LEIGH MICHAELS
Wielbicielka
Tłumaczyła: Anna Koszur
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lauren pochyliła się nad wystawą i rozprostowała zgniecione arkusze
czerwonej bibuły, którą była wyłożona. Jeżeli wygładzi ten kawałek w rogu,
będzie tam świetne miejsce na małe aksamitne pudełko. Przechodząc każdy
zauważy rubinowy pierścionek, który tam umieści. A poza tym... Czy powinna
położyć obok tę srebrną bransoletkę, z zapięciem w kształcie serca, czy może
lepiej, jeżeli na wystawie będzie tylko złoto?
Odchyliła się, żeby ocenić efekt. Z miejsca, w którym stała, z wnętrza
sklepu, trudno było zobaczyć, jak prezentuje się wystawa z zewnątrz i
stwierdzić, czy wspaniały diament w naszyjniku, stanowiącym centralny punkt
dekoracji, odbija promienie światła. Może sprawiał wrażenie zwykłego kawałka
szkła? Wyjrzała na ulicę, a potem rzuciła zamyślone spojrzenie na dziewczynę,
która ustawiała tace z brylantowymi, zaręczynowymi pierścionkami w gablocie,
po drugiej stronie sklepu.
– Kim... – zaczęła – czy mogłabyś mi pomóc przy tej wystawie?
– Jeżeli chcesz mi zaproponować, żebym stała na ulicy i za pomocą
języka migowego dawała ci znaki, pod jakim kątem ustawić każdą rzecz – nie
licz na to, że ci pomogę. – Kim nawet nie spojrzała w jej stronę.
– Ja nie... Właściwie... – Lauren zaśmiała się.
– Całe szczęście, bo nie zamierzam wychodzić na zewnątrz. Nie widzisz,
jak okropnie pada?
Kim miała rację. Zerwał się przenikliwy, styczniowy wiatr i grudki
zamrożonego deszczu uderzały w szybę. Lauren przeszedł zimny dreszcz.
– Chciałabym, żebyś mi pomogła tutaj – powiedziała. – Czy mogłabyś mi
podać te rzeczy. Nie mogę ich dosięgnąć.
– Dlaczego nie chcesz się czołgać po wystawie? To na pewno
przyciągnęłoby tłumy. – Kim zamknęła gablotę z zaręczynowymi pierścionkami
i przeszła przez sklep.
– Podaj mi tę białą skórzaną rękawiczkę i rabinowy pierścionek – Lauren
skrzywiła się. – Nie, nie ten. Taki bardzo egzotyczny, z podłużnym kamieniem.
Kim podniosła rękawiczkę i aksamitne pudełko ze stosu ułożonego na
gablocie i zamyślona spojrzała przez okno:
– Mogłabym już nigdy nie wychodzić na zewnątrz. W każdym razie do
wiosny.
– Skoro już nigdzie nie wychodzisz – z zaplecza odezwał się właściciel
sklepu – może mogłabyś zająć się jakąś poważną pracą, zamiast opierać się o
ladę i robić dobre wrażenie?
Kim wzruszyła ramionami.
– Nie mogę sprzedawać, jeżeli nie ma klientów, panie Baines – zauważyła
niewinnie. W momencie, kiedy właściciel znikł w swoim biurze, pociągnęła
Lauren mocno za rękaw. – Myślałam, że już nigdy sobie nie pójdzie –
powiedziała szybko. – W każdej chwili może wrócić, a ja od chwili, kiedy rano
weszłam do sklepu, powstrzymuję się, żeby cię o coś nie zapytać. Ward na
pewno zdobył dla ciebie bilety, prawda? Jak możesz być taka spokojna?
Dłoń Lauren zadrżała lekko, gdy wkładała pierścionek na właściwy palec
białej rękawiczki. Wyglądało to jak omdlewająca biała ręka ducha, ułożona na
białym materiale. Ale jej głos był całkowicie spokojny. Oczywiście spodziewała
się tego pytania i już dawno wymyśliła, co odpowie.
– Nie – mruknęła. – Nie zdobył.
Kim szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia.
– Ale przecież ci powiedział... – zabrzmiało to jak skarga. – A urodziny!
Myślałam, że Ward obiecał ci, że to będzie specjalna uroczystość.
– Obiecał. I była. Spędziliśmy u niego bardzo miły wieczór. Zrobił
kolację, i...
– Nawet nie zaprosił cię do jakiejś restauracji?
– ...dostałam od niego książkę, którą od dawna chciałam przeczytać, i...
Kim skwitowała to jednym, prawie nieprzyzwoitym gestem.
– Jakie to niezwykle romantyczne! – rzekła ironicznie. – Liczyłaś na te
bilety, Lauren. To musiało być dla ciebie okropne. Nie jesteś na niego wściekła?
Lauren musiała się powstrzymać, żeby nie przyznać Kim racji, ale to
tylko sprowokowałoby dalszą rozmowę. Nie była pewna, czy jej duma zniosłaby
to.
Gdyby chociaż Ward nie powiedział jej, że planuje jakąś niespodziankę na
„bardzo specjalną uroczystość”, jaką miały być te urodziny, może nie liczyłaby
na nic. To głupie, ale po tej zapowiedzi nie mogła opanować uczucia
rozczarowania, gdy zrobił dla niej zwykłą kolację i dostała zwykłą książkę.
Jedzenie było naprawdę świetne i szczerze ucieszyłaby się książką, ale trudno to
porównać z tak upragnionymi biletami na koncert Huntera Dixa.
Najgorsze u Warda jest to, że nie ma w nim nawet odrobiny romantyzmu,
pomyślała. Gdyby było inaczej, lubiłby przecież muzykę Huntera Dixa –
najwspanialsze piosenki miłosne, jakie ktokolwiek na świecie śpiewał. I nie
trzeba by mu było wyjaśniać, dlaczego dzisiejszy koncert ma tak duże
znaczenie.
– Wiedział, że marzysz o tym, żeby tam pójść – jęknęła Kim. – Jak mógł
nie zdobyć dla ciebie tych biletów?
Lauren już dawno wymyśliła odpowiedź na to pytanie i zdanie zabrzmiało
dość naturalnie.
– Tak samo, jak nam się to nie udało. Biletów jest po prostu za mało dla
wszystkich i zostały wykupione przez uczniów szkoły sponsorującej całą tę
imprezę.
– To niezbyt ładnie z ich strony, tak uważam – stwierdziła Kim
bezlitośnie. – To, że nie jesteśmy uczniami college’u nie znaczy jeszcze, że
mogą traktować nas gorzej. Powinni dać też zwykłym ludziom szansę kupienia
tych biletów. Ale Ward zna przecież masę ludzi stamtąd. Na pewno mógł
poprosić kogoś ze swoich przyjaciół o dwa bilety.
– Widocznie nie mógł. Bilety, nie wykupione przez fanów, są w rękach
koników, a oni będą za nie chcieli fortunę. Nie mogę mieć pretensji do Warda o
to, że nie chce wydać tylu pieniędzy na jeden wieczór.
Kim nie uwierzyła w ani jedno jej słowo i Lauren sama musiała przyznać,
że nie zabrzmiało to przekonywająco. Ale jak miała przekonać Kim, jeżeli sama
nie wierzyła w to, co mówiła? Kim miała rację. Ward rzeczywiście bardzo ją
rozzłościł. Gotowa była zrobić prawie wszystko, żeby pójść na ten koncert. A
ponieważ tak się złożyło, że on nie lubił Huntera Dixa i jego muzyki, nie
przyszło mu do głowy, żeby załatwić bilety przez któregoś ze swoich
znajomych. Nawet tego nie mógł dla niej zrobić...
– Ward jest zwykłym draniem – powiedziała Kim bardzo cicho. Ta uwaga
podziałała na Lauren jak kubeł zimnej wody.
– To nieprawda – odparła spokojnie. – Jest to bardzo fajny facet, który po
prostu nie potrafi zrozumieć, że ten koncert to dla mnie jedyna okazja, żeby
zobaczyć Huntera Dixa... – nagle zamilkła i przygryzła wargi. – Jedyna szansa,
żeby osobiście zobaczyć i usłyszeć najlepszego piosenkarza na świecie.
– Zastanów się dobrze, zanim zdecydujesz się wyjść za niego – radziła
Kim – bo rzadko będziesz miała okazję pójść gdziekolwiek albo spotkać się z
kimś.
– Kto powiedział, że zamierzam wyjść za niego za mąż? – Lauren
spojrzała na nią zdziwiona.
– Wszyscy w okolicy są przekonani, że jesteście właściwie zaręczeni –
Kim wzruszyła ramionami. – A na pewno zachowujecie się tak, jakbyście byli.
Nie spotykasz się przecież z nikim innym.
Była to prawda i Lauren zastanawiała się nad tym kończąc dekorowanie
wystawy – wkładając różowe serduszka i jedwabne róże między biżuterię.
Zaczęła się spotykać z Wardem już kilka miesięcy temu i stopniowo przestała
umawiać się z kimkolwiek innym. Prawie tego nie zauważyła, bo Ward
wypełniał jej czas. Czuła się w jego towarzystwie lepiej niż z resztą swoich
znajomych. Jeszcze wczoraj nie miałaby nic przeciwko temu, żeby wszyscy
uważali, że kiedyś się pobiorą. Dziś jednak... zaczęło jej to przeszkadzać.
Zmrok zaczął zapadać bardzo wcześnie. Wiatr był coraz silniejszy i
marznący deszcz zmienił się w gęsty śnieg. Małe płatki boleśnie uderzały w
twarz, kiedy Lauren wolno szła w kierunku apteki. Właściwie to wcale nie miała
ochoty tam iść, ale bar przy aptece był jedynym miejscem w tej handlowej
dzielnicy, gdzie można było zjeść lunch albo wypić filiżankę kawy. Nic nie
mogła na to poradzić, że właścicielem apteki był Ward. Nie chciała go przecież
unikać.
Alma, miła, sympatyczna kobieta, stojąca za kontuarem, miała już
przygotowaną filiżankę.
– Co dziś pijesz Lauren, kawę czy herbatę? – spytała. – A może gorącą
czekoladę? Ward zaraz przyjdzie. Uprzedziłam go, że tu jesteś.
– Dziękuję – powiedziała Lauren sucho. Słyszała te słowa prawie
codziennie, ale nigdy nie denerwowały jej tak jak dziś. – Poproszę o herbatę.
Usiadła i zaczęła mieszać płyn, patrząc bezmyślnie przed siebie. Więc
jednak Kim miała rację. Wszyscy dookoła byli przekonani, że ona i Ward mają
wspólne plany na przyszłość.
A przecież nie była to prawda. Do dzisiejszego dnia jakoś nie myślała o
tym, ale teraz, kiedy zaczęła się zastanawiać, poczuła się jakoś niepewnie.
Przecież gdyby Ward miał jakieś poważne zamiary wobec niej, to coś by o tym
wspomniał. Może niekonkretnie, ale jakoś dałby jej to do zrozumienia. Czy to,
że nie zrobił tego dotąd, przez te wszystkie miesiące, kiedy się spotykali,
oznaczało, że chciał się zatrzymać na tym etapie, do którego doszli? Czy
urodzinowe kolacje, kino, niedzielne wycieczki samochodem miały trwać w
nieskończoność?
Nagle duża męska dłoń delikatnie pogłaskała ją po głowie. Było to
typowe dla Warda powitanie. W miejscach publicznych uśmiechał się do niej
ciepło, głaskał ją, ale nigdy nie całował. To śmieszne, przemknęło jej przez
głowę, że nigdy wcześniej o tym nie pomyślała. A przecież Ward nie unikał
wcale fizycznego kontaktu. Poprzedniego wieczora, na przykład, kiedy przyszła
do jego mieszkania, całowali się tak długo i głęboko, że prawie nie mogła złapać
tchu. Czym więc była spowodowana ta rezerwa teraz? Czy chodziło tylko o to,
że nie chciał narazić się na plotki?
– Przepraszam – powiedział Ward krótko, siadając obok niej. – Ale chyba
całe miasto ma tę okropną grypę. Nie mogę nadążyć z przygotowaniem leków.
Nie miałem nawet czasu na kawę.
– Za to interes idzie bardzo dobrze. – Nie podniosła oczu znad filiżanki.
– Tak, ale gdyby to ode mnie zależało... Lauren, co chcesz zobaczyć w tej
filiżance? – spytał śmiejąc się cicho. – Lauren...
Podniosła wzrok i spojrzała na niego. Miał głęboko osadzone oczy w
ślicznym brązowym kolorze, co widać było szczególnie, gdy się uśmiechał – tak
jak w tej chwili – i najdłuższe na świecie rzęsy. Była to miła twarz, właściwie
nie tyle ładna, ile bardzo proporcjonalna. Miał kształtny nos, szerokie usta,
trochę zbyt duże uszy – chociaż może wyglądały tak z powodu tej klasycznej,
niemodnej fryzury?
Kiedyś dokuczała mu na ten temat, ale Ward powiedział, że poprzedni
właściciel apteki ostrzegał go: ludzie nie będą mieli zaufania do kogoś, kto
wygląda zbyt młodo, niezależnie od jego kwalifikacji.
– Nie mogę dorobić sobie zmarszczek – stwierdził Ward – ale mogę
uważać na swoją fryzurę, sposób ubierania się, mówienia czy zachowania.
Sprawiać wrażenie osoby godnej zaufania, a nie jakiegoś młodego,
roztrzepanego chłopca.
Lauren słuchała, z nieruchomą twarzą, a potem na serio poradziła, żeby
Ward kazał sobie usunąć połowę włosów, a resztę ufarbował na siwo. Wtedy też,
po raz pierwszy, zauważyła mały dołek, kryjący się w jego policzku, widoczny,
gdy się uśmiechał. Zafascynowana tym odkryciem, szybko zapomniała o
fryzurze Warda. To niesłychane, pomyślała wtedy, że nigdy dotąd nie
spostrzegła upartego kształtu jego brody i tej stanowczej szczęki. Ale przecież
dwoje ludzi nie może zgadzać się we wszystkim. Gdyby tak było, życie stałoby
się bardzo nudne.
Jednak... Ward chyba nawet nie wiedział, jak bardzo liczyła na te bilety.
Pomimo wszystkich aluzji nie zdawał sobie sprawy, jak duże miało to dla niej
znaczenie. Najwyraźniej nie chciał tego zauważyć. Zastanawiała się, jak by
zareagował, gdyby powiedziała mu wprost, jak bardzo zależy jej na tym
koncercie. Teraz patrzył na nią, a w jego oczach czaił się uśmiech.
– Jak na starszą kobietę, całkiem nieźle się trzymasz – stwierdził
żartobliwie.
– Ward – zdecydowała się nagle. – Czy mógłbyś jeszcze raz spróbować
zdobyć dwa bilety?
– Czy znowu mówisz o tym... jak-on-się-nazywa?
– Nie martw się – powiedziała ironicznie. – Nie proszę cię, żebyś mi
towarzyszył... Bilety byłyby dla mnie i Kim.
– Lauren, ale ich już po prostu nie ma.
– Jeżeli się wystarczająco dużo zapłaci, na pewno ktoś odstąpi. Przecież
znasz wielu ludzi, którzy mają bilety. Nie przejmuj się ceną. Ja za nie zapłacę.
– Więc to dla ciebie aż takie ważne – powiedział cicho. Nie było to
pytanie, ale mimo wszystko skinęła głową.
– Ward, proszę cię – mówiła prawie niesłyszalnym szeptem.
– Dobrze – odrzekł cichym, spokojnym głosem – spróbuję, ale...
– Dziękuję – odpowiedziała chłodno.
– Chyba lepiej wrócę do pracy – Ward wstał ze stołka – bo i tak mam
masę zaległości. – Znowu dotknął ręką jej włosów i nagle zauważył błysk
brylancików w uszach. – Nowe kolczyki? – spytał obojętnie.
Lauren skinęła głową.
Odgarnął pasmo jej jasnych włosów i starannie obejrzał długie, wiszące
kolczyki z pół-karatowymi kamieniami.
– Ładne. Powiem ci, jeśli się czegoś dowiem.
– Będę w sklepie do szóstej.
Nie patrzyła, jak odchodził. Alma podeszła, żeby sprzątnąć ze stołu i
wskazując na kolczyki stwierdziła:
– Chyba bałabym się nosić coś takiego. Cały czas myślałabym tylko o
tym, że mogę je zgubić.
– Nie ma obawy. Są ubezpieczone. – Lauren zapłaciła za herbatę i wróciła
do pracy. Nie miała wielkiej nadziei na bilety, ale z czystym sumieniem mogła
powiedzieć, że zrobiła wszystko, co było możliwe, żeby je zdobyć.
Pan Baines układał właśnie nową kolekcję pereł w wykładanej aksamitem
skrzynce.
– Czy ktoś zauważył kolczyki? – spytał od razu. Lauren potwierdziła. –
Masz bardzo ładne uszy. Wiedziałem, że to dobry pomysł, żebyś je nosiła. To
świetna reklama. Oddasz mi je za jakiś tydzień, dobrze? – Nie czekając na
odpowiedź wyszedł na zaplecze, pogwizdując.
– Bardzo ładne uszy – powtórzyła Kim, która właśnie wróciła z przerwy
obiadowej. – Masz też śliczne ręce, długie i szczupłe, idealne do prezentowania
pierścionków. I ta szyja... Szkoda, że natura nie wszystkich tak hojnie
obdarowała.
– Myślałam, że miałaś zamiar już nigdy nie wychodzić na dwór – Lauren
skrzywiła się.
Płaszcz Kim zsunął się z ramion na podłogę. Kopnęła go na bok.
– Na razie nigdzie się nie wybieram.
Lauren ze zdziwieniem spojrzała na rzucone ubranie.
Kim zazwyczaj bardzo szanowała swoje rzeczy. Ale teraz,
niezadowolona, patrzyła przez okno w milczeniu. Lauren wyjrzała i nagle
spostrzegła długi, biały samochód, który zatrzymał się właśnie przed sklepem. –
Co to jest?
– Dobre pytanie – stwierdziła Kim. – To, kochanie, jest limuzyna.
Cadillac.
– Wiem, przecież widziałam już coś takiego... – głos Lauren zamarł. – Ale
czy znasz kogoś, kto mógłby jeździć takim samochodem po naszym mieście?
Z samochodu wyszedł mężczyzna w ciemnym, służbowym ubraniu i
czapce, i otworzył pasażerom tylne drzwi.
– To jest Hunter Dix – szepnęła Lauren, widząc doskonale znany profil. –
On tu idzie.
Kierowca w liberii wsiadł z powrotem do samochodu, a Hunter Dix
skierował się do sklepu. Towarzyszyło mu dwóch potężnych mężczyzn w
ciemnych okularach.
Co za szpan, pomyślała Lauren. Przed czym oni się chronią? Przecież
słońca nie ma, na dworze jest prawie ciemno.
Jeden z mężczyzn wszedł, rozejrzał się po sklepie i skinął głową
drugiemu, który przytrzymał drzwi i przepuścił Huntera Dixa.
No tak, pomyślała Lauren. To na pewno jego ochrona. Dzięki ciemnym
okularom nie widać, w którą stronę patrzą.
Ochrona – nigdy przedtem nie zastanawiała się, czy może to być
naprawdę potrzebne. Prawdopodobnie Hunter Dix nie mógł się bez nich ruszyć,
z obawy przed tłumem wielbicieli.
– Czym mogę panu służyć... panie Dix? – w drugim końcu sklepu Kim
nerwowo poprawiała okulary.
Spojrzał na zaręczynowe pierścionki i obrączki, przy których stała, i
powiedział z kwaśnym uśmiechem:
– Obawiam się, że nic z tych rzeczy mnie nie interesuje.
Jego głos wydał się Lauren cieplejszy niż oczekiwała, ale przecież dotąd
słyszała go tylko na płytach. W rzeczywistości był jakby bardziej serdeczny.
Miała wrażenie, że otacza ją stopniowo i łaskocze w uszach.
Odwrócił się w jej kierunku.
– Tak, tego właśnie szukam – powiedział cicho i przeszedł przez sklep,
patrząc Lauren prosto w twarz. Jego duże, chłodne, niebieskie oczy miały w
sobie jakąś magnetyczną siłę.
Lauren z trudem przełknęła ślinę. Myślała, że jest znacznie wyższy, nie
był nawet wzrostu Warda. Miał na sobie duży, luźny płaszcz, nie zapięty, tylko
ściągnięty paskiem. Wydawał się przez to szczuplejszy, niż przypuszczała.
Włosy miał trochę dłuższe niż na większości fotografii, lekko falujące. Sięgały z
tyłu do kołnierzyka koszuli. Także jego twarz wydawała się inna, żadne zdjęcie
nie mogło oddać wyrazu oczu i tego czarującego uśmiechu, kiedy patrzył na
nią...
– Tak, to jest to, czego szukam – powtórzył miękko i dodał spokojnie: –
Chodzi mi o złoty łańcuszek.
Lauren odwróciła się do szafki i otworzyła ją.
– Proszę – powiedziała. – Czy coś jeszcze?
– A więc na tobie nie wywarłem takiego wrażenia, prawda? – zaśmiał się
nagle. Było to raczej stwierdzenie, niż pytanie.
– Wrażenia? – Kim odzyskała nie tylko mowę, ale i zdolność poruszania
się. – Oczywiście, że pozostaje pod pańskim wrażeniem. Jest pan przecież jej
idolem.
Lauren zignorowała uwagę Kim i zaczęła wyjmować łańcuszki na ladę.
– Czy woli pan czyste złoto, czy może coś mniej szlachetnego, ale
trwalszego? To ma być dla pana czy na prezent?
– Dla mnie – wyjaśnił. Wyciągnął rękę i wziął cienki złoty łańcuszek z
brylancikami.
– Więc to prawda? – Kim oparła się łokciami o ladę. – To, co piszą w
gazetach, że pana opuściła. To znaczy ta aktorka.
Najwyraźniej nie zrażony tak natrętną ciekawością Hunter uśmiechnął się
gorzko.
– Nie przypominaj mi o tym. Tym razem rzeczywiście mieli rację.
– Złamała panu serce – Kim westchnęła. – Naprawdę bardzo panu
współczuję i strasznie mi przykro z tego powodu.
Spojrzał na nią zaskoczony, a potem w jego oczach pojawiło się
rozbawienie.
– Tak?... To miłe. A co na to twoja nieśmiała przyjaciółka, hmm? –
poruszył łańcuszkiem i obserwował, jak odbija się w nim światło. Potem odłożył
go, oparł się o ladę i spojrzał Lauren w oczy. – A więc jestem twoim idolem? Jak
masz na imię? Dziś wieczorem zaśpiewam piosenkę specjalnie dla ciebie.
Lauren nie mogła złapać oddechu. Bliskość piosenkarza sprawiła, że
czuła jakby zaciskające się żelazne obręcze. Myśl o tym, że mógłby zaśpiewać
coś specjalnie dla niej...
– Oba... obawiam się, że nie będę na koncercie. Nie udało mi się dostać
biletów.
Zmarszczył brwi. Puścił łańcuszek, którym się bawił, i dał znak ręką.
– Dwie wejściówki – powiedział nie podnosząc nawet wzroku. Jeden z
ludzi z ochrony wyciągnął kopertę z wewnętrznej kieszeni marynarki.
Kim krzyknęła głośno i szybko zatkała usta ręką. Natychmiast pojawił się
pan Baines, przerażony tym hałasem. Miał otwarte usta, a w jednym jego oku
ciągle tkwiła lupa. Wyglądał jak jakaś dziwna ryba.
– Czy coś się stało? – zapytał.
Lauren pomyślała, że panu Baines prawdopodobnie wydaje się, że jego
głos brzmi groźnie, tymczasem było akurat odwrotnie.
– Wszystko jest w porządku – odpowiedziała. – Myślę, że pan Dix znalazł
już łańcuszek, o jaki mu chodziło.
Hunter Dix złapał za ramię jednego z goryli, który trzymał wejściówki.
– Zajmij się tym – powiedział. – Wezmę ten... Ten... i jeszcze ten... i ten –
Goryl brał po kolei wybrane łańcuszki z zaskakującą delikatnością, aż jego dłoń
była prawie pełna.
– Ale ceny... – powiedziała Lauren bezradnie, widząc poczynione
spustoszenie. – Nie powiedziałam nawet, ile to wszystko kosztuje!
– Nienawidzę zajmować się takimi sprawami – rzekł cicho Hunter Dix. –
Wolałbym się dowiedzieć, jak masz na imię.
Ale zanim Lauren zdążyła się odezwać, Kim chętnie udzieliła wszelkich
informacji. Piosenkarz własnoręcznie wypełnił wejściówki i złożył na nich swój
podpis.
– Dzięki temu będziecie też mogły wejść za kulisy. Przyjdźcie się ze mną
przywitać. Dla każdej z was zaśpiewam dziś specjalną piosenkę – obiecał
wspaniałomyślnie podając Kim jej wejściówkę. Kiedy jednak Lauren sięgnęła
po swoją, podniósł jej rękę do ust i pocałował delikatnie każdy palec.
Pan Baines wypisywał właśnie rachunek i wyglądał już prawie normalnie.
Goryl podniósł jeden z łańcuszków i powiedział:
– To zaszczyt dla ciebie, że Hunter Dix będzie nosił twój towar. Kupuje
tak dużo, że mógłbyś mu zaproponować jakąś specjalną cenę.
– Alec – syknął Hunter Dix przez zaciśnięte zęby. – Ty idioto, nie tutaj! –
uśmiechnął się do Lauren i cicho powiedział: – Jak rzadko siła idzie w parze z
rozumem...
Goryl spojrzał ponuro, zaczął rozwijać pokaźny zwitek banknotów i
podawać je panu Baines. Potem Hunter Dix i jego świta wyszli i stali się tylko
pięknym wspomnieniem. Jedynym dowodem ich obecności były dwa kawałki
papieru, którymi Kim wymachiwała nad głową, tańcząc z radości po sklepie.
Więc to zdarzyło się naprawdę, pomyślała Lauren nagle dziwnie
zobojętniała. I naprawdę idę na ten koncert. Świetnie się składa, to powinno być
dobrą nauczką dla Warda.
Reszta popołudnia była, jeżeli chodzi o pracę, całkowicie stracona. Za
każdym razem, kiedy Kim i Lauren spojrzały na siebie, zaczynały radośnie
chichotać. Pan Baines na próżno zwracał im uwagę na niewłaściwy stosunek do
pracy, Zresztą on też nie mógł być niezadowolony, biorąc pod uwagę sumę, jaką
zostawił w kasie Hunter Dix, kupując złote łańcuszki. Tak więc w końcu
wycofał się na zaplecze, pozostawiając je same.
Kim właśnie opierała się o gablotę, oglądając rękę, której dotknął
piosenkarz, kiedy weszła jedna ze stałych klientek. Chciała, żeby pan Baines
wprawił jej zgubiony kamień do brylantowego pierścionka.
– Już nigdy nie będę myła tej ręki – stwierdziła Kim, kiedy Lauren
wróciła z zaplecza z naprawionym pierścionkiem. – Nigdy, przysięgam.
– Śmiesznie będziesz wyglądała z jedną ręką brudną – powiedziała
klientka. – Ale i tak macie szczęście w porównaniu z resztą jego fanów. Szkoda
tego koncertu, prawda?...
Nic nie mogło zabić radości brzmiącej w głosie Lauren, ale pytanie z
trudem przeszło jej przez gardło.
– Co pani ma na myśli?
– Nie słyszałyście jeszcze? Koncert został odwołany. Wiatr jest tak silny,
że zamknięto lotnisko, i zespół, który miał towarzyszyć Hunterowi Dixowi, nie
może przylecieć z Chicago. W tym cały problem.
Przez chwilę Lauren miała wrażenie, że podłoga, na której stoi, nagle się
zapada.
– W sumie to śmieszne – mówiła dalej klientka beztroskim głosem. – Całe
to zamieszanie związane z tym wyjątkowym koncertem. Ta zarozumiała elita.
Wykształceni ludzie z college’u i nie pomyśleli o tym, żeby wyznaczyć termin
koncertu na jakąś bardziej sprzyjającą porę, a nie na koniec stycznia. Powinni
byli wiedzieć, że Matka Natura nie będzie dla nich robiła wyjątku. – Włożyła
pierścionek na zniszczoną rękę i podniosła torby pełne zakupów.
Lauren wychyliła się przez okno i obserwowała oddalającą się postać.
Kobieta miała rację. Wiatr był tak silny, że szła prawie zgięta w pół.
– Chyba się zabiję – stwierdziła Kim. – Diament tak łatwo przecina szkło,
ciekawe, czy przetnie moje nadgarstki.
Lauren nawet nie odpowiedziała, miała kompletnie ściśnięte gardło.
Mogłaby przeżyć bez tego koncertu, ale mieć tę cholerną wejściówkę i jeszcze
możliwość wejścia za kulisy! – i widzieć, jak wszystko nagle pryska... To było
nie do zniesienia.
Bezmyślnie, automatycznie wykonała wszystkie rutynowe czynności
związane z zamykaniem sklepu: schowała najcenniejsze rzeczy do ogromnego,
podwójnie zamykanego sejfu, zamknęła kasę, włożyła rachunki do koperty
przeznaczonej dla banku, którą miała oddać po drodze do domu. Gdyby jednak
ktoś spytał ją, czy to wszystko zrobiła, nie potrafiłaby odpowiedzieć.
Nie była zaskoczona, kiedy przy bankowym okienku pojawił się Ward.
Aptekę też zamykano o szóstej i często spotykali się w tym właśnie miejscu.
Właściwie to tu zobaczyli się po raz pierwszy. Pewnego wieczora, w lecie
zeszłego roku, zapomniała zakleić kopertę, która upadła i monety z brzękiem
rozsypały się, wpadając między płyty chodnika, a czeki zaczęły fruwać w
powietrzu. Wtedy Ward pomógł jej pozbierać to wszystko...
Jednak tego wieczora nie chciała o tym myśleć, powiedziała więc raczej
chłodno:
– Spodziewam się, że nie miałeś zbyt dużo kłopotu próbując zdobyć
bilety.
– Słyszałem, że sama sobie świetnie poradziłaś. Przecież cala ulica
mówiła dziś tylko o wizycie w waszym sklepie. – Jego głos zabrzmiał jakoś
dziwnie. Czy miało to być ostrzeżenie?
Wiedziała, że nie ma sensu złościć się na Warda. To nie jego wina, że
pogoda się popsuła. Ale usłyszała swój głos:
– Przypuszczam, że jesteś bardzo zadowolony z tego, że odwołano
koncert!
– Och! Lauren, oczywiście, że nie jestem zadowolony. Naprawdę
zrobiłem wszystko, co mogłem. Nie zdawałem sobie wcześniej sprawy, że
bardzo ci na tym zależało.
Nie odpowiedziała.
– Na pewno jest za zimno, żeby tak tu stać – dodał po chwili. – Ja w
każdym razie muszę jeszcze wrócić do apteki. Mam masę recept do
przygotowania, zanim przyjedzie samochód, żeby odebrać lekarstwa. A co
robisz później? Chciałabyś pójść do kina?
W milczeniu pokręciła głową. Ward uniósł brwi.
– Rozumiem – powiedział cicho. – Wolisz pójść do domu i tam, w
samotności, rozczulać się nad sobą.
Lauren nie czuła już zimna, ogarnęła ją złość.
– To najbardziej niemiła rzecz, jaką ktokolwiek, kiedykolwiek mi
powiedział!
– Przykro mi Lauren – jego głos brzmiał bardzo spokojnie. – Masz prawo
czuć się rozczarowana. A więc do zobaczenia jutro.
Odwrócił się i długim krokiem odszedł w stronę apteki. Po chwili jego
sylwetka prawie zniknęła we mgle. Gdyby nie to, że był wysoki i miał szerokie
ramiona, w ogóle nie można by go było dostrzec.
Przez chwilę chciała go zawołać, ale powstrzymała się i odeszła w stronę
parkingu. Nie miała już dziś ochoty na pouczenia i uwagi, tego była pewna. A
nawet jeżeli chciała pójść do domu, siąść przy kominku i myśleć o tym, co
mogłoby się zdarzyć, nie była to sprawa Warda.
Usłyszała limuzynę dopiero wtedy, gdy samochód zatrzymał się przy niej
i przyciemniona szyba otworzyła się.
– Lauren Hodges – powiedział tak doskonale znany głos i serce zaczęło
jej mocniej bić. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę. Czy zlitujesz się
nad nieznajomym – bezrobotnym nieznajomym – i pozwolisz się zaprosić na
kolację?
Te pięć sekund, kiedy się zastanawiała, trwało strasznie długo. Kolacja z
Hunterem Dixem to szansa, która trafia się tylko raz w życiu, ale jak sam
powiedział – był dla niej nieznajomym. Rozsądna dziewczyna nie wsiada do
samochodu obcego faceta. Ward byłby absolutnie zaszokowany tym pomysłem,
przyszło jej na myśl. Przeszła przez zaspę leżącą na brzegu chodnika i, niewiele
myśląc, wsiadła do limuzyny.
ROZDZIAŁ DRUGI
Była lekko rozczarowana wnętrzem samochodu, chociaż właściwie nie
potrafiłaby powiedzieć, dlaczego. Między siedzeniami wyłożonymi ładną,
mięciutką, czarną skórą, stał telewizor, magnetofon, telefon i lodówka.
Czego w końcu więcej może oczekiwać? – zadała sobie Lauren ironiczne
pytanie. – Świetnie wyposażonego baru i przystojnego barmana czy może małej
wanny napełnionej gorącą wodą, w której kąpałyby się piękne dziewczyny?
Zresztą gdyby tak było, Hunter Dix nie wyglądałby przez okno!
– W hotelu polecono Marconiego – powiedział. – Więc jeżeli nie masz
lepszej propozycji...
Siedziała obok niego, ludzie z ochrony zajmowali fotele naprzeciwko.
– To najlepsza restauracja w mieście – w tym momencie, odrobinę za
późno, zauważyła jego modnie podarte dżinsy i zmieszała się trochę.
Restauracja Marconiego cieszyła się bardzo dobrą opinią i obowiązywał tam
określony styl. Ale przecież, niezależnie od wszystkiego, nie wyrzuciliby chyba
Huntera Dixa.
Kierownik sali spojrzał pytającym wzrokiem na sławnego gościa. Ale
podarte dżinsy, brak krawata i marynarki jakoś przestały być ważne, kiedy jeden
z goryli szepnął mu do ucha parę słów, wkładając jednocześnie coś do kieszeni.
Sądząc po uśmiechu, jaki pojawił się nagle na twarzy kierownika, musiał to być
jakiś grubszy banknot.
Kierownik przysunął jej krzesło, Hunter Dix siadł naprzeciwko. Lauren
spojrzała na ludzi z ochrony, siedzących trzy stoliki dalej, i uniosła brwi.
– Ci biedni chłopcy muszą mieć dosyć ciągłego patrzenia na mnie –
powiedział piosenkarz i znajomy, czarujący uśmiech rozświetlił jego twarz.
Lauren zrobiło się ciepło na sercu i odprężyła się. Właściwie, dlaczego tak
przejmowała się jego strojem? Teraz, kiedy dżinsów nie było widać spod stołu,
w jego wyglądzie nic specjalnie nie raziło. A poza tym, cóż właściwie warte są
zasady? Hunter Dix najwyraźniej nie przejmował się nimi.
Wardowi nawet nie przeszłoby przez myśl, że można wkroczyć do
Marconiego w podartych dżinsach. Brakowało mu tej pewności siebie, którą ma
Hunter Dix, pomyślała Lauren uśmiechając się do siebie. – Ward
prawdopodobnie w ogóle nigdy nie miał ani jednej pary podartych dżinsów. Na
jesieni pomagał jej uprzątnąć trawnik przed domem i przygotować go na zimę.
Nawet po całym dniu pracy w ogrodzie, kopaniu grządek i strzyżeniu trawnika
wyglądał porządnie, schludnie i prawie czysto. Korciło ją strasznie, żeby
wepchnąć go w kupę kompostu, po prostu po to, żeby zobaczyć, jak będzie
wyglądać. Tylko że prawdopodobnie on wciągnąłby ją za sobą.
– Jesteś piękną dziewczyną – wyszeptał Hunter Dix. Znowu poczuła
jakby stalowe obręcze, które przeszkadzały jej oddychać.
– Panie Dix...
– Dla moich przyjaciół jestem Hunter – sięgnął po jej rękę i przytulił ją do
policzka. – Twoje włosy wyglądają jak zrobione ze światła gwiazd – mają taki
niesamowity srebrny połysk.
Ward powiedział jej kiedyś, że przy pewnym oświetleniu jej włosy
wyglądają jak pokryte kurzem. Cholera, nie mam zamiaru więcej o nim myśleć!
– Powiedz mi, o co chodziło dziś po południu, kiedy ten starszy facet
wybiegł z zaplecza sklepu?
Nagłe pojawił się kelner z butelką szampana, co jakoś zaskoczyło Lauren.
Nie zauważała, żeby w ogóle ktoś coś zamawiał. Hunter spróbował odrobinę i
potrząsnął głową. Kelner bez słowa zabrał butelkę.
– Co się stało temu starszemu facetowi? – zapytał znowu Hunter.
Jednocześnie gładził palcami wierzch jej dłoni i Lauren z trudem udało się
skupić na odpowiedzi.
– Pan Baines? – powiedziała. – No pomyśl sam. To jego sklep. Słyszy
nagle krzyk jednej ze sprzedawczyń i pierwsza rzecz, jaką widzi, to dwóch
wielkich facetów w ciemnych okularach, którzy wyglądają, jakby chcieli
wynieść sejf, nie mówiąc już o rzeczach rozłożonych w gablotach.
Hunter przekładał jej dłoń z jednej swojej ręki do drugiej. Zmarszczył
lekko brwi, jakby był pochłonięty czymś innym.
– To znaczy, właściwie... – Lauren zawahała się. – Ja sama przez chwilę
zastanawiałam się, czy twoi ludzie nie mają zamiaru obrabować sklepu.
– Chyba tak już się przyzwyczaiłem, że cały czas są obok mnie –
uśmiechnął się – że nie myślę, jak mogą reagować inni.
Przyniesiono drugą butelkę szampana, ta wreszcie zadowoliła Huntera i
kelner właśnie napełniał kieliszki, kiedy jakaś kilkunastoletnia dziewczynka
podbiegła do ich stołu, prosząc o autograf. Zanim zdążyła powiedzieć, o co jej
chodzi, pojawił się jeden z goryli i delikatnie zmusił ją do odejścia. Lauren
miała ochotę kopnąć go w łydkę. Dziewczynka wyglądała na bardzo
rozczarowaną, a przecież spełnienie jej prośby było tak proste. Nie wymagało
ani czasu, ani wysiłku.
Hunter zauważył spojrzenie Lauren i wzruszył ramionami.
– Jeżeli raz ustąpię – powiedział raczej smutno – zaraz ustawi się cała
kolejka i nie będę nawet miał czasu na zjedzenie czegoś.
– No tak. Oczywiście – zmieszała się lekko. – Nie pomyślałam c tym.
Piosenkarz dał znak drugiemu człowiekowi z ochrony, żeby podszedł
bliżej, i powiedział mu coś po cichu. Potem oparł się wygodnie, trzymając w
palcach kieliszek szampana.
– Właśnie wychodziłbym na scenę – powiedział zamyślony.
– Czy żałujesz, że odwołano koncert?
– I stracić to?... Chyba żartujesz, Lauren Hodges! – lekko zmrużył oczy
patrząc na nią. Znowu poczuła, że nie może normalnie oddychać.
– A w ogóle, to jak to się stało, że rozdzieliłeś się ze swoim zespołem?
– Miałem do załatwienia jedną sprawę – wzruszył ramionami – a oni
zostali o dzień dłużej w Chicago. Te cholerne loty czarterowe. Nigdy nie można
na nie liczyć.
– Przecież to nie wina samolotu, że zerwała się taka burza.
Patrzył na nią przez długą chwilę, potem roześmiał się ciepło i wyciągnął
dłoń, żeby odwrócić jej twarz w swoją stronę.
– Jesteś najpoważniejszym małym stworzeniem, jakie znam. Powiedz mi
coś o sobie, słodka Lauren.
– Jestem pewna, że nie ma nic, co mógłbyś chcieć wiedzieć –
uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.
Okazało się jednak, że było bardzo dużo rzeczy, o których chciał usłyszeć,
ona też zadawała masę pytań i ich spokojna kolacja dobiegła końca, zanim
zdążyli sobie wszystko opowiedzieć. Wydawało się to wręcz niemożliwe, żeby
rozmawiali tak długo i że Hunter Dix mógł interesować się takimi rzeczami jak
to na przykład, że rok wcześniej straciła matkę. Rozmawiali też o tym, czy
powinna zatrzymać dom, w którym spędziła dzieciństwo, czy sprzedać go i
kupić, teraz gdy była sama, wygodne mieszkanie... Z nikim dotąd nie dzieliła się
swoimi wątpliwościami na ten temat. Dzielenie się z Hunterem wszystkim, co ją
nurtowało, wydawało się naturalne i nie wymagało żadnego wysiłku. To
spotkanie nie przypominało żadnej pierwszej randki, jaką dotąd miała...
Chwileczkę, powiedziała sobie trzeźwo. Pierwsza randka? Lauren
Hodges, nie bądź idiotką. Nie oczekuj niczego więcej, ciesz się tym, co masz.
Nikt nie jest w stanie zabrać ci tego wieczoru, tych kilku godzin sam na sam z
twoim idolem. Jedyne, na co mogłaś liczyć, to to, że będzie uprzejmie słuchał
twojej gadaniny, starając się nie ziewać, a może nawet wcale cię nie słysząc!
Rozejrzała się wokół siebie, gdy usłyszała dźwięk krzeseł, odsuwanych
przez goryli. Była zaskoczona, widząc dookoła same puste stoliki.
– Jak spokojnie się nagle zrobiło – powiedziała troszkę nerwowo. –
Nawet w czasie burzy nigdy nie widziałam, żeby u Marconiego było tak pusto.
– To dlatego, że wynająłem całą restaurację, żeby nie przeszkadzali ci
łowcy autografów – Hunter lekko się uśmiechnął.
Ciepłe uczucie wdzięczności wypełniło jej serce. Mogła się domyślić, że
nie był zwykłym człowiekiem, nie przyszło jej jednak do głowy, że mógłby...
– Nie powiedziałbym, że jedzenie było tego warte – Hunter mówił dalej –
ale towarzystwo na pewno.
Szybko podniosła filiżankę kawy i wypiła ostatni łyk.
– Nie spiesz się – mruknął. – Chłopcy zajmą się rachunkiem i podjadą tu
samochodem. – Pochylił się w jej stronę i, obejmując delikatnie palcami twarz
Lauren, całował ją długo i bardzo delikatnie. Jego usta były ciepłe i przyjazne.
To było jak wspaniałe dopełnienie, pomyślała. Idealne zakończenie
idealnego wieczoru.
Podniósł głowę.
– Przypuszczam, że nie jesteś dziewczyną, która przyjęłaby teraz
zaproszenie do hotelu?
W jej oczach pojawiło się zaskoczenie i prawie strach.
– Przepraszam – roześmiał się cicho. – Chyba mnie jakoś zaczarowałaś,
Lauren. Nigdy nie czułem czegoś takiego... No dobrze, po prostu zapomnij, że
cokolwiek powiedziałem.
Nigdy, pomyślała sobie Lauren. Takiego komplementu nigdy nie
mogłabym zapomnieć...
Ludzie z ochrony dyskretnie odwrócili się, gdy odprowadzał ją do drzwi.
Dotknął jej twarzy i pocałował namiętnie. Lauren musiała stoczyć wewnętrzną
walkę między opanowującym ją uczuciem, a resztkami zdrowego rozsądku.
Przecież nie można pójść do łóżka z mężczyzną, którego zna się tak
krótko, pomyślała.
Ale wydaje mi się, że znam go tak dobrze...
Jutro wyjedzie i już nigdy go nie zobaczę!
Tak właśnie się to skończy. Ale ten wieczór będę wspominać do końca
życia...
– Nie zapomnij mnie, moja słodka Lauren – wyszeptał.
– Nie potrafiłabym cię zapomnieć – próbowała odpowiedzieć spokojnie.
– Nie pozwolę ci – uśmiechnął się szeroko. – A poza tym winien ci jestem
koncert!
A potem odszedł, nic już nie mówiąc. Może nawet zawołał jakieś słowa
pożegnania, ale jeżeli tak, to wiatr zagłuszył wszystko. Patrzyła na odjeżdżającą
szybko białą limuzynę, błyszczącą w świetle ulicznych latarni, nawet przez
padający śnieg.
Kiedy samochód znikł jej z oczu i weszła do domu, pierwszą rzeczą, jaką
zrobiła, było wyjęcie niepotrzebnego już biletu i wsadzenie go za ramę lustra.
Nie była to jedyna pamiątka. Ten wieczór wart był więcej niż jakikolwiek
koncert. Jak mogłaby kiedykolwiek zapomnieć choćby jeden szczegół
dzisiejszego spotkania?
Winien ci jestem koncert! Co on miał na myśli, mówiąc to?
Ranek znowu był szary i pochmurny. Wiatr ucichł i przestał padać śnieg.
Ale ten dzień wydawał się Lauren jeszcze bardziej ponury niż poprzedni, bo
wiedziała, że znikło ciepło, które dawała jej świadomość obecności Huntera
Dixa. Gdzieś indziej czekali na niego następni ludzie – nawet nie spytała go,
dokąd jedzie.
W sklepie panowała pustka, bo ulice nie zostały jeszcze całkiem
odśnieżone. Trudno było przejść. Co prawda większość lezącego śniegu już
uprzątnięto, ale do chodnika przyklejał się marznący deszcz. Wszędzie było
ślisko i chodzenie sprawiało jej poważne problemy. Lauren ostrożnie szła w
górę Poplar Street, w kierunku apteki, żeby przynieść poranną kawę panu
Baines. Właściciel sklepu stwierdził, że ponieważ dzień zapowiada się
spokojnie, jest to świetna okazja, żeby zająć się delikatnymi naprawami, które
trudno było wykonać, kiedy ciągle przychodzili klienci. A skoro w sklepie nie
było nic do roboty, to może Lauren mogłaby przynieść mu kawę...
Nie bardzo wypadało odmówić. Od kilku miesięcy z radością
wykorzystywała każdą okazję, żeby wyjść, bo mogła wtedy spotkać Warda. A
teraz, nagłe wcale nie zależało jej na tym, żeby go zobaczyć...
Nie miała wprawdzie żadnego powodu, żeby go unikać. Nie czuła się
przecież winna. Spędzając wieczór z Hunterem Dixem, nie złamała żadnej
obietnicy danej Wardowi, bo przecież nic mu nie obiecywała. Nie miała go za co
przepraszać. I w sumie, gdyby się nad tym zastanowić, to nic się nie zmieniło.
Spędziła miły wieczór, to wszystko. Nawet Ward nie mógł jej tego wypominać.
Ale myśląc o tym, zdawała sobie sprawę, że to nieprawda. Coś jednak się
zmieniło – właśnie Lauren. Nie była już tą samą dziewczyną, co wczoraj.
Odkryła, że istnieli na świecie ludzie, dla których romantyczność nie była
niczym nienaturalnym. Ludzie, którzy znali przyjemności, jakie daje życie, i
potrafili z nich korzystać.
Znała co najmniej jednego takiego człowieka.
Apteka oczywiście była pełna, mimo wczorajszej burzy. Ludzie zawsze
chorowali. Chociaż Ward miał pomocnika i zatrudniał parę osób, większość
pracy związanej z lekami należała do niego. Lauren wydawało się, że musiał to
lubić. Mieszkał nawet nad apteką, jakby nie chciał się oddalać od swojej pracy.
Gdyby odczuwał taką potrzebę, na pewno mógłby zatrudnić jeszcze jednego
farmaceutę, żeby mieć więcej wolnego czasu. Choćby po to, aby rozwijać jakieś
zainteresowania, wziąć wolny dzień czy po prostu pójść na zimowy spacer.
Zastanawiała się właśnie, czy Hunter lubi spacerować po śniegu i
uśmiechnęła się ciepło na myśl o tym, kiedy na rogu wpadła nagle na Warda i
musiała bardzo się starać, żeby nie wylać pełnego kubka kawy na jego długi,
nieskazitelnie biały fartuch.
– Dziś bierzesz kawę na wynos? – zdziwił się. – Czy mam to rozumieć
jako aluzję?
Rozzłościła się. Czy był aż takim egoistą, żeby wszystko odbierać tak
osobiście?
– Żadnych aluzji – powiedziała sucho. – Nie wiem, dlaczego myślisz, że
muszę się uciekać do takich metod.
Jego oczy pociemniały i uśmiech, czający się w kąciku ust, zniknął.
Włożył ręce do kieszeni aptekarskiego fartucha.
– Zaczynam rozumieć – powiedział spokojnie. – Wiesz, jeden z moich
pracowników widział, jak wsiadałaś do limuzyny.
– To nie twoja sprawa! – stwierdziła Lauren stanowczo. – I oczywiście
zauważył też, że twój samochód był na parkingu jeszcze dziś rano...
Lauren przygryzła dolną wargę i utkwiła wzrok w krawacie Warda, żeby
nie musieć patrzeć mu w oczy. Dziś rano specjalnie kazała taksówkarzowi
zatrzymać się na końcu ulicy, a nie przed samym sklepem, uważając, że nie ma
potrzeby rozgłaszania faktu, że nie wróciła wieczorem po samochód. A teraz
Ward robi z tego aferę, podczas gdy ona wcale nie była winna. No ładnie...
– Musisz sobie zdawać sprawę, że rozpoczęłaś bardzo niebezpieczną grę
– kontynuował Ward spokojnie. – Miejscowy fotograf próbował zrobić zdjęcie
twojemu idolowi i jego aparat został rozbity na ulicy przez jednego z goryli.
– A jak myślisz, do czego służy ochrona? Jeżeli ten fotograf czymś mu
groził...
– Robiąc zdjęcia? – zadrwił Ward. – Lauren, ty chyba nie zdajesz sobie
sprawy z tego, co mówisz.
– Dla twojej informacji – skrzyżowała ramiona – ale bynajmniej nie
traktuj tego jako tłumaczenie się, bo prawdę mówiąc, uważam, że...
– Hej, Lauren – przerwał jej Ward. – Jeżeli uspokoisz się na moment, to
zauważysz może, że nie proszę cię o tłumaczenie mi niczego. Po prostu martwię
się o ciebie, to wszystko. Jestem...
– Nie musisz. Hunter zaprosił mnie na kolację, a potem odwiózł do domu.
To wszystko. Cały czas byliśmy w towarzystwie „goryli”, jak ty ich nazywasz, i
nic się nie zdarzyło... i żałuję, że nie, ty nędzny, podejrzliwy plotkarzu! Ale to
już skończone, więc nie musisz rozpowiadać o tym jako o przelotnej
przygodzie, bo nic się nie stało. Mówię ci to tylko po to, żeby uniknąć
niepotrzebnych plotek, które rozejdą się zaraz po całym mieście...
– Czy przestaniesz, żeby nabrać oddechu, czy będziesz tak mówiła przez
cały ranek? – spytał Ward spokojnie.
Spojrzała na niego.
– Dobrze – powiedział szybko. – Winien ci jestem przeprosiny. Przyznaję,
że... że podejrzewałem cię o najgorsze, a powinienem wiedzieć, że nie całkiem
stracisz głowę. Jesteś na to zbyt rozsądna i wrażliwa.
Rozsądna! Wrażliwa! Była wściekła. Czy Ward uważał to za
komplement? Jeżeli chodzi o jego przeprosiny, to nie należały do
najzręczniejszych, jakie zdarzyło jej się usłyszeć, ale nie spodziewała się
przecież niczego innego. To Ward jest zbyt rozsądny i wrażliwy, żeby potrafić
się przyznać do błędu. W milczeniu skinęła głową. Cóż zresztą mogła innego
zrobić?
W oczach Warda pojawił się ciepły blask, ale nigdy nie dowiedziała się,
co chciał wtedy powiedzieć. Na zapleczu apteki zrobiło się jakieś zamieszanie i
ktoś go zawołał. Ward odszedł szybko nic już nie mówiąc.
Lauren zajrzała do środka. Zobaczyła leżącego na podłodze mężczyznę i
pochyloną nad nim przerażoną kobietę. Ward uklęknął obok i zasłonił wszystko.
– Czy ktoś wezwał karetkę? – zapytała Lauren. Kasjerka, która stała za
nią, kiwnęła twierdząco głową.
– To uroczy starszy pan. Miał już jeden atak serca w zeszłym roku. Tak
jak teraz. Ale Ward jest przy nim, więc wszystko będzie dobrze, na pewno.
– O, niewątpliwie – powiedziała Lauren sucho. – Tak długo, jak Ward jest
obok, nic złego nie może się stać.
Kobieta przytaknęła.
Nie usłyszała nawet ironii w tym, co mówiłam, pomyślała Lauren. Co w
nim takiego jest, zastanawiała się wracając do swojego sklepu, że jego
pracownicy darzą go takim głębokim szacunkiem?
Tego wieczora była w domu mniej więcej od kwadransa, gdy przysłano
kwiaty. Dwa tuziny wspaniałych, kremowo-białych róż, do których dołączona
była wizytówka Huntera. Musiał myśleć o niej tego ranka, wyjeżdżając z miasta.
Zdała sobie z tego sprawę i jej serce napełniło się radością.
Zamknęła nogą drzwi wejściowe i stała, trzymając wielkie pudło, tak
szczęśliwa, jakby to sam Hunter wrócił do niej. Prawie nie mogła oddychać z
radości. Róże – to przecież takie drogie kwiaty! A te były najpiękniejsze, jakie
kiedykolwiek widziała. Ogromne paki wciąż jeszcze po – kryte kropelkami
wody, delikatnie rozchylone, aksamitne płatki...
Wyjęła z bukietu jeden kwiat i zaczęła tańczyć po pokoju, jakby z jakimś
niewidzialnym partnerem. Potem odłożyła różę i dotknęła policzkiem zielonego
materiału, którym wyłożone było pudło. Wąchała kwiaty, aż zakręciło jej się w
głowie od ciężkiego, mocnego zapachu.
Zajęta układaniem róż w wazonie zupełnie zapomniała o tym, że jest
głodna. Wypróbowywała różne kombinacje, robiąc bukiety do sypialni, do
kuchni i do postawienia na kominku, gdy zadzwonił telefon.
– Dzień dobry, Lauren, kochanie – usłyszała gardłowy, czuły głos i o mało
nie wypuściła słuchawki.
– Hunter! – odwróciła się, żeby spojrzeć na kuchenny zegar. – Przecież to
już pora koncertu!
– Głuptasku – roześmiał się. – Na zachodnim wybrzeżu jest przecież o
dwie godziny wcześniej, więc właśnie odpoczywam. Ale jakoś nie mogłem się
zdrzemnąć. Za każdym razem, kiedy zamykam oczy, zaczynam myśleć o tobie.
Czy dostałaś róże? Mam nadzieję, że podobają ci się właśnie białe. Czerwone są
ładniejsze, ale nie pasowałyby do ciebie.
– Tak. Dziękuję. Są piękne. Nigdy jeszcze takich nie dostałam.
– Biedne dziecko! Czy nikt nigdy nie przysyłał ci żadnych kwiatów?
Zawahała się nagle. Czyżby z niej drwił? W jego głosie wyraźnie było
słychać śmiech, a to, co mówiła, mogło brzmieć bardzo naiwnie.
– To znaczy, oczywiście, że dostaję kwiaty – powiedziała dumnie. – Po
prostu nigdy tyle naraz. Nie bardzo wiem, co z nimi wszystkimi zrobić.
– Kochanie – roześmiał się – jesteś tak wspaniale niewinna i szczera. Nie
próbuj tego ukrywać. Dlatego właśnie wysłałem ci białe róże. Pasują do twojej
niewinności i prostoty. Nigdy jeszcze nie spotkałem kogoś takiego.
Dłoń, w której trzymała słuchawkę, nagle stała się wilgotna i zadrżała. Ze
strachu? Ze zdziwienia? Z radości? To prawda, że ostatniej nocy dał jej do
zrozumienia, że mu się podoba, nawet bardzo. Ale...
– Większość kobiet, które znam, to bardzo cyniczne osoby – mówił dalej
cicho. – Wydaje im się, że to jedyna metoda, żeby zrobić wrażenie na
mężczyźnie. Nikt nie wysłałby im białych róż, w każdym razie nie w szczerych
zamiarach. Ale ty... Nigdy nie myślałem, że będę czuł coś podobnego, Lauren,
moja malutka.
Przełknęła ślinę, próbując umieścić swoje serce w normalnym,
anatomicznie uzasadnionym miejscu. Wydawało się, że już na zawsze
pozostanie jej w gardle.
– Jesteś zaskoczona tym, co mówię? – niski, namiętny szept stał się
głośniejszy. – Może na dzisiaj już starczy. Wrócimy do tego tematu w dzień św.
Walentego.
– Dzień... – powiedziała niepewnie. – Co...
– Jak mogłem zapomnieć o najważniejszym! Ustaliłem wszystko z moim
impresario i przełożyliśmy wczorajszy koncert.
Na dzień św. Walentego? Znowu go zobaczę, śpiewało jej serce. I to już
niedługo...
– To wspaniale! Ale jak to się stało, że miałeś wolny ten termin? To
znaczy, przecież twoje piosenki... Każdy chętnie poszedłby na twój koncert w
Dniu Zakochanych.
– Dzień Zakochanych? – usłyszała śmiech w jego głosie. – Tak, wiele
osób przyszłoby na koncert. Ale trzymałem ten dzień wolny z myślą o... Nie
będziemy rozmawiać o poprzedniej kobiecie mojego życia. To już skończone. A
teraz mam nową wybrankę serca – w jego głosie znowu pojawił się ten niski
ton. – Prawda, malutka? Przecież to niemożliwe, żebyś nie czuła tego, co ja.
– Tak, też to czuję – wyszeptała. Zabrzmiało to prawie jak przysięga.
– Czy masz pod ręką jedną z tych róż? – jego głos zadrżał lekko.
– Tak, mam. Dlaczego?
– Pocałuj ją i wyobraź sobie, że to ja... – wyszeptał.
Następnego ranka, gdy Lauren powiedziała o przełożonym koncercie,
Kim upuściła tacę z pierścionkami, którą właśnie wyjmowała z sejfu. Złoto i
kamienie rozsypały się z brzękiem po podłodze.
Lauren przestała ścierać płyn do mycia szyb z gabloty i uklękła, żeby
pomóc pozbierać pierścionki, zanim pan Baines zobaczy, co się stało.
Kiedy wszystko było już starannie ułożone, Kim sprawiała nadal wrażenie
dosyć przejętej.
– Lauren, na twoim miejscu chyba nie rozpowiadałabym o tym koncercie,
zanim nie zostanie to oficjalnie ogłoszone – radziła. – Po co wszyscy mają się
ciebie pytać, skąd to wiesz.
– Na litość Boską, Kim, przecież chyba nie wierzysz w te nonsensowne
plotki, które krążą po okolicy!
– Oczywiście nie przypuszczam, żebyś spędziła noc z Hunterem Dixem,
ale ostrzegam cię, że wiele osób na pewno będzie tak myślało.
W tym momencie do sklepu wszedł klient i Kim zaczęła mu pokazywać
kolczyki, które miały być prezentem dla jego dziewczyny na dzień św.
Walentego.
Lauren złapała się na tym, że obgryza swoje starannie utrzymane
paznokcie i wyjęła rękę z ust. Jaki obrzydliwy jest ten płyn do mycia szyb,
pomyślała. A może to plotki, krążące po okolicy, pozostawiły taki gorzki smak?
Nie skończyła jeszcze czyszczenia gablot, a klient Kim oglądał którąś z
kolei parę kolczyków z niezadowoleniem potrząsając głową, kiedy do sklepu
wszedł Ward. Lauren zauważyła go, gdy starał się ominąć krople
rozpuszczającego się śniegu spadające z dachu i pomyślała: tylko tego mi
jeszcze dziś brakowało!
– Chyba nadchodzi wiosna – oświadczył z promiennym uśmiechem. –
Przynajmniej tak się wydaje. Słońce świeci i śnieg zaczyna topnieć. – Postawił
papierową torbę na gablocie, tuż przed Lauren. – Przyniosłem ci kawałek
wiosny – Ward zaczął rozpinać swój wełniany płaszcz.
– Jeżeli rzeczywiście jest tak ładnie – powiedziała Lauren – po co brałeś
płaszcz, przecież to blisko.
– Nie mówiłem wcale, że jest ciepło. Po prostu koniec stycznia, więc
zostało jeszcze tylko sześć tygodni zimy.
– A gdybyś nie zauważył, że to koniec stycznia, to wiesz, co by się
okazało? Po prostu zostałoby nam jeszcze półtora miesiąca zimy. – Lauren
oparła się łokciami o szklaną gablotę i położyła brodę na rękach.
– Jesteś dziś chyba w złym nastroju – stwierdził Ward. – Czy ktoś ukradł
ci dziury z sera, który jadłaś na śniadanie?
Lauren nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Nawet gdyby się
dowiedziała, że ma być jeszcze zimniej i że znów spadnie śnieg, i tak byłaby
zadowolona z życia. Po tym wszystkim, co stało się wieczorem – telefon, róże,
wiadomość o koncercie...
W oczach Warda pojawił się ciepły, prawie figlarny uśmiech.
– A tak poza tym – dodał – to nie musisz już dłużej czekać na wiosnę. –
Popatrzył znacząco na papierową torbę.
Lauren otworzyła ją i spojrzała trochę niepewnie na małą glinianą
doniczkę pełną cebulek krokusów. Błyszczące liście w biało-zielone paski były
już całkiem rozwinięte. Małe pączki kwiatów zaczynały właśnie wyglądać z
doniczki. Lauren wydawało się, że zobaczyła już fioletowy płatek.
– Wyglądają na bardzo dorodne – powiedziała. Skinął głową.
– Zostały dostarczone do sklepu dziś rano. Oczywiście jak się ociepli,
możesz je przesadzić do ogrodu. Będą kwitły co roku. – W jego głosie brzmiało
zadowolenie z siebie.
To bardzo w stylu Warda, pomyślała. Jest tak praktyczny, że nawet, gdy
daje dziewczynie kwiaty, to chce, żeby można je było wykorzystać kilka razy!
Nie, to nie w porządku – powiedziała sobie. Wiedział, że lubi krokusy.
Przekonał się o tym na jesieni, gdy pomagał jej porządkować na zimę klomb za
domem. Jego prezent może nie był bardzo kosztowny, ale na pewno
przemyślany.
Przygryzła wargę.
– Wiesz, Ward – powiedziała miękko. – Nie powinnam ci tego
wszystkiego mówić wczoraj wieczorem. Nawet już nie pamiętam, jak cię
nazwałam, ale to chyba nie było zbyt przyjemne...
Jego twarz lekko drgnęła.
– Może nie starajmy się sobie tego przypominać, dobrze? Przepraszam,
że... tak nagle cię wczoraj zostawiłem i poszedłem sobie.
Lauren postawiła krokusy obok kasy i powiedziała obojętnie:
– Och, naprawdę, nic się nie stało. Miałeś co innego do roboty. Jak się
miewa pacjent?
– W porządku – nie rozwijał tematu. – Posłuchaj, Lauren, grają jeszcze
ten film. Nie miałabyś ochoty zobaczyć?
Nie chciała mu odmawiać, ale coś w środku powstrzymywało ją od
przyjęcia jakiegokolwiek zaproszenia z jego strony. To nie byłoby uczciwe,
dawać mu w tej chwili nadzieję. A poza tym, gdyby Hunter znowu zadzwonił, a
jej nie było w domu?...
– Oj, idzie pani Schuyler – powiedziała szybko. – Zajmie na pewno cały
ranek, wiesz, jaka jest gadatliwa.
Ward zrozumiał chyba zmianę tematu jako odmowę.
– Lepiej wrócę do apteki, pewno już jest kolejka – poklepał ją po ręku i
delikatnie przesunął pierścionek z szafirem, który miała na palcu tak, żeby
kamień odbijał światło. Uśmiechnął się i wyszedł, ale zdążył jeszcze
przytrzymać drzwi pani Schuyler.
Gdyby nosił kapelusz, pewno by go zdjął i się ukłonił, pomyślała Lauren.
Było już prawie południe, gdy znowu zostały z Kim same. Lauren liczyła
pieniądze w kasie, żeby odnieść je do banku w czasie przerwy obiadowej. Kim
oglądała krokusy. Pod wpływem ciepła jeden zaczął się już rozwijać, tak jakby
nie mógł się doczekać chwili, kiedy zobaczy, co się dookoła dzieje.
– Biedny Ward – powiedziała Lauren, patrząc na kwiatki. – Tak bardzo się
stara i jakoś nigdy mu nie wychodzi.
Krokusy, pomyślała, Wardowi nigdy nie przyszłoby do głowy wydać
pieniądze na dwa tuziny róż. Stwierdziłby, że to przesada kupować tyle naraz.
– A ja sądzę, że to strasznie miłe z jego strony – odparła Kim, nie patrząc
na nią.
Lauren przestała na chwilę liczyć pieniądze.
– Czy mi się wydaje, czy to właśnie ty nazwałaś go podłym draniem? –
jej palce znowu zaczęły poruszać się szybko, przekładając dwudziestodolarowe
banknoty.
– Nie myślałam tego poważnie. Po prostu byłam rozczarowana, że nie
zdobył biletów. Wiesz, że często mówię coś bez zastanowienia. Gdy wczoraj ten
facet stracił przytomność w aptece – dodała nagle – Ward uratował mu życie.
Wszyscy to potwierdzają.
– To wspaniałe. Ale jaki ma to związek z tymi krokusami?
– Chyba żaden – Kim wzruszyła ramionami – ale to świadczy na jego
korzyść. Mógłby chodzić i opowiadać wszystkim, jakim jest bohaterem.
– Może zdaje sobie sprawę, że mówienie o tym nie zrobiłoby na mnie
wrażenia.
– Nie wydaje mi się, żeby on chciał zrobić na tobie wrażenie. Ward po
prostu próbuje wyciągnąć cię z kłopotów. Dlaczego przyniósł te kwiaty, jak
myślisz? Wie, że wszyscy w okolicy cię obserwują i gdyby teraz odwrócił się od
ciebie...
– Czy chcesz powiedzieć, że on próbuje naprawić moją zszarganą
reputację? Jakie to miłe z jego strony! – odpowiedziała Lauren zimnym głosem.
– Nie o to mi chodzi, Lauren – Kim odsunęła doniczkę. – Niezupełnie o
to. Po prostu jestem nieprzyjemnie zaskoczona twoim zachowaniem. I dziwię ci
się, prawdę mówiąc.
– Ponieważ jestem zbyt rozsądna i wrażliwa, żeby tak łatwo stracić
głowę? Jeżeli o mnie chodzi, nie jest to komplement. – Lauren głośno zamknęła
szufladę kasy. – Weź sobie te krokusy – powiedziała idąc do drzwi – ja w
każdym razie ich nie chcę.
ROZDZIAŁ TRZECI
Następne dni byłyby cudowne, gdyby nie grypa, na którą Lauren
zachorowała w czasie weekendu. Musiała ją złapać, biegnąc do banku bez
płaszcza. Tamtego dnia była tak wściekła na Warda i Kim, że zupełnie nie czuła
zimna. I teraz właśnie za to płaciła.
Hunterowi strasznie się podobał jej zachrypnięty glos. Żartował, że mówi
teraz seksownym szeptem, gdy zadzwonił do niej, po koncercie w Honolulu.
Obudził ją wtedy o trzeciej w nocy, gdy właśnie udało jej się zasnąć. Ale nie
mogła długo być na niego zła. Opowiadał jej o licznych problemach związanych
z tym tournee. O tym, że nieodpowiedzialni organizatorzy zarezerwowali na
jego koncerty nieodpowiednie sale, musiał mieszkać w nie najlepszych hotelach,
nie sposób było dostać coś normalnego do jedzenia. Tylko jej ciepły głos i
zdrowy rozsądek utrzymywały go przy życiu, stwierdził.
– Gdyby nie to, że mam ciebie i mogę z tobą rozmawiać, Lauren,
malutka, odwołałbym to tournee. To po prostu katastrofa. Ale przecież – dodał
żartobliwie – my, artyści, musimy uszczęśliwiać lud.
On zawsze, niezależnie od tego gdzie się znajdował, musiał występować,
pomyślała ze smutkiem. Zawsze otoczony przez fanów, z których każdy
chciałby, choć na chwilę, przyciągnąć jego uwagę i zdobyć kawałek jego serca.
Grypa była dobrą wymówką, żeby siedzieć w domu. W czasie tego
weekendu prowadziła raczej samotny tryb życia, czekając cały czas na
upragniony dzwonek telefonu. Ward wpadł na chwilę, w niedzielę po południu.
Przyniósł jej najnowszy numer ulubionego czasopisma i puzzle, które razem
ułożyli. Jego towarzystwo sprawiało jej przyjemność, mimo że za każdym
razem, kiedy kichała, przypominała sobie, jak bardzo była na niego zła. Próbuje
naprawić jej reputację, cóż za uprzejmość. Szczególnie że ona nie zrobiła
zupełnie nic, co mogłoby być źle widziane. Tak czy inaczej jego obecność była
dużo lepsza niż samotność. Chociaż właściwie jej myśli wracały wciąż do
Huntera. Tego popołudnia leciał właśnie do Tokio.
Bardzo chciała pójść do pracy w poniedziałek, ale w nocy jej stan jeszcze
się pogorszył. Głęboki, suchy kaszel prawie rozrywał płuca. Zamiast do pracy
poszła więc do lekarza, który stwierdził, że ma bardzo poważne zapalenie
oskrzeli.
– Proszę wrócić do domu i położyć się do łóżka – polecił lekarz. – Niech
się pani nie martwi o lekarstwa. Powiem w aptece, żeby przysłano je pani
jeszcze dziś.
Wróciła do domu, ale nie miała dość siły, żeby położyć się do łóżka.
Usiadła na kanapie zmęczona i obudziła się dopiero wieczorem, gdy było już
zupełnie ciemno. Od leżenia na oparciu tak bolała ją szyja, że miała wrażenie, że
już nigdy nie będzie mogła ruszać głową.
Kiedy zadzwonił dzwonek, miała zamiar w ogóle nie wstawać i nie
otwierać drzwi. Ale ktoś znowu zaczął się dobijać i przypomniała sobie o
lekarstwach, które powinny być dostarczone z apteki. I tak już długo na nie
czekała.
Nie był to jednak chłopiec rozwożący lekarstwa. Na małym ganku stał
Ward z białą torbą w ręku, a wokół niego wirowały wielkie białe płatki śniegu.
Osiadały na ciemnych włosach, przyklejały się do płaszcza. Nawet na rzęsach
miał ogromny, prawie przezroczysty, płatek. Ward zamrugał i strząsnął go dłonią
w rękawiczce, właśnie w chwili, gdy otworzyła drzwi.
To niesprawiedliwe, pomyślała Lauren. Zwykłemu facetowi nie powinno
się pozwolić na posiadanie najdłuższych rzęs na świecie. Szczególnie takiemu,
który zupełnie nie wie, jak ich używać.
– Wejdź – próbowała powiedzieć, ale zrezygnowała, czekając aż przejdzie
jej atak kaszlu. Ward prawie wepchnął ją do środka, gdzie nie czuć było
zimnego powiewu, i podtrzymał po przyjacielsku, dopóki nie skończyła kasłać.
– Usiądź – polecił. – Dam ci zaraz pierwszą dawkę. Powinnaś to dostać
już kilka godzin temu, ale chłopiec, który zwykle rozwozi lekarstwa, też
zachorował i leży w łóżku.
Bezsilnie opadła na kanapę, osłabiona kaszlem. Ward przyniósł jej
szklankę wody i położył na dłoni wielką czerwonobiałą pastylkę. Lauren
przełknęła ją z trudnością – gardło też bardzo ją bolało – i spojrzała na Warda z
uśmiechem pełnym wdzięczności.
– Zdejmij płaszcz – prosiła.
– Nie mogę – Ward potrząsnął głową. – Mam jeszcze pełno lekarstw do
dostarczenia.
Opanowało ją nagle uczucie rozczarowania, poczuła się całkiem
opuszczona. Nie mogła go za to winić. Był zajęty i z jakiego zresztą powodu
miałby koło niej skakać. Z czerwonym nosem, tłustymi włosami, zachrypnięta i
rozsiewająca wokół siebie zarazki, nie była zbyt pociągająca. Położyła się na
kanapie z cichym westchnieniem.
Z tej pozycji Ward wydawał jej się strasznie wysoki, gdy stał i przyglądał
się jej marszcząc brwi.
– Lepiej ci? Odpoczniesz trochę? – spytał troskliwie.
– Tak, jestem w świetnej formie – łzy napłynęły jej do oczu. Nie mogła
się nawet zdobyć na ironię.
Ward wygląda na bardzo zmęczonego, pomyślała. – Jemu chyba też
przydałby się porządny odpoczynek. A na dodatek musi jeszcze sam roznosić te
wszystkie lekarstwa...
– Syrop na kaszel jest w torbie – powiedział. – Przyniosłem też krople na
katar, jeśli potrzebujesz. Nie wstawaj – sam wyjdę.
Poszedł i znów zapanowała cisza. Chłodna, nieprzyjemna, otaczająca ją
ze wszystkich stron, cisza.
Masz dwie minuty, żeby przestać się nad sobą użalać – powiedziała
Lauren głośno do siebie, a potem wstaniesz i zrobisz sobie coś do jedzenia.
Wydaje ci się, że jesteś biedna, bo siedzisz tu sama cały dzień, a to nie jest miłe.
Ale roztkliwianie się nad sobą na pewno ci nic nie pomoże. Więc masz wstać i
zrobić coś, żeby poczuć się lepiej.
Ale nawet stanowcza rozmowa ze sobą niewiele pomogła. Łatwo było
pomyśleć o kubku gorącej zupy, ale wstać i zrobić go, gdy boli każdy mięsień,
to zupełnie co innego. Zapadła w drzemkę. Śniło jej się, że Ward wrócił i
przyniósł coś, co tak wspaniale pachniało – czy nawet we śnie cokolwiek mogło
tak cudownie pachnieć? – i pochylił się, żeby pocałować ją w czoło. W kącikach
jej oczu pojawiły się łzy...
– Przyniosłem ci rosół z kury – powiedział Ward czule. Odsunął dłonią
włosy, które spadły jej na twarz.
– Jednak wróciłeś! – dotknęła policzkiem jego dłoni. Była strasznie zimna
w porównaniu z jej gorącą skórą.
Zobaczyła, jak jego oczy ciemnieją, i szybko usiadła.
– To znaczy – wychrypiała – rozniosłeś już wszystkie lekarstwa?
To bez sensu, że czuję do niego taką wdzięczność tylko za to, że tu jest,
pomyślała.
– Skończyłem, dzięki Bogu. Czy ty w ogóle coś dzisiaj jadłaś?
– Chyba nie – Lauren z trudem pokręciła głową. Powiedział cicho coś, co
niedokładnie zrozumiała, bo uszy też miała zatkane, i wyszedł do kuchni.
Lauren z ulgą położyła się z powrotem na kanapie.
Najpierw przyniósł wysoką szklankę zimnego soku pomarańczowego z
małymi kawałkami lodu, które wspaniale chłodziły jej obolałe gardło. Między
jednym łykiem a drugim wychrypiała:
– Nie wiem, po co ryzykujesz spotkanie z tysiącami moich zarazków.
Ward potrząsnął głową.
– Chyba muszę być na nie odporny. Już setki razy miałem okazję się
zarazić.
– Muszę przyznać, że bardzo mi miło że tu jesteś. Przepraszam, że nie
mogę ci zaproponować partyjki remika, chyba że bawi cię łatwe zwycięstwo.
– Poczekam, aż wyzdrowiejesz na tyle, żeby być równorzędnym
przeciwnikiem – uśmiechnął się. – Przyniosłem jakiś film z wypożyczalni,
gdyby ci się nudziło.
– Czy mi się wydawało, czy mówiłeś przed chwilą coś o rosole?
– Grzeje się. Nie ręczę za jego jakość, ale to była już resztka w
delikatesach – przyniósł dwie miseczki na tacy. – Chyba robią na tym świetny
interes.
– Kupny rosół – zażartowała. – To znaczy, że nie jest domowej roboty?
– Chyba powoli zaczynasz normalnie reagować – znowu się uśmiechnął.
Lauren ostrożnie usiadła i zamieszała w swojej miseczce. Zupa parowała
lekko i pachniała wspaniale. Więc to jednak nie był sen.
– Już lepiej – stwierdziła. – Oprócz szyi. Chyba już nigdy jej nie
rozprostuję.
– W którym miejscu cię boli? – Ward przysunął się bliżej i zaczął
delikatnie masować jej kark.
– Dokładnie tu. Auu... – jęknęła, gdy stanowczym ruchem dotknął
kciukiem opornego mięśnia. Ale za chwilę masaż zaczął ją rozgrzewać i
przynosić ulgę. Po paru minutach ból ustąpił i Lauren znowu mogła normalnie
ruszać szyją. Odchyliła głowę i spojrzała na niego przez zmrużone powieki.
– Świetnie ci to idzie – powiedziała. – Gdzie się tego nauczyłeś? Czy
pracowałeś jako masażysta w czasie letnich wakacji?
– Obawiam się, że nie było to aż tak romantyczne, jak to sobie
wyobrażasz. – Ward roześmiał się.
Oczywiście, że nie. Trudno było sobie wyobrazić Warda w jakiejkolwiek
romantycznej sytuacji.
Jego ręka leżała teraz na jej ramieniu. Zrobiło się ciepło, przyjemnie i
Lauren było zbyt wygodnie, żeby się poruszyć. Poza tym, po co miała się
ruszać. Zupa była jeszcze zbyt gorąca, żeby ją zjeść.
Pewnie jego matka lubiła masaż szyi, pomyślała.
– Nie martw się – powiedziała leniwie. – Nikomu nie zdradzę twojej
słodkiej tajemnicy.
Uśmiechnął się lekko i przyciągnął ją ostrożnie do siebie. Opuszkami
palców dalej masował delikatnie mięśnie w zgięciu jej szyi, powoli przysuwając
się coraz bliżej.
Naprawdę, w tym momencie powinnam usiąść, pomyślała Lauren. To, co
robiła, nie było uczciwe w stosunku do Warda. Co z tego, że dałaby mu się objąć
czy całować, jeżeli w tym czasie wciąż myślałaby o Hunterze. I udawała, że to
on jest na miejscu Warda...
Ale w palcach Warda było coś prawie hipnotycznego i w końcu nie
poruszyła się. Ostrzegła tylko ledwie dosłyszalnym szeptem:
– Ward, zarazisz się ode mnie.
– To nieważne – odpowiedział szybko.
A potem... nagle było już za późno, żeby się poruszyć, żeby usiąść, żeby
coś powiedzieć. Jego wielka dłoń dotknęła jej twarzy. Poczuła opuszki palców
gładzące jej policzek i miękki dołek koło ucha. Ciepła dłoń zatrzymała się na jej
szyi. Kciuk Warda na szyi był tak samo ciepły i delikatny jak jego usta, które
dotknęły ust Lauren. Przypominało to muśnięcie aksamitnego skrzydła motyla.
Ale ta zachęta do pieszczoty nie trwała długo. Nadal wszystko odbywało
się bardzo delikatnie – Ward nigdy nie zachowałby się inaczej – jednak teraz w
jego pocałunku pojawiła się ufność, pewność i niewątpliwa wiedza.
Już prawie zapomniałam, jak wspaniale potrafi to robić, pomyślała
Lauren. Jego pocałunki nigdy nie były niedelikatne, czy napastliwe, jak u innych
mężczyzn. U Warda mogły trwać wiecznie, a kobieta nie czuła się znieważona
czy wykorzystywana. Powodowały zachwyt, upojenie, aż do pełnego
uniesienia...
Jej powieki opadły, jak gdyby mózg wydał im polecenie, zamykając
dopływ jakichkolwiek informacji, które mogłyby przeszkodzić w przeżywaniu
tych wspaniałych emocji. Jej myśli przypominały tylko pozbawiony sensu
szmer.
Na pewno nigdy nie pocałowałby mnie, ani nikogo innego, na oczach
ludzi. Byłoby to niedelikatne – kobieta powinna mieć czas na odzyskanie,
choćby częściowo, równowagi po tak niezwykle silnych przeżyciach, zanim
ktokolwiek ją zobaczy. A Ward przede wszystkim był dżentelmenem, bardzo
wrażliwym i delikatnym człowiekiem...
Jakimś dodatkowym zmysłem wyczuła, jak mocno bije jego serce. Zdała
sobie sprawę, że dotyka dłonią jego szyi w taki sposób, że może wyczuć puls –
nie pamiętała nawet, że w ogóle go objęła.
Podniósł głowę i wyszeptał prawie bezgłośnie:
– Lauren...
Czekała, całkiem spokojna, co powie dalej. Nie była nawet w stanie
odczuć zainteresowania. Wciąż pozostawała pod wpływem tego upojnego
nastroju, który Ward tak; cudownie potrafił stworzyć.
Nagle usłyszała za plecami dzwonek telefonu. To może być Hunter,
pomyślała. W ciągu jednej chwili nastrój prysł i znalazła się z powrotem w
rzeczywistym świecie. Leżała przytulona do Warda, pozwalała mu się całować i
nawet przez moment nie pomyślała o Hunterze. Jak mogła dopuścić do tego,
żeby aż tak stracić nad sobą kontrolę? Była to, oczywiście zasługa Warda – ale
przecież nie mogła mu tego powiedzieć! Czując się winna, odsunęła się od
niego i sięgnęła do telefonu.
– Do cholery, Lauren, niech dzwoni – powiedział Ward lekko
schrypniętym głosem, ale Lauren już podniosła słuchawkę.
Pierwsza rzecz, jaką usłyszała, to było ciche przekleństwo.
– Znowu, prawda? – spytał Hunter niepewnym głosem. – Obudziłem cię
w środku nocy? Nie mogłem sobie przypomnieć, ile godzin różnicy jest między
Stanami, a tym cholernym Tokio. Pomyślałem, że warto jednak spróbować...
Ward wstał nagle, wziął jej pustą szklankę po soku i znikł w kuchni.
– Nie, wcale mnie nie obudziłeś. Jest dopiero – Lauren spojrzała na zegar
stojący na kominku – wpół do dziewiątej.
Próbowała zajrzeć do kuchni. Ward chyba nie mógł wyjść, stwierdziła.
Jego płaszcz wciąż leżał rzucony na krześle.
– Mówisz tak, jakbyś właśnie wstała z łóżka – ciągnął Hunter. W jego
głosie słychać było jakby niezadowolenie.
Lauren poczuła, że jej policzki rumienią się ze wstydu.
– Nie... to może dlatego, że jestem taka przeziębiona. Gorzej się dziś
czuję. Chyba całkiem stracę głos.
– Jeszcze nie wyzdrowiałaś? – spytał Hunter. – Twój specjalny koncert
jest już za tydzień i do tego czasu masz być w dobrej formie.
Mój specjalny koncert, pomyślała, jak zwykle lekko podniecona, gdy
sobie o tym przypominała. Koncert Huntera Dixa specjalnie dla mnie.
– Och, za nic nie straciłabym tego koncertu!
– No to postaraj się szybko wyleczyć, bo inaczej mnie zarazisz.
– Hunter!
– Tylko żartowałem – powiedział szybko. – Lauren, kochanie, przecież
nie chciałabyś chyba, żebym nie mógł śpiewać na twoim koncercie, prawda?
– Oczywiście wiem, że żartujesz – odprężyła się. – I obiecuję ci, że do
tego czasu wyzdrowieję, na pewno. Chyba już jutro pójdę do pracy – pochyliła
się, nie myśląc nawet o tym, co robi, i dotknęła jednej z róż, stojących, obok, na
niskim stoliku. Były to resztki z tych dwóch tuzinów i też zaczynały już opadać.
Kremowo-białe płatki lekko usychały, marszczyły się i brązowiały na brzegach.
Wyglądają trochę podobnie do mnie, pomyślała ironicznie. Już więdnę, powinno
się mnie włożyć do grubej książki i zasuszyć na pamiątkę... Ale jutro na pewno
będę się czuła lepiej...
– Pisałem właśnie twoją piosenkę – powiedział nagle Hunter nieśmiało.
– Moją piosenkę? Piszesz piosenkę specjalnie dla mnie?
– Przecież jesteś specjalną dziewczyną, prawda? A to będzie bardzo
specjalny koncert. A poza tym obiecałem ci tę piosenkę.
– Ale tak... Specjalnie dla mnie? – była tak wzruszona, że prawie nie
mogła oddychać. – Och, Hunter...
– Obudziłem się dziś strasznie wcześnie i ta piosenka chodziła mi po
głowie, tak jak myśl o tobie.
– Zaśpiewaj mi kawałek, proszę cię!
– Nie... To nie byłoby uczciwe w stosunku do tej piosenki. Chcę, żebyś po
raz pierwszy usłyszała ją w czasie koncertu. A nie przez telefon, wykonaną
przez zmęczonego, podstarzałego piosenkarza, który jeszcze wciąż jest
zachrypnięty po wczorajszym koncercie.
– Podstarzały piosenkarz! – powiedziała z oburzeniem. – Nie powinieneś
tak o sobie mówić, Hunterze Dix!
– To właśnie moja słodka Lauren, zawsze konkretna i uczciwa – w jego
głosie słychać było śmiech. – Nie chcesz, żebym ci opowiedział o wczorajszym
koncercie? Całe Tokio szalało. Chciałbym... – ton jego głosu zmienił się. –
Chciałbym, żebyś mogła być tu ze mną i widzieć to.
Dzielić z nim wszystko, doświadczyć uwielbienia tłumu, słuchać tych
dobrze zasłużonych oklasków. Bardzo chciałaby tam być.
– To byłoby wspaniałe – powiedziała.
– Żałuję, że nie byłaś ze mną wczoraj po koncercie – kontynuował. –
Nawet nie wiesz, jak bardzo potrzebowałem twojego ciepła.
– Po tych owacjach? Chyba nie brakowało ci wielbicieli?
– Nie chodzi mi o jednego wielbiciela więcej. Potrzebowałem ciebie,
Lauren, kochanie. Owacje są wspaniałe, dopóki nie znajdziesz się sam, w domu
– w jego głosie słychać było drżenie, które bardzo poruszyło Lauren.
– Hunter... – zaczęła niepewnie.
– I teraz też cię potrzebuję – drżenie ustąpiło miejsca zniecierpliwieniu. –
Mam przed sobą cały jutrzejszy dzień w samolocie, tylko w towarzystwie
mojego zespołu i grupy jakiś wynajętych piosenkarzy.
– Ja też bardzo za tobą tęsknię...
– Do cholery, przecież wiesz, że to coś więcej. Pomyśl tylko, Lauren,
malutka. W przyszłym tygodniu pojedziesz ze mną, co ty na to? – nagle zawiesił
głos, jakby nie mógł już dłużej znieść czekania i niepewności.
– Jechać z tobą? Ja nie...
– Tak. Pojechać ze mną. Dzielić ze mną tę podróż. Nadać jej sens.
Przecież wiesz, że tego chcę, że od tygodnia myślę tylko o tym. Jaki ja byłem
głupi, że cię tak zostawiłem. Po prostu głupi.
Nikt nie potrafiłby znieść spokojnie takiego wyznania. Lauren miała
wrażenie, że jej serce pęka z nadmiaru szczęścia. Niewygody związane z
występami, o których jej opowiadał – nie najlepsze hotele, godziny spędzane w
samolocie, natrętni wielbiciele, niedoskonałe umowy – wszystko to byłoby do
zniesienia, gdyby miał ją obok siebie.
Gdyby miał mnie, pomyślała z niedowierzaniem, mnie – zwykłą Lauren
Hodges...
– W przyszłym miesiącu będziemy w Nowym Jorku – kusił. – Potem
Londyn, jeszcze później Paryż...
Na chwilę powróciła do rzeczywistości.
– Przecież nie zawsze jest to Paryż – przypomniała mu.
– Jestem pewna, że pomiędzy tymi wspaniałymi przystankami będzie
masę małych, nudnych miasteczek, jak moje.
Prawie mogła zobaczyć jego niedbały ruch ręką, kiedy próbował rozwiać
jej wątpliwości.
– Tak, oczywiście, Ale z tobą nawet małe miasteczka nie będą takie złe.
Więc zgadzasz się?
– Nie wiem – przeszedł ją dreszcz. – Usłyszała swój własny głos. – To
wszystko dzieje się tak nagle.
– Do cholery, to wcale nie jest nagle – w jego głosie zabrzmiała twarda
nuta. – Wiesz o tym tak samo dobrze, jak ja. I wiedziałaś to już pierwszego dnia.
Więc nie bój się tego!
– Hunter, tu jest wiele rzeczy, których nie mogę tak sobie, po prostu
zostawić...
– Jakie rzeczy? Praca? Dom? Lauren, przecież nie jest ci to wcale
potrzebne.
– Nie mogę tak wyjechać...
– Właśnie, że możesz! Nie powinienem ci tego proponować w ten sposób,
przez telefon. Powinienem poczekać, aż będę mógł cię objąć, pocałować i
przekonać. Ale Lauren, kochanie, jestem na to zbyt niecierpliwy. Nie musisz mi
odpowiadać w tej chwili. Możesz w ogóle nic nie mówić. Ja nie będę już
poruszał tego tematu, bo nie ma o czym mówić. Po prostu przygotuj się do
wyjazdu ze mną w dzień św. Walentego – przecież tego właśnie pragniesz. Tak
samo mocno, jak ja.
Lauren usłyszała jeszcze wyszeptane pożegnanie i dźwięk odkładanej
słuchawki. I znowu był oddalony o tysiące kilometrów, nieosiągalny.
Wolno odłożyła słuchawkę na miejsce. Hunter był jej tak absolutnie
pewien, pomyślała, jakby nie mogła mieć żadnych wątpliwości, jakby nie
istniały żadne bariery, które trzeba pokonać. Ale jednak nie bardzo jej się to
podobało. Nie powinien tak lekceważyć jej pracy i domu – a może właśnie miał
do tego prawo? Przecież jeżeli pojedzie z nim, to rzeczywiście nie będzie
musiała zarabiać na życie. A dom – właściwie i tak myślała o tym, żeby go
sprzedać i Hunter o tym wiedział.
Był tak całkowicie pewny siebie... ale czy jakakolwiek normalna kobieta
mogła odrzucić propozycję podróży do Nowego Jorku, Londynu, Paryża w
towarzystwie Huntera Dixa? A nawet, jeżeli miałaby odwiedzać tylko małe,
bezimienne miasteczka, to nie szkodzi, przecież wielkie, eleganckie stolice
wcale nie pociągały Lauren. To Hunter Dix, mężczyzna, a zarazem mały,
zagubiony chłopiec, którego poznała pierwszego wieczora, w czasie obiadu u
Marconiego, tak bardzo ją fascynował. Tak długo, jak z nim pozostanie, będzie
najszczęśliwsza na świecie, niezależnie od tego, gdzie się znajdą.
A jeśli nie wykorzysta teraz nadarzającej się okazji, może się już ona
nigdy nie powtórzyć. Kiedy dzieliły ich tysiące kilometrów, tak wiele rzeczy
mogło ich skłócić, odciągnąć od siebie. Może już nigdy nie odnajdą tej idealnej
harmonii, której zaznali tego wieczora, u Marconiego. Samo to, że mieli teraz
tylko kontakt telefoniczny, źle wpływało na niego, a może także i na nią.
– Twoja zupa wystygła – zwrócił jej uwagę Ward.
– Och! – z trudem powróciła do rzeczywistości. Nawet nie usłyszała,
kiedy wszedł do pokoju. – Nie szkodzi. Właściwie, to wcale nie byłam głodna.
Patrzył na nią, z rękami w kieszeniach. Zauważyła – dlaczego dopiero
teraz? – że wciąż był w służbowym ubraniu: ciemne spodnie, koszula w paski,
krawat. Oczywiście zostawił w aptece swój długi, biały fartuch i rozluźnił
krawat, ale to wszystko. Czy ten człowiek potrafił kiedykolwiek być na luzie?
Sprawiał wrażenie, jakby chciał jej powiedzieć wiele rzeczy, ale zamiast
tego stwierdził tylko spokojnie:
– Włożę zupę do lodówki, może potem będziesz miała na nią ochotę.
– Świetnie. Dziękuję.
Oparła się plecami o poduszki. Kiedy Ward wrócił po paru minutach,
miała zamknięte oczy.
– Wyglądasz na wyczerpaną – powiedział. – To musi być bardzo męczące,
odgrywać takie przedstawienie, prawda?
– Co chcesz przez to powiedzieć? Jakie przedstawienie? – usiadła szybko.
– Chodzi mi o to, że w momencie, gdy Hunter zadzwonił, zdecydowanie
odzyskałaś siły – Ward wzruszył ramionami. – A teraz, spójrz na siebie. Jesteś
wyczerpana.
– Pomyśl o tym, co właśnie powiedziałeś, Ward. Przecież to chyba
nietrudno zrozumieć – skrzywiła się pogardliwie.
– Nietrudno zrozumieć, że chciałaś na nim zrobić wrażenie. Zresztą nie
bardzo wiem, po co. Czy według niego grypa jest dowodem jakiejś moralnej
słabości, czy może Hunter z zasady nienawidzi wszystkiego, co mogłoby ci
przeszkodzić w poświęcaniu mu całkowitej uwagi?
Lauren otworzyła szeroko oczy i spojrzała na niego.
– Hunter to uroczy człowiek, który w tej chwili jest pochłonięty
męczącym tournee. Dziwne byłoby, gdyby nie czuł się czasem zmęczony czy
trochę zdenerwowany. Nie chcę obarczać go jeszcze moimi problemami. To
oczywiste, że stara się unikać wszelkich zaziębień. Głos jest jego narzędziem
pracy i nie może sobie pozwolić na ryzyko jego utraty.
– Oczywiście – powiedział ironicznie Ward.
– Nie oczekuję od ciebie, żebyś mu współczuł, ale w sumie to bardzo
samotny człowiek, uwierz mi.
– Samotny, może. Ale też samolubny, zepsuty, cyniczny, niedelikatny,
pozbawiony własnego zdania...
Zaczynała mieć tego dosyć. Nie była zdziwiona, że Ward czuł się
zazdrosny, mimo że właściwie nie miał do tego prawa. Ale ta zapalczywość była
zupełnie nie w jego stylu. To nie takiego Warda znała. Na pewno nigdy nie
przypominał Polyanny – widział również ciemniejsze strony życia – ale na ogół
nie krytykował ludzi tak, bez przyczyny.
– Co się z tobą dzieje? – zapytała. – To, że pozwoliłam ci się pocałować,
nie znaczy, że wolno ci się zachowywać w ten sposób!
W kąciku jego ust nie było już widać znajomego dołeczka. Mięśnie jego
twarzy stężały.
– Najprawdopodobniej jest brutalny – kontynuował spokojnie – i na
pewno...
– Już dosyć – podniosła się niepewnie. – Nie mam pojęcia, skąd to
wszystko wiesz, ale mylisz się, Ward. Bardzo się mylisz. Hunter przypomina
wrażliwego, samotnego chłopca. Rozumiesz, o czym mówię? Posiada więcej niż
inne dzieci, więc reszta próbuje się do niego zbliżyć i wykorzystać go. Nigdy
nie jest pewien, kto jest jego prawdziwym przyjacielem.
– Mali chłopcy z dużymi pieniędzmi, których znałem, nie byli tacy –
Ward potrząsnął głową. – To oni wykorzystywali i lekceważyli innych. I wcale
ich nie obchodziło, czy w ogóle mają jakiś przyjaciół.
– Przestań przekręcać moje słowa – podniosła się. – To jest coś pięknego,
a ty koniecznie chcesz wszystko zepsuć! Nie pozwolę ci na to! Wcale nie mam
obowiązku cię słuchać!
Nastąpiła długa cisza. Lauren usiadła, czując że jej kolana zaczynają się
trząść. Nagle poczuła zimno, jakby ktoś obłożył ją lodem.
– Ty naprawdę myślisz, że on cię kocha? – głos Warda złagodniał.
– Myślę, że lepiej to mogę ocenić niż ty – odpowiedziała z irytacją.
– A teraz myślisz o tym, żeby z nim wyjechać, gdy znowu się tu zjawi!?
– Tak – oznajmiła. Jej głos brzmiał bardzo cicho, jakby bała się jeszcze o
tym mówić, mimo że słuchał jej tylko Ward, a nie Hunter. – Wyjeżdżam z nim.
Zapanowała kompletna cisza.
– Właściwie nic mnie tu nie trzyma – powiedziała w końcu, jak dziecko
bezmyślnie powtarzające to, co usłyszało. – Nie mam rodziny. Dom to w końcu
tylko miejsce do mieszkania. A praca – pan Baines nie przejmie się tym za
bardzo, bo zaczyna się martwy sezon. Gdy skończy się ruch przed dniem św.
Walentego, Kim poradzi sobie sama. Pan Baines będzie prawdopodobnie
zadowolony, że ma o jedną osobę do płacenia mniej. I będzie miał masę czasu
na znalezienie kogoś nowego przed początkiem sezonu, na jesieni.
– Kogo próbujesz przekonać, Lauren? Mnie? Pana Baines? Czy samą
siebie?
– Proszę, niech ci się nie wydaje, że musisz tu zostać i pouczać mnie –
odwróciła się. Jej głos pełen był lodowatej uprzejmości. – Jestem pewna, że
masz wiele ważniejszych rzeczy do zrobienia.
– Lauren, nie bądź głupia.
– Nie masz prawa mnie oceniać.
Usłyszała jakiś odgłos. Gdy spojrzała przez ramię, Ward zakładał właśnie
płaszcz.
– Chyba faktycznie tak jest – powiedział cicho. – Kiedy przychodzi co do
czego, okazuje się, że nie mam w ogóle żadnych praw. Jest mi bardzo przykro,
że popsułem ci wieczór.
– Nie zapomnij kasety – przypomniała – chyba nie będę jej oglądać.
Wziął z jej ręki pudełko i schował do kieszeni.
– Pewnie będziesz bardzo zajęta nuceniem swojej piosenki. Tej, którą on
dla ciebie napisał. Jeżeli mogę ci coś poradzić...
– Nie możesz!
– ...powinnaś się jej nauczyć na pamięć i odmawiać zamiast pacierza.
Może da ci to szczęście i rozgrzeje tej nocy, kiedy zdasz sobie sprawę, jak
wielki błąd popełniłaś.
Zamknęła za nim drzwi, z trudem weszła po schodach i prawie upadła na
łóżko, za bardzo zmęczona, żeby chociaż poprawić zgniecione prześcieradło.
Nie była zdziwiona, że to właśnie Ward prześladował ją w snach tej nocy.
Jego zachowanie się wieczorem pasowało do sennego koszmaru. Kiedy poczuję
się lepiej, znowu będę mogła śnić o Hunterze i cudownych dniach, które
nadejdą, pomyślała.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Następnego dnia przyszedł kolejny transport kwiatów – znowu dwa
tuziny długich, kremowo-białych róż. Musiały być wysłane w momencie, kiedy
Hunter wylądował w Stanach. Lauren zanurzyła twarz w białych płatkach i
pomyślała: Jeszcze tylko sześć dni i będę z nim. Zanim te róże zdążą zwiędnąć...
Potem odsunęła kwiaty od siebie i spojrzała na nie ze smutkiem. Dwa
tuziny wspaniałych róż, a ona nie mogła nawet cieszyć się ich cudownym,
ciężkim zapachem. Miała tak zatkany nos, że w ogóle nic nie czuła.
– Nie szkodzi – wyszeptała. – Powącham je później. Mogę poczekać – jej
słowa zabrzmiały jak przysięga wypowiadana w pustej, cichej katedrze.
Jeszcze sześć dni;..
Każda godzina dłużyła się w nieskończoność. Czas płynął tym wolniej, że
Lauren nie miała z kim dzielić swojego podniecenia, swojego oczekiwania,
swojej radości. Postanowiła nie mówić nikomu o swoich planach.
Zdawała sobie sprawę, że powinna uprzedzić chociaż pana Bainesa, ale
jakoś nie mogła się do tego zmusić. Szczerość zresztą mogła przyczynić jej
wielu problemów. Jeżeli powiedziałaby, że wyjeżdża za niecały tydzień,
atmosfera w sklepie stałaby się bardzo nieprzyjemna, a po okolicy na pewno
zaczęłyby krążyć plotki.
Ostra reakcja Warda powstrzymała ją od dawania komukolwiek szansy
komentowania jej decyzji. Prawie nikt nie zdobyłby się na to, żeby powiedzieć
Lauren prosto w twarz to, co usłyszała od Warda. Jednak w całej okolicy byłby
to jedyny temat rozmów i niewiele osób by ją rozumiało. I tak będzie tematem
plotek, gdy wyjedzie, tego nie da się uniknąć. Ale stawiać temu czoła,
zachowywać spokój, zdając sobie sprawę, że rozmowy milkną, gdy wchodzi do
pokoju... Nie, tego chyba by nie zniosła.
Oczywiście Ward mógł nie dochować tajemnicy. Gdyby powiedział
chociaż jedno słowo, wywołałoby to lawinę plotek. Ale temu w żaden sposób
nie mogła zapobiec. Nie była przecież w stanie zmusić go do milczenia. Jeżeli
chciał uratować swoją męską dumę, robiąc z niej lekkomyślną panienkę, która
dała się oczarować sławnemu piosenkarzowi, było to bardzo łatwe. Bez kłopotu
przekonałby ludzi, że Lauren jest po prostu przysłowiową słodką idiotką. Nie
zrozumieliby tej idealnej harmonii, jakiej zaznała z Hunterem. Lauren zdawała
sobie sprawę, że wszelkie próby tłumaczenia, że nie działa pod wpływem jakiejś
chwilowej zachcianki, tylko trwałej i prawdziwej miłości, są z góry skazane na
niepowodzenie.
Nadal lekko rumieniła się na myśl o tej cudownej miłości, którą
przeżywała. Jak więc mogła przypuszczać, że wytłumaczy to komuś, kto
naprawdę nie zna tego człowieka?
Tylko Kim wydawała się cokolwiek rozumieć, ale nawet ona nie zawsze
się z Lauren zgadzała. Może wynikało to z jej przyzwyczajenia do mówienia
wprost tego, co myśli. Pewnego dnia jeden z klientów przyniósł najnowszą
gazetę i ze złośliwym uśmiechem powiedział: „Na pewno już pani to widziała,
bo na pierwszej stronie jest zdjęcie Huntera Dixa. Ale pomyślałam, że może
przyda się pani jeszcze jeden egzemplarz”. Zaraz po jego wyjściu Kim zagłębiła
się w lekturze.
Lauren zerknęła tylko i wróciła do projektowania wystawy na dzień Św.
Patryka. Co prawda już nie ona będzie ją układać, ale gdyby nie zajęła się tym,
mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Kim prawdopodobnie chętnie skorzysta z
gotowego pomysłu.
– Dobrze się bawisz? – spytała w końcu Lauren.
– Może będziesz chciała sama to zobaczyć. – Kim przysunęła jej gazetę.
Zabrzmiało to jak ostrzeżenie. Lauren spojrzała na pierwszą stronę.
„Hunter podbija Honolulu! – głosił wielki napis. – Uwodzicielski piosenkarz
zdobywa miasto po koncercie”...
Ogromne litery zajmowały pół strony, ale Lauren przestała czytać.
– Co za nonsens – stwierdziła. – Doskonale wiem, co robił po tym
koncercie. Siedział w swoim pokoju i rozmawiał ze mną przez telefon.
– W środku są zdjęcia... – Kim sięgnęła po gazetę.
– Czy nigdy nie słyszałaś o fałszowanych fotografiach? Och, Kim,
przecież wiesz, że dziennikarze gotowi są zrobić wszystko, żeby zdobyć jakieś
pikantne nowinki. Sam Hunter powiedział, że nie zawsze można im wierzyć.
– Przecież powiedział właśnie, że mieli rację pisząc, że jego przyjaciółka,
ta aktorka, rzeczywiście go opuściła – Kim potrząsnęła głową.
– Tak, ale to trudno byłoby ukryć, nie uważasz? – Lauren odsunęła na
chwilę swój projekt i przyjrzała mu się. – Czy mamy jeszcze na zapleczu te
porcelanowe krasnoludki? Można by przymocować do nich woskiem
pierścionki.
– Pod warunkiem, że potem sama zmyjesz wosk – powiedziała Kim.
Lauren prawie się uśmiechnęła, wiedząc, że na pewno nie będzie musiała
się martwić o zmywanie wosku. Zawsze bardzo lubiła dekorować wystawy.
Wymyślać nowe projekty, gdy zmieniały się pory roku, za każdym razem
udoskonalać je i szukać jakiś nowych pomysłów. A teraz... już nigdy nie będzie
się tym zajmować. Nie będzie, jak dotąd, szperać po straganach na pchlim targu
w poszukiwaniu małych, pozornie bezużytecznych przedmiotów. Nie będzie
grzebać w stosach świecidełek, które mogły się przydać do dekorowania. Miała
w domu pełne pudła takich drobiazgów i co teraz z nimi zrobić?
Wyrzucić, stwierdziła stanowczo. Musi dziś, po powrocie do domu,
wynieść je na śmietnik. Nie potrzebuje już takich rupieci. Teraz będzie się
zajmowała poważniejszymi rzeczami niż ozdabianie wystaw. Nie wiedziała
jeszcze dokładnie czym, ale na pewno czymś bardzo przyjemnym i ciekawym,
bo będzie to dotyczyło Huntera. Zawsze miała łatwość zawierania nowych
znajomości, może mogłaby...
– Lauren – Kim ciągle oglądała gazetę – myślę, że powinnaś chociaż
obejrzeć te zdjęcia.
– Co? Nie, Kim, nie mam zamiaru patrzeć na te bzdury. Te fotografie
muszą być retuszowane albo zmontowane tak, by sprawiać wrażenie, że
przedstawieni tam ludzie znajdowali się w jakiś kompromitujących sytuacjach.
– Skąd wiesz, że są kompromitujące? – spytała Kim spokojnie. – Ja tego
nie powiedziałam.
– Zawsze tak jest. Z tego, co wiem, czasem nawet używają dublerów,
kiedy nie mogą znaleźć nic interesującego w rzeczywistych faktach. – Lauren
wzięła ostrożnie gazetę i wyrzuciła ją do śmieci.
– Pewnie masz rację – zgodziła się Kim. – Dublerzy mówisz? Jednak... –
ale w tym momencie zamilkła i nic już więcej nie mówiła na ten temat.
W ogóle niewiele rozmawiały i Lauren poczuła ulgę, gdy nadeszła pora
na popołudniową przerwę. Nawet bar przy aptece nie mógł być gorszy niż taka
zupełna cisza.
Przynajmniej dotychczas nie był. Pierwszego dnia pracy po chorobie z
trudem opanowała zdenerwowanie. A jeżeli Ward pomyśli, że jej obecność w
aptece jest zaproszeniem do kontynuowania rozmowy, którą przedtem
przerwała?
Nie zrobi tego, powiedziała sobie. Nie w miejscu publicznym. Nie Ward,
który tak zwracał uwagę na zachowywanie pozorów.
Ale dopiero gdy siadła nad kawą, uświadomiła sobie, że nie tylko kłótnia
może zwrócić powszechną uwagę. Jeżeli Ward zacznie ją ignorować, będzie to
tak samo podejrzane. Zdawała sobie sprawę, że to znacznie bardziej zaspokoi
jego urażoną dumę niż bezpośrednie starcie. Jeżeli przestanie ją zauważać,
będzie wyglądało, jakby to ona go śledziła. Jakby to on ją odrzucił, a nie
odwrotnie.
Ale Ward oczywiście tego nie zrobił. Był przecież w każdym calu
dżentelmenem. Pierwszego popołudnia po prostu wyszedł ze szklanego
pomieszczenia na zapleczu apteki, żeby napełnić swoją filiżankę, tak jak
zwykle. A kto mógł zauważyć, że gdy usiadł obok niej, rozmawiali tylko o
pogodzie? Najwyraźniej był zajęty. To tłumaczyło, dlaczego tak krótko
rozmawiali, jak również fakt, że nawet nie dotknął jej włosów i nie zauważył
wielkiego opala w nowym naszyjniku.
Podobna sytuacja powtarzała się każdego kolejnego dnia. Czasami na
chwilę siadał obok niej, czasami tylko machał jej ręką i wracał do pracy. Była
mu wdzięczna, że nie robił żadnych scen.
Alma napełniła filiżankę Lauren.
– Nie przejmuj się tym – stwierdziła.
Lauren była tak zaskoczona, że poparzyła sobie usta gorącą kawą.
– Chodzi mi o Warda. – Kobieta mówiła dalej. – Tylu ludzi teraz choruje i
przychodzi do apteki, że on zupełnie nie wie, co się wokół niego dzieje. Nie
masz się czym martwić, naprawdę, kochanie.
– Ma pani rację – udało się powiedzieć Lauren.
– Próbujesz udawać, że nic się nie dzieje? – Alma uśmiechnęła się lekko.
– Rozumiem. Musi być teraz trochę zdenerwowany i niecierpliwy. Nie przejmuj
się. Gdy tylko to zamieszanie się skończy, znowu będzie tym samym Wardem.
Czy ty też miałeś tę straszną grypę?
Lauren przytaknęła i wyszła z apteki tak szybko, jak tylko mogła.
Następnego dnia nie wróciła. Nie ma sensu jeszcze bardziej komplikować nam
życia, powiedziała sobie.
Jednak wydarzenie to trochę popsuło jej humor. Po raz pierwszy zdała
sobie sprawę, w jakiej sytuacji znajdzie się po jej wyjeździe w dzień św.
Walentego. Jeżeli każdy w okolicy będzie dla niego tak miły i współczujący jak
Alma dla niej, stanie się to trudne do wytrzymania. Szczególnie że wszyscy
dowiedzą się, że zostawiła go dla Huntera Dixa. Prawdę mówiąc, dla kogoś
takiego jak Ward, te wyrazy sympatii będą nie do zniesienia.
Dobrze, że chociaż znał prawdę, pomyślała. Nie będzie to dla niego taki
szok jak dla innych. Nie mogła zrobić nic, żeby złagodzić jego ból i czuła się
winna, że sam będzie musiał stawić czoła szerzącym się plotkom.
Ward niewątpliwie nie zasłużył na taki cios. Ale wiedziała, że kiedyś
poradzi sobie z tym i znowu odnajdzie szczęście. Na pewno spotka jakąś
kobietę, którą pokocha i będzie dla niej wspaniałym mężem. Powinien poszukać
kogoś bardzo praktycznego, kto potrzebuje tego, co Ward może z siebie dać.
Kobiety, która zaakceptuje go takim, jaki jest – z zimnym sokiem
pomarańczowym, rosołem z kury i cebulkami krokusów. Kobiety, która nie
szuka w życiu romantyzmu, nie tęskni za szampanem, kawiorem i białymi
różami w dużych ilościach.
Lauren miała nadzieję, że stanie się to szybko. Nie chciała, żeby tak
cierpiał, zdając sobie sprawę, że to ona jest przyczyną tego bólu.
Dzień św. Walentego był słoneczny i nadspodziewanie ciepły. Lauren
obudziła się, odczuwając tak wielką radość, jak czasem dzieci w dzień Bożego
Narodzenia, kiedy nie mogą się doczekać, na prezenty od Świętego Mikołaja.
Miała wrażenie, jakby jej serce przypominało balon wypełniony gorącym
powietrzem, który próbuje wydostać się z zamknięcia. Nawet rzeczy, które
miała jeszcze do zrobienia, nie były w stanie sprowadzić jej na ziemię.
Gotowanie ostatniego śniadania, wyjmowanie resztek z lodówki, telefon do
wydawnictwa, żeby odwołać prenumeratę codziennej gazety, wizyta u sąsiadki,
która zawsze opiekowała się domem, gdy Lauren wyjeżdżała – wszystko to, co
zwykle robiła, opuszczając dom na tydzień lub dwa. Tak jakby wciąż do niej nie
dotarło, że był to już naprawdę ostatni raz.
Włożyła jeszcze kilka rzeczy do walizek, które leżały w gościnnym
pokoju, ale postanowiła ich nie zamykać. Hunter nie powiedział, jakie ma plany
na ten dzień, więc pomyślała, że prawdopodobnie wpadną po jej rzeczy już po
koncercie. Nie ma sensu, żeby wszystko gniotło się dłużej, niż to konieczne.
Mogła domknąć walizki w ostatniej chwili, gdy już będą wychodzili.
Zostało jeszcze kilka kartonów, z którymi coś trzeba było zrobić. Włożyła
tam różne pamiątki, których nie chciała wyrzucać. Rodzinne albumy ze
zdjęciami, dyplom swojego ojca, jej dziecinne rysunki i wiele podobnych
rzeczy.
Kartony trzeba chyba będzie oddać gdzieś na przechowanie,
zdecydowała. Przecież nie można ich wozić ze sobą po całym świecie. Reszta –
meble, naczynia i wszystko inne – może pójść na aukcję. Ludzie z agencji
handlu nieruchomościami zajmą się tym, zanim wystawią dom na sprzedaż.
Ostatni raz przeszła się po domu. Zatrzymała się na chwilę w jadalni i
dotknęła ręką dębowego kredensu matki, w którym stała cenna porcelana.
Usiadła na chwilę w skórzanym fotelu ojca przy orzechowym biurku. Spojrzała
na książki, ustawione równo na półkach, w jego dawnym gabinecie.
Nie, powiedziała sobie stanowczo. Musisz być rozsądna, Lauren. Nie
możesz zabrać wszystkiego.
Mosiężny zegar, stojący na kominku, należący kiedyś do jej babki,
przypomniał jej, że musi już wyjść, bo inaczej spóźni się do pracy. Zakręciła
kaloryfer i zaciągnęła zasłony w salonie. W przedpokoju stanęła na chwilę. To
głupie, ale mogłaby przysiąc, że coś – może sam dom – żegnało ją. Panowała
jakby pogrzebowa cisza.
Zebrała ze stołu swoje rzeczy – rękawiczki, torebkę i kopertę, którą
zostawi dziś wieczorem w sejfie, zawierającą jej rezygnację z pracy. Pan Baines
znajdzie ją jutro rano, gdy Lauren będzie już daleko...
Jutro rozpocznie się dla niej zupełnie nowe życie, wspaniałe życie z
Hunterem.
– Hunter – wyszeptała. – Mieć cię na zawsze! Czym zasłużyłam na takie
szczęście?
Doniczka krokusów stała wciąż na ladzie, obok kasy. Lauren nie
zajmowała się nimi, ale wiedziała, że Kim starannie je podlewa. Śliczne
ciemnofioletowe, aksamitne pączki zaczynały się już rozwijać. Tego ranka
nawet zwykłe krokusy budziły radość Lauren. Właśnie wąchała jeden,
szczególnie ładny kwiatek, kiedy weszła Kim.
– Więc jednak przyszłaś? – w głosie Kim słychać było zaskoczenie. –
Sądziłam, że czekasz już na Huntera na lotnisku.
– Nie – Lauren starała się dyskretnie odstawić doniczkę, co nie było
łatwe, bo nos miała ubrudzony żółtym pyłkiem. – Prosił mnie, żebym tam nie
przyjeżdżała, bo wszędzie będzie masę ludzi. Zobaczy się ze mną później,
prywatnie.
– Prywatnie? Czy to znaczy, że podjedzie pod sklep białą limuzyną, w
otoczeniu goryli i tak dalej?
– Kim, co się z tobą dzieje? Myślałam, że go cenisz i podziwiasz!
– Już sama nie wiem – Kim wzruszyła ramionami. – Inaczej się czułam,
oglądając go, gdy był daleko, nieosiągalny. Wydawał się taki wielki i wspaniały.
W niczym nie przypominał zwykłego człowieka. Ale kiedy okazało się, że jest
zupełnie normalnym człowiekiem...
– To jest jeszcze wspanialsze – powiedziała Lauren.
– Chyba wolę oglądać swoich idoli z daleka, w pełni chwały – Kim
spojrzała na nią. – To wszystko.
– To jest dla nich bardzo trudne – żyć tak, żeby sprostać wyobrażeniom,
jakie mają o nich wielbiciele – Lauren ze smutkiem potrząsnęła głową.
– W wyobrażeniach nie ma nic złego – stwierdziła Kim spokojnie – jeśli
nie miesza się ich z rzeczywistością. – Po czym szybko zmieniła temat.
Lauren bardzo to odpowiadało. Przypuszczała, że Kim musi coś
podejrzewać, a nie chciała się z nią kłócić czy nawet rozmawiać na ten temat.
Dzisiejszy dzień miał się kojarzyć tylko z miłymi wspomnieniami.
Dlatego prawie jęknęła, gdy zobaczyła późnym popołudniem
nadchodzącego Warda. Starała się, jak mogła, tak ułożyć sobie czas, żeby nie
wychodzić na przerwę obiadową. Nie musiała więc iść na kawę do barku przy
aptece, gdzie nie uniknęłaby spotkania z nim. A teraz Ward tu przyszedł – czy
chciał po raz ostatni przekonywać ją? Czy tylko się pożegnać? I jedno, i drugie
było krępujące, Kim stała tuż obok, a pan Baines mógł wszystko słyszeć.
Ward oparł się o ladę i dotknął końcem palca jednego z aksamitnych,
fioletowych płatków.
– Całkiem ładnie się rozwinęły, prawda? Trudno uwierzyć, że z tak
niepozornej cebulki mogą wyrosnąć takie piękne kwiaty.
– Tak. Miałeś bardzo dobry pomysł – Lauren odpowiedziała trochę
sztywno.
– Szkoda, że... – zaczął i nagle zmieszał się lekko, jak gdyby te słowa
wymknęły mu się mimo woli.
Lauren wiedziała, o czym myślał – te krokusy nie przetrwają długo, bo
nigdy nie zostaną zasadzone w ogrodzie, tak jak chciał. Teraz, kiedy o tym
myślała, też tego żałowała. Nie była to przecież wina kwiatków. Nie powinno
się ich skazywać na śmierć.
– Myślę, że... – zabrzmiało to trochę niezręcznie. – Właściwie, to Kim się
nimi zajmowała. Prawdę mówiąc, to jej się należą.
Kim spojrzała na nią dziwnie i otworzyła usta, jakby chciała zapytać,
dlaczego Lauren o tym mówi dając Wardowi do zrozumienia, że oddała komuś
kwiaty, które od niego dostała!
Lauren ciągnęła szybko:
– Tam, obok latarni jest mały kawałek ziemi – pokazała ręką. – Może tam
je zasadzić i w ten sposób upiększyć ulicę – dotknęła delikatnego płatka i
szybko schyliła się, żeby powąchać kwiaty. – Są zbyt ładne, żeby miały się tak
zmarnować, a ten zapach... Dopiero teraz jestem w stanie go poczuć. To przez tę
grypę.
Bredzisz, powiedziała sobie. – Dlaczego nie zamilkniesz i nie pozwolisz
Wardowi wyjaśnić, po co właściwie przyszedł. Zaraz sobie pójdzie i zostawi cię
samą. To już prawie koniec pracy...
A Hunter nie pojawił się – przypomniał zły chochlik – czający się gdzieś
w jej głowie. – Jego samolot wylądował już parę godzin temu, ale nie dostała
dotąd żadnych wiadomości.
Jakby w odpowiedzi, przed sklepem zatrzymała się biała limuzyna,
blokując całą ulicę. Szofer nie wysiadł, otworzyły się tylko tylne drzwi. Pojawił
się u nich jeden z goryli z jakimś pudłem w rękach.
Serce Lauren ścisnęło się nagle. Więc to nie Hunter. Dlaczego?
Człowiek z ochrony wszedł do sklepu, nie rozglądając się dookoła, i
położył przed Lauren wielkie pudło.
– Pan Dix prosił mnie o dostarczenie tego, panno Hodges – powiedział
monotonnym głosem. – I żebym przekazał, że limuzyna przyjedzie po panie
tutaj wieczorem, przed koncertem.
Lauren skinęła głową i, gdy posłaniec już znikł, spojrzała na pudło w
kształcie serca, zapakowane w błyszczący celofan. Czekoladki, pomyślała
zrezygnowana.
– No tak, słodycze, to typowy prezent na dzisiejszy dzień – powiedział
Ward. – Szkoda tylko, że jesteś na nie uczulona. On tego nie wie, czy też go to
nie obchodzi?
Lauren przygryzła wargę, ale postanowiła nie okazać swojego
rozczarowania.
– Chyba nigdy o tym nie rozmawialiśmy – powiedziała cicho i sięgnęła
po nożyczki, żeby przeciąć celofan. A kiedy podniosła przykrywkę, ze środka
wyleciały dwa podpisane zaproszenia na koncert. Jedno z nich podała Kim
prawie ceremonialnym ruchem.
Pod spodem widać było pojedynczą warstwę wspaniałych czekoladek –
każda z nich oddzielnie zapakowana, ślicznie udekorowana, w różnym kształcie
i kolorze. Na pewno były bardzo dobre, ale cóż z tego? Gdyby choć spróbowała
którąś, natychmiast zrobiłaby się czerwona, całe ciało spuchłoby jej i Ward
musiałby szybko iść do apteki po jakieś lekarstwo.
Dostaje róże, których nie mogę wąchać i czekoladki, których nie mogę
jeść. Jednak nie była to przecież wina Huntera, że nie wiedział o tej idiotycznej
alergii. Jak mógłby się tego domyślić? Wielu ludzi także nie pomyślałoby o jej
katarze i różach.
– Spójrz na to! – zawołała nagle Kim. – Ciekawe, jakiej firmy są te
czekoladki. Chyba zawołam pana Bainesa. Może to upominek dołączony tak,
jak do paczki płatków śniadaniowych.
Lauren popatrzyła na nią zdziwiona.
– Odsłoń pudełko i pozwól mi zobaczyć, co tam jest, co tak cię
podnieciło, Kim...
Był to pierścionek wciśnięty między dwie czekoladki na środku pudełka.
Wpadł pod jedną z nich i dlatego Lauren nie zauważyła go od razu. Kamień był
ubrudzony karmelem i tylko błyszczące złoto zwróciło uwagę Kim.
Lauren wyjęła pierścionek z pudełka. Ozdobiony był wielkim, co
najmniej jednokaratowym rubinem w kształcie serca i dwoma małymi
brylancikami.
Lauren stała trzymając pierścionek i zastanawiała się, dlaczego czuje
smutek. Nagle już wiedziała. Hunter obiecał jej, że kiedy wróci, wszystko
będzie się odbywało bardzo romantycznie, a ona wyobraziła sobie wtedy miłą
kameralną kolację przy świecach, z szampanem i kawiorem. Potem Hunter miał
klęknąć przed nią, poprosić ją o rękę i wsunąć jej na palec ten bardzo specjalny
pierścionek...
Ale widać po prostu nie było na to czasu, powiedziała sobie. Niektórych
obowiązków nie można lekceważyć. Nie powinna złościć się na Huntera, że nie
chciał czekać z ofiarowaniem jej pierścionka!
Poza tym, pomyślała, niewiele kobiet może się poszczycić koncertem w
dniu zaręczyn. Dziś był to JEJ koncert, zadedykowany właśnie jej. O ile to
bardziej romantyczne niż zwykła kolacja.
A pierścionek – też był specjalny. Trudno znaleźć coś bardziej
odpowiedniego niż rubin w kształcie serca. A to, że Hunter nie mógł sam włożyć
jej go na palec... Na pewno wynagrodzi to pocałunkiem.
– Piękny, prawda? – wsunęła pierścionek na lewą rękę. – Położyła dłoń na
gablocie i patrzyła, jak światło odbija się w czerwonym kamieniu. Rubin w
kształcie serca – niewiele takich widziała.
Ward dotknął kamienia koniuszkiem palca i przekręcił pierścionek do
światła. Przesuwał się łatwo, był troszkę za duży na jej szczupły palec. Ale to
łatwo można poprawić, nawet dziś po południu, gdyby pan Baines miał czas...
Ward bardzo się starał, żeby dotknąć tylko pierścionka i nie musnąć
przypadkiem ręki Lauren. Stała bez ruchu, dłoń zesztywniała jej, jakby
przymarzła do szyby, aż się nie odsunął.
– Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawiły na koncercie stulecia –
powiedział, ale Lauren doskonale wiedziała, co miał na myśli.
Podeszła do okna i patrzyła, jak odchodził. Zatrzymał się na chwilę, żeby
porozmawiać z jedną ze swoich klientek i jej synkiem. Powiedziała sobie, że to
głupie martwić się tym, że właściwie się nie pożegnali. Naprawdę bez sensu. Bo
co w sumie mieli sobie powiedzieć?
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kim najwyraźniej zamierzała bawić się dobrze tego wieczora. Kiedy
kierowca zamknął za nimi drzwi limuzyny, zaczęła naciskać po kolei wszystkie
guziki – włączać i wyłączać telewizor, bawić się telefonem i, ogólnie rzecz
biorąc, doprowadzać Lauren do pasji. W końcu oparła się z zadowoleniem o
skórzane siedzenie i spytała:
– Mogę jeszcze raz obejrzeć twój pierścionek?
– To zależy – powiedziała Lauren oschle. – Masz zamiar oglądać
pierścionek, czy sprawdzać, czy mój palec już całkiem zzieleniał?
– Wiesz, że po obejrzeniu tej gazety zaczęłam się niepokoić. – Kim
skrzywiła się. – Naprawdę myślałam, że Hunter tylko próbuje cię uwieść, i że
jesteś głupia dając się na to nabrać. Nigdy nie przypuszczałam, że ma wobec
ciebie poważne zamiary – oglądała rubin przy świetle jednej z lampek do
czytania, kiedy Lauren wyłączyła ją. – Poczekaj – zaprotestowała Kim. –
Jeszcze nie skończyłam.
– Już jesteśmy koło sali koncertowej – zwróciła jej uwagę Lauren. –
Zobacz, jaki tłum.
Prawdopodobnie zaczął się już występ pierwszego zespołu. Jednak na
zewnątrz wciąż stało masę ludzi. Blokowali chodniki i napierali na barierki,
które ustawiła policja, chcąc umożliwić dojazd do sali koncertowej.
Nawet siedząc w zamkniętym i wyciszonym samochodzie, Lauren i Kim
słyszały krzyki, które wzmogły się jeszcze na widok limuzyny. Ludzie zaczęli
przewracać barierki tuż obok nich. Lauren poczuła, że blednie. Nie był to strach
przed tym, co mogą im zrobić, ale niepokój, że jadący szybko samochód może
kogoś potrącić. Jednak ulica zaraz się skończyła i wjechali na ukryty, strzeżony
parking za budynkiem.
Kim siedziała z szeroko otwartymi oczami, skulona w rogu siedzenia.
– Więc teraz tak będziesz żyła? Przypuszczam, że rzadko będzie ci się
zdarzało chodzić samej do sklepu spożywczego, prawda?
Lauren roześmiała się nerwowo. Teoretycznie wiedziała, że tak to ma
wyglądać, ale ostami epizod trochę zbił ją z tropu.
Może myśleli, że to Hunter siedzi w samochodzie i dlatego zrobiło się
takie zamieszanie. Na pewno z czasem się do tego przyzwyczaję, powiedziała
sobie.
Jeden ze strażników podszedł do limuzyny i otworzył im drzwi. Potem
szybko zaprowadził je schodami do głównego budynku.
– Jest dla was zarezerwowana specjalna loża, tuż przy scenie –
powiedział. – Pójdziemy tam od razu. Koncert już się rozpoczął, a pan Dix
przygotowuje się do wyjścia na scenę, więc zobaczy się z wami dopiero w
czasie przerwy.
Ale Lauren nie słuchała. Udało jej się wyjrzeć znad potężnego ramienia
strażnika i w szerokim korytarzu zobaczyła Huntera. Stał oparty o stertę
dziwnych narzędzi i rozmawiał z jakimś niższym od siebie o głowę mężczyzną.
Wygląda zupełnie inaczej niż przedtem, pomyślała bezwiednie. To na
pewno po tym tournee.
Był szczuplejszy, na jego twarzy pojawiły się głębokie bruzdy i wydawał
się strasznie blady. To tylko sceniczny makijaż, pomyślała Lauren. To musi być
potworne stać tak na scenie, cały czas w oślepiającym blasku reflektorów.
Ale trzeba przyznać, że Hunter wyglądał... okropnie. To było właściwe
określenie. Jak gdyby bardzo potrzebował odpoczynku.
Jego głos też był zmieniony. Nie słyszała dokładnie, co mówił, ale
zrozumiała mniej więcej, o co chodzi. Oświadczył, że nienawidzi tych
wszystkich głupich fanów, czekających na jego występ. Ma dosyć tego, że musi
być na zawołanie każdej pryszczatej nastolatki, która zapłaciła za bilet..
– Hunter... – powiedziała głosem tylko odrobinę głośniejszym od szeptu.
Nie usłyszał jej, ale mężczyzna, z którym rozmawiał, dał mu znak, że ktoś
na niego czeka. Hunter zmarszczył brwi, odwrócił się i zawołał:
– Lauren, kochanie! – podszedł do niej i objął ją ramionami. – Moja
kochana dziewczynka. Jesteś zaskoczona tym, co powiedziałem, prawda?
– To brzmiało tak cynicznie... – wykrztusiła przez ściśnięte gardło.
– Nie możesz się tym przejmować, kochanie. Oczywiście, że naprawdę
tak nie myślę. To tylko trema, rozumiesz. Zawsze tak robię, gdy mam stanąć
przed tłumem, inaczej nigdy bym nie miał dość odwagi, żeby wyjść na scenę.
Ale teraz ty będziesz mi dodawać siły... – sięgnął po jej dłonie i nagle, gdy na jej
palcu zobaczył rubin, coś w jego twarzy się zmieniło. Zanim zdołała się
poruszyć, objął ją mocno, poczuła jego usta na swoich i nagle prawie zabrakło
jej tchu, czuła nieomal ból. Próbowała zaprotestować, ale jego język był już
głęboko w jej ustach, pełen pragnienia i pożądania. Poczuła się prawie gwałcona
przez ten tak bardzo nieskromny pocałunek. Musiała stanowczo przekonać
siebie, że Hunter miał prawo być dziś wyjątkowo wylewny. Nie widział jej
przecież dwa tygodnie. Poza tym mężczyzna miał też prawo pocałować kobietę,
którą kochał, która nosiła jego pierścionek. Nawet jeżeli przekraczał pewne
granice, było to zrozumiałe, a nawet w pewien sposób pochlebiało jej.
A poza tym strażnik zachowywał się, jakby nic specjalnego się nie stało.
Mężczyzna, z którym Hunter rozmawiał, po prostu odwrócił się i odszedł.
Kim posłała Lauren długie spojrzenie, kiedy już znalazły się w prywatnej
loży z boku sceny, ale też nic nie powiedziała. Zresztą trudno było rozmawiać,
bo koncert już trwał.
Występ pierwszego zespołu zakończył ogłuszający akord, potem muzycy
zabrali swoje instrumenty i z ukłonem opuścili scenę. Pojawili się organizatorzy.
Biegali po scenie, z daleka przypominając krzątające się mrówki. W ciągu
niecałych pięciu minut wszystko było gotowe, światła zmieniły się,
organizatorzy znikli tak samo szybko, jak się pojawili, i atmosfera oczekiwania
zaczęła rosnąć. Na scenę weszli członkowie zespołu Huntera i zaczęli grać.
Rytmiczna melodia stawała się coraz głośniejsza, aż w końcu przeszła w burzę
dźwięków. W tym momencie, gdy muzyka osiągnęła zenit, dwa reflektory
oświetliły miejsce na środku sceny, gdzie stał Hunter. Tłum wstał i piosenkarz,
wśród burzy oklasków, rozpoczął występ.
To makijaż tak go zmienił, pomyślała Lauren. Z jej miejsca wyglądał na
wypoczętego i opalonego. Jeszcze jedno złudzenie.
Śpiewał o radości powracania, a kiedy skończył, pozdrowił wszystkich
swoich fanów. Potem mówił do „ludzi z ostatnich rzędów”, tych którzy wspięli
się na rusztowania, prawie pod sam sufit, przekonując ich, jacy są dla niego
ważni i jak bardzo się cieszy, że może dla nich śpiewać.
To także, pomyślała Lauren, jest tylko złudzeniem. W głębi serca zdawała
sobie sprawę, że to, co słyszała przed koncertem, było prawdą. Mówił to
całkiem poważnie. Ten uroczy Hunter, tu i teraz – to była poza – a nie jego
prawdziwy charakter, prawdziwe poglądy.
Ale właściwie, to dlaczego tak ją to zaskoczyło? Był aktorem – twórcą
złudzeń. Ci ludzie po to tu przyszli i nie zawiedli się.
Jeśli jednak wszystko to było tylko grą, zaczęła się nagle zastanawiać, jak
wiele z tego, w co sama uwierzyła, mogło się spełnić, a co było... tylko
złudzeniem?
Czuła się, jakby każdy jej nerw stał się niesłychanie wyczulony na
najmniejszy ślad fałszu – słyszała go teraz w jego głosie. Nawet w piosenkach,
które od dawna uwielbiała i których teksty mogła cytować z pamięci. Dziś
widziała w Hunterze człowieka, który uważa się za centrum wszechświata i nie
widzi powodu, dla którego ktoś miałby sądzić inaczej.
Spojrzała na Kim, która siedziała pochylona do przodu, czasem nucąc,
wpatrzona w scenę. Najwyraźniej nie słyszała tego egoistycznego brzmienia w
ukochanym głosie.
A może jednak przesadzam? – Lauren zaczęła się zastanawiać. Każdy
wykonawca – każda gwiazda – musi mieć wiarę w siebie. Nikt nie byłby w
stanie stanąć na scenie i, w pewien sposób, obnażyć duszę, bez ufności w swoje
siły. Czy nagle, po raz pierwszy, widzi go takim, jakim jest naprawdę, czy może
na siłę doszukuje się w nim wad?
Próbowała oddalić od siebie wątpliwości i po prostu cieszyć się tym
koncertem – jej koncertem – ale zdawała sobie sprawę, że zbliża się przerwa, i
że on będzie na nią czekał za kulisami.
Nagle Kim pociągnęła ją za rękaw i uwaga Lauren znowu skupiła się na
tym, co działo się na scenie.
– ...nową piosenkę – mówił Hunter – dla bardzo specjalnej osoby, na
dzień św. Walentego, i to zakończy pierwszą część naszego wieczoru...
Była to piękna melodia i śliczny wiersz, mówiący o miłości powracającej
do jego życia po okresie, kiedy myślał, że jego serce już na zawsze pozostanie
puste.
To świetna piosenka, pomyślała Lauren – moja piosenka. Na pewno stanie
się przebojem, typowym wyciskaczem łez. Kim płakała. Ja też bym płakała –
gdybym jeszcze wierzyła. A jeśli to Kim miała rację?
„Wolę, żeby moi idole pozostawali na piedestale” – powiedziała kiedyś.
Może Lauren też powinna mieć do niego takie podejście – nieosiągalny idol.
W czasie przerwy Kim została w loży, wciąż pociągając nosem i szukając
chusteczki.
– Jesteś bardzo szczęśliwą dziewczyną – powiedziała powstrzymując łzy,
kiedy jeden z porządkowych przyszedł po Lauren.
Lauren uścisnęła ją i uśmiechnęła się.
Tak, jestem, pomyślała. Teraz mogła bezbłędnie to ocenić. Ta piękna
miłosna piosenka wcale nie była o niej, tylko o nim. Pisząc te słowa, nie dbał o
jej uczucia i pragnienia. Rozumiała teraz, że ten pełen pasji pocałunek też nie
był dla niej, ale służył tylko zaspokojeniu jego potrzeby zdobywania. Tak, jak
ten pośpiech i naleganie, by wyjechała z nim dziś wieczór.
Kiedy raz utracę świat, który znam, będę całkowicie zależała od niego.
Jest wiele kobiet, które mogłyby mu mnie zastąpić.
Wszystko, co robił i mówił, nie wyrażało jego miłości, ale tylko egoizm.
Teraz widziała liczne znaki, które wyraźnie na to wskazywały – telefony w
porach, które jemu tylko odpowiadały, narzekanie na to, jak był traktowany w
czasie tournee, sposób, w jaki poniżał ludzi z ochrony. Najwyraźniej wydawało
mu się, że większość obowiązujących zasad – tak jak ubiór w restauracji – nie
dotyczy go i że pieniądze są sposobem na załatwienie każdego problemu.
Dotąd wybaczała mu to, nic nie widziała, koncentrując się na
romantycznych gestach: szampan, róże, pierścionek. Rzeczy, które, prawdę
mówiąc, były bez znaczenia. Ile wysiłku kosztowało go powiedzenie gorylowi,
żeby zamówił dwa tuziny róż? A co oznaczał pierścionek dostarczony bez słowa
o miłości, czy zaangażowaniu – właściwie bez ani jednego słowa.
Nie była na niego zła za to, że ją zdradził, czy za rozmyślne uknucie
całego planu. Właściwie sama tego chciała i z zapałem zaangażowała się w ten
układ. Poza wszystkim – pomyślała, egocentryzm Huntera jest tak zupełny, że
on sam nie zdaje sobie sprawy, kiedy wykorzystuje innych ludzi.
Nie, nie była wściekła. Miała tylko świadomość nagłej ulgi, którą
odczuwała całą swoją istotą.
Za kulisami Hunter chciał przytulić ją i znowu pocałować, ale odsunęła
się od niego.
Spojrzał zdziwiony i powiedział:
– Rozumiem. Nie na oczach wszystkich? – i zaczął ją ciągnąć do
garderoby obok.
– To niepotrzebne – Lauren potrząsnęła głową. – Przyszłam tu tylko, żeby
podziękować ci za mój koncert – zdjęła z ręki pierścionek i podała mu – i żeby
zwrócić to. Nie wiem, co on miał symbolizować, ale na pewno nie był to
zaręczynowy pierścionek, prawda?
Wciąż stał w milczeniu. Ciekawe zjawisko, pomyślała, Hunter Dix, który
nic nie mówi! – Nagle podeszła do nich wysoka, ruda, starannie umalowana
dziewczyna w bardzo krótkiej spódnicy i wsunęła rękę pod ramię Huntera.
– Jesteś w świetnej formie, kochanie – powiedziała cicho.
– Do cholery, kto cię wpuścił? – spytał Hunter szorstko.
– Chyba nie myślisz, że ci powiem. Natychmiast byś go zwolnił, biedaka
– odpowiedziała dziewczyna nie patrząc na niego.
Obserwowała Lauren przez zmrużone powieki. Lauren rozpoznała ją. A
więc gazety nie znały jednak całej prawdy o przyjaciółce Huntera i ich
rozstaniu, skoro tu była...
– Kto to jest? – spytała dziewczyna. – Naprawdę, Hunter, czy to ostatnia
zdobycz? Za każdym razem, kiedy jedziesz na tournee...
– Mną nie musisz się przejmować – wyjaśniła Lauren spokojnie. – Do
widzenia, Hunter.
Za kulisami panowało zamieszanie i łatwo było prześlizgnąć się przez
zatłoczone korytarze na ulicę. Na zewnątrz stało wciąż kilka osób. Między
innymi dziewczyna trzymająca w ręku plakat i długopis, czekająca cierpliwie na
swojego idola...
Okazało się, że jest to dosyć specjalny idol, pomyślała Lauren.
Zauważyła, że wciąż trzyma w ręku bilet i przez chwilę zastanawiała się, czy nie
dać go dziewczynie. Jednak zgniotła bilet i wyrzuciła. Nie mogła przecież
świadomie i w zgodzie ze swoim sumieniem umożliwiać następnej osobie
podziwiania takiego idola...
Było dosyć zimno, ale nie marzła, oddalając się od oświetlonej sali
koncertowej. Spojrzała na niebo pełne gwiazd. Czuła się już trochę
spokojniejsza. Gdy zobaczyła pustą taksówkę, zamachała ręką. Wsiadła i podała
kierowcy swój adres. Oparła się o podarte siedzenie ze skaju i pomyślała o
spokojnej atmosferze swojego salonu i o pracy, która ją czekała. Musiała
rozpakować wszystko to, co przygotowała do wyjazdu. Wszystko, co stanowiło
jej życie – ubrania, albumy ze zdjęciami, śmieszne pamiątki.
Przemknęła jej myśl, aby wpaść na chwilę do Warda. Jest już za późno,
powiedziała sobie. Była taką idiotką – źle wychowaną, gruboskórną i głupią.
Czy ktokolwiek potrafiłby wybaczyć, że nazwała Warda nędznym,
podejrzliwym plotkarzem? Nie mówiąc już o wszystkich innych rzeczach, które
mu powiedziała, o tym jak się zachowywała, jaka była beznadziejnie głupia!
Jednak... Musiała spróbować. Mogła chociaż go przeprosić, uspokoić
swoje sumienie, nawet jeżeli Ward nie będzie chciał jej przebaczyć.
Usiadła prosto i powiedziała szoferowi:
– Zmieniłam zdanie. Proszę na Poplar Street.
– O tej porze wszystko już jest zamknięte, proszę pani.
– Wiem – odrzekła. – Dlatego chcę tam jechać. Kierowca potrząsnął
głową pobłażliwie, ale zawrócił. Gdy jechali po pustych ulicach, Lauren poczuła
niepokój. Może to nie jest dobry pomysł, żeby odwiedzać Warda o tej porze.
Trudno – powiedziała sobie stanowczo – lepiej załatwić to w ten sposób,
niż jutro zjawić się w aptece. Mógłby wtedy nic nie powiedzieć. A ona nie
przeprosiłaby go tak jak powinna, jeśli dookoła byłoby dużo ludzi. Pewnie i tak
nie powie mu wszystkiego. Nie może przecież powiedzieć, że była tak głupia, że
nie potrafiła rozpoznać prawdziwej miłości! Ale właściwie dlaczego nie!
Lauren miała wrażenie, jakby obudziła się ze złego snu, zlana potem, i z
ulgą stwierdziła, że ten koszmar to nierzeczywistość. Jakby nagle cały świat stał
się jaśniejszy i bardziej przejrzysty – każdy dźwięk, każdy promień światła,
każda myśl...
Zdała sobie sprawę, że była przedtem tak zaślepiona, że nie widziała, co
dzieje się wokół niej. Dała się do tego stopnia omotać złudzeniom, że nie była w
stanie rozpoznać prawdziwego uczucia, które znajdowało się w zasięgu ręki.
Kiedy była chora, Ward był przy niej, robiąc niepostrzeżenie to, czego
potrzebowała. Przyniósł jej jedzenie, został z nią nie myśląc o tym, że może się
zarazić. Dbał, by niczego jej nie brakowało. O ile łatwiej byłoby mu wrócić do
domu, położyć się i telefonicznie zamówić dla niej bukiet kwiatów!
Romantyczność, to nie tylko słowa myślała Lauren, to sposób
zachowania. To nie drogie, ale właśnie starannie wybrane prezenty. To nie
kawior, ale czasami rosół z kury. Róże są piękne, ale krokusy kwitną dłużej i
odradzają się każdej wiosny.
Dlaczego nigdy Lauren nie potrafiła spojrzeć na prezenty Warda w ten
sposób – jak na dowody prawdziwego uczucia? Ale czy to wszystko było
prawdziwe, czy tylko ona chciałaby, żeby było?
Nie oszukuj sama siebie, Lauren, Ward nigdy nie powiedział ci, że cię
kocha! A przecież miał na to mnóstwo czasu, zanim jeszcze pojawił się Hunter.
Poza tym nie zrobił dla ciebie nic, czego nie mógłby zrobić dla połowy swoich
klientów.
W oknach jego mieszkania, nad apteką, widać było ciepły, żółty blask.
Przez chwilę patrzyła na to światło, potem zapłaciła taksówkarzowi i wysiadła.
To śmieszne, pomyślała idąc w stronę schodów, w czasie koncertu wcale
nie wydawało jej się, że pali za sobą mosty. Zdała sobie z tego sprawę dopiero
teraz. Co będzie, jeżeli wejdzie tam, powie Wardowi, że urodzinowe kolacje w
domu, niedzielne przejażdżki i wyjścia do kina były dla niej bardzo ważne – a
on stwierdzi, że dla niego to już straciło znaczenie?
– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – Ward uchylił drzwi i spojrzał na
nią. W jego oczach nie było już ciepłego blasku.
Spuściła głowę.
Właściwie, czego innego mogłam się spodziewać, pomyślała smutno. –
Serdecznego powitania z otwartymi ramionami? Traktowałam dotąd tego
człowieka jak przedmiot.
– Przecież koncert jeszcze się nie skończył?
– Dla mnie tak – utkwiła wzrok w guziku jego koszuli. Nie poruszył się.
Po chwili powiedział.
– A ponieważ nie chcesz być sama ze swoim smutkiem, przyszłaś tu po
pocieszenie?
– Nie. Wcale nie – spojrzała na niego zdziwiona. – Przyszłam powiedzieć
ci, że przez pewien czas byłam inną osobą i żeby cię przeprosić.
Zamknął na chwilę oczy, jakby pod wpływem nagłego bólu. Serce Lauren
ścisnęło się. Jednak wie, jak używać tych niesamowitych rzęs! A może właśnie
nie musi manipulować innymi ludźmi i po prostu ich nie używa...
Przepuścił ją i Lauren weszła do salonu pełnego książek i płyt. Na małym
stoliku leżała otwarta książka, jakby odłożył ją szybko, kiedy usłyszał dzwonek
do drzwi.
Zdjęła płaszcz i przez chwilę nie bardzo wiedziała, co z nim zrobić. Ward
nie wykonał ani jednego ruchu w jej kierunku. W końcu usiadła trzymając
płaszcz w rękach, a Ward oparł się o poręcz krzesła stojącego obok.
– Wiesz, to nie on mnie odrzucił – powiedziała. W jej głosie brzmiało
prawie wyzwanie.
– Myślę, że czekasz, aż zapytam, co się stało? Jeżeli nie zrobi ci to
różnicy, Lauren...
– Rozstałam się z nim – powiedziała wprost. – Powiedziałam mu, że...
Nie poruszył się, nie odpowiedział i oczy Lauren napełniły się łzami. Za
późno, pomyślała. Nie mogła mieć o to do niego żalu, po tym, jak go
potraktowała. Jeżeli kiedykolwiek ją kochał, to już minęło.
– Jestem z ciebie dumny – Ward wstał. – Dziękuję, że mi o tym
powiedziałeś. W ten sposób nie potraktuję cię jak ducha, gdy jutro przyjdziesz
na kawę.
– Czy musisz być taki złośliwy i uparty? – spytała Lauren z wściekłością.
Potem nagle jej złość opadła i ustąpiła uczuciu beznadziejności. Wściekłość nie
miała sensu. – Widzę, że popełniłam błąd, przychodząc tutaj – powiedziała
sztywno. – Czy mogę zadzwonić po taksówkę?
Bez słowa wskazał ręką na aparat, a Lauren zaczęła wertować książkę
telefoniczną w poszukiwaniu właściwego numeru.
– Powiedziałeś kiedyś, że jestem głupia, przyszłam, żeby przyznać ci
rację. Nawet więcej. Byłam po prostu idiotką. Wiesz, że on napisał dla mnie
piosenkę?
– Lauren...
– Pamiętasz to stare opowiadanie o facecie, który zapraszał dziewczyny
na swój jacht? „To jest bardzo specjalny jacht – mówił każdej z nich. –
Nazwałem go twoim imieniem”. – A kiedy przychodziły do portu, wierząc mu,
na burcie łodzi mogły przeczytać „Twoje imię”. I taka właśnie była moja
piosenka. Na pewno zostanie przebojem. Hunter wiedział, co robi. Każdej
kobiecie będzie się wydawało, że to właśnie o niej.
– Lauren, bardzo ci współczuję – Ward wyjął jej z ręki słuchawkę i
odłożył na widełki. Potem objął ją.
– Do cholery, czy nie widzisz, że nie chcę twojego współczucia? – jej
słowa były prawie niezrozumiałe, przerywane łkaniem, ale to wszystko, na co
mogła się zdobyć.
Zaprowadził ją na kanapę i przytulił, a Lauren wypłakiwała swoją złość,
smutek, strach i szczęście, zmieszane razem. Kiedy była w jego ramionach, nic
złego nie mogło się stać. Nie wyrzucił jej. To już było coś.
Wytarł jej twarz swoją chusteczką.
– Lepiej? – spytał uśmiechając się do niej smutno. – Odwiozę cię do
domu.
Więc to jest koniec. Więc wszystkie te wspaniałe rzeczy, które dla niej
robił, to była jednak tylko przyjaźń, pomyślała. Oszukiwała się. Teraz, gdy w
końcu zdała sobie sprawę, że tego właśnie potrzebowała, że tylko jego kochała,
Ward po prostu chciał się jej pozbyć.
– Nie – powiedziała z uczuciem beznadziejności – nie jest mi lepiej. – Jej
duma nie była urażona, bo nie było już nic, co można by urazić.
– Lauren, czego ty ode mnie chcesz?
– Chcę, żeby cię to obchodziło, to wszystko – znowu zaczęły jej płynąć
łzy, cicho i nieprzerwanie.
– Żeby mnie obchodziło, że cierpisz? Oczywiście, że...
– Nie. Żebym ja cię obchodziła – powiedziała to tak cicho, że musiał
schylić głowę, żeby cokolwiek usłyszeć.
– Tak, obchodzisz mnie – jego głos brzmiał matowo. – Aż za bardzo. Nie
wiesz nawet, co czułem, patrząc na ciebie przez ostatnie dwa tygodnie, zdając
sobie sprawę, jak wielki popełniasz błąd i wiedząc, że nie mogę zrobić nic, żeby
cię zatrzymać. Może gdybym zdobył się na rozmowę z tobą, zanim jeszcze on
się pojawił, ale nie mogłem, więc...
– Nie mogłeś? – świetnie to ujął, rzeczywiście. Próbowała wytrzeć łzy z
policzków. – Dlaczego nie mogłeś?
Przez chwilę myślała, że Ward w ogóle nic nie powie.
– Co mogłem ci ofiarować? – rzekł spokojnie. – Nie mówię już o
pieniądzach, jakimi on dysponował... Ale o rzeczach, które już miałaś, a na które
ja nigdy nie mógłbym sobie pozwolić. O tym, co zostawili ci rodzice. Ja jestem
po uszy w długach po kupieniu tej apteki. Kiedyś to spłacę, ale teraz...
– Przecież... – zaczęła.
– Nie stać mnie na utrzymanie twojego domu – a nie mogę od ciebie
wymagać, żebyś z niego zrezygnowała. Za bardzo cię kocham, żeby móc cię
prosić o coś takiego.
Może jednak nie wszystko było stracone. Przynajmniej co do jednego
miała rację. Był strasznie uparty. A właściwie nie uparty, ale stanowczy w
swoich poglądach. Kobieta zawsze mogła go być pewna, mogła się na nim
oprzeć bez żadnych obaw i zaufać mu.
– Do cholery, kochanie – powiedział z żalem. – Szczerze mówiąc nie stać
mnie nawet na kolczyki, które nosisz, a nie mogę żądać, byś wyrzekła się tych
wszystkich ślicznych rzeczy. – Delikatnie odgarnął jej włosy do tyłu, żeby
obejrzeć perły w złotej oprawie, które miała w uszach.
– Kosztowały dziesięć dolarów – powiedziała. – Z moją zniżką dla
pracowników.
– A co się stało z tymi z brylantami?
– Te należą do sklepu. A ponieważ nie zamierzałam tam wrócić,
zostawiłam je w sejfie dziś wieczorem, razem z naszyjnikiem i pierścionkiem z
szafirem. Ward, jak mogłeś myśleć, że to wszystko należało do mnie? Przecież
co tydzień nosiłam coś nowego.
– Wiem – powiedział. – Podliczyłem to i jakoś nie pasowało do mojego
budżetu. A że nie mogłem ci kupić pierścionka, odpowiedniego do całej reszty,
więc...
– Pierścionka? – spytała z wahaniem. – O jakim pierścionku mówisz?
Ale potem przez długi czas nie mówili już nic, oprócz słów szeptanych
między pocałunkami. Lauren stwierdziła – w jednym z tych krótkich
momentów, kiedy w ogóle mogła myśleć – że jeśli dałoby się przeliczyć na
pieniądze umiejętność okazania kobiecie miłości, czułości i uwielbienia, to
Ward na pewno byłby bardzo bogaty...
Dopiero dużo później powiedziała z zakłopotanym uśmiechem:
– Ojej, zapomniałam się pożegnać z Kim. Po prostu wyszłam w czasie
przerwy.
– Kim nic się nie stanie – stwierdził Ward spokojnie.
– Nie, właściwie nie martwię się o nią. I tak miała zamiar wrócić
taksówką, bo nie chciałyśmy komplikować planów Huntera po koncercie. –
Potem, zdając sobie nagle sprawę, że wymienianie imienia Huntera mogło nie
być najlepszym pomysłem, spojrzała z obawą na Warda.
– I tak ci się udało skomplikować mu plany – Ward uśmiechał się. – A
Kim będzie jutro miała niespodziankę, i tyle. Pewnie się ucieszy. Myślę, że mam
gdzieś butelkę szampana, jeżeli chciałabyś to uczcić.
– Oczywiście, że chciałabym – zawahała się. – Ale może raczej sokiem
pomarańczowym.
– Sokiem pomarańczowym? Lauren, to jakiś szalony... Nie pozwoliła mu
dalej mówić, kładąc palec na ustach, a potem całując go.
Kiedyś mu to wytłumaczę, pomyślała. Wiedziała, że Ward zrozumie –
istnieją rzeczy, które są zbyt ważne, żeby czcić je zwykłym szampanem.