Lerum May Grethe Córy Życia 07 Oko za oko

May Grethe Lerum

OKO ZA OKO

ROZDZIAŁ I

Meisterplassen, 1703

Maryjka zebrała całe naręcza ziół i kwiatów, bowiem około dnia świętych apostołów Piotra i Pawła rośliny posiadają specjalną moc. Wszystkie zostały rozłożone do suszenia, każda odmiana w odpowiednim dla siebie miejscu: niektóre umieszczono w przewiewnym chło­dzie, inne porozwieszano na nasłonecznionych ścia­nach. Ciemnowłosa dziewczyna stała, trzymając w dło­niach lśniący kawałek metalu. Mrużyła oczy w blasku wspaniałego czerwcowego słońca.

- Gjertrud, powiedz mi teraz tak szczerze, czy ja je­stem do niej chociaż trochę podobna?

Poprawiała włosy przed kawałkiem wytartego srebr­nego lusterka. Odbicie było niewyraźne, ale mimo to wi­działa swoje rysy i długie, czarne włosy, które tylko la­tem stawały się odrobinę jaśniejsze, pojawiały się w nich brunatno rude pasemka, zwłaszcza w ciągu długich dni spędzanych na górskim pastwisku.

Kobieta, która wyglądała jak jej matka, nie zaraz od­powiedziała. Skrzywiła się lekko na to bezceremonialne pytanie, jakby było w nim coś bluźnierczego. Dla niej równie dobrze Maryjka mogłaby zapytać, czy nie jest trochę podobna do wielkiej Maryi, Matki Bożej.

Ale ona pytała tylko o własną matkę. O Marię... Marię, jedyną przyjaciółkę Gjertrud, osobę, która na za­wsze wyryła głęboki ślad w jej sercu.

Gjertrud wyprostowała się nad balią pełną letniej, brudnej wody. Obie kobiety prały właśnie piękne kili­my, które, jak sięgnąć pamięcią, zdobiły drewniane ścia­ny izby w Meisterplassen.

- Podobna do niej? Taaak... Z pewnością jesteś podob­na. Ale bardziej jeśli chodzi o serce, moim zdaniem. Jesteś wrażliwą dziewczyną, rozumiesz więcej niż zwyczajni lu­dzie, potrafisz pytać tak, że nikt nie umie ci odpowiedzieć. Ona też często tak robiła...

Gjertrud odwróciła wzrok. Maryjka nie dawała za wy­graną, domagała się odpowiedzi.

- Ona miała jasne włosy, prawda? I była bardzo pięk­na... Musiała być piękna...

- Ciii, dziewczyno! Mówisz tak, jakby jej nie było wśród żywych!

Maryjka westchnęła. W jej ciemnoniebieskich oczach pojawił się upór. Teraz latem twarz miała opaloną i kon­trast pomiędzy czarnymi włosami a jasną cerą nie był taki uderzający.

- Dla mnie prawie tak jest - syknęła przez zaciśnięte zęby.

Gjertrud potrząsnęła głową, jakby chciała pozbyć się nieprzyjemnego uczucia, znowu zgięła plecy nad pra­niem i przerzucała ciężkie tkaniny z jednej balii do dru­giej tak, że woda chlustała na boki.

- Ona nie umarła! Ona żyje, gdzieś tam na Północy, niech Bóg ma ją w swojej opiece. I na pewno któregoś dnia...

- ...wróci do domu, tak? Dziękuję, powtarzasz mi to od piętnastu lat, a tymczasem jedyne, co się w tej spra­wie zmieniło, to to, że ojciec również przepadł!

Gjertrud dostrzegła wyraz goryczy w smutnej twarzy dziewczyny. Pożałowała swojej szorstkości. Ta biedna mała wciąż z pewnością tęskni za ojcem. Zresztą kto te­go nie robi? Gjertrud też musiała tłumić w sobie wiele bolesnych uczuć, odkąd Randar wyruszył, by odnaleźć Marię, która została zesłana na Północ do obozu rybac­kiego. Ledwie zdołała uniknąć stosu! Na szczęście żona tego strasznego pastora Revelina zdążyła przed śmiercią wyznać całą prawdę, opowiedziała o intrydze, jaką obo­je uknuli. Sąd nie mógł jednak Marii całkiem uniewinnić, zeznawało przeciwko niej zbyt wielu świadków. Czarow­nica Maria. Mądra Maria. Znachorka. Niektórym jawiła się jako anioł, innym jako grzeszna kusicielka. Dla Gjer­trud była niemal świętą. Dla małej Maryjki pozostała imieniem... Dla Randara była opętaniem. To dlatego porzucił dom, odszedł, by odszukać ukochaną.

I znalazł ją.

Gdzieś na Północy, na skalistej wysepce, gdzie kobie­ty przetrzymywano jako niewolnice. Zmuszane do cięż­kiej pracy, sprzedawały się każdemu rybakowi, który był w stanie zapłacić kilkoma suszonymi rybami lub odrobiną wódki...

Gjertrud czekała na Randara bardzo długo. Zanim wyjechał, dowiedział się, co ona nosi w sercu. Jakie stra­szne mary dręczą ją co noc, ponieważ pokochała męża swojej przyjaciółki i wybawicielki.

Obiecał, że wróci do domu i do niej. Obiecał, że się nią zaopiekuje, obiecał, że będzie ojcem dla jedynej córki.

Ale tam na Północy odnalazł Marię. Los się do niego uśmiechnął i stało się tak, że wszyscy uwierzyli, iż jest prawnym nadzorcą obozu na wyspie Skjaervaer.

Dlatego tam został.

Dlatego córce zostało jedynie blade wspomnienie ojca.

Gjertrud wyciągnęła zaczerwienioną spracowaną dłoń, ociekającą teraz mydlanym ługiem. Pogłaskała dziewczy­nę po włosach.

- Moja najdroższa... Wiem, ile musiałaś wycierpieć. Ale pewnego dnia... pewnego dnia zrozumiesz. Pewnego dnia...

- Nie! Ja nie chcę rozumieć! I nigdy, nigdy nie wyba­czę temu pastorowi, który posłał moją matkę na zatra­cenie. Odebrał jej zagrodę i ziemię, pozbawił ją wszel­kiej czci, ukradł plebanię i wszystko co miała! Ale czy go to zadowoliło? Nie, on musiał ją jeszcze posłać na śmierć! Bo ten rybacki obóz... nie jest dużo lepszy od śmierci, prawda? Gdyby umarła, mogłabym przynaj­mniej zapomnieć, nie musiałabym przez całe życie no­sić w sobie tej przeklętej tęsknoty...

Wybuchnęła płaczem.

Gjertrud zostawiła pranie, przytuliła do siebie szlocha­jącą dziewczynę. Serce jej krwawiło na widok cierpień te­go dziecka. Troskliwe dłonie gładziły po plecach, cicho szeptane słowa przenikały przez zasłonę ciemnych wło­sów, pod którymi ukrywała się twarz Małej.

Trudnym dzieckiem była ta jej Maryjka. Myślała za wiele. Nie była w stanie pogodzić się z wyrokiem losu.

Jaka niepodobna do siostry Sunnivy! Tamta też wy­cierpiała niemało, też została jako dziecko sierotą pozba­wioną ojca i domu. Nawet teraz, kiedy była gospodynią na Gurvin, los nie szczędził jej prób. Sunniva urodziła i pochowała dwóch synków. Chyba już nie będzie dzie­ci w ich izbie. Bogu dzięki, że ma przy sobie Bjornara...

Maryjka przestała szlochać, rozejrzała się, zawsty­dzona wybuchem.

- Wiesz, Gjertrud, czasami wszystko się we mnie tak strasznie burzy. Niekiedy... nie jestem w stanie tego opa­nować. I zawsze potem wiem z coraz większą pewno­ścią, że muszę coś zrobić. Muszę... oddać. Muszę spojrzeć w oczy temu człowiekowi, dowiedzieć się, kim jest sprawca mojego nieszczęścia. Muszę poznać pastora z Lyster.

Ostatnie słowa niemal wypluła, Gjertrud znowu po­czuła w żołądku szpony strachu. Nie rozumiała gwał­townej nienawiści tej dziewczyny, była wobec niej rów­nie bezradna jak matka piskląt wobec zbliżającego się podstępnie drapieżnika. Kiedy Małą ogarniały myśli o zemście, stawała się kimś innym, kimś obcym, i była wtedy zupełnie niepodobna do swojej matki.

Może to krew kata, którą nosiła w swoich żyłach, po­wodowała ten straszny, oślepiający gniew, tę zdolność do zapominania o całym świecie w strasznej potrzebie odwetu wobec ludzi, którzy ją skrzywdzili?

Gjertrud bała się, że Maryjka będzie jedną z tych osób, które potrafią zabić w obronie ukochanych. Bardzo jej się to nie podobało.

Że też taka śliczna dziewczyna... że może być taka za­twardziała w gniewie! Gjertrud robiła sobie wymówki. Bo nie było chyba słuszne, że przekazywała temu dziecku wła­sną gorycz. Nie postępowała właściwie, przedstawiając Małej obraz matki jako niemal świętej, którą zniszczył podstępny pastor... Ale opowiadania o matce były najwięk­szą radością Maryjki od najwcześniejszego dzieciństwa.

Biedna Mała...

Zanim ojciec wyruszył na poszukiwanie matki, dziec­ko długo tuliło się do niego, zadając mnóstwo nieprzyjem­nych pytań. Gjertrud obawiała się, że dziewczyna jeszcze teraz boryka się z podejrzeniem, iż ojciec jej nie kochał...

- Maryjko, myślę, że powinnyśmy zrobić sobie przerwę.

Gjertrud celowo nie powiedziała „moje dziecko” ani „maleńka”, chciała bowiem podkreślić, że teraz rozma­wiały jak kobieta z kobietą. Maryjka uśmiechnęła się blado, delikatny wiatr osuszył już łzy. Odłożyła srebr­ne lusterko. Wylały wodę i ciężką balię zabrały ze sobą na brzeg, gdzie miały wyłożyć kilimy do płukania.

Przy posiłku Gjertrud próbowała wrócić do tamtej rozmowy. Chciała poznać najgłębsze myśli Maryjki, ale to było tak, jakby chcieć złowić węgorza w sieć. Młoda dziewczyna wymykała się, nie chciała zwierzeń. Znowu w jej oczach pojawił się tamten wyraz uporu, który spra­wiał, że Gjertrud przenikał zimny dreszcz i doznawała wyrzutów sumienia.

Czy to nie ona sama ukształtowała w Maryjce te uczucia?

Marja z radością wstała od stołu, gdy posiłek dobiegł końca. Była już zmęczona tym dniem, tęskniła, żeby zo­stać sama, żeby pójść do swojego tajemnego miejsca wy­soko w górach. To tata ją tam zaprowadził na krótko przed swoim wyjazdem. Zaprowadził tam również Sunnivę, kiedy pewnego razu musiała w spokoju pomyśleć.

To było święte miejsce.

Gdy Maryjka siedziała na wielkim kamieniu, który zwłaszcza z daleka sprawiał wrażenie, że chwieje się nie­pewnie na krawędzi skały i może lada chwila runąć w dół, czuła się wolna.

Tam na górze myśli płynęły swobodniej, były spokoj­niejsze i bardziej świadome celu. Przypominały rzekę, wijącą się w dzikich zakolach, omijającą wielkie głazy, by dotrzeć do szerszego, wygodniejszego koryta...

Maryjka nie wspomniała ani słowem o praniu, po prostu podziękowała za jedzenie i wyszła.

Lekko wspinała się po piargach i kamieniach, prze­dzierała przez zarośla i ledwo widoczne górskie ścieżki. Wiedziała, że tędy nikt za nią nie pójdzie. Nikt bowiem, kto nie znał dokładnie każdego odcinka, nie mógł nawet przypuszczać, że ten szlak można pokonać. Kiedy spo­glądała w górę, wzrok napotykał nagie skały i gładkie zbocza. To naprawdę niebezpieczny teren, niedostępny.

Wiedziała też, że wkrótce znajdzie się na górze, ostatni kawałek drogi wiódł jednak przez osypisko pełne poro­słych mchem, poruszających się przy każdym dotknięciu głazów. Ale ojciec pokazał jej, gdzie można bezpiecznie po­stawić stopę.

Fiord w dole połyskiwał błękitem, tylko gdzienieg­dzie mieniła się plama zieleni.

Widziała stąd okolicę daleko aż do Sogndal, wzrok sięgał hen, do przylądka przesłaniającego osady na tam­tym brzegu.

Meisterplassen leżało samotne, po złej stronie fiordu.

Maryjka myślała jednak, że przecież to właśnie oni mają najpiękniejszy widok. Ludzie mieszkający po wła­ściwej stronie widzieli tylko hale i szczyty oraz Meister­plassen!

Dalej w głębi fiordu, właśnie po ich stronie, rozłoży­ły się bogate osady. Bliżej wielka wieś, Fimreite, w któ­rej znajdowały się najpiękniejsze dwory z całej parafii. Dalej Eidet, tam także mieszkają ludzie. Trudno jednak do nich dotrzeć lądem. W wielu miejscach góry wzno­szą się pionowo wprost z fiordu, pocięte niebezpieczny­mi rozpadlinami i porośnięte starym borem.

Jedyna droga wiodła przez wodę.

Zresztą dla ludzi z Meisterplassen pływanie łodzią by­ło zawsze najbardziej naturalnym sposobem podróżo­wania. Nigdy nie mieli konia ani wozu, nie posiadali na­wet starej chabety, którą można by zaprząc do pługa.

Maryjka nie skarżyła się z tego powodu, nie bywała głodna, nie brakowało jej ubrań, nie musiała marznąć.

Wiedziała poza tym, że w ciągu tych blisko pięćdziesię­ciu lat, jakie minęły od chwili, kiedy jej matka przyby­ła do Meisterplassen jako nowo narodzone dziecko, wie­le się zmieniło.

Wtedy Randar był przybranym synem kata, jego dzie­dzicem. Gdy dorósł, musiał pójść w krwawe ślady swe­go ojca, i trwało tak, dopóki złe dziedzictwo nie zostało przełamane, co dokonało się krótko przed jej urodze­niem. Teraz Meisterplassen nigdy już nie będzie prze­rażającym miejscem, siedliskiem zła, którym matki stra­szyły swoje małe dzieci.

Tylko nazwa pozostała ta sama. Zagroda Mistrza.

Dom kata.

Jej dom.

Właściwie powinna była mieszkać w pięknym dworze w Lyster, jako córka wdowy po pastorze. Gdyby mama nie została stamtąd wypędzona po śmierci Mogensa...

Tylko że może wtedy mama nigdy by ponownie nie spotkała taty? Z drżeniem w sercu wywołanym tą nieo­czekiwaną myślą Maryjka uświadomiła sobie, że być mo­że ona sama nigdy by się nie urodziła.

Starała się otrząsnąć, uwolnić od niepotrzebnych roz­ważań. Nie chciała myśleć teraz o niczym, co mogłoby oddalać od dawna wytyczony cel.

Nie chciała przyjmować do wiadomości niczego, co mogłoby ją sprowadzić z raz obranej drogi, osłabić tak, że nie byłaby w stanie zrealizować planów. Bo pewne­go dnia pomści wszystko, co ten pastor zrobił jej mat­ce, ojcu i jej samej.

Całą podłość.

Wszelkie zło.

Całą chciwość.

Maryjka podciągnęła w górę kolana, wciąż wpatrywała się w leżący w dole fiord. Kilka mew bawiło się nad powierzchnią wody. Wyglądało to tak, jakby się prześci­gały w umiejętności latania i technikach lądowania.

Maryjka uśmiechnęła się. Rysy jej złagodniały, ale w oczach wciąż trwał ten wyraz uporu, który pojawił się tam w czasie wybuchu przy balii z praniem. Delikat­ny wiatr odsunął jej grzywkę z oczu, poczuła go niczym lekkie muśnięcie dłoni. Nie zwróciła jednak na to uwa­gi, tak samo jak nie zwracała uwagi na niezdarne stara­nia Gjertrud, by ukoić jej cierpienie, pocieszyć ją.

Maryjka miała cel, wiedziała, co zrobić z życiem.

Wszystko, co się z nią działo, prowadziło ku temu ce­lowi.

Tego dnia, kiedy stanie się dorosła...

Tego dnia godzina pastora wybije, już teraz powinien zacząć odmawiać modlitwy...

Wargi Maryjki były miękkie i czerwone, słońce i wiatr sprawiły, że policzki płonęły. Wciąż obserwowa­ła bawiące się mewy i czuła, że jej serce jest tak samo wolne jak te ptaki.

Tak było tutaj na górze. Zawsze. Kiedy siedziała tu na skale niczym królowa na tronie, niemal odczuwała bliskość ojca. Odczuwała też coś innego, coś nieuchwyt­nego. Gdy tylko zamknęła oczy i skupiła się, zaczynała czuć, że z kamienia, na którym siedzi, płynie ku niej ja­kieś dziwne ciepło. Ciepło nie pochodzące ze słonecz­nych promieni, płynące jakby z wnętrza, z samego ser­ca szarego kamienia.

Tutaj siadywała także jej matka.

Mama i ojciec kochali się tutaj.

Tyle zdołała zrozumieć z lekkiego drżenia jego rąk, z rumieńca, który zabarwił jego policzki tamtego dnia, przed ponad dziesięciu laty. Ona sama ledwo skończyła wtedy pięć lat, ale nastrój towarzyszący wyjazdowi ojca wciąż zachowała w pamięci. Pamiętała każdą woń, każde słowo. Jego ręce, które ją przytulały. Były odro­binę wilgotne. Jego głos, który załamał się w chwili, gdy przywarła do niego, domagając się wyjaśnień. Oczy, któ­re lśniły tak dziwnie, gdy opowiadał o mamie i o tym, jak bardzo ją kocha.

- Bardziej niż mnie? - zapytała wtedy.

On zaś protestował z całą mocą, przytulił ją gorąco. W głębi duszy wiedziała, że mówił prawdę. Nie kochał matki bardziej niż ją. Kochał inaczej...

A teraz musiał wybierać.

Zdecydował się opuścić córkę.

A ona, Maryjka, nie potrafiła żyć z tą tak prostą prze­cież prawdą. Musiała znaleźć coś, co by chroniło ojca przed jej złymi uczuciami.

Ratunkiem okazał się podły pastor.

Bo to przecież jego wina, że również ojciec musiał wy­jechać!

Uśmiech Maryjki rozpłynął się we łzach, płakała te­raz szczerze nad tamtym dzieckiem, którym przecież pozostała. Naprawdę nie było jej lekko. Ale lata mijały, zdążyła przeżyć co najmniej tyle samo dobrych chwil, co smutnych. A teraz jest już prawie dorosła.

Wkrótce czas się dopełni.

Jak najszybciej musi porozmawiać z Gjertrud, wytłu­maczyć jej, że protest na nic się nie zda.

Zresztą Gjertrud z pewnością zrozumie. Czyż ona sa­ma nie mówiła o tym pastorze z nienawiścią w głosie? Czy ona sama z jego powodu nie utraciła jedynej przy­jaciółki? Czy przez tego pastora nie musiała poświęcić życia?

Maryjka wiedziała, że posiada dość władzy nad Gjertrud, by pokierować nią tak jak zechce. Ta kobieta ko­chała ją bezgranicznie.

Jak córkę. Albo jeszcze bardziej.

Gjertrud nigdy, absolutnie nigdy by mnie nie opuści­ła, pomyślała.

Jesienne święto obchodzono tak, jakby wieki zatrzyma­ły się we wsiach położonych nad brzegami długiego fiordu. Pastorom nie bardzo się to święto podobało, byli jednak bezradni Wiedzieli, że ludzie odprawiają te radosne rytua­ły, podczas których składa się w ofierze ziarno, warzywa i pokarmy mięsne na pamiątkę tego, co robili ich najdaw­niejsi przodkowie, składający dary swoim bogom. Teraz wszyscy są chrześcijanami, wobec tego zbiory poświęcają Bogu w Trójcy Świętej Jedynemu, księża wzdragali się jed­nak na myśl o tych obrzędach, grzesznych tańcach i rado­snych ceremoniach, w których naprawdę nie było ani śla­du chrześcijańskiej liturgii W Lyster wystawiano na dwór saganki z kaszą na mleku i gotowaną baraniną, ponadto krowi ser i roztopiony tłuszcz. Ludzie pili wywar z mięsa tak samo, jak nakazywał zwyczaj za czasów Tora i Odyna.

A kiedy w niedzielę wierni spotykali się w kościele na dziękczynnej mszy, to nie kazanie pastora ani chrześci­jańska Ewangelia wywoływały ten radosny, pełen ocze­kiwania nastrój.

Właściwe obchody zaczynały się bowiem po zakoń­czeniu nabożeństwa...

W domach czekały nakryte stoły, nawet w najbiedniej­szych chałupach wyjmowano wtedy coś specjalnego. Był czas zbiorów. Jedzenie znajdowało się pod dachem. Dłu­ga wiosna i lato, czas wytwarzania, dobiegły końca. Teraz nadchodził czas korzystania z owoców pracy, czas odpo­czynku i rozrywki. Nawet zwierzęta dostawały jakieś smakołyki, jeśli teraz je zaniedbać i nie dać im wieczorem siana, to zimą dostaną wszy...

I dla ludzi, i dla zwierząt nadchodziły nieco krótsze dni robocze. Wysiłek może nie będzie mniejszy, mróz i niedojadanie dokuczą zimą wielu z nich, ale na obcho­dach dożynkowych nie należy oszczędzać. W jakimś sensie są to święte dni.

Dwie samotne kobiety w Meisterplassen zamierzały pójść do wsi. Jesienne słońce było piękne, świeciło nie­mal oślepiająco na zupełnie czystym niebie. Światło odbijało się we włosach Maryjki i Gjertrud była dumna niczym prawdziwa matka z urodziwej przybranej córki.

W duchu modliła się gorąco, żeby ten dzień przyniósł coś dobrego Niech czas spędzony w towarzystwie in­nych młodych ludzi sprawi, że jej ukochana Maryjka za­cznie myśleć o czymś innym, porzuci swoje samotne rozwalania o zemście. Może właśnie dzisiaj spotka ja­kiegoś chłopca - . Może spotka kogoś całkiem wyjątko­wego, kto wzbudzi w niej dobre uczucia? Wprawdzie to jeszcze dość wcześnie, ale Maryjka zawsze była trochę nad wiek dojrzała. Może to dziedzictwo, które przynio­sła ze sobą na świat, a może jakieś przekleństwo? Gjer­trud wiedziała, że matka i babka dziewczyny także doj­rzewały bardzo wcześnie.

Teraz chciała ze skrzyni Marii wyjąć wstążkę.

Nie otwierała tych kufrów zbyt często, ostatni raz przed ślubem Sunnivy. Skrzynie Marii stały w domu jak święte, niczym Arka Przymierza. Gjertrud z największą niechęcią decydowała się zajrzeć do którejś z nich choćby po to, by przewietrzyć zawartość i włożyć do środka wo­reczki ze świeżymi ziołami przeciwko molom i innemu pa­skudztwu. Co by to było, gdyby Maria wróciła do domu i zobaczyła, że nie utrzymywała jej rzeczy w porządku!

Ale teraz, dzisiaj, Maryjka mogła sama wybrać coś dla siebie spośród barwnych wstążek swojej matki. Niczym mała dziewczynka wpatrywała się szeroko otwartymi oczyma w niezwykłe skarby ukryte w ciężkich skrzyniach.

Książki, papiery, ubrania, jakieś ozdoby...

- Gdzie jest ta srebrna fajka, o której opowiadałaś? - zapytała.

- Wysłałam ją, kiedy twój ojciec wyjeżdżał. Zabrał faj­kę i najważniejsze książki.

Maryjka powoli kiwała głową. Tata nie wyjechał z pu­stymi rękami. Już wtedy, kiedy zobaczyła jego ciężki wo­rek, zakiełkowała w niej zła pewność: on nie wróci. Słowa, które wypowiadał, były puste i bezsilne. I dlatego właści­wie nigdy nie miała uczucia, że wtedy kłamał. Wróciłby do niej. gdyby matka umarła. Ale to chyba dobrze, że tam zo­stał. Ona sama miała przecież Gjertrud. Mama w tym stra­sznym, opuszczonym miejscu nie miała nikogo.

- Wezmę tę białą - powiedziała Maryjka, wyjmując delikatną starą koronkę i unosząc ją ku światłu. Gjer­trud pomogła jej wpleść wstążkę w świeżo umyte wło­sy. Wyglądało to wspaniale, biała koronka z latami po­żółkła, ale i tak tworzyła niezwykły kontrast z ciemną czupryną Maryjki.

- Złamiesz dzisiaj mnóstwo chłopięcych serc, zoba­czysz, ich trzask będzie słychać stąd aż do Kaupanger - zażartowała Gjertrud.

Maryjka prychnęła.

Obie ostrożnie usiadły w łodzi, żeby nie zniszczyć i nie pognieść pięknych ubrań, nie poplamić czarną smo­łą, którą jakiś czas temu wysmarowały łódź. Gjertrud za­uważyła, że niektóre żelazne śruby zardzewiały i trzeba je jak najszybciej wymienić. Westchnęła ledwo dosłyszal­nie, jak trudno samotnej kobiecie dopilnować wszystkiego. Przez te długie lata od kiedy Randar wyjechał, nie szczędziła wysiłku, by utrzymać gospodarstwo w takim samym stanie jak za jego czasów. Musiała jednak niekie­dy przyznać, że to naprawdę za wiele. Maryjka tymcza­sem wyrosła, ale nawet z jej pomocą Gjertrud mogła uprawiać coraz mniejsze poletka. Dach domu przeciekał, ściana w oborze wymagała ocieplenia. Pług trzeba było zawieźć do kowala, bo lemiesz pękł na dwoje, kiedy wio­sną Gjertrud w desperacji oparła się o niego tak mocno, że wbił się pomiędzy dwa wielkie kamienie.

Bóg wie, jakim sposobem Randarowi udawało się spłacać kolejne raty ciążącego na gospodarstwie długu! Kiedy pozwolono im wykupić Meisterplassen, ustalono bardzo wysoką cenę. Mieli w ten sposób zapłacić za wy­cofanie oskarżeń. Teraz Randar nie mógł po prostu prze­kazywać władzom swojej zapłaty, którą dostawał jako nadzorca obozu. Wierzono bowiem, że na małej skale rządzi Sigurd Sigurdssonn. Nikt nie wiedział o śmierci nadzorcy, ani o tym, że Randar zajął jego miejsce. Ran­dar Meisterplass po prostu już nie istniał. Zwłoki, które znaleziono w porcie w Bergen, zostały zidentyfikowane. Uznano, że jest to mieszkaniec Sogn, podróżujący do Bergen. Istnieli świadkowie, władze doszły do wniosku, że zmarły musiał być albo Sigurdssonnem, albo tym nie znanym z nazwiska mieszkańcem Sogn. A przecież Si­gurdssonn odpłynął właśnie tego samego ranka na stat­ku „Felicia”, zmierzającym ku Skjseraer...

Kiedy Gjertrud i Maryjka dostały list od Marii, nie wie­działy jeszcze, że Randar został uznany za zmarłego. Od­powiedzialni za to ludzie w Bergen mieli z pewnością co innego do roboty, niż szukanie krewnych jakiegoś bieda­ka, którego ciało znaleziono na suchym po odpływie brze­gu. Na szczęście. Gjertrud bowiem nie była sobie w stanie nawet wyobrazić, co by się wtedy stało. Zresztą list od Marii również wprawił ją w szok. Maria pisała mianowi­cie, że Randar już nie wróci. Opowiadała o wszystkim, co się w ich obozie tak bardzo zmieniło na lepsze. O tym, jak ona i Randar śmieją się ze zdumienia niczego nie ro­zumiejących kobiet. Żadna z nich przecież nawet by nie przypuszczała, że Maria tak szybko wpuści do swojego łóżka nowego nadzorcę. Ona, która tyle mówiła o tym, jaka to niesprawiedliwość, że kobiety muszą się sprzeda­wać, by przeżyć.

Gjertrud musiała dać list Maryjce, która nauczyła się sztuki czytania od starszej siostry. Gjertrud natomiast z żalem przyznawała, że ta sztuka jest trudniejsza niż wszystko, czego dotychczas w życiu próbowała. Kiedyś Maria obiecała, że nauczy ją rozumieć te dziwne znacz­ki, ale wkrótce przyszli ludzie lensmana...

No trudno, teraz nie miało to już wielkiego znacze­nia. Maryjka umie przecież czytać. To ona czytała i pi­sała za obie, gdy było to konieczne. Dla Gjertrud istnia­ły inne ważne umiejętności.

Łódź cięła fale, jakby płynęła wyznaczoną wcześniej drogą. Maryjka chciała wiosłować, jej silne młode ramio­na unosiły w górę i opuszczały wiosła w miarowym ryt­mie. Kiedy kobiety dotarły do połowy drogi, odezwały się wzywające wiernych kościelne dzwony. Kościół w Ste­dje był stary i bardzo piękny, wznosił się nienaruszony od czasu, kiedy położono pierwsze zręby setki lat temu. Teraz postarzał się, tu i ówdzie widziało się przekrzywio­ne deski, czasy nastały ciężkie i nikt nie był w stanie pła­cić więcej niż trzeba na dom Pana. Świątynia zachowała jednak uroczysty i dostojny nastrój, który sprawiał, że w jej ścianach odczuwało się obecność Ducha Świętego.

Gjertrud próbowała przyswoić sobie większość z tego, co działo się na ambonie i przed ołtarzem. Kościół został udekorowany barwnymi kwiatami, wszędzie rozstawiono kosze z jedzeniem. To dary parafian. Większość równie niepozorna jak sami ludzie. Pod grzmiącym głosem pasto­ra czuli się oni mali i bezbronni. Ale oczekiwania związane z nadchodzącą nocą dodawały im odwagi, spra­wiały, że twarze przybierały łagodniejszy wyraz. Dziś wie­czorem nie trzeba będzie myśleć o darach dla Kościoła, o surowych pastorach ani o strażnikach. Dziś wieczorem nie trzeba myśleć o tym, że opłaty i podatki dla Korony wciąż rosną. Dziś wieczorem będzie święto i wszystkie po­wszednie troski muszą poczekać. Powoli jednak hardość opuszczała ludzi i niewielu było w kościele takich, którzy nie kierowaliby wzroku w podłogę, słysząc surowe napo­mnienia pastora.

Gjertrud widziała, że Maryjka stoi wyprostowana, z uniesioną głową. Z zadowoleniem dostrzegała spojrze­nia płynące ku niej z męskiej strony kościoła. Wielu chłopców spoglądało na młodą pannę, żaden jednak nie został nagrodzony choćby przelotną uwagą.

Tak właśnie powinno było być. W kościele.

Później, kiedy poważne zgromadzenie wiernych roz­proszy się na cmentarzu na mniejsze, wesoło gwarzące grupki...

Wtedy wieś będzie mogła zobaczyć, że córka Marii jest prawie dorosła.

Gjertrud znała wielu takich, którzy wyjątkowo łaska­wym okiem patrzyli na matkę. Maryjka nie była do niej podobna. Nie trzeba jednak być mężczyzną, by zrozu­mieć, że dziewczyna posiada tę samą siłę, jaką obdarzony jest piękny kamień przyciągający do siebie żelazne opiłki...

ROZDZIAŁ II

- Patrzcie, to córka Marii... Spójrzcie, jak wysoko za­dziera nosa! Można by myśleć, że jest właścicielką przy­najmniej połowy parafii, a nie nędzną córką kata...

- Oto młoda Maryjka! Rzadki widok! Ale za to jaki!

- Te czarne włosy... Ładna dziewczyna, nie ma co. Je­szcze bardziej podobna do czarownicy niż matka, rze­czywiście... brakuje tylko tego czarnego kota, którego lu­dzie widywali, jak ssie pierś jej matki...

- To Maria, córka Marii. Dumna dziewczyna! Zoba­czycie, że wyrośnie na wyjątkową kobietę...

Na kościelnym cmentarzu to wznosił się, to opadał szum głosów, setki słów zawisły ponad tłumem niczym obłok, ale trudno było rozróżnić, co kto mówi. Ludzie dyskutowali o jesiennych zbiorach, narzekali na podat­ki, roztrząsali dzisiejszą Ewangelię, przede wszystkim jednak żartowali i śmiali się w oczekiwaniu nadchodzą­cej radości. Sam pastor zebrał wokół siebie tuż przy wej­ściu do kościoła gromadkę ubranych na czarno męż­czyzn i ich ponurych żon, stali teraz pogrążeni w cichej rozmowie, poważni, twarze mieli nieprzeniknione.

Zdjęci grozą dziwili się tej lekkomyślności, która równie pewnie jak wieczór miała ogarnąć tłum zebra­nych przed kościołem ludzi.

Gjertrud i Maryjka ukłoniły się uprzejmie pełnemu godności zgromadzeniu przy schodach, lecz pośpieszy­ły dalej. U stóp kościelnego wzgórza słychać było perliste śmiechy kobiet i strzępy rubasznych żartów męż­czyzn. Tam też było dużo bardziej kolorowo, zwłaszcza kobiety ustroiły się w swoje najpiękniejsze ubrania. Barwne wstążki, haftowane wełniane staniki, tu i tam lśniąca zapinka z najprawdziwszego srebra. Zielone spó­dnice, czarne spódnice, spódnice w kratę i spódnice ozdobione pasami haftowanych róż. Młode dziewczyny z wplecionymi we włosy pięknymi wstążkami, mężatki w swoich charakterystycznych czepkach. Niektóre z nich nosiły usztywnione czepce z czystego białego lnu.

Wdowa po lensmanie Stedje, stara pani Hilda, nale­żała do takich, które właśnie w ten sposób demonstru­ją swój dostatek. Stała w centrum dużej grupy kobiet rozmawiających o daniach, które będzie się serwować dzisiejszego wieczoru. Była tam też wdowa po pomoc­niku kowala, trzymała się zdumiewająco dobrze. Jej dzieci już dorosły, ona sama ponownie wyszła za mąż za żołnierza, który sprowadził się do wsi. Gjertrud wie­działa, że ta kobieta odegrała kiedyś przypadkiem waż­ną rolę w życiu Randara i Marii. To jej zmarły mąż za­mordował ojca Randara...

Jak to dobrze, że Maryjka o tym nie wie. To jej wciąż płonące pragnienie zemsty mogłoby sprawić, że zaata­kowałaby niczemu niewinną, obdarzoną dobrym ser­cem kobietę...

Nie, skąd... Na pewno by niczego takiego nie zrobiła. Gjertrud wiedziała, że to niesprawiedliwie tak myśleć. Maryjka była może trochę zbyt wybuchowa i gwałtow­na, za bardzo ulegała swojemu pragnieniu wyrównania rachunków. Ale to przecież młoda dziewczyna. Życie na­uczy ją, że nie wszystko jest albo czarne, albo białe, że należy dostrzegać więcej odcieni... Gjertrud spoglądała ukradkiem na młodą osobę u swego boku, zauważyła, jak tamta bez nieśmiałości i lęku odwzajemnia teraz przeciągłe spojrzenia mężczyzn. Uśmiechała się do nich, ciepło i szczerze, zarazem jednak z wyraźnie widoczną rezerwą. Wprawiała ich w zakłopotanie, nie wiedzieli, jak się zachować. Ciepło jej uśmiechu pobudzało ich, ale kryjące się w nim coś jeszcze, jakby ostrzeżenie, zmusza­ło do zachowania dystansu.

- Chodź, moje dziecko, pójdziemy do Sunnivy. Już dawno z nią nie rozmawiałyśmy, a twoja siostra ma z pew­nością do opowiedzenia wiele nowin ze wsi!

- Ale ona stoi razem z Andreasem Hof... On był wśród tych, którzy najgłośniej rozprawiali o grzechach mamy...

Gjertrud westchnęła.

- Dziecko kochane, musimy próbować się od tego uwolnić, zostawić za sobą dawne sprawy. Jeśli wciąż bę­dziemy roztrząsać to, co się stało, to wieś też o tym nie zapomni. Spróbuj... spróbuj unieść głowę i uśmiechnąć się do niego. Zobaczysz wtedy, że...

- Mowy nie ma! Ja wiem, po czyjej stronie on stoi. Nie zdradzę matki, nie będę się uśmiechać ani mizdrzyć do jej wrogów.

Gjertrud, zmęczona, dała za wygraną.

- Dobrze, w takim razie przyprowadzę Sunnive i Bjornara tutaj. Bo chyba chciałabyś porozmawiać ze swoją jedyną siostrą?

Maryjka ledwo dostrzegalnie skinęła głową.

Gjertrud wiedziała, że obie siostry jeszcze się tak na­prawdę ze sobą nie zaprzyjaźniły. Dzieliło je zbyt wie­le lat, zbyt wiele doświadczeń. Życie każdej z nich za­czynało się w zupełnie innych warunkach, różniły się i wyglądem, i charakterem tak bardzo, że nikt obcy na­wet by się nie domyślał pokrewieństwa.

Sunniva Gurvin, solidna, cierpliwa, znakomita gospodyni. Urodzona w dostatku jako młodsza córka Mogen­sa Skanke. Była ulubienicą ojca, ale zawsze bardzo kocha­ła matkę. Wypędzona z domu dzieciństwa przez własną przyrodnią siostrę i jej męża, nowego proboszcza. Dora­stała jako pasierbica kata. W końcu, w najtrudniejszym okresie młodości, pozbawiona matki.

Bogu niech będą dzięki za Bjornara!

Łagodny, mądry mąż Sunnivy był jak stworzony dla niej. Oboje budowali w Gurvin poczucie bezpieczeń­stwa, ich małżeństwo było niczym opoka, prowadzili gospodarstwo z wielką starannością i zapałem, nawet te­ściowie głośno wychwalali młodą gospodynię. Wzorowe gospodarstwo. Wzorowy dom. Wzorowi rodzice.

Niestety, pozbawieni dzieci.

W dziesięć miesięcy po ślubie Sunniva urodziła syn­ka. Przeżył zaledwie dwa dni, po czym umarł w wyniku strasznego krwotoku. Maleństwo było chore, przyszło na ten świat zupełnie sine, jego oczka nie były w stanie niczego dojrzeć.

W półtora roku później Sunniva urodziła drugiego syn­ka. Ten przeżył całe dwa lata, ale od pierwszej chwili nikt nie wątpił, że jest poważnie chory. Miał tę samą ciemnosiną skórę, taką samą rzadziutką krew... Już w ciągu pierw­szej godziny po urodzeniu maleństwo o mało nie zmarło, ponieważ nie można było zatrzymać strumyka krwi wy­pływającego z pępowiny. Później jego pieluszki zawsze były zabarwione rozwodnioną krwią. Sunniva woziła go do wszystkich mądrych babek i znachorek w okolicy, sprowadzono nawet sławną i bardzo zdolną uzdrowiciel­kę aż z Vik. To kosztowało rodzinę Gurvin sporo srebra, ale dziecku nie pomogło ani trochę.

Mały Bjorn podążył za swoim starszym bratem, po którym odziedziczył też imię. Teraz obaj malcy spoczywali w cichym zakątku cmentarza i Sunniva zawsze pierwsze chwile po nabożeństwie przeznaczała na upo­rządkowanie i ozdobienie grobu, ciepłą matczyną dło­nią gładziła proste żelazne krzyże.

Było jasne, że więcej dzieci nie urodzi.

Gjertrud nie wiedziała, czy małżeństwo z Gurvin do­konało takiego wyboru, czy coś w Sunnivie zostało uszkodzone i uczyniło ją bezpłodną. Jakkolwiek było, młoda kobieta dźwigała ciężki krzyż. Młodsza siostra, Maryjka, również cierpiała, choć w porównaniu z trage­dią Sunnivy zmartwienia młodej dziewczyny wydawały się blade i nieważne.

Siostry przywitały się serdecznie, młodsza niemal zniknęła w bujnych objęciach Sunnivy. Nigdy nie miała szczupłej talii, a po dzieciach jej solidnie zbudowane cia­ło uzyskało kształty, które świadczyły, że ludzie w Gu­rvin nie głodują. Sunniva zawsze była pogodna i nawet zmartwienia nie stłumiły w niej ciepła, nie zgasiły życz­liwego, otwartego spojrzenia. Parę delikatnych zmar­szczek wokół ust, kilka kurzych łapek w kącikach oczu. Łzy wylane po zmarłych dzieciach wyżłobiły delikatne bruzdy w jej łagodnej twarzy, Gjertrud uważała jednak, że to dodaje Sunnivie urody. Oto kobieta, która wie o ży­ciu wiele. Dzięki Bogu mimo strasznych tragedii ma je­szcze swego ukochanego Bjornara. Rzadko która mał­żeńska para tak wyraźnie pokazywała otoczeniu swoją wspólnotę i miłość. Nigdy nie słyszano, żeby Sunniva powiedziała złe słowo o swoim mężu na spotkaniach ko­biet przy praniu czy na modlitwach organizowanych przez żonę proboszcza. Nigdy też nikt nie widział Bjor­nara Gurvinaw gromadzie pijanych chłopów, odwiedza­jących nocami Kari - Wronę...

Gjertrud zastanawiała się, co Sunniva opowiedziała młodszej siostrze o swoim dzieciństwie. Nigdy nie słysza­ła, żeby Maryjka o cokolwiek pytała, była jednak pewna, że Mała gromadzi informacje i wypytuje siostrę, kiedy są same. Może należałoby ostrzec starszą, by uważała na sło­wa. Ostatnie, czego Maryjce potrzeba, to dolewanie oli­wy do ognia...

Ale dzisiejszego wieczora nikt nie będzie rozmawiał o troskach i zmartwieniach, o zemście i zdradzie. Dziś wieczorem będzie zabawa!

Sunniva zaprosiła je obie do swego domu, gdzie cze­kały już stoły nakryte dla domowników i przyjaciół. Wynajęto również muzykanta i zaraz po północy mia­ły się rozpocząć tańce. Trzeba poczekać, aż święty dzień dobiegnie końca. Na szczęście nie było zakazu jedzenia do syta w niedzielę, więc pozostałe godziny wszyscy za­mierzali przeznaczyć na korzystanie z rozkoszy suto za­stawionego stołu.

W obszernej izbie zalegał pod sufitem gęsty dym. Śmie­chy i rozmowy blisko trzydziestu osób wypełniały pomie­szczenie. Ludzie siedzieli na ławach wzdłuż dużego stołu, przy którego końcach zajęli miejsca Sunniva i Bjornar. Niektórzy musieli zadowolić się stołkami i pieńkami usta­wionymi pod ścianami, ale to nie miało żadnego znacze­nia. Wszystkich obsługiwano tak samo, a piwo, chłodne i słodkie, płynęło nieprzerwanym strumieniem z siedmiu beczek w piwnicy. Bjornar znany był we wsi jako ten, który warzy smakowite piwo, nie tak mocne, jak by mo­że niektórzy sobie życzyli, za to niezwykle smaczne i doj­rzale. Kobiety cieszyły się, że mężowie mogą je pić w wiel­kich ilościach i nie pospadają pod stół.

Gjertrud siedziała pomiędzy nowo przybyłym do wsi komornikiem a najmłodszym synem wuja Bjornara. Maryjkę posadzono u boku Sunnivy w otoczeniu młodych mężczyzn. Prześcigali się oni w usługiwaniu jej, dolewa­li do kufla i podsuwali smakołyki. Podawano gotowane warzywa, między innymi groch, kiszoną kapustę z mnó­stwem kminku, marchew w delikatnym mlecznym so­sie oraz miękką, słodką, duszoną w maśle cebulę. Z mięs przygotowano baraninę i drób, większość półmisków jednak wypełniono kawałkami świeżej i solonej wie­przowiny. Goście wprost nie byli w stanie wyrazić po­dziwu nad hojnością gospodarzy, stoły zastawiono tak, jakby nigdy nie trzeba było myśleć ani o dniu jutrzej­szym, ani o stojącej już u drzwi zimie.

Usta poruszały się miarowo, rozkoszując się jedze­niem, żołądki napełniały się i pęczniały, uczucie wszech­ogarniającej sytości przenikało członki, ludzie starali się je dobrze zapamiętać. Takie posiłki można będzie wspo­minać w głodne wieczory, jakie z pewnością nadejdą po świętach Bożego Narodzenia, kiedy pojemniki na ziar­no i beczki z mięsem zaczną świecić pustymi dnami...

Wielu przemawiało na cześć gospodarzy, niektórzy dbali, by przytoczyć jedno czy drugie słowo z Biblii. Z wolna noc stawała się coraz ciemniejsza i tony har­monii rozpalały ogień w sytym już zgromadzeniu.

Wkrótce podłoga trzęsła się pod przytupującymi no­gami, muzyka poprzez uszy docierała do serca i ożywia­ła tańczące stopy.

Kawalerowie Maryjki ustawiali się w kolejce. Każde­mu ofiarowała jeden taniec, w końcu jednak podzięko­wała i z uczuciem ulgi wymknęła się na dwór, gdzie ni­czym ryba wyrzucona na brzeg wciągała zimne, świeże powietrze.

Ależ zaduch w tej izbie!

Nie przywykła do tłumnych zgromadzeń. I chyba nic dziwnego, tego rodzaju okazje w jej życiu można było policzyć na palcach jednej ręki. Przeważnie siedziały w domu same, ona i Gjertrud, czasami tylko zdarzali się jacyś goście.

Grube ściany z drewnianych bali tłumiły dźwięki pie­śni, tupot tańczących nóg i żałosne zawodzenie harmonii, mimo to odgłosy zabawy wdzierały się do uszu Maryjki. Powoli zaczęła się więc oddalać od domu ku zabudowa­niom gospodarskim. Tam również panował niepokój, zwierzęta najwyraźniej nie lubiły tych niezwyczajnych ha­łasów docierających z izby. Krowy porykiwały od czasu do czasu przeciągle, jakby pytały, co to się dzieje. Owce beczały spłoszone. Maryjka otworzyła drzwi, obejrzała się pospiesznie przez ramię i weszła do środka. Lubiła szukać spokoju przy zwierzętach, często zachodziła do swojej małej obórki i głaskała miękkie owcze futra, które tak roz­kosznie grzały.

Tutaj panował mrok. Maryjka po omacku szła na­przód, odnalazła latarkę, ale nie miała czym skrzesać ognia. Zmieniła więc plany, zamknęła za sobą drzwi. Na­gle drgnęła, gdy na podwórzu za nią rozległy się kroki.

Zobaczyła ciemną, wysoką postać.

Dostrzegała jedynie zarys sylwetki obcego, widziała jednak, że to rosły, brodaty mężczyzna. Na głowie miał charakterystyczny kapelusz z szerokim rondem. Niósł coś na plecach, prawdopodobnie worek.

Utykał lekko na jedną nogę, pociągał nią, przez co je­go chód łatwo było rozpoznać.

- Ole! Ole - Miedziak, czy to ty?

Mężczyzna odwrócił się wolno, Maryjka była pewna, że się uśmiecha. Podbiegła do niego, nie miała już żad­nych wątpliwości.

Ole Seiderstad przyjechał! Ten włóczęga, ten ogromny, niezwykły człowiek, który żył inaczej niż inni, odrzu­cał powszechnie przyjęte obyczaje. Mimo to był akcep­towany. Podziwiano jego odwagę, jego czyny i zdolność robienia wspaniałych interesów niemal z każdym. Jeśli ktoś chciał być pewien, że dostanie najlepszą cenę za skó­ry lub płótno wysłane do miasta, powinien zatroszczyć się o to, by jego towary sprzedawał Ole - Miedziak. Ole pozbawiony był wszelkiej pychy i wyniosłości, podejmo­wał się również brudnych robót. Na przykład przewoże­nia zwłok... To dlatego jego wielka czarna łódź budziła lęk i napełniała przerażeniem dzieci kryjące się za mat­czynymi spódnicami. Maryjka nigdy nie uważała, że w Olem jest coś tajemniczego lub nieprzyjemnego, bar­dzo jej się jednak podobało, że inni tak myślą. Od naj­wcześniejszego dzieciństwa wspinała się temu niezwykłe­mu mężczyźnie na kolana natychmiast, gdy tylko przy­był do Meisterplassen. Wiedziała, że jest to przyjaciel ta­ty. Że był również przyjacielem mamy. Szczerze mówiąc, przyjaźnił się też z babcią Liv kiedyś bardzo dawno te­mu, kiedy babcia była jeszcze prawie dzieckiem...

Ile on może teraz mieć lat? Co najmniej osiemdziesiąt albo i więcej, uznała Maryjka. Kiedy jednak zarzuciła mu ręce na szyję i stanęła na palcach, po jego niedźwiedzim uścisku poczuła, że Ole wciąż jeszcze posiada muskuły i krzepę, której mógłby mu pozazdrościć o dwadzieścia lat młodszy człowiek.

- Co za radość, że ty też tu jesteś, Ole! Nie widziałam cię co najmniej od pół roku. Masz dużo nowin do opo­wiedzenia? Byłeś w Bergen? A może w... Lyster?

Maryjka zawsze z wielkim zainteresowaniem słucha­ła relacji z wypraw Olego.

- No, no, maleńka, pozwól mi chociaż zdjąć worek z pleców, zanim zasypiesz mnie swoimi pytaniami. Pamiętaj, że jestem starym człowiekiem! Oczywiście, oczy­wiście, mam do opowiedzenia to i owo, najpierw jednak chciałbym spróbować pysznego świeżego mięsa z gro­chem, które przyrządza Sunniva! Mmm... pachnie rozko­sznie...

- Pytanie tylko, czy została jeszcze chociaż odrobina po tej gromadzie kruków, która się tutaj pożywiała - od­parła Maryjka z pogardą.

Ole wybuchnął śmiechem.

- Ha! Kiedy twoja siostra zaprasza gości, w misach nigdy nie zobaczysz dna! A poza tym odłożyła pewnie jaką kość dla mnie, wiedziała, że wkrótce znajdę się w tej okolicy.

Zanim zdążył dokończyć zdanie, drzwi domu otwo­rzyły się jak szeroko i na progu, w świetle płynącym z izby, stanęła Sunniva, duża i zarumieniona.

- Ole! Witaj, stary przyjacielu! I niech Bóg ma cię w opiece!

- Dziękuję, Sunnivo, dziękuję, moja kochana. Jaka je­steś piękna dzisiejszego wieczoru, policzki płoną ci jak w dniu, kiedy byłaś panną młodą. Jesteś równie urodzi­wa... Nie, co ja mówię, jesteś jeszcze ładniejsza!

Sunniva śmiała się, z radością przyjmowała komple­menty gościa i poprowadziła go za sobą do izby. Jej okrągłe ramiona nie zapomniały o Maryjce, ona również została wciągnięta do środka. Otoczył ją zapach jedze­nia, ludzkiego potu, nie słyszała głosu siostry, bo wszy­stko zagłuszały śpiewy i taneczne przytupywania.

Dźwięki zabawy dawno umilkły. Ostatni wielbiciel Maryjki dał za wygraną. Misy zostały opróżnione i do­kładnie wymyte. Zamieciona podłoga pachniała świeżym jałowcem. Na palenisku spokojnie dopalał się ogień.

Wschodnia połowa nieba pojaśniała, wkrótce zaróżo­wi się blaskiem poranka. Było chłodno, to najzimniej­sza noc tej jesieni. Przymrozki na Michała to zły znak...

Sunniva siedziała wygodnie oparta na pięknej rozkła­danej sofie. Głowa Maryjki spoczywała na jej ramieniu. W łóżku pod ścianą ciężko oddychał śpiący Bjornar. Od czasu do czasu pochrapywał cicho, co Maryjce przypo­minało mruczenie wielkiego zadowolonego kota.

Gjertrud też z pewnością spała na którymś z posłań rozłożonych dla gości na strychu i w zabudowaniach go­spodarskich.

Święto dobiegło końca.

Obie siostry rozkoszowały się chwilą całkowitego spokoju.

Maryjka nigdy nie siedziała tak blisko Sunnivy, ale dzisiejszej nocy wydawało się to całkiem naturalne. Dzi­siaj nareszcie obie siostry naprawdę się nawzajem po­znały. Siostrami były zawsze, ale teraz obie są kobieta­mi, już nie kobieta i dziecko jak dawniej, ale kobieta i kobieta. W oczach Sunnivy mieniły się łzy, kiedy z mi­łością wolno gładziła długie, czarne włosy siostry.

Maryjka zaś czuła, że dzisiejszej nocy otrzymała wiele nowych, bardzo ważnych fragmentów wizerunku swojej matki. Obraz pastora z Lyster stał się jeszcze straszniejszy.

Tylko że Sunniva nawet się nie domyślała, co krąży po głowie młodszej siostry. Nie wiedziała, że każde sło­wo o tęsknocie i żalu karmi to wciąż się rozrastające czarne zwierzą, które owładnęło myślami Małej.

Zwierzę o wielu głowach.

Sprawiedliwość, żal, złość, gniew, nienawiść i tęsknota.

Zemsta.

A na grzbiecie tego potwora siedzi jej młodsza siostra i kieruje nim za pomocą lejc wykonanych z samotności.

Jesień odeszła, nastała zima, ale ciepła i niegroźna. Lu­dzie zaczynali gadać, że dawne znaki tym razem się nie sprawdzają, jednak w listopadzie przyszły i mrozy, i śniegi. Fiord poszarzał, woda przy brzegach zamarzała bardzo szybko. Na dole przy starym nabrzeżu Meister­plassen łódź została uwięziona w lodzie. Kiedy nareszcie kobiety zdołały wyciągnąć ją na ląd, w deskach burt uka­zały się paskudne pęknięcia.

Dni stawały się coraz krótsze, zimno było zbyt wiel­kie, żeby pracować na dworze. Gjertrud całe dnie spę­dzała przy wrzecionie. Szarobiała wełna przesuwała się między jej palcami, tworząc mocną, twardą nić. W do­mu było też sporo farbowanej wełny, bo Maryjka ekspe­rymentowała z ziołowymi farbami swojej matki. Rezul­taty bywały niekiedy naprawdę znakomite. Teraz często stała nad naczyniem pełnym ługu i ugniatała wełnę pal­cami. Rozskubywała poszczególne włókna, układała suchą wełnę na podkładce, moczyła i znowu ugniatała tak, że o mało nie pozdzierała sobie skóry z rąk. Powoli z te­go wszystkiego wyłaniał się kształt mocno sfilcowanej skarpety. Maryjka produkowała ich wiele. Po starannym wymodelowaniu przyszywała do stóp skórzane pode­szwy. Powstawały z tego wygodne, ciepłe domowe buty, w których można też było chodzić po śniegu. Sfilcowa­na wełna znakomicie chroniła przed mrozem. A kiedy się podeszwy nasyciło tłuszczem, można było w nich chodzić również po mokrym.

Zawsze ktoś chciał kupić tego rodzaju wyroby, zwła­szcza jeśli były starannie wykonane i na dodatek ładnie ozdobione. Maryjka haftowała szare skarpety kolorową wełną lub obrabiała nią ich brzegi.

Ogień trzaskał w piecu ustawionym w rogu izby. Na palenisku pośrodku leżał tylko popiół. Dwie lampy oświetlały pracujące kobiety. Dwie pary rąk poruszały się szybko i pewnie. Było coś swojskiego i bezpiecznego w tych dobrze znanych ruchach, w furkocie wrzeciona Gjertrud i w pochlupywaniu wody, w której Maryjka moczyła wełnę. Po jakimś czasie to ona przerwała mil­czenie i czterema wypowiedzianymi cicho słowami spra­wiła, że panujący w domu spokój ulotnił się bez śladu.

- Zamierzam pojechać do Lyster.

Gjertrud zastygła w bezruchu, wełna się splątała, tur­koczące wrzeciono wyleciało w górę, zataczając w po­wietrzu łuk. Nić pękła z trzaskiem.

- Nie mówisz tego poważnie! Co masz zamiar tam robić?

Najpierw Maryjka nie odpowiedziała, zdawała sobie sprawę, że to zbyt trudne do wyjaśnienia.

- Ja... Ja myślę ostatnio dużo o tym, co zrobiono mojej matce. Myślę, że mam do spłacenia dług, że powinnam się policzyć... Pastor... on dopuścił się wobec nas wielkiej nie­sprawiedliwości. Gdyby nie on, to mama wciąż mieszka­łaby tutaj. Tata również. Mogliśmy być tacy szczęśliwi...

- Tego nie wiesz. Nikt nie wie takich rzeczy. To, co się z nami dzieje, nie zależy od pojedynczego człowieka...

- Kto w takim razie ponosi odpowiedzialność za wszy­stkie nieszczęścia, jakie dotknęły naszą rodzinę? Bóg?

Oczy Gjertrud pociemniały.

- Nie mów tak, dziecko! Ty bluźnisz! Gdyby twoja matka słyszała...

- I o to właśnie chodzi, Gjertrud. Chodzi o to, że mo­ja matka nie może tego usłyszeć! Mogę kląć tak, że aż się będzie świecić, miotać wszystkie piekielne przekleń­stwa i na księży, i na urzędników, ściągać wstyd na sie­bie i na innych, zachowywać się tak, jakbym była naj­straszniejszą czarownicą, a mama i tak niczego nie usłyszy, o niczym się nie dowie! Dlatego, że pastor wysłał ją za karę do tego obozu, że zniszczył życie i jej, i na­szej rodzinie. I tobie też!

Gjertrud pochyliła głowę, zacisnęła zęby tak, że Ma­ryjka usłyszała zgrzyt. Starsza kobieta wiedziała, że gnie­wem nic nie osiągnie. Maryjka była zdecydowana. Jest już prawie dorosła. Latem skończyła szesnaście lat. Czas pozwolić jej na więcej. Chociaż z drugiej strony, to prze­cież jeszcze dziecko! Wciąż zachowała dziecięcą zdol­ność do życia w czasie teraźniejszym, widzenia tego, co chce widzieć, i zapominania o nieprzyjemnych zakazach.

W żadnym razie to dziecko nie mogło samo wybrać się do Lyster. Taka młoda dziewczyna, podróżująca na własną rękę? Może mogłaby znaleźć sobie miejsce w ja­kimś gospodarstwie, zdarzało się przecież, że biedni lu­dzie wędrowali od dworu do dworu w poszukiwaniu pracy. Ale to nie jest życie dla jej Maryjki. To wysiłek, o którym ona nie ma nawet pojęcia. Długie dni pracy tutaj w domu mogłyby się wydawać niedzielnym odpo­czynkiem w porównaniu z obowiązkami służącej.

- Tak wielu rzeczy o życiu jeszcze nie wiesz, Maryjko.

- Ale wiem bardzo dużo. I nie powstrzymasz mnie przed wyjazdem do Lyster. Muszę zobaczyć tego czło­wieka, muszę spojrzeć mu w oczy. Muszę się dowie­dzieć, czy on żałuje, czy uznał, jak wielki grzech popeł­nił. Jeśli tak jest, odzyskam spokój.

- Czy zamierzasz zmusić go, by cię przeprosił, ten po­tężny proboszcz wielkiej parafii?

Gjertrud nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać wo­bec takiej naiwności.

- Oczywiście, że nie. W ogóle nie zamierzam go o nic prosić ani do niczego przymuszać. Kiedy go już nareszcie spotkam, chciałabym się po prostu dowiedzieć, czy jest złym człowiekiem, który w ogóle nie myśli o skrzywdzo­nych przez siebie ludziach. Muszę zobaczyć...

- A co chcesz zrobić, jeśli okaże się, że on jest rów­nie straszny i okrutny, jak to sobie wyobrażasz?

Maryjka zamyśliła się na chwilę. Woda wokół jej rąk zdążyła wystygnąć. Potem uśmiechnęła się do Gjertrud.

- W takim razie zatruję mu ostatnie chwile. Nie wiem, w jaki sposób, ale zrobię to. Stanę się jego zmorą, choć­by mnie to miało kosztować życie.

I właśnie tego Gjertrud się obawiała. Tutaj jednak ro­zum i rozsądek na nic się nie zdadzą. Mimo to spróbo­wała po raz ostatni:

- Kiedy on się domyśli, kim jesteś... Może się to dla cie­bie skończyć źle, wyśle cię po prostu do lochu lensmana!

- On się nie dowie, kim jestem... przynajmniej dopóki nie będzie leżał u moich stóp i nie zobaczy uniesionego miecza anioła zemsty!

Młoda dziewczyna machała rękami tak, że woda roz­pryskiwała się na wszystkie strony. Gjertrud zesztyw­niała ze strachu. Przerażały ją niewymownie te płomie­nie w oczach Maryjki, dzikość młodego, silnego ciała. Śmiałe słowa dziewczyny, jej pewność siebie, dziecinna wiara we własne siły.

Świat nie jest taki prosty. Nie jest tak, że krzywdę biednych ludzi można pomścić i naprawić. Trzeba żyć wśród bliźnich i być przygotowanym na to, że pewnego dnia człowiek stanie bezbronny i pozbawiony wszystkie­go wobec potężnych panów, powołanych do rządzenia Bożą ziemią i tym królewskim krajem.

Ale głowa Maryjki nie została widocznie stworzona dla rozsądku i rozumnych myśli.

Gjertrud musiała pomyśleć o młodym rebeliancie, który działał w ich okolicy.

O człowieku nazwiskiem Nils Kvithovud. Gdyby Maryjka dowiedziała się o nim i jego ideach, mogłoby to doprowadzić do strasznej katastrofy. Bo to właśnie mężczyzna, który mógłby wzbudzić zachwyt w jej ukochanej Maryjce. Dziewczyna była niezwykle ła­twą zdobyczą dla kogoś takiego, a on z pewnością po­trzebuje ludzi do pomocy. Poza tym tacy mężczyźni za­wsze podobają się kobietom.

Zanim się Gjertrud spostrzegła, usłyszała gdzieś w głę­bi duszy cichutki, drżący, kuszący głosik. Jakie by to by­ło podniecające zobaczyć rodzinne strony Marii, miejsce, w którym się urodziła i gdzie mieszkała przez wiele lat. Matka Maryjki przyszła na świat w Lyster, we dworze o nazwie Solgarden. Mieszkali tam dobrzy i sympatycz­ni ludzie. Później Maria wróciła do wsi ze swoją matką, ale tylko na krótko, wreszcie jako młoda dziewczyna zaczęła pobierać nauki u pastora. On nauczył ją sztuki czytania oraz wielu innych sztuk... W końcu została jego żoną. Urodziła mu Sunnive oraz jej bliźniaczego brata, chłopczyka, który niestety wcześnie zmarł. Więcej Gjer­trud nie wiedziała. Maria opowiadała, ale ona zapamięta­ła jedynie oderwane fragmenty. Jakieś nazwiska, opisy miejsc, opowieści o dawnych wydarzeniach.

Rodzinna wieś zajmowała ważne miejsce w sercu Marii, nawet potem, gdy nowy pastor nastawił ludzi przeciwko niej. Dawniejsi przyjaciele zdradzili, odwrócili się od niej plecami. Ale góry, zielone wody fiordu, urodzajna okolica u stóp lodowca... Maria kochała Lyster. Gjertrud wiedzia­ła, że podobałoby się jej to, iż córka pozna to wszystko. Że zobaczy zagrodę wysoko w górach, skąd pochodzi jej ród.

- Nie mogę cię przecież przywiązać tutaj do jakiejś brzozy. Jeśli zechcesz, i tak pojedziesz - powiedziała w końcu Gjertrud ze smutkiem.

- Pojedziesz ze mną?

Mała nie traciła czasu na zbędne pytania. Zmierzała prosto do celu.

Gjertrud po prostu fizycznie odczuwała, że niebieskie oczy tamtej zniewalają ją całkowicie. Była tak bardzo przywiązana do tego dziecka. Chociaż rozsądek prote­stował gwałtownie, ostrzegał przed niebezpieczeństwem, przed wielkim niebezpieczeństwem. Mimo wszystko wiedziała, że nie ma odwrotu. Gjertrud czuła się zupeł­nie bezradna wobec takiej siły woli. Znowu ujęła wrze­ciono, zaczęła skręcać wełnę palcami, próbowała wpra­wić narzędzie w ruch. Musiała czymś zająć ręce.

- Tak. Oczywiście, że pojadę. Obiecałam twojej mat­ce, że będę się tobą opiekować... Ale wiedz, że mi się to nie podoba. Boję się, że skończy się to dla ciebie źle.

- Gjertrud, nie trzeba wszystkiego widzieć w takich czarnych barwach!

Gjertrud po raz chyba tysięczny odsunęła od siebie wspomnienie narodzin Maryjki. Ona wiedziała o tym już wtedy. Nosiła to w sobie jako złe przeczucie. Małą odebrał Randar. Ani on, ani Maria nie chcieli budzić Gjertrud. I pępowinę dziewczynki odcięto nożem. To właśnie dało jej tę wojowniczość, która bywa właściwa raczej chłopcom niż dziewczynkom. Stąd biorą się te jej myśli o zemście i o walce, o honorze...

Maryjka podeszła do niej, uśmiechnięta i słodka ni­czym syty kociak. Wygrała. Objęła i przytuliła do siebie istotę, która ją wychowała.

- Najpierw wybierzemy się tam jako dwie szukające pracy kobiety. Poznamy wieś trochę bliżej... Może dowie­my się, jakich wrogów ma pastor... Wtedy postanowimy, co dalej. Ale obiecuję ci, że będę ostrożna. Potrafię być bardzo cierpliwa, jeśli chodzi o...

Gjertrud miała co do tego poważne wątpliwości. Po­zwalała się jednak przekonywać łagodnemu tonowi Maryjki, jej zwyczajnym słowom.

Może ta szalona dziewczyna odzyska trochę spoko­ju, kiedy pozna upiory przeszłości i zobaczy, że demo­nizowany przez nią pastor jest po prostu zwyczajnym wiejskim proboszczem? Może zechce zapomnieć o ze­mście, a znajdzie coś innego, czemu się poświęci? Ale będzie oczywiście trudno, dużo trudniej niż Maryjka jest w stanie sobie wyobrazić: Może będą głodować, mo­że nie znajdą pracy? Jest przecież zima, we dworach ma­ją dosyć gąb do karmienia. To nie najwłaściwsza pora na szukanie pracy. Może nawet zostaną przepędzone ze wsi, uznane za rozwiązłe kobiety albo przestępczynie?

Gjertrud westchnęła. Wrzeciono warkotało. Maryjka nuciła piosenkę, którą muzykant grał na zakończenie je­siennego święta.

...gdybyś wiedział, co ci dzień przyniesie, to chyba byś nigdy na mnie nie spojrzał. Bo moje serce jest jak ptak na niebie, którego nikt dotychczas nie pojmał...

ROZDZIAŁ III

Ole słuchał wyznań Maryjki bez mrugnięcia powie­ką. Oczy dziewczyny rozgorzały ponownie tak, jak Gjertrud się tego bała, ból palił starszą kobietę w pier­siach niczym rozżarzone żelazo przyłożone do rany. Gjertrud nie miała odwagi nawet spojrzeć na Olego, nie chciała być świadkiem wybuchu, który musiał nastąpić. Ole należał do ludzi mówiących bez ogródek, co myślą. Posiadał większą siłę woli niż inni, nawet Maryjka. Gjer­trud miała nadzieję, że spróbuje zastopować plany dziewczyny, postara się nakłonić ją, by została w domu ojca. Któż inny, jak nie Ole mógłby to zrobić?

Jedyny przyjaciel Randara!

Wierny pomocnik Marii!

Ale Maryjka miała możność wygadać się i wyrzucić z siebie wszystko, zanim stary człowiek w końcu od­chrząknął i złożył swoje szorstkie, pokryte bliznami dło­nie na stole. Siedział długo i tylko na nią patrzył. Maryj­ka niecierpliwie wierciła się na swoim miejscu, bardzo chciała usłyszeć z jego ust pochwałę, dowiedzieć się, że wszystko zaplanowała jak trzeba.

Była pewna, że Ole ją zrozumie!

Ole, który boleśnie przeżył całe nieszczęście jej mat­ki, który w dodatku znał podłego pastora tak dobrze, że sam go nienawidził! Położyła swoje małe, delikatne dło­nie na jego wielkich rękach. Popędzała go. Uśmiechała się zdenerwowana, patrząc w jego ciemne, trochę już zmącone oczy. Stwierdziła, że mają tę samą barwę jak wtedy, kiedy Ole się nie gniewa.

- Nooo... więc to z takimi myślami się borykasz, mo­je dziecko.

Mówił teraz stary człowiek.

Gjertrud uniosła wzrok. Maryjka bez słowa wpatry­wała się w Olego.

Spodziewała się głośnego poparcia albo gwałtowne­go, gniewnego protestu. Jak większość dorosłych, jak Gjertrud, Ole mógł bać się występowania przeciwko po­stawionym wyżej. Chociaż nie bardzo w to wierzyła.

Ale oto on siedzi z powagą i smutkiem w oczach, na widok którego Maryjka zamarła. Zapał i nienawiść w niej zgasły, proste słowa Olego były niczym kubeł zimnej wo­dy. Ogarniało ją rozczarowanie. Miała nadzieję...

Wciągnęła powietrze, by zacząć nową tyradę, chciała pokazać, że nie zamierza zrezygnować. Lecz Ole po­wstrzymał ją jednym delikatnym ruchem dłoni.

- Biedne dziecko. Tyle o tym wszystkim myślałaś. Mia­łaś...

- Ja też wiele razy jej mówiłam, ale... Uciszył również Gjertrud.

- Pozwólcie, że opowiem wam o Randarze. O cza­sach, kiedy zamordowano jego ojca, i o tym, co niena­wiść może z człowiekiem zrobić.

I Ole opowiedział o ślepej nienawiści Randara do mor­derców przybranego ojca, o nieprzytomnym pragnieniu zemsty, o śmierci i krwawej, strasznej krzywdzie, jaką akt zemsty wyrządza. Krzywdzie, która rozprzestrzenia się niczym niekontrolowane kręgi na wodzie.

- Randar utracił swoją ukochaną dlatego, że wybrał ze­mstę. I tylko cudem na powrót ją odzyskał. Twój ojciec dostał wtedy od życia bolesną lekcję, Maryjko. Wiem, że teraz by płakał, gdyby wiedział, że zamierzasz zniszczyć siebie przez to ślepe pragnienie odwetu.

Maryjka zastanawiała się. Opowieść wywarła na niej silne wrażenie. Po chwili jednak znowu w oczach poja­wił się ten niebezpieczny błysk.

- Może tata nie miał odwagi? Nie był tchórzliwy, tego nie mówię, bo kocham go i podziwiam ciągle tak samo, jak wtedy, kiedy miałam pięć lat... Ale on nie mógł. Jeśli chodzi o niego, sprawy zaszły za daleko. A ja jestem jego jedyną następczynią. Muszę wypełnić swój obowiązek.

Patrzyła im obojgu prosto w oczy, upór niczym bia­ły płomień czaił się w niebieskim spojrzeniu. Najdłużej i z największym uporem patrzyła na Olego.

- A co by było, gdybym była ich synem? Czyż wtedy honor by mi nie nakazywał walczyć z niesprawiedliwo­ścią i zapewnić memu potomstwu dobre imię oraz wszy­stko, co mu się prawnie należy? Ten człowiek ukradł mo­jej matce trzy majątki i mnóstwo innego bogactwa...

Ole milczał. Po raz pierwszy nie wiedział, co powiedzieć. Czuł, że dziewczyna ma rację. Ale przecież Maryjka nie jest mężczyzną! I nic się na to nie poradzi. Ole zdawał sobie sprawę, że nic nie rozpaliłoby tej furii bardziej niż powo­ływanie się na jej płeć i mówienie, co dziewczyna może, a czego nie powinna robić. Jej matka też była taka... Pamię­tał dobrze to opalone dziecko, które wspinało się na drze­wa i skały, ubrane w spodnie przyrodniego brata...

Gjertrud nie powiedziała już ani słowa.

- O tej porze roku nie znajdziecie nigdzie pracy. Nikt nie chce mieć zbyt wielu gąb do karmienia, gdy surowa zima puka do drzwi. Będziecie chodzić od dworu do dworu jak żebraczki, najwyżej pozwolą wam nocować na sianie albo w stajniach... Nie, tak nie można.

Ole mówił cicho, był zmęczony tą rozmową. Gjertrud również siedziała zmartwiona, lecz Maryjka nie chciała niczego zrozumieć.

- Ze mną nie możecie raczej jechać, skoro tak się spra­wy mają... Jeśli naprawdę zdecydowałaś się odszukać te­go pastora. Ale możecie mieszkać u Kari Hjelme. Ja... ja często się tam zatrzymuję. Ona jest... moją przyjaciółką. Musisz mi jednak coś obiecać, Maryjko. Musisz mi obie­cać, że będziesz działać ostrożnie. Jak rozumiem, chcesz znaleźć wrogów pana Revelina. Ale trzeba ci wiedzieć, że on ma również potężnych przyjaciół. I jeśli stwierdzę, że wdajesz się w coś, co mogłoby zniszczyć twoje życie, to zwiążę cię i na dnie łodzi przywiozę z powrotem do domu, jak niepoprawne dziecko, którym w istocie jesteś!

- Dziękuję! Wiedziałam, że mi pomożesz! To praw­da, co mówisz. Sądzę, że myśl o zemście pochodzi z ko­szmarnych snów mojego dzieciństwa. Może zmienię poglądy, kiedy poznam tamte okolice i ludzi, kiedy spo­tkam tego pastora, który zawsze był dla mnie uosobie­niem zła.

Gjertrud zadowolona kiwała głową.

- Może zresztą wkrótce wrócę do domu, uspokojona - dodała Maryjka głośno, uśmiechając się tak ładnie...

- Opowiedz mi o Kari - prosiła młoda dziewczyna, gdy wiatr wypełnił prostokątny żagiel łodzi Olego i gnał ich coraz bliżej Lyster. Minęli już zatokę Kaupanger i kierowali się w lewo, tam gdzie fiord dzielił się na dwie odnogi, jedna wiodła w kierunku Ardal, a druga ku Ly­ster. Tutaj wiatr nie pchał ich już z taką siłą, lecz Ole wiedział, że znowu nadmie żagle, gdy tylko miną przy­lądek Urnes. Wtedy jednak będą już na miejscu.

W okolicy mieszkało niewiele ludzi, zagrody rozło­żyły się kręgiem wokół starego kościółka. To była bardzo ładna wieś. Ole miał stąd tyle pięknych wspomnień z czasów, kiedy Marta...

Teraz jednak mieszka tam Kari.

Jego druga wielka miłość, ciepło i radość końca jego życia.

Mądra, Ole uważał, że dużo mądrzejsza od niego. A tak­że nieskończenie bardziej cierpliwa. Chociaż w wielu spra­wach równie porywcza jak on. Znała wolność i kochała ją. Była niezależna, nigdy właściwie w pełni nie odczuwała z nikim głębokiej wspólnoty. Życie spędziła w drodze, wciąż niespokojnie poszukiwała nowych horyzontów. Wciąż dokądś śpieszyła, pozbawiona jakichkolwiek wię­zów krwi, pozbawiona rodziny. Tak jak i on.

- Kari to niezwykła kobieta - zaczął ostrożnie. - Mie­szka w domu Marty. Słyszałyście o Marcie, prawda?

Kobiety potrząsały głowami, Maryjka zmarszczyła czo­ło i próbowała sobie przypomnieć. Gjertrud mamrotała coś niewyraźnie, że Maria opowiadała kiedyś historię...

- Marta była najzdolniejszą uzdrowicielką w okoli­cy... zanim nastała Maria. To po Martę ludzie zawsze po­syłali, kiedy działo się źle, gdy zachorował człowiek al­bo zwierzę. Mówiono, że znała się na czarach... Ludzie trochę się jej bali - uśmiechał się Ole. Miłość i wspo­mnienia ukształtowały nowe zmarszczki pod gęstym za­rostem na jego wysmaganej wiatrem twarzy.

- Czy ona była twoją żoną? - zapytała Maryjka naiwnie. Ole w milczeniu potrząsnął głową, uśmiechał się lek­ko zakłopotany.

- Nie, pastor tak by jej nie nazwał. Ale byliśmy jak dobre małżeństwo, a przynajmniej bywaliśmy przez noc czy dwie parę razy każdego roku... - Nagle Ole spoważ­niał. - Nie chciałbym przed wami udawać. Marta była moją największą miłością, tylko że wtedy o tym nie wiedziałem. Nie wiedziałem o tym... Pozwoliłem jej odejść, żyć obok, nie chciałem się wiązać z żadnym miejscem, z żadnym kawałkiem ziemi... W ten sposób straciłem wszystko. Ale teraz los dał mi Kari!

- Czy ona jest córką Marty, skoro mieszka w jej chacie?

- Nie. Szczerze powiedziawszy, chata jest moja. Kari tam mieszka od dwunastu lat. Ale nie jest córką Marty. Kari nie jest niczyją córką. Zachowała jedynie blade wspomnienie swojej matki i ojca... Dorastała w taborze przenoszącym się z miejsca na miejsce. Widziała więcej niż tutejsze wysokie góry i głębokie fiordy. Czuje jednak całym sercem, że pochodzi z jakiegoś miejsca tutaj, u stóp wielkiego lodowca. Uważa, że gdzieś tu musiała się uro­dzić... Ale nikt nie potrafi jej niczego powiedzieć. Nikt nie wie, co się stało z małym dzieckiem wiele lat temu!

Maryjce bardzo się spodobała ta historia. Kochała wszystko, co tajemnicze, wszystko, co niewytłumaczal­ne, o czym mogła rozmyślać przed zaśnięciem.

- Czy Kari także jest znachorką?

- Tak, przez całe życie lubiła pielęgnować chorych. Od wczesnego dzieciństwa zdawała sobie sprawę, że ma do tego zdolności. Ona nosi to w rękach - odpowiedział Ole stłumionym głosem.

Maryjka kiwała głową, oczy jej lśniły. To nareszcie coś dla niej!

- Maria również była jedną z takich - wtrąciła Gjer­trud cicho.

- I wcześniej jej matka! I być może również ty, moje dziecko. Może ty także. Jeśli bardziej skupisz się na tej wrodzonej sile niż na myśli o zemście...

Twarz Maryjki płonęła.

- Na pewno powinnam się więcej nauczyć. Może Ka­ri mogłaby mi pomóc! Trochę już wiem, wiele razy czytałam recepty mamy i sama robiłam lekarstwa. Czy pa­miętasz tę owcę, która się tak strasznie wzdęła? Wyle­czyłam ją przecież! A wtedy, kiedy ty tak potwornie ska­leczyłaś się w rękę, czy moje maści ci nie pomogły? Gjertrud uśmiechała się, gładziła Maryjkę po ramieniu.

- Tak, tak, to prawda. Na pewno nosisz w sobie tę moc. Ale musisz się jeszcze sporo uczyć, wtedy...

- Przecież mogę to zrobić! Z tego, co Ole mówi, Ka­ri jest bardzo dobrą uzdrowicielką. Może pozwoli mi chodzić ze sobą do chorych?

- Na pewno - odparł Ole. - Ale Kari jest już teraz stara, więc musi dziać się coś naprawdę złego, żeby wyruszyła w drogę. Zdarza się jednak i tak, zwłaszcza przy trudnym porodzie, kiedy życie dziecka jest w nie­bezpieczeństwie...

Gjertrud rozumiała. Poród to rzecz święta.

Ole ściągnął liny, które napinały żagiel. Łódź szła te­raz przed siebie prostym kursem, wkrótce jednak będą musieli skręcić bardziej w prawo. Przed nimi znajdował się cypel ze starym kościółkiem. Minęli już wspaniały wodospad w Kinsedal i z uwagą wpatrywali się w małe ruchome punkciki, majaczące im pośród rozrzuconych nad brzegiem zabudowań. Ludzie wykorzystywali sprzy­jającą pogodę i porządkowali różne rzeczy w obejściach. Wkrótce może nadejść dużo cięższy czas.

Łódź nabrała nowego tempa, kiedy wiejący im w ple­cy wiatr wypełnił żagiel. Zgrabnie skręcili w stronę lą­du. Chata Kari leżała w głębi lasu, z brzegu prawie nie było jej widać. Ale do obejścia należała też nieduża przy­stań. Zacumowali tam łódź.

Okolica była urodzajna, widzieli wokół piękne łąki, teraz przygotowane już do zimy. Od chaty dzieliło ich ledwie kilkadziesiąt kroków, szli wąziutką ścieżką wiją­cą się między drzewami i nagle stanęli na otwartej pola­nie z chatą pośrodku. Kolo domu rosło wiele niskich drzew i krzewów. Nie miały już liści, nagie gałązki wy­ciągały się jakby na powitanie zimy.

W progu stanęła kobieta.

Ole podbiegł do niej kilkoma nieoczekiwanie lekki­mi krokami, zapominając o gościach. Oplótł ją swoimi ogromnymi niczym u niedźwiedzia ramionami, kobieta niemal całkiem w nich zniknęła. A nie była to mała ani drobna osóbka, wprost przeciwnie. Przy Olem jednak sprawiała wrażenie maleńkiej. Kari miała prawie cał­kiem siwe włosy, splecione w warkocz upinała nad kar­kiem w piękny kok. Jej twarz poorana była tysiącem zmarszczek, ale wciąż bardzo ładna. Nawet brunatne plamy na policzkach jej nie szpeciły.

Kari wyglądała tak, jakby żyła tysiąc lat.

Było w niej coś... nieprzemijającego. Maryjka natych­miast poczuła wielki respekt. Z niezwykłą u niej pokorą podeszła do obojga starych i ukłoniła się głęboko. Kari uśmiechnęła się, ukazując rząd zdumiewająco zdrowych zębów.

- Witajcie w moim domu! Właśnie przygotowałam skromny posiłek, wejdźcie, proszę!

Gjertrud zdziwiła się. Skąd ona mogła wiedzieć...?

Ale Maryjka wcale nie była zaskoczona. Ta kobieta zdawała się wiedzieć prawie wszystko. Dziewczyna sta­rała się odszukać w jej oczach coś niezwykłego, ale one były normalne i zwyczajne. Nigdzie śladu tajemnicy, żadnego błysku wiedzy z innych światów.

Mimo to Kari była jedną z tych, które wiedzą więcej.

Wyczuwało się to natychmiast.

W miarę jak dzień zbliżał się ku wieczorowi, respekt Maryjki narastał, a kiedy wieczorem ułożyła się do snu na twardym sienniku, była już pewna, że zyskała nowy ideał, wzór do naśladowania. Miała wrażenie, jakby całe dotych­czasowe życie przeżyła fragmentami i jakby teraz najwięk­szy z nich znalazł się na właściwym miejscu. Nieoczekiwa­nie ona sama stała się całością. Uświadomiła sobie też, że odkąd tu przybyła, ani razu nie pomyślała o pastorze.

Kari nie zadawała żadnych pytań, ale od pierwszego dnia potraktowała obie kobiety jak osoby, które zamie­szkają u niej na dłużej.

Maryjka obudziła się wcześnie, sama się zdziwiła, gdy z przyzwyczajenia wstała i rozpaliła ogień. Mała chata miała dwa pomieszczenia. Ona i Gjertrud spały w izbie, gdzie było najcieplej. Maryjka wiedziała, że oboje starzy oddali gościom swoje ciepłe miejsca do spania. Sami zaś przeprowadzili się do alkierzyka obok, teraz słyszała ci­che pochrapywania dochodzące ze stojących tam dwóch wąskich prycz. W alkierzu jest z pewnością co najmniej dwa razy tak zimno jak w izbie, nie ma bowiem pieca, który by choć trochę ogrzał powietrze.

Dziewczyna znalazła saganek do gotowania wody, staroświeckie naczynie bez nóżek, które można było tyl­ko zawieszać nad ogniem.

Świeże drewno paliło się silnym płomieniem, ogień trzaskał pod sagankiem tak, że Maryjka się bała, iż wszy­stkich pobudzi. Nie odważyła się szukać kaszy, nie chciała posuwać się za daleko w obcym przecież domu. Zanim jednak woda zdążyła się zagotować, w progu izby stanęła Kari.

- Dzień dobry, Maryjko! Wspaniale, że zajęłaś się ogniem! Stare ciało jest obolałe w taki zimowy poranek...

- Coś ci dolega? Czy więc nie mogłabyś...

Stara kobieta uśmiechnęła się pobłażliwie.

- Oczywiście, że mogę. Mogę przygotowywać maści i napoje łagodzące bóle, mogę masować obolałe miejsca i wypowiadać zaklęcia, które usuną nawet najbardziej zastarzałe strzykanie. Ale tylko innym...

- Tylko innym?

- Tak, tak to jest, moja kochana. Muszę znosić swoje plagi, to cena, którą trzeba płacić. Ale teraz zaświtała mi pewna nadzieja... Chociaż pewnie jeszcze na to za wcze­śnie. Chodź, nakryjemy do stołu i ugotujemy kaszę!

Podeszła do szafy w ścianie i zaczęła wyjmować oło­wiane kubki i łyżki. Maryjka zrozumiała, że Kari chce zmienić temat, ona jednak nie chciała.

- Na co jest za wcześnie?

Kari westchnęła i usiadła ciężko na ławie.

- Głupia jestem, zawsze wszystko niepotrzebnie wy­gadam. Wygląda jednak na to, że jesteś osobą tego sa­mego pokroju co ja. A jeśli rzeczywiście jesteś, to nie pozwolisz mi przerwać na wpół zrymowanych pieśni. Chodź, usiądziemy sobie przy ogniu, to będziesz mie­szać kaszę, a ja ci opowiem to i owo. Obiecaj mi tylko, że nie będziesz przerywać, dopóki nie skończę!

Surowo popatrzyła na Maryjkę, która aż drżała z na­pięcia. Kari coś wie, jakie to podniecające! W oczach sta­rej kobiety pojawiały się tajemnicze błyski, lecz jej war­gi były bardzo poważne.

- Moja kochana Maryjko, pozwól, że tak cię będę na­zywać, chociaż dopiero co się poznałyśmy. Wiesz, oczy­wiście, że znałam twoją matkę. Wiesz może i o tym, że byłam u niej tamtego dnia, kiedy bliska śmierci leżała po epidemii dżumy. To była naprawdę niezwykła kobieta. Zdołała uratować życie tylu ludziom ze wsi. Dżuma, rzecz jasna, zabrała wielu, ale żeby nie ona, Lyster mogłoby zostać spustoszone tak jak niegdyś Jostedalen w czasie Czarnej Śmierci. Maria... uratowała ich wszyst­kich dzięki swoim umiejętnościom i dzięki poświęceniu. W końcu sama była już tak wyczerpana, że choroba do­padła także ją. Nigdy nie widziałam kogoś tak oszalałe­go z nieszczęścia, jak pastor Mogens, gdy czuwał nad nią tamtej nocy w kościele. Jestem pewna, że mógłby zaprze­dać duszę diabłu, byleby tylko ją uratować.

Kari głęboko wciągnęła powietrze, milczała, jakby zbierając siły.

- No tak, tak to było. Sprawa, o której powinnam ci powiedzieć, wiąże się z tym, czego nauczyłam się od two­jej matki. Ona była... wyjątkowa. Nosiła w sobie wielką moc. Taką instynktowną, daną przez naturę zdolność, którą posiada wiele kobiet. U większości z nich jednak ta zdolność nie może się rozwinąć, wszystko zostaje wy­paczone, życiowe doświadczenia i niewłaściwe postępo­wanie sprawiają, że wewnętrzne głosy milkną. Takie ko­biety nie słyszą już mowy swego ciała. Nie czują sil, które wszystkie w sobie nosimy, tych dobrych sił, które mogą nas wspierać w potrzebie. Tego, co nakłania orga­nizm do walki z chorobą i okaleczeniami, co sprawia, że nasze członki oczyszczają się i goją same z siebie.

Maryjka nie była całkiem pewna, czy dobrze rozu­mie, ale słuchała w takim skupieniu, że aż jej zesztyw­niały zaciśnięte mocno szczęki.

- Siły... tylko one się liczą. Zioła, modlitwy, apteczne lekarstwa czy nóż balwierza... W porządku, to wszyst­ko także działa, ale najważniejsza jest zawsze żywa moc. Każdy ją w sobie nosi. Naszym zadaniem, Maryjko, jest ją ujawnić i rozwinąć.

Maryjka patrzyła na nią w milczeniu. Naszym?

- Jesteś taka sama jak twoja matka. Taka jak ja. Potrafisz rozpoznawać dobre siły, potrafisz nimi kierować. Je­steś jedną z tych, które umieją budzić możliwości drze­miące w innych. Które potrafią poprzez koniuszki pal­ców przekazywać własną moc chorym. Sprzęgać swoją siłę z siłą innego człowieka tak, jak to się dzieje, kiedy, pług wbije się mocno w skałę i rolnik musi pożyczyć ko­nia lub wołu od sąsiada, by móc go wyciągnąć. Rozu­miesz mnie?

Maryjka skinęła głową, spojrzenie jednak wskazywa­ło, że jest kompletnie oszołomiona słowami Kari. Czu­ła mrowienie w całym ciele. Na rękach miała gęsią skór­kę, chociaż ogień ogrzał już powietrze i w izbie pano­wało przyjemne ciepło.

- Pozwól, że powiem ci to inaczej. Jesteś pomocnicą. Masz uzdrawiające ręce, twoje ręce są ciepłe. Nigdy te­go nie zauważyłaś?

Maryjka nie znajdowała słów.

Coś niczym strach zaciskało jej krtań.

- Czy ja jestem... Czy w takim razie jestem czarownicą? Kari z wolna potrząsała głową, parę szarobiałych ko­smyków przesłoniło jej okrągłą twarz.

- Nie, moja mała. Czarownice nie istnieją. Są tylko mądre kobiety i szalone kobiety.

- Ale... czarownice latają przecież na miotłach, doją krowy z dużej odległości, rzucają uroki, niszczą plony... Znam wielu, którzy doświadczyli tego na własnej skórze!

- Ludzie są tacy, na jakich ich wychowano. Jakoś prze­cież muszą się odnosić do takich istot jak my, nie uwa­żasz? Muszą coś z nami zrobić, z niebezpiecznymi, ale tak bardzo potrzebnymi dziewczynami...

Maryjka zachichotała, słysząc, że stara kobieta tak siebie nazywa. Ale mimo wszystko nie wydawało się to takie dziwne, że mówi ona także o sobie „dziewczyna”, zwłaszcza jeśli się lepiej nad tym zastanowić. Kari była osobą bez wieku.

Maryjka rozluźniła trochę grubą chustkę, którą się owinęła, wstając z posłania. Jej sukienka miała krótkie rękawy, od dawna była za mała. Maryjka używała jej przeważnie do spania.

Kari trwała wpatrzona w ogień, nie odezwała się, do­póki Maryjka znowu nie usiadła spokojnie.

- Jeśli chcesz podążać swoją drogą, musisz kroczyć bardzo ostrożnie. Musisz się wciąż uczyć. I musisz też wiele zmienić.

Ostre spojrzenie jej oczu docierało jakby w głąb du­szy dziewczyny.

- Musisz teraz dorosnąć, Maryjko. Musisz przestać my­śleć tak prosto, jak to czynią dzieci. Musisz odrzucić od siebie wszystko, co niepotrzebne, co mogłoby ci przeszka­dzać. Możesz sobie uważać co chcesz, ale ja jestem prze­konana, że nie przypadkiem trafiłaś do mnie. Mnie zosta­ło już niewiele dni. I tak żyłam prawie dwukrotnie dłużej niż większość kobiet. Długo wędrowałam po szerokim świecie, zgromadziłam mnóstwo umiejętności. Nigdy nie opanowałam sztuki pisania, ale noszę grube księgi... tutaj!

Wykrzywionym palcem wskazała na swoje czoło.

- Teraz ty poprowadzisz to wszystko dalej. Nic mi o tym nie wiadomo, ale zakładam, że umiesz pisać. Mu­sisz się uczyć i pisać, pisać i uczyć. Musisz zachować swoje księgi i musisz dać je swojej matce.

- Mojej matce? Ale...

- Ona pewnego dnia wróci do domu - odrzekła Kari z wielką pewnością siebie.

Na te słowa Maryjka poczuła, że zalewa ją wielka fa­la słodkiej radości, jakby to Kari sama mogła kierować wydarzeniami.

- Kiedy ona wróci... powinna spotkać córkę, z której będzie dumna!

- Powinna też odnaleźć cześć, którą, jak sądzi, utra­ciła - dodała Maryjka nieoczekiwanie gniewnym głosem.

Kari udała, że tego nie słyszy. Nie odezwała się, nie robiła dziewczynie wymówek. Maryjka nabrała odwagi.

- Jedyny sposób na odzyskanie ksiąg to je ukraść - po­wiedziała stanowczo. Sądziła, że Kari potrafi docenić to, iż ona odbierze lekarskie księgi należące do rodziny. Ka­ri spojrzała jednak na nią bardzo surowo.

- Źle rozumujesz, moja droga. Nie słyszałaś, co przed chwilą powiedziałam? Musisz być dorosła.

Maryjka skuliła się wobec tego łagodnego upomnie­nia. Gdyby ktokolwiek inny powiedział jej, że nie jest dorosła, wpadłaby w złość. Ona, która skończyła już szesnaście lat! Ona, która przeżyła więcej niż wielu starych ludzi!

Kari odsunęła saganek z ognia, kasza zaczynała się powoli przypalać. Maryjka zapomniała, że trzeba mie­szać.

- Znajdziemy jakiś sposób. Z pewnością coś wymy­ślimy. Ale nie teraz, jeszcze nie. Najpierw musimy so­bie nawzajem bardzo wiele opowiedzieć.

Maryjka nie wątpiła w to. Miała nieodparte wrażenie, że Kari zna jej najskrytsze myśli Nie wyglądała jednak na szczególnie wzburzoną, nie przerażały jej owe czarne be­stie, które codziennie krążyły w głowie dziewczyny. Może w ogóle żadnych bestii nie dostrzegała?

Stara kobieta również zdjęła chustkę z ramion. Zo­stała tylko w starej połatanej koszuli z szorstkiej wełny. Ubranie musiało być używane codziennie, i to od daw­na, było jednak czyste i starannie pocerowane.

Kari usiadła sztywno na krześle przy stole. Ręce oparła o blat, pochyliła się nad nimi, ukrywając twarz w cie­niu. Plecy miała zgarbione i Maryjka widziała przez ma­teriał koszuli jej nierówny kręgosłup.

- Podejdź tutaj, Maryjko. Zaraz się dowiesz, co mia­łam na myśli. Czy, inaczej mówiąc, co przeczuwałam. Połóż dłonie na moim kręgosłupie.

Maryjka z wahaniem spełniła polecenie. Spoglądała w dół na własne nieduże ręce, które teraz lekko drżały. Miała wrażenie, że są lodowato zimne.

- Wspaniale. Przyciśnij trochę mocniej, ale nie tak bardzo, byś musiała napinać mięśnie ramion. Staraj się myśleć, że twoje dłonie zasypiają, przesuwaj je po mo­ich plecach, spróbuj się rozluźnić.

Maryjka podjęła próbę. Dziwna senność ogarnęła jej ciało.

Serce biło powoli. Cichy, ciepły głos Kari to jedyne, co było słychać w małej chacie.

- Dobrze. Teraz wiem, że reagujesz właściwie. Posta­raj się wyobrazić sobie rzekę. Silny nurt wody, równie gorący i wartki niczym lawa.

- Co to jest lawa?

Kari pominęła pytanie, wyjaśniła krótko:

- Może inaczej, jak płynny, roztopiony kamień. Albo żelazo. Albo ołów.

Maryjka koncentrowała się. Szukała wyobrażenia rzeki. Szybko uświadomiła sobie, że skuteczniej działa z zamkniętymi oczyma. Dziwnie było tak stać w obcej chacie z rękami uniesionymi nad obcym ciałem.

Gdzieś daleko w głębi siebie zaczynała odczuwać cie­pło. Pojawiały się zarysy tego nurtu, który opisywała Kari. Coś chciało się z niej wydostać.

- Coś... chce się ze mnie wydostać!

Kari nie skinęła, nie mogła tego zrobić, ponieważ głowa spoczywała na opartych o stół rękach. Ale mruknę­ła jakieś słowo w odpowiedzi.

Maryjka poczuła, że ciepły nurt przepływa całe jej cia­ło, jakby nie było w nim ani kości, ani mięśni, tylko ta przesuwająca się siła. Spływała z ramion w dół, do rąk. Dziwne, że dłonie nadal pozostawały zimne! Dziwnie być przepełnionym takim ciepłem, a mimo to marznąć!

Ciepło narastało.

Maryjka czuła, że przenika do opuszków palców, a potem jakby z niej wycieka, znika, ale zastępują je ko­lejne, coraz to nowe fale.

Przeżycie było niewiarygodnie silne, wszelkie myśli ulotniły się, cała była zdominowana przez to niezwykłe, co się z nią działo.

Oparte o blat stołu ciało Kari drgało lekko.

Nagle Maryjka podskoczyła, ręce utraciły kontakt ze skórą Kari.

Poczuła gwałtowny ostry ból, który zmusił ją do po­derwania dłoni. Kari nie powiedziała ani słowa.

Maryjka znowu ostrożnie przyłożyła ręce do pleców tamtej, przygotowana na nieprzyjemne wrażenia. Naci­skała z całych sił i wkrótce potem ból zaczął słabnąć. Maryjka instynktownie przeczuła, że powinna go od siebie odrzucić, bo w przeciwnym razie jej ciało go wchłonie.

Spróbowała to zrobić. Zdaje się, że postępowała wła­ściwie.

Uniosła dłonie. Mrowienie i przepływające przez cia­ło ciepło powolutku zanikały.

Z drżeniem opuściła ramiona. Kari prostowała się wolno, bardzo wolno. Twarz, którą zwróciła ku Maryjce, była jednym wielkim uśmiechem.

Objęła dziewczynę, a Maryjka oparła się o nią nagle zupełnie pozbawiona sił. Czuła się taka zmęczona, że mogłaby spać ze trzy doby.

- Jesteś naprawdę dobra - szeptała Kari. - Jesteś sil­niejsza niż ktokolwiek inny, kogo dotychczas spotka­łam. Cóż za wspaniały talent...

- Czy to prawda? Czy ja... Mogę leczyć chorych mo­imi rękami?

Kari z przejęciem kiwała głową.

- Potrzebowałaś tylko, żeby ci ktoś wytłumaczył, co masz robić. Wszystko poza tym umiałaś od dawna, mo­ja kochana. Żebyś wiedziała, jak się teraz czują moje ple­cy! Cały ból zniknął! Nic nigdzie nie rwie ani nie strzy­ka! To niewiarygodne...

Maryjka musiała się roześmiać, sytuacja była napraw­dę nierzeczywista. Na szczęście Kari roześmiała się tak­że. Popchnęła dziewczynę w stronę stołu.

- Odpocznij teraz, ja wiem, jaki to wysiłek. I nie myśl o tym zbyt wiele. Będziesz z pewnością potrzebować czasu, żeby nauczyć się więcej. A teraz obudzimy na­szych śpiochów i zjemy coś. Potem zobaczymy, co nam dzień przyniesie - oświadczyła Kari.

Maryjka skuliła się na rozkładanej sofie, głowę opar­ła o ścianę. Spoglądała w dach, przez otwarty otwór wpa­dało jasne światło rozpoczynającego się dnia. Widziała niebo. W każdym razie fragment nieba. Było liliowe z różowymi refleksami. Nie błękitne.

Gdybym nigdy nie wychodziła na dwór, mogłabym uznać, że niebo wygląda właśnie tak, stwierdziła nieoczekiwanie. Nie wiedziała jednak, skąd jej się wziął taki pomysł.

ROZDZIAŁ IV

Zima u Kari i Olego była cieplejsza niż jakakolwiek zapamiętana przez Maryjkę. Na dworze co prawda pa­dał gęsty śnieg, przemarznięte gałęzie tłukły nocami w ściany chaty, kiedy wicher przelatywał obok z łosko­tem i mknął dalej ku pokrytemu lodem fiordowi. To cie­pło, które odczuwała Maryjka, pochodziło z wnętrza. Tutaj, w domu, zima łagodzona grubymi ścianami z ba­li oraz troskliwością Kari była miła i dobra.

Przy brzegach leżała gruba warstwa lodu. Wyglądało na to, że wkrótce cały fiord zamarznie. Można było już przejść od Feigum aż do Lyster, ale daleko od brzegu prądy były tak silne, że lód narastał z trudem. Jeśli chcia­ło się przeprawić do Solvorn, trzeba było mieć łódź. Rozległe brzegi zatoki w oddali dawały mieszkanie i wy­żywienie dwustu, może trzystu ludziom. Latem łodzie często pojawiały się na wodach, kupcy i handlarze, chło­pi i rybacy pływali tam i z powrotem, by kupować i sprzedawać swoje towary. Jakie to dziwne, myślała Ma­ryjka, że ledwie o dzień marszu z Solvorn leży Sogndal. Meisterplassen. A miała wrażenie, jakby dzieliło ją od tego miejsca tysiąc mil, odległość, której nawet w my­ślach nie była w stanie pokonać.

Czy teraz znajduje się w innym świecie? Może w innym życiu? Tutaj, w chacie u Kari, toczyło się ono odmiennym rytmem.

Łatwiej było zebrać myśli. Nie znana dotychczas cierpliwość pojawiła się w jej zachowaniu tak, że nawet Gjertrud przestała się do niej zwracać dawnym imie­niem „Mała”. Maryjka nie była już mała. Nie była dziec­kiem. Nie była bladym odbiciem swojej matki. Mała Maria dorosła. Teraz była tylko Marja, nazywana przez bliskich Maryjką.

Gjertrud zauważyła i przyznawała bez zazdrości, że Kari zdołała odbudować to, co ona sama zniszczyła. Wprawdzie Maryjka wciąż nosiła w sobie nienawiść, ujawniało się to za każdym razem, gdy wspomniano imię proboszcza. Ale żar, który wydawał się taki groźny w połączeniu z młodzieńczą bezmyślnością, nie przesła­niał już wszelkich uczuć dziewczyny, tlił się, czekając, aż nadejdzie pora... Maryjka nie błądziła już po swoim wymyślonym świecie, skończyła z przekleństwami i po­gróżkami. Stała się teraz spokojniejsza, więcej myślała, zastanawiała się. Wiedziała, że gdyby udało jej się ode­brać dziedzictwo Marii, zyskałaby wiele.

- Pan Revelin nie jest bardzo kochanym przez para­fian kapłanem - mówiła Kari. - To zły człowiek, ludzie się go po prostu boją. Przemawia grzmiącym głosem, wszystkich i wszystko osądza. To, co mu się należy, wy­ciska z parafian bez litości. A ów Bóg, o którym wciąż rozprawia... No cóż, mam szczerą nadzieję, że to Reve­lin się myli. Ewangelia miłosierdzia... Niewiele jej w je­go kazaniach, w postępowaniu także nie!

- Czy on ciebie również prześladował?

Kari żuła kawałek słodkiej żywicy, obracała ją teraz przez jakiś czas w ustach.

- No... owszem, rzeczywiście próbował. Ale udało mi się przekonać go, że jestem za stara i za głupia na to, co mi zarzucał. Rzadko chodzę do kościoła, naszemu pasto­rowi to nie przeszkadza. Jest podwładnym Revelina, ale specjalnie nie ceni swego proboszcza. A tutejsi ludzie... Cóż, oni mnie potrzebują. Wiedzą, że nie powinni gło­śno mówić o tym, co im daję. Mają do mnie zaufanie. To są biedni ludzie, tacy jak my, właściwie należą do inne­go świata niż ten, w którym obraca się Revelin.

Maryjka była zdumiona spokojem Kari. Czyż ta ko­bieta nie wie, że balansuje na ostrzu noża? Chyba jed­nak wie. Musi wiedzieć, jak krótka jest droga od ludz­kiego gadania do stosu czarownic.

Maryjka uświadomiła sobie, że ona również należy do tego rodzaju kobiet, i przeniknął ją dreszcz. Napraw­dę powinna okazywać respekt wysoko postawionym i potężnym członkom społeczeństwa. Mogą się oni stać śmiertelnymi wrogami. Takimi jak Revelin.

W niego trzeba uderzyć bezpośrednio, zaatakować, za­nim zacznie się czegokolwiek domyślać. Powinna działać podstępnie, zakładać pułapki tam, gdzie wiedziała, że pa­stor w nie wpadnie. Musi się przed nim ukrywać, musi działać jak myśliwy, który zimą przywdziewa biały strój.

I musi zdobyć przyjaciół. Ważnych przyjaciół. Kari może jej w tym pomóc. Ona zna ludzi, wie, co kto ma do ukrycia. Wie, komu pan Revelin nastąpił na odcisk. Tu jakiś bogaty gospodarz, tam dobrze sytuowany urzęd­nik. Na przykład właściciel nowej gospody w Dosen. Al­bo żona pisarza.

Uświadomiwszy sobie, że któregoś dnia otworzy się przed nią wiele możliwości, Maryjka poczuła się prawie bezpieczna. Wierzyła, że jest wystarczająco silna, by podjąć taką grę.

- Ile on właściwie ma lat, ten syn pastora? Maryjka starała się, by jej pytanie zabrzmiało obojęt­nie, jakby zadała je przypadkiem.

Wszystkie trzy kobiety siedziały przy nasłonecznio­nej ścianie chaty. Rzadki las nie przesłaniał im fiordu, widziały stąd połyskliwą taflę wody poprzez sieć cie­niutkich gałązek. Gjertrud przygotowywała włóczkę na nową tkaninę, potrzebowała dziennego światła, by tra­fiać w maleńkie dziurki ramy tkackiej.

Maryjka nie robiła nic.

Kari jak zawsze zajęta była robótką, w jej palcach zręcznie poruszały się druty i włóczka.

- Młody Revelin. To znaczy Claes Justitian, prawda? O nim myślisz? Tak, to przecież on będzie kiedyś właści­cielem tego, co należało do twojej matki, bo nosi nazwisko pastora. Ale to słabowity młodzieniec, tak ludzie gadają.

- Słabowity? Co to znaczy?

- Jego matka zmarła wkrótce po tym, jak wydała go na świat, słyszałaś chyba. Ona była przecież... przyrodnią siostrą twojej przyrodniej siostry. Starszą córką Mogen­sa. Nieszczęsna Maria Cecilia... Nigdy nie zaznała w ży­ciu prawdziwego szczęścia, nawet wówczas gdy udało jej się zdobyć nowego proboszcza. Szczerze powiedziawszy, uważam, że to on stał się jej największym nieszczęściem. Z tego co Ole mi opowiadał, wynika, że właśnie ona uru­chomiła tę całą machinę ślepej nienawiści. Czuła chyba, że młoda żona ojca zajęła jej miejsce. Zresztą można to zrozumieć, prawda?

Maryjka mimo woli skinęła głową. No i w końcu to właśnie ta Cecilia załamała się i wyjawiła podstępną in­trygę. Gdyby nie ona, to i mama, i tata, i cała rodzina przypłaciłaby życiem tę sprawę. Revelin wysuwał prze­cież niesłychane oskarżenia.

Jakieś obrzydliwe historie... Jak ta, że mama po uro­dzeniu Maryjki jedną piersią karmiła noworodka, dru­gą zaś czarnego kota...

- Cecilia źle znosiła ciążę - mówiła dalej Kari. - Może to zło, które wyrządziła twojej matce, szukało jakiegoś ujścia? Cud, że dziecko przeżyło. I cud, że chłopak dożył dorosłego wieku. Jak mówiłam, jest słabowity. Sprawia wrażenie nieśmiałego i przygnębionego, nie patrzy lu­dziom w oczy. Najchętniej przebywa sam, chodzi podob­no po polach i lasach bez żadnego powodu. Ucieka od ludzi! Proboszcz stara się tchnąć w niego trochę energii i karze go surowo, ale jak dotychczas jedynym rezulta­tem jest to, że chłopak przeprowadził się z salonów ple­banii do starej chaty dzwonnika. Mieszka tam samotnie i wychodzi tylko wtedy, kiedy ojciec nakazuje mu pro­wadzić lekcje katechizmu. Robi to w co drugą niedzielę.

Maryjka uniosła wzrok. Robótka spoczywała na ko­lanach starej kobiety.

Oczy Kari nie były już ani stare, ani zmęczone, pa­trzyła przed siebie trzeźwym, przenikliwym wzrokiem. Maryjka odwróciła się. Czy ona coś wyczytała? Czy to możliwe, by Kari znała jej najgłębsze myśli?

Maryjka jest piękna, myślała Kari. Urzekająca, bardzo pociągająca. I dobrze o tym wie. Szybko nauczy się, jak z te­go korzystać, tak samo jak posługiwać się siłą, którą w niej ożywiłam. Wkrótce syn pastora będzie jadł jej z ręki.

Uwiodę go, obiecywała sobie Maryjka w duchu. A po­tem będę straszyć, że wniosę skargę o cudzołóstwo. Oj ciec będzie chciał za wszelką cenę do tego nie dopuścić; zrobi więc wszystko, czego zażądam. Ha! Może się oczy­wiście zdarzyć, że to ja zostanę surowiej ukarana, ale syn pastora będzie cierpiał dotkliwie z powodu skandalu. Syn strażnika moralności! Potomek tego, który co nie­dziela grzmi z ambony na ludzi i ich straszne grzechy!

Przez chwilę spojrzenia obu kobiet zawisły w powie­trzu. Gjertrud poruszyła się niespokojnie, jakby spostrzegła, że w myślach Maryjki po raz pierwszy od bar­dzo dawna pojawiła się znowu bestia. Zrobiło jej się nie­przyjemnie. Wstała pośpiesznie, mamrocząc coś, że trze­ba dojrzeć ognia.

Kari i Maryjka zostały same.

To starsza przerwała milczenie.

- Widzę, że nie dasz za wygraną. Nigdy nie zapomnisz o tym, jakie zło ci wyrządzono, choćby to miało trwać całe życie? - Kari westchnęła ciężko. - Najgorsze, że ja cię rozumiem. Wiesz, sama też kiedyś byłam młoda. Długo poszukiwałam swoich korzeni, prawdy, którą mi odebrano.

Kobieta o posiwiałych włosach sprawiała wrażenie bardzo zmęczonej.

- Na niewiele się zda, jeśli będę ci powtarzać, że wy­brałaś niebezpieczną drogę. Jesteś za młoda, nie chcesz tego zrozumieć. Dlatego nie mam dość siły, by cię po­wstrzymać.

Maryjka poczuła ukłucie w sercu, smutek w oczach Kari sprawiał jej ból, jakby w piersiach zaciskała się jej lodowata dłoń.

- Nie będę ci pomagać, jestem za stara na walkę i ze­mstę. Ale też nie odwrócę się od ciebie plecami, od cie­bie, która przybyłaś tu do mnie z całkiem wyjątkowych powodów. Jutro pójdziesz do Lyster. Tak jest, pójdziesz. Zażądasz od gospodarza z Hagen beczki ziarna, którą mi jest winien. Będziesz miała znak rozpoznawczy, że­by wiedział, że przychodzisz ode mnie. Powiedz mu po prostu, że prosiłam cię, byś przekazała pozdrowienia i zapytała, czy jego córka także potrzebuje kwiatów ostu i kociej maści. Potem powiesz mu, że proszę, by dali ci u siebie miejsce na zimę. To będzie zapłata za zboże. Zo­staniesz u nich, będziesz chodzić na nauki do pastora i dzwonnika. To odpowiednia wymówka. Hagen jest go­spodarstwem położonym najbliżej plebanii, bez trudu się tam dostaniesz...

Maryjka słuchała z otwartymi ustami. Więc Kari mi­mo wszystko chce jej pomóc?

Kari odpowiedziała, choć głośno nie padło żadne py­tanie.

- Nie sądź, że ja pochwalam to, o czym myślisz. Nie sądź, że nie chciałabym cię powstrzymać, gdybym mogła. Jestem śmiertelnie przerażona, że uwikłasz się w jakieś straszne kłopoty. Zarazem jednak wiem, że nie ulegniesz. Nie będziesz się mogła skupić nad głównym zadaniem swego życia, dopóki ta karta w twojej księdze nie zosta­nie odwrócona - mówiła Kari cicho.

Miała rację. Maryjka uścisnęła ją mocno, bez słowa. Z nadzieją, że Kari zdaje sobie sprawę, jak bardzo bli­ska jej się stała. I z nadzieją, że tamta rozumie, jakie to wszystko dla niej trudne.

A przecież mogła zrezygnować. Mogła zostać tutaj w tym rajskim spokoju, mieszkać z Kari i uczyć się od niej.

Spokojne życie, ale nie nudne. Czego więcej można pragnąć?

Zemsty.

Maryjka nie lubiła tego słowa. Zawierało w sobie słodkawy smak krwi, a zarazem gorycz żółci. Ona jednak ży­ła z tym smakiem w ustach zbyt długo, od czasu, kiedy była całkiem maleńka, teraz go po prostu nie zauważała.

Pewnego dnia mama wróci do domu.

Kari tak powiedziała.

Wypełnienie zadania wydawało się ważniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Było ważniejsze także dlatego, że teraz oznaczało nie tylko rewanż dziecka za utraco­ne dzieciństwo.

Wieś miała w sobie coś znajomego. Maryjka nie mo­gła powstrzymać drżenia. Sama wiosłowała w głąb fior­du, w stronę dzikiego wodospadu, który wpadał do mo­rza z ogromnej wysokości. Swobodne masy wody latem huczały ogłuszająco. Ktoś, kto znalazł się u stóp wodo­spadu, widział go jako wodę z szumem lecącą wprost z jasnego nieba. Nie powstrzymywała jej ani ziemia, ani kamienie, z łoskotem gnała w dół i dopiero tam miesza­ła się ze słoną morską tonią.

Teraz jednak wodospad był biały i zupełnie nierucho­my, tylko tu i ówdzie po ścianach z przezroczystego, niebieskiego lodu spływały cienkie strumyczki.

Maria spojrzała ku niebu, szukała zagrody, o której wiedziała, że leży gdzieś tutaj, wysoko w górach. Tam, na naturalnym skalnym tarasie, istniało dość miejsca, by ludzie mogli zbudować domostwo, a ziemia była wystar­czająco urodzajna, by ich wykarmić.

Teraz musiała zostawić łódź przy krawędzi lodu. Po­spiesznie wyskoczyła z niej i rozpoczęła długą wędrów­kę po zamarzniętej tafli do brzegu. Pierwszy odcinek był niebezpieczny, musiała iść dość długo, zanim dotarła tam, gdzie woda od wielu tygodni leżała skuta, tworząc rozległy pomost między osadami.

Będąc już na trwałym lodzie, Maryjka obejrzała się za siebie. Teraz wyraźnie widziała Bergaheim.

Stroma, bardzo stroma góra wznosiła się wysoko. Zbocza porośnięte tu i ówdzie rzadkim lasem, mnóstwo rozpadlin. Poszarpane skalne krawędzie, głębokie żleby. Nagi szczyt mierzył prosto w niebo.

Tam w górze urodziła się jej babcia.

Nic więcej o tym nie wiedziała.

Słabo majaczyły w oddali zarysy czegoś, co z pewno­ścią było resztkami domostwa. Minęło ponad pięćdziesiąt lat... Natura odebrała sobie pola i łąki, na których trudzili się przez wiele pokoleń dzierżawcy Bergaheim.

Prymitywne budynki popadły w ruinę, drewno wró­ciło do ziemi jako pokarm dla nowych drzew.

Maria poczuła lekki smutek, który przerodził się w lęk, gdy zobaczyła krążące nad horyzontem kruki.

Odwróciła się, starała się patrzeć ponad białą taflą lo­du, koncentrowała wzrok na widniejącej w oddali osa­dzie. Odległość nie wydawała się zbyt wielka, ale Kari ostrzegła ją, że wędrówka przez lód trwa zawsze dłużej, niż się sądziło.

W parę godzin później Maryjka mogła to potwierdzić. Stopy miała poranione, ciało obolałe. Zwykle mogła cho­dzić po lesie całymi dniami, zwłaszcza w lecie, kiedy ra­zem z Frith z Bondevika pasała kozy w górach. Teraz jednak wciąż szła po twardym, równym podłożu, to z powodu tej monotonii i braku urozmaicenia bolały ją wszystkie mięśnie i kości.

A brzeg wciąż jeszcze znajdował się daleko, chociaż mogła już wyraźnie rozróżniać zagrody i drogi, zagajni­ki i szare pólka na tle bieli. Dostrzegała nawet nieduże poruszające się punkciki, czyli ludzi. Nietrudno też by­ło zobaczyć kościół. Równie biały jak otaczający go kra­jobraz, z dużą, górującą nad dachem wieżą, wyższy niż inne kościoły, które Maryjka dotychczas widziała.

Zagroda nieco poniżej, na prawo od kościoła, to z pew­nością plebania.

Zabudowania Hagen to prawdopodobnie te domy skupione wokół niedużego dziedzińca także na prawo od kościoła. W każdym razie w pobliżu plebanii innych za­gród nie widziała.

Maryjka zastanawiała się, jak też zostanie przyjęta. Rozmyślała nad tym, jakie tajemnicze zawiadomienie kryje się w przekazanej przez Kari informacji. A co bę­dzie, jeśli dadzą jej to ziarno i zatrzasną drzwi przed no­sem? Albo jeśli wyznaczą jej taką pracę, że nie będzie miała czasu chodzić na nauki?

Maryjka poczuła, że siły wracają do jej zmęczonego ciała, gdy tylko w sercu ożył dawny gniew. Przez cały czas spędzony u Kari ta bestia w niej drzemała. Teraz, kiedy znalazła się sama daleko od domu, wydała się sil­niejsza niż kiedykolwiek. Bo teraz czas się dopełnił, te­raz wizje i oczekiwania mają stać się rzeczywistością! Oczyma duszy widziała pastora, majaczył przed nią ni­czym cień. Dostrzegała lęk w jego oczach, widziała, jak próbuje się wymknąć spod spadającego miecza.

A może powinna próbować zaatakować przede wszyst­kim jego? Może powinna zapomnieć o synu, a wszystkie siły poświęcić na prześladowanie ojca? Maryjka słyszała o formułkach i zaklęciach, o plagach, jakie można ściągnąć na kogoś, kogo się nawet nie zna. Tak właśnie postępują czarownice, myślała. Może jej siły są wystarczająco wiel­kie, by mogła się ważyć również na coś takiego?

Ale kiedyś, gdy Maryjka odważyła się podjąć ten te­mat, Kari brutalnie przywołała ją do porządku.

- Nie, nic podobnego! Jesteś za młoda na takie rze­czy. Nie igraj z tym, moja kochana. Bo napytasz sobie prawdziwej biedy.

Wtedy Maryjka nie potraktowała słów Kari z należy­tą powagą. Co złego mogłoby się stać, gdyby połączyła trochę magicznych środków według starego przepisu? Cóż szkodzi dodać do wywaru na przykład odrobinę ludzkich włosów, wypowiadając przy tym parę dziw­nych słów? Nikt przecież nie musi o niczym wiedzieć, trzeba tylko działać ostrożnie.

Gdybym wiedziała nieco więcej... gdybym miała książki mamy... mogłabym się bez trudu nauczyć sporządzać tak samo silne napoje jak te, które robi Kari.

Po wypiciu choćby łyku czegoś takiego syn pastora gotów byłby umrzeć z miłości do mnie.

Maryjka wlokła się dalej, tłumoczek przewieszony przez ramię uwierał tak, że skóra z pewnością była czer­wona, a może nawet poocierana. Dzień miał się ku koń­cowi, kiedy wreszcie dotarła do celu. Mróz brał coraz silniejszy, ale z pewnością na lodzie z powodu wiatru wydawał się wyjątkowo kąśliwy i ostry.

Chustka na głowie Maryjki przekrzywiła się, odsłania­jąc twarz i część szyi. Nie poprawiała jej długo, a teraz zauważyła, że stary łańcuszek, który nosiła dla ozdoby, przywarł mocno do skóry w miejscu, w którym chustka nie chroniła przed mrozem. Czuła dotkliwy ból, kiedy odrywała łańcuszek. Wsunęła znowu ręce w kieszenie spódnicy, marzyła o tym, by mieć teraz wielkie futrzane rękawice taty.

Podczas długiej wędrówki po lodzie odmroziła sobie ucho, a na ramieniu miała otarcie wielkości piąstki dziec­ka. Kiedy zapukała do drzwi w Hagen, ledwie była w sta­nie, dzwoniąc z zimna zębami, powiedzieć, po co przyszła.

Została pośpiesznie wciągnięta do środka, rozebrano ją do bielizny, zawinięto w duży koc i posadzono przy ogniu. Gospodarze prosili, by opowiedziała im o Kari, życzliwe oczy świadczyły, że są to jej wierni przyjacie­le. Pytali, kim jest Maryjka i skąd pochodzi. Ona odpo­wiadała to, co uzgodniły z Kari: że Gjertrud jest siostrze­nicą Kari, Maryjka zaś najstarszą córką Gjertrud.

Gospodyni zajmowała się nią osobiście, rozcierała jej stopy, dała ciepłe wełniane ubranie. Miała szybkie, spraw­ne ręce, chociaż z pewnością zbliżyła się już do czterdzie­stki. Pięć porodów zostawiło na niej ślad, a spędzane na pracy dni wyryły zmarszczki wokół ust i zniszczyły skórę na rękach. Solveig pewnie nigdy nie doświadczyła, czym jest odpoczynek. Zawsze chętna pracować dla innych, Za­wsze gotowa się poświęcać. Wciąż zajęta wszystkim, co mogłoby ułatwić życie jej ukochanym. Teraz odkryła ra­ny po odmrożeniach na uchu i szyi Maryjki. Odsunęła łańcuszek na bok, odcisk ogniwka wciąż widniał na skó­rze w postaci czerwonych pęcherzy. Solveig krzyknęła ci­cho, potrząsając ze współczuciem głową. Maryjka poczu­ła, że skóra zaczyna ją palić.

- Powinnam mieć trochę maści ze szpitalika... Powin­nam zrobić okład z dziurawca i pigwy...

- Skąd wiesz, jak leczyć takie rany? - zapytała Maryj­ka zdumiona. Zioła, o których wspomniała gospodyni, nie były w powszechnym użyciu.

- Uczyłam się trochę dawno temu... zanim wydarzy­ło się tyle zła, zanim...

Solveig zniżyła głos, rozejrzała się, jakby w obawie, czy nie ma gdzieś niepowołanych uszu.

- Ty, która jesteś przyjaciółką Kari, powinnaś to zro­zumieć. Mam w sobie tę samą siłę, co ona, wiesz. To sa­mo pragnienie poznawania tajemnic i leczenia chorób. Kiedyś dane mi było zetknąć się z tym, przez kilka krót­kich lat... u Marii.

Imię wypowiedziała szeptem, ledwo dosłyszalnie. Wtedy Maryjka poznała, kim jest ta kobieta. A więc nie przypadkiem Kari przysłała ją właśnie tutaj. Solveig pracowała u matki Maryjki w izbie chorych, którą mama prowadziła, będąc żoną Mogensa.

- Co oni ci zrobili, kiedy ma... To znaczy Maria zo­stała wypędzona?

- A więc ty znasz tę historię? Tak, rzeczywiście, Ka­ri wie chyba dokładnie, co się wtedy stało. No cóż, mogę ci tylko powiedzieć, że to były bardzo smutne lata. A także niebezpieczne. Nowy pastor... nie okazywał ła­ski nam, przyjaciołom Marii, nawet kiedy jej już tu nie było. Mnie przez trzy niedziele z rzędu wyklinał z am­bony, a potem musiałam przez trzy lata ciężko pracować na plebanii jako zadośćuczynienie za to, że zawarłam sprzysiężenie z przestępczynią... Solveig westchnęła.

- To dawne czasy... prawie dwadzieścia lat. Nie wiem, czy zdołam...

- W porządku. Nie musisz nic więcej mówić. Rozu­miem teraz, że znalazłam się wśród dobrych ludzi. Dzię­kuję za to, że mnie przyjęliście, obcą osobę!

- Nie jesteś dla nas obca - odparła kobieta z ciepłym uśmiechem.

Maryjka drgnęła, wydawało jej się, że w tym uśmie­chu zawiera się jakaś niepewność. Solveig pracowała z jej matką przez wiele łat. Czy nie rozpoznaje córki?

- Nikt, kto jest przyjacielem Kari, dla nas nie jest ob­cy, moja kochana.

Maryjka westchnęła z ulgą i z wdzięcznością.

W roku 1704 w parafii Sogn nie było stałej szkoły, nie zorganizowano żadnego systematycznego nauczania. Za to w co drugą niedzielę pastor prowadził w kościele za­jęcia dla młodzieży. Odbywało się to po głównym na­bożeństwie. Dodatkowo młodzi ludzie, którzy mogli zwolnić się z pracy w środku tygodnia, spotykali się w jeden czwartek w miesiącu na nauce katechizmu. Ważnym ludziom w parafii bardzo zależało na tym, by młodzi się uczyli, z troską czynili wszystko, by przeka­zać dorastającemu pokoleniu wiedzę o słowach Pana oraz nauczanie Lutra. Zwłaszcza jednak uboga młodzież była narażona na to, że będzie dojrzewać bez takiej wie­dzy. Ojcowie nie byli specjalnie zainteresowani, niechęt­nie rezygnowali z pracy młodych, nie chcieli pozwalać na to, by synowie i córki przesiadywali w izbie dzwon­nika i uczyli się na pamięć formułek z czarnej księgi.

Bojaźń Boża i znajomość słów Pana to bardzo poży­teczne sprawy, myśleli chłopi, ale jeśli ma przynosić straty, to na nic się nie zda.

Dlatego więc te zajęcia w dni powszednie gromadzi­ły przeważnie najlepiej sytuowaną młodzież parafii. Sa­mi uczestnicy bardzo lubili tu przychodzić, nauka sta­wała się okazją do spotkania rówieśników, można było sobie nawzajem posyłać powłóczyste spojrzenia, zbliżać się do siebie, toteż często tutaj właśnie tworzyły się za­lążki nowych małżeństw.

Dzwonnik był prawie ślepy, słuch też miał nie naj­lepszy. Nie dostrzegał ani uwodzicielskich spojrzeń, ani wesołych śmiechów czy tłumionych chichotów, zwła­szcza na ostatnich ławkach.

Wierny sługa Kościoła trwał w przekonaniu, że spę­dzone u niego godziny wypełniają poważne pragnienie wiedzy i chrześcijański porządek. Młodzi zaś pozwalali mu jak najdłużej trwać w tym przekonaniu. Okazywali mu zresztą tyle szacunku, że starali się opanować wszy­stko, co im wykładał. Nie chcieli stawiać starego, sym­patycznego człowieka w trudnej sytuacji, narażać go na gniew proboszcza, gdyby się okazało, że niczego nie po­trafi ich nauczyć.

Przeważnie jednak ten dzień u dzwonnika był jedną długą rozrywką. Najmłodsi, którzy przygotowywali się do konfirmacji, siadali przeważnie w pierwszych rzę­dach. To ich przede wszystkim dostrzegały stare oczy dzwonnika, to oni słuchali go wyprostowani niczym świece, z rękami grzecznie złożonymi na świeżo wypra­sowanych spodniach. Czasami bywały też wśród nich dziewczęta, z reguły jednak rodzice zwlekali z posyła­niem córek na naukę.

Dopiero w ostatnich rocznikach panny były stosun­kowo licznie reprezentowane, przychodziły zresztą ty­leż dla poznania słowa Bożego, co i dla poszukiwania kandydata na męża...

To właśnie w takim zgromadzeniu Maryjka miała zna­leźć miejsce dla siebie. Miała się przekonać, że ci, któ­rych, nie znając przecież, tak surowo osądzała, są zwy­czajnymi ludźmi, po prostu mieszkańcami wsi.

Kari liczyła na to, że bliższe zapoznanie się z nimi sprawi, iż Maryjka zdoła im wybaczyć, że dawno temu nie opowiedzieli się po stronie jej matki, po prostu wię­cej zrozumie. Poza tym zwykle tak bywa, że człowiek łagodnieje, kiedy bliżej pozna sprawy... A może wśród nich znajdzie się ten wyjątkowy chłopak, który podbi­je jej serce? W Urnes prawie nie było młodych ludzi. Syn pastora, sądząc po tym, co Kari słyszała, chyba nie zdołałby zająć Maryjki na dłużej.

Dziewczyna domyślała się, na co Kari w głębi duszy liczy.

Odrzuciła jednak od siebie tę myśl.

W gruncie rzeczy obecność ludzi, którzy nas kocha­ją, przeszkadza.

Przeszkadza, ponieważ człowiek musi trzymać się w ryzach i bardzo uważać na to, co robi. Gdyby coś się stało, nie tylko ona sama będzie cierpieć. Wiedziała, że jej nieszczęście ściągnęłoby zmartwienie i smutek na Gjertrud, Olego i na Kari.

Świadomość tego sprawiła, że Maryjka w pierwszym okresie działała z największą ostrożnością. Mijały dni i tygodnie, a ona, znajdując się tak blisko celu, nagle przestała się spieszyć.

Ale dzisiaj po raz pierwszy spotka pastora.

Dzisiaj jej wyobrażenie miało się stać ciałem.

Dzisiaj on miał ją zobaczyć po raz pierwszy!

Revelin nigdy przedtem nie widział tej ciemnowłosej piękności, ale natychmiast, gdy tylko wszedł do niskiej izby dzwonnika, przyciągnęła jego wzrok z taką siłą, że poczuł skurcz żołądka.

To musi być ta Maryjka z Hagen, ta obca dziewczyna, która zamieszkała w domu Solveig i Melchiora. Jakaś ku­zynka, jak mówiono. Czyjaś siostrzenica, nie pamiętał do­kładnie.

Revelin opanował się szybko, powstrzymał uśmiech i odpowiedział na pozdrowienie nowej skinieniem gło­wy. Musiał się bardzo starać, by oderwać od niej wzrok. Widział, że dziewczyna uśmiecha się lekko i spogląda na niego z dużą śmiałością.

Już bardzo dawno temu żadna kobieta nie wywołała w nim dreszczu. Nikt od tamtego czasu...

No, dobrze...

Tego rodzaju myśli nie przystoją w domu Pana. A zresztą, może. Niebezpieczne pokusy płci to pewnie najlepszy temat właśnie dla takiego zgromadzenia, dla ludzi o burzącej się młodej krwi. Ci młodzi, o twarzach tak pięknych i otwartych, o ciałach, w których soki tak niedawno zaczęły płynąć...

Nagle pastor poczuł się zmęczony.

Nie był w stanie wygłosić jednego ze swoich zieją­cych piekielnym ogniem kazań o uwodzicielkach i la­dacznicach, o szatańskich pokusach i strasznych grze­chach kobiet i mężczyzn.

Zamiast tego zaczął mówić o Lutrze. O sakramencie małżeństwa i błogosławieństwie, jakie Pan zsyła na ży­jących ze sobą dwoje ludzi.

To uznał za odpowiedni temat.

I przyjemnie będzie patrzeć, jak ta obca dziewczyna o śmiałych oczach ze wstydem spuszcza wzrok!

Maryjka siedziała grzecznie i słuchała słów pastora. Takie przynajmniej sprawiała wrażenie, wyprostowana i milcząca, skoncentrowana tak, że serca chłopców prze­pełniało rozczarowanie. Oto pojawiła się wśród nich rzadkiej urody młoda osoba, tak niewiarygodnie pięk­na, że aż zapierało im dech. I okazuje się, że wcale nie jest zainteresowana ich adoracją, a uwielbienie w ich wzroku traktuje z równą obojętnością jak dzwonnik!

Teraz dali za wygraną, niektórzy dlatego, że Maryjka nie zaszczyciła ich ani jednym spojrzeniem, inni dlate­go, że właśnie przybył sam proboszcz.

To przecież stary zmęczony człowiek, szeptał biały duch siedzący na jednym ramieniu Maryjki.

To ten człowiek zniszczył życie mojej matki, mówił czarny, siedzący na drugim ramieniu.

Maryjka trwała nieporuszona, wpatrzona przed siebie.

Pastor mówił i mówił, ale jego szare oczy już ani ra­zu na niej nie spoczęły.

Słowa płynęły z jego ust niczym chmara ptaków je­sienią na chmurnym niebie, brzmiały głośno i donośnie.

Maryjka studiowała uważnie sylwetkę mówcy.

Miał siwe włosy, przynajmniej po bokach. Na górze zostało ich bardzo niewiele. Domyślała się, że w młodo­ści włosy pastora musiały mieć mdły kolor piasku. Zaczę­ła szybko liczyć, łączyła wszelkie niepełne informacje, ja­kie posiadała na temat tej postaci. Musiał mieć jakieś sześćdziesiąt, sześćdziesiąt pięć lat. Był młodym człowie­kiem, gdy jako wikary przybył do Lyster. Ożenił się chy­ba jako mężczyzna w sile wieku.

Teraz, o ile dobrze wiedziała, od ponad szesnastu lat żył sam. Jego syn jest ledwie kilka miesięcy młodszy od niej. Ten, o którym ludzie mówią, że słabowity.

Claes Justitian.

Justitian.

Maryjka wiedziała, że to imię ma coś wspólnego ze sprawiedliwością.

Jak to możliwe, że człowiek taki jak pastor nadaje sy­nowi właśnie takie imię?

Na zaciśniętych wargach dziewczyny pojawił się zło­śliwy uśmieszek. Zmrużyła oczy, cała twarz przybrała szelmowski wyraz.

Justitian.

Syn sprawiedliwości.

Ha, nieźle pasuje!

Nagle przyszło jej do głowy, że syn pastora też musi tutaj być! Czyż nie słyszała, że on sam chodzi po parafii i prowadzi nauki dla młodzieży? Dziwne gdyby nie było go tutaj teraz, kiedy ojciec przyszedł na inspekcję.

Z nowym zainteresowaniem zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu.

Maryjka miała miejsce niemal całkiem z tyłu, przy dużym kamiennym piecu.

Było tu wygodnie i ciepło, chociaż ciągnęło od świe­żo wybudowanego prymitywnego komina.

Obok niej siedziała jakaś dziewczyna. Przestraszona mała dziewczynka z szaroblond warkoczykami mocno związanymi z tyłu głowy. Skóra na skroniach była tak napięta, że musiało ją to boleć. Zresztą całe skulone cia­ło dziewczyny wyrażało cierpienie.

Nieco dalej stały trzy pulchne panny, ładnie ubrane, o rumianych policzkach. To córki gospodarza z Flahammar. Przyszły też córki służącego lensmana i służącego dzwonnika.

Maryjka łatwo je wszystkie rozpoznawała na podsta­wie zapamiętanych opowiadań Kari. Nie była w stanie określić pochodzenia tylko kilku najdalej od niej znaj­dujących się osób.

Nieco na skos przed nią siedziało w rzędzie paru chłopców. Uznała, że są do siebie podobni, trudno powiedzieć, z jakich domów pochodzą. Maryjka wie­działa tylko, że najważniejsi siadają na przedzie. Prze­szukiwała wzrokiem pierwszą ławkę, uznała jednak, że tamci chłopcy są za młodzi.

Po długim przyglądaniu się plecom siedzących zatrzy­mała wzrok na szarej szczupłej postaci przy samej ścianie.

Sterczące na wszystkie strony włosy miały jasny ko­lor piasku. Tak mogły jeszcze niedawno wyglądać wło­sy pastora.

Ciało sprawiało wrażenie dość silnego, lecz chłopiec kulił się, jakby przygotowany na atak.

Maryjka instynktownie poczuła, że to musi być Justitian.

A kiedy chłopięce ciało drgnęło, gdy pastor nagle uniósł głos, nie miała już żadnych wątpliwości.

Nikt z zebranych tak nie podskakiwał na ławce, cho­ciaż wielu przenikał dreszcz i wielu spuszczało wzrok, kiedy pan Revelin przeszedł do ostatniej fazy swoich na­pomnień.

- Dzień dobry! Jestem Marja Gjertrudsdatter. Niech bę­dzie pochwalony.

Chłopiec spojrzał spłoszony, jakby Maryjka zamierzała rzucić się na niego albo chciała go uderzyć.

Wzrok miał rozbiegany, ręce zwisały bezradnie wzdłuż ciała. W końcu jakoś się opanował i odwzaje­mnił pozdrowienie. Głos mu się łamał, jakby przecho­dził mutację, chociaż wyglądało na to, że ma już za so­bą trudny okres przejściowy od chłopca do mężczyzny.

- Na wieki wieków... jestem Cla... Claes Justitian Reve... reve... reve...

Przerwał.

Maryjka słyszała, że słowa więzną mu w gardle, jak­by go miały zadławić, widziała malującą się na twarzy rozpacz.

Uśmiechnęła się raz jeszcze i dyskretnie zrobiła krok w tył.

- Dzień dobry, mój panie. Domyśliłam się, że jesteś synem pastora. Mam nadzieję, że wybaczysz mi moją śmiałość... Ale widzisz, jestem tutaj nowa, tak mało umiem. Nie jestem jeszcze konfirmowana... Mama mnie przysłała tutaj, bo uważa, że pan Revelin zdoła zaradzić... uzupełni moją rozpaczliwie słabą znajomość Pisma...

Młody człowiek ukłonił się bez słowa, z pewnością nie chciał wygłupić się jeszcze raz.

To przeklęte jąkanie! A wydawało mu się, że już nad wszystkim panuje, w każdym razie dopóki nie ma przy nim ojca!

Słyszał także cichy chichot dziewcząt w kącie, nie od­ważył się spojrzeć w tamtą stronę.

Siedzący przy długim stole dzwonnik przewracał kartki w księdze.

Wyglądał na zmęczonego, wszyscy wiedzieli, że teraz pozostało jeszcze odmówienie krótkiej modlitwy i może odśpiewanie psalmu, nauka na dzisiaj dobiegała końca.

- Czy możemy potem jeszcze porozmawiać? - zagadnęła Maryjka. Udało jej się sprawiać wrażenie bardziej pokornej, mimo że zadawała takie śmiałe pytanie.

Młody człowiek nie odważył się odmówić, bo przecież ona mogła zapytać dlaczego. Skinął więc tylko głową bez­radnie. Boże drogi, jaka piękna kobieta! No nie, to chy­ba jeszcze dziewczyna, zaledwie dwa, może trzy lata star­sza od niego. Ale jakie ona ma ciało! Syn pastora wiedział, że jej postać wryje mu się w pamięć i że wspomnienie bę­dzie mu towarzyszyć w długie, samotne noce.

Powinien z nią porozmawiać.

Właściwie to bardzo chciał, był dziwnie rozgorączko­wany na myśl, że dowie się o niej czegoś więcej.

Mimo wszystko najchętniej by zniknął, uciekł od te­go zbyt urodziwego stworzenia. Instynkt mówił mu, że wystarczy kilka jej słów, by uwikłał się w sytuację, nad którą trudno mu będzie zapanować.

Żeby tylko nie zaczął się jąkać.

Żeby tylko potrafił przedstawić się jej jako silny, mą­dry młody człowiek, taki, jakiego na próżno starał się w nim widzieć własny ojciec.

Gdyby udało mu się swobodniej posługiwać słowami, gdyby miał trochę silniejsze ramiona, gdyby rysy były mniej dziecinne...

Claes Justitian nie posiadał zbyt wielu cech, z których byłby zadowolony.

Lutowe słońce już dawno zaszło, gdy nauka dobiegła nareszcie końca. Mrok skradał się ponad fiordem ni­czym groźna, nieznana istota. Wkrótce otoczy szczelnie całą osadę, tylko na szczytach gór widać było jeszcze ostatnie błyski ukrytego już słońca. Dnie stawały się jed­nak coraz dłuższe. Miało się ku wiośnie.

Ale słońce wciąż świeciło zbyt słabo, żeby ogrzać ziemię. W środku dnia mogło być bardzo przyjemnie wy­stawić do słońca bladą po zimie twarz, ale gdyby się człowiek za bardzo rozebrał, przypłaciłby to ciężkim za­ziębieniem.

Wiosna długo jeszcze będzie musiała walczyć o pierw­szeństwo.

Maryjka starała się iść za synem pastora wśród mło­dzieży wychodzącej po nauce z izby.

Na zewnątrz tłum rozpraszał się. Niektórzy szli wprost do domu, do obowiązków, które musieli przerwać, by pójść do kościoła. Inni mieli wolne do wieczora i zatrzy­mywali się w małych grupkach, by porozmawiać.

Dziewczyny zgromadziły się wokół trzech bujnych córek z Flahammar. Głośno rozmawiały o przygotowa­niach do zbliżającej się Wielkanocy i o tym, co kupiły u wędrownego handlarza, który w ubiegłym miesiącu odwiedził okolicę po drodze z Gudbrandsdalen do Bergen.

Chłopcy urozmaicali sobie czas rozmowami o polo­waniach i prowadzeniu gospodarstwa, prześcigali się w wesołych opowieściach, poklepywali nawzajem po plecach i śmiali na całe gardło, gdy któryś powiedział coś zabawnego.

Przez cały czas obie grupy posyłały sobie przeciągłe spojrzenia niczym niewidzialne strzały.

Maryjka starała się nie uronić najmniejszego nawet szczegółu. Zdążyła już wyrobić sobie pogląd na tych młodych ludzi, na nowe i obce jej środowisko, którego częścią miała się stać.

Jedna z dziewcząt odeszła od koleżanek i jakby przy­padkiem zbliżyła się do Maryjki i syna pastora, stoją­cych pod ścianą i przyglądających się zgromadzonym.

Justitian spuścił wzrok.

Dziewczyna pozdrowiła Maryjkę.

- Dzień dobry. Słyszałam, że mieszkasz u Solveig Hagen?

- Mieszkam. Dzień dobry. Nazywam się Marja Gjertrudsdatter. Przyjechałam tutaj, żeby chodzić do pastora.

- Domyślam się, że przyjechałaś z daleka? Maryjka dostrzegała stanowczość w oczach młodej kobiety. To z pewnością twardy orzech, taką niełatwo jest oszukać.

- Tak. Pochodzę z Ardal - skłamała bez zająknienia.

- Aha... Z Ardal, powiadasz. Ale mówisz jakoś ina­czej! Gdybym miała zgadywać, to powiedziałabym, że jesteś z Kaupanger, albo coś takiego!

Maryjka podjęła tę możliwość.

- Mój ojciec stamtąd pochodził. Ale on nie żyje. Dziewczyna uśmiechnęła się ze zrozumieniem, wy­glądało na to, że przesłuchanie jest skończone.

- A ja nazywam się Greta Finek. To mój wuj prowa­dzi Dosen, tę gospodę, wiesz.

Maryjce bardzo się spodobało, że z wielką naturalno­ścią wsunęła jej rękę pod ramię i pociągnęła w stronę swojej grupy.

Dziewczyny zasypały nową pytaniami, ale nietrudno jej było pominąć z uśmiechem te, na które nie chciała odpowiadać.

Obejrzała się kilka razy przez ramię i widziała, że Justitian niepewnie ruszył w kierunku plebanii.

A niech tam, będzie jeszcze wiele okazji. Szczerze mówiąc to dobrze, jeśli poczuł się trochę rozczarowany. Dobrze, że musi poczekać, zanim jego ciekawość zosta­nie zaspokojona.

Maryjce podobał się wyraz jego oczu. Zwycięstwo nad nim z pewnością nietrudno będzie osiągnąć.

ROZDZIAŁ V

Tego wieczoru Claes Justitian miał jeść kolację przy ojcowskim stole, tak jak to zgodnie z niepisaną umową robił zawsze w dni, kiedy odbywała się nauka.

Izba jak zwykle pogrążona była w mroku. W gabine­cie, gdzie pastor przyjmował ludzi, siedząc za dużym pięknym biurkiem, rozpalono na kominku.

Dom na probostwie należał do najładniejszych w oko­licy. Były tu szklane szyby w oknach i od frontu, i od podwórza. Gabinet pastora znajdował się na lewo od wejścia, gospodarz mógł przez okno obserwować wszy­stkich kręcących się po podwórzu, zbliżających się i wy­chodzących z plebanii.

Był to bardzo piękny pokój, chociaż puste półki na książki i ciężkie zakurzone zasłony sprawiały cokolwiek ponure wrażenie. W rogu koło kominka stał bardzo ład­ny stolik, taki na jakich się w eleganckich domach w mie­ście ustawia przybory do palenia. Tutaj na tle ścian z gru­bych drewnianych bali wyglądał trochę nie na miejscu, ale pasował do wyściełanych krzeseł ustawionych w głę­bi pokoju. Tutaj ojciec miał zwyczaj odpoczywać. Zda­rzało się, że spędzał w gabinecie także noce.

W podłodze, ukryte pod grubym dywanem, znajdo­wało się zejście do piwnicy.

Justitian wiedział, że poprzedni pastor połączył pod­ziemnym korytarzem swój dom z kościołem.

Wykopał tunel od piwnicy na plebanii aż pod sam ołtarz.

Tunel prowadził do krypty.

Do podziemi, w których chowano zmarłych.

Bardzo ważnych zmarłych.

Wśród nich znajdował się również ów poprzedni pa­stor, odpoczywający w spokoju Mogens Skanke.

Cóż, czy rzeczywiście zmarły odpoczywał w spokoju, tego Justitian nie był tak całkiem pewien. Sporo słyszał o Mogensie, czy Czarnym Monsie, jak ludzie często go nazywali. Z pewnością jeszcze teraz go wspominają, stary pastor był legendą, parafianie go kochali, lecz także bali się go, odnosili się do niego z mieszaniną szacunku i lęku.

On zaś okazywał im wyrozumiałość w kwestii podat­ków i daniny dla Kościoła. Tym, którzy nie byli w sta­nie płacić, odpuszczał, demoralizując ludzi kompletnie. Zdawał się nie bardzo zważać na takie sprawy. Poza tym chodził po parafii i rozmawiał z ludźmi, nawracał ich na właściwą drogę w sposób, który przystoi raczej chło­pu niż słudze Bożemu. Miał też podobno czarną księgę. Pewnie czytywał ją właśnie w tym pokoju.

Justitian zadrżał. Jakie to niezwykłe!

Miał ochotę otworzyć wejście do piwnicy i zajrzeć tam któregoś dnia. Tak! Mógłby to zrobić. Następnym razem, gdy tylko ojciec wyjedzie, może już w najbliższą niedzielę wieczorem. Proboszcz uda się do kościoła w Nes, zamierza wygłosić tam kazanie. Wówczas...

- Nad czym tak rozmyślasz, mój chłopcze? Nie idziesz ze mną? Trzeba odmówić modlitwę przy stole, synu!

Głos ojca, choć niespecjalnie donośny, zabrzmiał w głowie chłopca niczym grzmot.

Panująca w pokoju cisza sprawiła, że słowa dźwięcza­ły nieoczekiwanie ostro, i chłopak mimo woli się skulił.

Złożył gładkie, młodzieńcze dłonie i odmawiał długą modlitwę, nie zająknąwszy się ani razu. Zawsze świetnie sobie radził z takimi modlitwami i regułkami, jąka­nie zaczynało się wtedy, kiedy najpierw musiał pomy­śleć, zanim usta zaczynały mówić.

Ojciec skinął mu z surową miną, usiadł i natychmiast zaczął jeść.

Gęsta owsianka na mleku nie miała żadnego smaku. Oj - ciec lubił takie potrawy. Zwłaszcza teraz, w okresie postu, jedzenie powinno być jałowe i pozbawione fantazji. Nie­długo będzie Wielkanoc... Zabije się cielaka...

Claes ujął drewnianą łyżkę, nabrał szarej masy i pod­niósł ją do ust. Nie musiał wcale gryźć. Papka sama spły­wała do gardła, a żołądek z wdzięcznością przyjmował pożywienie.

Podczas posiłku nie padło ani jedno słowo.

Czasem łyżka stuknęła o dno miski. Ojciec przesu­wał stopy pod stołem. Ocierał usta mankietem.

Justitian domyślał się, że pastorowi coś leży na sercu. Miał nadzieję, że to nie będzie jeden z tych długich wie­czorów, kiedy ojciec zabierał się do udzielania mu nauk i w nieskończoność wygłaszał ponure napomnienia.

Trzeba bardzo uważać, nie wolno powiedzieć nic, co ojciec mógłby zrozumieć jako bunt albo niezgodę. Tyl­ko że to bardzo trudne...

- Podziękujmy Bogu za ten posiłek i prośmy go, by nam pozwolił wypełniać jego wolę dzisiaj i po wsze cza­sy. Amen.

- Amen.

Siedzieli przez dłuższą chwilę ze złożonymi rękami, dopóki ojciec nie uznał, że wystarczy już cichej modli­twy. Wtedy odsunął od siebie talerz.

- Mój synu, jest coś, o czym chciałbym z tobą poroz­mawiać. Jesteś już prawie dorosły, od dawna robisz wie­le, prowadząc nauczanie. Nie należysz może do najbardziej żarliwych, przejąłeś niestety wiele ze słabości two­jej matki, ale niech tam, jesteś jaki jesteś. Właściwie po­kierowany możesz zajść daleko. Przecież wiesz, jakie mam wobec ciebie plany?

- Tak, ojcze. Mam być taki jak ty. Mówił cicho, bezdźwięcznym głosem. Ojciec uśmiechnął się cierpko.

- Hm, tak. Masz zostać pastorem, tak jak ja. Jeśli zdo­łasz skończyć studia, twój egzamin... Prowadzenie nauk jest w tym przypadku dobrym ćwiczeniem. Chciałbym wierzyć, że zajmiesz miejsce wśród ludzi biskupa, że otrzymasz tam godność kapłańską. Ale teraz jesteś je­szcze za młody. Musimy poczekać parę lat. Na szczę­ście jest wiele rzeczy, którym możemy poświęcić czas. Tak wiele jeszcze musisz się nauczyć...

Justitian pragnął, by ojciec choć raz wspomniał o tym, czego syn mimo wszystko zdołał się nauczyć, o tym, co mimo wszystko umie!

Ale to nie leżało w naturze Revelina. Żadnych niepo­trzebnych pochwał. Oczekiwał, że syn będzie się uczył, pojmował wszystko szybciej niż jego rówieśnicy. Jeśli tego nie robił, to kara jest najlepszym sposobem, by na­stępnym razem starał się bardziej.

Justitian nie zliczyłby nocy, które strawił przepisując długie, trudne teksty w niezrozumiałych obcych języ­kach jako karę za zapomnienie czy niedokładne przyto­czenie jakichś biblijnych słów.

W ten sposób ojciec pozyskiwał wypisy z ważnych ksiąg, które potem posyłał swoim kolegom i dostawał w zamian inne. Gromadził powoli dużą bibliotekę zło­żoną z takich ręcznie przepisywanych woluminów. Sta­ły one pięknie jeden obok drugiego, oprawione w do­mowej roboty okładki.

Justitian lubił książki.

Była to zresztą jedna z niewielu cech, za które nawet ojciec musiał go chwalić.

Pastor ciągnął dalej swój wykład, temat wieczoru był kontynuacją dzisiejszego nauczania dla młodzieży. Ojciec jednak zręcznie wplatał fragmenty swoich dawniejszych popisów kaznodziejskich, nigdy nie był tak ożywiony jak wówczas, kiedy mógł mówić o grzechu i wstydzie, o lek­komyślności i o pokusach ciała.

Tym sposobem Justitian dowiedział się wiele o pod­stępnych metodach kobiet.

Dzisiaj jego myśli kierowały się ku Maryjce.

Czy ona też jest jedną z tych złych kusicielek, o któ­rych mówi ojciec? Czy to za sprawą diabelskiej siły Ju­stitian owi pocą się dłonie, kiedy z nią rozmawia? Czy ' jest niczym wąż w Raju posłany, by go kusić i zwodzić na manowce?

Nie, Maryjka to raczej Ewa. Matka ludzkości, która pozwoliła się oszukać. Kobieta, która poruszała się w raj­skich ogrodach swobodnie, całkiem naga, podobnie jak jej mąż.

Fantazja Justitiana wzięła górę, historia o pierwszych ludziach w Raju stała się tłem dla jego wyobrażeń, wi­dział siebie i Maryjkę, jak nadzy i szczęśliwi wędrują wśród uginających się pod ciężarem owoców jabłoni.

Widział w wyobraźni jej śmiejącą się twarz, jej szczu­płe, białe dłonie, szyję, na której widniała delikatna, czer­wona plamka, świadcząca o dawnej ranie.

Niżej nie odważył się spoglądać. Nawet w wyobraźni.

Maryjka niepokoiła się, że za mało pomaga gospoda­rzom w Hagen. Solveig wstawała, zanim ptaki zdążyły Otworzyć oczy, była ubrana i przygotowana do codziennej pracy, kiedy siedmioro pozostałych domowników zaczynało się budzić.

Najpierw wstawały dzieci, Maryjka razem z nimi. Chętnie pomagała w ubieraniu dwojga najmłodszych, trzy - i Czterolatka. Więksi chłopcy wychodzili wcześnie do pracy, najczęściej towarzyszyli ojcu w lesie albo na polach. Dziewczynka imieniem Borgny, dziesięciolatka, przygotowywała śniadanie. Maryjka jej pomagała.

Dni w Hagen toczyły się ustalonym rytmem, wciąż było mnóstwo pracy w domu i w obejściu. Solveig nie należała do surowych gospodyń. Maryjka miała więc du­żo wolnego czasu bez obowiązków, chodziła sobie po prostu albo zajmowała się jakimiś robótkami. Pocerowa­ła wszystkie pończochy i skarpety, jakie w domu wyma­gały naprawy, Solveig bardzo ją za to chwaliła. Zachęco­na Maryjka zabrała się do haftowania. Czasami trochę sprzątała, zamiatała podłogę miotłą z brzozowych i wierzbowych gałązek, Solveig uśmiechała się i nie szczę­dziła pochwał. Wszystko układało się znakomicie.

Ale Maryjka zaczynała się nudzić.

Nie wyglądało też na to, że będzie miała wiele okazji do spotykania syna pastora. Nie mogła przecież po pro­stu pójść na plebanię żeby rozmawiać o pogodzie!

Widywała go tylko w co drugą niedzielę w kościele. I raz w miesiącu na nauce katechizmu.

Wiedziała, że on odwiedza różne wioski i w wynaję­tych izbach prowadzi naukę. Pomaga w ten sposób pa­nu Revelinowi. Może właśnie dlatego nigdy go nie wi­dywała, choć często chodziła drogą koło starej chaty dzwonnika. Teraz dzwonnik mieszkał w zasobnym wła­snym dworze i stara chałupa nie była mu potrzebna. To dlatego syn pastora się do niej przeprowadził.

Maryjka nie dziwiła się jego decyzji. Któż byłby w stanie żyć pod jednym dachem z takim szatanem jak jego ojciec?

Był właśnie ostatni powszedni dzień przed Wielkano­cą i wszyscy mieli mnóstwo roboty.

Solveig robiła kiełbasy i gotowała mięso na całe święta. Z suszonych jabłek, owoców jałowca i miodu ugotowała pyszną gęstą masę. Zamierzała nią przekładać świeżo upie­czone pszenne placki. Przed kilkoma dniami bardzo sta­rannie zmełła ziarno, teraz w kuchni stały duże garnki wy­pełnione po brzegi złocistą, delikatną mąką. Solveig upie­cze z niej świąteczny chleb.

W głębokiej piwnicy, wykopanej pod lamusem, prze­chowywano warzywa, nawet kapustę. Przysypywano ją jesienią grubą warstwą wiórów zmieszanych z białym piaskiem. Pod tym okryciem kapusta leżała przez wiele miesięcy sucha, nie zmarznięta. Można ją było przetrzy­mywać aż do wiosny, gdy jednak robiło się ciepło, za­czynała gnić na potęgę. Ostatnie główki zostaną ugoto­wane na świąteczny obiad.

Wszyscy czekali na trochę odmiany po codziennej ka­szy i rybach.

Maryjka nie była rozpieszczona, ale z utęsknieniem wyczekiwała innego jedzenia niż te wieczne ryby, świe­że albo solone. Jednego dnia dorsz, drugiego śledzie, trzeciego chude, smażone okonie...

Już kubek wywaru z kości był wspaniałym smakowym doznaniem.

Solveig nuciła, przygotowywała coś na małym stole w kącie izby.

- Maryjko, powinnaś się trochę przejść w taką pięk­ną pogodę!

- Przejść się? No, a te spódnice...

- Możesz poreperować je później! Wyjdź teraz, zaczerpnij trochę świeżego powietrza. Jesteś młoda, dziew­czyno, niedługo będziesz miała męża i dzieci, i cale góry ubrań do naprawy!

Maryjka uśmiechnęła się z wdzięcznością, odłożyła igłę i nici do koszyczka.

Przygładziła wilgotną dłonią włosy, bo chociaż zaplo­tła je w warkocze, to na skroniach wciąż zwijały się ma­łe loczki.

Jak dobrze było wyjść na dwór!

Dziarskim krokiem ruszyła w drogę, aż błoto rozpry­skiwało się spod jej nóg.

Wciągnęła powietrze głęboko do płuc, wiosenny za­pach oszołomił ją. Serce biło równo i lekko.

W końcu wiosna zwyciężyła. Teraz natura miała tyl­ko jedną drogę, ku latu!

Maryjka przyglądała się baziom na wierzbowych ga­łązkach, spostrzegła, że pączki brzozy na podwórzu nie­długo zaczną pękać.

Skierowała się ku plebanii. Chciała tylko tamtędy przejść, nic więcej. Tylko popatrzeć. Zresztą może ko­goś spotka?

Na podwórzu panował jednak zupełny spokój, malo­wanej bryczki pastora też nie było na zwykłym miejscu pod dachem koło obory.

Widocznie wyjechał. Może z synem?

Maryjka, oglądając się na boki, weszła na podwórze. Miała nadzieję, że nikt jej nie widzi.

Pośrodku dziedzińca znajdowała się studnia.

Zbudowany z kamieni krąg musiał tu stać od wieków. Był solidny, ale wyglądał na bardzo stary.

Wstrzymując oddech podeszła bliżej.

Tędy musiała też chodzić mama, z pewnością doty­kała tej studni wiele, wiele razy!

Może czasami siadała na krawędzi, odpoczywała przez chwilę?

Maryjka uniosła lekko spódnicę i usiadła. Jakie to dziwne. Gładziła dłonią kamienie, pragnęła, by studnia mogła jej opowiedzieć trochę o tym, co się tu działo w tamtych czasach, kiedy mama była pastorową, gospo­dynią w tym pięknym dworze.

Ogarnęła ją nieprzeparta chęć, by zajrzeć do domu.

Drzwi wejściowe są przecież otwarte...

Zapomniała o wszelkiej ostrożności, czuła mrowienie pod skórą, a stopy niemal same niosły ją w stronę domu. Ostrożnie wsunęła się do środka, nasłuchiwała tak, że uszy o mało nie odpadły jej od głowy. Cicho.

Tylko z kuchni słychać było hałasy i głosy kobiet. Tu­taj też pewnie wszyscy są zajęci przygotowaniami do Wielkanocy.

Maryjka wiedziała, że trzy dziewczyny ze wsi miały w zimie miejsce na plebanii, jedna z nich chyba tylko po to, by pokazać ludziom, jakim wspaniałomyślnym człowiekiem jest proboszcz. Dziewczyna z trudem się poruszała, jedną nogę miała dużo krótszą, poza tym by­ła niedorozwinięta. Biedny, nieszczęśliwy człowiek, któ­remu proboszcz okazał swą dobroć, dał dach nad głową i pożywienie.

Jedyne, co była w stanie robić ta nieszczęsna istota, to pilnowanie ognia.

Nowo przybyła rozglądała się po mrocznym koryta­rzu. Na wprost znajdowały się jakieś drzwi. Strome scho­dy wiodły na górę, widocznie mieściły się tam sypialnie. Pod schodami, po lewej stronie, dostrzegła jeszcze jedne drzwi. Pewnie prowadzą do gabinetu pastora.

Gjertrud jej opowiadała o tym domu. W barwnych sło­wach przekazywała to, co słyszała od Marii. Mówiła o gabinecie, o kominku, gdzie często płonął ogień, o tym, że Maria i Mogens chętnie tam odpoczywali, a Maria lubiła zaciągnąć się dymem ze srebrnej fajki... Wszystkie książ­ki, kosztowne przedmioty ze srebra, obrazy na ścianach...

Maryjka nie mogła się powstrzymać.

Bezszelestnie uchyliła drzwi.

Pokój był ciemniejszy, niż przypuszczała, zasłony nie przepuszczały światła, które wpadało przez szklane szyby.

Serce gwałtownie zabiło jej w piersi, o mało nie krzyknęła przerażona.

W głębi pokoju, przy dużym eleganckim stole, stał ja­kiś człowiek. Przeglądał leżące tam papiery, ale gdyby uniósł wzrok, natychmiast by ją zobaczył. Maryjka trwa­ła bez ruchu, nie miała odwagi zamknąć drzwi ani wyko­nać żadnego gestu w obawie, że on odkryje jej obecność.

Nagle rozpoznała go, w tym samym momencie on ją zobaczył.

To Justitian.

- Czego chcesz, Maryjko? - wykrztusił, zwilżywszy przedtem językiem wargi i oparłszy dłonie o blat stołu.

Maryjka pośpiesznie szukała jakiejś wiarygodnej od­powiedzi, nie znajdowała jednak żadnego wytłumacze­nia, dlaczego zjawiła się tu nieproszona i skradając się po kryjomu weszła niczym złodziej do gabinetu pasto­ra. Nawet nie zapukała!

- Ja... ja myślałam... ja wcale nie wiedziałam...

Młody człowiek uśmiechnął się, sprawiało mu nieja­ką przyjemność to, że ona też nie może sobie poradzić ze słowami, jąka się podobnie jak on. Doznał wrażenia, że ją w jakimś sensie przewyższa. Nabrał nieoczekiwa­nej pewności siebie.

- Wejdź, Marjo Gjeitrudsdatter. Wejdź i bądź pozdro­wiona.

- Dziękuję.

Wskazał jej krzesło, zachowywał się tak, jakby ten ga­binet należał do niego. Maryjka zwróciła uwagę, że cho­dzi teraz wyprostowany. Ręce też mu nie drżały. A kie­dy z nią rozmawiał, głos brzmiał pewnie.

- Piękną mamy dziś pogodę! Wiosna przyszła zdaje się na dobre, i to na same święta!

- Tak, czyż to nie wspaniałe? Jak miło jest patrzeć, że drzewa znowu budzą się do życia, że ptaki do nas wróci­ły! Dzisiaj widziałam pliszkę...

Uff, jak głupio to brzmi!

Uprzejme rozmowy.

Bezsensowne gadanie.

Ale takie sprawy są bardzo ważne w świecie doro­słych. A to była pierwsza wiosna, gdy oboje zaczęli od­czuwać, że właśnie do tego świata należą.

- Twój ojciec... czy jego nie ma?

- Nie, niestety. Wyjechał, pojechał do lensmana w związ­ku z jakimś przedsięwzięciem... Musiał to załatwić przed Wielkanocą, ty wiesz, ile on ma teraz pracy... Nie, z pew­nością nie wiesz...

- Rozumiem. W porządku. Ja przyjdę... kiedy indziej.

- Czy masz coś ważnego, może mam mu przekazać jakąś wiadomość od ciebie?

- Nie, nie. Wcale nie musisz mu mówić, że tu byłam. Ja... myślę, że będę mogła porozmawiać z nim przy in­nej okazji.

- Dobrze, jak chcesz. Zresztą będziesz miała powód, żeby przyjść tu jeszcze raz, odwiedzić nas.

Maryjka uśmiechnęła się. Podobał jej się sposób, w ja­ki się do niej odnosił, jakby była córką pisarza albo wój­ta czy coś takiego. Gdyby Justitian wiedział, kim był jej ojciec! Nie mówiąc już o mamie...

- Bardzo chętnie znowu cię odwiedzę - powiedziała i posłała mu swój najpiękniejszy uśmiech.

Bez trudu dostrzegła, jak tego rodzaju sztuki na nie­go działają. Już dawno pojęła, iż należy dać mu do zro­zumienia, że to on kieruje sprawami, że ma nad nią prze­wagę. Już się teraz tak nie kulił, stał wyprostowany, a ona odgrywała jak mogła niepewność i zakłopotanie. Kiedy wychodziła, pozwoliła, by otworzył jej drzwi. To­warzyszył jej także na podwórze, ale nie odważył się ująć pod ramię, jakby to z pewnością zrobił dorosły mężczyzna.

- Maryjka... Czy mogę się tak do ciebie zwracać?

- Oczywiście, panie Revelin!

- Justitian. Albo Stian, jak zwykła mnie nazywać nia­nia - odparł nieśmiało.

- Dziękuję. Jestem wzruszona. Ja, prosta dziewczyna...

- Nie, nie, wcale nie jesteś prosta! Jesteś wyjątkowa, ty jesteś taka... życzliwa. I nie mówisz jak dziewczyna pochodząca z biedy...

W tym zdaniu kryło się jakby pytanie. Maryjka nie odpowiedziała.

- Jakże bym miała być nieżyczliwa, skoro ty jesteś ta­ki uprzejmy, przyjąłeś mnie, chociaż przyszłam tak... nieoczekiwanie.

- Nie wszyscy są tacy - powiedział, a Maryjka zoba­czyła skurcz bólu na jego młodej twarzy.

Przeczuwała, że chętnie by się przed nią otworzył. Już niedługo nie będzie żadnych granic, wyzna jej wszystko.

Justitian był ważnym pionkiem w jej grze, tak posta­nowiła.

Teraz zapomniała, że powinna wczuwać się w rolę nieśmiałej, zakłopotanej młodej dziewczyny i chwyciła go mocno za ramię.

- Chodź, przejdziemy się trochę, Stian! Sam powie­działeś, że dzisiaj taki piękny dzień!

Poszedł za nią prawie bez wahania. Zeszli z drogi, znaleźli wąską ścieżkę, prowadzącą z plebanii w stronę lasu. Minęli długi, wąski budynek, który nie służył do niczego, popadał w ruinę. Musiał się nie tak dawno pa­lić, bo z jednego końca leżały czarne zgliszcza.

- Co to jest? - zapytała Maryjka, choć znała odpowiedź.

- To? To chyba stary magazyn!

Nie wiedział. Nie zdawał sobie sprawy, że są to reszt­ki budynku, który kiedyś był tak kochaną przez Marię izbą chorych. Jeszcze kilka lat i zostanie zrównany z zie­mią. Poszli dalej, las osłaniał ich przed spojrzeniami cie­kawskich. Wkrótce jednak znowu wydostali się na otwarte pola, długo szli miedzą, zanim dotarli do skraju drugiego lasku. Przed nimi leżało Solgarden, piękny dwór, dachy lśniły w słońcu. Tam urodziła się mama. Ale później mieszkańcy Solgarden odwrócili się od niej, i to w czasie, kiedy było jej najtrudniej. Szczęki Maryjki ze­sztywniały, oczy pociemniały. Stian tego nie widział, szedł przed nią, przeskakiwał przez leżące na ziemi pnie.

- Chodź, coś ci pokażę!

Wziął ją za rękę, poczuła, że jego dłoń jest sucha i cie­pła.

Świetnie.

To znaczy, że on dobrze się czuje w jej towarzystwie. Że zapomniał, iż Maryjka jest tylko biedną, obcą dziew­czyną, a on synem pastora, na którym ciążą poważne obowiązki. Teraz jednak byli dwojgiem młodych ludzi, oszołomionych wiosną, po drodze w nieznane, goto­wych badać tajemnice natury.

Maryjka wiedziała, że zanim dzień dobiegnie końca, on straci dla niej głowę.

Teraz to już tylko kwestia czasu, będzie mogła do­kończyć grę, a potem pójść do jego ojca i przedstawić mu swoje żądania.

Na pewno będzie zaszokowany, kiedy dowie się o upadku syna! Ale znajdzie się w sytuacji bez wyjścia, musi jej dać wszystko, czego zażąda, by kupić sobie jej milczenie. Dużo pieniędzy... ale najważniejsze ze wszyst­kiego są rzeczy i książki mamy. Potem... potem będzie mogła wrócić po resztę, kiedy ukryje już spadek w bez­piecznym miejscu. Wtedy zniszczy ostatecznie jego cześć i dobre imię. Nie ustąpi, dopóki on nie stanie przed nią oskubany niczym kura!

Maryjka uśmiechała się paskudnie.

Położyła rękę na ramieniu Stiana, poczuła, że krew pulsuje mu w żyłach. Ich twarze były teraz bardzo bli­sko siebie.

Całkiem zapomnieli o gnieździe z pięknymi niebie­skimi jajeczkami, które chłopiec chciał jej pokazać.

Maryjka napotkała spojrzenie jego jasnoszarych oczu, wpatrywała się w nie swoimi niebieskimi, jakby nigdy nie miała przestać. Syn pastora był zgubiony. Po­chyliła się troszkę, pozwoliła mu posmakować swoich miękkich warg. Sama również poczuła nieoczekiwaną słodycz i mocniej przywarła do jego ust.

Całe ciało zdawało się poddawać nastrojowi chwili, było dziwnie osłabłe i rozgrzane.

Chłopiec jęknął cicho. Oddychał ze świstem, krótko i urywanie. Oddech był gorący, pachniał wierzbową ga­łązką, którą Justitian żuł po drodze.

- Maryjka... t - t - ty... jes...jes...jesteś taka pię - pię...

- Stian... nie powinniśmy... Zerwał się nagle, nastrój prysł.

- Tak! Masz rację. To wielki grzech, nie powinniśmy...

- Nie to miałam na myśli - powiedziała cicho i po­głaskała go po ręce. - To nie jest grzech... Nie robimy ni­czego złego... Czy ty nie rozumiesz, jakie to wszystko piękne? A grzech jest przecież paskudny, prawda?

Jej głos był taki czuły i łagodny, niczym balsam na je­go roztrzęsione nerwy. Maryjka jest nadzwyczajna! Ta­ka czysta i dobra, i piękna, i łagodna, i... dojrzała! Taka kobieca...

Po raz pierwszy młodemu Revelinowi przyszło do gło­wy słowo „małżeństwo”. Zresztą nigdy nie miał powo­dów, żeby o czymś takim myśleć. Wszystkie dziewczyny śmiały się i wyszydzały go!

Ale Maryjka...

Nieznana, tajemnicza, dobra Maryjka...

Do niej mógłby się przywiązać, i to na całe życie. Po­myśleć, że wolno by mu było otoczyć ramionami to gib­kie ciało! Pomyśleć, że mógłby czuć dotyk jej okrągłych piersi... Pomyśleć...

Justitian doznał zawrotu głowy, walka tocząca się w jego duszy miała się wkrótce rozstrzygnąć. Usiadł na kamieniu, Maryjka nadal pochylała się nad gniazdem z niebieskimi jajeczkami. Żadne nie chciało dotykać ślicznych kuleczek.

- Musimy stąd odejść, żeby matka mogła do nich wrócić. W przeciwnym razie te małe w środku pozamar­zają na śmierć.

Maryjka w pełni się z nim zgadzała.

Znaleźli sobie osłonięte od wiatru miejsce, skąpane w wiosennym słońcu, on przyniósł kilka młodziutkich listków szczawiu i podzielił się z nią. Świeże roślinki by­ły pyszne, język rozkoszował się nowym smakiem.

Maryjka pochyliła się ku Justitianowi, lekko oparła się o niego biodrem, czarne włosy łaskotały jego kark.

Zauważyła, że prawie przestał oddychać. Cieszyła się, że przedwczoraj umyła swoją czarną czuprynę i wypłu­kała ją w wodzie z dodatkiem lawendowego olejku, któ­ry dostała od Kari.

- Jak ciepło - westchnęła nagle i jednym szybkim po­ciągnięciem rozwiązała bluzkę pod szyją.

Tkanina zsunęła się, odsłaniając prawie całe ramię.

Z przodu na bluzce powstały głębokie fałdy.

Kiedy Maryjka pochyliła się, by usunąć kamyk, który wbił się jej pod obcas, Justitian po raz pierwszy w swo­im życiu zobaczył dwie okrągłe, niezwykle tajemnicze kobiece piersi.

Przez dłuższą chwilę nie miał odwagi się poruszyć.

ROZDZIAŁ VI

Maryjka była bardzo zadowolona z rezultatów tego dnia.

Syn pastora gotów wielbić powietrze, którym ona od­dycha! Uśmiechała się szeroko sama do siebie w ciem­nościach, leżąc w łóżku i rozmyślając o wydarzeniach na skraju lasu.

Ciekawe, czy Justitian śpi?

A może leży i myśli o mnie?

Znowu poczuła mrowienie pod skórą. Wyobrażała sobie młodego, nieśmiałego chłopca samotnego na po­słaniu. On mnie pragnął. Nietrudno było to dostrzec. Z chłopcami tak zwykle bywa. Tyle o życiu Maryjka wiedziała.

Uważała zresztą, że wie wystarczająco dużo o tym, co dzieje się między kobietami a mężczyznami. O tym, jakiego rodzaju władzę kobiety mogą nad nimi mieć... Jeśli właściwie rozegrają swoją kartę.

Z nią tak właśnie będzie.

Doprowadzi go do tego, że Justitian zapłonie, że sta­nie się dziki i szalony, zakocha się w niej do tego stop­nia, że może nawet odważy się podjąć walkę z ojcem. Ale rozmawiać z pastorem będzie ona sama. Chce spojrzeć w twarz temu zakłamanemu strażnikowi moralności, kie­dy będzie mu przedkładać swoje żądania.

Wszystkie zagrabione rzeczy mamy, przeprosiny na piśmie i jeszcze trochę pieniędzy na dodatek.

Maryjka domyślała się, że za jednym razem nie uda jej się odebrać pastorowi również dworów. Ale też to dopie­ro pierwszy krok... Kiedyś Justitian przejmie cały spadek.

A wtedy droga stanie przed nią otworem.

Na koniec zwycięży, musi jej się udać.

Powinna tylko okazać cierpliwość, nie pozwolić, by coś jej przeszkadzało, spychało z raz obranej drogi. Nie powinna też wikłać się w nieważne sprawy...

Nieszczęsny Justitian. Nie chciała tak myśleć, ale uczu­cia nasuwały się same.

Nieszczęsny Justitian. On przecież niczemu nie winien. Nie wiedział nawet o szpitaliku, o jej matce ani o podłych grach swego ojca...

Ale to mu nie pomoże. Trzeba się przecież liczyć z ofia­rami. A stary pastor sam sobie może dziękować za nie­szczęście syna. Powinien wiedzieć, że kara za grzechy oj­ców spada na ród.

Maryjka postanowiła, że tak właśnie będzie to wszyst­ko traktować. Czuła się silna i nieustraszona, gotowa zro­bić to, co powinno być zrobione. Gotowa odrzucić wszel­ką słabość i sympatię, która mogła zniweczyć zemstę.

Powinna im pokazać!

W końcu musi im pokazać!

Wciąż z tym samym uśmiechem na wargach zaczęła nareszcie zasypiać. Drżenie w ciele powoli ustało, Ma­ryjka musiała jednak przyznać, że ta niebezpieczna gra jest też bardzo, ale to bardzo podniecająca.

Justitian nie spał, Maryjka uśmiechałaby się jeszcze szerzej, gdyby go teraz zobaczyła.

Pościel była gorąca i wilgotna. W pokoju panował chłód, ale jego ciało płonęło. Młody mężczyzna nie mógł znaleźć spokoju. Bliski paniki robił co mógł, by powstrzymać ten pożar, w końcu jednak zrozumiał, że jego dłonie nie są w stanie ugasić ognia, który wznieciła ta niezwykła kobieta. Wyczerpany, mimo to chory z pożądania, wier­cił się i rzucał pod ciężkim okryciem z owczych skór.

Skórę miał rozpaloną.

Zasychało mu w ustach, lecz nie miał siły, żeby się podnieść i przynieść sobie wody. Justitian cierpiał.

Czuł, że całe jego życie zostało w tej grze postawione na jedną kartę. Teraz nie miały już znaczenia takie drobiazgi, jak samotność, jąkanie, prześmiewki rówieśników, strach i niepewność przed każdą lekcją z bezczelną młodzieżą.

Nawet plany na przyszłość, takie jak kształcenie się na kapłana, przestały być ważne.

Widział tylko Maryjkę.

Pragnął tylko jednej rzeczy.

Mieć ją.

Ożenić się z nią, być przy niej, czuć przy sobie jej de­likatne ciało, wkroczyć do krainy rozciągającej się za jej błękitnym spojrzeniem.

Widzieć w jej wzroku coś, co mu tam kilkakrotnie mignęło: czułość i oddanie.

Justitian wiedział, że walka będzie długa.

Wcale przecież nie był pewien, czy ona pragnie tego samego. A nawet jeśli tak jest, to i tak największa bitwa rozegra się potem. Ojciec z pewnością wpadnie w szał. Ojciec nigdy nie zaakceptuje, by jego synową została zwyczajna komornicza córka. Wypędzi ją z parafii, bę­dzie jej groził, użyje całej swojej władzy, by ją odegnać od swego syna.

Nikt nie może mu się przeciwstawić. Nikt nigdy nie odważył się zaprotestować przeciwko woli pana Revelina, Justitian bardzo dobrze o tym wiedział.

Straszny niczym rozpalone do białości żelazo gniew zaczynał się mieszać z pożądaniem i tęsknotą.

Chłopak tłukł pięściami w poduszkę, pragnął, żeby to był ojciec. W jakimś przerażającym okamgnieniu wy­dało mu się, że nienawidzi swego ojca.

Gdyby w tej chwili w jego sercu pojawiło się pragnie­nie śmierci ojca, nie starałby się przeciwstawić swoim uczuciom. Zwłaszcza gdyby się okazało, że pastor napraw­dę zamierza stanąć pomiędzy synem a jego ukochaną.

Pragnąłby jego śmierci, gdyby tamten dotknął choć­by włosa na głowie Maryjki.

To uczucie sprawiało mu przyjemność.

I wcale nie miał wyrzutów sumienia, że pozwala so­bie na takie myśli!

Ale nie dawały mu one spokoju.

Justitian wciąż nie mógł zasnąć.

Rozmyślał o dniu jutrzejszym, o tych wszystkich dniach, w których nie zobaczy Maryjki. Nie będzie jej widział aż do następnej niedzieli. Obiecała mu, że wte­dy spotka się z nim potajemnie w zagajniku.

Jej usta przyrzekły to z całą pewnością, powiedziała, że nic nie zdoła jej powstrzymać.

A oczy obiecywały jeszcze więcej.

Oczy wpatrywały się w niego, zwłaszcza w miejsce, gdzie spodnie były tak nieprzyzwoicie napięte. A kiedy przesunęły się wyżej i napotkały jego spojrzenie, on stał czerwony jak burak i pragnął, by piorun strzelił z jasne­go nieba. ' Ale w jej wzroku wciąż widział tylko łagodność.

Miał wrażenie, że kryje się w nim coś podniecające­go, niepojętego, coś niebezpiecznego, bardzo niebez­piecznego i niewiarygodnie pociągającego.

I grzesznego.

Więcej osób czuwało w tę noc, w tę pierwszą ciepłą noc, która przyszła niczym forpoczta nie narodzonego jeszcze lata.

Pan Revelin przywykł do czuwania.

Chociaż bowiem przekleństwo w ostatnich latach jakby trochę zelżało, to jednak całkiem go nie opuściło.

Nie zliczyłby tych godzin snu, które zostały mu ode­brane. Jej dług powiększał się każdej nocy! Nie minęła ani jedna doba, by ta kobieta nie kradła jego czasu i my­śli, jego czci. Czaiła się na niego wszędzie nawet wtedy, kiedy czuł się pewny siebie, uważał, że nie może go zra­nić. Nawet kiedy stawał na ambonie w swojej kapłań­skiej świętości, ona mogła pojawić się u jego boku, naga niczym Ewa w Raju. I tysiąc razy bardziej pociągająca.

Wiedział, że tylko on jeden ją widzi.

Zdarzało się jednak, że stawała za jego plecami i doty­kała rękami jego najbardziej wrażliwych miejsc, tak że miał poważne problemy, by się jej przeciwstawić. To prawdziwa udręka. Nie opuszczała go świadomość, że któregoś dnia ta walka skończyć się może jego przegra­ną, a wtedy utraci twarz. Dotychczas Pan okazywał łaskę swemu słudze, dawał mu siłę. Zdarzało się wprawdzie, że kazania były gwałtowniejsze, że grzmiał głośniej, kiedy ona stała na ambonie u jego boku z tym swoim kusicielskim uśmiechem.

Pan Revelin próbował wszystkiego.

Maria jednak była zmorą, od której nie potrafił się uwolnić.

Od pierwszego momentu kiedy rzuciła na niego swo­je złe spojrzenie, przywiązała go do siebie czarodziejski­mi więzami.

Przez całe życie musiał się z tym zmagać.

Tylko Bóg wie, jak trudną prowadził walkę!

W latach, kiedy była żoną proboszcza, przeklinał swo­je grzeszne żądze, myśli, które nie dawały mu spokoju i wciągały go w zionącą wyziewami siarki kipiel.

Kiedy owdowiała, zaproponował jej małżeństwo.

Ale ona nim wzgardziła.

Upokorzyła go.

Swego przekleństwa jednak nie cofnęła. Wtedy pastor zrozumiał, jaka jest wola Pana. Pojął, że ta niebezpiecz­na kobieta została zesłana jako specjalny krzyż, który on musi dźwigać. Pan wskazał jednego ze swoich najlep­szych ludzi, jednego z najsilniejszych właśnie dlatego, że wiedział, jak straszna jest ta wiedźma.

I jak On to wszystko urządził! Zesłał Revelinowi do pomocy Cecilię. Jedyną osobę, która mogła wiele zyskać na upadku Marii.

Ale ta nędzna kobieta, oczywiście, zdradziła w ostat­niej sekundzie. Maria była już niemal przywiązana do pręgierza, a drewno na stos zostało zebrane.

Wtedy Cecilia uznała, że należy wszystko zniszczyć.

Przeklęta baba!

Uratowała Marię od śmierci i sama zmarła wkrótce potem.

A on został sam ze wstydem i utraconą czcią. I co gor­sza, spotkało go mnóstwo nieprzyjemności.

Wykupienie się z paskudnej sytuacji kosztowało mnó­stwo srebra. Krzywoprzysięstwo, dawanie fałszywego świadectwa, kłamstwa i oszustwa... Uwolnienie się od ta­kich zarzutów musi kosztować. W końcu jednak jakoś udało mu się uniknąć odpowiedzialności, pozwolono mu zatrzymać stanowisko i majątek. Został też syn, jedyne, co wartościowego dała mu Cecilia.

Ale musiał żyć z przekleństwem. Będzie ono na nim ciążyć, dopóki wiedźma nie wyzionie ducha.

Dzisiejszego wieczora czuł się wyjątkowo źle.

Pan Revelin usiadł na posłaniu, wykrzykiwał obraźliwe słowa do obrazu kobiety, który wciąż nosił pod powieka­mi. Ona mizdrzyła się do niego, posyłała mu szerokie, podstępne uśmiechy, odsłaniała przy tym białe zęby i po­dawała mu krwistoczerwone wargi.

Czuł bolesne pulsowanie w całym ciele, nikt nic nie mógł poradzić na to, że ręce wyciągały się same, szuka­jąc jej, tego białego, wabiącego nieustannie ciała.

Pod palcami wyczuwał delikatną skórę.

Czuł zapach jej jasnych włosów, ciepło oddechu. Miał wrażenie, że kobiece piersi tulą się do niego, czuł, że ono wije się pod nim...

Wtedy jednak mara znikała.

Tak było za każdym razem.

I ten śmiech, który brzmiał mu w uszach, ranił serce, rozrywał ciało na kawałki, powracający raz po raz śmiech...

Nie ma na świecie większej udręki.

Inkwizytorzy to łagodne kocięta w porównaniu z je­go osobistym mistrzem tortur.

Miała szpony, które nigdy nie rozluźniały uchwytu.

Maria Livsdatter.

Nawet świadomość, że ona z pewnością znosi wszel­kie udręki świata na tej zapomnianej przez Boga i ludzi skale, nie dawała ukojenia.

Jedyną jego nadzieją było to, że Maria wkrótce umrze. Niezachwianie wierzył, że w tej samej chwili kiedy ona zamknie oczy, potworna plaga zostanie zdjęta z jego ra­mion. Ze znowu zaświeci dla niego słońce. Ze nareszcie będzie mógł żyć! Już nawet w modlitwach nie prosił o uwolnienie. Wiedział, że tak będzie, ufał, że cały plan Pana zakładał ostateczną nagrodę.

Pan musiał jednak pojmować, że Maria jest niezwykle żywotną i silną kobietą, że z pewnością otrzymała swój czas na ziemi od samego diabła! Może żyć jeszcze ze czterdzieści lat.

Tej wiosny pan Revelin skończył sześćdziesiąt jeden.

Nigdy przedtem nie było mu tak trudno wierzyć w ła­skę Pana.

- I właśnie dlatego wam, marnym ludziom, dlatego nigdy nie wolno wam uważać, że moglibyście się prze­ciwstawić woli Wszechmogącego! Nie sądźcie nigdy, że wasze nędzne myśli coś znaczą, że wolno wam stawiać jakiekolwiek pytania wobec dzieła Pana! I nie sądźcie, że potraficie myśleć lepiej i bardziej słusznie niż ci, któ­rzy zostali postawieni, by myśleć za was, ci, którym po­wierzono świętą pozycję i dano świętą władzę!

Ubrany na czarno mężczyzna zawiesił głos, ale tylko po to, by nabrać powietrza.

- Bo jest wyraźnie powiedziane w Piśmie, że ten, kto nie strzeże swojej pozycji i nie chroni swojego miejsca, ostatnie­go dnia zostanie strącony w otchłań. Ten, kto został powo­łany do służby, nie powinien starać się przewyższać swego gospodarza! Ten, kto przyszedł na świat w nędznej chałupie, nie powinien patrzeć z zazdrością na bogactwa swego pana!

Kaznodzieja zebrał ostatnie siły, mówił teraz głośno i gniewnie:

- Bo nikomu z nas nie wolno lekceważyć planów Boga. Takie są słowa Pana, które powinniście sobie zapamiętać!

Zaciśnięta pięść z całej siły grzmotnęła w oparcie, tak że cała pięknie rzeźbiona ambona się zatrzęsła. Revelin miał dzisiaj natchnienie.

Ludzie stojący pod amboną odczuwali jego słowa ni­czym ciosy. Niektórzy kiwali głowami, parę starszych kobiet zaniosło się szlochem.

Niektórzy wpatrywali się w podłogę, zawstydzeni.

Jakie to wszystko skomplikowane.

Jak trudno zrozumieć i zaakceptować sądy Boże w odniesieniu do całej nędzy świata.

Ale trzeba, trzeba koniecznie. W przeciwnym razie moż­na zasłużyć na wieczne potępienie. A wszyscy od najwcze­śniejszego dzieciństwa byli informowani o tym, jakie stra­szne męki czekają potępione dusze.

Większość oddaliła od siebie na zawsze wszelkie my­śli o buncie, wszelkie rozważania o niesprawiedliwości panującej w społeczeństwie. Większość pochylała głowy w nadziei na zapłatę w niebie za okazaną na ziemi cier­pliwość.

Wielokrotnie bywa bardzo ciężko.

Bywa ciężko, kiedy człowiek musi się przez całe ży­cie trudzić w pocie czoła na swoim kawałku ziemi, a Ko­ściół przychodzi i kładzie na wszystkim łapę tylko dla­tego, że nieszczęśnik nie zdołał zapłacić ostatnich szy­lingów podatku.

Jeszcze ciężej jest, kiedy człowiek odprowadza swoje dziecko do grobu, wiedząc, że nieduża beczka mąki ze spichlerza pastora uratowałaby mu życie.

Ale ludzie pochylają głowy.

Niektórzy z nich doznają też poczucia bezpieczeń­stwa, które daje im nauka Kościoła. Składają swój los w ręce Pana i nie martwią się specjalnie o dzień jutrzej­szy. Nauczyli się traktować życie jako wstęp do wiecznej szczęśliwości. Trudny i bolesny okres, przez który trze­ba przejść, zanim nastąpi w końcu wybawienie.

To tacy właśnie ludzie są najlepszymi sługami wła­dzy. Przedstawiciele władzy pragną więc, żeby wszyscy tak uważali.

W tym także zawiera się siła proboszcza w parafii.

Cała potęga i wpływy wyrastają z tego jednego: z posłu­szeństwa ludzi.

Mieszkańcy Lyster dawno temu porzucili myśli o prote­ście. Lensman rzadko miewał problemy. Wójt sporządzał długie szeregi liczb bez przeszkód, podatki były płacone re­gularnie. Ludzie wiedzieli, że nie należy oczekiwać łaski.

A pastor otrzymywał od zwierzchności pochwały. Co niedziela mocniej ściągał cugle.

Jego trzoda posłusznie przychodziła do źródła, by pić wodę, którą im ofiarowywał. Parafianie byli w jego wła­dzy. Kierował nimi z pasterską laską w dłoni.

Byli powierzonymi mu dziećmi Pana.

Wiedział, że jego słowa znaczą dla nich wiele. Tak sa­mo ważne są jego słowa dla syna.

Claes Justitian, syn pastora, siedział w pierwszym rzę­dzie tuż koło ołtarza. Syn pastora, dziedzic pastora. Sie­dział na oczach wszystkich, wiedzieli, że któregoś dnia zajmie miejsce ojca na ambonie. To ich trochę przygnę­biało. Justitian nie posiadał tej siły ani władzy co ojciec. Na myśl o tym, że zostanie proboszczem, czuli się tro­chę jak owce, których pasterz pada na ziemię, gdy nad­chodzą wilki.

Justitian będzie marnym pasterzem.

Ale ma jeszcze trochę czasu, by się modlić i uczyć.

Młody chłopak zostanie kiedyś mężczyzną, przekony­wał sam siebie Revelin, podczas gdy dzwonnik ostrym głosem intonował dawny psalm. Głuchota tego starego człowieka sprawiała, że śpiewał krzykliwie, niepotrzeb­nie głośno. I to każdej niedzieli głośniej. Zmiany doko­nywały się jednak bardzo wolno i parafianie przyzwy­czajali się, nie zwracali na nie uwagi.

Blask słońca wpadał przez wąskie okno i oświetlał wiernych. Światło przenikało przez zielonkawe szkło i mieniło się pięknymi barwami. Włosy młodych kobiet lśniły na ramionach, kobiece blond włosy mieniły się równie pięknie jak zdobiące ambonę pozłacane liście akantu, gdy spocznie na nich promień słońca.

Revelin uważał, że byłoby lepiej, gdyby promienie pa­dały na niego, gdy stoi przed ołtarzem.

Maryjka miała miejsce w ostatnim rzędzie tuż przy potężnym portalu. Opierała się plecami o kamienną rzeźbę, wyczuwała jej nierówności. Kamień był zimny, martwy i nieskończenie twardy. Łuk wznosił się nad gło­wami ludzi z niezwykłą gracją. Mało kto miał odwagę spojrzeć w górę, na piękne ornamenty. To najstarsza część kościoła. Trudne do pojęcia dzieło rąk ludzkich. To powinien widzieć tata Randar, myślała Maryjka. Na pewno chciałby wyrzeźbić taki sam wzór w drewnie.

Ale jego tutaj nie ma, nie ma go w ogóle w życiu. Opu­ścił ją i zniknął na zawsze.

Tutaj jest Justitian. I Revelin.

Kazanie wygłosił dzisiaj jak na zamówienie. Jego sło­wa budziły w Maryjce gniew. Co za brak umiaru! Jakie oszustwo!

Maryjka zastanawiała się, ilu ze zgromadzonych tu­taj czytało Pismo Święte i pojmowało, jaki błąd pastor popełnia. Prawdopodobnie niewielu. Być może nikt. Z jakiegoś powodu pozostawiono tłumaczenie słów Pi­sma tym ubranym na czarno mężczyznom, tym złym, żądnym władzy, podstępnym ludziom w sztywnych kołnierzykach i śmiesznych perukach!

Maryjka miała wielką ochotę, by wybiec przed ołtarz, wejść na ambonę, odepchnąć pastora i wykrzyczeć ze­branym, jak bardzo on się myli.

Chciałaby im powiedzieć, co właściwie jest napisane w tej czarnej księdze, opowiedzieć wszystkie piękne, dobre historie o Jezusie! O tym, jaki był serdeczny i wyba­czający, ile pociechy niósł ludziom!

Jezusowi nie podobałoby się to kazanie.

W każdym razie temu Jezusowi, którego ona zna!

Temu, o którym czytała i którego wyobrażała sobie od najwcześniejszego dzieciństwa. Temu, o którym opo­wiadała jej Sunniva i którego ona sama później spoty­kała na pożółkłych stronicach maminej Biblii.

Maryjka wiedziała jednak, że musi udawać całkowitą obojętność.

Nie jest przecież głupia!

Dlatego stała bez ruchu i zaciskała zęby, starała się zasłaniać tarczą obojętności przed słowami padającymi z ambony.

Wkrótce zaczęła błądzić myślami zupełnie gdzie indziej, żałowała prawie, że pastor nie wie, o czym rozmyśla.

Po nabożeństwie...

Kiedy ojciec wykrzyczy już z ambony swoje pogróż­ki, dopełni się los jego syna.

Justitian jej nie widział.

Ona jednak zauważyła, że nie odwracając za bardzo głowy, rozgląda się po zebranych, jakby czegoś szukał. Albo kogoś.

Szuka jej.

Wszystko pójdzie dobrze!

Maryjka starała się unikać rozmów i powitań przed kościołem. A kiedy zobaczyła, że Solveig spogląda na nią zdziwiona, wyjaśniła, że chciałaby się trochę przejść, zanim wróci do domu na obiad.

- Taki piękny dzień dzisiaj, prawie cały śnieg już zniknął! Chciałabym trochę pospacerować, zobaczę, może znajdę jakieś gniazdo mewy z jajkami. A może trochę zielonych roślin, dziewannę albo szczaw! O tej po­rze listki są bardzo smaczne, prawda?

Solveig wzruszyła ramionami, prowadziła przed sobą gromadkę dzieci niczym kwoka.

- Dobrze, dobrze, rób, jak chcesz. Ale wracaj niedługo.

- Nie czekajcie na mnie! Chciałabym wykorzystać światło dnia. Zostaw mi tylko kawałek pysznego plac­ka, moja mała.

Maryjka pogłaskała najmłodszą dziewczynkę po wło­sach, pomachała wszystkim na pożegnanie. Wymknęła się z cmentarza przy kościele, zeszła na drogę, a potem ruszyła przez pola w kierunku odwrotnym niż Solveig. Nie bała się, czy ktoś zauważy, że ona zniknęła naj­pierw, a zaraz potem Justitian.

Postanowiła jednak pójść okrężną drogą, ominąć po­la i wejść do lasu nieco poniżej wsi. Justitian będzie mu­siał trochę poczekać.

Ona zaraz przyjdzie. Ona zaraz przyjdzie.

Serce w nim śpiewało, nie mógł spokojnie usiedzieć. Kiedy dotarł do umówionego miejsca, Maryjki jeszcze nie było. Trochę go to zasmuciło, poczuł ukłucie w pier­si. Przeniknął go leciutki dreszcz lęku, czy mogłaby go zawieść...?

Postanowił jednak w ogóle czegoś takiego nie brać pod uwagę. Maryjka na pewno przyjdzie. Nie należy do tych, które rzucają słowa na wiatr. Nie należy do dziew­cząt, które bawią się uczuciami innych. Po prostu się trochę spóźni, ona także. Sam przecież spędził pół go­dziny po nabożeństwie, siedząc jak na rozżarzonych wę­glach. Ojciec zażądał, aby przeczytał fragment Pisma gromadce wiernych, mających zwyczaj zbierać się w nie­dziele po mszy przy stole na probostwie. Kiedy Justitian przebrnął już przez odpowiedni fragment, zwykle ojciec dawał mu znak, by wyszedł. Ci panowie mieli do prze­dyskutowania poważne sprawy. Sprawy, o których nikt poza nimi nie powinien wiedzieć. Sprawy dorosłych.

Justitian stwierdził, że to odsyłanie go co niedziela bu­dzi w nim irytację. Czyż nie jest już wystarczająco do­rosły? Wkrótce skończy osiemnaście lat, ma puch na bro­dzie i głos równie niski jak głos ojca. W każdym razie wtedy, gdy się nie denerwuje ani nie krzyczy...

W dalszym ciągu jednak odsyłano go niczym dziecko. Idź tam, zrób to, przynieś tamto, przywitaj się grzecznie...

Justitianowi było przykro. Maryjka obudziła w nim nowe uczucia, jakiś bunt. Odczuwał na widok ojca nie­znany dotychczas skurcz żołądka. Czuł niemal, że wło­sy jeżą mu się na karku niczym u agresywnego psa. Myśl o tym, jak ojciec nazwałby Maryjkę, gdyby wiedział...

Justitian szarpał kajdany.

Maryjka go wabiła.

Maryjka przyjdzie.

Najpierw usłyszał cichy trzask łamanych suchych ga­łązek. Zerwał się na równe nogi, otrzepał źdźbła trawy ze spodni. Przygładził włosy, uświadomił sobie, że dło­nie ma wilgotne. Przyszła!

Tam, między drzewami, mignęło mu coś kolorowego. To ona.

Nie odezwał się, nawet nie chrząknął, po prostu cze­kał. Zaraz potem stanęła przed nim, na wyciągnięcie ręki, ślicznie zarumieniona i zdyszana. Po prostu urocza!

- Hej, Stian, długo czekałeś? Musiałam biec przez Raubotn, bo widzisz, obeszłam pola nad zatoką, zanim zdecy­dowałam się wejść do lasu. Bałam się, żeby ktoś mnie nie zobaczył, ktoś, kto widział, że ty poszedłeś tą samą drogą.

- Maryjko, czekałem, ale niezbyt długo. Biedactwo, jaka jesteś zmęczona! Głupio z mojej strony, że o tym nie pomyślałem, to ja powinienem był pójść dookoła, żebyś ty mogła...

- Och, nie, Stian, dobrze mi zrobi trochę ruchu. Nie myśl już o tym! Zresztą to głupio, że musimy się skra­dać po kryjomu... Inni siedzą przecież teraz niczego nie ukrywając i piją słodkie piwo u lensmana!

Podeszła jeszcze bliżej. Spojrzała mu w oczy. Był tyl­ko troszkę od niej wyższy, ale teraz zyskał parę centy­metrów, ponieważ stał na lekkim wzniesieniu. Maryjka wiedziała, że jest mu to bardzo potrzebne.

Ostrożnie uniosła rękę i pogłaskała go po policzku.

- Myślałam o tobie, Stian. Mnóstwo...

Miał wrażenie, że w jego żołądku zagnieździła się nie­duża rybka.

- Liczyłam dni...

Rybka podskakiwała, robiła zwroty i tańczyła z we­sołym pluskiem.

- Czy to prawda? - wyszeptał i głos mu się załamał. Oblizał wargi, wydawały mu się suche i sztywne. Od­dech przechodził w cichy jęk.

- Prawda, Stian...

Ujęła go za rękę, poprowadziła nieco dalej w głąb la­su, gdzie drzewa rosły gęściej.

Znaleźli wolny od śniegu spłachetek ziemi, było ich w lesie sporo. Gdzieniegdzie pojawiły się już nawet zielo­ne kępki, wykiełkowały w ciągu ostatniego tygodnia. Ma­ryjka wyrwała jakieś źdźbło oblepione ziemią. Położyła je sobie na dłoni, potem przysunęła do twarzy Stiana.

- Powąchaj! To najpiękniejszy zapach świata. Ziemia i młoda zieleń, życie i ciepło!

Stian zaciągnął się lekko, ale jego nos wyczuwał jedy­nie delikatny zapach Maryjki.

Ona odrzuciła źdźbło i Strząsnęła ziemię z rąk, usia­dła na dużym kamieniu.

Słońce jeszcze świeciło, ale niedługo skryje się znowu za górami.

Stian widział, że Maryjka zamyka oczy.

Miała tak nieziemsko piękną twarz! I jakie czarne wło­sy! Ale jej włosy nie mieniły się niebieskawo, jak to by­wa u wędrownych cygańskich kobiet. Skóra Maryjki też nie była taka ciemna. Miała kolor, jakiego on nigdy przedtem nie widział. A kiedy otworzyła niebieskie oczy, połączenie barw wydało mu się nieprawdopodobne.

- Maryjko, jesteś taka nierzeczywista - wymamrotał. Powietrze między nimi trwało w bezruchu.

Ona się jeszcze nie uśmiechała, przyglądała mu się tylko łagodnym wzrokiem.

- Oczywiście, że jestem rzeczywista. Bardzo rzeczy­wista.

- Nie, ty jesteś... anioł. Taka... dobra.

Odwróciła głowę. Czy powinna się obrazić? Nie, dla­czego miałaby to robić? Jego słowa wprawdzie można było źle zrozumieć, nie musiało jej się podobać, że mówi tak otwarcie, ale przecież mówił prosto z serca...

- Ma - Ma - Maryjko... Jes... Jes... Jesteś zła?

Sam rozumiał, że mówi jak głupi podrostek, zaczer­wienił się ze wstydu nad swoją niezdarnością.

Ale ona znowu na niego popatrzyła, nie była zła. Tyl­ko bardzo piękna.

- Oczywiście, że nie. Wcale nie jestem na ciebie zła, drogi Stianie. Nigdy bym nie chciała...

Ucieszył się, nabrał odwagi.

Przestał oddychać, kiedy dłonie ostrożnie przesuwa­ły się po jej plecach. Siedzieli niezbyt blisko siebie, mu­siał się trochę ku niej pochylić. Uznał, że lepiej będzie się przysunąć. Ona pozwoliła mu się objąć, plecy ugię­ły się lekko pod jego ciężarem.

Nie myślał o tym, że może potargać jej włosy ani że wilgotna ziemia zmoczy jej spódnicę i chustkę.

Zapomniał o bożym świecie, kiedy czuł łagodną ule­głość dziewczyny pod sobą. Stian nie byłby bardziej bez­silny, gdyby go porwał szumiący wodospad, który teraz, uwolniony przez wiosenne ciepło, z grzmotem spadał w dół po drugiej stronie fiordu. Szum w jego głowie był równie ogłuszający, przesłaniał wszystko inne.

Maryjka poddawała się jego pieszczotom. Nie po­wstrzymywała poszukujących dłoni, nie odwracała twa­rzy, którą on zasypywał setkami wilgotnych pocałun­ków. Jęknęła cichutko, kiedy wsunął kolano między jej uda, ale przyciągnęła go do siebie mocno, gdy przestra­szony chciał się cofnąć.

Okazywał tyle wzruszającego zapału.

Maryjka natomiast była opanowana, tak jej się przy­najmniej wydawało, czuła się dorosła, pewna, że kontro­luje sytuację.

On zachowywał się niczym dziecko, które nagle znalazło się w pomieszczeniu pełnym słodyczy. Maryj­ka stłumiła chichot, który w niej narastał. Gdyby się te­raz roześmiała, on by stracił całą pewność siebie.

Spostrzegła, że Stian zamyka oczy, wargami dotykał białej skóry na jej szyi. Bluzka zsunęła się w dół jakoś sama z siebie. Maryjka czuła łaskotanie.

Teraz przycisnął ją do wiosennej mokrej ziemi całym swoim ciężarem. Był silniejszy, niż się spodziewała. Jej ręce również błądziły niespokojne, zaciekawione tym młodym męskim ciałem, które ją przygniatało.

Mięśnie miał twarde i mocne, ale niezbyt duże. Barki wydawały się szersze, widocznie obszerny surdut, który wciąż nosił, ukrywał go, sprawiał, że Stian sprawiał wrażenie drobniejszego.

Maryjka zadrżała, doznawszy nieoczekiwanej przyjem­ności. Jego ciało pod jej rękami wydawało się takie żywot­ne, pełne siły. Ciepło płynące od niego zaczęło się rozprze­strzeniać również w jej członkach. Czuła lekkie pulsowanie na szyi, kiedy ją całował. Jego dłonie wyznaczały gorące dróżki na jej plecach, na biodrach, najpierw gładziły ubra­nie, potem ostrożnie zaczęły wsuwać się pod nie.

Z wahaniem pogłaskał jej pierś.

Maryjka drgnęła, nigdy czegoś podobnego nie do­świadczyła. Po raz pierwszy obce ręce dotykały ją w tym miejscu, w każdym razie odkąd płaskie dziewczęce pier­si przemieniły się w miękkie kule.

Nie odepchnęła go, wiedziała, że musi to znieść. I właściwie było to bardzo przyjemne.

Teraz palce pieściły różowy wzgórek, Maryjka naprę­żała się lekko, nie była w stanie leżeć spokojnie. Czuła łaskotanie, bardzo przyjemne, dziwne.

On, najwyraźniej coraz bardziej podniecony, moco­wał się z wiązaniem jej spódnicy. Wkrótce jednak zre­zygnował, podniósł spódnicę wysoko ku talii.

Maryjka wolałaby mieć na sobie nieco delikatniejszą bieliznę, a nie te długie, szare wełniane majtki...

On jednak zdawał się nie zwracać na to uwagi. Był pochłonięty wyłącznie własnymi doznaniami.

Twarz miał czerwoną z napięcia, a może z innego po­wodu. Nie był już wcale taki skrępowany.

- Nie powinniśmy... - wymamrotał, ale było za późno.

Maryjka uśmiechnęła się do niego, był to uśmiech zwycięstwa.

Teraz już nigdy, nigdy nie będzie mógł zaprzeczyć, że to się naprawdę stało.

Jeśli ojciec go zapyta, to sam będzie musiał stwier­dzić, że jej oskarżenia są prawdziwe.

Tak właśnie to sobie zaplanowała!

Było tylko znacznie przyjemniej...

Maryjka również przymknęła oczy, policzki i wargi, i wszystkie tajemne miejsca na jej ciele płonęły w ten wiosenny dzień. Słońce zaszło, ptaki umilkły.

W powietrzu czuło się chłód, ale tylko wtedy, kiedy siedziało się bez ruchu na wpółzamarzniętej ziemi. A ci dwoje pośród gęstych drzew nie siedzieli bez ruchu.

Maryjka sama nie wiedziała, jak do tego doszło, ale jedna pieszczota następowała po drugiej, jeden pocału­nek zlewał się z następnymi. Wkrótce utraciła wszelką kontrolę, była tak samo spocona, czerwona, rozpalona i nieprzytomna jak on.

Nagły ból sprawił, że się skuliła, ale natychmiast od­rzuciła głowę w tył, otrząsnęła się, zlekceważyła nieprzy­jemne doznanie. Kiedy Stian ponowił próbę, przywarła do niego z całej siły i nagle ogarnęło ją jakieś dziwne, zu­pełnie nowe uczucie. Straciła rachubę czasu, nie wiedzia­ła, gdzie jest, dźwigała na sobie jego drżące ciało, ale wła­sne doznania były tak nieoczekiwane, że nie potrafiła myśleć o mężczyźnie. Czuła jego rękę między swymi udami, pojękiwała cicho, słyszała jego westchnienia tuż • nad uchem, w końcu krzyknęła przeciągle. Maryjka za­mknęła powieki, przed jej oczyma migotały czerwone płatki. Przepełniała ją wielka siła, miała teraz całkiem dziwne, obce ciało, przepełniał ją zachwyt, który nie miał nic wspólnego z triumfem.

Dochodziła do siebie, czując jego wilgotny policzek przy swojej twarzy, echo jego krzyku brzmiało jej w uszach. Świat przestał w końcu wirować, uświadomiła sobie, że ubranie na plecach jest całkiem mokre. Buty wciąż miała na nogach, lecz spódnice zostały podcią­gnięte wysoko w górę. Była kompletnie oszołomiona. W jakiś dziwny sposób nowa.

Odmieniona?

Tak, oczywiście. Nie była już dziewicą. A jeśli to wi­dać? Co by było, gdyby ludzie rozpoznali to po jej oczach? Doznała nieprzyjemnego skurczu żołądka.

Teraz ciało zaczęło ją trochę boleć. Stian wciąż leżał na niej ciężko, z nosem ukrytym w jej włosach.

Już chciała go od siebie odepchnąć, kiedy uświadomi­ła sobie, że to jego delikatne drżenie, to płacz.

ROZDZIAŁ VII

Maryjka wróciła do domu dopiero wieczorem, bystry wzrok gospodyni odkrył i potargane włosy, i ubłocony skraj spódnicy. Kobieta uśmiechała się, ale w jej oczach czaiła się troska. Kiedy dzieci znalazły się już w łóżkach, a Melchior poszedł do sąsiadów, wzięła dziewczynę na spytki.

- Późno wróciłaś, moja kochana. Baliśmy się o ciebie...

Maryjka uważnie przyjrzała się twarzy Solveig, pró­bowała wybadać, ile tamta może się domyślać, ale nicze­go niepokojącego nie zauważyła.

- Ja... zabłądziłam. W lesie...

Wymówka brzmiała tak samo głupio, jak głupio czu­ła się Maryjka. Ale trzymała głowę uniesioną wysoko i nawet powieka jej nie drgnęła.

- Ach... aha... tak, to dobrze, że w końcu odnalazłaś drogę. Czy ktoś ci może pomógł?

- Och, nie! Sama sobie poradziłam... Solveig uśmiechnęła się.

- A ja myślałam, że może... ten chłopak z Oppdal... Maryjka nie zrozumiała, o co chodzi, pomyślała jed­nak, że to dobry trop.

- Chłopak z Oppdal? Masz na myśli Karla?

- Tak... ostatnio wciąż się kręci koło naszych płotów, ma dziwnie dużo interesów. Nie zauważyłaś?

Solveig rozpromieniła się, spoglądała teraz porozu­miewawczo, a w jej uśmiechu było wspomnienie utraconej młodości. Maryjka zastanawiała się, rozważała słowa gospodyni i doszła do wniosku, że będzie nawet lepiej, gdy Solveig uwierzy, że jest coś pomiędzy nią a tym Kar­lem z Oppdal. Sama niczego dotychczas nie zauważyła. Kiedy jednak teraz Solveig o tym wspomniała, Maryjka musiała przyznać, że na naukach on zawsze stoi gdzieś w pobliżu niej. Gospodyni ma chyba rację. Karl wiele ra­zy próbował z nią rozmawiać, już pierwszego dnia, po nauce, a nawet jeszcze i dzisiaj po nabożeństwie. Ona jednak nigdy nie miała czasu, nie dostrzegała go.

W porządku, Solveig powinna wierzyć, że jest ina­czej. Nawet jej do głowy nie przyjdzie, w jaką to aferę Maryjka się wplątała, ani co zamierza dalej zrobić.

Stian cierpiał wszelkie męki świata. Żałował strasznie, płakał ze wstydu, ale Maryjka nie robiła mu najmniej­szych wyrzutów. Czekała po prostu, aż się opanuje i do­prowadzi do porządku. Nie zrobiła też nic, by go pocie­szyć, gra była przecież skończona. Mimo wszystko nie chciała się z nim wiązać bardziej niż to konieczne.

Stian błagał i prosił, przeklinał swego ojca, jakby to pastor ściągnął na syna te wszystkie trudne do rozwią­zania problemy. Choć szczerze powiedziawszy tak wła­śnie było.

- Kocham cię, Maryjko! Kocham cię, rozumiesz to? Chcę się z tobą ożenić, chcę, byś była moją żoną na za­wsze, na zawsze...

Ona poklepała go delikatnie po plecach, powiedziała parę nic nie znaczących słów. Zapytała też, czy Justitian naprawdę wierzy, że ojciec by się na to zgodził.

- On się musi zgodzić! Musi! Nie może powstrzymać czegoś tak wielkiego i ważnego, musi zrozumieć, że tej siły we mnie nawet on nie jest w stanie zabić!

- Myślę, że będziesz miał kłopoty - ostrzegła Maryjka. Miała jednak nadzieję, że Stian wkrótce doprowadzi do konfrontacji. To by uświadomiło Revelinowi, jaką władzę zdobyła nad jego synem. A w takiej sytuacji na pewno nie będzie mógł odrzucić jej żądań.

- Musisz ważyć swoje słowa, mój kochany. Pamiętaj, że to potężny człowiek.

- On mi nie może nic zrobić, co ty sobie myślisz? Je­żeli mnie zbije albo nawet zamorduje, to i tak nasza mi­łość nie umrze - oznajmił uroczystym tonem.

Maryjka kiwała tylko głową. Nowo odkryte uczucie uczyniło syna pastora tak szalonym, jak się spodziewała.

Smutek, który przeżywał przed chwilą, ustąpił. Teraz młody mężczyzna u jej boku wrzał gniewem, nieoczeki­wanym buntem. Był niczym żołnierz przed bitwą. Maryjce bardzo się to podobało. Na pożegnanie powiedzia­ła mu kilka dodających odwagi słów, a potem poszli do domów, każde do swojego.

Oboje czuli, że coś uległo gruntownej przemianie. A ptaki w gałęziach drzew wciąż milczały.

- Kobietę? Ty?

Pastor wybuchnął śmiechem, twarz wykrzywiła się, stała się pełną pogardy maską. Jakby myśl o tym, że syn jest dorosłym mężczyzną, wydała mu się zbyt głupia, by potraktować ją poważnie.

Stian skulił się, nie odrywał jednak wzroku od stalo­wych oczu ojca.

- Tak. Dziewczyna. Naj - naj - najpiękniejsza, najcie­plejsza, naj - naj - najmądrzejsza na świecie...

Pastor przerwał mu kolejnym wybuchem szydercze­go śmiechu. Całe jego chude ciało aż się trzęsło. Stian wpatrywał się weń jak skamieniały. Władza ojca była potężna, wszechogarniająca. W jej obliczu cała męska du­ma zaczynała go opuszczać, zmuszał się, by myśleć wy­łącznie o tamtych pięknych chwilach z Maryjką. To do­dawało mu siły, sprawiało, że czuł się dorosły i dzielny.

Śmiech ojca urwał się nagle jak nożem ciął. Oczy pro­boszcza pociemniały. Wolno podszedł do syna, który wciąż kurczowo trzymał się oparcia krzesła.

Gabinet nigdy jeszcze nie wydawał się taki nieprzytulny jak dzisiaj. W tym ponurym pokoju zdawało się brakować powietrza, więc Stian musiał przy każdym od­dechu mobilizować wszystkie siły.

Czuł pulsowanie w opuszkach palców.

Na rękach miał gęsią skórkę, ale na szczęście pod rę­kawami nie było tego widać.

- Justitianie, mój synu. Pan wystawił cię na jedną z najcięższych prób. Byłeś wiedziony na pokuszenie przez Ewę i przez węża! Widzę, że zostałeś całkowicie zatruty. W twojej głowie zalęgły się złe myśli, grzeszne, pragniesz złamać święte przykazanie.

Boże drogi, pomyślał Stian, czy on widzi, że ja już to przykazanie złamałem?

Ojciec zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem, nie spuszczał jednak wzroku z syna. Mówił niskim, lecz ostrym głosem, który wdzierał się boleśnie do najdal­szych zakątków mózgu Stiana. Postanowił nie dopu­szczać do siebie tych słów, wiedział, że mały chłopiec, który wciąż w nim żyje, może się okazać zdradziecko słabą istotą.

- Byłeś kuszony, wabiony, ale na szczęście przysze­dłeś z tym do swojego ojca. To dobrze, mój chłopcze. Razem zdołamy przepędzić węża!

- Maryjka nie jest żadnym wężem! Nie jest też może madonną, ale to wspaniała, pracowita młoda kobieta!

Pastor przerwał nagle swoją wędrówkę, nie podobał mu się ten ostry ton w głosie syna. Skąd ten smarkacz bierze siłę? Nawet się nie zająknął, kiedy wykrzykiwał te trudne słowa!

- Milcz, chłopcze! Przemawia przez ciebie kusicielka! Zostałeś odmieniony, opętany przez tę kobietę! Rzuciła na ciebie czary! Czy zdołała cię złowić w swoje gorące objęcia, otoczyła cię grzeszną słodyczą? Odpowiedz mi, Justitianie!

Stian dygotał, nogi się pod nim uginały, wciąż jednak starał się przeciwstawić furii ojca.

Wykrzykiwał odpowiedź, nie jąkał się, ale głos mu się załamał i stał niczym dziecko, śmieszny i dziecinny.

- Nie! Nie! Nie wolno ci tak jej nazywać, nie masz prawa...

- Będę ją nazywał, jak zechcę! A ty masz słuchać swe­go ojca, Justitianie! Tak jest powiedziane w czwartym przykazaniu, danym nam przez Pana. Czy zapomniałeś o przykazaniach, ty, któremu zaufano tak dalece, że po­wierzono nauczanie głupich chłopskich dzieci?

Revelin usiadł, zadowolony z wyrazu twarzy onie­miałego chłopca, stwierdził, że w oczach syna pojawiły się łzy. Oto obraz Cecilii, irytacja o mało go nie rozsa­dziła. Coś tak obrzydliwego, okropnego.

Czuł wprawdzie, że coś go dręczy, uwiera, nigdy by jednak nie nazwał tego wyrzutami sumienia.

- Coś ci opowiem, mój synu - oznajmił nagle. - Coś, co cię zaskoczy, może doznasz szoku. Uważam jednak, że jesteś na tyle dorosły, by pojąć, o czym mówię.

Stian siedział z pobladłą twarzą i słuchał, jak jego oj­ciec mówi o przekleństwie, z którym walczy od wielu lat. Revelin zachował dużą część wiedzy dla siebie, opo­wiadał tylko niektóre rzeczy, jego zdaniem niezbędne.

Stian dowiedział się więc o złej kobiecie imieniem Ma­ria i o władzy, jaką dzięki sprzymierzeniu z Diabłem po­siadła ona nad jego ojcem.

- Tylko moja niezłomna wiara i ufność, jaką pokła­dam w Panu, pozwoliły mi przeżyć te wszystkie stra­szne próby. I z dumą mogę ci powiedzieć, mój synu, że nigdy nie uległem żadnym sztuczkom kusicielki!

Stian nie wiedział, co powiedzieć. Czuł dreszcze na plecach, chociaż ojciec nie był teraz zły. Mówił niemal serdecznym tonem, jakby zwierzał się najbliższemu przyjacielowi.

- Dlatego, synu, moje ojcowskie serce krwawi, kiedy widzę, że ty wpadasz w taką samą pułapkę. Zrobię więc wszystko, by ci pomóc, byś nie cierpiał tak jak ja przez diabelskie, podstępne sztuczki złej kobiety. Postanowi­łem wysłać cię do Kopenhagi natychmiast, jak tylko przygotuję podwodę i listy...

- Nie! Nie, ojcze, nie rób tego! Nie wysyłaj mnie stąd! Ja nie mogę... nie chcę... je - je - jechać...

Revelin podejrzliwie spoglądał na syna. Delikatna maska życzliwości rozpadła się.

Chłopak to słaby typ. Teraz z pewnością rozbeczy się jak baba. Cierpliwość ojca została wyczerpana. To błąd traktować takiego życzliwie i z wyrozumiałością. Syn zabrnął już za daleko!

- Dość, Justitianie! Będzie tak, jak powiedziałem!

- Nie! Nie! Ja nigdzie nie pojadę, zostanę tutaj! I oże­nię się z Maryjką niezależnie od tego, co ty na to powiesz! Wyjedziemy stąd! Uciekniemy, nie będziesz miał syna!

- Jeśli ta kobieta zdołała urzeczywistnić swoje bez­bożne plany, to już i tak utraciłem syna. Byłoby lepiej, gdybyś umarł!

Spomiędzy wąskich warg padały twarde, złe słowa.

Ojciec i syn mieli tak samo pobladłe twarze. Powietrze między nimi było gęste, ściany pokoju zdawały się zbli­żać do siebie.

Stian odwrócił się i ruszył ku drzwiom.

- W takim razie już nie żyję. To koniec!

Revelin zdążył chwycić syna za ramię, gwałtownie przyciągnął go do siebie. Jego twarz znajdowała się tuż przy twarzy Justitiana.

- Jesteś opętany. To gorzej, niż początkowo przypu­szczałem. Zostałeś całkowicie zauroczony, wpuściłeś zło do swego serca. Muszę cię ratować, to mój obowiązek wobec Boga, chociaż ja sam najchętniej wyrzuciłbym cię z domu, pozwoliłbym ci wejść w wężowe gniazdo, do którego wabi cię ta kobieta!

Revelin chwycił syna za kołnierz, jakby był małym chłopcem złapanym na gorącym uczynku. Na Stiana spadła seria twardych ciosów, większość trafiała w gło­wę i policzki. Ojciec bił zaciśniętą pięścią. Potem po­pchnął chłopca z całych sił na krzesło. Stał nad nim ni­czym ubrany na czarno demon. Mówił wolno, gniew sprawiał, że z trudem formował słowa.

- Boże mój i Panie, na wszystkie cierpienia Chrystu­sa, pomóż mi wypędzić złego ducha z tego dziecka! Pa­nie, ześlij uzbrojone anioły, o, mój Boże, powiedz Złe­mu, że nie wolno mu dłużej szukać mieszkania w sercu mego syna!

Stian czuł, że z rozciętej wargi spływa krew. Wciąż zasłaniał się rękami przed kolejnymi ciosami ojca, ten jednak ciągnął nieprzerwanie swoją przerażającą litanię.

On zwariował, pomyślał Justitian.

Jest zimny, pozbawiony uczuć, niczego nie rozumie.

Nie miał odwagi podnieść wzroku, nie miał odwagi zmienić pozycji, trwał skulony na krześle.

W końcu ojciec zamilkł. Wtedy Stian uniósł twarz. Milczał pokonany.

Revelin cofnął się na widok zakrwawionego oblicza syna. W tym, co mówił, jednak nie było ani cienia współ­czucia.

- Zawiodłeś mnie - rzekł. W jego głosie pojawił się te­raz nowy ton. - Rozczarowałeś mnie już w pierwszej chwi­li, kiedy przyszedłeś na świat, żałosny i słaby, wydany przez brudną kobietę! Twoje imię powinno brzmieć zdra­da, a nie sprawiedliwość! Jesteś tylko nędznym mięcza­kiem, przynosisz wstyd mojemu nazwisku! Chętnie bym zobaczył, że odchodzisz, Justitianie, jak najchętniej prze­stałbym się irytować tym, że tak bardzo brak ci siły woli! Ale mam wobec ciebie obowiązki jako sługa Pana i jako ojciec. Nie zamierzam się uchylać od ich wypełnienia.

Zrobił dłuższą pauzę, szukał czegoś na biurku, w koń­cu znalazł klucz.

- Zostaniesz tutaj, będziesz miał dość czasu do namy­słu. Możesz czytać podnoszące na duchu książki, znaj­dujące się na tych półkach, musi ci wystarczyć światło płynące od okna. Będziesz dostawał wodę i tyle chleba, byś mógł przeżyć. Ale będziesz pościł, mój synu, bę­dziesz pościł i modlił się. Aż do dnia, gdy wszystko zo­stanie przygotowane i wyjedziesz do Kopenhagi, by się uczyć i w końcu zostać prawdziwym sługą Pana. Już te­raz mówię ci żegnaj, nie zobaczymy się więcej. Nie zo­baczymy się aż do chwili, gdy wrócisz do domu i oka­żesz mi, że masz więcej siły, niż sądziłem!

Wyszedł, drzwi zatrzasnęły się za nim ciężko. Po­wiew wiatru zgasił świecę na stole.

Justitian siedział bez ruchu, wiedział, że nie zdoła wyjść z tego pokoju, chyba żeby rozbił kosztowną szybę w oknie.

Akurat teraz nie chciał tego robić.

Znowu było jasno, Stian stwierdził, że noc minęła. Ciężkie zasłony pochłaniały większość światła, ale nie chciał ich rozsuwać.

Był uwięziony.

Mógł się wprawdzie wydostać z więzienia, ale nie po­trafił zrobić tego tak, by ojciec natychmiast się o wszyst­kim nie dowiedział. Stian miał nadzieję, że ludzie pracu­jący na podwórzu obserwują czasami okna. Z pewnością już się rozeszła wiadomość, że syn pastora siedzi za­mknięty niczym złodziej we własnym domu. Ojciec miał jednak dość władzy, by powstrzymać ewentualne próby pomocy. Dlaczego zresztą ktokolwiek miałby się nim przejmować? Ojcu wolno przecież ukarać własnego sy­na. Nikt nie chce się do takich spraw mieszać.

Justitian czuł, że ogarnia go głęboki smutek. Starał się uciszyć zmysły, tłumił narastający strach. Był na najlep­szej drodze do załamania. Nie opłaci się przecież wal­czyć, przynajmniej z ojcem.

Maryjka...

Gdybyś ty była tu ze mną! Dla ciebie zburzyłbym ściany, ująłbym miecz i nikt by mnie nie powstrzymał!

Ta myśl dodała mu trochę siły. Trzymał się jej kur­czowo. Pragnął, by uczucia do Maryjki wzięły w nim górę, pokonały strach, niepewność i wstyd, który ojciec zawsze w nim wzbudzał.

Maryjko, ja się nie poddam! Jeśli mnie nawet wyśle tysiąc mil stąd, i tak do ciebie wrócę!

Ale czy ona zechce czekać?

Wierzył w to. Musi jej tylko przekazać wiadomość, musi z nią porozmawiać, a przynajmniej posłać list z wyjaśnieniami.

Wytłumaczyć, dlaczego wyjechał, zapewnić, że wró­ci. Tak bardzo chciał być teraz dorosły. Niezależny.

Cieszyć się autorytetem pastora.

Wtedy ojciec nie mógłby mu rozkazywać ani kiero­wać jego życiem.

Może gdyby Justitian był pastorem, ojciec by już nie żył. Na naukę trzeba czasu, wiadomo. Nawet gdyby miał wyjątkowe zdolności i nie pozwolił sobie ani na jedną wolą chwilę, to i tak mógłby zostać pastorem nie prędzej niż w ciągu trzech, czterech lat.

Myśl o życiu bez ciążącego nieustannie jak czarna chmura cienia ojca wydała mu się piękna niczym sen. Wyobrażał sobie swoją przyszłość, widział, jak krąży po tym gabinecie, jak siedzi w fotelu ojca, i widział, jak tam­ten zimny, pozbawiony już władzy człowiek, spoczywa w swoim grobie.

Justitian uśmiechnął się.

Nigdy przedtem nie odważyłby się tak myśleć. Teraz jednak sprawiało mu to wielką przyjemność.

Życie bez ojca. Bez tego surowego głosu, bez ponu­rych napomnień. Żadnych więcej rozpaczliwych prób, by zdobyć szacunek tamtego, nigdy więcej rozrywające­go serce pragnienia, by ojciec choć raz spojrzał nań cie­plejszym wzrokiem.

Justitian jako dziecko bardzo tęsknił za matką. Ma­rzył o niej, chciał wiedzieć o niej jak najwięcej. Ale oj­ciec spuszczał ciężką zasłonę milczenia na wszystko, co miało z nią cokolwiek wspólnego. Justitian nigdy nie wi­dział niczego, nawet najmniejszej robótki, która wyszła spod jej rąk. Ani żadnego ubrania, filiżanki, która by łą­czyła się z imieniem matki. W marzeniach tworzył so­bie jej obrazy, bardzo piękne obrazy.

Te właśnie obrazy dzisiejszego wieczora ojciec zbez­cześcił.

Powiedział, że była brudna.

Powiedział tak o swojej żonie, o jego matce.

Justitian usłyszał, że zgrzyta zębami.

Nienawiść wybuchła w nim z jeszcze większą siłą.

Łączyła się pięknie z uczuciami do Maryjki, dawała mu siłę i upór.

Dość już tego upokarzania.

Syn pastora chciał być dorosły.

Wiedział jednak, że droga do uzyskania dorosłości bę­dzie bolesna. Mimo to rozrastała się w nim jakaś nowa radość, przestał czuć głuche pulsowanie w ranach wo­kół oczu i ust.

Podniósł się z miejsca i wyprostował. Oczy już daw­no przyzwyczaiły się do panującego w pokoju mroku. Przeszedł do biurka i usiadł na miejscu ojca. Wyjął pa­pier i pióro.

Napisał list do Maryjki. Kogoś przecież zdoła prze­konać, żeby jej to w największej tajemnicy oddał.

Kiedy najmłodsza dziewczyna kuchenna przyniosła mu kawałek chleba i trochę wody, wsunął jej list do kie­szeni fartucha, posyłając przy tym błagalne spojrzenie.

Wyglądała na przestraszoną, pospiesznie zamknęła za sobą drzwi, ale nie próbowała oddać mu listu.

Z pewnością dotrze do adresatki. Dziewczyna musi przecież wiedzieć, że to on któregoś dnia zostanie go­spodarzem tego dworu. Poza tym to ona miała zawsze zaczerwienione oczy następnego dnia po tym, gdy pa­stor szczególnie surowo karał swego syna.

Revelin ryczał z gniewu, kiedy list wpadł mu w ręce.

Był przekonany, że syn nic już więcej nie zrobi. Są­dził, że granice nieposłuszeństwa, krnąbrności i braku szacunku zostały osiągnięte.

Upór syna budził w nim wściekłość. Budził w nim także strach, strach przed tym, że jego władza zaczyna się oto rozpadać.

Revelin natychmiast poszedł do gabinetu.

Służący zadrżeli, gdy dotarły do nich ponure odgło­sy. Co też się dzieje między surowym Revelinem a jego nieszczęsnym synem? Co takiego strasznego musiał ten chłopak zrobić?

Nigdy przedtem nie słyszeli, żeby ojciec karał go aż tak okrutnie. Przez chwilę bali się nawet, że chłopak nie żyje. Ale kiedy pastor wrócił czerwony na twarzy i z rę­kami skrzyżowanymi na plecach, z zamkniętego poko­ju wciąż docierały jęki.

Justitian żył.

Pastor patrzył w oczy wszystkim po kolei. Błyskawi­ce w jego wzroku przyprawiały ich o drżenie, czuli się niczym maleńkie mrówki pod otwartym niebem.

- Ani słowo nie może się stąd wydostać! Ani jeden dźwięk, ani jeden najcichszy szept! Jeśli się dowiem, że rozpowiadacie po wsi, co się tu stało, to popamiętacie!

Kiwali głowami, słowa pastora brzmiały uroczyście, były trudne, ale wszyscy rozumieli je dokładnie.

Nikogo z tych ludzi nie było stać na utratę pracy i chleba. Zresztą dlaczego mieliby mówić o tym teraz? Chłopak jest prawie dorosły. A przecież gorsze rzeczy działy się na plebanii, kiedy był małym dzieckiem. Czer­wone pręgi na plecach i piersiach, podbite oczy musia­ły wtedy skłaniać dobrego Boga do współczucia.

- Zabiję go. Ja go zabiję.

Justitian wyglądał strasznie. Na szczęście nikt go nie widział, gdy leżał skulony w kącie i wykrzykiwał wciąż te same pełne goryczy słowa.

Czuł się znowu małym chłopcem, małym bezbronnym dzieckiem, które dostało takie lanie, że nie mogło ustać na nogach.

Twarz miał całkiem białą, jedno oko zapuchnięte tak, że nic przez nie nie widział.

Pod nowymi ciosami wargi znowu zaczęły krwawić, jedną rękę przyciskał mocno do ciała. Bolała go bardzo.

Zdawał się jednak tego nie dostrzegać. Justitian był jakby po tamtej stronie nie mającego znaczenia bólu, był jak ciężko chory człowiek, który nie zwraca już uwa­gi na użądlenie osy.

- Zabiję go. Wbiję w niego nóż, zrobię to przy pierw­szej okazji. Będę wolny. Przyjdę wtedy do ciebie, Maryjko.

Słowa Justitiana były ciche, niemal bezdźwięczne. Brzmiały niczym pogańskie zaklęcia zbroczone krwią z okaleczonych warg.

Justitian siedział tak przez cały dzień i jeszcze długo w noc. Krew przestała cieknąć, ale się nie umył. Wodę, którą postawiono mu na stole, wypił do ostatniej kropli.

Pił z przyjemnością. Niemal czuł, że chłodny płyn na­pełnia go czystą siłą.

Patrzył w dal nieruchomymi oczyma, płonęły w nich gorączkowe błyski.

Dotknął stopami dywanu, który pozwijał się nieporządnie podczas szarpaniny z ojcem.

Wtedy zobaczył zamknięte zejście do piwnicy.

Na dole było zimno i wilgotno. Piwnicy pod pleba­nią używano rzadko. Prawie nigdy nikt do niej nie scho­dził, mijały lata między jednym a drugim takim wyda­rzeniem. Dawniej mieścił się tam areszt, przechowywa­no beczki z winem i inne tego rodzaju rzeczy. Teraz te ściany nie widziały światła od bardzo dawna, Justitian nie mógł sobie przypomnieć od kiedy. Buchnęło mu w twarz zatęchłe powietrze. Nie widział nic, piwnicę za­legały głębokie ciemności.

Chwycił świecę z biurka, miał nadzieję, że nie zgaśnie. Boląca ręka drżała, kiedy ostrożnie schodził w mroczną czeluść. Drabina skrzypnęła pod jego ciężarem, ponad sobą widział prostokąt mdłego światła. Wokół panowa­ła wyłącznie ciemność.

Posuwał się po omacku naprzód, szukał czegoś, na czym dałoby się stanąć. Przegniła drabina mogła nie wy­trzymać, gdy będzie chciał z powrotem wyjść.

Nie bał się myśli, że tu już pozostanie, mimo wszy­stko nie było takiej możliwości, że domownicy o nim zapomną.

Serce zabiło mu mocniej, kiedy pomyślał, że gdzieś tutaj znajduje się droga na zewnątrz.

Tunel.

Podziemne przejście starego Mogensa do kościoła.

Jeśli naprawdę istnieje, to on z pewnością je odnajdzie!

A kiedy już raz zobaczy dzienne światło, nikt go nie powstrzyma przed odszukaniem Maryjki, wytłumaczy jej wtedy wszystko i będzie błagał, by mu obiecała, że na niego zaczeka.

Pożegnalny pocałunek...

Serce ścisnęło mu się z bólu na myśl o tym, ale mi­mo wszystko byłoby jeszcze gorzej, gdyby ojcu udało mu się odesłać go bez jednego słowa, bez pożegnania z ukochaną. Co by sobie wtedy myślała? Jaka by to by­ła katastrofa, gdyby po powrocie z Kopenhagi dowie­dział się, że wyszła za mąż za jakiegoś komornika!

Palce Stiana dotknęły czegoś dużego, twardego. Sta­ra skrzynia z ciężkimi okuciami. Stała niemal wprost pod zejściem do piwnicy. Bardzo dobrze, kiedy na nią wejdzie, bez trudu zdoła wyciągnąć się na górę.

Czuł dotkliwy ból w poranionym ciele. Uderzona rę­ka odmawiała posłuszeństwa. To cierpienie sprawiało mu jednak niemal przyjemność, cieszył się, że czuje ból, a nie zdenerwowanie i strach, który czaił się zewsząd.

Wyszedł na górę i poszukał świecy. Potem znowu ostrożnie zeskoczył na skrzynię i zamknął wejście do piwnicy.

Kiedy klapa się za nim zatrzasnęła, w mdłym blasku świecy ukazał się nowy świat. Rozglądał się wokół, stwier­dził, że pomieszczenie jest mniejsze, niż sądził. Mniej wię­cej takich rozmiarów jak gabinet ojca. Jest przy tym niskie, choć dorosły mężczyzna może stanąć wyprostowany.

Podłoga była wyłożona kamieniami, ściany również zbudowano z kamienia. Mimo to pachniało ziemią, stęchlizną, starym kurzem.

Po jednej stronie stały skrzynie. Ulokowano je na grubych drewnianych klockach prawdopodobnie po to, by chronić przed wilgocią ciągnącą od podłogi.

Nieco dalej Stian zauważył jaśniejszy prostokąt. Ktoś zamurował otwór w murze. Zaprawa jednak sprawiała wrażenie starej, poza tym robota nie należała do najstaranniejszych. Duże kawałki gruzu odpadły na podłogę.

Krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach Stiana. Niemal bez tchu zbliżał się do muru. Drzwi. Ostrożnie popchnął niezbyt pewnie tkwiący w otworze kamień. Potem je­szcze raz, mocniej. Kamień wypadł. Stian ujął małą skrzynkę, która stała w pobliżu, była cięższa, niż przypu­szczał. Z wysiłku białe plamy zaczęły mu tańczyć przed oczyma, zamachnął się jednak i uderzył skrzynką w ścia­nę tak, że poczuł gwałtowne pieczenie w obolałej ręce.

Duży kawał muru odpadł na podłogę. Skrzynka zna­lazła się pośrodku otworu w ścianie.

Kiedyś było tu przejście.

A więc historia jest prawdziwa! Stian jest wolny! Ko­rytarz wiedzie do kościoła, ujście znajduje się tuż przy głównym ołtarzu. Kościół nigdy nie bywa zamknięty. Z łatwością wyniknie się w mrok.

Justitian pozwolił sobie na radosny śmiech.

Usiadł na jednej ze skrzyń, przyglądał się dziurze w ścianie, rozcierając obolałe mięśnie.

Świeca płonęła teraz niespokojnie. Chybotała w stru­mieniu ciągnącego z dziury powietrza.

Może powinien trochę zaczekać? Jeszcze nie całkiem nastała noc.

Nagle przeniknęła go ponura myśl. A co by było, gdy­by teraz ktoś wszedł do gabinetu? Nie zastanawiając się więcej, wstał, wszedł na skrzynię i odsunął pokrywę. Dy­sząc wspiął się na górę, do ciepłego pokoju.

Ponownie zakrył otwór i rozpostarł na nim dywan, który zawsze tam leżał.

Usiadł w wygodnym fotelu i nasłuchiwał.

W domu panowała cisza.

Tylko z kuchni dochodziły go jakieś dźwięki.

Ludzie szykowali się na spoczynek.

Justitian jednak czuwał, bardziej trzeźwy niż kiedy­kolwiek przedtem.

Wkrótce nadejdzie czas, myślała Maryjka. Minęły już trzy dni od chwili, kiedy spotkała Stiana w lesie, odkąd... Lekki rumieniec znowu zabarwił jej policzki. Maryjka jed­nak nie chciała myśleć, że to z powodu tego, co robili pod drzewem. Nie, to raczej niespokojne wyczekiwanie, to zbliżające się rozstrzygnięcie wywoływało rumieńce i sprawiało, że poruszała się niespokojnie. Solveig dostrze­gała to, nieustannie robiła jakieś uwagi, wypytywała o Karla z Oppdal. Maryjka udawała, że właśnie o to cho­dzi, zresztą w ciągu ostatnich dwóch dni rzeczywiście za­uważyła, iż wieczorami po ostatnim obrządku chłopak przechadza się wolno koło Hagen. I że rzuca w stronę podwórza przeciągłe spojrzenia.

Wczoraj Maryjka niby przypadkiem wyszła mu na spo­tkanie i rozmawiała z nim. Wiedziała, że Solveig widzi ich ze swojego miejsca przy oknie. Bardzo dobrze. W takim razie nie przyjdzie jej do głowy podejrzenie, że nerwowe zachowanie Maryjki mogłoby oznaczać co innego.

A poza tym chłopakowi nic nie można zarzucić, nie jest może specjalnie inteligentny, ale to szczery, jasno­włosy, młody chłopski syn. Nie pamiętała koloru jego oczu, pewnie nie zwróciła na to uwagi. Ale zapamiętała wielkie ręce i zaciśnięte pałce mocno trzymające czap­kę, jakby się bał, że mu ucieknie natychmiast, gdy tyl­ko rozluźni uchwyt.

Maryjka przymknęła oczy.

Jutro się to dokona.

Jutro stanie w końcu przed pastorem twarzą w twarz.

Teraz naprawdę nie miała się czego bać. On z pew­nością natychmiast pojmie, jak bardzo jest bezbronny dlatego, że Maryjka stawia wszystko na jedną kartę i nie boi się konsekwencji. Mógłby wprawdzie postarać się, by została surowo ukarana, cudzołóstwo to zawsze naj­cięższe przestępstwo kobiety. Pastor mógłby zesłać ją do więzienia na wiele lat, wtedy jednak Stian byłby też skończony. A nazwisko Revelina zhańbione na zawsze.

Maryjka wiedziała, że dumny pastor w żadnym razie nie podejmie takiego ryzyka.

Dzięki temu z pierwszego starcia ona wyjdzie zwy­cięsko. I będzie mogła żyć przez jakiś czas w spokoju. Musi wrócić do Kari i Olego, do Gjertrud. Musi się nauczyć jak najwięcej z tego, co Kari wie. Musi być pojęt­ną uczennicą, gromadzić wiedzę i zyskiwać nowe siły. Może nawet uda jej się zdobyć taką moc, którą później wykorzysta w kolejnej rozgrywce z pastorem.

Mama byłaby bardzo dumna.

Mama będzie strasznie dumna, kiedy wróci do domu i dowie się, co Maryjka zrobiła. Dziewczyna w myślach widziała, jak z wielkim przejęciem pokazuje mamie wszystko, co dla niej odzyskała.

Teraz nie brała już pod uwagę możliwości, że nie zo­baczy nigdy ukochanej mamy.

Przecież Kari powiedziała!

Tej nocy Stian nie obejrzał całego tunelu. To, co zna­lazł w skrzyniach, było zbyt interesujące.

Niektóre kufry zawierały rzeczy należące do matki. Były tam piękne suknie, małe szkatułki, zwoje papieru, jakieś woreczki. Przybory do szycia, piękny serwis, wie­le ram do obrazów ze złoceniami i bez. Znalazł też wo­reczek wypełniony czarnym proszkiem o podniecającym zapachu, to pewnie herbata. Stian oglądał grzebienie i szczotki do włosów, sprzączki do butów i śliczne wstąż­ki. Podziwiał kawałek niewiarygodnie pięknej tkaniny, tak delikatnej, że wyobrażał sobie, iż to woalka przesła­niająca urodziwą twarz.

Mama.

Przysuwał stare ubrania do nosa, chciał odnaleźć za­pach tej, która złożyła w ofierze swoje życie, by go uro­dzić. Wiedział, że była bardzo dobra. Musiała być dobra! Bo przy takim ojcu jak Revelin skąd by się Justitianowi wzięły te ludzkie cechy, jakie w sobie nosi?

Suknie pachniały jedynie starą tkaniną. Stian odłożył je na bok, zabrał się do przeglądania papierów. Znalazł jakieś dokumenty, listy kierowane do sądu. Wszystkie pisane ładnym kobiecym charakterem.

Czytał i czytał, odcyfrowywał wyblakłe litery w mdłym blasku świecy.

Nie był w stanie się od tego oderwać. Nie odłożył pa­pierów, dopóki nie przeczytał wszystkiego. Odnalazł właśnie najważniejszą część historii, która dotychczas była przed nim ukryta.

Cóż za potworna sprawa!

Mama w listach do sądu przedstawiała ojca jako kłamcę, intryganta i oszusta najgorszego rodzaju! Tak, przyznawała wyraźnie, że podstępem odebrali dwory wdowie po poprzednim pastorze!

Ta kobieta miała na imię Maria.

To prawie jak Maryjka.

Stian był sztywny ze strachu.

Dokumenty mówiły o podłości, o którą nawet on by ojca nie posądzał.

Teraz dotarło do Stiana, jak daleko ojciec zdolny jest się posunąć w walce z kimś, kto ma odwagę stawać mu na drodze.

Aż do tej chwili Justitian nie w pełni sobie uświada­miał, jakie niebezpieczeństwo ściąga na Maryjkę. Do­tychczas gniew ojca spadał jedynie na niego. Ale co bę­dzie, kiedy zwróci się przeciw Maryjce...?

Serce Stiana przestało bić z przerażenia.

Mieszkając w Kopenhadze, nie będzie mógł jej bro­nić. Może jedynie pocieszać się nadzieją, że ojcu wystar­czy to, iż zdołał go tam wysłać. Że wystarczy mu poko­nany i upokorzony syn.

Dla niej musi się więc ugiąć.

Musi to zrobić, by ratować jej życie.

Stian zwinął listy, skierował błagalną modlitwę do Boga, którego mimo wszystko przez całe życie nosił w sercu.

- Ochraniaj ją, Panie, przed tym diabłem w ludzkiej skórze. Przed tym, który okradł wdowę i sierotę, przed tym, który nakłonił moją matkę do grzechu, przed tym, który ją zamordował swoim chłodem. O nic więcej nie będę cię prosił!

Stian odnalazł również rzeczy tamtej obcej Marii. Otwierał skrzynię po skrzyni, pełne dziwnych medycz­nych dzieł pisanych po łacinie, po francusku, duńsku, a także sporządzanych ręcznie norweskich przekładów. Język był prosty, przypominał raczej zwyczajną, co­dzienną mowę.

Odłożył zwoje papieru i książki na miejsce. To nie je­go sprawa. Większość tych rzeczy należała do Mogensa Skanke, poprzedniego pastora, i do jego żony. Ona po­winna to kiedyś odzyskać. I odzyska, Justitian obiecy­wał to sobie solennie. Odda wszystko, gdy będzie doro­sły albo gdy nie będzie już ojca...

Marzenie o życiu bez ojca umacniało się w nim co­raz bardziej.

Nóż ukryty w szufladzie biurka przyciągał z nieod­partą siłą.

Jeśli jeszcze raz się na mnie rzuci, to go zamorduję, przysiągł Justitian na stary modlitewnik swojej matki. Potem wrócił na górę i czekał nadejścia nowego dnia. Ale piękne wizje ojca leżącego w głębokim, ciemnym grobie nie opuszczały go przez całą noc.

ROZDZIAŁ VIII

Maryjka przyglądała się pięknym zabudowaniom probostwa, położonym niemal tuż nad wodą. Pola wo­kół zaczynały się zielenić, chociaż to dopiero początek marca. Chłopi zaorali duże połacie czarnej ziemi, gro­mada mew niczym biała plama odcinała się od świeżo spulchnionej ziemi.

Plebania jaśniała w jasnych promieniach słońca. To jedyne domostwo we wsi pomalowane na biało. Ramy okienne też były imponujące, a rzeźbienia nad drzwia­mi wskazywały, że mieszkają tu dobrzy ludzie.

Maryjka głęboko wciągnęła powietrze, przygładziła włosy, wystające spod kapelusza. Włożyła dzisiaj proste, ale bardzo ładne ubranie. Do najlepszej niedzielnej su­kienki świetnie pasował czarny kapelusz Solveig. Zwy­kle takie kapelusze noszą mężatki. Może go jednak wło­żyć również panna, jeśli pochodzi z zamożnej, otoczo­nej szacunkiem rodziny.

Na kapeluszu nie było ozdób, za to rondo zostało wykończone szydełkową koronką. Maria zsunęła go lek­ko na tył głowy tak, aby czarne loki wokół twarzy by­ły lepiej widoczne.

Wiedziała, że jest ładna, i zdawała sobie sprawę, że zyskuje dzięki temu przewagę. Pastor jest przecież tyl­ko mężczyzną, on także. A Maryjka jeszcze nigdy nie spotkała mężczyzny, na którym nie zrobiłyby wrażenia jej wielkie, błękitne oczy i staranna mowa. Będzie z pewnością zaszokowany, lecz także zły. Będzie się szamotał niby ryba na haczyku, ale już ona się postara, żeby bez większych kłopotów wyciągnąć go na brzeg.

Zapukała do drzwi, zapytała o pastora.

Kobieta stojąca na progu wpatrywała się w nią, jak­by zobaczyła ducha. Czy to możliwe...? Naprawdę przy­szła tutaj teraz ta dziewczyna?

Głośno przełknęła ślinę, gdyby ona znalazła się na miejscu Maryjki, uciekłaby z tej wsi jak najdalej. Nie­szczęsny ten, kto odważył się nadepnąć Revelinowi na odcisk! A ta tutaj... to przecież ona jest przyczyną tego, że w ostatnich dniach atmosfera na probostwie zrobiła się nie do wytrzymania. Wszyscy żyją jak przed burzą, jakby za chwilę miały ich pochłonąć wściekłe fale.

Maryjka jednak stała i najwyraźniej zamierzała wejść do środka.

Kobieta pośpieszyła, by powiedzieć pastorowi o wi­zycie.

Wróciła po chwili, Maryjka wciąż czekała przy drzwiach, zaczynała się już irytować.

- Pan Revelin chce cię przyjąć w kościele. Masz tam iść.

Maryjka poszła.

Dziwnie było znaleźć się w tym pustym pomieszcze­niu, wszystko wydawało się teraz jeszcze większe. Wy­malowane na ścianach męskie postacie mierzyły ją mar­twymi oczyma. Figury zdawały się kłaniać, wąż syczał. Wielki obraz, przedstawiający jakiegoś znakomitego pa­na, wydał jej się ponury, ale człowiek na nim był mniej straszny, niż to zapamiętała z poprzednich bytności w kościele.

Maryjka znalazła sobie ławkę, jedną z tych stojących najbliżej prezbiterium. Tutaj podczas nabożeństwa sia­dywali najznakomitsi parafianie. Ona sama i inni ludzie jej stanu musieli znaleźć sobie miejsca bliżej drzwi.

Nie przeszła na kobiecą stronę, usiadła tutaj.

Uważnie oglądała wspaniałe malowidło w głównym ołtarzu.

Spoglądała na umieszczoną wyżej figurę Ukrzyżowa­nego. Z boku padały na nią promienie światła. Było pięk­nie i uroczyście. Poczuła się mała i zrozumiała nagle, dla­czego pastor chciał się z nią spotkać właśnie tutaj.

Gdyby wiedziała to, co wiedział pastor! Gdyby mo­gła spotkać się z Justitianemi, i gdyby on powiedział jej, co się wydarzyło! Ale chłopak jakby się zapadł pod zie­mię. Sądziła, że ojciec zlecił mu jakieś zadanie albo wy­słał do najodleglejszego zakątka parafii, by tam nauczał młodzież.

Z tyłu rozległy się kroki.

Maryjka wstała, odwróciła się, spoglądając ku nad­chodzącemu proboszczowi. On zamknął za sobą wą­skie, ale wysokie boczne drzwi i zmierzał w jej stronę.

Miał na sobie czarną pelerynę i białą kryzę.

Srebrny krzyż na piersi mienił się w promieniach światła.

Twarz proboszcza wyglądała jak maska.

Przystanął kilka kroków przed nią, Maryjka zmusiła się z trudem, by dygnąć, pozdrowić go.

- Z jaką to sprawą do mnie przychodzisz, Marja Gjertrudsdatter?

Przyglądała się jego oczom, chciała z nich wyczytać, ile on wie, ale w jego spojrzeniu nie znalazła odpowiedzi.

- Przychodzę domagać się sprawiedliwości, Revelin. Na szczęście głos jej nie zadrżał. Stała wyprostowa­na i bez lęku patrzyła mu w oczy.

- No? Mów, tylko szybko, nie mam czasu.

Nie poprosił, by usiadła, on sam także stał pośrodku kościoła. W górze skrzypnęła jakaś stara belka. Poza tym panowała kompletna cisza.

Słowa odbijały się echem od kamiennych ścian.

- Zostałam zhańbiona - oznajmiła wprost. - Przez two­jego syna!

Twarz Revelina pociemniała, na moment się zachwiał. Maryjka nie czekała na jego reakcję, mówiła dalej, spokojnie i chłodno przedstawiała swoje ultimatum. Pozwolił jej powiedzieć wszystko do końca. A potem zaatakował, wściekle, jak raniony niedźwiedź:

- Ty nieszczęsna ladacznico! Diabelska kusicielko! Nie waż się przychodzić tu i grozić słudze Pana! Kim ty jesteś, że wyobrażasz sobie, iż możesz mnie urazić? Kim jesteś ty, która nie wiesz, że mógłbym cię w ciem­ną noc cisnąć do wodospadu albo postawić przed sądem za przestępstwo, którego się dopuściłaś? Czy ty nie wiesz, jaką posiadam władzę, Marja Gjertrudsdatter?

- Owszem, znam ją. Wiem więcej o twojej władzy niż inni ludzie - odparła spokojnie, siłą powstrzymując się, by nie zetrzeć z twarzy małych kropel śliny, które na nią spadły, gdy pastor krzyczał.

- W takim razie powinnaś się mieć na baczności! Ja­kim prawem masz odwagę tu przychodzić i na dodatek stawiać mi warunki? Ty, która uwiodłaś mego syna i wniosłaś do jego serca całe zło świata! Nienawidziłem cię, zanim jeszcze mi się tu pokazałaś, a teraz tylko naj­wyższe opanowanie powstrzymuje mnie, bym nie zła­mał ci karku! Wynoś się stąd, jeśli ci życie miłe!

- Ja się ciebie nie boję, Revelin. Jeśli mnie zamordu­jesz, to wszyscy się o tym dowiedzą. Ja też mam potęż­nych przyjaciół. A ty nawet nie wiesz, kim ja naprawdę jestem - zakończyła cicho.

Słysząc te słowa, pastor przygryzł wargi.

- Kimże więc jesteś? Jesteś oczywiście córką jakiejś nędzarki Gjertrud! Po twoim ubraniu widzę, że wyro­słaś w biedzie. Nawet jeśli posługujesz się tą wyszuka­ną mową, jesteś jedynie żałosnym komorniczym pomio­tem. A takie powinny się wystrzegać stawiania warun­ków samemu proboszczowi! Miej się na baczności i nie tykaj niczego, co do mnie należy!

- Tak, jestem biedna - syknęła Maryjka. - A jeśli pan Revelin ma odrobinę czasu, to wkrótce się dowie, dla­czego.

Pastor stracił trochę na pewności siebie, najchętniej przegoniłby tę dziewczynę, a potem w spokoju zastano­wił się, jak ją ukarać. Zdawał sobie jednak sprawę z te­go, że lepiej by było najpierw się czegoś o niej dowie­dzieć. Postanowił, że ją wysłucha.

Maryjka zebrała całą odwagę.

Oto nadeszła ta chwila. Wyobrażała ją sobie tysiące razy. Co prawda sprawy nie całkiem układały się po jej myśli, nie podobało jej się, że pastor odpowiada pogróż­kami, że okazuje tak mało lęku.

Teraz pozostała już tylko jedna rzecz, którą mogła mu przedstawić.

- Mojej matce podstępnie odebrano wszystko, co po­siadała, uczynił to podły i okrutny człowiek. Morderca. Nawet nie wiem, czy ona jeszcze żyje, ale wiem, że mu­szę odpłacić za jej krzywdy. Muszę odebrać przynaj­mniej część tego, co do niej należało - rzekła po prostu.

Pastor zdawał się niczego nie rozumieć. Maryjka mówiła dalej:

- Została wypędzona z obejścia i z ziemi zaraz po tym, gdy została wdową. Jej mała córeczka również stra­ciła wszystko, dziecko zostało wyrzucone z domu dzie­ciństwa, a utracona cześć zmarłego ojca stała się dla niej niczym młyńskie koło u szyi. Głodowały obie. Marzły. Musiały uciekać z parafii. Ale ów zły człowiek tym się nie zadowolił... Nadal ciągnął swoją diabelską grę, po­stawił nieszczęsną kobietę przed sądem, oskarżając o czary. Dopiero wtedy wtrąciła się dobra siła, jego wła­sna małżonka zwróciła się przeciwko niemu. Jej świa­dectwo uratowało moją matkę... Przyszłam na świat w cieniu stosu przygotowanego dla czarownicy.

- Córka Marii...

Słowa pojawiły się na wargach, ale pastor nie był w stanie wypowiedzieć ich głośno.

Nie zdziwiłby się bardziej, gdyby podłoga pod jego stopami się nagle otworzyła i sam Mogens wyszedł ze swego grobu.

- Córka czarownicy...

Nareszcie Maryjka zobaczyła głęboki lęk w tej stra­sznej twarzy.

Ale trwało to tylko sekundę. Potem pastor zaatakował.

- Zabiję cię, ladacznico! Zabiję cię! Nie masz prawa rzucać przekleństwa na mojego syna, tak jak twoja mat­ka rzuciła na mnie! Umrzesz, zostaniesz unicestwiona, ty córo piekielnych demonów!

Maryjka wrzeszczała wniebogłosy.

Była kompletnie nieprzygotowana na atak.

Pastor szalał z gniewu, chwycił ją garściami za włosy i ciągnął z całych sił, dziewczyna zaplątała się we wła­sne spódnice, próbowała mimo wszystko dosięgnąć pa­znokciami jego twarzy. Chybiła, bo pastor musiał usko­czyć w bok, ale puścił jej włosy.

Stali naprzeciwko siebie, ciężko dysząc, kościół zda­wał się wirować wokół nich, w jednym uchu Maryjki szumiało boleśnie. Czuła palenie, pastor musiał ją tam trafić.

Jemu samemu nic się nie stało, zaciskał jednak pięści tak, że palce mu pobielały.

- Ty... wynoś się!

- Nie ruszę się bez rzeczy mojej matki!

- Wynoś się, bo jak nie, to cię zabiję!

Maryjka wiedziała, że to nie są czcze pogróżki. Lodo­wata nienawiść we wzroku tego człowieka paraliżowała ją. Jej własne uczucia w porównaniu z tym były niczym letni poranek. Tego się nie spodziewała.

- Nie sądź, że się ulęknę twoich pogróżek! Niech ci się nie wydaje, że nie będę miał odwagi nasłać na ciebie zbójów w jakąś ciemną noc!

W to Maryjka była skłonna uwierzyć. Uświadomiła sobie, jakie to straszne być znienawidzonym, nawet je­śli człowiek odwzajemnia to uczucie.

- Marja Mariadatter, ty, która przychodzisz tutaj, że­by ubić handel. Będziesz miała to, czego chcesz. Ale to ja stawiam warunki. Wyniesiesz się z okolicy, nigdy więcej twoja noga tu nie postanie. I nigdy, ale to nigdy twoje wargi nie wymówią mojego imienia ani imienia mojego syna. Jeśli choć raz spróbujesz się zbliżyć do nas teraz al­bo w przyszłości, to wiedz, że twoje dni będą policzone. I tylko na ciebie samą spadnie odpowiedzialność za ten wielki grzech, jaki popełnię. Pan bowiem nie spogląda su­rowym okiem na męża, który zabija dla spokoju duszy lub dla zbawienia wiecznego!

Maryjka rozumiała jego słowa. Wiedziała, że mówi prawdę. Jeśli będzie musiał zabić, zabije.

- Możesz mnie zamordować, pastorze, ale przedtem zdążę wciągnąć cię w błoto! Przedtem przyszłość twego syna legnie nieodwołalnie w gruzach! Tego twojego ża­łosnego syna, tego słabeusza bez charakteru! Ale potomstwo zostawisz po sobie, pastorze! Spłodziłeś bezwstyd­nego, żałosnego kozła, a nie syna! Jego wykształcenie też teraz stanie pod znakiem zapytania, kiedy wysoko po­stawieni panowie poznają moją historię, prawda?

- Nie zdążysz powiedzieć zbyt wielu słów - syknął przez zaciśnięte zęby, ale Maryjka wiedziała, że trafiła w słaby punkt. - Zresztą możesz się równie dobrze te­raz dowiedzieć, że on jutro wyjeżdża. Jedzie daleko, tak że możesz już przestać wyciągać swoje szpony. Już nie masz nad nim władzy!

Maryjka uśmiechnęła się, słowa pastora znakomicie pasowały do kocich błysków, rozjaśniających teraz jej wzrok.

Odważyła się na więcej.

- Zostanę we wsi, pastorze. Będziesz mnie nieustan­nie widywał. Wiem, że mnie nie zamordujesz, dopóki nasza umowa będzie obowiązywać. Dobrze wiesz, że za mną też stoją poważne siły. I wiesz, że mam się za co mścić. Pamiętasz Sunnive? Ona teraz jest bogatą gospo­dynią, najlepszą przyjaciółką żony pisarza i lensmana w Songdal. Na pewno o tym wiesz! Wiedz też, że rów­nież w twojej parafii ma ona wielu przyjaciół, mieszka­ją tu ludzie, którzy nie zapomnieli, co zrobiłeś temu biednemu dziecku. Sunniva jest moją siostrą. Ona cie­bie dobrze zna. Wie, co należy robić, gdybym zniknęła! - wykrzykiwała Maryjka zuchwale.

Revelin nie był w stanie logicznie myśleć.

Kulił się ze strachu. Jakby tamta kobieta z koszmar­nych snów zmaterializowała się przed nim tutaj w ko­ściele. Była bardziej rzeczywista niż kiedykolwiek, a tyl­ko jej jednej na całym świecie się lękał.

Maryjka jest jej córką. Przepełniała go grozą.

Wiedział jednak, że ona boi się także.

W zuchwałych słowach dziewczyny wyczuwał drżenie.

- Jesteś bezczelna, Mario!

- Marjo!

- Marja, Maria, co za różnica? Jesteś równie zuchwa­ła jak ona, tak samo przepełniona złem. Ja się ciebie nie boję, muszę jednak myśleć przede wszystkim o moim nieszczęsnym synu. Znalazł się w twojej władzy. Muszę go uwolnić. Zostaw go w spokoju, Marjo, bo jeśli nie, to pożałujesz tego po tysiąckroć!

Maryjka kiwała głową.

- Zostanę we wsi. Będziesz mi co miesiąc wypłacał pewną sumę, bym milczała. I zapiszesz mi w testamen­cie wszystkie rzeczy mojej matki! Jesteś starym człowie­kiem, nie potrwa to długo.

- One zostały spalone - odparł pastor. - Nie możesz dostać tego, co nie istnieje. Wszystkie książki, te brud­ne recepty, śmierdzące lekarstwa... wszystko zniszczone. Ubrania, rzeczy osobiste, każdy drobiazg, którego do­tykały jej przeżarte zarazą ręce...

Uświadomił sobie, że posuwa się za daleko, więc się powstrzymał.

- Przychodzisz za późno, mścicielko! Pozwolił sobie nawet na lekki uśmiech. Maryjka patrzyła, niczego nie pojmując.

Nic jednak nie wskazywało na to, by mówił nieprawdę.

- Ty... ty nie tylko ukradłeś mój spadek... ty go także zniszczyłeś?

Dławiła ją wściekłość. Pastor roześmiał się teraz głośno. Dziewczyna odwróciła się na pięcie i wybiegła z ko­ścioła.

Wszystko się w niej burzyło. A więc walczyła na próżno?

Nigdy nie odnajdzie tej ukochanej istoty dzięki po­zostawionym przez nią rzeczom. Nigdy nie weźmie do rąk tamtych cennych ksiąg.

Tak się cieszyła, że zbliży się do matki, czytając ro­bione przez nią zapiski, poznając jej myśli utrwalone na papierze.

Teraz wszystko przepadło.

Zostało unicestwione.

Wszystko, o co dotychczas walczyła, okazało się jedy­nie złudą.

Maryjka biegła, zanosząc się szlochem, łzy spływały jej po policzkach.

Na co się teraz zda zemsta na pastorze? Nawet on nie potrafi przemienić popiołu w księgi.

Potykała się o wystające z ziemi korzenie, gorycz z ust spływała do serca. Wspomnienie złośliwej radości pastora dręczyło ją bardziej niż jakakolwiek dawna myśl o zemście.

Teraz miała najzupełniej osobiste powody, by się na nim mścić.

Teraz będzie walczyć również we własnym imieniu.

Nie zamierzała wypuścić z rąk wędki, nawet gdyby ry­ba na haczyku szamotała się z wielką siłą.

Obietnica dana przestępcy nie obowiązuje.

Nadejdą jeszcze inne czasy.

Pewnego dnia Justitian wróci do domu. Ona będzie na niego czekać.

Pastor dostanie taką synową, którą chętnie zamienił­by choćby na córkę diabła. Maryjka przysięgła to sobie zagryzając obolałe wargi.

Kiedy słońce przygrzewało mocniej i ziemia budziła się do życia, dni robocze stawały się coraz dłuższe. Czas płynął szybciej, było mniej okazji do rozmyślań i zmartwień. Rozpoczął się czas wytwarzania, nadszedł po długim okresie chłodu, spokoju i spożywania owoców trudu.

Niewielu ludzi zauważyło dwóch mężczyzn, którzy pewnego wieczora przybili do brzegu lekką łodzią ża­glową i skierowali swoje kroki na plebanię.

Niewielu też widziało, jak odpływają z trzecim męż­czyzną na pokładzie.

Justitian nie oczekiwał pojednania z ojcem. Mimo to gniewny chłód tamtego ranił jego serce do głębi. Właści­wie jak bardzo można nienawidzić własnego ojca?

Justitian bał się zarówno surowości ojca, jak i własnej niechęci. Nie miał odwagi zapytać, nie miał odwagi na­wet wypowiedzieć imienia Maryjki. Prawdopodobnie ojciec już dawno wezwał ją do siebie i wyjaśnił jej, jak się sprawy mają. Jeśli Maryjka jest normalną dziewczy­ną, musiała zrozumieć, że nie powinna czekać na Justitiana. On nie potrafiłby bowiem nigdy zapobiec kłopo­tom, jakie musiałaby znosić, będąc synową Revelina. Ju­stitian wiedział, że pozostaje tylko mieć nadzieję. Mógł teraz jedynie marzyć, pielęgnować w duszy swoje uczu­cie i czekać, co będzie, kiedy wróci do domu.

Może powinien się modlić?

Tego też już próbował, w ciemnym gabinecie miał aż nadto czasu. W końcu to pomieszczenie też budziło w nim nienawiść.

Znajdujące się w piwnicy papiery przeczytał bardzo dokładnie, każdy arkusik. Trudne do zrozumienia księ­gi odłożył jednak starannie na bok. Owa Maria musiała być bardzo mądrą kobietą. Nic dziwnego, że nawet oj­ciec miał z nią problemy.

Justitian przypominał sobie historię, którą mu tamten opowiedział. O niebezpiecznej kobiecie, która nieu­stannie kusiła pobożnego pastora.

Czy to jedna i ta sama osoba? Czy to właśnie owa Maria?

Justitian wierzył, że tak jest. Cóż to musiała być za niewiarygodna istota! Chętnie by się z nią spotkał. Mu­si teraz mieć około pięćdziesięciu lat, jeśli jeszcze żyje. Z papierów dowiedział się o zesłaniu do obozu daleko na Północy. Justitian nigdy nie był na północy dalej niż w Fabergstolen. Nigdy też nie widział otwartego morza.

Często mu się jednak ono śniło, bezkresne przestrze­nie wody.

W ogóle śniło mu się dużo, ale obrazy znikały, gdy tylko otworzył oczy. Pamiętał jedynie jakieś strzępy, wykrzywioną twarz ojca, uśmiech Maryjki, twarz tam­tej nieznajomej Marii z dokumentów. Wszystko zlewa­ło się w jedno, raz śnił, że ojciec uderzył pozbawioną twarzy obcą kobietę, innym razem wargi Maryjki krwa­wiły od ciosu, jeszcze kiedy indziej on sam był ofiarą.

Justitian czuł, iż żebra sterczą mu pod skórą. Bardzo ostatnio wychudł.

Nagle drzwi się otworzyły. Nie trochę, tak, by ktoś mógł wsunąć mu codzienną porcję chleba i wody, lecz na oścież. W progu stał ojciec, ubrany w długi czarny płaszcz. Spojrzenie miał spokojne, nie było w nim śla­du gniewu ani szaleństwa, czego Justitian tak bardzo się obawiał. Ojciec sprawiał wrażenie opanowanego, niemal nieobecnego.

- Wyjeżdżasz, Justitianie. Towarzysze podróży już na ciebie czekają. Poleciłem zapakować twoje rzeczy. Te­raz musisz tylko wstać i ubrać się. Przed wyjazdem spo­tkamy się w kościele na krótką modlitwę.

Justitian nie skinął głową, wiedział jednak, że ojciec nie wątpi, iż polecenie zostanie wykonane.

Niechętnie myślał o tym, że musi wyjeżdżać. Wie­dział, że będzie cierpiał. Ale gdzieś w głębi duszy roz­śpiewał się w nim jakiś nie znany przedtem ptak, roz­brzmiewała całkiem nowa pieśń.

Serce mu krwawiło, że musi opuścić Maryjkę tak bez słowa, bez najmniejszej obietnicy.

Ale teraz, w tym momencie, po wielu dobach spędzo­nych w gabinecie, wizja podróży wydawała się bardzo pociągająca.

Ojciec nie tylko otworzył klatkę. On rozwarł jak sze­roko drzwi do nowego świata.

Modlitwa w kościele trwała krótko i przebiegła spo­kojniej, niż Justitian oczekiwał. Ojciec wymamrotał kil­ka pacierzy, poprosił syna, by ukląkł i przyjął komunię. Justitian poczuł na języku cierpki smak wina. Opłatek przylepił mu się do podniebienia i trzeba było czasu, za­nim zdołał przełknąć ten suchy, pozbawiony smaku ka­wałek chleba.

W końcu ojciec położył dłoń na jego głowie i wypo­wiedział błogosławieństwo.

Justitian wymamrotał odpowiedzi i ceremonia dobie­gła końca. Revelin kazał mu wstać.

- Mam wielką nadzieję, że studia cię odmienia, Justitianie. Będę się modlił za ciebie każdego dnia, będę błagał o siłę i oczyszczenie dla ciebie. Podobnie jak Pan, który nie opuszcza swoich, również i ja daję ci szansę. Może gdy wrócisz do domu... będziesz znowu moim synem.

Justitian zacisnął wargi, udało mu się utrzymać język za zębami. Stłumił gwałtowną chęć wykrzyczenia ojcu najstraszniejszych przekleństw, wiedział bowiem, że czas na to jeszcze nie nadszedł.

Później, kiedy wróci do domu...

Jeśli wtedy nic nie zostanie zmienione, on odmieni to sam.

Tymczasem będzie tylko młodym człowiekiem o na­zwisku Justitian Revelin. Zamierzał żyć tak, jakby ojciec nigdy nie istniał, choć zdawał sobie sprawę z tego, jakie to nielogiczne.

Łódź kołysała się na fali i podskakiwała niczym lek­ki powóz po kamieniach i grudzie. Woda uderzała głu­cho o burty, lecz żagle nieubłaganie pchały stateczek ku otwartemu morzu.

Justitian spał.

Zmęczenie, jakiego nigdy przedtem nie odczuwał, zwa­liło się na niego, gdy tylko łódź okrążyła Urnes i stracił z oczu rodzinną wieś.

Wiozący go mężczyźni porozumiewali się szeptem, nie oczekiwali od niego niczego poza tym, by stosował się do ich poleceń.

Justitian spał całą noc.

Był to nowy, głęboki i bardzo krzepiący sen. Ocknął się o wschodzie słońca, czując wciąż przyjemne kołysanie. Szum morza sprawił, że znowu zapadł w marzenia. Nie wiedział dlaczego, lecz czuł się nadspodziewanie dobrze. Miał wraże­nie, jakby ciężka pokrywa, przesłaniająca mu świat, została zdjęta. Nawet na myśl o Maryjce nie robiło mu się przykro. To smutne, że musiał ją opuścić, to naprawdę okropne. Ból jednak sprawiał mu też coś w rodzaju przyjemności, świad­czył, że nie wszystko skończone, że ma za czym tęsknić. To będzie go utrzymywać przy życiu. Tęsknota sprawi, że bę­dzie liczył dni Ona też wypełni te dni treścią.

Justitian nigdy nie myślał o latach. Był na to za młody.

Maryjka dowiedziała się o wyjeździe syna pastora od młodej służącej. Dziewczyna wspomniała o tym pośród innych nowin, jakie ze sobą wymieniały, tłukąc z całych sił kijankami.

Nastał bowiem czas prania ciepłej pościeli po zimie. Materace, kołdry, okrycia ze skór i bielizna, wszystko zostało przeniesione nad rzekę i porozkładane na pła­skich kamieniach. Żeby to wyprać, trzeba było używać bardzo mocnego ługu, Maryjka krzywiła nos od jego za­pachu.

Potem jednak wszystkie te rzeczy będą pachniały bar­dzo przyjemnie, będą wydzielały specjalny zapach cze­goś prawdziwego. Płynący wartko nurt rzeki pomagał kobietom w pracy.

- Wyjechał wczoraj - oznajmiła Vilde spokojnie.

- Dokąd to?

- Do Kopenhagi. Będzie się uczył na księdza. Zostanie tam ze dwa, a może nawet cztery lata. Uff, znowu będzie­my musieli chodzić na nauki do dzwonnika. A może je­szcze gorzej, do samego starego pastora?

Maryjka nie miała żadnych problemów z okazywa­niem tej samej niechęci co Vilde.

Justitian wyjechał.

Czekały ją długie lata, zanim będzie mogła znowu podjąć walkę.

Musi te lata dobrze wykorzystać. Musi się wiele nauczyć.

Nagle poczuła gwałtowną tęsknotę za Kari. Zapra­gnęła skulić się w objęciach starej kobiety niczym małe dziecko i nie wyglądać stamtąd na świat bardzo długo.

Ale nic takiego się nie stanie. Maryjka jest dorosła. Jest dorosła od dawna.

Stała się kobietą już w wieku dziesięciu lat, co bardzo zaskoczyło Gjertrud.

Nagle drgnęła. Przeniknęło ją lodowate zimno, które jednak nie pochodziło z przemarzniętych rąk.

Jej okres. Ta regularna, przychodząca co miesiąc sła­bość! Te nieprzyjemne skurcze w dole brzucha, to wy­mykanie się po kryjomu każdego wieczoru, by przeprać w rzece zakrwawione szmaty.

Minęło...

Vilde gadała jak najęta, nie zwracała uwagi na stru­chlałą twarz Maryjki, nie zauważyła jej nieobecnego spojrzenia. Kiedy tamta nieoczekiwanie rzuciła trzyma­ną rzecz do wody i poszła w stronę domu, Vilde pomy­ślała, że Maryjka o czymś zapomniała. Może zostawiła kaszę na ogniu...

Czy to możliwe?

Czy to możliwe, żeby za pierwszym razem...

Serce Maryjki tłukło się w piersi, a kiedy dotykała brzucha, niemal czuła, jak bardzo jest napięty.

Zostawiła pranie, włożyła buty i poszła w stronę la­su. Potrzebowała ciszy i spokoju. Musi się zastanowić. Musi znaleźć jakieś wytłumaczenie, przede wszystkim musi dobrze policzyć, a wszystko jakoś się ułoży.

Z pewnością pomyliła się w rachunkach. Zapomniała, kiedy miała ostatni okres. Przecież to nie zawsze przy­chodzi tak regularnie.

Myśli jej się mieszały. Maryjka robiła sobie wyrzuty, przeklinała własną głupotę.

Po prostu nie przewidziała, że to, co uczynili z Justitianem, może mieć takie następstwa.

Niezły materiał na znachorkę, nie ma co!

Maryjka próbowała zgarnąć dłonią wodę z dużego kamienia, skończyło się jednak na tym, że otarła sobie skórę. Z małej rany ciekła krew.

Była to jednak krew jasna i świeża, nie taka, jakiej by pragnęła.

Jestem w ciąży!

Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Za­raz potem gdy tylko ta myśl zaświtała jej w głowie, prze­mieniła się w pewność. Na nic się zda liczenie, ustalanie terminów, Maryjka instynktownie wyczuwała, że po­częło się w niej nowe życie.

Nie żywiła do niego nienawiści, ale też nie znajdowa­ła w sobie radości ani oczekiwania.

To nowe życie, które w sobie nosi, to błąd w rachun­kach.

Poważny błąd.

Nigdy, ale to nigdy nie zdobędzie Justitiana, kiedy ten po powrocie spotka ją z bękartem na ręku. Bo nigdy nie zdoła go przekonać, że dziecko jest jego. A poza tym po prostu nie będzie miała okazji mu tego wytłumaczyć.

Revelin tylko czeka na taką okazję.

Może ją posłać do więzienia za to, co zrobiła. A gdy­by teraz zaczęła rozpowiadać, że to jego wnuk, wszyscy będą myśleć, że się mści na wypełniającym swój obowią­zek pastorze.

Będzie musiała uciekać ze wsi, zanim brzuch stanie się widoczny. Wszystko w niej przeciwko temu prote­stowało. Bo przecież tu właśnie powinna zostać, tutaj powinna spokojnie czekać, uczyć się i zdobywać zwo­lenników.

Tak by któregoś dnia mogła unieść wysoko głowę i splunąć Revelinowi w twarz.

Była przekonana, że taki dzień nadejdzie.

Mimo wszystko.

Tymczasem musi albo pozbyć się dziecka, albo wyjść za mąż za kogoś wystarczająco głupiego, by uwierzył, że to jego potomek. Najlepiej za jakiegoś starego męż­czyznę, by nie musiała na to małżeństwo ofiarować zbyt wielu lat swego życia.

Czas nagli. Kandydaci do jej ręki natomiast nie stoją w kolejce, nic dziwnego, skoro do tej pory wszystkich mężczyzn traktowała z góry.

W popłochu szukała jakiegoś wyjścia.

Jedno nie ulegało wątpliwości: jeśli ma zostać tutaj we wsi, musi jak najprędzej znaleźć narzeczonego.

Chyba że Kari potrafiłaby coś zrobić z tym głuchym pulsowaniem w dole brzucha. Maryjka wiedziała, że ist­nieją sposoby. Nie była tylko pewna, czy rzeczywiście chciałaby to zrobić.

Przecież to, co zaczęło w niej dojrzewać, jest dziec­kiem.

Jak najmniej oczekiwanym dzieckiem. Wcale nie ocze­kiwanym, nie tak jak ona sama, której oboje rodzice pra­gnęli z całego serca. Teraz bardzo dobrze wiedziała, że niechciane dzieci nie są rzadkością. Większość ciężar­nych kobiet nosiła w twarzy wyraz smutku, większość zdawała sobie sprawę, że za każdym razem, kiedy spły­wa na nie błogosławieństwo, przybliża je to do śmierci. W najlepszym razie do głodu. Dlaczego im Kari nie po­magała? Miała przecież ziołowe mieszanki, które mogły wywołać krwawienie.

Maryjka doznała wyrzutów sumienia. To szaleństwo myśleć w ten sposób! Mogła jedynie pragnąć, by się to wszystko nigdy nie wydarzyło. Przeklinała własną głu­potę, wściekała się i klęła jak szalona, samotnie błądząc po lesie.

W końcu jednak otworzyła zaciśnięte dłonie, uspoko­iła się. Zaczęła myśleć o przyszłości. Życie nauczyło ją już, że nie zawsze sprawy układają się tak, jak powinny.

Trzeba więc przyjąć do wiadomości wyrok losu i po­godzić się z tym, że wielokrotnie będzie się zbaczać z raz obranej drogi.

To dziecko stanie się jednym z takich bocznych od­gałęzień. Może ją powstrzymać, może opóźnić zrealizo­wanie planów. Jeśli jednak ona sama nie zrezygnuje z ostatecznego celu, to za tym zakrętem ukażą się z pew­nością nowe drogi.

Była tego pewna.

Revelin zyskał nad nią tylko niewielką przewagę.

ROZDZIAŁ IX

Dwoje młodych z całych sił rytmicznie wymachiwa­ło wiosłami. Przy każdym ruchu ich ciała zbliżały się do siebie, ale nawet z daleka było widać, że znają się na­wzajem znakomicie. Nie było śladu nieśmiałości ani skrępowania u żadnego z nich, nawet jeśli wiosło dziew­czyny wysunęło się z dulki i mężczyzna musiał objąć ją ramieniem, by pomóc jej zachować równowagę.

Był młody i wesoły, miał w oczach błyski, przypomi­nające radosne spojrzenie obudzonego przed chwilą dziecka. Dziewczyna śmiała się również, opowiadała mu wesołe historie Oboje poddali się nastrojowi żartów i wzajemnych psot.

Maryjka i Karl udawali się do Urnes.

Karl miał poznać jej matkę, wybierał się tam z waż­ną sprawą.

Był kwiecień, panowała piękna pogoda, w fiordzie pojawiły się wiosenne śledzie, więc jedna łódź więcej na wodzie nie wzbudzała niczyjej uwagi. Tylko że ta łódź płynęła prosto przed siebie, nie była też obciążona lina­mi ani ostrymi nożami do patroszenia ryby.

Lekki wietrzyk wiał im w twarze, cieszyli się nim. Wiosłowanie wydawało się czystą przyjemnością, wiel­ką radość sprawiał też obojgu panujący między nimi nastrój.

Maryjka była zaskoczona tym, co znalazła, kiedy już raz zaczęła zdrapywać z Karla dawne pokłady nieśmia­łości, milkliwości i skrępowania.

Był teraz naprawdę wspaniałym chłopakiem!

Może nie obdarzony zbyt wielkim rozumem i niespe­cjalnie pojętny, ale sympatyczny i dobry, wesoły i tro­skliwy.

Ktoś taki będzie z pewnością najlepszym ojcem.

Karl nigdy by nie bił swoich dzieci. Nigdy by nie mówił złych słów ani nie krzyczał na malców, jak to wielu ojców czyni. Chciałby żyć w ich świecie, być bli­sko nich od pierwszej chwili. Należał do ludzi, którzy z niemal dziecinnym zachwytem mogą siedzieć i godzi­nami obserwować życie mrowiska...

Łatwo się z kimś takim porozumieć.

Wuj Karla obiecał mu zagrodę, będzie ją mógł dzier­żawić.

Chłopak miał dwadzieścia lat i był gotów do małżeń­stwa.

I kochał Maryjkę od pierwszego dnia, kiedy pojawi­ła się na nauce w kościele. Ona sama nie zauważyła ni­czego, dopóki Solveig nie zwróciła jej na to uwagi. Nie robiło to zresztą na niej wrażenia, dopóki Justitian nie zniknął i dopóki ona sama nie odkryła, jakie ślady po sobie zostawił.

Potem wszystko dokonało się błyskawicznie. Następ­nego dnia po swoim szokującym odkryciu Maryjka po­starała się spotkać z Karlem, uśmiechała się do niego sympatycznie, zachęcająco.

Później widywali się co wieczór, wkrótce chłopak zu­pełnie stracił głowę. Okazał się równie niecierpliwy i rozgorączkowany jak Justitian, ale w jego pocałunkach było dużo więcej szacunku i serdeczności. Maryjka za­uważyła też ze zdziwieniem, że miał w tych sprawach pewne doświadczenie. Odpowiadał wymijająco, gdy go zagadnęła, nie chciał wracać do przeszłości. Z jego wy­jaśnień zrozumiała, że miał kiedyś dziewczynę, w czasie jednej z handlowych wypraw ze swoim ojcem.

Maryjka była zaskoczona, dała się zwieść tą jego nie­śmiałością i skrępowaniem, jakie okazywał.

Nie kochała go i z pewnością nigdy nie pokocha. Ale wywoływał w niej wyjątkowo ciepłe uczucia, żywiła dla niego szczerą dobroć.

Był pogodny i zadowolony, nigdy nie okazywał złe­go humoru, nigdy się nie skarżył i nie narzekał.

Życie z nim nie będzie trudne.

Piątego wieczora pozwoliła, by zdjął z niej sukienkę.

Karl nie wahał się ani trochę, chociaż potem bardzo przepraszał, że tak się wobec niej zachował. Niemal w tej samej chwili poprosił ją o rękę. Maryjka uśmiecha­ła się do niego, całowała go i spuściwszy wzrok wyrazi­ła zgodę. Oboje uważali, że czas nagli. Już następnej nie­dzieli byli w drodze do Urnes. Maryjka nie wątpiła, że Gjertrud z wielkim przejęciem odegra rolę matki pan­ny młodej. Na pewno pokocha Karla, przyjmie go z otwartymi ramionami. Bo czyż nie oswoił jej małej dzikiej kotki?

Kari jednak trudniej będzie oszukać. Kari zrozumie, co się stało. Kari zobaczy to, o czym nawet Maryjka nie wie.

Maryjka postara się, by tego dnia ani przez chwilę nie zostać z Kari sam na sam. Lękała się osądu. Bała się wy­razu wielkiej mądrości w oczach starej.

Maryjka uśmiechała się do Karla, trochę jej było wstyd, że on nawet nie podejrzewa, jakiego podstępu się wobec niego dopuściła. Minął ledwie miesiąc od uścisków z Justitianem. Dopiero dwa tygodnie temu stwier­dziła, że okres nie nadchodzi. Zaledwie przed kilkoma dniami Karl został uwiedziony.

A teraz już rozmawiali o weselu. Musi się ono odbyć możliwie jak najszybciej. Karl wiedział, że skoro posma­kowali słodyczy małżeństwa, to żadne nie będzie w sta­nie długo czekać. I jest jedynie kwestią czasu, zanim owoce wzajemnych pieszczot zaczną dojrzewać.

Kari zorganizuje wesele bez niepotrzebnych proble­mów. Maryjka wyjaśni tyle, ile trzeba. A potem Karl dowie się o dziecku. Może powie mu o tym w dzień ślu­bu? On sam przecież wspominał raz czy drugi o nie­bezpieczeństwie, napomykał, że Maryjka może zajść w ciążę. Odsuwali jednak wtedy od siebie tę myśl, obo­je wiedzieli dobrze, że nikt zbyt dokładnie nie sumuje dni ani tygodni, gdy para jest już sobie poślubiona. Mnóstwo dzieci na tym świecie urodziło się po bardzo krótkim okresie ciąży, w każdym razie gdyby liczyć od dnia wesela...

Niewielkie zmartwienie, myślała Maryjka.

Nieważne problemy. Była beztroska, czuła, jak roz­kosznie jest być młodym i pełnym oczekiwań, w dodat­ku wracać do domu. Przyjemnie jest porzucić czarne myśli, wyzbyć się nareszcie przykrej świadomości, że pastor wciąż nie spłacił długu. Teraz trzeba to odłożyć, przynajmniej na jakiś czas. I dobrze, że tak jest. Maryj­ka postanowiła, że będzie się cieszyć nadchodzącym cza­sem, postanowiła dać Karlowi tyle radości i szczęścia, ile tylko potrafi. Kiedy bowiem nadejdzie moment po­rachunków, łatwiej będzie jej działać wiedząc, że prze­żył kilka dobrych lat. Zwabiła go na pokład pięknego statku, ukryła przed nim jednak, że został skazany na śmierć. Że ów pokład któregoś dnia załamie się pod jego stopami. Dopóki jednak żeglują razem, Karl będzie żył jak w raju, otoczony kobiecą troską, obiecywała so­bie Maryjka w duchu.

On zaś nie posiadał się ze szczęścia i pojęcia nie miał, jakie myśli krążą w głowie Maryjki. Gdyby je poznał, z pewnością by nie uwierzył. Zresztą na wszystko było za późno. Znajdował się w takim stadium zakochania, w którym człowiek oddałby połowę życia za jedną krót­ką chwilę szczęścia. Nie wątpił, że otwiera się przed nim długa, szeroka, usłana kwiatami droga. Na niebie nie by­ło ani jednej chmurki, Karl był pewien, że słońce nigdy nie przestanie im świecić. Z trudem to wszystko pojmo­wał. Nieustannie musiał dotykać Maryjki, zaglądać w jej niebieskie oczy, gładzić czarne, nagrzane słońcem wło­sy, by sprawdzić, czy naprawdę istnieje.

Ale ona była rzeczywista. Siedziała na ławeczce obok niego, a jej silne małe ręce wiosłowały w tym samym rytmie co on. Udawali się do domu, do jej matki. Karl miał prosić, by mu wolno było kochać i szanować tę dziewczynę przez resztę życia. Denerwował się, wie­dział jednak, że kobieta, która wychowała kogoś tak wspaniałego, jak jego przyszła żona, sama musi być nie­zwykłą osobą. Poza tym Maryjka zapewniała go, że Gjertrud będzie zachwycona. Ufał jej. Miał nadzieję, że nie zmartwi tej kobiety, kiedy opowie jej o skromnych warunkach, jakie może zapewnić jej córce. O tym, że Maryjka musi się pogodzić z pozycją żony dzierżawcy, przynajmniej przez kilka lat. Jeśli będą oboje ciężko pra­cować, to może uda im się uzbierać tyle pieniędzy, by kupić ziemię na własność. Może pewnego dnia staną się posiadaczami własnego gospodarstwa. Pewnego dnia, może dla dzieci...

Karl chciał w to wierzyć Był silny i młody, zręczny, nada­wał się do każdej pracy. Z pracowitą żoną u boku potrafi zapewnić rodzinie przyszłość. Miał bardzo jasne plany...

Dotarli na miejsce. Łódź zatrzymała się bezpiecznie przy kamiennym nabrzeżu. Maryjka tanecznym kro­kiem wyszła na ląd, pomogła mu wyjąć rzeczy, które ze sobą przywieźli. Przede wszystkim prezenty od Karla dla matki Maryjki. Przy nabrzeżu stała również łódź Olego, Maryjka zauważyła ją z radością. Jak to dobrze, że on też jest w domu! Cieszyła się na spotkanie ze sta­rym przyjacielem.

Krótką dróżkę od brzegu do chaty pośród drzew po­krywały jeszcze zeszłoroczne liście. Śniegu już prawie nie było, ale szczyty w oddali wciąż połyskiwały bielą.

Maryjka zatrzymała się na polanie. Dom leżał pogrą­żony w ciszy i milczeniu. Drzwi były zamknięte.

Pod ścianami zaczęły już kiełkować młode listki, zie­leniło się też na grządkach, które Kari otoczyła kręgami z niewielkich kamieni. Maryjka zauważyła, że tu i ów­dzie wyrastają nagietki i paprocie oraz wiele innych do­brze znanych roślin.

Nigdzie jednak nie widziała jednorocznych kwiatów.

Nikt tu jeszcze niczego nie posiał.

Poczuła niedobre ukłucie w sercu. Uśmiech na war­gach zgasł. Podeszli w milczeniu do drzwi i zapukali.

- Hej! Czy jest ktoś w domu? To ja, Maryjka! Drzwi uchyliły się, zanim usłyszeli czyjeś kroki. Gjertrud objęła Maryjkę.

- Nareszcie jesteś, moja kochana. Nareszcie...

- Mam dzisiaj towarzystwo, mamo - powiedziała Ma­ryjka, spoglądając tamtej wymownie w oczy. Gjertrud chyba zrozumiała, bo bez słowa skinęła głową. - To jest Karl Oppdal, mój ukochany przyjaciel. Przybył tu ze mną w wyjątkowej sprawie, mamo. - Mrugnęła porozumie­wawczo do Gjertrud. Karl stał onieśmielony.

- Wejdź, Karlu. Witaj u nas.

Maryjka była zaskoczona, oczekiwała więcej entuzja­zmu i gorętszego przyjęcia, kiedy już przybyła do do­mu z przyszłym mężem. Gjertrud od dawna dawała do zrozumienia, że Maryjka powinna sobie w końcu zna­leźć jakiegoś przyzwoitego mężczyznę i osiąść gdzieś w spokoju.

Kiedy jednak weszła do chaty, zrozumiała powód za­chowania Gjertrud.

Na krawędzi stojącego w kącie łóżka siedział Ole. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego, wydał jej się jak­by mniejszy niż zwykle. Na stole stały dwa talerze z zimną kaszą.

W izbie pachniało ziołami i potem.

Gjertrud odciągnęła Maryjkę na bok.

- Maryjko, z Kari jest niedobrze. Ona... leży tak już od czterech dni. Coś jej się stało... Tak było zresztą całą zimę. Wydaje się słaba. Nie wiem, co się dzieje. Jakby się od nas oddalała, od czasu do czasu wypowiada jakieś sło­wa, których nie rozumiemy. Miewa też gorączkę...

Ole wstał, puścił dłoń chorej. Maryjka poczuła, że z trudem trzyma się na nogach, opierał się o nią ciężko, kiedy ją do siebie przytulał. To nie było złudzenie, na­prawdę zrobił się mniejszy. Już nie taki wysoki, nie ta­ki silny. Dawno zraniona noga też dawała o sobie znać.

Maryjka przestraszyła się. Tych dwoje starych ludzi najwyraźniej stoi nad grobem. Nie była w stanie znieść myśli, że ich utraci.

- Ole, wróciłam do domu. Teraz ja będę ją pielęgno­wać, sprawię, żeby wyzdrowiała...

- Maryjko, moja kochana, myślę, że niewiele tu moż­na zrobić, teraz już nie. Widzisz, na taką chorobę nie pomagają ziołowe mieszanki.

- Ale ja umiem więcej... Już to kiedyś robiłam... Mo­je ręce na plecach Kari...

- Wiem o tym - uśmiechnął się Ole blado. - Ale wi­dzisz, teraz to nie są plecy. To nie o to chodzi...

- A o co?

- To korzenie, maleńka. Ona cierpi z powodu swo­ich korzeni. Dlatego, że nie wie, gdzie się znajdują...

Maryjka drgnęła, słysząc tę dziwną odpowiedź, ale ro­zumiała.

- Na nią przychodzi zmierzch, moja kochana - wtrą­ciła Gjertrud. - Kari jest starsza, niż nam się wydaje. Ży­ła bardzo długo, widziała wiele. Zbyt wiele, jak mówi Ole.

Urwała w pól słowa, wyciągnęła ręce do Karla, który wciąż stał samotnie przy drzwiach.

- Mój drogi, zapomniałam o tobie. Ale widzisz, ma­my zmartwienie. Mimo to nie powinniśmy zaniedbywać obowiązków wobec ciebie, takiego drogiego gościa. Ole, to jest przyszły mąż Maryjki! Karl Oppdal.

Karl podszedł do starszego mężczyzny i pozdrowił go.

Ole skinął głową, wymamrotał jakieś słowa uznania. Nie był jednak w stanie ukryć zdziwienia. Oczekiwał cze­goś więcej... Myślał, że w dniu, w którym Maryjka znaj­dzie sobie męża... Ten z pewnością jest niezły, wygląda na zdrowego i silnego. Ale taki strasznie pospolity...

Ole podszedł do szafy w rogu, wyjął stamtąd niedu­żą buteleczkę z brunatnego szkła. Wlał trochę przezro­czystego płynu do maleńkiego, pięknie zdobionego oło­wianego kieliszka. Podał go gościowi.

- Wypijmy za twoje zdrowie, młody człowieku, i za tę piękną narzeczoną, którą los ci dał.

Karl przyjął kieliszek z uśmiechem, był zaskoczony, z jaką prostotą ci ludzie wszystko przyjmują. Oczeki­wał, że przyjdzie mu spędzić długi wieczór, pełen rytu­alnych pytań i rozmów, przez które wszyscy młodzi mężczyźni w jego sytuacji zwykle musieli przejść.

A oto gospodarz tego domu przyjmuje jego oświad­czyny bez słowa wahania. Nawet go nie zapytali o ro­dziców ani o zagrodę czy majątek.

A nic przecież nie wiedzieli o nim, który zamierzał po­ślubić tę młodą dziewczynę, najwyraźniej bardzo przez wszystkich kochaną.

Karl wypił, udało mu się opanować dreszcz, jaki al­kohol w nim wywołał. Nie przywykł do mocnych trun­ków. Ole napełnił pucharek raz jeszcze i podał go Maryjce. Przełknęła, nie krzywiąc się ani trochę. Gjertrud ledwie umoczyła język w alkoholu, więc Ole dla siebie nie nalał już nowej porcji. Zanurzył palec w pucharku i zwilżył płynem wargi Kari.

Chora spała niespokojnie.

Maryjka dostrzegła w jej twarzy jakieś nowe linie. Włosy zostały zaczesane do tyłu i zaplecione w warkocz. Były tak samo siwe jak poprzednio, ale jakby rzadsze.

Pogłaskała ją delikatnie po policzku. Gjertrud poda­ła jej wilgotną chłodną szmatkę i Maryjka przemyła ostrożnie twarz chorej w nadziei, że to ją obudzi. Nic się jednak nie stało.

Pozwolili jej potrząsać ramionami Kari i wołać do niej głośno. Maryjka była zrozpaczona, bliska histerii, gdy zrozumiała, że Kari nie reaguje już na nic.

- Będziesz zdrowa, Kari, będziesz! Pomóż mi, Ole, trzeba ją posadzić! Muszę wypróbować to, czego wła­śnie ona mnie nauczyła, muszę znowu odnaleźć siłę w swoich rękach.

- Spróbujesz, Maryjko, ale nie teraz. Nie w tej chwi­li, kiedy jesteś ogarnięta rozpaczą. Musisz się uspokoić, moja mała. Trzeba się odprężyć. Nic nie zdziałasz bez skupienia!

Maryjka wiedziała, że Ole ma rację.

Robiła to przedtem tylko raz. Może nawet w ogóle nie odnajdzie w sobie tej dobrej siły teraz, kiedy Kari le­ży jak nieżywa? Może to Kari kierowała wszystkim, a nie ona sama?

Udręczona Marja opadła na krzesło. Gjertrud posta­wiła przed nią i przed Karlem talerze zupy na mięsie. Wszyscy czworo usiedli przy stole, ale Gjertrud i Ole prawie nie tknęli jedzenia. Tylko Karl pożywiał się z apetytem, bardzo mu smakował chleb Gjetrud. Potem pięknie podziękował za posiłek i zaproponował, że przyniesie parę naręczy drewna. Skrzynia koło paleni­ska była pusta.

Gjertrud nie chciała się zgodzić, nie wypada wyko­rzystywać gościa do takiej pracy...

- Ale jesteś taki sympatyczny, Karl. Rzeczywiście wie­le rzeczy nie zostało zrobionych w ciągu ostatnich dni... Chodź, pokażę ci, gdzie trzymamy drewno.

Wyszli oboje, Maryjka pogrążona w myślach zaczęła sprzątać ze stołu. Umyła miski po zupie, wytarła łyżki. Saganek z wodą zawiesiła nad ogniem, który jeszcze nie wygasł, garnek z zupą wyniosła do chłodnej komórki.

Ole śledził jej ruchy.

- Wydoroślałaś, Maryjko - powiedział. Dziewczyna przystanęła, spojrzała na niego poważnie.

- Tak - odparła.

- A ten Karl... Ty nie jesteś wobec niego całkiem szczera. Maryjka drgnęła. Ole zbyt wiele się domyślał, zawsze tak było. Jak to możliwe...?

- On nie musi wiedzieć, kim jest moja matka, praw­da? - rzekła pośpiesznie.

- Korzenie - mruknął Ole. - Nasze korzenie wiążą nas z ziemią. Ty też się tego niedługo dowiesz, Maryjko. Jeśli nie powiesz dzieciom, kim byli twoi dziadko­wie i pradziadkowie, one pewnego dnia zaczną pytać.

- Sama tego nie wiem - odcięła się Maryjka. - A ja­koś sobie w życiu radzę, prawda?

- Tak, nie wiesz... Twoja matka też nie wiedziała. Cóż, tak było chyba najlepiej. Może wy należycie do innego rodzaju... Ale ja sam doświadczyłem, jakie to trudne. Nie­którzy wierzą, że kiedy umrzemy, na tamtym świecie spotkamy swoich rodziców. Ja też w to wierzę. I Kari tak­że. Domyślam się, że to dlatego ona jest... taka, jaka teraz jest. Nie wie, kto tam wyjdzie jej na spotkanie...

Maryjka usiadła obok niego. Te przyciszone słowa dziwnie brzmiały w ustach Olego. Obserwowała go, nie podobało jej się zmęczenie w jego oczach.

- A skąd ty pochodzisz, Ole?

Patrzył w przestrzeń, jakby jej nie słyszał. Po chwili powiedział:

- Ważne jest chyba to, dokąd idę, moja mała. Maryjka westchnęła, nie pytała więcej.

- Kari jest jedną z Ludu - wymamrotał nagle. - Wi­działa takie kraje i miejsca, do których my oboje nigdy nie trafimy. Daleko stąd na Południu... gdzie ludzie nie mówią tak jak my ani nie wyglądają jak my. Tam wszy­stko jest inne, zima przypomina raczej łagodny wiosen­ny dzień. To tam odlatują jesienią wędrowne ptaki, by żyć w wiecznym słońcu... Ona też tam była. Nigdy wię­cej tam nie wróci...

- Kari opowiadała mi o wędrownym ludzie. Mówiła, że dorastała wśród nich... że towarzyszyła im w nie kończących się podróżach. Ale podobno nie jest jedną z nich?

- Nie. Nie jest jedną z nich, masz rację. Ani ona, ani Karja. Kobieta, która ją wychowała. Karja została zabra­na z Północy. Ona nie żyje, umarła dawno temu. Nasza Kari też się kiedyś nazywała Karja. Ale tamta stara ko­bieta, która była dla niej niczym matka, postarała się, by wspomnienie o kraju fiordów przetrwało w pamięci dziecka. Opowiedziała małej, że właśnie w tej krainie nad fiordami znajdują się jej korzenie. Kiedy Karja umarła, Kari wyruszyła do domu. Zerwała z życiem, ja­kie prowadziła przez prawie trzydzieści lat. To w mojej łodzi pokonała ostatni kawałek drogi.

Maryjka zamyślona kiwała głową. Chciała wiedzieć więcej. Życie Kari było większą przygodą, niż sądziła.

- Ja sam dowiedziałem się tylko tyle. Ona niechętnie mówiła o przeszłości. Domyślam się jednak, że miała ciężkie życie, domyślam się w nim wiele smutku i cier­pienia. Zdarza się, że krzyczy przez sen albo kiedy jest trawiona gorączką, tak jak teraz. Dziwne słowa... Przy­pominają trochę mowę Francuzów. Pytałem ją, a ona wyjaśniła, że to są z pewnością strzępy mowy Ludu, to język, który zapomniała. „To już nie jest mój świat, Ole - powiada. - Człowiek nie może żyć w dwóch miejscach równocześnie. Dokonałam wyboru. Nawet jeśli nie zna­lazłam tego, czego szukałam...”

- A czego szukała? Ole potrząsnął głową.

- Nie wiem dokładnie... Korzeni...

Maryjka z drżeniem słuchała tej historii, uwielbiała takie tajemnice.

Usłyszeli kroki na zewnątrz, wiedzieli, że Gjertrud i Karl idą, niosąc naręcza drewna.

Właśnie w chwili, gdy drzwi się otworzyły, z łóżka w rogu izby dał się słyszeć rozdzierający serce krzyk.

Maryjka podskoczyła, przycisnęła obie dłonie do brzucha.

Włosy zjeżyły jej się na głowie, krzyk przenikał do szpiku kości. Gjertrud jak skamieniała stanęła w pro­gu. Karl opuścił ręce, drewno z łoskotem spadło na podłogę.

Krzyk zamarł, zaraz jednak rozległ się nowy. Czas za­trzymał się w ubogiej izbie.

Przez blade wargi starej kobiety wydobywał się krzyk małego dziecka.

ROZDZIAŁ X

Dziewczynka zakrywała twarz rączkami, chcąc się osłonić przed uderzeniami gałęzi. Małe stopy potykały się o wystające z ziemi korzenie, przewracała się i z tru­dem podnosiła. Znowu poczuła piekący ból w podrapa­nej buzi, ale nie miała już siły płakać. Biegła tak, poty­kała się i upadała, podnosiła się wiele razy, w końcu nie była w stanie utrzymać się na udręczonych nogach. Bu­ty gdzieś zginęły. Poranione stopy paliły, krzyczała bo­leśnie, nie rozumiejąc niczego.

Nikt nie przychodził.

Nikt jej nie słyszał. Mamy nie ma. Mamy nie ma.

Nikt nie odpowiadał na wołania.

Delikatne dłonie matki nie łagodziły bólu.

Czuła ssanie w żołądku, ale nie miała ani kawałka chleba, żeby go włożyć do ust. Chciało jej się pić, war­gi popękały. Buzię miała brudną i pokrwawioną, na po­liczkach widać było ślady dawnych łez.

Kiedy leżała na ziemi, widziała krążący po niebie cień. To drapieżny ptak, niezbyt duży. Taki ptak nigdy by nie zaatakował żywego człowieka, nie rzuciłby się nawet na takie małe dziecko jak ona.

Wyczuwał jednak instynktownie, że w tym przypad­ku wystarczy być cierpliwym, trwać na tych zarośnię­tych krzewami bagnach, a doczeka się posiłku.

Postać na ziemi leżała teraz zupełnie spokojnie. Była ranna. Krwawiła.

Kruk rozpostarłszy szeroko skrzydła czekał w powie­trzu. Widział krzyczącą kobietę, która biegała jak szalo­na po lesie nieco dalej, i gromadę ludzi, idącą od zacho­du i wolno posuwającą się w głąb jego terytorium.

Krukowi cię to nie podobało, ale ludzie najwyraźniej także zwietrzyli zdobycz.

Odnaleźli ciało, któremu się przyglądał. Unieśli je w górę, ułożyli na płachcie i zarzucili na plecy niczym worek. Potem ruszyli dalej.

Kołysało tak dziwnie.

Mała otworzyła oczy, ale nie widziała nic, tylko jasny prostokąt światła na tle ciemności. Otworzyła także usta, chciała krzyczeć. Ale z gardła wydobyło się jedy­nie ciche chrypienie.

Nagle oślepiło ją światło, ktoś odsunął na bok grubą tkaninę.

Kołysanie nie ustawało. Wyczuwała teraz, że leży przytulona do czegoś żywego. To człowiek. Ale pachnie dziwnie, nie tak jak mama.

- Mama...

Pochyliła się nad nią czyjaś twarz, czyjeś uśmiechają­ce się usta. Oczy, obce oczy. Przestraszyła się. Ale usta wypowiadały dobre dźwięki, jakby naśladowały mamę. Mama, mama. Czyjaś brunatna dłoń włożyła jej w rękę gałganek pełen przeżutego chleba, zmieszanego ze słod­kim miodem.

Pokarm był wilgotny od górskiej wody i śliny. Dziec­ko przyjęło go z wahaniem, wsunęło do ust.

Jedzenie miało dziwny, ale dobry smak. Dziewczyn­ka jadła powoli, chleb dawał poczucie bezpieczeństwa.

Wciąż żuła, ręce zaciskała na brunatnej szmatce. Oparła głowę o kołyszące się plecy. Nogi zwisały w dół i kiwały się przy każdym kroku dużej kobiety.

Dziecko ponownie zasnęło. Nie miało sił na nic więcej.

Gromada ludzi uciekała przez góry. Szli na południe, zawsze na południe. Spieszyli się tak, jakby prześladowcy wciąż deptali im po piętach, wiedzieli jednak, że tamci zre­zygnowali wiele miesięcy temu. Mimo to najbezpieczniej było iść właśnie tędy, przez góry, trzymać się trudno do­stępnych terenów. Nieczęsto mieli odwagę wkroczyć na otwarte pastwiska, czasami jednak innej drogi nie było. Zresztą te samotne kobiety, które wypasały tutaj swoje krowy, nie mogły im chyba zrobić większej szkody po­nad to, że powiedzą innym, doniosą, że ich widziały.

Minie jednak dużo czasu, zanim władze dowiedzą się o przechodzącym taborze. A jeszcze więcej, zanim te in­formacje połączą z trzema krwawymi morderstwami w małej wiosce o wiele dni drogi stąd na północny wschód.

Zanim do tego dojdzie, oni będą już daleko na połu­dniu, nad morzem albo już na jego drugim brzegu. Mie­li tylko jeden cel, wiedzieli jednak, że mogą minąć lata, zanim go osiągną.

Chcieli wrócić do domu.

Mała, zagubiona grupa Ludu chciała wrócić do domu.

Tam, gdzie słońce nigdy nie zachodzi.

Do domu, tą samą drogą co jaskółki.

Tam, gdzie czekają przyjaciele.

Teraz, kiedy już krwawa zemsta została dopełniona, mogą wrócić do domu w czci i chwale.

Sto lat temu popełniona zdrada została pomszczona. Lud odzyskał dawną cześć. Wielki Anthari nie umarł na próżno.

Lud pochodził z kraju pomiędzy wschodem i zachodem, z niespokojnej krainy. Stopy im krwawiły, kiedy szli po kamienistej, nieurodzajnej ziemi lub przecinali górskie przejścia. To nie był ich kraj, tutaj wszyscy ich przepędzali jako obcych. Ale kilka lat spędzonych w jed­nym miejscu wystarczyło, żeby rany się zagoiły. Potem szli dalej, wciąż dalej. W końcu już podróż stała się ce­lem samym w sobie. Lud rozproszył się w dużych i mniejszych grupach niczym ziarno rzucane ręką rolni­ka. Niektórzy z nich poszli do piachu, inni wyrośli i na­brali sił.

Grupa, która tego roku przeszła przez góry na zacho­dnim wybrzeżu, nie była liczna. Kiedyś mieli cel, dla którego wyruszyli z rodzinnych miejsc, a teraz znajdo­wali się w drodze do domu. Przemieszczali się piecho­tą, nie posiadali ani wozów, ani zwierząt. Zresztą wcale ich też nie potrzebowali, podróżowali w tajemnicy i ży­wili się tym, co dawała im natura.

Kiedy dotrą do domu, zbiorą się znowu wokół ogni­ska, a wtedy będą się mogli ogrzać zainteresowaniem i bliskością innych ludzi. Myśl o tym sprawiała, że silne stopy poruszały się jeszcze szybciej, a plecy już tak nie bolały pod ciężarem, worki i tłumoczki stawały się po­woli ich częścią tak, jak ich częścią były ramiona, nogi i brzuchy.

To Karja odkryła kruka i omal nie nastąpiła na dziec­ko ukryte w zaroślach na skraju bagien. Zawołała in­nych w języku, którego ją nauczyli.

- Tutaj leży jakieś dziecko! Chyba nie żyje, ale nie możemy go tak zostawić!

Wódz wędrowców, potężny Lino, przystanął.

- Dziecko? Chcesz nas zatrzymywać ze względu na jakieś dziecko, Karja? Czy myślisz, że nasza dobra wo­la nigdy się nie wyczerpie?

- Lino, szlachetny Lino, okaż trochę miłosierdzia! Na pamięć Arilla, przecież tutaj, w samym sercu tych dzi­kich gór, leży niewinne dziecko! Dziewczynka. Umrze, zanim słońce zajdzie, jeśli się nią nie zajmiemy!

Wódz prychnął ze złością, szukał odpowiedzi. Ale Lud miał starą i wciąż żywą tradycję okazywania sza­cunku wszystkim dorastającym. Nawet jeśli oni, jak ta dziewczynka tutaj, pochodzili od innego rodzaju ludzi, byli bledsi i słabsi.

- Jest pewnie chora, a może ranna. Może ktoś się jej pozbył właśnie dlatego, że nie jest w stanie żyć zwyczaj­nym życiem!

Karja wzięła dziecko w ramiona, małe ciałko zwisało jej w rękach niczym szmaciana lalka.

Obmacała je, sprawdziła rączki i nóżki i stwierdziła, że dziecko wygląda na zdrowe. Ciało było jednak zim­ne, nienaturalnie, złowieszczo zimne. To ta lodowata woda na bagnach wyssała z małej ciepło. Prawdopodob­nie dziecko przebywało na dworze całą noc, może je­szcze dłużej. Dziewczynka ubrana była biednie, szeroka koszulka miała na sobie mnóstwo łat. Dlatego zdziwili się wszyscy, kiedy na cieniutkiej szyjce spostrzegli cięż­ką ozdobę z żółtego metalu.

- Ona nie jest chora, tylko wyczerpana i zziębnięta. Ma chyba nie więcej niż dwa lata. Najwyraźniej zabłą­dziła!

- W takim razie dlaczego nikt jej nie szuka?

- Pewnie szukali... ale nie przyszło im do głowy, że takie małe dziecko mogło zajść tak daleko. Przecież od najbliższych pastwisk dzieli nas wiele godzin marszu.

Lino mamrotał gniewnie pod nosem, Karja szukała jego spojrzenia ukrytego pod czarnym kapeluszem z szerokim rondem. Wiedziała, że to bezlitosny wódz, sama nieraz posmakowała jego skórzanego pasa i bar­dziej wyszukanych metod utrzymywania ludzi w posłu­chu. Ale był członkiem Ludu i nigdy by nie zabił ani nie zranił dziecka.

- Nie mamy czasu na takie sprawy. Nie mamy czasu, by ją odnieść bliżej ludzi. Zresztą gdyby się dowiedzieli, kim jesteśmy, z pewnością by nam nie dziękowali.

Karja też o tym wiedziała.

Dziewczynka westchnęła cicho w jej objęciach, od­dech był tak leciutki, że bała się, iż mała nie przeżyje kolejnego. Była wciąż bardzo zziębnięta. Karja owinęła ją wielkim, grubym szalem. Przywiązała do siebie zawi­niątko w taki sposób, że mała leżała przytulona do jej pleców. Główka znajdowała się tuż przy ramieniu, a chustka okrywała całe ciało. Z zawiniątka wystawały tylko nogi.

- Ja się nią zajmę. Jeśli nie starczy wam miłosierdzia, możecie zostawić nas obie.

Dopiero teraz inni członkowie grupy zaczęli mówić.

- Lino, nie możesz jej na to pozwolić!

- Przez nią pójdziemy wolniej! Czyż i tak ta obca ko­bieta nie narobiła nam dość kłopotów?

Karja poczuła delikatne ukłucie w sercu, kiedy na­zwano ją obcą. Ale wiedziała przecież, że jej miejsce jest wśród najsłabszych, niemal odepchniętych. Żyła na gra­nicy pomiędzy Ludem a tymi, którzy zostali odrzuceni, bo złamali zasady.

Nie mogła o tym zapomnieć, przypominano jej to każdego dnia. Miała włosy czarne jak inni, nosiła takie same ubrania, jadła to samo pożywienie i tańczyła w rytm tych samych monotonnych pieśni, kiedy Lud zbierał się na święto.

Miała jednak jaśniejszą skórę i odrobinę jaśniejsze oczy.

Nie była prawdziwą córą Ludu.

Urodziła dziecko podobne do siebie. Dziecko umar­ło, a jego ojciec zginął. Ona jednak została u nich, u tych obcych ludzi, do których jako młoda dziewczyna odczu­wała trudny do wytłumaczenia pociąg.

Teraz nie należała do nikogo. W rodzinnym domu też by jej nikt z powrotem nie przyjął.

Zresztą po wszystkich latach spędzonych z Ludem nie miała ochoty oglądać tamtych okolic, choć teraz znajdowała się bliżej swoich rodzinnych stron niż kie­dykolwiek przedtem. To dlatego zabrali ją na tę wypra­wę. Bo znała kraj.

Znała drogi.

Trzej mężczyźni zajęli się resztą i nie chcieli, by to­warzyszyła im w ostatnim etapie podróży.

Karja miała silne nogi i była wytrzymała niczym psia skóra.

Lino odwrócił się i ruszył przed siebie. W ten sposób rozstrzygnął wątpliwości. Karja otrzymała pozwolenie zajęcia się dzieckiem. Jeśli jednak nie nadąży za innymi, wódz się nie zawaha i porzuci obie po drodze.

Może wbije jej nóż w serce na pożegnanie? Dziecko zostawi własnemu losowi.

Karja wiedziała, że oni jej...

Lino nie należał do tych, którzy wymachują nożem ze złości. Ale też w jego oczach nie było smutku, kiedy zdarzyło mu się przeciąć jakieś życie.

Karja poczuła dreszcz na plecach.

Ale dziecko zaczynało się rozgrzewać.

Zrobiła wszystko, by upamiętnić swoje dziesiąte uro­dziny. Była większa niż inne dziewczynki, wyższa. Prawdopodobnie była od nich dwa, a może nawet trzy lata starsza, ale Lud liczył jej lata od dnia, kiedy znale­ziono ją w dzikich górach gdzieś na Północy.

Nazywano ją Karja - nin albo mała Karja. Duża Karja była jej matką, troszczyła się o nią, jak daleko mała się­gała pamięcią. Nauczyła ją farbować wełnę, opowiedzia­ła wiele o kwiatach i roślinach, o magicznej sile drzew. Pokazała, jak się wyplata kosze z brzozowych gałązek i przędzie na wrzecionie. Wprowadziła ją w kobiece ży­cie i w historię Ludu. Karja - nin przez wiele nocy ćwi­czyła stare tańce Ludu, nigdy jednak nie znalazła się w kręgu roześmianych dzieci, tańczących wokół ogni­ska. Karja i Karja - nin siedziały w cieniu, pilnowały na­miotów i gasnącego żaru pod wiecznie kipiącym sagankiem z zupą, który był centrum wszystkiego.

Nigdy jednak nie zapomniała, że trzeba opowiadać dziecku o długiej podróży, o kraju na Północy, do które­go obie należały w dniu, gdy po raz pierwszy ujrzały światło słońca. A kiedy wszyscy posnęli, rozmawiała z dzieckiem o tajemniczych sprawach, opowiadała mu dziwne historie o trollach i huldrach, i królewskich sy­nach w języku, który tylko one dwie rozumiały. Czciły ten język i utrzymywały go przy życiu, był dla nich ni­czym pulsująca żyła rozdzielająca życie ich obu na Przed i Potem. Język pozwalał im trwać, był ostateczną ochroną przed wszystkim, co czyniło je obcymi pośród synów i cór Ludu.

Lud nie pozwalał im o tej obcości zapomnieć. Żyły z jego łaski, nie miały takich praw jak rodzone dzieci Ludu.

Nigdy nie było tak trudno się z tym pogodzić jak dzisiaj.

Karja - nin widziała, że Alicia i Sybelle, i Manita zosta­ły pięknie wystrojone i silne męskie ramiona noszą je teraz w górę. Widziała ich matki, które siedziały na hono­rowych miejscach, przyjmowały gratulacje i pełne czci pocałunki od starszych kobiet. Dzisiaj ich córki stają się dorosłe. Dzisiaj. Minie jeszcze krótki czas dojrzewania i wszystkie trzy znajdą się w kręgu innych młodych ko­biet, każda będzie nosić na szyi wstążkę podarowaną jej przez wybranego młodego mężczyznę, każda z nich bę­dzie miała na nadgarstku słodko piekące cięcie wykona­ne jego nożem.

Nikt jednak nie przyszedł z wyznaniami miłości do Karja - nin.

Nikt nie obdarował dużej Karji kwiatami i słodkim napojem, nikt nie dawał pierścieni z brązu i srebra.

Gdyby była prawdziwą córą Ludu, wstyd byłby nie do zniesienia. Ale nie była. Dlatego zdziwiłaby się raczej, gdyby dzisiejszej nocy siedziała wśród innych dziewcząt.

Pieśń przy ognisku przybierała na sile, sam Lino into­nował jedną po drugiej stare strofy. Pachniało napojem starej Iny, słodkim, lepkim płynem, który fermentował przez tydzień, zanim dosypano do niego kilka szczypt suszonych grzybów i jakieś specjalne białe jagody.

Napój wprawiał ludzi w jeszcze większą wesołość i tańce stawały się coraz bardziej szalone. Dziewczętom również pozwolono spróbować. Potrzebowały czegoś mocniejszego, zanim wyciągną przed siebie ręce i będą patrzeć, jak krew spływa po palcach.

Karja - nin zazdrościła im także bólu.

Przytuliła się mocniej do Karji i poprosiła, by opie­kunka opowiedziała jej o starym kraju.

Karja przygarnęła do siebie wychowankę, długo chrząkała, żeby pozbyć się ucisku w gardle, i zaczęła mówić. W prostych słowach odmalowywała niebieskie fiordy i wysokie aż do nieba góry, opisywała tę zupełnie wyjąt­kową zieloną barwę, jaka każdej wiosny pokrywa ziemie na Północy. Mówiła o leciutkich płatkach zastygłej wo­dy, która co roku otula pola niczym biały puch, o rybach w tamtejszych wodach, dużo smaczniejszych niż te, które ludzie łowią w ciepłych morzach tutaj na Południu.

- Pewnego dnia tam wyruszymy, Karja. Pewnego dnia wrócimy do domu, prawda?

Karja nie odpowiadała.

Mocniej tylko przyciskała dziecko do siebie.

Dlaczego musiałeś umrzeć, Arillu, dlaczego mnie opu­ściłeś? Dlaczego musiałam utracić i ciebie, i naszego ma­leńkiego chłopczyka, a mimo to zostałam skazana na to­warzyszenie twoim braciom?

Karja nigdy nie otrzymała odpowiedzi, nigdy jednak nie przestała zadawać tych pytań, zwłaszcza w takie dłu­gie noce.

Miała teraz siedemnaście lat i puls życia Ludu odczu­wała jako własny. Ale jej serce protestowało, nie chcia­ło bić w tym samym rytmie. Nosiła w sobie coś niespo­kojnego, jakieś oczekiwanie, nie znajdowała ukojenia nawet w czasie drogi.

Chętnie usuwała się na bok, oddalała od wspólnoty, pośród ludzi nie mogła pogrążać się w swoich niezwy­kłych myślach i marzeniach.

Uspokajała się tylko u starej Iny. Kiedy nikt jej nie wi­dział. Ta stara, mądra kobieta kierowała Ludem z więk­szą siłą niż sam Lino. On posiadał władzę, która mogła odebrać życie, i dlatego go szanowano. Ina natomiast po­siadała moc chroniącą życie i dlatego kochano ją dużo bardziej. Nikt nie odważył się robić jej wymówek za te spotkania z Karja - nin. Odwracali po prostu głowy, krzywili nosy, ten i ów przypadkiem dotykał dłonią rękojeści na biodrze.

Karja - nin szukała u starej pociechy, ale tamta posługi­wała się zbyt prostymi słowami. Wiedziała bardzo dużo, nie potrafiła jednak niczego wyjaśnić. Karja - nin dostrze­gała magię we wszystkim, co czyniła stara, chłonęła w sie­bie każdy ruch, starała się poznać każdy najmniejszy skła­dnik, jaki tamta wkładała do swoich wywarów. Widziała położnice przez wiele dni i nocy walczące o wydanie dziecka na świat, zdarzało się, że Ina musiała dać za wy­graną i zamknąć ich udręczone oczy.

Widziała jednak również wnętrzności mężczyzn wy­pływające na ziemię po głębokim cięciu noża, obserwo­wała, jak Ina łączy rany, czyści je, dając mężczyznom nowe życie w darze.

Starej Karji także nie podobały się te spotkania. Karja lękała się wiedzy Ludu. Bała się tej ich gry z życiem i śmiercią. Nie lubiła też ich wiary, nie chciała rozma­wiać o największym duchu, w którego wierzyli, ani o tym, że pewnego dnia wszyscy staną się jego częścią.

Kar ja pamiętała kościół, wykładane złotem obrazy w ołtarzu z krwawiącą figurą rozpiętą na krzyżu. On był jej Zbawicielem. Karja - nin poznała legendy o Ukrzyżo­wanym, o tym, który kiedyś wszystkim swoim wiernym poda w wielkich białych salach palmowe liście.

Karja - nin nie wierzyła w nic.

Może trochę w ludzi.

Ale po nocy wypełnionej głosami cykad i własnym krzykiem utraciła również tę część swojej wiary.

Na Południu mrok nadchodzi nagle, noc opada na ziemię niczym z rozwiązanego nagle worka, zaskakuje ludzi w czasie pracy, zabawy lub wędrówki.

W jednym momencie słońce wysyła jeszcze ostre pro­mienie, w następnym znika za niewysokimi górami i mrok spada na ludzi.

Karja - nin ze zdumieniem stwierdzała, że nie może się do tego przyzwyczaić, nie może zaakceptować gwałtow­ności nocy.

Ciemność wielokrotnie zaskakiwała ją daleko od na­miotów albo na jakichś samotnych dróżkach w okolicy, gdzie wędrowcy rozbili obóz.

Dzisiaj to właśnie Ina wysłała ją w drogę, dziewczy­na miała nazbierać czerwonych ziół O liściach w kształ­cie serca. Karja - nin szła, rozmyślając o rytuałach, do któ­rych liście miały posłużyć.

Zbliżało się kolejne święto kobiet, kolejne dziewczyn­ki włożą na głowy wianki z kwiatów i zostaną ubrane w długie suknie, potem mężczyźni zadrasną im skórę na rękach. Dziewczynki staną się kobietami.

Ona sama wciąż żyła w jakiejś przestrzeni granicznej, nie była niczyją córką, niczyją narzeczoną. Jej przyjaciół­ki, te, z którymi bawiła się niekiedy ukradkiem w dzie­ciństwie, miały już po gromadce dzieci. Żadna nie skoń­czyła jeszcze dwudziestu lat.

Karja - nin przyjmowała swój los ze spokojem.

Nie oglądała się za żadnym z młodych chłopców. Zre­sztą tylko dwóch jej rówieśników nie miało jeszcze żon. Tak czasami bywało z mężczyznami, ponieważ im przypadały inne obowiązki. Plemię potrzebowało także samotnych mężczyzn, mogących podjąć się zadań, które niechętnie powierza się ojcom rodzin. Wódz Lino też nigdy się nie ożenił. Wódz nie powinien mieć żony. To by się kładło całunem niepewności na jego decyzje, tę­piłoby ostrość widzenia spraw.

Plemię wiodło bardzo trudne życie. Często w ucieczce, przeganiane przez wszystkich tych, którzy mieszka­ją w domach i chatach. Plemię potrzebowało wodza, który byłby równie szybki i swobodny niczym ptak na niebie, ten ptak, którego obraz wszyscy nosili jako znak przynależności do grupy.

Karja - nin często widywała tego ptaka w snach.

Stanowił jak gdyby granicę między jednym a drugim jej życiem. Była pewna, że widziała go już kiedyś, gdy jako dziecko zgubiła się w zimnych górach na Północy.

Ptak. Czarny ptak.

Ptak o lśniących skrzydłach.

Ptak, który w swoim gnieździe gromadzi skarby. Kar - ja widywała go, jak przecina błękitne niebo, i pragnęła towarzyszyć mu na Północ, tam gdzie mrok podchodzi do ludzi ostrożnie, wielokrotnie ostrzegając, zanim przesłoni im oczy i ukryje w cieniu wszystkie ścieżki.

Karja - nin po omacku posuwała się naprzód, miała tyl­ko jedną wolną rękę. Ziemia była wysuszona od słońca i twarda, dziewczyna wyczuwała stopami, że pokrywa ją sieć suchych gałązek. Wciąż się potykała, przyciskała do siebie węzełek z cennymi roślinami. Musiała chodzić po nie daleko, aż na wzgórza, gdzie nawet w najgoręt­sze dni panował chłód i jeszcze coś rosło. Spalone słoń­cem ziemie położone niżej nie pokryły się w tym roku nawet słabą zielenią. Brakowało deszczu. Nie tylko Lud miał kłopoty. Osiadli chłopi też narzekali i cierpieli, nie było co włożyć do garnków prócz na wpół zgniłych ryb. Wędrówka znad morza w głąb kraju trwała długo przy takim gorącu.

Z pewnością niedługo znowu Lud wyruszy w drogę, na poszukiwanie nowych przestrzeni. Wahali się jednak, wiedzieli, że szczęście im sprzyja, skoro mogą obozo­wać tak długo w jednym miejscu przez nikogo nie niepokojeni. Kto zaś potrafi przewidzieć, czy inne okolice okażą się równie łaskawe? Wysoko w górach żyć nie mo­gli. Nie było tam nikogo, komu mogliby proponować swoje towary, swoją siłę roboczą albo wyroby sztuki.

Karja - nin pojęła wkrótce, że trudno jej będzie po ciemku wyjść z lasu. Chodziła tędy zaledwie kilka razy przedtem, ścieżka wciąż niknęła jej pod stopami. Słysza­ła teraz dźwięki lasu dużo wyraźniej niż poprzednio, czyżby uszy starały się zrekompensować jej utracone wrażenia wzrokowe?

W mroku zamajaczyło potężne drzewo. Pień był cie­pły, jakby słońce ukryło w szorstkiej korze trochę siebie.

Karja - nin usiadła na wystających korzeniach, oparła się o pień i podciągnęła kolana pod brodę. Noc zapo­wiadała się bardzo ciemna. Dziewczyna nie odczuwała lęku. Może się tutaj przespać i wyruszyć w dalszą dro­gę, kiedy słońce znowu zapłonie gorącym blaskiem. Od obozu dzieli ją zaledwie parę godzin marszu. Pewnie nikt nawet nie zauważy, że jej nie ma. Wróci, zanim ko­biety zaczną hałasować wiadrami w swojej codziennej wędrówce do źródła.

Karja - nin zamknęła oczy.

Słyszała trzask łamanych gałązek. Dotarł do niej ło­pot skrzydeł sowy, po chwili ptak usiadł gdzieś w po­bliżu na lewo od niej.

Domyślała się, że gdyby teraz otworzyła oczy, napo­tkałaby wśród drzew żółte spojrzenie.

Była gościem w nocy zwierząt, ale to jej nie przerażało.

Wiedziała, że się nie pomylą, że zwierzęta domyślają się, iż postać pod drzewem to nie jest ani ranna zdo­bycz, ani zagrażający im myśliwy. Zostawią ją w spoko­ju, odgrodzone od niej nieprzyjemnym obcym zapa­chem człowieka.

Mimo wszystko cieszyła się, że u prostego skórzane­go pasa ma przytroczony nóż.

Woreczek z ziołami ukryła na piersi i zasnęła z no­żem w prawej ręce.

On nadszedł tą samą drogą, wiedział, że prędzej czy później ją dogoni. Wsłuchiwał się w noc, oczy przywy­kły do ciemności, życie w bliskości natury wyostrzyło mu zmysły. Należał do odrzuconych, był jednym z tych, których Lud wykluczył ze swego grona. Złamał Prawa, zhańbił cześć Ludu. Własny ojciec odwrócił się od nie­go plecami, własna matka na jego widok patrzyła w in­ną stronę, tak jak tego żąda Lud od wszystkich, którzy kochali odrzuconego. Dla nich był martwy, istniał jedy­nie jako cień.

Żyli we troje, dwóch mężczyzn i młoda kobieta. Nie wolno im było siadać wokół ogniska, ich imion nie wspo­minano w długich opowieściach plemiennych: Odeszli i przestali istnieć, mimo iż niekiedy plemię wyraźnie od­czuwało ich fizyczną bliskość. Niektóre kobiety i dzieci wystawiały czasem po kryjomu trochę jedzenia lub jak­by przypadkiem zapominały o okryciu, kiedy wiadomo było, że odrzuceni mogą je znaleźć.

Mężczyzna przystanął, nasłuchiwał.

Słyszał jedynie łopot skrzydeł sowy w powietrzu.

Jego oczy poszukiwały czegoś innego, cienia lub po­staci, nie należącej do tej nocy.

Dziewczyna zbierała czerwone rośliny, te, z których wyciąg młodzi mężczyźni wypiją z winem przed swoim tańcem miłości. Ona sama była już za stara, by mieć z nich pożytek, widocznie zbierała je dla jakiejś młod­szej przyjaciółki. Była ładna, lecz urodą różniła się od innych. Było w niej coś lekkiego, coś świeżego i jasnego, co przypominało mu obcą kobietę, którą kiedyś wi­dział. Włosy tamtej lśniły w słońcu niczym złoto.

Ta nie miała złotych włosów, jej były niemal równie ciemne jak jego własne. Miała jednak długie, silne nogi i była chyba tak samo wysoka jak on, gdyby stanęli twa­rzą w twarz.

Jej piersi wznosiły się pod lekką bluzką, ręce miała opalone na brązowo, ale bez tej barwy ziemi, która zna­czyła kolor skóry jego własnego ludu.

Widywał ją w obozie, trzymała się zawsze z tą obcą Karją. Czuł piekący ból w sercu, wiedząc, że te dwie ko­biety wiodą życie, które należy się jemu. On jednak nig­dy nie będzie już miał prawa nazywać go własnym.

Te obce tam żyły, gdy tymczasem on musiał sypiać na nagiej ziemi i żywić się zwierzętami, których tamci nawet by nie tknęli.

Został odrzucony.

Nie miał po co żyć.

Nauczył się robić co chciał, nikt go nigdy nie upomi­nał ani nie przywoływał do porządku. Był znudzony Mo­nia, znudzony jej nieustannym narzekaniem, znudzony tym, że musi ją dzielić z bratem. W ciągu jednego roku Monia stała się starą kobietą. Ale nawet głębokie zmar­szczki, które poorały jej wiecznie smutną twarz, nie były dostateczną karą za to, co mu ukradła. Ona była powo­dem tragicznego losu, jaki go spotkał. To ona ściągnęła na niego przekleństwo.

Nigdy nie zostanie wystarczająco ukarana.

Nawet gdyby odciął jej wargi i pozbawił ją piersi, na­wet gdyby musiała krwawić po wieki wieków.

Nienawidził jej, nienawidził jej uwodzicielskich kształtów, jej zmysłowych ust, które go skusiły i zmu­siły, by postawił wszystko na jedną kartę.

Postawił i przegrał.

Nigdy sobie tego nie wybaczy. Kobietom też nie.

Nie ma na nie wystarczająco srogiej kary, na te ich zgniłe ciała, tak nieznośnie pociągające.

Ale dzisiaj w końcu pomści przynajmniej część swe­go cierpienia.

Kobieta na wzgórzach zapłaci chociaż trochę tego długu.

Lud dowie się, że bezpieczeństwo nie jest pełne, że cienie odrzuconych nie są i nigdy nie staną się całkiem niewidzialne.

Nie odnalazł jej, dopóki światło dnia nie zaczęło le­ciutko barwić nieba na wschodzie. Wtedy bez trudu do­strzegł ubraną na czerwono postać na tle brunatnoszarego drzewa. Podszedł cichutko, oceniał sytuację. Drżał na całym ciele z oczekiwania i napięcia, zapach krwi już drażnił jego nos.

Dzikie zwierzę na dwóch nogach. Tyle że dzikich zwierząt nie przepełnia zło.

Bystry wzrok zauważył, że kobieta trzyma w ręce nóż, wiedział jednak, że na niewiele jej się to zda. Dwo­ma szybkimi ruchami chwycił ją mocno, jedną ręką wy­rwał jej nóż, a drugą zacisnął na nosie i ustach śpiącej.

Zaczęła się szamotać, kopała tak, że suche kępki tra­wy i liście rozpryskiwały się w powietrzu. Napastnik nie poluzował uchwytu, doprowadził do tego, że na krótką chwilę znalazła się w objęciach śmierci, dopiero wtedy cofnął dwa palce, którymi zatykał jej nos. Kobieta ze świ­stem wciągała powietrze, jej oczy były bardziej przera­żone niż oczy baranka, który wyczuwa miejsce ofiary.

Łapczywie chłonął w siebie ten widok. Już od dawna jego kobieta nie patrzyła na niego z lękiem. Traktowała go pogardliwie, nie bała się śmierci w jego brutalnych objęciach.

Ale ta tutaj, ta jest śmiertelnie przerażona.

To dawało mu rozkosz nieporównywalną z niczym.

Przyciskał ją coraz mocniej do drzewa, kark i głowę wbijał jej tak bardzo w szorstką korę, że pozdzierał skó­rę i krew dziewczyny spływała na bluzkę.

Nie zdjął ręki z jej ust, a w drugiej trzymał nóż, który sprawiał, że dziewczyna leżała bez ruchu całkiem bez­radna.

Podobało mu się to, że nie zamknęła oczu. Z lubością wpatrywał się w nie, rozrywając jednocześnie jej bez­bronne ciało.

Niestety, z jej oczu nie spłynęła ani jedna łza. Żadne­go stłumionego szlochu, najmniejszej próby oporu.

To osłabiło jego podniecenie, zdołał jednak osiągnąć najwyższe szczyty rozkoszy. Pomagał sobie nożem, cienkim ostrzem dźgał skórę na udach i brzuchu dziew­czyny. Widok krwi go oszałamiał.

Na cóż się zdało to, że Lino wrócił do domu, niosąc w sieci odcięty członek napastnika? Co jej to pomoże, że Ina dawała jej silne wywary, które opróżniły jej brzuch w tak gwałtownych skurczach, że o mało całe życie z niej nie wypłynęło?

Jaką radością może być fakt, że Lud potraktował ją, jakby była jego własną córką, i że poświęcono tak wie­le, by pojmać człowieka, który dopuścił się wobec niej okrutnego przestępstwa?

Ich troska nie dawała Karji - nin najmniejszej radości. Zemsta i pościg, ostateczny rozrachunek z gwałcicielem nie miały dla niej żadnego znaczenia.

Została unicestwiona.

Nigdy nie wykiełkuje w niej inne życie.

Nawet gdyby kiedyś zdołała zbliżyć się do mężczy­zny, to jej ciało wyrzuci wszystko, co on w niej zasieje.

Ina potwierdziła najbardziej ponure obawy.

Karja - nin pogrążyła się w smutku, który przekra­czał wszystkie cierpienia jej ciała i okrutną utratę dzie­wictwa.

Gwałciciel zabił w niej kobietę.

Ona, która nigdy przedtem nie myślała, by zostać matką, wypłakiwała teraz oczy nad dziećmi, których nigdy nie będzie mogła wydać na świat.

ROZDZIAŁ XI

Także tej nocy Ole nie ruszył się od łóżka Kari.

Maryjka położyła się razem z Gjertrud, Karlowi po­ścielono na sienniku koło paleniska. Maryjka domyśla­ła się, że on także spał niewiele.

Wszyscy byli potwornie przerażeni krzykiem Kari.

Było w nim coś nierzeczywistego, jakby głos wydo­bywał się z głębi jej istoty, której oni nigdy nie pozna­ją. Kari żyła bardzo długo, żadne z nich nie miało poję­cia jak długo. Znali jej niezwykłe opowieści, w każdym razie różne ich fragmenty. Maryjka domyślała się, że Ole wie więcej, niż chce powiedzieć.

On z pewnością wie wszystko. Kobiety zawsze tyle opowiadają swoim mężczyznom. Wprowadzają ich w mniej lub bardziej ważne szczegóły dawnych wyda­rzeń. Nie proszone przekazują historie utraconych mi­łości i popełnionych w młodości grzechów. To nie jest dobrze, myślała Maryjka, spoglądając w półmroku tam, gdzie spał Karl. Ona mu oszczędzi takich wiadomości. Nie musi znać więcej szczegółów ponad to, czego się dowie, kiedy będą razem.

Kari widocznie znowu zasnęła, na posłaniu w kącie panował spokój. Ole siedział niczym jastrząb i nie spu­szczał z niej oczu. Maryjka widziała jego skuloną, zmę­czoną postać. Drzemał pewnie przy chorej, nieszczęsny. Odrzucał jednak wszystkie propozycje odpoczynku, wszelkie argumenty, że byłoby lepiej, gdyby przy Kari czuwała kobieta.

- Robię to dla niej. Tyle jestem jej winien - ucinał ostro. Maryjka pojmowała jednak, że powód jego upo­ru jest inny i tylko jeden.

Ole bał się, że Kari mogłaby umrzeć, a on nie będzie trzymał wtedy jej ręki. Bal się, że ktoś inny mógłby być świadkiem ostatniego tchnienia jego ukochanej. Za wszelką cenę chciał przy niej trwać.

Maryjka i Gjertrud przyjęły to do wiadomości. Te­raz Gjertrud spała. Oddychała równo i spokojnie, jak wszyscy ludzie, którzy za dnia ciężko pracują. Maryjka nie mogła zasnąć, mimo że morskie powietrze i wysi­łek przy wiosłach przepełniały jej ciało przyjemnym znużeniem.

A jeśli Kari umrze?

Ta myśl przerażała Maryjkę tak bardzo, że przesta­wała oddychać.

A jeśli jutro Kari już nie będzie wśród żywych i wszy­stkie umiejętności zabierze ze sobą do grobu? Co wte­dy Maryjka pocznie?

Żałoba i tęsknota to jedno, Maryjka wiedziała, że trudno to będzie znosić. Czuła się tak bardzo przywią­zana do tej starej kobiety, istniała między nimi zupełnie wyjątkowa więź.

Ale niemal tak samo bolesna była świadomość, że Ka­ri nie zdoła jej przekazać wszystkiego, czego nauczyło ją długie życie. O uzdrawianiu i chorobach, o lekar­stwach i kuracjach... i o formułkach, mogących dać czło­wiekowi rozkosze miłości, a także pozwolić mu zajrzeć w to, co zakazane.

Chciała posiąść tę wiedzę. Kari nie może wszystkie­go ze sobą zabrać! Dziewczyna o mało nie zaczęła żałować wyjazdu do Lyster, bliska była myśli, że zupełnie niepotrzebnie traciła tam czas.

Ale walczyła z tym, przyjęła zasadę, by nigdy nie ża­łować własnych decyzji. Jeśli popełni się błąd, jeśli czło­wiek napotka zamknięte drzwi, to z pewnością zawsze otworzą się nowe, nieoczekiwane możliwości.

- Ale ty nie możesz umrzeć - sama nie zauważyła, że wypowiada te słowa, dopóki nie usłyszała cichej odpo­wiedzi Olego.

- Nie. Ona nie umrze. Kryzys minął. Koszmary już jej nie dręczą. Czuję, że jest silniejsza.

- Naprawdę?

Maryjka także mówiła szeptem, odrzuciła kołdrę i w jednej chwili znalazła się obok niego.

- Wydaje mi się, że ona wie, iż wróciłaś - powiedział Ole. Maryjka słyszała, że w jego głosie czai się uśmiech. — Sądzę, że potrafisz jej pomóc, dodać sił. Ona mi opo­wiadała. ..

Maryjka uświadomiła sobie teraz z całą pewnością, że mimo wszystko jej dłonie nie utraciły możliwości od­działywania.

Z wahaniem ujęła kołdrę, okrywającą wyniszczone ciało Kari.

- Myślisz... że trzeba zdjąć z niej ubranie?

- Nie wiem.

- Tak zrobię. Łatwiej mi będzie przekazać jej ciepło - szeptała Maryjka.

Nie zapalili światła, nie podnosili głosów. Żar tlił się jeszcze w palenisku, postać na sienniku leżała skulona, bez ruchu. Maryjka miała nadzieję, że Karl śpi.

Z tą właśnie częścią jej osobowości nie powinien mieć nic wspólnego.

Wyczuwała pod palcami cienką skórę Kari. Chora leżała na boku, plecami zwrócona ku ścianie. Maryjka po­chyliła się nad nią, siedziała niewygodnie, próbowała jednak zapomnieć o tym i koncentrować się na tajemni­czym cieple.

Nie mogła go w sobie odnaleźć.

Tliło się gdzieś w głębi. Jakby się z nią drażniło, spły­wało delikatnymi strumykami do palców, natychmiast jednak cofało się i znowu musiała długo szukać.

Ole zmienił pozycję, ale o nic nie pytał.

Ręce Maryjki błądziły po ciele chorej.

Skóra Kari nie była ciepła, nie była też zimna. Lekko wilgotna, jak wewnętrzna strona nerwowych dłoni. Ma­ryjka wyczuwała nierówności, małe grudki, jakieś zgru­bienia. Zdziwiło ją to. Kari nigdy nie mówiła, że była chora na ospę ani że została zraniona. A jednak duże płaszczyzny skóry na biodrach i brzuchu były dziwnie nierówne, jakby pokryte bliznami.

- Nie pytaj, Maryjko. Ona ci pewnie sama o tym opo­wie - rzekł Ole.

Właśnie w tym momencie Kari poruszyła się, odsu­nęła się jeszcze kawałeczek od ściany, ku dwojgu lu­dziom siedzącym na jej łóżku. Kręciła niespokojnie gło­wą w jedną i w drugą stronę. Wargi napinały się, Ole i Maryjka czekali z przerażeniem, czy znowu .nie za­cznie krzyczeć.

Ale oto chora otworzyła oczy i mimo panującego w izbie półmroku zobaczyli w nich refleksy światła.

- Czy mogę dostać wody?

Maryjka podskoczyła, bez tchu wyszeptała jakąś od­powiedź, pospiesznie przyniosła kubek wody, której na­brała wprost z beczki przy drzwiach.

Kari piła. Ole ją podtrzymywał.

Odetchnęła z przyjemnością.

- Dziękuję. Czuję się lepiej...

- Maryjka jest tutaj, moja kochana! Maryjka ma dla nas niespodziankę, dowiesz się, jak będziesz trochę sil­niejsza. Śpij, Kari, zbieraj siły. Teraz już wszystko bę­dzie dobrze!

Wyglądało na to, że go posłuchała. Maryjka też wkrótce wróciła na swoje posłanie, uspo­kojona, że Kari wygląda na zdrowszą. Jutro będzie miała lepszy dzień. Jutro wszyscy będą mieli lepszy dzień.

Kari przywitała się z Karlem, została umyta i uczesana. Siedziała teraz w łóżku, jej twarz zaczynała odzyskiwać kolory. Wracała do życia niewiarygodnie szybko, jeszcze tego samego przedpołudnia przekomarzała się z zakocha­nymi. Maryjka uśmiechała się i potrząsała głową, Karl był zakłopotany śmiałymi aluzjami starej kobiety. Zrozumiał jednak natychmiast, że to bardzo pogodna i prosta dusza. Gdy patrzył na żartującą, trudno mu było uwierzyć, że to ta sama staruszka, która wczoraj była bliska śmierci. To musi być wyjątkowa kobieta! Szczerze mówiąc, wiele w jej postaci i zachowaniu przypominało mu Maryjkę. Wydawało mu się nawet czymś nienaturalnym, że to spo­kojna, pospolita Gjertrud jest matką jego pięknej narze­czonej. Zapominał się nawet i myślał o Kari jako o swo­jej przyszłej teściowej. Ale oczywiście Kari była na to za stara. Jeśli chodzi o wiek, to Maryjka mogła być jej wnucz­ką, a nawet prawnuczką.

- Więc chcecie się pobrać! I to w takim pośpiechu? Tak, tak, rozumiem, niełatwo jest czekać do jesieni, je­śli człowiek nie może się powstrzymać, by nie spróbo­wać owoców.

To onieśmielało Karla.

Maryjka śmiała się.

Z ulgą przyjęła to, że Kari nie zagłębia się za bardzo w ich sprawy, jak się obawiała. Wyglądało na to, że sta­ruszka nie ma żadnych trosk.

Z pewnością uwierzyła, że Maryjka porzuciła myśli o zemście i krwi, zrezygnowała z dochodzenia sprawie­dliwości. Myślała pewnie, że w gorącym sercu młodej dziewczyny nie ma miejsca i na to, i na wielką miłość.

Maryjka odetchnęła, cieszyła się, że nie musi niczego wyjaśniać.

Ale kiedy Karl poszedł z Olem zastawić sieci na ry­by, Kari wysłała dyskretnie Gjertrud, by poszukała ziół, które, jak sądziła, powiesiła gdzieś na strychu albo mo­że umieściła na jakiejś półce...

Potem skinieniem dłoni przywołała do siebie Maryjkę.

Uściskała ją długo i serdecznie.

W jej starym ciele było jeszcze nadspodziewanie du­żo siły.

- Maryjko kochana, wplątałaś się w jakieś kłopoty, prawda?

Słowa uwięzły Maryjce w gardle.

- Przecież wszystkiego się domyślam, moje dziecko. Chyba wiem, co się w tobie dzieje. I zimno mi się robi ze strachu na myśl, co musiałaś przeżyć w ciągu tych miesięcy, moje dziecko. Wiem, że nie było ci lekko.

- Nie, lekko mi nie było. Ale też nie tak strasznie ciężko!

- Jesteś w nim zakochana?

Kari tak nagle zmieniła temat, że Maryjka znowu nie była w stanie znaleźć odpowiedzi. Postanowiła być z nią szczera.

- Tak. To znaczy, on mnie obchodzi... potrzebuję go.

- Potrzebujesz go. Tak, tak, to bardzo częsty począ­tek małżeństwa, moje dziecko. Ale...

- On jest spokojny, sympatyczny, pracowity, czu...

- Z pewnością będzie dobrym ojcem! Kari uśmiechała się porozumiewawczo. Maryjka patrzyła zdumiona.

- Skąd możesz wiedzieć... przecież on sam nie wie... Kari uśmiechała się coraz szerzej, w jej oczach płonę­ła radość.

- Kiedy dwoje młodych tak się śpieszy ze ślubem jak wy... to nie trzeba być specjalnie przenikliwym, by do­myślać się powodów. Nie jesteś pierwsza, moja Maryj­ko. Kiedy spodziewasz się porodu?

Maryjka liczyła gorączkowo.

Zostało poczęte w marcu, ale ani Kari, ani Karl, ani nikt inny nie musi przecież tego wiedzieć.

- Gdzieś koło Bożego Narodzenia, tak myślę...

- No to rzeczywiście czas nagli. Ale to nic, dobrze jest jak jest... Muszę cię tylko zapytać Maryjko. Jesteś pewna, że tego chcesz?

- Czy chcę? Przecież jestem w ciąży! Kari westchnęła ciężko.

- Tak, tak, ale istnieją różne wyjścia. Wcale nie musisz wychodzić za mąż. Pomyśl, że to będą więzy na całe ży­cie! Nie ma pewności, że trudniej by ci było żyć samej z dzieckiem... Inne przed tobą dawały sobie radę!

- Ale nie tutaj, w tej parafii! Księża...

- Ja znam naszego pastora. A proboszcz nie musi o wszystkim wiedzieć. Myślę, że ma inne zmartwienia, niż jeździć po krańcach parafii i liczyć dzieciaki!

Maryjka nie mogła jej powiedzieć, że Revelin przyjął­by taką możliwość z największym zachwytem.

Dałaby mu w ten sposób wszystko, czego potrzebuje, Wypędziłby ją z parafii i zamknął w kryminale. Może na całe życie. Tak właśnie postąpił przecież z jej matką.

Z mężatką jednak nie będzie mógł sobie tak poczy­nać, Revelin nie odważy się potraktować jej inaczej niż inne panny młode, które urodziły dziecko trochę „za wcześnie”...

Maryjka uznała, że lepiej pokornie spuścić oczy.

- Chcę wyjść za mąż - powiedziała cicho.

I wtedy usłyszały, że wraca Gjertrud obładowana wo­reczkami i garnuszkami, które znalazła na dobrze zao­patrzonych półkach Kari.

Tego dnia nie miały już okazji, żeby porozmawiać w cztery oczy. Następnego też nie. Karl i Maryjka mu­sieli zacząć myśleć o powrocie. Ona wprawdzie bardzo by chciała zostać, Karl upierał się jednak, że zabierze ją z powrotem do Lyster. Dowodził, że Solveig potrzebu­je jej pomocy teraz kiedy tyle wiosennych prac w polu. A Kari przecież bardzo się poprawiło.

Rzeczywiście, Maryjka musiała to przyznać. Miał ra­cję pod każdym względem, a ona nie zamierzała lekce­ważyć jego zdania. Gjertrud też wspomniała, że chętnie obejrzałaby Lyster. Chciała pojechać z Maryjka, pomóc jej urządzać chatę w małym gospodarstwie, które Karl wydzierżawił.

- Poza tym jestem ciekawa. Bardzo bym chciała zo­baczyć miejsce, w którym twoja matka przyszła na świat...

Maryjka bez przekonania kiwała głową.

- Gjertrud, wiesz, co ja myślę - wtrąciła się Kari. - Naj­lepiej będzie, jeśli do Lyster pojedziesz ty z Karlem i za­bierzecie ze sobą to.

Wyciągnęła w stronę Gjertrud jakieś zawiniątko. Coś w nim zachrzęściło cicho jak pocierające o siebie kawał­ki metalu. Gjertrud nie rozwinęła gałganków.

- To mój dar dla młodej pary, nie mam nic więcej war­tościowego. Z pewnością dostaniesz za to we wsi kilka ta­larów, tam nie brak o tej porze roku handlarzy. Kupisz wszystko, co potrzebne młodej gospodyni, i urządzisz dom najlepiej, jak potrafisz. Tymczasem ona zostanie ze mną! Ślub odbędzie się za trzy tygodnie, wtedy wrócisz do domu!

Karla nie bardzo cieszyła myśl, że będzie musiał prze­żyć bez Maryjki trzy tygodnie, skoro jednak stara kobie­ta tak zdecydowała, zgodził się bez protestu. No i dar, cokolwiek to było, na pewno się przyda. Młoda para, która zaczyna od uprawiania ugoru, będzie musiała przez pierwsze lata ciężko pracować i nie dojadać.

Gjertrud popłynęła do Lyster razem z chłopcem, przekonanym, iż to ona będzie jego prawdziwą teścio­wą. Podniecenie zaróżowiło jej policzki, wyglądała o dziesięć lat młodziej. Ta kobieta przeżyła niemało, nie skarżyła się jednak na swój los. Wcześnie doświadczyła, że jedzenie i dach nad głową, ubranie i spokój ducha to nie są rzeczy, które dostaje się za darmo. A ona miała to wszystko i na dodatek wspaniałych przyjaciół. I te­raz po raz pierwszy w życiu będzie też mieć prawdziwą rodzinę. Od tej chwili świat musi wierzyć, że Maryjka jest jej córką. Kari ma znajomych, którzy wszystko za­łatwią, dokumenty i w ogóle. Pastor nie może żywić naj­mniejszych wątpliwości, kiedy Maryjka i Karl staną przed ołtarzem, prosząc o błogosławieństwo.

Poczuła lekkie ukłucie w sercu na myśl o tym, że być może pewnego dnia tamta Maria dowie się o wszystkim. Otrząsnęła się jednak szybko. Minęło tyle czasu. Gjer­trud przestała już mieć nadzieję, że jeszcze kiedykol­wiek zobaczy Randara i Marię. Trwali teraz gdzieś w głębi jej serca niczym blade wspomnienie dawnego snu. Lata rozmyły ich rysy, ukoiły żal i tęsknotę.

Gjertrud uśmiechała się do młodego mężczyzny przed sobą, widziała, jak bardzo się stara i z jakim zapałem ma­cha wiosłami. Opowiadał jej o mijanych po drodze dwo­rach i górach, przypominał różne wydarzenia z okolicy, którą powoli mijali.

Gjertrud mocno trzymała swój koszyk, w którym wiozła jedzenie i prezenty dla jego rodziców oraz swo­je ubrania. Było tam mydło, igły i nici, parę kawałków materiału, z którego zamierzała uszyć pościel dla nowo­żeńców. Czasu miała niewiele. Wesele zwykle przygoto­wuje się przez co najmniej pól roku. Jej zostały tylko trzy krótkie tygodnie!

Miło będzie poznać nowych ludzi. Gjertrud otarła pot z czoła, poprawiła włosy, wygładziła spódnicę, naj­lepszą jaką miała. Wtedy poczuła zawiniątko ukryte w wewnętrznej kieszeni.

Dar Kari.

Szczerze mówiąc, w całym zamieszaniu przed nieo­czekiwanym wyjazdem zupełnie o tym zapomniała.

Wyjęła teraz zawiniątko i podała je młodemu czło­wiekowi.

- Otwórz, to przecież dla was. Chociaż Kari prosiła mnie, żebym zadbała o urządzenie domu i w ogóle...

- Chciała zapewnić przyszłość swojej ulubienicy, jak widzę! Myśli pewno, że nie mam za co kupić ani łyżki, ani miski.

- No, no, nie czuj się urażony, to przecież normalne, żeby dziewczyna dostała posag, prawda? A ja sama nie mam prawie nic, co mogłabym jej dać...

- To bez znaczenia. Nawet się z tego cieszę. Cieszę się, że Maryjka nie jest przyzwyczajona do luksusów.

I nie kochałbym jej mniej, gdyby przyszła do mnie w jednej podartej spódnicy, matko! Najważniejsze, że zostanie moją żoną...

To nieoczekiwane szczere wyznanie miłości wzruszy­ło Gjertrud. Rozsupłała palcami gałganek i dotknęła sta­rej, zniszczonej ozdoby. Był to długi kawałek łańcuszka z przyczepionymi jakimiś figurkami. Pokrywała go war­stwa szarozielonej śniedzi, ale tu i ówdzie lśnił niczym złoto. Gdyby okazało się, że naprawdę jest wykonany ze złota, mogliby za niego dostać niewiarygodną sumę pieniędzy! A nawet gdyby to był tylko mosiądz, także można by kupić i tkaniny, i skóry, garnki i narzędzia. Gjertrud odczuła dziwne podniecenie. Toż to przecież taka sama ozdoba jak ta, którą Maria nosiła na szyi! A teraz Maryjka...

Ale nie miała czasu się nad tym zastanawiać.

Wsunęła paczuszkę z powrotem do kieszeni.

Maryjka trochę się bała zostać sama w domu z dwoj­giem starych ludzi, wciąż jeszcze niepokoiła się, że Kari rozumie więcej, niż chce okazać. Zarazem jednak miło było spędzać dni na szczerych rozmowach, przeszuki­wać półki, na których Kari przechowywała zioła, a wie­czorami słuchać niezwykłych opowieści Olego.

Było dużo śmiechu, cenili każdą chwilę tych miłych godzin. Ole znowu się wyprostował, nie kulał też tak wy­raźnie. Trzeciego dnia Kari wstała z łóżka i z zapałem towarzyszyła Maryjce na dwór, żeby zobaczyć, co się je­szcze da zrobić z zapomnianym tej wiosny ogrodem.

Ani jeden kawałek ziemi, ani jedna grządka nie zosta­ła skopana, a tu już szybkimi krokami zbliżał się maj.

Większość ludzi od dawna wszystko ziarno miała w ziemi, w każdym razie na nasłonecznionych zboczach od strony fiordu. Olemu też pozostało niewiele czasu, by zadbać o małe sadzonki, które powinny wyrosnąć na duże, soczyste kapusty i cebule.

Jeśli Bóg zechce.

Maryjka wchłaniała słowa Kari, starała się je zapamię­tać, zgromadzić jak najwięcej wiedzy. To wszystko by­ło takie podniecające. Podniecające i pożyteczne, a tak­że niezwykle ważne. Kari opowiadała proste historie, nie używała żadnych trudnych słów, a nazwy roślin w większości wymyśliła sama. Niektóre z nich brzmia­ły, zdaniem Maryjki, dziwnie obco.

Zapytała o nie.

Kari odstawiła na bok lekką motykę, za pomocą któ­rej starała się odgarnąć ziemię z jakichś korzeni.

- Wiesz, że ja zwiedziłam szmat świata. Ale podob­nie jak większość ludzi mam swoje tajemnice, których ujawnienie nikomu się na nic nie zda. Nie pytaj mnie zbyt wiele, Maryjko, skąd i dlaczego różne rzeczy wiem. Jeśli nie będziesz pytać, łatwiej mi będzie kiedyś o tym opowiedzieć.

Maryjka obiecała.

Jeszcze tego samego wieczoru Kari zaczęła mówić. Siedziały przy dużym stole nad rozłożonymi sztukami materiału przeznaczonego na poszwy i poszewki. Ole naprawiał drewniane grabie. Maryjka zebrała wiórki, dzięki nim łatwiej rozpalić ogień.

- Odeszłam od Ludu, kiedy miałam prawie trzydzie­ści lat - powiedziała Kari.

Ole i Maryjka zamarli w bezruchu, spoglądali na nią zaskoczeni. Kari mówiła cicho, lecz głos brzmiał pew­nie i zdawało się, że słów, które wypowiada, używała już setki razy.

- Nie wiedziałam, dokąd iść, ale wciąż miałam w głowie marzenie Karji. I pamiętałam wysokie góry oraz wą­skie doliny. Miałam nadzieję, że odnajdę jakieś wspo­mnienia. Nie oczekiwałam, że uda mi się znaleźć matkę. Istniał chyba jakiś powód tego, że zostałam znaleziona sama w górach. Ale myślałam, że jakiś wuj, kuzynowie, może nawet rodzeństwo... Im dłużej podróżowałam, tym silniejsza stawała się moja nadzieja. Wracałam do domu.

Umilkła na chwilę.

- Muszę wam chyba opowiedzieć najpierw trochę o ży­ciu wśród Ludu - rzekła zamyślona.

Teraz jednak słowa padały jakby niechętnie, głos nie brzmiał już tak czysto.

Ole i Maryjka słuchali, nie mieli odwagi przerwać, ba­li się nawet skrzywić, spojrzeć nie tak jak trzeba, by jej nie spłoszyć. Odmalowywała przed ich oczyma życie, od którego włos się jeżył na głowie. Teraz rozumieli, skąd się brał jej nieprzytomny krzyk.

Był to krzyk utraconego dzieciństwa.

Krzyk kobiety, która nigdy nie poczuje ruchów dziecka.

Maryjka płakała cicho nad losem Kari. I może rów­nież trochę nad własnym, bo ona także została pozba­wiona rodziców, ona również tęskniła za więzami krwi.

Ole doświadczył tego samego, ale on tak bardzo nie cierpiał. Nie nosił w sobie wiecznej tęsknoty kobiet do ziemi, do urodzajnej, bezpiecznej ziemi.

Kari opowiadała o dziecku, które nazwano Karja - nin. Opowiadała o dorastaniu, o cierpieniach młodej dziewczy­ny, która zawsze była sama, do nikogo nie przynależna.

Mówiła im trochę o historii Ludu, o tej bardzo suro­wej, a mimo to bardzo opiekuńczej społeczności, która chroniła wszystko co własne, a granice, którymi odgra­dzała się od obcych, były trwałe i niebezpiecznie je przekraczać. Opowiedziała o mądrej Inie tak obrazowo, że niemal ją przed sobą widzieli. Uśmiechali się od czasu do czasu, bowiem w historii Kari była również radość.

Kiedy jednak doszła do brutalnego napadu i czasu, który po nim nastąpił, nie było już w opowieści miejsca na uśmiech. Ze zgrozą uświadamiali sobie, jakie straszne cierpienia potrafi człowiek znieść, a mimo to zachować współczucie dla innych. Podziw, jaki żywili dla Kari, nabrał teraz nowego wymiaru.

- No i w końcu znalazłam się w czarnej łodzi, w dro­dze do miejsca, w którym, jak sądziłam, mogły się znaj­dować moje korzenie. Nigdy nie przypuszczałam, że ten ponury włóczęga, właściciel łodzi, może się stać szczę­ściem mego życia... To musiało być jakieś czterdzieści lat temu, prawda, Ole?

- Tak, upłynęło od tamtej pory życie całego pokole­nia. Muszę przyznać, że nie pamiętam wszystkiego zbyt dobrze...

- A ja pamiętam. Wędrowałam na własnych nogach ponad rok. Robiło się coraz zimniej, ale Karja opowiada­ła, że tak właśnie będzie. Dotarłam do morza i znalazłam statek, którego kapitan zgodził się wziąć mnie na pokład. Podróż była straszna... Pracowałam przez dwadzieścia go­dzin na dobę dla bezustannie pijanego szypra, w końcu jednak mogłam postawić stopę na norweskiej ziemi. Ale to zbieg okoliczności, że akurat tutaj trafiłam i że ty, Ole, pomogłeś mi znaleźć miejsce do życia.

- Odszukałaś jakichś krewnych?

- Nie, jeszcze nie. Nie wiedziałam, od czego zacząć. To było dawno temu... Nikt z tych, którzy pamiętali mnie jako dziecko, już nie żył. Nikt, kto mógłby opo­wiedzieć o zaginionej dziewczynce. Nie wiem, gdzie mie­szkali rodzice, pamiętałam tylko wysokie góry i fiord.

Coś jednak sprawiło, że chciałam zostać właśnie tu, coś niezwykle mnie pociągało i nakłaniało do zakończenia wędrówki. Myślę, że to ta woda, zieleniąca się wiosną... Maryjka odgryzła nitkę. Słuchając opowiadania Kari, wciąż szyła.

- Więc nawet nie ma pewności, że masz na imię Ka­ri, prawda?

- Nie pamiętam innego imienia niż Karja - nin, czyli mała Karja. Tak mnie nazwali, bo to przypominało imię, które dziecko powtarzało. A może dlatego, że to wła­śnie Karja się mną zajęła...?

Maryjka westchnęła.

- To już pewnie nikogo nie odnajdziesz, niestety. Jeśli nie masz żadnej pamiątki, żadnego punktu zaczepienia...

- Mam coś, to znaczy miałam. Tamtego dnia Karja znalazła na mojej szyi ozdobę. Nosiłam ją zawsze, ukry­wając starannie. Wyobrażałam sobie, że to dziedzictwo po ukochanej matce. Teraz już tego nie mam - oznajmi­ła. - Nigdy nie miałam córki, której mogłabym przeka­zać pamiątkę. Dla mnie zaś to już od dawna jedynie symbol smutku i pozbawionej sensu legendy. Ty, Maryjko, jesteś dla mnie jak córka. Ty odziedziczysz wszy­stko, co ma jakąkolwiek wartość. A tę ozdobę zabrała Gjertrud, kupi ci za nią posag.

- Więc to była twoja ozdoba? W takim razie nie po­winnaś...

- Oczywiście, że powinnam. W końcu na coś się to przyda. Szczerze mówiąc, odczuwam ulgę na myśl, że już tego nie mam. Łatwiej mi będzie zapomnieć o bez­nadziejnych marzeniach, przestanę fantazjować na te­mat, kim mogłabym być...

- Mogłabyś być? Kim więcej mogłabyś być, niż wła­śnie sobą?

Karja uśmiechnęła się na te pełne pociechy słowa dziewczyny. Zawierały one bardzo prostą prawdę.

- Czy zgodzisz się, Maryjko, bym trzymała twoje dziecko do chrztu?

Kari znowu nieoczekiwanie zmieniła temat. Taki mia­ła zwyczaj.

Maryjka wiedziała, że trzymanie dziecka do chrztu to obowiązek i zaszczyt Gjertrud, ale odebrała jej to pra­wo bez najmniejszych skrupułów.

- Oczywiście, że pozwolę, Kari. On nie mógłby mieć lepszej matki chrzestnej!

- Albo ona - wtrącił Ole, szturchając Maryjkę przy­jaźnie w bok.

ROZDZIAŁ XII

Stary kościół w Urnes, dzień świętego Halvarda, 1704

- Tak więc w obliczu Boga i ludzi jesteście prawowi­tym małżeństwem, macie żyć ze sobą nawzajem i z Pa­nem w świętej zgodzie aż do ostatniego dnia.

- Amen - odrzekli zebrani.

Słowa krążyły pod wysokimi belkami sklepienia i nad postaciami przerażających demonów ustawionych wzdłuż ścian starego drewnianego kościółka. Pachniało smołą i wiosennym powietrzem oraz tysiącami wypalo­nych w tym wnętrzu świec. Orszak weselny był niewiel­ki. Oprócz narzeczonych przyszła matka panny młodej i jakaś starsza para, mężczyzna i kobieta, pełniący obo­wiązki świadków. Byli też rodzice pana młodego, znacz­nie młodsi od tamtych. I jakiś ciemnowłosy mężczyzna, prawdopodobnie ich świadek. A może dzwonnik?

Pan młody osiągnął wiek dojrzały, ale narzeczona by­ła za młoda i w stosunku do niej władze musiały wyra­zić zgodę na małżeństwo. Pastor przyglądał się uważnie jej prostej niebieskiej sukience, nie znalazł żadnej wy­pukłości na brzuchu, ale też trudno byłoby cokolwiek zauważyć pod suto zmarszczonym materiałem. Twarz panny młodej ledwie było widać spod wielkiego hafto­wanego szala, który okrywał włosy, jak przystoi w ko­ściele.

Młodzi mieli rozradowane twarze.

Pastor na ich widok odczuł pełne wzruszenia zado­wolenie.

Pragnął jak najprędzej wrócić do swojej siedziby, gdzie mógł odpoczywać na starej kanapie, wzmocniw­szy się kilkoma kroplami nalewki. Stał na czele upada­jącej parafii. Odbywało się w niej cztery razy więcej po­grzebów niż ślubów i coraz mniej dzieci przynoszono przed ołtarz starego kościoła.

Pastor się jednak nie uskarżał. Najlepiej czuł się we własnym towarzystwie. W gruncie rzeczy ludzie mało go obchodzili.

Ze ściany za ołtarzem spoglądała na zgromadzonych maska starego boga Odyna. Pastor wiedział, że ona się tam znajduje, ale nie chciał jej usuwać.

Wkrótce malowidło i tak odpadnie. Pewnego dnia zniknie samo z siebie.

W końcu nadszedł czas na życzenia szczęścia i toa­sty, ale przed kościołem nie witali nowożeńców muzy­kanci. Skromny orszak piechotą wrócił do chaty Olego i Kari. Tam czekał na wszystkich nakryty długi stół, ustawiony przed domem na trawniku.

Na grządkach z ziołami pojawiały się już pierwsze kwiatki. Arcydzięgiel, wrotycz i prawoślaz lekarski opiera­ły się o naturalny mur z szarego kamienia. Rośliny wydzie­lały intensywny zapach. Na jednej grządce rosły pospołu przytulię i tymianek, naparstnica i miodunka. Jasnozielo­ne listki nagietków wyrastały z wiotkich łodyżek, czosnek wystawiał z ziemi pierzaste wąsy.

Maryjka znała nazwy większości roślin, zarówno na­zwy Kari, jak i te, których używała Gjertrud.

Na włosach pod pięknym szalem upięła wianek z ty­mianku, lawendy i lubczyku. Jej błękitna sukienka miała spore wycięcie pod szyją, co się Maryjce specjalnie nie podobało. Zwykle nosiła sukienki i bluzki zapięte wy­soko i teraz czuła się jakby nie do końca ubrana. Karl już w drodze z kościoła pożądliwie zaglądał w dekolt narzeczonej, nie odważył się jednak jej dotknąć, zanim nie usiadła przy stole jako jego prawowita małżonka. Wtedy też włożono jej na głowę piękny czepek odzie­dziczony po matce. Gjertrud zabrała go ze sobą, kiedy jechały do Kari.

Maryjka i Gjertrud zniknęły w chacie, a tymczasem Kari i matka Karla wyniosły z piwnicy chłodne piwo. Na stołach ustawiono też świeżą wodę z pobliskiego źródła. Jedzenie było proste. Rodzice Karla przywieźli ze sobą wędzoną wieprzową szynkę i spory kawał bara­niego udźca, co bardzo urozmaiciło weselną ucztę.

Gjertrud miała łzy w oczach, kiedy ostrym nożem musiała skrócić trochę włosy Maryjki, tak by mieściły się pod czepkiem. Taki był obyczaj, większość nowo poślubionych dziewcząt go przestrzegała. Wiele dzie­wic zalewało się łzami, widząc, jak ich piękne włosy, panieńska duma, spadają na podłogę. Maryjka jednak miała bujną czuprynę i nawet do twarzy jej było w nie­co krótszej fryzurze. Teraz włosy sięgały jej ledwie do ramion.

Zebrała czarne loki z podłogi i włożyła do niedużego woreczka.

- Wplotę je w pierwszą kołdrę, jaką zrobię dla swo­jego męża - uśmiechnęła się.

Gjertrud przyjęła to z zadowoleniem.

- Moja kochana Mała Maryjka... pomyśleć, że jesteś mężatką. I wkrótce zostaniesz matką - dodała szeptem.

- Cii! On jeszcze o niczym nie wie. Powiem mu dziś wieczorem.

- Nie zakładałabym się o to, że niczego nie odgadł. Wiesz, zrobiłaś się wyraźnie pełniejsza w talii...

- Ech, mam jeszcze dużo czasu...

Ale nie tak dużo, jak wam się wydaje, dodała w myśli.

Niemal zapomniała o dziecku w tych gorączkowych dniach i tygodniach. Historie opowiadane przez Kari, praca nad ich zapisywaniem zabierały mnóstwo czasu. Maryjka powypisywała też małe papierowe nalepki, które przykleiła do wszystkich naczyń z lekarstwami Kari. Te naczynka były zrobione z drzewa lub ze sta­rannie ukształtowanej, mocno wysuszonej skóry. Miały drewniane pokrywki albo zakrywało się je po prostu szmatką mocno obwiązaną sznurkiem.

- Musimy wracać do tamtych. Pamiętaj, by najpierw częstować wszystkim ojca Karla!

- Skąd oni biorą te wszystkie reguły?

Maryjka była przejęta, wiedziała jednak, że jej ślub jest niemal całkiem odarty z wszelkich tradycyjnych wspaniałości, więc chętnie stosowała się do zasad, które nie wymagają głębokich posażnych skrzyń ani w ogóle bogactwa. Przypomniała sobie wesele Sunnivy i Bjornara i uświadomiła sobie nagle, że bardzo tęskni za siostrą. Musi pamiętać, by się za nią dzisiejszego wieczora po­modlić, prosić Boga, by ją znowu jak najprędzej pobło­gosławił, dał jej dziecko mające siły do życia.

Kiedy wyszła na słońce bez szala, majowy dzień nie wy­dawał się już taki ciepły. Towarzystwo czekało przy stole.

Pan młody wstał, gdy młoda żona ukazała się w drzwiach chaty.

Wszyscy uśmiechali się i z uznaniem kiwali głowami, patrząc na piękną, młodą dziewczynę, która po raz pierwszy włożyła czepek mężatki.

Wyglądała w nim jeszcze młodziej!

Karl wyszedł jej na spotkanie, podał jej rękę.

Nagle Kari jęknęła, jakby ją coś zabolało.

Zaczęła kaszleć, krztusiła się, rozpryskując na wszy­stkie strony wodę, której właśnie nabrała do ust. Prze­straszony Ole zaczął ją stukać w plecy.

Kari opanowała się jednak szybko, ale twarz miała wciąż trupiobladą. Zebrani przestali się interesować młodą parą, zresztą Maryjka natychmiast znalazła się u boku staruszki.

Zatroskana ściskała jej ręce, głaskała ramiona.

- Kari, co ci jest? Czy jesteś chora?

- N - nie... nie, nie chora... nic, nic mi nie jest. Maryjka widziała jednak, że oczy tamtej nadal są zmienione, że ich dziwny blask, który tak strasznie przeraził Olego, nie gaśnie. Kari sprawiała wrażenie za­kłopotanej, trochę oszołomionej. Odsunęła wszystkich od siebie i poprosiła Karla, by jak najszybciej poprowa­dził młodą żonę do stołu, trzeba wznieść toast za ich zdrowie i powodzenie oraz za zgodę w rodzinie.

Tak się też stało.

Ale w czasie posiłku Maryjka wielokrotnie czuła na sobie spojrzenie Kari. Kiedy kierowała na nią wzrok, sta­ra uśmiechała się przyjaźnie, już uspokojona, ale nadal coś dziwnego płonęło w jej oczach i sprawiało, że Ma­ryjka nie mogła odzyskać równowagi.

Kari była jak odmieniona.

Jedli mięso i pili piwo, próbowali ryb Olego. Niedu­ża osełka masła została równiutko rozsmarowana na cienkich kromkach chleba. Gjertrud wyniosła z piwni­cy swoje specjalne pszenne ciasta z orzechami, a Kari częstowała naparem z rumianku, tymianku, słodkiej ży­wicy i arcydzięgla, osłodzonym pachnącym miodem.

Mężczyźni woleli jednak coś mocniejszego.

Oczy Karla stawały się zuchwałe, nie spuszczał wzro­ku z głębokiego dekoltu Maryjki i zaczepiał ją coraz śmielej. Wódka i jedzenie oraz ciepłe promienie słońca sprawiały, że wszyscy byli radośni i zadowoleni. Jakiś motyl przeleciał ponad stołem, musnął włosy Kari i po­leciał dalej nad grządki porośnięte kępkami młodej trybuły. Maryjka wiedziała, że w księżycowe noce te roślin­ki błyszczą niczym gwiezdny pył.

Głowę miała ciężką od mocnego alkoholu, czuła się przyjemnie rozluźniona. Wkrótce Ole wstanie i wypo­wie ostatnie błogosławieństwa nad głowami młodej pa­ry. Nie będzie tańców ani zabawy, żadnego hucznego odprowadzania panny młodej do łoża. Musieli przed no­cą wrócić do Lyster. Łodzie czekały już gotowe.

- Nie możesz odjechać, dopóki cię o coś nie zapytam - rzekła Kari cicho, gdy Maryjka ujęła ją pod ramię, by pomóc jej wejść do chaty. Dziewczyna przestraszyła się, coś się w niej burzyło, nie chciała widzieć, że Kari zno­wu robi się blada, nie, nie dzisiaj! Nie w dniu ślubu, kie­dy Maryjka musi od niej odjechać!

- O co chodzi, Kari? Czy ty się dzisiaj gorzej czujesz? Może nie powinnam jechać...

- Oczywiście, że powinnaś, moje dziecko. Karl prze­cież na ciebie czeka. To najważniejsza chwila w jego ży­ciu, dzisiejszego wieczora poprowadzi cię po raz pierw­szy do łoża, które sam dla was zrobił. A poza tym... ja nie jestem chora. Chodzi o to, że myślałam... myślałam, że Gjertrud sprzedała ozdobę. Że właśnie za te pienią­dze kupiła ci wyprawę...

- Ozdobę?

- Tak, ozdobę, o której ci mówiłam, tę, którą dałam Gjertrud. Ale widzę, że nosisz ją na szyi! Dziecko ko­chane, nie bardzo mi się to podoba...

- Ależ to nie jest twoja ozdoba! Ona jest moja! Odzie­dziczyłam ją po swojej mamie! Miałam ją przez całe ży­cie, tata ją zreperował, dołożył ogniwek i...

Maryjka mówiła pospiesznie i dopiero teraz, gdy sły­szała własne słowa, docierało do niej znaczenie tego wszy­stkiego. Zbladła co najmniej tak samo jak Kari. Oparła się o krawędź zimnego pieca. Umilkła.

- Co ty mówisz? - wykrztusiła Kari z trudem. Zato­czyła się lekko, szybko jednak odzyskała równowagę. Oczy obu kobiet spotkały się nad zimnym sagankiem z resztkami weselnego rosołu.

- Ta sama ozdoba... twoja matka... moja matka... Palce Maryjki ujęły ciepły metal. Poprzedniego dnia wyczyściła i wypolerowała wszystko, łańcuszek z dziw­nymi figurkami i pozostałe, dołączone przez Randara ogniwka, dzięki którym łańcuszek był dostatecznie dłu­gi, by mogła go zapiąć na szyi. Pusta mała półkula wy­glądała niczym dzwoneczek pozbawiony serca.

Maryjka odpięła zameczek. Ozdoba spoczywała cięż­ko w jej dłoni. Ostatnio nie nosiła jej zbyt często, zwła­szcza od czasu, gdy metal przymarzł jej do skóry podczas długiej wędrówki przez zamarznięty fiord.

- Miałam to zawsze - wyszeptała.

Oczy Kari błagały, by mówiła dalej. Ożywione głosy na zewnątrz przestały do nich docierać.

- To należało do mojej matki. To jedna z tych nie­wielu rzeczy, jakie zdołała stąd zabrać, kiedy Revelin ją wypędził. Gjertrud pozwoliła mi to nosić od czasu, kie­dy byłam całkiem mała. Zawsze to miałam na szyi. Gjer­trud mówiła, że to mi będzie przypominać mamę...

- Czyli Gjertrud wie, skąd to pochodzi? - Kari sprawiała wrażenie, jakby w każdej chwili miała zemdleć. Maryjka potrząsnęła głową.

- Sądzę, że nie. Nigdy nic nie mówiła. Myślę, że ma­ma dostała to od Mogensa albo może od swojej matki Liv...

Kari z wysiłkiem wciągała powietrze. Maryjka spoglą­dała na nią przestraszona. O co tu chodzi? Twarz Kari była taka blada, zapadnięta. Maryjka kuliła się ze strachu.

- Może my mimo wszystko jesteśmy tej samej krwi, Maryjko, moja kochana... - jęknęła stara. - Czuję, że coś łączy nas obie bardzo mocno. I jakie to dziwne, że w tej samej chwili, kiedy oddałam ostatnią rzecz łączącą mnie z przeszłością, druga jej część wróciła do mnie w ten spo­sób. Szkoda, że prosiłam Gjertrud, żeby sprzedała... Prze­cież można by połączyć znowu ogniwka...

Maryjka zamknęła oczy.

Ozdoba pewnie wciąż jeszcze znajduje się we wsi.

Musi poprosić Gjertrud, by spróbowała ją odkupić, niezależnie od tego, ile to będzie kosztowało. Musi się znaleźć jakaś rada, muszą być pieniądze! Lekko dotknę­ła ramienia Kari.

- Teraz wiemy trochę więcej, Kari. A moja mama przecież nie umarła. Nie wiem, czy to możliwe, ale pew­nego dnia znajdziemy jakiś sposób, żeby nawiązać z nią kontakt. Może ona nam wyjaśni, ona z pewnością zna odpowiedź.

- Odpowiedź... - powtórzyła Kari niczym echo. Stara kobieta wyglądała na bardzo zmęczoną. Maryjka pomogła jej położyć się do łóżka.

- Pamiętaj o tym, Kari, pewnego dnia otrzymamy od­powiedź. To nie musi trwać długo. Wystarczy, żebyś...

Umilkła, strasznie trudno było błagać starą, by pozo­stała przy życiu.

- Zobaczymy się na świętego Jana, Kari, wtedy two­je zioła i smarowidła, o których mówiłaś, będą gotowe...

Kari poklepała ją po policzku, jakby Maryjka była małym dzieckiem, któremu obiecano słodycze.

- Wszystko zrobię, dziecinko. Mam teraz tyle do prze­myślenia...

Maryjka nie zamknęła za sobą drzwi, by leżąca w łóż­ku Kari mogła widzieć światło i czuć zapachy kwiatów oraz lasu.

Ole przeniósł wszystkie rzeczy do łodzi. Gjertrud też miała z nimi popłynąć. Obiecała, że pójdzie do Nes i sprowadzi krowę, którą Karl kupił. Nowożeńcy będą mogli swój pierwszy wieczór spędzić w spokoju.

Orszak weselny dwiema łodziami wyruszył z Urnes i kierował się do Lyster bez wielkiej parady. Maryjce by­ło trochę przykro, że nie siedzi na wysoko ułożonych pięknych poduszkach ze ślubną koroną na głowie, oto­czona muzykantami i w ogóle... Wiedziała jednak, że jest ubogą dziewczyną. Karl też jest tylko synem komorni­ka, chociaż dwaj jego wujowie posiadają ziemię.

Podróż dobiegła kresu, wszyscy się żegnali, Ole dłu­go obejmował Maryjkę.

W końcu wszystko minęło, choć dzień miał jeszcze trwać długo.

- Chodź, pokażę ci nasz dom - rzekł Karl, bardzo przejęty powagą chwili.

Przed wejściem leżały świeże gałązki jałowca.

Maryjka uznała, że domek jest bardzo ładny. Tylko maleńki... W porównaniu z nim nawet chata Olego i Ka­ri wydawała się przestronna.

Dom miał jedną izbę. Nawet nie przedzieloną na dwo­je żadną zasłoną.

Wzdłuż jednej ściany stała ława. Przy niej stół. W ro­gu znajdowała się stara szafa, w kącie przy drzwiach zaś świeżo wymurowany piec z rurą odprowadzającą dym do komina. Karl z dumą pokazywał żonie metalowe urządzenie, za pomocą którego można regulować ciąg w piecu. Na kuchennej płycie stały dwa pięknie wyszo­rowane piaskiem żelazne saganki, jeden większy, drugi mniejszy. Na ścianie wisiały białe warząchwie i chochle oraz dwie mniejsze łyżki. Nie miały zbyt wyszukanych ozdób, ale wystarczą i takie. Karl był dumny niczym ko­gut, bo wiele rzeczy zrobił i przygotował sam.

- Jak ci się podoba łóżko? - dopytywał się, prowadząc ją przez małą izbę ku szerokiemu posłaniu.

Maryjka zwróciła uwagę na szpary pomiędzy balami tuż nad łóżkiem. Uff, zimą będzie tu okropnie wiać! Musiała jednak przyznać, że łoże prezentuje się wspa­niale. Zostało zrobione z szerokich sosnowych desek, miało siennik wypełniony świeżą słomą. Posłanie wyglą­dało na miękkie, uginało się pod jej dłonią, wiedziała jednak, że wkrótce stanie się twarde i niewygodne.

Karl ozdobił deski oparcia rozpalonym żelazem. Nie­wielkie wzorki złożone z kropek i nierównych kresek. Maryjka musiała przypomnieć sobie piękne rzeźby Ran­dara, uśmiechała się jednak i chwaliła pracę męża, jak tylko mogła.

- Trafił mi się bardzo zdolny mężczyzna - powiedzia­ła, całując go w policzek.

On nie puszczał jej, nie chciał, żeby odeszła. Maryj­ka czuła, jak bardzo jest podniecony, ale ze śmiechem wymknęła mu się z objęć. Wyglądał na zakłopotanego, chyba było mu przykro.

- Będziemy mieli na to dość czasu, mój kochany. Ca­łą noc! Najpierw muszę obejrzeć resztę gospodarstwa.

Karl zapomniał o rozczarowaniu, z wielkim zapałem pokazywał jej obejście.

Weszli do niskiej obórki. Wciąż jeszcze była pusta, ale Karl przygotował miejsce dla krowy. W małej zagrodzie w głębi mogli trzymać parę kur. Owce i kozy również miały wydzielone dla siebie pomieszczenie na lewo od wejścia. Ulokuje się tam osiem do dziesięciu zwierząt. Była jeszcze w kącie wygrodzona stajenka dla barana.

Na niskim strychu nad obórką można składać siano.

Pod dachem znajdowały się też beczki na wodę i miej­sce, w którym można przechowywać liście suszone na paszę. Zdaniem Maryjki wszystko było bardzo małe. Nigdy nie zmieści się tu więcej paszy niż dla dwóch, trzech owiec. A gdzie ulokować zapasy dla krowy? Przy­pominała sobie przestronny strych w Meisterplassen i wysokie stosy suszonych liści, w których jako dziecko tak lubiła się bawić w chowanego. Każdej jesieni zbiera­no ich mnóstwo, ale zanim słabe źdźbła trawy zdołały się wiosną znowu wychylić z ziemi, zwykle zwierzęta zdążyły zjeść wszystko.

Nieśmiało próbowała podzielić się tymi zmartwienia­mi z Karlem, ale on poklepał ją tylko po plecach i za­pewnił, że wszystko będzie dobrze. Zwierzęta są przy­zwyczajone, że w zimie nie dostają zbyt wiele jedzenia. Zresztą nie muszą ich też trzymać dużo. Karl zamierzał kupić sześć owiec, wuj mu je obiecał. Zapłaci się wełną i dodatkową pracą w gospodarstwie wuja.

Teraz pokazywał jej resztę posiadłości. Nie trzeba by­ło wiele czasu, by okrążyć pola i zagrodę. Maryjka niepo­koiła się, że również poletka są małe i zaniedbane. Karl jednak wymachiwał rękami, czuł się gospodarzem, jakby posiadał na własność te zarośnięte chwastami działki.

- Boisz się, Maryjko, czy starczy nam paszy? A czy nie widzisz, jaka piękna trawa tutaj rośnie, chociaż nikt tego nie uprawiał od czterech lat? Wystarczy dla owiec i dla krowy, i jeszcze zostanie. Jeśli się tylko postaramy w czasie sianokosów i szczęście nam dopisze we żniwa, to możemy bez lęku oczekiwać następnej zimy. Krowę musimy przecież mieć, prawda? Tak byś mogła ubijać masło i sprzedawać sery właścicielowi naszej ziemi. Za­płaci nawet więcej niż innym, kiedy ty sama pójdziesz do niego ze smakołykami, ty, najładniejsza ze wszyst­kich gospodyń w okolicy!

Ujął ją wpół i zakręcił w kółko, Maryjka bała się jego gwałtownych pieszczot, trzymała się za brzuch i krzy­czała na niego półżartem.

Karl pokazał jej też zagajnik, który należał do gospo­darstwa. Mieli prawo wycinać tam drzewo na własny użytek. Poprowadził ją granicznymi ścieżkami aż do źródła, skąd mogli czerpać wodę. Na szczęście znajdo­wało się niedaleko domu, Maryjka oszczędzi dzięki te­mu wiele wysiłku.

- Chodź, żono, już wieczór. Wejdźmy do domu i sprawdźmy, czy w piecu jest dobry ciąg. Chętnie bym zjadł miskę gorącej zupy na kolację, to będzie pierwszy posiłek, jaki przygotujesz swojemu mężowi.

Spełniła jego życzenie.

A potem spełniła jeszcze wiele innych jego życzeń...

Gdy później leżeli spokojni i zadowoleni w swoim nowym łożu, Maryjka delikatnie przesunęła palcem po jego twarzy i powiedziała:

- W tym roku zostaniesz ojcem.

Zareagował tak spokojnie, że to ją niemal rozczarowa­ło. Westchnął tylko, jego oczy lśniły radośnie w półmroku.

- Domyślałem się tego. Kiedy...?

- Myślę, że jakoś na Boże Narodzenie. A może nawet troszkę wcześniej. Nie miałam okresu od czasu, kiedy... byliśmy ze sobą po raz pierwszy...

Zaczął mozolnie liczyć na palcach, na jej palcach.

- Siedem, osiem, dziewięć. Dziewięć miesięcy od koń­ca marca, to wypadnie pod koniec świątecznego miesiąca!

Pozwoliła mu w to wierzyć. Mimo wszystko niełatwo jest przecież stwierdzić, że dziecko przebywało trochę za krótko w brzuchu matki. Maryjka miała nadzieję, że ma­leństwo przyjdzie na świat nieduże, tak by można było są­dzić, iż urodziło się nieco przed czasem. Tymczasem ona znajdzie jakieś przekonujące powody, żeby wyjaśnić, dla­czego stało się to o miesiąc za wcześnie™ Żeby tylko nie miało rysów Justitiana! Po raz chyba tysięczny przypomi­nała sobie twarz syna pastora, porównywała z twarzą Kar­la. Kolorem włosów nie bardzo się różnili. Oczy też obaj mają jasne, podobnie zresztą jak ona. Karl był nieco silniej­szej budowy, bardziej krępy, miał duże ręce, gdy tymcza­sem dłonie Justitiana były wąskie i delikatne. Ale takie spra­wy nie mają znaczenia. Karl odziedziczył nos po swoich przodkach, duży i garbaty, dziecko z pewnością wolałoby takiego nie mieć... Justitian był dość pospolity. Jedyne, co zwracało uwagę w jego urodzie, to pozbawione miękkich płatków małżowiny uszne. No i ogólnie był znacznie przy­stojniejszym młodym mężczyzną niż jej mąż, Karl.

Znowu się czule objęli, czuli zmęczenie po długim dniu. Mimo to on raz jeszcze ożywił się w jej ramio­nach, a Maryjka nie mogła go odepchnąć. Stał się teraz delikatniejszy, dużo bardziej ostrożny. Dotykał jej pier­si z lekkim wahaniem, wchodził w nią powolnymi, nie­pewnymi ruchami, jakby się bał, że obudzi dziecko.

Maryjka obejmowała go mocno, jej ciało należało do niego, zanim jednak Karl osiągnął najwyższą rozkosz, Maryjka zasnęła w jego objęciach.

ROZDZIAŁ XIII

Jesień, 1704

Młoda kobieta z trudem wlokła się przez podwórze. Dźwigała na nosidłach dwa ciężkie wiadra z wodą, mamrocząc ciche przekleństwa, wciągnęła je do małej chatki, wiadra stuknęły głucho o futrynę, a woda rozprysnęła się na boki.

Kobieta miała na sobie niebieską suknię, rozciętą z przodu tak, by materiał nie uciskał wielkiego brzucha. Na to włożyła drugą suknię bez rękawów, podobną do fartucha, obszerną, okrywającą brzemienną postać.

Z hałasem odstawiła wiadra, posłała parę ostrych słów za kotem, który uznał, że najlepsze miejsce dla od­poczynku znajduje się na środku stołu.

Ciężko opadła na pieniek stojący przy drzwiach. Za­słoniła twarz rękami. O mało nie wybuchnęła płaczem.

Ale płacz i rozczulanie się nad sobą nie było w stylu Marji Oppdal. Należała do osób, które w trudnych chwi­lach raczej klną i wymyślają, kopią z rozmachem to, co staje im na drodze. Ciąża nie odebrała jej sił ani energii. Karlowi nieustannie imponowało tempo, w jakim żyła. A ponieważ skarżyła się tak rzadko, bez wahania składał na nią coraz więcej obowiązków w ich małej zagrodzie. On sam chodził po okolicy, sprzedając swoje silne ręce tym, którzy gotowi byli zapłacić najwięcej. Był to bardzo pracowity mężczyzna, znany z tego, że pierwszy wstawał od stołu i krzepkimi dłońmi ujmował kosę lub piłę. Często też słyszał pełne szacunku uwagi ze strony dużo od siebie starszych chłopów. Widział podziw w ich spojrzeniach. To miało dla niego wielkie znaczenie. Na­reszcie czuł się prawdziwym mężczyzną. Sam się sobie dziwił czasami, kiedy wspominał, że jeszcze niedawno był nieśmiałym, z pozoru ociężałym parobkiem o roz­bieganym spojrzeniu i zbyt długich rękach. Teraz jest dzierżawcą, mężem, a wkrótce zostanie ojcem.

Maryjka wiedziała, że Karl pragnie syna.

Mówili wyłącznie „on” o maleństwie, które nosiła pod sercem. Tylko czy to było maleństwo? Brzuch Maryjki stawał się okropnie wielki. A może tak tylko wy­glądał, ponieważ jak każda młoda dziewczyna miała bar­dzo wąskie biodra? Ole powiedział, że jest podobna do swojej babki, Liv. Ona też była mała i drobna. I stra­sznie, strasznie młoda, kiedy urodziła mamę.

Maryjka niezadowolona wyjrzała przez otwór okien­ny. W papierach, których wymagał pastor przed ślubem, dołożono jej parę lat. Teraz czuła, jakby naprawdę by­ła o wiele starsza. Leciutki wiatr igrał w koronach drzew wokół chaty. Brązowe i żółte liście, wirując jak w tań­cu, spadały na ziemię, Maryjka słyszała ich szelest. Po­rywisty wiatr przypominał o nieuchronnie nadchodzą­cej zimie.

Lato było marne. Takie wietrzne dni należały do naj­ładniejszych. Od początku czerwca padało nieprzerwa­nie. Zimny, siąpliwy deszcz, na zmiany z ulewami. Słoń­ce pojawiało się jedynie czasami, niczym pozdrowienie z lepszego świata, i grzało dzień lub dwa. A kiedy wy­dawało się, że może mimo wszystko uda się zebrać tro­chę ziarna, niebo otwierało się na nowo, ciskając strumienie zimnej wody na ludzi, zwierzęta i rośliny.

Zebrane w kopy siano stało od czerwca do sierpnia i było bardziej mokre niż w chwili, gdy je skoszono. Ta odrobina paszy, jaką udało się zgromadzić, nie miała żadnych wartości odżywczych, wszystko zostało wypłu­kane przez deszcz. Owce wróciły z górskich pastwisk wychudzone, już koło świętego Jana w górach zaczął pa­dać śnieg.

Maryjka nie była w stanie martwić się o zimę, nie te­raz. Postanowiła znaleźć sobie coś, co może uczyni ży­cie trochę bardziej znośnym. Rozejrzała się po izbie. Wi­dok był smutny i szarobury, gdziekolwiek spojrzała. Żółty bukiet z suszonych kwiatów pod sufitem stano­wił jedyną barwną plamę. Zajrzała do szafy, w której przechowywali jedzenie.

Może powinna ugotować Karlowi coś wyjątkowego na dzisiejszą kolację? Tego dnia również pracował bar­dzo ciężko, tym razem na własnej ziemi. Było jednak mokro i zimno, więc często zaglądał do domu równie przygnębiony jak ona. Ten wieczny deszcz pozbawił ich pierwsze lato wszelkiego blasku.

Nawet zwierzęta się skarżyły.

Krowa stała w obórce i patrzyła na ludzi wielkimi smutnymi oczyma. Z jednego płynęło coś jakby łzy. Ma­ryjka przemywała oko naparem z rzepiku i kwiatów czar­nego bzu. Miała wrażenie, że zwierzę jest jej wdzięczne za te zabiegi, więc zapisała sobie, że zioła działają na zwie­rzęta tak samo dobrze jak na ludzi. Pogładziła krowę, po­czuła pod grubą czerwonobrunatną skórą ruchy. Za jakiś miesiąc przyjdzie na świat cielę. Maryjka uśmiechała się z goryczą, przemawiając do krowy:

- Jedziemy obie na tym samym wózku. Rozumiem, jak się czujesz, moja Lito, rozumiem cię lepiej, niż myślisz...

Krowa zaryczała cicho, łagodnie, jakby w odpowie­dzi. Maryjka wierzyła, że tak jest naprawdę.

Na szczęście Karl nie zadawał trudnych pytań, jak się obawiała. Nigdy nie powiedział niczego, co by świad­czyło, że uważa, iż dziecko przyjdzie za wcześnie. Ma­ryjka widywała kobiety tuż przed rozwiązaniem, które jednak nawet w połowie nie były takie grube jak ona te­raz. A przecież pozostało jeszcze ponad miesiąc do wy­znaczonej przez Karla daty. Jej własny termin był wprawdzie znacznie bliższy, ale mimo wszystko ten brzuch wydawał się zbyt wielki.

Maryjka przygotowywała się na to, że będzie musiała sama poradzić sobie z porodem. Nie może przecież posy­łać po Kari na wiele tygodni przed terminem! Najwyżej spróbuje wezwać tutejszą babkę, jeśli się to okaże koniecz­ne. Najchętniej jednak by tego nie robiła, doświadczone kobiety wiele widzą. Akuszerka mogłaby się zorientować, że dziecko wcale nie przyszło na świat tak wcześnie, jak matka twierdzi. A ponieważ jest taka gruba, to i tak trud­no będzie przekonać inne kobiety o przedwczesnym po­rodzie. Maryjka postanowiła, że nie wpuści za próg żad­nej znachorki ani babki, wymyśli coś, by nikomu przez co najmniej miesiąc albo nawet dwa nie pokazywać mal­ca. Potem będzie mogła już się dziwić, jak szybko dziec­ko rośnie, jakie to ona sama ma tłuste mleko... Karl z pew­nością nigdy jeszcze nie widział noworodka, więc uzna, że jest malutki, nawet gdyby ważył ze dwadzieścia funtów...

Maryjka westchnęła głęboko, czuła ból w piersiach. Ale nie większy niż w czasie ostatnich dziesięciu, czternastu dni. Bardzo by już chciała mieć to wszystko za sobą. Tę­skniła za tym, by móc poruszać się lekko i swobodnie jak dawniej. Szczerze mówiąc, bardzo też tęskniła za gorący­mi objęciami Karla. On jednak nie ważył się jej dotknąć od tamtej nocy, kiedy obudzili się i zobaczyli na przeście­radle wielką plamę krwi. Maryjka się nie bała, lecz Karl był śmiertelnie przerażony. Uspokoił się trochę, widząc, że żona pracuje ciężko od wczesnego ranka do późnego wieczora.

- Dziecko da sobie radę. Nic nie jest ani mnie, ani je­mu - uspokajała go, a Karl jej wierzył.

Dziś na kolację będą naleśniki ze słoniną.

Karl wykrzykiwał radośnie na widok tego luksusu, zauważył jednak, że za tę samą cenę mogliby mieć dwa­dzieścia talerzy kaszy. I krzywił się trochę, że Maryjka nie oszczędza jajek. Uśmiechał się mimo to, jadł z ape­tytem i mlaskał, a po kolacji nadal był bardzo zadowo­lony. Maryjce podobały się te jego cechy, to połączenie rzeczowości z niemal dziecinną zdolnością do cieszenia się każdą chwilą.

- Hjelmhaug i Kvam stracili co najmniej połowę swo­ich owiec. Po opadach śniegu dzisiaj w nocy nie ma już nadziei, że je jeszcze odnajdą - powiedział nagle.

Maryjka poczuła, że naleśniki ciążą jej w żołądku. Wciąż czuła na języku pyszny smak jajek i słoniny. Do­bre samopoczucie ulotniło się jednak na myśl o szko­dach, jakie wieś poniosła tego lata. Nie miała odwagi myśleć o zimie. Na pewno nastanie głód. Mogła tylko mieć nadzieję, że właśnie jej dziecko będzie jeszcze wśród żywych, kiedy nadejdzie wiosna.

Karl najwyraźniej myślał o tym samym.

- Mamy szczęście, że udało nam się zdobyć krowę i trzy owce. Nie mówiąc już o kurach! Gdyby nie to, moglibyśmy tylko marzyć o naleśnikach.

- Tak, dobrze będzie mieć mleko. Żeby się tylko Li­ta szczęśliwie ocieliła. Dzisiaj czuła się chyba lepiej.

Przemyłam jej oko i myślę, że to pomogło. Jadła sito­wie, którego nacięłam.

- Moja zdolna żona! Jesteś mądra jak sam pastor!

Maryjka posłała mu wściekłe spojrzenie, choć prze­cież nie mógł wiedzieć, jak bardzo nie lubi takich kom­plementów. Poza tym na ogół to właśnie pastorzy czę­sto podejmowali się leczenia i ludzi, i zwierząt. Tylko nie Revelin. On nienawidzi wszystkiego, co ma jakikol­wiek związek z lekarstwami, kurowaniem i receptami. Przestrzega ludzi przed tego rodzaju sprawami, upomi­na, by nie okazywali braku wiary w swego Wielkiego Lekarza.

Maryjka zebrała talerze, wytarła do czysta noże z tłu­szczu ściereczką, której używała do smarowania cięż­kich żelaznych saganków, by nie rdzewiały.

Na dworze zaczynało zmierzchać. Wiatr jednak nie ustawał.

Wraz z nocą powrócił deszcz, rozpoczęło się znowu nieustanne stukanie o drewniany dach obórki.

Maryjka nie zapaliła lampy, siedzieli w słabym blasku ogniska, nie podejmując żadnej pracy. Maryjka zaczęła niedawno drzeć na kawałki jakąś starą bieliznę i przeście­radła. Zamierzała zrobić z tego ubranka dla maleństwa. Ale ta praca jej nie pociągała.

Położyli się do łóżka. Stukot deszczu bywa bar­dzo przyjemny, ale teraz to powracające od wielu mie­sięcy monotonne bębnienie nie dawało im spać. Maryj­ka na myśl o ciepłych promieniach słońca ogrzewają­cych skórę robiła się chora. Była blada, wyczerpana, pod oczami miała głębokie sine cienie.

Nie zgromadziła sił na spotkanie z zimą.

Nie miała żadnych przyjemnych wspomnień o na­grzanej słońcem ziemi ani pachnącym, miękkim, suszącym się w upale sianie. Tylko deszcz, deszcz, deszcz, któ­ry wkrótce przemieni się w śnieg.

Mimo to tęskniła za ciszą, jaką śnieg przynosi.

Ocknęła się nagle z uczuciem, że jest w łóżku sama.

Na dworze padało, nic nie uległo zmianie. Tylko Karl wstawał najwyraźniej w pośpiechu. Spodnie wisiały na kołku przy łóżku. Wyszedł na dwór jedynie w kaleso­nach i koszuli.

Maryjka zerwała się na równe nogi i szczelnie otuli­ła wełnianą chustką.

Chciała trochę zaczekać na wypadek, gdyby Karl wy­szedł tylko za potrzebą po niezwykle obfitej kolacji.

Ale on nie wracał. Wkrótce uświadomiła sobie dlacze­go. Poprzez smutny śpiew deszczu dotarł do niej żało­sny jęk. Jakby człowieka wijącego się w bólach lub echo czyichś wołań o pomoc, dochodzące z oddali. Ale to nie człowiek...

To Lita!

Maryjka natychmiast pobiegła do obórki, lampę, któ­rą niosła w ręce, zgasił wiatr. Szarpał też jej ciężkie ciało, kiedy próbowała przejść przez podwórze, zdołała jednak utrzymać się na nogach i dotarła w końcu do obory.

Wewnątrz paliło się światło.

Karl odwrócił się ku niej, gdy usłyszał, że stanęła w progu.

- Cielę się zbliża, Maryjko. Wydaje mi się... że nie jest całkiem dobrze...

Maryjka znowu zapaliła swoją lampę, w pomieszcze­niu zrobiło się jasno.

- Biedna Lita...

Krowa stała, dygocząc na całym ciele. Raz po raz wstrząsały nią silne dreszcze.

- To przecież jeszcze za wcześnie, prawda?

- Tak, co najmniej trzy tygodnie. Ale może się ułoży...

Maryjka kiwała głową. Błagalne spojrzenie Lity rani­ło jej serce. Widziała, że zwierzę cierpi. Coś było nie tak jak trzeba. Maryjka wielokrotnie przedtem widywała cielące się krowy, na ogół to niezbyt skomplikowane mi­sterium. Zwierzęta musiały co prawda walczyć, koszto­wało je to mnóstwo wysiłku, tak samo jak rodzące ko­biety, zwykle jednak wszystko kończyło się dobrze.

- Jak cielak jest ułożony? Karl potrząsnął głową.

- Szczerze mówiąc, nie wiem. Trudno to wyczuć... Dotykam czegoś, to muszą być tylne nogi...

Maryjka zmarszczyła czoło. Jeśli tylne nogi wycho­dzą najpierw, to małe może się zaprzeć. A teraz było już za późno, żeby je odwrócić. Silne skurcze macicy wypy­chały cielę, które tkwiło uwięzione jak w kleszczach.

- Muszę wrócić do izby, mam chyba środki. Spróbu­ję, czy nie pomoże tu to samo, co pomaga kobietom - wyjaśniła Maryjka. Pogłaskała kark Lity, poczuła, że zwierzę jest zlane zimnym potem. Lita jęknęła znowu. A potem, kiedy Maryjka wychodziła, wydała z siebie ża­łosny, pełen przerażenia ryk. Nogi jej drżały. - Opiekuj się nią, Karl. Daj jej wody, ile zechce. I podłóż jej tro­chę miękkiej słomy.

Walcząc z wiatrem wróciła do domu. Przetrząsała pół­ki i skrzynie w poszukiwaniu odpowiednich ziół. Kari wiele opowiadała jej o porodach, wymieniała co naj­mniej tuzin różnych mieszanek i herbat, które pomaga­ją w takich sytuacjach.

- Co my tu mamy... potrzebujemy chyba... Maryjka mamrotała do siebie pod nosem, wąchała garnuszki, bo było za ciemno, by mogła odczytywać napisy na małych karteczkach. Wybrała cztery różne po­jemniki, z każdego wyjęła solidną garść ziół. Dwa razy tyle niż potrzeba dla ludzi.

Zagotowała wodę, wzięła też trochę kropli, w które Kari ją zaopatrzyła w związku ze zbliżającym się poro­dem. Mają jakoby uspokajać skurcze...

Wymieszała wszystko w dużej misce. Spróbowała wywaru. Był gorzki. Lita będzie pewnie protestować, trzeba jednak wlać jej napój do gardła. Może Karl zdo­ła ją przytrzymać.

, Już miała wychodzić, gdy nagle usłyszała, że mąż tu­pie za drzwiami. Woda spływała mu z włosów po twa­rzy. Był brudny i wyglądał dziwnie, stojąc tak w starych kalesonach poplamionych gnojem i krwią. Patrzył na nią przerażony.

- Ona zdechła, Maryjko! Po prostu skuliła się i padła!

- Nie! To nie może być prawda!

- Tak! Tak! Och, Maryjko, musisz iść, musisz spraw­dzić, może zdołasz ją jeszcze ocucić... Boże drogi, co my zrobimy bez mleka!

Maryjka nie zważając na nic wypadła na dwór i co tchu pobiegła. Serce tłukło jej się w piersi, była bliska płaczu. Zatrzymała się w progu, patrząc na martwą Li­te, leżącą na podłodze obory. To nie może być prawda!

Położyła dłoń na karku krowy. Starała się wyczuć, poszukiwała.

Tutaj! Słabe nierówne uderzenia pulsu.

Jeszcze jedno.

- Życie jeszcze się w niej tli. Ale wszystko zmierza w jednym kierunku - powiedziała głośno. - Lita tego nie przeżyje, nieszczęsne, wierne zwierzę.

Karl patrzył zrozpaczony.

- Cielę... Stracimy również cielaka.

Maryjka słyszała w jego głosie nie tylko żal za utra­conymi pieniędzmi. Karl kochał to zwierzę. Przez całe lato przyjmował wszystkie ponure przewidywania do­tyczące zimy z wielkim spokojem. Nie widział wielkie­go niebezpieczeństwa, bo przecież mieli Lite. A mleko utrzyma życie i w nich, i w ich dziecku. Muszą tylko mieć pod dostatkiem paszy. O to właśnie Maryjka wal­czyła przez całe lato.

Krowa zadrżała lekko po raz ostatni pod pieszczota­mi jej rąk. Kobieta przemawiała do nieszczęsnego zwie­rzęcia, dziękowała mu. Głaskała miękką skórę wokół pyska. Dotykała zamkniętych teraz powiek. W obórce unosił się ostry zapach potu i strachu. Owce pobekiwa­ły niespokojnie.

Jak we śnie Maryjka podeszła do ściany, gdzie wisiał ukryty między dwiema belkami rzeźnicki nóż. Była jak­by nieobecna, kiedy nakazywała Karlowi, by przyniósł drugi nóż, trochę mniejszy i ostrzejszy.

Zdecydowanym ruchem przecięła gardło krowy. Tyl­ne nogi drgnęły gwałtownie, Maryjka wiedziała, że na­stąpi taka reakcja. Z rany buchnęła krew, kobieta zbie­rała ją do wiadra. To bardzo wartościowe pożywienie, przyda się ludziom.

Maryjka oparła się o wzdęty bok zwierzęcia. Wewnątrz coś jeszcze pulsowało.

Cielę walczyło o życie, teraz, kiedy strumień matczy­nej krwi został zatrzymany przez śmierć.

Kobiecie najpierw trochę drżała ręka, kiedy jednak zdecydowała się wykonać cięcie, zrobiła to pewnie i mocno.

Dwa płaty mięśni odsunęły się od siebie. Prawie nie było żadnej krwi. W stronę Maryjki wytoczył się duży balon, gotów w każdej chwili pęknąć.

Białe i niebieskie żyły. Mięśnie. Czerwone mięso szczerzyło się do niej. Zdecydowanie wykonała jeszcze jedno cięcie, tym razem niezbyt głębokie.

Buchnęła woda. Maryjka wsunęła jedną rękę do środ­ka, próbując wydobyć cielę. W drugiej wciąż trzymała nóż, krótkimi cięciami starała się uwolnić maleństwo.

W końcu cielę z plaskiem wylądowało na podłodze obórki.

Ledwie poruszało nogami.

Maryjka wycierała mały pyszczek spódnicą, uderzała zwierzątko po bokach, nacierała chude piersi. Nóżki by­ły takie cieniutkie, takie żałosne.

Przecięła pępowinę, stwierdziła, że to mała jałóweczka. Potem uniosła nowo narodzone zwierzątko w górę, próbowała nim potrząsać, rozpaczliwie masowała miej­sce, gdzie kryło się maleńkie zwierzęce serduszko.

Ale cielątko nie wciągnęło w piersi ani krzty dające­go życie powietrza.

Ono również zgasło.

Maryjka opadła na zalaną krwią i wodami płodowy­mi podłogę przy boku martwej jałóweczki. Zanosiła się płaczem.

Karl był w szoku, zdumiony odwagą i dzielnością swojej żony, która teraz siedziała zrozpaczona i przera­żona tym, co się stało.

- Powinnam była sobie z tym poradzić! Powinnam była sobie poradzić! Och, dlaczego nie działałam szyb­ciej, dlaczego...

Podszedł do niej, objął ją, chciał pomóc jej wstać, wy­prowadzić stąd. Jak najdalej od bólu i krwi, od całej tej grozy.

Maryjka skarżyła się cicho i tak żałośnie, że Karla zdjął zimny dreszcz. To nie była jego Maryjka, nie ta silna, zręczna, opanowana Maryjka. Widok załamanej żo­ny doprowadzał go do utraty zmysłów.

- Moja ukochana... Maryjko najdroższa... Nie powi­nienem był pozwolić ci na to, powinienem był odebrać ci nóż, powinienem...

Na wpół ją niósł, na wpół wyciągał z zalanej krwią obórki. Ujął ją pod pachy, poczuł, że nie jest taka cięż­ka, jakby na to wskazywał ogromny brzuch. Była napię­ta i rozdygotana, wspierała się o niego, a gdy w końcu udało mu się ułożyć ją w łóżku, przywarła do jego rąk i nie chciała go puścić.

- Zaraz do ciebie wrócę - powiedział ostrym głosem. - Muszę tylko wyciągnąć wnętrzności z krowy, trzeba uratować mięso.

Skinęła głową, była zadowolona, że Karl mimo nie­szczęścia potrafi myśleć przytomnie. Sama też się opano­wała, odzyskała trochę kontroli nad sobą. Nadal jednak czuła ból w sercu, a porażka, jakiej doznała, wydawała się tak nieznośna, że Maryjka mogłaby wyć.

Lita nie żyje, cielak też nie. Dlaczego nie potrafiła ich uratować?

I gdzieś w głębi duszy pojawiła się straszna myśl, że ze sobą też sobie nie poradzi. Że poród, który już nie­długo nadejdzie, może również ją zabić.

Maryjka nie chciała umierać.

Tylu rzeczy jeszcze nie zrobiła.

Gdyby teraz umarła, a dziecko razem z nią...

Kto by się wtedy zatroszczył o porachunki z Revelinem?

- Ja muszę żyć - szepnęła w stronę pustej izby. - Mu­szę sobie poradzić, muszę. Będziemy żyć, i ja, i moje dziecko. Moje dziecko!

Nie Justitiana i nie Karla. Moje.

Mam nadzieję, że to będzie dziewczynka. Mężczyźni są tacy słabi, myślała Maryjka.

W trzy dni później przyszła kolej na nią.

Przez ostatnie doby stała przy stole i przygotowywa­ła mięso, krajała i układała do wędzenia, soliła i mełła na kleistą masę. Mieszała krew z mąką i kawałkami sło­niny, gotowała wielkie, czarne krwawe kiszki. Wnętrz­ności zostały oczyszczone, serce ułożono w słonej wo­dzie. Maryjka nabrała odporności i powoli uwalniała się od niechęci wobec zjadania nieszczęsnego zwierzęcia. Głupie uczucia i śmieszne sentymenty znikną z pewno­ścią, kiedy żołądek zimą zacznie się domagać swoich praw, myślała trzeźwo.

Potrzebowali wszystkiego co jadalne na czekającą ich zimę. Może i tak byliby zmuszeni zaszlachtować Lite? A przynajmniej cielę... Teraz oba zwierzęta leżały w du­żych beczkach, starannie posolone.

Zdobycie ziarna było prawie niemożliwe. Karl zdołał kupić jedną jedyną beczkę, poza tym mieli trochę ziar­na siewnego. Zresztą i jedno, i drugie marnej jakości.

Mieli też trochę ryb i zapas kapusty.

Karl dostał od swego wuja wędzoną szynkę, a w skó­rzanym woreczku pod siennikiem leżało kilka lśniących monet.

Naprawdę nie należeli do najbiedniejszych. A skoro krowa padła, starczy paszy, by utrzymać przy życiu owce.

Na kolację zjedli świeżą kaszankę i popili wodą.

Dopiero kiedy Karl skończył jedzenie, Maryjka po­wiedziała mu, na co się zanosi.

Zerwał się na równe nogi, niemal ze złością. Przede wszystkim jednak przerażony.

- Już teraz? I czujesz się źle od rana? Ale dlaczego nic nie powiedziałaś, dlaczego nie poprosiłaś, żebym kogoś przyprowadził? A jeżeli... jeżeli... muszę sprowadzić... och, Boże drogi, to się dobrze nie skończy!

- Uspokój się. Mamy czas. Dziecka nie rodzi się tak z chwili na chwilę! Poród zaczął się za wcześnie, to chy­ba przez ten wysiłek w oborze... Zmęczyłam się bardziej, niż myślałam.

Przemawiała do niego, jakby miał cztery lata, on jed­nak nie chciał się uspokoić. Patrzył na nią coraz bardziej przerażony, dręczyły go wyrzuty sumienia.

Biegał tam i z powrotem, obejmował ją, szukał czapki.

- Musisz się uspokoić. Damy sobie przecież radę ty i ja, prawda?

- Nie! Nie! Muszę sprowadzić Kari albo Gjertrud, czy wystarczy czasu?

- Nie wiem - odparła szczerze. A on zdenerwowany przestępował z nogi na nogę. Patrząc na niego musiała się uśmiechać, po prostu zupełnie stracił głowę.

- Ale... ale... nie możemy przecież... może sprowadzę moją matkę?

Maryjka nie miała nic przeciwko tej cichej starej ko­biecie, która sprawiała sympatyczne wrażenie. Urodziła jedenaścioro dzieci i pewnie wiele o tym wie. Maryjka jednak nie chciała widzieć jej zdumienia, że dziecko uro­dziło się wprawdzie za wcześnie, ale jest tak pięknie roz­winięte i najwyraźniej donoszone.

- Jeśli to się okaże konieczne, to ją sprowadzisz - rze­kła stanowczo. - To przecież nie tak daleko, jeśli będzie­my jej potrzebować, zdąży na pewno...

- Maryjko, ale ja nigdy nie odbierałem porodu. Nie możesz wymagać ode mnie za wiele! Ja nigdy... nigdy...

- Zostaw to mnie! - ucięła Maryjka ostro. Karl był blady. Pocił się nieustannie.

- Nasze dziecko... pomyśl, że może się z nim stać to, co stało się z cielęciem... Może się niewłaściwie ułożyć i w ogóle...

Maryjka przytuliła go mocno do siebie. Poczuła ko­lejny skurcz. Brzuch zrobił się twardy. Przyjmowała te nieznane doznania z napięciem i ciekawością.

Przestała się bać, może dlatego, że on był taki bezrad­ny? Musiała być teraz silna za dwoje.

- Nie bądź takim mazgajem, Karl. To nic, że poród zaczął się kilka tygodni za wcześnie. Słyszałam o dzie­ciach, które przyszły na świat jeszcze wcześniej, a mi­mo to przeżyły - przekonywała go, próbując opanować drżenie głosu.

Bogu dzięki, że to kłamstwo. Gdyby poród rzeczywi­ście zaczął się przed czasem, odchodziłaby teraz od zmy­słów ze strachu o dziecko. Ale ono zamierzało się uro­dzić w normalnym czasie, było poza tym wielkie, musi być więc także silne niczym niedźwiadek. Karl będzie się denerwował jeszcze przez parę godzin, ale z pewno­ścią zapomni o całym strachu, gdy tylko zobaczy, że dziecko jest zdrowe i całe.

Krzątała się po izbie, skurcze nadchodziły i powoli ustępowały. Pod wieczór bóle się nasiliły i uznała, że najlepiej będzie się położyć.

Nie bała się wcale. Wiedziała przecież, że będzie bolało.

Wkrótce zauważyła, że oddycha znacznie szybciej, a nawet zaczyna dyszeć. Pozwoliła, by ciało decydowa­ło o sobie. Poczuła nowe, ostre skurcze w dole brzucha.

I oto pojawiło się dziecko.

Absolutnie cicho i bez wysiłku.

Karl stal przy łóżku i zagryzał wargi do krwi.

Maryjka zauważyła, że nie wygląda na całkiem przy­tomnego.

Ale gdy maleństwo leżące między jej nogami wydało z siebie głośny wrzask, w Karla również wstąpiło życie. Chwycił dziecko i stał przerażony, by nie ścisnąć za mocno. Zrozumiał jednak szybko, że musi pewnie obej­mować miotającego się noworodka. Pępowina zwisała niczym linka, Karl zdołał po dłuższym wysiłku ją prze­wiązać i odciął tak, jak go wcześniej Maryjka nauczyła.

Wtedy ona poczuła nowy, gwałtowny skurcz. Nad­szedł tak nieoczekiwanie, że krzyknęła głośno, skuliła się i znowu musiała zacząć przeć. Buchnął z niej stru­mień jasnoczerwonej krwi.

Karl niepewnie trzymał wrzeszczące maleństwo, po­czuł, że pokój zaczyna wokół niego wirować. Intensyw­ność wydarzeń przerażała go ponad wszelkie wyobraże­nie. To był zupełnie nieznany teren, całkowicie obcy dla młodego mężczyzny.

Maryjka dyszała i jęczała jak nigdy przedtem.

- Zaraz urodzę jeszcze jedno! - wysyczała przez zaci­śnięte zęby.

Karl nie pojmował, jakim sposobem może być taka opa­nowana.

Dziecko w jego objęciach umilkło. W okamgnieniu dostrzegł, że to dziewczynka. Drobne ciałko napięło się trochę, po czym mała buzia chwyciła własną rączkę i za­częła z wysiłkiem ssać.

Kobieta na posłaniu wydała z siebie kolejny, przecią­gły krzyk i jeszcze jedno maleńkie ciałko spoczęło na prześcieradle między jej nogami.

To dziecko nie krzyczało. Ku swemu przerażeniu Karl stwierdził, że Maryjka bezwładnie opadła na posłanie.

Zemdlała.

Stał jak skamieniały, potem jednak wiedziony jakimś pierwotnym instynktem położył maleńką dziewczynkę na wilgotnym brzuchu matki, sam zaś złapał drugie z bliźniąt i zaczął nim potrząsać gorączkowo. To chłop­czyk, dużo mniejszy od siostrzyczki.

Ciało chłopczyka było niebieskosine, wargi prawie czar­ne. Fakt, że to syn, napełniał Karla radością mimo całej grozy sytuacji.

Maryjka leżała jak martwa, lecz oddychała wyraźnie i dość miarowo. Zauważył, że spomiędzy jej nóg sączy się krew. Dziecko poruszyło się nareszcie, leciutko uchy­liło oczka.

Teraz on mi umrze, pomyślał Karl przerażony. Wy­gląda tak samo jak tamto cielątko. Ale jakby pod wpły­wem cudu maleńkie usteczka otworzyły się, piersi dziec­ka drgnęły i ze świstem wciągnęły powietrze.

Maleństwo zakwiliło.

Karl stał pochylony nad łóżkiem i tulił do siebie syn­ka. Nie odważył się go położyć, jedną ręką przeciął pę­powinę. I wtedy Maryjka odzyskała przytomność.

Leżała bez ruchu, ale oczy miała otwarte. Uśmiecha­ła się.

- Poradziłeś sobie, Karl.

Te proste słowa napełniły go niesłychaną dumą.

Maryjka drżała na całym ciele, kiedy podniosła się i wstała z łóżka. Sama usunęła łożysko, wrzuciła do pie­ca zakrwawione szmaty. Wyjęła czyste prześcieradło i małe ubranka.

Karl zagotował wody, maleństwa mogły zakosztować pierwszej kąpieli. Dziewczynka niemal przez cały czas krzyczała, chłopczyk natomiast leżał dziwnie spokojny. Wkrótce każde dostało swoją pierś i oboje ssali z prze­jęciem. Maryjka poczuła dotyk maleńkich usteczek i wzruszenie zalało jej serce.

Udało się.

Najgorsze mają za sobą.

Była zmęczona i oszołomiona, czuła się dziwnie. Ci­chutkie mlaskanie dzieci trafiało do jakiegoś miejsca w jej sercu, o którym dotychczas nic nie wiedziała.

Karl był tak wzruszająco przejęty, ani na sekundę nie odchodził od dzieci. Musiała mu przypomnieć, że trze­ba obrządzić owce.

Kiedy została sama, odsunęła kołdrę na bok.

Dokładnie oglądała maleńkie rączki i nóżki. Porów­nywała, szukała znaków, które mogłyby ujawnić, kto naprawdę jest ojcem dzieci.

Chłopczyk był nieduży i chudziutki. Wydawało się, że na pleckach ma za dużo skóry. Dokoła główki ster­czało parę kosmyków, równie ciemnych jak włosy mat­ki. Dziewczynka miała takie same, na dodatek Maryjka stwierdziła, że z buzi mała też jest do niej podobna. Có­reczka była większa, pełniejsza i w ogóle sprawiała wra­żenie lepiej zbudowanej. Gniewne małe oczka mogą przypominać głębokie studnie, kiedy mała będzie zado­wolona. Była zdecydowanie córką swojej matki.

Chłopczyk miał oczka jaśniejsze.

I nieduże uszka.

Jego małżowiny były pozbawione miękkich płatków.

ROZDZIAŁ XIV

Dzieci już prawie wcale nie płakały.

Skończyły pięć tygodni, zima zdążyła im pokazać, w jakim ponurym świecie się urodziły. Zbliżało się Bo­że Narodzenie, ale ani Maryjka, ani Karl nie czynili zbyt wiele przygotowań.

Głód od dawna czaił się za rogiem.

Mała chata tonęła w śniegu.

Sądzono, że może po takim mokrym lecie źródła się wyczerpały, ale nie, Pan na niebiesiech miał widać wciąż co zrzucać na ludzi. Maryjka myślała o tym z goryczą.

Ona sama była w znakomitej formie. Po porodzie czuła się znacznie lepiej niż przedtem. Wszystko zagoi­ło się jak trzeba, nic jej nie dokuczało, zdawała sobie sprawę, że naprawdę dopisało jej szczęście.

Dzieci jednak słabły z dnia na dzień.

Marja wiedziała, że to z jej winy, w piersiach miała coraz mniej mleka.

Pozwalała im ssać tak, że brodawki zaczynały krwa­wić. Z początku maleństwa dawały się oszukać, po kilku dniach jednak dziewczynka wypluwała pustą pierś i wrze­szczała wniebogłosy. Chłopiec przestawał po prostu ssać i odwracał buzię zrezygnowany, z żałosną minką.

Aż do tej chwili udawało im się utrzymać dzieci przy życiu, bo dokarmiali je cieniutką zupą z mąki. One jed­nak źle znosiły takie pożywienie, dziewczynka i tak była wciąż głodna, a chłopczyk cierpiał na nieustanną bie­gunkę.

Karl robił się z dnia na dzień bledszy. W dniu, kiedy wrócił z pustymi rękami od wuja, którego poszedł pro­sić o odrobinę mleka dla dzieci, szalał z bezsilnego gnie­wu. Maryjka nie była w stanie spojrzeć na bliźnięta, by nie odczuwać paraliżującego lęku.

W końcu Karl zdecydował się sprowadzić Kari i Gjer­trud.

Przywiozły ze sobą bańkę mleka, Kari mieszała je z przegotowaną wodą i dodawała jakichś kropli z bute­leczki. Gjertrud miała dla wnuków maleńkie ubranka i ciepłą, utkaną z najpiękniejszej wełny kołderkę. Na brzegach wyhaftowała śliczne ptaszki.

- Moje małe robaczki będą miały coś ładnego przed oczkami.

Maryjka zaciskała zęby i myślała, że to pewnie pocie­cha dla maleństw, które prawdopodobnie nie zobaczą prawdziwych ptaków pod ciepłym niebem. Kilka razy zamierzała sama je ochrzcić, bo bała się, że umrą bez sa­kramentu.

Teraz jednak pod troskliwą opieką obu starszych ko­biet dzieci odżyły. Karl też się uspokoił i mógł nawet wyruszyć do lasu wycinać drzewo, co od dawna zapo­wiadał. Na wiosnę zamierzał powiększyć chatę. I nie przyjmował do wiadomości, że dodatkowe miejsce dla dzieci mogłoby się okazać niepotrzebne.

Kobiety większość czasu spędzały z dziećmi. Maryj­ka z przyjemnością stwierdzała, że Kari jest silniejsza i prawie zdrowa, chorobliwy blask oczu zniknął.

- Wyglądasz naprawdę dużo lepiej - uśmiechała się do niej.

- I czuję się dobrze. Odzyskałam spokój - odpowiedziała Kari, spoglądając na połyskujący naszyjnik Maryjki. Gjertrud ze smutkiem kręciła głową.

- Nie powinnam była sprzedawać tamtej części.

- Gjertrud, co ty! Nie mogłaś przecież wiedzieć! - uspo­kajała ją Maryjka. - My same nie wiedziałyśmy. Szkoda tylko, że nie udało ci się go odkupić.

- Jedzenie jest ważniejsze - odparła Kari szorstko. - A jeśli ludzie z Dosen cieszą się tą ozdobą, to proszę bardzo, niech im służy. Ja czuję się teraz szczęśliwsza.

- A ja wolałabym odzyskać łańcuszek - rzekła Maryj­ka cicho. - Chciałabym się przekonać, czy obie części do siebie pasują.

Kari milczała przez jakiś czas, spoglądała to na jed­ną, to na drugą.

- Jeśli tak się stanie, to proszę, żeby to mógł być po­darunek ode mnie dla tej malutkiej.

Kari trzymała w ramionach dziewczynkę.

Gjertrud spojrzała na Maryjkę z wyrzutem. Najwyż­szy czas zanieść dzieci do kościoła! Pytanie tylko, kto je poniesie.

One obie są mi jak matki, myślała Maryjka. Jakie to dziwne, ja, która przez całe życie tęskniłam za matką, nieoczekiwanie mam dwie. Nie, mam przecież trzy. Ma­ria... gdyby ona tu była, wszystko ułożyłoby się samo, a tak muszę wybierać.

Pierworodną dziewczynkę powinna zanieść do ko­ścioła matka Karla. Tak nakazuje obyczaj. Drugie dziec­ko matka Maryjki. Tymczasem ona urodziła dwoje dzie­ci równocześnie.

- Sama zaniosę dzieci do kościoła - oznajmiła w koń­cu. - A wy obie będziecie matkami chrzestnymi.

Kari i Gjertrud patrzyły na nią zaskoczone, ale prze­cież wiedziały, że Maryjka zawsze znajduje niezwykłe rozwiązania. A im dłużej się nad tą sprawą zastanawia­ły, tym lepsza wydawała im się ta niekonwencjonalna propozycja.

- Revelin nie będzie zadowolony. On nie lubi takich pomysłów!

- Niedługo będzie miał inne zmartwienia - warknęła Maryjka cicho.

Kari przestraszyła się.

- Młodej matce nie przystoją takie ostre słowa!

Kari i Gjertrud pobyły kilka dni i zaczęły myśleć o powrocie do domu. Nie zabrały dość zapasów, by zo­stać na dłużej. Już i tak miały wyrzuty sumienia, że go­ścinność Maryjki i Karla poczyniła poważne spustosze­nia w ich spiżarni. Obiecały, że przyślą młodym mąki i chleba. W tym roku jednak fiord nie zamarzał, pada­jące na zmianę deszcze i śniegi czyniły wszelkie drogi nieprzejezdnymi. Łodzie z trudem przebijały się przez gęstą od drobnego lodu i śniegu wodę.

Ole nigdzie nie wyprawiał się tej zimy, po raz pierw­szy od bardzo dawna jego łódź zimowała na lądzie. Za­ziębił się jesienią i nie podjął jak co roku przed święta­mi wyprawy z piwem i innymi towarami. Postarzał się dosłownie z dnia na dzień. Kari tęskniła do niego.

- A więc spotkamy się przed świętami... Dbaj teraz o siebie i o dzieci, kochana. Poradzicie sobie, pij tylko dużo tej herbaty, którą ci przygotowałam.

Maryjka kiwała głową, obiecywała. Niesmaczny napój miał sprawić, że pokarm popłynie jej obficie z obu pier­si. Nie miała serca powiedzieć Kari, że od wielu tygodni pije już napary ziołowe, ale bez rezultatu. Wątpiła, czy ta mieszanka potrafi zdziałać cud. Młoda kobieta krzywiła się, ale była gotowa spróbować wszystkiego. Lęk przed zagłodzeniem dzieci na śmierć znacznie w obecności Ka­ri osłabł, ale teraz wracał ze zdwojoną siłą. Za wszelką cenę muszą zdobyć mleko.

Pewnej niedzieli w grudniu Maryjka zostawiła dzieci pod opieką Karla i wyruszyła szukać mleka.

Wiedziała, w których gospodarstwach są krowy. Nie chciała chodzić do najbiedniejszych ani do tych, którzy mają gromadę własnych dzieci. Mimo wszystko rozu­miała, że tam jej odmówią. Czasy nastały naprawdę ta­kie ciężkie, że odrobina mleka mogła decydować o życiu lub śmierci. A jaka matka zdecyduje się oddać mleko ob­cym dzieciom, skoro dla własnych brakuje jedzenia?

Pozostawały tylko cztery gospodarstwa, do których mogła się zwrócić: Flahammar, Stoi, Dosen oraz plebania.

Dziewczyna kuchenna we Flahammar wlała jej odro­binę drogocennego płynu do bańki, wyraźnie jednak dała do zrozumienia, że to się nie może powtarzać. Gospody­ni na Stoi skrzywiła się na prośbę, ale kazała nalać mleka, kiedy Maryjka zaproponowała jej pięknie tkaną krajkę w zamian.

- Dzisiaj ci dam, ale więcej nie przychodź, sami po­trzebujemy mleka. Niedługo święta, mamy wiele gąb do nakarmienia.

Maryjka dziękowała, ale w duchu przeklinała skąpą babę.

Wróciła do domu z mlekiem na dwa, trzy dni. Jeśli się nie skwasi, oczywiście. Sama też cieszyła się na choć­by parę kropel. Tęsknota za Litą objawiała się na różne sposoby.

Przez kilka dni dzieci chętnie jadły mieszane z wodą mleko. Maryjka spostrzegła, że nie rzucają się już z ta­kim zapałem na jej piersi. Wiedziała, że jeszcze trochę i żadne nie wyssie z nich już ani kropli.

Ponownie wyruszyła w drogę.

Tym razem skierowała się do Dosen.

Poprosiła o rozmowę z samym właścicielem.

Był to wielki, barczysty chłop, cuchnęło od niego pi­wem.

Maryjka przedłożyła mu swoją prośbę.

- Zrobiliście dobry interes z moją matką. Ozdoba, którą wam sprzedała, była warta o wiele więcej... choć to tylko połowa naszyjnika. Może więc moglibyście mi dawać trochę mleka, powiedzmy raz na tydzień? Moje dzieci pomrą z głodu...

Roześmiał jej się w twarz.

- Ty bezczelna babo! Twoja matka dostała sowitą za­płatę za ten zniszczony naszyjnik. Kupiłem go od niej, bo winien byłem przysługę Karlowi Oppdal. Ale teraz jesteśmy kwita, radźcie sobie sami! Tej zimy wielu bę­dzie miało podobne interesy jak ty. Nie mogę pomagać wszystkim! Nie mogę pozwolić, by codziennie przycho­dziły tu jakieś matki głodujących dzieci!

Maryjka nie mogła zrozumieć, że kuzynka tego czło­wieka tak dobrze kiedyś o nim mówiła. Zresztą ciekawe, czy ta dziewczyna jeszcze tu jest. Nie miała odwagi za­pytać, później jakoś się dowie.

Wstała z uniesioną głową. Zarzuciła chustkę na ra­miona takim wyniosłym ruchem, jakby chciała mu po­kazać, że nie jest pokorną żebraczką.

- Zaczekaj! Co ty tam masz? To znaczy na szyi... Maryjka przesunęła dłonią, stwierdziła, że łańcuszek wysunął się spod bluzki.

A więc karczmarz chciałby go mieć!

- Czy to nie... A to przeklęta baba! Sprzedała mi tyl­ko kawałek naszyjnika!

- To prawda. Druga część należy do mnie.

- Jakim sposobem zdobyłaś tę ozdobę czarownicy? - syknął groźnie.

Oczy płonęły mu wcale nie z nadmiaru wypitego piwa.

- Czarownicy?

- No tak, starej Anny. Anny, która umarła w więzien­nej piwnicy wieczorem, choć następnego dnia miała zo­stać ścięta. Nie słyszałaś tej starej historii?

- Nie. Opowiedz!

Maryjka z podniecenia nie mogła oddychać. Karczmarz widział, co się z nią dzieje.

- Opowiem, jeśli obiecasz, że sprzedasz mi swoją część.

- Nie! To moje! Wszystko, co mam po...

Nie dokończyła zdania, lepiej przemilczeć, po kim ma tę ozdobę. Na wypadek, gdyby historia, którą zna gospodarz, ujawniała zbyt wiele.

- Bardzo bym chciał wiedzieć, skąd ty to masz. Bar­dzo... ale domyślam się, że mi tego nie powiesz!

W jego oczach dostrzegała teraz respekt. To dodawało Maryjce odwagi. Wróciła do izby i usia­dła nieproszona.

- Opowiedz, gospodarzu!

- A sprzedasz naszyjnik? - Tak.

Szeroki uśmiech rozjaśnił jego okrągłą twarz. Usiadł wygodnie na stołku i ręce splótł na brzuchu.

Była to zupełnie niewiarygodna historia.

O czarownicy Annie, która jakieś czterdzieści lat te­mu została skazana na ścięcie. O pastorze, który wyłu­dził od czarownicy jej skarb. Ludzie odnaleźli część skarbu ukrytą pod kamieniami, wkrótce jednak zaczęły się rozchodzić pogłoski o srebrnych monetach i jakimś niezwykłym naszyjniku. Powiadano, że to właśnie ów naszyjnik dawał wiedźmie jej wyjątkową siłę. Plotki roz­chodziły się z Jostedalen, gdzie znajdował się dom An­ny, podawano je sobie z ust do ust. W końcu historia została tak zmieniona, że trudno ją było rozpoznać. Czarownicę zresztą też. Naszyjnik jednak był opisywa­ny nadzwyczaj dokładnie, karczmarz nie miał najmniej­szego problemu z rozpoznaniem go, kiedy Gjertrud przyniosła kawałek w brudnym gałganku.

- Ja bardzo lubię takie stare mistyczne historie - po­wiedział, pochylając się nad stołem ku Maryjce. - Lubię czarownice, magię, czarne sztuczki i wszelkie takie taje­mnice. Może i my moglibyśmy mieć jakąś wspólną ta­jemnicę, Marjo Oppdal?

Oblizywał się obleśnie, z obrzydzeniem zauważyła, że jego wzrok ślizga się po niej... Wstała. Popatrzyła na niego z góry.

- Kim była ta czarownica? - zapytała zdecydowanie. Gospodarz zwlekał, chciał się z nią drażnić.

W końcu jednak powiedział:

- To Anna z Jostedalen. Anna Lundestad. Urodzona pod koniec szesnastego wieku. Była stara jak nieszczę­ście, kiedy ją nareszcie dopadli. Ale i tak zdołała umknąć i psom, i pościgowi, choć szło za nią mnóstwo chłopa. Uciekła aż do naszej parafii, ale tu nastał na nią koniec. Szkoda tylko, że uniknęła katowskiego topora! To by było naprawdę wielkie wydarzenie, ludzie opowiadaliby sobie o tym przez dziesiątki lat. Wielu miało z nią po­rachunki, ale ja już tego nie pamiętam, to się działo w la­tach sześćdziesiątych zeszłego wieku...

- Czy ona miała dzieci? - zapytała Maryjka szeptem.

- Nie wiem. A zresztą, chyba tak, słyszałem, że miała rodzinę. Kiedyś była mężatką, ale mąż wcześnie umarł. Mieli jedno dziecko... Ono podobno zaginęło. Ludzie ga­dali, że orzeł je porwał, w każdym razie przepadło. Wiedźma nie miała dziedzica - zakończył karczmarz.

Podobało mu się, że Marja nie może oderwać oczu od jego ust i że całą sobą okazuje, jak bardzo jest zain­teresowana tą historią.

- Widzę, że ty też lubisz takie stare opowieści. Chy­ba jesteśmy z tej samej gliny, ty i ja...

Wstał i podszedł do niej. Maryjka nie ruszyła się z miejsca, ale bez słów ostrzegła go, by się nie zbliżał.

- Nie zapominaj, że obiecałaś mi oddać naszyjnik! Nie należysz chyba do takich, które cofają dane słowo, Marjo Oppdal?

Patrzył na nią wąskimi jak szparki oczyma.

- Nie. Ja dotrzymuję słowa. Ale nigdy nie obiecywa­łam, że oddam naszyjnik. I nigdy się też nie dowiesz, skąd go mam.

Mężczyzna uśmiechał się.

- Jak powiedziałem, lubię tajemnice - szepnął.

- Bardzo dobrze. W takim razie sprzedam ci naszyj­nik za jedną z twoich krów.

Chłop roześmiał się znowu tym swoim szyderczym śmiechem, który sprawiał, że Maryjka zaczynała się źle czuć.

- Za krowę? Co ty sobie myślisz, głupia babo! Nie wyobrażasz sobie chyba, że dam ci krowę za kawałek mosiądzu?

- Dasz! Bo podzielony naszyjnik ściągnie na ciebie nieszczęście. Jeśli zdobędziesz obie części, jego siła bę­dzie wspierać ciebie, a nie mnie.

- Zdawało mi się, że nic nie wiesz o tym naszyjniku - wtrącił podejrzliwie.

Maryjka przywołała na pomoc całą swoją sztukę ak­torską, dramatycznym gestem odrzuciła w tył piękne włosy i patrzyła mu prosto w oczy. Podeszła bardzo bli­sko i powiedziała cicho:

- Wiem więcej, niż możesz przypuszczać, gospoda­rzu. Może nawet opłaci ci się żyć ze mną w przyjaźni...

Karczmarz z przerażeniem stwierdził, że widzi oto pośrodku własnej izby jedną z czarownic, o jakich do­tychczas tylko śnił nocami. Wyczuwał niezwykłą siłę tej kobiety, kiedy szła ku niemu. Patrzył jak zahipnotyzo­wany, nietrudno było uwierzyć w jej słowa.

- W porządku - bąknął pod nosem. - Dostaniesz kro­wę, ale pod warunkiem, że sam zdejmę tę ozdobę z two­jej szyi.

Zgodziła się na to. Cóż to ma za znaczenie, naszyj­nik był zniszczony i nic nie znaczący w porównaniu z tym dziedzictwem po matce, jakie zamierzała odzy­skać, kiedy dokona już rozrachunku z pastorem. Nato­miast informacje, jakie zdobyła od karczmarza, mają większe znaczenie, niż ozdoba kiedykolwiek miała rów­nież dla Kari. Maryjka cieszyła się, że przekaże jej roz­wiązanie zagadki.

Karczmarz mocował się z zapięciem, które zaplątało się we włosy Maryjki. Łaskotał ją w kark, ale nie powie­działa ani słowa. Nawet wówczas, kiedy z obrzydze­niem poczuła jego wilgotne wargi na swojej skórze. Za­nim zdążyła się odwrócić, by wymierzyć mu policzek, odskoczył z naszyjnikiem w ręce.

- Zegnaj, Marjo Oppdal. I dbaj dobrze o krowę. Maryjka wyszła bez słowa pożegnania.

Matka Karla też wiedziała co nieco o dawnych spra­wach i mogła uzupełnić opowiadanie karczmarza. Wkrótce Maryjka miała już pełny obraz. Teraz, kiedy poznała tę fantastyczną historię, brakowało jej ozdoby. Ale jedno spojrzenie na syte i zadowolone dzieci sprawiało, że prze­stawała żałować. Dzieci rosły jak na drożdżach, z każdym dniem stawały się większe. Krowa dawała pod dostatkiem pysznego mleka, pół wiadra dziennie. Wystarczało dla dzieci i do kaszy, od czasu do czasu Maryjka ubijała też osełkę masła. Nigdy bowiem nie dawała maleństwom śmietany, wiedziała, że to by im zaszkodziło. Na począt­ku podawała im mleko przez zwinięty w rulon gałganek, który wciąż musiała zanurzać w kubku z mlekiem. W ten sposób karmiła dzieci do syta. Z czasem zaczęła podawać im po kilka kropli na łyżce. Dziewczynka natychmiast pojęła, jak szybko dzięki temu pożywny napój spływa do buzi, i piła bez kłopotu. Chłopczyk natomiast krztusił się i kaszlał, robił się wtedy siny. Zresztą ze szmatki też ssał z trudem. Maryjka kręciła smutno głową, patrząc na to dziecko, które spoglądało na nią, jakby przerażone, że znowu zacznie je karmić łyżką.

- Czy ty nie rozumiesz, co jest dla ciebie dobre? - wzdy­chała. Mała córeczka też zdawała się ze zdumieniem krę­cić główką i Maryjka musiała się śmiać. Każde z dzieci miało swój charakter. Toż to już prawdziwi ludzie!

Kari przeżyje swój wielki dzień, kiedy weźmie dzieci na ręce i zaniesie je do kościoła. Nie mówiąc już o tym, jak się ucieszy, kiedy Maryjka opowie jej tę najbardziej tajemniczą historię jej życia.

Stanie się to w trzeci dzień świąt Bożego Narodzenia.

Tego dnia wiele dzieci będzie ochrzczonych.

Pastor Revelin zadba pewnie, by bliźnięta Oppdalów jako ostatnie dotarły przed ołtarz Pana. Dla Maryjki nie miało to jednak znaczenia.

Dokładnie w tym momencie, kiedy Karl wsiadał do łodzi, by wyruszyć po matkę Maryjki, Ole Seiderstad zasłonił ostrożnie twarz swojej ukochanej.

Gjertrud szeptała coś cichutko, pewnie modlitwy za zmarłych.

Wszystko stało się tak nagle.

Po południu Kari położyła się, żeby trochę odpocząć.

W jakiś czas potem wezwała oboje do siebie i powie­działa po prostu:

- Za chwilę umrę.

Zaczęli protestować, spoglądali na siebie wystraszeni, nie wiedzieli, co począć. Kari nie wyglądała na chorą, czoło nie było gorące, oczy nie błyszczały.

- Czuję, że nadchodzi mój koniec. Czuję się... taka lekka, niemal radosna. Smutno mi tylko, że muszę was opuścić. Proszę was, nie płaczcie!

Starali się więc uśmiechać do niej.

Kari pożegnała się z obojgiem. Wydała dyspozycje, jak chce być pochowana. Powiedziała Gjertrud, że wszy­stko, co posiadała, powinna dostać Maryjka, prosiła, by Ole załatwił u pastora pozwolenie na grób koło kościo­ła, jeśli to możliwe.

- Jak najbliżej fiordu - mówiła z uśmiechem. Potem uśmiech zbladł, na twarzy Kari pojawił się wy­raz bólu.

- Dzieci Maryjki... już ich nie zobaczę. W każdym ra­zie na tym świecie. Musicie im o mnie opowiedzieć - wyszeptała.

Ole wiedział, że największy ból sprawiała Kari bezdzietność. On sam nie cierpiał na myśl o tym, że jego śmierć będzie też końcem rodu, ale ona pragnęła potomstwa.

Wkrótce Kari odpłynęła w pustkę, choć dwoje jej przy­jaciół nie chciało przyjąć do wiadomości, że to już koniec.

Nie wierzyli, dopóki nie rozległ się znowu ów dziw­ny, dziecięcy głosik, który już kiedyś słyszeli... wówczas w rozpaczliwym krzyku.

Teraz docierało do nich coś, co przypominało raczej radosne gaworzenie.

Gjertrud żegnała się. Ole nie wiedział, co robić, sie­dział po prostu i ściskał pokrytą zmarszczkami dłoń, która tylekroć głaskała go po włosach.

- Mama... mama... Mama Anna!

Słyszeli jedynie szept, ale słowa brzmiały bardzo wy­raźnie.

Kari raz jeszcze utkwiła wzrok w dwojgu siedzących przy łóżku ludziach.

- Widziałam ją... mamę... ona na mnie czeka, wciąż mnie szukała... idę do niej.

Zamrugała parę razy, nie uroniła ani jednej łzy. I po chwili zgasła.

Ole nie potrafił płakać. Najchętniej uciekłby teraz na brzeg, do łodzi, Gjertrud natomiast padła na kolana przy łóżku i szlochała. Ta na ogół taka spokojna osoba teraz nie potrafiła się opanować. Ole z trudem przeły­kał ślinę, on również ukląkł przy łóżku, objął ramiona­mi obie kobiety, poczuł, że Kari jest już całkiem zimna.

- Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świę­tego i naznaczam cię tym krzyżem na znak zjednoczenia...

Maryjce nie podobało się określenie „grzeszny synu człowieczy”, uznała jednak, że lepiej nic nie mówić. Dzieci powinny być przecież ochrzczone.

Podawała je stara matka Karla. Chłopiec otrzymał imię Karl Martin po swoim ojcu i dziadku. Dziewczynkę zgo­dnie z życzeniem Maryjki nazwano Kari Amelia. Dzięki temu pamięć po Kari będzie nadal żyć, Amelia zaś to ładne imię, przyjemnie je wymawiać. Maryjce przywodziło ono na myśl miód i wschód słońca, i wszystko, co piękne.

Widok Karla wracającego do domu samotnie w pustej łodzi był dla niej bolesnym ciosem. Na wieść o śmierci Kari coś w niej pękło.

Rozpaczała i robiła sobie wyrzuty, że nie było jej przy łożu konającej staruszki. Cierpiała też bardzo, że nie mo­gła jej opowiedzieć historii naszyjnika. Opowiedziała za to Olemu.

On też przyjechał na chrzciny, ubrany na czarno, dziwnie mały, z siwą brodą. Ze zdumieniem słuchał jej relacji, na koniec złożył dłonie i zamknął oczy. Nigdy przedtem nie przeżył takiego religijnego uniesienia.

- Ona ją odnalazła, Maryjko. Nie skonała nie wiedząc, kim jest. Zobaczyła matkę... - Ole popatrzył na Maryjkę, jakby prosił o wybaczenie. - Ktoś na nią czekał... po tamtej stronie.

Brzmiało to tak, jakby zapewniał, że Ziemia jest okrą­gła...

Maryjka pojmowała, że Ole nie umie sobie poradzić z przekonaniami, na których opierał całe swoje życie, że teraz się to wszystko rozsypuje. Chciała go pocieszać, tłu­maczyć, próbowała budować pomost pomiędzy wiarą a zwątpieniem Olego. I dopiero w tym momencie uświa­domiła sobie, jaki on naprawdę jest zmęczony. Jaki stary.

Wiedziała, że i on wkrótce podąży w ślad za swoją Ka­ri. To dlatego nie płakał na pogrzebie. Ale dzisiaj, w tym radosnym dniu, stoi przed nią z pochyloną głową, prze­słania ręką oczy.

Dziecko w jego ramionach machało rączkami i chwy­ciło miękką brodę. Pociągnęło mocno.

Uniósł małą dziewczynkę do swojej twarzy.

Maryjka nie słyszała żadnego dźwięku, widziała jednak, że Ole wymawia szeptem imię maleństwa.

Fala wzruszenia podeszła jej do gardła, ledwie była w stanie oddychać. Żałowała, że nie powiedziała mu te­go wcześniej, miała przecież tyle okazji. Ole... Czy on wie, ile dla niej zawsze znaczył?

Nie mogła teraz odszukać jego wzroku.

- Jaki on podobny do ojca! - zawołała gospodyni z Hov, kiedy wynieśli dzieci z kościoła. Odsunęła nieco okrycie ze skóry, w które maleństwa były poowijane, i napotkała gniewne spojrzenie niebieskich oczu.

Maryjka potwierdziła skinieniem, a Karl napuszył się niczym kogut.

Revelin zamknął czarną księgę i zgasił świece na ołta­rzu. Stał na schodach pod wysokim portalem i wpatry­wał się w swoje owieczki rozproszone po cmentarzu wokół kościoła.

Pod pachą niósł dary od rodziców chrzczonych dzi­siaj dzieci. Jeden z darów to farbowana na niebiesko we­łna od Maryjki. Na krótką chwilkę młoda matka spoj­rzała w bezbarwne oczy proboszcza. On wolno skubał włóczkę palcami, rozciągał nić. Źle uprzędziona... Pod­szedł do Oppdalów.

Maryjka nie spuszczała z niego oczu, ale on także nie odwrócił wzroku. Krzywy uśmiech trwał jak przylepio­ny do warg i Maryjka przysięgła sobie, że kiedyś go stamtąd zetrze własną krwią pastora.

- Strzeż się, Marja Mariasdatter - powiedział cicho Re­velin, wyciągając chudy palec w stronę zawiniątka, któ­re trzymała w objęciach. Gwałtownie przytuliła do sie­bie dziecko, jakby pastor był zarażony. - Płynie w tobie zła krew, Marja Mariasdatter. Strzeż się tedy, bym nie musiał wypełnić mego pasterskiego obowiązku wobec tych owieczek Pana... Ty znasz moją władzę, kobieto!

Przyciskała dziecko do piersi, ale nie czuła strachu. O ile dobrze zrozumiała, pastor groził, że odbierze jej dzieci. Był jakiś żar w jego bezkrwistej twarzy, który sprawiał, że Maryjka wysoko uniosła głowę, choć tam­ten mówił o swojej władzy.

- Chodzi o to, że twoją władzę, pastorze, już pozna­łam - syknęła. - Ty natomiast nie znasz mojej...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Cory zycia 07 Oko Za Oko
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
Lerum May Grethe Córy Życia 04 Zerwane kajdany
Lerum May Grethe Cory zycia 13 Taniec Aniolow
Lerum May Grethe Cory zycia 16 Zamie
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum May Grethe Cory zycia 28 Srebrne Zwierciadlo

więcej podobnych podstron