BLENDA URANOWA W CELTYCKIM GROBIE?
aul Anderson w jednej ze swych książek pt. "Guardians of Time" (Nowy Jork 1991), opisuje wydarzenia,
które miały swe miejsce ponad sto lat temu. Londyński "Times" poczynając od 15 czerwca 1894 roku przez
kilka dni donosił o tym, co wydarzyło się w Addleton, w którym rozkopano tajemniczy grób. Addleton, to miasto
w hrabstwie Kent, które powstało z jakobińskiego osiedla, na którego terenie znajdowała się porośnięta trawą
mogiła z nieokreślonej epoki. Miejscowy właściciel zamku Lord of Wyndham należał do tych archeologów-
amatorów, w których bogate było całe XIX stulecie. Wraz ze swym kolegą, ekspertem z British Museum -
Jamesem Rotheritem postanowili rozkopać ten grób i zobaczyć, co w nim było. Wiadomo tylko, że nie znaleźli
wiele. Skromny osteologiczny materiał w postaci kilku ludzkich i końskich kości, zardzewiałe przedmioty
ozdobne i broń, a wszystko z to V wieku ne. W więcej niż tysiącletnim pyle i prochu czekał o wiele bardziej
interesujący artefakt - była to mała, niebieskawo lśniąca metalowa skrzynka, po otworzeniu której znaleziono w
jej środku ciężkie, połyskujące, metalowe gruzły, które wyglądały, jak aliaż złota ze srebrem. Znalezisko było
wybornie zachowane. Lord z Addleton wkrótce poważnie zachorował, zaś Rotherhit - który mniej miał do
czynienia z tym artefaktem - też, z tym że lżej. Kiedy Wyndham po krótkiej i ciężkiej chorobie zmarł 25 lipca z
objawami zatrucia, podejrzenie padło na Rotherhita, jednakże jego rodzina wynajęła detektywa, który
udowodnił to, że ta właśnie kupka dziwnego metalu wydawała z siebie śmiercionośne promieniowanie. Nikt tego
nie rozumiał, ale na wszelki wypadek tajemniczą skrzynkę wrzucono do głębokiego kanału.
Wyjaśnienie tego przypadku przyniosło w roku 1894 Scotland Yardowi znaczne trudności. Antoine Henry
Becquerell odkrył zjawisko radioaktywności dopiero w dwa lata po opisanych wydarzeniach, zatem nie dziwota,
że promieniowanie mogło zabić nieprzygotowanego nań człowieka... I chociaż wydarzenia te wydają się być
tylko fikcją literacką, to historia odnotowała kilka wydarzeń niepokojących i niepokojąco podobnych do tego
znaleziska rudy uranu w celtyckim grobie. Wspomnijmy tylko zagadkowe zgony uczonych biorących udział w
badaniu grobu faraona Tutenchamona w 1923 roku, czy informacje o "uranowym szlaku" wiodącym przez
Europę w ciemnych czasach Średniowiecza, po upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego na równi ze szlakami
żelaznymi, miedzianymi, jantarowymi i innymi. W czasach wędrówek ludów i ekspansji barbarzyńców ze
wschodu Europy, zapotrzebowanie na metal pokrywano ich wydobyciem w kopalniach odkrywkowych. O
kopalniach rud żelaza już wspomina Gajusz Juliusz Cezar w "Belli Gallico", gdzie pisze on w związku z
wydarzeniami przed Awarykiem - gdzie Gallowie używali sztuki górniczej do wspierania rzymskiej sztuki
oblegania miast.
Inne źródła wspominają o znalezieniu śladów prac górniczych we Francji, co dowodzi m.in. faktu, że w
niektórych miejscach Celtowie wydobywali rudy współczesnymi nam sposobami, i tak np. o sztolniach Camp
d'Affrique k/Nancy pisał J. Moreau w "Die Welt der Kelten" (Stuttgart 1958). Innym ośrodkiem wydobywczym
był Herauklt w Masywie Centralnym, gdzie tradycje wydobywcze zaczęły się przed połową pierwszego
tysiąclecia przed Chrystusem, zaś w czasie pomiędzy 3 a 1 tysiącleciem pne. wydobywano rudę w sztolniach
Roc de la Balme, Aigues-Vives, Vélieux, Mailhac. W innych miejscach rudy żelaza wydobywano odkrywkowo w
różnych miejscach Europy - m.in. w okolicach Michelberg k./Kelheim, gdzie wydobywano limonit jeszcze w
Średniowieczu. O tym, że Starożytność znała rudę uranową świadczą także początki prac wydobywczych w
czeskim Jachymovie. Kopalnie powstały w XVI wieku, jako trzecie po Jihlavie i Kutnej Horze. Do
zorganizowanego wydobycia doszło w roku 1516, kiedy to hr. von Schlick wznowił prace wydobywcze w
prastarej już wtedy (!!!) sztolni w osadzie Konradesgrün. To właśnie tutaj, w Górach Kruszcowych, górnicy
natrafili także na czarna warstwę mazi barwy smoły. Przez więcej, niż 200 lat był to dla nich tylko "smolny
kamień" - smoleniec, który zwiastował im obecność rud srebra i był minerałem służącym do wypełniania
wyrobisk, albo... uszczelniania szpar w ich chatach!
W 1789 roku, minerał ten stał się przedmiotem badań Martina Klaprotha, który przyporządkował go planecie
Uran, zgodnie z formułą Herschela. Z wykryciem promieni X i odkryciem naturalnej promieniotwórczości rud
uranu przez Henry'ego Becquerella, pojawiła się konieczność wydobycia smółki uranowej. W Jachymovie
zaczęto produkować rad (Ra), która to produkcja w roku 1939 stanowiła aż 1/3 światowej produkcji tego
pierwiastka. W czasie hitlerowskiej okupacji, w Jachymovie Niemcy chcieli zbudować "stos atomowy", w którym
paliwem miała być tamtejsza ruda uranowa, rafinowana i wzbogacana przez firmę "Degusa". I tak już na
początku lat 40-tych uran stał się surowcem strategicznym, jednym z najważniejszych pierwiastków używanych
przez naszą cywilizację.
P
Jak widać, już cywilizacja na technicznym poziomie Celtów była w stanie wydobywać i przetwarzać rudę
uranu... Oczywiście wcale nie musimy sobie tutaj wyobrażać jakiś prymitywny reaktor jądrowy zbudowany w
lesie za granicą Cesarstwa Rzymskiego, gdyż jego eksploatacja mogła mieć elementarny charakter. Narody
Starożytności miały wiedzę na temat letalnego dla organizmów żywych działania promieniowania jonizującego i
nie musiały niczego wiedzieć na temat fizycznych podstaw tych procesów. Wystarczyło, że obserwowano
dokładnie zwierzęta i pracujących w kopalniach niewolników, by stwierdzić śmiercionośne działanie
promieniowań. Rozdrobniona ruda uranu czy toru mogła stac się jednym ze środków mogących utrzymać w
stanie nienaruszonym ciało znamienitego zmarłego, zaś promieniowanie mogłoby porazić także każdego, kto
naruszyłby cielesną powłokę i materialne wyposażenie nieboszczyka, co było o wiele bardziej skuteczne i
zdradliwsze od trucizn i innych zabezpieczeń... W związku z tym, przeczytanie dalszego tekstu w tym rozdziale
może być inspirujące. Zestawiłem ten tekst z wycinków lokalnej, koszyckiej prasy i własnych notatek z lata
1996 roku. A oto ten niezwykły materiał:
WYKOPALISKA POD NADZOREM ARMII?
(Koszyce, piątek, 9 sierpnia 1996 roku, godzina 02:30)
Przybądźcie niezwłocznie na ulicę Hlavną, do wykopów, coś się tam dzieje - jest tam cała kupa policji!!! -
odezwał się z telefonu dyżurnego redaktora "Veczernika" nieznajomy głos. O drugiej godzinie, to wszystko
przypomina kiepski humor, ale lojalność wobec swej profesji nie pozwala się odwrócić rasowemu dziennikarzowi
plecami do sensacji i mała grupa reporterów dociera do budynku byłego TUZEX'u o godzinie 02:20. - Co tutaj
robicie?! - szczeknął do nich jeden z policjantów, którzy otaczali wykop. Redaktorzy okazują mu legitymacje
prasowe i chcą się widzieć z kimś kompetentnym, kto objaśniłby im, o co właściwie tutaj chodzi. Jeden z dwóch
facetów stojących przy wykopie, ubrany po cywilnemu, po cichu rozmawia z drugim, który jest ubrany w
polowy mundur maskujący z dystynkcjami pułkownika. - Spadajcie stąd, ale już - zwraca się do patrzących na
nich dziennikarzy - Bo jak się coś wam stanie, to już wasza rzecz, ale nam tu problemów nie będziecie robili!...
Dziennikarze taktycznie odchodzą poza kordon i obserwują policjantów odganiających od wykopu ludzi, którzy
właśnie wyszli z pobliskiego baru, a potem wpadli do wykopu. O godzinie 02:38 przyjeżdżają dwie ciężarówki,
które swym wyglądem przypominają ambulanse bankowe do przewożenia pieniędzy. Wyskakują z nich ludzie w
ochronnych ubiorach i całkowicie blokują wykop. Kilku z nich pod przewodnictwem cywilów schodzi w dół i
znika w podziemiach.
O godzinie 03:47 żołnierze wynoszą z wykopu lśniący, metalowy przedmiot w kształcie walca, długi na 1,5 m,
ładują go do ambulansu i odjeżdżają w kierunku ulicy Pribilinova. Z wykopu słychać jeszcze dobiegający szczęk
narzędzi, a zaraz potem wychodzą z niego inni żołnierze, którzy zabierają się drugim ambulansem. Po ich
odjeździe w wykopie nie widać niczego podejrzanego, wszystko wydaję się być w porządku. Po chwili
odjeżdżają radiowozy policyjne. Skoro nie udało się dowiedzieć niczego na miejscu, poszukiwania dziennikarzy
trwają dalej. Między innymi redakcja telefonuje do rzecznika prasowego Komendy Miejskiej policji w Koszycach,
który odsyła ich z kolei do Grupy Prewencji Kryminalnej w tym mieście. Tam jednak też nie uzyskują żadnej
informacji o tym wydarzeniu - ich rzecznik prasowy wie jedynie to, że na Hlavnej działała jedynie policja
municypalna, która zatrzymała jakiegoś bezdomnego. - Rzecz jest w stadium śledztwa i nie można niczego
podać do wiadomości publicznej. Spróbujcie się dowiedzieć czegoś w Policji Municypalnej - słyszą przyjacielską
radę. Zapytany o zajście na Hlavnej oficer operacyjny Policji Municypalnej w Koszycach odpowiada, że nie ma
żadnej wzmianki w dokumentach o jakimkolwiek działaniu policji w rejonie wykopów. Kolejną instytucją, którą
"Koszicki Veczer" indaguje o incydent jest oficer prasowy Ministerstwa Obrony. Ten zaś przekazuje pytania
redakcji do Wydziału ds. Kontaktów ze Społeczeństwem Sztabu Generalnego Słowackiej Armii, którego
przedstawiciele mieli się telefonicznie skontaktować z dziennikarzami. Tak się jednak nie stało i Sztab
Generalny nie zwołał konferencji prasowej. Sprawa miała swój ciąg dalszy w poniedziałek.
NA TROPACH ZAGADKOWYCH MUNDURÓW
(Koszyce, poniedziałek, 12 sierpnia 1996 roku)
A dalej było tak, jak w serialu "Z Archiwum X". Poniedziałkowy numer "KV" przyniósł wyjaśnienie Sztabu
Generalnego Słowackiej Armii, które dotyczyło piątkowych wydarzeń. Wedle wydanego komunikatu: Żołnierze
Słowackich Sił Zbrojnych w tym, czasie nigdzie nie byli (na miejscu opisywanych zdarzeń) ani nikt nawet nie
zwracał się do nich o pomoc w takim przypadku. Zdaniem autorów tego "wyjaśnienia", mogło chodzić o
żołnierzy jednostek wojskowych podległych MSW, jednakże - jak oznajmił natychmiast rzecznik prasowy MSW -
żadna jednostka wojskowa podległa MSW w policyjnej akcji nie uczestniczyła. Przez całe przedpołudnie
dyskutowałem na ten temat z kolegami ze Wschodniosłowackiego Muzeum. W przerwie wyskoczyłem na
filiżankę kawy i posłuchałem kilku ciekawych rozmów, jednakże żaden z moich kolegów nie był mądrzejszy ode
mnie. - Cóż to takiego - myślałem - wykopali nieopodal koszyckiej katedry i to tak tajnie, że nawet najbardziej
kompetentni i poinformowani archeolodzy i historycy sztuki nie mają pojęcia o tym, co to właściwie było?
Informacyjnej blokady nie przełamali nawet pracownicy Urzędu ds. Zabytków miasta Koszyce, którego dyrektor
kategorycznie oświadczył: - Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę panu nic powiedzieć, ani pańskim kolegom.
Niczego mi nie wiadomo na ten temat! Jego odmowa zaskoczyła nieco tych, którzy śledzili rozwój wypadków.
Również próby uzyskania w Muzeum jakichś informacji spełzły na niczym, zaś już na ulicy jeden z kopiących na
Hlavnej powiedział mi: - Są tam jakieś stare groby: pełno kości i śmieci, a wszystko przegniłe. Ludzie gadali o
jakimś drugim wejściu i o tym, że byśmy się bardzo zdziwili. Ale dlaczego? - tego nie wiemy. No, a potem, na
drugi dzień, tamci pracownicy nie przyszli do pracy, bo byli chorzy. Te ostatnie informacje pasowały - jak się
zdaje - do krążących po mieście plotek, iż dwóch robotników, którzy odkopali dziwną skrzynkę - nie przystąpiło
następnego dnia do pracy ze względu na zły stan zdrowia. Zresztą inni zagadnięci przeze mnie pracownicy nie
byli rozmowniejsi.
-Niech pan da mi spokój i wynosi się stąd. Niczego nie wiem! - łopata w ręku jednego z nich wykonała ruch
mówiący więcej, niż tysiąc wypowiedzianych słów... Dziennikarze postanowili odszukać dwóch robotników,
którzy nie zgłosili się do pracy z powodu choroby, a którzy ponoć odnaleźli tajemniczą skrzynkę. Jednego nie
było w domu - a przynajmniej na pukanie i dzwonienie do drzwi nikt nie reagował, zaś u drugiego, który
mieszkał w pobliskiej miejscowości Furcza, zastano młodą kobietę, która powiedziała krótko: - Wynoście się!
Dajcie nam spokój! Mamy dość kłopotów bez was! Jego nie ma w domu!!! Wkrótce potem, "KV" podał, że wedle
dobrze poinformowanego źródła, które pragnęło zachować anonimowość, w szpitalu wojskowym
hospitalizowano dwóch cywilów, a potem trzech żołnierzy. Wszyscy - cała piątka - była nieprzytomna, a nie
ranna, tzn. na ich ciałach nie znaleziono żadnych obrażeń zewnętrznych. Natychmiast ich odizolowano i
dopuszczono do nich jedynie wybranych lekarzy. Większości z nich jeszcze nie widziałem. Po kilku godzinach
gdzieś ich ze szpitala wywieziono, zdaje się, że na lotnisko. Komendant Wojskowego Szpitala Sił Powietrznych
ustosunkował się negatywnie do tej informacji: - Nic mi nie wiadomo o hospitalizacji większej grupy osób w
moim szpitalu, ale w piątek przyjęto u nas jednego żołnierza w stanie nieprzytomności. Nie mam pojęcia, czy to
podpada pod was przypadek. Takie właśnie oświadczenie przekazał on "KV".
ZAGADKOWY PRZEDMIOT Z PODZIEMI
(Koszyce, wtorek, 13 sierpnia 1996 roku)
Punkt zwrotny w rozwoju wydarzeń rozgrywający się wokół dziwnego incydentu następuje we wtorek, 13
sierpnia, w godzinach rannych. W tym czasie na prywatny numer telefonu red. Arpada Soltezsa dzwoni
ponownie ten sam osobnik, którego głos wezwał do wykopów dziennikarzy w nocy 9 sierpnia. Nieznajomy
mówi: - jeżeli się nie boicie, to zaprowadzę was na miejsce, w którym kopali ci dwaj pod Hlavną. Pokażę wam
to drugie wejście, ale możecie mieć z tego cholerne kłopoty, o jakich się wam nawet nie śniło... W porze
obiadowej reporter i fotograf redakcji spotykają się z tajemniczym informatorem. - Moje nazwisko? - reaguje
na pierwsze pytanie - po co wam ono, czemu mnie pytacie o takie bzdury. Jak coś będziecie chcieli widzieć, to
powiem wam sam! Nie rzucający się w oczy 40-latek, który nikomu się nie przedstawił, prowadzi ich w stronę
jednego z budynków w historycznej części centrum Koszyc. Dom niezbyt stary i niezbyt nowy stoi na
wiekowych fundamentach. We trójkę wchodzą do piwnicy, a z niej przez wykuty w ścianie otwór do podziemi.
Na podłodze tunelu, którym się poruszają, leżą powyginane i przerdzewiałe resztki okuć do drzwi. Po przebyciu
jakichś 50 m, ekipa dociera do znajdującej się na końcu tunelu piwniczki o rozmiarach 5×8 m. Po prawej
stronie widać wysoki na metr stos ludzkich kości, w rogu stos samych czaszek, natomiast w drugim końcu
pomieszczenia znajduje się wejście do dalszej części podziemi i tunel.
- Tunel prowadzi do wykopów na Hlavnej - nieznajomy przewodnik wskazuje na ciemny wylot korytarza - Na
waszym miejscu nie dotykałbym niczego - dodaje. W ciemnym pomieszczeniu trudno jest się poruszać i
orientować - jedynym źródłem światła jest mała elektryczna lampka i czasem błyski flesza. Mężczyzna
wskazuje na wysoki na jakieś 10 cm postument w przeciwległym końcu salki. Według jego słów, stała na nim
mała metalowa skrzynka o długości 1,5 m z obłymi kantami i rogami. - Wyryto na niej znak ryby i jakiś napis -
komentuje - Drobnymi literkami łacińskimi, ale nie po łacinie. Również nie po niemiecku czy w jakimkolwiek
współczesnym znanym języku. Pracowaliśmy nad tym kilka lat. (!!!) Ale niczego nie udało się nam odkryć. Co
znajdowało się w skrzynce, tego nie wiem, bo nie potrafiliśmy otworzyć jej wieka bez naruszania, ale nie
mieliśmy po temu żadnych możliwości technicznych. Musimy już wracać.
Po wyjściu na Hlavną nasz cicerone szybko oddala się i znika w tłumie. Nie odpowiedział na ani jedno pytanie o
swą tożsamość, zawód i owo zagadkowe "my"... Na pożegnanie powiedział jedynie: - Pokazałem wam to tylko
dlatego, że skoro zajęli się tym specjaliści, to musi to być jakieś szczególne paskudztwo. Według tego, jak oni
postępowali widać, że doskonale wiedzieli, co znaleźli. Kto wie zresztą, może doskonale wiedzieli, czego
szukają?... Nie chciałbym, żeby ta rzecz uległa zapomnieniu, mimo tego, że mam własna opinię o
dziennikarzach... Nadal byliśmy skazani na domysły. Kiedy dostaliśmy na biurko gazetę, spróbowałem się
dodzwonić do redaktora naczelnego - mogłem sobie odpuścić. Powiedziano mi, że: Szef jest od kilku dni na
urlopie...
WIZJA LOKALNA
(Koszyce, środa, 14 sierpnia 1996 roku)
Po kilku nieudanych próbach uzyskania jakichś sensownych informacji, pełen niesmaku, otworzyłem drzwi
mojego biura. Wydarzenie, które rozegrało się niemal na naszych oczach wydawało mi się tak
nieprawdopodobne, jak historia z radioaktywną trumna w celtyckim grobie, o którym pisano w książce
Andersona. Ponownie zabrałem się za wertowanie wszystkich gazet, zastanawiając się nad wariantami
rozwiązania tego problemu. Czyżby była to li tylko mistyfikacja??? Jeszcze raz otwieram gazetę z poprzedniego
dnia i podkreślam tytuły informacji, które już przeczytałem. Znajduję doniesienie o prezentacji projektu
"Bezpieczne Koszyce", w trakcie którego doszło do spotkania mera miasta z komendantami policji państwowej i
municypalnej. Mer po wysłuchaniu raportów o stanie przestępczości kryminalnej w poszczególnych rewirach
miasta, odniósł się także do dziwnego znaleziska na Hlavnej. Zgromadzonym oficerom policji oświadczył: Skoro
nie znaleźliście tego, o czym pisze miejska prasa, to znaczy, że wasi funkcjonariusze spali na służbie. A skoro
oświadczacie, że nie macie z tym nic wspólnego, to oznaczałoby, że mamy znów jakąś Szt.B. - która działa na
terenie miasta bez wiedzy policji.
Po przeczytaniu tych linijek, hipotezę o kaczce dziennikarskiej mogłem odesłać spokojnie do lamusa. Biorąc pod
uwagę to, co powiedział mer miasta, dyrektor Urzędu ds. Zabytków i inni oficjele, dziwnym się wydaje to, ze
nikt nie wytoczył całej koszyckiej prasie sprawy sądowej o zniesławienie wysokiego urzędnika państwowego i
instytucji, co powinno nastąpić właśnie w przypadku kaczki dziennikarskiej - nieprawdaż? Poza tym trudno
zrozumieć, dlaczego o wydarzeniach tych milczy konkurencyjny dziennik "Korzo", który od tego czasu
wielokrotnie nie zdołał uprzedzić redaktorów "KV" w pościgu za sensacjami czy aferami... Razem z dyrektorem
muzeum udajemy się osobiście w stronę wykopów w średniowiecznej części miasta. Ulica Hlavná wygląda jak
po ciężkim bombardowaniu: wszędzie dziury i leje przykryte małymi mostkami. Ogłuszeni łomotem świdrów
pneumatycznych zmierzamy w kierunku domów, w których - jak podejrzewamy - znajduje się wejście do
podziemi. Przechodzimy po wysepkach gładkiego asfaltu, zaglądamy do jam, w których widać resztki
starodawnych murów i umocnień, korytarzy oraz tuneli. Ponieważ zaczyna padać, po błotnistych kałużach
podchodzimy do domu, w którym może znajdować się wejście do podziemi. Wejście jest zamknięte, przed nim
pracują mężczyźni w roboczych kombinezonach, nieopodal stoi kilku policjantów, którzy ostrzegają, że nie
wolno tam wchodzić.
Decydujemy się obejść dom od tyłu i spojrzeć do wykopu z drugiej strony ulicy. Przechodzimy kilkaset metrów
wzdłuż ulicy Vratnej. Z wykopu za drewnianą barykadą z zakazem wstępu podnosi się mężczyzna w żółtej
kamizelce. Macha do nas rękami. Nie zwracamy nań uwagi i idziemy dalej. - Stójcie! Dalej zabronione!!! - drze
się. Zawracamy do muzeum. Tego dnia "KV" opublikował wyniki przeprowadzonej wśród mieszkańców ulicznej
sondy na temat tajemniczego znaleziska. Kilku mówiło o niewypałach z czasów II Wojny Światowej, inni o
tajnych materiałach. Jedno dla tych wypowiedzi było wspólne - rozmówcy mówili bardzo mało - albo dlatego, że
nic nie wiedzieli, albo byli zastraszeni... Po obiedzie spotkałem się ze znajomym dziennikarzem, który swego
czasu pracował dla dziennika "Novy czas", a obecnie jest zatrudniony w "Korzo". Ów "łowca afer" stwierdził, że
(uwaga! uwaga!) ta sprawa go nie interesuje (sic!!!) - i rozwodził się nad spotkaniem z dyrektorem jakiejś
fabryki. Całkowicie już zdezorientowany kupuję dla porządku także "Korzo", ale na próżno szukam w nim choć
wzmianki o znalezisku. Ani słowa!!! Mój znajomy "łowca afer" pisze natomiast o... podlewaniu miejskiej zieleni!
Wracając do muzeum intensywnie rozmyślam o wszystkich tych osobliwych wydarzeniach. Istnieją dwie
możliwości, jak ta cała historia może się skończyć: pierwsza - "KV" odwoła wszystko i nikt już nie dojdzie, czy
stało się to pod naciskiem władz miejskich, armii czy MSW... Druga - że "KV" niczego nie odwoła i sprawą
zajmą się odpowiednie władze.
FATAMORGANA
(Koszyce, piątek, 15 sierpnia 1996 roku)
"KV" odwołuje wszystko, co napisał był wcześniej. Tekst tego dementi tak dalece odróżniał się od poprzednich
na ten temat, że moje (i nie tylko moje) podejrzenia, że jest to kamuflaż mający uspokoić opinie publiczną,
graniczą z pewnością. Żeby było jeszcze ciekawiej, tego samego dnia "Korzo" pisze o... śmiercionośnej
skrzynce wykopanej przy ulicy Hlavnej!!! Po wszystkich tych wydarzeniach mało kto już wierzy w prawdziwość
tego dementi. Ciekawe jest to, że nikt nie mówi o mistyfikacji. Jeżeli to zresztą miała być mistyfikacja, to kogo
winić za szerzenie alarmujących pogłosek? Dzisiaj, kiedy od tej całej afery upłynęło kilka miesięcy, nadal nie
wiadomo, co ją wywołało. Nabieramy natomiast coraz większej pewności, że najlepszym sposobem ukrycia
czegoś jest "przykrycie" tajemnicy jeszcze większą tajemnicą - zgodnie z rzymską zasadą: Ridiculum arcifortius
et melius magnas plerumque secat res. A już najskuteczniejszą bronią dla tych, którzy chcą coś ukryć za
zasłoną tajemnicy jest wyśmianie problemu i jego realności. Jakże dobrze znamy tą metodę chociażby z historii
badań fenomenu UFO! Dla mnie ten incydent tu zrelacjonowany był nauczką i wskazaniem, jak tworzą się
zagadki - i nie dotyczy to tylko tajemniczego radioartefaktu z Koszyc, ale także Arki Przymierza, zwłok z
Roswell, czy jak wolicie radioaktywnej trumny, którą być może jutro ktoś znajdzie w celtyckiej mogile,
słowiańskim kurhanie czy egipskiej piramidzie...
Życie dopisało zakończenie tego rozdziału i to całkiem nieoczekiwanie. Jak podały światowe agencje, w dniu 9
grudnia 1997 roku nieoczekiwanie na Grenlandię spadł meteoryt o masie około 1 mln ton, którego energia
uderzenia wynosiła mniej więcej 15-20 kt TNT, czyli tyle, ile bomba typu Hiroszima czy Nagasaki. Media podały
tą informację i... bardzo szybko ją wyciszono. Jak pisze Robert K. Leśniakiewicz: ...Niedawno otrzymałem list
od pani redaktor Ewy Jabłońskiej z "Super Expressu", w którym tak komentuje ona to wydarzenie: "Pan
Bzowski... ma bardzo ciekawą teorię o meteorycie, który spadł w grudniu na Arktykę (był ogromny - pisałem
wtedy o tym u siebie w "Świecie bez tajemnic"). Swoją drogą mógł to być odłamek asteroidu, o którym pisze
Pan w swym opracowaniu (zgadza się data). Informacje o spadku tego ciała zostały bardzo szybko utajnione,
gdybym nie wydrukowała depeszy z Agencji, to straciłabym ją, bo została zdjęta w ciągu dwóch godzin. W
Centrum Astronomicznym w Warszawie twierdzą, że nie mieli o tym żadnej informacji do tej pory. Jest to chyba
dość dziwna sprawa. Pan Bzowski uważa, że w jakimś zachodnim piśmie była wzmianka o tym, że meteoryt ten
był znacznie większy, niż podano to na początku i że skoro nie wywołał kataklizmu, to musiał wcześniej
wytracić swoją prędkość..."
Osobiście nie podzielam optymizmu pana Kazia Bzowskiego, bo skoro któryś MIDAS zauważył ten upadek i
sejsmometry na Islandii i w Kanadzie odebrały upadek tego ciała jako wstrząs podobny do wybuchu bomby
jądrowej - a wstrząs taki ma swą charakterystyczną i absolutnie różną charakterystykę od "normalnych"
trzęsień ziemi, to nie mógł to być żaden meteoryt czy statek kosmiczny - jakby tego sobie życzył Kazio
Bzowski, a właśnie głowica jądrowa z czasów Wielkiej Wojny Bogów-Astronautów! Jeżeli to, o czym pisała red.
Ewa Jabłońska jest prawdą, to znaczyłoby, że na powierzchnię Ziemi w rejonie zachodniej Grenlandii spadła
jądrowa lub termojądrowa głowica bojowa Atlantydów, która w odróżnieniu od tej, z której zrobiono koszycki
radioartefakt, jednak eksplodowała! Być może od razu udali się tam Amerykanie i Duńczycy z Thule AFB - a
skoro tą informację utajniono, to znaczy, że udali się tam na pewno...
Czy kiedykolwiek dowiemy się prawdy?