Kronika Blackstone
JOHN SAUL
OKO ZA OKO:
LALKA
Do Czytelnika
Od ponad dwudziestu lat z przyjemnością dostarczałem Czytelnikom rozrywki, pisząc
książki pełne straszliwych, przerażających zdarzeń. Ale, jak się łatwo domyślić, mam
w zanadrzu przynajmniej drugie tyle historii, których jeszcze nie opowiedziałem, z
bardzo prostego powodu - nie pasują do literackiej formy uważanej powszechnie za
powieść.
Teraz, dzięki Stephenowi Kingowi i rewolucji, jaką zrobił powieścią w odcinkach Thu
Green Mile, znów dysponujemy tą odświeżoną formą. Nie jest bynajmniej nowa, jej
historia sięga odcinkowych powieści Dickensa, drukowanych w latach pięćdziesiątych
i sześćdziesiątych XIX wieku, i prowadzi przez filmy przygodowe, które moje pokole-
nie oglądało w kinach w sobotnie popołudnia. Jednak powieści odcinkowe zniknęły z
rynku w czasach mojego dziadka - aż pojawiła się The Green Mile.
Dlatego z rosnącym podnieceniem obserwowałem publikację kolejnych odcinków
powieści Kinga, bo przekonywałem się, że ta forma pisarska jest równie dobra teraz,
jak wówczas, gdy do jej pisania zatrudniano Dickensa. Od chwili, gdy napisałem
moją pierwszą powieść, Suffer the Children, w wyobraźni mieszkałem w wymyślonym
mieście Blackstone. Wyraźnie widziałem tę mieścinę w New Hampshire począwszy od
drogi, która prowadziła tam z Port Arbello, poprzez ulice ocienione drzewami, a
skończywszy na jeszcze mroczniejszych dziejach. Jej mieszkańcy, jak żywi, stają przed
moimi oczami. (Na dodatek, jak się wkrótce przekonacie, postacie z innych powieści
przeniosły się do Blackstone). Ich tajemnice, grzechy oraz grzechy ich ojców stały się
dla mnie tak realne, że wydają mi się wręcz wspomnieniami, a nie zmyśleniem.
W moim miasteczku Blackstone osiadło kilka szanowanych rodzin: Connally, Becker,
McGuire, Hartwick. Wraz z rozwojem akcji każda odegra istotną rolę. Już od pokoleń
ich losy splatały się ze sobą: narodziny, śluby, pogrzeby, wspólne interesy, starcia,
trudności i od czasu do czasu sukcesy (innymi słowy to wszystko, z czego składa się i
nasze życie) stworzyły między nimi związki - i podziały - w które uwikłani są
poważni obywatele mego miasteczka. A przede wszystkim
jedna osoba ziączyia ich poprzez łańcuch wstrząsających i skrzętnie ukrywanych
wydarzeń. Jednak, jak miałem ukazać te powiązania, zdarzenie oraz bodziec, który
sprowokował zło kładące się cieniem na ich życie? Jaki byłby najlepszy sposób
opowiedzenia tych oddzielnych historii, skoro każda z nich jest powiązana z głęboko
ukrytą tajemnicą w przeszłości, każda powiązana z pozostałymi, każda powiązana z
przemożną, zdradziecką siłą, która za chwilę się objawi?
Stwierdziłem) że najlepiej będzie się do tego nadawała „nowa" forma powieści w
odcinkach lub częściach i wtedy Kronika Blackstone zaczęła nabierać konkretnego
kształtu, tak samo jak przedmioty - diabelskie pamiątki - bo symbolizowały dla mnie
każdą kolejną historię, którą chciałem opowiedzieć. Lalka jest pierwszą z nich
- ta właśnie zabawka pojawia się na progu domu rodziny McGuire w części pierwszej.
Kto i dlaczego wysłał ten prezent Elizabeth i Billowi
- pozostawiam do odkrycia tobie, Czytelniku. Ale ostrzegam) że pełną odpowiedź
poznali dopiero na samym końcu, za kilka miesięcy! A przez ten czas kolejne prezenty
z przeszłości dotrą do starannie wybranych mieszkańców Blackstone. I mam nadzieję,
że gdy będziesz czytał ostatnie strony następnych części, zobaczysz, jak pojawia się
kolejny fragment układanki i z rozkosznyn dreszczem oczekiwać będziesz na kolejny
odcinek historii. I gdy będziesz kończył każdą z części Kroniki Blackstone, może
pozwolisz, by wyobraźnia podsunęła ci przedsmak straszliwych wydarzeń, które
dosięgną ofiary w następnym odcinku.
A teraz już bez dalszych wstępów ofiarowuję ci Oko za oko: Lalka, pierwszy z sześciu
prezentów, które dla ciebie przygotowałem w tym roku.
Mam nadzieję, że przyniosą ci tyle radości, co mnie ich staranne pakowanie.
John Saul 10 października 1996
Początek
Stary zegar zaczął wybijać godzinę. Oliver Metcalf jeszcze chwilę uderzał w
klawiaturę komputera; skończył zdanie, a potem zostawił pisanie komentarza
redakcyjnego do gazety i zapatrzył się na drewniany ścienny zegar, od nie-
pamiętnych czasów wiszący w redakcji „Kroniki Blackstone". Cała redakcja
mieściła się w jednym pokoju. Kiedy stryj przyprowadził go tutaj po raz
pierwszy ponad czterdzieści lat temu i nauczył odczytywać godzinę, to
właśnie chronometr najbardziej go zafascynował i ta fascynacja trwa do dziś;
podziwiał nie tylko rytmiczne tykanie, ale także niezwykłą dokładność - w
ciągu roku spóźniał się najwyżej o minutę.
Teraz, odmierzywszy swym łagodnym biciem tysiące godzin życia Olivera,
przypomniał mu, że nadeszła chwila, by spełnił swą rolę w wydarzeniu, które
nastąpi tylko raz.
Dziś miasteczko Blackstone postawi pierwszy, ważny krok na drodze
zniszczenia części swej
historii.
Olivera Metcalfa, redaktora i wydawcę miejscowego tygodnika, poproszono o
wygłoszenie przemówienia. Od wielu dni sporządzał notatki, ale nadal nie
był pewien, co też powie, kiedy nadejdzie ta chwila - gdy wstąpi na podium i
będzie miał za plecami potężną, kamienną budowlę, a przed sobą morze
twarzy mieszkańców Blackstone. Kiedy wziął plik notatek i schował je do
wewnętrznej kieszeni tweedowej marynarki, zastanawiał się, czy w momencie
rozpoczynania wystąpienia dozna olśnienia, a może będzie tkwił na środku
bez słowa, patrząc na tłum wpatrujący się w niego wyczekująco. W ich
głowach pojawią się pytania. Pytania, których od lat nikt nie zadał głośno.
Pytania, na które nie umiał odpowiedzieć. Zamknął za sobą na klucz drzwi
biura i znalazł się na chodniku. Przechodząc przez ulicę, prowadzącą przez
główny plac w miasteczku, zastanawiał się, czy by nie wrócić, zrezygnować w
ogóle z udziału w uroczystości i skończyć komentarz redakcyjny, nad którym
biedził się przez cały ranek. Nisko wisiało szare niebo, wiatr wiejący w nocy
zdarł ostatnie liście z potężnych drzew, które od wiosny aż do jesieni chroniły
miasto swym baldachimem. Wczesną wiosną, gdy pojawiały się pączki na
gigantycznych dębach i klonach, baldachim był jasnozielony. Wraz z nadej-
ściem lata listowie dojrzewało i gęstniało, nabierając ciemnozielonej barwy i
osłaniało Blackstone przed ostrymi promieniami sierpniowego słońca, a także
było parasolem przed rzęsistymi deszczami, które przemykały tędy w drodze
do wybrzeży Atlantyku, ciągnących się wiele mil na wschód od miasta.
Ostatnio, w ciągu kilku tygodni kaskady zieleni ustąpiły miejsca kolorom
jesieni i przez krótki czas miasteczko tonęło w ciepłych barwach: w złocie,
czerwieni i słonecznych radościach. Teraz ziemię pokrywały liście o
martwym, brązowym kolorze, już dotknął ich powolny rozkład, niedługo
powrócą do ziemi, z której soków zrodziły się wiosną.
Oliver Metcalf ruszył w kierunku wzgórza, gdzie wkrótce zbierze się
większość mieszkańców. Śnieg jeszcze nie spadł, ale ubiegłej nocy wiatr
przyniósł ze sobą przenikliwy, chłodny deszcz. Oliver czuł, że nadchodzi już
wilgotna, lodowata zima. Szary dzień doskonale współgrał z jego ponurym
nastrojem. Drzewa o wielkich, nagich konarach wznosiły groteskowo ku
niebu swe powyginane gałęzie, jakby chciały odegnać chmury, a ich gałęzie
przypominały palce szkieletu powykręcane reumatyzmem. Oliver pochylił
gło-
wę, przygięty do ziemi ciężarem tego przełomowego dnia, szedł szybko
odpowiadając tylko skinieniem na słowa powitania i starał się skupić na tym,
co powie do tłumu, który rychło zbierze się wokół najbardziej znanego
budynku w mieście. Zakład dla obłąkanych w Blackstone.
Przez całe życie Olivera - tak samo jak przez życie każdego mieszkańca
Blackstone - ten potężny budynek, zbudowany z kamieni wykopanych z pól
otaczających miasteczko, wznosił się na najwyższym wzgórzu. Zdawał się
patrzeć na miasto zza zamkniętych od dawna okiennic, jakby nie niszczał
opuszczony, lecz nadal kró-lował we śnie.
Spał i czekał, aż pewnego dnia się obudzi.
Oliver aż się wzdrygnął na tę myśl, ale szybko otrząsnął się z niepokoju. To
niemożliwe, do tego nigdy nie dojdzie, stwierdził stanowczo.
Dziś rozpoczynają burzenie zakładu dla obłąkanych.
Powietrze przetnie ciężka stalowa kula zawieszona na żurawiu i całą siłą
ugodzi w te ciężkie, szare kamienie, a budynek, który przez ponad sto lat
panował nad miastem, wreszcie zostanie zniszczony, jego mury się rozsypią,
wieżyczki upadną; dach z miedzi pokrytej śniedzią wyląduje na złomowisku.
Oliver przeszedł przez metalową bramę kutą w wytworne wzory, która
znajdowała się w murze otaczającym cały spory teren zakładu, i zapatrzył się
na szeroka, krętą drogę prowadzącą do drzwi frontowych. Ktoś położył mu
dłoń na ramieniu; usłyszał znajomy głos wuja.
- Co za dzień! Nie sądzisz, Oliverze? - spytał Harvey Connally, nadal
donośnie i gromko, chociaż miał już osiemdziesiąt trzy lata.
Oliver spojrzał w tym samym kierunku co starzec i patrząc na rozłożysty
budynek zastanawiał się, o czym myśli wuj. Mógł sobie oszczędzić trudu
zadawania pytania; choć byli sobie bliscy, wuj zawsze czuł się znacznie lepiej
rozmawiając
O konkretnych sprawach, niż o tym, co czuje.
- Jeśli mówisz o swoich uczuciach, musisz rozmawiać o ludziach - powiedział
mu wuj Harvey dawno temu, gdy Oliver miał około dziesięciu lat
i przyjechał ze szkoły z internatem do domu na Boże Narodzenie. - A
mówienie o ludziach to plotkowanie. Ja nie plotkuję i ty też nie powinieneś.
W ten sposób Oliver otrzymał dobitną lekcję, że jest wiele tematów, których
wuj nie chce poruszać.
Jednak gdy starzec wpatrywał się w budynek, który wyrósł na Północnym
Wzgórzu kilka lat przed jego urodzeniem, Oliver spróbował po raz ostatni.
- Wuju, przecież to twój ojciec to wybudował - odezwał się cicho. - Nie jest ci
trochę przykro, że zaraz będziesz patrzeć na jego zburzenie?
Harvey Connally mocniej zacisnął dłoń spoczywającą na ramieniu siostrzeńca.
- Nie, wcale! - odparł ostrym tonem. - I tobie też nie powinno być przykro.
Krzyżyk na drogę, ot, co. I powinniśmy zapomnieć o wszystkim, co się tam
wydarzyło.
Zdjął rękę z ramienia Olivera.
- O wszystkim - powtórzył.
Pół godziny później Oliver stał na podium, które wzniesiono przed
imponującym portalem zakładu, i wzrokiem omiatał tłum. Przyszli niemal
wszyscy. Zjawił się prezes banku, a także właściciel firmy, która zburzy
większą część budynku, pozostawiając tylko fasadę. Na miejscu starego
wnętrza zbudowane zostaną sklepy i restauracje, a dzięki nim do Blackstone
powróci dobrobyt, którego mieszkańcy ostatnio zaznali w czasach, gdy ten
właśnie zakład zapewniał ekonomiczne podstawy egzystencji mieszkańców.
Przybyli wszyscy zaangażowani w nową inwestycję, a także inni: ludzie,
których rodzice, dziadkowie, a nawet pradziadkowie pracowali kiedyś w tych
murach. Teraz mieli nadzieję,
że nowa budowla da pracę ich dzieciom i wnukom.
Za zgromadzonym tłumem, tuż przy bramie wjazdowej, stał mały kamienny
dom, który został podarowany ostatniemu dyrektorowi zakładu, gdy żenił się
z córką prezesa zarządu.
Kiedy zakład dla obłąkanych opustoszał, a jego ostatni dyrektor umarł, ten
dom również stał pusty przez wiele lat. A potem młodzieniec, który go
odziedziczył, ukończył studia, wrócił do Blackstone i wprowadził się do
domu, w którym się urodził.
Oliver Metcalf wrócił do rodzinnego domu.
Przypuszczał, że pierwszej nocy nie zmruży oka, ale ku swemu zdumieniu
czuł się tak, jakby piętrowy, skromny budynek witał go z otwartymi
ramionami. Od razu poczuł się u siebie. Nie zjawiły się duchy, których
oczekiwał, i po kilku latach niemal zapomniał, że kiedykolwiek opuszczał te
progi. Ale przez te wszystkie lata, chociaż żył w cieniu zakładu, którym
zarządzał jego ojciec, Oliver ani razu nie wszedł do opustoszałej budowli.
Choć wmawiał sobie, że nie ma powodu tego robić, w głębi serca widział, że
nie mógłby się na
to zdobyć.
Pośród tych murów było coś - wielka niewia-
doma, która go przerażała.
A teraz, gdy tłum zamilkł w oczekiwaniu, Oliver przysunął do siebie
mikrofon i zaczął mówić.
- Dziś rozpoczyna się nowy rozdział historii Blackstone. Od ponad stu lat
jeden budynek wywierał wpływ na każdą rodzinę, na każdą osobę żyjącą w
naszym mieście. A dziś zaczynamy burzenie tego budynku. Ten gest sym-
bolizuje nie tylko koniec pewnej epoki, ale także początek nowej. Proces
zastępowania zakładu nowym centrum handlowym nie będzie łatwy. A co
ważniejsze, gdy nowy gmach zostanie wzniesiony, jego fasada będzie
wyglądała tak samo, jak fasada zakładu wygląda dziś. Złożona z tych samych
kamieni, które stoją tutaj od ponad stu lat, będzie wyglądała znajomo, ale
równocześnie wszystko będzie zupełnie inne...
Przemówienie Olivera trwało pół godziny i gdy mówił, jego myśli same się
ułożyły w ten sam prosty, wyważony styl, w którym pisał komentarze
redakcyjne czy artykuły do tygodnika. I gdy dzwon w kościele
kongregacjonistów zaczął wydzwaniać południe, Oliver zwrócił się do Billa
McGuire'a, właściciela firmy budowlanej, która miała zająć się burzeniem
starego budynku oraz wznoszeniem nowego kompleksu sklepów i restauracji.
Oliver skinął na niego i zszedł po schodach z podium, a gdy znalazł się
pośród tłumu, zwrócił się w stronę budynku. Wtedy to wielka stalowa kula
po raz pierwszy pomknęła w stronę murów
stuletniego gmachu.
I gdy ucichło echo ostatniego uderzenia dzwonu, kula ugodziła w zachodnią
ścianę budowli. Przez tłum przeleciało jękliwe westchnienie. Wszyscy
patrzyli, jak na ziemię sypią się polne kamienie, a w murze, który stał
niewzruszony przez dziesięć dekad, powstaje ziejący, wielki otwór.
Jednak Oliver nie usłyszał tego jęku, bo gdy kula rozbiła mur, jego głowę
przeszył straszliwy ból.
I w płomieniach bólu przez ułamek sekundy
ujrzał obraz...
Po schodach wiodących do wielkich podwójnych drzwi zakładu idzie mężczyzna.
Prowadzi za rękę
dziecko. Dziecko płacze.
I gdy mężczyzna z chłopcem podchodzą do masywnych dębowych drzwi, ich skrzydła
otwierają się
szeroko.
Mężczyzna i chłopiec wchodzą do środka. Gigantyczne drzwi zamykają się za nimi
Prolog
W ciągu dnia wiatr przegnał ku oceanowi chmury wiszące nad miastem i
teraz księżyc wisiał wysoko na wygwieżdżonym niebie. Na jego tle rysowała
się czarna sylwetka zakładu widniejącego na szczycie Północnego Wzgórza,
pośród ciszy nocy przesyconej srebrzystym blaskiem.
Zdawało się, że wszyscy śpią i nikt nie widzi tego uroczego widoku, nikt poza
ciemną sylwetką istoty, która przez wybity otwór wsunęła się do milczącego
budynku opustoszałego od blisko czterdziestu lat. Nie bacząc na piękno nocy
samotna postać szła bezgłośnie szukając pomieszczenia ukrytego w plątaninie
pustych pokojów, pośród zimnych, kamiennych murów.
Postać sunęła śmiało przez ciemności i znajdowała drogę równie dobrze w
pokojach zupełnie pozbawionych światła, jak i w tych, gdzie przez
Oko za oko: Lalka
szyby pokryte grubą warstwą kurzu wpadało dość księżycowych promieni,
by oświetlić ściany i podłogi.
W trakcie swej wyprawy postać lawirowała, jakby omijając meble, chociaż w
pokojach nic nie stało, aż doszła do małego, ukrytego pomieszczenia. Inni
zapewne by je minęli, bo wejście kryło się za drewnianą boazerią. Jedyne
oświetlenie wewnątrz stanowiło kilka promieni księżyca wpadających przez
okienko, również tak małe, że niemal niewidoczne pośród wyniosłych murów
przytułku.
Postać w ciemnym stroju nie przejęła się brakiem światła, tak samo, jak nie
przeszkadzały jej ciemności w pokojach, które już przemierzyła, bowiem
znała schowek równie dobrze, jak i tamte, dostępne wszystkim sale.
Ukryte pomieszczenie było niewielkie i kwadratowe, na jego ścianach
umieszczono półki uginające się pod ciężarem licznych przedmiotów. Można
by je nazwać muzeum historii zakładu, bo znajdował się tu osobliwy zbiór:
dawno zapomniane drobiazgi osobiste tych, którzy zamiesz-kiwali te mury.
Mroczny cień przechodził od półki do półki dotykając kolejnych pamiątek,
wspominając przeszłość i ludzi, dla których te przedmioty były niegdyś
drogie.
W ciemności zalśniła para oczu i to zwróciło uwagę cienia. Wspomnienie
łączące się z tymi oczami było jasne i wyraźne.
Jakby to wszystko wydarzyło się zaledwie wczoraj...
Dziecko siedziało na kolanach matki obserwując w lustrze, jak czesze mu włosy, i
słuchając piosenki, którą dla niego śpiewa.
W lustrze odbijała się też trzecia twarz, bo mała dziewczynka trzymała lalkę, i każdy,
kto by to zobaczył, z pewnością zauważyłby uderzające podobieństwo.
Wszystkie trzy - lalka, dziecko i matka - miały długie jasne włosy i delikatne, owalne
twarze.
Wszystkie trzy miały takie same piękne, błękitne oczy.
Na ich policzkach pysznił się mocny rumieniec z różu, a usta lśniły szkarłatną
szminką.
I gdy szczotka przesuwała się po włosach dziecka długimi, równymi pociągnięciami,
dziewczynka, naśladując ruchy matki, czesała lalkę z takim samym czułym
skupieniem.
I gdy matka śpiewała cicho, dziecko też zadowolone nuciło lalce tę samą kołysankę.
Przez otwarte okno płynęły ciche dźwięki letniego popołudnia kołysząc je do drzemki.
Na ulicy kilku chłopców z sąsiedztwa grało w piłkę, a przejeżdżający w pobliżu
samochód lodziarza grał swą dźwięczną melodyjkę.
Obie właściwie nie zdawały sobie sprawy z tego, co dzieje się wokół nich, bo były tak
bardzo zatopione we własnym, rozkosznym świecie.
Wtem na dole trzasnęły drzwi wejściowe burząc ich idyllę, i gdy na schodach rozległy
się ciężkie kroki, matka zaczęła gorączkowo wycierać szminkę z warg dziecka.
Dziewczynka próbowała się wykręcić i upuściła szczotkę, którą czesała lalkę, ale dalej
kurczowo trzymała zabawkę w objęciach.
- Nie! Ładne! - protestowało dziecko, ale matka dalej starała się zetrzeć róż.
W tym momencie w drzwiach pokoju stanął ojciec dziecka; na jego twarzy malował się
gniew. Kiedy się odezwał, mówił tak donośnie i ostro, że i matka, i córka skuliły się
przerażone.
- To się miało więcej nie powtórzyć!
Matka rozglądała się gorączkowo po pokoju, jakby szukając drogi ucieczki. Nie
znajdując jej, odezwała się wreszcie drżącym głosem. - Przepraszam - wyszeptała. -
Nie mogłam się powstrzymać. Ja...
- Dość tego! - rzucił mąż.
Przerażone spojrzenie matki znów obiegło pokój.
- Oczywiście. Obiecuję. Tym razem...
- Tym razem to zdarzyło się po raz ostatni - oświadczył mąż, wszedł do pokoju i
energicznie wziął dziecko z jej kolan. Kiedy żona podniosła ręce, jakby chciała je
wyrwać, szybko odsunął się od niej.
- Dość tego - powtórzył. - Przecież cię ostrzegałem. Mówiłem, co zrobię, jeśli nie
przestaniesz.
W oczach kobiety pojawiło się przerażenie, zerwała
się na równe nogi.
- Nie! - błagała. - O, Boże, nie! Proszę!
- Już za późno. Nie mam wyboru.
Wyrwał lalkę z rąk dziecka i rzucił na łóżko. A potem, ignorując jego piski, wyszedł z
pokoju i ruszył w dół po schodach. Przemierzył długi korytarz na parterze,
pomieszczenie zwane kredensem, gdzie lokaj trzymał sztućce, i przestronną kuchnię,
w której kucharka stojąc w milczeniu niczym słup soli patrzyła, jak pan idzie do
tylnego wyjścia. Lecz nim zdołał je otworzyć, pojawiła się jego żona; trzymała lalkę.
- Proszę - błagała. - Pozwól jej zabrać lalkę. Tak bardzo ją kocha. Tak mocno, jak ja ją.
Mężczyzna zawahał się na moment i wyglądało na to, że odmówi. Ale gdy dziecko
krzyknęło rozpaczliwie i wyciągnęło ręce do zabawki, ustąpił.
Kobieta patrzyła bezradna, jak mąż wynosi dziecko z domu. Wiedziała, że już nigdy
nie zobaczy maleństwa. I że mąż nie pozwoli, by miała następne.
Mężczyzna przeniósł dziecko przez próg w wielkich, ciężkich drzwiach
zakładu i postawił je drżące na podłodze. Przełożona już na nich czekała i
zaraz przyklęknęła przed dzieckiem.
- Jaka śliczna dziewczynka - powiedziała i podniosła wzrok na mężczyznę,
ignorując łkanie dziecka tulącego lalkę. - Tylko tyle rzeczy ma ze sobą?
- I tak za dużo - odpowiedział mężczyzna.
- Gdyby coś było potrzebne, proszę przesłać wiadomość
do mojego biura. - Spojrzał na dziecko i chwila ta przedłużyła się tak dalece,
że cień nadziei na moment zagościł w małym serduszku.
W końcu mężczyzna potrząsnął głową.
- Wybacz - powiedział. - Wybacz jej to, co ci zrobiła. Trzeba było jej na to nie
pozwolić. A teraz nie ma już innego wyjścia. - I nie dotykając swego dziecka,
mężczyzna odwrócił się i wyszedł przez ogromne drzwi.
Chociaż nikt tego nie powiedział, dziecko wiedziało, że już nigdy nie zobaczy
ojca.
Gdy zostały same, siostra przełożona wzięła dziewczynkę za rękę i
poprowadziła długim korytarzem,
a potem w górę po schodach. Na piętrze znów szły m korytarzem, aż
znalazły się w pokoju. Nie był tak ładny jak ten, który miała w domu. Był
mały i chociaż u góry znajdowało się okno, to przesłaniała je gruba, metalowa
siatka.
W rogu stało łóżko, ale nie takie ładne, jak to z baldachimem, które miała w
domu.
Obok umieszczono krzesło, ale w niczym nie przypominało bujanego fotela,
który mama pomalowała na jej ulubiony odcień błękitu.
Wprawdzie zobaczyła komodę, ale brzydką, brązową; mama nienawidziła
tego koloru.
- To jest twój pokój - powiedziała matka przełożona.
Dziecko milczało.
Matka przełożona podeszła do komody i wyjęła prostą, bawełnianą sukienkę,
która w niczym nie przypominała ślicznych ubranek, jakie dawała jej matka.
Dodała do tego pantalony i skarpetki w brzydkim, szarym kolorze.
- To jest twoje ubranie. Proszę się przebrać.
Po chwili wahania dziecko wykonało polecenie. Zdjąwszy sukienkę z
falbankami, w którą matka ubrała je dziś rano, położyło ją ostrożnie na łóżku,
żeby się nie pomięła. Potem zdjęło bieliznę i już miało włożyć pantalony, gdy
usłyszało, jak przełożona wydaje dziwny dźwięk. Podniosło wzrok i
zobaczyło, że kobieta wpatruje się w jego nagie ciało szeroko otwartymi
oczami.
- Czy zrobiłam coś złego? - spytało dziecko, odzywając się po raz pierwszy.
Przełożona zawahała się, a potem przecząco pokręciła głową.
- Nie, moje dziecko, oczywiście, że nie. Ale mamy tu niewłaściwe ubranie,
prawda? Mali chłopcy nie noszą sukienek, prawda? - Przełożona wzięła
zabawkę. - I oczywiście nie bawią się lalkami. Zaraz ją
Dziecko zaprotestowało głośno, a potem łkając rzuciło się na łóżko, ale to nic
nie pomogło. Matka przełożona zabrała lalkę. Dziecko już więcej jej nie
zobaczyło.
Nikt też nie zobaczył nigdy dziecka poza murami zakładu.
Mroczny cień wziął lalkę do ręki, zapatrzył się w jej porcelanową twarz,
oświetloną promieniami księżyca, pogładził długie, jasne loki i wspomniał, w
jakich okolicznościach znalazła się tutaj ta zabawka. Wiedział, kto ją dostanie
w prezencie....
Rozdział 1
Elizabeth McGuire martwiła się. Od telefonu Julesa Hartwicka minęły już
blisko dwadzieścia cztery godziny. Chociaż bankier powiedział jej mężowi, że
„mały problem", jaki pojawił się w związku z centrum handlowym w
Blackstone, nie jest poważny, to Bill bardzo się przejął. I z upływem czasu
ogarniał go coraz większy niepokój. Nim nadeszła kolacja, nawet Megan,
która w ciągu sześciu lat życia niemal zawsze umiała wywołać uśmiech na
twarzy ojca, zdołała jedynie sprawić, by jęknął wrogo.
Bill przez większość nocy krążył po domu i położył się do łóżka dopiero
wtedy, gdy Elizabeth zeszła na dół i masując swój wydatny brzuch
poinformowała go, że nie tylko ona jest samotna, ale także ich dziecko, które
niedługo ma się narodzić. Tym argumentem wprawdzie ściągnęła go do
sypialni, ale i tak nie zmrużył oka. O świcie
już był na dole kompletnie ubrany, i kręcił się pod nogami pani Goodrich,
która przygotowywała śniadanie.
A co gorsze, kiedy Megan zeszła na dół, od razu zapytała, czy tatuś jest chory.
Elizabeth zapewniła córeczkę, że tatuś jest zdrów jak ryba, ale nie przekonała
tym córki. Dziewczynka stwier-dziła, że skoro tata choruje, to się o niego
zatroszczy. Dopiero gdy Bill sam ją uścisnął i zapewnił
o swym dobrym zdrowiu, pomknęła do kuchni pomóc pani Goodrich.
Teraz zaś, nalewając Billowi drugą filiżankę kawy, Elizabeth raz jeszcze
próbowała go pocieszyć.
- Skoro Jules Hartwick powiedział, że to nic poważnego, to nie rozumiem,
dlaczego mu nie
pierzysz.
- To nie jest takie proste - westchnął Bill. - Wszystko było załatwione.
Dosłownie wszystko, włącznie z pierwszym uderzeniem stalową kulą
przedwczoraj.
- I wszystko odbyło się z wielką pompą - przypomniała mu Elizabeth. -
Przecież nie zburzyłeś całego budynku. Sam mi powiedziałeś, że uderzanie
kulą było tylko na pokaz.
- A jednak to początek - upierał się Bill. Mówię ci, Elizabeth, mam złe
przeczucia w tej sprawie.
- Dowiesz się wszystkiego za dwadzieścia minut - odpowiedziała patrząc na
zegar. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. - Tłumiąc jęk, z trudem wstała
od stołu. - To będzie najcięższe dziecko w historii położnictwa. Czuję się tak,
jakby ważyło ze czterdzieści funtów.
Bill objął ją wpół i razem poszli do drzwi.
- Do zobaczenia za jakąś godzinę - powiedział. Ucałował ją lekko, nadal
pogrążony w myślach
i gdy sięgał po klamkę, rozległ się dzwonek. Otworzył drzwi; na ganku stał
listonosz trzymając w dłoniach pokaźną paczkę.
- Co to? Następny prezent, Charlie? - spytał. - Na Boże Narodzenie czy dla
noworodka?
- Trudno powiedzieć. - Listonosz uśmiechnął się. - Do Bożego Narodzenia
zaledwie kilka tygodni, a na paczce jest tylko napisane McGu-ire. Sami
zdecydujecie. Nawet lekka, chociaż taka duża.
- W takim razie ja ją wezmę - powiedziała Elizabeth sięgając po paczkę, bo
Bill ruszył do wyjścia. - Dziękuję, Charlie.
- Nic takiego, to moja praca. - Listonosz dotknął czapki, jakby salutował.
Elizabeth z trudem się powstrzymała, by mu nie odpowiedzieć takim samym
gestem. Jednak zdecydowała się na pomachanie ręką, potem zawołała za
mężem słowa pożegnania i wróciła
do domu szybko zamykając drzwi, by nie wpuszczać grudniowego chłodu.
Niosąc paczkę do jadalni, przyglądała jej się zdumiona. Tak jak powiedział
Charlie, była zaadresowana schludnym pismem; drukowanymi literami
napisano tylko McGuire.
Brakowało adresu nadawcy.
- Ciekawe, coraz bardziej ciekawe - rzuciła cicho zdzierając brązowy papier, w
który paczka była zawinięta. Właśnie otwierała pudełko, gdy Megan weszła
do pokoju.
- Co to jest, mamo? Czy to dla mnie?
Elizabeth zajrzała do wnętrza, a potem wyjęła
ześrodka lalkę. Piękną, starą lalkę z niebieskimi, szklanymi bezami i długimi,
jasnymi włosami. W pudełku nie było nic więcej. Raz jeszcze spojrzała na
puste miejsce na opakowaniu, gdzie powinno być nazwisko nadawcy, i
zamyśliła się.
- Jakie to dziwne - powiedziała.
Rozdział 2
Bill McGuire patrzył w dół wzgórza w stronę głównego placu Blackstone.
Elizabeth ma rację, powiedział sobie. Powód, który skłonił Julesa Hartwicka,
by zadzwonić do niego wczoraj wieczorem, nie był taki ważny.
- Musimy się spotkać - stwierdził Hartwick. - I uważam, że powinieneś
wstrzymać prace na dzień, dwa, albo przynajmniej do naszej rozmowy.
Chociaż Bill zadał kilka pytań, starając się dowiedzieć dokładnie, co bankier
ma na myśli, Hartwick nie odpowiedział na żadne z nich, stwierdzając, że
jeszcze nie może wchodzić w szczegóły, ale Bill nie powinien się martwić.
Takie ogólniki jeszcze bardziej zaniepokoiły Bilia. Jak, u licha, miał się nie
martwić? Budowa centrum handlowego była największym zadaniem, jakiego
kiedykolwiek się podjął. Zrezygnował z dwóch innych zleceń - jednego w
Port Arbello,
drugiego w Eastbury - aby skupić się na przerobieniu starego przytułku w
ośrodek, który mógłby ożywić powoli konające miasteczko. Prawdę mó-wiąc,
centrum handlowe w dużej mierze było jego własnym pomysłem. Myślał o
tym przez ponad rok, nim się odważył wspomnieć prezesom Blackstone
Trust. Od samego początku najwięcej rozmawiał z Oliverem Metcalfem, bo
wiedział, że-by jego pomocy cały plan spali na panewce. Wystarczyłoby kilka
chłodnych komentarzy redakcyjnych w „Kronice", żeby koncepcja umarła w
zarodku. Ale Oliver od samego początku odszedł entuzjastycznie do budowy
ośrodka, miał tylko jedno zastrzeżenie. - A co ze mną? - zapytał. - Czy nagle
każe się, że mieszkam przy najruchliwszej ulicy miasta?
Bill już to przemyślał. Chwyciwszy ołówek leżący na zabałaganionym biurku
Olivera, szybko naszkicował rysunek, by pokazać, że najbardziej logiczne
będzie skorzystanie z tylnego wejścia, gdzie kiedyś była brama dla
dostawców, a nie głównego, od dawnego frontu. Zadowolony Oliver
natychmiast poparł jego pomysł nie tylko opisując go pozytywnie w
tygodniku, ale również w roz-mowach z wujem. Kiedy zyskano aprobatę Har-
veya Connally'ego - choć z niemałym trudem - reszta poszła jak z płatka. Nim
odbyła się uroczystość i wybito otwór w zachodnim murze zakładu, by
otworzyć drogę dla budowy, większość przeciwników centrum handlowego
została przekonana.
Bill McGuire i jego firma mieli rozpocząć pracę następnego dnia.
Czyli wczoraj.
Ale zaledwie w godzinę po ceremonii Jules Hartwick przeprowadził ową
brzemienną w skutki rozmowę telefoniczną. „Wstrzymaj prace na dzień,
dwa...". Też coś! „Nic się nie martw...". Jeszcze czego. Bill McGuire nie robił
nic innego, tylko się martwił. Praktycznie zamartwiał się na śmierć.
I gdy teraz szedł w dół Amherst Street do rogu z główną ulicą, gdzie stał
potężny gmach z czerwonej cegły mieszczący Pierwszy Narodowy Bank w
Blackstone, na myśl o rozmowie z Hartwickiem ogarnął go lęk. Przeraził się
jeszcze bardziej widząc Olivera Metcalfa przy wejściu do banku.
- Wiesz, o co tu chodzi? - spytał Oliver.
- Do ciebie też dzwonił? - zainteresował się Bill, starając się nie zdradzać
rosnącego przekonania, że dzieje się coś bardzo złego.
- Wczoraj. Ale nie powiedział, o co chodzi, zatem wygląda to na poważną
sprawę.
Czy poradził ci, żebyś się nie martwił? Wydawca tygodnika potaknął głową.
Popatrzył na Billa.
- I zupełnie nie masz pojęcia, o co mu może chodzić?
McGuire zerknął na boki, ale nikogo przy nich nie było.
- Powiedział tylko, żebym wstrzymał prace przy centrum. Możesz sobie
wyobrazić, jak się poczułem.
- Tak. - Oliver uśmiechnął się ironicznie. - Doskonale.
Weszli razem do wnętrza banku, skinęli na powitanie kasjerom, którzy stali za
staromodnymi, mlecznymi szybami, i ruszyli do gabinetu Julesa Hartwicka,
mieszczącego się w głębi sali.
- Pan Hartwick i pan Becker już na panów czekają - powitała ich Ellen
Golding. - Proszę wejść do gabinetu.
Bill i Oliver wymienili znaczące spojrzenia. Cóż takiego Hartwick ma im do
powiedzenia, że aż zaprosił swego adwokata?
Gdy wkroczyli do gabinetu o ścianach pokrytych boazerią z orzecha, Jules
Hartwick zerwał się i wyszedł zza biurka witając ich tak serdecznie, jak to
miał w zwyczaju. Ten gest w najmniejszym stopniu nie rozproszył złych
przeczuć Billa McGuire'a. Nauczył się już dawno temu, że w świecie
bankowości serdeczny uścisk dłoni i sympatyczny uśmiech nic nie znaczą. I
gdy Hartwick wycofał się za biurko i zasiadł w roz-
łożystym, obrotowym fotelu z czerwonej skóry, jak na zawołanie uśmiech
zniknął z jego twarzy.
- Obawiam się, że nie potrafię owinąć w bawełnę tego, co mam wam do
powiedzenia - zaczął przenosząc spojrzenie z Bilia McGuire'a na Olivera
Metcalfa i z powrotem na Bilia.
- Czy dobrze przeczuwam, że to wiąże się z finansowaniem planu budowy
centrum handlowego w Blackstone? - spytał właściciel firmy budowlanej i z
niepokoju aż ścisnęło go w dołku, bo widział, że oto spełniają się jego
najgorsze obawy.
Bankier zaczerpnął głęboko powietrza, a potem wolno wypuścił je z płuc.
- Niestety, nie jest to takie proste - zaczął. - Gdyby chodziło tylko o centrum,
to pewnie zdołałbym załatwić dyskretny kredyt na kilka...
- Dyskretny kredyt? - przerwał Bill. - Na miłość boską, Jules, dlaczego
miałbym potrzebować czegoś takiego? - Wstał z krzesła; nie zdawał sobie
sprawy, że zacisnął dłonie w pięści. - Przecież strona finansowa miała być
załatwiona! - Ale mówiąc te słowa natychmiast sobie uświadomił, że nawet
gdyby przed kilkoma dniami to była prawda, to dziś sytuacja już się zmieniła.
Dlatego też gniew nic tu nie pomoże. - Przepraszam - opadł na krzesło. - O co
więc chodzi? Co się
- Naprawdę nie sądzimy, że to coś poważnego - stwierdził Ed Becker, ale coś
w jego tonie głosu powiedziało Billowi i Oliverowi, że jego następne zdanie
będzie zawierało bardzo złą wiadomość. - Przedstawiciel Rezerw Federalnych
nałożył na bank tymczasowy zakaz udzielania kredytów i...
- Co takiego? - wtrącił Oliver Metcalf. - Czy powiedziałeś: przedstawiciel
Rezerw Federal -nych? - przeniósł wzrok z prawnika na bankiera. - Jules, co tu
się dzieje?
Jules Hartwick poruszył się niespokojnie na fotelu. W ciągu dwudziestu lat,
od chwili, gdy przejął bank po nagłej śmierci ojca, najgorsza cześć pracy
polegała na mówieniu klientowi - zwykle komuś, kogo znał przez całe życie -
że nie może udzielić mu pożyczki. Ale to było jeszcze gorsze.
Znacznie gorsze.
Konto dla potrzeb budowy zostało już założone i przelano na nie także
fundusze, a Bill McGuire zatrudnił pierwszych pracowników dodatkowych.
Dwaj z nich. Tom Cleary i Jim Nicholson, przyszli do banku wczoraj, aby w
drobnej części spłacie zaciągnięte pożyczki. Powiedział im - na-śladując
obyczaje ojca - by wstrzymali się z płaceniem i wrócili po Bożym Narodzeniu.
Cóż to w końcu komu szkodzi? Ody chodzi o Tom-my'ego bank czekał już od
półtora roku, zaś w przypadku Jima dziewięć miesięcy.
Czy miesiąc zrobi jakąkolwiek różnicę? Niech tych dwóch wraz z rodzinami
ma miłe święta.
Tylko że teraz już nie będzie następnych pensji dla nich, z prostego powodu,
że rutynowa kontrola przedstawiciela Rezerw Federalnych wykazała - jak to
określili - „nieproporcjonalnie wysoki procent" zbyt powoli spłacanych po-
życzek.
Tak wiele, że audytor wstrzymał udzielanie wszelkich nowych kredytów, aż
bank w Blackstone wykaże, w jaki sposób zamierza sobie poradzić z
egzekwowaniem spłaty wcześniej udzielonych pożyczek.
Ale dla Julesa Hartwicka to nie były tylko „zbyt powoli spłacane pożyczki".
To była pomoc dla ludzi, których znał przez całe życie, ludzi, którzy ciężko
pracowali i zawsze starali się jak najlepiej wywiązać z obowiązków. Żaden z
nich z własnej woli nie porzucił pracy ani nie ociągał się z szukaniem nowej.
Po prostu padli ofiarą gospodarki, która się „ekonomizowała" - Jules
nienawidził tego eufemizmu oznaczającego recesję i zwalnianie z pracy - więc
spłacą należności, gdy tylko ich sytuacja materialna się polepszy.
A teraz przez to, że udzielił tych wszystkich pożyczek, bank nie mógł
finansować budowy centrum. Czysta ironia, bo przez tę blokadę część
ludzi, których pożyczki zaniepokoiły audytorów, teraz nie dostanie pracy,
dzięki której mogliby je
spłacić.
- Wygląda na to, że audytorów zaniepokoił
sposób, w jaki prowadzimy interesy - powiedział, zmuszając się, by spojrzeć
Billowi McGuire prosto w oczy. - W tej chwili nie będziemy mogli wpłacać
pieniędzy na konto firmy budowlanej. - Tu zwrócił się do Olivera Metcalfa. -
Zaprosiłem cię tutaj, żeby Ed mógł ci dokładnie wyjaśnić, co się dzieje. Bank
nie jest niewypłacalny i z całą pewnością za kilka tygodni wszystko wróci do
normy. Ale jeśli się rozejdzie pogłoska, że ludzie z Rezerw Federalnych mają
nas na oku... Chyba potrafisz sobie wyobrazić, co będzie się działo?
- Wyścig do kas - stwierdził Oliver. - Wytrzymałbyś to?
- Zapewne tak. - Jules Hartwick wzruszył ramionami. - W najgorszym razie
utraciłbym niezależność. W rezultacie żaden z naszych klientów nie straciłby
nawet centa, ale pochłonąłby nas jeden z tych wielkich banków i stalibyśmy
się tylko jeszcze jedną małą filią bez możliwości działania na
dotychczasowych zasadach.
- Moim zdaniem to ty wpakowałeś nas w tę kabałę - stwierdził Bill McGuire. -
I co ja mam teraz powiedzieć moim ludziom? Że praca, na
którą liczyli, po prostu rozpłynęła się we mgle? Nie wspomnę już o moich
własnych perspektywach. - Tym razem wprawdzie nie zerwał się z krzesła,
lecz znów podniósł głos. - Czy wiesz, ilu zleceń nie przyjąłem, by zająć się
tym projektem? Masz blade pojęcie? Jestem przyparty do muru. Za miesiąc
moja żona ma rodzić i... - Choć wszystko się w nim gotowało, to gwałtownie
urwał tyradę, bo zauważył, że bankier naprawdę się przejął. Cóż mu w końcu
pomoże krzyczenie na Julesa? Znów się opanował. - Wiesz może, jak długo to
potrwa? - spytał już spokojniejszym tonem. - Czy to jest chwilowe zamrożenie
funduszy, czy też projekt ląduje w śmieciach?
Hartwick milczał dłuższą chwilę, nim wreszcie bezradnie rozłożył ręce.
- Nie wiem - przyznał. - Mam nadzieję, że to potrwa najwyżej tydzień lub
dwa, ale nie mogę ci nic obiecać. - Zawahał się na moment. - To może być
nawet kilka miesięcy.
Bankier próbował wyjaśnić dokładniej sytuację, ale Bill McGuire już go nie
słuchał. Zastanawiał się bowiem gorączkowo, co ma teraz począć.
Zdecydował, że po południu uda się do Port Arbello i sprawdzi, czy ma
jakiekolwiek szanse w walce o budowę wytwornego bloku mieszkalnego, z
której zrezygnował trzy tygodnie temu. Praca miała zacząć się wprawdzie
dopiero na
wiosnę, ale gdyby udało mu się zdobyć to zlecenie, dostałby zaliczkę, która
by na razie wystarczyła. Gdy będzie tam pracował, może uda mu się znaleźć
gdzie indziej poparcie finansowe dla
centrum w Blackstone.
- I co o tym sądzisz? - spytał Olivera Metcalfa dwadzieścia minut później,
kiedy wychodzili z banku. - Czy wszystko się skończyło, nim się na dobre
zaczęło?
- Nie, jak długo to choć trochę ode mnie i zależy - wydawca pokręcił
przecząco głową. - Napiszę tylko mały artykuł o chwilowym zawieszeniu
rozpoczęcia budowy, może zasugeruję, że zabrakło jakichś zezwoleń. I
zobaczymy, jak się to dalej potoczy.
Bill McGuire potaknął i odwróciwszy się ruszył w górę Amherst Street.
Uszedł zaledwie kilka kroków, kiedy Metcalf go zawołał.
- Bill! Pozdrów ode mnie Elizabeth i Megan. I staraj się nie martwić. Wszystko
się jakoś ułoży.
McGuire zmusił się do uśmiechu i pomyślał ze smutkiem, że nie podziela
optymizmu Metcalfa.
Rozdział 3
Oliver Metcalf wychodząc z banku już zaczął układać w głowie artykuł, ale
zamiast wrócić prosto do redakcji, skręcił w przeciwną stronę i poszedł dalej
Main Street do rogu z Princeton, gdzie stara biblioteka stała na środku
kawałka ziemi, który ojciec Harveya Connally'ego podarował miastu blisko
sto lat temu. Chociaż większość bibliotek, które wyrosły w miasteczkach
całego kraju na przełomie wieków, dawno temu zastąpiło „centrum
multimedialne", ta w Black-stone pozostała równie nie zmieniona, jak reszta
miasteczka. Jednym z powodów było charakterystyczne dla Blackstone
poczucie dumy z własnej historii, drugim brak funduszy na modernizację.
Chociaż w mieście było kilka nowych budynków - przy czym „nowe"
oznaczało, że mają mniej niż pięćdziesiąt lat - ale większość miasta mimo
łuszczącej się farby i innych oznak starzenia wyglądała zupełnie jak sto lat
temu, a część nie zmieniła się od ponad dwóch stuleci.
Jak daleko Oliver Metcalf sięgał pamięcią, nic się też nie zmieniło w
bibliotece. Może od czasów jego dzieciństwa drzewa trochę wyrosły, ale
nawet wtedy klony na trawniku przed budynkiem były wysokie i rozłożyste,
dając wiele cienia dla Pani Bajkowej, która latem w każdy czwartek czytała
dzieciom bajki. Minęło czterdzieści lat i Pani Bajkowa nadal w ciepłe wieczory
czwartkowe czarowała swymi opowieściami najmłodszych mieszkańców
Blacks tone. Oliver przypuszczał, że zawsze tak będzie. A przynajmniej taką
miał nadzieję.
Dziś jednak nie zobaczył ani pani opowiadającej baśnie, ani gromadki dzieci,
gdy wspinał się po betonowych schodach; wytartych głęboko przez pokolenia
ludzi idących w górę i w dół, a potem otworzył zewnętrzne z podwójnych
drzwi, które stanowiły dodatkową zaporę przed grudniowym chłodem. W
środku królowało ciepło płynące ze staromodnych kaloryferów, a ich rzadko
rozlegające się bulgotanie stanowiło najgłośniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek
słyszano w tych murach. Prawdę mówiąc, kaloryfery grzały zbyt mocno, ale
nikt nie protestował, bo Ger-maine Wagner, która już od blisko dwudziestu
lat kierowała biblioteką, upierała się przy swoim twierdząc, że: „Ciepłe
pomieszczenie pomaga docenić dobrą książkę". Oliver nigdy nie zdołał
zgłębić powiązania między temperaturą a literaturą, ale ponieważ Germaine
godziła się pracować za pensję, nie podwyższaną chyba od dnia otwarcia
biblioteki, więc pozwalano jej na tę jedyną ekstrawagancję.
Gdy Oliver pchnął wewnętrzne drzwi, Germaine podniosła wzrok znad stosu
książek, które wpisywała do katalogu. Nadal robiła to wedle przestarzałej już
metody, wkładając do koperty przyklejonej wewnątrz okładki kartę z datą
zwrotu i podpisem osoby wypożyczającej. Zerknąwszy na Olivera ponad
okularami do czytania, wsunęła ołówek w schludnie upięty z tyłu głowy kok i
przywołała go do biurka.
- Słyszałam plotki, że kroją się jakieś kłopoty przy budowie centrum -
powiedziała donośnym szeptem, którym z przeciwległego krańca sali
potrafiła uciszyć rozgadanych uczniów szkoły średniej.
Oliver zastanawiał się, co powiedzieć. Podejrzewał, że Germaine widziała, jak
wchodzi do banku z Billem McGuire i natychmiast przyjęła najbardziej
pesymistyczny powód wizyty. Postępowanie najzupełniej typowe dla niej.
Może widział ich ktoś inny i wspomniał o tym kierowniczce biblioteki.
I tak Germanie zarzuciła wędkę, by złowić smakowitą ploteczkę i zanieść
czekającej na nią matce. Stara Clara Wagner, przykuta do wózka
inwalidzkiego od dziesięciu lat, nie wychodziła z domu, ale jeszcze bardziej
niż córka uwielbiała interesujące pogłoski.
Wiedział, że jeżeli nic nie odpowie, Germaine rozpuszczane przez siebie
plotki uprawdopodobni jego nazwiskiem („zapytałam Olivera Metcalfa
prosto z mostu i wcale nie zaprzeczył!"), dlatego uznał, że najlepiej będzie
podsunąć jej fałszywy trop.
- Cóż, wiem, że Bill ma mnóstwo pracy przy innych zamówieniach -
powiedział. - Przypuszczam, że gdy z nimi skończy, weźmie się ostro do
przebudowy zakładu. Germaine wydęła usta. - Moim zdaniem zostawienie
tam urządzeń, by stały bezczynnie, nie jest w stylu Bilia - odparła i zmierzyła
go podejrzliwym spojrzeniem przenikliwych oczu. - On nigdy nie marnuje
nawet centa. - Och, na pewno wie, co robi. - Oliver pośpieszył z następnym
zdaniem, nim bibliotekarka zdołała go wziąć w krzyżowy ogień pytań. - Przy-
szedłem tutaj właśnie z powodu budowy centrum, pomyślałem, że napiszę
serię artykułów przedstawiając historię budynku, Germaine spojrzała na
niego ponuro.
- Biorąc pod uwagę to, kim był twój ojciec, w dziwnym miejscu szukasz
potrzebnych materiałów. Powinieneś je wszystkie mieć we własnym domu -
zauważyła.
Oliver nagle poczuł się jak chłopiec, który przyszedł do szkoły, nie
odrobiwszy pracy domowej.
- Niestety, mój ojciec nie lubił gromadzić pamiątek - wykrztusił.
Bibliotekarka lekko zmrużyła powieki i prych-nęła znacząco.
- Rzeczywiście, masz rację, nie sądzę, by za tym przepadał.
Oliver aż się skulił słysząc chłód w jej głosie, ale próbował udawać, że nie
przejął się ani miną, ani lodowatym tonem.
Tak jak przez całe życie, teraz też starał się udawać, że się nie przejmuje ani
podobnymi spojrzeniami, ani takim tonem.
- „To tylko plotki - powtarzał mu w kółko wuj. - Nikt nie ma bladego pojęcia,
co się wydarzyło. Najlepiej zrobisz po prostu ich ignorując. Wcześniej czy
później znajdą sobie inne tematy do gadania".
Wuj miał rację. Z upływem lat coraz mniej osób mierzyło go zaciekawionym
spojrzeniem albo zadawało mu zawoalowane pytania, próbując się
dowiedzieć, co naprawdę stało się z jego siostrą dawno temu. Zaś Oliver
wiedział na ten
temat tyle samo co inni. Gdy zaś skończył studia, wrócił tu i zaczął pracować
w piśmie, cała ta
sprawa uległa zapomnieniu.
Tylko od czasu do czasu, znalazłszy się w towarzystwie ludzi takich jak
Germaine Wagner,
na nowo stwierdzał, że czyjeś spojrzenie potrafi orzyć dawne rany, a ton
głosu może sprawić ból. Ale nic nie mógł na to poradzić. I on, i ludzie
podobni do Germaine, zejdą z tego świata nie znając prawdy.
- Nie pamiętam ojca zbyt dobrze - zaczął ostrożnie. - I właśnie między innymi
dlatego tutaj jestem. Pomyślałem, że skoro wreszcie będzie pożytek z tego
zakładu dla obłąkanych, to może przyszedł czas, bym napisał jego dzieje i
skąd się tutaj w ogóle wziął. - Umieszczenie tam chorych umysłowo było
bardzo pożytecznym sposobem wykorzystania budynku - odpowiedziała
bibliotekarka. - Moja matka była bardzo dumna ze swojej pracy wśród
obłąkanych.
- I bardzo słusznie - szybko zapewnił ją Oliver. - Ale od tak dawna budynek
ział pustką, że sam o nim mało wiem. Podejrzewam, że jakiekolwiek
istniejące dokumenty historyczne znajdują się tutaj, na strychu. Może
mógłbym do nich zajrzeć?
Kierowniczka biblioteki przez chwilę zastanawiała się nad jego prośbą.
Germaine Wagner od dawna uważała zawartość biblioteki za swą prywatną
własność i traktowała nieterminowe oddawanie książek jak osobisty afront.
Jeśli zaś chodzi o grzebanie w niezliczonych pudłach starych dokumentów,
dzienników i wspomnień, które trafiły tutaj w ciągu osiemdziesięciu lat, jakie
upłynęły od wybudowania tego gmachu, to Oliver przypuszczał, że
potraktuje jego życzenie jako próbę wtargnięcia w jej prywatne życie.
- Cóż, nie widzę powodu, dla którego nie miałbyś przejrzeć tego, co
zgromadzono na ten temat - powiedziała w końcu tak ponurym tonem, jakby
już żałowała udzielenia zgody. - Poproszę Rebekę, żeby przyniosła ci na dół
wszystko, co mamy.
W tym momencie dziewczyna pojawiła się w drzwiach, jakby wystarczyło
zaledwie wymienić jej imię.
Tylko, że to nie była dziewczyna, w każdym razie nie w pełnym tego słowa
znaczeniu. Rebeka Morrison dochodziła trzydziestki, miała słodką, niewinną
twarz w kształcie serca, którą ocieniały kasztanowe loki opadające po obu
stronach policzków od przedziałka nad czołem. Lekko skośne,
ciemnobrązowe oczy patrzyły na świat z niezwykła prostotą.
Oliver znał ją od dziecka i kiedy musiał napisać wspomnienie o jej rodzicach,
którzy zginęli w wypadku samochodowym i osierocili szesnastoletnią Rebekę,
łzy ciurkiem płynęły mu po policzkach. Po tej straszliwej kraksie życie Rebeki
przez długie tygodnie wisiało na włosku. Chociaż wielu ludzi w Blackstone
od tej pory mówiło o niej „biedna Rebeka", Oliver nie należał do ich grona.
Dziewczyna wyzdrowiała zupełnie dopiero po wielu miesiącach leczenia i
gdy wyszła ze szpitala, uśmiechała się smutno, a jej mózg pracował na
zwolnionych obrotach, ale właściwa Rebece słodycz charakteru z nawiązką
równoważyła lekkie upośledzenie umysłowe - skutek urazów odniesionych w
trakcie wypadku.
A teraz, gdy się do niego uśmiechnęła, ogarnęło go znajome uczucie spokoju,
którego zawsze doświadczał w jej obecności.
- Oliver chce zobaczyć, czy na strychu są jakieś informacje tyczące zakładu dla
obłąkanych
- rzuciła oschle Germaine Wagner. - Powiedziałam mu, że nie jestem pewna,
czy coś mamy, ale proszę, żebyś poszukała.
- O tak, jest tam całe pudło różnych rzeczy
- odparła Rebeka, a Oliver zauważył, jak w oczach bibliotekarki na moment
pojawił się wyraz dezaprobaty. - Zaraz je przyniosę.
- Pomogę ci - zaproponował.
- Nie musisz, poradzę sobie - odparła Rebeka.
- Ale ja chcę ci pomóc.
Gdy szedł za Rebeką po schodach prowadzących na półpiętro, a potem dalej,
na strych, czuł na sobie wzrok bibliotekarki. Miał ochotę odwrócić się i
popatrzeć na nią ostro; z trudem się powstrzymał. W końcu przecież
większość jej problemów bierze się z prostego faktu, że przez całe życie żaden
mężczyzna nigdy nie szedł za nią po schodach, pomyślał.
W dziesięć minut później na jednym z ogromnych, dębowych stołów, które w
dwóch idealnie równych rzędach zajmowały miejsce z przodu czytelni i
sięgały aż do okien, wylądowało wielkie, zakurzone pudło pełne
kartonowych teczek, albumów ze zdjęciami, listów i dzienników. Oliver
usiadł na jednym z twardych, dębowych krzeseł, zajrzał do pudła i wyjął
album ze zdjęciami. Ułożył go na stole przed sobą i otworzył na chybił-trafił.
Znalazł się oko w oko z fotografią ojca.
Zdjęcie zostało zrobione wiele lat temu, jeszcze przed urodzeniem Olivera.
Malcolm Metcalf stał przed głównym wejściem do zakładu, ręce zaplótł na
piersiach, i patrzył ostro, wyzywająco w obiektyw.
Jakie to jest wyzwanie, zastanawiał się Oliver.
I gdy tak wpatrywał się w czarno-białą fotografię, nagle zadrżał. Zupełnie,
jakby to on sam był sprawcą tego przenikliwego, pełnego dezaprobaty
spojrzenia.
Ale przecież ojciec srożył się tak na niewidocznego fotografa, który robił to
zdjęcie; zupełnie jakby nie chciał, żeby aparat fotograficzny zbliżył się
bardziej do budynku.
Na zdjęciu Malcolm Metcalf strzegł drzwi zakładu dla obłąkanych przed
natrętnym obiektywem.
Oliver szybko przewrócił stronę, jakby chciał Uciec przez surowym
spojrzeniem ojca, i nagle zobaczył uderzający obraz.
Na łóżku leży chłopiec.
Ma skrępowane ręce, a nogi w kostkach przywiązane do krawędzi posłania. Cień pada
na jego klatkę piersiową. Chłopiec krzyczy...
Mrugając oczami i potrząsając głową, Oliver szybko przewracał strony
szukając zdjęcia przedstawiającego taką sytuację.
Ale w albumie nie było takiej fotografii.
Rozdział 4
Bill McGuire zwykle robił to często, dlatego i tym razem zatrzymał się na
chodniku wiodącym do domu tylko po to, by z zadowoleniem popatrzeć na
budynek, w którym spędził niemal całe życie. Dom wzniesiono w stylu
wiktoriańskim - tylko jeden taki znajdował się Amherst Street - i chociaż Bill
świetnie wiedział o najnowszej modzie, która nakazywała malować takie
budynki na różowo, fioletowo czy lawendowo, tak by przypominały wielkie
landrynki, jednak ani on, ani Elizabeth nie marzyli o wypróbowaniu tuzina
pastelowych odcieni. Postąpili wręcz odwrotnie: wiernie zachowali
oryginalne, naturalne kolory: musztardowy, sjenę, różne odcienie zieleni i
zgaszonych brązów, popularne w tamtym okresie, a starannie wykonane białe
wykończenia, które w zamyśle projektantów miały przypominać koronki,
przydawały domowi lekkości mimo jego znacznych rozmiarów.
Na tym odcinku ulicy stało tylko sześć domów i o wszystkie dbano z taką
troską, jak to robili McGuire'owie. Amherst Street pięta się łagodnie w górę
zbocza, zakręcała w lewo, potem w prawo, i prowadziła do bramy starego
zakładu. Właściwie można by ją uznać za żywą kolekcję stylów
architektonicznych. Z jednej strony sąsiadował z nimi dom z bali stylizowany
na angielski renesans, a z drugiej piękny przykład amerykańskiego
klasycyzmu. Budynek po przeciwnej stronie zbudowano na wzór projektów
we wczesnym okresie twórczości Craftsmana, a obok surowy, prosty sześcian
z betonu, który zdaniem Billa powinien się trochę wstydzić wiktoriańskiej buj-
tności towarzysza. Każdy z domów stał na pokaźnej działce, a obfitość drzew
i krzewów sprawiała, że chociaż budynki w tej części ulicy dramatycznie
różniły się architektura to całość przypominała park.
Dziś, gdy spoglądał na swój dom o licznych oknach mansardowych i
wielokrotnie łamanym dachu krytym dachówką, ogarnęło go dziwne
wrażenie, że coś jest nie w porządku. Bacznie przyjrzał się budowli szukając
powodu swojego niezadowolenia, ale nie zauważył nic niepokoją-cegu. Farba
nie obłaziła, nie brakowało także ani jednego gontu. Szybko przebiegł
wzrokiem po ozdobnym gzymsie, bo ze szczególną dumą dbał o utrzymanie
go w świetnym stanie, ale każda cześć wyglądała jak należy. Nie brakowało
najmniejszego elementu, żadna listwa nie była pęknięta ani ułamana.
Tłumacząc sobie, że ten niepokój to rezultat złego nastroju po rozmowie w
banku, Bill wolno ruszył chodnikiem, potem wszedł po schodach na ganek i
do wnętrza domu.
Tu jeszcze bardziej nasiliło się wrażenie, że coś jest nie w porządku.
- Elizabeth? - zawołał. - Megan? Jesteście w domu?
Odpowiedziało mu milczenie. Dopiero po chwili otwarły się drzwi na końcu
jadalni wiodące do dawnego kredensu, gdzie kiedyś lokaj przechowywał
sztućce i zastawę. Niska, krągła pani Goodrich szła w jego stronę szurając
nogami. - Obie są na górze - powiedziała staruszka.
- Może pan pójdzie do nich i porozmawia z panienką. Chyba coś jej dolega.
Właśnie kończę obiad. - Staruszka, która opiekowała się Elizabeth od
dzieciństwa spędzanego w Port Arbello, popatrzyła na niego zatroskana. -
Jeszcze pan wychodzi?
- Nie, będę w domu, pani Goodrich - zapewnił, a gdy gospodyni wolno
poczłapała do kuchni, ruszył po schodach. Zanim dotarł do pierwszego
piętra, przy balustradzie stanęła Megan i zmierzyła go niepewnym
spojrzeniem ciemnych oczu.
- Dlaczego nie mogę się bawić laleczką?
- spytała z wyrzutem. - Dlaczego mamusia
mi jej nie daje?
- Laleczką? O której lalce mówisz? - zdziwił
się Bill.
- Tej, którą ktoś mi przysłał - odpowiedziała. Popatrzyła na niego lekko
przymykając powieki.
- Mama mi jej nie daje.
W tym momencie pojawiła się Elizabeth, nadal ubrana w koszulę nocną i
szlafrok, które miała na sobie, gdy Bill rano wychodził z domu. - Kochanie, to
nie tak - obdarzyła córkę wątłym uśmiechem. - Ja nie zabraniam ci się nią
bawić, tylko nie wiemy, dla kogo jest przebaczona.
- Może byś mi wyjaśniła, o co tu chodzi?
- spytał Bill wchodząc na górę i stając koło nich. Pochylił się, by ucałować
córkę, co na chwilę rozchmurzyło dziewczynkę, a potem wyprostował się i
objął żonę.
- Ona jest dla mnie! - oświadczyła Megan znów rozzłoszczona. - Sam się
przekonala, jak ją zobaczysz.
- Chodź, mój drogi. Jest w naszym pokoju
- powiedziała Elizabeth. - Zaraz ci pokażę. Megan wzięła go za rękę i Bill
poszedł za żoną
do ich dużej, przestronnej sypialni. Na starym szezlongu, ulubionym miejscu
jego matki, na
którym często układała się do czytania, leżało pudło przyniesione tego ranka
przez listonosza. Elizabeth wyjęła z niego lalkę i odruchowo przytuliła do
siebie jak małe dziecko.
- Popatrz, jaka piękna - odezwała się do Billa, który podszedł bliżej. - Moim
zdaniem buzia jest
namalowana ręcznie, a ubranka też wyglądają na
uszyte w ręku. Bill przyjrzał się twarzy lalki - była wykonana
tak precyzyjnie, że przez ułamek sekundy miał
wrażenie, że rzeczywiście na niego spojrzała.
- Kto ją nam przysłał? Elizabeth wzruszyła ramionami.
- Na tym właśnie polega problem. Na opakowaniu nie znalazłam adresu
nadawcy, na domiar złego nie dołączono kartki z życzeniami ani wizytówki.
- Ona jest moja! - zawołała krnąbrnie Megan i sięgnęła po zabawkę. - Nikt nie
daje lalek dorosłym!
Elizabeth, przytulając lalkę mocniej do siebie, zwróciła się do córki.
- Kochanie, przecież nie wiemy, czy została przysłana dla ciebie. Może to
prezent dla dzidziusia?
Usta Megan wygięły się w podkówkę, a broda zadrgała.
- Dzidziuś jest chłopcem. Sama tak powiedziałaś. A chłopcy nie bawią się
lalkami.
- Mam nadzieję, że to będzie chłopiec - poprawiła Elizabeth. - Ale nie wiemy
na pewno. A gdybyś miała małą siostrzyczkę, to czy nie i sądzisz, że ta lalka
spodobałaby się jej tak samo jak tobie?
Na twarzy Megan odmalował się tak stanowczy wyraz, że Bill z trudem
powstrzymał się od śmiechu.
- Nie - oświadczyła zdecydowanie. - Dzidziusie nie bawią się lalkami. One
tylko jedzą, płaczą i leją w pieluchy. - Odwróciła się do ojca i popa-trzyła na
niego błagalnie. - Tatusiu, czy mogę ją
wziąć? Proszę!
- Powiem ci, co zrobimy. Na razie schowamy lalkę i spróbujemy się
dowiedzieć, kto ją przysłał. Jeśli się okaże, że była przeznaczona dla ciebie, to
ją dostaniesz. A jeśli jest dla dzidziusia, to poczekamy, aż się urodzi, i jeżeli to
będzie chłopczyk, to dostaniesz ją w prezencie od braciszka. Co o tym
sądzisz? Megan popatrzyła na niego niepewnie.
- Gdzie ją położymy? Bill pomyślał chwilę.
- Może w szafie na dole?
- Dobrze - rozpromieniona Megan potaknęła głową. - Ale ja ją zaniosę na dół.
- Nie mam nic przeciwko temu. Ponieważ to ty, kochanie, miałaś ją przez cały
ranek. - Bill
mrugnął porozumiewawczo do żony - więc sprawiedliwość nakazuje, żeby
Megan ją zaniosła.
Przez moment wydawało mu się, że widzi wahanie w oczach Elizabeth, jakby
nie mogła rozstać się z lalką, ale szybko uśmiechnęła się do męża.
- Oczywiście - przykucnęła i podała zabawkę córce. - Ale musisz ją przytulić
tak, jak ja to robiłam. Wprawdzie nie jest to prawdziwe dziecko, ale gdybyś ją
upuściła, mogłabyś ją uszkodzić, a jest bardzo cenna.
- Na pewno jej nie upuszczę - obiecała Megan przytulając do piersi
porcelanową lalkę takim samym gestem, jak to robiła przed chwilą matka.
- Kocham ją.
Cała rodzina udała się razem na dół i Bill otworzył szafkę.
- Zmarznie tutaj - stwierdziła dziewczynka.
- Musimy ją owinąć w kocyk.
Jak strzała pomknęła na górę i po chwili wróciła z różowym kocykiem, który
przed laty okrywał ją w kołysce, a potem leżał w nogach jej łóżeczka.
- Dam jej ten - ostrożnie owinęła lalkę w miękki materiał i oddała ją ojcu,
który położył ją na półce między wełnianymi czapkami narciarskimi,
rękawiczkami i szalikami.
- Tutaj może sobie spać, aż się dowiemy, czyja będzie - powiedział, ale gdy
ruszyli w stronę
jadalni, gdzie pani Goodrich właśnie nakrywała do stołu, zobaczył, że Megan
patrzy z pożądaniem na szafę.
Podejrzewał, że nim zapadnie zmrok, lalka jakimś cudem trafi do pokoju
córki. Ale tym musi się już zająć Elizabeth, bo on pędzie wtedy w Port
Arbello. - Czy naprawdę musisz jechać? - spytała żona, gdy opowiedział jej o
rozmowie w banku i o tym,
co postanowił. - Muszę, jeśli jutro chcemy mieć co do garnka włożyć. Moim
zdaniem mam jeszcze duże szanse na zdobycie tego zlecenia. Ale pewnie
będę musiał przenocować w motelu i dobrze przysiąść nad ofertą, żeby rano
przyprzeć ich do muru. - Zerknął na wydatny brzuch żony i choć wiedział, że
to niemożliwe, odnosił wrażenie, że od rana urósł jeszcze bardziej. - Poradzisz
sobie?
- Do terminu mam jeszcze cały miesiąc - powiedziała Elizabeth, która z
miejsca odgadła jego myśli. - Wierz mi, nie zacznę rodzić tylko dlatego, że
wyjechałeś z miasta. Jedź, załatw swoje sprawy i nie martw się o mnie i
Megan. Pani Goodrich zajmowała się mną przez całe życie. Poradzi sobie
jeszcze tę jedną noc.
- Pani Goodrich ma niemal dziewięćdziesiąt lat - przypomniał jej mąż. -
Absolutnie nie
winna już pracować.
- Spróbuj jej to powiedzieć. - Elizabeth zaśmiała się. - Zje cię żywcem na
kolację!
Godzinę później, gdy już spakował drobiazgi toaletowe i miał je zanieść
razem z laptopem do samochodu, znów ogarnął go znajomy niepokój.
- Chyba lepiej, żebym nie jechał - powiedział. - Może uda mi się załatwić
wszystko przez telefon.
- Wiesz, że to niemożliwe - stwierdziła stanowczo Elizabeth. - Ruszaj! Nic
nam się nie stanie.
Ale gdy odjeżdżał sprzed domu, ciągle się odwracał i spoglądał za siebie.
Patrzył na dom i nadal czuł, że dzieje się coś niedobrego.
Rozdział 5
Elizabeth trzymała dziecko - ślicznego noworodku ~- przytulała je delikatnie
do piersi. Siedziała na ganku w bujanym fotelu, ale nie był to ganek w domu
w Blackstone, ani, co dziwniejsze, dzień nie był tak zimny, jak powinien,
skoro od Bożego Narodzenia dzieliło ich tylko trzy tygodnie. Gdy letnia mgła
się uniosła, Elizabeth poznała, gdzie jest: znalazła się z powrotem w Port
Arbello, na ganku starego domu przy Conger's Point, i był śliczny, lipcowy
dzień. Od oceanu płynął chłodny wiatr i szum fal łamiących się u stóp i
urwiska kołysał jej dziecko do snu. Zaczęła cicho nucić - na tyle głośno, by
maleństwo ją usłyszało, ale nie za głośno, by go nie przebudzić.
Luli, luli, moje małe,
Wśród gałęzi spij.
Wietrzyk lekki dmie,
Ukołysze cię.
Słowa stopniowo przeszły w mruczenie, Elizabeth ogarnęła senność i
zaciążyły jej powieki. Ale gdy ostatnie dźwięki kołysanki zamarły na jej
ustach, kątem oka dostrzegła ruch.
Z zarośli w głębi ogrodu za rozległym trawnikiem wynurzyło się dziecko.
Megan.
Elizabeth już miała zawołać córkę, ale gdy dziewczynka podeszła bliżej,
poznała, że nie jest to pogodna, jasnowłosa Megan.
To była jej siostra.
Sara we własnej osobie!
Ale to niemożliwe, bo Sara wyglądała zupełnie tak samo, jak tego dnia, wiele
lat temu, gdy została zabrana do szpitala.
I gdy mała dziewczynka zbliżała się, idąc wolno przez trawnik prosto ku niej,
przerażona Elizabeth zadrżała na całym ciele.
Sara szła trzymając coś w ramionach. W tym momencie wyciągnęła
przedmiot do przodu, jakby podając go siostrze, i Elizabeth natychmiast go
rozpoznała.
Ręka.
Ręka Jimmy'ego Tylera...
Elizabeth przejęta spojrzała na niemowlę.
Jej syn juz nie spał. Miał szeroko otwarte oczy i krzyczał, choć z ust nie
wydobywał się żaden dźwięk. Ale gorsze do niemego krzyku, gorsze od
przerażenia w oczach niemowlęcia było to, co zobaczyła: z jego lewego
ramienia, z miejsca po wyrwanej ręce, płynęła krew.
Elizabeth czuła, jak rośnie w niej krzyk, ale równocześnie straszliwy skurcz
zamknął jej gardło i wycie rozpaczy pozostało uwięzione w jej wnę-trzu,
wypełniając ją po brzegi, niemal rozrywając na strzępy. Wokół była krew i
Sara trzymając zakrwawioną kończynę, wyrwaną z ramienia dzie-cka,
podchodziła coraz bliżej.
Elizabeth chciała się odwrócić, ale nie mogła. Wreszcie zebrawszy wszelkie
siły zdołała podnieść się z fotela i...
Obudziła się raptownie. Przez ułamek sekundy widziała jeszcze przed oczami
ten straszliwy obraz. Serce biło jak oszalałe i z trudem łapała powietrze, ale
senna mara szybko zniknęła i ło-motanie w piersiach stopniowo ucichło, a
oddech wrócił do normy. Zdała sobie sprawę, że wcale nie jest w Port
Arbello.
Siedziała w swoim pokoju w Blackstone, było grudniowe popołudnie, a
dziecko spoczywało bezpieczne w jej łonie. A jednak, jakby z daleka,
dobiegały do niej słowa kołysanki, którą nuciła we śnie.
Kiedy konar ugnie się,
Kołyseczką rozkołysze
I maleństwo moje
Do nieba odejdzie.
Elizabeth wstała z szezlonga, na którym się zdrzemnęła, i wyszła na korytarz.
Wyraźniej słyszała piosenkę - śpiew dochodził z pokoju Megan. Przemierzyła
cicho szeroki korytarz, który prowadził przez całą długość pierwszego piętra,
zatrzymała się przed drzwiami sypialni córki i nasłuchiwała.
Do jej uszu nadal dobiegało ciche nucenie.
Sama też zaczęła nucić do taktu.
Uchyliła drzwi i zerknęła do środka.
Megan siedziała na łóżku.
Przytulała do siebie staroświecką lalkę.
Elizabeth szeroko otworzyła drzwi. Kołysanka zamarła na ustach Megan, gdy
patrzyła zmieszana na matkę. Natychmiast mocniej przycisnęła lalkę do
piersi.
Elizabeth podeszła do łóżka i stanęła nad córką.
- Przecież postanowiliśmy, że lalka zostanie w szafie, prawda?
- To wy tak postanowiliście, nie ja. - Megan pokręciła głową.
- Razem podjęliśmy tę decyzję - poprawiła matka. - Tatuś, mamusia i ty.
Dlatego znów schowam lalkę. Rozumiesz?
- Ale ja chcę ją mieć - upierała się dziewczynka. - Ja ją kocham!
Elizabeth stanowczym ruchem zabrała dziecku zabawkę.
- Megan, jeszcze nie wolno ci jej kochać, bo nie jest twoja. Może kiedyś będzie,
może nawet niedługo. Ale nie teraz. Schowam ją z powrotem do szafy. I nie
wolno ci jej tknąć. Rozumiesz?
Megan popatrzyła bez słowa, jak matka wychodzi z pokoju i zamyka za sobą
drzwi. Z oczu dziewczynki popłynęły gorące łzy. Ale szybko się uspokoiła,
bo zdała sobie sprawę, że nie ma znaczenia, co matka zrobiła z lalką. Znajdzie
ją i wtedy będzie należała do niej.
Elizabeth zaniosła lalkę na dół i już miała
ją schować do szary, gdy zmieniła zdanie. Uświa-miła sobie, że Megan przede
wszystkim zajrzy właśnie tutaj. Dlatego z korytarza przeszła pod łukowym
sklepieniem do salonu, a potem dalej, do biblioteki, i tu właśnie zauważyła
doskonała skrytkę: umieści ją na najwyższej półce jednego z dwóch
mahoniowych regałów, które Bill zrobił własnoręcznie i postawił po obu
stronach kominka.
Najwyższa półka - a z trudem na nią sięgała - była pusta. Jeśli nawet Megan
zauważy tam lalkę, nie w drapie się po nią bez drabinki. Elizabeth wsunęła
zabawkę najgłębiej, jak zdołała,
i już miała wyjść z biblioteki, gdy zwróciła uwagę na jeden z portretów.
Przeprowadzając się z Port Arbello Elizabeth zabrała ze sobą ukochane
książki, stare koło z literami, którym bawiła się z Sarą, oraz zdjęcia rodzinne.
Teraz zdobiły ściany obok portretów przodków Billa. Tym razem jej wzrok
przyciągnęła jedna z ciotek męża. Miała na imię Laurette i Elizabeth
pamiętała plotkę, że chyba popełniła samobójstwo na długo przez
urodzeniem się Billa. Chociaż widziała ten obraz już wielokrotnie, coś
przykuło jej uwagę. Podeszła bliżej i wpatrywała się intensywnie, próbując
stwierdzić, co to jest. Jej wzrok wrócił do lalki, która siedziała na najwyższej
półce mahoniowego regału.
Elizabeth zauważyła zaskakujące podobieństwo między lalką a kobietą na
portrecie.
Takie same niebieskie oczy.
Takie same długie, jasne włosy.
Takie same różowe policzki i czerwone usta.
Zupełnie jakby lalka była miniaturową wersją kobiety na obrazie.
Czyżby lalka rzeczywiście była wzorowana na tej kobiecie? Może nawet
należała do niej? Nim te myśli na dobre zadomowiły się w świadomości
Elizabeth, szybko je od siebie odepchnęła.
Wróciwszy na górę znów położyła się na szezlon-gu i zasnęła. Tym razem nie
dręczyły jej koszmary.
Megan McGuire otworzyła oczy. Wokół panowały ciemności. Przez chwilę
leżała przerażona, nie wiedziała, co ją obudziło, gdy wtem w rogu pokoju
zobaczyła cień.
Miał kształt wiedzmy czarnej jak smoła, w spiczastym kapeluszu i luźnej
szacie. Wiedźma siedziała okrakiem na miotle i w wysoko podniesionej ręce
trzymała miecz.
Wiedźma ruszyła nagle przed siebie, leciała coraz wyżej i wyżej do sufitu,
pomknęła szybko, lecz wtem obróciła się i już pikowała w dół - ku Megan.
Dziewczynka, dygocząc ze strachu, wtuliła się w poduszkę i ściskając
kurczowo kołdrę podciągnęła ją aż pod brodę.
Wiedźma zbliżała się wymachując mieczem. Megan jeszcze głębiej wcisnęła
się w poduszkę.
I gdy już miał ją musnąć czubek broni prześladowczym, cień zniknął tak
nagle, jak się pojawił, bo zmiótł go błysk światła.
Megan, jak zwykle, leżała chwilę bez ruchu upajając się rozkosznym
drżeniem, bo doskonale wiedziała, że atakująca wiedźma to tylko chwilowe
złudzenie, cień wywołany przez światło reflektorów samochodu jadący w
górę Amherst Street, który znikał, gdy tylko pojazd minął dom.
Ucichł szum silnika samochodu i w pokoju wszystko znów wyglądało jak
zwykle, Megan
rozluźniła dłonie zaciśnięte na kołdrze, gdy wtem
coś usłyszała.
Dźwięk był tak cichy, że z trudem go odróżniła od zwykłych szmerów nocy.
Narastał stopniowo i gdy nastawiła bacznie
uszu, po chwili go rozpoznała. Ktoś płakał.
Mała dziewczynka z długimi, jasnymi włosami, o różowych policzkach i
niebieskich
oczach.
Mała dziewczynka w wianku z kwiatków na głowie, ubrana w białą sukienkę
z falbankami.
Mała dziewczynka, która chciała zostać jej przyjaciółką, ale mama ją odesłała.
Megan wstała z łóżka. Na flanelową koszulę narzuciła szlafrok, a na stopy
wysunęła wełniane kapcie, które w ubiegłym roku dostała pod choinkę od
pani Goodrich. Uchyliła odrobinę drzwi i ostrożnie zerknęła na korytarz. W
połowie drogi do schodów znajdowały się drzwi prowadzące do sypialni
rodziców.
Teraz były zamknięte, a w szparze nad progiem nie lśniło światło.
Cicho, na palcach, Megan przemierzyła korytarz, a potem zeszła po schodach.
Płacz dziewczynki był głośniejszy. Kiedy Megan znalazła się na dole,
metodycznie sprawdziła jadalnie, kredens i kuchnie.
We wszystkich pomieszczeniach panowały ciem-ności, nie słyszała też
telewizora, który zwykle huczał w pokoju gospodyni.
Poza łkaniem małej dziewczynki w całym domu nie rozlegał się żaden inny
dźwięk, panowała w nim zupełna cisza, tak całkowita, jak spowijający go
mrok.
Wreszcie ucichło i łkanie, a w chwilę później Megan usłyszała inny dźwięk.
Głos, który wołał ją po imieniu.
Megan... Megan.... Megan... Ten głos ją prowadził niczym promień światła
wskazujący drogę. Ruszyła za nim opuszczając kuchnię i mijając drzwi do
pokoju gospodyni, bo wzywał ją do drugiej części domu. Przemierzyła
ciemny korytarz, przez jadalnię pełną dziwacznych cieni przemknęła z taką
łatwością, jakby wokół był biały dzień, potem zatrzymała się przed drzwiami
do biblioteki. - Megan... Megan... - głos stał się głośniejszy. W bibliotece
panowały atramentowe ciemności. Megan stała w mroku bez ruchu. Wtem
poprzez balkonowe drzwi, prowadzące na wyłożone kamiennymi płytami
patio, wpadł pierwszy promień wschodzącego księżyca. I w tym bladym
świetle Megan zobaczyła je od razu.
Oczy lalki - lśniące w świetle księżyca, patrzące na nią z najwyższej półki
wysokiego
regału, stojącego przy ścianie po prawej stronie
kominka.
Lalka była tak wysoko, bo jej matka uznała, że
Megan jej tam nie dosięgnie.
Ale Megan wiedziała, że to nieprawda. Cicho i pewnie przeszła przez
bibliotekę i wspięła się po półkach z taką łatwością, jakby to były stopnie
drabiny.
Elizabeth obudziła się raptownie; tym razem ze snu wyrwało ją nie
przerażenie po następnym koszmarze, lecz donośny łoskot. Zaraz po nim
rozległ się wyrażający przestrach krzyk, który po
chwili przeszedł w rozpaczliwy płacz. Megan!
Elizabeth z wysiłkiem wstała z łóżka i nawet nie sięgnąwszy po szlafrok
leżący na szezlongu, ruszyła do drzwi sypialni potykając się w ciemnościach.
Z trudem wymacała dwa staromodne przyciski na ścianie obok framugi. Z
żyrandola na środku sufitu popłynęło Światło i pokój zalał biały, ostry blask.
Oślepiona Elizabeth zamrugała, potem jednym szarpnięciem otwarła drzwi i
wy-szła na korytarz. Zapłonęły trzy lampy.
Drzwi pokoju Megan były otwarte, ale gdy Elizabeth ruszyła w ich kierunku,
z dołu dobiegł kolejny wrzask.
Na dole! Megan poszła na dół i...
Lalka! Znalazła ją, próbowała ją zabrać i... Serce Elizabeth biło jak oszalałe;
rzuciła się piegiem w dół schodów. Była na trzecim schodku od dołu, gdy w
korytarzu na parterze zabłysło światło i zobaczyła panią Goodrich w
zniszczonym, bawełnianym szlafroku człapiącą w stronę salonu.
I gdy od ścian domu echem odbił się kolejny okrzyk, Elizabeth dotarła do
końca schodów i pospieszyła przez salon. Stając w drzwiach biblioteki
sięgnęła ku rzędowi przycisków i nacisnęła je wszystkie po kolei. Kiedy
zabłysło światło sięgając najdalszych krańców pokoju i rozpraszając wszelki
mrok, Elizabeth zobaczyła wyraźnie Straszliwy obraz, który wyobraziła sobie
zaledwie przed momentem.
Mahoniowy regał leżał na ziemi. Pod nim tkwiła Megan próbując wydostać
się spod mebla przygniatającego ją do podłogi. Zdjęcia i bibeloty, które stały
na półkach, leżały porozrzucane na podłodze, dywan zaściełały okruchy
potłuczonych szkieł od fotografii, wokół poniewierały się zmiażdżone,
porcelanowe figurki.
Piski Megan przeszły w łkania.
Elizabeth wydała zduszony okrzyk, jak strzała przemknęła przez pokój,
schyliła się i chwyciła za górną krawędź regału.
Widząc to pani Goodrich, która w tym momencie stanęła w progu i zdała
sobie sprawę z jej zamiarów, zawołała przerażona.
- Nie rób tego! Nie wolno ci!
Nie bacząc na błagania starej gospodyni Elizabeth zaparła się z całych sił i
podniosła regał uwalniając córkę.
- Megan, szybko! - zawołała - Wychodź...
Dalej nie mogła mówić, bo przeszył ją straszliwy ból, jakby ktoś ją ugodził
nożem w brzuch. Mimo to utrzymała mebel, a Megan, posłuszna wołaniu
matki, wyrwała się z pułapki. W chwilę później siły opuściły Elizabeth i regał
z trzaskiem upadł na podłogę. Elizabeth osunęła się na dywan; przeszyła ją
kolejna fala bólu i poczuła, że coś w niej pęka.
- Dzwoń... po karetkę - wykrztusiła, obronnym gestem łapiąc się za brzuch. -
Och, pani Goodrich... szybko!
Straszliwy ból chwycił ją w swe szpony. Elizabeth poczuła, że ogarnia ją mrok
i traci świadomość.
Nim zupełnie pochłonęły ją ciemności, zobaczyła jeszcze Megan stojącą u jej
stóp i patrzącą na nią.
Córeczka trzymała w ramionach lalkę: zabawka była nietknięta, chociaż przy
upadku regału zniszczone zostały wszystkie bibeloty.
Rozdział 6
Bill McGuire wjechał na niemal zupełnie pusty parking przy szpitalu
Blackstone Memorial i zatrzymał samochód najbliżej wejścia dla pogotowia.
Spędził w drodze z Port Arbello trzy godziny. Wyruszył z motelu w dziesięć
minut po telefonie od pani Goodrich, zaraz po tym, jak wrzucił klucz od
pokoju do biura kierownika motelu przez
szparę w drzwiach dla listonosza. W trakcie alonej jazdy do Blackstone musiał
sobie ciągle przypominać, że wprawdzie chce jak najszybciej dotrzeć do
domu, ale w całości. Mimo rajdowej jazdy droga dłużyła mu się
niemiłosiernie. Trzy-krotnie zdołał zadzwonić do szpitala z telefonu
komórkowego, ale za każdym razem połączenie ograniczało się do
frustrujących trzasków i pisków.
Udało mu się tylko dowiedzieć, że Elizabeth zaczęła rodzić i wszystko "idzie
tak dobrze, jak można oczekiwać w takiej sytuacji".
Mój Boże, błagam, niech ona z tego wyjdzie cało, modlił się. Miłosierny Boże,
ocal maleństwo.
O Boże, dlaczego musiałem wyjechać akurat dziś wieczorem?
Spięty i skupiony nad kierownicą zadręczał się wyrzutami sumienia, bo
pędząc przez ciemności nocy wracał z podróży, która teraz wydawała mu się
zupełnie niepotrzebna. Wprawdzie zdobył zlecenie na budowę bloku, ale
nawet gdy w pokoju motelowym robił ostateczne wyliczenia, wiedział, że
równie dobrze mógłby załatwić to przez telefon siedząc przy biurku w
bibliotece.
Zatrzasnął za sobą drzwiczki samochodu, zniecierpliwiony poczekał, aż
automatycznie rozsuną się szklane tafle przy wejściu, i wpadł do poczekalni.
Natychmiast zauważył panią Goodrich we frotowym szlafroku, siedzącą na
zniszczonej kanapie krytej zielonym skajem - opiekuńczym gestem tuliła do
siebie Megan, która miała głowę owiniętą bandażem. Gospodyni, przejęta
lękiem o najbardziej ukochaną osobę, wyglądała, jakby nagle się skurczyła i
była niewiele większa od Megan, ale gdy Bill do niej podszedł, w oczach
starej kobiety zobaczył zdecydowany wyraz.
- Nic jej nie jest - powiedziała do niego machając lekceważąco ręką. - Megan
lekko skaleczyła się w czoło, ale to drobiazg, prawda, kochanie?
Megan pochyliła nisko głowę. - Tylko spadłam z regału, nic się nie stało -
wyszeptała.
- Idź do Elizabeth - ciągnęła staruszka. - Poradzimy sobie tutaj. Powiedz
Elizabeth, że się za
nią modlimy.
W chwilę później Bill podążał korytarzem w ślad za lekarzem i słuchał
krótkiej relacji z wypadku. Za moment znalazł się w pokoju, gdzie Elizabeth
leżała w łóżku; jej twarz miała barwę popiołu, a jasne włosy otaczały głowę
złotą aureolą.
Jakby wyczuwając, że mąż wreszcie jest przy niej, Elizabeth poruszyła się w
pościeli i kiedy Bill wziął ją za rękę, od razu poczuł jej wątły uścisk. Ale to
była jedyna reakcja.
Na pewno wyzdrowieje, przekonywał siebie w myślach.
Elizabeth budząc się powoli miała wrażenie, że wydobywa się z lepkiej mazi.
Każdy mięsień w jej ciele był śmiertelnie zmęczony, nawet oddychanie
zdawało się straszliwie ciężkim wysiłkiem. Stopniowo odzyskiwała
przytomność i gdy poczuła uścisk Billa na swej dłoni, zmusiła się do otwarcia
oczu.
Nie leżała w swoim łóżku.
To nie jej dom.
I w tym momencie przypomniała sobie cały
- Megan - wyszeptała, starając się wstać, ile udało jej się tylko unieść głowę
nad poduszkę.
- Megan jest cała i zdrowa - uspokoił ją mąż, - Siedzi z panią Goodrich w
poczekalni i ma tylko rankę na czole.
- Bogu dzięki - westchnęła Elizabeth. Opus ciła głowę na poduszki i jej lewa
dłoń powędrowała do brzucha w na pół świadomym geście, który nabyła w
trakcie ciąży.
W tym momencie jej serce ścisnęła groza. W ułamku sekundy przypomniała
sobie resztę; okropny ból, odchodzenie wód i pierwsze, ostre skurcze porodu.
Skurcze tak niezwykle bolesne, że aż zemdlała.
- Dziecko - wyszeptała. Jej wzrok powędrował ku mężowi i gdy Bill milczał w
odpowiedzi Elizabeth odczytała prawdę w jego oczach. - Nie
- jęknęła w rozpaczy. - Och, nie, tylko nie to. Moje maleństwo... - Nie zdołała
wykrztusić tego przeklętego, ostatecznego słowa oznaczającego wyrok.
- Ciii - szepnął Bill, przykładając palec do jej ust, a potem odgarniając kosmyk
włosów a czoła okrytego kropelkami potu. - Najważniejsze, że tobie nic się
nie stało.
Najważniejsze.... najważniejsze... Słowa zdawały się odbijać echem w jej
głowie raniąc i sprawiając niewymowny ból.
...że tobie nic się nie stało....
Ale to nieprawda. Jak można tak mówić, gdy ich maleństwo... ich synek...
- Chcę go zobaczyć - powiedziała, zaciskając dłoń na palcach męża. - Na
Boga, pozwól mi go zobaczyć. - Głos jej się łamał. - Jak go przytulę, od razu
mu będzie lepiej. - Łkała i Bill wstał
z krzesła, wziął ją w ramiona tuląc do siebie i starając pocieszyć.
- Już dobrze, kochanie - szeptał. - To nie twoja wina. Takie rzeczy się zdarzają.
Wiedzieliśmy, że tak może być. Przecież z Megan były poważne problemy i
nie byliśmy pewni, czy powinniśmy próbować po raz drugi. Ale to nie twoja
wina. Błagam, nie myśl w ten sposób.
Elizabeth nie słyszała tego, co mówił.
- Regał... - wykrztusiła. - Położyłam lalkę na najwyższej półce i regał spadł na
Megan. Moja wina. To moja wina.
- To był przypadek - powiedział Bill. - Niczyja wina.
Ale Elizabeth była nadal głucha na słowa męża.
- Podniosłam półkę... żeby mogła się wydostać. I to zabiło naszego syna. To
zabiło naszego syna... - Znów załkała boleśnie.
Bill długo trzymał ją w ramionach, głaszcząc i pocieszając. Wreszcie, po
półgodzinie łkania, zaczęła cichnąć, przestała dygotać i trząść się
konwulsyinie. Po chwili usłyszał, że zaczyna oddychać rytmicznie i wolno,
zapadła w sen i jej ciało spoczywało miękko w jego objęciach. Pocałował ją
delikatnie i wstał z łóżka, a potem otulił żonę kołdrą. Ucałował ją raz jeszcze i
wymknął się z pokoju.
Gdy szedł korytarzem w stronę poczekalni, ogarnęło go dziwne odrętwienie.
Jego syn - bo rzeczywiście dziecko, na które tak czekali z Elizabeth, było
chłopcem - nie żyje.
Urodził się martwy, nie przeżył nawet chwili na tym świecie.
Czy powinien go zobaczyć?
Na tę myśl aż się wewnętrznie skulił i od razu podjął decyzję. Nie będzie na
niego patrzył, woli, by w jego pamięci pozostał taki, jakiego sobie wyobraził:
wesoły, uśmiechnięty, gruchający synek, dla którego najbardziej śmiałe
marzenia wydawały się zbyt skromne.
Lepiej zatrzymać wspomnienia o przyszłości, jaką sobie wymarzył, niż stanąć
twarzą w twarz z tragedią, która właśnie na niego spadła.
Patrząc na zwłoki noworodka, który nigdy nie spełni tych oczekiwań,
przeżyłby nieznośny ból, a w najbliższych dniach Elizabeth - i również Megan
- będą potrzebowały z jego strony tyle opieki, ile tylko zdoła im dać.
Otworzył drzwi poczekalni i patrząc na Megan
i panią Goodrich miał wrażenie, jakby przez ten czas nawet nie drgnęły. Stara
gospodyni nadal mocno obejmowała dziewczynkę, a Megan oparła głowę na
bujnej piersi staruszki, lecz miała otwarte oczy i bacznie rozglądała się wokół.
A w ramionach trzymała lalkę. Przez ułamek sekundy, ale tylko przez tę jedną
chwilę, Bill miał ochotę wyrwać zabawkę z objęć córki, rozerwać na strzępy i
wyrzucić, unicestwić ten przedmiot, który znalazł się w ich domu zaledwie
tego ranka, a już zdołał tak straszliwie niszczyć ich życie. Cóż za dziwaczna
myśl, stwierdził w duchu. Przecież lalka nic nie zawiniła, a Megan chyba
pomaga przytulanie zabawki. Przysunął krzesło do kanapy, usiadł na nim i
ujął córeczkę za rękę.
- Czy on już jest? - spytała dziewczynka. - Czy mój braciszek już się urodził?
Bill poczuł, że za chwilę wybuchnie płaczem. Opanował się całym wysiłkiem
woli.
- Tak, urodził się - powiedział cicho. - Ale musiał odejść.
Megan popatrzyła na niego zaskoczona.
- Odejść? - powtórzyła. - Dokąd?
- Do nieba.
Jęk rozpaczy wyrwał się z gardła pani Goodrich. Mocniej przytuliła Megan,
ale nic nie powiedziała.
- Widzisz, córeczko - zaczął wyjaśniać. - Bóg bardzo kocha małe dzieci i
czasem wzywa jedno z nich żeby poszło do Niego. Pamiętasz, jak powiedział:
„Pozwólcie dzieciom przyjść do ranie"? Tam właśnie poszedł twój braciszek.
Zamieszkać z Bogiem.
- A co z moją Elizabeth? - wyszeptała pani Goodrich, patrząc na niego z
przerażeniem.
- Powoli z tego wyjdzie - zapewnił ją Bill.
- Teraz śpi, ale na pewno wróci do zdrowia
- wstał. - Zabiorę was do domu, dobrze? A potem wrócę i posiedzę przy
Elizabeth.
Pani Goodrich potaknęła i z trudem podniosła się z kanapy. Chwyciła dłoń
Bilia i wspierała się na niej przez całą drogę do samochodu. Megan szła za
nimi, mocno tuląc lalkę.
- No i bardzo dobrze - wyszeptała do niej, gdy przez szklane drzwi wyszły na
tonący w ciemnościach parking. - Jesteś lepsza od najlepszego brata na
świecie.
Rozdział 7
Elizabeth McGuire spędziła w szpitalu trzy dni i tego popołudnia, gdy Bill
przywiózł ją do domu, pogoda była równie fatalna, jak jej samo-poczucie.
Stalowoszare niebo wisiało nisko nad ziemią i lodowaty chód w powietrzu
zwiastował nadejście zimy. Jednak Elizabeth, wchodząc do domu przez tylne
drzwi prowadzące z garażu, zupełnie nie zwróciła uwagi na zimno, bo jej
ciału udzieliło się odrętwienie duszy.
Natychmiast po wejściu do domu zauważyła, że coś się w nim zmieniło, i
chociaż Bill nalegał, by poszła na górę do sypialni i odpoczęła, odmówiła i
niepewna krążyła po pokojach szukając czegoś. Nie wiedziała, co to jest, ale
czuła, że gdy to znajdzie, rozpozna od razu. W pokojach wszystko było tak,
jak przed jej wyjazdem do szpitala. Meble stały na swoich miejscach. Obrazy
wisiały w zwykłym porządku. Nawet mahoniowy regał w bibliotece znalazł
się przy kominku - tym razem został znacznie mocniej przykręcony do ściany,
tak by żaden wypadek już się nie zdarzył - a na dodatek większość bibelotów
posklejano i ustawiono na miejscu. Tylko lalka zniknęła. Elizabeth zadrżała,
patrząc na pustą półkę, na której ją zostawiła. Poza lalką wszystko było tak,
jak powinno.
Zdjęcia wróciły do swych srebrnych ramek za nowe szybki, które zastąpiły
potłuczone szkiełka.
Elizabeth przez moment zastanawiała się, czy jej samopoczucie będzie równie
łatwo naprawić, jak zniszczone drobiazgi pamiątkowe, ale znalazła
odpowiedź niemal od razu po zadaniu pytania.
Stłuczone szybki można zastąpić i fotografie będą takie jak dawniej, ale ona
już nigdy nie będzie taka sama.
Wreszcie poszła na górę i bez słowa schroniła się w sypialni.
Późnym wieczorem, gdy Bill położył się do łóżka, dalej uparcie milczała.
Chociaż czuła ciepło jego ciała spoczywającego obok niej i mocne ramiona,
które ją obejmowały, była jeszcze bardziej samotna niż w szpitalu. Kiedy
wreszcie zasnął, leżała patrząc na cienie przesuwające się po suficie i zaczęła
sobie wyobrażać, jak czarne palce sięgają po nią, by doprowadzić ją do szaleń-
stwa ściskając jej głowę, podobnie jak jej ciało
wypchnęło syna z jej łona. Wtedy zdała sobie sprawę, że to nie dom się
zmienił, lecz ona jest inna. Wolno mijały minuty, gdy w ciemnościach
zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek będzie tak jak dawniej.
W końcu wstała z łóżka wysuwając się spod kołdry tak delikatnie, że Bill
nawet się nie poruszył. Była ubrana tylko w jedwabną koszulę nocną, ale nie
czuła wilgotnego chłodu nocy, który sączył się do pokoju przez otwarte okno.
Boso poszła do łazienki łączącej sypialnię z pokojem dziecinnym. Z ulicy
padało mdłe światło latarni i w jego wątłym blasku żywe barwy na tapecie
zdawały się martwe, a zwierzątka, które bawiły się wesoło na ścianach - tak
przy-najmniej Elizabeth sądziła przyklejając ją kilka tygodni temu - teraz
zdawały się patrzeć na nią. W kołysce na satynowej kołderce siedział samotny
i ponury miś.
Samotna Elizabeth zaczęła bezgłośnie płakać w ciemnościach.
- Może powinienem zostać dziś w domu? - zaproponował Bill następnego
dnia, gdy rodzina kończyła śniadanie.
Elizabeth siedząca na przeciwległym krańcu długiego stołu, przy którym w
razie potrzeby mogło się swobodnie zmieścić dwadzieścia osób, przecząco
pokręciła głową.
- Poradzę sobie - upierała się, chociaż bladość jej twarzy i drżące ręce
przeczyły jej słowom.
- Masz mnóstwo pracy. Jeśli będę czegoś potrzebowała, pani Goodrich i
Megan mi pomogą i zajmą się mną. Prawda, kochanie? - dodała obejmując
ramieniem córkę, która przysiadła na krześle obok niej.
Dziewczynka pokiwała głową.
- Zajmę się mamusią, tak samo jak potrafię się zająć Sam.
- Sam? - spytał Bill.
- Tak się nazywa moja lalka - wyjaśniła Megan.
- Ale Sam to imię dla chłopca. - Ojciec zmarszczył brwi.
Megan zmierzyła ojca spojrzeniem, które zdawało się mówić, że dziwi się
jego wyjątkowej zgoła tępocie.
- To zdrobnienie imienia Samantha - wytłumaczyła. - Każdy to wie.
- Poza mną - rzucił Bill.
- To dlatego, że jesteś chłopcem, tatusiu. Chłopcy nic nie wiedzą!
- Och, nie są tacy źli - zaprzeczył, zerkając szybko na żonę.
- Nienawidzę ich - oświadczyła Megan.
- Szkoda, że wszyscy nie mogą u....
- Być tacy jak dziewczynki, podobni do ciebie? I wtrącił szybko Bill
przerywając, nim zdążyła skończyć ostatnie słowo.
- Nie to chciałam powiedzieć - zaprotestowała Megan, ale ojciec już się zerwał
i podszedł do niej, a potem podniósł ją z krzesła.
Trzymał ją chwilę wysoko ponad głową.
- Nie obchodzi mnie, co chciałaś powiedzieć - rzucił, opuszczając ją nisko, tuż
nad ziemię, a potem znów podnosząc wysoko. - Obchodzi mnie tylko jedno,
żebyś opiekowała się mamusią tak dobrze, jak opiekujesz się laleczką. Możesz
mi to obiecać? - Megan tylko kiwnęła głową, bo nie mogła mówić, tak głośno
się śmiała zachwycona zabawą. Bill po chwili postawił ją na podłodze. -
Dobrze, a teraz idź się bawić i daj mi porozmawiać chwilę spokojnie z mamą.
- Kiedy wyszła z pokoju, Bill przysiadł na krześle obok
żony. - Jesteś pewna, że sobie poradzisz? - spytał. - Oczywiście - zapewniła go
Elizabeth. - Wracaj do pracy i swoich obowiązków. Megan i pani Goodrich
zajmą się mną.
Wstała z krzesła, odprowadziła go do drzwi wejściowych i ucałowawszy na
pożegnanie, stała patrząc za nim, aż zniknął za rogiem. Ale kiedy już poszedł,
zamknęła drzwi i na moment musiała się oprzeć ciężko o ścianę, bo nogi się
pod nią ugięły i bała się, że osunie się na podłogę. Po chwili usłyszała za sobą
zmartwiony głos pani Goodrich.
- Moja panno, maszeruj na górę i do łóżka - powiedziała gospodyni używając
znów tonu, do którego uciekała się wiele lat temu, gdy, jej zdaniem, Elizabeth
nie zachowywała się jak należało. - Teraz najbardziej potrzebujesz solidnego
odpoczynku, a sprawami domowymi zajmę się ja.
Elizabeth zbyt zmęczona, by protestować, posłusznie weszła po schodach.
Ale gdy dotarła do sypialni, zamiast wejść do środka, zawahała się, patrząc w
kierunku pokoju Megan - drzwi prowadzące do niego były lekko uchylone.
Chociaż nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk, coś ją tam ciągnęło z przemożną
siłą. Po chwili stała w progu wpatrując się w lalkę siedzącą na łóżku Megan i
wspartą na poduszkach.
Miała wrażenie, że lalka też na nią patrzy. Coś w jej oczach - które zdawały
się być zupełnie prawdziwe i wręcz nie wierzyła, by zrobiono je ze szklanych
kulek i osadzono w porcelanowej głowie - wzywało ją do siebie. W tym
momencie to coś dotknęło istotnej części jej natury i pochwyciło ją w swe
władanie. Elizabeth wzięła lalkę, przytuliła do siebie i wolno poszła do
sypialni, zamykając za sobą drzwi na klucz.
Usiadłszy przed toaletką posadziła lalkę na kolanach i zaczęła ją czesać, nucąc
półgłosem.
I gdy przesuwała delikatnie szczotką po włosach w uspokajającym rytmie
kołysanki, odrętwienie, które ją wcześniej opanowało, stopniowo ustępowało
i Elizabeth poczuła, że ból również cichnie. Kiedy już skończyła czesanie,
przeszła do szez-longa, wyciągnęła się na nim wygodnie, układając lalkę na
piersi jak dziecko do karmienia. Ogrzewana promieniami słońca płynącymi
przez okno, czując błogi ciężar na piersiach, Elizabeth zasnęła - po raz
pierwszy tak spokojnie od chwili, gdy straciła synka.
Bill McGuire zamartwiał się, czy jego życie kiedykolwiek wróci do normy. Od
momentu, gdy Jules Hartwick powiedział mu, żeby przerwać pracę nad
centrum handlowym Blackstone, ponieważ są kłopoty finansowe, wszystko,
czego dotknął, sypało mu się w rękach. Oczywiście najgorsze było poronienie
Elizabeth. Po urodzeniu Megan lekarze ostrzegli ich, że Elizabeth
najprawdopodobniej nie będzie mogła więcej zajść w ciążę i już stracili
nadzieję na drugie dziecko. Tymczasem w kwietniu odkryła, że jednak jest w
ciąży. „Ale mogą być kłopoty i to na pewno będzie państwa ostatni
potomek", oświadczył im doktor Margolis. Wszystko skończyło się tragicznie
i chociaż Bill nadal czuł straszliwą pustkę i rozpacz z powodu utraty dziecka,
których doświadczył w nocy po powrocie do Blackstone, gdy dowiedział się,
że synek urodził się martwy, jednak ból powoli ustępował.
Wiedział, że potrafi znieść cierpienie i jakimś sposobem pomoże Elizabeth
przejść przez najgorsze.
I jakby utrata syna była za małym źródłem bólu, wydawało mu się, że
bogowie sprzysięgli się przeciw niemu. Pędził z Port Arbello myśląc, że
dostał zlecenie na budowę wytwornego bloku mieszkalnego. Ale wczoraj
zadzwonił do niego właściciel wielkiej firmy budowlanej i powiedział, że
zlecenie - to właśnie, na które liczył, że pozwoli mu przetrwać do czasu, gdy
wróci do pracy nad centrum handlowym - jednak otrzymała firma z Bostonu.
W ostatniej chwili zaproponowali zupełnie wyjątkowe warunki, a Bill
wiedział, że nie zdoła ich przebić. Na dodatek był pewny, że ludzie z Bostonu
wcale nie zamierzają dotrzymać warunków umowy i wyduszą dodatkowe
fundusze już w trakcie pracy. Tłumaczył to zleceniodawcy, ale nie zdołał go
przekonać. Dziś więc znów pojechał do banku mając cień nadziei, że Jules
Hartwick ucieszy go dobrą wiadomością. Kiedy zatrzymał samochód na
parkingu, zauważył, jak Ed Becker wchodzi do środka. Malujący się na jego
twarzy ponury grymas powiedział mu, że w gabinecie Hartwicka na pewno
nie ma co liczyć na optymistyczne wieści.
Dlatego zamiast iść do banku, Bill skręcił w przeciwną stronę i poszedł do
redakcji „Kro-niki Biackstone". Gdy pchnął drzwi, rozległ się staromodny
dzwonek i wszyscy obecni, czyli trzy osoby, podnieśli głowy.
Angela Corelli, młoda kobieta pracująca jako recepcjonistka i sekretarka oraz
Lois Martin, od piętnastu lat zastępca redaktora i grafik, powitali go
zawstydzonymi uśmiechami, szybko spuszczając wzrok. Tylko Oliver
natychmiast wstał, wyszedł zza biurka i uścisnął mu rękę.
- Tak mi przykro, przyjmij wyrazy współczucia - powiedział. - Wiem, jak
bardzo czekaliście z Elizabeth na to maleństwo.
- Dziękuję ci, Oliverze. Myślę, że powoli wracam do siebie, ale Elizabeth znosi
to bardzo źle.
Lois Martin, starsza z kobiet siedzących w pokoju, najwyraźniej się
opanowała.
- Właśnie myślałam, żeby do niej zadzwonić - nuciła. - Tylko tak trudno
znaleźć właściwe
słowa.
- Na pewno się ucieszy z twojego telefonu - odparł Bill. - Ale może lepiej
odczekaj kilka dni.
- Jeśli moglibyśmy coś zrobić, nie krępuj się, mów śmiało - wtrącił Oliver.
Ręką wskazał krzesło przy biurku. - Masz chwilę czasu, żeby pogadać?
- Właściwie to miałem nadzieję, że dowiem się tu czegoś na temat banku -
wyznał Bill.
- Wiem tyle, co ty. - Oliver wzruszył ramionami. - Ciągle dzwonię do Julesa
Hartwicka, ale jakoś nigdy nie mogę się przedrzeć przez Melissę Holloway.
- No, pocieszyłeś mnie, bo już sądziłem, że tylko mnie tak źle traktuje. - Bill
westchnął.
- Jak dziewczyna o tak słodkim wyglądzie może być tak kompetentna? I jakim
sposobem w tak młodym wieku zajęła pozycję drugiej po Bogu w całym
banku?
- Wrodziła się w ojca - stwierdził Oliver.
- W życiu nie spotkałem tak inteligentnego i przebiegłego mężczyzny jak
ojciec Melissy. Zgłupiał tylko przy wyborze żony. Charles Holloway to
fantastyczny prawnik, niestety, jego druga żona była straszna. Nienawidziła
Melissy. Na szczęście dziewczyna jakoś to zniosła.
Bill McGuire już nie słuchał plotek; zastanawiał się, co powinien teraz zrobić,
obliczał w pamięci, ile pieniędzy ma w banku - założywszy, że bank nie
zbankrutuje - i na jak długo mu wystarczą. Wnioski z tych obliczeń niewiele
go pocieszyły. Najgorsze było to, że w tej chwili miał niemal zerowe szanse
znalezienia zamówienia, które pomogłoby mu przetrwać do wiosny.
Oko za oko: Lalka
Żeby uniknąć bankructwa, musi znaleźć sposób uzyskania nowego kredytu.
Wstał z krzesła.
- Jeśli coś usłyszysz, cokolwiek, najbardziej błahą wiadomość, proszę, daj mi
znać - zwrócił się do wydawcy.
- Zadzwonię natychmiast - obiecał Oliver. Gdy szli do wyjścia, drzwi się
otworzyły i do środka weszła Rebeka Morrison. Widząc jednak aż cztery
osoby w pokoju, zalała się rumieńcem i obróciła na pięcie.
- Co się stało, Rebeko? - zapytał Oliver. - Czy mogę ci w czymś pomóc?
Zawahała się przez moment; na jej policzkach nadal kwitł pąsowy rumieniec.
Przenosiła nerwowe spojrzenie z Olivera na Bilia, aż w końcu jej wzrok
spoczął na wydawcy. Niepewnie postąpiła krok ku niemu i wyciągnęła rękę.
- To... to jest dla ciebie - wyjąkała. - Bo zawsze jesteś dla mnie taki miły. -
Rumieniec na policzkach dziewczyny jeszcze się pogłębił. Obróciła się
gwałtownie i szybko wymknęła na ulicę.
Oliver zerknął do torby. W środku było tuzin całusków - czekoladek
zapakowanych w srebrzystą folię. Kiedy podniósł wzrok, stwierdził, że
wszyscy w biurze patrzą na niego.
Patrzą i uśmiechają się szeroko.
Oliver też się uśmiechnął i pożałował, że Rebeka wymknęła się tak szybko z
biura.
- No, przynajmniej niektórym jakoś się w życiu układa - powiedział Bill
McGuire, klepiąc Olivera po plecach, i wyszedł na ulicę.
Myśl, że torebka czekoladek w srebrnych papierkach uszczęśliwiła Olivera, i
jemu poprawiła nastrój. Może, wracając do domu, zajrzę do sklepu ze
słodyczami i kupię taką samą dla Elizabeth? Nie, wezmę trzy, nie
powinienem zapomnieć o Megan i pani Goodrich.
I nagle Bill McGuire poczuł się znacznie lepiej.
Elizabeth obudziła się godzinę później i przeciągnęła się z uśmiechem.
Rozkoszowała się świetnym samopoczuciem, które zastąpiło straszliwą
depresją, dręczącą ją tego ranka. Kiedy otrząsnęła się zupełnie ze snu i
całkowicie oprzytomniała, usłyszała, że ktoś kręci się po sąsiednim
pomieszczeniu.
Pokój dziecinny.
Megan?
Ale co jej córeczka robiłaby w pokoju dziecinnym?
Elizabeth wstała z szezlonga, i zabrawszy ze sobą lalkę, przeszła przez
łazienkę do pokoju dziecinnego.
Zastała tam panią Goodrich, która stała tyłem do drzwi i właśnie opróżniała
zawartość komódki umieszczonej przy ścianie, przekładając rzeczy do dużego
pudła kartonowego. - Kto pani kazał to robić? - spytała ostro Elizabeth.
Gospodyni, przestraszona nagłym pojawieniem się Elizabeth, obróciła się
gwałtownie w jej stronę.
- Ojej! Ale się przelękłam, tak nagle wyszłaś z łazienki. Moja droga, wracaj do
łóżka, ja się
tym zajmę.
- Czym? - zapytała Elizabeth, wchodząc do pokoju. - Co pani robi?
Pani Goodrich włożyła trzymany w rękach maleńki sweterek do pudła i
sięgnęła do szuflady komody po następną część garderoby.
- Pomyślałam, że spakuję to wszystko i zaniosę na strych.
- Nie.
- Co takiego? - zaskoczona gospodyni zamrugała.
- Powiedziałam, że nie, pani Goodrich! - Elizabeth mówiła twardym tonem i
stopniowo podnosiła głos. - Jak pani śmie! Wchodzić tutaj i pakować ubranka
dziecinne!
- Myślałam, że chciałabyś... - zaczęła, lecz Elizabeth nie pozwoliła jej
skończyć.
- Nie obchodzi mnie, co pani myślała. Proszę
Rozdział 8
- Mamusi coś się stało - oświadczyła Megan, gdy tylko ojciec pojawił się w
drzwiach wejściowych domu. Z ponurą miną siedziała na najniższym stopniu
schodów wiodących na górę.
- Zabrała Sam.
- Twoją lalkę? - spytał Bill. - Dlaczego to zrobiła?
- Nie wiem - odparła dziewczynka. - I zezłościła się na panią Goodrich,
naprawdę okropnie.
- W tym momencie zauważyła papierowe torebki przewiązane kokardkami z
czerwonej wstążki.
- Czy to dla mnie?
- Jedna jest dla ciebie - przyznał Bill. - Druga dla mamusi, a trzecia dla pani
Goodrich.
- Podał jej paczuszkę z czekoladowymi całuskami. - Możesz zjeść teraz
jednego. Resztę odłóż na później.
- Mamusia za karę nie powinna dostać nawet jednego - stwierdziła. - Gdybym
ja była taka niegrzeczna, na pewno byście mi nic nie dali.
Bill przykucnął tak, że jego oczy znalazły się ba wysokości oczu córki.
- Kochanie, mama nie jest niegrzeczna, tylko bardzo, bardzo smutna. I jeżeli
zabrała ci lalkę, ko na pewno miała jakiś ważny powód. - Po prostu chciała ją
mieć. - Megan pokręciła głową. - Ale Sam woli być ze mną. - Już wiem, co
zrobimy. Pójdę na górę i porozmawiam z mamusią. Może się dowiem,
dlaczego zabrała Sam, dobrze?
Megan pokiwała twierdząco głową, zanurzyła dłoń w torebce i wyciągnęła
całą garść czekoladek. - Teraz możesz zjeść tylko jedną - ostrzegł ojciec. -
Drugą po obiedzie, a resztę odłóż na Kniej.
Megan zawahała się. Miała nadzieję, że uda jej się wyżebrać pozwolenie na
jeszcze jednego całuska, ale widząc stanowczą minę ojca, odłożyła resztę
czekoladek do torebki. Gdy zaś ruszył w górę po schodach, szybko
wyciągnęła z paczuszki jedną, a po chwili drugą.
Bill poszedł do małżeńskiej sypialni. Spodziewał się, że zastanie żonę leżącą
na łóżku lub na szezlongu. Jednak pokój okazał się pusty. Wtem przez
uchylone drzwi łazienki posłyszał dobiega-jące z pokoju dziecinnego ciche
skrzypienie starego fotela bujanego. Po cóż Elizabeth tam poszła? Od chwili,
gdy dowiedział się o poronieniu, nawet nie potrafił się zmusić do wejścia do
pokoju, który przygotowywali dla maleństwa. Tym bardziej dla niej pójście
tam musiało wiązać się ze straszliwym cierpieniem. A jednak coś ją tam
ciągnęło.
Przemierzył sypialnię i wszedł do łazienki. Chociaż drzwi naprzeciwko były
uchylone, niewiele widział, ale teraz poza skrzypieniem fotela usłyszał jeszcze
że Elizabeth cicho nuci kołysankę.
Otworzył szerzej drzwi do pokoju dziecinnego.
Elizabeth siedziała na fotelu. Była odwrócona tyłem do niego, ale widział, że
trzyma coś w ramionach.
Coś, czemu śpiewała słodką piosenkę.
- Elizabeth? - spytał niepewnie, idąc w jej kierunku.
Zamilkła i przestała się kołysać.
- Bill? - powiedziała tylko.
Pochylił się, by pocałować żonę w policzek, lecz raptownie się odsunął.
W jej ramionach, owinięta w miękki, różowo--nebieski kocyk, który kupili
zaledwie tydzień wcześniej, spoczywała lalka. Jej błękitne oczy wpatrywały
się w niego i przez ułamek sekundy miał wrażenie, że go bacznie obserwują.
To uczucie natychmiast ustąpiło i Bill lekko musnął ustami policzek żony.
Stwierdził, że jest dziwnie chłodny.
- Kochanie, dobrze się czujesz? Potaknęła głową. Nic nie powiedziała.
- Coś ci przyniosłem.
W jej oczach błysnęło zainteresowanie, wstała z fotela.
- Tylko położę nasze maleństwo do kołyski. Nasze maleństwo... te słowa
zdawały się odbijać
echem w mózgu Billa, gdy Elizabeth delikatnie kładła zabawkę do kołyski i
owijała ją starannie
kocykiem.
- Dlaczego przyniosłaś tutaj lalkę Megan?
- spytał, gdy odwróciła się do niego. Popatrzyła na niego zdezorientowana,
ale po
chwili jej wzrok stał się przytomny.
- Przecież nie byliśmy pewni, czy ten prezent był przeznaczony dla niej,
pamiętasz? - spytała. W jej głosie brzmiał ostry ton, który bardzo zaniepokoił
męża. - Równie dobrze mógł być przysłany dla dzidziusia, prawda?
- No, chyba tak - stwierdził Bill niepewnie.
- Nie sądzisz...
- Czy nie moglibyśmy przynajmniej na razie
zostawić jej tutaj? - Elizabeth mówiła proszącym tonem. - Kiedy przyszłam
tutaj dziś rano, pokój wydawał mi się taki pusty, jednak gdy przyniosłam
Sama, od razu zrobiło się mniej samotnie. - Zerknęła w stronę kołyski. - Sam -
powtórzyła. - Jakie ładne imię. Zawsze myślałam, że gdybyśmy mieli syna, to
moglibyśmy tak go nazwać.
Bill poważnie się zaniepokoił. Chociaż rozważali z żoną wiele imion, nie
pamiętał, by któreś z nich wspomniało o Samie.
- Uważam, że Megan powinna jednak... - zaczaj Bill, ale żona natychmiast mu
przerwała.
- Megan na razie może sobie poradzić bez lalki - oświadczyła. - I tak potrwa
to najwyżej dzień lub dwa. - Podeszła bliżej uśmiechając się do niego i objęła
go ramionami. - Nie umiem ci tego wytłumaczyć - szepnęła przysuwając
wargi do jego uszu. - Po prostu jest mi łatwiej. Nie możesz tego zrozumieć?
Bill przytulił ją mocno i pomyślał z żalem, że nie może zrobić nic, zupełnie
nic, by ulżyć jej cierpieniu.
- Oczywiście, że rozumiem - odparł. - Jeśli tylko obecność lalki ci pomaga, to
nie widzę powodu, dla którego nie miałabyś zatrzymać jej tutaj na jakiś czas.
Jestem pewny, że Megan to zrozumie.
Megan stała na korytarzu przy drzwiach do pokoju dziecinnego, gniewnie
zmarszczyła brwi. A więc jednak tato nie zabrał mamusi lalki.
Nawet powiedział, że może ją zatrzymać.
Nic i tego nie rozumiała.
Nic a nic.
Rozdział 9
Obudziwszy się raptownie Bill od razu wiedział, że Elizabeth nie leży obok
niego, ale ponieważ zegar na dole zaczął wybijać północ, jednak sięgnął
dłonią w stronę pustego miejsca żony mając nadzieję, że instynkt mimo
wszystko go zawiódł.
Niestety miał rację. Łóżko było puste, a pościel niemal tak zimna, jak cały
pokój.
Leżał chwilę bez ruchu zastawiając się, co robić. Wieczór upłynął w napiętej
atmosferze. Najpierw próbował wyjaśnić córce, że teraz mamusia bardziej
potrzebuje lalki niż ona.
- Mamusia jest chora - tłumaczył. - I lalka musi się nią zająć.
- Ale ona jest ciągle chora - protestowała Megan - I ja chcę, żeby Sam się mną
zajęła! Koniecznie!
- Za kilka dni - obiecał, ale po oczach córki widział że mu nie wierzy.
Kiedy Elizabeth wreszcie zeszła na dół na kolację, usiedli spięci przy stole.
Megan, której zwykle nie zamykały się usta, gdy opowiadała, co robiła przez
cały dzień, tym razem ledwie się odzywała, a Elizabeth milczała jak zaklęta.
Po kolacji namówił żonę i córkę na oglądanie filmu z kasety wideo, ale Megan
szybko wymknęła się do swojego pokoju, a Elizabeth, chociaż siedziała obok
niego na sofie w bibliotece, nie zwracała najmniejszej uwagi na film. Wreszcie,
tuż po dziewiątej, oboje poszli na górę się położyć.
Kiedy wstąpił do Megan, żeby pocałować ją na dobranoc, Elizabeth poszła
prosto do ich sypialni. Tłumaczył sobie, że wyczuła widać gniew córki i po
prostu daje jej czas na ochłoniecie, ale w głębi serca podejrzał coś innego.
Elizabeth zwyczajnie nie potrafiła zrozumieć nastroju córki, podobnie jak nie
mogła skupić się na akcji filmu.
- Mamusia już mnie nie kocha, prawda? - spytała Megan, kiedy zajrzał do jej
pokoju. Głos jej drżał i chociaż w mroku nie widział jej twarzy, całując córkę
w policzek poczuł smak słonych łez.
- Ależ skądże, bardzo cię kocha - zapewnił ją. - Tylko nie czuje się zbyt dobrze
i tyle.
Jednak Megan była niepocieszona.
- Nieprawda - upierała się. - Kocha tylko Sam. Próbował ją przekonać, ze jutro
wszystko będzie dobrze, bo pójdą razem wybierać choinkę, ale nawet to nie
poprawiło córeczce nastroju. Przewróciła się na bok i zwinęła w kłębek
odwracając tyłem do niego, więc wymknął się na korytarz.
Z Elizabeth nie poszło mu wiele lepiej. Kiedy wszedł do pokoju, już leżała w
łóżku i choć wiedział, że nie śpi, nie zareagowała, gdy próbował ją do siebie
przytulić. W końcu poddał się i poprzestał na trzymaniu żony za rękę. Po-
stanowił, że nie zaśnie, póki nie usłyszy jej równego oddechu, który by
świadczył o głębokim śnie. Ale mu się nie udało i teraz, obudziwszy się,
stwierdził, że jest sam.
Wybrzmiało ostatnie uderzenie zegara, w domu zapadła cisza. I wtedy
usłyszał skrzypienie bujanego fotela. Wstał z łóżka i narzuciwszy wełniany
szlafrok, który Elizabeth dała mu pod choinkę dwa lata temu, poszedł przez
łazienkę do pokoju dziecinnego.
Elizabeth siedziała w fotelu bujanym, który znalazła na strychu i pomalowała
jasnobłękitną farbą.
Znów, tak samo jak wtedy, gdy zastał ją tutaj po południu, cicho nuciła lalce
słodką kołysankę.
Ale teraz, w nocy, robiła coś jeszcze.
W blasku księżyca bieliła się blada skóra jej piersi i Bill zauważył, że głowa
lalki tapla przysunięta do sutka.
Podszedł do żony i przyklęknął obok bujanego
fotela.
- Kochanie, chodź do łóżka - szepnął. - Jesteś
bardzo zmęczona i jest już późno.
Przez moment nie był pewny, czy w ogóle go usłyszała, lecz po chwili
odwróciła głowę i uśmiech-
nęła się do niego. - Za minutkę - odparła. - Muszę skończyć karmienie
dziecka, i potem ułożyć je do snu. Chociaż wymówiła te słowa cichym głosem
tak słodkim, ze serce w nim stopniało, jednak zrozumiawszy ich sens, poczuł
się jak ugodzony nożem.
- Kochanie, to nie jest dziecko - powiedział. - To tylko lalka. - A potem wstał i
wyciągnął rękę, by zabrać jej zabawkę, ale skuliła się i przytuliła ją do siebie
kurczowym, obronnym gestem. - Elizabeth, proste, nie rób tego. Przecież
wiesz...
- Nie mów tak! - zażądała podnosząc głos. - Wracaj do łóżka!
- Na miłość boską, Elizabeth... - znów zaczął, ale tym razem przerwała mu w
poi słowa.
- Zostaw mnie w spokoju! - krzyknęła. - Nie prosiłam, żebyś tu przychodził! I
wiem, co robię!
Sama zajmę się moim maleństwem!
Zerwała się na równe nogi. W jej wzroku było coś, co przeraziło Billa.
- Już dobrze - powiedział, zmusiwszy się do mówienia uspokajającym tonem.
- Oczywiście, że wiesz, co robisz, i jasne, że możesz się zająć dzieckiem.
Tylko, że jest już późno, to wszystko. Pomyślałem, że mógłbym ci pomóc.
- Sama sobie poradzę - odpowiedziała. W jej głosie pojawiła się desperacka
nuta. - Umiem zajmować się niemowlęciem. Przecież dobrze to wiem. Zostaw
nas w spokoju, świetnie sobie poradzę. - Spojrzała mu prosto w oczy, tym
razem błagalnie. - Proszę. Czy nie możesz nas zostawić samych chociaż na
pewien czas?
Bill był zupełnie zdezorientowany. Czy żona wariuje na jego oczach? Co
powinien zrobić?
Zabrać jej lalkę? Nie! To by tylko pogorszyło sytuację.
Lekarz. Powinien zadzwonić do doktora Mar-golisa. On będzie wiedział, jak
postąpić.
- Dobrze - powiedział, starając się mówić opanowanym głosem. - Wrócę do
łóżka, a ty się zajmiesz... - zawahał się na moment, ale jednak zdołał skończyć
zdanie - ...dzieckiem. A kiedy już uśnie, ty też się położysz, zgoda?
Elizabeth potaknęła głową i opadła na bujany fotel. Bill poczuł, że gardło
zaciska mu się konwulsyjnie; zdusił łkanie, które nim wstrząsało. Odwrócił
się, biegiem przemknął przez łazienkę i powoli, starannie zamknął za sobą
drzwi. Jednak wbrew temu, co obiecał żonie, zszedł na dół do biblioteki i
zadzwonił z telefonu stojącego na
biurku.
Po dwunastym sygnale w słuchawce wreszcie usłyszał zaspany i lekko
rozzłoszczony głos doktora Margolisa.
Po godzinie Elizabeth leżała w łóżku. Tabletka, dana przez lekarza, już
zaczęła działać.
- Zaraz tam wrócę - mamrotała, zapadając w sen. - Za chwilę. Muszę teraz
zająć się moim maleństwem. Zaraz przy nim będę.
Gdy Bill pocałował ją delikatnie w policzek, wreszcie usnęła.
Zostawiwszy panią Goodrich, by czuwała nad żoną, Bill zaprowadził lekarza
na dół do biblioteki, gdzie nalał swej najlepszej szkockiej whisky do dwóch
szklaneczek.
- Nie wiem jak ty, ale ja tego bardzo potrzebuję
- stwierdził, podając lekarzowi jedną ze szklaneczek, a potem wychylając
połowę swojego trunku. - Moim zdaniem nie jest aż tak źle, jak sądzisz
- zauważył lekarz biorąc do ust łyczek wybornego alkoholu i smakując go
przez chwilę, nim wreszcie go przełknął.
- Phil! Na miłość Boską! Ona myśli, że lalka jest naszym dzieckiem! Naszym
synkiem!
- Bill, twoja żona przeszła straszny szok. - Lekarz zmarszczył lekko brwi. -
Nie sądzę, by którykolwiek mężczyzna potrafił w pełni zrozumieć, co
przeżywa kobieta tracąc dziecko. Zwłaszcza jeśli wie, że nie ma szansy na
następne, i sądziła, że pomyślnie minął najbardziej niebezpieczny okres ciąży.
- Ale wyobrażać sobie, że lalka jest...
- Poczekaj, a co robią przez cały czas małe dziewczynki? Czy nie udają, że ich
lalki są prawdziwymi dziećmi?
- To zupełnie co innego.
- Czyżby? A czemuż by nie? Wedle mojej opinii Elizabeth teraz tak strasznie
cierpi, że po prostu nie może sobie poradzić ze swoim bólem. Dlatego dzisiaj
przeniosła na lalkę wszystkie uczucia macierzyńskie, które pielęgnowała w
sobie od tak dawna i miała przelać na waszego synka. Moim zdaniem
bardziej szuka w tym ujścia dla emocji, niż wierzy w iluzję.
- A więc uważasz, że nie powinienem się martwić? - spytał Bill. W jego sercu
nadzieja walczyła z wątpliwościami.
- Oczywiście, że powinieneś - stwierdził lekarz. - Gdybyś się nie martwił, to
bardziej bym się przejmował tobą, niż Elizabeth. Ale radzę ci, żebyś patrzył
przez palce na jej postępowanie. Sądzę, że rano poczuje się znacznie lepiej.
Nawet
Oko za oko: Lalka
jeśli przez dzień lub dwa zechce udawać, że lalka jest jej maleństwem, to cóż
w tym złego? Teraz
w jej ciele szaleje burza hormonalna, więc tkwi w samym centrum zamętu
emocjonalnego i jest zupełnie zdezorientowana. Daj jej jeszcze jeden dzień na
powrót do siebie. Pojutrze tu zajrzę i zobaczę, jak sobie radzi. Umowa stoi?
Bill zawahał się, ale zastanowiwszy się chwilę pad słowami Margolisa,
stwierdził, że wiele jest w nich racji.
- Stoi - powiedział, wreszcie ujmując wyciąg-niętą ku niemu dłoń lekarza.
Megan leżała na łóżku w swoim pokoju obserwując cienie na suficie. Nie
spała już od dłuższego czasu i stając pod drzwiami dziecinnego pokoju
wysłuchała całej rozmowy rodziców.
Teraz, gdy tak wpatrywała się w ciemne kształty nad głową, usłyszała jeszcze
jeden głos. Głos lalki.
Ale dzisiejszej nocy lalka jej nie wołała. Dziś był to szept.
I gdy się rozległ, Megan słuchała uważnie i stopniowo zrozumiała, co musi
zrobić.
Rozdział 10
Ranek następnego dnia wstał jasny i słoneczny, z nieba zniknęły szare
chmury, które od tygodnia wisiały niczym całun nad Blackstone. Bill wstał
wcześnie i cicho się ubrał, żeby nie obudzić Elizabeth. O szóstej już siedział
przy biurku w bibliotece. Kiedy o ósmej zjawiła się Megan i oznajmiła, że pani
Goodrich grozi wyrzuceniem jego śniadania do kosza, jeśli natychmiast nie
zjawi się przy stole, właś-nie doszedł do pocieszającego wniosku. Jeżeli będą
żyli oszczędnie i ograniczą wydatki, to może wystarczy im pieniędzy do
czasu, aż roz wiążą się problemy, jakie Jules Hartwick ma w swoim banku. W
najgorszym razie zaciągnie niewielką pożyczkę, a dom ma tak dużą wartość,
że pod jego zastaw bez trudu dostaną kredyt hipoteczny, gdyby musieli się
uciec do takich ostateczności. Kiedy pół godziny później kończył z Megan jeść
śniadanie, zadzwonił telefon i nagle okazało się, że nie będzie musiał zaciągać
kredytu.
- Zastanawiałem się, czy dysponujesz wolnym czasem? - zapytał Harvey
Connally. Bill po tonie jego głosu od razu się domyślił, że staruszek świetnie
wie o problemach, z jakim boryka się budowa centrum handlowego w Black-
stone.
- Oczywiście, to zależy od rodzaju zlecenia, ale może będę mógł ci pomóc -
odparł Bill.
- Tak też i mnie się wydaje - sucho stwierdził Connally. - Chodzi o następującą
rzecz. Mój postrzeniec, Oliver, już od dawna chce dokonać kilku przeróbek w
biurze „Kroniki". Ostatnio chyba stwierdził, że przydałby mu się własny
gabinet. Pomyślałem, że to by był świetny prezent bożonarodzeniowy dla
niego.
- To byłby i dla mnie świetny prezent pod
choinkę - zażartował Bill. - Zawsze lubiłem obsypywać podarkami wszy-kich
dookoła - zachichotał Connally. - Nie cierpię, gdy inni mają popsute święta.
Możemy się spotkać w tej dziupli Olivera? Za jakąś godzinę?
Gdy Bill odłożył słuchawkę i wrócił do jadalni, poczuł, że ciężar zmartwień,
który dźwigał na karku od kilku dni, jakby nieco zmalał.
Megan patrzyła z frontowego ganku, aż ojciec zniknął za zakrętem Amherst
Street, po czym wróciła do domu i cicho zamknęła za sobą drzwi. W głowie
nadal słyszała szept lalki - był tak samo wyraźny, jak ubiegłej nocy.
- Idź do kuchni - poleciła lalka. - Zobacz, co robi pani Goodrich.
Posłuszna głosowi Megan przesunęła się przez jadalnię, a potem maleńkie
pomieszczenie nazywane kredensem, i otworzyła drzwi do kuchni.
Gospodyni siedziała przy stole mieszając ciasto w dużej misce.
- Nie wolno próbować - ostrzegła, gdy Megan wsadziła palec do miski
nabierając dużą porcję ciemnobrązowej masy z kawałkami czekolady.
- No, najwyżej raz - ustąpiła widząc, jak masa znika w ustach dziewczynki. -
Już wystarczy
- dodała, uderzając ją lekko drewnianą łyżką po kostkach palców, gdy
sięgnęła po raz drugi.
- A teraz, jeśli dasz mi spokój na pół godziny, to potem wyjmiemy zabawki
na choinkę i ozdoby świąteczne. W nagrodę pozwolę, żebyś sama ustawiła
szopkę na półce nad kominkiem.
Megan jeszcze raz wygarnęła palcem masę i wymknęła się z kuchni.
- Pół godziny to bardzo dużo czasu - mówił głos w jej głowie.
Posłuszna temu szeptowi poszła na górę i zatrzymała się pod sypialnią
rodziców. Drzwi były zamknięte i gdy zerknęła przez dziurkę, zobaczyła, że
matka nadal leży w łóżku.
Czekała obserwując ją bacznie. Po upływie pełnej minuty stwierdziła, że
matka jeszcze śpi. Idąc dalej korytarzem minęła drzwi prowadzące do dużej
szafy w ścianie, gdzie trzymano bieliznę pościelową, i otworzyła następne.
Poranne słońce oświetlało pokój dziecinny. Megan oglądała kolorowe tapety
oraz nowiutkie meble, które rodzice kupili dla jej młodszego brata. Zaczęła się
zastanawiać, czy mimo wszystko nie powinna przestać słuchać lalki i
zignorować głos rozbrzmiewający w jej głowie. Jednak gdy tylko zaświtała jej
ta myśl, głos znów do niej zaszeptał:
- Ten pokój jest o wiele przytulniejszy od twojego - powiedział. - Tobie nie
kupili nowych mebli.
Megan ostrożnie zamknęła drzwi i na palcach podeszła do kołyski.
Lalka leżała pod różowo-błękitnym kocykiem. Miała obróconą głowę i
wyglądała zupełnie tak, jakby patrzyła wprost na dziewczynkę.
- Weź mnie - poleciła lalka.
Megan posłusznie wykonała polecenie.
- Zanieś mnie do okna.
Tuląc do siebie zabawkę Megan podeszła do okna.
- Otwórz okno.
Odłożywszy ją na parapet, Megan podniosła dolną część okna najwyżej, jak
zdołała. A potem, dalej wykonując polecenia, które głos szeptał w jej głowie,
wzięła zabawkę i wysunęła się na spadzisty w tym miejscu dach. Trzymając
się mocno krawędzi parapetu umieściła lalkę jak najdalej od okna.
Lalka ześliznęła się po mokrych dachówkach. Serce Megan biło jak młotem,
kiedy zabawka staczała się coraz bliżej krawędzi. Wtem rąbek jej spódniczki
zaczepił o ostrą krawędź jednej z dachówek i lalka zatrzymała się centymetr
od rynny, uniknąwszy upadku na taras wyłożony kamiennymi płytkami.
Megan wróciła do pokoju, zostawiając otwarte okno. Wbiegła przez łazienkę
do sypialni rodziców.
- Mamusiu! - zawołała. - Mamusiu! Obudź się! - dopadła łóżka i zaczęła
szarpać matkę za ramię. - Mamusiu! Mamo!
Elizabeth obudziła się raptownie. W jej uszach jeszcze brzmiał głos
maleństwa. Chociaż otworzyła oczy, krzyk nie ustawał. Wreszcie mimo
otępienia spowodowanego środkiem uspokajającym, rozpoznała głos Megan.
- Kochanie? - powiedziała, z trudem siadając na łóżku. Córka nadal szarpała
ją za ramię. - Co się stało? O co chodzi?
- Dziecko. Mamusiu, coś złego stało się dziecku - wyjaśniła. - Chodź!
Dziecko! A więc to nie był sen, jej maleństwo rzeczywiście ją wołało.
Odrzuciwszy kołdrę Elizabeth wstała z łóżka i potykając się pośpieszyła
przez łazienkę do pokoju dziecinnego.
Kołyska była pusta!
- Gdzie on jest? - zawołała Elizabeth podnosząc głos, bo ogarnęło ją paniczne
przerażenie. - Co mu się stało?
- Jest na zewnątrz - powiedziała Megan wskazując otwarte okno. -
Próbowałam go powstrzymać, ale...
Elizabeth już dalej nie słuchała. Podbiegła do okna i wyjrzała na zewnątrz,
gdzie królował słoneczny, jasny poranek.
A tam, na dachu, centymetr od krawędzi leżało jej maleństwo. Jak do tego
doszło? Skąd on się tam wziął?
To na pewno przez nią.
Wszystko to jej wina! Nie powinna była zostawiać go samego. Ani na chwilę.
Jeśli spróbuje się odwrócić albo chociaż drgnie, jak amen w pacierzu spadnie
na ziemię.
Elizabeth wychyliła się z okna i wyciągnęła
rękę, ale nie zdołała chwycić lalki. Podkasawszy koszulę nocną wysunęła się
na dach, trzymając się mocno parapetu.
- Pomóż mi - zwróciła się do córki. - Chwyć mnie mocno za rękę.
Gdy Megan podeszła bliżej okna i złapała obiema rękami za przegub matki,
Elizabeth puściła parapet.
- Teraz - szepnął głos w głowie dziewczynki.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi, posłusznie puściła rękę matki.
Elizabeth zaczęła się zsuwać po dachu, jej bose stopy nie znalazły oparcia na
mokrych dachówkach. Sekundę później jej lewa stopa zatrzymała się na
rynnie. Przez moment sądziła, że sobie poradzi. Wyciągnęła rękę i chwyciła
lalkę, ale było już za późno. Straciła równowagę i nie mając się czego złapać,
poleciała w dół i uderzyła głową o kamienny taras. Cały czas obronnym
gestem przytulała lalkę do piersi.
Megan zostawiła okno otwarte na oścież, wyszła z pokoju dziecinnego,
zbiegła po schodach i przez salon pognała do biblioteki. Otworzywszy drzwi
balkonowe wysunęła się na taras.
Matka leżała na plecach, głowę miała przekrzywioną pod dziwacznym
kątem, z jasnych włosów płynęła krew. W ramionach trzymała lalkę, nadal
tuląc ją troskliwie do piersi.
Oko za oko: Lalka
Megan przykucnęła obok i oderwawszy dłonie matki od zabawki, wyjęła ją z
jej uścisku, a potem przytuliła czule do siebie.
- Już dobrze, Sam - szeptała, zabierając lalkę do domu. Ostrożnie, po cichu
zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku. - Już dobrze - powtórzyła i
nawet nie zerknąwszy za siebie wyszła z biblioteki i wróciła do swojego
pokoju. - Teraz jesteś tylko moja. Nikt już nigdy mi ciebie nie zabierze.
Kiedy Bill McGuire wrócił do domu godzinę później, nie zauważył nic
niepokojącego. W korytarzu unosił się zapach pieczonego ciasta. Gdy wszedł
do kuchni, pani Goodrich wyjmowała właśnie z piekarnika ostatnią blachę
herbatników czekoladowych.
- Cóż za świetne wyczucie - stwierdziła staruszka, gdy Bill wziął ciastko z
pokaźnego stosu leżącego na talerzu. - Właśnie miałam zanieść kilka panience
Elizabeth, ale moje stare nogi chyba tak daleko się nie doczłapią.
- Niech pani się nie trudzi - rzucił Bill i nałożywszy pół tuzina herbatników na
talerzyk wyszedł z kuchni i pośpieszył na górę. Już miał wkroczyć do
sypialni, którą dzielił z żoną, kiedy usłyszał cichy śpiew córki.
Megan nuciła kołysankę.
Minąwszy drzwi do ich sypialni poszedł dalej korytarzem do pokoju córki.
Przez szeroko otwarte drzwi zobaczył Megan siedzącą na łóżku i opartą o
stos obszytych koronką poduszek.
W ramionach trzymała lalkę.
Kiedy zobaczyła ojca stojącego w drzwiach, kołysanka zamarła jej na ustach.
- Chyba ustaliliśmy, że przez jakiś czas Sam zostanie w pokoju dziecinnym -
powiedział.
- Mamusia zmieniła zdanie - oświadczyła dziewczynka z uśmiechem. -
Oddała mi Sam.
- Jesteś pewna? - spytał. - Na pewno nie wzięłaś jej sama z kołyski?
Megan pokręciła przecząco głową.
- Mamusia powiedziała, że wie, że Sam nie jest prawdziwym dzieckiem i już
jej nie chce. Powiedziała, żebym się o nią troszczyła i zawsze ją kochała.
Gdy Bill słuchał tych słów, ogarnął go dziwny niepokój.
- Gdzie jest mama? - zapytał. Megan wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Po tym, jak dała mi Sam, wróciła do pokoju dziecinnego i
zamknęła za sobą drzwi.
Niepokój Billa przerodził się w panikę. Poleciwszy córce, by nie wychodziła
od siebie aż do jego powrotu, poszedł do pokoju dziecinnego.
Kiedy otworzył drzwi, poczuł lodowaty powiew płynący przez otwarte okno.
Drzwi do łazienki i następne, wiodące do ich sypialni, stały otworem.
- Elizabeth? - zawołał. - Elizabeth! Podszedł do okna i spróbował je zamknąć.
Jednak nim zupełnie je zatrzasnął, spojrzał na spadzisty dach.
Stwierdził, że brakuje kilku dachówek.
Zupełnie, jakby po dachu zsunęło się coś ciężkiego i...
- Elizabeth! - krzyknął co sił w płucach i wybiegł z pokoju.
W kilka sekund znalazł się w bibliotece przy drzwiach balkonowych. Przez
szybę zobaczył żonę. Po chwili tulił w ramionach jej martwe ciało, a z jego
gardła dobyło się straszliwe wycie rozpaczy.
Megan, siedząca w swoim pokoju, uśmiechnęła się do lalki. I była niemal
pewna, że lalka też odpowiedziała jej uśmiechem.
Rozdział 11
W trakcie pogrzebu żony Bill McGuire zupełnie nie zdawał sobie sprawy z
lodowatego zimna wiszącego w powietrzu, bo zatracił zdolność odczuwania,
zwłaszcza drobiazgów, na przykład pogody. Z odkrytą głową trwał nad
grobem Elizabeth. U jego boku stała Megan trzymając ojca lewą ręką; w
prawej ściskała lalkę przytulając ją kurczowo do piersi obronnym gestem,
jakby nie chciała, by widziała trumnę znajdującą się tuż przed nimi. Z drugiej
strony Billa stała pani Goodrich z twarzą szczelnie przesłoniętą gęstą woalką.
Staruszka wsunęła dłoń w jego zgiętą rękę. Sprawiała wrażenie, jakby od
śmierci Elizabeth w ciągu tych trzech dni skurczyła się w sobie i chociaż dalej
zajmowała się Billem i Megan, to robiła to bez dawnej energii. Bill
przeczuwał, że zbliżające się wielkim krokami Boże Narodzenie będzie jej
ostatnimi świętami spędzonymi pośród żywych.
Nawet dom sprawiał wrażenie pogrążonego w żałobie: zatonął w ciszy
przerywanej tylko okrzykami Megan. Bill podejrzewał, że dziewczynka nie
pojmowała do końca sensu ostatnich wydarzeń. Co noc, gdy przed snem
otulał ją kołdrą, podnosiła wzrok, patrzyła mu prosto w oczy i zadawała to
samo pytanie.
- Mamusia dobrze się czuje, prawda?
- Oczywiście, że tak - zapewniał ją ojciec.
- Poszła do Boga i On się teraz o nią troszczy. Ale ubiegłego wieczoru Megan
powiedziała coś
innego:
- Sam żałuje - wyszeptała.
- Żałuje? - zdziwił się Bill. - Czego?
- Ona żałuje, że mamusia musiała odejść. Bill uznał, że podobnie jak wiele
dzieci, które
straciły jedno z rodziców w bardzo młodym wieku, Megan obarcza się winą
za śmierć matki, a ponieważ taka myśl jest niezwykle bolesna, więc przeniosła
te emocje na lalkę.
- Powiedz Sam, żeby się nie martwiła - odparł.
- To, co się stało z mamusią, nie było ani winą Sam, ani twoją, ani nikogo
innego. Takie rzeczy czasem się zdarzają i jedyne, co możemy zrobić, to
pomagać sobie wzajemnie jakoś z tym radzić.
Ale jak Megan miałaby jemu pomóc radzić sobie z czymś takim? Czy
kiedykolwiek zdoła wybaczyć sobie to, że zostawił Elizabeth samą tamtego
ranka? Przecież po obudzeniu musiała się poczuć tak okropnie.
Samotna.
W żałobie.
Opuszczona przez wszystkich.
Gnębiło go wspomnienie jej zachowania tej ostatniej nocy, kiedy uważała
lalkę za swoje dziecko. O czym wtedy myślała? Czy bała się, że wpada w
szpony szaleństwa? Czy obawiała się, że skończy tak jak jej siostra, skazana
na życie w szpitalu psychiatrycznym? A jego przy niej nie było. Nie umiał jej
pocieszyć.
Przecież mógł odłożyć o kilka godzin spotkanie z Harveyem Connally.
Ale tego nie zrobił i nigdy sobie tego nie daruje.
Bill słyszał, że Lucas Iverson rozpoczyna modlitwę końcową i kiedy trumna
Elizabeth wolno zjeżdżała do grobu, zamknął oczy, bo nie mógł patrzeć na jej
ostatnią drogę. Kiedy wielebny Iverson zamilkł, Bill pochylił się i wziął garść
ziemi. Trzymając dłoń nad trumną, zacisnął palce - wysunęła się spomiędzy
nich grudka i spadła w otwarty grób.
Tak samo jego życie rozpadało się na kawałki i sypało w proch.
Nic nie widział, bo łzy przesłoniły mu oczy, więc odsunął się znad krawędzi
grobu i stał
w milczeniu, gdy jego przyjaciele i sąsiedzi jeden
po drugim przechodzili obok, by pożegnać się
z Elizabeth i złożyć kondolencje. Zjawili się Jules i Madeline Hartwick razem z
córką i jej narzeczonym. Bankier zatrzymał się
na moment i łagodnym ruchem położył dłoń na
ramieniu Billa.
- To trudne, Bill. Wiem, jakie to dla ciebie trudne - powiedział.
Skąd Jules miałby wiedzieć, co on czuje?
- spytał się w duchu. Przecież to nie jego żona umarła.
Był także Ed Becker z żoną Bonnie i ich córką Amy, zaledwie o rok młodszą
od Megan. Kiedy Bonnie Becker szeptała słowa pociechy, usłyszał, jak Amy
zwraca się do Megan.
- Jak się nazywa twoja lala?
- Sam - odparła córka. - I to nie jest chłopiec, tylko dziewczynka, tak jak ja.
- Czy mogę ją potrzymać? - poprosiła Amy.
- Ona jest moja - Megan pokręciła przecząco głową.
Bill przyklęknął obok córki.
- Kochanie, to przecież drobiazg - powiedział.
- Pozwól Amy się nią pobawić.
Megan znów pokręciła głową i jeszcze mocniej przytuliła do siebie lalkę. Bill
spojrzał bezradnie na Bonnie Becker.
- Pobawisz się nią innym razem - szybko rzuciła żona prawnika biorąc córkę
za rękę.
- Powiedz tylko Megan, jak ci przykro z powodu jej mamy, i pójdziemy do
domu. Dobrze?
Amy zmierzyła dziewczynkę spojrzeniem ciemnych oczu.
- Jest mi przykro z powodu twojej mamy
- wyrecytowała posłusznie.
Tym razem Megan nie odpowiedziała ani słowem.
Następna podeszła Rebeka Morrison w towarzystwie ciotki, Marty Ward.
Gdy Marta mierzyła ostrym spojrzeniem siostrzenicę, ta z trudem starała się
wydusić kondolencje i zawstydzona wbiła wzrok w ziemię.
- Dziękuje ci, Rebeko, że przyszłaś - powiedział Bill, ujmując jej dłoń w swe
ręce.
- Powiedz mu to, co sobie ułożyłaś - ponagliła ją ciotka, a dziewczyna
zaczerwieniła się po cebulki włosów.
- Ja... tylko.... tak.... - zaczęła Rebeka, ale straciła wątek i zupełnie zapomniała
zdanie, które tak mozolnie ćwiczyła z ciotką.
- Jest nam bardzo przykro z powodu śmierci biednej Elizabeth - powiedziała
Marta zerkając na siostrzenicę z dezaprobatą. - To okropne, gdy zdarza się coś
takiego. Elizabeth nie była zbyt silną kobietą, prawda? Zawsze myślała...
- Elizabeth mężnie zniosła w życiu więcej cierpienia, niż przypada w udziale
przeciętnemu człowiekowi - przerwał jej Bill, patrząc Marcie Ward prosto w
oczy. - Będzie nam wszystkim bardzo jej brakować - słowa „wszystkim"
wymówił z naciskiem, żeby zbić Martę z pantałyku. A potem, widząc, jak
bardzo Rebeka wstydzi się za ciotkę, serdecznie ją uścisnął, nim zwrócił się do
następnej czekającej osoby.
Po chwili twarze żałobników zaczęły mu się rozmazywać przed oczami.
Kiedy podeszła do niego Germaine Wagner, pchając przed sobą wózek ze
sparaliżowaną matką, z trudem je rozpoznał. Gdy Klara Wagner oświadczyła
surowym tonem, że Bill „musi przyjść do nich na kolację któregoś dnia", nie
wiedział, co odpowiedzieć. Oczywiście znał Germaine z biblioteki, ale nigdy
nie przestąpił progu domu pań Wagner i z całą pewnością nie miał ochoty
teraz tego robić.
- Dziękuję - zdołał wykrztusić i odwrócił się szybko do Olivera Metcalfa i
Harveya Connally.
- Ostrzegam cię przed nią - powiedział suchym tonem Connally, patrząc, jak
Germaine pcha wózek z matką. - Uważa cię za łatwy łup.
- Wujku Harvey! Na miłość boską! - zaprotestował Oliver Metcalf. - Jestem
pewny, ze pani Wagner nie miała na myśli...
- Oczywiście, że tak - przerwał mu staruszek. - I nie mów mi, mój drogi
chłopcze, że popełniam nietakt. Mam osiemdziesiąt trzy lata i będę mówił to,
na co mam ochotę. - Po tym zwrócił się do Billa McGuire, mówiąc cieplejszym
tonem.
- Przechodzisz okropny okres w życiu i żadne słowa pociechy nic ci teraz nie
pomogą. Ale jeśli mógłbym jakoś ci ulżyć w cierpieniu, to wal do mnie jak w
dym, jasne?
Bill pokiwał głową.
- Dziękuję panu, panie Connally - powiedział.
- Tak się zastanawiałem... - Urwał, bo poczuł, że Megan bierze go za rękę.
- Nie myśl o tym - poradził mu Harvey Connally. - Takie rzeczy się zdarzają,
nie można ich wyjaśnić ani zmienić. Każdy z nas musi starać się grać jak
najlepiej tymi kartami, które nam rozdał los.
W dziesięć minut później, gdy na małym cmentarzu zostało tylko ich troje,
słowa Harveya Connally nadal rozbrzmiewały w głowie Billa.
Grać jak najlepiej kartami, które nam rozdał los.
Bill McGuire popatrzył po raz ostatni na trumnę żony, wreszcie odszedł od
grobu i ruszył ku bramie cmentarnej.
Pani Goodrich pochyliwszy się nieco do przodu rzuciła na trumnę jedną różę,
a potem sięgnęła, by ująć Megan za rękę.
Ale dziewczynka została jeszcze chwilę i chociaż nadal stała zwrócona twarzą
do grobu, wbiła wzrok w lalkę.
Lalka zaś patrzyła na nią.
Teraz rzeczywiście należały do siebie. Już nikt nigdy nie odbierze jej lalki.
Tej nocy, gdy całe Blackstone spało pogrążone we śnie, ciemna postać znów
sunęła przez puste korytarze zakładu dla obłąkanych, by wreszcie dotrzeć do
ukrytego pokoju, w którym znajdował się zbiór pamiątek po
pensjonariuszach.
Spojrzenie błyszczących oczu przesuwało się z jednego przedmiotu na drugi i
wreszcie spoczęło na lśniącym drobiazgu.
Dłoń w gładkiej rękawiczce sięgnęła po medalion i podniosła go tak wysoko,
że zamigotał w blasku księżyca płynącym z okienka.
To będzie doskonały prezent.
Mroczna postać już wiedziała, kto go otrzyma.