Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi

May Grethe Lerum

WIĘZY KRWI

Tytuł oryginału norweskiego: „Blodsbånd”

ROZDZIAŁ I

Lyster, grudzień 1672

Wieś u podnóża wysokich szczytów spoczywała pogrążona w ciszy. Nawet bezdenny fiord, zlodowa­ciałymi brzegami szarpiący skały i usypiska głazów, trwał teraz gładki, nieruchomy.

Lyster, niegdyś osobny okręg.

Podczas ostatniego spisu ludności doliczono się, że główna parafia Dale daje schronienie dwustu dwudziestu sześciu mężom.

A także oczywiście jakimś kobietom oraz chłop­com poniżej roku życia...

Stu piętnastu gospodarzy, stu jeden chałupników.

Sześć kościołów.

Ziemia w większości znajduje się w posiadaniu urzędników, część jest własnością kilku mieszczan i wielkich gospodarzy. Do kościoła należą dwa z dziesięciu dworów.

Lensman, wójt i pisarz.

I dwóch duchownych.

Znaczniejszy z nich siedzi tego wieczoru przy sze­rokim biurku. Ma przed sobą pióro i kałamarz, lecz całą uwagę kieruje na kruche, grube stronice opraw­nej w skórę księgi.

Drzwi są starannie zaryglowane od wewnątrz.

Stary człowiek musi mieć obecnie co najmniej sześćdziesiąt lat. Płomienie łojowych świec, rzucają­ce na izbę migotliwe cienie, nadają jego twarzy nie­zwykły, przerażający wygląd.

Jest chudy. Kości w jego ciele zdają się o siebie grzechotać.

Dłonie trzęsą mu się trochę, gdy ostrożnie prze­wraca kartki. Wąskie usta składają się w bezdźwięcz­ne słowa.

Oczy w marnym świetle mrużą się, musi trzymać księgę tuż przed nimi, by odcyfrować prastare gotyc­kie litery.

Nie na Piśmie Świętym koncentruje się dzisiaj proboszcz.

Na grubej skórzanej oprawie wytłoczono tytuł: „Księga Sztuk Sefraniusa”.

Księgę spisano w legendarnej Akademii Wittenberskiej w roku 1311. Odnaleziono ją w roku 1529 w marmurowej skrzyni na Zamku w Kopenhadze. Stamtąd rozpowszechniła się w wąskich kręgach wy­branych, zwłaszcza wśród ludzi Kościoła.

Mogens znalazł ją wśród rzeczy swego ojca zale­dwie na kilka dni przed jego ścięciem. Nie skrywał swej zakazanej własności nawet w czasie, gdy bar­dziej niż czegokolwiek obawiał się, że oskarżenia o uprawianie czarów, które dotknęły ojca, zostaną skierowane również przeciw niemu. Samą księgę na­tomiast ledwie śmiał otworzyć.

Tego wieczoru jednak, gdy plebanię spowiła nie­wypowiedziana pustka i cisza, a ogień na palenisku i płomienie łojowych świec z trudem budziły wspo­mnienie ciepła...

Tego wieczoru wyciągnął ją, otworzył na stronicach, których nigdy wcześniej nie odważył się czytać.

Mario, czegóż nie zrobię z tęsknoty za tobą!

Ostatnie miesiące okazały się najgorszymi w ca­łym jego życiu, a to znaczyło naprawdę niemało dla tego ciężko dotkniętego przez los sługi Kościoła.

Jego ukochana, jego uczennica, duchowa córka... Nie, to nieprawda. Okres ojcowskich uczuć już przeminął. Po śmierci żony Mogens z całą powagą zdał sobie sprawę, ile znaczy dla niego młoda, jas­nowłosa dziewczyna z Meisterplassen.

Spłodzona w grzechu, gwałtem, przez własnego dziada... Mogens sam wygnał niegdyś ze wsi jej matkę wraz z nowo narodzoną córeczką, oślepiony pragnie­niem wychowania tego dziecka. Bóg zechciał, aby szes­naście lat później sama zgłosiła się do niego na nauki.

Oczywiście podziwiał jej błyskotliwy umysł, czy­tała i tłumaczyła trudne teksty zaledwie kilka tygo­dni po tym, jak poznała pierwszą literę. Zadawała najśmielsze pytania, zmuszając jego samego do wspi­nania się na wyżyny własnych możliwości, by dać jej zadowalającą odpowiedź czy wyjaśnienie.

A jej niewieście przymioty...

Nie było chyba cieplejszej i troskliwszej kobiety! I to w stosunku do wszystkich mieszkańców wioski, do niego i jego rodziny, do przyjaciół z Solgarden.

Nawet gdy jesienią wioskę dotknęła zaraza, Ma­ria nie ustąpiła, krążyła od chaty do chaty ze swą bo­gato zaopatrzoną skrzynką z ziołami, ratując od strasznej choroby zarówno młodych, jak i starych.

Aż w końcu i ona prawie się jej poddała.

Serce zadrżało mu na samą myśl o koszmarnych no­cach, kiedy Maria, trawiona gorączką, ledwie oddycha­ła, a żadne modlitwy, jak się wydawało, nie pomagały.

Zniósł ją wtedy do piwnicy i dalej, tajemnym przejściem.

Poprzez mrok ziemi, przez kryptę, gdzie prochy zmarłych nadawały powietrzu niepokojący posmak.

Na górę, do kościoła, w którego ścianach wciąż tkwiły losy całych stuleci, odzywając się echem, gdy kolejni ludzie słali pod wysokie sklepienie dziękczy­nienia i skargi.

Zapalił wszystkie świece i ustawił je dookoła umierającej.

Dzisiaj zdawał sobie sprawę, że wieś wciąż nie za­pomniała nieludzkiego zawodzenia, dochodzącego z kościoła ostatniej nocy zarazy. Ludzie ciągle pa­trzyli nań z niepewnością i przestrachem bijącym z oczu. Ciekawe, czy szaleństwo już minęło?

Nie, wcale nie!

Tylko instynkt samozachowawczy ocalił go od wstawania co noc, spieszenia tym samym koryta­rzem i wykrzykiwania swego żalu i cierpienia wśród grubych, kamiennych ścian przed obliczem Pana.

Nie czynił tak jednak.

Wstydził się wyjawić przyczynę swego bólu.

Dobrego Boga w niebie nie interesowały sercowe kłopoty uniżonego sługi.

Wszechmocny miał zapewne ważniejsze sprawy albo też jego modlitwy były zanadto egoistyczne.

Jak zresztą modlić się do sprawiedliwego Boga o to, by odebrał życie rywalowi i w ten sposób po­mógł zdobyć kobietę?

Mogens Jonson Skanke zwrócił się ku innym mo­com. Mocom, które znał i, jak sądził, potrafił kon­trolować.

W księdze znalazł wskazówki.

Aby dziewica zwróciła się ku tobie... Na brzegu pucharu z piwem wypisz następujące słowa: B et Pelom Concesti. Przepij do dziewczyny, a jej serce zwróci się ku tobie”.

Nie, to się nie nadaje, nie będzie już miał okazji, by nalać Marii piwa. Odeszła daleko, zapewne za­mieszkała w tym haniebnym miejscu w dole fiordu.

Jej matka była nałożnicą kata.

A Maria oddała serce innemu. Mogens zastana­wiał się, czy imię, które spękane od gorączki wargi szeptały w tamtą noc, nie jest imieniem syna same­go oprawcy.

Randar... Cóż za zgrzytliwe i ohydne imię! Mo­gens poczuł, jak serce mu kamienieje z nienawiści do nieznajomego konkurenta.

Zaprawdę, to musi być miano demona! Ludzie nie chrzczą chyba swego potomstwa takim pogańskim imieniem!

No cóż, pastor przestał się nad tym zastanawiać, prędko przerzucał kolejne stronice. Formuły pozwa­lające odczyniać urok, zaklęcia, które mają przy­wieść kobiety do rzucenia się w otchłań wody.

Długie pasma zaklęć, zdolne zmienić każdego w kamień.

Przepis na to, jak czarami zmusić człowieka, by zapadł się pod ziemię.

Owszem, wszystko mogło się kiedyś przydać, lecz nie tego potrzebował teraz Mogens.

Wreszcie jego palec zatrzymał się na niepozor­nym, krótkim akapicie.

Zdobyć zamężną kobietę i zesłać na jej męża los Uriasza... na zawsze przywiązać ją do siebie”.

Mogens przeczytał, skrzywił nos na wstrętny rytuał, jakiego musiałby dopełnić, by pozbyć się męża uko­chanej. Potrzeba do tego zarówno serca kota, ludzkiej krwi, jak i rzadkich roślin. Nic nie znaczące formułki po łacinie, pełnia księżyca, święcone świece...

Mogens przez moment się zawahał, na cóż on się porywa?

Gdyby ktoś przepowiedział mu podobne zacho­wanie, nie poprzestałby na wyśmianiu takiego zu­chwalca.

Czcigodny proboszcz uciekający się do tego ro­dzaju środków...

Wiedział, że naraża swe własne życie.

Wiedział, że ryzykuje swe wieczne zbawienie.

W tej chwili jednak zamieniłby chętnie tysiąc lat w Raju na jedną godzinę spędzoną z Marią...

Ona musi wrócić!

Musi zostać z nim! W przeciwnym razie nie ma znaczenia, co się stanie z jego marnym życiem.

Na dzień przed Wigilią, jeszcze zanim wstał świt, po wsi rozniosła się wieść, że Czarny Mons w wy­chłodzonym zimowym mrozem kościele kolejny raz odprawił nabożeństwo dla siebie samego.

Widziano światło.

Słyszano, jak śpiewa.

Niektórzy twierdzili nawet, że przez grube na metr ściany doszły ich teksty dziwnych, obcych psalmów.

Nikt jednak nie widział go idącego do kościoła ani też powracającego na pobieloną plebanię, położoną zaledwie o dwadzieścia kroków poniżej.

Tak, teraz to już pewne, uznano.

Pastor ma osobne wejście, to żadne plotki i bab­skie gadanie. Proboszcz we własnej osobie przemyka się głęboko pod ziemią niczym szczur, zakłócając błogosławiony sen tym, którzy spoczywają pod po­sadzką kościoła.

Nieprzyzwoite, ot co!

Lecz jakże intrygujące, kusząco niebezpieczne...

Mogens Skanke cieszył się zaufaniem ludzi, nie za­liczał się do księży, na których skarżą się za ich chci­wość i surowość. Karcił, oczywiście, grzeszników równie mocno jak inni pastorowie i nie krył niezado­wolenia, gdy zamożni przynosili w ramach pokuty za małe datki na kościół. We wsi zaczęto nawet po­wszechnie godzić się z faktem, że jego ojcem był pa­stor z Nordefjord skazany na ścięcie. A kto znał cel nocnych wypadów ich własnego Mogensa? Chociaż o czarach prawił surowiej niż niejeden duchowny?

Wobec ubogich natomiast okazywał zazwyczaj większą łagodność, zdarzało się, iż z własnej kieszeni wykładał za biedaka, który, dręczony ciężkimi podat­kami na rzecz Korony, nie miał środków do życia. Wszystkich uratować nie mógł, niestety, w owych czasach wielu na własnej skórze doświadczyło władzy odległego króla. Zagrody sprzedawano lub dzielono albo też przejmowali je nieliczni urzędnicy czy szlachcice, prowadzący we wsi swoje interesy.

Ale pastor Mogens trzymał stronę wieśniaków.

Dlatego mógł bez szczególnych obaw wieść takie a nie inne życie i dokonywać swych nie zawsze zgod­nych z Biblią cudów. Ludzie chronili go, zarówno przed kolegami po fachu i biskupem, jak i przed wła­dzą królewską. A tej nocy tuż przed Wigilią podjął najbardziej dotychczas zaawansowane i niebezpiecz­ne ze swych poczynań: wniósł ową rzadką księgę do domu Bożego.

W nadziei na wyrozumiałość Wszechmogącego, a być może również podejmując ostatnią próbę otrzymania odpowiedzi z Jego strony, błagał o jakiś znak. Kiedy nagły powiew wiatru przeleciał przez kościół i zgasił jedną ze świec przy ołtarzu, podzię­kował Panu i jął sobie ten znak tłumaczyć.

Bóg najwidoczniej postanowił tym razem patrzeć w inną stronę. I dobrze się stało, gdyż rytuały, jakie Mogens tej nocy odprawiał pod amboną, wywołały­by wzburzenie nawet mniej świątobliwych.

Do malutkiego naczynka upuścił własnej krwi.

Najstarszy z kotów na probostwie zginął szybką, bezbolesną śmiercią.

Rozmaite inne, budzące obrzydzenie składniki wyjął z przechowanego w piwnicy worka, zarekwi­rowanego niegdyś skazanej na śmierć czarownicy.

A słowa wypływały spomiędzy jego ust tak swo­bodnie, jakby recytował wyznanie wiary albo list świętego Pawła.

Tej nocy powrócił do piwnicy na probostwie z no­wą pewnością.

Niebezpieczna droga doprowadziła go tam, gdzie chciał. Nie mógł się oprzeć przekonaniu, że prastare mądrości sprowadzą do niego Marię. Serce mocniej uderzało mu na myśl, że dziewczyna wkrótce znów usiądzie przy jego stole. Usta mimowolnie rozciągnę­ły się w uśmiechu na wspomnienie smukłej postaci.

Ach, byle tylko czas tak się nie dłużył!

Tymczasem u progu stało już Boże Narodzenie, chyba najpracowitszy dla pastora okres. Zanim dzwony obwieszczą nadejście nowego roku, nie bę­dzie miał czasu na tęsknotę.

I niedługo, już niedługo przybędzie posłaniec.

Mogens spokojnie położył się spać, by wypocząć bodaj przez kilka godzin przed świątecznym przyję­ciem na plebanii. Obyczaj nakazywał, by tego dnia najpierwsi mieszkańcy wioski schodzili się na roz­mowę i naradę w kwestii tegorocznego rozdziału za­pasów dla najbardziej potrzebujących.

W tym roku spotkanie zapowiadało się krótkie, większość najuboższych padła ofiarą zarazy.

W wielu zagrodach izby niemal całkiem opusto­szały, podczas gdy komory i spichlerze napełniono tak, by wykarmiły także tych, których choroba za­brała do grobu.

Tego roku śmierć jednych dosłownie zapewniła chleb drugim.

Mogens zapadł w spokojny, dobroczynny sen, ja­kim nie spał od dawna. Jakby zostawił za sobą całe tygodnie niepewności i walki.

Zrobił już wszystko, wykonał ostatni desperacki krok.

Jeśli Maria nie przyjdzie do niego, oznaczać to bę­dzie, że nie ma mocy, która by pomogła człowieko­wi w potrzebie.

Na krańcach w głębi długiego fiordu morze było spokojne i ciche, za to dalej, tam gdzie biorą swój początek Årdalsfjord i Lysterfjord, jakby zerwały się wszystkie piekielne wichry.

Fale przełamywały się i odbijały od śliskich zbo­czy gór, pod białymi grzywami kryły się niepojęte siły wody, mogące w każdej chwili wywrócić nawet mocną łódź wiosłową. Wystarczyła chwila nieuwagi na dziobie.

Dwie słabe kobiety już dawno się poddały. Ostatkiem sił skierowały ciężką łódź w niewielką, bardziej zaciszną zatoczkę, gdzie kilka wysokich sosen dawa­ło nieco schronienia przed wiatrem.

Owce, które wiozły ze sobą, oszalały ze strachu. Ko­biety w końcu musiały naciągnąć im na łby czarne płótno i spętać nogi, zwierzęta leżały jak skazańcy na dnie rozkołysanej łodzi. Jedno z wioseł zniknęło, gdy Liv na kilka sekund zapomniała się i zamknęła we wła­snym świecie.

Maria uderzyła matkę w zimny, blady policzek, by przywołać ją do przytomności i nakłonić do dal­szego wiosłowania. Sama nie miała sił utrzymywać łodzi; gdyby pod naporem wiatru przekręciła się bo­kiem do fali, oznaczałoby to koniec dla nich obu.

Na dnie wszystko było przemoczone, drewniane mi­ski i płócienne węzełki, narzędzia i skrzynki unosiły się w wodzie wokół trzęsących się z zimna owiec. Kobie­ty dawno już przestały walczyć o to, by przy ostrym grudniowym wietrze było przynajmniej sucho. Teraz jeszcze pochwycił je w swoje objęcia mróz, deszcz prze­mienił się w śnieg, chłód prędko przenikał do skóry przez ubranie, sprawiając, że sztywniały jak martwe.

Wreszcie dostrzegły zaciszną zatoczkę. Maria wo­łaniem i śpiewem usiłowała nie dopuścić do tego, by matka znów pogrążyła się we własnym świecie.

Gdy dno łodzi zazgrzytało o kamienie, Liv osunę­ła się na ławkę. Przemoczona, zamarznięta chusta za­chowała dotychczasowy kształt, podczas gdy owi­nięta nią kobieta skurczyła się w sobie, opadła. Wy­glądało to dość niesamowicie.

Maria sama nie mogła się nadziwić, skąd czerpie siły, w jakiś sposób jednak zdołała wyciągnąć na ląd owce, matkę i skrzynkę z jedzeniem. Łódź przycumowała przy kamieniach. Wkrótce fiord się cofnie i przy odpływie łódź częściowo zostanie na brzegu, ale nie ma to teraz najmniejszego znaczenia. Przez pewien czas muszą tu zostać.

Muszą myśleć o ratowaniu życia.

Rozpadającą się chałupę, którą, jak się jej wyda­wało, zauważyła w zatoczce, niemal całkiem zakrył las. Minione cztery lata dały liściastym zaroślom i ja­łowcom dostatecznie dużo czasu na przejęcie opu­szczonego domostwa.

Z kroplami wymieszanego ze śniegiem deszczu we włosach Maria przedzierała się przez krzaki, odpo­wiadające jej smaganiem po karku. Dziewczyna na wpół ciągnęła za sobą matkę w zacisze wśród starych kamieni i z radością westchnęła na widok fragmen­tu fundamentów, który pozostał jako tako suchy. Resztki dachu splątały się z pobliskimi drzewami, tworząc całkiem niezłą osłonę. Palenisko wypełnia­ła woda i śnieg, lecz Marii udało się zebrać w suchym kącie garść gałązek i rozniecić ogień.

Umieściwszy matkę przy ogniu, ściągnęła z niej ubranie i otuliła zsiniałe z zimna ciało jedyną suchą derką, jaką miały.

- Spróbuj się trochę poruszać, rozetrzyj stopy i policzki. Wiesz przecież, że nie możemy się prze­ziębić - tłumaczyła Maria jak dziecku.

Ponownie wyczołgała się na śnieg i zeszła na brzeg. Leżące w łodzi owce, na wpół zamarznięte, z łbami obwiązanymi szmatami, nie wydawały żad­nych dźwięków.

Maria wyciągnęła je na ląd, ledwie trzymały się na nogach.

- Biedaczyska, nie powinnyśmy były was zabierać. Szybki nóż oznaczałby dla was pewnie lepszy los, biedne maleństwa!

Nie mogła jednak znieść myśli o tym, że sama miałaby dokonać uboju. Kiedy nadchodził dzień bi­cia zwierząt, zawsze uciekała do lasu. Dziwne, bo przecież nigdy nie odsuwała się na widok cierpień człowieka?

Zaprowadziła owce do zrujnowanej chałupy, gdzie płonął ogień, dając w paskudny zimowy dzień złudzenie ciepła. Wiatr wywiewał dym, kradnąc jed­nocześnie wiele gorąca.

Ale ubrania rozwieszone przy ogniu już zaczyna­ły schnąć.

Maria ogrzała zdrętwiałe palce nad płomieniami i przeszukawszy tobołki wyjęła glinianą miskę, którą po napełnieniu śniegiem ustawiła na kamieniach w ogniu. Wkrótce woda się zagotowała i kobiety mo­gły siorbać zbawienny napar z mniszka, dębu szypułkowego, czarnego bzu i rumianku.

Dzięki kilku kroplom wódki z zapasów Marii po­czuły się lepiej.

Ale zapadł wieczór, a wiatr wcale nie cichł.

Mróz chwytał coraz mocniej, skuliły się razem z przemoczonymi, drżącymi z zimna owcami.

- Święta Panno, pomóż nam przetrwać tę noc - szep­tała Liv, a Maria dołączyła także kilka modlitw do in­nych świętych. W pewnym sensie cieszyły ją wszystkie te praktyczne kłopoty, które teraz legły na jej barkach. Odganiały szaleństwo i bezdenny żal, czający się, by ją pochłonąć, gdy tylko dopuści do świadomości wspo­mnienie o Randarze.

Zmusiły ją do rozsądnego myślenia.

Odszedł od niej.

Nie zważał na jej gorące błagania o porzucenie planów zemsty.

Zaofiarowała mu wszystko, dawała w zastaw wła­sne ciało i duszę, obiecała poświęcić wszelkie swe wzniosłe cele i ambicje...

On jednak nie przyjął ofiary.

Wolał narazić całą ich przyszłość, byle tylko do­konać nikczemnej zemsty.

A jakież to ma znaczenie, czy mordercy Joranda chodzą jeszcze po świecie, czy też nie?

Jemu i tak nie wróci to przecież życia. Owszem, zgadzała się z Randarem, że bestie zasługują na ka­rę, lecz nie była przygotowana na oddanie za to wła­snego szczęścia.

Randara zapewne złapano.

Morderstwo to nie sprawa, z której tak łatwo się wywinąć, a już na pewno nie temu, kto znajduje się na samym dnie społeczeństwa.

Może właśnie teraz siedzi i czeka, aż odwrócą się role?

Może właśnie teraz jakiś nieznany kat śmiga topo­rem nad tym silnym, cudownie zgrabnym karkiem?

Nie, myśli stają się zbyt niebezpieczne, trzeba je odegnać, nie pozwolić sercu wspominać tego, co piękne.

Randar na pewno już nie żyje.

A nawet jeśli żyje, co dzień będzie się budził z tym samym strachem:

Może dzisiaj po mnie przyjdą.

Ona nie jest w stanie budować życia na takim lęku.

W każdym razie nie w sytuacji, gdy wyraźnie udo­wodnił, że dla niego duma i dziwaczne męskie poczucie honoru ważniejsze jest od miłości, od ich wspólnej przyszłości.

Gorycz znów wzięła w niej górę, to dobrze. Zo­stawiła przeszłość za sobą.

Teraz trzeba przede wszystkim przetrwać tę noc, a nazajutrz dotrzeć do Lyster. Kiedyś wreszcie ta straszna pogoda musi się zmienić!

Chociaż Maria znała drogę i miała świadomość, że jest długa, nigdy nie przypuszczała, że potrwa ty­le dni. Dłonie drętwiały, ramiona bolały, wciąż jed­nak stawały się silniejsze, bardziej przywykłe do ciężkiego rytmu wioseł. Maria była młoda i silna, po­trafiła odeprzeć nawet atak morderców.

Czas rozpaczy musi się wkrótce skończyć, jej ży­cie należy teraz tylko do niej. Pragnęła oddać je Mogensowi i nie wątpiła, że wszystko ułoży się tak, jak sobie to zaplanowała.

W zimnym schronieniu kobietom zabrakło suche­go drewna, ogień zgasł.

Chwilami zasypiały, lecz chłód przenikał zmęczo­ne ciała i budził je kłującym bólem.

Świt ledwie zaczął wstawać, a one nie mogły już dłużej usiedzieć, zaczęły skakać i zabijać ręce. Owce leżały nieruchomo. Mokra wełna zmieniła się w twar­dy pancerz, nocą łagodnie przemknęła się tędy śmierć.

Maria po prostu je zostawiła, nie mogła znieść my­śli o wykorzystaniu mięsa. Pogładziła sztywne kudły na karkach zwierząt, szepcząc ze łzami przeprosiny.

Lęk o matkę poszarpał na strzępy odwagę i siłę, której przypływ wcześniej odczuwała. Jeszcze jedna taka noc i matka, a być może i ona sama będą leżeć jak te nieszczęsne zimne kłębki wełny.

Dzisiaj muszą dotrzeć do ludzi!

ROZDZIAŁ II

Dzień przed Bożym Narodzeniem 1672 roku roz­począł się bez różowej jutrzenki i połyskujących kryształków śniegu.

Gęsta mgła zaległa nad brudną słoną wodą, a lód zbijał się w grudy, przypominając owsiankę, w któ­rej gospodyni zapomniała zamieszać.

Z ciężkiego czarnego nieba leciał zmrożony deszcz, czasami w postaci śniegu, to znów jako mokra, mar­znąca mżawka.

Wsie, nagie i szare, leżały spowite przykrym, cięż­kim zimnem.

Wzdłuż fiordu wolno płynęła duża łódź.

Tulva Solgarden wytężyła stare, bolące oczy. Wi­działa już tylko na jedno.

Wzrok przesłoniła jej szara, nieprzejrzysta błona, lecz usta wciąż były tak samo skłonne do uśmiechu, chociaż upływające lata wyryły ścieżki wokół ruchli­wych warg.

Nie skończyła jeszcze pięćdziesięciu lat, lecz cia­ło miała już zmęczone. Ożywiało się jedynie w nie­które noce, wciąż miękkie i chętne pod znajomymi dłońmi Evena.

- Gudrun! Chodź tutaj, moja maleńka, i powiedz mi, kto nadciąga fiordem!

Dziesięcioletnia „maleńka” podbiegła do matki, która zacieniała i mrużyła oczy, wpatrując się w zatokę.

- Ależ, mamo, to bardzo łatwo poznać! To prze­cież Ole!

Odbiegła, znalazła widać ojca za węgłem, gdzie szukał schronienia w ten ostatni dzień pracy przed świętami. Tulva usłyszała jej radosny głos:

- To Ole płynie! Ole Seiderstad. Samotny włóczęga.

Niewielu gospodarzy, cieszących się takim powa­żaniem jak mieszkańcy Solgarden, przyjmowało te­go gościa. Ole krążył po fiordach w swej czarnej ło­dzi, wieczny wędrowny handlarz. Miał gdzieś nad fiordem nałożnicę, raz nawet przywiózł ją do wioski.

I dobrze się stało, pomyślała Tulva. Kari ocaliła wszak życie Marii, kiedy i ją w końcu dopadła zaraza.

Ole - Miedziak, jej przyjaciel.

Wielki, potężny mężczyzna z wronim gniazdem zamiast brody i włosach równie nieprawdopodobnie czarnych jak wtedy, gdy go ujrzała po raz pierwszy przed co najmniej czterdziestu laty. Ten człowiek musiał być prastary, lecz sprawiał wrażenie, że wca­le się nie starzeje, a twarde, surowe życie w ogóle mu nie szkodzi.

Tulva westchnęła, Ole przywoził ze sobą wiele wspomnień.

Zawsze, gdy w jej życiu działo się coś szczególnego, Ole był w jakiś niezwykły sposób przy tym obecny.

Powiadano, że przynosi nieszczęście, bo jego fjer­ding przetransportował już tyle zwłok, że na stałe zamieszkała na nim śmierć.

Tulva otrząsnęła się, odrzuciła niemądre myśli.

To kłopoty zawsze pojawiają się pierwsze.

Ole po prostu przybywał z pomocą, zawsze go­tów zrobić co w jego mocy.

Wówczas, przed dwudziestu jeden laty, zajął się Liv i małą Marią. Sprowadził je również z powro­tem. Tulva poczuła w piersi ukłucie tęsknoty za ty­mi dwiema jakże szczególnymi kobietami, prędko jednak odsunęła od siebie smutek.

Nie trzeba wzdychać i płakać, kiedy Ole przybywa.

Zwykle wnosił radość i śmiech do izby, w której na poczesnym miejscu zasiadł teraz najstarszy syn Karl z młodziutką żoną Annalisą u boku.

Pierwsze święta na dożywociu.

Tulva przekazała swój pęk kluczy młodszej go­spodyni, a Even jak dzień długi siedział tylko, nie­mal speszony brakiem zajęcia. Ale pewnie wkrótce do tego przywykną, wieśniacy dobrze znali wszak koleje losu.

I, prawdę mówiąc, przyjemnie było wylegiwać się rano i tylko przysłuchiwać znajomym odgłosom do­chodzącym z domu i obory, świadczącym o tym, że ludzie i zwierzęta kolejny raz mogą najeść się do syta.

W ostatnich dniach młoda gospodyni zatroszczy­ła się, by Evenowi i Tulvie posyłano śniadanie na górę, zrozumiała bowiem, że wolą skrócić sobie dłu­żące się dni i wstawać później. Tak, tak, Karl mógł dostać gorszą żonę.

Kiedy już i tak nie dostał Marii...

Tulva zmusiła stare nogi do ruchu, otworzyła drzwi do izby i ogłosiła przybycie gościa.

Trzy dziewki służące z zapałem smarowały sadzą ściany w izbie, na których później zawiesiły wieńce z gałęzi świerkowych, ozdobione pięknymi koloro­wymi wstążkami. Wielkie błyszczące świeczniki z masywnego srebra ustawiono w szafce i na stole. W kącie sypialnym na starej ławie rozłożono pach­nącą słomę i nakryto ją świeżą narzutą. Nowy piec także uczerniono gładką, równą warstwą sadzy. Na święta wszystko musiało wyglądać pięknie.

Dziewczęta pracowały z zapałem, ale usłyszawszy wieści Tulvy, zatańczyły w koło.

Ole przyjechał, może zostanie przez całe święta! Stary włóczęga znał tyle zajmujących historii, snuł opowieści z Bergen, z Christianii, ba, nawet z odle­głej zagranicy.

Zdarzało się też, że miał w kieszeniach kawałki różowego cukru, obwarzanki i wstążki do włosów... A teraz w dodatku Boże Narodzenie!

Krzątanina na Solgarden jeszcze się, o ile to moż­liwe, wzmogła. Kobiety tylko śmigały przez izbę, za­jęte przygotowaniem potraw, czyszczeniem odświęt­nych strojów, wyciąganiem ozdób z dna skrzyni i z głębokich skrytek.

W powietrzu unosiła się woń świeżej sadzy, pie­czonego ciasta i smalcu, palącego się wosku i dopie­ro co ściętych gałęzi świerku. Od piwa bił charakte­rystyczny gorzkawy aromat, a wyjęte z bieliźniarki pięknie haftowane, lśniące bielą obrusy pachniały konserwującymi ziołami.

Dudniący głos Olego słychać już było na dziedziń­cu. Pospiesznie witał się z parobkami czyszczącymi uprząż na jutrzejszą wielką wyprawę do kościoła. Na brodzie miał śnieg i drobne perełki mrozu, czarny ka­pelusz pokryła gruba warstwa lodu.

Tulva w jednej chwili odzyskała zwinność młodej dziewczyny, prędko wybiegła z izby. Nie chciała re­zygnować z ostatnich obowiązków gospodyni, lecz jednocześnie pragnęła pierwsza powitać Olego.

Stanęła na progu przed chatą.

Raz po raz otwierała i zamykała usta, nie widzą­ce oko otworzyło się szeroko, zaokrągliło.

- To przecież... to nie może być... Liv! I Maria! Ach, mój Boże, to rzeczywiście prawda, witajcie, wi­tajcie!

Tulva pospieszyła im na spotkanie. Znajoma syl­wetka Olego, taka wielka i potężna, kobiety zaś drobne, niemal bezwładne, uczepione każda swego męskiego ramienia. Przemoczone, pobielałe na twa­rzach, usta wykrzywione w dziwnym, nieznajomym grymasie. A oczy!

Tulva, napotkawszy puste spojrzenie Liv, gwał­townie się zatrzymała.

Przerażona wyciągnęła rękę do Marii. Dziewczy­na podniosła głowę i odpowiedziała na powitanie. Na szczęście w głęboko niebieskich oczach paliła się iskra rozsądku.

Ale jakaż ona chuda!

Wyglądała znacznie gorzej niż wówczas, gdy Ole i Kari zabrali ją stąd po chorobie!

Czyżby nie doszła do siebie, czyżby zaraza zosta­wiła trwałe ślady w postaci niebieskofioletowych cie­ni na delikatnej twarzyczce?

Tulva była wstrząśnięta.

Chciała je objąć, ogrzać przemarznięte ciała, prze­lać na nie macierzyńską miłość.

Ale wyraz pustych oczu Liv przeraził ją, zmroził myśli, ręce opadły jej bezwładnie.

- Tulvo, jak dobrze znów cię widzieć... Wybacz, że tak przybywamy...

Tulva ocknęła się na dźwięk ochrypłego głosu Marii. Z oczu popłynęły jej łzy. Jak można zgotować im takie smutne powitanie!

Wzięła się w garść, zabrała troje niespodziewa­nych świątecznych gości do chaty.

Dopiero po dłuższej chwili przy ogniu, napiwszy się gorącego rosołu z pieprzem, Maria zdołała zapa­nować nad dreszczami na tyle, by mogła wreszcie mówić.

Tulva i pozostałe kobiety zadrżały, słysząc opo­wiedzianą w krótkich słowach historię śmierci Jo­randa, szaleńczego pościgu Randara, morderców spoczywających teraz w swoich grobach na Meister­plassen, biednego Jorila...

O przeprawie otwartą łodzią niewiele mówiła, do­myślały się więc tylko niebezpieczeństwa, jakie grozi­ło dwóm kobietom, gdy Ole spostrzegł dryfującą łódź ze zdrętwiałą z zimna, nieprzytomną Marią u wioseł.

I Liv, siedzącą na ławeczce niczym posąg, zapatrzo­ną przed siebie równie pustym wzrokiem jak figura na dziobie statku, wyglądająca nieznanych brzegów.

Maria i teraz nie płakała, jej głos brzmiał ochryple, lecz donośnie.

- Nie będziemy cię długo dręczyć, kochana Tulvo, mam nadzieję, że nie zakłócimy spokoju świąt tobie i twojej rodzinie. Gdybyśmy jednak mogły zostać tu przez święta... Później mam pewien plan. Tam nie wrócimy już nigdy.

- Mario, jak możesz tak w ogóle mówić! Oczywi­ście, że zostaniecie u nas, i przez święta, i przez cały rok! Czyż nie miałaś tu domu zawsze, gdy zechcia­łaś? Urodziłaś się wszak w tamtym łóżku, jesteś czę­ścią tej zagrody!

Maria z wdzięcznością skinęła głową, jak dobrze, że kłopoty same się rozwiązują. Będzie teraz groma­dzić siły, jeść pożywną strawę, robić wszystko, by pozbyć się sinych kół wokół oczu, na pewno bardzo szpecących twarz.

A potem pójdzie do domu Mogensa.

Nadeszła Wigilia, równie szara i ponura jak wcze­śniejsze grudniowe dni tego roku.

Ale świece paliły się całą noc, a jeszcze zanim dało się dostrzec bladość świtu, kobiety już były na nogach.

Młode dziewczęta spieszyły z ganku i ze stryszku w oborze do swoich świec.

W wigilijny poranek w świątecznych świecach wie­le można zobaczyć. Z wosku spływającego po świecz­niku da się wywróżyć i zalotników, i nieszczęście.

Tulva przegoniła je, łając za wiarę w niemądre przesądy. Sama jednak, kiedy rano poszła do komo­ry po mąkę na owsiankę, nie powstrzymała się przed nakreśleniem krzyża nad kadzią z ziarnem.

Dzięki temu znakowi ziarno miało przetrwać do wiosny, nie zepsute wilgocią i pleśnią.

Przy długim stole w izbie w ów szczególny pora­nek zgromadzili się i domownicy, i służba.

Zwierzęta dostały już swoją poranną porcję stra­wy, również wyjątkowo obfitą. Tak miało być przez osiem dni, przez cały okres świąt.

Z zaczerwienionych twarzy wokół stołu biła radość, w tłustej, żółtej owsiance pływały skwarki. Popijano do niej słodkie piwo. Na stół wystawiono także owsia­ne ciastka, posmarowane masłem i posypane drogo­cennym cynamonem.

Nawet Liv zdawała się wyczuwać ów ciepły, prze­sycony nadzieją nastrój przy świątecznym posiłku.

Siedziała nieruchomo w niebieskiej wełnianej sukni, w którą ubrała ją Maria, i kwiecistej jedwabnej chu­stce na cienkich siwoblond włosach.

Nieobecna duchem wkładała łyżkę do ust, lecz Maria uszczęśliwiona zauważyła, że Liv podniosła spojrzenie jasnych oczu na kobietę przy końcu sto­łu, kiedy ta przekazywała podziękowanie gospodyni i otwierała skrzynię z podarkami dla służby.

Mężczyźni dostali nowe buty, uszyte przez Evena z wygarbowanej przez niego skóry. Kobiety obdaro­wane zostały materiałem na suknie, a Tulva i Anna - lisa doszły do wniosku, że w tym roku mogą sobie także pozwolić na obdzielenie służących funtem zie­lonożółtej włóczki. Grube robocze fartuchy również na nie czekały, stanowiły część wynagrodzenia.

A dla najstarszej z domowych służących, Birgit, Tulva zapakowała faskę z maścią na ból krzyża i obo­lałe stawy. Karl wyciągnął dużą skórzaną sakiewkę i uroczyście rozdzielał drobne monety. Szczęśliwi ci, którym przyszło służyć u dobrych gospodarzy na Solgarden! Niewielu mogło się spodziewać takiej za­płaty, pomyśleć tylko, strawa i ubranie, i jeszcze na dodatek pieniądze! Maria z szacunkiem przyglądała się gospodarzom, parobcy zadowoleni głaskali natłu­szczoną, gładką skórę butów.

Dziękowali z ukłonami, niemal zawstydzeni podniosłością chwili. Zaraz jednak dziewczęta znów beztrosko chichotały, a mężczyźni swobodnie dow­cipkowali jak zwykle.

Szacunek dla gospodarzy przejawiał się nie w tym, co na pokaz.

Zagrodowy koń parskał na podwórzu zniecierpli­wiony. Od dobrej chwili czekał już zaprzężony, gniewnie grzebał w śniegu i żwirze.

Zaprzęgnięto go do odświętnych sań, na których wymoszczono miejsce dla Karla i jego żony. Po Tulvę i Evena miały przyjechać później, dla mieszkań­ców Solgarden droga do kościoła nie była przecież zbyt daleka.

Spodziewali się, że przyjdzie im jakiś czas czekać, nikt nie wiedział, kiedy pastor wróci z nabożeństwa w kościele w Nes. W tym roku wybierał się także do Gaupne na wieczorną ceremonię, dlatego poranne nabożeństwo z pewnością nie będzie dzisiaj długie. Już raczej zechce to odrobić wieczorem, kiedy to ca­ła wioska stawi się na pasterkę w tę świętą noc.

Kiepska droga!

Płozy sań zgrzytały na odsłoniętych bezśnieżnych plamach, na kamieniach i piasku. Koń ciągnął z mo­zołem, a idący drogą ludzie uskakiwali w bok, żeby przepuścić jadących.

U bram kościoła zapalono pochodnie, a przez gru­be szyby w oknach widać było, że tego ranka płoną w kościele wszystkie świece.

Ciekawe, czy pastor już przyjechał?

Nie, na dziedzińcu nie widać sań, jedynie brudny ślad świadczył o tym, że Mogens wybrał się w drogę, lecz jeszcze nie powrócił. Tego dnia nabożeństwa mia­ły zostać odprawione we wszystkich świątyniach w parafii, więc proboszczowi Mogensowi Skanke i wi­karemu Revelinowi dzień zejdzie na podróżach z jed­nego kościoła do drugiego. Revelin przebywał tu zale­dwie od roku, lecz nieobliczalny młody człowiek dał się już poznać we wsi jako skupiający się wyłącznie na określonych sprawach i obdarzony mrocznym umy­słem profeta.

Na dziedzińcu kościoła zaroiło się od ludzi, roz­mowy toczyły się wesoło, chociaż z ust mówiących buchały obłoczki pary.

Maria nabrała tchu w piersi i mocniej naciągnęła chustkę na głowę. Ręce i stopy miała tak zlodowa­ciałe jak wtedy, gdy zaledwie dzień wcześniej ocknę­ła się na dnie wielkiej łodzi Olego.

Mogens nie powinien jej teraz poznać.

Pragnęła mieć więcej czasu, czuła się brzydka i zmęczona, na młodej skórze koło oczu i przy ustach wyczuwała nieobecne dotąd linie.

Bała się, że gdy Mogens ujrzy ją taką, pożałuje swych wcześniejszych zalotów.

Tulva i pozostali domownicy na Solgarden na pewno rozumieli, że Maria potrzebuje czasu, nie do­niosą więc pastorowi, kto przybył do ich zagrody.

Mieszkańcy niewielkiej wsi zbili się w gromadki, w bladym świetle poranka przypominali kłębki włóczki o rozmaitych odcieniach szarości. Tu i ów­dzie dało się zauważyć jakiegoś pana w futrze, bły­skały srebrne guziki, gdy przechodził pułkownik, ka­pitan, lensman albo pisarz.

Zamożniejsi obywatele stali osobno, panie w dzi­wacznych kapelusikach i kupowanych sznurowa­nych trzewikach na obcasie.

Często przybywali z daleka na rodzinne uroczysto­ści, gromadzili się niczym niezwykłe ptaki w stadzie drozdów, które przypominali zwyczajni parafianie.

Gospodynie zerkały i pochylały głowy do siebie, żony chałupników tylko ledwie widocznie wzrusza­ły ramionami na widok ostentacyjnego bogactwa.

Nawet w taki poranek jak ten w niejednym brzuchu burczało z głodu, ale wszyscy mogli się cieszyć, że wieczorem czeka ich zastawiony stół.

Dzieci nie dokazywały jak w każdą inną niedzie­lę, gdy odprawiano nabożeństwo, stały spokojnie, szeptem chwaląc się prezentami, które dostały rano. Jedno ciągnęło za sobą sanki, inne pokazywało no­wiuteńki błyszczący nóż.

Dziewczęta do odświętnego stroju włożyły białe kołnierze i nowe, zrobione na drutach wzorzyste pończochy, wystające spod długich peleryn albo gru­bych wełnianych kaftanów i chust.

Pastora wciąż nie było widać, podróż z Nes na pewno potrwa, skoro wielebny uparł się wziąć swoje okazałe sanie. Podśmiewano się, że gdyby zdecydował się na podróż łodzią, dawno już stałby na ambonie.

Wkrótce jednak rozległo się w oddali brzęczenie roztańczonych dzwonków i zaraz zza zakrętu wyło­niły się sanie pastora, kierując się ku probostwu. Mo­gens wysiadł, w wielkiej szubie z wilczej skóry wy­dawał się równie wielki i potężny jak w czasach przed nadejściem zarazy i tym, co z sobą przyniosła, odbierając mu siły.

Twarz równie surowa i dostojna, cienkie zdecydo­wane usta, długa broda wypielęgnowana i przycięta w szpic.

Pod pachą niósł owiniętą w płótno księgę i wiel­ką soloną szynkę.

Najpewniej wynagrodzenie za poprzednie nabo­żeństwo.

Maria poczuła, jak serce jej zamiera, zaskoczona stwierdziła, że wzbiera w niej gorąca czułość.

Mogens, silny i bezpieczny.

Kto lepiej niż on się nią zajmie, zatroszczy i o nią, i o matkę!

I przecież ją chciał.

Gdy spojrzenie pastora omiotło zgromadzonych, a w końcu utkwiło w jej oczach, miała co do tego absolutną pewność.

Poznał Marię natychmiast, jak gdyby wiedział, że ją znajdzie wśród blisko czterystu parafian, którzy stawili się na nabożeństwo.

Podszedł prosto do niej, lecz zrobienie tych kilku kroków zajęło tyle czasu, że zdążyli przeprowadzić między sobą całą niemą rozmowę.

Nareszcie przybyłaś, Mario?

Tak, panie, przybyłam do ciebie.

Czy jesteś gotowa?

Tak, wiem, czego się ode mnie żąda, i nie pragnę, by było inaczej.

Na oczach oniemiałej gromady proboszcz ujął przybraną córkę kata pod ramię i delikatnie popro­wadził do kościoła.

Maria wkroczyła do świątyni niczym narzeczona u boku ojca, lecz kościelny na chórze nie zaintono­wał weselnej pieśni. Wypuścił prawie z rąk łuczywo, które akurat zapalał, i patrzył zdumiony, jak pastor prowadzi Marię do miejsca zarezerwowanego dla najpierwszej z wioskowych niewiast.

Nikt nie zasiadł na nim od czasów świętej pamię­ci Cecilii Magdaleny. Siedzenia pastorowej nie ośmie­liły się zająć nawet gospodynie z Flahammar, Bringe czy Dosen, chociaż i najzamożniejsi tłoczyli się w przednich ławkach, w których sami ustawili deko­rowane i przypominające stalle przegrody. Lożę nad ich głowami także zapełniali ludzie, srebrne brosze pobrzękiwały niczym delikatne dzwoneczki.

Mogens nie odezwał się ani słowem, tylko o mgnie­nie oka za długo przytrzymał rękę Marii, uśmiechając się przy tym tak, jakby ledwie zdołał zdusić płacz.

Potem prędko od niej odszedł, kierując się do wyj­ścia z prawej strony ołtarza, i zniknął na zimnie, żeby przygotować się do ceremonii.

Dzwony rozdzwoniły się głośno, wesoło, przera­żającym, a jednocześnie znajomym i kochanym spi­żowym tonem.

Ludzie napływali do kościoła strumieniem, ukształ­towanym według rangi i dostatku, na początku urzę­dnicy i ich rodziny, później nieliczni mieszczanie i wielcy gospodarze.

Jako ostatnia weszła gromada dzierżawców, ko­morników i służących. Stanęli stłoczeni jak śledzie w beczce, wypełniając wkrótce kościół wonią wilgot­nych wełnianych ubrań, dymu i człowieka.

Ze ścian popatrywało na parafian dziesięć panien, w krucyfiksie na ołtarzu lśniły oczy z kamieni szlachet­nych. Wielki portal ze steatytu pochłaniał ich wszyst­kich, szli wprost w minione stulecia, pochwyceni w ob­jęcia wiecznie uroczystego nastroju kościoła.

Zdawał się on tkwić w potężnych ścianach, życie i myśli poprzednich pokoleń wraziło się w kamień, wzbudzając w ludziach poczucie, że są jedynie drob­nymi ogniwami nieprzerwanego łańcucha losów.

Kościelny zaintonował pieśń.

Parafianie pochwycili znajome zwroty, chociaż je­dynie nieliczni potrafili wymówić czy zrozumieć trudny obcy język.

Teraz kościelny poprowadził ich w norweski psalm i zaraz poczuli się lepiej, umiłowane słowa z pism Lutra wzniosły się delikatnie pod wysokie sklepienie.

Pieśń ciągnęła się aż do chwili, gdy Mogens jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się na kazalnicy i oparł ciało na wyprostowanych rękach. Przesunął spojrzeniem po zebranych, odmawiając błogosławieństwa. Kazanie wciągnęło ludzi, ten i ów spuścił wzrok, inni śmiało wpatrywali się w ścianę, a jeszcze inni z przymkniętymi oczami zasłuchali się w słowa Pana.

Tego dnia nie było chrztów ani zapowiedzi, ko­munii ani też oczywiście ślubów.

Najśmielsi wyzywająco spoglądali pastorowi w oczy, wcześniej ze zdumieniem widzieli, jak pro­wadzi powracającą młodą znachorkę, która tak na­gle zniknęła wraz z zarazą.

Mogens jednak znał ich myśli i postanowił ich uprzedzić.

Zanim nabożeństwo dobiegło końca i uroczyście odczytano Bożonarodzeniową ewangelię, Mogens, na przekór wszystkim tradycjom i zasadom, ogłosił zapowiedzi, jego i Marii córki Liv.

Parafianie jęknęli jednogłośnie, prędko jednak po­wrócili do liturgii, jak gdyby po takiej niespodzian­ce odczuwali potrzebę uchwycenia się dobrze znane­go porządku.

Na dziedzińcu kościoła natomiast wszyscy dali wyraz zaskoczeniu. Nieliczni tylko opanowali się na tyle, by postąpić do pastora i życzyć mu szczęścia.

Podstarzała wdowa po szanowanym pułkowniku wypowiedziawszy kilka zgryźliwych słów odwróciła się, by nie patrzeć, jak marzenie jej życia topnie­je niczym płatek śniegu w lipcowym słońcu.

Nie pisane jej zostać pastorową.

Mogens dziękował ludziom za dobre słowo, lecz pospiesznie odszedł od tłumu i pociągnął Marię na oddalone o kilkanaście metrów podwórze probo­stwa. Nikt nie ośmielił się pójść za nimi.

Nie zamienili jeszcze ze sobą ani słowa, lecz Mo­gens na twarzy Marii ujrzał potwierdzenie, na które czekał.

- Nie będziemy tracić więcej czasu. Po dzisiej­szych zapowiedziach napiszę zaraz do przyjaciela, Pedera Pedersena Hanninga z Sogndal. Poproszę, by przybył tu w pierwszą niedzielę w nowym roku i udzielił nam ślubu.

Maria tylko skinęła głową.

Jak dobrze już dłużej nie walczyć, móc nareszcie złożyć odpowiedzialność na jego barki.

- Nie wszystko jest jak należy... Powinniśmy ogło­sić zapowiedzi drugi i trzeci raz... lecz wyjaśnię swo­ją sytuację panu Hanningowi, on zrozumie...

Mogens nagle umilkł, stał tylko i trzymał kruchą rękę Marii w dłoniach.

Wieśniacy wyciągali szyje, jakieś dzieciaki zakra­dły się nawet w szereg drzew, oddzielający dziedzi­niec kościoła od podwórza probostwa.

Pastor pochylił się, lekko musnął wargami jej usta, pozwolił jej utonąć w wilczej szubie, obejmując ra­mionami jak niedźwiedź. Maria czuła bijące odeń ciepło, znajomy zapach fajki i korzennej wódki, sta­rego pergaminu i płonących łojowych świec.

Nie odsunęła się, nie przejęła kłującymi w plecy spojrzeniami.

Czuła się taka mała i bezradna, nigdy chyba nie była bardziej bezbronna niż w tej chwili.

Nareszcie jednak dotarła do spokojnej przystani.

Ta Wigilia miała zapaść ludziom w pamięć czymś więcej niż tylko nadzwyczaj nieprzyjemną pogodą i niezwykle tłumnie wypełnionym kościołem pod­czas pasterki.

W te święta Mogens Skanke jeszcze raz zaskoczył swoje owieczki niezwykłym zachowaniem.

Pod samiuteńkim kościołem na oczach wszyst­kich całował młodą niezamężną kobietę.

Mężczyźni go rozumieli, za sprawą Marii krew w żyłach niejednego z nich zawrzała.

Kobiety poszeptywały między sobą, ciekawe, czy stary pastor naprawdę zdoła zadowolić znachorkę.

No tak, niektóre zauważyły, jak rumieniec wy­pełzł na jej blade policzki, kiedy wielebny pochylił się nad białą twarzyczką.

Czego innego zresztą się spodziewać, dziewczyna pewnie wstydziła się takiego zachowania. Tak, tak, wyglądało wręcz na to, że ta miodka ma więcej ro­zumu niż sam proboszcz!

Wikary jednak wcale się nie uśmiechał ani nie ki­wał głową, słysząc z ust gawiedzi pochwały pod ad­resem Marii. Maria stanowiła przeszkodę.

Jednym z powodów, dla których zdecydował się wyjechać do tej położonej na odludziu parafii, było właśnie to, że Mogens Skanke jest starszym, nieżo­natym pastorem, który pozostawi po sobie karną społeczność, hojnych przyjaciół kościoła i w miarę przyzwoite probostwo.

Teraz pojawiło się ryzyko, że młoda kobieta jako wdowa po pastorze zniszczy przyszłość następcy Mogensa, którym zamierzał zostać on sam! I na wła­sne oczy widział, co to za kobieta. Wprawdzie uciekł, kiedy wioskę dotknęła zaraza, dość jednak słyszał hi­storii o jej ogromnym wkładzie w leczenie ludzi.

Jakby to było zajęcie odpowiednie dla niewiast!

Często usiłował przemówić Mogensowi do rozu­mu, wszak to wręcz obraza boska karmić taką nędzarkę wielkimi porcjami wiedzy i uczoności. Na co jej to?

Mogens zachowywał się, jakby już wtedy rzuciła na niego urok, a teraz najwidoczniej całkowicie za­mroczyła mu umysł swoimi sztuczkami.

Istniało tylko jedno wyjaśnienie takiego stanu rze­czy, ale czas nie dojrzał jeszcze do oskarżenia tej młodej uwodzicielki księży o uprawianie czarów.

ROZDZIAŁ III

Nowy rok miał zaledwie trzy tygodnie, gdy późnym wieczorem księża podwoda przybyła z Føjra do Lyster.

Pulchniutki człowiek w podeszłym wieku z wysił­kiem wygramolił się z łodzi wsparty na dwóch męż­czyznach, którzy dopatrzyli swoich obowiązków i przywieźli pastora aż tutaj w głąb fiordu.

Niełatwa przeprawa, lecz wygarbowani przez nie­pogodę rybacy nie pierwszy raz wyruszali zimą, a te­raz cieszyli się na ciepło i jedzenie, czekające na nich w kuchni na probostwie.

Peder Pedersen Hanning już wcześniej uczestni­czył w podniosłych chwilach życia Mogensa.

W młodości obaj dzielili gdzieś na południu sta­nowisko wikarego w oczekiwaniu na stałą służbę.

Różnili się od siebie bardzo i usposobieniem, i wy­glądem.

Podczas gdy Mogens zachował szczupłą sylwetkę, miał bystre, zawsze uważnie patrzące oczy, Peder ob­darzony był obfitą tuszą i łagodnym spojrzeniem, ja­kie można zobaczyć u mnichów na obrazach przed­stawiających klasztory na Południu. Z zakonnikami łączyło go ponadto żywe zamiłowanie do ziół i nie­skończenie wielu tajemnic dzieła stworzenia.

Peder doskonale zdawał sobie sprawę, że Mogens znacznie go przewyższa intelektem i uczonością, lecz wcale się tym nie martwił, przyjmował ten fakt raczej za rzecz naturalną. Sam mógł się poszczycić najwspanialszym zapasem wina w regionie, ogrodem z ziołami, którego Mogens od lat mu zazdrościł, a także żoną, za którą, jak Mogens wielokrotnie po­wtarzał, powinien być wdzięczny niebiosom.

Tak, tak, Peder dobrze się miewał, okrąglutki i za­dowolony w swej małej parafii nad fiordem. Wypeł­niał obowiązki z humorem i zaangażowaniem, wyczu­wał jednak, że czasami parafianie potrafią przejrzeć go na wylot. Wiedzieli, że ich pastor nie zawsze potrafi odnaleźć święte brzmienie w słowach Pisma.

Podejrzewał, że wiedzą o jego udawanej surowo­ści, że rozmawiają częściej o jego zamiłowaniu do dobrego jedzenia i namiętności do pięknych obra­zów niż o jego gorliwości jako sługi Kościoła.

Ale dzisiaj!

Dzisiaj święte zadanie wzywało, by wyprawił się w podróż odkrytą łodzią w środku zimy.

Mogens znalazł sobie żonę!

Peder zastanawiał się, kto to może być.

Młoda, jak mówił list.

Piękna, to oczywiste.

I uczona, podkreślał Mogens.

Tak, tak, na pewno zerwał najpiękniejszy kwiat wśród swoich parafianek, skoro po raz trzeci zdecydo­wał się wstąpić w błogosławiony związek małżeński.

Peder nie miał okazji poznać pierwszej pani Mogensowej, a panią Cecilię i jej przezroczystą córkę spotkał zaledwie dwa razy.

Chuda, zasuszona i na wskroś sztywna kobieta, oce­nił ją w duchu i po raz kolejny z wdzięcznością pomy­ślał o ciepłej, okrągłej Magdzie, która została w domu.

Gdyby tylko Mogens miał tym razem dość rozu­mu, by wybrać kobietę o większych... objęciach!

Peder nie wątpił, że przyjacielowi przyda się tro­chę ciepła, którym mógłby się ogrzać w swe ostatnie zimy. Bóg jeden wie, na ile ich mógł mieć jeszcze nadzieję, wiek zaczynał już dokuczać im obu.

Peder sapał i ciężko dyszał, pnąc się pod górę zbo­czem na plebanię. Dwaj przewoźnicy szli za nim z bagażem. Zatrzymał się, by nabrać tchu. Serce wa­liło mu w piersi nadzwyczajnie mocno po krótkiej, z zapałem podjętej przechadzce.

Piękne probostwo, stwierdził. Mało kto tutaj w głębi fiordu zadawał sobie trud, by zdobyć farbę do pomalowania domu.

Są też szyby w oknach.

A z dachu sterczą dwa kominy, świadczące o tym, że zatkano dawny dymnik i wybudowano piec nowe­go rodzaju, z cegły albo nawet odlewany z żelaza.

Inne domy we wsi tkwiły niczym szare, niepozor­ne kłaczki wełny, o zmierzchu ledwie je było widać.

Poza gospodarstwami Flahammar, Døsen i Bringe wioska leżała spowita w ciszę i mrok. Jedynie najzamożniejszych stać było na palenie świateł na podwó­rzu bez żadnego pożytku.

Ale wyglądało to naprawdę pięknie, cztery jaśnieją­ce punkty, unoszące się jakby nad wodą i odbijające w niej niczym maleńkie robaczki świętojańskie wokół wielkiego, złotego księżyca. Czyżby to na jego cześć Mogens dziś wieczorem zapalił przed wejściem trzy latarnie?

Tak, Peder dostrzegł także cień, poruszający się za oknem. Drzwi się otwarły, widać gospodarz ich usły­szał. Pies w którejś z sąsiednich zagród mało nie wyszczekał ozora z gardła od momentu, gdy obca łódź przybiła do brzegu.

- Peder Pedersen, stary druhu! Witaj w imię Bo­że, zawsze kochany przyjacielu!

Mogens lekkim krokiem przeszedł przez podwó­rze, lampa, którą niósł, świeciła jasno i dumnie, moc­na ręka, która ją trzymała, nie drżała.

- Mogens! Pokój z tobą, świetnie wyglądasz. To, co pisałeś o swoim zdrowiu zimą, to czysty żart, na pociechę staremu, rozlatującemu się przyjacielowi!

- Szkoda, że mnie wtedy nie widziałeś, byłem bez­bronny i słaby jak noworodek. Naprawdę stałem już u wrót śmierci, przyjacielu, i nie przypuszczałem, że kiedykolwiek jeszcze wrócą mi siły. Miałem jednak szczęście, zaraza ominęła moje drzwi...

- Pan cię widać chronił, boś jest wierny i dobry w swej służbie - uznał Peder.

Zaskoczony usłyszał, że Mogens śmieje się z tego stwierdzenia.

- Owszem, winien jestem wdzięczność Bogu, to pewne, ale przede wszystkim Marii. Być może ona po­służyła jesienią jako narzędzie w Jego ręku, lecz fak­tem pozostaje, że bez tego narzędzia Pan nie zdołałby uratować tak wielu z objęć sprowadzonej przez same­go Diabła choroby. Zarazę stąd wygnano, zabrała ze sobą czterdzieści siedem istnień. Bez Pańskiego miło­sierdzia mogła tu zapanować prawdziwa sodoma. Nikt nie ma wątpliwości, że to Maria była aniołem zesłanym przez Boga w tamtych tragicznych chwilach - mówił Mogens, prowadząc przyjaciela do przytulnego gabine­tu. - Nie palę w izbie, zawsze tam wilgotno i zimno.

Peder kiwnął głową, doskonale rozumiał, że Mogens woli siedzieć przy ogniu w swoim małym kantorku niż usiłować ogrzać kosztownie urządzoną i zastawioną fi­gurkami izbę. Lodowaty gust zmarłej żony wciąż tkwił w ścianach, nie można się było oprzeć wrażeniu, że w każdej chwili ta kobieta bezszelestnie przejdzie przez pokój w którejś ze swych prostych, sztywnych sukien.

Gabinetowi jednak sam Mogens nadał charakter.

Dominowało w nim wielkie, ciemne biurko, usta­wione na środku. Światło wpadające przez okno z ty­łu oświetlało jego powierzchnię. Przy biurku stały trzy krzesła, jedno wyższe i piękniej rzeźbione od pozosta­łych. Ściany pokrywały półki z książkami, pełne now­szych i starszych tomów. Aromatyczne wieńce i suszo­ne bukiety zwieszały się z sufitu, napełniając izdebkę nieokreślonym, lecz przyjemnym zapachem. Na bły­szczącym srebrzysto stoliczku leżała fajka Mogensa, od której biła ostra woń zagranicznego tytoniu. Obok niej leżał nieduży, zdobiony złotem katechizm.

W rogu wisiała zgrabna szafeczka, z której, jak Pe­der pamiętał, Mogens wyjmował rozmaite delikate­sy. W przeciwległym kącie stało krzesło, chyba ob­cego pochodzenia, z dziwacznie wypchanymi podu­szkami na siedzeniu i oparciu. Wyglądało na niezwy­kle wygodne.

- Siadaj, przyjacielu, musimy poważnie porozma­wiać - oznajmił Mogens.

Dołożył brzozowych szczap do ognia, a Peder za­dowolony opadł na dziwaczne krzesło. Sapnął z za­dowolenia, gdy przyjaciel podstawił mu stołeczek, na którym mógł oprzeć stopy, i wsunął do ręki ku­bek z gorącym, aromatycznym napojem na wódce.

Mogens zasiadł za biurkiem. Obserwując wyraz twarzy starego druha, wyłożył mu swoje życzenia co do jutrzejszego dnia.

Zdawał sobie sprawę, że jego własna twarz tchnie nadzieją, radością, miłością i pożądaniem.

Maria także tej nocy nie zmrużyła oka, chociaż spokój, jaki spłynął na nią w ostatnich dniach, wrócił jej głęboki sen.

Miała zostać żoną Mogensa.

Jakież to dziwne uczucie patrzeć, jak wszystko w życiu wraca na swoje miejsce, porządkuje się, idzie ku dobremu.

Nawet matka z każdym upływającym dniem wy­raźnie nabierała sił, puste, niewidzące spojrzenie ustąpiło miejsca dawnemu, ciepłemu uśmiechowi.

W minionych tygodniach życzliwość i troskli­wość Tulvy, zabawy dzieci na podwórzu i modlitwy Marii przebudziły Liv.

Przestała całymi dniami przesiadywać bierna, za­mknięta w sobie. W nocy spała głęboko, bez koszma­rów, które dręczyły ją od śmierci Joranda.

Często śmiała się z pomysłów dzieci czy żarcików Tulvy, a w niedzielę wieczór, niemal już przed tygo­dniem, Maria usłyszała jej płacz.

Zdrowy, szczery płacz, oczyszczający zaropiały wrzód, który tak długo odgradzał Liv od rzeczywi­stości.

Liv, usłyszawszy od córki o jej planowanym ślu­bie, z początku wyglądała na przerażoną. Uspokoi­ła się dopiero, kiedy Maria wyjawiła swe gorące uczucia dla Mogensa, prosząc matkę, by puściła w niepamięć złe wspomnienia z czasów, gdy ją prze­śladował i pragnął odebrać dziecko.

- W końcu jednak mimo wszystko cię dostanie - westchnęła cicho Liv.

Ale jej oczy patrzyły już jasno, łzy, które w nich błyszczały, Maria przyjęła za wyraz ulgi. Matka wszak niejednokrotnie dobrze mówiła o Mogensie Skanke.

- Tak, mamo, ale idę do niego z własnej nieprzy­muszonej woli. Bardzo go lubię, to miły, troskliwy człowiek. I kocha mnie...

- Tak. Pewnie rzeczywiście tak jest. Ale ty... Randar... Liv spostrzegła, jak wielki ból sprawiła córce, wy­powiadając to imię.

Maria musiała wziąć się w garść.

- Randar... On był tylko snem. To, co nas łączy­ło, to zbyt... zbyt nieprawdopodobne. Nie mogło trwać, bo było jakby uchyleniem drzwi do nieba... Chcę pogrzebać wspomnienia z Meisterplassen ra­zem z naszymi najdroższymi, którzy tam zostali. Te­raz obie musimy patrzeć w przyszłość, ułożyć sobie życie na nowo - szepnęła.

Liv nie mogła się uwolnić od myśli, dręczących ją od tylu lat.

- Mario... Idąc za Mogensa... czy nie czynisz tego, ponieważ szukasz ojca?

- Nie, mamo. Jorand był mi zawsze dobrym oj­cem. Ale rzeczywiście czasami zastanawiam się, co tobą kieruje, że nie chcesz mi powiedzieć o tym, którego musiałaś... to znaczy...

Liv na moment znów skryła się za welonem, od czasu do czasu wciąż przesłaniającym jej oczy.

Maria natychmiast pożałowała, że poruszyła ten temat. Jakie to właściwie miało znaczenie? Bez tru­du mogła przecież pogodzić się z faktem, że przeży­cia matki z okresu najwcześniejszej młodości pozo­staną tajemnicą.

Wiedziała o tragicznym wypadku, w którym zgi­nęli rodzice matki i jej młodszy braciszek.

Od tamtego czasu zagroda Bergaheim stała pusta, a o losach matki od wypadku do chwili swych wła­snych narodzin Maria nie wiedziała nic.

Często jednak się zastanawiała, jakież to przeży­cia, z pewnością dramatyczne, kryją się we wspo­mnieniach matki z dzieciństwa.

Może kiedyś się tego dowie?

Na razie jednak wcale się z tym nie spieszyło.

Na Solgarden wszyscy już udali się na spoczynek i kobiety z Meisterplassen wreszcie też ułożyły się na swych posłaniach, wsunęły między grube wełnia­ne derki i ciepłe kożuchy.

Liv zasnęła z poczuciem ulgi, jakie przyniosła jej cicha radość pobrzmiewająca w głosie córki, kiedy mówiła o zamęściu.

Maria nie spała, jak to przystoi narzeczonej w ostat­nią noc przed ślubem.

Nie zamierzali wyprawiać uczty.

Nie chcieli rozgłosu, weselnych gości.

Mogens i Maria wspólnie ustalili, że ślub jest tyl­ko ich sprawą. Nie mogli znieść myśli o wiejskiej za­bawie, setkach ciekawskich gapiów i ludzkiej gada­ninie. Mieli zostać sobie poślubieni następnego dnia wieczorem, w domu Mogensa. Sprawę zapowiedzi już załatwiono.

Na jedynych świadków poprosili Liv, Tulvę i Evena.

Peder z Fjødra zapowiedział swe przybycie na dzi­siaj, prawdopodobnie siedzi już u Mogensa, zajęty przygotowywaniem ważnych dokumentów.

Umowa małżeńska w ich przypadku będzie dłu­ga, szczegółowa, może obudzić ciekawość.

Mogens obiecał Marii co roku sporą sumę pienię­dzy, by mogła przeznaczyć ją na książki, lekarstwa i narzędzia, a może nawet na przyjmowanie gości z najlepszych uczelni.

Nieco powyżej probostwa, wśród potężnych dębów, tworzących niemal sklepienie nad ścieżkami prowadzą­cymi do kościoła, planowali wybudować chatę. W osob­nych izdebkach miała tam zamieszkać jej matka.

Tam też Maria będzie mogła oddać się wymarzo­nemu zajęciu: leczeniu ziołami i pielęgnacji chorych.

Był to jej pomysł, jej podarunek dla matki, a jed­nocześnie spełnienie własnych marzeń.

Lyster będzie miało lecznicę, swój szpitalik.

W żadnej małej wiosce nie słyszano chyba o czymś podobnym?

Wprawdzie od wielu pokoleń istniały leprozoria i przykościelne szpitale w Christianii, Bergen i Trondheim, lecz zwyczajny mieszkaniec wsi nawet o tym nie wiedział.

Choroba stanowiła nieodłączny fragment codzien­ności, coś, z czym od czasu do czasu należało się po­godzić, podobnie jak śmierć była znajomym gościem, naturalnym elementem zwykłego szarego dnia.

Mimo to jednak żal boleśnie rozdzierał serce za każdym razem, gdy umierało dziecko lub gdy mat­ka musiała opuścić swe maleństwa. Jeśli pracującego mężczyznę spotykał wypadek, mogła wymrzeć cała rodzina, ludzie dziękowali więc Bogu, gdy złamanie kości, zerwanie mięśni czy też uszkodzenie wzroku albo słuchu dotykały innych.

W Marii często budził się gniew na widok kalekich, niezdolnych do pracy ludzi, żebrzących po zagrodach o kawałek chleba. Widziała wiele przykładów chorób, które z łatwością dałyby się wyleczyć, gdyby tylko po­siadało się dostateczną wiedzę i miało odpowiednie le­karstwa.

Im więcej czytała i uczyła się, tym gorętsze stawa­ło się jej pragnienie, by wykorzystać swe umiejętno­ści na pożytek otaczających ją ludzi.

Zdawała sobie jednak sprawę z niebezpieczeństwa wiążącego się z ofiarowaniem takiej pomocy.

Strach przed czarami i urokiem tkwił w ludziach głęboko i wystarczyło kilka słów, by oskarżenie do­tarło do odpowiednich instancji i zaowocowało osą­dzeniem i skazaniem.

Teraz jednak, jako żona pastora, będzie się czuła nieco bezpieczniej.

Zresztą tutaj, w Lyster, ludzie pokazali już, że ob­ce im są takie przesądy.

Czyż podczas tamtej strasznej zarazy nie słuchali z wdzięcznością jej rad, nie przyjmowali leków, cho­ciaż nie mieli pojęcia, dlaczego działają?

Ufali jej.

To najważniejsze, na tym może budować przyszłość.

Jeśli komuś w ogóle miały się powieść takie śmia­łe plany, to tylko jej.

Miała przecież wszystko.

Zaufanie, środki, pozycję.

I wolę. Szpitalik stanie się jej życiem, ofiarą zło­żoną gniewnemu Bogu, temu, który odebrał jej Ran­dara, rozdzielił ich kłótnią i niedobrymi myślami.

Ale w ciągu owych kilku tygodni, które przeżyła ja­ko kobieta Randara, dostała i dała więcej miłości, niż niejeden ma nadzieję doświadczyć przez całe życie.

To musi jej wystarczyć.

Randar stał się już teraz jedynie martwym wspomnieniem, może nawet dosłownie tak jest, myślała surowo. Postanowiła usunąć go w najgłębsze zaka­marki pamięci, nie dopuszczać do świadomości bo­lesnego żalu i przerażającej, oszalałej tęsknoty.

Jeszcze tylko dzisiaj.

Tylko w tę noc, ostatnią panieńską noc, pozwoli sobie zabrać zapach Randara, ciało Randara, oczy Randara w burzliwą i dręcząco samotną namiętność.

Przesunęła po ciele własnymi dłońmi, próbując po­czuć gorąco i szorstkość jego rąk. Objęła się, by przywo­łać uściski silnych ramion. W głowie, niczym spocony sen, wirowały jej obrazy i wspomnienia, otworzyła oczy i jęknęła cicho, tracąc kontakt z twarzą, która tak wyra­źnie stanęła jej przed oczami.

Ale w uszach wciąż pobrzmiewało echo jego gło­su, niemal czuła na szyi jego oddech, wymazywała kolejne obrazy, od których piersi jej drżały, a wargi wypełniały się gorącą, pulsującą krwią.

Przygryzła krawędź okrycia, zdusiła wypływające z gardła krzyki, pozwoliła, by pragnienie wezbrało w ciele, zdesperowana odnalazła miejsca, w których ją dotykał, pieścił w szaleńczej bliskości.

Ciało uwierzyło w te kłamstwa, również tej nocy odpowiedziało na pieszczoty.

Uniosła się w stronę niewidzialnego kochanka, wi­jąc się pod wymyślonym ciężarem, jęczała pomiędzy wymarzonymi pocałunkami i rzuciła się w wielką ku­szącą nicość, w którą tak często za nim podążała.

Później pustka trudna była do zniesienia, lecz jed­nocześnie towarzyszyła jej niewysłowiona ulga, czu­ła się niemal oczyszczona.

Fale przebiegające przez ciało porwały za sobą ostatnie myśli, w pewnym sensie spłukały Randara, jakby miały wymazać wszystkie dni i noce. Ze smut­kiem zrozumiała, że to jedyne pożegnanie, na które może liczyć.

A jednak, o dziwo, wydało jej się ono słuszne.

Rozluźniła się, pozwoliła ogarnąć się pustce i smutkowi. Popłynąć łzom.

Leżąc nieruchomo czekała tylko, aż same wyschną.

Z wolna odzyskiwała kontrolę nad myślami.

Udało jej się nawet wykrzesać z siebie dobry, śmiały optymizm.

Życie wszak się nie skończyło! Przeciwnie, może właśnie teraz się zaczyna. A w będącą wyzwaniem nową codzienność miała zabrać ze sobą matkę. Z ogromną ulgą obserwowała, jak Liv budzi się do życia i angażuje w plany dotyczące szpitalika.

Matka nie od razu mogła uwierzyć, że to prawda.

Teraz jak dziecko cieszyła się nadzieją i rozpra­wiała o ogrodzie z ziołami, który zamierzała zało­żyć. Zatroskana przejrzała swoje zapasy, śląc gorące modlitwy do Wszechmocnego, by przynajmniej część nasion, które ze sobą zabrała, zachowała zdol­ność kiełkowania. Maria uspokajała ją mówiąc, że na pewno zdobędą nowe nasiona.

Miały wszak teraz dość pieniędzy, by sprowadzić je z miasta, może nawet z Kopenhagi albo wielkiej zagranicy.

Liv radowała się myślą o pielęgnacji wschodzą­cych roślinek, które będą nabierać nieznanych barw i kształtów.

Maria podejrzewała, że matka bardziej cieszy się na produkcję lekarstw niż na opiekę nad chorymi.

Własne przeżycia Liv sprawiły, że instynktownie unikała cierpienia. Ale Maria się go nie bała.

ROZDZIAŁ IV

Nikt by się nie domyślił, że na Solgarden jest dzień wesela. Po świątecznym okresie życie wróciło do zwy­czajnego rytmu, skończyły się leniwe dni i uroczyście nakryte stoły. Nadeszły najchłodniejsze chwile zimy, lód twardniał, grożąc ścięciem ostatniego wąskiego pasa burej, gęstej wody na środku fiordu.

Mieszkańcy wsi nie wiedzieli, że Maria tego dnia pod długą czarną peleryną nosi ślubny strój. Spo­dziewali się raczej huczniejszych obchodów, może kiedyś latem.

Przywykli już do jej widoku, gdy spieszyła przez zagajnik na probostwo, wiedzieli, że ma tam swoje sprawy.

Maria, Liv, Even i Tulva nie chcieli ściągać na sie­bie uwagi, woleli przebyć ten krótki odcinek piecho­tą, chociaż Even mruczał pod nosem, że w ten wielki dzień należało zapewnić pannie młodej podwodę.

Maria jednak pokręciła głową, uważała, że przyby­cie pieszo bardziej odpowiada ubogiej dziewczynie, jaką przecież była.

Przyszła pastorowa niewiele ziemskich dóbr mo­gła wnieść w to małżeństwo.

Maria dobrze wiedziała, że dla Mogensa nie ma to żadnego znaczenia, i ogromnie go za to podziwiała.

Trochę nieswojo jej się robiło na myśl, czego pastor może oczekiwać w zamian...

Zapewnienie starszemu mężczyźnie kilku przy­jemnych chwil nie powinno nastręczać kłopotu. Od dawna już zauważyła jego niepewność, a jednocze­śnie głęboką tęsknotę za ludzkim ciepłem. Wiedzia­ła, że czułość kobiecych objęć więcej dla niego zna­czy niż dobra strawa i bogactwo.

A to mogła mu dać.

Wcale się nie bała, że to trudne. Mogens był bli­skim, wręcz kochanym przyjacielem.

Czuła, jak serce przepełniają jej szczere, gorące uczucia dla niego, nie przypominające, rzecz jasna, upojenia przeżywanego z Randarem, lecz bardziej niż dostatecznie silne, by wytrwać w małżeństwie.

Mając przy sobie matkę, Evena i Tulvę, bez waha­nia kierowała się ku plebanii.

Ustalili, że Maria już nazajutrz przeniesie swoje rzeczy do nowego domu.

Powiadomiono o tym służących, lecz oni potrafi­li utrzymać język za zębami do czasu, aż Mogens oso­biście z ambony w kościele ogłosi swoje małżeństwo.

Do środka wpuściła ich młoda dziewczyna, która przejęła część obowiązków na plebanii po Kari z Sina, kiedy stara wydała swe ostatnie tchnienie.

Służąca przedstawiła się nieśmiało jako Solveig Plassen i powitała swą przyszłą gospodynię.

Pan Skanke oczekuje ich w salonie, oznajmiła.

Maria lekko uśmiechnęła się do dziewczyny.

Ale na widok Mogensa w drzwiach dech zaparło jej w piersiach.

Znacznie skrócił brodę, pozostawiając krótką, gęstą szczecinę, zaskakująco ciemną na uśmiechniętej twarzy.

Zachował natomiast bujny wąs, a wąskie usta teraz, kiedy nie okalała ich długa, poprzetykana siwi­zną broda, zdawały się pełniejsze i mniej wysuszone.

Oczy naturalnie pozostały takie same, podobnie jak wyraźnie zaznaczony nos. Ale włosy także przy­ciął, przeczesał siwe pasma. Wyglądał nadzwyczaj świeżo i przystojnie.

Nowy czarny garnitur.

Biała koszula, obszyta koronką przy rękawach.

Jedwabna chustka w odcieniach błękitu i fioletu zawiązana pod szyją.

Brązowe błyszczące buty z najlepszej cielęcej skóry.

Jej pan młody.

Wzruszona, że zadał sobie tyle trudu, wyczytała z jego twarzy, jak wielkie znaczenie miała dla niego jej reakcja.

Oboje otworzyli usta w tej samej sekundzie, sło­wa się wymieszały.

- Jakaś ty śliczna!

- Jak pięknie wyglądasz!

Wszyscy się roześmiali, nastrój w jednej chwili przestał być tak poważny i uroczysty. Podano piwo i wędzoną kiełbasę na przekąskę. Mogens przedsta­wił swego przyjaciela z Songndalsfjæren i w krótkich słowach opowiedział o łączącej ich przyjaźni, trwa­jącej od czasów młodości po dziś dzień.

- Pan Revelin być może nie bardzo się ucieszy, ale nie mogłem postąpić inaczej, jak sprowadzić drogiego mi druha, kiedy po raz ostatni mam stanąć przed Bo­giem i poślubić kobietę - powiedział wesoło Mogens.

Nie wspomniał, jak bardzo zaniepokoił go wy­buch wikarego przed kilkoma dniami. Młody czło­wiek postanowił widocznie obrać sobie Marię za obiekt nienawiści.

Byle tylko nie było z tym kłopotów...

Mogens odsunął troski, skupił się na podziwianiu narzeczonej.

Wyglądała naprawdę prześlicznie.

Długie jasne włosy spływały jej dzisiaj na plecy. Tyl­ko ich część Tulva zebrała w misterną koronę, w którą wplotła suszone dzikie róże i cienkie jedwabne wstążki.

Czarna suknia z tkaniny, której nie potrafił nazwać, szumiała i falowała przy każdym poruszeniu szerokiej spódnicy. Spod haftowanego skraju wyglądała druga spódnica, ozdobiona ażurowym haftem. Tulva wypo­sażyła Marię jak córkę.

Stanik spięty był srebrnymi zapinkami, pęknięcie wypychały piersi pod bielutką bluzką z lnianego płótna, ozdobioną kolorowymi krajkami. Połyskują­cy złotem łańcuszek przylegał do białej szyi, wyglą­dał na starą, odziedziczoną po kimś pamiątkę, której Maria nie zreperowała, lecz mimo wszystko w tym ważnym dniu postanowiła założyć.

Mogens przełknął ślinę, nagle przypomniał sobie, że musi oddychać, i oderwał wzrok od narzeczonej. Nastąpiła bardziej formalna część wieczoru.

Pastor z Fjøra odczytał odpowiedni fragment ze swej świętej księgi i wezwał ich do prowizoryczne­go ołtarza na drugim końcu izby. Maria zobaczyła, że nakrył stół pięknym obrusem, wyszywanym ście­giem hardanger, a na okazję ślubu przyniesiono tu także dwie świece z kościoła. Ale ze ścian patrzyły robótki ręczne i obrazy poprzedniej pastorowej. Jej meble. Jej serwisy na półkach. Jej krzesło, koszyk, w którym zwykle trzymała włóczkę i nożyczki.

Maria delikatnie pociągnęła Mogensa za rękaw, zaskoczony pastor urwał.

- Chodźmy do gabinetu. Ja... wolałabym... to za­wsze był nasz pokój, nie uważasz?

Mogens nie zastanawiał się długo.

- Oczywiście, moja droga. Niemądre z mojej stro­ny, że sam na to nie wpadłem. To oczywiste, że na­sze połączenie powinno mieć miejsce właśnie tam, gdzie cię poznałem!

Każdy z niewielkiej grupki chwycił po zapalonej świecy, orszak przeszedł na korytarz, skręcił w lewo, do biblioteki i gabinetu pastora.

Peder podjął swą przemowę, tym razem pozwolo­no mu ją dokończyć w spokoju.

Świadkowie z uniesieniem patrzyli i słuchali, jak znany im tak dobrze proboszcz składa Marii przy­sięgę. Na ramionach zawiesił jej łańcuch z godłem rodzinnym w postaci medalionu zarówno z przodu, jak i z tyłu.

Na palec nasunął szeroki złoty pierścień, wielki i tak ciężki od drogocennych kamieni, że Maria le­dwie zdołała utrzymać palec wyprostowany.

Takiego pierścienia nie nosi się na co dzień.

Pastor dalej się modlił, przeszedł teraz do poucza­nia małżonków o ich prawach i obowiązkach.

Mogens i Maria stali nieruchomo, zasłuchani, Tul­va uroniła łezkę, Liv uśmiechnęła się, lecz jej ścią­gnięte czoło świadczyło o tym, że ta chwila nie jest dla niej tylko i wyłącznie radosna.

Wreszcie ceremonia dobiegła końca.

Even i Tulva podpisali dokument swoimi sygna­turami. Liv z mozołem nakreśliła litery, których na­uczyła ją Maria, układające się w jej imię.

Maria podpisała się wyćwiczonym, kształtnym pi­smem, przez moment się zawahała i szybko dorysowała swój własny znak, piękny pierwiosnek.

Mogens ujął pióro i złożył podpis ze wszystkimi trudnymi do odczytania zawijasami.

Zostali sobie poślubieni.

Mogens własnoręcznie odnotował ten fakt w księ­dze parafialnej, wybrał na to specjalnie nową, czystą kartę.

Nagły impuls nakazał mu jeszcze skreślić kilka słów z Biblii, parę linijek z pism Lutra, a także wła­sne uwagi na temat siły miłości.

Pisał dużymi literami, pragnął zapełnić całą czy­stą stronicę.

Nie chciał, by cokolwiek tutaj dodawano, tę stro­nę poświęcił najważniejszemu wydarzeniu jego życia.

Trudno, niech sobie późniejsi proboszczowie krę­cą głowami nad taką próżnością.

Teraz zaprosił wszystkich na poczęstunek, garstka gości zmieściła się przy długim stole w saloniku. Wszy­stko czekało już gotowe. Obce, nieznane delikatesy są­siadowały z solidnymi tradycyjnymi potrawami.

Maria jako pierwszemu nałożyła małżonkowi spe­cjalnie przyrządzonej ryby, natartej mieszaniną soli, cukru i koperku, delikatnego pszennego chleba i dro­gich pieczonych jabłek, polanych sosem z gęstej śmietany, masła i jaj.

Mogens odwzajemnił się żonie, napełniając ciemno­czerwonym, słodkim winem najpierw jej kielich, pięk­nego kształtu na ceramicznej stopce ze szklanym brze­giem. Płomienie świec odbijały się w napoju, który zdawał się żyć, przywodząc jej na myśl krew i słońce.

Maria poczekawszy, aż pozostałym napełnią się talerze i kielichy, przepiła do gospodarza.

Wymienili życzenia szczęścia i błogosławieństwa.

Goście posilali się, Mogens zabawiał towarzy­stwo, wykorzystując swój wspaniały dar opowiada­nia, a Maria popadała w coraz większą milkliwość. Myślała o czekającej ją nocy.

Maria pierwsza poszła schodami na górę do sy­pialni nad izbą. Sufit był tutaj niski, okna starannie zasłonięte okiennicami, uszczelnione mchem i poro­stami przed przeciągiem.

W pokoju było przytulnie, ciepło unosiło się w gó­rę z dolnych partii domu.

W wielkim, szerokim łóżku dziewka służąca po­łożyła gorące kamienie, owinięte w wełniane koce.

Maria szybko umyła się w naszykowanej już miednicy i jednym ruchem naciągnęła przez głowę nocną koszulę.

Rozpuściła włosy, wysupłała z nich suszone kwia­ty i wstążki, a potem rozczesała grzebieniem z rogu, który Liv podarowała jej przed tak wielu laty.

We włosy i między piersi wtarła kilka kropel olej­ku różanego, który sama przyrządziła.

Ten zapach zawsze przywodził jej na myśl upał, lato, łagodny wietrzyk muskający nagie łydki.

Wsunęła się pod ciepłe okrycia.

Łóżko pachniało czystością i wonnym sianem, wełną i sosnowymi szpilkami. Nie zdziwiłoby jej, gdyby Mogens zaraz po świętach jeszcze raz kazał uprać pościel, wskazywał na to świeży zapach mydła.

Marię wzruszyła jego troskliwość, zadbał wszak o każdy drobiazg, byle tylko sprawić jej radość.

W blasku łojowej świecy oglądała sypialnię.

Płomień tańczył i migotał w przeciągu, kontury pokoju to oddalały się, to znów przybliżały.

Łóżko miało baldachim z materiału, Maria nigdy czegoś podobnego nie widziała, zastanawiała się, czy jest nowy.

Skuliła się w wielkim łożu jak zwierzątko w gnia­zdku z pościeli i nasłuchiwała.

Kroki na schodach.

Lekkie, a mimo to wyraźne w pogrążonym w noc­nej ciszy domostwie.

Ciekawe, o czym on myśli?

Czy także boi się tego, co ma nastąpić?

Wprawdzie był już dwukrotnie żonaty, lecz Ma­ria nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić, by zimna, krucha Cecilia Magdalena mogła mu dać jakąś ra­dość w łóżku.

Wiedział już, że nie czeka na niego dziewica. Na­zajutrz po ich powtórnym spotkaniu ośmieliła się mu to z lękiem wyznać.

Patrzył na nią zdumiony, zaskoczony, nieco ura­żony, może zazdrosny.

Zdołał jednak powściągnąć te uczucia. Maria po­dziwiała jego zdolność panowania nad sobą w obli­czu takich nieprzyjemnych niespodzianek.

Mogens patrzył jej tylko w oczy, wiedziała, że decy­zję co do tego, ile zechce mu zdradzić, pozostawił jej.

Maria mruknęła coś o młodzieńczych, rozpaczli­wych poczynaniach, o mężczyźnie, który dawno już przestał dla niej istnieć...

Mogens przyjął jej wyjaśnienia, lecz nie przyszło mu to wcale łatwo.

Stanął przy niej, nagle wyglądał jak mały chłopiec. Świecę zostawił zapaloną, nie wstydził się widać aż tak bardzo, jak mogła przypuszczać.

Maria nie mogła powstrzymać się od śmiechu na widok kalesonów, długaśnej koszuliny i niezwyczaj­nie pozbawionej zarostu twarzy.

Mogensowi także zadrgały kąciki ust, najwyraźniej nie gniewało go jej chichotanie. Podszedł do łóżka, odsunął przykrycie na swojej połowie i ułożył się. Świeczkę postawił na stoliku przy łóżku, zaskwierczał pęcherzyk powietrza w łoju.

- No, to jesteśmy tutaj. Maria poczuła się trochę głupio.

- Hm. Boisz się?

- Nie, tylko... trochę się denerwuję.

- Rozumiem, moja droga. Ale pamiętaj, że z nas dwojga ja się boję bardziej. Akurat teraz zaczynam prawie wierzyć, że rację mieli wszyscy ci, którzy ostrzegali takiego starca jak ja przed braniem mło­dej, hożej żony...

- Ha! Ty wcale nie jesteś stary! W każdym razie nie tak bardzo...

Szczerość Mogensa sprawiła Marii ulgę. Iluż męż­czyzn w jego sytuacji rzuciłoby się na nią jak dra­pieżnik na kawałek świeżego mięsa!

A Mogens bał się chyba nawet ująć ją za rękę, le­żącą dostępnie na okryciu.

- Chciałbym ci opowiedzieć... Chciałbym, żebyś wie­działa co nieco o moim życiu, o moich małżeństwach. Nie należę jednak do tych, którzy źle mówią o zmar­łych małżonkach, wiem też, że ty nie będziesz mnie do tego zmuszać. Mimo wszystko... To w pewnym sensie moja pierwsza noc poślubna. Nigdy dotychczas nie znalazłem się w łożu z kobietą, dla której miałbym ty­le miłości. Dlatego wiem, że nasze połączenie będzie bardzo... szczególne.

Maria w mroku zaczerwieniła się, przede wszyst­kim w jego imieniu. Pomyśleć tylko, ten potężny, powszechnie szanowany człowiek zdradza jej swój brak doświadczenia!

Wdzięczna za to, sama przejęła inicjatywę, wzię­ła go za rękę pod przykryciem.

- Mogens... mój mężu... Musisz wiedzieć, że przy­chodzę do ciebie z sercem pełnym gorących uczuć i szacunku. Jesteś teraz moim małżonkiem, panem mego życia. Wiem jednak, że zawsze pozostawisz mi swobodę, bym mogła żyć dla tego, w co wierzę, i da­wać z siebie innym. A ty wiesz, że nie będę jak Mag­dalena żoną zawsze obecną w domu, wierną pomoc­nicą nieodmiennie na twe usługi...

- Tak, zdaję sobie sprawę, że nie możesz zaprze­paścić swoich marzeń. Będziesz miała dość pracy, pomogę ci zrealizować twoje niezwykłe plany. Mam jednak nadzieję, i oczekuję od ciebie, że należycie wykorzystasz swój czas i nie zaniedbasz obowiąz­ków gospodyni, a kiedyś może matki...

Maria uścisnęła szczupłe palce męża, podniosła je­go dłoń do ust i pocałowała.

Potem odwróciła się ku niemu i starannie nacią­gnęła okrycia na nich oboje.

Gdy otoczyła ramionami chudy kark i Mogens po raz pierwszy poczuł nacisk jej piersi, usłyszała głę­bokie westchnienie.

Z zamkniętymi oczyma przesunął dłonią po jej ple­cach, powędrował do miękkich włosów, od góry po końce i z powrotem. Przycisnął ją mocno do siebie, rozkoszując się ciepłem bijącym przez nocną koszulę.

Maria spodziewała się, że podsunie materiał w górę, nawet sama lekko się uniosła, by mu pomóc, lecz on tylko tulił ją do siebie, mocno, blisko.

Legła więc nieruchomo, postanawiając, że jemu pozostawi inicjatywę, świadoma, że być może nie spodoba mu się śmiałość, do jakiej przywykła w po­dobnych sytuacjach.

Poczuła nacisk szczupłych ud na swoich własnych, pełniejszych. Włosy Mogensa łaskotały ją w twarz, jego głowa wtulała się w jej piersi jak dziecko.

Czuła na skórze gorący oddech, cieszyła się już, że usłyszy kolejne westchnienie w poczuciu przytła­czającej bliskości.

Głos jego brzmiał chropawo, prawie niesłyszalnie, bo nie odrywał twarzy od jej piersi.

- Mario... tak dawno...

Zrozumiała, wiedziała, że to może być dla niego trudne.

- Mój drogi, mamy całe życie... dzisiejszej nocy po­zwól mi jedynie cię pieścić, okazać, ile znaczy dla mnie twoja miłość. Tak bardzo chciałabym, aby ci było dobrze, pragnę oddać ci choć trochę za całą tro­skę, jaką mi okazałeś.

Znów ujrzała wdzięczność malującą się na jego twarzy, uniósł głowę i uśmiechnął się do niej, nie otwierając oczu. Zrozumiała, przechyliła się nad nim i zdmuchnęła stojącą na stoliku świecę.

Ciemność otuliła ich niczym miękka peleryna, ukryła rumieniące się policzki i ślady, jakie na jego ciele pozostawiło życie.

Bardzo pragnęła ujrzeć, jak jego naznaczone zmarszczkami oblicze rozjaśnia się radością i unie­sieniem, zrozumiała jednak, że nie jest gotów na te­go rodzaju swawole.

Czuła się mocna, mająca nad wszystkim kontrolę, niemal jakby to on był młody, niedoświadczony, a ona silna, nadająca ton.

Mogens nie powiedział nic więcej, wzdychał tyl­ko cichutko z zadowolenia, gdy dłonie Marii z czu­łością przesuwały się po jego zmęczonym ciele.

Tors męża w dotyku był ciepły i miękki, na nieco zapadniętej klatce piersiowej gęsto rosły włosy. Pod nimi wyczuwała ślady mięśni, w młodości z pewno­ścią był atletycznym z wyglądu mężczyzną. Na brzu­chu rysowały się drobne fałdki, również na nim rosła gęsta ścieżka włosów wiodących do pępka. Maria zro­zumiała, że nikt przedtem go tak nie gładził.

Nie śmiała dotknąć go w najbardziej intymnym miejscu, głaskała tylko dalej po udach i brzuchu, po wyciągniętych rękach i małych zagłębieniach, które w tej pozycji tworzyły mu się przy szyi.

Mogens jęknął, wyszeptał jej imię w taki sposób, że przypuszczała, iż uchylił bramę niebios i zwrócił się do całkiem innej Marii.

Zrozumiawszy, że pieszczoty sprawiają mu przy­jemność, nabrała śmiałości.

Wkrótce poczuła, że wcale nie utracił młodzieńczej witalności. Wiedziony rzadkim dla niego pożądaniem, zapomniał o swej niepewności i przejął inicjatywę.

Pozwoliła, by badał jej miękkie ciało, z łatwością odgoniła wspomnienia.

To był Mogens, tu i teraz.

Nie przypominało to w niczym tego... tego, co by­ło przedtem. Cieszyła się, że może sprawić mu taką wyraźną radość, był jak głodny człowiek, którego nagle zaproszono na królewską ucztę.

Szepnęła mu do ucha kilka ciepłych słów, świado­ma, że Mogens być może spodziewa się nagłego chłodu, kiedy już przetoczył się na nią, chcąc dopeł­nić aktu.

Ale jej chętne ręce oplotły jego barki, miękkie uda się rozchyliły. Mogens ledwie mógł oddychać, jakież ciepło i wspaniałość! Miał wrażenie, jak gdyby cały, cała jego świadomość utonęła w namiętności i roz­koszy, niemal nie wiedział już, kim jest.

Jego sny, czasami tak nieznośnie zmysłowe, takie grzeszne, zawstydzające, w porównaniu z rzeczywi­stością, tym, czego doświadczał, okazały się jedynie śmiesznymi igraszkami.

Mogens nie był młodym mężczyzną, ale zdążył poruszyć się ledwie parę razy, a już się dokonało... i serce o mało nie wyskoczyło z piersi.

Odpłynął, nigdy nie przeżył niczego podobnego, ich połączenie było całkowite, tak pochłaniające, że potrzebował wielu minut, zanim zdołał wrócić do rzeczywistości.

A Maria przyjęła go z otwartymi ramionami i otwar­tym sercem i czuła, że dobrze jest mieć go przy sobie.

ROZDZIAŁ V

Sogndal

W starej zagrodzie wójta w Kvåle roiło się od lu­dzi. Podniecone dzieci kręciły się pod nogami. Chłopcy nawoływali się głośno, oczy błyszczały im z przerażenia i emocji; dziewczynki najchętniej kry­ły się za matczynymi spódnicami, chyba że zostały z babciami w domu. Ale i stare babki, spragnione no­win, które mogły ożywić szarą codzienność, ciągnę­ły na miejsce kaźni.

Na tingu rozpatrywane miały być ciekawe sprawy. Pewnego mężczyznę i kobietę z Dalen oskarżono o cudzołóstwo. Oboje pozostawali w związkach mał­żeńskich, na pewno przyjdzie im srogo odpokutować za niemoralne zachowanie. Gospodarz z Kvam oskarżył syna wójta o składanie fałszywego świadec­twa w sprawie o kradzież i oszustwo. A spadkobier­cy pewnej staruszki z Kaupanger walczyli o dwa dzbanki ze srebra, które niespodziewanie odnalezio­no podczas dzielenia majątku.

Ludzką ciekawość jednakże najbardziej podnieca­ła tajemnicza sprawa trzech ciał. Trzech mężczyzn znaleziono martwych, dwóch wciąż uważano za za­ginionych. Wiadomo także, że August, pomocnik kowala, i jego towarzysz Knut wcale nie mieli na pieńku ze zmarłymi, raczej należało ich traktować jak przyjaciół i kompanów od wypitki. Z początku powszechnie rozważano koncepcję, jakoby to dwaj zaginieni mieli być mordercami, zbiegłymi z wioski po dokonanej zbrodni, później jednak co ponie­którzy zaczęli się zastanawiać nad rolą, jaką w całej tej sprawie mógł odegrać kat. Musiał wszak mniej więcej w tym czasie co tamci trzej wędrować tą sa­mą drogą? A stary kat, jaką właściwie śmiercią zgi­nął? Ting z pewnością przyniesie odpowiedź na wie­le z nurtujących pytań.

Od Randara niczego się nie dowiedziano, pozosta­wał chłodny i milczący, twarz o ostrych rysach przy­brała budzący grozę wyraz. Obu kobietom z Meister­plassen i owemu cherlawemu bratu życie na odludziu widać tak dopiekło, że odjechali w siną dal, może mie­li więcej oleju w głowie, niż można by przypuszczać?

Chyba że ich także zabito?

Rozmowom i spekulacjom nie było końca, rozpra­wiano i obracano całą sprawę na wszystkie strony, aż wreszcie pojawiła się niemal gotowa konkluzja:

Zarówno za morderstwami, jak i tajemniczymi zniknięciami musiał stać obcy jeździec, może współ­pracujący z katem.

Nocą tuż przed Bożym Narodzeniem wielu wi­działo dumnego ciemnowłosego mężczyznę we wspaniałych, nabijanych srebrem butach na koniu w dziwaczne cętki.

Mówił podobno o sobie, że jest handlarzem.

Dziwne, że nikt nie widział go za dnia. Niektórzy łączyli tę historię z zauważonym gdzieś po drodze hyclem.

Nieznajomy rozpytywał o Joranda w dniu, w któ­rym ten zniknął. Ten i ów twierdził, że wszystkich zaginionych pozbawił życia szaleniec. Inni bez cie­nia wątpliwości przypisywali winę katu.

Dzieci straszono opowieściami o oprawcy, zabija­jącym w nocnym mroku, by zdobyć części zwłok do swoich diabelskich przedsięwzięć. Powiadano, że z nieposłusznych malców kat gotuje mydło, a dziew­częta musiały się pilnować, by nie znaleźć się poza domem po zapadnięciu zmroku.

Plotki płynęły z ust do ust coraz bardziej wartką rzeką, wreszcie lensman i pisarz zmuszeni byli we­zwać ludzi na przesłuchanie w tej sprawie i ci, któ­rzy uważali, że coś wiedzą, mogli wypowiedzieć się oficjalnie.

Gdy tylko pokój świątecznych dni dobiegł końca, dwaj parobcy lensmana sprowadzili Randara.

Zastali go siedzącego w wyziębionej chacie, nie odezwał się ani słowem, nie stawiał oporu, czego być może się obawiali.

Niczym jagnię pozwolił się przykuć do burty i sie­dział nieruchomo jak skamieniały podczas przepra­wy przez fiord do zatoki zwanej Fjøra.

Ludzie mieszkali tu w oddaleniu od siebie. Zagro­dy i szopy umiejscowione były niemal wedle rangi na zboczach ciągnących się ku dolinie. Najniżej, nad samą wodą, żyli nędzni biedacy, nie posiadający ni ziemi, ni fachu. Wśród nich były głównie dzieci cha­łupników, stare wdowy, szaleńcy i kaleki. Zamoż­niejszym mieszkańcom wsi nie podobały się coraz to nowe chałupy i szałasy wyrastające wzdłuż brze­gu na gruncie będącym wspólną własnością.

Sami mieszkali wyżej, tam gdzie urodzajna ziemia nad rzeką rodziła kapustę, owies, jęczmień i groch.

Na samej górze, wokół kościoła i jeszcze wyżej, leżały wielkie dwory. Miał tu, ponad kościołem i miejscem egzekucji, swą posiadłość pastor, pewien oficer, pisarz i diakon.

Randara zamknięto w piwnicy u lensmana. Sie­dział tam, skamieniały, nie zważając nawet na dzie­ciaki przytykające nosy do zakratowanego otworu okiennego i wykrzykujące obelżywe słowa pod ad­resem więźnia.

Jakież to podniecające, groźne i niesłychanie cie­kawe, stać tak w bezpiecznej odległości i obserwować budzącego grozę kata, uwięzionego teraz niczym lis w potrzasku.

Dzieci na wyścigi rzucały wyzwiska i wybuchały głośnym śmiechem za każdym razem, gdy któremuś udało się wymyślić szczególnie wyrafinowane, zło­śliwe obelgi.

Randar raz jeden podniósł głowę, brzęknęły lek­ko łańcuchy, skuwające ręce i nogi.

Malcy momentalnie pobledli, odsunęli się od okienka, natychmiast umilkli.

Cóż za oczy!

Oblicze, również wcześniej ciemne, o wyraźnych rysach, zmieniło się w maskę strachu i cierpienia.

Wychudzone policzki, kilkudniowy zarost.

Mroczne oczy zapadły się głęboko, otaczały je przerażające sińce.

Zmysłowe usta pobladły i popękały od suchości.

Włosy miał dłuższe niż kiedykolwiek, a rzemień, którym zwykle je wiązał, dawno już przepadł. Ko­smyki przesłaniały mu twarz i czarną gęstwiną opa­dały na wynędzniały kark.

Tylko prosty, mocno zarysowany nos dał się bez trudu rozpoznać.

Jak smutno wyglądał!

Kiedy Randar spojrzał im prosto w oczy, nawet dzieci zakłuło w sercach w przypływie nagłego współczucia.

Odsunęły się, poszeptując między sobą, zostawi­ły go w spokoju.

- Biedaczysko - mruknął pod nosem któryś z chłopców.

Ale kolega zaraz kuksnął go z chichotem, nie wol­no przecież żałować takiego mordercy. Czyż nie odebrał życia trzem tatusiom, a może i innym lu­dziom? No i wszystkim tym, których ściął na miej­scach egzekucji!

Dzieciarnia dyskutowała dalej, czy to właściwie słu­szne zabijać tych, którzy uczynili coś bardzo złego.

Ich dyskusja osiągnęła poziom, który powinien za­wstydzić dorosłych, skupiających się w tej chwili głów­nie na tym, by jak najcelniej użyć łokci i zdobyć miej­sce zapewniające najlepszy widok na miejscu kaźni.

Nic nie miało znaczenia. Obelgi dzieciaków, łań­cuchy ocierające nadgarstki, głód ani zimno w wil­gotnej piwnicy.

Mogli go torturować, liczył się z tym, że zastosu­ją brutalne metody. Czyż sam nie był przy paru oka­zjach wzywany, by pomóc w wyciskaniu „prawdy” z nieszczęśników na ławie oskarżonych?

Mogą wbijać mu rozżarzone igły w skórę.

Mogą wyrywać mu paznokcie.

Mogą połamać mu każdą najdrobniejszą kosteczkę w ciele, a on i tak nie wyda z siebie żadnego dźwięku.

Fizyczny ból nie mógł się zmierzyć z bezdennym smutkiem, jaki nosił w sercu.

Życie przestało mieć jakikolwiek sens, niemal z ulgą odkrył, jak poważne oskarżenia kierowane są przeciw niemu. Sprawiały mu nawet jakąś dziwacz­ną radość. Zgładzono by go wszak za to, co właści­wie zrobiła jego ukochana.

Bo przecież to Maria musiała zadać nożem ciosy, które powaliły przynajmniej jednego z dwóch mor­derców. Nie wierzył, że Liv byłaby zdolna do podob­nego czynu, należała do osób, które pozwolą raczej się zadręczyć, niż zadadzą komuś gwałt.

A Joril... biedny Joril. Zabili go pewnie z równą ła­twością, jak zgniata się butem mrówkę.

Serce Randara krwawiło na myśl o tym, co mogło się rozegrać na Meisterplassen w czasie, gdy on, za­ślepiony żądzą zemsty, czekał na ofiarę, która nigdy się nie pojawiła.

Ścigani przez niego mężczyźni, ci, którzy zabili mu ukochanego przybranego ojca, przyszli do jego domu i skrzywdzili dwie najdroższe osoby, jakie mu jeszcze zostały. Brata także zabili.

Ileż racji miała Maria!

Od powrotu do domu, do pustej zagrody, tysiąc razy obracał w myślach te same słowa. Powinien był usłuchać Marii!

Gdyby tylko uległ jej prośbom i porzucił przeklę­te myśli o zemście!

Ale nie, na wpół oszalał z żalu i poprzysiągł sobie zabić bestie, które napadły na Joranda. Opuścił uko­chaną Marię i jej drogą matkę, by dać ujście bezrozumnej nienawiści.

I w czasie, gdy czaił się na cyplu, mordercy po pro­stu wyruszyli na Meisterplassen.

Zastali tam troje bezbronnych ludzi i Bóg jeden wie, jakie krzywdy im wyrządzili, zanim kobiety zdołały ich wreszcie usunąć.

Równie dobrze mógł po powrocie do domu ujrzeć grób Marii.

Choć w rozpaczy, dziękował Bogu za to, że twa­rze martwych, których odkopał, były bez wątpienia twarzami mężczyzn.

Zmrożony grunt zachował ich ostatni wyraz prze­rażenia i bólu. Randar, zanim prędko sypnął ziemię na miejsce i wyrównał tak, że nikt nie dopatrzyłby się tu mogiły, splunął na groby.

Tylko grób Jorila zwilżyły łzy, gdy pierwszego wieczoru osunął się na miejsce wiecznego spoczyn­ku brata. Nazajutrz łzy obeschły, twarz Randara sprawiała wrażenie ściętej chłodem, a ciało zdawało się po stokroć bardziej umarłe niż tamtego straszne­go dnia, kiedy niósł do domu zesztywniałe zwłoki swego opiekuna.

Randar, on, który przez całe życie obcował z rozpa­czą i śmiercią, spotykał najpodlejszych z podłych i zo­stawiał ich, nie snując żadnych szczególnych refleksji, odkrył, że wcześniej nie rozumiał, czym jest cierpienie.

Oczywiście zdarzało się, że dręczyła go niepew­ność, nie zawsze z równą łatwością przychodziło mu wierzyć, że człowiek, na którym wykonywał wyrok, został naprawdę sprawiedliwie skazany. Najczęściej jednak odpychał od siebie tę odpowiedzialność, świadom, że i tak nikogo by nie uratował, nawet jeśli odmówiłby wykonania swej powinności. I w czym by to pomogło nieszczęsnemu skazańcowi, gdyby przyszło mu dzielić grób z katem?

Teraz Randar chłodno, na spokojnie, rozważał swoją sprawę.

Na jutro zapowiadano przesłuchanie, mogło po­trwać dwa albo trzy dni. Później pisarz i sędziowie podejmą decyzję, najprawdopodobniej na jego nie­korzyść.

Już samo ludzkie gadanie, cała nienawiść otaczają­ca jego fach, lęk i przesądy wystarczą, by go skazać. Może odnaleziono groby na Meisterplassen, to byłby ostateczny dowód. Randar przez chwilę się zastana­wiał, czy nie poprosić o świadczenie na swoją korzyść łowcę niedźwiedzi, z którym spędził ową tragiczną noc. I tak jednak nie uwierzono by w jego historię, a w każdym razie trudno by było wyjaśnić, na jaką to zwierzynę dwaj mężczyźni czaili się na skraju cypla...

Ciekawe, czy synek pomocnika kowala coś powie­dział?

Pewnie zdradził za wiele, wyciągając z chłopca in­formacje. Randar wciąż widział przed sobą wielkie oczy zmarzniętego chłopczyka, rozdartego między lojalnością wobec ojca a pamięcią o brutalnym trak­towaniu, jakie go często spotykało z jego strony.

Pozwolił myślom odpocząć, czemu one właściwie służą? Wynik sprawy jest przecież przesądzony, zre­sztą wcale tego nie żałował.

Życie i tak się skończyło, kiedy Maria zniknęła.

Przypuszczał, że kobiety uciekły, prawdopodob­nie do Lyster, gdzie, jak wiedział, miały przyjaciół.

Przez pewien czas rozważał możliwość wyrusze­nia za nimi.

Nie mógł pogodzić się z tym, że są ze sobą rozdzie­leni już na zawsze! Serce odmawiało przyjęcia tej stra­sznej świadomości, wszystko w nim protestowało.

Wiedział jednak, że dla dobra Marii nie powinien jej szukać.

Ona już dokonała wyboru, spełniła swoją groźbę, a on musiał to zaakceptować.

Najdroższa, ukochana kobieta! Z goryczą przy­znawał, że sam ją wygnał. Błagała wszak, by został, płakała ze strachu i żalu nad tym, że naraża ich wspólną przyszłość.

On jednak nie dostrzegał rozumności w jej żąda­niach, pozwolił, by zwyciężyła opętańcza żądza ze­msty, i wyruszył z domu.

Może i lepiej, że wszystko się teraz skończy?

Na cóż miał żyć, czy czeka go cokolwiek innego poza bólem, samotnością i starymi niedobrymi wspomnieniami?

Znów ogarnął go chłód dzieciństwa, lecz teraz u jego boku nie było ciepłego ciała kobiety. Podob­nie jak mały chłopczyk przed wielu laty drżał z zim­na, spędzając noce w oborze, tak teraz dorosły męż­czyzna leżał skulony, próbując odsunąć od siebie wszystkie myśli.

Przestał żyć, ledwie wegetował.

Miał nadzieję, że przesłuchania nie potrwają dłu­go, zastanawiał się, czy od razu się nie przyznać.

Silne poczucie sprawiedliwości sprawiło jednak, że się zawahał, miał wrażenie, że lepiej będzie, jeśli skażą go niewinnego i pozwolą odpokutować za zbrodnię ukochanej.

Mógł jej ofiarować swe nędzne życie.

Tylko to mógł jej teraz dać.

Świadkowie kolejno mówili o tym, co ich zda­niem mogło być istotne dla sprawy.

Jakaś kobieta zgłosiła, że widziała mewy uciekają­ce przed łodzią Randara, kiedyś, gdy płynął fiordem w bezwietrzny dzień. Odczytała to jako znak, że wkrótce popełni on straszny czyn.

Pewien mężczyzna twierdził, że widział upiora jednego z zabitych, z katowskim toporem w rękach, najpewniej ścigającego mordercę.

Przyprowadzono kilku chłopców, nogi im się trzę­sły, a oczy wbili w ziemię, kiedy pisarz wypytywał o epizod, jaki przeżyli z przybraną siostrą Randara.

- ... a potem przyszła czarownica i nas przegoniła, patrzyła tak dziwnie i miała ze sobą czarnego kota.

Pisarz odesłał ich, nie miał czasu na dziecinne bajdurzenia. Zawstydzeni rodzice musieli wysłuchać połajań sądu.

Ludzie przychodzili, składali przysięgę, mówili, co mieli do powiedzenia, i odchodzili.

Wśród widzów podniósł się jęk przerażenia, gdy wystąpiła żona zaginionego pomocnika kowala. Twierdziła, że to niemożliwe, aby Randar mógł mieć cokolwiek do czynienia z jej mężem. Nie, mężczy­zna, który wypytywał o niego tamtego wieczoru, to był prawdziwy pan, bogaty, szlachetnie urodzony jeździec. A ona jest chyba na tyle kobietą, by odróż­nić wspaniałego pana od nędznego, brudnego kata!

Chłopiec, stojący u boku matki, usłyszawszy tę hi­storię, zerknął na nią z ukosa i przygryzł wargi.

Rozpoznał oczy człowieka w łachmanach, przyku­tego teraz kajdankami do mocnego kołka i skrywają­cego oblicze za grzywą dziko rosnących brudnych włosów.

To ten sam człowiek, który miał przy kamizelce pięknie błyszczące srebrne guziki i podarował mu szal, który tak przyjemnie grzał. I wypytywał o ojca...

Chłopczyk przełknął ślinę, w gardle ściskało coraz mocniej, dreszcz przebiegł mu po plecach. Jak powinien postąpić?

Ten mężczyzna na pewno zabił tatę.

Wszyscy zeszli się tu po to, by go osądzić.

Mały nie czuł jednak gniewu ani żalu. Odkąd ta­ta zniknął, życie stało się łatwiejsze zarówno dla nie­go, jak i dla rodzeństwa. A mama, czy nie uśmiecha­ła się częściej teraz, kiedy sama sobie była panią?

Jedzenia także mieli dość, bo pokaźne porcje taty przypadały chudym dzieciom.

Syn pomocnika kowala nie mógł oderwać oczu od zakutego mężczyzny.

Zakrzepła krew tworzyła jakby dodatkowe man­kiety na poranionych rękach. Brakowało mu też kil­ku palców, chłopiec zauważył to już podczas ich pierwszego spotkania.

Człowiek, który okazał mu tyle dobroci, przema­wiał do niego jak do dorosłego i wcale nie drwił... Te­raz być może czeka go śmierć.

Zupełnie na nią nie zasłużył!

Coś trzeba zrobić.

I kiedy trzeci dzień przesłuchań miał się ku koń­cowi, żona pomocnika kowala obwieściła, że syn po­przedniej nocy miał widzenie. Ojciec przyszedł do niego we śnie i wyjawił imię swego mordercy. Od tamtej pory chłopak chodził jak odmieniony, nie mówił o niczym innym, a kobiecie wydawało się, że dostrzega w jego twarzy jakiś nowy blask.

Ludzie z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia zaczęli poszeptywać między sobą. Co się dzieje? Ale o podobnych sprawach słyszano już wcześniej, praw­dę powiedziawszy nierzadko się zdarzało, że zmarli powracali, by wskazać swoich zabójców. Zwykle ukazywali się bardziej spolegliwym świadkom niż ten mizerny chłopaczyna, ale przecież nigdy nie wia­domo... Zresztą pisarz na pewno zdoła wycisnąć prawdę z chłopca, gdyby ten zaczął fantazjować.

Chłopczyk z niewzruszoną miną opowiadał o swo­im widzeniu. Bez względu na to, jak podchwytliwe pytania mu zadawali, ani razu się nie zaplątał, nie za­przeczył sam sobie. Wciąż podtrzymywał, że ukazał mu się ojciec i żądał, by ratował niewinnego od śmier­ci, bo to nie Randar jest odpowiedzialny za zbrodnie.

- Ojciec prosił, żeby szukać w wodzie, za trzy mie­siące zwłoki jego morderców będą płynąć pod prąd - twierdził chłopiec spokojnym, pewnym głosem.

Nawet nie mrugnął, snując swą opowieść. Mam­rotanie zebranych przerodziło się w głośną dyskusję.

Pisarz nakazał spokój, grożąc, że wygoni widzów z chaty, w której odbywał się ting.

- Młody człowieku, czy zdajesz sobie sprawę z te­go, co teraz mówisz?

Pisarz surowo spoglądał na malca, niejeden doro­sły mężczyzna nie potrafiłby wytrzymać spojrzenia potężnego przedstawiciela władzy w takiej chwili.

- Tak, panie pisarzu, wiem, co mówię.

- Twoje świadectwo może nas zmusić do uwolnie­nia tego człowieka, który, zdaniem nas wszystkich, miał zarówno powody, jak i okazję do zabicia kilku zacnych mieszkańców wioski. Jeśli skłamałeś dzisiaj, jesteś współodpowiedzialny za prawdopodobną śmierć twego ojca! Rozumiesz, chłopcze?

- Tak. Wiem, że ojciec nie żyje, bo jak inaczej mógł­by do mnie przyjść pod postacią upiora i wszystko to mi opowiedzieć?

Pisarz tylko pokiwał głową, ale nie spuszczał oczu z chłopca.

- Muszę też ci przypomnieć, że składanie fałszy­wego świadectwa przeciw bliźnim jest nie tylko tu na ziemi przestępstwem, za które trzeba słono pła­cić. To grzech, którego Bóg, nasz Pan, nie zapomi­na. Ryzykujesz zbawienie duszy, nie trzymając się prawdy w tak ważnej sprawie!

Chłopiec, jeśli to możliwe, jeszcze wyżej podniósł głowę, w drobnym ciele nie drgnął ani jeden mięsień.

- Powiedziałem samą prawdę, panie pisarzu!

Po tym oświadczeniu pisarz przestał już powstrzy­mywać ludzi od gadania i nakazał uprzątnięcie sali tingu.

Wyrok miał zapaść przed wieczorem.

ROZDZIAŁ VI

Dramatyczne oświadczenie chłopca stało się oczy­wiście głównym tego dnia tematem rozmów. Czy rzeczywiście ojciec ukazał się synowi we śnie i po­prosił, by świadczył? Czy możliwe, aby chłopiec sam wymyślił taką historię? Ale dlaczego miałby to robić, po co miałby uciekać się do kłamstwa? Żeby ratować mordercę ojca?

Nie, na pewno wszystko, co mówił, to prawda.

Taki był pewny siebie, kiedy stał, ściskając w gar­ści czapkę, i patrzył jasnym, szczerym spojrzeniem.

Ani razu się nie zawahał.

Ani razu nie pokazał po sobie jakichkolwiek wąt­pliwości. Nie ugiął się przed pytaniami pisarza. No i wiadomo przecież, że zmarli nierzadko pomagali w odnajdywaniu swoich morderców. Często prze­prowadzano oględziny zwłok, podczas których podejrzani kolejno dotykali ciała zmarłego. Ten, który pozostawił na nim ślady, był winny. Chyba nic więc dziwnego, że zmarły pomocnik kowala dał im znak przez swego syna?

Chłopiec na pewno mówił prawdę!

A skoro już się to stwierdziło, kat musi pójść wolny.

Ciekawe, do jakich wniosków dojdą pisarz i dwaj sędziowie! Chociaż zapadł już wieczór, a w grubych ścianach z bali zaczęło trzaskać od mrozu, najwytrwalsi i tak czekali do ciemnej nocy na ogłoszenie przez pisarza wyroku. Rozpalili nieduże, migocące ogniska i starali się przy nich ogrzać, skracając sobie czas śpiewem i opowieściami.

Przyjemnie poza wszystkim było tak zejść się z ludźmi i dzielić nowinami.

Wreszcie otworzyły się drzwi prowadzące na podwórze i ukazała się w nich szczupła, lecz dumna postać.

- Dobrzy ludzie! Widzieliście i słyszeliście, co mó­wili świadkowie w tej sprawie. Na podstawie ich ze­znań wydaliśmy wyrok, jako że prawa do tego udzie­lił nam Bóg i król. Randar Jorandssonn Meisterplass nie mógł spowodować śmierci naszych trzech ziom­ków, ponieważ należy uznać, że miało to związek ze zniknięciem Augusta Pomocnika Kowala i Knuta sy­na Kari. Musimy przyjąć, że nieznajomy zbrodniarz nawiedził wioskę, co zresztą podkreśla wielu świad­ków. Mimo to jednak wciąż istnieją pewne wątpli­wości, trudno bowiem pokładać zaufanie w zezna­niach dziecka.

Po pełnej napięcia, sztucznej przerwie podjął:

- Dlatego postanowiliśmy, że Randar Meisterplass pozostanie skuty i zamknięty przez trzy miesiące od dnia dzisiejszego. Jeśli do tego czasu odnajdą się zwłoki zaginionych lub też ich morderców, unoszą­ce się na wodzie, jak dziecko widziało to we śnie... Wtedy Randar Meisterplass zostanie uwolniony. Je­śli tak się nie stanie, całą historię opowiedzianą przez świadka trzeba będzie uznać za nieprawdziwą, a Ran­dar zapłaci za zbrodnię swoim własnym życiem.

Tłum ludzi spontanicznie przyklasnął.

Pisarz uciszył ich gestem i zakończył odczytaniem bardziej formalnych i niezrozumiałych formuł, sto­sownych w protokołach sądowych.

Ludzie byli zadowoleni, proces wszak jeszcze cał­kiem się nie zakończył, przez co najmniej trzy mie­siące dość będą mieli tematów do rozmów!

Ciekawe, czy zwłoki wypłyną!

Przez wiele, wiele lat będzie o czym opowiadać przy ogniu!

Randar natomiast wcale się nie cieszył. O wyroku powiadomił go lensman.

Przedstawiciela władz zdumiał brak radości na twarzy kata. Czy ten człowiek nie pojmuje, że cu­dem darowano mu przynajmniej jeszcze kilka mie­sięcy życia?

Bo przecież nikt chyba nie śmiałby iść o zakład, że ten mężczyzna zdąży się zestarzeć?

Teraz w każdym razie miał jakąś nadzieję, bo przecież nigdy nie wiadomo, a nuż ciała wypłyną, tak jak przepowiedział chłopiec?

Ale mężczyzna w łachmanach tylko wolno pokrę­cił głową. Lensman nie bardzo wiedział, jak rozu­mieć ten gest.

- Masz tu trochę jedzenia. Kiepska u nas opieka, ale wszyscy wszak przypuszczaliśmy...

Lensman nie zdobył się na dokończenie zdania, doskonale jednak zdawał sobie sprawę, że Randar znacznie lepiej niż ktokolwiek inny wie, w jaki spo­sób traktuje się więźniów. Nie ma wszak powodu marnować drogocennej strawy dla ludzi, którzy i tak niedługo umrą.

Przed Randarem na kamiennej posadzce stanął ta­lerz z resztkami wyschniętej owsianki, trochę kwaśnego mleka i niemal do czysta ogryziona z mięsa kość. W naczynku z tranem knot kopcił raczej niż dawał światło.

- Jedz. Jutro cię przeniesiemy. Teraz, kiedy wszy­stko jest takie niepewne, nie możemy ryzykować, że zamarzniesz.

Więzień siedział nieruchomo, wpatrzony w pry­mitywną lampę. Ze zdziwieniem obserwował, jak płomień niemal rozpaczliwie czepia się knota, wal­cząc z przeciągiem i mętnym olejem, ledwie będą­cym w stanie dać pożywkę światłu.

Wolnym ruchem sięgnął do resztek na drewnia­nym talerzu i mechanicznie zaczął wkładać twarde, niesmaczne grudki do ust. Nie pamiętał, kiedy jadł ostatni raz, wypił tylko trochę wody i starego piwa, które przyniesiono mu na miejsce tingu.

Zęby przeżuwały pokarm same z siebie, usta otwierały się, dłonie podnosiły resztki owsianki. Po­pił kwaśnego mleka, okazało się nie najgorsze. Ko­ści nie ruszył. W głowie miał pustkę, ale teraz czuł kiełkującą w nim na nowo wolę życia.

Widać nie przyjdzie mu jeszcze umierać, przynaj­mniej jeszcze nie teraz.

Przez jakiś czas będzie musiał żyć z nękającą go pustką.

Ciało trawiło pokarm, domagając się później snu, a w tym czasie maleńki płomyk na podłodze palił się coraz mocniejszym światłem.

Randarowi wydawało się to dziwne, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że lampka naprawdę ogrzewa zimną piwnicę.

Żałosny płomyk zdawał się rosnąć, w jednej chwi­li stał się mocny i wyraźny.

Wyczuwał raczej, niż uświadamiał sobie, że gdzieś w głębi jego duszy dzieje się coś podobnego.

Po prostu nie mógł się poddać, nie mógł okazać się do tego stopnia tchórzem, by godzić się na śmierć bez protestów.

Dopóki tliło się w nim życie, istniała być może nadzieja.

Maria na pewno nie umarła, gdyby było inaczej, czułby to po sobie.

To na pewno ona podtrzymuje w nim płomień życia. Może akurat teraz myśli o nim?

Miałby więc przestać dla niej istnieć?

Randar mało znał katechizm i nauki Kościoła, ale miał swego Boga. Tej nocy zwrócił się do niepojęte­go wszechmocnego, błagając, by jeszcze raz pozwo­lił mu spotkać ukochaną.

Ujrzeć chociaż przez sekundę, zobaczyć jeden je­dyny uśmiech na jej ustach...

Zasnął wreszcie z mocno splecionymi dłońmi w kajdanach.

Miał wrażenie, że doczekał się odpowiedzi, mi­gnięcia nadziei wśród całej tej beznadziejności.

ROZDZIAŁ VII

Lyster, 30 lipca 1674

Wielki brzuch trząsł się i drżał. Fale przetaczały się po maleńkim morzu, które się w nim kryło, oznajmiając nadejście przełomu.

Poród rozpoczął się rankiem tego dnia.

Maria wcale nie była tym zaskoczona, czuła po so­bie, że coś się dzieje. Nieduża plamka na bieliźnie, nowy, irytujący rodzaj bólu w dole krzyża. A z na­brzmiałych piersi co rano sączyły się krople.

Czuła się bezpieczna, mając u boku matkę i Tulvę. Tulva wszak uczestniczyła także w jej narodzi­nach przed blisko dwudziestoma trzema laty. Liv nigdy nie zdradziła córce, jak bliska była wówczas śmierci, jak sama Maria przeżyła tylko cudem.

Narodziny i śmierć. Śmierć i narodziny.

Nieodłącznie obok siebie, linia dzieląca je cieńsza od włosa, stanowiąca zarazem tak wyraźną granicę.

Maria zdawała sobie sprawę, co jej grozi. Widzia­ła już tyle porodów i znała wiążące się z nimi ryzy­ko. Żadna kobieta nie mogła być pewna, czy przeży­je ów zwyczajny cud życia. We wsi niemal każdego dnia rodziła któraś z kobiet, jedne miały szczęście i wydawały na świat piękne, zdrowe dzieci, które do­rastały. Inne traciły jeden pączek za drugim, zaś nie­jedna sama przypłaciła to życiem.

Wiele wiosek cierpiało na nadmiar mężczyzn wła­śnie z powodu wysokiej śmiertelności położnic.

Ale tutaj, w sypialni na probostwie, panował przy­tulny nastrój bezpieczeństwa. Letni wietrzyk wpadał do pokoju przez uchylone okienka, przynosząc ze sobą aromat świeżo skoszonej trawy, słonej wody i kwitnących dzikich róż.

- Jakiż piękny dzień do przyjścia na świat - uśmiech­nęła się Liv, odrywając policzek od pulsującego brzu­cha Marii. - Wszystko tam w środku brzmi w jak naj­lepszym porządku, to naprawdę duży, silny malec!

- Myślisz, że to będzie chłopiec, mamo?

- Oczywiście! Większego brzucha nikt chyba nie widział. I jakie mocne kopniaki! Pierworodny syn, na pewno, mała Maju!

Maria westchnęła z zadowoleniem, rozluźniona beztroskim paplaniem matki. Wkrótce kolejny skurcz znów targnął rodzącą, na moment straciła kontakt z rzeczywistością.

- Oddychaj spokojnie, moja droga, wsłuchaj się w rytm własnego ciała...

Liv i Tulva towarzyszyły jej w skurczach, każdy kolejny osiągał szczyt coraz silniejszego bólu.

Na stole stał gorący wywar, sporządzony przez Liv według własnego przepisu, mający pomóc przy bólach porodowych i innych dolegliwościach. Maria jednak nie chciała pić, czuła, że toczy się w niej oso­bliwa walka natury.

Między kolejnymi skurczami podnosiła się i cho­dziła po pokoju w szerokiej koszuli niczym wielka, kołysząca się na nogach gęś. Rozpuszczone włosy zwisały jej na plecach jak ślubny welon aż do ud. Trudno uwierzyć, jak bardzo urosły w ciągu ostatniego roku! Miała spoconą twarz i głowę, ale dzisiaj włosy musiały zwisać swobodnie. Poród mógł się za­trzymać, gdyby kobieta lub ktoś z domowników za­pomniał o rozwiązaniu wszystkich węzłów. Roz­dzielano uprzęże, wygładzano chusty, rozplatano warkocze. Niejeden koń musiał pożegnać się ze swą dumną, zaplataną grzywą, gdy poród następował na tyle niespodziewanie, że nie było czasu na rozpląty­wanie malutkich, gęstych węzełków.

Maria miała pulchne ciało, niemal chłopięce niegdyś biodra nabrały kobiecych kształtów, piersi zaokrągliły się, dojrzały. Twarz jaśniała nowym blaskiem, owym szczególnym wyrazem oczekiwania, lecz i utrudzenia, jaki pojawia się na obliczach zdrowych ciężarnych.

Życie na probostwie dobrze jej robiło.

Niczego nie brakowało. Szpitalik był czynny, w ostatnim czasie pochłaniał niemal wszystkie jej si­ły. Chociaż niejeden dziwił się na widok kobiety w zaawansowanej ciąży przy takiej pracy, to jednak nikt nie protestował. W mieszkańcach wioski tkwił głęboki szacunek dla Marii, może nawet głębszy niż dla podeszłego wiekiem pastora.

I Liv rozkwitła, była teraz piękniejsza i świeższa niż kiedykolwiek przedtem. Błękitne oczy jaśniały poczuciem bezpieczeństwa większym, niż Maria po­trafiła sobie przypomnieć.

Z początku matki jakby wcale tu nie było, rzad­ko zwracała się do otaczających ją ludzi, ale z cza­sem pokonała trudną drogę powrotu do tego świata. A kiedy plany związane z lecznicą układały się co­raz lepiej, Liv skupiła wszystkie swoje siły i pragnie­nia tylko na tym jednym celu. Jej ogród pełen ziół zakwitł po raz pierwszy w tym roku, objawiając się bogactwem, które sprawiło, że najpiękniejsze łąki wyglądały przy nim jak nieciekawe pustkowia. Na­siona pochodziły z jej własnych zapasów, z hodowli pastora, a także z duńskich ogrodów, z których Mo­gens sprowadzał nowe gatunki i odmiany.

Kwiaty zdawały się wyciągać ku dłoniom Liv, traktowała je niczym żywe istoty, którymi przecież tak naprawdę były. Maria widziała, jak niemal tętni w nich życie i lecznicza moc.

Jesienią będą mieć pełne ręce roboty, czeka je su­szenie, gotowanie i konserwowanie ziół. Maria prze­czuwała, że lekarstwa, które zamierzają wypróbo­wać, okażą się niezwykle skuteczne.

Dzisiaj jednak odsuwała przygotowane przez matkę napary, serce waliło jej mocno, mięśnie napi­nały się w regularnych odstępach czasu, by wy­pchnąć dziecko.

Wciąż jeszcze miała pełną świadomość, na razie fa­le bólu nie przejęły całkowitej kontroli nad myślami.

Przechadzała się po pokoju, gawędząc z kobieta­mi, które w tej ważnej chwili nie odstępowały jej ani na krok.

Dzień płynął, niekiedy ze schodów dobiegało ostrożne stąpanie Mogensa, ośmielał się wejść zale­dwie do połowy i słuchał w napięciu.

- Biedaczysko, jest taki przejęty i zdenerwowany. Mam wrażenie, że jest mu ciężej niż mnie - uśmiech­nęła się Maria, chociaż pot zlewał jej twarz.

Liv i Tulva zabawiały się opowieściami o mężach, którzy do tego stopnia przeżywali poród, że później musieli odpoczywać w spokoju co najmniej tak dłu­go jak matka.

- Idź do niego na moment, Tulvo, i powiedz mu, że wszystko jest w porządku i że nie mogę się do­czekać, kiedy złożę mu syna w ramionach.

Tulva wyszła, matka i córka siedziały cicho, przy­słuchując się dobiegającym z pola żartom i śmie­chom kosiarzy.

Maria pomyślała zdziwiona, że i dzisiaj życie to­czy się swoim torem. Czy świat nie powinien przy­stanąć i wstrzymać oddechu?

Mam przecież zostać matką!

Dzisiaj poznam tę maleńką istotkę, która przez tyle miesięcy mi ciążyła, pocieszała, dręczyła i spra­wiała, że niemądrze śmiałam się sama do siebie.

Wkrótce Liv przygotowała łóżko rodzącej: wymo­ściła je świeżym, miękkim sianem i nakryła nasmaro­wanym olejem płótnem. Między nogami Marii leżało kilka białych ręczników, niezwykłe marnotrawstwo płótna, ale tego dnia nic nie było zbyt dobre dla żo­ny pastora, która miała urodzić jego pierwszego, a być może jedynego syna.

Liv mruknęła, że przecież mogła się mylić, może na świat przyjdzie dziewczynka... Sama jednak w to nie wierzyła, patrząc na silne ruchy dziecka w nadzwy­czaj wielkim brzuchu, który nosiła jej córka.

Wreszcie pękły błony. Liv miała dostatecznie du­żo doświadczenia, by w czas przygotować naczynie na przezroczysty płyn o kwaskowatym zapachu.

Podczas następnego skurczu dziecko przecisnęło się do kanału rodnego, w który kobiety wcześniej wsmarowały olej i aromatyczny, pachnący ziołami tłuszcz.

W pokoju panowała cisza, instynktownie przesta­ły rozmawiać, pozwalając Marii skupić się na rozka­zach wydawanych przez ciało.

Głęboki jęk towarzyszył ostatnim skurczom brzucha. Maria westchnęła i padła z powrotem w ramio­na Tulvy na ostatnią krótką chwilę odpoczynku. Tulva siedziała za nią na łóżku, mocno obejmując rodzącą. Maria uchwyciła się nóg pomocnicy i pod­pierając się na nich, zgięła się wpół i parła.

Świat zatańczył, nie wiedziała już, gdzie jest, na moment ból, osiągając szczyt, ostateczną granicę, spowił ją oślepiającą czerwoną mgłą.

A potem poczuła, że nacisk w cudowny sposób ustępuje.

Między jej nogami leżał malutki, czerwonosiny chłopczyk z buzią otwartą jak ryba wyrzucona na brzeg.

Liv zadrżała, nie umiała ukryć szoku.

Taki maleńki...

Ale... ten wielki brzuch...

Nie zdążyła pomyśleć nic więcej, bo już Maria znów stęknęła jak zwierzę, a ciałem jej targnął kolej­ny przytłaczający skurcz.

- Na Boga, Tulvo, weź chłopca! Jeszcze jeden!

Tulva złapała małego, prędko odcięła pępowinę i za­winęła go w jeden z białych ręczników. Chłopczyk był naprawdę malusieńki, a Tulva wstrząśnięta spostrzegła, że całe ciałko pokryte jest sinofioletowymi plamami. Umyła go, słuchając jęków matki, i serce zamarło jej w piersi, gdy okazało się, że letnia woda nie jest w sta­nie spłukać dziwnych znaków z ciałka chłopczyka.

Mały zaskrzeczał, walcząc o oddech, i wydał z sie­bie cienki, ale donośny pisk, jak gdyby chciał powi­tać siostrę na świecie.

- Jest też i dziewczynka! Duża, silna panienka! Zo­baczcie, jaka rozzłoszczona!

Liv śmiała się do Marii, do której ledwie docierało, co się dzieje. W końcu jednak zrozumiała. Widzia­ła w rękach Tulvy zawiniątko, z którego wystawała maleńka stopka, a jednocześnie między jej nogami le­żała rozgniewana córeczka, wymachując zaciśnięty­mi piąstkami.

Bliźnięta!

Chłopiec i dziewczynka!

Maria przeniosła dziewczynkę na brzuch, Liv przecięła łączący je sznur i gdy tylko ciało położnicy opróżniło się po porodzie, umyła Marię i okryła ją.

Obie kobiety umilkły, kiedy Maria dostała parę swoich dzieci.

Maleńcy nowi ludzie, którzy razem przeżyli jak­że ważną część życia, znów znaleźli się obok siebie.

Dla wszystkich wyraźne się stało, jak bardzo są do siebie niepodobni.

Liv zakłuło w sercu na widok drobniutkiej buzi chłopczyka.

Taka malutka, delikatna jak łepek pisklęcia.

Maleńkie usteczka, wargi blade, sine, jasny puch włosów, lekko spłaszczony nosek i pięknie ukształ­towane paluszki.

Liv zdawała sobie sprawę, że nie tylko nos i pu­szyste włoski przywodzą jej na myśl Jorila.

Jej syn, gdy przyszedł na świat, wyglądał identycz­nie.

Nieszczęsny chłopiec miał takie same sinofioletowe plamy na kolanach, wokół szyi i przy nasadzie cienkich paluszków. Jedno oczko krwawiło, zapew­ne podczas porodu pękło w nim jakieś naczynko.

Takie rzeczy Liv widywała już wcześniej i wiedzia­ła, że zwykle mijają bez większej szkody dla dziecka.

Gorzej, że krew nie przestawała płynąć z oka, wciąż zbierała się w krople i wydawało się, że dziec­ko naprawdę płacze krwią.

- Och, mamo, czy to się wreszcie skończy? Wiem, że to się zdarza i nie jest groźne, ale... I co to. za pla­my, przecież on wygląda jak obity!

Liv westchnęła, nie chciała odpowiadać.

Maria, przestraszona, przeniosła spojrzenie na je­go pulchną, wymachującą rączkami siostrę, swoją córkę, próbującą już przysunąć się do ciemnych bro­dawek piersi.

Liv rozłożyła ręce, zachwiała się pod natarczy­wym spojrzeniem córki.

- Nie bardzo wiem, Mario... On jest raczej słaby... ale zajmiemy się nim najlepiej jak umiemy, będzie dostawał to, co najlepsze. Zobaczysz, wyrośnie z nie­go silny chłopiec...

Ale Maria usłyszała zwątpienie w głosie matki i zaczęła naciskać:

- On jest taki jak Joril, prawda? Jest chory, tak jak był Joril!

Liv nie odpowiedziała, nie musiała potwierdzać sło­wami, wyraz jej twarzy starczył za przyświadczenie.

Maria opadła na łóżku, nagle nieprzytomnie zmę­czona. Nie miała siły, by jeszcze raz przytulić dzie­ci, oddała je Tulvie i Liv, musiała odpocząć...

- Trzeba powiadomić Mogensa. Chcesz, żebyśmy zabrały dzieci na dół, czy też wolisz, żeby przyszedł tu do ciebie?

Liv nie dodała, że ojciec powinien chyba przynieść święconą wodę i księgę z psalmami, doszła do wnio­sku, że sam o tym pomyśli, kiedy zobaczy stan syna.

- Tak, niech przyjdzie... On... on się na pewno bar­dzo boi...

Lecz Mogens tylko się uśmiechał. Pocałował żonę z pełną szacunku czułością i przysiadłszy na brzeżku krzesła przy jej łóżku, z całych sił starał się zachować kamienną twarz. Przecież on, stary człowiek, nie mo­że się tu rozpłakać! Przecież już wcześniej urodziło mu się dziecko, wprawdzie dzień przyjścia na świat Marii Cecilii zagubił mu się gdzieś w pamięci, świa­dom był jednak, że widział już kiedyś maleńką, żało­sną istotkę, którą sam spłodził.

Oboje małżonkowie myśleli o tym samym, lecz żadne z nich nie chciało być pierwszym, które na­zwie lęk słowami.

Wśród radości, że mają taką zdrową, silną córkę, czaił się smutek.

Nie wiedzieli, jak długo będzie im dane zatrzymać syna.

Spał teraz w ramionach matki, drobne ptasie ciał­ko momentami drgało. Nie chciał przyssać się do piersi i nawet podczas snu z jednego oka spływały kropelki krwawego płynu.

Hoża dziewczynka natychmiast posiliła się siarą, już obficie płynącą z piersi Marii, i zasnęła, niemal po­chrapując w kołysce przy małżeńskim łożu rodziców.

- Musimy podziękować Bogu za ten dar...

- Dlaczego? Widzisz przecież, że niedługo zażąda jego zwrotu?

Mogens wolno pokręcił głową.

- Mario, wiem, że chłopiec jest słabowity i że być może nie dane mu będzie dorosnąć. Ale tak już by­wa, nie mogę winić za to Pana. Mimo wszystko za­troszczył się o to, bym mógł zatrzymać zarówno ciebie, ukochana, jak i piękną córkę, którą mi uro­dziłaś.

Maria odwróciła twarz, nie mogła pogodzić się z tak prostym rozumowaniem.

Spojrzawszy jednak ponownie na męża, spostrze­gła łzy błyszczące w kącikach jego oczu.

Wyciągnął do niej ręce, chciał wziąć syna w obję­cia. Maria podała mu dziecko, a potem patrzyła, jak ojciec gładzi chudziutkie policzki, pieści delikatne rączki, pokryte paskudnymi plamkami.

Dziecko nagle zakasłało, maleńkie ciałko całe się napięło.

Mogens ostrożnie zaniósł je do naczynia z wodą, które Tulva dyskretnie ustawiła pod ścianą.

- Chrzczę ciebie, mego jedynego syna, Johannes Mogens Peter Marius, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Niech Bóg ma cię w Swej opiece i zbawi twą duszę...

Maria nie słuchała dłużej, w uszach jej szumiało, widziała jedynie buzię dziecka, w łagodnym wieczor­nym świetle tak niebezpiecznie siną.

Mogens jak najdelikatniej otarł wodę z główki synka, widać było wyraźne pulsowanie w miękkim ciemiączku.

Chłopiec wcale się nie uspokajał, kaszlał świszczą­ce Maria z krzykiem zauważyła strumyczek krwi, sączący się także z ust dziecka.

Poderwała się z łóżka, nie zważając na ból wywoła­ny gwałtownym ruchem, i rzuciła ku mężowi, stojące­mu bezradnie z konającym dzieckiem w ramionach.

- Nie! On nie może umrzeć! Pomóż mi, Mogen­sie, spraw, aby z nami został!

Oboje jednak zdawali sobie sprawę, że nic nie da się zrobić.

Przez ciągnące się w nieskończoność sekundy stali tak przytuleni do siebie, Maria obejmowała męża z dzieckiem na rękach.

Jak we śnie patrzyli na synka, walczącego o ostat­ni oddech. Otworzył oczy i utkwił spojrzenie w twa­rzach rodziców, jak gdyby chciał się z nimi pożegnać.

Później maleńkie ciałko całkiem zwiędło, widać było, że wszelki ból ustąpił.

Czy to możliwe, by się uśmiechał?

W każdym razie dziecko spoczywało w ramionach ojca pełne spokoju i piękniejsze niż kiedykolwiek.

Maria załkała.

- Żegnaj, maleńki przyjacielu. Cieszę się, że mo­głem cię zobaczyć - rzekł Mogens zaskakująco pew­nym głosem. - Pocałuj go na pożegnanie, najmilsza. Oszczędzono mu życia na tym grzesznym świecie, przybył tylko, by się z nami przywitać, i zaraz Bóg wezwał go do wiecznego Raju - dodał szeptem.

I Maria usłuchała męża, a później pozwoliła mu zabrać zmarłe dziecko. Wiedziała, że Mogens na pewno znajdzie piękne miejsce wiecznego spoczyn­ku dla swego być może jedynego syna. Pastor był sta­rym człowiekiem, nie wiadomo, czy zdoła spłodzić więcej dzieci.

Zdawała sobie sprawę, że jego żałoba jest równie silna jak jej własna, chociaż pustka w sercu groziła, że całkiem ją przytłoczy.

Zostawszy sama z uśpioną córeczką, pozwoliła łzom popłynąć swobodnie, by oczyściły jej duszę po tragicznych narodzinach. Delikatnie pogłaskała sil­ną dziewczynkę po głowie, czując ogromną radość, że pozwolono jej zatrzymać przynajmniej ją.

Wiedziała, że ma przed sobą trudne dni, że wspo­mnienie maleńkiego synka pozostanie w niej na zawsze. Na własne oczy widziała symptomy jego cho­roby i zdawała sobie sprawę, że całe jego życie prze­sycone byłoby bólem.

- Spij spokojnie, kochanie, mama nad tobą czuwa... Nie bardzo wiedziała, czy skierowała te słowa do synka, czy do córeczki, ale odgłosy wydawane przez uśpionego noworodka wzruszyły ją. Pierwsze mgnienie macierzyńskiego szczęścia zdołało niemal przesłonić wstrząs i żal.

- Damy sobie radę, moja maleńka - pocieszała córeczkę i samą siebie.

I dręczona najczarniejszymi wyrzutami sumienia przyłapała się na przelotnym marzeniu, aby dziecko odziedziczyło raczej rysy po czarnowłosym ojcu, by nosek zaznaczony był wyraźniej, a oczy ciemniejsze...

Dziecko Randara... Jak by wyglądało?

ROZDZIAŁ VIII

Maria i Mogens ułożyli swoje dziecko w wykłada­nej jedwabiem żelaznej trumnie najlepszego gatun­ku. Maria owinęła synka ciepło w koce z barwionej wełny i wsunęła jeszcze do środka maleńkie hafto­wane sakiewki z aromatycznymi ziołami.

Po zamknięciu wieko zabito solidnymi żelaznymi nitami.

Mogens zaniósł trumienkę do krypty pod kościołem, którą wybrał na miejsce wiecznego spoczynku dla swe­go maleńkiego synka. W otoczeniu pięciu czy sześciu trumien z ziemskimi szczątkami najzacniejszych mie­szkańców wioski malutka dziecięca trumienka sprawia­ła wrażenie jeszcze mniejszej i wyglądała wręcz żało­śnie. Mogens własnoręcznie wymurował wokół niej ściany z białego kamienia. W ten sposób pozostawała prawie niewidoczna, chyba że ktoś przechyliłby się przez mur i zajrzał do ciasnego pomieszczenia od góry.

Za każdym razem, gdy będzie szedł tajemnym ko­rytarzem, zatrzyma się na moment przy grobie i wspomni małego syna.

Życie jednak płynęło swoim nurtem. Obowiązki na probostwie były liczne i ciężkie. Maria zatrudni­ła jeszcze jedną dziewczynę poza Solveig, zachwyco­ną swoim prędkim awansem. Obie służące dobrze się ze sobą zgadzały i zajmowały wszystkim co trze­ba w gospodarstwie. Sprzątały, piekły, doiły krowy, opiekowały się owcami, troszczyły o spiżarnię i spi­chlerz z ziarnem. Sprawiały wrażenie szczerych i chętnych do pracy, Marii do tej pory nie przyspa­rzały zmartwień. I ona jako gospodyni miała pewne obowiązki, lecz większość czasu poświęcała stale rozwijającej się lecznicy.

Z początku na równinie powyżej kościoła posta­wiono prostą, dwuizbową chatę. Zimą jednak prze­konano się, że dom należy wzmocnić, uszczelnić, a także rozbudować. Prace dobiegały teraz końca, obok starego stanął nowy budynek. Maria sama go zaprojektowała, a nie znając się wprawdzie na budo­wie domów, wpadła także na kilka oryginalnych po­mysłów, do których doświadczeni stolarze i cieśle podeszli z dużą rezerwą.

Nowy budynek miał dwa poziomy. Na piętrze znalazło się miejsce na składzik, a dwa przestronne pomieszczenia obito pachnącymi deskami z sosny. Tam Maria umieściła wiele pięknych sprzętów z sa­lonu plebanii, tych, na które sama nie mogła patrzeć. Matka natomiast cieszyła się nimi jak dziecko. W no­wej izbie Liv całą ścianę pokrywał ślicznie tkany go­belin. Miedziany, wypolerowany do połysku imbryk wisiał nad paleniskiem, o którym pomyślano także na górze. Stały tu solidne krzesła z poduszkami i obi­ciami rzadko widywanymi w zapadłych wioskach. A wielka duma pastorowej, angielskie talerze, służy­ły za ozdobę nad łóżkiem Liv. Przeniesiono tu tak­że koszyk z wyszywaniem i Liv, ku swemu wielkie­mu zdumieniu, znalazła dużą radość w haftowaniu drobniutkich ściegów barwioną wełnianą włóczką.

Strome schody z izby wiodły prosto w dół do sie­ni, w której wszyscy musieli ściągać brudne buty przed wejściem do szpitalika.

Na środku dużej sali na dole stanął murowany ko­min, pod którym paliło się z trzech stron. Dobrze grzał, cegły gromadziły ciepło w zupełnie inny spo­sób niż w starych otwartych paleniskach.

Marii spodobały się piece z kominem, które coraz częściej budowano w zagrodach, ale nie poprzestała na tym: na umieszczonym centralnie piecu można było też gotować. W szpitaliku bowiem zużywano dużo wody.

Wokół pieca dwoma rzędami ułożono grube sien­niki, pozostawiając między nimi jedynie wąziutkie przejścia. Pod ścianami ulokowano cztery proste szafy na lekarstwa i narzędzia.

A na kominie, zawsze przyjemnie ciepłym, Maria zawiesiła przewiewne półki z drewna do suszenia świeżych ziół.

Wypróbowała zarówno stare, jak i nowe przepisy i teraz z dumą mogła się pochwalić zbiorem rozma­itych maści, roztworów, mieszanek na napary i wy­warów, których nie miał nikt inny.

Swoich receptur strzegła niczym tajemnicy pań­stwowej, ale lekarstwa rozdawała hojnie, także tym, których nie stać było na to, by za nie zapłacić. Bie­dacy jednak, gdy tylko mogli, odwdzięczali się za le­czenie, pracując dla niej przez kilka dni albo tygodni. Tak oto Maria zdobywała pomoc przy praniu ko­ców, rąbaniu drew, czyszczeniu ziół czy prostszych zabiegach pielęgnacyjnych.

W zamkniętej szafce na ścianie wisiało wiele nie­zwykłych urządzeń i instrumentów. Niektóre Maria skonstruowała sama, inne wykonano według rysun­ków w księgach medycznych, zgromadzonych przez pastora w bibliotece. Niejeden człowiek chodził w jej specjalnym pasie przepuklinowym, wynalazku, który, jak się okazało, doskonale funkcjonował, bo przynosił ulgę w bólach i umożliwiał choremu wy­pełnianie codziennych obowiązków.

Wśród najbardziej nieprzyjemnych przyborów znajdowało się żelazo do przyżegania. Rozżarzano je w ogniu i przykładano do większych ran w celu przypalenia ciała i zahamowania krwotoku. Maria pamiętała, że Jorand także miał podobne narzędzie. Swego czasu posługiwał się nim z wielką zręczno­ścią, by nie dopuścić do śmierci z upływu krwi na przykład złodzieja, którego skazano jedynie na ob­cięcie ręki albo palców.

Maria nigdy jeszcze owego żelaza nie używała, wiedziała jednak, że przy ciężkich przypadkach gan­greny będzie musiała liczyć się z przeprowadzeniem amputacji.

Inne narzędzie leżało ukryte w głębi szafki. Składa­ło się ono z dwóch dużych łyżek, w trzonkach oby­dwu mniej więcej w połowie wywiercony był otwór. Łyżki miały staranne zaokrąglone brzegi i były na­smarowane tłuszczem. Używano ich podczas porodu, kiedy dziecko nie mogło się wydostać. Maria zdawa­ła sobie sprawę, że jest to dość niecodzienny zabieg, wiedziała też, że niektórym ludziom bardzo się nie podoba takie ingerowanie w porządek ustalony przez naturę. Ale kiedy śmierć groziła i matce, i dziecku, czyż nie powinna wykorzystać wszelkich środków, jakimi dysponowała?

Dotychczas użyła narzędzia dwukrotnie. Wątpiła, by któryś z tych porodów zakończył się szczęśliwie, gdyby nie zastosowała swojej metody.

Miała także przyrządy do upuszczania krwi, ale nie lubiła się nimi posługiwać. Znajdowali się jednak pacjenci nalegający na taką kurację, słyszeli gdzieś o wspaniałych rezultatach, jakie przynosiła, i ko­niecznie chcieli spróbować. Jeśli byli dość silni i nie cierpieli na zanadto skomplikowane schorzenia, Ma­ria spełniała zwykle ich życzenie. W wielu przypad­kach sama się przekonywała, że kuracja odnosi sku­tek, chorzy dziękowali, kłaniając się w pas, i czuli się od razu silniejsi.

Zestaw cieniutkich żelaznych igieł i szpulkę je­dwabnych nici przysłano jej dzięki jednemu ze zna­jomych Mogensa. Tymi nićmi Maria zszywała małe i duże rany, prawie nie znać potem było blizn.

Miała także w lecznicy płótno do okładów i ban­daże, zwoje wełny i lnianego płótna do wkładania w większe krwawiące rany.

No i okorowane gałęzie ze skomplikowanymi umocnieniami, przygotowane na wypadek, gdyby zgłosił się ktoś ze złamaną nogą czy ręką.

Marii nie bardzo się podobała chirurgiczna strona jej zajęcia, ale prędko musiała się nauczyć ratować ludzi przy poważniejszych zranieniach i groźnych krwoto­kach. Czytała księgi Mogensa, robiąc z nich notatki, i wkrótce sporządziła swój własny podręcznik, zawie­rający wskazówki dotyczące pierwszej pomocy w po­szczególnych przypadkach. Wszystko zapisywała w wielkiej księdze, którą kiedyś dostała od Mogensa.

W książce noszącej tytuł Contantis Liber Pantegni znalazła szczegółowy opis operacji wycinania ka­mieni, a kiedy zgłosił się do niej pewien starszy chałupnik z Nes, uskarżający się na takie właśnie dole­gliwości, uznała za słuszne użycie noża. Mężczyzna miał kłopoty z oddawaniem moczu, zawstydzony pozwolił jej obmacać twarde grudki, które się zebra­ły w intymnym miejscu.

Maria przez skórę zsunęła grudki razem i podwią­zała je zarówno od góry, jak od dołu. Wystarczyło jedno cięcie wzdłuż i kamyki można było wyzbierać. Mężczyzna nawet nie jęknął, kiedy wylała olej na ra­nę, a na koniec założyła opatrunek. Chory już po dwóch dniach mógł normalnie oddawać mocz, go­tów był tańczyć przed Marią, taką odczuł ulgę. Da­ła mu też wywar z janowca, mniszka, liści malin i krwawnika, który miał oczyścić uszkodzone orga­ny i zapobiec tworzeniu się nowych kamieni. Od tej pory w każdy poniedziałkowy ranek na jej schodach leżał pęczek najładniejszych gałązek jałowca. Takie było podziękowanie szczęśliwego pacjenta, Maria bowiem wspomniała przy nim, że jałowcowe gałąz­ki dają najlepsze ciepło i dym potrzebny do susze­nia delikatniejszych ziół.

W innej księdze Maria wyczytała o leczniczym działaniu kąpieli. Postanowiła to wypróbować, na­potkała jednak zdecydowany opór wśród pacjentów. Co dobrego może przynieść zanurzanie ciała w go­rącej wodzie? Większość gwałtownie protestowała, powołując się na przekazane przez przodków jasno sformułowane ostrzeżenia przed zbyt częstą kąpielą i myciem całego ciała. Od tego człowiek mięknie, ro­bi się słabszy i bardziej podatny na wszelkie zarazy.

Ale Maria mimo wszystko i tak wielu zdołała prze­konać. Nieduża łaźnia na probostwie, przez wiele lat nie używana i popadająca tylko w ruinę, znów zaczęła być wykorzystywana. Budyneczek nad strumie­niem wzniesiono zapewne przed paroma stuleciami, ale grube ściany solidnie wymurowano z kamienia i wystarczyło je tylko oczyścić z mchu, by móc roz­palić ogień na umieszczonym na środku palenisku.

Zaletą tego eksperymentu był fakt, że sama Maria odkryła radość płynącą z regularnych kąpieli w ła­źni, właściwie wręcz uzależniła się od cotygodnio­wych chwil w rozgrzanej, wilgotnej saunie. Lubiła, kiedy pot razem z brudem spływał z ciała, które później namaszczała wonnymi olejkami. Cudowne!

Ostatnio nie śmiała jednak odwiedzać łaźni, z ro­snącym brzuchem czuła się nie najlepiej, oddychała ciężko, kiedy w czasie letniego przesilenia tempera­tura zaczęła się podnosić. Wolała kąpać się w fior­dzie, którego woda przyjemnie chłodziła przegrzane ciało. Ale kosiarze gapili się wielkimi oczami na wi­dok pani pastorowej, zanurzającej się w wodzie w pełnym ubraniu i pluskającej jak dziecko.

Takie zachowanie nie przystoi dorosłym, a już na pewno nie ciężarnym żonom pastora!

Wikary także znów zażądał rozmowy z Mogensem na osobności, przyprawiając starszego duchow­nego o rumieniec z braku kontrargumentów.

Maria musiała w końcu obiecać, że będzie dyskret­niej zażywać swoich kąpieli, najlepiej nocą, kiedy zmrok dobrze ją ukryje... Skorzystała jednak z oka­zji i pławiła się bez ciężkiej, długiej sukni. Bawiła ją nawet myśl, że ktoś mógłby ją tak zobaczyć i donieść o tym Mogensowi.

Teraz jednak została matką.

Czy mogła pozwolić sobie na podobne dziewczę­ce wybryki?

Zresztą, wszystko jedno. Bolesne przeżycia po po­rodzie i utracie synka wciąż tkwiły w niej głęboko, zabijając wszelką beztroskę i wesołość.

Upływały tygodnie, a Maria, choć zniecierpliwio­na, wciąż leżała w łóżku, jak nakazywał obyczaj, przyjmując odwiedziny z bliska i daleka. Goście przynosili podarki dla córeczki, głośno wychwalając jej siłę i zdrowie.

- Następnym razem na pewno będzie syn - pocie­szali, uważając, że powinna się cieszyć z prędkiej śmierci chłopczyka. Nie zdążyła przecież go poko­chać, czy nie byłoby gorzej, gdyby umarł za kilka lat?

Maria w sercu boleśnie opłakiwała synka, ale bra­ła się w garść, nie pokazując, jak głęboko ją ranią podobne uwagi. Czy tylko ona tak bolała nad utra­tą nowo narodzonego dziecka? Większość kobiet nigdy nie mówiła o maleństwach, które nie przeży­ły, chociaż co najmniej połowa z nich była więcej ra­zy brzemienna niż miała dzieci.

A przecież kobiety były najwierniejszymi pacjent­kami Marii. Zwracały się do niej z wszelkimi kobie­cymi przypadłościami, przyprowadzały dzieci, poka­leczone lub cierpiące na nieznaną chorobę.

Niewiasty prosiły także o rady na niedomagania mężów, niejedną Maria wyprawiła z mieszanką stor­czyka plamistego, siemienia lnianego i gałki muszka­tołowej. Napar z tych ziół miał przywrócić mężczy­źnie młodzieńczą siłę i witalność.

Dobrze, że nie musiała tego samego specyfiku po­dawać Mogensowi, tak często niepokojącemu się swymi małżeńskimi powinnościami. Maria zawsze podtrzymywała go na duchu, szeptała do ucha czułe słowa, wiedząc, że gra toczy się o jego męską dumę.

Bez trudu przychodziło jej znajdowanie przyjem­ności w czułości i oszałamiającym poczuciu władzy, jakie dawał jej akt. Lubiła patrzeć na szalejącego na jej punkcie męża, gdy w równych odstępach czasu wpuszczała go na swoją połowę małżeńskiego łoża.

Mogens, dopóki nosiła jego dzieci pod sercem, trzymał się od niej na pełen szacunku dystans, lecz teraz, niemal sześć tygodni po porodzie, jego uściski na dobranoc stawały się coraz bardziej namiętne.

Maria natomiast wciąż czuła się odrętwiała i wy­palona, nawet zajmując się śliczną córeczką nie uśmiechała się, nie śmiała jak przedtem. Ból wywo­łany stratą, jakiej doznała, odezwał się teraz jakby z podwójną mocą. Tęsknota za Randarem mieszała się z rozgoryczeniem, wywołanym śmiercią synka i niczym szara, nieprzenikniona chmura przesłania­ła wszystko, co w życiu jasne i dobre.

Kiedy rozwieje ją wiatr?

Lato przeszło w jesień i znów zima zagroziła prze­jęciem władzy nad światem. Ciepła pora roku zawsze wydawała się taka krótka! Tego lata jednak dobrze zaznajomiona z deszczem wioska zaznała wielu su­chych, słonecznych dni. Nigdy jeszcze chyba siano tak dobrze nie wyschło! Za to zboże na polach było wystrzępione i zbrązowiałe, dając zaledwie dwa razy tyle ziarna, ile wysiano. Zima zapowiadała się chuda, trzeba będzie mieszać drogocenną mąkę z korą i ce­lulozą, jakoś chyba wystarczy do następnej wiosny.

Maria, gdy tylko jako tako przyszła do siebie po ciąży i porodzie, rzuciła się w wir coraz liczniejszych obowiązków.

Przez cały dzień pracowała, mając przy sobie dziecko w kołysce, a gdy tylko mała zasnęła, przewi­nięta i nakarmiona, wyrywała się do szpitalika, gdzie nigdy nie brakowało zajęcia. Jeśli zdarzało się, że akurat nie było chorych, pomagała Liv w ogrodzie z ziołami. We wrześniu przypadało zbieranie ziół, czyszczenie nasion i przygotowywanie grządek.

Któregoś razu matka niepewnie wydusiła prośbę o to, by Maria towarzyszyła jej w bardzo szczegól­nej wyprawie:

Liv chciała odwiedzić Bergaheim.

Twierdziła, że pragnie odszukać ziołowy ogród swej matki, nieduże poletko, które tak dobrze pa­miętała. Rosły tam zioła, jakich Liv od tamtej pory nigdzie nie widziała, niezwykle silnie i skutecznie działające na rozmaite dolegliwości...

Maria domyślała się, że powrót na Bergaheim mo­że wcale nie być taki łatwy. Wspomnienia matki z domu jej dzieciństwa w jednej chwili wydawały się jasne i beztroskie, ale już w następnej Liv zamykała się i nie chciała o niczym mówić.

Co się tam właściwie wydarzyło?

Rzecz naturalna, że tragiczny wypadek, w którym zginęli jej rodzice i brat, pozostawił ślady. Ale kry­ło się za tym coś jeszcze, Maria nie umiała odgad­nąć, co. Może matka kiedyś to wyjawi? Czyżby mia­ło to związek z jej ojcem?

Nie, z tego, co rozumiała, Liv przez cały czas od śmierci rodziców do urodzenia jej, Marii, mieszkała u Tulvy. Maria zaczęła się przyglądać mężczyznom w odpowiednim wieku, któryś z mieszkańców wio­ski mógł być przecież jej ojcem.

Bacznie obserwowała matkę, kiedy spotykały się z jakimś nowym mężczyzną, by odkryć jej ewentualne reakcje. Nigdy jednak nie ujrzała w oczach Liv nic, co wskazywałoby, że łączą ją z nieznajomym szczególne wspomnienia.

Tajemnica. Właściwie to bardzo irytujące nie wie­dzieć, kim jest czy był własny ojciec, doszła do wnio­sku Maria.

Może powinna to zbadać?

Dobrze pamiętała dzień, kiedy zakradła się, by zaj­rzeć do księgi parafialnej, podczas gdy Mogens był przekonany, że ona studiuje łacińskie czasowniki.

Niczego jednak nie znalazła, w księdze brakowa­ło zapisów z odpowiedniego okresu. Ale coś prze­cież Mogens musiał wiedzieć, chociaż nie została na­wet ochrzczona.

Dziś wieczorem go o to zapyta.

Nie odmówi jej, wszak ma prawo znać imię ro­dzonego dziadka ich córki.

Maleńka Sunniva Magdalena Mariadatter Skanke stała się oczkiem w głowie Mogensa. Jak wspaniale dla małego dziecka doświadczać takiej pełnej, bezin­teresownej ojcowskiej miłości!

Marię ogromnie cieszył widok męża baraszkują­cego na łóżku z roześmianą, gaworzącą córeczką w objęciach. Maleńka miała już blisko trzy miesiące i była czarującą panienką z okrągłymi, rumianymi policzkami i coraz gęściejszymi włoskami. Oczy miała szaroniebieskie jak ojciec, bez dziwnych ciem­nych plamek pojawiających się w oczach matki, szczególnie w chwilach zagniewania. Złotych wło­sów po Marii córka także nie odziedziczyła, w głębi ducha Maria przyznawała nawet, że dziecko nie za­powiada się wcale na wielką piękność.

Ale dało się zauważyć, że dziewczynka wyrośnie na uroczą, zdecydowaną i nieprawdopodobnie upar­tą osóbkę, tak jak jej matka.

W chwilach takich jak ta Maria czuła przenikają­ce ją na wskroś poczucie bezpieczeństwa i radości. Nie zdarzały się one często i tym bardziej były cu­downe. W takich chwilach nawet imię Randara gdzieś się zamazywało, a tęsknota łagodniała i Ma­ria mogła swobodnie oddychać.

ROZDZIAŁ IX

Gabinet pastora zdawał się jakby zapraszać swo­ją przytulnością, intrygującym nastrojem. Mogens również najlepiej czuł się właśnie tutaj, Maria zro­zumiała to już dawno. Żadne z nich nie umiało na dobre zadomowić się w saloniku, choć usunięto z niego najbardziej drażniące przedmioty. Okna, z których poprzednia pastorowa była taka dumna, wpuszczały do środka zimne, osobliwe światło.

Nie, w gabinecie było znacznie przyjemniej. Okna miały tu szyby gorszej jakości, grubsze, mniej przej­rzyste. Ciężkie aksamitne zasłony zwykle pozosta­wały zaciągnięte, jak gdyby odgradzając pomieszcze­nie od świata.

Maria przez całą jesień i zimę paliła tu ogień w ko­minku, przyniosła też kociołek i kilka kubków, a na półce nad kominkiem stały pojemniczki z gotowymi kwiatowymi mieszankami. Często wieczorami zapa­rzała herbatki. Mogens także chętnie tu przychodził na kubek ciepłego napoju przed udaniem się na spo­czynek. Lubił poczuć się tak wytwornie, podobał mu się kontrast popijania tak wyrafinowanych napojów wraz z ukochaną, wywodzącą się z prostego ludu żo­ną. A ona parzyła uzdrawiające krople na długo przedtem, zanim zaczęto je serwować w najznako­mitszych salonach w kraju!

Wieczory w bibliotece przybliżały ich do siebie. Czas upływał obojgu na setkach zajęć, Mogens nie­mal co dnia wyprawiał się gdzieś powozem bądź sa­niami, by porozmawiać z ludźmi lub wypełniać swe duszpasterskie obowiązki. Pastora wzywano do kona­jących i zmarłych, czasami do porodów, gdy umawia­no małżeństwo lub też po prostu, gdy ktoś potrzebo­wał rady albo świadka przy transakcji. Regularnie spotykał się z najpierwszymi mieszkańcami wioski, rozprawiali przy uroczyście nakrytych stołach, rozsą­dzali trudne sprawy, rozpatrywali spory zaistniałe między mieszkańcami parafii.

Mogens czuł się trochę obco wśród wszystkich kochających władzę panów, ale stroił się w najlepsze ubranie i we wszystkich szczegółach stosował się do przyjętych przez nich form zachowania i wyznaczo­nych zasad etykiety. I uśmiechem tylko odpowiadał, kiedy kpili, że tak mu się spieszy, bo odmawiał wy­picia z nimi kielicha, przedkładał bowiem nad to aro­matyczne herbatki żony.

Zdarzało się, że wieczory wypełniały jej pytania, jego odpowiedzi.

Maria stale dużo czytała, w każdej wolnej chwili wtykała nos w książki. Pilnie sporządzała notatki, zapełniła już ponad połowę oprawnej w czerwoną skórę księgi własnoręcznie zanotowanymi przepisa­mi, ważnymi informacjami i wiadomościami.

Wspaniała księga stała się jej osobistym pamiętni­kiem, a jednocześnie podręcznikiem medycznym, napisanym prostym, codziennym, wręcz mówionym językiem.

Mogens lubił zadawać żonie pytania, rzucać wy­zwania, zmuszać, by szczegółowo relacjonowała mu przeczytane książki. Coraz częściej to ona musiała mu coś wyjaśniać, zwłaszcza gdy poruszali kwestie związane z medycyną i nowoczesnymi sposobami le­czenia. Tak jak i ona, Mogens ciekaw był wszystkie­go, co dzieje się w wielkim świecie, podtrzymywał swe dawne kontakty, a raz do roku przysyłano mu z Kopenhagi wielką skrzynię nowych książek. Zna­lazł się wśród nich francuski traktat o położnictwie, nowe podręczniki anatomii ludzkiego ciała z Danii i Niemiec, a także angielskie studium chorób umy­słu. Niektóre z pism tłumaczył sam, inne pewien mieszkający w Christianii kolega, który miał matkę Niemkę i za niewielkim wynagrodzeniem podejmo­wał się takiej pracy.

A Maria wprost drżała z napięcia za każdym razem, gdy dawał jej coś nowego, interesującego do czytania. Wciąż jeszcze najbardziej zakazane z książkowych skarbów trzymał zamknięte w swojej bibliotece. Nigdy nie pokazał jej księgi Sefraniusa, a także kilku innych podobnych dzieł. Gruby ilustrowany tom, zarekwiro­wany niegdyś zbuntowanemu kupcowi, także trzymał w ukrycia Księga pełna była szkiców i kolorowych obrazków ludzi w najbardziej zdumiewających pozy­cjach igraszek łóżkowych. Wstydził się radości, jaką wciąż sprawiało mu przeglądanie tego zakazanego, po­chodzącego z Niemiec dzieła.

Jemu, żonatemu z kobietą, której wszyscy mu za­zdroszczą!

Po porodzie niezbyt często garnęli się do siebie, teraz jednak mała Sunniva niedługo kończyła już pół roku, nie mieli więc czym tłumaczyć swego celibatu.

Mogens pragnął zbliżenia, wiedział jednak, że żo­nie po porodzie wciąż przysparzała cierpień niezaleczona rana. Nie miał przy tym na myśli żadnych fi­zycznych dolegliwości.

Marii całkowicie wystarczało ucałowanie kochane­go męża na dobranoc i delikatne głaskanie po głowie i plecach, póki nie usnął z uśmiechem zadowolenia na ustach. Nie pożądała go, nigdy nie czuła przy nim, by ciało płonęło jej tak, jak wiedziała, że potrafi. Po­godziła się z tym, cieszyła, że Mogens przeżywa z nią najwyraźniej namiętność swego życia.

Zdarzało się jednak, że leżała z dłońmi rozgrzany­mi od kontaktu z jego ciałem, ogarnięta nieokreśloną tęsknotą. Usta jej nigdy więcej już nie formułowały imienia Randara, ale ukochany żył przy niej każdego dnia. Nie potrafiła nawet poczuć własnego zapachu bez myślenia o nim, tak mocno wciąż w niej tkwił.

I za każdym razem, czesząc niezwykle z czasem długie, puszyste włoski córeczki, zastanawiała się, czy dziecko Randara odziedziczyłoby po nim sztyw­ną, ciemną grzywę.

Jedynie w chwilach spędzonych z Mogensem w zaciszu biblioteki, ich wspólnym świecie, potrafi­ła całkiem zapomnieć o Randarze. W tym pokoju on nie istniał. Tutaj, wśród ksiąg i pism pełnych prasta­rej wiedzy, Maria stawała się inną, pozbawioną płci istotą, pozwalającą, by kierowała nią ciekawość i żą­dza poznania.

- Mario, stale mi imponujesz. Nie istnieją chyba granice wiedzy, jaką potrafisz pochłonąć. Nigdy nie spotkałem kobiety obdarzonej takimi możliwościa­mi umysłu. I w dodatku jesteś moja!

- No, ale kto poza tobą zaakceptowałby moje za­interesowania? To ty byłeś moim nauczycielem i wciąż właśnie ty rozbudzasz moją ciekawość.

Mogens zapatrzył się przed siebie, odpowiedział już innym tonem:

- Gdybym mógł obudzić w tobie coś jeszcze, mo­ja droga...

Zrozumiała aluzję.

- Mogensie, mój najdroższy, ojcze mego dziecka! Nie możesz... nie wolno ci...

- To prawda, nie wolno mi tego mówić, nie zasłu­gujesz na to. Tyle dla mnie robisz, nigdy nikt nie dał mi tyle radości. Czasami jednak... chwilami... przy­kro mi, że nie potrafię odpłacić ci się tym samym...

Zrozumiała. Wzruszona jego troskliwością prze­szła przez pokój i swobodnie usadowiła mu się na kolanach.

Jak mała dziewczynka.

Przez chwilę nic do siebie nie mówili, lecz myśli obojga powędrowały tym samym torem.

Gdybym tylko miała ojca, zastanawiała się Maria. Czy możliwe, że właśnie jego brak sprawia, że tak łatwo przychodzi mi przytulanie tego starszego męż­czyzny ze szczerym oddaniem? Chyba tak, bo burz­liwa miłość, jaką odczuwałam do Randara, była zu­pełnie innego rodzaju. Mogens nigdy, przenigdy nie zdoła obudzić we mnie podobnych tęsknot...

Ona się do mnie tuli jak dziecko... Czy w głębi du­cha takimi właśnie uczuciami mnie obdarza, kiedy gła­dzi moje włosy i ciało? Nie, to niemożliwe, jej pieszczo­ty nie są wyrazem córczynej troski. Ona jest kobietą, a ja mężczyzną. Ale Maria nigdy nie miała prawdziwe­go ojca, biedactwo, oby się nigdy nie dowiedziała...

Pukanie do drzwi rozległo się, jakby dochodziło z innego świata i w ogóle ich nie dotyczyło.

Solveig jednak nie potrzebowała wiele czasu, by odłożyć to, czym akurat się zajmowała w kuchni, usłyszeli, że wpuszcza przybysza.

Wikary.

2 korytarza dobiegło człapanie stóp w butach na solidnych drewnianych podeszwach. Solveig uchyli­ła drzwi i zapowiedziała nadejście gościa.

Maria zeskoczyła z kolan Mogensa, strzepnęła po­gniecione spódnice i pospiesznie spięła długie włosy na karku. Mogens lubił, jak rozpuszczała je wieczo­rem: spływały swobodnie, iskrząc się życiem i odbi­jając blask płonących polan.

- Dobry wieczór, pokój Pański temu domowi - po­prawnie przywitał się pan Revelin.

W szubie z lisiej skóry zdawał się wypełniać sobą drzwi. Miernego wzrostu, lubił sprawiać wrażenie postawnego i nosił futro już od wczesnej jesieni.

- Chciałem prosić, aby proboszcz poświęcił mi nie­co swego czasu - ciągnął, omijając wzrokiem Marię.

Mogens zirytował się zarówno tym, że im prze­szkodzono, jak i nieuprzejmym ignorowaniem żony.

- Późno przychodzisz, panie wikary, i bez umo­wy! Ale skoro już tu jesteś, masz widać ważną spra­wę. Siadaj!

Mogens dyskretnie skubnął suknię żony na znak, by została.

Maria skorzystała z zachęty, nie bez złośliwego triumfu zasiadła demonstracyjnie przy biurku męża i chłodno patrzyła na nieproszonego gościa.

Nienawiść, jaką z niewiadomego powodu żywił dla niej wikary, przemknęła przez pokój, sprawiając, że i Mogensa przeszedł dreszcz.

- Proboszczu, przychodzę z niezmiernie ważną i osobistą sprawą. Rozumiesz, jak sądzę, że nie nada­je się ona dla... dla uszu twej małżonki.

Mogensowi oczy się zwęziły, sięgnął po fajkę i przygryzł ustnik.

- Ufam jej. Jest moją pomocnicą i rozważam z nią niemal wszystkie sprawy. Proszę mówić, panie wikary.

Pan Revelin poczerwieniał na twarzy, chude pal­ce zacisnęły się w bardzo kobiecym geście, który wprawił Marię w jeszcze większą irytację.

- Co widzę? Czyżby wikary się wahał? Czyżby przyszedł do mego domu, przeszkodził mnie i mo­jej żonie, zakłócił moją prywatność i jeszcze się mi sprzeciwiał?

Mogens nie zdołał ukryć gniewu, domyślał się chyba, z czym po raz kolejny Revelin przychodzi. Odezwało się dawne, paskudne uczucie: Czyż nigdy nie dane mu będzie zaznać spokoju, poczuć się w pełni bezpiecznie, nie bać się biskupa ani lensma­na? Ze złością cedził słowa do wyraźnie już zdener­wowanego wikarego:

- Czy znów, być może, chodzi o moją żonę? Wi­kary kolejny raz się zmówił z największymi plotkar­kami i pijakami z całej parafii, a teraz pragnie przed­stawić ich wymysły? Powinien wrócić do domu i prosić Boga, by wygnał zło z jego serca, pokornie czytać Biblię i przykazania. Zwłaszcza dwa ostatnie, zwłaszcza te dwa!

Pan Revelin słuchał wstrząśnięty. Oto proboszcz wprost, głośno i wyraźnie, oskarża jego, wikarego, o pożądanie żony i własności swego zwierzchnika. Coś podobnego!

Taka jednak była prawda, chociaż sam nigdy by się do niej nie przyznał. Wikary nie mógł pogodzić się z faktem, że Maria pojawiła się tak prędko i nie­spodziewanie, pozbawiając go wspaniałych wido­ków na przyszłość.

Po śmierci Mogensa Maria odziedziczy i zagrodę, i dwór. Uzyska prawo do dwóch albo trzech lat ła­ski i w tym czasie będzie rządzić plebanią według swoich zachcianek, a on zostanie zmuszony do wy­konywania całej pracy, dostając w zamian jedynie nędzną pensyjkę wikarego. Później zaś wdowa prze­prowadzi się na któreś z czterech gospodarstw, za­kupionych przez Mogensa prywatnie. Stamtąd, opływając w dostatek i władzę, dalej będzie mogła rzucać kłody pod nogi nowemu pastorowi.

Ludzie darzą tę przeklętą młodą kobietę tak wiel­kim szacunkiem! Diabelsko urodziwa wiedźma wy­pełni kłopotami całe jego życie, zdołała już sięgnąć swymi lepkimi mackami nawet do jego umysłu! Zda­rzało się, że budził się w nocy spocony i podniecony, z głową pełną żywych obrazów jej ciała, i z grzeszną mokrą plamą w łóżku.

Czarownica, oto czym w istocie jest!

Dobrze wiedział, studiował wszak naukę o zacho­waniu czarownic. Opisy ze starej hiszpańskiej księ­gi doskonale pasowały do Marii.

Nieziemsko piękna, i taka przecież była.

Z diabelską pomocą leczyła chorych, zatrzymywa­ła nawet krew płynącą strumieniem i kroiła żywych ludzi!

Na własne oczy widział ją odprawiającą tajemne rytuały, w księżycowe noce stała po pas zanurzona w wodzie. Podniecenie, jakie go wówczas ogarniało, jeszcze mocniej odczuł teraz, kiedy siedział na nie­wygodnym krześle, wskazanym mu przez pastora.

A tajemnicze zioła, z których skrycie przyrządza­ła mieszanki! Już samo to było wystarczającym po­wodem, by ściągnąć na nią gniew biskupa.

Mimo wszystko jednak była żoną proboszcza...

Umacniało to jej pozycję, lecz Revelin dobrze wiedział, że nawet ten fakt jej nie ocali, kiedy tylko on wprawi w ruch koło oskarżeń o czary.

A na pewno mu się uda! Sekretarz biskupa pod­czas ostatniej rozmowy słuchał go z wielką uwagą i obiecał, że przedłoży sprawę Jego Eminencji naj­szybciej jak się da. Nie wspominając przy tym, oczy­wiście, nazwiska Revelina... Ważne teraz, aby prze­konać Mogensa o niebezpiecznych cechach Marii. Zapewne pojmie ryzyko wiążące się z popieraniem jej w tym, co nastąpi. Osobista przeszłość Mogensa również stanowiła dla niego zagrożenie, zdarzało się wszak, że zbaczał z wyznaczonej drogi, a to mogło z łatwością zaprowadzić go na stos wraz z żoną.

Nietrudno sobie wyobrazić, jaką rozrywką może to być dla ludzi, pomyśleć tylko, proboszcz i jego urodziwa żona spaleni razem na stosie za uprawia­nie czarów!

Tak, tak, to wszystko układa się logicznie i chyba bardzo dla niego szczęśliwie! Mogens i Maria znik­ną jak dwie muchy zabite jednym uderzeniem!

Revelin zdecydował się na zmianę taktyki.

Dobrze będzie podrażnić Mogensa tak, aby, gdy wszystko się zacznie, zapomniał o rozsądku i z ca­łych sił bronił żony.

Na razie jednak czas na to jeszcze nie nadszedł.

Postanowił jak najszybciej opuścić plebanię ura­żony.

I zanim Maria i Mogens się zorientowali, pan Revelin był już za drzwiami, rzuciwszy na pożegnanie tylko kilka pełnych goryczy słów.

Nie powinien był prosić proboszcza o rozmowę, lecz tylko przypomnieć mu o spoczywających na nim obowiązkach głównego przedstawiciela Kościoła w Ly­ster. Pastor powinien się dobrze pilnować, żeby przy­padkiem nie doszło do biskupa, że dla proboszcza żo­na jest ważniejsza niż zadania, jakie wyznaczył mu Pan!

- Co za łajdak! Znów nie mógł utrzymać gęby za­mkniętej! On cię nie lubi, Mario!

- O tym nie musisz mi mówić. Niewiele z nim rozmawiałam, ale kilka razy zauważyłam, że stoi z daleka i tylko mi się przygląda nieprzyjemnym, świdrującym wzrokiem, który przeszywa mnie na wskroś. Przywodzi mi na myśl rosomaka, którego widziałam raz porywającego owcę... Uf, Mogensie, niemal się go boję!

- Nie lękaj się tego nędznego plotkarza! To okrop­ny zazdrośnik, który na pewno oddałby własne zba­wienie, byle tylko zająć moje miejsce tu na ziemi! Muszę jednak przyznać, że często zastanawiam się, co się stanie z wioską, kiedy ja... kiedy Revelin naj­prawdopodobniej obejmie parafię... - Zawahał się i podjął ze smutkiem: - I jak tobie, moja najdroższa, ułoży się życie jako wdowie po pastorze z tym peł­nym nienawiści, przebiegłym człowiekiem...

- Pst! Jeszcze nie tak prędko czeka mnie wdowień­stwo. I sądzę raczej, że Revelin zrozumie, iż jego chytrość i intrygi donikąd go nie zaprowadzą. Oprzemy mu się, wszak ludzie nam ufają! On zre­zygnuje, zobaczysz, i wyjedzie stąd. Niepotrzebnie więc się niepokoisz, kochany mężu!

Mogens rozluźnił się, roześmiał nawet z jej niezwykle trafnej parodii ptasiego dreptania Revelina. Maria przedrzeźniała miny wikarego, szła z wysuniętą w przód głową, z mocno zaciśniętymi wargami, naśla­dując ruchy pliszki. Rozbawiła męża i wnet bibliote­ka znów stała się ich wspólnym przytulnym miejscem Aż do chwili, gdy Maria poprosiła:

- Mogensie, opowiedz mi o moim ojcu.

Minęło wiele tygodni od tamtego okropnego wie­czoru w bibliotece, kiedy to po raz pierwszy strach odcisnął na niej swoje piętno. Pokłóciła się z Mogensem, krzyczała na niego, żądając, by wyjawił praw­dę o jej pochodzeniu.

Matka milczała jak zaklęta, nie chciała o tym mówić. Oskarżała Marię, że ją prześladuje, twierdzi­ła, że ma prawo sama dokonać wyboru tego, co chce wyjawić córce z okresu swej tragicznej młodości. Maria nie poddawała się, wymyślała najrozmaitsze argumenty, domagając się prawdy o ojcu.

- Po wszystkich tych latach, mamo, po tym, co dla ciebie zrobiłam! Odmawiasz mi wiedzy o czymś tak bardzo istotnym. Co przede mną ukrywasz, dlaczego nie chcesz okazać mi odrobiny zaufania? Rozumiem przecież, że się chyba wstydzisz, musiałam zostać spłodzona w... w szczególnych okolicznościach. Byłaś bardzo młoda, na pewno jeszcze niedojrzała, ale prze­cież jestem już teraz dość dorosła, żeby zrozumieć twoje błędy! Sama przecież poszłam do łóżka z męż­czyzną, który nie był moim mężem!

Dopiero teraz, dostrzegłszy histerię bijącą z oczu matki, graniczącą z pustką, z której ledwie zdołała się wyrwać, Maria ze szlochem objęła Liv.

- Wybacz mi, mamo, więcej już do tego nie wrócę... ale nigdy nie zapomnę, nie przestanę myśleć, że każdy ponad czterdziestoletni mężczyzna z tej wsi może być moim ojcem!

- Nie!

Liv opamiętała się, wdzięczna, że nie będzie mu­siała opierać się dalszym naciskom, lecz pomimo to z taką samą zaciętością w głosie oświadczyła:

- Mylisz się, jego tu nie ma... Nie żyje. Nie żyje, odszedł, słyszysz!

Maria milczała, szeptem tylko poprosiła matkę o wybaczenie. Ale niepewność jedynie pogłębiała jej rozterki i dlatego tak naciskała Mogensa w ów prze­klęty wieczór.

O wizycie Revelina niemal całkiem zapomniała, choć przecież w ten sam wieczór wikary po raz pierwszy postraszył, że doniesie na nich biskupowi.

Maria nie myślała o tym więcej, nieznośny wika­ry nie wydawał jej się żadnym zagrożeniem. Była wszak żoną Mogensa!

Przekonała się jednak, że dobry pan Revelin mo­że być o wiele bardziej niebezpieczny, niż wskazy­wałby na to jego niepozorny, mało męski wygląd.

Wikary wprowadził w czyn swe pogróżki i zale­dwie w miesiąc później biskupi posłaniec zjawił się z uroczystym zawiadomieniem dla Mogensa.

Pastorowi polecono w ciągu dwóch tygodni sta­wić się przed obliczem dostojnika i wytłumaczyć z działalności żony.

Mogens, ogarnięty gniewem, jął przeklinać zwie­rzchnika.

- Taki uczony człowiek, wykształcony i inteligent­ny, a trzyma się uprzedzeń i przesądów, mówi o cza­rownicach i diabłach i dostrzega je za każdym krzaczkiem! Po cóż Bóg obdarzył nas rozumem, miłością bliźniego i pragnieniem wiedzy, jeśli nie po to, aby­śmy szukali rozwiązania kłopotów i ulgi dla naszych ziemskich udręczeń?

Pastor maszerował po bibliotece, wymachując ręka­mi, prawie kopnął kota, drzemiącego przy kominku.

- Oni tego nie rozumieją, Mario! Nie pojmują, że zioła, które ty i Liv zbieracie i z których sporządza­cie mieszanki, to dar samego Boga dla cierpiącego ro­dzaju ludzkiego! Nie pojmują, że jesteś wysłanniczką naszego Pana, stworzył cię właśnie po to, byś przynosiła chorym ludziom pociechę i ulgę! Chcą z ciebie zrobić czarownicę! Już ja im powiem, jak bardzo się mylą!

Maria uśmiechnęła się niepewnie, walcząc ze stra­chem. Wiedziała, że i on poczuł w sercu lodowaty lęk. Skoro Revelin zdołał namówić wyższych rangą duchownych do wysłuchania jego historii, sprawa Marii przedstawia się źle. Nie minęło jeszcze dwa­dzieścia lat od czasu, gdy pewna pastorowa z Bergen zginęła okrutną śmiercią w płomieniach na prawo­mocnym stosie.

Mimo to zdumiał ją żar dźwięczący w przemowie Mogensa, wspomniała słowa pacjentów, którzy nie mogli się nadziwić przemianie pastora.

Swego czasu Mogens dla mądrych babek i znachorek żywił wyłącznie pogardę!

Sam był prędki w rzucaniu oskarżeń o czary prze­ciwko ludziom korzystającym z leczniczych sił natury.

I zaledwie przed kilku laty pozwolił zamknąć cza­rownicę Annę we własnej piwnicy!

Maria ze smutkiem wspominała Annę Lundestad, dzielną starą kobietę, tak brutalnie przepędzoną z własnego domu z doliny powyżej Lyster. Maria zna­lazła ją wycieńczoną w lesie i próbowała ukryć. An­nę mimo to pojmano, a potem skazano na śmierć na stosie. Ostatnie słowo jednak należało do niej, umar­ła w ciszy na dzień przed egzekucją, pozbawiając żąd­nych krwi współmieszkańców okazji do rozrywki.

Palce Marii zacisnęły się na zawieszonym na szyi złotym łańcuszku, ukochanej pamiątce. Dostała go od Anny, która w ciągu zaledwie kilku dni ich znajomo­ści uznała ją niemal za córkę. Maria wciąż pamiętała żal Anny za jej jedynym dzieckiem, córeczka, maleń­ka jeszcze i niewinna, zginęła gdzieś w górach.

Łańcuszek na szyi zdawał się drżeć i chłodzić, jakby chciał ją ostrzec, sprawił, że mocniej zaczerpnęła tchu.

Święta Panno, Panie Boże i wszystkie dobre mo­ce, dopomóżcie mi! Nie dajcie zamknąć mnie w lo­chu, nie pozwólcie odebrać tego jedynego, co nada­je memu życiu sens!

Strzeżcie naszej lecznicy, nie pozwólcie złym lu­dziom zniszczyć tego, co udało się nam zbudować.

Ale kiedy machała Mogensowi na pożegnanie, przygotowując się na co najmniej miesiąc pełnego napięcia oczekiwania, nie była już w stanie zacho­wać spokoju.

Spotkanie z biskupem przesądzi o jej losie. Oby Bóg nie opuszczał Mogensa i wkładał mu w usta wła­ściwe słowa!

Będzie przemawiał w swej własnej sprawie, w sprawie żony i córki, a w zasadzie również całej wsi! De­cyzja biskupa wpłynie na przyszłość wszystkich jej mieszkańców. W Lyster nie było już chyba człowie­ka, który nie zwracałby się do Marii po pomoc. I każ­dy ją otrzymał.

ROZDZIAŁ X

Maleńka Sunniva na swój prosty sposób starała się rozweselić matkę, ale to niewiele pomagało. Dziecko odznaczało się temperamentem, wprawia­jącym w zdumienie większość ludzi. W jednej chwi­li promienne jak słońce, w następnej zmieniało się w rozkrzyczany kłębek protestów, cała twarzyczka ściągała się i czerwieniała z gniewu. Dwa ząbki na dole błyskały między różowymi wargami niczym ziarenka ryżu, a brązowe włoski rosły w niezwy­kłym tempie. Maria mogła już prawie zaplatać ma­łemu niemowlęciu warkoczyki.

No, nie takiemu znów małemu.

Sunniva była mocnej budowy, miała silne człon­ki. Duże piąstki niemal przez cały czas pozostawały zaciśnięte. Wydawało się, że dziecko przyszło na świat walcząc, a potem zdumiało się tym, jak łatwe jest w istocie życie. Obie służące z plebanii troszczy­ły się o nią i rozpieszczały, dziewczynka nie odczu­wała więc, jak bardzo zapracowana jest matka.

Maria poświęcała lecznicy coraz więcej czasu, lu­dzie przybywali teraz nie tylko z pobliskich parafii. Nie dalej jak poprzedniego wieczoru zjawiła się grupka z Ardal, mężczyźni wiosłowali prawie ty­dzień, żeby przetransportować do szpitalika Marii rannego syna lensmana.

Spostrzegła, jak nadchodzą, dźwigając chorego na noszach z brzozowych pni i konopnego sznura. Bez­władne, osłabione ciało podskakiwało, gdy trzej to­warzysze ciągnęli nosze od brzegu pod górę.

- To ty jesteś Monsowa Maria, znachorka? Odparła, że nie zna nikogo o takim przezwisku, lecz jeśli szukają małżonki pastora Mogensa Skan­ke, ponieważ chcą, by pomogła ich rannemu przyja­cielowi, to właśnie stoi przed nimi. Co się stało?

Jeden przez drugiego zaczęli opowiadać o wypad­ku syna lensmana. Olbrzymi kamień zmiażdżył mu obie nogi podczas pracy przy wyciąganiu głazu z zie­mi. Łom po obu stronach puścił i pracujący razem z rannym mężczyźni nie zdołali powstrzymać głazu wysokości człowieka. Potoczył się z powrotem do swego łożyska, zaś żelazny drąg przycisnął nogi chłopaka. Stało się to blisko miesiąc temu, ale obra­żenia nie chcą się goić, biedaczysko cierpi nieznośne bóle, błagał nawet braci, by go dobili.

- Tak mówić nie wolno, zawsze jest nadzieja - rze­kła surowo Maria i poleciła wnieść rannego do szpi­talika. Młoda dziewczyna, córka chałupników, już nastawiła wodę, czternastolatka chętnie pomagała Marii w podzięce za lekarstwo na kaszel, przygoto­wane dla jej starego ojca.

- Jensine, potrzeba mi bandaży, czystego płótna, konopnych sznurków i noża, tego oprawionego w róg. Możesz go włożyć do garnka, kiedy woda bę­dzie się gotować - poprosiła Maria, zrywając cuch­nące szmaty z nóg mężczyzny. Popatrzyła mu w oczy, poświęciła chwilę na pogładzenie go po gło­wie i wypowiedzenie kilku słów pociechy.

Wyglądał na chłopczyka, ale w rzeczywistości był pewnie w tym samym wieku, co ona. Jasna grzywka mogła wesoło sterczeć, niebieskie oczy o niezwykle głębokim odcieniu otaczały ciemne, niemal kobiece rzęsy.

Wyobrażała sobie tego młodzieniaszka wśród dziewcząt w targowe dni...

Teraz jednak leżał przed nią pobladły z twarzą na­znaczoną głębokimi bruzdami.

Widać było, ile się wycierpiał ostatnio.

Maria zdawała sobie sprawę, że nogi chorego za­pewne nie będą przedstawiać pięknego widoku, nie pierwszy raz miała do czynienia ze starymi złama­niami. Kiedy jednak usunęła resztki opatrunków, za­drżała na widok ran, które się spod nich wyłoniły.

Na obu nogach widniały strupy i zakrzepła krew. Cała przednia część podudzi przybrała kolor sinoczarny i paskudnie cuchnęła. Najgorsza jednak była żółtozielona ropa, sącząca się spod strupów.

- Jensine, okłady!

Maria włożyła wyjęte z wrzącej wody ręczniki do koryta, pozwoliła im nieco ostygnąć, po czym, wy­lawszy na nie wywar z jagód jałowca, przyłożyła mo­kry okład do rany.

Wyprosiła ciekawie zerkających mężczyzn, tłuma­cząc, że potrzebuje spokoju.

- I jak...? Zdołasz uratować mu nogi?

- Tak, jeśli Bóg zechce i jeśli on sam jest chętny do walki.

Uspokojeni tą odpowiedzią postanowili przejść się po wiosce. Słyszeli, że u handlarza w Døsen moż­na kupić kubek gorącego piwa albo miskę chleba na­moczonego w kwaśnym mleku.

Maria zorientowała się, że pacjent cały drży po­mimo gorących opatrunków.

Zrozumiała, że chłopak się boi, sprawiał jednak wra­żenie przytomniejszego i chyba próbował ją przywołać. Uklękła przy nim, gestem pociechy ujęła go za rękę.

- Jak cię zwą, przyjacielu?

- Karl... Karl Antonius Sachser... mój ojciec jest lensmanem...

- Dobrze, Karlu Antoniusie, mogę tak do ciebie mówić, prawda? Ja jestem Maria córka Liv i pomo­głam już wielu z co najmniej tak samo paskudnymi ranami. Zastanawiam się tylko, czy jesteś mężczyzną na tyle, by znieść kurację.

Otworzył szeroko oczy, bardziej przerażony niż słaby.

- Masz zamiar... Och, nie, nie wolno ci tego robić! Nie przyjechałem tu po to, żebyś obcinała mi nogi, kowal w domu mógł to zrobić... albo kat...

Maria pokręciła głową.

- Nie, wcale nie mam takich zamiarów. Nie bój się, zachowasz swoje nogi. Ale chciałbyś pewnie z nich korzystać?

- No tak, to oczywiste, ale...

Maria, wciąż patrząc chłopakowi w oczy, starała się mówić jak najserdeczniejszym tonem, by choć trochę złagodzić twarde słowa:

- Złamania źle się zaleczyły, kości się nie połączy­ły, a w głębi ran wciąż tkwią odłamki kości i brud, dlatego rany nie chcą się goić. Musimy otworzyć je, wyskrobać do czysta, usunąć stamtąd nieczystości, które sprawiają ci taki ból. Później prawdopodobnie trzeba będzie jeszcze raz łamać kości w miejscach, gdzie się krzywo zrosły. Na pewno rozumiesz, że to nie będzie przyjemne. Ale nieodzowne, jeśli kiedy­kolwiek masz znów się poruszać.

Chory przymknął oczy, westchnął. Drgania po­wiek świadczyły o tym, że poznał już smak cierpie­nia. Wreszcie popatrzył na Marię, skinął głową.

- Dzielny jesteś - uśmiechnęła się. - Ale nie będę cię dręczyć bardziej niż to konieczne. Przyrządzę mieszankę z silnie działających ziół i zagranicznego spirytusu. Dostaniesz tego dużo, jesteś młody i serce bije ci mocno, równo. Dlatego mogę ci podać sporą porcję tego specyfiku, który zamąci ci umysł, a ciało uczyni mniej wrażliwym na ból. Ale cierpieć będziesz i tak, nie potrafię uśmierzyć wszystkich mąk. Obie­cuję ci jednak, że za jakieś pięć, sześć dni pozbędziesz się ropy, która tak długo nie daje ci spokoju.

- No a nogi? Pewna jesteś, że będę na nich chodził?

- Nie, tego obiecać ci nie mogę, nie jestem Bo­giem, ale uczynię wszystko, co w mojej mocy, a mu­sisz wiedzieć, że wiele się nauczyłam!

Nie wątpił, chętnie złożył swój los w ręce pięknej pastorowej. A kiedy podała mu kubek, nakrył jej dło­nie swoimi i tak podniósł do ust gorzki napój.

Karl machał na pożegnanie ze łzami w oczach. Przywiązano go do nowych noszy i zaniesiono do łodzi. Nogi wciąż miał obandażowane od kolan pra­wie aż po kostki, a Maria usztywniła je dodatkowo kawałkiem drewna. Leżał bezradny, prawie jak nie­mowlę w powijakach, ale szeroki uśmiech i wygła­dzona skóra twarzy świadczyły o tym, że najgorszy ból już dawno ustąpił. Rany na łydkach goiły się aż swędziało, ale prawdziwą przyjemnością było czuć owo świeże, obiecujące łaskotanie.

- Wieczne dzięki, piękna pastorowo, ocaliłaś mo­je życie i szczęście!

Trzej towarzysze także chórem wyrażali wdzięcz­ność, błogosławieństwa spadały na zaczerwienioną Marię jak deszcz. Przyjmowała je z dumą i chociaż skromnie starała się spuszczać oczy, to każde dobre słowo skrzętnie chowała w sercu i pamięci.

Nigdy nie wiadomo, kiedy zeznania życzliwych świadków okażą się potrzebne.

Mogens wkrótce powinien wrócić do domu, podróż do siedziby biskupa w Bergen przeciągnęła się już o dwa albo trzy tygodnie ponad to, czego się spodziewali.

Co się tam wydarzyło?

Jakież to okropne plotki i złośliwe gadanie go tam czekały?

I kto, na miłość boską, tak źle o niej mówił za jej plecami?

Maria nie potrafiła sobie wyobrazić, by ktokol­wiek we wsi był jej wrogiem. Nigdy przecież nikt nie odszedł z jej domu, nie otrzymawszy przynajmniej trochę ciepła i kilku pocieszających słów.

Nikt w Lyster nie obrzucił jej bodaj nieprzychyl­nym spojrzeniem.

Tylko wikary.

Wyczuła niczym nie wyjaśnioną nienawiść z jego strony już w tamten dzień Bożego Narodzenia w ko­ściele, kiedy to ona i Mogens ponownie się spotka­li, kiedy pastor pocałował ją na plebanii na oczach co najmniej połowy parafian.

Później, dość jasno się wyrażając, powiedział, co myśli o niej i jej praktyce. Jej roślinne leki porówny­wał z magicznymi napojami czarownic, a wszystkie interesujące księgi z biblioteki Mogensa nazywał czarnymi bibliami i pismami diabła.

Mogens nieraz karcił, napominał i wygrażał pal­cem o wiele młodszemu duchownemu.

Najwidoczniej pan Revelin miał jednak wpływowych znajomych, z czasem zrozumieli to oboje.

List biskupa nie był więc tak naprawdę niespo­dzianką.

Uspokój się, ganiła się Maria w duchu, ale czuła, jak serce galopuje jej ze strachu na myśl o grożącym przekleństwie.

A jeśli wezwą ją pod sąd, oskarżą o czary?

A jeśli Mogens, pomimo swego nadzwyczajnego daru wymowy i wrodzonego autorytetu, nie dotrze do serc i umysłów kościelnych dostojników?

A jeśli...

Maria bez trudu umiała wyobrazić sobie najgor­szy obrót spraw, obawiała się też, że przy okazji od­grzebana zostanie także jej przeszłość.

Na jaw mogła wyjść nawet sprawa grobów na Meisterplassen, jeśli biskup rozpocznie śledztwo wokół jej osoby.

Przewrócą każdą kępkę trawy, zmuszą ją do cią­głego powtarzania tego samego, będą szukać błędów i wad w jej charakterze, cnotliwości i religijności.

Znajdą wszystko, co tylko zechcą.

Gdyby padło przy tym imię Randara, nawet Mo­gens by się od niej odwrócił. A wtedy już na pewno wszystko byłoby stracone.

Maria drżała w samotne noce, przepojone lękiem i strachem. Zdarzało się, że wyskakiwała z łóżka i przynosiła do siebie malutką córeczkę. Dotyk miękkiej, ciepłej skóry dziecka napełniał ją szczegól­nym spokojem.

Łagodnie gładziła Sunnivę po włosach, pozwalała jej chwytać się przez sen za palec, ściskać go zaska­kująco silnymi piąstkami.

Bezpiecznie i dobrze.

Akurat w tej chwili niepojęte się wydawało, że ktoś mógłby odebrać maleńkiej matkę.

Nikt chyba nie może tego uczynić?

Wikary nie był nocnym markiem.

Sypiał pochrapując w swoim wąskim łóżku w cha­cie położonej kilkaset metrów ponad głównymi za­budowaniami plebanii.

Przybywając do Lyster spodziewał się lepszej kwatery.

Wielebny Mogens nie okazał się tak wielkodu­szny, jak tego oczekiwał wikary. Po kilku przepro­wadzkach, w które zamieszany był nawet biskup, zdołał wreszcie zadomowić się w tej niewielkiej cha­cie. O pensję także musiał walczyć i jedyną pociechę przynosiła mu świadomość, że proboszcz mimo wszystko wyglądał na zmęczonego i chorego.

Nagle jednak odzyskał wigor i wikary prędko zo­rientował się, w czym leży przyczyna. Mimo to jednak prawdziwym szokiem był dla niego widok jasnowłosej czarownicy, która pojawiła się i zacho­wała tak nieprzyzwoicie na samym świątecznym nabożeństwie.

Chyba nie tylko on dostrzegał zło w niebieskich oczach?

Dla każdego musi być wyraźne, że sztuczki, które uprawia w swojej tak zwanej lecznicy, to czysta czar­na magia.

Jedynie Bóg posiada moc uzdrawiania chorych, wie to każda prosta dusza!

Ale ludzie zgłaszają się do niej po radę, zadowo­leni wracają do domów z najprzeróżniejszymi ma­ściami i specyfikami.

I rzeczywiście, wikary, acz bardzo niechętnie, mu­siał przyznać, że ich dolegliwości zostają uleczone.

To jednak wcale nie musi przemawiać na jej ko­rzyść, przeciwnie!

Wszyscy chyba pojmują, że ona czerpie swoją si­łę i umiejętności od piekielnych mocy!

Teraz nareszcie nastąpi kres jej poczynań, a gdy tylko Maria zostanie usunięta z probostwa, wreszcie nadejdzie jego czas. Spodziewał się, że nie minie rok, a obejmie stanowisko proboszcza Lyster.

Nawet jeśli Mogensowi uda się uniknąć oskarże­nia, stary pastor i tak nie przetrzyma całego zamie­szania wokół procesu i egzekucji.

Pan Revelin pozwolił sobie w samotności na krót­ki chichot. W mroku sypialnej komory czuł musują­cą radość na myśl o Marii w rękach sędziów. Już za­dba o to, by być obecnym na procesie, przynajmniej dzień albo dwa.

Dobrze znał metody przesłuchań stosowane wo­bec tych, których oskarżono o uprawianie czarów.

Przeszedł go dreszcz wyczekiwania, ujrzał siebie samego w roli sędziego Marii.

Żadnego wyrywania paznokci, to zbyt barbarzyńskie.

Żadnych razów i kopniaków, te sposoby można zachować dla wiedźm, wywodzących się z dołów społecznych.

Nie przypuszczał też, aby próba wody stanowiła skuteczną groźbę, na własne oczy widział związek łączący Marię z przerażającym mokrym żywiołem.

Myśli zaczęły krążyć własnym torem, umysł przyssał się do wspomnienia pięknej letniej nocy, kiedy to wikary wracał do domu odprawiwszy duszpaster­ską posługę przy łożu umierającego. Zdradziło ją je­dynie ciche pluskanie, dobiegające od strony wody, ale odgłos go zaciekawił i zmusił do zatrzymania i wytężenia wzroku.

Kąpała się w morzu w środku nocy.

Światło było dostatecznie dobre, by dostrzegł ciemne sutki i zacieniony trójkąt między nogami.

Nigdy przedtem nie widział nagiej kobiety.

Zawstydził się swojej reakcji.

W ustach mu zaschło, ledwie śmiał oddychać, na widok nieziemsko pięknego ciała robiło mu się to zimno, to znów gorąco. Biodra, takie okrągłe i białe, miękkie ramiona wzniesione nad głową. Myła włosy, kłębki piany z delikatnego mydła tańczyły wokół niej i znikały, porwane wiecznym prądem wody. Piersi poruszały się lekko, kiedy namydlała głowę, stała w wodzie po uda, na szeroko rozstawionych nogach. Gdy pochyliła się, by spłukać włosy, cieniutka koszu­la przykleiła się do ciała, odkrywając wszelkie taje­mnice, których ujrzenia mógł zapragnąć obserwator.

Na miłość boską, cóż za kusicielka!

Nic dziwnego, że Mogens na wpół oszalał z na­miętności.

Revelin pojął, że to Bóg zaprowadził go na brzeg właśnie po to, by ujrzał ten widok i mógł przestrzegać przed diabelskimi planami Marii wobec Jego sługi.

A w tym przypadku, tak zresztą jak w wielu in­nych, wola Pana doskonale się łączyła z jego własny­mi planami.

Dlatego bez żadnych skrupułów już w dwa dni później wprawił w ruch potężną machinę Kościoła.

Wynajął także pokątnego handlarza bydła, by miał oczy i uszy otwarte na wszystko, czego tylko mógł się dowiedzieć o przeszłości Marii. Szczególnie zale­żało mu na poznaniu okresu jej pobytu w Sogndal.

A potem...

Kiedy biskup już zostanie przekonany, kiedy wiel­cy panowie na tingu nie pozwolą się już dłużej ośle­piać kobiecej urodzie...

Nadejdzie dzień, kiedy Maria nie będzie już tak dumnie odrzucać kształtnej głowy ani sprzeciwiać jego radom i nakazom.

Będzie w moich rękach jak masło, myślał.

Jak roztapiające się masło.

Takim znalazł go anioł snu i powiódł ze sobą.

Wikary zabrał jednak w marzenia senne obraz na­giej, upokorzonej Marii, przykutej łańcuchami do ściany lochu, z niebieskimi oczami pełnymi łez.

Będzie go błagać, prosić, padać przed nim na ko­lana, ofiarowywać mu całą swą uległość.

A on pozwoli szczupłym dłoniom czepiać się je­go potężnego ciała, może pozwoli jej się odrobinę dotknąć, tylko po to, by pokazać, jak wielką ma nad nią kontrolę, jak bardzo jest nieosiągalny.

Może pozwoli jej na coś więcej...

Może zniży się do niej, odsłoni jej nieczyste ciało i swą własną świętością poświęci ją Bogu?

Był wszak wiernym człowiekiem Kościoła, sługą i wysłannikiem Pana. Kiedyś wreszcie musi zostać za to szczodrze wynagrodzony?

Orszak pastora nareszcie wrócił do domu. Zmę­czeni kilkumiesięczną nieobecnością ludzie przycu­mowali wielką łódź i wypuścili Mogensa na brzeg. Przywiózł skrzynie i worki z towarami kupionymi w Bergen. Zarówno domownicy z plebanii, jak i członkowie innych zamożniejszych rodzin posta­nowili skorzystać z okazji i zamówić cenne towary, skoro sam proboszcz mógł dopilnować ich bezpiecz­nego transportu do domu.

Wójt z Flahammar zamówił kilka okazałych obra­zów do zawieszenia na ścianach, podobnych do tych zdobiących ściany plebanii. Zięć z tegoż dworu za­życzył sobie szklanych pucharów do picia i dwóch butelek niemieckiej wódki, sprzedawanej w licznych kramach hanzeatów w wielkim mieście.

A lensmanowa poprosiła pastora o przywiezienie kilku zwojów płótna najlepszego gatunku, najlepiej wzorzystego w mocnych, żywych kolorach.

Mogens, schodząc na brzeg poniżej własnego do­mostwa, nie pamiętał wcale o licznych sprawunkach, o które go proszono.

Wszystko wyglądało tak jak przedtem.

Miał wrażenie, że wraca po niezmiernie długiej podróży, podczas której walczył o życie i został ranny.

Spostrzegł Marię, idącą mu na spotkanie, za nią obie domowe dziewki. Solveig w ramionach dźwiga­ła zawiniątko, Mogens z uśmiechem pomachał do kochanego dziecka.

W ciągu tych tygodni bardziej tęsknił za młodszą córką niż przez pięć, sześć lat za przezroczystą Ma­rią Cecilia.

- Mogens, mężu! Dzięki Bogu, że wróciłeś do domu!

Maria rzuciła mu się na szyję, znów nie przejmu­jąc się napływającymi gapiami. Ludzie zauważyli łódź i przybywali dowiedzieć się, czy pastor przywiózł za­mówione towary. A ci, którzy nie mieli za co kupić takiego luksusu, spieszyli, by choć rzucić okiem na drogocenności. Może przy okazji ktoś zaproponuje im kieliszeczek albo kawałek cukru do ssania?

- Mario - szepnął Mogens we włosy żony, mocno tuląc ją do siebie. Czuł, że cała drży, wiedział, jak bardzo musiała się bać. Zauważył, że czeka przera­żona na dwóch obcych mężczyzn w łodzi.

Czy to ludzie wójta? pytały jej oczy. Czy już przy­byli po to, żeby mnie zabrać?

. Dwaj czarno odziani siedzieli w łodzi bez ruchu, nie ruszyli się nawet, żeby pomóc przy rozładowy­waniu towarów. Obaj nosili czarne kapelusze z sze­rokim rondem, ciepłe wełniane peleryny i skórzane sztylpy. Buty mieli solidne, grube, ale starannie uszy­te, a to niezbicie dowodziło, że są urzędnikami.

- Mario, moja kochana, wszystko będzie dobrze. Rozmawiałem z biskupem... On rozumie nasz pro­blem, zna, zdaje się, Revelina i jemu podobnych. Ale... Nie, porozmawiamy później. Tak bardzo bym już chciał usiąść przy kominku, zatroszczyłaś się chyba, żeby napalono?

- Oczywiście, od twojego wyjazdu ogień prawie nie gasł. Mamy w tym roku od świąt prawdziwie nie­przyjemną zimę.

Oboje zrozumieli, że Maria mówi nie tylko o po­godzie.

Mogens wziął Sunnivę na ręce, malutka z począt­ku się wystraszyła, ale zaraz ogarnął ją spokój pod peleryną tego obcego, a zarazem znajomego mężczy­zny. Broda dawno mu już odrosła i Sunniva wyma­chiwała rączkami w grubych rękawiczkach z jednym palcem, chcąc pochwycić zwisające z niej sople.

Maria i Mogens znów uśmiechnęli się do siebie, Maria szła blisko męża, wsunęła mu rękę pod wolne ramię i poczucie bezpieczeństwa napłynęło ni­czym ciepło rozprzestrzeniające się po zmarzniętym ciele. Znów byli razem. Mogens już potrafi zażegnać grożące im niebezpieczeństwa. Będą mogli żyć dalej, ona ze swą lecznicą, on ze swym duszpasterstwem i książkami.

Dzisiejszy wieczór będzie jednym z kolejnych spokojnych, dobrych wieczorów. Przez wiele lat bę­dą się cieszyć pełnym treści życiem i łączącym ich związkiem.

Dobry Boże, chroń nas przed wszystkimi, którzy chcą nas skrzywdzić, błagała Maria w duchu, mając nadzieję, że ten Bóg, do którego modliła się ona i Mogens, jest zupełnie kim innym niż ten, do które­go zapewne odwołuje się pan Revelin.

ROZDZIAŁ XI

Probostwo w Lyster, 20 lipca 1685

Nie było dnia, w którym Maria nie dziękowałaby Bogu za wysłuchanie jej modłów.

Od czasu tamtego strasznego czekania na Mogen­sa, wezwanego do biskupa przed dziesięcioma laty, żyła z mieczem wiszącym nad głową.

Czasami w koszmarach zwidywały jej się płonące stosy czarownic i goniący ją czarny tłum. We śnie znów ukazywały się jej oczy Anny, starej kobiety, którą ledwie zdążyła polubić, a już motłoch porwał ją i uwięził.

W takich chwilach spocona sięgała ręką do pa­miątkowego łańcuszka Anny, zawsze miała go na szyi, by szukać w nim pocieszenia. Składała dłonie z łańcuszkiem między nimi i modliła się za swoją własną duszę i za duszę Anny.

Mimo to jednak nigdy nie przychodziło jej na myśl, by porzucić pracę w szpitaliku. Na to obowiąz­ki były zbyt liczne i zbyt poważne. Mogens także za­chęcał ją do dalszej działalności, nie raz z ambony przestrzegał ludzi, by nie pozwolili się zastraszyć i nie rezygnowali z pomocy, jakiej może im udzielić Maria.

A wikary w obecności Mogensa nie śmiał nawet na nią spojrzeć. Rzadziej widywano go też na pleba­nii. Maria i za to dziękowała Panu.

- Dobry Boże, wiem, że błędem z mojej strony jest nienawidzić, błagam, abyś odebrał mi owe niegodziwe uczucia. Ale boję się tego człowieka, który śle mi złe spojrzenia i samą myślą zdziera ze mnie ubranie. Pomóż mi okazać mu uprzejmość i dobrą wolę... jeśli to możliwe. I proszę, pozwól mi zrozumieć, dlaczego on tak bardzo mnie nienawidzi...

Zadrżała, chociaż był jasny dzień. Za dziesięć dni jej jedyna córka skończy jedenaście lat. Sunniva wyrosła na silną, pełną życia pulchną dziewczynkę o rumianych policzkach. Rozpierała ją energia. Długie, jasnobrązowe włosy sięgały jej do pupy, lubiła je rozpuszczać, ale Ma­ria każdego ranka zmuszała córeczkę, by zaplatała je w grube, błyszczące warkocze. W szarobłękitnych oczach błyszczał gniew, ale Sunniva nie protestowała przeciwko nakazom matki, znała ją już na tyle, by wie­dzieć, że Maria się nie ugnie.

Maria, jakby po to, by złagodzić choć trochę su­rowość, odszukała swoje stare wstążki do włosów, w które tak lubiła się stroić jako młoda dziewczyna.

Jasnoczerwone, z maleńkimi kwiatkami z jedwabiu.

Zrobiła je z jedwabnej chustki, którą kiedyś przy­wiózł jej w podarku Ole.

Buzia Sunnivy rozjaśniła się w uśmiechu, dziewczyn­ka podskoczyła z radości i ledwie mogła ustać spokoj­nie, kiedy Maria wplatała wstążki w piękne warkocze.

Maria przykucnęła, ujęła twarz córeczki w dłonie i pocałowała ją w czoło.

- Ślicznie... Jesteś wspaniałą młodą damą, Sunnivo! Sunniva spoważniała, oczy jej się zaszkliły. Mat­ka tak rzadko okazywała jej tyle ciepła.

- Nie taką piękną jak ty, mamo...

Maria z przykrością uchwyciła w głosie dziecka ja­kiś rozpaczliwy ton. Zdawała sobie sprawę, jak wiele czasu zabierają jej inne zajęcia, nic dziwnego, że córeczka czuje się trochę odrzucona. Również żałoba po braciszku bywała dla Sunnivy trudna do pojęcia. Jej urodziny świętowano pysznym jedzeniem, dosta­wała też nowe ubranie, ale za wesołym uśmiechem matki zawsze czaił się jakiś cień.

W dniu, kiedy Sunniva skończyła siedem lat, Ma­ria wyjawiła jej prawdę o bracie bliźniaku.

Powiedziała o trumience stojącej w podziemiach kościoła i o rozpaczy rodziców, którzy nie mieli wię­cej dzieci.

Synów, pomyślała Sunniva i coś zakłuło ją w piersi.

Mama tak bardzo chciałaby mieć chłopca, a ma tylko mnie...

Maria, nękana najczarniejszymi wyrzutami sumie­nia, postanowiła ten dzień w całości poświęcić Sunnivie.

- Córeczko, dzisiaj będziemy się bawić! Zobacz, słońce mocno grzeje, a niebo jest takie błękitne! Solveig i dziewczęta w szpitaliku same dadzą sobie radę, na pewno potrafią. A my dwie pójdziemy się kąpać! Najwyższy czas, żebyś się nauczyła pływać!

Sunnivie rozpromieniły się oczy, ale usta wciąż jej drżały z niepewności.

- Naprawdę możesz, mamo? A jeśli przyjdzie ktoś bardzo chory... No, a jak ktoś nas zobaczy?

- Phi, kto może zachorować w taki piękny dzień? W środku sianokosów, w pełnię lata? Wszyscy są w polu, chcą jak najprędzej zwieźć siano pod dach. A jak nie, to chodzą na kolanach po polu z kapustą i pielą, nikt chyba nie wybierze się w góry, żeby pa­trzeć, jak się kąpiemy? Pójdziemy w górę doliny, wzdłuż rzeki Dal. Znam ustronne zakole...

- Ach, mamo, jak wspaniale! Czy... czy ty napraw­dę tam chodzisz... całkiem sama... żeby się kąpać?

- Owszem, czasami, kochanie, ale nie mów o tym nikomu! Niejednemu bardzo by się nie podobało, gdyby ujrzał panią pastorową zajętą taką beztroską rozrywką... a może właśnie odwrotnie!

Obie się roześmiały, uradowane rzadkim poczuciem bliskości. Sunniva pobiegła do kuchni i przygotowała koszyk z chlebem, masłem, soloną szynką i serem. Wo­dę mogły pić z rzeki. Słodkiego mleka Sunniva nie mia­ła w ustach od kilku tygodni, kiedy to krowy popędzo­no na letnie pastwiska, a z kwaśnego niebieskawego płynu, który kosiarze czerpali ze stojącej w piwnicy beczki z mlekiem, z radością mogła zrezygnować.

Maria wyszukała dla nich obu cienkie koszulki z krótkimi rękawami i paski do ich przewiązania. Włożyła zaraz swoją koszulę, żeby nie przebierać się później nad wodą. Dolną jej część z tyłu przełożyła między nogami do przodu i umocowała w pasie. W ten sposób koszula zmieniła się w strój kąpielo­wy, szeroki i wygodny, z nogawkami jak w męskich spodniach, tyle że krótszymi. Źle się pływa, kiedy stopy zaplątują się w długie do ziemi spódnice.

Mijały łąki i pola, na których pracowali spoceni gospodarze i dzierżawcy. Chude opalone dzieci pod­nosiły głowy i z zazdrością patrzyły na dwie rozba­wione osóbki lekkim krokiem wędrujące bitą drogą. Dorośli przyglądali się zdumieni, ten i ów wydął usta na widok niefrasobliwości wcale nie takiej już młodziutkiej pastorowej.

Czy prawdziwemu chrześcijaninowi wypada tak się bawić w zwykły dzień pracy? Czy i ona, i dzie­ciak, nie powinny raczej pomóc przy sianokosach, skoro najwyraźniej nic lepszego nie mają do roboty?

Ale Maria witała ich wesoło i zaraz nawet te tro­chę zazdrosne twarze rozpływały się w uśmiechach.

O, tak, wybaczą jej małe wykroczenie przeciwko ustalonemu porządkowi. Pastorowa nie raz udowo­dniła, że się nie oszczędza, kiedy naprawdę tego po­trzeba.

Maria poprowadziła córkę w górę doliny. Naj­pierw szły ścieżką w stronę Vigdal, tą samą ścieżką, która od wieków stanowiła nić łączącą Lyster z są­siednimi wioskami, położonymi wyżej w górach.

Wkrótce porzuciły dróżkę i zagłębiły się w gęsty brzozowy las. Słońce stało wysoko na niebie, lecz tu, między drzewami, panował przyjemny chłód. Po­wietrze stawało się coraz bardziej wilgotne w miarę, jak zbliżały się do rzeki. Maria poprowadziła córkę w dół stromych skał. Od męczącej wędrówki jeszcze bardziej się spociły.

Wkrótce jednak przed nimi wyłoniło się zakole rzeki, o którym mówiła Maria, piękne i niedostęp­ne, tajemne miejsce, odległe zaledwie o pół godziny marszu od drogi.

Drzewa pochylały się nad rzeką czepiając szpar w skałach, gdzie ledwie starczało ziemi, by mogły się jej uchwycić korzenie. Każdej wiosny część z nich musiała się poddać, porywały je masy wody i rzuca­ły na jeden stos przy krańcu zakola.

Drzewa, krzaki, kamienie i szlam naniesiony przez rzekę tworzyły tam naturalną tamę, sprawia­jąc, że w zakolu rzeki powstał spokojny, nieduży zalew. W pewnym miejscu w zatoczce zebrał się pia­sek z lodowca, gliniasty i miękki.

Stamtąd właśnie weszły do wody, zadrżały zdjęte na­głym zimnem, ale zaraz rozkoszowały się uczuciem chłodnej czystości. Maria popłynęła, jasne włosy rozpo­starły się na powierzchni niczym najdelikatniejszy len.

- Chodź, Sunnivo, nauczę cię unosić się na wodzie! I córka, drżąc z napięcia i rozkoszy, ruszyła ku Marii. Silne ramiona matki, otaczające jej ciało, ro­zedrgany blask słońca, ciepło jego promieni...

Czy pamiętała podobnie piękny dzień?

Nie. Sunniva poddała się i poczuła, że ściskanie w gardle ustępuje, jak gdyby spłukała je woda.

Jak cudowne mimo wszystko jest życie!

Później ułożyły się obok siebie, jedenastolatka niemal tak samo długa jak matka. Maria snuła opo­wieści z czasów swego dzieciństwa, starannie jednak omijając wszystko, co mogło skłonić Sunnivę do wy­pytywania o Meisterplassen i tamtejsze życie.

Mówiła o ziołach, o kwiatach, o bliskim kontak­cie z przyrodą.

- Ach, mamo! O tak wiele rzeczy chciałabym cię zapytać... Tak przyjemnie się ciebie słucha.

Dziewczynka uśmiechnęła się nieśmiało, rozleni­wiona, niemal śpiąca, napawała się dotykiem mat­czynej ręki, głaszczącej silne młodziutkie plecy.

Głos mówiącej matki nagle się oddalił, Sunniva westchnęła z rozkoszą, pozwalając słońcu pieścić za­słoniętą zwykle skórę.

Jak swobodnie się czuła!

Wspaniale mieć matkę tylko dla siebie!

Sunniva zasnęła.

Maria oddała się marzeniom.

Liv także zaplanowała spokojny dzień. Czuła się nie najlepiej, znajomy ból w piersiach znów się odezwał.

W ostatnich latach coraz częściej musiała sobie ro­bić przerwy w pracy, bo czerwone noże bólu wbijały się w ciało, sięgając od piersi przez całe lewe ramię. Wywary, które pracowicie przyrządzała dla siebie, na ogół potrafiły złagodzić cierpienie, ostatnio jednak nie skutkowały już tak dobrze.

Liv postanowiła ukryć dolegliwości przed Marią.

Córka i bez tego dość miała trosk w życiu, cho­ciaż Liv coraz rzadziej widywała ją smutną, ze zmar­szczonym czołem.

Postara się rączej więcej odpoczywać, tłumaczyć słabość mniej poważnymi chorobami.

Liv dobrze wiedziała, co oznaczają jej bóle.

Widziała ludzi, umierających w młodym wieku za sprawą tej właśnie choroby.

A ona przecież nie była już młoda...

Zmęczone serce poszeptywało, że niewiele letnich dni zostało jej w księdze życia.

Postara się jak najdelikatniej odwracać kolejne kartki i chłonąć wszelkie radości, jakie może przy­nieść powszedni dzień.

- Jorandzie, Jorandzie, już wkrótce będę z tobą!

Ale jeszcze nie teraz. Najpierw muszę się przeko­nać, że troski Marii mijają, zobaczyć, jak mała Sunniva dorasta...

I lecznica, tam też jestem potrzebna!

Cudownie jest czuć, że ktoś mnie jeszcze potrze­buje.

I wspaniale mieć świadomość, że istnieją ludzie, którym można zaufać, gdyby na człowieka spadło ja­kieś nieszczęście.

Liv wiedziała, jaką wdzięczność winna jest Tulvie i Marii.

Podarowały jej nowe życie. Mogła swobodnie chodzić po wsi i nawet trochę gawędzić z napotka­nymi ludźmi. Wciąż rozkoszowała się tym uczuciem w niedziele, kiedy odprawiano nabożeństwo, cieszy­ła się jak dziecko, przekraczając progi kościoła i kła­niając na lewo i prawo. A ludzie pochylali głowy i witali ją z taką samą życzliwością!

Jakiż to cud, jak to wspaniale znaleźć się wśród wielu, stanowić maleńką część wspólnoty!

Szkoda, że Jorandowi nie dane było tego doświad­czyć...

Co wieczór zapalała świecę przy łóżku, chociaż noce o tej porze roku bywały niemal równie jasne jak dni.

Prowadziła rozmowy z płomieniem, niekiedy na głos, to znów bez słów.

Wydawało jej się, że dostrzega w nim oczy Joran­da, skupiała się mocniej, by ujrzeć także uśmiech.

Wiedziała, że on ją słyszy, dlatego starym zwycza­jem opowiadała o wielkich i małych zdarzeniach jedy­nemu mężczyźnie, do którego kiedykolwiek zdołała się zbliżyć. A kiedy ból przeszywał jej pierś, czuła cza­sami dotyk jego ręki na swojej, ciągnął ją, pragnął za­brać do siebie, a ona się opierała. Gdy ból ustępował, z płaczem błagała, by zrozumiał, tęsknota stawała się nieznośna i Liv miała wrażenie, że znów traci rozum.

Na szczęście miała Tulvę.

Tulva rozumiała.

Rozumiała nie tylko tęsknotę i całe zło, jakie Liv miała za sobą. Po śmierci Evena przed dwoma laty obie wdowy jeszcze mocniej zbliżyła taka sama żałoba i potrzeba wspominania ukochanych małżon­ków. Zaledwie przed kilkoma miesiącami Liv wstrząśnięta zorientowała się, że łączy je coś jeszcze.

Tulva akurat zamierzała wysypać wiadro świeżo wyłuskanego grochu na półkę do suszenia, gdy Liv zauważyła, że z przyjaciółką dzieje się coś złego.

Tulva nagle pobladła, wypuściła z rąk wiadro z gro­chem i złapała się za pierś z wyrazem nieznośnego cierpienia na twarzy. Liv podskoczyła przerażona.

- Na miłość boską, Tulvo, co się stało?

W odpowiedzi usłyszała jedynie niewyraźne dźwięki. Tulva straciła równowagę, osunęła się na podłogę, zanim Liv zdążyła podstawić jej stołek.

- Jak noże... dźgające pierś... chyba tego nie prze­trzymam...

- Ach, nie, najmilsza, wytrzymaj! Przyrządzę ci le­karstwo, na pewno ci pomogę... Tylko mi nie umie­raj, moja jedyna przyjaciółko!

Liv gorączkowo usiłowała rozmasować ramiona i piersi ciężko dyszącej Tulvy, wyczuwała tłukące się serce. Wkrótce, chociaż te minuty zdawały się nie mieć końca, żelazna obręcz bólu popuściła, biała twarz Tul­vy odzyskała naturalną barwę, z czoła popłynął pot.

Wargi wciąż miała sine, a oczy utraciły blask.

- Od czasu do czasu mnie nachodzi - szepnęła Tulva wystraszonym głosem. - Nie mów nic dzie­ciom, tylko się będą niepokoić!

Liv kiwnęła głową ze zrozumieniem.

- Wiem - powiedziała wolno. - Wiem, co masz na myśli. I przed nikim cię nie zdradzę. A jeśli ty obie­casz mi to samo... będziemy od tej pory dzielić się moimi lekami.

- Czy ty też... ty też...

- Tak, Tulvo, znam twoje męki, mnie także coraz częściej dopadają, przypuszczam, że to serce mówi, że dość się już nacierpiało i dosyć w życiu znosiło smutków. Za każdym razem jednak dochodzę do sie­bie i przez długie tygodnie mogę pracować niemal tak samo jak przedtem...

Liv starała się pocieszyć Tulvę, widziała, jak bar­dzo przyjaciółka się boi.

- Ale czy ty się nie lękasz... śmierci?

Tulvie, nie przywykłej do takich zwierzeń, głos osłabł.

- Nie, nie lękam. Nie bardzo wiem, co mnie tam czeka, ale jestem pewna, że nic złego. Jorand... cza­sami go widuję...

Tulva badawczo przyjrzała się oczom Liv, czyżby znów wracało jej szaleństwo? Ale nie, oczy Liv były przejrzyste jak u młodej dziewczyny, twarz gładka i świeża, dłonie na podołku spokojne. Tulva głębo­ko odetchnęła. Liv na pewno ma rację. Śmierć nie jest groźna. Może za ostateczną granicą czeka na nią jej kochany mąż? I pastor często powtarzał, by ufa­li w miłość Pana do swych wiernych dzieci. Łaska­wy Bóg nie będzie wszak chyba pamiętał o drobnych błędach, popełnionych na ziemi?

Tulva uspokoiła się i serdecznie, z nowym bla­skiem w oczach, dziękowała Liv za przyniesioną spe­cjalną miksturę na bóle w piersiach.

Co wieczór wypijała dwa małe łyki, zasypiała po nich głęboko i spokojnie jak nigdy.

Liv sama także popijała lekarstwo, znajomy gorzki smak wykrzywiał usta, ale płynące z niego gorąco roz­luźniało napięte mięśnie, a serce uderzało spokojniej.

Będzie musiała zasiać więcej tych wysokich, pur­purowo kwitnących roślin, które pojawiały się rok po roku, dając surowiec na to lekarstwo.

Janowca, mikołajka nadmorskiego i arcydzięgla mia­ła w dostatecznej ilości. Do wywaru dosypywała także aromatycznych przypraw, pod niebiosa wychwala­nych przez Marię, ale w głębi serca najbardziej lubiła rośliny, które znała i sama uprawiała. Z nowymi gatun­kami od znajomych Mogensa z Kopenhagi i Christianii z czasem się zapoznała, najbardziej jednak ufała zio­łom pochodzącym z ogrodu jej dzieciństwa.

Szczepki jej matki...

Jedyne, co po niej odziedziczyła.

Kurowała nimi bóle żołądka, wrzody, kaszel i brak apetytu.

A guzy, które pojawiły się w piersi Tulvy przed kilku laty, w niezwykły sposób zniknęły po tym, jak Liv podała jej oczyszczające lekarstwo z wyciągu z wodorostów, skrzypu i jakiegoś nieznanego ziela, o które jej matka szczególnie dbała.

- Ono wzmacnia organizm, Liv. Nie wiem, jak to się dzieje, ani jakie tajemnicze moce tkwią w tej skromnej Bożej roślince. Wiem jedynie, że potrafi wrócić siły najbardziej choremu i że w niezwykły sposób oczyszcza ciało z wrzodów i opuchlizn.

Matka opowiadała jej o tym w zaufaniu, niemal w tajemnicy. Liv wyobrażała sobie, jak elfy i bogin­ki, spowite w nocny mrok, krążą wokół niepozornej roślinki, przekazując jej moc czynienia cudów. Nic dziwnego, że matka mówiła z ogromnym przeję­ciem, a głos jej dźwięczał tak dziwnie! Liv zachowa­ła tajemnicę maleńkiej roślinki dla siebie, nie zdra­dziła jej nawet Marii, na razie jeszcze nie...

Z każdym upływającym rokiem w życiu Liv echa jej dzieciństwa zdawały się rozbrzmiewać coraz bliżej.

W myślach wciąż pojawiała się postać matki, obrazy z okresu szczęścia pochłaniały ją, kiedy wie­czorami leżała w łóżku, czując, jak zabiera ją sen. W niezwykłym świecie, rozgraniczającym sen i czu­wanie, matka wychodziła jej na spotkanie, ukazując nowe obrazy z zapomnianego dzieciństwa.

Sądziła już, że wspomnienia zaginęły, długo żyła, nie poświęcając ani jednej myśli pierwszym latom swego życia. Wszystko, co ją spotkało przed przyby­ciem na Solgarden w wieku dwunastu lat, było jak­by wymazane z pamięci.

Teraz jednak urywki wspomnień, fragmentarycz­ne obrazy, które tak długo od siebie odpychała, po­wracały.

Cieszyła się nimi, powtórnie przeżywała najjaśniej­sze dni dzieciństwa, nie pozwalając się pochwycić tej strasznej ciemności, która niebawem ją pochłonęła.

Liv obudziła się z przekonaniem, że świat się wa­li. Łóżko się trzęsło, ktoś krzyczał.

Zdołała wreszcie otworzyć oczy, przestraszona zorientowała się, że to Maria szarpie jej ciałem.

- Mamo, mamo, musisz mi pomóc! Tulva bardzo zaniemogła!

Liv poderwała się z posłania, w piersi poczuła ostrzegawcze ukłucie.

Zdusiła ból, naciągnęła bluzkę i spódnicę, nie tra­ciła czasu na zawiązywanie chustki na posiwiałych jasnych włosach. Warkocz tańczył jej na plecach jak u młodej dziewczyny, kiedy biegiem pokonywała krótki odcinek do komory starszych gospodarzy na Solgarden. Córka usiłowała ją powstrzymać, prosiła o spokój, na pewno zdążą, nie musi się tak spieszyć.

Maria w krótkich słowach opowiedziała o stanie Tulvy. Ją samą wezwano wczesnym rankiem, bo Tulva straciła przytomność i nie dało się nawiązać z nią kontaktu. Leżała w łóżku nieruchomo, nic nie mówi­ła, ale oczy miała otwarte, nie umarła.

Serce Liv ściągnęło się z bólu, co to mogło zna­czyć? Dobrze pamiętała atak, jaki Tulva miała przed ośmioma, może dziesięcioma tygodniami, ale nie sły­szała, by przyjaciółka od otrzymania leku na cokol­wiek się uskarżała.

Tulva ostatnio sprawiała wrażenie raczej spokojnej?

Może nie zażywała lekarstwa, które Liv jej dała?

A może to właśnie mikstura...

Liv poczuła dojmujący chłód strachu.

Czyżby specyfik, z którego sama tak bardzo się cieszyła, okazał się za silny dla Tulvy?

Może sama posłała przyjaciółkę na śmierć?

- Nie, nie - szlochała, kiedy Maria pomagała jej pokonać ostatnie wzniesienie w drodze na Solgar­den. - Tulvo, już idę!

Ale w komorze Tulva nie słyszała jej wołania.

Leżała, jakby już umarła dla tego świata, jedynie słaby urywany oddech świadczył, że w pulchnym kobiecym ciele jeszcze tli się życie.

Liv i Maria szybko zrozumiały, że nic nie mogą zrobić.

Płomień życia Tulvy palił się słabym, zamierają­cym ogniem. Obie ledwie śmiały oddychać, by go nie zdmuchnąć.

Liv z największą delikatnością ujęła przyjaciółkę za rękę.

Maria wraz z trojgiem dzieci Tulvy wycofała się do drzwi.

Młodzi pożegnali się z matką.

Sprowadzono wnuki, by ucałowały blady poli­czek babci. Wkrótce w drzwiach stanął Mogens. Do­wiedział się o chorobie i przybył pobłogosławić umierającą.

Tulva Solgarden była jedną z nielicznych kobiet, dla których żywił wielki szacunek.

Oczywiście nie taki, jak dla swej niezwykłej żony.

Mogens modlił się cicho, dłonią nakreślił znak krzyża nad głową i sercem Tulvy. Złożył jej ręce na piersi, prosił o zbawienie dla jej duszy.

Nie odezwał się do Liv, nie wspomniał nawet, że nie przyłączyła się do modlitwy.

Potem i pastor opuścił izbę.

Liv została, chciała czuwać przez pierwszą noc przy łóżku chorej Tulvy.

Córki i synowe z ulgą przyjęły jej propozycję, prędko wróciły do swoich zajęć.

A Liv czuła, jak ogarnia ją jakiś nieznany spokój, nawet ciągłe bóle w piersi nie skłoniły jej do zrezy­gnowania z czuwania nad chorą.

Stały się takie odległe, jakby przestały jej dotyczyć.

Siedziała u boku Tulvy, mówiła do niej, jak gdy­by przyjaciółka słuchała każdego jej słowa. Paplała trochę, zanuciła piosenkę, umilkła.

Nie zauważyła Marii, która przyniosła jej coś do jedzenia, nie zwróciła uwagi na zalęknione spojrze­nie i chłodne dłonie córki.

- Opowiem ci o moich snach, Tulvo. Nie bój się, są piękne i dobre. Znam pejzaż, ku któremu zmierzasz, i zazdroszczę ci tej podróży, miła przyjaciółko...

Łagodnym głosem Liv snuła opowieść o wszyst­kim, co je czeka.

- Idziesz przez piękne łąki, Tulvo, czujesz trawę pod stopami? Znów jesteś młoda, zmęczone ciało odzyskało dziewczęcą sprężystość i siłę. Rozczesałaś swoje śliczne włosy, nosisz piękną białą suknię. Czu­jesz, jak wiatr pieszczotliwie gładzi cię po łydkach?

Pachnie tak cudownie, kwitnie czeremcha.

Masz we włosach dzikie róże i stokrotki...

On na ciebie czeka, widzisz go przy tym kamien­nym ogrodzeniu?

Patrz, macha do ciebie, biegnie.

Teraz bierze cię za rękę, chce, byś z nim poszła.

Wiesz, że jest młody jak ty, silny i szalony, weso­ły i godny zaufania.

Pozwól mu się przeprowadzić przez furtkę, Tulvo, nie wahaj się dłużej!

Liv milczy przez chwilę, widzi, że oddechu Tulvy prawie nie daje się wyczuć. Pierś ledwie się unosi, ciało jest sparaliżowane. Twarz rozluźniona, wygła­dzona. Usta otwarte, oczy przymknięte.

Liv czuje łzy cisnące się do oczu, smutek raczej niż gniew.

- Niedługo już tam będziesz, kochana, widzisz, jak tam pięknie? Ach, jakże chciałabym pójść z to­bą... Proszę, pozdrów mojego Joranda!

Dostrzega drżenie przebiegające ciało przyjaciół­ki, poruszenie kącika ust, dłoń ledwie uniesioną znad piersi.

Jakby Tulva uśmiechała się, machała na pożegnanie.

Odeszła.

Liv otula ją kocem, garnie się do ciepłego jeszcze ciała.

Jej własny ból staje się w jednej chwili trudny do zniesienia. Liv na stoliku przy łóżku dostrzega lekar­stwo Tulvy, wyjmuje szmatkę zatkniętą we flaszkę z grubej porcelany, pije.

Opróżnia buteleczkę, czuje, jak gorąco odpędza ból. Przytulona do Tulvy zasypia, chociaż właśnie wstał dzień.

Kłucia w piersiach prawie już nie czuje.

Ciało robi się ciężkie, przytłaczająco ciężkie, ale oparłszy głowę na ramieniu przyjaciółki czuje się bezpieczna jak troskliwie chronione dziecko. W ostatnim przebłysku świadomości stwierdza, że z taką towarzyszką podróży wszystko będzie proste.

ROZDZIAŁ XII

To niemożliwe! To nie może być prawda!

Mamo... mamo... przecież zawsze tu byłaś!

Taka cicha, i zimna.

Ale przecież się uśmiechasz!

Obudź się, mamo, ja cię potrzebuję!

Maria zachowywała się niczym zranione zwierzę, zarówno dziewki służebne, jak i przyjaciele Mogen­sa unikali jej, wystraszeni.

Sprawiała wrażenie szalonej, najbardziej przypo­minała ofiarę opętania. Patrzyli po sobie zmieszanym, umykającym spojrzeniem, filiżanki herbaty drżały w rozdygotanych rękach, z trudnością przychodziło podtrzymywanie konwencjonalnej rozmowy.

Czuwano nad zwłokami Liv Bergaheim.

Żałoba córki przytłoczyła wszystkich, wprawiając ich w wielką niepewność.

Kto widział podobny płacz i zawodzenie?

Czy każdy nie powinien liczyć się z tym, że kie­dyś utraci rodziców?

Maria jest przecież już dorosłą kobietą, a nie bez­radną dziewczynką. Dawno powinna się pogodzić z prawdą, że matki nie żyją wiecznie.

Niezrozumiałe.

A jednak...

Niepohamowany żal Marii poruszał w nich jakąś strunę, wielu stało ze ściśniętym gardłem i ciężko przełykało ślinę, nieporadnie trzymając w szorstkich i spracowanych dłoniach kruche filiżanki z miśnień­skiego serwisu poprzedniej pastorowej.

Porcelana delikatnie dzwoniła w palcach, przez chwilę był to jedyny dźwięk, jaki dał się słyszeć w sa­loniku na probostwie.

Niektórym łzy kręciły się w oczach.

Inni wydawali się nieporuszeni.

Większość przeznaczyła na wizyty cały ten dzień, najpierw przychodzili na plebanię, później szli na Solgarden, gdzie leżała Tulva przystrojona w piękne białe giezło, z twarzą wygładzoną przez śmierć.

Ole Seiderstad był jedynym, który odważył się ob­jąć Marię, bez słowa po prostu otoczył ją ciężkimi, mocnymi ramionami i pozwolił przez kilka sekund spocząć w swoich ciepłych, silnych objęciach.

Składano kondolencje i wymieniano uściski dło­ni, rozmowa toczyła się wokół ziemskich dokonań Tulvy i Liv, ich dobroci i troskliwości. Sam Mogens wygłosił krótką przemowę, w której dziękował lu­dziom za ich współczucie, i w imieniu żony wyrażał wdzięczność za ich wierne zainteresowanie. Mówił trochę o swej szczególnej teściowej, o jej umiejętno­ściach i skromności. Gdy zabrał głos, Maria ucichła, wyglądało na to, że wreszcie zdołała się opamiętać.

Łzy wyżłobiły ślady na bladych policzkach, oczy zaczerwieniły się, wyglądało też na to, że w ciągu za­ledwie jednej doby utraciła na wadze kilka funtów.

.Biedaczka, to musiał być dla niej prawdziwy wstrząs, kiedy weszła do izby i ujrzała martwą nie tylko Tulvę Solgarden, ale i własną matkę. W dodat­ku stało się to tak nieoczekiwanie!

Liv do końca wszak zachowała tyle młodzieńczo­ści, taka była ruchliwa i pracowita!

Włosy nieco jej wyblakły, nie błyszczały już złotem, nasuwały raczej skojarzenia ze srebrem, ale jasne oczy i gładka cera nigdy nie zdradzały, że skończyła czter­dzieści pięć lat.

Łatwiej było zrozumieć śmierć Tulvy, ona przeży­ła życie, dźwigała swoje ciężary.

Dobrzy ludzie odstawili filiżanki z niezwykłym napojem i podziękowali za jeszcze jedno ciastko z żytniej mąki czy lefse z wielkiego półmiska, stale podsuwanego przez Solveig Plassen.

Musieli zachować trochę miejsca w brzuchu na następną wizytę, wszyscy wszak wiedzieli, że młoda gospodyni na Solgarden także umie podejmować go­ści. Pożegnali się uprzejmie, kolejne uściski dłoni, ostatnie skinienie głową w stronę stołu, na którym spoczywało ciało Liv w przepięknej trumnie.

Płomienie świec wokół trumny migotały, gdy drzwi otwierały się i zamykały za odwiedzającymi.

Nieprzerwany strumień ludzi, Maria widziała ich jak przez mgłę.

Czuła się oszołomiona, przeżywała to wszystko, jak gdyby stojąc z boku. Miała wrażenie, że przyglą­da się światu z odległości, widziała samą siebie przyj­mującą uściski wyciągniętych chłodnych dłoni i uprzejme słowa.

Na miłość boską, cóż to za farsa!

Najbardziej chciała uciec od zgiełku, wyrzucić wszystkich za drzwi. Pragnęła spokoju!

Chciała zostać sama, sama z mamą...

Wreszcie wyszli, ledwie zauważyła, że i Mogens opuścił pokój.

Maria usiadła przy trumnie matki, z wahaniem wy­ciągnęła rękę do znajomej twarzy. Czy to możliwe, by śmierć była taka piękna? Mamo, jesteś śliczniejsza niż kiedykolwiek. Wyglądasz na... na zakochaną...

Kiedy widziała matkę z takim wyrazem twarzy?

Powróciła pamięcią do lat przeżytych na Meister­plassen.

Matka i Jorand. Wielki, potężny, ciemny mężczy­zna i jasna, krucha postać mamy.

Dziwne odgłosy w późnych godzinach wieczoru.

Rozchichotany pocałunek za węgłem.

Nieskrywane objęcia, dwie pary oczu promien­nych od szczególnej łączącej ich tajemnicy.

Matka kochała.

Po śmierci Joranda jej życie zmieniło się w wege­tację. Dopiero teraz Maria zrozumiała, jak przygnia­tającą żałobę nosiła w sercu matka.

Dlaczego nigdy o tym nie rozmawiały? Obie bo­lały nad utraconą miłością. Ukochany Marii odszedł wszak równie daleko jak najbliższy człowiek Liv.

Jorand nie żył, Randar mógł równie dobrze umrzeć. Och, mamo, mogłyśmy tyle sobie dać, gdybyśmy tyl­ko śmiały wyrazić nasz ból! Teraz na to za późno.

Ale żałoba Marii złagodniała na widok wyrazu twarzy matki. Czyżby znać po niej było błogosła­wieństwo? Siad zbawienia?

Owo niezwykle trudne przesłanie, które Mogens co niedziela ogłaszał ludziom, okazało się prawdą.

Kiedy śmierć nas zabierze, ktoś będzie na nas czekał.

To miłość pomoże nam w najtrudniejszej godzi­nie zrobić ten krok w nieznane.

Maria widziała wielu zmarłych, ale nigdy dotąd ten ślad zbawienia nie wydał jej się równie wyraźny jak teraz. Podniosła głowę, otarła łzy, jeszcze raz po­gładziła dłonie matki.

- Zegnaj, mamo... I... zaopiekuj się moim synkiem... dopóki...

Zamknąwszy drzwi za sobą, poczuła się silniejsza. Wyszła na oślepiające światło słońca. Nie pamiętała, kiedy ostatnio miała w sobie tyle pogody.

Skąd, na miłość boską, brało się to wrażenie?

Gdzie podział się niedawny dojmujący ból? Dla­czego na sercu tak jej dziwnie, wprost bezwstydnie lekko?

Niczym błyskawica spadła na nią świadomość: sprawiła to twarz matki...

Liv spotkała za bramą śmierci swego ukochanego, tego Maria była pewna. Musi to więc oznaczać, że i ona może mieć nadzieję. W tym świecie Randar nig­dy nie należał do niej. Nigdy nie przeżyją razem ko­lejnego letniego dnia.

Ale kiedyś...

Gdzie indziej...

Przestała się zastanawiać, kurczowo tylko uczepi­ła się nadziei.

Upał. Rozedrgana mgiełka wciąż unosiła się nad ziemią, powietrze drżało z gorąca.

Przy takiej pogodzie nie da się odkładać pogrzebu.

Już następnego dnia wykopano w nagrzanej zie­mi głęboki dół i przy wtórze śpiewu blisko czterech setek ludzi opuszczono trumnę Liv.

Mogens nie krył wzruszenia, pokochał tę piękną, niezwykłą kobietę, budzącą u większości mężczyzn instynkt opiekuńczy.

Rozmyślał o okrutnym dzieciństwie Liv, o swej własnej niesprawiedliwości i dziękował Bogu, że miał możliwość wynagrodzenia jej wszelkich krzywd.

Ofiarowała mu najpiękniejszy podarek życia!

Była babką jego młodszej córki.

Mogens odmówił tradycyjną modlitwę z niezwy­kłym zaangażowaniem, nieczęsto się zdarzało, aby musiał walczyć ze łzami, idąc za trumną.

Ale dzień był piękny, Maria stała z suchymi oczy­ma i rozpuszczonymi włosami.

Nikt się na to nie oburzał, ludzie przywykli do jej małych buntów przeciwko obyczajom i tradycji.

Sunniva, poważna i zasmucona, mocno zaciskała rękę wokół palców matki. Wychyliła się i rzuciła pachnący wianek z drobnych kwiatków i ziół, mięk­ko upadł na trumnę.

- Do widzenia, babciu, dziękuję za wszystko!

Dziecko już się wypłakało, teraz pozostał tylko żal. Ale letni dzień był jasny i gorący, koniki polne wygrywały swoje tony w schnącym sianie, mewy la­tały wysoko nad fiordem, wykrzykując przeraźliwie pochwałę życia.

Maria i Sunniva odwróciły się i wolno ruszyły w dół cmentarnego zbocza. Zeszły na brzeg ochłodzić ręce, zanim wrócą do izby, by pomóc przy wspania­łym poczęstunku, przygotowanym dla żałobników.

Stanęły razem, spoglądając na fiord i skalną pół­kę w górach po przeciwnej stronie.

Bergaheim.

Samotne, opuszczone, bez znaku życia poza krza­kami zarastającymi zrujnowane chałupy.

Liv wróciła tam tylko jeden jedyny raz.

Za plecami usłyszały kroki, ciężkie kroki na wy­schniętej ziemi.

To Ole.

Maria uśmiechnęła się do niego, spojrzeniem po­dziękowała za to, że kolejny raz znalazł się przy niej w trudnych chwilach.

Ole to przyjaciel. Jego stare ciało najwidoczniej nigdy nie utraci siły młodości. Bóg jeden wiedział, ile on właściwie ma lat.

Maria już jako mała dziewczynka uważała go za starca, traktowała jak dziadka.

Wyglądało na to, że Ole nie poddaje się upływa­jącemu czasowi. Nawet po ciężkiej chorobie, kiedy to napadnięto go przed laty i poraniono nożem, był tak samo silny i tak samo prosto się trzymał.

Usadowił się na kamieniu tuż przy niej, Sunniva dostała kawałek cukru i lekkim krokiem pomknęła podzielić się smakołykiem z przyjaciółką.

- Mario, jesteś już dorosła. Zmarszczyła brwi, o co mu chodzi?

- Widzisz, dopóki żyją nasi rodzice, nigdy nie je­steśmy całkiem dorośli. Bez względu na wiek zawsze jesteśmy czyimiś dziećmi. Ale teraz ty sama należysz do najstarszego pokolenia. Śmierć podnosi cię o je­den szczebel wyżej.

Kiwnęła głową, to prawda.

- Wciąż jeszcze jesteś młoda, Mario, ale coraz mniej masz lat przed sobą. Wiesz o tym, prawda?

Co to za dziwna mowa?

- Zrozum mnie dobrze, Mario, chcę tylko, abyś się zastanowiła. Wiesz, że darzę cię wielką sympatią, widziałem, jak twoje życie zmienia się z radości w smutek i w pewnym sensie w szczęście tu, na ple­banii. Ale w twoich oczach, moja droga, żarzy się tę­sknota, której ani lecznica, ani Mogens, ani Sunniva nie potrafią zapełnić.

Maria podniosła się gwałtownie, nie chciała słu­chać. Czy naprawdę tak łatwo dało się zajrzeć w jej myśli, te myśli, w które nawet ona sama nie chciała się zagłębiać?

- Mario, wysłuchaj mnie. Wiem, co to znaczy mar­nować lata na walkę z porządkiem natury. Ja sam kochałem i utraciłem miłość, bo zawsze dawałem pierwszeństwo innym sprawom.

Wielki mężczyzna wydawał się zakłopotany wła­sną szczerością.

- Myślałem, że nie jestem jej wart, że ją niszczę, że nie mogę jej skazywać na życie z mymi najciemniej­szymi stronami... Żal mi też pewnie było mojej swo­body. A potem ona odeszła. Wciąż za nią tęsknię. I od­dałbym każdy dzień z mego późniejszego życia, byle tylko móc choć jeszcze jeden raz wziąć ją w ramiona.

Ole z powagą patrzył na Marię, jego szczera opo­wieść zaskoczyła ją i wzburzyła. Nie było wątpliwo­ści, o co mu chodzi.

Gniew wywołany owym niemożliwym, które kry­ło się w jego słowach, owym szaleńczym i bezmier­nie kuszącym, wzbierał w niej, prychnęła mu prosto w twarz.

- Zamknij gębę, Ole Seiderstad, nie wiesz, o czym mówisz! Mam swoje życie i sama je wybrałam! I do­brze mi z tym! Kocham męża, żebyś wiedział, i nie zamierzam narażać wszystkiego, co mam, na zgubę!

Zachłysnęła się powietrzem, wypluwała słowa z goryczą, która ją samą zaskoczyła.

- Nawet gdybym umarła już jutro, to wiedz, że nie mam na tym świecie żadnej niezałatwionej spra­wy. Nie mów do mnie więcej o straconej miłości, Ole - Miedziaku!

Zebrała czarne spódnice i pobiegła w górę zbocza. Rękawy białej bluzki powiewały za nią niczym skrzydła zranionej sroki.

Ole wolno pokręcił głową, dostrzegł w jej oczach nagą rozpacz. Uchwycił się tego, nie pozwolił jej gniewnym słowom podważyć swojej decyzji.

Postanowił nie wracać na probostwo, nie przejmo­wał się, że ludzie będą gadać o jego braku wychowa­nia. Nie chciał oglądać Mogensa, Sunnivy ani Marii w roli pastorowej pośród najpierwszych mieszkań­ców wioski.

Dla niego Maria pozostała wrażliwą, namiętną mło­dą kobietą. Posiadała skarb, lecz bała się go dotknąć.

Podobnie jak on, odpychała od siebie to bogactwo i oddawała je za iluzję wolności.

Nie mógł jej na to pozwalać.

ROZDZIAŁ XIII

Randar wegetował. Serce tłoczyło krew, skóra ściągała się z zimna i na odgłos dobiegających z góry dźwięków. Życie płynęło dalej, tak jak fale po zato­nięciu statku. Wir, który go pochwycił, rozmył się, Randar czuł, że istnieje, lecz jakby zmrożony. Przez wiele lat czepiał się szczątków wraku życia, wspo­mnienia rozgrzewały go i dręczyły zarówno we śnie, jak i na jawie.

Często myślał, że równie dobrze mógł umrzeć z rę­ki innego człowieka. Dlaczego los spłatał mu takiego figla i pozwolił uwolnić się z więzów lensmana?

Pamiętał jednak także noce w lochu, migocące światełko, które w tak niezwykły sposób nauczyło go walczyć o własny płomień.

Maria odeszła, ale wiedział, że żyje. Pastorowa!

Ciekawe, czy ów zacny sługa Pana poznał tajem­nicę jej namiętności do takiego poganina jak on?

Ciekawe, czy ów wysuszony kaznodzieja do­świadczył jej łapczywej miłości, jej rozpalonego cia­ła tak, jak czuł je on?

Zazdrość rozdzierała mu serce, odsuwał takie my­śli od siebie, pozwalając raczej napływać wspomnie­niom. Ostatnio sam się złapał na tym, że z nią roz­mawia, jakby wciąż przy nim była. Zwidywała mu się przy palenisku, uśmiechała się do niego podnosząc kociołek znad ognia i stawiając przed nim pach­nący posiłek, a to wszystko działo się w czasie, gdy ogryzał solony udziec barani i popijał go swoim kwaśnym piwem.

Przypominał sobie bukiety, które rozwieszała w izbie, zapach świeżych i suszonych ziół nad łóż­kiem, kolorowe pledy, które tkała. Teraz izba była szara, szaroczarna.

Meble pozostały te same.

Ale stół był brudny od niezliczonych posiłków i wytarty na tym końcu, przy którym spędził tyle wieczorów, opierając łokcie o drewno.

Drewno przyjmowało jego żal, ciemniało od wsią­kających w nie łez. Czy to źródło nigdy nie wyschnie?

Po uniewinnieniu powrócił do swych obowiąz­ków. Nie wiedział, czy go to cieszy, czy smuci.

Wykonywał je mechanicznie, bez żadnych uczuć.

Przybywał na miejsce egzekucji, wysłuchiwał wskazówek sędziego, zajmował się zbrukanymi zwłokami i pobierał zapłatę w jedzeniu albo suknie.

Lub też w kwaśnym winie.

Miało ono przykry, obcy smak, lecz sprowadzało cudowną obojętność, jeśli tylko zdołał wypić pełen dzban. Gdy mu się to udawało, miał pewność, że noc minie spokojnie, wolna od snów i myśli.

Odpoczynek w oszołomieniu.

Taka musi być śmierć.

Brak jakichkolwiek uczuć, brak pragnień.

Sam nie wiedział, dlaczego tak bezwolnie na nią czeka.

Doszedł jednak do wniosku, że przynajmniej tyle jest winien Bjønna - Jensowi od Niedźwiedzi. Ten czło­wiek ryzykował życie, by ocalić jego nędzną skórę!

Bjønna - Jens poprosił, by pozwolono mu zamienić z więźniem kilka słów, bo przywozi miłosierny dar od swojej siostry.

A wójt zrozumiał, że więźniowi potrzeba nowej pary spodni i swetra, ucieszył się też, że jakaś obca kobieta pozwala mu oszczędzić wydatków na jako tako przyzwoite odzienie skazańca.

Bjønna - Jens porozumiewawczo zmrużył oko i Randar zorientował się, że nie wolno mu zdradzać ich znajomości.

Dawny kompan rzekł głośno:

- Randarze synu Joranda, nędzniku, przynoszę ci łaskawy dar od mojej siostry Mathildy. Znasz ją, oca­liłeś kiedyś życie jej męża, tamując mu krew swoim żelazem.

Randar skinął głową, na znak, że go rozumie.

Potężny mężczyzna, który dzielił z nim pełne na­pięcia doby na cyplu, podszedł bliżej. Znajdowali się teraz dostatecznie daleko od ludzi, by prowadzić roz­mowę szeptem. Jens przysiadł na grudzie ziemi, wy­ciągnął zaskakująco ozdobną fajkę i nabił ją mieszan­ką tytoniu i sieczki. W worku miał też krzesiwo.

Nie poświęcając na pozór więcej uwagi Randarowi, usadowił się wygodnie za pracującym więźniem.

- Nie odwracaj się w moją stronę, ale opowiedz mi, co się właściwie stało. Może jakoś będę mógł ci pomóc?

- Niby jak?

- Ty nic nie wiesz, ale jedno jest pewne: nie ma co liczyć, że jakiekolwiek zwłoki przypłyną fiordem bez niczyjej pomocy.

- To jasne. Raczej też się sami nie odkopią, ci dwaj co leżą pod darnią na Meisterplassen.

- Tak sobie myślałem, że w końcu ich dopadłeś.

- Ja ich nie zabiłem. Leżeli tak już, kiedy wróci­łem. Mój brat Joril także.

Głos Randara brzmiał słabo, głucho.

- No to kto ich zabił?

Randar nie odpowiadał. Bjønna - Jens smoktał fajkę.

- Bez względu na wszystko, przyjacielu, nie powi­nieneś oddawać za to życia. Nikczemni mordercy jak oni na to nie zasługują. Posłuchaj, na co mam ochotę...

W krótkich zdaniach Bjønna - Jens przedstawił swój śmiały plan.

- Wyrok mówi, że pójdziesz wolno tylko wtedy, gdy sen chłopaka okaże się zesłaną przez Boga prze­powiednią. Skoro już jego ojciec powstał z mar­twych, aby oszczędzić twe życie, trzeba udowodnić twoją niewinność i wypełnić przepowiednię o uno­szących się na wodzie zwłokach. Jakoś to załatwimy.

Zarośnięty mężczyzna uśmiechnął się szeroko.

- Odkopię tych łajdaków, napełnię ich ubrania su­szoną gąbką, następny przypływ poniesie ich z prą­dem jak korki. Zadbam już o to, aby odnaleźli ich właściwi ludzie... Podniesie się wrzawa, to więcej niż pewne!

Zaskoczony Randar przysłuchiwał się planowi, nie mogąc zapanować nad ogromną radością, ogar­niającą całe ciało.

Tęsknota za domem...

Pomyśleć tylko, że mógłby się pozbyć uwierają­cych łańcuchów, upokarzającego życia niewolnika w zagrodzie wójta, traktowanego podlej niż tłusty podwórzowy pies...

- Bjønna - Jensie, naprawdę się odważysz?

- Powiedz mi, gdzie są groby. Razem będziemy się bawić reakcją zacnych ludzi, kiedy ci dwaj przypły­ną fiordem, tak jak przepowiedział chłopiec!

Bjønna - Jens na pokaz splunął pogardliwie przed Randarem, ale skuty kamrat dostrzegł przesłonięty brodą uśmiech.

Rzeczywiście zapanowało wzburzenie. Bjønna - Jens nie mógł chyba bardziej dramatycznie wyreżyserować swego cudu. Idąc za wskazówkami odnalazł ciała, tknięte już nieco rozkładem, ale i to pasowało, skoro ludzie mieli uwierzyć, że zwłoki przez parę miesięcy leżały na dnie morza. Krzywił nos na odór, ale późną sobotnią nocą przetransportował ziemskie szczątki Augusta i Knuta do wody.

Wiedział, że już następnego dnia przepływać bę­dzie tędy łódź pastora z Norane, zmierzającego do Sogndalsfjæren.

Nadszedł ranek i Bjønna - Jens wypłynął swoją ło­dzią na środek fiordu. Gdyby ktoś znalazł się dosta­tecznie blisko, zobaczyłby niezwykły ładunek uwiąza­ny na Unie za rufą. Nikt jednak niczego nie widział.

Pośrodku żeglownego szlaku Bjønna - Jens szarpnął za koniec liny, likwidując pętlę wokół zwłok. Ścią­gnął sznur i ukrył go na dnie łodzi pod skrzynkami na ryby.

Dwa trupy popłynęły za nim, przypuszczał, że kor­ki, które wetknął, nadawszy gnijące ciała, przez jakiś czas pozwolą im unosić się na powierzchni. Sól, którą się posłużył, także nie pozwoli im tak prędko zatonąć.

Niepiękny widok czekał ludzi wiosłujących tego dnia na nabożeństwo!

Bjønna - Jens skierował się ku zatoce, ostrożnie jeszcze zerknął przez ramię w tył. Tak, tak, już płyną!

Pięć, może sześć łodzi przystrojonych na wypra­wę do kościoła.

Łódź pastora na czele, trzech mężczyzn u wioseł.

Bjønna - Jens prędko popłynął na przeciwną stronę, wciągnął łódź na krawędź wielkiego cypla w obrębie Sogndalsfjæren. Aż tutaj niosły się przerażone krzy­ki kobiet, kiedy ludzie odkryli, co unosi się na wo­dzie w odległości zaledwie kilku łokci od ich szlaku.

Stary kpiarz chichotał w brodę, okrzyki i pełne strachu zawodzenie ludzi z orszaku łodzi naprawdę go rozbawiły. Wyobrażał sobie, jak pokazują sobie, wrzeszczą i mdleją.

Nie mógł się dłużej powstrzymywać. Stojąc sa­motnie na brzegu i zmrużonymi oczyma przypatru­jąc się łodziom na wodzie, wybuchnął gromkim śmiechem. Takiej uciechy nie miał od czasu, gdy matka Jonsson omamiła lensmana i zmusiła go, by tańczył nago w blasku księżyca!

Uwolniono więc kata. Moment, gdy opadły łań­cuchy, pamiętał tak, jakby to było wczoraj.

Wokół kostek wciąż miał głębokie blizny od szoru­jącego metalu. W jednej chwili stopy stały się lekkie, odnosił wrażenie, że mógłby wzbić się w powietrze.

Lensman dał mu nowy kubrak, przyzwoite mun­durowe spodnie po zmarłym żołnierzu, a także funt masła i trochę ziarna, żeby mógł się utrzymać przez pierwszy okres.

Odwieźli go łodzią do domu. Podczas przeprawy przez fiord próbował sobie wmówić, że ktoś tam na niego czeka, lecz kiedy znalazł się dostatecznie bli­sko, nie mógł się już dalej oszukiwać.

Trudno o bardziej opuszczone miejsce.

Ani zwierzęcia w oborze.

Ani człowieka w izbie.

Nawet kota na schodach, który by go przywitał.

Tylko szczury w komorze z ziarnem i myszy w spichlerzu.

Okiennicami szarpał wiatr, skrzypiały wykute przez Joranda zawiasy, od miesięcy nikt ich nie smarował.

W tym krótkim czasie zagroda podupadła po sto­kroć szybciej, niż gdyby mieszkali w niej ludzie.

Niewiele pamiętał z pierwszych spędzonych sa­motnie dni.

Wspominał tylko głęboką depresję, w głowie szu­miało mu i dudniło, myśli gnały jak oszalałe, niczym wariat przepatrywał wszystkie pomieszczenia w po­szukiwaniu Marii, Liv i Jorila.

Znalazł jedynie jakieś ubrania.

Znoszoną halkę, przesyconą wietrzejącym zapa­chem ukochanej.

Położył ją w swoim łóżku i tulił się do strzępka odzieży, aż wreszcie zaznaczały się na nim tylko pla­my jego łez i zapach własnego ciała.

Dość tu jednak było innych pamiątek, cała zagro­da pełna śladów kobiet, które, każda na swój spo­sób, odmieniły jego świat.

Teraz odeszły, zniknęły z jego życia.

To on sam je stąd wypędził.

Została mu jedynie ta marna pociecha, że wszel­kie kłopoty, jakich stał się przyczyną, nie odbiły się na nich jeszcze raz. Nikt nigdy się nie dowie, że to Maria i Liv pokonały groźnych napastników, męż­czyzn, których postanowił zabić, narażając własną przyszłość.

Wciąż nie wiedział, po co żyje.

Cały ten ból, brak nadziei, świadomość, że utracił Marię już na zawsze...

Dlaczego sam nie położy kresu cierpieniom?

Każdy kolejny dzień stawał się wyzwaniem. Czasa­mi leżał samotnie w łóżku, nie mogąc zasnąć, pocie­szał się myślą, że gdy tylko zaświta, gdy tylko jeszcze raz ujrzy wschodzące słońce... to nastąpi koniec.

Miał w pogotowiu naostrzony nóż, twardy metal ulegle układał się w dłoni, ostrze nacinało skórę, zo­stawiając delikatny ślad świeżej krwi.

Zastanawiał się, czy nie najlepiej wbić go w pierś. A może pozwolić, by krew wypłynęła z naciętych nadgarstków i kostek?

Przykładał metal do szyi, świadom, że nie jest w stanie wykonać ostatecznego ruchu.

Coś jakby przytrzymywało mu rękę.

I z wolna wspomnienia stawały się coraz mniej na­trętne, dni uzyskiwały własny kształt, pracował po to, by żyć i by odegnać smutek. Pochłonęła go pra­ca w polu, orał nowe spłachetki ziemi, tony kamie­ni z pól układał w staranne mury, pocił się i mozo­lił nad upartymi korzeniami.

Zaatakował las otaczający zagrodę, uprzątał coraz większy obszar. Odzierał pnie z kory i ciął, potem drewno zawoził na targ i sprzedawał z marnym ra­czej zarobkiem. Ale gdy wycinał w deskach wzory, interesy szły lepiej.

Dwór w Kaupanger zamówił kilka tuzinów pięknie rzeźbionych desek na pokrycie ścian w izbie. Pod wa­runkiem, że, oczywiście, nie podpisze swojej pracy.

Drugi fach wykonywał z chłodną, pozbawioną wszelkich uczuć precyzją.

Po raz pierwszy poczuł, że tli się w nim agresja, gniew przeciwko całemu światu odmienił jego wy­gląd, ludzie schodzili mu z drogi z większym prze­rażeniem niż kiedykolwiek.

Domyślali się szaleństwa w tych pociemniałych oczach, w silnych rękach, które tak często drżały z wściekłości, kiedy wznosił topór.

Dlatego nie śmieli już zeń drwić ani też prześla­dować otwarcie.

Kat był niebezpieczny.

Kto wie, jakie demony w nim zamieszkały...

Nikt już po niego nie posyłał, kiedy trzeba było obciąć nogę zżeraną gangreną.

Nikt nie prosił, by zatamował krew rozpalonym żelazem.

Ludzie wiedzieli, że ma większe niż ktokolwiek inny doświadczenie w takich operacjach, woleli jed­nak śmierć niż skazywanie się na wieczne potępie­nie, co czekałoby ich niechybnie, gdyby przyszło im umrzeć u boku tego człowieka. Przecież on mógł po­rwać ich duszę!

Dlatego życie na Meisterplassen stało się bardziej sa­motne niż kiedykolwiek, ale Randar się nie uskarżał.

Skoro i tak nie mógł mieć przy sobie Marii, to reszta świata przestała go w ogóle obchodzić. Cenił sobie jed­nak sporadyczne odwiedziny Olego. Ole rozumiał, był mu na wiele sposobów współtowarzyszem cierpienia.

Wiedział, z czym musi zmagać się Randar, sam za­znał, co to znaczy, jak serce pęka z bólu po stracie je­dynej osoby, która może dać człowiekowi szczęście.

Doświadczył też twardych wyroków ludzi, ich za­cietrzewienia i nieprzychylności wobec tych, którzy czymś się wyróżniali.

Ole był przyjacielem.

I Randar znał go na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie należy się zanadto doń zbliżać.

Obaj mężczyźni odgrodzili się od świata grubymi murami. Teraz jednak stopniowo i ledwie zauważal­nie kruszyli kamień po kamieniu, by wpuścić drugie­go do środka.

Randar zdmuchnął świecę, przeczuwał, że już nie­długo czarna łódź Olego znów zazgrzyta o przy­brzeżne kamienie Meisterplassen.

Wszyscy zresztą wiedzieli, że przybycia Olego można się spodziewać w każdej chwili.

Źle, gdy ktoś nie ma czym poczęstować gościa.

Randar postanowił już jutro wyprawić się na ło­wy. Spróbuje zdobyć dla Olego renifera na pieczeń albo przynajmniej zająca.

Ole, przywykły do solonych śledzi i suchego chle­ba, potrafił docenić świeże jedzenie.

Ole pojawił się trzy dni później. Randar ujrzał, że z niezwykłym jak na niego pośpiechem wyskakuje na brzeg, zrezygnował nawet z porządnego przycu­mowania łodzi.

Potężny mężczyzna poruszał się zwykle spokoj­nie, wręcz nieco powolnie, dziś jednak kulejąc podbiegł w górę krótkiego zbocza.

- Ahoj, człowieku! Pali się gdzieś?

Randar zamachał rękami, wyszedł przyjacielowi na spotkanie, czując, jak twarz mu się zmienia w dawno zapomnianym uśmiechu.

- Randar... Dobrze, że cię zastałem... Przybywam ze szczególną sprawą.

Randar zatrzymał się, zaprosił Olego do chaty. Już wiedział, że coś się stało.

Przeniknął go lodowaty chłód.

Ole przywoził wieści o śmierci, poznał to po jego twarzy.

- Kto? Maria... nie, przecież nie Maria?

Głos przeszedł mu w przenikliwy pisk, ale serce nie chciało uwierzyć.

- Nie, nie Maria. Liv.

Randar zatoczył się, odczuł ulgę i bezgraniczny smutek.

A więc to jednak ostateczne.

Nigdy już jej nie powie, ile dla niego znaczyła.

Budząca sympatię nieśmiała dziewczynka, która dała jego ojcu tyle szczęścia. Mądra dorosła kobieta, która była mu jedyną matką, jaką pamiętał.

Kochana, troskliwa Liv, zawsze wyrozumiała mat­ka Marii.

Nie zasługiwała na swój straszny los. Randar za­cisnął pięści w proteście.

- To niesprawiedliwe... Mogła przeżyć jeszcze ty­le dobrych lat... A tylko cierpiała...

- Nie, Randarze, nie tylko. W ostatnich latach ożyła, była zadowolona i wesoła, tak jak obaj ją pa­miętamy z czasów jej młodości. Po śmierci twego przybranego ojca nie umiała już być w pełni szczę­śliwa, ale była zadowolona. Patrzyła, jak rośnie jej wnuczka, widziała, że córce dobrze się żyje, że wy­pełnia swe życiowe posłannictwo, za które gotowa była oddać wszystko...

Ole urwał nagle, zdał sobie sprawę, że powiedział za wiele.

Dotychczas odwracał głowę, kiedy Randar pytał.

A Randar w końcu zaniechał stawiania pytań, pojął, że lepiej może będzie nie wiedzieć. Codzienne życie Marii nigdy nie mogło stać się jego udziałem.

Ole opowiedział o pogrzebie, o ludziach przyby­łych, by pożegnać Liv.

Wreszcie się zdecydował, wyjawił swe ostatnie przesłanie.

- Musisz jechać do Lyster, Randarze. Randar drgnął, czy się nie przesłyszał?

Ole powtórzył, nie mogło być więc mowy o po­myłce.

- Musisz jechać do Marii. Oboje żyjecie w kłam­stwie.

- W kłamstwie? A czy to kłamstwo, że każdego dnia zmagam się z chęcią sprowadzenia jej do domu?

Twarde słowa przepełniało rozgoryczenie, myśli posunęły się dalej.

Czy to kłamstwo, że co noc płaczę z tęsknoty za nią? Z radością sprzedałbym duszę i całe swoje ży­cie za jedyną szansę rozmowy z nią, muśnięcie uko­chanej twarzy...

- Nie mogę! Ona sama postanowiła stąd odjechać, zbudowała sobie tak wspaniałe życie, że niczego choćby podobnego nie mógłbym jej zaproponować. Ona ma męża, dziecko, swoje życiowe zadanie... lu­dzi, którzy ją kochają...

- Przestań! Mówisz zbyt wiele! - Ole szarpnął Randara za ramię. - W dodatku wygadujesz głup­stwa! Maria być może próbuje oszukiwać samą sie­bie podobnymi myślami. Ale ja dostrzegam mrok w jej oczach, ta wyniszczająca choroba zżera ją od środka. Nie znajdzie na nią nigdy ziół ani leku. Wy jesteście dla siebie jedynym lekarstwem, nadzieją na uratowanie życia! Usłuchaj mnie, przyjacielu, ucz się na moim doświadczeniu, nie powtarzaj moich błę­dów! Skoro już udało ci się odnaleźć w życiu tę po­tężną siłę, gdy poznałeś, co oznacza miłość kobiety, to jej nie odrzucaj!

Randar odetchnął głęboko, ostrza noży w sercu cię­ły z odnowioną siłą, jedynie nadludzkim wysiłkiem rozum jeszcze mógłby zapanować nad uczuciami.

- Nie mów więcej - szepnął ochryple. - Nie mów ani słowa, inaczej tak jak stoję, rzucę się do łodzi i popłynę.

Ole spoglądał mu prosto w oczy.

- Uczyń tak, Randarze. Pozwól jej przynajmniej dokonać wyboru. Żadne z was nie może dalej tak żyć. Żadne nie ma szans na godne życie, jeśli nie wy­jaśnicie nieporozumień...

- Jadę - syknął Randar przez zęby. Oddychał cięż­ko, jak gdyby dźwigał wielki ciężar. - Jadę, Ole, je­śli w istocie musimy się spotkać jeszcze raz, by wszy­stko wyjaśnić. Ale nie mogę mieć nadziei, że ona ze mną wróci. Wiem, że więzy, które ją tam trzymają, są zbyt mocne. I nie wiem, czy sumienie pozwoli mi oderwać ją od męża, bogactwa, zagrody...

- Nie kuś jej, wyznaj tylko, co myślisz i czujesz. A jeśli ona myśli podobnie, musi usłuchać głosu ser­ca, nawet gdyby miało to sprawić ból i jej samej, i otaczającym ją ludziom.

Wszystko więc zostało już powiedziane, dwaj mężczyźni w milczeniu zaczęli się przygotowywać do wyjazdu.

Pogoda była dobra, wiał przychylny wiatr, pod wieczór zapewne jeszcze się wzmoże i ułatwi podróż wzdłuż Lysterfjordu.

Przy odrobinie szczęścia dotrą na miejsce przez dwie noce i dzień.

- Popłyniemy każdy swoją łodzią, będziesz musiał wziąć trochę na wstrzymanie i od czasu do czasu na mnie zaczekać. Moja stara łajba jest szeroka i ciężka, nie przysposobiona do takich pospiesznych wypraw...

Ole uśmiechnął się, wypluł listki, które żuł.

- Oczywiście, stary przyjacielu, ale przypuszczam, że twoja łódź pomknie po falach szybciej niż kiedy­kolwiek... Słychać prawie, jak serce ci wali i pogania!

Roześmiali się, zaskoczony Randar ze wstydem stwierdził, że na policzki wypełzł mu rumieniec.

Na Boga, zachowuje się jak osiemnastoletnia dziewczyna!

Ale ciało drżało mu i pulsowało, w piersiach czuł niepokój, jakby pływało tam tysiąc maleńkich rybek i łaskotało od środka.

Przechylił się przez burtę i w otwartej beczce so­lonego mięsa, którą przewoził Ole, ujrzał swe wła­sne odbicie.

Włosy miał długie, zmierzwione, broda nadawała obliczu obcego wyrazu dzikości.

Drgnął na widok kilku siwych pasm.

- Ona mnie nie pozna!

Ole zaśmiał się, pamiętał zapewne podobne stwie­rdzenie z przeszłości.

Randar i Maria...

Nikt nie słyszał chyba o drugiej takiej historii mi­łosnej.

I ona miałaby go nie poznać!

- Nawet gdybyś przywdział włosiennicę i posypał głowę popiołem, kulał na obie nogi i mówił głosem staruszki... Marii i tak nie oszukasz!

Pomimo takich zapewnień Randar pomknął po swój najostrzejszy nóż i z pomocą Olego przystrzygł brodę tuż przy twarzy. Przyjaciel skrócił mu także włosy, Randar prosił, by wyciął mu jak najwięcej siwych pasm.

- Niezwykłe - mruknął Ole. - Naprawdę dziwne, jak w ciężkich momentach życia naznacza człowie­ka siwizna... tak z dnia na dzień.

- Obetnij je! Nie jestem jeszcze taki stary!

- Dobrze, dobrze, to po prostu znak, że coś prze­żyłeś, próżny chłopcze!

Randar żartobliwie zamierzył się na Olego, pod­sunął mu pięść pod nos. Ole mocno pociągnął go za włosy, obciął ostatni kosmyk i zręcznie związał grzy­wę przyjaciela na karku.

- No, wystarczy! Mężczyznom nie przystoi stro­ić się jak kobietom!

- Nie ma obaw - Randar wyszczerzył zęby w uśmiechu, przesuwając dłońmi po znoszonych spodniach od munduru i szarej połatanej bluzie.

- Rzeczywiście, nie wyglądasz na córkę lensmana. Powinieneś mieć białą koszulę, skoro wybierasz się w taką podróż, w zaloty do pastorowej.

Randar spoważniał, nie w smak mu były takie żarty. Zesztywniał, złapał Olego za ramię i zajrzał mu w oczy.

- Nie jadę się zalecać. Jadę po to, co moje, jeśli na­prawdę jest tak, jak mówisz. I bez względu na wszy­stko, powinienem złożyć kwiaty na grobie Liv, przy­najmniej tyle jestem jej winien...

Nie rozmawiali o tym więcej, lecz Ole dbał o to, by dodawać Randarowi otuchy za każdym razem, gdy ten zamyślał się i osuwał na ławeczkę.

Za późno już było, by zawrócić.

ROZDZIAŁ XIV

Noce w szpitaliku były duszne i gorące. Akurat teraz przebywały w nim zaledwie dwie osoby, w tym dziecko, nie przyjmujące pożywienia.

Chłopczyk miał suchą, bladą skórę, drżał lekko pomimo upału, sprawiając wrażenie, że marznie.

Obok niego na sienniku leżała młoda dziewczyna, córka szewca tyrana, który każdego lata brał robotę po zagrodach w Lyster. Nikt tak naprawdę nie wie­dział, skąd przybywał, pewne jednak było, że wio­sną, gdy tylko śnieg spłynie ze zboczy, zjawi się, cią­gnąc swój wózek.

Dziewczynka towarzyszyła mu od dzieciństwa.

Chudziutka i zabiedzona, przypominała raczej pi­sklę drozda, które ktoś zabrał z gniazda.

Wrażenie to potęgowały jeszcze wielkie, błyszczą­ce oczy i bezkrwiste, niemal stale zaciśnięte usta.

Ojciec wyciągnął ją z wózka tuż pod drzwiami plebanii.

- Dzieciak jest słaby, pewnie w każdej chwili mo­że umrzeć, przekleństwo... i to w środku sezonu, akurat teraz, kiedy najwięcej roboty. Kogo, u diaska, mam zatrudnić za posłańca, sam będę tracił czas na chodzenie od drzwi do drzwi, żebranie o okruchy i odnoszenie butów? Pani podobno umie sobie ra­dzić z takimi słabeuszami, niech pani jej da coś na wzmocnienie. Jak przetrzyma lato, przyniosę pani parę dobrych butów na zimę!

Maria poczuła, jak wzbiera w niej gniew, mało brakowało, a wymierzyłaby policzek okropnemu cuchnącemu mężczyźnie noszącemu przydomek Anton - Piwko. Nie raz i nie dwa wtykała jego córce coś do jedzenia, widziała, że dziewczynka zjadała wszystko przed odejściem z plebanii. Inaczej pewnie każdy kęs musiałaby oddać ojcu - łachudrze...

Serce Marii krwawiło na widok takich zaniedba­nych dzieciaków, zdawała sobie jednak sprawę, że wszystkim pomóc nie zdoła.

Życie było twarde, i dla dużych, i dla małych. Bóg zapewne miał w tym jakiś swój cel, chociaż Maria często w to wątpiła.

Teraz w każdym razie mała Gerda leżała na mięk­kim łóżku, rumieniec wrócił jej na policzki, rozko­szowała się chłodnymi okładami, które Maria przy­kładała do udręczonego ciała.

Do picia dziewczynka dostawała zimną zupę z wa­rzyw, a zaognione rany na podeszwach stóp Maria smarowała kojącą maścią.

Wychudzone ciało przedstawiało sobą żałosny wi­dok, ale młode serce biło w nim mocno. Maria zrozu­miała, że dziewczynka jest po prostu wycieńczona.

Dzień i noc była ojcu na posługi, Bóg jeden wie, na jakie sposoby...

Dziewczynka cicho zaprotestowała i skuliła się ni­czym nie narodzony płód, kiedy Maria próbowała rozchylić chudziutkie uda, żeby i tam ją umyć.

Zatrzęsła się, dziecko zaznało pewnie gorszych rzeczy niż głód i razy...

Marię ogarniał coraz silniejszy gniew, zajmując się chorą, nieustannie się zastanawiała, w jaki sposób by ją rozdzielić z tym okropnym ojcem.

Mogens na pewno znajdzie jakąś radę, pocieszała się.

Mógł przedstawić sprawę dziewczynki na tingu.

Zadawanie się z własnym dzieckiem było przecież przestępstwem. Za tak okrutne i sprzeczne z naturą postępki mogła zostać wymierzona surowa kara. Nawet śmierć! Ale dzieci biedaków...

Nie były aż tyle warte, zresztą rodzice i tak nie przysporzyliby kasie pisarza i Korony szczególnych bogactw. Publiczna chłosta czy też kastracja nie cie­szyły się popularnością, bo z tego nie spływało nic do kieszeni wójta czy urzędnika sądowego.

W każdym razie mała na pewno nie wróci do oj­ca, postanowiła Maria.

Teraz zajęła się chłopczykiem.

Miał ledwie dwa lata, ale leżąc bez sił na sienniku, przypominał raczej półroczne dziecko.

W ostatnim czasie nie był zdolny zatrzymać ani jedzenia, ani picia, a piersi matki dawno już wyschły.

Maria dawała mu chleb namoczony w kwaśnym mleku i gotowane kości do ogryzania, ale chłopiec tyl­ko coraz bardziej słabł, a odrobina, jaką był w stanie zjeść, i tak wychodziła jednym albo drugim końcem.

Rzadkie, śluzowate odchody i zielonkawe cuchną­ce wymioty wciąż plamiły posłanie, przysparzając Marii wiele pracy przy zmianie pościeli i praniu.

Zastosowała już wszystkie swoje wypróbowane sposoby.

Najpierw dostał wywar z czarnych jagód, anyżku, pieprzu i narecznicy samczej. Potem dodała jeszcze skuteczniejszego proszku z rzepiku i głowienki po­spolitej.

Nic jednak najwidoczniej nie zdołało zatrzymać zbyt szybkiego przepływu płynów przez maleńkie ciałko.

Maria nie wiedziała już, co może zrobić poza wmuszaniem w chłopca wody z miodem co dwie go­dziny. Tuląc go do siebie, wpuszczała mu do ust po kilka kropel. Często spał, lubił mieć wtedy w buzi szmatkę nasączoną słodkim płynem.

Maria zastanawiała się gorączkowo. Może dwulat­kowi przydałoby się kobiece mleko? Mleka matki za­brakło mu zbyt wcześnie, a najzdrowsze i nasilniejsze dzieci to na ogół te, które przez dwa albo trzy lata mogły się cieszyć bodaj kilkoma łykami ciepłe­go, odżywczego matczynego pokarmu.

O każdej porze roku było we wsi kilka położnic i Maria miała nadzieję, że większość zgodzi się od­dać trochę mleka, by ratować chłopca. Zaraz wyśle któreś z dzieci żniwiarzy!

Uradowana możliwością ocalenia chłopca zosta­wiła Solveig w lecznicy i poszła zabrać Sunnivę na kąpiel.

Teraz, w sierpniowe upały, chodziły nad głębię niemal co drugi dzień.

Matka i córka w tak cudowny sposób zbliżały się do siebie, kiedy gawędziły, wyciągnięte półnagie w słońcu, pod koronami drzew, tworzącymi natural­ną altanę.

- Sunnivo! Sunnivo! Chodź, córeczko, pójdziemy na poziomki!

Takie było ich hasło do kąpieli, zawsze gdy go używały, chichotały i z rozbawieniem obserwowały milczące zdumienie ludzi. Kto chodzi w sierpniu na poziomki?

Tym razem jednak cienki dziewczęcy głosik się nie odezwał, nigdzie nie było widać roztańczonych warkoczyków Sunnivy. Pewnie poszła nad fiord, po­patrzeć na łodzie sunące w stronę Dosen.

Marii niemal dziwne się wydało, że jest sama nad rzeką. Od czasu gdy zdradziła swój sekret córce, Sunniva zawsze jej towarzyszyła. Z coraz większym utęsknieniem wyczekiwały chwil spędzanych w tym zielonym, niemal ich prywatnym zakątku.

Nikt nigdy się tu nie pokazał i nie zakłócił im idyl­li. Głębia leżała w miejscu niedostępnym, wielu za­pewne przerażało niebezpieczne spuszczanie się w dół po śliskich skałach.

Od czasu do czasu pojawiały się tu tylko wiewiór­ki, zając, a nawet mały jelonek. Ptaki miały łatwiej­szą drogę, żeglowały przez powietrze wśród bujnych koron drzew i szczęśliwe pluskały się na brzegu, ćwierkając i walcząc o owady, które zwabiła i spara­liżowała woda.

Czy człowiekowi może być lepiej, zastanawiała się Maria, wyciągnięta wśród młodych brzózek, wy­stawiając ręce i nogi na słońce. Twarz zasłoniła słom­kowym kapeluszem, na mocno zaczerwienione ra­miona narzuciła cieniutką chustę.

Miała na sobie jedynie lekką koszulę, która wciąż wilgotna od wody z rzeki w spiekocie słońca przy­jemnie chłodziła ciało. Gdy nieoczekiwany powiew wiatru przeleciał przez jej oazę, ciało pokryło się gę­sią skórką.

Rozleniwiona wtuliła się w porośnięte miękką tra­wą zbocze, źdźbła i kwiaty łaskotały ją pod kolana­mi i po karku.

Maleńki robaczek rozpoczął wędrówkę wzdłuż jej ręki.

Przyglądała mu się zaciekawiona. Czy kiedykol­wiek tak naprawdę widziała te małe stworzonka, które codziennie się depcze?

To był jakiś żuczek, gładki pancerz lśnił czerwie­nią i błękitem.

Nie miała najmniejszej ochoty go uśmiercić.

- Ty też masz prawo cieszyć się takim cudownym dniem, prawda?

Palcem wskazującym delikatnie pogładziła bły­szczący pancerzyk i rozbawiona patrzyła, jak żuczek zatrzymuje się przerażony i prędko wycofuje na we­wnętrzną stronę jej ręki. Spadł na trawę. Myśli Ma­rii w jednej chwili przesłoniła czarna chmura.

Na moment zapomniała, że jest równie bezbron­na jak ten żuk. Gdzieś istnieją ludzie, których nie znała, ludzie posiadający wielką władzę, zdolni zni­szczyć jej życie tak, jakby była słabym owadem.

Raz już jej się udało, Bóg jeden wie, czym przeku­pił bądź przekonał ich Mogens. W każdym razie już w kilka tygodni po jego powrocie ze spotkania w bi­skupstwie ze ścian salonu zniknęły wszystkie obrazy.

A najlepsze srebrne sztućce sama spakowała i wy­słała przez kuriera.

O pieniądzach, jakie Mogens zdołał odłożyć przez wiele lat, nic nie wiedziała, może i one trafiły do kie­szeni chciwców. Wszystko po to, by uratować ją od oskarżenia o uprawianie czarów.

Od tamtej pory nigdy nie rozmawiała z wikarym.

Trzymał się od niej z daleka, uciekał jak od zara­zy, odwracał głowę, gdy spotykali się na drodze lub przy jakiejś uroczystej okazji.

Mieszkańcy wioski tylko się z tego śmiali, uważa­li na szczęście, że to on jest winien panującej mię­dzy nimi wrogości.

Niektórzy twierdzili, że Bożemu słudze i żonie pastora nie przystoi żywić do siebie nawzajem takiej urazy. Maria się z nimi zgadzała, lecz nie potrafiła się przemóc, by wyciągnąć rękę do tego przebiegłe­go, przypominającego lisa człowieka.

Maria zamknęła oczy, nie chciała nic widzieć. Nie zauważyła ciężkich chmur, gromadzących się także na niebie tuż nad nią. Ciało na powrót się rozgrzało, słońce wpaliło swój żar w skórę. Maria nie zareago­wała nawet, gdy powietrze wokół niej stanęło, zgęst­niało. Dopiero pierwszy niespodziewany grzmot obudził ją, przerażoną.

Poderwała się, z lękiem spojrzała na pociemniałe niebo i już dwie ciężkie krople spadły jej na twarz.

Prędko zebrała ubranie i pognała przez trawę ku wznoszącej się nad nią skale.

Ale deszcz już siekł, w jednej chwili wszystko zro­biło się mokre, mech porastający kamienie stał się oślizgły.

Skupiła się na tym, by dotrzeć do pierwszego nie­wielkiego występu, ale nie miała żadnego oparcia dla dłoni i stóp, ani szczeliny, ani kamyka, którego mo­głyby się uchwycić.

Tylko gładka skała.

Zawsze gdy się po niej wspinały, była sucha, na­grzana słońcem, ona i Sunniva opanowały tę sztukę po mistrzowsku. Bawiło je to, cieszyło. Gruby, nie­mal kłujący mech porastający skały stanowił dobre oparcie, gdy wysuszyło go słońce i wiatr.

Teraz napuchł, zrobił się śliski i zdradliwy. Maria zrozumiała, że nie zdoła wdrapać się na górę o wła­snych siłach. Przycisnęła się do skały, próbując schronić się przed deszczem.

Rosło tu kilka wysokich drzew, ale od nich świa­domie trzymała się z daleka.

Słyszała, że piorun może zabić człowieka, próbu­jącego ukryć się pod drzewem.

Wkrótce nadciągnął chłód, kucnęła, przyciskając plecy do mokrego, lecz wciąż ciepłego od słońca ka­mienia. Prędko włożyła ubranie, lecz natychmiast przemoczyły je ciężkie krople deszczu.

Teraz nadciągnął także wiatr, szarpał korony rosną­cych wyżej drzew, zwiastując nadchodzącą wichurę.

- Dobry Boże, spraw, aby burza szybko minęła - mo­dliła się Maria, z lękiem patrząc na rzekę, w której wo­da już zaczynała przybierać.

Zdawała sobie sprawę, że znalazła się w pułapce niczym szczur w zalanej wodą piwnicy.

Ole i Randar zauważyli burzowe chmury groma­dzące się w oddali. Z ulgą stwierdzili, że wkrótce przybiją do brzegu.

Dopłynęli na miejsce.

Ole skierował łódź ku starej przystani poniżej Flahammar. Uznał, że lepiej będzie, gdy nie od razu zobaczą ich z plebanii.

- Pójdę pomówić z Marią, powiem, że przywio­złem rannego. Nie odmówi. Gdybym natomiast rzekł, że to twoje złamane serce ma wyleczyć, nie je­stem pewien, czy by się zgodziła...

Randar poczuł ukłucie w piersi, nie podobało mu się, że Ole ubiera w słowa jego własny lęk.

- No, to zostanę tutaj.

- Tak będzie najlepiej. I trzymaj się z dala od lu­dzi, jakby ktoś się zjawił. Wielu wyprawia się stąd na fiord przy większych okazjach. Wiem zresztą, że znają tu twoją twarz.

Kat tylko prychnął.

Ale usiadł posłusznie w łodzi i zaczął dłubać w przyniesionym przez wodę kawałku drewna.

Dłonie mu drżały.

Brak palców rzucał się w oczy bardziej niż kiedy­kolwiek.

Ole ruszył na plebanię z nadzieją, że zastanie Ma­rię samą w domu. Sprawa znacznie by się skompli­kowała, gdyby nalegała na zabranie ze sobą służącej albo nawet Mogensa...

. Nagła błyskawica rozdarła powietrze nad wzgó­rzem.

Złowieszczy grzmot huknął daleko, przetoczył się wśród wysokich szczytów, zwielokrotniony echem.

Do głowy mu nawet nie przyszło, że nie zastanie Marii w domu!

A już na pewno nie spodziewał się takiego zamie­szania na probostwie.

Wszyscy biegali gorączkowo, szukając pastorowej.

Nikt nie wiedział, gdzie może być.

A w dodatku zaraz będzie burza!

Wiadomo, jak niebezpiecznie jest znaleźć się po­za domem, kiedy stary Tor*1 wywija młotem!

Nawet myszy pochowały się w norkach, ptaki, tu­ląc głowy pod skrzydła, ukryły się wśród najniż­szych gałęzi. Nawet mewy ucichły, zbite w stadka chroniły się w zacisznych zatokach, od czasu do cza­su tylko pokrzykując nerwowo.

A Maria? Gdzie Maria?

Dziewczynka w szpitaliku z płaczem wzywała mi­łą panią, trzęsła się ze strachu przed błyskawicami i Bóg wie, czym jeszcze, i do ochrypnięcia wołała Marię.

Solveig została przy dzieciach, wzięła chłopczyka na kolana, dziewczynkę gładziła po włosach.

Żeby oboje pocieszyć i uspokoić własne galopują­ce serce, zaczęła śpiewać. Wkrótce przybiegła także rozczochrana, wystraszona Sunniva i przytuliła się do znajomej, kojarzącej się z bezpieczeństwem Solveig. Tak siedzieli, gdy w drzwiach pojawiła się wiel­ka postać Olego.

Sunniva poderwała się, zawsze instynktownie ob­darzała zaufaniem tego olbrzymiego, misiowatego mężczyznę, którego mama tak lubiła.

- Ole! Znalazłeś mamę?

- Nie, kochanie, nikt nie wie, gdzie ona może być. Ale niedługo wróci. Poszła pewnie na przechadzkę i kiedy burza się zaczęła, schroniła się w którejś z za­gród.

- Nie... nie... mama nigdy nie chodzi się przejść... tylko kiedy chcemy... tylko kiedy...

Dziewczynka urwała, nie wiedziała, co robić. Ma­ma zabroniła jej wszak mówić o tajemnicy! Czy mo­gła zdradzić ich sekretne kąpielisko?

Nie, lepiej milczeć, na pewno mama tam nie poszła. Ole ma rację, pocieszała się Sunniva, mama za­trzymała się w którejś z zagród po drodze. Zauważy­ła nadciągającą burzę i schroniła się pod czyjś dach.

Ole spostrzegł umykające spojrzenie dziewczyn­ki, buzia zdradzała rozterkę. Sunniva oblizała różo­we usta, przygryzła dolną wargę, odwróciła głowę.

Chyba coś ukrywa.

- Sunnivo, może ty wiesz, dokąd mama zwykle chodzi?

Córka Marii nie potrafiła skłamać w odpowiedzi na tak bezpośrednie pytanie.

Wtuliła się w ramiona Olego i szeptem wyznała tajemnicę. Powiedziała o kąpielisku, o stromych zboczach, po których razem z mamą tak zręcznie się wspinały. O zakolu, które wytworzyła rzeka dzięki tamie, i ptakach, które zawsze się tam pluskały.

- Boże - szepnął Ole, ale poprzestał na tym, nie wyraził słowami myśli, od której serce niemal prze­stało mu bić.

Głębia! Miejsce, o którym mówi dziewczynka, to z pewnością Jar Durdei!

Przed blisko stu laty spotykali się tam mężczyzna i kobieta, ona - mężatka, on - żonaty. Wybrali sobie akurat tę kryjówkę na potajemne miłosne schadzki. W pewien letni dzień zaskoczyła ich burza, tak samo gwałtowna jak ta, szalejąca dzisiaj nad wioskami.

Woda się podniosła.

Skały zrobiły się tak śliskie, że nie mogli wspiąć się pod górę.

Ludzie drżeli, wyobrażając sobie powolną śmierć pary kochanków.

Znaleziono ich spoczywających w swoich obję­ciach. Oboje utonęli. Zwłoki zatrzymały się na krzewach i drzewach zagradzających rzekę tam, gdzie kończyła się głębia. Durdei i Einar. Niewiele osób pamięta jeszcze tę historię.

Ole jednak zbierał wszystkie opowieści w swojej głowie, znał legendy i tajemnice, których nie miał komu przekazać.

Być może do czegoś się przydadzą.

Może uda mu się uratować życie Marii, jeśli na­prawdę jest tak, jak mówi dziecko.

Ale trzeba się spieszyć.

Ole pocałował Sunnivę, pochwalił ją za wyznanie prawdy o sekretnym kąpielisku matki i poprosił, by nikomu o tym nie mówiła, dopóki nie wrócą z mamą.

Dziewczynka uśmiechnęła się uspokojona, najwi­doczniej żadne niebezpieczeństwo już nie zagraża. Ole odnajdzie mamę, i ona nie będzie już musiała chodzić sama w tej okropnej ciemności, którą burza sprowadziła na wieś w samym środku jasnego letnie­go dnia.

ROZDZIAŁ XV

Woda sięgała Marii już do pół łydki. Nieprawdo­podobne, że to ta sama rzeka, w której toni tak chęt­nie się zanurzała!

Teraz płynęła dziko, brudna i nieprzejrzysta, nurt stawał się coraz bardziej rwący, niósł drzewa, krza­ki, kamienie i muł.

Nieduża polanka nad głębią dawno już została za­lana. Ściana wody nadciągnęła nagle, niczym wodo­spad. Prawdopodobnie gdzieś wyżej w dolinie deszcz zerwał naturalne tamy. Z nieba rozdzierane­go błyskawicami lały się strugi.

Grzmoty łączyły się w jeden przeciągły huk, echo jednego nie przebrzmiało jeszcze do końca, a już rozlegał się następny.

Maria czuła, jak chwytają ją lodowate szpony pa­nicznego lęku.

Nie wolno się teraz poddawać!

Zachować zimną krew!

Nie pozwolić wodzie wciągnąć się w piekielną ki­piel!

Ręce, uchwyćcie się tego nieszczęsnego krzewu, który w niezrozumiały sposób zdołał się zakorzenić w szczelinie skały!

Kostki jej pobielały, gdy całą siłą uczepiła się ga­łązek, twarzą zwrócona do zimnej skały. Za jej plecami szum rzeki przeszedł w ogłuszający huk. Nic już nie przypominało sielankowego kąpieliska. Na­wet przyjazne dotąd drzewa stały się groźne, wicher i deszcz smagały je, przyginając do ziemi. Od czasu do czasu rozlegał się trzask łamanej gałęzi, drzewa rosnące najniżej po prostu nie wytrzymywały, po­zwalając się unieść prądowi wezbranej rzeki.

Woda sięgała już do kolan, stopy Maria miała zdrę­twiałe, bez czucia. Całe ciało trzęsło się z zimna.

Jak długo wystarczy mi sił, zastanawiała się ogar­nięta dziwnym, pełnym rezygnacji spokojem.

Dwaj mężczyźni i dziewczynka wędrowali pustą, coraz bardziej rozmytą drogą. Aż tutaj dochodził szum płynącej w dole rzeki.

Dwie godziny zajęło im dotarcie do tego miejsca, wicher szarpał ciężkie od deszczu ubrania.

Ole dźwigał dwa zwoje lin z konopi.

Mężczyźni modlili się rozpaczliwie, by nie musie­li ich użyć.

Za każdym jednak zakrętem, który mijali, nie spo­tykając nikogo po drodze, nabierali coraz większej pewności.

Burza musiała zaskoczyć Marię nad rzeką.

Sunniva czuła wielkie krople spływające po buzi, łzy mieszające się z deszczem ciekły na przemian to zimnym, to gorącym strumieniem.

- Mamo!

Wołała tak za każdym rozlegającym się grzmotem.

Pioruny waliły coraz dalej, lecz strach dziecka się wzmagał.

Wkrótce stłumiony huk rozbrzmiewał już nad szczytami gór, coraz więcej czasu upływało od bły­skawicy do grzmotu.

Ale deszcz nie ustawał.

Niebo, szaroczarne i ciężkie, postanowiło najwi­doczniej zesłać na nędzne ludzkie robaki kolejny po­top.

- Czy to już niedaleko? - dopytywał się Ole, pró­bując ukryć własny strach.

- Tak, za tamtymi drzewami skręcamy w lewo, w las - odparła Sunniva.

Była już wyraźnie zmęczona, a mimo to zaczęła podbiegać ku miejscu, w którym razem z matką spu­szczały się w dół.

Przedzierali się przez gęste leśne podszycie, nikt by nie przypuszczał, że jacyś ludzie kiedykolwiek tę­dy chodzili.

Wśród drzew panował mrok jak o późnym zmierz­chu.

Wkrótce stanęli na szczycie skalnej ściany, stro­mo opadającej do rzeki.

Drzewa zasłaniały brzegi, nie widać było szaleją­cych mas wody.

- Tędy schodzimy, tu jest bardzo stromo...

- Szalone kobiety... skała jest jak oszlifowana.

Ole mruknął to, kręcąc głową, ale pojął, że stro­miznę przy ładnej, suchej pogodzie nie tak trudno sforsować na bosaka.

Teraz zmieniła się w gładką zjeżdżalnię z miękkie­go, śliskiego mchu i porostów.

- Ty zejdziesz na dół.

Randar nawet nie pomyślał o innym rozwiązaniu. Solidnie obwiązał się liną pod pachami, Ole zapo­biegliwie umocował jej drugi koniec do drzewa.

Rozpoczęło się schodzenie w dół.

Pod Randarem kolana się uginały z zimna, napię­cia i zwyczajnego strachu.

Co zastanie tam na dole?

Czy rzeka go uprzedzi?

Czy będzie tam żywa Maria, czy też znajdzie po­szarpane ciało w dole strumienia?

Poczuł ogarniającą go panikę, lecz starał się całą uwagę skupić na stawianiu kolejnych kroków.

Nagle obsunęła mu się noga.

Poleciał w tył, lecz zdołał wrócić do poprzedniej pozycji i nie roztrzaskać głowy o kamień.

Ostatni odcinek poszedł mu lepiej, wkrótce znaj­dzie się na półce, od której wyrasta pionowa ściana. Zrozpaczony zawołał Marię po imieniu, głos za­brzmiał przenikliwie, zagłuszył szum rzeki. Zostało mu najwyżej dziesięć metrów. Z pozoru nieznaczna odległość dzieliła go od Marii, lecz chyba jeszcze nig­dy ukochana nie była tak daleko.

Krzyknął do Olego, by ten poluzował linę.

- Musisz mnie spuścić na dół, tu jest tak gładko jak na ścianie stodoły!

- Widzisz ją?

- Nie, widzę tylko rzekę, wpływa aż pod skałę. Miejmy nadzieję, że tam jest jakaś półka, dodał w duchu.

Ramiona zesztywniały w martwym uścisku.

Dłonie były odarte ze skóry w miejscach, gdzie ga­łązki z nędznego krzaka wbiły się w ciało.

Stóp już nie czuła, wiedziała jednak, że tkwią na skale skrytej pod wodą.

W czas się rozebrała, inaczej szalejąca woda po­ciągnęłaby ubranie i oderwała ją od skalnej ściany.

Smukłe ciało przyciskało się do góry, znalazło naj­lepszą pozycję dającą odpór żywiołowi.

Obok niej przelewały się masy wody, wtłaczając ją właściwie w kamień i dodając wiary, że może, mo­że wytrzyma jeszcze trochę.

Burza minęła.

Woda chyba przestała się podnosić.

Nie miała sił, by wołać, wiedziała, że i tak nikt by jej nie usłyszał.

Jedynie Sunniva mogła wiedzieć, dokąd poszła.

A nie ma żadnej pewności, że ktokolwiek by uwie­rzył w opowieść dziecka o zamiłowaniu pastorowej do kąpieli.

Gdyby chociaż Mogens był w domu!

Ale on miał w tym tygodniu jakieś sprawy w For­tun, zawita na plebanii nie wcześniej niż za cztery dni.

Marii pozostaje więc tylko nadzieja na cud.

Najświętsza Panienka już wcześniej jej pomagała.

Musi się trzymać, mocno, nie pozwalając, by strach zamącił jej rozum.

Dopóki żyje, jest jakaś nadzieja.

Ale powoli chłód zaczynał zwyciężać.

Od wielu godzin już stała przyciśnięta do skały. Przestała się trząść, prawdę mówiąc ciało ogarnęło przyjemne ciepło.

Wiedziała, że podobnie czują ludzie, których do­padła śnieżna burza, w ostatnich chwilach przed śmiercią. Ale niemożliwe chyba zamarznąć w taki sierpniowy dzień? Bezsilna musiała przyznać, że walka wkrótce dobiegnie końca.

Mocniejszy prąd wody...

Drzewo porwane przez nurt, które ją uderzy...

Żyła na kredyt.

W uszach jej szumiało, oczy przestały widzieć.

Z nicości wyłoniła się nagle matka, uśmiechnięta twarz przyzywała ją.

Tak, znów była maleńka!

Mama to poczucie bezpieczeństwa, zawsze pocie­szy i pomoże.

Maria miała ochotę wyciągnąć do niej ręce, ale palce jakby przymarzły do krzewu.

Teraz z nieba spłynął także anioł.

Ale nie biały, wcale nie lekki i przejrzysty...

Marii pomieszały się myśli, nie wiedziała już, gdzie jest.

Sądząc, że wszystko już stracone, z krzykiem pod­dała się ciągnącemu ją ku sobie aniołowi.

- Boże mój, Boże, czy to możliwe?

Randar poczuł, jak ziemia i niebo zawirowały wo­kół niego, wiszącego na linie, gdy dostrzegł postać w odległości zaledwie kilku metrów niżej, z boku.

- Mario, odpowiedz mi, żyjesz? Mario! MARIOOO!

Cisza.

Zdrętwiała kobieta stała przyciśnięta do skały.

Wokół niej woda płynęła wartko, nad powierzchnię wystawał tylko nagi kark i ramiona. Głowa zwieszała się w przód, najprawdopodobniej wtulona w krzew, którego Maria tak rozpaczliwie się uchwyciła.

Ale dlaczego nie reagowała na wołanie?

Nie mogła zemdleć, bo wtedy woda by ją zabrała.

Prąd przestał wprawdzie już być taki rwący, ale jednak...

Krzyknął do Olego, prosząc, by popuścił linę, umożliwiając mu dotarcie do znieruchomiałego bia­łego ciała.

Włosy Marii zwisały w strąkach, pełne brudów przyniesionych przez rzekę.

Randara śmiertelnie wystraszył brak reakcji z jej strony. Czyżby już nie żyła?

Nie kończące się sekundy, nieznośna udręka. Ale już niedługo będzie przy niej.

On także był przemoczony i zmarznięty, lecz mi­mo to przeżył prawdziwy szok, gdy zniżył się o ostatnie pół metra i rzeka obmyła mu ciało.

Dosięgnął do ręki kobiety.

Stała jak przymurowana.

Ale oddychała.

Postawił stopy na tej samej półce, która ją ocali­ła, i mocno złapał ją w pasie. Prędko przeciągnął li­nę pod gołymi ramionami. Maria nagle puściła krzak i poleciała w jego stronę.

Zlękniony przyłożył rękę do jej szyi i stwierdził z ulgą, że w skostniałym ciele tli się jeszcze życie.

Zapatrzył się w znajomą twarz, spostrzegł, że i na niej upływające lata wyryły swoje ślady, i nagle nie mógł zapanować nad jakże niestosowną namiętnością.

Pocałował ją prędko, sekundy wydawały się lata­mi, ale zaraz zawołał do Olego:

- Ciągnij, stary draniu, mam ją już na linie. Ja też się przyłączę, dasz radę?

- O, tak, nawet jeśliby to miał być ostatni wysi­łek, do jakiego są zdolne stare muskuły!

Lina się napięła i zaczęła przesuwać w górę drob­nymi odcinkami. Randar umieścił stopy na skale i jedną ręką przytrzymując sznur, własnym ciałem osłaniał zemdloną kobietę przed zetknięciem z kamieniem. Dawał z siebie wszystko i sam próbował się podciągać, chcąc odciążyć Olego, który zapewne wytężał siły do ostatecznych granic.

Burza minęła.

Na niebie nagle znów się pojawiły błękitne łatki.

Upłynęła cała wieczność, zanim znaleźli się na górze u Olego i Sunnivy.

Randar ściągnął z grzbietu przemoczoną koszulę, otulił nią Marię, której ciało zakrywało jedynie cie­niutkie giezło.

Ole nie wiedział, czy ma się odwrócić, czy raczej pomóc w intensywnym masażu, który natychmiast rozpoczął Randar.

- Mama... mama... czy ona nie żyje?

Sunniva pobladła ze strachu, sama bliska utraty przytomności.

- Żyje. Wyjdzie z tego.

Ole, jak umiał, starał się uspokoić dziecko. Usiadł przed dziewczynką i z powagą popatrzył jej w oczy.

- Sunnivo, powiem ci teraz coś bardzo ważnego. Może ci się to wydać dziwne, ale słuchaj uważnie i zrób, o co cię poproszę.

Mała skinęła głową. Uczyni wszystko dla tego do­brego człowieka, który uratował mamę.

- Nie wolno ci nikomu mówić o kąpielisku. Po­wiemy, że znaleźliśmy mamę w rowie, że trafił ją piorun. Nie możemy też opowiadać o tym człowie­ku, który przypłynął ze mną łodzią i pomógł nam uratować mamę. On... - Ole przepraszająco zerknął na Randara. - To zbiegły przestępca, ale nie wierzę, by popełnił czyn, o który go oskarżają, i chcę pomóc mu w ucieczce.

- To bardzo ciekawe i straszne! Ale on nie jest gro­źny, bo był taki dobry i zszedł na dół po mamę!

- Mamie też nic o nim nie mów, malutka! Jeszcze się zlęknie... Powiedz, że to ja ją uratowałem.

Wydawało się, że Sunniva przyjęła takie wyjaśnienie.

Był już najwyższy czas wracać do domu, rozgrzać wycieńczoną kobietę.

Serce Marii biło mocno, oddychała równo, ale wciąż jeszcze nie otworzyła oczu.

- Ty zostań tutaj, przyślę ją do ciebie, jak tylko ozdrowieje.

Randar stał z rękami zwieszonymi po bokach, pa­trzył, jak Ole przerzuca sobie Marię przez ramię i odchodzi w stronę wioski razem z Sunnivą. Czeka­nie. Znów został sam, dręczony nieznośnym wycze­kiwaniem.

Słońce wyszło zza chmur, zaczęło grzać.

Ale i to w niczym nie pomogło.

Napięcie ostatnich godzin wciąż zalegało mu w żołądku kamieniem, umysł nie chciał przyjąć prawdy o spotkaniu, strachu, ulgi, pożądania i po­nownego rozstania, wszystkich tych kłębiących się wrażeń i uczuć.

Skulił się w lesie przy drodze, znalazł w miarę suche miejsce pod olbrzymim świerkiem i zasnął.

Obudził się dopiero, gdy sierpniowa noc chłod­nym zmierzchem zapowiedziała swe nadejście.

Przekradł się wtedy do wioski po miskę z jedze­niem, którą Ole, zgodnie z obietnicą, wystawił mu na wielkim głazie powyżej plebanii.

Ujrzał światło w oknach.

Wielki budynek, gdzie, jak opowiadał mu Ole, Maria przyjmowała chorych.

Zadbany sad, nigdy nie widział tak uginających się pod owocami drzew.

Przeniósł wzrok z kamiennych ścian wielkiego, ja­snego kościoła na dziedziniec probostwa i piękne za­grody położone wyżej we wsi, domostwa przyjaciół Marii.

Czy kiedykolwiek zdoła ją namówić, by porzuci­ła to wszystko?

ROZDZIAŁ XVI

Trudno uwierzyć, że zaledwie przed trzema dnia­mi rozciągało się tutaj piekło wody i śmierci, rozmy­ślała Maria.

Znów stała na szczycie skały nad kąpieliskiem i mrużąc oczy patrzyła, na spokojną teraz, lśniącą rzekę.

Wśród drzew i zarośli dostrzegała masy wody le­niwie wędrujące ku morzu.

Niebo znów było błękitne.

Maria prędko doszła do siebie po strasznych prze­życiach, ale nocą woda wracała, grożąc, że ją udusi.

Mogens nie mógł jej pocieszyć, wciąż nie było go w domu.

Spała sama w szerokim łóżku, budził ją własny krzyk. Często leżąc w skłębionej pościeli odpychała straszny żywioł, który chciał ją porwać i pochłonąć.

Ole zaglądał do niej przynajmniej raz dziennie. Wyraźnie obawiał się o jej zdrowie, Marię niemal za­skoczyła jego troska.

- Wiesz, musisz tam wrócić.

- Wrócić nad rzekę? Nie, chyba na pewien czas mam dość kąpieli... - uśmiechnęła się Maria.

- Musisz! Musisz znów zobaczyć to miejsce przy dobrej pogodzie, zejść ze skały jak przedtem, pozbyć się strachu, jaki cię ogarnął. To jedyny sposób.

- Myślisz... no, może... ale nie dzisiaj. Jestem taka zmęczona, taka słaba, no i muszę pójść do lecznicy, zająć się chorymi.

Ole nie wspomniał, że w szpitaliku pojawili się je­szcze dwaj pacjenci, z czułością tylko pchnął Marię z powrotem na ławę w izbie.

Siedziała podparta poduszkami niczym królowa i ostrożnie sięgała do czterech talerzy ze smakołyka­mi, które panny służące wystawiły, żeby ją wzmocnić.

Suszone owoce. Ciastka na miodzie. Kulki ze szpi­ku obtaczane w opiekanym ziarnie. I kilka kawał­ków słodkiego brązowego sera z krowiego mleka.

- Może... może pójdziesz ze mną, Ole? Ja się tro­chę boję... że znów tam uwięznę.

- Nic ci nie grozi. To deszcz uniemożliwia wejście na górę. Dzisiaj skały już wyschły, zobacz, słońce świeci tak mocno jak nigdy przedtem. I wszyscy wie­dzą, że taka burza zdarza się nie częściej niż raz na dwa lata.

- A jednak się boję. Ale oczywiście, jeśli nie poko­nam własnego tchórzostwa, to mogę się pożegnać z kąpielami z Sunnivą. Będzie jej przykro...

- Z całą pewnością. Musisz tam wrócić, gdy tylko będziesz miała siłę. Myślę, że nie pożałujesz - dodał Ole z naciskiem. - Daj mi tylko znać, kiedy się wy­bierasz, a przyjdę po ciebie przed wieczorem, gdyby coś się miało stać.

- Dziękuję, przyjacielu, ale to nie będzie koniecz­ne. Wiem przecież, że wspinaczka nie jest wcale trudna, kiedy skała jest sucha. I muszę przyznać, że chciałabym zobaczyć, jak wygląda zakole rzeki po zalaniu. Tak bardzo lubiłam to miejsce.

Przymknęła oczy. Ole na pożegnanie delikatnie pogładził ją po policzku.

Na pewno pójdzie nad rzekę już jutro.

Ole chętnie oddałby własne życie, byle ci dwoje porozmawiali ze sobą i znów się zeszli.

Zajrzał do kuchni, gdzie domowe dziewczyny przygotowywały podwieczorek.

Znalazły się w nim jarzyny i mięso, kwaśne mle­ko do picia. Wystawiono także trochę masła i chle­ba. Jedzenie na plebanii było dobre, żniwiarze bili się wprost o pracę u pastora. Płacono tak samo marnie jak na innych dworach, widać wielebny Mogens nie za wiele miał szylingów. Za to jedzeniem, które otrzymywał za swe duszpasterskie posługi, chętnie dzielił się z innymi.

W większości zagród karmiono żniwiarzy owsian­ką na wodzie i solonymi śledziami albo nędzną chu­dą polewką z ryb.

Ole poczęstował się smakołykami, zdążył już do­brze zaprzyjaźnić się z kuchnią. Dziewczyny chicho­tały, słuchając jego komplementów, rubasznych nie­kiedy dowcipów i wielu zabawnych historii, jakie usłyszał w swym długim życiu.

Był człowiekiem, który potrafił dogadać się z każ­dym, kto gotów był przyjąć go z otwartym sercem.

I nie dbał o tych, którzy nie chcieli go widzieć w swoich progach.

Maria szła wolno, gdy pod wieczór następnego dnia wymknęła się nad rzekę. Wyjątkowo cieszyła się, że czeka ją długa droga. Potrzebowała czasu, by się przygotować.

Wcale niełatwo było zapomnieć o strasznych godzinach spędzonych przy skalnej ścianie. Plecy wciąż ją bolały w miejscach, w które uderzała woda i drobne gałązki smagające skórę.

Dłonie także miała obolałe, chociaż maść jej wła­snego przepisu z fenkułu, pietruszki, krwawnika, rojnika murowego i wzmacniającego żywokostu sprawiła, że rany już się zamknęły. Nowa skóra po­kryła miejsca po paskudnych pęcherzach.

Ale jakie znaczenie miały rany, skoro i tak te rę­ce ją ocaliły?

Nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić, w jaki spo­sób właściwie została uratowana. Ole twierdził, że dokonał bohaterskiego czynu wyłącznie z pomocą Sunnivy. Ale przecież potrzeba nadludzkiego wysił­ku, żeby spuścić się w dół do rzeki, a potem wycią­gnąć jeszcze ze sobą bezwładne ciało.

Trzeba będzie spytać go jeszcze raz, chyba że już wyjedzie z wioski. Ole nie zawsze przejmował się za­sadami grzeczności, ruszał w drogę bez słowa, nie uprzedzając przyjaciół i znajomych.

Nieobliczalny jak morski wiatr.

Lecz można mu zaufać jak latarni morskiej pod­czas sztormu.

Maria szła teraz szybciej, słońce już zachodziło. Mia­ła nadzieję, że gdy dojdzie do zakola rzeki, ostatnie je­go promienie przeświecać będą między drzewami. Lu­biła się też kąpać w półmroku, często przychodziła tu nocą, szukać spokoju, oczyścić ciało i duszę.

W wieczornej godzinie rzeka przybierała niebie­skawy odcień, drzewa jakby schylały się nad wodą, tuliły do siebie, budując wokół niej ścianę. Lubiła to, czuła się osłonięta.

Ale trochę to było też straszne, tajemnicze, zwłaszcza gdy księżyc świecił dostatecznie mocno, by odbijać się w wodzie. Nic dziwnego, że dorośli lu­dzie z całą powagą twierdzili, że widzieli wodnika!

Powietrze wciąż było ciepłe, choć ustąpił już upał południa. Schodzenie poszło jej lepiej, niż się spodzie­wała. Posuwała się ostrożnie, krok za krokiem, a ostatni odcinek stromizny pokonała na czworakach.

Spuszczanie się w dół pionowej ściany odbywało się samo z siebie, doświadczone dłonie i stopy wie­działy, gdzie da się znaleźć punkt oparcia.

Od suchej skały biło dawne znajome ciepło.

Była już na dole.

Mój Boże, to ona!

Jak cudownie tutaj! Ale coś się zmieniło. Po obu stronach wody leżały połamane gałązki, piasek w ma­leńkiej zatoczce ułożył się w nowy wzór. Miejscami pokrył go zielonkawy szlam, naniesiony przez rzekę. Ale lśniąca woda płynęła leniwie, może tylko na środ­ku prąd był nieco silniejszy. Maria wyciągnęła ręce do góry, z rozkoszą poczuła naprężające się mięśnie.

Piękniejsza, piękniejsza niż kiedykolwiek! Stoi przede mną pogańska bogini, to Freyja*2 we własnej osobie!

Przy końcu głębi, tam gdzie wcześniej była tama ze zwalonych drzew, szlamu i kamieni, nurt przebił nową drogę, dlatego woda w zatoce opadła blisko o pół metra. Maria ucieszyła się z tego, prawdopo­dobnie dosięgnie dna nawet na środku głębi.

Czy będzie miała odwagę?

Ona... ona się rozbiera... Muszę do niej zawołać, powiedzieć, że czekam. Boże, jak to ją przestraszy! Jakie uczucia ujrzę w tych pięknych oczach? Czy po­zna mnie od razu, czy od pierwszej chwili rozbłysną na mój widok? Czy też będzie mnie nienawidzić, krzyczeć jak w tamten ostatni, zły dzień?

Och, ależ się spociła! Cieniutka koszula lepi się do pleców, a spódnica wydaje się taka ciężka, jakby to była gruba, zimowa. Gdyby tylko mogła... Nie, bo jeśli ktoś przyjdzie? Ale cudownie by było tak w peł­ni się oczyścić, oddać się wodzie, poczuć, że nie jest już wrogiem.

Tak, zdejmie całe ubranie, wejdzie w nią naga, od­kryta, tak żeby rzeka zrozumiała, że już się nie boi.

Nie, nie mogę tu dłużej stać jak złodziej. Ale członki mnie nie słuchają, stopy wrosły w ziemię za wielkim drzewem, odmówiły posłuszeństwa. Mów­cie, usta! Wypowiedzcie jej imię!

Maria brodziła po świeżej wodzie, cieplejszej niż kiedykolwiek, bo ze strugami z topniejącego lodow­ca zmieszał się ulewny deszcz.

Wspaniale! W ciele musowało, woda pieściła każ­dy skrawek nagiej skóry.

Położyła się na wodzie, objęła ją, oddała się przy­jemności, gdy rzeka delikatnie spłukiwała pot i troski.

Moje ciało ją woła. Dziwne, że ona tego nie słyszy. Krew płonie, lecz przede wszystkim mam ochotę pła­kać. Dlaczego, na miłość boską? Przecież już tu je­stem, ona pływa w odległości zaledwie kilku kroków ode mnie. Mogę iść do niej, dotknąć wilgotnych warg, prosić, by pozwoliła mi okazać swoją miłość. Dlaczego więc stoję jak słup soli?

Gdyby Maria się odwróciła i zatrzymała spojrze­nie w miejscu, gdzie ukrywał się Randar, na pewno by go zobaczyła. Ona jednak nie widziała otaczają­cego ją świata, pochłonięta rozkoszą, jaką dawała jej kąpiel. Czuła, jak obolałe mięśnie rozluźniają się i nabierają nowej siły.

Zanurkowała, otworzyła oczy i przyglądała się niezwykłemu podwodnemu światu.

Zielonkawe odcienie wody, niebieskie refleksy błękitnego nieba, jej ręce, białe, poruszające się dziw­nymi płynnymi ruchami.

Włosy otaczające głowę niczym welon, rozbawio­ne, roztańczone w wirach.

Odbiła się od dna, jak strzała pomknęła w powie­trze, z radosnym piskiem rozcięła powierzchnię wody.

Otrząsnęła krople z włosów, ruszyła na brzeg po ziołowe mydło, potem zaczęła namydlać długą grzywę.

Nie słyszała gałązek trzaskających za jej plecami, uszy miała pełne wody, a oczy zaciśnięte dla ochro­ny przed pianą.

Dlatego doznała wstrząsu, gdy wyczuła, że ktoś się jej przygląda.

Odwróciła się gwałtownie, szeroko otworzyła oczy, przeraźliwy krzyk w ostatniej chwili uwiązł jej w gardle.

To niemożliwe, podpowiadał rozum, uciszając strach.

Fantazje, dudniło jej w głowie, znów coś jej się roi.

On naprawdę tam stoi, twierdziły uczucia.

- On naprawdę tam stoi - powiedziała Maria zdzi­wiona.

- Mario... przyjechałem, żeby... Po co on właściwie przyjechał?

Słowa nie istniały, nie zostały stworzone, nigdy nie zostaną zapisane w żadnej księdze.

- Jesteś tutaj... to prawda...

Jej głos brzmiał ledwie słyszalnie. Dźwięki otacza­jącej przyrody zdawały się niemal ogłuszające w ci­szy, jaka zapadła między nimi. Wieczorny świergot ptaka huczał nad wodą, delikatny szum rzeki mało nie rozsadził im głów.

Maria postąpiła ku Randarowi o krok, więcej nie było trzeba.

W potężnej fali wody był już przy niej, obejmował ją, nie przejmując się tym, że moczy ubranie. Zanurzył twarz w mokrych, pokrytych mydlaną pianą włosach, ramiona otaczały ją mocno, bardzo mocno, podniósł ją, czubki palców oderwały się od dna rzeki.

- Randarze, żyjesz... jesteś tutaj... ukochany. Wstrząśnięta własnymi słowami na moment się odsunęła, spojrzała mu w oczy. Słowa okazały się wcale nie za mocne.

Czułe, delikatne, wypowiedziane szeptem słowa, płynące prosto z serca, nie z tego świata. Zakazane pieszczoty, dłonie drżące uniesieniem, czy to na­prawdę możliwe?

Opamiętali się, Randar pociągnął ją na brzeg, mię­dzy wielkie drzewa, wśród których przez ostatnie trzy doby skrywał swą siedzibę.

Prymitywny szałas, jama w ziemi pełna popiołu, worek wydęty od żywności i ubrań, jedna derka do okrycia, służąca raczej jako ochrona przed nocnymi atakami krwiożerczych owadów niż przed zimnem.

W maleńkiej chatynce osunęli się na derkę, ledwie tu było miejsce dla dwojga siedzących ludzi. Światło wpadało przez szczeliny między splecionymi iglasty­mi gałęziami.

Patrzyła, jak cienie rysują wzory na jego twarzy, bawią się, rozświetlają czarne włosy. On także się jej przyglądał, a ona się nie wstydziła.

Znał ją, znał jej ciało i duszę.

Dlaczego więc miałaby się zakrywać?

Ale skóra po kąpieli pokryła się gęsią skórką, otu­lił ją więc wyciągniętą z worka koszulą.

Sam także prędko zmienił przemoczone ubranie, Maria zachichotała na widok dziurawych żeglar­skich spodni, nieco za ciasnych, a przez to dość in­teresujących.

Usiadł z powrotem, oboje skrzyżowali nogi i od­poczywali w ciszy, tylko ich oczy wędrowały, a usta się uśmiechały.

Od czego mieli zacząć?

Tyle chcieli sobie przekazać.

Tak wiele pozostawało nie dopowiedziane.

A może jednak, kiedy już przyszło co do czego, lepiej trwać w milczeniu?

Radość ze spotkania była taka czysta, w iście cudow­ny sposób czyniła ich wolnymi. Ale za ciężkimi ude­rzeniami serca pobrzmiewało echo strachu i pewności.

Tym razem rozstanie jest niemożliwe.

Maria przez moment starała się uchwycić swoich zobowiązań, prostego faktu, że jest żoną Mogensa i matką Sunnivy.

Oboje najbliżsi zniknęli dla niej, jak znika mgła nad wodą wczesnym letnim rankiem.

Randar zajął wszystkie jej myśli.

Teraz, kiedy tu był, zabrakło miejsca dla kogokol­wiek innego.

Ujęła jego dłonie, podniosła je do twarzy, ucało­wała każdy palec, nawet okaleczone resztki.

Zauważyła na jego twarzy grymas bólu, ale wy­trzymała spojrzenie, pokazała, że kocha w nim także to, co nie jest idealne.

Randar jęknął, tęsknota osiągnęła punkt wrzenia. Pragnął jedynie tulić ją do siebie mocno, tak mocno, by na zawsze już byli razem.

A kiedy skuliła się w jego objęciach jak małe dziec­ko, poddał się wzbierającej w nim burzy uczuć. Nie mieli pojęcia, jak długo już tak tkwią, spleceni uści­skiem.

Kiedy napięcie nieco ustąpiło, a serca zaczęły bić tym samym rytmem, Randar zaczął mówić. Maria słuchała jego historii bez słowa, napawając się dro­gim, lekko schrypniętym głosem.

Randarowi opowieść szła nieskładnie, z trudem przychodziło mu dobieranie odpowiednich wyrażeń. Wiedział, że wielu przeżyć nie da się opisać.

Kiedy umilkł, przyszła kolej na nią.

Zmusiła się do wspomnień.

Pierwszy raz nazwała słowami koszmar, starała się z całych sił, by głos jej nie drżał, gdy mówiła o zgładzeniu złoczyńców i heroicznej śmierci Jorila.

- A więc to Joril... kochany chłopak...

Kiwnęła głową. Mówiąc dalej, oszczędziła mu opi­su swej rozpaczy, przedstawiła podróż do Lyster jako o wiele prostszą niż w rzeczywistości. Ujęła nieco z udręk Liv, a trochę dodała, opowiadając o wielkiej radości, jaką matka czerpała z uprawy swych leczni­czych ziół, w czym pomagał jej sam pastor.

- Wspaniale! Szczęście, że tak się jej ułożyło!

Maria skinęła głową, wiedziała, że matce w ostat­nich latach życia było dobrze. Nigdy chyba w pełni nie pojęli, jak wielkie znaczenie miała dla niej możliwość obcowania z przyjaciółmi i życzliwymi zna­jomymi.

Randar posmutniał, gdy Maria doszła do pogrzebu.

- Ona wiedziała, Randarze. Nie bardzo umieliśmy powiedzieć jej, co czujemy, lecz i tak zrozumiała. Je­stem pewna, że umarła z sercem pełnym gorących uczuć dla ciebie i dla mnie, dla Sunnivy, Tulvy. Ale pragnęła Joranda...

- I teraz jest z nim, prawda?

- Tak, jestem tego pewna.

- Kiedyś... kiedyś my też będziemy razem. Może na tej ziemi, może później - dodał ostrożnie.

Maria usiadła, popatrzyła na niego z powagą.

- Nie zniosę twojego odjazdu, wiesz o tym. Wezbrała w nim radość, chociaż zdawał sobie sprawę, że w tej szczególnej sytuacji słowa łatwo jest wypowiadać.

- Tak - potwierdził - nie zniesiesz mojego odjazdu. Przylgnęli do siebie, nie potrzebowali więcej obietnic. Słowa wypełniły część pustki powstałej przez lata. Ciała musiały dopełnić reszty.

Maria przesunęła dłońmi po znajomej skórze, dzi­wiąc się, że upływający czas nie pozostawił wielu śla­dów na mocnym, sprężystym ciele Randara.

Może tu i ówdzie było kilka gramów mniej, mo­że gdzieniegdzie mięśnie wydawały się bardziej miękkie, włosy okazały się sztywniejsze, niż pamię­tała, i nawet przy złym świetle zauważyła w kruczo­czarnej grzywie siwe pasma.

- Najmilszy, ileż musiałeś wycierpieć... Całowała blizny wokół nadgarstków. On sięgnął do jej miękkiego brzucha, który wydał mu się tro­chę obcy, kiedy zaskoczone palce odkryły srebrzyste nitki pozostawione przez ciążę. Ale skóra była miękka, tak jak pamiętał, ciepła i pachnąca, nieby­wale kusząca.

Pożądanie pochłonęło ich jak w najwcześniejszej młodości, podszyte jednak gorzkim smutkiem, jakie niesie ze sobą doświadczenie.

Kochali się z uniesieniem, jak gdyby chcieli uczcić przychylnego Boga, z rozmarzoną powolnością w ruchach. Każda sekunda, każde muśnięcie zapadło w serce, skrywane niczym najcenniejszy skarb.

Wkrótce cały świat zniknął, pozostało jedynie połą­czenie ciał i dwie pary oczu widzące tylko siebie. Szu­kali w sobie czegoś niebezpiecznego, czegoś ukrywane­go, lecz znaleźli tylko niewypowiedzianą tęsknotę.

Szaleństwo, które, jak przypuszczał Randar, spa­li mu ciało i uczyni zeń zwierzę, nie pojawiło się.

Nastrój i przenikające serce uczucia sprawiły, że kochał ją na granicy ubóstwienia.

A ona przyjęła go ciepłem i miękkością, nie kryła płynących łez, uśmiechała się przez nie, całowała z najbardziej wyszukaną czułością.

Czas płynął, oni unosili się wraz z nim, nie mając pojęcia, na jakim brzegu się ockną.

A kiedy podróż dobiegła końca, szałas z gałęzi spowijała ciemność, kryjąc gorycz, którą rzeczywi­stość wkrótce namalowała na ich twarzach.

Maria nie chciała psuć chwili mówieniem o przy­szłości.

Nie mogła zostać, ale pragnęła zabrać do domu to, co piękne.

Niczego nie obiecywała, a on także o nic nie prosił.

Wiedział, że ona wróci.

Mogens natychmiast wyczuł, że coś się odmieniło.

Dotarł do domu późnym wieczorem, na sam ko­niec podwieźli go łodzią ubodzy znad brzegu w Skjolden. Wolał siedzieć na twardej ławeczce w ło­dzi niż na rozkołysanym końskim grzbiecie.

Wiek miał swoje wymagania, ciało coraz częściej dawało mu się we znaki, mówiło, że ma już dość.

Często żartowali z tego razem z Marią, śmiała się, kiedy udawał staruszka: mówił cienkim, piskliwym głosem, żeby się z nią drażnić.

Zaraz jednak dawał do zrozumienia, że ma jeszcze siłę, i rozbawiony gonił ją wokół łóżka.

A kiedy go przyjmowała, zawsze czuł się młody i pełen wigoru.

Wspaniała Maria!

Jakież życie mu dała!

Zanim została jego żoną, nie wiedział nawet, czym jest życie rodzinne. Wcześniejsze mizerne parodie małżeństwa były śmieszne w porównaniu ze związ­kiem z nią. Mogens złapał się na tym, że takie samo zdanie ma o starszej córce, Marii Cecilii.

Od pięciu lat nie otrzymał od niej wiadomości.

Na pewno dobrze jej u starej ciotki na pańskim dworze w Balestrand.

Niech sobie tam zostanie, pomyślał Mogens, lecz nie bez wyrzutów sumienia.

W porównaniu z Marią Cecilia prezentowała się marnie, pod wieloma względami nie dorastała swej imienniczce do pięt.

Słabego zdrowia, lecz na to akurat nic nie mogła poradzić. Blada i przezroczysta, z ustami, które nig­dy tak naprawdę się nie uśmiechały. Delikatne białe dłonie drżały i podnosiły się do ust przy najmniejszym wzburzeniu. W dodatku jest głupia, pomyślał Mogens bez czułości. Z wielkim mozołem nauczył ją podstaw katechizmu. Kiedy ją odsyłał, ledwie znała litery.

Bardziej interesowały ją hafty i stroje.

Pastor nabrał nawyku porównywania wszystkich kobiet z Marią i całkiem zapomniał, że córka dosko­nale odpowiada wymogom stawianym kobietom z wyższych sfer. Sunniva była córką Marii i dlatego w oczach ojca cieszyła się większym uznaniem. Nie tylko podziwiał w dziewczynce wszelkie ślady inte­lektu matki, on po prostu ją kochał, darzył opiekuń­czą ojcowską miłością. Nie dostrzegał uporu córki, za każdym razem dawał się złapać na lep jej prostych sztuczek. Sunniva umiała wydobyć od ojca co tylko chciała, spełniał każde jej życzenie.

Na szczęście nie miała zbyt wielu wymagań.

Sunnivie wystarczało, gdy od rana do wieczora mogła się tylko bawić i baraszkować i za nic nie być odpowiedzialną.

Rodzice starali się zainteresować ją radością pły­nącą z pracy, podkreślali, że nie może przyjmować swobody za rzecz oczywistą. Musi nauczyć się pra­cować, jak Bóg przykazał ludziom od Adama i Ewy. Ale Sunniva uśmiechała się przebiegle, siadała ojcu na kolana i bawiła się jego brodą.

- Och, tatusiu, jeszcze nie dzisiaj! Zobacz, jaka ładna pogoda! Chodźmy raczej na spacer, obiecałeś, że opowiesz mi o ofiarnym kamieniu na zboczu! I, tatusiu, możesz mi jeszcze raz pokazać, gdzie Prze­piórka z Jostedalen rozmawiała z lisem?

I Mogens ustępował, prawie za każdym razem.

Trzeba to zmienić, dziewczynka zaczyna dorastać...

Po powrocie do domu porozmawia o tym z Marią.

Zapomniał jednak natychmiast na widok żony po­chylającej się nad kadziami z kapustą.

Sortowała warzywa, pakowała je w suchą słomę i układała w naczyniach, które musiały być na zimę zniesione do wykopanej w ziemi piwniczki.

Spódnica podsunęła jej się, kiedy nachylała się nad kadzią, miał ochotę poklepać wypięty tyłeczek, lecz bał się, że jeszcze ktoś zobaczy.

Zawołał ją, odwróciła się jakby zaskoczona jego umówionym przecież powrotem.

- Witaj w domu, mężu - wyjąkała i o dziwo, zaczer­wieniła się. Zaraz jednak się opanowała, była taka jak zawsze, spokojna i znajoma. - Dobrze, że jesteś w do­mu, mój drogi. Mam gotowe jedzenie, Sunniva czeka.

- Wspaniale! Stare ciało tęskni za oparciem się o wielkie poduszki i za twoją niezwykłą herbatką dla zmęczonego nieszczęśnika.

- Ech, wcale nie jesteś taki stary i zmęczony. Pędź zmienić ubranie zakurzone w podróży, to dostaniesz mięsa, kapusty i mlecznej polewki!

Poszła za nim opowiedzieć mu o burzy i wypadku, jaki ją spotkał. Wersja Olego dla mieszkańców wio­ski była gładka i prosta: trafił ją piorun i pozbawił przytomności. Ole znalazł ją i przyniósł do domu.

Mogens otworzył szeroko oczy i roztrzęsiony ob­jął żonę.

- Pomyśleć, że mogłem cię utracić... że nie zastał­bym cię po powrocie do domu... Nie chciałbym dłu­żej żyć.

W oczach jej pociemniało, zwieszone ręce wydawa­ły się jak z ołowiu, musiała się przemóc, by go objąć. Wiedziała, że mąż mówi prawdę.

Umarłby, gdyby go opuściła.

A już na pewno, gdyby zabrała także Sunnivę.

Spod wpółprzymkniętych powiek patrzyła na mał­żeńskie łoże i w głębi ducha wiedziała, że za własne szczęście gotowa jest oddać życie.

To okropne. Miała świadomość, że ciemne strony jej duszy potrafią przejąć nad nią władanie i posta­wić własne egoistyczne szczęście ponad obowiązka­mi, jakie miała tutaj.

Lecz w obliczu bólu, jakim było odesłanie Randa­ra, nie pozostawał jej żaden wybór. Bez niego czeka ją zagłada.

A Mogens i tak już ją utracił.

Nie ma odwrotu.

Niemal przepraszającym gestem pogładziła go po przerzedzonych włosach, pocałowała w kark jak dziecko.

- Musimy zejść na dół, jeść - rzekła łagodnie.

Zdumiona własnym spokojem ujęła go pod ramię i dyskretnie wsparła na schodach.

A Mogens dziwił się nową godnością, jaka się po­jawiła w Marii, taka była uważna i czuła.

Cieszyła go jej troskliwość, dłużej się nad tym nie zastanawiał. I Sunniva była taka wesoła, śmiała się i śpiewała ojcu piosenki.

Można wyruszać na męczące wyprawy, kiedy ma się w domu dwie takie dziewczynki, do których się wraca! I myśl, która uderzyła go wtedy, gdy Maria stała przy kadzi z kapustą, rozwiała się, prawie już jej nie pamiętał, była tylko drobnym ukłuciem, prze­lotną błyskawicą na pogodnym niebie.

Czuł, jak bóle w nogach i w plecach ustępują, a kiedy później zasiedli razem przy ogniu na kominku, Mogens westchnął z głęboką rozkoszą.

Przyniosła mu kieliszek wódki z karafki, do której sama regularnie dosypywała ziół i przypraw.

Półprzymknięte, rozmarzone oczy błyszczały, uśmiechał się, widać było, jak mu jest dobrze.

- Chyba zaraz zaśniesz, mój drogi, odprowadzę cię na górę.

- Dziękuję, Mario, wyjazd rzeczywiście był mę­czący. Ale twoja piękna twarz i wyśmienite lekar­stwo dodają mi stale nowych sił.

Skinęła głową, pocałowała go leciutko, poczuła w ustach palący smak. Stary dobry przyjaciel.

Tak bardzo go kochała, tak wysoko ceniła sobie jego towarzystwo. Gdzie by była, gdyby on się nie pojawił?

Z Randarem, podszepnął diabełek w sercu.

Gdy tylko Mogens rozluźniony zachrapał w łożu, zdjęła codzienną suknię i zarzuciła najlżejszą, najbielszą sukienkę kupioną w mieście. Doszła do wnio­sku, że w sierpniowy wieczór może ją za bardzo być widać, i narzuciła na ramiona długą, zieloną jak mech chustę.

Włosy zebrała na karku, przewiązała je jedwabną wstążką, a stopy wcisnęła w skórzane trzewiczki, sprowadzone z Aurland. Lekkim krokiem pomknę­ła w stronę lecznicy, lecz okrążywszy węgieł, skryta przed wzrokiem ludzi z plebanii, skierowała się przez las ku sekretnemu miejscu.

On na nią czeka!

Znów miała piętnaście lat!

ROZDZIAŁ XVII

- To nie może dłużej trwać - rzekł Randar z powa­gą, kiedy jakiś czas później leżeli przytuleni, napawa­jąc się echem szalonego uniesienia. Za każdym razem było inaczej, ich miłość przypominała utwór muzycz­ny, wznosiła się i opadała w tonacji to dur, to moll.

Akurat teraz jasny, rozśpiewany ton rozwiał się w powietrzu i między nimi zadrgały dysharmonijne, zgrzytliwe dźwięki.

Maria uniosła głowę, leżała z policzkiem wtulo­nym w jego gorącą pierś.

- Wiem. Całymi dniami się martwię, że wieczo­rem muszę wykradać się z domu jak złodziej, żeby się z tobą spotkać. Mogens pewnie wkrótce odkryje, że wracam do łóżka dopiero nad ranem... ale myśli pewnie, że przez cały czas jestem w lecznicy.

- Nie możesz go dłużej oszukiwać. On na to nie zasługuje - cicho powiedział Randar z zaskakującą troskliwością wobec człowieka, który był mężem je­go ukochanej.

Nigdy nie poznał Mogensa, ale oderwane słowa Olego i Marii wystarczyły, by pojął, że pastor jest sprawiedliwym i dobrym człowiekiem.

- Nie mam siły oznajmić mu prosto w twarz, że odchodzę, po tym wszystkim, co dla mnie zrobił. To tchórzliwe, niesprawiedliwe, egoistyczne i złe... Widać jednak jestem czarownicą - szepnęła Maria przez łzy.

- Ukochana, rozumiem cię lepiej, niż przypu­szczasz. Serce mi pęka na myśl, że pójdziesz ze mną i tym samym zniszczysz życie tylu ludzi...

- To moja decyzja - przerwała mu ostro. - Tylko ja ponoszę za nią odpowiedzialność, przed Bogiem i przed ludźmi.

- Myślę, że najwięcej kłopotów będziesz miała właśnie z ludźmi - zauważył.

Pojęła, o co mu chodzi, nie można bezkarnie zry­wać małżeństwa. Każdej wiosny na tingu rozpatry­wano sprawę trojga lub czworga nieszczęśników, którzy wystawili całe swe życie na widok publiczny i pokazali grzeszne żądze. Ten, kto ośmielił się ze­rwać święte, ustanowione przez Boga małżeństwo, mógł się spodziewać, że zapłaci za to karą cielesną i majątkiem.

- On nigdy za mną nie pójdzie, nie pozwie nas na ting. Jest na to zbyt wielkoduszny, pragnie mojego dobra. Och, Randarze, dlaczego on musi być taki do­bry? Gdybym jeszcze miała męża tyrana, takiego łaj­daka jak Anton - Piwko, na przykład.

- Ale tak nie jest - mruknął Randar i przyciągnął do siebie dłoń, do tej pory spoczywającą między piersiami Marii. - Nie zniosę tego dłużej! Trzeba to zakończyć, i to jak najprędzej!

Odepchnął ją, usiadł, ukrył twarz w dłoniach. Maria cierpiała, widząc jego rozpacz, od której tylko wzmagał się jej własny smutek i niepokój.

- Randarze, może mimo wszystko tak bardzo mnie nie kochasz? Czyżbyś się poddawał teraz, kie­dy nareszcie znów jesteśmy razem, kiedy nareszcie przypieczętowaliśmy nasz związek?

- Nie, och, nie! Te ostatnie dni... Nasza miłość... Nigdy bym tego nie cofnął! Mógłbym do końca ży­cia karmić się tym, co mi dałaś w tym cudownym miejscu. A jednocześnie jestem jak przykuty do cie­bie, moja dusza stopiła się z twoją i gdyby przyszło nam się teraz rozstać, serce by mi pękło. A mimo to zastanawiam się, czy nie jest to jedyne właściwe roz­wiązanie? Jeśli Bóg zechce, lata miną prędko... pew­nego dnia zostaniesz być może wdową...

- Randarze, nie chcę tego słuchać!

Marię ogarnął gniew, łzy płynące z jej oczu nie by­ły już łzami smutku.

- Nie zniosę tego, jak siedzisz i mówisz o śmier­ci Mogensa!

- Może dlatego, że sama właśnie o tym myślisz!

- Milcz, Randarze Meisterplass! Nie masz prawa...

- Właśnie, akurat tego nie mam! Żadnego prawa!

Stanęli naprzeciw siebie niczym para rozgniewa­nych cietrzewi o wiosennym poranku. Maria zaci­snęła pięści, on kułakiem uderzył w pień brzozy.

Potem znów się do niej odwrócił, udręczony uśmiechnął się i podszedł do kochanki. Objął rozgnie­wane ciało, poczuł, jak mięknie w jego ramionach.

- Nie wolno... nie wolno nam się na siebie gniewać. Obojgu jest nam trudno, porozmawiajmy o tym spo­kojnie.

- Nie, Randarze, nie chcę dłużej o tym myśleć. Spo­tkam się z tobą tutaj jutro o północy. Musisz być go­tów. Pójdziemy okrężną drogą przez las do przysta­ni, na pewno uda nam się dojść tam niezauważenie.

Zawahała się, popatrzyła mu prosto w oczy. Spły­nął na nią bolesny smutek.

- Zostawię Mogensowi tylko list. Ale trzeba poro­zmawiać z Sunnivą, musi sama wybrać, czy pójdzie ze mną, czy zostanie z ojcem. Wiem, że zostanie! Bo­że, nienawidzę myśli, że ją opuszczam! Ale jest już i tak źle, pewnie muszę ponieść taką ofiarę. Ona do­rośnie, być może pewnego dnia przyjdzie do mnie z własnej woli, chociaż przypuszczam, że nigdy mi nie wybaczy, że ją porzuciłam...

- Mario, to za wiele...

To jego głos się załamał, ona mówiła dalej spokoj­nie, z opanowaniem. Niemal z chłodną rzeczowo­ścią informowała go o praktycznych stronach ich wspólnej ucieczki.

- Mam trochę pieniędzy, zabiorę też kilka ubrań. I dwie moje własne książki, których nie mogę zosta­wić. Czy potrzeba nam czegoś specjalnego tam... w domu?

Pokręcił głową, nie miał siły omawiać teraz takich szczegółów.

- A więc wszystko w porządku. Resztę pozostaw mnie. To, co się stanie, musi się stać. Ale myśl o mnie jutro wieczorem, tak się boję...

Uściskał ją mocno, niechętnie wyrwała się z jego objęć i wbiegła między drzewa.

Biała suknia lśniła w półmroku, przywodząc mu na myśl boginki i leśny ludek.

Zaczął pakować do worka swoje nieliczne rzeczy.

Mężczyzna na wzgórzu stał nieruchomo, zlewał się niemal w jedno z wolno kołyszącymi się drzewa­mi. Tkwił tam już długo, w sierpniowym zmierzchu wyglądał jak kamienny posąg.

Ubrany był na czarno, nosił tylko białą koloratkę świątobliwego męża. Świeciła w blasku księżyca, tak jak zwiewna suknia biegnącej kobiety.

Mogens wiedział, co zobaczy, kiedy wykradł się za nią i obserwował, jak spuszcza się w dół Jaru Durdei.

Zauważył w niej coś nowego, jakiś zawstydzony blask oczu.

Umiał poznać zakochaną kobietę, na tyle już znał się na ludziach, przez tak wiele lat uczestnicząc w ich życiu.

Ogromny smutek ogarnął go na długo, zanim uj­rzał ciemną postać mężczyzny, który powitał Marię w miejscu, gdzie skała stromo opadała do rzeki.

Wiedział o tym, gdy wrócił do domu i zobaczył ją nad kadziami z kapustą. Ale nie chciał wiedzieć.

Kto to mógł być?

Nie, to zresztą bez znaczenia.

Podkradł się bliżej, w końcu balansował na samej krawędzi skały tuż nad głębią.

Długi płaszcz ciążył mu niczym grzech i dodatko­wo utrudniał mozolne poruszanie się po nierównym terenie.

Noc była cicha, usłyszał zaledwie urywki rozmowy.

Ale owe szczególne odgłosy kochającej się pary doszły do niego poprzez ciszę i zgniotły mu serce ni­czym młot uderzający w łepek jagnięcia.

Nie poszedł do domu nawet, gdy odgłosy zmieni­ły się w ochrypły krzyk, stał tylko z zamkniętymi oczyma i czekał.

List do Mogensa poplamiły łzy, Maria pisała i pi­sała, przekonana, że w żaden sposób nie poradzi so­bie ze słowami. Wreszcie list był gotowy, inaczej nie umiała. Wyjaśniła mu wszystko szczerze, ale nie spodziewała się z jego strony zrozumienia. Miała na­wet nadzieję, że mąż się rozgniewa, wpadnie w praw­dziwą złość. Łatwiej by mu było wtedy nienawidzić, zamiast smucić się i rozpaczać.

I Sunniva zostawała tutaj.

Mogła być mu dobrą pociechą, Maria zawsze zwracała uwagę na ów szczególny związek łączący ojca i córkę.

Sunniva być może także się od niej odwróci. Przy­rodzony dzieciom bystry zmysł sprawiedliwości szybko pozwoli jej stwierdzić, kto tu został potrak­towany niesprawiedliwie, zdradzony i opuszczony.

Ale być może pewnego dnia... może gdy córka sa­ma skosztuje upajającego nektaru miłości, lepiej zro­zumie szaleństwo matki.

Maria włożyła list do Mogensa do górnej szufla­dy biurka, pozwalając papierowi wystawać na tyle, by pedantyczne spojrzenie pastora następnego dnia natychmiast go zauważyło.

Poszła na górę do sypialni, Mogens spał głęboko. Prędko zwinęła dwie spódnice, bluzkę, kilka stani­ków. Zabrała też płaszcz odziedziczony po matce i szkatułkę z nieliczną biżuterią i piórami. Tłumiąc szloch, zsunęła z palca kosztowny pierścień ślubny, dołoży go potem do listu w szufladzie.

Rzuciła ostatnie spojrzenie na uśpionego mężczy­znę, oparła się niemal szaleńczej chęci, by jeszcze raz ucałować steraną twarz.

Zmusiła się do myślenia o Randarze i natychmiast zalały ją gorące uczucia dla niego.

On był jej życiem.

Bez niego nie mogła dalej istnieć.

I jaką żoną byłaby teraz dla Mogensa?

Niemożliwe, aby być z nim tak jak przedtem, wy­pełniać swoją część małżeńskich obowiązków.

Przestała już do niego należeć. Zarówno jej ciało, jak i dusza, wszystkie jej tęsknoty i pragnienia zwró­ciły się ku innemu.

Ku synowi kata.

Czekał na nią.

Nie chciała się spóźniać.

Mogens przez wiele nocy słyszał, jak Maria wra­ca do domu. Udawał, że śpi, ale musiał użyć wszy­stkich sił, żeby nie zapłakać, kiedy czuł unoszący się z jej ciała zapach obcego.

Wsuwała się do niego do łóżka, ale nie zbliżała się doń nawet palcem.

Nie zasypiała od razu, leżała tylko nieruchomo, oddychała ostrożnie, nierówno. On ciągnął tę grę, nie miał sił, by słuchać jej nieprawdziwych wyjaśnień. Między nimi nie było miejsca na kłamstwa. Przemil­czenia, choć nie bez bólu, mógł zaakceptować.

Ale kłamstwa, nie, tego by nie zniósł.

Mario, czysta, piękna i dumna kobieto.

Źrenico moich oczu, soli mego życia, najpiękniej­szy podarku, jaki zesłał mi Stwórca.

Mogens nie potrafił stawić czoła smutkowi, nie wie­dział, jak się przed nim bronić. Miał świadomość, że wszystko już stracone, czuł ogarniającą go rezygnację.

Nigdy nie podejrzewał się o pokorę.

Dlatego prawdziwą niespodzianką i przyjemnością był dla niego fakt, że potrafi tej nocy dziękować Bogu.

- Dziękuję, że mogłem żyć z nią przez te lata. Dzię­kuję za czystą miłość, jaką mi okazywała. Zawsze by­ła szczera, nie udawała ciepła, które widziałem w jej oczach. Wiem, że kochała mnie tak jak ojca, ale by­ła też szczęśliwa w moich objęciach. Zawsze wobec mnie uczciwa, dawała mi wszystko, co miała.

Wybacz mi, Panie, że odpłacę się jej jedynym, co mam.

I kiedy Maria po raz ostatni zamknęła za sobą drzwi probostwa, Mogens wstał.

Odczekał chwilę, potem zapalił świecę i zszedł do biblioteki.

W narożnej szafce i on, i Maria przechowywali swoje najsilniej działające leki.

Zauważył, że cztery z nich zabrała ze sobą.

Ale zostało jeszcze wiele pozatykanych korkami pojemniczków i buteleczek.

Wziął dwa, a także dzban wina z półki na ścianie.

Wrócił do łóżka, napełnił kubek niezwykle słod­kim płynem. Opróżnił go do dna, obracał wino w ustach rozkoszując się jego smakiem i wspomnie­niami, jakie ze sobą przynosił. Potem znów napełnił naczynie, do połowy, i dosypał część zawartości obu małych zakorkowanych pojemniczków. Jednym ru­chem podniósł kubek i wypił gorzkie lekarstwo. Łyk wina z dzbana zabił nieprzyjemny smak.

Postawił dzban na stole, a opróżnione w połowie pojemniczki ukrył pod luźną deską w podłodze.

Żołądek płonął niczym ogień.

Poczuł, że pokój zaczyna wirować, i ledwie zdą­żył rzucić się na łóżko, gdy biała błyskawica rozdar­ła mu głowę i porwała w jaśniejący tunel.

W tym samym czasie samotny mężczyzna ode­pchnął łódź od brzegu. Księżyc, przesłonięty wełniastym welonem chmur, odbijał się w czarnej wodzie niewyraźnie, mgliście.

Fiord nie był gładki, tu i ówdzie upiornie się mar­szczył, jak gdyby tuż nad jego powierzchnią unosił się zatruty oddech niewidzialnych potworów. Męż­czyzna w łodzi wiosłował równymi, prędkimi rucha­mi, niemal bezszelestnie.

Nie miał latarni, nie wybierał się na połów jesien­nych makreli. Wielkiej łodzi nie wypełniały też to­wary. I płynął sam, nikogo nie wiózł.

Nikt nie widział jego twarzy i tak chyba było lepiej.

Głębokie zmarszczki na czole, przerażający chłód wokół ust, oczy utkwione w wiosce, od której się od­dalał. Nie odwrócił się, by sprawdzić kurs, wiosłował tym samym mocnym, niemal rozpaczliwym rytmem.

Na brzegu nikt nie machał mu na pożegnanie.

1* Tor - jeden z głównych bogów mitologii skandynawskiej, pier­worodny syn Odyna, bóg piorunów, zbrojny w młot, pas i że­lazne rękawice (przyp. tłum.).

2* Freyja - w mitologii skandynawskiej bogini płodności, miłości i piękna (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Cory zycia 03 Wiezy Krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
Lerum May Grethe Córy Życia 04 Zerwane kajdany
Lerum May Grethe Cory zycia 13 Taniec Aniolow
Lerum May Grethe Cory zycia 16 Zamie
Lerum May Grethe Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum May Grethe Cory zycia 28 Srebrne Zwierciadlo

więcej podobnych podstron