy w negocj acj ach doty czący ch wy m iany

poj m any ch oficerów – poinform ował go Cam pbell. – Miałem panu o ty m wspom nieć j uż rano –
dodał.

– Tam j uż j est rano – m ruknął Stark. Na zewnątrz nad ich głowam i wisiał dy sk

błękitno-białej Ziem i. – Dlaczego nie powiedział pan o ty m wcześniej ?

Cam pbell zawahał się wy raźnie.
– Nie by łem pewien, j ak m oi doradcy zareaguj ą na tę m oim zdaniem dobrą

wiadom ość. Dlatego wolałem om ówić j ą na osobności.

Stark zm usił się do uśm iechu.
– Nie m ogę pana za to winić. Każdy z poruszany ch dzisiaj tem atów wy dawał im

się kontrowersy j ny. Zatem nie by ło wielkich problem ów w rozm owach?

– Nie by ło. Wy gląda na to, że władze w Waszy ngtonie pragną odzy skać swoich

oficerów. Jest pan pewien, że wy puszczenie ich na wolność to sensowny pom y sł? Muszą by ć
bardzo dobrzy w ty m , co robią, skoro Pentagon tak bardzo chce ich m ieć u siebie... – Cam pbell

background image

zam ilkł, gdy Stark i Rey nolds wy buchnęli j ednocześnie śm iechem . – Czy powiedziałem coś
zabawnego?

– Sam pom y sł, że ktoś m ógłby uznać ty ch oficerów za dobry ch, wy dał nam się

śm ieszny – wy sapała Vic. – Pentagon chce ich z dwóch powodów. Po pierwsze, żeby dowiedzieć
się z pierwszej ręki, co tu zaszło, ponieważ na Ziem ię nie dociera zby t wiele inform acj i, a to
doprowadza generalicj ę do szału. Dziewięćdziesiąt procent trepów w Pentagonie powtarza
bezm y ślnie każdą zasły szaną inform acj ę swoim przełożony m , którzy tak naprawdę nie potrzebuj ą
j ej do niczego, a od pewnego czasu m ogą j edy nie powiedzieć po raz enty : „Przepraszam , sir, nie
m a nowy ch raportów w tej sprawie”.

– Rozum iem . Zebranie inform acj i wy daj e się bardzo sensowne w tej sy tuacj i. A

j aki j est drugi powód?

– Kozły ofiarne – odparł konkretny m tonem Stark. – Chcą powiesić Meecham a i

kilku inny ch. Jeśli tego nie zrobią, odium winy spadnie na nich. A nie chcą do tego dopuścić,
m im o że sam i wy słali go tutaj i zatwierdzili j ego plany.

Cam pbell zwiesił głowę i pokręcił nią, j ak m iał to w zwy czaj u.
– I pom y śleć, że próbowałem kiedy ś wy j aśniać panu zasady rządzące polity ką. Z

tego, co widzę, m iał pan sporo do czy nienia z j ej m roczniej szą częścią.

– A j est j akaś lepsza strona polity ki?
– Tak. Może uda m i się j ą panu kiedy ś pokazać.
– Nie będę czekał na to z utęsknieniem , zapewniam pana. Vic, gdzie m asz dy sk z

naj nowszą listą członków naszy ch rodzin?

Rey nolds uśm iechnęła się blado.
– Ostatni raz widziałam j ą na twoim biurku. Tam j ą położy łeś, gdy ci j ą

przekazałam .

– Aha. Tak. Dzięki. – Stark wstał, po czy m skinął na Cam pbella i Sarafinę. –

Zapraszam . Moj a kwatera m ieści się nieco dalej w ty m sam y m sektorze. Przekażę wam ten
dy sk, aby ście m ogli dograć sprawę wy m iany. – Kory tarze, zazwy czaj zatłoczone i gwarne, by ły
teraz puściutkie i ciche, j ak każdy biurowiec po zm roku, m im o że ten akurat term in by ł na
Księży cu całkowicie um owny. Stark przy łoży ł dłoń do skanera przy drzwiach, a gdy wszedł do
kwatery, od razu zaczął buszować po blacie biurka i nie przestał, dopóki nie uniósł try um falnie
wspom nianego dy sku z dany m i. – Tutaj j est.

– Znalazłeś go? – zdziwiła się Vic. – Cuda się j ednak darzaj ą.
Cam pbell przy j ął nośnik, przy glądał m u się przez chwilę, a potem przekazał

Sarafinie.

– Dziwne uczucie trzy m ać w dłoni los tak wielu ludzi, nawet gdy chodzi ty lko o

krótką chwilę. Czuł pan kiedy ś to j arzm o, sierżancie Stark?

– Zdarzało się. Ale naj wy żej raz dziennie, za to od rana do późnej nocy. Słowa te

wy wołały uśm iech zrozum ienia na twarzy zarządcy kolonii.

– Jeśli nie m am y inny ch spraw do om ówienia, wolałby m wrócić do strefy

cy wilnej , zanim j akiś gorliwiec zacznie się zastanawiać, czy nie zostałem po tej stronie włazu,
aby spiskować na spółkę z wam i.

– Świetny pom y sł – odparł Stark. Cam pbell j ednak, m im o że nic nie blokowało m u

drogi, zam arł pośrodku kwatery, gapiąc się na pancerz boj owy Ethana. – Coś nie tak? – zapy tał
zaskoczony sierżant.

– Nie. – Cam pbell pokręcił głową. – Po prostu j eszcze nigdy nie widziałem

waszego oporządzenia z tak bliska. – Wy ciągnął dłoń, ale zawahał się. – Mogę dotknąć?

– Ależ proszę. Raczej go pan nie pory suj e.

background image

– Dziwne – m ruknął zarządca, wodząc palcam i po napierśniku. – Wy dawało m i się,

że powinien by ć twardy j ak stal, ale poddaj e się pod naciskiem , lekko wprawdzie, ale zawsze.

– To prawda. – Vic podeszła, by klepnąć dłonią w opancerzony rękaw. –

Zaproj ektowano go tak, by by ł elasty czny.

– Zawsze sądziłem , że pancerze m aj ą by ć m aksy m alnie odporne i wy trzy m ałe.
– I tak, i nie. – Rey nolds bez problem u wcieliła się w rolę instruktora, j akim by ł w

oczach kota każdy weteran. – Naj twardsze przedm ioty są zazwy czaj naj bardziej kruche. A j eśli
pękaj ą, to naty chm iast staj ą się bezuży teczne. W przy padku pancerza by łoby to katastrofalne,
dlatego robi się j e ze stopów, które posiadaj ą niewielką elasty czność i poddaj ą się naciskowi, co
pozwala im przechwy cić i rozprowadzić część energii uderzenia, na przy kład gdy uży tkownik
przewróci się na skały. Dzięki tem u elem enty pancerza nie odkształcaj ą się, co chroni nas przed
ranam i i śm iercią w razie przebicia.

– Aczkolwiek każde z nas m a sporo otarć i inny ch sińców – dodał Stark, śm iej ąc się

szczerze. – Pancerz powstrzy m uj e odłam ki, ale człowiek wy gląda czasem po bitwie, j akby
przeszedł przez szpaler zbirów z kij am i bej sbolowy m i.

– Coś za coś, m ożna powiedzieć – konty nuowała Vic. – Idealny pancerz powinien

by ć bardzo lekki, niezwy kle wy trzy m ały i do tego niesam owicie giętki. Realizm każe nam j ednak
pogodzić się z kilkom a kom prom isam i w tej m aterii.

– I to j est owoc owego kom prom isu? – zapy tał Cam pbell, także się uśm iechaj ąc. –

Dziwne. Dopiero co rozm awialiśm y o dobry ch stronach polity ki, a wasze pancerze są ich
doskonałą ilustracj ą.

– Co pan przez to rozum ie? – zdziwiła się Rey nolds.
– Tak sam o wy gląda naj lepsza odm iana polity ki – wy j aśnił zarządca kolonii. –

Wszy scy czegoś chcą. Niektórzy m ówią, że m a by ć tak, j ak powiedzą, i za nic nie ustąpią. Inni
natom iast widzą tę sprawę zupełnie inaczej , co stoi w sprzeczności z żądaniam i pierwszy ch. Aby
osiągnąć j akikolwiek postęp, trzeba nam ówić j edny ch i drugich na serię kom prom isów i znaleźć
takie rozwiązania, które zadowolą obie strony.

– Świetnie – m ruknął Stark. – Moj a zbroj a j est j ak polity ka. Już nigdy więcej j ej

nie zaufam .

Cam pbell zaśm iał się po raz kolej ny, ale od razu spoważniał.
– Czy kom prom isy zawarte w pańskiej zbroi są czy m ś niedobry m ? A m oże wręcz

przeciwnie, pozwalaj ą j ej prawidłowo funkcj onować?

– Pozwalaj ą, owszem – przy znał Stark po chwili nam y słu.
– I to sam o powinno by ć z polity ką. Nie tworzy idealny ch rozwiązań, ale też nie

oferuj e naj gorszy ch z m ożliwy ch. Daj e nam to, co j est potrzebne, by działać w ty m
niedoskonały m świecie.

Vic wy szczerzy ła zęby w pozbawiony m hum oru uśm iechu.
– Z tego, co m i wiadom o, nasze zbroj e sprawuj ą się ostatnio o wiele lepiej od

wszy stkich znany ch m i polity ków.

Cam pbell pokiwał głową, wciąż j ednak by ł zasm ucony.
– Muszę przy znać pani racj ę. Technologia j est o wiele prostsza niż stosunki

m iędzy ludzkie.

– Pański pancerz j est ciem noszary – zauważy ła Sarafina. – Na transm isj ach, które

oglądałam przed przy lotem na Księży c, zbroj e żołnierzy m iały chy ba inną barwę.

Stark pokręcił głową.
– Nie m iały. Szary to kolor wy j ściowy. Podczas akcj i korzy stam y z włączony ch

m asek.

background image

– Masek?
– Przepraszam . Z kam uflażu. Term inem m aska określam y wszy stko, co pom aga

nam stopić się z otoczeniem , doty czy on zarówno akty wny ch, j ak i pasy wny ch osłon.

– Na polu bitwy – dodała Vic – trzeba by ć niewidzialny m , aby przeży ć. Jeśli

przeciwnik nam ierzy kogoś i ostrzela, j ego szanse na przetrwanie drasty cznie m alej ą.

– Owszem – poparł j ą Stark. – Gdy włączam y kam uflaż, nasz pancerz przy biera

barwy otoczenia j ak ta j aszczurka... nie pam iętam j ej nazwy.

– Kam eleon?
– Tak, kam eleon. Ale nasze m askowanie j est lepsze. Jeśli znaj duj em y się na śniegu,

pancerz staj e się bielusieńki. Jeśli śnieg topi się m iej scam i, na odpowiednich częściach zbroi
poj awią się brązowe i zielone plam y.

Cam pbell przy j rzał się zbroi z większy m zainteresowaniem .
– Zatem ciężko pana wy patrzeć na powierzchni.
– To prawda, problem w ty m , że przeciwnik posiada skom plikowane sy stem y

nam ierzania, które potrafią nas wy kry ć. Czasem m y wy gry wam y, czasem oni.

Cam pbell i Sarafina spoj rzeli na niego j ednocześnie.
– Nie rozum iem , j ak pan m oże m ówić o ty m z taką swobodą – oświadczy ła w

końcu asy stentka zarządcy.

Ethan wzruszy ł ram ionam i.
– Dla nas to norm alka. Robim y co m ożem y, by przeży ć i pokonać wroga.
– To znaczy zabić go – skory gowała, robiąc wielkie oczy.
– Tak. Tak sądzę. Jeśli m usim y, rzecz j asna. Czasam i nie j est to konieczne,

aczkolwiek nasza praca polega głównie na zabij aniu inny ch ludzi. – Stark poklepał broń
spoczy waj ącą na podpórce obok pancerza. – Chy ba z tego powodu karabin by ł zawsze
naj lepszy m przy j acielem żołnierza. To znaczy od czasu, gdy go wy naleziono.

Cam pbell pochy lił głowę, aby lepiej przy j rzeć się broni, lecz nie próbował j ej

doty kać j ak przedtem pancerza.

– Wy gląda identy cznie j ak te egzem plarze, które widy wałem na Ziem i.
– Może dlatego, że to prakty cznie rzecz biorąc to sam o uzbroj enie. Zm niej szono

j edy nie prędkość wy lotową pocisków, aby śm y nie posy łali ich aż na orbitę. Mam y rzecz j asna
oporniki wbudowane w sy stem y celownicze naszy ch pancerzy, dzięki który m nie m ożem y
skierować ognia prosto w górę, ale tam , na powierzchni, nie m a powietrza, a grawitacj a j est
m niej sza niż na Ziem i, więc kule nie opadaj ą tak szy bko. Robim y więc co m ożem y, żeby nasze
pociski nie okrążały całego Księży ca.

– Czy pański pancerz m oże powstrzy m ać te pociski, skoro lecą wolniej ?
– Świetne py tanie. Odpowiedź brzm i: nie, ponieważ pociski nie są zrobione z litego

m etalu. Arm ie nie uży waj ą tego ty pu am unicj i j uż od wielu dekad. Wewnątrz każdej z kul
znaj duj e się niewielki ładunek wy buchowy, który odpala tak zwany rdzeń penetracy j ny, gdy
pocisk trafia w cel, a ten m a o wiele większą szy bkość, więc przebij a prawie każde opancerzenie.
Z drugiej strony, gdy wy strzelony pocisk nie trafi w nic przez określony czas i m im o
ograniczników poleci za daleko albo za wy soko, gdzie m oże zagrozić cholera wie czem u, ten sam
ładunek doprowadza do j ego sam ozniszczenia.

– Ciekawe rozwiązanie – przy znał Cam pbell.
– Ludzie potrafią główkować, gdy chodzi o zabij anie się wzaj em nie – poparła go

Vic. – Dobry m przy kładem na to j est woj na, którą tutaj toczy m y. Zam iast walczy ć tam , na
Ziem i, gdzie konflikt dotknąłby wielu kraj ów, wy słano nas na ten m artwy glob. Tutaj co naj wy żej
dorobim y kilka nowy ch kraterów.

background image

– Mim o wszy stko istniej e tu ży cie – wtrąciła Sarafina zaskakuj ąco cienkim głosem .

– Na przy kład nasza kolonia.

– To prawda. My także ży j em y. Przy naj m niej na razie. Moim skrom ny m

zdaniem , ży cie niektóry ch ludzi j est cenniej sze niż inny ch.

– Do licha, Vic – rzucił Stark, podnosząc głos – to prawda znana od ty siącleci.
Sarafina potrząsnęła głową, spuszczaj ąc wzrok.
– Wy gląda na to, że m y dopiero dzisiaj odrabiam y tę lekcj ę.
Twarz Vic naty chm iast złagodniała.
– Wy się m usicie uczy ć, a m y m usim y z ty m ży ć.
– My lisz się. – Stark wy szczerzy ł się w uśm iechu. – Możem y to zm ienić i j uż to

robim y.

– To dość trudny cel do osiągnięcia – zauważy ł Cam pbell.
– Narażam y się na śm ierć dłużej , niż sięgam y pam ięcią. A wiecie, o czy m

m y ślę? Jeśli ry zy kować ży cie, to dla czegoś naprawdę wielkiego. Dla czegoś, za co warto
um ierać.

– A to j est coś wielkiego – poparła go Vic.
– Wartego poświęcenia ży cia i honoru? – zapy tał Cam pbell.
– Czy to j akiś cy tat?
– W pewny m sensie, sierżancie Stark. W pewny m sensie.

Otwarty, a m im o to zam knięty. Jak hol każdego lotniska. Główny term inal

kosm odrom u kolonii by ł ogrom ną budowlą, której m etalowo-skalista kopuła ciągnęła się hen, we
wszy stkich kierunkach, wspierana na rzędach m asy wny ch kam ienny ch kolum n. Sklepienie by ło
bardzo grube, aby zapobiec skutkom ewentualny ch katastrof spowodowany ch przez ląduj ące tutaj
m aszy ny. Gdy by ta budowla znaj dowała się na Ziem i, ktoś m ógłby powiedzieć, że j ej filary
zostały wy kute w ży wej skale, ale to określenie w żaden sposób nie pasowało do m artwego od
eonów lunarnego kam ienia. Pod j ej kolum nadam i przem ieszczały się grupki ludzi, zrazu
wy dawać się m ogło, że ten ruch j est chaoty czny, ale j uż po chwili wnikliwej obserwacj i dało się
zauważy ć trzy dom inuj ące w nim prądy – pierwszy zm ierzał w kierunku wy j ścia, drugi stanowili
ludzie wkraczaj ący do holu, a w skład trzeciego wchodzili pracownicy obsługi, którzy służy li
pom ocą dwóm pierwszy m grupom . Cy wilni pasażerowie zatrzy m y wali się ze zdziwieniem na
widok żołnierzy tłoczący ch się pośrodku term inalu: obce twarze i dziwnie wy glądaj ące m undury
naruszały strefę podziału istniej ącą w porzucony m dom u i pieczołowicie odbudowaną tutaj , na
powierzchni Księży ca, gdzie dawne zwy czaj e rozkwitły po raz kolej ny pod atram entowy m
niebem .

Stark uśm iechnął się, sły sząc paplaninę przechodzącej obok cy wilbandy. Kilku

nastolatków z wy bałuszony m i ślepiam i udawało, że obecność ty lu żołnierzy nie robi na nich
wrażenia. Mógłbym być jednym z nich. Na przykład tym frajerem w krótkiej kurtce. Dziwne są
koleje losu. Jeśli spieprzę coś dzisiaj, wielu z nich za to zapłaci.

Po j ednej ze stron holu zrobiło się poruszenie, długi szereg m undurowy ch ruszy ł

przed siebie. Oficerowie, by li dowódcy Starka i j ego podwładny ch, teraz ruszali pod strażą w
podróż do dom u. Niektórzy z nich szli z wy prostowany m i ram ionam i, spoglądaj ąc wy zy waj ąco,

background image

j akby wciąż m ogli wy dawać rozkazy. Inni kulili się, czuj ąc wsty d albo strach po tej
niespodziewanej zam ianie ról, i przy spieszali kroku, by j ak naj prędzej znaleźć się na pokładzie
wahadłowca, który zawiezie ich do norm alności, do świata, w który m znów będą m ogli
rozkazy wać inny m .

Stark zm ruży ł gniewnie oczy, gdy j eden ze strażników zdzielił przechodzącego obok

niego oficera kolbą karabinu, tworząc ty m sam y m zam ieszanie w kolej ce zm ierzaj ącej do
term inali. Dwanaście szy bkich płaskich skoków wy starczy ło, by znalazł się na m iej scu incy dentu.

– Ty tam !
Wartownik obej rzał się, próbuj ąc zrobić niewinną m inę.
– Ja?
– Tak. Ty. – Stark wy ciągnął rękę, by przy trzy m ać uderzonego oficera, kobietę w

stopniu pułkownika, która wy glądała, j akby nie m ogła się zdecy dować, czy powinna zam rzeć ze
strachu, czy raczej wy buchnąć gniewem . – Czy rozkazano ci gnębić j eńców?

– Nie, sir.
– Więc przeproś panią pułkownik za uderzenie j ej bez powodu. – Pozostali strażnicy

spoglądali j uż w stronę Starka. – Miałby ś prawo zdy scy plinowania j ej , gdy by opuściła kolej kę.
Gdy by sięgała po twoj ą broń, m ógłby ś j ą nawet zastrzelić. W każdy m inny m przy padku
powinieneś traktować j ą z szacunkiem należny m innem u żołnierzowi.

Twarz strażnika poczerwieniała, j ego usta przy pom inały wąską czerwoną linię.
– Oni nigdy nie traktowali nas z szacunkiem .
– I o to chodzi. Powinniśm y by ć lepsi od nich. I będziem y... – Ethan przerwał na

m om ent. – Czekam .

– Okay, to znaczy taj est! – Strażnik skinął głową w stronę kobiety, przeły kaj ąc

głośno ślinę. – Przepraszam za uderzenie bez powodu, pani pułkownik.

Stark przeniósł wzrok na nią.
– A teraz ty przy j m iesz j ego przeprosiny.
Twarz pułkownik zrobiła się j eszcze czerwieńsza niż strażnika.
– Ja nie...
– Owszem , tak. A teraz spieprzaj . – Obrócił j ą, nie naduży waj ąc siły, wepchnął do

przesuwaj ącej się wolno kolej ki, a potem spoj rzał raz j eszcze na stoj ącego obok żołnierza. –
Musim y by ć lepsi od nich – powtórzy ł. – Nie proszę was, m ałpoludy, o okazy wanie szacunku ty m
draniom , ty lko o zachowanie dobry ch m anier. Niech wam to wej dzie w nawy k. To się nazy wa
dy scy plina, radzę zapam iętać. Niedługo dorobim y się własny ch oficerów, wolałby m więc,
aby ście nie zapom nieli, j ak wy konuj e się czy j eś rozkazy.

– A skąd m y weźm iem y inny ch oficerów? – zapy tał który ś ze strażników.
– Wy bierzem y ich spośród siebie. Naj lepszy ch z naj lepszy ch. – Te słowa Starka

spotkały się z ich niedowierzaniem . – Mówię poważnie. Wszy scy znacie kogoś, kto m a cechy
prawdziwego dowódcy, za kim poszliby ście w ogień. Powiedzcie im zatem , że czekam y na
ochotników, i chcem y naj lepszy ch z nich.

Gdy oddalał się od kolum ny j eńców, widział zdawkowe skinienia głowy i sły szał

rzucane tu i ówdzie „taj est”. Szedł w kierunku innej kolej ki, zm ierzaj ącej w przeciwny m kierunku.
Ci ludzie poruszali się niezdarnie, j ak każdy, kto znalazł się po raz pierwszy w tak niskim ciążeniu.
Przy glądał się im z zaciekawieniem i zazdrością – to by ły rodziny żołnierzy,, z który m i tak dawno
zostali rozdzieleni, a teraz znów m ogli tworzy ć zgrane m ałe społeczności.

Jeden z przy by ły ch, szczupły i j uż niem łody, zm ierzy ł go tak ostry m spoj rzeniem ,

że Stark naty chm iast się wy prostował. Człowiek ten odłączy ł się od kolej ki, ignoruj ąc krzy ki
strażników, i zrobił kilka wy j ątkowo niezdarny ch kroków, by stanąć przed Ethanem i oddać m u

background image

spręży sty salut.

Stark odpowiedział m u równie profesj onalny m gestem , taką przy naj m niej m iał

nadziej ę.

– Czy m y się znam y ?
– Nie. Nie znam y się, sierżancie Stark. Ale m ój sy n m iał zaszczy t służy ć w

pańskiej druży nie przez kilka lat. Często wspom inał o pańskich talentach dowódczy ch.

– Pański sy n? – Twarz tego człowieka, j ego m aniery zm , ostrożnie dobierane słowa

nagle stały się j akoś znaj om e. – Szeregowiec Mendoza. Pan j est j ego oj cem .

– Zgadza się.
Stark uśm iechnął się szeroko.
– Powinienem raczej powiedzieć: „poruczniku Mendoza”. Cholernie się cieszę, że

m ogę pana poznać, sir.

– Nie wiedziałem , że m ój sy n wspom inał panu o m nie.
Trudno by ło powiedzieć, j ak naprawdę stary Mendoza zareagował na tę

inform acj ę. Podobnie j ak sy n potrafił m askować uczucia.

– Ty lko raz. To dobry żołnierz. Pana sy n m a się dobrze, poruczniku. Odniósł

powierzchowne rany podczas ostatniej bitwy, nawet nie m usiał zej ść z posterunku.

– Dziękuj ę za dobre wieści. Jestem j uż na em ery turze, o czy m pan chy ba wie,

sierżancie. Wy starczy zatem pan, nie porucznik Mendoza.

– Przepraszam . Z tego, co sły szałem , by ł pan znakom ity m oficerem , więc pozwolę

sobie ty tułować pana porucznikiem . – Stark dostrzegł Rey nolds m aszeruj ącą wzdłuż kolej ki
przy by ły ch. – Hej , Vic, m am y tutaj oj ca Mendo. To porucznik Mendoza.

Rey nolds zasalutowała autom aty cznie.
– Miło m i pana poznać, sir.
Stary Mendoza uśm iechnął się zagadkowo.
– Sły szałem o totalny m braku dy scy pliny na Księży cu. Ty m dziwniej się czuj ę,

widząc tak żołnierskie zachowania.

– A czego się pan spodziewał? – zapy tała nieco wy zy waj ący m tonem Vic.
– Polity cy ostrzegali m nie, że oficer, nawet em ery towany, m oże zostać tutaj

zlinczowany przez oszalałą tłuszczę.

– Na Księży cu nie da się zlinczować człowieka – wtrącił Stark z ironią w głosie. –

Ciążenie j est zby t m ałe. Wisielec wy zy wałby wieszaj ący ch godzinam i, wy starczy napiąć
m ięśnie karku, by skom pensować nacisk pętli i oddy chać norm alnie. Uduszenie j est m ożliwe ty lko
wtedy, gdy człowiek straci wszy stkie siły. Dotąd nie próbowaliśm y podobny ch m etod karania –
dodał pospiesznie, widząc zdziwione spoj rzenie porucznika Mendozy. – Czasam i ktoś chce popełnić
sam obój stwo w taki sposób, ale j eszcze nikom u się nie udało. Chłopcy naj pierw szy dzą sobie z
takich nieudaczników, gdy ich znaj duj ą, a dopiero potem odcinaj ą.

– Rozum iem . Widzę, że m uszę się sporo nauczy ć o tutej szy m środowisku

naturalny m , ale woj o, j ak widzę, j est takie sam o j ak na Ziem i.

– Przy j m uj ę to za kom plem ent. – Stark uśm iechnął się. – Chciałby m porozm awiać

z panem , sir, j ak j uż się pan tutaj zadom owi i spotka z sy nem . My ślę, że j eśli przy pom ina pan go
choć trochę, m ógłby m i pan pom óc w zrozum ieniu kilku problem ów.

– Oczy wiście. – Porucznik Mendoza zasalutował raz j eszcze, a potem obrócił się i

spokoj nie wrócił do kolej ki nowo przy by ły ch.

Stark zerknął na Rey nolds.
– A to ci niespodzianka. Co cię przy gnało na kosm odrom ? Oczekuj esz kogoś?
Vic wzruszy ła ram ionam i, em anuj ąc oboj ętnością.

background image

– Nigdy nie wiadom o, czy nie zobaczy się znaj om ej twarzy. – Obróciła głowę w

kierunku szpaleru wy j eżdżaj ący ch. – Na przy kład oficerów.

– Tak. Generał Meecham i j ego przy dupasy trafili na pokład pierwszego

wahadłowca. Wątpię, aby kiedy kolwiek wrócili na Księży c.

– Jaka szkoda – rzuciła absolutnie nieszczery m tonem . – Zdąży łeś powiedzieć m u

„do widzenia”?

– Co to, to nie. Powiedziałem m u wszy stko, co chciałem , podczas pierwszego

spotkania. Uśm iechnęła się, ale bez rozbawienia.

– Z tego, co zrozum iałam , następna fala wahadłowców przy leci po m ałpoludy z

trzeciej dy wizj i, które wolą wracać do dom u, niż siedzieć tutaj z nam i.

– Wiem . – Rash, życzę ci spokojnego lotu, kolego. Będzie mi ciebie brakowało i

mam nadzieję, że nie wrócisz tu nigdy. Ileż to czasu minęło od czasu, gdy siedzieliśmy za jakimś
głazem jako dwaj szeregowcy, na których przeciwnik próbował sprawdzić odporność nowych
pancerzy? Albo od tamtej pamiętnej bójki w barze, po której goniła nas połowa miasta? Człowieku,
to prawdziwy szmat czasu. Jeśli wrócisz tutaj, to będziesz walczył w szeregach armii, która spróbuje
nas pokonać. Rash, bracie, nie wracaj, żeby nie wiem co. – Ilu zdecy dowało się na wy pad?

– Chodzi ci o to, ilu żołnierzy trzeciej dy wizj i woli wrócić do dom u, zam iast tkwić

tutaj z nam i? Jakieś dwie trzecie ocalały ch... – um ilkła, ale na j ej twarzy nie by ło widać śladów
niepokoj u. – Czy li całkiem niewielka liczba, j eśli m am by ć szczera.

Dwie trzecie? Dwie trzecie z ilu? Nadal nie zam knięto listy ofiar poronionej

ofensy wy Meecham a. O wiele łatwiej by ło zliczy ć ty ch żołnierzy trzeciej , którzy przeży li. To nie
powinno odby wać się w taki sposób. Nikt nie m iał prawa posy łać tej dy wizj i na nienaruszone
um ocnienia wroga. Zwłaszcza że j eszcze nigdy żadna bitwa nie przebiegła po m y śli generałów.

– Dlaczego oni tam wracaj ą? – zapy tał Stark, zniżaj ąc głos. – Po ty m wszy stkim ,

co im zrobiono?

– Nie wiń ich za to, Ethan. To nie są księży cowi weterani. Nadal pam iętaj ą, gdzie

j est ich dom . Poza ty m wciąż są w szoku po ty m , j ak Meecham wy słał ich na tę rzeź, więc robią,
co m ogą, by wy dostać się z m iej sca, które im o niej bez przerwy przy pom ina.

Stark zm usił się do krzy wego półuśm ieszku.
– Nie ty lko oni m aj ą teraz nam ieszane w głowach. Ja ich nie winię, Vic. Wszy scy

dokonuj em y wy borów. A j a nie zam ierzam nikom u udowadniać, że m ój j est naj właściwszy.

– Na razie tego nie robisz. – Skinęła głową w kierunku kolej ki przy by ły ch. – Widzę

kolej nego gościa, który wziął cię na cel. Jesteś dzisiaj wy j ątkowo popularny.

– Takie m oj e szczęście. – Stark spoglądał na zbliżaj ącego się do niego m ężczy znę,

nierówny krok świadczy ł, że on także trafił tu po raz pierwszy, ale w j ego wy glądzie by ło także coś
j akby znaj om ego. Nigdy wcześniej nie spotkałem tego faceta, dlaczego więc wydaje mi się taki...
swój?

Mężczy zna, kilka lat m łodszy od Starka, zasalutował z zapałem .
– Szeregowy Grant Stein m elduj e się do służby.
– Stein? – Ledwie rozpoznawalna twarz nagle znalazła swoj ego odpowiednika w

m orzu dawny ch wspom nień. Stark z trudem zachował oboj ętność, a by ło to ty m trudniej sze, że
czuł na sobie także palące spoj rzenie Vic, która obserwowała j ego i przy by sza. – Jesteś krewny m
Kate Stein? Kapral Kate Stein?

– Zgadza się, j estem j ej m łodszy m bratem .
Ethan z trudem przełknął ślinę, szok zby t m ocno ścisnął m u krtań.
– Nie wiedziałem , że m iała... Jesteś o wiele m łodszy, niż ona, gdy...
– By łem j eszcze dzieckiem , gdy ona... poległa na Wzgórzu Pattersona. Może

background image

opowie m i pan o ty m kiedy ś, sierżancie? – Uśm iech na j ego twarzy zastąpiło wsty dliwe
zaciekawienie.

– No tak, zazwy czaj nie... – Stark potrząsnął głową, czuł się wy trącony z

równowagi em ocj onalnej , wściekły i zdezorientowany. Stracił zdolność j asnego m y ślenia. –
Jakim cudem pozwolono ci tutaj przy lecieć? Wy m iana m iała doty czy ć wy łącznie członków
naszy ch rodzin.

Stein znów się wy szczerzy ł, a w ty m gry m asie by ło bardzo wiele z j ego

nieży j ącej j uż siostry.

– Wy m ianą zarządzała cy wilbanda. Wy starczy ła niewielka łapóweczka i ktoś

wpisał m i do akt pokrewieństwo z żołnierzem stacj onuj ący m na Księży cu. Łatwizna.

– Łatwizna? – wtrąciła ostro Vic. – Jesteście szeregowcem ? Żołnierzem istniej ącej

j ednostki, a m im o to przy lecieliście tutaj ? Rząd nie pozwoliłby na coś takiego bez względu na
stopień pokrewieństwa.

– Nie j estem j edy ny – zaprotestował Stein. – Nie wiem , dlaczego rząd zezwolił

nam na wy lot, ale spotkałem j uż z pół tuzina ludzi takich j ak j a.

– To dziwne. – Vic spoglądała na Starka, gdy wy powiadała słowa kierowane bez

cienia wątpliwości do m łodego Steina. – Dlaczego wy sy łaj ą nam uzupełnienia?

W j ej tonie by ło coś niepokoj ącego.
– Skąd m am wiedzieć? Większość członków naszy ch rodzin to em ery towani

woj skowi. Ich także m ożna uważać za coś w rodzaj u uzupełnień. Może nie nadaj ący ch się do
walki na pierwszej linii, ale m im o wszy stko żołnierzy zdolny ch do prowadzenia działań boj owy ch.

Rey nolds przy gry zła dolną wargę, a potem skinęła niechętnie głową.
– To prawda. Witam y na Księży cu, szeregowy Stein. Jestem pewna, że sierżant

Stark będzie m iał wam wiele do powiedzenia. – Zasalutowała Ethanowi z niezwy kłą powagą. – Za
pozwoleniem , sir, m uszę wracać do papierkowej roboty.

– Oczy wiście. – Stark odpowiedział salutem , posy łaj ąc j ej py taj ące spoj rzenie, ale

ty lko skinęła m u głową i oddaliła się.

– To pana przy j aciółka? – zapy tał szeregowy Stein oboj ętny m tonem .
– Tak. I to naprawdę dobra. – Stark skupił się ponownie na człowieku, którego twarz

m iała w sobie coś znaj om ego, ale dawno j uż utraconego. – Rozgość się, zalicz wszy stkie spotkania
wprowadzaj ące, a potem zadzwoń do m nie. Opowiem ci, co wiem o twoj ej siostrze.

– Będę wdzięczny. Dziękuj ę. – Szeregowiec Stein prom ieniał szczęściem .

Wy pręży ł się w salucie, a potem wrócił do szeregu nowo przy by łego personelu.

Nie spodziewałem się, że spotkam tutaj brata Kate. Stark poczuł zim ny dreszcz.

Każdej nocy przeży wał na nowo tę dawno przegraną bitwę. Każdej nocy przeży wał śm ierć Kate
Stein i pozostały ch towarzy szy broni. A teraz Grant Stein przeniósł ten koszm ar także na j awę.
Dlaczego teraz? I co to może znaczyć? Nagle uj rzał oczam i wy obraźni Vic m ówiącą: „Może to
wszy stko m usiało się wy darzy ć, by ś m ógł spotkać prawdziwego m łodszego brata Kate?”.

Może.

Stark spoglądał w naj bliższe okno z lekkim niepokoj em . Czuł się cokolwiek

niepewnie, choć zastosowano tutaj bardzo grube sy ntety czne „szkło”, a obok poły skiwała rączka

background image

awary j nego sy stem u zam y kania osłon. Maj ąc w pam ięci bezkresną pustkę na zewnątrz,
przestawał zachwy cać się m artwy m kraj obrazem m alowany m wszy stkim i odcieniam i szarości.
Daleko po lewej widział pły tę kosm odrom u – wielką równinę oczy szczoną ogrom ny m kosztem z
każdej drobinki py łu. Stały na niej teraz przy sadziste wahadłowce ustawione pośrodku czarny ch
kręgów punktów startowy ch. Rękawy przy warły do ich włazów niczy m podnawki do rekinów,
łącząc ich wnętrza z halą odlotów kolonii.

Ethan rzucił raz j eszcze okiem na ten widok, zaintry gowany nim pom im o wielu

wcześniej szy ch doświadczeń. Gdy przeby wał na zewnątrz, wielokrotnie widział wieże kolonii
zbudowane z księży cowego kam ienia, lecz nigdy j eszcze nie by ł w żadnej z nich.

– Dlaczego tu przy szliśm y ?
Stacey Yurivan wskazała głową zam knięte drzwi.
– Spotkałam dowódcę wahadłowca, który chciał rozm awiać, ale ty lko gdzieś blisko

kosm odrom u.

– Pilot wahadłowca chce z nam i rozm awiać? Korporacy j ny czy rządowy ?
– Ani to, ani tam to. Nasi dawni przełożeni tak bardzo chcieli ściągnąć ty ch

oficerów, że wy naj ęli kilka zagraniczny ch m aszy n, aby operacj a m ogła się zakończy ć za j edny m
zam achem .

– Ciekawe, o czy m chce m ówić? – wtrąciła Rey nolds. Stała w narożniku

pom ieszczenia, dalej od okna niż Stark. – Oficerowie z pierwszej tury powinni by ć j uż na Ziem i, a
j estem pewna, że przesłuchiwano ich podczas całego rej su.

– Tego akurat m ożem y by ć pewni – zgodził się Stark. – W pierwszej turze

znaj dowali się wszy scy naj wy żsi dowódcy. Chciałby m m óc posłuchać tego, co m ówili, gdy j uż
poczuli się wolni. W drugiej turze m am y prawie wy łącznie m łodszy ch oficerów?

– Prawie. A j ak słusznie zauważy ła Stacey, ty m razem przy leciało po nich więcej

wahadłowców. My i tak będziem y potrzebowali j eszcze j ednej tury, by przewieźć wszy stkich
chętny ch do ewakuacj i, zwłaszcza j eśli wliczy m y w tę operacj ę żołnierzy z trzeciej dy wizj i. Co
ten facet m oże wiedzieć, Stacey ?

Yurivan wzruszy ła teatralnie ram ionam i.
– Może coś o sy tuacj i na Ziem i. Dom y ślam się j ednak, że to będzie coś bardzo

interesuj ącego, zwłaszcza dla was.

– W takim razie nie m ogę się j uż doczekać – burknął Stark. – Zaprosiłaś też kogoś z

cy wilbandy ?

– Czy to naprawdę konieczne?
– Owszem . Wy starczy na przy kład Cam pbell i j ego główna doradczy ni.
Rey nolds poparła go skinieniem głowy.
– Zasłuży li na to, by tu by ć. To dzięki nim ta wy m iana doszła do skutku. – Gdy

Yurivan zabrała się do dzwonienia, Vic spoj rzała na Starka. – Ciekawe, co o nas m ówią tam , w
dom u.

– Dowiem y się za kilka m inut, niem niej na pewno nie będzie to nic dobrego.
Rey nolds zam y śliła się głęboko.
– Przedstawiaj ą nas na pewno j ako ostatnich degeneratów. Ty j esteś na bank

opoj em i sam ozwańczy m watażką. – Zerknęła na Starka. – Co wcale nie odbiega tak daleko od
prawdy.

– Bardzo zabawne. W takim razie ty m usisz by ć kim w rodzaj u cesarzowej dziwek

Księży ca.

– Tak sądzisz? Zawsze chciałam by ć cesarzową dziwek. Może poprawią m i figurę,

j ak będą fałszowali przekazy wideo.

background image

– Twoj a figura nie wy m aga żadny ch poprawek.
– I kto to m ówi – wy buchła głośny m śm iechem . – Śliniłby ś się do m nie, nawet

gdy by m nosiła bez przerwy pełen pancerz.

– Tak. Właśnie. Pancerz boj owy. Uwielbiam kobiety wy glądaj ące j ak gory le

naszpikowane horm onam i na wzrost m ięśni i z wielkim i głowam i. Cy wilbanda j uż tu idzie,
Stacey ?

– Tak. – Yurivan podeszła do torby leżącej na posadzce, pogrzebała w niej i wy j ęła

butelkę wy pełnioną ciem ny m pły nem .

– Co to j est? – zapy tał Stark.
Szefowa służby bezpieczeństwa uśm iechnęła się.
– Łapówka, a zarazem coś, co powinno rozwiązać j ęzy k naszem u dowódcy

wahadłowca.

– Rum – zauważy ła Rey nolds – i to dobry. Skąd go m asz, Stacey ?
– Z zapasów klubu oficerskiego.
– Nie wiedziałam , że m asz dostęp do zapasów klubu oficerskiego. Sierżant Gordasa

nigdy m i o ty m nie wspom inał.

Yurivan zby ła j ą wzruszeniem ram ion.
– Może dlatego, że nie zaprzątałam m u głowy takim i pierdołam i. Sam i wiecie, j ak

j est zaj ęty.

– Mhm – m ruknęła Vic, uśm iechaj ąc się złośliwie. – Teraz będzie m iał j eszcze

więcej zaj ęć, skoro doj dzie m u j eszcze pełna inwentary zacj a ty ch zapasów.

– A co m nie to... – Stacey ustawiła ostrożnie butelkę i szklaneczkę na blacie stolika

um ieszczonego wraz z j edny m krzesłem w rogu pom ieszczenia.

– Cy wilbanda powinna j uż docierać na m iej sce. Zaj m ę się nim i i ty m gościem z

wahadłowca.

Kilka m inut później Jam es Plant, licencj onowany pilot, siedział wy godnie rozparty

na krześle i popij ał rum z błogim uśm iechem .

– Znakom ity, aczkolwiek j ego sm ak potęguj e fakt, że to niezwy kle rzadki trunek.

Mało kto m iał okazj ę pić rum , który dotarł aż tak daleko od Karaibów. To butelka z pry watny ch
zapasów głównodowodzącego, j ak m niem am ?

– Nie, z m agazy nu klubu oficerskiego, aczkolwiek nie da się wy kluczy ć, że

trzy m ano tam także pry watny konty ngent generałów.

– Teraz rozum iem dlaczego. – Plant pociągnął kolej ny ły k. – Co chcecie wiedzieć?
– Dlaczego uważa pan, że chcem y coś wiedzieć?
– Może dlatego, że nie j estem głupcem . Nie znam zby t wielu taj em nic, niem niej

nie m uszę by ć loj alny wobec waszy ch przełożony ch. Wy naj ęto m nie do j ednorazowej roboty.
Mam też niewiele czasu, więc skończm y te gierki i py taj cie o wszy stko, co chcecie wiedzieć.

Stacey Yurivan skinęła nonszalancko głową.
– Co ci powiedzieli o sy tuacj i tutaj ?
Plant napił się j eszcze raz z rozm arzoną m iną.
– Prawdę m ówiąc, niewiele. A j uż na pewno za m ało, żeby zadowolić ty ch,

który ch to interesuj e, czy li prawie każdego. Na początku inform owano nas o blokadzie ze względu
na działania wroga. Potem przekazano wiadom ość, że z powodu wy j ątkowo silnej burzy
m agnety cznej na Słońcu utracono łączność z kolonią. Ale w to j uż nikt nie uwierzy ł. Dopiero kilka
dni później oficj alne źródła am ery kańskie przy znały, że doszło do złam ania prawa i do buntu
inspirowanego przez nieznany ch prowody rów będący ch w rzeczy wistości przestępcam i na
żołdzie obcokraj owców.

background image

– To nieprawda. A co m ówią o Starku i reszcie przy wódców buntu?
– Prawie nic. – Kom andor Plant rozłoży ł ręce. – Według wersj i oficj alnej panuj e

tutaj kom pletna anarchia. Przez j akiś czas rozpowszechniano też inform acj ę, że tłuszcza zabiła
zarządcę Cam pbella, a reszta prawowity ch władz kolonii m usi się ukry wać, ponieważ im także
grozi podobny los.

– Wy gląda pan całkiem nieźle j ak na trupa – zauważy ł Stark, kieruj ąc te słowa do

Cam pbella.

Zarządca uśm iechnął się ty lko, pozwalaj ąc Plantowi na konty nuowanie opowieści.
– Niestety, podczas negocj acj i okazało się, że pan Cam pbell ży j e, więc rząd

naty chm iast zm ienił pły tę i zaprzestał szerzenia podobny ch plotek.

– Miło m i to sły szeć – m ruknął ironicznie zarządca kolonii.
– Dziękuj ę. Niestety, m uszę pana poinform ować, że długotrwałe przeby wanie w

zam knięty ch pom ieszczeniach przy niskiej grawitacj i odbiło się fatalnie na stanie pańskiej
psy chiki.

– Rozum iem . Bawim y się w „m am dla pana dobrą i złą wiadom ość”.
Plant skinął głową, pociągnął kolej ny ły k rum u, a na koniec sięgnął do kieszeni

kom binezonu.

– Mam tutaj nagranie, które m oże was zainteresować. – Dowódca wahadłowca

powiększy ł wy świetlacz swoj ego kom unikatora i skierował go w stronę rozm ówców. – To kopia
transm isj i rozpowszechnianej przez wasz rząd. Może by ć cenna ze względów, które przy bliżę za
m om ent. – Nacisnął klawisz, włączaj ąc wizj ę.

Na wy świetlaczu poj awiła się grupka m ężczy zn i kobiet w brudny ch podarty ch

m undurach, która strzelała na oślep krótkim i seriam i, a w przerwach popij ała z flaszek wszelkiego
koloru i kształtu. Obraz drgał nieustannie, j akby niewidoczny operator trząsł się ze strachu.

– Wy glądaj ą, j akby się nie golili ani nie kąpali od kilku m iesięcy – rzuciła

rozbawiona Yurivan. – To chy ba ludzie z kom panii zwiadu.

Jeden z żołnierzy stanął przed drzwiam i i otworzy ł j e silny m kopnięciem . Zniknął

na m om ent we wnętrzu budy nku, a gdy poj awił się znowu w polu widzenia, ciągnął za sobą
wrzeszczącą zapłakaną kobietę.

– A to co m a by ć? – zdziwił się Stark.
– Ty – odpowiedział m u Plant. – A raczej wy. Jeśli wierzy ć narratorowi, pewien

niezidenty fikowany, ale z pewnością obłąkany renegat ustanowił się sam ozwańczo przy wódcą
pozbawiony ch kontroli zbuntowany ch oddziałów. To natom iast j est nakręcony ukry tą kam erą film ,
na który m widać, j ak sługusy watażki pory waj ą kolej ną niewinną kobietę do j ego harem u.

– Jaj a sobie robisz – powiedziała rozbawiona Vic. – Patrz uważnie, Ethan, to m oże

by ć odpowiedni sposób na zdoby cie kobiety.

– Bardzo zabawne – żachnął się Stark. – Z tego, co widzę, obaj z Cam pbellem

j esteśm y psy chicznie niezrównoważeni i obłąkani.

Żołnierze na wy świetlaczu ciągnęli za sobą szam oczącą się kobiecinę, okładaj ąc j ą

kolbam i. Nagle z wciąż otwarty ch drzwi wy biegła j akaś postać: dziecko, które nie chciało opuścić
m atki. Jeden z oprawców, uśm iechaj ąc się paskudnie, odkopnął j e, a potem uniósł broń.

– Hej – zaczęła Vic, nagle poważniej ąc.
Zanim zdąży ła coś dodać, z kom unikatora dobiegł terkot krótkiej serii i m aleńkie

ciało poleciało w ty ł, by znieruchom ieć w kałuży krwi na środku ulicy.

– To przestało by ć zabawne – burknęła Stacey Yurivan. – To po prostu chore. Czy

ty lko j a zauważy łam , że te m ałpoludy poruszaj ą się, j akby podlegały ziem skiej grawitacj i?

– Nie. – Stark wpatry wał się z wściekłością w pusty j uż wy świetlacz. – Mogli

background image

podrobić ty ch pseudożołnierzy, ale z grawitacj ą nie poszło im j uż tak łatwo. Chciałby m dostać w
swoj e łapy autorów tego film iku, pokazałby m im , co to prawdziwa przem oc.

– Nie przej m uj cie się ty m aż tak bardzo – poradził im kom andor Plant, chowaj ąc

kom unikator do kieszeni. – Sporo ludzi na Ziem i zauważy ło problem z grawitacj ą. To bardzo głupi
błąd wy nikaj ący z pośpiechu, w j akim realizowano ten film ik. Rząd naty chm iast zareagował na te
zarzuty, twierdząc, że pokazano rekonstrukcj ę tego wy darzenia, ale m ało kto wierzy ł w takie
tłum aczenia. Dlatego próbowano potem usunąć wszy stkie kopie tego nagrania, co by ło równie
czasochłonne, j ak bezcelowe.

– Sądzisz, że nasz rząd nauczy ł się j uż tak kłam ać? – zapy tała gniewny m tonem

Rey nolds. – Czy nikt tam na dole nie zadał sobie trudu, by zidenty fikować przy wódców buntu? –
Plant pokręcił głową.

– Aż dziw, że tego nie zrobiono. Mogliby nazwać zło po im ieniu, gdy by to wiedzieli.
– Niekoniecznie – zaprotestował Plant. – Jeśli się zastanowisz, doj dziesz do wniosku,

że każdy przy wódca m oże by ć obiektem nienawiści albo uwielbienia. Rządzący uznali, że istniej e
spore niebezpieczeństwo, iż ludzie obdarzą buntownika ty m drugim uczuciem , j eśli nada m u się
konkretne nazwisko i pokaże j ego twarz.

– Uważaj ą nas za aż tak wielkich? – pry chnął z rozbawieniem Stark.
– Nie, raczej dotarło do nich, j ak sam i niewiele znaczą w ty m konflikcie.

Zary zy kowaliście wszy stkim , ży ciem i karieram i, by ratować towarzy szy broni, zrobiliście to
naprawdę, nie udaj ąc i nie kry j ąc się za plecam i inny ch. Rozum iecie? Jesteście m oralny m
przeciwieństwem przy wódców waszego kraj u. Jak widać, nie trzeba by ć olbrzy m em , by
wy różnić się w tłum ie karłów.

Stark spuścił wzrok, wy raźnie zm ieszany słowam i Planta. Poczuł ulgę pozwalaj ącą

m u na podniesienie głowy, dopiero gdy przem ówił Cam pbell.

– Co j eszcze się stało? Czy wy darzenia u nas m iały j akieś przełożenie na sy tuacj ę

na Ziem i?

– No tak. Przełożenie. – Wy dawać się m ogło, że to określenie bawi pilota. –

Pom y ślm y. Utrata dochodów z inwesty cj i na Księży cu zm usiła wiele korporacj i do ogłoszenia
znacznie m niej szy ch przewidy wany ch zy sków. Istniej e nawet ry zy ko całkowitego przepadku
zainwestowany ch tutaj pieniędzy. Giełdy poszły więc w dół, czem u nie m a się co dziwić, ciągnąc
za sobą całą resztę ry nków. Tak zwany szary oby watel, z tego co m i m ówiono, zaczy na się bać, a
ponieważ am ery kańska gospodarka opiera się głównie na usługach, które nie są niezbędne do
przeży cia, ludzie przestaj ą z nich korzy stać.

Sarafina zm ruży ła na m om ent oczy.
– Spowodowaliśm y recesj ę?
– Na to wy gląda. Wasz rząd podj ął całą serię działań m aj ący ch na celu wzrost

zaufania, ale tak znienawidzona władza nie m a j uż szans na poprawę wizerunku.

Cam pbell przy taknął ty m słowom , m ierząc pilota uważny m spoj rzeniem .
– A co z inny m i kraj am i, na przy kład z pańskim ? Co u was się m ówi?
– Co u nas się m ówi? – Plant zastanawiał się nad tą kwestią przez dłuższą chwilę. –

My czekam y. Am ery ka j est zby t potężna. Chcem y wiedzieć, j ak rozwinie się sy tuacj a. Czy
zdołacie wy trzy m ać naciski z własnego kraj u, walcząc j ednocześnie z koalicj ą, która od kilku lat
próbuj e was stąd przegonić.

Stark uśm iechnął się w sposób, który nie m iał nic wspólnego z wesołością, unosząc

m inim alnie kąciki ust.

– Właśnie utarliśm y nosa siłom koalicj i, i to do krwi, nie m ówiąc j uż o kilku

podbity ch oczach. Od tam tej pory zrobiło się znacznie spokoj niej w tej okolicy.

background image

– Rozum iem . Docierały do nas plotki na ten tem at, ale oficj alne kanały

cenzurowały wszy stkie przekazy. Nie ty lko wasz rząd kontroluj e wiedzę przekazy waną
oby watelom . – Plant zerknął na zdobiący j ego nadgarstek chronom etr, który zaczął właśnie
ćwierkać niecierpliwie. – Obawiam się, że to by by ło na ty le. – Spoj rzał z żalem na butelkę rum u.
– Niestety, podlegam y takim sam y m ry gorom celny m j ak każdy inny statek powietrzny, m im o
że to rząd j est naj em cą naszy ch j ednostek. Uprzedzono nas z góry, że każda próba przem y tu
zostanie surowo ukarana.

– Alkohol nie j est traktowany j ak kontrabanda – zauważy ła Yurivan.
Plant wzruszy ł ram ionam i.
– Zdaniem waszego rządu każdy przedm iot pochodzący z tej kolonii łapie się do

kategorii przem y cany ch, przy naj m niej do czasu rozwiązania kry zy su.

– Czy to prawda? – Stacey wy szczerzy ła zęby do swoich kom panów. – Zatem

każdy towar od nas będzie wart wielokrotnie więcej niż zazwy czaj .

– Na to wy gląda. Widzę, że m asz kupieckie podej ście do takich spraw.
– Przy lecicie tutaj raz j eszcze, a blokada nigdy nie będzie zby t szczelna. Zy ski z

takiej operacj i m ogą by ć... ogrom ne.

– Też tak m y ślę. Będę m iał to na uwadze i zadbam , aby m oi przełożeni także

dowiedzieli się o twoj ej ofercie. – Kom andor Plant wstał, ukłonił się każdem u z obecny ch, gdy i
oni podnieśli się z krzeseł. – Dziękuj ę za tak gościnne przy j ęcie.

Patrzy li w ślad za nim , gdy wy chodził odprowadzany przez Stacey Yurivan, a

potem usiedli znowu, by przez dłuższą chwilę trawić w m ilczeniu zasły szane inform acj e. W końcu
Vic obróciła się do Starka, potrząsaj ąc m ocno głową.

– Przewróciłeś cholernie wiele kostek dom ina, Ethan.
– Ja ty lko powstrzy m ałem niepotrzebną rzeź – zaprotestował. – Próbowałem zrobić

coś dobrego i ocalić ludzkie ży cie.

– Przecież m ówię. – Vic także ruszy ła w stronę drzwi, m achaj ąc ręką do

Cam pbella, Sarafiny i Starka. – Pozwolą państwo, że udam się na zasłużony odpoczy nek, nie
chciałaby m popaść w obłęd j ak nasi przy wódcy.

– Wy daj e m i się – odparł zarządca kolonii z przesadną wy niosłością – że w stosunku

do m oj ej osoby uży to określenia niezrównoważony psy chicznie, nie obłąkany.

– To prawda. Przepraszam . Ethan, m asz w grafiku kolej ne spotkanie, i to za niecałą

godzinę.

– Spotkanie? – Stark zerwał się z m iej sca. – Jakie spotkanie?
– To pry watne. Nie pam iętasz?
Skrzy wił się.
– Tak, tak. Pam iętam . Chy ba m uszę się zbierać.

Grant Stein stał przy główny m posterunku w kory tarzu prowadzący m do kwatery

głównej . Gdy Stark podchodził do niego, szczerzy ł się j ak przy pierwszy m spotkaniu.

– Przy szedłeś wcześniej , j ak widzę. Chodźm y.
Nieco ty lko m łodszy m ężczy zna trzy m ał się w ty le, gdy Ethan prowadził go do

swoj ej kwatery, dopóki ten pom y sł nie wy dał m u się niewłaściwy. Powinniśmy usiąść w bardziej

background image

neutralnym miejscu. I spokojnym, w którym nikt nie będzie nam przeszkadzał. Chyba wiem, gdzie je
znajdę. Minął drzwi prowadzące do j ego pokoj u i zaprowadził Steina w głąb kory tarzy, tam gdzie
zaczy nały się drewniane panele naścienne. Za podwój ny m skrzy dłam i wielkich wrót m ieścił się
apartam ent generała dowodzącego operacj ą na Księży cu.

Stein rozej rzał się ciekawie po luksusowy m wnętrzu, gdy ty lko weszli.
– Niezła nora. Idę o zakład, że nieźle się tu urzęduj e.
– Nie m am zby t wiele wolnego czasu – odparł ostrożnie Stark. – Siadaj . Chcesz

czegoś? Na przy kład kawy ?

– Nie, dziękuj ę, sierżancie, a m oże raczej kom endancie.
– Mnie to oboj ętne. Ty tuły nie są tak ważne j ak uży waj ący ich ludzie. – Ethan

pom asował kark, a potem uśm iechnął się blado. – Śm ieszna sprawa. Wiem tak wiele o Kate, ale
nie m am bladego poj ęcia, co ty chciałby ś usły szeć. Dom y ślam się, że powiedziano ci j uż
wszy stko o j ej ostatniej bitwie.

– Chodzi panu o Wzgórze Pattersona? – Grant pokręcił głową. – Nie znam zby t

wielu szczegółów. To znaczy, m ało kto m ógł nam powiedzieć coś konkretnego.

– No tak. To prawda. Ty lko kilku z nas przeży ło. – Stark usiadł ostrożnie,

przy gry zaj ąc wargę. – W gruncie rzeczy chodziło o to, że nasz oddział został wy słany, by
nauczy ć rozum u paru tuby lców, którzy nie m ieli wielkiej ochoty na sprzedawanie za bezcen
swoich dóbr naturalny ch kom paniom opłacaj ący m polity ków. Wtedy bez przerwy uży wano nas
do podobny ch akcj i. Okazało się j ednak, że m iej scowi m aj ą całkiem sprawne woj o, ale nasz
dowódca, a by ł nim zwy kły pułkownik, ponieważ generał został z resztą bry gady, uznał, że
przej edziem y się po nich bez większego problem u. I pewnie by tak by ło, gdy by nie fakt, że
tuby lcy m ieli wsparcie z zagranicy, o czy m dowiedzieliśm y się zby t późno. Przeciwnik otrzy m ał
tony doskonałej broni, am unicj i, a nawet parę oddziałów regularnego woj ska. – Grant Stein kiwał
głową, nic nie m ówiąc, więc Ethan konty nuował opowieść. – Nasz pułkownik nie m ógł tego nie
zauważy ć, gdy natknęliśm y się na trzon sił wroga. Strzelano do nas z broni każdego kalibru, kule
nadlaty wały z wielu stron, a on dy sponował zaledwie dwiem a kom paniam i, m y szliśm y na
szpicy, przed całą resztą form acj i. Podobno chciał dobrze wy paść w prasie, tak przy naj m niej
sły szałem , dlatego nie pozwolił nam się wy cofać, m im o że by liśm y z dala od ewentualnego
wsparcia. Kazał nam zaj ąć pozy cj e na otwartej przestrzeni, przy puszczaj ąc zapewne, że z takiego
m iej sca łatwiej będzie nas ewakuować, gdy by przy szło co do czego. Lotnictwo nie zdołało się
j ednak przebić. Wróg dy sponował zby t dużą ilością broni przeciwlotniczej , a m y znaj dowaliśm y
się za daleko od naszy ch baz. Nie m am poj ęcia, co sobie m y ślał ten idiota pułkownik, ale przez
niego tkwiliśm y tam przez całą noc. Mieliśm y pod sobą cienką warstwę ziem i spoczy waj ącą na
litej skale, nie m ogliśm y się więc nawet okopać. Leżeliśm y po prostu w trawie, podczas gdy nasi
oficerowie odby wali kolej ne narady. Potem znów zaczęto nas ostrzeliwać, ty m razem ze
wszy stkich stron. Chwilę później dostaliśm y wiadom ość, że łączność z dowództwem została
skutecznie zagłuszona. Jakby tego nie by ło dość, przeciwnik unieszkodliwił także nasze
kom unikatory...

Stark m usiał przerwać, te wspom nienia znów napełniały go paniczny m lękiem .
– Cały ranek, całe popołudnie. Nic, ty lko strzelali. Z karabinów i dział. Z rana

m ieliby śm y j eszcze szanse na przełam anie pierścienia, tak m i się przy naj m niej wy daj e.
Przebiliby śm y się. Oficerowie kazali nam j ednak siedzieć na dupie i czekać. Nie m am bladego
poj ęcia, j ak długo przetrwał Patterson, nie wiem nawet, czy nie dostali go j eszcze przed
południem . Do wieczora poległo zby t wielu naszy ch, ale wciąż m usieliśm y tam siedzieć... –
Ethan poczuł nagle ból, a gdy spuścił wzrok na swoj e dłonie, zauważy ł że zaciska j e tak m ocno, iż
odpły nęła z nich cała krew. Rozluźnienie ich przy szło m u z niem ały m trudem . – Nie widziałem

background image

Kate przez większość dnia. Wszy scy wokół leżeli ty lko w trawie i m odlili się pod nosem . Nikt nie
m ógł się ruszy ć, przestaliśm y nawet opatry wać ranny ch, ponieważ dawno skończy ła się
zawartość apteczek, a wszy scy sanitariusze polegli. Ja m iałem szczęście, przetrwałem do
wieczora z kilkom a ty lko zadrapaniam i. Odpuścili nam dopiero po zapadnięciu zm roku. Wtedy
zacząłem się rozglądać za naszy m i. I znalazłem Kate... – Zam ilkł, nie m ógł wy doby ć z siebie
głosu. – By ła ranna... i to poważnie. – Dlaczego nie mówię mu, że urwało jej obie nogi? Boże, nie
mogę mu czegoś takiego powiedzieć, nawet teraz. – By ła unieruchom iona. Nie m ogłem j ej
przenieść, więc upierała się, aby m uciekał bez niej . Nie przeży ła tam tej nocy. Tego j estem
pewien. Nie m ogła przeży ć.

Stark wstał, odwrócił się twarzą do ściany i zwiesił głowę, by zebrać m y śli.
– Kazała m i uciekać. Kazała zabrać ze sobą wszy stkich ocalały ch, którzy m ogli iść

o własny ch siłach. Niestety, niewiele m ogłem zdziałać, ale do dzisiaj śni m i się to po nocach.
Chciałem coś zrobić, cokolwiek, ale sen zawsze kończy się tak sam o, bo nie m oże m ieć innego
zakończenia. Kate o ty m wiedziała. Dlatego dała m i ostatnią, znakom itą zresztą radę. Uratowała
m i ży cie, m im o że j a nie m ogłem uratować j ej . Od tam tej pory staram się postępować inaczej ,
ale to i tak nie zm ieni przeszłości.

Obrócił się nagle, by ponownie spoj rzeć na Granta Steina, i dlatego zdąży ł

zauważy ć zm ianę na j ego twarzy, która po chwili wy rażała j uż ty lko sy m patię i współczucie. Nie
chce okazywać przede mną, jak bardzo zabolała go strata siostry. Nie mogę go za to winić.

– Niewiele więcej m ogę ci powiedzieć. Wy bacz, ale nie przekazała m i żadny ch

ostatnich słów dla was ani niczego takiego. Obawiam się, że by liśm y oboj e zby t przerażeni, aby
j asno m y śleć.

Stein m ilczał j eszcze długą chwilę po ty m , j ak Ethan skończy ł opowieść, ale w

końcu skinął głową, m aj ąc wciąż zatroskaną m inę.

– Ciężko by ło j ą tam zostawić?
– Ciężko? To by ła naj trudniej sza decy zj a, j aką podj ąłem w cały m ży ciu. Powiem

ci j edno: um ieranie j est proste. Czasam i nawet zby t proste. Ale Kate nie pozwalała m i iść na
łatwiznę. Zawsze taka by ła.

– Nie m iałem szans poznać j ej lepiej .
– Tak. – Stark znów spuścił głowę. – Wy bacz. Chciałby m ...
– Jestem pewien, że zrobił pan wszy stko, co by ło m ożliwe – zapewnił go Stein. –

Chciałby m j ednak zapy tać o teraźniej szość. Pan naprawdę dowodzi ty m wszy stkim ? Nie m a
czegoś w rodzaj u rady, przed którą pan odpowiada?

– Rady ? – zdziwił się Ethan, m ierząc Steina wzrokiem , j akby próbował ocenić, na

ile poważne j est j ego py tanie. – Nie. Ja j estem dowódcą. Zostałem wy brany na to stanowisko
podczas głosowania i od tam tej pory podej m uj ę decy zj e na własną rękę. Jeśli coś spieprzę,
pewnie zostanę odwołany, ale dotąd idzie m i całkiem nieźle. Tak więc na razie j estem kim ś w
rodzaj u głównodowodzącego korpusu księży cowego.

– Odniosłem wrażenie, że sierżant Rey nolds nie podlega panu.
– Sierżant Rey nolds to bardzo dobry żołnierz i j eszcze lepszy przy j aciel.
Stein się uśm iechnął.
– Rozum iem .
Stark zdławił rodzącą się iry tacj ę. Co mnie obchodzą jego domysły? Przecież to nie

Kate. Boże, ale on jest do niej podobny. W każdym razie z wyglądu.

– Tak, to by by ło na ty le. Zadom owiłeś się j uż na Księży cu?
– Tu j est zupełnie inaczej . Teraz j uż rozum iem , dlaczego weterani m uszą pom agać

nowo przy by ły m .

background image

Stark zawahał się, wy czuwaj ąc niewy powiedzianą prośbę w ostatnim zdaniu.
– Zadbam o to, by przy dzielono ci kogoś doświadczonego. Ja niestety nie m am na

nic czasu. Wy bacz.

– Nic się nie stało. Sły szałem , że Kate wzięła pana pod swoj e skrzy dła, więc

pom y ślałem ...

Szlag. Jestem jej to winien.
– Zbliżanie się do m nie w ty ch dniach m oże nie by ć naj lepszy m pom y słem . Ale

będę m iał na ciebie oko. Jeśli j esteś podobny do siostry, na pewno dasz sobie radę.

– Dziękuj ę. – Grant od razu się rozprom ienił. – Nie będzie pan m iał nic przeciw,

j eśli odwiedzę pana od czasu do czasu? Jest pan dla m nie kim ś w rodzaj u łącznika z Kate.

– Nie widzę problem u. – Stark sprawdził ostentacy j nie zapisy na kom unikatorze. –

Za chwilę będziesz m iał kolej ną odprawę. Lepiej j uż idź. Odprowadzić cię?

– Nie, dziękuj ę, kom endancie. – Stein wstał, zasalutował przepisowo i wy szedł.
Stark spoglądał j eszcze przez chwilę na drzwi, za który m i zniknął szeregowiec. Nie

ruszy ł się z m iej sca, dopóki nie przy szła Vic.

– Ethan? Ktoś m i powiedział, że widział, j ak wchodzisz tutaj . Co robisz?
– My ślę.
– Pasm o cudów nie m a końca, j ak widzę. – Rey nolds weszła do sekretariatu i

opadła na krzesło, rozglądaj ąc się z zaciekawieniem . – Niezłe lokum . Jak tam spotkanie z
Grantem ?

– Chy ba dobrze.
Uniosła brew.
– Nie zabrzm iało to zby t opty m isty cznie. W czy m problem ?
– Sam nie wiem . – Stark poruszy ł się niezręcznie. – Przy wołało zby t wiele

wspom nień.

– Wy obrażam to sobie. Jeśli będę m iała szczęście, nigdy nie dowiem się, j ak to

j est. Ale to chy ba nie wszy stko?

Stark znów wzruszy ł ram ionam i.
– Niby wszy stko by ło w porządku, ale coś m i j ednak nie pasowało. Nie potrafię

j ednak sprecy zować co.

– Jesteś pewien, że on to on?
– Co? Czy to brat Kate? Tak. Nie m am co do tego żadny ch wątpliwości.
– Ty lko że to nie to sam o co ona. Słuchaj , Ethan, przecież ty nic nie wiesz o ty m

chłopaku.

– Jeśli j est podobny do Kate...
– Jeśli. Nie m ożesz m ieć pewności.
– Owszem . Ale j estem m u coś winien. Za Kate.
– Nie m ogę cię od tego odwodzić, zby t m ało wiem na ten tem at. Pozwól j ednak, że

o coś cię zapy tam . Jeśli ten chłopak podziwiał cię przez ty le lat, j akim cudem nie sły szałeś o nim
aż do dzisiaj ? Dlaczego nie pisał, nie dzwonił albo nie odwiedzał cię po ty m , j ak j ego siostra
zginęła na Wzgórzu Pattersona?

Trawa. Zachlapana krwią. Targana eksplozj am i ze wszy stkich stron. Stark m usiał

otrząsnąć się z tej wizj i.

– Nie wiem . Może m ówienie o niej bolało go bardziej niż m nie.
– Ty znasz się na ty m lepiej . Mnie nie wy gląda na kogoś senty m entalnego, ale

m ożesz m ieć racj ę. – Westchnęła, wy ciągaj ąc palm topa. – Jesteś gotowy na załatwienie paru
służbowy ch spraw?

background image

– Jezu, Vic. Czy ten dzień nie by ł wy starczaj ąco ciężki? O j akich sprawach

m ówisz?

– O kandy datach na nowy ch oficerów. Dostałam pierwszą listę nazwisk. –

Rey nolds oparła się wy godniej , wprowadzaj ąc kom endę do urządzenia. Przy j rzała się dany m na
wy świetlaczu, kliknęła kilka razy, a potem na j ej twarzy poj awił się uśm iech. – Jest j eszcze
pierwsza sprawa dy scy plinarna skierowana przeciw j ednem u z kandy datów.

– Już? Co zm alował albo zm alowała?
– Kilka dni tem u rozwalił ścianę i zrobił z dwóch boksów j eden większy.
Stark zaśm iał się z niedowierzaniem .
– Żartuj esz. Jak m u się to udało?
– Wy gląda na to, że m iał naram ienną wy rzutnię z uszkodzony m m echanizm em

spustowy m . Naprawiał j ą na własną rękę i zwarł obwody naładowanej broni.

– We własny m boksie? – Ethan zaśm iał się raz j eszcze. – Ma szczęście, że sam nie

zginął.

– Co sam zresztą przy znał – dodała Vic. – Twierdzi, że spieprzy ł sprawę, sam nie

m oże uwierzy ć, że to zrobił, bla, bla, bla. Musisz zdecy dować, co z ty m począć. – Wskazała
sm ukły m palcem Starka.

– Ustal karę i zdecy duj , czy taki żołnierz nadaj e się na oficera.
– Tak... – Ethan pocierał dłonią policzek, gapiąc się na strop. – Przy znał się do

popełnienia błędu. U licha, zrozum iał, że popełnił błąd. To znaczy, że j est rozsądniej szy od
większości oficerów, który ch się pozby liśm y.

– Masz racj ę.
– Daj m y m u szansę.
– Zatem nie karzem y go?
– Ma by ć oficerem , i to takim prawdziwy m , na który m m ożem y polegać.

Świadom ość bezm y ślności powinna by ć wy starczaj ącą karą dla kogoś j ego pokroj u. Zobaczy m y,
czy potrafi wy ciągnąć wnioski z takiej lekcj i.

– Kolej na celna uwaga. – Rey nolds wcisnęła kilka kolej ny ch klawiszy. – Jak się

czuj esz, udaj ąc Boga?

– Zazwy czaj paskudnie. Ale większość decy zj i, j akie m usiałem podj ąć, by ła

trudniej sza od tej .

– Jak na przy kład ta następna.
– No nie – j ęknął Stark. – Co znowu?
– Mam y grupkę około dwudziestu oficerów, którzy odm ówili udziału w tej

wy m ianie. Twierdzą, że chcą zostać tutaj .

– Dlaczego?
– Aby zostać dowódcam i w naszej dy wizj i. To sam i m łodsi oficerowie, głównie

porucznicy, ale j est też kilku kapitanów.

Stark wpatry wał się w Rey nolds, kręcąc j ednocześnie głową.
– Tego się po nich nie spodziewałem . Wprawdzie spotkałem kilku zacny ch

oficerów, niem niej ...

– Co z nim i robim y ? Odsy łam y ich na Ziem ię czy nie?
– Sam nie... Nie. Przy dadzą się nam dobrzy dowódcy. Ludzie po odpowiednim

przeszkoleniu. Py tanie ty lko, czy m ożem y by ć ich pewni.

– Możem y kazać im przy sięgać – zaproponowała Vic. – Aczkolwiek w przeszłości

nie bardzo się to sprawdzało.

– Nie. – Stark uniósł dłoń, powstrzy m uj ąc j ą przed dokończeniem tej wy powiedzi.

background image

– To j est to.

– Co j est co?
– Przeszłość. Wiem y przecież, j ak ci oficerowie traktowali swoich podwładny ch.

Wy starczy zapy tać ludzi z ich oddziałów. Jeśli do tej pory by li uczciwi, m im o że nie m usieli, to
m ożem y brać ich w ciem no.

– Doskonała propozy cj a, sierżancie Stark. Hm ...
– Hm ? Jakie znowu hm ?
– Jedną z ty ch osób j est Conroy.
– Conroy ? Nasza Conroy ?
– Na to wy gląda. Tak. Jej kartoteka pokazuj e, że m iała do czy nienia z naszy m

oddziałem .

– Nie widziałem j ej od chwili, gdy dowodziła plutonem podczas pam iętnego

wy padu.

– Tego, gdy odgry wałeś sam otnego bohatera? – Ostentacy j nie zignorowała j ego

m ordercze spoj rzenie. – Tego, po który m została zdj ęta z dowodzenia.

– Wy lali j ą za to, że sprowadziła was na pom oc.
– Tak. Wy dawało m i się, że została odesłana na Ziem ię, ale wszy stko wskazuj e na

to, że dostała ty lko j akąś ciepłą robotę biurową.

Stark przy m knął oczy, przy pom niał sobie, j ak leżał pod nawałą wrogiego ognia,

próbuj ąc osłonić wy cofuj ący się pluton. Zastanawiał się wtedy, czy odsiecz nadej dzie w porę,
ale widział ty lko postacie oznaczone czerwony m i ikonkam i, które parły naprzód, bez przerwy
strzelaj ąc.

– Coś m i się zdaj e, że generalicj a uznała, iż naj większą karą dla niej będzie

pozostanie na tej pozbawionej ży cia skale.

– Czy pozwolim y j ej zostać tutaj nieco dłużej ? – zapy tała spokoj nie Vic.
– Jestem pewien, że na to zasługuj e, ale sprawdź j ą j eszcze przez ludzi, z który m i

ostatnio pracowała.

– Nie ufasz nawet Conroy, j ak widzę? Nie powiem , popieram .
– Vic – j ęknął Stark – od tak dawna nie ufałem żadnem u oficerowi, że nie wiem j uż

nawet, j ak to j est. Przy zwy czaj ę się znowu, ale to m usi chwilę potrwać.

Rey nolds popatrzy ła na Starka, który siedział skulony w fotelu, gapiąc się w ścianę.
– W czy m problem , Ethan?
– Mam m ilion problem ów, Vic.
– Wiem przecież. Właśnie om ówiliśm y dwa z nich. Ale py tam o ten, który tak cię

dołuj e.

Zastanawiał się przez chwilę.
– Jestem otoczony żołnierzam i, Vic, dlaczego więc czuj ę się izolowany ?
– O to ci chodzi. – Pokiwała głową, odkładaj ąc palm topa na bok. – Bo j esteś

izolowany. Pracuj em y ty lko nad j edny m : nad opanowaniem tego baj zlu. Nie m iałeś żadnej
okazj i do rozładowania napięcia prócz ty ch kilku spotkań ze m ną i parom a dobry m i znaj om y m i.

– Tak, chy ba m asz racj ę. – Stark wy prostował się nagle, m inę m iał j uż bardziej

zdeterm inowaną. – Nadal chcę porozm awiać z porucznikiem Mendozą, a kiedy ostatni raz
zam ieniłem słowo z Mendo albo kapral Gom ez czy kim ś inny m z m oj ej dawnej druży ny ?
Musim y znaleźć trochę czasu dla siebie.

– Nie m a j ak. Nie dy sponuj em y wolny m czasem .
– To go wy gospodaruj m y. Co powiesz na zj edzenie obiadu w towarzy stwie

naszy ch m ałpoludów i chwilę relaksu po nim ?

background image

Rey nolds naj pierw się skrzy wiła, potem uśm iechnęła, ale blado.
– To by m i pasowało. Zrobię listę ludzi do zaproszenia. Chcesz m ieć na niej Steina?
– Steina? Nie.
Znowu uniosła brew.
– Wy dawało m i się, że zależy m u na spędzaniu czasu z tobą. Wiesz, te związki

m istrz–uczeń.

– Wiem .
– Więc w czy m problem ? Nie zniesiesz obecności wielbiciela?
– Nie o to chodzi. – Ethan zm arszczy ł brwi, znów wbił wzrok w podłogę, j akby

dostrzegł na niej j akiś interesuj ący obraz albo ukry ty wzór. – Kate Stein poległa dawno tem u, Vic.
Bez względu na to, j ak bardzo m ęczy m nie bitwa na Wzgórzu Pattersona, wiem , że j ej j uż nie
m a. A teraz nie wiadom o skąd poj awia się przy m nie j ej brat i za każdy m razem gdy spoglądam
na j ego twarz, przy pom ina m i się Kate. Nie czuj ę się z ty m dobrze. Zm arli powinni pozostać w
grobach.

– Tak – przy znała łagodnie – powinni. Jeśli chcesz, m ogę m u załatwić taki przy dział,

by nie m ógł cię tutaj odwiedzać.

– Nie. Dlaczego m am go karać za to, że sam sobie nie daj ę z ty m rady ? Nie chcę

po prostu widzieć j ej ducha podczas obiadu, który m a m i przy nieść chwilę odprężenia. Verdad?

– Verdad. Comprendo. – Vic wstała, wy ciągnęła dłoń do Starka. – Chodź, żołnierzu.

Wy j dźm y z tej złotej klatki i spotkaj m y się z kilkom a osobam i.

– Brzm i nieźle. Ale nie zapom nij o ty m obiedzie.
– Nie zapom nę. Ty le że będę potrzebowała kilku dni, żeby go zorganizować.
– Kilku dni? Na kiedy j est planowana trzecia tura wy m iany ?
Vic skrzy wiła się, sprawdzaj ąc dane na palm topie.
– Chery l twierdzi, że za ty dzień.
– Chery l? Chciałaś powiedzieć Sarafina?
– A kogo innego m ogłaby m m ieć na m y śli?
Ethan wy szczerzy ł się dziko.
– Jesteście j uż po im ieniu? Zaprzy j aźniłaś się z kim ś z cy wilbandy, Vic? Udała, że

j ą uraził.

– Panna Sarafina bardzo nam pom ogła.
– Nie przeczę – zgodził się Stark, nadal szeroko uśm iechnięty. – Z naj większą

radością pozbędę się reszty oficerów i ty ch żołnierzy z trzeciej dy wizj i, którzy nie chcą zostać z
nam i. Mam y cały ty dzień? Nie wy obrażam sobie niczego, co m ogłoby przeszkodzić nam w
dokończeniu tej wy m iany.

– Stark! Sierżancie Stark!
Zatrzy m ał się w pół kroku, sły sząc niepokój w głosie wołaj ącej go kobiety. Widzę,

że ten późny lunch, który miałem właśnie zamiar zjeść, przesunie się w czasie, i to bardzo.

– Tu j estem . Czy to ty, Jill?
– Tak – odparła pospiesznie sierżant Tanaka. – Taj est. Mam y tu niezłe bagno.

Potrzebuj em y pana w centrum dowodzenia.

background image

– Co się dziej e? – Ethan ruszy ł w j ej kierunku, przepy chaj ąc się przez grupkę

zaskoczony ch żołnierzy. – Kolej ny atak?

– Nie. Nie sądzę. Chodzi o flotę.
– O flotę? – Okręty przestrzenne chroniły kolonię od chwili j ej założenia, nie

pozwalaj ąc zbliży ć się do niej j ednostkom wroga i próbuj ąc blokować budowę instalacj i
księży cowy ch należący ch do państw koalicj i. Od chwili buntu Starka flota blokowała także kolonię,
aczkolwiek trzy m ała się od niej z dala, m aj ąc na uwadze potężne sy stem y obrony
przeciworbitalnej , które chroniły kom pleks wy doby wczy. – Chy ba nas nie atakuj ą?

– Raczej nie, chociaż trudno powiedzieć.
– Rey nolds j est na m iej scu?
– Nie. Właśnie do niej dzwonię.
Stark przy spieszy ł j eszcze bardziej , próbuj ąc wy glądać na zdecy dowanego, lecz

j eszcze nie zaniepokoj onego, gdy ż m ij ani żołnierze przy patry wali m u się bardzo uważnie. Okay,
wasz przełożony spieszy się gdzieś, ale nie macie powodu do obaw. Znalazł czas i ochotę, by
uśm iechnąć się do kilku podwładny ch, a oni odpowiadali niezm iennie szczerzeniem zębów i
przepisowy m i salutam i. Gdy byłem dowódcą drużyny, musiałem uspokajać tylko dwunastu ludzi.
Teraz mam na głowie tysiące. Czuję się, jakbym pływał w wielkim akwarium. Po raz pierwszy zdał
sobie sprawę, że dobrze by by ło ograniczy ć dostęp do kwatery głównej . Miałbym o wiele prostsze
życie, gdyby ci wszyscy ludzie nie obserwowali mnie bez przerwy, zwłaszcza w tak nerwowych
momentach. Niestety, to co wydaje się prostsze, nie zawsze takie jest. Ci chłopcy chcą mnie
widzieć, a ja chcę widzieć ich. Co z tego, że to czyni moją pracę nieco trudniejszą? I tak muszę ją
wykonać.

Wszedł do kom pleksu kwatery głównej , pokonał kory tarze, które z każdy m krokiem

robiły się coraz szersze, i dotarł do sektora wy łożonego drewniany m i panelam i, gdzie m ieściło się
centrum dowodzenia. Gdy poj awił się w drzwiach, siedzący przy konsolach wachtowi spoj rzeli
na niego z m ieszaniną niepewności i niepokoj u. Na główny m ekranie, który zazwy czaj pokazy wał
odcinek frontu, znaj dował się niety powy obraz 3D. Kolorowe ikonki poruszały się po nim , tworząc
dziwne wzory, nie m aj ące j ednak nic wspólnego z norm alny m rzutem powierzchni Księży ca.
Znaczki te krąży ły w przestrzeni niczy m stada świetlików, zam iast przesuwać się zgodnie z
topografią terenu. Gdy kąt obrazu zm ienił się nieco, Stark zobaczy ł długi łuk po j ednej ze stron –
wiele j ego odcinków m ieniło się czerwienią oznaczaj ącą potencj alne zagrożenia.

– Co to j est, u licha? – zapy tał, przy glądaj ąc się podej rzliwie ekranowi. Tanaka

podświetliła część ikonek, uży waj ąc laserowego wskaźnika.

– To okręty floty. Naszej floty. Wielkość sy m bolu powiązana j est z m asą danej

j ednostki.

– Im większa ikonka ty m potężniej szy okręt?
– Zgadza się.
– A co oznacza ten naj większy sy m bol?
– Ten? To m y. Księży c.
Nagle wszy stko zaczęło m ieć sens. Spróbował sobie przy pom nieć pierwsze

podej ście do satelity Ziem i, j eszcze przed atakiem . Dawno to by ło, ale wciąż m iał przed oczam i
te obrazy. Tak. Siedzieliśmy w transportowcach, a Księżyc wyglądał dokładnie tak, gdy
rozpoczynaliśmy procedury przygotowania do lądowania.

– Co się dziej e?
– Te dwie j ednostki chcą się z nam i skontaktować. Te tutaj .
Ethan zm ruży ł oczy.
– Są ostrzeliwane.

background image

– Zgadza się. Strzela do nich to większe zgrupowanie okrętów woj enny ch.
– Dlaczego okręty naszej floty ostrzeliwuj ą się wzaj em nie? Vic! – przy wołał j ą,

gdy ty lko weszła do centrum dowodzenia, wciąż j eszcze zaspana po popołudniowej drzem ce. –
Rozum iesz coś z tego?

– Za diabła. Czy j a wy glądam na cholernego m ary narza? – Obrzuciła nieufny m

spoj rzeniem nieznaną j ej sy m bolikę. – Dlaczego te okręty ostrzeliwuj ą się wzaj em nie?

– Nie wiem . Tanaka też tego nie rozum ie. Ponoć próbowali się z nam i połączy ć.
– To dlaczego nie odbieracie?! Nie chcecie wiedzieć, o co im chodzi?
– Chcem y, ale... – Stark wskazał ekran. – To takie zagm atwane. Nie wiem y nawet,

gdzie j est front, a gdzie zaplecze.

– Albo góra i dół. Tak, wiem , to wszy stko porąbane. Tanaka uniosła rękę, daj ąc im

znak.

– Znowu nadaj ą. Chcą koniecznie rozm awiać z kom endantem Starkiem .
– Znaj ą m oj e nazwisko?
Sierżant Tanaka spłoniła się, gdy o to zapy tał.
– Powiedziałam im , kto nam i dowodzi, gdy o to poprosili.
– Nic nie szkodzi. To żadna taj em nica. Po prostu chciałem wiedzieć, skąd m nie

znaj ą. Dobra. Łącz m nie z nim i. – Obraz zam igotał, a potem ustabilizował się, pokazuj ąc kobietę
siedzącą w trzęsący m się pom ieszczeniu. Skupiła wzrok na Ethanie.

– Ty j esteś Stark?
– Tak. – Miała chy ba naram ienniki chorążego, aczkolwiek z tak ostrego kąta trudno

by ło dostrzec oznaczenia na m undurze. – A kim ty j esteś?

– Starszy m at Wisem an. Alex Wisem an. Ty lko nie róbcie sobie j aj z m oj ego

nazwiska. Potrzebuj em y waszej pom ocy. – Pom ieszczenie, w który m siedziała, zatrzęsło się
znowu, chwilę później usły szeli dziesiątki sy gnałów alarm owy ch.

– My ? – Stark próbował skoncentrować uwagę na obcy m m u widowisku. – Jacy

m y ?

– Podoficerowie naszy ch dwóch j ednostek. Przej ęliśm y Zatokę Subic i Zatokę

Guantanamo.

– Co znaczy : przej ęliśm y ?
Wisem an spoj rzała na niego gniewnie, ale zaraz znów m iała zaniepokoj oną m inę,

gdy kolej ne wstrząsy poruszy ły j ej fotelem , budząc do ży cia następną falę alarm ów.

– To j est Zatoka Subic. Przej ęliśm y kontrolę nad nią. Podoficerowie z Zatoki

Guantanamo także się zbuntowali. Dlatego pozostałe okręty atakuj ą nas w tej chwili, a m y
próbuj em y się bronić, nie odpowiadaj ąc ogniem .

– Nie za dobrze wam idzie, z tego co widzę.
– Zgadza się. Potrzebuj em y osłony. Możecie nam j ą zapewnić?
– Vic? – przekazał dalej to py tanie. – Możem y ?
– Wątpię – odparła.
Wisem an znów wlepiła w niego oczy.
– Macie tam całkiem potężne sy stem y obrony przeciworbitalnej . Jeśli pozwolicie

nam wlecieć w ich zasięg, pozostałe okręty nie będą m ogły konty nuować pościgu.

– Kom endancie Stark. – Głos Tanaki dobiegał do j ego ucha, ale sądząc po braku

reakcj i Wisem an, nie by ł sły szalny po drugiej stronie łącza. – Jeśli pozwolim y im wlecieć pod
parasol ochronny kolonii, m ogą narobić ogrom ny ch strat, zanim ich zneutralizuj em y.

Wisem an odwróciła się, reaguj ąc na czy j eś słowa, który ch oni z kolei nie sły szeli,

zaraz j ednak znów popatrzy ła prosto w kam erę.

background image

– Znowu oberwaliśm y. Na razie to nic poważnego, ale nie zostało nam zby t wiele

czasu. Pom ożecie nam , piechociarze, czy nie?

– Skąd m am y wiedzieć, że to wszy stko nie zostało ukartowane? – zapy tał Stark. –

Skąd m am y wiedzieć, że nie chodzi wam ty lko o to, by dostać się nad kolonię i zniszczy ć, co się
da?

– Nie widzicie, że naprawdę do nas strzelaj ą? – wrzasnęła Wisem an.
– Nie. Obraz skacze co prawda i sły szę alarm y, ale nic z tego nie rozum iem .

Jestem żołnierzem piechoty.

Wisem an gapiła się na niego, potem skinęła szy bko głową, unosząc j ednocześnie

ręce.

– Dobra, rozum iem . Jestem na m ostku. To takie nasze centrum dowodzenia.

Wy konuj em y gwałtowne zwroty, by uniknąć trafienia wy strzelony m i w naszy m kierunku
pociskam i i torpedam i. Stąd to drganie obrazu. Po części. Inne wstrząsy są spowodowane zby t
bliskim i eksplozj am i głowic. To one powoduj ą większość sły szany ch przez was alarm ów.

– Mogliście to sfabry kować.
– Owszem . – Wisem an spuściła wzrok na konsolę, potem obróciła głowę, by

wy dać j akiś rozkaz.

– Tak, to prawda. Otwieram sy stem y m oj ego okrętu, aby ście m ogli się przekonać,

j ak wy gląda sy tuacj a. Zobaczy cie, że ten ostrzał powoduj e realne uszkodzenia.

Tanaka znów zaczęła szeptać do ucha Starka.
– Jeśli otworzą sy stem y dla nas, będziem y m ogli przej ąć nad nim i kontrolę.
– Zatem albo nam ufaj ą, albo są zdesperowani – odpowiedział na ty m sam y m

pry watny m kanale. – Dobrze. Co widzim y ?

– Chwileczkę... tak. Część sy stem ów padła. Jak dla m nie to wy gląda bardzo

prawdziwie.

– Okay. – Stark skupił uwagę na Wisem an podskakuj ącej w ry tm kolej ny ch

wstrząsów będący ch efektem eksplozj i torped. – Co tam się stało? Mów szy bko, dlaczego do was
strzelaj ą.

– Chodzi o was, j ak sądzę! Niewiele wiedzieliśm y o sy tuacj i na powierzchni. Gdy

gruchnęła wieść, że wasi podoficerowie przej ęli władzę, naty chm iast aresztowano większość
chorąży ch i m atów. To by ło kilka ty godni tem u. Bez słowa wy j aśnienia, ale zrozum ieliśm y, że
nasi przełożeni boj ą się buntu.

– Wy gląda na to, że wiedzieli, co robią.
– Pierwszy raz w ży ciu podj ęli słuszne decy zj e. Nic pewnie by się nie stało, gdy by

nie próbowali przej ąć naszy ch funkcj i. Niezby t im to wy chodziło. Nasz kapitan doprowadził do
śm ierci sześciu m ary narzy w j ednej z m aszy nowni, wy daj ąc idioty czne rozkazy, które
doprowadziły do eksplozj i. Po ty m wy padku m łodsi podoficerowie uwolnili nas. Przełożeni
świrowali ze strachu, zaczęli uży wać broni osobistej , m usieliśm y ich zneutralizować w
sam oobronie. Ale dla ludzi z zewnątrz to nadal wy gląda j ak klasy czny bunt, więc czeka nas sąd
polowy.

– To m a sens – wtrąciła Vic na inny m kanale. – Możem y ich wpuścić pod parasol

ochronny ?

– Skąd j a to m am wiedzieć? Czy ktoś z was wie cokolwiek o naszej flocie? – zapy tał

na otwarty m kanale. – Cokolwiek?

– Ja wiem ty le, że żaden z ty ch wielkich okrętów nie m oże podej ść zby t blisko –

odparł sierżant Gordasa z zaopatrzenia.

– To znaczy ?

background image

– Znam się trochę na ich logisty ce. Okręty floty spalaj ą ogrom ne ilości paliwa,

j eśli utrzy m uj ą pozy cj e w pobliżu powierzchni Księży ca. Musieliśm y j e kilkakrotnie tankować z
naszy ch zapasów. Jeśli te wielkie okręty zawisną nad kolonią, pozbędą się paliwa w kilka chwil.

– Wisem an! – Stark poczekał, aż ponura buntowniczka spoj rzy m u prosto w oczy. –

Moi ludzie podpowiadaj ą m i, że nie m ożecie wprowadzić ty ch wielkich okrętów pod parasol
ochronny, bo zaraz skończy wam się paliwo.

– Paliwo! Cholera! – Walnęła się pięścią w udo, zerkaj ąc gniewnie poza obiekty w.

– Dlaczego nikt m i wcześniej o ty m nie powiedział? – warknęła na kogoś. – Snipes – m ruknęła. –
Przełącz m nie na ogólny. Dobra, nie m am y dokąd uciec, pozostaj ą nam więc ty lko dwa
rozwiązania. Albo walczy m y, albo opuszczam y okręt. Jesteście gotowi strzelać do swoich
rodaków?

Stark czekał w napięciu, m im o że insty nkt od razu podsunął m u właściwą

odpowiedź.

– Nie. Dopóki będzie inne wy j ście, nie otworzy m y do was ognia.
– Tak m y ślałam . Zatem ewakuacj a.
– Macie wy starczaj ącą ilość sprzętu? To znaczy szalup czy czego tam uży wacie?
Wisem an zaśm iała się, sły sząc archaiczną term inologię Starka.
– Mam y kapsuły ratunkowe. I uzbroj one wahadłowce. Po dwa na każdy okręt.

Zabierzem y j e wszy stkie.

– A co z waszy m i j ednostkam i? – wtrąciła Vic, ty m razem kieruj ąc to py tanie do

Wisem an.

– Nasi dawni towarzy sze broni zapewne rozwalą j e na kawałki, aby się upewnić, że

nie ustawiliśm y sy stem ów boj owy ch na funkcj ę autom aty cznej walki. I dobrze. Mam j uż dość
naprawiania tej kupy złom u.

– A co z oficeram i?
– Jak j uż wspom niałam , są w bry gu.
– Więc zginą, j eśli do tego doj dzie.
– Cóż... – Wisem an uśm iechnęła się krzy wo. Stark pokręcił głową.
– Nie załatwiam y naszy ch porachunków w taki sposób. Zawsze m am y czy ste ręce.
– Jeśli wy puścim y ich z aresztu, otworzą ogień do kapsuł ratunkowy ch.
– Nie m ożecie wy łączy ć sy stem ów uzbroj enia? Rozwalić ich w drobny m ak?
– Scuttle? – Wisem an spoj rzała w bok, potem skinęła głową. – Możem y.

Rozreguluj em y sy stem y celowania, a potem uwolnim y oficerów po drodze do kapsuł.
Zostawim y im kilka, żeby też m ogli uciec, j eśli coś pój dzie nie tak. Czy to cię saty sfakcj onuj e,
błotołazie?

– Owszem , podfruwaj ko. – Kolej ne alarm y rozdzwoniły się za plecam i Wisem an,

obraz m ocno poczerwieniał. – Wy gląda na to, że powinniście się j uż zbierać.

– Po raz pierwszy zgadzam się z kim ś z arm ii. Odezwę się z pokładu wahadłowca.
– Przy j ąłem . – Stark przerwał połączenie i skupił się ponownie na obserwacj i

sy m boli szy buj ący ch nad wielką kulą Księży ca. Teraz zauważał więcej sensu w ty m chaosie.
Naj m niej szy m i ikonkam i oznaczano torpedy, który m i ostrzeliwano obie uciekaj ące j ednostki. –
Jak długo j eszcze wy trzy m aj ą? Pościg m a sześciokrotną przewagę liczebną.

– Mam zgady wać? – zapy tała Vic. – Na pozostały ch okrętach podoficerowie siedzą

wciąż w areszcie, więc ich przełożeni nie są w stanie działać tak sprawnie j ak kiedy ś.

– To prawda – poparła j ą Tanaka. – Ale m am y za to inny problem , kom endancie.
– Cudnie. O co ty m razem chodzi?
– O te uzbroj one wahadłowce. Maj ą na pokładach sporo pukawek, zaproj ektowano

background image

j e do przeprowadzania m isj i korsarskich i wspierania m acierzy sty ch j ednostek podczas walki.
Chce pan pozwolić, aby wy lądowały na naszy m kosm odrom ie?

– A m am j akiś wy bór?
– Co będzie, j eśli zaczną strzelać? To nadal m oże by ć j akiś podstęp.
Stark przy glądał się w m ilczeniu wy świetlanem u obrazowi, a potem wskazał

palcem na j eden z większy ch sy m boli, który pokry ł się m rowiem czerwony ch znaczników, aby
dosłownie w okam gnieniu zniknąć z pola widzenia. W ty m sam y m m iej scu widniał teraz sy m bol
oznaczaj ący zniszczenie j ednostki.

– Ten okręt wy leciał właśnie w powietrze. To przedstawienie zby t wiele by ich

kosztowało.

– Drugi też oberwał – dodała Vic. – Czy kapsuły ratunkowe i wahadłowce zdąży ły

się odłączy ć?

– Tak – zapiszczał j eden z wachtowy ch. – Widzicie te znaczki? – Chm ara j asny ch

sy m boli oddalała się od ikonek oznaczaj ący ch m iej sca zniszczenia okrętów woj enny ch. –
Kapsuły są bardzo łatwe do wy kry cia.

– Próbuj ą uciekać czy m ś, co m ożna tak łatwo wy kry ć? – zdziwił się Stark.
– Nie strzela się do kapsuł ratunkowy ch – odpowiedział wy straszony m głosem

wachtowy.

– Do własny ch okrętów też nie powinno się strzelać – przy pom niała m u Vic. –

Dotrą bezpiecznie do nas?

– Powinny. – Kilka sy m boli zapłonęło nagle j aśniej . – Albo i nie. Pościg rusza za

nim i.

– Chcą ich przechwy cić czy zabić? – zapy tał podniesiony m głosem Stark.
– Trudno powiedzieć. Dowiem y się, gdy dotrą na odległość strzału.
– Mówisz o torpedach? Czy ktoś m oże m i wy j aśnić różnicę pom iędzy rakietą a

torpedą?

– Nie m a żadny ch różnic – odpowiedział inny z wachtowy ch – ty le że sam oloty i

wy rzutnie odpalaj ą rakiety, a okręty woj enne torpedy.

– Ale dlaczego?
– Nie wiem , kom endancie. Ci z floty j uż tak m aj ą.
Stark zerknął w stronę Vic.
– Nie dość, że m am na głowie m asę własny ch problem ów, to j eszcze m uszę

zrozum ieć, j ak m y ślą we flocie.

– Na m nie nie licz. Ja ich nigdy nie rozum iałam .
– Musim y sprowadzić kapsuły na lądowisko. Ci ludzie liczą na nas.
– Z ty m się zgadzam . – Ona także zaszczy ciła go szy bkim spoj rzeniem . – A co z

wahadłowcam i? Je także chcesz tu sprowadzić?

– A co innego m ogę zrobić, Vic? – Wskazał ręką na wy świetlacz, pokazuj ąc sześć

duży ch sy m boli lecący ch w ślad za kapsułam i ratunkowy m i i eskortuj ący m i j e wahadłowcam i.
Kolej ne ikonki poj awiały się w przestrzeni, to załogi prom ów uakty wniły sy stem y obrony,
próbuj ąc opóźnić prześladowców. Nad przesuwaj ącą się wolno powierzchnią Księży ca poj awiło
się dry fuj ące pole m inowe. – Miny ? – zdziwił się Ethan, rozpoznaj ąc sy m bole bardzo podobne do
ty ch, j akim i arm ia oznaczała swoj e m iny. – Jak długo m ogą latać takie świństwa?

Nikt tego nie wiedział.
– Raczej krótko – m ruknęła Vic. – W przeciwny m razie wiele z nich zdry fowałoby

na szlaki handlowe.

– Maj ą różną trwałość – zawołała Tanaka od strony głównego term inalu, j ej palce

background image

wciąż śm igały po klawiszach. – Maksy m alna to trzy dzieści m inut.

– To rzeczy wiście niezby t długo – m ruknął Stark. – Ale te okręty j uż niem al na nie

wleciały. Zaraz, co one robią?

Znów poj awiło się wiele m ały ch ikonek. Grupa pościgowa otworzy ła ogień z broni

krótkiego zasięgu po wy kry ciu przeszkody. Kolej ne m iny eksplodowały, ale okręty m usiały
zwolnić, by oczy ścić przestrzeń przed sobą z zagrożeń.

– Wy gląda na to, że flota um ie nam ierzać własne m iny, ale ten m anewr kupił

uciekaj ący m dodatkowy czas – uznała Vic.

– Ty le że nadal m aj ą go zby t m ało – oświadczy ła Tanaka ponury m tonem . – To

przewidy wany m om ent przej ęcia. – Na wy świetlaczu poj awiły się dwa długie zbieżne łuki. –
Widzicie? Te okręty posiadaj ą o wiele większą m asę od wahadłowców, a co za ty m idzie, także
potężniej sze silniki, a kapsuły ratunkowe nie by ły proj ektowane do rozwij ania obłędny ch
szy bkości. Okno czasowe j est niewielkie. Naprawdę niewielkie.

– Kapsuły ratunkowe powinny ocaleć – oświadczy ła stanowczo Rey nolds. – Znam

się na ty le na proj ekcj ach takty czny ch, by wiedzieć, że zdążą wlecieć pod parasol ochronny.

– Tak – zgodził się z nią Stark – ale te wahadłowce są za nim i, chronią j e. Będą

m iały pościg na karkach, gdy dotrą w pobliże kolonii. O nie powinniśm y się m artwić.

– Raczej o kolonię.
– Wiem o ty m ! Co zrobim y, j eśli zabronię załogom ty ch wahadłowców lądować, a

one i tak rozpoczną procedury podej ścia? Mam strzelać do naszy ch rodaków?

– Czasam i będziesz m usiał to robić. Żeby ocalić inny ch.
Stark zam arł, sły sząc te ostre słowa. Jego wzrok zbłądził naty chm iast na lewą pierś

Rey nolds i widoczną tam baretkę srebrnej gwiazdy. Ona wie, co mówi. Zastrzeliła porucznika, aby
ocalić resztę plutonu. Czasem nie ma innego wyjścia. Ale czy tak jest w tym przypadku?

– Vic, j esteśm y to winni ty m ludziom .
– Wiem , że bronili szlaków zaopatrzeniowy ch kolonii...
– Nie o to m i chodziło. Pam iętasz kontratak wroga? Na sam y m początku tego

burdelu? – Nowe gwiazdy rozbłysły w nieskończonej pustce nad wciąż obcym księżycowym
krajobrazem. Wystraszeni żołnierze spoglądali w górę, wiedząc, że to flota kupuje im tyle czasu, ile
zdoła. – Powstrzy m ali flotę inwazy j ną, pozwalaj ąc nam na um ocnienie linii frontu. Gdy by nie
walczy li wtedy, oddaj ąc za nas ży cie, zostaliby śm y rozgrom ieni. Jesteśm y im coś winni, Vic.

Chwila ciszy, potem zdawkowe skinienie głowy.
– Owszem , j esteśm y. Jak j ednak chcesz spłacić ten dług, nie narażaj ąc nas

wszy stkich?

Stark gapił się na ekran, w głowie m y śl goniła m y śl. Pozwolić im wylądować, nie

bacząc na ryzyko? Czy zostawić ich tam na pewną śmierć? Nie! Nie dopuszczę do tego. Dopóki
dowodzę tym miejscem, nikt nie zginie w podobnych okolicznościach. Dlaczego nie mam innego
wyjścia?

– Kom endancie! – zawołała Tanaka.
– Słucham cię, Jill.
– Mam na linii przy wódcę cy wilbandy. Tego Cam pbella. Mówi, że to bardzo pilne,

i wy gląda na m ocno zdenerwowanego.

– Witam w klubie. Dawaj go.
Zarządca spoglądał na niego z wy świetlacza, w oczach dało się zauważy ć panikę.
– Sierżancie Stark, obsługa kosm odrom u zam eldowała m i o bitwie prowadzonej w

przestrzeni nad nam i.

– Wiem o ty m . – Stark odpowiedział beznam iętny m tonem , próbuj ąc uspokoić

background image

Cam pbella, j ak to robił ze spanikowany m i szeregowcam i. – Kilka okrętów floty m a problem y. Ich
załogi zm ierzaj ą w kierunku lądowisk kolonii.

– Problem y ? – Cam pbell nie wy dawał się uspokoj ony zapewnieniam i Starka. –

Doszło na nich do buntu? Wielki Boże. I oni lecą do nas?

– Zgadza się. – Ethan zerknął na wy świetlacz znaj duj ący się obok wizerunku

zarządcy. – Głównie w kapsułach ratunkowy ch.

– Sierżancie, to ogrom na eskalacj a doty chczasowej sy tuacj i. Jeśli rząd uzna, że z

rozm y słem szerzy m y rewolucj ę...

– Nie m am wpły wu na to, co m y ślą inni. Staram się reagować na wy darzenia.
– Zezwolenie na lądowanie ty ch kapsuł w kolonii będzie m iało poważne reperkusj e

i spory wpły w na porozum ienie o wy m ianie j eńców na wasze rodziny. Nie m ówiąc j uż o ty m , że
bitwa w przestrzeni nad kolonią naraża nas wszy stkich. Nie m ożecie pozwalać na coś takiego.

Stark starał się zachować kam ienną twarz, ale nie zdołał ukry ć poiry towania.
– Proszę m i nie m ówić, że m am odm ówić pom ocy ludziom , którzy j ej potrzebuj ą.
– Kolonia...
...może iść do diabła.
– Nie naciskaj m nie, Cam pbell! Mam tu spory problem , ale nie porzucę nikogo na

pastwę losu ty lko dlatego, że to ułatwiłoby m i ży cie.

Zarządca kolonii zam ilkł. Miał m inę człowieka, który nadział się czołem na ścianę,

która wy rosła nie wiadom o skąd na trasie j ego biegu. Gdy odezwał się po raz kolej ny, głos m u
drżał.

– Sierżancie Stark, proszę...
Na wy świetlaczu poj awiły się nowe sy m bole. Torpedy odpalone z okrętów leciały

zwartą m asą w kierunku wahadłowców i chroniony ch przez nie kapsuł ratunkowy ch. Załogi
prom ów także otworzy ły ogień, sy stem y obrony przeciwlotniczej wy pluły m rowie pocisków
wy celowany ch w nadlatuj ące zagrożenie.

– Nie m am czasu na takie rozm owy – oświadczy ł ostry m tonem . – skontaktuj em y

się po zażegnaniu tego kry zy su. – Przerwał połączenie i spoj rzał na Rey nolds. – Tego m i by ło
teraz trzeba.

– Nie licz na to, że będę kom entowała postępowanie cy wilbandy. Mam y j eszcze

pięć m inut, po upły wie tego czasu wahadłowce m ogą otworzy ć do nas ogień.

– Szlag. – Nie byłoby problemu, gdyby te maszyny nie posiadały uzbrojenia.

Gdybym mógł pozbawić je... – Hej , Tanaka!

– Tak, sir?
– Te okręty floty dały ci dostęp do swoich sy stem ów. Czy to pozwalało na

wy łączenie ich uzbroj enia?

– No... tak, kom endancie – odparła, rzuciwszy szy bkie spoj rzenie na j ednego z

wachtowy ch, który zdecy dowanie kiwał głową. – Możem y kierować zdalnie wszy stkim i
sy stem am i uzbroj enia.

– Połącz się z ty m i wahadłowcam i, przekaż im , że przej m iem y kontrolę nad ich

sy stem am i uzbroj enia tuż przed ty m , nim wej dą pod parasol ochronny kolonii.

– A j eśli nie wy rażą na to zgody ?
– Zostaną zestrzeleni. Nie będziem y negocj ować.
Przez m om ent panowała cisza, podczas której obserwował traj ektorie lotu

wszy stkich j ednostek sunący ch łagodny m łukiem przez przestrzeń. Za zbitą m asą kapsuł
ratunkowy ch znaj dowały się cztery znacznie większe sy m bole oznaczaj ące wahadłowce. Ich
sy stem y uzbroj enia m igotały wszy stkim i barwam i tęczy. W tle nagle poj awił się natarczy wy

background image

głos Tanaki:

– Kom endancie?
– Tak.
– Wisem an odm awia. Mówi, że pościg j est zby t blisko i że zostanie zestrzelona, j eśli

wy łączy wszy stkie sy stem y uzbroj enia.

– Przełącz m nie na j ej kanał. Wisem an?
– Daj spokój , Stark! Prowadzim y tutaj pieprzoną bitwę, a ty chcesz, żeby śm y

pozby li się całej broni?

– Daj em y wam osłonę. Wej dziecie pod parasol ochronny kolonii. Nie dopuszczę

was j ednak na odległość strzału, j eśli nie będę m iał pełnej kontroli nad waszy m uzbroj eniem .

– A co zrobisz, j eśli zginiem y z tego powodu? No? Powtarzam ci, m ogą nas zabić,

j eśli przy staniem y na wasze warunki.

Stark oderwał wzrok od sy m boli i zerknął w naj ciem niej szy róg centrum

dowodzenia, przy pom inaj ąc sobie idealne księży cowe cienie i niezwy kle j asne światło wokół
nich. Czerń i biel. Jak życie i śmierć. Przeciwności, ale powiązane ze sobą. Masz przed sobą
umocnienia. Kogo poślesz na śmierć, aby ocalić pozostałych? To prosty rachunek. Jeden zostanie
zabity, trzech przeżyje. Ale decyzja nigdy nie jest prosta i nic nie może jej ułatwić.

– Wisem an, m am tutaj ty siące ludzi, który ch ży cie zależy od m oich decy zj i. I to

nim i m uszę się przej m ować w pierwszej kolej ności. Wy j esteście następni w kolej ce. Nie m ogę
zm ienić ty ch priory tetów.

Po chwili ciszy Wisem an odezwała się o wiele m niej pewny m tonem .
– Dobrze. Niech ci będzie, m ałpoludzie. Wy łączcie nam broń, kiedy uznacie to za

stosowne. Ty lko zróbcie to dosłownie w ostatniej chwili, proszę.

– Zrobim y co w naszej m ocy.
– Jeśli zdołam wy lądować, stawiacie m i piwo.
– Z przy j em nością.
Stark poczuł na ram ieniu dłoń Vic, ty m j edny m m ocny m uściskiem przekazała m u

swoj e poparcie, zanim oddaliła się szy bkim krokiem . Stał j eszcze dłuższą chwilę, obserwuj ąc
ikonki dolatuj ące do granicy pola rażenia baterii broniący ch kolonii i zbliżaj ące się do nich
sy m bole oznaczaj ące okręty pościgu.

– Czy załogi baterii przeciworbitalny ch zostały powiadom ione o sy tuacj i?
– Tak, sir –odparła Tanaka – na razie j ednak odm awiaj ą otwarcia ognia.
– Wcale im się nie dziwię. Sądzę j ednak, że kilka strzałów ostrzegawczy ch

załatwiłoby sprawę. Każ im odpalić rakiety, zanim okręty floty wej dą w pole rażenia. Jeśli
będziem y m ieli szczęście, to j e odstraszy, zanim doj dzie do naj gorszego.

– Przy j ęłam . Według sy stem ów za m om ent znaj dziem y się w zasięgu skutecznego

ognia z wahadłowców.

– Przej m ij kontrolę i wy łącz j e.
– Taj est. Wy łączam .
Nigdy wcześniej nie robił czegoś takiego. Nie pozbawiał broni kogoś, kto walczy ł o

ży cie. Zawsze um iał znaleźć lukę w sy stem ie i nie pozwalał, by j ego ludzie budzili się z ręką w
nocniku. Potrzebuję lepszego planu. Muszę wyprzedzać takie sytuacje, aby nie dopuścić do utraty
wszystkich opcji.

– Masz łączność z wahadłowcem Wisem an?
– Nie m am . Okręty floty są j uż tak blisko, że zagłuszaj ą transm isj ę.
– Uży j nadaj nika z centrum dowodzenia.
Tanaka pokręciła głową.

background image

– Te j ednostki są tak wielkie, że dy sponuj ą naprawdę potężny m sprzętem

elektroniczny m . Jeśli zagłuszaj ą coś punktowo, nie przebij em y się z tak dużej odległości.

– Mam y wciąż kontrolę nad sy stem am i uzbroj enia ty ch j ednostek? –

zainteresowała się Vic.

– To nie m a j uż znaczenia – odpowiedziała Tanaka – zakończy liśm y procedury ich

wy łączania przed utratą łączności. Nie zdołaj ą ich akty wować bez złam ania kodów centrum
dowodzenia.

– Co m y robim y z palcem w odwłoku – przy pom niała j ej Rey nolds. – Ethan, ich

sy stem y boj owe m ogą by ć znów sprawne.

– Wiem .
Przy glądał się kapsułom ratunkowy m opadaj ący m na pły tę kosm odrom u.

Przy glądał się ikonkom oznaczaj ący m zagrożenie, gdy baterie wy strzeliły salwę ostrzegawczą w
kierunku nadlatuj ący ch okrętów. Przy glądał się wahadłowcom wy konuj ący m rozpaczliwe uniki,
by uniknąć trafień torpedam i.

– Ethan?
– Pozwólcie im wy lądować.
Byli już blisko, tak blisko. Okręty woj enne siedziały na karku załogom

wahadłowców. Kolej na salwa z baterii obrony przeciworbitalnej . Sy m bol j ednej z uciekaj ący ch
m aszy n zniknął w gąszczu sy gnalizowany ch zagrożeń.

– Straciliśm y j eden z wahadłowców?
– Trudno powiedzieć – zam eldowała Tanaka. – Zagłuszanie j est zby t m ocne i sporo

tam wy strzelonego złom u. Równie dobrze m ogliśm y stracić nam iar.

Trzy pozostałe wahadłowce wy ham owały, j akby zam ierzały iść w sukurs

czwartem u. Stracimy je wszystkie. Szlag. Spieprzyłem to. Wybacz, Wiseman.

– Czwarty wahadłowiec wciąż tam j est! – wrzasnął nagle j eden z wachtowy ch.
Sy m bol poj awił się ponownie, ty m razem j ego kolor oznaczał spore uszkodzenia.

Pozostałe m aszy ny otoczy ły go kordonem i razem zaczęły opadać ku powierzchni Księży ca.
Wielkie okręty lecące za nim i wy ham owy wały, ogrom ne dy sze spy chały j e szerokim i łukam i w
kierunku otwartej przestrzeni, której sy stem y obrony kolonii nie m ogły dosięgnąć. Stark
potrzebował chwili, by ogarnąć nową sy tuacj ę – nie by ło j uż nowy ch sy gnałów zagrożeń,
wahadłowce przestały kluczy ć j ak szalone i opadały spokoj nie na powierzchnię Księży ca.

– Już po wszy stkim ? – zdziwiła się Vic. – Już po bitwie?
– Na to wy gląda. – Stark odetchnął, nagle dotarło do niego, że nieświadom ie

wstrzy m ał oddech. Zaczął się raz j eszcze przy glądać obrazowi na wy świetlaczu, szukaj ąc
zam ieraj ącej wy m iany ognia, tak charaktery sty cznej dla końcowej fazy każdej bitwy lądowej . –
Nasza flota walczy w nieco czy stszy sposób niż m y.

– Tak to przy naj m niej wy gląda.
– Stark? – Zniekształcony głos Wisem an przedarł się przez zakłócenia. – Wisisz m i

więcej niż j edno pieprzone piwo.

Stark zerknął na Tanakę.
– Odzy skaliśm y sy gnał, a co z ich sy stem am i? Są nadal wy łączone?
Sprawdziła na konsoli, a potem spoj rzała na niego, nie kry j ąc zdziwienia.
– Taj est. Nic nie wskazuj e na to, żeby próbowali przy nich gm erać.
Ethan posłał Vic charaktery sty czne spoj rzenie znaczące: „A nie m ówiłem ?”, na co

zareagowała przesadny m skinieniem głowy, przy znaj ąc m u racj ę.

– Witam y na Księży cu, starszy m acie Wisem an. Zaparkuj cie swoj e ptaszki na

m iej scach wskazany ch przez władze kosm odrom u. – Skupił wzrok na sy m bolach uszkodzeń

background image

widoczny ch obok ikony j ednego z wahadłowców. – Macie ranny ch na pokładzie?

– Tak, ale to głównie sińce od obij ania się o ściany. Ty lko kilku naszy ch oberwało

m ocniej .

– Wy sy łam y zespoły ratunkowe. – Ethan spoj rzał na Tanakę, a ta potwierdziła

skinieniem głowy przy j ęcie rozkazu i wprowadziła naty chm iast stosowne kom endy do kom putera.
– Czy pani dowodzi ty m i ludźm i? Mam na m y śli wszy stkich m ary narzy, którzy ewakuowali się z
okrętów?

– Chy ba tak.
– Wolałby m usły szeć konkretniej szą odpowiedź. Chciałby m też wiedzieć, czy zdoła

pani utrzy m ać w ich szeregach dy scy plinę.

– Jeśli który ś z m ary narzy za bardzo się rozbry ka, nasi bosm ani zrobią z nim

porządek.

– Świetnie. Poj awię się wkrótce na kosm odrom ie, by panią powitać. Proszę do tej

pory zapanować nad swoim i ludźm i. Dam y im przy działy do koszar, j ak ty lko będzie to m ożliwe.

– Okay. W takim razie do zobaczenia. Wisem an, bez odbioru.
Stark zwiesił na m om ent głowę, opieraj ąc się na wy prostowany ch rękach o blat

konsoli. Ty m sposobem próbował dać uj ście przepełniaj ącem u go napięciu.

– Vic, zadbaj o to, żeby śm y m ieli w kosm odrom ie ty lu żołnierzy, ilu m oże by ć

potrzebny ch do zaprowadzenia porządku.

– Chodzi ci o ludzi pod bronią?
– Tak. Nadal m ożem y m ieć problem y. Nie j estem pewien, czy ci m ary narze

zechcą przej ść pod m oj e dowództwo. W każdy m razie chciałby m m ieć tam ty lu ludzi, by cały
czas trzy m ać rękę na pulsie.

– Załatwione. – Rey nolds nagle wy buchnęła śm iechem . – Gratuluj ę, Ethanie Stark.

Masz własną arm ię, a teraz do kom pletu dostałeś flotę.

– Flotę. Cudnie. Chcesz by ć j ej adm irałem ?
– Nie, dzięki. W granatowy m m i nie do twarzy. – Zasalutowała pospiesznie. –

Przej m ę dowodzenie w kosm odrom ie. Kom pania rezerwy rozm ieszczona w kry ty czny ch
punktach sektora powinna wy starczy ć.

– Powiedziałem przecież, że j a tam idę.
Vic wy m ierzy ła w niego wy prostowany m palcem .
– Jesteś zby t ważny, by stać w pierwszy m rzędzie kom itetu powitalnego, gdy j akiś

niezrównoważony m ary narz wy sadzi w powietrze wahadłowiec i przy okazj i pośle w diabły pół
kosm odrom u.

– Idę tam – powtórzy ł Stark.
– Przestałeś m i ufać?
– Ależ skąd. – Ufanie podwładnym, że wykonają powierzone im zadania, to część

roboty przełożonego. Nie mogę być wszędzie naraz. I nie powinienem. – Masz racj ę, pój dę
uspokoić Cam pbella, a ty zaj m ij się ty m i m ary narzam i.

– Chy ba trafiło m i się łatwiej sze zadanie – stwierdziła, szczerząc zęby.
– Fakt. – Stark się skrzy wił. – Źle to rozegrałem .
– Co chciałeś przez to powiedzieć? To cy wil, który wty kał nos w sprawy woj a.

Kazałeś m u się odpieprzy ć. W czy m problem ?

Zastanawiał się nad ty m py taniem przez chwilę, nie zwracaj ąc uwagi na

wielokolorowe wy świetlacze i radosne szczebiotanie otaczaj ący ch go wachtowy ch.

– To nie powinno tak wy glądać. Ale nie py taj m nie teraz dlaczego. Muszę to

przem y śleć. Rób swoj e, a j a go przeproszę.

background image

– Przeprosisz? – Vic nie m ogła uwierzy ć w to, co usły szała, ale po chwili wzruszy ła

ram ionam i. – Ethan Stark będzie przepraszał. Prędzej spodziewałaby m się, że piekło zam arznie.
Powodzenia.

– Dzięki.
Stark wy stukał kod, gdy Rey nolds opuszczała centrum dowodzenia, nie czekał długo

na połączenie.

– Panie Cam pbell? Przepraszam . Sy tuacj a by ła bardzo napięta, wiele się działo,

ale nie powinienem pana zby wać w tak obcesowy sposób.

– Sierżancie? – Zm iana tonu głosu Starka zaskoczy ła zarządcę kolonii.
– Proszę m i wy baczy ć, że nie podzielałem pańskich obaw – dodał Ethan nieco

bardziej oficj alny m tonem . – Bitwa w kosm osie dobiegła końca. Za chwilę na pły cie
kosm odrom u wy ląduj e cała m asa kapsuł ratunkowy ch z ewakuowany m i m ary narzam i, a także
cztery eskortuj ące j e wahadłowce boj owe. Wy słałem tam j uż m oich ludzi, aby m ieli sy tuacj ę
pod kontrolą.

– Co się stało z okrętam i ty ch ludzi?
– Zostały zniszczone. Przez załogi i ostrzał z inny ch j ednostek.
Cam pbell potarł skronie obiem a dłońm i, wy glądał przy ty m na zaniepokoj onego.
– Nasz rząd będzie z tego powodu bardzo nieszczęśliwy. Okręty woj enne są bardzo

drogim i m aszy nam i, a sam a m y śl, że bunt m oże się rozprzestrzenić na flotę...

– Nie m ieliśm y z ty m nic wspólnego. Ci ludzie nie wiedzieli nawet, kim j estem ,

dopóki z nim i nie porozm awiałem .

– Władz pan tak łatwo nie przekona do tej wersj i zdarzeń, sierżancie Stark. –

Cam pbell pokręcił wolno głową. – Jest pan pewien, że j uż po wszy stkim ?

– Nikt j uż tam nie strzela, okręty floty odlatuj ą na zaj m owane wcześniej pozy cj e.

Z tego, co widzę, wy gląda to na koniec starcia.

– Poproszę pannę Sarafinę, aby skontaktowała się z negocj atoram i strony

rządowej . To j ą powinien pan przeprosić, sierżancie Stark, bo to na j ej głowę spadnie całe odium
tej afery. Będzie m usiała się napracować, aby następna tura wy m iany doszła do skutku zgodnie z
harm onogram em . Na pana m iej scu nie zdziwiłby m się, gdy by rząd powiedział nie.

– A j a by m się dziwił – oświadczy ł z pełny m spokoj em Stark. – Panie Cam pbell,

nie znam się na wielu rzeczach, ale j ednego j estem całkowicie pewien. Nasz rząd potrzebuj e
żołnierzy trzeciej dy wizj i, i to rozpaczliwie. To zaprawione w boj ach j ednostki liniowe, a ty ch
ostatnim i czasy zaczy na brakować w am ery kańskiej arm ii.

Cam pbell zm ruży ł oczy, zaraz też skinął głową.
– Rozum iem . Zadbam o to, by panna Sarafina poznała pana opinię na ten tem at.

Dziękuj ę, sierżancie. My ślę, że powinniśm y opracować lepsze procedury współpracy w
sy tuacj ach kry zy sowy ch.

– Pełna zgoda. – Ethan spoj rzał po raz kolej ny na wy świetlacz. – Kapsuły i

wahadłowce j uż ląduj ą, m uszę wracać do swoich obowiązków.

– Rozum iem . Dokończy m y tę rozm owę w później szy m term inie.
Stark przerwał połączenie z Cam pbellem , by przy glądać się bezczy nnie, j ak

rozbitkowie opadaj ą ku powierzchni Księży ca. Ich kapsuły leciały szy bko i dopiero w ostatniej
chwili włączały silniki ham uj ące – m im o szy bkiego wy tracania prędkości, lądowanie by ło
twarde. Wahadłowce podchodziły znacznie wolniej , m aj ąc o wiele większe zapasy paliwa, m ogły
osiąść na Srebrny m Globie z dużą gracj ą.

Stark przełączy ł się na kam erę zewnętrzną pancerza Vic, a potem przefiltrował

dane z j ej HUD-a, aby uzy skać czy sty obraz kosm odrom u. Wokół leżało wiele pękaty ch kapsuł,

background image

na ich korpusach nie by ło widać żadnego uzbroj enia ani wy szukany ch sensorów. Wyglądają jak
wielkie kubły na śmieci. Nadają się tylko do posadzenia rozbitków na najbliższej planecie, ale do
niczego więcej. Na j ego oczach wahadłowce podchodziły kolej no do lądowania z dala od kapsuł,
by uniknąć przy padkowej kolizj i. Ich dy sze pionowe wzniosły z pły ty lądowiska niewielkie
chm urki py łu. Nie dało się go wy m ieść do czy sta.

Stark sprawdził sy m bole poj awiaj ące się na wy świetlaczach centrum dowodzenia,

porównuj ąc j e z obrazem transm itowany m z pancerza Rey nolds rozlokowuj ącej kom panię
rezerwową wokół m iej sca lądowania. Vic podzieliła ludzi na trzy oddziały, każdy w sile plutonu, i
kazała im otoczy ć kordonem m iej sce spoczy nku kapsuł oraz wahadłowców.

– Gdy by ś podzieliła ich na druży ny, m ogliby się ustawić szerzej – rzucił.
– Wiem , ale chcę stłum ić wszelkie rozruchy w zarodku, a widok w pełni

uzbroj onego plutonu działa m ocniej na wy obraźnię człowieka niż poj edy ncza druży na. Dobrze
m ówię?

Przy j rzał się j ednem u z plutonów. Opancerzone postacie stały w trzech równy ch

szeregach j ak figury na dziwnej szachownicy. Każda z nich trzy m ała palce na spuście broni.

– Dobrze m ówisz.
– Wiem , co m am robić, Ethan.
Wy powiedziała te słowa z całkowity m spokoj em , ale Stark i tak wy czuł wy rzut.
– Okay. Wy bacz. Postaram się trzy m ać gębę na kłódkę.
– No to zaczy nam y. – Przełączy ła się na inny kanał i zwróciła do m ary narzy,

pozostawiaj ąc Starka na nasłuchu. – Starszy m acie Wisem an, proszę wy prowadzić swoich ludzi z
poj azdów.

– Z poj azdów? – pry chnęła Wisem an. – Niech ci będzie, m ałpoludzie. Naj pierw

dam rozkaz opuszczenia kapsuł ratunkowy ch. – Chwilę później w burtach owalny ch poj azdów
otworzy ły się wielkie włazy. Mary narze wy sy pali się na lądowisko, większość z nich m iała na
sobie kom pletne pancerze boj owe floty, kilku j ednak wy niesiono na specj alny ch herm ety czny ch
noszach. Rozbitkowie zatrzy m ali się opodal swoich kapsuł, widząc naprzeciw nieruchom y kordon
uzbroj ony ch żołnierzy.

– Proszę ustawić swoich ludzi w odpowiednim szy ku.
Wisem an wy dała rozkazy przez własny kom unikator. Mary narze zaczęli się

przem ieszczać.

Bosm ani naty chm iast zapędzali ich na m iej sca w nierówny ch szeregach.
– Boże – j ęknął który ś z żołnierzy. – Mam nadziej ę, że nikt im nie każe m aszerować,

bo popękam y ze śm iechu.

– Zam knij cie się! – zganił go Stark. – Ci m ary narze przeszli przed chwilą przez

niezłe piekło. Zasłuży li sobie na nasz szacunek, więc im go okażm y. Zachowaj cie takie uwagi dla
siebie.

– Dawać tu sanitariuszy – rozkazała Rey nolds.
Dwa transportery ruszy ły naty chm iast, zm ierzaj ąc w kierunku zdezorientowany ch

m ary narzy, którzy przy glądali się z rosnący m niepokoj em opancerzony m karetkom , które stanęły
tuż przy ich szeregach. Sanitariusze wy biegli z obu m aszy n, kieruj ąc się prosto na złożony ch na
noszach ranny ch. Ich nagłe poj awienie się na lądowisku wprowadziło j eszcze większe
zam ieszanie wśród ocalony ch. Stark uśm iechnął się m im owolnie, widząc wy grażaj ący ch im
bosm anów. Wiem doskonale, co mówią teraz swoim ludziom, i cieszę się, że nie muszę tego
słuchać.

– Wisem an – odezwała się znowu Vic. – Możecie j uż wy j ść z wahadłowców.
Ethan wy czuł w j ej głosie nutę napięcia. Nikt inny j ednak nie zdołałby j ej

background image

wy chwy cić. Wciąż niepokoi ją uzbrojenie tych maszyn. A może boi się, że ktoś pomyli przycisk i
pośle w diabły pół kosmodromu.

– Nadal kontroluj em y ich sy stem y uzbroj enia, Vic.
– Dzięki, Ethan.
Wisem an odezwała się po raz kolej ny, w j ej głosie dało się wy czuć zm ęczenie,

które nie by ło niczy m niezwy kły m po takich przej ściach.

– Daj cie nam j eszcze chwilę. Musim y zabezpieczy ć wahadłowce.
– Mam y pełną kontrolę nad kosm odrom em – upierała się Rey nolds. – Chy ba że

chodzi wam o j akieś wewnętrzne zagrożenia.

– Wewnętrzne zagrożenia? – Wisem an nie próbowała nawet kry ć rozdrażnienia. –

O czy m ty pieprzy sz, u licha?

– Twierdziłaś, że m usisz zabezpieczy ć wahadłowce. Czy to nie oznacza, że czegoś

się obawiasz?

– Nie. Nie oznacza.
– Dlaczego zatem boisz się o ich bezpieczeństwo? – Rey nolds wy pluła z siebie

kolej ne py tanie.

– Ja się niczego nie boj ę! Po prostu zabezpieczam wahadłowce!
– Czekaj cie – wtrącił się Stark. – Wisem an, co znaczy określenie „zabezpieczam

wahadłowce”? Co ty tam właściwie robisz?

– Wy łączam światła. Wy gaszam sy stem y. Dom y kam włazy. A co innego m ogę

robić?

Vic zacharczała, j akby się dławiła, ale przem ówiła m om ent później całkowicie

opanowany m głosem :

– Zabezpieczanie czegoś oznacza ustanowienie strefy bezpieczeństwa i

rozstawienie wart.

– Może dla ciebie – wy paliła w odpowiedzi Wisem an – ale na pewno nie dla m nie.

Coś m i się widzi, że wy w piechocie uży wacie ty ch sam y ch określeń na zupełnie inne czy nności
niż m y we flocie.

Vic przełączy ła się na pry watny kanał Starka.
– Jak m y m am y współpracować z ty m i ludźm i? Oni nawet nie m ówią ty m

sam y m j ęzy kiem . Słowa, które wy powiadaj ą, brzm ią znaj om o, ale m ogą oznaczać coś zupełnie
innego.

– Wszy scy m am y własne specj alisty czne żargony – uspokaj ał j ą Ethan. – Nawet

tu, w woj u. Idź i pogadaj z Gordasą o zaopatrzeniu. Albo z j akim ś prawnikiem .

– Nie, dziękuj ę. Mam dość problem ów z dogadaniem się z Wisem an. Poza ty m

chy ba zaczy na zadzierać ze m ną.

– Daj spokój , Vic, o co ci znowu chodzi? – Stark spoj rzał na Tanakę m achaj ącą do

niego ręką. – Co j est?

– Próbuj ą wy łączy ć sy stem y uzbroj enia wahadłowców. Mam im na to pozwolić?
– Oczy wiście. Vic, m ary narze wy łączaj ą właśnie sy stem y uzbroj enia. Co tam u

was?

– Przecież sam widzisz.
– Nie py tam , j ak to wy gląda. Py tam , co ty o ty m m y ślisz?
– Wy bacz, kom endancie. – Ethan wy czuł, że Rey nolds się uśm iecha. – Według

m nie wszy stko j est w porządku. Mary narze wy glądaj ą j ak ktoś, kto wy dostał się właśnie spod
ostrzału. Zaraz podzielim y ich na m niej sze grupy, nakarm im y i przy dzielim y im kwatery.
Sierżant Manley oczy ściła j uż dla nich kilka baraków w koszarach.

background image

– Świetnie. Upewnij się, że Manley powiadom i wszy stkich chętny ch do bitki z

m ary narzam i, że będą m ieli ze m ną do czy nienia, j eśli tkną kogoś palcem . – Stark odetchnął
głębiej . – Mam y j eszcze j akieś kry zy sy w planie?

– Ty lko ten twój obiad.
– O Jezu.
– No właśnie. Nie postawiłaby m złam anego szeląga na to, że nasz obiadek dziś się

odbędzie.

– Sierżancie Stark?
Ethan zm arszczy ł brwi, spoj rzał w stronę py taj ącego i zaraz wstał.
– Porucznik Mendoza. Co pana sprowadza... – sprawdził czas, tłum iąc ziewnięcie –

o tej porze?

– Przedstawię m oj ą sprawę zwięźle, sierżancie. Obawiam się, że odwołał pan ten

obiad, aby nie zostać posądzony o bratanie się z oficeram i.

– Słucham ? – Zm ęczenie Starka zniknęło w j ednej chwili. – Kto panu naopowiadał

takich bzdur, sir?

– Nikt nie m usiał m i tego wy łuszczać...
– I nikt nie powinien tego robić. – Ethan odsunął na bok palm topa i opadł ciężko na

krzesło. – Proszę siadać, poruczniku. Nie sły szał pan j eszcze o niedawny m kry zy sie w naszej
flocie?

Mendoza zaj ął niezdarnie wskazane m iej sce, wciąż j eszcze przy zwy czaj ał się do

zm niej szonej grawitacj i.

– Sły szałem .
– Nie powinno więc pana dziwić, że nie m iałem ochoty na branie udziału w

podobny m spotkaniu towarzy skim . Chciałem , Bóg m i świadkiem , ale flota spieprzy ła m i cały
dzień. Dlatego poprosiłem o przełożenie term inu obiadu.

– Zatem nie widzi pan żadny ch przeszkód w spoty kaniu się z oficeram i?
– Poruczniku, nigdy wcześniej nie przej m owałem się ty m , co ludzie o m nie

m ówią, dlaczego więc m iałby m to robić teraz? Przepraszam za to niespodziewane odwołanie
przy j ęcia i zapewniam , że chodziło wy łącznie o zm ianę term inu.

– Dziękuj ę, sierżancie.
– Niem niej – dodał Stark, powstrzy m uj ąc Mendozę od wstania – skoro j uż pan tu

j est, chciałby m pana o coś zapy tać... – przerwał, żeby zebrać m y śli. – Pański sy n to bardzo ostry
żołnierz. Mógłby by ć wprawdzie bardziej agresy wny, ale j ego rozum owaniu na polu walki nie
m ożna nic zarzucić. No i m ożna na nim polegać.

Porucznik Mendoza uśm iechnął się z tłum ioną, lecz i tak widoczną dum ą.
– Dziękuj ę raz j eszcze, sierżancie.
– Nie. To j a panu dziękuj ę. Jestem zaszczy cony, że m iałem pańskiego sy na w

druży nie. Jak się dom y ślam , j est pan równie ostry j ak on, a do tego przeszedł pan szkolenie na
oficera, nie wspom inaj ąc o spory m doświadczeniu polowy m .

– Owszem , spędziłem kilka lat, dowodząc j ednostkam i liniowy m i.
Stark pochy lił się ku niem u, wy powiadaj ąc kolej ne słowa spokoj nie, ale

background image

j ednocześnie dobitnie:

– Sprawa wy gląda tak. Pozby liśm y się dawnej kadry oficerskiej , więc

potrzebuj em y nowy ch dowódców, ale na pewno lepszy ch. Chcem y ich wy brać rozum nie.
Prom ować ty lko ty ch, który m to się należy, szkolić ich j ak trzeba i tak dalej . Nie dopuścim y do
tego, by rządziła nam i znowu banda polity ków w m undurach, którzy dbaj ą j edy nie o to, by
zadowolić swoich przełożony ch, w dupie m aj ący ch swoj ą robotę i ludzi, j eśli ty lko doj dą do
przekonania, że ich przełożony m też na ty m nie zależy. A to oznacza, że m usim y wprowadzić
ogrom ne zm iany w procesie szkolenia i m am nadziej ę, że pan nam w ty m pom oże.

Porucznik Mendoza skinął głową, ale ty lko raz, powoli, nie spuszczaj ąc wzroku ze

Starka.

– Z naj większą przy j em nością podpowiem wam to i owo, sierżancie. Podobnie j ak

pan m iałem sty czność z wielom a zły m i stronam i obecnego sy stem u. – Uśm iechnął się przelotnie
z gory czą. – Wciąż też m am w pam ięci treść dokum entu wy sy łaj ącego m nie na em ery turę.
Pentagon wy stosował rozporządzenie, którego celem , cy tuj ąc dokładnie, by ło „rozpoczęcie
udoskonalania procesu prowadzenia walki”.

– Udoskonalania procesu? – Stark powtórzy ł bezwiednie te słowa. – Czy li woj ny.

Naprawdę uży li takiego sform ułowania?

– Nigdy nie zapom nę tego zdania, sierżancie.
– No cóż, panie poruczniku, w ciągu ostatnich kilku lat brałem udział w wielu

operacj ach, ale szczerze powiedziawszy, nie zauważy łem żadny ch udoskonaleń procesu
prowadzenia walki.

– Jestem pewien, że wzrok i słuch pana nie m y lił. Moim zdaniem organizacj a, która

przem awia do ludzi podobny m i sloganam i, zatraciła swoj e pierwotne funkcj e i podąża wy łącznie
za biurokraty czny m i im peraty wam i, skupiaj ąc się na zarządzaniu „procesam i”, co nie m a zby t
wiele wspólnego ze zdrowy m rozsądkiem .

Stark potrzasnął głową, a potem sięgnął po na wpół zapom nianą kawę stoj ącą przed

nim na biurku.

Wzdry gnął się m ocno, gdy upił ły k zim nego j uż pły nu.
– Poczęstowałby m pana kawą, poruczniku, ale obawiam się, że nie zapom niałby

m i pan tego do końca ży cia. Powiada pan zatem , że zna pan naj gorsze strony dowodzenia. Może
nam pan pokazać, j ak ich unikać?

– Zrobię co w m oj ej m ocy, sierżancie. Aczkolwiek wątpię, aby wam to w czy m ś

pom ogło.

– Nawet poj edy ncze osoby m ogą doprowadzić do zm ian sy stem u. To m oże

wprawdzie by ć bolesne, niem niej ...

– O to m i chodziło. To pan j est tutaj kom endantem , nie j a. Ty lko pan m oże

doprowadzić do ty ch zm ian. Wielu ludzi będzie proponowało różne pom y sły, ale pan i ty lko pan
m oże j e zrealizować.

Stark westchnął głośno, po czy m uśm iechnął się pod nosem .
– Powinienem by ł się dom y ślić, że coś takiego usły szę. Czy j est coś, za co nie

m uszę by ć odpowiedzialny ?

– Dowódca m usi by ć odpowiedzialny za wiele rzeczy, niem niej znam kilka o wiele

gorszy ch powinności niż poruszane przez nas w tej rozm owie. Sły szał pan kiedy ś o von
Clausewitzu?

Ethan zastanawiał się przez chwilę.
– To ten Niem iec, o który m Mendo, to znaczy pański sy n, bez przerwy wspom ina.

Porucznik Mendoza się uśm iechnął.

background image

– Poświęciłem wiele godzin na dy skusj e z sy nem o dziełach von Clausewitza.

Cieszy m nie, że dzielił się wiedzą z towarzy szam i broni.

– Dzielił się, poruczniku, ale raczej oszczędnie. Pański sy n nie należy do

naj bardziej gadatliwy ch. Wiele razy trzeba go by ło zm uszać do gadania.

Uśm iech porucznika zm ienił się w wy raz lekkiej zadum y.
– To niezby t dobra cecha, ale też całkiem zrozum iała. Mnie do gadania zm uszały

obowiązki oficera. Mój sy n wiedząc o ty m , postanowił zostać m ilczkiem , bo tego przecież
oczekuj em y po szeregowcach.

Stark przy taknął.
– Robiłem , co m ogłem , poruczniku, lecz zm ienianie charakteru żołnierza nie

należało do m oich podstawowy ch obowiązków. Chciałem j ednak, aby Mendo stał się bardziej
rozm owny. Miał poukładane w głowie i by ł obkuty w teorii lepiej niż j a.

– Dziękuj ę. Może więc warto będzie um ieścić m oj ego sy na na stanowisku, które

pozwoli wy korzy stać j ego wiedzę. On z pewnością będzie wiedział, co zrobić z taką okazj ą. A co
do teorii, ich wartość zm ienia się z czasem , niem niej von Clausewitz całkowicie zasługuj e na
swoj ą reputacj ę. Przy naj m niej m oim skrom ny m zdaniem .

– Czy powiedział coś, co pasowałoby do m oj ej aktualnej sy tuacj i?
– Wspom inał na przy kład o ty m , że dobry dowódca powinien się charaktery zować

dwom a rodzaj am i odwagi. Pierwszy to taki, o j akim zazwy czaj m y ślim y wszy scy, czy li
pozwalaj ąca funkcj onować na polu bitwy. Drugi rodzaj doty czy natom iast zachowań
pozaboj owy ch. To odwaga pozwalaj ąca na podej m owanie właściwy ch decy zj i w sprawach nie
m aj ący ch nic wspólnego z walką, na przy kład podczas szkoleń czy planowania. Chodzi o
podej m owanie słuszny ch decy zj i i trzy m anie się ich bez względu na polity czne i biurokraty czne
naciski, które prowadzą do ich wy paczenia. Ten rodzaj odwagi j est o wiele trudniej szy niż
pierwszy, ponieważ człowiek m usi podej m ować decy zj e i wcielać j e w czy n, nie m aj ąc przed
sobą wy raźnie określonego i bezwzględnego wroga, który robi wszy stko, by zniweczy ć te wy siłki.

– Hm . – Stark znów sięgnął po kawę, skrzy wił się i odsunął kubek. – Powiada pan

zatem , że m uszę się ty m wszy stkim zaj m ować. Ponieważ j estem dowódcą, m uszę m y śleć o
wszy stkim .

– Obawiam się, że tak, sierżancie. Dowódca m oże zawieść na wiele sposobów. Nie

zam ierzam twierdzić, że by łem idealny m oficerem , bo nieraz dokony wałem m y lny ch wy borów,
j ak każdy inny człowiek na podobny m stanowisku, ale chciałby m wierzy ć, że wy nikały one
wy łącznie z braku doświadczenia i wiedzy, a nie ze sprzeniewierzenia się zasadom , kiedy m i to
pasowało.

Stark potarł oczy j edną ręką.
– Im więcej dowiaduj ę się o tej robocie, ty m m niej j ą lubię.
Porucznik Mendoza pochy lił lekko głowę, wpatruj ąc się intensy wnie w rozm ówcę.
– Jeśli dokona pan wszy stkiego, o czy m tutaj m ówiliśm y, nie widzę

przeciwwskazań, by został pan dowódcą wy ższego stopnia, nawet głównodowodzący m wszy stkich
am ery kańskich woj sk.

– Jezu... – j ęknął Ethan, nie próbuj ąc nawet ukry wać dreszczu, który przeszy ł j ego

ciało. – To m nie pan wy straszy ł. A j uż zaczy nałem m ieć nadziej ę, że m nie pan zm oty wuj e,
poruczniku.

– Nie cieszy pana m ożliwość takiego awansu?
– Nic a nic. Oddałby m wszy stko za m ożliwość powrotu do m oj ej druży ny.
– Dlaczego więc pan tam nie wróci?
Stark rozej rzał się bezradnie.

background image

– Nie m ogę. Otrzy m ałem zadanie do wy konania. Ci ludzie liczą na m nie. Nie

wolno m i ich zawieść.

Porucznik Mendoza wstał, kiwaj ąc głową z wy raźną aprobatą.
– Zrobię wszy stko co w m oj ej m ocy, by panu pom óc, sierżancie Stark, ponieważ

wiem , że to słuszna sprawa, a także dlatego, iż wierzę, że m ówi pan prawdę, twierdząc, że nie
chciał pan tej roboty i nie szuka innej . Jeśli wy trwa pan na ty m stanowisku i oprze się kuszący m
awansom , dopnie swego.

– Dziękuj ę. – Ethan również podniósł się z krzesła i uścisnął wy ciągniętą dłoń. –

Zby t wiele rzeczy będę m usiał wy prostować. Dobrze wiedzieć, że m am po swoj ej stronie kogoś
takiego j ak pan.

Porucznik Mendoza uśm iechnął się raz j eszcze.
– Proszę też doceniać pom oc przy j aciół, sierżancie. Z tego, co zauważy łem ,

dobrze się panu przy służy li w ostatnim czasie.

– To prawda. Właśnie coś do m nie dotarło. Przy szedł pan tutaj , by m nie ocenić?

Sprawdzić, czy nadaj ę się na to stanowisko?

– Zgadza się. Nigdy nie wątpiłem w słuszność ocen wy dany ch panu przez m oj ego

sy na, ale doty czy ły one kogoś, kto by ł dowódcą druży ny. Widziałem podczas służby wielu
dowódców eszelonów, którzy załam y wali się pod j arzm em większej odpowiedzialności.

– W to m ogę uwierzy ć. – Stark zachichotał. – Mnie też to m oże spotkać. Dobranoc,

poruczniku. Obaj potrzebuj em y odrobiny snu. I proszę się nie obawiać, zorganizuj ę ten obiad.

– Nie wątpię, sierżancie. Dobrej nocy.

Ziem ia trzęsła się pod Starkiem , gdy pociski arty lery j skie spadały kolej no wokół

wzgórza. Ktoś w pobliżu krzy czał przeraźliwie przez chwilę, ból m usiał by ć zby t silny, by dały
sobie z nim radę m edy czne dozowniki pancerza. A m oże po prostu ich zasobniki by ły j uż puste?
W ty m wrzasku kry ła się ledwie wy czuwalna nuta słabości, która świadczy ła o ty m , że ranny
żołnierz nie poży j e j uż długo. Wszy stko, co Ethan widział, by ło okry te woalem unoszącego się
wokół dy m u, py łu, strachu i wy czerpania. To bom bardowanie trwało od wielu godzin. Sy stem y
nam ierzania w pancerzu Starka brzęczały nieustannie od zaburzeń wy woły wany ch zakłócaniem
sy gnału przez wroga, nie m iał więc poj ęcia, ilu j ego ludzi dotrwało do tego m om entu. Słońce
wciąż wisiało nad j ego lewy m ram ieniem , wy soko nad linią drzew. Spły wało wolno po
nieboskłonie, nie bacząc na m odlitwy żołnierzy proszący ch ty lko o to, by ciem ności choć
częściowo skry ły ich pozy cj e przed oczam i wroga.

Głowa szeregowiec leżącej kilka m etrów dalej obróciła się lekko, co zaszokowało

Starka, sądząc bowiem po pusty m wzroku i zeszty wnieniu kończy n, kobieta ta poległa j uż kilka
godzin tem u. Jakim ś zrządzeniem losu straciła hełm , a krew pły nąca z postrzępionego otworu w
j ej skroni zalała sporą część policzka, zam ieniaj ąc go w czerwoną m askę. Jej usta, spękane i
opuchnięte, poruszały się, wy powiadaj ąc słowa, który ch nie m ógł dosły szeć w huku kolej ny ch
eksplozj i i terkocie broni m aszy nowej . Gapił się na nią, próbuj ąc zrozum ieć. „Gdzie... Gdzie j e...
Nie – j est... nasz... dowód...? Dowódca! Gdzie j est nasz dowódca?” Kobieta zadrżała nagle, a
potem ukry ła twarz w trawie, j akby nie zauważała krwi pokry waj ącej całą skroń i policzek.

Stark otworzy ł oczy, poderwał się, dy sząc ciężko, cały zlany zim ny m potem . Szlag.

background image

To było paskudne. Vic mogła się mylić, gdy mówiła, że nigdy nie opuściłem Wzgórza Pattersona, ale
jedno jest pewne – wracam do tego zapomnianego przez Boga miejsca każdej nocy. W j ego
kwaterze panowała niezm ącona cisza, m ocno kontrastuj ąca z echam i dawny ch eksplozj i, które
wciąż rozbrzm iewały w j ego um y śle. Zam iast oślepiaj ącego blasku słońca, otaczała go ciem ność
rozj aśniana ty lko przez m dłe światło nocny ch paneli. Przetworzone powietrze by ło chłodne,
pozbawione zapachu i sm aku, tak stery lne, j ak to ty lko m ożliwe na Księży cu.

Skrzy wił się, wracaj ąc do um y kaj ący ch m u ze świadom ości strzępków snu. Ta

szeregowiec... Nie by ło j ej tam wtedy. Chy ba. A m oże j ednak? Py tała o dowódcę. Nie, wtedy
m ówiłaby o poruczniku albo kapitanie. W ty m czasie on by ł dowódcą. Czy to znaczy, że to j ego
prosiła o pom oc? Świetnie. Moja podświadomość zaczyna mieszać Wzgórze Pattersona z
aktualnymi problemami. Tego jeszcze mi brakowało. Dobrze, że nie słyszę w snach rechotu
cywilbandy oglądającej moją walkę dla rozrywki.

Ale to nie cy wilbanda zagnała ich na tam to wzniesienie. W każdy m razie nie

bezpośrednio. I nie cy wile do nich strzelali. Wracamy do podstaw. Kim jest wróg? I dlaczego
czasami tak trudno go zidentyfikować?

Stark leżał na koi, gapiąc się w sufit, m y śląc o warstwie skał nad swoj ą głową,

cienkiej pokry wie py łu na niej i bezkresnej pustce rozciągaj ącej się wokół, m rocznej i cichej .
Ludzie. Jesteśmy tu sami, z tego co wiem. Tylko my jedni posiadamy umysły zdolne ogarnąć ideę
nieskończonej pustki. To powinno czynić nas ważnymi. To powinno sprawić, że zaczniemy szanować
Ziemię i traktować ją jak jeden wspólny dom, który daje schronienie przed bezbrzeżnym mrokiem.
A jednak tego nie robimy.

Czegoś m u tu brakowało. Z każdego powodu, j aki przy chodził m u do głowy,

żołnierze i m ieszkańcy kolonii powinni by ć soj usznikam i, pracować dla wspólnego dobra. A j ak to
wy glądało naprawdę? Mało brakowało, by j edni rzucili się drugim do gardła. Dlaczego więc ja
widzę, że cywilbanda niekoniecznie musi nas wykorzystywać? Dlaczego mogę z nią rozmawiać?
Mam przecież te same doświadczenia co każdy mundurowy, więc nie jest to główna przyczyna
niechęci. Czy dorastanie w zwykłym mieście aż tak różni się od dorastania w forcie?

To by ło tak dawno tem u. Czas zatarł wspom nienia wy darzeń, niezwy kle

intensy wny ch i liczny ch, które m iały m iej sce przed wstąpieniem do woj a. Spróbował zebrać
m y śli. Marzyłem wtedy, żeby podróżować. Wszędzie, gdzie zechcę. Tak. O wyjściu za drzwi i
pomaszerowaniu przez kraj albo i cały kontynent. To nic niezwykłego. Ale czy Vic mogła mieć takie
same marzenia? Nie. Dzieci wojskowych wychowują się w fortach albo bazach. Otaczają je mury.
Bramy. Jeżdżą w różne miejsca, ale to zazwyczaj inne forty i bazy, ponieważ większość świata poza
nimi jest dla nich niedostępna.

Chy ba wpadł na coś. Dlatego myślę nadal w inny sposób. Świat woja był otoczony

zasiekami, a kiedy za nie wychodziłem, na przykład wyjeżdżając na misje, tubylcy próbowali mnie
zabić. Gdy zaś wracałem do domu, ludzie chcieli tylko jednego – by znów zamknięto mnie za
murami. Nagle dotarło do niego, że to sam o doty czy ło dzieci. Nigdy nie spotkałem żadnego z nich,
ale pamiętam, że opowiadaliśmy sobie o nich dowcipy. Chyba widziałem je kilka razy. Trudno to
teraz powiedzieć, ale na pewno z żadnym nie rozmawiałem. One były inne. Hm. Dorastały zatem w
przekonaniu, że poza zasiekami i murami nikt ich nie chce, a gdy osiągały pełnoletniość i wysyłano
je do akcji, przekonywały się, że są jeszcze mniej mile widziane niż za młodu.

Tak. To musi być to. Przynajmniej po części. Dzieci woja dorastają w izolacji.

Cywilbanda je odrzuca. Ale o co może chodzić cywilom? U licha, nie miałem idealnego życia. Ale
była wolność. Mogłem robić, co chciałem, dopóki miałem czym za to zapłacić. Pieniądze kręciły
światem cywilbandy. Zarabiałeś sporo, ludzie cię słuchali, zarabiałeś mało... nikt się z tobą nie
liczył.

background image

Usiadł, m aj ąc przed oczam i kolej ne wspom nienia. Liceum . Nauczy ciel m aj ący

niewdzięczne zadanie wpoj enia nastolatkom historii Stanów i odpowiedzialności oby watelskiej .
Stark pam iętał te lekcj e tak dokładnie, j akby dopiero co opuścił niewy godne szkolne ławy. Nudził
się, zgry waj ąc autom aty cznie strzępki dany ch, by wiedzieć, co m ówić podczas obowiązkowy ch
egzam inów okresowy ch, a potem kasował j e, żeby zrobić m iej sce dla kolej nego etapu nauki.
Ciekawa sprawa z ty m , j ak łatwo się do tego przy zwy czaić. Nie trzeba specj alnego wy siłku, po co
rozum ieć, o czy m m owa, skoro m ożna wy kuć na pam ięć form ułki i też zdać?

Nauczy ciel siedział cały czas za biurkiem – j ego nazwisko zniknęło j uż dawno w

odm ętach niepam ięci, ale twarz wciąż stała przed oczam i Starka. Jak większość j em u podobny ch
rzadko odry wał oczy od wy świetlacza wbudowanego w ten m ebel. Sam uczy ł się z niego
odpowiednich form ułek. Pewnego dnia j ednak spoj rzał niespodziewanie na uczniów, a oni,
zaskoczeni takim obrotem sprawy, potrzebowali dłuższej chwili, by zrozum ieć, że zaszła zm iana.
W końcu j ednak sam i przestali patrzeć na wy świetlacze i przewij aj ące się po nich dane.

– Co to wszy stko znaczy ? – zapy tał nauczy ciel.
Chwila ciszy, podczas której uczniowie rozpaczliwie szukaj ą odpowiedzi na

ekranach. Na próżno.

– Gdzie znaj dziem y odpowiedź, panie psorze? – zagaduj e w końcu j edna z

dziewczy n.

– W głowie. Tam powinna by ć, j ak sądzę.
Widzi puste spoj rzenia, do chwili gdy j eden z chłopców podnosi rękę.
– A m usim y j ą znać, skoro i tak nie będzie tego tem atu na egzam inie?
Nauczy ciel sły sząc to py tanie, pokręcił głową, wolno, ze sm utkiem .
– Nie. I to j est dziwne, nie uważacie? Kazano m i uczy ć was o odpowiedzialności

oby watelskiej , ale żadna z wiadom ości, które wam przekazałem , nie m a znaczenia, j eśli nie
znaj dzie się w py taniu egzam inacy j ny m . Czy to nie oznacza, że wasze obowiązki oby watelskie
ograniczaj ą się wy łącznie do zdawania egzam inów?

Znowu cisza, uczniowie zerkaj ą na siebie wzaj em nie. Stark przy pom niał sobie

gorączkowe m y ślenie i zastanawianie, czy nauczy ciel wkurzy się na nich za tę niewiedzę.

On j ednak wstał ty lko i rozej rzał się zadum any m wzrokiem .
– Są egzam iny i egzam iny. Niektóre polegaj ą na ty m , że odpowiadacie na zadane

py tania, naciskaj ąc klawisze waszy ch term inali, bazuj ąc na wiedzy, którą wam przekazałem .
Dzięki nim otrzy m acie świadectwa, szkoła wy padnie dobrze, a m y, nauczy ciele, dostaniem y
prem ie. Wszy scy coś zy skaj ą. Istniej ą j ednak także inne rodzaj e egzam inów. Na przy kład
oby watelskie. Któregoś dnia otrzy m acie prawo głosu. Ilu z was planuj e z niego skorzy stać?

Kilka rąk uniosło się z wahaniem , na co nauczy ciel zareagował sm utny m

uśm iechem .

– Sam i m ożecie się przekonać, że uczy m y was wszelkich aspektów czegoś, co

nazy wam y obowiązkam i oby watelskim i, ale z tego, co widzę, oddanie głosu w wy borach nie
wy daj e wam się obowiązkowe. Zdaj ecie sobie sprawę z tego, j ak wielu waszy ch przodków
oddało ży cie, aby ście zy skali prawo do głosowania? – Wskazał uczniów palcem . – Wiecie, j ak
wielu z nich zginęło za wolność?

– Walcząc? Chciał pan powiedzieć, że by li w woj sku? – Jeden z uczniów wy dawał

się zszokowany taką koncepcj ą. – My nie... Nasza rodzina nigdy by czegoś takiego nie zrobiła.

– A j ednak j estem pewien, że tak by ło. Kiedy ś. Posłuchaj cie m nie. Wszy stkie

inform acj e, które wtłaczam y wam do głów, okażą się bezuży teczne, j eśli nie będziecie um ieli z
nich korzy stać. Ty, powiedz m i, j aka j est różnica pom iędzy człowiekiem głosuj ący m a ty m , który
tego nie robi?

background image

– Ale... tego nie m a na egzam inie.
– Czy to znaczy, że nie m usisz znać odpowiedzi na to py tanie? – zapy tał retory cznie

nauczy ciel. – Pozwól zatem , że zapy tam o coś innego. Gdy osiągniesz pełnoletniość, zy skasz
prawo głosu. To nic trudnego. Możesz zagłosować z dom u albo biura, przez Sieć, nie ruszaj ąc się
sprzed kom putera. Zrobiono wszy stko, by ułatwić ludziom głosowanie, a m im o to m ało kto naciska
klawisz. Dlaczego?

– A po co to kom u? – wy palił w odpowiedzi który ś z uczniów i klasa wy buchnęła

śm iechem . – Przecież to i tak niczego nie zm ieni.

– Niczego? Możliwość wy bierania kandy data na naj ważniej sze stanowisko na

Ziem i j est według ciebie niczy m ?

– Przecież to wszy stko j est ustawione – wtrącił inny uczeń. – Ten wy gry wa, za kim

stoi większa kasa. Nasze głosy nie m aj ą żadnego znaczenia. Wszy scy o ty m wiedzą.

– A kto wam każe zagłosować na tego właśnie kandy data? Dlaczego nie skreślicie

tego, którego uważacie za naj lepszego? – Nauczy ciel podniósł głos, wy dawał się bardziej
oży wiony. – A ty, Stark, zgadzasz się ze zdaniem kolegi?

– Tak. Chy ba tak. Po co głosować? Nie j estem bogaczem ani kim ś ważny m .

Polity ków nie interesuj e, co m y ślę, więc m oj e zdanie się nie liczy.

Nauczy ciel przetrawił tę odpowiedź, a potem odezwał się, zniżaj ąc głos do tego

stopnia, że uczniowie m usieli wy tęży ć słuch, aby go zrozum ieć.

– Jeśli w coś m ocno wierzy sz, m ożesz to urzeczy wistnić. Musisz j ednak spróbować,

aby dopiąć swego. Nikt nie m oże odebrać ci prawa głosu, j eśli sam się go nie pozbędziesz. – Gdy
podniósł głowę po raz kolej ny, Stark i j ego koledzy uj rzeli w j ego oczach coś, czego nigdy by się
tam nie spodziewali. Łzy. – Jesteście oby watelam i Stanów Zj ednoczony ch Am ery ki. To, co
m y ślicie i robicie, j est ważne! Każdy z was m oże doprowadzić do zm ian, j eśli ty lko spróbuj e!

Ethan, podobnie j ak reszta j ego klasy, nie uwierzy ł w te zapewnienia, siedział

j ednak cicho do chwili, aż nauczy ciel opuścił klasę. Gdy poj awił się w szkole następnego dnia,
głos, który m odczy ty wał inform acj e z wy świetlacza, by ł bardziej przy gaszony niż wczoraj .

Ciekawe, dlaczego nie zastanawiałem się nad tym nigdy wcześniej i dopiero dzisiaj

wpadło mi to na myśl? O to przecież chodzi. Ale dzieciaki woja nie mogły tego pojąć, ponieważ
dorastając, musiały udawać, że ich izolacja to tak naprawdę cena przynależności do elitarnego
klubu. Włączy ł światło, wy brał num er na klawiaturze kom unikatora. Czekał, niecierpliwiąc się,
usły szał j ednak wiele sy gnałów, zanim ktoś odebrał.

– Pan Cam pbell?
– Tak. – Zarządca kolonii, w odróżnieniu od Ethana, nie m iał problem ów z

zaśnięciem . – Kto m ówi? To pan, sierżancie Stark?

– Tak. Muszę się z panem zobaczy ć i przedy skutować kilka spraw.
– Ustalm y spotkanie na j utro rano...
– Nie. Spotkaj m y się teraz. Jak szy bko m oże pan się zj awić u m nie?
– Zebranie wszy stkich asy stentów o tak późnej porze potrwa...
– Bez asy stentów. Ty lko pan i j a... – Stark przerwał na m om ent, by ponownie

przeanalizować sprawę. – Po zastanowieniu, m oże lepiej , aby śm y m ieli większe audy torium .
Proszę ściągnąć Sarafinę, j a przy prowadzę Rey nolds.

– O co chodzi? – dopy ty wał się Cam pbell.
– Proszę się zbierać. Przy główny m wej ściu do kom pleksu woj skowego będzie

czekała eskorta, która doprowadzi was na m iej sce naszego nieform alnego spotkania. – Na którym
zagadam was wszystkich na śmierć.

– Dobrze, sierżancie, poj awię się tam naj szy bciej , j ak to ty lko m ożliwe.

background image

Niecałą godzinę później dwoj e zaspany ch cy wilów usiadło naprzeciw pary równie

m arnie wy glądaj ący ch żołnierzy. Vic nie m ogła się zdecy dować, czy okazy wać iry tacj ę z
powodu ściągnięcia j ej tutaj , czy raczej skupić się na pogardliwy m obserwowaniu zachowań
cy wilbandy. Ty le dobrego, że uśm iechnęła się blado na powitanie Sarafiny. Stark krąży ł po pokoj u
j eszcze chwilę po ty m , j ak drzwi zam knęły się za plecam i gości, a potem zm ierzy ł przy by ły ch
ostry m spoj rzeniem .

– Powiem wprost, ani cy wilbanda, to znaczy ludność cy wilna, ani m y, woj skowi,

nie j esteśm y aniołam i. I wy, i m y spieprzy liśm y sporo rzeczy. – Wy m ierzy ł palcem w Vic,
ledwie otworzy ła usta.

– Nic nie m ów, dopóki nie skończę. Panie Cam pbell, panno Sarafina. W głębi serca

nie ufacie nam j ak każdem u człowiekowi, który m oże przej ąć nad wam i władzę. Oceniacie nas ze
swoj ego punktu widzenia. Uważacie, że chcem y was wy kiwać, ponieważ wszy scy inni zawsze tak
robili. Wiecie doskonale, że ludzi posiadaj ący ch władzę na Ziem i, polity ków i dy rektorów
korporacj i, m ożna przekupić, j eśli wszy stko inne zawiedzie, ale nie m acie pieniędzy, więc nie
m ożecie zaproponować nam takich układów, j akie m ieliście z nim i. Zauważy liście też, że m y w
woj u nie gram y według ty ch sam y ch reguł, czego tak do końca nie rozum iecie. I boicie się. Ten
strach wy nika z faktu, że nie wierzy cie w to, iż m ożecie wy j ść z tej próby zwy cięsko, ponieważ
przez całe wasze ży cie wm awiano wam , że nic nie znaczy cie, że gra została tak ustawiona,
aby ście m usieli przegrać. Tak ży ło parę ładny ch pokoleń szaraczków w USA. Chce pan coś
powiedzieć, panie Cam pbell?

Zarządca kolonii przez dłuższą chwilę wlepiał w niego spoj rzenie.
– To bardzo trudna i niebezpieczna sy tuacj a. Lepiej by ć ostrożny m . Nie m uszę

chy ba dodawać, że przez ostatnie kilka lat włoży liśm y ogrom wy siłku w to, by zaczęto traktować
nas odrobinę lepiej .

– Mhm . I o ile lepiej potraktowano was w związku z ty m i wy siłkam i? Niech pan się

tak nie wścieka, na litość boską. Jest pan m ądry i ostry. Po prostu nie m iał pan odpowiedniego
przełożenia, tak j ak teraz. Dzisiaj m a pan nas. Naj lepsze j ednostki woj skowe. Dzisiaj m oże pan
kupić niem al wszy stko, ale na pewno nie nas. Gdy by śm y by li łasi na pieniądze, z pewnością nie
zaj m owaliby śm y się woj aczką. Jeśli j ednak będzie pan trzy m ał nas na dy stans, boj ąc się, że nie
m acie szans na wy graną, to z pewnością poniesiecie porażkę.

Twarz Sarafiny by ła beznam iętna j ak m aska, ale j ej słowa ociekały j adem .
– Twierdzi pan, że cierpim y na kom pleks niższości?
– Nazwa m a w ty m przy padku naj m niej sze znaczenie. Jeśli nie uwierzy cie w to, że

coś znaczy cie, zostaniecie nikim . Wiem , bo sam przez coś takiego przechodziłem . Pam iętam
j eszcze czasy, gdy sam należałem do cy wilbandy, m iałem wiele uroj ony ch celów przed sobą,
ale w pewny m m om encie, dość niespodziewanie zresztą, dotarło do m nie, że dzieli m nie od nich
gruba szy ba. Mogę j e zobaczy ć, ale nie dotknąć. Tak m i się wy dawało, choć m ogłem się m y lić.
Przem y ślcie to sobie.

Stark spoj rzał na Rey nolds.
– Z woj em j est nieco inna sprawa, ale i m y j esteśm y w gruncie rzeczy

przekonani, że m am y przepieprzone. Ży j em y za m uram i fortów, a każdy, kto m ieszka po drugiej
stronie, m usi by ć naszy m wrogiem . A zwłaszcza cy wilbanda. Ty le że m am y coś, czego cy wile
nigdy nie zrozum iej ą. Każdy w woj u wie, że coś znaczy. Czuj em y, że uczestniczy m y w czy m ś
niesły chanie ważny m . To wy daj e się bez sensu, ponieważ przez większość czasu j esteśm y
wy korzy sty wani, o czy m także doskonale wiem y, ale nawet wtedy, gdy nas wy korzy stuj ą, nadal
j esteśm y dum ni z tego, kim j esteśm y i co robim y. Składaliśm y przy sięgę! Cy wilbanda nie m usi
tego robić, m oże z wy j ątkiem polity ków, ale wszy scy wiem y, ile warte j est ich słowo.

background image

Vic zm ierzy ła go wzrokiem , ona również strzegła swoich m y śli, j ak Sarafina.
– Do czego zm ierzasz?
– Do tego, że oni – tu wskazał Cam pbella i j ego asy stentkę – tego nie rozum iej ą.

Nie rozum iej ą ludzi, którzy uważaj ą, że m aj ą na coś wpły w. Patrzenie na ludzi oddany ch
sprawie, której nie rozum iej ą, przeraża ich i dlatego zawsze będą się nas bać. Tak, wiem , broni też
się boj ą, ale broń to ty lko narzędzie, którego uży waj ą ludzie, i to chy ba wy daj e im się
naj straszniej sze, a nawet naj bardziej bezsensowne. Cy wilbanda j est tłam szona każdego dnia przez
bogaczy albo przez ty ch, którzy dla nich pracuj ą, więc m y j esteśm y j edy ny m i, którzy stoj ą niżej
od nich w tej hierarchii. I dlatego staraj ą się wy korzy sty wać nas na tak wiele sposobów. Problem
j ednak w ty m , że ci cy wile nie wy korzy staj ą nas ty m razem , ponieważ bardzo, ale to bardzo nas
potrzebuj ą. Ty lko m y m ożem y rozbić dla nich tę szy bę, o której wcześniej wspom inałem . Ty lko
m y m ożem y rozpieprzy ć j ą w drobny m ak.

– Zatem j esteśm y im potrzebni. Ale do czego m y ich potrzebuj em y ?
– Oni m ogą by ć ty m brakuj ący m powodem ! O co walczy m y, Vic? Kogo

chronim y ? Co z naszą przy sięgą? Woj o potrzebuj e celów, by istnieć. Czegoś więcej , niż ty lko
sam ej potrzeby zabij ania ty ch, którzy chcą nas wy rżnąć, i dążenia do wy j ścia cało z opresj i. W
przeciwny m razie będziem y j ak kapłani bez religii. Możem y robić, co chcem y, ale i tak nie
znaj dziem y sensu ży cia. Będziem y spełnieni ty lko wtedy, gdy staniem y się całością. Może w
wielu kraj ach robi się to inaczej , ale j esteśm y am ery kańskim i żołnierzam i, do cholery. – Wskazał
palcem na cy wilów. – Jeśli nie będziem y pracowali dla nich, stracim y powód istnienia.

Rey nolds m ilczała przez dłuższą chwilę, potem uśm iechnęła się krzy wo.
– Od dłuższego czasu zastanawiałam się nad celem , nad naszy m zadaniem .

Przecież nie m ożem y bronić pery m etru do końca ży cia. A sam i nie wy znaczy m y sobie innego
celu. Nie uczono nas tego, wiem y, że nie powinniśm y robić czegoś takiego, więc nawet wtedy,
gdy istniej e taka m ożliwość, rezy gnuj em y z niej . A m nie brakuj e j uż walki w im ieniu narodu. –
Zerknęła na Cam pbella i Sarafinę.

– My zawsze robim y to, co nam każą. Co zatem każecie nam zrobić?
Cy wilbanda gapiła się na nich z niezrozum ieniem w oczach.
– Py tacie nas o instrukcj e? – wy m am rotał w końcu zarządca kolonii.
– Nie o instrukcj e. O rozkazy.
– Ale... to wy m acie tutaj całą władzę. Sierżant Stark m a absolutną racj ę w tej

kwestii. To wy powinniście nam rozkazy wać, j ak wczoraj , gdy w przestrzeni nad kolonią trwała
wy m iana ognia.

– Jesteśm y woj em – wy j aśniła m u cierpliwie Vic. – Am ery kańską arm ią. Jeśli

naciśnie się nas wy starczaj ąco m ocno, m ożem y się złam ać, ale na pewno nie będziem y z tego
powodu szczęśliwi albo dum ni. Ethan Stark m a racj ę, to działo się więcej razy, niż m ogę zliczy ć.
Nie wy daj em y poleceń cy wilom . Nie um iem y rządzić państwem . Wy konuj em y rozkazy, nawet
takie, w który ch niewiele j est sensu. Nie m ówię j ednak by naj m niej , że wam wierzę, bo tak nie
j est. Podej rzewam , że prędzej czy później i tak zechcecie nas wy korzy stać, ale takie wasze
zbój eckie prawo. Jakie są wasze rozkazy ?

Cam pbell wy glądał na zm ieszanego.
– My j eszcze nie wiem y, czego chcem y.
– Do tego też przy wy kliśm y. – Rey nolds spoj rzała nad ich głowam i na Starka. –

Przy gotowałeś j akiś plan dla cy wilbandy ?

– Nie. – Ethan usiadł w końcu zadowolony z rezultatu rozm owy. – Ty m razem sam i

m uszą do czegoś doj ść. Mogę im j edy nie udzielić kilku rad.

Sarafina wlepiła w niego oczy.

background image

– A co nam pan teraz radzi?
– Macie sporo władzy. Uży j cie j ej . Ale roztropnie. W am ery kańskim sy stem ie nie

m a niczego złego. Znaj dzie się w nim od cholery słuszny ch postulatów. Problem polega ty lko na
ty m , że dopuściliśm y do rządzenia nie ty ch ludzi, co trzeba. – Stark skinął głową w kierunku
Rey nolds. – Weźm y dla przy kładu wy bory. Woj o nie głosuj e, ponieważ zdaj e sobie sprawę z
tego, że cy wilbanda m a ogrom ną przewagę liczebną.

Vic j ęknęła przesadnie głośno.
– Bo taka j est prawda, Ethan. Woj o j est nieliczne w porównaniu do cy wilbandy.

Nigdy ich nie przegłosuj em y.

– Nie m usim y tego robić. – Stark przeniósł wzrok na Cam pbella. – Ilu ludzi bierze

udział w wy borach? Tam , na Ziem i.

– Chodzi panu o procent uprawniony ch do głosowania? – uściślił zarządca kolonii. –

Średnio j akieś dwadzieścia do trzy dziestu procent.

– Czy li j est, j ak m ówiłem – ucieszy ł się Ethan. – Vic, m y nie ry walizuj em y ze

wszy stkim i cy wilam i, ty lko z ty m i, którzy głosuj ą. A wy starczy j eden głos przewagi, by wy grać.

– To poprawia nasze szanse – przy znała – ale dzisiaj głosowanie w niczy m nam nie

pom oże. Zostaliśm y wy j ęci spod prawa. Jeśli cy wilbanda do nas dołączy, ich także zaliczą w
poczet zdraj ców.

Cam pbell spoj rzał na nią wy zy waj ąco.
– My też m am y prawa, te, które deptano od bardzo dawna. Sierżancie Stark, j est

pan znacznie bardziej przenikliwy, niż sądziłem . Obiecuj ę panu, że postawię do pionu wszy stkich
m oich doradców i zorganizuj ę w kolonii wolne wy bory, które powinny um ocnić m oj ą władzę i
pozwolić na zawarcie soj uszu z wam i.

– Trzy m am pana za słowo – oświadczy ł Ethan – ale powiem wprost nie ufam y

Trasiesowi.

– Tak, wiem , dawał wam w kość podczas doty chczasowy ch spotkań...
– Nie o to m i chodzi. Nie lubię go, ale um iem współpracować z ludźm i, do który ch

nie pałam m iłością. Trasies natom iast cuchnie.

Cam pbell zerknął na Sarafinę, a ta pokręciła ty lko głową.
– Sierżancie Stark, wielokrotnie sprawdzaliśm y, czy szef naszej ochrony, pan

Trasies, nie działa przeciw kolonii albo nam . Niczego na niego nie znaleźliśm y.

Vic zachichotała.
– Naprawdę liczy liście, że znaj dziecie coś we własny ch plikach? Jeśli Trasies knuł

przeciw wam , nie trzy m ał dowodów w cy wilny ch sy stem ach, do który ch wszy scy m ieliście
dostęp. Moim zdaniem , j eśli istniej ą dowody, zostały ukry te... – zam ilkła na m om ent, a potem
zaklęła. – Gdzieś w sy stem ie woj a.

– I nie znaleźliby śm y ich do tej pory ? – zdziwił się Ethan.
– Nie, nie, nie. W bankach dany ch pam ięci długoterm inowej są pierdy liardy bitów

dany ch, Ethan. A taj ne dokum enty zabezpieczono hasłam i, fałszy wy m i nazwam i, firewallam i i
um ieszczono w bardzo odizolowany ch m iej scach. Sam o znalezienie takich kry j ówek będzie
wy m agało m nóstwo czasu i wy siłku, a j eśli nie wiesz dokładnie, czego szukasz, m ożesz na nie
nigdy nie trafić.

– Jeśli m acie takie pliki w sy stem ach, chciałby m j e zobaczy ć. I to bardzo –

przy znał Cam pbell, zniżaj ąc głos. – Zdaj e pan sobie j ednak sprawę z tego, że każda przy nosząca
m u uj m ę inform acj a zostanie z m iej sca zakwestionowana? Takie akta m ożna przecież podrobić.

– Nie m am y u siebie nikogo, kto potrafiłby... – zaczęła Rey nolds, lecz szy bko

um ilkła. – A m oże i m am y – dokończy ła. – Szlag, na pewno j est ktoś taki. Ale m y niczego nie

background image

fałszuj em y.

– Niem niej rozum ie pani, że j ego ludzie oskarżą was o to.
– Owszem , ale patrząc na problem z drugiej strony, nie m usieliby śm y ty le czekać,

żeby udupić Trasiesa. Mogliśm y zrobić to niej ako z m arszu, na sam y m początku.

– To prawda – zgodziła się Sarafina. – A sierżant Stark nie utrzy m ałby tego zby t

długo w taj em nicy. Jest m arny m kłam cą.

Vic wy szczerzy ła zęby.
– Cóż, przy naj m niej w ty m j edny m osiągnęły śm y porozum ienie. Nie licząc

odesłania na Ziem ię naszy ch oficerów.

Szeregowiec Murphy leżał na szerokim łóżku, m im o niskiej grawitacj i m iał pod

plecam i całkiem gruby m aterac. Jego prawy bok i ram ię spoczy wały w szary m poj em niku, na
którego powierzchni m igotały rzędy kontrolek. Pęki wy staj ący ch z niego przewodów znikały w
pobliskiej ścianie. Gdy ranny dostrzegł Starka, na j ego bladej , wy m izerowanej twarzy poj awił
się wy raz niedowierzania, a potem uśm iech.

– Hej , sierżancie! To znaczy kom endancie. – Wy pluwał z siebie słowa, j akby ktoś

puścił nagranie w przy spieszony m tem pie, co nie by ło niczy m dziwny m , zważy wszy na
przy spieszenie m etabolizm u, które zaaplikowano m u w ram ach terapii.

– Daj cie spokój . – Ethan przy siadł po lewej stronie Murpha, zm uszaj ąc się do

uśm iechu. – Dla was nadal j estem sierżantem .

– Dzięki, sierżancie. Co pana tutaj sprowadza? Jest pan przecież cholernie zaj ęty.
– Dla was, m ałpoludy, zawsze znaj dę chwilkę. Jak leci, Murph? Żołnierz

wy szczerzy ł się i wskazał lewą ręką na poj em nik.

– Straciłem rękę, sierżancie. I część barku też. Za to chy ba dadzą m i Purpurowe

Serce?

– Chy ba tak. Aczkolwiek znam łatwiej sze sposoby na zdoby cie tego odznaczenia. –

Stark zerknął na odczy ty, bezskutecznie próbuj ąc zinterpretować wy świetlane dane. – Wszy stko
idzie j ak trzeba? Ręka odrośnie j ak nowa? Nie by ło powikłań?

– Ja przy naj m niej nic o ty m nie wiem . – Uśm iech Murphy ’ego stał się bardziej

niepewny. – Człowieku, j ak m nie tam swędzi.

– Swędzi?
– Tak, sierżancie. Czuj ę cholerne swędzenie na ty m , co m i tam hoduj ą. Zwłaszcza

w m iej scach, które j eszcze nie zdąży ły odrosnąć! Mówię doktorowi, że kciuk nie daj e m i zasnąć,
a on na to, że nie m am j eszcze nowego kciuka, że się j eszcze, no, nie zregenerował. To dziwne,
nie?

– Owszem . – Ethan znów przy j rzał się poj em nikowi. – A wy nie m ożecie się nawet

podrapać. Jezu...

– No. Muszą m nie szpry cować, żeby m m ógł zasnąć. Ale będzie dobrze, sierżancie

– obiecał ranny.

– Wrócę do druży ny, zanim się pan spostrzeże, i to j ak nowy.
– I o to chodzi, Murph. Ale obiecaj cie m i, że następny m razem nie będziecie łapali

pocisków goły m i rękam i. Nie chciałby m was stracić.

background image

– Naprawdę? U licha, sierżancie. Nigdzie się nie wy bieram , skoro pan i kapral

Gom ez nade m ną czuwacie.

Stark zm usił się kolej ny raz do uśm iechu.
– Ale też żadne z nas nie um ie czy nić cudów. Róbcie wszy stko, żeby wrócić do

dom u w j edny m kawałku. Mogę coś dla was zrobić?

– Nie, to znaczy... czy m ogę pana o coś zapy tać, sierżancie?
– Jasne, Murph, walcie śm iało.
Żołnierz przesunął się na ty le, na ile pozwalały m u ograniczenia, a potem

zlustrował wzrokiem naj odleglej sze zakątki sali.

– Wie pan, że kobiety nas tu odwiedzaj ą?
– To m iłe z ich strony.
– Znaczy, z cy wilbandy. – Szeregowiec Murphy, weteran stu bitew, spłonił się j ak

dziewczy nka. – Czy nam wolno zapoznawać kobiety w cy wilu?

Stark zakry ł pospiesznie usta dłonią, aby ukry ć rodzący się uśm iech.
– Chcecie się um awiać z cy wilbandą, Murph?
– Tak. Jest tu j edna taka babka, całkiem m iła, sierżancie.
– Miła, powiadacie? Znaczy j aka? Raczej Ginger czy Mary Ann?
– Mary Ann, sierżancie.
– Naprawdę? Taka przaśna, wiej ska dziewucha? A m nie się wy dawało, że

gustuj ecie raczej w gwiazdeczkach pokroj u Ginger.

Murphy się zaśm iał.
– Tak by ło, ale wie pan, ta j est naprawdę wy j ątkowa.
Tak, wiem, chłopcze. Wiem doskonale, jak to jest... Zachował dla siebie tę m y śl i

powiedział ty lko:

– No, no.
– I widzę, że j est m ną zainteresowana.
– Cuda się zdarzaj ą.
– Fakt. – Murphy przy taknął, nie zauważaj ąc ironii. – Czy li nie m a pan nic przeciw?
– Nic a nic.
Murph raz j eszcze się wy szczerzy ł, ty m razem z ulgą.
– To świetnie. – Uśm iech zniknął z j ego twarzy tak szy bko, j ak się na niej poj awił. –

Ale j ak m am traktować babkę z cy wilbandy ?

– Daj cie spokój , Murphy, wiem , że bez przerwy lataliście na randki.
– Ale ty lko z babkam i z woj a, sierżancie! Z żołnierkam i albo córkam i żołnierzy. A

kobiety z cy wilbandy są zupełnie inne.

– Nigdy nie rozum iałem żadnej z nich, Murph, ale na m oj e oko dziewczy ny z

cy wilbandy i woj a są takie sam e.

– Nawet kapral Gom ez? Nigdy by m ...
– Okay, kapral Gom ez różni się nieco od przeciętnej kobiety z cy wilbandy. Ale to

akurat nic złego. Zapam iętaj cie j edno: um awianie się z kobietam i j est j ak wszy stko inne.
Dostaj ecie ty le, ile daj ecie. Jeśli zaczniecie j e obm acy wać na pierwszej randce, pom y ślą, że
ty lko na ty m wam zależy. Poczekaj cie trochę, aż poznacie j e lepiej . Słuchaj cie ich, rozm awiaj cie
z nim i, a m oże zaczną odpowiadać ty m sam y m .

– Aha. – Murphy ściągnął brwi w głębokim nam y śle. – Czy li m am postępować j ak

podczas nauki strzelania? Naj pierw trzeba wy czuć broń, zrozum ieć, j ak działa i reaguj e, bo bez
tego nie sposób trafić w tarczę?

A to ci analogia. Murph, randkowanie z cywilbandą wyjdzie ci na zdrowie.

background image

– Zgadza się. Ty lko pam iętaj cie, złe albo nieostrożne obchodzenie się z bronią grozi

postrzałem w stopę.

– Zgadza się, sierżancie. Trzeba szanować broń. Tak właśnie będę postępował z

ty m i kobietam i, daj ę słowo.

– Nie wątpię, Murph. – Stark poklepał rannego po zdrowy m ram ieniu. Trzy m aj się

m ałpoludzie. Jesteś dobry m żołnierzem .

Murphy znowu się spłonił, spuścił wzrok.
– Dzięki, sierżancie. Wiem , że daleko m i do naj lepszy ch.
– Będziecie świetni, j eśli ty lko się postaracie. Zaj rzę tu j eszcze do was. – Ethan

uśm iechał się zachęcaj ąco, gdy wy chodził.

Dobry dzieciak. Ciekawe, czy tak właśnie myślał mój ojciec, kiedy rozmawiał ze

mną, próbując dawać mi dobre rady? Tyle że ja go nie słuchałem. Mam nadzieję, że żołnierze są już
wystarczająco dorośli, by wiedzieć, iż słuchanie nie szkodzi, a czasami może nawet pomóc.

Kroczy ł wolno kory tarzam i cy wilnego szpitala, którego białe ściany by ły łudząco

podobne do ty ch, j akie widy wał w woj skowy ch placówkach. Z zam y ślenia wy rwał go brzęczy k
kom unikatora.

– Stark, słucham .
– Gdzie j esteś? – zapy tała Rey nolds.
– W szpitalu cy wilbandy. Odwiedzałem Murpha.
– Aha. Co u niego?
– Czuj e swędzenie w urwanej ręce.
– Auć. Słuchaj , m asz się stawić za pół godziny w kom pleksie rządowy m

cy wilbandy. Nie zapom nij o ty m .

Stark skrzy wił się, sprawdzaj ąc plan dnia.
– Wy dawało m i się, że to spotkanie m a by ć godzinę później .
– No to się m y liłeś. Zadzwoniłam , ponieważ chciałaby m , aby ś wy glądał

schludnie. Nie ży czę sobie, aby j akiś m ary narz rozpowiadał potem , że kom endant m ałpoludów to
zwy kły niechluj .

– Przecież j estem czy sty – żachnął się Ethan.
– Akurat. Po ty godniu spędzony m w pełny m pancerzu m ówisz to sam o.
– Wszy scy pozostali także są gotowi? – zapy tał Stark. – Będzie tam m ój cały sztab,

j eśli się nie m y lę? Skoro m am się dogadać z m ary narzam i, wolałby m m ieć pod ręką kogoś, kto
naprawdę ich zna.

– Wiedzy o nich nie m ogę ci zagwarantować, ale będziesz m iał do pom ocy nasze

naj tęższe m ózgi. Chcesz, żeby by ł tam też ktoś spoza naszego sztabu?

– Nie. Czekaj . – A porucznik Mendoza? Nie, nie mogę zaprosić na to spotkanie

oficera, mimo że jego rady byłyby z pewnością bardzo cenne. Zaraz, czy on nie wspomniał
przypadkiem, że jego syn stałby się bardziej rozmowny, gdyby dać mu ważniejsze stanowisko? –
Tak. Wezwij Mendo.

– Szeregowego Mendozę? Z twoj ej dawnej druży ny ?
– Tak. On się zna prawie na wszy stkim .
– Też tak sły szałam , aczkolwiek nie pam iętam , aby dzielił się przem y śleniam i z

własnej woli.

– Powie m i, co trzeba, j eśli go zapy tam . Upewnij się, że dotrze na m iej sce

spotkania.

– Ty j esteś tutaj szefem – rzuciła Vic. – Pam iętaj , za pół godziny.
– Dobra, dobra. Za pół godziny.

background image

Starszy m at Wisem an i j ej nowo wy brany zastępca, działonowy Melendez, gapili

się z arogancką wy niosłością na przy chodzący ch kolej no ludzi Starka. Sztabowcy Ethana
odpowiadali im podobny m i spoj rzeniam i, podczas gdy obecna na sali para cy wilów, czy li
zarządca kolonii Cam pbell i panna Sarafina, obserwowali zachowania obu grup woj skowy ch z
ostrożną neutralnością.

Stark uścisnął szy bko dłoń Wisem an, a potem przedstawił kolej no wszy stkich

obecny ch.

– My ślę, że nadszedł czas, aby powitać was oficj alnie na Księży cu.
– Dzięki. Podoba nam się to, co zrobiliście z ty m m iej scem .
– Jakieś py tania?
– Tak. Gdzie m oj e piwo? – Wisem an zaśm iała się z własnego żartu. – Nie wiem

wprawdzie, co planuj ecie, ale dodaliśm y do waszego arsenału cztery w pełni wy posażone
wahadłowce boj owe. Wprawdzie wszy stkie m aj ą j akieś uszkodzenia, a j eden został nawet dość
poważnie trafiony, ale to wszy stko da się wy klepać. Czego od nas chcecie?

Wszy scy spoj rzeli na Starka. On natom iast wbił wzrok w blat stołu i dopiero po

chwili przeniósł go na Wisem an.

– Na razie chodzi o działania czy sto defensy wne, czy li o obronę kolonii.
– Musicie zdoby wać w j akiś sposób zaopatrzenie.
– Owszem . Pracuj em y nad ty m .
– Zatem będzie wam potrzebna eskorta dla transportowców, coś, co utrzy m a z dala

od nich większe okręty woj enne. Nie m ożem y stawiać czoła zwartej form acj i, ale na pewno
nam ieszam y sporo przy przebij aniu się przez blokadę.

Vic pochy liła się w stronę oboj ga podoficerów floty.
– A co z niwelowaniem dalekosiężny ch zagrożeń kolonii ze strony floty ? Możecie

im w j akiś sposób przeciwdziałać?

Wisem an wzruszy ła ram ionam i, zerkaj ąc na działonowego Melendeza.
– O j akiego rodzaj u zagrożeniach m ówim y ?
– O bom bardowaniach.
Melendez pokręcił głową.
– Torpedy nie m aj ą szans na przebicie parasola ochronnego. To m iej sce j est j ak

forteca.

– Nie m ówiłam o torpedach – wy j aśniła cierpliwie Vic – ty lko o większy m

kalibrze.

– Wielki kaliber? – zdziwiła się Wisem an. – Nie odważą się. Otrzy m aliśm y

wy raźne rozkazy : pod żadny m pozorem nie wolno nam uży ć BMZ-etów.

Woj skowi skinęli zgodnie głowam i, za to cy wile wy glądali za zagubiony ch.
– Czy m są BMZ-ety ? – zapy tała Sarafina.
– Skrót od broni m asowej zagłady – odparło kilku woj skowy ch naraz.
– Skąd wiecie o ty ch rozkazach? – zapy tała Rey nolds. – Takim i wiadom ościam i

sztab nie dzieli się zazwy czaj z podoficeram i.

Starszy m at Wisem an wy szczerzy ła zęby w uśm iechu.

background image

– Nie powinniśm y wiedzieć o takich rozkazach, ale wiecie, j ak j est. Mieliśm y ich

kopie, j eszcze zanim ory ginały dotarły do przedziału oficerskiego.

– Tak, wiem y, j ak to wy gląda.
– Chwileczkę! – wtrącił Cam pbell. – Nie rozum iem , co te rozkazy m ogą zm ienić.

Przecież traktat o nierozm ieszczaniu broni nuklearnej w przestrzeni kosm icznej zabrania
instalowania ty ch BMZ-etów na okrętach woj enny ch.

Działonowy Melendez z trudem powstrzy m ał śm iech.
– Nie, nie zabrania.
– Znam treść tego porozum ienia – upierał się zarządca kolonii, szukaj ąc wzrokiem

poparcia u Sarafiny. – Jest w nim klauzula zabraniaj ąca instalacj i broni m asowej zagłady na
okrętach woj enny ch i stacj ach orbitalny ch. Nie wierzę, że pogwałciliśm y zapisy tej um owy.

– My niczego nie pogwałciliśm y – zapewnił go Melendez. – Niech pan słucha

działonowego. Traktat zabrania uży wania orbitalnej albo transorbitalnej broni m asowej zagłady
do bom bardowania Ziem i, ale gdzieś tam w tekście, m ały m druczkiem , precy zuj e się, że chodzi o
rakiety, czy li o coś, co m a nośnik i głowicę. Nieważne, czy konwencj onalną, czy atom ową. Nie
wspom niano za to ani słowem o wielkim kawałku stali z sam onaprowadzaniem . Taki sprzęt m oże
wy walić całkiem spory krater w centrum każdego m iasta, niem niej według zapisów kontraktu nie
j est „bronią”.

– Wy godne rozwiązanie – m ruknęła oschle Vic. – Obawiam się, że nasz rząd j est

bardzo wy straszony ty m , co tu robim y, m im o że nie posiadam y okrętów zdolny ch do
zaatakowania Ziem i.

– Nie potrzebuj em y j ednostek woj enny ch – wtrącił działonowy, m achaj ąc

lekceważąco ręką. – Wy starczy podczepić spory głaz pod j eden z naszy ch wahadłowców.
Wprawdzie m aszy na będzie się zataczała j ak pij ak po nocy w tanim barze, ale da się to zrobić.
Możecie też zm ody fikować którąś z linii kolej ki elektrom agnety cznej tak, aby m ogła służy ć do
wy rzucania obiektów w przestrzeń. Wy starczy wy celować j e w Wielki Błękit. Wprawdzie ciężko
będzie o dużą celność, ale m iasta są przecież spore.

– Nie będziem y zrzucać głazów na m iasta – zaprzeczy ł zdecy dowanie Stark. – Ani

na am ery kańskie, ani na żadne inne.

– Nie twierdzę, że powinniście to robić. Wy j aśniam ty lko, dlaczego trepy boj ą się

ry walizacj i w kategorii, kto rzuci dalej wielką pigułą. Na Księży cu j est j uż m nóstwo wielkich
kraterów. Oni nie chcą m ieć przed dom am i podobnego kraj obrazu.

Sarafina wy glądała na skonfundowaną.
– Jakim cudem podpisaliśm y traktat z tak wielką luką?
– A co w ty m dziwnego? Chcieliśm y zy skać przewagę m oralną nad resztą świata i

zachować m ożliwość bom bardowania oporny ch, więc stworzy liśm y traktat, który dawał nam
j edno i drugie.

– Nadal nie rozum iem . – Cam pbell kręcił głową, m ierząc wzrokiem przedstawicieli

woj ska. – Wiem , że rząd z Ziem i chce pokonać zbuntowany ch żołnierzy. Dlaczego więc
powstrzy m uj e się od uży cia każdej dostępnej broni? Przecież zm asowany atak BMZ-etem
pokonałby w końcu nasze linie obrony i zapobiegł uderzeniu odwetowem u.

Szeregowiec Mendoza, który siedział na sam y m końcu, nagle uniósł wzrok,

wy dawał się poruszony.

– Należy uży wać ty lko odpowiedniej broni. – Speszy ł się, gdy zauważy ł, że zwrócił

na siebie uwagę. – No tak – dodał niepewny m tonem . – Rząd nie widzi sensu w uży ciu broni, która
nie pasuj e do zakładany ch celów.

– Co chcieliście przez to powiedzieć? – zapy tał Stark.

background image

– To j edna z zasad wy m y ślony ch przez von Clausewitza – wy j aśnił Mendo.
– Tego Niem ca, którego tak lubi wasz oj ciec? – spy tał Ethan i postanowił w duchu:

Muszę w końcu przeczytać jego prace.

– Tak. Często rozm awiałem z oj cem o j ego teoriach. Clausewitz uważał, że woj na

j est konty nuacj ą polity ki, ty le że bardziej rady kalny m i środkam i. Zatem konflikt zbroj ny m a sens
ty lko wtedy, gdy m oże doprowadzić do pożądanego rozwiązania polity cznego.

– I dlatego próbowaliśm y podbić Księży c przez ostatnie kilka lat? – wtrąciła

Manley.

– Tak właśnie – przy znał Mendo. Z każdy m słowem stawał się pewniej szy. – Cel

nie m usi by ć osiągalny, wy starczy, że j est zrozum iały. Zatem celem rządu w Waszy ngtonie j est
odzy skanie kontroli nad tą kolonią. Gdy by doszło do j ej zniszczenia, Am ery ka straciłaby j edy ny
przy czółek na Srebrny m Globie, a co za ty m idzie, przestałaby dom inować. Po zbom bardowaniu
nas z orbity siły przeciwnika zaj ęły by naty chm iast zgliszcza kolonii, więc efekt by łby niezm iernie
daleki od oczekiwanego. Równie daleki j ak teraz, kiedy stracili wpły w na nas i cy wilów, ty le że
nieodwracalny.

– A korporacj e, które zainwestowały w nas – dodał Cam pbell, kiwaj ąc głową –

straciły by ogrom ne kwoty wpakowane w tutej szą infrastrukturę i pozy skiwanie złóż.

– Zgadza się, sir. Zatem j edy ny m sposobem na osiągnięcie celu j est odbicie

kolonii przy pom ocy sił lądowy ch albo zm uszenie nas do poddania na takich warunkach, aby
m ożna by ło naty chm iast przej ąć kontrolę nad sy stem am i obrony.

Vic kręciła głową, na j ej twarzy m alował się scepty cy zm .
– A j eśli nasi zm y ślni przy wódcy nie zachowaj ą się rozsądnie? Z tego, co wiem ,

nie są znani z podej m owania naj m ądrzej szy ch decy zj i.

– W ty m wy padku to ich interes – upierał się Mendo. – Nie wy graj ą, j eśli nas

zniszczą. A polity kom zależy na utrzy m aniu się przy władzy. Utrata kolonii na naszą rzecz, zaj ęcie
j ej przez wroga czy zniszczenie na skutek bom bardowań będzie skutkowało przegraną w kolej ny ch
wy borach. Aby zrealizować zakładane cele, m uszą odzy skać kontrolę nad wszy stkim . A
korporacj e na pewno będą naciskały, aby nie zniszczy ć infrastruktury.

Cam pbell przy taknął m u raz j eszcze, teraz z nieco bardziej zam y śloną m iną.
– To bardzo sensowne. Pański człowiek m a racj ę, sierżancie Stark. Nie znam się na

woj owaniu, ale m am spore rozeznanie w polity ce. Ta sprawa wpły nie na rezultat naj bliższy ch
wy borów. Obie wiodące partie chcą j e wy grać, a do tego będą potrzebowały wsparcia
naj bogatszy ch korporacj i. Znam ty lko j eden sposób na uzy skanie sukcesu na obu polach. Muszą
odzy skać kolonię, i to nietkniętą. To by tłum aczy ło, dlaczego powstrzy m uj ą się od uży cia
pewny ch rodzaj ów broni.

– Polity cy co rusz przegry waj ą j akieś wy bory – zaprotestowała Manley. – Co

wielkiego się stanie, j eśli kilku z nich powiem y niedługo pa, pa? Zastąpią ich inni, tacy sam i.

– Nie. Jeśli obie główne partie zostaną zdy skredy towane zniszczeniem tej kolonii,

do głosu m ogą dorwać się drugoligowi liderzy, którzy od bardzo dawna dom agaj ą się reform . A
ostatnim , czego dzisiaj trzeba rządzący m , są ludzie z m isj ą zasiadaj ący na ich stołkach. To
m ogłoby doprowadzić do uj awnienia wielu nielegalny ch i niem oralny ch interesów, j akie robili
potaj em nie od wielu lat.

Stark zaśm iał się nagle.
– Czy to znaczy, że m ogą chcieć z nam i rozm awiać? Nie ty lko z wam i, cy wilam i,

ale i z woj em ? Pan i Mendo twierdzicie, że polity kom z Ziem i naj bardziej zależy na odzy skaniu
tej kolonii. A to oznacza, że nienawiść Pentagonu, zwielokrotniona buntem we flocie, m oże zej ść
na dalszy plan.

background image

Cam pbell przy taknął, wodząc ponury m spoj rzeniem po zebrany ch.
– To prawda. Będą z nam i rozm awiali. Problem j ednak w ty m , co m y im

powiem y, a nie oni nam . – Skoncentrował wzrok na Starku. – Odłóżm y na bok m rzonki o
cy wilny m zwierzchnictwie, to pan tutaj rządzi, sierżancie. Nie m ożem y nic zrobić bez pańskiej
zgody. Zatem j akie są nasze cele? Kom prom is? Rewolucj a? Wątpię, aby ktokolwiek z obecny ch
tutaj chciał oderwania kolonii od Stanów Zj ednoczony ch. O co zatem m am y walczy ć?

Stark spoglądał na niego w m ilczeniu. I co mam na to powiedzieć? Czego ja chcę

oprócz odrobiny szacunku i przełożonych, dla których będę istotą ludzką, a nie sprzętem? Jaka
odpowiedź ochroni tych wszystkich ludzi, którzy tej ochrony potrzebują, i nie zostanie jednocześnie
uznana za zdradę wszystkiego, w co do tej pory wierzyłem? Wszyscy na mnie patrzą. Wszyscy na
mnie liczą. Jaka jest właściwa odpowiedź?

background image

CZĘŚĆ TRZECIA

Nie ma już chwały

background image

Obsiadły kosm odrom kolonii j ak harpie ze staroży tny ch m itów. Sam a ich obecność

zdawała się oskarżać Starka o złam anie przy sięgi i brak honoru. Wahadłowce sił rządowy ch. Ethan
przy stanął przed j edny m z m onitorów i zapatrzy ł się na nie. Jeszcze nie tak dawno wizyta tylu
ważniaków zmusiłaby mnie i moich ludzi do malowania, polerowania i sprzątania wszystkiego, do
czego mogliby się zbliżyć na kilka kilometrów. A teraz ci sami ważniacy przybywają, aby spotkać
się ze mną. Z dwojga złego wolałbym chyba już to malowanie.

Spoj rzał raz j eszcze na m onitor, żałuj ąc, że nie m a sposobu na zaj rzenie pod

pancerze ty ch m aszy n. Kto jest wysłannikiem rządu? Co zamierza powiedzieć? Czy zaproponuje
porozumienie, czy raczej skończy się na kolejnych groźbach? Czy cywilbanda z kolonii poprze nas,
czy pójdzie za nimi, gdy tylko dostanie lepszą ofertę? Dość gdybania, niedługo sam się o tym
przekonam.

Odszedł od m onitora, ruszaj ąc w kierunku korporacy j nej sali konferency j nej , którą

zaproponował Cam pbell. „To będzie neutralny grunt”, stwierdził zarządca kolonii, „a w każdy m
razie j ego naj bliższy zam iennik, j akim tutaj dy sponuj em y, nie m ówiąc j uż o ty m , że to naj lepiej
wy posażona sala konferency j na na terenie naszej kolonii”. Stark powstrzy m ał się przed
zaproponowaniem podobnego centrum konferency j nego znaj duj ącego się przy apartam entach
generałów, podej rzewaj ąc, że korporacy j ny szaj s będzie lepiej pasował na tę okazj ę.

Stacey Yurivan stała sam otnie w kory tarzu prowadzący m na m iej sce spotkania.

Na j ej ustach błąkał się lekko kpiący uśm ieszek.

– Jak leci, kom endancie?
– Świetnie. Wszy scy na m iej scach?
– Z tego, co wiem , pozostali delegaci weszli j uż na salę. Czekaj ą j uż ty lko na

reprezentacj ę woj a.

Stark poczuł, że twarz czerwieniej e m u z gniewu.
– Spotkanie m a się zacząć dopiero za pół godziny. Nie j esteśm y spóźnieni.
Jej uśm iech stał się wy raźniej szy.
– Widać wszy stkim inny m bardziej się spieszy ło. A nam nie.
– Wolałby m prowadzić sam obój czy wy pad – przy znał Stark. – A ty, j ak widzę,

świetnie radzisz sobie w nowej robocie.

Naty chm iast przestała się uśm iechać. Teraz wy dawała się um iarkowanie

poiry towana.

– Tak, idzie m i świetnie.
– I to ci się z j akiegoś powodu nie podoba.
Yurivan wzruszy ła ram ionam i.
– Słuchaj , załóżm y, że j esteś m oim szefem ...
– Jestem nim .
– Tak, j asne. Zapom niałam . W każdy m razie wy obraź sobie, że przez dwa

m iesiące nie łapiesz m nie na żadny m naruszeniu regulam inu. Co by ś poczuł?

– Wdzięczność?
Stacey wy buchnęła śm iechem .
– Na pewno nie. Raczej zm artwiłoby cię to, ponieważ j a zawsze coś kom binuj ę.

Zatem fakt, że na niczy m m nie nie przy łapałeś, świadczy łby ty lko o ty m , iż nie wpadłeś j eszcze
na to, co teraz robię.

Stark zm ruży ł oczy, kieruj ąc wzrok na drzwi sali konferency j nej .
– Co cię zatem m artwi?
– Wielkie szy chy. Wiesz, agencj e rządowe.
– Z tego, co wiem , nie wy kry liśm y żadny ch ich działań skierowany ch przeciw

background image

nam .

Yurivan westchnęła ciężko.
– Mam to wszy stko wy j aśniać j eszcze raz?
– Nie. Nie trzeba. Załapałem . – Stark pogładził policzek w zam y śleniu,

przy pom inaj ąc sobie operacj e agencj i rządowy ch, z który m i m iał do czy nienia w przeszłości. –
Dom y ślasz się zatem , że oni coś kom binuj ą?

– Ja wiem , że oni coś kom binuj ą! Ci ludzie nigdy nie siedzą bezczy nnie na dupie,

gdy m aj ą problem . A m y j esteśm y dla nich cholernie wielkim problem em . Nie wy kry łam
j ednak żadny ch prób włam ań do naszy ch sy stem ów, nie m ieliśm y też do czy nienia z sabotażam i
albo szpiegam i. Co m i więc um y ka?

– Może wy dano im rozkaz, aby odpuścili? Może Pentagon i rząd nie chcą nas

wkurzać, zwłaszcza że zgodziliśm y się na te rozm owy ?

– Tak, na pewno – pry chnęła. – Twoj a teoria trzy m ałaby się kupy ty lko wtedy,

gdy by śm y przy j ęli założenie, że nasi polity cy um iej ą m y śleć racj onalnie i nie traktuj ą tej
sy tuacj i j ako kolej nej zabawy w strzelanego! Człowieku, oni j eszcze nigdy nie odpuścili!

Rey nolds dołączy ła do nich w ty m m om encie, przy glądaj ąc się uważnie oboj gu

rozm ówcom .

– Cześć, Ethan. Cześć, Stacey. Jak tam łowy na snarka?
– Zakończone. – Yurivan wsunęła dłoń do kieszeni, aby wy j ąć dy sk z dany m i. –

Moi ludzie wy szperali to dzisiaj rano.

– Tak? – Rey nolds przy j ęła nośnik i obróciła go w palcach. – Ciekawe, co to m oże

by ć?

– To, o co m nie prosiłaś.
– Mocno zawęziłaś pole dom y słów. – Vic wsunęła dy sk do czy tnika w palm topie,

przeleciała wzrokiem po ekranie i wy szczerzy ła zęby. – Z tego, co widzę, pan Trasies nie będzie
nam j uż sprawiał problem ów.

Stark także się uśm iechnął.
– Znalazłaś coś na niego?
Stacey napuszy ła się j ak paw.
– Nasze program y tak organizuj ą rozkład dany ch, by m ożna by ło j ak naj szy bciej i

naj efekty wniej z nich korzy stać. Te brudy by ły dobrze ukry te, ale dzięki oprogram owaniu
czy szczącem u znaleźliśm y nagle sporą wolną przestrzeń w sam y m środku strum ieni równo
poukładany ch, choć zdefragm entowany ch folderów. Potem wy starczy ło złam ać kody blokuj ące
dostęp. Nasz śm ieć Trasies m eldował sy stem aty cznie o wy darzeniach na Księży cu, dopóki nie
przy m knęliśm y j ego kontaktów, czy li oficerów. Z tego, co wy wnioskowaliśm y, by ł na garnuszku
paru agencj i rządowy ch, ale nie stronił też od zleceń korporacy j ny ch.

– Sądzisz, że Cam pbell ły knie takie oskarżenia?
– Na pewno ich nie odrzuci, gdy zaj rzy do ocen doty czący ch j ego osoby.

Wprawdzie Trasies nie m iał zby t dobrego zdania o nikim prócz swoich m ocodawców, co
zauważy łam w trakcie porannej lektury ty ch dany ch, ale wy gląda na to, że zarządca kolonii by ł
j ego ulubiony m celem . Pastwił się nad nim okropnie.

– Świetna robota, Stacey – powiedział Stark z uznaniem .
– Ty lko się nie zasap, obściskuj ąc m nie w podzięce – m ruknęła sarkasty cznie

Yurivan. – Jeszcze m i woda sodowa uderzy do głowy. – Podeszła bliżej , wpatruj ąc się w niego
intensy wnie. – Słuchaj , Stark, m ogłaby m pracować o wiele bardziej efekty wnie – wskazała
głową na salę konferency j ną – gdy by m znała warunki brzegowe.

– Warunki brzegowe?

background image

– Jaki m acie plan? Co chcecie osiągnąć?
Stark uśm iechnął się po łobuzersku.
– Dam ci znać, j ak ty lko to ustalę.
– Jasne. – Yurivan się skrzy wiła. – Nie licz, że uwierzę, iż sprowokowałeś totalny

bunt w arm ii, nie m aj ąc poj ęcia, co robić dalej . Nie m a aż tak głupich ludzi, Stark.

Ethan zerknął na Rey nolds, ale ta gapiła się w sufit, robiąc co ty lko w j ej m ocy, by

nie wy buchnąć śm iechem .

– Nie m ogę powiedzieć nic więcej , Stacey.
– Widzę, że to coś naprawdę wielkiego. Daj spokój , przecież m ożesz m i zaufać.
– Przy sięgam , że w tej chwili nie m a nic...
– Okay, okay. Nie chcesz, to nie m ów. I tak się tego dowiem , Stark. Inni nie będą

tacy taj em niczy, j ak ty. – Yurivan uśm iechnęła się szeroko i obróciła na pięcie, aby powitać
pozostały ch członków sztabu.

Vic przy sunęła się do Ethana i wy szeptała m u na ucho:
– Jak sądzisz, czy Stacey podzieli się ze m ną ty m , co odkry j e na tem at twoj ego

planu?

– Mam nadziej ę, że to zrobi. Bardzo by m i to pom ogło. – Stark zrobił krok w

kierunku przy by ły ch i powiedział: – Dobra, chłopcy i dziewczęta. To będzie ostra j azda i na
pewno cholernie nieprzy j em na. Dlatego m iej cie się na baczności. Ja i Vic będziem y m ówili.
Musim y wy glądać na m ocny ch, zdecy dowany ch i zdy scy plinowany ch. Jakieś py tania? –
Sztabowcy wy m ienili spoj rzenia, ale m ilczeli. – Dobrze. Ale j a m am j edno. Gdzie, do cholery,
j est nasza flota?

– Tutaj . – Starszy m at Wisem an podbiegła, nerwowo wy gładzaj ąc m undur, aby

uzy skać wy gląd inspekcy j ny. – Musiałam wy dać instrukcj e załogom naszy ch wahadłowców, na
wy padek gdy by ten złom , który m przy lecieli delegaci, okazał się czy m ś w rodzaj u konia
troj ańskiego.

– Świetny pom y sł, o ile nie zaczną strzelać, gdy ty lko ktoś krzy wo na nich spoj rzy.
– Nie otworzą ognia dopóty, dopóki ktoś inny do nich nie strzeli. A zadbałam o to,

by przy sy stem ach uzbroj enia nie usiadł nikt nerwowy.

– Dzięki. Dobra, ludziska, idziem y. – Stark obrócił się na pięcie, stanął przed

drzwiam i, zaczerpnął głęboko tchu, a potem zrobił ostatni, a zarazem pierwszy krok prowadzący
ku spotkaniu z oficj alną delegacj ą rządową, gotów zm ierzy ć się ze wszy stkim i żądaniam i, j akie
m ogą paść w trakcie rozm ów.

Sala konferency j na cy wilów by ła wielka i chociaż nie stanowiła lustrzanego

odbicia podobnego m iej sca w kwaterze głównej – tego, w który m spoty kali się sztabowcy – dało
się wy czuć w niej podobnego ducha. Połowa zdj ęć wiszący ch na ścianach przedstawiała
fakty cznie istniej ące kom pleksy przem y słowe – te z powierzchni Księży ca i te znaj duj ące się na
orbicie Ziem i. Pozostałe m usiały by ć całkiem udany m i wizualizacj am i planowany ch inwesty cj i.
Jedna z nich, niezwy kle podobna do tutej szej kolonii, znaj dowała się pośród rudawo-czerwony ch
skał pod piękny m błękitny m niebem . Vic także zatrzy m ała na niej wzrok.

– To Mars – m ruknęła.
– Maj ą chłopcy rozm ach – odpowiedział j ej zniżony m głosem Stark.
– Też tak m y ślę. Lepiej więc o ty m nie zapom inaj m y.
W pom ieszczeniu znaj dowało się j uż kilka stoj ący ch oddzielnie grupek ludzi.

Członkowie j ednej z nich, w której Ethan zauważy ł Cam pbella, Sarafinę i pozostały ch doradców z
kolonii, przy witała wchodzący ch zdawkowy m i ukłonam i. Kolej ni cy wile, także ubrani w
nieskazitelnie czy ste wy tworne ciuchy, by li m łodzi, ale hardzi, sądząc po zacięty ch m inach.

background image

Większość z nich udawała, że przy gląda się księży cowem u kraj obrazowi widocznem u za
panoram iczny m i oknam i. Kilka m etrów dalej zgrom adzili się przedstawiciele woj a z Ziem i.
Wielokolorowe pola baretek na ich piersiach m ieniły się barwam i tęczy w blasku paneli
oświetleniowy ch. Nieco dalej znaj dowała się kolej na grupka, ty m razem starszy ch m ężczy zn i
kobiet, ich twarze wy rażały zaskakuj ącą i bezsensowną w ty ch warunkach j owialność. Za nim i
by li j uż ty lko m łodzi rozgadani cy wile, trzy m aj ący się blisko starszy zny i nie spuszczaj ący j ej z
oka.

Stark zatrzy m ał się, m ierząc wzrokiem obecny ch.
– Kim są ci ludzie? – zapy tała szeptem Vic.
– Nie wiesz? – spoj rzał na nią, potem na każdą grupę po kolei. Powinna ich

rozpoznać, i to bez trudu, ponieważ... a niech to. Ja przecież wiem, bo dorastałem pomiędzy
cywilami i widywałem ich na co dzień, ale dla Vic, Yurivan i całej reszty naszych ci ludzie muszą
wyglądać jednakowo obco. – Cy wilbandę z kolonii j uż znasz. Postaraj się zapam iętać, że oni są po
naszej stronie – dodał z lekkim sarkazm em . – Widzisz ty ch, którzy wy glądaj ą, j akby zj adali
własne dzieci na śniadanie? To reprezentanci korporacj i i ich prawnicy. Za nim i stoj ą trepy z
Pentagonu.

– Tak. Ty ch akurat rozpoznałam . Sam i oficerowie. Aż dziw, że nie przy ciągnęli tutaj

orszaku zwy kły ch żołnierzy do noszenia bagaży i usługiwania.

– Zapewne obawiali się, że ordy nansi m ogliby zdezerterować i zasilić nasze

szeregi. Teraz j uż wiem , j ak się m uszą czuć groźne wirusy. – Stark wskazał głową naj dalej stoj ące
grupki. – A tam m asz polity ków i ich asy stentów. Czy li kogoś na kształt naszy ch sztabowców. Ich
zadaniem j est powstrzy m y wanie szefostwa przed m ówieniem i robieniem głupot.

– To dość niewdzięczne zaj ęcie.
– Raczej beznadziej ne. Cam pbell powinien zneutralizować cy wilbandę z Ziem i i

zostawić nam woj o.

Na twarz Wisem an wy pełzł uśm iech.
– Znam tę adm irał. Miałam nieprzy j em ność służy ć pod j ej rozkazam i, na

szczęście ty lko przez kilka m iesięcy, gdy dostała przy dział rotacy j ny na m ój okręt.

– My ślisz, że cię zapam iętała?
– Nie. Nie by łam nikim ważny m . Idę j ednak o zakład, że teraz na pewno zwróci na

m nie uwagę.

– I słusznie – zgodziła się Vic – ale to ty lko trzy gwiazdkowy adm irał. Czy ktoś

poznaj e tego czterogwiazdkowego generała, który przewodzi grupie woj skowy ch?

Sierżant Manley skinęła głową.
– To Wilkinson. Przewinął się przez nasze księży cowe centrum dowodzenia j akieś

cztery czy pięć lat tem u.

Generałowie zm ieniali się rotacy j nie co sześć m iesięcy, trudno więc by ło ich

wszy stkich spam iętać.

– Pam iętasz m oże, j aki by ł?
Machnęła lekceważąco ręką.
– Dużo gadał, ale to raczej drugoligowy krzy kacz. – Pozostali żołnierze kiwali

głowam i ze zrozum ieniem . Krzy kaczam i nazy wano oficerów, którzy zwy kli reagować ty radam i.
Podoficerowie często trafiali na takich. – Bał się zawsze, że coś spieprzy – dodała Bev. – Dlatego
spędził te sześć m iesięcy, próbuj ąc nie robić niczego, co m ogłoby go narazić na porażkę.

– Pam iętam go – wtrąciła Yurivan. – Wróg m ocno naciskał na sektor broniony

przez m oj ą j ednostkę. Zbieraliśm y wtedy tęgie baty, bo Słaby Willie nie pozwolił nam reagować.
Jakim cudem ten baran dostał się na tak eksponowane stanowisko?

background image

– Idę o zakład, że ocena m ery tory czna j ego roboty nie by ła naj ważniej szy m

kry terium – m ruknął Stark. – Przy znawanie awansów j uż od bardzo dawna polega na czy m ś
inny m . Jestem za to pewien, że nasz Willie um iał się przy ssać, kiedy trzeba do kogo trzeba.

– Z naszego punktu widzenia to niezby t dobrze – stwierdziła Rey nolds. – Jeśli Willie

fakty cznie boi się własnego cienia, ta konferencj a nie doprowadzi do sensowny ch rozwiązań.

– Możliwe. Aczkolwiek przy takiej reprezentacj i korporacj onistów i polity ków nie

woj o będzie grało pierwsze skrzy pce. Zresztą zaraz się przekonam y. Ale naj pierw daj m y
Cam pbellowi ten prezencik wy kopany przez Stacey. Może zechce zm ienić skład swoj ej druży ny,
gdy go zobaczy.

Stark przeszedł przez salę, udaj ąc, że ignoruj e spoj rzenia gości śledzący ch każdy

ruch delegacj i zbuntowany ch żołnierzy. Prezentujcie się jak trzeba. My umiemy poruszać się w
tych warunkach. Jesteśmy tutaj już od dłuższego czasu, umiemy się poruszać o wiele lepiej niż oni.
Nie próbujcie jednak wciągać tych ziemskich robali w zbędną rywalizację.

– Sierżancie Stark. – Cam pbell uśm iechnął się pod nosem , ty lko zm arszczki wokół

j ego oczu świadczy ły o presj i, j aką odczuwał. – To m oże by ć interesuj ące.

– Mhm . – Ethan podał m u dy sk. – Tak sam o j ak te dane. Powinien się pan z nim i

zapoznać.

Cam pbell zm arszczy ł brwi, przy j m uj ąc prezent.
– Zrobię to zaraz po spotkaniu...
– Lepiej nie. Sugerowałby m , aby zrobił pan to naty chm iast. Zanim rozpoczniem y

rozm owy. Szef bezpieczeństwa podszedł bliżej z woj owniczą m iną.

– Nie będziesz nas rozstawiał po kątach, Stark. I nie próbuj nam rozkazy wać.
Ethan spoj rzał m u spokoj nie w oczy.
– Nawet o ty m nie m y ślę. Może pan to przeczy tać teraz, panie Cam pbell?
– Nie wiem , co m oże by ć tak ważnego, żeby nie m ogło poczekać.
– Proszę sprawdzić.
Cam pbell wziął dy sk, odsuwaj ąc dłoń Trasiesa, który również po niego sięgał.

Włoży ł go od razu do swoj ego palm topa i otworzy ł pierwszy z brzegu plik. W m iarę czy tania j ego
twarz czerwieniała, robiła się coraz ciem niej sza, a gdy skończy ł czy tać, spoj rzał w kierunku grona
swoich asy stentów.

– Rozum iem .
Trasies wy ciągnął rękę, m rużąc podej rzliwie oczy.
– Gdy by m i j a m ógł to zobaczy ć...
– Nie m a takiej potrzeby. – Cam pbell uśm iechnął się do szefa ochrony przez

zaciśnięte zęby. – I tak pan wie, co znaj duj e się w dokum entach, które właśnie przeglądałem . W
końcu to pan j est ich autorem .

Trasies zeszty wniał.
– Kłam stwa. Fałszerstwa. Podrobili te raporty, żeby m nie...
– No proszę, zatem zna pan treść ty ch plików. – Słowa Cam pbella uciszy ły szefa

ochrony w połowie zdania. – A co do ich prawdziwości, przeczy tałem właśnie notatki doty czące
spotkań z m oim i doradcam i, o który ch woj sko nie m iało prawa wiedzieć. – Przeniósł wzrok na
Yvonne Pevoni. – W pani loj alność także wątpiłem , ale zdaniem naszego szefa ochrony, j est pani
zby t niezdecy dowana i intelektualnie zapóźniona, by by ć dla niego równorzędny m partnerem .

Pevoni opadła szczęka, zaraz j ednak zam knęła usta.
– Napisałeś tak o m nie? – wy sy czała do Trasiesa. – A j a ci ufałam !
– Podobnie j ak j a – dodał lodowaty m tonem Cam pbell. – Sierżancie Stark,

obawiam się, że zam knięcie pana Trasiesa przez naszą policj ę m ij ałoby się z celem . By łby m

background image

wdzięczny, gdy by trafił do waszego aresztu.

– To da się zrobić. Vic, sprowadź tutaj żandarm ów.
Rey nolds uśm iechnęła się kpiąco, patrząc na Trasiesa.
– Powinni j uż stać pod drzwiam i. Przewidziałam taką potrzebę.
– Dziękuj ę. Pój dziesz po dobroci, Trasies, czy żandarm i m aj ą cię stąd wy garnąć

j ak by le kry m inalistę? – By ły szef ochrony kolonii zerkał na pozostały ch uczestników obrad, j akby
oceniał szanse, czy zdoła schronić się pod ich skrzy dłam i. – Na wy padek gdy by ś się zastanawiał –
konty nuował Ethan – znam takich ludzi j ak oni, więc wiem , że nikt z nich ci nie pom oże, j eśli sam
czegoś na ty m nie zy ska. Ty także zdaj esz sobie z tego sprawę, prawda? A walka z nam i,
zwłaszcza o kogoś takiego j ak ty, z pewnością nie będzie im dzisiaj na rękę.

Trasies zwalczy ł chęć ciętej riposty i zagry zaj ąc zęby, dał się wy prowadzić.

Zaj ęła się ty m Yurivan. W ty m m om encie Ethan znów zdał sobie sprawę, że oczy wszy stkich są
skierowane na wy chodzącą niezby t pasuj ącą do siebie parę. Wszy scy też m usieli widzieć
żandarm ów stoj ący ch za otwieraj ący m i się drzwiam i.

Stacey przekazała im by łego szefa ochrony kolonii, wy daj ąc dowódcy krótką

instrukcj ę, obróciła się i z uśm iechem wróciła do grupy otaczaj ącej Starka.

– Idę o zakład, że daliśm y im właśnie kolej ny tem at do dy skusj i – oświadczy ła

rozbawiony m tonem .

Cam pbell zaprosił gestem swoich asy stentów, a potem sam ruszy ł w kierunku stołu,

który zaj m ował cały środek pom ieszczenia. Jego wy polerowany blat lśnił j ak naj prawdziwszy
czarny m arm ur, m im o że wy konano go w całości z tutej szy ch skał.

– Jeśli wszy scy są j uż gotowi, m ożem y zaczy nać. Jestem zarządcą tej kolonii,

nazy wam się Cam pbell i j ak zapewne państwo zauważy li – dodał z nutą iry tacj i w głosie – nie
m am naj m niej szy ch problem ów ze zdrowiem psy chiczny m . To – wskazał grupę Starka – są
przedstawiciele sił zbroj ny ch broniący ch naszej kolonii. – Chłodne spoj rzenia przeniosły się z
Cam pbella na ludzi Ethana, przy by sze obserwowali ich uważnie i oceniali. – Proszę o zaj ęcie
m iej sc.

Generał Wilkinson nie spuszczał oczu ze zbuntowany ch żołnierzy, gdy ci zasiadali

na konferency j ny ch fotelach.

– Nie usiądę przy j edny m stole ze zdraj cam i. Ani j a, ani żaden z m oich oficerów.

Albo ci przestępcy opuszczą tę salę, albo m y to zrobim y.

Stark zachował zupełny spokój i tak j ak pozostali spoj rzał w kierunku Cam pbella.

Zarządca kolonii zam arł, siedząc j uż prawie w fotelu, po czy m podniósł się wolno.

– Zatem nie m am y o czy m m ówić – oświadczy ł zdecy dowany m tonem . – Ci

ludzie zasłuży li sobie na m iej sce tutaj , ponieważ to oni bronią dzielnie tej kolonii. Jeśli każecie im
wy j ść, j a i m oi asy stenci także opuścim y to m iej sce. Przy kro m i, że zm arnowaliście ty le czasu
na tę bezsensowną podróż – dodał, kieruj ąc przesy cone wy czuwalny m żalem słowa do cy wilnej
części delegacj i.

– Nie m ożecie nam rozkazy wać – oświadczy ł z gory czą w głosie j eden z

przedstawicieli korporacj i.

– My niczego nie rozkazuj em y. Jeśli chcecie rozm awiać, wszy scy zostaniem y w

tej sali.

Zapadła grobowa cisza, po kilku sekundach część cy wili spoj rzała w kierunku

generała Wilkinsona.

– Siadaj – rozkazał j eden z nich.
Wilkinson poczerwieniał lekko, usta poruszały m u się bezgłośnie z wściekłości.
– Nie ży czę sobie...

background image

– Siadaj !
Generał przełknął resztę wy powiedzi, zm ierzy ł m orderczy m wzrokiem Starka i

Rey nolds, a potem skinął na towarzy szący ch m u oficerów i sam zaj ął m iej sce w fotelu,
dem onstruj ąc cały m sobą odrazę. Stark z trudem powstrzy m ał cisnący m u się na usta uśm iech,
gdy zauważy ł niepokój na twarzach m łodszy ch oficerów. Stary trep urządzi piekło swoim
ludziom , gdy te rozm owy dobiegną końca, wcale nie dlatego, że oni coś spieprzą, ty lko z powodu
upokorzenia.

Cam pbell rozłoży ł ręce i przy j rzał się zebrany m .
– Dziękuj ę. Wiem , że m am y wiele spraw do om ówienia. Kto chce zacząć?
Trzy dziestoletnia kobieta, od której biła aura bezwzględności i kom petencj i,

postukała palcem w swoj ego palm topa, a m om ent później przeniosła pełne iry tacj i spoj rzenie na
zarządcę kolonii.

– Jesteśm y gotowi zagwarantować częściowe um orzenie skum ulowanego długu

wszy stkim pracownikom naszy ch korporacj i na Księży cu, j eśli tutej sze instalacj e przem y słowe
zostaną naty chm iast zwrócone prawowity m właścicielom .

Cam pbell czekał na koniec j ej m owy z wy czuwalny m zainteresowaniem , dlatego

zm arszczy ł brwi, gdy zam ilkła tak szy bko.

– To cała oferta? Nie m a w niej nic o zm ianach w statusie kolonii? Ani o naszy ch

prawach? Nie wspom inacie ani słowem o zadośćuczy nieniu za cierpienia, j akie m usieliśm y
znosić z powodu wcześniej szej rabunkowej polity ki korporacj i i rządu? – Spoj rzał w kierunku
delegacj i polity ków. – Wy też nie m acie nic do dodania?

Kobieta w średnim wieku, o bardzo m iłej twarzy, pokręciła głową, uśm iechaj ąc się

uspokaj aj ąco.

– Wasze spory z m acierzy stą korporacj ą nas nie interesuj ą. Rząd nie powinien

wtrącać się w takie rozm owy, to chy ba zrozum iałe. Przy by liśm y tutaj , by pom óc w szy bkim i
bezbolesny m rozwiązaniu nieprzy j em nej sy tuacj i. Sugerowałaby m zatem przy j ęcie tej hoj nej
oferty finansowej , j aką proponuj e wam przedstawicielka korporacj i.

Cam pbell zam arł. Milczał przez dłuższą chwilę, ściągaj ąc na siebie niecierpliwe

spoj rzenie przedstawicielki by łego właściciela kolonii. W końcu przem ówił. Dość zwięźle.

– Ta oferta j est nie do przy j ęcia.
Korporacj onistka spłoniła się lekko.
– To nie negocj acj e. Nasi szefowie gotowi są, w im ię dobry ch stosunków

pom iędzy nam i, do zm niej szenia zadłużenia każdego z pracowników. Koniec, kropka.

Cam pbell pokręcił głową, wy rażaj ąc szczery żal, i powtórzy ł wcześniej sze słowa.
– Ta oferta j est nie do przy j ęcia.
– Odm owa wiąże się z surowy m i konsekwencj am i. Nasi przełożeni wy korzy staj ą

wszy stkie m ożliwości prawne, by dowieść swoich praw. Zdaj e pan sobie sprawę, że zapisy
kontraktów zobowiązy wały was do stawienia się w wy brany m przez nich sądzie? Ponieważ nie
by liście obecni na poprzednich rozprawach, wy roki j uż zapadły i zostaliście uznani za winny ch
złam ania wszy stkich paragrafów kontraktów. Nie m uszę chy ba dodawać, j ak dotkliwe kary, w ty m
finansowe, wiążą się z owy m i przestępstwam i, j eśli zdecy duj em y się na ich wy egzekwowanie.

Zam iast odpowiedzieć j ej wprost, Cam pbell spoj rzał na Starka.
– Kom endancie, czy ci ludzie m ogą zrealizować swoj e groźby ?
Ethan robił, co m ógł, by nie patrzeć w stronę Wilkinsona i towarzy szący ch m u

oficerów, czuł bowiem rosnący niepokój związany z pełnioną aktualnie rolą. W ty m m om encie
pozwolił sobie j ednak na gry m as, który m ógłby by ć poczy tany za przelotny uśm iech.

– Nie.

background image

– Czy są w stanie przej ąć kontrolę nad kolonią bez naszej zgody ?
– Nie.
– Czy siły zbroj ne broniące kolonii są gotowe do odparcia ataku ze strony

korporacj i?

– Tak.
Kolej ny z polity ków pochy lił się m ocniej , unosząc dłoń.
– Igra pan z ogniem . Wierzę, że j est pan w pełni świadom konsekwencj i swoich

poczy nań, nie rozum iem więc, dlaczego składa pan losy tej kolonii w ręce zwy kły ch renegatów.
Otrzy m ał pan właśnie uczciwą i szczodrą ofertę od przedstawicieli korporacj i, które uczy niły tak
wiele dobrego dla was i naszego wspaniałego kraj u. Niech pan j ą lepiej przy j m ie, zanim ci... ci
sprzedaj ni zdraj cy obrócą się i przeciw panu.

Uśm iech Cam pbella przy pom inał ten Starka sprzed chwili.
– Twierdzi pan, że powinniśm y złoży ć los w pańskie ręce, senatorze? Proszę zatem

powiedzieć, j akie kwoty otrzy m ał pan na swoj ą kam panię wy borczą od korporacj i, której każe
nam pan dzisiaj zaufać?

– To nie m a żadnego związku ze sprawą! Każdy grosz, j aki wpły nął na konto m oj ej

kam panii, został rozliczony zgodnie z obowiązuj ący m prawem .

– Które sam pan stworzy ł. – Cam pbell potrząsnął głową. – Na razie nie usły szałem

żadnej konstrukty wnej propozy cj i, a na bezpodstawne i niewy konalne groźby nie zam ierzam
zwracać uwagi.

Korporacj oniści i polity cy spoj rzeli j ak j eden m ąż na delegacj ę woj skowy ch.
– Może powinniście poinform ować ty ch ludzi o konsekwencj ach odm owy –

zaproponowała kobieta, która przem awiała j ako pierwsza.

Generał Wilkinson skinął pospiesznie głową. Znów em anował pewnością siebie i

odwagą.

– Złam iem y opór tak zwany ch obrońców kolonii i odbij em y j ą. Przy wrócim y

tutaj prawo takim i środkam i, j akie uznam y za konieczne. Ludność cy wilna, która nie podda się
wy rokom sądów, zostanie wy dana w ręce stróżów prawa i przy kładnie ukarana. Wszy scy,
powtarzam , wszy scy zbuntowani żołnierze zostaną postawieni przed sądam i polowy m i zgodnie z
postanowieniam i Zunifikowanego Regulam inu Woj skowego. – Spoj rzał wy zy waj ąco na Starka. –
W przy padku zdrady j edy ną karą j est śm ierć.

Ethan wy trzy m ał j ego spoj rzenie, zachowuj ąc kam ienną twarz.
– Kto wy kona to zadanie, generale? Kto odbij e kolonię? Gdzie są wasze woj ska?

Trzecią dy wizj ę wy bito niem al do nogi, a spora część ocalony ch przy łączy ła się do nas. Macie
tam u siebie wprawdzie oficerów, ale oni nie są warci funta kłaków, j eśli nie dy sponuj ą
żołnierzam i gotowy m i do wy kony wania rozkazów. A m oże planuj ecie przerzucić tutaj drugą
dy wizj ę? To by znaczy ło, że pozbawicie Am ery kę ochrony i wy stawicie tery torium kraj u na atak
ze strony całej reszty świata.

Wilkinson i j ego ludzie gapili się na niego.
– Nie będziem y rozm awiali w takich warunkach o kwestiach natury m ilitarnej –

oświadczy ł w końcu generał.

Stark pokręcił głową, spoj rzał przelotnie na blat stołu.
– Czy to znaczy, że nie poinform owaliście swoich cy wilny ch przełożony ch o

wy sokości strat poniesiony ch przez trzecią dy wizj ę? Znam pana dobrze, więc wiem , że należy
pan do ludzi, którzy nie cierpią przekazy wać zwierzchnikom zły ch wiadom ości. Ty m razem
powinien pan to j ednak zrobić.

Znowu wszy scy, zarówno korporacj oniści, j ak i polity cy, wlepili spoj rzenia w

background image

garstkę oficerów. Ty m razem m ieli znacznie bardziej zacięte m iny.

– Proszę odpowiedzieć, generale Wilkinson – zachęciła go j adowity m tonem

przedstawicielka korporacj i.

Gdy wy wołany zbladł i zaczął się j ąkać, Vic wy ciągnęła dy sk z dany m i ze

swoj ego palm topa i przesunęła go po blacie doskonale obliczony m ruchem . Krążek zatrzy m ał się
tuż obok ręki generała.

– Proszę. To wstępne szacunki strat, j akie ponieśliśm y w wy niku wielkiej ofensy wy

generała Meecham a. Może się pan podzielić dany m i z kolegam i, ale uprzedzam , m am y j eszcze
wiele stosów ciał do przeliczenia, więc te liczby na pewno wzrosną. – Wilkinson patrzy ł na dy sk z
takim lękiem , j akby zobaczy ł j adowitego węża, Rey nolds ty m czasem konty nuowała j akby nigdy
nic. – A m oże woli pan poprowadzić swoich korporacy j ny ch i polity czny ch szefów na wy cieczkę
po linii frontu? Możem y im pokazać m iej sca, w który ch trzecia dy wizj a została rozniesiona na
strzępy podczas ofensy wy, którą pan także zaaprobował. Nie, zaraz. – Pochy liła się, wskazuj ąc na
naj bliższy m onitor.

– Przecież to tam . Widzi pan?
Ekrany pokazy wały rozległą przestrzeń opadaj ącą łagodnie w kierunku m iej sca, za

który m wznosiła się krawędź krateru. Oślepiaj ący blask odbij ał się od pionowy ch ścian,
pozostaj ąc w ogrom ny m kontraście do czarny ch cieni zalegaj ący ch tam , gdzie słońce nie
docierało. Nieruchom e obiekty, przy pom inaj ące bliźniaczo podobne do siebie głazy leżały wzdłuż
całej krawędzi krateru. Rey nolds nacisnęła klawisz, robiąc zbliżenie.

– To podnóże um ocnień wroga. Miej sce, które kazano zaatakować drugiej

bry gadzie trzeciej dy wizj i. Nazy wam y j e teraz Doliną Śm ierci. Te podświetlone przeze m nie
przedm ioty to ciała am ery kańskich żołnierzy, który ch nie zdąży liśm y j eszcze odzy skać.

Stark obserwował kątem oka reakcj ę pozostały ch uczestników rozm ów. Wściekłość

korporacj onistów rosła z każdą chwilą. Z twarzy polity ków dało się wy czy tać niepokój , złość,
odrazę i z tuzin inny ch em ocj i, ponieważ na razie nie potrafili się zdecy dować, która z nich będzie
naj odpowiedniej sza w tej sy tuacj i. Asy stenci po prostu gapili się na ten obraz z nieruchom y m i
obliczam i, j akby kalkulowali, z j ak wielkim problem em m aj ą do czy nienia. Cam pbell, podobnie
j ak reszta delegacj i kolonistów, spuścił głowę i wbił wzrok w blat.

Wilkinson wy darł się, m im o że nie raczy ł nawet spoj rzeć w stronę ekranu.
– Możem y i wy konam y to zadanie!
– Naprawdę, generale? – zapy tał Cam pbell. – Jest pan w stanie zagwarantować

swoim przełożony m , że odzy ska pan kontrolę nad tą kolonią?

– Nie m am y j eszcze ostatecznego planu działania, ale j est to nasz priory tet, nad

który m pracuj ą naj tęższe głowy w sztabie generalny m .

Sierżant Rey nolds przerwała ciszę, j aka zapanowała po słowach Wilkinsona.
– Generale, wiem , że potrafi pan tak zagm atwać sy tuacj ę, że nawet naj większa

klęska wy da się pańskim przełożony m zwy cięstwem , w ty m j ednak wy padku to się nie m oże
udać. Aby walczy ć, m usicie posiadać sporą liczbę podoficerów, którzy dopilnuj ą wy konania
wy dany ch żołnierzom rozkazów i zadbaj ą o to, by m iał się pan czy m chwalić.

– Nie pozwolę, aby obrażano m nie w taki sposób.
Stark wy m ierzy ł palec w Wilkinsona, insty nktownie staj ąc w obronie Rey nolds.
– Ty m razem nie m a pan żadnego wy boru.
– Sierżancie, rozkazuj ę panu...
Ethan wściekł się, złość pokonała wszy stkie bariery, j akie j ej stawiał do tej pory.
– Generale, pan nie m oże m i niczego rozkazać! Przy pom inam to panu, ponieważ

j ak widzę, nadal ży j e pan w nieświadom ości. Nie m am także zam iaru ginąć ani patrzeć na śm ierć

background image

m oich przy j aciół, którzy poświęcaj ą ży cie, wy konuj ąc j akieś idioty czne m isj e zlecane im ty lko
po to, by m ógł pan kry ć własny ty łek. Chce pan cudów, rób pan j e sam ! – W ty m m om encie
poczuł na kolanie dłoń Vic. Ścisnęła go m ocno, daj ąc znak, by się uspokoił.

Twarz Wilkinsona nabrała barwy szkarłatu.
– Nie wiem , za kogo się uważacie, żołnierzu...
Kolej na fala wściekłości do końca zm y ła bariery dobrej woli Starka.
– Nazy wam się Ethan Stark i j estem sierżantem arm ii Stanów Zj ednoczony ch

Am ery ki. A kim ty j esteś, do cholery, trepie?

Zanim generał zdołał sform ułować odpowiedź, przedstawicielka korporacj i walnęła

dłonią w stół.

– Ty m sposobem niczego nie osiągniem y, panie Stark...
– Sierżancie Stark.
Kobieta zam ilkła na m om ent, widać by ło, że próbuj e wziąć się w garść.
– ...sierżancie Stark. Niech pan nie będzie taki pewny swego. Potrzebuj ecie

am unicj i i części zapasowy ch. Ale ani j ednego, ani drugiego nie dostaniecie. Kolonia także nie
j est sam owy starczalna, zwłaszcza gdy weźm iem y pod uwagę wodę i ży wność. A tego także j ej
nie wy ślem y.

– Mam y wy starczaj ącą ilość zapasów – zapewnił j ą Stark, wskazuj ąc ręką

akty wowany przez Vic m onitor. – Liczba uszkodzony ch pancerzy, które m ożem y rozebrać, idzie
w ty siące, j ak sam a pani widzi. Am unicj i także nam nie brakuj e, co więcej , wiem y, j ak j ą
wy twarzać.

Cam pbell odchrząknął nieśm iało, j akby przepraszał za to, że się wtrąca.
– Zgrom adziliśm y duże ilości ży wności, po części dzięki postawie naszy ch

obrońców. Nie ty lko udostępnili nam swoj e zapasy, ale zy skaliśm y też sporo na wy m ianie j eńców
na naj bardziej potrzebne nam arty kuły spoży wcze. A co do wody, sy tuacj a j est j eszcze lepsza
dzięki odkry ciu kolej ny ch złóż lodu pod powierzchnią Księży ca.

– Ten lód należy do korporacj i! Co więcej , korzy stanie z ty ch złóż j est zabronione

na m ocy zawarty ch kontraktów.

– Wiem , wiem – przy znał Cam pbell, ale ton, j akim to powiedział, sugerował

wy raźnie, że nie zgadza się z przedm ówczy nią. – Skoro j ednak nasze korporacj e okazały się tak
niewdzięczne, nie zam ierzam y dłużej respektować zapisów wspom niany ch kontraktów.

Kolej ny z m ężczy zn pochy lił się nad stołem .
– Pańskie słowa, sir, zm uszą nas do nałożenia na pana stosowny ch kar

finansowy ch, a nawet do uwięzienia. Jak pan doskonale wie, w pańskim kontrakcie j est podpunkt
zabraniaj ący panu publicznego przem awiania w im ieniu pozostały ch m ieszkańców kolonii.

W ty m m om encie Sarafina zabrała głos po raz pierwszy, unosząc brew ze

zdziwienia.

– Nie zdawaliśm y sobie sprawy, że to spotkanie m a wy m iar publiczny.
Mężczy zna uśm iechnął się try um fuj ąco.
– Definicj a term inu „publiczny ” została zawarta w paragrafie czwarty m , punkt a,

podpunkt pięć standardowego kontraktu o zatrudnienie.

– Zam knij się wreszcie, człowieku – pry chnął Cam pbell, także tracąc j uż nerwy. –

Nie chcę dzielić każdego włosa na czworo. Mam za to nadziej ę, że dotrze do was w końcu, iż
utraciliście kontrolę nad tą kolonią i j edy ne, co m ożecie zrobić, to rozpocząć rozm owy, które
pozwolą wam wy negocj ować uczciwy podział zy sków z j ej produkcj i.

Polity k, który poprzednio zabrał po nim głos, pokręcił głową.
– Nasze siły zbroj ne nie są aż tak zależne od poszczególny ch żołnierzy, j ak pan to

background image

przedstawia. Pentagon zapewnił m nie, że nasze naj nowocześniej sze sy stem y uzbroj enia są
wielokrotnie bardziej efekty wne od doty chczas uży wany ch, a do ich obsługi potrzeba o wiele
m niej ludzi. Generale Wilkinson, m oże powinien pan oświecić pana Cam pbella i obecny ch tu
podoficerów.

Wilkinson oblizał wargi. Mim o niepewnego spoj rzenia wciąż uśm iechał się kpiąco.
– Oczy wiście. Weźm y chociażby nową generacj ę opancerzony ch wozów

boj owy ch, czy li czołgi Fitzpatrick. Poj azd taki, sterowany przez j ednego ty lko człowieka, m oże
nawiązać równorzędną walkę z wielom a celam i naraz, i to w naj bardziej niebezpieczny m
środowisku, posiada także niespoty kaną doty chczas zdolność odpierania ataków przeciwnika dzięki
unikalnem u

pasy wno-

akty wnem u

pancerzowi

posiadaj ącem u

niesam owitą

wprost

wy trzy m ałość... – przerwał, spoglądaj ąc try um falnie na zebrany ch.

Sierżant Rey nolds uniosła dłoń, j akby chciała zadać py tanie.
– Ilu m acie ludzi zdolny ch do operowania takim i m aszy nam i? Jak często dochodzi

do awarii podsy stem ów ty ch czołgów?

Wilkinson wbił w nią nienawistne spoj rzenie.
– Kwestie logisty czne oraz inne zagadnienia związane z tem aty ką wsparcia tego

sprzętu są wciąż opracowy wane drogą testów polowy ch i sy m ulacj i.

Stacey Yurivan także zam achała ręką.
– Generale, j ednoosobowa załoga oznacza duży stopień autom aty zacj i czołgu. Czy

w sy tuacj i, gdy wróg um ieści wirusa w sy stem ach boj owy ch takiej m aszy ny, sam otny operator
będzie m iał m ożliwość przej ęcia nad nią pełnej kontroli i zapobieżenia bratobój czem u ostrzałowi?

– Jak wielka j est ta m aszy na? – zapy tała Wisem an. – Zm ieści się do orbitalny ch

środków transportu i prom ów desantowy ch?

Stark poprosił swoich ludzi o ciszę.
– Proszę nam wy baczy ć, sir – odezwał się, nie kry j ąc wcale nieszczerości ty ch

przeprosin. – Weterani zawsze zadaj ą tego ty pu kłopotliwe py tania. Ja ze swoj ej strony
chciałby m wiedzieć, j ak ten supernowoczesny pancerz sprawuj e się w zetknięciu z nowy m i
sekwency j ny m i głowicam i boj owy m i, który ch przeciwnik zaczął uży wać przeciw nam . Jak na
razie przebij ały one wszy stko, co posiadam y, a co za ty m idzie, m ożem y uży wać czołgów ty lko
przy silny m wsparciu piechoty. Podczas ostatniej nieudanej ofensy wy wroga zdoby liśm y
całkiem sporo ciężkiej broni – dodał j eszcze.

Wilkinson zacisnął na m om ent zęby.
– Czołg Fitzpatrick przewy ższa technologicznie wszy stkie istniej ące sy stem y

uzbroj enia i nie posiada żadnej z wy m ieniony ch tu wad. – Jeden z pozostały ch oficerów,
pułkownik, pochy lił się i wy szeptał m u coś szy bko do ucha. – Wiem y j ednak – podj ął zaraz
generał – że tutej sze warunki nie są naj bardziej opty m alne dla większości sy stem ów
operacy j ny ch, które wy m agaj ą w związku z ty m dopracowania...

– Generale – przerwał m u znowu Stark. – To nowy sprzęt. Sam pan nie wie, co

m oże, a czego nie. Nikt z nas, j ak tu siedzim y, nie widział j eszcze uzbroj enia, które działałoby
zgodnie z zapewnieniam i producenta, więc nie oszołom i pan nas szum ny m i zapowiedziam i tego,
co nowe sy stem y uzbroj enia będą m ogły zdziałać w przewidy walnej przy szłości.

Kolej ny z polity ków, ty m razem kobieta, uderzy ła w błagalny ton.
– Naprawdę chcecie ry zy kować ży ciem ? Wasze postępowanie będzie m iało

bardzo poważne konsekwencj e. Nie sądziłam , że kiedy kolwiek doj dzie do tego, że będę m usiała
ostrzegać rodaków przed m ożliwością zaatakowania przez nasze własne woj ska, j eśli nie zechcą
przestrzegać podstawowy ch zasad obowiązuj ący ch w naszy m społeczeństwie.

Zarządca kolonii spoj rzał na nią, potem przeniósł wzrok na pozostały ch uczestników

background image

spotkania.

– Nie chcem y walczy ć. Nie chcem y sprzeciwiać się władzom . Żądam y j edy nie

poszanowania naszy ch podstawowy ch praw oby watelskich. Czy to naprawdę taki wielki problem ?
Dlaczego nie m am y na przy kład prawa głosu?

– Znaj duj ecie się w strefie woj ny ! Jak chcecie przeprowadzać wy bory w takich

warunkach? Przecież nie dacie rady zorganizować kam panii, nie m ówiąc j uż o sam y m
głosowaniu.

– A niby dlaczego? Gdy by ście m ieli odwagę przespacerować się po kolonii,

zauważy liby ście, że nic j ej nie grozi. Py tam raz j eszcze: dlaczego nie wolno nam głosować?

– Nie do pana należy ustalanie m iej sca i term inu tak ważny ch spraw j ak wy bory.

Proszę spoj rzeć na swoj e ostatnie dokonania. Nierozsądny m i i nieprzem y ślany m i decy zj am i
sprowadza pan na siebie groźbę ataku ze strony własnej arm ii.

W ty m m om encie odezwała się Vic, odciągaj ąc uwagę pozostały ch od Cam pbella.
– Ciągle sły szę, że zaatakuj ecie kolonię. Wy sy łanie am ery kańskich żołnierzy do

zabij ania am ery kańskich oby wateli na tery torium należący m do Stanów Zj ednoczony ch j est
zabronione prawem , chy ba że ci oby watele albo tery toria zbuntuj ą się przeciw oj czy źnie. Czy
m am y rozum ieć, że ogłoszono nas oficj alnie buntownikam i?

Polity cy wy m ienili spoj rzenia, potem zgodnie odwrócili się do swoich doradców.

Jeden z asy stentów odchrząknął i wy recy tował, j akby powtarzał wy uczony na pam ięć tekst:

– Kwestia uznania kolonii księży cowej za zbuntowane tery torium Stanów

Zj ednoczony ch zależy w dużej m ierze od wy ników tego spotkania. Odrzucenie rozwiązań
proponowany ch przez legalne władze będzie traktowane j ako fakty czne wy powiedzenie
posłuszeństwa rządowi.

Cam pbell spoj rzał na niego z niedowierzaniem .
– Chce m i pan powiedzieć, że m usim y przy j ąć wszy stkie wasze warunki? Że

prośba o respektowanie podstawowy ch praw oby watelskich zostanie potraktowana j ako próba
buntu?

– To bardzo uproszczony odbiór stanowiska rządu. I doty czy, rzecz j asna, ty lko

oby wateli kolonii. Personel woj skowy, który wy powiedział posłuszeństwo przełożony m , j uż został
uznany za buntowników.

Panna Pevoni zerwała się z m iej sca, sądząc po wy razie twarzy, by ła zszokowana.
– Pan raczy żartować! Nie m a potrzeby eskalowania ty ch nieporozum ień do

poziom u... otwartej woj ny !

Naj starsza kobieta z grona polity ków odpowiedziała j ej ostry m tonem :
– Wręcz przeciwnie, sy tuacj a j est bardzo poważna. Wy kazaliśm y wobec was

daleko idącą cierpliwość. By li obrońcy tej kolonii zostali j uż powiadom ieni, że m aj ą naty chm iast
złoży ć broń. Nie będziem y z nim i negocj owali. A co się ty czy sam ej kolonii, to albo przy j m iecie
warunki przedstawione przez reprezentantów korporacj i, albo zostaniem y zm uszeni do uży cia
inny ch środków przy m usu.

– To j edy ny wy bór, j aki nam oferuj ecie? – Cam pbell obrócił fotel, aby m ieć w

polu widzenia swoich doradców, j akby naradzał się z nim i w m ilczeniu. – Zatem m usim y podj ąć
j edy ną decy zj ę, j aka nam pozostała.

– Cieszę się, że zdrowy rozsądek w końcu zwy cięży ł...
– Dziękuj em y państwu za przy by cie. – Zarządca kolonii nie dał sobie przerwać,

teraz j ego słowa ociekały j adem . – Proszę państwa o zabranie swoich rzeczy osobisty ch.
Zostaniecie odprowadzeni pod eskortą do swoich wahadłowców. Mieszkańcy tej kolonii dowiedzą
się o waszy m nikczem ny m potraktowaniu ich żądań. Oczekuj em y refleksj i i kolej nej propozy cj i,

background image

ty m razem uwzględniaj ącej nasze postulaty. Ży czę m iłego dnia. – Wstał zdecy dowany m
ruchem , nadal zwrócony plecam i do delegatów korporacj i, rządu i woj ska, a ci naty chm iast
zaczęli się sprzeczać m iędzy sobą.

Stark, próbuj ąc ignorować kulę ołowiu, która zaległa m u na dnie żołądka, skinął

aprobuj ąco głową w kierunku zarządcy kolonii, gdy ten obrócił się na m om ent.

– Dobra robota, m oi drodzy – rzucił półgłosem swoim sztabowcom .
– Oni naprawdę chcą to zrobić? – zapy tała Bev Manley. – Wy gląda na to, że nadal

nie rozum iej ą, co tutaj zaszło.

– Masz racj ę. Naj wy ższy czas, żeby przej rzeli na oczy.
Zwarte doty chczas grupki delegatów zaczęły się rozpadać, gdy poszczególni ich

członkowie wdawali się w dy skusj e ze swoim i odpowiednikam i z inny ch frakcj i. Sierżant
Rey nolds oddaliła się, by wy łączy ć m onitory z oskarży cielsko wy glądaj ący m kraj obrazem ,
który od tej pory po wsze czasy m iał nosić nazwę Doliny Śm ierci. Kobieta w stopniu m aj ora
skorzy stała z tej okazj i i oddaliwszy się od grupki woj skowy ch, podeszła szy bko do Vic. Stanęła
przed nią, robiąc dziwną m inę.

– W czy m m ogę pom óc, pani m aj or? – zapy tała Rey nolds oboj ętny m tonem , z

trudem kry j ąc zaciekawienie.

– Sierżancie, chodzi o... m oj ego brata. Kapitana Kutuzowa. Petera Kutuzowa.
– Kutuzow – powtórzy ła Vic, sięgaj ąc po palm topa. – Z drugiej bry gady trzeciej

dy wizj i?

– Tak. – Maj or wy glądała na m ocno spiętą, gdy zerkała w stronę wciąż

dy skutuj ący ch trepów. – To m iej sce, które nam pani pokazy wała... – Głos załam ał j ej się na
m om ent, j akby nie potrafiła wy doby ć z siebie kolej ny ch dźwięków. – Czy to by ł odcinek, który
kazano zaatakować j ego j ednostce?

– Obawiam się, że tak.
– Nie dał znaku ży cia od tej pory. Nie by ło go także pośród uwolniony ch oficerów.
– Wiem – przy znała Vic łagodniej szy m tonem . Zachowy wała oboj ętny wy raz

twarzy, ale j ej wzrok wy rażał współczucie. – Nie m ógł odlecieć razem z nim i. Sprowadziliśm y
j ego zwłoki dopiero kilka ty godni tem u.

Maj or Kutuzow drgnęła.
– Rozum iem .
Vic sprawdziła dane z wy świetlacza.
– Dotarł dość daleko ze swoim oddziałem . Obawiam się j ednak, że niewiele będę

m ogła o ty m powiedzieć. Jego j ednostka została wy bita dosłownie do nogi, większość sy stem ów
w pancerzach uległa zniszczeniu, a m y nie m ieliśm y j eszcze czasu i środków na przeprowadzenie
dokładny ch szacunków obrazuj ący ch ogrom strat poniesiony ch przez trzecią dy wizj ę.

– Rozum iem .
– Mogę j ednak spróbować dotrzeć do ocalały ch żołnierzy z j ego j ednostki, którzy

zdecy dowali się pozostać na Księży cu, j eśli chce pani z nim i porozm awiać.

– Nie. Dziękuj ę. Nie będę m iała na to czasu.
– Chciałaby pani zabrać j ego ciało? – zapy tała uprzej m y m tonem Rey nolds.
– Nie pozwolą m i na to – wy dukała m aj or Kutuzow.
– Przy kro m i, że nie m ogliśm y sporządzić kom pletnej listy poległy ch, ale j est ich

tak wielu, że będzie trzeba sporo czasu na ściągniecie ich tutaj .

– Dlaczego? Przecież teraz, gdy zawarliście rozej m , to nie powinno by ć trudne?
– Nie powinno, m aj orze. Niestety, nie wszy scy przeciwnicy zgodzili się na

zawieszenie ognia. By wa, że zbieram y ciała poległy ch pod ciągły m ostrzałem nieprzy j aciela.

background image

– Maj orze Kutuzow! – wy darł się generał Wilkinson z drugiej strony sali, patrząc

na kom unikator, którego klawiaturę dźgał palcem bez przerwy. – Gdzie pani j est, u licha? Gdzie
m oj e dokum enty ?

Kobieta, pobladła ze zgry zoty, a zarazem wściekła na przełożonego, obróciła się

naty chm iast na pięcie, by wrócić do reszty m undurowy ch.

– Zaj m iem y się ciałem pani brata – wy szeptała Vic, podchodząc do niej bliżej .
Kutuzow zatrzy m ała się w pół kroku, potem skinęła ledwie zauważalnie głową i

ruszy ła w stronę zniecierpliwionego generała, który j uż łaj ał j ą za to, że nie przewidziała w porę
j ego ży czeń.

Stark podszedł do Rey nolds, m ierząc j ą wzrokiem , podczas gdy delegaci opuszczali

salę konferency j ną osobny m i grupkam i, udaj ąc się w stronę lądowisk i ostentacy j nie ignoruj ąc
obecność przedstawicieli kolonii i ludzi Starka.

– O co chodziło, Vic?
– Chy ba m i żal tej m aj or.
– Żartuj esz.
– Nie. Jej brat poległ podczas ofensy wy Meecham a. Szedł na czele form acj i.
– Szedł na czele? By ł porucznikiem ?
– Nie. Kapitanem . – Rey nolds posm utniała. – Trzeba by nam więcej takich

oficerów.

– Tacy oficerowie zazwy czaj giną pierwsi. Dzięki tem u pustogłowe głąby pokroj u

Meecham a i Wilkinsona awansuj ą na generałów.

– Liczy sz na to, że zaprzeczę? W ży ciu nie spotkałam generała, który nie uważałby,

że słońce wschodzi i zachodzi ty lko dlatego, iż on tak chce. – Skrzy wiła się z odrazą. – Nie
powinniśm y tak bardzo podpuszczać Wilkinsona. Może nam narobić sporo problem ów.

– I tak by narobił.
– To prawda, ale gdy by śm y nie wleźli m u na am bicj ę, nie by łby aż tak zacięty.
Stark pry chnął lekceważąco.
– Co j eszcze m iałem zrobić? Zaproponować, że wy glancuj ę m u buty ?
– Oboj e m ogliśm y nieco łagodniej traktować j ego wy buj ałe ego.
– Jasne. Czy li robić to co zawsze. On posy ła nas na pewną śm ierć, ale dla nas

priory tetem powinna by ć dbałość o j ego dobre sam opoczucie. Nigdy nie zrozum iem , dlaczego
ktoś, kto nie wy stawia nosa z kwatery głównej , m a by ć lepiej chroniony niż m ój własny ty łek.

Vic zaśm iała się, ściągaj ąc na siebie uwagę osób przeby waj ący ch wciąż w sali

konferency j nej , a potem spoj rzała na Ethana z kpiną w oczach.

– Jakie to szczęście, że nasz kom endant nie m a nigdy problem ów z własny m ego.
– Bardzo zabawne. Jesteś j ak zaraza, Rey nolds.
– Naprawdę tak uważasz? – zapy tała z udawaną niewinnością.
– Owszem . W kategorii „zabawność” ustępuj esz ty lko wy nalazcy gazu

paraliżuj ącego. – Stark skinął ręką na swoich sztabowców. – Możecie wracać do siebie. Dzięki za
wsparcie. Zobaczy m y się w kwaterze głównej . Wisem an, trzy m aj wahadłowce w pogotowiu
boj owy m , dopóki ci klauni nie znaj dą się znowu poza zasięgiem naszej broni przeciworbitalnej .

– Nie m a sprawy. Uwielbiam y służy ć i bronić. – Zasalutowała m u niedbale, a

potem ruszy ła za wy chodzący m i żołnierzam i.

Cam pbell, wy glądaj ący j ak człowiek, który właśnie spoj rzał śm ierci w oczy,

podszedł wolno do Starka i Rey nolds.

– Dom y ślam się, że m ogło pój ść gorzej .
– Trochę, ale na pewno nie za dużo – przy znał Ethan. – Dobrze pan sobie poradził z

background image

ty m i durniam i.

– Strasznie się bałem , sierżancie. Nigdy nie będę dobry m graczem w pokera.
Vic zm ierzy ła go zaniepokoj ony m wzrokiem .
– Gdy chce się blefować, trzeba um ieć zachować kam ienną twarz. O ty m pan

m ówi?

– Obawiam się, że tak. – Cam pbell zerknął przez ram ię na swoich doradców, którzy

dy skutowali we własny m gronie w kącie sali, zaraz j ednak skupił uwagę na żołnierzach. – Nie
m am zby t dużego poparcia wewnątrz kolonii. Szczerze m ówiąc, obawiam się, że większość
oby wateli nie poprze m oj ej dzisiej szej decy zj i.

– Jak źle m oże by ć? – zapy tał Ethan. – Na j ak m ocne poparcie m oże pan liczy ć?
– Jedna trzecia m ieszkańców kolonii by ła gotowa poprzeć m oj e działania do

ogłoszenia niezależności włącznie. Z drugiej j ednak strony, podobna liczba ludzi, ze strachu
zapewne, chce wy łącznie ugody z rządem . Pozostali, j ak zwy kle w takich sy tuacj ach, siedzą
okrakiem na płocie, nie chcąc bądź nie um iej ąc podj ąć ostatecznej decy zj i.

– Świetnie – podsum owała Vic. – Co m ożem y zrobić, żeby niezdecy dowani

przeszli na pana stronę? – Przeniosła wzrok na Starka. – Cokolwiek to będzie, m usim y
zary zy kować.

Cam pbell wzruszy ł ram ionam i, widać by ło, że czuj e się niepewnie.
– Nie j estem pewien. To nie j est norm alna sy tuacj a, w której m ożna kalkulować

polity cznie. Mam y do czy nienia z fundam entalny m i problem am i władzy, z odpowiedzialnością
rządzący ch za oby wateli i loj alnością oby wateli wobec rządu. Taki rodzaj buntu potrafi poróżnić
nawet rodziny, a lęk przed niepewny m j utrem dopada wszy stkich. Nasze stanowiska nie są
stabilne. Nigdy takie nie by ły. Dawno tem u cy wile pracowali dla tej sam ej firm y przez całe
ży cie. Z biegiem czasu ta zasada ustąpiła czasowy m um owom o pracę albo inny m , j eszcze
prostszy m form om zatrudnienia. Lęk przed utratą pracy, a co za ty m idzie także źródła
utrzy m ania, zniechęcał robotników do podej m owania j akichkolwiek działań, które m ogły by
wpły nąć negaty wnie na ich los.

Stark przy taknął.
– Pam iętam , że m oi rodzice rozm awiali na ten tem at. Musi j ednak istnieć coś, co

ludzi poruszy.

– Jestem pewien, że m a pan racj ę, sierżancie, ale na razie nie wpadłem na nic

takiego. – Cam pbell wpatry wał się intensy wnie w Starka. – Co pana zm oty wowało do podj ęcia
tak drasty czny ch decy zj i? Co dokładnie?

Tysiące żołnierzy, którzy szli naprzód, ginąc masowo przy kolejnych próbach

bezsensownych ataków. Anonimowi oficerowie z kwatery głównej, którzy wysyłali ich do boju,
skazując na zdziesiątkowanie i tak już nieliczne siły ocalonych, jakby chcieli złożyć ofiary z ludzi,
które zmienią rzeczywistość tak, by pasowała do ich wydumanego świata teorii i symulacji. Głosy
ludzi wołających o pomoc.

Zachowanie oboj ętnego wy razu twarzy kosztowało Starka wiele wy siłku,

przem ówił j ednak spokoj ny m , bezbarwny m tonem .

– Gdy to się stało... zrozum iałem ... że niewiele m ogę zrobić... j eśli nie uczy nię

czegoś, co wy wróci m ój świat do góry nogam i. Ja wy szedłby m z tego cało... ale... m usiałem
ocalić pozostały ch.

Vic uścisnęła m ocno ram ię Ethana, spoglądaj ąc j ednocześnie w twarz Cam pbella.
– Mieliśm y zawsze taką niepisaną um owę – wy j aśniła. – Mogliśm y zginąć, j eśli

by ło to konieczne, ponieważ na ty m polegała nasza robota, która przy naj m niej naszy m zdaniem
m iała j akieś znaczenie. Nasi przełożeni złam ali j ednak warunki tej um owy. Kazali nam ginąć nie

background image

po to, by śm y coś osiągnęli, ale dlatego, że oni nam kazali zdy chać.

Cam pbell spoglądał na nich, j akby by li zupełnie obcy m i m u ludźm i.
– Chy ba rozum iem . My, cy wile, także m am y kontrakty, takie albo inne, aczkolwiek

wy m ówicie o znacznie ważniej szej um owie. Takiej , na m ocy której wiecie, dlaczego żąda się od
was naj wy ższy ch poświęceń i j aka j est za to nagroda. Muszę znaleźć j akiś sposób, by przekonać
oby wateli kolonii, że ich liderzy i przełożeni także złam ali ten rodzaj kontraktu.

Vic poparła go skinieniem głowy.
– Miej m y nadziej ę, że uda się panu tego dokonać bez patrzenia na to, j ak wielu z

nich ginie – stwierdziła, zniżaj ąc głos.

– Ja też na to liczę, sierżancie Rey nolds. Nie m ogę wciąż uwierzy ć, że posunęli się

wobec nas do aż tak poważny ch gróźb. Jak sądzicie, czy ludzie, z który m i przed chwilą
rozm awialiśm y, pój dą po rozum do głowy i spełnią choćby część m oich żądań?

Rey nolds uśm iechnęła się krzy wo, zanim odpowiedziała.
– Panie Cam pbell, wy daj e m i się, że m am y do czy nienia z ludźm i, który m

wy daj e się, iż m ogą zrobić wszy stko ty lko dlatego, że tak chcą. Dobro i zło nie m a z ty m nic
wspólnego. Na pewno nie przy j m ą ze spokoj em faktu, że będą zm uszeni do zrobienia czegoś, na
czy m nam zależy.

– Co zatem zrobią, pani zdaniem ? Chy ba nie rozpoczną frontalnego ataku.
– Wiem ty le sam o, co i pan. – Vic wskazała na Starka. – Ethan, znasz zarówno

cy wilbandę, j ak i woj o. Co o ty m wszy stkim sądzisz?

– Jestem pewien, że czegoś spróbuj ą. – Stark rozej rzał się wokół, j akby sądził, że

owo „coś” kry j e się na j edny m z napuszony ch obrazów zdobiący ch ściany. – Z drugiej strony, na
pewno są w kropce. Nie wiedzą bowiem , ile to m oże ich kosztować. Korporacj e m artwią się
przecież ty lko o zy ski. A polity cy na pewno niepokoj ą się, który z nich zostanie obwiniony o ten
baj zel, zwłaszcza że wszy stkie ich doty chczasowe wy siłki spełzły na niczy m . A woj o, to znaczy
Pentagon? Oni m aj ą naj więcej powodów do zm artwień. Właśnie stracili prawie dwie trzecie
składu osobowego arm ii, j edną trzecią, gdy posłali całą dy wizj ę do piachu, a drugą, gdy m y
kazaliśm y im iść do diabła. Nie dy sponuj ą dzisiaj oddziałam i, które m ogły by zrobić to, czy m nas
straszy li, więc nie m a na Ziem i takiego spindoktora, który wy doby łby ich z tego bagna.

Cam pbell uśm iechnął się z widoczną ulgą.
– Zatem nie odważą się zaatakować? Po prostu blefowali?
Stark i Rey nolds zaprzeczy li j ednocześnie, kręcąc zdecy dowanie głowam i.
– Na to by m nie liczy ła – poradziła m u Vic. – Oni nie chcą przegrać. Nie m aj ą w

tej chwili wy starczaj ącej liczby żołnierzy ani szans na zm obilizowanie kolej ny ch, ale
niezaatakowanie nas oznaczałoby przegraną, natom iast podczas walki m oże się j eszcze zdarzy ć
j akiś cud.

– Poza ty m – dodał Stark – m ożem y się założy ć, że szefowie wy wiadu dostarczaj ą

im takich dany ch, j akich Pentagon sobie zaży czy, co oznacza, że generalicj a j est przekonana, iż
wy starczy nas m ocniej nacisnąć, a poddam y się prakty cznie bez walki.

– To j ednak nie nastąpi? – zapy tał zaniepokoj ony zarządca kolonii.
– Będę z panem całkiem szczery, panie Cam pbell. Nie m am poj ęcia, co się

wy darzy, gdy m oi żołnierze po raz pierwszy wy m ierzą broń w swoich rodaków. Tak sam o j ak nie
wiem , co zrobią stoj ący naprzeciw nas Am ery kanie. Pokładam więc nadziej ę w Bogu, że nie
będzie m i dane sprawdzić, czy m to się skończy, ponieważ przegram w obu wy padkach,
niezależnie od tego, czy zaczną strzelać, czy się poddadzą.

Cam pbell wbił wzrok w podłogę i nie podnosił go długo, ale gdy spoj rzał na nich po

raz kolej ny, uśm iechał się ironicznie.

background image

– Wy gląda więc na to, że i m y m usim y m odlić się o cud.
– Tak sądzę. Niedługo przekonam y się, kom u sprzy j a ten, który patrzy na wszy stko

z góry.

– Masz wiadom ość – poinform owała Bev Manley, rzucaj ąc dy sk na biurko Starka.
– Co takiego? – Ethan postukał w nośnik dany ch, j akby nie wierzy ł w j ego istnienie.

– Otrzy m uj em y pocztę?

– Coś w ty m sty lu. Ta oficj alna delegacj a j ą przy wiozła. Stark zm arszczy ł brwi i

przetoczy ł dy sk parę razy w palcach.

– To by łaby pierwsza poczta od czasu niesławnej ofensy wy Meecham a, j eśli nie

liczy ć tego, co zdołaliśm y przem y cić. Dlaczego władze zdecy dowały się nagle na tak m iły gest
wobec nas?

– Może dlatego, że wcale nie m usi by ć m iły. – Sierżant Manley wskazała palcem

na dy sk spoczy waj ący w dłoni Starka. – Sam pom y śl. Trepy, który m nie ufam y za grosz, nagle
przekazuj ą nam korespondencj ę od rodzin i przy j aciół z Ziem i. Dlaczego to robią? Żeby śm y ich
bardziej polubili? W ży ciu. Raczej chodzi o to, że ludzie na ty ch nagraniach m ówią dokładnie to,
co rząd chce, aby śm y usły szeli. Na m ój nos to będzie pierwszoligowa propaganda. Jakieś
wezwania do złożenia broni albo coś w ty m guście.

– Bev, m oi rodzice nie są m oże naj wznioślej szy m i ludźm i na Ziem i i sporo przeze

m nie j uż wy cierpieli, ale na pewno nie będą robić za papugi rządu.

Bev potrząsnęła głową i m achnęła ręką.
– To nie m a nic wspólnego z przy m iotam i twoich rodziców. Już prędzej chodzi o

zdolności m anipulowania ludźm i, a ty ch naszem u rządowi nie brakuj e.

– Twierdzisz, że m ogli przy łoży ć broń do głowy m oj ej m am y albo coś w ty m

sty lu?

– Wątpię, aby posłuży li się aż tak pry m ity wny m i m etodam i. Raczej dali twoim

rodzicom do przeczy tania to, co powy pisy wali o nas, grożąc j ednocześnie, że przy j rzą się
uważniej ich deklaracj om podatkowy m z ostatnich dwudziestu lat. Sam wiesz. Żelazna ręka w
aksam itnej rękawicy czy j ak to tam leciało. I co zostanie twoim stary m ? A j eśli to dy sk od
j akiegoś przy j aciela, a nie od rodziny, m ożna zastosować te sam e m etody. Słuchaj , dam ci taką
sam ą radę j ak każdem u żołnierzowi, który dostał podobną przesy łkę: nie oglądaj j ej zawartości.
Jeśli rządowi zależy na ty m , by ś to zrobił, nie powinieneś wiedzieć, co w niej j est.

Stark m ilczał przez chwilę, a potem skinął głową.
– Masz sporo racj i.
– Oddasz m i ten dy sk?
– Nie.
Manley uśm iechnęła się pod nosem .
– Tak m y ślałam . Ale uważaj . Nie oglądaj j ego zawartości. A j eśli nie zdołasz się

przed ty m powstrzy m ać, nie wierz w to, co zobaczy sz.

– Dzięki, Bev. To dobra rada. Wielu ludzi dostało takie przesy łki?
Wzruszy ła ram ionam i.
– Kilkuset. To niewielu, bo m am y na Księży cu ty siące żołnierzy, dlatego ty m

background image

bardziej przy puszczam , że to j akieś podróby. Gdy by każdem u pozwolono coś napisać, przesy łki
zalały by całe koszary. Trzeba j ednak sporo wy siłku i ludzi, aby nadzorować nagry wanie ty lu
wiadom ości.

– Może powinniśm y się pozby ć ty ch dy sków?
– Zastanawiałam się nad takim rozwiązaniem . To by j ednak oznaczało ukry wanie

poczty przed adresatam i. Jeśli chcesz, m ogę...

– Nie. Nie ukry j em y poczty przed ludźm i. – Stark spoj rzał na trzy m any w dłoni

dy sk. – To by łoby j eszcze gorsze. Jakby śm y ich okłam y wali. Daleko nie zaj dę, j eśli zacznę
decy dować o ty m , czy coś j est dobre dla m oich m ałpoludów. Rób to, co do tej pory. Ostrzegaj
wszy stkich, że dostali coś w rodzaj u trucizny dla ich serc, i przekaż, że m ogą o ty m rozm awiać z
przełożony m i, kum plam i, a nawet kapelanam i, j eśli uznaj ą, że j est im to potrzebne. Nie ukry waj
j ednak przed nim i, że ktoś przy słał im pocztę.

– Wiedziałam , że to powiesz. – Manley zasalutowała m u niedbale. – Zatem

wy ruszam na m isj ę, kom endancie Stark.

– Czy żby udało m i się wy dać rozkaz kom uś z adm inistracj i? Ta posada nie j est taka

zła, j ak o niej m ówili.

– Ty lko się do tego nie przy zwy czaj aj – ostrzegła roześm iana Bev, zostawiaj ąc

Ethana sam na sam z j ego pocztą.

Stark przetoczy ł niewielki krążek po dłoni. Obejrzenie jego zawartości będzie

naprawdę głupie, Bev ma rację, ale muszę to zrobić. Pochy lił się m ocno, by wsunąć dy sk do
palm topa, a potem spoj rzał na j ego ekran, staraj ąc się wy ciszy ć em ocj e, gdy uj rzał na nim
znaj om e twarze rodziców. Siedzieli w ty m sam y m m ieszkaniu, które Ethan pam iętał z m łody ch
lat, gdzieś na j edny m z wielu identy czny ch osiedli na przedm ieściach m etropleksu Seattle.
Rozpoznał nawet kilka m ebli, aczkolwiek kanapa, na której przy cupnęli rodzice, m usiała by ć nowa.
Oj ciec wy glądał dokładnie tak j ak na ostatniej wiadom ości, by ł starszy i szczuplej szy niż człowiek
zapam iętany z dawny ch lat. Matka siedziała szty wno, z wy prostowany m i plecam i. Wy dawała się
zadziwiaj ąco stara. Stark nie widział j ej od ponad dziesięciu lat. Jej twarz stężała w
nieprzeniknioną m askę.

– Ethanie Stark – zaczął j ego oj ciec, słowa z trudem wy doby wały się z j ego ust,

ociekaj ąc czy m ś na kształt gniewu. – To bardzo nieprzy j em ny m om ent dla nas. Wiem y j uż, co
wy darzy ło się na Księży cu. Wiem y, co zrobiłeś, i bardzo, ale to bardzo się tego wsty dzim y... –
Oj ciec zam ilkł na m om ent, a m atka pozostała dziwnie cicha. – Jeśli nas kochasz, j eśli m y ślisz o
nas i m asz j eszcze odrobinę honoru, poddaj się naty chm iast legalny m władzom . Nic więcej nie
m ożem y ci poradzić. Rób, co uważasz za słuszne. – Obraz zam igotał i znikł w biały m szum ie.

Czy oni naprawdę tak się czują? A może zmuszono ich, by to powiedzieli? Nie ma

sposobu, bym dowiedział się, jak było naprawdę. Pom y ślał o oj cu ganiący m go ostro na ty m
nagraniu. To by ł zupełnie inny człowiek niż ten, który wy powiadał się o sy nu z nieskry waną
dum ą. Kiedyś byłeś ze mną szczery. A teraz? A może w obu przypadkach? Dlaczego nie dałeś mi
żadnego znaku, bym mógł się zorientować? Dlaczego nie zrobiłeś czegoś, dzięki czemu
wiedziałbym, co naprawdę czujesz?

Jego oj ciec nigdy nie by ł dobry w dawaniu takich sy gnałów. Prócz okazy wania

inny m pogardy – tę m inę Ethan widział w m łodości z m ilion razy. Staruszek potrafił obej rzeć z
kam ienną twarzą wy stępy naj durniej szy ch polity ków albo korporacy j ne reklam ówki, by po
chwili rzucić ty m , co akurat trzy m ał w ręku (lub po co m ógł sięgnąć) i wy drzeć się w sty lu:
„Pieprzenie w bam bus!”. To by ło ty powe dla niego zachowanie bez względu na porę dnia czy
nocy. Uśm iechnięty rzecznik korporacj i na ekranie:

„Pieprzenie w bam bus” (sru). Polity czna agitka: „Pieprzenie w bam bus” (sru).

background image

Uśm iechnięty rzecznik korporacj i: „Pieprzenie w bam bus” (sru). Naj bardziej szczery
przedstawiciel rządu: „Pieprzenie w bam bus” (sru).

Ethan uśm iechnął się m im owolnie na to wspom nienie, zaraz j ednak m ars wrócił na

j ego czoło. Przewinął nagranie i przy j rzał się raz j eszcze, j ak oj ciec wy powiada słowa: „Wiem y,
co zrobiłeś, i bardzo, ale to bardzo się tego wsty dzim y ”. Kończąc to zdanie, oj ciec walnął dłonią
w czy tnik leżący na stole przed nim . „Jeśli nas kochasz, j eśli m y ślisz o nas i m asz j eszcze odrobinę
honoru, poddaj się naty chm iast legalny m władzom ”. Jego pusta dłoń zacisnęła się, j akby chciał
chwy cić powietrze. Po ty m nastąpiło kolej ne plaśnięcie, które m ogło by ć próbą podkreślenia
wagi ostatnich słów.

Stark przewinął nagranie po raz kolej ny. „Bardzo, ale to bardzo się tego

wsty dzim y ”. Sru. „Poddaj się naty chm iast”. Sy m ulowane sru. Przy j rzał się uważniej ostatnim
dwóm zdaniom . „Nic więcej nie m ożem y ci poradzić”. To by ło dość dwuznaczne stwierdzenie,
niem niej Ethan m iał przeczucie, że odczy tuj e j e we właściwy sposób. „Rób, co uważasz za
słuszne”. To także nie by ło j ednoznaczne. Agenci rządowi, którzy z pewnością nadzorowali
nagranie tej wiadom ości, uwierzy li j ednak w szczerość tego wy wodu, całkiem słusznie zresztą.
Problem polegał j ednak na ty m , że j ego znaczenie by ło nieco inne od zakładanego. Oj ciec
Ethana przez całe ży cie wy rażał się j asno na tem at tego, kto j est „dobry ”, i by naj m niej nie
wskazy wał na przedstawicieli wielkich korporacj i, dla który ch liczy ły się ty lko zy ski, ani na
siedzący ch im w kieszeniach polity ków.

Obej rzał nagranie raz j eszcze, skupiaj ąc się ty m razem na m atce, która przez cały

czas m ilczała. To także nie by ło norm alne dla niej zachowanie, o ile nie zm ieniła się diam etralnie
w ciągu ostatnich lat. Zawsze dawała nam do zrozumienia, że nawet wtedy, gdy zgadza się z ojcem
w jakiejś sprawie, to nie on będzie miał ostatnie słowo. Jej milczenie także było formą przekazu.

Wy biedne rządowe dranie, nie zdajecie sobie nawet sprawy, jak łatwo was oszukać.

Faceci monitorujący to nagranie musieli być przekonani, że gesty ojca oznaczają podkreślenie
wypowiadanych słów, a wymowne milczenie matki jest naturalne.

Stark uśm iechnął się, gdy dotarło do niego, co oj ciec m y ślał przy wy powiadaniu

każdego zdania, w które nie wierzy ł. „Pieprzenie w bam bus!” No i to m ilczenie m atki, która z
pewnością m iała ogrom ną ochotę, by powiedzieć to sam o na głos.

Dlaczego dowiaduję się tak wielu rzeczy o moich rodzicach dopiero teraz, gdy

jestem już od dawna dorosły? Może udałoby nam się o wiele lepiej dogadać, gdybyśmy wtedy
wiedzieli to, co dzisiaj o sobie wiemy? Rób, co uważasz za słuszne. To jest puenta. Okay.
Zrozumiałem.

– Ethan, czas na spotkanie z oficeram i.
Stark oderwał wzrok od dokum entów, m rużąc oczy ze zdziwienia. Jego um y sł,

skupiony na rozwiązaniu innego problem u, z trudem koncentrował się na rzeczy wistości. Z
oficerami? Czyżby dowódca kompanii zwołał odprawę? Zaraz, co ja pieprzę! Jego już tu nie ma.
Chodzi o tę delegację z Pentagonu? Oni przecież odlecieli kilka dni temu.

– Z oficeram i? Z j akim i znowu oficeram i?
– Hello, Ethan. – Vic pochy liła się, by spoj rzeć m u w oczy. – Wy chy ba za m ało

śpicie, żołnierzu.

background image

– Nie m ów. O j akich oficerów chodzi?
– O ty ch, którzy zdecy dowali się zostać.
A, o tych mowa.
– Ilu ich tam m am y ? – Raport na ten tem at m usiał trafić na j ego biurko w który m ś

m om encie, ale nie m ógł przy pom nieć sobie j ego treści, podobnie j ak dobrej setki inny ch
dokum entów. Za dużo tych pieprzonych kwitów. Trepy przyzwyczaiły nas do pisania wszystkiego na
każdy temat. Trzeba to zmienić.

– Szesnastu. – Vic uśm iechnęła się zachęcaj ąco. – Wśród nich j est Conroy.
– Świetnie. – Stark wstał, przeciągaj ąc się. Poczuł, j ak m ięśnie m u drgaj ą. –

Potrzebuj ę więcej ruchu.

– Robisz codziennie ćwiczenia izom etry czne?
– Raczej tak.
– Mhm . Widzim y się dzisiaj wieczorem . Razem sobie poćwiczy m y. Okay ?
– Dzięki. – Ethan zaj rzał do planera i pokiwał głową aprobuj ąco. – Powinienem

m ieć wy starczaj ącą ilość czasu, by wy stroić się na obiad z m oj ą druży ną.

– Ty lko nie przesadź z ty m stroj eniem , bo cię właśni ludzie nie poznaj ą.
– Cha, cha, cha. Kiedy ostatni raz wspom niałem , że by wasz zabawna?
– Kilka dni tem u.
– Świetnie. Zatem wy trzy m asz j eszcze ty dzień, zanim usły szy sz te słowa

ponownie.

Vic uśm iechnęła się, a potem raz j eszcze zlustrowała Starka.
– O co chodzi? Wy glądasz na zdenerwowanego. Nie przej m uj się tak bardzo, ty m

razem nic ci nie przeszkodzi w wy daniu tego obiadu. No, chy ba że nasza flota znowu postanowi
spieprzy ć nam dzień.

– Nie to m nie niepokoi. Chodzi o oficerów, z który m i m am y się spotkać. Vic, nigdy

wcześniej nie by łem w podobnej sy tuacj i. Ty m razem j a m am im rozkazy wać, nie oni m nie. To
takie... dziwne. Rozum iesz, o czy m m ówię?

Zam iast przy taknąć, wy buchnęła śm iechem .
– Ethan, ty m ówiłeś oficerom , co m aj ą robić, odkąd cię znam .
Ten żart sprawił, że i na twarzy Starka poj awił się kpiący uśm ieszek.
– Tak, zgadza się, ale warunki by ły wtedy inne. Jak by to powiedzieć...

m anipulowanie nim i, aby robili coś poży tecznego, nie przy pom ina w niczy m rozkazy wania im .

Uśm iechnęła się, ty m razem koj ąco, i poklepała go po ram ieniu.
– Wy dawanie rozkazów świetnie ci idzie. Gdy by ci oficerowie nie chcieli ich

wy kony wać, j uż by ich tutaj nie by ło.

– Chy ba m asz racj ę. Dobrze, idziem y.
Oficerowie czekali na nich w średniej wielkości pom ieszczeniu, które wcześniej

służy ło do prowadzenia odpraw dla m niej szy ch oddziałów. Stark wszedł do środka, skupiaj ąc
wzrok przed sobą, i zaklął w duchu, gdy Rey nolds wrzasnęła m u za uchem : „Baczność!”, na co
zebrani zareagowali naty chm iast, zry waj ąc się z krzeseł.

Mogła mnie uprzedzić, że zamierza to zrobić. Chociaż gdyby to zrobiła, pewnie

zabroniłbym jej stawiać ich do pionu.

Ethan obrócił się, gdy dotarł na koniec salki. Pięcioro kapitanów i j edenaścioro

poruczników. Niewiele j ak na całkowitą liczbę kadry oficerskiej przy dzielonej do korpusu
lunarnego, ale i tak dużo, zważy wszy, że m iał przed sobą ludzi, którzy zdecy dowali się przy łączy ć
na ochotnika do buntu przeciw swoim kolegom . Odczekał j eszcze chwilę – stali więc na baczność
naprzeciw siebie, dopóki nie dotarło do niego, że ty lko on m oże zakończy ć to przedstawienie.

background image

– Proszę siadać. – Kapitanowie i porucznicy naty chm iast opadli na krzesła,

wszy scy wpatry wali się w niego z absolutnie neutralny m i m inam i. – Chciałem podziękować
wam osobiście za to, że zdecy dowaliście się zostać z nam i. – Wahanie znikało z każdy m
wy powiedziany m słowem . – Wiem , co to znaczy. Zdaj ę sobie sprawę z ogrom u ry zy ka, j akie
podj ęliście, i rozum iem , ile wy siłku wy m agało sprzeniewierzenie się trady cj i oraz tem u
wszy stkiem u, co wpaj ano wam podczas szkoleń. Moim zdaniem j ednak nie m ieliście, podobnie
j ak m y, innego wy j ścia. Cokolwiek wy niknie z tego buntu, a wszy scy zapewne chcem y, aby
wy niknęło coś dobrego, wy, oficerowie, zdecy dowaliście się wspom óc nasze wy siłki.
Sprawdziliśm y was dokładnie, więc wiem y, że każdy z was postępował uczciwie nawet tam , gdzie
regulam in zwalniał was z takiego obowiązku. Gdy by nie to, zapewne dochrapaliby ście się
wy ższy ch stopni. Za to poświęcenie także wam dziękuj ę.

Stark zam ilkł na m om ent, by sprawdzić, j ak zebrani przed nim ludzie reaguj ą na te

słowa.

– Gdy obej m iecie nowe stanowiska, każdem u z was przy dzielim y j ednego z

sierżantów. Nie dlatego, że wam nie ufam y, chodzi wy łącznie o to, by podoficerowie i żołnierze
nie pogry wali z wam i. Wielu z nich wbiło sobie bowiem do głów, że j uż nigdy więcej nie będą
m usieli słuchać rozkazów oficerów. To j ednak szy bko się zm ieni. Szkolim y bowiem nową kadrę i
dlatego będziem y chcieli skorzy stać z waszej wiedzy, nie podręcznikowej , ty lko prakty cznej .
Chcem y, aby ście podzielili się z naszy m i kandy datam i ty m , czego nauczy liście się podczas
czy nnej służby. To bardzo ważne. By cie oficerem to dla nas coś nowego. Innego. Wiem o ty m .
Wszy scy o ty m wiem y w głębi duszy. Staniecie się zatem wzorcam i dla wszy stkich sierżantów i
inny ch podoficerów, który ch czeka szkolenie i awans. Daj cie z siebie wszy stko.

Kolej na przerwa, znów nie doczekał się widocznej reakcj i audy torium .
– Jeśli któreś z was będzie m iało kłopoty związane z nieposłuszeństwem

podwładny ch albo niewłaściwy m traktowaniem , chcę o ty m wiedzieć. Dodam ty lko, choć
zapewne sam i j uż do tego doszliście, że będziecie nieustannie kontrolowani, j eśli więc kom uś
wpadnie do głowy buntowanie m oich żołnierzy albo tępienie ich, szy bko trafi w m iej sce, z
którego nie da się konty nuować podobny ch zabaw. – Na twarzach siedzący ch przed nim oficerów
poj awiły się m iny, które bardzo łatwo rozszy frował. – To nie znaczy, że zabraniam wam
dy scy plinować podwładny ch. Macie się ty lko na nich nie wy ży wać. Istniej e spora różnica
pom iędzy znęcaniem się nad podwładny m a dy scy plinowaniem go, j eśli więc ktoś z was nie m a
poj ęcia, o czy m m ówię, warto, by powiadom ił m nie o ty m j uż teraz. – Ich czoła wy pogodziły
się, kilkoro skinęło nawet głowam i, okazuj ąc zrozum ienie i poparcie dla słów Starka. – Wiem , że
nie wszy stko pój dzie nam j ak z płatka – dokończy ł. – Ale to akurat norm alka. I j estem gotów na
rozwiązy wanie wszy stkich problem ów. Obiecuj ę również, że będziecie traktowani uczciwie. Jakieś
py tania?

Przed oczam i stanęły m u podobne spotkania, j akie oficerowie organizowali dla

nowo prom owany ch podwładny ch. Teraz m iał przed sobą lustrzane odbicie każdego z nich,
zastanawiał się więc, czy oficerowie uznaj ą to ostatnie py tanie za szczere zaproszenie do
rozm owy, czy też założą, że zadał j e wzorem ich by ły ch przełożony ch, którzy nie cierpieli j ak
ognia niewy godny ch py tań. Dla nich każde pytanie było niewygodne. Hej, ktoś podnosi rękę!

– Tak, kapitanie?
– Jakie dokładnie otrzy m am y rozkazy, j eśli am ery kańskie woj ska otworzą do nas

ogień? – zapy tał oficer z kam ienną twarzą. – Będziem y traktowali takie działania j ak każdy inny
atak wroga?

Ethan spoj rzał ponad głowam i oficerów na stoj ącą w drzwiach Vic. Ona także

spoglądała teraz na niego.

background image

– Nie zdecy dowaliśm y j eszcze o try bie reakcj i na podobne zagrożenie – odparł,

skupiaj ąc ponownie uwagę na kapitanie. – Mam y nadziej ę, że unikniem y bezpośrednich starć z
am ery kańską arm ią.

Oficer skinął wolno głową.
– Ale zdaj ecie sobie sprawę z tego, że to m oże się zdarzy ć?
– Tak. Py ta m nie pan, czy wy dam rozkaz otwarcia ognia do Am ery kanów?
– Zgadza się. Szczerze m ówiąc, nie wiem , czy by łby m do tego zdolny.
– To j est nas dwóch – odparł zwięźle Stark. – Moim zdaniem im twardsi będziem y i

im bardziej nieustępliwi w oczach władz z Ziem i, ty m większe prawdopodobieństwo, że będą one
wolały rozm awiać, zam iast walczy ć, ponieważ w ty m drugim przy padku nikt nas nie pokona, o ile
sam i się nie poddam y. Musim y zrobić wszy stko, co w naszej m ocy, by Pentagon także o ty m
wiedział.

Kolej ne skinienie głowy, ty m razem j eszcze bardziej zdawkowe.
– Dziękuj ę.
– W porządku. Skoro to j uż wszy stko, dziękuj ę za przy by cie. Powodzenia... –

Zam ilkł na m om ent, zastanawiaj ąc się, co powinien powiedzieć, aby zakończy ć oficj alnie to
spotkanie. Gdy spoj rzał błagalnie na Vic, ta znów wy darła się: „Baczność!” i oficerowie
wy pręży li się j ednocześnie. – Rozej ść się... Proszę poczekać, poruczniku – zawołał za
wy chodzący m i. Conroy zawróciła i stanęła przed nim na baczność, ta zam iana ról wy dała się
Starkowi naj dziwniej sza, bowiem to pod nią bezpośrednio służy ł. – Poruczniku, nie m iałem do tej
pory okazj i podziękować za sprowadzenie odsieczy.

Conroy uśm iechnęła się półgębkiem .
– Wszy scy by liśm y cholernie zaj ęci. Ja także nie m iałam okazj i podziękować panu

za ocalenie m oj ego plutonu. No i m nie sam ej .

– Marnie na ty m pani wy szła, poruczniku, a teraz ry zy kuj e pani j eszcze więcej ,

zostaj ąc tu z nam i. Ale bez obaw, potraktuj em y panią z należny m szacunkiem . Nie m ogę obiecać
niczego innego, lecz j estem pewien, że ludzie nie zapom nieli, co pani dla nich zrobiła.

– Dziękuj ę. – Conroy uśm iechnęła się po raz kolej ny. – Wszy scy się

zastanawialiśm y, j ak pana teraz ty tułować.

– Nadal nad ty m pracuj em y. Większość ludzi nazy wa m nie kom endantem ,

ponieważ za diabła nie chcę by ć generałem .

– Zatem będę się do pana zwracała trady cy j nie per „sir”.
– Jezu... – Stark skrzy wił się m ocno. – Proszę nie m ówić do m nie „sir”. Jestem

człowiekiem uczciwie pracuj ący m na swoj e utrzy m anie, poruczniku.

Ty m razem roześm iała się na głos.
– Skoro pan tak m ówi.
– Wie pani, że odsy łam y panią do kom panii Bravo? Właśnie wy cofano j ą z

pierwszej linii. W ty m ty godniu zaczy na ćwiczenia rekreacy j ne. Sierżant Sanchez dowodzi pani
dawny m plutonem , a sierżant Podesta przej ął dowodzenie kom panią. Jestem pewien, że obaj
ucieszą się z pani powrotu, potrzebuj ą tam kogoś, kto dokładniej wprowadzi ich w arkana
dowodzenia na poziom ie oficerskim .

Porucznik Conroy skinęła głową z wdzięcznością.
– Dziękuj ę. Będzie m i o wiele łatwiej zaadaptować się do tej sy tuacj i... w

j ednostce, którą j uż znam . Aczkolwiek obawiam się, że sierżant Sanchez nie będzie zby t wy lewny
w okazy waniu radości.

– To nic osobistego, poruczniku. Sanch rzadko okazuj e j akieś uczucia. Ale to

naprawdę dobry dowódca. Spoty kam się z nim dzisiaj wieczorem , wspom nę o ty m , że

background image

zapam iętała go pani.

– Dziękuj ę, sierżancie. – Conroy lekko poczerwieniała. – I przepraszam .
– Nie m a za co. Lubię, kiedy ludzie nazy waj ą m nie sierżantem . Jeszcze raz

dziękuj ę, poruczniku, za to, że pani wtedy wróciła.

Ty m razem w j ej uśm iechu wy chwy cił m ieszaninę gory czy i sm utku.
– Po powrocie z tej akcj i wielu m oich kolegów twierdziło wprost, że m aj ą m i za

złe, iż nie zostawiłam tam pana na pewną śm ierć.

– Przy kro m i, poruczniku.
– Dzięki ich postawie łatwiej m i by ło podj ąć decy zj ę o pozostaniu tutaj .

– Kom endancie?
Ethan zatrzy m ał się w pół kroku, przery waj ąc nerwową wędrówkę po m esie, i

nacisnął klawisz kom unikatora.

– Mówi Stark.
– Zgłasza się posterunek num er j eden, kom endancie. Mam tutaj oddział żołnierzy,

którzy twierdzą, że idą na spotkanie z panem .

Ethan rozluźnił się i nawet uśm iechnął.
– Zgadza się. Powinniście m ieć listę ich nazwisk.
– Mam y, sir, ale oni wszy scy m aj ą ze sobą broń, a przepisy zabraniaj ą, by ktoś nie

przy dzielony do obsługi kwatery głównej wchodził na j ej teren uzbroj ony.

Stark się skrzy wił.
– Racj a. Daj cie m i... kapral Gom ez.
– Taj est.
– Sargento? – zapy tała z wahaniem Anita.
– Tak, to j a. Dlaczego przy nieśliście broń?
– Mieliśm y dzisiaj ćwiczenia strzeleckie, coś się j ednak spieprzy ło w sy m ulatorze,

sam pan wie, j ak j est. Musieliśm y czekać, dopóki nie usuną usterki, bo nie chcieliśm y stracić
kolej ki, i dlatego spóźniliśm y się do pana. Z tego powodu sierżant Sanchez pozwolił nam przy nieść
tutaj broń. Mam y j ą zabrać do koszar, gdy będziem y wracali. Czy to panu pasuj e, sierżancie?

Komu mogę zaufać, jeśli nie moim małpoludom?
– Jasne, pasuj e. Wartownik, sły szeliście, co powiedziałem ?
– Przy j ąłem , kom endancie. Przepuszczam ich.
– Dziękuj ę. Dobrze się spisaliście, dzwoniąc przed wpuszczeniem ich. – Stark

odwrócił głowę, zza rozsunięty ch drzwi do m esy zaglądała Vic. – Moj a druży na będzie tutaj za
kilka m inut. Ktoś ze sztabowców też zaj rzy ?

– Manley prosiła, aby nie brać j ej pod uwagę, ponieważ j ej oddział także m a j akiś

spęd. Gordasa i Lam ont zaangażowali się w j akiś turniej sy m ulacy j ny. Tanaka prowadziła cały
dzień szkolenia, więc także wątpię, aby m iała ochotę na wy pad. Ale Wisem an i Yurivan powinny
przy j ść.

– Świetnie – m ruknął sarkasty cznie Ethan. – Moj e fawory tki.
– O wilku m owa... – dodała Vic i weszła do m esy, prowadząc obie wy m ienione

kobiety. – Bar otwarty – zaanonsowała m om ent później . – Pij cie, ile chcecie, pod warunkiem że

background image

nie przekroczy cie lim itu dwóch piw.

Wisem an przy j rzała się ofercie.
– Czy ta zasada doty czy także czy stej ?
– Obawiam się, że tak.
– Nawet m ały ch kielonków?
– Nawet ich. – Rey nolds zachichotała, widząc j ej m inę. – Spokoj nie, starszy

m acie, m ożecie potem dotankować z pry watny ch zapasów Stacey.

Yurivan spoj rzała na nią z udawaną urazą.
– Ja j uż nie pędzę. W każdy m razie nie teraz. Dlaczego nałoży liście lim it na picie?

Vic wskazała palcem Starka.

– Nasz przełożony nie chce, aby śm y wszy stkie padły w j edny m czasie.
– Czy to nie on powiedział m i j akiś czas tem u: „Bez popij awy nie m a sławy ”?
– To nie tak brzm iało – zaprotestował Ethan.
– Mówim y o ty m sam y m facecie – wpadła m u w słowo Yurivan – który zawsze

pakuj e się w beznadziej ne sy tuacj e i cudem z nich wy chodzi? A ty m i m ówisz, że on obawia się
ry zy ka? Co ty na to, Wisem an?

– Sądzę – odparła starszy m at – że dobrze zrobił, ry zy kuj ąc, gdy przy laty waliśm y

tutaj , m aj ąc na ogonach naszą własną flotę. Wiem , że część z was, błotołazy – obróciła się, by
wskazać puszką piwa na Vic – nie chciała, by to zrobił, więc ty m bardziej się cieszę, że was nie
posłuchał.

– To nie by ło nic osobistego – broniła się Rey nolds, zachowuj ąc spokój . – Przecież

wiesz. Ry zy ko by ło zby t wielkie.

Stark skinął głową w stronę Wisem an.
– To prawda – przy szedł w sukurs przy j aciółce. – Zadaniem Vic j est inform owanie

m nie o takich sprawach bez względu na to, co sobie o nich m y śli. Udało nam się j ednak i tak
zdoby liśm y naszą m ałą flotę. – Nie chcę, aby się pokłóciły. Ciekawe jednak, skąd Wiseman wie o
tym, że Reynolds była przeciwna wydaniu zgody na lądowanie. Pewnie któryś z gadatliwych
wachtowych maczał w tym paluchy. – Czasam i trzeba zary zy kować.

– Nie m am zam iaru zaprzeczać, że ty m razem sowicie nam się to opłaciło.

Wisem an i j ej wahadłowce to bardzo cenny naby tek – dodała dy plom aty cznie Vic. – Niem niej
uważam , że w przy szłości nie powinniśm y aż tak ry zy kować..

– Ja też tem u nie przeczę, Vic. Dlatego nie przestawaj m i przy pom inać o stawce.

Obawiam się j ednak, że czeka nas wkrótce parę ogrom ny ch wy zwań.

Wisem an odchrząknęła.
– Kto nie ry zy kuj e, ten nie wy gry wa. To cy tat – dodała, szczerząc zęby.
– Cy tat – powtórzy ła scepty czny m tonem Vic. – Ciekawe z kogo?
– Z Johna Paula Jonesa – wy j aśniła starszy m at, unosząc piwo. – Oj ca m ary narki

woj ennej Stanów Zj ednoczony ch. Tak ty lko przy pom inam , na wy padek gdy by ście, m ałpoludy, o
ty m nie wiedzieli.

– Ha! – Stark zerknął w kierunku Vic i puścił do niej oczko, żeby wiedziała, że

żartuj e. – Oj ciec naszej floty także stoi po m oj ej stronie!

– No, no, no – skom entowała Rey nolds z przesadny m podziwem . – To powinno

zakończy ć naszą m ałą sprzeczkę. Ethanie Stark, nigdy w ży ciu nie brałeś strony floty.

– Może dlatego, że do tej pory zawsze się m y liła. Ty m razem j ednak m a racj ę. –

Cokolwiek m iała na to powiedzieć Vic, pozostało j ej taj em nicą, ponieważ w drzwiach stanęli nowi
goście. – Hej , Mendo, przy prowadziłeś ze sobą resztę druży ny ?

– Tak, kom endancie Stark. Wszy stkich prócz Murpha, który na kogoś czeka. –

background image

Szeregowy Mendoza odsunął się od drzwi, aby pozostali m ogli wej ść do m esy. Większość z nich
zlustrowała szy bko całe wnętrze, tego nawy ku trudno by ło się pozby ć po ty lu latach służby. Zaraz
też ustawili się w kolej ce do baru po przy działowe piwo. – Sierżancie Stark, to m ój oj ciec,
porucznik Mendoza – dodał Mendo, wskazuj ąc z nieskry waną dum ą m ężczy znę stoj ącego u j ego
boku.

– Spotkaliśm y się j uż parę razy. – Stark podszedł do nich, wy ciągaj ąc dłoń. – Miło

pana znowu widzieć, sir.

Porucznik Mendoza uścisnął m u rękę i skinął głową zdecy dowany m ruchem .
– Dziękuj ę, sierżancie, czy m oże powinienem j uż m ówić: kom endancie?
– Jak pan woli, poruczniku. Poznał pan j uż kapral Gom ez? Teraz ona pełni funkcj ę

dowódcy druży ny pana sy na.

Porucznik raz j eszcze skinął głową, ty m razem w kierunku Anity, która przy stanęła

opodal z niewy raźną m iną.

– Nie m iałem j eszcze okazj i, niem niej z tego, co sły szałem , bardzo dobrze się

sprawdza w nowej roli. – Twarz Gom ez spoważniała nieco, gdy posłała porucznikowi błagalne
spoj rzenie. – Sy n twierdzi, że kapral wy m aga od swoich podwładny ch m aksy m alny ch wy ników.

Wszy scy spoj rzeli na Gom ez.
– Tego chciał sargento – rzuciła buńczucznie. – Nie pozwolę, by j ego druży na się

rozleniwiała ty lko dlatego, że on m a teraz inną robotę.

Sierżant Sanchez poj awił się w polu widzenia, j ak zwy kle spokoj ny i poważny,

pozdrowił zdawkowy m gestem Starka, potem Rey nolds, j akby widział ich nie dalej niż dzień
wcześniej .

– Wy niki kapral Gom ez m ówią sam e za siebie. Daj m y na to j ej obrona Wzgórza

Mango w czasie walk poprzedzaj ący ch pański przy lot. To naprawdę doskonały dowódca druży ny.

– Zatem m ój sy n m a ogrom ne szczęście. Z tego, co m i m ówiono, pan także j est

świetny m dowódcą plutonu.

Sanchez wzruszy ł ram ionam i. Jego twarz i głos, j ak zwy kle zresztą, nie wy rażały

żadny ch uczuć.

– Staram się wy wiązy wać naj lepiej , j ak um iem z otrzy m anego zadania. Na razie,

pełnię rolę ty m czasowego dowódcy plutonu, poruczniku.

– Ta prawda doty czy nas wszy stkich – wtrąciła Vic. – Wy konuj em y zadania

wy m agaj ące o wiele wy ższy ch stopni niż nasze.

– Fakt – poparł j ą Stark. – Ja na przy kład pełnię funkcj ę kom endanta, m am y też

zastępców każdego oficera, który by ł potrzebny w centrum dowodzenia. Jedni sprawdzaj ą się w
tej roli doskonale, inni średnio. Naj lepsi udowadniaj ą swoj ą postawą, że nie trzeba m ieć
gwiazdek, żeby dobrze sobie radzić z taką robotą.

Porucznik Mendoza uśm iechnął się pod nosem w ten sam sposób, j ak j ego sy n

zwy kł to robić, ty le że on nie poprzestał na ty m geście i rozwinął m y śl.

– Jest taka opowieść z czasów woj ny secesy j nej doty cząca bardzo podobnej

sprawy. Bitwa pom iędzy arm iam i Północy i Południa trwała cały dzień, co znaczy ło, że żołnierze
obu stron padali z nóg. Zbliżał się wieczór, więc po zm ierzchu, w gęsty m dy m ie prochowy m , bo
takiej broni palnej uży wano w tam ty ch czasach, widoczność spadła niem al do zera. W takich
warunkach na kluczowy odcinek frontu Północy wy słano karawanę m ułów z zaopatrzeniem i
am unicj ą. W ty m sam y m m om encie żołnierze Południa przy puścili ostatni atak na zagrożone
pozy cj e. Chłopcy z Północy by li zm ęczeni, więc niespodziewane natarcie m ogło się powieść i
zm ienić losy tej bitwy. Tak się j ednak złoży ło, że strzelanina i wrzaski walczący ch spłoszy ły m uły,
które pognały prosto na nadbiegaj ącego wroga. W dy m ie i ciem nościach Południowcy niewiele

background image

m ogli zobaczy ć, za to wy raźnie sły szeli tętent końskich kopy t i skrzy pienie uprzęży. Uznali, że
konfederaci rzucili przeciw nim kawalerię, i wzięli nogi za pas.

Stark się zaśm iał.
– Dziwne rzeczy dziej ą się na polu bitwy. Co to m a j ednak wspólnego z

ty m czasowy m pełnieniem funkcj i?

– Po bitwie – wy j aśnił porucznik Mendoza – poganiacz owy ch m ułów napisał list

do generała dowodzącego arm ią Północy. Zażądał w nim , aby doceniono rolę j ego zwierząt w
zapobieżeniu przegranej i w nagrodę m ianowano j e „ty m czasowy m i końm i”.

– Ha! Świetna historia. Pokazuj e, gdzie j est nasze m iej sce.
– I j aka celna – zakpiła Yurivan. – Stark j ako ty m czasowy kom endant nadal m a

um y sł m uła.

– Dzięki, Stacey. Nie to co ty. Powiem więcej : ponieważ pracuj esz na pół gwizdka,

zam iast ty m czasowy m koniem , m ianuj ę cię ty m czasową połową konia. Sam a zgadnij którą.

Yurivan wy szczerzy ła zęby, nie reaguj ąc na zaczepkę.
– Przekom arzaj się ze m ną tak dalej , a Rey nolds pęknie z zazdrości.
Vic uniosła brwi ze zdum ieniem .
– Z zazdrości? Od lat próbuj ę nakłonić go do tego, by znalazł sobie inny obiekt

adoracj i i dał m i wreszcie spokój .

– Cóż, skoro ty go nie chcesz, m nie też nie będzie pasował. Stark zerknął na

porucznika Mendozę.

– Sam pan widzi, z kim m am do czy nienia. Odpowiedź nie by ła taka, j akiej się

spodziewał.

– Ma pan szczęście, że pańscy sztabowcy posiadaj ą tak wy sokie m orale.
– Ja m am szczęście? Postaram się to zapam iętać. – Rozej rzał się wokół, a potem

cofnął się o krok.

– Daj cie m i szansę porozm awiania z resztą ludzi z druży ny. Zaraz wrócę. – Oddalił

się i trafił na Chena kręcącego się przy barze z dwom a żołnierzam i, który ch nie znał. – Jak tam
biodro?

Chen skrzy wił się, m asuj ąc zranione m iej sce.
– Chy ba dobrze, sierżancie. Lekarz powiedział, że j eśli j eszcze raz oberwę w to

sam o m iej sce, wszy j ą m i tu zam ek bły skawiczny, żeby m ieć lepszy i szy bszy dostęp do stawu.

– Mam nadziej ę, że m asz na niego długą gwarancj ę – zażartował Stark. –

Przy prowadziłeś przy j aciół?

– Coś w ten deseń. – Chen wy pchnął kum pli przed siebie. – Są z uzupełnień. Wie

pan, o co chodzi?

Ethan zdołał zachować uśm iech na ustach, m im o że w żołądku znów uform owała

m u się lodowata kula. Uzupełnienia. Nie zobaczy j uż Hoxley, Kidda, Maseru. Tego ostatniego nie
zdąży ł nawet dobrze poznać, nie m ówiąc o zapam iętaniu twarzy. To nie w porządku, gdy twój
podwładny ginie, a ty nie pamiętasz nawet, jak wyglądał. To nie w porządku.

– Tak, wiem .
– To szeregowy Josh Finley i kapral Vince Caruso. – Żołnierze kłaniali m u się

szty wno, widać by ło, że są zdenerwowani. – Wcześniej służy li w trzeciej dy wizj i, sierżancie.

– W trzeciej ? Zostaliście z nam i, chłopcy ? – Stark uścisnął im dłonie, ten prosty

gest naty chm iast ich rozluźnił. – Dziękuj ę. Wiem , j ak trudno porzucić dawną j ednostkę.

Szeregowiec Finley uśm iechnął się, choć niewiele radości by ło w ty m skrzy wieniu

ust.

– Prawdę m ówiąc, nie m ieliśm y czego opuszczać. Po ofensy wie Meecham a

background image

ocalało nas trzech z całego plutonu. Gardner nie chciał zostać, głównie dlatego, że m a na Ziem i
dziewczy nę i nie m ógł znieść m y śli, że by ć m oże j uż nigdy więcej j ej nie zobaczy.

– Wcale m u się nie dziwię – przy znał Ethan. – Moj a druży na przy j ęła was j ak

trzeba?

– Jasne, sierżancie. To znaczy kom endancie.
– Dzisiaj m ogę by ć sierżantem . Odprężcie się, m ałpoludy, i dobrze bawcie.
– A skoro m owa o dziewczy nach – wtrącił Chen, szczerząc zęby. – Wy gląda na to,

że Murphy przy prowadził swoj ą.

– Murph m a dziewczy nę? I zaprosił j ą tutaj ? – Stark obrócił się na pięcie,

przy pom inaj ąc sobie niedawną rozm owę o randkowaniu z kobietą w cy wilu.

Murphy zatrzy m ał się w drzwiach, po części dum ny, ale też zdenerwowany j ak

dzieciak, który przy prowadza swoj ą narzeczoną, aby przedstawić j ą oj cu, a potem przekroczy ł
próg. Ethan zrobił wielkie oczy, gdy uj rzał, kto j est rzeczony m gościem , zaraz j ednak uśm iechnął
się szeroko.

– Robin Masood. Dawno się nie widzieliśm y.
– Dobry wieczór, sierżancie Stark. – Robin ścisnęła m ocniej dłoń Murpha,

uśm iechaj ąc się koj ąco do niego.

– To kobieta, która odwiedzała cię, gdy odrastała ci ręka? – zapy tał Stark

szeregowca, a potem znów spoj rzał na Robin. – Powinienem panią ostrzec, że j eśli będzie pani
odwiedzać żołnierzy w szpitalach, to m oże się źle skończy ć.

– Cieszę się, że pan tego nie zrobił.
– Murph traktuj e panią j ak trzeba? – zapy tał pół żarem , pół serio.
– To prawdziwy dżentelm en – oznaj m iła Robin. Kapral Gom ez podeszła do nich.
– Zrobiła pani z Murpha dżentelm ena? A niech m nie, rzuci go pani zaraz, a j a będę

m usiała przerabiać go na m ałpoluda.

Murphy prom ieniał przy takiej widowni.
– Mogę j uż walczy ć. I to lepiej niż kiedy ś. Już m am o co.
Ethan zauważy ł bły sk strachu w oku Robin, gdy padały te buńczuczne zapowiedzi.
– Owszem , ale m asz też dla kogo ży ć.
– No tak, sierżancie. – Murph odwrócił się, by porozm awiać z pozostały m i

żołnierzam i, którzy gratulowali m u nowej towarzy szki ży cia, rzecz j asna w kpiarski sposób.

Korzy staj ąc z chwili nieuwagi, Stark pochy lił się do ucha Robin i zapy tał szeptem :
– Jest pani pewna tego, co robi? Chce pani związać się na zawsze z kim ś z woj a?
Zerknęła na swoj ego chłopaka, a potem potaknęła.
– Tak m i się wy daj e. Murphy j est cudowny m facetem , nieprawdaż?
– Nigdy nie oceniałem go pod ty m kątem , ale wiem j edno: to dobry chłopak. Nie o

ty m j ednak m ówię. Trudno j est by ć żoną żołnierza, kiedy wie się, że w każdej chwili m oże zostać
zabity. Poradzi sobie pani z tą świadom ością?

Wahała się przez m om ent.
– Sądzę, że tak.
Dobrze. Przynajmniej zastanowiła się, zanim odpowiedziała.
– To nie będzie łatwe, m oże m i pani wierzy ć. My wszy scy to rozum iem y, dlatego

m oże pani z nam i o ty m rozm awiać, j eśli zacznie się pani stresować albo poczuj e strach. Gdy by
co, proszę śm iało dzwonić, także do m nie.

– Dziękuj ę, sierżancie Stark. – Uśm iechnęła się nagle. – Poczułam się, j akby m

rozm awiała z oj cem Murpha.

Ethan odpowiedział j ej podobny m uśm iechem .

background image

– Czasem się nim czuj ę, j ak widać. Proszę pam iętać. I dzwonić, gdy by coś się

działo.

– Tak zrobię.
Stark m iał sporo problem u z wy borem dań na posiłek dla swoich dawny ch

podwładny ch, uznał j ednak w końcu, że robienie z tego obiadu wielkiego cy rku sprawi, że
wszy scy poczuj ą się nieswoj o. Z tego też powodu na wózku pchany m przez stewarda znaj dowały
się tace pełne tego sam ego żarcia, j akim Ethan ży wił się niem al codziennie.

Stacey Yurivan zerkała podej rzliwie w stronę swoj ego talerza.
– To m i wy gląda na standardowe racj e ży wnościowe, które nieco m i j uż zbrzy dły

– narzekała. – Gdzie te fikuśne potrawy, który m i zazwy czaj zaj adaj ą się oficerowie?

– Chodzi ci o steki i hom ary ? – zapy tał Stark, wskazuj ąc kciukiem gdzieś za plecy. –

Są w tej sam ej chłodni, w której j e znaleźliśm y. Nie m am zam iaru obżerać się j ak j akiś król, gdy
m oi ludzie żrą zwy kłe racj e.

– Mógłby ś dać nam po steku, a sobie nałoży ć tego gówna w śm ietanie –

podpowiedziała m u m at Wisem an. – To by łby naprawdę szlachetny uczy nek. Godny
prawdziwego wodza. Może dasz się do tego przekonać?

– Wy bacz. Oszczędzam steki na wy padek, gdy by nam zabrakło racj i

ży wnościowy ch. A ty ch ostatnich nie da się przetrzy m y wać w nieskończoność, bo j ak wiesz,
tracą walory odży wcze.

– Może dlatego, że nawet w tej form ie są prawie niej adalne – zasugerowała

Billings.

– To prawda. Za to dobre żarcie m ożna m rozić latam i.
Porucznik Mendoza rozej rzał się po twarzach ludzi zebrany ch przy stole.
– Przekonaliśm y się o ty m na własnej skórze podczas operacj i Wschodnia Stal.

Jesteście zby t m łodzi, więc na pewno nie braliście w niej udziału.

– Owszem – przy znał Stark. – Niem niej każdy z nas rozm awiał z weteranem , który

by ł uczestnikiem tam ty ch walk. To rodzaj nauczki, przed którą starzy żołnierze ostrzegaj ą swoich
następców. Dlatego właśnie oszczędzam dobre żarcie, w ty m nawet lum pia.

– Lum pia?! – wrzasnęła Yurivan. – Stark, ty sady sto!
Porucznik Mendoza skosztował odrobinę papki i przeżuł j ą wolno.
– Muszę przy znać, że to żarcie zostało lepiej przy prawione niż standardowe racj e.

Gotuj ą dla was ci sam i kucharze, którzy obsługiwali przedtem starszy ch oficerów?

– Kilku z nich zostało – potwierdził Ethan. – Trzeba przy znać, że znaj ą się na swoj ej

robocie. Nie potrzebowaliśm y j ednak ich wszy stkich, teraz w kwaterze głównej stacj onuj e
znacznie m niej ludzi, a j a sam m ogę napełnić sobie talerz i nalać kawy. Większość tutej szy ch
kucharzy została rotacy j nie przeniesiona do inny ch j ednostek, aby uczy li tam obsługi kuchni i
pokazy wali, j ak dostępny m i środkam i polepszać sm ak racj i ży wnościowy ch. Może to niewiele,
ale zawsze coś.

Stark spędził czas, dzieląc go na żartobliwe pogaduszki z dawny m i podwładny m i i

poważne rozm owy z porucznikiem Mendozą. Napięcie m ij ało z wolna, ucisk w brzuchu łagodniał
z chwili na chwilę. To nie by ła zwy kła rozm owa, otaczali go ludzie, który ch uważał za przy j aciół i
którzy dawali m u zawsze wsparcie. Dlatego zdziwił się, gdy podszedł do niego sierżant Sanchez z
niewy raźną m iną.

– Przepraszam , ale obowiązki wzy waj ą.
– Tak wcześnie? – Ethan zerknął na zegarek. – No tak, trochę przesadziłem z ty m

wcześnie. Ależ ten czas zleciał.

– Może powinniśm y wprowadzić harm onogram y doty czące podobny ch spotkań do

background image

naszy ch taków – zażartowała Billings.

– O tak – poparł j ą Chen – nie wy łączaj ąc zestawu rozkazów, kiedy gry źć i j ak żuć.

Ma pan zam iar raczy ć nas podobny m i rozkazam i, sierżancie?

– Jeśli kiedy kolwiek na to pozwolę, m ożecie tu przy j ść i tak długo traktować m nie

kolbam i, aż odzy skam zdrowy rozsądek. – Stark zachichotał, gdy j ego goście wy buchnęli
śm iechem , zareagowali tak sam o j ak na każdy z j ego żartów wy powiadany ch przed wielom a
m iesiącam i. – Słuchaj cie, ludzie, zrobiło się naprawdę późno. Nie m iałem zam iaru
przetrzy m y wać was tutaj aż do tej godziny. Mam y w kwaterze głównej sporo wolnej przestrzeni,
ponieważ zarządzam y kom pleksem bez pom ocy ty ch wszy stkich oficerów, m ożecie więc
przenocować na m iej scu, wy bieraj ąc którąś z pusty ch kwater. A te łatwo poznać, nie m aj ą na
drzwiach osobisty ch zam ków. Rano wrócicie do koszar. Czy to ci pasuj e, Sanch?

Sierżant skinął głową, wy rażaj ąc aprobatę dla pom y słu kom endanta.
– Zgadzam się. Kapralu Gom ez, wasza druży na m oże zostać tutaj na noc. Ja

j ednak m uszę wracać do koszar. Z sam ego rana prowadzę szkolenie.

– Rozum iem . Dziękuj ę, że przy szedłeś, Sanch.
– De nada. Za nic nie przegapiłby m okazj i obserwowania sierżanta Ethana Starka

w roli człowieka, który m do tej pory tak bardzo pogardzał i z który m prowadził latam i pry watną
woj nę. – Sanchez wy powiedział to przy długie zdanie absolutnie oboj ętny m tonem , niem niej
ledwie zauważalne drgnięcie kącika j ego ust zdradzało, że j est to żartobliwa wy powiedź. – Do
zobaczenia wkrótce.

Wy j ście Sancheza uruchom iło reakcj ę łańcuchową, żołnierze ustawili się w

kolej ce, by pożegnać gospodarza, a potem opuszczali m esę m ały m i grupkam i. Większość z nich,
zdaniem Ethana, nie m iała zam iaru skorzy stać z oferty noclegu w kwaterze głównej . Ludzie
woleli popędzić do koszar, zdać broń, a potem zrobić wy pad do Zewnętrznego Miasta, gdzie
radosne ucztowanie będzie trwało nadal. I niech im będzie. Sam tak robiłem jakiś czas temu.

Murphy zadowolony, j akby wy grał Szansę na luksus, j edną z naj bardziej znany ch

loterii cy wilbandy, wy m aszerował z m esy z Robin Masood wciąż wiszącą m u na ram ieniu. W
końcu przed Starkiem poj awili się Mendoza z sy nem i kapral Gom ez. Porucznik rozej rzał się po
opustoszały m pom ieszczeniu, zanim ponownie spoj rzał na Starka.

– To chy ba by ł dobry pom y sł, sierżancie. Dobry dowódca m oże skorzy stać na

takim kontakcie z podwładny m i, zam iast stawać przed nim i na odprawach, z który ch niewiele
wy nika.

– Na ty m m iędzy inny m i opierał się m ój pom y sł – przy znał Ethan. – Ale nie

przeczę, że zaprosiłem ich tutaj także z przy czy n bardziej osobisty ch. Te m ałpoludy – wskazał
głową na Gom ez i Mendo – naprawdę wiele dla m nie znaczą. Nadal j estem j edny m z nich.

– I j eszcze długo tak będzie. Aczkolwiek m usi pan sobie zdać sprawę z tego, że j uż

nigdy nie stanie się pan zwy kły m żołnierzem . – Stark przy taknął w ty m m om encie. – Zatem
ży czę panu dobrej nocy, sierżancie. – Porucznik Mendoza obrócił lekko głowę. – Sierżancie
Rey nolds.

Vic uśm iechnęła się, j akby bawiła j ą j ego kurtuazj a.
– Gdzie pan by ł przez całą m oj ą służbę, sir? Przy dałby m i się taki porucznik j ak

pan.

– Może nigdy m nie nie awansowano właśnie dlatego, że j estem w ty m tak dobry. –

Porucznik zaśm iał się z własnego żartu.

– To całkiem m ożliwe – przy znał Stark. – Proszę do m nie zadzwonić w naj bliższej

przy szłości. Mam y j eszcze wiele spraw do om ówienia.

– Może by ć za kilka dni, sierżancie?

background image

– Okay. Ty lko proszę zby t długo nie zwlekać.
Ethan zasalutował przepisowo porucznikowi wy chodzącem u z sy nem i kapral

Gom ez, która skinęła m u ty lko głową na pożegnanie, a potem stał j eszcze przez chwilę w
kory tarzu, spoglądaj ąc w ślad za odchodzący m i gośćm i.

Vic czekała w ty m czasie oparta o ścianę, z rękom a założony m i na piersi. Ona także

nie spuszczała wzroku z Anity rozm awiaj ącej ży wo z porucznikiem .

– A to ci widok – m ruknęła.
– Słucham ? – zdziwił się Stark, podążaj ąc za j ej spoj rzeniem . – O co ci chodzi?
– Twoj a kapral łaknąca kontaktu z oficerem ? Nie sądzisz, że to niety powe dla niej

zachowanie?

Ethan zaśm iał się krótko.
– Patrząc w ten sposób na sprawę, na pewno. Ciekawe, dlaczego to zrobiła?
– To akurat wiem . Obserwowałam j ą podczas tego spotkania. Twoj a kapral

sprawdzała, j ak reaguj esz na wszy stkich obecny ch. Zauważy ła więc, że do porucznika odnosisz
się z szacunkiem , traktuj esz go j ak kogoś zaufanego, kto wie więcej od ciebie, i j ak widać, wzięła
to sobie do serca.

– Hm . – Stark patrzy ł na tę niezby t pasuj ącą do siebie parę i m aszeruj ącego obok

niej szeregowego Mendozę, dopóki cała trój ka nie skręciła za róg kory tarza i nie zniknęła m u z
oczu. – Gom ez obserwowała m nie podczas spotkania? – Vic potaknęła. – Cóż, dobry żołnierz
powinien pobierać nauki od starszy ch stopniem . Ale m uszę j ej wspom nieć, żeby się na m nie nie
wzorowała.

Vic uniosła brew ze zdziwienia.
– Czy żby ś by ł niebezpieczny, Ethan?
– Jak m i ktoś podpadnie, to na pewno, ale nie o ty m m ówiłem . Nie j estem

doskonały, Vic. Gom ez nie powinna zakładać, że wszy stko, co powiem albo zrobię, m usi by ć
słuszne.

Ta odpowiedź rozbawiła Rey nolds.
– Jak widzę, j arzm o herosa m usi by ć bardzo ciężkie.
– Nie j estem herosem . – Stark westchnął ciężko, dodaj ąc ty m słowom dodatkowej

em fazy.

– Może i nie, ale zaj ąłeś j ego m iej sce. – Wskazała w głąb kory tarza. – Odprowadzę

cię do dom u, żołnierzu.

– Dobrze. – Szli w kierunku j ego kwatery ram ię w ram ię, m ilcząc zgodnie j ak para

stary ch znaj om y ch, dopóki Ethan nie przerwał ciszy : – Vic, czy m ój dawny szkolny rocznik nadal
wisi na Sieci?

– Na pewno. W Sieci nic nie ginie. Poszukaj , a znaj dziesz. Aczkolwiek m ożesz nie

m ieć do niego dostępu z Księży ca. Rząd robi co m oże, by ograniczy ć nam połączenia z
m iej scam i, w które m ogliby śm y zaj rzeć. Na m atkę Ziem ię, a raczej na j ej ły sego towarzy sza,
dlaczego tak nagle zainteresowałeś się ty m szkolny m rocznikiem ?

Stark wzruszy ł ram ionam i.
– Chciałem sprawdzić w nim nazwisko pewnego nauczy ciela, żeby znaleźć go po

powrocie i przekazać, że j ego słowa sprawiły, iż się zm ieniłem , co prawda dopiero po kilku
dekadach od pewnej pam iętnej lekcj i, ale zawsze.

Vic zm ierzy ła go zaciekawiony m spoj rzeniem .
– Czego cię uczy ł? Teorii buntu przeciw legalnie wy brany m władzom ?
– Tak. Czegoś w ten deseń, czy li historii USA.
Zatrzy m ała się, potem parsknęła śm iechem .

background image

– To według ciebie j edno i to sam o? – Stali j uż przed drzwiam i kwatery Ethana,

zaprosiła go więc do wej ścia szerokim gestem . – Czas spać.

Stark stał przez chwilę niezdecy dowany, a na koniec pokręcił głową.
– Nie. Mam j eszcze sporo papierkowej roboty.
Rey nolds skrzy wiła się z dezaprobatą.
– Potrzebuj esz snu, Ethan.
– Wiem , wiem . Ale ostatnio cierpię na bezsenność. Nie zasnąłby m , nawet

gdy by m próbował.

– O co chodzi? Masz j akieś konkretne zm artwienie? Zastanowił się nad ty m

py taniem , a potem zaprzeczy ł.

– Nie. To znaczy m am całe m nóstwo zm artwień, ale żadne z nich nie wy bij a się

ponad resztę. Może to dzisiej sze spotkanie tak na m nie podziałało.

– Może. Obiecasz m i, że prześpisz się choć chwilę?
– Jasne. Przecież tu nie chodzi o to, że j a nie chcę odpocząć. – Uśm iechnął się do

niej . – Dzięki za zorganizowanie tego obiadu, Vic. To naprawdę wiele dla m nie znaczy ło.

– Ży j ę, by ci służy ć, kom endancie Stark. – Rey nolds pry chnęła ze śm iechu,

widząc j ego m inę, i pom achała m u na pożegnanie. – Słodkich snów, Ethan.

– Wzaj em nie.
Usiadł za biurkiem , spoj rzał na raport wy świetlany na ekranie palm topa i zaraz go

wy łączy ł. Może i cierpię na bezsenność, ale to nie oznacza jeszcze, że będę ślęczał całą noc nad
jakimś badziewiem. Rozej rzał się po spartańsko urządzonej kwaterze, skacząc wzrokiem z punktu w
punkt, z przedm iotu na przedm iot, zastanawiaj ąc się, kto też zaj m ował to pom ieszczenie w ciągu
ty ch kilku lat, j akie upły nęły od wy cięcia go w księży cowej skale. Oni tu wrócą. Spróbują nas
pokonać. Tak bardzo chciałbym, by zamiast tego podjęli rozmowy, lecz godząc się na nie, musieliby
przyznać, że spieprzyli tu wszystko, i usprawiedliwić chociaż częściowo moje czyny. A oficerowie,
których znałem, przenigdy nie przyznają, że nie mieli w czymś racji.

Poiry towany tą m y ślą wcisnął klawisz kom unikatora.
– Centrala ochrony, tutaj Stark. Jak wy gląda sy tuacj a?
– Panuj e całkowity spokój , kom endancie. Norm alka. Zaraz, niespełna godzinę

tem u na j edny m z posterunków py tał o pana j akiś szeregowiec. Wartownik powiedział m u, że j est
j uż za późno na wizy ty, i poradził, aby skontaktował się z panem j utro rano.

– Zapisaliście j ego nazwisko?
– Tak, zdaj e się, że nazy wał się Stone czy j akoś tak.
– Stein?
– Tak. To znaczy tak j est. Mam do niego zadzwonić?
– Nie. Dobrze się spisaliście. Sprawdzę, czego chciał, j utro rano. Miej cie oko na

sy tuacj ę.

– Taj est.
To powinno poprawić mi humor, ale nie poprawiło. Stark przy j rzał się uważniej

ekranowi wy świetlacza, korzy staj ąc z uprawnień głównodowodzącego, otworzy ł furtkę do
sy stem u bezpieczeństwa pozwalaj ącą m u na dostęp do kam er m onitoruj ący ch wnętrze
kom pleksu kwatery głównej . Przebiegał wzrokiem po kolej ny ch uj ęciach, na który ch znaj dował
się ciąg pusty ch o tej porze niem al identy czny ch pom ieszczeń, kory tarzy i biur, dopóki coś nie
przy kuło j ego uwagi. Cofaj ąc się, znalazł uj ęcie z m esy, w której znaj dowały się trzy osoby.
Patrzcie no państwo! Kapral Gomez, porucznik Mendoza i jego syn. Co oni oglądają? Nad blatem
stołu wisiała trój wy m iarowa proj ekcj a, Mendo m ówił coś, wskazuj ąc na obraz, a Gom ez słuchała
go z uwagą.

background image

Gdzie jest klawisz fonii? Czy ją też muszę włączyć, omijając system zabezpieczeń? To

dosyć sprytne ograniczenie, ale z tego, co widzę, nie rozmawiają o mnie, nikomu więc nie stanie się
krzywda, jeśli posłucham ich przez chwilę. Dziwnie się czuję, jak oficer służby bezpieczeństwa,
który podgląda ludzi podejrzanych o nielojalność. Nie, nie robię niczego złego. Jestem tylko
ciekawy, co tak zainteresowało Gomez.

Nie zdołał sam siebie przekonać ty m i argum entam i, m im o to włączy ł

przekserowanie dźwięku.

Teraz m iał pełen przekaz audio-wideo.
Patrzy ł, j ak Gom ez nalewa sobie kawy z dy spensera, a potem zerka przelotnie w

stronę kory tarza.

– Hej , Mendo, przy pom nij m i j akby co, że zostawiam tam część dodatkowego

wy posażenia.

– W kwaterze głównej nikt niczego nie ukradnie, pani kapral.
– Mam torbę pełną am unicj i, a taki ładunek nigdy nie j est bezpieczny, j eśli nie

trzy m a się go w ręce. – Gom ez dosiadła się do stolika, przy który m czekał Mendo. Wy ciągnęła
rękę i powiodła palcem po terenie widoczny m na proj ekcj i.

– Powinnam j uż spać – j ęknęła oskarży cielskim tonem – a nie słuchać history j ek o

bitwie, którą stoczono paręset lat tem u. Co to w ogóle za m iej sce?

– Getty sburg.
– Aha. To tam przeprowadzono ten wielki atak, w który m poległa m asa piechoty ?
– Tak, kapralu. Szarżę Picketta. Ten epizod wy darzy ł się trzeciego dnia bitwy.
– Pam iętam . – Gom ez przy j rzała się uważniej m apie. – Musieli przeprowadzić ten

atak, ponieważ dali przeciwnikowi czas na okopanie się w dogodny m m iej scu. Nadal j ednak tego
nie ogarniam . Dlaczego się zatrzy m ali? Dlaczego ci, j ak im tam , konfederaci nie zaj ęli wzniesień,
kiedy m ogli to zrobić?

Mendo odchrząknął i spoj rzał w kierunku oj ca, j akby szukał u niego wsparcia,

zanim rozpocznie wy j aśnianie.

– To m ogło by ć efektem błędu albo wy czerpania żołnierzy po długim dniu walki, j a

j ednak przy puszczam , że chodziło w ty m wy padku o zby tnią pewność siebie.

– Strach m ogłaby m j eszcze zrozum ieć, ale zby tnią pewność siebie?
– Pokonali arm ię unii j uż wielokrotnie, więc wierzy li, że m ogą to zrobić raz j eszcze.
Porucznik Mendoza kiwał głową z sąsiedniego krzesła.
– Zgadza się. Zby t częste zwy cięstwa też m ogą by ć niebezpieczne. Nauczki

wy ciąga się wy łącznie z porażek.

– Skoro pan tak m ówi. Ja j ednak wolę wy gry wać. – Gom ez raz j eszcze przy j rzała

się m apie. – Co zatem generał Lee zrobił ty m ludziom , którzy się zatrzy m ali i pozwolili okopać
przeciwnikowi na wzgórzach?

Mendo rozłoży ł ręce.
– W sum ie niewiele. Według history ków nie by ł zby t ostry m dowódcą. Przy wy kł

do tego, że podwładni spełniaj ą j ego ży czenia zawczasu.

– Sporo m ożna ty m sposobem spieprzy ć. Moim zdaniem od czasu do czasu trzeba

kogoś kopnąć w dupę, żeby dopiąć swego.

Porucznik Mendoza się uśm iechnął.
– Czy kom endant Stark tak właśnie dowodzi wam i?
Ethan zm arszczy ł brwi. Tak bardzo wciągnęło go słuchanie tej wy m iany zdań, że

zupełnie zapom niał, iż podgląda przy j aciół. Sięgnął więc do klawisza wy łączaj ącego fonię, ale w
ostatniej chwili zadrżała m u ręka, ponieważ Gom ez zaczęła odpowiadać:

background image

– Sargento? Czasam i. Nie zawsze. Zazwy czaj robim y, co każe, ponieważ wiem y,

że tego właśnie chce. Nie ze strachu przed nim . Niem niej zdaj em y sobie sprawę z tego, co
będzie, j eśli go zawiedziem y... – przerwała na m om ent, by się zastanowić. – Choć on nie
powiedziałby nigdy, że zawiedliśm y j ego, ty lko sam i siebie. Nigdy nie sły szałam od niego innego
kom entarza. Ale to dobry człowiek, zawsze robi wszy stko, by uchronić nas przed kłopotam i.

– To j est właśnie podstawa dobrego planowania. Dowódcy m uszą by ć ostrzy i

zdecy dowani w działaniu, ale zarazem na ty le rozsądni, by nie lekceważy ć dręczący ch ich obaw.

Stark zam arł z palcem wiszący m nad klawiszem wy łączaj ący m przekaz audio.

Całkowicie skupił się na słowach porucznika.

Gom ez pry chnęła pogardliwie.
– Sierżant Stark i strach? On się niczego nie boi.
– Wręcz przeciwnie – poprawił j ą em ery towany oficer. W j ego słowach, m im o

uprzej m ego tonu, dało się wy czuć sporą stanowczość. – Spotkałem kom endanta Starka, więc
wiem , że obawia się wielu rzeczy, ale um ie stawić im czoła i dlatego prawie zawsze radzi sobie z
sy tuacj ą.

– Sargento nie j est tchórzem – oświadczy ła Anita, podnosząc głos, by podkreślić

każde słowo.

– O ty m też wiem . To niesły chanie odważny człowiek, choć sam nigdy tego nie

przy zna. Nie, j ego obawy czy nią z niego lepszego dowódcę, więc kto wie, czy nie stanie się
kiedy ś kim ś naprawdę wielkim ty lko dlatego, że potrafi podważać własne przekonania. Wielu
żołnierzy w j ego sy tuacj i nie um iałoby podj ąć decy zj i, znam y to przecież z historii. Wy bitni
dowódcy przegry wali z kretesem , ponieważ zdj ęci strachem nie kiwnęli palcem tam , gdzie trzeba
by ło działać.

– No, m oże... – zaczęła Gom ez.
Stark w końcu wziął się w garść, uznał, że sły szał j uż za dużo, i wy łączy ł

j ednocześnie wizj ę i fonię. Ekran m om entalnie wy pełniła szara pustka. Dlaczego to zrobiłem, u
licha? Za łatwo mi to przyszło. Nie powinienem ich podsłuchiwać. Nie powinienem dowiadywać się
w taki sposób, co ludzie o mnie myślą. Poznawać ich sekretów. To tak cholernie... jak brzmi to
słowo? Kuszące. Tak. To obejście zrobiono zapewne, aby ktoś mógł panować nad sytuacją nawet
wtedy, gdy wróg wedrze się do kwatery głównej. Nie, raczej nie. Jaki dowódca nie chciałby
dowiadywać się w taki sposób, co jego ludzie czują? Który z nich oparłby się podglądaniu ich co
jakiś czas? Muszę kazać założyć jakieś ograniczniki na te połączenia, żeby nie kusiły mnie ani
nikogo innego, kto ma dostęp do tej sieci. A może lepiej będzie pozbyć się tego cholerstwa na
dobre?

Stark wy łączy ł m onitor całkowicie, szczerze m ówiąc, czuł się splugawiony ty m , że

szpiegował własny ch przy j aciół. Trawił tę winę do chwili, gdy brzęczy k kom unikatora wy rwał go
z zam y ślenia.

– Tak.
– Kom endancie, tutaj centrala ochrony. Mam y coś niety powego do

zam eldowania.

– Niety powego? – Stark poczuł, j ak włosy j eżą m u się na karku.
– Taj est. Właśnie odebraliśm y wiadom ość od cy wilbandy, która zaj m uj e się

kontrolą ruchu wahadłowców zaopatruj ący ch kolonię. Prosili, aby śm y przy j rzeli się duchom
widoczny m na j edny m z ich skanów.

– Duchom ?
– Czem uś, co na nich j est, choć by ć nie powinno. Nasz sprzęt rozstawiony wokół

pły ty lądowiska bez przerwy wy kry wa podobne obiekty. Za dużo elektronicznego sy fu znaj duj e

background image

się w tej okolicy. Wie pan, echa zagłuszania i inne odbicia sy gnałów z powierzchni Księży ca albo
instalacj i orbitalny ch.

– Dlaczego więc cy wilbanda m elduj e o czy m ś takim , skoro to norm alka?
Oficer z centrali ochrony zawahał się na ty le m ocno, że dało się to zauważy ć.
– Nie m am poj ęcia, kom endancie.
– Obsługa kosm odrom u często m elduj e o takich zdarzeniach?
– Nie, sir. Nigdy wcześniej nie dostaliśm y od nich podobnego sy gnału. Inny ch

zresztą też. Nie łączą się z nam i, j eśli naprawdę nie m uszą. Zna pan cy wilbandę.

Stark zm ruży ł oczy.
– Dlaczego więc zdecy dowali się na rozm owę ty m razem ? Powiedzieli wam ?
– Taj est. Cy wil, z który m rozm awiałem , poinform ował m nie, że j ego zwierzchnicy

otrzy m ali polecenie od władz kolonii, by m eldować nam o każdej niety powej sy tuacj i. Twierdził,
że m aj ą tam nowe procedury... – Człowiek z centrali ochrony znów zam ilkł na m om ent. – Zapy tał
też, czy m oże coś dla nas zrobić.

– I to was tak zaniepokoiło?
– W sum ie tak, sir. Nie wiem , w co oni z nam i teraz pogry waj ą, sir.
Stark uśm iechnął się pod nosem . Jeszcze nie tak dawno temu sam zadałbym sobie

podobne pytanie. Na szczęście pracuję z Campbellem od tak dawna, że wiem już, iż jest jednym z
najszczerszych ludzi, jakich znam, mimo że sam nas do końca nie rozumie.

– Oni z nam i w nic nie pogry waj ą. Chcą pom óc. Wiem , że to zabrzm i dziwnie, ale

tutej sza cy wilbanda j est inna od tej , którą pam iętacie z Ziem i. Sądzę, że ich szef, zarządca kolonii,
kazał im po prostu współpracować z nam i.

– Rozum iem , kom endancie. – Z głośnika kom unikatora bił scepty cy zm . – Jeśli

j ednak będą do nas dzwonić za każdy m razem , gdy zobaczą ducha, wiele nie pom ogą.

– Rozum iem . Oni nie rozgry źli j eszcze, j ak m y działam y, ale m iło wiedzieć, że

zadzwonią w razie potrzeby.

– Taj est. Mam y zrobić coś w związku z ty m raportem , sir?
– Nie... – Teraz to Stark zam ilkł, tknięty j akąś m y ślą.
Co to było? Jakieś nagranie. Bardzo stare. Chyba sam należałem jeszcze do

cywilbandy. Film o jakiejś bazie floty, która oberwała srogo, ponieważ wszyscy widywali takie
duchy i w końcu przestali zwracać na nie uwagę. Nie, nie mogę podrywać moich ludzi za każdym
razem, gdy cywil spanikuje.

– Kom endancie? – odezwał się zaniepokoj ony dy żurny. – Jak j uż wspom niałem ,

widuj em y takie duchy co chwilę. To nic wielkiego.

Stark w końcu dotarł do py tania, które cały czas m iał na końcu j ęzy ka.
– Czy nasze skanery wy chwy ciły ducha zauważonego przez cy wilbandę?
– Nie wiem , kom endancie. Chy ba nie. Cy wilbanda m a inne sy stem y. Wie pan,

pracuj ą na inny ch częstotliwościach, zm ienny ch algory tm ach...

– Okay. Zatem cy wilbanda odbiera sy gnały, które m ogą by ć dla nas niewidzialne,

ale niekoniecznie dla nich?

Dłuższa chwila wahania.
– To m ożliwe, sir.
Zrywać ludzi na próżno? Mamy odskakiwać na widok elektronicznego cienia

dlatego, że cywilbanda nas ostrzega? Całe doświadczenie ży ciowe kazało m u odrzucić ten raport.
Coś, o czy m wszy scy wiedzą, m oże by ć bardziej niebezpieczne od tego, o czy m nie wie nikt.

– Centrala, ogłoście alarm dla wszy stkich posterunków. Chcę, aby ludzie zachowali

wy j ątkową czuj ność. Ktoś m oże coś kom binować.

background image

– Taj est. Skoro pan tak m ówi.
– Macie to zrobić bardzo stanowczo. Żadne tam „przekazuj em y, bo góra kazała”,

zrozum iano?

– Tak j est, kom endancie.
Stark opadł na krzesło wściekły na siebie za tak ostrą reakcj ę na nerwowe

zachowania cy wilbandy. Myślą, że nam pomagają, a tak naprawdę plączą się pod nogami. Z
drugiej jednak strony chociaż próbują. Dziwnie się współpracuje z cywilbandą.

Usiadł prościej , a potem sięgnął na stoj ak, zdj ął z niego karabin i zaczął go

m etody cznie rozkładać. Nigdy nie wiadom o, kiedy człowiek będzie go m usiał uży ć. Pracował
ostrożnie, skupiaj ąc się na każdy m ruchu, dzięki tem u m ógł zapom nieć o dręczący ch go przed
chwilą rozterkach. Czas m ij ał niezauważalnie, w pom ieszczeniach zakopany ch głęboko pod
powierzchnią Księży ca j edy ny m świadectwem j ego upły wu by ły wy łącznie cy fry na
biurowy m zegarze.

Sy gnał czerwonego alarm u przeszy ł wszy stkie nerwy Ethana. Ściany zawibrowały

od wy cia sy ren. Włoży ł ostatni elem ent broni na m iej sce i kieruj ąc się insty nktem , zaczął
nakładać pancerz, zanim alarm rozbrzm iał po raz drugi. Po trzecim sy gnale znów trzy m ał w dłoni
karabin, drugą ręką gm eraj ąc przy klawiaturze kom unikatora.

– Co się dziej e?
– Alarm na posterunku num er cztery – zam eldowała centrala ochrony.
– Co takiego? Co tam się dziej e?
– Nie wiem y. Możliwe, że wartownik uruchom ił go przy padkowo, ale na razie nikt

tam nie odbiera...

– Wy ślij cie oddział szy bkiego reagowania. Naty chm iast! – ry knął Stark, ruszaj ąc w

kierunku drzwi.

– Taj est. Wy sy łam rozkazy. Co... – z kom unikatora dobiegły odgłosy strzałów. –

Jesteśm y atakowani. Powtarzam , j esteśm y ata...

Vic Rey nolds j uż stała za drzwiam i swoj ej kwatery, w pełny m pancerzu, wodząc

lufą po kory tarzu, j akby nam ierzała cele.

– To j akieś ćwiczenia? – zapy tała.
– Nie. Straciliśm y co naj m niej j eden posterunek i prawdopodobnie centralę

ochrony. – Stark spoj rzał na przezroczy sty wy świetlacz HUD-a, na który m nie by ło widać
żadnego ruchu w ich bezpośrednim sąsiedztwie. – Nie m am żadny ch uaktualnień.

Vic nacisnęła klawisz kom unikatora.
– Łączność też j uż zagłuszaj ą. Kim kolwiek są, zablokowali wszy stkie przekaźniki.
– Mam nadziej ę, że sy gnał zdąży ł dotrzeć do sił szy bkiego reagowania. – Stark stał

niezdecy dowany, patrząc, j ak kolej ni członkowie j ego sztabu opuszczaj ą kwatery. Nie wszy scy
m ieli na sobie pancerze, ale każdy dzierży ł w ręku karabin.

– Czego oni m ogą tu chcieć, Vic?
– Bez względu na to, kim są, zależy im na zaj ęciu naszego centrum dowodzenia.

Chy ba że to bardziej chirurgiczne uderzenie i to ty j esteś j ego celem .

– A j eśli się m y lisz i to j est ty lko część wielkiego natarcia?
– W takim wy padku m ieliby śm y przesrane, ale nie stawiałaby m na taką opcj ę.

Wielkie natarcie poprzedzałoby co naj m niej kilka ostrzeżeń.

Ostrzeżeń. Stark zeszty wniał.
– Takich j ak duszki na skanerach?
Pokręciła głową.
– Nie ty lko. Można zam askować j eden albo kilka wahadłowców, ale na pewno nie

background image

całą flotę inwazy j ną. Wiesz coś o odczy tach duszków z dzisiej szej nocy ?

– Tak. Obsługa lotów kosm odrom u wy patrzy ła j e i ostrzegła centralę.
– Jaj a sobie robisz. – W oddali rozbrzm iały echa wy strzałów świadczące o

rozpoczęciu walk. – Musim y zakładać, że wszy stkie wy j ścia zostały j uż zablokowane. Musim y się
przebić.

– Nie. – Ethan wskazał w drugą stronę. – Centrum dowodzenia znaj duj e się tam , a z

tego, co sły szę nikt w j ego okolicy nie strzela.

– Może j uż zostało zaj ęte – spierała się Vic.
– W takim razie m usim y j e odbić – wy palił Stark. – Mam dowodzić, ale nie m ogę

tego robić, widząc i sły sząc ty lko to, co się dziej e w j edny m kory tarzu.

Ruszy ł szy bkim truchtem , zbieraj ąc po drodze każdego żołnierza z obsługi kwatery

głównej , którego spotkał. Vic biegła za nim , kieruj ąc broń na przeciwległy kraniec kory tarza.

Na HUD-zie Starka poj awiły się ikonki ostrzeżeń w tej sam ej chwili, gdy Rey nolds

puściła pierwszą długą serię.

– Mam y towarzy stwo! – zawołała. – Higgens. Fournier. Pom óżcie m i ich

odeprzeć.

Stark dotarł do drzwi centrum dowodzenia, szy bko wprowadził kod dostępu i

insty nktownie wy m ierzy ł broń w otwieraj ące się skrzy dło. Człowiek w pancerzu, który stał za
nim i, także m iał odbezpieczoną broń. Właśnie przesuwał j ej lufę w stronę Ethana. Zawahał się
j ednak przez krótki m om ent, wiedząc, że IFF nie zadziała w tak krótkim czasie, i został skoszony
serią wy strzeloną przez Starka.

Ethan rzucił się przed siebie skulony i m om ent później dostrzegł innego żołnierza,

strzegącego przeciwległego wej ścia. Pancerz tam tego został j asno podświetlony na HUD-zie,
linie celownika skupiły się na wy sokości brzucha. Wstrzy m ał oddech i wy palił z dużą precy zj ą. W
obram owaniu drzwi nad j ego głową poj awiły się dwa otwory, a kule sięgnęły celu, odrzucaj ąc
przeciwnika na bok.

– Skąd pan wiedział, że to nieprzy j aciel? – zapy tał który ś z j ego ludzi. – Ich zbroj e

wy glądaj ą j ak nasze.

Stark obej rzał się na Jill Tanakę, która przepy chała się właśnie pom iędzy

żołnierzam i.

– Próbowali m nie zabić. Nie potrzebowałem bardziej szczegółowej identy fikacj i. –

Przy klęknął, zaj rzał ostrożnie do wnętrza centrum dowodzenia, wodząc lufą w poszukiwaniu
kolej ny ch celów, wstał j ednak zaraz i ponaglił pozostały ch do wej ścia. – Szy bko. Sprawdźm y, czy
m ożem y kom uś pom óc.

– To znaczy ? – Tanaka wbiegła do pom ieszczenia i zaraz zaklęła, gdy zobaczy ła

wachtowy ch z nocnej zm iany leżący ch bezwładnie na konsolach swoich stanowisk albo
spoczy waj ący ch pod ścianam i. Wokół nich rozlewały się kałuże świeżej krwi. – Dranie.

– Zapłacili za to. Niech ktoś sprawdzi, czy są tam j acy ś ranni. I postawcie wartę

przy drugim wej ściu. – Spoj rzał ostro na Rey nolds i towarzy szący ch j ej szeregowców, którzy
wy cofy wali się do centrum , cały czas strzelaj ąc. – Vic, ty będziesz bronić ty ch drzwi.

– Przy j ęłam . – Obok niej Higgens zatrząsł się dziwnie i poleciał do ty łu pchany

im petem trafień. – Szlag. Fournier, m ierz dokładniej i pochy l się m ocniej !

Stark obrócił się na pięcie, wskazuj ąc pierwszego z brzegu żołnierza.
– Kapralu Abrakis, sprawdźcie, co z Higgensem . – Przesunął palec. – Sierżancie

Tanaka, przy wróćcie łączność.

– Przy j ęłam – odparła. – Sierżancie Tran, do roboty. Jesteśm y zagłuszani,

kom endancie...

background image

– Wiem przecież. Przebij cie się. – Światła zam igały, zapłonęły j aśniej , a potem

zgasły. Zaraz j ednak zadziałała sieć awary j na. – Ile sprzętu m oże działać na takim zasilaniu?

– Parę term inali na pewno – poinform ował sierżant Tran. – Zrobię co w m oj ej

m ocy, kom endancie.

Vic oddała kilka strzałów, z który ch każdy by ł m ierzony, a potem wy prostowała

plecy.

– To chy ba by ł ostatni z ty ch drani.
– Ilu ich tam by ło? – zapy tał Stark.
– Czterech. Ty lu przy naj m niej załatwiliśm y. Może pięciu, j eśli dostałam tego za

załom em kory tarza.

– To wszy stko? Mam y do czy nienia z zawodowcam i, Vic.
– Nie żartuj . Zostań tutaj i m iej się na baczności – warknęła na Fourniera, potem

weszła do środka, kładąc dłoń na panelu, by drzwi nie zasunęły się za nią. – Ilu ich m oże tam
j eszcze by ć? I gdzie?

Poiry towana Tanaka rąbnęła pięścią w konsolę.
– Nie wiem . Większość naszy ch sensorów j est wy łączona, a wewnętrzna łączność

została zablokowana, chociaż nie potrafim y zlokalizować żadnego fizy cznego uszkodzenia
sy stem u. Musieli zainstalować j akiegoś wirusa z term inalu na posterunku.

– No to go zneutralizuj cie! Musim y wiedzieć, co się tam dziej e!
– Przecież nie siedzę i nie palę faj ki, do cholery ! Guerrero, spróbuj zrobić kilka

obej ść, dopóki anty wiry nie poradzą sobie z ich robalem . Kloster, ściągnij przekazy wideo z
każdej kam ery, do której m am y dostęp.

Stark gapił im się na ręce, każdy widział, j ak m ocno j est sfrustrowany.
– Vic, powinienem wy dawać rozkazy, a nie m ogę się z nikim skontaktować.
– Zatem zrobim y to, co j eszcze m ożem y. – Uniosła broń. – W ty m przy naj m niej

j esteśm y dobrzy.

– Hej ! – wrzasnął nagle sierżant Tran. Wszy stkie lufy naty chm iast powędrowały

w j ego kierunku.

– Nie strzelaj cie, kurde. Jill, ci faceci, którzy nas zaatakowali, powinni m ieć własny

sy stem łączności.

– Powinni – przy znała rozwścieczona Tanaka. – I co z tego?
– Jeśli zbierzem y kilka nadaj ników z ich pancerzy, m oże uda nam się włączy ć do

ich sy stem u, zanim nasz stanie ponownie na nogi.

– Tak, to m oże się udać. Świetny pom y sł. – Tanaka przy klęknęła przy j edny m z

zastrzelony ch wrogów i zdj ęła m u hełm . Ciem ne włosy spły nęły na podłogę centrum , gdy głowa
zabitego opadła bezwładnie. Martwe oczy tego człowieka wciąż spoglądały na cel, który
znaj dował się przed nim i w m om encie śm ierci.

– Kom endancie?
– Tak?
– To am ery kański pancerz boj owy.
– To nie nasi... – Stark zawiesił głos, przy glądaj ąc się uważniej opancerzeniu. – A

j ednak. Co to j est, nowa zbroj a m odel V?

– Na to wy gląda. Nie przy słali takich z trzecią dy wizj ą, ponieważ by ły ponoć nie

przetestowane. Ethan przy glądał się ciem nowłosem u żołnierzowi spoczy waj ącem u na podłodze.
Żołnierzowi, który próbował go zabić i sam zginął w wy m ianie ognia. Walczymy z Amerykanami?
Przeniósł wzrok na zabity ch wachtowy ch. To zrobili nam nasi rodacy?

– Vic.

background image

Już klęczała obok trupa, przy glądaj ąc m u się uważnie, a potem wskazała na ram ię.
– Kim kolwiek są i skądkolwiek dostali te pancerze, to nie Am ery kanie. Nie m aj ą

nieśm iertelników tam , gdzie powinny się znaj dować.

Stark odetchnął z ulgą, nie wiedział nawet, że wstrzy m ał oddech. Każdy

am ery kański żołnierz m iał w pobliżu lewego ram ienia tabliczkę zwaną trady cy j nie
nieśm iertelnikiem , na której znaj dowały się j ego dane cy wilne i m edy czne.

– Dzięki.
– Ja też m usiałam się upewnić.
Tanaka i kilkoro j ej podwładny ch rozbierało pancerze zabity ch, m ocuj ąc zdoby te

części do konsol, aby otworzy ć furtkę prowadzącą do wrogiego sy stem u łączności.

– Okay, kom endancie. Mam y coś. Z tego, co widzę, wirus zainstalowany w

naszy ch sy stem ach nie ty lko m iał j e zagłuszy ć, ale także przekierowy wać sy gnał na
kom unikatory przeciwnika. Maj ą tam j ednak bardzo dobre zabezpieczenia. Bez przerwy likwiduj ą
nasze próby połączenia. Odbieram y fragm entary czny przekaz wideo, ale ty lko w try bie
j ednoobrazowy m . Nie wiem nawet, czy to transm isj a w czasie rzeczy wisty m czy j akiś
wcześniej szy zapis. Przekaz rwie się często, ponieważ firewalle odłączaj ą nas po wy kry ciu
włam ania i m usim y przechodzić na inny strum ień dany ch.

– Świetnie. Jak m ogę z tego korzy stać?
Stark wy konał pospiesznie wszy stkie polecenia Tanaki i włączy ł przekaz.
Szerokokątny obraz, ale j ak wszy stkie przekazy z urządzeń szpiegowskich

rozm azany i ziarnisty. Bogato um eblowane pom ieszczenie. Apartam enty naczelnego dowódcy.
Vic drgnęła, gdy z lufy broni żołnierza, którego obserwowali, wy doby ły się strugi ognia
towarzy szącego pociskom pruj ący m pościel na szerokim łożu. Wielkie dy m iące dziury
uzm y słowiły napastnikom od razu, że w betach nie m a nikogo. Obrócili się na pięcie i ruszy li
przed siebie, szy bko, w kierunku kory tarza, na który m m ignęło zasty głe w zaskoczeniu oblicze
j ednego z ogrodników generała. Ułam ek sekundy później pociski rzuciły nim o przeciwległą
ścianę. Koniec połączenia. Szary bezkształtny szum po chwili znikł, ukazuj ąc widok z kam ery
innego żołnierza.

Hol centrum dowodzenia. Obraz skacze w charaktery sty czny sposób, wskazuj ąc na

to, że żołnierz biegnie. Na HUD-zie widać nieznane sy m bole, ale po chwili poj awiaj ą się
znaj om e ikonki zagrożenia. Stark obserwował w bezsilnej złości, j ak pobliskie drzwi się rozsuwaj ą,
a sy stem y boj owe kieruj ą broń nieprzy j aciela w stronę poszerzaj ącej się wciąż szczeliny. Miga
w niej zaskoczona twarz kobiety, j ej oczy robią się wielkie z przerażenia, a dziwaczna cy wilna
fry zura zupełnie nie pasuj e do woj skowej bazy. Ledwie widoczna postać za j ej ram ieniem
właśnie odwraca się, unosząc broń, j ej otwarte usta zapewne wy krzy kuj ą ostrzeżenie. Robin
Masood? Na miłość boską, padnij kobieto! Obraz dzieli się na m iliony pikseli staticu, aby
uform ować po chwili zupełnie inną scenerię, na co Stark reaguj e silny m walnięciem pięścią w
obudowę konsoli.

– Co się dziej e? – zapy tała Vic.
– Nie m am poj ęcia.
Nowy obraz pokazuj e przestrzeń nad opancerzony m ram ieniem innego żołnierza,

obok niego kuli się kilka inny ch postaci w boj owy ch pancerzach. Ci napastnicy kry j ą się za
załom em ściany. Przed nim i na podłodze leżą dwa ciała odziane w zbroj ę m odel V. Sy m bole na
wy świetlaczach oży waj ą, gdy grad pocisków żłobi ścianę przy węgle. Mom ent później dwaj
naj bliżej stoj ący żołnierze wy chy laj ą się i posy łaj ą serie za załom ściany. Vic aż podskoczy ła,
gdy facet, którego przekaz obserwowali, wy skoczy ł za róg i ruszy ł biegiem w głąb kory tarza,
strzelaj ąc w kierunku kilku postaci widoczny ch w półm roku za pobliskim i drzwiam i. Czy to Gomez?

background image

To chyba mesa, w której ją widziałem. Zatem pozostali dwaj to Mendozowie. Wy świetlacz HUD-a
pokazał m asę zagrożeń, na które biegnący żołnierz nie m ógł j uż zareagować. Obraz zawirował
gwałtownie, gdy pociski sięgnęły celu. Przekaz znów zam igotał i znikł, ty m razem na dobre.

– Jill, straciłem połączenie.
– Wy bacz. – Nerwowo przebierała palcam i po klawiaturze, kręcąc przy ty m

głową. – Wirus zidenty fikował num ery nadaj ników, z który ch korzy stam y, i zablokował ich
transm itery.

– Szlag.
Rey nolds m achała do niego gniewnie ręką.
– Mów, co widziałeś!
– Nam ierzy łem trzy grupy napastników. Jedna przeczesuj e apartam enty

generalskie.

– Tam nikogo nie m a.
– Jeden z ogrodników by ł przy wej ściu. – W oczach Vic poj awił się bły sk

wściekłości, gdy to usły szała. – Nie stawiał oporu, nie m iał nawet broni, ale to im nie
przeszkadzało. Druga grupa j est w j akim ś kory tarzu. Wy dawało m i się, że widziałem tam też
Robin Masood i Murphy ’ego. Nie wiem j ednak, co się z nim i stało... – Stark m usiał zam ilknąć na
chwilę, aby odzy skać panowanie nad głosem . – I trzeci zespół przy gwożdżony za narożnikiem
innego kory tarza. Ci próbowali pokonać punkt obrony zaim prowizowany przez Gom ez i obu
Mendozów, j ak sądzę.

Vic zastanowiła się nad ostatnim i słowam i Ethana i potrzasnęła głową.
– Oni nie m aj ą zby t wiele am unicj i, a porucznik chy ba nie dy sponuj e nawet

pistoletem .

– Owszem , ale z tego, co widziałem , strzelał. Może Gom ez oddała m u swoj ą broń.
– Mało broni, j eszcze m niej am unicj i. Jak długo m ogą się bronić przed atakam i

ty ch zbirów?

– Nie wiem . – Nagle przy pom niał sobie fragm ent podsłuchanej rozm owy. – Ona

m a dodatkową am unicj ę, ale w swoj ej kwaterze po drugiej stronie kory tarza.

– Skąd ty to... – Rey nolds przerwała, widząc po m inie Starka, że nic z niego nie

wy ciągnie. – Zresztą nieważne. Zdołaj ą się do niej dostać?

Ethan przy pom niał sobie widok nieprzy j aciela ostrzeliwuj ącego z dużą precy zj ą

szeroki kory tarz kwatery głównej i kry j ący ch się za uchy lony m i drzwiam i nieopancerzony ch
żołnierzy.

– Może. O ile zary zy kuj ą ży ciem , by się do niej dostać. – Uderzy ł pięścią w

otwartą dłoń. – Te przekazy niewiele nam pom ogły. Dostarczy ły m i ty lko dodatkowy ch powodów
do strachu.

– Gdy by śm y nie spróbowali, nic by śm y nie wiedzieli – przy pom niała m u Vic. – A

tak m am y chociaż pewność, że co naj m niej j edna grupa atakuj ący ch została powstrzy m ana.

– Racj a.
Powstrzymana za cenę życia moich przyjaciół. Nie mówiąc o Murphym i Robin. Co

się stało, to się nie odstanie. I nic nie mogę na to poradzić. Pytanie tylko, jak długo mogą się bronić
Gomez i obaj Mendozowie? Napastnicy mocno na nich naciskają. Odpieranie takich ataków musi
kosztować sporo amunicji. Wkrótce im jej zabraknie. Lepiej uciekajcie stamtąd, Anita.

Stark zdawał sobie j ednak sprawę, że to pobożne ży czenie. Kapral Gom ez nie

opuści pozy cj i, dopóki będzie m ogła walczy ć.

– Udało m i się znaleźć czy nny sensor – zam eldował j eden z żołnierzy

przy dzielony ch do reakty wowania połączeń. – O nie. Znowu padł. Zanotował odgłosy strzelaniny

background image

w kory tarzu Sześć Delta, zanim straciłem połączenie.

– Na który m odcinku Sześć Delty ? – Zapy tała Tanaka. – Zawęź koordy naty.
– Nie m ogę, sierżancie. Nie m aj ąc pełnej sieci czuj ników, nie um iej scowię

dźwięku, który odbij a się echem .

– Sześć Delta... – Stark przy j rzał się m apie kom pleksu kwatery głównej , gdy kapral

Kloster um ieścił na niej sy m bol zagrożenia. – Mogą strzelać tutaj , tutaj albo tutaj . Teorety cznie.
Czego oni tam szukaj ą, Vic? Chodzi im o j akieś konkretne m iej sce czy o coś innego?

Wpatry wała się w m apę przez dłuższą chwilę, potem potrząsnęła głową.
– Nie um iem powiedzieć. Te kory tarze krzy żuj ą się w wielu m iej scach, a

napastnicy wpadli na naszy ch, zanim dotarli do celu. Wiem y, że rozpieprzy li centralę ochrony i
apartam enty generalskie. Ci zapewne zm ierzaj ą do ostatniego celu, czy li tutaj .

– Owszem , co znaczy, że wszy scy, którzy nie nadziali się na naszy ch, powinni j uż

tutaj by ć. – Przełączy ł się na stoj ącego za drzwiam i wartownika.

– Fournier, sły szałeś albo widziałeś coś?
– Nie, sir. Ty lko echa prowadzonej wy m iany ognia. Nie... hej . Uwaga!
Zza drzwi dobiegł huk wy strzałów. Ethan wy wołał obraz z kam ery boj owej

Fourniera i zdołał uchwy cić przez m gnienie oka sy lwetki napastników m knący ch w kierunku
wartownika pod osłoną m rowia czerwony ch ikonek oznaczaj ący ch zagrożenie. Obraz zniknął, gdy
szeregowiec poległ.

– Padnij ! Vic, główne wej ście!
– Zrozum iałam .
Zanim skrzy dła zsunęły się całkowicie, o ich zewnętrzną powierzchnię zadudniły

roj e pocisków. Rey nolds przy cupnęła obok fram ugi, odpinaj ąc granat od pasa. Stark przy klęknął
za naj bliższą konsolą, opieraj ąc na niej lufę karabinu, by m óc łatwiej celować. Vic odczekała kilka
sekund, potem odbezpieczy ła granat i zaczęła odliczać, rozprostowuj ąc kolej ne palce drugiej
dłoni. Gdy doszła do trzech, nacisnęła klawisz otwieraj ący drzwi i zaraz przesunęła rękę nad drugi,
który j e zam y kał. Gdy skrzy dła rozsunęły się na szerokość niespełna pół m etra, zanim znów
zatrzasnęły się z hukiem , cisnęła granat w szparę i naty chm iast cofnęła rękę, by uchronić j ą przed
kolej ną nawałą ogniową wy m ierzoną w otwieraj ące się drzwi.

Zanim z kory tarza dobiegł huk eksplozj i, Rey nolds j uż dołączała do Starka,

zaj m uj ąc dogodną pozy cj ę strzelecką. Tuż potem m asy wne odrzwia zadrżały, wokół ich krawędzi
rozj arzy ła się oślepiaj ąca poświata i zaraz runęły m aj estaty cznie w głąb centrali. Dzięki niskiem u
ciążeniu ich upadek wy glądał j ak film puszczony w zwolniony m tem pie. Ułom ki drewna z paneli
zdobiący ch ich zewnętrzną powierzchnię wirowały w powietrzu z nieziem ską gracj ą, by chwilę
później rozpry snąć się pod gradem kul zasy puj ący ch wnętrze centrum dowodzenia.

Stark strzelał niem al nieprzerwanie, posy łaj ąc w kierunku kory tarza krótkie serie.

Stoj ąca opodal Vic robiła to sam o, ale on tego nie zauważał. Skupił całą uwagę na ikonach
oznaczaj ący ch przeciwników. Widział, że kilka z nich cofnęło się raptownie, gdy j ego kule
sięgnęły celu. Na wy świetlaczu HUD-a zakotłowało się, zm iany by ły j ednak zby t szy bkie, by
m ógł za nim i nadąży ć.

Próbują wedrzeć się przez te drzwi, mimo że wiedzą, iż kryjemy je ogniem. Głupi

ruch. Desperacki. Chyba zaczyna im brakować czasu. Ilu ich tam jeszcze jest? Fournier musiał
kogoś wyeliminować. Granat też. Ilu więc zostało?

Konsola obok Starka wy piszczała przenikliwą skargę, gdy przeszy ła j ą długa seria.

Oświetlenie awary j ne zam igotało, ale zaraz wróciło do norm y.

Do pom ieszczenia wleciał j akiś przedm iot. Jego traj ektoria by ła j ednak zby t

wy soka. Rzucaj ący nie m iał doświadczenia w walce przy niskiej grawitacj i. Granat odbił się od

background image

sufitu i poleciał prosto na Vic. Ta oderwała dłoń od spustu ty lko na m om ent, by pacnąć nią wolno
szy buj ącą sferę i odbić j ą w kierunku drzwi. Eksplozj a rozsiała odłam ki po obu stronach, w
kory tarzu i wewnątrz centrali. Stark ukry ł się za konsolą, czuj ąc, j ak j ej m etalowa obudowa drży
od kolej ny ch trafień, ale zaraz poderwał się znowu i wy m ierzy ł broń w kierunku zady m ionego
wej ścia.

– Przerwij ogień, Ethan. Oni j uż nie strzelaj ą. – Zam arł z palcem na spuście,

podczas gdy Vic czołgała się wzdłuż ściany w kierunku drzwi z bronią gotową do
naty chm iastowego uży cia. – Co o ty m m y ślisz?

– Mogliśm y załatwić ich wszy stkich, ale powinniśm y się upewnić.
– Racj a. – Vic odpięła kolej ne dwa granaty i zagięła palce drugiej dłoni, by

wy szarpnąć z nich zawleczki. Zam arła potem na m om ent, znów odliczaj ąc, i szy bkim i rucham i
posłała oba granaty w głąb kory tarza, j eden na lewo od drzwi, drugi na prawo. – Poszły !

– Uważaj cie teraz – rzucił Stark w kierunku pozostały ch kry j ący ch się wciąż za

konsolam i i naty chm iast przy kucnął za osłoną. Zdąży ł to zrobić, zanim kory tarzem wstrząsnęły
następuj ące po sobie wy buchy. Podniósł się i skierował lufę w stronę drzwi, podczas gdy
Rey nolds czołgała się dalej , by wy stawić za drzwi palec rękawicy, na którego końcu um ieszczono
przewodową m ikrokam erę.

– Wszy scy, który ch widzę, nie ży j ą – zam eldowała.
– A co z ty m i, który ch nie widzisz?
– Nic. Wy gląda na to, że dopadliśm y cały oddział.
– Ktoś j eszcze się zbliża?
Pokręciła palcem , przeszukuj ąc krańce kory tarza.
– Nie m a nikogo w zasięgu wzroku. Powiedz m i lepiej , j ak m am y zabezpieczy ć to

wej ście.

– Hej , wy tam . – Stark wskazał dwóch naj bliżej znaj duj ący ch się żołnierzy. –

Podnieście te drzwi i wstawcie j e na m iej sce. Mam y tutaj coś, czy m m ożna j e zam ocować?

– Możem y uży ć taśm y izolacy j nej – zaproponował j eden z nich.
– To lepsze niż nic. Sprawdźm y, czy da się nią przy kleić te drzwi do ścian.

Sierżancie Tanaka, co z odzy skiwaniem łączności?

– Nic. Ten cholerny wirus zablokował wszy stkie łącza. – Zam y śliła się nagle. –

Może ten robal blokuj e ty lko nasze konsole? Gdy by śm y dostali się do któregoś z transm iterów...
Vreeland, wiesz, gdzie one się znaj duj ą?

– Wiem – odparł kapral Vreeland z entuzj azm em . – Główny węzeł łączy m am y

tutaj , w kory tarzu. – Wskazał na ty lne wy j ście, którego pilnowało dwóch zdenerwowany ch
szeregowców.

– W takim razie bierzem y się do roboty.
Tanaka ruszy ła w kierunku drzwi, ciągnąc go za sobą.
Stark potrzebował chwili, by zrozum ieć, co zam ierza zrobić. Dopiero wtedy dotarło

do niego, że Tanaka przez cały czas poby tu na Księży cu służy ła w kwaterze głównej , a nie na linii
frontu, nie m iała więc poj ęcia, że nawet m om ent nieuwagi albo prosty błąd m oże kosztować
żołnierza ży cie. Vic, zaj ęta obserwacj ą prac przy ustawianiu drzwi, dostrzegła to j eszcze później i
także wy krzy czała te sam e słowa co Ethan.

– Tanaka! Nie wy chodź!
Jill obróciła się, sły sząc ich wołania. Nagle dotarło do niej , że popełniła błąd. Twarz

j ej pobladła, gdy chwy tała Vreelanda za łokieć, by i j ego zawrócić. Zrobiła to j ednak zby t późno,
w kory tarzu rozbrzm iewały j uż echa wy strzałów, kule zasy pały pobliże drzwi. Tanaka, znaj duj ąca
się połową ciała wewnątrz centrum dowodzenia, nagle poleciała w bok, gdy trafił j ą pierwszy

background image

pocisk.

Nie puściła kaprala, m im o że j ego ciało przeszy ło znacznie więcej kul.
Pilnuj ący wej ścia szeregowcy także otworzy li ogień, j eden z nich siał długim i

seriam i w kierunku kory tarza, nie patrząc nawet do czego, dopóki Stark nie trzasnął go dłonią w
osłonę hełm u.

– Celuj , do cholery. Ilu ich tam m oże by ć?
– Co naj wy żej dwóch – zam eldował stoj ący nieco dalej wartownik załam uj ący m

się głosem . – Jestem prawie pewien, że ich dostaliśm y.

– Powinieneś raczej zakładać, że j est ich tam więcej i że nie trafiłeś żadnego.

Ludzie, znaj duj em y się pod ostrzałem ! Nie m ożecie ot, tak sobie wy chodzić na kory tarz! –
Spoj rzał w dół na żołnierzy próbuj ący ch udzielić pom ocy Tanace i Vreelandowi. Zwalczy ł chęć
dołączenia do nich i wrócił do bezuży tecznej wciąż konsoli dowodzenia. Rób swoje. Pozwól im
robić, co do nich należy. Nie pomogę rannym lepiej niż oni, a mogę jedynie ich zdenerwować
pokrzykiwaniem.

Vic spoj rzała m u prosto w oczy. By ła równie wściekła j ak on.
– Ktoś za to drogo zapłaci, Ethan – przy rzekła złudnie łagodny m głosem .
– O, tak. Cholernie drogo. O ile przeży j em y. – Spoj rzał ponuro na j edno, potem na

drugie wej ście.

– Nie spodziewali się trafić na uzbroj onego przeciwnika. Sądzili, że będą m ieli do

czy nienia wy łącznie z nieuzbroj ony m personelem techniczny m .

– Chy ba m asz racj ę. Miło wiedzieć, że i m y czy m ś ich zaskoczy liśm y.
Czekanie nigdy nie j est łatwe. Zwłaszcza gdy dowodzi się oddziałem . Albo gdy od

człowieka zależy los wielu inny ch żołnierzy. Stark poruszał bezwiednie dłońm i, j akby szukał dla
nich zaj ęcia, podczas gdy j ego ludzie walczy li gdzieś tam i ginęli. W końcu zacisnął wściekle
pięści, spoglądaj ąc na bezuży teczny m artwy ekran konsoli dowodzenia.

– Powinienem by ć tam – szepnął. – Powinienem pom óc Gom ez.
– Nie wiesz nawet, gdzie ona się teraz znaj duj e – odparła spokoj nie Vic ku

zdziwieniu Starka. – Zapom niałeś wy łączy ć nadaj nik. To naj trudniej sze, kom endancie. Mówię o
trzy m aniu się z dala od pola walki, by m óc dowodzić inny m i.

– To nie tak powinno by ć.
– Wiem . Dlatego też wolałaby m , aby uderzy li raz j eszcze na centrum dowodzenia.

Wtedy czułaby m się bardziej uży teczna.

– Ja nie j estem aż tak zdesperowany. – Słowa Vic przy pom niały m u o czy m ś, o

czy m próbował zapom nieć. – Co z ranny m i? – zapy tał sanitariuszy z przy padku.

– Tanaka nie ży j e – zam eldował kapral Guerrero roztrzęsiony m głosem . – Nie

zdołaliśm y j ej uratować. Vreeland m a szanse wy j ść z tego, j ak widzę.

– Szlag. – Stark walnął pięścią w panel ściany.
– Kom endancie? – Sierżant Tran przy wołał go do siebie. – Zlikwidowaliśm y

wirusa. Mam y znów łączność wewnętrzną.

– Dzięki Bogu. – Dlaczego to nie mogło się stać kilka minut wcześniej, zanim Tanaka

pobiegła po śmierć? Dlaczego? Czy ktoś zdoła mi kiedykolwiek odpowiedzieć na to pytanie? Stark
przy glądał się, j ak wy świetlacz j ego konsoli oży wa, i zaraz wskazał dłonią na wy pełniaj ące go
sy m bole. – Vic, j eśli m nie wzrok nie m y li i nie m am y w sy stem ie innego wirusa, który fałszuj e
dane, nasi ludzie przebij aj ą się do nas od strony wszy stkich wej ść.

– Tak. To kom pania Tay lor. To oni są dzisiaj naszy m i siłam i szy bkiego reagowania

dla tego sektora... Spój rz tam . Kto to j est, u licha?

– Cała reszta – uznał Stark. – Wszy scy, którzy by li w pobliżu. – Zacisnął pięści w

background image

nagły m uniesieniu. – Sanchez nim i dowodzi. Musiał by ć wciąż w pobliżu kwatery głównej , gdy
rozbrzm iały alarm y. Tran, m am y łączność wewnętrzną? Tak? Sanch, tu Stark.

– Tu Sanchez. – Odpowiedź by ła cichsza, niż powinna by ć, i tonęła w szum ach

zakłóceń, ale dało się j ą zrozum ieć. – Gdzie j esteś?

– W centrum dowodzenia. Utrzy m aliśm y j e. Odzy skaliśm y też kontrolę nad

sy stem am i czuj ników. Odbieracie dane?

– Czekaj . Tak, odbieram . Zaraz przekażę j e m oim ludziom , to powinno ułatwić nam

kontratak.

– Uważaj na siebie, Sanch – ostrzegła go Rey nolds. – Ci chłopcy znaj ą się na

swoj ej robocie. Ponieśliśm y tu spore straty.

– Zrozum iałem . Nie będziem y nadm iernie ry zy kować.
– Czy zaatakowano coś j eszcze prócz kwatery głównej ? – zapy tał Stark.
– Nie. Na pery m etrze panuj e całkowity spokój , ale wszy stkie inne sektory

woj skowe są w pełnej gotowości boj owej , chociaż nie wy kry to na ich terenie żadnej akty wności
przeciwnika. Władze kolonii obiecały j uż każdą pom oc, j akiej będziem y potrzebowali.

Vic uśm iechnęła się ironicznie.
– Zdaj e się, że zrozum ieli j uż, kto wy gry wa to starcie. Sanchez odpowiedział,

zanim Stark zdąży ł się odezwać.

– Sierżancie Rey nolds, cy wile zaoferowali pom oc, gdy ty lko dowiedzieli się o

ataku. Ethan skinął głową, rozkoszuj ąc się wy razem zaskoczenia na j ej twarzy.

– Dzięki, Sanch. Vic, skontaktuj się z Tay lor i przekaż j ej wszy stkie dane o aktualnej

sy tuacj i, a j a spróbuj ę się połapać, o co tu chodzi.

Gdy Rey nolds wprowadzała Tay lor i j ej ludzi w szczegóły, Ethan sprawdzał na

swoj ej konsoli sy gnały napły waj ące ze wszy stkich kam er.

– Gom ez i Mendozowie powinni by ć gdzieś w ty m rej onie, ty lko tam m am y

j eszcze dziurę w sy stem ie z powodu zakłóceń. Tutaj . Spój rz. – Obraz by ł zam azany, drgał m ocno
i pikselował na skutek działania sprzętu zakłócaj ącego. To by ł ten sam kory tarz, który Ethan widział
poprzednio, ty le że ty m razem patrzy ł na niego od drugiej strony. Podłogę w okolicach drzwi
broniony ch przez Gom ez i obu Mendozów zaściełały ciała większej liczby opancerzony ch
napastników niż na poprzednio widzianej transm isj i. – Oni wciąż tam są, Vic. Nadal się bronią.

Rey nolds przy j rzała się obrazowi z niedowierzaniem .
– Niesam owite.
– Niesam owite? Tak. Ale przecież nie m aj ą nieskończonej ilości am unicj i, na

pewno zaraz zacznie się im kończy ć, j eśli nie dotrą do zapasu. Gdzie j est Sanch? – Sprawdził na
ogólny m planie, pusta przestrzeń pom iędzy sy m bolam i wy dawała się ogrom na. – Dotarcie tam
zaj m ie m u dłuższą chwilę.

Tak niewiele brakuje. Tak niewiele.
– Owszem – przy znała Vic, z j ej głosu także przebij ała frustracj a. – Nawet zby t

długą. Napastnicy na pewno m aj ą kogoś po drugiej stronie tego kory tarza, który m się posuwaj ą.
Jestem tego pewna.

Zakrwawiona trawa koły sząca się w świetle czerwony ch diod alarm owy ch i

wielokolorowy ch pasów zakłóceń na ekranach.

Wspom nienie odsieczy, która przy szła zby t późno.
Obraz kory tarza, który drga m ocniej , by się na chwilę ustabilizować i znów dziko

wierzgnąć. Stark wy ostrzy ł przekaz, skupił wzrok na sy lwetkach widoczny ch za drzwiam i.

– Kłócą się. Dlaczego oni się kłócą?
Gom ez wy ciągnęła rękę, wskazuj ąc na koniec kory tarza, potem na j ego drugą

background image

stronę i w końcu na siebie. Porucznik Mendoza pokręcił głową, osadził Anitę w m iej scu, a potem
klepnął sy na w ram ię. Po chwili j uż go tam nie by ło. Wy skoczy ł na kory tarz, niem al leżąc, aby
j ak naj m niej eksponować się na ogień przeciwnika. Stark zauważy ł, że j ego ciało zadrżało od
im petu trafienia, ale wszy stko wskazy wało na to, że porucznik zdoła m im o wszy stko dotrzeć do
drzwi pom ieszczenia po drugiej stronie kory tarza.

Stark nie m iał połączenia audio, ale widział, j ak Anita krzy czy i j ednocześnie

strzela, próbuj ąc osłaniać ogniem zaporowy m wy pad starszego Mendozy. Chwilę później j akiś
przedm iot przeleciał przez kory tarz i wy lądował u j ej stóp. Gom ez wy j ęła z niego m agazy nki –
ich charaktery sty cznego kształtu nie dało się pom y lić z niczy m inny m nawet przy tak duży ch
zakłóceniach wizj i – i zaczęła nerwowo przeładowy wać broń.

Napastnicy ruszy li do ataku, zby t późno dotarło do nich, dlaczego porucznik

wy konał tak desperacki ruch. Mendo i Gom ez ścięli biegnący ch na przedzie długim i seriam i. Kule
siały spustoszenie, wy ry waj ąc dziury w wy gładzony ch ścianach, a potem niespodziewanie...
obraz znikł.

– Co tam się stało?! – wrzasnął Stark.
Vic naciskała klawisze własnego kom unikatora, kręcąc j ednocześnie głową.
– Kam era nie odpowiada. Naj prawdopodobniej została trafiona ry koszetuj ący m

pociskiem . – Odwróciła się do Starka. – Bez obaw. Widzieliśm y wszy stko co trzeba. Dadzą sobie
radę.

Ethan nie by ł o ty m tak niezłom nie przekonany.
– Ci dwoj e m aj ą szanse, ale j ak m ocno oberwał porucznik Mendoza?
– Tego się dowiem y, kiedy Sanch dotrze na m iej sce. Porucznik zrobił to, co do

niego należało.

– Wiem o ty m .
Vic skinęła głową, ścisnęła ram ię Starka, a potem osunęła się ciężko na podłogę,

j akby i j ą dopadło zwątpienie.

– Wbrew pozorom , chy ba wy graliśm y to starcie. Napastnicy, którzy weszli do

centrum dowodzenia, zostali odcięci, podobnie j ak ci, który ch przy gwoździła Gom ez.

– Uwięzione zwierzęta potrafią by ć groźne, Vic. Skąd pewność, że ci ostatni nie

zachowaj ą się j ak kam ikaze?

– Nie m am takiej pewności. Ale m ożem y sprawdzić, kim są i po co tutaj przy szli. –

Vic zm agała się bezskutecznie ze swoj ą konsolą, w końcu poprosiła Trana o pom oc. – Czy m am y
tu gdzieś historię nagrań z ostatniej pół godziny ?

– Tak, ale fragm entary czną. Likwidacj a wirusa doprowadziła do wy kasowania

części dany ch. Już linkuj ę.

– Spój rz, Ethan. – Palec Vic wskazał kilka tras. – Naj pierw zlikwidowali posterunki.
– Z całkowitego zaskoczenia – zauważy ł ze złością Stark. – Ty lko na czwórce im nie

wy szło.

– Zgadza się. Musim y sprawdzić, j ak im się to udało. Potem część oddziału udała

się prosto do centrum dowodzenia, a reszta do centrali ochrony i apartam entów generalskich.

– Ten fragm ent nagrania widziałem – m ruknął Ethan.
– Wiem . – Wskazała palcem na nieruchom y sy m bol. – Możesz nam to pokazać,

Tran?

– Taj est. Proszę.
Człowiek siedzący pod ścianą wy glądał, j akby spał. Głowa zwisała m u nisko na

pierś, ale sądząc po krwi na rękach i klatce piersiowej , powodem tej „drzem ki” by ło coś innego
niż zm ęczenie.

background image

– Szlag – j ęknął Ethan. – To ogrodnik. Powinienem by ł włączy ć ty ch biedny ch

drani do program u szkoleniowego.

– Niewiele by m u to pom ogło – zauważy ła z przekąsem Rey nolds. – Dobra, z tego

m iej sca skierowali się do... ale dlaczego tą drogą?

Stark wskazał na inny sektor.
– Punkt zborny. Mieli się tutaj spotkać z inną grupą, ale ta zatrzy m ała się po drodze.
– Owszem . Sprawdźm y dlaczego.
Stark potrzebował chwili, by ogarnąć kolej ny obraz, m im o iż ten by ł całkowicie

nieruchom y.

– Boże. To Murphy. Widziałem go wtedy. Dostali go.
Vic skinęła głową, łom ocząc w klawisze naj szy bciej , j ak potrafiła.
– Czuj niki wskazuj ą, że j eszcze ży j e. Ledwie, ale zawsze. Leży na czy m ś, nie, na

kim ś. Czy żby go zasłonił?

– Raczej j ą – poprawił j ą Stark. – To kobieta. Widzisz j ej włosy ?
– Robin? – Rey nolds spoj rzała na ekran, a potem opuściła wzrok na odczy ty. – Nie

ży j e.

– Jesteś pewna?
– Całkowicie. – Znów oderwała wzrok od wy świetlacza. – Napastnicy także nie

ży j ą. Ethan, Murph załatwił sześciu!

– No tak. Musiał wpaść w szał, gdy j ą zastrzelili. – Stark z trudem zwalczy ł ucisk w

klatce piersiowej , który nieom al odebrał m u głos. – Dlaczego, na Boga... nie zorganizuj em y dla
niego pom ocy ? Możem y wy słać tam sanitariuszy ?

– Sam a tam pój dę, j eśli nie będzie innej m ożliwości. Tay lor, twoi ludzie są

naj bliżej tego m iej sca. Mam y tam rannego. Poważnie rannego, a skany wy kazuj ą, że nie m a
żadny ch zagrożeń pom iędzy waszy m i pozy cj am i.

– Przy j ęłam . Wy sy łam po niego j edną druży nę i sanitariuszy. Ale z prawej wciąż

sły szy m y strzelaninę.

– Z waszej prawej ? – zdziwiła się Vic, spoglądaj ąc na wy świetlacz. – Spokoj nie. To

sierżant Sanchez walczy w swoim sektorze.

– Spy cha ich na m nie? – zapy tała Tay lor.
– Nie. Przeciwnik j est uwięziony pom iędzy ludźm i Sancha a inny m oddziałem . Nie

wy dostanie się z tego okrążenia.

– Okay. Sanitariusze j uż są w drodze. Zarządziłam przeczesy wanie terenu na

wy padek, gdy by ktoś się gdzieś ukry wał.

– Świetny pom y sł – pochwaliła j ą Vic. – Nadal nie wiem y, j ak dostali się tutaj

niezauważenie.

Stark włączy ł się do rozm owy, wpadaj ąc j ej w słowo.
– Sanch, oddział kapral Gom ez potrzebuj e naty chm iastowego wsparcia. Oberwali

przed m om entem .

– Taj est. – odparł Sanchez j ak zwy kle ze stoickim spokoj em . – Właśnie rozbiliśm y

ariergardę tego oddziału. Za m om ent zdej m iem y resztę z karku Anity.

– Dzięki, Sanch, znowu j estem ci coś winien. – Ręce Starka opadły bezwładnie,

przeniósł wzrok na Rey nolds. – Co j eszcze, Vic? Co j eszcze m ożem y zrobić? Coś nam um knęło... –
Duch. Stark podniósł głowę, próbuj ąc oderwać się m y ślam i od niedawnej tragedii. Zm ruży ł oczy,
j akby ty m sposobem m iał szanse przebić wzrokiem sklepienie. – Oni m uszą m ieć tam j akiś
transport. Wahadłowiec gotów do kolej nego lądowania i podj ęcia ty ch, co wracaj ą. Tanaka... –
Zby t późno ugry zł się w j ęzy k. – Tran. Połącz się z obroną orbitalną. Powiedz im , że m am y tutaj

background image

wahadłowiec, którego nie m ożem y wy kry ć. To m aszy na, która potrafi m askować się przed
naszy m i sy stem am i, ale cy wilbanda wy śledziła j ej echo. Każ im przeprowadzić ręczne
skanowanie przestrzeni w koordy nacj i z cy wilny m nadzorem ruchu. Chcę m ieć ten wahadłowiec.

– Taj est, kom endancie.
– I powiadom o ty m Wisem an. Możem y potrzebować j ednej z naszy ch m aszy n

do rozwalenia wroga.

– Ethan?
– Czego chcesz? – Spoj rzał na Vic, czuj ąc rosnącą wściekłość.
– Potrzebuj em y j eńców. – Odwrócił wzrok. – Ethan, m usim y schwy tać któregoś z

nich. Musim y go przesłuchać. Chcesz przecież wiedzieć, kto zaplanował ten atak.

– Owszem . I wy równać z draniem rachunki. Do wszy stkich! Próbuj cie schwy tać

kogoś ży wcem !

– Ci faceci nie chcą się poddawać!
– Wiem . Dlatego proszę, żeby ście zrobili co w waszej m ocy. – Popatrzy ł na Vic. –

Zadowolona?

Pokręciła głową.
– Nie pam iętam j uż, j ak to j est by ć zadowoloną, Ethan.
Stark wahał się przez m om ent, ale w końcu nacisnął klawisz i włączy ł przekaz z

kam ery Sancheza. Sierżant posuwał się szy bko w głąb kory tarza. Przed nim szło sześciu
opancerzony ch żołnierzy. Nad ich plecam i świeciły uspokaj aj ąco zielone ikonki. Zatrzy m ali się.
Przy klęknęli, unosząc broń. Za następny m załom em trwała walka. Napastnicy ostrzeliwali
Gom ez, nie zdaj ąc sobie sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa. Obraz drgnął, gdy Sanch
wstał. Stark usły szał, j ak sierżant włącza zewnętrzne głośniki i woła:

– Poddaj cie się naty chm iast!
Obraz znów wierzgnął, to Sanchez padał, aby uniknąć gradu kul. Otaczaj ący go

żołnierze odpowiedzieli ogniem , tłum iąc opór przeciwnika, a potem zerwali się do biegu.

– Próbuj ą się przedrzeć! Za nim i!
Przed załom em kory tarza leżało wiele pusty ch m agazy nków i kilka ciał odziany ch

w zbroj e m odel V. Gdy żołnierze dotarli do zakrętu, Stark poczuł znaj om y zawrót głowy
towarzy szący obserwacj i szy bkich ruchów ludzi toczący ch walkę. Znowu ciała, niektóre, wciąż
opadaj ące w koszm arnie zwolniony m tem pie na podłogę. Chwila bezruchu. Sam otna postać
stoj ąca z rękom a uniesiony m i wy soko w górę, m achaj ąca dłońm i. Z postrzępionej dziury w
pancerzu na wy sokości uda try ska krew. Za poddaj ący m się przeciwnikiem zobaczy ł Anitę z
uniesioną bronią i zaciętą m iną na twarzy. Stark sięgnął do kom unikatora naj szy bciej , j ak m ógł,
wy korzy stał do połączenia zewnętrzny głośnik Sancha.

– Kapralu Gom ez! Opuśćcie broń! Naty chm iast!
Drgnęła, sły sząc te słowa, spoj rzała nienawistnie na wroga, ale lufa j ej karabinu

powędrowała wolno w dół.

– Uwierzy łeś, że m ogłaby zabić j eńca? – zapy tał Sanchez.
– Ja na j ej m iej scu m ógłby m się nie oprzeć pokusie. Gdzie szeregowy Mendoza?
Sanchez powtórzy ł to py tanie Anicie, a ta wskazała bez słów drzwi pom ieszczenia,

za który m i przedtem zniknął porucznik.

– Wy ślij tam sanitariuszy – ponaglił Stark.
– Przecież wiem . – Sanchez podniósł rękę, wskazał palcem j ednego z żołnierzy i

ruchem przedram ienia pokazał m u, gdzie m a iść. – Kom endancie Stark, wy gląda na to, że
zlikwidowaliśm y opór przeciwnika w ty m sektorze kom pleksu kwatery głównej .

– Przy j ąłem . Kom pania Tay lor przeczesuj e resztę kory tarzy, ale wy gląda na to, że

background image

załatwiliśm y wszy stkich drani. – Głos Starka brzm iał cienko nawet w j ego własny ch uszach. – Idę
do was. – Ethan spoj rzał na Vic, zwalczaj ąc kolej ną m roczną wizj ę. – Już po wszy stkim . Nie
j estem tu potrzebny.

Ostatnie słowa m ogła odebrać j ako py tanie, nie odpowiedziała j ednak, ty lko

przy taknęła.

– Racj a. Idź, Ethan. Dam ci znać, gdy by wy darzy ło się coś ciekawego. Stark

zawahał się w ostatniej chwili.

– Co z Murphy m ? Dotarli do niego na czas?
– Dotarli. Ale czy na czas, to się dopiero okaże. Ludzkie ciało m oże znieść

ograniczoną ilość bólu i ran.

– Wiem .
Oderwał trzy m aj ącą się na taśm ie przeszkodę i pobiegł, nie zważaj ąc na wiszące w

powietrzu serpenty ny. Kory tarze wy dawały się tak dziwnie ciche w ty m m om encie. Um ilkły
echa walki, nie by ło też sły chać odgłosów norm alnej codziennej krzątaniny ludzi, którzy
pracowali i m ieszkali w ty m sektorze.

Dotarł po chwili do m iej sca, w który m stał Sanchez. Stary sierżant trzy m ał hełm

pod pachą, j ak zwy kle by ł spokoj ny i opanowany. Gom ez stała przy nim , opierała się plecam i o
ścianę, trzy m aj ąc opuszczony karabin. Z j ej twarzy także nie dało się niczego wy czy tać.

– Wszy stko w porządku, Anita?
– Sí, sargento.
– Dobry Boże! – Ethan przeniósł wzrok na opancerzone ciała zalegaj ące podłogę.

W pośpiechu nie liczy ł wcześniej sy m boli oznaczaj ący ch poległy ch wrogów. Zrobił to dopiero
teraz i pokręcił głową z niedowierzaniem .

– To twoj a robota?
– Moj a, Mendo i j ego oj ca. Porucznika.
Ton, j akim wy powiedziała ostatnie słowa, zm roził m u krew w ży łach.
– Sanitariusze wciąż tam są? Z Mendo i j ego oj cem ?
Gom ez przy m knęła oczy, gdy kręciła przecząco głową.
– Nie. Już poszli. Nie m ogli m u pom óc. Porucznik nas uratował, sargento.
Stark skwitował m ilczeniem to epitafium , a potem przeszedł w głąb kory tarza, do

drzwi, za który m i Mendo klęczał przy ciele oj ca leżącego w kałuży krwi. Łzy, co by ło zrozum iałe,
ale i dziwne zarazem , spły wały wolniej przy zm niej szonej grawitacj i. Ethan wy cofał się za
zakręt i znów dołączy ł do Gom ez i Sancheza.

– Szlag. Szlag by ich trafił.
Przez m om ent panowała cisza, a potem Sanch odezwał się spokoj ny m głosem .

Jego ton i eleganckie słowa nie pasowały zupełnie do poobij anego pancerza i broni gotowej do
strzału.

– Tego wieczora nie by ło j uż chwały, ty lko przerażenie na widok poszarpany ch ciał

żołnierzy niesiony ch na naszy ch oczach ku ich dom om .

Stark przy m knął na m om ent oczy.
– To zabrzm iało j ak cy tat.
– Owszem . Z Anglika nazwiskiem Lawrence.
– Z Bry tola. W j akiej woj nie walczy ł?
– W pierwszej woj nie światowej .
– Pam iętam , że Mendo często o niej wspom inał. – Dziwna sprawa. Nie wiem o

Sanchu tak wielu rzeczy, mimo że walczymy razem od tylu lat. Ileż to człowiek potrafi skrywać
tajemnic. – To by ła ponoć j eszcze głupsza woj na niż te, w który ch m y braliśm y udział. – Kolej ny

background image

m om ent zastanowienia i Stark spoj rzał na kapral Gom ez. – Zadbaj m y o to, by Mendo m iał chwilę
na uczczenie pam ięci oj ca.

– Sí, to by ł naprawdę dobry oficer, sargento.
– Zgadza się.
– Nigdy nie sądziłam , że spotkam kogoś takiego. Nie wierzy łam , że przej m ę się

j ego śm iercią. Ja chciałam iść. Ja. Po am unicj ę. – Wy pluwała kolej ne słowa w wielkim
pośpiechu, j akby za długo j e w sobie tłum iła. – Porucznik m i zabronił. Stwierdził, że dobry
dowódca zawsze wie, kogo trzeba wy brać, i wskazuj e naj odpowiedniej szą osobę do danego
zadania. Powiedział, że w ty m oddziale j a j estem naj lepszy m strzelcem , a po m nie m oże by ć
Mendo. Na koniec szepnął coś sy nowi i j uż go nie by ło. Nie zdołałam go powstrzy m ać. Gdzie m y
znaj dziem y drugiego takiego oficera, sargento?

– Dokładnie takiego? Wątpię, aby istniał. Ale będziem y potrzebowali podobny ch

j em u, Anita. Co powiesz, j eśli ty zostaniesz j edny m z nich?

– Ja? – Gom ez spoj rzała na niego z niedowierzaniem . – Nie j estem dobra w te

klocki, sierżancie. A j uż na pewno nie tak dobra j ak on.

– Ale m ożesz by ć. A przy naj m niej spróbować.
Zerknęła w kierunku pom ieszczenia, w który m rozpaczał Mendo.
– Może...
– Pom y śl o ty m . A tak na m arginesie, skąd wiedziałaś, że ci faceci to wrogowie,

zanim zaczęli do was strzelać?

– Z powodu zbroi m odel V, sargento. Widziałam raz taką na film ie

propagandowy m , ale wiedziałam , że nie m am y ich na Księży cu.

– Widziałaś j ą raz. – Stark wy m ienił znaczące spoj rzenie z Sanchem , który ty m

razem nie zdołał całkowicie ukry ć wrażenia, j akie wy warło na nim to krótkie stwierdzenie, a
potem ponownie skupił wzrok na m artwy ch przeciwnikach. – Dlaczego oni pchali się w ten
kory tarz? Mogli się przecież wy cofać i wy brać inną drogę? Bez trudu om inęliby to m iej sce.

Sanchez podąży ł wzrokiem za Ethanem .
– Mogę j edy nie zgady wać, ale wy daj e m i się, że ich taki pokazy wały ty lko tę

drogę, żeby nie opóźniać ataku, a rozkazy zawierały przy m us likwidacj i każdego gniazda oporu.

– To prawda. Gdy by się wy cofali, daliby nam szansę pój ścia za nim i i

zorganizowania zasadzki w inny m m iej scu. Poza ty m nie m ogliby przem ieszczać się tak szy bko
j ak m y, ponieważ nie dy sponowali dogłębną wiedzą o topografii.

– Dogłębna wiedza o topografii? – Stark znowu zrobił wielkie oczy. – Gdzie o ty m

sły szałaś? Na inny m szkoleniu?

Zaczerpnęła tchu, a potem uśm iechnęła się blado.
– Nie. Porucznik m i powiedział. Siły Północy m iały j ą podczas bitwy pod

Getty sburgiem .

– Poniekąd. – Stark pokręcił głową z niedowierzaniem , a potem poklepał Gom ez po

ram ieniu. – Świetnie się spisałaś. Potrzebuj esz chwili wolnego.

– Nie, sargento. Nie chcę siedzieć bezczy nnie i m y śleć. Mam sporo roboty.
– Dobrze. Skoro taka twoj a wola. – Przeniósł wzrok na Sancheza. – Jestem pewien,

że na brak roboty nie będziesz narzekać. Ale nie zapom nij o kapelanach. Jeśli będziesz czegoś
potrzebowała, daj m i znać. Comprendo?

– Sí. – Wy prostowała się, zarzuciła broń na ram ię i ruszy ła w stronę pokoj u, w

który m spoczy wał porucznik Mendoza. – Na razie m am wartę do pełnienia.

– Który ś z ludzi Sancha m oże się ty m zaj ąć.
– Nie. To m oj e zadanie. Jestem m u to winna.

background image

– Rozum iem . Sanch, dzięki, że się tu zj awiłeś.
Sierżant Sanchez wzruszy ł ram ionam i, oboj ętny nawet na oślepiaj ąco j asne

światło, które spły nęło z lam p po przy wróceniu norm alnego zasilania.

– By łem blisko, gdy zawy ły sy reny alarm owe, i udało m i się poży czy ć pancerz.
– Na szczęście dla nas. Zdaj teraz kontrolę nad ty m sektorem ludziom Tay lor i

rozpuść swoich podkom endny ch. Ja m am j eszcze sporo do zrobienia, ale spotkam y się wkrótce.

– Z pewnością.
Sanchez zaczął wy dawać rozkazy swoim ludziom , a Stark ruszy ł ku następnem u

celowi, staraj ąc się nie m y śleć o utracony ch tej nocy przy j aciołach.

– Czy wy darzy ło się coś j eszcze, Vic?
– Kończę ostatnie skanowanie kory tarzy w poszukiwaniu ukry waj ący ch się

przeciwników. I m am tu Cam pbella. Chce z tobą rozm awiać.

– Łącz go. Panie zarządco?
– Tak. – Cam pbell by ł lekko zdy szany, j akby sam m usiał walczy ć przed chwilą. –

Sierżant Rey nolds zapewniła m nie, że wszy stko j est j uż pod kontrolą.

– Zgadza się. Dziękuj ę za opowiedzenie się po naszej stronie.
– W tej chwili nie m a j uż waszej strony, sierżancie Stark. Tkwim y w ty m

wszy stkim wspólnie.

– Ma pan racj ę. – Wspólnie. Woj o i cy wilbanda. Może z tego burdelu wyniknie

mimo wszystko coś dobrego? – Muszę lecieć. Mam y tu j eszcze trochę roboty, ale sy tuacj a została
j uż opanowana. Przedstawię panu później pełny raport. – Stark przełączy ł się na inny kanał. – Czy
to wszy stko, Vic?

– Tak, to znaczy m om encik. Wisem an znalazła ten twój wahadłowiec.
Stark stężał.
– Rozwaliła go?
– Jeszcze nie. Tam ci spieprzaj ą, j akby im kto soli na ogon nasy pał. Nie widzieliśm y

j eszcze m aszy ny zdolnej do robienia takich uników.

– To m usi by ć coś specj alnego. Miło wiedzieć, że cenią nas aż tak wy soko.
– Popłakałaby m się, gdy by nie twoj e kom plem enty – rzuciła zgorzkniały m tonem

Vic. – Policzy łam dla ciebie j eńców.

– Ilu ich m am y ? – zapy tał Stark z wy m uszoną łagodnością.
– Trzech. Do tego dodaj trzy dziestu siedm iu zabity ch.
– Zatem wy słali na nas cały pluton. – Ty lu ludzi w pełny m uzbroj eniu m ógł zabrać

poj edy nczy wahadłowiec. – Co z j eńcam i?

– Wszy scy są ranni.
Ty lko ich trzech ocalało spośród czterdziestu atakuj ący ch. Zatem to nie naj em nicy,

ale tego akurat Stark by ł pewien od początku. Naj em nicy nie walczą do upadłego, zwłaszcza gdy
ry suj e się realna szansa na wzięcie do niewoli.

– Gdzie oni są?
– Stacey Yurivan przy by ła z kom panią Tay lor. Um ieściła ich w tej salce

konferency j nej . – Na HUD-zie Starka poj awił się sy m bol wskazuj ący dokładną lokalizacj ę
j eńców. – Na pewno chcesz ich zobaczy ć j uż teraz?

– Tak. Dam sobie radę.

background image

Ethan odetchnął, skupił m y śli, by oddalić em ocj e, i wszedł do pom ieszczenia.
Pod ścianam i stały dwa zespoły ogniowe z kom panii Tay lor. Wszy scy żołnierze

m ieli odbezpieczoną broń i zacięte m iny. Trzej j eńcy – dwaj m ężczy źni i kobieta – stali
wy prostowani m im o rąk spętany ch na plecach. Teraz, gdy zostali rozebrani z pancerzy, ich
m undury nie zdradzały żadny ch stopni ani narodowości. Stark zm ierzy ł ich surowy m wzrokiem ,
nie spuszczaj ąc przepełniaj ącej go furii ze sm y czy.

– Kto was wy słał? – Nawet nie m rugnęli, gdy się odezwał. – Skąd wzięliście

naj nowszy am ery kański sprzęt? – Nadal żadnej odpowiedzi. Stark oddzielił od pozostały ch
postawnego blondy na z wielkim sińcem na lewy m policzku. – Skąd pochodzisz? – Cisza.

Kimkolwiek są, to zawodowcy, uznał Ethan. Zawodowi żołnierze, i to znakom icie

wy szkoleni. Ale nie Am ery kanie. Nawet bez nieśm ietelników m ógł powiedzieć o nich j edno –
by li bardzo podobni do siebie, a ty m charaktery zowali się żołnierze wielu państw etniczny ch.
Ty lko am ery kańskie j ednostki, składaj ące się z kolej ny ch pokoleń em igrantów przy by waj ący ch
do Stanów, tworzy ły prawdziwą m ieszankę kultur i ras. Zatem to inne m ocarstwo dostarczy ło
ludzi, którzy m ieli wy konać m okrą robotę dla am ery kańskiego rządu, zapewne w zam ian za j akieś
korzy ści.

– Dobra. Zrobim y to po waszem u. – Stark spoj rzał na stoj ącą z boku uśm iechaj ącą

się drapieżnie Stacey Yurivan. By ła naj lepsza przy j aciółką Jill Tanaki, z tego co pam iętał. –
Przesłuchaj ich.

W uśm iechu Stace poj awiła się nutka zadowolenia.
– Taj est.
Ta szy bka odpowiedź zapaliła światełko alarm owe w m ózgu Ethana. Przesłuchanie

oznaczać m ogło wiele rzeczy, w ty m kilka niezby t legalny ch i bardziej bolesny ch niż pozostałe. I
co z tego? Niech cierpią, podpowiadał m u j akiś głos z ty łu głowy. Odegnał go od siebie. – Ty lko
zgodnie z prawem , Stacey. Nadal j esteś am ery kańskim żołnierzem .

W j ej oczach poj awiło się wy zwanie.
– Ale te gnoj e nie są.
Podszedł bliżej , patrząc j ej prosto w oczy.
– To także żołnierze. Wy kony wali rozkazy. I z tego, co wiem , nie dopuścili się

żadny ch zbrodni. Chy ba że ty wiesz lepiej . Nie? Zatem traktuj ich tak, j ak chciałaby ś, aby ciebie
traktowano, j eśli zostaniesz kiedy ś wzięta do niewoli.

Stacey nie ustępowała.
– Nikt nie m usi wiedzieć, co z nim i zrobię.
– Ja będę wiedział. – Pozwolił, by te słowa zawisły pom iędzy nim i j ako wy zwanie i

przy pom nienie zarazem , kto tu rządzi. Yurivan wy trzy m ała j ednak j ego spoj rzenie.

– Dobrze – rzuciła w końcu. – Podej dę do tego legalisty cznie – dodała, rzucaj ąc

gniewne spoj rzenie w stronę j eńców – aczkolwiek bez przesady.

Stark podszedł bliżej , by usły szała j ego szept.
– Strasz ich, j ak um iesz, i pam iętaj , że chcem y, by zaczęli m ówić. Jeśli ich do tego

zm usim y, narobim y sporego kłopotu tem u, który ch ich tu wy słał.

– Dobra. – Znów obnaży ła zęby, ale ty m razem nie w uśm iechu. – Tak j est –

background image

dodała głośniej . – Zrobię to.

Stark uśm iechnął się pod nosem , widząc, że na niewzruszony ch do tej pory

twarzach j eńców poj awia się cień niepokoj u. Niech się domyślają, co jej powiedziałem. Odrobina
lęku przed Bogiem i Stacey Yurivan na pewno im nie zaszkodzi, a zrobi swoje.

– Daj m i znać, j eśli coś powiedzą. – Ściany kom pleksu kwatery głównej wciąż

wy dawały m u się obce, gdy szedł w stronę centrum dowodzenia, m ij aj ąc grupki żołnierzy o
zaszokowany ch i wściekły ch twarzach.

– Bierzcie się do roboty – rozkazał, zatrzy m uj ąc się przy j ednej z nich. – Musim y

doprowadzić to m iej sce do porządku. Usunąć wszy stkie uszkodzenia i przy gotować kom pleks
kwatery głównej do działania. – Żołnierze skinęli głowam i, zasalutowali i zabrali się do pracy.

Vic czekała na niego w centrum dowodzenia, siedziała w kącie, z j ej twarzy

niewiele m ógł wy czy tać.

– Wahadłowiec uciekł. Wisem an nie by ła w stanie go dogonić, zanim dotarł w

strefę rażenia większy ch j ednostek. Twierdzi, że przy sm aży ła m u pióra na ogonie, ale to wszy stko,
co m ogła zrobić.

– Nie szkodzi. Wy starczaj ąco się dzisiaj nazabij aliśm y.
– Murphy powinien się z tego wy lizać.
– Powinien? – Stark znów poczuł, j ak krew m u zam arza.
– Został bardzo poważnie ranny. Na razie udało się go ustabilizować, ale j ego ciało

j est w straszny m stanie. Wiesz, j ak to j est. Z technicznego punktu widzenia m edy cy na potrafi
poskładać człowieka nawet z kawałków, lecz by wa też tak, że połatane ciało odm awia współpracy.
– Spoj rzała na Starka, zm uszaj ąc się do uśm iechu. – Lekarka, z którą rozm awiałam , narzekała, że
dopiero co poskładała Murphy ’ego, a m y j uż zdąży liśm y go zepsuć.

– Chy ba wiem , o kim m ówisz. Jeśli ktoś m oże uratować Murpha, to ty lko ona.
– Możliwe. Problem w ty m , że j ego serce doznało znacznie większy ch szkód niż

reszta organów.

Stark ukry ł twarz w dłoniach, j akby chciał się odciąć od świata.
– Niewątpliwie – przy znał w końcu, wolno opuszczaj ąc ręce. – Robin by ła dobrą

dziewczy ną, Vic. A Murphy dobry m chłopakiem . Zasługiwali na tę szansę.

– Ludzie nie zawsze dostaj ą to, na co zasługuj ą.
– Wiem o ty m . Boże, wiem . Ciekawe, czy Murphy widział, j ak j ą zabij aj ą.
– Nie py taj m nie. Teraz niczego nam nie powie, więc m ożem y się ty lko dom y ślać,

ile widział, zanim oberwał.

Wygląda na to, że ja będę musiał go o tym poinformować. Słodki Jezu, za co?
– Cy wilbanda nie powinna tutaj ginąć – wy szeptał po chwili.
– Nie, nie powinna. – Vic podniosła się z krzesła, stanęła przed nim i położy ła m u

dłonie na ram ionach. – To część naszej roboty, m im o to cierpim y j ak diabli, kiedy tracim y
przy j aciół. Jestem j ednak pewna, że gdy Robin decy dowała się na spotkania z żołnierzem , brała
także pod uwagę negaty wne strony tej znaj om ości.

– Ostrzegałem j ą. Ale raczej przed ty m , co m oże grozić Murphy ’em u, a nie j ej . –

Spoj rzał na nią badawczo. – Ciebie to też zabolało?

– To chy ba j asne.
– Przecież to kobieta z cy wilbandy.
Vic zm ruży ła oczy.
– Dobra, pochodziła z cy wilbandy, ale z naszej . Traktowała nas z szacunkiem i

lubiła Murpha. Zginęła razem z naszy m i towarzy szam i broni.

– Masz racj ę – przy znał Stark niezwy kle łagodny m j ak na niego tonem . – Zginęła

background image

razem z naszy m i towarzy szam i broni. Jako nasz soj usznik.

– Jako nasz soj usznik. – Vic naj pierw pokręciła głową, a potem przy taknęła. – Tak.

Jako dobry soj usznik. Masz racj ę, Ethan. Zawsze j ą m iałeś. My i tutej sza cy wilbanda j edziem y
na ty m sam y m wózku, dlatego m ożem y zaufać kolonistom . Szkoda ty lko, że trzeba by ło śm ierci
Robin Masood, aby śm y to zrozum ieli.

– Powiedzm y szczerze: by część z nas to zrozum iała – poprawił j ą Stark, ściągaj ąc

na siebie kolej ne zdziwione spoj rzenie. – Ty le dobrego, że nie zginęła na próżno. Ta śm ierć będzie
coś znaczy ć. Dzięki niej rozpoczną się zm iany.

– Jestem pewna, że to będzie wielkim pocieszeniem dla Murpha.
Stark zwiesił głowę, czuj ąc ból prom ieniuj ący na całe ciało.
– Zrobię dla niego, co się da.
Vic obj ęła go i przy tuliła na m om ent.
– Wy bacz. Wy bacz. Nie powinnam by ła tego m ówić. To nie twoj a wina.
– Zatem czy j a?
– Tego, kto zaplanował atak. Daj spokój , żołnierzu, bierz się do roboty. Mam y

j eszcze ty le do zrobienia.

– Wiem .
Ruszy ł za nią, by odgrodzić się od bólu barierą nieustannej pracy, wiedząc, że ty m

sposobem powstrzy m a chwilowo cierpienie, ale na pewno go nie odpędzi.

Jakiś czas później , gdy sztuczny dzień zbliżał się ku końcowi, Stark usiadł w swoj ej

kwaterze wy czerpany fizy cznie i psy chicznie.

– Kom endancie?
– Słucham .
Centrala ochrony znów funkcj onowała, choć j eszcze nie w pełny m zakresie.

Napastnicy nie m ogli zniszczy ć większości wy posażenia, ponieważ potrzebowali czasu, by ich
wirus m ógł się rozprzestrzenić w sy stem ie, a ludziom Ethana udało się rozbroić ładunki
wy buchowe, które m iały zam ienić to m iej sce w kupę zgliszcz.

– Ktoś chce pana odwiedzić. To cy wil.
– Kto taki?
– Twierdzi, że nazy wa się Chery l Sarafina.
Stark skrzy wił się, a później skinął głową sam do siebie.
– Wpuśćcie j ą i wskażcie drogę do m oj ej kwatery.
Chwilę później Sarafina m inęła próg z pochy loną głową, by nie patrzeć na Ethana.

Gdy odważy ła się w końcu wy prostować, uj rzał j ej zaczerwienione od łez oczy.

– Przepraszam za to naj ście, sierżancie Stark.
– Niepotrzebnie. I tak m iałem ciężki dzień. Zechce pani usiąść? Podać coś?
– Nie. Nie. – Sarafina sięgnęła do kieszeni i wy j ęła j akiś niewielki przedm iot. –

Katalogowałam rzeczy Robin Masood i pom y ślałam , że m oże... zechce pan to m ieć. – Otworzy ła
dłoń. Ethan uj rzał niewielką opasłą figurkę. Idioty cznie uśm iechnięta twarz, teraz niem al
wy zy waj ąco. Paca, którą Robin dostała od m atki. Dla ludzi starszego pokolenia te laleczki by ły
czy m ś w rodzaj u m anii. Matka Starka także posiadała taką, tak j ak większość j ej znaj om y ch.

background image

Zauważy ł tę laleczkę, gdy odwiedzał dom Robin i rozm awiał o sprawach woj ska z

nią i Sarafiną. Wtedy paca przy pom niała m u o j ego m atce i pozwoliła nawiązać szy bkie i raczej
nieracj onalne więzy z obiem a kobietam i należący m i do tutej szej cy wilbandy.

Stark przy m knął na m om ent oczy, nie m ogąc znieść tego widoku.
– Dostała j ą od m atki i to do niej powinna wrócić.
– Wy dawało m i się, że ta figurka m iała dla pana j akieś znaczenie...
– Bo m iała, ale nie należy do m nie.
– Wy daj e m i się, że Robin chciałaby, aby to pan j ą dostał. Wspom inała m i

kilkakrotnie, z j aką radością pan na nią patrzy ł.

Wy ciągnął dłoń i ostrożnie dotknął m aleńkiej postaci.
– Zróbm y tak. Wezm ę j ą teraz, ale gdy Murphy odzy ska przy tom ność, zapy tam

j ego, czy j ej nie zechce.

Murphy ma się już lepiej. Wyjdzie z tego. Muszę trzymać się tej myśli.
– Szeregowiec Murphy ? Oczy wiście... Ach, sierżancie. – Sarafina zam rugała nagle

szy bko, po czy m otarła wierzchem dłoni kąciki oczu. – Dlaczego takie rzeczy przy darzaj ą się
porządny m ludziom ?

– Ponieważ wszechświat nie j est sprawiedliwy, a gdy by nawet by ł, to i tak ludzie

nim rządzący wszy stko by spieprzy li. Naprawdę m i przy kro, panno Sarafina. Gdy by m m ógł
coś... – Stark zawiesił głos, czuj ąc własną bezradność.

– Dziękuj ę, sierżancie, ale nie potrafi pan przy wracać ży cia um arły m . Muszę panu

przy znać, że w kolonii m ieliśm y wiele tarć. Zarządca Cam pbell z pewnością panu o ty m
wspom inał. Sprzeczaliśm y się, co robić, j ak daleko m ożem y się posunąć, czy powinniśm y
popierać wasz bunt. – Głos Sarafiny nagle stwardniał. – Ale to j uż przeszłość. Robin m iała wielu
znaj om y ch, by ła też bardzo lubiana. Jej śm ierć zaszokowała wszy stkich. Tak sam o j ak m etody,
j akim i posługuj e się nasz rząd wy naj m uj ący zagraniczny ch żołnierzy do atakowania własny ch
oby wateli!

– Technicznie rzecz biorąc, ci ludzie by li kim ś w rodzaj u am ery kańskiej arm ii

zaciężnej .

– To niewielka pociecha, chociaż gdy by wy korzy stano do tej akcj i naszy ch

rodaków, m ogłoby by ć znacznie gorzej . Nie, sierżancie Stark, dzisiaj j uż ty lko niewielki m argines
ludzi w kolonii ufa rządowi. Koloniści coraz chętniej skłaniaj ą się ku całkowitem u rozłam owi.

– To znaczy ?
– Ogłoszeniu deklaracj i niepodległości. – Sarafina m usiała dostrzec reakcj ę, j aką

wy wołały j ej słowa. – Wiem , zerwanie więzi z oj czy zną to decy zj a niezwy kłej wagi, nawet w
obliczu tak podłej prowokacj i. Mam y j eszcze nadziej ę, że nasi przy wódcy z Ziem i przej rzą na
oczy, ale i pan Cam pbell j uż teraz w im ieniu zarządu kolonii, i j a zapewniam y pana uroczy ście, że
będziem y stali u waszego boku bez względu na konsekwencj e. Ku czci Robin.

– Dziękuj ę. – Stark obrócił pacę w dłoni. Przy glądaj ąc się tej figurce, poczuł nagle

wy pełniaj ącą go pustkę. – Dziwna sprawa. Robim y dla ludzi znacznie więcej po śm ierci, niż
by liby śm y w stanie zrobić za ich ży cia.

– Więźniowie nie będą m ówić – poinform owała go oschle Vic – a w sy stem ach ich

background image

pancerzy znaleźliśm y wirusy, który ch zadaniem j est wy kasowanie całego oprogram owania przy
pierwszej próbie ingerencj i. Na szczęście ludzie Stacey Yurivan zdołali odzy skać wy starczaj ącą
ilość dany ch z ich taków, aby odtworzy ć przy puszczalny plan działania. – Przekręciła ekran
wy świetlacza, by także Ethan m ógł go widzieć. – Ich główny m celem by ły, zgodnie z naszy m i
wcześniej szy m i przy puszczeniam i, apartam enty generalskie.

Stark zm arszczy ł brwi.
– Spodziewali się widocznie, że m nie tam zastaną.
– Owszem . Ciebie i m nie.
– Co takiego? Przecież by ł środek nocy. Dlaczego m iałaby ś by ć u m nie o tak

późnej porze?

Spoj rzała na niego z widoczny m politowaniem .
– Ethan...
– Co? – Z j akiegoś powodu to napom nienie rozbawiło go. – Czy oni wiedzą o nas

coś, czego j a nie wiem ?

– Nie odpowiem na to py tanie, ponieważ j a też nie m am poj ęcia, o co im chodziło.

Jak widać, by li przekonani, że m ieszkasz w ty m apartam encie.

Stark się skrzy wił.
– Jest dla m nie za wielki i zby t luksusowy. Przecież wiesz.
– Ale pracuj esz w nim od czasu do czasu – przy pom niała m u Vic.
– Bardzo rzadko, ale m uszę przy znać, że j est tam bardzo ładne biurko i świetny

kom unikator. – Rozważy ł tę kwestię dokładniej , gładząc się po brodzie. Ze zdum ieniem wy czuł
pod palcam i krótki zarost; w ty m zam ieszaniu zapom niał się ogolić. – Ciekawe, czy sam i wpadli
na to, że wy biorę to m iej sce dla siebie, czy raczej ktoś m nie tam widział i powiedział im , że tam
właśnie zam ieszkałem ?

– Trudno powiedzieć. Musim y to sprawdzić, a j eśli się okaże, że ktoś im to

powiedział, trzeba będzie go znaleźć.

Ethan gapił się w ekran z posępną m iną.
– Zatem to m iała by ć klasy czna dekapitacj a. Chcieli pozbawić nas dowództwa. Ale

takie akcj e przeprowadza się zazwy czaj tuż przed większą operacj ą m ilitarną. Dlaczego więc nikt
nas nie atakuj e?

– Wy daj e m i się, że ten wy pad m iał inny charakter. – Rey nolds westchnęła ciężko,

a potem zm ierzy ła Starka spoj rzeniem . – Ty le razy ci o ty m m ówiłam . Ethan, j esteś j edy ny m
spoiwem , które trzy m a nas wszy stkich w kupie. Nie m a w naszy ch szeregach nikogo, kto m ógłby
zastąpić cię na ty m stanowisku. Oni także m usieli doj ść do wniosku, że usuwaj ąc ciebie,
doprowadzą do rozpadu całości.

Rozważy ł i tę kwestię.
– To znaczy, że j estem teraz bardzo ważny.
– Księży c do Ethana! Jest tam kto w ty m pusty m łbie? – Vic zam ilkła na m om ent,

kręcąc głową. – W końcu dotarło do ciebie, że m asz się nie narażać?

– Nie. – Stark uniósł obie dłonie, by powstrzy m ać j ej kolej ny wy buch. – Słuchaj ,

Vic, te m ałpoludy ufaj ą m i, ponieważ wiedzą, że poprowadzę ich do boj u, j eśli zaj dzie taka
potrzeba. Okay, m oże to nie j edy ny powód, ale na pewno j eden z ważniej szy ch. Jeśli ukry j ę się
w bunkrze, przestanę by ć ich dowódcą... – Przerwał na chwilę. – Poza ty m to j ak prowadzenie
m oj ej druży ny. Żołnierze nie m ogą widzieć, że się boj ę, ponieważ to m oże ich wy straszy ć.
Dlatego m uszę by ć zawsze na czele.

Vic siedziała, nic nie m ówiąc. Przy m knęła oczy na dłuższą chwilę i odezwała się,

dopiero gdy ponownie skupiła wzrok na j ego twarzy.

background image

– Takiem u stwierdzeniu nie sposób zaprzeczy ć. Musim y utrzy m ać cię przy ży ciu,

ale nie m ożem y ci zabronić podej m owania ry zy ka. Dlaczego to nigdy nie m oże by ć proste?

– Może dlatego, że m am y do czy nienia z ludźm i. Idźm y dalej – konty nuował

Ethan. – Po wizy cie w apartam entach napastnicy ruszy li w kierunku centrum dowodzenia.

– Mhm . Wy gląda na to, że m ieli dać wsparcie tej dwój ce, którą tam znaleźliśm y,

rozpieprzy ć wszy stko i wy dostać się z kom pleksu pod osłoną wy wołanego chaosu. Tak
przy naj m niej m usiał wy glądać plan, j eśli wierzy ć zapisom z taków. Aczkolwiek nie bardzo widzę,
j ak niby m ieliby się przebić przez naszy ch.

– Szanse by ły by niewielkie, ale to m ogło zadziałać – uznał Stark. – By li dobrze

wy szkoleni, m ieli przewagę zaskoczenia i rozpieprzy liby cały sy stem łączności. Mieliśm y m asę
szczęścia.

– Owszem , szczęście to bardzo pasuj ące tutaj słowo. – Vic wskazała palcem na

inną część ekranu wy świetlacza. – Aczkolwiek ten sukces j est także dziełem cy wilbandy, która
ostrzegła nas w porę. Napastnicy dy sponowali aktualny m i kodam i, więc sy stem nie m ógł ich
wy kry ć, a m im o to wartownik na posterunku czwarty m zdąży ł ogłosić alarm . – Przeniosła wzrok
na Starka. – To by ł m łody żołnierz, więc nie przesiąkł j eszcze ruty ną i przej ął się wy dany m
chwilę wcześniej ostrzeżeniem .

– Jak dobrze, że i j a tego nie zlekceważy łem .
– Owszem . I dobrze, że wartownik by ł na ty le zielony, by nie lekceważy ć

wy danego przez ciebie ostrzeżenia... – podkreśliła. – Ja by m to olała. Każdy weteran m iałby to
gdzieś. Kazałaby m cy wilbandzie nie wty kać nosa w nasze sprawy.

– Ja postąpiłem inaczej . Ale szczerze m ówiąc, m oj ą pierwszą m y ślą by ło: „Tak,

j asne, walcie się na ry j ”.

– Dlaczego więc nie kazałeś im się odpieprzy ć?
– Może dlatego, że wy starczaj ąco długo współpracowałem z tutej szą cy wilbandą i

zdąży łem j ą lepiej poznać. Taka znaj om ość wiele zm ienia. A m oże chodziło o to, że dorastałem
wśród cy wilów i stąd wiem , iż każdy z nich j est inny, ale większość to j ednak porządni ludzie i j eśli
będą m ieli szanse poznać nas lepiej , zrozum iej ą, że nie j esteśm y kim ś w rodzaj u bohaterów gry
wideo. – Przy pom niał sobie ten stary film o ataku na port. – Istniej e też pewne
prawdopodobieństwo, że naoglądałem się w m łodości za dużo film ów woj enny ch.

Uniosła scepty cznie brew.
– Chcesz powiedzieć, że powinnam by ła oglądać więcej film ów, gdy dorastałam ?
– W każdy m razie ty ch właściwy ch. Wracaj ąc do tem atu, ta cy wilbanda gra teraz

w naszy m zespole, Vic. Uczy się, j ak współpracować z woj em . Jeśli fakt, że udało nam się
przeży ć atak, m ożna nazwać zwy cięstwem , to by ło ono m ożliwe ty lko dlatego, że cy wilbanda
współpracowała z nam i. My też m usim y się tego nauczy ć.

Rey nolds wy glądała na m ocno rozdrażnioną.
– Wiem . Oto kolej ne m rowisko rozkopane przez Ethana Starka. Aczkolwiek nie

sądzę, aby m zdołała przy wy knąć do m y śli, że j estem coś winna cy wilbandzie.

– Uznaj to zatem za zadośćuczy nienie z ich strony za wszy stko, co m y dla nich

zrobiliśm y. – Stark znów się zam y ślił, ty m razem nieco dłużej , analizuj ąc kolej ne szczegóły ataku.
– Dom y ślam się, że wartownik z czwartego posterunku poległ na m iej scu?

– Owszem . – Vic skinęła głową. – Nie m iał żadny ch szans. Utrzy m ał się j ednak

wy starczaj ąco długo, by włączy ć alarm , i opóźnił działania napastników na ty le, by centrala
ochrony zdąży ła wezwać posiłki. – Wskazała na kolej ą część wy świetlanego planu kwatery
głównej . – Ale bez odrobiny szczęścia, które w ty m przy padku nosi im ię kapral Gom ez, i tak nic
by to nie dało. Gdy by nie obrona tego kory tarza, ludzie atakuj ący nas w centrum dowodzenia

background image

otrzy m aliby spore wsparcie.

– A m y ledwie by liśm y w stanie obronić się przed pierwszą falą atakuj ący ch.
– Tem u także nie przeczę. No i nie zapom inaj m y o Murphy m , który w poj edy nkę

załatwił trzecią część oddziału napastników. To także nam pom ogło. Gom ez i Murphy uszczuplili
siły przeciwnika o niem al połowę stanu. Jakie to szczęście, że wzięli ze sobą broń. Kolej ny łut, j ak
widzisz. – Zm usiła się do uśm iechu. – Ta twoj a dawna druży na to istny burdel na kółkach, Ethan.
Czy m ty ich nafaszerowałeś?

– Zdrowy m rozsądkiem , ostry m szkoleniem i pewnością siebie. – Stark pokręcił

głową i wzdry gnął się, czuj ąc zim ny dreszcz na plecach. – Mało brakowało. Naprawdę m ało. Ci
goście powinni nas załatwić, Vic.

– Wiem . – Rey nolds przy taknęła po raz kolej ny. – Nie podoba m i się to, że

przeży liśm y ty lko dlatego, że m ieliśm y łut szczęścia.

Stark wpatry wał się w obraz, na j ego twarzy odbij ał się rosnący gniew.
– Py tanie raczej , skąd oni m ieli ty le szczęścia? Jak zdołali wy lądować nam na

głowach bez wcześniej szego wy kry cia? Jak zdołali przelecieć przez pery m etr obrony
przeciworbitalnej i przedostać się niezauważenie do środka kom pleksu woj skowego? Jakim cudem
pokonali ogrom ną liczbę autom aty czny ch posterunków, z który ch każdy powinien nam
zasy gnalizować wdarcie się obcy ch? Jak ich wahadłowiec oszukał nasze sensory i pozostał w
ukry ciu do m om entu, gdy zaczęliśm y ręcznie przeczesy wać przestrzeń?

Przy gry zła wargę.
– Powiem ci. Posiadali nasze kody dostępu. Na ty m polega problem z autom aty ką.

Ona nie kieruj e się zdrowy m rozsądkiem . Posterunki przepuściły by nawet diabła we własnej
osobie, gdy by ty lko dy sponował odpowiednim kodem .

– Dobrze. Zatem dy sponowali naszy m i kodam i. W dodatku ktoś poinform ował ich,

że zaj ąłem apartam enty generalskie. To m oże oznaczać ty lko j edno.

– Owszem . – Vic nagle zapadła się w sobie, j akby przy gniotła j ą świadom ość

im plikacj i wy nikaj ący ch z ty ch faktów. – Ktoś z naszej strony m usiał im pom agać. Ktoś przekazał
im dane z naszy ch sy stem ów i pom ógł zaplanować atak.

– Trasies?
– By łby do tego zdolny, ale nie m iał dostępu do sy stem ów woj a. Uwierz m i,

sprawdziłam to j uż dawno tem u. Poza ty m kody zm ieniły się j uż kilkakrotnie od chwili j ego
aresztowania. To m usiał by ć ktoś inny. Stacey Yurivan j uż sprawdza wszy stkie tropy.

– Jesteś pewna, że ona j est naj odpowiedniej szą osobą? Śm ierć Tanaki doprowadziła

j ą do białej gorączki.

Rey nolds wzruszy ła ram ionam i.
– To znaczy, że j est lepiej zm oty wowana.
– Nie chcę polowań na czarownice.
– Wiem , ale j estem pewna, że Yurivan nie spocznie, dopóki nie dopadnie winnego.

Pragnie zem sty, ale chce także, aby karę poniósł ten, kto powinien.

– Dobrze. Daj m i znać, j ak ty lko czegoś się dowiesz.

Wiadom ość przy szła następnego ranka, zanim większość ludzi zdąży ła wstać. Stark

background image

zerwał się z łóżka, ubrał w pośpiechu i pobiegł na spotkanie z sierżant Yurivan. Rey nolds dołączy ła
do niego po drodze.

Stacey powitała ich z um iarkowanie try um fuj ącą m iną, co m ogło świadczy ć o j ej

niewy spaniu, ale i zadowoleniu.

– Mam waszego kreta.
– Działał w poj edy nkę? – zdziwiła się Vic.
– Tak uważam y. – Yurivan zm ruży ła kilka razy przekrwione oczy, j akby próbowała

się skupić. – W tej branży nigdy nie m ożna m ieć stuprocentowej pewności, ale skoro wiedziałam ,
czego z grubsza szukać, znalazłam ślady kilku włam ań do sy stem u i podąży łam ich tropem . Gdy
złam ałam protokoły chroniące tożsam ość włam y waczy, otrzy m ałam około tuzina fałszy wy ch
loginów. Wszy stkie prowadziły do j ednej i tej sam ej osoby.

– Tuzin? – Stark pokręcił głową. – Wy dawało m i się, że nasze zabezpieczenia są

lepsze. Ktoś wy korzy stał dwanaście fałszy wy ch tożsam ości do spenetrowania...

– Daj spokój , Stark – zganiła go Stacey i zaraz ugry zła się w wargę. – Przepraszam ,

kom endancie. Włam y by ły m ożliwe nie dlatego, że nasze sy stem y są źle chronione. Co to, to nie.
On dy sponował naprawdę dobry m oprogram owaniem . Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś
podobnego. Opowiem wam dokładniej o kilku robalach, j akie zostawił nam w sy stem ach, kiedy
będziem y m ieli więcej czasu na techniczne pogawędki.

– Robale? – Vic powtórzy ła j edno j edy ne słowo.
– Owszem , i to naprawdę paskudne. – Yurivan uśm iechnęła się ponuro. –

Dom y ślam się, że zostawiono j e tam , aby się ruszy ły w m om encie głównego ataku. Ich
akty wacj a narobiłaby nam tutaj ogrom ny ch problem ów. Straciliby śm y całą łączność, w ty m
m ożliwość zdalnego obsługiwania ciężkiej broni, sprawdzania IFF, a nawet odwrócenia j ego
odczy tów.

– Odwrócenia? O czy m ty m ówisz?
– IFF działałby odwrotnie do założeń, wskazuj ąc naszy ch przy j aciół j ako wrogów i

odwrotnie. Niezłe, nie?

– Naprawdę niezłe.
– Na szczęście zdołaliśm y j e j uż usunąć. Nie m a za co.
Stark zdołał się uśm iechnąć.
– Dzięki, Stace.
– Mówisz, że te program y by ły bardzo zaawansowane? – naciskała Rey nolds.
– Naj lepsze, j akie kiedy kolwiek widziałam – przy znała Yurivan. – Nie m am cienia

wątpliwości, że ten chłopak j est agentem rządowy m . Ty lko j aj ogłowi z agencj i m ogli stworzy ć
podobny kod. Musicie m i powiedzieć, co m am zrobić z naszy m kretem . Zostawiam y go w
spokoj u, żeby sprawdzić, co j eszcze zm aluj e albo z kim będzie się kontaktował, czy zwij am y go
od razu, zanim narobi większy ch szkód?

Stark zastanawiał się nad odpowiedzią z wzrokiem wbity m w blat stołu.
– A co ty o ty m wszy stkim sądzisz, Vic?
– Uważam , że nasz kret narobił j uż wy starczaj ąco wiele szkód. Wolałaby m nie

ry zy kować kolej ny ch, nawet gdy by m iało to pozwolić na odkry cie inny ch agentów.

– Tak. – Ethan przeniósł wzrok na Stacey Yurivan. – Wszy stkie tropy prowadzą do

j ednego człowieka? Nie m a żadny ch wskazówek świadczący ch o m ożliwości uczestnictwa inny ch
szpiegów?

– Nie, aczkolwiek to wcale nie oznacza, że oni nie istniej ą. Na razie wszy stko

wskazuj e, że w tej sprawie by ł akty wny ty lko j eden agent.

– I j esteś pewna, że nie m iał dostępu do ciężkiej broni? Do czegoś o naprawdę

background image

duży m kalibrze?

Potarła brodę w zam y śleniu.
– Nie. Nie sądzę. Ale nie dam za to głowy. Bazy dany ch arty lerii nigdy nie

należały do naj szczelniej szy ch, nawet w przy padku stanów m agazy nowy ch pocisków. Poza ty m
sporo am unicj i zostało wy danej na potrzeby ofensy wy generała Meecham a i odpierania ataku
przeciwnika, który nastąpił niedługo później . Ty ch stanów nikt do tej pory nie zwery fikował. Ktoś
m ógłby zgrom adzić na boku całkiem pokaźny arsenał, o który m nie m ieliby śm y bladego poj ęcia.

– Zdej m ij cie go. Ale szy bko i po cichu.
– Okay. – Yurivan się zawahała. – Powinnam powiedzieć o czy m ś j eszcze.
– Tak?
– To ci się nie spodoba.
Stark roześm iał się, głośno i zgorzkniale.
– Zaczy nam się przy zwy czaj ać do tego rodzaj u inform acj i. O co chodzi?
– O tego faceta. O kreta. Znasz go. To Grant Stein.
Nic nie czuję. Nic nie czuję. Kate, co się ze mną dzieje?
– Chcę się z nim zobaczy ć. Po ty m , j ak go j uż zgarniecie.
Yurivan popatrzy ła na niego podej rzliwie.
– Nawet nie m y śl o złagodzeniu...
– Zam knij się.
Vic zerknęła w kierunku Starka, wstała z krzesła i dała dy skretny znak Stacey. Ta

skinęła ty lko głową i razem opuściły pom ieszczenie. Drzwi zam knęły się za nim i, pozostawiaj ąc
Ethana w kom pletnej ciszy.

Jakiś czas później wprowadzono tam Granta Steina. Ręce m iał skute kaj dankam i,

luźny łańcuch łączy ł j e z drugim i, nieco dłuższy m i, który m i spętano m u nogi w kostkach. Nawet
w zm niej szonej grawitacj i poruszanie się stanowiło spory problem . Prowadzili go dwaj żandarm i,
trzy m aj ąc za ram iona. Dwaj kolej ni trzy m ali się kilka kroków z ty łu, gotowi do naty chm iastowej
reakcj i, gdy by aresztowany chciał sprawiać problem y.

– Zostawcie go – rozkazał Ethan. – I wy j dźcie. – Żandarm i wahali się, zerkaj ąc na

siebie z niepokoj em . – Nigdzie stąd nie ucieknie, a j a dam sobie z nim radę, j eśli spróbuj e
j akiegoś num eru. Zaczekaj cie za drzwiam i.

Zasalutowali we czwórkę, potem opuścili pom ieszczenie, zam y kaj ąc za sobą drzwi.

Stark wstał, górował teraz nad niskim chłopakiem i z tej pozy cj i przy glądał m u się przez długą
chwilę.

– Dlaczego to zrobiłeś? – zapy tał w końcu.
– Nie rozum iem , o co panu chodzi.
– Daruj sobie te gierki. Mam y dowody. Wiem y, że to ty dostarczy łeś napastnikom

kody, dzięki który m zdołali przej ść przez punkty kontrolne. Wiem y też, że um ieściłeś w naszy ch
sy stem ach operacy j ny ch wirusy. Chcę wiedzieć, dlaczego to zrobiłeś.

Grant Stein patrzy ł m u w oczy, powoli purpurowiej ąc z gniewu.
– Zostawił j ą pan wtedy na pewną śm ierć, chociaż m ógł j ą pan uratować!
Stark także poczuł wściekłość.
– Nie zrobiłem niczego takiego, ty podły sukinsy nu. Um ierała, kiedy j ą znalazłem , i

sam a kazała m i uciekać. Przecież ci to m ówiłem !

– Jasne. Został pan bohaterem , ponieważ zginęli wszy scy świadkowie tego, co

wy darzy ło się na tam ty m wzgórzu.

– Nigdy nie uważałem się za bohatera. A j uż szczególnie nie podczas poby tu na

Wzgórzu Pattersona.

background image

Ta prosta odpowiedź wy trąciła Granta Steina z równowagi. Gapił się ty lko na

Ethana, m ilcząc, ale w końcu zebrał siły, potrząsnął głową i powiedział:

– Zostawił j ą pan tam . Kochałem m oj ą siostrę, a pan zostawił j ą tam , żeby um arła

w sam otności. Nigdy się pan nie dowie, j akie to uczucie!

Stark spuścił głowę na dłuższą chwilę, ale gdy j ą podniósł, patrzy ł Steinowi prosto w

oczy.

– Już się dowiedziałem . Ja też j ą kochałem j ak siostrę. Kochałem j ą tak bardzo, że

poświęciłem resztę ży cia na to, by j ej śm ierć nie poszła na m arne. Kate nigdy nie zrobiłaby
czegoś takiego. Nie. Nie próbuj m i przery wać, bo tak ci przy pieprzę, że się zesrasz. Gdy by
uważała, że j ą zdradziłem , powiedziałaby m i to w twarz i na pewno nie próbowałaby wsadzić m i
noża w plecy w ciem ny m kory tarzu. Wiesz, ilu ludzi przez ciebie zginęło? Ludzi, którzy w wielu
przy padkach nie m ieli się nawet czy m bronić. Jesteś z tego dum ny ? Naprawdę uważasz, że Kate
by łaby z tego dum na?

Grant Stein próbował się wy prostować pom im o więzów, ale nie do końca m u się to

udało.

– Jestem j ej bratem – warknął.
– Owszem . Ty m większa szkoda. – Stark nacisnął klawisz otwieraj ący drzwi i

wezwał żandarm ów. – Zabierzcie go stąd. – Dostrzegł krążącą po kory tarzu Vic. – Sierżancie
Rey nolds, zwołaj cie naty chm iast sąd polowy. Załatwm y to zgodnie z prawem .

Zawahała się, a potem zaczęła m ówić z pewną ostrożnością.
– Skoro w walce zginął cy wil, m ogliby śm y oddać go w ręce wy m iaru

sprawiedliwości kolonii.

– Nie. To j eden z nas. Sam i się ty m zaj m iem y.
– Wiesz, co to znaczy ? – Vic wolała to sprawdzić.
– Wiem .
Proces polowy m ógł by ć skom plikowany albo prosty, zależnie od przy padku,

dowodów, zarzutów i ludzi biorący ch w nim udział. Stark j ako kom endant nie powinien by ć sędzią
ani katem , ale do j ego zadań należał wy bór składu, ławników oraz zatwierdzenie bądź odrzucenie
wy roku. W ty m wy padku j ednak postanowił om inąć pierwszy punkt regulam inu i nakazał
zwołanie oficj alnego składu sędziowskiego, ceduj ąc prawo wy boru na sierżant Bev Manley.
Zrobił to, aby oddalić od siebie podej rzenia, że m iesza się w działanie sądu z pobudek osobisty ch.

A potem czekał.
Siedział w sali centrum dowodzenia całkiem sam , podczas gdy wachtowi

zaj m owali się drążeniem pom ieszczeń na nowe centrum w zupełnie innej części kwatery
głównej . Co chwilę j ego wzrok m im owolnie zatrzy m y wał się w m iej scu, gdzie j akiś czas tem u
spoczęło ciało sierżant Tanaki, dlatego dopiero po j akim ś czasie zauważy ł, że przed nowiusieńkim i
lśniący m i drzwiam i głównego wej ścia ktoś stoi.

– Vic?
– Tak. – Zrobiła kilka kroków i stanęła z rękam i skrzy żowany m i na piersi. –

Dlaczego siedzisz tu sam j ak palec?

– Staram się poskładać to wszy stko do kupy. Sam a wiesz. Zastanawiam się nad

nowy m i rozwiązaniam i sy stem u ochrony. Nie chcem y przecież powtórki przy kolej ny m ataku.

– Nie chcem y. – Rey nolds podeszła j eszcze bliżej , ale wciąż nie siadała. –

Wiadom ość o ataku dotarła j uż do prasy na Ziem i.

– I j akie są reakcj e?
– Złe. Rządzący i generalicj a m uszą stawać na głowie, by zam ącić przekaz i

zdem entować pogłoski o nieudany m ataku. Wy dano oświadczenie, że to robota obcego

background image

m ocarstwa, które próbowało wy korzy stać zam ieszanie wokół kolonii do własny ch celów.

Stark zaśm iał się krótko.
– Obce m ocarstwo dy sponuj ące naszą naj nowocześniej szą bronią i wsparciem

agencj i rządowy ch. Ktoś w to uwierzy ł?

– A skąd. Cy wilbanda na ziem i także nie m oże ścierpieć tego, że ktoś zabił

nieuzbroj oną kobietę, j edną z nich. Tak sam o j ak nie podoba się nikom u, że gospodarka się wali.
Giełdy znowu poleciały w dół. Ludzie tracą pewność, a to odbij a się na notowaniach.

– Nic dziwnego. Nie sły chać nic o planowany ch operacj ach woj skowy ch?
Vic pokręciła głową.
– Nie. Nie sądzisz j ednak, że ten atak zasy gnalizował nam prawdziwe intencj e

Pentagonu? Generalicj a m usiała skorzy stać z naj em ników, ponieważ nie m a wy starczaj ącej
liczby własnego przeszkolonego personelu. Ale to nie przeszkadza j ej w ostry m zagry waniu.
Możesz więc zakładać, że zaatakuj ą nas na całej linii, gdy ty lko zgrom adzą siły.

– Już to zrobiłem . Założy łem także, że dogadaj ą się z obcy m i m ocarstwam i, żeby

zy skać m iej sce, z którego będą m ogli nas zaatakować. – Stark podniósł na nią py taj ący wzrok. –
Ale nie po to tu przy szłaś, prawda?

– Nie – odpowiedziała Rey nolds służbowy m tonem z całkowicie oboj ętną m iną. –

Sąd polowy wy dał werdy kt w sprawie szeregowca Steina. Został on uznany za winnego złam ania
w trakcie działań woj enny ch arty kułu 104 Zunifikowanego Regulam inu Sił Zbroj ny ch, czy li
pom ocy wrogowi, arty kułu 106, czy li szpiegostwa, i arty kułu 106 podpunkt a, czy li zdrady, w
wy niku czego skazano go na śm ierć przez rozstrzelanie.

Starka zatkało na m om ent, dopiero po dłuższej chwili zdołał odetchnąć głębiej

stery lnie czy sty m powietrzem .

– Szy bko poszło.
– Mieliśm y przy tłaczaj ące dowody, a on przy znał się do winy, co ułatwiło wy danie

wy roku.

– Dom y ślam się. Ciekawa sprawa, że oskarżaj ą go ludzie, którzy sam i pogwałcili

zapis bodaj że arty kułu 99.

– Mówisz o niewłaściwy m zachowaniu w obliczu wroga, co w sum ie też m ożna by

podciągnąć pod nasz przy padek, aczkolwiek bardziej pasuj e arty kuł 94, czy li bunt lub podburzanie
do buntu.

– Nie m ogę pozwolić, żeby uszło m u to na sucho – wy cedził wolno Stark, j akby

m ówił do siebie.

– Zginęło przez niego wielu ludzi, którzy uważali go za towarzy sza broni. Ja nigdy

nie dopuściłem się czegoś podobnego.

– To prawda.
– Jesteś przekonana, że działał w poj edy nkę? Co z pozostały m i żołnierzam i, którzy

przy by li tu w taki sam sposób j ak on?

Vic pokręciła głową, przy gry zaj ąc lekko wargę.
– Nie m ożem y m ieć pewności, że działał sam , ale z drugiej strony nie znaleźliśm y

żadnego dowodu, że by ło inaczej . Uznaliśm y więc, że ci ludzie służy li naj prawdopodobniej za
przy kry wkę. Wy słano ich, aby Stein nie by ł wy j ątkiem .

Stark przy taknął niem al niezauważalny m skinieniem głowy.
– A m y załatwiliśm y sprawę zgodnie z regulam inem . Mim o że sam i j esteśm y

wy j ęci spod prawa, staram y się zachowy wać j ak trzeba. Aczkolwiek prawnicy Pentagonu z
pewnością znaj dą podstawy, aby oskarży ć nas o m orderstwo, j eśli zatwierdzę ten wy rok.

– Masz racj ę. Ale czy to m a j akieś znaczenie, skoro i tak grozi nam naj wy ższa kara

background image

za wzniecenie buntu? Przecież nie stracą nas dwa razy.

– Gdy by m ogli, z pewnością by to zrobili... – Stark zam y ślił się na m om ent. – Czy

on prosił o litość? – Z j akiegoś powodu nie potrafił wy m ówić nazwiska Steina, lecz Vic nie m iała
problem u ze zrozum ieniem , o kogo m u chodzi.

– Nie. Wiedział, że powiedziałaby m ci o ty m , więc nie chciał dać ci tej

saty sfakcj i.

– Tak. – Stark spoj rzał na dłonie spoczy waj ące teraz na kolanach, j akby coś

pozbawiło go m ożliwości poruszania nim i. – Człowiek robi w ży ciu ty le dobrego i złego, a on
znienawidził m nie za coś, z czy m nie m iałem nic wspólnego.

– Nic na to nie poradzę, Ethan.
– Wiem .
– Nie zdołam też uwolnić cię od tego brzem ienia. – Stark m ilczał, unikał j ej

spoj rzenia. – Kochałeś j ego siostrę?

– Jak się tego dom y śliłaś?
– Stein żalił się żandarm om , gdy wy prowadzali go po spotkaniu z tobą. Nie wierzy ł

w to, co m u powiedziałeś.

– Wiedziałem , że nie uwierzy. Ale taka j est prawda. Kochałem j ą. Na swój sposób.

Nigdy j ej tego nie powiedziałem . I pewnie nigdy by m tego nie zrobił.

Vic uśm iechnęła się pod nosem .
– Ona i tak wiedziała.
– Skąd ta pewność?
– Ja też j estem kobietą i wiem , że żaden facet nie um ie m askować uczuć tak

dobrze, j ak m u się wy daj e. Wy chodzi na to, Ethan, że spędziłeś te wszy stkie lata po wy darzeniach
na Wzgórzu Pattersona na udowadnianiu tego, że by łby ś j ej godzien.

– Nigdy m i o to nie chodziło – zaprotestował Stark. – Dawałem z siebie wszy stko,

żeby m ieć pewność, że nikt inny nie zginie tak niepotrzebnie j ak ona. Nikt nie zasługuj e na los, j aki
spotkał Kate i pozostały ch żołnierzy z m oj ej j ednostki. Nikt. Tu nie chodzi o m nie.

– Zatem odwaliłeś kawał dobrej roboty, Ethan.
– I w efekcie doprowadziłem do skazania na śm ierć brata Kate.
– Powiedz m i, Ethan, co by ś zrobił, gdy by chodziło o kogoś innego?
– Na przy kład o ciebie? Albo o Gom ez czy Murphy ’ego?
– Unikasz odpowiedzi. My nie zdradziliby śm y ciebie ani nikogo innego. – Stark

m ilczał. – Ethan, j edy ny m i ludźm i w okolicy, którzy nie chcieli, by Grant Stein został skazany na
karę śm ierci, są ci, którzy woleliby go zabić własny m i rękam i bez żadnego procesu. Ten człowiek
wbił nóż w plecy ich przy j aciołom . Gdy by m j a kiedy kolwiek upadla tak nisko, m odliłaby m się,
aby ś m nie zastrzelił. Zaufanie do towarzy szy broni to niem al j edy na rzecz, na j akiej m ożem y się
j eszcze opierać.

– Vic, czy ty przy padkiem nie próbuj esz m nie przekonać, że j esteś osobą, która

wy m usi na m nie podpisanie tego wy roku?

– Jeśli to będzie konieczne. Nie chciałam tego, ale m ogę przy j ąć na siebie tę

niewdzięczną rolę, ponieważ m usisz to zrobić.

– Nie chciałaś... – Stark pozwolił, by ta enigm aty czna odpowiedź zawisła na

m om ent w powietrzu, a potem pochy lił się, by sięgnąć do klawiatury term inalu dowodzenia, i
ściągnął raport doty czący posiedzenia sądu polowego. Przy glądał się dokum entowi
wy świetlanem u na ekranie przez dłuższą chwilę, aby w końcu wcisnąć klawisz „Zatwierdź” z taką
siłą, że urządzenie zapiszczało w elektroniczny m proteście. Wybacz mi, Kate. – Załatwione.
Zatwierdziłem wy rok.

background image

– Przepraszam , Ethan. Jeśli m ogę w j akiś sposób...
– Nie m ożesz.
– Chcesz gdzieś iść?
– Nie. Nie ty m razem . Potrzebuj ę chwili sam otności.
– Okay.
Wy szła. Drzwi zasunęły się za nią cichutko, ich lśniąca m etalowa powierzchnia

różniła się znacznie od zry ty ch kulam i paneli pokry waj ący ch ściany po obu stronach.

Co ja zrobiłem? Co mówiła ta szeregowiec w moim śnie? Gdzie jest dowódca...

Uwięziony na wzgórzu, bez drogi ucieczki, zgubiony. Czy to właśnie zafundowałem wszystkim
ludziom, którzy mi wierzyli? Uwięziłem ich tutaj, na tym pozbawionym życia kamieniu, wystawiając
na celowniki wszystkich potęg? Nawet ich dawnych towarzyszy broni? Do tego cywilbanda zaczyna
bredzić coś o ogłoszeniu niepodległości. To będzie oznaczało długą pełnowymiarową wojnę. Akurat
teraz, gdy wszystko zaczynało się układać. Żołnierze zaczęli ufać nowym dowódcom. Cywilbanda i
wojo współpracują, jakby stanowili jednolity system. Mogliśmy stworzyć tutaj coś naprawdę
znaczącego. Pokazać ludziom z Ziemi, jak powinno być. Gdyby tylko dano nam szansę.

Jak my... jak ja mam ich teraz z tego wyciągnąć? Ilu z nich będę musiał zabić? Ilu

zginie na moich oczach, zanim to się skończy?

Stark siedział w na pół zaciem niony m pom ieszczeniu, spoglądaj ąc niewidzący m i

oczam i na otaczaj ące go puste ekrany świadczące o j ego potędze, o władzy nad ży ciem i
śm iercią. Gdzieś tam daleko, poza polem widzenia ty ch urządzeń, grom adzono arm ię. Wkrótce
opuści ona zielony dom ludzkości, pełen bieli chm ur i błękitu wód, i przy będzie w to odległe
m iej sce, na pozbawioną ży cia powierzchnię Księży ca, gdzie oślepiaj ący blask słońca konkuruj e
wy łącznie z czernią cieni. Przy będzie tu, na te szare skaliste równiny, by zabij ać i ginąć.

O ile on, sierżant Stark. nie znaj dzie wcześniej innego rozwiązania.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Krucjata Starka Jack Campbell
Campbell Jack Campbell Wojna Starka
Campbel Jack Trylogia Starka 01 Wojna Starka CzP
Dowodzenie Zarzadzanie S 2012 2013
Kopia sygnaly dowodzenia
ROZKAZ BOJOWY DOWÓDCY DRUŻYNY DO MARSZU, Dowodzenie
Dowodzenie
Proces dowodzenia w wojskach ladowych
Campbell Judy Świat za szybą
O DOWODZIE DUCHA I MOCY
2 2 Proces dowodzenia
dowodzenie operacja
IT Mechaniczne dowodzenie twierdzen
ROSS CAMPBELL „SZTUKA AKCEPTACJI. CZYLI JAK PO PROSTU KOCHAĆ SWEGO NASTOLATKA”, PEDAGOGIKA
R6 Środki dowodzenia
Norma Obronna 02-A002. Dokumenty Dowodzenia
Wadenekum - regulamin , Rozkaz operacyjny jest zasadniczym dokumentem dowodzenia, który wyraża decyz
ZAKAZY DOWODZENIA
Zaliczenie podstawy dowodzenia 11 Tutak

więcej podobnych podstron