Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy

May Grethe Lerum

NA KRAŃCU TĘCZY



ROZDZIAŁ I

Lyster, wrzesień 1769

Chociaż jesień była taka sama, Reina nie miała żadnych wspomnień o wydarzeniach dokładnie sprzed roku. Wiedziała, że dzisiaj przypada jesienne Święto Krzyża*1 i że deszcz jest tak samo ponury jak tamtego dnia...

Nie.

To nie były wspomnienia, to jedynie powracające w przebłysku świadomości same czyste fakty. Arill okazał się obcy. Był gotów zabić swoje własne dziec­ko. Objawił się jako większy łajdak od człowieka, który w przypływie zazdrości zakłuwa nożem rywa­la. Gorszy od kogoś, kto zaciska ręce na szyi drugie­go i wydusza z niego życie!

Dawało się go przyrównać jedynie do tych nielicz­nych, najokrutniejszych zbrodniarzy, którzy odbierali życie własnym dzieciom. Zdarzały się takie przypadki.

Wciąż nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, by kiedyś kochała mężczyznę, kryjącego w sobie tak po­tworny brak człowieczeństwa.

Ale to już nie było ważne.

Nic już nie było ważne. Dni przychodziły i odcho­dziły, jeden po drugim, jak zawsze. Wokół niej ludzie wprost tryskali szczęściem. Matka od powrotu ojca do domu odmłodniała o dziesięć lat. Siostra, Ingalill, po­trafiła poradzić sobie z wyrzutami sumienia i ułożyć życie w bardzo wygodny sposób, przynajmniej na to wyglądało. Dostała zagrodę, którą jej przyobiecano, chociaż ze ślubu z Arillem nic nie wyszło. Co prawda nie została gospodynią na Storlendet, lecz gdy wiosną poślubiła Ingmara Kleivestolen z Feios, otrzymała w podarku Karlsgârd. Ingmar był wędrownym handla­rzem i przybył tutaj z Gudbrandsdalen. Dzięki jukom pełnym pięknych materii i nowiuteńkich srebrnych brosz prędko wzbudził zainteresowanie Ingalill.

Reina skarciła się w myśli - przecież aż tak proste to wcale nie było. Ingmar to dobry człowiek, stale uśmiechnięty i pogodny, zawsze umiał rzucić jakąś dowcipną uwagę o tym, co się działo. Posiadał też rzadką zdolność nieprzejmowania się niczym, żarto­bliwego puszczania oka i łagodzenia uśmiechem zło­ści albo gniewu Ingalill.

Owszem, być może to właściwy dla niej człowiek. Większości ludzi życie jakoś się w końcu układało.

Tylko jej nigdy.

Nie chciała stać się zgorzkniałą, wiecznie zasmuco­ną osobą. Starała się nad sobą panować, zwłaszcza od czasu, gdy coraz częściej słyszała uwagi, że teraz jesz­cze bardziej niż dotychczas robi się podobna do mat­ki. A któż chciałby być podobny do swojej matki?

Bez względu na jej kwitnącą urodę, bez względu na mądrość i szacunek, jakim się cieszyła...

Reina nie chciała.

Bacznie więc się wystrzegała, nigdy nie pokazywa­ła kamiennej twarzy ludziom, których nie znała. Wargi same rozciągały jej się w uśmiechu, a głos brzmiał czysto, przyjaźnie. Ba, niekiedy czuła nawet lekkie wibracje w ciele, a to oznaczało, że się śmie­je. W lustrze dostrzegała także, że oczy ma pełne ży­cia, tak samo głębokie, ciemnoniebieskie, tak samo otoczone gęstymi rzęsami.

Ale osoba, którą widziała w zwierciadle, to nie by­ła ona.

Miała świadomość, że w jej pogodnym, tętniącym życiem ciele gdzieś w głębi tkwi ciemna, zimna, stro­niąca od ludzi dusza.

Ubrana była w koronki, spływały na wąskie ra­miona, odciągając całą uwagę od bladej skóry, od równie bladych warg. Lecz jej oczy błyszczały szczę­ściem: niosła tacę.

Arill uniósł się, wbijając mocno łokcie w miękki ma­terac.

- Niech Bóg błogosławi taki piękny poranek, mój mężu! Usmażyłam kotleciki z jajek, te, które tak lu­bisz. Spójrz, jest też do nich słoninka i świeże, prze­cedzone mleko...

Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Tak ślicznie teraz wyglądała, cała w koronkach, które do­stała w prezencie ślubnym przed rokiem. Uderzyło go to, zastanowił się.

Przed rokiem?

Tak, niedługo będzie już rok. Dzisiaj jesienne Święto Krzyża, a rok temu w ten dzień pastor ogło­sił ich zapowiedzi. A więc dlatego tak się dziś dla nie­go wystroiła...

- Moje kochane kaczątko! Nie powinnaś sprawiać sobie tyle kłopotu. Wiesz przecież, że rano zwykle nie bywam głodny...

Postawiła tacę obok niego na szerokim łóżku i sa­ma wsunęła się pod okrycie. W drobnym ciele nie było ani śladu ciepła. Uścisnął ją.

- Jesteś dla mnie za dobra, moja mała kaczuszko... Uśmiechnęła się szczęśliwa, gdy lekko pocałował ją w czoło.

- Dla ciebie nikt nie może być za dobry. Zasługu­jesz na o wiele, wiele więcej... Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć, Arillu.

Zdusił westchnienie.

Wyraz jej piwnych błyszczących oczu niekiedy działał mu na nerwy. Była tak nieznośnie łagodna i wdzięczna za każdy najmniejszy drobiazg! Patrzy­ła na niego z takim uwielbieniem, jakby to sam Zba­wiciel we własnej osobie leżał obok niej i pozwalał sobie dogadzać jajecznymi kotletami ze słoniną...

- A może wolałbyś raczej piwo? Pokręcił głową.

- Nie, nie, to i tak wspaniałe śniadanie. Chyba jed­nak mimo wszystko jestem głodny! Nikt inny nie po­trafi tak przyrządzić kotlecików jak ty, moje kaczątko!

Uśmiechnęła się zadowolona.

- Jedz teraz, a ja zaraz przyniosę ciepłej wody do miednicy...

Już podrywała się z łóżka. Arill wyciągnął do niej rękę, przytulił ją do siebie. Popatrzył w okrągłe oczy i rzekł z uśmiechem:

- Oby ten dzień był szczęśliwy, żono... Mieliśmy dobry rok, odkąd pastor ogłosił nasze zapowiedzi.

Z powagą skinęła głową.

- Lepszego nigdy nie przeżyłam.

- Jesteś pewna? Zadowolona?

- Żaden inny człowiek nie ma więcej powodów do radości niż ja - wyznała.

Puścił ją, uśmiechnęła się miękko.

- Pomyśleć tylko, że pamiętałeś... Spróbował kotleta.

- Oczywiście, że pamiętam - odparł, lecz nie po­trafił popatrzeć jej prosto w oczy. Zamiast tego jął nakładać sobie smażone kawałeczki słoniny i skon­centrował się na jedzeniu. Tamten dzień nie był wart wspomnień, a mimo to napłynęły do niego, stał się wobec nich bezbronny, bo ona wyszła z pokoju.

To było takie proste. Thora, jego wierna służąca, nie­zauważenie przejęła gospodarskie obowiązki Ingalill, z których tej albo się nie chciało, albo też nie potrafiła się wywiązać. Thora wszystkim tak dobrze się zajęła, chociaż w pojedynkę nie miała możliwości utrzymania domu w takim porządku, jakby tego pragnęła. Potem się zaręczyła. Pewnego dnia zaś parobcy znaleźli ją ca­łą we łzach: narzeczony ją porzucił. Cała ta historia by­ła naprawdę przykra, mężczyzna bowiem, który ją zo­stawił, nie zadowolił się dyshonorem, jakim i tak już było złamanie danego słowa: rozpuścił jeszcze po wsi plotki, że Thora nie nadaje się na żonę i w następstwie tego nigdy też nie będzie mogła zostać matką.

Arill nie przejmował się niemądrym gadaniem. Thora, która wydawała się silna i sprężysta, gdy trze­pała z kurzu ciężkie baranice, okazywała się jednak spłoszonym drżącym pisklęciem, gdy tylko ktoś pró­bował się do niej zbliżyć.

Cóż za dureń z tego człowieka! Był o całe cztery lata starszy od Arilla, lecz postępował jak szczeniak.

Nieszczęsna Thora... ona także była o wiele starsza od Arilla, lecz różnica wieku nie rzucała się w oczy. Policzki miała gładkie i delikatne, a drobne usta bla­de i wąskie.

Oczy Thory były ciemne, piwne, a włosy splatała zawsze w równy, ciasny warkocz, który zwijała na kar­ku. Gdy po raz pierwszy w dzień wesela zobaczył je rozpuszczone, musiał przyznać, że jest piękna. Wtedy policzki zabarwił jej też rumieniec, a wargi zaczerwie­niły się i nabrzmiały, gdy przyciskała je do krawędzi misy z piwem, przepijając do narzeczonego.

Ale w dzień zapowiedzi dokładnie przed rokiem...

Zapamiętał tamto ostre uczucie, zachował w pamię­ci własne pełne rozpaczy myśli. Chyba nie wiedział, co czyni, obiecując Thorze małżeństwo. A może jed­nak wiedział? Może było to desperackie posunięcie, ostatnia resztka nadziei, że zdoła poruszyć Reinę?

Ona tam była, wiedział, że będzie. Mieli się po­brać tego dnia, lecz to inna para otrzymała błogosła­wieństwo w starym kościele Dale.

Potem ogłoszono zapowiedzi. Patrzył na Reinę, gdy pastor je odczytywał. Stała chłodna i obojętna, nie zdradziła żadnego uczucia nawet miną.

Najgorsze jednak, że ciężko opierała się o obcego mężczyznę i ściskała jego dłoń.

Wtedy zrozumiał.

Prawdą było więc to, co gadali ludzie.

Na Vildegârd mieszkał jakiś obcy o długich czar­nych włosach. Był czeladnikiem wraz z bratem Reiny. Podobno nieślubne dziecko jakiegoś szlachcica. Podobno mieszkał w baronii...

Arill zacisnął wtedy szczęki, starał się nawet nie mrugnąć.

Gdy pastor odczytywał ostatnie zalecenia dla mło­dej pary, a z oczu Thory popłynęły łzy czystego, ni­czym nie zmąconego szczęścia, Arill stał prosto, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że został oszukany.

A więc to nie tylko ta nieszczęsna historia z kłam­stwem Ingalill, nie tylko to, że był dostatecznie zroz­paczony, by przynieść jej środek, mający zabić w niej dziecko.

O, nie, Reina rozgrywała swoją własną grę. Oka­zała się jedną z tych, co to zawsze starają się mieć jakiegoś mężczyznę w zanadrzu.

Nigdy by jej o to nie posądzał, była przecież taka nieśmiała, a jednocześnie całą sobą okazywała suro­wość wobec młodych chłopców i większość z nich, rozumiejąc to, potrafiła trzymać się od niej z dale­ka. Ta czarnowłosa dzika kotka nie była stworzona do wesołości i śmiechu. Być może w pewnym stop­niu odziedziczyła urodę po swojej prababce Marji, lecz ani krztyny skłonności tamtej do zabawy.

Kochał ją.

Wiedział, że zawsze tak będzie.

Arill Storlendet spostrzegł powracającą żonę, wciąż całą w koronkach. Przy łóżku zamknęła oczy, policzki lekko jej się zaczerwieniły. Niezgrabnie roz­sunęła na boki szeroką koszulę, pragnęła ofiarować mu jeszcze jeden podarunek.

Wzruszyła go tym, wiedział bowiem, jak wiele ją to kosztuje. Była nadzwyczaj nieśmiała, pół roku za­brało mu przekonanie jej, że nie musi się tego oba­wiać. Że on jest inny niż jej poprzedni narzeczony.

Na początku zastanawiał się, czy to właśnie nie z powodu krążących o Thorze plotek zdecydował się jej oświadczyć, plotek o tym, że jest zimna i niezdolna do pożycia małżeńskiego. Gdyby okazały się prawdą, przynajmniej nie miałby okazji do przywo­ływania wciąż żywych i bolesnych wspomnień o na­miętności Reiny.

Prędko jednak się zorientował, że Thora wcale nie jest zimna.

Po prostu nieprawdopodobnie wystraszona i nie­słychanie wprost nieśmiała.

Niemal jak dumny nauczyciel, który widzi, że je­go niepewny uczeń wykazuje się wielką wiedzą, ob­serwował jej niezgrabne próby, by go skusić.

Była taka słodka.

- Moje małe kaczątko - mruknął z zamkniętymi oczyma, gdy przycisnęła do niego nagie piersi.

Przyjemnie było ją pieścić, czuć owo niezłomne zaufanie, jakim go obdarzyła.

Czułość zaczęła mieszać się z żądzą, lecz nigdy w pełni nie pozwolił jej się porwać. Głaskał żonę, przemawiał ściszonym głosem, a ona zaraz głęboko wzdychała z tęsknoty i szczęścia.

Biedna mała...

Być może prawdą było jej wyznanie, że większe­go szczęścia nigdy nie mogła oczekiwać. On stał się jej zbawcą, ona zaś ocaliła go od samotności, pozo­stawiającej miejsce dla zbyt wielu myśli.

Jej drobne piersi nie przypominały biustu Reiny. Miała proste, smukłe ciało i wąskie biodra. Wpraw­dzie mięśnie ud były mocne i sprężyste, lecz nie tak obfite jak Reiny, gdy objęła go nogami...

Jej włosy nie pachniały lawendą, bił od nich słodkawy zapach lekko zjełczałego tłuszczu - mieszanki, której używała, by wyglądały na gęściejsze.

Ucałował ją w same usta, lekko, delikatnie. Thora aż się zachłysnęła tym pocałunkiem. Pozwolił, by dostała to, czego chciała, lecz bez pośpiechu.

Właściwie jakby nieobecny wszedł w nią i zamknął oczy, gdy gwałtowna słodycz wypełniła lędźwie.

Tym miał się zadowolić.

Krótkimi momentami nieświadomości, z rozwod­nionym smakiem miłości w ustach.

I tak aż do końca życia.

Odkąd w szpitaliku przestano przyjmować pacjen­tów, dni na Vildegârd nie upływały już w takim po­śpiechu. Decyzja Johanny o tym, że od tej pory wyko­nywać będzie tylko obowiązki położnej, nie została zbyt dobrze przyjęta. Ludzie wiedzieli jednak, że jeśli zdarzy się wypadek, ona i tak zrobi swoje. Większość pojmowała, że jej oświadczenie przeznaczone było głównie dla mieszkańców innych wiosek, przybywają­cych tu z daleka, zajmujących jej czas i stawiających wielkie wymagania. Ludziom wydawało się, że Johan­na jest w stanie uleczyć ich z absolutnie wszystkich możliwych plag, w dodatku chodziły słuchy, że nie ka­że sobie przy tym słono płacić. Znalazło się więc wie­lu takich, którzy uznawali, że lepiej wybrać się do niej, aniżeli tracić grosz u innych.

Johannie jednak niełatwo przychodziło odprawia­nie z kwitkiem tych, którzy wciąż jeszcze się zjawia­li. To zadanie spoczęło wreszcie na parobku. Bacznie przyglądał się ludziom, mrużąc oczy, a do Johanny dopuszczał zaledwie nielicznych.

Reina uważała, że dni jej się dłużą.

- Dlaczego, nawet jeśli sama chcesz trochę spoko­ju, nie pozwolisz, żebym ja pracowała? Chętnie do­wiedziałabym się czegoś więcej o chirurgii, chciałabym, żebyś nauczyła mnie wszystkiego, co sama umiesz o lekarstwach i nowych odkryciach.

- Poczytaj więc listy Remmermanna. Cały strych pełen jest notatek i prac naukowych.

- Ależ, mamo... Lepiej, żebyś ty mi wszystko sama pokazała. Nawet jeśli nie masz innego powodu, dla którego chciałabyś przyjmować chorych, to mogłabyś chyba to zrobić po to, żebym ja się czegoś nauczyła?

- Dość już umiesz - oświadczyła Johanna krótko. - Więcej niż dość, Reino. W życiu młodej kobiety powinny być ważniejsze rzeczy aniżeli wrzody i konwulsje gorączkowe!

Reina milczała.

Znów się zaczyna. Johanna tak bardzo wszystkim się przejmowała, a od lata nieprzerwanie marudziła o tym, że Reina powinna więcej spotykać się z młodymi ludź­mi, chodzić na tańce organizowane koło Dosen, przyj­mować nieliczne zaproszenia na przyjęcia i uroczysto­ści weselne, które mimo wszystko otrzymywała.

Ale Reina nie chciała. Wyprawiała się za to kon­no na dalekie przejażdżki, niekiedy razem z ojcem. Dużo też przesiadywała, zajęta lekturą, na wielkim kamieniu za stodołą, gdzie było jej ulubione stale miejsce, dopóki słońce przygrzewało.

Albo też chowała się w maleńkiej alkowie, czytała, notowała, z pozoru całkowicie pochłonięta medycz­nymi księgami. Johanna podsunęła jej nawet kilka dość frywolnych powieści, które niedawno ukazały się drukiem w Kopenhadze. Córce jednak podobały się jedynie opowieści Swifta o podróżach Guliwera i historia słynnego Robinsona Crusoe napisana przez Defoe. Johanna także kochała te książki.

Ale czy Reina przeczytała którąś z nowych książek - nie wiedziała. Dziewczyna połykała natomiast pisma ulotne, gazetki, nawet wtedy, gdy miały już trzy albo i sześć miesięcy, zanim do nich dotarły.

Ravi się nie martwił. Wieczorami gładził Johannę po włosach, mówiąc, że ścieżka życia Reiny na pew­no będzie się tworzyć w miarę, jak dziewczyna bę­dzie po niej kroczyć.

Johanna starała się zarazić od niego spokojem, lecz to nie było łatwe.

- Boję się o nią. Po tym, co się stało z Arillem... To wszystko moja wina. Dlaczego nie mogłam głębiej ukryć tego listu? Dlaczego ona musiała go znaleźć?

Ravi westchnął. Czytał już tę część długiej notat­ki sporządzonej przez Remmermanna, opisującego nowe prawo i karę, jaka czekała tych, którzy rozsie­wali dziedziczne choroby poprzez małżeństwo.

- Nie byłoby chyba lepiej, gdyby znalazła go po ślubie? Gdyby prawnie się z nim rozwiodła, ponie­waż nosi w sobie tę krew?

- Zastanawiam się, skąd to się mogło wziąć? - wes­tchnęła Johanna. - Wszak ród z Bergaheim przez wiele lat żył w spokoju i nikt nigdy nie słyszał, by ktokolwiek z nich wykrwawił się na śmierć...

- To było już tak dawno. Oni żyli w odosobnie­niu. Któż może wiedzieć, ile dzieci przyszło na świat z takimi uszkodzeniami, ile pochowano tam na gó­rze, bez chrztu czy też błogosławieństwa pastora?

Johanna pokiwała głową zamyślona.

- Masz rację, lecz gdybyśmy tylko wiedzieli wię­cej... wówczas być może udałoby się rozwikłać tę za­gadkę, znaleźć lekarstwo, które mogłoby uzdrowić takie dzieci, jak nasz mały Vetle.

Ravi poczuł ukłucie w sercu.

Johanna to zauważyła, podniosła głowę, położyła dłonie na jego policzkach.

- Ach, Ravi, to takie smutne, że nigdy go nie uj­rzałeś. Był taki śliczny... Podobny do ciebie. Takie dobre dziecko...

Ravi mógł jedynie kiwać głową.

- Wiem. Nigdy sobie nie wybaczę tego, że go nie widziałem.

Milczeli.

Właściwie nigdy nie rozmawiali o tym, co mu się przydarzyło przez te dziesięć lat, gdy był poza domem. Johanna wiedziała, że Raviego więziła zła kobieta, że przez wszystkie te lata grupa chorych na umyśle ludzi przetrzymywała go w zamknięciu w piwnicy. Nie mo­gła pojąć, jak człowiek jest w stanie przeżyć coś takie­go. No tak, dla zwykłego człowieka to na pewno nie­możliwe, ale Ravi nie był przecież zwyczajny. Jego myśli potrafiły wzlatywać. Posiadł zdolność przeby­wania ciałem w jednym miejscu, duchem zaś w zupeł­nie innym...

Opowiadał jej o tym.

O tym, jak przestał wreszcie liczyć dni i tygodnie, jak czas przestał dla niego istnieć.

Johanna wierzyła, że w jego przypadku to możli­we. Dobrze jednak wiedziała, że sama na jego miej­scu by oszalała. Tkwić w odosobnieniu przez tyle lat, mając jedynie własne myśli za towarzystwo, nawet bez jednej książki, przy której można by się roze­rwać... To tortura, tortura nie do wytrzymania!

Ów zły czas odcisnął na nim piętno.

Lecz w jakiś cudowny sposób ten pobyt w za­mknięciu wypolerował te strony jego charakteru, któ­re najbardziej kochała. Nabrały teraz jakby nowego blasku, pojawiły się w Ravim cechy, za którymi tak tęskniła, a w których ujawnieniu - przyznawała to do­piero teraz - ona sama była największą przeszkodą. Objęła go tak mocno, jak tylko potrafiła.

- Nigdy więcej - szepnęła. - Już nigdy więcej nie odej­dziesz ode mnie, choćby nawet na jedną jedyną noc.

Ravi pochwycił jej słowa wargami.

- Nigdy więcej - obiecał, tuląc się do jej ust. Przymknęła oczy, by móc lepiej napawać się owym czystym zapachem bliskości, jakiego nie znajdowała u nikogo innego. Pogładziła go po twarzy, każda jej linia była już teraz dobrze znajoma. Każdy jej łuk, każde wgłębienie. Podrapała paznokciami zarost pod szczęką. Chociaż Ravi golił się dzisiaj rano, broda wy­dawała mu się rosnąć teraz szybciej niż przedtem.

Poczuła, jak jego ciało się napina, gdy powiodła dłonią po ramionach w dół pleców, po uszkodzo­nym biodrze.

- Chodźmy spać - szepnęła. On roześmiał się cicho.

- Tak, chodźmy...

Siedziała obrócona plecami do męża, gdy to po­wiedziała:

- Wydaje mi się, że na wiosnę będzie nas więcej. On się nie poruszył. Szczupłe plecy pochylały się przy pracy, naprawiał grabie przed żniwami. W izbie unosił się zapach tłuszczu, smażyła na obiad soloną słoninę.

Prędko opłukała łyżki po kapuśniaku.

On wciąż jeszcze nie odpowiadał, czyżby jej nie słyszał?

W oczach zakręciły jej się łzy, szemranie w piersi było niczym echo owego zawsze niespokojnego uczucia w podbrzuszu, boleśnie pulsowało. Znała już te objawy. Znów spodziewała się dziecka, a prze­cież najmniejszy chłopczyk wciąż jeszcze wisiał u jej piersi, gdy tylko znalazła wolną chwilę. Odwrócił się powoli.

- Nie dasz rady. Przygryzła wargę.

Że też powiedział właśnie to! Naprawdę nie rozu­miał, jak bardzo potrzeba jej pociechy.

Podniósł się w końcu, odłożył zęby grabi, które wbijał w równym rządku.

Podszedł do niej, wziął w objęcia.

- Tak się boję - powiedziała.

On stał tylko i trzymał ją za ramiona. Wreszcie mocno nabrał powietrza.

- I z tym jakoś sobie poradzimy - zapewnił cicho.

- Kittil ma dopiero jedenaście miesięcy... a inne... Inne...

- Potrzebują matki. Uważaj teraz na siebie, jakoś sobie poradzimy. Wspólnymi siłami.

Zaszlochała, wsparła się o niego. Właśnie te słowa tak bardzo chciała usłyszeć.

Podniosła wzrok na jego zmęczoną twarz, zauwa­żyła, że słońce spaliło go tego lata, skóra wyglądała, jakby cala była jednym wielkim strupem.

- To już będzie dwunaste. Tyle samo, ilu było apo­stołów...

Mężczyzna uśmiechnął się z przymusem.

- Tak, tyle, ilu apostołów.

ROZDZIAŁ II

Zawsze miała doskonałe wyczucie kierunków i już będąc dzieckiem, bez trudu odnajdywała drogę, za­nim jako tako jej ją opisano. Dziś było jeszcze łatwiej, bo przecież mimo wszystko znalazła się w znajomych okolicach. Świetnie pamiętała tamten skalny nawis i teraz, gdy zbliżała się do właściwej doliny, rozpo­znawała nawet osobliwe cechy górskiego powietrza.

Kobieta większą część drogi przebyła konno w sa­motności, lecz przez ostatnie dwa tygodnie musiała przemieszczać się na piechotę. Na szczęście pewien człowiek przewożący smołę podwiózł ją kawałek ło­dzią, w ten sposób dotarła aż do Marifjora, a stam­tąd droga była już łatwa. Podążyła starą ścieżką w górę Engjadalen, a gdy ta się skończyła, kobieta i tak wiedziała, którędy ma iść. Rozpoznawała for­macje skalne, pamiętając, że szczyty Molden i Sveidalsnosi to doskonałe punkty orientacyjne.

Minęła Seljesete i teraz przed sobą z prawej stro­ny miała Fivlenosi.

Dzień był wilgotny i przenikliwie chłodny. Tu, wysoko, chmury groziły deszczem, a jeśli szczęście przestanie jej sprzyjać, to jeszcze spadnie śnieg, już teraz, we wrześniu.

Szczęście przestanie jej sprzyjać?

Och, nie, musiała przyznać, że ta podróż minęła jej łatwiej, niż mogła się tego spodziewać. Devla była dla niej łaskawa. Kobieta z każdym dniem nabie­rała coraz większej pewności: dotrze do celu.

I dokona wielkiego dzieła, które zapewni jej na­leżne miejsce wśród Ludu.

Wędrowała szybkim krokiem, wśród czerwieni i żółci wrzosów. Całe góry wprost iskrzyły kolora­mi, a na niedużych jeziorkach widać było ptaki zbie­rające się przed odlotem na południe.

Czuła pokrewieństwo łączące ją z tymi ptakami. Niemalże wyczuwała napięcie w ich trzepoczących się sercach: czy i w tym roku poradzą sobie w po­dróży? Czy zdołają odnaleźć ciepłe, tętniące życiem miejsca na południu, dzięki którym ocalą życie?

Jednego nie mogła pojąć:

Dlaczego wracają do tego zimnego, niegościnne­go kraju, pełnego ludzi, którzy są gaije.

No cóż, niektórzy z nich są na pewno dobrzy.

Na spotkanie z nimi nawet się cieszyła.

Co też powie ów czarnowłosy mężczyzna o ser­cu, które mogła ująć w dłonie?

I ta jego mała mądra córeczka, czy żyje jeszcze?

Tym razem nie muszą jej ukrywać, tym razem przybywała, by prosić ich o pomoc. Nie była ubra­na w strój Ludu, miała na sobie dość nowoczesny kostium podróżny. Zamierzała powiedzieć, że nie przybywa w pojedynkę, lecz jej towarzysze zatrzy­mali się w pewnym oddaleniu. Nie musi wcale zdra­dzać, że przywędrowała przez góry, zresztą być mo­że niemądrze robi, idąc tędy sama.

Ale Tindir nigdy nie czuła się zbyt dobrze w ło­dzi.

Wolała raczej z mozołem przedzierać się przez górskie płaskowyże, aniżeli spędzić bodaj jedną noc w rozkołysanej drewnianej skorupce na niebezpiecz­nej wodzie.

Tacy już byli oni, z Ludu.

Nie znała wśród nich nikogo, kto umiałby pływać.

Na cóż im zresztą ta umiejętność, woda jest dla ryb, a kto chciałby być rybą?

Uśmiechnęła się do siebie. Powróciło do niej od­ległe wspomnienie z dzieciństwa: Tamos, zrozpaczo­ny, przyszedł do Kirvi Telekki błagać ją o radę. Wło­sy zaczęły mu wypadać!

A wszyscy przecież wiedzieli, że jeśli tak się sta­nie, to człowiek w kolejnym życiu odrodzi się pod postacią ryby.

Telekka dała mu maści, lecz ważniejsze były od­prawione przez nią modlitwy i rytuały. Powiedziała też, że nie może dopuścić, by światło księżyca padło mu na głowę...

Tutaj!

Bez trudu rozpoznała skupisko letnich zagród, położonych w górnej części doliny. Schodzenie w dół mogło być trudne, ale przesunęła kraj spódni­cy od tyłu między nogami i zawiązała go w pasie. Na spory węzełek, który dźwigała przez całą drogę, już nie zważała. Podczas długiej podróży stał się jakby jej częścią, ciężarem własnego ciała.

Letnie zagrody opustoszały, nic w tym dziwnego.

Popatrzyła w niebo, zorientowała się, że już nie­długo zapadnie wieczór. Może lepiej byłoby, gdyby tu się teraz zatrzymała na nocleg? Miałaby wówczas dach nad głową, mogłaby przenocować w którejś z małych szop. Na pewno są teraz pełne świeżego, pachnącego siana.

Bacznie rozejrzała się dokoła, biegiem pokonując podwórze. Trawa rosła tu gęsta i zielona, była jed­nak dziwnie równa, wypasiona. Pastwiska mogłyby zostać skoszone jeszcze raz, dość tu było trawy dla kilku krów.

Przypomniała sobie jednak, że ci ludzie, gaije, wie­rzą, iż zimą mieszkają tu demony i stwory z zaświa­tów. Pewnie myślą, że do nich należy też pastwisko!

Przeniknął ją dreszcz, nigdy jeszcze nie widziała demona gaije, lecz wcale nie była gotowa przysiąc, że takie nie istnieją.

Czym prędzej sięgnęła po amulet, który zawsze nosiła przy sobie.

- Dobra Devlo, Alaho, Słońce i Księżycu... Kirvi Telekko, na twą wieczną duszę, chroń swoje dziec­ko przed złą wolą obcych mocy...

Zaraz też się uspokoiła. To działało za każdym ra­zem, wystarczyło jedynie, że dotknęła amuletu, a przed oczami stawała jej pomarszczona twarz Telekki i na widok uśmiechu w prastarych oczach na­tychmiast ogarniał ją spokój.

Bez trudu odsunęła antabę w drzwiach.

Tak, pachniało tu zapomnianym latem. Siano by­ło suche i delikatne, upchnięte w sąsiekach od samej podłogi. Będzie miała miękkie, wygodne posłanie.

Zjadła co nieco z zapasów, kupionych od przewo­żącego smołę, i zamknęła oczy.

Z gór nie dobiegał żaden dźwięk.

Chociaż czy to nie szemrze gdzieś strumień?

A może to trzepot skrzydeł pod ciemniejącym nie­bem?

W szopie było o wiele ciszej. Być może wokół krą­żyły zwierzęta, lisy i szczury, jakieś drobne gryzonie, a może nawet, i niedźwiedź, ale ona ich nie słyszała.

Tu nie szeleściło, nie skrzypiało i nie zgrzytało tak jak w miejscu, w którym czuła, że jest w domu.

Ani jednego świerszcza.

To było niemal najgorsze, ta cisza, która otaczała ją, gdy układała się do snu w tej krainie na północy.

Może właśnie dlatego miała tutaj taki dziwny sen? Ujrzała siebie samą idącą po śladach innej kobiety, obie ścigały połyskującego srebrem sokoła.

Reina słuchała dawnych dźwięków dobiegających z sypialni rodziców, aż wreszcie sobie przypomnia­ła: przecież oni już tam nie sypiają! Przenieśli się na górę, gdy tylko przebudowa dobiegła końca.

Ale dźwięki zostały. Odgłosy miłości.

Czyżby utkwiły jej w uszach?

Otuliła się przykryciem. Nie wyciągnięto jeszcze zi­mowych kołder, ale w pokoju było ciepło. Zadrżała.

Nie chciała słuchać tego echa, nie chciała, by przy­woływało wspomnienia, zapachy i zapomniane tęsk­noty.

Ale tak właśnie było. Przed oczami stanęła jej twarz Arilla, była niemalże w stanie wyczuć jego cia­ło wyciągnięte obok niej w łóżku. Słyszała jego lek­ki oddech, odgłos warg, gdy tuliły się do jej ust i do innych wrażliwych miejsc na ciele.

Nie.

Poderwała się, zapaliła lampę.

Usiadła, żeby poczytać.

Ale wzrok widać miała zmęczony, litery bowiem wi­rowały jej przed oczami jak roztańczone owady, aż za­kręciło jej się od tego w głowie. Zimne fale spłynęły od karku po plecach wzdłuż kręgosłupa, w piersi zapiekło. Przyłapała się na tym, że wstrzymuje oddech.

To teraz nadejdzie.

Już się nie bała, wiedziała, że od tego nie umrze. Ra­czej ogarniać ją będzie coraz większa ciekawość. Mu­si istnieć jakiś klucz do niezrozumiałego języka obra­zów. Musi istnieć jakaś możliwość odczytania tych koszmarnych wizji, wykorzystania ich w jakiś sposób.

Ale ona ich nie pojmowała. Widziała dziwaczne urządzenia, połyskujący metal. Ptaszyska wielkie ni­czym domy i wozy z rozdziawionymi paszczękami. Pożerały ludzi. Widziała krew.

Potem obrazy się zmieniły, zobaczyła drobną ko­bietę, samą na pustkowiu. Okolica wyglądała jak przysypany śniegiem płaskowyż, lecz śnieg był zło­cisty, niczym piasek?

Kobieta ciągnęła jakąś paczkę, coś w rodzaju wor­ka? Reina zorientowała się wreszcie, co to jest. To by­ło dziecko w worku z brzucha jakiegoś zwierzęcia.

Dziwne.

Mogła myśleć, choć przed oczami wciąż przelaty­wały jej nowe obrazy. Nie była nieprzytomna, nie za­tonęła wśród groźnych wirów, jak to zwykle bywało.

Mogła myśleć.

W pokoju były dwie Reiny!

Jedna ta, która wiła się bezradnie wśród wszyst­kich tych dziwacznych wizji, i druga, której żal by­ło tej pierwszej i która patrzyła na obrazy niczym na cienie na ścianie.

Poczuła, że serce mocno jej wali. Pozwoliła, by ob­razy przepływały niczym rzeka.

Lecz ona się w niej nie kąpała.

Rankiem następnego dnia Reina obudziła się z roz­sadzającym piersi nowym uczuciem. Coś się wydarzyło. Coś dziwnego. Coś, dzięki czemu wszystko może stać się łatwiejsze.

Odnalazła drogę, która mogła wyprowadzić ją z ca­łego tego bólu. Postanowiła pomówić o tym z ojcem.

Prędko naciągnęła odświętne ubranie, które nosiła poprzedniego dnia. Nie miała dzisiaj w planie żad­nych ciężkich prac, w dodatku bardzo podobała jej się ta sukienka z czerwonym wełnianym stanikiem. Przypominała suknie, w które stroiły się inne młode kobiety, a wzdłuż brzegu spódnicy biegł skompliko­wany ozdobny haft. Na bielutkiej koszuli nie było ani jednej plamki, ją także postanowiła więc włożyć, a na koniec spięła się szerokim pasem ze srebrną sprzączką. Włosy prędko splotła w gruby warkocz i na głowie zawiązała chustkę.

Słońce na niebie było blade i dalekie, ale powie­trze sprawiało wrażenie niemalże niebieskiego.

Znalazła Raviego tam, gdzie spodziewała się go za­stać: przy wielkim kamiennym stole na podwórzu. Siedział z jedną nogą wyprostowaną, wiedziała, że zwykle rano odczuwa w niej ból. Przypuszczała, że zimą może być jeszcze gorzej.

Przez moment, ukryta za podwórzowym drze­wem, przyglądała się ojcu.

Był przystojnym mężczyzną i pięknie dźwigał swój wiek. Niemalże tak samo jak Marja... We wło­sach miał kilka siwych pasm, zwłaszcza przy skro­niach czerń wyblakła. Ale teraz spod czarnego kape­lusza spadał na ramiona tylko kruczoczarny koński ogon. Ravi przeżuwał coś, być może ostatni kawa­łek suszonego śledzia jeszcze ze śniadania. Potem splunął, przywołał kota.

Ponad nim na tle turkusowoniebieskiego nieba podwórzowe drzewo zdawało się płonąć niczym ogień.

Reina patrzyła, jak ojciec porusza chorą nogą pod stołem. Widać było, że odczuwa ból, ale to przejdzie, jak tylko wyruszy na swą codzienną poranną prze­chadzkę, zaraz będzie równie zwinny i sprężysty jak kiedyś.

Wstrzymała oddech, skupiła wzrok na biodrze oj­ca. Poczuła ogarniające ją ciepło, powietrze zadrża­ło. Ravi wolno odwrócił głowę, dostrzegł córkę.

- O, to ty...

Reina uśmiechnęła się, podeszła do niego, usiadła na stojącej przy stole ławce.

- Dobrze się czujesz, ojcze? Skinął głową.

- Doskonale! Ty za to wyglądasz blado, moja ko­chana. Źle spałaś?

Reina wtuliła policzek w jego ramię. Dobrze by­ło złożyć na nim głowę. No i w takiej pozycji nie mógł widzieć wyrazu jej twarzy.

- Wiesz, mam takie dziwne sny. - Tak.

Usłyszała, że z trudem przełknął ślinę.

- Posłuchaj, tatusiu... te sny... mówiłeś kiedyś, że dadzą się okiełznać.

- Naprawdę tak mówiłem? Jesteś pewna?

- Mhm, tak powiedziałeś. Westchnął.

- Moja mała córeczko... nie wiem. Być może na­prawdę dadzą się okiełznać, lecz cena, jaką trzeba za to zapłacić, Reino, jest wysoka, to pewne. Wódka... Ni­gdy nie używaj wódki, by je stłumić, moja kochana.

- Wiem, wiem, i tego nie zrobię. Ale istnieje chyba jakiś inny sposób? Chyba można stać się ich... władcą?

Ravi odsunął się od niej, sięgnął po laskę, ułożył ją porządnie pod ławką.

Potem pochwycił wzrok córki.

- Jedyne, co wiem, Reino, to to, że upływające lata trochę ścierają im kanty. Nie jestem pewien, czy może to być dla ciebie jakąś pociechą, ale obrazy w miarę upływu czasu blakną, stają się coraz mniej wyraziste, a może dzieje się tak dlatego, że człowiek nie pozwala im się porwać w taki sam sposób jak kiedyś.

Reina z powagą skinęła głową.

- Dzisiejszej nocy, tatusiu... dziś w nocy było ina­czej. Trochę tak, jakbym nie całkiem była obecna. Śniłam i widziałam, ale tak jakbym to nie była ja. W tym samym czasie mogłam myśleć, wiedziałam, że są to jedynie marzenia senne i wizje.

Ravi zmrużył oczy, patrząc pod słońce. Mówił te­raz ściszonym głosem:

- Rozumiem, mnie także się to zdarzyło, ale... Re­ino... niekiedy najlepiej jest po prostu się im poddać, nie rozdzielać na dwoje. W pełni wczuć się w sen bez względu na to, jak bardzo jest bolesny. Wydaje mi się... sądzę, że niebezpiecznie jest się dzielić. Pewne­go dnia może się okazać, że te dwie połowy nie są w stanie na powrót się odnaleźć.

- I co wtedy nastąpi? Wolno pokręcił głową.

- Tego nie wiem, moja kochana. Ale... jest prze­cież tak, że gdy dusza oddziela się od ciała, wtedy człowiek umiera.

Reina jęknęła.

- Chcesz powiedzieć, że to właśnie się wtedy dzie­je? Że nie widzę tych obrazów wyraźnie, ponieważ moja dusza ulatuje?

Ravi westchnął.

- Naprawdę nie wiem, Reino. Ta niezwykła kra­ina, po której się poruszasz... ona jest wyłącznie two­ja. Ja mam swoją. Nie mogę dać ci żadnej mapy, mo­gę co najwyżej udzielić kilku rad przed podróżą.

Jak on dziwnie mówi, pomyślała Reina. A mimo to doskonale rozumiem, co ma na myśli. Kiedyś używał innych słów, cięższych, pochodzących od ziemi, teraz w jego mowie jest woda i ogień. Jakie to dziwne!

Ravi objął córkę ramieniem. Znów zmrużył oczy, patrząc na żółtobiałe poranne słońce. Po wiosko­wych zboczach kręciło się kilku mężczyzn, spraw­dzali kłosy, wyglądały już teraz na ciężkie, gotowe do ścięcia. Jeśli jeszcze przez kilka dni będzie tak su­cho, żniwa mogą być udane.

- Reino... jesteś silną, mądrą kobietą. Dasz sobie ra­dę, jeśli tylko będziesz pamiętać, że musisz być wier­na sobie. Krocz swoją własną ścieżką, nie pozwól, by inni wytyczali ci drogę, którą masz podążać.

- Ale ja nie wiem, dokąd...

- Nikt nie wie, ani dokąd, ani jak. Musimy tylko starać się żyć tak dobrze, jak potrafimy. A ty, moja kochana... Jednego jestem pewien. Staniesz przed wielkimi, niezwykle ważnymi zadaniami. Jesteś wy­jątkowa. Masz w sobie ciepło.

- Tak jak ty! Skinął głową.

- Tak... Ale ja odziedziczyłem je po matce, ty zaś masz je w sobie zarówno po rodzinie swego ojca, jak i matki. To bardzo potężne sprawy, Reino. Sądzę, że o tym wiesz.

- Matka mówi, że to przekleństwo.

- I być może ma co do tego rację. Musimy jednak z nim żyć. I jeśli tylko zdołamy, obrócić je w dobro.

- A czy pozostawiono nam jakiś wybór? Przyglądał jej się badawczo.

- O, tak, zawsze możemy wybierać, co najmniej jedną z dwu możliwości...

Reina siedziała ciężko oparta o ojca. Słońce zaczę­ło już teraz grzać. Podwórzowe drzewo osłaniało ich przed wiatrem wiejącym od gór, w koronie rozlegał się cichy szum. Po niebie wolno przemknął klucz dzikich gęsi, rozciął je niczym oszczep.

Reinę ciekawiło, czy ojciec był równie oszołomio­ny jak ona, gdy odkrył swoje zdolności. Gdy zorien­tował się, że nie wszyscy potrafią ujrzeć to samo.

Co wtedy pomyślał?

Wiedziała, że jego matka została ukamienowana przez ludzi ze wsi, przekonanych, że to diabeł we własnej osobie wywołuje jej niezwykle ataki.

Ona, Reina, nigdy się nad tym nie zastanawiała.

Uznała za pewnik, że jej zadziwiające wizje nie mają żadnego związku z duchami, ani z diabłem, ani z Bogiem. Uznała, że są jej własne, być może są wy­nikiem jakiegoś błędu tkwiącego w głowie.

Albo w sercu.

Kto wie, w którym miejscu ludzkiego ciała tak na­prawdę tkwi dusza?

- Niekiedy miałoby się ochotę zostać uczonym - oświadczył nagle Ravi. Ale uśmiech na jego wargach i leciutki błysk w oku świadczył, że sobie żartuje. - Jesteśmy jak osobliwe zwierzęta, jak zniekształcone płody, które medycy konserwują w spirytusie i pro­wadzą na nich badania. Jesteśmy kalekami w nasz osobliwy sposób...

- Naprawdę?

Teraz śmiał się już głośno.

- Tak, tak właśnie by nas potraktowali. Nie jeste­śmy tacy jak inni ludzie, tkwi w nas jakiś błąd. Na­uka odkryła, że takie błędy się zdarzają. Nagle krowa rodzi cielę, które ma sześć nóg. Dlaczego? Albo ro­dzicom posługującym się mową przychodzi na świat nieme dziecko i nikt nie wie, czemu tak się dzieje.

- Jak sądzisz, co oni by z nami zrobili? Zakonser­wowali w spirytusie?

Ravi pokiwał głową.

- Tak, a potem być może pokroili nasze mózgi na cieniutkie plasterki, żeby się przekonać, czy nie róż­nią się kolorem od ich własnych...

Reina prychnęła ze śmiechem.

- Pomyśl tylko, gdyby wszystkie nasze myśli tkwi­ły tam w środku i podczas operacji dało się je usu­nąć, to by dopiero było coś!

- Na miłość boską, miejmy nadzieję, że to nigdy nie stanie się możliwe!

Reina spoważniała.

- Wiesz, trochę na ten temat czytałam. Niekiedy zdarza się, że ludzie, którym do głowy przychodzą dziwaczne myśli i którym coś się zwiduje, zdrowie­ją po wykonaniu pewnej operacji. Trepanacja, tak to się nazywa. Boruje się dziurę w czaszce, mniej wię­cej tu, w tym miejscu.

Pokazała na swojej głowie nad uchem.

- W ten sposób mózg może się przewietrzyć i cho­roba wylatuje z głowy.

Ravi popatrzył na nią.

- To jakieś stare brednie, to żadna nauka! Robi się to już od setek lat! Kiedyś wierzono, że trzeba z gło­wy wypuścić demony!

Reina spuściła wzrok.

- Kto wie, co jest słuszne... Ravi potrząsnął nią.

- Nigdy nie myśl sobie, że to choroba czy też jakaś diabelska moc! Jesteś piękną, dobrego serca młodą ko­bietą, otrzymałaś dar, dzięki niemu masz pomagać lu­dziom. Powtarzałem ci to, odkąd byłaś maleńkim dziec­kiem! Czyżbyś o wszystkim już zapomniała, Reino?

- Nie, tatusiu... Dobrze pamiętam, czego mnie uczyłeś. Miłości, sprawiedliwości, szacunku... nie ugi­nać się pod zdaniem innych, jeśli samemu znalazło się prawdę.

- No właśnie. Powiedz mi więc, Reino, jakie praw­dy odnalazłaś?

- Ależ, tatusiu, na dźwięk takich wielkich słów bu­dzi się lęk. Kto wie, czym jest prawda?

Ravi pocałował ją w policzek i szepnął cicho:

- Tę najważniejszą już znalazłaś, kochana.

Zastukała do drzwi Zamku Marji, lecz ogarnęło ją zakłopotanie, gdy pojawiła się w nich zupełnie obca dama. Na szczęście pamiętała jego imię, było łatwe, i gdy spytała o niego, do wielkiego holu przywołano inną panią.

- Chodź, zaprowadzę cię. Kim jesteś? Tindir popatrzyła drobnej kobiecie w oczy.

- Przychodzę z daleka, w ważnej sprawie. Muszę pomówić z Ravim.

Emmi zamrugała, podejrzliwe patrzyła w twarz wyższej niewiasty. Dlaczego nieznajoma nie powie­działa, jak się nazywa? To przecież wręcz niegrzecz­ne! Jakaś tajemnica?

Emmi poczuła łaskotanie w piersi.

Czyżby to była kobieta z tych lat zapomnienia?

Posłanniczka z czasów, które Ravi spędził pod in­nym słońcem?

Ale nieznajoma zupełnie dobrze posługiwała się duńskim z drobnymi naleciałościami, w których Emmi rozpoznawała wpływ tutejszego języka. Czy widziała tę kobietę już wcześniej?

Kiedy szły, ukradkiem zerkała na twarz obcej. Pro­sty nos, pełne wargi, ciemna, odrobinę złotawa skóra. Zapewne nieznajoma odbyła daleką podróż latem, nie mając za bardzo czym się osłaniać od słońca. Przez tę opaleniznę przypominała nieco dziewczynę najętą do sianokosów, ale jej dłoni nie naznaczyły stwardniałe odciski od długich godzin spędzonych przy grabiach.

Były natomiast dość brudne.

Nie pasowały do pięknego, prostego stroju z weł­ny, w który była ubrana, czystego kroju, bez żadnego haftu czy też ozdobnego szwu. Gruba, gęsto tkana wełna, z której została uszyta dość szeroka spódnica, wygodna na pewno i podczas konnej jazdy, i dłuż­szych pieszych wędrówek, sama w sobie była ozdobą. Kaftan miał kieszenie i luźno spływał wokół piersi i ta­lii. Kobieta była bardzo szczupła.

Na Vildegârd Emmi nie musiała szukać Raviego.

Siedział i drzemał w południowym słońcu pod drzewem na podwórzu, przy nim usadowiła się Reina z jedną z oprawnych w skórę ksiąg Johanny na kolanach. Kot przechadzał się po stole. Prawdziwy sielski obrazek czystego, leniwego spokoju.

- Witaj, Ravi, masz gościa w domu!

Drgnął, przestraszony, zamrugał, otworzywszy oczy na światło, powiódł dłonią po włosach. Kape­lusz trzymał w drugiej ręce.

- Ach, tak? Dzień dobry pani.

Tindir niemal dygnęła. Wiedziała, że tak właśnie czynią tu ludzie przy przywitaniu. Wyciągnęła do niego rękę.

- Znów się spotykamy, Ravi - Ravi przez chwilę nie wypuszczał jej dłoni, wyraz twarzy zdradzał lekkie zmieszanie. Wreszcie mocno zamknął oczy i mruknął:

- Tindir... znów się spotykamy...

Reina podeszła do nich, utkwiła w twarzy kobie­ty zmrużone oczy.

- Ty jesteś Tindir? Prawda?

Emmi skrzyżowała ręce na piersi. Co to ma zna­czyć? Czyżby Reina również znała tę osobę? Wobec tego nie mogło być tak, jak jej się wydawało. Poczu­ła niemal ulgę.

- Siadaj, siadaj, zaraz przyprowadzę żonę. Musisz się z nią przywitać. Bardzo się zmieniłaś, Tindir...

Usiadła, wygładziła spódnicę.

- Możesz nazywać mnie Anna, jeśli chcesz. Jeśli to miałoby oszczędzić wam kłopotu...

Ravi i Reina prędko wymienili spojrzenia.

- Nie, masz na imię Tindir i tak cię będziemy na­zywać. Jesteś naszym gościem. Teraz nastały inne cza­sy, chyba wiesz.

Tindir zamyślona pokiwała głową.

- Tak, nikt chyba już się nas nie boi, gdy przycho­dzimy w pojedynkę.

Ravi uśmiechnął się.

- To chyba rzeczywiście mądre słowa. W pojedyn­kę jesteście tylko ludźmi.

Tindir prychnęła.

Wyszła Johanna, służące uprzedziły ją już, że w domu pojawili się goście. Twarz miała surową, pewnie spodziewała się, że to znów ktoś przyszedł po pomoc przy złamanej nodze, jakiejś przykrej chorobie czy in­nych dolegliwościach, którymi nie miała już siły się zajmować.

Ale Ravi ją uprzedził:

- Johanno, to Tindir. Ty jej nie znasz, ale... to dłu­ga historia. Wydaje mi się, że najwyższy czas, byś ją usłyszała.

Johanna uniosła brwi, lecz wyciągnęła rękę do ko­biety.

Reina złapała matkę za ramię.

- Nie gniewaj się, mamo, ale wiesz, strasznie cię oszukaliśmy...

Wreszcie Johanna usłyszała całą historię. O tym, jak to tabor cygański mimo wszystko wcale nie wy­niósł się z wioski. O tym, jak to jej mąż zdobywał dla nich pożywienie i znalazł schronienie pod skalnym nawisem wyżej w dolinie. I o tym, jak później spro­wadził ich do wsi w przebraniu samego Gwiazdora.

Nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

Pamiętała wszystkie tamte opowieści bladych ze strachu mieszkańców wioski, z przejęciem relacjo­nujących, że widzieli pochód zjaw, przemykający przez wioskę w wigilijną noc...

- Mój ty świecie, cóż za pomysł! Dziecięca zaba­wa!

Reina uśmiechnęła się.

- Oczywiście, ale przyznaj, że sprytnie pomyśla­ne. I wszystko dobrze się skończyło. Przez całą zi­mę ci ludzie mieszkali na strychu Zamku Marji, ma­mo. I nikt, absolutnie nikt o tym nie wiedział! To wprost nie do uwierzenia, prawda?

Johanna wzruszyła ramionami, wciąż nieco zdu­miona całą tą niezwykłą opowieścią.

- Proszę do środka... Tindir? Pani Tindir? Kobieta uśmiechnęła się.

- Nie, nie pani, po prostu Tindir. Albo... Kind Tin­dir.

Ravi przyglądał jej się uważnie. A więc wciąż no­siła ten zaszczytny tytuł. Sądził raczej, że ten sprze­ciw wobec niej i to, że sama musiała wyruszyć za in­nymi... Najwyraźniej jednak udało jej się przekonać radę plemienia. Widać wciąż jeszcze była Kirvi.

Matką chrzestną.

Lecz również przywódczynią, kapłanką, tą, która wskazuje drogę. Tą, którą stara Kirvi Telekka obra­ła na swoją następczynię.

Johanna dała znak dziewczętom, by postarały się, jak mogą, przyspieszyć południowy posiłek. Na razie gość musiał się zadowolić kubkiem piwa i plackami. Potrawa ze świeżej kapusty, cebuli i baraniny jeszcze się nie ugotowała, ale w domu już unosił się cudow­ny zapach pieprzu i kolendry. Świeżo upieczony chleb chłodził się na kamiennej ławie przy palenisku.

Tindir usiadła. Cały czas nie przestawała nerwo­wo zerkać w kierunku Johanny. Ravi ujął żonę za rę­kę i skinął głową Cygance.

- Żadnych tajemnic - oświadczył.

Johanna chodziła tam i z powrotem, przede wszystkim dlatego, że dała dziewczętom wolne na całe popołudnie, nie chcieli bowiem, by jakaś dodat­kowa para uszu przysłuchiwała się tej rozmowie. No a ktoś musiał napełniać półmiski, ktoś musiał przy­nosić więcej piwa.

Reina siedziała jakby z oczami przyklejonymi do ust Tindir, widać było, że dziewczyna zna całą historię.

A więc ją oszukali.

Nie tylko zresztą ją, całą wieś.

Johanna czuła jednak, że mimo wszystko postąpi­li słusznie. Jej zapewne nie spodobałoby się, gdyby się dowiedziała, że zarażeni ospą wędrowcy zamiesz­kali pod jej dachem... A ludzie we wsi osądziliby ich surowo, jeśli wyszłoby na jaw, że goszczą u siebie brudnych morderców...

Wszystko przecież ułożyło się dobrze.

Zorientowała się, jak cudownie jest, gdy nawet odrobina gniewu ani goryczy nie trawi jej serca.

Ravi ucieszył się na widok tej kobiety.

Musiał istnieć między nimi jakiś szczególny kon­takt. Ale Tindir była chyba wtedy jeszcze dzieckiem, skórę przecież wciąż miała taką gładką, młodą.

Dziesięć lat temu?

Nie, piętnaście...

- Ile masz lat, Tindir? - spytała Johanna, stawia­jąc na stole talerz śliwek.

Tindir popatrzyła jej prosto w oczy.

- Nie wiem - odparła powoli. - My nie liczymy lat. Johanna uśmiechnęła się.

- Być może nie jest to wcale takie głupie.

Posilali się w pełnym życzliwości milczeniu. Śliw­ki były słodkie i okrągłe, drzewa dobrze rodziły za domem w ogrodzie założonym przez Amelię. Wśród rabatek, z których unosił się ciężki aromat ziół, po­sadziła kruche roślinki, szczepki wiśni, śliw, jabłoni, zasiała też jakieś nieznane nasiona ze skrzyń Marii. Niektóre z nich ledwie wykiełkowały, z innych wy­rosły pokrzywione drzewka, pięknie kwitnące na wiosnę, nigdy jednak nie mające dostatecznie dużo słońca, by wydać owoce.

- Podobno jabłonie na plebanii w tym roku też będą obficie owocować - powiedziała Johanna.

Ravi skinął głową.

- Będą dobre zbiory, ale najbardziej jestem ciekaw tego nowego pola. Nie mam pojęcia, kiedy z niego zbierać.

- Było o tym chyba napisane w gazecie, ojcze? Za­raz ją przyniosę.

Reina pobiegła i po chwili wróciła, niosąc niedu­ży papier. Gazety przechowywano w pięknie lakie­rowanym kufrze w paradnej izbie, niektóre były zniszczone, naznaczone wilgocią, inne żółtobiałe, gładkie. Te drobne wydawnictwa zawierały zarówno świeże wiadomości, jak i wszelakiego rodzaju poży­teczne rady.

- Zaraz zobaczymy... Co też Harboe Hertzberg pi­sze na ten temat...

Zaczęła czytać na głos z tego kawałka, który no­sił tytuł „Informacja dla wieśniaków w Norwegii o niezwykle pożytecznej bulwie zwanej ziemnia­kiem, o jej uprawie i wykorzystaniu”.

Tindir bacznie się temu przysłuchiwała.

Gdy wreszcie ustalili, że z pola należy zebrać czym prędzej, starannie odłożyła pestki śliwek i uśmiech­nęła się.

- Jedynym dostrzeganym przeze mnie powodem, dla którego ludzie tak długo tkwią w jednym miejscu, jest to, że można sobie zapewnić strawę, że zna się miejsce, w którym zawsze wyrośnie coś jadalnego...

- Czy twój Lud niczego nie uprawia? Czy wy ni­gdzie nie mieszkacie?

Tindir pokręciła głową.

- Nasz Lud... Nie mamy nawet słowa, które znaczy­łoby „mieszkać”. Jesteśmy jak ptaki na wietrze, jak na­siona kwiatów rozrzucone po ziemi. Jesteśmy owoca­mi tej ziemi, lecz nie uprawianymi jak ta śliwka tutaj...

Johanna uśmiechnęła się.

- To bardzo pięknie powiedziane, Tindir. Rozu­miem, że jesteście czymś wyjątkowym. Wiem, że du­żo tańczycie i śpiewacie, że doskonali z was muzy­kanci i że najstarsze z waszych kobiet posiadły wiel­ką wiedzę o leczeniu i chorobach.

Tindir kiwnęła głową.

- Wiem, że i pani ją również ma. A wasza córka nosi w sobie moc Devli i potrafi uzdrawiać chorych.

Johanna pobladła.

- Devla... Nie wypowiadaj takich słów w moim do­mu.

Ravi wtrącił się ściszonym głosem:

- Devla to ich określenie dobrego bóstwa, Johan­no, wcale nie to, o czym myślisz.

Johanna zamrugała.

- Ach, tak! Ale skoro tak nazywacie Boga, to nic dziwnego, że, zdaniem wszystkich ludzi, zajmujecie się czarną magią. Jak można czcić... Devlę?

- Naszym bogiem jest Devla, ciepła, życiodajna jak Słońce. Mamy także Alaho, łagodność i nieprzewidywalność Księżyca. Ale złych mocy jest wiele, najpotężniejsza jest chyba ta, którą wy nazywacie diabłem. My mówimy o niej Beng.

Johanna zadrżała.

- Cóż, nie można chyba oczekiwać, żeby wasze dzieci porządnie się czegoś nauczyły, zapewne dużo podróżują i rzadko chodzą do szkoły. Powiedz mi, czy nie trzeba ich zapisywać do szkoły i po jakimś czasie konfirmować?

Tindir z powagą popatrzyła na Johannę.

- Pani nic nie rozumie. Mówiłam przecież, że je­steśmy jak dzikie kwiaty tej ziemi, nikt nie może nas uprawiać, nikt nie może nas ogrodzić. Jesteśmy wę­drującym Ludem, a naszym domem jest cały świat.

- Hm, a mnie się wydawało, że Vildegârd po roz­budowie to duży dom.

Johanna uśmiechnęła się. Wystawiła też na stół słodkie wino. Mimo wszystko Tindir była gościem, którego Ravi powitał z radością. Ale czego właściwie tu szukała?

Dlaczego wróciła, przebrana za zwyczajną kobie­tę? Czy przywlokła się za nią cała ta gromada, cały ten tabor, który przeszedł przez góry, roznosząc po wsi zarazę i śmierć?

Cóż, musi jeszcze poczekać, zanim się tego dowie.

Tym razem Ravi na pewno wszystko jej wyjaśni.

ROZDZIAŁ III

Emmi przygotowała dla Tindir niebieski pokój. Był właściwie zbyt elegancki dla tak prostej kobiety jak ona, tu przecież sypiały baronowe i księżne...

Ale Ravi ją znał i lubił. Traktował ją z najwięk­szymi honorami, a spojrzenia, jakie jej posyłał, wy­pełniało zdziwienie, ale i szacunek.

Gdyby był młodszy, Emmi podejrzewałaby go o...

Nie. Teraz już nie. Teraz nic już nie mogło we­drzeć się między Johannę i Raviego. Kochali się mi­łością głęboką i wyraźną, nie szczędzili sobie nawza­jem pieszczot i czasu.

Ale Tindir miała w sobie jakiś żar. Emmi dobrze widziała, że rozpaliła coś w oczach Raviego.

A Reina zachowywała się, jakby przebudziła się z uśpienia. Wyprawiała się razem z Tindir na dale­kie przechadzki, a teraz obie wybrały się konno od­szukać miejsce, w którym Tindir zdaje się ukryła coś, gdy była tu ostatnio...

Emmi usiłowała wyczytać ze spalonej słońcem twarzy, o jakie też tajemnice może chodzić.

Lubiła tajemnice.

Umiała je również odkrywać.

Była przekonana, że wizyta musi oznaczać coś więcej. Coś musi się dziać, skoro Reina i Ravi nie od­stępują tej kobiety na krok, choć nastała najgorętsza pora żniw.

Zatroszczyła się o to, by kryształową karafkę przy łóżku wypełniono świeżą wodą, żeby pokój wy­sprzątano i zniesiono na zimę ciepłą pościel.

Tindir miała zostać. Przynajmniej do wiosny, tak mówił Ravi. Powodu żadnego nie podał, niekiedy jednak Emmi wydawało się, że przygląda się jej z py­taniem w oczach. Jak gdyby podejrzewał, że ona tak naprawdę wie wszystko.

- Stara legenda nie opisuje dokładnie miejsca, gdzie znajduje się złoty skarb. Wspomina góry i rzeki, lecz wymienia inne nazwy niż te, których wy używacie. Opowiada o orlim gnieździe i o pewnej starej kobie­cie, która znała tajemnice Księżycowej Góry. Była jedną z nas, lecz pewnej nocy władca Księżycowej Góry przyszedł do niej i powiedział, że musi zostać i ofiarować swoje życie w zamian za płodność Ludu.

Urwała na moment, Reina wprost chłonęła jej sło­wa.

- Legenda mówi, że ta kobieta wzięła ze sobą ca­łe złoto, jakie jeszcze miał Lud, i że zostało ono ofia­rowane bogom w zamian za płodność i liczebność Ludu. Było to w czasach, gdy niewiele ich pozosta­ło. Rada składała się jedynie z trzech starców. Nasze młode kobiety umierały na jakąś nieznaną zarazę, a mężczyźni tracili siły...

- A więc złoty skarb zakopano tutaj? Tu, w tych dzikich górach?

Tindir skinęła głową.

- Bóg Księżyca osobiście ich tu przyprowadził, dwóch najsilniejszych mężczyzn i tę jedną młodą ko­bietę, która jeszcze była w stanie znieść trudy takiej podróży. Właśnie oni się tu wybrali.

- Skąd wiecie, że przyszli tutaj? Przecież zwykle nie zapuszczacie się aż tak daleko na północ?

- O, nasz Lud krąży po całej ziemi. Ale to praw­da, tu nigdy wcześniej nie zawędrowaliśmy. Ale bóg Księżyca przyprowadził ich właśnie tu.

- Skąd to wiecie? Mówiłaś, że oni nigdy nie wrócili.

Tindir westchnęła. Cierpliwie opowiadała starą le­gendę, z którą sama wyrosła i która dla niej była zwyczajnie prostą prawdą.

- Ta ofiara zadowoliła bogów. Szczep znów się po­większył, urósł w siłę. Znaleźliśmy ślady, patrin. Pa­miętasz, co opowiadałam ci o znakach, jakie zostawia­my za sobą po drodze? Kiedyś, dawno temu, pewien tabor wyruszył po to, by przywieźć skarb do domu, ale im się nie powiodło... W każdym razie historie opi­sują wiele dziwów. Niektóre twierdzą, że odnaleźli skarb, inne, że oszukała ich czarownica. Ale Kirvi Telekka wiedziała, że skarb wciąż tu jest. Ja jej wierzę, lecz nikt już nie pamięta, gdzie go ukryto.

- Co z nim zrobisz?

- Zostanie przewieziony w nasze święte miejsce, do Francji, do Sara - Kali. Bo nasza płodność znów jest za­grożona. A nasze dzieci są zabijane - odparła Tindir.

Reina odchrząknęła.

- A więc chcesz odnaleźć skarb i zanieść go radzie Ludu zupełnie sama?

Tindir z powagą skinęła głową.

- Nikt już nie wierzy, że to możliwe. Ale to moja jedyna szansa. Inaczej nigdy nie zostanę Kirvi, inaczej na zawsze pozostanę wyklętą, marime. - Zamknęła oczy. - Ze wszystkich kar, jakie mogły mnie spotkać, ta jest najgorsza. Już do nich nie należę, ale moja krew krzyczy i tęskni za nimi każdego dnia. Nie jestem już żywa, dopóki odmawiać mi się będzie mojego miej­sca przy ognisku.

- Dlaczego? Przecież Telekka cię wyznaczyła... W oczach Tindir zakręciły się łzy.

- Są inne siły, potężne siły. Mężczyźni z rady... słu­chają tych, którzy są zdania, że zbyt długo mieszka­łam wśród gaije, wśród takich ludzi jak wy, których oni się boją i uważają za niegodnych.

- Hm, wobec tego być może jesteśmy bardziej do siebie podobne, niż się nam wydaje. Ale, Tindir... w jaki sposób zdołasz odnaleźć złoty skarb? I co w nim jest?

- Dokładnie nie wiem. Legenda mówi, że jest wiel­ki i wspaniały, jest tam najczystsze złoto, podobno wszystko, co cały Lud posiadał, stopiono w jedno. Ostatnie bogactwa, jakie jeszcze nam zostały w owym mrocznym czasie, kiedy wszystkie nasze dzieci pomarły.

- To może być olbrzymi kufer wypełniony po brzegi. - Reinie aż zaświeciły się oczy. - Jakież to cie­kawe, Tindir! Ale jak my go znajdziemy? Prawdopo­dobnie leży zakopany w ziemi od setek lat!

- Złoto nie niszczeje - odparła Tindir. - Nie tak jak ludzie, których po śmierci toczy zgnilizna. Ale ja wiem, że odnajdę skarb, to moja jedyna nadzieja. I... twój ojciec obiecał, że mi pomoże. Czy i ty także?

Reina kiwnęła głową.

- Oczywiście! Lecz jeśli naprawdę został zakopa­ny gdzieś w górach, to będziemy musieli długo cze­kać, teraz przecież idzie zima.

Tindir skinęła głową.

- Stare pieśni głoszą, że skarb należy zanieść bo­gom, kiedy rok jest nowy. Nasz rok...

Reina usadowiła się wygodniej na miękkiej kanapie.

- Naprawdę wierzysz, że go znajdziemy? Tindir popatrzyła jej prosto w oczy.

- Musimy go znaleźć. Inaczej będzie to oznacza­ło, że zawiodłam Kirvi Telekkę i cały mój Lud. I wszystko, co najbardziej sobie cenię.

- Ale... oni przecież cię unikają. Przepędzili cię? Tindir przymknęła oczy.

- Kirvi Telekka również o tym wiedziała. To wła­śnie wypędzona córka ma przynieść skarb bogom. Teraz śpiewa się o tym w kołysankach dla dzieci, ale ja wiem, że to prawda. Że to się zdarzy. Już wkrótce.

Reina poczuła, że robi jej się słabo. Jakaż silna wiara i jaka odwaga! Być może Tindir nie potrafiła wszystkiego jasno ocenić, być może ścigała jedynie senną marę, ale baśń o wielkim złotym skarbie była zaiste pasjonująca i może naprawdę coś znajdą?

O, tak, to raczej pewne, całkiem pewne, że skarb ukryty jest gdzieś wśród dzikich gór nad fiordem Ly­ster. Bo czyż Cyganie nie zjawili się tutaj całą gro­madą? Czyż ona sama nie wyczuła siły, tkwiącej w starej Kirvi? Kirvi była tą, która wie. Bardzo, bar­dzo mądrą osobą.

Reina nakryła dłonią rękę Tindir. Były mniej wię­cej jednej wielkości.

- Pomogę ci, jeśli tylko będę umiała. Tindir uśmiechnęła się.

- Być może będę mogła odwdzięczyć ci się za przysługę. Widzę bowiem, że twoje serce jest puste. Jest ktoś, kogo chętnie chciałabyś skusić...

Reina odwróciła głowę.

- Nie - oświadczyła krótko. Tindir lekko się uśmiechnęła.

- Jest ktoś, za kim tęsknisz. My, córki Ludu, ro­zumiemy się na takich rzeczach, na miłości. Widzi­my oznaki na twarzy.

- A więc być może masz rację. Jest ktoś, kogo utra­ciłam, ale zostałam oszukana, on okazał się kimś in­nym, niż sądziłam. Straciłam jedynie marzenie.

- To chyba najgorsze - mruknęła Tindir. - Utra­cić coś, czego nigdy tak naprawdę się nie miało.

Jesteś mądra, chciała powiedzieć Reina, ale przepastność ciemnych oczu Tindir sprawiła, że poczuła się zdezorientowana, niespokojna, wręcz rozedrgana.

Delikatnie odsunęła rękę.

- Chodźmy... do szpitalika. Obiecałam matce, że wieczorem zjemy z nimi kolację. Emmi i wszyscy in­ni chyba już poszli. Ingalill też przyjdzie, żeby się z tobą tak naprawdę przywitać.

Tindir uśmiechnęła się.

- Szczęście ci sprzyja, masz siostrę. Reina nie odpowiedziała.

Tindir mruknęła pod nosem:

- Jedyne, czego pragnę, kiedy skarb będzie już bezpieczny u ciebie, to siostry.

Arill natknął się na nią i na jakąś nieznajomą ko­bietę, gdy na tydzień przed Bożym Narodzeniem przejeżdżał obok Vildegârd w drodze po gotowe ba­ranice, które zawiózł do Birgit z Orset. Jeśli chodzi­ło o garbowanie i szycie skór, Birgit nie miała sobie równych. A gdy będą jechać do kościoła z żoną w Boże Narodzenie, to przecież i powóz, i baranice muszą być lśniąco nowe.

Tegoroczna jesień okazała się łaskawa dla Storlendet. Mogli pozwolić sobie na zostawienie na zimę jeszcze jednego tuzina owiec, a spichlerz, spiżarnia i szopa by­ły wypełnione po brzegi. Jęczmień, który zeszłego ro­ku dał jedynie cztery razy więcej ziarna, niż zużyto na siew, w tym roku obrodził i przyniósł dwukrotnie więk­szy plon. Podobnie było z mieszanym zbożem. Pole z kapustą oszczędziła plaga gąsienic, w ziemiance więc leżały wory pełne kapusty, grochu, marchwi i cebuli. Zgromadzili też znacznie więcej niż zwykle masła, cho­ciaż przecież i tak sporo sprzedali.

Baranice na pewno będą piękne. Udało mu się na­jąć wędrownego malarza, który ozdobił je wizerunka­mi pędzących koni i smoków, w dodatku na jednej wypalone zostało imię Thory, ot, taki drobny gest, który, jak wiedział, napełni ją dumą.

Thora Hansdatter Storlendet.

Kto by przypuszczał, że ona, dziewczyna wywo­dząca się z tak bardzo ubogiej zagrody, dostanie za męża taką dobrą partię?

Wiedział, że jest do niego przywiązana wdzięcz­nością.

Pewnego dnia musi ją nakłonić, by wreszcie zro­zumiała, że jemu potrzeba wybaczenia.

Właśnie takimi myślami był zajęty, gdy dwie ko­biety na drodze nagle podniosły krzyk. Ściągnął lejce, wcześniej pozwalał koniowi piąć się w górę zbocza tak, jak zwierzę miało na to ochotę. Jedna z kobiet, przestraszona, uskoczyła w bok, upuszczając to, co niosła. Przypominało to stertę siana, pełne jednak by­ło dziwacznych długich łodyg. Czyżby arcydzięgiel? Dawno już nie widział, żeby ktoś ciągnął do domu arcydzięgiel zimą.

- Uważaj, co robisz, człowieku!

Oczy nieznajomej kobiety iskrzyły gniewem.

Ale ta, która jej towarzyszyła, odwróciła głowę.

To była Reina.

Krew uderzyła mu do twarzy.

Ściągnął kapelusz.

- Wybaczcie mi, moje panie. Rzeczywiście zacho­wałem się trochę... nieostrożnie.

Kobieta próbowała podnieść płachtę z suchymi łodygami.

Musiał zeskoczyć, żeby jej pomóc.

Nie podziękowała, ale łaskawie skinęła głową, gdy pomógł umieścić jej ładunek na plecach.

- Idziecie na Vildegârd? Chcecie, żebym zabrał ten ciężar na konia?

- O, tak, jeśli to nie...

- Nie! - Reina przerwała Tindir. - Dziękujemy, same damy sobie radę. Przeszłyśmy piechotą całą drogę aż od Bringe i, jak wiesz, jesteśmy już prawie na miejscu.

Arill sztywno kiwnął głową.

- Nie przedstawisz mnie swojej czarującej towa­rzyszce, Reino?

Ukłonił się Tindir, ubranej w jedną z codziennych spódnic Reiny i grubą kurtkę z owczej skóry, z któ­rej wyrósł Benjamin.

- To... Tindir. Moja przyjaciółka z... z Danii. Znów się ukłonił.

- A to Arill Storlendet. Na pewno o nim słyszałaś... Tindir wpatrywała się w Arilla.

- Tak przypuszczałam. Ludzie mówią, że powin­niście być małżeństwem.

Reina zdrętwiała. Cóż za bezczelność! Przecież ta­kich rzeczy nie wolno mówić! Ale Arill roześmiał się cierpko.

- No właśnie, ludzie gadają, że to mnie ona powinna poślubić, ale... Cóż, mimo wszystko dostałem naprawdę śliczną i kochaną żonkę.

Reina zaczęła się oddalać. W piersiach wzbierał jej krzyk, nie miała sił, by stać tam dłużej i zamienić z nim bodaj jeszcze jedno słowo. Wydawał się wręcz rozgnie­wany, w każdym razie pełen goryczy. A musiał prze­cież zrozumieć, że takie słowa upokarzały ją i raniły.

Zawołał za nią.

Ale ona się nie odwróciła.

Do oczu cisnęły się łzy.

Nie mogła, nie chciała go. Był mordercą, a w do­datku kłamcą. Taka okazała się odwrotna strona je­go ciepła, jego dobrych dłoni, całej tej mądrości, z ja­ką, wydawałoby się, przyszedł na świat.

Czuła jego palący wzrok na karku.

Gdzie się podziała Tindir?

Reina nie chciała się odwracać. Pobiegła naprzód, słysząc za plecami jedynie wesołe słowa pożegnania wśród narastającego szumu mgły, która, jak wiedzia­ła, zmieni się w przerażenie.

Zemdlała tuż przy płocie.

Ojciec zaniósł ją do łóżka.

Cierpisz, mała kobietko, błądzisz po omacku, szu­kasz i nie możesz odnaleźć miejsca, gdzie się urodzi­łaś. Ach, moja mała, pozwól, że ci pomogę. Weź mnie za rękę, a wskażę ci drogę...

Wiła się na łóżku, lecz nie mogła się obudzić.

Chodź, pozwól, że ci zaśpiewam. Znam wiele pie­śni, one przyniosą ci pociechę. Pomogą twemu nie­szczęsnemu sercu odnaleźć spokój. Możesz do mnie przyjść i pójść ze mną. Znam krainę, w której zabłą­dziłaś. Chodź, mała kobieto, mała córko.

Reina poczuła przyciąganie, takie jakie się czuje, sta­jąc na skraju przepaści Człowiek wie, że jest bezpiecz­ny, dopóki nie wychyli się w przód albo nie zrobi jesz­cze jednego kroku. Dopóki ma się władzę nad stopami, nie trudniej jest stać na takiej krawędzi niż na podło­dze w pokoju. Ale wir ciągnął ją, wsysał w otchłań. Ra­miona pokryły się gęsią skórką, w nogach pulsowało, swędziało. Znów zakręciło jej się w głowie. To chciała spaść, to nie chciała. Ten głos, który ją wabił, był taki piękny, niósł w sobie odpoczynek, pociechę i mądrość. Wiedziała, że powie jej wszystko, czego tylko pragnęła się dowiedzieć. Obiecał też wyprostować jej drogę, by nie musiała już dłużej się błąkać.

Poczuła, że odpowiada temu głosowi.

Pojawił się i, szemrząc, popłynął przez nią łagodny, niosący ukojenie strumień, któremu całkiem się oddała.

Naucz mnie, chciała powiedzieć.

Pokaż mi, nie wiem, co mam robić.

Śpiewny głos dźwięczał jej w uszach, pieścił ją, okazywał niezwykłą wprost przyjaźń, ale w jej wnę­trzu coś piekło i paliło. Jak gdyby serce się opierało, a może dusza?

Gdy się przebudziła, wizje pozostały w pamięci wyraźne.

Pamiętała ów głos, pamiętała własne odpowiedzi. Uzyskała coś w rodzaju obietnicy o sile.

Uśmiechnęła się blado. Znalazła się w strasznych tarapatach, ale już teraz poczuła się mocniejsza.

Tindir z wielką ciekawością uczestniczyła we wszystkich przygotowaniach do świąt, chociaż już wcześniej obchodziła Boże Narodzenie, kiedy rów­nież mieszkała u gaije.

Ale Boże Narodzenie na Vildegârd miało swe włas­ne tradycje i obrzędy. Nie dość że wszystko należało wyszorować do czysta i ustroić, to trzeba było jesz­cze przygotować kosze przesyłane daleko i blisko, a wszyscy służący spodziewali się dodatkowego wy­nagrodzenia w formie wolnych dni i nowego ubrania.

W pierwszy dzień świąt poszła nawet razem ze wszystkimi do kościoła.

Reina czuła dotyk jej ramienia, gdy siedziały na ław­ce obok siebie, zasłuchane w coraz głośniejszą pieśń.

Przestała się już tu czuć jak w domu.

Było jej nieswojo.

Jakże niemądre są te obrazy w górze. No a pastor - któż może żywić szacunek dla takiego człowieka? Stał teraz i mówił do nich z pogardą, on, który po­winien być sługą ich wszystkich.

Kusiło ją, by zawołać: Kłamiesz i oszukujesz, to wcale nie tak miało być!

Ale oczywiście milczała. Matka umarłaby ze wsty­du, gdyby zrobiła coś takiego. Johanna siedziała z za­mkniętymi oczami i słuchała albo może marzyła. Od czasu do czasu tylko wymieniała spojrzenia z ojcem siedzącym po drugiej stronie środkowego przejścia w męskiej części kościoła.

Dwie godziny strasznie się dłużyły.

Brzuch Reiny protestował lekkim burczeniem. Przed wyjściem nic nie zjadła.

Arill był tutaj i Thora, jego żona. Reina jej nie zna­ła, kiedy zjawiła się na Storlendet, kobieta ledwie mi­gnęła jej przed oczami.

Thora była naprawdę ładna, taka słodka, w pew­nym sensie niewinna, sporo starsza od Reiny i z pew­nością mądra. W każdym razie sprawiała wrażenie dumnej i spokojnej, gdy tak siedziała obok gospody­ni z Dosen w rzędzie za plecami Reiny. Kiedy Reina się skupiła, mogła wyczuć zapach Thory. Czyżby mał­żonek z jesiennej wyprawy do Bergen przywiózł jej eleganckie perfumy?

Co więcej mógł jej dać? Czy ją kochał?

Nie chciała bacznie się im przypatrywać, nie chcia­ła sprawdzać, czy ręka Arilla jest sztywna czy też cał­kiem swobodna, kiedy podaje ją żonie po mszy.

Nie potrafiła stwierdzić, czy kiedy śmiali się ra­zem stojąc na dziedzińcu kościoła, ich śmiech brzmi szczerze czy fałszywie.

Wyglądali jednak na szczęśliwych.

Arill strzepywał śnieg z obszernego kaptura pele­ryny żony, starannie otulił ją szalem, zanim pomógł wsiąść do powozu.

Okryła się potem nową baranicą. Reinie wbrew jej woli wpadło w oko widniejące na niej imię.

To powinno być moje imię, przeleciało jej przez głowę.

Dlaczego wciąż myślała w taki sposób? Przecież to ona dokonała wyboru. Zapomniała się, znów za­topiła w marzeniu o Arillu. Musi wreszcie nauczyć serce, by zobaczyło prawdę. Okrutną prawdę.

Arill to morderca dzieci. Niecny czyn został mi­mo wszystko prawie popełniony. W dodatku ona sa­ma była z tych, co to nie powinny wychodzić za mąż. Prawo jej tego zakazywało na równi z własnym sumieniem.

W imię nauki i rozsądku, on nigdy nie mógł nale­żeć do niej.

A teraz, kiedy został mężem Thory, wszystko zo­stało przypieczętowane już na zawsze.

Gdyby umarła...

Głos ze snu przeraził ją, pojawił się tak nagle. Czym prędzej rozejrzała się dokoła, bo pierwsze, co wpadło jej do głowy, to myśl, że i inni musieli go słyszeć. Ale głos rozbrzmiewał tylko w jej umyśle. Zacisnęła zęby.

Gdyby ona umarła, Reino... wtedy mogłabyś go dostać, bo przecież go pragniesz. Płoniesz. Całe two­je ciało rozpada się na cząsteczki z czystego pożąda­nia. Pragniesz go, Reino, nie istnieje dla ciebie żaden inny. Dlaczego więc go nie bierzesz? Przecież wiesz, Że masz taką moc! My damy ci taką moc, Reino...

Ludzie podchodzili, uśmiechając się prosto w jej twarz, przynosili podarki i pozdrowienia od nieobec­nych. Przyszedł nawet sam pastor i rodzina z Vildegârd została jak zwykle zaproszona na świąteczne przyjęcie we wspaniałych salonach plebanii, gdzie podawano ciepłe napoje i wypieki z pszennej mąki.

Ach, tak, nie masz odwagi? Głupi dzieciaku, po­siadasz przecież całą moc, jakiej tylko zapragniesz! Wystarczyłaby jedna myśl... Jedno jedyne nie wypo­wiedziane nawet słowo. Nikt by nie wiedział, że to ty, a ona by umarła...

- Ja... źle się czuję, mamo. Chyba muszę wracać do domu.

Johanna natychmiast przyjrzała się córce.

- Chora jesteś? Co się stało, Reino?

- Tylko... to, co zwykle.

Matka wyrozumiale pokiwała głową. Miesięczna przypadłość to dla Reiny zawsze trudne dni.

- Poślę razem z tobą Tindir. Zagrzeje ci trochę wód­ki, będziesz miała spokój. Spróbuj zasnąć, przypusz­czam, że wrócimy do domu za jakieś dwie godziny.

- Przecież są służące...

- No dobrze, zrobisz jak zechcesz, ale Tindir mo­że pojechać małym powozem. My, reszta, zmieści­my się na pewno w tym dużym. A Bendik przecież wynajął powóz dla swoich.

- Dziękuję - powiedziała Reina słabym głosem. Tindir ujęła ją pod ramię, jej oczy przypatrywały się Reinie badawczo, wnikliwie. Powiedziała coś, Re­ina niemal się tego wystraszyła.

Ale Tindir spokojnie wyprowadziła ją z kościoła, w powozie starannie otuliła. Koń bez protestów słu­chał poleceń drobnej, szczupłej kobiety. Tindir mia­ła dobrą rękę do koni, lepszą nawet niż Reina.

Ledwie doczłapała do alkowy, szum głosów w jej głowie jeszcze się wzmógł teraz - gdy nie musiała już się wysilać, by odróżnić je od rzeczywistych głosów.

Pozwoliła, by ją dopadły.

Nie przestawały z niej drwić.

Tkwiła niby obca u boku ojca i czuła się jakby nie­obecna wśród tych zarumienionych, rozradowanych ludzi. U szczytu stołu siedzieli matka z ojcem, na­przeciwko nich powinien był zasiąść Benjamin. On jednak nie mógł przybyć do domu, Bendik więc za­jął jego miejsce. Była tu też Helena, która podczas posiłku nieraz otarła z oczu łzę. Musiały to jednak być łzy radości, Ingmar bowiem dostał propozycję zajęcia dobrego stanowiska w kopalniach w Kongsberg. Jego wuj był, zdaje się, bardzo tam ceniony, i obiecał mu zarówno przyzwoity dom, jak i konie w stajni. Na przysłanej przez niego miniaturze wid­niał prawdziwie pański dwór, otoczony pięknymi zagajnikami. Ingalill nie posiadała się z zachwytu.

- Pomyślcie tylko, że zamieszkamy w mieście, wśród nowoczesnych ludzi, gdzie wydaje się tyle ele­ganckich przyjęć! Ach, jakże to będzie przyjemne! I być może poznam jakieś wysoko urodzone osoby. Hrabianki, księżniczki i...

- Konsberg to mała dziura - zauważył Bendik cierp­ko. - A zważywszy, jak tam teraz kopią, to zapewne niedługo zmieni się w wielką dziurę. To właściwie żad­ne miasto, Ingalill, musisz odrobinę zapanować nad swoimi nadziejami, bo inaczej bardzo się rozczarujesz.

- Ale... ale wuj Ingmara mówił... Włączyła się Johanna.

- Już dobrze, dobrze - łagodziła. - Czy nie lepiej tam pojechać bez żadnych uprzedzeń? Nikt z nas tam przecież nie był. Ale kiedy mieszkałam w Âl, za­wsze słyszałam, że Kongsberg to piękne miejsce. Mnóstwo tam różności, podobno mają swojego le­karza i szpital. Słyszałam, że będą mieć nawet wła­sną akuszerkę.

- Ha! - wykrzyknęła triumfalnie Ingalill. Ingmar uśmiechnął się z przymusem.

- No, być może i nam się kiedyś ona przyda, co, mała?

Ingalill uśmiechnęła się ze słodyczą, udając onie­śmieloną.

Helena przypatrywała się córce. Ingalill miała czer­wone policzki, wyglądała świeżo i zdrowo. Czyżby w tym nowym małżeństwie naprawdę znalazła spo­kój? Trudno było stwierdzić, dlaczego czuła się nie najlepiej na myśl, że Ingalill przeniesie się tak daleko. Czy to dlatego, że będzie za nią tęsknić?

Raczej nie, przyzwyczaiła się już do tego, że córka mieszka w sporej odległości i nieczęsto się widują.

Czyżby obawiała się, co może przynieść tak dale­ka podróż?

I to także nie, przecież bezpiecznie przejadą przez góry w karawanie sań. Powiadano, że w tym roku śnieg w Hemsedalen był tak mocno ubity, że konie prawie się nie zapadały, dlatego właśnie zaplanowali tę podróż, choć do wiosny było jeszcze daleko.

Ingmar się niecierpliwił. No i posadę należało ob­jąć czym prędzej. Mógłby pojechać sam, konno, pró­bował nawet namówić żonę, by zaczekała do lata, ale młoda pani nie zamierzała tkwić samotnie na Karlsgârd przez całe długie sześć miesięcy. Niewiele też zamierzała ze sobą zabrać. Ingalill oświadczyła, że wszystko, co posiadają, wystawi na licytację, nie bę­dzie jej bowiem brakować pieniędzy na zakup no­wego, eleganckiego wyposażenia domu.

- I strojów - dodała. - Elegancka pani z miasta nie może przecież chodzić w tych starych szmatach.

Bendik uśmiechnął się do niej słodko.

- Będziesz miała tak dobrze jak prawdziwa księż­niczka, Ingalill. Pamiętaj tylko, żebyś się zachowy­wała tak jak one.

Ingalill zasznurowała usta, wypiła większy łyk piwa.

Reina słyszała, że Aurora odpowiada na pytanie swojej matki. Perlisty śmiech Emmi brzmiał teraz trochę zardzewiałe, była przeziębiona, lecz mimo to nie przestawała palić tytoniu, który dostała w świą­tecznej przesyłce od przyjaciół z Kopenhagi. Na środku stołu królował wielki półmisek pomarańczy, również przysłanych przez przyjaciół Emmi.

A więc to właśnie nazywasz światem. Gromadę hałaśliwych ludzi, do których nie należysz. Oni cię sprowadzą na manowce, namieszają ci w głowie, zniszczą. Jesteś więźniem, Reino. Chodź, my cię uwolnimy...

- Reino, wciąż źle się czujesz? Matka mówi do ciebie. To ojciec szturchnął ją w bok. Miękko otarła się o Levorda, który siedział z drugiej jej strony. W te święta po raz pierwszy przyprowadził do domu swą nową narzeczoną, jej rodzice byli misjonarzami, dziewczyna mieszkała więc u stryja, który zmarł przed kilkoma tygodniami. Miała na imię Hege i na­wykła do ciężkiej pracy.

- Tak... tak, chyba jestem w nie najlepszej formie. ale... nie przejmujcie się tym, to nic... groźnego.

- Zaparzyć ci ziół?

Reina blado uśmiechnęła się do matki.

- Nie, dziękuję, mamo... Wszystko będzie dobrze.

Obawiała się tego naparu stosowanego przy ko­biecych przypadłościach. Miał on również nieco oszałamiające działanie, człowiek jakby rozmywał się w konturach, a Reina wiedziała, że jeśli nie utrzy­ma tej ostatniej resztki kontroli nad sobą, to głosy całkowicie przejmą nad nią władzę.

Leżąc, dotykał brzucha żony. Spała. Od dawna już dziwne wydawało mu się to, co skrywała pod szero­kimi fartuchami. Teraz, gdy przyłożył ręce do napię­tej skóry, nabrał pewności. Nie było tak, jak być po­winno. Z dzieckiem coś musiało być nie w porządku, przesunęło się bowiem bardziej w lewą stronę tak, że żona przypominała trochę źle załadowaną łódź. Za­patrzony w sufit posłał w górę modlitwę.

Któreś dziecko jęknęło przez sen. Na wieczerzę zjedli polewkę z jęczmienia i popili ją rozwodnio­nym piwem.

Byle tylko wiosna w tym roku nadeszła prędko, to dadzą sobie radę, a latem zarówno mały Jens, jak i Ola będą już dostatecznie duzi, żeby nająć się gdzieś na służbę. Najstarsza dziewczynka już praco­wała, nie widzieli jej od lipca.

Przeszedł go dreszcz: być może córka nigdy już nie zobaczy matki.

Wystający brzuch pulsował pod dotykiem jego dłoni. Jeśli żona nie pomyliła się w obliczeniach, to wciąż mieli przed sobą kilka miesięcy.

Thora patrzyła na krew i ocierała oczy.

A więc tym razem również nie.

Prędko przygotowała miękkie szmatki, wypełniła je sianem i umieściła między nogami.

Co z nią było nie tak? Coś przecież być musiało, in­ne kobiety wszak rodziły dzieci, zanim jeszcze nie mi­nął rok od ślubu. Ba, niektóre nawet znacznie prędzej...

A przecież oni byli ze sobą wiele razy w miesią­cu. Czyżby za rzadko? Za często? Nie miała pojęcia. Nie miała też kogo spytać. Pamiętała stare rady, lecz żadna z nich nie podziałała.

On przecież potrzebuje dziedzica dla tego piękne­go gospodarstwa. Niełatwe było jego życie, a syn przyniósłby mu więcej radości niż cokolwiek innego.

Dlaczego nie mogła mu go dać?

Opuściła spódnicę, zerknęła w lustro. Włosy ład­nie się ułożyły, bluzka opinała się na piersiach. Ostat­nio trochę przytyła, wyglądała prawie na brzemien­ną. Przed kościołem któraś z kobiet nawet o tym wspomniała, dała do zrozumienia drobnymi aluzja­mi... Thorze zabrakło sił, żeby odpowiedzieć.

Arill zaś zbył wszystko śmiechem. Powiedział, że wcale mu się z tym nie spieszy, wciąż przecież są jeszcze bardzo młodzi.

Tak, on jest młody, to prawda, lecz ona w przy­szłe Boże Narodzenie skończy już trzydzieści lat.

Thora złożyła dłonie i modliła się, nie spuszcza­jąc z oczu własnego odbicia w lustrze.

Dobry Boże, obdarz mnie dzieckiem, synem, tak by było najlepiej, bo Arill tak bardzo by się wtedy ucieszył. Dobry, wszechmocny Boże, spraw, by tak się stało, a nigdy już o nic nie będę cię prosić...

Wszedł, kiedy skończyła modlitwę. Pokój w jed­nej chwili zrobił się taki mały. Ubrany był w uro­czysty strój, wciąż przecież jeszcze trwały święta. Miał na sobie czerwoną kamizelkę ze srebrnymi gu­zikami i kurtkę, której wcześniej nie widziała. Błysz­czała pięknie w świetle pojedynczej lampy.

- Gotowa jesteś? Jedziemy na przyjęcie do Dosen, pamiętasz?

Zmieszana pokręciła głową.

- Nie, ja... tyle było spraw. ale zaraz się przygo­tuję. Jak uważasz, powinnam się przebrać?

Uśmiechnął się.

- I tak jesteś piękna, masz czerwone policzki, ta­kie rumiane... Wyglądasz bardzo świeżo, moja ko­chana. ale włóż biżuterię, dobrze?

Kiwnęła głową. Podarował jej dwa grube srebrne łańcuchy z zameczkiem z uformowanego w kwiat kamienia. Błyszczał tak pięknie, jasnoniebiesko. Arill mówił, że ten kamień to szafir.

Zawiesiła klejnot na szyi i postanowiła rozpuścić prostą koronę z warkoczy. Zamiast niej upięła włosy grzebieniami. Zawiązała na głowie niewieścią chustkę, ozdobioną na brzegach delikatną koronką. Serdak i koszula mogły zostać, nadawały się, a spódnica na brzegu obszyta była jedwabnymi wstążkami, ostro odcinającymi się od czerni ostrą żółcią i błękitem.

Arill już wcześniej umieścił w saniach pod bara­nicami gorące kamienie.

Jechali przez cichy, biały pejzaż, upstrzony gdzie­niegdzie światłami bijącymi z pojedynczych domów przykościelnej wsi. Fiord na środku połyskiwał otwarty, lecz wzdłuż brzegów skuwał go lód.

Pięknie.

- Wiesz, powiadają, że w noc Bożego Narodzenia na lodzie tańczą aniołowie, ale w tym roku przemo­czyliby nogi - zaśmiał się, ściskając pod przykryciem rękę żony.

Woźnica wesoło zawołał na konie, które zaraz przyspieszyły. Płozy sań z szumem sunęły po pokry­tej śniegiem drodze.

Thora przytuliła się do męża. Był taki szeroki, cie­pły i bezpieczny.

ale nigdy nie był całkiem bliski.

Dobrze o tym wiedziała.

Nie był całkiem blisko nawet wtedy, gdy ich cia­ła łączyły się, przepełniając oboje radością.

Gdybyż tylko mogła wymieszać z nim swoją krew! Gdybyż tylko mogła dać mu dziecko... Wtedy naprawdę połączyłyby ich więzy krwi, jak powinno być między małżonkami.

Uśmiechnął się do niej, strzepnął z jej policzka kilka włosków z futra obramowującego kaptur.

- Zadowolona? Kiwnęła głową.

- To dobrze. Znaczy, że wszystko w porządku. Zawahała się, lecz nie mogła się powstrzymać.

- Za to ty, Arillu, ty nie jesteś szczególnie szczę­śliwy.

Arill długo milczał. Zapatrzył się w rozciągające się pod nimi strome pole. Droga wiła się tu zakręta­mi, ale już niedługo dotrą do kościoła.

- Jest mi tak dobrze, jak tylko może być, Thoro. Nie myśl o tym.

Co można na to odpowiedzieć?

Nie wiedziała, co tak naprawdę mu dolega, przy­puszczała jednak, że ma to pewien związek z faktem, iż Reina z Vildegârd w końcu go odrzuciła. Zalecał się do niej przez całe lata, a sposób, w jaki się wo­bec niego zachowywała, sprawił, że nie przypusz­czał, iż spotka się z odmową.

Ona jednak go odrzuciła.

Tak właśnie musiało być.

Ludzie gadali, że miała w zanadrzu innego zalot­nika, mało kto go wprawdzie widział, lecz podobno on istniał naprawdę. Jakiś obcy dziwak, w ubraniu przypominającym stroje, w jakich latem zjawiali się goście z Kopenhagi.

Czy był bogaty? Może to szlachcic?

Nic dziwnego, że Reina się nim zainteresowała. Arill być może i miał jedno z najlepszych gospo­darstw we wsi, w każdym razie jeśli nie brało się pod uwagę dóbr urzędniczych i oficerskich. ale zdaniem dziewcząt niemiło było na niego patrzeć, blizny i oszpecona skóra nad okiem budziły przerażenie, w dodatku był taki milczący i zawsze jakby zasmu­cony, trudno się było na nim wyrozumieć. Istniało w nim coś takiego, co zmuszało ludzi do zachowa­nia dystansu...

Ona zawsze to szanowała.

Nawet po tym, jak wpadła mu do głowy ta niepo­jęta myśl, żeby prosić ją o rękę.

I całą sobą wiedziała: zdarzało się niekiedy, że roz­paczał nad tą, której nie dane mu było poślubić. Nikt jednak nie widział ani nie słyszał, by źle mówił o tej, którą dostał za żonę.

Powinna być dumna i zadowolona.

ale nawet teraz, gdy siedziała ubrana w piękny strój, otulona kosztowną baranicą, na której widnia­ło jej własne imię, w drodze na przyjęcie do jednych z najzamożniejszych gospodarzy we wsi...

W głębi ducha i tak wiedziała, że na zawsze pozo­stanie Thorą, prostą służącą.

ROZDZIAŁ IV

Coraz częściej przychodziła tutaj. Na wyziębio­nym, wilgotnym strychu Zamku Marji istniało całe królestwo oddzielone od reszty świata. Tu znajdywa­ła coś w rodzaju spokoju. Pod dachem było aż gęsto od wiszących pajęczyn, wszędzie stały stosy nie zu­żytych materiałów. W jednym kącie leżały potłuczo­ne płytki ceramiczne w taki sam wzór jak ten we wspaniałej łazience. Były tu worki starej wełny, pęcz­ki niewydarzonych ziół i kufer na kufrze odłożonych ubrań. Składowano tu krzesła bez nóg i stoły, które należałoby naprawić, lecz nikomu tak naprawdę nie były już potrzebne, dlatego o nich zapominano.

Starła kurz z niedużej komody i spostrzegła, że na mosiężnej płytce widnieją wyryte inicjały Marii.

Uchyliła wieka kilku kufrów.

Znalazła stare książki i tuzin par butów.

Nie miała siły, żeby przesuwać ciężkie skrzynie sto­jące jedna na drugiej, w dodatku nie było to wcale ta­kie ważne. Na pewno wypełniały je znoszone stroje i kolejne zakurzone, zeżarte przez mole kapelusze.

Zobaczyła stare łóżko, ozdobione rzeźbieniami w głowach.

Były tu też garnki i kotły, pordzewiałe, popękane. Cały stos kamionkowych talerzy rozsypał się w drob­ny mak. Gdy wyciągnęła się, żeby zdjąć płócienny worek wiszący na jakimś haku, chmura kurzu wzbiła się w powietrze. Przy okazji spadło też gniazdo os, na szczęście było puste.

Usiadła w czworokącie światła wpadającym przez jedyne maleńkie okienko w dachu.

Największe pomieszczenie strychu miało tę samą wielkość, co środkowa część całego domu. W dwóch skrzydłach zbudowano oddzielne strychy, lecz w ścia­nach zostawiono duże otwory, żeby dało się wietrzyć i by cały budynek nie zgnił, gdyby okazało się, że dach przecieka.

W schowkach wzdłuż ściany umieszczono jeszcze więcej rzeczy. Schowki były obszerne, lecz niskie. Dziecko na pewno mogłoby po nich biegać, lecz do­rosła kobieta była za wysoka.

Zaskrzypiały wąskie schodki, prowadzące do otworu w podłodze. Dużych schodów na tyłach domu nie używano, drzwi były zamknięte na sko­bel. Dawno już nikt nie miał potrzeby, by przeno­sić tędy na górę bądź na dół jakieś większe przed­mioty.

Pokrywa włazu w podłodze powoli się uniosła.

Nie bała się, trochę tylko była zaskoczona, że ktoś ją tu znalazł.

To Aurora.

Uśmiechnęła się delikatnie, mówiąc:

- Usłyszałam, że tu jesteś. Mój pokój jest bezpo­średnio pod spodem. Płaczesz?

Reina zmieszana pokręciła głową.

- Ja? Nie.

Aurora wolno się do niej zbliżyła. Głos delikatnej kobiety brzmiał słabo.

- Wydawało mi się, że wyraźnie słyszę, jak ktoś płacze. ale to przypominało bardziej płacz dziecka.

Może kotka nareszcie urodziła kocięta i gdzieś tu je schowała...

- Na pewno zmarzną, trudno powiedzieć, żeby tu było ciepło.

- O, nie, ona nigdy by nie urodziła w miejscu, w któ­rym małym byłoby za zimno. Może raczej przy komi­nie, w drugim końcu strychu. W piecu się przecież pali, tam na pewno jest przytulniej.

Reina pokiwała głową.

Odkaszlnęła, w gardle jej zaschło, w ustach miała pełno kurzu.

- Posłuchaj, Reino, mówią, że nie jesteś całkiem zdrowa. Co się z tobą dzieje?

- Nic, nic mi nie dolega.

- Twoja matka się martwi, ojciec także. I Emmi czasami rozmawia o tobie z moją matką. Mówi, że walczysz. Co się z tobą dzieje, Reino?

Reina poczuła łzy cisnące się do oczu. Biedna, nie­winna Aurora, ona by tego nie zrozumiała. Żyła w swoim własnym świecie, a matka chroniła ją przed wszelkim złem. Jako dziecko przeżyła straszne rze­czy, lecz jako młoda kobieta wiodła dostatnie, po­zbawione zmartwień życie. Niewiele wiedziała o prawdziwym życiu, o dorosłej miłości, o stracie i odpowiedzialności.

Mimo wszystko Reina zdecydowała się, żeby jej po­wiedzieć. Dać kawałeczek tego, czego sama nie rozu­miała, dziewczynie, którą przyrzekła nazywać siostrą.

- Boję się, mam takie dziwne sny.

- Zawsze przecież tak było. I dłonie masz gorące. Jesteś taka jak twój ojciec.

Reina z wahaniem pokiwała głową.

- Ja... czasami nie wiem, gdzie mam się podziać.

- Wtedy przychodzisz tutaj - pokiwała głową Au­rora.

Potem ujęła Reinę za rękę.

- Wiesz, to tak jak ja. Mam wrażenie, jakbym by­ła rozdarta na strzępy. I te kawałki już przestały do siebie pasować.

- Jakby czas właściwie w ogóle nie istniał, ponie­waż nie jest się tam, gdzie chciałoby się być.

Popatrzyły na siebie.

- Sama na świecie - powiedziała Reina.

- Sama, ponieważ jest ktoś, kogo tu nie ma - od­parła Aurora z pełną powagą.

Uściskały się.

- Ty rozumiesz - szepnęła Reina.

- Tak strasznie za nim tęsknię - wyznała Aurora z twarzą wtuloną w ramię Reiny. - Sądziłam, że w mia­rę upływu lat będzie łatwiej. Myślałam, że czas będzie płynął szybciej, gdy tylko nabiorę trochę dystansu.

Reina odsunęła Aurorę na wyciągnięcie ręki. Stoją­ca na podłodze lampka zamigotała, od okna trochę cią­gnęło. Wiatr wwiewał do środka sypki śnieg z dachów, na strych wpadała srebrzysta, połyskująca chmura.

Popatrzyła Aurorze w oczy.

- Wciąż jeszcze myślisz o... Benjaminie? Aurora wolno kiwnęła głową.

- Ty wiesz?

Reina uświadomiła sobie, że powinna wiedzieć. Wi­działa przecież tych dwoje, przed wielu laty. Na świą­tecznej zabawie? A może było to w noc świętojańską? Widziała dwoje bardzo młodych ludzi, uśmiechają­cych się do siebie i ślących sobie wiele znaczące spoj­rzenia. Czy to była zabawa? Niegroźna zabawa dwoj­ga dzieci?

- A więc to było poważne? Byłaś w nim zakochana?

- Jestem.

Reina westchnęła.

- Auroro moja kochana, czy wiesz, dlaczego On od ciebie odjechał? Co się stało? Czy wiesz, dlacze­go tak rzadko przyjeżdża do domu?

Aurora uśmiechnęła się z goryczą.

- To ja jestem temu winna - powiedziała cicho.

Reina nie mogła uwierzyć, że to może być praw­da. Wydało się to jej szaleństwem, rzeczą niewiary­godną, nie mogła pojąć, że dwoje tak młodych ludzi jest w stanie zawrzeć podobny pakt. Oczywiście, w chwili oszołomienia można powiedzieć coś takie­go, lecz to, że Aurora z pełną powagą uważała tę umowę za obowiązującą, jedynie potwierdzało, że dziewczyna jest tylko naiwnym małym kwiatkiem.

- On mnie poślubi. Jeśli Bóg zechce, przeżyjemy razem wiele pięknych lat. Pewnego dnia... on wróci.

Uśmiechała się!

Reina poczuła, że pierś rozsadza jej coś na kształt gniewu.

- Jeśli mój brat naprawdę przyrzekł ci coś takie­go, to wyrządził ci wielką krzywdę, bo jeśli tak bar­dzo cię kocha, to nic nie powstrzymałoby go przed pojęciem cię za żonę, i to już teraz!

Aurora spuściła wzrok.

- Ty być może zdołałabyś z tym żyć. No tak, sa­ma wiesz, dlaczego nie dopuściłaś do swego własne­go ślubu... ale czy to nie miało związku z nowymi prawami?

- Benjamin o tych prawach nic nie wiedział!

- ale widział, jak Vetle cierpi i umiera. Potrafił sobie wyobrazić cierpienia i śmierć swoich własnych dzieci. Nie starczyłoby mu siły na życie w ciągłym strachu takim, jaki musiała znosić twoja matka.

- Nic nie wiemy o tej chorobie! Może mężczyźni wcale nie mają chorych dzieci! Nic o tym nie wie­my, bo przecież żaden z chorych mężczyzn nie spło­dził dziecka! Poza tym możliwe, że są bezpłodni, a to by oznaczało, że unikacie się bez powodu!

- Nic nam o tym nie wiadomo, to tylko domysły, Reino. Benjamin podchodzi do tego bardzo poważ­nie. A ja się nie boję. Bo on nie zwróci się nigdy ku innej kobiecie, o tym wiem.

Reina potaknęła, ale na ustach pojawił jej się uśmiech pełen goryczy.

- Tak, tak, co do tego na pewno masz rację. Wprost płonęła chęcią opowiedzenia Aurorze o swoich podejrzeniach, o tym, co jej zdaniem jest prawdziwym powodem, dla którego Benjamin jej unika, jej i wszystkich innych kobiet.

ale przecież nie miała pewności.

Zauważyła jedynie spojrzenia, muśnięcia, czułe, wręcz intymne pieszczoty.

Oni żyli ze sobą tak blisko, Benjamin i Rafael. Wie­działa, że Rafael jest z tych, którzy wolą mężczyzn.

Czy Benjamin był jego kochankiem, czy też bra­tem?

Nie miała żadnej pewności, dlatego nie ośmieliła się nic powiedzieć.

Czy Aurora w ogóle słyszała o takich odmianach miłości?

Tego też nie wiedziała.

ale przecież napisano o tym w Biblii i tam też wy­dano wyrok. Jeśli było rzeczywiście tak, jak przypuszczała, to zarówno jej brat, jak i Rafael już zo­stali skazani na wieczne męki.

To mogło być za dużo dla Aurory. Może lepiej po­zwolić jej żyć w kłamstwie?

Pocałowała przyjaciółkę w policzek.

- Zejdźmy na dół, tam jest cieplej. Może woda się gotuje, napijemy się czegoś gorącego. Obie całe się trzęsiemy...

Wolno spuściły się na dół po schodkach wąskich jak drabina dla kur, mocno ściskając w lewej ręce ze­brane spódnice. Pobiegły przez wychłodzone koryta­rze, aż wreszcie otuliło je światło i ciepło niedużego saloniku. Emmi, Dorte, Tindir, Lovise i Diana sie­działy na krzesłach i grały w kości. Między nimi stał duży półmisek orzechów i suszonych owoców, a na pięknym żółtym dywanie rozpościerającym się pod meblami lśniła opróżniona do połowy butelka moc­nego wina z wiśni. Ogień w kominku płonął wesoło.

- A, to wy! Ach, dziewczęta, tak cienko jesteście ubrane! Chodźcie, usiądźcie tu, ogrzejcie się. Macie ochotę na wino?

- Nie, dziękuję - prędko odpowiedziała Aurora. - ale zaraz przyrządzę po filiżance herbaty.

- Weź czekoladę! - zawołała za nimi Emmi. - Jesz­cze dużo zostało w puszce, w tej szafce nad ławą.

Posłuchały jej. Wsypały brunatny proszek do wrzącej wody, dodały sporo cukru. Napój był roz­grzewający i zaraz też przepędził dreszcze.

W pokoju Aurory Reina usadowiła się na mięk­kim łóżku.

Przez moment ujrzała swego brata, tu w tym po­koju.

W tym łóżku.

Zamrugała. Czy to naprawdę się zdarzyło? Czy wolno jej pytać o takie rzeczy? Aurora być może zauważyła grymasy, jakie wy­wołała na twarzy Reiny ta przelotna wizja.

- Kocham twego brata, Reino. Zawsze tak było. I wiem, że pewnego dnia on będzie mój. Kiedy mi­nie czas mojej płodności, wtedy on do mnie wróci. To sobie obiecaliśmy.

Reina zwilżyła wargi. Biedna, głupiutka niewinna Aurora!

I cóż za piekielnego łajdaka miała za brata! Pozwo­lił tej nieszczęśliwej dziewczynie mieć nadzieję na coś, o czym na pewno dawno już zapomniał albo uznał za dziecinne igraszki.

Musi mu o tym powiedzieć. Musi jak najprędzej wybrać się do Kaupanger, gdzie Benjamin pracuje, i porządnie mu nagadać.

W skroniach lekko jej pulsowało.

Wtedy spotka też znów Rafaela...

- Być może to zabrzmi dziwnie - stwierdziła gło­śno - bo bardzo kocham mego brata, ale jestem zda­nia, że w tej sprawie popełnia on straszliwy błąd. Nikt przecież nie może żądać, aby kobieta poświę­cała swoje dzieci i całą swą młodość tylko i wyłącz­nie dlatego, że mężczyzna podjął taką decyzję.

- On nie chce, by to przekleństwo się rozprze­strzeniało - cicho odrzekła Aurora. - On nie chce, żebym cierpiała, tak mówi, bo przecież te dzieci, któ­re by umierały, byłyby także moje. To moje dzieci musiałyby cierpieć. Bo prawa staną się jeszcze su­rowsze, pewnego dnia nie będzie już możliwe ukry­wanie tej choroby przed ludźmi. Tak mówi Benja­min, a ja uważam, że ma rację.

Reina odstawiła filiżankę.

- Wiesz, Auroro... być może on rzeczywiście ma rację. Ja również tak myślałam. ale... ja kochałam zbyt mocno. Nie starczyło mi sił, by być tak zasad­nicza jak Benjamin, ja... pragnęłam Arilla za każdą cenę. Byłam ślepa...

Aurora popatrzyła na nią zaciekawiona.

- ale... przecież odwołałaś ślub? I to właśnie z po­wodu tej ustawy, tak mówiła twoja matka.

Reina przez chwilę siedziała nieruchomo. Dobrze byłoby wyrzucić to z siebie, wyznać całą prawdę choćby jednemu jedynemu człowiekowi. Komuś, kto być może zrozumie.

- Myślałam, że go kocham, ale on nie był taki, jak mi się wydawało. Nie był wcale szlachetny i miły, sprawiedliwy i dobry. Myślałam, że jesteśmy pokrew­nymi duszami, że zostaliśmy stworzeni po to, by być razem, ale objawiły się w nim takie cechy, których nigdy nie mogłabym zaakceptować, Auroro. Coś, co zrobił... a co było wielkim, bardzo wielkim grzechem.

Aurora popatrzyła na nią uważnie. Wreszcie kiwnęła głową.

- Tak, istnieją takie rzeczy. Dobrze, że odkryłaś je przed ślubem. Na pewno znajdziesz innego.

Reina zamknęła oczy.

Żałowała, że w ogóle to odkryła.

ale tej prawdy nie dało się już zatrzeć: on chciał pozbawić życia własne dziecko, żeby tylko ukryć swój romans z Ingalill.

Reina z wysiłkiem odetchnęła. Stygnąca czekola­da nabierała już goryczy.

- Nigdy nie wyjdę za mąż. Nigdy nie znajdę ta­kiego, którego mogłabym kochać równie szczerze jak jego. On odebrał mi zdolność do takiej miłości. Oszukał mnie. On, którego tak bardzo kochałam, niespodziewanie okazał się człowiekiem o ciemnych stronach. Komu wobec tego mogę zaufać? Aurora nie odpowiedziała.

- To najzupełniej pewne - dodała Reina. - Niko­go już nigdy nie pokocham. W dodatku nie wolno mi kochać. Nie wolno mi się nawet zabawić, zaspo­koić tego niepokoju w ciele, bo nigdy nie mogę uro­dzić dziecka.

Aurora przygryzła wargę.

- Biedaczko... nie masz nawet na co czekać. Reina podniosła oczy, na twarzy pojawiła się twardość.

- Bardzo możliwe, że i ty także będziesz czekać na próżno.

W jej głosie słychać było teraz gniew.

- Auroro... jesteś młoda, piękna... niczym nie ska­żona. Miałabyś całe gromady zalotników, gdybyś tylko więcej pojawiała się wśród ludzi. Tak jak jest teraz... ludzie gadają, że jesteś trochę przygłupia. Za dużo przebywasz w samotności.

Aurora wybuchnęła śmiechem, mocno mrugając.

- To nic, Reino, w porównaniu z tym, co wyga­dują o tobie!

Reina też nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Tak, na pewno tak było, ale jakby łatwiej jest wi­dzieć drogę, którą pójść powinien ktoś inny, aniżeli tę, którą samemu powinno się kroczyć.

- Musimy więc trzymać się razem, my, odludki - oświadczyła Reina.

- Stare panny - dodała Aurora z uśmieszkiem. Zostawiły filiżanki w malutkiej kuchni; wielka kuchnia była teraz, zimą, zamknięta, podobnie jak większość pokojów w całym domu.

Zapadła cisza, lecz nowe zaufanie związało je ze sobą.

Aurora podniosła się z półuśmiechem.

- Może jednak przyłączmy się do nich, zagramy partyjkę w karty? To podobno nie przystoi damom...

- No, to czy wobec tego potrzebny nam jakiś in­ny powód? - uśmiechnęła się Reina.

Przez kilka godzin zajęte były grą polegającą na odgadywaniu kart innych. Wreszcie butelka z winem opróżniła się do dna, a na zewnątrz nocny mrok zgęstniał już zupełnie. Starsze kobiety poszły na spo­czynek, Aurora dołożyła polano do uśpionego ognia na kominku i ruszyła w ich ślady.

Wtedy to Tindir sięgnęła do przepastnej kieszeni fartucha i wyciągnęła inną talię kart.

Reina wiedziała, co to jest, czytała o takich kar­tach do wróżenia. Czytała napisane przez pewnego teologa ostrzeżenia przeciwko takim kartom: były znakiem szatana. Czytała też jednak interpretację pisarza de Geblina, przekonanego, że wizerunki i symbole na kartach obrazują tajemną wiedzę sta­rożytnych egipskich kapłanów, zapisaną niegdyś w „Księdze Thotha”. Poczuła, że włosy na jej gło­wie delikatnie się podnoszą.

- Pozwól, że ci powróżę - poprosiła Tindir. - Na­uczyłam się tego od dobrego mistrza. Czy nie chcesz dowiedzieć się czegoś więcej o swoim życiu, Reino?

Nie była tego wcale taka pewna, ale karty przy­ciągały ją z jakąś dziwną słodyczą. Tindir wpraw­nym ruchem przekładała je z ręki do ręki, jedną z kart odwróciła na wierzch, potem odłożyła z po­wrotem, później jeszcze raz powtórzyła to samo.

- Przełóż. Reina usłuchała.

- Wybierz jedną.

Tindir popatrzyła na wybraną kartę i prędko wy­ciągnęła inną, z postacią kobiety.

- Właściwie powinnaś mieć Cesarzową, czuję to, albo Papieżycę. ale na ogół używa się którejś z niż­szych kart, tych, które nazywamy Minor Arkana.

Reina nic nie rozumiała, lecz w napięciu śledziła poczynania Tindir.

A ona położyła kartę przedstawiającą potężną ko­bietę na środku. Wokół niej niby na tarczy zegara umieściła dwanaście innych kart, zaczęła od godzi­ny dziewiątej i kontynuowała ruchem przeciwnym do wskazówek zegara.

Długo siedziała, przyglądając się obrazkom, które się ukazały. Były bardzo jaskrawe, pięknie namalo­wane, ale zniszczone. Reinę na widok niektórych motywów przeniknął dreszcz.

A Tindir zaczęła opowiadać:

- Tu widzisz Siódemkę Buław. Ona mówi, że cze­ka cię poważne zagrożenie, ocalić cię może jedynie wiara we własne siły. Obok masz odwróconego Asa Mieczy, to mi się nie podoba. Mężczyzna, niebez­pieczny mężczyzna, to złowieszcze... ale być może to spotkanie masz już za sobą, bo po drugiej stronie leży odwrócony Papież...

- Uf - sapnęła Reina, próbując się uśmiechać tak, jakby to była zabawa.

ale Tindir całkowicie pochłonęła wróżba. Mato­wym głosem ciągnęła:

- Oczywiście masz tu Papieżycę. Tak jak mówi­łam, nie uciekniesz od niej. Spójrz, jak doskonale się wpasowała między Eremitę a Gwiazdę... Będziesz miała trudne życie w poszukiwaniu prawd, które niewielu ludziom uda się odnaleźć, ale otrzymasz nieoczekiwaną pomoc od pewnego człowieka, choć wcale nie uważasz, że jest to osoba ci bliska.

- To bardzo miłe. ale... co to jest?

Nie mogła się powstrzymać, wskazała na straszny obraz powieszonego człowieka.

Tindir kilkakrotnie cmoknęła językiem.

- A... w tym przypadku Wisielec nie wyrządzi żad­nej szkody, a przy tym dobrze cię opisuje. Nie jesteś taka, jak większość ludzi. Zachowujesz się dziwnie, sprawiasz, że ludzie na twój widok zastanawiają się, czy nie brak ci piątej klepki. On mówi, że nie omi­ną cię chwile, kiedy odrzucisz i zaniedbasz samą sie­bie, przeżyjesz odwet. I cierpienie.

Reina pobladła.

- Czy trzeba kart, żebym to zrozumiała? Tindir dalej wróżyła. W końcu naszkicowała Reinie dość sprzeczny obraz jej osoby: kobiety okropnej, sa­molubnej, ze skłonnością do lenistwa i szaleństwa, lecz jednocześnie również takiej, której sprzyja szczęście, i obdarzonej wręcz w nadmiarze zdolnością do miłości.

- Ułożymy je jeszcze raz, w inny sposób. Będziesz mogła uzyskać odpowiedź na swoje pytania...

Reina pytań nie miała.

Tindir ułożyła karty obrazkami do góry. Znów wiele było takich, które nazywała Major Arkana.

Reina odszukała wzrokiem Papieżycę.

Wstrząśnięta patrzyła, jak karta przemieszcza się w okręgu i układa tuż przy Demonie.

Tindir jęknęła.

Popatrzyły sobie w oczy ponad stołem przez kil­ka zdających się nie mieć końca sekund.

- Ty...

Tindir nie była w stanie wydusić z siebie nic więcej.

Reina poczuła uśmiech występujący jej na twarz. Znów skoncentrowała się na karcie i Papieżyca za­częła wędrować dalej.

Tindir drgnęła przestraszona i czym prędzej ze­brała karty. Wystarczył jeden ruch, a już leżały w kieszeni.

Przerażona wpatrywała się w Reinę.

- Ty... ty jesteś Kirvi. Ty...

Reina uśmiechała się teraz ledwie dostrzegalnie. Coś ukłuło ją w piersi. Spodobała jej się ta zabawa. Od dawna już się tak nie bawiła, brakowało jej od­wagi, wiedziała jednak, że to możliwe. Pamiętała, jak będąc jeszcze dzieckiem, zmuszała swe drewniane lalki, żeby się poruszały.

Pamiętała też, że w oczach ojca pojawił się strach, gdy kiedyś zobaczył tę zabawę. Więcej tego nie robiła.

Na stole stał pusty półmisek.

Przesunął się teraz, pobrzękując.

Tindir pobladła jeszcze mocniej, Reina złapała ją za rękę.

- Teraz ja ci powróżę, przyjaciółko - oświadczyła twardo.

To niemożliwe. Nikt nie mógł wiedzieć o niej te­go wszystkiego! A już na pewno nie Reina, która le­dwie ją znała!

Tindir tej nocy nie mogła zasnąć. Otoczył ją jakiś gęsty strach.

Coś kłuło, pulsowało, próbowało ostrzec.

Powinna trzymać się z dala od Reiny...

Gorzko żałowała tego nieodpowiedzialnego wró­żenia z kart tarota. Karty były spadkiem po Telecce i jedyną rzeczą, której nikt nie śmiał jej odebrać. Nieczęsto ich używała, rozkładała je zaledwie kilka­krotnie, by wspomnieć starą. I po to, by szukać od­powiedzi na własne pytania. Kiedy wyjęła je z kie­szeni, zanim położyła się do łóżka w tę późną noc, uniósł się od nich lekki zapach spalenizny.

Wróżyła z nich ludziom w zajazdach i w gospo­darstwach, w których nocowała podczas podróży. Dawali jej za wróżby pożywienie i miejsce do spa­nia, ale wróżby powinny być pomyślne.

Tindir nie bardzo się troszczyła o to, czy dobrze od­czytuje, co mówią karty. Nie takim osobom. Jeśli z mo­wy kart wynikało jakieś niebezpieczeństwo, trzymała język za zębami. Więcej wtedy dostawała na drogę.

Poprzysięgła sobie, że już nigdy więcej ich nie użyje.

Rankiem okazało się, że jej fartuch zmienił się w zwęgloną kupkę.

ale spódnica, złożona tuż obok, pozostała nietknię­ta. Ani podłogi, ani też pięknego krzesła, na którym leżało ubranie, nie oszpecił najmniejszy bodaj ślad.

ROZDZIAŁ V

Ravi wyczuwał to, wprawdzie nie jako wyraźną pewność, lecz raczej jako budzące się podejrzenie. Jakiś niepokój w ciele, jakaś aura wokół niej, która przestała już być czerwona, jasna.

Córka miała kłopoty.

Walczyła.

Obawiał się, że ta walka jest mu aż zanadto zna­na. Że nie będzie w stanie jej pomóc, choć sam prze­cież kiedyś wygrał. ale nie wygrał własnymi siłami.

Kątem oka widział Johannę stojącą przy oknie w izbie dla chorych. Żona była spokojna, niczego nie podejrzewała. To w pewnym sensie dobrze, choć jed­nocześnie on sam jeszcze mocniej zadrżał ze strachu.

Bez pomocy Johanny nigdy by sobie nie poradził.

Reina zaś nie miała nikogo.

Wiele było oznak tej wiosny. Z początku nie chciał ich widzieć, wreszcie jednak został do tego zmuszony.

Reina dużo włóczyła się w samotności po lasach, w jej spojrzeniu pojawiło się coś nieludzkiego. Ma­ło się odzywała, unikała wszelkich okazji, które wy­magały od niej, by siedziała spokojnie i uczestniczy­ła w modlitwie.

Przestała czytać książki, które przedtem studio­wała z takim zainteresowaniem. Raz zaś zaskoczył ją ze starym dziełem Sefraniusa na kolanach.

Przedtem nic by na ten temat nie mówił.

Teraz przeraziło go, że córka próbuje szukać od­powiedzi w starych przesądach.

Próbował z nią rozmawiać. Starał się wytłuma­czyć, że ktoś taki jak oni zawsze będzie musiał wal­czyć z siłami, które grożą i pragną nad nimi zapano­wać. ale że tę walkę można wygrać.

Ona tylko patrzyła na niego ze spokojem i powie­działa, że jeśli o nią chodzi, to nie toczy się żadna walka.

Ravi miał nadzieję, że nie jest to prawda. Że Ke­rna już nie przegrała.

A dziewczyna podejmowała różne próby. Wie­dział o tym, poznawał to po całej jej postaci, gdy wy­mykała się nocą, sądząc, że nikt jej nie widzi. Szedł za nią, lecz chociaż na widok tego, co robiła w od­osobnionych miejscach, serce mało mu nie pękło, to nigdy nie ośmielił się interweniować.

Ona musi znaleźć własną drogę, która poprowa­dzi ją ku wyjściu.

Po tym wszystkim, czego ją uczył, musi wierzyć, że córka będzie pamiętać jego słowa.

Rankiem w Wielki Piątek znalazł ją w stajni. Nie wiedział, co go przebudziło, wciąż bowiem było jesz­cze tak wcześnie, że zarówno parobcy, jak i dziewki służące spali. Zwierzęta nie usłyszały go, gdy prze­mknął za węgłem i ruszył w stronę stajni. Usłyszał jej głos, ale już wcześniej wiedział, że ją tam zastanie.

Okrążała stajnię tyłem, z półprzymkniętymi oczyma, mamrocząc pod nosem:

- ...Commonde en Diabolus Kompento - Omia Sierod Nemento Tua Sammelta Misa Soflua Rultus Eris...

I znów od początku.

Kiedy następnym razem mijała drzwi pogrążona w tym przypominającym sen stanie, Ravi dał krok w przód i złapał ją za rękę.

Drgnęła, a Raviego ucieszył przebłysk przytom­ności w jej oczach. Zaraz jednak dziewczyna jakby osłabła. Potrząsnął nią.

- Co ty wyprawiasz? Reino, odpowiedz mi, co ty robisz?

Oczywiście nie odpowiedziała.

ale na okiennym parapecie leżał otwarty Sefranius. Ravi przeczytał przed chwilą usłyszane słowa. Odwrócił się i popatrzył na córkę.

- Jakaż to choroba, moja droga? Jaką chorobę usi­łujesz wypędzić? Ach, najdroższa, kochana córeczko, co też doprowadziło cię do takiej rozpaczy? To prze­cież brednie, stare bajania! Sądziłem, że ze wszyst­kich ludzi ty właśnie będziesz o tym wiedziała...

Reina rozszlochana wtuliła się w jego pierś.

- Chcę się pozbyć tego... przekleństwa! Czy nikt nie może mi pomóc?

Ravi usiłował ją gładzić, mocno tulił do siebie, ale Reina przestała się już teraz powstrzymywać od pła­czu, zanosiła się szlochem i zawodziła.

Wkrótce pojawili się inni ludzie.

- Co się stało? Czy ona jest chora? Może się zra­niła?

Ravi nie przejmował się ostrym bólem w biodrze, wziął córkę na ręce i zaniósł ją do izby chorych.

Johanna przyszła z oczami przesłoniętymi welo­nem snu i patrzyła na nich przerażona.

- Nic jej się nie stało, jest tylko... zrozpaczona. Daj jej trochę tej swojej uspokajającej nalewki, Johanno.

Reina zaniosła się krzykiem protestu, wreszcie jednak rozluźniła się w ramionach rodziców. Ravi nie wypuszczał jej z objęć, dopóki wymachujące dzi­ko ręce całkiem się nie uspokoiły i wreszcie wyglą­dało na to, że dziewczyna zasnęła w miarę spokoj­nym snem.

Popatrzył na Johannę.

Odczytała jego spojrzenie, napełnił ją lęk.

- Nie - powiedziała ochryple. - To się nie stanie. Nie z Reiną. To się nie może stać.

Postanowił, że będzie strzegł córki dniem i nocą. Bez względu na to, czy zawładnęły nią złe moce czy też choroba, uczyni dla niej wszystko, co tylko bę­dzie mógł. O dziwo jednak, Reina obudziła się na­stępnego dnia i rozejrzała w koło zdziwiona.

- Co się stało? Dlaczego ja tu leżę? Johannie wyraźnie ulżyło.

- A więc to był tylko jeden z tych jej dawnych ata­ków. Sądziłam, że już z nich wyrosła, lecz...

Ravi nie widział powodu, by z nią dyskutować. Jo­hanna przecież potrafiła temu zaradzić w równie ma­łym stopniu co on, może nawet jeszcze mniejszym. Przeczuwał bowiem, że jedyną rzeczą, jaka mogłaby dać Reinie jakieś oparcie, jest związek zupełnie inny aniżeli ten istniejący pomiędzy matką a córką.

Reina prędko dochodziła do siebie. Jeszcze tego samego dnia poszła do Emmi, by pomóc w przygo­towaniu wielkanocnego posiłku, do którego mieli za­siąść wszyscy razem w Zamku Marji. Wielka sala by­ła już przygotowana na lato, obrusy leżały złożone, wyprasowane.

Reina wydawała się taka jak przedtem.

ale Ravi nie uspokoił się, dopóki nie minęły dwa tygodnie i córka wybrała się nawet na przyjęcie, zor­ganizowane dla uczczenia zaręczyn na Flahammar.

Tindir zaczynała się niecierpliwić. Z każdym dniem coraz więcej śniegu topniało w górach i już wkrótce można się tam było wybrać konno. Noce schodziły jej na niespokojnych rozmyślaniach o tym, gdzie też należy rozpocząć poszukiwania.

Raz po raz prosiła Raviego, by spróbował coś zo­baczyć.

A on w pewnym sensie próbował, lecz nie czynił tego serdecznie, nic więc nie osiągnął.

Ujrzał obraz jakichś górskich okolic, głazy, szaro - niebieski skrawek nieba. Formację skalną, która wy­dała mu się znajoma.

ale przekopywanie torfu i przerzucanie kamieni na dzikich górskich płaskowyżach bez żadnej do­kładniejszej wskazówki...

Wydawało mu się to beznadziejne. I nie omiesz­kał powiedzieć o tym Tindir.

Ona błagała, by jeszcze raz spróbował.

Wyciągnęła też woreczek z amuletami i poprosiła, by wziął go do ręki. Może to poskutkuje. Legenda bo­wiem mówiła, że jest w nim szpon orła, należący nie­gdyś do ptaka, którego zakopano razem ze skarbem.

W uszach Raviego rozległ się szum orlich skrzy­deł i ostre przenikliwe krzyki drapieżnika.

Nie potrafił jednak powiedzieć, gdzie może być skarb.

Miał wrażenie, jakby jakiś mur zagradzał drogę je­go wizjom.

Tindir wpadła w gniew.

Cicho przeklinała w języku Ludu, a Raviemu, sły­szącemu te słowa, ciarki pełzły wzdłuż kręgosłupa.

Nie miał pojęcia, co znaczą, wyczuwał jednak tkwią­ce w nich zło.

- Jeśli ty nie potrafisz, to poproszę o pomoc two­ją córkę!

- Tego ci nie wolno! Reina przeżywa teraz bardzo trudny okres, nie można jej narażać na...

- Reina sama decyduje! Jesteśmy w przyjaźni, win­na mi jest też przysługę!

Raviego zdumiała ta nagła zmiana w tonie głosu Tindir. Kiedyś odczuwał wobec tej kobiety coś pięk­nego, coś, co przywodziło na myśl czułość, była taka drobna i tak gnębiona. Obca wśród własnego Ludu. Pamiętał tamte uczucia, lecz nie potrafił dopasować ich do tej twardej, zawziętej kobiety, która stała teraz naprzeciwko niego. Złapał ją za rękę.

- Musisz to zrozumieć! Moja córka toczy ciężką walkę z tym, co w niej tkwi. Potrzebuje spokoju, nie naciskaj jej, to się może źle skończyć! Ty, która prze­chwalasz się, że jesteś przyjaciółką duchów, powin­naś chyba to zrozumieć!

Tindir długo na niego patrzyła, wreszcie rumień­ce zniknęły z jej policzków.

- Może masz i rację - rzekła z namysłem. Odeszła od niego. Ravi widział, że pociera twarz, że drżą jej barki. Wciąż potrafił jej współczuć. Tin­dir wybrała się na wyprawę bez szans powodzenia, ale pewnie doprowadzona była do skrajnej rozpaczy. Jej współplemieńcy odrzucili ją, pomimo iż była wy­brana przez starą Kirvi Telekkę, prawdopodobnie w szczepie toczyła się walka o władzę. Prawdopo­dobnie byli i inni, którym marzyły się wpływy i moc należna komuś, kto jest Kirvi.

Przypomniał jej się sen, szalony pomysł odnalezienia skarbu, który prawdopodobnie wcale nie ist­niał. Na pewno był tylko baśnią, podobnie jak wie­le innych baśni Ludu, jak złoty garniec na krańcu tę­czy. ale być może Tindir odnajdzie co innego tu nad fiordem, nowe życie, życie osiadłe, choć zapewne ni­gdy nie będzie miała dość siły, by pogodzić się z ży­ciem w roli służącej.

Tindir była dzika, ale i swobodna.

Lubił ją, choć w połowie wbrew własnej woli.

Johanna trzymała noworodka w ciepłych, pełnych czułości dłoniach. Znów miała świadomość, że oto dokonał się cud. Zawsze tak było. Reina stała z mi­ską pełną ciepłej wody z piwem. Ciałko maleńkiego chłopczyka pokryte było woskiem płodowym, więk­szość zostawiły. Twarzyczkę miał śliczną i kształtną, pełne usteczka, które ściągnęły się w różany pączek, gdy poczuł na czole miękką ściereczkę. Włoski miał długie, ciemne, a dłonie już były szerokie i silne. Matka uśmiechała się słabo z łóżka, na podwórzu czekał jej mąż. Poród był łatwy, lecz od czasu, gdy kobieta ostatnio urodziła martwą córeczkę, mężczy­zna bał się powierzyć żonę opiece swej starej matki.

- Spójrz, on patrzy, co robimy! Jestem pewna, że myśli!

Reina zaśmiała się beztrosko.

- Patrz, jakie ma mądre oczka, jest przecież zupeł­nie nowy na tym świecie, a mimo to sprawia wraże­nie, jakby wiedział wszystko!

Johanna też nie mogła powstrzymać się od uśmie­chu. Piersi rozsadzała jej radość, przytuliła drobne ciałko i pocałowała chłopczyka w główkę. Matka niecierpliwie śledziła jej poczynania.

Reina przygryzła wargę, a do oczu napłynęły jej łzy. Owszem, wolno dać się porwać cudowi udane­go porodu, czuła jednak, że to, co tak ją porusza, tkwi gdzieś głębiej.

Ona sama nigdy tego nie przeżyje. Tego uczucia, towarzyszącego przykładaniu dziecka do piersi, jak uczyniła to teraz ta matka, jest już na zawsze pozba­wiona.

Przedtem nie odczuwała tego tak dotkliwie.

Teraz jednak, gdy miała w uszach cichutkie cmo­kanie, a w oczach widok tego pięknego, maleńkiego dzieciątka... ogarnęła ją żałość.

Przeklęła los, który tak zanieczyścił jej krew.

- Zasłużyłyśmy na kieliszek - oświadczyła wesoło Johanna.

Kobieta w łóżku też dostała kropelkę na wzmoc­nienie. Potem sprowadzono jej męża i cały orszak sióstr, ciotek i sąsiadek. Przyniosły położnicy gęstą, tłustą owsiankę, gratulowały pięknego synka.

Johanna i Reina zmieniły fartuchy i usiadły w ma­łym alkierzyku.

Johanna odetchnęła z ulgą.

- Dzięki Bogu, że wszystko dobrze poszło - wes­tchnęła i opróżniła malusieńki kieliszek. Nie była roz­rzutna, nawet gdy chodziło o wypicie zdrowia położ­nicy i dziecka. Za to Reina nalała sobie jeszcze jeden, zapatrzyła się w żółtą barwę wódki, rozmarzona pod­niosła ją do światła.

- Mamo... Pamiętasz tę, która przyszła do ciebie, myśląc, że usuwasz ciąże?

- Żeby to jedną! Przecież było ich więcej - cicho odparła Johanna.

Reina przytaknęła.

- Co im przychodzi do głowy, jak myślisz? Jak to możliwe, żeby kobieta chciała zabić własne dziecko?

Johanna westchnęła, a potem i ona nalała sobie jeszcze kropelkę.

- Niełatwo to zrozumieć, Reino. Szczególnie nam, którym nigdy niczego nie brakowało, nigdy nie wi­działyśmy, jak głód zagląda w oczy i tak już dużej gromadce dzieci.

- Tak czy owak, dziecko zawsze jest błogosławień­stwem. To przecież życie! Wyobraź sobie, że zabijali­byśmy ludzi, którzy do niczego nie są nam potrzebni!

Teraz z kolei Johanna zapatrzyła się w kieliszek.

- Jesteś bardzo młoda - powiedziała powoli. - Ja też kiedyś byłam młoda, a gdy się jest młodym, lek­ko feruje się surowe wyroki, łatwo osądzać ludzi, ale... życie szlifuje kanty, w końcu człowiek jest jak otoczak, leżący na brzegu morza.

- Chodzi ci o to, że toczy się raz w jedną, raz w drugą stronę, w zależności od pływów? Wobec te­go nie chcę być dorosła!

Johanna zdobyła się na słaby uśmiech.

- Może masz rację, moja kochana, może człowiek nie powinien dać się oszlifować. ale od doświadcze­nia przybywa również mądrości.

Reina też się uśmiechnęła.

- Mamo... dlaczego nam, młodym, zawsze się to powtarza? Dlaczego nikt nie chce nas słuchać? Czy nie jest możliwe, że to właśnie my znamy tę nieska­żoną prawdę?

- Owszem, tak też może być, lecz w tej sprawie, wydaje mi się, należy się naprawdę dobrze zastano­wić i nikogo nie osądzać.

- Nigdy nie zaakceptuję zabójstwa, mamo.

Johanna zwilżyła wyschnięte wargi. Myśli ulecia­ły jej w przeszłość. Gdyby Reina wiedziała... Co by zrobiła?

- Nie chcesz chyba powiedzieć, iż ty umiesz po­godzić się z tym, że ktoś odbiera komuś życie? Nie ty, przecież ty składałaś przysięgę i obiecywałaś uczynić wszystko, by życie ratować!

- Potrafię wyobrazić sobie sytuacje, w których nie ma się wyboru - odparła Johanna.

- A ja nie potrafię! Wybór istnieje zawsze i czło­wiek zobowiązany jest do takiego wyboru, który nie pozbawia drugiego człowieka życia! Bez względu na to, jak mały jest ten drugi...

Johanna westchnęła.

- Pozwól, że opowiem ci o pewnej kobiecie - za­częła cicho. - Przyszła do mnie, by urodzić swoje piąte dziecko. Nie była zdrowa, podczas poprzednie­go porodu miała silne krwotoki, bala się. W domu zostawiła czworo małych dzieci i męża, który nie bardzo mógł pracować, ponieważ był chory. Kobie­ta harowała przez całą dobę, a i tak ledwie zdołała wszystkich nakarmić. Bała się, że nie starczy jej siły do pracy, lecz jeszcze bardziej obawiała się tego, że umrze podczas porodu. Wtedy jej dzieci poszłyby do obcych, a mąż do przytułku.

- I co dalej?

- Poprosiła mnie o pomoc, ale była już w zaawan­sowanej ciąży. Zaproponowałam jej jedynie, żeby wróciła do mnie, gdy nadejdzie czas rozwiązania. Bardzo była za to wdzięczna. A poród rzeczywiście był trudny, ledwie przeżyła.

- No właśnie, często wszystko kończy się lepiej, niż się ludziom wydaje.

- To prawda. Sześć miesięcy później znów spo­dziewała się dziecka. Wtedy spytała mnie wprost, czy mam jakiś środek, mogący przerwać tę ciążę.

Reina ścisnęła kieliszek w ręku.

- Chyba nic jej nie dałaś? Nic nie dałaś, prawda? Czy dałaś?

Johanna popatrzyła córce w oczy.

- A co ty byś zrobiła, Reino? Dziewczyna pokręciła głową.

- Nie mam co do tego żadnych wątpliwości: uczy­niłabym wszystko, by pomóc jej przy porodzie, i ofia­rowałabym pewnie coś rodzinie, gdybym tylko mia­ła. Lecz zabić nie narodzone... nigdy!

Johanny nie zaskoczyły zdecydowane i jedno­znaczne odpowiedzi córki. Zdziwiło ją tylko trochę, że Reina nie ma żadnych wątpliwości. O ile dobrze wiedziała, wcale nie surowe zakazy kościoła stero­wały poczuciem dobra i zła Reiny. Za czyją to spra­wą tak głęboko się w niej zakorzenił taki podział na czarne i białe?

- Nie musiałam dokonywać wyboru - powiedzia­ła Johanna cicho. - Kobieta i tak wkrótce potem stra­ciła dziecko.

- A co się z nią stało później? Jej głupi mąż zro­zumiał chyba, że musi się trzymać od niej z daleka?

Johanna kiwnęła głową.

- On już nie żyje, a kobietę znasz, jest teraz w przytułku.

Reina odwróciła głowę.

- To bardzo smutna historia, mamo, ale nie chcesz chyba powiedzieć, że ona broni twego prawa do za­bijania.

- Ja nie mam takiego prawa, Reino. Oczywiście nikt go nie ma, ale w niektórych przypadkach trzeba wy­bierać między istnieniami W niektórych przypadkach można zabić już narodzone dziecko, pozwalając nowe­mu przyjść na świat, czy ty tego nie rozumiesz? Czyż­byś była tak rozpieszczona i tak bardzo chroniona tu na Vildegârd, że nie widzisz, co głód i nędza robi z ro­dzinami? Gdyby mieli jedno, góra dwoje dzieci, to ja­koś by sobie poradzili, ale przecież we wszystkich tych małych chatach jest aż pełno!

- Boże błogosławieństwo i spokój na starość - mruk­nęła Reina.

- Nie wszyscy żyją dostatecznie długo, by docze­kać starości. No i dzieci także umierają, wygłodzo­ne i słabe. Ileż to ich spoczęło w grobach zimą przed dwoma laty, pamiętasz to jeszcze?

Reina zacisnęła szczęki.

- Co ty próbujesz mi powiedzieć, mamo? Ty, któ­ra sama mnie uczyłaś, że ludzkie życie należy ota­czać najwyższym szacunkiem! Siedzisz tu i mówisz tak, jakby zupełnie ci się już pomieszało w głowie. Stajesz w obronie zabijania płodów?

Johanna zmęczona pokręciła głową.

- Nie, tego bym nigdy nie zrobiła. ale przeraża mnie trochę, że tak jednostronnie to widzisz, Reino, że nie jesteś mądrzejsza...

Nawet jeśli sprowokowała córkę, to Reina umia­ła trzymać język za zębami. Ze spokojem patrzyła na matkę.

- Nigdy nie będę w stanie zachować się inaczej, jak tylko potępić taki niecny czyn. Każde dziecko ma prawo do życia, a jeśli nawet jakieś inne umrą, bo no­we dziecko przyjdzie na świat, to ich zabójcą jest głód, a nie drugi człowiek! To nie jest twój wybór, nikt nie ma takiego wyboru, to jest poza wyborem! Johanna doskonale wiedziała, że te słowa są echem słów, które sama przed wieloma laty by gło­siła. Na poparcie swych poglądów dodałaby jeszcze parę ustępów z Biblii, lecz Reina widać nie potrze­bowała się niczym podpierać.

- Tak, tak, lecz miej przynajmniej przyzwoitość, by podziękować Bogu za to, iż ty sama nigdy nie bę­dziesz musiała dokonywać takiego wyboru, Reino.

Nie była przygotowana na reakcję córki, lecz już w tej samej sekundzie pojęła, jak straszny popełniła błąd, wypowiadając te słowa. Miała na myśli jedynie to, że Reina ma szczęście, nigdy nie zazna głodu i nie będzie musiała patrzeć, jak głodują jej dzieci. Łudzi­ła się, że uparta córka kiedyś mimo wszystko zapo­mni o swoich zasadach i wyjdzie za mąż pomimo ża­rzącej się groźby prawodawców.

Reina, gwałtownie się poderwawszy, przewróciła swój kieliszek, usiłując stłumić krzyk. Rzuciła się do drzwi. Johanna pobiegła za nią, udało jej się dogonić córkę w korytarzu, na oczach przerażonej służącej.

- Nie miałam nic złego na myśli, nie chciałam powiedzieć, że... Chodziło mi jedynie o to, że jesteśmy zamożni, uprzywilejowani... Ach, Reino, wybacz mi!

Dziewczyna już się uspokoiła i cicho płakała te­raz w ramię matki.

- Ja... Ogarnął mnie dzisiaj taki dziwny smutek, kiedy obmywałam dziecko... ale, mamo, tak jest, ni­gdy nie będę miała własnych dzieci. To przekleństwo należy przerwać!

Oświadczyła to z taką mocą, że Johanna od razu wiedziała, iż córka nie myśli jedynie o chorobie, nie pozwalającej krzepnąć płynącej krwi.

Była sobota, wszyscy domownicy wykąpali się w wielkiej balii ustawionej w łaźni. Emmi uważała, że to głupota kąpać się w wielkiej balii, kiedy w Zam­ku Marji czeka przecież gotowa piękna łazienka!

Inni jednak lubili przychodzić do pełnego dymu bu­dynku, lubili zapach żarzącego się brzozowego drew­na pod wielkim miedzianym saganem i tę atmosferę, gdy kobiety zbierały się, okryte tylko fartuchami.

Johanna i Reina myły się nawzajem, podobnie in­ne kobiety z gospodarstwa. Na Vildegârd każdy wchodził do czystej wody, bez względu na zajmowa­ną pozycję.

Potem służące pobiegły przebrać się na święto, Jo­hanna i Reina zaś rozkoszowały się ostatnimi reszt­kami ciepła w balii i czesały sobie nawzajem włosy, wcierając w nie kropelki lawendowego olejku.

Ciało Johanny zaczerwieniło się leciutko umyte miękkimi szczotkami.

Reina widziała, że oczy matki także płoną. Poczu­cie bliskości, przyjazne ruchy, dotyk dłoni na nagiej skórze, wszystko to obudziło również jej ciało, po­czuła, że ogarnia ją przepojona smutkiem tęsknota.

Johanna natomiast uśmiechała się zadowolona, nacierała skórę delikatnym perfumowanym olej­kiem, aż błyszczała. Wreszcie narzuciła ubranie i po­całowała córkę na dobranoc.

- Sądzę, że twój ojciec i ja wcześnie udamy się dziś na spoczynek - oświadczyła, uśmiechając się przy tym do siebie.

Reina zmieniła pozycję w balii, poczuła się trochę nieswojo, lecz jednocześnie uradował ją zapał matki.

Mieć mężczyznę, przy którym można by się ogrzać po kąpieli... Wzięła szorstką myjkę i jeszcze raz zaczęła dręczyć ciało, niemal do bólu nacierała mocne uda, brzuch, odrobinę zaokrąglony, gdy tak siedziała z podciągniętymi kolanami.

Przeciągnęła myjką z rogoży po ramionach i pier­siach tak mocno, że na skórze pojawiły się czerwo­ne pręgi.

To uczucie jednak nie ustępowało, rozprzestrze­niało się, ciało wzbierało gniewem, a swędzenie w podbrzuszu jeszcze się wzmogło.

Spostrzegła, że sutki, unoszące się nad powierzch­nią wody, stwardniały, cisnęła myjkę na podłogę. Wiadro z zimną wodą do spłukania stało tuż obok, Reina wstała z balii i wylała jego zawartość na gło­wę. Zapach lawendy rozniósł się po całym pomiesz­czeniu. Piersi wyprężyły się w reakcji na zetknięcie z lodowatym prysznicem, po całych plecach przebie­gły ciarki.

Mogłaby krzyczeć.

Ten ból, który w niej tkwił, mógł być słodki, to pulsowanie, które ją ogarnęło, mogło być błogosła­wieństwem.

Tak jednak nie było.

Była sama.

Jej dłonie wiedziały, co powinny zrobić, były jed­nak obce i mechaniczne, nie dawały żadnej przyjem­ności. Drżenie, jakie z czasem zastąpiło dreszcze z zimna, nie było przyjemne, nie sprawiało rozko­szy, wyrywało w jej sercu wielką dziurę i zostawiło na kamiennej podłodze zamroczoną i spłakaną.

Johanna ubierała się z wielką starannością. Nie spieszyła się. Ravi siedział w ich sypialni i wodził ołówkiem po świeżych, pięknych kartkach. Wciąż jeszcze niekiedy malował, coraz częściej jednak ab­sorbowały go delikatne szkice ołówkiem. Johanna nie wiedziała, co mąż rysuje, lecz tego wieczoru za­mierzała poprosić go, by to wszystko odłożył.

A najprawdopodobniej wcale nie będzie musiała go prosić, pomyślała z uśmiechem.

Wysuszyła włosy przy ciepłym jeszcze piecu, wol­no rozczesując je palcami. Były długie, sięgały jej aż do pasa, a teraz były świeże po myciu i pachnące. Nie tak gęste jak w młodości, nie tak pełne życia i fal, lecz świeże i piękne niczym jedwabne nici.

Wyjęła długą, białą ślubną koszulę.

Tę, której nie miała możności nosić w samą noc poślubną i którą właściwie zamierzała przechować w jedwabistej bibułce aż do ślubu Reiny.

To w pewnym sensie smutne, ale przecież koszu­la nie będzie trwała wiecznie.

Koszula, uśmiechnęła się pod nosem, przecież to raczej balowa suknia! Przepiękne dzieło sztuki z bel­gijskich koronek i cieniusieńkiej przezroczystej ba­wełny. Obszyta była krajkami ze srebrnym haftem, a jej uzupełnienie stanowiła długa, zwiewna, przypo­minająca kaftanik jedwabna sukienka, którą narzu­cało się na wierzch. Spodnia warstwa miała jedynie wąziutkie tasiemki na ramionach i głęboki dekolt. Opinała ciało pod biustem, podnosiła piersi, tak że cienki materiał naprężał się na nich. Johanna wie­działa, że przez niemal prześwitującą tkaninę da się dostrzec zarys ciemniejszych sutek.

Jedwabna suknia zaszeleściła, gdy ją wkładała. Na plecach miała całą masę zakładek, lecz pod piersia­mi przytrzymywały ją zaledwie dwie wstążeczki.

Johanna pozwoliła włosom opaść na twarz.

Uszczypnęła się w policzki, przygryzła wargi, chciała dla niego rozkwitnąć.

Boso przemknęła do sypialni, w której żółty krąg otaczał mężczyznę, pochłoniętego rysowaniem.

Podniósł oczy w górę, wzrok miał niemal zaspany. On także się kąpał, ale włosy jeszcze mu nie wyschły. Na plecy spływały kropelki wody, więc rozpięta noc­na koszula była mokra jak od potu od karku w dół.

Długo siedział nad rysunkiem, z mozołem usiłu­jąc przenieść na papier obraz, który utkwił mu pod powiekami. Już, już miało mu się to udać, gdy lek­ko zazgrzytały otwierane drzwi.

W kręgu światła pojawił się fragment białej sukni.

Ciemność w pokoju była pusta i obca.

Johanna zrobiła krok w jego stronę, a Ravi do­strzegł błysk rozbawienia w jej oczach i długie wło­sy, które w słabym świetle wydawały się niemal cał­kiem czarne.

Wypuścił z rąk tabliczkę z papierem, ołówek wy­padł mu z ręki. Siedział jak sparaliżowany, Johanna zbliżyła się do niego.

Przez chwilę na niego spoglądała z lekkim uśmie­chem na ustach, a on pragnął się uspokoić, lecz nie zdołał. Myśli same z siebie gnały mu po głowie, po­ruszały się po granicznej krainie, którą pragnął uchwycić za pomocą ołówka i papieru.

Johanna nachyliła się powoli, rozluźniła tasiemki mocujące strój, stanęła z odsłoniętymi ramionami. Cieniutkie płótno wydawało się teraz jeszcze bielsze.

Ravi westchnął.

Johanna zbliżyła się do niego, chciała go pocało­wać. Pachniała ciężko perfumami. To nie była jego Johanna, od której zwykle po całym dniu pracy przy chorych unosił się lekko kwaskowaty zapach.

Nic nie mógł na to poradzić.

Wyciągnął ręce w jej stronę i po prostu ją ode­pchnął.

Długie palce Viveke na jego skórze, bolesne drga­nie, głowa pozbawiona jakiegokolwiek rozsądku. Za­pach ciężkich kwiatów, kobiecych soków i oszała­miającego kadzidła.

Dźwięk jej śmiechu, jego własne krzyki i echo wznoszące się pod kamienną kopułę gdzieś głęboko pod ziemią...

Nie miał siły, by tłumaczyć to Johannie. Nie po­trafił powiedzieć, dlaczego w jednej chwili, akurat wtedy, gdy ona usiłowała spełnić jego marzenia znalazł się w świecie koszmaru.

ROZDZIAŁ VI

Siedziała, ukradkiem zerkając na Aurorę. Niedłu­go już kończyły się obchody Wielkiej Nocy i wio­skowa młodzież zebrała się, by uprzątnąć niewielką polanę, gdzie latem odbywać się będą tańce i zaba­wy. Nad strumieniem pięknie kwitł podbiał, a drze­wa pokryły się pachnącymi, delikatnymi pączkami.

Ziemia wciąż była wilgotna, lecz trawa rosła z wiel­ką siłą. Młodzi znosili na miejsce olbrzymie, szerokie deski, mężczyźni ścigali się, kto pierwszy przydźwiga największe naręcze. Potem zbito z nich podest do tań­ca. Muzykanta wprawdzie nie było, lecz oni i tak zła­pali się za ręce i śpiewając, kręcili się w koło.

Wieczór był jasny.

Reina zauważyła, że Aurora przykuwa uwagę zebra­nych. One przyszły tu właściwie tylko popatrzeć, za­raz jednak otoczyli je znajomi. Nieczęsto pokazywały się wśród ludzi. W wiosce stale zastanawiano się, co dziwnego dzieje się z Reiną na Vildegârd. I dlaczego ta piękna ciemnowłosa młoda dziewczyna tak się chowa?

A teraz były tutaj, wśród wszystkich.

Krótko potem jednak Aurora odeszła na bok i oświadczyła, że chce wracać do domu. Otwierała usta i odpowiadała, gdy ktoś o coś spytał, lecz nie nawiązywała żadnej rozmowy. Najmłodszy syn z za­grody lensmana wyraźnie okazywał jej zaintereso­wanie, nie miał więcej niż osiemnaście lat, ale lubił zachowywać się jak dorosły. Był bardzo przystojny, nosił piękny strój, a gęste brązowe włosy układały mu się w piękne fale nad uszami.

On jest podobny do Arilla, pomyślała Reina, do takiego Arilla, jakim był kiedyś.

Arill nie przyszedł, lecz wcale się go też tu nie spo­dziewała. To było spotkanie dla młodych, nie zwią­zanych ślubami małżeństwa. Co prawda znalazło się tu wielu znacznie starszych od dziedzica Storlendet, ale też i on ożenił się bardzo wcześnie.

Często tak bywało: im mniej zamożni rodzice, tym późniejszy ślub. Syn nie mógł liczyć na przeję­cie gospodarki, dopóki ojciec nie zestarzał się na ty­le, że sam już nie był w stanie jej prowadzić. Chło­pak mógł więc dożyć i czterdziestu lat, nie żeniąc się. Często w rezultacie zostawało wielu starych kawale­rów, właścicieli ziemi, podczas gdy młodsi synowie żenili się i szukali szczęścia gdzie indziej. Niejeden podział majątku budził wiele kwasów i złości.

Ci natomiast, którzy zawsze mieli dużo ziemi bądź też pieniądze schowane na dnie kufra, mogli li­czyć na wczesny ożenek. Kiedy tylko się chciało, pra­wa dotyczące zawierania małżeństw również łatwo dawały się obejść. Jeśli kobieta spodziewała się dziec­ka, wcześniejszy ślub nigdy nie sprawiał kłopotów. Zdarzało się, że nawet piętnastoletnie dziewczęta wychodziły prawnie za mąż.

Reina widziała, że Aurora chce wracać do domu.

Siedziała, splatając i rozplatając frędzle chusty, i jak przestraszona wiewiórka patrzyła na tych, któ­rzy już tańczyli wśród wybuchów śmiechu.

- Nie chcesz się przyłączyć? Przecież tak pięknie śpiewasz!

Aurora pokręciła głową.

- To nie dla mnie, to tylko taniec do parzenia się - wybuchnęła z nieoczekiwaną goryczą.

Reina westchnęła.

- Być może masz rację, to nie dla żadnej z nas. Cóż, wracamy do domu, my, stare panny!

Zmusiła się do śmiechu. Kiedy trzymając się za rę­ce machały innym młodym na pożegnanie, nie dało się nie usłyszeć, że jeden z chłopców, rozczarowany, nie oszczędził im kwaśnego komentarza.

- Spójrzcie, idą sobie, te baby z Vildegârd! Te, co to bardziej boją się chłopa niż samego diabła!

- Może i diabła się nie boją - dodał ktoś. - Może bardziej je pociąga jakiś zupełnie inny taniec!

Reina zlodowaciała, ale Aurora nie dała nic po so­bie poznać.

Powędrowały dalej ścieżką przez las.

Tupot, śmiech i śpiewy jeszcze długo ciągnęły się za nimi W taką cichą wiosenną noc istniała możliwość, że echa zabawy będą im towarzyszyć aż do samego domu.

Fiord leżał teraz cichy i ciemny niczym czuwają­ce złe oko.

Aurora płakała bezgłośnie, Reina pojęła, że nale­ży jak najszybciej zaprowadzić jakiś porządek w ży­ciu dziewczyny. W duchu przeklinała swego brata, który naraził tę wrażliwą istotę na takie udręki.

Prała i składała małe szmatki. Były szare i znisz­czone, pokryte plamami, których nie udało jej się wywabić. W niektórych miejscach, gdzie tkanina cał­kiem się już poprzecierała, usiłowała ją załatać ka­wałeczkami pociętej spódnicy. Nie bardzo się to udało, niepięknie wyszło, ale i tak zdoła zapewnić nowemu dziecku jako takie ciepło. Chwała Bogu, że małe urodzi się na wiosnę, dzięki temu będą mieli szansę przetrwać. Przez całe lato będzie mogła naja­dać się dziko rosnącymi korzonkami i zieleniną, wie­działa już, że latem pokarm w piersiach jest o wiele lepszy, można też wyżebrać nawet parę łyków kro­wiego mleka o tej porze, gdy cielęta brykają wesoło, a wymiona ich matek są pełne.

Czuła coś jakby odrobinę szczęścia, wszystko przecież mogło się udać, potoczyć o wiele lepiej, niż obawiała się przez całą tę zimę, która dla nich wszyst­kich była długa i ciężka. Mąż być może dostrzegł ów nowy błysk w jej oczach, bo ostatniego wieczoru ko­chał ją łagodnie pomimo tego wielkiego brzucha.

Czas jeszcze nie nadszedł. Bóle w brzuchu były sil­niejsze i bardziej dotkliwe, niż kiedy nosiła w nim inne dzieci Inne też towarzyszyły temu wrażenia, miała od­czucie, że brzuch jest jakby cięższy, bardziej napięty.

Może to dlatego, że jest starsza?

Cóż, stara jeszcze nie jest, ma dwadzieścia siedem lat, sama jednak czuła, jak jej ciało zjadane jest od środka, jak dziecko wysysa z niej siły i dosłownie ob­gryza kości.

Poród przyniesie ulgę.

Nie mogło zostać już więcej niż dwa tygodnie, cho­ciaż piersi nie bolały ją ani trochę, ani też nie ściem­niały.

Pomodliła się w duchu, by mieć to wszystko jak najprędzej za sobą. Nie bała się boli, już się do nich przyzwyczaiła, stały się znajomą udręką, niemalże uspokajającą, ponieważ wiedziała, że umie sobie z nimi poradzić.

Nie, bólu się nie bała.

ale śmierć przerażała ją niemalże do szaleństwa. Ro­zejrzała się po chacie, ujrzała strach wypisany na twa­rzach dzieci. W pociągłych rysach męża dostrzegła to samo: bez niej sobie nie poradzą. Boją się, że utracą ją na rzecz tego nowego dziecka, że to nowe życie, które w sobie nosi, zażąda w zamian jej własnego życia.

Było coś osobliwego w górach akurat o tej porze, gdy śnieżna pokrywa z wolna topniała, a cherlawe zarośla wierzby i karłowatej brzozy wyłaniały się spod niej, rozkoszując słońcem.

Od czasu do czasu w górę podrywały się pardwy, niektóre już pstrokate, w szacie z na pół białych piór. Siedziały w gniazdach i krótkim krzykiem ostrzega­ły się nawzajem przed zbliżającymi się ludźmi.

ale Ravi, Reina i Tindir nie wybrali się wcale po­lować na pardwy. Nie przyszłoby im też do głowy plądrować starannie ukryte gniazda.

Jechali konno przez grząskie mokradła i po gład­kich skałach.

Zdążali ku miejscu, gdzie, jak sądzili, być może kończy się tęcza.

Reina w ostrych promieniach słońca zmrużyła oczy. Nawet tu, wysoko w górach, gdzie lodowce skrywały przyrodę pod dachem lodu i śniegu, wyczuć się dało letnie ciepło. Teraz, w maju, wszystko budziło się do życia. Pamiętała, jak góry płonęły jesienią i jak pięknie było w tym świecie błękitu i bieli, gdy kiedyś jechała tą drogą razem z ojcem.

ale teraz, gdy rozmaite odcienie świeżej zieleni ja­śniały na tle niesamowicie błękitnego nieba, miała wrażenie, że nigdy dotychczas nie widziała niczego wspanialszego.

Wysokie szczyty otulały jeszcze białe czapy, jak okiem sięgnąć wszędzie otaczały ich góry.

Ravi zagwizdał cicho jakąś melodię.

Tindir jechała jak i oni, po męsku. Styl jazdy miała swobodny, a cuglami kierowała z takim doświadcze­niem, jakie najczęściej widuje się u starych już ludzi. Stanowiła jedność z koniem, była całkiem rozluźniona i trzymała się w siodle z taką naturalnością, że Ravi po­dejrzewał, iż jest w stanie nie schodzić z konia przez wiele dni i nie odczuwać przy tym żadnego zmęczenia.

Prawdopodobnie tak właśnie też i było.

Jechała teraz przodem, dziesięcioletnia klacz sama wyszukiwała najdogodniejszą drogę. Zabrali ze sobą trochę jedzenia i koce na wypadek, gdyby okazało się, że muszę nocować w górach. Johannie nie mu­sieli niczego wyjaśniać, pomyślała sobie, że Reina za­pewne chce pokazać swej nowej przyjaciółce górskie płaskowyże, które tak zauroczyły zarówno ją, jak i jej ojca. No i przecież mieli też sprawę do załatwie­nia: powinni zajrzeć do letniej zagrody i sprawdzić, czy wszystko porządnie przygotowano na letnie wy­prowadzenie zwierząt.

- Pamiętajcie przestrzec podziemny ludek, zanim wtargniecie do środka - przypomniała im Johanna z uśmiechem tuż przed wyjazdem.

Reina mrużyła oczy do słońca i bez trudu mogła sobie wyobrazić, że w letniej zagrodzie mieszkają ja­kieś nieduże istoty i strzegą jej w czasie, gdy ludzie spędzają zimę w swoich domach położonych w do­le nad fiordem.

Stare piękne baśnie.

Wielu ludzi jednak w nie wierzyło. Niemało by­ło takich, co to widzieli i huldry, leśne boginki, i karły. Reina nigdy nie miała okazji ujrzeć czego­kolwiek, co choć trochę przypominałoby barwne obrazy przedstawiające podziemny ludek i leśne istoty. W dodatku w Biblii nie wspomniano o nich ani słowem.

ale przyjemnie było wierzyć, że ktoś pilnuje zi­mą ludzkich siedzib w górach.

Tindir błagała Reinę, by wybrała się razem z nią i Ravim. Pokornie prosiła, by Reina spróbowała.

- Przecież niczego nie musisz obiecywać, dobrze wiesz. Po prostu mam przeczucie, że jeśli pójdziesz z nami, to znajdziemy skarb! Dostaniesz wtedy za­płatę, przysięgam ci na honor całego naszego Ludu!

Reinę bardzo to wszystko zaciekawiło.

Tindir jednak nie pojmowała, jak to jest z wizja­mi Reiny, one przecież nie pojawiały się na zamó­wienie i nawet jeśli czasami córka Raviego potrafiła przywołać zniekształcone fragmenty jakiejś szcze­gólnej sprawy, to i tak nigdy nie mogła wiedzieć, w jaki sposób należy je sobie tłumaczyć.

- Po prostu będziemy jechać - powiedziała Tindir. - A ty od czasu do czasu pomyślisz o skarbie. Jestem pewna, że go wyczujesz, jeśli tylko znajdziemy się w pobliżu.

Była tego pewna.

Reina trochę się denerwowała, w jej głowie wciąż odzywały się głosy, próbowała je od siebie odsunąć, lecz bez przekonania.

Właściwie jednak wcale jej nie dokuczały. Od dawna już nie czuła, by jej groziły. Mogła rozmawiać i śmiać się, dobierać swoje własne słowa, niezależnie od ich krzyków. Nie musiała ich też słuchać, z regu­ły były ściszone, jakby szumiące, niczym lekki hałas w uszach. Wystarczyło, by odrobinę podniosła głos, by je zagłuszyć.

- Ach, Reino, patrz!

Oboje odwrócili się do Tindir, wstrzymując konie. Reina powiodła wzrokiem wzdłuż wyciągniętej ręki.

Równinę rozciągającą się przed nimi przecinało niewielkie stado reniferów.

Za dorosłymi zwierzętami niezgrabnie człapało nowo narodzone cielę, nie zdołało jednak dotrzymać kroku stadu, uciekającemu przed wonią człowieka.

Reinę zakręcił w nosie zapach lęku matki. Zwisa­ły z niej jeszcze skrzepy krwi i resztki błony płodo­wej, bezradnie ryknęła, jakby chcąc odpędzić zagro­żenie. Cielątko zdołało stanąć na nogi po upadku, matka szturchnęła je w bok, znów zaryczała, tym ra­zem w stronę uciekających współbraci.

Została sama.

Cielę osunęło się we wrzosy, widzieli żyłę pulsu­jącą na jego szyi.

- Musimy stąd odejść - szepnął Ravi cicho. Zawrócili konie; gdy po raz ostatni zerkali na kro­wę, dostrzegli w jej oczach niemal coś w rodzaju ulgi.

- Być może równie dobrze możemy urządzić tu so­bie postój - zaproponowała Reina. - Właściwie zgłod­niałam, a sądząc po słońcu, nadeszła już pora obiadu.

Ravi uśmiechnął się.

Zeskoczył z konia z pewną sztywnością w ru­chach, biodro być może nie dokuczało mu bólem, było jednak niesprawne.

Rozłożyli placki i gotowe kromki chleba na wy­gładzonym kamieniu.

Siedząc na zwiniętych kocach, pozwolili słońcu zlizywać masło, rozsmarowane na pieczywie. Miało słony, nieco zjełczały smak. ale już niedługo będzie nowe, świeże masło, wkrótce znów będzie można korzystać ze wszystkich radości lata.

- Czy ty pojmujesz, że zwierzęta radzą sobie tu­taj przez całą zimę? - odezwała się Reina. - Przecież tu jest tylko lód, kamienie i śnieg...

- Reny to synowie gór, zawsze coś znajdą. Grze­bią w śniegu, szukają, nie są wymagające.

Tindir uśmiechnęła się.

- Na pewno wiele możemy się od nich nauczyć! Ravi pokiwał głową. Cały czas obserwował krowę z cielęciem, widać czuła się teraz spokojniejsza, kie­dy bardziej się oddalili. Wylizywała swoje cielątko, szturchała je nosem, zmuszała, żeby wstało. Bieda­ctwo mimo wszystko miało szczęście, przyszło na świat późno, mogło odpoczywać na wolnych od śnie­gu skrawkach ziemi i wschodzącej młodej trawie. Żadna burza śnieżna nie zagrozi mu w tej pierwszej, jakże ważnej dobie życia.

- Tato - odezwała się nagle Reina. - Czy moje imię pochodzi właśnie od rena? Wiem, że twój ojciec nazy­wał się Rein, ale czy to właśnie ze względu na zwierzę?

Ravi zamyślił się na chwilę.

- Nie wiem - odparł wreszcie. - Lecz oboje moi ro­dzice urodzili się na północy, tam gdzie reny są dla lu­dzi tak jak krowy, żyją z nich. Bardzo możliwe, że imię mego ojca pochodziło właśnie od renifera, nie wiem.

- Bez względu na wszystko, to dobre imię - stwier­dziła Reina z uśmiechem.

- O, tak - zawtórowała jej Tindir. - Wiedziałeś, że ono znaczy tyle, co królowa?

Ravi wolno przekrzywił głowę.

- Nie, wtedy jeszcze nie.

Reina popatrzyła na niego. Sama o tym nie wie­działa. Do tamtej nocy, kiedy Tindir rozłożyła swo­je karty i odczytała tekst pod postacią kobiety sym­bolizującą królową.

- A co znaczy twoje imię, Tindir? Dumna kobieta tylko się uśmiechnęła.

- My uważamy, że to powinno pozostać tajemni­cą - odparła. - Wierzymy, że imię jest święte i że mie­ści się w nim cząsteczka ludzkiej duszy. Dlatego nie wolno zdradzać tajemnicy. Jedynie Kirvi, matka chrzestna, wie, dlaczego jakieś dziecko dostaje aku­rat takie imię, a nie inne.

- Jakie to dziwne - zamyśliła się Reina. Ravi skinął Tindir głową.

- Twój Lud ma wiele dziwnych obyczajów, ja... uważam to za niezwykle interesujące. Twoi ludzie są prawdziwi, są., wolni!

Tindir ucięła sobie jeszcze jeden plasterek nieco może zbyt świeżego solonego baraniego udźca.

- Jestem prawdziwą córką Ludu, ale moja głowa nie jest już czysta. Za długo mieszkałam z dala od swoich, nigdy nie będę już taka jak oni, ja... zbyt do­brze poznałam inne obyczaje.

- Taka wiedza chyba nie zaszkodzi? - ostrożnie spytał Ravi.

Tindir, nie przestając wolno przeżuwać, popatrzy­ła na niego.

- Owszem - powiedziała twardo. - Taka wiedza mo­że zaszkodzić, i to bardzo. Ona podcina człowiekowi korzenie, a jeśli ich zabraknie, człowiek więdnie!

- Wiem, o czym mówisz - cicho odrzekł Ravi. Reina dostrzegała ich wzajemne zaufanie pod po­stacią rozedrganej mgiełki rozciągającej się między ich ciałami. Cień Raviego był czysty i błękitny jak niebo nad górami, ale w cieniu Tindir zauważyła ża­rzące się brunatnoczerwone brzegi.

Nie prosiła o wizje, pewnie dlatego napłynęły.

To te głosy otrzymały nagle twarze i ciała.

Utworzyły orszak wędrujący szczytami wzgórz, poruszały się wolno w górę skalnej rozpadliny, ku szczytowi, na który zapewne zamierzały się wspiąć. Nie było ich znów tak wiele, może dziesięć lub dwa­naście postaci, w ciemnych ubraniach i w skórza­nych nakryciach głowy, lepiących się do włosów na deszczu.

Niebo nad nimi było szaroczarne, wiatr niekiedy szarpał ludźmi, groził, że w końcu ich przewróci. Wędrowcy się bali.

I byli bardzo, bardzo zmęczeni.

Śledziła ich wzrokiem, ruchy mieli ospałe, powol­ne, jak gdyby poruszali się w smole. Dostrzegła po­stać potężnego mężczyzny, który się zatrzymał, to on widać miał ich przeprowadzić na drugą stronę wzgórza. W dłoni dzierżył wędrowny kij.

Obraz się zmienił.

Ranne zwierzę w karłowatych zaroślach!

Ciche popiskiwanie, jakby płacz.

I błyszczące ciemne oczy.

Ach, nie! To dziecko!

Dziewczynka, wśród srebrzystoszarych gałązek na siekącym wietrze, cała mokra i wycieńczona. Za­mknęła oczy, przestała nawet płakać.

ale wędrowcy już ją zobaczyli. Prawdę powie­dziawszy, weszli prosto na nią. Mężczyzna z kijem uniósł dłoń, gdy jedna z kobiet wzięła dziecko na ręce.

Zawołał coś, wiatr zniekształcił jego głos i słowa w uszach Reiny zabrzmiały jak groźba.

ale kobieta odpowiedziała. Rozjarzyła się wśród całego tego chłodu i wilgoci.

Z początku Reina sądziła, że to niezwykle silne uczucia tej kobiety sprawiły, iż wokół jej postaci po­jawiła się poświata. Ostro zabłysło srebrem i czer­wienią. Potem otoczyło ją złociste światło.

Reinie zakręciło się w głowie, zamrugała, chciała zobaczyć coś więcej. Niestety, tak jak bywało wcze­śniej, wizje nie pozwalały się kontrolować i zaraz się zmieniły, zamiast wędrowców przed oczami Reiny pojawiła się jej zmarła babka, siedząca przy oknie i trzymająca się za brzuch, w którym rosło dziecko.

Na szyi połyskiwał stary klejnot.

Ravi nie spuszczał z córki oka, gdy dochodziła do siebie, Tindir miała wyraźne kłopoty z zachowaniem spokoju.

- Co widziałaś, Reino? Zobaczyłaś skarb? Ravi łagodnie poklepał córkę po policzku.

- Odpocznij sobie trochę. Podał jej do picia świeżej wody.

Konie za ich plecami zaczęły się niecierpliwić.

Reina zorientowała się, że dzień zaczyna się już chylić ku zachodowi. Czyżby wizje pochłonęły ją na tak długo? Miała wrażenie, że upłynął zaledwie mo­ment, w całym ciele czuła jednak zniewalające zmę­czenie, takie, którego nigdy nie zdołałaby na nią sprowadzić żadna konna przejażdżka.

- Może zanocujemy tutaj - mruknął Ravi. Tindir opuściła napięte ramiona.

- Pozwólcie raczej, że wyszukam miejsce na obóz niedaleko stąd. Naprawdę się na tym znam.

Ravi po namyśle skinął głową, a Tindir wzięła swój mały węzełek i odjechała.

Domyślał się, że córy Ludu mają swoje własne sposoby na znajdywanie odpowiedniego miejsca na obozowisko. Tindir pewnie ułoży kamienie w kręgu, a na środku rozsypie trochę swego niebieskiego proszku. Potem odmówi wszelakiej maści modlitwy i zaklęcia. Przecież ta kobieta to Kirvi. On jednak pragnął, by wszystko czym prędzej się skończyło. Mogło się okazać, że to będzie za dużo dla Reiny, że dziewczyna tego nie zniesie. Stare przesądy i rytuały Tindir mogą poczynić jeszcze większe spustoszenia w i tak już skołatanym umyśle Reiny.

Usiadł przy córce, też wypił trochę wody, potem z powrotem zawiesił kubek u pasa.

Czekał.

Wreszcie Reina otworzyła usta i spytała:

- Skąd wziął się nasz klejnot, tato? Ten, który do­stałam?

- To, zdaje się, skazana na śmierć czarownica po­darowała go swego czasu Marii - odparł.

- Tak, tak słyszałam. Dostała połówkę, a drugi ka­wałek miała Kari, ukochana Olego - Miedziaka...

Ravi kiwnął głową.

- Czarownica Anna sama podzieliła wisiorek. Jed­ną cząstkę podarowała swej małej córeczce.

- Tej, która zaginęła! Ravi westchnął.

- Ludzie przypuszczali, że porwał ją orzeł albo może Cyganie ukradli.

- Oni ją ocalili - szepnęła Reina. - Właśnie Kari wi­działam.

Ravi podniósł głowę.

- Widziałaś ją?

- Tak, z łańcuszkiem na szyi. Wisiorek nie był du­ży, lecz jaśniał jak całe słońce...

Ravi długo patrzył na córkę, wreszcie się nad nią pochylił.

- Myślałaś o tym skarbie, a zobaczyłaś żarzący się naszyjnik?

Reina zamyślona przytaknęła.

- Tak... Co jest w tym naszyjniku, tatusiu? Dlacze­go mama ukrywała go tak długo?

- Znasz przecież dawne opowieści o tym, że na­szyjnik zapewnia płodność, przynosi szczęście... ale Johanna uważa, że on zabił Amelię. Zaszła w ciążę przez naszyjnik, a potem umarła...

- Ja w to nie wierzę - gwałtownie zaprotestowała Reina. - Ten naszyjnik jest przecież dobry, ja to czu­ję, teraz to już wiem. Klejnot niesie z sobą błogosła­wieństwo, nic innego. To on jest skarbem zagubio­nym przez Lud.

Ravi długo się nad tym zastanawiał. Reina potrząsnęła nim.

- Czy ty nie rozumiesz? Nie wiemy, skąd Anna go miała na początku zeszłego stulecia, mogła go do­stać od Ludu albo na przykład znaleźć w górach, je­śli legenda jest prawdziwa i oni rzeczywiście zako­pali go jako ofiarę.

- To się zdarzyło zbyt dawno temu, ofiarę, według legendy, złożono wiele, wiele setek lat temu.

- I co z tego? Wygląda na to, że na metal w naszyj­niku nic nie działa, przez cały czas jest równie piękny.

Rzeczywiście, to Ravi musiał przyznać.

- Bez względu na wszystko to niezwykła historia, ale... co teraz zrobimy? Jeśli powiemy całą prawdę Tindir, ona oczywiście zażąda zwrotu skarbu, który prze­cież od wielu już lat jest własnością naszej rodziny. To spadek po Marii, przetrzymał pięć pokoleń, Reino! Dziewczyna patrzyła na ojca z powagą w oczach.

- ale teraz jego wędrówka zostanie przerwana, dobrze o tym wiesz, tato. Ja nigdy nie będę miała dzieci. Nigdy.

Raviemu do oczu napłynęły łzy.

- Reino, moja kochana, jakiż ciężki wyrok sama na siebie wydałaś...

- Wiem, że się nie mylę, robię jedynie to, co jest słusz­ne, ojcze. I bardzo cię proszę, wspieraj mnie w tym.

Ravi ujął ją za rękę.

- Będę cię wspierał we wszystkim, na co tylko się zdecydujesz.

Ciałem Reiny wstrząsnął nagły dreszcz.

- Gdzie się podziała...?

Podniosła głowę i rozejrzała się wokoło, zmrużo­nymi oczyma wodząc po płaskowyżu w poszukiwa­niu Tindir.

A Tindir stała tuż za ich plecami. Z rozłożonymi rękami i wielkimi, szeroko otwartymi oczyma.

- Jesteście złodzieje - szepnęła ochryple. - To wy jesteście złodziejami. To wy sprowadziliście całą tę niedolę na Lud, próbujecie mnie oszukać, mnie, Kirvi Tindir!

Jej gniew był najzupełniej nieoczekiwany, żadne z nich nie widziało jej wcześniej w takim stanie. Z krzykiem rzuciła się na Reinę, bijąc ją i drapiąc. Ravi zdołał w końcu wykręcić Tindir rękę, ale Reinie już zdążyła pocieknąć krew z trzech długich za­drapań na policzku.

Nad ich głowami jakiś ptak zaskrzeczał głośno. Odgłosy bijatyki zakłóciły spokój wiosennego wie­czoru w górach.

Ravi, ciężko sapiąc, wbił kolana w krzyż Tindir. Mroczna moc jej gniewu otaczała jego głowę niczym mgła. Tindir była silna, wiła się w jego rękach jak wąż, wiedział, że niedługo zabraknie mu sił, by ją tak przytrzymywać.

- Reino! Pomóż mi, ona jest zupełnie jak dzika! Reina siedziała wśród wrzosów i przyglądała się im spod wpółprzymkniętych powiek. Wreszcie Tindir zaniosła się szlochem i zrobiła się całkiem bezwładna.

Ravi nie wypuścił jej od razu z uścisku, ale prze­straszył się, gdy wyczuł, że kobieta przestała oddy­chać.

Twarz córki była równie biała jak czapy śniegu na szczytach. Reina wciąż siedziała, lekko się kołysząc.

Ręce miała wyciągnięte przed siebie, jej palce przypominały szpony.

- Reino! Przestań! - syknął zrozpaczony. Dziewczyna opuściła ręce, dotknęła policzka, z którego wciąż kapała krew.

Ravi się wystraszył.

Krew nie przestawała płynąć.

Tindir jęknęła pod nim, charcząc, wciągnęła po­wietrze w ściśniętą pierś.

Złapała się też za gardło, jedna ręka, ta, którą Ra­vi wykręcił jej na plecy, najwyraźniej sprawiała jej srogi ból. Zakaszlała, przeczołgała się kawałek dalej po wrzosach.

Ravi zostawił ją i na czworakach przesunął się tych kilka łokci, tam gdzie siedziała skrwawiona Reina.

- Reino! Reino, co się z tobą dzieje?

Otarł jej krew rękawem kurtki, spostrzegł, że śla­dy pozostawione przez paznokcie Tindir wyglądają na głębokie jak czeluść.

- Moja mała dziewczynka... Usłyszał za sobą jęk Tindir.

Ravi odwrócił się, teraz w jego oczach pojawiło się szaleństwo.

- Coś ty zrobiła, potworze? Spójrz, ona krwawi! Pomóż mi, zatrzymaj to jakoś!

Tindir tylko blado się uśmiechnęła. Ona także mia­ła na twarzy drobne skaleczenie, raczej otarcie. Nie krwawiło. Rozcierała rękę, raz po raz przełykając ślinę.

- Ona prawie mnie udusiła, wiesz o tym, Ravi? Two­ja córka jest niebezpieczna, oddała się Bengowi! Służy diabłu, Ravi, czy ty tego nie pojmujesz? Niech się wy­krwawi na śmierć!

Tindir podniosła się chwiejnie.

Ravi ocierał teraz policzek Reiny gołymi rękami.

Dziewczyna na nic nie reagowała, siedziała rów­nie słaba i daleka jak przedtem. Skóra na twarzy za­częła jej sinieć, wargi były już bardzo ciemne.

- Reino, Reino, co z tobą? Krzyczał teraz.

A za jego plecami śmiała się Tindir:

- Nie możesz walczyć z demonami, które w niej tkwią, Ravi! Nawet ty! Daj mi skarb, to je przegnam. One mnie posłuchają, cha, cha!

Dobrze wiedział, że to bzdury. Owszem, Reina krwawi i rany wyglądają naprawdę paskudnie. Jest blada, ale to oczywiste, że pobladła ze wzburzenia. Doprawdy, nie jest to dziwna reakcja, że tak pobla­dła i przycichła. To zupełnie normalne, to nie są żad­ne demony, żadne duchy. Musi się bacznie pilnować, nie wolno mu nic sobie wyobrażać. Nie wolno być aż tak głupim jak Tindir. Mocno potrząsnął córką.

- Reino, odezwij się do mnie!

- Pokaż mi skarb, Ravi! Oddaj mi skarb, a ja ci po­mogę...

Ravi wpadł w rozpacz. W ciele siedzącej Reiny nie drgnął nawet mięsień. Tindir śmiała się przeraźliwie. Wrzasnął do niej:

- A więc dobrze! Dam ci wszystko, czego chcesz, tylko nie pozwól, żeby Reina mi tu umarła!

I Tindir podeszła, mrucząc coś w powietrzu przed Reiną, jakieś dziwne słowa, wypowiadane bladymi wargami.

Nic się nie stało.

Popatrzył na Tindir, czuł, jak wzbiera w nim nie­nawiść.

- Wynoś się stąd! - syknął wreszcie.

ale wtedy Reina osunęła się z jękiem, a jej oczy znów zaczęły widzieć.

Ravi natychmiast przyskoczył do niej.

- Córeczko, czy wszystko dobrze?

W milczeniu pokiwała głową, znów podniosła palec do rany.

- ale... bardzo piecze... Jak to się stało? Czy się przewróciłam?

Niczego nie pamiętała.

Ravi nie wiedział, czy ma się z tego cieszyć, czy nie.

Przecież mało brakowało, a Reina zabiłaby Tin­dir. Bał się, że świadomość tego faktu dla jego cór­ki, osoby o tak niewzruszonych zasadach, mogła być trudna do zniesienia.

Tindir prawdopodobnie wyczuła to samo.

W każdym razie gdy popatrzył jej w oczy, uśmiech­nęła się.

- Reino, kochana, przewróciłaś się i zobacz, po­drapałaś się o te ostre gałęzie. Próbowałam cię zła­pać, ale nie dałam rady. Zachwiałaś się i upadłaś. Czy to była jakaś nowa wizja?

Reina z wyraźnym wysiłkiem kiwnęła głową.

- Taak... ale nie bardzo pamiętam... Jestem wy­cieńczona. Ach, może moglibyśmy się już położyć...

Ravi mocno zacisnął szczęki.

- Przynieś koce - polecił Cygance. - I rozpal ogni­sko, ona zmarzła.

Tindir usłuchała.

ROZDZIAŁ VII

- Ojcze... myślałam o czymś...

Ravi podniósł wzrok znad rysunku i popatrzył na córkę. Gdy zwracała się do niego „ojcze”, na ogół chciała prosić o pozwolenie, i to na coś, co, jak przy­puszczała, może mu się nie spodobać.

Odkąd wrócili z gór, nie odstępował jej niemalże na krok, dniem i nocą. Tindir okazała się nieobliczal­na. Udawała teraz, że nic się nie stało, i była to je­dyna rzecz, za jaką mógł być jej wdzięczny. Wiedzia­ła już, że naszyjnik, znajdujący się w ich posiadaniu, jest skarbem ze starej legendy. Pragnęła go mieć, czyżby za wszelką cenę?

ale Reina z tego, co się wydarzyło tam, w górach, nie pamiętała najzupełniej nic.

Tego Ravi był pewien.

- Ojcze... tak bardzo tęsknię za Benjaminem. Chciałabym do niego pojechać. Do Kaupanger, to przecież niedaleko.

Ravi odczuł ulgę. A więc nic groźnego!

- Wydaje mi się, że to niezły pomysł, Reino. Mo­że matka by się z tobą wybrała? Często wspomina o tym, że zbyt długo już go nie widziała.

Reina spuściła wzrok.

Ravi zrozumiał.

Córka pragnęła jechać sama, wyrwać się stąd. Może chce pomyśleć? Zastanowić się? A może pociągał ją ten Rafael?

Uśmiechnął się do siebie.

Nie będzie jej w tym przeszkadzał. Jeśli ktokol­wiek jest w stanie na nowo przebudzić uczucia Reiny, przywołać choćby maleńkie tchnienie tamtej burzy, jaką wywołał Arill Storlendet...

- ale przecież nie możesz jechać zupełnie sama!

- Dlaczego nie? Przecież już wcześniej tak bywało.

- Wiesz dobrze, że młoda kobieta może mieć kło­poty nawet podczas krótkiej podróży. Będziesz musia­ła przynajmniej wynająć łódź z Dosen i dopilnować, żebyś za wioślarzy miała solidnych ludzi. Kogoś, ko­go dobrze znamy.

Reina czekała.

To na pewno będzie sporo kosztować.

- Nie martw się, znajdą się pieniądze - oświadczył Ravi krótko.

Córka uśmiechnęła się. Podniosła się zwinnie i z czułością zarzuciła mu ręce na szyję.

- Dziękuję, tatusiu!

Otoczył go leciutki zapach lawendy.

Rany na policzku córki już się zamknęły, wciąż jednak jaśniały żywą czerwienią. Niewykluczone, że po tych zaognionych pręgach zostaną jej blizny, ale Reina najwidoczniej wcale się tym nie przejmowała.

- Możesz też spytać Aurorę, czy nie zechciałaby wybrać się w krótką podróż morską. Ona tak rzad­ko wychodzi do ludzi. Na pewno dobrze by jej to zrobiło. No i byłybyście we dwie.

Reina zawahała się. Zlękła się, że ojciec coś wy­czuje.

- Nie, chyba nie. Ona... jest z natury trochę lękliwa, pewnie nie chciałaby zatrzymać się w zajeździe w Kaupanger.

- Namówię twoją matkę, żeby poprosiła pastoro­wą o list polecający. Jej krewniacy na pewno przyj­mą was we dworze. Uważam, że winni są nam taką przysługę. Przecież twoja matka jest jej najbardziej zaufaną powiernicą, mało tego, zna przecież najstar­szą siostrę, Ingeborg Marie, która poślubiła pro­boszcza Heiberga!

Reina kiwnęła głową.

- Może i tak, tak na pewno byłoby dobrze. Podob­no dwór jest naprawdę piękny, ale kiedy się już wi­działo baronię, to wiele trzeba, żeby coś mogło za­imponować!

Ravi uśmiechnął się. Wrócił myślą do niezwykłe­go piękna i bogactwa rzymskich budowli. Do kościo­łów. Pałaców.

Do tego wszystkiego, czego Reina nigdy nie zoba­czy, lecz o czym on nie mógł zapomnieć.

- A więc jedź. Pomówię z twoją matką.

Reina uśmiechnęła się z wdzięcznością, oczy zapło­nęły jej żywiej, była teraz pełna zapału jak dziecko.

- Muszę się zaraz zacząć pakować! Pojadę, jak tyl­ko będzie łódź. Ach, tatusiu, tak się cieszę, że znów go zobaczę!

Ravi uśmiechnął się zadowolony, nie był jednak całkiem pewien, czy Reinie naprawdę chodzi o bra­ta. Cóż, ten Rafael to wprawdzie dziwak, ale nie miał w sobie nic złego. A twarz Reiny wprost promienia­ła z radości, oczy jej błyszczały.

Czyżby tak bardzo się cieszyła z samej krótkiej podróży?

Powiódł za nią wzrokiem, gdy wychodziła, gorąco pragnąc, by istniał na tym świecie mężczyzna, który zdołałby ją przebudzić tak, by ośmieliła się kochać i zrezygnowała ze swego tragicznego postanowienia.

Reina powinna mieć dzieci.

Jest piękna, mądra i bardzo, bardzo niezwykła.

Westchnął, złajał się w duchu.

Nie chciał przyznać, że być może to on się starze­je i chciałby ujrzeć, jak jego własna krew zostaje przekazana dalej, wnukom.

Poszedł za córką i powiedział:

- Reino, uważam, że powinnaś nosić ten naszyj­nik odziedziczony po babce. Jesteś już teraz dorosła, będzie ci pasował. Weź go ze sobą, bardzo proszę.

Córka popatrzyła na niego zdziwiona, ale wresz­cie skinęła głową.

Przysłanym specjalnie po nią powozem przejecha­ła krótki odcinek do dworu. Koła turkotały po bru­kowanej drodze, gdy zbliżali się do bramy. Przed ni­mi królował nad okolicą oświetlony wieczornym słońcem pomalowany na czerwono budynek. Mie­dziane okucia wokół wieżyczki z dzwonem świeciły ostrym blaskiem.

To był zaiste imponujący dom, o wiele większy od Zamku Marji, lecz mimo wszystko o dość podobnej formie. Wzdłuż całej obitej boazerią fasady biegły podwieszone galeryjki, tworząc na środku werandę. Bruk ciągnął się dalej w głąb czegoś, co przypomina­ło wewnętrzny dziedziniec, przejechali jakby na wskroś przez dom.

Na podwórzu stali rzędem służący, a ze środka wyszedł ubrany na niebiesko mężczyzna, którego Reina w pierwszej chwili wzięła za gospodarza. Prędko jednak zrozumiała, że to tylko człowiek nadzo­rujący służbę i prowadzenie domu. Skłonił się przed nią sztywno i przeszli do holu.

- Proszę pójść ze mną, panienko Reino. Przygo­towano dla pani Czerwony Pokój.

Najpierw szybko ją oprowadził, zapewne zauwa­żył zaciekawione spojrzenia, jakimi obrzucała każde mijane drzwi. W jednym skrzydle mieściła się prze­piękna sala balowa, którą nazwał Złotą Salą i, rze­czywiście, w środku aż błyszczało od złotych je­dwabnych tapet na ścianach i pięknych złoconych mebli. Nawet sufit był wspaniale zdobiony. W dru­gim skrzydle obejrzała Niebieską Salę, później zaś majordomus uchylił leciutko drzwi, żeby mogła zaj­rzeć do Pokoju Cechu i Pokoju Ciotki.

Wszystkie pomieszczenia były wysprzątane aż do połysku. Ani jedno krzesło nie stało krzywo. Wszę­dzie panował idealny porządek, jak gdyby żaden czło­wiek nie poruszał się po tych pięknych, martwych po­kojach.

Gospodarz zapewne wyjechał.

Reina spytała o brata.

Mężczyzna prawie nieznacznie zmarszczył nos.

- Rzemieślnicy przebywają w szkole, tam są za­kwaterowani, obecnie.

Reina skinęła głową.

- Czy może mnie pan tam zaprowadzić? Mężczyzna ledwie się ukłonił.

Kiedy została sama w przytulnym pokoiku, z tor­bami podróżnymi wokół siebie na podłodze, osunę­ła się na krzesło i odetchnęła drżąco. Podróż była męcząca, ulewy przemoczyły ich do suchej nitki w półotwartej łodzi.

Teraz na szczęście dotarła już na miejsce, na ostat­nim odcinku drogi do Kaupanger słońce mocno przygrzewało.

Prędko się przebrała, na głowę nasadziła zielony aksamitny kapelusz. Przejrzała się w lustrze. Tak, tak może być. Wokół twarzy zaczynały wić się drob­ne loczki, włosy już jej schły. Rozpuściła je swobod­nie na plecach, a pod brodą zawiązała szerokie wstążki przytrzymujące kapelusz.

Benjamin na pewno się ucieszy! Pewnie już na nią czeka, dostał chyba wiadomość od Catrine.

Sama go odszukała. Służąca w czarnym stroju tyl­ko wskazała jej drogę. Budynek szkolny okazał się niskim czworokątnym domem z niedużymi okien­kami. Okrążyła go i zastała Benjamina i Rafaela szli­fujących jakieś malusieńkie kawałeczki drewna.

- Reina! Jak dobrze cię widzieć! Pięknie wyglądasz! Ramiona Benjamina objęły ją mocno, był o głowę wyższy od niej, podniósł ją z ziemi. Rafael czym prę­dzej poderwał się na nogi i gdy tylko brat puścił Reine, ucałował ją głośno w oba policzki. Reina wybuchnęła śmiechem.

- A więc tak wygląda ta twoja ciężka praca, bra­ciszku? Siedzisz sobie w słoneczku pod ścianą i ba­wisz się jakimiś drzazgami?

Benjamin uśmiechnął się szeroko.

- Rzeczywiście, nie spieszymy się, ale efekt bę­dzie naprawdę doskonały! To cząstki do nowego łóżka z podsufitką w największym pokoju. Spójrz, jak to pięknie lśni, widziałaś kiedy podobne drew­no, Reino?

Powiodła palcami po drewienku. Było złociste, miało głęboki blask.

- To orzech włoski - powiedział brat niemal z du­mą.

- Jakaż to piękna praca - szepnęła Reina.

Drewno było doskonale wycięte, zachowano struk­turę materiału, a jednocześnie wyrzeźbiono w niej równy, spleciony wzór. Maleńka spiralna kolumien­ka miała być może wspierać bok albo głowy łóżka.

- Jeszcze ją nawoskujemy, tak żeby naprawdę błyszczała, a całe sklepienie łóżka będzie pomalowa­ne i pozłocone. To praca dla Rafaela, zaczekaj tylko, aż zobaczysz! To będzie najpiękniejsze łóżko w ca­łym królestwie!

- O, tak, jestem tego pewna - mruknęła Reina. - Jesteście prawdziwymi artystami...

Roześmiali się. Koniecznie chcieli, żeby obejrza­ła dom, który oddano im do dyspozycji. W jednym kącie wciąż stały ustawione w stos szkolne ławki, a na ścianie rozpięta była narysowana mapa. Teraz jednak, latem, dzieci potrzebne były do pracy w po­lu, spędzały w szkolnych ławkach zaledwie kilka ty­godni zimą, ucząc się katechizmu, a przy tym czy­tania i pisania.

Benjamin i Rafael urządzili sobie w jednym rogu bardzo przyjemny kącik. Trudno go było nazwać pokojem, ale stały tu dwie wygodne ławy do siedze­nia, na środku niski stół, a na nim miseczka owo­ców. Podłogę przykrywał zniszczony dywan. Spicie tutaj?

- Tak, to nasza dziupla. Dobrze nam tu, w każ­dym razie teraz, latem.

Reina usiadła, podsunęli jej owoce. Przypominały wiśnie, były jednak słodsze od tych, które znała.

- Opowiadaj! - prosił podniecony Benjamin. - Jakie wieści przywozisz z domu? Słyszałem o tym i owym, ale nic o Vildegârd. Jak się miewa matka? A ojciec? Czy biodro wciąż tak samo go boli?

Reina usiadła wygodniej na ławie, stopy swobod­nie oparła o stół.

- Cóż, żyją tak jak zawsze. Mama pracuje teraz spokojniej, wykonuje tylko swoje obowiązki jako akuszerka. A tatuś... jest taki jak przedtem. Żwawy i radosny, tak mi się przynajmniej wydaje, ale... ma­my też gościa. Ona ma na imię Tindir...

- Co to za jedna?

Rafael zaciekawiony także wychylił się w przód.

- Ach, to długa historia, Benjaminie, na pewno ci się spodoba. ale czy wy nie musicie pracować? Chy­ba jeszcze zostało wam kilka godzin do odpoczyn­ku? Nie mogę wam przeszkadzać, przecież tak do­brze przyjęto mnie tu, na dworze.

- O, nie sądzę, żeby mieli coś przeciwko temu, by­śmy wcześniej zrobili sobie wolne, skoro nas odwie­dziłaś, Reino. Muszę przyznać, że właściwie mamy dużo swobody. Oni wiedzą, że mnóstwo innych lu­dzi chętnie nas zaangażuje, jeśli uznamy, że ktoś za mocno nas przyciska.

Reina zauważyła, że chłopcy wymieniają wesołe spojrzenia. Znali swoją wartość. Ich sława rozniosła się szeroko i na zamożniejszych dworach dobrze wie­dziano, kto potrafi wykonać najpiękniejsze zdobienia i meble. Niektórzy twierdzili, że są wręcz ładniejsze od tych, które trzeba było sprowadzać aż z Francji!

- To świetnie - ucieszyła się Reina i sięgnęła po jeszcze jedną garść owoców. - Wobec tego powin­nam raczej wrócić do dworu po podarki, które dla was przywiozłam!

Rafael nic na to nie powiedział. ale w jego oczach płonął ogień. Reina nagle wystraszyła się konfrontacji, która przecież musiała nastąpić. Dla dobra Aurory.

Kiedy Niels Knagenhielm przyjechał na dwór, by w imieniu Joachima sprawdzić stan gospodarstwa, Reina tak go oczarowała, że natychmiast zaczął nalegać, by wydać dla niej przyjęcie. Sam mieszkał we dworze Stedje razem z żoną Dorothea. Towarzyszył mu syn, Hans, małomówny, najwyraźniej bardzo ostrożny młody człowiek o podbródku świadczą­cym o słabości charakteru.

- Mam wrażenie, że panią znam! A już na pewno znałem pani babkę. W Kopenhadze wciąż się o niej mówi, jestem tego pewien. Tak, tak, cóż to była za kobieta z tej Marji!

- Marja to moja prababka, znał ją pan? Roześmiał się.

- A któż jej nie znał? W każdym razie wszyscy, którzy studiowali w Kopenhadze. Tak, tak, sam tam byłem w młodości, od tysiąc siedemset czterdzieste­go trzeciego roku, a już niedługo mój młodszy brat Christen pójdzie w moje ślady. Ma zaledwie dwana­ście lat, a już wie, kim chce być: prawnikiem!

Reina z uznaniem pokiwała głową.

- Jak wspaniale! ale... moja babka... co pan o niej pamięta?

Knagenhielm pogładził się po wygolonej brodzie. W oczach pojawiło się coś na kształt rozmarzenia.

- To... to długa historia. Zajmiemy się nią później. Teraz chciałbym się dowiedzieć czegoś o pani, panienko Reino. Czy jest pani zadowolona ze swojego pokoju?

Reina podziękowała wylewnie, on łaskawie poki­wał głową.

- Muszę mieć pewność, że nie przyniosę wstydu gospodarzowi, Joachimowi. On bardzo dobrze by panią przyjął. Prefekt zawsze troszczy się o to, aby gościom było wygodnie w jego dworze.

- O, nie ma o to żadnej obawy - oświadczyła Re­ina krótko.

Mężczyzna cmoknął.

- Boję się, że on może mieć pewne kłopoty... Po buncie stale musi być do dyspozycji. Ba, mówi się, że prefekt żałuje swej decyzji.

Owszem, Reina słyszała o tym, że Joachim Knagenhielm zwrócił się do szefa izby skarbowej z pro­pozycją podziału bergeńskiego okręgu centralnego. Stary jedynowładczy prefekt pobłogosławił pomysł i od tamtej pory przedstawiciel potężnego rodu Knagenhielmów również piastował stanowisko prefekta.

- Przywożę pozdrowienia od pani Catrine - po­wiedziała Reina. - Dobrze jej się żyje, tęskni jednak za swoją rodziną, za siostrami...

Mężczyzna westchnął:

- O, tak, biedaczka. Doprawdy, nie jest jej lekko. Ten jej małżonek... No cóż, nigdy nie cieszyliśmy się z tego powinowactwa - oświadczył z troską. - ale, ale, proszę mi powiedzieć, co panienka myśli o pracy swe­go brata, to naprawdę zdolny chłopak, prawda?

Oczywiście nie mogła postąpić inaczej, jak tylko uśmiechnąć się z wdzięcznością.

- Cieszymy się, że jest pan zadowolony. Miejmy nadzieję, że gospodarz także...

- Och, na pewno będzie bardziej niż zadowolony. Jeśli w ogóle kiedykolwiek położy się spać w tym łóżku - mruknął Niels.

Rzeczywiście był to bardzo wystawny obiad. Gdy wieczór się zaniebieszczył, wprowadzono ich do ol­brzymiej ukwieconej sali. Wielka jadalnia stanowiła jakby odrębny świat. Na spotkanie wyszły im białe obrusy i połyskujące kryształy. Niels musiał nieźle popędzić służących, z kuchni dochodziły zapachy gorących dań, potrawy przyniesiono na wielkich srebrnych półmiskach.

Zaprosił też jeszcze innych gości, prawdopodob­nie z największych okolicznych dworów. Błyszcza­ły guziki przy mundurach, Reina dostrzegła też co najmniej jednego mężczyznę w kościelnych szatach.

Rozmowa była ciekawa, tylko Benjamin siedział milczący, skupiony na kieliszkach z winem i tej odro­binie jedzenia, w której nie przestawał dłubać. Reina spostrzegła, że brat nie najlepiej się czuje w tak sztyw­nym towarzystwie, być może zdawał sobie sprawę, że do niego nie pasuje w swej prostej czarnej kamizelce i niczym nie ozdobionej białej lnianej koszuli.

Za to Rafael czuł się jak ryba w wodzie.

Stale zabierał głos, z początku ten i ów z dostoj­nych gości unosił brwi w zdumieniu, widząc taką śmiałość. Rzemieślnik przy stole właściciela ziem­skiego! W dodatku zwraca się do szacownych gości, jakby był im równy!

ale chłopak był dowcipny i miał cięty język. Z opowiadanych przez niego historyjek śmiał się i pastor, i szlachcice.

W dodatku wystroił się w koszulę o barwie purpury, długi frak i obcisłe niebieskie spodnie z barw­nymi wstążkami, powiewającymi nad łydką.

Cóż to za rzemieślnik! Czy w istocie prawdą było to, co mówiły plotki, że był synem jakiegoś barona?

Muszą o tym porozmawiać później, teraz dość mie­li zajęcia ze wznoszeniem nieustających toastów i ściąganiem z półmisków najsmaczniejszych kąsków.

Kiedy wieczór wreszcie dobiegł końca, Reina czu­ła się otumaniona i umęczona. Pragnęła tylko spać, spać długo i wygodnie w świeżym, chłodnym łóżku.

Benjamin pocałował ją na dobranoc.

- Porozmawiamy więcej jutro. Ja... chyba wypiłem za dużo wina. Wybaczcie mi, proszę...

Na niepewnych nogach powlókł się przez podwó­rze, z ust nie znikał mu błogi uśmieszek. Widać było, że ulgę przynosi mu sama myśl o tym, że już niedłu­go będzie mógł zrzucić z karku jedwabną kamizelkę i rozpiąć przyciasne stare odświętne spodnie.

Rafael ujął dziewczynę za rękę.

- Dobranoc, Reino.

Czytała w jego twarzy z radością pomieszaną ze stra­chem.

Nie mogło być tak, jak się tego obawiała. Ten dumny chłopak, który właśnie ujął ją za rękę i spra­wił, że między nimi zaiskrzyło...

To był przyjaciel kobiet, potrafił kochać kobietę, nawet jeśli twierdził co innego.

Dech zaparło jej w piersiach, zmienił się wyraz twarzy. Przesłoniła się dłonią, udając, że ziewa.

- Rzeczywiście, jestem zmęczona - powiedziała cicho.

- A więc do zobaczenia.

- Tak, dziękuję.

On stał jeszcze przez moment, Reina poczuła, że palą ją policzki. Rafael wyglądał tak, jakby chciał ją o coś spytać, najwyraźniej jednak ugryzł się w język i obrócił na pięcie.

Chciała szepnąć „Dobranoc, Rafaelu”, ale w gar­dle jej zaschło.

- Ducunt volentem fata, nolentem trahunt - usły­szała jego szept.

Powolnego prowadzą losy, opornego przemocą wiodą”.

Reina przybrała maskę obojętności, nie spodzie­wała się takiego znaczenia obcych słów. Pamiętała je, choć nie wiedziała, czy na pewno chciał, by dotarły do jej uszu. Właściwie spodziewała się jakiegoś mi­łosnego wyznania, a tymczasem był to tylko Seneka. Rafael, tłumacząc go, uśmiechał się chytrze.

- Właśnie taka jesteś, Reino. Walczysz, stale się czemuś opierasz.

- Tobie przecież nic o tym nie wiadomo.

- Ja cię znam.

- Owszem, ale niedługo.

- Jesteś tego pewna? Może jesteśmy tego samego rodzaju, może znam ciebie tak jak siebie samego?

Dziewczyna westchnęła.

Nie miała teraz siły na dalsze słowne potyczki.

- Rafaelu...

- Kiedyś nazywałaś mnie Knut!

Sprawiał wrażenie niemal urażonego. Reina przyj­rzała mu się uważniej, ale on nie był Knutem, był Rafaelem.

- Dla mnie jesteś teraz Rafaelem, czy to źle? Westchnął, ale z uśmiechem.

- A więc dobrze. Jestem Rafaelem i dla ciebie, i dla świata.

- Spać mi się chce. Wolno pokiwał głową.

Z uśmiechem patrzył, jak odchodzi. Była śpiąca, twarz miała zmęczoną, opuchnięte oczy sprawiły, że wyglądała na starą, a przecież skończyła dopiero dwadzieścia lat. Powinna śmiać się i tańczyć, i cała promienieć.

Tindir wróżyła Emmi z kart. Emmi śledziła każ­dy ruch jej szczupłych dłoni. Siedziała w obszernym fotelu z podciągniętymi nogami, ubrana w luźne nie­bieskie spodnie i zapiętą na mnóstwo guziczków ma­rynarkę z miękkiej bawełny. Paliła.

- Masz silnego ducha, moja droga, stoczyłaś wiele bitew i większość wygrałaś. Jesteś kobietą wojowni­kiem, ale masz też jedną wielką słabość. Nazwałabym ją grzechem, gdybyś była z tych, którzy w to wierzą.

- Ach, tak? A skąd wiesz, w co ja wierzę?

- Po prostu wiem, bo karty mi mówią, że nie je­steś osobą duchową. We wszystkim, co robisz i co mówisz, jesteś przywiązana do ziemi. Dostrzegasz siostrę w każdej roślinie, brata w każdym zwierzęciu.

- Brednie!

Tindir podniosła głowę. Jej ciemne oczy rozbły­sły, albo był to gniew, albo rozbawienie.

- Wciąż czeka cię walka. Widzę, że największa bi­twa jeszcze się nie rozegrała, wciąż jest przed tobą, Emmi, a twoim przeciwnikiem będzie... ktoś, kto mieszka w tobie. albo ktoś, kogo bardzo kochasz, albo po prostu ty sama.

Emmi głęboko zaciągnęła się dymem i wypuściła go głośno.

Tindir znów skupiła się na kartach.

- Los jest łaskawy... ale może zagrozić obojętność. Mimo wszystko... przypuszczam, że możesz wygrać. Sądzę, że możesz zwyciężyć, ponieważ Słońce świe­ci prosto na tę Buławę...

Emmi odłożyła fajkę.

- To wszystko bzdury, prawda? Mówisz tylko to, co, jak ci się wydaje, ludzie chcą usłyszeć. Silnym opo­wiadasz, że będą walczyć i wygrywać, słabi zaś dowia­dują się, że ocali ich i uniesie w górę taki czy inny bóg.

Kobieta z Ludu wolnym ruchem złożyła karty.

- Sama tego chciałaś - syknęła krótko.

- Bo byłam ciekawa. ale chyba nie możesz się gniewać o to, że ja w to nie wierzę? Stare przesądy, wróżby za szylinga...

- A więc kończmy - oświadczyła Tindir, odkłada­jąc własnoręcznie narysowaną talię kart.

Ravi zaopatrzył ją w gruby papier i ołówki, sama nakreśliła wszystkie niezbędne symbole. ale być mo­że Emmi miała rację, może te karty są martwe. Za­wsze uważała, że magia tkwi w niej samej, a nie w kartach. Teraz zaczęła wątpić. Przestała żałować utraconej starej talii, bo Ravi prędko naprowadził ją na myśl, że przecież może sama zrobić własne karty.

One były jej, tylko jej.

Każda linia została nakreślona jej ręką, zostawiła na nich odciski własnych palców, była Kirvi, posia­dała duchową moc. Jak to więc możliwe, że uważa­ła te karty za martwe?

Emmi z całą pewnością nie uwierzyłaby i w to, co mówiła stara talia, nie miało to więc żadnego zna­czenia. ale dla Tindir bardzo bolesnym doświadcze­niem było stwierdzenie, że być może już na zawsze utraciła zdolność czytania z kart.

Dlaczego spłonęły?

Odpowiedzi nigdy nie otrzyma.

W głębi serca jednak podejrzewała owe podstęp­ne diabły, które toczyły z nią walkę i ograbiły ze wszystkiego. Te, które z taką swobodą przemawiały do rady i które uprzedziły ją swoją historią o tym, co wydarzyło się, gdy ostatnio wyprawili się na po­szukiwanie starego skarbu.

Tym ważniejsze stało się, by go odnaleźć. To ona musi tego dokonać. Przecież, można powiedzieć, już go miała w ręku.

Był tak blisko, tak bardzo blisko.

A kiedy lato będzie chylić się ku jesieni, Ravi doj­rzeje niczym dzikie jagody, które jeszcze wciąż zie­lone kryją się wśród liści.

Raviego wypełni czerwieniejący sok. Już czuła na­pięcie w powietrzu, pamiętała, jak na nią patrzył. Na pewno tego nie zapomniał, takich rzeczy się nie za­pomina.

Nie ufał jej, gniewał się na nią, ale na pewno po­zwoli się zerwać, jak jagody.

To najlepszy sposób.

Musiała kupić od niego wizje skarbu, a nie posiada­ła nic, co przedstawiałoby jakąś wartość. Próbowała zaofiarować mu życie córki, lecz nie była przygotowa­na na jego moc. Wyczuwała ją, wiedziała, że to moc równie potężna jak moc Kirvi, co najmniej. Musiała uciec się do podstępu. Wiedziała, że nie jest w stanie zmierzyć się z jego mocą, ani duchową, ani cielesną.

Tindir uśmiechała się lekko, kiedy Emmi żegnała się z nią, życząc dobrej nocy. O szybę za jej pleca­mi lekko stukał deszcz.

Wyjdzie pod szare niebo i pozwoli się obmyć.

Reina zawiesiła łańcuszek na szyi, zanim wyszła na deszczowe popołudnie. We dworze rodzina ze­brała się w salonie, ją także zaproszono. Grali w ja­kąś grę z kostkami i pionkami, ale ona nie miała sił, by wziąć się w garść i nauczyć reguł.

Akurat w tej chwili nie miała sił zupełnie na nic.

Wszystko w niej wrzało, właściwie pragnęła, by łagodny letni deszcz przemienił się w siekącą stru­mieniami wody burzę, a fiord pokrył się białymi grzywami piany na jej cześć.

ale drzewa wokół niej zadowolone wyciągały się w górę, niemal słyszała, jak korzenie chłoną w siebie ciepłą wodę. Pachniało zielenią.

Znalazła ścieżkę prowadzącą z niedużego ogród­ka i ruszyła dalej w stronę lasu. Widziała, że chodzi­ły tędy zwierzęta. Świeżych śladów jednak nie było. Ludzkich nie zauważyła.

Szła nie myśląc, brzeg spódnicy dawno już się przemoczył i teraz przy każdym kroku owijał się wokół butów. Trochę jej to ciążyło, ale czuła, jak przyjemnie jest iść, oddychając pełnymi płucami.

Benjamin sądził, że siostra odpoczywa w swoim pokoju. Tego popołudnia pracował, wolne miał do­piero, gdy dzwon na wieży wybije o siódmej nadej­ście wieczoru.

To jeszcze wiele godzin. Dźwięk dzwonu niesie się daleko.

Nie przestawała iść, a deszcz z tym samym, wciąż równym poszeptywaniem spływał z nieba. Gdy wędro­wała pod drzewami, na włosy spadały jej ciężkie kro­ple, uderzały o czoło jak niewielkie wystrzelone kule.

Przemokła na wskroś, ale nie było jej zimno.

Myśli nie przestawały krążyć jej po głowie, obrazy się zmieniały. Nie miała pojęcia, co robić, żeby wyrwać się z tego osobliwego poczucia bezsilności.

Być może powinna udać się po radę do ojca, wie­działa jednak, że jego bardzo to przerazi, za bardzo. Mogła wyrzucić wszystko za burtę i wziąć Arilla ta­kim, jakim był, wtedy nie musiałaby przynajmniej tak wędrować i walczyć z upiorami. Z białą poświa­tą tego, co już wówczas było martwe.

Szła.

Las się tu przerzedził, lecz rósł bardziej dziko. Piękne, proste pnie świerków zastąpiły kępy spląta­nych brzóz.

Zawędrowała wysoko na wzgórze i wystarczyło teraz, by się odwróciła, a miałaby piękny widok na Kaupanger.

Nie uczyniła tego jednak, po prostu szła dalej. Znalazła swoją własną ścieżkę, nogi poruszały się sa­me z siebie, bez jej woli.

Przy głazie, który spadł z góry, osunęła się na ziemię.

Wokół niej leżały na pół spróchniałe resztki cze­goś, co mogło być niedużą szopą.

Zauważyła je, zastanowiło ją, skąd tu szopa z dala od jakiejkolwiek nadającej się do koszenia łąki?

Przymknęła oczy, oddychała równiej. Objęła się, nie chciała marznąć. Jakby nic nie ważyła, unosiła się teraz we własnych objęciach i patrzyła w jakąś za­mgloną, obcą twarz. Mrugnęła, rysy zrobiły się wy­raźniejsze. To młoda dziewczyna. Miała delikatne, drobne rysy i niebieskie oczy pod wystrzępionym czepkiem. Jeden policzek powalany był sadzą. Czyż­by sadzą z ogniska, którego płomienie tańczyły gdzieś blisko, rzucając na twarz dziewczyny czerwo­nawe światło?

Dziewczyna siedziała zupełnie nieruchomo, a cia­ło miała rozgrzane, spocone. Mówiła, ale jej słowa nic nie znaczyły. Reina próbowała jej słuchać, chcia­ła zrozumieć, lecz strumień dźwięków nie miał żad­nego sensu. Mimo to wyczuwała, że dziewczyna się boi. Czegóż mogła się bać?

Reinie wzdłuż kręgosłupa przeszły ciarki. Chcia­ła krzyczeć, lecz skończyło się na cichym pojękiwa­niu. Potem jej usta zrobiły się gorące i nieme. Uto­nęła w czerwonawym mroku, gdzie była tylko przy­jemność i spokój.

Znów pojawiła się twarz dziewczyny, tym razem jeszcze bardziej niewyraźna. Reina słyszała, jak ude­rza serce nieznajomej, teraz spokojniej, równiej.

Czy się uśmiechała?

Nie.

Twarz była poważna, oczy patrzyły wprost przed siebie.

ale milczała. Znalazła coś na kształt spokoju. Czyżby radość?

Reina usiłowała wstać, lecz ciało miała słabe jak nowo narodzone cielę. Ledwie zdołała odrobinę po­ruszyć nogami.

Znów pochwyciło ją miękkie zapomnienie.

Poddała mu się bez wahania.

Nie wiedziała, jak długo spała. Kiedy się ocknęła, deszcz ustał, ale niebo wciąż było szare. Lekki wie­trzyk kołysał drzewami, zorientowała się, jak strasz­nie zmarzła.

Z trudem wstała i rozejrzała się w koło, by odnaleźć kierunek, z którego przyszła. Musi wejść w las, tam, między te dwie sosny.

Zaczęła biec, żeby trochę się rozgrzać.

Co też takiego jej się śniło?

Kim była ta kobieta ze snu?

Szopa to zapewne jakaś stara chata komorników, pomyślała, bo kobieta, którą spotkała we śnie, była jedynie echem dawnego życia tego miejsca.

Przypomniała sobie czarną ziemię, krąg, w którym nie rosła trawa. Czyżby kiedyś było tam palenisko?

Owszem, jak częstokroć zdarzało się wcześniej, od­poczywała w miejscu, które niegdyś przesyciły uczu­cia innych ludzi, silne uczucia, tak silne, że powraca­ły niczym echo w obrazach ukazujących się jej oczom. Na szczęście nie wyczuła żadnego okrucieństwa ani niebezpieczeństwa, jedynie głęboką, dotkliwą samot­ność, przemieszaną z pragnieniem, by się poddać.

To była dzielna kobieta.

Mądra.

I kiedy Reina tak biegła, zdała sobie sprawę, że ciało, którego oczami sama spoglądała we śnie, mu­siało być ciałkiem małego dziecka. Maleńkiego nie­mowlęcia.

Uśmiechnęła się, zwolniła. Wcześniej nigdy jej to nie spotkało.

To właściwie bardzo, bardzo dziwne.

Rozmyślała o tym, idąc. Jak mało właściwie ludzie wiedzą o myślach maleńkich dzieci!

O ich życiu, zanim potrafią uformować słowa.

A zanim dziecko się urodzi...

Wzmocniło ją to, przyniosło coś w rodzaju spo­koju. Miała rację. Nigdy nie odrzuci tej pewności, ona była święta, dokładnie tak jak mówią księża.

Postanowiła iść do swego brata i być może poroz­mawiać z nim jeszcze tego wieczoru.

ROZDZIAŁ VIII

- Zaczekaj, Reino, nie odchodź!

Benjamin wołał za nią i nie pozostawało jej nic in­nego, jak się odwrócić.

- Wcale nie o to mi chodziło - rzekł cicho. - Oczy­wiście, że możemy powiedzieć, że nie przyjdziemy, ale... doprawdy, to niewiarygodne, jak bardzo się to­bą przejmują. Nas dwóch nigdy nie zaproszono na żaden z tych wieczorów. Widać z kretesem ich ocza­rowałaś, siostrzyczko, bo przecież twoja krew nie jest chyba lepsza od mojej...

Reina wróciła. Odczuwała ulgę, że brat wreszcie zaakceptował jej niechęć do uczestnictwa w kolej­nym napuszonym przyjęciu.

- Właśnie o tym chciałam z tobą pomówić - wes­tchnęła.

Usadowiła się na prostej ławie, podciągnęła nogi pod spódnicą, oparła się o własne kolana. Kiedyś tak siadywała na posłaniu brata, by mu się zwierzać.

Benjamin uśmiechnął się ciepło.

- Siostrzyczko... Oczywiście, będziemy rozma­wiać, jestem głupi. Ja... po prostu chyba zauroczyło mnie to nagłe uznanie dla mojej skromnej osoby!

- Niech Rafael idzie, on się doskonale bawi na ta­kich przyjęciach. Będą także muzykanci, prawda?

Benjamin skinął głową.

- Wyprawmy sobie ucztę tutaj, tylko we dwoje.

Siostrzyczko... tak ogromnie się cieszę, że cię widzę. Tęskniłem za tobą mocniej, niż się domyślasz.

- Dlaczego tak rzadko przyjeżdżasz do domu, Benjaminie?

Równie dobrze mogła zacząć tę rozmowę już te­raz.

ale brat odwrócił się lekko w bok, zacisnął zęby na korku butelki stojącej na podłodze.

- Mmm... Pięknie pachnie. Dostaliśmy wino, bo gospodarz twierdził, że skwaśniało, ale sama posma­kuj. Wiesz pewnie więcej o takich rzeczach ode mnie, ja z reguły pijam piwo, a jeśli Rafael coś ma, to i tak pozwalam, żeby wypił większość.

Reina spróbowała, wino rzeczywiście było kwa­śne, lecz mimo to dobre w pewnym sensie, mocne. Musi uważać. Wiedziała przecież, że tego wieczoru powinna starannie ważyć każde wypowiedziane sło­wo.

- Dlaczego tak rzadko przyjeżdżasz do domu, Benjaminie?

Tym razem się nie wykręcił. Nie mógł już skiero­wać rozmowy na inny tor. Siedział, zaciskając palce na kieliszku, a Reina pochwyciła jego wzrok.

- Ja... mam dużo roboty. Kiedy jest się czeladni­kiem mistrza, trzeba pracować więcej, niż wymaga tego zwykły roboczy dzień. To trochę tak, jakby on był naszym właścicielem...

- ale teraz ty sam jesteś mistrzem.

- No... wciąż pracujemy w jego imieniu, nie jeste­śmy panami swojego czasu.

- To bzdury! Jesteś poszukiwany, zdolny, niemal sławny, ludzie przepychają się w kolejce, żeby zapro­ponować ci pracę, mógłbyś bez kłopotu poprosić o kilka wolnych dni. Mógłbyś zażądać o wiele wię­cej, ta prosta chata na przykład... gdybyś zechciał, do­stałbyś własny pokój we dworze.

- Mnie tu dobrze - mruknął Benjamin. - Nie na­wykłem do mieszkania wśród jedwabnych tapet i złota.

Reina zachichotała.

- Wiesz, do kogo jesteś podobny? Do wuja Karla. Pośmiali się trochę oboje.

- Bóg jeden wie, czy on jeszcze żyje. To dziwne, prawda? Kiedy mieszkał w domu, wtedy też prawie go nie znaliśmy, teraz pewnie dawno już umarł, a mnie wcale nie jest z tego powodu smutno.

- Lubiłem wuja Karla - mruknął Benjamin. - Miał w głowie wiele mądrych myśli, trochę był podobny do Rafaela...

Zapadła cisza. Benjamin czym prędzej się napił. ale Reina podjęła hasło.

- Rafael, no właśnie. Nie bardzo wiem, co o nim myśleć, dziwny z niego ptak.

- Zauważyłem - odparował Benjamin, puszczając do niej oko. - Przez jakiś czas sądziłem, że wręcz się w nim zakochałaś, ale teraz niemal go unikasz.

- To wspaniały chłopak - odparła Reina. - ale jest w nim coś dziwnego, coś, czego nie rozumiem...

- To dobrze - zaśmiał się Benjamin. - Masz więc o czym rozmyślać, siostrzyczko. Może to zdoła utrzymać twoje nieokiełznane myśli na tym świecie. A tak przy okazji, to co się z tobą ostatnio dzieje? Chodzi mi o to, jak się miewasz po tych zerwanych zaręczynach...? Masz wielu starających?

- Nie.

Benjamin przekrzywił głowę.

- Ach, tak? Nie chcesz o tym rozmawiać? Czyż­byś miała jakieś tajemnice, siostro? Gdy przyjecha­łaś tak niespodziewanie, sądziłem, że chodzi o jakie­goś chłopaka, dla którego chcesz ode mnie brater­skiego błogosławieństwa.

Żartował sobie, Reina dobrze o tym wiedziała. Nie chciał wyrządzić jej przykrości, lecz i tak słowa zapiekły. Arill nie miał nic wspólnego z tą rozmo­wą, tymczasem pojawił się tutaj równie wyraziście, jak gdyby we własnej osobie usiadł przy niej na ła­wie.

- Opowiedz mi raczej, kochany bracie, dlaczego oszukałeś swoją narzeczoną.

Benjamin jęknął, próbował zrobić zaskoczoną mi­nę.

- O czym ty mówisz? Przecież ja nigdy nie byłem zaręczony!

- Aurora cierpi - odparła Reina cicho. Benjamin drżącą ręką odstawił kieliszek z winem.

- O co ci chodzi? Reinę ogarnął gniew.

- Nie siedź tak i nie udawaj, że nic nie wiesz! Wiem, jaki straszny los jej podarowałeś.

Zwykle gdy zaczynała tak się złościć, Benjamin próbował obrócić wszystko w żart, śmiechem stępić ostrze gniewu. Tym razem tego nie zrobił.

- Reino... co mam powiedzieć? Ty bardziej niż ktokolwiek inny powinnaś to zrozumieć.

- Dlaczego miałabym zrozumieć? Ja nigdy nie oszukałabym kogoś, kto tak bardzo by mnie kochał, kto byłby taki dobry i śliczny i oddałby się całkowi­cie mojej mocy!

- Aurora rozumie - rzekł Benjamin spokojnie. - Wiem, że tak jest, sama mi o tym powiedziała. Reina kiwnęła głową.

- Tak, tak, ale czy ty nie myślisz o tym, że ona była bardzo młoda, że nie miała żadnego doświadczenia i...

- Co ty wiesz o jej doświadczeniu? Co wiesz o jej myślach? Może to ona cię tu do mnie przysłała? W to nigdy, przenigdy nie uwierzę!

Reina pojęła, że gniewem i wymówkami daleko nie zajdzie. Twarz brata powoli się przed nią zamy­kała. Siedział sztywny na swoim końcu ławy, nawet jego stopy się od niej odsuwały, już się nie dotykali.

- Przepraszam - szepnęła.

Podniosła oba kieliszki, podała mu jeden.

- Nie wolno nam się kłócić, ale... Jestem zmuszo­na z tobą o tym porozmawiać. Ty... Przez ciebie Au­rora marnuje życie, ona ci ufa i jest przekonana, że pewnego dnia do niej wrócisz.

Nie odpowiedział, ale wypił odrobinę z podanego kieliszka.

- Czy to prawda, Benjaminie? Czy ty ją jeszcze kochasz? Czy też... jest tak jak podejrzewam, że two­je serce jest pełne... czego innego.

- Sztuki - odparł rozgorączkowany Benjamin. - Rzeczywiście pochłania mnie to, co robię. Ja... Rafa­el mówi, że artysta żyje dla tego, co tworzy. Może właśnie tak jest ze mną, ja...

- Żartujesz sobie - odrzekła Reina łagodnie. Benjamin opróżnił kieliszek.

Wbił wzrok w siostrę.

- A co z tobą? Z tobą i Arillem? Czy ty sama nie oszukałaś?

- To było co innego - ściszonym głosem odparła Reina.

- Nie! Nie różniło się to zbytnio od mojej decy­zji! Oboje mamy w sobie to samo przekleństwo, my...

- To było co innego - powtórzyła twardo, z wy­zwaniem w głosie. Zresztą to ona zaczęła tę rozmo­wę. - Nie wykręcaj się, kochany braciszku. Ja wcale nie chcę na ciebie napadać, po prostu... po prostu nie mogę patrzeć, jak Aurora na ciebie czeka. Przecież tyle jej jeszcze zostało młodości!

Benjamin westchnął.

- Wcale nie prosiłem, żeby czekała. Powiedziałem jedynie, że... że... że jeśli nie znajdzie innego, jeśli za kilka lat nie będzie z nikim związana...

- To się z nią ożenisz, gdy tylko zestarzeje się już na tyle, że nie będzie mogła urodzić dzieci!

Benjamin jęknął.

- Potrafisz sprawić, że to brzmi okropnie głupio!

- Bo to jest głupie - oburzyła się Reina. Pochyliła się w przód.

- Ach, braciszku, braciszku... Jeśli naprawdę ją ko­chasz, to potrafisz chyba zapomnieć o tym, co się kotłuje w naszej krwi. Przecież co dzień na świat przychodzą dzieci, którym nie dano szansy przeży­cia. albo takie, których rodzice wiedzą z góry, że czeka je ciężki los. ale ludzie z tego powodu nie po­wstrzymują się od płodzenia dzieci. Jak zresztą mia­łoby to być, nosimy w sobie tak wielką tęsknotę... Nie jesteśmy stworzeni do tego, by żyć w samotno­ści, Benjaminie. Musimy mieć w życiu choćby cie­niutką smużkę miłości.

Benjaminowi do oczu napłynęły łzy.

- Miłości - powtórzył rozmarzony. Reina kiwnęła głową.

- Musisz do niej pojechać, bracie. Powiedzieć, że zmądrzałeś i że ona nie może tak żyć. Jeśli napraw­dę ją kochasz, musisz tak zrobić.

- Co mam jej mówić? - jęknął cicho Benjamin.

- Że cofasz obietnicę, że ona musi znaleźć sobie innego.

- ale ja... nie, nie mogę. Reina westchnęła.

- Musisz. Nie możesz pozwolić, by tak żyła. Jeśli oczywiście nie jest tak, jak się tego obawiam, że ona już w ogóle przestała cię obchodzić. Że ty... że od­kryłeś inne radości, inną miłość.

Serce mocno pulsowało jej w gardle, ale zmusiła się, by zachować spokojną twarz. .Widziała, jak Ben­jamin walczy ze sobą, i w duchu pomodliła się o to, by miał do niej dość zaufania i powiedział całą prawdę.

On kocha Rafaela.

Był jednym z tych, którzy nie zostali stworzeni do życia z kobietą.

Tak właśnie musiało być. Ta czułość między nimi dwoma, te przelotne pieszczoty, którymi większość mężczyzn nie obdarowałaby drugiej osoby tej samej płci.

Chciała mu powiedzieć, żeby się niczego nie bał, że jej zdaniem to bzdura nazywać takich mężczyzn grzesznikami i zboczeńcami. Nie wszyscy przecież są tacy, jak Wielki Bjorn, skazany na śmierć za gwałt na pasierbie.

Reina nie potrafiła uwierzyć, że miłość do jakie­gokolwiek człowieka, czy to mężczyzny, czy kobie­ty, może być śmiertelnym grzechem.

ale Benjamin to wszystko powinien i tak już wiedzieć. Mimo to milczał, a teraz odwrócił głowę.

- Ja cię nie osądzam, bracie - powiedziała. - Mo­żesz mi zaufać...

- Nie, Reino - odrzekł głuchym głosem. - Sama pokazałaś, że tobie ufać nie można.

- Benjaminie, tak cię proszę!

Przeszedł go dreszcz, ramiona zadrżały, jak gdy­by przełknął coś jeszcze kwaśniejszego od tego wi­na, które pił.

- Opowiedz mi o wszystkim - poprosiła cicho. - Jeśli nie z innego powodu, to powiedz ze względu na mnie. Czy ty i Rafael... czy wy... to znaczy...

Czuła, że stanęła na krawędzi urwiska. Doskonale przecież zdawała sobie sprawę, że Benjamin mo­że wpaść w straszny gniew, słysząc takie oskarżenie. Być może mimo wszystko był jak większość ludzi, którzy takie twierdzenie potraktowaliby jak strasz­ną obrazę. Za takie pomówienia ludzie stawali przed tingiem i drogo musieli płacić za niesprawiedliwe po­traktowanie porządnego człowieka.

ale Benjamin wcale nie wyglądał na rozgniewanego.

Wydawał się tylko trochę zdziwiony.

- Ty tego nigdy nie zrozumiesz, Reino...

ROZDZIAŁ IX

W niedzielę rano jej pokojówka przyniosła jakiś strój, który powiesiła na lustrze przy oknie.

- Podarunek od pana - rzekła bez uśmiechu. - Pro­sił, żeby panienka się w to ubrała, a potem zeszła na dół zjeść razem z państwem.

Reina westchnęła.

Przebywała tu zaledwie od tygodnia, a już trakto­wano ją jak córkę czy też może wizytującą księżnicz­kę. Co wieczór na nocnym stoliku zastawała przy­smaki, jakieś drobne przekąski: kosztowne suszone owoce obtaczane w cukrze, malutkie perfumowane kulki z mięty pieprzowej i anyżku, no i zawsze kie­liszek słodkiego, ciężkiego wina z rodzaju tych, w których, jak najwidoczniej sądził Knagenhielm, gustują kobiety.

Nie odstępował jej także, gdy przechadzała się po ogrodzie albo gdy wybrała się na przejażdżkę powo­zem oddanym do jej dyspozycji. Wczoraj zaprosił ją na objazd konno zdających się nie mieć kresu posia­dłości, a przynajmniej ich skrawka.

Właściwie było to dość przyjemne, bo dzięki temu szybciej upływały jej dni w czasie, gdy Benjamin i Ra­fael pracowali. Towarzystwo Nielsa Knagenhielma trochę ją jednak męczyło. A tego dnia Reina chciała jak najwcześniej dotrzeć do mieszkania brata i od samego rana wykorzystać jego wolny dzień. Miała ochotę iść z nim na spacer, porozmawiać, pragnęła poznać jego nielicznych tutejszych znajomych, on zaś chciał poka­zać jej wioskę. Rafael opowiadał o jakimś miejscu po­łożonym wyżej na zboczu, gdzie mogłaby się wykąpać w szemrzącym strumieniu w absolutnej dyskrecji.

- Reina nie lubi się kąpać - oświadczył na to Ben­jamin.

- Ach, tak? Wielka szkoda. A ja tak marzyłem, że­by ujrzeć ją wyłaniającą się z wody jak jaką Wenus...

- Dureń! - skrzywił się Benjamin z nieoczekiwa­ną twardością w głosie.

No, ale co ona pocznie w tej sytuacji? Przebranie się w tę suknię na pewno nie zabrałoby jej wiele cza­su, chociaż wyglądała na niesłychanie skomplikowa­ną ze swymi tuzinami warstw i zapięć. Pokojówka patrzyła na Reinę z kwaśną miną.

ale to nie było ubranie odpowiednie na wyciecz­kę do lasu. Cóż, jeśli naprawdę szczęście przestało jej sprzyjać, to pan sam zaplanował dla niej tę nie­dzielę. Zapewne wybierał się na nabożeństwo i po­myślał sobie, że musi się zatroszczyć o strój Reiny, tak by nie przyniosła wstydu dworowi, gdyby w ko­ściele przyszło jej siedzieć w ich ławce...

Reina podjęła decyzję.

- Przekaż panu moje pozdrowienia i powiedz, że bardzo dziękuję, ale tę suknię wolałabym zachować na ostatni wieczór mojego tu pobytu. Jeśli nie będzie to dla niego zanadto kłopotliwe, to chciałabym dotrzy­mać obietnicy danej memu bratu i spędzić dzisiejszy dzień z nim. Włożę tę suknię w przyszłą niedzielę.

Pokojówka skinęła głową, lecz zasznurowała usta.

- Panu się to nie spodoba, panienko. Przyzwycza­jony jest do tego, że wykonuje się jego polecenia.

Reina nie odpowiedziała. Demonstracyjnie sama za­częła się ubierać. Prosty stanik jej niedzielnej sukni zo­stał uszyty dla osoby, która obchodzi się bez pokojów­ki, a spódnice utrzymywały w pasie jedynie zawiązane ukryte tasiemki. Mocno jednak ciągnęła za srebrne gu­ziki, napinające rękawy w nadgarstkach. Ich zapięcie nie było takie proste, lecz Reina miała wprawę i nawet lewą ręką potrafiła zapiąć prawy mankiet.

Włosy związała w gruby koński ogon, który moż­na było schować pod czepkiem, gdyby mieli iść dro­gą uczęszczaną przez ludzi. W lesie wolała być sobą.

Gdy była już gotowa do wyjścia, dziewczyna wró­ciła.

- Pan przeprasza - oświadczyła kwaśno.

Bez dalszych komentarzy zaczęła składać części niezwykle wyrafinowanego stroju, które wcześniej tak pieczołowicie rozwieszała. Kolejne warstwy je­dwabiu i szeleszczącej tafty, brokatu i grubych, prze­tykanych srebrną nicią wstążek wypełniły niemal sy­pialnię Reiny.

- Dałam do zrozumienia, że ten strój nie bardzo na panienkę pasuje. Dlatego przyjął słowa panienki - mruknęła pokojówka. - Nie przymierzy go panien­ka? Szkoda by było, gdyby moje kłamstwo zostało odkryte i okazało się, że w przyszłą niedzielę suknia też nie będzie pasować.

- Jutro - zawołała Reina i złapała torbę z owocami, słodyczami, świeżo ubitym masłem i świeżym chle­bem, który dostała poprzedniego wieczoru. Benjamin obiecał zabrać piwo i słodkie mleko.

Pamiętała swoją ostatnią wyprawę do lasu i miała nadzieję, że dziś pogoda się utrzyma. Dawno już nie czuła ciepłych promieni słońca na skórze. Dawno już nie tęskniła za tym gorącym łaskotaniem, jakie poja­wiało się, gdy promienie słońca dotykały odsłonię­tych rąk i nóg.

W miarę jak ubywało drogi, Reinie poprawiał się humor.

Brat czekał na nią na stołku pod drzwiami. Ubra­ny był w czystą niebieską koszulę i czarne spodnie, poznała jego kamizelkę. No, ale te stare rozdeptane drewniaki...

Rafael zaskoczył ją obcisłymi spodniami ze skóry wykończonymi czerwonymi szwami, miał też czer­woną koszulę, a kamizelka w porannym słońcu ja­śniała żółto jak jaskier. Na głowie nosił jakiś dziw­ny baniasty kapelusz, a na szyi zawiązał olbrzymią apaszkę, wprost wylewającą się zza kołnierza, a utkaną z najcieńszej, najdelikatniejszej bawełny.

Nie mogła powstrzymać się od uśmiechu na wi­dok tej zabawnej pary. Jedno przynajmniej było pewne: powinni za wszelką cenę unikać drogi, którą ludzie podążają do kościoła.

Ucałowała obu chłopaków w policzki, Rafael jak zwykle przewracał oczami i rzucił kilka kwiecistych komentarzy na temat jej wyglądu.

- Sam pan właściwie wspaniale wyglądasz, panie pawiu - odparła Reina ze śmiechem.

Ani trochę się nie obraził.

- To chusta w barwach mego ojca. Ogromnie ją lubię - powiedział lekko.

- Mnie się podoba twoja kamizelka, Rafaelu. Przy­wodzi mi na myśl... jajka na twardo! Przydałyby nam się do twojej wędzonej ryby, braciszku!

- Jedzenie, jedzenie, ciągle jedzenie... Czy wy tyl­ko o tym jednym myślicie?

Rafael rozłożył ręce, udając zrozpaczonego.

- A co na przykład będziemy pić?

Wyciągnął dwa ciężkie dzbany, jeden był na pew­no pełen piwa, drugi zapieczętowano woskiem, co wskazywało na to, że jest w nim wódka.

- O, pijaki, nie wystarczy nam źródlana woda? Z tego strumienia, który tak wychwalasz? Nie znio­sę nawet myśli, że cały dzień ma upłynąć na bełko­taniu i pleceniu bzdur z wami, kompani do wypitki!

Chłopcy śmiali się z niej.

- A czy mężczyzna nie może w wolny dzień po­smakować z dawna oszczędzanego kielicha?

Wyczuwali jej dobry nastrój i biegnąc wesoło przez ogród w stronę drogi, dalej poszturchiwali ją i oskarżali, że jest taką surową strażniczką moralno­ści. Pokojówka z kwaśną miną patrzyła za Reiną. Sta­ła teraz w surowym stroju z czarnej wełny i czekała na swoją panią, ręce miała obciągnięte opiętymi czar­nymi rękawiczkami. Zapowiadał się piękny czerwco­wy dzień. Było ciepło i dziewczynę już oblewał pot.

Reina tymczasem zarzuciła swój kapelusz na drze­wo i wyciągnęła szpilki z włosów.

Benjamin patrzył na nią z uśmiechem.

- Świetnie, siostrzyczko! Bądź znowu dzieckiem, potrzebujesz tego, zawsze byłaś taka dorosła.

Rafael szedł kawałek przed nimi, lecz stale się od­wracał i odgrywał fragmenty rozmaitych słynnych sztuk teatralnych. Zawzięcie gestykulując, wcielał się we wszystkie postaci, a grymasy charakteryzujące każdą z nich podkreślał chustką, której używał jako welonu, spódnicy, to znów szarfy od orderu.

Śmiali się z tego głośno.

Zanim rozległo się bicie kościelnych dzwonów, dotarli do miejsca, o którym mówili chłopcy. Było tam nieduże wymurowane palenisko, a pod wielkim drzewem stał zbudowany z gałęzi szałas.

- Ach, często tu przychodzicie?

- Od czasu do czasu - odparł Rafael. - Żeby mieć spokój.

Reina poczuła się trochę nieswojo. Pewnie właśnie o tym Benjamin nie chciał rozmawiać. Miała już go­towy plan. Wyciągnie całą prawdę od Rafaela. ale nie w ten sposób, nie teraz, kiedy Benjamin stał i uśmiechał się drżąco w obawie, że siostra zepsuje mu taki piękny dzień.

- Cóż za śliczne miejsce! Spójrzcie tylko, jaka wo­da jasna i kamienie całe aż błyszczą i lśnią. I jak tu cudnie pachnie! To pewnie te kwiatki, leśne gwiazd­ki przy strumieniu...

Pobiegła dalej, udając, że nie może się doczekać, żeby zrobić z nich bukiet.

Kiedy wróciła, chłopcy zdążyli już wyciągnąć się na ziemi. Oparci plecami o omszały kamień, na pół drzemali w słońcu.

Reina przysiadła na pniu drzewa, z podziwem przyglądając się przepięknym drobnym kwiatkom. Nie były niczym niezwykłym w wilgotnych miej­scach takich jak to, nigdy jednak nie widziała, by miały tak czystą barwę, na ogół biel wpadała w fio­letowy albo różowy odcień.

Ledwie zerkała w stronę chłopców, którzy już po­chylali się nad koszykiem i z ciekawością go wypa­kowywali. Słońce na niebie nie doszło jeszcze do po­łudnia.

Reina położyła się w trawie.

Wzrokiem śledziła niedużego białego motyla. Dokąd on frunie? Cóż, pewnie nie miał żadnych pla­nów podróży.

Uśmiechnęła się do siebie.

Może to właśnie była odpowiedź.

- Reino, chodź! Musimy przecież wypić za ten piękny dzień!

Uniosła się na łokciach, koszulę i tak już pobru­dziła. Chłopcy uśmiechali się do niej, Benjamin sze­roko i serdecznie, włosy mu błyszczały. Nabierały coraz ciemniejszego odcienia, czyżby stawali się do siebie podobni? A jak z nosami? Jego był prosty, dość długi, jej bardziej zaokrąglony. Mieli jednak ta­kie same smukłe palce, drobną budowę kości, dzię­ki której Benjamin wyglądał tak szczupło i zwinnie, a przez co ona musiała dość długo czekać, nim jej ciało nabrało bardziej kobiecych kształtów.

- Chodź, siostrzyczko! Nie śpij teraz! Podeszła do nich, czym prędzej zrobili jej miejsce między sobą na grubej derce.

- Za ten dzień, najpiękniejszy w tym roku!

- I prawie najdłuższy - uzupełnił Benjamin. - Przecież jutro wigilia świętego Jana.

Wypili. Wódka miała ostry, świeży smak. Reinie nie posmakowała, ale chyba potrzeba jej czegoś dla kurażu. Musi z nich dzisiaj wyciągnąć prawdę, musi ich poobserwować, próbować wyczytać coś w ich twarzach. Kiedyś doskonale umiała to robić.

Czy oni się kochają jak bracia?

Czy jak kochankowie?

Jak przyjaciele czy też po prostu jak dwoje ludzi, którzy mają tylko siebie? Jak dwa statki rozbite o sa­motną wyspę?

Wiedziała, że są mężczyźni, którzy wiodą razem życie jak małżeństwo. Oczywiście, nie mówili o tym otwarcie, często prowadzili wspólnie gospodarstwo, udając starych kawalerów bez możliwości ożenku.

Czy Benjamin też był taki?

Jeśli tak, to czemu się taki stał?

Wypiła jeszcze trochę. Czuła, że słońce mocno te­raz grzeje, nad ich głowami po niebie żeglowały lek­kie obłoczki, lecz żaden nie zbliżał się do ostro świe­cącego żółtego oka pośrodku nieba.

- Mam ochotę coś zjeść - oświadczył Benjamin i sięgnął po pieczone kurze udko. Musiał mieć do­brych przyjaciół w kuchni, zapach pieczonego dro­biu docierał wczorajszego wieczora aż do sypialni Reiny. Zapewne kury miały się znaleźć na nakrytym do niedzielnego obiadu stole pana. Aż ślinka ciekła na ich widok.

- Jakiż zbytek jedzenia! - westchnął Rafael, z za­dowoleniem głaszcząc się po płaskim brzuchu.

Reina czuła, że działanie wódki uwolniło napięcie w kącikach ust, i uśmiechnęła się szeroko.

- To wprost nieprzyzwoite... ale tak już bywa w ży­ciu, prawda?

Beztrosko pokiwali głowami.

Chłopcy zaczęli walczyć o samo udko, wygrał Ra­fael i wbił zęby w miękkie białe mięso. Kura musia­ła być młoda, chłopak cmokał głośno, zanurzył ud­ko w śmietanie, a potem przepił wszystko piwem.

- Mmm...

Reina sięgnęła po kawałek chleba i palcami rozsmarowała na nim ser. Mieli ze sobą jedynie drogo­cenny nóż Benjamina, ale on raczej nie nadawał się do krojenia sera.

Powietrze ani drgnęło. Drzewa w miejscu, w którym siedzieli, nie rzucały nawet skrawka cienia. Reina czuła, jak słońce mocno praży ją w czoło.

Rafael opowiadał o innym posiłku, gdy jeszcze bę­dąc małym chłopcem złapał dwa należące do baro­na kurczęta, by podarować je przyjacielowi, który zaznał, co to głód.

- To było tuż przed Bożym Narodzeniem i nie­wiele kur wciąż jeszcze się niosło. Postanowiono jed­nak utuczyć tuzin kogutków, a ja poczęstowałem się dwoma największymi.

- Złapali cię?

- ależ skąd! - uśmiechnął się. - Wyrwałem kilka włosków z gobelinu, którym baron przyozdobił so­bie pokój myśliwski, śliczne rude włosy, lisie... Oczy­wiście znaleziono je w kurniku, wszyscy uznali, że to prawdziwy cud, że bestia nie wydusiła całego drobiu!

- Jesteś przebiegły jak lis - uśmiechnął się serdecz­nie Benjamin.

Rafael skinął głową.

- Audentes fortuna iuvat*2 - odparł Rafael i dalej jadł. Benjamin i Reina zerknęli na siebie z pytaniem, które z nich dopełni rytuału. Rafael oczekiwał przy­najmniej uniesionych brwi, żeby mógł wyjaśnić swo­je cytaty.

ale Reina zamiast tego spytała:

- Gdzie się nauczyłeś całej tej łaciny? Przypusz­czam, że nie na uniwersytecie?

Rafael wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- To prawda, masz rację, nie na uniwersytecie. Usus est magister rerum.

Poddała się z krzywym uśmieszkiem.

- A to znaczy?

- Praktyka nauczycielem wszystkiego. Bawiłem się tymi słowami, odkąd się nauczyłem czytać. Znalazłem dość ksiąg w bibliotece barona...

Reina odłożyła chleb, żuła powoli to, co miała w ustach.

W końcu poprosiła:

- Opowiedz nam coś więcej o swoim życiu, Rafa­elu. Naprawdę jesteś synem szlachcica?

Chłopak lekko skinął głową.

- Tak, tak się mówiło. I wyglądało na to, że me­mu panu polecono, by mnie strzegł. Nigdy niczego mi nie brakowało, mojej biednej matce też nie, do­póki żyła. Jeśli oczywiście nie bierze się pod uwagę miłości i szacunku...

- Twoja matka na pewno nie była pierwszą podkuchenną, której dane było poznać, jak smakuje szlachec­ka żądza - cierpko zauważył Benjamin. - Możesz się uważać za szczęściarza, większość szlachetnie urodzo­nych nie przejmowałaby się takim bękartem jak ty.

Pomimo brutalności tych słów Rafael tylko uśmiech­nął się do przyjaciela.

- To prawda, Benjaminie, wiem o tym, i wcale nie jestem rozgoryczony. Mój ojciec... to sprawiedliwy człowiek.

- Spotkałeś go? - dopytywała się Reina.

- Raz - odparł Rafael i zajął się zrywaniem ścięgien z oczyszczonego już do czysta z mięsa kurzego udka.

- Tęsknisz za nim?

- Nie znam go i nie tęsknię.

Reina pokiwała głową.

- Masz szczęście - mruknęła.

Benjamin posłał jej uważne spojrzenie. Potem i on pokiwał głową.

- Reina bardzo cierpiała w tym czasie, gdy nasz ojciec zaginął. ale odzyskaliśmy go, to był prawdzi­wy cud. Może pewnego dnia ty także odzyskasz swe­go ojca, Rafaelu. Pewnego dnia...

- On już nie żyje - cicho powiedział Rafael. Reina uniosła brwi w zdziwieniu. Taka ważna in­formacja, a nawet Benjamin o tym nie wiedział?

Rafael pociągnął solidny łyk piwa z dzbanka. Z chichotem otarł z brody złocisty płyn i popa­trzył Reinie prosto w oczy.

- Jedyne, czego tak naprawdę bym pragnął, to mieć siostrę, równie śliczną jak ty.

Benjamin uśmiechnął się z dumą.

- To prawda, nasza Reina jest piękna. Tylko że, do kroćset, nie można się na niej wyrozumieć! Nie jest taka jak inne...

- O tak, wiem coś o tym - przyznał Rafael z czu­łością w głosie.

Benjamin nie przestawał się uśmiechać.

Dlaczego ona tu siedzi, chociaż czuje, że wyrzą­dza krzywdę bratu, pozwalając Rafaelowi pieścić się wzrokiem?

Musi mieć pewność.

Nic pozwoli, by dłużej się wykręcali. Przez wzgląd na Aurorę, przemknęło jej przez głowę. Wie­działa jednak, że również jej ciało ogarnęło niespo­kojne drżenie. Ona sama również pragnęła dowie­dzieć się o wszystkim. Rafael wciąż posiadał tę zdol­ność, która sprawiała, że czuła się naga i piękna jak bogini, gdy tylko skierował na nią spojrzenie. Co w nim takiego tkwi?

Znów zaczęła bacznie mu się przyglądać ukrad­kiem. Udała, że się kładzie i zamyka oczy, chłopcy rozmawiali o jakimś wspólnym znajomym.

Rafael miał palce ulatujące w górę niczym skrzy­dła kruka. Długie, lśniące włosy związane na karku. Tak jak ojciec!

Tak, chyba właśnie o to chodzi. Rafael był podob­ny do jej ojca. Wprawdzie nie miał tak ciemnych włosów ani tak wąskich kości policzkowych i oczy miał inne, zupełnie inne, lecz usta wyginały się deli­katnie w sposób przypominający uśmiech Raviego.

Często się słyszało, że córki wybierają sobie mę­żów, biorąc za wzór ojca. Prędko w myślach przy­pomniała sobie te, które znała. Nie, to chyba jednak nie jest prawda. Jej przyjaciółki uważały widać, że inne rzeczy są ważniejsze.

No i Arill... On przecież ani trochę nie był podob­ny do Raviego!

A więc znów wrócił do niej. Mogła na palcach po­liczyć godziny od chwili, kiedy ostatnio o nim myśla­ła. Przypuszczała, że w miarę jak będzie ustępować poczucie zawodu i rozgoryczenie, zacznie powoli o nim zapominać.

Jednak tutaj, z dala od wszystkiego, co mogłoby go jej przypominać, coraz częściej gościł w jej my­ślach.

Reinie śniły się niepokojące sny, w których wszyst­kie twarze mieszały się ze sobą i zmieniały w dzi­waczne potwory. Arill, Ravi, Rafael, Arill...

Otworzyła oczy, lekko potrząsnęła głową. Włosy lepiły się do karku, spociła się. Strumień szemrał tak kusząco, miała ochotę zaczerpnąć garścią wody, przemyć twarz, rozgrzane czoło.

ale chłopcy aż uderzali się po kolanach, zaśmie­wając się z kolejnej historii. Czuła, że nie powinna im przerywać.

- Idę nad wodę - powiedziała cicho.

Rafael natychmiast się poderwał, wytarł zatłuszczone palce o spodnie.

- Idę z tobą! Muszę ochłodzić głowę, jeśli nie co innego!

Benjamin roześmiał się głośno.

- Po tej twojej historyjce, możliwe że i inne części... Reina pobiegła przodem. Rozwiązała apaszkę, zrzuciła buty z nóg. Trawa wydawała się niesłycha­nie miękka, skóra na stopach nie zdążyła jej jesz­cze stwardnieć. Matce bardzo nie podobało się to, że dziewczyna, gdy tylko stopniały śniegi, najchęt­niej biegała na bosaka, ale każdego roku aż do te­raz Reina wykradała się na takie właśnie wyciecz­ki. Pierwsze były bolesne, chodziła kulejąc, później już mogła swobodnie biegać bez butów po lasach i zaroślach.

Chwyciła tylny kraj spódnicy, przeciągnęła go między nogami i przełożyła przez pasek. Odsłoniła przy tym całe łydki aż do kolan, ale czyż Benjamin nie jest jej bratem? I czyż tego drugiego mężczyzny nie należy traktować bardziej jak kobietę?

Dumnie zadarła głowę, nie zważając na pełne zdu­mienia spojrzenie Benjamina.

Siadła na brzegu i zanurzyła stopy w przejrzystej wodzie. Przeszył ją lodowaty dreszcz przyjemności. Nie było tu głęboko, pewnie gdyby nawet weszła do strumienia, woda nie zmoczyłaby jej spódnicy. ale tam dalej, pod zaroślami zwieszającymi się nad lu­strem wody, widać było zacienioną głębinę. To już wystarczyło, żeby ją wystraszyć.

Obaj młodzieńcy, zrzuciwszy koszule i kamizel­ki, ochlapywali się teraz nawzajem rozbawieni, nie­zdarnie drepcząc po kamienistym dnie strumienia.

- Cicho! Przecież akurat nadeszła pora nabożeń­stwa, ludzie was usłyszą!

Śmiali się z niej, oblewali pełnymi garściami wody. Reina pokręciła głową i oparła się o pień drzewa.

- Chłopcy zawsze zostaną chłopcami - zachicho­tała.

- Manus manum lavat - zawołał Rafael. - Jeden ło­trzyk myje drugiego!

Benjamin roześmiał się.

- „Manus” znaczy „ręka”! Oszust z ciebie, Rafaelu! Wybuchła przyjacielska walka. Rafael pochwycił Benjamina i pociągnął go w stronę ciemnej głębi. Re­ina poczuła, że skóra na głowie jej lodowacieje, lecz Benjamin prychał rozbawiony.

- Spróbuj tylko, ja cię zaraz... Wpadli do wody z głośnym pluskiem.

Głowa Rafaela zniknęła pod powierzchnią, Benja­min przytrzymał go tak przez chwilę. Wreszcie chło­pak wyłonił się, parskając, i zagroził ze śmiechem:

- Zaraz ci się odwdzięczę, ty...

I zanim Benjamin się zorientował, nogi przestały go nosić. To Rafael złapał go za kostkę i szarpnął, sprawiając, że Benjamin stracił równowagę. Reina drgnęła przerażona, wyglądało to okropnie i prze­cież tak niewiele było trzeba, wystarczyło drobne skaleczenie o kamieniste dno...

ale brat zręcznie się odgryzał i cała zabawa skończyła się na tym, że obaj, trzęsąc się z zimna, wypeł­zli wreszcie na brzeg z twarzami pełnymi śmiechu.

Biegali w koło, rozcierali ręce, usiłując wytrząsnąć wodę z włosów i ubrania.

W końcu Rafael, rzucając wyzywające spojrzenie Reinie, ściągnął spodnie i wśród drzew zaświecił je­go goły tyłek. Benjamin prędko poszedł za jego przy­kładem, zachował jednak jakieś zszarzałe, powycią­gane kalesony z krótkimi nogawkami.

- Co wy wyprawiacie, szaleńcy! - krzyknęła Reina. A oni, głośno się śmiejąc, serdecznie się objęli.

- Przerazimy damę! Ach, Boże, jakie straszne z nas chłopy!

Mocno objęci poczłapali do końskiej derki, na której siedzieli podczas posiłku. Owinęli się w nią, natarli sobie twarze i ramiona grubą tkaniną. Potem znów wznieśli toast. Reina czekała, przysłuchiwała się przyjaznemu przekomarzaniu, aż wreszcie doszła do wniosku, że Rafael znalazł dla siebie jakieś okry­cie. Ostrożnie odwróciła głowę. Czuła, że policzki jej płoną. Oni sobie stroili z niej żarty, celowo chcie­li onieśmielić. Zacisnęła zęby. Jeszcze zobaczą! A szczególnie Rafael.

Zdrzemnęli się na pewien czas, żadne z nich nie miało zegarka, ale kiedy się obudzili, lekko oszoło­mieni po powrocie z krainy snu, Reina zorientowa­ła się, że popołudnie jest już późne.

Słońce wisiało nad wzgórzem, ale wciąż świeciło jeszcze mocno i gorąco. Wokół nich ziemia parowa­ła, upał pod postacią mgiełki bił od każdego kamie­nia, od każdego pnia drzewa.

Benjamin też się przebudził. Reina spała z głową na jego piersi. Wygodnie było tak leżeć, przypomi­nało jej to o dawnych nocach, kiedy również po ciemku szukała u niego pociechy. Zawsze był taki ciepły, pełen spokoju. Był jej bratem, nie miała ni­kogo bliższego.

Rafael cicho pochrapywał.

Reina przeciągnęła się, wyprostowała ręce i nogi, jedna ręka jej zdrętwiała. Prędko nią poruszyła, za­kręciła w powietrzu, wkrótce wrażenie, że w środku chodzą mrówki, ustało.

Odczuwała pragnienie, jedli przecież suszone so­lone mięso i słone ryby. Przyłożyła usta do dzióbka dzbana i długo piła piwo. Wprawdzie było słodkie, ale zrobiło się ciepłe i nabrało nieprzyjemnego po­smaku. Postanowiła, że pójdzie do strumienia. Wo­da w nim była przejrzysta i świeża. I bardzo zimna. Płynęła prosto z gór. Reina pamiętała widok dwóch ciał, kiedy chłopcy wyszli z wody, cali pokryci gę­sią skórką z sutkami stwardniałymi jak u zmarznię­tej kobiety.

Sądzili, że nią wstrząsną, że ją przerażą. Okazali się głupsi, niż przypuszczała. Przecież ona zajmowa­ła się chorymi, jeszcze zanim przystąpiła do konfir­macji. Widziała, jak znacznie poważniejsi mężczyź­ni ściągają spodnie w obecności jej i jej matki.

Oni byli jak dzieci.

albo... może po prostu się z nią bawili. Może wła­śnie w taki sposób chcieli jej coś przekazać?

Napiła się źródlanej wody, czując, jak na powrót ogarnia ją irytacja.

Bardzo męczące było to nieustanne zgadywanie, tłumaczenie sobie, dodawanie czegoś lub odejmo­wanie.

Wróciła do brata, obudził się już. Z powrotem uło­żyła głowę na jego piersi i wyciągnęła się w słońcu.

- Nie śpisz? Benjamin westchnął.

- Mmm... nie.

Rafael spał, słychać to było po jego oddechu.

Jego nagie ciało było teraz osłonięte, miał w sobie dość przyzwoitości, by przewiązać się w pasie ko­szulą. Spodnie zwisały z gałęzi nad ich głowami jak flaga. Niedługo już będą suche, a przynajmniej do­statecznie ciepłe.

Reina ułożyła się inaczej, tym razem wsparła gło­wę na miękkiej kępie trawy.

Przymknęła oczy, w uszach miała lekki szelest wiatru w koronie drzewa nad głowami. Słońce zawę­drowało już teraz tak daleko, że jego promienie prze­świecały przez liście. Pod powiekami dziewczyny tańczyły białoczerwone plamy.

Było jej gorąco, a ciału dokuczał niepokój.

Gdzieś z tyłu stęknął Rafael, jakby z pożądania.

Co też mu się śniło?

Reina, oddychając spokojnie, spróbowała wpełz­nąć w jego sen, ale tak, by on w niczym się nie zo­rientował.

Obudził się z jakimś dziwnym smutkiem. Gdy tyl­ko otworzył oczy, spostrzegł Reinę, wyciągniętą na ziemi, dłonie zaciskała na trawie, w koło leżały po­wyrywane przez nią kępy. W pierwszej chwili się wystraszył, czyżby to znów jeden z jej ataków?

Potem spostrzegł jednak, że ciężko oddycha, a po­wieki jej drżą. Widocznie tylko coś jej się śniło.

Wkrótce potem przebudzili się wszyscy troje.

Przespali pół wolnego dnia! Z położonej w dole wio­ski dobiegały teraz szczekanie psów i jakieś okrzyki. Pewnie dochodziły z targowiska, ludzie zwykle zbie­rali się tam po niedzielnym nabożeństwie, żeby wy­pić kieliszek albo stawiać zakłady na rozjazgotane psy, którym do walki nie trzeba było innej zachęty niż smak krwi przeciwnika.

- Niedługo zapadnie wieczór - szepnął zdziwiony Benjamin, gdy i on się przebudził.

- Zmarnowaliśmy taki dzień!

- Widać było wam to potrzebne - stwierdziła Reina. - I ja też byłam bardziej zmęczona, niż mi się wy­dawało.

- To przez to piwo - uznał Rafael. - Dobre jest, ale mocne i człowiekowi tylko chce się od niego spać. Szczególnie gdy się je pije na słońcu.

Podnieśli się, Rafael wciąż miał jedynie przewią­zaną w pasie swoją piękną koszulę. Benjamin wcią­gnął spodnie.

- I jak, gotowi jesteście na partyjkę?

Rafael pogrzebał w swoim węzełku, wyjął kości. Potem odwiązał łańcuszek, który nosił przy kami­zelce, i rzucił go przed siebie.

- Zagrajmy - powiedział. - Benjaminie, zawsze za­zdrościłem ci tego noża. Nadeszła teraz twoja godzina!

Reina chciała protestować, przecież tak być nie może. Owszem, gra w kości jest dość zabawna. lecz nie o takie cenne rzeczy!

ale Benjamin uśmiechnął się chytrze do przyjacie­la i położył nóż przed sobą. Obaj chłopcy patrzyli teraz na dziewczynę.

A Reina czuła, jak klejnot na szyi delikatnie za­czyna palić skórę.

Przecież nie mogła go przegrać i oddać Rafaelowi! Benjamin oczywiście i tak by jej go zwrócił. Wszy­scy przecież wiedzieli, że klejnot jest własnością ro­dziny. Przecież ich własna babka w chwili śmierci miała go na szyi, a Marja go kochała!

- Mam tylko ten łańcuszek, a o niego nie będę grać. - Wygląda na wartościowy - stwierdził Rafael. - Ale co innego masz do stracenia?

- Reina nie przegrywa - uśmiechnął się Benjamin. - Dobrze o tym wiesz, Rafaelu. Ona w kości nie prze­grywa.

Rafael przekrzywił głowę.

- A więc nie ma w tym nic złego. Dawaj naszyj­nik, Reino! Daj mi szansę wygrać ten nóż, którego zawsze zazdrościłem twemu bratu!

- Nigdy go nie dostaniesz - zadrwił Benjamin, puszczając oko do siostry. - Reina mi pomoże. Chy­ba zdajesz sobie z tego sprawę?

- Ach, tak? A więc przegram. A to naprawdę ład­na dewizka. Spójrz, ten zielony kamień to prawdzi­wy szmaragd. A dookoła... najpiękniejszy filigran, zrobiony w Holandii.

Pokręcili głowami.

Co takiego się dzieje z tym Rafaelem? Czyżby łań­cuszek był kradziony, skoro tak bardzo chciał się go pozbyć? Nie, nie zrobiłby chyba czegoś takiego przyjaciołom.

Reina wolnym ruchem odpięła naszyjnik i poło­żyła go w trawie koło noża i błyszczącego srebrne­go łańcuszka z zielonymi kamykami.

Kości stuknęły o kubek.

Stołem do gry był nieduży płaski kamień.

Rafael poczęstował ich wódką.

- Trzy kości, zakładamy się od trzech do osiem­nastu. Wy pierwsi.

- Jedenaście - powiedział Benjamin.

- Osiemnaście - powiedziała Reina. Rafael uśmiechnął się chytrze.

- Pięć - szepnął.

Na każdej z trzech kostek rzuconych przez Reinę pojawiło się sześć oczek, dziewczyna położyła łań­cuszek Rafaela obok swojego. Wypili za jej szczęście.

Kolejny rzut. Nóż również stał się wygraną Reiny.

- Stawiamy na coś innego i gramy dalej - oznaj­mił Rafael.

Ściągnął z grzbietu kamizelkę, a Benjamin, widząc to, ze śmiechem spytał, jaki człowiek zgodzi się do­browolnie wystroić w coś takiego.

ale Reina podniosła kamizelkę do góry i uznała, że materiał jest drogi i bardzo piękny.

- Mógłbyś sobie uszyć z tego nowe gatki, bra­ciszku!

Rzucali dalej, Reina wygrywała za każdym razem, jak gdyby kości były zaczarowane.

Rafael uśmiechał się coraz szerzej. Oczy coraz bardziej mu wilgotniały od stale opróżnianych kie­liszków.

Reina śmiała się głośno, kiedy nóż znów wrócił do brata, a ona sama miała swój łańcuszek oraz wszyst­ko, co zrzucił z siebie Rafael plus jego obietnice.

- A więc dobrze, przyjacielu. Podsumujmy: winien mi jesteś swoją najlepszą koszulę, grzebień wykłada­ny macicą perłową, małe kieszonkowe lusterko, rzeź­bioną deskę do łóżka, zimowy płaszcz z miękkiej wo­łowej skóry i jeszcze to, że nazwiesz moim imieniem swoją pierworodną córkę. Zdrowie przegranego!

Śmiała się nieopanowanie. Wódka w żołądku na­strajała do zabawy.

Benjamin też się śmiał, poklepując przyjaciela po plecach.

- Sam widzisz! Nikt, kto ma choć trochę oleju w gło­wie, nie gra w kości z Reiną. Z góry cię o tym uprze­dzałem!

Reina przestała się śmiać.

- Skoro tak dobrze o tym wiedziałeś, dlaczego to zrobiłeś?

Rafael uśmiechnął się leniwie.

- Bo sądziłem, że tak miła dziewczyna jak ty da mi szansę się odegrać.

Reina żartobliwie uniosła brew. I tak zamierzała udawać, że ta gra nigdy w ogóle nie miała miejsca. To przecież oczywiste, to tylko zabawa. Przecież przy­jaciele nie ogrywają się w kości.

- To jasne - odparła. - ale jakiego męskiego czy­nu mam od ciebie wymagać? W kości nie masz szans, o tym już wiesz.

Pokiwał głową.

- No tak, ale może... może zdołam wykupić ten przegrany łańcuszek w jakiś inny sposób?

Znów wypił.

Reina sama czuła, jak rozluźniły się, wręcz rozle­niwiły jej myśli. Wszystko przestało być groźne, nie było się o co martwić. Obojętnie ułożyła nagie sto­py na kolanach Rafaela, ciężko oparła się o brata, by­ła niczym żywy mur pomiędzy nimi dwoma.

- Ach, tak? A czymże będziesz płacił, Rafaelu? Chłopak wolno pochylił się w przód.

- Tym, czego najbardziej ci potrzeba, a czego masz tak mało - szepnął.

Benjamin aż drgnął.

- O czym wy gadacie? - wybuchnął i niepewnie stanął na nogi. - Zobaczę, czy nie zostało jeszcze coś do jedzenia. Czas na wieczerzę.

Rafael uśmiechnął się.

- Jedzenie, jedzenie... Trudno by przypuścić, pa­trząc na tego chudzielca, że taki z niego żarłok!

Reina zachichotała. Prawdę powiedziawszy, brat ostatnio wyraźnie się poprawił. Pamiętała go zawsze jako dziecko o zapadniętych policzkach i położo­nych głęboko błyszczących oczach. Teraz oczy miał wprawdzie zamglone, ale policzki pełne i rumiane.

- Niedługo chyba musimy wracać - mruknęła.

- Na dwór? O, nie! Ja będę spał tutaj, lato jest za krótkie na to, żeby się pocić na wąskich lawach!

Reina popatrzyła na brata. Benjamin rozłożył ręce.

- Oczywiście, najpierw odprowadzimy cię do do­mu, skoro tego chcesz...

- Ach, tak? Skoro wy chcecie się bawić w górskich włóczęgów, to mnie chyba też wolno! Wprawdzie nie bardzo rozumiem, co to za przyjemność spać w szałasie z gałęzi na kłującym posłaniu, skoro naj­delikatniejsze...

Urwała.

Czy oni coś zaplanowali? Coś, co mogła im ze­psuć?

Czy to jest ich potajemne... miłosne gniazdko?

Poczuła, jak rumieniec wypełza jej na twarz, po­konując otaczającą głowę mgłę otumanienia wódką. Prędko jednak zdołała wziąć się w garść.

- Dobrze, odprowadźcie mnie. Chcę się spokojnie wyspać, bezpieczna od mrówek i innego robactwa.

ale wtedy Rafael zaprotestował:

- Dostaniesz moje koce, wiszą w suchym miejscu, pod sosną. Może marna to propozycja dla damy, ale...

Reina prędko popatrzyła na brata. Kiwnął głową na zgodę.

- Dobrze, śpijmy tu dzisiaj, porozmawiajmy pod gwiazdami - rzekł z nagłą powagą.

Reina wolno pokiwała głową. Być może pod gwiazdami... łatwiej będzie rozma­wiać.

ROZDZIAŁ X

Niebo było jasnoniebieskie, przejrzyste, ale w sza­łasie gęsto splecione gałązki przytłumiły trochę świa­tło i sprawiły, że twarze całej trójki skryły się przy­najmniej w półmroku.

Rafael sprawiał wrażenie śpiącego. Ziewał często i przeciągle, Reina słyszała, jak cmoka wyschniętymi wargami, gdy się wiercił, próbując znaleźć sobie moż­liwie najwygodniejszą pozycję na twardym podłożu.

Jej brat leżał w środku, rzecz jasna.

Dla Reiny jego ciało było niczym bezpieczny, cie­pły wzgórek, na którym mogła spokojnie się oprzeć. Pamiętała zapach jego snu, który kiedyś przez tyle nocy sprowadzał na nią spokój.

Kiedy byli mali...

Zamknęła oczy. Pamiętała ich intymne, tak pełne treści rozmowy. Benjamin wtedy zawsze z wielką troską dobierał słowa. Nie był typem człowieka, któ­ry językowi pozwala szukać właściwego sposobu wyrażania rzeczy. Benjamin myślał, planował, cze­kał i oceniał. Dopiero potem mówił.

Czy wciąż jest taki sam?

Rafael sprawił, że zmiękł, nabrał pewności. A mo­że uczyniło to rzemiosło, ta sztuka, z której żyli?

A może po prostu wiek przydał bratu tego spoko­ju, którego Reina pragnęła mu teraz trochę skraść. Lecz skoro to właśnie upływające lata formują ludzi w taki sposób, to dlaczego ona z każdym rokiem czuje się coraz bardziej rozdarta?

Wyciągnęła rękę pod kocem, dotknęła ramienia brata.

- Spisz już? Braciszku...

Poczuła, że Benjamin lekko pokręcił głową. Rafael też odwrócił się w ich stronę.

- Ta noc nie została stworzona po to, żeby spać - mruknął.

Reina uśmiechnęła się ze smutkiem.

- Chcesz powiedzieć, że ta noc jest dla kochanków? Rafael roześmiał się zadowolony.

- Mhm.

- ale oto my jesteśmy tu i nikogo nie mamy.

- Fas est - mruknął Rafael. - Tak to już jest, takie jest zrządzenie losu...

- Bzdury! - zdenerwował się nagle Benjamin. - Jak wy możecie nawet tak żartować? Powinniście ruszyć tyłki i rozejrzeć się w koło, zanim uznacie, że los nie chce wam przynieść nic dobrego!

Reinę zdumiała twardość w słowach brata. Znieruchomiała, w szyi jej pulsowało.

- Chcę poznać prawdę o was dwóch - oświadczy­ła cicho i z powagą.

- Taka prawda nie istnieje - rzekł ze śmiechem Ra­fael.

- Cicho, nie pozwolę, żebyś mi wszystko popsuł tymi swoimi uwagami. Benjaminie... co mam powie­dzieć Aurorze?

To proste pytanie sprawiło, że Rafael wydał z sie­bie ochrypły jęk. Zaczął się niespokojnie poruszać na posłaniu, Reina sądziła, że zrzuci zaraz okrycie i wybiegnie, ale on się uspokoił, pewnie czekał na odpowiedź Benjamina. Jeśli w istocie oni dwaj byli ra­zem tak jak mężczyzna i kobieta... to pewnie był za­zdrosny i bał się, tak jak bałaby się dziewczyna.

Benjamin wolno odwrócił głowę w jej stronę. Reina widziała teraz blask jego oczu, niebieskawy, ciemny, niczym fragment nieba nad nimi.

- Naprawdę chcesz wiedzieć?

Reina pokiwała głową. Przesunęła się i przyłoży­ła policzek do szyi brata.

Musi zrozumieć, że ona nie będzie na niego wy­dawać wyroków. Że jest jego siostrą.

Rafael był bardzo niespokojny, Reina domyślała się, że to, co ma do powiedzenia Benjamin, sprawi mu więcej bólu niż komukolwiek innemu.

A gdy Benjamin skończył, musiała zetrzeć wilgoć z jego twarzy rąbkiem koszuli.

Rafael leżał jak martwy.

- Nie chciałem wyrządzić ci krzywdy, przyjacielu, sądzę jednak, że zrozumiałeś to już wtedy. Wydaje mi się, że wiedziałeś, iż... nie jesteśmy tacy sami.

- Mówiłeś, że podjąłeś już decyzję. Mówiłeś... Benjamin puścił siostrę i popatrzył na przyjaciela.

- Wiele ci obiecałem, nie byłem w pełni sobą. Ty nigdy nie żądałeś spełnienia tych obietnic, Rafaelu. Masz zamiar zrobić to teraz?

Chłopak pokręcił głową.

- Nie - jęknął. - ale ogromnie mnie zabolało, gdy poznałem prawdę.

Reina ani razu nie przerwała bratu. Z całych sił starała się wczuć w jego przeżycia.

Był taki samotny, czuł się opuszczony i inny od wszystkich. Poznał smak miłości, lecz musiał z niej zrezygnować. Był przerażony, śmiertelnie przerażony cierpieniem i śmiercią małego Vetlego. Był mło­dy i poprzysiągł sobie, że nie spłodzi dziecka. Dziec­ka, które będzie cierpieć i rezygnować. Tak jak cier­piał Vetle i on sam.

Rafael wypełnił pustkę w jego głowie. Rafael był jak wiatr, który rozsuwa zgniłe powietrze unoszące się nad bagniskiem.

Reina doskonale to rozumiała.

- Czegoś mnie nauczyłeś. Nauczyłeś odróżniać tę­sknotę płynącą z serca od tej, która szarpie ciałem - łagodnie mówił Benjamin.

Rafael pokiwał głową.

- Nic jeszcze nie przepadło, przyjacielu, dobrze o tym wiesz.

Benjamin to potwierdził.

Reina zorientowała się, że chłopcy mocno się obejmują.

Dlaczego nagle zrobiło jej się tak strasznie zimno? Jakby już była martwa.

Leżała, słuchając, jak oni szepczą do siebie słowa przeprosin i zapewnienia o dozgonnej przyjaźni.

W piersi ją piekło. Czuła się zawstydzona.

Wreszcie zrozumiała, dlaczego.

Sama przecież czerpała wiele radości z tego napię­cia, z tej zabawy, do której zaprosił ją Rafael. Pie­czenie w piersi zmieniło się w mroczny jęk.

- Jak mogłeś tak oszukać Aurorę? - rzuciła w po­wietrze. - Odpowiedz mi tylko na to pytanie, bra­ciszku, a będę zadowolona.

Benjamin ukląkł przy niej. Głową dotykał sklepienia szałasu, więcej miejsca nie było tutaj przy pniu sosny.

- Ja jej wcale nie oszukałem. Wrócę, tak jak obieca­łem.

- Nie możesz - oświadczyła z goryczą Reina. - Nie możesz wziąć na swoje barki tak wielkiego grzechu. Ona ma przez cale życie zajmować się tylko swoimi haftami i czekać? Przecież gdyby nie ty, na dziedziń­cu Zamku Marji wprost roiłoby się od zalotników!

- Ona sama zdecyduje. Jeśli będzie czekać, ja wró­cę. Jeśli nie... nic mi nie jest dłużna.

Reina nie mogła już tego wytrzymać. Rozzłościła się, rozgniewała tak, że aż iskrzyło. Jej gniew musiał spaść na brata.

- Tak być nie może! Ty jej wcale nie kochasz! Gdyby tak było, nie pozwoliłbyś, żeby te głupie po­mysły w czymkolwiek was powstrzymały! Pojechał­byś do niej zaraz, ożenił się z nią, kochał...

- I przez całe życie patrzył, jak wypłakuje sobie oczy ze strachu przed tym, jakie dzieci urodzi? Pa­trzył, jak prawo nas ściga, może zamyka w więzie­niu? albo jak będziemy siedzieć, starzy, jeśli będzie­my mieć dość szczęścia, i przyglądać się, jak nasze dzieci zmagają się z tym samym?

Reina nie mogła odpowiedzieć. W tym, co mówił Benjamin, było wiele racji. Ona sama tak też myśla­ła. ale tak było dawniej, zanim poznała siłę miłości. To jej wystarczyło, by zrozumieć, że prawdziwa mi­łość jest w stanie skruszyć każdy mur.

- Mógłbyś ją zabrać stąd i wyjechać gdzieś dale­ko. Tam, gdzie nikt was nie zna, nie wie o chorobie!

Benjamin mówił teraz szeptem.

- Sądzisz, że nie myślałem o tym? Sądzisz, że te­go nie chciałem? Pamiętaj, że my byśmy wiedzieli! Jeśli nawet nikt inny nie znałby tajemnicy, my by­śmy ją znali i tak. Ona by tam była niczym złe tchnienie między nami, kiedy byśmy... gdybyśmy...

Słowa Benjamina zapiekły ją w sercu.

- Ty wiesz, o czym ja mówię, Reino. Ty zawiodłaś Arilla, pozwoliłaś, by rozdzieliło was coś innego, jakaś drobnostka. Wiesz, że przegrałaś raz na zawsze. Że ni­gdy nikogo innego nie pokochasz. Że nigdy, bez wzglę­du na to, ilu lat dożyjesz, nie możesz pielęgnować takiej nadziei jak moja. Reino, mam o wiele więcej szczęścia niż ty. Mam przynajmniej kilka lat, na któ­re już teraz mogę się cieszyć, jeśli tylko ich dożyję...

Urwał.

Rafael wyczołgał się z szałasu i zniknął w letniej nocy.

Pobiegła za nim, widziała, jak jego cień znika wśród drzew. Nie wołała. I bez tego chyba wiedział, że przyj­dzie. Gdyby chciał przed nią uciec, na pewno by mu się udało. Trudno było biec przez gęste krzaki i zaro­śla w szerokiej spódnicy, co rusz o coś zaczepiającej.

Czekał, oparty plecami o pień drzewa, z mocno zaciśniętymi oczyma.

- Rafaelu... to było dla ciebie bolesne? Nie odpowiedział.

- Kochasz mego brata... na swój sposób? Milczenie. Na wschodzie niebo już niedługo za­cznie jaśnieć, ale na razie nawet ptaki jeszcze spały.

Usiadła na trawie u jego stóp, słyszała, z jakim drżeniem oddycha.

- Rafaelu... Czy pomogłoby, gdybym powiedziała, że cię kocham? Pomimo iż jestem... kobietą?

- Ty mnie nie kochasz, Reino. Jesteś taka jak twój brat, nie rozumiesz tego?

W słowach tych kryła się gorycz bardziej piekąca, niż Reina się tego spodziewała.

- O co ci chodzi? - spytała urażonym tonem.

- Ty też byś mnie chciała, moich anegdotek, za­bawnych historyjek, wszystkiego tego, co potrafię opowiedzieć o książkach i podróżach. Widać dla nie­jednego stanowię miłą rozrywkę!

- Jesteś najlepszym przyjacielem...

- Przyjacielem... Ja nie chcę być przyjacielem wszystkich. Chcę być... jedynym!

Reina zrozumiała.

Rafael czuł się oszukany. Wiedziała też, że jeśli to możliwe, gdyby on chociaż przez moment potrafił wy­obrazić sobie ją w roli tego jedynego przyjaciela, to...

- Tak łatwo zaglądasz w uczucia innych ludzi, Reino. Chwalisz się, że tyle rozumiesz, że jesteś taka łagodna, udzielasz rad, twierdzisz, że twój brat mu­si pozwolić, by miłość liczyła się ponad wszystko in­ne. A jak ty sama się zachowujesz? Jak to możliwe, że sama z taką łatwością odrzucasz to, co miałaś? Bo­isz się? A może jesteś z tych, co wolą inne kobiety?

Splunął. ale Reina przyjęła jego drwinę ze spusz­czonym wzrokiem.

- Wiesz zbyt mało, by mnie osądzać, Rafaelu. Trochę się opanował.

- Cóż, być może. ale tobie się wydaje, że wiesz. Zdaje ci się, że złapałaś prawdę za ogon, ale bądź ostrożna, bo ona może się okazać jadowitą żmiją...

Wolno osuwał się w dół, wciąż mocno oparty o pień drzewa. Musiało go zaboleć, twarda kora szo­rowała plecy okryte tylko cienką koszulą.

Ich twarze znalazły się na tej samej wysokości.

- Mówisz, że mogłabyś mnie kochać?

Reina z trudem przełknęła ślinę. Oczy Rafaela pa­trzyły tak twardo.

- Ja...

Z uśmiechem pokręcił głową.

- Nie mogłabyś. Jesteś na to za mądra. Pragniesz dostać tyle samo z powrotem, a najlepiej z nawiąz­ką. Nie należysz do tych, co kochają bez wynagro­dzenia.

Zabrzmiało to niczym oskarżenie.

Reina wiedziała jednak, że te słowa mówią prawdę.

- Twój brat ma szczęście. Wydaje mi się, że ta Au­rora jest innego rodzaju.

- O, na pewno.

- Pewnie któregoś dnia do niej pojedzie, kiedy tę­sknota za bardzo mu już dokuczy.

- Z każdym upływającym dniem coraz mniej w to wierzę. On o niej zapomina, byli przecież tacy młodzi...

Rafael przytulił policzek do pnia sosny.

- On o niej nigdy nie zapomni - rzekł cicho. Reina spostrzegła, że płakał, nie chciała go jednak upokarzać jeszcze bardziej, ocierając mu łzy z twarzy.

- Opowiem ci pewną historię - zaczął łagodnie i w jednej chwili objął ją mocno.

- Daleko, daleko w pewnej krainie, która nazywa się Tybet... żyje pewien świątobliwy człowiek Nazy­wa się dalajlama. Jest wcieleniem boga na ziemi, cho­dzi w nędznym ubraniu, ale ma cały dwór kapłanów, którzy zajmują się zaspokajaniem jego potrzeb.

Reina podniosła głowę, głos Rafaela był cichy, jak­by dochodził z daleka.

- Czy ty to pojmujesz, Reino? Człowiek, który jest bogiem? Żywy chodzi wśród ludzi i udziela im rad?

- Czego naucza?

Rafael popatrzył jej głęboko w oczy.

- Życia, moja droga. On głosi tylko jedną naukę: że życie jest jednocześnie świętością i przekleństwem.

- O tym chyba wszyscy wiemy - mruknęła.

- Kiedy ten człowiek zestarzeje się i umrze, to wy­znawcy jego nauki wierzą, że jego boski duch wstę­puje natychmiast w nowo narodzonego chłopca. W ten sposób w jakimś miejscu na ziemi zmarły zmartwychwstaje w ciele innego człowieka.

- Ach, tak?

- Zbierają się wtedy astrologowie i mnisi, mędrcy i ludzie z najbliższego otoczenia owego człowieka. Być może umierający na łożu śmierci da im pewne wskazówki, każe szukać na wschodzie albo na za­chodzie, ale nowego dalajlamę sami muszą znaleźć...

Reina milczała. Rafael opowiedział jej tę historię z wyrazem rozmarzenia na twarzy. Wydawał się po­chłonięty własnymi słowami. A przecież ona już wcześniej słyszała z jego ust bardziej interesujące opo­wieści, o wiele bardziej zabawne czy też tragiczne...

- Mnisi więc wyruszają, często zabierają ze sobą coś, co należało do zmarłego dalajlamy. Podróżują zgodnie ze wskazaniami tajemnych znaków i szuka­ją małego chłopca.

- To niewiarygodne. I za każdym razem go znaj­dują?

Rafael potaknął.

- Za każdym. ale możesz mi wierzyć, że rodzice bywają bardzo zaskoczeni, gdy nagle w ich domu pojawia się siedmiu mnichów. Siedmiu mnichów, którzy chcą zabrać ich dziecko, by wychować je w klasztorze.

- Co takiego? Oni kradną dzieci? Rafael uśmiechnął się leciutko.

- Nie, rodzice na ogół uważają, że to wielki zaszczyt dać życie nowemu dalajlamie. To jak... jakbyś ty sama została Maryją Panną, Reino.

- ale dziecko całkiem zapomina o swojej rodzinie?

- Tak, dziecko... jest bogiem. Wierni mnisi zajmu­ją się nim, karmią, bawią się z nim i wychowują je, ale ono jest ich bogiem. To chyba nie daje im moż­liwości sprawienia mu porządnego lania, jeśli będzie niegrzeczne.

Reina się nie śmiała, ale Rafael uśmiechnął się sam do siebie.

- Pomyśl sobie, Reino... Być wyrwanym z tego ży­cia, w którym się urodziłaś. Utracić możliwość po­znania miłości między różnymi płciami... Nie wi­dzieć na oczy kobiety, dopóki nie jest się dorosłym... Jak sądzisz, Reino, czym ci mnisi wypełniają serca?

- To nietrudno pojąć - odparła Reina. - Wypełnia­ją je oczywiście bogiem. Jak zakonnice w Kopenha­dze, o których matka opowiadała, jak wszyscy księ­ża, z których naśmiewał się Luter. Wielu, bardzo wielu ludzi stwierdziło, że życie jest równie cenne, nawet jeśli nie powiedzie im się w tym, co nazywa się miłością. Wydaje mi się wręcz, że większość lu­dzi mało o tym myśli, po prostu się żenią czy wy­chodzą za mąż i starają, aby ich potomstwo połączy­ły z ludźmi takie same związki.

Rafael pocałował ją czule w kark.

- Mimo wszystko jest tak, jak przypuszczałem, Reino. Jesteśmy do siebie podobni, jesteśmy... du­chem jak brat i siostra. Należymy do siebie.

Coś przyszło jej do głowy i zanim zdołała po­wstrzymać słowa, już wydobyły się z jej ust:

- Czy to dlatego, Rafaelu, że przestałeś kochać mego brata?

Uśmiechał się teraz, ale nie starał się już pod uśmie­chem skrywać bólu.

- Reino, byłem w pewnym sensie spokojny. Pogo­dziłem się z moimi dziwnymi uczuciami, z tym, że kobiety nie budzą we mnie pożądania. ale to nie przestaje mną szarpać, Reino. Walka się jeszcze nie skończyła. Nie wiesz, ile mnie dotychczas kosztowa­ła. Nie wiesz nawet, jak straszna jest konieczność podjęcia jej od nowa.

- Ja się tak strasznie boję wody - powiedziała Reina z daleka.

Stała ubrana w tę samą zieloną spódnicę, lekki ża­kiet i odświętną bluzkę z koronkami na gorsie. Ka­pelusz nosiła mocno zsunięty do przodu. Gdy schy­liła głowę, zakrywał pół twarzy.

- Pozdrów tam wszystkich - mówił Benjamin ze smutkiem.

Reina zorientowała się, że te słowa znaczą więcej, niż miał śmiałość wyrazić.

Rafael stał przy nim surowy, cały w czerni.

Była niedziela, Reina wyjeżdżała.

Miała zapewnioną bezpieczną podróż przez całą drogę, sam właściciel dworu poświęcił dla niej jedną ze swoich łodzi. Tafla morza była gładka jak lustro, a z nieba lał się żar. Nadszedł już lipiec. Mężczyźni, którzy mieli wiosłować, nie mogli liczyć na naj­mniejszą nawet pomoc żagli i fal.

Szukała w twarzy brata bardziej jednoznacznego potwierdzenia, ale i tak już wiedziała, co ma robić. Był taki uparty, na koniec odwrócił się do niej ple­cami. Nie chciał zgodzić się z żadnym z wysuwa­nych przez nią argumentów, Reinę ogromnie to zabolało. Opowiedziała mu całą historię, po raz pierw­szy zwierzyła się komuś ze wszystkiego, nikt nie znał lepiej jej powodów niż on, a mimo wszystko gniewał się na nią i nie chciał słuchać.

Reina sama nie bardzo wiedziała, jakiej reakcji od niego oczekuje. Może łez? Może uścisku braterskich ramion? albo niewyraźnego zapewnienia, że na pew­no jeszcze kogoś spotka?

A on się rozgniewał.

Ze złością rzucił jabłko, które akurat jadł, i moc­no nią potrząsnął.

- Ty głupia, niemądra, ślepa kobieto! Czy ty nie rozumiesz, że przynajmniej od czasu do czasu mu­sisz zapomnieć o tych twoich strasznych zasadach?

Reina nie mogła odpowiedzieć z czystego przera­żenia jego reakcją.

- Oskarżasz mnie, masz śmiałość mnie oskarżać! Tak pięknie prawisz o podtrzymywaniu miłości, kiedy już się ją znalazło... A co ty sama zrobiłaś? Zdeptałaś ją, zdusiłaś ten cud własnymi czarno - białymi myślami.

- Nie mogę kochać mordercy! - wykrzyczała mu wtedy. - A gdyby Aurora odebrała życie waszemu dziecku, to byś ją nadal kochał, tak?

Benjamin puścił ją wtedy.

Popatrzył na nią z twardością w oczach.

- Nie znasz mnie, siostrzyczko, ale co gorsze, nie znasz nikogo z tych, o których mówisz, że ich ko­chasz. Nie znasz siebie samej, ale tam jesteś chyba w lepszym towarzystwie.

- Uważasz więc, że powinnam zapomnieć? Puścić w niepamięć to, że człowiek, którego uważałam za żywego anioła, był gotów zabić swoje dziecko?

Benjamin przeklął.

Robił to bardzo, bardzo rzadko.

- Gdybym ja spłodził dziecko z tą dziwką, to do­prawdy nie wiem, czy dobrze by było, żeby przyszło na świat.

Reinie dech zaparło w piersiach.

- Ty tak nie myślisz naprawdę? Chcesz mnie je­dynie rozdrażnić...

- A więc zatroszcz się o to, żebyś nigdy nie spło­dziła dziecka, Reino! Dla kobiety takiej jak ty nie po­winno to być nic trudnego. Pomów z matką, ona wie o tym dostatecznie dużo!

- Chcesz, żebyśmy obie poszły pod sąd? Za zabi­janie płodów?

Benjamin usiadł wtedy z powrotem, odszukał swoje jabłko wśród zniszczonych poduszek na ła­wie, zaczął je powoli żuć.

- Tak uważam. Takie jest moje zdanie. A kiedy już ma się jakieś zdanie, zawsze bywa trudno. Mówiłaś o sprawiedliwości, o wyroku i karze. Jesteś podobna do matki, wiesz o tym? Tylko o wiele, wiele gorsza. Je­steś ślepa na swoje własne kłamstwa. Zabójstwo płodu, a cóż to takiego? Jakież ma to twoim zdaniem znacze­nie, jeśli wyrwie się i wypięli jakąś nieszczęsną kiełku­jącą roślinę, i to wtedy gdy na świat przychodzi tyle dzieci, że nie jesteśmy w stanie wszystkich wyżywić?

Reina nie mogła pojąć, skąd bierze się w nim ca­ła ta gorycz. Ze strony brata nie spotkało jej nigdy nic innego, jak tylko łagodna wyrozumiałość. Poczu­ła, jak gniew ochronnie otula duszę.

Syknęła przez zęby.

- Poczujesz, że wyrządziłeś mi krzywdę, bracisz­ku. Przyjechałam tu, żeby ci pomóc, żeby pomóc nam obojgu, ale ty... ty odtrąciłeś moją rękę.

Stał teraz nad brzegiem i patrzył na nią, a jego twarz przypominała maskę. Rafael nie prezentował się lepiej, obaj wydawali się straszliwie bladzi, cho­ciaż słońce lekkim rumieńcem zabarwiło im czoła i policzki.

Reina wyciągnęła rękę.

Żaden z chłopców jej nie uściskał. Benjamin tyl­ko ujął jej dłoń, a dotyk jego chorej ręki na własnej skórze na nowo obudził niepokój Reiny. Na ręce Benjamina nie było żadnej rany, żadnych wrzodów ani opuchlizny, a mimo to przez ostatnie dni nie mógł pracować, bo mięśni prawej dłoni dotknął ja­kiś niewyjaśniony paraliż.

ROZDZIAŁ XI

- Dlaczego nie przywiozłaś go do domu? To może być coś poważnego! To może być groźne! Miał gorącz­kę? A jaki puls? Był zmęczony i oczy miał zamglone?

- Był najzupełniej zdrowy, poza tą ręką. Mamo, prosiłam, żeby wrócił do domu. Przecież i tak nie może teraz pracować, więc... ale on nie chciał. Po­wiedział, że musi pilnować Rafaela.

Johanna zmarszczyła brwi.

- A cóż to znowu ma znaczyć?

- Nie wiem - odparła Reina twardo i odwróciła gło­wę.

Johanna poklepała miejsce naprzeciwko siebie.

- Usiądź tu, Reino, chcę usłyszeć coś więcej! Do­brze im się mieszka? I jak idzie praca? Mówił coś o przyjeździe do domu?

Reina nabrała głęboko powietrza w płuca.

- Mamo... ja... Jest tyle... Niepokoję się o Benjami­na. Ach, to tak trudno wyjaśnić, mamo, ale...

Johanna zdrętwiała.

- Co to ma znaczyć? Reino, co ty tam widziałaś?

- On... on... Och, nie, musisz poznać całą prawdę! Aurora cały czas na niego czeka. On ją oszukuje, ma­mo. On... oni...

- Co ty mówisz? Benjamin i Aurora? A kiedy to się niby miało stać? Przecież nie było go tu od kilku lat?

- To się stało jeszcze przed jego wyjazdem. On...

wydaje mi się, że to miało coś wspólnego ze śmier­cią Vetlego. On sobie poprzysiągł, że nigdy nie spło­dzi dziecka. Aurora wie o naszej chorobie, ale obie­cała, że będzie na niego czekać...

- Czekać?

- Tak, aż minie jej czas.

- Na Boga, przecież ona ma ledwie dwadzieścia lat!

- No właśnie - kiwnęła głową Reina. - A już tyl­ko na niego czeka. Marnuje sobie życie. Chyba sama to zauważyłaś?

- Taaak... jest taka cicha, na ogół przesiaduje sa­ma, ale sądziłam...

- W każdym razie tak właśnie jest. A kiedy mu po­wiedziałam, że postępuje nieodpowiedzialnie, zacho­wując się w taki sposób wobec młodej dziewczyny, strasznie się rozgniewał. Powiedział, że muszę pilno­wać własnych spraw.

- Co do tego miał rację. ale przecież ty niczego Arillowi nie obiecywałaś. No i on się ożenił, jakoś sobie z tym poradził.

Reina pokiwała głową. Nie ma powodu, by mó­wić matce o czymkolwiek więcej. Nie miała siły, że­by znów rozdrapywać te bolesne uczucia, cały ten ból, tę twardość, przypominającą nienawiść, która pojawiała się jej w sercu, gdy tylko pomyślała o tym, co zrobił Arill.

- Prosił, żebym z tobą porozmawiała. Chciał two­jej rady o lekach... takich, żeby nie było dzieci.

Johanna pobladła.

- To nie może być prawda - szepnęła cicho.

ale Reina potwierdziła swoje słowa skinieniem głowy.

- Owszem, to straszne. ale coś muszę mu powiedzieć, przekazać jakąś wiadomość od ciebie. Jak nie, to sama będziesz musiała jechać i przemówić mu do rozumu.

- A więc nieszczęsna Aurora miałaby co miesiąc wypijać truciznę po to, żeby mój syn, dureń i ego­ista, mógł... och, to najstraszniejsza rzecz, jaką w ży­ciu słyszałam!

Reina podzielała obrzydzenie matki.

- On jest nie w pełni zmysłów. Zmienił się, ma­mo. Wydaje mi się... sądzę, że może to mieć coś wspólnego z Rafaelem.

Johanna z ponurą miną pokręciła głową.

- Wiedziałam - powiedziała cicho. - Wiedziałam, że ten Rafael może sprowadzić kłopoty, on jest dziw­ny, nieobliczalny, jest w nim coś niesamowitego...

- Mamo... przecież i tak nie ma żadnych lekarstw, prawda? Jedynie takie, które usuwają płód? Nie ma nic takiego, co nie pozwoli dziecku rosnąć?

Johanna znów przekrzywiła głowę.

- Nie, nic takiego nie istnieje. I przypuszczam też, że taki środek nie zostanie nigdy wynaleziony, to wszak sprzeczne z boskim planem. Nie powinno być tak, aby w mocy człowieka leżało decydowanie o tym, komu dane jest prawo do istnienia.

Reina westchnęła.

- Bez względu na wszystko istnieje możliwość wy­boru.

Johanna prędko na nią popatrzyła.

- Można się nie żenić albo nie wychodzić za mąż. - Tak.

Przez chwilę między nimi zapadła cisza. Johanna czuła, jak powietrze gęstnieje, jakby było naładowa­ne niczym przed burzą.

- Gdzie ojciec? - spytała wreszcie Reina.

- Wyprawił się do letniej zagrody po ser i po ma­sło. Wiesz, w tym tygodniu przyjeżdża gromada z Kopenhagi.

Johanna uśmiechnęła się.

Reina zorientowała się, że pomimo całego zamie­szania matka cieszy się na tę doroczną wizytę w Zamku Marji. Przybędą starzy przyjaciele, poja­wią się nowe twarze, interesujący ludzie niosący ze sobą aż tutaj, w głąb najdalszej zatoki fiordu, po­wiew wielkiego świata.

- Reino... źle zrobiłam, naciskając, by to małżeń­stwo nie doszło do skutku.

- Wcale nie naciskałaś!

- Owszem, w pewnym sensie tak. Ty przecież nie mogłaś zapomnieć o wszystkim, co miałam przeciw­ko temu chłopakowi. I zaraziłaś się nienawiścią ode mnie, często o tym myślę. To moja wina, że nie sie­dzisz teraz jako gospodyni na Storlendet...

- Milcz, nie chcę niczego podobnego słyszeć! Gdy­bym zechciała, mogłabym być właśnie tam, ale po­stanowiłam inaczej. Miałam do tego prawo, mamo. Więcej o tym nie rozmawiajmy.

- Gdybyś nie znalazła tego listu od Remmermanna...

- Milcz! Powiedziałam. Nie chcę... Johanna czym prędzej pokiwała głową.

- Dobrze, już dobrze, córeczko, jesteś jeszcze młoda.

- Nie zostałam stworzona do małżeństwa. I tak bym była niedobrą matką, inaczej niż Aurora. Ma­mo, czy naprawdę nic nie możemy zrobić?

Johanna westchnęła.

- Jak już ci powiedziałam... Nie przypuszczam, by kiedykolwiek wynaleziono takie lekarstwo. Wiesz, jest sporo różnych paskudnych środków, których mogą używać mężczyźni... - Urwała na moment, ode­tchnęła głębiej, rumieniąc się przy tym. - ...ale nie ma takiego lekarstwa. Nie ma nic, co nie łączyłoby się z zabójstwem.

Reina właściwie i tak to wiedziała, ale musiała spy­tać. Benjamin usłyszy teraz jasną odpowiedź. Musi zwrócić Aurorze wolność, nie może żądać od niej dotrzymania jakichkolwiek obietnic.

- Mogę co prawda porozmawiać z tymi, którzy przyjadą - westchnęła Johanna udręczona. - Tyle złe­go się teraz dzieje na świecie, może nawet komuś udało się wynaleźć takie lekarstwo...

Zaczęła szukać czegoś w papierach w sekretarzyku.

Reina widziała, że matka jest bardzo wzburzona, a przy tym urażona, pełna gniewu.

Nic w tym dziwnego. Benjamin zachowywał się w sposób nie przydający chwały tym, którzy go wy­chowali.

Tindir pogładziła palcem wciąż zaczerwienione zagłębienia na policzku Reiny.

- Przepraszam - powiedziała cicho. - Tak strasz­nie mi przykro.

- To nie była twoja wina - mruknęła Reina. ale od dotyku Tindir przeszedł ją dreszcz.

- Przewróciłaś się, ale ja powinnam była temu za­pobiec - szepnęła Tindir, odwracając głowę. - Jak się miewa twój brat?

Usiadła tuż przy Reinie.

Reina nie przerywała pracy. Zręcznymi palcami zrywała torebki z nasionami z dużych pęków ziół. Nasiona kminku, rumianku i maku w twardych makówkach trafiały do oddzielnych pojemniczków.

- Dość dobrze.

Palce pracowały prędko, pewnie. Reina skupiła się na nasionach.

- My... twój ojciec i ja nie odnaleźliśmy skarbu... ale szukaliśmy prawie codziennie. On mówi... twier­dzi, że coś przesłania jego wzrok, ale zgadza się ze mną, że skarb istnieje.

Reina nie odpowiedziała.

Tindir czekała. Palcem stopy grzebała w kupce su­chej, przemieszanej z piaskiem ziemi. Z ogrodu Amelii w takie letnie wieczory unosił się ciężki aro­mat. Zwłaszcza róże pachniały niemal oszałamiają­co. A z ciężkich koron lilii sypał się na ziemię leciut­ki pomarańczowy pył.

- Reino, zechcesz spróbować? Ty jesteś silniejsza niż on, jesteś większą... Kirvi. Ach, pomóż mi, Re­ino, chociaż wcale na to nie zasłużyłam!

Reina wrzuciła do słoiczka ostatnie nasionka.

- Co chcesz, żebym zrobiła?

- Masz patrzeć, szukać skarbu!

- Przecież już próbowałam.

- Ach, spróbuj jeszcze raz! Trzeba się spieszyć, ro­zumiesz? Za miesiąc w górach znów spadnie śnieg, za miesiąc muszę wyruszyć... Jeśli go nie znajdę, bę­dę na zawsze przeklęta. Lud nigdy nie przyjmie mnie z powrotem do siebie...

Reina długo patrzyła na Tindir.

- Może właśnie tak będzie najlepiej - powiedziała cicho, z przekorą.

- Co?

- Może twoje miejsce jest gdzie indziej - rzuciła Reina beztrosko. - Nie wszystko zawsze jest takie, jak się człowiekowi wydaje, i bardzo niebezpiecznie jest myśleć tylko o jednym. Ten skarb cię opętał, wy­daje ci się, że on rozwiąże wszystkie kłopoty.

- Bo tak jest, uwierz mi! Reina wolno pokiwała głową.

- Może. Może okażą ci łaskę i przyjmą cię z po­wrotem. ale ty byłaś wybraną Kirvi Telekki, to bar­dzo poważna sprawa, a mimo to nie pozyskałaś sza­cunku, mimo to cię przegnali, nie zaufali ci. Sądzisz, że jakaś stara legenda zdoła temu zaradzić?

- Jeśli odnajdę skarb, sama stanę się taką samą le­gendą. Moje imię będzie żyło wśród ludzi przez ty­siąc lat, oni będą...

Reina wbiła wzrok w Tindir.

- Człowiek staje się legendą dopiero wtedy, gdy umrze, Tindir.

Kobieta milczała. Ciemne, piwne oczy zabłysły od łez.

- Ty tego nie rozumiesz, gaije. Nigdy tego nie zro­zumiesz...

Reina przymknęła oczy, mrucząc coś pod nosem. Tindir poderwała się.

- Co? Co powiedziałaś?

Z ust Reiny wydobywał się jakiś dziwny zlepek dźwięków.

Tindir padła na kolana. Potrząsnęła Reinę za ramię.

- Ty mówisz językiem Ludu! Reino, co takiego... co w ciebie wstąpiło?

Reina otworzyła oczy, nie przestając oddzielać na­sion od suchych łupinek. Wzruszyła ramionami.

- Nie mam pojęcia - powiedziała Spokojnie. - A co to znaczy?

Teraz oczy Tindir pałały.

- Powiedziałaś: „Za dziesięcioma dolinami, za zło­cistym morzem i niebieskim horyzontem, matka ukrywa księżyc wiedzy”. To fragment pieśni, którą śpiewamy o skarbie. Jak to możliwe, byś ją znała?

Reina wzruszyła ramionami.

- Jako dziecko rozmawiałam trochę z Kirvi Telekką, nie pamiętasz? Pewnie śpiewała mi tę pieśń.

Napięcie Tindir opadło.

- Ach, tak? Pewnie tak. ale... Reino, nie zechcia­łabyś spróbować? Popatrzeć w światło księżyca i po­szukać znaków...

Reina nie odpowiedziała.

Musi istnieć jakiś powód, dla którego ojciec nie mógł pomóc Tindir. A może tak jak mówiła kobie­ta, nie chciał.

Czyżby coś wyczuwał? Coś takiego, czego ona nie mogła sobie przypomnieć?

Chciała z nim porozmawiać. Odkąd jednak wró­ciła do domu, za każdym razem, gdy zostawali tylko we dwoje, uciekała przed nim. Wiedziała, że wystar­czyłoby, aby on tylko skupił na niej swe głębokie oczy, i wszystko by zrozumiał.

Wiedziałby, co uczyniła, i to rodzonemu bratu.

Takiego zła Ravi nie byłby w stanie znieść.

- Co się dzieje z Reiną? Znów jest taka dziwna... Johanna westchnęła. Ułożyła się wygodniej przy boku męża, żałując, że nie mogą otworzyć okien. Niestety, wpadało za wiele much, a ona nie mogła zasnąć, gdy rój tych tłustych owadów bzyczał koło ucha. Lepiej niech już będzie gorąco.

- Nie wiem - rzekła powoli.

Ravi także westchnął.

- Ona mnie unika. Gdybym tylko mógł to zrozu­mieć...

- Ona unika wszystkich. To nic nowego, Ravi.

- No owszem, ale sądziłem... W górach tak dobrze nam się rozmawiało, była taka wesoła, taka świeża...

- Znów dopadła ją melancholia. A ty ze wszyst­kich ludzi najlepiej powinieneś wiedzieć, że chyba najskuteczniej się z nią walczy w samotności.

- Gdybym tylko mógł jej pomóc... Johanna uśmiechnęła się w półmroku.

- Gdybyś wiedział, ile razy ja w myślach powta­rzałam te słowa, kiedy ty się zmagałeś ze sobą! ale to ten sam rodzaj walki, Ravi, dobrze o tym wiesz. Ona w tę walkę nie może zaangażować nikogo inne­go. ale Reina da sobie radę, musimy w to wierzyć.

Uściskał ją.

- Tak, musimy wierzyć.

- Tobie się udało, a przecież było ci o wiele trud­niej. Ona mimo wszystko ma spokojną rodzinę, ma dom, korzenie... ludzi, którzy ją kochają. Ty zosta­łeś całkiem sam...

Ravi myślał o tym samym. Reina była o wiele le­piej od niego uzbrojona, gdy te niezwykłe wizje gro­ziły, że nią zawładną. Jej dusza była przywiązana do ziemi, miała o wiele, wiele więcej niż on sam. Chy­ba musi dać sobie radę.

- Mimo wszystko się o nią boję - mruknął. Johanna czuła, jak niespokojnie bije jej serce.

- Gdyby tylko mogła się ustatkować i poślubić ja­kiegoś dobrego człowieka...

Ravi na wpół się uśmiechnął, na wpół prychnął.

Wiedziała, że oni wiedzą. Czuła to, dość usłysza­ła tamtego dnia w górach. Ravi wiedział, gdzie jest skarb. Być może Reina również, ale nie chcieli nic powiedzieć. Pragnęli zatrzymać go dla siebie. Być może sądzili, że zdołają ją oszukać, ale przecież i ona miała na tyle księżycowy wzrok...

Oni o tym wiedzieli.

Zmusi ich, żeby wskazali jej to miejsce.

Jeszcze kilka lat temu mogła go skusić, zwabić w objęcia i by się z nich wyrwać, musiałby się dro­go wykupić.

Teraz to już niemożliwe.

Mogła na niego naciskać, grozić, że skrzywdzi Reinę.

Przypuszczała jednak, że Ravi się nie boi. Że za bardzo ufa sobie i swojej córce, by dać się przestra­szyć jej i jej przekleństwom.

Do wszystkich diabłów!

Większość ludzi cofała się i uciekała, gdy któraś z kobiet z Ludu wygrażała im pięścią, sypiąc gradem niezrozumiałych złych słów. Większość była śmier­telnie przerażona i gotowa słono zapłacić, byle tyl­ko wyrwać się z niewoli przekleństwa.

Ravi wiedział lepiej.

Reinę też nie tak łatwo przerazić.

Co począć?

Skarb pojawiał się w jej snach. Z każdą nocą blask złota jaśniał z coraz mocniejszą siłą, a bogactwo stale się powiększało.

Wyobrażała sobie swój powrót do domu, widzia­ła, jak niczym królowa wjeżdża konno na przystro­jonym rumaku. Rzuci im do stóp klejnoty i magicz­ną wiedzę. Mimo wszystko pokaże, iż tylko ona jest w stanie nią władać.

Legenda nie mówiła całej prawdy.

Legenda mówiła o łasce bogów dla Ludu.

Tindir wiedziała jednak, że musi się z tym łączyć również łaska i zaszczyty dla tego, kto przywróci Lu­dowi skarb. Nigdy więcej nie ośmielą się jej sprzeciwić. A już na pewno nie będą się od niej odsuwać ani nie odpędzą od ogniska niczym zapchlonego psa gaije.

Musi nakłonić Raviego, albo Reinę...

Musi wrócić do domu przed nadejściem zimy.

Pierwszy wieczór jak zwykle utonął w szumie za­ciekawionych głosów. Co się wydarzyło od ostatnie­go razu? Kim są nieznajomi? Jak się sprawują daw­ni przyjaciele na królewskim dworze?

I o jakich postępach mogli opowiedzieć Remmermann i jego koledzy po fachu?

Remmermann nie przyjechał. Wciąż jeszcze wal­czył z chorobą, lecz przyjaciele przywieźli pozdrowie­nia od niego i wiele pięknych tomów dla Johanny.

Medyk z grzywą kręconych włosów skłonił się głęboko, gdy przekazywał podarunki od swego wiel­kiego ideału.

- Ponieważ sam poświęciłem się położnictwu, pan Remmermann uznał, że jest w stanie udzielić mi do­statecznych referencji, abym bez wstydu mógł przy­jechać tu nie zaproszony do mojej drogiej Lovise.

Johanna cała była jednym wielkim uśmiechem.

- Nie potrzebuje pan przecież żadnych referencji, wystarczy mi, że jest pan... przyjacielem Lovise.

- Narzeczonym - poprawił ją poufale. Johanna kiwnęła głową. Stojący przed nią czło­wiek nie był młody, mógł mieć około pięćdziesiątki, był więc o wiele starszy od Lovise. Ponieważ jednak jej syn skończył już dwadzieścia lat, trudno pamię­tać, że Lovise zaledwie kilka lat temu przekroczyła trzydziestkę. Bo tak, nazywała go teraz synem.

Nie bratem jak wówczas, gdy zjawiła się w domu Thilli z maleńkim dzieckiem.

Chirurg i położnik Kvirinius Strudense wydawał się bystry i miły, miał dłonie o długich, smukłych palcach, którymi życzliwie uścisnął na powitanie rę­kę Johanny. Miał też miłe spojrzenie, niebieskie i ta­kie otwarte, a w oczach, zdaniem Johanny, widnia­ło szczere zainteresowanie ludźmi, z którymi się kontaktował.

Doprawdy, to dobra cecha dla człowieka, wyko­nującego taki zawód, stwierdziła w duchu. Ci, z któ­rymi miała styczność w Kopenhadze, byli twardymi, zamkniętymi mężczyznami. Być może tacy właśnie musieli być, skoro widzieli i sami sprowadzali na swych pacjentów tyle cierpienia.

Ten człowiek był inny. Zresztą inaczej pewnie nie zdołałby oczarować Lovise o gorącym sercu...

- A kiedy ślub? - zastanawiała się Johanna, lekko zaskoczona, że Lovise wcześniej nie wspomniała o tym szczególnym gościu.

Wtedy lekarz uśmiechnął się szeroko i szepnął jej do ucha:

- Między nami mówiąc... w przyszłą sobotę, tu, w lesie.

Johanna roześmiała się.

A więc to dlatego wśród przyjezdnych znalazł się w tym roku również pastor, a także całe mnóstwo nie znanych jej dotychczas ludzi. Emmi musiała pla­nować wszystko już od dłuższego czasu, nikomu o niczym nie mówiąc. Być może to Lovise chciała, żeby tak właśnie się to odbyło. No, ale wesele w Zamku Marji mogło być naprawdę piękną uroczy­stością. Musi tylko postarać się przekazać wiado­mość Benjaminowi, żeby przysłał jakąś pięknie rzeź­bioną ozdobną deskę do łóżka dla nowożeńców.

Serce ścisnęło jej się w piersi.

Całkiem zapomniała, że syn jeszcze nie był w peł­ni zdolny do pracy, ale z listu, który handlarz przy­wiózł w ubiegłym tygodniu, wynikało, że jest wesoły i zadowolony. Twierdził, że czuje się już o wiele le­piej i że odkrył, iż ma również wiele zaległości w my­śleniu, które teraz może nadrobić...

Johanna miała nadzieję, że to mu naprawdę do­brze zrobi.

Aurora nic się nie zmieniła. Johanna odczuwała wielką ochotę, by złapać tę delikatną dziewczynę o złocistej skórze za ramiona i mocno nią potrzą­snąć, tak żeby wbić jej do głowy trochę rozumu.

Zamiast tego skinęła ręką na chirurga, przyjaciela Remmermanna, i zobaczyła, że medyk szuka Lovise wśród barwnie wystrojonych dam, które zgromadzi­ły się w altanie.

Ziewnęła, czuła się zmęczona.

Powitalny wieczór nigdy nie miał końca. Ludzie siedzieli do białego rana, wznosili toasty, rozmawiali. Ona mogła przez nikogo nie zauważona wymknąć się na Vildegârd i spać.

Reina już poszła się położyć.

Ravi rozmawiał z mężczyzną, którego między so­bą nazywali Żabą.

Johanna uśmiechnęła się, gdy mąż do niej poma­chał i zaraz znów wrócił do rozmowy.

Pomyśleć tylko, że to ona stała teraz na uboczu i patrzyła, jak on się śmieje wśród tylu ludzi...

Nigdy nie przestawało jej to cieszyć, lecz mimo wszystko tak dziwnie kłuło ją w piersi.

Kto go tak odmienił?

Co się wydarzyło w ciągu tych dziesięciu lat, kie­dy nie było go w domu?

Musiało być coś znacznie więcej aniżeli to, co już im opowiedział.

Tindir serwowała schłodzony sok cytrynowy, od­kryła jednak, że eleganccy goście w równej mierze cenią sobie syrop brzozowy zmieszany z wodą. Cy­tryny kosztowały fortunę, z brzóz natomiast sok ciekł co roku. Dziwni ludzie!

Przyniosła z lodowni kostki lodu, tak długo rąba­ła i cięła, aż miała pełne wiadro. Potem zasypała tro­cinami zakopany w ziemi pojemnik i nakryła. Lód w środku lata, to przecież szaleństwo!

Ci ludzie byli bogaci, nieznośnie bogaci. Wszędzie dookoła błyszczały szlachetne kamienie i złoto. Na­wet Emmi, która na co dzień wyglądała jak skrzyżo­wanie mężczyzny z żoną chałupnika, ozdobiła szy­ję, ręce i palce ciężkimi srebrnymi klejnotami.

A Johanna nosiła broszę tak wielką i wspaniałą, że Tindir musiała dwa razy spojrzeć, nim uwierzyła, że to prawda.

Reina miała prostszą ozdobę, przypominała zło­to, lecz lśniła zarazem srebrzystym księżycowym blaskiem.

Ravi przypiął srebro zarówno do kamizelki, jak i do butów, poza tym chodził cały na czarno i był naprawdę przystojny z tymi długimi, naznaczonymi siwymi pasmami włosami, spływającymi na plecy. Ona odgrywała rolę służącej. ale przecież do tego przywykła. Jak tylko mogła nastawiała uszu i oczu.

O wczesnym poranku Johanna otrzymała wiado­mość:

Na podwórzu czekał na nią jakiś człowiek. Nie chciał, żeby ją budzili, ale był blady i wystraszony i twierdził, że raczej trzeba się spieszyć.

Johanna wyszła do niego.

Twarz miał pokrytą smugami, tam gdzie łzy zmy­wały kurz osiadły w czasie jazdy.

- Ach, pani Johanno... w imię Boga, pomóżcie nam... Moja żona, coś jest nie tak. Dziecko się nie rodzi, ona mi umiera! Osieroci nas wszystkich, biedaków!

Johanna poprosiła, żeby wszedł do środka.

Roztrzęsiony przycupnął na brzeżku krzesła i za­czął mówić. Jego żona spodziewała się dziecka i Jo­hanna w pierwszej chwili zrozumiała, że chodzi o przeciągający się poród, wreszcie jednak pojęła, że cały problem tkwi w czym innym.

- Dziecko powinno się było urodzić już dwa mie­siące temu! ale ono nie chce przyjść na świat. Leży u niej w brzuchu zupełnie nieruchomo, a ona jest już taka wielka, że wydaje mi się, że niedługo pęknie, je­śli nic się nie stanie. Dziecko najpewniej już nie ży­je, ale wyjść z niej nie chce.

Johanna położyła mu dłoń na ramieniu.

- Jeśli dziecko umiera w łonie matki, poród się rozpoczyna. Nie chcesz chyba powiedzieć, że ona naprawdę jest już dwa miesiące po czasie, a nie na­rodzone dziecko wciąż jest u niej w brzuchu?

- No tak, ale tak właśnie jest, tylko że teraz... Ona wygląda, jakby była całkiem zatruta. Próbowaliśmy już wszystkiego, dawaliśmy jej bobrowy strój i...

Johanna wstała.

- Musisz ją tu przywieźć. Mężczyzna znów zapłakał.

- Gdyby pani ją zobaczyła, zrozumiałaby, że to nie­możliwe. Ona... ona jest jak góra, nie ma siły ruszyć się z łóżka, ledwie może mówić. A jej twarz... już wy­gląda na zmarłą. Dzieciaki są śmiertelnie wystraszo­ne, one... ja... my... To nam wszystkim odbierze życie, jeśli pani nam nie pomoże!

Był zrozpaczony.

Johanna oczywiście już wcześniej miała okazję wi­dzieć mężów, którym nagle przyszło stawić czoło lo­sowi. Utrata żony mogła oznaczać również, że dzie­ci oddane zostaną do obcych albo do przytułku lub też pójdą na służbę do ludzi oferujących najgorsze wyżywienie i mieszkanie.

- Cóż, wobec tego ja będę musiała pojechać z to­bą - westchnęła Johanna.

Tego dnia już z samego rana ubrała się w odświęt­ną suknię, doskonale bowiem wiedziała, że obfite śniadanie w Zamku Marji to zaledwie początek jed­nej wielkiej uczty przeciągającej się na całą niedzielę.

- Pozwól tylko, że dam znać, że wyjeżdżam, mu­szę też to i owo spakować. To zabierze mniej więcej pół godziny, a ty w tym czasie idź do kuchni, dosta­niesz trochę owsianki.

Chłopina, cały się trzęsąc, dziękował, ale chyba nie był zadowolony, że musi aż tak długo czekać.

- Ach, Boże łaskawy, nie odbieraj mi jej... Johanna usłyszała wypowiadane szeptem modlitwy, kiedy wróciła do kuchni ubrana już do wyjaz­du, z porządnie splecionymi włosami. Mężczyzna natychmiast się poderwał.

Johanna jechała na własnym koniu, droga zajęła im nieco ponad godzinę.

Na małym podwóreczku rządkiem stały dzieci i przyglądały się przybyłym pustym wzrokiem. Naj­młodsza dwójka nie wyjmowała palców z buzi, naj­starszy, jedenasto - , może dwunastolatek siedział z zamkniętymi oczyma pod płotem. Palce splótł, chyba się modlił.

Mężczyzna wprowadził Johannę do środka. Izba była całkiem spora, przegrodzona tylko jedną ścia­ną. Z góry, z przypiecka, wyłoniła się jeszcze jedna twarzyczka. Johanna spostrzegła, że to mała dziew­czynka. Może się tam schowała?

- Zabierz dzieci z domu - mruknęła, ostrożnie sta­wiając na podłodze skórzaną torbę.

Kobieta leżała na szerokim łóżku przy samym brzegu, okryta była kilkoma kocami, choć w izbie było bardzo ciepło.

Johanna zobaczyła wielki brzuch wznoszący się pod kocami, lecz gdy kobieta, dostrzegłszy ją, wycią­gnęła drżącą rękę na powitanie, jej ruchy zdradziły, że nie jest to żadna normalna ciąża.

Twarz miała spoconą, policzki jakby całkiem wpadły jej do środka, oczy zagłębiły się w ciemne oczodoły, ale wargi lekko się uśmiechały.

- Ach, dzięki ci, dobry Panie Boże, przyjechałaś! Johanna podała chorej rękę. Kobieta miała na imię Annalina.

- Jak się czujesz? Twój mąż twierdził, że powin­naś urodzić przed dwoma miesiącami.

Kobieta jęknęła.

- To prawda. Coś strasznego się we mnie stało. Dziecko nie żyje, to już wiem, ale nie chce się urodzić...

Johanna prędko popatrzyła na mężczyznę. On ujął dziewczynkę za piąstkę i wycofał się przez drzwi.

Johanna z całym spokojem, na jaki było ją stać, uśmiechnęła się do kobiety.

- Pozwól mi się zbadać.

Gdy odsunęła na bok koce i podwinęła koszulę, przeniknął ją lodowaty dreszcz.

Ciało kobiety utraciło wszelkie ludzkie kształty, rozdęty brzuch stanowił przerażający widok. Skóra na nim napięła się już tak mocno, że zaczęła pękać na kościach biodrowych. Ręce i nogi wyglądały na­tomiast jak obciągnięty skórą szkielet. Z piersi pozo­stały jedynie oklapłe gałgany.

Johanna delikatnie obmacała napięty brzuch. Jeśli w środku leżało martwe dziecko, to przede wszyst­kim ułożone było jakoś nienaturalnie, przesunęło się w lewo i tam też brzuch był większy. To sprawiało, że kobieta nie była w stanie się wyprostować.

Johanna przyłożyła ucho do brzucha.

Cisza.

Żaden dźwięk nie wskazywał na to, by w środku mogła być żywa istota.

Zwróciła jednak uwagę, że serce kobiety pracowa­ło bardzo nierówno.

Umierała.

Johanna złapała ją za nadgarstek, liczyła w myśli.

Puls potwierdził słabe odgłosy serca.

- Ja umrę, prawda?

Głos chorej brzmiał pewnie, chociaż słabo. Johanna popatrzyła jej prosto w oczy.

- Nie wiem, ale nie wygląda to najlepiej. Prawdo­podobnie masz rację, dziecko umarło w twoim łonie, ale nigdy jeszcze niczego podobnego nie widziałam. Przecież kiedy tak się dzieje, ciało samo pozbywa się płodu...

Annalina mocno ściskała rękę Johanny.

- Jaka była ta ciąża, zauważyłaś coś niezwykłego? Miałaś krwawienia?

Annalina przygryzła wargę.

- Tym razem było inaczej niż zawsze - szepnęła w końcu. - Tym razem to było cierpienie. Każdy dzień był udręką. I stale tylko się pogarszało. ale krwawić, nie krwawiłam.

- A kiedy poczułaś, że dziecko nie żyje? Kobieta jęknęła.

- Nie wiem... czy kiedykolwiek życie się tliło w tym... tym odmieńcu.

Johanna czuła, jak narastają w niej złe podejrzenia.

- Nie czułaś, żeby kopało? Nic? Kobieta pokręciła głową.

- A piersi? Powiększyły się? Znów zaprzeczenie. Johanna odetchnęła cicho.

Na nowo położyła kobiecie rękę na brzuchu, te­raz już nie tak delikatnie. Przyciskała je do nabrzmia­łego brzucha, obmacywała to, co urosło w nim w środku.

Brzuch uginał się pod naciskiem, lecz cały czas po­zostawał napięty jak bliski pęknięcia pęcherz.

- Muszę cię dokładniej zbadać...

Rozsunęła nogi kobiety i zbadała kanał rodny. Ucisnęła dolną część brzucha. Macica była niepowiększona, ale leżała krzywo.

Kobieta nawet nie jęknęła, tylko mocno zacisnęła wargi.

Johanna wyprostowała się, popatrzyła na Annalinę.

- Wcale nie jesteś w ciąży. Masz w brzuchu wiel­ki wrzód. Guz.

Kobieta spokojnie czekała na wyrok.

- Czy ja umrę?

Johanna lekko skinęła głową.

- Wszystkich nas kiedyś to czeka.

- Ile czasu jeszcze mi zostało?

Johanna widziała lęk w oczach tej kobiety, instynk­townie jednak wyczuwała, że Annalina wcale nie śmierci się boi. Najbardziej lękała się o dzieci, o męża.

- Obawiam się, że niedużo. Twoje serce pracuje za ciężko. Guz uciska na płuca i prawdopodobnie wciąż rośnie.

- Kilka dni?

Johanna usiadła przy kobiecie.

- Jesteś silna. Może kilka tygodni albo nawet mie­sięcy.

Annalina zamknęła oczy.

- Dziękuję za to, że jesteś ze mną szczera - szepnęła. W izbie zapadła cisza.

Johanna sądziła już, że kobieta zasnęła, Annalina jednak otworzyła oczy i powiedziała spokojnym, wyraźnym głosem:

- Johanno, niech go pani wytnie. Wiem, że pani to potrafi.

Johannie dech zaparło w piersiach.

- Nie, to niemożliwe! To by było zabójstwo, Annalino!

Kobieta z ogromnym wysiłkiem uniosła się na łokciach.

- Niech pani to zrobi, to moja jedyna szansa! Niech go pani wytnie!

Johanna bezradnie kręciła głową.

- To niemożliwe, Annalino, to po prostu niemoż­liwe.

Kobieta opadła na łóżko, cicho zaczęła nucić pod nosem jakiś psalm.

Johanna otworzyła księgę Hamiltona o wspania­łym tytule Female Complaint. Przedstawiono tu wiele operacji, większość z nich miała związek z ko­biecymi dolegliwościami, jakie niesie za sobą ciąża. Hamilton omawiał również przypadki, w których guz umiejscowił się w macicy i jajnikach.

Johannie wydawało się, że czytała o podobnych operacjach, przypomniała sobie jednak z ogromną przykrością, że one właśnie zostały opisane przez słynnego lekarza jako niemożliwe do przeprowadze­nia. Jeśli organy, znajdujące się w brzuchu, zetkną się z powietrzem, pacjent umrze. Takie było doświadcze­nie potwierdzone przez setki zdolnych chirurgów.

Zamknęła książkę.

Annalina musi umrzeć.

Takie jest życie.

Narzeczony Lovise bardzo się tym zainteresował.

- Mówisz, że wydawało jej się, iż spodziewa się dziecka? Że ten guz rósł jak dziecko? Przez ponad jedenaście miesięcy?

Johanna pokiwała głową. Wokół stolika nakryte­go do kawy zgromadziło się kilka osób. Wręcz dziw­nie było siedzieć tu i opowiadać o potwornym losie Annaliny, popijając przy tym drogą czekoladę z filiżanek z najcieńszej chińskiej porcelany i pogryzając ciasteczka obtaczane w czekoladzie i krokancie.

- Był umieszczony z lewej strony. Zgaduję, że na jajniku. W dotyku twardy, ale nie całkiem. Prawdo­podobnie podobny do ropnia, wypełniony płynem.

- A co by było, gdybyśmy go po prostu przebili?

To odezwał się młody człowiek, który, jak Johan­na wiedziała, miał nadzieję, iż zostanie asystentem Remmermanna. Stary profesor znalazł mu jednak miejsce gdzie indziej.

- Nie wydaje mi się. Nieczystości spłynęłyby do jamy brzusznej i umarłaby na zakażenie.

- A gdybyśmy wbili w guz wydrążoną igłę i w ten sposób go opróżnili?

Johanna pokiwała głową.

- To może dałoby się zrobić, ale... Nie wiemy wcale, czy w środku jest płyn. Prawdopodobnie również dzika tkanka. Cancer.

Chirurg u jej boku skinął głową.

- To w istocie raczej beznadziejny przypadek. By­ła też bardzo osłabiona, nieprawdaż? Nie przeżyłaby operacji, nawet mniejszej. No cóż, prawdopodobnie Bell ma rację, gdy w swym ostatnim dziele wróży, że nigdy nie da się usuwać guzów umiejscowionych we wnętrzu ciała. Owszem, gdy mamy do czynienia z na­roślą na chrząstce czy choćby w piersi, lecz w brzu­chu? To niemożliwe.

- Tak też jej powiedziałam - szepnęła Johanna. - ale ona tak strasznie błagała... Właściwie człowiekowi przychodzi do głowy, że przynajmniej uchroniłby ją przed dalszym cierpieniem...

Lekarze popatrzyli na nią. Zaczerwieniła się.

- Oczywiście nigdy bym tego nie uczyniła - za­pewniła prędko.

- To by było zabójstwo - zauważył młody czło­wiek zimno.

Johanna podniosła oczy na pana Strudense.

- Człowiek, który by to zrobił, zostałby skazany za zabójstwo - powtórzył cicho.

Kilka kobiet ujęło się za ręce i tańczyło w krę­gu wokół pachnącej różanej rabaty na środku pla­cyku.

Ich pieśń brzmiała tak słodko i łagodnie, że Johannie aż zakręciło się w głowie. Anielska pieśń. Pomi­mo wszystko w całej tej tragedii nie może się jej wy­dawać, że jest wszechmocna jak Bóg.

Tindir patrzyła na tańczące kobiety i przypomi­nała sobie noce, gdy ona sama była jedną z postaci tworzących krąg.

Śpiewały wokół ogniska, a każdy krok czyniony był na chwałę bogów. Na błogosławieństwo Ludu, dla przyszłości.

Kiedyś, dawno temu, stanowiła część kręgu.

Kiedyś do niego powróci.

Do tego bezpiecznego kręgu dłoni, do kręgu, w którym w sercach pulsowała ta sama krew.

Musi jej się to udać.

Inaczej nie ma po co żyć.

Podniosła się wolno ze swej kryjówki pod drze­wami. Dostrzegła Reinę. Reina nie tańczyła. Kołysa­ła się wolnym ruchem na huśtawce, przymocowanej do grubych belek werandy.

Tindir przystanęła kilka kroków od niej.

- Reina?

Huśtanie zostało przerwane zdecydowaną stopą, szorującą o ziemię.

- To wyglądało na takie przyjemne, czy i ja bym mogła...

Reina pokiwała głową i zsunęła się z huśtawki.

- Widziałam, jak dzieci gaije to robią, ale nam ni­gdy nie wolno było spróbować...

- No to próbuj - mruknęła Reina, wygładzając przepiękną żółtą suknię. Po ściśnięciu między gruby­mi konopnym linami była teraz dość wygnieciona.

Tindir usiadła.

Odbiła się nogą, pochylała się na zmianę to w tył, to w przód, od razu zrozumiała technikę i huśtała się coraz wyżej i wyżej.

Reina śledziła ją wzrokiem. Łuk zataczany przez huśtawkę za każdym razem się wydłużał. Przecież ona niedługo uderzy głową o belki, przemknęło jej przez myśl.

ale nic nie powiedziała.

W jej głowie rozlegał się głośny śmiech i krzyki.

ROZDZIAŁ XII

Annalina uśmiechała się do obcego mężczyzny. Umyto jej włosy i ubrano w szarą, czystą sukienkę. Była oczywiście nie zasznurowana w pasie, ale na wielkim brzuchu zawiązany został biały haftowany fartuch.

Mąż delikatnie wyniósł ją z wozu.

Na całej twarzy kobiety widoczny był ból, ale na­wet nie jęknęła.

Ujęła dłoń Johanny i ucałowała ją.

- Nareszcie ktoś mi pomoże, wiem o tym. Dobry Bóg mi to obiecał i przysłał was do mnie.

Chirurg Strudense nie odpowiedział. Skinął tylko krótko głową w stronę stołu ustawionego na środku sali chorych i kobietę ułożono na nim.

Potem wyprosił wszystkich z wyjątkiem Johanny i młodego studenta.

Ustawił krzesła tak, by twarze wszystkich trojga znalazły się na wysokości twarzy pacjentki.

- Annalino, tego, o co nas prosisz, nie możemy zrobić.

- O, ależ tak, możecie! Z bożą pomocą, możecie - odparła chora.

W zapadniętych oczach zabłysły iskierki życia.

- Umarłabyś, to całkiem pewne. Nikt nigdy jesz­cze nie przeżył takiej operacji. I możesz mi wierzyć, nie będzie to lekka śmierć! Czy potrafisz wyobrazić sobie ból, jaki sprawia nóż, przecinający skórę, mię­śnie i otrzewną?

Kobieta nawet nie mrugnęła.

Chirurg westchnął.

- Widziałem ludzi umierających z bólu podczas o wiele mniejszych zabiegów. Jesteś osłabiona i cho­ra, nie przeżyłabyś pierwszego nacięcia...

- Nie jestem słaba. Pan podał mi dłoń, której mo­gę się uchwycić.

Teraz głos zabrał młody student.

- Żaden lekarz by tego nie zrobił. To zabójstwo, a zabójstwo jest karalne, bez względu na to, czy jest się lekarzem czy nie.

Johanna siedziała milcząca.

Kobieta wkrótce umrze, nikt temu nie mógł za­przeczyć. Doprawdy, cudem byłoby, gdyby jakimś sposobem pozostała przy życiu. I choć wyraźnie miała silną wiarę, to mimo wszystko Johanna wi­działa już zbyt wielu umierających, którzy do ostat­niej chwili błagali Boga o życie.

- Lekarze jak pan Strudense złożyli przyrzeczenie. Świętą przysięgę, że nigdy nikomu życia nie odbio­rą ani też nie będą prowadzić zabiegów, w wyniku których pacjenta czeka śmierć.

- ale ja i tak umrę! Z tą diabelską kulą w brzuchu umrę na pewno, prawda? - Zniżyła głos. - Czy nie mogę przynajmniej mieć nadziei na to, by iść do ra­ju bez tego paskudztwa w ciele?

Starszy z lekarzy chrząknął.

- Proszę pozwolić mi się zbadać - powiedział cicho.

Szuuu! Spadł na ziemię! Fruu! I jeszcze jeden spadł.

Reina przyglądała się swoim dłoniom, mrużyła oczy nad różowymi paznokciami, czekała właściwie na to, aż z koniuszków palców strzeli błyskawica. ale płynęło z nich tylko to lodowate ciepło i jaskół­ki spadały, zataczając łagodny łuk.

Śledziła je wzrokiem, nagle poczerniało jej w oczach. Głosy radowały się, ptaki spadały na ziemię.

- Nikt nie może się dowiedzieć, że bierzemy ją na zabieg - oświadczył Strudense.

Dwoje pozostałych pokiwało głowami. Annalina także przytaknęła.

- W szpitalu nigdy bym się na to nie zdobył, na­wet Cruger by się nie odważył...

Johanna czekała. Strudense powziął już decyzję. Drżał lekko, lecz nie ze starości ani też nie ze stra­chu przed karą.

On po prostu drżał z emocji. Miał teraz przepro­wadzić niezwykle niebezpieczny eksperyment. Eks­peryment, który z wszelkim prawdopodobieństwem doprowadzi do tego, że Annalinie oszczędzone zo­staną ostatnie, wypełnione cierpieniem dni życia.

ale czy na pewno oszczędzą jej bólu?

Tego Johanna nie wiedziała.

Cierpienia będą straszne, przecież na własne oczy widziała dorosłych mężczyzn, odgryzających sobie język z bólu, gdy zajmowała się przepukliną albo na­stawiała złamaną nogę.

A to... niemożliwe, by dało się to wytrzymać.

Na mgnienie oka stanęła jej przed oczami tamta kobieta w Kopenhadze, która nie przestawała krzy­czeć do momentu, aż straciła przytomność, kiedy chirurg rozciął jej brzuch, żeby wyjąć dziecko.

ale otwarcie macicy to co innego. Wiele było przykładów na to, że takie operacje nie zabijają pa­cjentki.

Jeśli jednak było tak, jak podejrzewała, i guz umiejscowił się głębiej...

Annalina nie miała szans.

Pacjentce zaproponowano kieliszek wódki, lecz ona odmówiła.

Na stojącym obok stoliku leżały już przygotowa­ne narzędzia Johanny. Strudense na ich widok aż uniósł brwi. Nie spodziewał się tego u wiejskiej aku­szerki. I przecież Remmermann na pewno nie miał prawa tak dobrze jej zaopatrywać.

ale się cieszył. Cieszył się z tych dwóch ostrych skal­peli, z kleszczy i klamer wyjętych przez Johannę. Rze­czywiście narzędzia były najlepszej jakości, leżały chro­nione w skrzynce, wykładanej od środka aksamitem.

- Dzień odchodzi, powietrze zgęstniało, słońce już zaszło, idzie ciemna noc.

Głos chorej brzmiał tak silnie i rozległ się tak gwałtownie, że Johanna prawie się przestraszyła. Strudense popatrzył na Annalinę.

- Jesteś gotowa?

Skinęła krótko głową i podjęła pieśń jeszcze gło­śniej.

- Teraz, mój Jezu, skarbie mej duszy, spędźże tę noc na posłaniu w sercu mym.

Strudense narysował linię w odległości trzech cali od musculus rectus abdominis.

Nóż bez trudu przeciął skórę, lecz głos Annaliny się nie załamał. Śpiewała dalej, wydawszy z siebie tylko kilka zduszonych szlochów.

- Niech Twa anielska straż czuwa przy mym po­słaniu.

Johanna wsunęła palce w otwartą ranę. Przytrzy­mywała skórę i tkanki wewnętrzne w czasie, gdy nóż Strudense ciął głębiej.

Mięśnie ukryły się wśród innych tkanek. Kobieta nie krwawiła tak mocno, jak obawiała się tego Johanna.

Wreszcie otrzewna była już odsłonięta.

Strudense popatrzył na nią, wyczuła, że się wahał.

Błysnął nóż.

Pieśń się urwała, usłyszeli, jak zęby Annaliny zgrzytają o siebie. Ręce przywiązane do stołu napię­ły się, nogi trzęsły się niekontrolowanie. One jednak także były mocno przywiązane. Bez względu na to, jak bardzo by chciała, i tak nie mogła się poruszyć.

- Przyjaciół, dzieci, rodzinę, weź pod swoją opie­kę - śpiewała cicho przez ledwie uchylone wargi.

Johanna patrzyła, jak trzewia wypadają z brzucha, gdy tylko nastąpiło cięcie. Nawet Strudense był teraz blady i spocony. Widziała, jak próbuje wepchnąć je z powrotem do środka. To jednak nie było możliwe. Jelita wiły się po stole jak pokryte śluzem węże.

Spod nich wyłonił się guz. Johanna ledwie zdoła­ła stłumić jęk.

Był wielkości ludzkiej głowy, a właściwie o wiele, wiele większy.

Teraz śpiew Annaliny ledwie już było słychać. Oddech miała krótki. Zamknęła oczy. Umierała.

- Wzmocnij serca chorych. Myśl o zasmuconych, bądź pociechą sierot, słuchaj głosu wdów.

Johanna poznała teraz ten psalm, napisała go ko­bieta, Dorothe Engelbretsdatter. Rzadko śpiewano go w kościele. Być może jednak Annalina miała psałterz, który i ona czytała kiedyś przed wieloma laty. Guz umiejscowił się na jajniku, tak jak Johanna przypuszczała.

- Musimy go podwiązać przy macicy - powiedzia­ła cicho.

Strudense z uznaniem kiwnął głową.

- Nie uda nam się go usunąć w całości, trzeba otworzyć.

Johanna nie mogła uwierzyć, że tak krają żywego człowieka.

Wsunęła jednak palce głęboko w ciało Annaliny i miękkim srebrnym drucikiem przewiązała jajowód, ową nędzną łodyżkę, na której wyrósł potwór.

Krew wypływała rytmicznie, ale odnosili wraże­nie, że pacjentka oddycha teraz jakby lżej.

ale mając wszystkie trzewia leżące na stole i cię­cie w brzuchu długie co najmniej na łokieć, nie mo­gła już długo pożyć.

Szeptała raczej teraz, niż śpiewała.

Słowa jednak i tak dawały się rozróżnić.

- Wiem, że będzie tak, w pewną długą noc ja także pójdę spać w ciemną dolinę zmarłych.

Ona już to wie, pomyślała Johanna, z zaskocze­niem czując wielki żal.

Czyżby mimo wszystko miała jakąś nadzieję?

Czyżby oszołomiona tak poważną operacją pró­bowała się oszukiwać, że zabieg mimo wszystko zdoła ocalić życie tej kobiecie?

Zapadła cisza.

Strudense naciął guz. Wypłynęła z niego zielonkawa materia, wypełniła ranę i zaczęła skapywać na podłogę.

Z obrzydliwym odgłosem wyciągnął guza z rany i odciął go.

Słabe jęki świadczyły o tym, że Annalina jeszcze żyje.

ale wargi miała sine, a twarz szarą. Już martwą. Ciałem targały drobne skurcze.

Pewnie straciła przytomność.

Strudense patrzył na Johannę.

- Musimy ją opróżnić! Odwiąż sznury, trzeba przewrócić ją na bok!

Krew wymieszała się z kałużą przypominającej żółć ropy pod stołem.

Strudense włożył trzewia z powrotem do brzucha, było w nim teraz miejsca więcej niż dość.

Gdy Johanna przyniosła igły i nici, Annalina w ja­kiś cudowny sposób znów podjęła pieśń. Tym razem jednak bardziej charczała niż śpiewała. Gdyby Jo­hanna nie pamiętała psalmu, sens ostatniej zwrotki nie byłby dla niej zrozumiały.

- Świat i jego rzeczy mijają, ja powstają w cudow­ności, gdy kiedyś dźwięk anielskich trąb wezwie mnie do wiecznej radości.

Spała. Rana była zamknięta, oczyścili ją tak sta­rannie jak mogli, rozmaitymi wywarami i spirytu­sem. Mimo to Strudense jednym haustem wypił spo­ry kieliszek wódki i westchnął ciężko.

- Ona tego nie przetrzyma.

Johanna też się napiła, serce mocno waliło jej w piersi. Teraz, kiedy mieli już to wszystko za sobą, ogarnęły ją lekkie mdłości.

- Na pewno będzie mocno gorączkować, to oczy­wiste. Pewnie wda się zakażenie.

Kiwnęła głową.

ale podjęli próbę i Annalina nie umarła im na stole.

W każdym razie uniknęli najpoważniejszego za­rzutu, żaden sędzia nie mógłby ich teraz skazać za zabójstwo pacjenta, bo Annalina w trzy godziny po operacji jeszcze żyła.

Jeśli dożyje jutra, to już na pewno będą uratowa­ni, a Strudense będzie mógł napisać artykuł, który mocno wstrząśnie całym medycznym światem. Prawdopodobnie zostanie uhonorowany kolejnymi doktoratami honoris causa.

Johanna przyglądała się pokrytej zarostem twa­rzy, delikatnym dłoniom. Prowadziły skalpel z taką pewnością. Doskonale zdawała sobie sprawę, jak nie­zdarnie ona sama to robiła...

On był lekarzem.

Ona nie.

Westchnęła.

Gdyby tylko Benjamin był zdrowy...

Reina nie pytała matki, jak poszło. Być może w ogóle o niczym nie wiedziała, bo w ostatnich dniach ledwie zaglądała na Vildegârd. Przebywała ra­zem z gośćmi Emmi albo przesiadywała w pokoju Aurory, poddając się smutkowi.

Bez względu na to, co dręczyło ich córkę, wstyd, że tak marnowała wspaniałe piękne lato na zmar­twienia.

Ravi próbował namówić ją na kolejną wycieczkę w góry.

ale Reina nie chciała. Twierdziła, że musi zająć się ogrodem.

Przychodził do niej, próbował rozruszać ją tak, jak robił kiedyś. Ona jednak patrzyła na niego ob­cym wzrokiem i Ravi wyczuwał, że nie jest przygotowana na żarty. Wiedział, że jeśli będzie próbował się do niej bardziej zbliżyć, przyjdzie moment, że córka brutalnie go odepchnie.

Bał się.

W jej oczach widział to, co znał aż za dobrze.

W jasne noce, kiedy w salach Zamku Marji tań­czono i bawiono się, Ravi po raz pierwszy w życiu schodził na dół, do kościoła. Pastora nie było, daw­no już wtedy spał, ale dzwonnik widywał smukłą po­stać kręcącą się wokół kościoła i wyglądającą tak, jakby czegoś szukała albo nasłuchiwała.

- To prawdziwy cud - powtarzał mąż Annaliny. Pozwolił już teraz, by łzy strumieniem płynęły mu z oczu. - Trzy dni, teraz już chyba wszystko będzie dobrze. I dzisiaj zjadła już coś, uśmiechała się i na­wet śpiewała dzieciom!

- Wciąż jest jeszcze bardzo słaba, niczego nie mo­żemy wróżyć.

- ale przecież ona żyje. I będzie żyła, wiem o tym. Ach, pani Johanno... panie Strudense... to cud boski, wszystko to razem! Dziękuję, dziękuję. Nie mam słów, żeby za to wszystko podziękować!

- To ty dajesz jej tę siłę, ona nie chce zostawić cie­bie i dzieci. To ona sama albo może jej modlitwy was uratowały. ale... na razie jeszcze nic nie wiadomo. Rana jest opuchnięta i zaogniona, wydaje się jednak, że dreny działają. Wygląda to rzeczywiście nieźle.

Strudense także pokiwał głową.

- I na razie nie wdało się zakażenie! No, ale trze­ci dzień zawsze bywa krytyczny, tak więc...

Mężczyzna, dziękując, pochylił się niemal do zie­mi.

- Ona będzie żyła - uszczęśliwiony szeptał sam do siebie.

Strudense patrzył, jak idzie do pomieszczenia w szopie. Tam właśnie przeniesiono Annalinę, mąż zajmował się nią, a Johanna i chirurg wielokrotnie w ciągu dnia zaglądali do pacjentki.

Pewnego popołudnia Johanna zastała przy łóżku chorej Raviego.

Usłyszała słowa Annaliny:

- Uratowała mnie moja wiara. Jezus mnie nie od­stąpił, dla niego nie ma rzeczy niemożliwych.

Ravi siedział odwrócony do niej plecami, lecz Jo­hanna usłyszała, że coś szepcze.

Annalina uśmiechnęła się, drżącą ze słabości dło­nią pogłaskała go po policzku.

- Przekonasz się, że odnajdziesz tę samą siłę, dro­gi przyjacielu, masz takie dobre, gorące dłonie... Czu­ję, że nosisz w sobie moc Zbawiciela, jesteś jego wy­słannikiem, zarówno ty, jak i twoja żona i ten lekarz z Kopenhagi.

Ravi usłyszał Johannę, odwrócił się. Twarz miał naznaczoną smugami, wilgotną. Pła­kał.

Johanna podeszła do niego w milczeniu.

- Cóż to za dzielna kobieta - powiedział cicho. - Czy kiedykolwiek spotkałaś równie dzielnego czło­wieka, Johanno?

- Tak - odparła. - ale tylko jednego... Przytuliła policzek do jego policzka, a Annalina na widok tej nieskrywanej pieszczoty uśmiechnęła się szczęśliwa.

ROZDZIAŁ XIII

W końcu sierpnia letni goście zaczęli się przygoto­wywać do podróży do domu. Dzień wyjazdu nie zo­stał jeszcze określony, postanowiono uzależnić to od pogody. Statek jednak już stał zacumowany, a w Dosen cieszono się z dobrych dni. W kasie bez przerwy dzwoniły nowe szylingi w czasie, gdy załoga czekała.

Lovise tym razem wyjeżdżała wraz z nimi, tuliła się do swego ukochanego Strudense i uśmiechała. Syn także wyjeżdżał, cieszył się, że znów zobaczy przyjaciół, których opuścił jako dziecko. Teraz był już dorosły.

Ślub był piękną ceremonią pod pachnącymi drze­wami wiśni, pod dachem z nieba.

Lovise bardziej niż czego innego pragnęła, by go­rąca letnia noc wydała owoce i coraz częściej moż­na ją było zobaczyć, jak wodzi dłońmi po brzuchu.

Emmi chodziła milcząca i ponura. Nie miała siły nawet odprowadzić ich na przystań. Diana została przy niej, nie zgodziła się jednak, by przynieść bute­leczkę z kroplami opium, gdy Emmi o nią poprosiła.

Trzeciej nocy, odkąd w domu zapanowała cisza, Tindir obudziła się, bo ktoś był w jej pokoju.

Już chciała krzyczeć, ale gardło miała jak wypeł­nione wełną.

- Wstawaj, tylko bądź cicho! Idziemy po skarb!

To Reina, ale jej głos brzmiał obco, zimno.

Tindir zawahała się przez krótką sekundę, zaraz jednak poderwała się na nogi, naciągnęła spódnicę i kaftan, włożyła buty.

- Pojedziemy konno - oznajmiła Reina.

Konie już czekały gotowe. Reina dla siebie osio­dłała ogiera, a dla Tindir drobną, mądrą klaczkę, na której sama zwykle jeździła.

Duży gniady koń parskał nerwowo, gdy go dosia­dła i mocno uderzyła piętami w boki. Wyruszyły. Re­ina prowadziła.

- Zaczekaj! - krzyknęła Tindir, gdy Reina zniknę­ła w lasku za zakrętem. - Czemu się tak spieszy?

Reina wstrzymała konia, mocno ściągnęła cugle. Splątane włosy dziką grzywą okalały jej twarz, a po­mimo że noc była chłodna, miała na sobie jedynie cie­niutką bluzkę. Rosa kapiąca z gałęzi drzew, o które się ocierała, lśniła na jej twarzy jak księżycowe perły.

Otworzyła usta i zaśmiała się cicho.

- A ty nie jesteś ciekawa, Tindir? Przecież już te­raz, dzisiejszej nocy, zobaczysz wreszcie skarb.

Potem jednak jechała wolniej. Pozwoliły koniom sa­mym wybierać tempo w górę wąskiej drożyny w głąb doliny. Wreszcie rozpoczęła się wspinaczka wąskimi ścieżkami wydeptanymi przez bydło i zanim noc zro­biła się najciemniejsza, znalazły się już w górach.

Reina zatrzymała się w punkcie, z którego rozta­czał się dobry widok.

- Ta dolina to Jostedalen - powiedziała cicho, wskazując na teren rozciągający się poniżej. - Tam widzisz Husoy, wyżej leży Myklemyr i Ormberg. Pojedziemy w górę doliną, tam gdzie wieczny śnieg...

Tindir zadrżała. Podczas jazdy spociła się i teraz marzła.

- Musimy ruszać. Już niedługo się rozwidni. Jechały dalej, nic więcej do siebie nie mówiąc. Tindir słyszała, że Reina coś nuci. Jej samej wydawało się, że gardło ma jakby sklejone. Serce w piersi waliło niczym deszcz o bęben. Czy już wkrótce dotrą na miejsce?

Niebo zmieniło barwę, rozjaśniło się, nabrało fio­letowego odcienia. Wtedy Reina znów skręciła w prawo, w niewielką boczną dolinkę. Przed nimi rysowała się czarna sylwetka jakiejś góry.

- Gdzie my jesteśmy? Reina odwróciła się.

- Nie wiesz? To przecież miejsce Ludu. - Co?

Uśmiechnęła się tylko, nic więcej nie powiedzia­ła. Złocisty klejnot pochwycił pierwsze promienie porannego światła. Bluzka Reiny była rozchylona do połowy piersi, wyglądało jednak na to, że dziewczy­na nie czuje chłodnego wiatru od gór, od którego Tindir cała się trzęsła.

Konie wędrowały owczymi ścieżkami.

Nawet rączy ogier szedł teraz spokojnie i układnie, zmęczony już tą wyprawą. Klaczka, na której jechała Tindir, nie była tak prędka, za to bardziej wytrzyma­ła. Ciężar drobnej kobiety był niczym w porównaniu z ładunkiem, który często musiała dźwigać, czy też z wozem, do którego ją zaprzęgano.

Tindir zatrzymała się na płaskowyżu przed dużą, okrągłą polaną. Pozostawiły za sobą pas brzóz i zmierzały ku górom.

- Tutaj - oświadczyła Reina. - Stąd musimy już iść piechotą, konie boją się bagien.

Uwiązały zwierzęta do wykrzywionej, kalekiej brzózki, Reina prowadziła, idąc jako pierwsza. Wska­zała wielki kamień na zboczu ponad bagniskiem.

Potem się odwróciła, zmrużyła oczy, patrząc na szczyty gór.

Znów zaczęła nucić.

Tindir czuła, jak bardzo jest głodna. W brzuchu burczało boleśnie, bardzo też chciało jej się pić. ale Reina najwyraźniej nie wzięła niczego do jedzenia.

- Ciekawa jesteś, co dalej, prawda? Uśmieszek na ustach dziewczyny nie był wcale życzliwy, raczej złośliwy. Przez chwilę Tindir zasta­nawiała się, czy Reina nie chce z niej po prostu za­drwić. Być może wszystko to okaże się żartem, Reinę bawi wyciągnięcie jej ot tak, w środku nocy, daleko, tylko po to, by później śmiać się w głos z rozczaro­wania Tindir, że nie ma żadnego skarbu. ale córka Raviego zamknęła oczy.

- Poznaję to miejsce - powiedziała cicho. - Tak... to ten kamień. A jeśli trochę się odwrócę, to dostrze­gę szczyt, który wygląda jak brzuch... i bagno... ba­gno jest tutaj.

Białe główki wełnianki kołysały się leciutko na po­rannym wietrze. Całą okolicę spowijała delikatna, ulotna mgiełka. Już niedługo wzejdzie słońce i wiatr przepędzi mgłę znad moczarów. ale wciąż jeszcze białe obłoczki unosiły się niczym pozbawione łodyg kwiaty na tle ciemności.

Tu było pięknie, wprost niepokojąco pięknie, i tak nierzeczywiście.

- Chodź - powiedziała Reina, ujmując Tindir za rękę.

Pewnie wysunęła nogę, nie szła wcale uważnie, jak należałoby na takim terenie. Bagno było grząskie i ciemne, lecz kępy traw rosły na tyle gęsto, że da­wało się przeskoczyć z jednej na drugą.

- Ostrożnie! Niektóre kępy nie zdołają cię utrzy­mać, one się tylko unoszą na powierzchni...

Reina uśmiechnęła się szeroko.

- Wiem o tym. To przecież emocjonujące! Tindir zadrżała. Ledwie odważyła się zerknąć na wilgotne jamy, które potrafiły otworzyć się na podo­bieństwo olbrzymich gardzieli i pochłonąć każdego...

Reina jednak sprawiała wrażenie najzupełniej spo­kojnej. Być może chodziła już tędy wcześniej i zna­ła bagno.

A przynajmniej chodziła po nim w swoich wizjach...

Na środku moczarów weszły na niedużą polanę ubitej ziemi. Była niczym wyspa otoczona rozkoły­saną bagienną trawą.

- To tutaj - oświadczyła Reina.

Tindir wolno rozejrzała się dokoła. Rosło tu kilka skarlałych drzew. Cała polana nie była większa od sporej izby, grzęzawisko otaczało ją ze wszystkich stron, lecz po drugiej stronie nie widać było żadnych kępek traw, po których można by skakać. Wszędzie tylko stojąca, połyskująca czernią mulista woda.

- Nikt nie przyszedłby tutaj bez szczególnej przy­czyny - stwierdziła Tindir.

- Właśnie - odparła Reina. - To kryjówka Ludu. Tu właśnie został zakopany skarb, a za tym kamieniem...

Pokazała palcem.

- Tu się ukryła młoda pasterka i w ten sposób po­znała tajemnicę Ludu.

- Kim ona była? Reina pokręciła głową.

- Nie wiem tego na pewno, ale przypuszczam, że to matka Anny Lundestad, zmarła w siedemnastym wieku.

- Czarownicy?

Reina pokiwała głową. Sięgnęła do szyi. Tindir zaczęła się niecierpliwić.

- Nie mamy czym kopać!

Reina przeszła się dookoła, przeciągnęła się.

- Nic nam nie potrzeba. Skarb nie jest ukryty głę­boko. Wystarczy rozgarnąć torf i zaraz go zobaczymy.

- Gdzie?

Reina przeciągnęła dłonie wzdłuż obojczyków, obróciła w palcach błyszczący naszyjnik. Nie zma­towiał wcale od potu i wilgoci na skórze, jarzył się jakby jeszcze mocniej.

- Tutaj - oświadczyła z uśmiechem, który odsło­nił jej wszystkie zęby.

Podniosła ręce, przerzuciła całe włosy do przodu niczym czarny, dziki wodospad. A potem rozpięła zameczek, utrzymujący klejnot na szyi.

Uniosła naszyjnik ku niebu, jakby go oglądała, jak gdyby patrzyła na niego pierwszy albo ostatni raz.

- Tu jest twój skarb, Tindir. To jest właśnie to, czego przez cały czas szukałaś.

Tindir poczuła, jak kolana się pod nią uginają.

- Nie - szepnęła. - Nie, to niemożliwe.

- Weź go, a poczujesz, że mam rację. Weź go, Tin­dir.

Ręka Tindir drżała, gdy wyciągnęła ją do Reiny. Metal w dłoni wydawał się lodowato zimny. Był ciężki, o wiele cięższy, niż się tego spodziewała. Podsunęła drugą dłoń pod klejnot i wstrzymała od­dech, po raz pierwszy przyglądając się z bliska na­szyjnikowi.

- Czujesz to? - szeptem spytała Reina. - Czujesz moc, jaka w nim tkwi?

Tindir z nabożeństwem kiwnęła głową.

- ale... czy to już wszystko? Reina gwałtownie szarpnęła głową.

- Wszystko? Czy to ci nie wystarczy? Trzymasz w ręku magiczny klejnot, on daje władzę nad życiem i śmiercią!

Tindir popatrzyła na Reinę zmrużonymi oczyma.

- Dlaczego zaciągnęłaś mnie aż tutaj, żeby mi go dać? I skąd wiesz, że właśnie to jest nasz skarb?

- Po prostu wiem - mrocznym głosem odparła Re­ina. - Naszyjnik jest w posiadaniu naszej rodziny od czasu, gdy Maria dostała go od Anny Lundestad.

- Od czarownicy?

- Tak. A skąd ona go miała, tego nie wiedział nikt. Dopiero teraz, dopiero teraz...

- Ujrzałaś to w wizji? Reina uniosła brwi.

- A jakżeby inaczej?

- Czy ta czarownica do ciebie przyszła?

Reina zaśmiała się perliście, rozłożyła ręce i koły­sała się na wietrze wraz z kępkami wełnianki.

- Chcę tańczyć z wiedźmami, znam ich tajemni­ce. Jestem Lilith, zdradzona żona. Jestem aniołem, o którym nigdy się nie dowiedzieli...

Tindir tkwiła jak skamieniała z naszyjnikiem w dło­ni.

Reina lekko tańczyła, wirowała do wtóru własne­go śmiechu, który był jedyną muzyką. Gdy zrobiła pierwszy krok w stronę mokradła, Tindir zaniosła się krzykiem:

- Reino! Reino, nie możesz...

W odpowiedzi usłyszała tylko śmiech.

Stała na samym brzegu wysepki i patrzyła, jak Reina przeskakuje z kępy trawy na kępę. Wkrótce żad­nej już przed nią nie było. Nie może chyba dać kro­ku w tę czarną otchłań!

Ona oszalała, straciła rozum. Wszystko pomieszało jej się w głowie. Przecież utonie w tym grzęzawisku!

- Reino! Nie słuchała.

Tindir od krzyku ochrypła. Czym prędzej ukryła klejnot na piersi, miała tam niedużą kieszonkę tuż obok woreczka z amuletem.

Potem z wahaniem zrobiła kilka kroków w roz­kołysane bagno, usiłując iść po śladach Reiny. Musi ją dogonić, musi wyciągnąć na brzeg. ale serce trze­potało jej się w piersi jak wystraszony ptak, a stopy drżały. Nie stąpały pewnie.

Zanim zdążyła się zorientować, poczuła, że jedna noga zapadła się głęboko aż po kolano. Zachwiała się, mięsień w udzie drugiej nogi napiął się, ale nie wytrzymał.

Osunęła się w bagno aż po uda, ale wbiła palce w kępki traw. Brunatne cuchnące błoto wypuszcza­ło ze swego wnętrza banieczki i podnosiło się wokół niej coraz wyżej.

- Reino! Na pomoc!

Reina tańczyła z wyciągniętymi przed siebie ręka­mi, a włosy otaczały ciało na podobieństwo czarne­go ognia. Stopy unosiły się nad moczarami, ledwie dotykając ziemi. Mgła podniosła się już, tylko nad ziemią tu i ówdzie sączył się wilgotny dym.

- Pomóż mi!

Tindir wiedziała, co powinna zrobić w takim przypadku. Owszem, nie mogła się wydostać, lecz nie za­padała się prędko. Musi ugiąć kolana i starać się, by powierzchnia jej ciała była jak największa. I najważ­niejsze: nie ruszać się. Unosić, tylko unosić nad ba­gnem, aż jej wołanie dotrze wreszcie do Reiny.

ale sam krzyk wymagał od niej napięcia wszyst­kich mięśni i z każdym wykrzykiwanym słowem za­padała się coraz głębiej.

Wreszcie zrozumiała, że Reina jej nie słyszy.

albo że nie chce usłyszeć.

Patrzyła na tańczącą postać, była teraz już przy su­chej ziemi. Przeszła przez najbardziej grząskie, naj­niebezpieczniejsze miejsca bagniska i nie zapadła się.

Tindir przed oczami wirowały plamy.

Widziała, jak Reina odwiązuje konie, jak jednym skokiem dosiada ogiera. Klacz parskała wystraszona, kiedy dziewczyna ruszyła galopem.

Wzeszło słońce, a gdy jego promienie przeniknęły przez wilgotną mgłę ponad bagniskiem, czysta, wyraź­na tęcza utworzyła ponad głową Tindir drugie niebo.

ROZDZIAŁ XIV

Nie musiała się nikomu tłumaczyć, nikt nie spy­tał, dlaczego tak wcześnie wybrała się gdzieś konno. Było już przedpołudnie, gdy Reina zeskoczyła z ko­nia i napotkało ją pełne wyrzutu spojrzenie stajen­nego. Czy miała zamiar zajeździć to nieszczęsne zwierzę? Nigdy jeszcze nie widzieli tego ogiera, prawdziwego diabła, w takim stanie! Na chwiejnych nogach poczłapał pod stajnię i ciężko parskał, a bo­ki pokryte miał pianą. Pianę toczył też z pyska.

Reina nie poświęciła mu ani spojrzenia. Lekko po­biegła przez podwórze do izby chorych.

- Mamo! Matko, jesteś tu?

Johanna usłyszała wołanie córki w sypialni na gó­rze, gdzie zmieniała pościel.

Córka nieczęsto szukała jej towarzystwa. Prędko więc odłożyła na bok czyste lniane prześcieradła i zbiegła po schodach.

- Reino, jesteś! Czy coś się dzieje?

- Nie, mamo, jestem tylko taka strasznie... głodna. I ciekawa byłam, czy zostały jeszcze jakieś pszenne ciastka, te z rodzynkami.

- Oczywiście - pokiwała głową uradowana Johan­na. - Chodź, ja też niewiele zjadłam na śniadanie, zejdziemy do kuchni. Dziewczęta już stamtąd wy­szły, w spokoju nalejemy sobie po kubku mleka.

Johanna wystawiła na stół ciastka i słonecznie żółte masło. Świeże mleko było chłodne, przecedzone. Cieszył ją widok Reiny, która jednym haustem opróżniła kubek. Tego lata rzadko widywali Reinę przy posiłkach. Dziewczyna na ogół sypiała do po­łudnia i znikała gdzieś, gdy tylko się ubrała.

Teraz jadła wręcz żarłocznie.

Johanna bardzo się tym radowała, podsunęła jesz­cze córce maselniczkę.

- Annalina czuje się coraz lepiej - powiedziała we­soło. - To wprost nie do uwierzenia. Napiszę do pa­na Strudense, gdy tylko będę miała pewność, że ona z tego wyjdzie. ale już stanęła na nogi. Brzuch jest obolały, wciąż opuchnięty, ale nie miała gorączki, nic takiego. To prawdziwy cud!

- Mhm.

Reina, żując, obojętnie wyglądała przez okno.

- Szkoda, że ciebie przy tym nie było - ciągnęła Johanna. - Strudense to naprawdę zdolny chirurg. A ta dzielna kobieta! Czy uwierzyłabyś, że przez ca­ły czas śpiewała psalmy?

Reina milczała. Wyciągnęła tylko kubek, a matka dolała jej słodkiego mleka.

- Czy mogłabyś iść dzisiaj na plebanię? Miałam tam coś zanieść, ale spodziewam się, że w ciągu dnia rozpocznie się poród. A może ty zostałabyś przy ro­dzącej, a ja sama bym poszła?

- Nie, dziękuję - krótko oświadczyła Reina. - Nie mam odwagi.

- Poradziłabyś sobie. Kobieta okropnie się boi, wbi­ła sobie do głowy, że umrze, ale nic nie wskazuje na to, żeby coś miało potoczyć się źle. Jest dobrego zdro­wia, silna. No ale to jej pierwsze dziecko, więc...

- Pójdę - powiedziała Reina, wstając.

Otrzepała okruchy ze spódnicy, a wierzchem dło­ni otarła usta.

- Gdzie ojciec?

- Maluje. - Aha.

- Nie chciałabyś, żeby z tobą poszedł? Mogliby­ście wypić po kubku piwa w Dosen. Może kogoś spotkacie, przyniesiecie nowiny.

- Chyba raczej nie - odparła Reina. - Co mam zanieść? Johanna przyniosła jakąś paczkę.

- To herbatka, którą pastorowa tak lubi. Możesz powiedzieć, że świeża, z tegorocznych zbiorów. Do­łożyłam też mały słoiczek różanej maści, w prezencie.

Reina wzięła paczkę bez słowa.

Słońce prażyło teraz mocno, zboże na polach już wkrótce dojrzeje złociście, ale wciąż jeszcze było la­to. Gorące, upojne lato.

Rafael patrzył, jak niezdarnie Benjamin wsiada do łodzi. Stan prawej ręki ani trochę się nie poprawił. Wyglądała na zdrową, nie bolała, ale palce były sła­be i ledwie się poruszały. Od nadgarstka do koniusz­ków palców mięśnie jakby zwiędły.

Zdecydował się wreszcie, że pojedzie do domu.

I tak nic nie mógł robić, dopóki ręka całkiem się nie wyleczy. Rozmawiali o tym i doszli do wniosku, że na tę chorobę istnieje tylko jedna kuracja.

- Reina mi pomoże. Ona nie wiedziała, co robi... Rafael miał taką nadzieję.

W pewnym sensie cieszył się, że znów ją zobaczy. Ta dziewczyna w jakiś dziwny sposób przeniknęła w niego, na stałe zrobiła w nim miejsce dla siebie.

Czy właśnie to ludzie nazywają miłością?

W takim razie było to bardzo niepodobne do wszyst­kiego, co dotychczas przeżył. Nawet ta czułość, jaką miał dla Benjamina, była czymś zupełnie innym. Była łagodna i spokojna jak uśpiony w palenisku żar, z któ­rego od czasu do czasu buchają płomyki pożądania.

Reina zaś... Reina nawiedzała go. Nawet na chwi­lę nie opuszczała jego myśli.

Nie sprawiało mu to wcale przyjemności, lecz gdy­by mógł strzelić palcami i w jednej chwili ją z nich usunąć, i tak by tego nie zrobił.

Droga do Lyster była długa.

Fiord stał nieruchomy i gładki. Powierzchnia wo­dy ledwie się marszczyła, gdy popatrzyli dalej w stro­nę Ârdal.

Sypiali na łodzi, na ostatnim odcinku wiatr im za­czął sprzyjać i zeszli na ląd akurat w chwili, gdy bi­cie dzwonów zwoływało na mszę w kościele Dale.

Emmi zasłaniała twarz dłońmi Jak gdyby nie chcia­ła widzieć ani słyszeć. Twarz miała pobrużdżoną i zszarzałą, włosy niestarannie zaplecione w krzywe warkocze nad jednym ramieniem. Siedziała skulona w swoim miękkim fotelu i trzęsła się jak z zimna.

- To straszne - szepnęła.

Ravi w milczeniu pokiwał głową.

- Co my zrobimy?

- Nie wiem, czy cokolwiek da się zrobić - odparł.

- Coś zrobić musimy.

- Pochłonęły ją jej własne mroczne myśli. Ona jest... zła.

- Nie! Nikt nie jest zły! Po prostu dokonujemy niewłaściwych wyborów. Ona jest młoda, jeszcze się nauczy, jeszcze nie jest za późno... Ty ze wszystkich ludzi na świecie powinieneś wiedzieć, że jeszcze nie jest za późno!

- Ja nigdy nie poradziłbym sobie bez Johanny. Ona była moim światłem. A obawiam się, że Reina nie ma żadnego światła. Straciła swoją Gwiazdę Polarną...

Emmi wypiła głęboki łyk.

- Możemy jej dać nową. Ona może się nauczyć, jak panować nad tymi mocami, jak wykorzystywać je dla dobra.

Ravi prychnął zrozpaczony.

- Każdego dnia, odkąd przyszła na świat, właśnie tego się obawiałem. Od tego dnia, kiedy wiedziałem już, że w jej żyłach płynie moja krew. I to pod każ­dym względem. Uczyłem ją sprawiedliwości, troski o słabych i małych. Próbowałem ją przekonać, że na­wet jeśli poczuje, iż zabłądziła, to zawsze istnieje możliwość, że ktoś jej pomoże. ale tak długo była sama... zbyt długo. Nie było mnie przy niej w tych ważnych latach. Stało się o wiele większe nieszczę­ście, niż się tego spodziewałem.

- Ona jest dobrą kobietą! Potrafi kochać! Zna róż­nicę między dobrem a złem i potrafi się troszczyć o...

- Zostawiła Tindir w bagnie. To się właściwie rów­na zabójstwu, Emmi.

- Wcale nie jest pewne, że tak się stało. Musimy jej wierzyć, kiedy mówi, że się zgubiły, że mgła je rozdzieliła...

- Tindir twierdzi co innego.

- Tindir ukradła naszyjnik, tu przynajmniej Reina mówi prawdę. Przecież miała go na szyi.

Ravi przekrzywił głowę.

- Nie wiem, której powinienem wierzyć. Już teraz nie wiem.

Emmi westchnęła.

- Tindir dała sobie radę, to wcale nie było zabój­stwo, a naszyjnik wrócił do właściciela. Osobiście go zamykałam na klucz.

Ravi popatrzył drobnej kobiecie w oczy.

- A co z Benjaminem? Czy w tym także będziesz jej bronić?

Oczy Emmi błyszczały.

- Reina potrafi każdego przestraszyć. Pokłóciła się z bratem, posłała mu groźne spojrzenie, a sam wiesz, jak z jej oczu potrafią się sypać iskry... Benjamin do­brze zna zdolności siostry, mógł się zlęknąć. A strach potrafi sparaliżować. Ludzie czują to, co ich zdaniem powinni czuć. Reina nigdy by... Własnemu bratu?

- A to, co mówi ten Rafael? Przecież on powtarza to samo! Że Benjamin stracił władzę w ręce, kiedy Reina powiedziała, że wyrządził jej krzywdę, że od­rzucił jej dłoń. I że poniesie za to karę...

Emmi wpatrywała się w Raviego.

- Co się z tobą dzieje, Ravi? Odkąd cię znam, mia­łeś zdolność widzenia tego, co ukryte, zarówno w lu­dziach, jak i w rzeczywistości. ale teraz... teraz nie chcesz widzieć. Widać już ją utraciłeś. Brak ci już na­dziei dla własnej córki.

- Nie zniósłbym jej utraty - powiedział Ravi. Emmi przygryzła wargę, jej twarz była wykrzy­wioną maską.

- Nie zniósłbym tego - powtórzył Ravi i odwró­cił głowę. - Bez niej nigdy już nie byłbym sobą.

Emmi sięgnęła po kieliszek z winem.

- To prawda - mruknęła cicho. - Bez niej stracili­byśmy wszystko.

1* 14 września - (przyp. tłum.).

2* Śmiałym szczęście sprzyja (przyp. tłum.)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
Lerum May Grethe Cory zycia 29 Na Koniec swiata
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Córy Życia 04 Zerwane kajdany
Lerum May Grethe Cory zycia 13 Taniec Aniolow
Lerum May Grethe Cory zycia 16 Zamie
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum May Grethe Cory zycia 28 Srebrne Zwierciadlo
Lerum May Grethe Cory zycia 07 Oko Za Oko

więcej podobnych podstron