MAY GRETHE LERUM
SREBRNE ZWIERCIADŁO
ROZDZIAŁ I
Lyster, 8 września 1756
Reina przełykała raz po raz ślinę, ale to okropne zwierzę podchodziło coraz wyżej do
gardła, chyba chciało ją udławić, kosmate i napęczniałe.
Myślała, że będzie płakać, krzyczeć i wyć albo po prostu ucieknie, żeby ukryć twarz w
spódnicy matki. Płakali wiele, wszyscy, Reina miała jednak wrażenie, że łzy zasychają jej w
żołądku jak szare bryłki błota.
To z tych bryłek błota wychodziło owo kosmate zwierzę i teraz pełzło w górę do
gardła.
Widziała jak przez mgłę ludzi zebranych przy lśniącym stole, na którym Marja tyle
razy stawiała najwymyślniejsze dania. Dzisiaj żadna kucharka z Kopenhagi nie hałasowała
miedzianymi rondlami i garnkami w wielkiej kuchni. Dzisiaj tylko służące z Vildegârd
nagotowały pełne garnki kaszy, podawanej z tłustą śmietaną. Roznoszono też piwo i świeże
mleko, bo zwierzęta wróciły już z górskich pastwisk i szałasy pasterskie jak każdej jesieni
oddano we władanie różnych podziemnych istot.
Dziewczynka rozglądała się i patrzyła, szukała twarzy, w której mogłaby wyczytać coś
więcej.
Ale wszystkie oblicza zlewały się w jedno, w pobliżu siedziała Helena, ukryła swoje
rude włosy pod czepkiem mężatki, obok niej Ingalill, ubrana w coś połyskliwego,
ciemnozielonego. Bendik położył ręce na kolanach i tak pochylił głowę, że podbródek opierał
się na białej, usztywnionej koszuli.
Widziała też bliźniaki, jak się kręcą, na pogrzebie stali nieco wyżej niż ona, teraz
jednak próbowali się schować za chińskim abażurem dużej lampy w rogu salonu, docierały
stamtąd nieprzystojne chichoty i śmiechy. Karl Martin, który był jej ciotecznym wujem i
synem Marji, wyszedł dzisiaj ze swojej malej chatki w Oppdal. Twarz miał szarą niczym
zmoczony papier, ale siedział wyprostowany i przyglądał się zgromadzeniu przenikliwym
wzrokiem.
Przyszedł też pisarz. I pastor Cimber, rzecz jasna. Stał przy drzwiach i wychylał jeden
kufel piwa za drugim, rozmawiał z nowym dzwonnikiem nazwiskiem Christen Andersen
Berg. Reina mogła wiele wyczytać w młodej twarzy dzwonnika, ale nie było to nic
interesującego.
Był też major zarządzający oddziałem w Karlsgârd. Srebrne epolety lśniły niczym
ozdobne dekoracje. Dziewczynka dostrzegła też właściciela dużego majątku z Kaupanger,
kilku lensmanów ze wsi położonych dalej nad fiordem. Słyszała, o czym dyskutowali: kto
teraz zostanie lensmanem w Lyster? Po zamordowaniu Marji gospodarz Storlendet siedział
pod kluczem, i to nie w piwnicy starego lensmana, ale w domu dla umysłowo chorych.
Pastor Cimber chrząknął, spojrzał z lękiem w stronę proboszcza i otworzył usta:
- Chciałbym was prosić, drodzy przyjaciele, byśmy odśpiewali psalm. Psalm na
pocieszenie i dla podniesienia na duchu w tym okrutnym czasie.
Szmer rozmów ucichł. Ludzie zaczęli śpiewać i nagle ponad wszystkimi
zachrypniętymi głosami uniósł się jasny i piękny śpiew. Początkowo Reina myślała, że to
Emmi, wiedziała bowiem, że ma wysoki i silny głos. Ale ten śpiew nie mógł wydobywać się z
gardła tak drobnej istoty jak Emmi. Wznosił się aż do sufitu, silny i czysty niczym wzburzony
strumień na wiosnę albo jak krzyk żurawi lecących kluczem na południe.
Reina omal nie przestała śpiewać. Ostrożnie odwróciła głowę, ale nic nie widziała
ponad głowami dorosłych, którzy zdawali się wyrastać wprost z nakrytego obrusem stołu i
siedzieli podzieleni na dwoje, poruszając ustami.
Poczuła się źle.
Szturchnęła w bok swego brata Benjamina, który natychmiast zrozumiał, o co chodzi.
- Chodź, mała, wyprowadzę cię na dwór. Nie wyglądasz za dobrze...
Benjamin miał dwanaście lat, prawie mężczyzna. Oparła się o niego, czuła, że szum w
głowie narasta. Nie kontrolowała, gdzie stawia stopy, ale Benjamin był od niej znacznie
wyższy i trzy lata starszy, żywiła głębokie zaufanie, że on jej pomoże.
Nie zatrzymała się, dopóki chłodne wrześniowe powietrze nie owionęło jej twarzy, ale
nawet wtedy miała problemy z oddychaniem. Benjamin przestraszył się nie na żarty.
- Co się stało, Reina? Czy mam zawołać mamę? Reina? Reina...
Odpływała od niego, wiedziała, że wkrótce ciasny ciemny korytarz zamknie się nad
nią, a głos Benjamina rozpłynie się. Chciała mu tylko powiedzieć, że to nic groźnego, że już
przedtem coś takiego przeżywała, że jutro obudzi się znowu rześka i zdrowa.
Ale nie zdążyła.
A kiedy w końcu otworzyła oczy, była zmęczona i miała sucho w ustach. Leżała w
łóżku, zaciskała zęby na trzonku drewnianej łyżki.
Wieczór zapadł szybko, teraz, około święta Marii, ciemności nadchodziły co dzień
wcześniej. Na szczęście pogoda mimo jesieni była ładna i niezbyt chłodna. Ale zimne
powietrze ciągnęło od gór, a rano na łąkach w dolinie i na zboczach leżał szron.
Pozostały jeszcze blisko dwa tygodnie do jesiennego zrównania dnia z nocą, ale lato
było definitywnie skończone. Dla Emmi także życie się zatrzymało. Diana znalazła ją
kompletnie pijaną na podłodze niebieskiej łazienki, Emmi próbowała podciąć sobie żyły
brzytwą Remmermanna. Na szczęście rękę miała zbyt niepewną, przecięła skórę i mięsień
lewej ręki, ale gruba żyła została nienaruszona.
Diana nie krzyczała, zacisnęła na ramieniu kobiety jedwabny sznur od zasłon i
zaciągnęła ją do swojego pokoju. Potem umyła podłogę i ściany zimną wodą, w końcu
zamknęła się razem ze swoją bladą przyjaciółką.
- Nikomu nie mów - mamrotała Emmi tej nocy. - Nigdy o tym nie wspomnij ani
słowem, nie zniosłabym...
- Martwię się o Reinę - powiedziała Johanna cicho. Ravi siedział w nogach jej łóżka i
delikatnie gładził przez kołdrę biodro żony. - Ona chyba nie jest chora?
Spojrzał na nią. Dziwne, jak ona niczego nie widzi. Nie chce widzieć.
- Nie, nie sądzę. Zjadła sporo mlecznej zupy i owsianych podpłomyków. Zjadłaby
nawet więcej, ale nie chcieliśmy jej na to pozwolić.
- Czy teraz śpi?
- Tak, teraz śpi. Będzie spać długo. Jutro powinna odpoczywać, dopóki sama się nie
obudzi. Wtedy wszystko będzie dobrze.
Johanna patrzyła na niego, szukała w jego twarzy nadziei. Słowa tej nadziei nie
dawały. Nie chciała zaś pytać, miała wrażenie, że on powie coś, co zabrzmi jak wyrok
śmierci. Długie rozmowy na temat przyszłości Reiny odbywały się między nimi często od
narodzin córki. Johanna pamiętała wszystkie, choć najchętniej zapomniałaby prawdę, jaką
Ravi starał się jej przekazać. Były dni, że jej się to udawało. Teraz znowu wszystko się w niej
otworzyło i niepokój wypełnił serce, i bała się tak samo, jak wówczas, kiedy po raz pierwszy
rozmawiali o tej sprawie.
Reina jest... niezwykła. Johanna wstydziła się, że ten fakt wywołuje w niej tyle
przerażenia, raz po raz próbowała szukać ratunku we wzroku męża, oceniała go znowu,
utwierdzała się w przekonaniu, że gdyby musiała, jeszcze raz wybrałaby to samo życie.
Wybrałaby jego, nie zamieniłaby go na żadnego innego.
Jak zwykle to wystarczyło, by uciszyć spłoszone ptaki w jej piersi.
Ale dzisiejszej nocy ptaki tłukły skrzydłami bardzo mocno i Johanna nie wiedziała,
jak je uspokoić.
- To... nie jest choroba - powiedziała dzielnie. Ravi uśmiechnął się czule.
- Nie, to nie jest choroba.
- Ale... ona traci przytomność! Ravi przestał gładzić miarowo jej ciało, odnalazł pod
kołdrą rękę żony. Bawił się jej palcami, dotykał ciężkiego pierścionka, który w końcu zdołał
jej kupić za własne pieniądze.
- Ty wiesz, Johanno, że ja żyłem z tym bardzo długo. To nie jest takie straszne...
Zwłaszcza teraz. Dzięki tobie.
Johanna złagodniała, uśmiechnęła się do męża. Wyciągnęła się na szerokim łóżku i
była zadowolona, że Ravi nie podziela jej zaniepokojenia. Więc widocznie z Reiną nie jest
tak źle. Gdyby było źle, Ravi by o tym wiedział.
- Mamy najlepsze dzieci na świecie. Najpiękniejsze na świecie! I najzdolniejsze,
prawda?
Wślizgnął się do niej pod kołdrę, w jego smutnych oczach pojawił się błysk życia.
- Oczywiście, że mamy wspaniałe dzieci. One sprawią, że będziemy żyć nadal, Marja
będzie żyć nadal!
Johanna przymknęła oczy i opasała go ramionami. Leżał na niej ciężko, ogrzewał ją,
zamykał w małym i ciasnym pomieszczeniu, z którego jednak nie pragnęła się wyrwać.
Szok, spowodowany gwałtowną śmiercią babki, powoli zaczynał ustępować. Minęło
nie więcej niż tydzień, ale wydawało się, jakby to trwało nieskończenie długo. Tyle się potem
wydarzyło. Thomas Dalseyri został lensmanem. Pastor Cimber wyraźnie spokorniał, Magnus
ze Storlendet jest w domu dla umysłowo chorych, spędzi tam resztę życia. Posłano po jego
brata do Christianii, miał zostać opiekunem małego Arilla, jeśli naturalnie chłopiec
wyzdrowieje. Jeśli nie, to brat przejmie ogromny spadek. Chociaż krewni pierwszej żony Ma-
gnusa już się ustawiają w kolejce.
Bendik zaangażował adwokata, uważał, że Karlsgârd jest już jakby odzyskane. Skoro
Storlendet dostał dwór jedynie na podstawie podejrzenia o morderstwo, to oni muszą go
odzyskać w sytuacji, gdy krwawa zemsta jest udowodnionym faktem.
Johanna uświadomiła sobie, że te wszystkie myśli uspokajają jej umysł, że gwałtowna
śmierć babki zaczyna mimo wszystko wydawać się ogniwem w łańcuchu wydarzeń, że jest w
tym jakaś logika, której ludzie nie są w stanie pojąć.
Ravi wiedział, że Johanna lubi, by ją kochał w czasie, kiedy zmartwienia czynią jej
ciało obolałym i wrażliwym. Znał ją, zdążył się dowiedzieć, że może jej w takiej chwili dać
coś ważnego: spokój ducha, ukojenie dla przepełnionego zmartwieniami serca Johanny.
Jego ręce były czułe i delikatne, głaskały ją i pieściły, Johanna leżała na plecach
wciśnięta w materac, Ravi wolno zdejmował z niej nocną koszulę i długie majtki z cienkiej
bawełny, które ostatnio zaczęła nosić. To pomysł Marji, jedna z pozostałości po jej
eleganckich zwyczajach.
Ravi dotykał wargami jej brzucha, łaskotał ją w miejscu, gdzie pępek rysował się
ciemną plamą na tle odkrytej, miękkiej skóry. Podtrzymywał rękami jej biodra, mocno i
zarazem delikatnie. Nie zwracał uwagi na krótkie dreszcze, które zawsze przenikały ciało
Johanny akurat w chwili, kiedy pochylał się nad nią i chciał ją pocałować.
Stłumił szum w swojej głowie, chciał, by pożądanie narastało w nim miarowo i
spokojnie. Nie powinien dać się ponieść ani oślepić własnej wzburzonej krwi. Powinien ją
kochać, czuwać nad nią. Dopiero kiedy ona nie będzie już w stanie dostrzec głębokich
zmarszczek na jego czole, może poddać się gorącemu strumieniowi, już teraz rozkoszował się
oczekiwaniem.
Twarz Johanny wygładziła się. Zaraz, za chwilę, rumieniec obejmie jej szyję i piersi,
Ravi przywoływał go z uśmiechem, coraz mocniej przytulał żonę.
Wiedział, że tym razem Johanna nie będzie w stanie mu się przeciwstawić. Tym razem
mógł pokonać wszystkie przeszkody, otworzyć zawory. Nie było inaczej niż poprzednio,
ukrył twarz między jej miękkimi piersiami i trwał tak jeszcze bardzo długo.
Różowe brodawki pociemnieją, staną się prawie brunatne. Miękki brzuch będzie duży,
skóra na nim napięta, życie Johanny zacznie się toczyć szybciej, a kiedy spojrzy na niego i
będzie chciała opowiedzieć mu o swoich lękach, on zrobi wszystko by ją uspokoić.
Wtedy Johanna odezwała się:
- Ravi, wspomniałeś niedawno o czymś, co mnie trochę zastanowiło. Powiedziałeś...
powiedziałeś, że chciałbyś, abyśmy mieli więcej dzieci.
Ravi leżał bez ruchu, miał nadzieję, że ona przyjmuje gwałtowne bicie jego serca jako
następstwo miłosnego aktu.
- Tak... bardzo bym chciał. Nie wiem dlaczego. Reina niedługo będzie dorosła...
Johanna bawiła się półdługimi, czarnymi włosami męża. Wciąż nie było w nich ani
śladu siwizny, co ją prawie zdumiewało.
- Boisz się, że niedługo ona przestanie nas potrzebować?
Kiwnął głową niepewnie. Tak chyba będzie. Pierś Johanny poruszała się przy jego
policzku. Kobieta odetchnęła wolno i głęboko.
- Jeśli jest tak... jeśli bardzo chcesz... to ja się nad tym zastanowię, najdroższy. Ale ja
niedługo będę stara...
Uniósł głowę, wspierając się na łokciach.
- Masz dopiero trzydzieści cztery lata! Mogłabyś rodzić dzieci jeszcze co najmniej
przez dziesięć lat, Johanno! Nie gadaj byle czego!
Johanna znowu westchnęła, zamknęła oczy, by uniknąć jego spojrzenia.
- Boję się - przyznała. - Nie jestem pewna, czy podołam... żeby się lękać o jeszcze
jedno...
Położył się teraz obok niej, nagle pojawił się między nimi dystans. Ona jednak
przesunęła delikatną dłonią po jego piersi, po chwili przytuliła się do jego spoconego ciała.
- Może jeszcze jedna córeczka - wymamrotała cicho Johanna. - Istota, którą
moglibyśmy nazwać Marja...
- Nie - odparł zachrypniętym głosem. - Nie niedobre imię.
- Ach, tak? Dlaczego nie?
Ravi odwrócił się, znowu był blisko niej. Jego ręce odnalazły jej twarz, gładził ją w
ciemnościach.
- Nie, nic złego nie miałem na myśli. Oczywiście, może mieć na imię Marja, jeśli
chcesz. Ale jedno chcę ci powiedzieć: jeśli to będzie syn, będzie miał na imię Johannes!
W jego słowach brzmiała wesołość, to zabawa, nie zobowiązujące marzenie. Johanna
leżała spokojnie i całowała go.
- No to postanowione - powiedziała po chwili.
Leżała tak i obejmowała go, dopóki nie zasnął. Wtedy wysunęła palce z jego włosów i
podłożyła miękką poduszkę pod policzek męża. Noc była taka spokojna. Mieli za sobą długi
dzień. Długi i smutny.
Mimo to czuła, że ta cisza dobrze jej robi, że obraz babki wciąż trwa za
przymkniętymi powiekami i ogrzewa ją.
Nie zamazywało już tego obrazu przerażenie, jakie przeżyła w altanie, ani dławiące
uczucie, którego doznała, kiedy wsunęła palce głęboko w martwe ciało Marji i szukała
srebrnej kuli.
Johanna wiedziała z całą pewnością: Marja odnalazła spokój.
A Ravi niech sobie marzy w spokoju, ma do tego prawo.
O małym zielonym słoiczku w szafie z lekarstwami nie musi wiedzieć.
Reinę obudziły ciche kroki i szepty. Był wczesny ranek. Służące przygotowywały się
do obrządku. Reina bardzo lubiła te codzienne odgłosy, które zawsze do niej docierały, jeśli
tylko obudziła się zbyt wcześnie i zatęskniła za tamtym czasem, kiedy sypiali razem z Benja-
minem w dużej izbie. Teraz dostała własną izdebkę. Po drugiej stronie ściany śpią mama i
tata. Ale w ciche, długie noce, zdarzało się Reinie myśleć, że ich nie ma, że noc pochłonęła
cały świat i nic poza jej izdebką nie istnieje. Sztywna z przerażenia leżała w pościeli, nie mia-
ła odwagi wybiec za drzwi, ponieważ lękała się, że jej obawy zostaną potwierdzone.
Wolała się skulić i nie myśleć o niczym. Leżeć cichuteńko niczym mysz, aż do
nadejścia ranka i wsłuchiwać się w bicie własnego serca. Zazwyczaj mrugała oczyma, kiedy
budziła ją uśmiechnięta mama, nie zdająca sobie sprawy, jakie to strachy dręczyły córkę w
nocy. W świetle dnia wszystko bladło, Reina znowu była małą dziewczynką.
Dzisiejszej nocy nic jej się nie śniło, nie dręczyły jej koszmary.
Reina oblizała wargi, poczuła smak gorzkiego lekarstwa, które mama kazała jej wypić,
twierdząc, że jest wzmacniające.
Czuła się trochę zmęczona, ale miała dość rozumu, żeby nic o tym nie mówić. Bo
wtedy musiałaby pić jeszcze więcej tego brunatnego paskudztwa. Reina pogrążyła się znowu
we śnie, ukołysana dalekimi głosami służących. Teraz docierały do niej również porykiwania
krów, to dziwne, jak zwierzęta wyczuwały, że zegar Karla wybił akurat sześć uderzeń.
Czy powinna się ubrać i pójść z dziewczętami do obory? Lubiła tam być, lubiła
patrzeć, jak wielkie zwierzęta wyciągają szyje i muczą uszczęśliwione, gdy tylko otworzy się
drzwi. Reina uważała również, że zapach obory jest bardzo przyjemny. Ciepły i dający
poczucie bezpieczeństwa. Bardzo jednak pilnowała, żeby idąc tam, wkładać czepek na głowę,
bo w przeciwnym razie inne dzieci marszczą nosy i mówią, że nie lubią zapachu gnoju przy
śniadaniu. Ingalill potrafiła powiedzieć to głośno albo bez słowa zaciskać palcami nos!
Reina znajdowała się na granicy między jawą a snem.
Bardzo to lubiła. Niekiedy zdarzało się, że spotykała wiele twarzy, z których mogła
czytać.
Nagle jednak uświadomiła sobie: nie mogła już dłużej czekać. Marja jest w ziemi,
mama uśmiechając się powiedziała, że pewnie wkrótce odzyskają Karlsgârd. Podstępny
Magnus Storlendet został zamknięty gdzieś w tym szarym budynku, który ludzie nazywają
domem wariatów. Nigdy już nie będzie mógł im nic zrobić.
Teraz Reina nie mogła odkładać tego, o czym w ostatnim tygodniu niemal nie
odważyła się myśleć: Arill musi otrzymać pomoc. Nagle inna myśl spadła na nią jak
uderzenie pięścią w brzuch: a może on już nie żyje?
Reina wypełzła spod kołdry, usiadła na krawędzi łóżka i spuściła stopy na
wypolerowaną drewnianą podłogę. Nie, on nie mógł umrzeć. Na pewno by to przeczuła. W
takim razie jego twarz pojawiłaby się w jej myślach, w tej dziwnie szarej mgle, która teraz
przesłaniała oblicze prababki.
Chłopiec żyje, była tego pewna.
I to bardzo, bardzo źle ze strony mamy, że nie chce mu pomóc.
Arill nie ma już ojca, a przedtem nigdy nie miał matki. Ani rodzeństwa! Żadnego
miłego Benjamina, który zawsze ma czas, żeby z człowiekiem porozmawiać. Nawet okropnej
przyrodniej siostry jak Ingalill ani hałaśliwych bliźniaków, którzy w jakimś sensie są
wujkami!
Przemknęła obok drzwi śpiących rodziców, usłyszała ciche pochrapywanie z alkowy
Benjamina. W izbie zalegał zapach tytoniowego dymu, wczoraj wieczorem było tu mnóstwo
ludzi.
Reina ubrała się pośpiesznie, narzuciła na siebie szal matki i pobiegła zapytać o radę.
Nie zatrzymała się, dopóki nie znalazła się na szerokiej dróżce między Vildegârd i Zamkiem
Marji.
Jakie to dziwne, wiedziała przecież, że prababka nie żyje. Świadomość tego ciążyła jej
niczym kamień w ostatnim tygodniu. Mimo to wybiegła tak wcześnie rano, żeby prosić
właśnie ją o pomoc.
„Nie poddawaj się - powiedziała Marja. - Pamiętaj, jeśli wiesz, że masz rację, nie
powinnaś nigdy ustępować. To, że masz rację, pozwoli ci wygrać. Zabiera tylko nieco więcej
czasu, niż byś chciała...”
Reina pamiętała to bardzo dobrze, pomalowane na czerwono wargi Marji, poruszające
się, gdy mówiła, i dłonie prababki w jedwabnych rękawiczkach gładzące włosy. Zdarzyło się
kiedyś tak, że Reina narysowała na swoim obrazku całe obejście w Meisterplassen. W pew-
nym momencie podbiegła Ingalill, wyrwała jej obrazek, pokazała go Bendikowi i
powiedziała, że to ona go narysowała. Zgarnęła wszystkie pochwały. Kiedy rozgoryczona
Reina powiedziała, że to jej obrazek, wszyscy uśmiechali się i poklepywali ją po plecach.
- Drogie dziecko, przecież ty nigdy tam nie byłaś! W każdym razie odkąd skończyłaś
dwa łata! Ale oczywiście, też będziesz taka zdolna, jak będziesz miała tyle lat co Ingalill.
może wtedy narysujesz nam swój własny dom...
Reina pobiegła do Marji i powiedziała o wszystkim, a wtedy Marja poprosiła, żeby
narysowała ten rysunek jeszcze raz. Reina przysięgła jednak, że nigdy więcej tego nie zrobi,
w każdym razie do czasu, kiedy ta głupia dziewczyna będzie kłamać i wmawiać wszystkim
nieprawdę, a nikt na to nie reaguje.
I to wtedy właśnie Marja powiedziała o tym, żeby się nie poddawać. I o tym, żeby być
cierpliwym, to w końcu sprawiedliwość wyjdzie na jaw.
Tyle tylko że teraz Reina nie miała czasu.
Ospa zabija ludzi w czasie krótszym niż tydzień.
A mały Arill zachorował chyba tamtego dnia, kiedy jego ojciec przyszedł i zastrzelił
Marję.
Reina czekała chwilę w zagajniku między dworami, potem jednak zdecydowała się, by
mimo wszystko pójść do Zamku Marji. Emmi jest sympatyczna. Z Emmi można chyba
porozmawiać. Reina nie znała tej drobnej kobiety zbyt dobrze, tamta zawsze jakby uciekała i
jej twarz przesłaniała gruba zasłona, spoza której nic nie można było wyczytać.
Diana, najnowsza przyjaciółka, była podobna. Ale ona śmiała się częściej. I była
wesoła!
Reina postanowiła, że spróbuje porozmawiać z Emmi. Nie mogła przecież sama po
prostu wejść do sypialni matki i poprosić ją o lekarstwa dla Arilla.
Ale to Diana zeszła w końcu do salonu, najpierw Reinie otworzyła służąca z
czerwonymi zapuchniętymi oczyma.
- Czego chcesz, moja kochana? Myślałam, że jesteś chora, mówiono, że wczoraj
zemdlałaś.
- Teraz jest już dobrze. Tylko że to wszystko takie smutne - wyjaśniła Reina.
Diana pokiwała głową.
- Czy Emmi jest w łóżku? Diana znowu skinęła głową.
- Ale jest jeszcze bardzo wcześnie, wiesz o tym? I Emmi była... zmęczona. Myślę, że
dzisiaj pośpi dłużej... prawdopodobnie cały dzień.
Reina zacisnęła powieki, pojęła, że z ust Diany spływa kłamstwo. Coś było nie w
porządku, ale nie wiedziała co. Kiedy przyjrzała się uważniej, dostrzegła lęk w tej zasłonie z
mgły, która otaczała również twarz Diany. Nagi strach.
- Czy ona jest poważnie chora? - zapytała Reina drżącym głosem.
- Nie bardzo, panienko. Nie tak strasznie... wyzdrowieje.
Tym razem mówiła prawdę, jej słowa były jasnożółte.
Reina opadła na krzesło. Pachniało delikatnie perfumami Marji. Rozejrzała się po
ślicznym, niedużym pokoju, to był salon Marji. Dzisiaj nikt tu nie napalił w kominku, ale
ciepło po wczorajszych gościach wciąż trwało w powietrzu.
- Ty... ty powinnaś chyba wrócić do domu i jeszcze trochę pospać. Ja w każdym razie
jestem zmęczona - ziewnęła Diana. Pośpiesznie uściskała dziewczynkę i kazała jej wstać z
krzesła. - Obudziłaś mnie, kochanie! Ale to nic nie szkodzi. Zaraz znowu idę spać i ty też
powinnaś tak zrobić!
- Ja... ja bym bardzo chciała porozmawiać z Emmi... Diana popychała ją ku wyjściu.
- Jutro! To chyba nic pilnego, mam nadzieję?
Reina zrozumiała, że nic tu nie wskóra. Musi więc poradzić sobie sama. Wracając do
Vildegârd, zaciskała pięści, nie miała daleko. Wystarczająco daleko jednak, by mogła prze-
myśleć wszystko, zanim stanie przed matką i raz jeszcze spróbuje nakłonić ją, aby zrobiła to,
o co córka ją prosi.
Matka będzie wściekła. O wiele bardziej wściekła niż poprzednio. Johanna
nienawidziła Magnusa ze Storlendet i to Reina pojmowała. Ona sama też go nie lubiła, a tego,
że zabił ukochaną Marję, chyba żaden człowiek mu nie wybaczy.
Ale Johanna nienawidziła też Arilla. I Idę, ciotkę chłopca. Johanna nienawidziła nawet
ludzi pracujących dla Storlendet, żołnierzy, mieszkających w dużych pokojach, o których
sądziła, że zostały jej ukradzione.
Tego już Reina nie pojmowała. Arill bowiem to dobry chłopiec. Sympatyczniejszy niż
większość chłopców w jego wieku.
No i kiedyś uratował jej życie.
Teraz ona powinna się odwdzięczyć!
Pewna myśl powoli dojrzewała w jej głowie, była niemal groźna, myśl o zdradzie:
Reina mogłaby pójść tam sama. Mogłaby spróbować sama pomóc Arillowi! Nie miała
wprawdzie lekarstw, mama zawsze zamyka wielką szafę w rogu izby na klucz. Może jednak
udałoby jej się zdobyć co nieco, gdyby działała naprawdę podstępnie.
Podniesiona na duchu pobiegła najpierw do obory i została tam, dopóki nie
rozścielono świeżej słomy i zwierzęta nie poszły na pobliskie pastwisko. Pasły się tam przez
cały dzień, ale w Vildegârd sprowadzano krowy i owce pod dach przed wieczornym
dojeniem, tak jak przywykły na górskich pastwiskach.
Zobaczyła, że zasłonki w izbie, w której sypiają rodzice, są już rozsunięte. Pobiegła
przez podwórze i znalazła rodziców siedzących w sypialni przy małym stoliku. Johanna jadła
chleb z masłem, Ravi pił gorącą herbatę miętową. Reina cicho weszła do pokoju i usiadła na
wąskiej ławeczce pod oknem, na której dla ozdoby ułożono nieduże haftowane poduszki. Nie
było tam zbyt wygodnie, ale poranne słońce grzało ją w plecy przez szybę.
- Mamo... zastanawiam się nad jedną sprawą. Johanna podniosła wzrok, jej oczy były
spokojne, dobre.
- No, ta ospa... Jak to się dzieje, że ludzie się zarażają? Johanna oparła nóż o miseczkę
z masłem i odłożyła chleb.
- Rozmawiałyśmy już na ten temat, Reino. Nikt do końca tego nie wie, ale pewien
mądry człowiek odkrył, że istnieją bardzo maleńkie zwierzątka w naszej ślinie, w pocie, ba,
nawet w powietrzu. Otóż te małe zwierzątka, które możemy zobaczyć tylko pod
mikroskopem...
- Co to jest mikroskop?
- To odwrócony teleskop, tak można powiedzieć. Szklana soczewka, która sprawia, że
wszystkie rzeczy wydają się większe. Dzięki temu można zobaczyć owe małe zwierzątka,
które roznoszą choroby, rozumiesz? Teraz opowiem ci o pewnym człowieku, którego spotka-
łam w Kopenhadze, człowieku, który miał naprawdę dobre teorie na temat przenoszenia się
chorób zakaźnych...
Reina wolno kiwała głową. Matka dosiadła swego ulubionego konia.
W końcu dziewczynka tak pokierowała rozmową, jak chciała. Johanna wyrecytowała
wszystko, co jej zdaniem miało jakiekolwiek znaczenie dla tego, że niektórzy chorzy na ospę
odzyskują zdrowie, a inni umierają. Matka opowiadała o lekarstwach i wyjmowała je z szafy,
żeby pokazać Reinie. Powiedziała, że chyba nie bardzo one pomagają, ale że właściwie nigdy
nie wiadomo...
Reina patrzyła na małe pudełeczka z suszonymi ziołami, na słoiczki z maścią,
cuchnącą po prostu obrzydliwie. Ostrożnie stawiała to wszystko na stole obok siebie i tak
kierowała matką, by naprowadzić ją na kolejny ulubiony temat: przemywanie rąk i ust
spirytusem, kiedy się idzie od jednego chorego do drugiego. Ravi mówił niewiele, ale Reina
czuła, jak pali ją w policzek jego spojrzenie. Tylko na ułamki sekund odważyła się spojrzeć
mu w oczy. Były czarne i głębokie, nie dostrzegała w nich jednak gniewu.
Kiedy rodzice zjedli już śniadanie, Johanna poszła pomagać w porządkowaniu Zamku
Marji. Remmermann chciał wyjechać najszybciej jak to możliwe, a obie panie postanowiły
wyjechać razem z nim. Zamek Marji opustoszeje.
Reina pomachała też na do widzenia ojcu, a potem szybko włożyła słoiczki do
kieszeni fartucha i wybiegła z obejścia.
Kobieta miała szarą, opuchniętą twarz. Suknia, którą nosiła, sprawiała wrażenie, jakby
jej nie prano od tygodni. Jedna ręka zawinięta w szmatę, włosy zwisały na plecach w
potarganym warkoczu, jakby dopiero co wstała z łóżka.
- Czego chcesz?
Drzwi zostały ledwo uchylone. Z komorniczej chaty wionęło stęchlizną.
- Mówili... że tu jesteś.
- Nikomu nie wolno tu przychodzić! Chłopak jest chory, nie wiedziałaś o tym?
Magnus Storlendet powiedział, że mam tu z nim siedzieć i nie otwierać nikomu prócz niego!
Reina skinęła głową.
- Ja... ja myślałam, że może mogłabym pomóc...
- Ty?
Dziewczynka przytaknęła, zaciskała rękę na chłodnych słoiczkach w kieszeni. Nie
wiedziała dokładnie, czego się spodziewała, idąc tutaj, w każdym razie jednak nie oczekiwała
takiego gniewnego powitania.
Wyciągnęła małą dłoń w stronę szpary w drzwiach i dotknęła ręki Idy.
- Niech pani będzie taka dobra, panno Ido, ja może mogłabym pomóc... przyniosłam
lekarstwa mojej mamy...
- To najgorsze, co kiedykolwiek słyszałam! Co twoja matka na to powie? Bo chyba to
nie ona cię przysłała?
Reina zastanawiała się pośpiesznie. Może Ida wierzyła w opowieści Magnusa
Storlendet. Może wierzyła, że Reina przyszła, żeby otruć Arilla, żeby się zemścić za ich
zemstę. Ale może nie...
Najlepiej było odpowiedzieć zgodnie z prawdą.
- Mama o tym nie wie, ona nie lubi was, mieszkańców Storlendet, co chyba nie jest
takie dziwne.
Drzwi otworzyły się szerzej.
- Uważaj, dziewczyno! Możesz się zarazić!
- Nie sądzę - powiedziała Reina. - Małe zwierzątka mnie nie gryzą. Ani kleszcze, ani
komary, nawet pszczoła, na którą nadepnęłam w lecie, mnie nie użądliła! Połaskotała mnie
tylko, a potem, kiedy podniosłam nogę, odleciała.
Głupi bachor, wyczytała w oczach Idy. Mimo to Ida zaprosiła Reinę do środka
obojętnym gestem.
- Nie mam cię czym poczęstować. Nie rozmawiałam z ludźmi od ponad tygodnia.
Oboje z chłopcem umrzemy tu w samotności. Jesteś może ostatnim człowiekiem, którego
widzą moje oczy - mamrotała Ida.
Reina mrugała w ciemnej izbie. Nie było tu okien, tylko otwór w jednej ścianie, teraz
starannie zatkany szmatami zanurzonymi w gęstej glinie. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły,
zrobiło się prawie całkiem ciemno. Tylko mdłe strumyczki światła przedzierały się przez
szpary w belkach. Reina odwróciła się, uchyliła drzwi.
- Muszę go zobaczyć - mruknęła. Ida wzruszyła ramionami i wskazała ręką.
- Niewiele już zostało z tego biedaka.
Pochyliła się do przodu, zaczęła szeptać do ucha Reiny. Jej oddech miał ostry,
nieprzyjemny zapach, brudne ubranie śmierdziało.
- On tęskni za swoim ojcem. Wzywa go głośno. Parę razy myślał, że ja jestem
Magnus. Jeśli zacznie znowu gadać o ojcu, to chyba powinnaś wyjść...
Reina podeszła na sztywnych nogach do łóżka. Mrużyła oczy, ledwo dostrzegała
potarganą czuprynę. Ciemne włosy chłopca podobne były do okrycia z owczej skóry, na
którym leżał. Smród idący od łóżka był co najmniej tak ostry jak ten, który unosił się wokół
Idy.
- Biedny Arill... biedny, biedny... Pogłaskała go po włosach. Czuła, że są twarde i
mocne. Ale też jakieś szorstkie, niczym końska grzywa.
Odwróciła się do Idy.
- Musisz go stąd wynieść. Umyć go... on nie może tak leżeć.
Ida ujęła się pod boki.
- A jednak myślę, że przyszłaś, żeby go zabić! Czy ktoś słyszał takie głupie gadanie?
Myć chorego? Powiadam ci, panno Reino, nigdy nie byłam chorowita, nigdy nie leżałam w
łóżku dłużej niż trzy dni. A to wszystko dlatego, że nie pozwalam sobie na takie głupstwa
częściej, niż muszę!
Reina z powagą kiwała głową.
- Więc ty nie wierzysz, że te małe zwierzątka giną w wodzie? Te, które roznoszą
chorobę?
Kobieta roześmiała się skrzekliwie.
- Wszystko, co wiem, to to, że mówisz jakieś niechrześcijańskie głupstwa!
Reina zastanawiała się przez chwilę, potem podeszła znowu do Arilla.
- Nie dotykaj jego twarzy! Jest pokryta pęcherzami, które pękają przy najlżejszym
ruchu.
Reina posłuchała. Szukała jednak w kieszeniach, wyjmowała jakieś rzeczy.
- Czy możesz podgrzać wody? Na herbatę?
- Oczywiście, jeśli panienka chce poczęstunku... Ida zawiesiła saganek nad
paleniskiem. Dmuchała w popiół, dopóki węgle się nie rozżarzyły. Garść suchych wiórów
zajęła się wysokim płomieniem, można było dołożyć grubych bierwion.
- I tak miałam gotować kaszę - mruknęła Ida. - Nie przypuszczałam, że taki elegancki
gość przyjdzie z wizytą, o, nie.
Reina nieproszona usiadła na stołku przy łóżku. Był nie heblowany, ale siedzenie
zostało wygładzone od długiego używania.
- Dlaczego nie mieszkacie w Storlendet? Kobieta westchnęła cicho.
- On myślał, że zostanie oszczędzony. Kiedy Edvard i Edvarda również zmarli...
uznał, że spotkało go już wystarczająco duże nieszczęście. Że tutaj chłopiec będzie
bezpieczny...
Reina w milczeniu słuchała tych słów. Jakby chciała dorosłej kobiecie dodać odwagi,
by powiedziała więcej.
- Magnus Storlendet nie jest dobrym człowiekiem, panno Reino. Tyle mogę
stwierdzić, teraz, kiedy sądzę, że oboje tutaj umrzemy. To straszny człowiek. Wiem, że zabił
moją siostrę. Doprowadził do tego, że stała się słaba i żałosna...
- Maren? Ida przytaknęła.
- Znałaś ją?
- Nie. Ja... mnie nie wolno znać ludzi ze Storlendet. Mama tego nie lubi.
Kobieta nad garnkiem prychnęła.
- Oczywiście, tak musi być. Słyszałam bardzo wiele. Ale może on się opamięta, ten
zadufany w sobie chłop, kiedy straci najmłodszego syna i zostanie sam. Może wtedy pożałuje,
że miał takie zatwardziałe serce, może się zmieni...
Reina milczała. Zaczynało się w niej rodzić podejrzenie. Kobieta potwierdziła to
następnymi słowami.
- Nie - powiedziała, odsuwając saganek. - Woda się zagotowała, nie nalałam za dużo.
Nie, Magnus Storlendet krąży pewnie po okolicy ze srebrnymi guzikami u kurtki, i szuka
sobie kolejnej kobiety. Pewnie znowu unieszczęśliwi jakąś niewinną duszę. Po zarazie jest aż
za wiele biednych wdów i pozbawionych domów sierot...
Reina oddychała nosem, by złagodzić trochę smród, teraz jednak miała wysuszone
wargi i z trudem udało jej się odpowiedzieć:
- To ty nie wiesz, że Magnus Storlendet siedzi w domu wariatów? Nikt ci nie mówił,
że on zamordował moją Marję?
Szept dziewczynki podziałał na Idę niczym głośny krzyk. Odskoczyła w tył, ukryła
twarz w dłoniach. Po chwili znowu jej oczy błysnęły groźnie w półmroku.
- Co ty mówisz, dziewczyno? Reina powtórzyła wszystko, słowo po słowie. Kobieta
opadła na stołek przy beczce z wodą i zakryła twarz fartuchem. Ale nie płakała.
Kiedy się podniosła, była wyprostowana.
- Więc to dlatego nikt nie przynosił nam jedzenia, jak on przyrzekł? Zabronił mi
choćby nos wysunąć z tej chałupy. I dlatego ja tu siedzę, nie mając odwagi nawet nazbierać
pokrzyw na jakąś zupę dla nas obojga. Co wieczór siedzę słuchając, jak kiszki grają mi
marsza, i czekam na chleb z mięsem, które on mi obiecał! Jego chłopak zjada zupę mleczną,
ale większość zwraca. Ja jednak potrzebuję jedzenia.
Reina wyjęła wszystko z kieszeni. Kawałek suchego chleba, który przygotowała dla
konia, to jedyne co nadawało się do zjedzenia. Niestety chleb był oblepiony różnymi
paprochami i absolutnie nieapetyczny. Podała go kobiecie niepewnym ruchem. Wstyd palił jej
policzki, ale Ida przyjęła go bardzo chętnie. Odgryzła kęs i żuła ostrożnie. Potem pokruszyła
wszystko do miseczki i zalała odrobiną ciepłej wody. Przygotowała sobie coś w rodzaju zupy.
Podała miseczkę Reinie.
- Czy ty go znasz? Reina potwierdziła skinieniem.
- Uratował mi życie.
- I ty chciałaś teraz uratować jego? Reina przyglądała jej się długo.
- Tak - odpowiedziała po prostu.
Wyjęła szczyptę szarego proszku z małej szkatułki matki, szczyptę suszonego
rumianku i cynamonu do smaku. Doprawiła to wszystko cukrem i wymieszała. Kiedy zbliżała
się do łóżka, Ida nie spuszczała z niej wzroku. A jej ciche mlaskanie było tyle samo wyrazem
apetytu co i niedowierzania. Nagle Reina poczuła się bardzo niepewnie.
- Czy masz... łyżkę? Ida potrząsnęła głową, sprawiała wrażenie zakłopotanej.
- Tu niczego nie ma. On obiecał, że przyśle kogoś z jedzeniem i wyposażeniem.
Reina pokiwała głową.
- A potem zwariował. Ale że też nikt nie szukał ciebie i Arilla? Że nie zauważono
waszej nieobecności?
Ida znowu potrząsnęła głową.
- Nie, ja też tego nie rozumiem. Cały tydzień, powiedziałaś? Tydzień, odkąd go
zamknęli?
Reina potwierdziła.
W tej chwili Arill zaczął kaszleć w łóżku i popiskiwał niczym szczeniak. Ida
pomknęła do niego.
- Pst! Nic więcej nie mów! On nie śpi! Ale chłopiec był nieprzytomny, jęczał cicho, z
trudem się poruszał. Reina potrząsała jego ramieniem, odniosła wrażenie, jakby w tym
chorym ciele nie było kości.
- On nie może jeść - westchnęła. - Ten napój musimy jednak w niego wlać. To mu
naprawdę pomoże!
- Ty słodka mała... ty jesteś jak anioł zesłany od Boga. Ale nie przypuszczam, byś
miała anielską moc, potrzebną, żeby tchnąć życie w tego biedaka. I może to nawet lepiej. W
jego żyłach płynie zła krew, żeby nie wiem jaki był ładny i sympatyczny wobec mnie.
Reina szarpnęła ciałem Arilla, nie przejmowała się tym, że na jej ręce spłynęła lepka
materia, kiedy dotknęła jego twarzy. Stwierdziła, że cała koszula chorego pełna jest zaschłych
skorup, sztywna niczym nasączone olejem płótno. Ogarniała ją rozpacz, nie mogła dać sobie
rady.
- Pomóż mi! Musimy go posadzić! Musisz wrócić z nim do wsi, tam gdzie są ludzie!
Ida stała z rękami na biodrach i pochyloną głową. Po chwili znowu spojrzała na Reinę.
- Tak, tak, oczywiście... Tam gdzie są ludzie. Magnusa nie ma. Tam są ludzie.
Parobcy... to dobre chłopaki, większość z nich.
- Idę do wsi - oznajmiła Reina stanowczo. - Sprowadzę pomoc.
Ida zawahała się.
- Ale... co twoja matka na to? Reina skuliła się.
- Więc może będzie najlepiej... jeśli ty pójdziesz. A ja mogę tu tymczasem przy nim
posiedzieć. Kiedy wrócisz z parobkami, ja się ukryję.
Ida wolno kiwała głową.
- Tak Tak musimy zrobić. Ale... czy ty wiesz na pewno, ale to na pewno, że Magnusa
nie ma w Storlendet? On mnie zabije, że wyszłam z tego domu, on powiedział, że...
- Na pewno go tam nie ma - rzekła Reina spokojnie. I wtedy Ida wybiegła z domu,
jakby sam diabeł deptał jej po piętach.
Po jej wyjściu zaległa zupełna cisza.
Reina siedziała przez chwilę i czuła ogarniający ją niepokój. Najpierw był jak letni
deszcz, wilgotny i odświeżający. Potem powoli zmieniał się w jesienny grad, tłukący mocno
w skórę na całym ciele, w końcu zmienił się w rzekę, w wypływającą z lodowca rwącą rzekę,
jakby ostatecznie chciał przemienić się w ogień. I wtedy Reina uświadomiła sobie, że jest
gotowa.
Z wahaniem położyła dłonie na piersi chłopca. O, jakże by chciała mieć tu teraz przy
sobie tatę. On wiedział, co należało robić. On by ją pewnie nauczył, jak gasić ogień.
Krzyczała z bólu, siły, które ją przenikały, były przerażająco potężne. Uciskała mocno rękami
ciało Arilla, jakby chciała dostać się do wnętrza, miała wrażenie, że cała roztopi się i
rozpłynie niczym wosk rzucony na ogień.
- Pomocy! - krzyczała, przerażona tym, co zawsze przeczuwała, ale czego nigdy nie
była zdolna pojąć.
Nie dostrzegała Arilla, czuła, że jego ciało wije się pod dotknięciem, jej rąk, ale szum
w głowie i dziwny łoskot burzącej się krwi zagłuszały wszystko oprócz własnego przerażenia.
Przez ułamek sekundy przypomniała sobie omdlenie, moment, w którym zamyka się
nad nią ciemny tunel. Teraz nie chciała się tam znaleźć, wyrywała się i rzucała na wszystkie
strony, pogrążając się jednak w kojącej ciemności.
Otrząsnęła się trochę dopiero, kiedy znowu mogła rozróżnić na wpół otwarte drzwi,
wyszła z domu i opadła na wilgotną ziemię przy drodze. Słońce przebyło już połowę drogi na
niebie, zanim była w stanie wrócić na drżących nogach do domu.
Musi koniecznie porozmawiać z ojcem.
ROZDZIAŁ II
Ravi spojrzał w ciemne oczy córki, ale jedyne, co mógł w nich dostrzec, to własne
odbicie.
Reina miała w oczach dużo zielonego, teraz jednak były równie czarne, jak oczy ojca.
Wydawała się taka mała, siedząc skulona w nocnej koszuli ze skrzyżowanymi nogami. Paliła
się tylko jedna lampa na ścianie za jego plecami, Ravi widział błyski ciepłego światła na
twarzy córki, ale jego twarz znajdowała się w cieniu. Może tak jest najlepiej. Bo to, co córka
mu opowiadała, przerażało go w najwyższym stopniu.
Nietrudno zrozumieć, że to, co przeżyła, budziło w niej lęk, to jeszcze dziecko, mała,
bawiąca się dziewczynka, która wprawdzie wiedziała, że nie jest zwykłym dzieckiem, ale
mimo wszystko.
Ale że to go mogło aż tak zaskoczyć, że zmrozi go to, co Reina opowiedziała...
Mimo wszystko myślał, że jest lepiej przygotowany.
- Chodźcie, Ravi i Reina, musimy się przebrać i odprowadzić wyjeżdżających do wsi.
Reina, uczesałaś starannie włosy? Wyjęłaś swój niebieski skórzany płaszczyk? Dzisiaj jest
zimno, a zaraz jedziemy.
Reina biegała po domu, szukała butów, które mama zniosła na dół z innymi
zimowymi ubraniami. Zrównanie dnia z nocą mieli już za sobą i teraz od wielu dni słońce
chowało się za chmurami, a ziemię pokrywał szron. W takie szare dni jak te szron zdawał się
powoli rozrastać. Wkrótce pewnie spadnie śnieg.
Reina poczuła, że płaszczyk uwiera ją pod pachami. Zrobił się jeszcze mniejszy niż na
wiosnę, kiedy miała go po raz ostatni. Ale mama lubiła ten płaszczyk, został uszyty z
farbowanej na niebiesko skóry i miał srebrną lamówkę z lisiego futra. Marja też go lubiła.
Ravi włożył na czarną kurtkę gruby kożuch woźnicy. Johanna miała na sobie czarne
ubranie z wełny. Nosili żałobę po Marji i tęsknili niemal za tym, żeby znowu ubierać się jak
dawniej. Emmi i Diana nie pokazywały się często w ciągu tych tygodni. Razem z
Remmermannem zamknęły się w domu, żadne z nich nie wychodziło nawet do kościoła. W
Zamku Marji już nie palono do późna w noc świateł, nie dochodziły stamtąd radosne śpiewy i
śmiechy. Cały dom zdawał się wyciszony, jakby odpoczywał, stracił swój blask mimo
wysokich kolumn i pięknie rzeźbionych parapetów.
Teraz wszyscy mieli wyjechać. Czeka ich trudna podróż, chociaż udało im się zdobyć
miejsca na statku, który pływał w służbie królewskiej, rozwoził pocztę oraz urzędników.
Rozmaite ostrzeżenia o zbliżających się sztormach wyczuwało się w powietrzu nawet
tutaj, nad cichym fiordem.
Johanna zadrżała, kiedy powóz przyśpieszył, otuliła wełnianym kocem Reinę. Powoził
Bendik, Ravi natomiast siedział w kariolce, mającej dowieźć obie panie i Remmermanna do
transportowego kutra, którym pokonają pierwszy odcinek drogi.
Poprzedniego wieczoru pozakładano zamki na wszystkie drzwi i okna w domu Marji.
Johanna powiesiła wielki pęk kluczy na strychu obok ulokowanych tam niektórych ubrań
babki. Nie chciała wziąć ani jednej sukni. Nie chciała nosić pięknych jedwabnych pończoch
Marji ani jej haftowanych pantofelków.
Ale może Reina, kiedyś...
Dlatego pozwoliła, by Remmermann polecił ustawić skrzynie na strychu w Vildegârd.
Pozostałe rzeczy złożono na strychu i w mniejszych pomieszczeniach w Zamku Marji. Jeden
żyrandol Remmermann ofiarował kościołowi, cały zapas jedzenia ze spichlerza i z piwnic
przekazał na rzecz biednych. Johanna stanowczo twierdziła, że oni w Vildegârd mają
wszystko, co im potrzebne. Sama spakowała piękne srebra, grawerowane noże, widelce i
łyżki różnej wielkości. Wszystko to zawinęła w płótno i zamknęła w jednej ze skrzyń Marji.
Położono pokrowce na meblach, wymyto wszystkie piece i kominki, usunięto z nich
sadzę. Wspaniałe łazienki pozamykano, odłączono ręczną pompę w kuchni. Nie można
zostawić wody, bo w zimie mogłaby zamarznąć i rozsadzić fantastyczne urządzenia
wciągające wodę ze studni na dworze prosto do domu.
Remmermann pracował i dźwigał niczym parobek, przygnębiony i smutny, poprosił
Emmi, by spaliła wszystkie osobiste papiery, których sama Marja nie pokazałaby nikomu
obcemu.
- Spalcie książki! I te listy, które ukrywała nawet przede mną w szkatułce, w szafie na
ubrania.
Emmi otworzyła usta.
- Wiesz o tym? Czytałeś te listy?
- Tak. A właściwie nie - odpowiedział gniewnie. Był zły, kiedy wieczorem przed
wyjazdem wezwał do siebie także Johannę. Ravi domyślał się, że chłód jeszcze bardziej
drażni gości, żywił jednak ciepłe uczucia dla tego człowieka i było mu go żal. Życie
Remmermanna było skończone. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy.
- Tutaj są dokumenty Zamku Marji. Pozwoliłem sobie zmienić nazwę tej posiadłości.
Teraz nazywa się Bjorkelund i należy do Bendika oraz do Johanny jako spadkobierców
Amelii. Możecie to sprzedać lub zrobić co chcecie, podzielić, zostawić w całości, nie wiem.
Dla mnie możecie nawet ten dom spalić...
Załamał się na moment, oparł głowę na rękach i drżał pochylony nad stołem. Szybko
jednak opanował się i mówił dalej stanowczym głosem:
- Emmi i Diana mają prawo do korzystania z domu w lecie. Postanowiłem również, że
mogą wziąć, co chcą,. z jej rzeczy, wyposażenia, książek i biżuterii. Nie sądzę jednak, by
okazały się chciwe.
Johanna wolno kiwała głową. Bendik położył rękę na stole.
- Ja nic nie chcę. Remmermann wbił w niego spojrzenie.
- Masz do tego prawo jako wdowiec po Amelii.
- Nie chcę stąd niczego. Nie chcę takich rzeczy, którymi musiałbym się martwić. Daj
mi pióro, to zaraz wszystkiego się zrzeknę.
Johanna zapytała ostrożnie:
- Czy nie powinieneś najpierw porozmawiać z Heleną? Bendik splótł palce:
- Nie, nie powinienem. Ona się ze mną zgadza. Johanna uniosła brwi. Czy to możliwe,
że Helena tak się zmieniła, ta chciwa baba, która niegdyś sprzedała własne dziecko za parę
srebrnych talarów... Nie powiedziała jednak nic.
Ravi uniósł wzrok i poprosił Bendika, by wziął jakąś ozdobę lub coś innego na
pamiątkę.
Na to Bendik się zgodził i adwokat Remmermanna podał mu pióro.
- Skoro tak, to zapiszemy drugą klauzulę. Mam nadzieję, że wszyscy zdajecie sobie
sprawę, iż w tej sytuacji powinniście podpisać dokument, że zrzekacie się jej części moich
posiadłości w Danii i Niemczech.
Wszyscy podpisali. Johanna podejrzewała, że te posiadłości są dużo więcej warte niż
wszystko, co posiadała Marja. Ale przecież nie byłoby w porządku, gdyby Remmermann
musiał się dzielić swoim majątkiem z tą rodziną, z którą nie łączyły go żadne więzy krwi.
Powoli jego postać odpłynie w niepamięć. Pozostanie wspomnieniem, tak samo martwym jak
Marja. Johanna poczuła skurcz w żołądku, ale w jakimś sensie była losowi za to wdzięczna.
Ślady Marji rozwieją się tak, jak ślad stopy wędrowca odciśnięty na piasku.
Pióro skrobało po papierze, Johanna stwierdziła, że jej podpis nie posiada elegancji ani
stylu. Ravi w dalszym ciągu trzymał pióro trochę niezdarnie, ale podpis złożył jak trzeba.
Bendik podpisał się niczym sędzia, zamaszyście i energicznie, stawiał wyraźne litery,
połączone przypadkowymi kreseczkami.
No i sprawy zostały załatwione.
Johanna wciągnęła powietrze i powiedziała:
- Ja tego domu nie będę otwierać. Przysięgam: nigdy moja noga tu nie postanie, nie
pozwolę też otwierać go nikomu oprócz Emmi i Diany.
Adwokat zwinął dokumenty w rulon.
- To bardzo piękna budowla. Wyjątkowa, że tak powiem, w każdym razie tutaj na wsi.
Pani Johanna nie powinna odtrącać...
Spojrzała na niego tak, że zamilkł.
- Ja go nie odtrącam, ja okazuję mu szacunek! Proszę wskazać mi kogoś
wystarczająco wielkiego, kto by wypełnił dom Marji.
Zaległa cisza.
Remmermann wstał ze łzami w oczach.
- Może pewnego dnia - powiedział cicho. Emmi i Diana wolno kiwały głowami.
Johanna czuła, że nawet w tym zimnym powozie jest w niej jeszcze ciepło ciszy, która objęła
ich wszystkich tamtego wieczoru. To była cisza pełna zamyślenia, lecz także cisza, która
przypieczętowała ważny rozdział: to, co miało być powiedziane, powiedziano.
Marji nie ma, a jej najbliżsi znaleźli sposób, by dzielić ze sobą żal po niej cicho, bez
niepotrzebnych słów i gestów.
Musiała się uśmiechnąć.
Jakie to niezwykłe.
Jakie to dalekie od temperamentu babki. A mimo to właściwe, w jakiś trudny do
wyjaśnienia sposób.
Kiedy dotarli do przystani, czekał już na nich szeroki trap z desek. Kufry i walizki
wniesiono na pokład. Fiord leżał szary, fale uderzały rytmicznie w nasycone smołą deski
kutra.
Johanna podała rękę wszystkim wyjeżdżającym po kolei. Potem oni uściskali Reinę,
poczochrali włosy Benjamina, a Bendik ucałował panie w rękę. Ravi stał spokojnie, kiedy
szeptały mu słowa pożegnania. Bliźniaki Heleny czegoś się domagały, ale matka przegoniła
chłopców i ujęła ramię Ingalill. Dziewczynka kłaniała się odjeżdżającym z dorosłą powagą.
Potem stanęła obok Reiny, wyjęła bardzo ładną białą chusteczkę i machała nią tak, jak to
widziała u Emmi. Kuter wolno oddalał się od brzegu, długie wiosła uderzały o kamienie. Gdy
odpłynęli kawałek, podniesiono żagiel. Wiatr pchał ich gwałtownie w stronę morza, wkrótce
dotarli do cypla.
Johanna patrzyła w ślad za odjeżdżającymi, dopóki łódź nie zniknęła za Nes.
Wtedy Ravi ujął ją pod ramię i pomógł jej wsiąść do powozu. Z powozu jadącego
przed nimi słyszeli cichy śmiech Ingalill, słyszeli sprzeczkę bliźniaków.
Kiedy znaleźli się na zakręcie, z którego widać było dach Zamku Marji oraz wysokie,
pozbawione liści brzozy, Johanna zaczęła płakać.
- Bjorklund - szeptała sama do siebie. - Bjorklund, Bjorklund, Bjorklund...
Ravi chrząkał, starał się usunąć coś, co dławiło go w gardle, w końcu powiedział
ochryple:
- Dla mnie to zawsze będzie Zamek Marji.
- Dla mnie też - powtórzyła Reina niczym echo. Johanna przytuliła się do dziecka,
miała nadzieję, że czas pomoże im wszystkim.
- Idziemy w góry - oznajmił Ravi. - Idziemy razem z grupą myśliwych ze Skjolden.
Kupili prawa łowieckie u pisarza, mają polować w posiadłościach Storlendet.
Johanna zmarszczyła brwi.
- Na polowanie? Ty? Ale... czy ty umiesz strzelać? I żeby zabierać ze sobą dziecko...
czy nie lepiej byłoby, gdybyś zapytał Benjamina? Zniósłby taką wyprawę, gdybyś go
specjalnie nie męczył...
Ravi potrząsnął głową.
- Reina potrzebuje górskiego powietrza. Jest blada i przygnębiona. Oczywiście ja sam
nie będę polował. Musimy jednak mieć coś w rodzaju wymówki...
Johanna prychnęła.
- Kiedy ty potrzebujesz wymówki, żeby polecieć w góry? Wsiadasz na konia i
jedziesz, kiedy tylko chcesz. Ludzie wciąż o tym gadają!
- Myślę, że teraz ludzie milczą - powiedział spokojnie.
Johanna westchnęła, ustąpiła. Ravi ma chyba rację. Reina potrzebowała takiej
wyprawy. Najlepiej razem z ojcem, który będzie się nią dobrze opiekował. Mogli wziąć
konie, duże owcze skóry i odpowiedni prowiant. I to prawda, co Ravi powiedział, nie zwrócą
niczyjej uwagi akurat teraz, kiedy każdy, kto może wybiera się na polowanie.
- No to jedźcie. Dopóki jest pogoda. W górach spadł śnieg, ale znajdziecie chyba stary
szałas myśliwski należący do Karlsgârd. Myślę, że możesz teraz z niego korzystać!
Ravi przytaknął. Sprawa nie została jeszcze załatwiona, ale do jesiennego tingu będą
mieć ostateczne decyzje. Dostaną z powrotem Karlsgârd, jako zadośćuczynienie. Kiedy się
nareszcie pojawi brat Magnusa Storlendet, wszystko będzie postanowione. Powinien mimo
wszystko być zadowolony, będzie mógł odgrywać wielkiego pana w majątku brata jako
opiekun młodego bratanka.
Karlsgârd nie będzie już w rękach Storlendet, posag Amelii wróci do rodziny.
A przynajmniej to, co jeszcze z tego posagu zostało. Po latach, kiedy we dworze
znajdowały się koszary, a w obejściu organizowano systematyczne ćwiczenia, na pewno w
starych pokojach nie ma już tego spokoju co dawniej. Anton nie poznałby swego domu, ani
Gjertrud, stara niania Marji, którą Amelia tak często wspominała.
Objął Johannę i uświadomił sobie, jak bardzo zeszczuplała. W ostatnich tygodniach
straciła na pewno kilka funtów, chociaż rzadko na ich stole było tyle pysznego jedzenia,
wypieków i słodyczy co teraz.
Wymamrotał pożegnanie. Johanna spojrzała na niego i zrozumiała, że tę wyprawę
planował od dawna i wiedział, że ją podejmie na długo przedtem, zanim powiedział o tym
żonie.
Reina radośnie pokrzykiwała na podwórzu.
No cóż, więc widocznie dziecku też nic nie mówił. Dziewczynka podbiegła, żeby
uściskać matkę, podskakiwała i obcałowywała jej blade policzki.
- Mamo, mamo, pojedziemy aż do Einarbu. O, mamo, czy ty tam byłaś? Czy tam jest
naprawdę tak ładnie? Tata mówi, że w tamtejszej wodzie jest mnóstwo ryb, będziemy spać w
śpiworach i codziennie jadać świeże pstrągi! Może nawet zobaczymy jakieś zwierzęta, gór-
skie renifery, niedźwiedzia albo wilka i...
- Miejmy nadzieję, że tych ostatnich nie będzie za wiele - mruknęła matka, pozwalając
dziecku się cieszyć.
- Czy nie mogłabyś z nami pojechać - mamo?
Reina mówiła teraz z wielką powagą. Dotykała drobnymi dłońmi twarzy matki,
dokładnie tak samo jak Ravi, kiedy chciał jej okazać czułość.
- Ja nie mogę. Wiesz przecież, że mamy gości. Bendik i Helena wyjadą za kilka dni.
- A czy nasze służące się w tym czasie nie wyprowadzą? Czy Ingebjorg zostanie?
Johanna uśmiechnęła się. Parobcy i służące z Vildegârd nie należą do takich, którzy
wypowiadają służbę i szukają nowego miejsca w połowie października, kiedy zima tuż - tuż.
- Nie, zostaną. Ale służące i parobcy Marji wyjadą. Wszyscy z wyjątkiem Margarety i
Pernilli. One dostały służbę u nas.
- Wspaniale! Bo już niedługo urodzi się dziecko Pernilli! Będę się z nim bawić.
Johanna z uśmiechem kiwała głową. Dla Reiny taka sprawa była czymś naturalnym.
Dziewczynka jest jednak jeszcze za mała, by rozumieć, że trzymanie ciężarnej służącej w
domu to więcej wstydu i straty niż pożytku. Mimo wszystko Johanna nie chciała wyrzucać
dziewczyny. A jej siostra obiecała pracować za dwie, by zastąpić ciężarną. Johanna wiedziała,
że nigdy nie zdobyłaby się na to, by pokazać drzwi bezradnej biednej dziewczynie. Jakoś
sobie biedaczka musi dać radę, ale spadek, który dostała po Marji, ukrywała starannie i
przysięgła, że nigdy go nie sprzeda. Była to mała miedziana lampka oliwna.
Reina po raz ostatni uściskała matkę, miło było patrzeć na ożywioną córkę. Mała po
prostu tańczyła i nieustannie krzyczała coś do ojca. On z pewnością zatroszczył się o
wszystko, spakował też rzeczy córki: ciepłe ubrania, jedzenie, nowe zimowe buty...
Johanna miała do niego zaufanie. Ale już zaczęła tęsknić za obojgiem, wiedziała, że
zwłaszcza noce będą strasznie ciche i długie, nie będzie też Marji, która w swoim domu na
górze czeka z winem i ciastkami na takich, którzy nie mogą spać... Dobrze więc wiedzieć, że
ma wiele pracy, która zawsze jest pociechą.
Wprost musiała mrużyć oczy wobec tych wszystkich barw. Płonęły przed nią,
dosłownie paliły gładkie policzki. Były niczym ogień, odczuwała je jak żar na twarzy,
chociaż chłodny i ostry wiatr rozwiewał jej włosy. Reina jęknęła z zachwytu, kiedy znaleźli
się na szczycie wzgórza i otworzyła się przed nimi bezkresna przestrzeń.
Jechali już prawie dwa dni, pierwszą noc spędzili w opuszczonym szałasie pasterskim.
W ścianach zachował się zapach ludzi, Reina wyczuwała dźwięk głosów, utrwalony w
drewnie: niecierpliwość, tęsknotę, słodkawy pot.
Zapytała ojca, czy to nie głupio drażnić w ten sposób nadprzyrodzone istoty, te, które
o tej porze roku powinny przejąć panowanie nad szałasem? On jednak patrzył na nią z
uśmiechem.
- Nadprzyrodzone istoty, moja kochana, to ty i ja. Ty i ja, i ci wszyscy, którzy
zostawiają po sobie ślady w tych wymarłych górach.
- A istoty z tamtego świata, czy one nie istnieją? - zapytała z rozczarowaniem w
głosie.
Ojciec przez dłuższą chwilę zagryzał wargę, zanim odpowiedział:
- Chyba istnieją... w jakiś sposób. Jako głosy. Jako krótkie westchnienia, wyczuwasz
to?
Kiedy wolno potwierdziła, Ravi mówił dalej:
- Te istoty to baśń, żywa baśń, która nikomu nie szkodzi.
- A ty ich nigdy nie widziałeś?
- Nie widziałem - odparł ojciec. Reina patrzyła na niego spod przymkniętych powiek i
skrzyżowała ręce na piersi. Bardzo przypominała Johannę.
- Więc ich nie ma? Przynajmniej dla ciebie! Była zaczepka w tych słowach, Ravi
spojrzał w jej zmrużone oczy z dziwnym lękiem.
- Masz oczywiście rację Reino - powiedział niepewnie. Potem poszli spać. Reina nie
miała żadnych snów, uznała, że sprawiło to pewnie górskie powietrze.
Dzisiaj wspinali się po kamienistym zboczu. Ponad nimi wznosiła się góra Greineggi,
była jednak zbyt stroma. O tej porze roku nie można się tam dostać, zwłaszcza konno. Wi-
dzieli lodowiec. Leżał przysypany białą warstwą świeżego śniegu, wiatr wzbijał obłoki
białego pyłu i unosił wysoko...
Kiedy znowu znaleźli się w dolinie, jak poprzednio otoczyły ich piękne barwy. Reina
patrzyła załzawionymi oczyma na dywany wrzosu rozjarzone u jej stóp. Na wzgórzach leżał
szron, ale na mokradłach i w zagłębieniach mieniły się wszystkie możliwe kolory świata. W
dole znajdowało się jezioro. Ravi nie powiedział nic. Uśmiechał się tylko szerzej z każdym
krokiem naprzód. Reina miała wrażenie, że ojciec zaraz zacznie śpiewać. On jednak szedł po
prostu dalej, prowadził za sobą konia. Reina chętnie dosiadłaby znowu swojego wierzchowca.
Wolałaby posuwać się znacznie szybciej. Nagle zobaczyła, że ojciec przystaje i powstrzymuje
konia ręką. Puścił lejce, zrobił jeszcze parę kroków i usiadł we wrzosie. Reina wiedziała, że
nie powinna nic mówić.
- Wiesz, Reino, są ludzie, którzy takie miejsca nazywają jaskiniami duszy. Którzy
traktują je jak kościoły...
- I chrzczą w nich dzieci? Ojciec wezwał ją gestem. Wpatrywał się w głęboką dziurę,
która chyba pozostała po jakimś wielkim kamieniu lub drzewie wyrwanym przez wicher.
- Nie... oni się tam modlą. Zakopują się głęboko w ziemi, tylko głowa zostaje na
wierzchu, i tkwią tam przez cztery doby. Przychodzą do nich zmarli przodkowie i zabierają
ich dusze na pełne przygód wędrówki. Po tym tacy ludzie rozumieją dużo więcej.
- Jakie to dziwne - powiedziała Reina. Ojciec się nie odezwał, ale w jego wzroku było
uznanie.
- Kiedyś dowiesz się więcej o takich ludziach, Reino. Bądź jednak ostrożna z tym, co
czytasz. Niektórzy mówią, że to są demony w służbie diabła.
- Dlaczego? Czy diabeł mieszka w ziemi? Ojciec zachichotał.
- Niektórzy wierzą, że tak. Reina zastanawiała się przez chwilę. Zaglądała na dół do
dziury.
- Ojcze - rzekła uroczyście. - Czy widzisz diabła albo innego przodka tam w dole?
- Nie - odparł ojciec i czekał w napięciu, co dziewczynka powie dalej.
Ona spojrzała w niebo, westchnęła.
- Ja też nic nie widzę. Ale ojcze... wielu jest takich, którzy nie widzą tego, co my
widzimy. Dla nich to, czego nie widzą, też nie istnieje.
Ravi mógłby krzyczeć z radości, mógłby unieść ją w górę, huśtać i podrzucać dla
uczczenia tego pierwszego ważnego kroku. Ona mu pomoże, Reina, pomoże mu wypełnić to
straszne zadanie, do którego został wyznaczony.
Pomoże mu być jej ojcem.
Opowiadała swemu ojcu o Arillu, ale pożałowała tego, zanim historia dobiegła końca.
Ojciec gniewał się już wtedy, kiedy doszła do zawstydzającego wydarzenia przy płocie.
- Ale on mi pomógł, tato! On mnie uwolnił. I trochę ze sobą rozmawialiśmy. On
powiedział... powiedział, że jestem małą wiedźmą. Że mama jest wiedźmą, że wszyscy my
jesteśmy... Zresztą wiesz, co powiedział. Że jesteśmy pomocnikami diabła...
- Jego ojciec zwariował - warknął Ravi.
- Tak, teraz! Ale wtedy był lensmanem - ucięła Reina stanowczo.
Ravi pozwalał jej mówić dalej.
- Arill jest sympatyczny. Wiem o tym. I tatusiu... on ma... on jest taki...
Ravi przymknął oczy.
- On... ten... my... Dziewczynka umilkła, Ravi chętnie by zobaczył, co się dzieje w tej
małej głowie. Wciąż nie znajdowała odpowiedniego słowa. Ale Ravi wiedział, że go szuka.
Ten Arill jest już teraz zbyt silny. Reina siedziała przed nim i opowiadała mu o chłopaku, a
ma przecież tylko dziewięć lat. Dziewięcioletnie dziewczynki nie szukają takich słów.
Dziewięcioletnie dziewczynki w ogóle nie wiedzą, że powinny szukać. Potrząsnęła jego
ramieniem.
- Spisz?
Musiał się uśmiechnąć, żeby pokryć niepokój. Postanowił solennie, że już nie będzie
okazywał jej swojego lęku w postaci gniewu.
- Dlaczego, tatusiu? Dlaczego oni nas nienawidzą? To przecież nie może być tylko
dlatego, że po prostu są źli.
- Tak?
Reina wykopała głęboki dołek wokół swoich stóp, suchy piasek w starym korycie
strumienia mienił się pięknie w blasku słońca. Może są w nim odrobiny górskiego kryształu?
Może nawet srebra?
- Nie, bo mama nienawidzi ich jeszcze bardziej. A ona nie jest zła.
- Nie jest.
- Nie, i ty też nie. A ty nienawidzisz Magnusa Storlendet, tatusiu. Zauważyłam to
dawno.
- Tak.
Reina westchnęła nad tymi jego krótkimi odpowiedziami. Wyciągnęła w górę ramiona
i jęknęła. Potem zjadła resztkę tego, co stanowiło ich obiad drugiego dnia: solone mięso z
żytnimi podpłomykami, ociekającymi masłem, ponieważ Ravi zostawił jedzenie na słońcu.
Kawałek dalej poderwało się z wrzosów kilka ptaków. Były szaro nakrapiane, górskie
przepiórki. Ravi śledził ich lot. Reina bardzo chciała znowu odzyskać jego myśli, ale
wyglądało na to, jakby przepiórki uniosły je z sobą.
- Mama nie chce mu pomóc! Mógłby umrzeć!
Dziewczynka chciała nadal rozmawiać z ojcem, miała mu dużo więcej do
powiedzenia. Do tej pory właściwie tylko próbowała coś wyjaśniać. To chyba jej głos
przestraszył tę gromadkę przepiórek.
- Właśnie dlatego ja to zrobiłam - szepnęła cicho. Ravi odwrócił się z wolna ku niej.
Siedział na sporej kępie trawy, na której rozłożył kamizelkę z owczej skóry i kiwał się. Włosy
opadały mu lekko na czoło, Reina bez tchu czekała, czy obojętny wyraz jego twarzy prze-
mieni się teraz w gniew.
- Co zrobiłaś? - zapytał równie cicho jak ona. Teraz Reina słyszała szum w głowie,
jakby przelatywał przez nią wiatr, wpadał jednym uchem, wypadał drugim.
- Ja... ja... poszłam tam z lekarstwami. Zaniosłam wywary mamy...
Ravi poważnie skinął głową.
- Tak, pamiętam te wszystkie twoje pytania. Dziewczynka patrzyła w ziemię, wciąż
grzebała w piasku. Piasek oblepiał jej palce, chociaż wyglądał na suchy.
- I wtedy... wtedy wydarzyło się coś... Ravi czekał. Dziewczynka milczała.
Przepiórki zawróciły daleko na horyzoncie i leciały z powrotem nad wrzosami.
Leciały niziutko, tak nisko, że nie można ich było zobaczyć nad tle jasnego nieba. Zlewały się
niemal w jedno z wrzosami, jeszcze nie zaczęły zmieniać barwy na zimową.
- Pojawił się taki ból, w rękach. I w piersi. W całym ciele...
Ravi nie chciał podpowiadać jej żadnych słów, których jej brakowało.
- Ból... Teraz podniosła wzrok.
- Nie taki, jak kiedy się uderzę albo podrapię. Bardziej jakby...
Zastanawiała się głęboko. Potem jej rysy się wygładziły, uśmiechnęła się i popatrzyła
na niego zachwycona.
- O, wiem! Ten wielki kocioł, ten miedziany kocioł w naszej pralni! Wiesz, o którym
mówię, tatusiu? Pewnego razu parobcy zanieśli go nad rzekę, żeby wyszorować piaskiem.
Byłam z nimi. Kiedy skończyli, wciągnęli go na trawę i poszli do domu sprowadzić kogoś do
pomocy. Kocioł jest ogromny. Pozwolili mi wejść do środka. Mogłam się tam wyciągnąć jak
długa! Byłam jak w pokoju, jak w wielkim, okrągłym, złotym łożu! I słońce mieniło się w
metalu, był tak piękny, że wprost nie mogłam mieć otwartych oczu. Przytuliłam do niego
policzek i słyszałam, jak trawa szeleści po tamtej stronie. Wiatr wydobywał dziwne tony z
samego kotła! Wszystkie dźwięki były takie czyste, tatusiu! Podrapałam paznokciem bok
kotła, a potem przyłożyłam do niego ucho... to było niezwykłe!
Dziewczynka siedziała z podkurczonymi nogami, obejmowała je ramionami i kiwała
się.
- I potem... Benjamin rzucił kamieniem. Trafił w kocioł. Ten dźwięk... to było
straszne. Miałam wrażenie, że rozsadzi mi głowę. Bolało mnie jeszcze długo potem, chociaż
on nie chciał nic złego. W ogóle nie wiedział, że siedzę tam w środku z uchem przy blasze...
chciał tylko sprawdzić, czy trafi z tak dużej odległości...
Ravi pochylił ku niej głowę.
To najlepszy opis bólu, jaki słyszał.
Swojego bólu.
Chwycił małą, ruchliwą dłoń, która teraz niemal ginęła w białoszarym piasku.
- Ja rozumiem, córeczko. Dziewczynka miała łzy w oczach.
- Co to jest, to dziwne, tatusiu? Co takiego noszę we krwi?
Siedziała przestraszona, bezradna, taka mała i niewinna, że poczuł piekący ból w
piersi. W ten sam sposób musiały kiedyś jego oczy spoglądać na kogoś dorosłego. On też
musiał przeżywać tę samą rozpacz, kiedy teraz przejrzał się w jej ciemnym spojrzeniu,
widział to wszystko bardzo wyraźnie.
- Ja nie wiem, Reino - odparł łagodnie. - Myślę, że to jest coś, co musisz sama poznać.
- Ale tatusiu! Ty jesteś taki sam jak ja, wiem o tym! Mówiłeś mi kiedyś,
opowiadałeś...
Znowu skinął głową, niemal tego żałował.
- Być może powiedziałem za wiele. Ale ty, która jesteś moją córką, musiałaś wiedzieć.
Zanim ktoś inny zbrukałby twoje myśli, zanim ktoś opowiedziałby ci kłamstwa... przeraził
cię.
- Kłamstwa? Jakie kłamstwa? Ravi westchnął.
- Kłamstwa na temat przekleństwa. I o tym, że ja... że my, jesteśmy przeklęci... i
niebezpieczni.
Uśmiechnęła się nieoczekiwanie.
- Ale przecież my jesteśmy, tatusiu! Wiesz o tym, ja potrafię zmusić starego Sjur, żeby
dał mi wszystkie kawałki cukru, które kupił na jesiennym targu. Wystarczy, żebym
wystarczająco mocno o tym myślała...
Ravi położył palec na jej wargach i wolno pokręcił głową.
Dziewczynka zarumieniła się. Mruknęła:
- Ja myślę, że Arill będzie zdrowy. Wierzę, że będzie żył. A wtedy to nie będzie miało
znaczenia, że musiałam...
Ravi uśmiechnął się. On też tak myślał przez całe swoje życie. Że wielki, dobry
uczynek musi zrównoważyć inne, niezbyt piękne...
- Mamie by się to nie podobało. Obserwował szczupłą dłoń, która znowu zaczęła
przesypywać piasek między palcami. On też nabrał garść piachu. Nie podobało mu się to
wszystko, nie chciał, żeby on i córka mieli jeszcze więcej tajemnic przed Johanną. Wiedział
jednak, że mała go potrzebuje. Reina otrzyma to, do czego on sam zawsze tęsknił. Będzie
miała się kogo poradzić. Będzie miała kogoś, kto wie. Kogoś, kto jest podobny. Z kim można
porozmawiać, kiedy człowiek czuje się zagrożony.
- Mama... bardzo wiele wycierpiała. Z powodu rodziny Storlendet.
- Tak wiem! O mało jej nie zabili! Ravi poważnie kiwał głową.
- Myślę, że mama nie opowiedziała ci do końca... Tylko tyle, żeby cię przestraszyć,
Reino. Ale chyba jesteś już wystarczająco duża, żeby wiedzieć wszystko.
- Tak, jestem! Ostrzegawcze słowa Johanny dźwięczały mu w głowie, kiedy zaczął
mówić. W końcu niemal krzyczała w jego myślach, przerażona, że córka nigdy nie wybaczy
jej czegoś takiego.
I miała rację, Ravi mógł się o tym przekonać, kiedy Reina zerwała się z miejsca i
rzuciła w ślad za przepiórkami. Biegła przez wrzosowiska, przedzierała się przez wierzbowe
zarośla, kawałki jej chustki zostawały na gałązkach niczym smutne, brunatne proporczyki.
Reina krzyczała, jej głos przypominał wołanie przerażonego nura. Ravi nie był w stanie za nią
biec. Pozwolił jej się oddalać, zmęczy się, zanim dotrze do tego bezkresnego terenu, w środku
którego się znajdowali.
Dopiero kiedy krzyki ustały, a on widział ją tylko jako małą brunatną plamę na tle
złocistorudych wrzosów, podniósł się sztywny i poszedł w jej kierunku. Reina leżała
wstrząsana szlochem, przy jej głowie siedziało drżące pisklę przepiórki, które nie miało na
sobie jeszcze tych białych plam, pojawiających się na piórach jego krewniaków podczas
zmiany barwy na zimową.
Ptak spoglądał na niego czarnymi, okrągłymi jak paciorki oczyma. Przenikał go ten
wzrok bardziej, niż gdyby stworzenie używało dzioba, wzrok go dosłownie szarpał i kaleczył,
ostrzegał z największą stanowczością, żeby nie dotykał Reiny.
Ravi opadł na kolana tuż przy córce.
- Reino, nie... wybacz mi, nie powinienem był. - och, dlaczego ja ci to wszystko
powiedziałem, moja mała córeczko...
Dziewczynka odwróciła się, ale ptak siedział nieustraszony, nawet wtedy, kiedy
zaczęła tłuc pięściami we wrzos i o mało go nie trafiła.
- To wstrętne! To okropne! Nie wolno ci, to nieprawda, nie chcę tego słuchać!
Wybuchnęła szlochem i znowu ukryła twarz we wrzosach. Policzki i tak już miała
podrapane.
Ravi odczuwał wielką bezsilność, pojawiała się w różnym natężeniu, od
najczarniejszej, bezdennej, do łagodnej, niebieskiej jakby to określił, bezradności.
W pewnym momencie uczucia rozpaliły się w nim rudoczerwonymi iskrami jak te
jesienne góry, tym razem to on potrzebował przewodnika.
- Wybacz - wyszeptał. - Reino, musisz się nauczyć wybaczać. Ludzie nie są albo tylko
źli, albo tylko dobrzy.
Reina usiadła. Patrzyła na niego. Twardo.
Usłyszał teraz własne słowa. Zrozumiał, że to jest lekcja, z której to on najwięcej się
nauczył.
- Jeśli mama i ty wybaczycie Arillowi to, co zrobił jego ojciec, to ja wybaczę wam!
Słowa były najzupełniej zbędne, ponieważ Ravi już sam tak pomyślał.
- Ale twoja mama... ona wycierpiała więcej niż wszyscy inni. Musisz o tym wiedzieć
Reino, tu chodzi nie tylko o to, żeby wybaczyć. Tu chodzi także o strach. Ona wciąż jeszcze
się boi, moja mała. Nigdy się chyba od tego strachu nie uwolni.
- Erlend nie żyje! Magnus Storlendet został zamknięty! Więc chyba nie ma już
wielkiego zagrożenia?
Ravi patrzył na pisklę przepiórki, które wyciągało szyję i próbowało machać
skrzydełkami.
- Być może tak. Ale Reina... nie opowiadaj mamie o Arillu. O tym, że... jesteście
przyjaciółmi. Że poszłaś do Storlendet z lekarstwami...
- Dlaczego nie? - Młoda przepiórka odleciała.
- Dlatego... dlatego, że wtedy będzie się bała jeszcze bardziej.
Reina spokojnie skinęła głową. To ona próbowała złapać ojca, na czworakach
posuwała się w jego stronę.
- To jest nasza tajemnica, tatusiu.
- Tak - odpowiedział matowym głosem. Dziewczynka ożywiła się. Wstała i
pociągnęła ojca za sobą. Brudną od piasku dłonią przesłoniła oczy i patrzyła przed siebie:
- Konie są niespokojne! Musimy wracać, tatusiu.
- Tak - powiedział i musiał się uśmiechnąć, widząc te wahania jej nastroju. To
gwałtowne przechodzenie od wzburzenia do rozsądku.
Konie zostały starannie przywiązane do dużego korzenia, ale próbowały się gryźć, nie
miały ochoty na zwiędłą górską trawę. Dawno już zaspokoiły pragnienie i były gotowe do
drogi. Reina sama wskoczyła na siodło, znalazła duży kamień, po którym się wspięła. Ravi
pozwolił jej jechać przodem. Ciekawe będzie zobaczyć, dokąd ona ich zaprowadzi.
Trzeciego wieczoru przejeżdżali obok Hornane, i Reina powoli zaczynała
rozpoznawać okolice. Mieli mijać Kolstad i Sagę, Asen i Skór. Wkrótce zobaczą fiord i będą
blisko wsi.
Ravi poganiał swojego wierzchowca, co sprawiło, że koń Reiny szybko zbiegł po
zboczu doliny.
Ravi nie miał odwagi rozglądać się na boki, patrzył prosto przed siebie. Wkrótce
zbliżą się do wiszącej skały, zdawało mu się, że za każdym krzakiem widzi cień cygańskiej
dziewczyny, bardzo chętnie by się zatrzymał i poszukał jej.
Musiał jednak jechać dalej, była z nim Reina, a w ciągu tej podróży uzbierało się i tak
bardzo wiele tajemnic, o których nie mogli nikomu powiedzieć. To jednak Reina jechała jako
pierwsza, skręciła teraz mocno w lewo i posuwała się dalej po nagim zboczu. Ravi nie miał
odwagi zapytać, nie chciał mówić nic na temat, że wybrała niepotrzebnie taką trudną trasę.
Serce tłukło się w nim mocno, koncentrował się na spokojnym prowadzeniu konia. Pod nimi
znajdowało się dno doliny, wciąż jeszcze zielone i łagodne, ale już naznaczone barwami jesie-
ni zapowiadającymi dramat, jaki się tu niedługo rozegra.
Reina zdawała się taka maleńka na koniu, prawie nie było jej widać spoza zwoju skór
przytroczonych z tyłu do siodła.
Ciemne włosy związała dzisiaj jego rzemykiem, kunsztowna korona upięta przez
mamę z warkoczy rozpadła się już dawno, potargane kosmyki musieli zebrać razem już
drugiego ranka.
Jechał teraz tuż za nią. Widział, że jej koń się potyka, nie ma siły iść dalej.
- Reina! Jedziesz w złym kierunku!
Ściągnęła lejce, odwróciła głowę. Nie było tyle miejsca, by mógł jechać obok niej.
Zawołał, wiatr wiał od tyłu i znakomicie niósł jego głos:
- Musimy zjechać w dół na dno doliny! Tutaj konie nie mogą przejść!
Zobaczył, że zeskakuje z siodła, na tej stromej ścieżce skok był niebezpieczny.
Zwierzę opierało się teraz o skałę, ale opuściło głowę, kiedy lejce opadły.
- Tatusiu... ja chcę jechać tędy. To niezwykłe! Spójrz na górę! Tamta skała
przypomina trolla, a te ciemne plamy w oczach trolla... wydaje mi się, że tam musi się znaj-
dować jakiś skarb!
Ravi przełknął ślinę i zmusił się do uśmiechu.
- Może masz rację! Ale jeśli mamy dotrzeć wieczorem do domu, to musimy
natychmiast...
- A nie moglibyśmy spędzić jeszcze jednej nocy w górach? O, tatusiu, bądź taki
dobry... jeszcze tylko jedną noc.
Cieszył się bardziej, niż odważyłby się przyznać tym jej zachwytem, widocznie czuła
się w górach jak w domu i kochała bezkresne przestrzenie.
Tak samo jak on.
Ravi również zeskczył z konia i podszedł do córki.
- Zwierzęta nie mogą iść dalej, Reino. To dla nich niebezpieczne. Spójrz, kamienie,
mokre skały... któryś może się poślizgnąć i stoczyć w dół...
Dziewczynka włożyła palec do ust, miała kwaśną minę. Ojciec ujął lejce jej konia,
obrócił go ostrożnie. Jego wierzchowiec radził sobie sam. Reina niechętnie poszła piechotą za
nimi, kiedy wpinali się znowu po zboczu. Rzeka prawie całkiem wyschła. Reina stała długo i
spoglądała na niezwykłą wiszącą skałę.
- Twarz trolla się uśmiecha - powiedziała stanowczo. - Spójrz, nawet coś do nas mówi.
Mówi: „Chodź tutaj, Reino, przyprowadź tatę, to opowiem wam piękną baśń!”.
- Możliwe - wykrztusił Ravi i znowu pokrył swoje uczucia śmiechem.
Śmiech jednak szybko zamarł. Pod tą wiszącą skałą znajduje się cygański obóz. Jesień
zamknęła tam w pułapce tych jedenaścioro ludzi, którzy zostali przy życiu po zarazie. Blisko
połowa grupy zmarła, jeśli liczyć dzieci tak samo jak dorosłych.
Reina musiała coś wyczuwać. Coś ją tam ciągnie? A może to tylko te niezwykłe
obrazy, które mogą nieoczekiwanie pojawić się na skalnym uskoku podobnie, jak innym
razem pojawiają się w kubku wody? Czy ona też widuje takie obrazy? Ravi nie wiedział.
Dotychczas mówiła mu tylko o swoich dziwnych snach, a nie chciał jej pytać wprost.
Nie chciał jej niczego podpowiadać.
Reina była markotna, kiedy ostrożnie kierował konie znowu na ścieżkę wijącą się w
dół, która niebawem stanie się drogą. Przez stulecia zwierzęta i ludzie wydeptywali ten szlak,
nie pozwalali rosnąć trawie ani krzakom, ba, przenosili nawet i układali kamienie, żeby było
na czym oprzeć stopy.
Chciał ją wyprowadzić na tę szeroką ścieżkę, ale Reina protestowała i prosiła wciąż o
to samo:
- Tylko jedną noc, proszę! Patrz, jakie piękne jest światło! Dzisiejszej nocy będą
gwiazdy, mnóstwo gwiazd! Dzisiejszej nocy nie pojawią się chmury i nie przesłonią ich,
tatusiu!
- Innym razem, Reino. Chcę wracać do domu. Twoja mama na nas czeka.
Reina zacisnęła zęby i zapragnęła, żeby lejce, które ojciec trzyma w ręce, szarpnęły
jego głową i sprawiły, że się zgodzi.
Johanna przyjęła ich z uśmiechem i ucałowała serdecznie, mimo to Reina widziała, że
matka pełna jest niepokoju. W dużej izbie był też Bendik z Heleną, bliźniaki bawiły się w
kącie kilkoma książkami. Układały je jedną na drugiej i budowały dom. Reina nie mogła
zrozumieć, dlaczego mama im na to pozwala. Przecież mogą uszkodzić książki. Ingalill
siedziała przy końcu stołu, dostała piękne gęsie pióro Reiny. Dostała też kawałek
drogocennego niemieckiego papieru Johanny, Reina patrzyła na to zdumiona.
Ach, tak.
Więc mama z powagą zwracała Reinie uwagę, kiedy ta krzywiła nos na towarzystwo
przyrodniej siostry.
- Jesteście przyrodnimi siostrami - upominała mama. - Jeśli nie porozumiecie się teraz,
jako dzieci, to myślę, że kiedy będziesz duża, będziesz tęsknić za siostrą, z którą mogłabyś
porozmawiać!
- Ja chcę mieć inną siostrę - odpowiedziała wtedy Reina. - Chcę mieć taką, która nie
kłamie i nie zabiera moich rzeczy! Chcę mieć miłą siostrę, która ma tak samo brzydkie włosy
jak ja!
Wtedy Johanna musiała się roześmiać, Reina widziała, że nie zamierza jej już zwracać
uwagi. Że uznała, iż Reina ma powody do buntu.
- W każdym razie powinnaś próbować jakoś sobie ułożyć z nią sprawy. Tyle
przynajmniej jesteśmy im winni!
Teraz Reina zastanawiała się nad tymi słowami matki. Ingalill bardzo się starała pisać
ładne, kształtne litery, Reina siedziała obok niej z rękami na kolanach i z uporem wpatrywała
się w swoje pióro. W końcu Ingalill rzuciła wszystko na podłogę.
- Nic mi się nie udaje, kiedy ona tak gapi się na mnie! Ciociu Johanno, powiedz jej,
żeby przestała!
Zielone oczy uśmiechały się do gospodyni, która siedziała teraz na końcu stołu razem
z Ravim.
- A poza tym... ona brzydko pachnie. Czy ty nie masz zwyczaju się myć, kiedy
przychodzisz ze stajni, Reino? Mama zawsze mówi, że trzeba się porządnie umyć wodą z
mydłem, kiedy się było...
- Dość! Moja panno, jesteś tu gościem! Powinnaś się wstydzić!
Ostry głos Heleny sprawił, że słowa zamarły Ingalili na wargach. Nie podniosła
jednak pióra. Zwinęła arkusik papieru w rurkę i wsunęła ją do kieszeni fartucha.
Helena pogłaskała Reinę po włosach.
- A ja uważam, że to żaden wstyd pachnieć górami i końmi, Reino. Szczerze mówiąc,
uważam, że to przyjemniejszy zapach niż cierpka woń dymu z ogniska na tyłach Zamku
Marji! A to właśnie zapach dymu tkwi teraz w naszych włosach, Ingalili!
Johanna się nie uśmiechała. Spoglądała tylko na obie dziewczynki i nie przejmowała
się Ingalili, która szarpała ją za ramię, domagając się więcej papieru.
- Miałaś ładną wycieczkę? - zapytała Helena cicho.
- Widzieliście może renifery? - zaciekawił się Bendik, pochylając się do przodu.
- O, jakbym chciała tam z wami być. Zawsze bardzo lubiłam góry - westchnęła
Helena.
Johanna stanowczo odepchnęła Ingalili łokciem.
- Tak, opowiedz nam, Reino. Coście tam przeżyli? Czy kolory w górach są bardzo
piękne? Widzieliście może jakichś myśliwych ze wsi?
- Jestem zmęczona - powiedziała Reina.
ROZDZIAŁ III
- Wiem to bardzo dobrze! - wykrzyknęła Ingalill. - Ty myślisz, że macie z ojcem
różne tajemnice, ale ja dobrze wiem!
Reina wpatrywała się w starszą dziewczynkę. Z twarzy siostry można by wiele
wyczytać, gdyby się miało dość siły. Prawie trójkątna, z zielonymi oczyma, które przypomi-
nają fiord latem, kiedy spływają do niego wody z lodowca.
- Ty myślisz, że tata jest twoją własnością!
Ingalill odrzuciła od siebie lalkę, na którą od dłuższego czasu starała się wciągnąć za
ciasną sukienkę. Lalka leżała z szeroko otwartymi, malowanymi oczyma i Reinie zdawało się,
że wyraz jej twarzyczki też się zmienił. Podniosła ją, przeczesała śliczne włosy palcami.
- Tata nie jest chyba niczyją własnością...
- Oczywiście, że jest, ty myślisz, że jest twoją! Tylko dlatego, że ty mieszkasz tutaj, a
ja muszę żyć tam, w tej nudnej, głupiej zagrodzie!
Reina wzięła lalkę w objęcia jak małe dziecko. Ingalill często bywa nieznośna, ale
teraz sprawiała wrażenie smutnej. Reinie zrobiło się jej żal.
- No tak, to musi być okropne... nie mieć się z kim bawić.
- Bawić? Ja się nie chcę bawić! Ja chcę... ja chcę mieć kogoś, komu mogłabym
powierzać tajemnice!
- Masz przecież Helenę. I Veslemoy...
- E tam! Z mamą to nie ma o czym rozmawiać. A Veslemoy jest głupia! Ma już
dwadzieścia lat, a wciąż najbardziej lubi budować szałasy i grać z chłopakami w piłkę!
Reina poczuła, że kąciki ust jej drżą, zmusiła się jednak do powagi. Ingalill
rozmawiała z nią jak z dorosłą. A to rzadkie zjawisko. Przeważnie siostry się kłóciły, prawie
wszystkie próby bawienia się razem kończyły się okropnymi krzykami:
- Ty głupia smarkulo!
- Sama jesteś głupia!
- Nie, ty jesteś głupsza! Ty jesteś głupia jak noga stołowa!
- A ty jesteś głupia... jak kawałek kitu!
A potem Ingalill leciała na skargę, Reina zaś przysięgała, że siostry to najgorsze co
może istnieć na świecie, zwłaszcza takie o rudych włosach. Dzisiaj wszystko było inaczej.
Ingalill wyglądała na smutną. Nie złościła się tak bardzo, nie mówiła słów, które trafiają w
samo serce.
Reina wyciągnęła ku niej lalkę.
- Zabawa z chłopakami to nic wesołego. Oni zawsze chcieliby się bawić tylko w
wojnę.
- Bo przecież jest wojna!
- Tak, ale nie tutaj. Tata mówi, że... Ingalill zerwała się jak oparzona.
- No właśnie, sama widzisz! Tata mówi, tata mówi! Tata nie jest tylko twój. Mnie też
zabierze ze sobą w góry. I pójdziemy dużo dalej, będziemy szukać skarbów i w ogóle!
Reina zobaczyła oczyma duszy profil skalnego trolla, na myśl o tym, że Ingalill
mogłaby chodzić pod jego tajemniczym cieniem, poczuła ból w sercu.
- Myślę, że teraz tata nie ma czasu. Bo on, widzisz, musi malować. I pomagać mamie
w gospodarstwie. Tata mówi, że niedługo będziemy mieć jeszcze jeden dwór. Ten, w którym
mieszkają żołnierze, Karlsgârd. Tam mieszkała moja babcia, to jej dwór.
- Nie chcę słuchać o żadnych babciach! Chcę, żebyś mi opowiedziała o wycieczce w
góry!
Reina westchnęła. Nie mówiła co prawda o tej wycieczce zbyt wiele, wróciła do domu
bardzo zmęczona i zaraz poszła spać. Dzisiaj rano mama wstała wcześnie, bo przynieśli
mężczyznę, który się postrzelił, gdy czyścił swoją myśliwską broń. Miał paskudną ranę w
ręce i strasznie krzyczał.
- Pojechaliśmy dość daleko... poza letnie pastwiska. Tam jest teraz bardzo pięknie.
Śliczne kolory. Wszędzie czerwono i żółto. I trochę brązowego. W niektórych miejscach...
- Sama dobrze wiem, jak wyglądają góry! Opowiadaj o tacie! Co robił? Czy nauczył
cię jakichś... sztuczek?
Reina zamrugała powiekami.
- Sztuczek? O co ci chodzi? Ingalill energicznym gestem wygładziła sukienkę i wbiła
jaskrawozielone spojrzenie w młodszą siostrę.
- Dobrze wiesz, o co mi chodzi - powiedziała ze złością. - Zresztą ty też znasz różne
sztuczki, tak powiedziała moja mama!
Reina poczuła, że robi jej się niedobrze. Siedziały w małym pomieszczeniu nad
przybudówką do obory, pod dachem, zrobiły tam sobie dobrze osłonięte miejsce do zabawy.
Z podwórza nikt ich nie mógł zobaczyć. Z tyłu za sobą miały las, a teraz, kiedy liście zaczęły
opadać z drzew, widziały też mieniącą się wodę fiordu.
- No przestań, Reina, pokaż mi jakieś sztuczki!
- Ja nie umiem...
- Ech, umiesz! Mama mówi, że tata umie różne dziwne rzeczy. Potrafi zmusić
człowieka, żeby siedział i nie ruszał się z krzesła, choćby ten nie wiem jak starał się tego nie
robić. Może też sprawić, że łyżki spadają z półki! I umie rozmawiać ze zwierzętami, ale o tym
to trudno się przekonać. Umie gołymi rękami doprowadzić chorego człowieka do
wyzdrowienia i śnią mu się różne rzeczy, chociaż nie śpi.
Pochyliła się do przodu:
- Umie też wywróżyć przyszłość... założyłabym się, że on wie, za kogo wyjdziemy za
mąż, kiedy będziemy duże!
Reina miała wyschnięte wargi, zaczynały ją boleć oczy.
- Na pewno tego nie wie - mruknęła. - Takie rzeczy wie tylko Bóg.
- Ech! Tata nie wierzy w Boga!
Reina uznała, że sytuacja robi się zbyt trudna. Najchętniej wzięłaby swoją lalkę i
uciekła. Ale Ingalill trzymała ją mocno za rękaw sukienki:
- To prawda! Mama tak mówiła. Mama opowiedziała mi wszystko o tacie, bo ona też
uważa, że to nie w porządku, że on odwiedza nas tak rzadko.
- Tata ma dużo zajęć!
- W takim razie ja powinnam tutaj mieszkać!
- Nie, nie powinnaś!
- Tak, a dlaczego? Przecież jestem jego córką, prawda?
Reina patrzyła przed siebie ponurym wzrokiem. Dlaczego Ingalill zawsze znajdzie
takie okropne słowa, od których Reinę boli brzuch?
- Ty jesteś córką Heleny. A ona mieszka w Meisterplassen. Więc i ty musisz tam
mieszkać, nie ma rady, Ingalill.
- Jeszcze zobaczymy - powiedziała Ingalill i zacisnęła wargi.
Serce Reiny tłukło się głucho w piersi, kiedy starsza siostra, unosząc lekko spódnicę,
poszła sobie. Domyślała się, co teraz będzie. Zacznie się jedna z tych wielkich kłótni pełnych
płaczu, krzyków, straszenia i próśb.
Głos Heleny brzmiał teraz nisko i matowo. Widocznie usłyszała je na swoim strychu.
Dwie wolne izby na górze zajęli goście i Reina nie mogła się przyzwyczaić do tego, że inni
ludzie chodzą ponad jej głową. Nawet głos Bendika brzmiał groźnie przez grubą powałę.
Bendik i Helena zawsze kłócili się o Ingalill.
Przytuliła mocniej lalkę, miała sztywne palce, nie mogła nimi poruszać.
- Boże kochany, nie pozwól, żeby Ingalill tutaj mieszkała. Jeśli mnie wysłuchasz, to
już nigdy więcej nie będę o niej źle myśleć. Ani nigdy nie uszczypnę jej w plecy...
Wciągnęła głęboko do płuc jesienne powietrze, poczuła zapach spirytusu. Mama
pewnie operuje tego nieszczęsnego człowieka. Reina wiedziała, że mogłaby wejść do izby
chorych, gdyby chciała, ale akurat w tej chwili nie miała na to siły.
Ingalill będzie krzyczeć i grozić. Robiła to już przedtem, ale jedyne, co osiągnęła, to
to, że odłożyli na kilka dni wyjazd, może nawet na tydzień. Ingalill odgrywała wielkie
przedstawienie, obściskiwała Reinę i płakała: czy naprawdę nie mogę poznać lepiej mojej
własnej siostry? Widuję ją tylko dwa razy do roku, a to niesprawiedliwe!
Dawniej te dramatyczne uściski Ingalill wzruszały Reinę. Uważała, że to wspaniale
myśleć, iż ma siostrę, która tak ją kocha. Czasami Ingalill była w porządku, zdarzało się to
dawniej, gdy były młodsze. Dawała Reinie kawałki cukru, bardzo pięknie haftowała i kiedyś
wyhaftowała dla siostry chusteczkę w małe niebieskie kwiatuszki. Poza tym umiała
opowiadać zabawne historyjki, odgrywała je ze swoimi lalkami. To było jak teatr, myślała
Reina. Bo mama opowiedziała jej o wielkim teatrze w Kopenhadze, dla którego najwięksi
pisarze na świecie tworzą sztuki. Mama obiecała jej, że ją tam kiedyś zabierze, kiedy Reina
będzie odpowiednio duża. Tymczasem bardzo ją cieszyły te odgrywane przez Ingalill historie.
Było w nich mnóstwo pożarów, morderstw i śmierci, ale też zakochanych par. Wszystko to
razem i straszne, i zabawne.
Nie mogła sobie jednak wyobrazić, jakby to było, gdyby Ingalill deptała jej po piętach
dzień w dzień, przez cały rok...
Reina zadrżała na myśl o tym.
Gdzieś w głębi duszy kiełkowała też inna, nieprzyjemna myśl. Córka Heleny jest
najstarszą córką Raviego. Gdyby zamieszkała tutaj... to może on wolałby zabierać ze sobą na
wycieczki Ingalill. Może nawet pozwalałby jej odwiedzać się w leśnym domku, w którym
malował. Ingalill pewnie też nie bałaby się rzeki, gdyby tata ją zawołał, natychmiast biegłaby
do kąpieli, wchodziła z nim do wody, a on uczyłby ją pływać. Zdarza się niekiedy, że mama
też chodzi się kąpać, chociaż wtedy służące się złoszczą, uważają, że to wstyd. Reina nie
przejmowała się wstydem, ona uważała po prostu, że woda jest potwornie żywa, porusza się,
zmienia formę, chlupie i dudni w uszach. Woda zdaje się wołać do niej: „Chodź, chodź bliżej,
wejdź!”. Ingalill z pewnością nie chciałaby słuchać wezwań wody, ona by pływała koło taty,
obejmowała go za szyję, śmiała się i krzyczała radośnie...
No a te wszystkie piękne wieczory, kiedy siadają oboje z tatą na łóżku i szeptem
rozmawiają o snach, o duchach, o nadprzyrodzonych ludkach, nie, nie potrafi sobie
wyobrazić, że mogłoby się tam znaleźć miejsce dla kogoś trzeciego.
- Pomyśleć, że to już dziesięć lat - wyszeptała Helena.
Ravi miał wrażenie, że jej wzrok przenika jego bezbronną twarz. Znowu się nauczył
odpowiadać na to spojrzenie, ale zabrało mu to wiele lat. Teraz mogli jednak znowu tak
siedzieć, tylko oni dwoje, i rozmawiać, bez drżenia rąk i niepewności.
- Tyle się w tym czasie wydarzyło - westchnęła Helena, splatając ręce za głową.
Lekko stukała nogą w podłogę, zauważył, że bywają momenty, w których jest znowu tamtą
dziewczyną z przeszłości, bez żadnego współczesnego kostiumu. Żadna kobieta nie usiadłaby
tak przy stole, zwłaszcza w obcym domu.
- Rzeczywiście wiele się wydarzyło w twoim życiu, Heleno. Stałaś się... dzielną
osobą.
Powiedział to z największą szczerością, ona przyjęła jego słowa spokojnie, wiedziała,
że nie miał żadnych złych intencji.
- Nie - odpowiedziała szeptem. - Ja po prostu miałam szczęście. Życie ułożyło mi się
tak dobrze...
Ravi skinął głową, wzruszony tymi słowami, których nigdy by nie wypowiedziała
jego Helena. Tamta była zwierzęciem, zachowywała się niczym bezdomna suka, przeganiana
przez wszystkie podwórzowe psy, pełna parchów na skórze, uciekająca przed ludźmi, którzy
się też jej bali.
Pozwalał sobie uważać, że i on ma zasługę w tej przemianie. Chociaż dzieli ją z
Johanną. Gdyby Johanna wtedy nie wyjechała z nowo narodzonym Benjaminem albo gdyby
on miał trochę więcej rozsądku i pojechał z nią, nigdy by nie spotkał Heleny. Nic by nie
wiedział o chłodzie w piwnicy lensmana w Al, nie ostrzegałby mieszkańców Czarnej Góry, że
zejdzie ziemna lawina. Nie miałby dwóch córek, może w ogóle nie miałby żadnej.
W czasie spędzonym z Heleną bardzo wiele się nauczył.
Może aż tak dużo, że miało to decydujący wpływ na całe jego życie.
Bez niej, co najdziwniejsze, nie miałbym Johanny, myślał Ravi.
- Zawsze stawałam między wami, pamiętasz? Widocznie Helena podążała tą samą co
on ścieżką wspomnień. Skinął głową.
- Ty nigdy nie byłeś całkiem mój, prawda?
Ravi nie oczekiwał aż tak osobistego zwrotu w rozmowie. Chociaż w jakiś sposób te
słowa same się narzucały. Johanna jest u chorych. Bendik poszedł pogratulować Jensowi
Heltne nowego sklepu, który został otwarty, mimo iż pastor Cimber robił wiele trudności,
zabraniał podawania wódki i piwa w czasie, gdy odbywają się nabożeństwa... Bendik śmiał
się i powiedział, że pastor po prostu nie może znieść, iż ktokolwiek mógłby pić, podczas gdy
on zajęty jest w kościele.
Dzieci już pewnie spały, na strychu panowała cisza.
- Ja... wtedy to ja chyba nie byłem niczyj.
Helena zwilżyła wargi, przestała stukać nogą w podłogę. Pochyliła się nad stołem,
zbliżyła się do niego, wbiła w niego wzrok w taki sposób, że przesłoniła mu cały pokój, jakby
go uwięziła w zamkniętym kącie. Lisia jama, przemknęło Raviemu przez myśl.
- Nie zapomniałeś chyba o mnie jeszcze całkiem, chociaż teraz jestem twoją teściową?
Ravi potrząsnął głową.
- Jesteś matką Ingalill. I z tego powodu nigdy o tobie nie zapomnę, Heleno.
- Nie zajmujesz się nią.
- Rzeczywiście, za mało. Helena uśmiechnęła się. Pogłaskała go po policzku.
Ravi drgnął, to była ta sama dłoń. Zrobiło mu się nieprzyjemnie, coś takiego nie
powinno było się wydarzyć. Helena cofnęła się znowu, wciąż się uśmiechała. Szukał w tym
uśmiechu jakiegoś zagrożenia, ale ona była spokojna, pełna poczucia bezpieczeństwa, matka.
- Mnie możesz powiedzieć tak, jak się rzeczy mają, Ravi. Twoje córki bardzo się
różnią. Trudno nawet uwierzyć, że są siostrami. Ale też mają bardzo różne matki...
- Nie aż tak różne - mruknął. - Ty też stałaś się teraz znakomitą gospodynią, Helena.
- No właśnie. A przypuszczam, że Johanna potrafi okazać temperament?
Roześmiała się krótko i machnęła ręką, jakby chciała odegnać od siebie te słowa.
- Nie, porozmawiajmy poważnie, Ravi. Ingalill marudzi tak, że trudno z nią
wytrzymać. Wobec tego ostatnio obiecałam jej, że zapytam: czy ona mogłaby tu spędzić
zimę? My zaraz musimy wracać do domu, zbliża się zima, nie sądzę, by Ivar i Ranveig sami
poradzili sobie ze wszystkim...
Ravi usłyszał swój własny jęk.
- Ach, nie, to niemożliwe?
Wiedział, że Helena nie będzie go prosić ani błagać, dlatego musiał bardzo starannie
rzecz przemyśleć.
- No nie wiem... dziewczęta nie są największymi przyjaciółkami na świecie.
- Są siostrami.
- Tak... ale... Helena wyprostowała się i powiedziała cicho:
- Czyż to nie dziwne, mój kochany! Siedzimy tutaj i rozmawiamy o przeszłości, a
tymczasem ty wszystko zapomniałeś! Czy nie pamiętasz już, jak twoja Johanna walczyła,
żeby odebrać mi Ingalill? Zresztą ty jej w tym pomagałeś! A teraz proponuję wam dziecko
bez protestów, żebyście mieli ją tylko dla siebie, to ty nie chcesz!
Czuł, że narasta w niej gniew. On też nie był już taki spokojny.
- Dlaczego? Dlaczego przychodzisz z tym do mnie teraz? Mówisz, że ona cię męczy,
nie możesz tego ścierpieć? Wszystkie dzieci są w pewnym okresie nieznośne. Wszystkie
dorastające dziewczęta lekceważą swoje matki. Jeśli teraz wyślesz ją z domu po to, żeby mieć
spokój, to ten spokój może trwać dłużej, niż byś sobie życzyła! Heleno, masz tylko jedną
córkę. Powinnaś...
Helena wstała, wyciągnęła rękę, jakby chciała się przed nim bronić.
- Nie mów nic więcej! Wystarczy po prostu „nie”. Ravi skulił się.
- Heleno, ja... Trudno, musi powiedzieć tak, jak naprawdę jest.
- Ja nie jestem człowiekiem, który mógłby wychowywać więcej niż jedną córkę...
- Ty?
Tym razem w jej oczach pojawiło się szyderstwo. Nie powiedziała jednak nic więcej,
zostawiła go samego z myślami.
Ty? Ty, który potrafiłeś kochać dwie matki?
Johanna marzła i żałowała, że nie przyniosła też swojej ciepłej kołdry, kiedy
przygotowywała posłania dzieci na zimę. Zazwyczaj nie było jej zimno, zresztą w ich sypialni
stał piec, którego nie ma u dzieci.
Przytuliła się do uśpionego ciała Raviego, próbowała się przy nim ogrzać. Ravi leżał
tylko w kalesonach, ledwo miał okryte ramiona. Rozłożyła starannie koc na ciele Raviego,
dołożyła swój i wślizgnęła się pod to wszystko. Ravi stęknął cicho przez sen, jakby go to
nieoczekiwane ciepło męczyło.
- Ravi? Spisz?
- Taaa... Uśmiechnęła się, nareszcie złapała go na kłamstwie, nie będzie mógł
zaprzeczyć.
- Przytul mnie, Ravi... chciałabym, żebyś mnie mocno objął.
Silne, umięśnione ramię wysunęło się spod skulonego ciała i przygarnęło ją bliżej, do
ciepła. Johanna przymknęła oczy i westchnęła z rozkoszą. Pół dnia stała przy rannym, wiele
razy wydawało jej się, że sobie nie poradzi. Rana była okropna, poszarpana, pełna prochu.
Musiała ją oczyścić, musiała połączyć białe wężyki, które były naczyniami krwionośnymi
rannego. Zostało za mało skóry, żeby pokryć całą ranę, musiała wyciąć kilka pasków zdrowej
z miejsca poniżej rany i pozszywać całość...
Od strony Raviego płynęły ku niej strumyczki ciepła. Czuła, że ciało ożywa, chciała
podziękować za to mężowi. Pocałowała go tak, jak wiedziała, że lubi, wsunęła nos pod jego
ucho, wyczuła resztki zapachu dymu i owczych skór. Mimo wszystko to był Ravi. Zaciągnęła
się jego zapachem, przytuliła policzek do jego szczęki, wiedziała, że rozpoznałaby ten zapach
pośród setek tysięcy innych.
Jej ręce też nie potrzebowały przewodnika, posuwały się po gładkiej piersi, po której
tyle razy samotnie wędrowały. Łaskotała go leciutko palcem wskazującym, doprowadziła do
tego, że ciało Raviego zaczęło się napinać, coraz bardziej...
Mruczał coś sennie, wyczuwała jednak, że wargi męża się uśmiechają.
Biedak, pewnie jest bardzo zmęczony. Jedna noc spędzona w przyzwoitym łóżku nie
pozwala aż tak wypocząć, żeby organizm zapomniał o krótkich noclegach pod gołym niebem.
Dzisiaj też miał trudny dzień, był z robotnikami na polu, przygotowywał się do zimy. A
potem wziął wszystkie dzieci na przejażdżkę wozem. Teraz, w okresie żałoby, dzieci rzadko
wychodziły, nawet niedzielne popołudnia spędzały w domu. Marja nie przejmowałaby się
żałobą, wprost przeciwnie, ale zwyczaje były jasne i wyraźne. Johanna uważała, że to natu-
ralne zachowanie, że człowiek nie tańczy i nie weseli się chociaż przez kilka tygodni po
utracie kogoś bliskiego.
Inne radości natomiast, przeżywane we dwoje w mroku nocy, dawały jej wiele
szczęścia, nawet w obliczu śmierci.
A poza tym, myślała z uśmiechem, Marja by się ucieszyła, wiedząc, że wspominają ją,
kiedy są szczęśliwi.
Uniosła jedno udo, oparła je mocno o bok Raviego i wstrzymała dech w oczekiwaniu
na pierwsze, wyraźne oznaki narastającej rozkoszy. Mijały chwile, a on leżał bez ruchu, w
końcu zaczął dotykać ustami jej palców i sprawił, że wybuchnęła niemal histerycznym
śmiechem.
- Ciii, kobieto, obudzisz cały dom - mruczał z nosem w poduszce.
Johanna przewróciła się na boku i złapała go za oba nadgarstki. Nie będzie jej już
łaskotał. Sam zobaczy, jak to jest, zaczęła głaskać go po brzuchu, pozwalała, by jej włosy
opadały na jego piersi, potem niżej, na pępek, niczym pełzające węże. Przytulała się do niego
mocno. Długie warkocze były ciężkie. Johanna szybko poruszała głową i warkocze spadały
na Raviego niczym bicze. Z trudem łapał powietrze. Raz po raz Johanna pochylała się i
całowała go, drapała lekko paznokciami jego miękką skórę.
Wyczuwała, że zaraz ulegnie jej ze śmiechem, równocześnie jednak pojawiła się
groźba, że nie zechce dłużej się z nią tak zabawiać, skoro postanowiła go dręczyć.
No niech tam, równie dobrze mogą to robić z największą powagą.
Reina pozwalała się usypiać temu nierównemu, dalekiemu rytmowi. Pokoje oddzielały
grube słupy, między którymi wzniesiono ściany. Ściany były także dość grube, mimo to
dźwięki słychać było wyraźnie, a jeśli przyłożyła ucho do wełnianego kilima i trzymała je
przez chwilę, to zdarzało się, że słyszała, co oni mówią.
Przeważnie były to jakieś głupstwa, czasami wybuchali śmiechem.
Ale lubiła tego słuchać, to nie było niebezpieczne ani groźne jak rozmowy, które
rodzice niekiedy wiedli przy stole.
Skuliła się, rozpoznawała lekką kołdrę, pod którą sypiała ubiegłej zimy, owinęła się
nią jak miękkim kokonem.
Dziś wieczorem nie rozmawiają o Ingalill, tego jednego była pewna.
To bardzo dobrze, może nic się nie stanie.
Helena jednak wyglądała na zdenerwowaną. Krzyczała na Ingalill, która nie wzięła
płaszcza na przejażdżkę. I patrzyła złym wzrokiem na tatę, jakby to była jego wina. A to
nieprawda, bo to Bendik pomagał im się ubierać, i dziadek nie powiedział nic na temat
płaszcza ani peleryny.
Reina była niespokojna. Nawet kiedy szmery w sąsiednim pokoju ucichły, nie mogła
zasnąć. Jakby miała zamiar zastukać w ścianę i poprosić, żeby nadal prowadzili tę swoją
łagodną, podobną do kołysanki rozmowę. Kiedy łóżko nie trzeszczy, kiedy nie słychać
żadnych oddechów, Reina czuje się tak strasznie samotna.
Zaczęła kołysać się sama, unosiła się leciutko i opadała na łóżku. Ale to bardzo
męczące. Rozbolały ją plecy.
Jeszcze bardziej bolały ją oczy.
Kiedy już wszyscy byli gotowi do wyjazdu, nagle Ingalill wybuchnęła:
- Ja nie chcę! Ja nie chcę wracać do domu, do tej głupiej zagrody! Tam nie ma nic
przyjemnego!
Bendik zasępił się.
- Przyjemnego? Czy tobie się rozum pomieszał, dziewczyno? Przecież jest tyle roboty,
a ty mówisz o przyjemnościach? Zobaczysz, wypełnimy ci czas do ostatniej chwili, niech no
tylko znajdziemy się w domu. Będziesz czyścić ziarno, suszyć je, będziesz pracować przy
żarnach i nawet się nie obejrzysz, a dzień minie!
- Mamo! To niesprawiedliwe! Reina nie musi pracować, ona chodzi tu sobie i...
- Milcz, dziecko!
- Nie! Ja nie chcę! Ja chcę zostać u taty... Podbiegła do Raviego i uwiesiła mu się na
szyi, on nie był w stanie zaprotestować, cofnął się o krok do tyłu, by nie stracić równowagi.
Przytulona do ojca krzyczała do Bendika:
- Ty nie jesteś moim tatą! Nigdy nie byłeś, o! Ravi czuł, że krtań mu się zaciska. Reina
stała blada i zaszokowana, najwyraźniej niezdolna pojąć protestów siostry.
Helena próbowała złapać zbuntowane dziecko, ale wycofała się, bo Ingalill machała
rękami i nogami. Wtedy wkroczył Bendik. Chwycił mocno ramię dziewczynki. Drugą ręką
przytrzymał Raviego i powiedział wyraźnie do ucha Ingalill:
- Natychmiast się opanuj. Wygłupiasz się po prostu! Czy myślisz, że ktoś chciałby
trzymać w domu taką dzikuskę? Zachowuj się teraz jak ludzie, to zobaczymy, czy nie
mogłabyś tu spędzić następnej zimy.
Dziewczynka zaczęła płakać. Wpatrywała się załzawionymi oczyma w ojca, który
nieustannie przełykał ślinę i szukał pomocy w martwej twarzy Johanny.
- Obiecujesz, tatusiu? Następną zimę? Ale na pewno, jeśli będę grzeczna?
Ravi dostrzegł, że Johanna skinęła głową. Helena mamrotała coś pod nosem, Ravi
uznał to za odpowiedź.
- Tak - powiedział i z wahaniem ucałował Ingalill w wilgotne policzki. - Ale teraz
jesteś potrzebna w domu. Oni na tobie polegają... nie dadzą sobie rady bez twojej pomocy.
To trochę uspokoiło dziewczynkę. Niczym mała księżniczka uniosła głowę i
powiedziała:
- No więc będę nosić kapustę! Będę czyścić ziarno i w ogóle... fuj!
Helena spuściła wzrok, twarz Bendika płonęła.
- Rozpuściliśmy ją - powiedział ochryple. - Zapomina, że pochodzi z niezamożnej
rodziny...
Johanna, mrużąc oczy, patrzyła na ojca, chciała mu przypomnieć, o czym innym. Ale
to było jego życie. Jego i Heleny. Oni czuli się najlepiej bez wielkiego majątku. Nie chcieli
nawet spadku po Marji. Podejrzewała, że w przyszłości Ingalill będzie miała o to do nich
wielkie pretensje.
Ale to dziecko najwyraźniej nienawidzi całego świata, już zrodził się w niej głęboki
bunt.
Czy to temperament Heleny?
A może rozgoryczenie Raviego.
Próbowała to wszystko jakoś ogarnąć, oddzielić jedno od drugiego, jakby używała
ostrego, cienkiego noża. Oddzielić ziarno od plewy, określić, czym jest jedno, a czym drugie.
Znajdowała tylko jedną odpowiedź: Ingalill jest sobą, jest odrębną istotą. Jest kimś
obcym. Nie ma w niej ani jednej kropli krwi Raviego, nic z tego, kim jest jej ojciec.
Uniosła dłoń w ostatnim pożegnaniu i mieszkańcy Meisterplassen odjechali. Woźnica
siedział wysoko na koźle, miał na rękach białe rękawice.
Wciąż słychać było wysoki, jasny głos Ingalill:
- Do widzenia, tatusiu! Odwiedź nas niedługo! Jestem twoją córeczką, tatusiu!
Reina milczała. Ravi stał obok niej oszołomiony. Johanna powiedziała:
- Żal mi tej Ingalill. Ravi posadził sobie Reinę na ramieniu, siedziała tam niczym
myśliwski sokół i patrzyła swoimi bystrymi oczyma w ślad za oddalającym się powozem.
Wydawała się taka leciutka, choć przecież wyrosła tak, że stara sukienka sięga jej ledwo do
kolan.
- Tak - powiedziała półgłosem. - Mnie też żal Ingalill.
Ale Johanna zwróciła uwagę na to, jak dziecko walczyło o przeprowadzenie swojej
woli.
- Wracajmy. Mam wrażenie, że niedługo spadnie śnieg. Ravi patrzył w szarobiałe
niebo.
- Dziś w nocy nie było szronu. Możliwe, że świeciły gwiazdy.
Reina pozwoliła, by ojciec wniósł ją do izby. Przytulała się do niego niczym wielki
plecak i zaśmiewała się, gdy podskakiwał jak rozbrykany koń. Benjamin kulejąc podążał za
nimi. Ostatniej niedzieli zwichnął sobie nogę, kostkę wciąż miał opuchniętą i ciemnosiną.
- Poczytaj nam dziś wieczorem, mamo - poprosiła Reina, gdy wszyscy usiedli wokół
dużego stołu.
Johanna zamyślona skinęła głową i spojrzała Raviemu w oczy.
- Tak, poczytaj nam - poprosił i on, mrugając do Reiny. - Chciałbym posłuchać historii
o studencie, który wrócił do domu i uważa, że stał się bardzo mądry.
- Albo tę o trzech głupich dziewczynach, które chciały mieć narzeczonych.
Johanna zgarnęła okruszyny ze stołu i zjadła je. Potem popatrzyła spod oka na swoje
dzieci.
- Myślę, że dzisiejszego wieczoru posłuchacie całkiem nowej historii - powiedziała. -
Pięknej, pełnej napięcia, a poza tym prawdziwej...
Przyniosła ze strychu wielką szarobrunatną książkę. Reina nie widziała jej nigdy
przedtem. Czy to jedna z tych, które leżą wśród skrzyń z narzędziami i zastawą oraz między
wielkimi belami wełny i lnu?
Johanna otworzyła książkę, stronice nie trzymały się mocno grzbietu, wyglądały,
jakby kiedyś ich brzegi zostały zanurzone w wodzie. Matka spojrzała na nie parę razy, a
potem słowa same do niej przyszły, i opowiedziała całą historię tak, jakby kiedyś już ją
słyszała.
Kiedy skończyła, pewna bardzo miła, biedna kobieta wyszła już za swego ukochanego
Antona i oboje byli ogromnie szczęśliwi.
- Wkrótce urodził im się syn - zakończyła Johanna. Pogłaskała Benjamina po włosach.
- On miał starszą siostrę imieniem Amelia. Moja mama...
- Nie! Karl Martin jest bratem Amelii! Johanna skinęła głową.
- Oczywiście! Ale w jakimś sensie był nim również Benjamin. Amelia bardzo go
kochała. A kiedy umierał, to widział tańczące anioły.
Reina otworzyła buzię.
- Czy to prawda? Jak to możliwe? Johanna przytuliła mocno swojego Benjamina.
- Możliwe, zaraz wam opowiem. W noc wigilijną, jeśli świecą gwiazdy i jest ładna
pogoda, to można zobaczyć anioły tańczące na zamarzniętym fiordzie...
Opowiedziała im tę samą historię, którą sama słyszała w dzieciństwie i wiedziała, że
to, czego słuchają jej dzieci, to naprawdę baśń, marzenie. Żadne z nich nie wyszłoby boso w
gwiazdkową noc, by cokolwiek oglądać. Żadne z nich nie chciałoby zamarznąć na lodzie,
chociaż jedno nosi imię Benjamina.
Opowiadając nie spuszczała oczu z Reiny.
To ważne, żeby akurat ona uczyła się odróżniać historie od rzeczywistości.
To może nawet ważne dla jej życia, jeśli zamierza odbywać więcej wycieczek
górskich z Ravim.
ROZDZIAŁ IV
W jednym kącie izby chorych stały zawsze stołki złożone jeden na drugim. Między
nimi mały stolik i drewniana płyta, na której można było stawiać gorące garnki. Zdarzało się,
że Johanna serwowała tutaj kawę, przeważnie jednak wywary ziołowe: zwyczajną herbatę z
kwiatów rumianku, z liści mięty i innych ziół. Dodawała do tego trochę cynamonu i ich smak
większości ludzi kojarzył się ze zdrowiem i leczeniem. Podawała też gorzkie zioła, podobno
im lekarstwo mniej smaczne, tym lepiej działa. Johanna musiała się teraz uśmiechnąć nad
starą kobietą, która miała krewnych w Hasri, ale która coraz rzadziej była tam mile widziana.
Chuda jak miotła chodziła od zagrody do zagrody, coś widocznie musiało być w dawnej
historii o grabarzu Janie, który zemścił się na jednej z gospodyń Hasri i zrobił jej dziurę w
trumnie za wszystkie te kiepskie posiłki, które u niej dostawał.
Johanna podawała gorzkie herbaty w grubych kubkach, staruszka rozjaśniła się,
widząc, że gospodyni dolewa do napoju parę kropel wódki.
- Ty jesteś prawdziwym błogosławieństwem, pani Johanno. Tak, tak, wciąż to
powtarzam: błogosławieństwo dla naszej wsi. Jakby to się skończyło ze starym Larsem,
gdybyś nie pozszywała go jak podartego starego worka?
Chrząkała, drapała się przez wiele warstw spódnic i zmrużywszy oczy, wpatrywała się
w Johannę.
- Gdybyś tylko mogła coś zrobić z moimi uszami, moja kochana. Ostatnio jestem
głucha jak ta ryba... ale mów do mnie głośno, to usłyszę. Bo tak źle to jeszcze nie jest, nie.
Johanna kiwała głową i uśmiechała się.
- A co nowego usłyszały te twoje nie najlepsze uszy, Matko Haeri?
Staruszka przechyliła głowę i zmarszczyła czoło.
- Nic tylko żałoba została wśród ludzi, kiedy już zaraza poszła swoją drogą. Ach, ach,
ludzie opłakują swoich zmarłych. Ale też żenią się na potęgę! Słyszałaś, ostatnio były
zapowiedzi dla czternastu par! I to tylko w parafii Dale. Ktoś by pomyślał, że świat się
skończy, jeśli oni zaraz nie narodzą dzieci, żeby zastąpić tych, co zginęli od zarazy i na
wojnie...
- Och, ale to przecież miło, że młodzi chcą być razem - próbowała wtrącić Johanna i
nieoczekiwanie poczuła się bardzo stara.
Kobieta zachichotała i siorbała gorącą herbatę. Listki arcydzięgla, którymi doprawiona
była wódka, dawały ostry, przyjemny zapach, kiedy alkohol został zmieszany z gorącą wodą.
- Być razem i być razem... ludzie gadają, że przynajmniej połowa tych par chce dostać
spadek jeszcze przed świętami... a już mamy październik!
- Tak, tak, oczywiście... Johanna obejmowała dłońmi swój kubek. Ona piła inną
herbatę, o jeszcze bardziej gorzkim smaku. Cieniutka błonka, jak po terpentynie, kładła się na
herbacie i mieniła różnymi kolorami. Ale tego nikt nie mógł zobaczyć.
- A jak się ma nowy karczmarz, Jens Heltne?
Stara mruknęła z szelmowską miną:
- Dzielny chłop, nie ma co! Wygłupił się przed wójtem i prawem, ale powiem ci
szczerze, że ten człowiek potrafi zadbać o swoje!
- Więc już nie kradnie więcej jabłoni? - uśmiechnęła się Johanna.
Stara ze zrozumieniem potrząsnęła głową i uniosła w górę palec.
- On wie, jak się przepychać do przodu. Zamierza prowadzić wielki interes! Tak samo
duży jak karczma w Do - sen, to ci tylko mogę powiedzieć! Ludzie będą przychodzić nawet z
daleka, on sprzedaje sól po cenach, które przypominają mi czasy, kiedy ja i mój nieboszczyk
Jansa...
No więc zaczęło się. Johanna wiedziała, że staruszka rzadko, jeśli w ogóle
kiedykolwiek, ma okazję odświeżyć dawne wspomnienia. Prezentowała je więc teraz niczym
mieniące się zwierciadło, rada, że znalazła cierpliwego słuchacza.
Wstyd było przerwać tej biedaczce. Ludzie gadali, że starą źle traktują we dworze, w
którym niegdyś była gospodynią, ale teraz właściwie nie ma tam nikogo bliskiego. Takie są te
nowe prawa spadkowe, majątek trzeba kupować dwa albo nawet trzy razy, jeśli trzymać się
tego prawa. Nie wszystkich na to stać. I dobre kobiety, takie jak ona, trafiają na dożywocie do
obcych, podczas gdy synowie szukają gdzie indziej lepszych warunków.
Stara urwała nagle i wpatrywała się w drzwi za plecami Johanny.
- O, czyż to nie ten mały aniołeczek, księżniczka, o, jak to oni do ciebie mówią? Aha,
Reina, malutka, jaka ty jesteś śliczna, kiedy jedziesz do kościoła na koniu swojego taty.
Reina pochyliła głowę wobec tych zachwytów.
- Mamo, chciałam zapytać, czy mogłabyś wyjść na chwilę do dużej izby?
Jej uroczysty głos świadczył, że Reina została przez kogoś przysłana. Ukłoniła się
uprzejmie staruszce, ale błagała wzrokiem, by Johanna nie kazała jej zostać tutaj i
dotrzymywać gościowi towarzystwa.
- Ona ma mnóstwo do opowiadania - szepnęła Johanna i zniknęła z westchnieniem
ulgi.
Zrezygnowana Reina usiadła.
Właściwie to nie miała czasu. To jeden z najgorszych obowiązków, jaki spadał na nią
w Vildegârd: zajmować się różnymi gośćmi, dla których mamie brak czasu albo
zainteresowania. A tacy bywają tu przez całą zimę. Przychodzą się ogrzać, wypić coś
gorącego, w najchłodniejszym okresie prawie codziennie jest tłoczno.
- No i jak żyją ludzie we wsi? - zapytała Reina uprzejmie.
I stara zaczęła od początku swoją historię o tym, że epidemia, że tyle nowych
małżeństw, że wchodzi nowe prawo handlowe i o tym, że Cimber nie bywa trzeźwy nawet
wtedy, kiedy jedzie konno do Nes, żeby tam odprawić nabożeństwo.
Reina czuła, że całe ciało ją swędzi. Powinna iść do małego zagajnika nad
strumieniem i zobaczyć, czy nie ma grzybów, Benjamin z pewnością już na nią nie czeka.
- Nie, ale jaka to straszna sprawa z nieszczęsnym Magnusem Storlendet.
Nieszczęśliwy człowiek, teraz to już stracony na zawsze. Ludzie mówią, że próbował odebrać
sobie życie, nieszczęsny! Ale nie dopuścili do tego, inni, co są zamknięci w domu wariatów.
Słyszałam, że pracuje tam teraz siostra pastora. Ta Alette... a może to jego ciotka? Nie
pamiętam dobrze... ale syn wyzdrowiał. O, tak, wielkie błogosławieństwo na niego spłynęło.
Jest co prawda zeszpecony, ale przecież znajdzie sobie jakąś pannę, chłopak ze Storlendet...
Umilkła nagle, pokrzywioną ręką zasłoniła usta.
- O, moja droga, co za wstyd. Gadam bez zastanowienia... wybacz mi, mała panienko,
wybacz po stokroć. Całkiem zapomniałam... ty przecież nosisz jeszcze żałobę po swojej
prababci. Tak, to prawda, doszło do haniebnego postępku. Ale on płaci, ten ze Storlendet,
stracił także lensmańskie guziki z powodu tej sprawy. Dobrze mu, draniowi!
- Dostaniemy z powrotem Karlsgârd - powiedziała Reina cicho.
Kobieta pochyliła się do przodu.
- Och, tak mówisz...? A no tak... tak, to by była prawdziwa sprawiedliwość. Ale tam to
podobno całkiem świński chlew. Mówią, że żołnierze doprowadzili do upadku i ziemię, i
budynki.
Reina wzruszyła ramionami. Czuła drżenie.
- Więc Arill Storlendet żyje?
- O, tak! Kiedy zimą zacznie się szkoła, sama będziesz mogła zobaczyć, że żyje. Ale
nie jest ładny, nie. Przekonacie się więc, że Pan Bóg karze sprawiedliwie i we wszystkich
pokoleniach. Do siódmego pokolenia prześladuje Pan grzeszników, jak mówią, prześladuje
nas za nasze grzechy. Po Magnusie Storlendet przyjdzie na pewno wiele złych pokoleń, tak...
Reina milczała. Dobrze było wiedzieć, że Arill żyje. To tak, jakby Bóg był po jej
stronie przeciw mamie. Cieszyło, że nie dała się wciągnąć w atmosferę podejrzliwości i
opowiedziała o tym tacie.
Stara gadała dalej. Reina siedziała na stołku jak na rozżarzonych węglach. Staruszka
uśmiechała się i głaskała ją po włosach, wychwalała, jak wszystko jest pięknie prowadzone w
ich dworze. Jaką to zdolną i sprawiedliwą kobietą jest matka Reiny, jak po chrześcijańsku i z
podniesioną głową odnosi się do wszelkiego gadania i paskudnych plotek.
Reina od czasu do czasu kiwała głową, ale stale widziała przed sobą tylko
uśmiechniętą twarz Arilla, pamiętała wrażenie, jakie odniosła, kiedy tam, w lesie, dotknął jej
ręki i powiedział, że jest bardzo zdolna jak na dziewczynę.
Arill był sympatyczny. Zasłużył na to, żeby żyć, mimo że jest synem złego człowieka.
Stara zamilkła na moment, pociągnęła z kubka. Reina domyślała się, że mama musiała
dolać jej trochę wódki do herbaty. Chuda postać po prostu promieniała, język nieustannie
obracał się w ustach. Zapomniała widocznie, że łatwo może obrazić mieszkańców Vildegârd
swymi wspomnieniami o Magnusie Storlendet.
- Mała księżniczko, ty jesteś jak aniołek... taka śliczna, te piękne loczki nad wysokim
czołem... nic dziwnego, że ludzie już teraz mówią o tobie królewna. I podobno jesteś też
mądra. Tak samo mądra jak twoja mama! Tak, muszę powiedzieć, że mam dla niej wiele
szacunku. Johanna z Vildegârd nie może być porównywana z żadnymi znachorkami ani
babkami, co to, to nie! Pastor Cimber niech sobie mówi co chce, ale ja znam wielu takich, co
naprawdę uważają, że to dobre i sprawiedliwe, że Johanna nie dała się wciągnąć w te historie
z duchami...
- Z duchami?
Stara wyprostowała się, przesunęła ostrożnie w stronę Reiny swój kubek. Chłodna
herbata wciąż jeszcze stała w dzbanku, a na podłodze, przy nogach Reiny, bańka z wódką.
Dziewczynka jednak się nie poruszyła.
- Tak, duchy w kościele. Pewno słyszałaś o tym, co widział dzwonnik? Twojego tatę...
- Ach, tak - powiedziała Reina krótko. Nie należało ujawniać, jak mało się wie. To by
może przestraszyło babkę.
Ona jednak mówiła dalej, nie podsuwała już kubka Reinie, nie spoglądała też na
naczynie u jej stóp.
- Tak, po tym jak dzwonnik widział to dziwne... twojego tatę i starego Czarnego
Monsa w jednej postaci... no to wtedy wielu chciało, żeby twoja mama spróbowała przegnać
strachy. Od czegoś takiego to niełatwo się uwolnić, mogę cię zapewnić. Ludzie plotą i gadają,
często nie mają co do garnka włożyć, tak, tak to jest. A głód całkiem miesza w głowach
biedakom, powinnaś o tym wiedzieć.
Reina była przerażona. Oczywiście słyszała o tym, że stary pastor pokazuje się w
kościele i że wielu tłumaczyło to sobie jako zapowiedź zarazy, która wkrótce spadla na
okolice. Ale że jej rodzice byli w to jakoś zamieszani?
- Co... co ludzie chcieli, żeby moja mama z tym zrobiła?
Staruszka pochyliła się do przodu.
- Ooo... no wiesz, więzy krwi... może one obowiązują również na tamtym świecie.
Tak, bo przecież ty sama też w pewnym stopniu należysz do potomków starego pastora,
musisz o tym pamiętać. Matka twojej nieboszczki prababki Marji była jego ostatnią żoną... i
Marja miała siostrę, która osiadła gdzieś w Sogndal. Teraz już pewno nie żyje, nic po niej nie
zostało, nie. No więc w jakiś sposób to ty... Reina wolno kręciła głową.
- Nie, żadne więzy krwi. Mnóstwo ludzi nosi nazwisko Skanke. Pastor ma krewnych
w wielu miejscach, ale tu w naszej parafii nie. Wiem o tym, bo mama...
Umilkła. Stara pochyliła się jeszcze bardziej do przodu, żeby lepiej słyszeć. To
interesujące, co Reina miała do powiedzenia, ale dziewczynka zamilkła.
- Opowiedz mi o duchach na probostwie - powiedziała uśmiechając się dziecinnie. -
Tak bardzo lubię bajki i historie o duchach...
Popatrzyła przy tym na naczynie z wódką, uniosła je wolno w górę i wlała do kubka
staruszki parę kropel. Wychudła ręka chwyciła kubek, stara podziękowała energicznie, gdy
Reina chciała jej dolać herbaty.
Znowu miała okazję studiować działanie wódki. To wspaniałe lekarstwo w niektórych
przypadkach, Reina wiedziała o tym od dawna. Babcia miała teraz kolory na obwisłych
policzkach, oczy lśniły za mlecznobiałymi błonami, które z pewnością przesłaniały jej świat
niczym gęsta mgła.
- Bajki, powiadasz? O, nie, to jest czysta prawda, moja mała. W tamtych czasach,
kiedy Mogens Skanke był pastorem w naszej parafii... tak, ja wiem o tym od mojej własnej
ciotki. Kiedy ciotka była mała, to zdarzało się, że pastor Skanke odprawiał w kościele nocne
msze. Całkiem sam! Ludzie mówią, że miał czarną księgę. I że potrafił przeganiać duchy do
ziemi, że wypędzał z ludzi diabły...
Reina wolno kiwała głową. Słyszała już o tym. Wiedziała też, że matka Marji była
kiedyś żoną tego pastora. Zanim wyszła za mąż za kata i urodziła Marję. I zanim została
zesłana.
- No a ten Mogens... w jaki sposób on umarł? Został zamordowany, czy co? Może
dlatego przychodzi z tamtego świata?
Kobieta potrząsała głową z ponurą miną.
- To była bardzo dziwna sprawa. Naprawdę niezwykła. Gadano, że on wtedy wezwał
do siebie Diabła i obiecał mu własną duszę za to, by mógł wędrować po ziemi bez ludzkiej
postaci... ja wiem, że ludzie to pamiętają, jeszcze nie dawniej jak na świętego Michała
rozmawialiśmy o tym u starej wdowy po dzwonniku...
Reina zmrużyła oczy. Ta stara miała taki zwyczaj opowiadania, że trudno było za nią
nadążyć, za tymi wszystkimi dodatkowymi opowieściami, zanim doszła do naprawdę
ciekawych spraw.
- ...Mogens Skanke, tak. Biedny człowiek, może boli go jeszcze to, że jego piękna
Maria została tak okropnie potraktowana.
Kobieta nagle umilkła. Siedziała z głęboką bruzdą na czole. Szczęki jej się poruszały,
widocznie żuła słowa, miażdżyła je między bezzębnymi dziąsłami. Reina siedziała sztywno.
Za drzwiami rozległy się jakieś kroki, to chyba mama, która uznała, że Reina powinna
zostać uwolniona od obowiązków gospodyni.
Z pewnością mama słyszała ostatnie słowa starej, bo wyprawiła Reinę z izby, a kiedy
dziewczynka wyszła za próg, powiedziała stanowczo:
- Wolałabym sama opowiadać mojej córce o jej rodzinie. Nie musisz dodawać tych
swoich plotek, stara!
Kobieta oparła się na swoim kosturze i uśmiechała niepewnie. Mrugała
niedowidzącymi oczyma.
- O, moja droga... nie miałam na myśli nic złego, chciałam tylko... ona lubi stare
historie, ta twoja śliczna Reina. I głowę ma bardzo dobrą na karku. Powinnaś być dumna, pani
Johanno, że dziecko ma tyle mądrości i cierpliwości, by słuchać gadania starej babki...
Sprawiła mi wielką radość, niech ją Bóg błogosławi. Wielką radość... nieczęsto ktoś chce
słuchać starej Krestji...
Johanna pomogła jej wstać, powiedziała parę miłych słów. To oczywiste, że staruszka
nie miała nic złego na myśli. A historia o Marii i Czarnym Monsie w miarę upływu lat coraz
bardziej stawała się baśnią. Ludzie lubili ogrzać się takimi starymi opowieściami, kiedy zimo-
we wieczory są bardzo długie, a opału mało.
- Dobrze już, dobrze, babciu. Ale na dzisiaj starczy. Takie stare brednie... strachy o
nadprzyrodzonych istotach, trollach i czarownicach, to już przeszłość, żaden rozsądny
człowiek w nic takiego nie wierzy.
- Oj - zawodziła babka. - Takich rozumnych ludzi to w naszej wsi nie ma wielu. Pani
musi wiedzieć, że nie wszyscy mają takie wykształcenie jak ona. Musi okazywać
wyrozumiałość dla nas, maluczkich, bo pozdawała te wszystkie swoje... egzaminacje. Tak.
Poszła dziarsko do drzwi, kostur służył jej bardziej do straszenia niż do podpierania
się. Musiała mieć coś w ręce, kiedy kot na przykład przeleci jej pod nogami w jakimś
ciemnym kącie, bo mogłaby się przewrócić. W Vildegârd, podobnie jak w innych dworach,
do których zachodziła, koty trzymały się z daleka, kiedy staruszka szła ze swoim kijem.
Nawet Tyr, suka u kowala, piszczała i łasiła się na schodach, widząc babkę.
- Idź z Bogiem. I pozdrów od nas swoją rodzinę. Powiedz też nowemu kupcowi, że
zamierzamy zamówić u niego sól i inne towary teraz jesienią.
- Powiem, powiem. Niech Bóg błogosławi was wszystkich! I dziękuję za poczęstunek,
pani Johanno. Tysięczne dzięki...
Uśmiechała się i wykonała sztywny ruch, który miał przypominać ukłon. Plecy jednak
miała tak pochylone, biodra takie sztywne, że upadłaby twarzą w mokry od deszczu żwir przy
schodach, gdyby skłoniła się głębiej. Johanna podtrzymała ją i poleciła młodemu parobkowi,
żeby odprowadził staruszkę do sąsiedniej zagrody.
Kręcąc głową wróciła do ciepłej dużej izby, gdzie siedziało dwoje dzieci otulonych
szczelnie kocami i rozsiewało wokół ostry zapach olejku kamforowego. Oboje byli bardzo
przeziębieni, ale ich dobrze sytuowany ojciec uznał, że lepiej zapłacić parę groszy za krople
Johanny, niż później wydawać wielkie sumy na drogie lekarstwa z Kopenhagi, gdyby dzieci
poważnie zachorowały na płuca. Dzieci siedziały spokojnie, pięcioletni chłopiec i parę lat od
niego starsza dziewczynka, obejmowały się pod wełnianym kocem i bardzo chętnie
pozwalały się kurować lekarstwami podawanymi na kawałkach cukru, była to kamfora, olejek
jałowcowy i tinktura z czarnym prochem. Przestały kaszleć. Na dziedzińcu siedział na wozie
ich wyprostowany ojciec, który jeszcze nie pogodził się z tym, że Johanna odesłała jego
własnego chłopaka z wiadomością, iż musi sam przywieźć dzieci do Vildegârd, jeśli chce,
żeby się nimi zajęła.
Reina uśmiechała się skrępowana do dziewczynki, parę razy bawiły się obie przy
kościele. Dziewczynka była troszkę starsza od Reiny, miała własnego kucyka i mały wózek.
Bywało, że woziła inne dzieci wokół wielkiego dębu w czasie, gdy rodzice zajęci byli swoimi
sprawami. Reinie bardzo to imponowało i natychmiast zażądała, by pozwolono jej również
powozić. Johanna śmiała się i powiedziała, że to niemożliwe, gdyby Reina chciała jeździć
dużym powozem, to jej małe ręce bardzo szybko by ją rozbolały.
Belinda miała zaczerwienione policzki, z nosa wciąż spływały jej krople płynu, który
zlizywała.
Reina dotknęła ręki mamy.
- Mnie też daj cukru.
Johanna pozwoliła jej odłupać kawałek białego przysmaku i uśmiechnęła się.
- Zaraz będę wolna. Poczekam tylko, aż wywar się zagotuje, to wszystko na dzisiaj.
Przynieś ten zielony garnek, który stoi w kuchni, bądź tak dobra. Zdaje mi się, że powinnam
dorzucić ze dwie szczypty tytoniu, ten człowiek ma czym płacić.
Reina wybiegła z pokoju z kamienną podłogą, ominęła w kuchni grubą gospodynię.
Pachniało świeżą rybą, zupa gotowała się w saganku, na stole leżały płaskie chlebki.
Naczynie z tytoniem było cięższe niż ostatnio, kiedy Reina je podnosiła, ale też niedawno
odwiedzał ich handlarz. Tytoń to jedno z najlepszych lekarstw, jakich mama używała. Bendik
palił go w fajce, podobnie robiła Marja. Tata jednak żuł tylko parę listków, kiedy przemarzł i
kłuło go w piersiach.
Nie warto chyba opowiadać mamie o tym, że gospodyni nie raz i nie dwa wsuwa palce
do garnka, Reina wyczytała to w jej twarzy natychmiast, gdy tylko weszła do kuchni.
Johanna niczego nie zauważyła, wyjęła teraz dużą szczyptę tytoniu specjalnymi
drewnianymi szczypcami.
Dzieci wdychały ostry zapach i marszczyły nosy. To trochę coś innego niż lekarstwo
podawane z cukrem. Nie miały wątpliwości, że ojciec siłą wciśnie im tę obrzydliwą masę do
ust tak, że nie tylko przestaną kaszleć, ale z trudem będą chwytać powietrze. Piekło to
okropnie, no ale od tego się zdrowieje.
- Zapłatę niech przekaże kupcowi na moje nazwisko - powiedziała Johanna krótko,
kiedy parobek nie zabierał się do płacenia, wziął natomiast dzieci i zaniósł do wozu. Ich
ojciec widocznie nie zamierzał postawić stopy pod dachem Vildegârd. Ale jego pieniądze są
tak samo dobre jak inne, myślała Johanna. Pamiętała mimo wszystko, że ten człowiek
świadczył po stronie Magnusa w czasie, kiedy odbierano im dwór.
Wkrótce dwór znowu do nas wróci, pomyślała, kiedy drzwi się znowu zamknęły,
Reina wsunęła się do środka i przytuliła do matki.
Dwór się wydzierżawi do czasu, gdy Benjamin dorośnie. To on nosi nazwisko
Karlsgârd, on jest też najstarszy. Z przyjemnością myślała o tym, że jej syn obejmie rodzinną
posiadłość.
Natomiast Reina zostanie tutaj, podobnie jak i matka, będzie właścicielką Vildegârd.
Nazwy też do tego pasują. Może Benjamin będzie miał kiedyś syna i da mu na imię
Karl? Może Reina, która zapomni o dawnym zwyczaju nadawania imion, urodzi dziecko,
czarnowłose dziecko, które nazwie Vilde...
Rozmarzyła się, zaczęła wspominać stare zwyczaje.
Może dlatego, że to właśnie ona jest teraz starą gospodynią. Nie ma już matki, nie ma
babki, w których cieniu mogłaby się ukryć.
To Johanna jest panią domu, nikt inny. Jak dziwnie czuje się człowiek, na którego
spadła cała odpowiedzialność.
Chociaż Marja spędzała tu ostatnio tylko lata, chociaż nigdy już nie przychodziła do
izby chorych... to jednak dobrze było ją mieć przy sobie, na przykład w czasach epidemii. Jej
obecność dodawała Johannie pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa. Marja wiedziała
więcej o tych sprawach, które Johanna mozolnie studiowała.
Teraz została sama.
Nie ma do kogo zwrócić się o radę.
Najbliższe jej są te znachorki i różne babki, które odbierają porody i leczą małe dzieci
w zagrodach, gdzie okazuje się im zaufanie.
Być może pewnego dnia Reina...
Spojrzała na córkę, która natychmiast uniosła twarz i uśmiechnęła się do matki. Czy
rzeczywiście jest tak, jak Ravi powiedział, czy ta dziewczynka nosi w sobie zadatki na coś
wielkiego? Czy posiada ów niezwykły talent odkrywania chorób i leczenia ich?
Johannę dręczyły jednak wątpliwości, może lepiej nie wmawiać córce takich rzeczy.
Chciałaby porozmawiać o tej sprawie z Ravim, liczyła na to, że się z nią zgodzi. Choćby
dlatego, że te jego niezwykłe zdolności przyczyniały mu głównie bólu i zmartwienia.
Johanna była najzupełniej pewna, że dałby wiele, by oszczędzić Reinie własnych
doświadczeń.
- Mamo, myślę, że powinnaś poczęstować tę staruszkę obiadem. Była chyba głodna...
Johanna westchnęła.
- Pewnie masz rację, córeczko. Ale... nie możemy karmić wszystkich biedaków z
okolicy. Jeśli będziemy tak postępować, to wkrótce sami znajdziemy się pod opieką gminy.
- Ale przecież pomagamy różnym ludziom.
- Tak. Musimy jednak oszczędzać nasze pieniądze, my też musimy oszczędzać. Wtedy
będziemy mogli dawać lekarstwa i nie żądać za nie zbyt wiele. I będziemy mogli kupić
wszystko, czego sami potrzebujemy.
- Mamo, więc my nie jesteśmy bogaci? Czy nie dostaliśmy skarbów Marji?
- Skarby - uśmiechnęła się Johanna. - Owszem, to w pewnym sensie są skarby... ale
nie chcemy z nich korzystać, Reino. Kiedyś staną się twoją własnością. Wszystkie te piękne
rzeczy... nie żądają przecież jedzenia, więc niech stoją przez jakiś czas nie używane.
Reina z powagą skinęła głową.
Pragnęłaby jednak, aby mama pozwoliła jej czasami pójść do Zamku Marji, bo w
myślach wciąż potrafiła sobie wyobrazić, że Marja tam jest, siedzi na obitej pluszem kanapie i
czeka na nią...
Johanna przytuliła córkę.
- Znakomicie dajemy sobie radę - powiedziała. - Nie myśl o tym więcej. A jeśli
chcesz, to pobiegnij za tą nieszczęsną babką. Nie zaszli pewnie jeszcze zbyt daleko.
- Nie - powiedziała Reina. - Dostanie jedzenie gdzie indziej.
Widziała gotującą się w kociołku zupę rybną w najbliższej zagrodzie, widziała, że
gospodyni robi miejsce na końcu stołu i sadza tam nieoczekiwanego gościa.
- Mamo... ona opowiadała o dziwnych rzeczach. O tym, że w kościele straszy i że
ludzie mówią, że to nasza wina...
Johanna usiadła obok córki, odgarnęła jej włosy z czoła. Położyła ciepłą dłoń na
koronie z warkoczy i mówiła wolno:
- To jest głupie gadanie, Reino. Czyż nie mówiłam ci wielokrotnie, że nie powinnaś
słuchać takich rzeczy? To plotki, przesądy, zmyślenia... mogą narobić wielkiej szkody, jeśli
człowiek nie ma dość rozumu, żeby je lekceważyć. Zachowuj się tak, żeby ludzie nie mogli o
tobie gadać, tak jest najlepiej. A jeśli to się nie uda, jeśli mimo wszystko gadają, to ty po
prostu nie słuchaj. I nigdy nie mów niczego, co by poruszało złe języki!
- Tak, mamo - odparła Reina poważnie. Johanna pocałowała ją pośpiesznie w
policzek.
- I zapomnij o wszystkim, czym ona cię nakarmiła. Dałam jej za dużo wódki, to moja
wina.
Jeszcze raz Reina słuchała oszołomiona. Mama dawała ludziom ten dziwny napój,
który tak pomagał na różne choroby. Sama jednak nie lubiła go, tata też nigdy nie siadał z
parobkami i nie wznosił toastów, tak jak robią ludzie w innych dworach. Reina sama
widziała.
Tyle jest dziwnych rzeczy na świecie. Tylu spraw nie można pojąć. Jednego dnia jest
wszystko w porządku, jeśli Reina wiezie do kogoś przesyłkę czy paczkę z lekarstwami.
Innego dnia mama jest zła dlatego, że córka chce się wybrać na plac, gdzie ćwiczą żołnierze,
żeby poszukać podków. Żołnierze źle dbają o swoje konie i bardzo często można znaleźć
piękną podkowę, którą kowal chętnie wymienia na parę miedziaków.
Reinie tego zabraniano.
Zabraniano jej też bawić się z dziećmi, które w niedzielę urządzały wyścigi koło
kościoła. Nie pozwalano jej wynosić lalki, żeby pokazać innym dziewczynkom, nie wolno
było zapraszać nikogo do domu na kolację. I nigdy nie pozwalano jej być na dworze po
zmroku.
Ale tej zimy wszystko się zmieni. Reina pójdzie do szkoły! A wtedy będzie musiała
ubierać się i wychodzić z domu, zanim się rozwidni. Wtedy będzie spotykać wiele innych
dzieci i uczyć się ciekawych rzeczy. W szkole są teraz nawet mapy świata, najlepsze jakie ist-
nieją. I są książki, w których można wyczytać o różnych pożytecznych sprawach.
Muszą jej także pozwolić rozmawiać z Arillem, przecież będzie chodził do tej samej
szkoły. I Johanna nie będzie mogła zabraniać jej słuchać różnych nowin, ani o innych
rodzinach, ani o ich własnej.
To co Johanna nazywała plotkami i zmyśleniami, dla Reiny było fragmentami
niezwykłej rzeczywistości i wydarzeń, które miały miejsce jeszcze przed jej urodzeniem.
Marja nie wszystko zdążyła jej opowiedzieć, ponieważ Reina była takim małym i
głupim dzieckiem, które nie potrafiło usiedzieć spokojnie na miękkiej kanapie prababki i
słuchać.
Teraz tego żałowała.
Poczuła, że kiedy myśli podążyły do grobu Marji, oczy ma znowu pełne łez.
Bardzo by chciała otworzyć zamki i wejść do środka, płakać tak, że wszystkie piękne,
francuskie meble w małym saloniku Zamku Marji byłyby całkiem mokre.
Widocznie to miała mama na myśli, kiedy pozamykała dom. Gdyby wszyscy ludzie
chcieli chodzić tam, żeby wypłakać swój żal, to piękna posadzka w holu przemieniłaby się w
końcu w nieduże jeziorko.
Reina nie lubiła wody, zwłaszcza wody głębokiej.
Teraz musiała się uśmiechnąć do własnych wyobrażeń, mrugała, żeby pozbyć się łez,
usłyszała glos matki:
- Moja kochana, nie chciałabyś nakryć do stołu? Muszę natychmiast resztę wywaru
przelać do słoików, zanim ostygnie...
Ojciec siedział przy oknie i wplatał rzemyki w skórzany pas. Czerwony rzemyk wił się
niczym wąż, ginął w okrągłych otworkach i pojawiał się znowu. Pasek miał srebrną
sprzączkę, nową, wypolerowaną, lśniła mocno i odbijała w sobie zarys okna.
- Witaj, moja mała! Zobacz, prawda, że piękny? Ten pas dostanie Bejnamin.
Dzwonnik mówi, że Benjamin jest tak zdolny, iż może stawać do konfirmacji już najbliższej
wiosny, a przecież jest taki młody!
Reina pogłaskała grubą skórę. To naprawdę wspaniały pas, skórę przygotował młody
gospodarz z Selje. On był czeladnikiem w Christianii i potrafił tak wyprawić skórę, żeby
lśniła niczym złoto.
- Bardzo piękny... powiedziała Reina. Potem podeszła do szafy z naczyniami i wyjęła
głębokie miseczki, których używano na co dzień. Jadano jednak srebrnymi łyżkami, niektóre
były stare, inne nowe. Żadne jednak nie miały monogramów Marji, zauważyła Reina.
Stała przez chwilę i gładziła palcem wytarty monogram na jednej łyżce, mamrocząc
coś pod nosem. Potem potrząsnęła głową tak, że loki nad czołem się roztańczyły. Reina
patrzyła na ojca.
- Tatusiu, ten, który ukradł tę łyżkę, był bardzo bity. Wieloma ciężkimi kijami. On...
myślę, że on od tego umarł.
Ravi spojrzał na nią pośpiesznie. Potem opuścił ramiona, wolno uniósł pas do oczu,
jakby musiał obejrzeć coś bardzo dokładnie. W świetle płynącym z okna jego twarz była
całkiem biała.
- Nakrywaj do stołu, Reino - powiedział cicho.
ROZDZIAŁ V
Obozowisko pod Fivlenosi przykrywała ,warstwa świeżego śniegu. Na dodatek jego
zimna pokrywa sprawiała, że przemarznięci i przemoczeni ludzie nie mogli się swobodnie
poruszać. Nie mogli już krążyć po okolicy nawet pojedynczo, jak inni myśliwi. Ślady dopro-
wadziłyby każdego do obozu. Wprawdzie było mnóstwo śladów wielkich podkutych żelazem
butów, ale powodów, żeby wszystkie kierowały się pod skalny nawis, znalazłoby się
niewiele...
Ravi bez problemów odnalazł ukrywających się. Przywiązał sobie do butów nieduże
krzewy jałowca. Jego ślady były więc co najmniej cztery razy większe niż normalnie, poza
tym miały niewyraźne kontury. Gałązki uderzały o ziemię, zmiatały przy każdym kroku
świeży śnieg z kępek trawy i kamieni. Komuś, kto dostrzegłby te ślady, trudno byłoby
pomyśleć, że zostawił je człowiek.
Jak się spodziewał, najpierw wyczuł obecność Tindir, nie była cieniem ani nawet nie
ciemną plamą na tle tego czarno - białego krajobrazu. Po prostu usłyszał jej oddech.
Ravi zatrzymał się, stał bez ruchu, ręce opadły wzdłuż ciała. Jej bliskość wywoływała
w nim takie samo uczucie, jak bliskość młodego jelenia lub nowo narodzonego drapieżnika.
Czekał. Krew, która szumiała w jego żyłach po szybkim marszu, przekazywała całe
ciepło przemarzniętym członkom: ręce i twarz zaczynały go palić.
W końcu dziewczyna podeszła, skradając się, jej wielkie, ciemne oczy były prawie
niewidoczne spod chustki, którą owinęła szczelnie całą górną część ciała i, niczym maską,
zasłoniła usta i nos.
- Marzniesz? - zapytał cicho. Ona skinęła wolno. Przyglądał jej się uważnie. Drobna
postać drżała z zimna. Spódnica, czy też raczej spódnice, były niemal kompletnie
przemoczone. Tylko w wąskich fałdach tu i ówdzie widać było jaśniejszy, suchy materiał.
Nie odważył się jej dotknąć, pamiętał zakazy, z którymi ona żyje. Mogłaby zostać
zbezczeszczona kontaktem z gaije. Może nawet nie powinien też stać zbyt blisko.
- Ale ty jesteś ciepły, wyczuwam to - powiedziała. - Dlaczego przychodzisz? Masz dla
nas jedzenie?
- Taak... trochę. Tym razem nie mogłem wziąć konia...
- Widziałam cię. Was oboje. To była twoja córka.
- Tak. Zrobiliśmy sobie wycieczkę. Śnieg raził Tindir w oczy, mrugała, raz po raz
przenikał ją dreszcz.
- Musisz nam pomóc - wyszeptała. Ravi uświadomił sobie, że jego puls się uspokaja,
wyczuwał tylko daleki stukot.
- Porozmawiaj z Kirvi. Bądź taki dobry. Ona ciebie słucha. Nie możemy tutaj dłużej
siedzieć.
Chwyciła go za nadgarstek, była w tym geście wielka siła. A może desperacki lęk.
- Oni umrą, Ravi. Wszyscy umrą, jeśli stąd nie odejdziemy. Ta zima będzie gorsza, niż
ktokolwiek z nas przypuszcza. Nawet Kirvi nie wie...
Ravi wolno potakiwał. Jest dopiero listopad.
Zimne, mokre podpłomyki, ser zbity w szarą masę, pomieszane z wodą mleko, na
którym mimo zimna pojawiła się zielonoszara pleśń. Lodowata woda ze strumienia, który
jeszcze nie zamarzł. Parę kawałków suszonego mięsa, kupka korzeni, których sami nazbierali.
Worek nie zmielonego ziarna.
- Czy to wszystko?
Zwrócił się w stronę Kirvi, która znajdowała się wewnątrz groty pod górską ścianą,
tam gdzie kamień zachował resztki letniego ciepła. Staruszka siedziała opatulona i sama
wyglądała jak góra.
Potrząsnęła głową. Wskazała pod dach. Światło tutaj nie docierało, ale Ravi poczuł
zapach świeżo zabitego zająca.
Teraz on potrząsnął głową.
- Bez ogniska sobie nie poradzicie. Kirvi skinęła głową.
- Nie, ty mieć rację. Lud musi mieć ogień. Żyć w ogniu. Niedobrze!
Fardi stał za Ravim, tuż za jego plecami. Przejął worek przyniesiony przez gościa.
Jego żona, Tila, wyglądała tak, jakby ona również dźwigała worek, pod ubraniem z przodu.
Ravi przypomniał sobie, że Tila oczekuje dziecka koło Bożego Narodzenia. Mała Telekka
odeszła. Twarz syna Lasho została oszpecona przez ospę. On i chuda żona byli teraz jedyną
rodziną Fardiego.
W głębi w skalnej szczelinie pod wschodnią ścianą kuliły się pozostałe dzieci i
kobiety, uratowane od zarazy. Sandra i Shuri ze swoim małym Virko. Cztery kobiety,
wszystkie pozostałe dzieci i dwóch mężczyzn zmarło.
Stara Kirvi Telekka poruszyła się wolno, jak to ona. Przymknęła oczy i wyszeptała
krótki rozkaz. Dwaj wdowcy opuścili swoje posterunki za kamieniami przy wejściu i
wkroczyli do środka.
- Narada - wyjaśniła Tindir cicho. Kirvi posłała jej przeciągłe spojrzenie. Ravi słyszał,
że dziewczyna głośno przełyka ślinę, mocno pochyliła głowę.
- Będę ci tłumaczyć - powiedziała. I Kirvi zaczęła mówić. Potem, po krótkiej
przerwie, głos zabrał Fardi. Tindir szeptała jakby w swoją chustkę, głos ledwie docierał do
Raviego.
- Wielka Kirvi mówi, że musimy ratować życie. Nie możemy pozwolić, żeby ktoś nas
znalazł. Spoczywa na nas wina za zarazę, chociaż zły duch zaatakował i nas, i was. Kirvi
mówi, jeśli my idziemy do wsi, to tam nie będzie cieplej. Nikt nie dać nam miejsca.
Ravi kiwał z wolna głową, wszystkie oczy zwrócone były na niego.
- Fardi mówi, że on chce się bić. Fardi jeszcze silny. On odstraszy wszystkich, co chcą
gonić Lud stąd. My możemy znaleźć dobre miejsce na dole we wsi. Plato jest zdolny, ja
byłam przedtem na służbie u gaije...
Spojrzał na nią zaciekawiony.
- Naprawdę? Kirvi mówiła dalej. Potem zabierali głos mężczyźni, jeden po drugim.
Kobiety siedziały w milczeniu, z rozjarzonymi oczyma. Mały Virko popłakiwał, chciał coś
więcej do jedzenia niż ta skórka chleba, którą matka wsunęła mu do ust.
- Kirvi mówi... my umrzemy lepiej tutaj niż wśród gaije. Nasze... duchy? Tutaj w
górach szybko zostaną zabrane. Tam, pośród was, mogą zabłądzić...
Ravi westchnął głęboko.
- Zapytaj ją... czy nic nie możemy zrobić? Kirvi Telekka mówiła teraz wprost do
Raviego.
- Ty dać nam miejsce, tak? My palić ognisko na twojej ziemi? Wtedy ty też być
przeklęty. Nawet gaije nie zdradzać swój lud!
- Ja nie mam żadnego ludu, tak jak wy. Kirvi uniosła swoje krzaczaste brwi.
- Żadnego ludu? Ravi rozłożył ręce.
- Wy nazywacie nas gaije. Ale my nie jesteśmy żadnym ludem. My mamy rodziny...
przyjaciół. Ale nie mamy takiego ludu jak wy. My się nie trzymamy tak bardzo razem.
Stara kobieta spoglądała zdezorientowana na Tindir, która tłumaczyła. Słowa Tindir
były pokorne, wypowiadała je z przejęciem. Ravi domyślał się, że akurat tę kwestię
dziewczyna próbowała wytłumaczyć starej wielokrotnie. Bez powodzenia. To dla niej zbyt
niewiarygodne, nie mogła zrozumieć, że ludzie mogą żyć bez Ludu.
Kirvi westchnęła. Uniosła twarz ku górze, zamknęła oczy, usta poruszały się jak w
modlitwie.
Potem znowu spojrzała prosto na Raviego.
- Ty przychodzić z jedzeniem? Fardi pokazał jej worek.
- Dobrze. My dziękujemy. Ty jesteś nasz... przyjaciel? Tindir skinęła lekko, by
pokazać starej, że wybrała właściwe słowo. Potem Ravi znowu poczuł dłoń Fardiego na
swoim ramieniu. Narada została zakończona. Ravi został wyprowadzony na zewnątrz. Gęsta
zadymka ukryła przed nimi szczyty gór. Nie widzieli już nawet Hornane. Wszystko tonęło w
szaro - białej mgle. Dorosły Cygan uśmiechał się.
- Teraz możemy polować. Teraz śnieg ukrywa nasze ślady. Może nawet dzisiaj w nocy
rozpalimy ognisko, jeśli wiatr będzie mocniejszy!
Ravi spostrzegł, że kiełkuje w nim jakaś nowa odwaga. Był silny i uparty niczym głaz,
i wytrzymały jak ta garbowana końska skóra, z której uszył sobie czapkę.
- Możecie wyruszyć na południe. Tak, im dalej na południe, tym łagodniejsze zimy...
zresztą wiecie o tym. Pewnie stamtąd przyszliście, przez Szwecję, prawda?
Tamten skinął krótko.
- Znamy drogę. Bywaliśmy już tam. Ale zimy dobrze nie znamy. Bez choroby nie
byłoby trudno, ale teraz...
Ravi rozumiał. Wiedział, że ten człowiek ma rację. Jeśli pójdą przez wsie, będą
musieli stawić czoło tym wszystkim, którzy utracili tak wiele w wyniku epidemii. Cyganie
będą musieli płacić, chociaż sami tyle wycierpieli.
- Ale... nie możecie tutaj tak zostać i umrzeć!? Fardi patrzył przed siebie.
- Ktoś zawsze przeżyje. Jeden albo dwoje, i może wrócić... Fardi jest silny.
Ravi potrząsnął głową. Ten mężczyzna był ich wodzem, chociaż podporządkowanym
starej Kirvi. Kiedy nadejdzie prawdziwa zima, staruszka z pewnością będzie mieć problemy.
Nie różniła się niczym od innych starych kobiet, które Ravi znał. A to one bywają przecież
pierwszymi ofiarami głodu i zimna, chociaż mieszkają w drewnianych, ciepłych domach.
Odnosił wrażenie, że u Cyganów panowały te same obyczaje: najpierw dostają jedzenie
zdolni do pracy mężczyźni. Potem dorastające dzieci. Kobiety i małe dzieci dopiero po nich.
A na końcu starcy, jeśli jeszcze coś zostanie... Mrużył oczy pod wiatr, który zacinał mokrym
śniegiem. Fardi wciąż miał oczy otwarte.
- Musisz teraz iść, dopóki jeszcze coś widzisz. Jeśli przyjdziesz do nas znowu,
przyjmiemy cię. Jeśli nie, to też w porządku.
Odwrócił się i odszedł bez podziękowań i bez pożegnania.
Kiedy jednak Ravi zaczął schodzić ze stromego zbocza, nadbiegła Tindir. Zaczekał na
nią, biegła szybko, chustka się jej rozwiązała. Zauważył teraz, że włożyła pod chustkę
warstwę wełny, strzępy niegręplowanej wełny powypadały i leżały na kamieniach niczym
młode zajączki.
- Zaczekaj! Mam ci coś przekazać. Ravi usiadł, między wysokimi kamieniami było za-
cisznie. A spodnie i kurtkę i tak miał przemoczone.
- Kirvi nie chciała mówić. Kirvi jest dumna. Ja się boję, Ravi. Bardzo się boję... ja
chcę mówić.
Patrzył na nią, wiedział, że może ktoś zobaczył, iż opuściła swój posterunek i poszła
za nim. Co jej za to grozi? Bicie? Kopniaki? A może nie dostanie jeść?
Dziewczyna już nie dygotała. Patrzyła mu prosto w oczy, nie przypominała teraz
młodego jelonka.
- Ty nie rozumieć - wyjąkała, szczękając zębami. Potem już słowa popłynęły płynnie.
Mówiła z jakimś obcym akcentem, nieznanym w tutejszej okolicy. Przypominała mu
Kopenhagę, ale nie była Dunką. Może to mowa z Al? Tak, trochę podobna. Nie był jednak
pewien. Każde słowo, które wypowiadała, świadczyło, że miała wielu nauczycieli.
- Masz przyjechać tutaj ze swoją córką! Stara Kirvi sobie tego życzy. Prosiła, żebym
ci to powiedziała.
- Czy ona cię za mną wysłała? Tindir potwierdziła z wahaniem.
- Dlaczego ona chce spotkać Reinę?
- Nie wiem. Tak powiedziała. Ona was widziała.
Ravi zastanawiał się. Co to wszystko znaczy? Przychodziły mu do głowy różne myśli,
ale nie znajdował powodu, dlaczego stara sobie tego życzy. Czy są tak zrozpaczeni, że chcą
skrzywdzić Reinię? Czy będą grozić, że jej coś zrobią, jeśli ludzie nie dadzą im spokoju? Czy
to podstęp, chcą żeby oddał im córkę jako zakładniczkę?
Wahał się. Tindir patrzyła na niego ze smutkiem.
- My nigdy nie wyrządzilibyśmy krzywdy dziecku, Ravi. Nikt z nas nie skrzywdziłby
dziecka, nawet dziecka gaije. Nasze dzieci to są... gwiazdy.
- No to dlaczego?
- Nie wiem. Tylko Kirvi wie.
Pochylił głowę. Myślał w skupieniu. To bardzo niebezpieczna rzecz... z wielu
powodów. Ale jeśli Kirvi pragnie spotkać Reinę... może ona coś wie. Może mu coś powie?
Ona nie jest z tych, które wróżą za parę groszy na jarmarkach, Ravi jasno zdawał sobie z tego
sprawę. Jeśli jednak interesuje się Reiną... to może być coś ważnego.
Wsparł łokcie na kolanach i siedział ze zwieszoną głową. Włosy opadły mu na twarz.
Tindir czekała na odpowiedź. Wiedział, że musi to być odpowiedź szczera.
Nie był przygotowany na dotyk tej lodowatej ręki, która spoczęła na jego karku w
miejscu, gdzie od tego zimna skóra stała się prawie niewrażliwa.
Pogłaskała go. Serdecznie. Uniósł głowę i przyglądał jej się uważnie.
To co widział, przerażało go.
- Tindir, ja... ja ją przyprowadzę. Szybko cofnęła rękę, wsunęła ją pod chustkę i pod
wełnę. Miał wrażenie, że wyczuwa to wilgotne ciepło, jakie tam jeszcze się tli, pachniała tym.
Pachniała gasnącym ogniskiem. Ziemią i zimnymi kamieniami.
- Więc jej to powiem - szepnęła Tindir. Wąskie, ciemnoczerwone wargi zaczynały
sinieć. Twarz dziewczyny była dziwnie ciemna na tle bieli. Nie należała do tego świata
wilgotnej śnieżycy i wiejącego od lodowca wiatru.
Ravi podniósł się zmęczony, miał wrażenie, że worek jest tak samo ciężki jak w
drodze do obozowiska.
- Przyjdę z nią któregoś dnia, kiedy będzie sypał śnieg - powiedział Ravi. - Musimy
czekać na śnieg.
Skinęła mu z uniesionymi brwiami i uśmiechnęła się lekko, kiedy odchodził.
- Kirvi, Kirvi, ja słyszę wołania umarłych.
- Jesteś głucha jak żołnierska szkapa - złościła się stara. Ale Tindir nie ustępowała.
- Żyłam dobrze, służyłam wam moimi rękami. Jestem biedną kobietą, nie zasługuję na
to, by żyć. Ale Kirvi, Devla dała ci wiedzę i ty pozwoliłaś mi żyć... Devla miała do tego
powód, jestem głupią kobietą i nie rozumiem dlaczego...
Kirvi nie była zadowolona z tych natrętnych próśb. Widocznie na nic się zda
ogłaszanie się boginią największej dobroci, samym słońcem. Devla ich opuściła. Nawet bóg
Księżyca Alaho nie pokazał się od dawna nad wiecznie szarymi górami. Od wielu tygodni nie
widzieli nieba, niskie chmury zakryły je szczelnie i nie dopuszczają do ludzi spojrzeń
łaskawych bogów.
- Ja słyszę ich wołania... oni mówią, że powinniśmy stąd uciekać. Oni znaleźli drogę,
czcigodna Kirvi, ja wiem, że ty też ich słyszałaś...
Oczy starej kobiety miotały skry na taką zuchwałość. Gdyby któraś z innych,
czcigodnych kobiet, przyszła do niej i opowiedziała jej to jako sen, to kiwałaby głową i
słuchała. Ale Tindir jako dziecko żyła wśród gaije. Ona jest córką kobiety, która stała się
marime - nieczystą i odepchniętą. Mimo to znalazła na powrót drogę do Ludu. I zapowiadała
się bardzo dobrze. Kirvi marzyła nawet o jedwabnych chusteczkach między Tindir i dumnym
Plato. Ci dwoje mogliby mieć silne, piękne dzieci.
- Więc mówisz, że umarli śpiewają ci, Tindir? Tak, masz rację, mnie oni też śpiewają.
Ale nie możemy stąd odejść. Nie wolno nam. Musimy szukać dalej.
Tindir oparła czoło o kamienną podłogę.
- Tylko Kirvi wie - wyszeptała.
Wtedy poczuła na plecach powykrzywianą dłoń tamtej. I usłyszała jej głos, jakby
dochodził z bardzo daleka. Już dawno nie mieli ogniska, przy którym mogliby usiąść wkoło,
żeby słuchać historii i śmiać się. Ta historia, którą Kirvi teraz opowiadała, była i piękna, i
smutna, Tindir odnosiła wrażenie, że nie odczuwa wilgotnego chłodu, kiedy wsłuchiwała się
w śpiewne słowa staruszki.
Domyślała się, że inni zebrali się wokół nich.
Sama klęczała bez ruchu, podparłszy się rękami i czekała na znak, że może wstać.
Kiedy ten znak w końcu nadszedł, bolało ją całe ciało, ale serce miała wielkie i ciężkie
od wiedzy, której część posiadła.
Fardi chrząknął i powiedział:
- Wiedziałem o tym od dnia, w którym wyruszyliśmy na północ. Od czasu, gdy stary
Arko został przyniesiony z kopalni Sala. To jest wielka historia. Bardzo ważny skarb.
Musimy go odnaleźć. Bo my jesteśmy tymi, którzy mogą go znaleźć i przenieść z powrotem
do Saintes.
Tindir z trudem przełknęła ślinę. Niemal nie miała odwagi myśleć, bo ta historia była
zbyt niewiarygodna, by mogła być prawdziwa. Jeden z wielkich skarbów Ludu miałby się
znajdować tutaj, w tych wysokich, stromych górach? Tutaj, gdzie niebo znika na wiele, wiele
długich miesięcy?
Ale historia opowiedziana przez Kirvi wyjaśniała, w jaki sposób tutaj trafili i jaka
zdrada się za tym kryje.
Tindir wystarczająco długo żyła wśród gaije, by modlić się również za matkę tego
małego, białego dziecka.
Pozostałe kobiety jednak mruczały coś pod nosem, przytulały się do siebie, a ich
policzki płonęły. Rozgrzane tym opowiadaniem.
- Pomyśleć, że jesteśmy tutaj! Nasze imiona będą wymieniane przy ogniskach, jak
długo trwać będzie Lud! Jesteśmy wybrani, jesteśmy szczęśliwcami, nawet jeśli pomrzemy,
to pamięć o nas nigdy nie zaginie.
Kirvi przytakiwała z uśmiechem.
Dodała im odwagi.
Więcej nie muszą wiedzieć, niż właśnie to. Reszta historii pozostanie dla większości
ukryta.
Wycofała się, nakazała, by Tindir umyła się w wodzie, która zbierała się w
wydrążonym kamieniu.
A potem mogli jej dotykać, zrobić jej miejsce tuż przy ciałach innych, bo noc wkrótce
pozostawi ich własnemu losowi.
Najpierw spuścił z łóżka jedną nogę, potem drugą. Miał wrażenie, że nie całkiem do
niego należą. Kiedy usiadł, zakręciło mu się w głowie. Wciąż miał w ustach cierpki smak,
zbierało mu się od tego na wymioty. Ale teraz był zdrowy. Wczoraj jadł kapuśniak, dzisiaj
kaszę z masłem.
Musiał wyjść na chwilę, w przeciwnym razie narobi do łóżka. Arill trzymał się mocno
oparcia i dyszał ciężko. Czerwone plamy tańczyły mu przed oczyma. To dziwne, przecież w
ciągu ostatnich dni bardzo chciał wstawać. Ida za każdym razem popychała go z powrotem na
poduszki:
- O, nie, nie chcemy, żebyś znowu zachorował, mój kochany. Musisz leżeć spokojnie,
żeby twój żołądek utrzymał jedzenie!
Wymyła go, wyszorowała całe jego ciało w jakimś mocno pachnącym wywarze.
Spaliła pościel i wszystkie jego ubrania, włosy wyczesała mu kościanym grzebieniem, który
moczyła w ługu.
Skóra na głowie wciąż go jeszcze piekła. Wydarła mu mnóstwo włosów, ale wytępiła
przy tym wszelkie paskudztwo.
Arill nie odrywał oczu od zarysu drzwi, doszedł do wyjścia i oparł się o futrynę.
Wciąż wydawało mu się, że izba krąży wokół niego, ale oddychał głęboko i zdołał utrzymać
się na nogach. Wyszedł na dwór i za narożnikiem domu wypróżnił brzuch, miał wrażenie, że
dzięki temu rozjaśniło mu się też w głowie. Bez trudu odnalazł drogę powrotną do swojego
pokoju. W sieni usłyszał ciche głosy dochodzące z izby.
Czy Ida ma gości? A może to wuj w końcu przyjechał?
Nie przejmował się tym specjalnie.
Teraz chciał tylko spać, spać... Jeśli szczęście mu dopisze, to może znowu przyśni mu
się tamten dobry sen.
- Teraz będziesz moim synem. Powiedz głośno: „Tak, mój ojcze!”.
Mężczyzna uśmiechał się i nie wyglądał na złego człowieka. Poza tym podobny jest
do ojca, myślał Arill. Te same brązowoszare włosy sterczące na wszystkie strony, ale nie
pokrywające skóry na czubku głowy. Te same krótkie, grube palce, z paznokciami
przypominającymi małe łopaty. Ale wuj nosił kamizelkę, która nie napinała mu się na
brzuchu. Pachniał też jakoś obco, a jego oczy były bardzo niebieskie.
- Tak, mój ojcze - wyszeptał Arill onieśmielony.
- Świetnie! Zobaczysz, że będzie ci ze mną dobrze, Arill. Masz zdrowego i silnego
ojca, któremu nie przychodzą do głowy żadne głupie myśli!
Śmieje się też tak jak jego brat, pomyślał Arill.
Poczuł bolesną tęsknotę i coś jakby wstyd, który nie wiadomo skąd się brał. Mimo
wszystko Arill miał szczęście. Ida zostanie z nim. Ten nowy ojciec, który tak naprawdę jest
wujem, też sprawia sympatyczne wrażenie. On nikogo nie zamorduje. Nie skończy w domu
wariatów.
Ale on nie jest ojcem, myślał Arill i zagryzał wargi.
Przyszła Ida, by go umyć w brunatnej cieczy, pachnącej zgniłymi liśćmi. To leczy
jego twarz, tłumaczyła Ida, ale nigdy nie patrzyła mu prosto w oczy. Arill dotykał swojej
twarzy. Skóra na czole i wokół jednego oka była nierówna, twarda i dziwna, nie wyczuwała
nawet ucisku jego własnego palca. Wydawała się jakaś obca, jak nie jego. Wsuwał palec
wskazujący w zagłębienia i stwierdził, że palec jest mokry. Zbierała się tam ta brunatna woda,
którą Ida go myła.
Westchnął. Złożył ręce na piersi i modlił się tak, jak Ida go nauczyła. Kochany Panie
Boże, spójrz łaskawie na nas wszystkich, nie dręcz duszy mego ojca w piekle, jak na to
zasłużył. Pozwól mojej kochanej matce siedzieć u ciebie przy anielskim stole i zostaw tam
miejsce dla mnie i dla Idy, kiedy nasz czas nadejdzie.
Te słowa wywoływały zawsze w jego umyśle piękne obrazy, widział twarz urodziwej
kobiety, która była jego matką i siostrą Idy. Ida opisywała mu ją bardzo dokładnie, widział
oczyma wyobraźni jej ciepły uśmiech, żywe oczy, tak samo brązowe jak jego. Teraz mógł ją
sobie wyobrażać lepiej niż dawniej, pewnie dlatego, że jest większy.
A może dlatego, że pamięta sny o ciemnowłosej dziewczynce, która śpiewała mu tak
uspokajająco, kiedy był chory.
- Przyszedł pan adwokat - powiedziała Asta i ukłoniła się lekko. Wiedziała, że chociaż
Johanna na co dzień prowadzi skromny dom, to wymaga innego zachowania, kiedy jacyś
państwo przychodzą z wizytą. Na powitanie pastora, kapelana, pisarza Fastinga i wójta
Farberga należy się kłaniać. Pewnie więc trzeba też dygnąć przed tym panem, który jest
adwokatem i na swoim małym, grubym nosie ma oprawione w srebro okulary.
Johanna wstała.
- Poproś, żeby trochę zaczekał. Podaj mu wino w dużym pokoju - powiedziała
Johanna i poszła po schodach na górę. Ravi siedział u Benjamina, który zaziębił się i strasznie
kaszlał, położono go więc do łóżka w pustym pokoju gościnnym na górze. Tam mógł
spokojnie leżeć, bo przy jego łóżku w izbie wciąż ktoś się kręcił. Cienka wełniana zasłona nie
głuszyła ani krzyków, ani kroków biegających wokół ludzi.
Zdjęła grubą suknię, odwiesiła codzienne ubranie i nalała wody do miednicy. Zimna
ciecz spłynęła po piersiach, Johanna zadrżała. Szybko włożyła na siebie wełnianą koszulkę
bez rękawów i zaczęła wkładać czarną świąteczną suknię. Miała ona skomplikowane zapięcie
z trzema tuzinami małych guziczków. Johanna zaciskała zęby, starając się pozapinać
wszystkie porządnie. Czepka nie włożyła, gruby warkocz zwinęła w kok na karku, co
nadawało jej twarzy surowy wyraz.
- Ravi! Musisz przyjść! Przyjechał adwokat! Usłyszała skrzypienie łóżka w pokoju
gościnnym.
- Benjamin zaraz uśnie - powiedział Ravi przez otwarte drzwi.
Johanna przeczesała wilgotnym grzebieniem jego włosy, pięknie zalśniły w mroku.
- O co chodzi?
- Myślę, że sprawa Karlsgârd została załatwiona. W każdym razie są jakieś
wiadomości. Powinniśmy zejść na dół.
Ravi poszedł za żoną. Miał na sobie jedwabną granatową kamizelkę haftowaną
błyszczącymi granatowymi nićmi, jaki to przystojny pan domu, ten jej Ravi.
Nieduży, pulchny adwokat siedział przy stole, na którym rozłożył dokumenty. Na
wielu z nich znajdowały się szare woskowe pieczęcie.
- Ehm - chrząknął i zaczął się witać. - Ehm, przynoszę dobre nowiny.
Johanna i Ravi zaczekali, aż Asta poda podpłomyki z masłem.
- Zrób kawę - poleciła Johanna służącej. Tamta dygnęła niepewnie.
- Ehm, tak. Sprawa została rozpatrzona przez asesora, który ma wszystkie niezbędne
pełnomocnictwa i zdecydował...
Johanna słuchała, czuła, że ciasno splecione włosy naciągają skórę na skroniach.
Delikatny uśmiech pojawił się na jej wargach, Ravi natomiast uśmiechał się szeroko.
- W każdym razie majątek należy znowu do państwa, ze wszystkim, co się tam
znajduje.
- No a wojsko?
- Cóż wojsko... tak. Ehm, oni zostaną chyba tak długo, jak to będzie potrzebne.
Dopóki niepokoje nie ustąpią, jak sądzę. Ale zapłata, którą wojsko wnosi, należy do państwa.
I pułkownik Vierheimer wspomniał mi, że to chyba nastąpi już niedługo, być może dwór
zostanie zwolniony jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Dzierżawa kończy się jedenastego
grudnia.
Ravi słuchał zadowolony.
Johanna pozwoliła sobie na głośne westchnienie i wzruszyła ramionami. Adwokat
uśmiechał się szeroko.
- Jesteście państwo zadowoleni z zapłaty? Johanna uniosła lekko głowę i powiedziała,
że tak.
- Ale ponieśliśmy wielką stratę. Zostało popełnione okrutne przestępstwo.
Adwokat przytakiwał, nie spuszczał jednak wzroku z pysznych podpłomyków.
- Ehm, tak. To prawda. Dzieło szaleńca. Ale jak to się mówi... nie ma tego złego, co
by na dobre nie wyszło. W czasie mojej pracy adwokackiej nauczyłem się jednego: tam gdzie
prawo i sąd nie są w stanie naprawić szkód... samo życie sprawę załatwia.
Johanna roześmiała się, podsunęła mu pięknie rzeźbioną tacę z jedzeniem. Asta
podawała drżącymi rękami kawę. Johanna stwierdziła, że służąca wzięła za mało kawy. Napój
kolorem przypominał raczej herbatę, ale adwokat nie posiadał się z zachwytu.
- Cóż za nieoczekiwana radość, tego napoju nie próbowałem od czasów studiów.
Pamiętam matkę mojego przyjaciela Almera, wdowę po radcy dworu, ona podawała nam
kawę z cukrem, kiedy zbyt długo w noc pozostawaliśmy poza domem. Ehm...
Johanna wciąż się uśmiechała.
- Tak, kawa pomaga w wielu sytuacjach. Na zdrowie, panie mecenasie!
Pociągnął spory łyk gorącego napoju i zadrżał. Johanna przysunęła cukiernicę i
włożyła dwa spore kawałki cukru do jego filiżanki. Podziękował z uśmiechem. Elegancko
ujął kruche naczynie i kłaniał się obojgu gospodarzom.
- Za szczęście państwa, za wasze powodzenie. Dokumentom brak tylko państwa
podpisu. Jest więc odpowiednia chwila, żeby to uczcić pyszną kawą.
Johanna dała znak służącej, by przyniosła z szafy z lekarstwami, gdzie
przechowywano również alkohol, przygotowaną karafkę. Adwokat dostał swój kieliszeczek,
zanim zjadł pięć podpłomyków i wyłożył na stół nowe dokumenty. Johanna przyglądała się
temu w zamyśleniu.
- Karlsgârd? Czy nie wspominałam panu, że chciałabym zmienić nazwę dworu?
Spojrzał na nią mrużąc oczy.
- Zmienić nazwę? Ale przecież w dokumentach...
- Chciałabym nazwać to miejsce inaczej.
- Obawiam się, proszę pani, że może być za późno. Nowe dokumenty przyszły już z
Kopenhagi, myślę, że niewiele...
- Karlsgârd to bardzo dobra nazwa - powiedział Ravi stanowczo. - Zresztą nasz syn,
Benjamin Karlsgârd odziedziczy dwór.
- Ach, tak? Czy państwo chcą zaraz przekazać... Oczy mu rozbłysły za szkłami
okularów na myśl o nowej sprawie i nowych dochodach. Ale Johanna roześmiała się krótko i
machnęła ręką.
- Jeszcze nie teraz, Ravi. Nie ma pośpiechu. Chłopak jeszcze nie był u konfirmacji.
Może na wiosnę...
- Proszę mi pozwolić przygotować tę sprawę - powiedział adwokat stanowczo i zaczął
coś notować w swoim małym notesie oprawionym w skórę.
Poczęstowano go jeszcze kieliszkiem, potem stół został uprzątnięty i rozłożono na nim
przybory do pisania.
- No więc to mamy załatwione, tak. Ehm... pozwoliłem sobie w państwa imieniu
zbadać kilka spraw... Istnieją przypadki podobne do waszego, gdy przestępca musiał zapłacić
dużo więcej niż zwyczajne odszkodowanie. No i właśnie w tej sytuacji, kiedy państwo sami
stracili dwór jako odszkodowanie... myślę, że są niezłe widoki na dalsze korzyści. Magnus
Storlendet jest zamożnym człowiekiem. Został po nim tylko jeden mały syn. Jeśli ten jego
opiekun jest taki, jak ludzie mówią, to myślę, że są możliwości, by żądać więcej. Dużo
więcej...
Ravi ostrzegawczo dotknął dłoni Johanny pod stołem. Ona jednak wyrwała mu się,
bawiła się ostatnim kawałkiem ciasta.
- Ach, tak - rzekła spokojnie, patrząc adwokatowi w oczy.
- Ehm, tak... Za niewielką opłatą mógłbym podjąć się dokładniejszego rozpatrzenia tej
możliwości. Jeśli dojdę do wniosku, że warto się tym zająć, to za niewielki procent dla mnie
moglibyśmy osiągnąć sporo.
Johanna skinęła głową.
- Za jakąś część tego, co on będzie musiał nam zapłacić?
- Tak właśnie. Myślę o jakichś ośmiu, dziesięciu... Johanna wstała, przygładziła dłonią
włosy. Powiedziała cicho:
- Dostaniesz połowę tego, co zdołasz im wyrwać.
Adwokat otworzył usta. Po omacku szukał pióra i kawałka czystego papieru, ale
Johanna odsunęła krzesło i ukłoniła się lekko.
- Jestem bardzo zajęta. Bardzo proszę, żeby pan nas odwiedził, kiedy będzie pan miał
nam więcej do powiedzenia, panie mecenasie.
On skinął głową i złożył dłonie, próbując ukryć zapał, który wywołał rumieńce na
jego miękkich policzkach.
- Oczywiście, proszę pani. Panie gospodarzu... dziękuję za poczęstunek. I za zaufanie.
Ravi ledwo zdążył się pożegnać i wyszedł z pokoju. Johanna przybiegła do niego
natychmiast po wyjściu prawnika.
- O co tobie chodzi? - wybuchnął Ravi. - Czy nie czas już się uspokoić? Czy nie dosyć
uzyskałaś, Johanno?
Ona stanowczo pokręciła głową.
- Tego, co zrobił nam Storlendet, nie można spłacić, Ravi. Wiesz o tym, wiesz lepiej
niż ktokolwiek inny.
Ravi patrzył na nią jak na kogoś obcego.
- Nie możesz tak myśleć Johanno. - Wyrywać gospodarstwo i majątek... małemu
dziecku?
- Ja mu niczego nie wyrywam! Wszystko odbędzie się zgodnie z prawem.
- Powinnaś mieć więcej rozumu! Ten adwokat to przecież zwyczajny sęp! I Johanno,
to ty popychasz go w tę stronę! Nie możesz... to niegodne...
Oczy Johanny były takie ciemne, że nie dostrzegał w nich ani odrobiny błękitu.
Niespokojnymi dłońmi przekładała kłębki przędzionej wełny, różnobarwne motki rozleciały
się po podłodze, jakby nabrały życia.
- Johanna, powinnaś dać spokój tej sprawie. Jest okazja, byśmy znowu rozpoczęli
normalne życie, zapewnili lepsze warunki Benjaminowi i Reinie! Johanno, czy chcesz, żeby
twoje dzieci żyły w tej nieustającej walce, którą sama musiałaś znosić od czasu, kiedy
wyszłaś za mąż za Erlenda?
Johanna odwróciła się ku niemu gwałtownie. Z jej palców zwisała niebieska nić.
Szarpała starannie zwinięty kłębek.
- Nie! To ty się mylisz, Ravi. Benjamin i Reina nie będą mieli spokoju, dopóki nie
pozbawimy władzy chłopaka ze Storlendet. Im więcej odbierzemy mu wpływów i majątku,
tym większe szanse na to, że Benjamin i Reina nie odczują jego istnienia.
Ravi westchnął ciężko i odwrócił się od niej. Światło padające z wąskiego otworu
dzieliło jego twarz na dwoje.
- Ravi... wesprzyj mnie w tej sprawie. Nie mów, że jestem chciwa i pełna nienawiści...
- A nie jesteś?
- Nie... ja się tylko boję. Sam wiesz, Ravi, muszę mieć twoje wsparcie. W przeciwnym
razie nie jestem pewna, czy potrafię...
- No i tak właśnie będzie najlepiej, jeśli nie potrafisz.
- Nie! Ja muszę! Zagrożenie ze strony rodziny Storlendet nie minęło. Magnus nadal
żyje! A wiem, że znajdzie okazję, by poinstruować swego brata. Prawdopodobnie też swego
syna. Oni nas nienawidzą, Ravi! Musimy się bronić przed ich nienawiścią!
- Akurat teraz to raczej oni powinni się chronić przed nami. Ty...
Skrzyżowała ręce na piersi i wpatrywała się w niego.
- Ja wiem, że Reina i Benjamin pewnego dnia podziękują mi za to.
Ravi westchnął.
- Tak, jeśli tak pojmujesz przyszłość...
Nie rozumiała jego cierpkiego tonu. Ravim kierowała tęsknota za spokojem. Zrobiłby
wszystko, żeby uniknąć nieporozumień. Wiedziała, co się stało teraz, ale wkrótce on
przyjdzie i przytuli ją. A jeśli to nie załagodzi jej gniewu, to będzie ją całował i prosił, żeby
się uspokoiła ze względu na niego. Ponieważ on nie jest w stanie dłużej walczyć. Nie znosi
złych spojrzeń.
I wtedy ona na pewno ustąpi.
Ale Ravi się nie poruszył.
Johanna przełknęła wielką kluskę, która dławiła ją w gardle, i stanąwszy za mężem,
położyła mu ręce na ramionach. Jego plecy były silne i twarde. Przytuliła policzek do łopatki.
Przesunęła ręce na jego piersi, szukała kawałka nagiej skóry, żeby jej dotknąć. On wpatrywał
się wciąż w ten mały otwór okienny. Z zewnątrz docierał do nich jesienny zapach zgniłych
liści.
- Johanno, ja myślę, że popełniasz błąd. Zostaw ich w spokoju...
Nie odpowiedziała.
Ravi westchnął. Ze względu na Reinę, myślał.
Ręka Johanny gładziła go delikatnie po brzuchu. Czuł jej ciepły oddech na karku,
domyślał się, że żona uśmiecha się ze smutkiem.
- Nie mogę cię posłuchać ze względu na dobro Reiny - szepnęła.
Zanim doczekali połowy listopada, na pobliskie wsie spadł pierwszy śnieg. Pokrył
bielą całą okolicę i wybrzeża fiordu, ale do południa tego samego dnia stopił się i zamienił w
błoto. Przed wieczorem zniknął całkiem. Mimo wszystko w ludziach został chłód i lęk,
zwłaszcza u tych, którzy nie wszystko jeszcze zebrali z pól. W ogrodzie na plebanii małe
czerwone jabłuszka mieniły się w szarobiałej mgle, ale pastor Cimber nie uważał ich
widocznie za dar boży i nie kazał ich zrywać ani zbierać. Myślał, że są grzeszne albo może
ugryzł kiedyś kawałek i odkrył ich cierpki smak.
Kiedy Johanna z Reiną przejeżdżały obok ogrodu, zobaczyły jednak córkę dzwonnika,
która wchodziła na stołek i zrywała małe owoce. Potrząsała gałęziami, ale ciężki śnieg
oblepiał drzewo, musiała sięgać po każdy owoc z osobna.
Johanna zatrzymała powóz.
- Czy pan Cimber jest u siebie? Kobieta ukłoniła się, stojąc na stołku i starając się za-
chować równowagę.
- Chyba nie, jak mi się zdaje. Może jest w kościele... przyszły do niego jakieś kobiety
po radę.
Johanna skinęła głową. Zawróciła powóz, nieduża klacz była posłuszna i zwinna.
- Zaczekamy na niego u Alette, Reino. Ona piecze najlepsze na świecie drożdżowe
ciasto.
Dziewczynka przytaknęła. Obawiała się rozmowy, domyślała się, że pastor będzie ją
gruntownie przesłuchiwał z katechizmu, zanim wysłucha jej matki. Reina dopiero za jakiś
czas skończy dziesięć lat, nigdy jeszcze taka młoda osoba nie była konfirmowana. Mama
jednak stanowczo chciała widzieć ją w kościele pośród na wpół dorosłych lub nawet całkiem
dorosłych ludzi. Jeśli dobrze znała swoją matkę, to pani Johanna na pewno będzie nalegać,
żeby Reina stanęła w pierwszym rzędzie dziewcząt.
Ciotka pastora natychmiast zaprosiła je do salonu, wyraziła swoje głębokie
współczucie z powodu żałoby, jaka spadła na rodzinę.
- Wszystkim nam bardzo brakuje Marji. Myślę, że nawet pan Cimber za nią tęskni,
chociaż często robił jej wymówki za upór...
Alette uśmiechnęła się.
- Ufam, że nasz Pan weźmie pod uwagę wiele różnych rzeczy. O ile dobrze wiem, to
Marja spełniała dziesięć dobrych uczynków za każde... zaniedbanie.
Johanna niecierpliwie skinęła głową.
- Alette, naprawdę musimy widzieć się z pastorem. Tak szybko jak to możliwe, chorzy
na mnie czekają.
Gospodyni przyjmowała jej prośbę z powagą. Osobiście wyjęła najpiękniejsze małe
filiżanki i wskazała srebrzyście połyskujący przedmiot na końcu stołu. Było to urządzenie do
parzenia herbaty, które Marja przywiozła ze sobą ze wschodu. Później podarowała je pani
Alette...
Johanna zmarszczyła brwi. Alette podążyła w ślad za jej wzrokiem.
- Dostałam ten samowar parę miesięcy temu. Ona powiedziała... podziwiałam go u
niej przy jakiejś okazji, uznała więc, że mnie sprawi więcej radości niż jej. Zresztą Karl
Martin go nie chciał...
- Wszystko w porządku - rzekła Johanna pośpiesznie. - W ostatnim czasie Marja
rozdawała wiele...
Zaległo milczenie, Alette poszła do kuchni, przyniosła rozżarzone węgle i wsypała je
do metalowej rury przechodzącej przez środek zbiornika na wodę. Po chwili woda w
pojemniku zaczęła wrzeć.
- Nie powinnam o tym mówić, ale... to co się dzieje w kościele teraz, prędzej czy
później dotrze do ciebie, Johanno...
Spojrzała pośpiesznie w stronę Reiny. Johanna zrozumiała.
- Przejdź się trochę i rozejrzyj po okolicy, moje dziecko, zawołamy cię, kiedy zostanie
podane ciasto...
- Jeśli to nie będzie kłopot - dygnęła Reina. Alette uśmiechała się. Poczucie humoru
Johanny przeszło najwyraźniej na córkę. Dziwne, że ludzie uważają ją za osobę surową, tę
właścicielkę Vildegârd. Alette znajdowała w niej wiele podobieństwa do Marji. Chociaż to
prawda, że Johanna miała w sobie coś ciężkiego, rzadko w jej oczach pojawiał się błysk
radości lub rozbawienia. A lekki uśmiech można było dostrzec na jej wargach i w chwilach
powagi, i wesołości.
- Dzisiaj też przyszły te kobiety z kółka modlitewnego. Nie ustępują...
- Co się dzieje? Alette westchnęła.
- Mówią, że Mogens Skanke znowu zaczął się pokazywać. Widziano go wiele razy,
szczerze mówiąc, mało jest dorosłych kobiet w parafii, które go teraz nie widziały. Inga
Jukleplassen twierdzi, że odwiedził ją w jej własnej pralni, pochylił się nad balią z ługiem do
prania i pił.
- Rany boskie... Alette zachichotała.
- Tak, to wymysły chorej wyobraźni. Ale... one wciąż dręczą pana Cimbera. Wiesz, on
ma swoje sprawy, którymi się zajmuje... najczęściej robi to u karczmarza albo u przyjaciół z
dobrze zaopatrzonymi piwnicami.
Johanna przytaknęła, zadowolona ze szczerości tamtej.
Pastor jest zwyczajnym pijakiem. Upija się codziennie, ledwo wytrzymuje trzeźwy od
jednej mszy do drugiej. Nie zawsze zresztą dotrwa od pierwszego do ostatniego bicia
dzwonów w niedzielę.
- Myślę, że one na niego naciskają. Pastor wie, że biskup ma już wiele listów ze
skargami na niego. A latem ma tu przyjechać na wizytację...
Nalała herbaty i postawiła mały dzbanek na stole. Samowar bulgotał i parskał parą.
Johanna wygładziła spódnicę na kolanach.
- Alette... ty byłaś przyjaciółką Marji. Traktuję cię jak kogoś bliskiego. Powiedz mi
szczerze, co się dzieje?
Wąskie wargi Alette pieściły brzeg filiżanki. Popijała wolno i przez chwilę
przyglądała się Johannie. Potem zaczęła mówić:
- Ta zaraza... pożar u was w Vildegârd. Cyganie™ i szaleństwo Magnusa Storlendet.
To wszystko jest tłumaczone w powiązaniu z owymi widzeniami. Z Czarnym Monsem.
- Głupstwa i przesądy! Alette bawiła się teraz talerzykiem.
- Możliwe. Ale Johanno... twój mąż podobno go widział? Wtedy, kiedy dzwonnik...
Johanna machnęła ręką.
- Nie! On niczego nie widział! On po prostu biegł, żeby pomóc dzwonnikowi,
zobaczył, że tamten ma szarą twarz...
- No tak. Pewnie tak było. Ale podobno rzucił się, biegł przez kościół jak szalony,
ludzie widzieli, że wyciągał ręce tak, jakby chciał udusić nieszczęsnego dzwonnika...
- Głupstwa - powiedziała Johanna. Alette przycisnęła brodą małą broszkę, którą
spinała bluzkę pod szyją.
- Tak to jest. Ale też... ludzie są zaniepokojeni. Nie zapomnieli o pomyśle, żeby
zmusić was, abyście sprowadzili starego pastora z powrotem do ziemi. Oni uważają, że to z
waszego powodu on tu przychodzi, podobno bardzo kochał swoją Marię. Tę, która była matką
twojej babki...
- Chyba wyrzuty sumienia nie dają im spokoju - powiedziała Johanna krótko. - Wieś
nie obeszła się z nią zbyt pięknie po śmierci pastora!
- Być może. Ale Johanno, czy wierzysz w to, czy nie...
- Oczywiście, że nie wierzę!
- No pewnie, ale mimo wszystko. Nic się przecież nie stanie, jeśli ty i Ravi
podejmiecie próbę. Jeśli nie osiągnie się w ten sposób niczego więcej, to przynajmniej ludzie
we wsi się uspokoją i w końcu położy się kres tym opowieściom. Może trzeba im powiedzieć,
że prosił was o przysługę. Albo że chce, żeby ktoś zajmował się grobem Marii tam, w
Sogndalsfjaeren...
Johanna głośno wciągnęła powietrze. Alette pochyliła się ku niej.
- Ty nie musisz w to wierzyć, Johanno. Daj im tylko to, czego szukają. Niech się
poczują bezpieczni. Niech zobaczą, że nie mają się czego obawiać, że żadne nowe
nieszczęścia nie spadną na wieś...
- Nie rozumiem, dlaczego akurat ja... Alette poprawiła się na krześle. Wpatrywała się
ostro w gospodynię z Vildegârd.
- Johanno, czy ty nie rozumiesz, że jesteś tematem wszystkich rozmów? Dopóki mają
ciebie, to oszczędzają dużo jedzenia przy spotkaniach.
Johanna roześmiała się, kiedyś już słyszała takie określenie.
Alette napiła się herbaty i otarła wargi serwetką obszytą koronką.
Johanna przyłapała się na zdziwieniu, gdzie ta kobieta nauczyła się takich manier. Z
pewnością pastor Cimber nie został wychowany przez swoją młodą ciotkę. A jakby przyjrzeć
się dokładniej, to widać wyraźnie, że w ogóle nie musi być od niej młodszy. Mimo jej
szaroburych włosów. Mimo trochę zbyt dużego czepka i staromodnych sukien.
- Powinnaś to zrobić dobrowolnie. Teraz. Zanim zaczną się poważnie zastanawiać,
dlaczego tak protestujesz. Ludzie mówią... ludzie gadają już o tym, co też to jest, że tak się
boisz kościoła. I że twój mąż... nieczęsto się w domu bożym pokazuje. Musicie wydawać
majątek na zadośćuczynienie kościołowi.
- Ravi ma swoją własną katedrę - powiedziała Johanna ze złością.
- Fe! Nie mów takich rzeczy, bo ktoś usłyszy. Wiesz, co ja myślę? Przydałoby się,
gdybyście byli trochę bardziej pokorni...
Johanna pochyliła głowę.
- Może masz rację - powiedziała. Kobieta naprzeciwko niej uśmiechnęła się szeroko.
Podsunęła Johannie szklaną tacę z ciastem.
- Przyprowadź teraz swoją śliczną córeczkę! Ciasto było pieczone wczoraj. Weź też
trochę dla Benjamina!
Johanna podziękowała.
Nie była jednak pewna, czy potrafi zastosować się do rady Alette.
ROZDZIAŁ VI
On w dalszym ciągu odmawiał. Próbowała przeniknąć jego kamienną twarz,
próbowała trafić do niego słowami:
- Ravi, chyba musimy się na to zgodzić. Nie żyjemy jak inni ludzie. Jesteśmy niczym
czarne owce pośrodku białego stada! Musisz to zrozumieć, Ravi, nigdy nie będziemy tacy jak
większość. Ludzie zawsze będą gadać... ale to jedno może uda nam się przerwać.
- Co to właściwie znaczy? Dlaczego to jest dla ciebie takie ważne? Nic ci nie mogą
zrobić. Dawno temu zaprzestano procesów o czary...
- Nie bądź taki pewien - powiedziała Johanna krótko. - Może król i tingi przestały
skazywać za czary, ale wiem, że po wsiach wciąż jeszcze kobiety znikają bez śladu...
- Nikt chyba nie będzie chciał powiesić cię bez sądu i wyroku - powiedział Ravi. -
Ciebie, która masz królewski list na potwierdzenie egzaminów i prawo do...
Musiała mu przyznać rację. Mimo to ujęła go pod rękę.
- Zrób to dla mnie - szepnęła. - Ja też wcale nie jestem pewna, czy to słuszne, żeby
ulegać tym... przesądom. Ale jeśli to ma ludzi uciszyć...
Ravi westchnął. Popatrzył na nią. Była zaskoczona, widząc, że walczy ze łzami.
- Ty... ty się boisz? Potwierdził z wolna.
- Czego, na Boga?
Przestraszona pochyliła się ku niemu, chciała go objąć. Jego lęk mroził także krew w
jej żyłach.
- Czego się boisz? Kościół to bezpieczne miejsce dla wszystkich sprawiedliwych.
- Ja... ja się nie boję kościoła.
- A Czarnego Monsa też się bać nie potrzebujesz - powiedziała z uśmiechem, który
okazał się bardziej niepewny, niż by chciała. - Nie ty, który widziałeś tak wiele dziwnych
rzeczy.
Twarz Raviego znowu się ściągnęła.
Johanna widziała, że on z trudem nad sobą panuje.
- Chyba jakoś sobie z tym poradzimy - powiedział, przecierając ręką oczy.
Johanna poczuła, że ciężar, który dźwigała, zelżał. Jeszcze nie do końca była pewna,
że to prawda. Jeśli jednak Alette wiedziała więcej, niż chciała powiedzieć, jeśli sceptycyzm,
który widzieli w twarzy Cimbera, miał z tym coś wspólnego, to próba warta jest chyba tych
mdłości, które akurat teraz odczuwała.
- Czy to prawda? Chcecie spać w kościele? Przez całą noc? Całkiem sami? Och,
przecież będzie wam zimno! Mamo, czy nie pamiętasz, jak marzłyśmy w czasie ostatniej
mszy, jak zsiniały ci palce u nóg, były całkiem sine, kiedy zmieniałyśmy potem skarpetki...
- Ech, Reina, na pewno będzie nam ciepło. Weźmiemy ze sobą okrycia ze skór i
pojemnik z rozżarzonymi węglami. Ale musisz mi obiecać, że nie będziesz słuchać tych
głupich historii, które dzieci na pewno będą opowiadać. Spędzimy noc w kościele tylko po to,
żeby przekonać ludzi, że to głupstwa z tymi duchami, zupełnie nienaukowe wymysły.
Oczy Reiny lśniły.
- Nienaukowe, tak. Bo przecież nikt nigdy nie widział ducha przez teleskop, prawda?
Johanna roześmiała się.
- Nie, ani przez teleskop, ani pod mikroskopem. To prawda, moja kochana. My, którzy
wiemy trochę więcej, musimy przekonać ludzi, że nie powinni dawać się oszukiwać. Wszyscy
teraz dygoczą ze strachu od tego gadania.
Reina potakiwała z powagą. Johanna ukucnęła.
- A teraz powiem ci coś ważnego, córeczko. Postaraj się to zrozumieć. Tata i ja
robimy to tylko po to, żeby położyć kres plotkom i gadaniu. Ludzie są dziwni, nie umieją
myśleć nowocześnie. Musimy ich tego uczyć, krok po kroku. Tym razem jednak na pewno
usłyszysz różne historie. O tym, że wpędziliśmy z powrotem do grobu starego pastora i różne
takie, wtedy powinnaś wiedzieć, że to wszystko są wymysły, Reino. To są zmyślenia, które
my musimy im przekazać, żeby poczuli się bezpieczniej. To dokładnie tak jak w czasach,
kiedy ty byłaś mała i opowiadałam ci o elfach, które zawsze siedzą przy główce małego
dziecka i pilnują go... wtedy dziecko śpi spokojnie, pamiętasz to? I nie bałaś się szumu rzeki,
kiedy powiedziałam ci, że to pieśń elfów.
Reina wytrzeszczała oczy.
Co też ta mama opowiada? Więc elfy nie istnieją? To wszystko tylko bajki?
Potrząsnęła głową, wciąż jeszcze pamiętała, że elfy są leciutkie jak motyle.
Johanna uśmiechała się zadowolona.
- Nawet my, dorośli, musimy opowiadać bajki, Reino. W przeciwnym razie ludzie
nam nie uwierzą...
Poczuła ukłucie w sercu, wiedziała, że teraz uczy dziecko kłamstwa. Ale czas jest
trudny. To czas, w którym muszą się spotkać stare kłamstwa z nowymi prawdami. Wkrótce
wszystko będzie wyglądać inaczej. Wkrótce wszyscy ludzie nauczą się czytać i zrozumieją,
że świat nie jest taki tajemniczy. To uczyni ich szczęśliwszymi, nie będą się tyle martwić.
Reina odpowiedziała matce uśmiechem.
- Myślę, mamo, że to były piękne bajki. Nadal tak uważam.
Ravi, gotowy do drogi, czekał przy drzwiach, patrzył na nie lśniącymi, ale jakby
nieobecnymi oczyma. W jego głowie krążyły dziwne myśli na przemian ze wspomnieniami o
pewnej kobiecie, która miała na imię Karen.
Pastor odmówił parę modlitw, po czym zasnął. Wypił prawie całą zawartość bańki,
którą ukrył teraz za plecami, obok starej chrzcielnicy z piaskowca. Miał za sobą wąskie drzwi
do zakrystii, których od kilku miesięcy nie używał, bo zrobił się zbyt gruby.
Drzwi do kruchty też były zamknięte. Przez okna wpadały mdłe strumienie światła
gasnącego dnia. Słychać było ludzi rozmawiających na zewnątrz. Kiedy się ściemni, na
pewno podejdą bliżej kościoła. Jeśli jednak Johanna dobrze ich zna, to powinna wiedzieć, że
przemkną po kryjomu skrajem drogi i ukryją się w jakimś miejscu, skąd będą mieli widok na
cmentarz.
Z pewnością tej nocy nie będą spać więcej niż ona.
- Marzniesz? - szepnął Ravi. Jego głos rozległ się w pustym pomieszczeniu z
niezwykłą siłą. Odbijał się od ścian, unosił w stronę dachu, potem opadał na szerokie deski
podłogi.
Johanna otuliła się owczą skórą. To stare okrycie woźnicy, najcieplejsze, co udało im
się znaleźć, i czym mogli okryć się oboje.
- Powinniśmy się chyba jeszcze pomodlić - mruknęła Johanna, spoglądając na
uśpionego pastora. Jego nozdrza poruszały się lekko. Jedną ręką wciąż trzymał bańkę z
wódką, którą przedtem próbował ukryć pod szerokim płaszczem.
- Czy on nie miał tu grać roli świadka? - zapytał Ravi marszcząc czoło.
- Ha!
Ravi ułożył wygodniej głowę pastora, podsunął pod nią wełniany szal.
- No to jesteśmy sami. Johanna uniosła twarz, popatrzyła na męża.
Uśmiechnęła się blado.
- Tak. Wygląda na to, że jesteśmy sami, całkiem sami. Siedzieli przytuleni do siebie
na ławce należącej do pułkownika.
Coś skrzypiało lekko w dachu nad nimi. Widocznie wiatr szarpał kościelną wieżą i
gwizdał w otworach. Słychać było metaliczny brzęk, prawdopodobnie to krzyż umieszczony
na wieży.
- To dziwne - powiedział Ravi - jakie czyste wydają się tutaj wszystkie głosy. Kiedy
kościół jest zupełnie pusty...
Johanna zadrżała.
- Zapalmy jakieś światło - powiedziała cicho i wstała. Mogłaby policzyć na palcach
jednej ręki te wszystkie przypadki, gdy znajdowała się tak blisko pięknego malowidła w
ołtarzu. Rama była całkiem nowa. Johanna klęczała przed tym ołtarzem raz czy dwa. Po to,
żeby przyjąć komunię. Po to, żeby otrzymać błogosławieństwo. Dzwonnik postawił na ołtarzu
dwa cynowe świeczniki, jeden trójramienny i drugi siedmioramienny. Zapaliła wszystkie
świece od płomienia latarki, którą ze sobą przyniosła. Potem zgasiła latarkę, nie lubiła jej
zapachu. Świece paliły się jasno, płomienie były wysokie, chybotały od czasu do czasu, ale
potem uspokajały się i prostowały. Wyglądało to tak, jakby świece oddychały.
- Opowiedz mi o Mogensie Skanke - poprosił Ravi cicho i kiedy znowu obok niego
usiadła, oplótł ramieniem jej talię.
Johanna patrzyła wprost na dziesięć świetlistych punktów. Z tego miejsca były
niewyraźne, zlewały się w jedno, tworzyły na ołtarzu wąski pas światła. Na dworze
pociemniało jeszcze bardziej, okna wyglądały teraz jak nieco tylko jaśniejsze plamy na tle
ciemności panującej wewnątrz kościoła.
- Mogens Skanke... był mężem mojej prababki Marii. Tej, która wróciła z wygnania
zaraz po moim urodzeniu. Tej, która była żoną kata.
- Jak on umarł? Johanna oparła głowę na jego ramieniu.
- Pewnie chorował... był dużo, dużo starszy od swojej żony. Mówiono, że bardzo się
nawzajem kochali. Ja czytałam niektóre notatki Marii. Pisała tak... dramatycznie.
- Co pisze o jego śmierci? Johanna westchnęła.
- Obawiam się, że... że ona go zdradziła. Z tym katem. Pastor umarł w nocy, kiedy ona
wyszła, żeby spotkać się z kochankiem. Uważała później, że mąż pewnie odkrył zdradę.
- I odebrał sobie życie? Johanna wzruszyła ramionami.
- Uff, tak... ale nie wiemy nic pewnego.
- Czy on jest tutaj pochowany? Wzrok Johanny powędrował poza pas światła. Poza
zniszczone klęczniki dla nowożeńców, daleko, daleko...
- Tak, w krypcie - szepnęła. - Na wprost nas, pod ołtarzem.
Ravi wolno skinął głową.
Siedzieli bez ruchu jakiś czas, czując, jak chłód ogarnia ich nogi. Ravi nie bardzo
pojmował, dlaczego, chociaż jesienne noce były już zimne i wilgotne. Mieli jednak ciepłe
ubrania, przed wyjściem z domu zjedli gorącą zupę.
- Co my im powiemy jutro? Musimy coś powiedzieć, bo w przeciwnym razie się nie
uspokoją.
Ravi westchnął.
- Nie wiem. Myślę, że powinnaś powiedzieć prawdę.
- Że nic nie widzieliśmy, nic nie słyszeliśmy? Ravi wzruszył tylko ramionami.
Johanna głęboko wciągnęła powietrze, oparła się mocniej o męża.
- Jestem zmęczona - wyszeptała.
- No to śpij, moja kochana - odparł Ravi. - Pastor chrapie tak głośno, że chyba żaden
duch nie odważy się tu przyjść dzisiejszej nocy - uśmiechnął się do żony. Ona zadrżała, jakby
robiła coś zakazanego, i pocałowała go lekko w usta.
Znajdowali się w domu bożym. Ale nikt ich nie widział. Nikt nie słyszał. Johanna
wątpiła, czy dobry Bóg miałby coś przeciwko temu, że małżonkowie pocieszają się nawzajem
w jego świętym domu.
Ravi pogłaskał jej wargi palcem, pieszczota była leciutka niczym powiew wiatru.
Johanna spojrzała mu w oczy, patrzyły na nią cieple i głębokie. Spotkało ją w życiu szczęście,
że ma Raviego. Szczęście, że on rozumie i że chce jej pomóc, nawet jeśli nie rozumie.
Przytuliła się do niego mocno, słyszała słaby szum wiatru w koronach dębów koło
kościoła. Trzeszczało w starych rynnach i w równych odstępach czasu skrzypiał krzyż na
wieży, jakby chciał odstraszyć wiatr. Ale krzyż nie spadnie na dół. Ten jesienny wiatr nie jest
specjalnie groźny, w każdym razie wiatry bywają i zimniejsze, i gwałtowniejsze. Oni zaś, za
tymi czterocalowej grubości ścianami, byli chronieni i bezpieczni.
Pastor Cimber chrapał pod chrzcielnicą niczym wieprz. Poruszył się, ciężka pięść
uderzyła o podłogę.
Johanna dostrzegła, że kapłan ślini się we śnie, paskudna brunatna plama zabrudziła
lśniący biały kołnierzyk. Przez ten kołnierzyk w ciemności wyglądało to tak, jakby pod
chrzcielnicą tkwiła odcięta głowa.
Złocenia nad ołtarzem mieniły się matowo w blasku świec. Za każdym razem, kiedy
płomienie rozpalały się z nową siłą, mrok nad chórem zdawał się falować i kładł się długimi
cieniami na obrazach świętych apostołów.
Ściany były tak białe, że wspomagały mdłe światła świec.
Johanna mrużyła oczy, wiedziała, że ciemniej już nie będzie. Dostrzegała twarz
Raviego obok siebie i biały kołnierzyk pastora w głębi kościoła. Westchnęła.
- Może nie powinnam spać... Poklepał ją po policzku i przytulił mocniej.
- Nie, nie, śpij, kochanie. Obudzę cię w odpowiednim czasie.
Wymamrotała podziękowanie i przycisnęła jedno ucho do skórzanego okrycia.
Zanim jeszcze zasnęła, pojawiły się pierwsze dźwięki.
- Musiałam chyba zwariować, ulec tej histerii. Miałam sen, chyba to rozumiesz, to nic
dziwnego, że człowieka dręczą koszmary po wszystkim, co się stało!
- Nie - powiedział Ravi - to nic dziwnego.
- Ty mi nie wierzysz!
- Oczywiście, że ci wierzę. Dlaczego miałbym ci nie wierzyć?
- Ale myślisz, że to był tylko sen! Uważasz, że naprawdę tak mogło się przytrafić? I
Karen, myślisz, że ona też tam była, prawda?
Ravi wzruszył ramionami. Johanna czekała, że się do niej uśmiechnie, że pojawi się
jakiś szelmowski wyraz na jego twarzy, świadczący, że Ravi żartuje. On jednak był poważny.
Jego twarz nie miała wyrazu. Oczy tylko płonęły w bladym przedświcie.
- Ja to widziałam... o, nigdy mi się nic podobnego nie śniło. Widziałam ich oboje.
Karen, z tym białym krzyżem przyszła najpierw... czego ona tutaj szukała?
- Ona też była żoną pastora - mruknął Ravi. - Może było jej go żal. Może przyszła,
żeby ci przypomnieć, że już dawniej widywałaś trudne do wytłumaczenia rzeczy.
Johanna drgnęła. Zbliżał się ranek, przez okna wpadało teraz niebieskawe światło,
świece się wypaliły. Wiatr ucichł. Słychać było dalekie szczekanie psa i nawoływania gdzieś
we wsi. Widocznie zaczyna się dojenie. Wkrótce trzeba będzie obudzić pastora i wyjść.
- Co my mamy powiedzieć? Co mamy robić? Ravi patrzył na nią długo.
- Czy nie uzgodniliśmy, że powiemy prawdę?
- On nie był zły. Jestem tego pewna, widziałam wyraźnie jego twarz. Był stary, bardzo
stary, ale wcale nie sprawiał wrażenia smutnego. On... on zabrał mnie na dół do krypty.
Pokazał mi małą trumienkę, która zaraz się rozsypie. Zwłoki dziecka... powiedział, że to jego
syn.
Johanna westchnęła głośno i mówiła dalej. Kilka kobiet przeżegnało się po kryjomu.
Pastor Cimber siedział ze złożonymi dłońmi i nieobecnym spojrzeniem. Ziewał już
wielokrotnie podczas tego zebrania w swojej kancelarii.
- Co powiedział? Czego upiór chciał? Johanna długo przełykała ślinę, ale wargi miała
suche niczym siano w lipcu.
- On... nie mówił nic. Tylko pokazywał. Potem podał mi książkę. Nie wiem, co to za
książka, kiedy się obudziłam, nie było żadnej książki.
- Oooch! To jego czarna księga. Ta, której nigdy nie znaleziono!
Johanna zagryzała wargi, żeby je zwilżyć.
- To wszystko, co mam do powiedzenia - zakończyła. Ravi ani razu nie otworzył ust.
Zgromadzeni zaczęli szeptać w podnieceniu, ze wszystkich stron sypały się w stronę pastora
Cimbera pytania. W końcu kapłan chrząknął i podniósł się.
- Wydaje mi się, moi kochani parafianie, że to mówi nam o dwóch sprawach: po
pierwsze, stary Mogens Skanke nie chce nam zrobić nic złego. Jego... niepokój, to, że nie
znalazł ukojenia, nie zrobi krzywdy nikomu prócz jego własnej duszy. Jest jednak możliwe,
że cała sprawa ma coś wspólnego z tą trumną. Z tymi zwłokami dziecka. Już przedtem
słyszałem o podobnych przypadkach, że na przykład matka nie zaznała wiecznego spokoju,
dopóki zmarłe dziecko nie znalazło się przy niej. Może tym razem, w tym przypadku, jest tak
samo.
- To złóżmy zwłoki dziecka przy ojcu! W jego trumnie powinno być dosyć miejsca,
została wykonana z metalu - podpowiadali najstarsi.
- Z szybką na wysokości twarzy - szepnęła jakaś kobieta ze zgrozą.
Johanna ujęła rękami głowę. Czuła dojmujący ból. W tym małym pomieszczeniu
powietrze było aż gęste, wyczuwało się napięcie i przerażenie ludzi. Zarazem jednak zebrani
cieszyli się: w końcu ta cała Johanna musiała się ugiąć.
Ona też wiedziała, że trzeba to wszystko jeszcze raz przemyśleć, jak tylko wróci do
domu i znajdzie się w spokoju, w spokoju, w spokoju...
Cimber najwyraźniej się niecierpliwił. Nie jadł jeszcze śniadania i nic nie wypił.
Uniósł dłoń i zakończył spotkanie.
- Osobiście zatroszczę się o to, by zwłoki dziecka, jeśli tam jakieś zwłoki się znajdują,
zostały przeniesione do trumny Mogensa Skanke i pobłogosławione. Odmówię modlitwy za
zmarłych i ufam, że będziemy mieć nareszcie spokój.
- Amen - wyszeptały kobiety oraz tych paru mężczyzn, którzy niczym wróble zbili się
w gromadkę pod ścianą.
Pastor wymamrotał pożegnanie i wyprawił ich z kancelarii. Poszli drogą, każdy w
swoją stronę, nieśli do domów podniecające nowiny.
Cimber odwrócił się zmęczony do Johanny.
- Dobrze wymyślone - mruknął. - Ale ja nie zejdę do podziemi. Za moich czasów nikt
tam nie wchodził. Sami to załatwicie. I to zaraz.
Wyciągnął rękę, wskazując na mały kwadrat na podłodze, który był zejściem do
krypty. Ołtarz znalazł się nagle bardzo wysoko. Johanna miała wrażenie, że gapią się na nich
okrągłe oczy. Apostołowie nie wyglądali już na takich łaskawych.
- To profanacja grobów - szepnęła do Raviego. - Nie wiem, czy powinnam...
- Przecież chyba nie boisz się umarłych?
- Nie... Ravi zmarszczył brwi i wsunął ręce do kieszeni.
- Nie boisz się? No to zróbmy, co trzeba. Johanna usiadła na podłodze. Kilka stopni
dzielących nawę kościoła od prezbiterium sprawiało wrażenie nieskończenie wysokich.
- Ja... ja się jednak boję. On wolno skinął głową.
- Tak, boisz się. Boisz się, czy to, co zobaczysz, będzie się zgadzało z twoim snem,
prawda? Nigdy nie wchodziłaś do tej krypty, Johanno. Spójrz, jest zamknięta na wielkie
skoble. Nigdy byś sama nie otworzyła żadnego z nich.
Widziała, że Ravi mocuje się z zamknięciem. Raz po raz rozlegał się cichy zgrzyt.
Podniosła się bezradnie, żeby mu pomóc. Po kilku minutach kręcenia i szarpania zardzewiałe
skoble ustąpiły. Bez trudu unieśli płytę zamykającą wejście. Ukazała im się wąska ścieżka,
ginąca na dole w mroku.
- Latarka - powiedział Ravi.
- Zgasła - odparła Johanna, podając mężowi latarkę. Kiedy jednak zsunął się do
otworu, zobaczyła mdłe światełko. Widocznie w latarce była jeszcze oliwa. Ravi musiał ją
zapalić, kiedy pastor mówił.
Stał i kołysał się na stopniu drabiny, piersi i głowa pozostawały nad podłogą kościoła.
Ujęła rękę, którą jej podawał, i zsunęła się za nim.
ROZDZIAŁ VII
Między trumnami było akurat tyle miejsca, by można było przejść. Zimna, ubita
ziemia zamiast podłogi sprawiała wrażenie suchej i zakurzonej. Wszędzie leżała gruba
warstwa kurzu, jasnego i lekkiego niczym mąka. Johanna oczekiwała, że uderzy ją w nos
ostry i mdły trupi odór, ale jedyne, co tu wyczuwała, to zapach staroci.
- Spójrz - szepnął Ravi, unosząc latarkę. - Na dole, tam pod ścianą... ktoś zamurował
otwór.
Johanna skinęła głową. Słyszała opowieści o tajnym podziemnym przejściu Mogensa
Skanke, łączącego kościół z probostwem.
Przeszła ostrożnie obok dwóch trumien ustawionych jedna na drugiej. Nie odważyła
się ich dotknąć, są pewnie pod warstwą kurzu całkiem zmurszałe.
Johanna odmówiła modlitwę za zmarłych. To pomogło, wprawdzie serce wciąż biło
jej mocno, słyszała jego uderzenia, ale już bardziej z napięcia niż ze strachu.
- Gdzie widziałaś tę trumienkę dziecka? Pokazała w ciemność. Skierował tam mdłe
światło latarki.
- O, jest tutaj - mruknął. - O, mój Boże, jaka stara... musiała spaść na dół albo co, jest
całkiem zniszczona...
Pochylił się. Johanna zamarła. Teraz w pomieszczeniu rozszedł się dziwny, suchy
zapach. Jak zapach ubrań na wiosnę, kiedy włożono do nich za mało ziół przeciwko molom.
Ravi podawał jej latarkę, podeszła więc bliżej.
Wyciągnął rękę w stronę trumienki, dotknął jej. Palce zostawiały w kurzu długie
smugi, ukazał się ciemny metal. Johanna uniosła latarkę.
Kiedy Ravi ostrożnie zgarnął kurz, zobaczyli napis.
- Mogens Skanke - wyszeptał Ravi, w jego głosie wyczuwało się wielki szacunek.
- Trumienka syna stała tutaj, prawdopodobnie postawiono ją na trumnie ojca... a
potem z jakiegoś powodu spadła...
Johanna wstrzymywała oddech, gdy Ravi pochylił się, by zebrać to, co leżało w kręgu
światła latarki, wprost na ziemi.
- Daj mi swoją halkę - mruknął. - Muszę to wszystko pozbierać...
Bez zastanowienia zabrała się do rozwiązywania taśmy podtrzymującej białą,
wykończoną koronkami halkę pod wełnianą spódnicą.
Kiedy Ravi położył halkę na podłodze, widać było wyraźnie, co znalazł. Pociemniałe
resztki tkaniny. W świetle latarki wyglądały jak czerwone i żółte. Mała czaszka, osłonięta
starą czapeczką od chrztu. Maleńkie kostki sterczały spod tkaniny, tak zbutwiałej, że rozpa-
dała się pod ostrożnymi palcami Raviego.
Johanna jęknęła. Zwłoki dziecka były bardzo maleńkie, nawet jak na noworodka.
Musiał być drobny.
Ravi ostrożnie zawinął wszystko w jej halkę, zawiązał i zrobił nieduże zawiniątko.
Wzruszona Johanna patrzyła, że otula te resztki tak, jakby to było prawdziwe, żywe dziecko.
Widziała jeszcze kawałek czapeczki i szarą czaszkę.
- Potrzymaj go - szepnął Ravi i odgarnął nogą resztki drewnianej trumienki.
Potem podparł ramieniem wieko dużej trumny, sprawdziwszy najpierw, czy nie ma
żadnych skobli ani zamków.
Wieko otworzyło się bezszelestnie, ani jednego skrzypnięcia. Jakby zawiasy zostały
naoliwione. Mogli złożyć małego Petera Johanesa, syna Marii Skanke, na piersi jego ojca.
Johanna miała oczy pełne łez. Może dlatego, że jej zdaniem twarz starego pastora
wyglądała na zadowoloną, kiedy Ravi położył mały tobołek na piersi ojca. Zmarły miał na
sobie śmiertelną koszulę, ozdobioną koronkami i bardzo pięknie ułożoną, na głowie czapkę,
nie mogła sobie przypomnieć, czy widziała tę czapkę we śnie.
Twarz jednak była ta sama.
Skupiona, spokojna, z zamkniętymi oczyma pod wysokim czołem. Broda sprawiała
wrażenie świeżo uczesanej, przykrywała zapięcie śmiertelnej koszuli. Pastora ubrano też w
coś w rodzaju peleryny z aksamitu, sięgała mu ona aż do stóp i ukrywała całą dolną część
ciała.
Johanna mrugała i mrugała powiekami, ale łzy nie chciały zniknąć, w blasku latarki
wszystko zlewało jej się w jedno, miała wrażenie, że pastor się uśmiecha.
Ravi zamknął wieko.
- Spoczywaj w pokoju - wyszeptał.
Johanna odsunęła się i przepuściła go, by szedł przodem i oświetlał im drogę. Nagle
potknęła się o coś, stłumiła krzyk, opanowała się. Gruba kamienna ściana wydawała się
dziwnie ciepła przy dotknięciu. Johanna spojrzała na dół, pod nogi. Leżał tam jakiś
prostokątny przedmiot, unosił się nad nim obłok kurzu. Przestraszyła się nagle, że kopnęła
jeszcze jedną dziecięcą trumienkę, kiedy jednak pochyliła się i dotknęła tego przedmiotu,
wrócił do niej sen czy też wizja, którą przeżyła w nocy. Książka. To musi być książka.
- Jak ona się tu dostała? Wygląda na to, że leżała po prostu na gołej ziemi...
Odgarnęła kurz i piasek palcami, bez trudu wydobyła płaski pakiet.
Ravi trzymał latarkę nad jej rękami. Johanna zobaczyła, że ów przedmiot został
szczelnie owinięty w nasycone woskiem płótno, wewnątrz wyczuwała twardą okładkę.
- Ukryj ją pod płaszczem - powiedział Ravi.
- Ale... czy możemy ją zabrać? Ravi długo na nią patrzył. Lampa zaczynała gasnąć.
Johanna opanowała się i zrobiła, jak Ravi mówił, po czym szybko weszła za nim po
drabince. W kościele było już całkiem jasno.
Poranne słońce zaglądało przez okna od wschodu, drzwi wejściowe stały otworem na
tyle długo, by do środka dostało się ostre, świeże, jesienne powietrze.
Johanna kichnęła parę razy. Ravi uśmiechał się spokojnie.
- Chodźmy do domu. Johanna skinęła, wsunęła książkę głębiej pod pachę, otuliła się
peleryną. Ravi zarzucił na ramiona barani kożuch i zdmuchnął pełgający płomyk latarki.
Książka uderzała o żebra Johanny, jakby w piersiach kobiety biło teraz jeszcze jedno
serce.
Marja powinna by to widzieć, myślała Johanna. Byłaby zachwycona. Ona uwielbiała
tego rodzaju tajemnicze formułki i stare przesądy. Długo szukała tej właśnie książki, sama mi
o tym mówiła. I Maria też o niej wspominała z tajemniczym uśmiechem.
Ta książka dawno temu dawała Mogensowi Skanke wielką władzę. Ludzie żywili
większy respekt dla kapłana, który posiadał zarówno Biblię, jak i... to.
Sefrianus - Wittenberg Akademie 1311, - było napisane ładnym pismem, a poniżej:
Znaleziona na zamku w Kopenhadze w 1529, znajdowała się w marmurowej skrzyni.
Johanna otworzyła książkę bardzo ostrożnie, ale karty się nie pozlepiały, były dziwnie
błyszczące i jakby śliskie.
Pergamin, pomyślała.
Okładki okazały się bardziej zniszczone, zrobiono je z drewna obciągniętego skórą. W
niektórych miejscach skóra zbutwiała i podarła się. Słabe wgłębienia świadczyły, że litery
zostały wyryte, lub wyciśnięte w skórze i prawdopodobnie pozłocone.
To bardzo piękna książka. Napisana ręcznie zielonym i czarnym atramentem.
Johanna studiowała pełne zawijasów litery, długo trwało, zanim w końcu zdołała
odczytać pierwszą stronę. Pełno było niezwykłych, tajemniczych słów.
Z niedowierzaniem potrząsała głową. Jakieś stare zaklęcia i magiczne formułki, które,
zgodnie z tą książką, pozwalały złapać złodzieja.
Ravi stał i zaglądał jej przez ramię. Czytała mu głośno i uśmiechała się.
- Wielu ludzi by to przeraziło - powiedziała. - Ludzie wciąż wierzą we władzę diabła i
różne strachy.
Ravi patrzył jej długo w oczy.
- A ty nie? Po tym wszystkim? Ostrożnie zamknęła okładkę.
- Nie - odparła stanowczo. - To tutaj to jakiś stary, babski bełkot. Wymyślony po to,
by straszyć tych, którzy we wszystko wierzą. I stary pastor z pewnością wiedział, jak się tym
posługiwać.
Ravi przytakiwał.
- Chyba masz rację. W tej książce nie ma niczego złego.
- Książki nigdy nie są złe - zapewniła Johanna, wodząc palcem po miejscach, gdzie
niegdyś znajdowały się litery wyciśnięte w skórze i pozłocone. - Tylko ludzie są źli. To ludzie
robią sobie nawzajem krzywdę, czasami za broń mając książki. Ale książki nie są bardziej
niebezpieczne niż ci, którzy je czytają. Lub którzy się nimi posługują.
- Na pewno masz rację - powtórzył wolno. Johanna zabrała książkę i zamknęła ją w
szkatułce, w której przechowywała najkosztowniejsze apteczne maści i krople opium.
- Nikt nie będzie więcej używał tej książki do straszenia - powiedziała. - Ale ja chętnie
ją przeczytam, od deski do deski, kiedy będę miała czas. Może wtedy zrozumiem lepiej ten
strach, który wciąż tkwi w ludziach.
- To na pewno bardzo mądre postanowienie - rzekł Ravi z wolna.
W końcu nadeszła zima. Ciężkie płaty śniegu spadały na pola, ostatnie główki kapusty
i rzepy zostały zwiezione pod dach. Szarobura ziemia została okryta białym puchem, za-
błocone drogi również otuliły się bielą. Tylko koła wozu Raviego wciąż oblepiała błotnista
maź, kiedy wracał do domu. Na tym zakręcie był zawsze ostrożniejszy.
Jechał na dół do wsi z pakunkiem, który miał zostawić u kupca. Sam przeliczył
znajdujące się w nim talary, sam też włożył kawałek pięknego haftowanego materiału, który
Johanna chciała wymienić na zwój solidnego samodziałowego płótna. Tej jesieni z pewnością
nie będzie miała czasu, żeby sama coś utkać. Może nawet przez całą zimę będzie zajęta. Ravi
podejrzewał, że Johanna nie bardzo się tym martwi, nie przepadała za tkaniem. Przędzenie też
przekazała żonom komorników, którzy byli jeszcze winni właścicielom Vildegârd jakieś
usługi. Po śmierci Marji skrzynie pełne ubrań zostały zamknięte w jej domu. Niektóre
płaszcze, wełniane kurtki i swetry zostały złożone na strychu w Vildegârd, do rozdania lu-
dziom, kiedy zima naprawdę zaatakuje.
Nowy kupiec, Jens Heltne, był sympatycznym człowiekiem, a duża przybudówka koło
jego domu pełna towarów. Pod ścianami stały beczki z solą, nad nimi wisiały pęki suszonych
ryb, kiełbas i oczyszczone świńskie pęcherze. W rogu stała wielka konsola zarzucona
papierami. Na samej górze królowała czarna skrzynia, powiększona jeszcze przez wiszące
nad nią lustro, będące częścią pozłacanej toaletki.
- Siadaj - powiedział Jens, wskazując Raviemu domowej roboty stołek. W
pomieszczeniu pachniało mocno przyprawami, wódką, solonymi śledziami i tytoniem. Szary
dym z fajek unosił się pod sufitem niczym obłok.
- No, jak tam żyjecie? Słyszę, że macie dostać z powrotem Karlsgârd. Czy to prawda,
że wojsko wyjedzie jeszcze przed Bożym Narodzeniem?
Ravi potwierdził ruchem głowy, tak, wszystko na to wskazuje. Chyba nie ma już sensu
gromadzić w takim oddalonym miejscu żołnierzy z różnych stron kraju. Pola należące do
Karlsgârd będzie można znowu uprawiać.
- Sami będziecie to robić? Ravi zwlekał z odpowiedzią, Johanna nie chciałaby pewnie,
żeby ich plany znało zbyt wiele osób. Przytakiwał jednak, kiedy kupiec doradzał mu, że
najlepiej byłoby oddać ziemię w dzierżawę.
- Budynki nie są wiele warte, z tego co słyszę. - Ale nowa stajnia chyba jest w niezłym
stanie. I spichlerze... Może mógłbym wam znaleźć dzierżawcę.
Ravi podziękował, owszem, pewnie się na to zgodzą. Potem wyjął z paczki haftowany
materiał i rozłożył przed oczyma kupca.
- Johanna chciałaby to wymienić na płótno, jeśli masz. Jens Heltne zmrużył oczy i
zagryzł ustnik fajki. Gładził dłonią materiał.
- Piękny niczym obrus na ołtarzu - powiedział. - Ale to nie dla mnie. Nie mogę
odbierać zarobku kupcowi Sorenowi. Ja nie handluję takimi rzeczami. Sól i ryby, skóry i na-
rzędzia, to ja. Niech inni zajmują się babskimi rzeczami.
- Więc nie weźmiesz tego? Kupiec potrząsnął głową. Wskazał fajką na wschód.
- Dowiedz się u pułkownikowej. Ona bardzo lubi ładne rzeczy. I myślę, że pozbyłaby
się paru sztuk domowego płótna.
Ravi włożył materiał z powrotem do worka. Wyjął pieniądze i odliczył sumę, którą
byli winni kupcowi.
- I chciałbym prosić, jeśli masz jakieś nowe przyprawy.
- To także nie dla mnie. Cukier, to w porządku. Sprzedaję też proch i strzelby, różne
oleje. No i ziarno! Ale przyprawy, to nie. Zresztą niewielu ludzi o nie pyta. Pozdrów panią
Johannę i powiedz, że sama powinna sobie zamawiać. Aptekarze nie są zbyt łaskawi, trzeba ci
wiedzieć.
Ravi pozwolił sobie nalać odrobinę piwa. Potem wstał i obszedł dookoła duże
pomieszczenie. Pod jedną ścianą połyskiwały cztery duże okienne szyby. Wiedział, że to
nowe okna do szkoły. Z parapetami z twardego, wysuszonego drewna i zamkami,
pozwalającymi otwierać okna w ciepły dzień.
Jens Heltne ładnie wyglądał w swoim nowym skórzanym fartuchu. Przepocona
niebieska koszula miała z przodu gęsty rząd guzików, buty też miał nowe, pachnące
szuwaksem.
- Dobrze ci idzie interes? Kupiec roześmiał się.
- O, dziękuję, jakoś się toczy. Ale teraz przychodzi tu mnóstwo ludzi, którzy chcą mi
sprzedawać najrozmaitsze rzeczy. Ludzie wyprzedają, bo wielu po zarazie odziedziczyło
spadki. I w licznych obejściach wiele gąb zostało nasyconych już na wieki. Mają więc do
sprzedania ziarno i mięso. To się rzadko zdarzało o tej porze.
Ravi w zamyśleniu oblizywał wargi.
- W takim razie ceny są niskie. Kupiec przytaknął.
- Niższe niż kiedykolwiek. Ale tak zupełnie tanio to już nigdy nie będzie, czasy się
teraz zmieniają. Pamiętam, jak byłem mały, to można było kupić beczkę ziarna za półtora
talara, natomiast teraz...
Ravi zastanawiał się nad czymś głęboko. Ta obfitość jedzenia... czy nie udałoby mu
się kupić czegoś tanio dla obozujących w górach? Nie wiedział, na ile dokładnie Johanna
liczy srebro, które leży w zamkniętej szkatułce w domu. Podejrzewał jednak, że dobrze wie,
ile tego jest. Oczywiście nie miałaby nic przeciwko temu, żeby robił zakupy, musiałaby
jednak wiedzieć, co kupił. Jak by jej wytłumaczył kupno solonego mięsa, mąki, śledzi?
Nie, zresztą oni muszą mieć jedzenie, którego nie trzeba gotować ani piec.
Zobaczył, że u kupca leży stos płaskich chlebków, unosił się nad nimi zapach pleśni.
Ravi poskrobał chleb nożem. Potem zwrócił się do kupca:
- Słyszałem, że stary chleb to dobra przynęta na zimowe dorsze. Tych chlebów już
pewnie się nie pozbędziesz, są całkiem zielone i spleśniałe. Może bym mógł je wziąć, to
podzielę się z tobą połowem?
- Łowisz ryby? Ja myślałem... Umilkł, słyszał wiele różnych rzeczy o tym dziwaku.
Jeśli chce wziąć spleśniały chleb, to proszę bardzo. Zresztą ten chleb został znaleziony
w skrzyni, którą sprzedali mu właściciele Gulleikplassen, kiedy wyprowadzali się stamtąd
jesienią. Chleb był twardy jak kamień, nie nadawał się dla ludzi.
- Po prostu to weź. Leży tu tylko i cuchnie. Myślałem, że ktoś chciałby go na paszę dla
świń, ale ludzie widocznie się boją, żeby nie było w nim robactwa.
- Nie sądzę - rzekł Ravi wolno.
Zapakował chleby do worka. Wydawały mu się ciężkie i trochę lepkie. Ale jeśli
zeskrobać nożem spleśniałą warstwę, to widać, że zostały upieczone z dobrego ciasta na
zakwasie, z ciemnej mąki. Oczyszczony i namoczony w mleku albo w rosole będzie bardzo
pożywny. Może nie należałoby nim częstować kogoś, kogo uważa się za przyjaciół, ale tylko
to zdołał zdobyć bez ściągania na siebie podejrzeń i bez potrzeby tłumaczenia się.
Kupiec spoglądał w ślad za nim i kręcił głową. Dla zachowania pozorów Ravi zszedł
na dół do mieszkających tam ludzi i pożyczył łódź i sieci.
- Przyprowadź mi Reinę - powiedziała stara Cyganka matowym głosem. - Powinieneś
ją mieć ze sobą, wiedziałeś, że pragnę ją widzieć.
Ravi złożył u jej stóp chleb, który przedtem oskrobał. Czuł się zawstydzony.
Kobieta natychmiast wzięła kawałek, wolno żuła skórkę bezzębnymi dziąsłami.
Mlaskała, nie odrzuciła jej.
Ravi nie wiedział, co powiedzieć.
- Moja Reina... ona... myślę, że to trudna sprawa, to jeszcze dziecko. Może rozgadać
wszystko... ona bardzo lubi opowiadać różne historie.
- Nie powie ani słowa. Ravi chrząknął i poruszył się.
- A co... na co ona wam jest potrzebna? Wtedy pomarszczona maska rozjaśniła się w
uśmiechu. Oczy rozbłysły.
- Nie bój się, ty, który nazywasz się Ravi. Nie zrobimy krzywdy twojemu dziecku. Ale
jest coś, o co chcemy ją zapytać... Stara Kirvi chce jej coś powiedzieć. Mówisz, że mała lubi
historie, tak? No, to tak jak ty dzielisz się z nami chlebem, tak my chcemy się podzielić
czymś z twoją córką.
Ravi wciąż miał wątpliwości. Stara Kirvi uśmiechała się, nawet Fardi stał obok z
łagodnym wyrazem twarzy. Rozpalili pod skalnym nawisem nieduży ogień. Dym był prawie
tak samo biały jak wszystko wokół. Z daleka mógł wyglądać na poderwany przez wiatr śnieg.
Ciepło ogniska sprawiło, że ze skały zaczęła kapać woda.
Kirvi pochyliła się naprzód i chwyciła skórzany worek, który zawsze miała po swojej
lewej stronie. Wyjęła z niego coś błyszczącego. Podała Raviemu mały, okrągły przedmiot.
To moneta, pełno było na niej obcych liter. Jakiś profil i pieczęć.
- Złoty denar - powiedziała Kirvi zadowolona. - To powinno wystarczyć.
Ravi chciał jej oddać monetę, ale Kirvi powstrzymała go ruchem ręki:
- Nie! Masz to dać swojej córce i pozdrowić ją ode mnie. Nie mógł odmówić. Moneta
wyglądała na zupełnie nową, ale została na niej wybita data. Zgodnie z nią moneta miała
ponad sto lat.
Oszołomiony patrzył, że Kirvi zamyka oczy na znak, by wszyscy wyszli. Fardi
powiedział mu do ucha szeptem, jak to miał w zwyczaju:
- Chodź, zjedz z nami. Zagotowaliśmy wody, a kobiety mają jeszcze szczyptę czegoś
dobrego...
Ravi pochylił głowę, to pierwszy raz, gdy proszą go, by z nimi jadł, chociaż wiele razy
przynosił im jedzenie. Zwrócił uwagę, że teraz ani Tindir, ani inne kobiety nie muszą się myć
po tym, jak dotknęły jego ręki albo napotkały jego spojrzenie. Podniecony tym wszystkim
usiadł ze skrzyżowanymi nogami i zaczął słuchać cichej monotonnej pieśni, która, jak się
domyślił, była modlitwą przed jedzeniem.
W ostatni czwartek listopada Ravi zabrał Reinę na przejażdżkę dużymi saniami pod
pozorem, że chce pojechać do letniego szałasu i przywieźć siano, które tam złożono. Było
tego tyle, że dla inwentarza Vildegârd wystarczy na cały miesiąc. Nie musiał go jeszcze
zwozić, wprost przeciwnie, chociaż na górce nad oborą zrobiło się już dość miejsca, by je tam
złożyć. Sanna jak na tę porę roku była znakomita. Śnieg zalegał głęboki i twardy, szybko
minęli niski zagajnik brzozowy, zamykający równinę.
Johanna specjalnie nie protestowała, przywykła już do takich pomysłów Raviego. On
chętnie wykonywał pracę parobków, równocześnie jednak przejął od niej wiele obowiązków
gospodarskich, którymi zajmował się razem z Benjaminem. To on także nastawiał zegar w
dużej izbie. To on czytał psalmy z Biblii, kiedy w świąteczne dni ludzie zbierali się
wieczorami przy stole.
Duży gniady ogier nie lubił ciągnąć sań. Wolał być wierzchowcem i odbywać z Ravim
długie wędrówki. Teraz jednak założono mu ciężką uprząż, dyszle tłukły go po nogach i
uniemożliwiały wszelki protest.
- No, no, stary druhu. To będzie przyjemna wyprawa, zobaczysz. Bo widzisz, mała
Reina musi mieć ciepło na saniach. I nie chciałbyś chyba, byśmy zostawili całe to wspaniałe
siano w górach, żeby zgniło? Nadejdą trudniejsze czasy, mój stary. Musisz nam dzisiaj pomóc
zwieźć siano do domu.
Koń uspokajał się, tylko chrapy wciąż poruszały się nerwowo. Brunatne oczy nie
lubiły widoku wielkich sań. Załadowane drewnem wymagały wielkiej siły zarówno od konia,
jak i od woźnicy. Ale sucha, lekka górska trawa to nie taki wielki ciężar, nawet jeśli trzeba się
przedzierać przez zaspy sięgające do kolan.
Pogoda była łagodna, wszędzie cicho, śnieg mienił się leciutko. Słońce jeszcze nie
ogrzewało doliny Dal, ale może w górach wyjdzie im na spotkanie. Dni były teraz krótkie, ale
wyprawa powinna minąć szybko i bez problemów, zakładał Ravi. Księżycowe noce w
ostatnim okresie sprawiały, że krajobraz nocą stawał się srebrzysty i można było jeździć po
drogach.
- Weźcie przynajmniej ze sobą najmłodszego parobka! Sam bardzo się zmęczysz,
Ravi.
- Reina mi pomoże - zawołał wesoło i cmoknął na konia, zanim Johanna zdążyła
powiedzieć coś więcej. Odwrócił się jeszcze i pomachał jej na pożegnanie, widział, że
uśmiecha się, stojąc na podwórzu z zaróżowionymi policzkami i jasnym czołem. Kobiety
zaczęły już przygotowania do świąt, dzisiaj napalono w pralni, będą gotować czerwony
barwnik, żeby ufarbować włóczkę na nowe kilimy.
Reina nie tęskniła za cuchnącą parą w pralni, chociaż lubiła towarzyszyć matce przy
tej pracy i patrzeć, jak włóczka po zanurzeniu w farbie nabiera pięknego koloru. Johanna
używała różnych barwników, niektóre, jak mączkę z kory wierzbowej, przygotowywała sama,
inne, jak kobalt czy karmazyn, kupowała. Robiono z farbowanej wełny piękne kilimy, a
najładniejszą włóczkę przeznaczano do ozdabiania dziecięcych czapek lub niedzielnych
spódnic.
- Uff! Chcesz biec? Dziewczynka krzyczała do konia i obejmowała ojca małymi
rękami w wełnianych rękawicach. Zwierzę przyśpieszyło kroku, popędziło w górę po zboczu,
z którego wiatr całkiem zwiał śnieg. Sanie skrzypiały i piszczały, płozy były gładkie, żelazne,
przy szybkim biegu zdawały się w ogóle nie dotykać zimnej powierzchni śniegu. Na mo-
kradłach żelazo skrzypiało po lodzie, koń zwolnił tempo, przestraszony, że poślizgnie się na
twardym podłożu.
- Nie każ mu się teraz męczyć - ostrzegł Ravi. - Czeka nas droga przez liczne, strome
zbocza.
Koń jeszcze się nie spocił, dopiero zaczynali wspinać się wolno na pierwsze wzgórze.
Tutaj droga się zwężała, pełna była muld i kamieni, przejeżdżało tędy od dawna tysiące ludzi.
Reina spoglądała na mieniące się szczyty gór. Za nimi znajduje się fiord, jeszcze
otwarty, jeszcze szaroniebieski.
- Czy widziałeś już coś równie pięknego? - zawołała przejęta. - Spójrz, śnieg jest
prawie różowy, a tam niebieski! Tatusiu, czy mógłbyś kiedyś namalować takie kolory?
Bardzo bym je chciała mieć na obrazie!
Ravi szturchnął ją w bok, pozwalał, by koń sam odnajdywał drogę. Oni szli teraz obok
zwierzęcia, więc puste sanie nie obciążały go.
- Może pewnego dnia zdołam uzyskać taką barwę, spróbuję - rzekł. - A wtedy
namaluję ciebie, moja kochana. Bo teraz właśnie twoje policzki są tego koloru.
Dziewczynka roześmiała się i poklepała się po buzi. Parę ciemnych loków wysunęło
się spod zielonej wełnianej czapki. Białe zęby lśniły przed oczyma Raviego.
- Nawet mama nie potrafi zrobić takiej farby. Jej kolory są dużo ostrzejsze, po prostu
rażą mnie w oczy.
- A ja lubię biel - powiedział Ravi. - Lubię właśnie taki śnieg jak teraz. Spójrz,
widzisz, że w śniegu, kiedy padnie na nie słoneczne światło, zawierają się wszystkie barwy?
- Mm. Tak samo jak w tęczy. Ale mama powiedziała, że to tylko woda. Że to słońce
przenika przez wodę, tak jak mleko przez sito. Tatusiu, pomyśl, że mleko mogłoby być
zielone i czerwone, i niebieskie, kiedy je przecedzamy! To by dopiero było, co?
Szczebiotała bez przerwy, chciał ją poprosić, żeby się oszczędzała, strome zbocza
rozciągały się przed nimi w nie mającym końca szeregu. Ona jednak unosiła wysoko nogi w
butach z cielęcej skóry, chętnie biegała, ciągle dokonywała jakichś odkryć. A to stare gniazdo
w olszynowym zagajniku, a to porzucone skorupy laskowych orzechów, w których można
jeszcze znaleźć wyschły miąższ. To znowu ślad lisa lub zająca, który w niewytłumaczalny
sposób skoczył w dół i zniknął na otwartej polance.
Reina wyciągnęła się na śniegu, robiła głębokie ślady rękami i nogami.
- Patrz, patrz, czego mama mnie nauczyła! To jest orzeł. Albo anioł.
Ravi uśmiechał się. Prawie nigdy nie widywał, żeby Johanna bawiła się z córką,
sprawiło mu więc radość, że obie jego dziewczyny mimo wszystko spędzają ze sobą takie
radosne chwile.
- Chodź, bo będziesz mokra. Mamy przed sobą długi dzień i tylko jedne buty na
zmianę...
- Ja nie marznę - śmiała się dziewczynka i chodziła po śniegu na czworakach,
rozkopywała ręką biały puch, szukając zmarzniętych borówek, które pewnego dnia ściął lód.
Nic nie znalazła, wstała i otrzepała się ze śniegu. Potem pobiegła za saniami, żeby nie
marznąć. Nad jej sinoczerwonymi wargami unosił się biały obłoczek. Zrzuciła kaptur z
głowy, chmura włosów opadła na jasnobrązową skórzaną kurtkę. W tej otaczającej ich bieli
włosy Reiny wyglądały jak czarne.
Przyszło mu do głowy, że dziewczynka jest podobna do tych ludzi, których niedługo
spotka. Gdyby ktoś nie wiedział i nie dostrzegł jaśniejszej karnacji, to mógłby pomyśleć, że
ma przed sobą małą cygańską dziewczynkę, która zabłądziła w nieznanym, zimowym kraju.
Co też ona powie, kiedy odkryje, że pod skalnym nawisem, pośrodku dzikich gór,
ukrywa się gromadka ludzi?
Co powie, kiedy on zażąda, by mu obiecała, że nikomu o nich nie wspomni, nawet
matce? I czego też stara Kirvi chce od Reiny, którą widziała tylko z daleka, kiedy oboje
przejeżdżali konno przez pobliską dolinę?
Dawno już uznał, że wszelkie spekulacje w tej sprawie są na nic. Trzeba przyjmować
rzeczy takimi, jakimi są, i wierzyć w to, co mówi mu przeczucie: oni nie chcą wyrządzić
Reinie krzywdy. Może jest tak, jak ludzie gadają, że ten, kto został pobłogosławiony przez
Cyganów, otrzyma długie i szczęśliwe życie, będzie się cieszył bogactwem i powodzeniem.
Mała Reina śpiewała głośno, siedząc teraz na saniach, znowu odzyskała równomierny
oddech po niedawnym szaleństwie na śniegu. Pozwalał jej śpiewać. Zbliżali się do obozu.
Nikt tutaj w górach nie może mieć wątpliwości, że się zbliżają, Reina wyśpiewywała starą
piosenkę wędrowców.
Dostrzegł w końcu dwie postaci ukrywające się za wielkim głazem. Wkrótce Reina
także je zobaczy, jeśli tylko spojrzy w górę. Zatrzymał konia i podszedł do córki. Bez słowa
wyjął derkę i okrył zwierzę. Potem ujął rękę córki.
- Chcę ci coś pokazać, Reino - oznajmił. Umilkła nagle i spoglądała na niego spod
oka. W jej spojrzeniu był raczej triumf niż zaskoczenie.
- To tym razem nie przejedziemy obok - powiedziała, mrugając ufnie.
Serce podskoczyło mu do gardła. Wpatrywał się spokojnie w jej ciemne oczy.
- Miałam sen, śniła mi się jakaś pani o ciemnej, bardzo ciemnej skórze, przyszła i
zachowywała się bardzo przyjaźnie - oznajmiła Reina z prostotą.
Ravi wciąż trzymał jej rękę, grube rękawice były wilgotne i na wierzchu pokryte
lodem, wewnątrz jednak zachowały ciepło. Reina nie marzła.
- Chodź...
Posłusznie ruszyła za nim wąską, gładką górską ścieżką, ani razu się nie potknęła, ani
razu nie postawiła niewłaściwie stopy.
Tindir wyszła im na spotkanie i pozdrawiała ich niepewnym gestem. Ravi popychał
Reinę przed sobą. Widział, że reszta grupy zbiera się przy skalnej rozpadlinie, która dawała
im ochronę.
- To jest Tindir. Tindir skinęła głową.
- Kirvi czekała na was przez trzy dni. Ale teraz śpi. Myślała, że nie przyjdziecie przy
takiej słonecznej pogodzie.
Reina zdjęła rękawicę, przytrzymując ją zębami, i wyciągnęła do Tindir małą,
czerwoną dłoń.
- Mam na imię Reina - rzekła z powagą. Tindir dygnęła.
- Dużo o tobie słyszeliśmy. Ravi zmarszczył czoło, nie mógł sobie przypomnieć, żeby
więcej niż dwa razy wspominał tutaj o córce, widocznie jednak Tindir wiedziała, co
powiedzieć, żeby dziecko czuło się oczekiwane.
- Miałabyś ochotę przywitać się z tutejszymi dziećmi? Jest ich tylko troje... ale jedno
w twoim wieku. Może nauczycie się nawzajem jakichś zabaw?
Kobiety pod kamiennym dachem wypchnęły dzieci przed siebie, te uśmiechały się
zawstydzone do Reiny i mrużyły oczy, które raził biały śnieg.
- Dobrze - powiedziała Reina grzecznie i bez słowa weszła za obcą kobietą w półmrok
panujący pod nawisem. Ravi nadal stał w śniegu i zastanawiał się, czy przypadkiem wszyscy
o nim nie zapomnieli.
- Zgadnij, czy było wesoło! I tatuś dowiedział się o wszystkim. O tym, co jest irchi,
coś bardzo tajemniczego! To Tindir ze mną rozmawiała, bo tamta stara sympatyczna pani nie
umie mówić tak jak my, trzeba ci wiedzieć.
Reina wpatrywała się w malowane niebieskie oczy lalki i położyła palec na wargach.
- Nie wolno ci nic powiedzieć mamie! Tacie zresztą też nie, bo on też wszystkiego nie
może wiedzieć. Ale tobie mogę się zwierzyć, tak powiedziała Kirvi. Uśmiechała się, kiedy ją
o to zapytałam, i powiedziała, że wszystko w porządku. No to posłuchaj...
Usiadła wygodniej między belkami wełny i szeptała do lalki. Jasne lalczyne oczy nie
mrugały, ale Reina uważała, że jest w nich ogromne napięcie. Bo też miała jej do przekazania
wielką tajemnicę.
- Skarb, rozumiesz? Wielki, piękny skarb z najprawdziwszego złota! Kirvi uważa, że
skarb zawiera też szlachetne kamienie. Mnóstwo! Kiedyś bardzo dawno temu ten skarb
zaginął i od tamtej pory Lud szuka go. Nie mogą sprzedać tego złota, żeby sobie kupić
jedzenie. Nie, z tym skarbem to zupełnie inna sprawa, on czyni człowieka bogatym, nawet
jeśli się go nie sprzeda! Bo to, widzisz, jest taki skarb szczęścia. Prawdziwy skarb z baśni!
Więc miałam rację wtedy, kiedy jechałam z tatą w góry i chciałam go szukać. Szkoda, że mi
nie pozwolił! Ale teraz pozwolił. Kirvi prosiła mnie, żebym go szukała.
Lalka kiwała z powagą głową, kiedy Reina zaciskała palce na jej karku. Dziewczynka
śmiała się cicho.
- Czyż to nie wspaniałe? Powinna byś widzieć wszystkie dziwne rzeczy, które miała
Kirvi. To prawdziwa czarownica! Ona może sprawić, by ptaki przychodziły do niej i
przekazywały wiadomości, umie czytać znaki na piasku tak, że rozumie, co ludzie myślą. Ha,
to by dopiero było coś!
Szeptała wciąż lalce do ucha, postawiła ją sobie na kolanach, sprawiała, że lalka
dygała i kiwała głową. Reina znalazła sobie małe miejsce na zimę do zabawy pośród tych bel
z wełną i skrzyniami pełnymi ubrań, bo w szałasie jest teraz zimno i mokro.
Pod sobą słyszała głos mamy, przyszły jakieś trzy kobiety ze wsi z prośbą o lekarstwo
na darcie w kościach i strzykanie w kolanach. Mama dała im olejku kamforowego i herbaty
oraz mnóstwo suszonej kory z dzikiego bzu, którą trzeba ugotować jak kaszę i robić z niej
okłady na bolące miejsca. Mówiła im też, że powinny uważać, nigdy nie chodzić z mokrymi
nogami.
Reina umilkła. Z wielką uwagą wsłuchiwała się w głosy. Mama mówiła cicho i
spokojnie. Tamte trzy kobiety głośniej. Reina słyszała, że jedna z nich płacze. Zamknęła teraz
oczy, by ją sobie wyobrazić. To ta mała, siwowłosa płacze. Biedaczka, cierpi bardzo z
powodu bólu bioder. Reina zagryzała dolną wargę. Odczuwała ból kobiety niczym pelerynę,
pod którą sama mogła wpełznąć. Dwie pozostałe były siostrami, Linę i Thora. Nie widziała
ich wyraźnie, ale wyczuwała dochodzące z ich strony głuche pulsowanie.
Krew zgęstniała w żyłach Reiny, czuła, że mimo woli jej ręce zaciskają się mocno na
lalce. Palce zdawały się zimne i obce. Nie miała odwagi otworzyć oczu, siedziała tylko i
czekała, aż ten dziwny stan minie sam z siebie. Zawsze tak było, tylko że czasami trwało
bardzo długo.
- Niech cię Pan Bóg błogosławi za to, co dla nas robisz. Tak, już czuję, jak twoje
lekarstwo wzmacnia moje stare nogi. Mogę zgiąć kolano! Patrzcie!
Johanna uśmiechała się. Dała im tylko po łyżeczce nalewki na jagodach czarnego bzu
i liściach serdecznika pospolitego. To sprawia, że mięśnie i ścięgna stają się bardziej
elastyczne, ale różnica nie jest aż taka wielka. Aha, więc one w nią wierzą. A to zawsze
najważniejsze, uważała Johanna.
Mimo wszystko poprawa była wyraźna. Najstarsza z kobiet, ta, która przyszła zgięta
niemal wpół, podtrzymywana przez córki, teraz wyprostowała plecy, twarz jej się rozjaśniła.
- Nie czułam się tak rześko od piętnastu lat, powiem ci! Pani Johanno, to po prostu
cud!
Pochylała się to w jedną stronę, to w drugą, poruszała barkami.
- Nawet ból w plecach ustąpił! Och, moja droga, nigdy ci się za to nie wypłacę.
- Nie ma za co płacić - powiedziała Johanna krótko. - Już i tak przyniosłyście dużo
więcej masła, niż się należy za to, co ja zrobiłam.
- Nawet cała góra masła nie będzie dość - wykrzyknęła jedna z młodszych kobiet ze
śmiechem. - Matko, czy ty też to czujesz? To ciepło w całym ciele? Jakby nastał letni dzień!
Johanna uścisnęła im wszystkim ręce na pożegnanie. Kręciła głową, kiedy wyszły.
Niewiarygodne, jak niektórzy ludzie reagują nawet na najmniejszą odrobinę wódki! Tak, tak,
widocznie nie przywykły do takich napitków, te trzy biedne kobiety z Eldarplassen. To wielka
radość widzieć, jak dobrze się poczuły.
Uprzątnęła długi stół w dużej izbie chorych i wysłała dziewczyny, żeby przygotowały
mniejsze pomieszczenie. W każdej chwili spodziewała się ciężarnej kobiety, to córka
bogatego właściciela dworu w Kroken, oczekująca bliźniąt. Johanna już dostała
wystarczająco dużo talarów, by zapewnić tej kobiecie miejsce i pomoc, kiedy jej czas
nadejdzie. Dziś mieli ją przywieźć.
Miała nadzieję, że ostatnia przesyłka od Thilli nadejdzie, zanim poród bliźniąt się
rozpocznie. Thilla przysłała wiadomość przez Marię, uprzedzając, że odkryła całkiem nowe i
bardzo dobre lekarstwo przeciwko krwotokom porodowym. Przepis dała jej pewna misjo-
narka, która wróciła z Chin. Thilla bardzo by się cieszyła, gdyby Johanna wypróbowała
lekarstwo i powiedziała, co o nim sądzi.
Johanna bardzo sobie ceniła te krótkie wiadomości od Thilli, zawsze, kiedy czytała jej
pochyłe pismo, miała wrażenie, że przyjaciółka jest przy niej. Thilla pisała słowa tak, jak się
je wymawia, wielokrotnie Johanna musiała się uśmiechać nad jej soczystymi określeniami,
których chyba nigdy jeszcze nikt nie pisał na papierze. Znani Johannie ludzie piszą inaczej,
niż mówią, ona robiąc swoje notatki sama posługiwała się oficjalnym językiem duńskim, i nie
bardzo rozumiała, że można postępować inaczej.
Thilla pewnie znowu tu przyjedzie. To smutne lato nie może być ostatnim okresem
życia w Zamku Marji. Niech no tylko nadejdzie wiosna, wtedy może i niechęć Johanny, by
tam wchodzić, zblednie.
Westchnęła głęboko i przeczesała włosy palcami. Dzisiaj ich nie upięła, wcześnie rano
umyła głowę w balii przy piecu i pozwoliła, by włosy swobodnie wyschły pod czepkiem.
Dopiero pod wieczór je uczesze, będą pięknie lśnić i spływać falami na plecy, kiedy palce
Raviego rozplotą wieczorem warkocze...
W kuchni wyłożono wielkie, pięknie dekorowane bochenki chleba, żeby wystygły.
Nikt nie umiał piec takiego chleba jak tutejsza gospodyni, ugniatała ciasto i wałkowała je, a
potem tworzyła z niego prawdziwe dzieła sztuki. Chleby pachniały pysznie, ale nie wolno ich
jeszcze jeść. Ususzy się je na twarde suchary, a potem będzie wyjmować w razie potrzeby.
Gospodyni uważała jednak, że to zabawne i że dopóki jest pod dostatkiem mąki w skrzyni
trzeba przestrzegać dawnych zwyczajów. Przypomniała też Johannie, że jeśli wieczorem
przyjedzie gospodyni z Kroken, to trzeba zapalić świecę i prosić Najświętszą Panienkę o
pomoc przy mającym nastąpić porodzie. Dzięki temu położnica nie będzie się długo męczyć,
uważała stara. Johanna zgadzała się na to, choć bardziej wierzyła w wywar z kasztanu i
młodej kory dębowej, do którego dodawała odrobinę tasznika i zmielonego sporyszu.
Dołożyła nowych bierwion do ognia w pięknym piecyku z lanego żelaza i przysunęła
kociołek, w którym woda miała się zagotować. Można ten piecyk było rozgrzać niemal do
czerwoności, ale rzadko to było konieczne. W przeciwieństwie do otwartych palenisk, dawał
równomierne ciepło niemal przez całą noc, rano miło było chodzić wokół niego po podłodze
w samych tylko skarpetach.
Spływa na nas prawdziwe błogosławieństwo Boże, myślała Johanna. Nie marzniemy,
nie głodujemy. Potrafimy z radością czekać na zimę, która niesie spokój i odpoczynek
zarówno gospodarzom, jak i służbie.
A mała Reina najwyraźniej ostatnio, kiedy śnieg okrył bielą góry i fiord zamarzł, też
odzyskała radość życia. Nie zapomniała o Marji, o, nie, wprost przeciwnie. Coraz częściej
jednak wspominała prababkę z uśmiechem: - To powinna usłyszeć Marja! Ciekawe, co ona
by na to powiedziała?
Johanna oparła się o okrągłą belkę oddzielającą ścianę przy piecu od reszty dużego
pomieszczenia. Przeczuwała, że to będzie spokojna zima. Przyczyniła się też do tego ospa, to
Johanna musiała z goryczą przyznać. Wszyscy słabi, chorowici, wyniszczeni i chudzi padli
pierwszymi ofiarami epidemii.
Drewno paliło się równomiernie, Johanna przymknęła drzwiczki pieca. Woda w
kociołku wkrótce się zagotuje. Poszła do dużej izby i popatrzyła na zegar Karla: pozostało
jeszcze parę godzin do wieczora.
- Musimy porozmawiać z mamą - powiedziała Reina po drugich odwiedzinach w
obozie pod skałą.
- Nie sądzę - mruknął Ravi.
- Oni zamarzną na śmierć! Ravi z uwagą wpatrywał się w jej gniewne oczy. Ile tak
naprawdę to dziecko zrozumiało? Jest przecież taka mała, obawiał się jednak, że widziała
więcej, niż on sam zdołał zobaczyć.
- Nie możemy pozwolić im pomrzeć! Tylko dlatego, że ludzie będą źli, jeśli
weźmiemy ich do swojego domu. Nie możemy ich tak zostawić!
Ravi zwilżył wargi i odwrócił wzrok. Johanna ma teraz spokój. Wszystko idzie jak
należy. Nawet gospodyni z Kroken urodziła bez problemów, robiła wszystko, co Johanna jej
kazała, i już drugiego dnia przyszli na świat dwaj chłopcy, położnica nie potrzebowała innej
pomocy oprócz dodających otuchy rozmów z Johanna.
Odzyskali nareszcie Karlsgârd. Ludzie kłaniają im się koło kościoła i rozprawiają
uroczyście o chrześcijańskim uczynku Johanny i Raviego, który sprowadził starego pastora na
powrót do ziemi. Tak powinni zachowywać się bogobojni ludzie, otrzymają w zamian za to
szacunek i poważanie. Czyż nie mogliby więc teraz żyć przez jakiś czas bez tego
zamieszania, bez nieustającego niepokoju, gadania i podejrzeń?
Jeśli wezmą do domu Cyganów, to będzie tak, jakby zaprosili do siebie gromadę
trędowatych. Znowu nikt nie będzie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Nikt nie będzie z nimi
handlował, nikt nie przyjdzie do Johanny po radę. Oni sami staną się jak trędowaci, a dla
Reiny będzie to oznaczać ni mniej, ni więcej tylko zakończenie szkoły, którą dopiero co
rozpoczęła.
Ravi westchnął.
I nie tylko to.
Kirvi powiedziała jasno i wyraźnie: nie mogą się ruszyć ze swojego zimowego
obozowiska pod wiszącą skałą, dopóki nie zostanie odnaleziony ten jakiś skarb. Ravi zdołał
zrozumieć, że ta nieduża gromadka miała do wypełnienia specjalne zadanie tak daleko w
głębi lądu, tak daleko na północy.
Nie bardzo pojmował, o co chodzi.
Byli gotowi ofiarować wszystko za to, czego szukali. Ale czego tak naprawdę szukali?
Tutaj, między niebem i fiordem, nie istniały żadne inne skarby niż srebrny cielec, którego
ludzie przez pokolenia próbowali znaleźć, ale bez rezultatu. Być może góry zawierają
szlachetne kamienie, może przecinają je żyły srebra. Ale bogactwo, które tutejsi mieszkańcy z
nich czerpią, jest zupełnie innego rodzaju.
Czego szukają tutaj Cyganie?
Popatrzył na Reinę. Ona rozmawiała z Kirvi w cztery oczy. Czy wie coś więcej?
Spróbował spojrzeć z boku na tę małą, gniewną istotę. Co ma na myśli opowiadając o swojej
zabawie, co właściwie oznacza to, że Reina „odczytuje ludzi”?
- Ravi Reinssonn, mówię do ciebie! Musisz im pomóc. Nie wolno pozwolić, by
zamarzli w tych górach! Co byś czuł, gdybyś musiał spać tam, na tym lodowatym śniegu?
Ravi westchnął. Niejeden raz wprawdzie próbował spędzić noc w nie opalanym
szałasie.
To możliwe, na jedną noc, góra trzy. Młody człowiek mógłby może nawet spędzić w
ten sposób całą zimę, gdyby miał dość rozumu, by znaleźć opal.
Cyganie nie mogli rozpalać ognisk, tylko z rzadka maleńkie ognie, kiedy zadymka i
mgła przesłaniała ich i tłumiła dym.
- Nie wiem, Reino... tak wiele trzeba rozważyć.
- Rozważać i rozważać! Mówisz jak mama! Ja nie chcę niczego rozważać! Idę i
sprowadzę ich tutaj! Zaraz!
Zeskoczyła na podłogę i tupiąc butami, ruszyła ku drzwiom.
- Reina! Zaczekaj! Nie możesz wszystkiego zepsuć! Chodź, usiądź, musimy
porozmawiać!
- Ja nie chcę rozmawiać! Chyba widziałeś, jaki chory jest Virko? Wargi ma po prostu
sine, a jego palców nie można rozgrzać!
Ravi trzymał ją mocno za chude barki.
- Uspokój no się, mały trollu. Nie możesz sama zbawić całego świata. To są ludzie,
mają własną wolę. To nie jest gromada ptaków z połamanymi skrzydłami ani kociak o trzech
nogach!
Wtedy ona popatrzyła na niego z lekceważeniem.
- Arillowi też pomogłam! Poszłam tam i nikt mnie nie widział! I Arill nie umarł, jest
znowu zdrowy! Więc nie mów, że to się na nic nie zda!
Ravi jęknął zgnębiony. Trudno było przekonać tę małą.
- W porządku, będę z tobą i spróbujemy im pomóc. Musimy jednak ustalić dwie
sprawy: gdzie można ich umieścić, żeby nikt ich nie znalazł. I w jaki sposób ich tutaj
sprowadzić. Nikt nie może się o niczym dowiedzieć...
- Do Karlsgârd! Żołnierze właśnie wyjeżdżają! Jest tam mnóstwo miejsca!
- I mieć Storlendet jako sąsiadów? Nie, to niemożliwe. A poza tym wydzierżawiliśmy
już i oborę, i stodoły. Ludzie będą chodzić tam i z powrotem przez całą zimę.
- Ech, dlaczegoście to zrobili? Reina usiadła na podłodze i podparła głowę rękami.
Prawie słyszał jej myśli.
- Może i masz rację - mruknął zmęczony. - Może powinniśmy porozmawiać z mamą.
Ona ma dobre serce. Z pewnością by nam pomogła. Ale... ludzie ze wsi też jej potrzebują. A
jeśli będzie miała coś wspólnego z Ludem... to wtedy chorzy we wsi będą umierać bez jej po-
mocy. Rozumiesz to?
- Tak. Ale to głupie, głupie, głupie! Oni nie są niebezpieczni, to dobrzy ludzie! I tak
mi ich żal.
Ravi przytakiwał. Reina wstała, jęknęła niczym stara kobieta.
- Może coś mi się przyśni - powiedziała. - Na pewno coś wymyślę, tatusiu. Ty
mówisz, że zawsze coś wymyślę!
Ravi poczuł skurcz żołądka. To wszystko mogło się skończyć strasznie. Reina nie
należy do tych, którzy łatwo rezygnują, jeśli już coś wbiją sobie do głowy.
- Obiecaj mi, że nie zrobisz nic bez porozumienia ze mną, słyszysz, moja panno?
Mówił tak surowo, jak tylko potrafił. Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko, w jej
ciemnych oczach znowu pojawił się błysk życia.
- Oczywiście, tatusiu. Skinął zadowolony głową, poklepał ją serdecznie po plecach.
- Chyba powinnaś iść zobaczyć, czy kocięta nie zamierzają wkrótce otworzyć oczu?
Wiesz, mama powiedziała, że musisz ich doglądać i strzec przed lisem!
- Oczywiście! Już pędzę do obory. Pernilla i Margareta tam pewno są. Krowa ma się
cielić, będziemy mieć gwiazdkowe cielę!
Wybiegła za drzwi. Ravi cieszył się, że skierował jej zainteresowania na coś, co
bardziej przystoi takiej dziewczynce niż zadania, których zamierzała się podjąć.
Mimo to złe myśli go nie opuszczały. Kiedy tego wieczoru leżał z głową Johanny na
ramieniu, jedynie nieznaczny ból w piersi powstrzymał go przed opowiedzeniem jej tego
wszystkiego. To jakieś ostrzeżenie, pomyślał. Zawsze mieli do siebie zaufanie, powinien jej
powiedzieć, ale zaciskał szczęki i słuchał jej cichych słów.
- Tak się zastanawiałam, Ravi... może ja grzeszę. Nie przeciwko Bogu, bo wierzę, że
on naprawdę dał mi wolną wolę. Ale przeciwko tobie. Chyba wiesz... ja nie chciałam mieć
więcej dzieci. Uważałam, że wystarczy mi tych, którymi muszę się opiekować. Ale skoro ty
teraz tak myślisz... to nie chciałabym ci odmawiać.
Uniósł wolno głowę, ucałował w zamyśleniu jej czoło. Czuł, że rozrasta się w nim
radość, bardziej z tej ofiary, jaką ona chce mu złożyć. Jest jeszcze młoda, ta jego ukochana
Hanna. Może jednak zauważyła już, że z jej ciałem coś się dzieje, że zbliża się jesień. Może w
końcu stwierdziła sama, że ten brunatny proszek, który zażywa, wypala ją, robi coś złego z jej
ciałem. Może nie chce już tak często całować go na dobranoc, zamiast tonąć w jego
objęciach, jak pragnie.
- Dziękuję - szepnął i poczuł się okropnie, że on, mimo wszystko, nie ma odwagi jej
się zwierzyć. W jakimś sensie trudniej mu było teraz utrzymywać przed nią tę tajemnicę,
skoro ona wychodzi mu na spotkanie.
Czy Johanna wyczuwa jego tęsknotę równie silnie, jak on potrafi rozumieć jej
pragnienia, zanim ona sama je wypowie?
Ravi uśmiechnął się z goryczą sam do siebie w mroku i uświadomił sobie, że to, co on
odczuwa w samotności, jest chyba częścią tęsknot wszystkich ludzi.
Nie potrafił odczytywać ludzi tak, jak podejrzewał, że Reina to umie. Mimo to często
wiedział, co noszą w sercu. Johanna też to wiedziała, i to przerażająco często.
- Co ty przede mną ukrywasz? - zapytała cicho, gdy on przez dłuższy czas leżał bez
ruchu. - Jesteś teraz zadowolony?
Przytulił ją mocno do siebie.
- To by mi sprawiło wielką radość. I Reinie również. Wiem, że opiekowałaby się
maleństwem z wielką czułością.
- Moglibyśmy dać jej na imię Marja - powiedziała Johanna rozmarzona.
- Oczywiście - szepnął Ravi.
- A o tym, co cię dręczy, opowiesz mi, kiedy sam uznasz, że powinieneś - szepnęła
Johanna.
Zrobiłby to bardzo chętnie zaraz, zwłaszcza że w jej głosie wyczuwał drżenie.
Mimo wszystko milczał. Zamknął oczy i milczał, chociaż jakiś ostrzegawczy głos
wciąż się odzywał w jego głowie. Nigdy więcej tajemnic, powtarzał głos. Nigdy więcej
przemilczeń, które mogą się przerodzić w wielkie nieporozumienia.
I chociaż ta wiedza została drogo okupiona, mimo wszystko ją zlekceważył. Wolał
myśleć, że w ten sposób ją oszczędza.
ROZDZIAŁ VIII
Zaczął się ostatni dzień przed wigilią. Reina obudziła rano swego ojca i tak długo nim
potrząsała, dopóki nie oprzytomniał. Miejsce Johanny w łóżku od dawna było puste, to
najtrudniejsze dni w roku, wtedy wszystkie kobiety wstają, zanim koguty zdążą otworzyć
oczy. I rzadko kładą się przed północą, by zdążyć ze wszystkim, co trzeba przygotować na te
wielkie uroczystości.
- Tatusiu! Ja już wiem! Wymyśliłam, co możemy zrobić dla Ludu!
Wciąż jeszcze otrząsał się ze snu, patrzył na córkę, mrużąc oczy. Stała przed nim w
samej nocnej koszuli i przestępowała z nogi na nogę, włosy jej sterczały na wszystkie strony.
Pośpiesznie wślizgnęła się do ciepłego łóżka ojca.
- A teraz posłuchaj - powiedziała tajemniczo. Potem naciągnęła kołdrę na głowy
obojga i szeptała mu do ucha niemal niedosłyszalnie: - Czy pamiętasz starą baśń o zimowych
wędrowcach? I o gwiazdorach?
Oszołomiony kiwał głową. Tę starą historię chętnie opowiadano podczas świąt, kiedy
i gospodarze, i służba zbierali się przy suto zastawionych stołach, w blasku świec i w
świątecznym cieple.
Każdego roku słucham o tych strasznych potworach, które w wigilijną noc wędrują od
wsi do wsi. Nigdy jeszcze żadnego z nich nie widziałam! A ty?
- Nnie...
- To właśnie tak, jak zrobiliście ty i mama, kiedy opowiadaliście ludziom, że wtedy w
kościele mogliście rozmawiać z umarłym pastorem. Tylko po to, żeby oni się uspokoili i czuli
bezpieczni, prawda?
- Nnno... Córka usiadła na nim okrakiem, wciskała kolano w jego brzuch. Ravi z
trudem chwytał powietrze.
- No więc w ten sposób Lud przejdzie w noc wigilijną przez wieś! Nie będziemy
musieli ich ukrywać, nie będziemy musieli ich prosić, żeby zachowywali się cicho. Powiemy,
że powinni krzyczeć i śpiewać, bić w swoje bębenki najmocniej jak potrafią! A poza tym czy
nie sądzisz, że stara Kirvi wygląda jak prawdziwa czarownica?
Ravi był już całkiem rozbudzony. Trudno opanować to dziecko.
- Czy to nie znakomite rozwiązanie? Będą mogli wziąć też swoje konie, bo nasza
gospodyni mówi, że te nadprzyrodzone istoty, które wędrują po świecie w noc wigilijną, ci
gwiazdorzy, zawsze mają ze sobą zwierzęta. Może nawet moglibyśmy dać im naszego kozła,
pięknie go przystroić? Udawać, że to elegancka dama? Gospodyni powiedziała, że chodzą
wtedy różne potwory. Musimy...
Całkiem zapomniała, że powinna mówić szeptem.
Ravi położył palec na jej wargach, dziewczynka natychmiast umilkła. Jej pomysł jest
zbyt dobry, by ryzykować, że ktoś usłyszy.
- Ale co potem z nimi zrobimy? - zapytał Ravi szeptem. Reina odrzuciła kołdrę,
siedziała rozpromieniona i zadowolona z tego, co ma mu do powiedzenia:
- Mogą mieszkać w Zamku Marji!
Spoglądał na nią, nie rozumiejąc. To przecież niemożliwe! Tak blisko Vildegârd, z
pewnością Johanna zaraz by się...
Reina obejrzała się, zeskoczyła z łóżka i ściągnęła kołdrę tak, że chłodne poranne
powietrze spłynęło na jego nagie piersi i ramiona.
- Wstawaj! Wszystko się uda, tatusiu! Ruszamy natychmiast, to mama pomyśli, że
jedziemy po prezent dla niej. Bo przecież powinna dostać prezent na Gwiazdkę?
Ravi wstał. Zaczynał mu się udzielać jej radosny nastrój.
To się rzeczywiście mogło udać. Był to bowiem pomysł tak niewiarygodny, że trudno
pojąć, skąd się wziął w tej małej głowie. Wszystko jest tak fantastyczne, że chyba się uda.
Trzeba przeprowadzić nie więcej niż dziesięć osób. Poza tym oni nie mają wielkich
wymagań. I przywykli do zachowania absolutnej ciszy.
Mogliby mieszkać w Zamku Marji, dopóki nie odzyskają sił. A pewnej nocy, kiedy
wiosna będzie już blisko, mógłby zdobyć łódź i wywieźć ich daleko od wsi, zanim
ktokolwiek zdąży się zorientować, że spędzili w tej okolicy blisko rok.
Oczywiście, uda się.
Można by też wysłać ich na drugą stronę gór, do Lom, jako handlarzy końmi. Nie
musieliby nikomu opowiadać, skąd idą. A kiedy już wyjadą, Ravi będzie mógł opowiedzieć o
wszystkim Johannie...
Pośpiesznie wkładał ubranie: bieliznę, spodnie, gruby wełniany sweter, na to narzucił
kurtkę. Reina ubrała się tak szybko jak nigdy.
- No to jedziemy - rzuciła roześmiana, naciągając skórzaną czapkę na nieuczesane
włosy.
Raviemu kręciło się głowie, jakby był pijany, wszystko dzieje się tak szybko.
- Nie, zaczekaj, musimy najpierw coś zjeść. I porozmawiać. Pewnie trzeba będzie coś
ze sobą zabrać, jakieś stare ubrania i tym podobne rzeczy, a także sadzę do uczernienia im
twarzy...
- Tak! I koźle głowy z ubiegłego roku, czerwoną kredę i starego stracha na wróble z
ogrodu!
Kręcił głową, widząc jej zapał. Ani razu nie odważył się pomyśleć, co będzie, jeśli ten
ich szaleńczy zamiar zostanie ujawniony.
Coś mu jednak szeptało: to się może udać. To się niemal z pewnością uda! Bo
przecież jest wątpliwe, żeby ludzie wychodzili na dwór w samą noc wigilijną. Chociaż
czasem zdarzy się jakaś żebraczka, można spotkać gościa, który nie zdążył dojść na kolację
tam, gdzie go zaproszono, bywa, że ludzie dzierżawiący inne zagrody idą zobaczyć swoje
zwierzęta w tę świętą noc. Może też jacyś młodzieńcy, którzy nie mają cierpliwości, by wy-
siadywać w domu...
Ale oni wszyscy nie będą chcieli wierzyć własnym oczom.
I właśnie to czyniło całą sprawę łatwiejszą i bardziej zabawną.
- Zostaniemy tutaj - powiedziała Kirvi ponuro. - Ja nie wierzę w łaskę gaije.
Ravi jęknął rozczarowany. Reina zbladła, widział, że zanosi jej się na płacz.
Tindir zrobiła krok naprzód i poprosiła pokornie, by wolno jej było się odezwać. Ravi
spostrzegł, że stara niecierpliwie skinęła głową.
Słowa Tindir wywołały błysk w oczach innych. Chyba starała się ich przekonać. Fardi
również wystąpił naprzód i zachrypłym głosem powiedział parę zdań, w których Ravi
wyczuwał groźbę.
Potem pod wiszącą skałą zaległa cisza, słychać było tylko popłakiwanie małego
Virko.
- Bądź taka dobra, Kirvi - prosiła Reina, przestępując z jednej nogi na drugą. -
Zamarzniecie tutaj na śmierć i jesteście tacy strasznie wychudzeni!
Tindir uśmiechnęła się blado do dziewczynki, ale spuściła wzrok. Nie było nic więcej
do dodania. Teraz musieli się podporządkować słowom starej przywódczyni. Reina
rozumiała, że jest ona dla tych ludzi zarówno kapłanką, jak i królową.
W końcu stara podniosła wzrok. Krótki rozkaz spowodował, że wszyscy pochylili się i
wycofali.
- Kirvi będzie pytać Devlę o radę - powiedziała Tindir cicho.
Reina otworzyła usta.
- Diabła? Ale... nie powinna tego robić! Młoda Cyganka się uśmiechnęła i pogłaskała
Reinę po policzku.
- Nie diabła, moja kochana. Devla to imię naszej bogini. Jest boginią światła i ciepła.
Pragnie, by jej ludzkie ziarenka żyły w słońcu, pomaga im kiełkować i rosnąć. Nie jest taka
zła, jak wasz diabeł.
Reina patrzyła na nią z powagą.
- To bardzo dobrze. Bo mama mówi, że nie powinno się rozmawiać z diabłem.
Oczy Tindir zwróciły się na Raviego z wyrazem głębokiego smutku.
- Chodź, musimy wyjść. Nikt nie może teraz widzieć Kirvi.
Na zewnątrz pogoda się zmieniała, szła odwilż, śnieg na zboczach pociemniał i zaczął
topnieć.
- Ale ciepło - powiedział Ravi, mrużąc oczy i spoglądając ku wschodowi.
- Myślę, że pod wieczór zrobi się jeszcze cieplej. Trudno będzie chodzić po śniegu...
chyba że przywiąże się do butów rakiety.
- Śnieg nie jest głęboki. Na dole przy Kolstad całkiem zwiało.
Umilkli. Kobiety rozwiązały chustki, pozwoliły zdrowym dzieciom bawić się w
śniegu. One jednak nie lubiły chyba tej wilgotnej masy, nawet gdy Reina próbowała im
pokazać, jak można tworzyć nieduże figurki, zlepiając razem śniegowe kule, nie okazywały
zapału.
Wszyscy czekali.
Słońce nie pokazywało się od dawna, szara mgła wisiała nad głowami ludzi. Noc
wigilijna będzie ciemna. Ravi próbował się tym nie martwić. Lud mimo wszystko pójdzie po
śladach. Po śladach, które musieli za sobą zostawiać. Nie pomyślał o tym wcześniej, ale i po
jego i Reiny śladach w mokrym śniegu można było dotrzeć aż do obozu.
Jeśli, rzecz jasna, nie nadejdzie odwilż. Bo wtedy obudzą się w świąteczny poranek w
krajobrazie całkowicie pozbawionym pięknego białego płaszcza, w krajobrazie równie
brunatnym i szarym jak płaszcze biednych ludzi.
To pewnie jest odpowiedź na modlitwę, którą powinni byli odmówić, kiedy ta
niewiarygodna myśl przyszła im do głowy parę godzin temu, myślał Ravi.
Reina topiła śnieg w gołych rękach i piła wodę, przyglądała się uważnie okolicy. Ravi
dygotał, wilgotna odwilż przenikała człowieka do szpiku kości.
Pozostawało mieć nadzieję, że Kirvi podejmie rozsądną decyzję.
Niezrozumiały upór tej starej kobiety złościł Raviego. Jaką przywódczynią jest dla
swojego Ludu, jeśli pozwala mu wymrzeć?
- To już nie potrwa długo - pisnęła Tindir z lękiem. Kopała suche liście i małe kamyki
swoimi lekkimi butami.
Ravi widział sine od zimna kostki między krawędzią butów a brzegiem spódnicy.
Spódnice Cyganek były krótsze niż te, jakich używają kobiety we wsi. Tamte po prostu
zamiatają drogę, po której idą, jakby brązowe samodziałowe płótno miało udawać elegancki
jedwab noszony przez panie w Kopenhadze.
Ravi wskazał drewnianą skrzynkę od soli.
- Usiądź tutaj. Ty też, Reina. Patrzcie, mam tu coś do przegryzienia...
Podawał im kawałki złocistego sera. Zaprosił też małego Virko, ale chłopiec
potrząsnął głową i zacisnął mocno wargi.
Tindir skrzyżowała nogi i pokruszyła swój ser.
- Czy myślisz... Przerwała pytanie Raviego:
- Nie możemy wróżyć, jaka będzie decyzja Kirvi. To oznacza nieszczęście.
Ravi skinął głową, ale uśmiechnął się nieznacznie.
- Ach, tak? A czy macie inne znaki, z których można by się czegoś dowiedzieć?
Tindir z powagą pokiwała głową. Wyraźnie liczyła okruchy wzrokiem.
- Jesteś teraz naszym przyjacielem. Powinieneś wiedzieć. Co chciałbyś usłyszeć?
Ravi patrzył zbity z tropu, to jednak coś innego, niż takie tylko słowa dla przerwania
ciszy.
- Ech... wszystko, co chciałabyś opowiedzieć. O waszym życiu. I o podróżach!
Tindir spojrzała na niego z uśmiechem.
- W takim razie bardzo dobrze, że mamy przed sobą całą zimę - oznajmiła. Potem
delikatnie dotknęła jego ramienia.
Chyba jednak starała się wywróżyć, jaka będzie decyzja Kirvi.
Przekazali Fardiemu i Tindir ostatnie instrukcje. Ze nie powinni się przemykać między
drzewami, jeśli kogoś spotkają. Że powinni raczej iść wesoło, z tańcem i okrzykami, powinni
wszyscy się poprzebierać, uczernić twarze i ręce sadzą. Młode kobiety z grupy nie mogły
powstrzymać chichotów, kiedy Ravi zaczął malować twarz Fardiego. Ów wysoki mężczyzna
został pomalowany w brązowe i białe paski, Ravi narysował czarne kręgi wokół jego oczu, co
czyniło go naprawdę przerażającym. Stara kurtka z niedźwiedziego futra sprawiła, że zrobił
się jeszcze większy. Na czoło Fardiego naciągnięto maskę. Była to otwarta paszcza jakiegoś
potwora, wyglądało tak, jakby Fardi miał dwie głowy jedną na drugiej. Ciężkie skórzane buty
dopełniały stroju.
Kobiety zostały pomalowane na biało kredą, Ravi wyrysował im czerwone usta i ostre,
zielone oczodoły. Nawet Kirvi uniosła brwi, starając się ukryć rozbawienie, kiedy wszyscy
zaczęli biegać, ćwiczyć tańce i okrzyki.
Mały Virko nie był w stanie iść. Ravi pomyślał chwilę, potem czarną linią narysował
na twarzy chłopca trupią czaszkę.
- Musisz go nieść - powiedział do najsilniejszej z kobiet.
W końcu wszyscy zostali wymalowani i poprzebierani, wyjęli zresztą ze swoich
worków połatane narzuty i kolorowe chustki, którymi się dodatkowo poowijali. Do nóg i rąk
poprzyczepiali miedziane ozdoby, które podzwaniały przy każdym ruchu niczym pęknięte
dzwoneczki.
Ravi raz jeszcze opisał im drogę przez las, muszą uważać, żeby we właściwym
miejscu wejść na ścieżkę, w przeciwnym razie będą musieli przemaszerować przez środek
wsi.
- Zostawimy wam drzwi otwarte. Ale w pobliżu Vildegârd nie powinniście hałasować.
Johanna nie należy do osób, które by się przestraszyły waszym widokiem - przestrzegał Ravi.
Ustalono, że następnego dnia, kiedy tylko się ściemni, nieduży orszak wyruszy w
drogę. Mężczyźni będą musieli dźwigać ciężary, mimo że niektóre swoje rzeczy i tak
zostawią pod skałami. Ułożą je i przykryją kamieniami. Żaden przypadkowy wędrowiec,
który by tu szukał schronienia, niczego nie zauważy.
Będą musieli iść tyłem. Bo gdyby ktoś dostrzegł ich ślady, to doprowadzą go one do
wiszącej skały. Nikt po takich śladach nie pójdzie za nimi do wsi.
Reina i Ravi wyjechali, ich szałas leżał niedaleko stąd. Reina nie mogła wyzbyć się
podniecenia; jakie to wszystko niezwykłe.
Nie mogła się już doczekać jutrzejszego wieczoru, tak by chciała zobaczyć, jak zejdą
w dolinę i będą udawać pozaziemskie istoty!
Jeśli szczęście jej dopisze, może będzie mogła wymknąć się w wigilijny wieczór z
domu i rozejrzeć się za nimi. W każdym razie pójdzie z ojcem do stajni, żeby dać koniom
świeżo zmielonej mąki, owsa i chleba. Karmi się tym wszystkim zwierzęta w wigilijną noc,
żeby nie skarżyły na gospodarzy, kiedy święty Piotr zejdzie do nich, żeby posłuchać ich
rozmów. Bo w tę jedną jedyną noc zwierzęta mówią ludzkim głosem.
Siano, które wiozą dzisiaj do domu, ustrzeże zwierzęta przed głodem aż do wiosny,
myślała Reina. Kiedy już załadowali, ile trzeba, dziewczynka wskoczyła na konia. Ravi ujął
lejce i usiadł na saniach.
Reina prowadziła konia, był przyzwyczajony do jej ruchów, szedł szybko, mimo że
sanie były teraz ciężkie. Ravi pozwalał jej na to, lubił obserwować postać córki, kiedy
pochylała się nad końskim grzbietem pod drzewami w lesie. Zręcznie unikała gałęzi, po
prostu kładła się na karku zwierzęcia. Będzie znakomicie jeździła, podobnie jak matka.
Chociaż teraz Johanna zbyt rzadko wkładała wysokie buty do konnej jazdy, które dostała od
Marji. Zbyt rzadko miała czas na takie rozrywki, jak konna przejażdżka.
ROZDZIAŁ IX
- Czy ty nie możesz zaczekać, aż przyjedzie Ingalill? Jeśli pogoda zelżeje, będą tutaj
jutro. Reina, nie wolno ci wychodzić z domu całkiem samej!
- Ja nie jestem sama! Wszystkie dzieci ze szkoły mogą chodzić, Haldis i Britt dostały
pozwolenie!
- O, ale one mają starszych braci! A poza tym uważam, że ten zwyczaj ze
świątecznym chodzeniem po domach to nie jest zabawa odpowiednia dla dziewczynki.
Możecie się znaleźć w nieprzyjemnej sytuacji. Mężczyźni spędzający teraz w Dosen wieczory
nie wylewają za kołnierz. I tylu pijaków kręci się po drogach...
- Mamo, proszę! Chyba nie masz zamiaru mi tego zabronić? Przecież Britt i Haldis...
och, ja na to tak czekałam, od stu lat... zawsze mówisz, że jestem jak na swój wiek duża, a
poza tym ilu w moim wieku umie czytać? Ilu zna łacińskie nazwy ziół? I czy sama mnie nie
uczyłaś, żebym była ostrożna?
Johanna westchnęła i rozglądała się za odsieczą. Ravi nie powiedział ani słowa. On
dobrze wiedział, co naprawdę Reina ma na myśli. Ona chce mianowicie przebrać się i biegać
wieczorem po wsi, bo ma nadzieję, że znajdzie okazję, by zajrzeć do tych, którzy ukrywają
się za zamkniętymi drzwiami i oknami Zamku Marji.
- Ja z nią pójdę - oznajmił w końcu. - Ze mną będzie bezpieczna.
Johanna spojrzała na niego zaskoczona.
- Ty? Myślałam, że lekceważysz sobie takie zwyczaje. Nigdy przedtem cię to nie
interesowało.
Objął ją i pocałował. Szepnął jej coś do ucha i wchłonął w siebie zapach
przypominający o wigilijnym wieczorze. Miękkie kulki, które Johanna położyła wtedy na
piecu, rozsiewały wokół fantastyczną woń, sprawiając jeszcze większą przyjemność sytym i
odpoczywającym ludziom. To kadzidło, wyjaśniła Johanna, i czytała im, jak nowo narodzone
Dzieciątko otrzymało w Betlejem kosztowne dary: złoto, mirrę i kadzidło.
- Robię to dla Reiny. Należy jej się trochę rozrywki. Mamy żałobę, nie może nikogo
odwiedzić w święta.
Johanna nie umiała się dłużej opierać. Kiedy Reina podbiegła do niej i prosiła z tymi
swoimi wielkimi, czarnymi oczyma, mogła się tylko uśmiechnąć i klepnąć córkę w pupę.
- W takim razie idźcie! Tylko, Ravi, nie wstępujcie do zbyt wielu świętujących
domów! I pilnuj jej... dobrze.
Skinął zadowolony, a Reina w podskokach pobiegła do siebie.
Na łóżku leżała piękna suknia z niebieskiego brokatu, Reina pospiesznie wyciągnęła
ze skrzyni kilka starych wełnianych swetrów. Pogrzebała głębiej i znalazła czarny szal, a
potem jeszcze parę długich, dziurawych pończoch, których mama nie miała czasu pocerować.
Jedną naciągnęła sobie na głowę i postarała się, aby dziury znalazły się na wysokości
oczu. Kilka nieposłusznych loków wcisnęła pod pończochę, dosłownie rozłażącą się w
palcach.
Na nogi włożyła stojące w ganku buty, w których mama chodziła do obory, i uznała,
że tak może zostać. Wtedy stara gospodyni wzięła kawałek drzewnego węgla i uczerniła jej
twarz.
- Teraz wyglądam tak, jak się sobie wyśniłam - pisnęła Reina, przeglądając się w
lustrze na komodzie mamy.
- Uff, to musiał być prawdziwy koszmar - roześmiała się Johanna.
Reina dostała jeszcze koszyk, w który miała zbierać przysmaki, i wzięła ojca za rękę.
Benjamin nie chciał z nimi iść, on czuł się najlepiej przy piecu z jedną z tych książek, które
Johanna znalazła na strychu w rzeczach Marji. Był to zbiór listów z podróży i pamiętniki
jakiegoś kapitana, który spędził życie na handlu z Chinami. Benjamin był tym pochłonięty.
- Pilnuj jej dobrze - powtórzyła Johanna, wyrywając się z krzykiem z objęć Raviego.
Udało mu się wymazać jej sadzą tylko jeden policzek.
- O, to mamy prawdziwych gwiazdorów! - piszczały młodsze służące. Wczorajszy
wieczór miały wolny i wróciły do domu późno, rozśpiewane i wesołe. Dziś rano odsypiały,
Johanna sama zajmowała się obrządkiem i śniadaniem.
- Nie, to nie gwiazdorzy! Gwiazdorzy to chodzili po wsi w wigilijny wieczór, czy nie
pamiętasz, co mówił Mons ze Svingen?
Ravi pociągnął za sobą córkę, zanim zdąży powiedzieć coś nieodpowiedniego.
Dopiero gdy wyszli za furtkę, każde ze swoją latarką w ręku, Reina wyrzuciła z siebie:
- Słyszałeś, tatusiu? Ktoś ich widział, ktoś spotkał Lud! Och, czy tylko dostali się
bezpiecznie do Zamku Marji? Pomyśl, jeśli ktoś ich śledził aż do bramy! Musimy
natychmiast pójść i zobaczyć! Musimy...
- Już u nich byłem - uspokajał ją Ravi. - Wszystko jest w porządku. Żadnych śladów i
wszyscy czują się dobrze. Trzeba ci było widzieć, co się tam działo. Virko upierał się, żeby
go ułożyć do snu w wannie Marji. Wydawało mu się że to niebo, ta niebieska łazienka...
Reina upierała się:
- Ja też chcę do nich iść, tatusiu. Nie moglibyśmy pójść zaraz?
Ravi wahał się. Nie było jeszcze całkiem ciemno, widzieli zarysy drzew na tle nieba.
Droga przed nimi lśniła wilgocią, chybotliwe światła latarek odbijały się w mokrym śniegu.
- Sam nie wiem... to zbyt lekkomyślne. Dla nich bezpieczniej, jeśli nie będziemy się
tam kręcić po całych dniach. Ktoś mógłby zobaczyć...
Ona jednak nie ustępowała, szarpała go i ciągnęła za rękaw. Już i tak podarty kaftan,
który na siebie naciągnął, groził rozerwaniem.
- Tatusiu, chodźmy do nich! Muszę zobaczyć, jak się urządzili!
W końcu Ravi poddał się i uśmiechnął do córki:
- Dobrze, ale pójdziemy przez las. I musimy zgasić latarki.
Natychmiast zrobiło się całkiem ciemno, ale Reina szła pewnie, skradali się przez
niewielki zagajnik między Zamkiem Marji i Vildegârd. Płot ciągnący się wzdłuż drogi aż do
bramy ogradzał tylko sam dziedziniec, na plac za zabudowaniami można było wejść właśnie
od strony zagajnika.
Altanka wyglądała jak szkielet, Reina nie patrzyła w tamtą stronę. Jakieś wrony
szukały schronienia pod dachem i teraz, kiedy z ciemności wyłoniły się dwie postaci, zerwały
się z łopotem skrzydeł.
Wąskie drzwi na tyłach domu były zamykane tylko na dwa zamki, a zaraz za nimi
znajdowały się schody do piwnicy. Trzeba było mieć klucz, żeby wejść do środka. Ravi wyjął
go z kieszeni.
Z wnętrza nie docierał najmniejszy nawet szmer. Reina powiedziała dość głośno:
- To tylko my, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, chociaż wyglądamy okropnie...
Potem zasłoniła usta ręką, jakby przestraszona.
- Och, zapomniałam... oni sami musieli wyglądać okropnie. Jaka szkoda, że ich nie
widziałam. Tatusiu, dlaczego mnie nie...
- Ciii! Wchodzimy! Słuchaj, oni śpiewają! Wstrzymując dech z przejęcia, Reina
stawiała niezdarne, za wielkie buty o drewnianych podeszwach na marmurowej posadzce.
Podeszli do schodów w holu. Dziewczynka nie była przygotowana na łzy, które cisnęły się jej
do oczu. Ravi potarł krzesiwem swoją starą hubkę i nagle zrobiło się prawie jasno, płomień
latarki kołysał się niepewnie.
- Zobacz, czy wszystkie okiennice są zamknięte - mruknął Ravi. - Nikt nie powinien
zauważyć światła...
Skradając się, wchodzili na schody, Ravi prowadził. Daleki śpiew stawał się coraz
wyraźniejszy, chociaż nadal cichy niczym podmuch wiatru w tych pustych, przestronnych
pomieszczeniach.
Ojciec otworzył drzwi do jednego z gościnnych pokoi Marji. Śpiew umilkł. Reina
zobaczyła, że we wnętrzu pali się mała samotna świeczka.
Fardi wyszedł im naprzeciw. Miał na sobie jaskrawoczerwoną kamizelkę i mnóstwo
ciężkich złotych łańcuchów na szyi. Niczym nie nakryte czarne włosy mieniły się w blasku
świecy.
- Witajcie, przyjaciele - rzekł z uśmiechem.
Pozostali wypowiadali powitania w języku Ludu i zrobili przybyłym miejsce w kręgu
wokół świeczki. Fardi wskazał dłonią.
- To jest nasze ognisko na dzisiejszą noc - oznajmił z ciepłym uśmiechem. - Ale nie
narzekamy. Już nie marzniemy. I nasze żołądki są pełne!
Kobiety potakiwały roześmiane. Nawet Kirvi dostała kolorów i wyglądała na
ożywioną. Lekki strój, który miała na sobie, musiał być uszyty na słoneczne dni. Białe rę-
kawy niemal całe pokryto haftem, wzory zlewały się w jedno i prawie nie było widać białej,
podobnej do adamaszku tkaniny. Również Kirvi miała wiele funtów złotych ozdób na szyi,
ciężkie bransolety na nadgarstkach. We włosy powpinała jakieś jedwabne supełki i kokardki.
- Świętujemy - powiedział Fardi. - Modlimy się za was i za nas.
Reina po prostu usiadła w kręgu, połaskotała małego Virko w bok. Dziecko
uśmiechnęło się i ukryło buzię na piersi matki.
- Jesteście tacy rozradowani - powiedziała Reina. - Czy będziecie też tańczyć?
Widziałam tańczących Cyganów dawno temu, gdy byłam jeszcze bardzo mała.
Ravi przypomniał sobie cygański tabor, który pewnego lata przeciągnął przez ich
wieś, i potwierdził wspomnienia córki.
- Będziemy tańczyć - oznajmił Fardi uroczyście. - Mimo że nie mamy ogniska i mimo
że dawno już nie wkładaliśmy białych kamieni do Świętej Rzeki.
Pochylił się do przodu, szeptał coś do Kirvi. Ona z godnością kiwała głową.
Fardi stanął tuż przy małej, płonącej świeczce. Reina widziała, że ustawili ją na
nocnym stoliczku. Z pewnością go jednak nie zniszczą, zobaczyli po prostu piękną porce-
lanową misę stojącą na rzeźbionym meblu z czerwonawego, polerowanego drzewa, więc tam
umieścili swój ogień.
- Teraz zatańczymy dla was, to będzie tanana!
- Prastary taniec - szepnęła Tindir siedząca obok Raviego.
Kobiety zaczęły nucić. Powolne, monotonne zawodzenie wydobywało się jakby z
najgłębszych części płuc, wolno podchodziło do gardeł, po czym już pod postacią słów
docierało do warg. Słowa były jak gdyby powtarzane i wzmacniane ruchem rąk,
pobrzękiwaniem ciężkich bransolet. Fardi drobnymi kroczkami odszedł od stolika ze świecą i
wyciągnął ręce w stronę sufitu.
- On wzywa duchy Pieśni i prosi, by wypędziły stąd wszystkie sługi Ciemności -
szeptała Tindir Raviemu do ucha. Czuł ciepło jej oddechu, dziwny zapach napoju, który
Cyganie ogrzewali nad płomieniem świecy.
Śpiewający umilkli, kobiety, jedna po drugiej, wykonywały trudne kroki, jakich ten
taniec wymaga. Reina miała wrażenie, że one wołają w milczeniu, że uśmiechają się tylko,
choć powinny się głośno śmiać. Ale miały nad sobą sufit gościnnego pokoju Marji, który
oddzielał je od nieba. Poza tym musiały tłumić w sobie uczucia, być ostrożne, bo nawet w
taką noc jak ta, kiedy i gospodarze, i komornicy, służba i urzędnicy najchętniej zasiadają przy
suto zastawionych stołach i wykrzykują pijackie toasty na cześć nowo narodzonego Jezusa,
nie powinni ujawniać swojej obecności.
- To jest taniec Drzewa Życia - szepnęła Tindir.
Siedzieli teraz w milczeniu i patrzyli, jak krąg ludzi faluje. Ravi dosłownie wyczuwał,
jak Reinę pieką stopy z chęci przyłączenia się do tańczących. Ale to jest ceremonia Ludu. Ich
z konieczności nieme podziękowanie skierowane do bóstw, w niczym nie przypominających
Boga, któremu ludzie stąd służą w kamiennych kościołach.
Tindir miała po tańcu zarumienione policzki i zdjęła kamizelkę, pod cienką materią jej
bluzki Ravi dostrzegał zarys małych, dziewczęcych piersi.
- Vojevod musi wam podziękować - powiedziała Kirvi, spoglądając na Fardiego.
Ten odchrząknął i pochylił się jak w ukłonie.
Ravi poczuł się niemal onieśmielony jego wylewnymi podziękowaniami,
przepowiadano mu złoto i urodę oraz mnóstwo dzieci. Tindir patrzyła na niego roziskrzonym
wzrokiem.
A kiedy Ravi miał z kolei podziękować za te wszystkie życzenia, po prostu nie
znajdował słów, kłaniał się tylko i przyjął od Fardiego jakieś małe pakieciki ze skóry. Ręce
mu drżały. Czyżby to znowu amulety Kirvi?
Tindir podeszła do niego z maleńkim nożykiem. Zanim zdążył zaprotestować, odcięła
Reinie lok włosów i pospiesznie wsunęła je do jednego z pakiecików.
- Teraz twoja córka nigdy nie poniesie szkody z powodu twoich słów lub uczynków.
Potem cofnęła rękę i dwoma palcami ujęła kosmyk włosów z końskiego ogona
Raviego. Nie słyszał jej oddechu. Również ten kosmyk złożyła na jego dłoni.
Domyślił się, że to ma być jego ochrona przed Reiną.
Ludzie milczeli, dzieci posnęły przytulone do matek.
Fardi i mężczyźni siedzieli najbliżej Kirvi, wyjęto teraz butelkę, którą zebrani
podawali sobie z rąk do rąk.
Ravi także przyłożył ją do warg, ale nie pił. Oczy Reiny śledziły go uważnie, choć bez
podejrzliwości. Uśmiechał się do niej, ona odważyła się otworzyć usta.
- Jak wy pięknie tańczycie - powiedziała z westchnieniem. - Niektórzy uważają, że to
grzeszny taniec, ale mnie się wydaje, że to bardzo ładne, że macie na sobie... tak mało
ubrania...
Tindir szybko przetłumaczyła i ludzie mruczeli coś cicho.
- Nasze grzechy różnią się od waszych - powiedziała Tindir. - Kirvi opowie wam o
naszym grzechu, i o tym, jak pojawił się na świecie.
Tindir tłumaczyła natychmiast, gdy tylko stara kobieta robiła pauzę, by zaczerpnąć
powietrza.
- Świat był niegdyś bardzo piękny, pełen słońca i ciepła. Na drzewach wisiało mięso i
owoce, a rzekami płynęło mleko. Morze wypełnione było winem, a ludzie nie mieli żadnych
zmartwień. Pewnego dnia do mężczyzny i kobiety, którzy mieszkali w leśnym szałasie,
przyszedł jakiś wędrowiec. Pokazał im rybę, którą ze sobą przyniósł, i powiedział, że
przychodzi aż z końca świata. Poprosił też kobietę, żeby przechowała dla niego tę rybę, jak
będzie wracał, to ją sobie odbierze. Wędrowiec poszedł dalej. Kobieta myślała, że wróci
niebawem, bo przecież ryba po trzech dniach nie nadaje się już do jedzenia. Ale on nie
wracał. Ryba była nieduża, a im nie brakowało pożywienia. Kobieta jednak zaczęła się
zastanawiać: Co też to może być za ryba, którą wędrowiec niósł z tak daleka? Wciąż była
świeża, nie zaczynała się psuć, mieniła się srebrzyście jak pierwszego dnia. Kiedy księżyc
odmienił się już dwa razy, a wędrowiec nie wracał, kobieta oczyściła rybę i usmażyła ją.
Straszna niepogoda rozpętała się potem nad ziemią, lało i lało, mnóstwo ludzi utonęło. Prawie
wszyscy, jak głosi nasza historia™ i wciąż cierpimy przez tę starą kobietę, która nie miała
dość honoru, żeby dotrzymać słowa.
Reina słuchała z błyszczącymi oczyma.
- To przecież tak samo jak z Noem i jego arką - powiedziała matowym głosem.
Tindir nie była w stanie ukryć podziwu:
- Ile ta mała rozumie! Ravi z dumą przytakiwał.
- Tak, myślę, że to ta sama historia.
Fardi dał się pochłonąć opowieści, którą słyszał pewnie już ze sto razy. Natychmiast
podsunął Kirvi kolejną. Wargi Tindir zrobiły się suche i spękane, kiedy nareszcie zaległa
cisza i nikt już nie był w stanie opowiedzieć nic więcej. Kirvi zabrała glos i oznajmiła, że
teraz Tindir będzie odpoczywać.
- A ja sama opowiem jeszcze jedną historię, dla ciebie, pharl...
Reina poczuła, że szumi jej w głowie. Szukała spojrzenia Tindir, ale oczy tamtej
ukrywały się za chmurą płomiennych włosów.
- Nazywam cię bratem - rzekła Kirvi. - Ty mówić prawdę starej Kirvi.
Po dłuższej przerwie mówiła dalej. Z zamkniętymi oczyma, borykając się z obcym
językiem, stara Cyganka wywodziła swoje opowiadanie. Ravi czuł, że w każdym z trudem
wypowiadanym słowie tkwi wielka moc. Wydobywała te słowa z jakiegoś głęboko ukrytego
miejsca w swej pamięci, potykała się, by je wyrazić w trudnym dla siebie języku, zmuszała,
by na jej wargach nabierały życia.
- Dawno temu, zanim jeszcze rzeki zawróciły swój bieg, Lud mieszkający nad Krazki
posiadał wielki skarb. Skarb, który został ukradziony przez marime, nieczystą kobietę.
Wiemy, że była to kara bogów, bowiem my sami nie zachowywaliśmy czystości. Nasza krew
była czarna. Brat mordował brata. Dusze nasze pozbawione były ognia. Ludzie... porzucali
swoje dzieci. I Devla wpadła w gniew.
Łza spłynęła po jej pomarszczonych policzkach, lecz wargi starej kobiety nadal były
czerwone i poruszały się swobodnie.
- Utraciliśmy skarb. Został nam ukradziony. Ale kiedy ja się urodziłam, mojej matce
przekazano: Ona będzie szukać zaginionego skarbu, to ona będzie tą, która powróci.
Westchnęła głęboko, jakby opowiadanie wyczerpało ją, pozbawiło sił.
- Ja niedługo umrę. Teraz muszę odpocząć. Ale wiem, że jesteśmy blisko. Śnieg
powstaje z łez Alaho i my powinniśmy być... powolni.
- Cierpliwi - podpowiedziała Tindir. Ravi pokiwał głową.
- Ten wasz skarb... co on zawiera? Tindir wciąż siedziała ze spojrzeniem skierowanym
w podłogę.
- To jest jedyne prawdziwe bogactwo - wyszeptała. - Więcej dodać nie mogę.
Kirvi z godnością skinęła głową, potem wyciągnęła ręce do siedzących u jej boku
mężczyzn, została podniesiona ze skór, na których siedziała. Ravi patrzył, jak, utykając,
opuszcza krąg światła. Poza nim przygotowano posłanie dla staruszki i coś w rodzaju namiotu
z cienkiej skóry, chociaż nie mógł tu padać deszcz ani nie wiał wiatr.
Ravi również podniósł się z miejsca i rzekł cicho do Reiny:
- Powinniśmy ruszać. Musimy przecież odwiedzić chociaż kilka domów. I postarać
się, żeby w co najmniej dwóch nas rozpoznano.
Reina zgadzała się z nim, ale wstawała niechętnie. Wyciągnęła rękę do Tindir.
- Mam nadzieję, że innym razem usłyszę więcej baśni. Tindir przytaknęła z powagą.
- Na pewno, mała królowo. Reina uśmiechnęła się.
- Tatuś nazywa mnie księżniczką! Tindir w zamyśleniu podrapała się za uchem.
- Ale jesteś królową - powiedziała spokojnie.
Ravi zauważył, że mała kieruje się ku Storlendet, ale nic nie mówił. Kiedy doszli do
zagrody sąsiadującej ze Storlendet, Reina przystanęła i powiedziała, unosząc ku niemu
latarkę:
- Tatusiu, ja muszę... Wiedział, o co jej chodzi.
- Może najpierw zajdziemy do sąsiadów. Gerd ma zawsze na wszelki wypadek swoje
pyszne konfitury, zwłaszcza w święta...
Reina stała na zimnej glinie przy rowie. Po chwili, bez słowa, ruszyła dalej. Ravi
pobiegł za nią, czuł, że upór dziecka denerwuje go bardziej, niż by sobie życzył.
- Dlaczego tam idziesz? Czy już nie dosyć tych tajemnic? Reina, jak myślisz, co by
mama...
- Mama nie musi o tym wiedzieć. Możemy mieć równie dobrze dwie tajemnice.
Wbiła w niego tak lodowate spojrzenie, że na moment przestał oddychać.
- Ja muszę iść do Storlendet, a ty jak chcesz, możesz iść ze mną. Ja wiem, że Ida cię
lubi, tatusiu. Ona powiedziała, że jesteś błogosławionym człowiekiem.
Ravi zaciskał szczęki, nie odważył się jednak zlekceważyć woli córki.
Ale to po prostu wstyd. A gdyby się Johanna o tym dowiedziała, to lepiej nie myśleć,
co by było. Adwokat na pewno by jej radził, żeby ich oboje zamknęła w domu wariatów, i
męża, i córkę.
Mimo wszystko poszli. Ale, przysięgał sobie Ravi, jego noga nie przekroczy progu
tego domu. Będzie czekał za drzwiami, łatwiej mu będzie zapomnieć, jeśli nie zobaczy zbyt
wiele. Kiedy zbliżali się do Storlendet, rozległy się krzyki i ujadanie psów.
Reina zdecydowanie przemykała się ku drzwiom wejściowym. Zwierzęta w Storlendet
zachowywały się niespokojnie, wkrótce zrozumiała, dlaczego: Przed izbą czeladną, koło
starego browaru, dwóch mężczyzn toczyło zaciekłą walkę. W uchylonych drzwiach stała
półnaga kobieta, starając się okryć koszulą piersi. Szary pies podobny do małego brunatnego
niedźwiedzia biegał wokół i szarpał walczących za ręce i nogi.
Ravi odskoczył w mrok.
Reina niczym się nie przejmowała.
Stanęła przed drzwiami i zapukała w nie mocno pięścią.
Co tam macie gospodyni,
W komorze, i w dużej skrzyni,
Dawno zmarłym pokrzepienie,
Żywym piwo i jedzenie.
Ogrzej nas,
Daj nam pić...
Słysząc znajome słowa, Ida otworzyła drzwi z bańką wódki w ręce. Jej sztywny
uśmiech złagodniał, gdy rozpoznała czarne loki wysuwające się spod maski nad pomalowaną
na czarno twarzą.
- To niemożliwe... Reina z Vildegârd? Na Chrystusa, co ty tu robisz, mała lisico?
Przecież już prawie północ!
Reina dygnęła.
- Nie wiedziałam, która godzina. Już od wieczora chodzę i gwiazdoruję.
- Tak, no widzę... ale, Najświętsza Panienko... co powiedzą na to rodzice? Czy ty nie
wiesz, że oni się z nami procesują? Tutejszy gospodarz poprzysiągł im wiekuistą zemstę, jeśli
odbiorą mu majątek po bracie.
Reina wzruszyła ramionami.
- Chciałam się tylko dowiedzieć, czy Arill jest już całkiem zdrowy. Nie chodzi do
szkoły, więc myślałam...
Ida otworzyła szerzej, zniżyła głos.
- Myślę, że bardzo by się ucieszył z twojej wizyty. Błogosławione dzieci, może wy
nareszcie położycie kres tym krwawym zemstom. Wejdź, panienko. Mam dość rozumu, by
trzymać gębę na kłódkę...
Reina uśmiechnęła się z wdzięcznością. Wzięła kawałek placka, który Ida podała jej w
miejsce kieliszka z wódką, przygotowanego dla bardziej dorosłych gwiazdorów.
- Podziel się tym z Arillem. Nie dosyć mu nigdy moich wypieków. Poczekaj tylko,
zobaczysz, jak on teraz dobrze wygląda, zrobił się naprawdę grubiutki, a przecież był chudy
jak śledź na wiosnę... jeszcze parę miesięcy temu...
Obudziła śpiącego chłopca i postawiła przy łóżku trójramienny świecznik. Światło
padło na te znajome ciemne włosy, które teraz znowu pięknie lśniły.
Ale Reina nagle upuściła ciasto na podłogę i przestraszona odskoczyła. Płomienie
świec zakołysały się gwałtownie, twarz Idy skurczyła się boleśnie.
- Och, zapomniałam... było tak ciemno. O, moja droga, tak mi przykro... powinnam
była cię uprzedzić... powinnam była...
Reina zauważyła, że Arill otworzył oczy i patrzy na nią zaskoczony. Potem zerwał się
i usiadł na łóżku, o mało przy tym nie strącił ze stolika karafki z wodą.
- Reina! Myślałem, że to sen! Ona się do niego uśmiechała, starała się opanować,
zrobiła niepewny krok do przodu. Zmusiła się, żeby podać mu rękę na powitanie, nic jednak
nie mogła poradzić na to, że broda zaczęła jej się trząść.
Arill opadł na poduszki, podciągnął kołdrę, zasłonił policzki i oko, które wyglądało
najgorzej.
W blasku świecy zdążyła jednak zobaczyć brzydkie blizny na jego czole, bruzdy na
policzkach i z jednej strony nosa.
Pod okiem utworzyły się grube fałdy ze skóry, która zabliźniła rany po ospie.
Chłopiec wyglądał jak najokropniejszy gwiazdor, chociaż ani się nie przebrał, ani nie
pomalował twarzy. Reina usiadła i próbowała z nim rozmawiać, ale gardło miała ściśnięte,
serce jej się krajało, kiedy patrzyła na Arilla.
W drodze powrotnej była milcząca, ojciec nie wycisnął z niej ani jednej informacji
prócz tego, że Arill żyje. Ravi żuł kawałek suszonego reniferowego mięsa, który jako
gwiazdor dostał razem z kubkiem piwa.
- Uważasz, że jest bardzo zeszpecony?
Reina nie odpowiedziała.
Piekło ją w żołądku, bolał ją brzuch, ona sama jest widocznie paskudna, skoro tak
myśli o biednym Arillu. Uważała jednak, że jego głos też stał się jakiś inny, nawet ruchy.
Ręce ma większe, nogi dłuższe, a twarz to już całkiem obca.
Wciąż przełykała ślinę, to kosmate zwierzę, które pojawiło się w jej wnętrznościach
po śmierci Marji, znowu, rozpychając się, pełzło w górę.
Reina zaciskała powieki, miała nadzieję, że kołyszące się światło latarki ojca bardzo
szybko doprowadzi ją do domu.
Tej nocy umarła stara Kirvi, a piątego dnia świąt wieczorem została pochowana w
jedynym miejscu, gdzie było to możliwe: w piwnicy Zamku Marji ziemia nie zamarzła i
można było kopać głęboko. Piwnica mogła też pomieścić nieduży orszak, który odprowadzał
swoją wielką matkę na odpoczynek, mogli tam spędzić czas potrzebny na to, by duchy
zabrały Kirvi do nieba, które tylekroć opisywała swoim ludziom.
Umyli ją w osolonej wodzie, jak zwyczaj nakazuje. Zwłoki zostały wyniesione z
pokoju gościnnego przez te wąskie drzwi obok komórek, pod pochyłością dachu. Śmierć nie
wejdzie przez te same drzwi, których zmarła używała po raz ostatni.
Nie wolno było wymieniać imienia zmarłej, dopiero siódmego dnia ogłosi się nad
grobem, kto został pochowany. Wzywali ją i prosili, by pogodziła się ze śmiercią. Prosili i
grozili, i błagali jej duszę, by odeszła stąd i nie błądziła nad grobem.
Smutne oczy Tindir i Fardiego, żałoba i zmartwienia mieszały się w nich z czymś w
rodzaju gniewu. Nadszedł trzeci wieczór, ten, który u gaije rozpoczyna nowy rok, wtedy
Reina zrozumiała uczucia tamtych dwojga.
Kirvi Telekka, zanim umarła, wypisała na swoim czole znak Tindir.
Tindir została nową Kirvi i to dla Fardiego zdawało się być zbyt wielkim ciężarem do
udźwignięcia.
Oddał jej jednak te rzeczy Telekki, których nie odesłano z Ravim, by je spalił, i z
pochyloną głową odszedł trzy kroki w tył.
Tindir była kompletnie bezradna. Kiedy tradycyjne formułki zostały wypowiedziane i
wszyscy poczuli jej dłoń na swoich sercach i głowach, wpełzła do starego namiotu Kirvi w
kącie pokoju i płakała tak, że jej współplemieńcy bali się, iż przywoła z powrotem ducha
zmarłej władczyni.
Kiedy zaś wiosna zaczęła ich wabić zapachami i baziami na gałązkach wierzbiny,
pewnej nocy Fardi, Shura, Kila, Masim i dwaj bracia Lasho opuścili Zamek Marji, nie
zostawiając żadnego wytłumaczenia prócz znaków, które należało odczytać jako nieufność i
pożegnanie.
Tindir, Plato, kobieta Dika z synkiem Virko i młody, spokojny Botzola obudzili się
pewnego ranka i poczuli, że ich nosy łaskocze przeciąg z otwartych drzwi. Dika opowiedziała
onieśmielona, że pytali, czy z nimi pójdzie, bo Beng musiał wyrwać Telecce serce, zanim
umarła, i dlatego ona przekazała swój namiot kobiecie nieczystej i niegodnej.
Dygotali, zbili się w gromadkę. Takie nieszczęścia jak to były przyczyną słabości
Ludu i tego, że utracili swój skarb kiedyś, dawno, dawno temu. Co mają powiedzieć, jeśli
dotrą do Wielkiej Równiny i znowu spotkają ludzi, w których żyłach płynie ta sama krew?
Czy będą mogli kiedykolwiek wrócić, jeśli tamci dotrą do równiny wcześniej i rozpowiedzą
przerażające wiadomości?
Tindir drżącymi rękami zapaliła ostatni kawałek świecy i głośno wzywała duchy,
błagając je o pomoc lub jakiś znak.
Nikt nie pochylał przed nią głowy i nie prosił o wyjaśnienie.
Podrapała sobie twarz ze wstydu i pewnie wrzuciłaby swoje buty do ognia, gdyby go
tu miała. To prawdziwe przekleństwo, prowadzące do szybkiej śmierci. Gdyby pochodziła z
rodu gaije, wbiłaby sobie nóż w piersi i popchnęła z całej siły.
Była przeklęta, ale i tak znacznie gorszy los czeka ludzi, którzy w ten sposób
prowokują demony.
ROZDZIAŁ X
Maj, 1757
Na zewnątrz, w gęstych koronach dębów, ćwierkały zięby, jaskółki i wróble, ale w
kościele powietrze było aż gęste od pełnego napięcia lęku. Młodzi, stojący przed ołtarzem,
mieli na sobie najlepsze ubrania, świeżo odprasowane spodnie i skrzypiące nowe buty.
Świąteczne stroje dziewcząt były czarne, połyskliwe, spódnice na halkach usztywnionych
wodą z cukrem, a płótno na bluzki tak długo bielono na słońcu, że wytrzyma nie więcej niż
dwa, może trzy lata.
Trwało nabożeństwo konfirmacyjne. Pastor Cimber przez całą zimę powtarzał
konfirmantom, że jeśli się które pomyli albo nie da odpowiedzi, to on osobiście obetnie mu
uszy tak, jak to żołnierze zrobili Piotrowi. Mają się wystrzegać, żeby w obecności biskupa nie
ściągnęli własną głupotą wstydu na swego kapłana!
Benjamin stał przy ołtarzu jako drugi. On sam nie miał nic przeciwko temu, ale mama
zacisnęła gniewnie szczęki, kiedy się okazało, że pierwszym będzie młody panicz Ingemar
Kverve, którego matka chrzestna pochodzi z Knagenhjelm.
Pastor Cimber jeszcze się nie pokazał. Wierni śpiewali na całe gardło w oczekiwaniu
na wspaniały orszak, który miał wkrótce nadejść: sam biskup w otoczeniu ośmiu panów,
pastor Cimber naspraszał życzliwych sobie gości, żeby miał się kto za nim wstawić, kiedy
będzie mowa o licznych skargach, jakie wpływają na niego do biskupa. Następnego dnia po
południu biskup miał przyjąć w Dosen delegację parafian. Na myśl o tym, co tam się będzie
działo, pastorowi pociły się dłonie.
Największą uroczystością jednak będzie ceremonia konfirmacji. Długie zimowe
wieczory spędzane w szkolnej izbie dobiegły końca i dzwonnik był przekonany, że ci, którzy
mają trochę oleju w głowie, zdołali opanować niezbędne wiadomości z katechizmu.
Sam biskup miał siedzieć w fotelu z lewej strony ołtarza. Jego pomocnicy i rada
parafialna wokół niego na krzesłach, ale orszak wciąż jeszcze nie nadchodził.
Ludzie śpiewali.
Prowadził ich dzwonnik, nie miał już takiego głosu jak dawniej, ale jakoś ciągnął i
wybijał takt swoim grubym kosturem.
Johanna czuła, że czarna suknia drapie ją na ramionach. Powinna była zrobić tak, jak
zamierzała, zdjąć w ten ciepły wiosenny dzień wełnianą koszulkę bez rękawów. Na dworze
słońce przypiekało już solidnie i z każdym dniem coraz mniej śniegu zostawało w górach.
Fiord mienił się szarozielono, od dawna już wolny od lodu, zima bowiem była łagodna, a
wiosna zaczęła się wcześnie.
Biskup nadszedł, kiedy kończyli ostatnią zwrotkę pieśni Chwalmy Pana. Miał na sobie
obszerną kapę z połyskliwej materii, z wyhaftowanym na plecach krzyżem i barankiem.
Złożone ręce ukrywał w szerokich, obramowanych złotem rękawach. Wzrok skierowany miał
przed siebie, twarz nieruchomą.
Johanna stwierdziła, że ten mężczyzna ma już za sobą swoje najlepsze lata, ale i tak,
jak na biskupa, był młody. Ciemne włosy, które wymknęły się spod biskupiego nakrycia
głowy, były gęste i kręcone, dostojnik miał starannie wygoloną twarz, rzecz jasna, na palcach
mieniły się ciężkie pierścienie. Zdaniem Johanny robił sympatyczne wrażenie.
Ale konfirmantów przeniknął dreszcz, kiedy dzwonnik zakończył śpiewy i
przesłuchania mogły się rozpocząć.
Piętnaścioro spośród osiemnaściorga kandydatów wezwano przed ołtarz Pański,
otrzymali błogosławieństwo biskupa i potwierdzenie swojej wiary.
Dwoje syn dzwonnika wyniósł z kościoła, bo stracili przytomność podczas zmagań z
katechizmem. Jedna dość już posunięta w latach jak na konfirmantkę dziewczyna wybuchnęła
głośnym szlochem i wykrzykiwała niezbyt pobożne słowa, kiedy jeszcze raz musiała prze-
żywać upokorzenie odrzucenia, trudno było zrozumieć jej dziwne słowa, a jeszcze trudniej
odpowiedzi, jakie miały się w nich zawierać.
- I co my teraz zrobimy? - szlochała. - Na imię Chrystusa, matko, co my z Helgem
zrobimy? Musimy się pobrać, musimy...
Rodzice wyprowadzili ją pospiesznie, żeby uniknąć jeszcze większego wstydu. Nie,
Krestina Underberg nie wyjdzie w tym roku za mąż. I w następnym też chyba nie, jeśli nie
nauczy się lepiej, czego należy. Marna sprawa, bo dziewczyna skończyła już trzydzieści lat,
ale była kompletnie pozbawiona zdolności, nawet na najprostsze pytania nie znajdowała
odpowiedzi, stała wytrzeszczając oczy, w których nawet ślad myśli się nie pojawiał.
Jej ojciec wymknął się na dwór czerwony na twarzy. Matka zasłaniała się chustką,
wyglądało, jakby się modliła.
Pastor Cimber rozpoczął kazanie.
Benjamin stał i niespokojnie przewracał oczami, Johanna widziała, że jego ciało
domaga się odpoczynku. Ale nabożeństwo miało trwać jeszcze długo, jeszcze trzeba
wypowiedzieć wiele słów, odśpiewać wiele psalmów, będą pouczenia i pozdrowienia biskupa
dla parafii.
Johanna bała się, że Benjamin upadnie, zanim zdąży przyjąć komunię. Już teraz twarz
mu pobielała i wygląda nad czarnym ubraniem niczym kartka papieru. Włosy miał starannie
zaczesane do tyłu i lekko natłuszczone, leżały na głowie gładko niczym hełm.
Moje biedne dziecko, myślała Johanna. Powinieneś jednak wiedzieć, że jestem z
ciebie dumna. Jak pięknie odpowiadałeś, dużo lepiej niż Ingemar, nie ulega wątpliwości. On
się długo wahał i zastanawiał, kiedy biskup chciał poznać, jakie rady daje katechizm
narzeczonym.
Benjamin prawie wcale teraz nie mrugał, oczy wpatrywały się nieruchomo w
przestrzeń, bolesny jęk zamarł w gardle Johanny, kiedy chłopiec runął jak długi prosto pod
nogi ubranych na czarno ludzi biskupa, którzy siedzieli pod ścianą.
Niewiele brakowało, a byłby uderzył głową w chrzcielnicę, która znajdowała się tuż
za nim, opadł jednak ciężko na podłogę i zniknął za niskimi schodkami prowadzącymi do
zakrystii.
Zebrani w kościele wstrzymali dech. Johanna chciała biec do syna, lecz Ravi ją
uprzedził. Pastor Cimber łypnął gniewnie na dół, ale nie przerwał kazania, jakby zamieszanie
pod amboną nie było w stanie zakłócić jego niebywałej koncentracji na słowach Pana.
Przyszedł dzwonnik ze szmatką umoczoną w zimnej wodzie. Johanna widziała, że
klepią Benjamina po twarzy, i tylko kurczowy uścisk ręki Reiny zatrzymał ją na miejscu. Od
kobiecej strony docierały krótkie westchnienia.
Benjamin wstał, bardzo poważny ojciec odprowadził go z powrotem na miejsce i
został przy nim.
Johanna czuła, że na jej twarz wracają rumieńce, kiedy przekonała się, że chłopcu nie
stało się nic złego. Mógł się ciężko skaleczyć w głowę, gdyby trafił na kant chrzcielnicy.
Widocznie upadł miękko na nogi siedzących gości, ale oni odepchnęli go i mimo wszystko
uderzył głową o podłogę. Tamci jednak ani drgnęli, jeden tylko wygładził fałdy swego
ubrania, patrząc z naganą na Raviego, który biegł przez kościół, żeby podnieść chłopca.
A on był taki mały i żałosny; kiedy znowu stał przy nich oparty o barierkę, zrobili
między sobą trochę miejsca, widocznie na wypadek, gdyby upadł jeszcze raz.
Ravi czuł, że krew pulsuje mu na szyi. Spojrzał pospiesznie w stronę Johanny, chciał
ją uspokoić: Tutaj nic złego się nie dzieje. On jest po prostu zmęczony. Ale da sobie radę,
wytrzyma, nie bój się.
Johanna odetchnęła, próbowała słuchać, jakie to słowa spływają z góry na głowy
mężczyzn stojących pod amboną.
Pastor Cimber nie był wielkim mówcą, a wygłaszać kazanie w obecności biskupa, to
już dla niego za wiele. Pocił się i jąkał, ręce mu się trzęsły, gdy wyciągał je ku niebu, jakby
chciał skierować na tych ludzi oczy wszystkowidzącego Boga.
- Pan was widzi, gdziekolwiek idziecie... cokolwiek robicie. Jego oko czuwa nad
wami, a jego dłoń zapisuje wszystkie wasze myśli w wielkiej księdze. Przyjdzie dzień,
nieszczęśni grzesznicy, kiedy będziecie musieli zdać sprawę ze wszystkiego. Z każdego
postępku, każdej zdrady, z każdego nieposłuszeństwa wobec słów Pana. A co gorsza: Z
każdej myśli niezgodnej z Jego wolą!
Biskup wyglądał na zmęczonego. A może on zawsze tak siedział, z przymkniętymi
oczyma, żeby słowa Pana mogły spływać strumieniem do jego serca?
Reina wciąż kurczowo trzymała ramię Johanny. Bała się o brata. Ale nic nie mogły
zrobić.
A poza tym rozpierała je duma, cieszyły się tą chwałą, która, jeśli wszystko się dobrze
skończy, zostanie zapisana w parafialnych księgach: że syn Johanny, Benjamin, był
najmłodszym chłopcem, jaki kiedykolwiek przystępował w parafii w Lyster do konfirmacji.
Mimo młodego wieku i dość słabowitego ciała, miał głowę tak inteligentną, że nawet pastor
Cimber musiał go uznać za niebywale mądrego.
Biskup także zwrócił uwagę na znakomite odpowiedzi Benjamina, na jego postawę, na
niezwykle przyjemny i spokojny głos w takiej ważnej chwili. Gdy nabożeństwo dobiegło
nareszcie końca, ludzie zgromadzili się przed kościołem, żeby uścisnąć biskupowi rękę albo
chociaż ukłonić mu się z szacunkiem, ów dostojny pan sam podszedł do Raviego, by mu
pogratulować syna.
- Może ten młody człowiek będzie studiował teologię? Rzadko spotykam lepszego
kandydata na kapłana - powiedział biskup głośno.
Johanna skłoniła się głęboko, Ravi z uśmiechem patrzył biskupowi w oczy.
- Czas pokaże, co z niego wyrośnie, księże biskupie, ale dziękujemy za życzliwe
słowa.
Biskup także się ukłonił i na powrót wsunął ręce w rękawy.
- Jak widzę, mały nie pochodzi z ubogiego rodu. Może moglibyście go wysłać do
Kopenhagi. Chcę powiedzieć, że to wasz obowiązek wobec Boga, poświęcić tego chłopca na
jego chwałę. Czy to wasz jedyny syn?
Potwierdzili.
- Hmmm.... Gdybyście tylko wy, prości chłopi, zdołali zrozumieć intencję Pana, tak
jak to uczynił Abraham gotów wysłuchać, kiedy Pan zażądał od niego jedynego syna.
Zobaczycie, że On ześle wam coś w zamian za tego chłopca, jeśli to o gospodarstwo się
lękacie.
Ravi i Johanna ukłonili się raz jeszcze, wstrzymując dech. Czuli na sobie podniecone
spojrzenia ludzi. Biskup wyróżnił Benjamina, powiedział, że nadaje się na pastora! To wielka
sprawa, ów stroniący od ludzi chłopiec musi coś w sobie mieć! Rzadko go widywano, a jeśli
już, to raczej jego latarkę, gdy w zimie chodził do szkoły albo wieczorami na katechizm. Nie
słyszeli też, że tak potrafi odpowiadać na pytania, panowało przekonane, że malec jest bardzo
małomówny, prawie niemowa.
Benjamin stał między rodzicami z pochyloną głową. Reina natomiast popatrzyła
biskupowi w oczy i palnęła:
- Mój Benjamin nie będzie pastorem! Bo on nie lubi dręczyć ludzi!
Johanna myślała, że świat się zaraz zawali. Milczenie, jakie zaległo, zdawało się ją
dławić. W ciągu tych kilku chwil, jakie dzieliły słowa Reiny od potężnego wybuchu śmiechu
biskupa, słychać było tylko szczebiot ptaków w koronach drzew. W ślad za śmiechem
dostojnika rozległy się chichoty w otaczającym go tłumie. Reina z triumfem spojrzała matce
w oczy i raz jeszcze dygnęła.
- Ale ksiądz biskup wygląda bardzo sympatycznie, więc może się pomyliłam.
Pastor Cimber, który czuł na sobie spojrzenie dziewczynki, najchętniej odepchnąłby
wszystkich, kazał im stąd odejść.
- Niech im Wasza Ekscelencja wybaczy, nie wiedzą, co mówią... serdecznie proszę,
niech ksiądz biskup nie myśli źle o moich dzieciach z tej parafii, niedojrzałych i trochę
nierozważnych...
Biskup zmarszczył brwi.
- Źle myśleć? Nie, wprost przeciwnie, mój dobry Cimberze, wprost przeciwnie...
W życzliwych słowach biskupa kryła się jakaś groźba i pastor Cimber posłał Reinie
spojrzenie, które powinno ją było zmieść z powierzchni ziemi.
Ona odpowiedziała mu uśmiechem, dygnęła i schowała się za spódnicą matki.
Szmer ludzkich głosów powoli przycichał, parafianie się rozchodzili, niektórzy
podążali za biskupim powozem do Dosen, inni dosiadali koni i odjeżdżali w swoją stronę. W
każdym domu, z którego ktoś przystępował do konfirmacji, czekały suto zastawione stoły i
mnóstwo darów. Nawet w najbiedniejszych domostwach upieczono chleb z resztek mąki i
nasmażono mięsa.
Wiosna przyszła, a to już dobrze. Ziarno siewne było droższe niż kiedykolwiek
przedtem, ale nawet i to zaczęło już być zwyczajem. Ławice ryb pojawiły się w wodach
fiordu, rybacy wyciągali ciężkie sieci. A w oborach beczały tegoroczne jagnięta. Wkrótce
mewy złożą jaja.
Tak, teraz człowiek da już sobie radę, zawsze czegoś nazbiera albo upoluje coś, co
można włożyć do garnka.
Wiosna jest błogosławieństwem.
Johanna również to zauważała na swój sposób, nigdy jeszcze nie miała tyle pracy.
Biegała od jednej rodzącej do drugiej, ledwo zdążyła się umyć, a już następną kobietę na
ostatnich nogach wprowadzano do izby chorych w Vildegârd.
Żeby tylko dzisiaj było trochę spokoju.
Bo dzisiaj Benjamin świętuje swój dzień!
- Co ty tu robisz? Reina obeszła narożnik domu, skradała się z paczką świątecznego
jedzenia. Tindir śmiała się jak dziecko na widok słodkich ciastek, niektóre były udekorowane
gotowanymi w cukrze owocami, inne posypane cynamonem. Reina nie miała odwagi zostać
dłużej, przyjęcie w domu trwało jeszcze w najlepsze i zanim nadejdzie niebieskawy wiosenny
wieczór, wypiją pewnie z siedem razy zdrowie Benjamina.
Ingalill stała pośrodku altany, ręce uniosła wysoko nad głową, trzymała się słupka
podtrzymującego konstrukcję altany i zamierzała się wokół niego kręcić.
- A co ty tu robisz? - odpowiedziała Reina tym samym pytaniem, ale ze złością, i
próbowała ukryć lęk, który nagle ją sparaliżował. Czy Ingalill nie widziała jej, kiedy młodsza
siostra schodziła ukradkiem ze zbocza na tyłach Zamku Marji? Chyba też nie odkryła, że
Reina schodzi po schodach do piwnicy? Chyba nie...
- Ja? Ja się właśnie zastanawiałam, jak się to wszystko tutaj stało... no wiesz, to
zabójstwo Marji. Czy ona naprawdę tu leżała? Nie widzę nigdzie krwi ani nic...
- Głupia dziewczyno, przecież to było blisko rok temu! Poza tym nie wolno ci tu
przychodzić. Mama mówi, że trzeba wszystko zostawić w spokoju...
Ingalill zeskoczyła z niewysokiego podium, suknia uniosła jej się wysoko, we włosach
dziewczynka miała pełno suchych liści, których nikt tu nie uprzątnął.
- A tobie wolno się tu bawić? Uważam, że tu jest bardzo ładnie, dziedziniec równy jak
kamienna posadzka. A jaki piękny dom dla lalek można by urządzić w altance!
- Ja się nie bawię lalkami - odparła Reina ponuro. Starsza siostra podeszła bliżej i z
uśmiechem dotknęła starej broszki, którą Reina miała pod szyją.
- Och, jaka ciężka... Reina nie mogła sobie odmówić:
- Dostałam ją od taty. Ingalill wbiła w siostrę swoje zielone oczy.
- Właściwie to ty jesteś za mała, żeby nosić taką broszkę, wiesz. Piersi masz płaskie
jak deska.
Potem wypięła własne piersi i Reina mogła zobaczyć dwa maleńkie wzgórki, które
wyrosły tam ostatniej zimy. Ingalill uśmiechała się z wyższością.
- Gdyby nie włosy, to byś wyglądała jak chłopak. Zresztą dość brzydki chłopak.
Widziałam, jak biegasz ze spódnicą zatkniętą za pasek i zachowujesz się jak jakiś wyrostek
od komornika! Fe! Być parobkiem i wyrzucać gnój z obory! Ale ty i tak cuchniesz oborą!
Potem wygładziła swoją nową zieloną spódnicę i odeszła, zamiatając nią ziemię, jakby
kroczyła po schodach z najszczerszego srebra.
Reina odetchnęła z ulgą. A więc ta głupia kura niczego nie widziała. W zamyśleniu
bawiła się swoją ozdobą, okrągłą broszką ze srebra z przyczepionymi dookoła maleńkimi,
także okrągłymi blaszkami, które drżały i migotały przy każdym ruchu. Takimi broszkami
norweskie dziewczęta i kobiety zawsze spinały bluzki pod szyją. Właściwie to Benjamin
powinien dostać dzisiaj największy prezent, ale on się tylko uśmiechnął, kiedy mama
otworzyła szkatułkę i wyjęła ciężki sygnet, który miał do niego należeć. Broszka leżała obok i
mieniła się matowo.
- A Reina powinna dostać to - powiedział Benjamin. - Muszę patrzeć na coś ładnego,
kiedy będę pozdrawiał parafian.
Johanna wyczyściła starannie trochę pociemniałe srebro i przymocowała jeden
obluzowany listek. Reina wolałaby włożyć dzisiaj swoją piękną czerwoną suknię z
haftowanymi kwiatkami pod szyją, tę, do której się nosi sznurowany na piersiach serdaczek.
Musiała jednak iść do kościoła w starej, czarnej, bo wciąż jeszcze nie minął okres
żałoby. Johanna przysięgła sobie, że chociaż uważa to za uleganie pozorom, to dotrzyma
zwyczajowych terminów i wszyscy będą się ubierać na czarno.
Chustka Ingalill natomiast mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. Reina wiedziała, że
to Ravi kupił jej tę chustkę na jarmarku w Kaupangen.
Uniosła w górę ramiona, wypuściła z ręki broszkę. Nie ma się czym przejmować. Te
złośliwości Ingalill to żal, który ona w sobie nosi. Reina też jej żałowała, to musi być straszne
posiadać tylko kawałek taty. Reina czuła się bezpieczna, że nic na świecie nie odbierze jej
ojca, nawet Ingalill, może się do niego przytulać i uśmiechać głupio jak to ona, ile tylko chce.
Wkrótce znowu wyjeżdża i jeśli Reinie dopisze szczęście, to nie zobaczy siostry aż do
świętego Michała.
Poszła wolno w stronę domu, spoglądała w górę. W licznych wycięciach pod dachem
mnóstwo ptaków założyło gniazda również w tym roku. Więc nie przerażało ich to, że dom
stoi pusty, może nawet będzie ich teraz więcej niż przedtem. Ale wszystko tutaj jest takie
nieskończenie smutne, jakby pozamykane okiennice były niewidzącymi oczyma domu. Tu i
ówdzie po ścianach ściekała woda, chyba trzeba je będzie w lecie pomalować.
Dom nie lśnił już jak dawniej. I nikt nie wyplewił chwastów, które zawsze chętnie się
pieniły wśród krzewów róż i cyprysów posadzonych przez Marję.
Reina w zamyśleniu opadła na kolana i zaczęła wyrywać uparte rośliny. Nie przestała,
dopóki na ścieżce nie rozległy się kroki; po chwili podszedł do niej Ravi.
- A więc historia o znachorce przy furtce była taka prawdziwa, jak myślałem?
Przyniosłaś wszystko tutaj, prawda?
- Przecież powinni też spróbować...
- Reina, na miłość boską, przecież jest biały dzień! I tyle ludzi do nas przyszło, ktoś
mógł cię przecież zobaczyć!
- Wtedy bym powiedziała, że to dla Karla Martina. Przecież prosto z kościoła poszedł
do domu. Musimy się chyba o niego zatroszczyć, prawda?
Ravi ukucnął obok niej.
- Reina... niedługo się to skończy, z korzyścią dla nas wszystkich. Nieźle
nakłamaliśmy ostatniej zimy, moja kochana.
Oparła ręce na kolanach i popatrzyła na niego.
- Właściwie to to nie były żadne kłamstwa. Przecież musieliśmy im pomóc.
Skinął głową.
- Musieliśmy. Ale wkrótce się to skończy. Oni muszą niedługo wyjechać, Reino.
Prosiłem, żeby byli gotowi. Może gdy będą tędy przechodzić handlarze bydła... albo jeśli
orszak biskupi poprosi o przewiezienie na drugą stronę fiordu, to razem z Bendikiem
weźmiemy dużą łódź i ukryjemy ich pod pokładem.
- To się uda? Ravi podparł głowę dłonią.
- Nie wiem. Och, Reina, to nie takie proste! Przysięgam ci, że jeśli tylko to jakoś się
ułoży, to już nigdy więcej...
Popatrzyła na niego z powagą.
- Trzeba chyba jeszcze trochę zaczekać. Aż chłopczyk będzie trochę większy. Może
nawet, aż Tindir znajdzie skarb, którego szuka!
Ravi potrząsnął głową.
- Sami muszą sobie coś znaleźć, nie jest ich już teraz tak wielu, ale i tak stanowią
grupę, która nie przejdzie niezauważona. Reino znaleźliśmy się w pułapce, zaczynam żało-
wać, że zaraz nie powiedzieliśmy o wszystkim mamie...
- To ty się boisz mamy?
- Nie... chociaż, tak. Jej by się to nie spodobało. Reina wciąż mu się przyglądała.
- Ja myślę, że mama by nam pomogła. Teraz, gdy niedługo wieś zapomni o epidemii.
Może już nie są tacy źli na Cyganów?
Ravi kołysał się lekko, westchnął, pogłaskał ją po włosach.
- Chyba jednak nie jest tak dobrze. Sądzę, że przez wiele lat żaden cygański tabor nie
będzie się mógł pojawić w pobliżu Lyster, a o ile ich znam, to oni sami nie zechcą tu przyjść.
Wiesz, znaki...
Przytaknęła. Tindir opowiedziała im, w jaki sposób różne grupy Ludu utrzymują ze
sobą nawzajem kontakt, wciąż są w drodze, wolni jak ptacy, i rzadko wiedzą, dokąd droga
prowadzi. Zawsze jednak zostawiają sobie po drodze znaki, których nikt inny nie odczyta. A
to jakieś kamienie ułożone jeden na drugim na skraju drogi, a to gałęzie drzewa splecione
razem albo z pozoru nic nie znaczące nacięcia na pniach. Patrin, tak Tindir nazwała ten
tajemniczy język. I znaki, jakie Cyganie zostawiają na płotach i na drzwiach ludzkich siedzib,
są częścią tego języka. Może się wprawdzie zdarzyć, że ktoś je usunie.
Reina westchnęła i wyprostowała zdrętwiałe nogi. Sukienkę miała powalaną ziemią,
pełno było na niej suchej trawy i liści. Ravi strzepnął wszystko starannie.
- Chodź. Mama czeka. Przysłano dary ze wszystkich stron, naprawdę Bóg wie skąd, i
trzeba będzie to zjeść. Obawiam się, że czeka cię w tym tygodniu wiele spacerów z pełnym
koszykiem do komisji ubogich.
- Bardzo dobrze - powiedziała, podskakując przy jego boku. Nie odwróciła się już i
nie popatrzyła na dom, gdzie słońce mieniło się w miedzianych okuciach, a budynek zdawał
się mrużyć oczy.
Tindir siedziała i liczyła pieniądze, jakie jej jeszcze zostały. Właściwie nie
przejmowała się takimi rzeczami. Nie przywykła też do odpowiedzialności za nie, bo u Ludu
handlem zajmowali się mężczyźni. Oczywiście, kobiety też mogły odwiedzać zagrody i
proponować jakieś drobiazgi, ale one dostawały za to przeważnie jedzenie, nie pieniądze. A
jeśli której wpadło parę szylingów, to oddawała je mężowi albo vojevodovi. Fardi zabrał ze
sobą sakiewkę starej Kirvi. Tindir nawet się nie domyślała, ile tam mogło być srebra. Ona
sama posiadała jednego lśniącego talara i parę mniejszych monet, parę krążków lśniącego
metalu, który mógł być srebrem. Bogata jednak nie była.
- My nigdy nie pływaliśmy łodzią. A poza tym ja się boję morza.
Reszta przytakiwała. Nie, propozycja, żeby wyjechać stąd poprzez głęboki, falujący
fiord nie bardzo ich pociągała. Oni dobrze się czuli w lasach, po górskich pustkowiach też
lubili wędrować. Po drogach i ścieżkach albo po osypiskach, których nie pokonał przed nimi
żaden człowiek.
Tam znajduje się królestwo Ludu. Pozostawało im znaleźć własną drogę odwrotu.
- Pójdziemy w głąb lądu. Przez góry. Na wschód, cały czas na wschód, aż dotrzemy
znowu do Gavle - uważał Plato.
Tindir wolno kręciła głową.
- Fardi poszedł tą właśnie drogą - powiedziała stanowczo. - Nie możemy iść jego
śladami. Ktoś mógł widzieć jego znaki, nie okażą nam litości.
Dika siedziała i kołysała w objęciach małego Virko. Długie nogi chłopca zwisały
skrzyżowane, wciąż chciał siadać matce na kolanach, chociaż ostatniej zimy przeciągał pnie
drzewa dorównujące długością jego wzrostowi.
- Ja się już morza nie boję - mruknęła Dika.
Plato ssał koniec swego wąsa, ręce trzymał w kieszeniach. Botzola przesuwał w
palcach łańcuszek, który miał na szyi. Wszyscy czekali na słowa Tindir. To ona powinna
wiedzieć. Ona, która mogła prosić bogów o radę, a potem prowadzić swoją małą gromadkę.
Tindir pochyliła głowę.
- Bądźcie tak dobrzy i zostawcie mnie w spokoju - powiedziała. - Muszę się
zastanowić. Zanim jednak odejdziecie, niech każdy powie, czego chce.
Dika mocno zaciskała powieki. Bała się. Tindir wiedziała, że czują się jak opuszczone
owce gaije. Pasterz ich porzucił. A nowa osoba, która powinna zająć miejsce Telekki,
pochodzi z innego świata.
Tindir kurczowo trzymała worek, który był symbolem jej godności, i czekała.
Plato chrząkał, uważał, że powinni iść lądem. Kupić sobie konie za ostatnie pieniądze.
Mają przecież jeszcze złote ozdoby. Jeszcze nie wszystkie srebrne monety zostały wydane. A
teraz, wiosną, konie można kupić tanio.
Dika potakiwała.
Botzola siedział obok niej i głaskał chłopca, który spał w jej objęciach. Botzola
potrząsał głową i sprawiał wrażenie, że najchętniej on też przytuliłby się do kogoś.
Tindir podniosła się, zmęczona, a potem wczołgała się między skóry pod dachem.
Wciąż jeszcze znajdował się tam zapach Kirvi Telekki. Tindir chciała go w siebie wchłaniać,
napełniać się nim, to może uda jej się wchłonąć również odrobinę wiedzy tamtej, która
odeszła.
Skarb, skarb...
Żeby tak wiedziała coś więcej. Żeby wtedy wsłuchiwała się uważniej, wypytywała
starą. Ale nie odważyła się. Ona tylko wypatrywała, była nędzną kobietą pozbawioną
znaczenia.
Gdyby wiedziała, co Kirvi planuje, że znak trzeba umieścić właśnie na jej czole, gdy
stara umrze...
Tindir czuła, że odpowiedzialność ją przytłacza, jakby stała w trzęsawisku i czuła, że
ono wolno wciąga ją w głąb.
We śnie obrazy były wyraźniejsze. Obudziła się następnego ranka i wiedziała już,
czego szuka. Najpierw zaskoczyły ją obrazy, skarb nabrał konturów, jakby został ożywiony w
jej wyobraźni. Nie widziała już wielkich złotych monet ani mieniących się szlachetnych
kamieni o jaskrawych barwach. Widziała otwartą dłoń i słyszała dźwięk czegoś, co mogło
przypominać dzwony z dalekiej kaplicy. Malowane na biało budynki, łukowato zwieńczone
drzwi, krajobraz tak wysuszony i szarpany wiatrem, że drzewa, które mieniły się soczystą
zielenią, zdawały się jak przeniesione z innego świata.
Pięść zaciskająca się na czymś i ona z trudem chwytająca powietrze.
Trwało to krótko, mgnienie zaledwie. Śpiew był przejmujący. To była pieśń Ludu,
pieśń dziękczynna dla łagodnych duchów, dla Devli, która znowu ofiarowała im życie i
wielkie bogactwo.
Chciała zatrzymać sen, kiedy się obudziła, leżała nieruchomo, sztywna, nie czując
własnego ciała. Głowę miała ciężką i wielką, ale obrazy ze snu nieubłaganie bladły.
Tindir wstała. Pomysł, to wszystko, co jeszcze miała. Uczepiła się tego, trzymała się
mocno, już nie śpiąc starała się ponownie odtwarzać obrazy, żeby nie mogły jej po prostu
umknąć.
Jakieś powitanie. Pieśń. Dziecko?
Tak, dziecko. To musiał być czyjś syn. Świętowano narodziny. Dziecko otrzymało
wielkie dary. Pierworodny syn vojevody? Tak, to chyba tak było. Ale coś jakby zgrzytało w
tej wizji, coś się nie zgadzało. Barwy nie takie. Przypominający cienie ludzie, których przed
sobą widziała, byli obcy.
Twarz Tindir skurczyła się, wargi zbielały, zazgrzytała zębami i zadrżała.
Powitanie dziecka, świętowanie narodzin syna.
Nie!
Policzki wygładziły się. Chciała wyjść spod tych skór, upaść na kolana przed swoimi
ludźmi, nareszcie zrozumiała. Nareszcie wie, czego szukają. Chciała zapalić woskową świecę,
która była ich symbolicznym ogniskiem, i opowiedzieć im legendę o władzy bogini.
Ale zanim jeszcze się poruszyła, zanim uniosła rękę i dotknęła skórzanej zasłony,
wiedziała, że tamci odeszli.
Dom był pusty i cichy.
Siedziała bez ruchu i odczuwała ulgę, że pozbyła się odpowiedzialności. Było to
uczucie wielkie i czyste niczym strumień na wiosnę, ogarniało wszystko, również jej suche
oczy, które najchętniej napełniłyby się łzami ze strachu.
Tindir była sama.
Już kiedyś tak się zdarzyło.
Teraz przypomniała sobie, co stara Telekka powiedziała o samotności.
Samotność to inne słowo na określenie Kirvi.
Kirvi zaś oznacza: „Ten, kto samotnie wędruje wśród bogów”.
Tindir uniosła w górę skórzany woreczek, przysunęła go do ust i rozwiązała rzemyki.
Ułożyła w krąg kamienie z niebieskiej rzeki i nakreśliła między nimi gwiazdy. Posypała
wszystko solą i podrzuciła w górę kawałek swojego amuletu. Spadł na mapę, którą stworzyła,
a potem siedziała i tak długo wpatrywała się we wzór, aż nabrała pewności, że nigdy go nie
zapomni. Wtedy zgarnęła kamienie, sól, drewniane znaki i amulet, zebrała pospiesznie swoje
rzeczy i wyszła na słońce po raz pierwszy od pięciu zmian księżyca.
ROZDZIAŁ XI
- To nie są ludzie! Oni powinni chodzić pod postaciami zwierząt, oni roznoszą
wszelkie świństwo! To hańba dla naszych dzieci, to potwory, które nigdy nie powinny się
rodzić! To złodzieje, oszuści, kłamcy. Niech mi pan powie, panie pisarzu, czy pan kiedyś spo-
tkał czystych i uczciwych Cyganów?
Człowiek siedzący za szerokim stołem nie odpowiadał. Patrzył tylko spod oka na tego,
który próbował się bronić.
- Nie miałem wyboru, on wyciągnął nóż, mogłem zrobić tylko to, co bym zrobił,
gdyby napadł na mnie wilk albo niedźwiedź!
Tym razem pisarz skinął głową.
Lensmanowi nie starczyło odwagi, żeby się odezwać. Wiedział, że powinien był sam
wysłuchać tej opowieści, popełnił błąd. Lars Vettiskollen zastrzelił ze swojego muszkietu
Cygana, sprawa była na tyle jasna, że nie powinno się było fatygować pisarza.
Ale teraz on już przebył długą drogę tutaj, już zapisano zeznania na papierze. Za
późno.
Lars Vettiskolen pochylił głowę przed zwierzchnością. Mówił teraz cicho i spokojnie
o swojej służbie wojskowej dla króla i narodu oraz o tym, jakie instrukcje otrzymywał w
swoim oddziale w Holstein.
- Nasz major prowadził zapiski ze swoich polowań i często odczytywał je nam,
młodym oficerom. Niejeden raz pośród saren i jeleni, zajęcy i borsuków znajdowali się
Cyganie jako ten sam rodzaj stworzenia. Sam widziałem, jak zastrzelił młodą kobietę.
Pisarz przymknął oczy, może ze zmęczenia, a może z obrzydzenia. Lensman trwał bez
ruchu i czekał, aż jego zapytają. W końcu pisarz zwrócił się ku niemu:
- Co pan powie, lensmanie? Czy może pan zaświadczyć, że ten Cygan groził nożem?
Lensman skinął, odchrząknął. Pragnął ponad wszystko, żeby tak nigdy nie był jechał
tamtą drogą.
- Został znaleziony z nożem w ręce, panie pisarzu. To prawda, cośmy tutaj usłyszeli.
Przyjaciel i pomocnik pisarza rysował końcem pióra jakieś wzorki na starej woskowej
pieczęci. Przedstawiciel władzy wstał.
- Uważam, że należy zakończyć sprawę. Vettiskollen, moim zdaniem działałeś w
obronie koniecznej. Gdyby ktoś miał jakieś obiekcje, to się je rozpatrzy. Jesteś dobrym
żołnierzem, walczyłeś, dopóki nie otrzymałeś dymisji, twoje referencje też są przekonujące.
Lensman miętosił w rękach kapelusz. Pisarz podrapał się po karku, w ciszy słychać
było, jak mu burczy w brzuchu.
- Lensmanie, proszę się zatroszczyć, żeby pozostali nie uciekli. To kobieta z
dzieckiem, jak mówiłeś? Siedzą pod kluczem w parafii Fortun?
Lensman potwierdził. Jego kuzyn prowadzi ten areszt.
- Tak, tak... to będzie ich problem. Ja o tej sprawie nie chcę słyszeć ani słowa więcej,
lensmanie!
Rozległ się ostry głos dzwonka i zgromadzeni wyszli.
Ravi dowiedział się o wydarzeniach w gospodzie, gdzie sprawdzał listę zamówionych
przez Johannę rzeczy. W najbliższą sobotę rozpoczynał się wiosenny jarmark i wszędzie
kręciło się mnóstwo ludzi. Przychodzili mieszkańcy górskich wiosek z garbowanymi skórami
kun i gronostajów, wiewiórek i lisów, zdarzało się, że ktoś rozwinął futro niedźwiedzie,
najwięcej jednak było łaciatych okryć z krów i wołów. Wszędzie wędrowni kramarze
rozkładali swoje towary, jedni sprzedawali tkaniny, inni włóczkę. Byli kupcy handlujący
nożami, zegarami i słodyczami, handlarze bydła, koni, a także ci, których wiosenna bieda
wypędziła z domu, żeby sprzedać coś, co ma jeszcze jakąś wartość.
Najpierw Ravi sądził, że ludzie gadają o jakichś Cyganach idących na jarmark, potem
dotarły do niego szczegóły: mały chłopiec o długich nogach, zniszczone ubranie kobiety,
dziwna ozdoba na szyi zabitego.
Nie odważył się zapytać o dwoje pozostałych: Tindir i Botzolę.
Nie dopiwszy piwa, ruszył ku drzwiom, zapomniał o kwicie i towarach złożonych na
nabrzeżu.
Pędził jak szalony, zatrzymał wóz i dwoma skokami znalazł się na schodach do
piwnicy. Ale w chłodnych, opuszczonych pomieszczeniach słychać było tylko jego
świszczący oddech.
Wszystko zniknęło.
Tylko jakieś tobołki porzucone pod ścianą świadczyły, że ktoś tej zimy mieszkał
między rosyjskimi tapetami Marji. Kopnął leżący na drodze tłumoczek, znajdowały się w nim
ubrania i derki. Wiele musieli zostawić w obozowisku pod wiszącą ścianą, jeszcze więcej
zostało tutaj.
Co się stało z właścicielami?
Poczuł ból, było w nim tyle samo gniewu, co i strachu.
Jak oni mogli tak po prostu sobie pójść? Czy to jest podziękowanie za wszystko, co
dla nich zrobił? I Reina, co ona powie? Ravi miotał przekleństwa na Tindir. Co on teraz
powie córce, która czuła się kimś ważnym i wyjątkowym dla tej młodej Cyganki o głębokim
spojrzeniu?
Nawet się nie pożegnała!
Wrzucił pozostawione rzeczy do jakiejś komórki, chodził tam i z powrotem i otwierał
wszystkie drzwi na korytarzu.
Zniknęli.
Teraz jeden z nich nie żyje.
Prawdopodobnie Plato.
Kobieta imieniem Dika i jej dziecko siedzą w areszcie.
Raviego paliło w piersiach, przyszła mu do głowy straszna myśl: Tindir złożyła ich w
ofierze. Taka z niej Kirvi, że złożyła w ofierze swoich ostatnich ludzi. Tak odpłaciła im za ich
lojalność. Tak wybrała ona, której ci ludzie zaufali.
Krzyczał i przeklinał, nie mógł sobie poradzić z bólem, który poczuł na wiadomość o
tym, że Plato nie żyje.
Zbliżało się mnóstwo łodzi, spoceni mężczyźni wyciągali ramiona i machali do
znajomych na brzegu. Na placu niedaleko Dosen znajdowały się szopy, w których kupiec
zgromadził wszystkie puste beczki i skrzynki. Tam rozsiedli się mężczyźni i raczyli chłodnym
napojem.
Nowiny dosłownie latały w powietrzu. Wśród ubrań z samodziału pojawiał się od
czasu do czasu jakiś mundur.
Dzieci gromadziły się na łące, przyglądały się jarmarkowi.
Oczy Reiny rozbłysły, kiedy ojciec po nabożeństwie zabrał ją, żeby też obejrzała
jarmark. Kupił jej rogala z białej mąki, stała teraz i zajadała go, gdy jakieś kobiety otoczyły
jej ojca, prosząc o radę, czy mają kupić niebieski materiał, czy raczej czerwony. I czy nie
mógłby im powiedzieć, co to za człowiek stoi przy kramie Hermana i sprzedaje takie ładne
pudełeczka z igłami?
Ze zdumieniem czytała w ich twarzach, przypominały jej dawny letni wieczór, kiedy
pozwolono jej pójść zobaczyć świętojańskie ognisko.
Oczy kobiet mieniły się dziwnie, one same poruszały się lekko, kołysząc biodrami. Ich
czerwone wargi wciąż się śmiały, a ręce raz po raz dotykały rąk jej ojca.
Podobał im się.
Reina nigdy przedtem tak o nim nie myślała.
Czy to możliwe?
Przyglądała się tym kobietom, przyglądała się też innym twarzom, wygłodniałym bądź
pyzatym, twarzom nad białymi kołnierzykami, twarzom pod haftowanymi kapeluszami i
takim, w których usta poruszały się w śpiewie.
Obserwowała też buzie dziecięce.
Dzień był ciepły i piękny, prawdziwie niedzielna pogoda. Pastor przestrzegał przed
wszelkimi diabelskimi pokusami, przypominał, że na nic się nie zda kupowanie różnych
rzeczy świeckich, jeśli się w zamian sprzeda duszę.
Bułka była smaczna. Reina jadła i cierpliwie czekała, aż umilknie damski szczebiot
koło ojca. W końcu panie zdecydowały się na niebieski materiał.
Ojciec uśmiechał się do niej.
- Ale mi się trafiło - powiedział. - Radziłem im, żeby się z tym zwróciły do mamy, bo
to ona ma bardzo wyrafinowany smak. Skąd, na Boga, miałbym wiedzieć, czy one powinny
ubierać się na czerwono czy na niebiesko?
Reina odpowiedziała uśmiechem.
- Pewnie uważały, że jesteś mądry.
- No widzisz! Ale teraz poszukajmy mamy. Powiedziała, że musi się napić herbaty z
Alette, ale jestem pewien, że już od dawna buszuje u handlarza książek.
Poszli dalej przez zdeptaną łąkę, właściciel poświęcił trawę z okazji jarmarku. Z
nabrzeża słychać było krzyki. Wkrótce przyjdzie tam pewnie i pastor Cimber, Ravi zauważył,
że czeka już na niego gotowy napitek. Późniejszym wieczorem może się tu naprawdę zrobić
gorąco, niezależnie od tego, że to niedziela. Jakaś handlarka zaczepiała go, żeby kupił wstążki
dla tej pięknej panienki. A może przynoszące szczęście pierścionki, które przywiozła aż z
Turcji? Ma też ładne kapelusiki dla dzieci, z czerwonymi piórami, czy Ravi ma również
synka?
- Może mogłabym kupić taki kapelusik dla Virko? - zapytała Reina.
Ravi zaniepokoił się, wiedział, że wkrótce będzie musiał jej powiedzieć, co się stało.
Reina wsłuchiwała się w uporczywe ciche drapanie, najpierw zaspana sądziła, że to
gałąź dużej brzozy stuka w ścianę. Teraz w wiosenne noce, gdy wiatr wieje od zachodu,
często się to zdarza.
Dźwięk był jednak równomierny, rytmiczny i wyraźny.
Ktoś tam jest. Może jakieś zwierzę, które chce się dostać do środka? Może ptak wpadł
między belki?
Wyskoczyła z łóżka. Otwór okienny był zamknięty, została tylko niewielka szpara,
dużo się przez nią nie zobaczy. Przyłożyła ucho i wtedy usłyszała szept.
- Tindir! To ty?
Reina naciągnęła kurtkę na cienką nocną koszulę i z bijącym sercem weszła na
palcach do izby rodziców. Oboje spali, słyszała ich równe oddechy w ciemności, z alkowy
Benjamina dochodziło ciche pochrapywanie.
Główne drzwi zawsze skrzypią, Reina przemknęła się więc przez kuchnię. Wyszła za
narożnik domu i wtedy otuliła ją nocna ciemność. Niebo od wschodu zaczynało już trochę
jaśnieć, drzewa stały w szeregach jak na warcie, było cicho i całkiem bezwietrznie. Tindir
czekała na nią za węgłem. Bez słowa wzięła dziewczynkę za rękę i odciągnęła od domu.
Kiedy znalazły się już w bezpiecznej odległości, ukucnęła i pogłaskała policzek Reiny.
- Przychodzę, żeby się pożegnać...
- Macie zamiar iść?
Reina poczuła, że krew spływa jej do stóp, nagle zrobiły się strasznie ciężkie.
- Tak... zima dawno się skończyła. Nie możemy tu zostać, mała królowo.
Reina opanowała się.
- Musisz pozdrowić ode mnie tatę - powiedziała Tindir lekko. - Podziękuj mu za... to,
co...
Ucałowała Reinę w policzek.
- Ale... ale... dokąd wy pójdziecie? Czy to nie jest niebezpieczne?
Tindir przełknęła ślinę.
- Jest czas targowy. A nas jest tylko dwoje. Nikt nas nie rozpozna...
- Dwoje? To tylko ty i Plato zamierzacie wyjechać? Tindir milczała. Chwyciła Reinę
za ramiona i popatrzyła na nią.
- Co się stało? - zapytała Reina.
Tindir znowu przełknęła ślinę i spojrzała małej przyjaciółce w oczy.
- Tata nic ci nie mówił? - Nie.
- Musisz się dowiedzieć, prędzej czy później. Platonie żyje. Został zastrzelony przez
jakiegoś żołnierza w lesie. Nie tak daleko stąd... nie wiem. Dika i Virko są podobno w
areszcie. A Botzoli nie ma, nie wiem, co się z nim dzieje. Rozumiesz.,, oni odeszli.
- Odeszli? Bez ciebie? Tindir potwierdziła. Reina zauważyła jej ranę.
- Co za wstyd! Odeszli bez ciebie? Wszyscy? Ale przecież ty jesteś ich Kirvi...
Tindir ze szlochem przytuliła do siebie dziecko.
- To wszystko niełatwo zrozumieć, moja mała, ale powinnaś wiedzieć, że nie jest mi z
tego powodu smutno. Ja się nie nadaję na Kirvi. Tak to jest, zdarzało się czasem, że stara
Kirvi popełniała błąd. Nieczęsto, ale się zdarzało. No i właśnie jej ostatnia decyzja była
błędem. Dlatego Lud mnie opuścił. Lud może tak postąpić, jeśli uważa, że bogowie zostali źle
zrozumiani.
- Nie, to bardzo nieładnie z ich strony! I co teraz zrobisz, całkiem sama? Myślisz, że
znowu ich znajdziesz?
Tindir uśmiechnęła się blado.
- Tak, myślę, że ich znajdę. Ja umiem iść za gwiazdami.
- Do kraju, z którego pochodzicie? Tindir się uśmiechnęła.
- Tak. Do kraju... Reina odetchnęła. Krew znowu krążyła w jej żyłach, chociaż wolno i
jakby niechętnie.
- A nie mogłabyś zostać ze mną? - zapytała cieniutkim głosikiem.
Tindir nie odpowiedziała. Zachęcona tym dziewczynka raz po raz z uporem
powtarzała swoją prośbę.
W końcu Tindir usiadła na ziemi, skrzyżowała nogi pod suknią. Teraz na wschodzie
pojaśniało już tak, że w jej oczach odbijał się lekko pomarańczowy blask.
- Zanim odejdę, coś ci opowiem. Nie mamy zbyt wiele czasu, ale coś mi mówi, że
powinnaś poznać tę historię. Ty masz w sobie jakieś... stara Kirvi mówiła, że jesteś Córką. A
powinnaś wiedzieć, że rzadko tak się mówi o gaije...
Reina usiadła obok niej. Wczepiła ręce w ubranie Tindir. Wkrótce wyjrzy słońce i
dzień eksploduje światłem. Tindir nie będzie się już mogła ukryć.
Ona jednak opowiadała i nie przerwała, dopóki pierwsze strumienie złota nie spłynęły
na góry.
Przemyślała to wszystko wielokrotnie. Oparta o tę samą skałę, o którą opierała się
Kirvi Telekka, Tindir odnalazła jakiś rodzaj spokoju. Tutaj na górze powietrze było bardziej
rześkie. Ona źle się czuła w zamkniętych pomieszczeniach. Zresztą w tej szczelinie pod
wiszącą skałą również nie najlepiej, w grocie, gdzie wciąż był przeciąg i kurz nigdy nie
osiadał.
Mech, na którym sypiali, nadal się tam znajdował. Był teraz na pół zgniły i mokry, ale
wciąż miękki i przyjemnie było po nim stąpać. Rzeczy zostawione w ukryciu czekały na
swoim miejscu. Ułożone kamienie wyglądały tak, jakby leżały tu od setek lat.
Nie ruszała niczego. Niczego chyba nie powinna zabierać. Będzie musiała wędrować
samotnie, a to dla córki Ludu jest i nienaturalne, i niebezpieczne.
Ale teraz, w tej dziwnej sytuacji, to może jej jedyna szansa. Sama może udawać, że
jest gaije. Mówi ich językiem, może się ubierać tak jak oni. Zna ich sposób myślenia i
większość ich zwyczajów. Oni nie są prawdziwym Ludem, nie mają języka znaków, którego
nieznajomość mogłaby ją zdradzić.
Widziała na targu kobiety, takie, które przychodziły tam, by sprzedawać jedyne, co
posiadały: swoją siłę i zdolność do pracy. Niektóre sprzedawały więcej.
Wiedziała, że wielu kupców samotnie przewozi swoje towary przez góry i doliny. Jest
wiele łodzi, które latem dotrą do wielkich miast. Są handlarze koni i bydła, i wszelkiego
rodzaju wędrowcy, którzy potrafią rozumieć niepokój Ludu.
Wszyscy oni wędrują samotnie.
Musi im chyba brakować kobiety, myślała. To grzech, że kobiety gaije nie towarzyszą
swoim mężczyznom, że uczą dzieci takich słów, jak „mieszkać” i „jutro”.
Ona sama nauczyła się tych słów, kiedy żyła między gaije, nigdy jednak nie udało jej
się znaleźć takich zwrotów, żeby wyjaśnić Ludowi, co dokładnie znaczą.
Nie można nazwać dnia, którego jeszcze nie było. Nie można nazwać uczuć, jakich się
doznaje w zamknięciu między ścianami i płotami, w każdym razie nie można tego nazwać
dobrymi, przyjemnymi słowami. Najlepsze określenie, jakie znalazła, to pozłacane więzienie,
ale i tak nikt jej nie zrozumiał, więc dała za wygraną. No a teraz oni są znowu w drodze, ich
nosy może już wąchają kwiaty, które tutaj, na północy, nie rosną.
A Plato - jego dusza jest silna, odnajdzie drogę sama.
W to Tindir chciała wierzyć, to dawało jej odwagę zapomnienia.
Nie może pogrążyć się w tym, co złe. Powinna po prostu iść za gwiazdami Kirvi
Telekki, to dusza starej przywódczyni poprowadzi ją przez bezdroża i wskaże, co się kryło za
snami o powitaniu dziecka, starych dzwonkach, kobietach tańczących w jasnym świetle, które
ona do dzisiaj uważała za blask złota.
Kiedy było po wszystkim, Ravi odczuł nieprzepartą chęć przyznania się. Był zły na
Tindir, że zniknęła bez słowa, i odczuwał żal z powodu śmierci Plato. Ogarniał go lęk na myśl
o małym chłopcu i jego bezradnej matce. Co się z nimi stanie? Może po prostu ich
wypuszczą, zostawią własnemu losowi. Kobieta będzie przeganiana z każdej wsi, ma zbyt
cygańską urodę. Czy dostanie gdzieś pracę? Czy przeżyje kolejną zimę?
Nie mógł się jednak dłużej zadręczać tymi myślami. Nie może zrobić nic więcej, nie
ułoży życia małemu Virko ani jego matce. Co ma począć z własnym bólem i niepokojem?
Mógłby zwrócić się do Johanny, poprosić, żeby sporządziła maść i posmarowała jego
rany, albo żeby przygotowała jakiś wywar, który by pozwolił mu o tym wszystkim
zapomnieć.
Wiedział jednak, że takie cudowne lekarstwa nie istnieją. Wiedział również, że z
każdym następnym dniem ślady tego kłamstwa, jakiego się wobec Johanny dopuścił, będą
głębsze i bardziej dokuczliwe.
Pewnej nocy leżał nie śpiąc i zobaczył, że Reina wymyka się ze swojej izdebki. Uznał,
że może boli ją brzuch, dzieci jedzą tyle różnych rzeczy podczas jarmarku.
Nie było jej bardzo długo, a kiedy wróciła, na moment przestraszył się, że będzie
chciała przyjść spać do rodziców, ale ona bezszelestnie przemknęła się do siebie.
Tej nocy miał dość swoich kłopotów.
On też odczuwał skurcze żołądka.
Twarz Tindir wyłaniała się przed nim z ciemności i już gotów był przyznać, że cierpi
wyłącznie z jej powodu. To czyniło zdradę wobec Johanny jeszcze większą. To sprawiało też,
że gotów był wyznać jej wszystko.
Jutro.
Albo pojutrze.
Obręcz od beczki spadła mężczyźnie na nos i tak go zmiażdżyła, że Johanna, zanim
zaszyła ranę, wydobyła z niej garść odłamków kości. Twarz nie była teraz piękna, nos został
całkowicie pozbawiony grzbietu, wyglądał jak niezdarna poduszeczka. Johanna zostawiła
dziurki, ale czy rana zagoi się tak, żeby nos funkcjonował jak dawniej? Wygotowała żelazną
igłę, zanurzyła ją w wywarze z jałowca, a potem w sproszkowanej korze, która jej zdaniem
jest lepszym środkiem przeciwbólowym niż te nowe białe maści apteczne z Christianii.
Potem zaszyła skórę na nosie jedwabną nicią, a całość obłożyła młodym rumiankiem i
liśćmi babki. Jeśli szczęście im dopisze, mężczyzna pozostanie nieprzytomny przez całą noc.
Prawdopodobnie jednak zacznie ich budzić swoimi wrzaskami już wkrótce.
Kobieta, która towarzyszyła rannemu, dawno odeszła. Nie była jego żoną, jak Johanna
początkowo myślała. Ale ta bójka wybuchła najwyraźniej w obronie jej czci.
Powiedzieli, że on jest wędrownym adwokatem, ale sądząc po ubraniu, to raczej
wygłodniały student, wracający w rodzinne strony. Spodnie wskazywały, że szył je dobry
krawiec, były jednak bardzo zniszczone i powycierane, na kolanach niezdarnie przyszyto łaty.
Był to z pewnością przystojny mężczyzna. Może nie urodziwy, na to usta miał za duże
i czoło za wysokie. Jak przedtem wyglądał nos, trudno zgadnąć. Teraz przypominał stracha z
dziecięcych koszmarów albo jeszcze gorzej: przywodził na myśl mieszkańca domu dla
trędowatych.
Może uda się jeszcze zaszyć rozcięcie na czole, chociaż nie jest zbyt głębokie. Wargi
rannego też krwawiły, kiedy tu przyszli, ale okazało się to niegroźne: po prostu zagryzał je z
bólu tak, że zmiażdżył własnymi zębami.
Poleciła służącym umyć rannego i położyć go w izbie chorych. Jeszcze nie doszła do
prywatnej części domu, a już usłyszała jego jęk. Chciała poszukać Reiny.
Zawsze tak jest podczas jarmarku, wciąż przyprowadzają jakichś rannych, którzy
wdali się w bójkę albo coś sobie zrobili po pijanemu.
Ale zanim jeszcze znalazła swoje dzieci i nakłoniła je, żeby zjadły kolację, znowu się
rozległo niecierpliwe pukanie do głównych drzwi. To mógł być Ravi wracający do domu po
spotkaniu z jakimiś znajomymi z Sogndal albo posłaniec pocztowy, który czasami przynosił
list od Thilli.
Tym razem jednak ani jedno, ani drugie, to trzej mężczyźni przynieśli na noszach
ciężarną kobietę. Olbrzymi brzuch sięgał jej prawie do brody. Johanna poczuła, że krew
zaczyna jej szybciej krążyć w żyłach. Już nie była zmęczona. Serce biło równo. Kazała
przenieść kobietę do średniej izby.
Woda została nastawiona, Johanna odesłała dwóch mężczyzn i wezwała do siebie
Astę. Przemawiała spokojnie do rodzącej, a mąż opowiadał jej tymczasem o trzech strasznych
dniach, które minęły, a jego żona wciąż nie mogła urodzić.
- To moja wina - jęczał. - Wszystko moja wina, bo przepędziłem żebraczkę...
powinienem był dać jej wszystko, czego chciała...
- Co to za głupstwa! - powiedziała Johanna ostro. - Twoja żona ma kalekie biodro,
prawda? Dziecko nie może się wydostać. Twoja żona miała angielską chorobę? Nie powinna
była wychodzić za mąż.
Te ciężkie słowa spadały jak ciosy. Ravi już przyszedł, położył rękę na ramieniu
mężczyzny.
- Chodź ze mną. Poczekamy na dworze. Johanno, chyba wezmę bańkę?
Bez słowa skinęła głową.
Jej zmartwienia dotyczyły całkiem innych spraw niż udręka nieszczęsnego męża.
Paznokcie rodzącej zaczynały sinieć.
Marja, dlaczego ciebie tutaj nie ma? Dlaczego twoje szczupłe ręce nie mogą mi pomóc
trzymać noża? Ty byś się nie zawahała, zacisnęłabyś zęby i cięła. Ty byś je wydobyła,
utrzymałabyś w nim życie, tchnęłabyś w niego własny gorący oddech.
Dlaczego odeszłaś? Opuściłaś mnie, ty także, i siedzisz pewnie gdzieś w tym pięknym
niebie razem z mamą...
Johanna zaciskała powieki, by powstrzymać łzy spływające po policzkach. Asta
podała jej miskę z wodą pomieszaną z krwią. Szmata, którą w niej zanurzały, szybko robiła
się brunatna. Za późno. Naprawdę za późno. Kobieta przestała oddychać, kiedy zegar Karla
wybił pół do dziewiątej, a teraz jest już za dwanaście.
Dziecko też umarło.
Johanna stała z cienkim, ostrym skalpelem w dłoni i liczyła sekundy. Ręka jej drżała
nad brzuchem kobiety, pot spływał po twarzy, osiadał na wyschłych wargach, które zaczynały
piec.
Nie odważyła się. Czekała.
Odłożyła srebrzysty instrument i znowu mocno nacisnęła brzuch rodzącej.
Główka dziecka znajdowała się głęboko, otwór był za mały.
Kiedy rodzącą tu przynieśli, dziecko żyło, Johanna czubkami palców wyczuwała puls
na główce.
Teraz jednak to koniec.
Twarz kobiety się wygładziła, skóra stała się cienka, skoro już ból jej nie napinał.
Wrócił Ravi, mąż kobiety szedł za nim z czapką w ręce.
Johanna nie była w stanie wiele powiedzieć, spojrzała mu w oczy i skinęła głową.
- Teraz są już u Boga - szepnęła. Widywała to już przedtem, czytała w jego szorstkiej
twarzy, co to dla niego znaczy. Ale on należał do takich, co przełykają ból i gorycz.
Przełykają, tłumią w sobie i idą dalej. Mimo wszystko odczuła jakby słabe oskarżenie w
niepewnym dotknięciu jego ręki.
Powinna była złożyć mu w ramiona żywe dziecko.
Gdyby się tylko odważyła.
Ravi odchrząknął i dotknął ramienia Johanny.
- Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. I wtedy wbiegła Reina, blada, z włosami
rozwianymi na wszystkie strony.
- Sssą tu jacyś ludzie... goście, ale wyglądają jak duchy! I mówią jak Mar ja!
Okrągłe oczy Benjamina nie przestawały patrzeć. Stał i się gapił, w milczeniu i
otwarcie, aż Johanna musiała go szturchnąć w bok, kiedy szła z wyciągniętą ręką witać
przybyłych.
Chłopiec nigdy przedtem nie widział ludzi o takiej ciemnej skórze.
Johanna, owszem, widywała ich wielu. Ravi nie był specjalnie przestraszony, witał
nieoczekiwanych gości i spoglądał niepewnie na Johannę.
Marja.
Ale, oczywiście, to nie mogła być Marja.
Ta kobieta, ubrana w jaskrawożółtą suknię z tafty, nosiła zdumiewające nakrycie
głowy. Marja z pewnością chętnie straszyłaby czymś takim tutejszych parafian w letnią
niedzielę. Skórę jednak miała ta pani dużo ciemniejszą, a wargi pełniejsze i bardziej czerwone
niż Marja kiedykolwiek potrafiłaby sobie wymalować.
Podawała rękę wszystkim po kolei. Przekazała jakieś rzeczy na wpół dorosłej
dziewczynie i kazała jej się ukłonić. Dziewczyna miała znacznie jaśniejszą skórę, ale te same
czarne i kręcone włosy co matka.
- Jestem Astrid Wendel. A to moja córka, Aurora. Ciemne oczy przybyłej wpatrywały
się w Johannę.
- A ty jesteś wnuczką Marji?
Johanna bezradnie przytaknęła. Tamta objęła ją mocno i przytuliła. Czarne policzki
wydały się Johannie bardzo miękkie. Stała kompletnie zbita z tropu i obejmowała tę czarną,
obcą kobietę. Kiedy przed chwilą przybyła potrząsała ręką Raviego, Johanna zauważyła, że u
lewej dłoni brak jej dwóch palców.
- Ty jesteś moja krew i mój dom. Och, kochani, nareszcie jesteśmy...
Twarz Reiny rozjaśniła się w mimowolnym uśmiechu. Wyrwała się Benjaminowi i
dygnęła przed grupką czarnych ludzi stojących obok powozu karczmarza z Dosen. Woźnica
sprawiał wrażenie lekko oszołomionego, śledził każde wypowiadane słowo i pochylił się na
siedzeniu tak bardzo, że o mało nie spadł. Nie wolno mu było uronić nawet chrząknięcia, ani
jednego słowa nie może mu brakować, kiedy go ludzie będą pytać.
- Jestem siostrą Marji - oznajmiła ciemna kobieta, a w jej głosie brzmiała duma.
Johanna bała się, że serce przestanie jej bić, ale jakoś zdołała przemówić pewnym
głosem:
- Proszę do środka. Kobieta uśmiechnęła się i pomachała w stronę powozu.
- Ismael i Tim, możecie wnosić bagaż. Powiedz mi tylko - zwróciła się do Johanny -
gdzie możemy złożyć nasze rzeczy.
Johanna bezradnie uniosła ręce. Jedno spojrzenie na powóz powiedziało jej, że
niezależnie od tego, kim są obie kobiety, z pewnością zamierzają tu na jakiś czas zostać.
ROZDZIAŁ XII
Przed oczyma Reiny przesuwał się jakiś sen, choć przecież nie spała. Te dziwnie
ciemne twarze, kobieta o wielkich ustach. Dziewczynka mrugała, ale sen nie znikał. Za jej
plecami płonął ogień w dużym kominku, rannego mężczyznę Johanna kazała przenieść do
starej gospodyni, która miała się nim opiekować.
Podawano eleganckie jedzenie, przyniesiono piękne krzesła ze średniego pokoju,
który znajdował się między izbą chorych i sypialnią. Rozłożono najwspanialsze obrusy,
wyjęto srebrne lichtarze, których nie używano od czasu czuwania przy zwłokach Marji, teraz
jednak zostały wypucowane do połysku. Twarz Reiny odbijała się w nich jak w srebrnym
zwierciadle, dziewczynka wpatrywała się w swój zniekształcony wizerunek i nie była w
stanie się poruszyć. W głębi srebrnego zwierciadła widziała swoje oczy, wielkie i
nierzeczywiste nad wykrzywionym nosem i ustami wyglądającymi jak mała czarna dziura.
Widziała matkę pochylającą się nad stołem i zapraszającą gości do modlitwy przed
jedzeniem. Kobieta o ciemnej skórze śmiała się i przyciągała uwagę Reiny. Miała takie białe
zęby. Kiedy światła świec się zachybotały, jej twarz stała się wielką, czarną plamą, a oczy i
zęby jakby odłączały się od ciemnego tła, istniały poza nim.
Reina poczuła mdłości, w końcu zamknęła oczy, to samo zrobiła z uszami, łagodny
szum przenikał jej umysł. Odczuwała ulgę.
Nie może teraz zemdleć. Musi tu siedzieć u boku ojca, czując twarde kolana
Benjamina przy swoich nogach. Benjamin rozmawiał z obcymi, kłaniał się i uśmiechał, za-
dawał tysiące pytań. Przyjął te kobiety jak ciotkę i kuzynkę, które dawno temu wyjechały i
teraz wróciły. I z zachwytem wykrzyczał to, o czym Reina ledwie ośmieliła się pomyśleć: że
mianowicie młodsza z nich, ta Aurora, jest jakąś diabelską odpowiedzią na ich wielką
tęsknotę.
Aurora to Marja, zachowuje się w taki sam sposób, porusza się tak jak Marja i śmieje
tym samym śmiechem, który przypomina szum strumienia w letni dzień.
Okazało się, że dziewczynka jest niewiele starsza od Reiny, tylko tak wygląda, jakby
nie miała wieku, ubrana niby dorosła dama, mówiąca jak Marja.
Szum wciąż otaczał Reinę niczym miękki pled. Nie otworzyła oczu, dopóki Benjamin
nie szturchnął jej w bok i nie zmusił, by wróciła do rzeczywistości.
- Astrid cię o coś pyta - szepnął jej do ucha. - Co ty, śpisz? Reina przepraszała
zakłopotana, Astrid z uśmiechem powtórzyła pytanie. Reina skinęła głową, oczywiście,
chętnie oprowadzi Aurorę i pokaże jej najbliższą okolicę.
- Bo nudno byłoby dzieciom siedzieć i słuchać gadania, które, jak sądzę, zajmie nam
dzisiejszy wieczór, prawda, Johanno?
Kobieta uniosła kieliszek, przyjrzała się jego krwistej zawartości, potem pochyliła
głowę i poprosiła, by wolno jej było wznieść toast.
Ravi skinął głową, pani pobłogosławiła ich wszystkich, a potem opróżniła kieliszek.
Reina spostrzegła, że matce drżą ręce.
Te kobiety, te obce panie...
A zachowują się jak powracające do domu córki.
Johanna weszła na palcach do małej izdebki, domyślała się, że Reina nie śpi. Tam,
przy stole, widziała przerażenie dziewczynki, tę dziwną zasłonę na jej zazwyczaj takich
czystych oczach. Wiedziała, co to znaczy. Widywała to już wcześniej u Raviego. On chciał
tego wieczoru pójść do córki, ofiarował się, że sam opowie jej skomplikowaną rodzinną
historię.
Johanna chętnie by na to przystała. Wolała uniknąć tych wszystkich protestów i
okrzyków rozczarowania, spodziewała się, że Reinie nie będzie łatwo zrozumieć. Ravi znał
jej reakcje. Johanna miała do niego zaufanie. Ale teraz, nocą, wolała sama spojrzeć córce w
oczy. Musiała się przekonać, czy nie znajdzie w nich odbicia swojego niepokoju, czegoś, co
by jej pomogło uporządkować własne uczucia.
Marja miała siostrę.
I oto ta siostra znajduje się tutaj.
Siostra Marji urodziła kilkoro dzieci. I teraz przywiozła do nich córkę, ufna, że ją
przyjmą, zobowiązani do tego więzami krwi.
- Reina... mogę trochę z tobą posiedzieć? Chciałabym ci wyjaśnić...
Reina spokojnie usiadła na łóżku, światło świecy, którą przyniosła Johanna, odbijało
się mrocznymi refleksami w potarganych włosach dziewczynki.
- Ja... byłam taka zaskoczona. Ale teraz znam już całą historię. I wierzę w nią, Reino,
powinniśmy przyjąć to jako dar. My... my... los dał nam rodzinę.
Reina głęboko wciągnęła powietrze.
- Opowiedz mi, mamo.
Johanna uśmiechnęła się i postawiła świecę na nocnym stoliku. Wosk spłynął na
świecznik, oparzył jej rękę, Johanna syknęła cicho.
- Dawno, dawno temu mama i ojciec Marji zostali zesłani. Oni... byli więźniami, znasz
tę historię o fałszywych oskarżeniach. Znaleźli się na pewnej wyspie w Indiach Zachodnich.
Reina przytakiwała, rozumiała, że ta nowa historia musi mieć coś wspólnego z
dawnymi opowieściami o zesłańcach. Marja też o tym opowiadała, o tym, że po raz pierwszy
spotkała swoją matkę, gdy była już dorosła.
- W końcu oni wrócili, Randar i Maria, wrócili tej samej nocy, kiedy ja się
urodziłam... zawsze uważałam, że to bardzo piękne. Mama wciąż mi o tym opowiadała.
Reina spostrzegła, że twarz matki złagodniała.
- Wciąż nie wiem, czy Maria wiedziała... może lepiej, żeby się nigdy nie dowiedziała.
Ale... Astrid jest córką Randara. Wiem, że to prawda. Bo w pamiętnikach Marii jest mowa o
różnych sprawach... między innymi o dziecku, które się urodziło, o wnuczce najpotężniejszej
znachorki na wyspie. Te znachorki odcinają swoim wnuczkom dwa paluszki, to taki rytuał,
rodzaj potwornego i niezrozumiałego paktu z jakimiś mocami. Reino, sama widziałaś ręce
Astrid...
Reina westchnęła. Tak, widziała.
- Ona ma na imię Aztera - powiedziała Johanna. - Nosi dwa imiona: chrześcijańskie i
tubylcze. Urodziła się jako niewolnica, ale teraz jest wolna. O, Reino, jest tyle problemów,
nie wiem, jak mam to powiedzieć. Ale córka Astrid... Aurora... ona należy do naszej rodziny.
I nie możemy odmówić jej pomocy. Astrid ciągnęła ją tak daleko, bo uważa, że ona należy do
nas. Tam u siebie... cóż, ona tam nie może żyć jako człowiek wolny. Ona jest... oni uważają...
O, Reina, to strasznie trudno zrozumieć, oni uważają, że nie jest pełnowartościowym
człowiekiem.
- Dlatego, że jest córką niewolnicy? Johanna uśmiechnęła się wdzięczna losowi za tę
bystrość córki.
- No właśnie. Astrid mówi... ona sama się z tego wyrwała. Przeszła tę całą długą drogę
z niewolniczej chaty do nowego życia, jest żoną wpływowego i bogatego człowieka. Ale
nigdy nie została uznana przez większość tych, którzy na wyspach mają decydujący głos.
Potrafi jednak z tym żyć. Natomiast Aurora... Aurora ma białych braci. Oni odziedziczyli
białą skórę ojca. I ten ojciec... on nie wierzy, że Aurora jest jego córką. Chciał się jej pozbyć.
Ona nie może tam wrócić.
Oczy Reiny stawały się coraz większe.
- Co? Ojciec jej nie chce? To najgorsze, co może... Johanna położyła rękę na chłodnej
dłoni córki.
- Astrid opowiedziała mi o tym, żebyśmy zrozumieli. Przekazała mi też inną
tajemnicę, ale nie wiem, czy powinnam...
W pokoju zaległa cisza. Oczy Reiny zrobiły się wąskie jak szparki, zastanawiała się.
- On nie jest jej tatą? - zapytała cicho. Johanna zadrżała, od drzwi za jej plecami
ciągnęło chłodem. Patrzyła na tańczące cienie wywołane światłem świecy. Ona pomyślała
dokładnie to samo, ale Astrid nie patrzyła Johannie w oczy, kiedy opowiadała jej tę część
swojej historii.
Reina mrukęła coś. Johanna zmusiła się, żeby spojrzeć na twarz córki, dotknęła jej
policzka.
- Aurora ma u nas mieszkać. Astrid też zostanie jakiś czas, w każdym razie do lata.
Reina, ja nie wiem, co powinnam na to powiedzieć. Ja myślę... ja się po prostu boję. Trzeba
się nad wieloma sprawami zastanowić, mamy wrogów, którzy może zechcą to wykorzystać
przeciwko nam. Nie wiem, w jaki sposób, my przecież tylko wypełniamy obowiązek, ale...
ludzie są dziwni. Reina uśmiechnęła się blado.
- Mamo, ja myślę, że należy się cieszyć. Bo przecież nie mamy dużo krewnych. Marja
nie żyje. Amelia także. Mamy Bendika i Helenę, i bliźniaków. Jeszcze Karla. Ale poza tym to
już nikogo...
Johanna skinęła głową.
- I ja tak myślę. Tylko że dzisiaj one nas zaskoczyły, to był prawdziwy szok. Ale...
trzeba im po prostu wierzyć. A skoro już to zrobiłam, to teraz mam wobec nich obowiązki.
Nie może być inaczej.
Reina objęła swoje podkurczone nogi ramionami i kołysała.
- Mamo - powiedziała po chwili. - Dlaczego ty się tak ich boisz?
Johanna chciała zaprotestować, co też jej córka wmawia? Dwie nieszczęsne kobiety
zdane na jej łaskę, dlaczego miałaby się ich bać?
Ale Reina zamknęła oczy.
- Ja nie wiem - szepnęła Johanna niemal niedosłyszalnie. - Ja mam tylko... takie
uczucie. Coś... nie, nie wiem - powtórzyła.
Reina wciąż się kołysała w milczeniu.
Johanna dotykała palcami haftowanej narzuty, którą Reina odsunęła. Już zaczęła
żałować swoich słów. Powinna była zachować się jak matka, ukryć własny niepokój. A tak to
przestraszyła Reinę, przecież nie o to jej chodziło.
- Reina, ja... nie powinnaś się bać. Aurora i ty... zostaniecie przyjaciółkami. Wiem,
oczywiście, że nie przepadasz za swoją siostrą. Tak bardzo się różnicie. Myślę, że może
Aurora i ty...
- Mamo, ona jest stara! To dorosła kobieta! Johanna potrząsnęła głową. Odważyła się
nareszcie dotknąć ręki córki, chciała przytrzymać ją tak mocno, żeby to kołysanie nareszcie
ustało.
- Nie. Ma dwanaście lat. Urodziła się dwa lata wcześniej niż ty. Tylko tam u nich jest
zupełnie inaczej. Ona prowadziła zupełnie inne życie niż dziewczęta tutaj. Będzie
potrzebowała twojej pomocy, Reino. Powinnaś nauczyć ją się bawić.
Reina uniosła głowę i wysunęła brodę do przodu. Na jej buzi pojawił się nieśmiały
uśmiech, Johanna przyjęła go z radością.
- Mamo, ja nigdy nie lubiłam się bawić. Chyba o tym wiesz.
W oczach Johanny pojawiły się łzy. Ileż to nocy nie przespała właśnie z tego powodu,
że jej mała dziewczynka właściwie nigdy nie była dzieckiem. Odwróciła ku sobie twarz
Reiny i ucałowała gładkie czoło. Włosy małej pachniały lawendowym mydłem.
- Więc może będziecie się nawzajem uczyć? Reina westchnęła głęboko, dla matki
jednak zabrzmiało to jak westchnienie ulgi.
- Zobaczysz, będzie dobrze - szepnęła Johanna. - Lepiej niż się spodziewamy.
Wszyscy będziemy zdumieni.
- Tak - odszepnęła Reina.
Ravi czekał na nią z zapaloną świecą. Na stoliku leżały dwie zaklejone koperty.
- Co robimy? - zapytał, wskazując na nie.
- To listy do Marji. Nie do mnie.
- To trzeba jej oddać.
- Możliwe. Tylko że ona dała je nam. Nie wiedziała, że Marja nie żyje. W takim razie
nigdy by tu nie przyjechała...
- To dziwne. Thilla z pewnością dostała wiadomość. Miesiące minęły od czasu, kiedy
Remmernann musiał się z nią widzieć, a już przynajmniej list od ciebie doszedł!
Johanna westchnęła.
- Nie wiem... mogło się coś stać. Listy tak łatwo giną. Może za bardzo ufaliśmy temu
młodemu panu z Lom.
Ravi przygryzał dolną wargę. Ujął koperty, przysunął je do światła. Listy adresowane
do Marji były grube.
- Ona przecież powiedziała, że Thilla przyjedzie. Więc może niech listy poczekają, to
je sobie odbierze.
Johanna przytaknęła.
- Tak będzie najlepiej, ale tak mi przykro, że Thilla nie wiedziała...
- Musiała wiedzieć - burknął Ravi.
- No to dlaczego przysyła nam listy adresowane do Marji?
Pociągnął ją ku sobie na łóżko i zaczął wolno rozbierać.
- Musimy się trochę przespać. Nie myśl już o tym. Jutro wypytamy Astrid dokładniej,
jak dostała te listy i co Thilla mówiła przy tym. Pewnie się dowiemy, o co chodzi.
Johanna oparła się o niego.
- Ravi, wiesz, Reina jest taka przestraszona. Jakby całkiem zbita z tropu. Czy myślisz,
że ona może... coś przeczuwać? To znaczy, czy może coś widziała?
- Trudno powiedzieć - odparł Ravi spokojnie.
Johanna nie dała się zwieść.
- Ty nigdy nie chcesz ze mną o tym rozmawiać, ale przecież wiem, że ty też wiesz!
Znasz Reinę lepiej niż ja! Ty... wy... ja nie całkiem należę do waszego świata.
Potwierdził skinieniem głowy, ale nic nie powiedział. Zdjął jej bluzkę, położył żonę
na poduszkach i zaczął rozsznurowywać jej buty. Używała ich tylko od święta albo przy
gościach, jak dzisiaj.
- Reina jest twoją córką, Johanno. Każdego dnia, wiele razy widzę ciebie w niej.
Johanna wybuchnęła:
- W dzień, owszem! Ale w nocy, Ravi, w nocy, to ona jest twoją córką!
Ravi zamarł, Johanna usłyszała własne słowa, można je było tłumaczyć w straszny
sposób, tak paskudnie, że przestała oddychać, kiedy to sobie uświadomiła.
- Wiem, co miałaś na myśli, Johanno. Nie bój się - rzekł po chwili Ravi.
Odetchnęła z ulgą, także i dlatego, że Ravi rozpiął jej ciasny gorset.
- Obiecaj mi, że będziesz jej strzegł, Ravi. Obiecaj mi... och, chciałabym, żebyś po
prostu pozamykał jej te wszystkie drogi. Ty przecież wiesz, dokąd one mogą prowadzić,
wiesz, jakie są niebezpieczne!
Ravi pocałował ją w policzek, palcem rysował kręgi na jej skórze.
- Wiem. Zrobię wszystko, co będę mógł. Dla niej i dla Benjamina, i dla ciebie, moja
kochana.
Ułożyła się wygodnie na posłaniu, a Ravi zgasił świecę. W ciemnościach Johanna
szeptała do niego i do siebie samej:
- Ona da sobie radę. Jest mądra i zdolna, grzeczna i sprawiedliwa. Wyrośnie na dzielną
kobietę, ta nasza „ córka. Będziemy z niej dumni.
Ravi przytrzymał na chwilę jej twarz. Czuła jego zapach, ten, który rozpoznałaby na
końcu świata, nawet gdyby jego ciało się zmieniło i stało obce.
- Wiem. Oboje o tym wiemy. Ale nie będzie prowadziła zwyczajnego życia ta nasza
Reina. Ma wojowniczą naturę, musimy tylko dać jej odpowiednią broń, Johanno.
Johanna odetchnęła, oblizała suche wargi, bo wiedziała, że on zaraz zacznie je
całować. A bardzo potrzebowała tego pocałunku i wszystkich pieszczot, jakie ją jeszcze
czekają w nadchodzących latach.
Za każdym razem, kiedy Aztera miała przekraczać rzekę oddzielającą dzień od krainy
snu, one do niej wracały. Bębenki, uderzenia serca z lat dzieciństwa. Pozwalała im się kołysać
wtedy, gdy jako bezbronny tobołek przywiązywana była do bioder matki. Czuła, jak ciało
matki porusza się w ich rytmie, na długo przedtem, zanim dowiedziała się, że są czymś innym
niż przedłużeniem bicia matczynego serca, które słyszała w ciągu dziewięciu miesięcy
spędzonych w legendarnym brzuchu Windeli.
Jakie to dziwne!
Dorastała pośród białych ludzi, nosiła ich ubrania, jadła ich potrawy, zanim jeszcze
nauczyła się mówić.
Kiedy zaczęła mówić, posługiwała się ich językiem. A gdy później nauczyła się
tańczyć, to były to te sztywne kroki, tak charakterystyczne dla tańca białych.
Mimo to bębenki zawsze powracały do niej przed snem. Niekiedy mocne i wyraziste,
innym razem takie dalekie, że już się bała, iż straciła z nimi kontakt. Ale one były, przez cały
czas. Gdy tylko koło Astrid zaległa cisza, natychmiast się pojawiały.
Czy znajdują się w jej krwi?
Czy Aurora je słyszy?
Prawie w to wierzyła. A kiedy już raz przyjęła to do wiadomości, znalazła się na
najlepszej drodze do podjęcia tej decyzji, którą właśnie miała wypełnić.
Krew łączy ludzi.
Krew jest ważniejsza niż ubranie i język, przenika wszystko inne i może cię nagle
ściągnąć w dół, żebyś nie wiem jak wysoko się wspiął.
Zwilżyła wargi, były spierzchnięte po tych wszystkich dniach w słońcu i soli, tutaj, na
północy, powietrze jest suche. Zimne i suche.
Astrid złożyła ręce i modliła się, żeby z ludźmi nie było tak samo.
Nie, nie może tak być.
Jutro poprosi Johannę i Raviego, żeby odbyli z nią jeszcze jedną podróż. O ile się
dobrze orientuje, nie będzie to podróż zbyt daleka, mimo wszystko jednak czuła, że serce bije
jej przed tą podróżą mocniej niż cztery miesiące temu, kiedy późnym popołudniem weszła na
pokład statku i zobaczyła po raz pierwszy od wielu lat błysk życia w oczach Aurory.
Opowiedziała córce, że zawiezie ją do domu.
Do domu, do dalekiego kraju, w którym urodził się jej dziadek.
Czekają tam na nią dobrzy ludzie, którzy z pewnością ją przyjmą.
Aurora długo patrzyła na matkę, zanim się uśmiechnęła. Potem wyprostowała swój
delikatny kark i powiedziała:
- Ja wiem, mamo. Zawsze wiedziałam, że jest gdzieś na świecie takie miejsce, do
którego ja przynależę. I że wciąż byłam w złym miejscu...
Wtedy Astrid przytaknęła i po raz tysięczny pożałowała największej pomyłki swego
życia. Aurora nie powinna się była nigdy urodzić.
Spodziewała się kłopotów natychmiast, gdy tylko się zorientowała, że jej spotkanie z
dumnym Muchą będzie miało następstwa. A kiedy wszystkie środki zawiodły, wiedziała też,
że jej stary, siwowłosy mąż będzie wściekły. Najbardziej jednak bała się jego synów, swoich
własnych synów. Oni są biali, żyją wśród białych i nigdy nie wybaczyli swemu ojcu, że
dopuścił się skandalu i wziął za żonę czarną kobietę. Ściągnął na nich hańbę, bo urodzili się z
córki niewolników! Byli jeszcze dziećmi, ale już nosili w sobie gniew, który przerażał Astrid
tak bardzo, że coraz częściej myślała, że ich już nie kocha.
Od chwili gdy urodziła się Aurora, Astrid wiedziała, że bracia dziewczynki, ośmio - i
dziesięcioletni, byliby w stanie ją zamordować. Tylko jej czujność, jej matczyna władza nad
synami zapobiegła katastrofie. Ale teraz bracia są dorośli. Ona nie ma już nad nimi żadnej
władzy, nie może kierować ich postępowaniem.
Mimo wszystko to nie to skłoniło ją do panicznej ucieczki po wielu latach kluczenia.
Otóż ostatnio wrócił Mucha. Astrid wiedziała dlaczego, chciał mianowicie odzyskać
córkę. Chce jej zapewnić godne życie, wolność i dumę, powiedział. Uważał, że życie na
ukrytej farmie nie przystoi córce takiego słynnego przywódcy niewolników.
Chciał ją zabrać w góry, chciał opowiadać dziewczynce o jej narodzie, chciał jej dać
dom i rodzinę.
Astrid serce się krajało na myśl o tym, wiedziała jednak, że on ma prawo do dziecka.
Mniej więcej rok temu poszła któregoś dnia do córki i zapytała, co ona o tym sądzi.
Aurora płakała, przyznała jednak, że głosy bębnów towarzyszą jej dzień i noc.
Nie należała do tego świata, krew jest ważniejsza niż ubranie i język.
Chciała pojechać do ojca i dała się przekonać zapewnieniom Astrid, że przecież będą
się nawzajem często odwiedzać. Nie dostrzegła w tym kłamstwa, a może po prostu była za
mała, żeby mieć odwagę nie wierzyć własnej matce.
Przyjechał po nią w pewien wczesny poranek.
Aztera czuwała całą noc i płakała.
Kiedy jednak różowa jutrzenka pojawiła się nad plantacją trzciny cukrowej, była
gotowa. Uśmiechała się do swojej córki, ubrała ją w solidne proste rzeczy, pakowała jedną
walizkę po drugiej z ubraniami, jedzeniem i wyposażeniem.
Potem poszły na miejsce spotkania. On już czekał. Widział swoją córkę po raz
pierwszy w życiu, przedtem jedynie o niej słyszał.
Patrzył na nią, a twarz powoli mu się zmieniała.
Potem odwrócił się gwałtownie.
- Blank! - prychnął. - Blank! Blank! Blank!
Odrzucił jakąś tkaninę, trzymaną w ręce, kolorowe pióra i kamienie, którymi była
ozdobiona, mieniły się w słońcu. Szkarłatna tkanina leżała na piasku. On zaś gestem wezwał
swoich ludzi i odszedł bez słowa wyjaśnienia.
Powiedział tylko jedno jedyne słowo.
Oznaczało ono „biała”.
I Astrid nie mogła sobie wybaczyć, że tego nie przewidziała. Od tego dnia zmieniły
się oczy Aurory, stały się jaśniejsze, jakby zapatrzone do wnętrza.
I przestała się uśmiechać aż do chwili, kiedy wsiadły na statek.
Serce Astrid bije mocno na to wspomnienie.
Mogła dać córce tylko jedną jedyną szansę. Postanowiła podjąć ostatnią próbę
wydobycia jej z tej otchłani, do której dziecko zostało wrzucone.
Gdzieś na tym szerokim świecie musi przecież istnieć jakieś miejsce...
Musi być ktoś, u kogo ona poczuje się w domu.
Ktoś, kto przyjmie do wiadomości, że ona, zanim zaśnie, słyszy bębny, że jej włosy są
czarne jak oczy nocnego motyla, ale że równocześnie jej skóra ma ten sam księżycowy
odcień, co skóra jej dziadka.
Kiedy zobaczyła Raviego, to najpierw pomyślała, że to syn Randara. Z krótkiego
spotkania z własnym ojcem zapamiętała jedynie ulotne wrażenie, uczucie. Była bardzo mała,
panował mrok, ale nigdy tego nie zapomniała, gdzieś w jej głowie wciąż trwał jego obraz. I
obraz przypominał tego obcego mężczyznę. Trudno uwierzyć, że Ravi nie ma w sobie ich
krwi.
Aurora odczuwała to samo, było po niej widać. Rozmawiała z Ravim swobodnie już
po paru minutach. Sprawiała wrażenie spokojnej, uśmiechała się. Otwierała oczy na tych
ludzi i wcale się nie płoszyła, kiedy ktoś z nich zdawał się jej nie rozumieć.
Ravi zastąpi ojca jej córce. A Johanna matkę, gdyby było trzeba. Jej własna córka ma
rozum i siłę matki, to widać na pierwszy rzut oka. Na dodatek Astrid zauważyła, że Reina ma
też to coś niewytłumaczalnego, dziwnego, co sprawiło, że czuła się z Ravim jak ze starym
przyjacielem.
Uderzyła pięścią w niezwykle miękką poduszkę.
Noc ma się ku końcowi, a jutro ona będzie potrzebować siły.
Na szczęście Aurora spała twardo.
Widocznie znalazła spokój w dużym, obcym domu, chociaż pachniało w nim
stęchlizną.
Tutaj mieszkała Marja.
Ale żeby nie wiem jak Astrid się koncentrowała, to nie udawało jej się pochwycić
najsłabszego nawet echa siostry. Pozwoliła działać wyobraźni, próbowała wyobrazić sobie
siostrę w tych pokojach, w tym łóżku.
Bez powodzenia, bardzo ją to dziwiło.
Może jutro.
Może kiedy już odwiedzi miejsca, gdzie jej ojciec żył jako młody człowiek.
Może wtedy przyjdą do niej te wytęsknione uczucia i będzie wiedzieć, czy postąpiła
słusznie, przywożąc tutaj Aurorę.
Czy to naprawdę była droga do domu...
- Więc ty go spotkałaś? Randara? Swojego ojca? Astrid potakiwała:
- Raz. Jeden jedyny.
Johanna umilkła, ale nie spuszczała z tamtej upartego wzroku. Astrid musi jej o tym
opowiedzieć. I w końcu ciemnoskóra kobieta zwilżyła wargi.
- Moja matka miała... bardzo trudne życie. Wiedziała też, że będzie ono krótkie. Ona
była... no, jakby wam to powiedzieć... nie znacie przecież stosunków panujących na wyspie.
Na wyspach. Na wyspach niewolniczych.
Johanna starała się ją zachęcić. Mają czas.
- Ludzie się mojej matki bali. A znowu jej matka była wielką znachorką, cieszyła się
ogromnym poważaniem u niewolników. Ale matka... ona miała władzę zarówno nad
czarnymi, jak i nad białymi. Była lwicą. Nie, panterą. Przemykała się między pniami drzew, a
jej pazury były ostre.
Johanna bezszelestnie odstawiła filiżankę z ziołową herbatą z miodem. Wciąż jeszcze
dziwnie jej było tak siedzieć w pokoju Marji. Ale też to w jakimś sensie naturalne. Zamek
Marji nie może wciąż stać zamknięty. Żałoba nakazywała jej tak postąpić, ale teraz żal jest in-
ny, wszystko się zmieniło. A ta kobieta jest siostrą Marji. Johanna nie myślała, że jest na
świecie ktoś, kto miałby prawo pić z filiżanek Marji, spać w jej łóżku.
Ta kobieta ma.
Siedzi oto z pledem Marji z jagnięcej wełny na kolanach i opowiada.
Johanna słucha.
Próbuje czuć zapach tropikalnych nocy, które Astrid jej maluje, próbuje zrozumieć
uczucia małej dziewczynki, zaniesionej, by pożegnała się z ojcem, którego nigdy przedtem
nie widziała.
- Czy wtedy Maria o tobie wiedziała? - zapytała Johanna, gdy historia dobiegła końca.
Astrid potrząsnęła głową.
- Nie wiem. Nie sądzę. On wydawał się taki... smutny. I jakby się bał... kiedy dawał
mi tę małą figurkę. Nie powiedział tego, ale ja wiedziałam, że on chce, żeby to była tajemnica
między nami.
Johanna przytakiwała. Amelia nigdy o tym nie mówiła, a Johanna wiedziała przecież,
że ostatnie tygodnie życia Amelia spędziła na czytaniu zapisków Marii.
Powiedziałaby, gdyby znalazła tam wzmiankę wskazującą na to, iż Marja ma siostrę.
Maria i Randar. Nieślubne dziecko i kat. Od tego się bierze cała ich historia.
Opowieści o tych dwojgu nadal budzą w sercach młodych dumę i poczucie pewności. Oni
zlekceważyli wszystko i przeżyli tyle burz, a nie utracili ani siebie nawzajem, ani własnej
godności.
Maria. Jedyna osoba na świecie, której Mar ja nigdy nie krytykowała.
Maria była dobra i tylko dobra!
I Randar... Czy ktoś w tej rodzinie wspomniał kiedykolwiek o nim bez szacunku?
Pokolenia się zmieniały, życie - było raz lepsze, raz gorsze, ale Randar i Maria
pozostali fundamentem, opoką. W ich życiu wszystko wywrócono do góry nogami, i to nie
raz. Trudno się przestać dziwić, jak oni zdołali przetrwać to i nie utracić dobroci serca?
Astrid odpowiedziała na to jednym prostym zdaniem:
- Maria, kiedy wyjeżdżała, rzuciła mojej matce w twarz kamień przyjaźni.
Johanna czuła, że to będzie brutalna historia, ale Astrid mówiła coraz szybciej i
szybciej, jakby nie mogła przestać. Wiedziała, że z każdym jej słowem niechęć Johanny
narasta. Mimo to musiała mówić, ledwo miała czas oddychać.
- Moja matka często spotykała Marię. One... miały wspólne zainteresowania. Pewnego
razu matka uratowała Marii życie. Nie wiem, dlaczego matka tak rozpaczała, że biała kobieta
zachowała się wobec niej przed wyjazdem okrutnie. Przecież nietrudno to było zrozumieć,
matka uwiodła jej męża, i to tylko po to, by wypróbować swoją władzę... może Maria o tym
nie wiedziała aż do wyjazdu. Może była zła, że tyle je obie łączyło, a potem okazało się, że
kobieta, którą Maria uważała za przyjaciółkę, potajemnie uwiodła jej męża.
Astrid nie miała jasności, jak to było, ale kawałek po kawałku rozbijała obraz, jaki
Johanna stworzyła sobie o kobiecie i mężczyźnie, którzy kiedyś w taki cudowny sposób
pomogli jej matce.
Czy on ją naprawdę tak okropnie zdradził?
Jeśli Maria wiedziała, to jak potrafiła znieść tę promienną miłość między nimi, którą
wszyscy widzieli aż do ostatniego dnia? Bo nawet jeśli ktoś zdradza tak paskudnie, to miłość
powinna przetrwać, tyle Johanna wiedziała z własnego doświadczenia. Ale równie pewne
jest, że zawsze coś wtedy ulega unicestwieniu na zawsze. Coś, czego nigdy nie uda się
odbudować. Coś brudnego osiada na dnie serca i nie można tego wyczyścić.
Czy Maria tego nie czuła?
Czy to wszystko było oszustwem?
Ciężar życia prababki osunął się nagle na jej ramiona.
Ale Astrid uśmiechała się blado.
- Rozumiesz więc, kochana Johanna, jak wiele dla mnie znaczy, że przyjęliście mnie
tak serdecznie. Odważę się powiedzieć... uratowaliście życie mojej córce.
Teraz Johanna się uśmiechnęła.
Tak, ona zawsze ratuje życie, chociaż czasami dość trudno to dźwigać.
Nawet teraz, w świetle wielu lamp i z bezpiecznym ramieniem Raviego tuż obok,
czuła, że nie wszystko jest takie proste.
Na szczęście Ravi uśmiechał się do Astrid. Na szczęście nie dostrzegała w jego twarzy
niczego, co by świadczyło, że ma złe przeczucia. Nawet Reina wyglądała na zadowoloną,
kiedy zabrała dzisiaj Aurorę, żeby ją po nabożeństwie przedstawić koleżankom. W ciągu
zaledwie czterech dni obie dziewczynki zaprzyjaźniły się tak, jak Ravi przewidział.
Skąd w takim razie to wrażenie zagrożenia? Dlaczego siedzi tu i krzywi się na tę
kobietę i dziecko, bliskie krewne jej własnej matki?
Jestem ostrożna, bo przeżyłam już za wiele zaskoczeń. Zawsze chciałam prowadzić
spokojne życie, poddawać się nurtowi leniwej rzeki. Do tego zostałam stworzona. Tak miało
wyglądać moje życie. A tymczasem nieustannie wpadam w wiry, porywa mnie wzburzony
nurt, co więcej, sama szukam takich miejsc i dobrowolnie daję się ponosić prądowi.
Co ze mną jest nie tak?
Co sprawia, że w chwili, kiedy wszystko się układa, znowu rzucam się na niepewne
wody?
Obejrzała się pośpiesznie, dostrzegła błysk w oczach Raviego. Uśmiechał się i dolewał
Astrid chłodnej herbaty. Brunatnozłocista ciecz spływała z dzbanka w jego ręce do filiżanki
kobiety.
I w tym momencie pojęła.
To on jest rzeką.
A ona nigdy się nie uwolni, nigdy się nie wespnie na wysoki brzeg, nie postawi stopy
na pewnej, bezpiecznej ziemi.
Próbowała, ale za każdym razem traciła oparcie i znowu wpadała w wiry.
Poczuła ból w piersi.
Patrzyła na Raviego. Patrzyła i patrzyła, i wciąż myślała to jedno:
On jest rzeką. Może toczyć się spokojnie przez jakiś czas, ona sama może w tej rzece
pływać, nawet walczyć, nie dawać się ponieść nurtowi. Nigdy jednak nie potrwa to długo.
Ramiona szybko się zmęczą, kiedy zechce płynąć pod prąd.
A potem rzeka znowu ją porwie, będzie ją pchać w stronę wodospadu, aż zacznie jej
się wydawać, że zaraz utonie.
Ona nie chciała się utopić.
Oto cała prawda.
Rzeka ją kocha i będzie ją utrzymywać nad powierzchnią, nawet jeśli ciska ją
niebezpiecznie blisko groźnych prądów i strasznych wirów. Do oczu Johanny napłynęły łzy.
Gniew na Astrid przemienił się w uczucie przypominające wdzięczność.
Następnym razem będzie wiedziała, że jeśli jakiś dzień przynosi nieoczekiwane
zmiany, to można się im poddać bez lęku.
Zauważyła, że tamtych dwoje siedzi i patrzy na nią. Że jej milczenie ich niepokoi.
Ravi odchrząknął i powiedział:
- Uważam, że powinniśmy powtórzyć to, co powiedzieliśmy Astrid już pierwszego
dnia: Witaj... w domu.
Johanna wstała, podeszła do ciemnoskórej kobiety i ostrożnie przytuliła policzek do
jej policzka.
- Witaj w domu - szepnęła i poczuła, że serce śpiewa, ciesząc się, że tak łatwo
wypowiedzieć właściwe słowa.
W końcu Astrid odsunęła ją lekko, potem bez słowa wyszła, a oni zostali sami, też nic
nie mówiąc.
Kiedy jej kroki ponownie rozległy się na polerowanej podłodze, oboje spojrzeli ku
drzwiom.
Astrid wyciągała ręce i prosiła, by otworzyli maleńką szkatułkę, którą przyniosła.
Johanna zajrzała do środka, odsunęła na bok kawałek jedwabiu.
W szkatułce znajdował się mały, okrągły kamyk. Na tle białej tkaniny wyglądał jak
rubin, ale nie mienił się jak klejnot. Tak naprawdę miał rdzawobrunatną barwę i czarne
paseczki, jakby namalowane atramentem.
- To był znak mojej matki, znak wiecznej przyjaźni. Nie znacie tamtejszych
obyczajów, ja też nie wiem wszystkiego, co się z nim łączy. Ale jedno wiem na pewno: Kiedy
Maria przed odjazdem rzuciła go w piasek, mojej matce o mało nie odebrało to życia. Już
nigdy potem nie była taka sama. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, bo widywałam ją rzadko.
Ale wiem. Zdrada Marii ciążyła jej bardziej, niż można to pojąć.
Johanna wyjęła kamyk. Wydał jej się bardzo lekki. Zwyczajny kamyk, tylko ten kwiat
namalowany atramentem.. Ravi też dotknął kamyka. Johanna powiedziała:
- Dziękuję. Rozumiem, co masz na myśli, Astrid. Ja myślę, że Maria żałowała, jeśli
jest tak, jak mówisz, że one były przyjaciółkami. Ale nigdy o tym nie wspomniała nikomu...
Astrid westchnęła i zamknęła szkatułkę.
- Chciałam go ofiarować jej córce. Miałam wrażenie, że to by jej dało... spokój. Ale...
Marja nie żyje. Amelia także. Johanno, ty jesteś jedyną osobą, która może go przyjąć.
Powinnaś wiedzieć, że dla mnie jest to tylko kamień. Chociaż dla mojej matki to było coś
znacznie potężniejszego.
Johanna przytaknęła:
- Dla mnie to też będzie tylko kamień. Myślę jednak, że masz rację, Maria żałowała.
Sądzę, że uczczę jej pamięć, przyjmując go. I zapanuje pokój. Zresztą obie mamy córki, które
już ten pokój zawarły.
Ravi wziął kamyk, zamknął go na chwilę w dłoni, potem schował do szkatułki.
- Położę go razem z książkami Marii - powiedziała Johanna.
Astrid uśmiechnęła się.
- W porządku! Cieszę się, że rozumiecie. Cieszę się, że witacie mnie tutaj jak w domu.
Bez tego nie mogłabym pewnie załatwić tej starej, smutnej historii. Niektórzy mówią, że
jestem zimną kobietą. Nie przejmuję się ani krzyżem, ani kręgiem. To tylko... symbole. Ale
ten kamień chroniłam. Bo jeśli chodzi o moją matkę... to nie jestem zimna.
Johanna uśmiechnęła się.
- Wiem o tym. Pojąć nie mogę, jak ktoś może uważać, że jesteś zimna!
Oczy Astrid rozbłysły.
- Jutro opowiem wam więcej, jeśli was to interesuje. Zrozumiesz, dlaczego, Johanno.
Powiedzieli sobie dobranoc. Droga do Vildegârd była krótka i znajoma.
Kiedy się położyli, Ravi długo słuchał spokojnego oddechu Johanny.
Zastanawiał się, czy tego wieczoru Astrid też słyszy bębny.