MAY GRETHE LERUM
OKO ZA OKO
ROZDZIAŁ I
Meisterplassen, 1703
Maryjka zebrała całe naręcza ziół i kwiatów, bowiem około dnia świętych
apostołów Piotra i Pawła rośliny posiadają specjalną moc. Wszystkie zostały rozłożone
do suszenia, każda odmiana w odpowiednim dla siebie miejscu: niektóre umieszczono w
przewiewnym chłodzie, inne porozwieszano na nasłonecznionych ścianach.
Ciemnowłosa dziewczyna stała, trzymając w dłoniach lśniący kawałek metalu. Mrużyła
oczy w blasku wspaniałego czerwcowego słońca.
- Gjertrud, powiedz mi teraz tak szczerze, czy ja jestem do niej chociaż trochę
podobna?
Poprawiała włosy przed kawałkiem wytartego srebrnego lusterka. Odbicie było
niewyraźne, ale mimo to widziała swoje rysy i długie, czarne włosy, które tylko latem
stawały się odrobinę jaśniejsze, pojawiały się w nich brunatno rude pasemka, zwłaszcza
w ciągu długich dni spędzanych na górskim pastwisku.
Kobieta, która wyglądała jak jej matka, nie zaraz odpowiedziała. Skrzywiła się
lekko na to bezceremonialne pytanie, jakby było w nim coś bluźnierczego. Dla niej
równie dobrze Maryjka mogłaby zapytać, czy nie jest trochę podobna do wielkiej Maryi,
Matki Bożej.
Ale ona pytała tylko o własną matkę. O Marię... Marię, jedyną przyjaciółkę
Gjertrud, osobę, która na zawsze wyryła głęboki ślad w jej sercu.
Gjertrud wyprostowała się nad balią pełną letniej, brudnej wody. Obie kobiety
prały właśnie piękne kilimy, które, jak sięgnąć pamięcią, zdobiły drewniane ściany izby
w Meisterplassen.
- Podobna do niej? Taaak... Z pewnością jesteś podobna. Ale bardziej jeśli chodzi
o serce, moim zdaniem. Jesteś wrażliwą dziewczyną, rozumiesz więcej niż zwyczajni lu-
dzie, potrafisz pytać tak, że nikt nie umie ci odpowiedzieć. Ona też często tak robiła...
Gjertrud odwróciła wzrok. Maryjka nie dawała za wygraną, domagała się
odpowiedzi.
- Ona miała jasne włosy, prawda? I była bardzo piękna... Musiała być piękna...
- Ciii, dziewczyno! Mówisz tak, jakby jej nie było wśród żywych!
Maryjka westchnęła. W jej ciemnoniebieskich oczach pojawił się upór. Teraz
latem twarz miała opaloną i kontrast pomiędzy czarnymi włosami a jasną cerą nie był
taki uderzający.
- Dla mnie prawie tak jest - syknęła przez zaciśnięte zęby.
Gjertrud potrząsnęła głową, jakby chciała pozbyć się nieprzyjemnego uczucia,
znowu zgięła plecy nad praniem i przerzucała ciężkie tkaniny z jednej balii do drugiej
tak, że woda chlustała na boki.
- Ona nie umarła! Ona żyje, gdzieś tam na Północy, niech Bóg ma ją w swojej
opiece. I na pewno któregoś dnia...
- ...wróci do domu, tak? Dziękuję, powtarzasz mi to od piętnastu lat, a tymczasem
jedyne, co się w tej sprawie zmieniło, to to, że ojciec również przepadł!
Gjertrud dostrzegła wyraz goryczy w smutnej twarzy dziewczyny. Pożałowała
swojej szorstkości. Ta biedna mała wciąż z pewnością tęskni za ojcem. Zresztą kto tego
nie robi? Gjertrud też musiała tłumić w sobie wiele bolesnych uczuć, odkąd Randar
wyruszył, by odnaleźć Marię, która została zesłana na Północ do obozu rybackiego.
Ledwie zdołała uniknąć stosu! Na szczęście żona tego strasznego pastora Revelina
zdążyła przed śmiercią wyznać całą prawdę, opowiedziała o intrydze, jaką oboje uknuli.
Sąd nie mógł jednak Marii całkiem uniewinnić, zeznawało przeciwko niej zbyt wielu
świadków. Czarownica Maria. Mądra Maria. Znachorka. Niektórym jawiła się jako anioł,
innym jako grzeszna kusicielka. Dla Gjertrud była niemal świętą. Dla małej Maryjki
pozostała imieniem... Dla Randara była opętaniem. To dlatego porzucił dom, odszedł, by
odszukać ukochaną.
I znalazł ją.
Gdzieś na Północy, na skalistej wysepce, gdzie kobiety przetrzymywano jako
niewolnice. Zmuszane do ciężkiej pracy, sprzedawały się każdemu rybakowi, który był w
stanie zapłacić kilkoma suszonymi rybami lub odrobiną wódki...
Gjertrud czekała na Randara bardzo długo. Zanim wyjechał, dowiedział się, co
ona nosi w sercu. Jakie straszne mary dręczą ją co noc, ponieważ pokochała męża swojej
przyjaciółki i wybawicielki.
Obiecał, że wróci do domu i do niej. Obiecał, że się nią zaopiekuje, obiecał, że
będzie ojcem dla jedynej córki.
Ale tam na Północy odnalazł Marię. Los się do niego uśmiechnął i stało się tak, że
wszyscy uwierzyli, iż jest prawnym nadzorcą obozu na wyspie Skjaervaer.
Dlatego tam został.
Dlatego córce zostało jedynie blade wspomnienie ojca.
Gjertrud wyciągnęła zaczerwienioną spracowaną dłoń, ociekającą teraz
mydlanym ługiem. Pogłaskała dziewczynę po włosach.
- Moja najdroższa... Wiem, ile musiałaś wycierpieć. Ale pewnego dnia... pewnego
dnia zrozumiesz. Pewnego dnia...
- Nie! Ja nie chcę rozumieć! I nigdy, nigdy nie wybaczę temu pastorowi, który
posłał moją matkę na zatracenie. Odebrał jej zagrodę i ziemię, pozbawił ją wszelkiej czci,
ukradł plebanię i wszystko co miała! Ale czy go to zadowoliło? Nie, on musiał ją jeszcze
posłać na śmierć! Bo ten rybacki obóz... nie jest dużo lepszy od śmierci, prawda? Gdyby
umarła, mogłabym przynajmniej zapomnieć, nie musiałabym przez całe życie nosić w
sobie tej przeklętej tęsknoty...
Wybuchnęła płaczem.
Gjertrud zostawiła pranie, przytuliła do siebie szlochającą dziewczynę. Serce jej
krwawiło na widok cierpień tego dziecka. Troskliwe dłonie gładziły po plecach, cicho
szeptane słowa przenikały przez zasłonę ciemnych włosów, pod którymi ukrywała się
twarz Małej.
Trudnym dzieckiem była ta jej Maryjka. Myślała za wiele. Nie była w stanie
pogodzić się z wyrokiem losu.
Jaka niepodobna do siostry Sunnivy! Tamta też wycierpiała niemało, też została
jako dziecko sierotą pozbawioną ojca i domu. Nawet teraz, kiedy była gospodynią na
Gurvin, los nie szczędził jej prób. Sunniva urodziła i pochowała dwóch synków. Chyba
już nie będzie dzieci w ich izbie. Bogu dzięki, że ma przy sobie Bjornara...
Maryjka przestała szlochać, rozejrzała się, zawstydzona wybuchem.
- Wiesz, Gjertrud, czasami wszystko się we mnie tak strasznie burzy. Niekiedy...
nie jestem w stanie tego opanować. I zawsze potem wiem z coraz większą pewnością, że
muszę coś zrobić. Muszę... oddać. Muszę spojrzeć w oczy temu człowiekowi, dowiedzieć
się, kim jest sprawca mojego nieszczęścia. Muszę poznać pastora z Lyster.
Ostatnie słowa niemal wypluła, Gjertrud znowu poczuła w żołądku szpony
strachu. Nie rozumiała gwałtownej nienawiści tej dziewczyny, była wobec niej równie
bezradna jak matka piskląt wobec zbliżającego się podstępnie drapieżnika. Kiedy Małą
ogarniały myśli o zemście, stawała się kimś innym, kimś obcym, i była wtedy zupełnie
niepodobna do swojej matki.
Może to krew kata, którą nosiła w swoich żyłach, powodowała ten straszny,
oślepiający gniew, tę zdolność do zapominania o całym świecie w strasznej potrzebie
odwetu wobec ludzi, którzy ją skrzywdzili?
Gjertrud bała się, że Maryjka będzie jedną z tych osób, które potrafią zabić w
obronie ukochanych. Bardzo jej się to nie podobało.
Że też taka śliczna dziewczyna... że może być taka zatwardziała w gniewie!
Gjertrud robiła sobie wymówki. Bo nie było chyba słuszne, że przekazywała temu
dziecku własną gorycz. Nie postępowała właściwie, przedstawiając Małej obraz matki
jako niemal świętej, którą zniszczył podstępny pastor... Ale opowiadania o matce były
największą radością Maryjki od najwcześniejszego dzieciństwa.
Biedna Mała...
Zanim ojciec wyruszył na poszukiwanie matki, dziecko długo tuliło się do niego,
zadając mnóstwo nieprzyjemnych pytań. Gjertrud obawiała się, że dziewczyna jeszcze
teraz boryka się z podejrzeniem, iż ojciec jej nie kochał...
- Maryjko, myślę, że powinnyśmy zrobić sobie przerwę.
Gjertrud celowo nie powiedziała „moje dziecko” ani „maleńka”, chciała bowiem
podkreślić, że teraz rozmawiały jak kobieta z kobietą. Maryjka uśmiechnęła się blado,
delikatny wiatr osuszył już łzy. Odłożyła srebrne lusterko. Wylały wodę i ciężką balię
zabrały ze sobą na brzeg, gdzie miały wyłożyć kilimy do płukania.
Przy posiłku Gjertrud próbowała wrócić do tamtej rozmowy. Chciała poznać
najgłębsze myśli Maryjki, ale to było tak, jakby chcieć złowić węgorza w sieć. Młoda
dziewczyna wymykała się, nie chciała zwierzeń. Znowu w jej oczach pojawił się tamten
wyraz uporu, który sprawiał, że Gjertrud przenikał zimny dreszcz i doznawała wyrzutów
sumienia.
Czy to nie ona sama ukształtowała w Maryjce te uczucia?
Marja z radością wstała od stołu, gdy posiłek dobiegł końca. Była już zmęczona
tym dniem, tęskniła, żeby zostać sama, żeby pójść do swojego tajemnego miejsca wy-
soko w górach. To tata ją tam zaprowadził na krótko przed swoim wyjazdem.
Zaprowadził tam również Sunnivę, kiedy pewnego razu musiała w spokoju pomyśleć.
To było święte miejsce.
Gdy Maryjka siedziała na wielkim kamieniu, który zwłaszcza z daleka sprawiał
wrażenie, że chwieje się niepewnie na krawędzi skały i może lada chwila runąć w dół,
czuła się wolna.
Tam na górze myśli płynęły swobodniej, były spokojniejsze i bardziej świadome
celu. Przypominały rzekę, wijącą się w dzikich zakolach, omijającą wielkie głazy, by
dotrzeć do szerszego, wygodniejszego koryta...
Maryjka nie wspomniała ani słowem o praniu, po prostu podziękowała za
jedzenie i wyszła.
Lekko wspinała się po piargach i kamieniach, przedzierała przez zarośla i ledwo
widoczne górskie ścieżki. Wiedziała, że tędy nikt za nią nie pójdzie. Nikt bowiem, kto
nie znał dokładnie każdego odcinka, nie mógł nawet przypuszczać, że ten szlak można
pokonać. Kiedy spoglądała w górę, wzrok napotykał nagie skały i gładkie zbocza. To
naprawdę niebezpieczny teren, niedostępny.
Wiedziała też, że wkrótce znajdzie się na górze, ostatni kawałek drogi wiódł
jednak przez osypisko pełne porosłych mchem, poruszających się przy każdym
dotknięciu głazów. Ale ojciec pokazał jej, gdzie można bezpiecznie postawić stopę.
Fiord w dole połyskiwał błękitem, tylko gdzieniegdzie mieniła się plama zieleni.
Widziała stąd okolicę daleko aż do Sogndal, wzrok sięgał hen, do przylądka
przesłaniającego osady na tamtym brzegu.
Meisterplassen leżało samotne, po złej stronie fiordu.
Maryjka myślała jednak, że przecież to właśnie oni mają najpiękniejszy widok.
Ludzie mieszkający po właściwej stronie widzieli tylko hale i szczyty oraz Meister-
plassen!
Dalej w głębi fiordu, właśnie po ich stronie, rozłożyły się bogate osady. Bliżej
wielka wieś, Fimreite, w której znajdowały się najpiękniejsze dwory z całej parafii. Dalej
Eidet, tam także mieszkają ludzie. Trudno jednak do nich dotrzeć lądem. W wielu
miejscach góry wznoszą się pionowo wprost z fiordu, pocięte niebezpiecznymi
rozpadlinami i porośnięte starym borem.
Jedyna droga wiodła przez wodę.
Zresztą dla ludzi z Meisterplassen pływanie łodzią było zawsze najbardziej
naturalnym sposobem podróżowania. Nigdy nie mieli konia ani wozu, nie posiadali na-
wet starej chabety, którą można by zaprząc do pługa.
Maryjka nie skarżyła się z tego powodu, nie bywała głodna, nie brakowało jej
ubrań, nie musiała marznąć.
Wiedziała poza tym, że w ciągu tych blisko pięćdziesięciu lat, jakie minęły od
chwili, kiedy jej matka przybyła do Meisterplassen jako nowo narodzone dziecko, wiele
się zmieniło.
Wtedy Randar był przybranym synem kata, jego dziedzicem. Gdy dorósł, musiał
pójść w krwawe ślady swego ojca, i trwało tak, dopóki złe dziedzictwo nie zostało
przełamane, co dokonało się krótko przed jej urodzeniem. Teraz Meisterplassen nigdy już
nie będzie przerażającym miejscem, siedliskiem zła, którym matki straszyły swoje małe
dzieci.
Tylko nazwa pozostała ta sama. Zagroda Mistrza.
Dom kata.
Jej dom.
Właściwie powinna była mieszkać w pięknym dworze w Lyster, jako córka
wdowy po pastorze. Gdyby mama nie została stamtąd wypędzona po śmierci Mogensa...
Tylko że może wtedy mama nigdy by ponownie nie spotkała taty? Z drżeniem w
sercu wywołanym tą nieoczekiwaną myślą Maryjka uświadomiła sobie, że być może ona
sama nigdy by się nie urodziła.
Starała się otrząsnąć, uwolnić od niepotrzebnych rozważań. Nie chciała myśleć
teraz o niczym, co mogłoby oddalać od dawna wytyczony cel.
Nie chciała przyjmować do wiadomości niczego, co mogłoby ją sprowadzić z raz
obranej drogi, osłabić tak, że nie byłaby w stanie zrealizować planów. Bo pewnego dnia
pomści wszystko, co ten pastor zrobił jej matce, ojcu i jej samej.
Całą podłość.
Wszelkie zło.
Całą chciwość.
Maryjka podciągnęła w górę kolana, wciąż wpatrywała się w leżący w dole fiord.
Kilka mew bawiło się nad powierzchnią wody. Wyglądało to tak, jakby się prześcigały w
umiejętności latania i technikach lądowania.
Maryjka uśmiechnęła się. Rysy jej złagodniały, ale w oczach wciąż trwał ten
wyraz uporu, który pojawił się tam w czasie wybuchu przy balii z praniem. Delikatny
wiatr odsunął jej grzywkę z oczu, poczuła go niczym lekkie muśnięcie dłoni. Nie
zwróciła jednak na to uwagi, tak samo jak nie zwracała uwagi na niezdarne starania
Gjertrud, by ukoić jej cierpienie, pocieszyć ją.
Maryjka miała cel, wiedziała, co zrobić z życiem.
Wszystko, co się z nią działo, prowadziło ku temu celowi.
Tego dnia, kiedy stanie się dorosła...
Tego dnia godzina pastora wybije, już teraz powinien zacząć odmawiać
modlitwy...
Wargi Maryjki były miękkie i czerwone, słońce i wiatr sprawiły, że policzki
płonęły. Wciąż obserwowała bawiące się mewy i czuła, że jej serce jest tak samo wolne
jak te ptaki.
Tak było tutaj na górze. Zawsze. Kiedy siedziała tu na skale niczym królowa na
tronie, niemal odczuwała bliskość ojca. Odczuwała też coś innego, coś nieuchwytnego.
Gdy tylko zamknęła oczy i skupiła się, zaczynała czuć, że z kamienia, na którym siedzi,
płynie ku niej jakieś dziwne ciepło. Ciepło nie pochodzące ze słonecznych promieni,
płynące jakby z wnętrza, z samego serca szarego kamienia.
Tutaj siadywała także jej matka.
Mama i ojciec kochali się tutaj.
Tyle zdołała zrozumieć z lekkiego drżenia jego rąk, z rumieńca, który zabarwił
jego policzki tamtego dnia, przed ponad dziesięciu laty. Ona sama ledwo skończyła
wtedy pięć lat, ale nastrój towarzyszący wyjazdowi ojca wciąż zachowała w pamięci.
Pamiętała każdą woń, każde słowo. Jego ręce, które ją przytulały. Były odrobinę
wilgotne. Jego głos, który załamał się w chwili, gdy przywarła do niego, domagając się
wyjaśnień. Oczy, które lśniły tak dziwnie, gdy opowiadał o mamie i o tym, jak bardzo ją
kocha.
- Bardziej niż mnie? - zapytała wtedy.
On zaś protestował z całą mocą, przytulił ją gorąco. W głębi duszy wiedziała, że
mówił prawdę. Nie kochał matki bardziej niż ją. Kochał inaczej...
A teraz musiał wybierać.
Zdecydował się opuścić córkę.
A ona, Maryjka, nie potrafiła żyć z tą tak prostą przecież prawdą. Musiała znaleźć
coś, co by chroniło ojca przed jej złymi uczuciami.
Ratunkiem okazał się podły pastor.
Bo to przecież jego wina, że również ojciec musiał wyjechać!
Uśmiech Maryjki rozpłynął się we łzach, płakała teraz szczerze nad tamtym
dzieckiem, którym przecież pozostała. Naprawdę nie było jej lekko. Ale lata mijały,
zdążyła przeżyć co najmniej tyle samo dobrych chwil, co smutnych. A teraz jest już
prawie dorosła.
Wkrótce czas się dopełni.
Jak najszybciej musi porozmawiać z Gjertrud, wytłumaczyć jej, że protest na nic
się nie zda.
Zresztą Gjertrud z pewnością zrozumie. Czyż ona sama nie mówiła o tym
pastorze z nienawiścią w głosie? Czy ona sama z jego powodu nie utraciła jedynej przy-
jaciółki? Czy przez tego pastora nie musiała poświęcić życia?
Maryjka wiedziała, że posiada dość władzy nad Gjertrud, by pokierować nią tak
jak zechce. Ta kobieta kochała ją bezgranicznie.
Jak córkę. Albo jeszcze bardziej.
Gjertrud nigdy, absolutnie nigdy by mnie nie opuściła, pomyślała.
Jesienne święto obchodzono tak, jakby wieki zatrzymały się we wsiach
położonych nad brzegami długiego fiordu. Pastorom nie bardzo się to święto podobało,
byli jednak bezradni Wiedzieli, że ludzie odprawiają te radosne rytuały, podczas których
składa się w ofierze ziarno, warzywa i pokarmy mięsne na pamiątkę tego, co robili ich
najdawniejsi przodkowie, składający dary swoim bogom. Teraz wszyscy są
chrześcijanami, wobec tego zbiory poświęcają Bogu w Trójcy Świętej Jedynemu, księża
wzdragali się jednak na myśl o tych obrzędach, grzesznych tańcach i radosnych
ceremoniach, w których naprawdę nie było ani śladu chrześcijańskiej liturgii W Lyster
wystawiano na dwór saganki z kaszą na mleku i gotowaną baraniną, ponadto krowi ser i
roztopiony tłuszcz. Ludzie pili wywar z mięsa tak samo, jak nakazywał zwyczaj za
czasów Tora i Odyna.
A kiedy w niedzielę wierni spotykali się w kościele na dziękczynnej mszy, to nie
kazanie pastora ani chrześcijańska Ewangelia wywoływały ten radosny, pełen ocze-
kiwania nastrój.
Właściwe obchody zaczynały się bowiem po zakończeniu nabożeństwa...
W domach czekały nakryte stoły, nawet w najbiedniejszych chałupach
wyjmowano wtedy coś specjalnego. Był czas zbiorów. Jedzenie znajdowało się pod
dachem. Długa wiosna i lato, czas wytwarzania, dobiegły końca. Teraz nadchodził czas
korzystania z owoców pracy, czas odpoczynku i rozrywki. Nawet zwierzęta dostawały
jakieś smakołyki, jeśli teraz je zaniedbać i nie dać im wieczorem siana, to zimą dostaną
wszy...
I dla ludzi, i dla zwierząt nadchodziły nieco krótsze dni robocze. Wysiłek może
nie będzie mniejszy, mróz i niedojadanie dokuczą zimą wielu z nich, ale na obchodach
dożynkowych nie należy oszczędzać. W jakimś sensie są to święte dni.
Dwie samotne kobiety w Meisterplassen zamierzały pójść do wsi. Jesienne słońce
było piękne, świeciło niemal oślepiająco na zupełnie czystym niebie. Światło odbijało się
we włosach Maryjki i Gjertrud była dumna niczym prawdziwa matka z urodziwej
przybranej córki.
W duchu modliła się gorąco, żeby ten dzień przyniósł coś dobrego Niech czas
spędzony w towarzystwie innych młodych ludzi sprawi, że jej ukochana Maryjka zacznie
myśleć o czymś innym, porzuci swoje samotne rozwalania o zemście. Może właśnie
dzisiaj spotka jakiegoś chłopca - . Może spotka kogoś całkiem wyjątkowego, kto wzbudzi
w niej dobre uczucia? Wprawdzie to jeszcze dość wcześnie, ale Maryjka zawsze była
trochę nad wiek dojrzała. Może to dziedzictwo, które przyniosła ze sobą na świat, a może
jakieś przekleństwo? Gjertrud wiedziała, że matka i babka dziewczyny także dojrzewały
bardzo wcześnie.
Teraz chciała ze skrzyni Marii wyjąć wstążkę.
Nie otwierała tych kufrów zbyt często, ostatni raz przed ślubem Sunnivy.
Skrzynie Marii stały w domu jak święte, niczym Arka Przymierza. Gjertrud z największą
niechęcią decydowała się zajrzeć do którejś z nich choćby po to, by przewietrzyć
zawartość i włożyć do środka woreczki ze świeżymi ziołami przeciwko molom i innemu
paskudztwu. Co by to było, gdyby Maria wróciła do domu i zobaczyła, że nie
utrzymywała jej rzeczy w porządku!
Ale teraz, dzisiaj, Maryjka mogła sama wybrać coś dla siebie spośród barwnych
wstążek swojej matki. Niczym mała dziewczynka wpatrywała się szeroko otwartymi
oczyma w niezwykłe skarby ukryte w ciężkich skrzyniach.
Książki, papiery, ubrania, jakieś ozdoby...
- Gdzie jest ta srebrna fajka, o której opowiadałaś? - zapytała.
- Wysłałam ją, kiedy twój ojciec wyjeżdżał. Zabrał fajkę i najważniejsze książki.
Maryjka powoli kiwała głową. Tata nie wyjechał z pustymi rękami. Już wtedy,
kiedy zobaczyła jego ciężki worek, zakiełkowała w niej zła pewność: on nie wróci.
Słowa, które wypowiadał, były puste i bezsilne. I dlatego właściwie nigdy nie miała
uczucia, że wtedy kłamał. Wróciłby do niej. gdyby matka umarła. Ale to chyba dobrze,
że tam został. Ona sama miała przecież Gjertrud. Mama w tym strasznym, opuszczonym
miejscu nie miała nikogo.
- Wezmę tę białą - powiedziała Maryjka, wyjmując delikatną starą koronkę i
unosząc ją ku światłu. Gjertrud pomogła jej wpleść wstążkę w świeżo umyte włosy.
Wyglądało to wspaniale, biała koronka z latami pożółkła, ale i tak tworzyła niezwykły
kontrast z ciemną czupryną Maryjki.
- Złamiesz dzisiaj mnóstwo chłopięcych serc, zobaczysz, ich trzask będzie słychać
stąd aż do Kaupanger - zażartowała Gjertrud.
Maryjka prychnęła.
Obie ostrożnie usiadły w łodzi, żeby nie zniszczyć i nie pognieść pięknych ubrań,
nie poplamić czarną smołą, którą jakiś czas temu wysmarowały łódź. Gjertrud za-
uważyła, że niektóre żelazne śruby zardzewiały i trzeba je jak najszybciej wymienić.
Westchnęła ledwo dosłyszalnie, jak trudno samotnej kobiecie dopilnować wszystkiego.
Przez te długie lata od kiedy Randar wyjechał, nie szczędziła wysiłku, by utrzymać
gospodarstwo w takim samym stanie jak za jego czasów. Musiała jednak niekiedy
przyznać, że to naprawdę za wiele. Maryjka tymczasem wyrosła, ale nawet z jej pomocą
Gjertrud mogła uprawiać coraz mniejsze poletka. Dach domu przeciekał, ściana w oborze
wymagała ocieplenia. Pług trzeba było zawieźć do kowala, bo lemiesz pękł na dwoje,
kiedy wiosną Gjertrud w desperacji oparła się o niego tak mocno, że wbił się pomiędzy
dwa wielkie kamienie.
Bóg wie, jakim sposobem Randarowi udawało się spłacać kolejne raty ciążącego
na gospodarstwie długu! Kiedy pozwolono im wykupić Meisterplassen, ustalono bardzo
wysoką cenę. Mieli w ten sposób zapłacić za wycofanie oskarżeń. Teraz Randar nie mógł
po prostu przekazywać władzom swojej zapłaty, którą dostawał jako nadzorca obozu.
Wierzono bowiem, że na małej skale rządzi Sigurd Sigurdssonn. Nikt nie wiedział o
śmierci nadzorcy, ani o tym, że Randar zajął jego miejsce. Randar Meisterplass po prostu
już nie istniał. Zwłoki, które znaleziono w porcie w Bergen, zostały zidentyfikowane.
Uznano, że jest to mieszkaniec Sogn, podróżujący do Bergen. Istnieli świadkowie,
władze doszły do wniosku, że zmarły musiał być albo Sigurdssonnem, albo tym nie
znanym z nazwiska mieszkańcem Sogn. A przecież Sigurdssonn odpłynął właśnie tego
samego ranka na statku „Felicia”, zmierzającym ku Skjseraer...
Kiedy Gjertrud i Maryjka dostały list od Marii, nie wiedziały jeszcze, że Randar
został uznany za zmarłego. Odpowiedzialni za to ludzie w Bergen mieli z pewnością co
innego do roboty, niż szukanie krewnych jakiegoś biedaka, którego ciało znaleziono na
suchym po odpływie brzegu. Na szczęście. Gjertrud bowiem nie była sobie w stanie
nawet wyobrazić, co by się wtedy stało. Zresztą list od Marii również wprawił ją w szok.
Maria pisała mianowicie, że Randar już nie wróci. Opowiadała o wszystkim, co się w ich
obozie tak bardzo zmieniło na lepsze. O tym, jak ona i Randar śmieją się ze zdumienia
niczego nie rozumiejących kobiet. Żadna z nich przecież nawet by nie przypuszczała, że
Maria tak szybko wpuści do swojego łóżka nowego nadzorcę. Ona, która tyle mówiła o
tym, jaka to niesprawiedliwość, że kobiety muszą się sprzedawać, by przeżyć.
Gjertrud musiała dać list Maryjce, która nauczyła się sztuki czytania od starszej
siostry. Gjertrud natomiast z żalem przyznawała, że ta sztuka jest trudniejsza niż
wszystko, czego dotychczas w życiu próbowała. Kiedyś Maria obiecała, że nauczy ją
rozumieć te dziwne znaczki, ale wkrótce przyszli ludzie lensmana...
No trudno, teraz nie miało to już wielkiego znaczenia. Maryjka umie przecież
czytać. To ona czytała i pisała za obie, gdy było to konieczne. Dla Gjertrud istniały inne
ważne umiejętności.
Łódź cięła fale, jakby płynęła wyznaczoną wcześniej drogą. Maryjka chciała
wiosłować, jej silne młode ramiona unosiły w górę i opuszczały wiosła w miarowym ryt-
mie. Kiedy kobiety dotarły do połowy drogi, odezwały się wzywające wiernych
kościelne dzwony. Kościół w Stedje był stary i bardzo piękny, wznosił się nienaruszony
od czasu, kiedy położono pierwsze zręby setki lat temu. Teraz postarzał się, tu i ówdzie
widziało się przekrzywione deski, czasy nastały ciężkie i nikt nie był w stanie płacić
więcej niż trzeba na dom Pana. Świątynia zachowała jednak uroczysty i dostojny nastrój,
który sprawiał, że w jej ścianach odczuwało się obecność Ducha Świętego.
Gjertrud próbowała przyswoić sobie większość z tego, co działo się na ambonie i
przed ołtarzem. Kościół został udekorowany barwnymi kwiatami, wszędzie rozstawiono
kosze z jedzeniem. To dary parafian. Większość równie niepozorna jak sami ludzie. Pod
grzmiącym głosem pastora czuli się oni mali i bezbronni. Ale oczekiwania związane z
nadchodzącą nocą dodawały im odwagi, sprawiały, że twarze przybierały łagodniejszy
wyraz. Dziś wieczorem nie trzeba będzie myśleć o darach dla Kościoła, o surowych
pastorach ani o strażnikach. Dziś wieczorem nie trzeba myśleć o tym, że opłaty i podatki
dla Korony wciąż rosną. Dziś wieczorem będzie święto i wszystkie powszednie troski
muszą poczekać. Powoli jednak hardość opuszczała ludzi i niewielu było w kościele
takich, którzy nie kierowaliby wzroku w podłogę, słysząc surowe napomnienia pastora.
Gjertrud widziała, że Maryjka stoi wyprostowana, z uniesioną głową. Z
zadowoleniem dostrzegała spojrzenia płynące ku niej z męskiej strony kościoła. Wielu
chłopców spoglądało na młodą pannę, żaden jednak nie został nagrodzony choćby
przelotną uwagą.
Tak właśnie powinno było być. W kościele.
Później, kiedy poważne zgromadzenie wiernych rozproszy się na cmentarzu na
mniejsze, wesoło gwarzące grupki...
Wtedy wieś będzie mogła zobaczyć, że córka Marii jest prawie dorosła.
Gjertrud znała wielu takich, którzy wyjątkowo łaskawym okiem patrzyli na
matkę. Maryjka nie była do niej podobna. Nie trzeba jednak być mężczyzną, by zrozu-
mieć, że dziewczyna posiada tę samą siłę, jaką obdarzony jest piękny kamień
przyciągający do siebie żelazne opiłki...
ROZDZIAŁ II
- Patrzcie, to córka Marii... Spójrzcie, jak wysoko zadziera nosa! Można by
myśleć, że jest właścicielką przynajmniej połowy parafii, a nie nędzną córką kata...
- Oto młoda Maryjka! Rzadki widok! Ale za to jaki!
- Te czarne włosy... Ładna dziewczyna, nie ma co. Jeszcze bardziej podobna do
czarownicy niż matka, rzeczywiście... brakuje tylko tego czarnego kota, którego ludzie
widywali, jak ssie pierś jej matki...
- To Maria, córka Marii. Dumna dziewczyna! Zobaczycie, że wyrośnie na
wyjątkową kobietę...
Na kościelnym cmentarzu to wznosił się, to opadał szum głosów, setki słów
zawisły ponad tłumem niczym obłok, ale trudno było rozróżnić, co kto mówi. Ludzie
dyskutowali o jesiennych zbiorach, narzekali na podatki, roztrząsali dzisiejszą Ewangelię,
przede wszystkim jednak żartowali i śmiali się w oczekiwaniu nadchodzącej radości.
Sam pastor zebrał wokół siebie tuż przy wejściu do kościoła gromadkę ubranych na
czarno mężczyzn i ich ponurych żon, stali teraz pogrążeni w cichej rozmowie, poważni,
twarze mieli nieprzeniknione.
Zdjęci grozą dziwili się tej lekkomyślności, która równie pewnie jak wieczór
miała ogarnąć tłum zebranych przed kościołem ludzi.
Gjertrud i Maryjka ukłoniły się uprzejmie pełnemu godności zgromadzeniu przy
schodach, lecz pośpieszyły dalej. U stóp kościelnego wzgórza słychać było perliste
śmiechy kobiet i strzępy rubasznych żartów mężczyzn. Tam też było dużo bardziej
kolorowo, zwłaszcza kobiety ustroiły się w swoje najpiękniejsze ubrania. Barwne
wstążki, haftowane wełniane staniki, tu i tam lśniąca zapinka z najprawdziwszego srebra.
Zielone spódnice, czarne spódnice, spódnice w kratę i spódnice ozdobione pasami
haftowanych róż. Młode dziewczyny z wplecionymi we włosy pięknymi wstążkami,
mężatki w swoich charakterystycznych czepkach. Niektóre z nich nosiły usztywnione
czepce z czystego białego lnu.
Wdowa po lensmanie Stedje, stara pani Hilda, należała do takich, które właśnie w
ten sposób demonstrują swój dostatek. Stała w centrum dużej grupy kobiet
rozmawiających o daniach, które będzie się serwować dzisiejszego wieczoru. Była tam
też wdowa po pomocniku kowala, trzymała się zdumiewająco dobrze. Jej dzieci już
dorosły, ona sama ponownie wyszła za mąż za żołnierza, który sprowadził się do wsi.
Gjertrud wiedziała, że ta kobieta odegrała kiedyś przypadkiem ważną rolę w życiu
Randara i Marii. To jej zmarły mąż zamordował ojca Randara...
Jak to dobrze, że Maryjka o tym nie wie. To jej wciąż płonące pragnienie zemsty
mogłoby sprawić, że zaatakowałaby niczemu niewinną, obdarzoną dobrym sercem
kobietę...
Nie, skąd... Na pewno by niczego takiego nie zrobiła. Gjertrud wiedziała, że to
niesprawiedliwie tak myśleć. Maryjka była może trochę zbyt wybuchowa i gwałtowna,
za bardzo ulegała swojemu pragnieniu wyrównania rachunków. Ale to przecież młoda
dziewczyna. Życie nauczy ją, że nie wszystko jest albo czarne, albo białe, że należy
dostrzegać więcej odcieni... Gjertrud spoglądała ukradkiem na młodą osobę u swego
boku, zauważyła, jak tamta bez nieśmiałości i lęku odwzajemnia teraz przeciągłe
spojrzenia mężczyzn. Uśmiechała się do nich, ciepło i szczerze, zarazem jednak z
wyraźnie widoczną rezerwą. Wprawiała ich w zakłopotanie, nie wiedzieli, jak się
zachować. Ciepło jej uśmiechu pobudzało ich, ale kryjące się w nim coś jeszcze, jakby
ostrzeżenie, zmuszało do zachowania dystansu.
- Chodź, moje dziecko, pójdziemy do Sunnivy. Już dawno z nią nie
rozmawiałyśmy, a twoja siostra ma z pewnością do opowiedzenia wiele nowin ze wsi!
- Ale ona stoi razem z Andreasem Hof... On był wśród tych, którzy najgłośniej
rozprawiali o grzechach mamy...
Gjertrud westchnęła.
- Dziecko kochane, musimy próbować się od tego uwolnić, zostawić za sobą
dawne sprawy. Jeśli wciąż będziemy roztrząsać to, co się stało, to wieś też o tym nie
zapomni. Spróbuj... spróbuj unieść głowę i uśmiechnąć się do niego. Zobaczysz wtedy,
że...
- Mowy nie ma! Ja wiem, po czyjej stronie on stoi. Nie zdradzę matki, nie będę
się uśmiechać ani mizdrzyć do jej wrogów.
Gjertrud, zmęczona, dała za wygraną.
- Dobrze, w takim razie przyprowadzę Sunnive i Bjornara tutaj. Bo chyba
chciałabyś porozmawiać ze swoją jedyną siostrą?
Maryjka ledwo dostrzegalnie skinęła głową.
Gjertrud wiedziała, że obie siostry jeszcze się tak naprawdę ze sobą nie
zaprzyjaźniły. Dzieliło je zbyt wiele lat, zbyt wiele doświadczeń. Życie każdej z nich za-
czynało się w zupełnie innych warunkach, różniły się i wyglądem, i charakterem tak
bardzo, że nikt obcy nawet by się nie domyślał pokrewieństwa.
Sunniva Gurvin, solidna, cierpliwa, znakomita gospodyni. Urodzona w dostatku
jako młodsza córka Mogensa Skanke. Była ulubienicą ojca, ale zawsze bardzo kochała
matkę. Wypędzona z domu dzieciństwa przez własną przyrodnią siostrę i jej męża,
nowego proboszcza. Dorastała jako pasierbica kata. W końcu, w najtrudniejszym okresie
młodości, pozbawiona matki.
Bogu niech będą dzięki za Bjornara!
Łagodny, mądry mąż Sunnivy był jak stworzony dla niej. Oboje budowali w
Gurvin poczucie bezpieczeństwa, ich małżeństwo było niczym opoka, prowadzili
gospodarstwo z wielką starannością i zapałem, nawet teściowie głośno wychwalali młodą
gospodynię. Wzorowe gospodarstwo. Wzorowy dom. Wzorowi rodzice.
Niestety, pozbawieni dzieci.
W dziesięć miesięcy po ślubie Sunniva urodziła synka. Przeżył zaledwie dwa dni,
po czym umarł w wyniku strasznego krwotoku. Maleństwo było chore, przyszło na ten
świat zupełnie sine, jego oczka nie były w stanie niczego dojrzeć.
W półtora roku później Sunniva urodziła drugiego synka. Ten przeżył całe dwa
lata, ale od pierwszej chwili nikt nie wątpił, że jest poważnie chory. Miał tę samą
ciemnosiną skórę, taką samą rzadziutką krew... Już w ciągu pierwszej godziny po
urodzeniu maleństwo o mało nie zmarło, ponieważ nie można było zatrzymać strumyka
krwi wypływającego z pępowiny. Później jego pieluszki zawsze były zabarwione
rozwodnioną krwią. Sunniva woziła go do wszystkich mądrych babek i znachorek w
okolicy, sprowadzono nawet sławną i bardzo zdolną uzdrowicielkę aż z Vik. To
kosztowało rodzinę Gurvin sporo srebra, ale dziecku nie pomogło ani trochę.
Mały Bjorn podążył za swoim starszym bratem, po którym odziedziczył też imię.
Teraz obaj malcy spoczywali w cichym zakątku cmentarza i Sunniva zawsze pierwsze
chwile po nabożeństwie przeznaczała na uporządkowanie i ozdobienie grobu, ciepłą
matczyną dłonią gładziła proste żelazne krzyże.
Było jasne, że więcej dzieci nie urodzi.
Gjertrud nie wiedziała, czy małżeństwo z Gurvin dokonało takiego wyboru, czy
coś w Sunnivie zostało uszkodzone i uczyniło ją bezpłodną. Jakkolwiek było, młoda
kobieta dźwigała ciężki krzyż. Młodsza siostra, Maryjka, również cierpiała, choć w
porównaniu z tragedią Sunnivy zmartwienia młodej dziewczyny wydawały się blade i
nieważne.
Siostry przywitały się serdecznie, młodsza niemal zniknęła w bujnych objęciach
Sunnivy. Nigdy nie miała szczupłej talii, a po dzieciach jej solidnie zbudowane ciało
uzyskało kształty, które świadczyły, że ludzie w Gurvin nie głodują. Sunniva zawsze była
pogodna i nawet zmartwienia nie stłumiły w niej ciepła, nie zgasiły życzliwego,
otwartego spojrzenia. Parę delikatnych zmarszczek wokół ust, kilka kurzych łapek w
kącikach oczu. Łzy wylane po zmarłych dzieciach wyżłobiły delikatne bruzdy w jej
łagodnej twarzy, Gjertrud uważała jednak, że to dodaje Sunnivie urody. Oto kobieta,
która wie o życiu wiele. Dzięki Bogu mimo strasznych tragedii ma jeszcze swego
ukochanego Bjornara. Rzadko która małżeńska para tak wyraźnie pokazywała otoczeniu
swoją wspólnotę i miłość. Nigdy nie słyszano, żeby Sunniva powiedziała złe słowo o
swoim mężu na spotkaniach kobiet przy praniu czy na modlitwach organizowanych przez
żonę proboszcza. Nigdy też nikt nie widział Bjornara Gurvinaw gromadzie pijanych
chłopów, odwiedzających nocami Kari - Wronę...
Gjertrud zastanawiała się, co Sunniva opowiedziała młodszej siostrze o swoim
dzieciństwie. Nigdy nie słyszała, żeby Maryjka o cokolwiek pytała, była jednak pewna,
że Mała gromadzi informacje i wypytuje siostrę, kiedy są same. Może należałoby ostrzec
starszą, by uważała na słowa. Ostatnie, czego Maryjce potrzeba, to dolewanie oliwy do
ognia...
Ale dzisiejszego wieczora nikt nie będzie rozmawiał o troskach i zmartwieniach,
o zemście i zdradzie. Dziś wieczorem będzie zabawa!
Sunniva zaprosiła je obie do swego domu, gdzie czekały już stoły nakryte dla
domowników i przyjaciół. Wynajęto również muzykanta i zaraz po północy miały się
rozpocząć tańce. Trzeba poczekać, aż święty dzień dobiegnie końca. Na szczęście nie
było zakazu jedzenia do syta w niedzielę, więc pozostałe godziny wszyscy zamierzali
przeznaczyć na korzystanie z rozkoszy suto zastawionego stołu.
W obszernej izbie zalegał pod sufitem gęsty dym. Śmiechy i rozmowy blisko
trzydziestu osób wypełniały pomieszczenie. Ludzie siedzieli na ławach wzdłuż dużego
stołu, przy którego końcach zajęli miejsca Sunniva i Bjornar. Niektórzy musieli
zadowolić się stołkami i pieńkami ustawionymi pod ścianami, ale to nie miało żadnego
znaczenia. Wszystkich obsługiwano tak samo, a piwo, chłodne i słodkie, płynęło
nieprzerwanym strumieniem z siedmiu beczek w piwnicy. Bjornar znany był we wsi jako
ten, który warzy smakowite piwo, nie tak mocne, jak by może niektórzy sobie życzyli, za
to niezwykle smaczne i dojrzale. Kobiety cieszyły się, że mężowie mogą je pić w wiel-
kich ilościach i nie pospadają pod stół.
Gjertrud siedziała pomiędzy nowo przybyłym do wsi komornikiem a
najmłodszym synem wuja Bjornara. Maryjkę posadzono u boku Sunnivy w otoczeniu
młodych mężczyzn. Prześcigali się oni w usługiwaniu jej, dolewali do kufla i podsuwali
smakołyki. Podawano gotowane warzywa, między innymi groch, kiszoną kapustę z mnó-
stwem kminku, marchew w delikatnym mlecznym sosie oraz miękką, słodką, duszoną w
maśle cebulę. Z mięs przygotowano baraninę i drób, większość półmisków jednak
wypełniono kawałkami świeżej i solonej wieprzowiny. Goście wprost nie byli w stanie
wyrazić podziwu nad hojnością gospodarzy, stoły zastawiono tak, jakby nigdy nie trzeba
było myśleć ani o dniu jutrzejszym, ani o stojącej już u drzwi zimie.
Usta poruszały się miarowo, rozkoszując się jedzeniem, żołądki napełniały się i
pęczniały, uczucie wszechogarniającej sytości przenikało członki, ludzie starali się je
dobrze zapamiętać. Takie posiłki można będzie wspominać w głodne wieczory, jakie z
pewnością nadejdą po świętach Bożego Narodzenia, kiedy pojemniki na ziarno i beczki z
mięsem zaczną świecić pustymi dnami...
Wielu przemawiało na cześć gospodarzy, niektórzy dbali, by przytoczyć jedno
czy drugie słowo z Biblii. Z wolna noc stawała się coraz ciemniejsza i tony harmonii
rozpalały ogień w sytym już zgromadzeniu.
Wkrótce podłoga trzęsła się pod przytupującymi nogami, muzyka poprzez uszy
docierała do serca i ożywiała tańczące stopy.
Kawalerowie Maryjki ustawiali się w kolejce. Każdemu ofiarowała jeden taniec,
w końcu jednak podziękowała i z uczuciem ulgi wymknęła się na dwór, gdzie niczym
ryba wyrzucona na brzeg wciągała zimne, świeże powietrze.
Ależ zaduch w tej izbie!
Nie przywykła do tłumnych zgromadzeń. I chyba nic dziwnego, tego rodzaju
okazje w jej życiu można było policzyć na palcach jednej ręki. Przeważnie siedziały w
domu same, ona i Gjertrud, czasami tylko zdarzali się jacyś goście.
Grube ściany z drewnianych bali tłumiły dźwięki pieśni, tupot tańczących nóg i
żałosne zawodzenie harmonii, mimo to odgłosy zabawy wdzierały się do uszu Maryjki.
Powoli zaczęła się więc oddalać od domu ku zabudowaniom gospodarskim. Tam również
panował niepokój, zwierzęta najwyraźniej nie lubiły tych niezwyczajnych hałasów
docierających z izby. Krowy porykiwały od czasu do czasu przeciągle, jakby pytały, co
to się dzieje. Owce beczały spłoszone. Maryjka otworzyła drzwi, obejrzała się
pospiesznie przez ramię i weszła do środka. Lubiła szukać spokoju przy zwierzętach,
często zachodziła do swojej małej obórki i głaskała miękkie owcze futra, które tak roz-
kosznie grzały.
Tutaj panował mrok. Maryjka po omacku szła naprzód, odnalazła latarkę, ale nie
miała czym skrzesać ognia. Zmieniła więc plany, zamknęła za sobą drzwi. Nagle drgnęła,
gdy na podwórzu za nią rozległy się kroki.
Zobaczyła ciemną, wysoką postać.
Dostrzegała jedynie zarys sylwetki obcego, widziała jednak, że to rosły, brodaty
mężczyzna. Na głowie miał charakterystyczny kapelusz z szerokim rondem. Niósł coś na
plecach, prawdopodobnie worek.
Utykał lekko na jedną nogę, pociągał nią, przez co jego chód łatwo było
rozpoznać.
- Ole! Ole - Miedziak, czy to ty?
Mężczyzna odwrócił się wolno, Maryjka była pewna, że się uśmiecha. Podbiegła
do niego, nie miała już żadnych wątpliwości.
Ole Seiderstad przyjechał! Ten włóczęga, ten ogromny, niezwykły człowiek,
który żył inaczej niż inni, odrzucał powszechnie przyjęte obyczaje. Mimo to był akcep-
towany. Podziwiano jego odwagę, jego czyny i zdolność robienia wspaniałych interesów
niemal z każdym. Jeśli ktoś chciał być pewien, że dostanie najlepszą cenę za skóry lub
płótno wysłane do miasta, powinien zatroszczyć się o to, by jego towary sprzedawał Ole -
Miedziak. Ole pozbawiony był wszelkiej pychy i wyniosłości, podejmował się również
brudnych robót. Na przykład przewożenia zwłok... To dlatego jego wielka czarna łódź
budziła lęk i napełniała przerażeniem dzieci kryjące się za matczynymi spódnicami.
Maryjka nigdy nie uważała, że w Olem jest coś tajemniczego lub nieprzyjemnego, bardzo
jej się jednak podobało, że inni tak myślą. Od najwcześniejszego dzieciństwa wspinała
się temu niezwykłemu mężczyźnie na kolana natychmiast, gdy tylko przybył do
Meisterplassen. Wiedziała, że jest to przyjaciel taty. Że był również przyjacielem mamy.
Szczerze mówiąc, przyjaźnił się też z babcią Liv kiedyś bardzo dawno temu, kiedy
babcia była jeszcze prawie dzieckiem...
Ile on może teraz mieć lat? Co najmniej osiemdziesiąt albo i więcej, uznała
Maryjka. Kiedy jednak zarzuciła mu ręce na szyję i stanęła na palcach, po jego
niedźwiedzim uścisku poczuła, że Ole wciąż jeszcze posiada muskuły i krzepę, której
mógłby mu pozazdrościć o dwadzieścia lat młodszy człowiek.
- Co za radość, że ty też tu jesteś, Ole! Nie widziałam cię co najmniej od pół roku.
Masz dużo nowin do opowiedzenia? Byłeś w Bergen? A może w... Lyster?
Maryjka zawsze z wielkim zainteresowaniem słuchała relacji z wypraw Olego.
- No, no, maleńka, pozwól mi chociaż zdjąć worek z pleców, zanim zasypiesz
mnie swoimi pytaniami. Pamiętaj, że jestem starym człowiekiem! Oczywiście, oczy-
wiście, mam do opowiedzenia to i owo, najpierw jednak chciałbym spróbować pysznego
świeżego mięsa z grochem, które przyrządza Sunniva! Mmm... pachnie rozkosznie...
- Pytanie tylko, czy została jeszcze chociaż odrobina po tej gromadzie kruków,
która się tutaj pożywiała - odparła Maryjka z pogardą.
Ole wybuchnął śmiechem.
- Ha! Kiedy twoja siostra zaprasza gości, w misach nigdy nie zobaczysz dna! A
poza tym odłożyła pewnie jaką kość dla mnie, wiedziała, że wkrótce znajdę się w tej
okolicy.
Zanim zdążył dokończyć zdanie, drzwi domu otworzyły się jak szeroko i na
progu, w świetle płynącym z izby, stanęła Sunniva, duża i zarumieniona.
- Ole! Witaj, stary przyjacielu! I niech Bóg ma cię w opiece!
- Dziękuję, Sunnivo, dziękuję, moja kochana. Jaka jesteś piękna dzisiejszego
wieczoru, policzki płoną ci jak w dniu, kiedy byłaś panną młodą. Jesteś równie urodzi-
wa... Nie, co ja mówię, jesteś jeszcze ładniejsza!
Sunniva śmiała się, z radością przyjmowała komplementy gościa i poprowadziła
go za sobą do izby. Jej okrągłe ramiona nie zapomniały o Maryjce, ona również została
wciągnięta do środka. Otoczył ją zapach jedzenia, ludzkiego potu, nie słyszała głosu
siostry, bo wszystko zagłuszały śpiewy i taneczne przytupywania.
Dźwięki zabawy dawno umilkły. Ostatni wielbiciel Maryjki dał za wygraną. Misy
zostały opróżnione i dokładnie wymyte. Zamieciona podłoga pachniała świeżym
jałowcem. Na palenisku spokojnie dopalał się ogień.
Wschodnia połowa nieba pojaśniała, wkrótce zaróżowi się blaskiem poranka.
Było chłodno, to najzimniejsza noc tej jesieni. Przymrozki na Michała to zły znak...
Sunniva siedziała wygodnie oparta na pięknej rozkładanej sofie. Głowa Maryjki
spoczywała na jej ramieniu. W łóżku pod ścianą ciężko oddychał śpiący Bjornar. Od
czasu do czasu pochrapywał cicho, co Maryjce przypominało mruczenie wielkiego
zadowolonego kota.
Gjertrud też z pewnością spała na którymś z posłań rozłożonych dla gości na
strychu i w zabudowaniach gospodarskich.
Święto dobiegło końca.
Obie siostry rozkoszowały się chwilą całkowitego spokoju.
Maryjka nigdy nie siedziała tak blisko Sunnivy, ale dzisiejszej nocy wydawało się
to całkiem naturalne. Dzisiaj nareszcie obie siostry naprawdę się nawzajem poznały.
Siostrami były zawsze, ale teraz obie są kobietami, już nie kobieta i dziecko jak dawniej,
ale kobieta i kobieta. W oczach Sunnivy mieniły się łzy, kiedy z miłością wolno gładziła
długie, czarne włosy siostry.
Maryjka zaś czuła, że dzisiejszej nocy otrzymała wiele nowych, bardzo ważnych
fragmentów wizerunku swojej matki. Obraz pastora z Lyster stał się jeszcze
straszniejszy.
Tylko że Sunniva nawet się nie domyślała, co krąży po głowie młodszej siostry.
Nie wiedziała, że każde słowo o tęsknocie i żalu karmi to wciąż się rozrastające czarne
zwierzą, które owładnęło myślami Małej.
Zwierzę o wielu głowach.
Sprawiedliwość, żal, złość, gniew, nienawiść i tęsknota.
Zemsta.
A na grzbiecie tego potwora siedzi jej młodsza siostra i kieruje nim za pomocą
lejc wykonanych z samotności.
Jesień odeszła, nastała zima, ale ciepła i niegroźna. Ludzie zaczynali gadać, że
dawne znaki tym razem się nie sprawdzają, jednak w listopadzie przyszły i mrozy, i
śniegi. Fiord poszarzał, woda przy brzegach zamarzała bardzo szybko. Na dole przy
starym nabrzeżu Meisterplassen łódź została uwięziona w lodzie. Kiedy nareszcie
kobiety zdołały wyciągnąć ją na ląd, w deskach burt ukazały się paskudne pęknięcia.
Dni stawały się coraz krótsze, zimno było zbyt wielkie, żeby pracować na dworze.
Gjertrud całe dnie spędzała przy wrzecionie. Szarobiała wełna przesuwała się między jej
palcami, tworząc mocną, twardą nić. W domu było też sporo farbowanej wełny, bo
Maryjka eksperymentowała z ziołowymi farbami swojej matki. Rezultaty bywały
niekiedy naprawdę znakomite. Teraz często stała nad naczyniem pełnym ługu i ugniatała
wełnę palcami. Rozskubywała poszczególne włókna, układała suchą wełnę na podkładce,
moczyła i znowu ugniatała tak, że o mało nie pozdzierała sobie skóry z rąk. Powoli z tego
wszystkiego wyłaniał się kształt mocno sfilcowanej skarpety. Maryjka produkowała ich
wiele. Po starannym wymodelowaniu przyszywała do stóp skórzane podeszwy.
Powstawały z tego wygodne, ciepłe domowe buty, w których można też było chodzić po
śniegu. Sfilcowana wełna znakomicie chroniła przed mrozem. A kiedy się podeszwy
nasyciło tłuszczem, można było w nich chodzić również po mokrym.
Zawsze ktoś chciał kupić tego rodzaju wyroby, zwłaszcza jeśli były starannie
wykonane i na dodatek ładnie ozdobione. Maryjka haftowała szare skarpety kolorową
wełną lub obrabiała nią ich brzegi.
Ogień trzaskał w piecu ustawionym w rogu izby. Na palenisku pośrodku leżał
tylko popiół. Dwie lampy oświetlały pracujące kobiety. Dwie pary rąk poruszały się
szybko i pewnie. Było coś swojskiego i bezpiecznego w tych dobrze znanych ruchach, w
furkocie wrzeciona Gjertrud i w pochlupywaniu wody, w której Maryjka moczyła wełnę.
Po jakimś czasie to ona przerwała milczenie i czterema wypowiedzianymi cicho słowami
sprawiła, że panujący w domu spokój ulotnił się bez śladu.
- Zamierzam pojechać do Lyster.
Gjertrud zastygła w bezruchu, wełna się splątała, turkoczące wrzeciono wyleciało
w górę, zataczając w powietrzu łuk. Nić pękła z trzaskiem.
- Nie mówisz tego poważnie! Co masz zamiar tam robić?
Najpierw Maryjka nie odpowiedziała, zdawała sobie sprawę, że to zbyt trudne do
wyjaśnienia.
- Ja... Ja myślę ostatnio dużo o tym, co zrobiono mojej matce. Myślę, że mam do
spłacenia dług, że powinnam się policzyć... Pastor... on dopuścił się wobec nas wielkiej
niesprawiedliwości. Gdyby nie on, to mama wciąż mieszkałaby tutaj. Tata również.
Mogliśmy być tacy szczęśliwi...
- Tego nie wiesz. Nikt nie wie takich rzeczy. To, co się z nami dzieje, nie zależy
od pojedynczego człowieka...
- Kto w takim razie ponosi odpowiedzialność za wszystkie nieszczęścia, jakie
dotknęły naszą rodzinę? Bóg?
Oczy Gjertrud pociemniały.
- Nie mów tak, dziecko! Ty bluźnisz! Gdyby twoja matka słyszała...
- I o to właśnie chodzi, Gjertrud. Chodzi o to, że moja matka nie może tego
usłyszeć! Mogę kląć tak, że aż się będzie świecić, miotać wszystkie piekielne przekleń-
stwa i na księży, i na urzędników, ściągać wstyd na siebie i na innych, zachowywać się
tak, jakbym była najstraszniejszą czarownicą, a mama i tak niczego nie usłyszy, o niczym
się nie dowie! Dlatego, że pastor wysłał ją za karę do tego obozu, że zniszczył życie i jej,
i naszej rodzinie. I tobie też!
Gjertrud pochyliła głowę, zacisnęła zęby tak, że Maryjka usłyszała zgrzyt. Starsza
kobieta wiedziała, że gniewem nic nie osiągnie. Maryjka była zdecydowana. Jest już
prawie dorosła. Latem skończyła szesnaście lat. Czas pozwolić jej na więcej. Chociaż z
drugiej strony, to przecież jeszcze dziecko! Wciąż zachowała dziecięcą zdolność do życia
w czasie teraźniejszym, widzenia tego, co chce widzieć, i zapominania o nieprzyjemnych
zakazach.
W żadnym razie to dziecko nie mogło samo wybrać się do Lyster. Taka młoda
dziewczyna, podróżująca na własną rękę? Może mogłaby znaleźć sobie miejsce w jakimś
gospodarstwie, zdarzało się przecież, że biedni ludzie wędrowali od dworu do dworu w
poszukiwaniu pracy. Ale to nie jest życie dla jej Maryjki. To wysiłek, o którym ona nie
ma nawet pojęcia. Długie dni pracy tutaj w domu mogłyby się wydawać niedzielnym
odpoczynkiem w porównaniu z obowiązkami służącej.
- Tak wielu rzeczy o życiu jeszcze nie wiesz, Maryjko.
- Ale wiem bardzo dużo. I nie powstrzymasz mnie przed wyjazdem do Lyster.
Muszę zobaczyć tego człowieka, muszę spojrzeć mu w oczy. Muszę się dowiedzieć, czy
on żałuje, czy uznał, jak wielki grzech popełnił. Jeśli tak jest, odzyskam spokój.
- Czy zamierzasz zmusić go, by cię przeprosił, ten potężny proboszcz wielkiej
parafii?
Gjertrud nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać wobec takiej naiwności.
- Oczywiście, że nie. W ogóle nie zamierzam go o nic prosić ani do niczego
przymuszać. Kiedy go już nareszcie spotkam, chciałabym się po prostu dowiedzieć, czy
jest złym człowiekiem, który w ogóle nie myśli o skrzywdzonych przez siebie ludziach.
Muszę zobaczyć...
- A co chcesz zrobić, jeśli okaże się, że on jest równie straszny i okrutny, jak to
sobie wyobrażasz?
Maryjka zamyśliła się na chwilę. Woda wokół jej rąk zdążyła wystygnąć. Potem
uśmiechnęła się do Gjertrud.
- W takim razie zatruję mu ostatnie chwile. Nie wiem, w jaki sposób, ale zrobię
to. Stanę się jego zmorą, choćby mnie to miało kosztować życie.
I właśnie tego Gjertrud się obawiała. Tutaj jednak rozum i rozsądek na nic się nie
zdadzą. Mimo to spróbowała po raz ostatni:
- Kiedy on się domyśli, kim jesteś... Może się to dla ciebie skończyć źle, wyśle cię
po prostu do lochu lensmana!
- On się nie dowie, kim jestem... przynajmniej dopóki nie będzie leżał u moich
stóp i nie zobaczy uniesionego miecza anioła zemsty!
Młoda dziewczyna machała rękami tak, że woda rozpryskiwała się na wszystkie
strony. Gjertrud zesztywniała ze strachu. Przerażały ją niewymownie te płomienie w
oczach Maryjki, dzikość młodego, silnego ciała. Śmiałe słowa dziewczyny, jej pewność
siebie, dziecinna wiara we własne siły.
Świat nie jest taki prosty. Nie jest tak, że krzywdę biednych ludzi można pomścić
i naprawić. Trzeba żyć wśród bliźnich i być przygotowanym na to, że pewnego dnia
człowiek stanie bezbronny i pozbawiony wszystkiego wobec potężnych panów,
powołanych do rządzenia Bożą ziemią i tym królewskim krajem.
Ale głowa Maryjki nie została widocznie stworzona dla rozsądku i rozumnych
myśli.
Gjertrud musiała pomyśleć o młodym rebeliancie, który działał w ich okolicy.
O człowieku nazwiskiem Nils Kvithovud. Gdyby Maryjka dowiedziała się o nim i
jego ideach, mogłoby to doprowadzić do strasznej katastrofy. Bo to właśnie mężczyzna,
który mógłby wzbudzić zachwyt w jej ukochanej Maryjce. Dziewczyna była niezwykle
łatwą zdobyczą dla kogoś takiego, a on z pewnością potrzebuje ludzi do pomocy. Poza
tym tacy mężczyźni zawsze podobają się kobietom.
Zanim się Gjertrud spostrzegła, usłyszała gdzieś w głębi duszy cichutki, drżący,
kuszący głosik. Jakie by to było podniecające zobaczyć rodzinne strony Marii, miejsce, w
którym się urodziła i gdzie mieszkała przez wiele lat. Matka Maryjki przyszła na świat w
Lyster, we dworze o nazwie Solgarden. Mieszkali tam dobrzy i sympatyczni ludzie.
Później Maria wróciła do wsi ze swoją matką, ale tylko na krótko, wreszcie jako młoda
dziewczyna zaczęła pobierać nauki u pastora. On nauczył ją sztuki czytania oraz wielu
innych sztuk... W końcu została jego żoną. Urodziła mu Sunnive oraz jej bliźniaczego
brata, chłopczyka, który niestety wcześnie zmarł. Więcej Gjertrud nie wiedziała. Maria
opowiadała, ale ona zapamiętała jedynie oderwane fragmenty. Jakieś nazwiska, opisy
miejsc, opowieści o dawnych wydarzeniach.
Rodzinna wieś zajmowała ważne miejsce w sercu Marii, nawet potem, gdy nowy
pastor nastawił ludzi przeciwko niej. Dawniejsi przyjaciele zdradzili, odwrócili się od
niej plecami. Ale góry, zielone wody fiordu, urodzajna okolica u stóp lodowca... Maria
kochała Lyster. Gjertrud wiedziała, że podobałoby się jej to, iż córka pozna to wszystko.
Że zobaczy zagrodę wysoko w górach, skąd pochodzi jej ród.
- Nie mogę cię przecież przywiązać tutaj do jakiejś brzozy. Jeśli zechcesz, i tak
pojedziesz - powiedziała w końcu Gjertrud ze smutkiem.
- Pojedziesz ze mną?
Mała nie traciła czasu na zbędne pytania. Zmierzała prosto do celu.
Gjertrud po prostu fizycznie odczuwała, że niebieskie oczy tamtej zniewalają ją
całkowicie. Była tak bardzo przywiązana do tego dziecka. Chociaż rozsądek protestował
gwałtownie, ostrzegał przed niebezpieczeństwem, przed wielkim niebezpieczeństwem.
Mimo wszystko wiedziała, że nie ma odwrotu. Gjertrud czuła się zupełnie bezradna
wobec takiej siły woli. Znowu ujęła wrzeciono, zaczęła skręcać wełnę palcami,
próbowała wprawić narzędzie w ruch. Musiała czymś zająć ręce.
- Tak. Oczywiście, że pojadę. Obiecałam twojej matce, że będę się tobą
opiekować... Ale wiedz, że mi się to nie podoba. Boję się, że skończy się to dla ciebie źle.
- Gjertrud, nie trzeba wszystkiego widzieć w takich czarnych barwach!
Gjertrud po raz chyba tysięczny odsunęła od siebie wspomnienie narodzin
Maryjki. Ona wiedziała o tym już wtedy. Nosiła to w sobie jako złe przeczucie. Małą
odebrał Randar. Ani on, ani Maria nie chcieli budzić Gjertrud. I pępowinę dziewczynki
odcięto nożem. To właśnie dało jej tę wojowniczość, która bywa właściwa raczej
chłopcom niż dziewczynkom. Stąd biorą się te jej myśli o zemście i o walce, o honorze...
Maryjka podeszła do niej, uśmiechnięta i słodka niczym syty kociak. Wygrała.
Objęła i przytuliła do siebie istotę, która ją wychowała.
- Najpierw wybierzemy się tam jako dwie szukające pracy kobiety. Poznamy wieś
trochę bliżej... Może dowiemy się, jakich wrogów ma pastor... Wtedy postanowimy, co
dalej. Ale obiecuję ci, że będę ostrożna. Potrafię być bardzo cierpliwa, jeśli chodzi o...
Gjertrud miała co do tego poważne wątpliwości. Pozwalała się jednak
przekonywać łagodnemu tonowi Maryjki, jej zwyczajnym słowom.
Może ta szalona dziewczyna odzyska trochę spokoju, kiedy pozna upiory
przeszłości i zobaczy, że demonizowany przez nią pastor jest po prostu zwyczajnym
wiejskim proboszczem? Może zechce zapomnieć o zemście, a znajdzie coś innego,
czemu się poświęci? Ale będzie oczywiście trudno, dużo trudniej niż Maryjka jest w
stanie sobie wyobrazić: Może będą głodować, może nie znajdą pracy? Jest przecież zima,
we dworach mają dosyć gąb do karmienia. To nie najwłaściwsza pora na szukanie pracy.
Może nawet zostaną przepędzone ze wsi, uznane za rozwiązłe kobiety albo
przestępczynie?
Gjertrud westchnęła. Wrzeciono warkotało. Maryjka nuciła piosenkę, którą
muzykant grał na zakończenie jesiennego święta.
...gdybyś wiedział, co ci dzień przyniesie, to chyba byś nigdy na mnie nie spojrzał.
Bo moje serce jest jak ptak na niebie, którego nikt dotychczas nie pojmał...
ROZDZIAŁ III
Ole słuchał wyznań Maryjki bez mrugnięcia powieką. Oczy dziewczyny
rozgorzały ponownie tak, jak Gjertrud się tego bała, ból palił starszą kobietę w piersiach
niczym rozżarzone żelazo przyłożone do rany. Gjertrud nie miała odwagi nawet spojrzeć
na Olego, nie chciała być świadkiem wybuchu, który musiał nastąpić. Ole należał do
ludzi mówiących bez ogródek, co myślą. Posiadał większą siłę woli niż inni, nawet
Maryjka. Gjertrud miała nadzieję, że spróbuje zastopować plany dziewczyny, postara się
nakłonić ją, by została w domu ojca. Któż inny, jak nie Ole mógłby to zrobić?
Jedyny przyjaciel Randara!
Wierny pomocnik Marii!
Ale Maryjka miała możność wygadać się i wyrzucić z siebie wszystko, zanim
stary człowiek w końcu odchrząknął i złożył swoje szorstkie, pokryte bliznami dłonie na
stole. Siedział długo i tylko na nią patrzył. Maryjka niecierpliwie wierciła się na swoim
miejscu, bardzo chciała usłyszeć z jego ust pochwałę, dowiedzieć się, że wszystko
zaplanowała jak trzeba.
Była pewna, że Ole ją zrozumie!
Ole, który boleśnie przeżył całe nieszczęście jej matki, który w dodatku znał
podłego pastora tak dobrze, że sam go nienawidził! Położyła swoje małe, delikatne dłonie
na jego wielkich rękach. Popędzała go. Uśmiechała się zdenerwowana, patrząc w jego
ciemne, trochę już zmącone oczy. Stwierdziła, że mają tę samą barwę jak wtedy, kiedy
Ole się nie gniewa.
- Nooo... więc to z takimi myślami się borykasz, moje dziecko.
Mówił teraz stary człowiek.
Gjertrud uniosła wzrok. Maryjka bez słowa wpatrywała się w Olego.
Spodziewała się głośnego poparcia albo gwałtownego, gniewnego protestu. Jak
większość dorosłych, jak Gjertrud, Ole mógł bać się występowania przeciwko po-
stawionym wyżej. Chociaż nie bardzo w to wierzyła.
Ale oto on siedzi z powagą i smutkiem w oczach, na widok którego Maryjka
zamarła. Zapał i nienawiść w niej zgasły, proste słowa Olego były niczym kubeł zimnej
wody. Ogarniało ją rozczarowanie. Miała nadzieję...
Wciągnęła powietrze, by zacząć nową tyradę, chciała pokazać, że nie zamierza
zrezygnować. Lecz Ole powstrzymał ją jednym delikatnym ruchem dłoni.
- Biedne dziecko. Tyle o tym wszystkim myślałaś. Miałaś...
- Ja też wiele razy jej mówiłam, ale... Uciszył również Gjertrud.
- Pozwólcie, że opowiem wam o Randarze. O czasach, kiedy zamordowano jego
ojca, i o tym, co nienawiść może z człowiekiem zrobić.
I Ole opowiedział o ślepej nienawiści Randara do morderców przybranego ojca, o
nieprzytomnym pragnieniu zemsty, o śmierci i krwawej, strasznej krzywdzie, jaką akt
zemsty wyrządza. Krzywdzie, która rozprzestrzenia się niczym niekontrolowane kręgi na
wodzie.
- Randar utracił swoją ukochaną dlatego, że wybrał zemstę. I tylko cudem na
powrót ją odzyskał. Twój ojciec dostał wtedy od życia bolesną lekcję, Maryjko. Wiem,
że teraz by płakał, gdyby wiedział, że zamierzasz zniszczyć siebie przez to ślepe
pragnienie odwetu.
Maryjka zastanawiała się. Opowieść wywarła na niej silne wrażenie. Po chwili
jednak znowu w oczach pojawił się ten niebezpieczny błysk.
- Może tata nie miał odwagi? Nie był tchórzliwy, tego nie mówię, bo kocham go i
podziwiam ciągle tak samo, jak wtedy, kiedy miałam pięć lat... Ale on nie mógł. Jeśli
chodzi o niego, sprawy zaszły za daleko. A ja jestem jego jedyną następczynią. Muszę
wypełnić swój obowiązek.
Patrzyła im obojgu prosto w oczy, upór niczym biały płomień czaił się w
niebieskim spojrzeniu. Najdłużej i z największym uporem patrzyła na Olego.
- A co by było, gdybym była ich synem? Czyż wtedy honor by mi nie nakazywał
walczyć z niesprawiedliwością i zapewnić memu potomstwu dobre imię oraz wszystko,
co mu się prawnie należy? Ten człowiek ukradł mojej matce trzy majątki i mnóstwo
innego bogactwa...
Ole milczał. Po raz pierwszy nie wiedział, co powiedzieć. Czuł, że dziewczyna
ma rację. Ale przecież Maryjka nie jest mężczyzną! I nic się na to nie poradzi. Ole
zdawał sobie sprawę, że nic nie rozpaliłoby tej furii bardziej niż powoływanie się na jej
płeć i mówienie, co dziewczyna może, a czego nie powinna robić. Jej matka też była
taka... Pamiętał dobrze to opalone dziecko, które wspinało się na drzewa i skały, ubrane
w spodnie przyrodniego brata...
Gjertrud nie powiedziała już ani słowa.
- O tej porze roku nie znajdziecie nigdzie pracy. Nikt nie chce mieć zbyt wielu
gąb do karmienia, gdy surowa zima puka do drzwi. Będziecie chodzić od dworu do
dworu jak żebraczki, najwyżej pozwolą wam nocować na sianie albo w stajniach... Nie,
tak nie można.
Ole mówił cicho, był zmęczony tą rozmową. Gjertrud również siedziała
zmartwiona, lecz Maryjka nie chciała niczego zrozumieć.
- Ze mną nie możecie raczej jechać, skoro tak się sprawy mają... Jeśli naprawdę
zdecydowałaś się odszukać tego pastora. Ale możecie mieszkać u Kari Hjelme. Ja... ja
często się tam zatrzymuję. Ona jest... moją przyjaciółką. Musisz mi jednak coś obiecać,
Maryjko. Musisz mi obiecać, że będziesz działać ostrożnie. Jak rozumiem, chcesz
znaleźć wrogów pana Revelina. Ale trzeba ci wiedzieć, że on ma również potężnych
przyjaciół. I jeśli stwierdzę, że wdajesz się w coś, co mogłoby zniszczyć twoje życie, to
zwiążę cię i na dnie łodzi przywiozę z powrotem do domu, jak niepoprawne dziecko,
którym w istocie jesteś!
- Dziękuję! Wiedziałam, że mi pomożesz! To prawda, co mówisz. Sądzę, że myśl
o zemście pochodzi z koszmarnych snów mojego dzieciństwa. Może zmienię poglądy,
kiedy poznam tamte okolice i ludzi, kiedy spotkam tego pastora, który zawsze był dla
mnie uosobieniem zła.
Gjertrud zadowolona kiwała głową.
- Może zresztą wkrótce wrócę do domu, uspokojona - dodała Maryjka głośno,
uśmiechając się tak ładnie...
- Opowiedz mi o Kari - prosiła młoda dziewczyna, gdy wiatr wypełnił
prostokątny żagiel łodzi Olego i gnał ich coraz bliżej Lyster. Minęli już zatokę
Kaupanger i kierowali się w lewo, tam gdzie fiord dzielił się na dwie odnogi, jedna
wiodła w kierunku Ardal, a druga ku Lyster. Tutaj wiatr nie pchał ich już z taką siłą, lecz
Ole wiedział, że znowu nadmie żagle, gdy tylko miną przylądek Urnes. Wtedy jednak
będą już na miejscu.
W okolicy mieszkało niewiele ludzi, zagrody rozłożyły się kręgiem wokół starego
kościółka. To była bardzo ładna wieś. Ole miał stąd tyle pięknych wspomnień z czasów,
kiedy Marta...
Teraz jednak mieszka tam Kari.
Jego druga wielka miłość, ciepło i radość końca jego życia.
Mądra, Ole uważał, że dużo mądrzejsza od niego. A także nieskończenie bardziej
cierpliwa. Chociaż w wielu sprawach równie porywcza jak on. Znała wolność i kochała
ją. Była niezależna, nigdy właściwie w pełni nie odczuwała z nikim głębokiej wspólnoty.
Życie spędziła w drodze, wciąż niespokojnie poszukiwała nowych horyzontów. Wciąż
dokądś śpieszyła, pozbawiona jakichkolwiek więzów krwi, pozbawiona rodziny. Tak jak
i on.
- Kari to niezwykła kobieta - zaczął ostrożnie. - Mieszka w domu Marty.
Słyszałyście o Marcie, prawda?
Kobiety potrząsały głowami, Maryjka zmarszczyła czoło i próbowała sobie
przypomnieć. Gjertrud mamrotała coś niewyraźnie, że Maria opowiadała kiedyś
historię...
- Marta była najzdolniejszą uzdrowicielką w okolicy... zanim nastała Maria. To po
Martę ludzie zawsze posyłali, kiedy działo się źle, gdy zachorował człowiek albo
zwierzę. Mówiono, że znała się na czarach... Ludzie trochę się jej bali - uśmiechał się
Ole. Miłość i wspomnienia ukształtowały nowe zmarszczki pod gęstym zarostem na jego
wysmaganej wiatrem twarzy.
- Czy ona była twoją żoną? - zapytała Maryjka naiwnie. Ole w milczeniu
potrząsnął głową, uśmiechał się lekko zakłopotany.
- Nie, pastor tak by jej nie nazwał. Ale byliśmy jak dobre małżeństwo, a
przynajmniej bywaliśmy przez noc czy dwie parę razy każdego roku... - Nagle Ole
spoważniał. - Nie chciałbym przed wami udawać. Marta była moją największą miłością,
tylko że wtedy o tym nie wiedziałem. Nie wiedziałem o tym... Pozwoliłem jej odejść, żyć
obok, nie chciałem się wiązać z żadnym miejscem, z żadnym kawałkiem ziemi... W ten
sposób straciłem wszystko. Ale teraz los dał mi Kari!
- Czy ona jest córką Marty, skoro mieszka w jej chacie?
- Nie. Szczerze powiedziawszy, chata jest moja. Kari tam mieszka od dwunastu
lat. Ale nie jest córką Marty. Kari nie jest niczyją córką. Zachowała jedynie blade
wspomnienie swojej matki i ojca... Dorastała w taborze przenoszącym się z miejsca na
miejsce. Widziała więcej niż tutejsze wysokie góry i głębokie fiordy. Czuje jednak całym
sercem, że pochodzi z jakiegoś miejsca tutaj, u stóp wielkiego lodowca. Uważa, że gdzieś
tu musiała się urodzić... Ale nikt nie potrafi jej niczego powiedzieć. Nikt nie wie, co się
stało z małym dzieckiem wiele lat temu!
Maryjce bardzo się spodobała ta historia. Kochała wszystko, co tajemnicze,
wszystko, co niewytłumaczalne, o czym mogła rozmyślać przed zaśnięciem.
- Czy Kari także jest znachorką?
- Tak, przez całe życie lubiła pielęgnować chorych. Od wczesnego dzieciństwa
zdawała sobie sprawę, że ma do tego zdolności. Ona nosi to w rękach - odpowiedział Ole
stłumionym głosem.
Maryjka kiwała głową, oczy jej lśniły. To nareszcie coś dla niej!
- Maria również była jedną z takich - wtrąciła Gjertrud cicho.
- I wcześniej jej matka! I być może również ty, moje dziecko. Może ty także. Jeśli
bardziej skupisz się na tej wrodzonej sile niż na myśli o zemście...
Twarz Maryjki płonęła.
- Na pewno powinnam się więcej nauczyć. Może Kari mogłaby mi pomóc!
Trochę już wiem, wiele razy czytałam recepty mamy i sama robiłam lekarstwa. Czy pa-
miętasz tę owcę, która się tak strasznie wzdęła? Wyleczyłam ją przecież! A wtedy, kiedy
ty tak potwornie skaleczyłaś się w rękę, czy moje maści ci nie pomogły? Gjertrud
uśmiechała się, gładziła Maryjkę po ramieniu.
- Tak, tak, to prawda. Na pewno nosisz w sobie tę moc. Ale musisz się jeszcze
sporo uczyć, wtedy...
- Przecież mogę to zrobić! Z tego, co Ole mówi, Kari jest bardzo dobrą
uzdrowicielką. Może pozwoli mi chodzić ze sobą do chorych?
- Na pewno - odparł Ole. - Ale Kari jest już teraz stara, więc musi dziać się coś
naprawdę złego, żeby wyruszyła w drogę. Zdarza się jednak i tak, zwłaszcza przy
trudnym porodzie, kiedy życie dziecka jest w niebezpieczeństwie...
Gjertrud rozumiała. Poród to rzecz święta.
Ole ściągnął liny, które napinały żagiel. Łódź szła teraz przed siebie prostym
kursem, wkrótce jednak będą musieli skręcić bardziej w prawo. Przed nimi znajdował się
cypel ze starym kościółkiem. Minęli już wspaniały wodospad w Kinsedal i z uwagą
wpatrywali się w małe ruchome punkciki, majaczące im pośród rozrzuconych nad
brzegiem zabudowań. Ludzie wykorzystywali sprzyjającą pogodę i porządkowali różne
rzeczy w obejściach. Wkrótce może nadejść dużo cięższy czas.
Łódź nabrała nowego tempa, kiedy wiejący im w plecy wiatr wypełnił żagiel.
Zgrabnie skręcili w stronę lądu. Chata Kari leżała w głębi lasu, z brzegu prawie nie było
jej widać. Ale do obejścia należała też nieduża przystań. Zacumowali tam łódź.
Okolica była urodzajna, widzieli wokół piękne łąki, teraz przygotowane już do
zimy. Od chaty dzieliło ich ledwie kilkadziesiąt kroków, szli wąziutką ścieżką wijącą się
między drzewami i nagle stanęli na otwartej polanie z chatą pośrodku. Kolo domu rosło
wiele niskich drzew i krzewów. Nie miały już liści, nagie gałązki wyciągały się jakby na
powitanie zimy.
W progu stanęła kobieta.
Ole podbiegł do niej kilkoma nieoczekiwanie lekkimi krokami, zapominając o
gościach. Oplótł ją swoimi ogromnymi niczym u niedźwiedzia ramionami, kobieta
niemal całkiem w nich zniknęła. A nie była to mała ani drobna osóbka, wprost
przeciwnie. Przy Olem jednak sprawiała wrażenie maleńkiej. Kari miała prawie całkiem
siwe włosy, splecione w warkocz upinała nad karkiem w piękny kok. Jej twarz poorana
była tysiącem zmarszczek, ale wciąż bardzo ładna. Nawet brunatne plamy na policzkach
jej nie szpeciły.
Kari wyglądała tak, jakby żyła tysiąc lat.
Było w niej coś... nieprzemijającego. Maryjka natychmiast poczuła wielki respekt.
Z niezwykłą u niej pokorą podeszła do obojga starych i ukłoniła się głęboko. Kari
uśmiechnęła się, ukazując rząd zdumiewająco zdrowych zębów.
- Witajcie w moim domu! Właśnie przygotowałam skromny posiłek, wejdźcie,
proszę!
Gjertrud zdziwiła się. Skąd ona mogła wiedzieć...?
Ale Maryjka wcale nie była zaskoczona. Ta kobieta zdawała się wiedzieć prawie
wszystko. Dziewczyna starała się odszukać w jej oczach coś niezwykłego, ale one były
normalne i zwyczajne. Nigdzie śladu tajemnicy, żadnego błysku wiedzy z innych
światów.
Mimo to Kari była jedną z tych, które wiedzą więcej.
Wyczuwało się to natychmiast.
W miarę jak dzień zbliżał się ku wieczorowi, respekt Maryjki narastał, a kiedy
wieczorem ułożyła się do snu na twardym sienniku, była już pewna, że zyskała nowy
ideał, wzór do naśladowania. Miała wrażenie, jakby całe dotychczasowe życie przeżyła
fragmentami i jakby teraz największy z nich znalazł się na właściwym miejscu.
Nieoczekiwanie ona sama stała się całością. Uświadomiła sobie też, że odkąd tu
przybyła, ani razu nie pomyślała o pastorze.
Kari nie zadawała żadnych pytań, ale od pierwszego dnia potraktowała obie
kobiety jak osoby, które zamieszkają u niej na dłużej.
Maryjka obudziła się wcześnie, sama się zdziwiła, gdy z przyzwyczajenia wstała i
rozpaliła ogień. Mała chata miała dwa pomieszczenia. Ona i Gjertrud spały w izbie, gdzie
było najcieplej. Maryjka wiedziała, że oboje starzy oddali gościom swoje ciepłe miejsca
do spania. Sami zaś przeprowadzili się do alkierzyka obok, teraz słyszała ciche
pochrapywania dochodzące ze stojących tam dwóch wąskich prycz. W alkierzu jest z
pewnością co najmniej dwa razy tak zimno jak w izbie, nie ma bowiem pieca, który by
choć trochę ogrzał powietrze.
Dziewczyna znalazła saganek do gotowania wody, staroświeckie naczynie bez
nóżek, które można było tylko zawieszać nad ogniem.
Świeże drewno paliło się silnym płomieniem, ogień trzaskał pod sagankiem tak,
że Maryjka się bała, iż wszystkich pobudzi. Nie odważyła się szukać kaszy, nie chciała
posuwać się za daleko w obcym przecież domu. Zanim jednak woda zdążyła się
zagotować, w progu izby stanęła Kari.
- Dzień dobry, Maryjko! Wspaniale, że zajęłaś się ogniem! Stare ciało jest obolałe
w taki zimowy poranek...
- Coś ci dolega? Czy więc nie mogłabyś...
Stara kobieta uśmiechnęła się pobłażliwie.
- Oczywiście, że mogę. Mogę przygotowywać maści i napoje łagodzące bóle,
mogę masować obolałe miejsca i wypowiadać zaklęcia, które usuną nawet najbardziej
zastarzałe strzykanie. Ale tylko innym...
- Tylko innym?
- Tak, tak to jest, moja kochana. Muszę znosić swoje plagi, to cena, którą trzeba
płacić. Ale teraz zaświtała mi pewna nadzieja... Chociaż pewnie jeszcze na to za wcze-
śnie. Chodź, nakryjemy do stołu i ugotujemy kaszę!
Podeszła do szafy w ścianie i zaczęła wyjmować ołowiane kubki i łyżki. Maryjka
zrozumiała, że Kari chce zmienić temat, ona jednak nie chciała.
- Na co jest za wcześnie?
Kari westchnęła i usiadła ciężko na ławie.
- Głupia jestem, zawsze wszystko niepotrzebnie wygadam. Wygląda jednak na to,
że jesteś osobą tego samego pokroju co ja. A jeśli rzeczywiście jesteś, to nie pozwolisz
mi przerwać na wpół zrymowanych pieśni. Chodź, usiądziemy sobie przy ogniu, to
będziesz mieszać kaszę, a ja ci opowiem to i owo. Obiecaj mi tylko, że nie będziesz
przerywać, dopóki nie skończę!
Surowo popatrzyła na Maryjkę, która aż drżała z napięcia. Kari coś wie, jakie to
podniecające! W oczach starej kobiety pojawiały się tajemnicze błyski, lecz jej wargi
były bardzo poważne.
- Moja kochana Maryjko, pozwól, że tak cię będę nazywać, chociaż dopiero co się
poznałyśmy. Wiesz, oczywiście, że znałam twoją matkę. Wiesz może i o tym, że byłam u
niej tamtego dnia, kiedy bliska śmierci leżała po epidemii dżumy. To była naprawdę
niezwykła kobieta. Zdołała uratować życie tylu ludziom ze wsi. Dżuma, rzecz jasna,
zabrała wielu, ale żeby nie ona, Lyster mogłoby zostać spustoszone tak jak niegdyś
Jostedalen w czasie Czarnej Śmierci. Maria... uratowała ich wszystkich dzięki swoim
umiejętnościom i dzięki poświęceniu. W końcu sama była już tak wyczerpana, że
choroba dopadła także ją. Nigdy nie widziałam kogoś tak oszalałego z nieszczęścia, jak
pastor Mogens, gdy czuwał nad nią tamtej nocy w kościele. Jestem pewna, że mógłby
zaprzedać duszę diabłu, byleby tylko ją uratować.
Kari głęboko wciągnęła powietrze, milczała, jakby zbierając siły.
- No tak, tak to było. Sprawa, o której powinnam ci powiedzieć, wiąże się z tym,
czego nauczyłam się od twojej matki. Ona była... wyjątkowa. Nosiła w sobie wielką moc.
Taką instynktowną, daną przez naturę zdolność, którą posiada wiele kobiet. U większości
z nich jednak ta zdolność nie może się rozwinąć, wszystko zostaje wypaczone, życiowe
doświadczenia i niewłaściwe postępowanie sprawiają, że wewnętrzne głosy milkną.
Takie kobiety nie słyszą już mowy swego ciała. Nie czują sil, które wszystkie w sobie
nosimy, tych dobrych sił, które mogą nas wspierać w potrzebie. Tego, co nakłania orga-
nizm do walki z chorobą i okaleczeniami, co sprawia, że nasze członki oczyszczają się i
goją same z siebie.
Maryjka nie była całkiem pewna, czy dobrze rozumie, ale słuchała w takim
skupieniu, że aż jej zesztywniały zaciśnięte mocno szczęki.
- Siły... tylko one się liczą. Zioła, modlitwy, apteczne lekarstwa czy nóż
balwierza... W porządku, to wszystko także działa, ale najważniejsza jest zawsze żywa
moc. Każdy ją w sobie nosi. Naszym zadaniem, Maryjko, jest ją ujawnić i rozwinąć.
Maryjka patrzyła na nią w milczeniu. Naszym?
- Jesteś taka sama jak twoja matka. Taka jak ja. Potrafisz rozpoznawać dobre siły,
potrafisz nimi kierować. Jesteś jedną z tych, które umieją budzić możliwości drzemiące
w innych. Które potrafią poprzez koniuszki palców przekazywać własną moc chorym.
Sprzęgać swoją siłę z siłą innego człowieka tak, jak to się dzieje, kiedy, pług wbije się
mocno w skałę i rolnik musi pożyczyć konia lub wołu od sąsiada, by móc go wyciągnąć.
Rozumiesz mnie?
Maryjka skinęła głową, spojrzenie jednak wskazywało, że jest kompletnie
oszołomiona słowami Kari. Czuła mrowienie w całym ciele. Na rękach miała gęsią skór-
kę, chociaż ogień ogrzał już powietrze i w izbie panowało przyjemne ciepło.
- Pozwól, że powiem ci to inaczej. Jesteś pomocnicą. Masz uzdrawiające ręce,
twoje ręce są ciepłe. Nigdy tego nie zauważyłaś?
Maryjka nie znajdowała słów.
Coś niczym strach zaciskało jej krtań.
- Czy ja jestem... Czy w takim razie jestem czarownicą? Kari z wolna potrząsała
głową, parę szarobiałych kosmyków przesłoniło jej okrągłą twarz.
- Nie, moja mała. Czarownice nie istnieją. Są tylko mądre kobiety i szalone
kobiety.
- Ale... czarownice latają przecież na miotłach, doją krowy z dużej odległości,
rzucają uroki, niszczą plony... Znam wielu, którzy doświadczyli tego na własnej skórze!
- Ludzie są tacy, na jakich ich wychowano. Jakoś przecież muszą się odnosić do
takich istot jak my, nie uważasz? Muszą coś z nami zrobić, z niebezpiecznymi, ale tak
bardzo potrzebnymi dziewczynami...
Maryjka zachichotała, słysząc, że stara kobieta tak siebie nazywa. Ale mimo
wszystko nie wydawało się to takie dziwne, że mówi ona także o sobie „dziewczyna”,
zwłaszcza jeśli się lepiej nad tym zastanowić. Kari była osobą bez wieku.
Maryjka rozluźniła trochę grubą chustkę, którą się owinęła, wstając z posłania. Jej
sukienka miała krótkie rękawy, od dawna była za mała. Maryjka używała jej przeważnie
do spania.
Kari trwała wpatrzona w ogień, nie odezwała się, dopóki Maryjka znowu nie
usiadła spokojnie.
- Jeśli chcesz podążać swoją drogą, musisz kroczyć bardzo ostrożnie. Musisz się
wciąż uczyć. I musisz też wiele zmienić.
Ostre spojrzenie jej oczu docierało jakby w głąb duszy dziewczyny.
- Musisz teraz dorosnąć, Maryjko. Musisz przestać myśleć tak prosto, jak to
czynią dzieci. Musisz odrzucić od siebie wszystko, co niepotrzebne, co mogłoby ci
przeszkadzać. Możesz sobie uważać co chcesz, ale ja jestem przekonana, że nie
przypadkiem trafiłaś do mnie. Mnie zostało już niewiele dni. I tak żyłam prawie
dwukrotnie dłużej niż większość kobiet. Długo wędrowałam po szerokim świecie,
zgromadziłam mnóstwo umiejętności. Nigdy nie opanowałam sztuki pisania, ale noszę
grube księgi... tutaj!
Wykrzywionym palcem wskazała na swoje czoło.
- Teraz ty poprowadzisz to wszystko dalej. Nic mi o tym nie wiadomo, ale
zakładam, że umiesz pisać. Musisz się uczyć i pisać, pisać i uczyć. Musisz zachować
swoje księgi i musisz dać je swojej matce.
- Mojej matce? Ale...
- Ona pewnego dnia wróci do domu - odrzekła Kari z wielką pewnością siebie.
Na te słowa Maryjka poczuła, że zalewa ją wielka fala słodkiej radości, jakby to
Kari sama mogła kierować wydarzeniami.
- Kiedy ona wróci... powinna spotkać córkę, z której będzie dumna!
- Powinna też odnaleźć cześć, którą, jak sądzi, utraciła - dodała Maryjka
nieoczekiwanie gniewnym głosem.
Kari udała, że tego nie słyszy. Nie odezwała się, nie robiła dziewczynie
wymówek. Maryjka nabrała odwagi.
- Jedyny sposób na odzyskanie ksiąg to je ukraść - powiedziała stanowczo.
Sądziła, że Kari potrafi docenić to, iż ona odbierze lekarskie księgi należące do rodziny.
Kari spojrzała jednak na nią bardzo surowo.
- Źle rozumujesz, moja droga. Nie słyszałaś, co przed chwilą powiedziałam?
Musisz być dorosła.
Maryjka skuliła się wobec tego łagodnego upomnienia. Gdyby ktokolwiek inny
powiedział jej, że nie jest dorosła, wpadłaby w złość. Ona, która skończyła już szesnaście
lat! Ona, która przeżyła więcej niż wielu starych ludzi!
Kari odsunęła saganek z ognia, kasza zaczynała się powoli przypalać. Maryjka
zapomniała, że trzeba mieszać.
- Znajdziemy jakiś sposób. Z pewnością coś wymyślimy. Ale nie teraz, jeszcze
nie. Najpierw musimy sobie nawzajem bardzo wiele opowiedzieć.
Maryjka nie wątpiła w to. Miała nieodparte wrażenie, że Kari zna jej najskrytsze
myśli Nie wyglądała jednak na szczególnie wzburzoną, nie przerażały jej owe czarne be-
stie, które codziennie krążyły w głowie dziewczyny. Może w ogóle żadnych bestii nie
dostrzegała?
Stara kobieta również zdjęła chustkę z ramion. Została tylko w starej połatanej
koszuli z szorstkiej wełny. Ubranie musiało być używane codziennie, i to od dawna, było
jednak czyste i starannie pocerowane.
Kari usiadła sztywno na krześle przy stole. Ręce oparła o blat, pochyliła się nad
nimi, ukrywając twarz w cieniu. Plecy miała zgarbione i Maryjka widziała przez materiał
koszuli jej nierówny kręgosłup.
- Podejdź tutaj, Maryjko. Zaraz się dowiesz, co miałam na myśli. Czy, inaczej
mówiąc, co przeczuwałam. Połóż dłonie na moim kręgosłupie.
Maryjka z wahaniem spełniła polecenie. Spoglądała w dół na własne nieduże
ręce, które teraz lekko drżały. Miała wrażenie, że są lodowato zimne.
- Wspaniale. Przyciśnij trochę mocniej, ale nie tak bardzo, byś musiała napinać
mięśnie ramion. Staraj się myśleć, że twoje dłonie zasypiają, przesuwaj je po moich
plecach, spróbuj się rozluźnić.
Maryjka podjęła próbę. Dziwna senność ogarnęła jej ciało.
Serce biło powoli. Cichy, ciepły głos Kari to jedyne, co było słychać w małej
chacie.
- Dobrze. Teraz wiem, że reagujesz właściwie. Postaraj się wyobrazić sobie rzekę.
Silny nurt wody, równie gorący i wartki niczym lawa.
- Co to jest lawa?
Kari pominęła pytanie, wyjaśniła krótko:
- Może inaczej, jak płynny, roztopiony kamień. Albo żelazo. Albo ołów.
Maryjka koncentrowała się. Szukała wyobrażenia rzeki. Szybko uświadomiła
sobie, że skuteczniej działa z zamkniętymi oczyma. Dziwnie było tak stać w obcej chacie
z rękami uniesionymi nad obcym ciałem.
Gdzieś daleko w głębi siebie zaczynała odczuwać ciepło. Pojawiały się zarysy
tego nurtu, który opisywała Kari. Coś chciało się z niej wydostać.
- Coś... chce się ze mnie wydostać!
Kari nie skinęła, nie mogła tego zrobić, ponieważ głowa spoczywała na opartych
o stół rękach. Ale mruknęła jakieś słowo w odpowiedzi.
Maryjka poczuła, że ciepły nurt przepływa całe jej ciało, jakby nie było w nim ani
kości, ani mięśni, tylko ta przesuwająca się siła. Spływała z ramion w dół, do rąk.
Dziwne, że dłonie nadal pozostawały zimne! Dziwnie być przepełnionym takim ciepłem,
a mimo to marznąć!
Ciepło narastało.
Maryjka czuła, że przenika do opuszków palców, a potem jakby z niej wycieka,
znika, ale zastępują je kolejne, coraz to nowe fale.
Przeżycie było niewiarygodnie silne, wszelkie myśli ulotniły się, cała była
zdominowana przez to niezwykłe, co się z nią działo.
Oparte o blat stołu ciało Kari drgało lekko.
Nagle Maryjka podskoczyła, ręce utraciły kontakt ze skórą Kari.
Poczuła gwałtowny ostry ból, który zmusił ją do poderwania dłoni. Kari nie
powiedziała ani słowa.
Maryjka znowu ostrożnie przyłożyła ręce do pleców tamtej, przygotowana na
nieprzyjemne wrażenia. Naciskała z całych sił i wkrótce potem ból zaczął słabnąć.
Maryjka instynktownie przeczuła, że powinna go od siebie odrzucić, bo w przeciwnym
razie jej ciało go wchłonie.
Spróbowała to zrobić. Zdaje się, że postępowała właściwie.
Uniosła dłonie. Mrowienie i przepływające przez ciało ciepło powolutku zanikały.
Z drżeniem opuściła ramiona. Kari prostowała się wolno, bardzo wolno. Twarz,
którą zwróciła ku Maryjce, była jednym wielkim uśmiechem.
Objęła dziewczynę, a Maryjka oparła się o nią nagle zupełnie pozbawiona sił.
Czuła się taka zmęczona, że mogłaby spać ze trzy doby.
- Jesteś naprawdę dobra - szeptała Kari. - Jesteś silniejsza niż ktokolwiek inny,
kogo dotychczas spotkałam. Cóż za wspaniały talent...
- Czy to prawda? Czy ja... Mogę leczyć chorych moimi rękami?
Kari z przejęciem kiwała głową.
- Potrzebowałaś tylko, żeby ci ktoś wytłumaczył, co masz robić. Wszystko poza
tym umiałaś od dawna, moja kochana. Żebyś wiedziała, jak się teraz czują moje plecy!
Cały ból zniknął! Nic nigdzie nie rwie ani nie strzyka! To niewiarygodne...
Maryjka musiała się roześmiać, sytuacja była naprawdę nierzeczywista. Na
szczęście Kari roześmiała się także. Popchnęła dziewczynę w stronę stołu.
- Odpocznij teraz, ja wiem, jaki to wysiłek. I nie myśl o tym zbyt wiele. Będziesz
z pewnością potrzebować czasu, żeby nauczyć się więcej. A teraz obudzimy naszych
śpiochów i zjemy coś. Potem zobaczymy, co nam dzień przyniesie - oświadczyła Kari.
Maryjka skuliła się na rozkładanej sofie, głowę oparła o ścianę. Spoglądała w
dach, przez otwarty otwór wpadało jasne światło rozpoczynającego się dnia. Widziała
niebo. W każdym razie fragment nieba. Było liliowe z różowymi refleksami. Nie
błękitne.
Gdybym nigdy nie wychodziła na dwór, mogłabym uznać, że niebo wygląda
właśnie tak, stwierdziła nieoczekiwanie. Nie wiedziała jednak, skąd jej się wziął taki
pomysł.
ROZDZIAŁ IV
Zima u Kari i Olego była cieplejsza niż jakakolwiek zapamiętana przez Maryjkę.
Na dworze co prawda padał gęsty śnieg, przemarznięte gałęzie tłukły nocami w ściany
chaty, kiedy wicher przelatywał obok z łoskotem i mknął dalej ku pokrytemu lodem
fiordowi. To ciepło, które odczuwała Maryjka, pochodziło z wnętrza. Tutaj, w domu,
zima łagodzona grubymi ścianami z bali oraz troskliwością Kari była miła i dobra.
Przy brzegach leżała gruba warstwa lodu. Wyglądało na to, że wkrótce cały fiord
zamarznie. Można było już przejść od Feigum aż do Lyster, ale daleko od brzegu prądy
były tak silne, że lód narastał z trudem. Jeśli chciało się przeprawić do Solvorn, trzeba
było mieć łódź. Rozległe brzegi zatoki w oddali dawały mieszkanie i wyżywienie
dwustu, może trzystu ludziom. Latem łodzie często pojawiały się na wodach, kupcy i
handlarze, chłopi i rybacy pływali tam i z powrotem, by kupować i sprzedawać swoje
towary. Jakie to dziwne, myślała Maryjka, że ledwie o dzień marszu z Solvorn leży
Sogndal. Meisterplassen. A miała wrażenie, jakby dzieliło ją od tego miejsca tysiąc mil,
odległość, której nawet w myślach nie była w stanie pokonać.
Czy teraz znajduje się w innym świecie? Może w innym życiu? Tutaj, w chacie u
Kari, toczyło się ono odmiennym rytmem.
Łatwiej było zebrać myśli. Nie znana dotychczas cierpliwość pojawiła się w jej
zachowaniu tak, że nawet Gjertrud przestała się do niej zwracać dawnym imieniem
„Mała”. Maryjka nie była już mała. Nie była dzieckiem. Nie była bladym odbiciem
swojej matki. Mała Maria dorosła. Teraz była tylko Marja, nazywana przez bliskich
Maryjką.
Gjertrud zauważyła i przyznawała bez zazdrości, że Kari zdołała odbudować to,
co ona sama zniszczyła. Wprawdzie Maryjka wciąż nosiła w sobie nienawiść, ujawniało
się to za każdym razem, gdy wspomniano imię proboszcza. Ale żar, który wydawał się
taki groźny w połączeniu z młodzieńczą bezmyślnością, nie przesłaniał już wszelkich
uczuć dziewczyny, tlił się, czekając, aż nadejdzie pora... Maryjka nie błądziła już po
swoim wymyślonym świecie, skończyła z przekleństwami i pogróżkami. Stała się teraz
spokojniejsza, więcej myślała, zastanawiała się. Wiedziała, że gdyby udało jej się ode-
brać dziedzictwo Marii, zyskałaby wiele.
- Pan Revelin nie jest bardzo kochanym przez parafian kapłanem - mówiła Kari. -
To zły człowiek, ludzie się go po prostu boją. Przemawia grzmiącym głosem, wszystkich
i wszystko osądza. To, co mu się należy, wyciska z parafian bez litości. A ów Bóg, o
którym wciąż rozprawia... No cóż, mam szczerą nadzieję, że to Revelin się myli.
Ewangelia miłosierdzia... Niewiele jej w jego kazaniach, w postępowaniu także nie!
- Czy on ciebie również prześladował?
Kari żuła kawałek słodkiej żywicy, obracała ją teraz przez jakiś czas w ustach.
- No... owszem, rzeczywiście próbował. Ale udało mi się przekonać go, że jestem
za stara i za głupia na to, co mi zarzucał. Rzadko chodzę do kościoła, naszemu pastorowi
to nie przeszkadza. Jest podwładnym Revelina, ale specjalnie nie ceni swego proboszcza.
A tutejsi ludzie... Cóż, oni mnie potrzebują. Wiedzą, że nie powinni głośno mówić o tym,
co im daję. Mają do mnie zaufanie. To są biedni ludzie, tacy jak my, właściwie należą do
innego świata niż ten, w którym obraca się Revelin.
Maryjka była zdumiona spokojem Kari. Czyż ta kobieta nie wie, że balansuje na
ostrzu noża? Chyba jednak wie. Musi wiedzieć, jak krótka jest droga od ludzkiego
gadania do stosu czarownic.
Maryjka uświadomiła sobie, że ona również należy do tego rodzaju kobiet, i
przeniknął ją dreszcz. Naprawdę powinna okazywać respekt wysoko postawionym i
potężnym członkom społeczeństwa. Mogą się oni stać śmiertelnymi wrogami. Takimi jak
Revelin.
W niego trzeba uderzyć bezpośrednio, zaatakować, zanim zacznie się
czegokolwiek domyślać. Powinna działać podstępnie, zakładać pułapki tam, gdzie
wiedziała, że pastor w nie wpadnie. Musi się przed nim ukrywać, musi działać jak
myśliwy, który zimą przywdziewa biały strój.
I musi zdobyć przyjaciół. Ważnych przyjaciół. Kari może jej w tym pomóc. Ona
zna ludzi, wie, co kto ma do ukrycia. Wie, komu pan Revelin nastąpił na odcisk. Tu jakiś
bogaty gospodarz, tam dobrze sytuowany urzędnik. Na przykład właściciel nowej
gospody w Dosen. Albo żona pisarza.
Uświadomiwszy sobie, że któregoś dnia otworzy się przed nią wiele możliwości,
Maryjka poczuła się prawie bezpieczna. Wierzyła, że jest wystarczająco silna, by podjąć
taką grę.
- Ile on właściwie ma lat, ten syn pastora? Maryjka starała się, by jej pytanie
zabrzmiało obojętnie, jakby zadała je przypadkiem.
Wszystkie trzy kobiety siedziały przy nasłonecznionej ścianie chaty. Rzadki las
nie przesłaniał im fiordu, widziały stąd połyskliwą taflę wody poprzez sieć cieniutkich
gałązek. Gjertrud przygotowywała włóczkę na nową tkaninę, potrzebowała dziennego
światła, by trafiać w maleńkie dziurki ramy tkackiej.
Maryjka nie robiła nic.
Kari jak zawsze zajęta była robótką, w jej palcach zręcznie poruszały się druty i
włóczka.
- Młody Revelin. To znaczy Claes Justitian, prawda? O nim myślisz? Tak, to
przecież on będzie kiedyś właścicielem tego, co należało do twojej matki, bo nosi
nazwisko pastora. Ale to słabowity młodzieniec, tak ludzie gadają.
- Słabowity? Co to znaczy?
- Jego matka zmarła wkrótce po tym, jak wydała go na świat, słyszałaś chyba.
Ona była przecież... przyrodnią siostrą twojej przyrodniej siostry. Starszą córką Mogensa.
Nieszczęsna Maria Cecilia... Nigdy nie zaznała w życiu prawdziwego szczęścia, nawet
wówczas gdy udało jej się zdobyć nowego proboszcza. Szczerze powiedziawszy,
uważam, że to on stał się jej największym nieszczęściem. Z tego co Ole mi opowiadał,
wynika, że właśnie ona uruchomiła tę całą machinę ślepej nienawiści. Czuła chyba, że
młoda żona ojca zajęła jej miejsce. Zresztą można to zrozumieć, prawda?
Maryjka mimo woli skinęła głową. No i w końcu to właśnie ta Cecilia załamała
się i wyjawiła podstępną intrygę. Gdyby nie ona, to i mama, i tata, i cała rodzina
przypłaciłaby życiem tę sprawę. Revelin wysuwał przecież niesłychane oskarżenia.
Jakieś obrzydliwe historie... Jak ta, że mama po urodzeniu Maryjki jedną piersią
karmiła noworodka, drugą zaś czarnego kota...
- Cecilia źle znosiła ciążę - mówiła dalej Kari. - Może to zło, które wyrządziła
twojej matce, szukało jakiegoś ujścia? Cud, że dziecko przeżyło. I cud, że chłopak dożył
dorosłego wieku. Jak mówiłam, jest słabowity. Sprawia wrażenie nieśmiałego i
przygnębionego, nie patrzy ludziom w oczy. Najchętniej przebywa sam, chodzi podobno
po polach i lasach bez żadnego powodu. Ucieka od ludzi! Proboszcz stara się tchnąć w
niego trochę energii i karze go surowo, ale jak dotychczas jedynym rezultatem jest to, że
chłopak przeprowadził się z salonów plebanii do starej chaty dzwonnika. Mieszka tam
samotnie i wychodzi tylko wtedy, kiedy ojciec nakazuje mu prowadzić lekcje
katechizmu. Robi to w co drugą niedzielę.
Maryjka uniosła wzrok. Robótka spoczywała na kolanach starej kobiety.
Oczy Kari nie były już ani stare, ani zmęczone, patrzyła przed siebie trzeźwym,
przenikliwym wzrokiem. Maryjka odwróciła się. Czy ona coś wyczytała? Czy to
możliwe, by Kari znała jej najgłębsze myśli?
Maryjka jest piękna, myślała Kari. Urzekająca, bardzo pociągająca. I dobrze o
tym wie. Szybko nauczy się, jak z tego korzystać, tak samo jak posługiwać się siłą, którą
w niej ożywiłam. Wkrótce syn pastora będzie jadł jej z ręki.
Uwiodę go, obiecywała sobie Maryjka w duchu. A potem będę straszyć, że
wniosę skargę o cudzołóstwo. Oj ciec będzie chciał za wszelką cenę do tego nie
dopuścić; zrobi więc wszystko, czego zażądam. Ha! Może się oczywiście zdarzyć, że to
ja zostanę surowiej ukarana, ale syn pastora będzie cierpiał dotkliwie z powodu skandalu.
Syn strażnika moralności! Potomek tego, który co niedziela grzmi z ambony na ludzi i
ich straszne grzechy!
Przez chwilę spojrzenia obu kobiet zawisły w powietrzu. Gjertrud poruszyła się
niespokojnie, jakby spostrzegła, że w myślach Maryjki po raz pierwszy od bardzo dawna
pojawiła się znowu bestia. Zrobiło jej się nieprzyjemnie. Wstała pośpiesznie, mamrocząc
coś, że trzeba dojrzeć ognia.
Kari i Maryjka zostały same.
To starsza przerwała milczenie.
- Widzę, że nie dasz za wygraną. Nigdy nie zapomnisz o tym, jakie zło ci
wyrządzono, choćby to miało trwać całe życie? - Kari westchnęła ciężko. - Najgorsze, że
ja cię rozumiem. Wiesz, sama też kiedyś byłam młoda. Długo poszukiwałam swoich
korzeni, prawdy, którą mi odebrano.
Kobieta o posiwiałych włosach sprawiała wrażenie bardzo zmęczonej.
- Na niewiele się zda, jeśli będę ci powtarzać, że wybrałaś niebezpieczną drogę.
Jesteś za młoda, nie chcesz tego zrozumieć. Dlatego nie mam dość siły, by cię po-
wstrzymać.
Maryjka poczuła ukłucie w sercu, smutek w oczach Kari sprawiał jej ból, jakby w
piersiach zaciskała się jej lodowata dłoń.
- Nie będę ci pomagać, jestem za stara na walkę i zemstę. Ale też nie odwrócę się
od ciebie plecami, od ciebie, która przybyłaś tu do mnie z całkiem wyjątkowych
powodów. Jutro pójdziesz do Lyster. Tak jest, pójdziesz. Zażądasz od gospodarza z
Hagen beczki ziarna, którą mi jest winien. Będziesz miała znak rozpoznawczy, żeby
wiedział, że przychodzisz ode mnie. Powiedz mu po prostu, że prosiłam cię, byś
przekazała pozdrowienia i zapytała, czy jego córka także potrzebuje kwiatów ostu i
kociej maści. Potem powiesz mu, że proszę, by dali ci u siebie miejsce na zimę. To
będzie zapłata za zboże. Zostaniesz u nich, będziesz chodzić na nauki do pastora i
dzwonnika. To odpowiednia wymówka. Hagen jest gospodarstwem położonym najbliżej
plebanii, bez trudu się tam dostaniesz...
Maryjka słuchała z otwartymi ustami. Więc Kari mimo wszystko chce jej pomóc?
Kari odpowiedziała, choć głośno nie padło żadne pytanie.
- Nie sądź, że ja pochwalam to, o czym myślisz. Nie sądź, że nie chciałabym cię
powstrzymać, gdybym mogła. Jestem śmiertelnie przerażona, że uwikłasz się w jakieś
straszne kłopoty. Zarazem jednak wiem, że nie ulegniesz. Nie będziesz się mogła skupić
nad głównym zadaniem swego życia, dopóki ta karta w twojej księdze nie zostanie
odwrócona - mówiła Kari cicho.
Miała rację. Maryjka uścisnęła ją mocno, bez słowa. Z nadzieją, że Kari zdaje
sobie sprawę, jak bardzo bliska jej się stała. I z nadzieją, że tamta rozumie, jakie to
wszystko dla niej trudne.
A przecież mogła zrezygnować. Mogła zostać tutaj w tym rajskim spokoju,
mieszkać z Kari i uczyć się od niej.
Spokojne życie, ale nie nudne. Czego więcej można pragnąć?
Zemsty.
Maryjka nie lubiła tego słowa. Zawierało w sobie słodkawy smak krwi, a zarazem
gorycz żółci. Ona jednak żyła z tym smakiem w ustach zbyt długo, od czasu, kiedy była
całkiem maleńka, teraz go po prostu nie zauważała.
Pewnego dnia mama wróci do domu.
Kari tak powiedziała.
Wypełnienie zadania wydawało się ważniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Było
ważniejsze także dlatego, że teraz oznaczało nie tylko rewanż dziecka za utracone
dzieciństwo.
Wieś miała w sobie coś znajomego. Maryjka nie mogła powstrzymać drżenia.
Sama wiosłowała w głąb fiordu, w stronę dzikiego wodospadu, który wpadał do morza z
ogromnej wysokości. Swobodne masy wody latem huczały ogłuszająco. Ktoś, kto znalazł
się u stóp wodospadu, widział go jako wodę z szumem lecącą wprost z jasnego nieba.
Nie powstrzymywała jej ani ziemia, ani kamienie, z łoskotem gnała w dół i dopiero tam
mieszała się ze słoną morską tonią.
Teraz jednak wodospad był biały i zupełnie nieruchomy, tylko tu i ówdzie po
ścianach z przezroczystego, niebieskiego lodu spływały cienkie strumyczki.
Maria spojrzała ku niebu, szukała zagrody, o której wiedziała, że leży gdzieś tutaj,
wysoko w górach. Tam, na naturalnym skalnym tarasie, istniało dość miejsca, by ludzie
mogli zbudować domostwo, a ziemia była wystarczająco urodzajna, by ich wykarmić.
Teraz musiała zostawić łódź przy krawędzi lodu. Pospiesznie wyskoczyła z niej i
rozpoczęła długą wędrówkę po zamarzniętej tafli do brzegu. Pierwszy odcinek był
niebezpieczny, musiała iść dość długo, zanim dotarła tam, gdzie woda od wielu tygodni
leżała skuta, tworząc rozległy pomost między osadami.
Będąc już na trwałym lodzie, Maryjka obejrzała się za siebie. Teraz wyraźnie
widziała Bergaheim.
Stroma, bardzo stroma góra wznosiła się wysoko. Zbocza porośnięte tu i ówdzie
rzadkim lasem, mnóstwo rozpadlin. Poszarpane skalne krawędzie, głębokie żleby. Nagi
szczyt mierzył prosto w niebo.
Tam w górze urodziła się jej babcia.
Nic więcej o tym nie wiedziała.
Słabo majaczyły w oddali zarysy czegoś, co z pewnością było resztkami
domostwa. Minęło ponad pięćdziesiąt lat... Natura odebrała sobie pola i łąki, na których
trudzili się przez wiele pokoleń dzierżawcy Bergaheim.
Prymitywne budynki popadły w ruinę, drewno wróciło do ziemi jako pokarm dla
nowych drzew.
Maria poczuła lekki smutek, który przerodził się w lęk, gdy zobaczyła krążące
nad horyzontem kruki.
Odwróciła się, starała się patrzeć ponad białą taflą lodu, koncentrowała wzrok na
widniejącej w oddali osadzie. Odległość nie wydawała się zbyt wielka, ale Kari ostrzegła
ją, że wędrówka przez lód trwa zawsze dłużej, niż się sądziło.
W parę godzin później Maryjka mogła to potwierdzić. Stopy miała poranione,
ciało obolałe. Zwykle mogła chodzić po lesie całymi dniami, zwłaszcza w lecie, kiedy ra-
zem z Frith z Bondevika pasała kozy w górach. Teraz jednak wciąż szła po twardym,
równym podłożu, to z powodu tej monotonii i braku urozmaicenia bolały ją wszystkie
mięśnie i kości.
A brzeg wciąż jeszcze znajdował się daleko, chociaż mogła już wyraźnie
rozróżniać zagrody i drogi, zagajniki i szare pólka na tle bieli. Dostrzegała nawet nieduże
poruszające się punkciki, czyli ludzi. Nietrudno też było zobaczyć kościół. Równie biały
jak otaczający go krajobraz, z dużą, górującą nad dachem wieżą, wyższy niż inne
kościoły, które Maryjka dotychczas widziała.
Zagroda nieco poniżej, na prawo od kościoła, to z pewnością plebania.
Zabudowania Hagen to prawdopodobnie te domy skupione wokół niedużego
dziedzińca także na prawo od kościoła. W każdym razie w pobliżu plebanii innych za-
gród nie widziała.
Maryjka zastanawiała się, jak też zostanie przyjęta. Rozmyślała nad tym, jakie
tajemnicze zawiadomienie kryje się w przekazanej przez Kari informacji. A co będzie,
jeśli dadzą jej to ziarno i zatrzasną drzwi przed nosem? Albo jeśli wyznaczą jej taką
pracę, że nie będzie miała czasu chodzić na nauki?
Maryjka poczuła, że siły wracają do jej zmęczonego ciała, gdy tylko w sercu ożył
dawny gniew. Przez cały czas spędzony u Kari ta bestia w niej drzemała. Teraz, kiedy
znalazła się sama daleko od domu, wydała się silniejsza niż kiedykolwiek. Bo teraz czas
się dopełnił, teraz wizje i oczekiwania mają stać się rzeczywistością! Oczyma duszy
widziała pastora, majaczył przed nią niczym cień. Dostrzegała lęk w jego oczach,
widziała, jak próbuje się wymknąć spod spadającego miecza.
A może powinna próbować zaatakować przede wszystkim jego? Może powinna
zapomnieć o synu, a wszystkie siły poświęcić na prześladowanie ojca? Maryjka słyszała
o formułkach i zaklęciach, o plagach, jakie można ściągnąć na kogoś, kogo się nawet nie
zna. Tak właśnie postępują czarownice, myślała. Może jej siły są wystarczająco wielkie,
by mogła się ważyć również na coś takiego?
Ale kiedyś, gdy Maryjka odważyła się podjąć ten temat, Kari brutalnie przywołała
ją do porządku.
- Nie, nic podobnego! Jesteś za młoda na takie rzeczy. Nie igraj z tym, moja
kochana. Bo napytasz sobie prawdziwej biedy.
Wtedy Maryjka nie potraktowała słów Kari z należytą powagą. Co złego mogłoby
się stać, gdyby połączyła trochę magicznych środków według starego przepisu? Cóż
szkodzi dodać do wywaru na przykład odrobinę ludzkich włosów, wypowiadając przy
tym parę dziwnych słów? Nikt przecież nie musi o niczym wiedzieć, trzeba tylko działać
ostrożnie.
Gdybym wiedziała nieco więcej... gdybym miała książki mamy... mogłabym się
bez trudu nauczyć sporządzać tak samo silne napoje jak te, które robi Kari.
Po wypiciu choćby łyku czegoś takiego syn pastora gotów byłby umrzeć z miłości
do mnie.
Maryjka wlokła się dalej, tłumoczek przewieszony przez ramię uwierał tak, że
skóra z pewnością była czerwona, a może nawet poocierana. Dzień miał się ku końcowi,
kiedy wreszcie dotarła do celu. Mróz brał coraz silniejszy, ale z pewnością na lodzie z
powodu wiatru wydawał się wyjątkowo kąśliwy i ostry.
Chustka na głowie Maryjki przekrzywiła się, odsłaniając twarz i część szyi. Nie
poprawiała jej długo, a teraz zauważyła, że stary łańcuszek, który nosiła dla ozdoby,
przywarł mocno do skóry w miejscu, w którym chustka nie chroniła przed mrozem.
Czuła dotkliwy ból, kiedy odrywała łańcuszek. Wsunęła znowu ręce w kieszenie
spódnicy, marzyła o tym, by mieć teraz wielkie futrzane rękawice taty.
Podczas długiej wędrówki po lodzie odmroziła sobie ucho, a na ramieniu miała
otarcie wielkości piąstki dziecka. Kiedy zapukała do drzwi w Hagen, ledwie była w sta-
nie, dzwoniąc z zimna zębami, powiedzieć, po co przyszła.
Została pośpiesznie wciągnięta do środka, rozebrano ją do bielizny, zawinięto w
duży koc i posadzono przy ogniu. Gospodarze prosili, by opowiedziała im o Kari,
życzliwe oczy świadczyły, że są to jej wierni przyjaciele. Pytali, kim jest Maryjka i skąd
pochodzi. Ona odpowiadała to, co uzgodniły z Kari: że Gjertrud jest siostrzenicą Kari,
Maryjka zaś najstarszą córką Gjertrud.
Gospodyni zajmowała się nią osobiście, rozcierała jej stopy, dała ciepłe wełniane
ubranie. Miała szybkie, sprawne ręce, chociaż z pewnością zbliżyła się już do czterdzie-
stki. Pięć porodów zostawiło na niej ślad, a spędzane na pracy dni wyryły zmarszczki
wokół ust i zniszczyły skórę na rękach. Solveig pewnie nigdy nie doświadczyła, czym
jest odpoczynek. Zawsze chętna pracować dla innych, Zawsze gotowa się poświęcać.
Wciąż zajęta wszystkim, co mogłoby ułatwić życie jej ukochanym. Teraz odkryła rany po
odmrożeniach na uchu i szyi Maryjki. Odsunęła łańcuszek na bok, odcisk ogniwka wciąż
widniał na skórze w postaci czerwonych pęcherzy. Solveig krzyknęła cicho, potrząsając
ze współczuciem głową. Maryjka poczuła, że skóra zaczyna ją palić.
- Powinnam mieć trochę maści ze szpitalika... Powinnam zrobić okład z
dziurawca i pigwy...
- Skąd wiesz, jak leczyć takie rany? - zapytała Maryjka zdumiona. Zioła, o
których wspomniała gospodyni, nie były w powszechnym użyciu.
- Uczyłam się trochę dawno temu... zanim wydarzyło się tyle zła, zanim...
Solveig zniżyła głos, rozejrzała się, jakby w obawie, czy nie ma gdzieś
niepowołanych uszu.
- Ty, która jesteś przyjaciółką Kari, powinnaś to zrozumieć. Mam w sobie tę samą
siłę, co ona, wiesz. To samo pragnienie poznawania tajemnic i leczenia chorób. Kiedyś
dane mi było zetknąć się z tym, przez kilka krótkich lat... u Marii.
Imię wypowiedziała szeptem, ledwo dosłyszalnie. Wtedy Maryjka poznała, kim
jest ta kobieta. A więc nie przypadkiem Kari przysłała ją właśnie tutaj. Solveig pracowała
u matki Maryjki w izbie chorych, którą mama prowadziła, będąc żoną Mogensa.
- Co oni ci zrobili, kiedy ma... To znaczy Maria została wypędzona?
- A więc ty znasz tę historię? Tak, rzeczywiście, Kari wie chyba dokładnie, co się
wtedy stało. No cóż, mogę ci tylko powiedzieć, że to były bardzo smutne lata. A także
niebezpieczne. Nowy pastor... nie okazywał łaski nam, przyjaciołom Marii, nawet kiedy
jej już tu nie było. Mnie przez trzy niedziele z rzędu wyklinał z ambony, a potem
musiałam przez trzy lata ciężko pracować na plebanii jako zadośćuczynienie za to, że
zawarłam sprzysiężenie z przestępczynią... Solveig westchnęła.
- To dawne czasy... prawie dwadzieścia lat. Nie wiem, czy zdołam...
- W porządku. Nie musisz nic więcej mówić. Rozumiem teraz, że znalazłam się
wśród dobrych ludzi. Dziękuję za to, że mnie przyjęliście, obcą osobę!
- Nie jesteś dla nas obca - odparła kobieta z ciepłym uśmiechem.
Maryjka drgnęła, wydawało jej się, że w tym uśmiechu zawiera się jakaś
niepewność. Solveig pracowała z jej matką przez wiele łat. Czy nie rozpoznaje córki?
- Nikt, kto jest przyjacielem Kari, dla nas nie jest obcy, moja kochana.
Maryjka westchnęła z ulgą i z wdzięcznością.
W roku 1704 w parafii Sogn nie było stałej szkoły, nie zorganizowano żadnego
systematycznego nauczania. Za to w co drugą niedzielę pastor prowadził w kościele za-
jęcia dla młodzieży. Odbywało się to po głównym nabożeństwie. Dodatkowo młodzi
ludzie, którzy mogli zwolnić się z pracy w środku tygodnia, spotykali się w jeden
czwartek w miesiącu na nauce katechizmu. Ważnym ludziom w parafii bardzo zależało
na tym, by młodzi się uczyli, z troską czynili wszystko, by przekazać dorastającemu
pokoleniu wiedzę o słowach Pana oraz nauczanie Lutra. Zwłaszcza jednak uboga
młodzież była narażona na to, że będzie dojrzewać bez takiej wiedzy. Ojcowie nie byli
specjalnie zainteresowani, niechętnie rezygnowali z pracy młodych, nie chcieli pozwalać
na to, by synowie i córki przesiadywali w izbie dzwonnika i uczyli się na pamięć
formułek z czarnej księgi.
Bojaźń Boża i znajomość słów Pana to bardzo pożyteczne sprawy, myśleli chłopi,
ale jeśli ma przynosić straty, to na nic się nie zda.
Dlatego więc te zajęcia w dni powszednie gromadziły przeważnie najlepiej
sytuowaną młodzież parafii. Sami uczestnicy bardzo lubili tu przychodzić, nauka stawała
się okazją do spotkania rówieśników, można było sobie nawzajem posyłać powłóczyste
spojrzenia, zbliżać się do siebie, toteż często tutaj właśnie tworzyły się zalążki nowych
małżeństw.
Dzwonnik był prawie ślepy, słuch też miał nie najlepszy. Nie dostrzegał ani
uwodzicielskich spojrzeń, ani wesołych śmiechów czy tłumionych chichotów, zwłaszcza
na ostatnich ławkach.
Wierny sługa Kościoła trwał w przekonaniu, że spędzone u niego godziny
wypełniają poważne pragnienie wiedzy i chrześcijański porządek. Młodzi zaś pozwalali
mu jak najdłużej trwać w tym przekonaniu. Okazywali mu zresztą tyle szacunku, że
starali się opanować wszystko, co im wykładał. Nie chcieli stawiać starego, sym-
patycznego człowieka w trudnej sytuacji, narażać go na gniew proboszcza, gdyby się
okazało, że niczego nie potrafi ich nauczyć.
Przeważnie jednak ten dzień u dzwonnika był jedną długą rozrywką. Najmłodsi,
którzy przygotowywali się do konfirmacji, siadali przeważnie w pierwszych rzędach. To
ich przede wszystkim dostrzegały stare oczy dzwonnika, to oni słuchali go wyprostowani
niczym świece, z rękami grzecznie złożonymi na świeżo wyprasowanych spodniach.
Czasami bywały też wśród nich dziewczęta, z reguły jednak rodzice zwlekali z posyła-
niem córek na naukę.
Dopiero w ostatnich rocznikach panny były stosunkowo licznie reprezentowane,
przychodziły zresztą tyleż dla poznania słowa Bożego, co i dla poszukiwania kandydata
na męża...
To właśnie w takim zgromadzeniu Maryjka miała znaleźć miejsce dla siebie.
Miała się przekonać, że ci, których, nie znając przecież, tak surowo osądzała, są zwy-
czajnymi ludźmi, po prostu mieszkańcami wsi.
Kari liczyła na to, że bliższe zapoznanie się z nimi sprawi, iż Maryjka zdoła im
wybaczyć, że dawno temu nie opowiedzieli się po stronie jej matki, po prostu więcej
zrozumie. Poza tym zwykle tak bywa, że człowiek łagodnieje, kiedy bliżej pozna
sprawy... A może wśród nich znajdzie się ten wyjątkowy chłopak, który podbije jej
serce? W Urnes prawie nie było młodych ludzi. Syn pastora, sądząc po tym, co Kari
słyszała, chyba nie zdołałby zająć Maryjki na dłużej.
Dziewczyna domyślała się, na co Kari w głębi duszy liczy.
Odrzuciła jednak od siebie tę myśl.
W gruncie rzeczy obecność ludzi, którzy nas kochają, przeszkadza.
Przeszkadza, ponieważ człowiek musi trzymać się w ryzach i bardzo uważać na
to, co robi. Gdyby coś się stało, nie tylko ona sama będzie cierpieć. Wiedziała, że jej
nieszczęście ściągnęłoby zmartwienie i smutek na Gjertrud, Olego i na Kari.
Świadomość tego sprawiła, że Maryjka w pierwszym okresie działała z
największą ostrożnością. Mijały dni i tygodnie, a ona, znajdując się tak blisko celu, nagle
przestała się spieszyć.
Ale dzisiaj po raz pierwszy spotka pastora.
Dzisiaj jej wyobrażenie miało się stać ciałem.
Dzisiaj on miał ją zobaczyć po raz pierwszy!
Revelin nigdy przedtem nie widział tej ciemnowłosej piękności, ale natychmiast,
gdy tylko wszedł do niskiej izby dzwonnika, przyciągnęła jego wzrok z taką siłą, że
poczuł skurcz żołądka.
To musi być ta Maryjka z Hagen, ta obca dziewczyna, która zamieszkała w domu
Solveig i Melchiora. Jakaś kuzynka, jak mówiono. Czyjaś siostrzenica, nie pamiętał do-
kładnie.
Revelin opanował się szybko, powstrzymał uśmiech i odpowiedział na
pozdrowienie nowej skinieniem głowy. Musiał się bardzo starać, by oderwać od niej
wzrok. Widział, że dziewczyna uśmiecha się lekko i spogląda na niego z dużą śmiałością.
Już bardzo dawno temu żadna kobieta nie wywołała w nim dreszczu. Nikt od
tamtego czasu...
No, dobrze...
Tego rodzaju myśli nie przystoją w domu Pana. A zresztą, może. Niebezpieczne
pokusy płci to pewnie najlepszy temat właśnie dla takiego zgromadzenia, dla ludzi o
burzącej się młodej krwi. Ci młodzi, o twarzach tak pięknych i otwartych, o ciałach, w
których soki tak niedawno zaczęły płynąć...
Nagle pastor poczuł się zmęczony.
Nie był w stanie wygłosić jednego ze swoich ziejących piekielnym ogniem kazań
o uwodzicielkach i ladacznicach, o szatańskich pokusach i strasznych grzechach kobiet i
mężczyzn.
Zamiast tego zaczął mówić o Lutrze. O sakramencie małżeństwa i
błogosławieństwie, jakie Pan zsyła na żyjących ze sobą dwoje ludzi.
To uznał za odpowiedni temat.
I przyjemnie będzie patrzeć, jak ta obca dziewczyna o śmiałych oczach ze
wstydem spuszcza wzrok!
Maryjka siedziała grzecznie i słuchała słów pastora. Takie przynajmniej sprawiała
wrażenie, wyprostowana i milcząca, skoncentrowana tak, że serca chłopców przepełniało
rozczarowanie. Oto pojawiła się wśród nich rzadkiej urody młoda osoba, tak
niewiarygodnie piękna, że aż zapierało im dech. I okazuje się, że wcale nie jest
zainteresowana ich adoracją, a uwielbienie w ich wzroku traktuje z równą obojętnością
jak dzwonnik!
Teraz dali za wygraną, niektórzy dlatego, że Maryjka nie zaszczyciła ich ani
jednym spojrzeniem, inni dlatego, że właśnie przybył sam proboszcz.
To przecież stary zmęczony człowiek, szeptał biały duch siedzący na jednym
ramieniu Maryjki.
To ten człowiek zniszczył życie mojej matki, mówił czarny, siedzący na drugim
ramieniu.
Maryjka trwała nieporuszona, wpatrzona przed siebie.
Pastor mówił i mówił, ale jego szare oczy już ani razu na niej nie spoczęły.
Słowa płynęły z jego ust niczym chmara ptaków jesienią na chmurnym niebie,
brzmiały głośno i donośnie.
Maryjka studiowała uważnie sylwetkę mówcy.
Miał siwe włosy, przynajmniej po bokach. Na górze zostało ich bardzo niewiele.
Domyślała się, że w młodości włosy pastora musiały mieć mdły kolor piasku. Zaczęła
szybko liczyć, łączyła wszelkie niepełne informacje, jakie posiadała na temat tej postaci.
Musiał mieć jakieś sześćdziesiąt, sześćdziesiąt pięć lat. Był młodym człowiekiem, gdy
jako wikary przybył do Lyster. Ożenił się chyba jako mężczyzna w sile wieku.
Teraz, o ile dobrze wiedziała, od ponad szesnastu lat żył sam. Jego syn jest ledwie
kilka miesięcy młodszy od niej. Ten, o którym ludzie mówią, że słabowity.
Claes Justitian.
Justitian.
Maryjka wiedziała, że to imię ma coś wspólnego ze sprawiedliwością.
Jak to możliwe, że człowiek taki jak pastor nadaje synowi właśnie takie imię?
Na zaciśniętych wargach dziewczyny pojawił się złośliwy uśmieszek. Zmrużyła
oczy, cała twarz przybrała szelmowski wyraz.
Justitian.
Syn sprawiedliwości.
Ha, nieźle pasuje!
Nagle przyszło jej do głowy, że syn pastora też musi tutaj być! Czyż nie słyszała,
że on sam chodzi po parafii i prowadzi nauki dla młodzieży? Dziwne gdyby nie było go
tutaj teraz, kiedy ojciec przyszedł na inspekcję.
Z nowym zainteresowaniem zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu.
Maryjka miała miejsce niemal całkiem z tyłu, przy dużym kamiennym piecu.
Było tu wygodnie i ciepło, chociaż ciągnęło od świeżo wybudowanego
prymitywnego komina.
Obok niej siedziała jakaś dziewczyna. Przestraszona mała dziewczynka z
szaroblond warkoczykami mocno związanymi z tyłu głowy. Skóra na skroniach była tak
napięta, że musiało ją to boleć. Zresztą całe skulone ciało dziewczyny wyrażało
cierpienie.
Nieco dalej stały trzy pulchne panny, ładnie ubrane, o rumianych policzkach. To
córki gospodarza z Flahammar. Przyszły też córki służącego lensmana i służącego
dzwonnika.
Maryjka łatwo je wszystkie rozpoznawała na podstawie zapamiętanych
opowiadań Kari. Nie była w stanie określić pochodzenia tylko kilku najdalej od niej znaj-
dujących się osób.
Nieco na skos przed nią siedziało w rzędzie paru chłopców. Uznała, że są do
siebie podobni, trudno powiedzieć, z jakich domów pochodzą. Maryjka wiedziała tylko,
że najważniejsi siadają na przedzie. Przeszukiwała wzrokiem pierwszą ławkę, uznała
jednak, że tamci chłopcy są za młodzi.
Po długim przyglądaniu się plecom siedzących zatrzymała wzrok na szarej
szczupłej postaci przy samej ścianie.
Sterczące na wszystkie strony włosy miały jasny kolor piasku. Tak mogły jeszcze
niedawno wyglądać włosy pastora.
Ciało sprawiało wrażenie dość silnego, lecz chłopiec kulił się, jakby
przygotowany na atak.
Maryjka instynktownie poczuła, że to musi być Justitian.
A kiedy chłopięce ciało drgnęło, gdy pastor nagle uniósł głos, nie miała już
żadnych wątpliwości.
Nikt z zebranych tak nie podskakiwał na ławce, chociaż wielu przenikał dreszcz i
wielu spuszczało wzrok, kiedy pan Revelin przeszedł do ostatniej fazy swoich na-
pomnień.
- Dzień dobry! Jestem Marja Gjertrudsdatter. Niech będzie pochwalony.
Chłopiec spojrzał spłoszony, jakby Maryjka zamierzała rzucić się na niego albo
chciała go uderzyć.
Wzrok miał rozbiegany, ręce zwisały bezradnie wzdłuż ciała. W końcu jakoś się
opanował i odwzajemnił pozdrowienie. Głos mu się łamał, jakby przechodził mutację,
chociaż wyglądało na to, że ma już za sobą trudny okres przejściowy od chłopca do
mężczyzny.
- Na wieki wieków... jestem Cla... Claes Justitian Reve... reve... reve...
Przerwał.
Maryjka słyszała, że słowa więzną mu w gardle, jakby go miały zadławić,
widziała malującą się na twarzy rozpacz.
Uśmiechnęła się raz jeszcze i dyskretnie zrobiła krok w tył.
- Dzień dobry, mój panie. Domyśliłam się, że jesteś synem pastora. Mam
nadzieję, że wybaczysz mi moją śmiałość... Ale widzisz, jestem tutaj nowa, tak mało
umiem. Nie jestem jeszcze konfirmowana... Mama mnie przysłała tutaj, bo uważa, że pan
Revelin zdoła zaradzić... uzupełni moją rozpaczliwie słabą znajomość Pisma...
Młody człowiek ukłonił się bez słowa, z pewnością nie chciał wygłupić się
jeszcze raz.
To przeklęte jąkanie! A wydawało mu się, że już nad wszystkim panuje, w
każdym razie dopóki nie ma przy nim ojca!
Słyszał także cichy chichot dziewcząt w kącie, nie odważył się spojrzeć w tamtą
stronę.
Siedzący przy długim stole dzwonnik przewracał kartki w księdze.
Wyglądał na zmęczonego, wszyscy wiedzieli, że teraz pozostało jeszcze
odmówienie krótkiej modlitwy i może odśpiewanie psalmu, nauka na dzisiaj dobiegała
końca.
- Czy możemy potem jeszcze porozmawiać? - zagadnęła Maryjka. Udało jej się
sprawiać wrażenie bardziej pokornej, mimo że zadawała takie śmiałe pytanie.
Młody człowiek nie odważył się odmówić, bo przecież ona mogła zapytać
dlaczego. Skinął więc tylko głową bezradnie. Boże drogi, jaka piękna kobieta! No nie, to
chyba jeszcze dziewczyna, zaledwie dwa, może trzy lata starsza od niego. Ale jakie ona
ma ciało! Syn pastora wiedział, że jej postać wryje mu się w pamięć i że wspomnienie
będzie mu towarzyszyć w długie, samotne noce.
Powinien z nią porozmawiać.
Właściwie to bardzo chciał, był dziwnie rozgorączkowany na myśl, że dowie się o
niej czegoś więcej.
Mimo wszystko najchętniej by zniknął, uciekł od tego zbyt urodziwego
stworzenia. Instynkt mówił mu, że wystarczy kilka jej słów, by uwikłał się w sytuację,
nad którą trudno mu będzie zapanować.
Żeby tylko nie zaczął się jąkać.
Żeby tylko potrafił przedstawić się jej jako silny, mądry młody człowiek, taki,
jakiego na próżno starał się w nim widzieć własny ojciec.
Gdyby udało mu się swobodniej posługiwać słowami, gdyby miał trochę
silniejsze ramiona, gdyby rysy były mniej dziecinne...
Claes Justitian nie posiadał zbyt wielu cech, z których byłby zadowolony.
Lutowe słońce już dawno zaszło, gdy nauka dobiegła nareszcie końca. Mrok
skradał się ponad fiordem niczym groźna, nieznana istota. Wkrótce otoczy szczelnie całą
osadę, tylko na szczytach gór widać było jeszcze ostatnie błyski ukrytego już słońca.
Dnie stawały się jednak coraz dłuższe. Miało się ku wiośnie.
Ale słońce wciąż świeciło zbyt słabo, żeby ogrzać ziemię. W środku dnia mogło
być bardzo przyjemnie wystawić do słońca bladą po zimie twarz, ale gdyby się człowiek
za bardzo rozebrał, przypłaciłby to ciężkim zaziębieniem.
Wiosna długo jeszcze będzie musiała walczyć o pierwszeństwo.
Maryjka starała się iść za synem pastora wśród młodzieży wychodzącej po nauce
z izby.
Na zewnątrz tłum rozpraszał się. Niektórzy szli wprost do domu, do obowiązków,
które musieli przerwać, by pójść do kościoła. Inni mieli wolne do wieczora i zatrzy-
mywali się w małych grupkach, by porozmawiać.
Dziewczyny zgromadziły się wokół trzech bujnych córek z Flahammar. Głośno
rozmawiały o przygotowaniach do zbliżającej się Wielkanocy i o tym, co kupiły u
wędrownego handlarza, który w ubiegłym miesiącu odwiedził okolicę po drodze z
Gudbrandsdalen do Bergen.
Chłopcy urozmaicali sobie czas rozmowami o polowaniach i prowadzeniu
gospodarstwa, prześcigali się w wesołych opowieściach, poklepywali nawzajem po
plecach i śmiali na całe gardło, gdy któryś powiedział coś zabawnego.
Przez cały czas obie grupy posyłały sobie przeciągłe spojrzenia niczym
niewidzialne strzały.
Maryjka starała się nie uronić najmniejszego nawet szczegółu. Zdążyła już
wyrobić sobie pogląd na tych młodych ludzi, na nowe i obce jej środowisko, którego
częścią miała się stać.
Jedna z dziewcząt odeszła od koleżanek i jakby przypadkiem zbliżyła się do
Maryjki i syna pastora, stojących pod ścianą i przyglądających się zgromadzonym.
Justitian spuścił wzrok.
Dziewczyna pozdrowiła Maryjkę.
- Dzień dobry. Słyszałam, że mieszkasz u Solveig Hagen?
- Mieszkam. Dzień dobry. Nazywam się Marja Gjertrudsdatter. Przyjechałam
tutaj, żeby chodzić do pastora.
- Domyślam się, że przyjechałaś z daleka? Maryjka dostrzegała stanowczość w
oczach młodej kobiety. To z pewnością twardy orzech, taką niełatwo jest oszukać.
- Tak. Pochodzę z Ardal - skłamała bez zająknienia.
- Aha... Z Ardal, powiadasz. Ale mówisz jakoś inaczej! Gdybym miała zgadywać,
to powiedziałabym, że jesteś z Kaupanger, albo coś takiego!
Maryjka podjęła tę możliwość.
- Mój ojciec stamtąd pochodził. Ale on nie żyje. Dziewczyna uśmiechnęła się ze
zrozumieniem, wyglądało na to, że przesłuchanie jest skończone.
- A ja nazywam się Greta Finek. To mój wuj prowadzi Dosen, tę gospodę, wiesz.
Maryjce bardzo się spodobało, że z wielką naturalnością wsunęła jej rękę pod
ramię i pociągnęła w stronę swojej grupy.
Dziewczyny zasypały nową pytaniami, ale nietrudno jej było pominąć z
uśmiechem te, na które nie chciała odpowiadać.
Obejrzała się kilka razy przez ramię i widziała, że Justitian niepewnie ruszył w
kierunku plebanii.
A niech tam, będzie jeszcze wiele okazji. Szczerze mówiąc to dobrze, jeśli poczuł
się trochę rozczarowany. Dobrze, że musi poczekać, zanim jego ciekawość zostanie
zaspokojona.
Maryjce podobał się wyraz jego oczu. Zwycięstwo nad nim z pewnością
nietrudno będzie osiągnąć.
ROZDZIAŁ V
Tego wieczoru Claes Justitian miał jeść kolację przy ojcowskim stole, tak jak to
zgodnie z niepisaną umową robił zawsze w dni, kiedy odbywała się nauka.
Izba jak zwykle pogrążona była w mroku. W gabinecie, gdzie pastor przyjmował
ludzi, siedząc za dużym pięknym biurkiem, rozpalono na kominku.
Dom na probostwie należał do najładniejszych w okolicy. Były tu szklane szyby
w oknach i od frontu, i od podwórza. Gabinet pastora znajdował się na lewo od wejścia,
gospodarz mógł przez okno obserwować wszystkich kręcących się po podwórzu,
zbliżających się i wychodzących z plebanii.
Był to bardzo piękny pokój, chociaż puste półki na książki i ciężkie zakurzone
zasłony sprawiały cokolwiek ponure wrażenie. W rogu koło kominka stał bardzo ładny
stolik, taki na jakich się w eleganckich domach w mieście ustawia przybory do palenia.
Tutaj na tle ścian z grubych drewnianych bali wyglądał trochę nie na miejscu, ale
pasował do wyściełanych krzeseł ustawionych w głębi pokoju. Tutaj ojciec miał zwyczaj
odpoczywać. Zdarzało się, że spędzał w gabinecie także noce.
W podłodze, ukryte pod grubym dywanem, znajdowało się zejście do piwnicy.
Justitian wiedział, że poprzedni pastor połączył podziemnym korytarzem swój
dom z kościołem.
Wykopał tunel od piwnicy na plebanii aż pod sam ołtarz.
Tunel prowadził do krypty.
Do podziemi, w których chowano zmarłych.
Bardzo ważnych zmarłych.
Wśród nich znajdował się również ów poprzedni pastor, odpoczywający w
spokoju Mogens Skanke.
Cóż, czy rzeczywiście zmarły odpoczywał w spokoju, tego Justitian nie był tak
całkiem pewien. Sporo słyszał o Mogensie, czy Czarnym Monsie, jak ludzie często go
nazywali. Z pewnością jeszcze teraz go wspominają, stary pastor był legendą, parafianie
go kochali, lecz także bali się go, odnosili się do niego z mieszaniną szacunku i lęku.
On zaś okazywał im wyrozumiałość w kwestii podatków i daniny dla Kościoła.
Tym, którzy nie byli w stanie płacić, odpuszczał, demoralizując ludzi kompletnie.
Zdawał się nie bardzo zważać na takie sprawy. Poza tym chodził po parafii i rozmawiał z
ludźmi, nawracał ich na właściwą drogę w sposób, który przystoi raczej chłopu niż
słudze Bożemu. Miał też podobno czarną księgę. Pewnie czytywał ją właśnie w tym
pokoju.
Justitian zadrżał. Jakie to niezwykłe!
Miał ochotę otworzyć wejście do piwnicy i zajrzeć tam któregoś dnia. Tak!
Mógłby to zrobić. Następnym razem, gdy tylko ojciec wyjedzie, może już w najbliższą
niedzielę wieczorem. Proboszcz uda się do kościoła w Nes, zamierza wygłosić tam
kazanie. Wówczas...
- Nad czym tak rozmyślasz, mój chłopcze? Nie idziesz ze mną? Trzeba odmówić
modlitwę przy stole, synu!
Głos ojca, choć niespecjalnie donośny, zabrzmiał w głowie chłopca niczym
grzmot.
Panująca w pokoju cisza sprawiła, że słowa dźwięczały nieoczekiwanie ostro, i
chłopak mimo woli się skulił.
Złożył gładkie, młodzieńcze dłonie i odmawiał długą modlitwę, nie zająknąwszy
się ani razu. Zawsze świetnie sobie radził z takimi modlitwami i regułkami, jąkanie
zaczynało się wtedy, kiedy najpierw musiał pomyśleć, zanim usta zaczynały mówić.
Ojciec skinął mu z surową miną, usiadł i natychmiast zaczął jeść.
Gęsta owsianka na mleku nie miała żadnego smaku. Oj - ciec lubił takie potrawy.
Zwłaszcza teraz, w okresie postu, jedzenie powinno być jałowe i pozbawione fantazji.
Niedługo będzie Wielkanoc... Zabije się cielaka...
Claes ujął drewnianą łyżkę, nabrał szarej masy i podniósł ją do ust. Nie musiał
wcale gryźć. Papka sama spływała do gardła, a żołądek z wdzięcznością przyjmował
pożywienie.
Podczas posiłku nie padło ani jedno słowo.
Czasem łyżka stuknęła o dno miski. Ojciec przesuwał stopy pod stołem. Ocierał
usta mankietem.
Justitian domyślał się, że pastorowi coś leży na sercu. Miał nadzieję, że to nie
będzie jeden z tych długich wieczorów, kiedy ojciec zabierał się do udzielania mu nauk i
w nieskończoność wygłaszał ponure napomnienia.
Trzeba bardzo uważać, nie wolno powiedzieć nic, co ojciec mógłby zrozumieć
jako bunt albo niezgodę. Tylko że to bardzo trudne...
- Podziękujmy Bogu za ten posiłek i prośmy go, by nam pozwolił wypełniać jego
wolę dzisiaj i po wsze czasy. Amen.
- Amen.
Siedzieli przez dłuższą chwilę ze złożonymi rękami, dopóki ojciec nie uznał, że
wystarczy już cichej modlitwy. Wtedy odsunął od siebie talerz.
- Mój synu, jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać. Jesteś już prawie
dorosły, od dawna robisz wiele, prowadząc nauczanie. Nie należysz może do najbardziej
żarliwych, przejąłeś niestety wiele ze słabości twojej matki, ale niech tam, jesteś jaki
jesteś. Właściwie pokierowany możesz zajść daleko. Przecież wiesz, jakie mam wobec
ciebie plany?
- Tak, ojcze. Mam być taki jak ty. Mówił cicho, bezdźwięcznym głosem. Ojciec
uśmiechnął się cierpko.
- Hm, tak. Masz zostać pastorem, tak jak ja. Jeśli zdołasz skończyć studia, twój
egzamin... Prowadzenie nauk jest w tym przypadku dobrym ćwiczeniem. Chciałbym
wierzyć, że zajmiesz miejsce wśród ludzi biskupa, że otrzymasz tam godność kapłańską.
Ale teraz jesteś jeszcze za młody. Musimy poczekać parę lat. Na szczęście jest wiele
rzeczy, którym możemy poświęcić czas. Tak wiele jeszcze musisz się nauczyć...
Justitian pragnął, by ojciec choć raz wspomniał o tym, czego syn mimo wszystko
zdołał się nauczyć, o tym, co mimo wszystko umie!
Ale to nie leżało w naturze Revelina. Żadnych niepotrzebnych pochwał.
Oczekiwał, że syn będzie się uczył, pojmował wszystko szybciej niż jego rówieśnicy.
Jeśli tego nie robił, to kara jest najlepszym sposobem, by następnym razem starał się
bardziej.
Justitian nie zliczyłby nocy, które strawił przepisując długie, trudne teksty w
niezrozumiałych obcych językach jako karę za zapomnienie czy niedokładne przyto-
czenie jakichś biblijnych słów.
W ten sposób ojciec pozyskiwał wypisy z ważnych ksiąg, które potem posyłał
swoim kolegom i dostawał w zamian inne. Gromadził powoli dużą bibliotekę złożoną z
takich ręcznie przepisywanych woluminów. Stały one pięknie jeden obok drugiego,
oprawione w domowej roboty okładki.
Justitian lubił książki.
Była to zresztą jedna z niewielu cech, za które nawet ojciec musiał go chwalić.
Pastor ciągnął dalej swój wykład, temat wieczoru był kontynuacją dzisiejszego
nauczania dla młodzieży. Ojciec jednak zręcznie wplatał fragmenty swoich dawniejszych
popisów kaznodziejskich, nigdy nie był tak ożywiony jak wówczas, kiedy mógł mówić o
grzechu i wstydzie, o lekkomyślności i o pokusach ciała.
Tym sposobem Justitian dowiedział się wiele o podstępnych metodach kobiet.
Dzisiaj jego myśli kierowały się ku Maryjce.
Czy ona też jest jedną z tych złych kusicielek, o których mówi ojciec? Czy to za
sprawą diabelskiej siły Justitian owi pocą się dłonie, kiedy z nią rozmawia? Czy ' jest
niczym wąż w Raju posłany, by go kusić i zwodzić na manowce?
Nie, Maryjka to raczej Ewa. Matka ludzkości, która pozwoliła się oszukać.
Kobieta, która poruszała się w rajskich ogrodach swobodnie, całkiem naga, podobnie jak
jej mąż.
Fantazja Justitiana wzięła górę, historia o pierwszych ludziach w Raju stała się
tłem dla jego wyobrażeń, widział siebie i Maryjkę, jak nadzy i szczęśliwi wędrują wśród
uginających się pod ciężarem owoców jabłoni.
Widział w wyobraźni jej śmiejącą się twarz, jej szczupłe, białe dłonie, szyję, na
której widniała delikatna, czerwona plamka, świadcząca o dawnej ranie.
Niżej nie odważył się spoglądać. Nawet w wyobraźni.
Maryjka niepokoiła się, że za mało pomaga gospodarzom w Hagen. Solveig
wstawała, zanim ptaki zdążyły Otworzyć oczy, była ubrana i przygotowana do
codziennej pracy, kiedy siedmioro pozostałych domowników zaczynało się budzić.
Najpierw wstawały dzieci, Maryjka razem z nimi. Chętnie pomagała w ubieraniu
dwojga najmłodszych, trzy - i Czterolatka. Więksi chłopcy wychodzili wcześnie do
pracy, najczęściej towarzyszyli ojcu w lesie albo na polach. Dziewczynka imieniem
Borgny, dziesięciolatka, przygotowywała śniadanie. Maryjka jej pomagała.
Dni w Hagen toczyły się ustalonym rytmem, wciąż było mnóstwo pracy w domu i
w obejściu. Solveig nie należała do surowych gospodyń. Maryjka miała więc dużo
wolnego czasu bez obowiązków, chodziła sobie po prostu albo zajmowała się jakimiś
robótkami. Pocerowała wszystkie pończochy i skarpety, jakie w domu wymagały
naprawy, Solveig bardzo ją za to chwaliła. Zachęcona Maryjka zabrała się do haftowania.
Czasami trochę sprzątała, zamiatała podłogę miotłą z brzozowych i wierzbowych
gałązek, Solveig uśmiechała się i nie szczędziła pochwał. Wszystko układało się
znakomicie.
Ale Maryjka zaczynała się nudzić.
Nie wyglądało też na to, że będzie miała wiele okazji do spotykania syna pastora.
Nie mogła przecież po prostu pójść na plebanię żeby rozmawiać o pogodzie!
Widywała go tylko w co drugą niedzielę w kościele. I raz w miesiącu na nauce
katechizmu.
Wiedziała, że on odwiedza różne wioski i w wynajętych izbach prowadzi naukę.
Pomaga w ten sposób panu Revelinowi. Może właśnie dlatego nigdy go nie widywała,
choć często chodziła drogą koło starej chaty dzwonnika. Teraz dzwonnik mieszkał w
zasobnym własnym dworze i stara chałupa nie była mu potrzebna. To dlatego syn pastora
się do niej przeprowadził.
Maryjka nie dziwiła się jego decyzji. Któż byłby w stanie żyć pod jednym dachem
z takim szatanem jak jego ojciec?
Był właśnie ostatni powszedni dzień przed Wielkanocą i wszyscy mieli mnóstwo
roboty.
Solveig robiła kiełbasy i gotowała mięso na całe święta. Z suszonych jabłek,
owoców jałowca i miodu ugotowała pyszną gęstą masę. Zamierzała nią przekładać
świeżo upieczone pszenne placki. Przed kilkoma dniami bardzo starannie zmełła ziarno,
teraz w kuchni stały duże garnki wypełnione po brzegi złocistą, delikatną mąką. Solveig
upiecze z niej świąteczny chleb.
W głębokiej piwnicy, wykopanej pod lamusem, przechowywano warzywa, nawet
kapustę. Przysypywano ją jesienią grubą warstwą wiórów zmieszanych z białym
piaskiem. Pod tym okryciem kapusta leżała przez wiele miesięcy sucha, nie zmarznięta.
Można ją było przetrzymywać aż do wiosny, gdy jednak robiło się ciepło, zaczynała gnić
na potęgę. Ostatnie główki zostaną ugotowane na świąteczny obiad.
Wszyscy czekali na trochę odmiany po codziennej kaszy i rybach.
Maryjka nie była rozpieszczona, ale z utęsknieniem wyczekiwała innego jedzenia
niż te wieczne ryby, świeże albo solone. Jednego dnia dorsz, drugiego śledzie, trzeciego
chude, smażone okonie...
Już kubek wywaru z kości był wspaniałym smakowym doznaniem.
Solveig nuciła, przygotowywała coś na małym stole w kącie izby.
- Maryjko, powinnaś się trochę przejść w taką piękną pogodę!
- Przejść się? No, a te spódnice...
- Możesz poreperować je później! Wyjdź teraz, zaczerpnij trochę świeżego
powietrza. Jesteś młoda, dziewczyno, niedługo będziesz miała męża i dzieci, i cale góry
ubrań do naprawy!
Maryjka uśmiechnęła się z wdzięcznością, odłożyła igłę i nici do koszyczka.
Przygładziła wilgotną dłonią włosy, bo chociaż zaplotła je w warkocze, to na
skroniach wciąż zwijały się małe loczki.
Jak dobrze było wyjść na dwór!
Dziarskim krokiem ruszyła w drogę, aż błoto rozpryskiwało się spod jej nóg.
Wciągnęła powietrze głęboko do płuc, wiosenny zapach oszołomił ją. Serce biło
równo i lekko.
W końcu wiosna zwyciężyła. Teraz natura miała tylko jedną drogę, ku latu!
Maryjka przyglądała się baziom na wierzbowych gałązkach, spostrzegła, że
pączki brzozy na podwórzu niedługo zaczną pękać.
Skierowała się ku plebanii. Chciała tylko tamtędy przejść, nic więcej. Tylko
popatrzeć. Zresztą może kogoś spotka?
Na podwórzu panował jednak zupełny spokój, malowanej bryczki pastora też nie
było na zwykłym miejscu pod dachem koło obory.
Widocznie wyjechał. Może z synem?
Maryjka, oglądając się na boki, weszła na podwórze. Miała nadzieję, że nikt jej
nie widzi.
Pośrodku dziedzińca znajdowała się studnia.
Zbudowany z kamieni krąg musiał tu stać od wieków. Był solidny, ale wyglądał
na bardzo stary.
Wstrzymując oddech podeszła bliżej.
Tędy musiała też chodzić mama, z pewnością dotykała tej studni wiele, wiele
razy!
Może czasami siadała na krawędzi, odpoczywała przez chwilę?
Maryjka uniosła lekko spódnicę i usiadła. Jakie to dziwne. Gładziła dłonią
kamienie, pragnęła, by studnia mogła jej opowiedzieć trochę o tym, co się tu działo w
tamtych czasach, kiedy mama była pastorową, gospodynią w tym pięknym dworze.
Ogarnęła ją nieprzeparta chęć, by zajrzeć do domu.
Drzwi wejściowe są przecież otwarte...
Zapomniała o wszelkiej ostrożności, czuła mrowienie pod skórą, a stopy niemal
same niosły ją w stronę domu. Ostrożnie wsunęła się do środka, nasłuchiwała tak, że
uszy o mało nie odpadły jej od głowy. Cicho.
Tylko z kuchni słychać było hałasy i głosy kobiet. Tutaj też pewnie wszyscy są
zajęci przygotowaniami do Wielkanocy.
Maryjka wiedziała, że trzy dziewczyny ze wsi miały w zimie miejsce na plebanii,
jedna z nich chyba tylko po to, by pokazać ludziom, jakim wspaniałomyślnym
człowiekiem jest proboszcz. Dziewczyna z trudem się poruszała, jedną nogę miała dużo
krótszą, poza tym była niedorozwinięta. Biedny, nieszczęśliwy człowiek, któremu
proboszcz okazał swą dobroć, dał dach nad głową i pożywienie.
Jedyne, co była w stanie robić ta nieszczęsna istota, to pilnowanie ognia.
Nowo przybyła rozglądała się po mrocznym korytarzu. Na wprost znajdowały się
jakieś drzwi. Strome schody wiodły na górę, widocznie mieściły się tam sypialnie. Pod
schodami, po lewej stronie, dostrzegła jeszcze jedne drzwi. Pewnie prowadzą do gabinetu
pastora.
Gjertrud jej opowiadała o tym domu. W barwnych słowach przekazywała to, co
słyszała od Marii. Mówiła o gabinecie, o kominku, gdzie często płonął ogień, o tym, że
Maria i Mogens chętnie tam odpoczywali, a Maria lubiła zaciągnąć się dymem ze
srebrnej fajki... Wszystkie książki, kosztowne przedmioty ze srebra, obrazy na ścianach...
Maryjka nie mogła się powstrzymać.
Bezszelestnie uchyliła drzwi.
Pokój był ciemniejszy, niż przypuszczała, zasłony nie przepuszczały światła,
które wpadało przez szklane szyby.
Serce gwałtownie zabiło jej w piersi, o mało nie krzyknęła przerażona.
W głębi pokoju, przy dużym eleganckim stole, stał jakiś człowiek. Przeglądał
leżące tam papiery, ale gdyby uniósł wzrok, natychmiast by ją zobaczył. Maryjka trwała
bez ruchu, nie miała odwagi zamknąć drzwi ani wykonać żadnego gestu w obawie, że on
odkryje jej obecność.
Nagle rozpoznała go, w tym samym momencie on ją zobaczył.
To Justitian.
- Czego chcesz, Maryjko? - wykrztusił, zwilżywszy przedtem językiem wargi i
oparłszy dłonie o blat stołu.
Maryjka pośpiesznie szukała jakiejś wiarygodnej odpowiedzi, nie znajdowała
jednak żadnego wytłumaczenia, dlaczego zjawiła się tu nieproszona i skradając się po
kryjomu weszła niczym złodziej do gabinetu pastora. Nawet nie zapukała!
- Ja... ja myślałam... ja wcale nie wiedziałam...
Młody człowiek uśmiechnął się, sprawiało mu niejaką przyjemność to, że ona też
nie może sobie poradzić ze słowami, jąka się podobnie jak on. Doznał wrażenia, że ją w
jakimś sensie przewyższa. Nabrał nieoczekiwanej pewności siebie.
- Wejdź, Marjo Gjeitrudsdatter. Wejdź i bądź pozdrowiona.
- Dziękuję.
Wskazał jej krzesło, zachowywał się tak, jakby ten gabinet należał do niego.
Maryjka zwróciła uwagę, że chodzi teraz wyprostowany. Ręce też mu nie drżały. A kiedy
z nią rozmawiał, głos brzmiał pewnie.
- Piękną mamy dziś pogodę! Wiosna przyszła zdaje się na dobre, i to na same
święta!
- Tak, czyż to nie wspaniałe? Jak miło jest patrzeć, że drzewa znowu budzą się do
życia, że ptaki do nas wróciły! Dzisiaj widziałam pliszkę...
Uff, jak głupio to brzmi!
Uprzejme rozmowy.
Bezsensowne gadanie.
Ale takie sprawy są bardzo ważne w świecie dorosłych. A to była pierwsza
wiosna, gdy oboje zaczęli odczuwać, że właśnie do tego świata należą.
- Twój ojciec... czy jego nie ma?
- Nie, niestety. Wyjechał, pojechał do lensmana w związku z jakimś
przedsięwzięciem... Musiał to załatwić przed Wielkanocą, ty wiesz, ile on ma teraz
pracy... Nie, z pewnością nie wiesz...
- Rozumiem. W porządku. Ja przyjdę... kiedy indziej.
- Czy masz coś ważnego, może mam mu przekazać jakąś wiadomość od ciebie?
- Nie, nie. Wcale nie musisz mu mówić, że tu byłam. Ja... myślę, że będę mogła
porozmawiać z nim przy innej okazji.
- Dobrze, jak chcesz. Zresztą będziesz miała powód, żeby przyjść tu jeszcze raz,
odwiedzić nas.
Maryjka uśmiechnęła się. Podobał jej się sposób, w jaki się do niej odnosił, jakby
była córką pisarza albo wójta czy coś takiego. Gdyby Justitian wiedział, kim był jej
ojciec! Nie mówiąc już o mamie...
- Bardzo chętnie znowu cię odwiedzę - powiedziała i posłała mu swój
najpiękniejszy uśmiech.
Bez trudu dostrzegła, jak tego rodzaju sztuki na niego działają. Już dawno pojęła,
iż należy dać mu do zrozumienia, że to on kieruje sprawami, że ma nad nią przewagę. Już
się teraz tak nie kulił, stał wyprostowany, a ona odgrywała jak mogła niepewność i
zakłopotanie. Kiedy wychodziła, pozwoliła, by otworzył jej drzwi. Towarzyszył jej także
na podwórze, ale nie odważył się ująć pod ramię, jakby to z pewnością zrobił dorosły
mężczyzna.
- Maryjka... Czy mogę się tak do ciebie zwracać?
- Oczywiście, panie Revelin!
- Justitian. Albo Stian, jak zwykła mnie nazywać niania - odparł nieśmiało.
- Dziękuję. Jestem wzruszona. Ja, prosta dziewczyna...
- Nie, nie, wcale nie jesteś prosta! Jesteś wyjątkowa, ty jesteś taka... życzliwa. I
nie mówisz jak dziewczyna pochodząca z biedy...
W tym zdaniu kryło się jakby pytanie. Maryjka nie odpowiedziała.
- Jakże bym miała być nieżyczliwa, skoro ty jesteś taki uprzejmy, przyjąłeś mnie,
chociaż przyszłam tak... nieoczekiwanie.
- Nie wszyscy są tacy - powiedział, a Maryjka zobaczyła skurcz bólu na jego
młodej twarzy.
Przeczuwała, że chętnie by się przed nią otworzył. Już niedługo nie będzie
żadnych granic, wyzna jej wszystko.
Justitian był ważnym pionkiem w jej grze, tak postanowiła.
Teraz zapomniała, że powinna wczuwać się w rolę nieśmiałej, zakłopotanej
młodej dziewczyny i chwyciła go mocno za ramię.
- Chodź, przejdziemy się trochę, Stian! Sam powiedziałeś, że dzisiaj taki piękny
dzień!
Poszedł za nią prawie bez wahania. Zeszli z drogi, znaleźli wąską ścieżkę,
prowadzącą z plebanii w stronę lasu. Minęli długi, wąski budynek, który nie służył do
niczego, popadał w ruinę. Musiał się nie tak dawno palić, bo z jednego końca leżały
czarne zgliszcza.
- Co to jest? - zapytała Maryjka, choć znała odpowiedź.
- To? To chyba stary magazyn!
Nie wiedział. Nie zdawał sobie sprawy, że są to resztki budynku, który kiedyś był
tak kochaną przez Marię izbą chorych. Jeszcze kilka lat i zostanie zrównany z ziemią.
Poszli dalej, las osłaniał ich przed spojrzeniami ciekawskich. Wkrótce jednak znowu
wydostali się na otwarte pola, długo szli miedzą, zanim dotarli do skraju drugiego lasku.
Przed nimi leżało Solgarden, piękny dwór, dachy lśniły w słońcu. Tam urodziła się
mama. Ale później mieszkańcy Solgarden odwrócili się od niej, i to w czasie, kiedy było
jej najtrudniej. Szczęki Maryjki zesztywniały, oczy pociemniały. Stian tego nie widział,
szedł przed nią, przeskakiwał przez leżące na ziemi pnie.
- Chodź, coś ci pokażę!
Wziął ją za rękę, poczuła, że jego dłoń jest sucha i ciepła.
Świetnie.
To znaczy, że on dobrze się czuje w jej towarzystwie. Że zapomniał, iż Maryjka
jest tylko biedną, obcą dziewczyną, a on synem pastora, na którym ciążą poważne
obowiązki. Teraz jednak byli dwojgiem młodych ludzi, oszołomionych wiosną, po
drodze w nieznane, gotowych badać tajemnice natury.
Maryjka wiedziała, że zanim dzień dobiegnie końca, on straci dla niej głowę.
Teraz to już tylko kwestia czasu, będzie mogła dokończyć grę, a potem pójść do
jego ojca i przedstawić mu swoje żądania.
Na pewno będzie zaszokowany, kiedy dowie się o upadku syna! Ale znajdzie się
w sytuacji bez wyjścia, musi jej dać wszystko, czego zażąda, by kupić sobie jej
milczenie. Dużo pieniędzy... ale najważniejsze ze wszystkiego są rzeczy i książki mamy.
Potem... potem będzie mogła wrócić po resztę, kiedy ukryje już spadek w bezpiecznym
miejscu. Wtedy zniszczy ostatecznie jego cześć i dobre imię. Nie ustąpi, dopóki on nie
stanie przed nią oskubany niczym kura!
Maryjka uśmiechała się paskudnie.
Położyła rękę na ramieniu Stiana, poczuła, że krew pulsuje mu w żyłach. Ich
twarze były teraz bardzo blisko siebie.
Całkiem zapomnieli o gnieździe z pięknymi niebieskimi jajeczkami, które
chłopiec chciał jej pokazać.
Maryjka napotkała spojrzenie jego jasnoszarych oczu, wpatrywała się w nie
swoimi niebieskimi, jakby nigdy nie miała przestać. Syn pastora był zgubiony. Pochyliła
się troszkę, pozwoliła mu posmakować swoich miękkich warg. Sama również poczuła
nieoczekiwaną słodycz i mocniej przywarła do jego ust.
Całe ciało zdawało się poddawać nastrojowi chwili, było dziwnie osłabłe i
rozgrzane.
Chłopiec jęknął cicho. Oddychał ze świstem, krótko i urywanie. Oddech był
gorący, pachniał wierzbową gałązką, którą Justitian żuł po drodze.
- Maryjka... t - t - ty... jes...jes...jesteś taka pię - pię...
- Stian... nie powinniśmy... Zerwał się nagle, nastrój prysł.
- Tak! Masz rację. To wielki grzech, nie powinniśmy...
- Nie to miałam na myśli - powiedziała cicho i pogłaskała go po ręce. - To nie jest
grzech... Nie robimy niczego złego... Czy ty nie rozumiesz, jakie to wszystko piękne? A
grzech jest przecież paskudny, prawda?
Jej głos był taki czuły i łagodny, niczym balsam na jego roztrzęsione nerwy.
Maryjka jest nadzwyczajna! Taka czysta i dobra, i piękna, i łagodna, i... dojrzała! Taka
kobieca...
Po raz pierwszy młodemu Revelinowi przyszło do głowy słowo „małżeństwo”.
Zresztą nigdy nie miał powodów, żeby o czymś takim myśleć. Wszystkie dziewczyny
śmiały się i wyszydzały go!
Ale Maryjka...
Nieznana, tajemnicza, dobra Maryjka...
Do niej mógłby się przywiązać, i to na całe życie. Pomyśleć, że wolno by mu było
otoczyć ramionami to gibkie ciało! Pomyśleć, że mógłby czuć dotyk jej okrągłych
piersi... Pomyśleć...
Justitian doznał zawrotu głowy, walka tocząca się w jego duszy miała się wkrótce
rozstrzygnąć. Usiadł na kamieniu, Maryjka nadal pochylała się nad gniazdem z
niebieskimi jajeczkami. Żadne nie chciało dotykać ślicznych kuleczek.
- Musimy stąd odejść, żeby matka mogła do nich wrócić. W przeciwnym razie te
małe w środku pozamarzają na śmierć.
Maryjka w pełni się z nim zgadzała.
Znaleźli sobie osłonięte od wiatru miejsce, skąpane w wiosennym słońcu, on
przyniósł kilka młodziutkich listków szczawiu i podzielił się z nią. Świeże roślinki były
pyszne, język rozkoszował się nowym smakiem.
Maryjka pochyliła się ku Justitianowi, lekko oparła się o niego biodrem, czarne
włosy łaskotały jego kark.
Zauważyła, że prawie przestał oddychać. Cieszyła się, że przedwczoraj umyła
swoją czarną czuprynę i wypłukała ją w wodzie z dodatkiem lawendowego olejku, który
dostała od Kari.
- Jak ciepło - westchnęła nagle i jednym szybkim pociągnięciem rozwiązała
bluzkę pod szyją.
Tkanina zsunęła się, odsłaniając prawie całe ramię.
Z przodu na bluzce powstały głębokie fałdy.
Kiedy Maryjka pochyliła się, by usunąć kamyk, który wbił się jej pod obcas,
Justitian po raz pierwszy w swoim życiu zobaczył dwie okrągłe, niezwykle tajemnicze
kobiece piersi.
Przez dłuższą chwilę nie miał odwagi się poruszyć.
ROZDZIAŁ VI
Maryjka była bardzo zadowolona z rezultatów tego dnia.
Syn pastora gotów wielbić powietrze, którym ona oddycha! Uśmiechała się
szeroko sama do siebie w ciemnościach, leżąc w łóżku i rozmyślając o wydarzeniach na
skraju lasu.
Ciekawe, czy Justitian śpi?
A może leży i myśli o mnie?
Znowu poczuła mrowienie pod skórą. Wyobrażała sobie młodego, nieśmiałego
chłopca samotnego na posłaniu. On mnie pragnął. Nietrudno było to dostrzec. Z
chłopcami tak zwykle bywa. Tyle o życiu Maryjka wiedziała.
Uważała zresztą, że wie wystarczająco dużo o tym, co dzieje się między
kobietami a mężczyznami. O tym, jakiego rodzaju władzę kobiety mogą nad nimi mieć...
Jeśli właściwie rozegrają swoją kartę.
Z nią tak właśnie będzie.
Doprowadzi go do tego, że Justitian zapłonie, że stanie się dziki i szalony,
zakocha się w niej do tego stopnia, że może nawet odważy się podjąć walkę z ojcem. Ale
rozmawiać z pastorem będzie ona sama. Chce spojrzeć w twarz temu zakłamanemu
strażnikowi moralności, kiedy będzie mu przedkładać swoje żądania.
Wszystkie zagrabione rzeczy mamy, przeprosiny na piśmie i jeszcze trochę
pieniędzy na dodatek.
Maryjka domyślała się, że za jednym razem nie uda jej się odebrać pastorowi
również dworów. Ale też to dopiero pierwszy krok... Kiedyś Justitian przejmie cały
spadek.
A wtedy droga stanie przed nią otworem.
Na koniec zwycięży, musi jej się udać.
Powinna tylko okazać cierpliwość, nie pozwolić, by coś jej przeszkadzało,
spychało z raz obranej drogi. Nie powinna też wikłać się w nieważne sprawy...
Nieszczęsny Justitian. Nie chciała tak myśleć, ale uczucia nasuwały się same.
Nieszczęsny Justitian. On przecież niczemu nie winien. Nie wiedział nawet o
szpitaliku, o jej matce ani o podłych grach swego ojca...
Ale to mu nie pomoże. Trzeba się przecież liczyć z ofiarami. A stary pastor sam
sobie może dziękować za nieszczęście syna. Powinien wiedzieć, że kara za grzechy oj-
ców spada na ród.
Maryjka postanowiła, że tak właśnie będzie to wszystko traktować. Czuła się silna
i nieustraszona, gotowa zrobić to, co powinno być zrobione. Gotowa odrzucić wszelką
słabość i sympatię, która mogła zniweczyć zemstę.
Powinna im pokazać!
W końcu musi im pokazać!
Wciąż z tym samym uśmiechem na wargach zaczęła nareszcie zasypiać. Drżenie
w ciele powoli ustało, Maryjka musiała jednak przyznać, że ta niebezpieczna gra jest też
bardzo, ale to bardzo podniecająca.
Justitian nie spał, Maryjka uśmiechałaby się jeszcze szerzej, gdyby go teraz
zobaczyła.
Pościel była gorąca i wilgotna. W pokoju panował chłód, ale jego ciało płonęło.
Młody mężczyzna nie mógł znaleźć spokoju. Bliski paniki robił co mógł, by
powstrzymać ten pożar, w końcu jednak zrozumiał, że jego dłonie nie są w stanie ugasić
ognia, który wznieciła ta niezwykła kobieta. Wyczerpany, mimo to chory z pożądania,
wiercił się i rzucał pod ciężkim okryciem z owczych skór.
Skórę miał rozpaloną.
Zasychało mu w ustach, lecz nie miał siły, żeby się podnieść i przynieść sobie
wody. Justitian cierpiał.
Czuł, że całe jego życie zostało w tej grze postawione na jedną kartę. Teraz nie
miały już znaczenia takie drobiazgi, jak samotność, jąkanie, prześmiewki rówieśników,
strach i niepewność przed każdą lekcją z bezczelną młodzieżą.
Nawet plany na przyszłość, takie jak kształcenie się na kapłana, przestały być
ważne.
Widział tylko Maryjkę.
Pragnął tylko jednej rzeczy.
Mieć ją.
Ożenić się z nią, być przy niej, czuć przy sobie jej delikatne ciało, wkroczyć do
krainy rozciągającej się za jej błękitnym spojrzeniem.
Widzieć w jej wzroku coś, co mu tam kilkakrotnie mignęło: czułość i oddanie.
Justitian wiedział, że walka będzie długa.
Wcale przecież nie był pewien, czy ona pragnie tego samego. A nawet jeśli tak
jest, to i tak największa bitwa rozegra się potem. Ojciec z pewnością wpadnie w szał.
Ojciec nigdy nie zaakceptuje, by jego synową została zwyczajna komornicza córka.
Wypędzi ją z parafii, będzie jej groził, użyje całej swojej władzy, by ją odegnać od swego
syna.
Nikt nie może mu się przeciwstawić. Nikt nigdy nie odważył się zaprotestować
przeciwko woli pana Revelina, Justitian bardzo dobrze o tym wiedział.
Straszny niczym rozpalone do białości żelazo gniew zaczynał się mieszać z
pożądaniem i tęsknotą.
Chłopak tłukł pięściami w poduszkę, pragnął, żeby to był ojciec. W jakimś
przerażającym okamgnieniu wydało mu się, że nienawidzi swego ojca.
Gdyby w tej chwili w jego sercu pojawiło się pragnienie śmierci ojca, nie starałby
się przeciwstawić swoim uczuciom. Zwłaszcza gdyby się okazało, że pastor naprawdę
zamierza stanąć pomiędzy synem a jego ukochaną.
Pragnąłby jego śmierci, gdyby tamten dotknął choćby włosa na głowie Maryjki.
To uczucie sprawiało mu przyjemność.
I wcale nie miał wyrzutów sumienia, że pozwala sobie na takie myśli!
Ale nie dawały mu one spokoju.
Justitian wciąż nie mógł zasnąć.
Rozmyślał o dniu jutrzejszym, o tych wszystkich dniach, w których nie zobaczy
Maryjki. Nie będzie jej widział aż do następnej niedzieli. Obiecała mu, że wtedy spotka
się z nim potajemnie w zagajniku.
Jej usta przyrzekły to z całą pewnością, powiedziała, że nic nie zdoła jej
powstrzymać.
A oczy obiecywały jeszcze więcej.
Oczy wpatrywały się w niego, zwłaszcza w miejsce, gdzie spodnie były tak
nieprzyzwoicie napięte. A kiedy przesunęły się wyżej i napotkały jego spojrzenie, on stał
czerwony jak burak i pragnął, by piorun strzelił z jasnego nieba. ' Ale w jej wzroku wciąż
widział tylko łagodność.
Miał wrażenie, że kryje się w nim coś podniecającego, niepojętego, coś
niebezpiecznego, bardzo niebezpiecznego i niewiarygodnie pociągającego.
I grzesznego.
Więcej osób czuwało w tę noc, w tę pierwszą ciepłą noc, która przyszła niczym
forpoczta nie narodzonego jeszcze lata.
Pan Revelin przywykł do czuwania.
Chociaż bowiem przekleństwo w ostatnich latach jakby trochę zelżało, to jednak
całkiem go nie opuściło.
Nie zliczyłby tych godzin snu, które zostały mu odebrane. Jej dług powiększał się
każdej nocy! Nie minęła ani jedna doba, by ta kobieta nie kradła jego czasu i myśli, jego
czci. Czaiła się na niego wszędzie nawet wtedy, kiedy czuł się pewny siebie, uważał, że
nie może go zranić. Nawet kiedy stawał na ambonie w swojej kapłańskiej świętości, ona
mogła pojawić się u jego boku, naga niczym Ewa w Raju. I tysiąc razy bardziej
pociągająca.
Wiedział, że tylko on jeden ją widzi.
Zdarzało się jednak, że stawała za jego plecami i dotykała rękami jego najbardziej
wrażliwych miejsc, tak że miał poważne problemy, by się jej przeciwstawić. To
prawdziwa udręka. Nie opuszczała go świadomość, że któregoś dnia ta walka skończyć
się może jego przegraną, a wtedy utraci twarz. Dotychczas Pan okazywał łaskę swemu
słudze, dawał mu siłę. Zdarzało się wprawdzie, że kazania były gwałtowniejsze, że
grzmiał głośniej, kiedy ona stała na ambonie u jego boku z tym swoim kusicielskim
uśmiechem.
Pan Revelin próbował wszystkiego.
Maria jednak była zmorą, od której nie potrafił się uwolnić.
Od pierwszego momentu kiedy rzuciła na niego swoje złe spojrzenie, przywiązała
go do siebie czarodziejskimi więzami.
Przez całe życie musiał się z tym zmagać.
Tylko Bóg wie, jak trudną prowadził walkę!
W latach, kiedy była żoną proboszcza, przeklinał swoje grzeszne żądze, myśli,
które nie dawały mu spokoju i wciągały go w zionącą wyziewami siarki kipiel.
Kiedy owdowiała, zaproponował jej małżeństwo.
Ale ona nim wzgardziła.
Upokorzyła go.
Swego przekleństwa jednak nie cofnęła. Wtedy pastor zrozumiał, jaka jest wola
Pana. Pojął, że ta niebezpieczna kobieta została zesłana jako specjalny krzyż, który on
musi dźwigać. Pan wskazał jednego ze swoich najlepszych ludzi, jednego z
najsilniejszych właśnie dlatego, że wiedział, jak straszna jest ta wiedźma.
I jak On to wszystko urządził! Zesłał Revelinowi do pomocy Cecilię. Jedyną
osobę, która mogła wiele zyskać na upadku Marii.
Ale ta nędzna kobieta, oczywiście, zdradziła w ostatniej sekundzie. Maria była już
niemal przywiązana do pręgierza, a drewno na stos zostało zebrane.
Wtedy Cecilia uznała, że należy wszystko zniszczyć.
Przeklęta baba!
Uratowała Marię od śmierci i sama zmarła wkrótce potem.
A on został sam ze wstydem i utraconą czcią. I co gorsza, spotkało go mnóstwo
nieprzyjemności.
Wykupienie się z paskudnej sytuacji kosztowało mnóstwo srebra.
Krzywoprzysięstwo, dawanie fałszywego świadectwa, kłamstwa i oszustwa... Uwolnienie
się od takich zarzutów musi kosztować. W końcu jednak jakoś udało mu się uniknąć
odpowiedzialności, pozwolono mu zatrzymać stanowisko i majątek. Został też syn,
jedyne, co wartościowego dała mu Cecilia.
Ale musiał żyć z przekleństwem. Będzie ono na nim ciążyć, dopóki wiedźma nie
wyzionie ducha.
Dzisiejszego wieczora czuł się wyjątkowo źle.
Pan Revelin usiadł na posłaniu, wykrzykiwał obraźliwe słowa do obrazu kobiety,
który wciąż nosił pod powiekami. Ona mizdrzyła się do niego, posyłała mu szerokie,
podstępne uśmiechy, odsłaniała przy tym białe zęby i podawała mu krwistoczerwone
wargi.
Czuł bolesne pulsowanie w całym ciele, nikt nic nie mógł poradzić na to, że ręce
wyciągały się same, szukając jej, tego białego, wabiącego nieustannie ciała.
Pod palcami wyczuwał delikatną skórę.
Czuł zapach jej jasnych włosów, ciepło oddechu. Miał wrażenie, że kobiece piersi
tulą się do niego, czuł, że ono wije się pod nim...
Wtedy jednak mara znikała.
Tak było za każdym razem.
I ten śmiech, który brzmiał mu w uszach, ranił serce, rozrywał ciało na kawałki,
powracający raz po raz śmiech...
Nie ma na świecie większej udręki.
Inkwizytorzy to łagodne kocięta w porównaniu z jego osobistym mistrzem tortur.
Miała szpony, które nigdy nie rozluźniały uchwytu.
Maria Livsdatter.
Nawet świadomość, że ona z pewnością znosi wszelkie udręki świata na tej
zapomnianej przez Boga i ludzi skale, nie dawała ukojenia.
Jedyną jego nadzieją było to, że Maria wkrótce umrze. Niezachwianie wierzył, że
w tej samej chwili kiedy ona zamknie oczy, potworna plaga zostanie zdjęta z jego ra-
mion. Ze znowu zaświeci dla niego słońce. Ze nareszcie będzie mógł żyć! Już nawet w
modlitwach nie prosił o uwolnienie. Wiedział, że tak będzie, ufał, że cały plan Pana
zakładał ostateczną nagrodę.
Pan musiał jednak pojmować, że Maria jest niezwykle żywotną i silną kobietą, że
z pewnością otrzymała swój czas na ziemi od samego diabła! Może żyć jeszcze ze
czterdzieści lat.
Tej wiosny pan Revelin skończył sześćdziesiąt jeden.
Nigdy przedtem nie było mu tak trudno wierzyć w łaskę Pana.
- I właśnie dlatego wam, marnym ludziom, dlatego nigdy nie wolno wam uważać,
że moglibyście się przeciwstawić woli Wszechmogącego! Nie sądźcie nigdy, że wasze
nędzne myśli coś znaczą, że wolno wam stawiać jakiekolwiek pytania wobec dzieła
Pana! I nie sądźcie, że potraficie myśleć lepiej i bardziej słusznie niż ci, którzy zostali
postawieni, by myśleć za was, ci, którym powierzono świętą pozycję i dano świętą
władzę!
Ubrany na czarno mężczyzna zawiesił głos, ale tylko po to, by nabrać powietrza.
- Bo jest wyraźnie powiedziane w Piśmie, że ten, kto nie strzeże swojej pozycji i
nie chroni swojego miejsca, ostatniego dnia zostanie strącony w otchłań. Ten, kto został
powołany do służby, nie powinien starać się przewyższać swego gospodarza! Ten, kto
przyszedł na świat w nędznej chałupie, nie powinien patrzeć z zazdrością na bogactwa
swego pana!
Kaznodzieja zebrał ostatnie siły, mówił teraz głośno i gniewnie:
- Bo nikomu z nas nie wolno lekceważyć planów Boga. Takie są słowa Pana,
które powinniście sobie zapamiętać!
Zaciśnięta pięść z całej siły grzmotnęła w oparcie, tak że cała pięknie rzeźbiona
ambona się zatrzęsła. Revelin miał dzisiaj natchnienie.
Ludzie stojący pod amboną odczuwali jego słowa niczym ciosy. Niektórzy kiwali
głowami, parę starszych kobiet zaniosło się szlochem.
Niektórzy wpatrywali się w podłogę, zawstydzeni.
Jakie to wszystko skomplikowane.
Jak trudno zrozumieć i zaakceptować sądy Boże w odniesieniu do całej nędzy
świata.
Ale trzeba, trzeba koniecznie. W przeciwnym razie można zasłużyć na wieczne
potępienie. A wszyscy od najwcześniejszego dzieciństwa byli informowani o tym, jakie
straszne męki czekają potępione dusze.
Większość oddaliła od siebie na zawsze wszelkie myśli o buncie, wszelkie
rozważania o niesprawiedliwości panującej w społeczeństwie. Większość pochylała
głowy w nadziei na zapłatę w niebie za okazaną na ziemi cierpliwość.
Wielokrotnie bywa bardzo ciężko.
Bywa ciężko, kiedy człowiek musi się przez całe życie trudzić w pocie czoła na
swoim kawałku ziemi, a Kościół przychodzi i kładzie na wszystkim łapę tylko dlatego, że
nieszczęśnik nie zdołał zapłacić ostatnich szylingów podatku.
Jeszcze ciężej jest, kiedy człowiek odprowadza swoje dziecko do grobu, wiedząc,
że nieduża beczka mąki ze spichlerza pastora uratowałaby mu życie.
Ale ludzie pochylają głowy.
Niektórzy z nich doznają też poczucia bezpieczeństwa, które daje im nauka
Kościoła. Składają swój los w ręce Pana i nie martwią się specjalnie o dzień jutrzejszy.
Nauczyli się traktować życie jako wstęp do wiecznej szczęśliwości. Trudny i bolesny
okres, przez który trzeba przejść, zanim nastąpi w końcu wybawienie.
To tacy właśnie ludzie są najlepszymi sługami władzy. Przedstawiciele władzy
pragną więc, żeby wszyscy tak uważali.
W tym także zawiera się siła proboszcza w parafii.
Cała potęga i wpływy wyrastają z tego jednego: z posłuszeństwa ludzi.
Mieszkańcy Lyster dawno temu porzucili myśli o proteście. Lensman rzadko
miewał problemy. Wójt sporządzał długie szeregi liczb bez przeszkód, podatki były
płacone regularnie. Ludzie wiedzieli, że nie należy oczekiwać łaski.
A pastor otrzymywał od zwierzchności pochwały. Co niedziela mocniej ściągał
cugle.
Jego trzoda posłusznie przychodziła do źródła, by pić wodę, którą im
ofiarowywał. Parafianie byli w jego władzy. Kierował nimi z pasterską laską w dłoni.
Byli powierzonymi mu dziećmi Pana.
Wiedział, że jego słowa znaczą dla nich wiele. Tak samo ważne są jego słowa dla
syna.
Claes Justitian, syn pastora, siedział w pierwszym rzędzie tuż koło ołtarza. Syn
pastora, dziedzic pastora. Siedział na oczach wszystkich, wiedzieli, że któregoś dnia
zajmie miejsce ojca na ambonie. To ich trochę przygnębiało. Justitian nie posiadał tej siły
ani władzy co ojciec. Na myśl o tym, że zostanie proboszczem, czuli się trochę jak owce,
których pasterz pada na ziemię, gdy nadchodzą wilki.
Justitian będzie marnym pasterzem.
Ale ma jeszcze trochę czasu, by się modlić i uczyć.
Młody chłopak zostanie kiedyś mężczyzną, przekonywał sam siebie Revelin,
podczas gdy dzwonnik ostrym głosem intonował dawny psalm. Głuchota tego starego
człowieka sprawiała, że śpiewał krzykliwie, niepotrzebnie głośno. I to każdej niedzieli
głośniej. Zmiany dokonywały się jednak bardzo wolno i parafianie przyzwyczajali się,
nie zwracali na nie uwagi.
Blask słońca wpadał przez wąskie okno i oświetlał wiernych. Światło przenikało
przez zielonkawe szkło i mieniło się pięknymi barwami. Włosy młodych kobiet lśniły na
ramionach, kobiece blond włosy mieniły się równie pięknie jak zdobiące ambonę
pozłacane liście akantu, gdy spocznie na nich promień słońca.
Revelin uważał, że byłoby lepiej, gdyby promienie padały na niego, gdy stoi
przed ołtarzem.
Maryjka miała miejsce w ostatnim rzędzie tuż przy potężnym portalu. Opierała się
plecami o kamienną rzeźbę, wyczuwała jej nierówności. Kamień był zimny, martwy i
nieskończenie twardy. Łuk wznosił się nad głowami ludzi z niezwykłą gracją. Mało kto
miał odwagę spojrzeć w górę, na piękne ornamenty. To najstarsza część kościoła. Trudne
do pojęcia dzieło rąk ludzkich. To powinien widzieć tata Randar, myślała Maryjka. Na
pewno chciałby wyrzeźbić taki sam wzór w drewnie.
Ale jego tutaj nie ma, nie ma go w ogóle w życiu. Opuścił ją i zniknął na zawsze.
Tutaj jest Justitian. I Revelin.
Kazanie wygłosił dzisiaj jak na zamówienie. Jego słowa budziły w Maryjce
gniew. Co za brak umiaru! Jakie oszustwo!
Maryjka zastanawiała się, ilu ze zgromadzonych tutaj czytało Pismo Święte i
pojmowało, jaki błąd pastor popełnia. Prawdopodobnie niewielu. Być może nikt. Z
jakiegoś powodu pozostawiono tłumaczenie słów Pisma tym ubranym na czarno
mężczyznom, tym złym, żądnym władzy, podstępnym ludziom w sztywnych
kołnierzykach i śmiesznych perukach!
Maryjka miała wielką ochotę, by wybiec przed ołtarz, wejść na ambonę,
odepchnąć pastora i wykrzyczeć zebranym, jak bardzo on się myli.
Chciałaby im powiedzieć, co właściwie jest napisane w tej czarnej księdze,
opowiedzieć wszystkie piękne, dobre historie o Jezusie! O tym, jaki był serdeczny i
wybaczający, ile pociechy niósł ludziom!
Jezusowi nie podobałoby się to kazanie.
W każdym razie temu Jezusowi, którego ona zna!
Temu, o którym czytała i którego wyobrażała sobie od najwcześniejszego
dzieciństwa. Temu, o którym opowiadała jej Sunniva i którego ona sama później spoty-
kała na pożółkłych stronicach maminej Biblii.
Maryjka wiedziała jednak, że musi udawać całkowitą obojętność.
Nie jest przecież głupia!
Dlatego stała bez ruchu i zaciskała zęby, starała się zasłaniać tarczą obojętności
przed słowami padającymi z ambony.
Wkrótce zaczęła błądzić myślami zupełnie gdzie indziej, żałowała prawie, że
pastor nie wie, o czym rozmyśla.
Po nabożeństwie...
Kiedy ojciec wykrzyczy już z ambony swoje pogróżki, dopełni się los jego syna.
Justitian jej nie widział.
Ona jednak zauważyła, że nie odwracając za bardzo głowy, rozgląda się po
zebranych, jakby czegoś szukał. Albo kogoś.
Szuka jej.
Wszystko pójdzie dobrze!
Maryjka starała się unikać rozmów i powitań przed kościołem. A kiedy
zobaczyła, że Solveig spogląda na nią zdziwiona, wyjaśniła, że chciałaby się trochę
przejść, zanim wróci do domu na obiad.
- Taki piękny dzień dzisiaj, prawie cały śnieg już zniknął! Chciałabym trochę
pospacerować, zobaczę, może znajdę jakieś gniazdo mewy z jajkami. A może trochę
zielonych roślin, dziewannę albo szczaw! O tej porze listki są bardzo smaczne, prawda?
Solveig wzruszyła ramionami, prowadziła przed sobą gromadkę dzieci niczym
kwoka.
- Dobrze, dobrze, rób, jak chcesz. Ale wracaj niedługo.
- Nie czekajcie na mnie! Chciałabym wykorzystać światło dnia. Zostaw mi tylko
kawałek pysznego placka, moja mała.
Maryjka pogłaskała najmłodszą dziewczynkę po włosach, pomachała wszystkim
na pożegnanie. Wymknęła się z cmentarza przy kościele, zeszła na drogę, a potem
ruszyła przez pola w kierunku odwrotnym niż Solveig. Nie bała się, czy ktoś zauważy, że
ona zniknęła najpierw, a zaraz potem Justitian.
Postanowiła jednak pójść okrężną drogą, ominąć pola i wejść do lasu nieco
poniżej wsi. Justitian będzie musiał trochę poczekać.
Ona zaraz przyjdzie. Ona zaraz przyjdzie.
Serce w nim śpiewało, nie mógł spokojnie usiedzieć. Kiedy dotarł do
umówionego miejsca, Maryjki jeszcze nie było. Trochę go to zasmuciło, poczuł ukłucie
w piersi. Przeniknął go leciutki dreszcz lęku, czy mogłaby go zawieść...?
Postanowił jednak w ogóle czegoś takiego nie brać pod uwagę. Maryjka na pewno
przyjdzie. Nie należy do tych, które rzucają słowa na wiatr. Nie należy do dziewcząt,
które bawią się uczuciami innych. Po prostu się trochę spóźni, ona także. Sam przecież
spędził pół godziny po nabożeństwie, siedząc jak na rozżarzonych węglach. Ojciec
zażądał, aby przeczytał fragment Pisma gromadce wiernych, mających zwyczaj zbierać
się w niedziele po mszy przy stole na probostwie. Kiedy Justitian przebrnął już przez
odpowiedni fragment, zwykle ojciec dawał mu znak, by wyszedł. Ci panowie mieli do
przedyskutowania poważne sprawy. Sprawy, o których nikt poza nimi nie powinien
wiedzieć. Sprawy dorosłych.
Justitian stwierdził, że to odsyłanie go co niedziela budzi w nim irytację. Czyż nie
jest już wystarczająco dorosły? Wkrótce skończy osiemnaście lat, ma puch na brodzie i
głos równie niski jak głos ojca. W każdym razie wtedy, gdy się nie denerwuje ani nie
krzyczy...
W dalszym ciągu jednak odsyłano go niczym dziecko. Idź tam, zrób to, przynieś
tamto, przywitaj się grzecznie...
Justitianowi było przykro. Maryjka obudziła w nim nowe uczucia, jakiś bunt.
Odczuwał na widok ojca nieznany dotychczas skurcz żołądka. Czuł niemal, że włosy jeżą
mu się na karku niczym u agresywnego psa. Myśl o tym, jak ojciec nazwałby Maryjkę,
gdyby wiedział...
Justitian szarpał kajdany.
Maryjka go wabiła.
Maryjka przyjdzie.
Najpierw usłyszał cichy trzask łamanych suchych gałązek. Zerwał się na równe
nogi, otrzepał źdźbła trawy ze spodni. Przygładził włosy, uświadomił sobie, że dłonie ma
wilgotne. Przyszła!
Tam, między drzewami, mignęło mu coś kolorowego. To ona.
Nie odezwał się, nawet nie chrząknął, po prostu czekał. Zaraz potem stanęła przed
nim, na wyciągnięcie ręki, ślicznie zarumieniona i zdyszana. Po prostu urocza!
- Hej, Stian, długo czekałeś? Musiałam biec przez Raubotn, bo widzisz, obeszłam
pola nad zatoką, zanim zdecydowałam się wejść do lasu. Bałam się, żeby ktoś mnie nie
zobaczył, ktoś, kto widział, że ty poszedłeś tą samą drogą.
- Maryjko, czekałem, ale niezbyt długo. Biedactwo, jaka jesteś zmęczona! Głupio
z mojej strony, że o tym nie pomyślałem, to ja powinienem był pójść dookoła, żebyś ty
mogła...
- Och, nie, Stian, dobrze mi zrobi trochę ruchu. Nie myśl już o tym! Zresztą to
głupio, że musimy się skradać po kryjomu... Inni siedzą przecież teraz niczego nie
ukrywając i piją słodkie piwo u lensmana!
Podeszła jeszcze bliżej. Spojrzała mu w oczy. Był tylko troszkę od niej wyższy,
ale teraz zyskał parę centymetrów, ponieważ stał na lekkim wzniesieniu. Maryjka
wiedziała, że jest mu to bardzo potrzebne.
Ostrożnie uniosła rękę i pogłaskała go po policzku.
- Myślałam o tobie, Stian. Mnóstwo...
Miał wrażenie, że w jego żołądku zagnieździła się nieduża rybka.
- Liczyłam dni...
Rybka podskakiwała, robiła zwroty i tańczyła z wesołym pluskiem.
- Czy to prawda? - wyszeptał i głos mu się załamał. Oblizał wargi, wydawały mu
się suche i sztywne. Oddech przechodził w cichy jęk.
- Prawda, Stian...
Ujęła go za rękę, poprowadziła nieco dalej w głąb lasu, gdzie drzewa rosły
gęściej.
Znaleźli wolny od śniegu spłachetek ziemi, było ich w lesie sporo. Gdzieniegdzie
pojawiły się już nawet zielone kępki, wykiełkowały w ciągu ostatniego tygodnia. Ma-
ryjka wyrwała jakieś źdźbło oblepione ziemią. Położyła je sobie na dłoni, potem
przysunęła do twarzy Stiana.
- Powąchaj! To najpiękniejszy zapach świata. Ziemia i młoda zieleń, życie i
ciepło!
Stian zaciągnął się lekko, ale jego nos wyczuwał jedynie delikatny zapach
Maryjki.
Ona odrzuciła źdźbło i Strząsnęła ziemię z rąk, usiadła na dużym kamieniu.
Słońce jeszcze świeciło, ale niedługo skryje się znowu za górami.
Stian widział, że Maryjka zamyka oczy.
Miała tak nieziemsko piękną twarz! I jakie czarne włosy! Ale jej włosy nie
mieniły się niebieskawo, jak to bywa u wędrownych cygańskich kobiet. Skóra Maryjki
też nie była taka ciemna. Miała kolor, jakiego on nigdy przedtem nie widział. A kiedy
otworzyła niebieskie oczy, połączenie barw wydało mu się nieprawdopodobne.
- Maryjko, jesteś taka nierzeczywista - wymamrotał. Powietrze między nimi
trwało w bezruchu.
Ona się jeszcze nie uśmiechała, przyglądała mu się tylko łagodnym wzrokiem.
- Oczywiście, że jestem rzeczywista. Bardzo rzeczywista.
- Nie, ty jesteś... anioł. Taka... dobra.
Odwróciła głowę. Czy powinna się obrazić? Nie, dlaczego miałaby to robić? Jego
słowa wprawdzie można było źle zrozumieć, nie musiało jej się podobać, że mówi tak
otwarcie, ale przecież mówił prosto z serca...
- Ma - Ma - Maryjko... Jes... Jes... Jesteś zła?
Sam rozumiał, że mówi jak głupi podrostek, zaczerwienił się ze wstydu nad swoją
niezdarnością.
Ale ona znowu na niego popatrzyła, nie była zła. Tylko bardzo piękna.
- Oczywiście, że nie. Wcale nie jestem na ciebie zła, drogi Stianie. Nigdy bym nie
chciała...
Ucieszył się, nabrał odwagi.
Przestał oddychać, kiedy dłonie ostrożnie przesuwały się po jej plecach. Siedzieli
niezbyt blisko siebie, musiał się trochę ku niej pochylić. Uznał, że lepiej będzie się
przysunąć. Ona pozwoliła mu się objąć, plecy ugięły się lekko pod jego ciężarem.
Nie myślał o tym, że może potargać jej włosy ani że wilgotna ziemia zmoczy jej
spódnicę i chustkę.
Zapomniał o bożym świecie, kiedy czuł łagodną uległość dziewczyny pod sobą.
Stian nie byłby bardziej bezsilny, gdyby go porwał szumiący wodospad, który teraz,
uwolniony przez wiosenne ciepło, z grzmotem spadał w dół po drugiej stronie fiordu.
Szum w jego głowie był równie ogłuszający, przesłaniał wszystko inne.
Maryjka poddawała się jego pieszczotom. Nie powstrzymywała poszukujących
dłoni, nie odwracała twarzy, którą on zasypywał setkami wilgotnych pocałunków.
Jęknęła cichutko, kiedy wsunął kolano między jej uda, ale przyciągnęła go do siebie
mocno, gdy przestraszony chciał się cofnąć.
Okazywał tyle wzruszającego zapału.
Maryjka natomiast była opanowana, tak jej się przynajmniej wydawało, czuła się
dorosła, pewna, że kontroluje sytuację.
On zachowywał się niczym dziecko, które nagle znalazło się w pomieszczeniu
pełnym słodyczy. Maryjka stłumiła chichot, który w niej narastał. Gdyby się teraz
roześmiała, on by stracił całą pewność siebie.
Spostrzegła, że Stian zamyka oczy, wargami dotykał białej skóry na jej szyi.
Bluzka zsunęła się w dół jakoś sama z siebie. Maryjka czuła łaskotanie.
Teraz przycisnął ją do wiosennej mokrej ziemi całym swoim ciężarem. Był
silniejszy, niż się spodziewała. Jej ręce również błądziły niespokojne, zaciekawione tym
młodym męskim ciałem, które ją przygniatało.
Mięśnie miał twarde i mocne, ale niezbyt duże. Barki wydawały się szersze,
widocznie obszerny surdut, który wciąż nosił, ukrywał go, sprawiał, że Stian sprawiał
wrażenie drobniejszego.
Maryjka zadrżała, doznawszy nieoczekiwanej przyjemności. Jego ciało pod jej
rękami wydawało się takie żywotne, pełne siły. Ciepło płynące od niego zaczęło się
rozprzestrzeniać również w jej członkach. Czuła lekkie pulsowanie na szyi, kiedy ją
całował. Jego dłonie wyznaczały gorące dróżki na jej plecach, na biodrach, najpierw
gładziły ubranie, potem ostrożnie zaczęły wsuwać się pod nie.
Z wahaniem pogłaskał jej pierś.
Maryjka drgnęła, nigdy czegoś podobnego nie doświadczyła. Po raz pierwszy
obce ręce dotykały ją w tym miejscu, w każdym razie odkąd płaskie dziewczęce piersi
przemieniły się w miękkie kule.
Nie odepchnęła go, wiedziała, że musi to znieść. I właściwie było to bardzo
przyjemne.
Teraz palce pieściły różowy wzgórek, Maryjka naprężała się lekko, nie była w
stanie leżeć spokojnie. Czuła łaskotanie, bardzo przyjemne, dziwne.
On, najwyraźniej coraz bardziej podniecony, mocował się z wiązaniem jej
spódnicy. Wkrótce jednak zrezygnował, podniósł spódnicę wysoko ku talii.
Maryjka wolałaby mieć na sobie nieco delikatniejszą bieliznę, a nie te długie,
szare wełniane majtki...
On jednak zdawał się nie zwracać na to uwagi. Był pochłonięty wyłącznie
własnymi doznaniami.
Twarz miał czerwoną z napięcia, a może z innego powodu. Nie był już wcale taki
skrępowany.
- Nie powinniśmy... - wymamrotał, ale było za późno.
Maryjka uśmiechnęła się do niego, był to uśmiech zwycięstwa.
Teraz już nigdy, nigdy nie będzie mógł zaprzeczyć, że to się naprawdę stało.
Jeśli ojciec go zapyta, to sam będzie musiał stwierdzić, że jej oskarżenia są
prawdziwe.
Tak właśnie to sobie zaplanowała!
Było tylko znacznie przyjemniej...
Maryjka również przymknęła oczy, policzki i wargi, i wszystkie tajemne miejsca
na jej ciele płonęły w ten wiosenny dzień. Słońce zaszło, ptaki umilkły.
W powietrzu czuło się chłód, ale tylko wtedy, kiedy siedziało się bez ruchu na
wpółzamarzniętej ziemi. A ci dwoje pośród gęstych drzew nie siedzieli bez ruchu.
Maryjka sama nie wiedziała, jak do tego doszło, ale jedna pieszczota następowała
po drugiej, jeden pocałunek zlewał się z następnymi. Wkrótce utraciła wszelką kontrolę,
była tak samo spocona, czerwona, rozpalona i nieprzytomna jak on.
Nagły ból sprawił, że się skuliła, ale natychmiast odrzuciła głowę w tył,
otrząsnęła się, zlekceważyła nieprzyjemne doznanie. Kiedy Stian ponowił próbę,
przywarła do niego z całej siły i nagle ogarnęło ją jakieś dziwne, zupełnie nowe uczucie.
Straciła rachubę czasu, nie wiedziała, gdzie jest, dźwigała na sobie jego drżące ciało, ale
własne doznania były tak nieoczekiwane, że nie potrafiła myśleć o mężczyźnie. Czuła
jego rękę między swymi udami, pojękiwała cicho, słyszała jego westchnienia tuż • nad
uchem, w końcu krzyknęła przeciągle. Maryjka zamknęła powieki, przed jej oczyma
migotały czerwone płatki. Przepełniała ją wielka siła, miała teraz całkiem dziwne, obce
ciało, przepełniał ją zachwyt, który nie miał nic wspólnego z triumfem.
Dochodziła do siebie, czując jego wilgotny policzek przy swojej twarzy, echo
jego krzyku brzmiało jej w uszach. Świat przestał w końcu wirować, uświadomiła sobie,
że ubranie na plecach jest całkiem mokre. Buty wciąż miała na nogach, lecz spódnice
zostały podciągnięte wysoko w górę. Była kompletnie oszołomiona. W jakiś dziwny
sposób nowa.
Odmieniona?
Tak, oczywiście. Nie była już dziewicą. A jeśli to widać? Co by było, gdyby
ludzie rozpoznali to po jej oczach? Doznała nieprzyjemnego skurczu żołądka.
Teraz ciało zaczęło ją trochę boleć. Stian wciąż leżał na niej ciężko, z nosem
ukrytym w jej włosach.
Już chciała go od siebie odepchnąć, kiedy uświadomiła sobie, że to jego delikatne
drżenie, to płacz.
ROZDZIAŁ VII
Maryjka wróciła do domu dopiero wieczorem, bystry wzrok gospodyni odkrył i
potargane włosy, i ubłocony skraj spódnicy. Kobieta uśmiechała się, ale w jej oczach
czaiła się troska. Kiedy dzieci znalazły się już w łóżkach, a Melchior poszedł do
sąsiadów, wzięła dziewczynę na spytki.
- Późno wróciłaś, moja kochana. Baliśmy się o ciebie...
Maryjka uważnie przyjrzała się twarzy Solveig, próbowała wybadać, ile tamta
może się domyślać, ale niczego niepokojącego nie zauważyła.
- Ja... zabłądziłam. W lesie...
Wymówka brzmiała tak samo głupio, jak głupio czuła się Maryjka. Ale trzymała
głowę uniesioną wysoko i nawet powieka jej nie drgnęła.
- Ach... aha... tak, to dobrze, że w końcu odnalazłaś drogę. Czy ktoś ci może
pomógł?
- Och, nie! Sama sobie poradziłam... Solveig uśmiechnęła się.
- A ja myślałam, że może... ten chłopak z Oppdal... Maryjka nie zrozumiała, o co
chodzi, pomyślała jednak, że to dobry trop.
- Chłopak z Oppdal? Masz na myśli Karla?
- Tak... ostatnio wciąż się kręci koło naszych płotów, ma dziwnie dużo interesów.
Nie zauważyłaś?
Solveig rozpromieniła się, spoglądała teraz porozumiewawczo, a w jej uśmiechu
było wspomnienie utraconej młodości. Maryjka zastanawiała się, rozważała słowa
gospodyni i doszła do wniosku, że będzie nawet lepiej, gdy Solveig uwierzy, że jest coś
pomiędzy nią a tym Karlem z Oppdal. Sama niczego dotychczas nie zauważyła. Kiedy
jednak teraz Solveig o tym wspomniała, Maryjka musiała przyznać, że na naukach on
zawsze stoi gdzieś w pobliżu niej. Gospodyni ma chyba rację. Karl wiele razy próbował z
nią rozmawiać, już pierwszego dnia, po nauce, a nawet jeszcze i dzisiaj po nabożeństwie.
Ona jednak nigdy nie miała czasu, nie dostrzegała go.
W porządku, Solveig powinna wierzyć, że jest inaczej. Nawet jej do głowy nie
przyjdzie, w jaką to aferę Maryjka się wplątała, ani co zamierza dalej zrobić.
Stian cierpiał wszelkie męki świata. Żałował strasznie, płakał ze wstydu, ale
Maryjka nie robiła mu najmniejszych wyrzutów. Czekała po prostu, aż się opanuje i do-
prowadzi do porządku. Nie zrobiła też nic, by go pocieszyć, gra była przecież skończona.
Mimo wszystko nie chciała się z nim wiązać bardziej niż to konieczne.
Stian błagał i prosił, przeklinał swego ojca, jakby to pastor ściągnął na syna te
wszystkie trudne do rozwiązania problemy. Choć szczerze powiedziawszy tak właśnie
było.
- Kocham cię, Maryjko! Kocham cię, rozumiesz to? Chcę się z tobą ożenić, chcę,
byś była moją żoną na zawsze, na zawsze...
Ona poklepała go delikatnie po plecach, powiedziała parę nic nie znaczących
słów. Zapytała też, czy Justitian naprawdę wierzy, że ojciec by się na to zgodził.
- On się musi zgodzić! Musi! Nie może powstrzymać czegoś tak wielkiego i
ważnego, musi zrozumieć, że tej siły we mnie nawet on nie jest w stanie zabić!
- Myślę, że będziesz miał kłopoty - ostrzegła Maryjka. Miała jednak nadzieję, że
Stian wkrótce doprowadzi do konfrontacji. To by uświadomiło Revelinowi, jaką władzę
zdobyła nad jego synem. A w takiej sytuacji na pewno nie będzie mógł odrzucić jej
żądań.
- Musisz ważyć swoje słowa, mój kochany. Pamiętaj, że to potężny człowiek.
- On mi nie może nic zrobić, co ty sobie myślisz? Jeżeli mnie zbije albo nawet
zamorduje, to i tak nasza miłość nie umrze - oznajmił uroczystym tonem.
Maryjka kiwała tylko głową. Nowo odkryte uczucie uczyniło syna pastora tak
szalonym, jak się spodziewała.
Smutek, który przeżywał przed chwilą, ustąpił. Teraz młody mężczyzna u jej
boku wrzał gniewem, nieoczekiwanym buntem. Był niczym żołnierz przed bitwą.
Maryjce bardzo się to podobało. Na pożegnanie powiedziała mu kilka dodających odwagi
słów, a potem poszli do domów, każde do swojego.
Oboje czuli, że coś uległo gruntownej przemianie. A ptaki w gałęziach drzew
wciąż milczały.
- Kobietę? Ty?
Pastor wybuchnął śmiechem, twarz wykrzywiła się, stała się pełną pogardy
maską. Jakby myśl o tym, że syn jest dorosłym mężczyzną, wydała mu się zbyt głupia,
by potraktować ją poważnie.
Stian skulił się, nie odrywał jednak wzroku od stalowych oczu ojca.
- Tak. Dziewczyna. Naj - naj - najpiękniejsza, najcieplejsza, naj - naj -
najmądrzejsza na świecie...
Pastor przerwał mu kolejnym wybuchem szyderczego śmiechu. Całe jego chude
ciało aż się trzęsło. Stian wpatrywał się weń jak skamieniały. Władza ojca była potężna,
wszechogarniająca. W jej obliczu cała męska duma zaczynała go opuszczać, zmuszał się,
by myśleć wyłącznie o tamtych pięknych chwilach z Maryjką. To dodawało mu siły,
sprawiało, że czuł się dorosły i dzielny.
Śmiech ojca urwał się nagle jak nożem ciął. Oczy proboszcza pociemniały.
Wolno podszedł do syna, który wciąż kurczowo trzymał się oparcia krzesła.
Gabinet nigdy jeszcze nie wydawał się taki nieprzytulny jak dzisiaj. W tym
ponurym pokoju zdawało się brakować powietrza, więc Stian musiał przy każdym od-
dechu mobilizować wszystkie siły.
Czuł pulsowanie w opuszkach palców.
Na rękach miał gęsią skórkę, ale na szczęście pod rękawami nie było tego widać.
- Justitianie, mój synu. Pan wystawił cię na jedną z najcięższych prób. Byłeś
wiedziony na pokuszenie przez Ewę i przez węża! Widzę, że zostałeś całkowicie zatruty.
W twojej głowie zalęgły się złe myśli, grzeszne, pragniesz złamać święte przykazanie.
Boże drogi, pomyślał Stian, czy on widzi, że ja już to przykazanie złamałem?
Ojciec zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem, nie spuszczał jednak wzroku z
syna. Mówił niskim, lecz ostrym głosem, który wdzierał się boleśnie do najdalszych
zakątków mózgu Stiana. Postanowił nie dopuszczać do siebie tych słów, wiedział, że
mały chłopiec, który wciąż w nim żyje, może się okazać zdradziecko słabą istotą.
- Byłeś kuszony, wabiony, ale na szczęście przyszedłeś z tym do swojego ojca. To
dobrze, mój chłopcze. Razem zdołamy przepędzić węża!
- Maryjka nie jest żadnym wężem! Nie jest też może madonną, ale to wspaniała,
pracowita młoda kobieta!
Pastor przerwał nagle swoją wędrówkę, nie podobał mu się ten ostry ton w głosie
syna. Skąd ten smarkacz bierze siłę? Nawet się nie zająknął, kiedy wykrzykiwał te trudne
słowa!
- Milcz, chłopcze! Przemawia przez ciebie kusicielka! Zostałeś odmieniony,
opętany przez tę kobietę! Rzuciła na ciebie czary! Czy zdołała cię złowić w swoje gorące
objęcia, otoczyła cię grzeszną słodyczą? Odpowiedz mi, Justitianie!
Stian dygotał, nogi się pod nim uginały, wciąż jednak starał się przeciwstawić
furii ojca.
Wykrzykiwał odpowiedź, nie jąkał się, ale głos mu się załamał i stał niczym
dziecko, śmieszny i dziecinny.
- Nie! Nie! Nie wolno ci tak jej nazywać, nie masz prawa...
- Będę ją nazywał, jak zechcę! A ty masz słuchać swego ojca, Justitianie! Tak jest
powiedziane w czwartym przykazaniu, danym nam przez Pana. Czy zapomniałeś o
przykazaniach, ty, któremu zaufano tak dalece, że powierzono nauczanie głupich
chłopskich dzieci?
Revelin usiadł, zadowolony z wyrazu twarzy oniemiałego chłopca, stwierdził, że
w oczach syna pojawiły się łzy. Oto obraz Cecilii, irytacja o mało go nie rozsadziła. Coś
tak obrzydliwego, okropnego.
Czuł wprawdzie, że coś go dręczy, uwiera, nigdy by jednak nie nazwał tego
wyrzutami sumienia.
- Coś ci opowiem, mój synu - oznajmił nagle. - Coś, co cię zaskoczy, może
doznasz szoku. Uważam jednak, że jesteś na tyle dorosły, by pojąć, o czym mówię.
Stian siedział z pobladłą twarzą i słuchał, jak jego ojciec mówi o przekleństwie, z
którym walczy od wielu lat. Revelin zachował dużą część wiedzy dla siebie, opowiadał
tylko niektóre rzeczy, jego zdaniem niezbędne.
Stian dowiedział się więc o złej kobiecie imieniem Maria i o władzy, jaką dzięki
sprzymierzeniu z Diabłem posiadła ona nad jego ojcem.
- Tylko moja niezłomna wiara i ufność, jaką pokładam w Panu, pozwoliły mi
przeżyć te wszystkie straszne próby. I z dumą mogę ci powiedzieć, mój synu, że nigdy
nie uległem żadnym sztuczkom kusicielki!
Stian nie wiedział, co powiedzieć. Czuł dreszcze na plecach, chociaż ojciec nie
był teraz zły. Mówił niemal serdecznym tonem, jakby zwierzał się najbliższemu
przyjacielowi.
- Dlatego, synu, moje ojcowskie serce krwawi, kiedy widzę, że ty wpadasz w taką
samą pułapkę. Zrobię więc wszystko, by ci pomóc, byś nie cierpiał tak jak ja przez
diabelskie, podstępne sztuczki złej kobiety. Postanowiłem wysłać cię do Kopenhagi
natychmiast, jak tylko przygotuję podwodę i listy...
- Nie! Nie, ojcze, nie rób tego! Nie wysyłaj mnie stąd! Ja nie mogę... nie chcę... je
- je - jechać...
Revelin podejrzliwie spoglądał na syna. Delikatna maska życzliwości rozpadła
się.
Chłopak to słaby typ. Teraz z pewnością rozbeczy się jak baba. Cierpliwość ojca
została wyczerpana. To błąd traktować takiego życzliwie i z wyrozumiałością. Syn
zabrnął już za daleko!
- Dość, Justitianie! Będzie tak, jak powiedziałem!
- Nie! Nie! Ja nigdzie nie pojadę, zostanę tutaj! I ożenię się z Maryjką niezależnie
od tego, co ty na to powiesz! Wyjedziemy stąd! Uciekniemy, nie będziesz miał syna!
- Jeśli ta kobieta zdołała urzeczywistnić swoje bezbożne plany, to już i tak
utraciłem syna. Byłoby lepiej, gdybyś umarł!
Spomiędzy wąskich warg padały twarde, złe słowa.
Ojciec i syn mieli tak samo pobladłe twarze. Powietrze między nimi było gęste,
ściany pokoju zdawały się zbliżać do siebie.
Stian odwrócił się i ruszył ku drzwiom.
- W takim razie już nie żyję. To koniec!
Revelin zdążył chwycić syna za ramię, gwałtownie przyciągnął go do siebie. Jego
twarz znajdowała się tuż przy twarzy Justitiana.
- Jesteś opętany. To gorzej, niż początkowo przypuszczałem. Zostałeś całkowicie
zauroczony, wpuściłeś zło do swego serca. Muszę cię ratować, to mój obowiązek wobec
Boga, chociaż ja sam najchętniej wyrzuciłbym cię z domu, pozwoliłbym ci wejść w
wężowe gniazdo, do którego wabi cię ta kobieta!
Revelin chwycił syna za kołnierz, jakby był małym chłopcem złapanym na
gorącym uczynku. Na Stiana spadła seria twardych ciosów, większość trafiała w głowę i
policzki. Ojciec bił zaciśniętą pięścią. Potem popchnął chłopca z całych sił na krzesło.
Stał nad nim niczym ubrany na czarno demon. Mówił wolno, gniew sprawiał, że z
trudem formował słowa.
- Boże mój i Panie, na wszystkie cierpienia Chrystusa, pomóż mi wypędzić złego
ducha z tego dziecka! Panie, ześlij uzbrojone anioły, o, mój Boże, powiedz Złemu, że nie
wolno mu dłużej szukać mieszkania w sercu mego syna!
Stian czuł, że z rozciętej wargi spływa krew. Wciąż zasłaniał się rękami przed
kolejnymi ciosami ojca, ten jednak ciągnął nieprzerwanie swoją przerażającą litanię.
On zwariował, pomyślał Justitian.
Jest zimny, pozbawiony uczuć, niczego nie rozumie.
Nie miał odwagi podnieść wzroku, nie miał odwagi zmienić pozycji, trwał
skulony na krześle.
W końcu ojciec zamilkł. Wtedy Stian uniósł twarz. Milczał pokonany.
Revelin cofnął się na widok zakrwawionego oblicza syna. W tym, co mówił,
jednak nie było ani cienia współczucia.
- Zawiodłeś mnie - rzekł. W jego głosie pojawił się teraz nowy ton. -
Rozczarowałeś mnie już w pierwszej chwili, kiedy przyszedłeś na świat, żałosny i słaby,
wydany przez brudną kobietę! Twoje imię powinno brzmieć zdrada, a nie
sprawiedliwość! Jesteś tylko nędznym mięczakiem, przynosisz wstyd mojemu nazwisku!
Chętnie bym zobaczył, że odchodzisz, Justitianie, jak najchętniej przestałbym się
irytować tym, że tak bardzo brak ci siły woli! Ale mam wobec ciebie obowiązki jako
sługa Pana i jako ojciec. Nie zamierzam się uchylać od ich wypełnienia.
Zrobił dłuższą pauzę, szukał czegoś na biurku, w końcu znalazł klucz.
- Zostaniesz tutaj, będziesz miał dość czasu do namysłu. Możesz czytać
podnoszące na duchu książki, znajdujące się na tych półkach, musi ci wystarczyć światło
płynące od okna. Będziesz dostawał wodę i tyle chleba, byś mógł przeżyć. Ale będziesz
pościł, mój synu, będziesz pościł i modlił się. Aż do dnia, gdy wszystko zostanie
przygotowane i wyjedziesz do Kopenhagi, by się uczyć i w końcu zostać prawdziwym
sługą Pana. Już teraz mówię ci żegnaj, nie zobaczymy się więcej. Nie zobaczymy się aż
do chwili, gdy wrócisz do domu i okażesz mi, że masz więcej siły, niż sądziłem!
Wyszedł, drzwi zatrzasnęły się za nim ciężko. Powiew wiatru zgasił świecę na
stole.
Justitian siedział bez ruchu, wiedział, że nie zdoła wyjść z tego pokoju, chyba
żeby rozbił kosztowną szybę w oknie.
Akurat teraz nie chciał tego robić.
Znowu było jasno, Stian stwierdził, że noc minęła. Ciężkie zasłony pochłaniały
większość światła, ale nie chciał ich rozsuwać.
Był uwięziony.
Mógł się wprawdzie wydostać z więzienia, ale nie potrafił zrobić tego tak, by
ojciec natychmiast się o wszystkim nie dowiedział. Stian miał nadzieję, że ludzie pracu-
jący na podwórzu obserwują czasami okna. Z pewnością już się rozeszła wiadomość, że
syn pastora siedzi zamknięty niczym złodziej we własnym domu. Ojciec miał jednak
dość władzy, by powstrzymać ewentualne próby pomocy. Dlaczego zresztą ktokolwiek
miałby się nim przejmować? Ojcu wolno przecież ukarać własnego syna. Nikt nie chce
się do takich spraw mieszać.
Justitian czuł, że ogarnia go głęboki smutek. Starał się uciszyć zmysły, tłumił
narastający strach. Był na najlepszej drodze do załamania. Nie opłaci się przecież wal-
czyć, przynajmniej z ojcem.
Maryjka...
Gdybyś ty była tu ze mną! Dla ciebie zburzyłbym ściany, ująłbym miecz i nikt by
mnie nie powstrzymał!
Ta myśl dodała mu trochę siły. Trzymał się jej kurczowo. Pragnął, by uczucia do
Maryjki wzięły w nim górę, pokonały strach, niepewność i wstyd, który ojciec zawsze w
nim wzbudzał.
Maryjko, ja się nie poddam! Jeśli mnie nawet wyśle tysiąc mil stąd, i tak do ciebie
wrócę!
Ale czy ona zechce czekać?
Wierzył w to. Musi jej tylko przekazać wiadomość, musi z nią porozmawiać, a
przynajmniej posłać list z wyjaśnieniami.
Wytłumaczyć, dlaczego wyjechał, zapewnić, że wróci. Tak bardzo chciał być
teraz dorosły. Niezależny.
Cieszyć się autorytetem pastora.
Wtedy ojciec nie mógłby mu rozkazywać ani kierować jego życiem.
Może gdyby Justitian był pastorem, ojciec by już nie żył. Na naukę trzeba czasu,
wiadomo. Nawet gdyby miał wyjątkowe zdolności i nie pozwolił sobie ani na jedną wolą
chwilę, to i tak mógłby zostać pastorem nie prędzej niż w ciągu trzech, czterech lat.
Myśl o życiu bez ciążącego nieustannie jak czarna chmura cienia ojca wydała mu
się piękna niczym sen. Wyobrażał sobie swoją przyszłość, widział, jak krąży po tym
gabinecie, jak siedzi w fotelu ojca, i widział, jak tamten zimny, pozbawiony już władzy
człowiek, spoczywa w swoim grobie.
Justitian uśmiechnął się.
Nigdy przedtem nie odważyłby się tak myśleć. Teraz jednak sprawiało mu to
wielką przyjemność.
Życie bez ojca. Bez tego surowego głosu, bez ponurych napomnień. Żadnych
więcej rozpaczliwych prób, by zdobyć szacunek tamtego, nigdy więcej rozrywającego
serce pragnienia, by ojciec choć raz spojrzał nań cieplejszym wzrokiem.
Justitian jako dziecko bardzo tęsknił za matką. Marzył o niej, chciał wiedzieć o
niej jak najwięcej. Ale ojciec spuszczał ciężką zasłonę milczenia na wszystko, co miało z
nią cokolwiek wspólnego. Justitian nigdy nie widział niczego, nawet najmniejszej
robótki, która wyszła spod jej rąk. Ani żadnego ubrania, filiżanki, która by łączyła się z
imieniem matki. W marzeniach tworzył sobie jej obrazy, bardzo piękne obrazy.
Te właśnie obrazy dzisiejszego wieczora ojciec zbezcześcił.
Powiedział, że była brudna.
Powiedział tak o swojej żonie, o jego matce.
Justitian usłyszał, że zgrzyta zębami.
Nienawiść wybuchła w nim z jeszcze większą siłą.
Łączyła się pięknie z uczuciami do Maryjki, dawała mu siłę i upór.
Dość już tego upokarzania.
Syn pastora chciał być dorosły.
Wiedział jednak, że droga do uzyskania dorosłości będzie bolesna. Mimo to
rozrastała się w nim jakaś nowa radość, przestał czuć głuche pulsowanie w ranach wokół
oczu i ust.
Podniósł się z miejsca i wyprostował. Oczy już dawno przyzwyczaiły się do
panującego w pokoju mroku. Przeszedł do biurka i usiadł na miejscu ojca. Wyjął papier i
pióro.
Napisał list do Maryjki. Kogoś przecież zdoła przekonać, żeby jej to w
największej tajemnicy oddał.
Kiedy najmłodsza dziewczyna kuchenna przyniosła mu kawałek chleba i trochę
wody, wsunął jej list do kieszeni fartucha, posyłając przy tym błagalne spojrzenie.
Wyglądała na przestraszoną, pospiesznie zamknęła za sobą drzwi, ale nie
próbowała oddać mu listu.
Z pewnością dotrze do adresatki. Dziewczyna musi przecież wiedzieć, że to on
któregoś dnia zostanie gospodarzem tego dworu. Poza tym to ona miała zawsze
zaczerwienione oczy następnego dnia po tym, gdy pastor szczególnie surowo karał swego
syna.
Revelin ryczał z gniewu, kiedy list wpadł mu w ręce.
Był przekonany, że syn nic już więcej nie zrobi. Sądził, że granice
nieposłuszeństwa, krnąbrności i braku szacunku zostały osiągnięte.
Upór syna budził w nim wściekłość. Budził w nim także strach, strach przed tym,
że jego władza zaczyna się oto rozpadać.
Revelin natychmiast poszedł do gabinetu.
Służący zadrżeli, gdy dotarły do nich ponure odgłosy. Co też się dzieje między
surowym Revelinem a jego nieszczęsnym synem? Co takiego strasznego musiał ten
chłopak zrobić?
Nigdy przedtem nie słyszeli, żeby ojciec karał go aż tak okrutnie. Przez chwilę
bali się nawet, że chłopak nie żyje. Ale kiedy pastor wrócił czerwony na twarzy i z rę-
kami skrzyżowanymi na plecach, z zamkniętego pokoju wciąż docierały jęki.
Justitian żył.
Pastor patrzył w oczy wszystkim po kolei. Błyskawice w jego wzroku
przyprawiały ich o drżenie, czuli się niczym maleńkie mrówki pod otwartym niebem.
- Ani słowo nie może się stąd wydostać! Ani jeden dźwięk, ani jeden najcichszy
szept! Jeśli się dowiem, że rozpowiadacie po wsi, co się tu stało, to popamiętacie!
Kiwali głowami, słowa pastora brzmiały uroczyście, były trudne, ale wszyscy
rozumieli je dokładnie.
Nikogo z tych ludzi nie było stać na utratę pracy i chleba. Zresztą dlaczego
mieliby mówić o tym teraz? Chłopak jest prawie dorosły. A przecież gorsze rzeczy działy
się na plebanii, kiedy był małym dzieckiem. Czerwone pręgi na plecach i piersiach,
podbite oczy musiały wtedy skłaniać dobrego Boga do współczucia.
- Zabiję go. Ja go zabiję.
Justitian wyglądał strasznie. Na szczęście nikt go nie widział, gdy leżał skulony w
kącie i wykrzykiwał wciąż te same pełne goryczy słowa.
Czuł się znowu małym chłopcem, małym bezbronnym dzieckiem, które dostało
takie lanie, że nie mogło ustać na nogach.
Twarz miał całkiem białą, jedno oko zapuchnięte tak, że nic przez nie nie widział.
Pod nowymi ciosami wargi znowu zaczęły krwawić, jedną rękę przyciskał mocno
do ciała. Bolała go bardzo.
Zdawał się jednak tego nie dostrzegać. Justitian był jakby po tamtej stronie nie
mającego znaczenia bólu, był jak ciężko chory człowiek, który nie zwraca już uwagi na
użądlenie osy.
- Zabiję go. Wbiję w niego nóż, zrobię to przy pierwszej okazji. Będę wolny.
Przyjdę wtedy do ciebie, Maryjko.
Słowa Justitiana były ciche, niemal bezdźwięczne. Brzmiały niczym pogańskie
zaklęcia zbroczone krwią z okaleczonych warg.
Justitian siedział tak przez cały dzień i jeszcze długo w noc. Krew przestała
cieknąć, ale się nie umył. Wodę, którą postawiono mu na stole, wypił do ostatniej kropli.
Pił z przyjemnością. Niemal czuł, że chłodny płyn napełnia go czystą siłą.
Patrzył w dal nieruchomymi oczyma, płonęły w nich gorączkowe błyski.
Dotknął stopami dywanu, który pozwijał się nieporządnie podczas szarpaniny z
ojcem.
Wtedy zobaczył zamknięte zejście do piwnicy.
Na dole było zimno i wilgotno. Piwnicy pod plebanią używano rzadko. Prawie
nigdy nikt do niej nie schodził, mijały lata między jednym a drugim takim wydarzeniem.
Dawniej mieścił się tam areszt, przechowywano beczki z winem i inne tego rodzaju
rzeczy. Teraz te ściany nie widziały światła od bardzo dawna, Justitian nie mógł sobie
przypomnieć od kiedy. Buchnęło mu w twarz zatęchłe powietrze. Nie widział nic,
piwnicę zalegały głębokie ciemności.
Chwycił świecę z biurka, miał nadzieję, że nie zgaśnie. Boląca ręka drżała, kiedy
ostrożnie schodził w mroczną czeluść. Drabina skrzypnęła pod jego ciężarem, ponad
sobą widział prostokąt mdłego światła. Wokół panowała wyłącznie ciemność.
Posuwał się po omacku naprzód, szukał czegoś, na czym dałoby się stanąć.
Przegniła drabina mogła nie wytrzymać, gdy będzie chciał z powrotem wyjść.
Nie bał się myśli, że tu już pozostanie, mimo wszystko nie było takiej
możliwości, że domownicy o nim zapomną.
Serce zabiło mu mocniej, kiedy pomyślał, że gdzieś tutaj znajduje się droga na
zewnątrz.
Tunel.
Podziemne przejście starego Mogensa do kościoła.
Jeśli naprawdę istnieje, to on z pewnością je odnajdzie!
A kiedy już raz zobaczy dzienne światło, nikt go nie powstrzyma przed
odszukaniem Maryjki, wytłumaczy jej wtedy wszystko i będzie błagał, by mu obiecała,
że na niego zaczeka.
Pożegnalny pocałunek...
Serce ścisnęło mu się z bólu na myśl o tym, ale mimo wszystko byłoby jeszcze
gorzej, gdyby ojcu udało mu się odesłać go bez jednego słowa, bez pożegnania z
ukochaną. Co by sobie wtedy myślała? Jaka by to była katastrofa, gdyby po powrocie z
Kopenhagi dowiedział się, że wyszła za mąż za jakiegoś komornika!
Palce Stiana dotknęły czegoś dużego, twardego. Stara skrzynia z ciężkimi
okuciami. Stała niemal wprost pod zejściem do piwnicy. Bardzo dobrze, kiedy na nią
wejdzie, bez trudu zdoła wyciągnąć się na górę.
Czuł dotkliwy ból w poranionym ciele. Uderzona ręka odmawiała posłuszeństwa.
To cierpienie sprawiało mu jednak niemal przyjemność, cieszył się, że czuje ból, a nie
zdenerwowanie i strach, który czaił się zewsząd.
Wyszedł na górę i poszukał świecy. Potem znowu ostrożnie zeskoczył na skrzynię
i zamknął wejście do piwnicy.
Kiedy klapa się za nim zatrzasnęła, w mdłym blasku świecy ukazał się nowy
świat. Rozglądał się wokół, stwierdził, że pomieszczenie jest mniejsze, niż sądził. Mniej
więcej takich rozmiarów jak gabinet ojca. Jest przy tym niskie, choć dorosły mężczyzna
może stanąć wyprostowany.
Podłoga była wyłożona kamieniami, ściany również zbudowano z kamienia.
Mimo to pachniało ziemią, stęchlizną, starym kurzem.
Po jednej stronie stały skrzynie. Ulokowano je na grubych drewnianych klockach
prawdopodobnie po to, by chronić przed wilgocią ciągnącą od podłogi.
Nieco dalej Stian zauważył jaśniejszy prostokąt. Ktoś zamurował otwór w murze.
Zaprawa jednak sprawiała wrażenie starej, poza tym robota nie należała do
najstaranniejszych. Duże kawałki gruzu odpadły na podłogę.
Krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach Stiana. Niemal bez tchu zbliżał się do
muru. Drzwi. Ostrożnie popchnął niezbyt pewnie tkwiący w otworze kamień. Potem je-
szcze raz, mocniej. Kamień wypadł. Stian ujął małą skrzynkę, która stała w pobliżu, była
cięższa, niż przypuszczał. Z wysiłku białe plamy zaczęły mu tańczyć przed oczyma,
zamachnął się jednak i uderzył skrzynką w ścianę tak, że poczuł gwałtowne pieczenie w
obolałej ręce.
Duży kawał muru odpadł na podłogę. Skrzynka znalazła się pośrodku otworu w
ścianie.
Kiedyś było tu przejście.
A więc historia jest prawdziwa! Stian jest wolny! Korytarz wiedzie do kościoła,
ujście znajduje się tuż przy głównym ołtarzu. Kościół nigdy nie bywa zamknięty. Z
łatwością wyniknie się w mrok.
Justitian pozwolił sobie na radosny śmiech.
Usiadł na jednej ze skrzyń, przyglądał się dziurze w ścianie, rozcierając obolałe
mięśnie.
Świeca płonęła teraz niespokojnie. Chybotała w strumieniu ciągnącego z dziury
powietrza.
Może powinien trochę zaczekać? Jeszcze nie całkiem nastała noc.
Nagle przeniknęła go ponura myśl. A co by było, gdyby teraz ktoś wszedł do
gabinetu? Nie zastanawiając się więcej, wstał, wszedł na skrzynię i odsunął pokrywę.
Dysząc wspiął się na górę, do ciepłego pokoju.
Ponownie zakrył otwór i rozpostarł na nim dywan, który zawsze tam leżał.
Usiadł w wygodnym fotelu i nasłuchiwał.
W domu panowała cisza.
Tylko z kuchni dochodziły go jakieś dźwięki.
Ludzie szykowali się na spoczynek.
Justitian jednak czuwał, bardziej trzeźwy niż kiedykolwiek przedtem.
Wkrótce nadejdzie czas, myślała Maryjka. Minęły już trzy dni od chwili, kiedy
spotkała Stiana w lesie, odkąd... Lekki rumieniec znowu zabarwił jej policzki. Maryjka
jednak nie chciała myśleć, że to z powodu tego, co robili pod drzewem. Nie, to raczej
niespokojne wyczekiwanie, to zbliżające się rozstrzygnięcie wywoływało rumieńce i
sprawiało, że poruszała się niespokojnie. Solveig dostrzegała to, nieustannie robiła jakieś
uwagi, wypytywała o Karla z Oppdal. Maryjka udawała, że właśnie o to chodzi, zresztą
w ciągu ostatnich dwóch dni rzeczywiście zauważyła, iż wieczorami po ostatnim
obrządku chłopak przechadza się wolno koło Hagen. I że rzuca w stronę podwórza
przeciągłe spojrzenia.
Wczoraj Maryjka niby przypadkiem wyszła mu na spotkanie i rozmawiała z nim.
Wiedziała, że Solveig widzi ich ze swojego miejsca przy oknie. Bardzo dobrze. W takim
razie nie przyjdzie jej do głowy podejrzenie, że nerwowe zachowanie Maryjki mogłoby
oznaczać co innego.
A poza tym chłopakowi nic nie można zarzucić, nie jest może specjalnie
inteligentny, ale to szczery, jasnowłosy, młody chłopski syn. Nie pamiętała koloru jego
oczu, pewnie nie zwróciła na to uwagi. Ale zapamiętała wielkie ręce i zaciśnięte pałce
mocno trzymające czapkę, jakby się bał, że mu ucieknie natychmiast, gdy tylko rozluźni
uchwyt.
Maryjka przymknęła oczy.
Jutro się to dokona.
Jutro stanie w końcu przed pastorem twarzą w twarz.
Teraz naprawdę nie miała się czego bać. On z pewnością natychmiast pojmie, jak
bardzo jest bezbronny dlatego, że Maryjka stawia wszystko na jedną kartę i nie boi się
konsekwencji. Mógłby wprawdzie postarać się, by została surowo ukarana, cudzołóstwo
to zawsze najcięższe przestępstwo kobiety. Pastor mógłby zesłać ją do więzienia na wiele
lat, wtedy jednak Stian byłby też skończony. A nazwisko Revelina zhańbione na zawsze.
Maryjka wiedziała, że dumny pastor w żadnym razie nie podejmie takiego ryzyka.
Dzięki temu z pierwszego starcia ona wyjdzie zwycięsko. I będzie mogła żyć
przez jakiś czas w spokoju. Musi wrócić do Kari i Olego, do Gjertrud. Musi się nauczyć
jak najwięcej z tego, co Kari wie. Musi być pojętną uczennicą, gromadzić wiedzę i
zyskiwać nowe siły. Może nawet uda jej się zdobyć taką moc, którą później wykorzysta
w kolejnej rozgrywce z pastorem.
Mama byłaby bardzo dumna.
Mama będzie strasznie dumna, kiedy wróci do domu i dowie się, co Maryjka
zrobiła. Dziewczyna w myślach widziała, jak z wielkim przejęciem pokazuje mamie
wszystko, co dla niej odzyskała.
Teraz nie brała już pod uwagę możliwości, że nie zobaczy nigdy ukochanej
mamy.
Przecież Kari powiedziała!
Tej nocy Stian nie obejrzał całego tunelu. To, co znalazł w skrzyniach, było zbyt
interesujące.
Niektóre kufry zawierały rzeczy należące do matki. Były tam piękne suknie, małe
szkatułki, zwoje papieru, jakieś woreczki. Przybory do szycia, piękny serwis, wiele ram
do obrazów ze złoceniami i bez. Znalazł też woreczek wypełniony czarnym proszkiem o
podniecającym zapachu, to pewnie herbata. Stian oglądał grzebienie i szczotki do
włosów, sprzączki do butów i śliczne wstążki. Podziwiał kawałek niewiarygodnie pięknej
tkaniny, tak delikatnej, że wyobrażał sobie, iż to woalka przesłaniająca urodziwą twarz.
Mama.
Przysuwał stare ubrania do nosa, chciał odnaleźć zapach tej, która złożyła w
ofierze swoje życie, by go urodzić. Wiedział, że była bardzo dobra. Musiała być dobra!
Bo przy takim ojcu jak Revelin skąd by się Justitianowi wzięły te ludzkie cechy, jakie w
sobie nosi?
Suknie pachniały jedynie starą tkaniną. Stian odłożył je na bok, zabrał się do
przeglądania papierów. Znalazł jakieś dokumenty, listy kierowane do sądu. Wszystkie
pisane ładnym kobiecym charakterem.
Czytał i czytał, odcyfrowywał wyblakłe litery w mdłym blasku świecy.
Nie był w stanie się od tego oderwać. Nie odłożył papierów, dopóki nie przeczytał
wszystkiego. Odnalazł właśnie najważniejszą część historii, która dotychczas była przed
nim ukryta.
Cóż za potworna sprawa!
Mama w listach do sądu przedstawiała ojca jako kłamcę, intryganta i oszusta
najgorszego rodzaju! Tak, przyznawała wyraźnie, że podstępem odebrali dwory wdowie
po poprzednim pastorze!
Ta kobieta miała na imię Maria.
To prawie jak Maryjka.
Stian był sztywny ze strachu.
Dokumenty mówiły o podłości, o którą nawet on by ojca nie posądzał.
Teraz dotarło do Stiana, jak daleko ojciec zdolny jest się posunąć w walce z kimś,
kto ma odwagę stawać mu na drodze.
Aż do tej chwili Justitian nie w pełni sobie uświadamiał, jakie niebezpieczeństwo
ściąga na Maryjkę. Dotychczas gniew ojca spadał jedynie na niego. Ale co będzie, kiedy
zwróci się przeciw Maryjce...?
Serce Stiana przestało bić z przerażenia.
Mieszkając w Kopenhadze, nie będzie mógł jej bronić. Może jedynie pocieszać
się nadzieją, że ojcu wystarczy to, iż zdołał go tam wysłać. Że wystarczy mu pokonany i
upokorzony syn.
Dla niej musi się więc ugiąć.
Musi to zrobić, by ratować jej życie.
Stian zwinął listy, skierował błagalną modlitwę do Boga, którego mimo wszystko
przez całe życie nosił w sercu.
- Ochraniaj ją, Panie, przed tym diabłem w ludzkiej skórze. Przed tym, który
okradł wdowę i sierotę, przed tym, który nakłonił moją matkę do grzechu, przed tym,
który ją zamordował swoim chłodem. O nic więcej nie będę cię prosił!
Stian odnalazł również rzeczy tamtej obcej Marii. Otwierał skrzynię po skrzyni,
pełne dziwnych medycznych dzieł pisanych po łacinie, po francusku, duńsku, a także
sporządzanych ręcznie norweskich przekładów. Język był prosty, przypominał raczej
zwyczajną, codzienną mowę.
Odłożył zwoje papieru i książki na miejsce. To nie jego sprawa. Większość tych
rzeczy należała do Mogensa Skanke, poprzedniego pastora, i do jego żony. Ona powinna
to kiedyś odzyskać. I odzyska, Justitian obiecywał to sobie solennie. Odda wszystko, gdy
będzie dorosły albo gdy nie będzie już ojca...
Marzenie o życiu bez ojca umacniało się w nim coraz bardziej.
Nóż ukryty w szufladzie biurka przyciągał z nieodpartą siłą.
Jeśli jeszcze raz się na mnie rzuci, to go zamorduję, przysiągł Justitian na stary
modlitewnik swojej matki. Potem wrócił na górę i czekał nadejścia nowego dnia. Ale
piękne wizje ojca leżącego w głębokim, ciemnym grobie nie opuszczały go przez całą
noc.
ROZDZIAŁ VIII
Maryjka przyglądała się pięknym zabudowaniom probostwa, położonym niemal
tuż nad wodą. Pola wokół zaczynały się zielenić, chociaż to dopiero początek marca.
Chłopi zaorali duże połacie czarnej ziemi, gromada mew niczym biała plama odcinała się
od świeżo spulchnionej ziemi.
Plebania jaśniała w jasnych promieniach słońca. To jedyne domostwo we wsi
pomalowane na biało. Ramy okienne też były imponujące, a rzeźbienia nad drzwiami
wskazywały, że mieszkają tu dobrzy ludzie.
Maryjka głęboko wciągnęła powietrze, przygładziła włosy, wystające spod
kapelusza. Włożyła dzisiaj proste, ale bardzo ładne ubranie. Do najlepszej niedzielnej su-
kienki świetnie pasował czarny kapelusz Solveig. Zwykle takie kapelusze noszą mężatki.
Może go jednak włożyć również panna, jeśli pochodzi z zamożnej, otoczonej szacunkiem
rodziny.
Na kapeluszu nie było ozdób, za to rondo zostało wykończone szydełkową
koronką. Maria zsunęła go lekko na tył głowy tak, aby czarne loki wokół twarzy były
lepiej widoczne.
Wiedziała, że jest ładna, i zdawała sobie sprawę, że zyskuje dzięki temu
przewagę. Pastor jest przecież tylko mężczyzną, on także. A Maryjka jeszcze nigdy nie
spotkała mężczyzny, na którym nie zrobiłyby wrażenia jej wielkie, błękitne oczy i
staranna mowa. Będzie z pewnością zaszokowany, lecz także zły. Będzie się szamotał
niby ryba na haczyku, ale już ona się postara, żeby bez większych kłopotów wyciągnąć
go na brzeg.
Zapukała do drzwi, zapytała o pastora.
Kobieta stojąca na progu wpatrywała się w nią, jakby zobaczyła ducha. Czy to
możliwe...? Naprawdę przyszła tutaj teraz ta dziewczyna?
Głośno przełknęła ślinę, gdyby ona znalazła się na miejscu Maryjki, uciekłaby z
tej wsi jak najdalej. Nieszczęsny ten, kto odważył się nadepnąć Revelinowi na odcisk! A
ta tutaj... to przecież ona jest przyczyną tego, że w ostatnich dniach atmosfera na
probostwie zrobiła się nie do wytrzymania. Wszyscy żyją jak przed burzą, jakby za
chwilę miały ich pochłonąć wściekłe fale.
Maryjka jednak stała i najwyraźniej zamierzała wejść do środka.
Kobieta pośpieszyła, by powiedzieć pastorowi o wizycie.
Wróciła po chwili, Maryjka wciąż czekała przy drzwiach, zaczynała się już
irytować.
- Pan Revelin chce cię przyjąć w kościele. Masz tam iść.
Maryjka poszła.
Dziwnie było znaleźć się w tym pustym pomieszczeniu, wszystko wydawało się
teraz jeszcze większe. Wymalowane na ścianach męskie postacie mierzyły ją martwymi
oczyma. Figury zdawały się kłaniać, wąż syczał. Wielki obraz, przedstawiający jakiegoś
znakomitego pana, wydał jej się ponury, ale człowiek na nim był mniej straszny, niż to
zapamiętała z poprzednich bytności w kościele.
Maryjka znalazła sobie ławkę, jedną z tych stojących najbliżej prezbiterium. Tutaj
podczas nabożeństwa siadywali najznakomitsi parafianie. Ona sama i inni ludzie jej stanu
musieli znaleźć sobie miejsca bliżej drzwi.
Nie przeszła na kobiecą stronę, usiadła tutaj.
Uważnie oglądała wspaniałe malowidło w głównym ołtarzu.
Spoglądała na umieszczoną wyżej figurę Ukrzyżowanego. Z boku padały na nią
promienie światła. Było pięknie i uroczyście. Poczuła się mała i zrozumiała nagle, dla-
czego pastor chciał się z nią spotkać właśnie tutaj.
Gdyby wiedziała to, co wiedział pastor! Gdyby mogła spotkać się z Justitianemi, i
gdyby on powiedział jej, co się wydarzyło! Ale chłopak jakby się zapadł pod ziemię.
Sądziła, że ojciec zlecił mu jakieś zadanie albo wysłał do najodleglejszego zakątka
parafii, by tam nauczał młodzież.
Z tyłu rozległy się kroki.
Maryjka wstała, odwróciła się, spoglądając ku nadchodzącemu proboszczowi. On
zamknął za sobą wąskie, ale wysokie boczne drzwi i zmierzał w jej stronę.
Miał na sobie czarną pelerynę i białą kryzę.
Srebrny krzyż na piersi mienił się w promieniach światła.
Twarz proboszcza wyglądała jak maska.
Przystanął kilka kroków przed nią, Maryjka zmusiła się z trudem, by dygnąć,
pozdrowić go.
- Z jaką to sprawą do mnie przychodzisz, Marja Gjertrudsdatter?
Przyglądała się jego oczom, chciała z nich wyczytać, ile on wie, ale w jego
spojrzeniu nie znalazła odpowiedzi.
- Przychodzę domagać się sprawiedliwości, Revelin. Na szczęście głos jej nie
zadrżał. Stała wyprostowana i bez lęku patrzyła mu w oczy.
- No? Mów, tylko szybko, nie mam czasu.
Nie poprosił, by usiadła, on sam także stał pośrodku kościoła. W górze skrzypnęła
jakaś stara belka. Poza tym panowała kompletna cisza.
Słowa odbijały się echem od kamiennych ścian.
- Zostałam zhańbiona - oznajmiła wprost. - Przez twojego syna!
Twarz Revelina pociemniała, na moment się zachwiał. Maryjka nie czekała na
jego reakcję, mówiła dalej, spokojnie i chłodno przedstawiała swoje ultimatum. Pozwolił
jej powiedzieć wszystko do końca. A potem zaatakował, wściekle, jak raniony
niedźwiedź:
- Ty nieszczęsna ladacznico! Diabelska kusicielko! Nie waż się przychodzić tu i
grozić słudze Pana! Kim ty jesteś, że wyobrażasz sobie, iż możesz mnie urazić? Kim
jesteś ty, która nie wiesz, że mógłbym cię w ciemną noc cisnąć do wodospadu albo
postawić przed sądem za przestępstwo, którego się dopuściłaś? Czy ty nie wiesz, jaką
posiadam władzę, Marja Gjertrudsdatter?
- Owszem, znam ją. Wiem więcej o twojej władzy niż inni ludzie - odparła
spokojnie, siłą powstrzymując się, by nie zetrzeć z twarzy małych kropel śliny, które na
nią spadły, gdy pastor krzyczał.
- W takim razie powinnaś się mieć na baczności! Jakim prawem masz odwagę tu
przychodzić i na dodatek stawiać mi warunki? Ty, która uwiodłaś mego syna i wniosłaś
do jego serca całe zło świata! Nienawidziłem cię, zanim jeszcze mi się tu pokazałaś, a
teraz tylko najwyższe opanowanie powstrzymuje mnie, bym nie złamał ci karku! Wynoś
się stąd, jeśli ci życie miłe!
- Ja się ciebie nie boję, Revelin. Jeśli mnie zamordujesz, to wszyscy się o tym
dowiedzą. Ja też mam potężnych przyjaciół. A ty nawet nie wiesz, kim ja naprawdę
jestem - zakończyła cicho.
Słysząc te słowa, pastor przygryzł wargi.
- Kimże więc jesteś? Jesteś oczywiście córką jakiejś nędzarki Gjertrud! Po twoim
ubraniu widzę, że wyrosłaś w biedzie. Nawet jeśli posługujesz się tą wyszukaną mową,
jesteś jedynie żałosnym komorniczym pomiotem. A takie powinny się wystrzegać
stawiania warunków samemu proboszczowi! Miej się na baczności i nie tykaj niczego, co
do mnie należy!
- Tak, jestem biedna - syknęła Maryjka. - A jeśli pan Revelin ma odrobinę czasu,
to wkrótce się dowie, dlaczego.
Pastor stracił trochę na pewności siebie, najchętniej przegoniłby tę dziewczynę, a
potem w spokoju zastanowił się, jak ją ukarać. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że
lepiej by było najpierw się czegoś o niej dowiedzieć. Postanowił, że ją wysłucha.
Maryjka zebrała całą odwagę.
Oto nadeszła ta chwila. Wyobrażała ją sobie tysiące razy. Co prawda sprawy nie
całkiem układały się po jej myśli, nie podobało jej się, że pastor odpowiada pogróżkami,
że okazuje tak mało lęku.
Teraz pozostała już tylko jedna rzecz, którą mogła mu przedstawić.
- Mojej matce podstępnie odebrano wszystko, co posiadała, uczynił to podły i
okrutny człowiek. Morderca. Nawet nie wiem, czy ona jeszcze żyje, ale wiem, że muszę
odpłacić za jej krzywdy. Muszę odebrać przynajmniej część tego, co do niej należało -
rzekła po prostu.
Pastor zdawał się niczego nie rozumieć. Maryjka mówiła dalej:
- Została wypędzona z obejścia i z ziemi zaraz po tym, gdy została wdową. Jej
mała córeczka również straciła wszystko, dziecko zostało wyrzucone z domu dzie-
ciństwa, a utracona cześć zmarłego ojca stała się dla niej niczym młyńskie koło u szyi.
Głodowały obie. Marzły. Musiały uciekać z parafii. Ale ów zły człowiek tym się nie
zadowolił... Nadal ciągnął swoją diabelską grę, postawił nieszczęsną kobietę przed
sądem, oskarżając o czary. Dopiero wtedy wtrąciła się dobra siła, jego własna małżonka
zwróciła się przeciwko niemu. Jej świadectwo uratowało moją matkę... Przyszłam na
świat w cieniu stosu przygotowanego dla czarownicy.
- Córka Marii...
Słowa pojawiły się na wargach, ale pastor nie był w stanie wypowiedzieć ich
głośno.
Nie zdziwiłby się bardziej, gdyby podłoga pod jego stopami się nagle otworzyła i
sam Mogens wyszedł ze swego grobu.
- Córka czarownicy...
Nareszcie Maryjka zobaczyła głęboki lęk w tej strasznej twarzy.
Ale trwało to tylko sekundę. Potem pastor zaatakował.
- Zabiję cię, ladacznico! Zabiję cię! Nie masz prawa rzucać przekleństwa na
mojego syna, tak jak twoja matka rzuciła na mnie! Umrzesz, zostaniesz unicestwiona, ty
córo piekielnych demonów!
Maryjka wrzeszczała wniebogłosy.
Była kompletnie nieprzygotowana na atak.
Pastor szalał z gniewu, chwycił ją garściami za włosy i ciągnął z całych sił,
dziewczyna zaplątała się we własne spódnice, próbowała mimo wszystko dosięgnąć pa-
znokciami jego twarzy. Chybiła, bo pastor musiał uskoczyć w bok, ale puścił jej włosy.
Stali naprzeciwko siebie, ciężko dysząc, kościół zdawał się wirować wokół nich,
w jednym uchu Maryjki szumiało boleśnie. Czuła palenie, pastor musiał ją tam trafić.
Jemu samemu nic się nie stało, zaciskał jednak pięści tak, że palce mu pobielały.
- Ty... wynoś się!
- Nie ruszę się bez rzeczy mojej matki!
- Wynoś się, bo jak nie, to cię zabiję!
Maryjka wiedziała, że to nie są czcze pogróżki. Lodowata nienawiść we wzroku
tego człowieka paraliżowała ją. Jej własne uczucia w porównaniu z tym były niczym
letni poranek. Tego się nie spodziewała.
- Nie sądź, że się ulęknę twoich pogróżek! Niech ci się nie wydaje, że nie będę
miał odwagi nasłać na ciebie zbójów w jakąś ciemną noc!
W to Maryjka była skłonna uwierzyć. Uświadomiła sobie, jakie to straszne być
znienawidzonym, nawet jeśli człowiek odwzajemnia to uczucie.
- Marja Mariadatter, ty, która przychodzisz tutaj, żeby ubić handel. Będziesz
miała to, czego chcesz. Ale to ja stawiam warunki. Wyniesiesz się z okolicy, nigdy
więcej twoja noga tu nie postanie. I nigdy, ale to nigdy twoje wargi nie wymówią mojego
imienia ani imienia mojego syna. Jeśli choć raz spróbujesz się zbliżyć do nas teraz albo w
przyszłości, to wiedz, że twoje dni będą policzone. I tylko na ciebie samą spadnie
odpowiedzialność za ten wielki grzech, jaki popełnię. Pan bowiem nie spogląda surowym
okiem na męża, który zabija dla spokoju duszy lub dla zbawienia wiecznego!
Maryjka rozumiała jego słowa. Wiedziała, że mówi prawdę. Jeśli będzie musiał
zabić, zabije.
- Możesz mnie zamordować, pastorze, ale przedtem zdążę wciągnąć cię w błoto!
Przedtem przyszłość twego syna legnie nieodwołalnie w gruzach! Tego twojego ża-
łosnego syna, tego słabeusza bez charakteru! Ale potomstwo zostawisz po sobie,
pastorze! Spłodziłeś bezwstydnego, żałosnego kozła, a nie syna! Jego wykształcenie też
teraz stanie pod znakiem zapytania, kiedy wysoko postawieni panowie poznają moją
historię, prawda?
- Nie zdążysz powiedzieć zbyt wielu słów - syknął przez zaciśnięte zęby, ale
Maryjka wiedziała, że trafiła w słaby punkt. - Zresztą możesz się równie dobrze teraz
dowiedzieć, że on jutro wyjeżdża. Jedzie daleko, tak że możesz już przestać wyciągać
swoje szpony. Już nie masz nad nim władzy!
Maryjka uśmiechnęła się, słowa pastora znakomicie pasowały do kocich błysków,
rozjaśniających teraz jej wzrok.
Odważyła się na więcej.
- Zostanę we wsi, pastorze. Będziesz mnie nieustannie widywał. Wiem, że mnie
nie zamordujesz, dopóki nasza umowa będzie obowiązywać. Dobrze wiesz, że za mną też
stoją poważne siły. I wiesz, że mam się za co mścić. Pamiętasz Sunnive? Ona teraz jest
bogatą gospodynią, najlepszą przyjaciółką żony pisarza i lensmana w Songdal. Na pewno
o tym wiesz! Wiedz też, że również w twojej parafii ma ona wielu przyjaciół, mieszkają
tu ludzie, którzy nie zapomnieli, co zrobiłeś temu biednemu dziecku. Sunniva jest moją
siostrą. Ona ciebie dobrze zna. Wie, co należy robić, gdybym zniknęła! - wykrzykiwała
Maryjka zuchwale.
Revelin nie był w stanie logicznie myśleć.
Kulił się ze strachu. Jakby tamta kobieta z koszmarnych snów zmaterializowała
się przed nim tutaj w kościele. Była bardziej rzeczywista niż kiedykolwiek, a tylko jej
jednej na całym świecie się lękał.
Maryjka jest jej córką. Przepełniała go grozą.
Wiedział jednak, że ona boi się także.
W zuchwałych słowach dziewczyny wyczuwał drżenie.
- Jesteś bezczelna, Mario!
- Marjo!
- Marja, Maria, co za różnica? Jesteś równie zuchwała jak ona, tak samo
przepełniona złem. Ja się ciebie nie boję, muszę jednak myśleć przede wszystkim o moim
nieszczęsnym synu. Znalazł się w twojej władzy. Muszę go uwolnić. Zostaw go w
spokoju, Marjo, bo jeśli nie, to pożałujesz tego po tysiąckroć!
Maryjka kiwała głową.
- Zostanę we wsi. Będziesz mi co miesiąc wypłacał pewną sumę, bym milczała. I
zapiszesz mi w testamencie wszystkie rzeczy mojej matki! Jesteś starym człowiekiem,
nie potrwa to długo.
- One zostały spalone - odparł pastor. - Nie możesz dostać tego, co nie istnieje.
Wszystkie książki, te brudne recepty, śmierdzące lekarstwa... wszystko zniszczone.
Ubrania, rzeczy osobiste, każdy drobiazg, którego dotykały jej przeżarte zarazą ręce...
Uświadomił sobie, że posuwa się za daleko, więc się powstrzymał.
- Przychodzisz za późno, mścicielko! Pozwolił sobie nawet na lekki uśmiech.
Maryjka patrzyła, niczego nie pojmując.
Nic jednak nie wskazywało na to, by mówił nieprawdę.
- Ty... ty nie tylko ukradłeś mój spadek... ty go także zniszczyłeś?
Dławiła ją wściekłość. Pastor roześmiał się teraz głośno. Dziewczyna odwróciła
się na pięcie i wybiegła z kościoła.
Wszystko się w niej burzyło. A więc walczyła na próżno?
Nigdy nie odnajdzie tej ukochanej istoty dzięki pozostawionym przez nią
rzeczom. Nigdy nie weźmie do rąk tamtych cennych ksiąg.
Tak się cieszyła, że zbliży się do matki, czytając robione przez nią zapiski,
poznając jej myśli utrwalone na papierze.
Teraz wszystko przepadło.
Zostało unicestwione.
Wszystko, o co dotychczas walczyła, okazało się jedynie złudą.
Maryjka biegła, zanosząc się szlochem, łzy spływały jej po policzkach.
Na co się teraz zda zemsta na pastorze? Nawet on nie potrafi przemienić popiołu
w księgi.
Potykała się o wystające z ziemi korzenie, gorycz z ust spływała do serca.
Wspomnienie złośliwej radości pastora dręczyło ją bardziej niż jakakolwiek dawna myśl
o zemście.
Teraz miała najzupełniej osobiste powody, by się na nim mścić.
Teraz będzie walczyć również we własnym imieniu.
Nie zamierzała wypuścić z rąk wędki, nawet gdyby ryba na haczyku szamotała się
z wielką siłą.
Obietnica dana przestępcy nie obowiązuje.
Nadejdą jeszcze inne czasy.
Pewnego dnia Justitian wróci do domu. Ona będzie na niego czekać.
Pastor dostanie taką synową, którą chętnie zamieniłby choćby na córkę diabła.
Maryjka przysięgła to sobie zagryzając obolałe wargi.
Kiedy słońce przygrzewało mocniej i ziemia budziła się do życia, dni robocze
stawały się coraz dłuższe. Czas płynął szybciej, było mniej okazji do rozmyślań i
zmartwień. Rozpoczął się czas wytwarzania, nadszedł po długim okresie chłodu, spokoju
i spożywania owoców trudu.
Niewielu ludzi zauważyło dwóch mężczyzn, którzy pewnego wieczora przybili do
brzegu lekką łodzią żaglową i skierowali swoje kroki na plebanię.
Niewielu też widziało, jak odpływają z trzecim mężczyzną na pokładzie.
Justitian nie oczekiwał pojednania z ojcem. Mimo to gniewny chłód tamtego ranił
jego serce do głębi. Właściwie jak bardzo można nienawidzić własnego ojca?
Justitian bał się zarówno surowości ojca, jak i własnej niechęci. Nie miał odwagi
zapytać, nie miał odwagi nawet wypowiedzieć imienia Maryjki. Prawdopodobnie ojciec
już dawno wezwał ją do siebie i wyjaśnił jej, jak się sprawy mają. Jeśli Maryjka jest
normalną dziewczyną, musiała zrozumieć, że nie powinna czekać na Justitiana. On nie
potrafiłby bowiem nigdy zapobiec kłopotom, jakie musiałaby znosić, będąc synową
Revelina. Justitian wiedział, że pozostaje tylko mieć nadzieję. Mógł teraz jedynie
marzyć, pielęgnować w duszy swoje uczucie i czekać, co będzie, kiedy wróci do domu.
Może powinien się modlić?
Tego też już próbował, w ciemnym gabinecie miał aż nadto czasu. W końcu to
pomieszczenie też budziło w nim nienawiść.
Znajdujące się w piwnicy papiery przeczytał bardzo dokładnie, każdy arkusik.
Trudne do zrozumienia księgi odłożył jednak starannie na bok. Owa Maria musiała być
bardzo mądrą kobietą. Nic dziwnego, że nawet ojciec miał z nią problemy.
Justitian przypominał sobie historię, którą mu tamten opowiedział. O
niebezpiecznej kobiecie, która nieustannie kusiła pobożnego pastora.
Czy to jedna i ta sama osoba? Czy to właśnie owa Maria?
Justitian wierzył, że tak jest. Cóż to musiała być za niewiarygodna istota! Chętnie
by się z nią spotkał. Musi teraz mieć około pięćdziesięciu lat, jeśli jeszcze żyje. Z
papierów dowiedział się o zesłaniu do obozu daleko na Północy. Justitian nigdy nie był
na północy dalej niż w Fabergstolen. Nigdy też nie widział otwartego morza.
Często mu się jednak ono śniło, bezkresne przestrzenie wody.
W ogóle śniło mu się dużo, ale obrazy znikały, gdy tylko otworzył oczy. Pamiętał
jedynie jakieś strzępy, wykrzywioną twarz ojca, uśmiech Maryjki, twarz tamtej
nieznajomej Marii z dokumentów. Wszystko zlewało się w jedno, raz śnił, że ojciec
uderzył pozbawioną twarzy obcą kobietę, innym razem wargi Maryjki krwawiły od
ciosu, jeszcze kiedy indziej on sam był ofiarą.
Justitian czuł, iż żebra sterczą mu pod skórą. Bardzo ostatnio wychudł.
Nagle drzwi się otworzyły. Nie trochę, tak, by ktoś mógł wsunąć mu codzienną
porcję chleba i wody, lecz na oścież. W progu stał ojciec, ubrany w długi czarny płaszcz.
Spojrzenie miał spokojne, nie było w nim śladu gniewu ani szaleństwa, czego Justitian
tak bardzo się obawiał. Ojciec sprawiał wrażenie opanowanego, niemal nieobecnego.
- Wyjeżdżasz, Justitianie. Towarzysze podróży już na ciebie czekają. Poleciłem
zapakować twoje rzeczy. Teraz musisz tylko wstać i ubrać się. Przed wyjazdem spo-
tkamy się w kościele na krótką modlitwę.
Justitian nie skinął głową, wiedział jednak, że ojciec nie wątpi, iż polecenie
zostanie wykonane.
Niechętnie myślał o tym, że musi wyjeżdżać. Wiedział, że będzie cierpiał. Ale
gdzieś w głębi duszy rozśpiewał się w nim jakiś nie znany przedtem ptak, rozbrzmiewała
całkiem nowa pieśń.
Serce mu krwawiło, że musi opuścić Maryjkę tak bez słowa, bez najmniejszej
obietnicy.
Ale teraz, w tym momencie, po wielu dobach spędzonych w gabinecie, wizja
podróży wydawała się bardzo pociągająca.
Ojciec nie tylko otworzył klatkę. On rozwarł jak szeroko drzwi do nowego świata.
Modlitwa w kościele trwała krótko i przebiegła spokojniej, niż Justitian
oczekiwał. Ojciec wymamrotał kilka pacierzy, poprosił syna, by ukląkł i przyjął
komunię. Justitian poczuł na języku cierpki smak wina. Opłatek przylepił mu się do
podniebienia i trzeba było czasu, zanim zdołał przełknąć ten suchy, pozbawiony smaku
kawałek chleba.
W końcu ojciec położył dłoń na jego głowie i wypowiedział błogosławieństwo.
Justitian wymamrotał odpowiedzi i ceremonia dobiegła końca. Revelin kazał mu
wstać.
- Mam wielką nadzieję, że studia cię odmienia, Justitianie. Będę się modlił za
ciebie każdego dnia, będę błagał o siłę i oczyszczenie dla ciebie. Podobnie jak Pan, który
nie opuszcza swoich, również i ja daję ci szansę. Może gdy wrócisz do domu... będziesz
znowu moim synem.
Justitian zacisnął wargi, udało mu się utrzymać język za zębami. Stłumił
gwałtowną chęć wykrzyczenia ojcu najstraszniejszych przekleństw, wiedział bowiem, że
czas na to jeszcze nie nadszedł.
Później, kiedy wróci do domu...
Jeśli wtedy nic nie zostanie zmienione, on odmieni to sam.
Tymczasem będzie tylko młodym człowiekiem o nazwisku Justitian Revelin.
Zamierzał żyć tak, jakby ojciec nigdy nie istniał, choć zdawał sobie sprawę z tego, jakie
to nielogiczne.
Łódź kołysała się na fali i podskakiwała niczym lekki powóz po kamieniach i
grudzie. Woda uderzała głucho o burty, lecz żagle nieubłaganie pchały stateczek ku
otwartemu morzu.
Justitian spał.
Zmęczenie, jakiego nigdy przedtem nie odczuwał, zwaliło się na niego, gdy tylko
łódź okrążyła Urnes i stracił z oczu rodzinną wieś.
Wiozący go mężczyźni porozumiewali się szeptem, nie oczekiwali od niego
niczego poza tym, by stosował się do ich poleceń.
Justitian spał całą noc.
Był to nowy, głęboki i bardzo krzepiący sen. Ocknął się o wschodzie słońca,
czując wciąż przyjemne kołysanie. Szum morza sprawił, że znowu zapadł w marzenia.
Nie wiedział dlaczego, lecz czuł się nadspodziewanie dobrze. Miał wrażenie, jakby
ciężka pokrywa, przesłaniająca mu świat, została zdjęta. Nawet na myśl o Maryjce nie
robiło mu się przykro. To smutne, że musiał ją opuścić, to naprawdę okropne. Ból jednak
sprawiał mu też coś w rodzaju przyjemności, świadczył, że nie wszystko skończone, że
ma za czym tęsknić. To będzie go utrzymywać przy życiu. Tęsknota sprawi, że będzie
liczył dni Ona też wypełni te dni treścią.
Justitian nigdy nie myślał o latach. Był na to za młody.
Maryjka dowiedziała się o wyjeździe syna pastora od młodej służącej.
Dziewczyna wspomniała o tym pośród innych nowin, jakie ze sobą wymieniały, tłukąc z
całych sił kijankami.
Nastał bowiem czas prania ciepłej pościeli po zimie. Materace, kołdry, okrycia ze
skór i bielizna, wszystko zostało przeniesione nad rzekę i porozkładane na płaskich
kamieniach. Żeby to wyprać, trzeba było używać bardzo mocnego ługu, Maryjka
krzywiła nos od jego zapachu.
Potem jednak wszystkie te rzeczy będą pachniały bardzo przyjemnie, będą
wydzielały specjalny zapach czegoś prawdziwego. Płynący wartko nurt rzeki pomagał
kobietom w pracy.
- Wyjechał wczoraj - oznajmiła Vilde spokojnie.
- Dokąd to?
- Do Kopenhagi. Będzie się uczył na księdza. Zostanie tam ze dwa, a może nawet
cztery lata. Uff, znowu będziemy musieli chodzić na nauki do dzwonnika. A może je-
szcze gorzej, do samego starego pastora?
Maryjka nie miała żadnych problemów z okazywaniem tej samej niechęci co
Vilde.
Justitian wyjechał.
Czekały ją długie lata, zanim będzie mogła znowu podjąć walkę.
Musi te lata dobrze wykorzystać. Musi się wiele nauczyć.
Nagle poczuła gwałtowną tęsknotę za Kari. Zapragnęła skulić się w objęciach
starej kobiety niczym małe dziecko i nie wyglądać stamtąd na świat bardzo długo.
Ale nic takiego się nie stanie. Maryjka jest dorosła. Jest dorosła od dawna.
Stała się kobietą już w wieku dziesięciu lat, co bardzo zaskoczyło Gjertrud.
Nagle drgnęła. Przeniknęło ją lodowate zimno, które jednak nie pochodziło z
przemarzniętych rąk.
Jej okres. Ta regularna, przychodząca co miesiąc słabość! Te nieprzyjemne
skurcze w dole brzucha, to wymykanie się po kryjomu każdego wieczoru, by przeprać w
rzece zakrwawione szmaty.
Minęło...
Vilde gadała jak najęta, nie zwracała uwagi na struchlałą twarz Maryjki, nie
zauważyła jej nieobecnego spojrzenia. Kiedy tamta nieoczekiwanie rzuciła trzymaną
rzecz do wody i poszła w stronę domu, Vilde pomyślała, że Maryjka o czymś
zapomniała. Może zostawiła kaszę na ogniu...
Czy to możliwe?
Czy to możliwe, żeby za pierwszym razem...
Serce Maryjki tłukło się w piersi, a kiedy dotykała brzucha, niemal czuła, jak
bardzo jest napięty.
Zostawiła pranie, włożyła buty i poszła w stronę lasu. Potrzebowała ciszy i
spokoju. Musi się zastanowić. Musi znaleźć jakieś wytłumaczenie, przede wszystkim
musi dobrze policzyć, a wszystko jakoś się ułoży.
Z pewnością pomyliła się w rachunkach. Zapomniała, kiedy miała ostatni okres.
Przecież to nie zawsze przychodzi tak regularnie.
Myśli jej się mieszały. Maryjka robiła sobie wyrzuty, przeklinała własną głupotę.
Po prostu nie przewidziała, że to, co uczynili z Justitianem, może mieć takie
następstwa.
Niezły materiał na znachorkę, nie ma co!
Maryjka próbowała zgarnąć dłonią wodę z dużego kamienia, skończyło się jednak
na tym, że otarła sobie skórę. Z małej rany ciekła krew.
Była to jednak krew jasna i świeża, nie taka, jakiej by pragnęła.
Jestem w ciąży!
Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Zaraz potem gdy tylko ta myśl
zaświtała jej w głowie, przemieniła się w pewność. Na nic się zda liczenie, ustalanie
terminów, Maryjka instynktownie wyczuwała, że poczęło się w niej nowe życie.
Nie żywiła do niego nienawiści, ale też nie znajdowała w sobie radości ani
oczekiwania.
To nowe życie, które w sobie nosi, to błąd w rachunkach.
Poważny błąd.
Nigdy, ale to nigdy nie zdobędzie Justitiana, kiedy ten po powrocie spotka ją z
bękartem na ręku. Bo nigdy nie zdoła go przekonać, że dziecko jest jego. A poza tym po
prostu nie będzie miała okazji mu tego wytłumaczyć.
Revelin tylko czeka na taką okazję.
Może ją posłać do więzienia za to, co zrobiła. A gdyby teraz zaczęła rozpowiadać,
że to jego wnuk, wszyscy będą myśleć, że się mści na wypełniającym swój obowiązek
pastorze.
Będzie musiała uciekać ze wsi, zanim brzuch stanie się widoczny. Wszystko w
niej przeciwko temu protestowało. Bo przecież tu właśnie powinna zostać, tutaj powinna
spokojnie czekać, uczyć się i zdobywać zwolenników.
Tak by któregoś dnia mogła unieść wysoko głowę i splunąć Revelinowi w twarz.
Była przekonana, że taki dzień nadejdzie.
Mimo wszystko.
Tymczasem musi albo pozbyć się dziecka, albo wyjść za mąż za kogoś
wystarczająco głupiego, by uwierzył, że to jego potomek. Najlepiej za jakiegoś starego
mężczyznę, by nie musiała na to małżeństwo ofiarować zbyt wielu lat swego życia.
Czas nagli. Kandydaci do jej ręki natomiast nie stoją w kolejce, nic dziwnego,
skoro do tej pory wszystkich mężczyzn traktowała z góry.
W popłochu szukała jakiegoś wyjścia.
Jedno nie ulegało wątpliwości: jeśli ma zostać tutaj we wsi, musi jak najprędzej
znaleźć narzeczonego.
Chyba że Kari potrafiłaby coś zrobić z tym głuchym pulsowaniem w dole
brzucha. Maryjka wiedziała, że istnieją sposoby. Nie była tylko pewna, czy rzeczywiście
chciałaby to zrobić.
Przecież to, co zaczęło w niej dojrzewać, jest dzieckiem.
Jak najmniej oczekiwanym dzieckiem. Wcale nie oczekiwanym, nie tak jak ona
sama, której oboje rodzice pragnęli z całego serca. Teraz bardzo dobrze wiedziała, że
niechciane dzieci nie są rzadkością. Większość ciężarnych kobiet nosiła w twarzy wyraz
smutku, większość zdawała sobie sprawę, że za każdym razem, kiedy spływa na nie
błogosławieństwo, przybliża je to do śmierci. W najlepszym razie do głodu. Dlaczego im
Kari nie pomagała? Miała przecież ziołowe mieszanki, które mogły wywołać
krwawienie.
Maryjka doznała wyrzutów sumienia. To szaleństwo myśleć w ten sposób! Mogła
jedynie pragnąć, by się to wszystko nigdy nie wydarzyło. Przeklinała własną głupotę,
wściekała się i klęła jak szalona, samotnie błądząc po lesie.
W końcu jednak otworzyła zaciśnięte dłonie, uspokoiła się. Zaczęła myśleć o
przyszłości. Życie nauczyło ją już, że nie zawsze sprawy układają się tak, jak powinny.
Trzeba więc przyjąć do wiadomości wyrok losu i pogodzić się z tym, że
wielokrotnie będzie się zbaczać z raz obranej drogi.
To dziecko stanie się jednym z takich bocznych odgałęzień. Może ją
powstrzymać, może opóźnić zrealizowanie planów. Jeśli jednak ona sama nie zrezygnuje
z ostatecznego celu, to za tym zakrętem ukażą się z pewnością nowe drogi.
Była tego pewna.
Revelin zyskał nad nią tylko niewielką przewagę.
ROZDZIAŁ IX
Dwoje młodych z całych sił rytmicznie wymachiwało wiosłami. Przy każdym
ruchu ich ciała zbliżały się do siebie, ale nawet z daleka było widać, że znają się na-
wzajem znakomicie. Nie było śladu nieśmiałości ani skrępowania u żadnego z nich,
nawet jeśli wiosło dziewczyny wysunęło się z dulki i mężczyzna musiał objąć ją
ramieniem, by pomóc jej zachować równowagę.
Był młody i wesoły, miał w oczach błyski, przypominające radosne spojrzenie
obudzonego przed chwilą dziecka. Dziewczyna śmiała się również, opowiadała mu
wesołe historie Oboje poddali się nastrojowi żartów i wzajemnych psot.
Maryjka i Karl udawali się do Urnes.
Karl miał poznać jej matkę, wybierał się tam z ważną sprawą.
Był kwiecień, panowała piękna pogoda, w fiordzie pojawiły się wiosenne śledzie,
więc jedna łódź więcej na wodzie nie wzbudzała niczyjej uwagi. Tylko że ta łódź płynęła
prosto przed siebie, nie była też obciążona linami ani ostrymi nożami do patroszenia
ryby.
Lekki wietrzyk wiał im w twarze, cieszyli się nim. Wiosłowanie wydawało się
czystą przyjemnością, wielką radość sprawiał też obojgu panujący między nimi nastrój.
Maryjka była zaskoczona tym, co znalazła, kiedy już raz zaczęła zdrapywać z
Karla dawne pokłady nieśmiałości, milkliwości i skrępowania.
Był teraz naprawdę wspaniałym chłopakiem!
Może nie obdarzony zbyt wielkim rozumem i niespecjalnie pojętny, ale
sympatyczny i dobry, wesoły i troskliwy.
Ktoś taki będzie z pewnością najlepszym ojcem.
Karl nigdy by nie bił swoich dzieci. Nigdy by nie mówił złych słów ani nie
krzyczał na malców, jak to wielu ojców czyni. Chciałby żyć w ich świecie, być blisko
nich od pierwszej chwili. Należał do ludzi, którzy z niemal dziecinnym zachwytem mogą
siedzieć i godzinami obserwować życie mrowiska...
Łatwo się z kimś takim porozumieć.
Wuj Karla obiecał mu zagrodę, będzie ją mógł dzierżawić.
Chłopak miał dwadzieścia lat i był gotów do małżeństwa.
I kochał Maryjkę od pierwszego dnia, kiedy pojawiła się na nauce w kościele.
Ona sama nie zauważyła niczego, dopóki Solveig nie zwróciła jej na to uwagi. Nie robiło
to zresztą na niej wrażenia, dopóki Justitian nie zniknął i dopóki ona sama nie odkryła,
jakie ślady po sobie zostawił.
Potem wszystko dokonało się błyskawicznie. Następnego dnia po swoim
szokującym odkryciu Maryjka postarała się spotkać z Karlem, uśmiechała się do niego
sympatycznie, zachęcająco.
Później widywali się co wieczór, wkrótce chłopak zupełnie stracił głowę. Okazał
się równie niecierpliwy i rozgorączkowany jak Justitian, ale w jego pocałunkach było
dużo więcej szacunku i serdeczności. Maryjka zauważyła też ze zdziwieniem, że miał w
tych sprawach pewne doświadczenie. Odpowiadał wymijająco, gdy go zagadnęła, nie
chciał wracać do przeszłości. Z jego wyjaśnień zrozumiała, że miał kiedyś dziewczynę, w
czasie jednej z handlowych wypraw ze swoim ojcem.
Maryjka była zaskoczona, dała się zwieść tą jego nieśmiałością i skrępowaniem,
jakie okazywał.
Nie kochała go i z pewnością nigdy nie pokocha. Ale wywoływał w niej
wyjątkowo ciepłe uczucia, żywiła dla niego szczerą dobroć.
Był pogodny i zadowolony, nigdy nie okazywał złego humoru, nigdy się nie
skarżył i nie narzekał.
Życie z nim nie będzie trudne.
Piątego wieczora pozwoliła, by zdjął z niej sukienkę.
Karl nie wahał się ani trochę, chociaż potem bardzo przepraszał, że tak się wobec
niej zachował. Niemal w tej samej chwili poprosił ją o rękę. Maryjka uśmiechała się do
niego, całowała go i spuściwszy wzrok wyraziła zgodę. Oboje uważali, że czas nagli. Już
następnej niedzieli byli w drodze do Urnes. Maryjka nie wątpiła, że Gjertrud z wielkim
przejęciem odegra rolę matki panny młodej. Na pewno pokocha Karla, przyjmie go z
otwartymi ramionami. Bo czyż nie oswoił jej małej dzikiej kotki?
Kari jednak trudniej będzie oszukać. Kari zrozumie, co się stało. Kari zobaczy to,
o czym nawet Maryjka nie wie.
Maryjka postara się, by tego dnia ani przez chwilę nie zostać z Kari sam na sam.
Lękała się osądu. Bała się wyrazu wielkiej mądrości w oczach starej.
Maryjka uśmiechała się do Karla, trochę jej było wstyd, że on nawet nie
podejrzewa, jakiego podstępu się wobec niego dopuściła. Minął ledwie miesiąc od
uścisków z Justitianem. Dopiero dwa tygodnie temu stwierdziła, że okres nie nadchodzi.
Zaledwie przed kilkoma dniami Karl został uwiedziony.
A teraz już rozmawiali o weselu. Musi się ono odbyć możliwie jak najszybciej.
Karl wiedział, że skoro posmakowali słodyczy małżeństwa, to żadne nie będzie w stanie
długo czekać. I jest jedynie kwestią czasu, zanim owoce wzajemnych pieszczot zaczną
dojrzewać.
Kari zorganizuje wesele bez niepotrzebnych problemów. Maryjka wyjaśni tyle, ile
trzeba. A potem Karl dowie się o dziecku. Może powie mu o tym w dzień ślubu? On sam
przecież wspominał raz czy drugi o niebezpieczeństwie, napomykał, że Maryjka może
zajść w ciążę. Odsuwali jednak wtedy od siebie tę myśl, oboje wiedzieli dobrze, że nikt
zbyt dokładnie nie sumuje dni ani tygodni, gdy para jest już sobie poślubiona. Mnóstwo
dzieci na tym świecie urodziło się po bardzo krótkim okresie ciąży, w każdym razie
gdyby liczyć od dnia wesela...
Niewielkie zmartwienie, myślała Maryjka.
Nieważne problemy. Była beztroska, czuła, jak rozkosznie jest być młodym i
pełnym oczekiwań, w dodatku wracać do domu. Przyjemnie jest porzucić czarne myśli,
wyzbyć się nareszcie przykrej świadomości, że pastor wciąż nie spłacił długu. Teraz
trzeba to odłożyć, przynajmniej na jakiś czas. I dobrze, że tak jest. Maryjka postanowiła,
że będzie się cieszyć nadchodzącym czasem, postanowiła dać Karlowi tyle radości i
szczęścia, ile tylko potrafi. Kiedy bowiem nadejdzie moment porachunków, łatwiej
będzie jej działać wiedząc, że przeżył kilka dobrych lat. Zwabiła go na pokład pięknego
statku, ukryła przed nim jednak, że został skazany na śmierć. Że ów pokład któregoś dnia
załamie się pod jego stopami. Dopóki jednak żeglują razem, Karl będzie żył jak w raju,
otoczony kobiecą troską, obiecywała sobie Maryjka w duchu.
On zaś nie posiadał się ze szczęścia i pojęcia nie miał, jakie myśli krążą w głowie
Maryjki. Gdyby je poznał, z pewnością by nie uwierzył. Zresztą na wszystko było za
późno. Znajdował się w takim stadium zakochania, w którym człowiek oddałby połowę
życia za jedną krótką chwilę szczęścia. Nie wątpił, że otwiera się przed nim długa,
szeroka, usłana kwiatami droga. Na niebie nie było ani jednej chmurki, Karl był pewien,
że słońce nigdy nie przestanie im świecić. Z trudem to wszystko pojmował. Nieustannie
musiał dotykać Maryjki, zaglądać w jej niebieskie oczy, gładzić czarne, nagrzane
słońcem włosy, by sprawdzić, czy naprawdę istnieje.
Ale ona była rzeczywista. Siedziała na ławeczce obok niego, a jej silne małe ręce
wiosłowały w tym samym rytmie co on. Udawali się do domu, do jej matki. Karl miał
prosić, by mu wolno było kochać i szanować tę dziewczynę przez resztę życia.
Denerwował się, wiedział jednak, że kobieta, która wychowała kogoś tak wspaniałego,
jak jego przyszła żona, sama musi być niezwykłą osobą. Poza tym Maryjka zapewniała
go, że Gjertrud będzie zachwycona. Ufał jej. Miał nadzieję, że nie zmartwi tej kobiety,
kiedy opowie jej o skromnych warunkach, jakie może zapewnić jej córce. O tym, że
Maryjka musi się pogodzić z pozycją żony dzierżawcy, przynajmniej przez kilka lat. Jeśli
będą oboje ciężko pracować, to może uda im się uzbierać tyle pieniędzy, by kupić ziemię
na własność. Może pewnego dnia staną się posiadaczami własnego gospodarstwa.
Pewnego dnia, może dla dzieci...
Karl chciał w to wierzyć Był silny i młody, zręczny, nadawał się do każdej pracy.
Z pracowitą żoną u boku potrafi zapewnić rodzinie przyszłość. Miał bardzo jasne plany...
Dotarli na miejsce. Łódź zatrzymała się bezpiecznie przy kamiennym nabrzeżu.
Maryjka tanecznym krokiem wyszła na ląd, pomogła mu wyjąć rzeczy, które ze sobą
przywieźli. Przede wszystkim prezenty od Karla dla matki Maryjki. Przy nabrzeżu stała
również łódź Olego, Maryjka zauważyła ją z radością. Jak to dobrze, że on też jest w
domu! Cieszyła się na spotkanie ze starym przyjacielem.
Krótką dróżkę od brzegu do chaty pośród drzew pokrywały jeszcze zeszłoroczne
liście. Śniegu już prawie nie było, ale szczyty w oddali wciąż połyskiwały bielą.
Maryjka zatrzymała się na polanie. Dom leżał pogrążony w ciszy i milczeniu.
Drzwi były zamknięte.
Pod ścianami zaczęły już kiełkować młode listki, zieleniło się też na grządkach,
które Kari otoczyła kręgami z niewielkich kamieni. Maryjka zauważyła, że tu i ówdzie
wyrastają nagietki i paprocie oraz wiele innych dobrze znanych roślin.
Nigdzie jednak nie widziała jednorocznych kwiatów.
Nikt tu jeszcze niczego nie posiał.
Poczuła niedobre ukłucie w sercu. Uśmiech na wargach zgasł. Podeszli w
milczeniu do drzwi i zapukali.
- Hej! Czy jest ktoś w domu? To ja, Maryjka! Drzwi uchyliły się, zanim usłyszeli
czyjeś kroki. Gjertrud objęła Maryjkę.
- Nareszcie jesteś, moja kochana. Nareszcie...
- Mam dzisiaj towarzystwo, mamo - powiedziała Maryjka, spoglądając tamtej
wymownie w oczy. Gjertrud chyba zrozumiała, bo bez słowa skinęła głową. - To jest
Karl Oppdal, mój ukochany przyjaciel. Przybył tu ze mną w wyjątkowej sprawie, mamo.
- Mrugnęła porozumiewawczo do Gjertrud. Karl stał onieśmielony.
- Wejdź, Karlu. Witaj u nas.
Maryjka była zaskoczona, oczekiwała więcej entuzjazmu i gorętszego przyjęcia,
kiedy już przybyła do domu z przyszłym mężem. Gjertrud od dawna dawała do
zrozumienia, że Maryjka powinna sobie w końcu znaleźć jakiegoś przyzwoitego
mężczyznę i osiąść gdzieś w spokoju.
Kiedy jednak weszła do chaty, zrozumiała powód zachowania Gjertrud.
Na krawędzi stojącego w kącie łóżka siedział Ole. Sprawiał wrażenie bardzo
zmęczonego, wydał jej się jakby mniejszy niż zwykle. Na stole stały dwa talerze z zimną
kaszą.
W izbie pachniało ziołami i potem.
Gjertrud odciągnęła Maryjkę na bok.
- Maryjko, z Kari jest niedobrze. Ona... leży tak już od czterech dni. Coś jej się
stało... Tak było zresztą całą zimę. Wydaje się słaba. Nie wiem, co się dzieje. Jakby się
od nas oddalała, od czasu do czasu wypowiada jakieś słowa, których nie rozumiemy.
Miewa też gorączkę...
Ole wstał, puścił dłoń chorej. Maryjka poczuła, że z trudem trzyma się na nogach,
opierał się o nią ciężko, kiedy ją do siebie przytulał. To nie było złudzenie, naprawdę
zrobił się mniejszy. Już nie taki wysoki, nie taki silny. Dawno zraniona noga też dawała o
sobie znać.
Maryjka przestraszyła się. Tych dwoje starych ludzi najwyraźniej stoi nad
grobem. Nie była w stanie znieść myśli, że ich utraci.
- Ole, wróciłam do domu. Teraz ja będę ją pielęgnować, sprawię, żeby
wyzdrowiała...
- Maryjko, moja kochana, myślę, że niewiele tu można zrobić, teraz już nie.
Widzisz, na taką chorobę nie pomagają ziołowe mieszanki.
- Ale ja umiem więcej... Już to kiedyś robiłam... Moje ręce na plecach Kari...
- Wiem o tym - uśmiechnął się Ole blado. - Ale widzisz, teraz to nie są plecy. To
nie o to chodzi...
- A o co?
- To korzenie, maleńka. Ona cierpi z powodu swoich korzeni. Dlatego, że nie wie,
gdzie się znajdują...
Maryjka drgnęła, słysząc tę dziwną odpowiedź, ale rozumiała.
- Na nią przychodzi zmierzch, moja kochana - wtrąciła Gjertrud. - Kari jest
starsza, niż nam się wydaje. Żyła bardzo długo, widziała wiele. Zbyt wiele, jak mówi
Ole.
Urwała w pól słowa, wyciągnęła ręce do Karla, który wciąż stał samotnie przy
drzwiach.
- Mój drogi, zapomniałam o tobie. Ale widzisz, mamy zmartwienie. Mimo to nie
powinniśmy zaniedbywać obowiązków wobec ciebie, takiego drogiego gościa. Ole, to
jest przyszły mąż Maryjki! Karl Oppdal.
Karl podszedł do starszego mężczyzny i pozdrowił go.
Ole skinął głową, wymamrotał jakieś słowa uznania. Nie był jednak w stanie
ukryć zdziwienia. Oczekiwał czegoś więcej... Myślał, że w dniu, w którym Maryjka znaj-
dzie sobie męża... Ten z pewnością jest niezły, wygląda na zdrowego i silnego. Ale taki
strasznie pospolity...
Ole podszedł do szafy w rogu, wyjął stamtąd niedużą buteleczkę z brunatnego
szkła. Wlał trochę przezroczystego płynu do maleńkiego, pięknie zdobionego ołowianego
kieliszka. Podał go gościowi.
- Wypijmy za twoje zdrowie, młody człowieku, i za tę piękną narzeczoną, którą
los ci dał.
Karl przyjął kieliszek z uśmiechem, był zaskoczony, z jaką prostotą ci ludzie
wszystko przyjmują. Oczekiwał, że przyjdzie mu spędzić długi wieczór, pełen rytualnych
pytań i rozmów, przez które wszyscy młodzi mężczyźni w jego sytuacji zwykle musieli
przejść.
A oto gospodarz tego domu przyjmuje jego oświadczyny bez słowa wahania.
Nawet go nie zapytali o rodziców ani o zagrodę czy majątek.
A nic przecież nie wiedzieli o nim, który zamierzał poślubić tę młodą dziewczynę,
najwyraźniej bardzo przez wszystkich kochaną.
Karl wypił, udało mu się opanować dreszcz, jaki alkohol w nim wywołał. Nie
przywykł do mocnych trunków. Ole napełnił pucharek raz jeszcze i podał go Maryjce.
Przełknęła, nie krzywiąc się ani trochę. Gjertrud ledwie umoczyła język w alkoholu, więc
Ole dla siebie nie nalał już nowej porcji. Zanurzył palec w pucharku i zwilżył płynem
wargi Kari.
Chora spała niespokojnie.
Maryjka dostrzegła w jej twarzy jakieś nowe linie. Włosy zostały zaczesane do
tyłu i zaplecione w warkocz. Były tak samo siwe jak poprzednio, ale jakby rzadsze.
Pogłaskała ją delikatnie po policzku. Gjertrud podała jej wilgotną chłodną
szmatkę i Maryjka przemyła ostrożnie twarz chorej w nadziei, że to ją obudzi. Nic się
jednak nie stało.
Pozwolili jej potrząsać ramionami Kari i wołać do niej głośno. Maryjka była
zrozpaczona, bliska histerii, gdy zrozumiała, że Kari nie reaguje już na nic.
- Będziesz zdrowa, Kari, będziesz! Pomóż mi, Ole, trzeba ją posadzić! Muszę
wypróbować to, czego właśnie ona mnie nauczyła, muszę znowu odnaleźć siłę w swoich
rękach.
- Spróbujesz, Maryjko, ale nie teraz. Nie w tej chwili, kiedy jesteś ogarnięta
rozpaczą. Musisz się uspokoić, moja mała. Trzeba się odprężyć. Nic nie zdziałasz bez
skupienia!
Maryjka wiedziała, że Ole ma rację.
Robiła to przedtem tylko raz. Może nawet w ogóle nie odnajdzie w sobie tej
dobrej siły teraz, kiedy Kari leży jak nieżywa? Może to Kari kierowała wszystkim, a nie
ona sama?
Udręczona Marja opadła na krzesło. Gjertrud postawiła przed nią i przed Karlem
talerze zupy na mięsie. Wszyscy czworo usiedli przy stole, ale Gjertrud i Ole prawie nie
tknęli jedzenia. Tylko Karl pożywiał się z apetytem, bardzo mu smakował chleb Gjetrud.
Potem pięknie podziękował za posiłek i zaproponował, że przyniesie parę naręczy
drewna. Skrzynia koło paleniska była pusta.
Gjertrud nie chciała się zgodzić, nie wypada wykorzystywać gościa do takiej
pracy...
- Ale jesteś taki sympatyczny, Karl. Rzeczywiście wiele rzeczy nie zostało
zrobionych w ciągu ostatnich dni... Chodź, pokażę ci, gdzie trzymamy drewno.
Wyszli oboje, Maryjka pogrążona w myślach zaczęła sprzątać ze stołu. Umyła
miski po zupie, wytarła łyżki. Saganek z wodą zawiesiła nad ogniem, który jeszcze nie
wygasł, garnek z zupą wyniosła do chłodnej komórki.
Ole śledził jej ruchy.
- Wydoroślałaś, Maryjko - powiedział. Dziewczyna przystanęła, spojrzała na
niego poważnie.
- Tak - odparła.
- A ten Karl... Ty nie jesteś wobec niego całkiem szczera. Maryjka drgnęła. Ole
zbyt wiele się domyślał, zawsze tak było. Jak to możliwe...?
- On nie musi wiedzieć, kim jest moja matka, prawda? - rzekła pośpiesznie.
- Korzenie - mruknął Ole. - Nasze korzenie wiążą nas z ziemią. Ty też się tego
niedługo dowiesz, Maryjko. Jeśli nie powiesz dzieciom, kim byli twoi dziadkowie i
pradziadkowie, one pewnego dnia zaczną pytać.
- Sama tego nie wiem - odcięła się Maryjka. - A jakoś sobie w życiu radzę,
prawda?
- Tak, nie wiesz... Twoja matka też nie wiedziała. Cóż, tak było chyba najlepiej.
Może wy należycie do innego rodzaju... Ale ja sam doświadczyłem, jakie to trudne. Nie-
którzy wierzą, że kiedy umrzemy, na tamtym świecie spotkamy swoich rodziców. Ja też
w to wierzę. I Kari także. Domyślam się, że to dlatego ona jest... taka, jaka teraz jest. Nie
wie, kto tam wyjdzie jej na spotkanie...
Maryjka usiadła obok niego. Te przyciszone słowa dziwnie brzmiały w ustach
Olego. Obserwowała go, nie podobało jej się zmęczenie w jego oczach.
- A skąd ty pochodzisz, Ole?
Patrzył w przestrzeń, jakby jej nie słyszał. Po chwili powiedział:
- Ważne jest chyba to, dokąd idę, moja mała. Maryjka westchnęła, nie pytała
więcej.
- Kari jest jedną z Ludu - wymamrotał nagle. - Widziała takie kraje i miejsca, do
których my oboje nigdy nie trafimy. Daleko stąd na Południu... gdzie ludzie nie mówią
tak jak my ani nie wyglądają jak my. Tam wszystko jest inne, zima przypomina raczej
łagodny wiosenny dzień. To tam odlatują jesienią wędrowne ptaki, by żyć w wiecznym
słońcu... Ona też tam była. Nigdy więcej tam nie wróci...
- Kari opowiadała mi o wędrownym ludzie. Mówiła, że dorastała wśród nich... że
towarzyszyła im w nie kończących się podróżach. Ale podobno nie jest jedną z nich?
- Nie. Nie jest jedną z nich, masz rację. Ani ona, ani Karja. Kobieta, która ją
wychowała. Karja została zabrana z Północy. Ona nie żyje, umarła dawno temu. Nasza
Kari też się kiedyś nazywała Karja. Ale tamta stara kobieta, która była dla niej niczym
matka, postarała się, by wspomnienie o kraju fiordów przetrwało w pamięci dziecka.
Opowiedziała małej, że właśnie w tej krainie nad fiordami znajdują się jej korzenie.
Kiedy Karja umarła, Kari wyruszyła do domu. Zerwała z życiem, jakie prowadziła przez
prawie trzydzieści lat. To w mojej łodzi pokonała ostatni kawałek drogi.
Maryjka zamyślona kiwała głową. Chciała wiedzieć więcej. Życie Kari było
większą przygodą, niż sądziła.
- Ja sam dowiedziałem się tylko tyle. Ona niechętnie mówiła o przeszłości.
Domyślam się jednak, że miała ciężkie życie, domyślam się w nim wiele smutku i cier-
pienia. Zdarza się, że krzyczy przez sen albo kiedy jest trawiona gorączką, tak jak teraz.
Dziwne słowa... Przypominają trochę mowę Francuzów. Pytałem ją, a ona wyjaśniła, że
to są z pewnością strzępy mowy Ludu, to język, który zapomniała. „To już nie jest mój
świat, Ole - powiada. - Człowiek nie może żyć w dwóch miejscach równocześnie.
Dokonałam wyboru. Nawet jeśli nie znalazłam tego, czego szukałam...”
- A czego szukała? Ole potrząsnął głową.
- Nie wiem dokładnie... Korzeni...
Maryjka z drżeniem słuchała tej historii, uwielbiała takie tajemnice.
Usłyszeli kroki na zewnątrz, wiedzieli, że Gjertrud i Karl idą, niosąc naręcza
drewna.
Właśnie w chwili, gdy drzwi się otworzyły, z łóżka w rogu izby dał się słyszeć
rozdzierający serce krzyk.
Maryjka podskoczyła, przycisnęła obie dłonie do brzucha.
Włosy zjeżyły jej się na głowie, krzyk przenikał do szpiku kości. Gjertrud jak
skamieniała stanęła w progu. Karl opuścił ręce, drewno z łoskotem spadło na podłogę.
Krzyk zamarł, zaraz jednak rozległ się nowy. Czas zatrzymał się w ubogiej izbie.
Przez blade wargi starej kobiety wydobywał się krzyk małego dziecka.
ROZDZIAŁ X
Dziewczynka zakrywała twarz rączkami, chcąc się osłonić przed uderzeniami
gałęzi. Małe stopy potykały się o wystające z ziemi korzenie, przewracała się i z trudem
podnosiła. Znowu poczuła piekący ból w podrapanej buzi, ale nie miała już siły płakać.
Biegła tak, potykała się i upadała, podnosiła się wiele razy, w końcu nie była w stanie
utrzymać się na udręczonych nogach. Buty gdzieś zginęły. Poranione stopy paliły,
krzyczała boleśnie, nie rozumiejąc niczego.
Nikt nie przychodził.
Nikt jej nie słyszał. Mamy nie ma. Mamy nie ma.
Nikt nie odpowiadał na wołania.
Delikatne dłonie matki nie łagodziły bólu.
Czuła ssanie w żołądku, ale nie miała ani kawałka chleba, żeby go włożyć do ust.
Chciało jej się pić, wargi popękały. Buzię miała brudną i pokrwawioną, na policzkach
widać było ślady dawnych łez.
Kiedy leżała na ziemi, widziała krążący po niebie cień. To drapieżny ptak, niezbyt
duży. Taki ptak nigdy by nie zaatakował żywego człowieka, nie rzuciłby się nawet na
takie małe dziecko jak ona.
Wyczuwał jednak instynktownie, że w tym przypadku wystarczy być cierpliwym,
trwać na tych zarośniętych krzewami bagnach, a doczeka się posiłku.
Postać na ziemi leżała teraz zupełnie spokojnie. Była ranna. Krwawiła.
Kruk rozpostarłszy szeroko skrzydła czekał w powietrzu. Widział krzyczącą
kobietę, która biegała jak szalona po lesie nieco dalej, i gromadę ludzi, idącą od zachodu
i wolno posuwającą się w głąb jego terytorium.
Krukowi cię to nie podobało, ale ludzie najwyraźniej także zwietrzyli zdobycz.
Odnaleźli ciało, któremu się przyglądał. Unieśli je w górę, ułożyli na płachcie i
zarzucili na plecy niczym worek. Potem ruszyli dalej.
Kołysało tak dziwnie.
Mała otworzyła oczy, ale nie widziała nic, tylko jasny prostokąt światła na tle
ciemności. Otworzyła także usta, chciała krzyczeć. Ale z gardła wydobyło się jedynie
ciche chrypienie.
Nagle oślepiło ją światło, ktoś odsunął na bok grubą tkaninę.
Kołysanie nie ustawało. Wyczuwała teraz, że leży przytulona do czegoś żywego.
To człowiek. Ale pachnie dziwnie, nie tak jak mama.
- Mama...
Pochyliła się nad nią czyjaś twarz, czyjeś uśmiechające się usta. Oczy, obce oczy.
Przestraszyła się. Ale usta wypowiadały dobre dźwięki, jakby naśladowały mamę. Mama,
mama. Czyjaś brunatna dłoń włożyła jej w rękę gałganek pełen przeżutego chleba,
zmieszanego ze słodkim miodem.
Pokarm był wilgotny od górskiej wody i śliny. Dziecko przyjęło go z wahaniem,
wsunęło do ust.
Jedzenie miało dziwny, ale dobry smak. Dziewczynka jadła powoli, chleb dawał
poczucie bezpieczeństwa.
Wciąż żuła, ręce zaciskała na brunatnej szmatce. Oparła głowę o kołyszące się
plecy. Nogi zwisały w dół i kiwały się przy każdym kroku dużej kobiety.
Dziecko ponownie zasnęło. Nie miało sił na nic więcej.
Gromada ludzi uciekała przez góry. Szli na południe, zawsze na południe.
Spieszyli się tak, jakby prześladowcy wciąż deptali im po piętach, wiedzieli jednak, że
tamci zrezygnowali wiele miesięcy temu. Mimo to najbezpieczniej było iść właśnie tędy,
przez góry, trzymać się trudno dostępnych terenów. Nieczęsto mieli odwagę wkroczyć na
otwarte pastwiska, czasami jednak innej drogi nie było. Zresztą te samotne kobiety, które
wypasały tutaj swoje krowy, nie mogły im chyba zrobić większej szkody ponad to, że
powiedzą innym, doniosą, że ich widziały.
Minie jednak dużo czasu, zanim władze dowiedzą się o przechodzącym taborze.
A jeszcze więcej, zanim te informacje połączą z trzema krwawymi morderstwami w
małej wiosce o wiele dni drogi stąd na północny wschód.
Zanim do tego dojdzie, oni będą już daleko na południu, nad morzem albo już na
jego drugim brzegu. Mieli tylko jeden cel, wiedzieli jednak, że mogą minąć lata, zanim
go osiągną.
Chcieli wrócić do domu.
Mała, zagubiona grupa Ludu chciała wrócić do domu.
Tam, gdzie słońce nigdy nie zachodzi.
Do domu, tą samą drogą co jaskółki.
Tam, gdzie czekają przyjaciele.
Teraz, kiedy już krwawa zemsta została dopełniona, mogą wrócić do domu w czci
i chwale.
Sto lat temu popełniona zdrada została pomszczona. Lud odzyskał dawną cześć.
Wielki Anthari nie umarł na próżno.
Lud pochodził z kraju pomiędzy wschodem i zachodem, z niespokojnej krainy.
Stopy im krwawiły, kiedy szli po kamienistej, nieurodzajnej ziemi lub przecinali górskie
przejścia. To nie był ich kraj, tutaj wszyscy ich przepędzali jako obcych. Ale kilka lat
spędzonych w jednym miejscu wystarczyło, żeby rany się zagoiły. Potem szli dalej,
wciąż dalej. W końcu już podróż stała się celem samym w sobie. Lud rozproszył się w
dużych i mniejszych grupach niczym ziarno rzucane ręką rolnika. Niektórzy z nich poszli
do piachu, inni wyrośli i nabrali sił.
Grupa, która tego roku przeszła przez góry na zachodnim wybrzeżu, nie była
liczna. Kiedyś mieli cel, dla którego wyruszyli z rodzinnych miejsc, a teraz znajdowali
się w drodze do domu. Przemieszczali się piechotą, nie posiadali ani wozów, ani
zwierząt. Zresztą wcale ich też nie potrzebowali, podróżowali w tajemnicy i żywili się
tym, co dawała im natura.
Kiedy dotrą do domu, zbiorą się znowu wokół ogniska, a wtedy będą się mogli
ogrzać zainteresowaniem i bliskością innych ludzi. Myśl o tym sprawiała, że silne stopy
poruszały się jeszcze szybciej, a plecy już tak nie bolały pod ciężarem, worki i tłumoczki
stawały się powoli ich częścią tak, jak ich częścią były ramiona, nogi i brzuchy.
To Karja odkryła kruka i omal nie nastąpiła na dziecko ukryte w zaroślach na
skraju bagien. Zawołała innych w języku, którego ją nauczyli.
- Tutaj leży jakieś dziecko! Chyba nie żyje, ale nie możemy go tak zostawić!
Wódz wędrowców, potężny Lino, przystanął.
- Dziecko? Chcesz nas zatrzymywać ze względu na jakieś dziecko, Karja? Czy
myślisz, że nasza dobra wola nigdy się nie wyczerpie?
- Lino, szlachetny Lino, okaż trochę miłosierdzia! Na pamięć Arilla, przecież
tutaj, w samym sercu tych dzikich gór, leży niewinne dziecko! Dziewczynka. Umrze,
zanim słońce zajdzie, jeśli się nią nie zajmiemy!
Wódz prychnął ze złością, szukał odpowiedzi. Ale Lud miał starą i wciąż żywą
tradycję okazywania szacunku wszystkim dorastającym. Nawet jeśli oni, jak ta
dziewczynka tutaj, pochodzili od innego rodzaju ludzi, byli bledsi i słabsi.
- Jest pewnie chora, a może ranna. Może ktoś się jej pozbył właśnie dlatego, że
nie jest w stanie żyć zwyczajnym życiem!
Karja wzięła dziecko w ramiona, małe ciałko zwisało jej w rękach niczym
szmaciana lalka.
Obmacała je, sprawdziła rączki i nóżki i stwierdziła, że dziecko wygląda na
zdrowe. Ciało było jednak zimne, nienaturalnie, złowieszczo zimne. To ta lodowata woda
na bagnach wyssała z małej ciepło. Prawdopodobnie dziecko przebywało na dworze całą
noc, może jeszcze dłużej. Dziewczynka ubrana była biednie, szeroka koszulka miała na
sobie mnóstwo łat. Dlatego zdziwili się wszyscy, kiedy na cieniutkiej szyjce spostrzegli
ciężką ozdobę z żółtego metalu.
- Ona nie jest chora, tylko wyczerpana i zziębnięta. Ma chyba nie więcej niż dwa
lata. Najwyraźniej zabłądziła!
- W takim razie dlaczego nikt jej nie szuka?
- Pewnie szukali... ale nie przyszło im do głowy, że takie małe dziecko mogło
zajść tak daleko. Przecież od najbliższych pastwisk dzieli nas wiele godzin marszu.
Lino mamrotał gniewnie pod nosem, Karja szukała jego spojrzenia ukrytego pod
czarnym kapeluszem z szerokim rondem. Wiedziała, że to bezlitosny wódz, sama nieraz
posmakowała jego skórzanego pasa i bardziej wyszukanych metod utrzymywania ludzi w
posłuchu. Ale był członkiem Ludu i nigdy by nie zabił ani nie zranił dziecka.
- Nie mamy czasu na takie sprawy. Nie mamy czasu, by ją odnieść bliżej ludzi.
Zresztą gdyby się dowiedzieli, kim jesteśmy, z pewnością by nam nie dziękowali.
Karja też o tym wiedziała.
Dziewczynka westchnęła cicho w jej objęciach, oddech był tak leciutki, że bała
się, iż mała nie przeżyje kolejnego. Była wciąż bardzo zziębnięta. Karja owinęła ją
wielkim, grubym szalem. Przywiązała do siebie zawiniątko w taki sposób, że mała leżała
przytulona do jej pleców. Główka znajdowała się tuż przy ramieniu, a chustka okrywała
całe ciało. Z zawiniątka wystawały tylko nogi.
- Ja się nią zajmę. Jeśli nie starczy wam miłosierdzia, możecie zostawić nas obie.
Dopiero teraz inni członkowie grupy zaczęli mówić.
- Lino, nie możesz jej na to pozwolić!
- Przez nią pójdziemy wolniej! Czyż i tak ta obca kobieta nie narobiła nam dość
kłopotów?
Karja poczuła delikatne ukłucie w sercu, kiedy nazwano ją obcą. Ale wiedziała
przecież, że jej miejsce jest wśród najsłabszych, niemal odepchniętych. Żyła na granicy
pomiędzy Ludem a tymi, którzy zostali odrzuceni, bo złamali zasady.
Nie mogła o tym zapomnieć, przypominano jej to każdego dnia. Miała włosy
czarne jak inni, nosiła takie same ubrania, jadła to samo pożywienie i tańczyła w rytm
tych samych monotonnych pieśni, kiedy Lud zbierał się na święto.
Miała jednak jaśniejszą skórę i odrobinę jaśniejsze oczy.
Nie była prawdziwą córą Ludu.
Urodziła dziecko podobne do siebie. Dziecko umarło, a jego ojciec zginął. Ona
jednak została u nich, u tych obcych ludzi, do których jako młoda dziewczyna odczuwała
trudny do wytłumaczenia pociąg.
Teraz nie należała do nikogo. W rodzinnym domu też by jej nikt z powrotem nie
przyjął.
Zresztą po wszystkich latach spędzonych z Ludem nie miała ochoty oglądać
tamtych okolic, choć teraz znajdowała się bliżej swoich rodzinnych stron niż kie-
dykolwiek przedtem. To dlatego zabrali ją na tę wyprawę. Bo znała kraj.
Znała drogi.
Trzej mężczyźni zajęli się resztą i nie chcieli, by towarzyszyła im w ostatnim
etapie podróży.
Karja miała silne nogi i była wytrzymała niczym psia skóra.
Lino odwrócił się i ruszył przed siebie. W ten sposób rozstrzygnął wątpliwości.
Karja otrzymała pozwolenie zajęcia się dzieckiem. Jeśli jednak nie nadąży za innymi,
wódz się nie zawaha i porzuci obie po drodze.
Może wbije jej nóż w serce na pożegnanie? Dziecko zostawi własnemu losowi.
Karja wiedziała, że oni jej...
Lino nie należał do tych, którzy wymachują nożem ze złości. Ale też w jego
oczach nie było smutku, kiedy zdarzyło mu się przeciąć jakieś życie.
Karja poczuła dreszcz na plecach.
Ale dziecko zaczynało się rozgrzewać.
Zrobiła wszystko, by upamiętnić swoje dziesiąte urodziny. Była większa niż inne
dziewczynki, wyższa. Prawdopodobnie była od nich dwa, a może nawet trzy lata starsza,
ale Lud liczył jej lata od dnia, kiedy znaleziono ją w dzikich górach gdzieś na Północy.
Nazywano ją Karja - nin albo mała Karja. Duża Karja była jej matką, troszczyła
się o nią, jak daleko mała sięgała pamięcią. Nauczyła ją farbować wełnę, opowiedziała
wiele o kwiatach i roślinach, o magicznej sile drzew. Pokazała, jak się wyplata kosze z
brzozowych gałązek i przędzie na wrzecionie. Wprowadziła ją w kobiece życie i w
historię Ludu. Karja - nin przez wiele nocy ćwiczyła stare tańce Ludu, nigdy jednak nie
znalazła się w kręgu roześmianych dzieci, tańczących wokół ogniska. Karja i Karja - nin
siedziały w cieniu, pilnowały namiotów i gasnącego żaru pod wiecznie kipiącym
sagankiem z zupą, który był centrum wszystkiego.
Nigdy jednak nie zapomniała, że trzeba opowiadać dziecku o długiej podróży, o
kraju na Północy, do którego obie należały w dniu, gdy po raz pierwszy ujrzały światło
słońca. A kiedy wszyscy posnęli, rozmawiała z dzieckiem o tajemniczych sprawach,
opowiadała mu dziwne historie o trollach i huldrach, i królewskich synach w języku,
który tylko one dwie rozumiały. Czciły ten język i utrzymywały go przy życiu, był dla
nich niczym pulsująca żyła rozdzielająca życie ich obu na Przed i Potem. Język pozwalał
im trwać, był ostateczną ochroną przed wszystkim, co czyniło je obcymi pośród synów i
cór Ludu.
Lud nie pozwalał im o tej obcości zapomnieć. Żyły z jego łaski, nie miały takich
praw jak rodzone dzieci Ludu.
Nigdy nie było tak trudno się z tym pogodzić jak dzisiaj.
Karja - nin widziała, że Alicia i Sybelle, i Manita zostały pięknie wystrojone i
silne męskie ramiona noszą je teraz w górę. Widziała ich matki, które siedziały na hono-
rowych miejscach, przyjmowały gratulacje i pełne czci pocałunki od starszych kobiet.
Dzisiaj ich córki stają się dorosłe. Dzisiaj. Minie jeszcze krótki czas dojrzewania i
wszystkie trzy znajdą się w kręgu innych młodych kobiet, każda będzie nosić na szyi
wstążkę podarowaną jej przez wybranego młodego mężczyznę, każda z nich będzie miała
na nadgarstku słodko piekące cięcie wykonane jego nożem.
Nikt jednak nie przyszedł z wyznaniami miłości do Karja - nin.
Nikt nie obdarował dużej Karji kwiatami i słodkim napojem, nikt nie dawał
pierścieni z brązu i srebra.
Gdyby była prawdziwą córą Ludu, wstyd byłby nie do zniesienia. Ale nie była.
Dlatego zdziwiłaby się raczej, gdyby dzisiejszej nocy siedziała wśród innych dziewcząt.
Pieśń przy ognisku przybierała na sile, sam Lino intonował jedną po drugiej stare
strofy. Pachniało napojem starej Iny, słodkim, lepkim płynem, który fermentował przez
tydzień, zanim dosypano do niego kilka szczypt suszonych grzybów i jakieś specjalne
białe jagody.
Napój wprawiał ludzi w jeszcze większą wesołość i tańce stawały się coraz
bardziej szalone. Dziewczętom również pozwolono spróbować. Potrzebowały czegoś
mocniejszego, zanim wyciągną przed siebie ręce i będą patrzeć, jak krew spływa po
palcach.
Karja - nin zazdrościła im także bólu.
Przytuliła się mocniej do Karji i poprosiła, by opiekunka opowiedziała jej o
starym kraju.
Karja przygarnęła do siebie wychowankę, długo chrząkała, żeby pozbyć się
ucisku w gardle, i zaczęła mówić. W prostych słowach odmalowywała niebieskie fiordy i
wysokie aż do nieba góry, opisywała tę zupełnie wyjątkową zieloną barwę, jaka każdej
wiosny pokrywa ziemie na Północy. Mówiła o leciutkich płatkach zastygłej wody, która
co roku otula pola niczym biały puch, o rybach w tamtejszych wodach, dużo
smaczniejszych niż te, które ludzie łowią w ciepłych morzach tutaj na Południu.
- Pewnego dnia tam wyruszymy, Karja. Pewnego dnia wrócimy do domu,
prawda?
Karja nie odpowiadała.
Mocniej tylko przyciskała dziecko do siebie.
Dlaczego musiałeś umrzeć, Arillu, dlaczego mnie opuściłeś? Dlaczego musiałam
utracić i ciebie, i naszego maleńkiego chłopczyka, a mimo to zostałam skazana na to-
warzyszenie twoim braciom?
Karja nigdy nie otrzymała odpowiedzi, nigdy jednak nie przestała zadawać tych
pytań, zwłaszcza w takie długie noce.
Miała teraz siedemnaście lat i puls życia Ludu odczuwała jako własny. Ale jej
serce protestowało, nie chciało bić w tym samym rytmie. Nosiła w sobie coś niespo-
kojnego, jakieś oczekiwanie, nie znajdowała ukojenia nawet w czasie drogi.
Chętnie usuwała się na bok, oddalała od wspólnoty, pośród ludzi nie mogła
pogrążać się w swoich niezwykłych myślach i marzeniach.
Uspokajała się tylko u starej Iny. Kiedy nikt jej nie widział. Ta stara, mądra
kobieta kierowała Ludem z większą siłą niż sam Lino. On posiadał władzę, która mogła
odebrać życie, i dlatego go szanowano. Ina natomiast posiadała moc chroniącą życie i
dlatego kochano ją dużo bardziej. Nikt nie odważył się robić jej wymówek za te
spotkania z Karja - nin. Odwracali po prostu głowy, krzywili nosy, ten i ów przypadkiem
dotykał dłonią rękojeści na biodrze.
Karja - nin szukała u starej pociechy, ale tamta posługiwała się zbyt prostymi
słowami. Wiedziała bardzo dużo, nie potrafiła jednak niczego wyjaśnić. Karja - nin
dostrzegała magię we wszystkim, co czyniła stara, chłonęła w siebie każdy ruch, starała
się poznać każdy najmniejszy składnik, jaki tamta wkładała do swoich wywarów.
Widziała położnice przez wiele dni i nocy walczące o wydanie dziecka na świat, zdarzało
się, że Ina musiała dać za wygraną i zamknąć ich udręczone oczy.
Widziała jednak również wnętrzności mężczyzn wypływające na ziemię po
głębokim cięciu noża, obserwowała, jak Ina łączy rany, czyści je, dając mężczyznom
nowe życie w darze.
Starej Karji także nie podobały się te spotkania. Karja lękała się wiedzy Ludu.
Bała się tej ich gry z życiem i śmiercią. Nie lubiła też ich wiary, nie chciała rozmawiać o
największym duchu, w którego wierzyli, ani o tym, że pewnego dnia wszyscy staną się
jego częścią.
Kar ja pamiętała kościół, wykładane złotem obrazy w ołtarzu z krwawiącą figurą
rozpiętą na krzyżu. On był jej Zbawicielem. Karja - nin poznała legendy o Ukrzyżo-
wanym, o tym, który kiedyś wszystkim swoim wiernym poda w wielkich białych salach
palmowe liście.
Karja - nin nie wierzyła w nic.
Może trochę w ludzi.
Ale po nocy wypełnionej głosami cykad i własnym krzykiem utraciła również tę
część swojej wiary.
Na Południu mrok nadchodzi nagle, noc opada na ziemię niczym z rozwiązanego
nagle worka, zaskakuje ludzi w czasie pracy, zabawy lub wędrówki.
W jednym momencie słońce wysyła jeszcze ostre promienie, w następnym znika
za niewysokimi górami i mrok spada na ludzi.
Karja - nin ze zdumieniem stwierdzała, że nie może się do tego przyzwyczaić, nie
może zaakceptować gwałtowności nocy.
Ciemność wielokrotnie zaskakiwała ją daleko od namiotów albo na jakichś
samotnych dróżkach w okolicy, gdzie wędrowcy rozbili obóz.
Dzisiaj to właśnie Ina wysłała ją w drogę, dziewczyna miała nazbierać
czerwonych ziół O liściach w kształcie serca. Karja - nin szła, rozmyślając o rytuałach,
do których liście miały posłużyć.
Zbliżało się kolejne święto kobiet, kolejne dziewczynki włożą na głowy wianki z
kwiatów i zostaną ubrane w długie suknie, potem mężczyźni zadrasną im skórę na
rękach. Dziewczynki staną się kobietami.
Ona sama wciąż żyła w jakiejś przestrzeni granicznej, nie była niczyją córką,
niczyją narzeczoną. Jej przyjaciółki, te, z którymi bawiła się niekiedy ukradkiem w dzie-
ciństwie, miały już po gromadce dzieci. Żadna nie skończyła jeszcze dwudziestu lat.
Karja - nin przyjmowała swój los ze spokojem.
Nie oglądała się za żadnym z młodych chłopców. Zresztą tylko dwóch jej
rówieśników nie miało jeszcze żon. Tak czasami bywało z mężczyznami, ponieważ im
przypadały inne obowiązki. Plemię potrzebowało także samotnych mężczyzn, mogących
podjąć się zadań, które niechętnie powierza się ojcom rodzin. Wódz Lino też nigdy się
nie ożenił. Wódz nie powinien mieć żony. To by się kładło całunem niepewności na jego
decyzje, tępiłoby ostrość widzenia spraw.
Plemię wiodło bardzo trudne życie. Często w ucieczce, przeganiane przez
wszystkich tych, którzy mieszkają w domach i chatach. Plemię potrzebowało wodza,
który byłby równie szybki i swobodny niczym ptak na niebie, ten ptak, którego obraz
wszyscy nosili jako znak przynależności do grupy.
Karja - nin często widywała tego ptaka w snach.
Stanowił jak gdyby granicę między jednym a drugim jej życiem. Była pewna, że
widziała go już kiedyś, gdy jako dziecko zgubiła się w zimnych górach na Północy.
Ptak. Czarny ptak.
Ptak o lśniących skrzydłach.
Ptak, który w swoim gnieździe gromadzi skarby. Kar - ja widywała go, jak
przecina błękitne niebo, i pragnęła towarzyszyć mu na Północ, tam gdzie mrok podchodzi
do ludzi ostrożnie, wielokrotnie ostrzegając, zanim przesłoni im oczy i ukryje w cieniu
wszystkie ścieżki.
Karja - nin po omacku posuwała się naprzód, miała tylko jedną wolną rękę.
Ziemia była wysuszona od słońca i twarda, dziewczyna wyczuwała stopami, że pokrywa
ją sieć suchych gałązek. Wciąż się potykała, przyciskała do siebie węzełek z cennymi
roślinami. Musiała chodzić po nie daleko, aż na wzgórza, gdzie nawet w najgorętsze dni
panował chłód i jeszcze coś rosło. Spalone słońcem ziemie położone niżej nie pokryły się
w tym roku nawet słabą zielenią. Brakowało deszczu. Nie tylko Lud miał kłopoty.
Osiadli chłopi też narzekali i cierpieli, nie było co włożyć do garnków prócz na wpół
zgniłych ryb. Wędrówka znad morza w głąb kraju trwała długo przy takim gorącu.
Z pewnością niedługo znowu Lud wyruszy w drogę, na poszukiwanie nowych
przestrzeni. Wahali się jednak, wiedzieli, że szczęście im sprzyja, skoro mogą obozować
tak długo w jednym miejscu przez nikogo nie niepokojeni. Kto zaś potrafi przewidzieć,
czy inne okolice okażą się równie łaskawe? Wysoko w górach żyć nie mogli. Nie było
tam nikogo, komu mogliby proponować swoje towary, swoją siłę roboczą albo wyroby
sztuki.
Karja - nin pojęła wkrótce, że trudno jej będzie po ciemku wyjść z lasu. Chodziła
tędy zaledwie kilka razy przedtem, ścieżka wciąż niknęła jej pod stopami. Słyszała teraz
dźwięki lasu dużo wyraźniej niż poprzednio, czyżby uszy starały się zrekompensować jej
utracone wrażenia wzrokowe?
W mroku zamajaczyło potężne drzewo. Pień był ciepły, jakby słońce ukryło w
szorstkiej korze trochę siebie.
Karja - nin usiadła na wystających korzeniach, oparła się o pień i podciągnęła
kolana pod brodę. Noc zapowiadała się bardzo ciemna. Dziewczyna nie odczuwała lęku.
Może się tutaj przespać i wyruszyć w dalszą drogę, kiedy słońce znowu zapłonie
gorącym blaskiem. Od obozu dzieli ją zaledwie parę godzin marszu. Pewnie nikt nawet
nie zauważy, że jej nie ma. Wróci, zanim kobiety zaczną hałasować wiadrami w swojej
codziennej wędrówce do źródła.
Karja - nin zamknęła oczy.
Słyszała trzask łamanych gałązek. Dotarł do niej łopot skrzydeł sowy, po chwili
ptak usiadł gdzieś w pobliżu na lewo od niej.
Domyślała się, że gdyby teraz otworzyła oczy, napotkałaby wśród drzew żółte
spojrzenie.
Była gościem w nocy zwierząt, ale to jej nie przerażało.
Wiedziała, że się nie pomylą, że zwierzęta domyślają się, iż postać pod drzewem
to nie jest ani ranna zdobycz, ani zagrażający im myśliwy. Zostawią ją w spokoju,
odgrodzone od niej nieprzyjemnym obcym zapachem człowieka.
Mimo wszystko cieszyła się, że u prostego skórzanego pasa ma przytroczony nóż.
Woreczek z ziołami ukryła na piersi i zasnęła z nożem w prawej ręce.
On nadszedł tą samą drogą, wiedział, że prędzej czy później ją dogoni.
Wsłuchiwał się w noc, oczy przywykły do ciemności, życie w bliskości natury
wyostrzyło mu zmysły. Należał do odrzuconych, był jednym z tych, których Lud
wykluczył ze swego grona. Złamał Prawa, zhańbił cześć Ludu. Własny ojciec odwrócił
się od niego plecami, własna matka na jego widok patrzyła w inną stronę, tak jak tego
żąda Lud od wszystkich, którzy kochali odrzuconego. Dla nich był martwy, istniał jedy-
nie jako cień.
Żyli we troje, dwóch mężczyzn i młoda kobieta. Nie wolno im było siadać wokół
ogniska, ich imion nie wspominano w długich opowieściach plemiennych: Odeszli i
przestali istnieć, mimo iż niekiedy plemię wyraźnie odczuwało ich fizyczną bliskość.
Niektóre kobiety i dzieci wystawiały czasem po kryjomu trochę jedzenia lub jakby
przypadkiem zapominały o okryciu, kiedy wiadomo było, że odrzuceni mogą je znaleźć.
Mężczyzna przystanął, nasłuchiwał.
Słyszał jedynie łopot skrzydeł sowy w powietrzu.
Jego oczy poszukiwały czegoś innego, cienia lub postaci, nie należącej do tej
nocy.
Dziewczyna zbierała czerwone rośliny, te, z których wyciąg młodzi mężczyźni
wypiją z winem przed swoim tańcem miłości. Ona sama była już za stara, by mieć z nich
pożytek, widocznie zbierała je dla jakiejś młodszej przyjaciółki. Była ładna, lecz urodą
różniła się od innych. Było w niej coś lekkiego, coś świeżego i jasnego, co przypominało
mu obcą kobietę, którą kiedyś widział. Włosy tamtej lśniły w słońcu niczym złoto.
Ta nie miała złotych włosów, jej były niemal równie ciemne jak jego własne.
Miała jednak długie, silne nogi i była chyba tak samo wysoka jak on, gdyby stanęli twa-
rzą w twarz.
Jej piersi wznosiły się pod lekką bluzką, ręce miała opalone na brązowo, ale bez
tej barwy ziemi, która znaczyła kolor skóry jego własnego ludu.
Widywał ją w obozie, trzymała się zawsze z tą obcą Karją. Czuł piekący ból w
sercu, wiedząc, że te dwie kobiety wiodą życie, które należy się jemu. On jednak nigdy
nie będzie już miał prawa nazywać go własnym.
Te obce tam żyły, gdy tymczasem on musiał sypiać na nagiej ziemi i żywić się
zwierzętami, których tamci nawet by nie tknęli.
Został odrzucony.
Nie miał po co żyć.
Nauczył się robić co chciał, nikt go nigdy nie upominał ani nie przywoływał do
porządku. Był znudzony Monia, znudzony jej nieustannym narzekaniem, znudzony tym,
że musi ją dzielić z bratem. W ciągu jednego roku Monia stała się starą kobietą. Ale
nawet głębokie zmarszczki, które poorały jej wiecznie smutną twarz, nie były
dostateczną karą za to, co mu ukradła. Ona była powodem tragicznego losu, jaki go
spotkał. To ona ściągnęła na niego przekleństwo.
Nigdy nie zostanie wystarczająco ukarana.
Nawet gdyby odciął jej wargi i pozbawił ją piersi, nawet gdyby musiała krwawić
po wieki wieków.
Nienawidził jej, nienawidził jej uwodzicielskich kształtów, jej zmysłowych ust,
które go skusiły i zmusiły, by postawił wszystko na jedną kartę.
Postawił i przegrał.
Nigdy sobie tego nie wybaczy. Kobietom też nie.
Nie ma na nie wystarczająco srogiej kary, na te ich zgniłe ciała, tak nieznośnie
pociągające.
Ale dzisiaj w końcu pomści przynajmniej część swego cierpienia.
Kobieta na wzgórzach zapłaci chociaż trochę tego długu.
Lud dowie się, że bezpieczeństwo nie jest pełne, że cienie odrzuconych nie są i
nigdy nie staną się całkiem niewidzialne.
Nie odnalazł jej, dopóki światło dnia nie zaczęło leciutko barwić nieba na
wschodzie. Wtedy bez trudu dostrzegł ubraną na czerwono postać na tle brunatnoszarego
drzewa. Podszedł cichutko, oceniał sytuację. Drżał na całym ciele z oczekiwania i
napięcia, zapach krwi już drażnił jego nos.
Dzikie zwierzę na dwóch nogach. Tyle że dzikich zwierząt nie przepełnia zło.
Bystry wzrok zauważył, że kobieta trzyma w ręce nóż, wiedział jednak, że na
niewiele jej się to zda. Dwoma szybkimi ruchami chwycił ją mocno, jedną ręką wyrwał
jej nóż, a drugą zacisnął na nosie i ustach śpiącej.
Zaczęła się szamotać, kopała tak, że suche kępki trawy i liście rozpryskiwały się
w powietrzu. Napastnik nie poluzował uchwytu, doprowadził do tego, że na krótką
chwilę znalazła się w objęciach śmierci, dopiero wtedy cofnął dwa palce, którymi zatykał
jej nos. Kobieta ze świstem wciągała powietrze, jej oczy były bardziej przerażone niż
oczy baranka, który wyczuwa miejsce ofiary.
Łapczywie chłonął w siebie ten widok. Już od dawna jego kobieta nie patrzyła na
niego z lękiem. Traktowała go pogardliwie, nie bała się śmierci w jego brutalnych
objęciach.
Ale ta tutaj, ta jest śmiertelnie przerażona.
To dawało mu rozkosz nieporównywalną z niczym.
Przyciskał ją coraz mocniej do drzewa, kark i głowę wbijał jej tak bardzo w
szorstką korę, że pozdzierał skórę i krew dziewczyny spływała na bluzkę.
Nie zdjął ręki z jej ust, a w drugiej trzymał nóż, który sprawiał, że dziewczyna
leżała bez ruchu całkiem bezradna.
Podobało mu się to, że nie zamknęła oczu. Z lubością wpatrywał się w nie,
rozrywając jednocześnie jej bezbronne ciało.
Niestety, z jej oczu nie spłynęła ani jedna łza. Żadnego stłumionego szlochu,
najmniejszej próby oporu.
To osłabiło jego podniecenie, zdołał jednak osiągnąć najwyższe szczyty rozkoszy.
Pomagał sobie nożem, cienkim ostrzem dźgał skórę na udach i brzuchu dziewczyny.
Widok krwi go oszałamiał.
Na cóż się zdało to, że Lino wrócił do domu, niosąc w sieci odcięty członek
napastnika? Co jej to pomoże, że Ina dawała jej silne wywary, które opróżniły jej brzuch
w tak gwałtownych skurczach, że o mało całe życie z niej nie wypłynęło?
Jaką radością może być fakt, że Lud potraktował ją, jakby była jego własną córką,
i że poświęcono tak wiele, by pojmać człowieka, który dopuścił się wobec niej okrutnego
przestępstwa?
Ich troska nie dawała Karji - nin najmniejszej radości. Zemsta i pościg, ostateczny
rozrachunek z gwałcicielem nie miały dla niej żadnego znaczenia.
Została unicestwiona.
Nigdy nie wykiełkuje w niej inne życie.
Nawet gdyby kiedyś zdołała zbliżyć się do mężczyzny, to jej ciało wyrzuci
wszystko, co on w niej zasieje.
Ina potwierdziła najbardziej ponure obawy.
Karja - nin pogrążyła się w smutku, który przekraczał wszystkie cierpienia jej
ciała i okrutną utratę dziewictwa.
Gwałciciel zabił w niej kobietę.
Ona, która nigdy przedtem nie myślała, by zostać matką, wypłakiwała teraz oczy
nad dziećmi, których nigdy nie będzie mogła wydać na świat.
ROZDZIAŁ XI
Także tej nocy Ole nie ruszył się od łóżka Kari.
Maryjka położyła się razem z Gjertrud, Karlowi pościelono na sienniku koło
paleniska. Maryjka domyślała się, że on także spał niewiele.
Wszyscy byli potwornie przerażeni krzykiem Kari.
Było w nim coś nierzeczywistego, jakby głos wydobywał się z głębi jej istoty,
której oni nigdy nie poznają. Kari żyła bardzo długo, żadne z nich nie miało pojęcia jak
długo. Znali jej niezwykłe opowieści, w każdym razie różne ich fragmenty. Maryjka
domyślała się, że Ole wie więcej, niż chce powiedzieć.
On z pewnością wie wszystko. Kobiety zawsze tyle opowiadają swoim
mężczyznom. Wprowadzają ich w mniej lub bardziej ważne szczegóły dawnych wyda-
rzeń. Nie proszone przekazują historie utraconych miłości i popełnionych w młodości
grzechów. To nie jest dobrze, myślała Maryjka, spoglądając w półmroku tam, gdzie spał
Karl. Ona mu oszczędzi takich wiadomości. Nie musi znać więcej szczegółów ponad to,
czego się dowie, kiedy będą razem.
Kari widocznie znowu zasnęła, na posłaniu w kącie panował spokój. Ole siedział
niczym jastrząb i nie spuszczał z niej oczu. Maryjka widziała jego skuloną, zmęczoną
postać. Drzemał pewnie przy chorej, nieszczęsny. Odrzucał jednak wszystkie propozycje
odpoczynku, wszelkie argumenty, że byłoby lepiej, gdyby przy Kari czuwała kobieta.
- Robię to dla niej. Tyle jestem jej winien - ucinał ostro. Maryjka pojmowała
jednak, że powód jego uporu jest inny i tylko jeden.
Ole bał się, że Kari mogłaby umrzeć, a on nie będzie trzymał wtedy jej ręki. Bal
się, że ktoś inny mógłby być świadkiem ostatniego tchnienia jego ukochanej. Za wszelką
cenę chciał przy niej trwać.
Maryjka i Gjertrud przyjęły to do wiadomości. Teraz Gjertrud spała. Oddychała
równo i spokojnie, jak wszyscy ludzie, którzy za dnia ciężko pracują. Maryjka nie mogła
zasnąć, mimo że morskie powietrze i wysiłek przy wiosłach przepełniały jej ciało
przyjemnym znużeniem.
A jeśli Kari umrze?
Ta myśl przerażała Maryjkę tak bardzo, że przestawała oddychać.
A jeśli jutro Kari już nie będzie wśród żywych i wszystkie umiejętności zabierze
ze sobą do grobu? Co wtedy Maryjka pocznie?
Żałoba i tęsknota to jedno, Maryjka wiedziała, że trudno to będzie znosić. Czuła
się tak bardzo przywiązana do tej starej kobiety, istniała między nimi zupełnie wyjątkowa
więź.
Ale niemal tak samo bolesna była świadomość, że Kari nie zdoła jej przekazać
wszystkiego, czego nauczyło ją długie życie. O uzdrawianiu i chorobach, o lekarstwach i
kuracjach... i o formułkach, mogących dać człowiekowi rozkosze miłości, a także
pozwolić mu zajrzeć w to, co zakazane.
Chciała posiąść tę wiedzę. Kari nie może wszystkiego ze sobą zabrać!
Dziewczyna o mało nie zaczęła żałować wyjazdu do Lyster, bliska była myśli, że
zupełnie niepotrzebnie traciła tam czas.
Ale walczyła z tym, przyjęła zasadę, by nigdy nie żałować własnych decyzji. Jeśli
popełni się błąd, jeśli człowiek napotka zamknięte drzwi, to z pewnością zawsze otworzą
się nowe, nieoczekiwane możliwości.
- Ale ty nie możesz umrzeć - sama nie zauważyła, że wypowiada te słowa, dopóki
nie usłyszała cichej odpowiedzi Olego.
- Nie. Ona nie umrze. Kryzys minął. Koszmary już jej nie dręczą. Czuję, że jest
silniejsza.
- Naprawdę?
Maryjka także mówiła szeptem, odrzuciła kołdrę i w jednej chwili znalazła się
obok niego.
- Wydaje mi się, że ona wie, iż wróciłaś - powiedział Ole. Maryjka słyszała, że w
jego głosie czai się uśmiech. — Sądzę, że potrafisz jej pomóc, dodać sił. Ona mi opo-
wiadała. ..
Maryjka uświadomiła sobie teraz z całą pewnością, że mimo wszystko jej dłonie
nie utraciły możliwości oddziaływania.
Z wahaniem ujęła kołdrę, okrywającą wyniszczone ciało Kari.
- Myślisz... że trzeba zdjąć z niej ubranie?
- Nie wiem.
- Tak zrobię. Łatwiej mi będzie przekazać jej ciepło - szeptała Maryjka.
Nie zapalili światła, nie podnosili głosów. Żar tlił się jeszcze w palenisku, postać
na sienniku leżała skulona, bez ruchu. Maryjka miała nadzieję, że Karl śpi.
Z tą właśnie częścią jej osobowości nie powinien mieć nic wspólnego.
Wyczuwała pod palcami cienką skórę Kari. Chora leżała na boku, plecami
zwrócona ku ścianie. Maryjka pochyliła się nad nią, siedziała niewygodnie, próbowała
jednak zapomnieć o tym i koncentrować się na tajemniczym cieple.
Nie mogła go w sobie odnaleźć.
Tliło się gdzieś w głębi. Jakby się z nią drażniło, spływało delikatnymi
strumykami do palców, natychmiast jednak cofało się i znowu musiała długo szukać.
Ole zmienił pozycję, ale o nic nie pytał.
Ręce Maryjki błądziły po ciele chorej.
Skóra Kari nie była ciepła, nie była też zimna. Lekko wilgotna, jak wewnętrzna
strona nerwowych dłoni. Maryjka wyczuwała nierówności, małe grudki, jakieś zgru-
bienia. Zdziwiło ją to. Kari nigdy nie mówiła, że była chora na ospę ani że została
zraniona. A jednak duże płaszczyzny skóry na biodrach i brzuchu były dziwnie nierówne,
jakby pokryte bliznami.
- Nie pytaj, Maryjko. Ona ci pewnie sama o tym opowie - rzekł Ole.
Właśnie w tym momencie Kari poruszyła się, odsunęła się jeszcze kawałeczek od
ściany, ku dwojgu ludziom siedzącym na jej łóżku. Kręciła niespokojnie głową w jedną i
w drugą stronę. Wargi napinały się, Ole i Maryjka czekali z przerażeniem, czy znowu
.nie zacznie krzyczeć.
Ale oto chora otworzyła oczy i mimo panującego w izbie półmroku zobaczyli w
nich refleksy światła.
- Czy mogę dostać wody?
Maryjka podskoczyła, bez tchu wyszeptała jakąś odpowiedź, pospiesznie
przyniosła kubek wody, której nabrała wprost z beczki przy drzwiach.
Kari piła. Ole ją podtrzymywał.
Odetchnęła z przyjemnością.
- Dziękuję. Czuję się lepiej...
- Maryjka jest tutaj, moja kochana! Maryjka ma dla nas niespodziankę, dowiesz
się, jak będziesz trochę silniejsza. Śpij, Kari, zbieraj siły. Teraz już wszystko będzie
dobrze!
Wyglądało na to, że go posłuchała. Maryjka też wkrótce wróciła na swoje
posłanie, uspokojona, że Kari wygląda na zdrowszą. Jutro będzie miała lepszy dzień.
Jutro wszyscy będą mieli lepszy dzień.
Kari przywitała się z Karlem, została umyta i uczesana. Siedziała teraz w łóżku,
jej twarz zaczynała odzyskiwać kolory. Wracała do życia niewiarygodnie szybko, jeszcze
tego samego przedpołudnia przekomarzała się z zakochanymi. Maryjka uśmiechała się i
potrząsała głową, Karl był zakłopotany śmiałymi aluzjami starej kobiety. Zrozumiał
jednak natychmiast, że to bardzo pogodna i prosta dusza. Gdy patrzył na żartującą, trudno
mu było uwierzyć, że to ta sama staruszka, która wczoraj była bliska śmierci. To musi
być wyjątkowa kobieta! Szczerze mówiąc, wiele w jej postaci i zachowaniu
przypominało mu Maryjkę. Wydawało mu się nawet czymś nienaturalnym, że to spo-
kojna, pospolita Gjertrud jest matką jego pięknej narzeczonej. Zapominał się nawet i
myślał o Kari jako o swojej przyszłej teściowej. Ale oczywiście Kari była na to za stara.
Jeśli chodzi o wiek, to Maryjka mogła być jej wnuczką, a nawet prawnuczką.
- Więc chcecie się pobrać! I to w takim pośpiechu? Tak, tak, rozumiem, niełatwo
jest czekać do jesieni, jeśli człowiek nie może się powstrzymać, by nie spróbować
owoców.
To onieśmielało Karla.
Maryjka śmiała się.
Z ulgą przyjęła to, że Kari nie zagłębia się za bardzo w ich sprawy, jak się
obawiała. Wyglądało na to, że staruszka nie ma żadnych trosk.
Z pewnością uwierzyła, że Maryjka porzuciła myśli o zemście i krwi,
zrezygnowała z dochodzenia sprawiedliwości. Myślała pewnie, że w gorącym sercu
młodej dziewczyny nie ma miejsca i na to, i na wielką miłość.
Maryjka odetchnęła, cieszyła się, że nie musi niczego wyjaśniać.
Ale kiedy Karl poszedł z Olem zastawić sieci na ryby, Kari wysłała dyskretnie
Gjertrud, by poszukała ziół, które, jak sądziła, powiesiła gdzieś na strychu albo może
umieściła na jakiejś półce...
Potem skinieniem dłoni przywołała do siebie Maryjkę.
Uściskała ją długo i serdecznie.
W jej starym ciele było jeszcze nadspodziewanie dużo siły.
- Maryjko kochana, wplątałaś się w jakieś kłopoty, prawda?
Słowa uwięzły Maryjce w gardle.
- Przecież wszystkiego się domyślam, moje dziecko. Chyba wiem, co się w tobie
dzieje. I zimno mi się robi ze strachu na myśl, co musiałaś przeżyć w ciągu tych
miesięcy, moje dziecko. Wiem, że nie było ci lekko.
- Nie, lekko mi nie było. Ale też nie tak strasznie ciężko!
- Jesteś w nim zakochana?
Kari tak nagle zmieniła temat, że Maryjka znowu nie była w stanie znaleźć
odpowiedzi. Postanowiła być z nią szczera.
- Tak. To znaczy, on mnie obchodzi... potrzebuję go.
- Potrzebujesz go. Tak, tak, to bardzo częsty początek małżeństwa, moje dziecko.
Ale...
- On jest spokojny, sympatyczny, pracowity, czu...
- Z pewnością będzie dobrym ojcem! Kari uśmiechała się porozumiewawczo.
Maryjka patrzyła zdumiona.
- Skąd możesz wiedzieć... przecież on sam nie wie... Kari uśmiechała się coraz
szerzej, w jej oczach płonęła radość.
- Kiedy dwoje młodych tak się śpieszy ze ślubem jak wy... to nie trzeba być
specjalnie przenikliwym, by domyślać się powodów. Nie jesteś pierwsza, moja Maryjko.
Kiedy spodziewasz się porodu?
Maryjka liczyła gorączkowo.
Zostało poczęte w marcu, ale ani Kari, ani Karl, ani nikt inny nie musi przecież
tego wiedzieć.
- Gdzieś koło Bożego Narodzenia, tak myślę...
- No to rzeczywiście czas nagli. Ale to nic, dobrze jest jak jest... Muszę cię tylko
zapytać Maryjko. Jesteś pewna, że tego chcesz?
- Czy chcę? Przecież jestem w ciąży! Kari westchnęła ciężko.
- Tak, tak, ale istnieją różne wyjścia. Wcale nie musisz wychodzić za mąż.
Pomyśl, że to będą więzy na całe życie! Nie ma pewności, że trudniej by ci było żyć
samej z dzieckiem... Inne przed tobą dawały sobie radę!
- Ale nie tutaj, w tej parafii! Księża...
- Ja znam naszego pastora. A proboszcz nie musi o wszystkim wiedzieć. Myślę,
że ma inne zmartwienia, niż jeździć po krańcach parafii i liczyć dzieciaki!
Maryjka nie mogła jej powiedzieć, że Revelin przyjąłby taką możliwość z
największym zachwytem.
Dałaby mu w ten sposób wszystko, czego potrzebuje, Wypędziłby ją z parafii i
zamknął w kryminale. Może na całe życie. Tak właśnie postąpił przecież z jej matką.
Z mężatką jednak nie będzie mógł sobie tak poczynać, Revelin nie odważy się
potraktować jej inaczej niż inne panny młode, które urodziły dziecko trochę „za
wcześnie”...
Maryjka uznała, że lepiej pokornie spuścić oczy.
- Chcę wyjść za mąż - powiedziała cicho.
I wtedy usłyszały, że wraca Gjertrud obładowana woreczkami i garnuszkami,
które znalazła na dobrze zaopatrzonych półkach Kari.
Tego dnia nie miały już okazji, żeby porozmawiać w cztery oczy. Następnego też
nie. Karl i Maryjka musieli zacząć myśleć o powrocie. Ona wprawdzie bardzo by chciała
zostać, Karl upierał się jednak, że zabierze ją z powrotem do Lyster. Dowodził, że
Solveig potrzebuje jej pomocy teraz kiedy tyle wiosennych prac w polu. A Kari przecież
bardzo się poprawiło.
Rzeczywiście, Maryjka musiała to przyznać. Miał rację pod każdym względem, a
ona nie zamierzała lekceważyć jego zdania. Gjertrud też wspomniała, że chętnie
obejrzałaby Lyster. Chciała pojechać z Maryjka, pomóc jej urządzać chatę w małym
gospodarstwie, które Karl wydzierżawił.
- Poza tym jestem ciekawa. Bardzo bym chciała zobaczyć miejsce, w którym
twoja matka przyszła na świat...
Maryjka bez przekonania kiwała głową.
- Gjertrud, wiesz, co ja myślę - wtrąciła się Kari. - Najlepiej będzie, jeśli do
Lyster pojedziesz ty z Karlem i zabierzecie ze sobą to.
Wyciągnęła w stronę Gjertrud jakieś zawiniątko. Coś w nim zachrzęściło cicho
jak pocierające o siebie kawałki metalu. Gjertrud nie rozwinęła gałganków.
- To mój dar dla młodej pary, nie mam nic więcej wartościowego. Z pewnością
dostaniesz za to we wsi kilka talarów, tam nie brak o tej porze roku handlarzy. Kupisz
wszystko, co potrzebne młodej gospodyni, i urządzisz dom najlepiej, jak potrafisz.
Tymczasem ona zostanie ze mną! Ślub odbędzie się za trzy tygodnie, wtedy wrócisz do
domu!
Karla nie bardzo cieszyła myśl, że będzie musiał przeżyć bez Maryjki trzy
tygodnie, skoro jednak stara kobieta tak zdecydowała, zgodził się bez protestu. No i dar,
cokolwiek to było, na pewno się przyda. Młoda para, która zaczyna od uprawiania ugoru,
będzie musiała przez pierwsze lata ciężko pracować i nie dojadać.
Gjertrud popłynęła do Lyster razem z chłopcem, przekonanym, iż to ona będzie
jego prawdziwą teściową. Podniecenie zaróżowiło jej policzki, wyglądała o dziesięć lat
młodziej. Ta kobieta przeżyła niemało, nie skarżyła się jednak na swój los. Wcześnie
doświadczyła, że jedzenie i dach nad głową, ubranie i spokój ducha to nie są rzeczy,
które dostaje się za darmo. A ona miała to wszystko i na dodatek wspaniałych przyjaciół.
I teraz po raz pierwszy w życiu będzie też mieć prawdziwą rodzinę. Od tej chwili świat
musi wierzyć, że Maryjka jest jej córką. Kari ma znajomych, którzy wszystko załatwią,
dokumenty i w ogóle. Pastor nie może żywić najmniejszych wątpliwości, kiedy Maryjka i
Karl staną przed ołtarzem, prosząc o błogosławieństwo.
Poczuła lekkie ukłucie w sercu na myśl o tym, że być może pewnego dnia tamta
Maria dowie się o wszystkim. Otrząsnęła się jednak szybko. Minęło tyle czasu. Gjertrud
przestała już mieć nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek zobaczy Randara i Marię. Trwali
teraz gdzieś w głębi jej serca niczym blade wspomnienie dawnego snu. Lata rozmyły ich
rysy, ukoiły żal i tęsknotę.
Gjertrud uśmiechała się do młodego mężczyzny przed sobą, widziała, jak bardzo
się stara i z jakim zapałem macha wiosłami. Opowiadał jej o mijanych po drodze dwo-
rach i górach, przypominał różne wydarzenia z okolicy, którą powoli mijali.
Gjertrud mocno trzymała swój koszyk, w którym wiozła jedzenie i prezenty dla
jego rodziców oraz swoje ubrania. Było tam mydło, igły i nici, parę kawałków materiału,
z którego zamierzała uszyć pościel dla nowożeńców. Czasu miała niewiele. Wesele
zwykle przygotowuje się przez co najmniej pól roku. Jej zostały tylko trzy krótkie
tygodnie!
Miło będzie poznać nowych ludzi. Gjertrud otarła pot z czoła, poprawiła włosy,
wygładziła spódnicę, najlepszą jaką miała. Wtedy poczuła zawiniątko ukryte w
wewnętrznej kieszeni.
Dar Kari.
Szczerze mówiąc, w całym zamieszaniu przed nieoczekiwanym wyjazdem
zupełnie o tym zapomniała.
Wyjęła teraz zawiniątko i podała je młodemu człowiekowi.
- Otwórz, to przecież dla was. Chociaż Kari prosiła mnie, żebym zadbała o
urządzenie domu i w ogóle...
- Chciała zapewnić przyszłość swojej ulubienicy, jak widzę! Myśli pewno, że nie
mam za co kupić ani łyżki, ani miski.
- No, no, nie czuj się urażony, to przecież normalne, żeby dziewczyna dostała
posag, prawda? A ja sama nie mam prawie nic, co mogłabym jej dać...
- To bez znaczenia. Nawet się z tego cieszę. Cieszę się, że Maryjka nie jest
przyzwyczajona do luksusów.
I nie kochałbym jej mniej, gdyby przyszła do mnie w jednej podartej spódnicy,
matko! Najważniejsze, że zostanie moją żoną...
To nieoczekiwane szczere wyznanie miłości wzruszyło Gjertrud. Rozsupłała
palcami gałganek i dotknęła starej, zniszczonej ozdoby. Był to długi kawałek łańcuszka z
przyczepionymi jakimiś figurkami. Pokrywała go warstwa szarozielonej śniedzi, ale tu i
ówdzie lśnił niczym złoto. Gdyby okazało się, że naprawdę jest wykonany ze złota,
mogliby za niego dostać niewiarygodną sumę pieniędzy! A nawet gdyby to był tylko
mosiądz, także można by kupić i tkaniny, i skóry, garnki i narzędzia. Gjertrud odczuła
dziwne podniecenie. Toż to przecież taka sama ozdoba jak ta, którą Maria nosiła na szyi!
A teraz Maryjka...
Ale nie miała czasu się nad tym zastanawiać.
Wsunęła paczuszkę z powrotem do kieszeni.
Maryjka trochę się bała zostać sama w domu z dwojgiem starych ludzi, wciąż
jeszcze niepokoiła się, że Kari rozumie więcej, niż chce okazać. Zarazem jednak miło
było spędzać dni na szczerych rozmowach, przeszukiwać półki, na których Kari
przechowywała zioła, a wieczorami słuchać niezwykłych opowieści Olego.
Było dużo śmiechu, cenili każdą chwilę tych miłych godzin. Ole znowu się
wyprostował, nie kulał też tak wyraźnie. Trzeciego dnia Kari wstała z łóżka i z zapałem
towarzyszyła Maryjce na dwór, żeby zobaczyć, co się jeszcze da zrobić z zapomnianym
tej wiosny ogrodem.
Ani jeden kawałek ziemi, ani jedna grządka nie została skopana, a tu już szybkimi
krokami zbliżał się maj.
Większość ludzi od dawna wszystko ziarno miała w ziemi, w każdym razie na
nasłonecznionych zboczach od strony fiordu. Olemu też pozostało niewiele czasu, by
zadbać o małe sadzonki, które powinny wyrosnąć na duże, soczyste kapusty i cebule.
Jeśli Bóg zechce.
Maryjka wchłaniała słowa Kari, starała się je zapamiętać, zgromadzić jak
najwięcej wiedzy. To wszystko było takie podniecające. Podniecające i pożyteczne, a
także niezwykle ważne. Kari opowiadała proste historie, nie używała żadnych trudnych
słów, a nazwy roślin w większości wymyśliła sama. Niektóre z nich brzmiały, zdaniem
Maryjki, dziwnie obco.
Zapytała o nie.
Kari odstawiła na bok lekką motykę, za pomocą której starała się odgarnąć ziemię
z jakichś korzeni.
- Wiesz, że ja zwiedziłam szmat świata. Ale podobnie jak większość ludzi mam
swoje tajemnice, których ujawnienie nikomu się na nic nie zda. Nie pytaj mnie zbyt
wiele, Maryjko, skąd i dlaczego różne rzeczy wiem. Jeśli nie będziesz pytać, łatwiej mi
będzie kiedyś o tym opowiedzieć.
Maryjka obiecała.
Jeszcze tego samego wieczoru Kari zaczęła mówić. Siedziały przy dużym stole
nad rozłożonymi sztukami materiału przeznaczonego na poszwy i poszewki. Ole
naprawiał drewniane grabie. Maryjka zebrała wiórki, dzięki nim łatwiej rozpalić ogień.
- Odeszłam od Ludu, kiedy miałam prawie trzydzieści lat - powiedziała Kari.
Ole i Maryjka zamarli w bezruchu, spoglądali na nią zaskoczeni. Kari mówiła
cicho, lecz głos brzmiał pewnie i zdawało się, że słów, które wypowiada, używała już
setki razy.
- Nie wiedziałam, dokąd iść, ale wciąż miałam w głowie marzenie Karji. I
pamiętałam wysokie góry oraz wąskie doliny. Miałam nadzieję, że odnajdę jakieś wspo-
mnienia. Nie oczekiwałam, że uda mi się znaleźć matkę. Istniał chyba jakiś powód tego,
że zostałam znaleziona sama w górach. Ale myślałam, że jakiś wuj, kuzynowie, może
nawet rodzeństwo... Im dłużej podróżowałam, tym silniejsza stawała się moja nadzieja.
Wracałam do domu.
Umilkła na chwilę.
- Muszę wam chyba opowiedzieć najpierw trochę o życiu wśród Ludu - rzekła
zamyślona.
Teraz jednak słowa padały jakby niechętnie, głos nie brzmiał już tak czysto.
Ole i Maryjka słuchali, nie mieli odwagi przerwać, bali się nawet skrzywić,
spojrzeć nie tak jak trzeba, by jej nie spłoszyć. Odmalowywała przed ich oczyma życie,
od którego włos się jeżył na głowie. Teraz rozumieli, skąd się brał jej nieprzytomny
krzyk.
Był to krzyk utraconego dzieciństwa.
Krzyk kobiety, która nigdy nie poczuje ruchów dziecka.
Maryjka płakała cicho nad losem Kari. I może również trochę nad własnym, bo
ona także została pozbawiona rodziców, ona również tęskniła za więzami krwi.
Ole doświadczył tego samego, ale on tak bardzo nie cierpiał. Nie nosił w sobie
wiecznej tęsknoty kobiet do ziemi, do urodzajnej, bezpiecznej ziemi.
Kari opowiadała o dziecku, które nazwano Karja - nin. Opowiadała o dorastaniu,
o cierpieniach młodej dziewczyny, która zawsze była sama, do nikogo nie przynależna.
Mówiła im trochę o historii Ludu, o tej bardzo surowej, a mimo to bardzo
opiekuńczej społeczności, która chroniła wszystko co własne, a granice, którymi odgra-
dzała się od obcych, były trwałe i niebezpiecznie je przekraczać. Opowiedziała o mądrej
Inie tak obrazowo, że niemal ją przed sobą widzieli. Uśmiechali się od czasu do czasu,
bowiem w historii Kari była również radość.
Kiedy jednak doszła do brutalnego napadu i czasu, który po nim nastąpił, nie było
już w opowieści miejsca na uśmiech. Ze zgrozą uświadamiali sobie, jakie straszne
cierpienia potrafi człowiek znieść, a mimo to zachować współczucie dla innych. Podziw,
jaki żywili dla Kari, nabrał teraz nowego wymiaru.
- No i w końcu znalazłam się w czarnej łodzi, w drodze do miejsca, w którym, jak
sądziłam, mogły się znajdować moje korzenie. Nigdy nie przypuszczałam, że ten ponury
włóczęga, właściciel łodzi, może się stać szczęściem mego życia... To musiało być jakieś
czterdzieści lat temu, prawda, Ole?
- Tak, upłynęło od tamtej pory życie całego pokolenia. Muszę przyznać, że nie
pamiętam wszystkiego zbyt dobrze...
- A ja pamiętam. Wędrowałam na własnych nogach ponad rok. Robiło się coraz
zimniej, ale Karja opowiadała, że tak właśnie będzie. Dotarłam do morza i znalazłam
statek, którego kapitan zgodził się wziąć mnie na pokład. Podróż była straszna...
Pracowałam przez dwadzieścia godzin na dobę dla bezustannie pijanego szypra, w końcu
jednak mogłam postawić stopę na norweskiej ziemi. Ale to zbieg okoliczności, że akurat
tutaj trafiłam i że ty, Ole, pomogłeś mi znaleźć miejsce do życia.
- Odszukałaś jakichś krewnych?
- Nie, jeszcze nie. Nie wiedziałam, od czego zacząć. To było dawno temu... Nikt z
tych, którzy pamiętali mnie jako dziecko, już nie żył. Nikt, kto mógłby opowiedzieć o
zaginionej dziewczynce. Nie wiem, gdzie mieszkali rodzice, pamiętałam tylko wysokie
góry i fiord.
Coś jednak sprawiło, że chciałam zostać właśnie tu, coś niezwykle mnie
pociągało i nakłaniało do zakończenia wędrówki. Myślę, że to ta woda, zieleniąca się
wiosną... Maryjka odgryzła nitkę. Słuchając opowiadania Kari, wciąż szyła.
- Więc nawet nie ma pewności, że masz na imię Kari, prawda?
- Nie pamiętam innego imienia niż Karja - nin, czyli mała Karja. Tak mnie
nazwali, bo to przypominało imię, które dziecko powtarzało. A może dlatego, że to wła-
śnie Karja się mną zajęła...?
Maryjka westchnęła.
- To już pewnie nikogo nie odnajdziesz, niestety. Jeśli nie masz żadnej pamiątki,
żadnego punktu zaczepienia...
- Mam coś, to znaczy miałam. Tamtego dnia Karja znalazła na mojej szyi ozdobę.
Nosiłam ją zawsze, ukrywając starannie. Wyobrażałam sobie, że to dziedzictwo po
ukochanej matce. Teraz już tego nie mam - oznajmiła. - Nigdy nie miałam córki, której
mogłabym przekazać pamiątkę. Dla mnie zaś to już od dawna jedynie symbol smutku i
pozbawionej sensu legendy. Ty, Maryjko, jesteś dla mnie jak córka. Ty odziedziczysz
wszystko, co ma jakąkolwiek wartość. A tę ozdobę zabrała Gjertrud, kupi ci za nią posag.
- Więc to była twoja ozdoba? W takim razie nie powinnaś...
- Oczywiście, że powinnam. W końcu na coś się to przyda. Szczerze mówiąc,
odczuwam ulgę na myśl, że już tego nie mam. Łatwiej mi będzie zapomnieć o bez-
nadziejnych marzeniach, przestanę fantazjować na temat, kim mogłabym być...
- Mogłabyś być? Kim więcej mogłabyś być, niż właśnie sobą?
Karja uśmiechnęła się na te pełne pociechy słowa dziewczyny. Zawierały one
bardzo prostą prawdę.
- Czy zgodzisz się, Maryjko, bym trzymała twoje dziecko do chrztu?
Kari znowu nieoczekiwanie zmieniła temat. Taki miała zwyczaj.
Maryjka wiedziała, że trzymanie dziecka do chrztu to obowiązek i zaszczyt
Gjertrud, ale odebrała jej to prawo bez najmniejszych skrupułów.
- Oczywiście, że pozwolę, Kari. On nie mógłby mieć lepszej matki chrzestnej!
- Albo ona - wtrącił Ole, szturchając Maryjkę przyjaźnie w bok.
ROZDZIAŁ XII
Stary kościół w Urnes, dzień świętego Halvarda, 1704
- Tak więc w obliczu Boga i ludzi jesteście prawowitym małżeństwem, macie żyć
ze sobą nawzajem i z Panem w świętej zgodzie aż do ostatniego dnia.
- Amen - odrzekli zebrani.
Słowa krążyły pod wysokimi belkami sklepienia i nad postaciami przerażających
demonów ustawionych wzdłuż ścian starego drewnianego kościółka. Pachniało smołą i
wiosennym powietrzem oraz tysiącami wypalonych w tym wnętrzu świec. Orszak
weselny był niewielki. Oprócz narzeczonych przyszła matka panny młodej i jakaś starsza
para, mężczyzna i kobieta, pełniący obowiązki świadków. Byli też rodzice pana młodego,
znacznie młodsi od tamtych. I jakiś ciemnowłosy mężczyzna, prawdopodobnie ich
świadek. A może dzwonnik?
Pan młody osiągnął wiek dojrzały, ale narzeczona była za młoda i w stosunku do
niej władze musiały wyrazić zgodę na małżeństwo. Pastor przyglądał się uważnie jej
prostej niebieskiej sukience, nie znalazł żadnej wypukłości na brzuchu, ale też trudno
byłoby cokolwiek zauważyć pod suto zmarszczonym materiałem. Twarz panny młodej
ledwie było widać spod wielkiego haftowanego szala, który okrywał włosy, jak przystoi
w kościele.
Młodzi mieli rozradowane twarze.
Pastor na ich widok odczuł pełne wzruszenia zadowolenie.
Pragnął jak najprędzej wrócić do swojej siedziby, gdzie mógł odpoczywać na
starej kanapie, wzmocniwszy się kilkoma kroplami nalewki. Stał na czele upadającej
parafii. Odbywało się w niej cztery razy więcej pogrzebów niż ślubów i coraz mniej
dzieci przynoszono przed ołtarz starego kościoła.
Pastor się jednak nie uskarżał. Najlepiej czuł się we własnym towarzystwie. W
gruncie rzeczy ludzie mało go obchodzili.
Ze ściany za ołtarzem spoglądała na zgromadzonych maska starego boga Odyna.
Pastor wiedział, że ona się tam znajduje, ale nie chciał jej usuwać.
Wkrótce malowidło i tak odpadnie. Pewnego dnia zniknie samo z siebie.
W końcu nadszedł czas na życzenia szczęścia i toasty, ale przed kościołem nie
witali nowożeńców muzykanci. Skromny orszak piechotą wrócił do chaty Olego i Kari.
Tam czekał na wszystkich nakryty długi stół, ustawiony przed domem na trawniku.
Na grządkach z ziołami pojawiały się już pierwsze kwiatki. Arcydzięgiel, wrotycz
i prawoślaz lekarski opierały się o naturalny mur z szarego kamienia. Rośliny wydzielały
intensywny zapach. Na jednej grządce rosły pospołu przytulię i tymianek, naparstnica i
miodunka. Jasnozielone listki nagietków wyrastały z wiotkich łodyżek, czosnek
wystawiał z ziemi pierzaste wąsy.
Maryjka znała nazwy większości roślin, zarówno nazwy Kari, jak i te, których
używała Gjertrud.
Na włosach pod pięknym szalem upięła wianek z tymianku, lawendy i lubczyku.
Jej błękitna sukienka miała spore wycięcie pod szyją, co się Maryjce specjalnie nie
podobało. Zwykle nosiła sukienki i bluzki zapięte wysoko i teraz czuła się jakby nie do
końca ubrana. Karl już w drodze z kościoła pożądliwie zaglądał w dekolt narzeczonej,
nie odważył się jednak jej dotknąć, zanim nie usiadła przy stole jako jego prawowita
małżonka. Wtedy też włożono jej na głowę piękny czepek odziedziczony po matce.
Gjertrud zabrała go ze sobą, kiedy jechały do Kari.
Maryjka i Gjertrud zniknęły w chacie, a tymczasem Kari i matka Karla wyniosły z
piwnicy chłodne piwo. Na stołach ustawiono też świeżą wodę z pobliskiego źródła.
Jedzenie było proste. Rodzice Karla przywieźli ze sobą wędzoną wieprzową szynkę i
spory kawał baraniego udźca, co bardzo urozmaiciło weselną ucztę.
Gjertrud miała łzy w oczach, kiedy ostrym nożem musiała skrócić trochę włosy
Maryjki, tak by mieściły się pod czepkiem. Taki był obyczaj, większość nowo
poślubionych dziewcząt go przestrzegała. Wiele dziewic zalewało się łzami, widząc, jak
ich piękne włosy, panieńska duma, spadają na podłogę. Maryjka jednak miała bujną
czuprynę i nawet do twarzy jej było w nieco krótszej fryzurze. Teraz włosy sięgały jej
ledwie do ramion.
Zebrała czarne loki z podłogi i włożyła do niedużego woreczka.
- Wplotę je w pierwszą kołdrę, jaką zrobię dla swojego męża - uśmiechnęła się.
Gjertrud przyjęła to z zadowoleniem.
- Moja kochana Mała Maryjka... pomyśleć, że jesteś mężatką. I wkrótce
zostaniesz matką - dodała szeptem.
- Cii! On jeszcze o niczym nie wie. Powiem mu dziś wieczorem.
- Nie zakładałabym się o to, że niczego nie odgadł. Wiesz, zrobiłaś się wyraźnie
pełniejsza w talii...
- Ech, mam jeszcze dużo czasu...
Ale nie tak dużo, jak wam się wydaje, dodała w myśli.
Niemal zapomniała o dziecku w tych gorączkowych dniach i tygodniach. Historie
opowiadane przez Kari, praca nad ich zapisywaniem zabierały mnóstwo czasu. Maryjka
powypisywała też małe papierowe nalepki, które przykleiła do wszystkich naczyń z
lekarstwami Kari. Te naczynka były zrobione z drzewa lub ze starannie ukształtowanej,
mocno wysuszonej skóry. Miały drewniane pokrywki albo zakrywało się je po prostu
szmatką mocno obwiązaną sznurkiem.
- Musimy wracać do tamtych. Pamiętaj, by najpierw częstować wszystkim ojca
Karla!
- Skąd oni biorą te wszystkie reguły?
Maryjka była przejęta, wiedziała jednak, że jej ślub jest niemal całkiem odarty z
wszelkich tradycyjnych wspaniałości, więc chętnie stosowała się do zasad, które nie
wymagają głębokich posażnych skrzyń ani w ogóle bogactwa. Przypomniała sobie
wesele Sunnivy i Bjornara i uświadomiła sobie nagle, że bardzo tęskni za siostrą. Musi
pamiętać, by się za nią dzisiejszego wieczora pomodlić, prosić Boga, by ją znowu jak
najprędzej pobłogosławił, dał jej dziecko mające siły do życia.
Kiedy wyszła na słońce bez szala, majowy dzień nie wydawał się już taki ciepły.
Towarzystwo czekało przy stole.
Pan młody wstał, gdy młoda żona ukazała się w drzwiach chaty.
Wszyscy uśmiechali się i z uznaniem kiwali głowami, patrząc na piękną, młodą
dziewczynę, która po raz pierwszy włożyła czepek mężatki.
Wyglądała w nim jeszcze młodziej!
Karl wyszedł jej na spotkanie, podał jej rękę.
Nagle Kari jęknęła, jakby ją coś zabolało.
Zaczęła kaszleć, krztusiła się, rozpryskując na wszystkie strony wodę, której
właśnie nabrała do ust. Przestraszony Ole zaczął ją stukać w plecy.
Kari opanowała się jednak szybko, ale twarz miała wciąż trupiobladą. Zebrani
przestali się interesować młodą parą, zresztą Maryjka natychmiast znalazła się u boku
staruszki.
Zatroskana ściskała jej ręce, głaskała ramiona.
- Kari, co ci jest? Czy jesteś chora?
- N - nie... nie, nie chora... nic, nic mi nie jest. Maryjka widziała jednak, że oczy
tamtej nadal są zmienione, że ich dziwny blask, który tak strasznie przeraził Olego, nie
gaśnie. Kari sprawiała wrażenie zakłopotanej, trochę oszołomionej. Odsunęła wszystkich
od siebie i poprosiła Karla, by jak najszybciej poprowadził młodą żonę do stołu, trzeba
wznieść toast za ich zdrowie i powodzenie oraz za zgodę w rodzinie.
Tak się też stało.
Ale w czasie posiłku Maryjka wielokrotnie czuła na sobie spojrzenie Kari. Kiedy
kierowała na nią wzrok, stara uśmiechała się przyjaźnie, już uspokojona, ale nadal coś
dziwnego płonęło w jej oczach i sprawiało, że Maryjka nie mogła odzyskać równowagi.
Kari była jak odmieniona.
Jedli mięso i pili piwo, próbowali ryb Olego. Nieduża osełka masła została
równiutko rozsmarowana na cienkich kromkach chleba. Gjertrud wyniosła z piwnicy
swoje specjalne pszenne ciasta z orzechami, a Kari częstowała naparem z rumianku,
tymianku, słodkiej żywicy i arcydzięgla, osłodzonym pachnącym miodem.
Mężczyźni woleli jednak coś mocniejszego.
Oczy Karla stawały się zuchwałe, nie spuszczał wzroku z głębokiego dekoltu
Maryjki i zaczepiał ją coraz śmielej. Wódka i jedzenie oraz ciepłe promienie słońca
sprawiały, że wszyscy byli radośni i zadowoleni. Jakiś motyl przeleciał ponad stołem,
musnął włosy Kari i poleciał dalej nad grządki porośnięte kępkami młodej trybuły.
Maryjka wiedziała, że w księżycowe noce te roślinki błyszczą niczym gwiezdny pył.
Głowę miała ciężką od mocnego alkoholu, czuła się przyjemnie rozluźniona.
Wkrótce Ole wstanie i wypowie ostatnie błogosławieństwa nad głowami młodej pary.
Nie będzie tańców ani zabawy, żadnego hucznego odprowadzania panny młodej do łoża.
Musieli przed nocą wrócić do Lyster. Łodzie czekały już gotowe.
- Nie możesz odjechać, dopóki cię o coś nie zapytam - rzekła Kari cicho, gdy
Maryjka ujęła ją pod ramię, by pomóc jej wejść do chaty. Dziewczyna przestraszyła się,
coś się w niej burzyło, nie chciała widzieć, że Kari znowu robi się blada, nie, nie dzisiaj!
Nie w dniu ślubu, kiedy Maryjka musi od niej odjechać!
- O co chodzi, Kari? Czy ty się dzisiaj gorzej czujesz? Może nie powinnam
jechać...
- Oczywiście, że powinnaś, moje dziecko. Karl przecież na ciebie czeka. To
najważniejsza chwila w jego życiu, dzisiejszego wieczora poprowadzi cię po raz pierw-
szy do łoża, które sam dla was zrobił. A poza tym... ja nie jestem chora. Chodzi o to, że
myślałam... myślałam, że Gjertrud sprzedała ozdobę. Że właśnie za te pieniądze kupiła ci
wyprawę...
- Ozdobę?
- Tak, ozdobę, o której ci mówiłam, tę, którą dałam Gjertrud. Ale widzę, że nosisz
ją na szyi! Dziecko kochane, nie bardzo mi się to podoba...
- Ależ to nie jest twoja ozdoba! Ona jest moja! Odziedziczyłam ją po swojej
mamie! Miałam ją przez całe życie, tata ją zreperował, dołożył ogniwek i...
Maryjka mówiła pospiesznie i dopiero teraz, gdy słyszała własne słowa, docierało
do niej znaczenie tego wszystkiego. Zbladła co najmniej tak samo jak Kari. Oparła się o
krawędź zimnego pieca. Umilkła.
- Co ty mówisz? - wykrztusiła Kari z trudem. Zatoczyła się lekko, szybko jednak
odzyskała równowagę. Oczy obu kobiet spotkały się nad zimnym sagankiem z resztkami
weselnego rosołu.
- Ta sama ozdoba... twoja matka... moja matka... Palce Maryjki ujęły ciepły metal.
Poprzedniego dnia wyczyściła i wypolerowała wszystko, łańcuszek z dziwnymi
figurkami i pozostałe, dołączone przez Randara ogniwka, dzięki którym łańcuszek był
dostatecznie długi, by mogła go zapiąć na szyi. Pusta mała półkula wyglądała niczym
dzwoneczek pozbawiony serca.
Maryjka odpięła zameczek. Ozdoba spoczywała ciężko w jej dłoni. Ostatnio nie
nosiła jej zbyt często, zwłaszcza od czasu, gdy metal przymarzł jej do skóry podczas
długiej wędrówki przez zamarznięty fiord.
- Miałam to zawsze - wyszeptała.
Oczy Kari błagały, by mówiła dalej. Ożywione głosy na zewnątrz przestały do
nich docierać.
- To należało do mojej matki. To jedna z tych niewielu rzeczy, jakie zdołała stąd
zabrać, kiedy Revelin ją wypędził. Gjertrud pozwoliła mi to nosić od czasu, kiedy byłam
całkiem mała. Zawsze to miałam na szyi. Gjertrud mówiła, że to mi będzie przypominać
mamę...
- Czyli Gjertrud wie, skąd to pochodzi? - Kari sprawiała wrażenie, jakby w każdej
chwili miała zemdleć. Maryjka potrząsnęła głową.
- Sądzę, że nie. Nigdy nic nie mówiła. Myślę, że mama dostała to od Mogensa
albo może od swojej matki Liv...
Kari z wysiłkiem wciągała powietrze. Maryjka spoglądała na nią przestraszona. O
co tu chodzi? Twarz Kari była taka blada, zapadnięta. Maryjka kuliła się ze strachu.
- Może my mimo wszystko jesteśmy tej samej krwi, Maryjko, moja kochana... -
jęknęła stara. - Czuję, że coś łączy nas obie bardzo mocno. I jakie to dziwne, że w tej
samej chwili, kiedy oddałam ostatnią rzecz łączącą mnie z przeszłością, druga jej część
wróciła do mnie w ten sposób. Szkoda, że prosiłam Gjertrud, żeby sprzedała... Przecież
można by połączyć znowu ogniwka...
Maryjka zamknęła oczy.
Ozdoba pewnie wciąż jeszcze znajduje się we wsi.
Musi poprosić Gjertrud, by spróbowała ją odkupić, niezależnie od tego, ile to
będzie kosztowało. Musi się znaleźć jakaś rada, muszą być pieniądze! Lekko dotknęła
ramienia Kari.
- Teraz wiemy trochę więcej, Kari. A moja mama przecież nie umarła. Nie wiem,
czy to możliwe, ale pewnego dnia znajdziemy jakiś sposób, żeby nawiązać z nią kontakt.
Może ona nam wyjaśni, ona z pewnością zna odpowiedź.
- Odpowiedź... - powtórzyła Kari niczym echo. Stara kobieta wyglądała na bardzo
zmęczoną. Maryjka pomogła jej położyć się do łóżka.
- Pamiętaj o tym, Kari, pewnego dnia otrzymamy odpowiedź. To nie musi trwać
długo. Wystarczy, żebyś...
Umilkła, strasznie trudno było błagać starą, by pozostała przy życiu.
- Zobaczymy się na świętego Jana, Kari, wtedy twoje zioła i smarowidła, o
których mówiłaś, będą gotowe...
Kari poklepała ją po policzku, jakby Maryjka była małym dzieckiem, któremu
obiecano słodycze.
- Wszystko zrobię, dziecinko. Mam teraz tyle do przemyślenia...
Maryjka nie zamknęła za sobą drzwi, by leżąca w łóżku Kari mogła widzieć
światło i czuć zapachy kwiatów oraz lasu.
Ole przeniósł wszystkie rzeczy do łodzi. Gjertrud też miała z nimi popłynąć.
Obiecała, że pójdzie do Nes i sprowadzi krowę, którą Karl kupił. Nowożeńcy będą mogli
swój pierwszy wieczór spędzić w spokoju.
Orszak weselny dwiema łodziami wyruszył z Urnes i kierował się do Lyster bez
wielkiej parady. Maryjce było trochę przykro, że nie siedzi na wysoko ułożonych
pięknych poduszkach ze ślubną koroną na głowie, otoczona muzykantami i w ogóle...
Wiedziała jednak, że jest ubogą dziewczyną. Karl też jest tylko synem komornika,
chociaż dwaj jego wujowie posiadają ziemię.
Podróż dobiegła kresu, wszyscy się żegnali, Ole długo obejmował Maryjkę.
W końcu wszystko minęło, choć dzień miał jeszcze trwać długo.
- Chodź, pokażę ci nasz dom - rzekł Karl, bardzo przejęty powagą chwili.
Przed wejściem leżały świeże gałązki jałowca.
Maryjka uznała, że domek jest bardzo ładny. Tylko maleńki... W porównaniu z
nim nawet chata Olego i Kari wydawała się przestronna.
Dom miał jedną izbę. Nawet nie przedzieloną na dwoje żadną zasłoną.
Wzdłuż jednej ściany stała ława. Przy niej stół. W rogu znajdowała się stara szafa,
w kącie przy drzwiach zaś świeżo wymurowany piec z rurą odprowadzającą dym do
komina. Karl z dumą pokazywał żonie metalowe urządzenie, za pomocą którego można
regulować ciąg w piecu. Na kuchennej płycie stały dwa pięknie wyszorowane piaskiem
żelazne saganki, jeden większy, drugi mniejszy. Na ścianie wisiały białe warząchwie i
chochle oraz dwie mniejsze łyżki. Nie miały zbyt wyszukanych ozdób, ale wystarczą i
takie. Karl był dumny niczym kogut, bo wiele rzeczy zrobił i przygotował sam.
- Jak ci się podoba łóżko? - dopytywał się, prowadząc ją przez małą izbę ku
szerokiemu posłaniu.
Maryjka zwróciła uwagę na szpary pomiędzy balami tuż nad łóżkiem. Uff, zimą
będzie tu okropnie wiać! Musiała jednak przyznać, że łoże prezentuje się wspaniale.
Zostało zrobione z szerokich sosnowych desek, miało siennik wypełniony świeżą słomą.
Posłanie wyglądało na miękkie, uginało się pod jej dłonią, wiedziała jednak, że wkrótce
stanie się twarde i niewygodne.
Karl ozdobił deski oparcia rozpalonym żelazem. Niewielkie wzorki złożone z
kropek i nierównych kresek. Maryjka musiała przypomnieć sobie piękne rzeźby Randara,
uśmiechała się jednak i chwaliła pracę męża, jak tylko mogła.
- Trafił mi się bardzo zdolny mężczyzna - powiedziała, całując go w policzek.
On nie puszczał jej, nie chciał, żeby odeszła. Maryjka czuła, jak bardzo jest
podniecony, ale ze śmiechem wymknęła mu się z objęć. Wyglądał na zakłopotanego,
chyba było mu przykro.
- Będziemy mieli na to dość czasu, mój kochany. Całą noc! Najpierw muszę
obejrzeć resztę gospodarstwa.
Karl zapomniał o rozczarowaniu, z wielkim zapałem pokazywał jej obejście.
Weszli do niskiej obórki. Wciąż jeszcze była pusta, ale Karl przygotował miejsce
dla krowy. W małej zagrodzie w głębi mogli trzymać parę kur. Owce i kozy również
miały wydzielone dla siebie pomieszczenie na lewo od wejścia. Ulokuje się tam osiem do
dziesięciu zwierząt. Była jeszcze w kącie wygrodzona stajenka dla barana.
Na niskim strychu nad obórką można składać siano.
Pod dachem znajdowały się też beczki na wodę i miejsce, w którym można
przechowywać liście suszone na paszę. Zdaniem Maryjki wszystko było bardzo małe.
Nigdy nie zmieści się tu więcej paszy niż dla dwóch, trzech owiec. A gdzie ulokować
zapasy dla krowy? Przypominała sobie przestronny strych w Meisterplassen i wysokie
stosy suszonych liści, w których jako dziecko tak lubiła się bawić w chowanego. Każdej
jesieni zbierano ich mnóstwo, ale zanim słabe źdźbła trawy zdołały się wiosną znowu
wychylić z ziemi, zwykle zwierzęta zdążyły zjeść wszystko.
Nieśmiało próbowała podzielić się tymi zmartwieniami z Karlem, ale on poklepał
ją tylko po plecach i zapewnił, że wszystko będzie dobrze. Zwierzęta są przyzwyczajone,
że w zimie nie dostają zbyt wiele jedzenia. Zresztą nie muszą ich też trzymać dużo. Karl
zamierzał kupić sześć owiec, wuj mu je obiecał. Zapłaci się wełną i dodatkową pracą w
gospodarstwie wuja.
Teraz pokazywał jej resztę posiadłości. Nie trzeba było wiele czasu, by okrążyć
pola i zagrodę. Maryjka niepokoiła się, że również poletka są małe i zaniedbane. Karl
jednak wymachiwał rękami, czuł się gospodarzem, jakby posiadał na własność te
zarośnięte chwastami działki.
- Boisz się, Maryjko, czy starczy nam paszy? A czy nie widzisz, jaka piękna trawa
tutaj rośnie, chociaż nikt tego nie uprawiał od czterech lat? Wystarczy dla owiec i dla
krowy, i jeszcze zostanie. Jeśli się tylko postaramy w czasie sianokosów i szczęście nam
dopisze we żniwa, to możemy bez lęku oczekiwać następnej zimy. Krowę musimy
przecież mieć, prawda? Tak byś mogła ubijać masło i sprzedawać sery właścicielowi
naszej ziemi. Zapłaci nawet więcej niż innym, kiedy ty sama pójdziesz do niego ze
smakołykami, ty, najładniejsza ze wszystkich gospodyń w okolicy!
Ujął ją wpół i zakręcił w kółko, Maryjka bała się jego gwałtownych pieszczot,
trzymała się za brzuch i krzyczała na niego półżartem.
Karl pokazał jej też zagajnik, który należał do gospodarstwa. Mieli prawo
wycinać tam drzewo na własny użytek. Poprowadził ją granicznymi ścieżkami aż do
źródła, skąd mogli czerpać wodę. Na szczęście znajdowało się niedaleko domu, Maryjka
oszczędzi dzięki temu wiele wysiłku.
- Chodź, żono, już wieczór. Wejdźmy do domu i sprawdźmy, czy w piecu jest
dobry ciąg. Chętnie bym zjadł miskę gorącej zupy na kolację, to będzie pierwszy posiłek,
jaki przygotujesz swojemu mężowi.
Spełniła jego życzenie.
A potem spełniła jeszcze wiele innych jego życzeń...
Gdy później leżeli spokojni i zadowoleni w swoim nowym łożu, Maryjka
delikatnie przesunęła palcem po jego twarzy i powiedziała:
- W tym roku zostaniesz ojcem.
Zareagował tak spokojnie, że to ją niemal rozczarowało. Westchnął tylko, jego
oczy lśniły radośnie w półmroku.
- Domyślałem się tego. Kiedy...?
- Myślę, że jakoś na Boże Narodzenie. A może nawet troszkę wcześniej. Nie
miałam okresu od czasu, kiedy... byliśmy ze sobą po raz pierwszy...
Zaczął mozolnie liczyć na palcach, na jej palcach.
- Siedem, osiem, dziewięć. Dziewięć miesięcy od końca marca, to wypadnie pod
koniec świątecznego miesiąca!
Pozwoliła mu w to wierzyć. Mimo wszystko niełatwo jest przecież stwierdzić, że
dziecko przebywało trochę za krótko w brzuchu matki. Maryjka miała nadzieję, że ma-
leństwo przyjdzie na świat nieduże, tak by można było sądzić, iż urodziło się nieco przed
czasem. Tymczasem ona znajdzie jakieś przekonujące powody, żeby wyjaśnić, dlaczego
stało się to o miesiąc za wcześnie™ Żeby tylko nie miało rysów Justitiana! Po raz chyba
tysięczny przypominała sobie twarz syna pastora, porównywała z twarzą Karla. Kolorem
włosów nie bardzo się różnili. Oczy też obaj mają jasne, podobnie zresztą jak ona. Karl
był nieco silniejszej budowy, bardziej krępy, miał duże ręce, gdy tymczasem dłonie
Justitiana były wąskie i delikatne. Ale takie sprawy nie mają znaczenia. Karl odziedziczył
nos po swoich przodkach, duży i garbaty, dziecko z pewnością wolałoby takiego nie
mieć... Justitian był dość pospolity. Jedyne, co zwracało uwagę w jego urodzie, to
pozbawione miękkich płatków małżowiny uszne. No i ogólnie był znacznie przy-
stojniejszym młodym mężczyzną niż jej mąż, Karl.
Znowu się czule objęli, czuli zmęczenie po długim dniu. Mimo to on raz jeszcze
ożywił się w jej ramionach, a Maryjka nie mogła go odepchnąć. Stał się teraz
delikatniejszy, dużo bardziej ostrożny. Dotykał jej piersi z lekkim wahaniem, wchodził w
nią powolnymi, niepewnymi ruchami, jakby się bał, że obudzi dziecko.
Maryjka obejmowała go mocno, jej ciało należało do niego, zanim jednak Karl
osiągnął najwyższą rozkosz, Maryjka zasnęła w jego objęciach.
ROZDZIAŁ XIII
Jesień, 1704
Młoda kobieta z trudem wlokła się przez podwórze. Dźwigała na nosidłach dwa
ciężkie wiadra z wodą, mamrocząc ciche przekleństwa, wciągnęła je do małej chatki,
wiadra stuknęły głucho o futrynę, a woda rozprysnęła się na boki.
Kobieta miała na sobie niebieską suknię, rozciętą z przodu tak, by materiał nie
uciskał wielkiego brzucha. Na to włożyła drugą suknię bez rękawów, podobną do
fartucha, obszerną, okrywającą brzemienną postać.
Z hałasem odstawiła wiadra, posłała parę ostrych słów za kotem, który uznał, że
najlepsze miejsce dla odpoczynku znajduje się na środku stołu.
Ciężko opadła na pieniek stojący przy drzwiach. Zasłoniła twarz rękami. O mało
nie wybuchnęła płaczem.
Ale płacz i rozczulanie się nad sobą nie było w stylu Marji Oppdal. Należała do
osób, które w trudnych chwilach raczej klną i wymyślają, kopią z rozmachem to, co staje
im na drodze. Ciąża nie odebrała jej sił ani energii. Karlowi nieustannie imponowało
tempo, w jakim żyła. A ponieważ skarżyła się tak rzadko, bez wahania składał na nią
coraz więcej obowiązków w ich małej zagrodzie. On sam chodził po okolicy, sprzedając
swoje silne ręce tym, którzy gotowi byli zapłacić najwięcej. Był to bardzo pracowity
mężczyzna, znany z tego, że pierwszy wstawał od stołu i krzepkimi dłońmi ujmował kosę
lub piłę. Często też słyszał pełne szacunku uwagi ze strony dużo od siebie starszych
chłopów. Widział podziw w ich spojrzeniach. To miało dla niego wielkie znaczenie. Na-
reszcie czuł się prawdziwym mężczyzną. Sam się sobie dziwił czasami, kiedy
wspominał, że jeszcze niedawno był nieśmiałym, z pozoru ociężałym parobkiem o roz-
bieganym spojrzeniu i zbyt długich rękach. Teraz jest dzierżawcą, mężem, a wkrótce
zostanie ojcem.
Maryjka wiedziała, że Karl pragnie syna.
Mówili wyłącznie „on” o maleństwie, które nosiła pod sercem. Tylko czy to było
maleństwo? Brzuch Maryjki stawał się okropnie wielki. A może tak tylko wyglądał,
ponieważ jak każda młoda dziewczyna miała bardzo wąskie biodra? Ole powiedział, że
jest podobna do swojej babki, Liv. Ona też była mała i drobna. I strasznie, strasznie
młoda, kiedy urodziła mamę.
Maryjka niezadowolona wyjrzała przez otwór okienny. W papierach, których
wymagał pastor przed ślubem, dołożono jej parę lat. Teraz czuła, jakby naprawdę była o
wiele starsza. Leciutki wiatr igrał w koronach drzew wokół chaty. Brązowe i żółte liście,
wirując jak w tańcu, spadały na ziemię, Maryjka słyszała ich szelest. Porywisty wiatr
przypominał o nieuchronnie nadchodzącej zimie.
Lato było marne. Takie wietrzne dni należały do najładniejszych. Od początku
czerwca padało nieprzerwanie. Zimny, siąpliwy deszcz, na zmiany z ulewami. Słońce
pojawiało się jedynie czasami, niczym pozdrowienie z lepszego świata, i grzało dzień lub
dwa. A kiedy wydawało się, że może mimo wszystko uda się zebrać trochę ziarna, niebo
otwierało się na nowo, ciskając strumienie zimnej wody na ludzi, zwierzęta i rośliny.
Zebrane w kopy siano stało od czerwca do sierpnia i było bardziej mokre niż w
chwili, gdy je skoszono. Ta odrobina paszy, jaką udało się zgromadzić, nie miała
żadnych wartości odżywczych, wszystko zostało wypłukane przez deszcz. Owce wróciły
z górskich pastwisk wychudzone, już koło świętego Jana w górach zaczął padać śnieg.
Maryjka nie była w stanie martwić się o zimę, nie teraz. Postanowiła znaleźć
sobie coś, co może uczyni życie trochę bardziej znośnym. Rozejrzała się po izbie. Widok
był smutny i szarobury, gdziekolwiek spojrzała. Żółty bukiet z suszonych kwiatów pod
sufitem stanowił jedyną barwną plamę. Zajrzała do szafy, w której przechowywali
jedzenie.
Może powinna ugotować Karlowi coś wyjątkowego na dzisiejszą kolację? Tego
dnia również pracował bardzo ciężko, tym razem na własnej ziemi. Było jednak mokro i
zimno, więc często zaglądał do domu równie przygnębiony jak ona. Ten wieczny deszcz
pozbawił ich pierwsze lato wszelkiego blasku.
Nawet zwierzęta się skarżyły.
Krowa stała w obórce i patrzyła na ludzi wielkimi smutnymi oczyma. Z jednego
płynęło coś jakby łzy. Maryjka przemywała oko naparem z rzepiku i kwiatów czarnego
bzu. Miała wrażenie, że zwierzę jest jej wdzięczne za te zabiegi, więc zapisała sobie, że
zioła działają na zwierzęta tak samo dobrze jak na ludzi. Pogładziła krowę, poczuła pod
grubą czerwonobrunatną skórą ruchy. Za jakiś miesiąc przyjdzie na świat cielę. Maryjka
uśmiechała się z goryczą, przemawiając do krowy:
- Jedziemy obie na tym samym wózku. Rozumiem, jak się czujesz, moja Lito,
rozumiem cię lepiej, niż myślisz...
Krowa zaryczała cicho, łagodnie, jakby w odpowiedzi. Maryjka wierzyła, że tak
jest naprawdę.
Na szczęście Karl nie zadawał trudnych pytań, jak się obawiała. Nigdy nie
powiedział niczego, co by świadczyło, że uważa, iż dziecko przyjdzie za wcześnie. Ma-
ryjka widywała kobiety tuż przed rozwiązaniem, które jednak nawet w połowie nie były
takie grube jak ona teraz. A przecież pozostało jeszcze ponad miesiąc do wyznaczonej
przez Karla daty. Jej własny termin był wprawdzie znacznie bliższy, ale mimo wszystko
ten brzuch wydawał się zbyt wielki.
Maryjka przygotowywała się na to, że będzie musiała sama poradzić sobie z
porodem. Nie może przecież posyłać po Kari na wiele tygodni przed terminem! Najwyżej
spróbuje wezwać tutejszą babkę, jeśli się to okaże konieczne. Najchętniej jednak by tego
nie robiła, doświadczone kobiety wiele widzą. Akuszerka mogłaby się zorientować, że
dziecko wcale nie przyszło na świat tak wcześnie, jak matka twierdzi. A ponieważ jest
taka gruba, to i tak trudno będzie przekonać inne kobiety o przedwczesnym porodzie.
Maryjka postanowiła, że nie wpuści za próg żadnej znachorki ani babki, wymyśli coś, by
nikomu przez co najmniej miesiąc albo nawet dwa nie pokazywać malca. Potem będzie
mogła już się dziwić, jak szybko dziecko rośnie, jakie to ona sama ma tłuste mleko... Karl
z pewnością nigdy jeszcze nie widział noworodka, więc uzna, że jest malutki, nawet
gdyby ważył ze dwadzieścia funtów...
Maryjka westchnęła głęboko, czuła ból w piersiach. Ale nie większy niż w czasie
ostatnich dziesięciu, czternastu dni. Bardzo by już chciała mieć to wszystko za sobą. Tę-
skniła za tym, by móc poruszać się lekko i swobodnie jak dawniej. Szczerze mówiąc,
bardzo też tęskniła za gorącymi objęciami Karla. On jednak nie ważył się jej dotknąć od
tamtej nocy, kiedy obudzili się i zobaczyli na prześcieradle wielką plamę krwi. Maryjka
się nie bała, lecz Karl był śmiertelnie przerażony. Uspokoił się trochę, widząc, że żona
pracuje ciężko od wczesnego ranka do późnego wieczora.
- Dziecko da sobie radę. Nic nie jest ani mnie, ani jemu - uspokajała go, a Karl jej
wierzył.
Dziś na kolację będą naleśniki ze słoniną.
Karl wykrzykiwał radośnie na widok tego luksusu, zauważył jednak, że za tę
samą cenę mogliby mieć dwadzieścia talerzy kaszy. I krzywił się trochę, że Maryjka nie
oszczędza jajek. Uśmiechał się mimo to, jadł z apetytem i mlaskał, a po kolacji nadal był
bardzo zadowolony. Maryjce podobały się te jego cechy, to połączenie rzeczowości z
niemal dziecinną zdolnością do cieszenia się każdą chwilą.
- Hjelmhaug i Kvam stracili co najmniej połowę swoich owiec. Po opadach
śniegu dzisiaj w nocy nie ma już nadziei, że je jeszcze odnajdą - powiedział nagle.
Maryjka poczuła, że naleśniki ciążą jej w żołądku. Wciąż czuła na języku pyszny
smak jajek i słoniny. Dobre samopoczucie ulotniło się jednak na myśl o szkodach, jakie
wieś poniosła tego lata. Nie miała odwagi myśleć o zimie. Na pewno nastanie głód.
Mogła tylko mieć nadzieję, że właśnie jej dziecko będzie jeszcze wśród żywych, kiedy
nadejdzie wiosna.
Karl najwyraźniej myślał o tym samym.
- Mamy szczęście, że udało nam się zdobyć krowę i trzy owce. Nie mówiąc już o
kurach! Gdyby nie to, moglibyśmy tylko marzyć o naleśnikach.
- Tak, dobrze będzie mieć mleko. Żeby się tylko Lita szczęśliwie ocieliła. Dzisiaj
czuła się chyba lepiej.
Przemyłam jej oko i myślę, że to pomogło. Jadła sitowie, którego nacięłam.
- Moja zdolna żona! Jesteś mądra jak sam pastor!
Maryjka posłała mu wściekłe spojrzenie, choć przecież nie mógł wiedzieć, jak
bardzo nie lubi takich komplementów. Poza tym na ogół to właśnie pastorzy często
podejmowali się leczenia i ludzi, i zwierząt. Tylko nie Revelin. On nienawidzi
wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z lekarstwami, kurowaniem i receptami.
Przestrzega ludzi przed tego rodzaju sprawami, upomina, by nie okazywali braku wiary
w swego Wielkiego Lekarza.
Maryjka zebrała talerze, wytarła do czysta noże z tłuszczu ściereczką, której
używała do smarowania ciężkich żelaznych saganków, by nie rdzewiały.
Na dworze zaczynało zmierzchać. Wiatr jednak nie ustawał.
Wraz z nocą powrócił deszcz, rozpoczęło się znowu nieustanne stukanie o
drewniany dach obórki.
Maryjka nie zapaliła lampy, siedzieli w słabym blasku ogniska, nie podejmując
żadnej pracy. Maryjka zaczęła niedawno drzeć na kawałki jakąś starą bieliznę i przeście-
radła. Zamierzała zrobić z tego ubranka dla maleństwa. Ale ta praca jej nie pociągała.
Położyli się do łóżka. Stukot deszczu bywa bardzo przyjemny, ale teraz to
powracające od wielu miesięcy monotonne bębnienie nie dawało im spać. Maryjka na
myśl o ciepłych promieniach słońca ogrzewających skórę robiła się chora. Była blada,
wyczerpana, pod oczami miała głębokie sine cienie.
Nie zgromadziła sił na spotkanie z zimą.
Nie miała żadnych przyjemnych wspomnień o nagrzanej słońcem ziemi ani
pachnącym, miękkim, suszącym się w upale sianie. Tylko deszcz, deszcz, deszcz, który
wkrótce przemieni się w śnieg.
Mimo to tęskniła za ciszą, jaką śnieg przynosi.
Ocknęła się nagle z uczuciem, że jest w łóżku sama.
Na dworze padało, nic nie uległo zmianie. Tylko Karl wstawał najwyraźniej w
pośpiechu. Spodnie wisiały na kołku przy łóżku. Wyszedł na dwór jedynie w kalesonach
i koszuli.
Maryjka zerwała się na równe nogi i szczelnie otuliła wełnianą chustką.
Chciała trochę zaczekać na wypadek, gdyby Karl wyszedł tylko za potrzebą po
niezwykle obfitej kolacji.
Ale on nie wracał. Wkrótce uświadomiła sobie dlaczego. Poprzez smutny śpiew
deszczu dotarł do niej żałosny jęk. Jakby człowieka wijącego się w bólach lub echo
czyichś wołań o pomoc, dochodzące z oddali. Ale to nie człowiek...
To Lita!
Maryjka natychmiast pobiegła do obórki, lampę, którą niosła w ręce, zgasił wiatr.
Szarpał też jej ciężkie ciało, kiedy próbowała przejść przez podwórze, zdołała jednak
utrzymać się na nogach i dotarła w końcu do obory.
Wewnątrz paliło się światło.
Karl odwrócił się ku niej, gdy usłyszał, że stanęła w progu.
- Cielę się zbliża, Maryjko. Wydaje mi się... że nie jest całkiem dobrze...
Maryjka znowu zapaliła swoją lampę, w pomieszczeniu zrobiło się jasno.
- Biedna Lita...
Krowa stała, dygocząc na całym ciele. Raz po raz wstrząsały nią silne dreszcze.
- To przecież jeszcze za wcześnie, prawda?
- Tak, co najmniej trzy tygodnie. Ale może się ułoży...
Maryjka kiwała głową. Błagalne spojrzenie Lity raniło jej serce. Widziała, że
zwierzę cierpi. Coś było nie tak jak trzeba. Maryjka wielokrotnie przedtem widywała
cielące się krowy, na ogół to niezbyt skomplikowane misterium. Zwierzęta musiały co
prawda walczyć, kosztowało je to mnóstwo wysiłku, tak samo jak rodzące kobiety,
zwykle jednak wszystko kończyło się dobrze.
- Jak cielak jest ułożony? Karl potrząsnął głową.
- Szczerze mówiąc, nie wiem. Trudno to wyczuć... Dotykam czegoś, to muszą być
tylne nogi...
Maryjka zmarszczyła czoło. Jeśli tylne nogi wychodzą najpierw, to małe może się
zaprzeć. A teraz było już za późno, żeby je odwrócić. Silne skurcze macicy wypychały
cielę, które tkwiło uwięzione jak w kleszczach.
- Muszę wrócić do izby, mam chyba środki. Spróbuję, czy nie pomoże tu to samo,
co pomaga kobietom - wyjaśniła Maryjka. Pogłaskała kark Lity, poczuła, że zwierzę jest
zlane zimnym potem. Lita jęknęła znowu. A potem, kiedy Maryjka wychodziła, wydała z
siebie żałosny, pełen przerażenia ryk. Nogi jej drżały. - Opiekuj się nią, Karl. Daj jej
wody, ile zechce. I podłóż jej trochę miękkiej słomy.
Walcząc z wiatrem wróciła do domu. Przetrząsała półki i skrzynie w
poszukiwaniu odpowiednich ziół. Kari wiele opowiadała jej o porodach, wymieniała co
najmniej tuzin różnych mieszanek i herbat, które pomagają w takich sytuacjach.
- Co my tu mamy... potrzebujemy chyba... Maryjka mamrotała do siebie pod
nosem, wąchała garnuszki, bo było za ciemno, by mogła odczytywać napisy na małych
karteczkach. Wybrała cztery różne pojemniki, z każdego wyjęła solidną garść ziół. Dwa
razy tyle niż potrzeba dla ludzi.
Zagotowała wodę, wzięła też trochę kropli, w które Kari ją zaopatrzyła w związku
ze zbliżającym się porodem. Mają jakoby uspokajać skurcze...
Wymieszała wszystko w dużej misce. Spróbowała wywaru. Był gorzki. Lita
będzie pewnie protestować, trzeba jednak wlać jej napój do gardła. Może Karl zdoła ją
przytrzymać.
, Już miała wychodzić, gdy nagle usłyszała, że mąż tupie za drzwiami. Woda
spływała mu z włosów po twarzy. Był brudny i wyglądał dziwnie, stojąc tak w starych
kalesonach poplamionych gnojem i krwią. Patrzył na nią przerażony.
- Ona zdechła, Maryjko! Po prostu skuliła się i padła!
- Nie! To nie może być prawda!
- Tak! Tak! Och, Maryjko, musisz iść, musisz sprawdzić, może zdołasz ją jeszcze
ocucić... Boże drogi, co my zrobimy bez mleka!
Maryjka nie zważając na nic wypadła na dwór i co tchu pobiegła. Serce tłukło jej
się w piersi, była bliska płaczu. Zatrzymała się w progu, patrząc na martwą Lite, leżącą
na podłodze obory. To nie może być prawda!
Położyła dłoń na karku krowy. Starała się wyczuć, poszukiwała.
Tutaj! Słabe nierówne uderzenia pulsu.
Jeszcze jedno.
- Życie jeszcze się w niej tli. Ale wszystko zmierza w jednym kierunku -
powiedziała głośno. - Lita tego nie przeżyje, nieszczęsne, wierne zwierzę.
Karl patrzył zrozpaczony.
- Cielę... Stracimy również cielaka.
Maryjka słyszała w jego głosie nie tylko żal za utraconymi pieniędzmi. Karl
kochał to zwierzę. Przez całe lato przyjmował wszystkie ponure przewidywania do-
tyczące zimy z wielkim spokojem. Nie widział wielkiego niebezpieczeństwa, bo przecież
mieli Lite. A mleko utrzyma życie i w nich, i w ich dziecku. Muszą tylko mieć pod
dostatkiem paszy. O to właśnie Maryjka walczyła przez całe lato.
Krowa zadrżała lekko po raz ostatni pod pieszczotami jej rąk. Kobieta
przemawiała do nieszczęsnego zwierzęcia, dziękowała mu. Głaskała miękką skórę wokół
pyska. Dotykała zamkniętych teraz powiek. W obórce unosił się ostry zapach potu i
strachu. Owce pobekiwały niespokojnie.
Jak we śnie Maryjka podeszła do ściany, gdzie wisiał ukryty między dwiema
belkami rzeźnicki nóż. Była jakby nieobecna, kiedy nakazywała Karlowi, by przyniósł
drugi nóż, trochę mniejszy i ostrzejszy.
Zdecydowanym ruchem przecięła gardło krowy. Tylne nogi drgnęły gwałtownie,
Maryjka wiedziała, że nastąpi taka reakcja. Z rany buchnęła krew, kobieta zbierała ją do
wiadra. To bardzo wartościowe pożywienie, przyda się ludziom.
Maryjka oparła się o wzdęty bok zwierzęcia. Wewnątrz coś jeszcze pulsowało.
Cielę walczyło o życie, teraz, kiedy strumień matczynej krwi został zatrzymany
przez śmierć.
Kobiecie najpierw trochę drżała ręka, kiedy jednak zdecydowała się wykonać
cięcie, zrobiła to pewnie i mocno.
Dwa płaty mięśni odsunęły się od siebie. Prawie nie było żadnej krwi. W stronę
Maryjki wytoczył się duży balon, gotów w każdej chwili pęknąć.
Białe i niebieskie żyły. Mięśnie. Czerwone mięso szczerzyło się do niej.
Zdecydowanie wykonała jeszcze jedno cięcie, tym razem niezbyt głębokie.
Buchnęła woda. Maryjka wsunęła jedną rękę do środka, próbując wydobyć cielę.
W drugiej wciąż trzymała nóż, krótkimi cięciami starała się uwolnić maleństwo.
W końcu cielę z plaskiem wylądowało na podłodze obórki.
Ledwie poruszało nogami.
Maryjka wycierała mały pyszczek spódnicą, uderzała zwierzątko po bokach,
nacierała chude piersi. Nóżki były takie cieniutkie, takie żałosne.
Przecięła pępowinę, stwierdziła, że to mała jałóweczka. Potem uniosła nowo
narodzone zwierzątko w górę, próbowała nim potrząsać, rozpaczliwie masowała miejsce,
gdzie kryło się maleńkie zwierzęce serduszko.
Ale cielątko nie wciągnęło w piersi ani krzty dającego życie powietrza.
Ono również zgasło.
Maryjka opadła na zalaną krwią i wodami płodowymi podłogę przy boku martwej
jałóweczki. Zanosiła się płaczem.
Karl był w szoku, zdumiony odwagą i dzielnością swojej żony, która teraz
siedziała zrozpaczona i przerażona tym, co się stało.
- Powinnam była sobie z tym poradzić! Powinnam była sobie poradzić! Och,
dlaczego nie działałam szybciej, dlaczego...
Podszedł do niej, objął ją, chciał pomóc jej wstać, wyprowadzić stąd. Jak najdalej
od bólu i krwi, od całej tej grozy.
Maryjka skarżyła się cicho i tak żałośnie, że Karla zdjął zimny dreszcz. To nie
była jego Maryjka, nie ta silna, zręczna, opanowana Maryjka. Widok załamanej żony
doprowadzał go do utraty zmysłów.
- Moja ukochana... Maryjko najdroższa... Nie powinienem był pozwolić ci na to,
powinienem był odebrać ci nóż, powinienem...
Na wpół ją niósł, na wpół wyciągał z zalanej krwią obórki. Ujął ją pod pachy,
poczuł, że nie jest taka ciężka, jakby na to wskazywał ogromny brzuch. Była napięta i
rozdygotana, wspierała się o niego, a gdy w końcu udało mu się ułożyć ją w łóżku,
przywarła do jego rąk i nie chciała go puścić.
- Zaraz do ciebie wrócę - powiedział ostrym głosem. - Muszę tylko wyciągnąć
wnętrzności z krowy, trzeba uratować mięso.
Skinęła głową, była zadowolona, że Karl mimo nieszczęścia potrafi myśleć
przytomnie. Sama też się opanowała, odzyskała trochę kontroli nad sobą. Nadal jednak
czuła ból w sercu, a porażka, jakiej doznała, wydawała się tak nieznośna, że Maryjka
mogłaby wyć.
Lita nie żyje, cielak też nie. Dlaczego nie potrafiła ich uratować?
I gdzieś w głębi duszy pojawiła się straszna myśl, że ze sobą też sobie nie poradzi.
Że poród, który już niedługo nadejdzie, może również ją zabić.
Maryjka nie chciała umierać.
Tylu rzeczy jeszcze nie zrobiła.
Gdyby teraz umarła, a dziecko razem z nią...
Kto by się wtedy zatroszczył o porachunki z Revelinem?
- Ja muszę żyć - szepnęła w stronę pustej izby. - Muszę sobie poradzić, muszę.
Będziemy żyć, i ja, i moje dziecko. Moje dziecko!
Nie Justitiana i nie Karla. Moje.
Mam nadzieję, że to będzie dziewczynka. Mężczyźni są tacy słabi, myślała
Maryjka.
W trzy dni później przyszła kolej na nią.
Przez ostatnie doby stała przy stole i przygotowywała mięso, krajała i układała do
wędzenia, soliła i mełła na kleistą masę. Mieszała krew z mąką i kawałkami słoniny,
gotowała wielkie, czarne krwawe kiszki. Wnętrzności zostały oczyszczone, serce ułożono
w słonej wodzie. Maryjka nabrała odporności i powoli uwalniała się od niechęci wobec
zjadania nieszczęsnego zwierzęcia. Głupie uczucia i śmieszne sentymenty znikną z
pewnością, kiedy żołądek zimą zacznie się domagać swoich praw, myślała trzeźwo.
Potrzebowali wszystkiego co jadalne na czekającą ich zimę. Może i tak byliby
zmuszeni zaszlachtować Lite? A przynajmniej cielę... Teraz oba zwierzęta leżały w du-
żych beczkach, starannie posolone.
Zdobycie ziarna było prawie niemożliwe. Karl zdołał kupić jedną jedyną beczkę,
poza tym mieli trochę ziarna siewnego. Zresztą i jedno, i drugie marnej jakości.
Mieli też trochę ryb i zapas kapusty.
Karl dostał od swego wuja wędzoną szynkę, a w skórzanym woreczku pod
siennikiem leżało kilka lśniących monet.
Naprawdę nie należeli do najbiedniejszych. A skoro krowa padła, starczy paszy,
by utrzymać przy życiu owce.
Na kolację zjedli świeżą kaszankę i popili wodą.
Dopiero kiedy Karl skończył jedzenie, Maryjka powiedziała mu, na co się zanosi.
Zerwał się na równe nogi, niemal ze złością. Przede wszystkim jednak
przerażony.
- Już teraz? I czujesz się źle od rana? Ale dlaczego nic nie powiedziałaś, dlaczego
nie poprosiłaś, żebym kogoś przyprowadził? A jeżeli... jeżeli... muszę sprowadzić... och,
Boże drogi, to się dobrze nie skończy!
- Uspokój się. Mamy czas. Dziecka nie rodzi się tak z chwili na chwilę! Poród
zaczął się za wcześnie, to chyba przez ten wysiłek w oborze... Zmęczyłam się bardziej,
niż myślałam.
Przemawiała do niego, jakby miał cztery lata, on jednak nie chciał się uspokoić.
Patrzył na nią coraz bardziej przerażony, dręczyły go wyrzuty sumienia.
Biegał tam i z powrotem, obejmował ją, szukał czapki.
- Musisz się uspokoić. Damy sobie przecież radę ty i ja, prawda?
- Nie! Nie! Muszę sprowadzić Kari albo Gjertrud, czy wystarczy czasu?
- Nie wiem - odparła szczerze. A on zdenerwowany przestępował z nogi na nogę.
Patrząc na niego musiała się uśmiechać, po prostu zupełnie stracił głowę.
- Ale... ale... nie możemy przecież... może sprowadzę moją matkę?
Maryjka nie miała nic przeciwko tej cichej starej kobiecie, która sprawiała
sympatyczne wrażenie. Urodziła jedenaścioro dzieci i pewnie wiele o tym wie. Maryjka
jednak nie chciała widzieć jej zdumienia, że dziecko urodziło się wprawdzie za wcześnie,
ale jest tak pięknie rozwinięte i najwyraźniej donoszone.
- Jeśli to się okaże konieczne, to ją sprowadzisz - rzekła stanowczo. - To przecież
nie tak daleko, jeśli będziemy jej potrzebować, zdąży na pewno...
- Maryjko, ale ja nigdy nie odbierałem porodu. Nie możesz wymagać ode mnie za
wiele! Ja nigdy... nigdy...
- Zostaw to mnie! - ucięła Maryjka ostro. Karl był blady. Pocił się nieustannie.
- Nasze dziecko... pomyśl, że może się z nim stać to, co stało się z cielęciem...
Może się niewłaściwie ułożyć i w ogóle...
Maryjka przytuliła go mocno do siebie. Poczuła kolejny skurcz. Brzuch zrobił się
twardy. Przyjmowała te nieznane doznania z napięciem i ciekawością.
Przestała się bać, może dlatego, że on był taki bezradny? Musiała być teraz silna
za dwoje.
- Nie bądź takim mazgajem, Karl. To nic, że poród zaczął się kilka tygodni za
wcześnie. Słyszałam o dzieciach, które przyszły na świat jeszcze wcześniej, a mimo to
przeżyły - przekonywała go, próbując opanować drżenie głosu.
Bogu dzięki, że to kłamstwo. Gdyby poród rzeczywiście zaczął się przed czasem,
odchodziłaby teraz od zmysłów ze strachu o dziecko. Ale ono zamierzało się urodzić w
normalnym czasie, było poza tym wielkie, musi być więc także silne niczym
niedźwiadek. Karl będzie się denerwował jeszcze przez parę godzin, ale z pewnością
zapomni o całym strachu, gdy tylko zobaczy, że dziecko jest zdrowe i całe.
Krzątała się po izbie, skurcze nadchodziły i powoli ustępowały. Pod wieczór bóle
się nasiliły i uznała, że najlepiej będzie się położyć.
Nie bała się wcale. Wiedziała przecież, że będzie bolało.
Wkrótce zauważyła, że oddycha znacznie szybciej, a nawet zaczyna dyszeć.
Pozwoliła, by ciało decydowało o sobie. Poczuła nowe, ostre skurcze w dole brzucha.
I oto pojawiło się dziecko.
Absolutnie cicho i bez wysiłku.
Karl stal przy łóżku i zagryzał wargi do krwi.
Maryjka zauważyła, że nie wygląda na całkiem przytomnego.
Ale gdy maleństwo leżące między jej nogami wydało z siebie głośny wrzask, w
Karla również wstąpiło życie. Chwycił dziecko i stał przerażony, by nie ścisnąć za
mocno. Zrozumiał jednak szybko, że musi pewnie obejmować miotającego się
noworodka. Pępowina zwisała niczym linka, Karl zdołał po dłuższym wysiłku ją prze-
wiązać i odciął tak, jak go wcześniej Maryjka nauczyła.
Wtedy ona poczuła nowy, gwałtowny skurcz. Nadszedł tak nieoczekiwanie, że
krzyknęła głośno, skuliła się i znowu musiała zacząć przeć. Buchnął z niej strumień
jasnoczerwonej krwi.
Karl niepewnie trzymał wrzeszczące maleństwo, poczuł, że pokój zaczyna wokół
niego wirować. Intensywność wydarzeń przerażała go ponad wszelkie wyobrażenie. To
był zupełnie nieznany teren, całkowicie obcy dla młodego mężczyzny.
Maryjka dyszała i jęczała jak nigdy przedtem.
- Zaraz urodzę jeszcze jedno! - wysyczała przez zaciśnięte zęby.
Karl nie pojmował, jakim sposobem może być taka opanowana.
Dziecko w jego objęciach umilkło. W okamgnieniu dostrzegł, że to dziewczynka.
Drobne ciałko napięło się trochę, po czym mała buzia chwyciła własną rączkę i zaczęła z
wysiłkiem ssać.
Kobieta na posłaniu wydała z siebie kolejny, przeciągły krzyk i jeszcze jedno
maleńkie ciałko spoczęło na prześcieradle między jej nogami.
To dziecko nie krzyczało. Ku swemu przerażeniu Karl stwierdził, że Maryjka
bezwładnie opadła na posłanie.
Zemdlała.
Stał jak skamieniały, potem jednak wiedziony jakimś pierwotnym instynktem
położył maleńką dziewczynkę na wilgotnym brzuchu matki, sam zaś złapał drugie z
bliźniąt i zaczął nim potrząsać gorączkowo. To chłopczyk, dużo mniejszy od
siostrzyczki.
Ciało chłopczyka było niebieskosine, wargi prawie czarne. Fakt, że to syn,
napełniał Karla radością mimo całej grozy sytuacji.
Maryjka leżała jak martwa, lecz oddychała wyraźnie i dość miarowo. Zauważył,
że spomiędzy jej nóg sączy się krew. Dziecko poruszyło się nareszcie, leciutko uchyliło
oczka.
Teraz on mi umrze, pomyślał Karl przerażony. Wygląda tak samo jak tamto
cielątko. Ale jakby pod wpływem cudu maleńkie usteczka otworzyły się, piersi dziecka
drgnęły i ze świstem wciągnęły powietrze.
Maleństwo zakwiliło.
Karl stał pochylony nad łóżkiem i tulił do siebie synka. Nie odważył się go
położyć, jedną ręką przeciął pępowinę. I wtedy Maryjka odzyskała przytomność.
Leżała bez ruchu, ale oczy miała otwarte. Uśmiechała się.
- Poradziłeś sobie, Karl.
Te proste słowa napełniły go niesłychaną dumą.
Maryjka drżała na całym ciele, kiedy podniosła się i wstała z łóżka. Sama usunęła
łożysko, wrzuciła do pieca zakrwawione szmaty. Wyjęła czyste prześcieradło i małe
ubranka.
Karl zagotował wody, maleństwa mogły zakosztować pierwszej kąpieli.
Dziewczynka niemal przez cały czas krzyczała, chłopczyk natomiast leżał dziwnie
spokojny. Wkrótce każde dostało swoją pierś i oboje ssali z przejęciem. Maryjka poczuła
dotyk maleńkich usteczek i wzruszenie zalało jej serce.
Udało się.
Najgorsze mają za sobą.
Była zmęczona i oszołomiona, czuła się dziwnie. Cichutkie mlaskanie dzieci
trafiało do jakiegoś miejsca w jej sercu, o którym dotychczas nic nie wiedziała.
Karl był tak wzruszająco przejęty, ani na sekundę nie odchodził od dzieci.
Musiała mu przypomnieć, że trzeba obrządzić owce.
Kiedy została sama, odsunęła kołdrę na bok.
Dokładnie oglądała maleńkie rączki i nóżki. Porównywała, szukała znaków, które
mogłyby ujawnić, kto naprawdę jest ojcem dzieci.
Chłopczyk był nieduży i chudziutki. Wydawało się, że na pleckach ma za dużo
skóry. Dokoła główki sterczało parę kosmyków, równie ciemnych jak włosy matki.
Dziewczynka miała takie same, na dodatek Maryjka stwierdziła, że z buzi mała też jest
do niej podobna. Córeczka była większa, pełniejsza i w ogóle sprawiała wrażenie lepiej
zbudowanej. Gniewne małe oczka mogą przypominać głębokie studnie, kiedy mała
będzie zadowolona. Była zdecydowanie córką swojej matki.
Chłopczyk miał oczka jaśniejsze.
I nieduże uszka.
Jego małżowiny były pozbawione miękkich płatków.
ROZDZIAŁ XIV
Dzieci już prawie wcale nie płakały.
Skończyły pięć tygodni, zima zdążyła im pokazać, w jakim ponurym świecie się
urodziły. Zbliżało się Boże Narodzenie, ale ani Maryjka, ani Karl nie czynili zbyt wiele
przygotowań.
Głód od dawna czaił się za rogiem.
Mała chata tonęła w śniegu.
Sądzono, że może po takim mokrym lecie źródła się wyczerpały, ale nie, Pan na
niebiesiech miał widać wciąż co zrzucać na ludzi. Maryjka myślała o tym z goryczą.
Ona sama była w znakomitej formie. Po porodzie czuła się znacznie lepiej niż
przedtem. Wszystko zagoiło się jak trzeba, nic jej nie dokuczało, zdawała sobie sprawę,
że naprawdę dopisało jej szczęście.
Dzieci jednak słabły z dnia na dzień.
Marja wiedziała, że to z jej winy, w piersiach miała coraz mniej mleka.
Pozwalała im ssać tak, że brodawki zaczynały krwawić. Z początku maleństwa
dawały się oszukać, po kilku dniach jednak dziewczynka wypluwała pustą pierś i wrze-
szczała wniebogłosy. Chłopiec przestawał po prostu ssać i odwracał buzię zrezygnowany,
z żałosną minką.
Aż do tej chwili udawało im się utrzymać dzieci przy życiu, bo dokarmiali je
cieniutką zupą z mąki. One jednak źle znosiły takie pożywienie, dziewczynka i tak była
wciąż głodna, a chłopczyk cierpiał na nieustanną biegunkę.
Karl robił się z dnia na dzień bledszy. W dniu, kiedy wrócił z pustymi rękami od
wuja, którego poszedł prosić o odrobinę mleka dla dzieci, szalał z bezsilnego gniewu.
Maryjka nie była w stanie spojrzeć na bliźnięta, by nie odczuwać paraliżującego lęku.
W końcu Karl zdecydował się sprowadzić Kari i Gjertrud.
Przywiozły ze sobą bańkę mleka, Kari mieszała je z przegotowaną wodą i
dodawała jakichś kropli z buteleczki. Gjertrud miała dla wnuków maleńkie ubranka i
ciepłą, utkaną z najpiękniejszej wełny kołderkę. Na brzegach wyhaftowała śliczne
ptaszki.
- Moje małe robaczki będą miały coś ładnego przed oczkami.
Maryjka zaciskała zęby i myślała, że to pewnie pociecha dla maleństw, które
prawdopodobnie nie zobaczą prawdziwych ptaków pod ciepłym niebem. Kilka razy
zamierzała sama je ochrzcić, bo bała się, że umrą bez sakramentu.
Teraz jednak pod troskliwą opieką obu starszych kobiet dzieci odżyły. Karl też się
uspokoił i mógł nawet wyruszyć do lasu wycinać drzewo, co od dawna zapowiadał. Na
wiosnę zamierzał powiększyć chatę. I nie przyjmował do wiadomości, że dodatkowe
miejsce dla dzieci mogłoby się okazać niepotrzebne.
Kobiety większość czasu spędzały z dziećmi. Maryjka z przyjemnością
stwierdzała, że Kari jest silniejsza i prawie zdrowa, chorobliwy blask oczu zniknął.
- Wyglądasz naprawdę dużo lepiej - uśmiechała się do niej.
- I czuję się dobrze. Odzyskałam spokój - odpowiedziała Kari, spoglądając na
połyskujący naszyjnik Maryjki. Gjertrud ze smutkiem kręciła głową.
- Nie powinnam była sprzedawać tamtej części.
- Gjertrud, co ty! Nie mogłaś przecież wiedzieć! - uspokajała ją Maryjka. - My
same nie wiedziałyśmy. Szkoda tylko, że nie udało ci się go odkupić.
- Jedzenie jest ważniejsze - odparła Kari szorstko. - A jeśli ludzie z Dosen cieszą
się tą ozdobą, to proszę bardzo, niech im służy. Ja czuję się teraz szczęśliwsza.
- A ja wolałabym odzyskać łańcuszek - rzekła Maryjka cicho. - Chciałabym się
przekonać, czy obie części do siebie pasują.
Kari milczała przez jakiś czas, spoglądała to na jedną, to na drugą.
- Jeśli tak się stanie, to proszę, żeby to mógł być podarunek ode mnie dla tej
malutkiej.
Kari trzymała w ramionach dziewczynkę.
Gjertrud spojrzała na Maryjkę z wyrzutem. Najwyższy czas zanieść dzieci do
kościoła! Pytanie tylko, kto je poniesie.
One obie są mi jak matki, myślała Maryjka. Jakie to dziwne, ja, która przez całe
życie tęskniłam za matką, nieoczekiwanie mam dwie. Nie, mam przecież trzy. Maria...
gdyby ona tu była, wszystko ułożyłoby się samo, a tak muszę wybierać.
Pierworodną dziewczynkę powinna zanieść do kościoła matka Karla. Tak
nakazuje obyczaj. Drugie dziecko matka Maryjki. Tymczasem ona urodziła dwoje dzieci
równocześnie.
- Sama zaniosę dzieci do kościoła - oznajmiła w końcu. - A wy obie będziecie
matkami chrzestnymi.
Kari i Gjertrud patrzyły na nią zaskoczone, ale przecież wiedziały, że Maryjka
zawsze znajduje niezwykłe rozwiązania. A im dłużej się nad tą sprawą zastanawiały, tym
lepsza wydawała im się ta niekonwencjonalna propozycja.
- Revelin nie będzie zadowolony. On nie lubi takich pomysłów!
- Niedługo będzie miał inne zmartwienia - warknęła Maryjka cicho.
Kari przestraszyła się.
- Młodej matce nie przystoją takie ostre słowa!
Kari i Gjertrud pobyły kilka dni i zaczęły myśleć o powrocie do domu. Nie
zabrały dość zapasów, by zostać na dłużej. Już i tak miały wyrzuty sumienia, że go-
ścinność Maryjki i Karla poczyniła poważne spustoszenia w ich spiżarni. Obiecały, że
przyślą młodym mąki i chleba. W tym roku jednak fiord nie zamarzał, padające na
zmianę deszcze i śniegi czyniły wszelkie drogi nieprzejezdnymi. Łodzie z trudem
przebijały się przez gęstą od drobnego lodu i śniegu wodę.
Ole nigdzie nie wyprawiał się tej zimy, po raz pierwszy od bardzo dawna jego
łódź zimowała na lądzie. Zaziębił się jesienią i nie podjął jak co roku przed świętami
wyprawy z piwem i innymi towarami. Postarzał się dosłownie z dnia na dzień. Kari
tęskniła do niego.
- A więc spotkamy się przed świętami... Dbaj teraz o siebie i o dzieci, kochana.
Poradzicie sobie, pij tylko dużo tej herbaty, którą ci przygotowałam.
Maryjka kiwała głową, obiecywała. Niesmaczny napój miał sprawić, że pokarm
popłynie jej obficie z obu piersi. Nie miała serca powiedzieć Kari, że od wielu tygodni
pije już napary ziołowe, ale bez rezultatu. Wątpiła, czy ta mieszanka potrafi zdziałać cud.
Młoda kobieta krzywiła się, ale była gotowa spróbować wszystkiego. Lęk przed
zagłodzeniem dzieci na śmierć znacznie w obecności Kari osłabł, ale teraz wracał ze
zdwojoną siłą. Za wszelką cenę muszą zdobyć mleko.
Pewnej niedzieli w grudniu Maryjka zostawiła dzieci pod opieką Karla i
wyruszyła szukać mleka.
Wiedziała, w których gospodarstwach są krowy. Nie chciała chodzić do
najbiedniejszych ani do tych, którzy mają gromadę własnych dzieci. Mimo wszystko
rozumiała, że tam jej odmówią. Czasy nastały naprawdę takie ciężkie, że odrobina mleka
mogła decydować o życiu lub śmierci. A jaka matka zdecyduje się oddać mleko obcym
dzieciom, skoro dla własnych brakuje jedzenia?
Pozostawały tylko cztery gospodarstwa, do których mogła się zwrócić:
Flahammar, Stoi, Dosen oraz plebania.
Dziewczyna kuchenna we Flahammar wlała jej odrobinę drogocennego płynu do
bańki, wyraźnie jednak dała do zrozumienia, że to się nie może powtarzać. Gospodyni na
Stoi skrzywiła się na prośbę, ale kazała nalać mleka, kiedy Maryjka zaproponowała jej
pięknie tkaną krajkę w zamian.
- Dzisiaj ci dam, ale więcej nie przychodź, sami potrzebujemy mleka. Niedługo
święta, mamy wiele gąb do nakarmienia.
Maryjka dziękowała, ale w duchu przeklinała skąpą babę.
Wróciła do domu z mlekiem na dwa, trzy dni. Jeśli się nie skwasi, oczywiście.
Sama też cieszyła się na choćby parę kropel. Tęsknota za Litą objawiała się na różne
sposoby.
Przez kilka dni dzieci chętnie jadły mieszane z wodą mleko. Maryjka spostrzegła,
że nie rzucają się już z takim zapałem na jej piersi. Wiedziała, że jeszcze trochę i żadne
nie wyssie z nich już ani kropli.
Ponownie wyruszyła w drogę.
Tym razem skierowała się do Dosen.
Poprosiła o rozmowę z samym właścicielem.
Był to wielki, barczysty chłop, cuchnęło od niego piwem.
Maryjka przedłożyła mu swoją prośbę.
- Zrobiliście dobry interes z moją matką. Ozdoba, którą wam sprzedała, była
warta o wiele więcej... choć to tylko połowa naszyjnika. Może więc moglibyście mi
dawać trochę mleka, powiedzmy raz na tydzień? Moje dzieci pomrą z głodu...
Roześmiał jej się w twarz.
- Ty bezczelna babo! Twoja matka dostała sowitą zapłatę za ten zniszczony
naszyjnik. Kupiłem go od niej, bo winien byłem przysługę Karlowi Oppdal. Ale teraz
jesteśmy kwita, radźcie sobie sami! Tej zimy wielu będzie miało podobne interesy jak ty.
Nie mogę pomagać wszystkim! Nie mogę pozwolić, by codziennie przychodziły tu jakieś
matki głodujących dzieci!
Maryjka nie mogła zrozumieć, że kuzynka tego człowieka tak dobrze kiedyś o
nim mówiła. Zresztą ciekawe, czy ta dziewczyna jeszcze tu jest. Nie miała odwagi za-
pytać, później jakoś się dowie.
Wstała z uniesioną głową. Zarzuciła chustkę na ramiona takim wyniosłym
ruchem, jakby chciała mu pokazać, że nie jest pokorną żebraczką.
- Zaczekaj! Co ty tam masz? To znaczy na szyi... Maryjka przesunęła dłonią,
stwierdziła, że łańcuszek wysunął się spod bluzki.
A więc karczmarz chciałby go mieć!
- Czy to nie... A to przeklęta baba! Sprzedała mi tylko kawałek naszyjnika!
- To prawda. Druga część należy do mnie.
- Jakim sposobem zdobyłaś tę ozdobę czarownicy? - syknął groźnie.
Oczy płonęły mu wcale nie z nadmiaru wypitego piwa.
- Czarownicy?
- No tak, starej Anny. Anny, która umarła w więziennej piwnicy wieczorem, choć
następnego dnia miała zostać ścięta. Nie słyszałaś tej starej historii?
- Nie. Opowiedz!
Maryjka z podniecenia nie mogła oddychać. Karczmarz widział, co się z nią
dzieje.
- Opowiem, jeśli obiecasz, że sprzedasz mi swoją część.
- Nie! To moje! Wszystko, co mam po...
Nie dokończyła zdania, lepiej przemilczeć, po kim ma tę ozdobę. Na wypadek,
gdyby historia, którą zna gospodarz, ujawniała zbyt wiele.
- Bardzo bym chciał wiedzieć, skąd ty to masz. Bardzo... ale domyślam się, że mi
tego nie powiesz!
W jego oczach dostrzegała teraz respekt. To dodawało Maryjce odwagi. Wróciła
do izby i usiadła nieproszona.
- Opowiedz, gospodarzu!
- A sprzedasz naszyjnik? - Tak.
Szeroki uśmiech rozjaśnił jego okrągłą twarz. Usiadł wygodnie na stołku i ręce
splótł na brzuchu.
Była to zupełnie niewiarygodna historia.
O czarownicy Annie, która jakieś czterdzieści lat temu została skazana na ścięcie.
O pastorze, który wyłudził od czarownicy jej skarb. Ludzie odnaleźli część skarbu ukrytą
pod kamieniami, wkrótce jednak zaczęły się rozchodzić pogłoski o srebrnych monetach i
jakimś niezwykłym naszyjniku. Powiadano, że to właśnie ów naszyjnik dawał wiedźmie
jej wyjątkową siłę. Plotki rozchodziły się z Jostedalen, gdzie znajdował się dom Anny,
podawano je sobie z ust do ust. W końcu historia została tak zmieniona, że trudno ją było
rozpoznać. Czarownicę zresztą też. Naszyjnik jednak był opisywany nadzwyczaj
dokładnie, karczmarz nie miał najmniejszego problemu z rozpoznaniem go, kiedy
Gjertrud przyniosła kawałek w brudnym gałganku.
- Ja bardzo lubię takie stare mistyczne historie - powiedział, pochylając się nad
stołem ku Maryjce. - Lubię czarownice, magię, czarne sztuczki i wszelkie takie taje-
mnice. Może i my moglibyśmy mieć jakąś wspólną tajemnicę, Marjo Oppdal?
Oblizywał się obleśnie, z obrzydzeniem zauważyła, że jego wzrok ślizga się po
niej... Wstała. Popatrzyła na niego z góry.
- Kim była ta czarownica? - zapytała zdecydowanie. Gospodarz zwlekał, chciał
się z nią drażnić.
W końcu jednak powiedział:
- To Anna z Jostedalen. Anna Lundestad. Urodzona pod koniec szesnastego
wieku. Była stara jak nieszczęście, kiedy ją nareszcie dopadli. Ale i tak zdołała umknąć i
psom, i pościgowi, choć szło za nią mnóstwo chłopa. Uciekła aż do naszej parafii, ale tu
nastał na nią koniec. Szkoda tylko, że uniknęła katowskiego topora! To by było naprawdę
wielkie wydarzenie, ludzie opowiadaliby sobie o tym przez dziesiątki lat. Wielu miało z
nią porachunki, ale ja już tego nie pamiętam, to się działo w latach sześćdziesiątych
zeszłego wieku...
- Czy ona miała dzieci? - zapytała Maryjka szeptem.
- Nie wiem. A zresztą, chyba tak, słyszałem, że miała rodzinę. Kiedyś była
mężatką, ale mąż wcześnie umarł. Mieli jedno dziecko... Ono podobno zaginęło. Ludzie
gadali, że orzeł je porwał, w każdym razie przepadło. Wiedźma nie miała dziedzica -
zakończył karczmarz.
Podobało mu się, że Marja nie może oderwać oczu od jego ust i że całą sobą
okazuje, jak bardzo jest zainteresowana tą historią.
- Widzę, że ty też lubisz takie stare opowieści. Chyba jesteśmy z tej samej gliny,
ty i ja...
Wstał i podszedł do niej. Maryjka nie ruszyła się z miejsca, ale bez słów ostrzegła
go, by się nie zbliżał.
- Nie zapominaj, że obiecałaś mi oddać naszyjnik! Nie należysz chyba do takich,
które cofają dane słowo, Marjo Oppdal?
Patrzył na nią wąskimi jak szparki oczyma.
- Nie. Ja dotrzymuję słowa. Ale nigdy nie obiecywałam, że oddam naszyjnik. I
nigdy się też nie dowiesz, skąd go mam.
Mężczyzna uśmiechał się.
- Jak powiedziałem, lubię tajemnice - szepnął.
- Bardzo dobrze. W takim razie sprzedam ci naszyjnik za jedną z twoich krów.
Chłop roześmiał się znowu tym swoim szyderczym śmiechem, który sprawiał, że
Maryjka zaczynała się źle czuć.
- Za krowę? Co ty sobie myślisz, głupia babo! Nie wyobrażasz sobie chyba, że
dam ci krowę za kawałek mosiądzu?
- Dasz! Bo podzielony naszyjnik ściągnie na ciebie nieszczęście. Jeśli
zdobędziesz obie części, jego siła będzie wspierać ciebie, a nie mnie.
- Zdawało mi się, że nic nie wiesz o tym naszyjniku - wtrącił podejrzliwie.
Maryjka przywołała na pomoc całą swoją sztukę aktorską, dramatycznym gestem
odrzuciła w tył piękne włosy i patrzyła mu prosto w oczy. Podeszła bardzo blisko i
powiedziała cicho:
- Wiem więcej, niż możesz przypuszczać, gospodarzu. Może nawet opłaci ci się
żyć ze mną w przyjaźni...
Karczmarz z przerażeniem stwierdził, że widzi oto pośrodku własnej izby jedną z
czarownic, o jakich dotychczas tylko śnił nocami. Wyczuwał niezwykłą siłę tej kobiety,
kiedy szła ku niemu. Patrzył jak zahipnotyzowany, nietrudno było uwierzyć w jej słowa.
- W porządku - bąknął pod nosem. - Dostaniesz krowę, ale pod warunkiem, że
sam zdejmę tę ozdobę z twojej szyi.
Zgodziła się na to. Cóż to ma za znaczenie, naszyjnik był zniszczony i nic nie
znaczący w porównaniu z tym dziedzictwem po matce, jakie zamierzała odzyskać, kiedy
dokona już rozrachunku z pastorem. Natomiast informacje, jakie zdobyła od karczmarza,
mają większe znaczenie, niż ozdoba kiedykolwiek miała również dla Kari. Maryjka
cieszyła się, że przekaże jej rozwiązanie zagadki.
Karczmarz mocował się z zapięciem, które zaplątało się we włosy Maryjki.
Łaskotał ją w kark, ale nie powiedziała ani słowa. Nawet wówczas, kiedy z obrzydze-
niem poczuła jego wilgotne wargi na swojej skórze. Zanim zdążyła się odwrócić, by
wymierzyć mu policzek, odskoczył z naszyjnikiem w ręce.
- Zegnaj, Marjo Oppdal. I dbaj dobrze o krowę. Maryjka wyszła bez słowa
pożegnania.
Matka Karla też wiedziała co nieco o dawnych sprawach i mogła uzupełnić
opowiadanie karczmarza. Wkrótce Maryjka miała już pełny obraz. Teraz, kiedy poznała
tę fantastyczną historię, brakowało jej ozdoby. Ale jedno spojrzenie na syte i zadowolone
dzieci sprawiało, że przestawała żałować. Dzieci rosły jak na drożdżach, z każdym dniem
stawały się większe. Krowa dawała pod dostatkiem pysznego mleka, pół wiadra dziennie.
Wystarczało dla dzieci i do kaszy, od czasu do czasu Maryjka ubijała też osełkę masła.
Nigdy bowiem nie dawała maleństwom śmietany, wiedziała, że to by im zaszkodziło. Na
początku podawała im mleko przez zwinięty w rulon gałganek, który wciąż musiała
zanurzać w kubku z mlekiem. W ten sposób karmiła dzieci do syta. Z czasem zaczęła
podawać im po kilka kropli na łyżce. Dziewczynka natychmiast pojęła, jak szybko dzięki
temu pożywny napój spływa do buzi, i piła bez kłopotu. Chłopczyk natomiast krztusił się
i kaszlał, robił się wtedy siny. Zresztą ze szmatki też ssał z trudem. Maryjka kręciła
smutno głową, patrząc na to dziecko, które spoglądało na nią, jakby przerażone, że
znowu zacznie je karmić łyżką.
- Czy ty nie rozumiesz, co jest dla ciebie dobre? - wzdychała. Mała córeczka też
zdawała się ze zdumieniem kręcić główką i Maryjka musiała się śmiać. Każde z dzieci
miało swój charakter. Toż to już prawdziwi ludzie!
Kari przeżyje swój wielki dzień, kiedy weźmie dzieci na ręce i zaniesie je do
kościoła. Nie mówiąc już o tym, jak się ucieszy, kiedy Maryjka opowie jej tę najbardziej
tajemniczą historię jej życia.
Stanie się to w trzeci dzień świąt Bożego Narodzenia.
Tego dnia wiele dzieci będzie ochrzczonych.
Pastor Revelin zadba pewnie, by bliźnięta Oppdalów jako ostatnie dotarły przed
ołtarz Pana. Dla Maryjki nie miało to jednak znaczenia.
Dokładnie w tym momencie, kiedy Karl wsiadał do łodzi, by wyruszyć po matkę
Maryjki, Ole Seiderstad zasłonił ostrożnie twarz swojej ukochanej.
Gjertrud szeptała coś cichutko, pewnie modlitwy za zmarłych.
Wszystko stało się tak nagle.
Po południu Kari położyła się, żeby trochę odpocząć.
W jakiś czas potem wezwała oboje do siebie i powiedziała po prostu:
- Za chwilę umrę.
Zaczęli protestować, spoglądali na siebie wystraszeni, nie wiedzieli, co począć.
Kari nie wyglądała na chorą, czoło nie było gorące, oczy nie błyszczały.
- Czuję, że nadchodzi mój koniec. Czuję się... taka lekka, niemal radosna. Smutno
mi tylko, że muszę was opuścić. Proszę was, nie płaczcie!
Starali się więc uśmiechać do niej.
Kari pożegnała się z obojgiem. Wydała dyspozycje, jak chce być pochowana.
Powiedziała Gjertrud, że wszystko, co posiadała, powinna dostać Maryjka, prosiła, by
Ole załatwił u pastora pozwolenie na grób koło kościoła, jeśli to możliwe.
- Jak najbliżej fiordu - mówiła z uśmiechem. Potem uśmiech zbladł, na twarzy
Kari pojawił się wyraz bólu.
- Dzieci Maryjki... już ich nie zobaczę. W każdym razie na tym świecie. Musicie
im o mnie opowiedzieć - wyszeptała.
Ole wiedział, że największy ból sprawiała Kari bezdzietność. On sam nie cierpiał
na myśl o tym, że jego śmierć będzie też końcem rodu, ale ona pragnęła potomstwa.
Wkrótce Kari odpłynęła w pustkę, choć dwoje jej przyjaciół nie chciało przyjąć
do wiadomości, że to już koniec.
Nie wierzyli, dopóki nie rozległ się znowu ów dziwny, dziecięcy głosik, który już
kiedyś słyszeli... wówczas w rozpaczliwym krzyku.
Teraz docierało do nich coś, co przypominało raczej radosne gaworzenie.
Gjertrud żegnała się. Ole nie wiedział, co robić, siedział po prostu i ściskał
pokrytą zmarszczkami dłoń, która tylekroć głaskała go po włosach.
- Mama... mama... Mama Anna!
Słyszeli jedynie szept, ale słowa brzmiały bardzo wyraźnie.
Kari raz jeszcze utkwiła wzrok w dwojgu siedzących przy łóżku ludziach.
- Widziałam ją... mamę... ona na mnie czeka, wciąż mnie szukała... idę do niej.
Zamrugała parę razy, nie uroniła ani jednej łzy. I po chwili zgasła.
Ole nie potrafił płakać. Najchętniej uciekłby teraz na brzeg, do łodzi, Gjertrud
natomiast padła na kolana przy łóżku i szlochała. Ta na ogół taka spokojna osoba teraz
nie potrafiła się opanować. Ole z trudem przełykał ślinę, on również ukląkł przy łóżku,
objął ramionami obie kobiety, poczuł, że Kari jest już całkiem zimna.
- Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego i naznaczam cię tym
krzyżem na znak zjednoczenia...
Maryjce nie podobało się określenie „grzeszny synu człowieczy”, uznała jednak,
że lepiej nic nie mówić. Dzieci powinny być przecież ochrzczone.
Podawała je stara matka Karla. Chłopiec otrzymał imię Karl Martin po swoim
ojcu i dziadku. Dziewczynkę zgodnie z życzeniem Maryjki nazwano Kari Amelia. Dzięki
temu pamięć po Kari będzie nadal żyć, Amelia zaś to ładne imię, przyjemnie je
wymawiać. Maryjce przywodziło ono na myśl miód i wschód słońca, i wszystko, co
piękne.
Widok Karla wracającego do domu samotnie w pustej łodzi był dla niej bolesnym
ciosem. Na wieść o śmierci Kari coś w niej pękło.
Rozpaczała i robiła sobie wyrzuty, że nie było jej przy łożu konającej staruszki.
Cierpiała też bardzo, że nie mogła jej opowiedzieć historii naszyjnika. Opowiedziała za
to Olemu.
On też przyjechał na chrzciny, ubrany na czarno, dziwnie mały, z siwą brodą. Ze
zdumieniem słuchał jej relacji, na koniec złożył dłonie i zamknął oczy. Nigdy przedtem
nie przeżył takiego religijnego uniesienia.
- Ona ją odnalazła, Maryjko. Nie skonała nie wiedząc, kim jest. Zobaczyła
matkę... - Ole popatrzył na Maryjkę, jakby prosił o wybaczenie. - Ktoś na nią czekał... po
tamtej stronie.
Brzmiało to tak, jakby zapewniał, że Ziemia jest okrągła...
Maryjka pojmowała, że Ole nie umie sobie poradzić z przekonaniami, na których
opierał całe swoje życie, że teraz się to wszystko rozsypuje. Chciała go pocieszać, tłu-
maczyć, próbowała budować pomost pomiędzy wiarą a zwątpieniem Olego. I dopiero w
tym momencie uświadomiła sobie, jaki on naprawdę jest zmęczony. Jaki stary.
Wiedziała, że i on wkrótce podąży w ślad za swoją Kari. To dlatego nie płakał na
pogrzebie. Ale dzisiaj, w tym radosnym dniu, stoi przed nią z pochyloną głową, prze-
słania ręką oczy.
Dziecko w jego ramionach machało rączkami i chwyciło miękką brodę.
Pociągnęło mocno.
Uniósł małą dziewczynkę do swojej twarzy.
Maryjka nie słyszała żadnego dźwięku, widziała jednak, że Ole wymawia szeptem
imię maleństwa.
Fala wzruszenia podeszła jej do gardła, ledwie była w stanie oddychać. Żałowała,
że nie powiedziała mu tego wcześniej, miała przecież tyle okazji. Ole... Czy on wie, ile
dla niej zawsze znaczył?
Nie mogła teraz odszukać jego wzroku.
- Jaki on podobny do ojca! - zawołała gospodyni z Hov, kiedy wynieśli dzieci z
kościoła. Odsunęła nieco okrycie ze skóry, w które maleństwa były poowijane, i
napotkała gniewne spojrzenie niebieskich oczu.
Maryjka potwierdziła skinieniem, a Karl napuszył się niczym kogut.
Revelin zamknął czarną księgę i zgasił świece na ołtarzu. Stał na schodach pod
wysokim portalem i wpatrywał się w swoje owieczki rozproszone po cmentarzu wokół
kościoła.
Pod pachą niósł dary od rodziców chrzczonych dzisiaj dzieci. Jeden z darów to
farbowana na niebiesko wełna od Maryjki. Na krótką chwilkę młoda matka spojrzała w
bezbarwne oczy proboszcza. On wolno skubał włóczkę palcami, rozciągał nić. Źle
uprzędziona... Podszedł do Oppdalów.
Maryjka nie spuszczała z niego oczu, ale on także nie odwrócił wzroku. Krzywy
uśmiech trwał jak przylepiony do warg i Maryjka przysięgła sobie, że kiedyś go stamtąd
zetrze własną krwią pastora.
- Strzeż się, Marja Mariasdatter - powiedział cicho Revelin, wyciągając chudy
palec w stronę zawiniątka, które trzymała w objęciach. Gwałtownie przytuliła do siebie
dziecko, jakby pastor był zarażony. - Płynie w tobie zła krew, Marja Mariasdatter. Strzeż
się tedy, bym nie musiał wypełnić mego pasterskiego obowiązku wobec tych owieczek
Pana... Ty znasz moją władzę, kobieto!
Przyciskała dziecko do piersi, ale nie czuła strachu. O ile dobrze zrozumiała,
pastor groził, że odbierze jej dzieci. Był jakiś żar w jego bezkrwistej twarzy, który
sprawiał, że Maryjka wysoko uniosła głowę, choć tamten mówił o swojej władzy.
- Chodzi o to, że twoją władzę, pastorze, już poznałam - syknęła. - Ty natomiast
nie znasz mojej...