Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło

May Grethe Lerum

SREBRNE ZWIERCIADŁO

ROZDZIAŁ I

Lyster, 8 września 1756

Reina przełykała raz po raz ślinę, ale to okropne zwierzę podchodziło coraz wyżej do gardła, chyba chciało ją udławić, kosmate i napęczniałe.

Myślała, że będzie płakać, krzyczeć i wyć albo po pro­stu ucieknie, żeby ukryć twarz w spódnicy matki. Pła­kali wiele, wszyscy, Reina miała jednak wrażenie, że łzy zasychają jej w żołądku jak szare bryłki błota.

To z tych bryłek błota wychodziło owo kosmate zwierzę i teraz pełzło w górę do gardła.

Widziała jak przez mgłę ludzi zebranych przy lśnią­cym stole, na którym Marja tyle razy stawiała najwy­myślniejsze dania. Dzisiaj żadna kucharka z Kopenhagi nie hałasowała miedzianymi rondlami i garnkami w wiel­kiej kuchni. Dzisiaj tylko służące z Vildegârd nagotowały pełne garnki kaszy, podawanej z tłustą śmietaną. Roz­noszono też piwo i świeże mleko, bo zwierzęta wróciły już z górskich pastwisk i szałasy pasterskie jak każdej je­sieni oddano we władanie różnych podziemnych istot.

Dziewczynka rozglądała się i patrzyła, szukała twa­rzy, w której mogłaby wyczytać coś więcej.

Ale wszystkie oblicza zlewały się w jedno, w pobliżu siedziała Helena, ukryła swoje rude włosy pod czepkiem mężatki, obok niej Ingalill, ubrana w coś połyskliwego, ciemnozielonego. Bendik położył ręce na kolanach i tak pochylił głowę, że podbródek opierał się na białej, usztywnionej koszuli.

Widziała też bliźniaki, jak się kręcą, na pogrzebie stali nieco wyżej niż ona, teraz jednak próbowali się schować za chińskim abażurem dużej lampy w rogu salonu, docie­rały stamtąd nieprzystojne chichoty i śmiechy. Karl Mar­tin, który był jej ciotecznym wujem i synem Marji, wy­szedł dzisiaj ze swojej malej chatki w Oppdal. Twarz miał szarą niczym zmoczony papier, ale siedział wyprostowa­ny i przyglądał się zgromadzeniu przenikliwym wzrokiem.

Przyszedł też pisarz. I pastor Cimber, rzecz jasna. Stał przy drzwiach i wychylał jeden kufel piwa za drugim, rozmawiał z nowym dzwonnikiem nazwiskiem Christen Andersen Berg. Reina mogła wiele wyczytać w młodej twarzy dzwonnika, ale nie było to nic interesującego.

Był też major zarządzający oddziałem w Karlsgârd. Srebrne epolety lśniły niczym ozdobne dekoracje. Dziew­czynka dostrzegła też właściciela dużego majątku z Kaupanger, kilku lensmanów ze wsi położonych dalej nad fiordem. Słyszała, o czym dyskutowali: kto teraz zostanie lensmanem w Lyster? Po zamordowaniu Marji gospodarz Storlendet siedział pod kluczem, i to nie w piwnicy sta­rego lensmana, ale w domu dla umysłowo chorych.

Pastor Cimber chrząknął, spojrzał z lękiem w stronę proboszcza i otworzył usta:

- Chciałbym was prosić, drodzy przyjaciele, byśmy odśpiewali psalm. Psalm na pocieszenie i dla podniesie­nia na duchu w tym okrutnym czasie.

Szmer rozmów ucichł. Ludzie zaczęli śpiewać i nagle ponad wszystkimi zachrypniętymi głosami uniósł się ja­sny i piękny śpiew. Początkowo Reina myślała, że to Emmi, wiedziała bowiem, że ma wysoki i silny głos. Ale ten śpiew nie mógł wydobywać się z gardła tak drobnej istoty jak Emmi. Wznosił się aż do sufitu, silny i czysty niczym wzburzony strumień na wiosnę albo jak krzyk żurawi lecących kluczem na południe.

Reina omal nie przestała śpiewać. Ostrożnie odwróci­ła głowę, ale nic nie widziała ponad głowami dorosłych, którzy zdawali się wyrastać wprost z nakrytego obrusem stołu i siedzieli podzieleni na dwoje, poruszając ustami.

Poczuła się źle.

Szturchnęła w bok swego brata Benjamina, który na­tychmiast zrozumiał, o co chodzi.

- Chodź, mała, wyprowadzę cię na dwór. Nie wyglą­dasz za dobrze...

Benjamin miał dwanaście lat, prawie mężczyzna. Oparła się o niego, czuła, że szum w głowie narasta. Nie kontrolowała, gdzie stawia stopy, ale Benjamin był od niej znacznie wyższy i trzy lata starszy, żywiła głębokie zaufanie, że on jej pomoże.

Nie zatrzymała się, dopóki chłodne wrześniowe po­wietrze nie owionęło jej twarzy, ale nawet wtedy miała problemy z oddychaniem. Benjamin przestraszył się nie na żarty.

- Co się stało, Reina? Czy mam zawołać mamę? Reina? Reina...

Odpływała od niego, wiedziała, że wkrótce ciasny ciemny korytarz zamknie się nad nią, a głos Benjamina rozpłynie się. Chciała mu tylko powiedzieć, że to nic groźnego, że już przedtem coś takiego przeżywała, że jutro obudzi się znowu rześka i zdrowa.

Ale nie zdążyła.

A kiedy w końcu otworzyła oczy, była zmęczona i miała sucho w ustach. Leżała w łóżku, zaciskała zęby na trzonku drewnianej łyżki.

Wieczór zapadł szybko, teraz, około święta Marii, ciemności nadchodziły co dzień wcześniej. Na szczęście pogoda mimo jesieni była ładna i niezbyt chłodna. Ale zimne powietrze ciągnęło od gór, a rano na łąkach w do­linie i na zboczach leżał szron.

Pozostały jeszcze blisko dwa tygodnie do jesiennego zrównania dnia z nocą, ale lato było definitywnie skończo­ne. Dla Emmi także życie się zatrzymało. Diana znalazła ją kompletnie pijaną na podłodze niebieskiej łazienki, Emmi próbowała podciąć sobie żyły brzytwą Remmermanna. Na szczęście rękę miała zbyt niepewną, przecięła skórę i mięsień lewej ręki, ale gruba żyła została nienaruszona.

Diana nie krzyczała, zacisnęła na ramieniu kobiety je­dwabny sznur od zasłon i zaciągnęła ją do swojego po­koju. Potem umyła podłogę i ściany zimną wodą, w koń­cu zamknęła się razem ze swoją bladą przyjaciółką.

- Nikomu nie mów - mamrotała Emmi tej nocy. - Ni­gdy o tym nie wspomnij ani słowem, nie zniosłabym...

- Martwię się o Reinę - powiedziała Johanna cicho. Ravi siedział w nogach jej łóżka i delikatnie gładził przez kołdrę biodro żony. - Ona chyba nie jest chora?

Spojrzał na nią. Dziwne, jak ona niczego nie widzi. Nie chce widzieć.

- Nie, nie sądzę. Zjadła sporo mlecznej zupy i owsia­nych podpłomyków. Zjadłaby nawet więcej, ale nie chcieliśmy jej na to pozwolić.

- Czy teraz śpi?

- Tak, teraz śpi. Będzie spać długo. Jutro powinna odpoczywać, dopóki sama się nie obudzi. Wtedy wszyst­ko będzie dobrze.

Johanna patrzyła na niego, szukała w jego twarzy na­dziei. Słowa tej nadziei nie dawały. Nie chciała zaś pytać, miała wrażenie, że on powie coś, co zabrzmi jak wyrok śmierci. Długie rozmowy na temat przyszłości Reiny odbywały się między nimi często od narodzin córki. Jo­hanna pamiętała wszystkie, choć najchętniej zapomniała­by prawdę, jaką Ravi starał się jej przekazać. Były dni, że jej się to udawało. Teraz znowu wszystko się w niej otwo­rzyło i niepokój wypełnił serce, i bała się tak samo, jak wówczas, kiedy po raz pierwszy rozmawiali o tej sprawie.

Reina jest... niezwykła. Johanna wstydziła się, że ten fakt wywołuje w niej tyle przerażenia, raz po raz pró­bowała szukać ratunku we wzroku męża, oceniała go znowu, utwierdzała się w przekonaniu, że gdyby musia­ła, jeszcze raz wybrałaby to samo życie.

Wybrałaby jego, nie zamieniłaby go na żadnego innego.

Jak zwykle to wystarczyło, by uciszyć spłoszone pta­ki w jej piersi.

Ale dzisiejszej nocy ptaki tłukły skrzydłami bardzo mocno i Johanna nie wiedziała, jak je uspokoić.

- To... nie jest choroba - powiedziała dzielnie. Ravi uśmiechnął się czule.

- Nie, to nie jest choroba.

- Ale... ona traci przytomność! Ravi przestał gładzić miarowo jej ciało, odnalazł pod kołdrą rękę żony. Bawił się jej palcami, dotykał ciężkie­go pierścionka, który w końcu zdołał jej kupić za wła­sne pieniądze.

- Ty wiesz, Johanno, że ja żyłem z tym bardzo długo. To nie jest takie straszne... Zwłaszcza teraz. Dzięki tobie.

Johanna złagodniała, uśmiechnęła się do męża. Wy­ciągnęła się na szerokim łóżku i była zadowolona, że Ravi nie podziela jej zaniepokojenia. Więc widocznie z Reiną nie jest tak źle. Gdyby było źle, Ravi by o tym wiedział.

- Mamy najlepsze dzieci na świecie. Najpiękniejsze na świecie! I najzdolniejsze, prawda?

Wślizgnął się do niej pod kołdrę, w jego smutnych oczach pojawił się błysk życia.

- Oczywiście, że mamy wspaniałe dzieci. One spra­wią, że będziemy żyć nadal, Marja będzie żyć nadal!

Johanna przymknęła oczy i opasała go ramionami. Leżał na niej ciężko, ogrzewał ją, zamykał w małym i ciasnym pomieszczeniu, z którego jednak nie pragnę­ła się wyrwać.

Szok, spowodowany gwałtowną śmiercią babki, po­woli zaczynał ustępować. Minęło nie więcej niż tydzień, ale wydawało się, jakby to trwało nieskończenie długo. Tyle się potem wydarzyło. Thomas Dalseyri został lens­manem. Pastor Cimber wyraźnie spokorniał, Magnus ze Storlendet jest w domu dla umysłowo chorych, spę­dzi tam resztę życia. Posłano po jego brata do Christianii, miał zostać opiekunem małego Arilla, jeśli natural­nie chłopiec wyzdrowieje. Jeśli nie, to brat przejmie ogromny spadek. Chociaż krewni pierwszej żony Ma­gnusa już się ustawiają w kolejce.

Bendik zaangażował adwokata, uważał, że Karlsgârd jest już jakby odzyskane. Skoro Storlendet dostał dwór jedynie na podstawie podejrzenia o morderstwo, to oni muszą go odzyskać w sytuacji, gdy krwawa zemsta jest udowodnionym faktem.

Johanna uświadomiła sobie, że te wszystkie myśli uspokajają jej umysł, że gwałtowna śmierć babki zaczy­na mimo wszystko wydawać się ogniwem w łańcuchu wydarzeń, że jest w tym jakaś logika, której ludzie nie są w stanie pojąć.

Ravi wiedział, że Johanna lubi, by ją kochał w czasie, kiedy zmartwienia czynią jej ciało obolałym i wrażli­wym. Znał ją, zdążył się dowiedzieć, że może jej w ta­kiej chwili dać coś ważnego: spokój ducha, ukojenie dla przepełnionego zmartwieniami serca Johanny.

Jego ręce były czułe i delikatne, głaskały ją i pieściły, Johanna leżała na plecach wciśnięta w materac, Ravi wol­no zdejmował z niej nocną koszulę i długie majtki z cien­kiej bawełny, które ostatnio zaczęła nosić. To pomysł Marji, jedna z pozostałości po jej eleganckich zwyczajach.

Ravi dotykał wargami jej brzucha, łaskotał ją w miej­scu, gdzie pępek rysował się ciemną plamą na tle od­krytej, miękkiej skóry. Podtrzymywał rękami jej bio­dra, mocno i zarazem delikatnie. Nie zwracał uwagi na krótkie dreszcze, które zawsze przenikały ciało Johanny akurat w chwili, kiedy pochylał się nad nią i chciał ją pocałować.

Stłumił szum w swojej głowie, chciał, by pożądanie narastało w nim miarowo i spokojnie. Nie powinien dać się ponieść ani oślepić własnej wzburzonej krwi. Powi­nien ją kochać, czuwać nad nią. Dopiero kiedy ona nie będzie już w stanie dostrzec głębokich zmarszczek na jego czole, może poddać się gorącemu strumieniowi, już teraz rozkoszował się oczekiwaniem.

Twarz Johanny wygładziła się. Zaraz, za chwilę, ru­mieniec obejmie jej szyję i piersi, Ravi przywoływał go z uśmiechem, coraz mocniej przytulał żonę.

Wiedział, że tym razem Johanna nie będzie w stanie mu się przeciwstawić. Tym razem mógł pokonać wszystkie przeszkody, otworzyć zawory. Nie było ina­czej niż poprzednio, ukrył twarz między jej miękkimi piersiami i trwał tak jeszcze bardzo długo.

Różowe brodawki pociemnieją, staną się prawie bru­natne. Miękki brzuch będzie duży, skóra na nim napię­ta, życie Johanny zacznie się toczyć szybciej, a kiedy spojrzy na niego i będzie chciała opowiedzieć mu o swo­ich lękach, on zrobi wszystko by ją uspokoić.

Wtedy Johanna odezwała się:

- Ravi, wspomniałeś niedawno o czymś, co mnie tro­chę zastanowiło. Powiedziałeś... powiedziałeś, że chciał­byś, abyśmy mieli więcej dzieci.

Ravi leżał bez ruchu, miał nadzieję, że ona przyjmu­je gwałtowne bicie jego serca jako następstwo miłosne­go aktu.

- Tak... bardzo bym chciał. Nie wiem dlaczego. Reina niedługo będzie dorosła...

Johanna bawiła się półdługimi, czarnymi włosami męża. Wciąż nie było w nich ani śladu siwizny, co ją pra­wie zdumiewało.

- Boisz się, że niedługo ona przestanie nas potrzebo­wać?

Kiwnął głową niepewnie. Tak chyba będzie. Pierś Johanny poruszała się przy jego policzku. Ko­bieta odetchnęła wolno i głęboko.

- Jeśli jest tak... jeśli bardzo chcesz... to ja się nad tym zastanowię, najdroższy. Ale ja niedługo będę stara...

Uniósł głowę, wspierając się na łokciach.

- Masz dopiero trzydzieści cztery lata! Mogłabyś ro­dzić dzieci jeszcze co najmniej przez dziesięć lat, Johan­no! Nie gadaj byle czego!

Johanna znowu westchnęła, zamknęła oczy, by unik­nąć jego spojrzenia.

- Boję się - przyznała. - Nie jestem pewna, czy podo­łam... żeby się lękać o jeszcze jedno...

Położył się teraz obok niej, nagle pojawił się między ni­mi dystans. Ona jednak przesunęła delikatną dłonią po je­go piersi, po chwili przytuliła się do jego spoconego ciała.

- Może jeszcze jedna córeczka - wymamrotała cicho Johanna. - Istota, którą moglibyśmy nazwać Marja...

- Nie - odparł zachrypniętym głosem. - Nie niedo­bre imię.

- Ach, tak? Dlaczego nie?

Ravi odwrócił się, znowu był blisko niej. Jego ręce od­nalazły jej twarz, gładził ją w ciemnościach.

- Nie, nic złego nie miałem na myśli. Oczywiście, może mieć na imię Marja, jeśli chcesz. Ale jedno chcę ci powiedzieć: jeśli to będzie syn, będzie miał na imię Johannes!

W jego słowach brzmiała wesołość, to zabawa, nie zo­bowiązujące marzenie. Johanna leżała spokojnie i cało­wała go.

- No to postanowione - powiedziała po chwili.

Leżała tak i obejmowała go, dopóki nie zasnął. Wte­dy wysunęła palce z jego włosów i podłożyła miękką po­duszkę pod policzek męża. Noc była taka spokojna. Mieli za sobą długi dzień. Długi i smutny.

Mimo to czuła, że ta cisza dobrze jej robi, że obraz bab­ki wciąż trwa za przymkniętymi powiekami i ogrzewa ją.

Nie zamazywało już tego obrazu przerażenie, jakie przeżyła w altanie, ani dławiące uczucie, którego dozna­ła, kiedy wsunęła palce głęboko w martwe ciało Marji i szukała srebrnej kuli.

Johanna wiedziała z całą pewnością: Marja odnalazła spokój.

A Ravi niech sobie marzy w spokoju, ma do tego prawo.

O małym zielonym słoiczku w szafie z lekarstwami nie musi wiedzieć.

Reinę obudziły ciche kroki i szepty. Był wczesny ra­nek. Służące przygotowywały się do obrządku. Reina bardzo lubiła te codzienne odgłosy, które zawsze do niej docierały, jeśli tylko obudziła się zbyt wcześnie i zatę­skniła za tamtym czasem, kiedy sypiali razem z Benja­minem w dużej izbie. Teraz dostała własną izdebkę. Po drugiej stronie ściany śpią mama i tata. Ale w ciche, dłu­gie noce, zdarzało się Reinie myśleć, że ich nie ma, że noc pochłonęła cały świat i nic poza jej izdebką nie ist­nieje. Sztywna z przerażenia leżała w pościeli, nie mia­ła odwagi wybiec za drzwi, ponieważ lękała się, że jej obawy zostaną potwierdzone.

Wolała się skulić i nie myśleć o niczym. Leżeć cichuteń­ko niczym mysz, aż do nadejścia ranka i wsłuchiwać się w bicie własnego serca. Zazwyczaj mrugała oczyma, kiedy budziła ją uśmiechnięta mama, nie zdająca sobie sprawy, jakie to strachy dręczyły córkę w nocy. W świetle dnia wszystko bladło, Reina znowu była małą dziewczynką.

Dzisiejszej nocy nic jej się nie śniło, nie dręczyły jej koszmary.

Reina oblizała wargi, poczuła smak gorzkiego lekar­stwa, które mama kazała jej wypić, twierdząc, że jest wzmacniające.

Czuła się trochę zmęczona, ale miała dość rozumu, żeby nic o tym nie mówić. Bo wtedy musiałaby pić jesz­cze więcej tego brunatnego paskudztwa. Reina pogrążyła się znowu we śnie, ukołysana dalekimi głosami służą­cych. Teraz docierały do niej również porykiwania krów, to dziwne, jak zwierzęta wyczuwały, że zegar Kar­la wybił akurat sześć uderzeń.

Czy powinna się ubrać i pójść z dziewczętami do obory? Lubiła tam być, lubiła patrzeć, jak wielkie zwie­rzęta wyciągają szyje i muczą uszczęśliwione, gdy tylko otworzy się drzwi. Reina uważała również, że zapach obory jest bardzo przyjemny. Ciepły i dający poczucie bezpieczeństwa. Bardzo jednak pilnowała, żeby idąc tam, wkładać czepek na głowę, bo w przeciwnym razie inne dzieci marszczą nosy i mówią, że nie lubią zapachu gnoju przy śniadaniu. Ingalill potrafiła powiedzieć to głośno albo bez słowa zaciskać palcami nos!

Reina znajdowała się na granicy między jawą a snem.

Bardzo to lubiła. Niekiedy zdarzało się, że spotykała wiele twarzy, z których mogła czytać.

Nagle jednak uświadomiła sobie: nie mogła już dłu­żej czekać. Marja jest w ziemi, mama uśmiechając się powiedziała, że pewnie wkrótce odzyskają Karlsgârd. Podstępny Magnus Storlendet został zamknięty gdzieś w tym szarym budynku, który ludzie nazywają domem wariatów. Nigdy już nie będzie mógł im nic zrobić.

Teraz Reina nie mogła odkładać tego, o czym w ostat­nim tygodniu niemal nie odważyła się myśleć: Arill mu­si otrzymać pomoc. Nagle inna myśl spadła na nią jak uderzenie pięścią w brzuch: a może on już nie żyje?

Reina wypełzła spod kołdry, usiadła na krawędzi łóżka i spuściła stopy na wypolerowaną drewnianą podłogę. Nie, on nie mógł umrzeć. Na pewno by to przeczuła. W takim razie jego twarz pojawiłaby się w jej myślach, w tej dziw­nie szarej mgle, która teraz przesłaniała oblicze prababki.

Chłopiec żyje, była tego pewna.

I to bardzo, bardzo źle ze strony mamy, że nie chce mu pomóc.

Arill nie ma już ojca, a przedtem nigdy nie miał mat­ki. Ani rodzeństwa! Żadnego miłego Benjamina, który zawsze ma czas, żeby z człowiekiem porozmawiać. Na­wet okropnej przyrodniej siostry jak Ingalill ani hałaśli­wych bliźniaków, którzy w jakimś sensie są wujkami!

Przemknęła obok drzwi śpiących rodziców, usłysza­ła ciche pochrapywanie z alkowy Benjamina. W izbie za­legał zapach tytoniowego dymu, wczoraj wieczorem by­ło tu mnóstwo ludzi.

Reina ubrała się pośpiesznie, narzuciła na siebie szal matki i pobiegła zapytać o radę. Nie zatrzymała się, do­póki nie znalazła się na szerokiej dróżce między Vildegârd i Zamkiem Marji.

Jakie to dziwne, wiedziała przecież, że prababka nie żyje. Świadomość tego ciążyła jej niczym kamień w ostatnim tygodniu. Mimo to wybiegła tak wcześnie rano, żeby prosić właśnie ją o pomoc.

Nie poddawaj się - powiedziała Marja. - Pamiętaj, jeśli wiesz, że masz rację, nie powinnaś nigdy ustępo­wać. To, że masz rację, pozwoli ci wygrać. Zabiera tyl­ko nieco więcej czasu, niż byś chciała...”

Reina pamiętała to bardzo dobrze, pomalowane na czerwono wargi Marji, poruszające się, gdy mówiła, i dłonie prababki w jedwabnych rękawiczkach gładzące włosy. Zdarzyło się kiedyś tak, że Reina narysowała na swoim obrazku całe obejście w Meisterplassen. W pew­nym momencie podbiegła Ingalill, wyrwała jej obrazek, pokazała go Bendikowi i powiedziała, że to ona go narysowała. Zgarnęła wszystkie pochwały. Kiedy rozgo­ryczona Reina powiedziała, że to jej obrazek, wszyscy uśmiechali się i poklepywali ją po plecach.

- Drogie dziecko, przecież ty nigdy tam nie byłaś! W każ­dym razie odkąd skończyłaś dwa łata! Ale oczywiście, też będziesz taka zdolna, jak będziesz miała tyle lat co Ingalill. może wtedy narysujesz nam swój własny dom...

Reina pobiegła do Marji i powiedziała o wszystkim, a wtedy Marja poprosiła, żeby narysowała ten rysunek jeszcze raz. Reina przysięgła jednak, że nigdy więcej te­go nie zrobi, w każdym razie do czasu, kiedy ta głupia dziewczyna będzie kłamać i wmawiać wszystkim nie­prawdę, a nikt na to nie reaguje.

I to wtedy właśnie Marja powiedziała o tym, żeby się nie poddawać. I o tym, żeby być cierpliwym, to w koń­cu sprawiedliwość wyjdzie na jaw.

Tyle tylko że teraz Reina nie miała czasu.

Ospa zabija ludzi w czasie krótszym niż tydzień.

A mały Arill zachorował chyba tamtego dnia, kiedy jego ojciec przyszedł i zastrzelił Marję.

Reina czekała chwilę w zagajniku między dworami, potem jednak zdecydowała się, by mimo wszystko pójść do Zamku Marji. Emmi jest sympatyczna. Z Emmi moż­na chyba porozmawiać. Reina nie znała tej drobnej ko­biety zbyt dobrze, tamta zawsze jakby uciekała i jej twarz przesłaniała gruba zasłona, spoza której nic nie można było wyczytać.

Diana, najnowsza przyjaciółka, była podobna. Ale ona śmiała się częściej. I była wesoła!

Reina postanowiła, że spróbuje porozmawiać z Emmi. Nie mogła przecież sama po prostu wejść do sypial­ni matki i poprosić ją o lekarstwa dla Arilla.

Ale to Diana zeszła w końcu do salonu, najpierw Reinie otworzyła służąca z czerwonymi zapuchniętymi oczyma.

- Czego chcesz, moja kochana? Myślałam, że jesteś chora, mówiono, że wczoraj zemdlałaś.

- Teraz jest już dobrze. Tylko że to wszystko takie smutne - wyjaśniła Reina.

Diana pokiwała głową.

- Czy Emmi jest w łóżku? Diana znowu skinęła głową.

- Ale jest jeszcze bardzo wcześnie, wiesz o tym? I Emmi była... zmęczona. Myślę, że dzisiaj pośpi dłużej... prawdopodobnie cały dzień.

Reina zacisnęła powieki, pojęła, że z ust Diany spływa kłamstwo. Coś było nie w porządku, ale nie wiedziała co. Kiedy przyjrzała się uważniej, dostrzegła lęk w tej zasłonie z mgły, która otaczała również twarz Diany. Nagi strach.

- Czy ona jest poważnie chora? - zapytała Reina drżą­cym głosem.

- Nie bardzo, panienko. Nie tak strasznie... wyzdro­wieje.

Tym razem mówiła prawdę, jej słowa były jasnożółte.

Reina opadła na krzesło. Pachniało delikatnie perfu­mami Marji. Rozejrzała się po ślicznym, niedużym pokoju, to był salon Marji. Dzisiaj nikt tu nie napalił w kominku, ale ciepło po wczorajszych gościach wciąż trwało w powietrzu.

- Ty... ty powinnaś chyba wrócić do domu i jeszcze trochę pospać. Ja w każdym razie jestem zmęczona - ziewnęła Diana. Pośpiesznie uściskała dziewczynkę i ka­zała jej wstać z krzesła. - Obudziłaś mnie, kochanie! Ale to nic nie szkodzi. Zaraz znowu idę spać i ty też powin­naś tak zrobić!

- Ja... ja bym bardzo chciała porozmawiać z Emmi... Diana popychała ją ku wyjściu.

- Jutro! To chyba nic pilnego, mam nadzieję?

Reina zrozumiała, że nic tu nie wskóra. Musi więc pora­dzić sobie sama. Wracając do Vildegârd, zaciskała pięści, nie miała daleko. Wystarczająco daleko jednak, by mogła prze­myśleć wszystko, zanim stanie przed matką i raz jeszcze spróbuje nakłonić ją, aby zrobiła to, o co córka ją prosi.

Matka będzie wściekła. O wiele bardziej wściekła niż poprzednio. Johanna nienawidziła Magnusa ze Storlendet i to Reina pojmowała. Ona sama też go nie lubiła, a tego, że zabił ukochaną Marję, chyba żaden człowiek mu nie wybaczy.

Ale Johanna nienawidziła też Arilla. I Idę, ciotkę chłopca. Johanna nienawidziła nawet ludzi pracujących dla Storlendet, żołnierzy, mieszkających w dużych po­kojach, o których sądziła, że zostały jej ukradzione.

Tego już Reina nie pojmowała. Arill bowiem to do­bry chłopiec. Sympatyczniejszy niż większość chłopców w jego wieku.

No i kiedyś uratował jej życie.

Teraz ona powinna się odwdzięczyć!

Pewna myśl powoli dojrzewała w jej głowie, była nie­mal groźna, myśl o zdradzie: Reina mogłaby pójść tam sama. Mogłaby spróbować sama pomóc Arillowi! Nie miała wprawdzie lekarstw, mama zawsze zamyka wielką szafę w rogu izby na klucz. Może jednak udałoby jej się zdobyć co nieco, gdyby działała naprawdę podstępnie.

Podniesiona na duchu pobiegła najpierw do obory i została tam, dopóki nie rozścielono świeżej słomy i zwierzęta nie poszły na pobliskie pastwisko. Pasły się tam przez cały dzień, ale w Vildegârd sprowadzano krowy i owce pod dach przed wieczornym dojeniem, tak jak przywykły na górskich pastwiskach.

Zobaczyła, że zasłonki w izbie, w której sypiają rodzi­ce, są już rozsunięte. Pobiegła przez podwórze i znalazła rodziców siedzących w sypialni przy małym stoliku. Jo­hanna jadła chleb z masłem, Ravi pił gorącą herbatę mię­tową. Reina cicho weszła do pokoju i usiadła na wąskiej ławeczce pod oknem, na której dla ozdoby ułożono nie­duże haftowane poduszki. Nie było tam zbyt wygodnie, ale poranne słońce grzało ją w plecy przez szybę.

- Mamo... zastanawiam się nad jedną sprawą. Johanna podniosła wzrok, jej oczy były spokojne, do­bre.

- No, ta ospa... Jak to się dzieje, że ludzie się zarażają? Johanna oparła nóż o miseczkę z masłem i odłożyła chleb.

- Rozmawiałyśmy już na ten temat, Reino. Nikt do końca tego nie wie, ale pewien mądry człowiek odkrył, że istnieją bardzo maleńkie zwierzątka w naszej ślinie, w pocie, ba, nawet w powietrzu. Otóż te małe zwierząt­ka, które możemy zobaczyć tylko pod mikroskopem...

- Co to jest mikroskop?

- To odwrócony teleskop, tak można powiedzieć. Szklana soczewka, która sprawia, że wszystkie rzeczy wydają się większe. Dzięki temu można zobaczyć owe małe zwierzątka, które roznoszą choroby, rozumiesz? Teraz opowiem ci o pewnym człowieku, którego spotka­łam w Kopenhadze, człowieku, który miał naprawdę do­bre teorie na temat przenoszenia się chorób zakaźnych...

Reina wolno kiwała głową. Matka dosiadła swego ulubionego konia.

W końcu dziewczynka tak pokierowała rozmową, jak chciała. Johanna wyrecytowała wszystko, co jej zdaniem miało jakiekolwiek znaczenie dla tego, że niektórzy cho­rzy na ospę odzyskują zdrowie, a inni umierają. Matka opowiadała o lekarstwach i wyjmowała je z szafy, żeby pokazać Reinie. Powiedziała, że chyba nie bardzo one pomagają, ale że właściwie nigdy nie wiadomo...

Reina patrzyła na małe pudełeczka z suszonymi zioła­mi, na słoiczki z maścią, cuchnącą po prostu obrzydliwie. Ostrożnie stawiała to wszystko na stole obok siebie i tak kierowała matką, by naprowadzić ją na kolejny ulubiony temat: przemywanie rąk i ust spirytusem, kiedy się idzie od jednego chorego do drugiego. Ravi mówił niewiele, ale Reina czuła, jak pali ją w policzek jego spojrzenie. Tylko na ułamki sekund odważyła się spojrzeć mu w oczy. Były czarne i głębokie, nie dostrzegała w nich jednak gniewu.

Kiedy rodzice zjedli już śniadanie, Johanna poszła po­magać w porządkowaniu Zamku Marji. Remmermann chciał wyjechać najszybciej jak to możliwe, a obie panie postanowiły wyjechać razem z nim. Zamek Marji opu­stoszeje.

Reina pomachała też na do widzenia ojcu, a potem szybko włożyła słoiczki do kieszeni fartucha i wybiegła z obejścia.

Kobieta miała szarą, opuchniętą twarz. Suknia, którą nosiła, sprawiała wrażenie, jakby jej nie prano od tygo­dni. Jedna ręka zawinięta w szmatę, włosy zwisały na plecach w potarganym warkoczu, jakby dopiero co wstała z łóżka.

- Czego chcesz?

Drzwi zostały ledwo uchylone. Z komorniczej chaty wionęło stęchlizną.

- Mówili... że tu jesteś.

- Nikomu nie wolno tu przychodzić! Chłopak jest cho­ry, nie wiedziałaś o tym? Magnus Storlendet powiedział, że mam tu z nim siedzieć i nie otwierać nikomu prócz niego!

Reina skinęła głową.

- Ja... ja myślałam, że może mogłabym pomóc...

- Ty?

Dziewczynka przytaknęła, zaciskała rękę na chłod­nych słoiczkach w kieszeni. Nie wiedziała dokładnie, czego się spodziewała, idąc tutaj, w każdym razie jed­nak nie oczekiwała takiego gniewnego powitania.

Wyciągnęła małą dłoń w stronę szpary w drzwiach i dotknęła ręki Idy.

- Niech pani będzie taka dobra, panno Ido, ja może mogłabym pomóc... przyniosłam lekarstwa mojej mamy...

- To najgorsze, co kiedykolwiek słyszałam! Co twoja matka na to powie? Bo chyba to nie ona cię przysłała?

Reina zastanawiała się pośpiesznie. Może Ida wierzy­ła w opowieści Magnusa Storlendet. Może wierzyła, że Reina przyszła, żeby otruć Arilla, żeby się zemścić za ich zemstę. Ale może nie...

Najlepiej było odpowiedzieć zgodnie z prawdą.

- Mama o tym nie wie, ona nie lubi was, mieszkań­ców Storlendet, co chyba nie jest takie dziwne.

Drzwi otworzyły się szerzej.

- Uważaj, dziewczyno! Możesz się zarazić!

- Nie sądzę - powiedziała Reina. - Małe zwierzątka mnie nie gryzą. Ani kleszcze, ani komary, nawet pszczoła, na któ­rą nadepnęłam w lecie, mnie nie użądliła! Połaskotała mnie tylko, a potem, kiedy podniosłam nogę, odleciała.

Głupi bachor, wyczytała w oczach Idy. Mimo to Ida zaprosiła Reinę do środka obojętnym gestem.

- Nie mam cię czym poczęstować. Nie rozmawiałam z ludźmi od ponad tygodnia. Oboje z chłopcem umrze­my tu w samotności. Jesteś może ostatnim człowiekiem, którego widzą moje oczy - mamrotała Ida.

Reina mrugała w ciemnej izbie. Nie było tu okien, tylko otwór w jednej ścianie, teraz starannie zatkany szmatami zanurzonymi w gęstej glinie. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, zrobiło się prawie całkiem ciemno. Tylko mdłe strumyczki światła przedzierały się przez szpary w belkach. Reina odwróciła się, uchyliła drzwi.

- Muszę go zobaczyć - mruknęła. Ida wzruszyła ramionami i wskazała ręką.

- Niewiele już zostało z tego biedaka.

Pochyliła się do przodu, zaczęła szeptać do ucha Reiny. Jej oddech miał ostry, nieprzyjemny zapach, brud­ne ubranie śmierdziało.

- On tęskni za swoim ojcem. Wzywa go głośno. Pa­rę razy myślał, że ja jestem Magnus. Jeśli zacznie zno­wu gadać o ojcu, to chyba powinnaś wyjść...

Reina podeszła na sztywnych nogach do łóżka. Mru­żyła oczy, ledwo dostrzegała potarganą czuprynę. Ciem­ne włosy chłopca podobne były do okrycia z owczej skóry, na którym leżał. Smród idący od łóżka był co naj­mniej tak ostry jak ten, który unosił się wokół Idy.

- Biedny Arill... biedny, biedny... Pogłaskała go po włosach. Czuła, że są twarde i moc­ne. Ale też jakieś szorstkie, niczym końska grzywa.

Odwróciła się do Idy.

- Musisz go stąd wynieść. Umyć go... on nie może tak leżeć.

Ida ujęła się pod boki.

- A jednak myślę, że przyszłaś, żeby go zabić! Czy ktoś słyszał takie głupie gadanie? Myć chorego? Powia­dam ci, panno Reino, nigdy nie byłam chorowita, nigdy nie leżałam w łóżku dłużej niż trzy dni. A to wszystko dlatego, że nie pozwalam sobie na takie głupstwa czę­ściej, niż muszę!

Reina z powagą kiwała głową.

- Więc ty nie wierzysz, że te małe zwierzątka giną w wodzie? Te, które roznoszą chorobę?

Kobieta roześmiała się skrzekliwie.

- Wszystko, co wiem, to to, że mówisz jakieś nie­chrześcijańskie głupstwa!

Reina zastanawiała się przez chwilę, potem podeszła znowu do Arilla.

- Nie dotykaj jego twarzy! Jest pokryta pęcherzami, które pękają przy najlżejszym ruchu.

Reina posłuchała. Szukała jednak w kieszeniach, wyj­mowała jakieś rzeczy.

- Czy możesz podgrzać wody? Na herbatę?

- Oczywiście, jeśli panienka chce poczęstunku... Ida zawiesiła saganek nad paleniskiem. Dmuchała w popiół, dopóki węgle się nie rozżarzyły. Garść su­chych wiórów zajęła się wysokim płomieniem, można było dołożyć grubych bierwion.

- I tak miałam gotować kaszę - mruknęła Ida. - Nie przypuszczałam, że taki elegancki gość przyjdzie z wi­zytą, o, nie.

Reina nieproszona usiadła na stołku przy łóżku. Był nie heblowany, ale siedzenie zostało wygładzone od dłu­giego używania.

- Dlaczego nie mieszkacie w Storlendet? Kobieta westchnęła cicho.

- On myślał, że zostanie oszczędzony. Kiedy Edvard i Edvarda również zmarli... uznał, że spotkało go już wy­starczająco duże nieszczęście. Że tutaj chłopiec będzie bezpieczny...

Reina w milczeniu słuchała tych słów. Jakby chciała dorosłej kobiecie dodać odwagi, by powiedziała więcej.

- Magnus Storlendet nie jest dobrym człowiekiem, panno Reino. Tyle mogę stwierdzić, teraz, kiedy sądzę, że oboje tutaj umrzemy. To straszny człowiek. Wiem, że zabił moją siostrę. Doprowadził do tego, że stała się słaba i żałosna...

- Maren? Ida przytaknęła.

- Znałaś ją?

- Nie. Ja... mnie nie wolno znać ludzi ze Storlendet. Mama tego nie lubi.

Kobieta nad garnkiem prychnęła.

- Oczywiście, tak musi być. Słyszałam bardzo wiele. Ale może on się opamięta, ten zadufany w sobie chłop, kiedy straci najmłodszego syna i zostanie sam. Może wtedy po­żałuje, że miał takie zatwardziałe serce, może się zmieni...

Reina milczała. Zaczynało się w niej rodzić podejrze­nie. Kobieta potwierdziła to następnymi słowami.

- Nie - powiedziała, odsuwając saganek. - Woda się zagotowała, nie nalałam za dużo. Nie, Magnus Storlendet krąży pewnie po okolicy ze srebrnymi guzikami u kurtki, i szuka sobie kolejnej kobiety. Pewnie znowu unieszczęśliwi jakąś niewinną duszę. Po zarazie jest aż za wiele biednych wdów i pozbawionych domów sierot...

Reina oddychała nosem, by złagodzić trochę smród, teraz jednak miała wysuszone wargi i z trudem udało jej się odpowiedzieć:

- To ty nie wiesz, że Magnus Storlendet siedzi w domu wariatów? Nikt ci nie mówił, że on zamordował mo­ją Marję?

Szept dziewczynki podziałał na Idę niczym głośny krzyk. Odskoczyła w tył, ukryła twarz w dłoniach. Po chwili znowu jej oczy błysnęły groźnie w półmroku.

- Co ty mówisz, dziewczyno? Reina powtórzyła wszystko, słowo po słowie. Kobieta opadła na stołek przy beczce z wodą i zakry­ła twarz fartuchem. Ale nie płakała.

Kiedy się podniosła, była wyprostowana.

- Więc to dlatego nikt nie przynosił nam jedzenia, jak on przyrzekł? Zabronił mi choćby nos wysunąć z tej chałupy. I dlatego ja tu siedzę, nie mając odwagi nawet nazbierać po­krzyw na jakąś zupę dla nas obojga. Co wieczór siedzę słu­chając, jak kiszki grają mi marsza, i czekam na chleb z mię­sem, które on mi obiecał! Jego chłopak zjada zupę mleczną, ale większość zwraca. Ja jednak potrzebuję jedzenia.

Reina wyjęła wszystko z kieszeni. Kawałek suchego chleba, który przygotowała dla konia, to jedyne co nada­wało się do zjedzenia. Niestety chleb był oblepiony róż­nymi paprochami i absolutnie nieapetyczny. Podała go kobiecie niepewnym ruchem. Wstyd palił jej policzki, ale Ida przyjęła go bardzo chętnie. Odgryzła kęs i żuła ostrożnie. Potem pokruszyła wszystko do miseczki i za­lała odrobiną ciepłej wody. Przygotowała sobie coś w ro­dzaju zupy. Podała miseczkę Reinie.

- Czy ty go znasz? Reina potwierdziła skinieniem.

- Uratował mi życie.

- I ty chciałaś teraz uratować jego? Reina przyglądała jej się długo.

- Tak - odpowiedziała po prostu.

Wyjęła szczyptę szarego proszku z małej szkatułki mat­ki, szczyptę suszonego rumianku i cynamonu do smaku. Doprawiła to wszystko cukrem i wymieszała. Kiedy zbli­żała się do łóżka, Ida nie spuszczała z niej wzroku. A jej ciche mlaskanie było tyle samo wyrazem apetytu co i nie­dowierzania. Nagle Reina poczuła się bardzo niepewnie.

- Czy masz... łyżkę? Ida potrząsnęła głową, sprawiała wrażenie zakłopotanej.

- Tu niczego nie ma. On obiecał, że przyśle kogoś z jedzeniem i wyposażeniem.

Reina pokiwała głową.

- A potem zwariował. Ale że też nikt nie szukał cie­bie i Arilla? Że nie zauważono waszej nieobecności?

Ida znowu potrząsnęła głową.

- Nie, ja też tego nie rozumiem. Cały tydzień, powie­działaś? Tydzień, odkąd go zamknęli?

Reina potwierdziła.

W tej chwili Arill zaczął kaszleć w łóżku i popiski­wał niczym szczeniak. Ida pomknęła do niego.

- Pst! Nic więcej nie mów! On nie śpi! Ale chłopiec był nieprzytomny, jęczał cicho, z trudem się poruszał. Reina potrząsała jego ramieniem, odniosła wrażenie, jakby w tym chorym ciele nie było kości.

- On nie może jeść - westchnęła. - Ten napój musi­my jednak w niego wlać. To mu naprawdę pomoże!

- Ty słodka mała... ty jesteś jak anioł zesłany od Bo­ga. Ale nie przypuszczam, byś miała anielską moc, po­trzebną, żeby tchnąć życie w tego biedaka. I może to na­wet lepiej. W jego żyłach płynie zła krew, żeby nie wiem jaki był ładny i sympatyczny wobec mnie.

Reina szarpnęła ciałem Arilla, nie przejmowała się tym, że na jej ręce spłynęła lepka materia, kiedy dotknę­ła jego twarzy. Stwierdziła, że cała koszula chorego peł­na jest zaschłych skorup, sztywna niczym nasączone olejem płótno. Ogarniała ją rozpacz, nie mogła dać so­bie rady.

- Pomóż mi! Musimy go posadzić! Musisz wrócić z nim do wsi, tam gdzie są ludzie!

Ida stała z rękami na biodrach i pochyloną głową. Po chwili znowu spojrzała na Reinę.

- Tak, tak, oczywiście... Tam gdzie są ludzie. Magnu­sa nie ma. Tam są ludzie. Parobcy... to dobre chłopaki, większość z nich.

- Idę do wsi - oznajmiła Reina stanowczo. - Sprowa­dzę pomoc.

Ida zawahała się.

- Ale... co twoja matka na to? Reina skuliła się.

- Więc może będzie najlepiej... jeśli ty pójdziesz. A ja mogę tu tymczasem przy nim posiedzieć. Kiedy wrócisz z parobkami, ja się ukryję.

Ida wolno kiwała głową.

- Tak Tak musimy zrobić. Ale... czy ty wiesz na pew­no, ale to na pewno, że Magnusa nie ma w Storlendet? On mnie zabije, że wyszłam z tego domu, on powiedział, że...

- Na pewno go tam nie ma - rzekła Reina spokojnie. I wtedy Ida wybiegła z domu, jakby sam diabeł dep­tał jej po piętach.

Po jej wyjściu zaległa zupełna cisza.

Reina siedziała przez chwilę i czuła ogarniający ją nie­pokój. Najpierw był jak letni deszcz, wilgotny i odświe­żający. Potem powoli zmieniał się w jesienny grad, tłu­kący mocno w skórę na całym ciele, w końcu zmienił się w rzekę, w wypływającą z lodowca rwącą rzekę, jak­by ostatecznie chciał przemienić się w ogień. I wtedy Reina uświadomiła sobie, że jest gotowa.

Z wahaniem położyła dłonie na piersi chłopca. O, jak­że by chciała mieć tu teraz przy sobie tatę. On wiedział, co należało robić. On by ją pewnie nauczył, jak gasić ogień. Krzyczała z bólu, siły, które ją przenikały, były przerażająco potężne. Uciskała mocno rękami ciało Arilla, jakby chciała dostać się do wnętrza, miała wrażenie, że cała roztopi się i rozpłynie niczym wosk rzucony na ogień.

- Pomocy! - krzyczała, przerażona tym, co zawsze przeczuwała, ale czego nigdy nie była zdolna pojąć.

Nie dostrzegała Arilla, czuła, że jego ciało wije się pod dotknięciem, jej rąk, ale szum w głowie i dziwny łos­kot burzącej się krwi zagłuszały wszystko oprócz wła­snego przerażenia.

Przez ułamek sekundy przypomniała sobie omdlenie, mo­ment, w którym zamyka się nad nią ciemny tunel. Teraz nie chciała się tam znaleźć, wyrywała się i rzucała na wszystkie strony, pogrążając się jednak w kojącej ciemności.

Otrząsnęła się trochę dopiero, kiedy znowu mogła rozróżnić na wpół otwarte drzwi, wyszła z domu i opa­dła na wilgotną ziemię przy drodze. Słońce przebyło już połowę drogi na niebie, zanim była w stanie wrócić na drżących nogach do domu.

Musi koniecznie porozmawiać z ojcem.

ROZDZIAŁ II

Ravi spojrzał w ciemne oczy córki, ale jedyne, co mógł w nich dostrzec, to własne odbicie.

Reina miała w oczach dużo zielonego, teraz jednak były równie czarne, jak oczy ojca. Wydawała się taka mała, siedząc skulona w nocnej koszuli ze skrzyżowa­nymi nogami. Paliła się tylko jedna lampa na ścianie za jego plecami, Ravi widział błyski ciepłego światła na twarzy córki, ale jego twarz znajdowała się w cieniu. Może tak jest najlepiej. Bo to, co córka mu opowiada­ła, przerażało go w najwyższym stopniu.

Nietrudno zrozumieć, że to, co przeżyła, budziło w niej lęk, to jeszcze dziecko, mała, bawiąca się dziew­czynka, która wprawdzie wiedziała, że nie jest zwykłym dzieckiem, ale mimo wszystko.

Ale że to go mogło aż tak zaskoczyć, że zmrozi go to, co Reina opowiedziała...

Mimo wszystko myślał, że jest lepiej przygotowany.

- Chodźcie, Ravi i Reina, musimy się przebrać i od­prowadzić wyjeżdżających do wsi. Reina, uczesałaś sta­rannie włosy? Wyjęłaś swój niebieski skórzany płasz­czyk? Dzisiaj jest zimno, a zaraz jedziemy.

Reina biegała po domu, szukała butów, które mama zniosła na dół z innymi zimowymi ubraniami. Zrówna­nie dnia z nocą mieli już za sobą i teraz od wielu dni słońce chowało się za chmurami, a ziemię pokrywał szron. W takie szare dni jak te szron zdawał się powoli rozrastać. Wkrótce pewnie spadnie śnieg.

Reina poczuła, że płaszczyk uwiera ją pod pachami. Zrobił się jeszcze mniejszy niż na wiosnę, kiedy miała go po raz ostatni. Ale mama lubiła ten płaszczyk, został uszyty z farbowanej na niebiesko skóry i miał srebrną lamówkę z lisiego futra. Marja też go lubiła.

Ravi włożył na czarną kurtkę gruby kożuch woźnicy. Johanna miała na sobie czarne ubranie z wełny. Nosili żałobę po Marji i tęsknili niemal za tym, żeby znowu ubierać się jak dawniej. Emmi i Diana nie pokazywały się często w ciągu tych tygodni. Razem z Remmermannem zamknęły się w domu, żadne z nich nie wychodzi­ło nawet do kościoła. W Zamku Marji już nie palono do późna w noc świateł, nie dochodziły stamtąd radosne śpiewy i śmiechy. Cały dom zdawał się wyciszony, jak­by odpoczywał, stracił swój blask mimo wysokich ko­lumn i pięknie rzeźbionych parapetów.

Teraz wszyscy mieli wyjechać. Czeka ich trudna po­dróż, chociaż udało im się zdobyć miejsca na statku, który pływał w służbie królewskiej, rozwoził pocztę oraz urzędników.

Rozmaite ostrzeżenia o zbliżających się sztormach wy­czuwało się w powietrzu nawet tutaj, nad cichym fiordem.

Johanna zadrżała, kiedy powóz przyśpieszył, otuliła wełnianym kocem Reinę. Powoził Bendik, Ravi nato­miast siedział w kariolce, mającej dowieźć obie panie i Remmermanna do transportowego kutra, którym po­konają pierwszy odcinek drogi.

Poprzedniego wieczoru pozakładano zamki na wszystkie drzwi i okna w domu Marji. Johanna powiesiła wielki pęk kluczy na strychu obok ulokowanych tam niektórych ubrań babki. Nie chciała wziąć ani jed­nej sukni. Nie chciała nosić pięknych jedwabnych poń­czoch Marji ani jej haftowanych pantofelków.

Ale może Reina, kiedyś...

Dlatego pozwoliła, by Remmermann polecił ustawić skrzynie na strychu w Vildegârd. Pozostałe rzeczy złożo­no na strychu i w mniejszych pomieszczeniach w Zamku Marji. Jeden żyrandol Remmermann ofiarował kościoło­wi, cały zapas jedzenia ze spichlerza i z piwnic przekazał na rzecz biednych. Johanna stanowczo twierdziła, że oni w Vildegârd mają wszystko, co im potrzebne. Sama spa­kowała piękne srebra, grawerowane noże, widelce i łyżki różnej wielkości. Wszystko to zawinęła w płótno i za­mknęła w jednej ze skrzyń Marji.

Położono pokrowce na meblach, wymyto wszystkie piece i kominki, usunięto z nich sadzę. Wspaniałe łazien­ki pozamykano, odłączono ręczną pompę w kuchni. Nie można zostawić wody, bo w zimie mogłaby zamar­znąć i rozsadzić fantastyczne urządzenia wciągające wo­dę ze studni na dworze prosto do domu.

Remmermann pracował i dźwigał niczym parobek, przygnębiony i smutny, poprosił Emmi, by spaliła wszystkie osobiste papiery, których sama Marja nie po­kazałaby nikomu obcemu.

- Spalcie książki! I te listy, które ukrywała nawet przede mną w szkatułce, w szafie na ubrania.

Emmi otworzyła usta.

- Wiesz o tym? Czytałeś te listy?

- Tak. A właściwie nie - odpowiedział gniewnie. Był zły, kiedy wieczorem przed wyjazdem wezwał do siebie także Johannę. Ravi domyślał się, że chłód jeszcze bardziej drażni gości, żywił jednak ciepłe uczucia dla tego człowieka i było mu go żal. Życie Remmermanna było skończone. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy.

- Tutaj są dokumenty Zamku Marji. Pozwoliłem so­bie zmienić nazwę tej posiadłości. Teraz nazywa się Bjorkelund i należy do Bendika oraz do Johanny jako spadkobierców Amelii. Możecie to sprzedać lub zrobić co chcecie, podzielić, zostawić w całości, nie wiem. Dla mnie możecie nawet ten dom spalić...

Załamał się na moment, oparł głowę na rękach i drżał pochylony nad stołem. Szybko jednak opanował się i mówił dalej stanowczym głosem:

- Emmi i Diana mają prawo do korzystania z domu w lecie. Postanowiłem również, że mogą wziąć, co chcą,. z jej rzeczy, wyposażenia, książek i biżuterii. Nie sądzę jednak, by okazały się chciwe.

Johanna wolno kiwała głową. Bendik położył rękę na stole.

- Ja nic nie chcę. Remmermann wbił w niego spojrzenie.

- Masz do tego prawo jako wdowiec po Amelii.

- Nie chcę stąd niczego. Nie chcę takich rzeczy, któ­rymi musiałbym się martwić. Daj mi pióro, to zaraz wszystkiego się zrzeknę.

Johanna zapytała ostrożnie:

- Czy nie powinieneś najpierw porozmawiać z Heleną? Bendik splótł palce:

- Nie, nie powinienem. Ona się ze mną zgadza. Johanna uniosła brwi. Czy to możliwe, że Helena tak się zmieniła, ta chciwa baba, która niegdyś sprzedała własne dziecko za parę srebrnych talarów... Nie powiedziała jednak nic.

Ravi uniósł wzrok i poprosił Bendika, by wziął jakąś ozdobę lub coś innego na pamiątkę.

Na to Bendik się zgodził i adwokat Remmermanna podał mu pióro.

- Skoro tak, to zapiszemy drugą klauzulę. Mam na­dzieję, że wszyscy zdajecie sobie sprawę, iż w tej sytu­acji powinniście podpisać dokument, że zrzekacie się jej części moich posiadłości w Danii i Niemczech.

Wszyscy podpisali. Johanna podejrzewała, że te po­siadłości są dużo więcej warte niż wszystko, co posiada­ła Marja. Ale przecież nie byłoby w porządku, gdyby Remmermann musiał się dzielić swoim majątkiem z tą rodziną, z którą nie łączyły go żadne więzy krwi. Powo­li jego postać odpłynie w niepamięć. Pozostanie wspo­mnieniem, tak samo martwym jak Marja. Johanna po­czuła skurcz w żołądku, ale w jakimś sensie była losowi za to wdzięczna.

Ślady Marji rozwieją się tak, jak ślad stopy wędrow­ca odciśnięty na piasku.

Pióro skrobało po papierze, Johanna stwierdziła, że jej podpis nie posiada elegancji ani stylu. Ravi w dal­szym ciągu trzymał pióro trochę niezdarnie, ale podpis złożył jak trzeba. Bendik podpisał się niczym sędzia, za­maszyście i energicznie, stawiał wyraźne litery, połączo­ne przypadkowymi kreseczkami.

No i sprawy zostały załatwione.

Johanna wciągnęła powietrze i powiedziała:

- Ja tego domu nie będę otwierać. Przysięgam: nigdy moja noga tu nie postanie, nie pozwolę też otwierać go nikomu oprócz Emmi i Diany.

Adwokat zwinął dokumenty w rulon.

- To bardzo piękna budowla. Wyjątkowa, że tak powiem, w każdym razie tutaj na wsi. Pani Johanna nie po­winna odtrącać...

Spojrzała na niego tak, że zamilkł.

- Ja go nie odtrącam, ja okazuję mu szacunek! Proszę wskazać mi kogoś wystarczająco wielkiego, kto by wy­pełnił dom Marji.

Zaległa cisza.

Remmermann wstał ze łzami w oczach.

- Może pewnego dnia - powiedział cicho. Emmi i Diana wolno kiwały głowami. Johanna czuła, że nawet w tym zimnym powozie jest w niej jeszcze ciepło ciszy, która objęła ich wszystkich tamtego wieczoru. To była cisza pełna zamyślenia, lecz także cisza, która przypieczętowała ważny rozdział: to, co miało być powiedziane, powiedziano.

Marji nie ma, a jej najbliżsi znaleźli sposób, by dzie­lić ze sobą żal po niej cicho, bez niepotrzebnych słów i gestów.

Musiała się uśmiechnąć.

Jakie to niezwykłe.

Jakie to dalekie od temperamentu babki. A mimo to właściwe, w jakiś trudny do wyjaśnienia sposób.

Kiedy dotarli do przystani, czekał już na nich szero­ki trap z desek. Kufry i walizki wniesiono na pokład. Fiord leżał szary, fale uderzały rytmicznie w nasycone smołą deski kutra.

Johanna podała rękę wszystkim wyjeżdżającym po kolei. Potem oni uściskali Reinę, poczochrali włosy Ben­jamina, a Bendik ucałował panie w rękę. Ravi stał spo­kojnie, kiedy szeptały mu słowa pożegnania. Bliźniaki Heleny czegoś się domagały, ale matka przegoniła chłop­ców i ujęła ramię Ingalill. Dziewczynka kłaniała się odjeżdżającym z dorosłą powagą. Potem stanęła obok Reiny, wyjęła bardzo ładną białą chusteczkę i machała nią tak, jak to widziała u Emmi. Kuter wolno oddalał się od brzegu, długie wiosła uderzały o kamienie. Gdy odpły­nęli kawałek, podniesiono żagiel. Wiatr pchał ich gwał­townie w stronę morza, wkrótce dotarli do cypla.

Johanna patrzyła w ślad za odjeżdżającymi, dopóki łódź nie zniknęła za Nes.

Wtedy Ravi ujął ją pod ramię i pomógł jej wsiąść do powozu. Z powozu jadącego przed nimi słyszeli cichy śmiech Ingalill, słyszeli sprzeczkę bliźniaków.

Kiedy znaleźli się na zakręcie, z którego widać było dach Zamku Marji oraz wysokie, pozbawione liści brzo­zy, Johanna zaczęła płakać.

- Bjorklund - szeptała sama do siebie. - Bjorklund, Bjorklund, Bjorklund...

Ravi chrząkał, starał się usunąć coś, co dławiło go w gardle, w końcu powiedział ochryple:

- Dla mnie to zawsze będzie Zamek Marji.

- Dla mnie też - powtórzyła Reina niczym echo. Johanna przytuliła się do dziecka, miała nadzieję, że czas pomoże im wszystkim.

- Idziemy w góry - oznajmił Ravi. - Idziemy razem z grupą myśliwych ze Skjolden. Kupili prawa łowieckie u pisarza, mają polować w posiadłościach Storlendet.

Johanna zmarszczyła brwi.

- Na polowanie? Ty? Ale... czy ty umiesz strzelać? I żeby zabierać ze sobą dziecko... czy nie lepiej byłoby, gdybyś zapytał Benjamina? Zniósłby taką wyprawę, gdybyś go specjalnie nie męczył...

Ravi potrząsnął głową.

- Reina potrzebuje górskiego powietrza. Jest blada i przygnębiona. Oczywiście ja sam nie będę polował. Musimy jednak mieć coś w rodzaju wymówki...

Johanna prychnęła.

- Kiedy ty potrzebujesz wymówki, żeby polecieć w góry? Wsiadasz na konia i jedziesz, kiedy tylko chcesz. Ludzie wciąż o tym gadają!

- Myślę, że teraz ludzie milczą - powiedział spokojnie.

Johanna westchnęła, ustąpiła. Ravi ma chyba rację. Reina potrzebowała takiej wyprawy. Najlepiej razem z oj­cem, który będzie się nią dobrze opiekował. Mogli wziąć konie, duże owcze skóry i odpowiedni prowiant. I to praw­da, co Ravi powiedział, nie zwrócą niczyjej uwagi akurat teraz, kiedy każdy, kto może wybiera się na polowanie.

- No to jedźcie. Dopóki jest pogoda. W górach spadł śnieg, ale znajdziecie chyba stary szałas myśliwski należą­cy do Karlsgârd. Myślę, że możesz teraz z niego korzystać!

Ravi przytaknął. Sprawa nie została jeszcze załatwio­na, ale do jesiennego tingu będą mieć ostateczne decyzje. Dostaną z powrotem Karlsgârd, jako zadośćuczynienie. Kiedy się nareszcie pojawi brat Magnusa Storlendet, wszystko będzie postanowione. Powinien mimo wszyst­ko być zadowolony, będzie mógł odgrywać wielkiego pa­na w majątku brata jako opiekun młodego bratanka.

Karlsgârd nie będzie już w rękach Storlendet, posag Amelii wróci do rodziny.

A przynajmniej to, co jeszcze z tego posagu zostało. Po latach, kiedy we dworze znajdowały się koszary, a w obejściu organizowano systematyczne ćwiczenia, na pewno w starych pokojach nie ma już tego spokoju co dawniej. Anton nie poznałby swego domu, ani Gjertrud, stara niania Marji, którą Amelia tak często wspominała.

Objął Johannę i uświadomił sobie, jak bardzo ze­szczuplała. W ostatnich tygodniach straciła na pewno kilka funtów, chociaż rzadko na ich stole było tyle pysz­nego jedzenia, wypieków i słodyczy co teraz.

Wymamrotał pożegnanie. Johanna spojrzała na niego i zrozumiała, że tę wyprawę planował od dawna i wie­dział, że ją podejmie na długo przedtem, zanim powie­dział o tym żonie.

Reina radośnie pokrzykiwała na podwórzu.

No cóż, więc widocznie dziecku też nic nie mówił. Dziewczynka podbiegła, żeby uściskać matkę, podska­kiwała i obcałowywała jej blade policzki.

- Mamo, mamo, pojedziemy aż do Einarbu. O, ma­mo, czy ty tam byłaś? Czy tam jest naprawdę tak ład­nie? Tata mówi, że w tamtejszej wodzie jest mnóstwo ryb, będziemy spać w śpiworach i codziennie jadać świe­że pstrągi! Może nawet zobaczymy jakieś zwierzęta, gór­skie renifery, niedźwiedzia albo wilka i...

- Miejmy nadzieję, że tych ostatnich nie będzie za wiele - mruknęła matka, pozwalając dziecku się cieszyć.

- Czy nie mogłabyś z nami pojechać - mamo?

Reina mówiła teraz z wielką powagą. Dotykała drob­nymi dłońmi twarzy matki, dokładnie tak samo jak Ra­vi, kiedy chciał jej okazać czułość.

- Ja nie mogę. Wiesz przecież, że mamy gości. Bendik i Helena wyjadą za kilka dni.

- A czy nasze służące się w tym czasie nie wyprowa­dzą? Czy Ingebjorg zostanie?

Johanna uśmiechnęła się. Parobcy i służące z Vildegârd nie należą do takich, którzy wypowiadają służbę i szukają nowego miejsca w połowie października, kie­dy zima tuż - tuż.

- Nie, zostaną. Ale służące i parobcy Marji wyjadą. Wszyscy z wyjątkiem Margarety i Pernilli. One dostały służbę u nas.

- Wspaniale! Bo już niedługo urodzi się dziecko Pernilli! Będę się z nim bawić.

Johanna z uśmiechem kiwała głową. Dla Reiny taka sprawa była czymś naturalnym. Dziewczynka jest jednak jeszcze za mała, by rozumieć, że trzymanie ciężarnej słu­żącej w domu to więcej wstydu i straty niż pożytku. Mi­mo wszystko Johanna nie chciała wyrzucać dziewczyny. A jej siostra obiecała pracować za dwie, by zastąpić cię­żarną. Johanna wiedziała, że nigdy nie zdobyłaby się na to, by pokazać drzwi bezradnej biednej dziewczynie. Ja­koś sobie biedaczka musi dać radę, ale spadek, który do­stała po Marji, ukrywała starannie i przysięgła, że nigdy go nie sprzeda. Była to mała miedziana lampka oliwna.

Reina po raz ostatni uściskała matkę, miło było pa­trzeć na ożywioną córkę. Mała po prostu tańczyła i nie­ustannie krzyczała coś do ojca. On z pewnością zatrosz­czył się o wszystko, spakował też rzeczy córki: ciepłe ubrania, jedzenie, nowe zimowe buty...

Johanna miała do niego zaufanie. Ale już zaczęła tę­sknić za obojgiem, wiedziała, że zwłaszcza noce będą strasznie ciche i długie, nie będzie też Marji, która w swoim domu na górze czeka z winem i ciastkami na takich, którzy nie mogą spać... Dobrze więc wiedzieć, że ma wiele pracy, która zawsze jest pociechą.

Wprost musiała mrużyć oczy wobec tych wszystkich barw. Płonęły przed nią, dosłownie paliły gładkie policz­ki. Były niczym ogień, odczuwała je jak żar na twarzy, chociaż chłodny i ostry wiatr rozwiewał jej włosy. Reina jęknęła z zachwytu, kiedy znaleźli się na szczycie wzgó­rza i otworzyła się przed nimi bezkresna przestrzeń.

Jechali już prawie dwa dni, pierwszą noc spędzili w opuszczonym szałasie pasterskim. W ścianach zachował się zapach ludzi, Reina wyczuwała dźwięk głosów, utrwa­lony w drewnie: niecierpliwość, tęsknotę, słodkawy pot.

Zapytała ojca, czy to nie głupio drażnić w ten sposób nadprzyrodzone istoty, te, które o tej porze roku po­winny przejąć panowanie nad szałasem? On jednak pa­trzył na nią z uśmiechem.

- Nadprzyrodzone istoty, moja kochana, to ty i ja. Ty i ja, i ci wszyscy, którzy zostawiają po sobie ślady w tych wymarłych górach.

- A istoty z tamtego świata, czy one nie istnieją? - za­pytała z rozczarowaniem w głosie.

Ojciec przez dłuższą chwilę zagryzał wargę, zanim odpowiedział:

- Chyba istnieją... w jakiś sposób. Jako głosy. Jako krótkie westchnienia, wyczuwasz to?

Kiedy wolno potwierdziła, Ravi mówił dalej:

- Te istoty to baśń, żywa baśń, która nikomu nie szkodzi.

- A ty ich nigdy nie widziałeś?

- Nie widziałem - odparł ojciec. Reina patrzyła na niego spod przymkniętych powiek i skrzyżowała ręce na piersi. Bardzo przypominała Johannę.

- Więc ich nie ma? Przynajmniej dla ciebie! Była zaczepka w tych słowach, Ravi spojrzał w jej zmrużone oczy z dziwnym lękiem.

- Masz oczywiście rację Reino - powiedział niepewnie. Potem poszli spać. Reina nie miała żadnych snów, uznała, że sprawiło to pewnie górskie powietrze.

Dzisiaj wspinali się po kamienistym zboczu. Ponad nimi wznosiła się góra Greineggi, była jednak zbyt stroma. O tej porze roku nie można się tam dostać, zwłaszcza konno. Wi­dzieli lodowiec. Leżał przysypany białą warstwą świeżego śniegu, wiatr wzbijał obłoki białego pyłu i unosił wysoko...

Kiedy znowu znaleźli się w dolinie, jak poprzednio otoczyły ich piękne barwy. Reina patrzyła załzawiony­mi oczyma na dywany wrzosu rozjarzone u jej stóp. Na wzgórzach leżał szron, ale na mokradłach i w zagłębie­niach mieniły się wszystkie możliwe kolory świata. W dole znajdowało się jezioro. Ravi nie powiedział nic. Uśmiechał się tylko szerzej z każdym krokiem naprzód. Reina miała wrażenie, że ojciec zaraz zacznie śpiewać. On jednak szedł po prostu dalej, prowadził za sobą ko­nia. Reina chętnie dosiadłaby znowu swojego wierz­chowca. Wolałaby posuwać się znacznie szybciej. Nagle zobaczyła, że ojciec przystaje i powstrzymuje konia rę­ką. Puścił lejce, zrobił jeszcze parę kroków i usiadł we wrzosie. Reina wiedziała, że nie powinna nic mówić.

- Wiesz, Reino, są ludzie, którzy takie miejsca nazy­wają jaskiniami duszy. Którzy traktują je jak kościoły...

- I chrzczą w nich dzieci? Ojciec wezwał ją gestem. Wpatrywał się w głęboką dziurę, która chyba pozostała po jakimś wielkim kamie­niu lub drzewie wyrwanym przez wicher.

- Nie... oni się tam modlą. Zakopują się głęboko w zie­mi, tylko głowa zostaje na wierzchu, i tkwią tam przez cztery doby. Przychodzą do nich zmarli przodkowie i zabierają ich dusze na pełne przygód wędrówki. Po tym tacy ludzie rozumieją dużo więcej.

- Jakie to dziwne - powiedziała Reina. Ojciec się nie odezwał, ale w jego wzroku było uznanie.

- Kiedyś dowiesz się więcej o takich ludziach, Reino. Bądź jednak ostrożna z tym, co czytasz. Niektórzy mó­wią, że to są demony w służbie diabła.

- Dlaczego? Czy diabeł mieszka w ziemi? Ojciec zachichotał.

- Niektórzy wierzą, że tak. Reina zastanawiała się przez chwilę. Zaglądała na dół do dziury.

- Ojcze - rzekła uroczyście. - Czy widzisz diabła al­bo innego przodka tam w dole?

- Nie - odparł ojciec i czekał w napięciu, co dziew­czynka powie dalej.

Ona spojrzała w niebo, westchnęła.

- Ja też nic nie widzę. Ale ojcze... wielu jest takich, którzy nie widzą tego, co my widzimy. Dla nich to, cze­go nie widzą, też nie istnieje.

Ravi mógłby krzyczeć z radości, mógłby unieść ją w gó­rę, huśtać i podrzucać dla uczczenia tego pierwszego waż­nego kroku. Ona mu pomoże, Reina, pomoże mu wypeł­nić to straszne zadanie, do którego został wyznaczony.

Pomoże mu być jej ojcem.

Opowiadała swemu ojcu o Arillu, ale pożałowała te­go, zanim historia dobiegła końca. Ojciec gniewał się już wtedy, kiedy doszła do zawstydzającego wydarzenia przy płocie.

- Ale on mi pomógł, tato! On mnie uwolnił. I trochę ze sobą rozmawialiśmy. On powiedział... powiedział, że jestem małą wiedźmą. Że mama jest wiedźmą, że wszy­scy my jesteśmy... Zresztą wiesz, co powiedział. Że jeste­śmy pomocnikami diabła...

- Jego ojciec zwariował - warknął Ravi.

- Tak, teraz! Ale wtedy był lensmanem - ucięła Reina stanowczo.

Ravi pozwalał jej mówić dalej.

- Arill jest sympatyczny. Wiem o tym. I tatusiu... on ma... on jest taki...

Ravi przymknął oczy.

- On... ten... my... Dziewczynka umilkła, Ravi chętnie by zobaczył, co się dzieje w tej małej głowie. Wciąż nie znajdowała od­powiedniego słowa. Ale Ravi wiedział, że go szuka. Ten Arill jest już teraz zbyt silny. Reina siedziała przed nim i opowiadała mu o chłopaku, a ma przecież tylko dzie­więć lat. Dziewięcioletnie dziewczynki nie szukają ta­kich słów. Dziewięcioletnie dziewczynki w ogóle nie wiedzą, że powinny szukać. Potrząsnęła jego ramieniem.

- Spisz?

Musiał się uśmiechnąć, żeby pokryć niepokój. Posta­nowił solennie, że już nie będzie okazywał jej swojego lęku w postaci gniewu.

- Dlaczego, tatusiu? Dlaczego oni nas nienawidzą? To przecież nie może być tylko dlatego, że po prostu są źli.

- Tak?

Reina wykopała głęboki dołek wokół swoich stóp, su­chy piasek w starym korycie strumienia mienił się pięk­nie w blasku słońca. Może są w nim odrobiny górskie­go kryształu? Może nawet srebra?

- Nie, bo mama nienawidzi ich jeszcze bardziej. A ona nie jest zła.

- Nie jest.

- Nie, i ty też nie. A ty nienawidzisz Magnusa Storlendet, tatusiu. Zauważyłam to dawno.

- Tak.

Reina westchnęła nad tymi jego krótkimi odpowie­dziami. Wyciągnęła w górę ramiona i jęknęła. Potem zja­dła resztkę tego, co stanowiło ich obiad drugiego dnia: solone mięso z żytnimi podpłomykami, ociekającymi masłem, ponieważ Ravi zostawił jedzenie na słońcu.

Kawałek dalej poderwało się z wrzosów kilka ptaków. Były szaro nakrapiane, górskie przepiórki. Ravi śledził ich lot. Reina bardzo chciała znowu odzyskać jego myśli, ale wyglądało na to, jakby przepiórki uniosły je z sobą.

- Mama nie chce mu pomóc! Mógłby umrzeć!

Dziewczynka chciała nadal rozmawiać z ojcem, mia­ła mu dużo więcej do powiedzenia. Do tej pory właści­wie tylko próbowała coś wyjaśniać. To chyba jej głos przestraszył tę gromadkę przepiórek.

- Właśnie dlatego ja to zrobiłam - szepnęła cicho. Ravi odwrócił się z wolna ku niej. Siedział na sporej kępie trawy, na której rozłożył kamizelkę z owczej skó­ry i kiwał się. Włosy opadały mu lekko na czoło, Reina bez tchu czekała, czy obojętny wyraz jego twarzy prze­mieni się teraz w gniew.

- Co zrobiłaś? - zapytał równie cicho jak ona. Teraz Reina słyszała szum w głowie, jakby przelatywał przez nią wiatr, wpadał jednym uchem, wypadał drugim.

- Ja... ja... poszłam tam z lekarstwami. Zaniosłam wy­wary mamy...

Ravi poważnie skinął głową.

- Tak, pamiętam te wszystkie twoje pytania. Dziewczynka patrzyła w ziemię, wciąż grzebała w pia­sku. Piasek oblepiał jej palce, chociaż wyglądał na suchy.

- I wtedy... wtedy wydarzyło się coś... Ravi czekał. Dziewczynka milczała.

Przepiórki zawróciły daleko na horyzoncie i leciały z powrotem nad wrzosami. Leciały niziutko, tak nisko, że nie można ich było zobaczyć nad tle jasnego nieba. Zlewały się niemal w jedno z wrzosami, jeszcze nie za­częły zmieniać barwy na zimową.

- Pojawił się taki ból, w rękach. I w piersi. W całym ciele...

Ravi nie chciał podpowiadać jej żadnych słów, któ­rych jej brakowało.

- Ból... Teraz podniosła wzrok.

- Nie taki, jak kiedy się uderzę albo podrapię. Bar­dziej jakby...

Zastanawiała się głęboko. Potem jej rysy się wygładzi­ły, uśmiechnęła się i popatrzyła na niego zachwycona.

- O, wiem! Ten wielki kocioł, ten miedziany kocioł w naszej pralni! Wiesz, o którym mówię, tatusiu? Pewne­go razu parobcy zanieśli go nad rzekę, żeby wyszorować piaskiem. Byłam z nimi. Kiedy skończyli, wciągnęli go na trawę i poszli do domu sprowadzić kogoś do pomocy. Ko­cioł jest ogromny. Pozwolili mi wejść do środka. Mogłam się tam wyciągnąć jak długa! Byłam jak w pokoju, jak w wielkim, okrągłym, złotym łożu! I słońce mieniło się w metalu, był tak piękny, że wprost nie mogłam mieć otwartych oczu. Przytuliłam do niego policzek i słysza­łam, jak trawa szeleści po tamtej stronie. Wiatr wydoby­wał dziwne tony z samego kotła! Wszystkie dźwięki były takie czyste, tatusiu! Podrapałam paznokciem bok kotła, a potem przyłożyłam do niego ucho... to było niezwykłe!

Dziewczynka siedziała z podkurczonymi nogami, obejmowała je ramionami i kiwała się.

- I potem... Benjamin rzucił kamieniem. Trafił w kocioł. Ten dźwięk... to było straszne. Miałam wrażenie, że rozsadzi mi głowę. Bolało mnie jeszcze długo potem, chociaż on nie chciał nic złego. W ogóle nie wiedział, że siedzę tam w środku z uchem przy blasze... chciał tylko sprawdzić, czy trafi z tak dużej odległości...

Ravi pochylił ku niej głowę.

To najlepszy opis bólu, jaki słyszał.

Swojego bólu.

Chwycił małą, ruchliwą dłoń, która teraz niemal gi­nęła w białoszarym piasku.

- Ja rozumiem, córeczko. Dziewczynka miała łzy w oczach.

- Co to jest, to dziwne, tatusiu? Co takiego noszę we krwi?

Siedziała przestraszona, bezradna, taka mała i niewin­na, że poczuł piekący ból w piersi. W ten sam sposób musiały kiedyś jego oczy spoglądać na kogoś dorosłego. On też musiał przeżywać tę samą rozpacz, kiedy teraz przejrzał się w jej ciemnym spojrzeniu, widział to wszystko bardzo wyraźnie.

- Ja nie wiem, Reino - odparł łagodnie. - Myślę, że to jest coś, co musisz sama poznać.

- Ale tatusiu! Ty jesteś taki sam jak ja, wiem o tym! Mówiłeś mi kiedyś, opowiadałeś...

Znowu skinął głową, niemal tego żałował.

- Być może powiedziałem za wiele. Ale ty, która je­steś moją córką, musiałaś wiedzieć. Zanim ktoś inny zbrukałby twoje myśli, zanim ktoś opowiedziałby ci kłamstwa... przeraził cię.

- Kłamstwa? Jakie kłamstwa? Ravi westchnął.

- Kłamstwa na temat przekleństwa. I o tym, że ja... że my, jesteśmy przeklęci... i niebezpieczni.

Uśmiechnęła się nieoczekiwanie.

- Ale przecież my jesteśmy, tatusiu! Wiesz o tym, ja potrafię zmusić starego Sjur, żeby dał mi wszystkie ka­wałki cukru, które kupił na jesiennym targu. Wystarczy, żebym wystarczająco mocno o tym myślała...

Ravi położył palec na jej wargach i wolno pokręcił głową.

Dziewczynka zarumieniła się. Mruknęła:

- Ja myślę, że Arill będzie zdrowy. Wierzę, że będzie żył. A wtedy to nie będzie miało znaczenia, że musiałam...

Ravi uśmiechnął się. On też tak myślał przez całe swoje życie. Że wielki, dobry uczynek musi zrównowa­żyć inne, niezbyt piękne...

- Mamie by się to nie podobało. Obserwował szczupłą dłoń, która znowu zaczęła przesypywać piasek między palcami. On też nabrał garść piachu. Nie podobało mu się to wszystko, nie chciał, żeby on i córka mieli jeszcze więcej tajemnic przed Johanną. Wiedział jednak, że mała go potrzebuje. Reina otrzyma to, do czego on sam zawsze tęsknił. Bę­dzie miała się kogo poradzić. Będzie miała kogoś, kto wie. Kogoś, kto jest podobny. Z kim można porozma­wiać, kiedy człowiek czuje się zagrożony.

- Mama... bardzo wiele wycierpiała. Z powodu rodzi­ny Storlendet.

- Tak wiem! O mało jej nie zabili! Ravi poważnie kiwał głową.

- Myślę, że mama nie opowiedziała ci do końca... Tyl­ko tyle, żeby cię przestraszyć, Reino. Ale chyba jesteś już wystarczająco duża, żeby wiedzieć wszystko.

- Tak, jestem! Ostrzegawcze słowa Johanny dźwięczały mu w głowie, kiedy zaczął mówić. W końcu niemal krzyczała w jego myślach, przerażona, że córka nigdy nie wyba­czy jej czegoś takiego.

I miała rację, Ravi mógł się o tym przekonać, kiedy Reina zerwała się z miejsca i rzuciła w ślad za przepiór­kami. Biegła przez wrzosowiska, przedzierała się przez wierzbowe zarośla, kawałki jej chustki zostawały na ga­łązkach niczym smutne, brunatne proporczyki. Reina krzyczała, jej głos przypominał wołanie przerażonego nura. Ravi nie był w stanie za nią biec. Pozwolił jej się oddalać, zmęczy się, zanim dotrze do tego bezkresnego terenu, w środku którego się znajdowali.

Dopiero kiedy krzyki ustały, a on widział ją tylko ja­ko małą brunatną plamę na tle złocistorudych wrzosów, podniósł się sztywny i poszedł w jej kierunku. Reina le­żała wstrząsana szlochem, przy jej głowie siedziało drżą­ce pisklę przepiórki, które nie miało na sobie jeszcze tych białych plam, pojawiających się na piórach jego krewniaków podczas zmiany barwy na zimową.

Ptak spoglądał na niego czarnymi, okrągłymi jak pa­ciorki oczyma. Przenikał go ten wzrok bardziej, niż gdy­by stworzenie używało dzioba, wzrok go dosłownie szarpał i kaleczył, ostrzegał z największą stanowczością, żeby nie dotykał Reiny.

Ravi opadł na kolana tuż przy córce.

- Reino, nie... wybacz mi, nie powinienem był. - och, dla­czego ja ci to wszystko powiedziałem, moja mała córeczko...

Dziewczynka odwróciła się, ale ptak siedział nieustra­szony, nawet wtedy, kiedy zaczęła tłuc pięściami we wrzos i o mało go nie trafiła.

- To wstrętne! To okropne! Nie wolno ci, to niepraw­da, nie chcę tego słuchać!

Wybuchnęła szlochem i znowu ukryła twarz we wrzosach. Policzki i tak już miała podrapane.

Ravi odczuwał wielką bezsilność, pojawiała się w róż­nym natężeniu, od najczarniejszej, bezdennej, do łagod­nej, niebieskiej jakby to określił, bezradności.

W pewnym momencie uczucia rozpaliły się w nim rudoczerwonymi iskrami jak te jesienne góry, tym razem to on potrzebował przewodnika.

- Wybacz - wyszeptał. - Reino, musisz się nauczyć wy­baczać. Ludzie nie są albo tylko źli, albo tylko dobrzy.

Reina usiadła. Patrzyła na niego. Twardo.

Usłyszał teraz własne słowa. Zrozumiał, że to jest lek­cja, z której to on najwięcej się nauczył.

- Jeśli mama i ty wybaczycie Arillowi to, co zrobił je­go ojciec, to ja wybaczę wam!

Słowa były najzupełniej zbędne, ponieważ Ravi już sam tak pomyślał.

- Ale twoja mama... ona wycierpiała więcej niż wszy­scy inni. Musisz o tym wiedzieć Reino, tu chodzi nie tyl­ko o to, żeby wybaczyć. Tu chodzi także o strach. Ona wciąż jeszcze się boi, moja mała. Nigdy się chyba od te­go strachu nie uwolni.

- Erlend nie żyje! Magnus Storlendet został zamknię­ty! Więc chyba nie ma już wielkiego zagrożenia?

Ravi patrzył na pisklę przepiórki, które wyciągało szyję i próbowało machać skrzydełkami.

- Być może tak. Ale Reina... nie opowiadaj mamie o Arillu. O tym, że... jesteście przyjaciółmi. Że poszłaś do Storlendet z lekarstwami...

- Dlaczego nie? - Młoda przepiórka odleciała.

- Dlatego... dlatego, że wtedy będzie się bała jeszcze bardziej.

Reina spokojnie skinęła głową. To ona próbowała zła­pać ojca, na czworakach posuwała się w jego stronę.

- To jest nasza tajemnica, tatusiu.

- Tak - odpowiedział matowym głosem. Dziewczynka ożywiła się. Wstała i pociągnęła ojca za sobą. Brudną od piasku dłonią przesłoniła oczy i patrzy­ła przed siebie:

- Konie są niespokojne! Musimy wracać, tatusiu.

- Tak - powiedział i musiał się uśmiechnąć, widząc te wahania jej nastroju. To gwałtowne przechodzenie od wzburzenia do rozsądku.

Konie zostały starannie przywiązane do dużego ko­rzenia, ale próbowały się gryźć, nie miały ochoty na zwiędłą górską trawę. Dawno już zaspokoiły pragnienie i były gotowe do drogi. Reina sama wskoczyła na sio­dło, znalazła duży kamień, po którym się wspięła. Ravi pozwolił jej jechać przodem. Ciekawe będzie zobaczyć, dokąd ona ich zaprowadzi.

Trzeciego wieczoru przejeżdżali obok Hornane, i Reina powoli zaczynała rozpoznawać okolice. Mieli mijać Kolstad i Sagę, Asen i Skór. Wkrótce zobaczą fiord i bę­dą blisko wsi.

Ravi poganiał swojego wierzchowca, co sprawiło, że koń Reiny szybko zbiegł po zboczu doliny.

Ravi nie miał odwagi rozglądać się na boki, patrzył pro­sto przed siebie. Wkrótce zbliżą się do wiszącej skały, zda­wało mu się, że za każdym krzakiem widzi cień cygańskiej dziewczyny, bardzo chętnie by się zatrzymał i poszukał jej.

Musiał jednak jechać dalej, była z nim Reina, a w ciągu tej podróży uzbierało się i tak bardzo wiele tajemnic, o których nie mogli nikomu powiedzieć. To jednak Reina jechała jako pierwsza, skręciła teraz mocno w lewo i posuwała się dalej po nagim zboczu. Ravi nie miał od­wagi zapytać, nie chciał mówić nic na temat, że wybra­ła niepotrzebnie taką trudną trasę. Serce tłukło się w nim mocno, koncentrował się na spokojnym prowadzeniu konia. Pod nimi znajdowało się dno doliny, wciąż jesz­cze zielone i łagodne, ale już naznaczone barwami jesie­ni zapowiadającymi dramat, jaki się tu niedługo rozegra.

Reina zdawała się taka maleńka na koniu, prawie nie było jej widać spoza zwoju skór przytroczonych z tyłu do siodła.

Ciemne włosy związała dzisiaj jego rzemykiem, kunsztowna korona upięta przez mamę z warkoczy roz­padła się już dawno, potargane kosmyki musieli zebrać razem już drugiego ranka.

Jechał teraz tuż za nią. Widział, że jej koń się poty­ka, nie ma siły iść dalej.

- Reina! Jedziesz w złym kierunku!

Ściągnęła lejce, odwróciła głowę. Nie było tyle miej­sca, by mógł jechać obok niej. Zawołał, wiatr wiał od ty­łu i znakomicie niósł jego głos:

- Musimy zjechać w dół na dno doliny! Tutaj konie nie mogą przejść!

Zobaczył, że zeskakuje z siodła, na tej stromej ścież­ce skok był niebezpieczny. Zwierzę opierało się teraz o skałę, ale opuściło głowę, kiedy lejce opadły.

- Tatusiu... ja chcę jechać tędy. To niezwykłe! Spójrz na górę! Tamta skała przypomina trolla, a te ciemne pla­my w oczach trolla... wydaje mi się, że tam musi się znaj­dować jakiś skarb!

Ravi przełknął ślinę i zmusił się do uśmiechu.

- Może masz rację! Ale jeśli mamy dotrzeć wieczo­rem do domu, to musimy natychmiast...

- A nie moglibyśmy spędzić jeszcze jednej nocy w gó­rach? O, tatusiu, bądź taki dobry... jeszcze tylko jedną noc.

Cieszył się bardziej, niż odważyłby się przyznać tym jej zachwytem, widocznie czuła się w górach jak w do­mu i kochała bezkresne przestrzenie.

Tak samo jak on.

Ravi również zeskczył z konia i podszedł do córki.

- Zwierzęta nie mogą iść dalej, Reino. To dla nich nie­bezpieczne. Spójrz, kamienie, mokre skały... któryś mo­że się poślizgnąć i stoczyć w dół...

Dziewczynka włożyła palec do ust, miała kwaśną mi­nę. Ojciec ujął lejce jej konia, obrócił go ostrożnie. Jego wierzchowiec radził sobie sam. Reina niechętnie poszła piechotą za nimi, kiedy wpinali się znowu po zboczu. Rzeka prawie całkiem wyschła. Reina stała długo i spo­glądała na niezwykłą wiszącą skałę.

- Twarz trolla się uśmiecha - powiedziała stanowczo. - Spójrz, nawet coś do nas mówi. Mówi: „Chodź tutaj, Reino, przyprowadź tatę, to opowiem wam piękną baśń!”.

- Możliwe - wykrztusił Ravi i znowu pokrył swoje uczucia śmiechem.

Śmiech jednak szybko zamarł. Pod tą wiszącą skałą znajduje się cygański obóz. Jesień zamknęła tam w pu­łapce tych jedenaścioro ludzi, którzy zostali przy życiu po zarazie. Blisko połowa grupy zmarła, jeśli liczyć dzie­ci tak samo jak dorosłych.

Reina musiała coś wyczuwać. Coś ją tam ciągnie? A mo­że to tylko te niezwykłe obrazy, które mogą nieoczekiwa­nie pojawić się na skalnym uskoku podobnie, jak innym razem pojawiają się w kubku wody? Czy ona też widuje ta­kie obrazy? Ravi nie wiedział. Dotychczas mówiła mu tyl­ko o swoich dziwnych snach, a nie chciał jej pytać wprost.

Nie chciał jej niczego podpowiadać.

Reina była markotna, kiedy ostrożnie kierował konie znowu na ścieżkę wijącą się w dół, która niebawem sta­nie się drogą. Przez stulecia zwierzęta i ludzie wydepty­wali ten szlak, nie pozwalali rosnąć trawie ani krzakom, ba, przenosili nawet i układali kamienie, żeby było na czym oprzeć stopy.

Chciał ją wyprowadzić na tę szeroką ścieżkę, ale Reina protestowała i prosiła wciąż o to samo:

- Tylko jedną noc, proszę! Patrz, jakie piękne jest światło! Dzisiejszej nocy będą gwiazdy, mnóstwo gwiazd! Dzisiejszej nocy nie pojawią się chmury i nie przesłonią ich, tatusiu!

- Innym razem, Reino. Chcę wracać do domu. Two­ja mama na nas czeka.

Reina zacisnęła zęby i zapragnęła, żeby lejce, które oj­ciec trzyma w ręce, szarpnęły jego głową i sprawiły, że się zgodzi.

Johanna przyjęła ich z uśmiechem i ucałowała ser­decznie, mimo to Reina widziała, że matka pełna jest niepokoju. W dużej izbie był też Bendik z Heleną, bliźniaki bawiły się w kącie kilkoma książkami. Ukła­dały je jedną na drugiej i budowały dom. Reina nie mo­gła zrozumieć, dlaczego mama im na to pozwala. Prze­cież mogą uszkodzić książki. Ingalill siedziała przy końcu stołu, dostała piękne gęsie pióro Reiny. Dosta­ła też kawałek drogocennego niemieckiego papieru Johanny, Reina patrzyła na to zdumiona.

Ach, tak.

Więc mama z powagą zwracała Reinie uwagę, kiedy ta krzywiła nos na towarzystwo przyrodniej siostry.

- Jesteście przyrodnimi siostrami - upominała mama. - Jeśli nie porozumiecie się teraz, jako dzieci, to myślę, że kiedy będziesz duża, będziesz tęsknić za siostrą, z którą mogłabyś porozmawiać!

- Ja chcę mieć inną siostrę - odpowiedziała wtedy Reina. - Chcę mieć taką, która nie kłamie i nie zabiera mo­ich rzeczy! Chcę mieć miłą siostrę, która ma tak samo brzydkie włosy jak ja!

Wtedy Johanna musiała się roześmiać, Reina widzia­ła, że nie zamierza jej już zwracać uwagi. Że uznała, iż Reina ma powody do buntu.

- W każdym razie powinnaś próbować jakoś sobie ułożyć z nią sprawy. Tyle przynajmniej jesteśmy im winni!

Teraz Reina zastanawiała się nad tymi słowami mat­ki. Ingalill bardzo się starała pisać ładne, kształtne lite­ry, Reina siedziała obok niej z rękami na kolanach i z uporem wpatrywała się w swoje pióro. W końcu Ingalill rzuciła wszystko na podłogę.

- Nic mi się nie udaje, kiedy ona tak gapi się na mnie! Ciociu Johanno, powiedz jej, żeby przestała!

Zielone oczy uśmiechały się do gospodyni, która sie­działa teraz na końcu stołu razem z Ravim.

- A poza tym... ona brzydko pachnie. Czy ty nie masz zwyczaju się myć, kiedy przychodzisz ze stajni, Reino? Mama zawsze mówi, że trzeba się porządnie umyć wo­dą z mydłem, kiedy się było...

- Dość! Moja panno, jesteś tu gościem! Powinnaś się wstydzić!

Ostry głos Heleny sprawił, że słowa zamarły Ingalili na wargach. Nie podniosła jednak pióra. Zwinęła arku­sik papieru w rurkę i wsunęła ją do kieszeni fartucha.

Helena pogłaskała Reinę po włosach.

- A ja uważam, że to żaden wstyd pachnieć górami i końmi, Reino. Szczerze mówiąc, uważam, że to przy­jemniejszy zapach niż cierpka woń dymu z ogniska na tyłach Zamku Marji! A to właśnie zapach dymu tkwi te­raz w naszych włosach, Ingalili!

Johanna się nie uśmiechała. Spoglądała tylko na obie dziewczynki i nie przejmowała się Ingalili, która szar­pała ją za ramię, domagając się więcej papieru.

- Miałaś ładną wycieczkę? - zapytała Helena cicho.

- Widzieliście może renifery? - zaciekawił się Bendik, pochylając się do przodu.

- O, jakbym chciała tam z wami być. Zawsze bardzo lubiłam góry - westchnęła Helena.

Johanna stanowczo odepchnęła Ingalili łokciem.

- Tak, opowiedz nam, Reino. Coście tam przeżyli? Czy kolory w górach są bardzo piękne? Widzieliście mo­że jakichś myśliwych ze wsi?

- Jestem zmęczona - powiedziała Reina.

ROZDZIAŁ III

- Wiem to bardzo dobrze! - wykrzyknęła Ingalill. - Ty myślisz, że macie z ojcem różne tajemnice, ale ja do­brze wiem!

Reina wpatrywała się w starszą dziewczynkę. Z twarzy siostry można by wiele wyczytać, gdyby się miało dość si­ły. Prawie trójkątna, z zielonymi oczyma, które przypomi­nają fiord latem, kiedy spływają do niego wody z lodowca.

- Ty myślisz, że tata jest twoją własnością!

Ingalill odrzuciła od siebie lalkę, na którą od dłuższe­go czasu starała się wciągnąć za ciasną sukienkę. Lalka leżała z szeroko otwartymi, malowanymi oczyma i Reinie zdawało się, że wyraz jej twarzyczki też się zmienił. Podniosła ją, przeczesała śliczne włosy palcami.

- Tata nie jest chyba niczyją własnością...

- Oczywiście, że jest, ty myślisz, że jest twoją! Tylko dlatego, że ty mieszkasz tutaj, a ja muszę żyć tam, w tej nudnej, głupiej zagrodzie!

Reina wzięła lalkę w objęcia jak małe dziecko. Ingalill często bywa nieznośna, ale teraz sprawiała wrażenie smutnej. Reinie zrobiło się jej żal.

- No tak, to musi być okropne... nie mieć się z kim bawić.

- Bawić? Ja się nie chcę bawić! Ja chcę... ja chcę mieć kogoś, komu mogłabym powierzać tajemnice!

- Masz przecież Helenę. I Veslemoy...

- E tam! Z mamą to nie ma o czym rozmawiać. A Veslemoy jest głupia! Ma już dwadzieścia lat, a wciąż najbar­dziej lubi budować szałasy i grać z chłopakami w piłkę!

Reina poczuła, że kąciki ust jej drżą, zmusiła się jed­nak do powagi. Ingalill rozmawiała z nią jak z dorosłą. A to rzadkie zjawisko. Przeważnie siostry się kłóciły, prawie wszystkie próby bawienia się razem kończyły się okropnymi krzykami:

- Ty głupia smarkulo!

- Sama jesteś głupia!

- Nie, ty jesteś głupsza! Ty jesteś głupia jak noga sto­łowa!

- A ty jesteś głupia... jak kawałek kitu!

A potem Ingalill leciała na skargę, Reina zaś przysię­gała, że siostry to najgorsze co może istnieć na świecie, zwłaszcza takie o rudych włosach. Dzisiaj wszystko by­ło inaczej. Ingalill wyglądała na smutną. Nie złościła się tak bardzo, nie mówiła słów, które trafiają w samo serce.

Reina wyciągnęła ku niej lalkę.

- Zabawa z chłopakami to nic wesołego. Oni zawsze chcieliby się bawić tylko w wojnę.

- Bo przecież jest wojna!

- Tak, ale nie tutaj. Tata mówi, że... Ingalill zerwała się jak oparzona.

- No właśnie, sama widzisz! Tata mówi, tata mówi! Tata nie jest tylko twój. Mnie też zabierze ze sobą w gó­ry. I pójdziemy dużo dalej, będziemy szukać skarbów i w ogóle!

Reina zobaczyła oczyma duszy profil skalnego trol­la, na myśl o tym, że Ingalill mogłaby chodzić pod jego tajemniczym cieniem, poczuła ból w sercu.

- Myślę, że teraz tata nie ma czasu. Bo on, widzisz, musi malować. I pomagać mamie w gospodarstwie. Ta­ta mówi, że niedługo będziemy mieć jeszcze jeden dwór. Ten, w którym mieszkają żołnierze, Karlsgârd. Tam mieszkała moja babcia, to jej dwór.

- Nie chcę słuchać o żadnych babciach! Chcę, żebyś mi opowiedziała o wycieczce w góry!

Reina westchnęła. Nie mówiła co prawda o tej wy­cieczce zbyt wiele, wróciła do domu bardzo zmęczona i zaraz poszła spać. Dzisiaj rano mama wstała wcześnie, bo przynieśli mężczyznę, który się postrzelił, gdy czy­ścił swoją myśliwską broń. Miał paskudną ranę w ręce i strasznie krzyczał.

- Pojechaliśmy dość daleko... poza letnie pastwiska. Tam jest teraz bardzo pięknie. Śliczne kolory. Wszędzie czerwono i żółto. I trochę brązowego. W niektórych miejscach...

- Sama dobrze wiem, jak wyglądają góry! Opowiadaj o tacie! Co robił? Czy nauczył cię jakichś... sztuczek?

Reina zamrugała powiekami.

- Sztuczek? O co ci chodzi? Ingalill energicznym gestem wygładziła sukienkę i wbiła jaskrawozielone spojrzenie w młodszą siostrę.

- Dobrze wiesz, o co mi chodzi - powiedziała ze zło­ścią. - Zresztą ty też znasz różne sztuczki, tak powie­działa moja mama!

Reina poczuła, że robi jej się niedobrze. Siedziały w małym pomieszczeniu nad przybudówką do obory, pod dachem, zrobiły tam sobie dobrze osłonięte miejsce do zabawy. Z podwórza nikt ich nie mógł zobaczyć. Z tyłu za sobą miały las, a teraz, kiedy liście zaczęły opa­dać z drzew, widziały też mieniącą się wodę fiordu.

- No przestań, Reina, pokaż mi jakieś sztuczki!

- Ja nie umiem...

- Ech, umiesz! Mama mówi, że tata umie różne dziw­ne rzeczy. Potrafi zmusić człowieka, żeby siedział i nie ruszał się z krzesła, choćby ten nie wiem jak starał się tego nie robić. Może też sprawić, że łyżki spadają z pół­ki! I umie rozmawiać ze zwierzętami, ale o tym to trud­no się przekonać. Umie gołymi rękami doprowadzić chorego człowieka do wyzdrowienia i śnią mu się róż­ne rzeczy, chociaż nie śpi.

Pochyliła się do przodu:

- Umie też wywróżyć przyszłość... założyłabym się, że on wie, za kogo wyjdziemy za mąż, kiedy będziemy duże!

Reina miała wyschnięte wargi, zaczynały ją boleć oczy.

- Na pewno tego nie wie - mruknęła. - Takie rzeczy wie tylko Bóg.

- Ech! Tata nie wierzy w Boga!

Reina uznała, że sytuacja robi się zbyt trudna. Naj­chętniej wzięłaby swoją lalkę i uciekła. Ale Ingalill trzy­mała ją mocno za rękaw sukienki:

- To prawda! Mama tak mówiła. Mama opowiedzia­ła mi wszystko o tacie, bo ona też uważa, że to nie w po­rządku, że on odwiedza nas tak rzadko.

- Tata ma dużo zajęć!

- W takim razie ja powinnam tutaj mieszkać!

- Nie, nie powinnaś!

- Tak, a dlaczego? Przecież jestem jego córką, prawda?

Reina patrzyła przed siebie ponurym wzrokiem. Dla­czego Ingalill zawsze znajdzie takie okropne słowa, od których Reinę boli brzuch?

- Ty jesteś córką Heleny. A ona mieszka w Meister­plassen. Więc i ty musisz tam mieszkać, nie ma rady, Ingalill.

- Jeszcze zobaczymy - powiedziała Ingalill i zacisnę­ła wargi.

Serce Reiny tłukło się głucho w piersi, kiedy starsza siostra, unosząc lekko spódnicę, poszła sobie. Domyśla­ła się, co teraz będzie. Zacznie się jedna z tych wielkich kłótni pełnych płaczu, krzyków, straszenia i próśb.

Głos Heleny brzmiał teraz nisko i matowo. Widocz­nie usłyszała je na swoim strychu. Dwie wolne izby na górze zajęli goście i Reina nie mogła się przyzwyczaić do tego, że inni ludzie chodzą ponad jej głową. Nawet głos Bendika brzmiał groźnie przez grubą powałę. Bendik i Helena zawsze kłócili się o Ingalill.

Przytuliła mocniej lalkę, miała sztywne palce, nie mo­gła nimi poruszać.

- Boże kochany, nie pozwól, żeby Ingalill tutaj miesz­kała. Jeśli mnie wysłuchasz, to już nigdy więcej nie będę o niej źle myśleć. Ani nigdy nie uszczypnę jej w plecy...

Wciągnęła głęboko do płuc jesienne powietrze, po­czuła zapach spirytusu. Mama pewnie operuje tego nie­szczęsnego człowieka. Reina wiedziała, że mogłaby wejść do izby chorych, gdyby chciała, ale akurat w tej chwili nie miała na to siły.

Ingalill będzie krzyczeć i grozić. Robiła to już przed­tem, ale jedyne, co osiągnęła, to to, że odłożyli na kilka dni wyjazd, może nawet na tydzień. Ingalill odgrywała wielkie przedstawienie, obściskiwała Reinę i płakała: czy naprawdę nie mogę poznać lepiej mojej własnej siostry? Widuję ją tylko dwa razy do roku, a to niesprawiedliwe!

Dawniej te dramatyczne uściski Ingalill wzruszały Reinę. Uważała, że to wspaniale myśleć, iż ma siostrę, która tak ją kocha. Czasami Ingalill była w porządku, zdarzało się to dawniej, gdy były młodsze. Dawała Reinie kawałki cukru, bardzo pięknie haftowała i kiedyś wyhaftowała dla siostry chusteczkę w małe niebieskie kwiatuszki. Poza tym umiała opowiadać zabawne histo­ryjki, odgrywała je ze swoimi lalkami. To było jak teatr, myślała Reina. Bo mama opowiedziała jej o wielkim te­atrze w Kopenhadze, dla którego najwięksi pisarze na świecie tworzą sztuki. Mama obiecała jej, że ją tam kie­dyś zabierze, kiedy Reina będzie odpowiednio duża. Tymczasem bardzo ją cieszyły te odgrywane przez Ingalill historie. Było w nich mnóstwo pożarów, mor­derstw i śmierci, ale też zakochanych par. Wszystko to razem i straszne, i zabawne.

Nie mogła sobie jednak wyobrazić, jakby to było, gdyby Ingalill deptała jej po piętach dzień w dzień, przez cały rok...

Reina zadrżała na myśl o tym.

Gdzieś w głębi duszy kiełkowała też inna, nieprzyjem­na myśl. Córka Heleny jest najstarszą córką Raviego. Gdyby zamieszkała tutaj... to może on wolałby zabierać ze sobą na wycieczki Ingalill. Może nawet pozwalałby jej odwiedzać się w leśnym domku, w którym malował. Ingalill pewnie też nie bałaby się rzeki, gdyby tata ją zawo­łał, natychmiast biegłaby do kąpieli, wchodziła z nim do wody, a on uczyłby ją pływać. Zdarza się niekiedy, że mama też chodzi się kąpać, chociaż wtedy służące się złoszczą, uważają, że to wstyd. Reina nie przejmowała się wstydem, ona uważała po prostu, że woda jest po­twornie żywa, porusza się, zmienia formę, chlupie i dud­ni w uszach. Woda zdaje się wołać do niej: „Chodź, chodź bliżej, wejdź!”. Ingalill z pewnością nie chciałaby słuchać wezwań wody, ona by pływała koło taty, obej­mowała go za szyję, śmiała się i krzyczała radośnie...

No a te wszystkie piękne wieczory, kiedy siadają obo­je z tatą na łóżku i szeptem rozmawiają o snach, o du­chach, o nadprzyrodzonych ludkach, nie, nie potrafi so­bie wyobrazić, że mogłoby się tam znaleźć miejsce dla kogoś trzeciego.

- Pomyśleć, że to już dziesięć lat - wyszeptała Helena.

Ravi miał wrażenie, że jej wzrok przenika jego bez­bronną twarz. Znowu się nauczył odpowiadać na to spojrzenie, ale zabrało mu to wiele lat. Teraz mogli jed­nak znowu tak siedzieć, tylko oni dwoje, i rozmawiać, bez drżenia rąk i niepewności.

- Tyle się w tym czasie wydarzyło - westchnęła He­lena, splatając ręce za głową. Lekko stukała nogą w pod­łogę, zauważył, że bywają momenty, w których jest zno­wu tamtą dziewczyną z przeszłości, bez żadnego współ­czesnego kostiumu. Żadna kobieta nie usiadłaby tak przy stole, zwłaszcza w obcym domu.

- Rzeczywiście wiele się wydarzyło w twoim życiu, Heleno. Stałaś się... dzielną osobą.

Powiedział to z największą szczerością, ona przyjęła jego słowa spokojnie, wiedziała, że nie miał żadnych złych intencji.

- Nie - odpowiedziała szeptem. - Ja po prostu mia­łam szczęście. Życie ułożyło mi się tak dobrze...

Ravi skinął głową, wzruszony tymi słowami, których nigdy by nie wypowiedziała jego Helena. Tamta była zwierzęciem, zachowywała się niczym bezdomna suka, przeganiana przez wszystkie podwórzowe psy, pełna parchów na skórze, uciekająca przed ludźmi, którzy się też jej bali.

Pozwalał sobie uważać, że i on ma zasługę w tej przemianie. Chociaż dzieli ją z Johanną. Gdyby Johanna wte­dy nie wyjechała z nowo narodzonym Benjaminem albo gdyby on miał trochę więcej rozsądku i pojechał z nią, nigdy by nie spotkał Heleny. Nic by nie wiedział o chło­dzie w piwnicy lensmana w Al, nie ostrzegałby miesz­kańców Czarnej Góry, że zejdzie ziemna lawina. Nie miałby dwóch córek, może w ogóle nie miałby żadnej.

W czasie spędzonym z Heleną bardzo wiele się na­uczył.

Może aż tak dużo, że miało to decydujący wpływ na całe jego życie.

Bez niej, co najdziwniejsze, nie miałbym Johanny, myślał Ravi.

- Zawsze stawałam między wami, pamiętasz? Widocznie Helena podążała tą samą co on ścieżką wspomnień. Skinął głową.

- Ty nigdy nie byłeś całkiem mój, prawda?

Ravi nie oczekiwał aż tak osobistego zwrotu w rozmo­wie. Chociaż w jakiś sposób te słowa same się narzucały. Johanna jest u chorych. Bendik poszedł pogratulować Jensowi Heltne nowego sklepu, który został otwarty, mimo iż pastor Cimber robił wiele trudności, zabraniał podawa­nia wódki i piwa w czasie, gdy odbywają się nabożeństwa... Bendik śmiał się i powiedział, że pastor po prostu nie mo­że znieść, iż ktokolwiek mógłby pić, podczas gdy on za­jęty jest w kościele.

Dzieci już pewnie spały, na strychu panowała cisza.

- Ja... wtedy to ja chyba nie byłem niczyj.

Helena zwilżyła wargi, przestała stukać nogą w pod­łogę. Pochyliła się nad stołem, zbliżyła się do niego, wbi­ła w niego wzrok w taki sposób, że przesłoniła mu cały pokój, jakby go uwięziła w zamkniętym kącie. Lisia jama, przemknęło Raviemu przez myśl.

- Nie zapomniałeś chyba o mnie jeszcze całkiem, cho­ciaż teraz jestem twoją teściową?

Ravi potrząsnął głową.

- Jesteś matką Ingalill. I z tego powodu nigdy o tobie nie zapomnę, Heleno.

- Nie zajmujesz się nią.

- Rzeczywiście, za mało. Helena uśmiechnęła się. Pogłaskała go po policzku.

Ravi drgnął, to była ta sama dłoń. Zrobiło mu się nie­przyjemnie, coś takiego nie powinno było się wydarzyć. Helena cofnęła się znowu, wciąż się uśmiechała. Szukał w tym uśmiechu jakiegoś zagrożenia, ale ona była spo­kojna, pełna poczucia bezpieczeństwa, matka.

- Mnie możesz powiedzieć tak, jak się rzeczy mają, Ravi. Twoje córki bardzo się różnią. Trudno nawet uwie­rzyć, że są siostrami. Ale też mają bardzo różne matki...

- Nie aż tak różne - mruknął. - Ty też stałaś się te­raz znakomitą gospodynią, Helena.

- No właśnie. A przypuszczam, że Johanna potrafi okazać temperament?

Roześmiała się krótko i machnęła ręką, jakby chciała odegnać od siebie te słowa.

- Nie, porozmawiajmy poważnie, Ravi. Ingalill ma­rudzi tak, że trudno z nią wytrzymać. Wobec tego ostat­nio obiecałam jej, że zapytam: czy ona mogłaby tu spę­dzić zimę? My zaraz musimy wracać do domu, zbliża się zima, nie sądzę, by Ivar i Ranveig sami poradzili so­bie ze wszystkim...

Ravi usłyszał swój własny jęk.

- Ach, nie, to niemożliwe?

Wiedział, że Helena nie będzie go prosić ani błagać, dlatego musiał bardzo starannie rzecz przemyśleć.

- No nie wiem... dziewczęta nie są największymi przy­jaciółkami na świecie.

- Są siostrami.

- Tak... ale... Helena wyprostowała się i powiedziała cicho:

- Czyż to nie dziwne, mój kochany! Siedzimy tutaj i rozmawiamy o przeszłości, a tymczasem ty wszystko za­pomniałeś! Czy nie pamiętasz już, jak twoja Johanna wal­czyła, żeby odebrać mi Ingalill? Zresztą ty jej w tym po­magałeś! A teraz proponuję wam dziecko bez protestów, żebyście mieli ją tylko dla siebie, to ty nie chcesz!

Czuł, że narasta w niej gniew. On też nie był już ta­ki spokojny.

- Dlaczego? Dlaczego przychodzisz z tym do mnie teraz? Mówisz, że ona cię męczy, nie możesz tego ścierpieć? Wszystkie dzieci są w pewnym okresie nieznośne. Wszystkie dorastające dziewczęta lekceważą swoje mat­ki. Jeśli teraz wyślesz ją z domu po to, żeby mieć spo­kój, to ten spokój może trwać dłużej, niż byś sobie ży­czyła! Heleno, masz tylko jedną córkę. Powinnaś...

Helena wstała, wyciągnęła rękę, jakby chciała się przed nim bronić.

- Nie mów nic więcej! Wystarczy po prostu „nie”. Ravi skulił się.

- Heleno, ja... Trudno, musi powiedzieć tak, jak naprawdę jest.

- Ja nie jestem człowiekiem, który mógłby wychowy­wać więcej niż jedną córkę...

- Ty?

Tym razem w jej oczach pojawiło się szyderstwo. Nie powiedziała jednak nic więcej, zostawiła go samego z myślami.

Ty? Ty, który potrafiłeś kochać dwie matki?

Johanna marzła i żałowała, że nie przyniosła też swo­jej ciepłej kołdry, kiedy przygotowywała posłania dzie­ci na zimę. Zazwyczaj nie było jej zimno, zresztą w ich sypialni stał piec, którego nie ma u dzieci.

Przytuliła się do uśpionego ciała Raviego, próbowała się przy nim ogrzać. Ravi leżał tylko w kalesonach, led­wo miał okryte ramiona. Rozłożyła starannie koc na cie­le Raviego, dołożyła swój i wślizgnęła się pod to wszyst­ko. Ravi stęknął cicho przez sen, jakby go to nieoczeki­wane ciepło męczyło.

- Ravi? Spisz?

- Taaa... Uśmiechnęła się, nareszcie złapała go na kłamstwie, nie będzie mógł zaprzeczyć.

- Przytul mnie, Ravi... chciałabym, żebyś mnie moc­no objął.

Silne, umięśnione ramię wysunęło się spod skulonego ciała i przygarnęło ją bliżej, do ciepła. Johanna przymknę­ła oczy i westchnęła z rozkoszą. Pół dnia stała przy ran­nym, wiele razy wydawało jej się, że sobie nie poradzi. Rana była okropna, poszarpana, pełna prochu. Musiała ją oczyścić, musiała połączyć białe wężyki, które były na­czyniami krwionośnymi rannego. Zostało za mało skóry, żeby pokryć całą ranę, musiała wyciąć kilka pasków zdro­wej z miejsca poniżej rany i pozszywać całość...

Od strony Raviego płynęły ku niej strumyczki ciepła. Czuła, że ciało ożywa, chciała podziękować za to mężo­wi. Pocałowała go tak, jak wiedziała, że lubi, wsunęła nos pod jego ucho, wyczuła resztki zapachu dymu i owczych skór. Mimo wszystko to był Ravi. Zaciągnęła się jego za­pachem, przytuliła policzek do jego szczęki, wiedziała, że rozpoznałaby ten zapach pośród setek tysięcy innych.

Jej ręce też nie potrzebowały przewodnika, posuwa­ły się po gładkiej piersi, po której tyle razy samotnie wę­drowały. Łaskotała go leciutko palcem wskazującym, doprowadziła do tego, że ciało Raviego zaczęło się na­pinać, coraz bardziej...

Mruczał coś sennie, wyczuwała jednak, że wargi mę­ża się uśmiechają.

Biedak, pewnie jest bardzo zmęczony. Jedna noc spę­dzona w przyzwoitym łóżku nie pozwala aż tak wypo­cząć, żeby organizm zapomniał o krótkich noclegach pod gołym niebem. Dzisiaj też miał trudny dzień, był z robotnikami na polu, przygotowywał się do zimy. A potem wziął wszystkie dzieci na przejażdżkę wozem. Teraz, w okresie żałoby, dzieci rzadko wychodziły, na­wet niedzielne popołudnia spędzały w domu. Marja nie przejmowałaby się żałobą, wprost przeciwnie, ale zwy­czaje były jasne i wyraźne. Johanna uważała, że to natu­ralne zachowanie, że człowiek nie tańczy i nie weseli się chociaż przez kilka tygodni po utracie kogoś bliskiego.

Inne radości natomiast, przeżywane we dwoje w mroku nocy, dawały jej wiele szczęścia, nawet w obliczu śmierci.

A poza tym, myślała z uśmiechem, Marja by się ucie­szyła, wiedząc, że wspominają ją, kiedy są szczęśliwi.

Uniosła jedno udo, oparła je mocno o bok Raviego i wstrzymała dech w oczekiwaniu na pierwsze, wyraźne oznaki narastającej rozkoszy. Mijały chwile, a on leżał bez ruchu, w końcu zaczął dotykać ustami jej palców i sprawił, że wybuchnęła niemal histerycznym śmiechem.

- Ciii, kobieto, obudzisz cały dom - mruczał z nosem w poduszce.

Johanna przewróciła się na boku i złapała go za oba nad­garstki. Nie będzie jej już łaskotał. Sam zobaczy, jak to jest, zaczęła głaskać go po brzuchu, pozwalała, by jej wło­sy opadały na jego piersi, potem niżej, na pępek, niczym pełzające węże. Przytulała się do niego mocno. Długie war­kocze były ciężkie. Johanna szybko poruszała głową i war­kocze spadały na Raviego niczym bicze. Z trudem łapał po­wietrze. Raz po raz Johanna pochylała się i całowała go, drapała lekko paznokciami jego miękką skórę.

Wyczuwała, że zaraz ulegnie jej ze śmiechem, równo­cześnie jednak pojawiła się groźba, że nie zechce dłużej się z nią tak zabawiać, skoro postanowiła go dręczyć.

No niech tam, równie dobrze mogą to robić z naj­większą powagą.

Reina pozwalała się usypiać temu nierównemu, dale­kiemu rytmowi. Pokoje oddzielały grube słupy, między którymi wzniesiono ściany. Ściany były także dość gru­be, mimo to dźwięki słychać było wyraźnie, a jeśli przy­łożyła ucho do wełnianego kilima i trzymała je przez chwilę, to zdarzało się, że słyszała, co oni mówią.

Przeważnie były to jakieś głupstwa, czasami wybu­chali śmiechem.

Ale lubiła tego słuchać, to nie było niebezpieczne ani groźne jak rozmowy, które rodzice niekiedy wiedli przy stole.

Skuliła się, rozpoznawała lekką kołdrę, pod którą sy­piała ubiegłej zimy, owinęła się nią jak miękkim kokonem.

Dziś wieczorem nie rozmawiają o Ingalill, tego jed­nego była pewna.

To bardzo dobrze, może nic się nie stanie.

Helena jednak wyglądała na zdenerwowaną. Krzyczała na Ingalill, która nie wzięła płaszcza na przejażdżkę. I pa­trzyła złym wzrokiem na tatę, jakby to była jego wina. A to nieprawda, bo to Bendik pomagał im się ubierać, i dziadek nie powiedział nic na temat płaszcza ani peleryny.

Reina była niespokojna. Nawet kiedy szmery w są­siednim pokoju ucichły, nie mogła zasnąć. Jakby miała zamiar zastukać w ścianę i poprosić, żeby nadal prowa­dzili tę swoją łagodną, podobną do kołysanki rozmowę. Kiedy łóżko nie trzeszczy, kiedy nie słychać żadnych oddechów, Reina czuje się tak strasznie samotna.

Zaczęła kołysać się sama, unosiła się leciutko i opada­ła na łóżku. Ale to bardzo męczące. Rozbolały ją plecy.

Jeszcze bardziej bolały ją oczy.

Kiedy już wszyscy byli gotowi do wyjazdu, nagle Ingalill wybuchnęła:

- Ja nie chcę! Ja nie chcę wracać do domu, do tej głu­piej zagrody! Tam nie ma nic przyjemnego!

Bendik zasępił się.

- Przyjemnego? Czy tobie się rozum pomieszał, dziewczyno? Przecież jest tyle roboty, a ty mówisz o przyjemnościach? Zobaczysz, wypełnimy ci czas do ostatniej chwili, niech no tylko znajdziemy się w domu. Będziesz czyścić ziarno, suszyć je, będziesz pracować przy żarnach i nawet się nie obejrzysz, a dzień minie!

- Mamo! To niesprawiedliwe! Reina nie musi praco­wać, ona chodzi tu sobie i...

- Milcz, dziecko!

- Nie! Ja nie chcę! Ja chcę zostać u taty... Podbiegła do Raviego i uwiesiła mu się na szyi, on nie był w stanie zaprotestować, cofnął się o krok do tyłu, by nie stracić równowagi. Przytulona do ojca krzyczała do Bendika:

- Ty nie jesteś moim tatą! Nigdy nie byłeś, o! Ravi czuł, że krtań mu się zaciska. Reina stała blada i zaszokowana, najwyraźniej niezdolna pojąć protestów siostry.

Helena próbowała złapać zbuntowane dziecko, ale wycofała się, bo Ingalill machała rękami i nogami. Wte­dy wkroczył Bendik. Chwycił mocno ramię dziewczyn­ki. Drugą ręką przytrzymał Raviego i powiedział wyraź­nie do ucha Ingalill:

- Natychmiast się opanuj. Wygłupiasz się po prostu! Czy myślisz, że ktoś chciałby trzymać w domu taką dzi­kuskę? Zachowuj się teraz jak ludzie, to zobaczymy, czy nie mogłabyś tu spędzić następnej zimy.

Dziewczynka zaczęła płakać. Wpatrywała się załza­wionymi oczyma w ojca, który nieustannie przełykał śli­nę i szukał pomocy w martwej twarzy Johanny.

- Obiecujesz, tatusiu? Następną zimę? Ale na pewno, jeśli będę grzeczna?

Ravi dostrzegł, że Johanna skinęła głową. Helena mamrotała coś pod nosem, Ravi uznał to za odpowiedź.

- Tak - powiedział i z wahaniem ucałował Ingalill w wilgotne policzki. - Ale teraz jesteś potrzebna w do­mu. Oni na tobie polegają... nie dadzą sobie rady bez twojej pomocy.

To trochę uspokoiło dziewczynkę. Niczym mała księżniczka uniosła głowę i powiedziała:

- No więc będę nosić kapustę! Będę czyścić ziarno i w ogóle... fuj!

Helena spuściła wzrok, twarz Bendika płonęła.

- Rozpuściliśmy ją - powiedział ochryple. - Zapomi­na, że pochodzi z niezamożnej rodziny...

Johanna, mrużąc oczy, patrzyła na ojca, chciała mu przypomnieć, o czym innym. Ale to było jego życie. Jego i Heleny. Oni czuli się najlepiej bez wielkiego majątku. Nie chcieli nawet spadku po Marji. Podejrzewała, że w przy­szłości Ingalill będzie miała o to do nich wielkie pretensje.

Ale to dziecko najwyraźniej nienawidzi całego świa­ta, już zrodził się w niej głęboki bunt.

Czy to temperament Heleny?

A może rozgoryczenie Raviego.

Próbowała to wszystko jakoś ogarnąć, oddzielić jed­no od drugiego, jakby używała ostrego, cienkiego noża. Oddzielić ziarno od plewy, określić, czym jest jedno, a czym drugie.

Znajdowała tylko jedną odpowiedź: Ingalill jest sobą, jest odrębną istotą. Jest kimś obcym. Nie ma w niej ani jednej kropli krwi Raviego, nic z tego, kim jest jej ojciec.

Uniosła dłoń w ostatnim pożegnaniu i mieszkańcy Meisterplassen odjechali. Woźnica siedział wysoko na koźle, miał na rękach białe rękawice.

Wciąż słychać było wysoki, jasny głos Ingalill:

- Do widzenia, tatusiu! Odwiedź nas niedługo! Jestem twoją córeczką, tatusiu!

Reina milczała. Ravi stał obok niej oszołomiony. Jo­hanna powiedziała:

- Żal mi tej Ingalill. Ravi posadził sobie Reinę na ramieniu, siedziała tam niczym myśliwski sokół i patrzyła swoimi bystrymi oczyma w ślad za oddalającym się powozem. Wydawa­ła się taka leciutka, choć przecież wyrosła tak, że stara sukienka sięga jej ledwo do kolan.

- Tak - powiedziała półgłosem. - Mnie też żal Ingalill.

Ale Johanna zwróciła uwagę na to, jak dziecko wal­czyło o przeprowadzenie swojej woli.

- Wracajmy. Mam wrażenie, że niedługo spadnie śnieg. Ravi patrzył w szarobiałe niebo.

- Dziś w nocy nie było szronu. Możliwe, że świeciły gwiazdy.

Reina pozwoliła, by ojciec wniósł ją do izby. Przytu­lała się do niego niczym wielki plecak i zaśmiewała się, gdy podskakiwał jak rozbrykany koń. Benjamin kulejąc podążał za nimi. Ostatniej niedzieli zwichnął sobie no­gę, kostkę wciąż miał opuchniętą i ciemnosiną.

- Poczytaj nam dziś wieczorem, mamo - poprosiła Reina, gdy wszyscy usiedli wokół dużego stołu.

Johanna zamyślona skinęła głową i spojrzała Raviemu w oczy.

- Tak, poczytaj nam - poprosił i on, mrugając do Reiny. - Chciałbym posłuchać historii o studencie, który wrócił do domu i uważa, że stał się bardzo mądry.

- Albo tę o trzech głupich dziewczynach, które chcia­ły mieć narzeczonych.

Johanna zgarnęła okruszyny ze stołu i zjadła je. Po­tem popatrzyła spod oka na swoje dzieci.

- Myślę, że dzisiejszego wieczoru posłuchacie całkiem nowej historii - powiedziała. - Pięknej, pełnej napięcia, a poza tym prawdziwej...

Przyniosła ze strychu wielką szarobrunatną książkę. Reina nie widziała jej nigdy przedtem. Czy to jedna z tych, które leżą wśród skrzyń z narzędziami i zastawą oraz między wielkimi belami wełny i lnu?

Johanna otworzyła książkę, stronice nie trzymały się mocno grzbietu, wyglądały, jakby kiedyś ich brzegi zo­stały zanurzone w wodzie. Matka spojrzała na nie parę razy, a potem słowa same do niej przyszły, i opowie­działa całą historię tak, jakby kiedyś już ją słyszała.

Kiedy skończyła, pewna bardzo miła, biedna kobieta wyszła już za swego ukochanego Antona i oboje byli ogromnie szczęśliwi.

- Wkrótce urodził im się syn - zakończyła Johanna. Pogłaskała Benjamina po włosach.

- On miał starszą siostrę imieniem Amelia. Moja mama...

- Nie! Karl Martin jest bratem Amelii! Johanna skinęła głową.

- Oczywiście! Ale w jakimś sensie był nim również Benjamin. Amelia bardzo go kochała. A kiedy umierał, to widział tańczące anioły.

Reina otworzyła buzię.

- Czy to prawda? Jak to możliwe? Johanna przytuliła mocno swojego Benjamina.

- Możliwe, zaraz wam opowiem. W noc wigilijną, je­śli świecą gwiazdy i jest ładna pogoda, to można zoba­czyć anioły tańczące na zamarzniętym fiordzie...

Opowiedziała im tę samą historię, którą sama słysza­ła w dzieciństwie i wiedziała, że to, czego słuchają jej dzieci, to naprawdę baśń, marzenie. Żadne z nich nie wyszłoby boso w gwiazdkową noc, by cokolwiek oglą­dać. Żadne z nich nie chciałoby zamarznąć na lodzie, chociaż jedno nosi imię Benjamina.

Opowiadając nie spuszczała oczu z Reiny.

To ważne, żeby akurat ona uczyła się odróżniać hi­storie od rzeczywistości.

To może nawet ważne dla jej życia, jeśli zamierza od­bywać więcej wycieczek górskich z Ravim.

ROZDZIAŁ IV

W jednym kącie izby chorych stały zawsze stołki zło­żone jeden na drugim. Między nimi mały stolik i drew­niana płyta, na której można było stawiać gorące garnki. Zdarzało się, że Johanna serwowała tutaj kawę, przeważ­nie jednak wywary ziołowe: zwyczajną herbatę z kwia­tów rumianku, z liści mięty i innych ziół. Dodawała do tego trochę cynamonu i ich smak większości ludzi koja­rzył się ze zdrowiem i leczeniem. Podawała też gorzkie zioła, podobno im lekarstwo mniej smaczne, tym lepiej działa. Johanna musiała się teraz uśmiechnąć nad starą kobietą, która miała krewnych w Hasri, ale która coraz rzadziej była tam mile widziana. Chuda jak miotła cho­dziła od zagrody do zagrody, coś widocznie musiało być w dawnej historii o grabarzu Janie, który zemścił się na jednej z gospodyń Hasri i zrobił jej dziurę w trumnie za wszystkie te kiepskie posiłki, które u niej dostawał.

Johanna podawała gorzkie herbaty w grubych kub­kach, staruszka rozjaśniła się, widząc, że gospodyni do­lewa do napoju parę kropel wódki.

- Ty jesteś prawdziwym błogosławieństwem, pani Jo­hanno. Tak, tak, wciąż to powtarzam: błogosławieństwo dla naszej wsi. Jakby to się skończyło ze starym Larsem, gdybyś nie pozszywała go jak podartego starego worka?

Chrząkała, drapała się przez wiele warstw spódnic i zmrużywszy oczy, wpatrywała się w Johannę.

- Gdybyś tylko mogła coś zrobić z moimi uszami, moja kochana. Ostatnio jestem głucha jak ta ryba... ale mów do mnie głośno, to usłyszę. Bo tak źle to jeszcze nie jest, nie.

Johanna kiwała głową i uśmiechała się.

- A co nowego usłyszały te twoje nie najlepsze uszy, Matko Haeri?

Staruszka przechyliła głowę i zmarszczyła czoło.

- Nic tylko żałoba została wśród ludzi, kiedy już za­raza poszła swoją drogą. Ach, ach, ludzie opłakują swo­ich zmarłych. Ale też żenią się na potęgę! Słyszałaś, ostatnio były zapowiedzi dla czternastu par! I to tylko w parafii Dale. Ktoś by pomyślał, że świat się skończy, jeśli oni zaraz nie narodzą dzieci, żeby zastąpić tych, co zginęli od zarazy i na wojnie...

- Och, ale to przecież miło, że młodzi chcą być ra­zem - próbowała wtrącić Johanna i nieoczekiwanie po­czuła się bardzo stara.

Kobieta zachichotała i siorbała gorącą herbatę. Listki arcydzięgla, którymi doprawiona była wódka, dawały ostry, przyjemny zapach, kiedy alkohol został zmiesza­ny z gorącą wodą.

- Być razem i być razem... ludzie gadają, że przynaj­mniej połowa tych par chce dostać spadek jeszcze przed świętami... a już mamy październik!

- Tak, tak, oczywiście... Johanna obejmowała dłońmi swój kubek. Ona piła inną herbatę, o jeszcze bardziej gorzkim smaku. Cie­niutka błonka, jak po terpentynie, kładła się na herba­cie i mieniła różnymi kolorami. Ale tego nikt nie mógł zobaczyć.

- A jak się ma nowy karczmarz, Jens Heltne?

Stara mruknęła z szelmowską miną:

- Dzielny chłop, nie ma co! Wygłupił się przed wój­tem i prawem, ale powiem ci szczerze, że ten człowiek potrafi zadbać o swoje!

- Więc już nie kradnie więcej jabłoni? - uśmiechnęła się Johanna.

Stara ze zrozumieniem potrząsnęła głową i uniosła w górę palec.

- On wie, jak się przepychać do przodu. Zamierza pro­wadzić wielki interes! Tak samo duży jak karczma w Do - sen, to ci tylko mogę powiedzieć! Ludzie będą przychodzić nawet z daleka, on sprzedaje sól po cenach, które przypo­minają mi czasy, kiedy ja i mój nieboszczyk Jansa...

No więc zaczęło się. Johanna wiedziała, że staruszka rzadko, jeśli w ogóle kiedykolwiek, ma okazję odświe­żyć dawne wspomnienia. Prezentowała je więc teraz ni­czym mieniące się zwierciadło, rada, że znalazła cierpli­wego słuchacza.

Wstyd było przerwać tej biedaczce. Ludzie gadali, że starą źle traktują we dworze, w którym niegdyś była go­spodynią, ale teraz właściwie nie ma tam nikogo bliskie­go. Takie są te nowe prawa spadkowe, majątek trzeba kupować dwa albo nawet trzy razy, jeśli trzymać się te­go prawa. Nie wszystkich na to stać. I dobre kobiety, takie jak ona, trafiają na dożywocie do obcych, podczas gdy synowie szukają gdzie indziej lepszych warunków.

Stara urwała nagle i wpatrywała się w drzwi za ple­cami Johanny.

- O, czyż to nie ten mały aniołeczek, księżniczka, o, jak to oni do ciebie mówią? Aha, Reina, malutka, jaka ty jesteś śliczna, kiedy jedziesz do kościoła na koniu swojego taty.

Reina pochyliła głowę wobec tych zachwytów.

- Mamo, chciałam zapytać, czy mogłabyś wyjść na chwilę do dużej izby?

Jej uroczysty głos świadczył, że Reina została przez kogoś przysłana. Ukłoniła się uprzejmie staruszce, ale błagała wzrokiem, by Johanna nie kazała jej zostać tu­taj i dotrzymywać gościowi towarzystwa.

- Ona ma mnóstwo do opowiadania - szepnęła Jo­hanna i zniknęła z westchnieniem ulgi.

Zrezygnowana Reina usiadła.

Właściwie to nie miała czasu. To jeden z najgorszych obowiązków, jaki spadał na nią w Vildegârd: zajmować się różnymi gośćmi, dla których mamie brak czasu albo zainteresowania. A tacy bywają tu przez całą zimę. Przy­chodzą się ogrzać, wypić coś gorącego, w najchłodniej­szym okresie prawie codziennie jest tłoczno.

- No i jak żyją ludzie we wsi? - zapytała Reina uprzej­mie.

I stara zaczęła od początku swoją historię o tym, że epidemia, że tyle nowych małżeństw, że wchodzi nowe prawo handlowe i o tym, że Cimber nie bywa trzeźwy nawet wtedy, kiedy jedzie konno do Nes, żeby tam od­prawić nabożeństwo.

Reina czuła, że całe ciało ją swędzi. Powinna iść do ma­łego zagajnika nad strumieniem i zobaczyć, czy nie ma grzybów, Benjamin z pewnością już na nią nie czeka.

- Nie, ale jaka to straszna sprawa z nieszczęsnym Ma­gnusem Storlendet. Nieszczęśliwy człowiek, teraz to już stracony na zawsze. Ludzie mówią, że próbował odebrać sobie życie, nieszczęsny! Ale nie dopuścili do tego, inni, co są zamknięci w domu wariatów. Słyszałam, że pracu­je tam teraz siostra pastora. Ta Alette... a może to jego ciotka? Nie pamiętam dobrze... ale syn wyzdrowiał. O, tak, wielkie błogosławieństwo na niego spłynęło. Jest co prawda zeszpecony, ale przecież znajdzie sobie jakąś pannę, chłopak ze Storlendet...

Umilkła nagle, pokrzywioną ręką zasłoniła usta.

- O, moja droga, co za wstyd. Gadam bez zastano­wienia... wybacz mi, mała panienko, wybacz po stokroć. Całkiem zapomniałam... ty przecież nosisz jeszcze żało­bę po swojej prababci. Tak, to prawda, doszło do ha­niebnego postępku. Ale on płaci, ten ze Storlendet, stra­cił także lensmańskie guziki z powodu tej sprawy. Do­brze mu, draniowi!

- Dostaniemy z powrotem Karlsgârd - powiedziała Reina cicho.

Kobieta pochyliła się do przodu.

- Och, tak mówisz...? A no tak... tak, to by była praw­dziwa sprawiedliwość. Ale tam to podobno całkiem świński chlew. Mówią, że żołnierze doprowadzili do upadku i ziemię, i budynki.

Reina wzruszyła ramionami. Czuła drżenie.

- Więc Arill Storlendet żyje?

- O, tak! Kiedy zimą zacznie się szkoła, sama będziesz mogła zobaczyć, że żyje. Ale nie jest ładny, nie. Przeko­nacie się więc, że Pan Bóg karze sprawiedliwie i we wszystkich pokoleniach. Do siódmego pokolenia prze­śladuje Pan grzeszników, jak mówią, prześladuje nas za nasze grzechy. Po Magnusie Storlendet przyjdzie na pewno wiele złych pokoleń, tak...

Reina milczała. Dobrze było wiedzieć, że Arill żyje. To tak, jakby Bóg był po jej stronie przeciw mamie. Cie­szyło, że nie dała się wciągnąć w atmosferę podejrzliwo­ści i opowiedziała o tym tacie.

Stara gadała dalej. Reina siedziała na stołku jak na rozżarzonych węglach. Staruszka uśmiechała się i gła­skała ją po włosach, wychwalała, jak wszystko jest pięk­nie prowadzone w ich dworze. Jaką to zdolną i sprawie­dliwą kobietą jest matka Reiny, jak po chrześcijańsku i z podniesioną głową odnosi się do wszelkiego gadania i paskudnych plotek.

Reina od czasu do czasu kiwała głową, ale stale wi­działa przed sobą tylko uśmiechniętą twarz Arilla, pa­miętała wrażenie, jakie odniosła, kiedy tam, w lesie, do­tknął jej ręki i powiedział, że jest bardzo zdolna jak na dziewczynę.

Arill był sympatyczny. Zasłużył na to, żeby żyć, mi­mo że jest synem złego człowieka.

Stara zamilkła na moment, pociągnęła z kubka. Reina domyślała się, że mama musiała dolać jej trochę wódki do herbaty. Chuda postać po prostu promienia­ła, język nieustannie obracał się w ustach. Zapomniała widocznie, że łatwo może obrazić mieszkańców Vildegârd swymi wspomnieniami o Magnusie Storlendet.

- Mała księżniczko, ty jesteś jak aniołek... taka ślicz­na, te piękne loczki nad wysokim czołem... nic dziwne­go, że ludzie już teraz mówią o tobie królewna. I podob­no jesteś też mądra. Tak samo mądra jak twoja mama! Tak, muszę powiedzieć, że mam dla niej wiele szacun­ku. Johanna z Vildegârd nie może być porównywana z żadnymi znachorkami ani babkami, co to, to nie! Pa­stor Cimber niech sobie mówi co chce, ale ja znam wie­lu takich, co naprawdę uważają, że to dobre i sprawie­dliwe, że Johanna nie dała się wciągnąć w te historie z duchami...

- Z duchami?

Stara wyprostowała się, przesunęła ostrożnie w stro­nę Reiny swój kubek. Chłodna herbata wciąż jeszcze stała w dzbanku, a na podłodze, przy nogach Reiny, bańka z wódką. Dziewczynka jednak się nie poruszyła.

- Tak, duchy w kościele. Pewno słyszałaś o tym, co widział dzwonnik? Twojego tatę...

- Ach, tak - powiedziała Reina krótko. Nie należało ujawniać, jak mało się wie. To by może przestraszyło babkę.

Ona jednak mówiła dalej, nie podsuwała już kubka Reinie, nie spoglądała też na naczynie u jej stóp.

- Tak, po tym jak dzwonnik widział to dziwne... two­jego tatę i starego Czarnego Monsa w jednej postaci... no to wtedy wielu chciało, żeby twoja mama spróbo­wała przegnać strachy. Od czegoś takiego to niełatwo się uwolnić, mogę cię zapewnić. Ludzie plotą i gadają, często nie mają co do garnka włożyć, tak, tak to jest. A głód całkiem miesza w głowach biedakom, powinnaś o tym wiedzieć.

Reina była przerażona. Oczywiście słyszała o tym, że stary pastor pokazuje się w kościele i że wielu tłuma­czyło to sobie jako zapowiedź zarazy, która wkrótce spadla na okolice. Ale że jej rodzice byli w to jakoś za­mieszani?

- Co... co ludzie chcieli, żeby moja mama z tym zro­biła?

Staruszka pochyliła się do przodu.

- Ooo... no wiesz, więzy krwi... może one obowiązują również na tamtym świecie. Tak, bo przecież ty sama też w pewnym stopniu należysz do potomków starego pasto­ra, musisz o tym pamiętać. Matka twojej nieboszczki pra­babki Marji była jego ostatnią żoną... i Marja miała siostrę, która osiadła gdzieś w Sogndal. Teraz już pewno nie żyje, nic po niej nie zostało, nie. No więc w jakiś sposób to ty... Reina wolno kręciła głową.

- Nie, żadne więzy krwi. Mnóstwo ludzi nosi nazwi­sko Skanke. Pastor ma krewnych w wielu miejscach, ale tu w naszej parafii nie. Wiem o tym, bo mama...

Umilkła. Stara pochyliła się jeszcze bardziej do przo­du, żeby lepiej słyszeć. To interesujące, co Reina miała do powiedzenia, ale dziewczynka zamilkła.

- Opowiedz mi o duchach na probostwie - powie­działa uśmiechając się dziecinnie. - Tak bardzo lubię baj­ki i historie o duchach...

Popatrzyła przy tym na naczynie z wódką, uniosła je wolno w górę i wlała do kubka staruszki parę kropel. Wychudła ręka chwyciła kubek, stara podziękowała energicznie, gdy Reina chciała jej dolać herbaty.

Znowu miała okazję studiować działanie wódki. To wspaniałe lekarstwo w niektórych przypadkach, Reina wie­działa o tym od dawna. Babcia miała teraz kolory na obwi­słych policzkach, oczy lśniły za mlecznobiałymi błonami, które z pewnością przesłaniały jej świat niczym gęsta mgła.

- Bajki, powiadasz? O, nie, to jest czysta prawda, mo­ja mała. W tamtych czasach, kiedy Mogens Skanke był pastorem w naszej parafii... tak, ja wiem o tym od mojej własnej ciotki. Kiedy ciotka była mała, to zdarzało się, że pastor Skanke odprawiał w kościele nocne msze. Całkiem sam! Ludzie mówią, że miał czarną księgę. I że potrafił przeganiać duchy do ziemi, że wypędzał z ludzi diabły...

Reina wolno kiwała głową. Słyszała już o tym. Wie­działa też, że matka Marji była kiedyś żoną tego pasto­ra. Zanim wyszła za mąż za kata i urodziła Marję. I za­nim została zesłana.

- No a ten Mogens... w jaki sposób on umarł? Został zamordowany, czy co? Może dlatego przychodzi z tam­tego świata?

Kobieta potrząsała głową z ponurą miną.

- To była bardzo dziwna sprawa. Naprawdę niezwy­kła. Gadano, że on wtedy wezwał do siebie Diabła i obie­cał mu własną duszę za to, by mógł wędrować po ziemi bez ludzkiej postaci... ja wiem, że ludzie to pamiętają, jeszcze nie dawniej jak na świętego Michała rozmawia­liśmy o tym u starej wdowy po dzwonniku...

Reina zmrużyła oczy. Ta stara miała taki zwyczaj opowiadania, że trudno było za nią nadążyć, za tymi wszystkimi dodatkowymi opowieściami, zanim doszła do naprawdę ciekawych spraw.

- ...Mogens Skanke, tak. Biedny człowiek, może boli go jeszcze to, że jego piękna Maria została tak okropnie potraktowana.

Kobieta nagle umilkła. Siedziała z głęboką bruzdą na czole. Szczęki jej się poruszały, widocznie żuła słowa, miażdżyła je między bezzębnymi dziąsłami. Reina sie­działa sztywno.

Za drzwiami rozległy się jakieś kroki, to chyba ma­ma, która uznała, że Reina powinna zostać uwolniona od obowiązków gospodyni.

Z pewnością mama słyszała ostatnie słowa starej, bo wyprawiła Reinę z izby, a kiedy dziewczynka wyszła za próg, powiedziała stanowczo:

- Wolałabym sama opowiadać mojej córce o jej ro­dzinie. Nie musisz dodawać tych swoich plotek, stara!

Kobieta oparła się na swoim kosturze i uśmiechała niepewnie. Mrugała niedowidzącymi oczyma.

- O, moja droga... nie miałam na myśli nic złego, chciałam tylko... ona lubi stare historie, ta twoja śliczna Reina. I głowę ma bardzo dobrą na karku. Powinnaś być dumna, pani Johanno, że dziecko ma tyle mądrości i cierpliwości, by słuchać gadania starej babki... Sprawi­ła mi wielką radość, niech ją Bóg błogosławi. Wielką ra­dość... nieczęsto ktoś chce słuchać starej Krestji...

Johanna pomogła jej wstać, powiedziała parę miłych słów. To oczywiste, że staruszka nie miała nic złego na myśli. A historia o Marii i Czarnym Monsie w miarę upływu lat coraz bardziej stawała się baśnią. Ludzie lu­bili ogrzać się takimi starymi opowieściami, kiedy zimo­we wieczory są bardzo długie, a opału mało.

- Dobrze już, dobrze, babciu. Ale na dzisiaj starczy. Takie stare brednie... strachy o nadprzyrodzonych isto­tach, trollach i czarownicach, to już przeszłość, żaden rozsądny człowiek w nic takiego nie wierzy.

- Oj - zawodziła babka. - Takich rozumnych ludzi to w naszej wsi nie ma wielu. Pani musi wiedzieć, że nie wszyscy mają takie wykształcenie jak ona. Musi okazy­wać wyrozumiałość dla nas, maluczkich, bo pozdawała te wszystkie swoje... egzaminacje. Tak.

Poszła dziarsko do drzwi, kostur służył jej bardziej do straszenia niż do podpierania się. Musiała mieć coś w ręce, kiedy kot na przykład przeleci jej pod nogami w jakimś ciemnym kącie, bo mogłaby się przewrócić. W Vildegârd, podobnie jak w innych dworach, do któ­rych zachodziła, koty trzymały się z daleka, kiedy sta­ruszka szła ze swoim kijem. Nawet Tyr, suka u kowa­la, piszczała i łasiła się na schodach, widząc babkę.

- Idź z Bogiem. I pozdrów od nas swoją rodzinę. Po­wiedz też nowemu kupcowi, że zamierzamy zamówić u niego sól i inne towary teraz jesienią.

- Powiem, powiem. Niech Bóg błogosławi was wszystkich! I dziękuję za poczęstunek, pani Johanno. Tysięczne dzięki...

Uśmiechała się i wykonała sztywny ruch, który miał przypominać ukłon. Plecy jednak miała tak pochylone, biodra takie sztywne, że upadłaby twarzą w mokry od deszczu żwir przy schodach, gdyby skłoniła się głębiej. Johanna podtrzymała ją i poleciła młodemu parobkowi, żeby odprowadził staruszkę do sąsiedniej zagrody.

Kręcąc głową wróciła do ciepłej dużej izby, gdzie sie­działo dwoje dzieci otulonych szczelnie kocami i roz­siewało wokół ostry zapach olejku kamforowego. Obo­je byli bardzo przeziębieni, ale ich dobrze sytuowany ojciec uznał, że lepiej zapłacić parę groszy za krople Johanny, niż później wydawać wielkie sumy na drogie lekarstwa z Kopenhagi, gdyby dzieci poważnie zacho­rowały na płuca. Dzieci siedziały spokojnie, pięciolet­ni chłopiec i parę lat od niego starsza dziewczynka, obejmowały się pod wełnianym kocem i bardzo chęt­nie pozwalały się kurować lekarstwami podawanymi na kawałkach cukru, była to kamfora, olejek jałowco­wy i tinktura z czarnym prochem. Przestały kaszleć. Na dziedzińcu siedział na wozie ich wyprostowany oj­ciec, który jeszcze nie pogodził się z tym, że Johanna odesłała jego własnego chłopaka z wiadomością, iż mu­si sam przywieźć dzieci do Vildegârd, jeśli chce, żeby się nimi zajęła.

Reina uśmiechała się skrępowana do dziewczynki, parę razy bawiły się obie przy kościele. Dziewczynka była troszkę starsza od Reiny, miała własnego kucyka i mały wózek. Bywało, że woziła inne dzieci wokół wiel­kiego dębu w czasie, gdy rodzice zajęci byli swoimi sprawami. Reinie bardzo to imponowało i natychmiast zażądała, by pozwolono jej również powozić. Johanna śmiała się i powiedziała, że to niemożliwe, gdyby Reina chciała jeździć dużym powozem, to jej małe ręce bar­dzo szybko by ją rozbolały.

Belinda miała zaczerwienione policzki, z nosa wciąż spływały jej krople płynu, który zlizywała.

Reina dotknęła ręki mamy.

- Mnie też daj cukru.

Johanna pozwoliła jej odłupać kawałek białego przy­smaku i uśmiechnęła się.

- Zaraz będę wolna. Poczekam tylko, aż wywar się zagotuje, to wszystko na dzisiaj. Przynieś ten zielony garnek, który stoi w kuchni, bądź tak dobra. Zdaje mi się, że powinnam dorzucić ze dwie szczypty tytoniu, ten człowiek ma czym płacić.

Reina wybiegła z pokoju z kamienną podłogą, omi­nęła w kuchni grubą gospodynię. Pachniało świeżą ry­bą, zupa gotowała się w saganku, na stole leżały płaskie chlebki. Naczynie z tytoniem było cięższe niż ostatnio, kiedy Reina je podnosiła, ale też niedawno odwiedzał ich handlarz. Tytoń to jedno z najlepszych lekarstw, ja­kich mama używała. Bendik palił go w fajce, podobnie robiła Marja. Tata jednak żuł tylko parę listków, kiedy przemarzł i kłuło go w piersiach.

Nie warto chyba opowiadać mamie o tym, że gospo­dyni nie raz i nie dwa wsuwa palce do garnka, Reina wy­czytała to w jej twarzy natychmiast, gdy tylko weszła do kuchni.

Johanna niczego nie zauważyła, wyjęła teraz dużą szczyptę tytoniu specjalnymi drewnianymi szczypcami.

Dzieci wdychały ostry zapach i marszczyły nosy. To trochę coś innego niż lekarstwo podawane z cukrem. Nie miały wątpliwości, że ojciec siłą wciśnie im tę obrzydliwą masę do ust tak, że nie tylko przestaną kasz­leć, ale z trudem będą chwytać powietrze. Piekło to okropnie, no ale od tego się zdrowieje.

- Zapłatę niech przekaże kupcowi na moje nazwisko - powiedziała Johanna krótko, kiedy parobek nie zabie­rał się do płacenia, wziął natomiast dzieci i zaniósł do wozu. Ich ojciec widocznie nie zamierzał postawić sto­py pod dachem Vildegârd. Ale jego pieniądze są tak sa­mo dobre jak inne, myślała Johanna. Pamiętała mimo wszystko, że ten człowiek świadczył po stronie Magnu­sa w czasie, kiedy odbierano im dwór.

Wkrótce dwór znowu do nas wróci, pomyślała, kie­dy drzwi się znowu zamknęły, Reina wsunęła się do środka i przytuliła do matki.

Dwór się wydzierżawi do czasu, gdy Benjamin doro­śnie. To on nosi nazwisko Karlsgârd, on jest też najstar­szy. Z przyjemnością myślała o tym, że jej syn obejmie rodzinną posiadłość.

Natomiast Reina zostanie tutaj, podobnie jak i mat­ka, będzie właścicielką Vildegârd.

Nazwy też do tego pasują. Może Benjamin będzie miał kiedyś syna i da mu na imię Karl? Może Reina, któ­ra zapomni o dawnym zwyczaju nadawania imion, uro­dzi dziecko, czarnowłose dziecko, które nazwie Vilde...

Rozmarzyła się, zaczęła wspominać stare zwyczaje.

Może dlatego, że to właśnie ona jest teraz starą go­spodynią. Nie ma już matki, nie ma babki, w których cieniu mogłaby się ukryć.

To Johanna jest panią domu, nikt inny. Jak dziwnie czu­je się człowiek, na którego spadła cała odpowiedzialność.

Chociaż Marja spędzała tu ostatnio tylko lata, chociaż ni­gdy już nie przychodziła do izby chorych... to jednak do­brze było ją mieć przy sobie, na przykład w czasach epi­demii. Jej obecność dodawała Johannie pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa. Marja wiedziała więcej o tych sprawach, które Johanna mozolnie studiowała.

Teraz została sama.

Nie ma do kogo zwrócić się o radę.

Najbliższe jej są te znachorki i różne babki, które od­bierają porody i leczą małe dzieci w zagrodach, gdzie okazuje się im zaufanie.

Być może pewnego dnia Reina...

Spojrzała na córkę, która natychmiast uniosła twarz i uśmiechnęła się do matki. Czy rzeczywiście jest tak, jak Ravi powiedział, czy ta dziewczynka nosi w sobie zadatki na coś wielkiego? Czy posiada ów niezwykły ta­lent odkrywania chorób i leczenia ich?

Johannę dręczyły jednak wątpliwości, może lepiej nie wmawiać córce takich rzeczy. Chciałaby porozmawiać o tej sprawie z Ravim, liczyła na to, że się z nią zgodzi. Choćby dlatego, że te jego niezwykłe zdolności przyczy­niały mu głównie bólu i zmartwienia.

Johanna była najzupełniej pewna, że dałby wiele, by oszczędzić Reinie własnych doświadczeń.

- Mamo, myślę, że powinnaś poczęstować tę starusz­kę obiadem. Była chyba głodna...

Johanna westchnęła.

- Pewnie masz rację, córeczko. Ale... nie możemy kar­mić wszystkich biedaków z okolicy. Jeśli będziemy tak postępować, to wkrótce sami znajdziemy się pod opie­ką gminy.

- Ale przecież pomagamy różnym ludziom.

- Tak. Musimy jednak oszczędzać nasze pieniądze, my też musimy oszczędzać. Wtedy będziemy mogli da­wać lekarstwa i nie żądać za nie zbyt wiele. I będziemy mogli kupić wszystko, czego sami potrzebujemy.

- Mamo, więc my nie jesteśmy bogaci? Czy nie do­staliśmy skarbów Marji?

- Skarby - uśmiechnęła się Johanna. - Owszem, to w pewnym sensie są skarby... ale nie chcemy z nich ko­rzystać, Reino. Kiedyś staną się twoją własnością. Wszyst­kie te piękne rzeczy... nie żądają przecież jedzenia, więc niech stoją przez jakiś czas nie używane.

Reina z powagą skinęła głową.

Pragnęłaby jednak, aby mama pozwoliła jej czasami pójść do Zamku Marji, bo w myślach wciąż potrafiła so­bie wyobrazić, że Marja tam jest, siedzi na obitej plu­szem kanapie i czeka na nią...

Johanna przytuliła córkę.

- Znakomicie dajemy sobie radę - powiedziała. - Nie myśl o tym więcej. A jeśli chcesz, to pobiegnij za tą nie­szczęsną babką. Nie zaszli pewnie jeszcze zbyt daleko.

- Nie - powiedziała Reina. - Dostanie jedzenie gdzie indziej.

Widziała gotującą się w kociołku zupę rybną w naj­bliższej zagrodzie, widziała, że gospodyni robi miejsce na końcu stołu i sadza tam nieoczekiwanego gościa.

- Mamo... ona opowiadała o dziwnych rzeczach. O tym, że w kościele straszy i że ludzie mówią, że to nasza wina...

Johanna usiadła obok córki, odgarnęła jej włosy z czoła. Położyła ciepłą dłoń na koronie z warkoczy i mówiła wolno:

- To jest głupie gadanie, Reino. Czyż nie mówiłam ci wielokrotnie, że nie powinnaś słuchać takich rzeczy? To plotki, przesądy, zmyślenia... mogą narobić wielkiej szkody, jeśli człowiek nie ma dość rozumu, żeby je lek­ceważyć. Zachowuj się tak, żeby ludzie nie mogli o to­bie gadać, tak jest najlepiej. A jeśli to się nie uda, jeśli mimo wszystko gadają, to ty po prostu nie słuchaj. I ni­gdy nie mów niczego, co by poruszało złe języki!

- Tak, mamo - odparła Reina poważnie. Johanna pocałowała ją pośpiesznie w policzek.

- I zapomnij o wszystkim, czym ona cię nakarmiła. Dałam jej za dużo wódki, to moja wina.

Jeszcze raz Reina słuchała oszołomiona. Mama dawa­ła ludziom ten dziwny napój, który tak pomagał na róż­ne choroby. Sama jednak nie lubiła go, tata też nigdy nie siadał z parobkami i nie wznosił toastów, tak jak robią ludzie w innych dworach. Reina sama widziała.

Tyle jest dziwnych rzeczy na świecie. Tylu spraw nie można pojąć. Jednego dnia jest wszystko w porządku, jeśli Reina wiezie do kogoś przesyłkę czy paczkę z le­karstwami. Innego dnia mama jest zła dlatego, że córka chce się wybrać na plac, gdzie ćwiczą żołnierze, żeby po­szukać podków. Żołnierze źle dbają o swoje konie i bar­dzo często można znaleźć piękną podkowę, którą ko­wal chętnie wymienia na parę miedziaków.

Reinie tego zabraniano.

Zabraniano jej też bawić się z dziećmi, które w nie­dzielę urządzały wyścigi koło kościoła. Nie pozwalano jej wynosić lalki, żeby pokazać innym dziewczynkom, nie wolno było zapraszać nikogo do domu na kolację. I nigdy nie pozwalano jej być na dworze po zmroku.

Ale tej zimy wszystko się zmieni. Reina pójdzie do szkoły! A wtedy będzie musiała ubierać się i wychodzić z domu, zanim się rozwidni. Wtedy będzie spotykać wiele innych dzieci i uczyć się ciekawych rzeczy. W szkole są teraz nawet mapy świata, najlepsze jakie ist­nieją. I są książki, w których można wyczytać o różnych pożytecznych sprawach.

Muszą jej także pozwolić rozmawiać z Arillem, prze­cież będzie chodził do tej samej szkoły. I Johanna nie będzie mogła zabraniać jej słuchać różnych nowin, ani o innych rodzinach, ani o ich własnej.

To co Johanna nazywała plotkami i zmyśleniami, dla Reiny było fragmentami niezwykłej rzeczywistości i wy­darzeń, które miały miejsce jeszcze przed jej urodzeniem.

Marja nie wszystko zdążyła jej opowiedzieć, ponie­waż Reina była takim małym i głupim dzieckiem, któ­re nie potrafiło usiedzieć spokojnie na miękkiej kanapie prababki i słuchać.

Teraz tego żałowała.

Poczuła, że kiedy myśli podążyły do grobu Marji, oczy ma znowu pełne łez.

Bardzo by chciała otworzyć zamki i wejść do środka, płakać tak, że wszystkie piękne, francuskie meble w ma­łym saloniku Zamku Marji byłyby całkiem mokre.

Widocznie to miała mama na myśli, kiedy pozamy­kała dom. Gdyby wszyscy ludzie chcieli chodzić tam, że­by wypłakać swój żal, to piękna posadzka w holu prze­mieniłaby się w końcu w nieduże jeziorko.

Reina nie lubiła wody, zwłaszcza wody głębokiej.

Teraz musiała się uśmiechnąć do własnych wyobra­żeń, mrugała, żeby pozbyć się łez, usłyszała glos matki:

- Moja kochana, nie chciałabyś nakryć do stołu? Mu­szę natychmiast resztę wywaru przelać do słoików, za­nim ostygnie...

Ojciec siedział przy oknie i wplatał rzemyki w skórzany pas. Czerwony rzemyk wił się niczym wąż, ginął w okrągłych otworkach i pojawiał się znowu. Pasek miał srebrną sprzączkę, nową, wypolerowaną, lśniła mocno i odbijała w sobie zarys okna.

- Witaj, moja mała! Zobacz, prawda, że piękny? Ten pas dostanie Bejnamin. Dzwonnik mówi, że Benjamin jest tak zdolny, iż może stawać do konfirmacji już naj­bliższej wiosny, a przecież jest taki młody!

Reina pogłaskała grubą skórę. To naprawdę wspania­ły pas, skórę przygotował młody gospodarz z Selje. On był czeladnikiem w Christianii i potrafił tak wyprawić skórę, żeby lśniła niczym złoto.

- Bardzo piękny... powiedziała Reina. Potem podeszła do szafy z naczyniami i wyjęła głębokie miseczki, któ­rych używano na co dzień. Jadano jednak srebrnymi łyż­kami, niektóre były stare, inne nowe. Żadne jednak nie miały monogramów Marji, zauważyła Reina.

Stała przez chwilę i gładziła palcem wytarty mono­gram na jednej łyżce, mamrocząc coś pod nosem. Potem potrząsnęła głową tak, że loki nad czołem się roztańczy­ły. Reina patrzyła na ojca.

- Tatusiu, ten, który ukradł tę łyżkę, był bardzo bity. Wieloma ciężkimi kijami. On... myślę, że on od tego umarł.

Ravi spojrzał na nią pośpiesznie. Potem opuścił ra­miona, wolno uniósł pas do oczu, jakby musiał obejrzeć coś bardzo dokładnie. W świetle płynącym z okna jego twarz była całkiem biała.

- Nakrywaj do stołu, Reino - powiedział cicho.

ROZDZIAŁ V

Obozowisko pod Fivlenosi przykrywała ,warstwa świeżego śniegu. Na dodatek jego zimna pokrywa spra­wiała, że przemarznięci i przemoczeni ludzie nie mogli się swobodnie poruszać. Nie mogli już krążyć po oko­licy nawet pojedynczo, jak inni myśliwi. Ślady dopro­wadziłyby każdego do obozu. Wprawdzie było mnóstwo śladów wielkich podkutych żelazem butów, ale powodów, żeby wszystkie kierowały się pod skalny nawis, znalazłoby się niewiele...

Ravi bez problemów odnalazł ukrywających się. Przy­wiązał sobie do butów nieduże krzewy jałowca. Jego ślady były więc co najmniej cztery razy większe niż normalnie, poza tym miały niewyraźne kontury. Gałązki uderzały o ziemię, zmiatały przy każdym kroku świeży śnieg z kę­pek trawy i kamieni. Komuś, kto dostrzegłby te ślady, trud­no byłoby pomyśleć, że zostawił je człowiek.

Jak się spodziewał, najpierw wyczuł obecność Tindir, nie była cieniem ani nawet nie ciemną plamą na tle tego czarno - białego krajobrazu. Po prostu usłyszał jej oddech.

Ravi zatrzymał się, stał bez ruchu, ręce opadły wzdłuż ciała. Jej bliskość wywoływała w nim takie sa­mo uczucie, jak bliskość młodego jelenia lub nowo na­rodzonego drapieżnika.

Czekał. Krew, która szumiała w jego żyłach po szyb­kim marszu, przekazywała całe ciepło przemarzniętym członkom: ręce i twarz zaczynały go palić.

W końcu dziewczyna podeszła, skradając się, jej wiel­kie, ciemne oczy były prawie niewidoczne spod chust­ki, którą owinęła szczelnie całą górną część ciała i, ni­czym maską, zasłoniła usta i nos.

- Marzniesz? - zapytał cicho. Ona skinęła wolno. Przyglądał jej się uważnie. Drobna postać drżała z zimna. Spódnica, czy też raczej spódnice, były niemal kompletnie przemoczone. Tylko w wąskich fałdach tu i ówdzie widać było jaśniejszy, suchy materiał.

Nie odważył się jej dotknąć, pamiętał zakazy, z któ­rymi ona żyje. Mogłaby zostać zbezczeszczona kon­taktem z gaije. Może nawet nie powinien też stać zbyt blisko.

- Ale ty jesteś ciepły, wyczuwam to - powiedziała. - Dlaczego przychodzisz? Masz dla nas jedzenie?

- Taak... trochę. Tym razem nie mogłem wziąć konia...

- Widziałam cię. Was oboje. To była twoja córka.

- Tak. Zrobiliśmy sobie wycieczkę. Śnieg raził Tindir w oczy, mrugała, raz po raz prze­nikał ją dreszcz.

- Musisz nam pomóc - wyszeptała. Ravi uświadomił sobie, że jego puls się uspokaja, wy­czuwał tylko daleki stukot.

- Porozmawiaj z Kirvi. Bądź taki dobry. Ona ciebie słucha. Nie możemy tutaj dłużej siedzieć.

Chwyciła go za nadgarstek, była w tym geście wielka siła. A może desperacki lęk.

- Oni umrą, Ravi. Wszyscy umrą, jeśli stąd nie odejdziemy. Ta zima będzie gorsza, niż ktokolwiek z nas przypuszcza. Nawet Kirvi nie wie...

Ravi wolno potakiwał. Jest dopiero listopad.

Zimne, mokre podpłomyki, ser zbity w szarą masę, pomieszane z wodą mleko, na którym mimo zimna po­jawiła się zielonoszara pleśń. Lodowata woda ze stru­mienia, który jeszcze nie zamarzł. Parę kawałków suszo­nego mięsa, kupka korzeni, których sami nazbierali. Worek nie zmielonego ziarna.

- Czy to wszystko?

Zwrócił się w stronę Kirvi, która znajdowała się we­wnątrz groty pod górską ścianą, tam gdzie kamień za­chował resztki letniego ciepła. Staruszka siedziała opa­tulona i sama wyglądała jak góra.

Potrząsnęła głową. Wskazała pod dach. Światło tutaj nie docierało, ale Ravi poczuł zapach świeżo zabitego zająca.

Teraz on potrząsnął głową.

- Bez ogniska sobie nie poradzicie. Kirvi skinęła głową.

- Nie, ty mieć rację. Lud musi mieć ogień. Żyć w ogniu. Niedobrze!

Fardi stał za Ravim, tuż za jego plecami. Przejął wo­rek przyniesiony przez gościa. Jego żona, Tila, wygląda­ła tak, jakby ona również dźwigała worek, pod ubraniem z przodu. Ravi przypomniał sobie, że Tila oczekuje dziecka koło Bożego Narodzenia. Mała Telekka odeszła. Twarz syna Lasho została oszpecona przez ospę. On i chuda żona byli teraz jedyną rodziną Fardiego.

W głębi w skalnej szczelinie pod wschodnią ścianą kuliły się pozostałe dzieci i kobiety, uratowane od zarazy. Sandra i Shuri ze swoim małym Virko. Cztery ko­biety, wszystkie pozostałe dzieci i dwóch mężczyzn zmarło.

Stara Kirvi Telekka poruszyła się wolno, jak to ona. Przymknęła oczy i wyszeptała krótki rozkaz. Dwaj wdowcy opuścili swoje posterunki za kamieniami przy wejściu i wkroczyli do środka.

- Narada - wyjaśniła Tindir cicho. Kirvi posłała jej przeciągłe spojrzenie. Ravi słyszał, że dziewczyna gło­śno przełyka ślinę, mocno pochyliła głowę.

- Będę ci tłumaczyć - powiedziała. I Kirvi zaczęła mówić. Potem, po krótkiej przerwie, głos zabrał Fardi. Tindir szeptała jakby w swoją chust­kę, głos ledwie docierał do Raviego.

- Wielka Kirvi mówi, że musimy ratować życie. Nie możemy pozwolić, żeby ktoś nas znalazł. Spoczywa na nas wina za zarazę, chociaż zły duch zaatakował i nas, i was. Kirvi mówi, jeśli my idziemy do wsi, to tam nie będzie cieplej. Nikt nie dać nam miejsca.

Ravi kiwał z wolna głową, wszystkie oczy zwrócone były na niego.

- Fardi mówi, że on chce się bić. Fardi jeszcze silny. On odstraszy wszystkich, co chcą gonić Lud stąd. My możemy znaleźć dobre miejsce na dole we wsi. Plato jest zdolny, ja byłam przedtem na służbie u gaije...

Spojrzał na nią zaciekawiony.

- Naprawdę? Kirvi mówiła dalej. Potem zabierali głos mężczyźni, jeden po drugim. Kobiety siedziały w milczeniu, z roz­jarzonymi oczyma. Mały Virko popłakiwał, chciał coś więcej do jedzenia niż ta skórka chleba, którą matka wsunęła mu do ust.

- Kirvi mówi... my umrzemy lepiej tutaj niż wśród gaije. Nasze... duchy? Tutaj w górach szybko zostaną za­brane. Tam, pośród was, mogą zabłądzić...

Ravi westchnął głęboko.

- Zapytaj ją... czy nic nie możemy zrobić? Kirvi Telekka mówiła teraz wprost do Raviego.

- Ty dać nam miejsce, tak? My palić ognisko na two­jej ziemi? Wtedy ty też być przeklęty. Nawet gaije nie zdradzać swój lud!

- Ja nie mam żadnego ludu, tak jak wy. Kirvi uniosła swoje krzaczaste brwi.

- Żadnego ludu? Ravi rozłożył ręce.

- Wy nazywacie nas gaije. Ale my nie jesteśmy żadnym ludem. My mamy rodziny... przyjaciół. Ale nie mamy ta­kiego ludu jak wy. My się nie trzymamy tak bardzo razem.

Stara kobieta spoglądała zdezorientowana na Tindir, która tłumaczyła. Słowa Tindir były pokorne, wypowia­dała je z przejęciem. Ravi domyślał się, że akurat tę kwe­stię dziewczyna próbowała wytłumaczyć starej wielokrot­nie. Bez powodzenia. To dla niej zbyt niewiarygodne, nie mogła zrozumieć, że ludzie mogą żyć bez Ludu.

Kirvi westchnęła. Uniosła twarz ku górze, zamknęła oczy, usta poruszały się jak w modlitwie.

Potem znowu spojrzała prosto na Raviego.

- Ty przychodzić z jedzeniem? Fardi pokazał jej worek.

- Dobrze. My dziękujemy. Ty jesteś nasz... przyjaciel? Tindir skinęła lekko, by pokazać starej, że wybrała właściwe słowo. Potem Ravi znowu poczuł dłoń Fardiego na swoim ramieniu. Narada została zakończona. Ra­vi został wyprowadzony na zewnątrz. Gęsta zadymka ukryła przed nimi szczyty gór. Nie widzieli już nawet Hornane. Wszystko tonęło w szaro - białej mgle. Dorosły Cygan uśmiechał się.

- Teraz możemy polować. Teraz śnieg ukrywa nasze ślady. Może nawet dzisiaj w nocy rozpalimy ognisko, je­śli wiatr będzie mocniejszy!

Ravi spostrzegł, że kiełkuje w nim jakaś nowa odwa­ga. Był silny i uparty niczym głaz, i wytrzymały jak ta garbowana końska skóra, z której uszył sobie czapkę.

- Możecie wyruszyć na południe. Tak, im dalej na po­łudnie, tym łagodniejsze zimy... zresztą wiecie o tym. Pewnie stamtąd przyszliście, przez Szwecję, prawda?

Tamten skinął krótko.

- Znamy drogę. Bywaliśmy już tam. Ale zimy dobrze nie znamy. Bez choroby nie byłoby trudno, ale teraz...

Ravi rozumiał. Wiedział, że ten człowiek ma rację. Jeśli pójdą przez wsie, będą musieli stawić czoło tym wszystkim, którzy utracili tak wiele w wyniku epide­mii. Cyganie będą musieli płacić, chociaż sami tyle wy­cierpieli.

- Ale... nie możecie tutaj tak zostać i umrzeć!? Fardi patrzył przed siebie.

- Ktoś zawsze przeżyje. Jeden albo dwoje, i może wrócić... Fardi jest silny.

Ravi potrząsnął głową. Ten mężczyzna był ich wo­dzem, chociaż podporządkowanym starej Kirvi. Kiedy nadejdzie prawdziwa zima, staruszka z pewnością bę­dzie mieć problemy. Nie różniła się niczym od innych starych kobiet, które Ravi znał. A to one bywają prze­cież pierwszymi ofiarami głodu i zimna, chociaż miesz­kają w drewnianych, ciepłych domach. Odnosił wraże­nie, że u Cyganów panowały te same obyczaje: najpierw dostają jedzenie zdolni do pracy mężczyźni. Potem do­rastające dzieci. Kobiety i małe dzieci dopiero po nich. A na końcu starcy, jeśli jeszcze coś zostanie... Mrużył oczy pod wiatr, który zacinał mokrym śniegiem. Fardi wciąż miał oczy otwarte.

- Musisz teraz iść, dopóki jeszcze coś widzisz. Jeśli przyjdziesz do nas znowu, przyjmiemy cię. Jeśli nie, to też w porządku.

Odwrócił się i odszedł bez podziękowań i bez poże­gnania.

Kiedy jednak Ravi zaczął schodzić ze stromego zbocza, nadbiegła Tindir. Zaczekał na nią, biegła szybko, chustka się jej rozwiązała. Zauważył teraz, że włożyła pod chust­kę warstwę wełny, strzępy niegręplowanej wełny powy­padały i leżały na kamieniach niczym młode zajączki.

- Zaczekaj! Mam ci coś przekazać. Ravi usiadł, między wysokimi kamieniami było za­cisznie. A spodnie i kurtkę i tak miał przemoczone.

- Kirvi nie chciała mówić. Kirvi jest dumna. Ja się bo­ję, Ravi. Bardzo się boję... ja chcę mówić.

Patrzył na nią, wiedział, że może ktoś zobaczył, iż opuściła swój posterunek i poszła za nim. Co jej za to grozi? Bicie? Kopniaki? A może nie dostanie jeść?

Dziewczyna już nie dygotała. Patrzyła mu prosto w oczy, nie przypominała teraz młodego jelonka.

- Ty nie rozumieć - wyjąkała, szczękając zębami. Potem już słowa popłynęły płynnie. Mówiła z jakimś obcym akcentem, nieznanym w tutejszej okolicy. Przy­pominała mu Kopenhagę, ale nie była Dunką. Może to mowa z Al? Tak, trochę podobna. Nie był jednak pe­wien. Każde słowo, które wypowiadała, świadczyło, że miała wielu nauczycieli.

- Masz przyjechać tutaj ze swoją córką! Stara Kirvi sobie tego życzy. Prosiła, żebym ci to powiedziała.

- Czy ona cię za mną wysłała? Tindir potwierdziła z wahaniem.

- Dlaczego ona chce spotkać Reinę?

- Nie wiem. Tak powiedziała. Ona was widziała.

Ravi zastanawiał się. Co to wszystko znaczy? Przy­chodziły mu do głowy różne myśli, ale nie znajdował po­wodu, dlaczego stara sobie tego życzy. Czy są tak zroz­paczeni, że chcą skrzywdzić Reinię? Czy będą grozić, że jej coś zrobią, jeśli ludzie nie dadzą im spokoju? Czy to podstęp, chcą żeby oddał im córkę jako zakładniczkę?

Wahał się. Tindir patrzyła na niego ze smutkiem.

- My nigdy nie wyrządzilibyśmy krzywdy dziecku, Ravi. Nikt z nas nie skrzywdziłby dziecka, nawet dziec­ka gaije. Nasze dzieci to są... gwiazdy.

- No to dlaczego?

- Nie wiem. Tylko Kirvi wie.

Pochylił głowę. Myślał w skupieniu. To bardzo nie­bezpieczna rzecz... z wielu powodów. Ale jeśli Kirvi pra­gnie spotkać Reinę... może ona coś wie. Może mu coś po­wie? Ona nie jest z tych, które wróżą za parę groszy na jarmarkach, Ravi jasno zdawał sobie z tego sprawę. Jeśli jednak interesuje się Reiną... to może być coś ważnego.

Wsparł łokcie na kolanach i siedział ze zwieszoną gło­wą. Włosy opadły mu na twarz. Tindir czekała na odpo­wiedź. Wiedział, że musi to być odpowiedź szczera.

Nie był przygotowany na dotyk tej lodowatej ręki, która spoczęła na jego karku w miejscu, gdzie od tego zimna skóra stała się prawie niewrażliwa.

Pogłaskała go. Serdecznie. Uniósł głowę i przyglądał jej się uważnie.

To co widział, przerażało go.

- Tindir, ja... ja ją przyprowadzę. Szybko cofnęła rękę, wsunęła ją pod chustkę i pod wełnę. Miał wrażenie, że wyczuwa to wilgotne ciepło, jakie tam jeszcze się tli, pachniała tym. Pachniała gasną­cym ogniskiem. Ziemią i zimnymi kamieniami.

- Więc jej to powiem - szepnęła Tindir. Wąskie, ciem­noczerwone wargi zaczynały sinieć. Twarz dziewczyny była dziwnie ciemna na tle bieli. Nie należała do tego świata wilgotnej śnieżycy i wiejącego od lodowca wiatru.

Ravi podniósł się zmęczony, miał wrażenie, że worek jest tak samo ciężki jak w drodze do obozowiska.

- Przyjdę z nią któregoś dnia, kiedy będzie sypał śnieg - powiedział Ravi. - Musimy czekać na śnieg.

Skinęła mu z uniesionymi brwiami i uśmiechnęła się lekko, kiedy odchodził.

- Kirvi, Kirvi, ja słyszę wołania umarłych.

- Jesteś głucha jak żołnierska szkapa - złościła się stara. Ale Tindir nie ustępowała.

- Żyłam dobrze, służyłam wam moimi rękami. Jestem biedną kobietą, nie zasługuję na to, by żyć. Ale Kirvi, Devla dała ci wiedzę i ty pozwoliłaś mi żyć... Devla mia­ła do tego powód, jestem głupią kobietą i nie rozumiem dlaczego...

Kirvi nie była zadowolona z tych natrętnych próśb. Widocznie na nic się zda ogłaszanie się boginią najwięk­szej dobroci, samym słońcem. Devla ich opuściła. Na­wet bóg Księżyca Alaho nie pokazał się od dawna nad wiecznie szarymi górami. Od wielu tygodni nie widzie­li nieba, niskie chmury zakryły je szczelnie i nie dopusz­czają do ludzi spojrzeń łaskawych bogów.

- Ja słyszę ich wołania... oni mówią, że powinniśmy stąd uciekać. Oni znaleźli drogę, czcigodna Kirvi, ja wiem, że ty też ich słyszałaś...

Oczy starej kobiety miotały skry na taką zuchwałość. Gdyby któraś z innych, czcigodnych kobiet, przyszła do niej i opowiedziała jej to jako sen, to kiwałaby głową i słuchała. Ale Tindir jako dziecko żyła wśród gaije. Ona jest córką kobiety, która stała się marime - nieczystą i odepchniętą. Mimo to znalazła na powrót drogę do Lu­du. I zapowiadała się bardzo dobrze. Kirvi marzyła na­wet o jedwabnych chusteczkach między Tindir i dum­nym Plato. Ci dwoje mogliby mieć silne, piękne dzieci.

- Więc mówisz, że umarli śpiewają ci, Tindir? Tak, masz rację, mnie oni też śpiewają. Ale nie możemy stąd odejść. Nie wolno nam. Musimy szukać dalej.

Tindir oparła czoło o kamienną podłogę.

- Tylko Kirvi wie - wyszeptała.

Wtedy poczuła na plecach powykrzywianą dłoń tam­tej. I usłyszała jej głos, jakby dochodził z bardzo daleka. Już dawno nie mieli ogniska, przy którym mogliby usiąść wkoło, żeby słuchać historii i śmiać się. Ta historia, któ­rą Kirvi teraz opowiadała, była i piękna, i smutna, Tindir odnosiła wrażenie, że nie odczuwa wilgotnego chłodu, kiedy wsłuchiwała się w śpiewne słowa staruszki.

Domyślała się, że inni zebrali się wokół nich.

Sama klęczała bez ruchu, podparłszy się rękami i cze­kała na znak, że może wstać.

Kiedy ten znak w końcu nadszedł, bolało ją całe cia­ło, ale serce miała wielkie i ciężkie od wiedzy, której część posiadła.

Fardi chrząknął i powiedział:

- Wiedziałem o tym od dnia, w którym wyruszyliśmy na północ. Od czasu, gdy stary Arko został przyniesio­ny z kopalni Sala. To jest wielka historia. Bardzo ważny skarb. Musimy go odnaleźć. Bo my jesteśmy tymi, któ­rzy mogą go znaleźć i przenieść z powrotem do Saintes.

Tindir z trudem przełknęła ślinę. Niemal nie miała od­wagi myśleć, bo ta historia była zbyt niewiarygodna, by mo­gła być prawdziwa. Jeden z wielkich skarbów Ludu miałby się znajdować tutaj, w tych wysokich, stromych górach? Tutaj, gdzie niebo znika na wiele, wiele długich miesięcy?

Ale historia opowiedziana przez Kirvi wyjaśniała, w jaki sposób tutaj trafili i jaka zdrada się za tym kryje.

Tindir wystarczająco długo żyła wśród gaije, by mo­dlić się również za matkę tego małego, białego dziecka.

Pozostałe kobiety jednak mruczały coś pod nosem, przytulały się do siebie, a ich policzki płonęły. Rozgrza­ne tym opowiadaniem.

- Pomyśleć, że jesteśmy tutaj! Nasze imiona będą wy­mieniane przy ogniskach, jak długo trwać będzie Lud! Jesteśmy wybrani, jesteśmy szczęśliwcami, nawet jeśli pomrzemy, to pamięć o nas nigdy nie zaginie.

Kirvi przytakiwała z uśmiechem.

Dodała im odwagi.

Więcej nie muszą wiedzieć, niż właśnie to. Reszta hi­storii pozostanie dla większości ukryta.

Wycofała się, nakazała, by Tindir umyła się w wodzie, która zbierała się w wydrążonym kamieniu.

A potem mogli jej dotykać, zrobić jej miejsce tuż przy ciałach innych, bo noc wkrótce pozostawi ich wła­snemu losowi.

Najpierw spuścił z łóżka jedną nogę, potem drugą. Miał wrażenie, że nie całkiem do niego należą. Kiedy usiadł, zakręciło mu się w głowie. Wciąż miał w ustach cierpki smak, zbierało mu się od tego na wymioty. Ale teraz był zdrowy. Wczoraj jadł kapuśniak, dzisiaj kaszę z masłem.

Musiał wyjść na chwilę, w przeciwnym razie narobi do łóżka. Arill trzymał się mocno oparcia i dyszał cięż­ko. Czerwone plamy tańczyły mu przed oczyma. To dziwne, przecież w ciągu ostatnich dni bardzo chciał wstawać. Ida za każdym razem popychała go z powro­tem na poduszki:

- O, nie, nie chcemy, żebyś znowu zachorował, mój kochany. Musisz leżeć spokojnie, żeby twój żołądek utrzymał jedzenie!

Wymyła go, wyszorowała całe jego ciało w jakimś mocno pachnącym wywarze. Spaliła pościel i wszystkie jego ubrania, włosy wyczesała mu kościanym grzebie­niem, który moczyła w ługu.

Skóra na głowie wciąż go jeszcze piekła. Wydarła mu mnóstwo włosów, ale wytępiła przy tym wszelkie pa­skudztwo.

Arill nie odrywał oczu od zarysu drzwi, doszedł do wyjścia i oparł się o futrynę. Wciąż wydawało mu się, że izba krąży wokół niego, ale oddychał głęboko i zdołał utrzymać się na nogach. Wyszedł na dwór i za narożni­kiem domu wypróżnił brzuch, miał wrażenie, że dzięki temu rozjaśniło mu się też w głowie. Bez trudu odnalazł drogę powrotną do swojego pokoju. W sieni usłyszał ci­che głosy dochodzące z izby.

Czy Ida ma gości? A może to wuj w końcu przyjechał?

Nie przejmował się tym specjalnie.

Teraz chciał tylko spać, spać... Jeśli szczęście mu do­pisze, to może znowu przyśni mu się tamten dobry sen.

- Teraz będziesz moim synem. Powiedz głośno: „Tak, mój ojcze!”.

Mężczyzna uśmiechał się i nie wyglądał na złego czło­wieka. Poza tym podobny jest do ojca, myślał Arill. Te same brązowoszare włosy sterczące na wszystkie strony, ale nie pokrywające skóry na czubku głowy. Te same krótkie, grube palce, z paznokciami przypominającymi małe łopaty. Ale wuj nosił kamizelkę, która nie napina­ła mu się na brzuchu. Pachniał też jakoś obco, a jego oczy były bardzo niebieskie.

- Tak, mój ojcze - wyszeptał Arill onieśmielony.

- Świetnie! Zobaczysz, że będzie ci ze mną dobrze, Arill. Masz zdrowego i silnego ojca, któremu nie przy­chodzą do głowy żadne głupie myśli!

Śmieje się też tak jak jego brat, pomyślał Arill.

Poczuł bolesną tęsknotę i coś jakby wstyd, który nie wiadomo skąd się brał. Mimo wszystko Arill miał szczę­ście. Ida zostanie z nim. Ten nowy ojciec, który tak na­prawdę jest wujem, też sprawia sympatyczne wrażenie. On nikogo nie zamorduje. Nie skończy w domu wariatów.

Ale on nie jest ojcem, myślał Arill i zagryzał wargi.

Przyszła Ida, by go umyć w brunatnej cieczy, pach­nącej zgniłymi liśćmi. To leczy jego twarz, tłumaczyła Ida, ale nigdy nie patrzyła mu prosto w oczy. Arill do­tykał swojej twarzy. Skóra na czole i wokół jednego oka była nierówna, twarda i dziwna, nie wyczuwała nawet ucisku jego własnego palca. Wydawała się jakaś obca, jak nie jego. Wsuwał palec wskazujący w zagłębienia i stwierdził, że palec jest mokry. Zbierała się tam ta bru­natna woda, którą Ida go myła.

Westchnął. Złożył ręce na piersi i modlił się tak, jak Ida go nauczyła. Kochany Panie Boże, spójrz łaskawie na nas wszystkich, nie dręcz duszy mego ojca w piekle, jak na to zasłużył. Pozwól mojej kochanej matce sie­dzieć u ciebie przy anielskim stole i zostaw tam miejsce dla mnie i dla Idy, kiedy nasz czas nadejdzie.

Te słowa wywoływały zawsze w jego umyśle piękne obrazy, widział twarz urodziwej kobiety, która była je­go matką i siostrą Idy. Ida opisywała mu ją bardzo do­kładnie, widział oczyma wyobraźni jej ciepły uśmiech, żywe oczy, tak samo brązowe jak jego. Teraz mógł ją sobie wyobrażać lepiej niż dawniej, pewnie dlatego, że jest większy.

A może dlatego, że pamięta sny o ciemnowłosej dziewczynce, która śpiewała mu tak uspokajająco, kie­dy był chory.

- Przyszedł pan adwokat - powiedziała Asta i ukło­niła się lekko. Wiedziała, że chociaż Johanna na co dzień prowadzi skromny dom, to wymaga innego zachowa­nia, kiedy jacyś państwo przychodzą z wizytą. Na po­witanie pastora, kapelana, pisarza Fastinga i wójta Farberga należy się kłaniać. Pewnie więc trzeba też dygnąć przed tym panem, który jest adwokatem i na swoim ma­łym, grubym nosie ma oprawione w srebro okulary.

Johanna wstała.

- Poproś, żeby trochę zaczekał. Podaj mu wino w du­żym pokoju - powiedziała Johanna i poszła po schodach na górę. Ravi siedział u Benjamina, który zaziębił się i strasznie kaszlał, położono go więc do łóżka w pustym pokoju gościnnym na górze. Tam mógł spokojnie leżeć, bo przy jego łóżku w izbie wciąż ktoś się kręcił. Cien­ka wełniana zasłona nie głuszyła ani krzyków, ani kro­ków biegających wokół ludzi.

Zdjęła grubą suknię, odwiesiła codzienne ubranie i nalała wody do miednicy. Zimna ciecz spłynęła po pier­siach, Johanna zadrżała. Szybko włożyła na siebie weł­nianą koszulkę bez rękawów i zaczęła wkładać czarną świąteczną suknię. Miała ona skomplikowane zapięcie z trzema tuzinami małych guziczków. Johanna zaciska­ła zęby, starając się pozapinać wszystkie porządnie. Czepka nie włożyła, gruby warkocz zwinęła w kok na karku, co nadawało jej twarzy surowy wyraz.

- Ravi! Musisz przyjść! Przyjechał adwokat! Usłyszała skrzypienie łóżka w pokoju gościnnym.

- Benjamin zaraz uśnie - powiedział Ravi przez otwarte drzwi.

Johanna przeczesała wilgotnym grzebieniem jego włosy, pięknie zalśniły w mroku.

- O co chodzi?

- Myślę, że sprawa Karlsgârd została załatwiona. W każdym razie są jakieś wiadomości. Powinniśmy zejść na dół.

Ravi poszedł za żoną. Miał na sobie jedwabną grana­tową kamizelkę haftowaną błyszczącymi granatowymi nićmi, jaki to przystojny pan domu, ten jej Ravi.

Nieduży, pulchny adwokat siedział przy stole, na którym rozłożył dokumenty. Na wielu z nich znajdo­wały się szare woskowe pieczęcie.

- Ehm - chrząknął i zaczął się witać. - Ehm, przyno­szę dobre nowiny.

Johanna i Ravi zaczekali, aż Asta poda podpłomyki z masłem.

- Zrób kawę - poleciła Johanna służącej. Tamta dygnęła niepewnie.

- Ehm, tak. Sprawa została rozpatrzona przez asesora, który ma wszystkie niezbędne pełnomocnictwa i zde­cydował...

Johanna słuchała, czuła, że ciasno splecione włosy na­ciągają skórę na skroniach. Delikatny uśmiech pojawił się na jej wargach, Ravi natomiast uśmiechał się szeroko.

- W każdym razie majątek należy znowu do państwa, ze wszystkim, co się tam znajduje.

- No a wojsko?

- Cóż wojsko... tak. Ehm, oni zostaną chyba tak dłu­go, jak to będzie potrzebne. Dopóki niepokoje nie ustą­pią, jak sądzę. Ale zapłata, którą wojsko wnosi, należy do państwa. I pułkownik Vierheimer wspomniał mi, że to chyba nastąpi już niedługo, być może dwór zostanie zwolniony jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Dzierżawa kończy się jedenastego grudnia.

Ravi słuchał zadowolony.

Johanna pozwoliła sobie na głośne westchnienie i wzruszyła ramionami. Adwokat uśmiechał się szeroko.

- Jesteście państwo zadowoleni z zapłaty? Johanna uniosła lekko głowę i powiedziała, że tak.

- Ale ponieśliśmy wielką stratę. Zostało popełnione okrutne przestępstwo.

Adwokat przytakiwał, nie spuszczał jednak wzroku z pysznych podpłomyków.

- Ehm, tak. To prawda. Dzieło szaleńca. Ale jak to się mówi... nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W czasie mojej pracy adwokackiej nauczyłem się jedne­go: tam gdzie prawo i sąd nie są w stanie naprawić szkód... samo życie sprawę załatwia.

Johanna roześmiała się, podsunęła mu pięknie rzeź­bioną tacę z jedzeniem. Asta podawała drżącymi ręka­mi kawę. Johanna stwierdziła, że służąca wzięła za mało kawy. Napój kolorem przypominał raczej herbatę, ale adwokat nie posiadał się z zachwytu.

- Cóż za nieoczekiwana radość, tego napoju nie pró­bowałem od czasów studiów. Pamiętam matkę mojego przyjaciela Almera, wdowę po radcy dworu, ona poda­wała nam kawę z cukrem, kiedy zbyt długo w noc po­zostawaliśmy poza domem. Ehm...

Johanna wciąż się uśmiechała.

- Tak, kawa pomaga w wielu sytuacjach. Na zdrowie, panie mecenasie!

Pociągnął spory łyk gorącego napoju i zadrżał. Johan­na przysunęła cukiernicę i włożyła dwa spore kawałki cu­kru do jego filiżanki. Podziękował z uśmiechem. Eleganc­ko ujął kruche naczynie i kłaniał się obojgu gospodarzom.

- Za szczęście państwa, za wasze powodzenie. Doku­mentom brak tylko państwa podpisu. Jest więc odpo­wiednia chwila, żeby to uczcić pyszną kawą.

Johanna dała znak służącej, by przyniosła z szafy z le­karstwami, gdzie przechowywano również alkohol, przygotowaną karafkę. Adwokat dostał swój kielisze­czek, zanim zjadł pięć podpłomyków i wyłożył na stół nowe dokumenty. Johanna przyglądała się temu w za­myśleniu.

- Karlsgârd? Czy nie wspominałam panu, że chciała­bym zmienić nazwę dworu?

Spojrzał na nią mrużąc oczy.

- Zmienić nazwę? Ale przecież w dokumentach...

- Chciałabym nazwać to miejsce inaczej.

- Obawiam się, proszę pani, że może być za późno. Nowe dokumenty przyszły już z Kopenhagi, myślę, że niewiele...

- Karlsgârd to bardzo dobra nazwa - powiedział Ravi stanowczo. - Zresztą nasz syn, Benjamin Karlsgârd odziedziczy dwór.

- Ach, tak? Czy państwo chcą zaraz przekazać... Oczy mu rozbłysły za szkłami okularów na myśl o nowej sprawie i nowych dochodach. Ale Johanna ro­ześmiała się krótko i machnęła ręką.

- Jeszcze nie teraz, Ravi. Nie ma pośpiechu. Chłopak jeszcze nie był u konfirmacji. Może na wiosnę...

- Proszę mi pozwolić przygotować tę sprawę - po­wiedział adwokat stanowczo i zaczął coś notować w swoim małym notesie oprawionym w skórę.

Poczęstowano go jeszcze kieliszkiem, potem stół zo­stał uprzątnięty i rozłożono na nim przybory do pisania.

- No więc to mamy załatwione, tak. Ehm... pozwoli­łem sobie w państwa imieniu zbadać kilka spraw... Ist­nieją przypadki podobne do waszego, gdy przestępca musiał zapłacić dużo więcej niż zwyczajne odszkodowa­nie. No i właśnie w tej sytuacji, kiedy państwo sami stra­cili dwór jako odszkodowanie... myślę, że są niezłe wido­ki na dalsze korzyści. Magnus Storlendet jest zamożnym człowiekiem. Został po nim tylko jeden mały syn. Jeśli ten jego opiekun jest taki, jak ludzie mówią, to myślę, że są możliwości, by żądać więcej. Dużo więcej...

Ravi ostrzegawczo dotknął dłoni Johanny pod sto­łem. Ona jednak wyrwała mu się, bawiła się ostatnim kawałkiem ciasta.

- Ach, tak - rzekła spokojnie, patrząc adwokatowi w oczy.

- Ehm, tak... Za niewielką opłatą mógłbym podjąć się dokładniejszego rozpatrzenia tej możliwości. Jeśli dojdę do wniosku, że warto się tym zająć, to za niewielki pro­cent dla mnie moglibyśmy osiągnąć sporo.

Johanna skinęła głową.

- Za jakąś część tego, co on będzie musiał nam zapłacić?

- Tak właśnie. Myślę o jakichś ośmiu, dziesięciu... Johanna wstała, przygładziła dłonią włosy. Powie­działa cicho:

- Dostaniesz połowę tego, co zdołasz im wyrwać.

Adwokat otworzył usta. Po omacku szukał pióra i ka­wałka czystego papieru, ale Johanna odsunęła krzesło i ukłoniła się lekko.

- Jestem bardzo zajęta. Bardzo proszę, żeby pan nas odwiedził, kiedy będzie pan miał nam więcej do powie­dzenia, panie mecenasie.

On skinął głową i złożył dłonie, próbując ukryć zapał, który wywołał rumieńce na jego miękkich policzkach.

- Oczywiście, proszę pani. Panie gospodarzu... dzię­kuję za poczęstunek. I za zaufanie.

Ravi ledwo zdążył się pożegnać i wyszedł z pokoju. Johanna przybiegła do niego natychmiast po wyjściu prawnika.

- O co tobie chodzi? - wybuchnął Ravi. - Czy nie czas już się uspokoić? Czy nie dosyć uzyskałaś, Johanno?

Ona stanowczo pokręciła głową.

- Tego, co zrobił nam Storlendet, nie można spłacić, Ravi. Wiesz o tym, wiesz lepiej niż ktokolwiek inny.

Ravi patrzył na nią jak na kogoś obcego.

- Nie możesz tak myśleć Johanno. - Wyrywać gospo­darstwo i majątek... małemu dziecku?

- Ja mu niczego nie wyrywam! Wszystko odbędzie się zgodnie z prawem.

- Powinnaś mieć więcej rozumu! Ten adwokat to przecież zwyczajny sęp! I Johanno, to ty popychasz go w tę stronę! Nie możesz... to niegodne...

Oczy Johanny były takie ciemne, że nie dostrzegał w nich ani odrobiny błękitu. Niespokojnymi dłońmi przekładała kłębki przędzionej wełny, różnobarwne motki rozleciały się po podłodze, jakby nabrały życia.

- Johanna, powinnaś dać spokój tej sprawie. Jest oka­zja, byśmy znowu rozpoczęli normalne życie, zapewni­li lepsze warunki Benjaminowi i Reinie! Johanno, czy chcesz, żeby twoje dzieci żyły w tej nieustającej walce, którą sama musiałaś znosić od czasu, kiedy wyszłaś za mąż za Erlenda?

Johanna odwróciła się ku niemu gwałtownie. Z jej palców zwisała niebieska nić. Szarpała starannie zwinię­ty kłębek.

- Nie! To ty się mylisz, Ravi. Benjamin i Reina nie będą mieli spokoju, dopóki nie pozbawimy władzy chło­paka ze Storlendet. Im więcej odbierzemy mu wpływów i majątku, tym większe szanse na to, że Benjamin i Reina nie odczują jego istnienia.

Ravi westchnął ciężko i odwrócił się od niej. Światło padające z wąskiego otworu dzieliło jego twarz na dwoje.

- Ravi... wesprzyj mnie w tej sprawie. Nie mów, że je­stem chciwa i pełna nienawiści...

- A nie jesteś?

- Nie... ja się tylko boję. Sam wiesz, Ravi, muszę mieć twoje wsparcie. W przeciwnym razie nie jestem pewna, czy potrafię...

- No i tak właśnie będzie najlepiej, jeśli nie potrafisz.

- Nie! Ja muszę! Zagrożenie ze strony rodziny Storlendet nie minęło. Magnus nadal żyje! A wiem, że znajdzie okazję, by poinstruować swego brata. Prawdopodobnie też swego syna. Oni nas nienawidzą, Ravi! Musimy się bronić przed ich nienawiścią!

- Akurat teraz to raczej oni powinni się chronić przed nami. Ty...

Skrzyżowała ręce na piersi i wpatrywała się w niego.

- Ja wiem, że Reina i Benjamin pewnego dnia podzię­kują mi za to.

Ravi westchnął.

- Tak, jeśli tak pojmujesz przyszłość...

Nie rozumiała jego cierpkiego tonu. Ravim kierowa­ła tęsknota za spokojem. Zrobiłby wszystko, żeby unik­nąć nieporozumień. Wiedziała, co się stało teraz, ale wkrótce on przyjdzie i przytuli ją. A jeśli to nie załago­dzi jej gniewu, to będzie ją całował i prosił, żeby się uspokoiła ze względu na niego. Ponieważ on nie jest w stanie dłużej walczyć. Nie znosi złych spojrzeń.

I wtedy ona na pewno ustąpi.

Ale Ravi się nie poruszył.

Johanna przełknęła wielką kluskę, która dławiła ją w gardle, i stanąwszy za mężem, położyła mu ręce na ra­mionach. Jego plecy były silne i twarde. Przytuliła poli­czek do łopatki. Przesunęła ręce na jego piersi, szukała kawałka nagiej skóry, żeby jej dotknąć. On wpatrywał się wciąż w ten mały otwór okienny. Z zewnątrz docie­rał do nich jesienny zapach zgniłych liści.

- Johanno, ja myślę, że popełniasz błąd. Zostaw ich w spokoju...

Nie odpowiedziała.

Ravi westchnął. Ze względu na Reinę, myślał.

Ręka Johanny gładziła go delikatnie po brzuchu. Czuł jej ciepły oddech na karku, domyślał się, że żona uśmiecha się ze smutkiem.

- Nie mogę cię posłuchać ze względu na dobro Reiny - szepnęła.

Zanim doczekali połowy listopada, na pobliskie wsie spadł pierwszy śnieg. Pokrył bielą całą okolicę i wybrze­ża fiordu, ale do południa tego samego dnia stopił się i zamienił w błoto. Przed wieczorem zniknął całkiem. Mimo wszystko w ludziach został chłód i lęk, zwłasz­cza u tych, którzy nie wszystko jeszcze zebrali z pól. W ogrodzie na plebanii małe czerwone jabłuszka mieni­ły się w szarobiałej mgle, ale pastor Cimber nie uważał ich widocznie za dar boży i nie kazał ich zrywać ani zbierać. Myślał, że są grzeszne albo może ugryzł kiedyś kawałek i odkrył ich cierpki smak.

Kiedy Johanna z Reiną przejeżdżały obok ogrodu, zoba­czyły jednak córkę dzwonnika, która wchodziła na stołek i zrywała małe owoce. Potrząsała gałęziami, ale ciężki śnieg oblepiał drzewo, musiała sięgać po każdy owoc z osobna.

Johanna zatrzymała powóz.

- Czy pan Cimber jest u siebie? Kobieta ukłoniła się, stojąc na stołku i starając się za­chować równowagę.

- Chyba nie, jak mi się zdaje. Może jest w kościele... przyszły do niego jakieś kobiety po radę.

Johanna skinęła głową. Zawróciła powóz, nieduża klacz była posłuszna i zwinna.

- Zaczekamy na niego u Alette, Reino. Ona piecze najlepsze na świecie drożdżowe ciasto.

Dziewczynka przytaknęła. Obawiała się rozmowy, do­myślała się, że pastor będzie ją gruntownie przesłuchiwał z katechizmu, zanim wysłucha jej matki. Reina dopiero za jakiś czas skończy dziesięć lat, nigdy jeszcze taka młoda osoba nie była konfirmowana. Mama jednak stanowczo chciała widzieć ją w kościele pośród na wpół dorosłych lub nawet całkiem dorosłych ludzi. Jeśli dobrze znała swoją matkę, to pani Johanna na pewno będzie nalegać, żeby Reina stanęła w pierwszym rzędzie dziewcząt.

Ciotka pastora natychmiast zaprosiła je do salonu, wyraziła swoje głębokie współczucie z powodu żałoby, jaka spadła na rodzinę.

- Wszystkim nam bardzo brakuje Marji. Myślę, że na­wet pan Cimber za nią tęskni, chociaż często robił jej wymówki za upór...

Alette uśmiechnęła się.

- Ufam, że nasz Pan weźmie pod uwagę wiele róż­nych rzeczy. O ile dobrze wiem, to Marja spełniała dzie­sięć dobrych uczynków za każde... zaniedbanie.

Johanna niecierpliwie skinęła głową.

- Alette, naprawdę musimy widzieć się z pastorem. Tak szybko jak to możliwe, chorzy na mnie czekają.

Gospodyni przyjmowała jej prośbę z powagą. Osobi­ście wyjęła najpiękniejsze małe filiżanki i wskazała sre­brzyście połyskujący przedmiot na końcu stołu. Było to urządzenie do parzenia herbaty, które Marja przywiozła ze sobą ze wschodu. Później podarowała je pani Alette...

Johanna zmarszczyła brwi. Alette podążyła w ślad za jej wzrokiem.

- Dostałam ten samowar parę miesięcy temu. Ona po­wiedziała... podziwiałam go u niej przy jakiejś okazji, uznała więc, że mnie sprawi więcej radości niż jej. Zresz­tą Karl Martin go nie chciał...

- Wszystko w porządku - rzekła Johanna pośpiesz­nie. - W ostatnim czasie Marja rozdawała wiele...

Zaległo milczenie, Alette poszła do kuchni, przynio­sła rozżarzone węgle i wsypała je do metalowej rury przechodzącej przez środek zbiornika na wodę. Po chwili woda w pojemniku zaczęła wrzeć.

- Nie powinnam o tym mówić, ale... to co się dzieje w kościele teraz, prędzej czy później dotrze do ciebie, Johanno...

Spojrzała pośpiesznie w stronę Reiny. Johanna zrozumiała.

- Przejdź się trochę i rozejrzyj po okolicy, moje dziec­ko, zawołamy cię, kiedy zostanie podane ciasto...

- Jeśli to nie będzie kłopot - dygnęła Reina. Alette uśmiechała się. Poczucie humoru Johanny przeszło najwyraźniej na córkę. Dziwne, że ludzie uwa­żają ją za osobę surową, tę właścicielkę Vildegârd. Alette znajdowała w niej wiele podobieństwa do Marji. Cho­ciaż to prawda, że Johanna miała w sobie coś ciężkiego, rzadko w jej oczach pojawiał się błysk radości lub roz­bawienia. A lekki uśmiech można było dostrzec na jej wargach i w chwilach powagi, i wesołości.

- Dzisiaj też przyszły te kobiety z kółka modlitewne­go. Nie ustępują...

- Co się dzieje? Alette westchnęła.

- Mówią, że Mogens Skanke znowu zaczął się pokazy­wać. Widziano go wiele razy, szczerze mówiąc, mało jest dorosłych kobiet w parafii, które go teraz nie widziały. Inga Jukleplassen twierdzi, że odwiedził ją w jej własnej pralni, pochylił się nad balią z ługiem do prania i pił.

- Rany boskie... Alette zachichotała.

- Tak, to wymysły chorej wyobraźni. Ale... one wciąż dręczą pana Cimbera. Wiesz, on ma swoje sprawy, któ­rymi się zajmuje... najczęściej robi to u karczmarza albo u przyjaciół z dobrze zaopatrzonymi piwnicami.

Johanna przytaknęła, zadowolona ze szczerości tamtej.

Pastor jest zwyczajnym pijakiem. Upija się codziennie, le­dwo wytrzymuje trzeźwy od jednej mszy do drugiej. Nie zawsze zresztą dotrwa od pierwszego do ostatniego bicia dzwonów w niedzielę.

- Myślę, że one na niego naciskają. Pastor wie, że bi­skup ma już wiele listów ze skargami na niego. A latem ma tu przyjechać na wizytację...

Nalała herbaty i postawiła mały dzbanek na stole. Sa­mowar bulgotał i parskał parą.

Johanna wygładziła spódnicę na kolanach.

- Alette... ty byłaś przyjaciółką Marji. Traktuję cię jak kogoś bliskiego. Powiedz mi szczerze, co się dzieje?

Wąskie wargi Alette pieściły brzeg filiżanki. Popijała wolno i przez chwilę przyglądała się Johannie. Potem zaczęła mówić:

- Ta zaraza... pożar u was w Vildegârd. Cyganie™ i sza­leństwo Magnusa Storlendet. To wszystko jest tłumaczone w powiązaniu z owymi widzeniami. Z Czarnym Monsem.

- Głupstwa i przesądy! Alette bawiła się teraz talerzykiem.

- Możliwe. Ale Johanno... twój mąż podobno go wi­dział? Wtedy, kiedy dzwonnik...

Johanna machnęła ręką.

- Nie! On niczego nie widział! On po prostu biegł, żeby pomóc dzwonnikowi, zobaczył, że tamten ma sza­rą twarz...

- No tak. Pewnie tak było. Ale podobno rzucił się, biegł przez kościół jak szalony, ludzie widzieli, że wyciągał rę­ce tak, jakby chciał udusić nieszczęsnego dzwonnika...

- Głupstwa - powiedziała Johanna. Alette przycisnęła brodą małą broszkę, którą spinała bluzkę pod szyją.

- Tak to jest. Ale też... ludzie są zaniepokojeni. Nie zapomnieli o pomyśle, żeby zmusić was, abyście spro­wadzili starego pastora z powrotem do ziemi. Oni uwa­żają, że to z waszego powodu on tu przychodzi, podob­no bardzo kochał swoją Marię. Tę, która była matką twojej babki...

- Chyba wyrzuty sumienia nie dają im spokoju - po­wiedziała Johanna krótko. - Wieś nie obeszła się z nią zbyt pięknie po śmierci pastora!

- Być może. Ale Johanno, czy wierzysz w to, czy nie...

- Oczywiście, że nie wierzę!

- No pewnie, ale mimo wszystko. Nic się przecież nie stanie, jeśli ty i Ravi podejmiecie próbę. Jeśli nie osią­gnie się w ten sposób niczego więcej, to przynajmniej ludzie we wsi się uspokoją i w końcu położy się kres tym opowieściom. Może trzeba im powiedzieć, że pro­sił was o przysługę. Albo że chce, żeby ktoś zajmował się grobem Marii tam, w Sogndalsfjaeren...

Johanna głośno wciągnęła powietrze. Alette pochyliła się ku niej.

- Ty nie musisz w to wierzyć, Johanno. Daj im tylko to, czego szukają. Niech się poczują bezpieczni. Niech zobaczą, że nie mają się czego obawiać, że żadne nowe nieszczęścia nie spadną na wieś...

- Nie rozumiem, dlaczego akurat ja... Alette poprawiła się na krześle. Wpatrywała się ostro w gospodynię z Vildegârd.

- Johanno, czy ty nie rozumiesz, że jesteś tematem wszystkich rozmów? Dopóki mają ciebie, to oszczędza­ją dużo jedzenia przy spotkaniach.

Johanna roześmiała się, kiedyś już słyszała takie okre­ślenie.

Alette napiła się herbaty i otarła wargi serwetką ob­szytą koronką.

Johanna przyłapała się na zdziwieniu, gdzie ta kobieta nauczyła się takich manier. Z pewnością pastor Cimber nie został wychowany przez swoją młodą ciotkę. A jakby przyjrzeć się dokładniej, to widać wyraźnie, że w ogóle nie musi być od niej młodszy. Mimo jej szaroburych włosów. Mimo trochę zbyt dużego czepka i staromodnych sukien.

- Powinnaś to zrobić dobrowolnie. Teraz. Zanim za­czną się poważnie zastanawiać, dlaczego tak protestu­jesz. Ludzie mówią... ludzie gadają już o tym, co też to jest, że tak się boisz kościoła. I że twój mąż... nieczęsto się w domu bożym pokazuje. Musicie wydawać majątek na zadośćuczynienie kościołowi.

- Ravi ma swoją własną katedrę - powiedziała Johan­na ze złością.

- Fe! Nie mów takich rzeczy, bo ktoś usłyszy. Wiesz, co ja myślę? Przydałoby się, gdybyście byli trochę bar­dziej pokorni...

Johanna pochyliła głowę.

- Może masz rację - powiedziała. Kobieta naprzeciwko niej uśmiechnęła się szeroko.

Podsunęła Johannie szklaną tacę z ciastem.

- Przyprowadź teraz swoją śliczną córeczkę! Ciasto było pieczone wczoraj. Weź też trochę dla Benjamina!

Johanna podziękowała.

Nie była jednak pewna, czy potrafi zastosować się do rady Alette.

ROZDZIAŁ VI

On w dalszym ciągu odmawiał. Próbowała przeniknąć jego kamienną twarz, próbowała trafić do niego słowami:

- Ravi, chyba musimy się na to zgodzić. Nie żyjemy jak inni ludzie. Jesteśmy niczym czarne owce pośrodku białego stada! Musisz to zrozumieć, Ravi, nigdy nie bę­dziemy tacy jak większość. Ludzie zawsze będą gadać... ale to jedno może uda nam się przerwać.

- Co to właściwie znaczy? Dlaczego to jest dla ciebie takie ważne? Nic ci nie mogą zrobić. Dawno temu za­przestano procesów o czary...

- Nie bądź taki pewien - powiedziała Johanna krótko. - Może król i tingi przestały skazywać za czary, ale wiem, że po wsiach wciąż jeszcze kobiety znikają bez śladu...

- Nikt chyba nie będzie chciał powiesić cię bez sądu i wyroku - powiedział Ravi. - Ciebie, która masz kró­lewski list na potwierdzenie egzaminów i prawo do...

Musiała mu przyznać rację. Mimo to ujęła go pod rękę.

- Zrób to dla mnie - szepnęła. - Ja też wcale nie je­stem pewna, czy to słuszne, żeby ulegać tym... przesą­dom. Ale jeśli to ma ludzi uciszyć...

Ravi westchnął. Popatrzył na nią. Była zaskoczona, widząc, że walczy ze łzami.

- Ty... ty się boisz? Potwierdził z wolna.

- Czego, na Boga?

Przestraszona pochyliła się ku niemu, chciała go ob­jąć. Jego lęk mroził także krew w jej żyłach.

- Czego się boisz? Kościół to bezpieczne miejsce dla wszystkich sprawiedliwych.

- Ja... ja się nie boję kościoła.

- A Czarnego Monsa też się bać nie potrzebujesz - powiedziała z uśmiechem, który okazał się bardziej nie­pewny, niż by chciała. - Nie ty, który widziałeś tak wie­le dziwnych rzeczy.

Twarz Raviego znowu się ściągnęła.

Johanna widziała, że on z trudem nad sobą panuje.

- Chyba jakoś sobie z tym poradzimy - powiedział, przecierając ręką oczy.

Johanna poczuła, że ciężar, który dźwigała, zelżał. Jeszcze nie do końca była pewna, że to prawda. Jeśli jed­nak Alette wiedziała więcej, niż chciała powiedzieć, je­śli sceptycyzm, który widzieli w twarzy Cimbera, miał z tym coś wspólnego, to próba warta jest chyba tych mdłości, które akurat teraz odczuwała.

- Czy to prawda? Chcecie spać w kościele? Przez ca­łą noc? Całkiem sami? Och, przecież będzie wam zim­no! Mamo, czy nie pamiętasz, jak marzłyśmy w czasie ostatniej mszy, jak zsiniały ci palce u nóg, były całkiem sine, kiedy zmieniałyśmy potem skarpetki...

- Ech, Reina, na pewno będzie nam ciepło. Weźmie­my ze sobą okrycia ze skór i pojemnik z rozżarzonymi węglami. Ale musisz mi obiecać, że nie będziesz słuchać tych głupich historii, które dzieci na pewno będą opo­wiadać. Spędzimy noc w kościele tylko po to, żeby prze­konać ludzi, że to głupstwa z tymi duchami, zupełnie nienaukowe wymysły.

Oczy Reiny lśniły.

- Nienaukowe, tak. Bo przecież nikt nigdy nie widział ducha przez teleskop, prawda?

Johanna roześmiała się.

- Nie, ani przez teleskop, ani pod mikroskopem. To prawda, moja kochana. My, którzy wiemy trochę więcej, musimy przekonać ludzi, że nie powinni dawać się oszu­kiwać. Wszyscy teraz dygoczą ze strachu od tego gadania.

Reina potakiwała z powagą. Johanna ukucnęła.

- A teraz powiem ci coś ważnego, córeczko. Postaraj się to zrozumieć. Tata i ja robimy to tylko po to, żeby położyć kres plotkom i gadaniu. Ludzie są dziwni, nie umieją myśleć nowocześnie. Musimy ich tego uczyć, krok po kroku. Tym razem jednak na pewno usłyszysz różne historie. O tym, że wpędziliśmy z powrotem do grobu starego pastora i różne takie, wtedy powinnaś wiedzieć, że to wszystko są wymysły, Reino. To są zmy­ślenia, które my musimy im przekazać, żeby poczuli się bezpieczniej. To dokładnie tak jak w czasach, kiedy ty byłaś mała i opowiadałam ci o elfach, które zawsze sie­dzą przy główce małego dziecka i pilnują go... wtedy dziecko śpi spokojnie, pamiętasz to? I nie bałaś się szu­mu rzeki, kiedy powiedziałam ci, że to pieśń elfów.

Reina wytrzeszczała oczy.

Co też ta mama opowiada? Więc elfy nie istnieją? To wszystko tylko bajki?

Potrząsnęła głową, wciąż jeszcze pamiętała, że elfy są leciutkie jak motyle.

Johanna uśmiechała się zadowolona.

- Nawet my, dorośli, musimy opowiadać bajki, Reino. W przeciwnym razie ludzie nam nie uwierzą...

Poczuła ukłucie w sercu, wiedziała, że teraz uczy dziecko kłamstwa. Ale czas jest trudny. To czas, w któ­rym muszą się spotkać stare kłamstwa z nowymi praw­dami. Wkrótce wszystko będzie wyglądać inaczej. Wkrótce wszyscy ludzie nauczą się czytać i zrozumieją, że świat nie jest taki tajemniczy. To uczyni ich szczę­śliwszymi, nie będą się tyle martwić.

Reina odpowiedziała matce uśmiechem.

- Myślę, mamo, że to były piękne bajki. Nadal tak uważam.

Ravi, gotowy do drogi, czekał przy drzwiach, patrzył na nie lśniącymi, ale jakby nieobecnymi oczyma. W jego głowie krążyły dziwne myśli na przemian ze wspomnie­niami o pewnej kobiecie, która miała na imię Karen.

Pastor odmówił parę modlitw, po czym zasnął. Wypił prawie całą zawartość bańki, którą ukrył teraz za pleca­mi, obok starej chrzcielnicy z piaskowca. Miał za sobą wąskie drzwi do zakrystii, których od kilku miesięcy nie używał, bo zrobił się zbyt gruby.

Drzwi do kruchty też były zamknięte. Przez okna wpadały mdłe strumienie światła gasnącego dnia. Sły­chać było ludzi rozmawiających na zewnątrz. Kiedy się ściemni, na pewno podejdą bliżej kościoła. Jeśli jednak Johanna dobrze ich zna, to powinna wiedzieć, że prze­mkną po kryjomu skrajem drogi i ukryją się w jakimś miejscu, skąd będą mieli widok na cmentarz.

Z pewnością tej nocy nie będą spać więcej niż ona.

- Marzniesz? - szepnął Ravi. Jego głos rozległ się w pustym pomieszczeniu z niezwykłą siłą. Odbijał się od ścian, unosił w stronę dachu, potem opadał na sze­rokie deski podłogi.

Johanna otuliła się owczą skórą. To stare okrycie woźnicy, najcieplejsze, co udało im się znaleźć, i czym mogli okryć się oboje.

- Powinniśmy się chyba jeszcze pomodlić - mruknęła Jo­hanna, spoglądając na uśpionego pastora. Jego nozdrza po­ruszały się lekko. Jedną ręką wciąż trzymał bańkę z wódką, którą przedtem próbował ukryć pod szerokim płaszczem.

- Czy on nie miał tu grać roli świadka? - zapytał Ra­vi marszcząc czoło.

- Ha!

Ravi ułożył wygodniej głowę pastora, podsunął pod nią wełniany szal.

- No to jesteśmy sami. Johanna uniosła twarz, popatrzyła na męża.

Uśmiechnęła się blado.

- Tak. Wygląda na to, że jesteśmy sami, całkiem sami. Siedzieli przytuleni do siebie na ławce należącej do pułkownika.

Coś skrzypiało lekko w dachu nad nimi. Widocznie wiatr szarpał kościelną wieżą i gwizdał w otworach. Sły­chać było metaliczny brzęk, prawdopodobnie to krzyż umieszczony na wieży.

- To dziwne - powiedział Ravi - jakie czyste wydają się tutaj wszystkie głosy. Kiedy kościół jest zupełnie pusty...

Johanna zadrżała.

- Zapalmy jakieś światło - powiedziała cicho i wstała. Mogłaby policzyć na palcach jednej ręki te wszystkie przypadki, gdy znajdowała się tak blisko pięknego malo­widła w ołtarzu. Rama była całkiem nowa. Johanna klę­czała przed tym ołtarzem raz czy dwa. Po to, żeby przy­jąć komunię. Po to, żeby otrzymać błogosławieństwo. Dzwonnik postawił na ołtarzu dwa cynowe świeczniki, jeden trójramienny i drugi siedmioramienny. Zapaliła wszystkie świece od płomienia latarki, którą ze sobą przy­niosła. Potem zgasiła latarkę, nie lubiła jej zapachu. Świe­ce paliły się jasno, płomienie były wysokie, chybotały od czasu do czasu, ale potem uspokajały się i prostowały. Wyglądało to tak, jakby świece oddychały.

- Opowiedz mi o Mogensie Skanke - poprosił Ravi cicho i kiedy znowu obok niego usiadła, oplótł ramie­niem jej talię.

Johanna patrzyła wprost na dziesięć świetlistych punktów. Z tego miejsca były niewyraźne, zlewały się w jedno, tworzyły na ołtarzu wąski pas światła. Na dwo­rze pociemniało jeszcze bardziej, okna wyglądały teraz jak nieco tylko jaśniejsze plamy na tle ciemności panu­jącej wewnątrz kościoła.

- Mogens Skanke... był mężem mojej prababki Marii. Tej, która wróciła z wygnania zaraz po moim urodze­niu. Tej, która była żoną kata.

- Jak on umarł? Johanna oparła głowę na jego ramieniu.

- Pewnie chorował... był dużo, dużo starszy od swojej żony. Mówiono, że bardzo się nawzajem kochali. Ja czy­tałam niektóre notatki Marii. Pisała tak... dramatycznie.

- Co pisze o jego śmierci? Johanna westchnęła.

- Obawiam się, że... że ona go zdradziła. Z tym ka­tem. Pastor umarł w nocy, kiedy ona wyszła, żeby spo­tkać się z kochankiem. Uważała później, że mąż pewnie odkrył zdradę.

- I odebrał sobie życie? Johanna wzruszyła ramionami.

- Uff, tak... ale nie wiemy nic pewnego.

- Czy on jest tutaj pochowany? Wzrok Johanny powędrował poza pas światła. Poza zniszczone klęczniki dla nowożeńców, daleko, daleko...

- Tak, w krypcie - szepnęła. - Na wprost nas, pod oł­tarzem.

Ravi wolno skinął głową.

Siedzieli bez ruchu jakiś czas, czując, jak chłód ogar­nia ich nogi. Ravi nie bardzo pojmował, dlaczego, cho­ciaż jesienne noce były już zimne i wilgotne. Mieli jed­nak ciepłe ubrania, przed wyjściem z domu zjedli go­rącą zupę.

- Co my im powiemy jutro? Musimy coś powiedzieć, bo w przeciwnym razie się nie uspokoją.

Ravi westchnął.

- Nie wiem. Myślę, że powinnaś powiedzieć prawdę.

- Że nic nie widzieliśmy, nic nie słyszeliśmy? Ravi wzruszył tylko ramionami. Johanna głęboko wciągnęła powietrze, oparła się mocniej o męża.

- Jestem zmęczona - wyszeptała.

- No to śpij, moja kochana - odparł Ravi. - Pastor chrapie tak głośno, że chyba żaden duch nie odważy się tu przyjść dzisiejszej nocy - uśmiechnął się do żony. Ona zadrżała, jakby robiła coś zakazanego, i pocałowa­ła go lekko w usta.

Znajdowali się w domu bożym. Ale nikt ich nie wi­dział. Nikt nie słyszał. Johanna wątpiła, czy dobry Bóg miałby coś przeciwko temu, że małżonkowie pociesza­ją się nawzajem w jego świętym domu.

Ravi pogłaskał jej wargi palcem, pieszczota była le­ciutka niczym powiew wiatru. Johanna spojrzała mu w oczy, patrzyły na nią cieple i głębokie. Spotkało ją w życiu szczęście, że ma Raviego. Szczęście, że on rozu­mie i że chce jej pomóc, nawet jeśli nie rozumie.

Przytuliła się do niego mocno, słyszała słaby szum wiatru w koronach dębów koło kościoła. Trzeszczało w starych rynnach i w równych odstępach czasu skrzy­piał krzyż na wieży, jakby chciał odstraszyć wiatr. Ale krzyż nie spadnie na dół. Ten jesienny wiatr nie jest spe­cjalnie groźny, w każdym razie wiatry bywają i zimniejsze, i gwałtowniejsze. Oni zaś, za tymi czterocalowej grubości ścianami, byli chronieni i bezpieczni.

Pastor Cimber chrapał pod chrzcielnicą niczym wieprz. Poruszył się, ciężka pięść uderzyła o podłogę.

Johanna dostrzegła, że kapłan ślini się we śnie, pa­skudna brunatna plama zabrudziła lśniący biały kołnie­rzyk. Przez ten kołnierzyk w ciemności wyglądało to tak, jakby pod chrzcielnicą tkwiła odcięta głowa.

Złocenia nad ołtarzem mieniły się matowo w blasku świec. Za każdym razem, kiedy płomienie rozpalały się z nową siłą, mrok nad chórem zdawał się falować i kładł się długimi cieniami na obrazach świętych apostołów.

Ściany były tak białe, że wspomagały mdłe światła świec.

Johanna mrużyła oczy, wiedziała, że ciemniej już nie będzie. Dostrzegała twarz Raviego obok siebie i biały kołnierzyk pastora w głębi kościoła. Westchnęła.

- Może nie powinnam spać... Poklepał ją po policzku i przytulił mocniej.

- Nie, nie, śpij, kochanie. Obudzę cię w odpowied­nim czasie.

Wymamrotała podziękowanie i przycisnęła jedno ucho do skórzanego okrycia.

Zanim jeszcze zasnęła, pojawiły się pierwsze dźwięki.

- Musiałam chyba zwariować, ulec tej histerii. Mia­łam sen, chyba to rozumiesz, to nic dziwnego, że czło­wieka dręczą koszmary po wszystkim, co się stało!

- Nie - powiedział Ravi - to nic dziwnego.

- Ty mi nie wierzysz!

- Oczywiście, że ci wierzę. Dlaczego miałbym ci nie wierzyć?

- Ale myślisz, że to był tylko sen! Uważasz, że na­prawdę tak mogło się przytrafić? I Karen, myślisz, że ona też tam była, prawda?

Ravi wzruszył ramionami. Johanna czekała, że się do niej uśmiechnie, że pojawi się jakiś szelmowski wyraz na jego twarzy, świadczący, że Ravi żartuje. On jednak był poważny. Jego twarz nie miała wyrazu. Oczy tylko płonęły w bladym przedświcie.

- Ja to widziałam... o, nigdy mi się nic podobnego nie śniło. Widziałam ich oboje. Karen, z tym białym krzy­żem przyszła najpierw... czego ona tutaj szukała?

- Ona też była żoną pastora - mruknął Ravi. - Może było jej go żal. Może przyszła, żeby ci przypomnieć, że już dawniej widywałaś trudne do wytłumaczenia rzeczy.

Johanna drgnęła. Zbliżał się ranek, przez okna wpa­dało teraz niebieskawe światło, świece się wypaliły. Wiatr ucichł. Słychać było dalekie szczekanie psa i na­woływania gdzieś we wsi. Widocznie zaczyna się doje­nie. Wkrótce trzeba będzie obudzić pastora i wyjść.

- Co my mamy powiedzieć? Co mamy robić? Ravi patrzył na nią długo.

- Czy nie uzgodniliśmy, że powiemy prawdę?

- On nie był zły. Jestem tego pewna, widziałam wy­raźnie jego twarz. Był stary, bardzo stary, ale wcale nie sprawiał wrażenia smutnego. On... on zabrał mnie na dół do krypty. Pokazał mi małą trumienkę, która zaraz się rozsypie. Zwłoki dziecka... powiedział, że to jego syn.

Johanna westchnęła głośno i mówiła dalej. Kilka ko­biet przeżegnało się po kryjomu. Pastor Cimber siedział ze złożonymi dłońmi i nieobecnym spojrzeniem. Zie­wał już wielokrotnie podczas tego zebrania w swojej kancelarii.

- Co powiedział? Czego upiór chciał? Johanna długo przełykała ślinę, ale wargi miała suche niczym siano w lipcu.

- On... nie mówił nic. Tylko pokazywał. Potem podał mi książkę. Nie wiem, co to za książka, kiedy się obu­dziłam, nie było żadnej książki.

- Oooch! To jego czarna księga. Ta, której nigdy nie znaleziono!

Johanna zagryzała wargi, żeby je zwilżyć.

- To wszystko, co mam do powiedzenia - zakończyła. Ravi ani razu nie otworzył ust. Zgromadzeni zaczęli szeptać w podnieceniu, ze wszystkich stron sypały się w stronę pastora Cimbera pytania. W końcu kapłan chrząknął i podniósł się.

- Wydaje mi się, moi kochani parafianie, że to mówi nam o dwóch sprawach: po pierwsze, stary Mogens Skanke nie chce nam zrobić nic złego. Jego... niepokój, to, że nie znalazł ukojenia, nie zrobi krzywdy nikomu prócz jego własnej duszy. Jest jednak możliwe, że cała sprawa ma coś wspólnego z tą trumną. Z tymi zwłoka­mi dziecka. Już przedtem słyszałem o podobnych przy­padkach, że na przykład matka nie zaznała wiecznego spokoju, dopóki zmarłe dziecko nie znalazło się przy niej. Może tym razem, w tym przypadku, jest tak samo.

- To złóżmy zwłoki dziecka przy ojcu! W jego trum­nie powinno być dosyć miejsca, została wykonana z me­talu - podpowiadali najstarsi.

- Z szybką na wysokości twarzy - szepnęła jakaś ko­bieta ze zgrozą.

Johanna ujęła rękami głowę. Czuła dojmujący ból. W tym małym pomieszczeniu powietrze było aż gęste, wy­czuwało się napięcie i przerażenie ludzi. Zarazem jednak ze­brani cieszyli się: w końcu ta cała Johanna musiała się ugiąć.

Ona też wiedziała, że trzeba to wszystko jeszcze raz przemyśleć, jak tylko wróci do domu i znajdzie się w spokoju, w spokoju, w spokoju...

Cimber najwyraźniej się niecierpliwił. Nie jadł jesz­cze śniadania i nic nie wypił. Uniósł dłoń i zakończył spotkanie.

- Osobiście zatroszczę się o to, by zwłoki dziecka, je­śli tam jakieś zwłoki się znajdują, zostały przeniesione do trumny Mogensa Skanke i pobłogosławione. Odmó­wię modlitwy za zmarłych i ufam, że będziemy mieć na­reszcie spokój.

- Amen - wyszeptały kobiety oraz tych paru mężczyzn, którzy niczym wróble zbili się w gromadkę pod ścianą.

Pastor wymamrotał pożegnanie i wyprawił ich z kan­celarii. Poszli drogą, każdy w swoją stronę, nieśli do do­mów podniecające nowiny.

Cimber odwrócił się zmęczony do Johanny.

- Dobrze wymyślone - mruknął. - Ale ja nie zejdę do podziemi. Za moich czasów nikt tam nie wchodził. Sa­mi to załatwicie. I to zaraz.

Wyciągnął rękę, wskazując na mały kwadrat na pod­łodze, który był zejściem do krypty. Ołtarz znalazł się nagle bardzo wysoko. Johanna miała wrażenie, że gapią się na nich okrągłe oczy. Apostołowie nie wyglądali już na takich łaskawych.

- To profanacja grobów - szepnęła do Raviego. - Nie wiem, czy powinnam...

- Przecież chyba nie boisz się umarłych?

- Nie... Ravi zmarszczył brwi i wsunął ręce do kieszeni.

- Nie boisz się? No to zróbmy, co trzeba. Johanna usiadła na podłodze. Kilka stopni dzielących nawę kościoła od prezbiterium sprawiało wrażenie nie­skończenie wysokich.

- Ja... ja się jednak boję. On wolno skinął głową.

- Tak, boisz się. Boisz się, czy to, co zobaczysz, bę­dzie się zgadzało z twoim snem, prawda? Nigdy nie wchodziłaś do tej krypty, Johanno. Spójrz, jest zamknię­ta na wielkie skoble. Nigdy byś sama nie otworzyła żad­nego z nich.

Widziała, że Ravi mocuje się z zamknięciem. Raz po raz rozlegał się cichy zgrzyt. Podniosła się bezradnie, że­by mu pomóc. Po kilku minutach kręcenia i szarpania zardzewiałe skoble ustąpiły. Bez trudu unieśli płytę za­mykającą wejście. Ukazała im się wąska ścieżka, ginąca na dole w mroku.

- Latarka - powiedział Ravi.

- Zgasła - odparła Johanna, podając mężowi latarkę. Kiedy jednak zsunął się do otworu, zobaczyła mdłe światełko. Widocznie w latarce była jeszcze oliwa. Ravi musiał ją zapalić, kiedy pastor mówił.

Stał i kołysał się na stopniu drabiny, piersi i głowa pozostawały nad podłogą kościoła.

Ujęła rękę, którą jej podawał, i zsunęła się za nim.

ROZDZIAŁ VII

Między trumnami było akurat tyle miejsca, by moż­na było przejść. Zimna, ubita ziemia zamiast podłogi sprawiała wrażenie suchej i zakurzonej. Wszędzie leżała gruba warstwa kurzu, jasnego i lekkiego niczym mąka. Johanna oczekiwała, że uderzy ją w nos ostry i mdły tru­pi odór, ale jedyne, co tu wyczuwała, to zapach staroci.

- Spójrz - szepnął Ravi, unosząc latarkę. - Na dole, tam pod ścianą... ktoś zamurował otwór.

Johanna skinęła głową. Słyszała opowieści o tajnym podziemnym przejściu Mogensa Skanke, łączącego ko­ściół z probostwem.

Przeszła ostrożnie obok dwóch trumien ustawionych jedna na drugiej. Nie odważyła się ich dotknąć, są pew­nie pod warstwą kurzu całkiem zmurszałe.

Johanna odmówiła modlitwę za zmarłych. To pomo­gło, wprawdzie serce wciąż biło jej mocno, słyszała je­go uderzenia, ale już bardziej z napięcia niż ze strachu.

- Gdzie widziałaś tę trumienkę dziecka? Pokazała w ciemność. Skierował tam mdłe światło latarki.

- O, jest tutaj - mruknął. - O, mój Boże, jaka stara... musiała spaść na dół albo co, jest całkiem zniszczona...

Pochylił się. Johanna zamarła. Teraz w pomieszczeniu rozszedł się dziwny, suchy zapach. Jak zapach ubrań na wio­snę, kiedy włożono do nich za mało ziół przeciwko molom.

Ravi podawał jej latarkę, podeszła więc bliżej.

Wyciągnął rękę w stronę trumienki, dotknął jej. Pal­ce zostawiały w kurzu długie smugi, ukazał się ciemny metal. Johanna uniosła latarkę.

Kiedy Ravi ostrożnie zgarnął kurz, zobaczyli napis.

- Mogens Skanke - wyszeptał Ravi, w jego głosie wy­czuwało się wielki szacunek.

- Trumienka syna stała tutaj, prawdopodobnie posta­wiono ją na trumnie ojca... a potem z jakiegoś powodu spadła...

Johanna wstrzymywała oddech, gdy Ravi pochylił się, by zebrać to, co leżało w kręgu światła latarki, wprost na ziemi.

- Daj mi swoją halkę - mruknął. - Muszę to wszyst­ko pozbierać...

Bez zastanowienia zabrała się do rozwiązywania ta­śmy podtrzymującej białą, wykończoną koronkami hal­kę pod wełnianą spódnicą.

Kiedy Ravi położył halkę na podłodze, widać było wyraźnie, co znalazł. Pociemniałe resztki tkaniny. W świetle latarki wyglądały jak czerwone i żółte. Mała czaszka, osłonięta starą czapeczką od chrztu. Maleńkie kostki sterczały spod tkaniny, tak zbutwiałej, że rozpa­dała się pod ostrożnymi palcami Raviego.

Johanna jęknęła. Zwłoki dziecka były bardzo maleń­kie, nawet jak na noworodka. Musiał być drobny.

Ravi ostrożnie zawinął wszystko w jej halkę, zawiązał i zrobił nieduże zawiniątko. Wzruszona Johanna patrzyła, że otula te resztki tak, jakby to było prawdziwe, żywe dziec­ko. Widziała jeszcze kawałek czapeczki i szarą czaszkę.

- Potrzymaj go - szepnął Ravi i odgarnął nogą reszt­ki drewnianej trumienki.

Potem podparł ramieniem wieko dużej trumny, spraw­dziwszy najpierw, czy nie ma żadnych skobli ani zamków.

Wieko otworzyło się bezszelestnie, ani jednego skrzyp­nięcia. Jakby zawiasy zostały naoliwione. Mogli złożyć małego Petera Johanesa, syna Marii Skanke, na piersi je­go ojca.

Johanna miała oczy pełne łez. Może dlatego, że jej zda­niem twarz starego pastora wyglądała na zadowoloną, kiedy Ravi położył mały tobołek na piersi ojca. Zmarły miał na sobie śmiertelną koszulę, ozdobioną koronkami i bardzo pięknie ułożoną, na głowie czapkę, nie mogła so­bie przypomnieć, czy widziała tę czapkę we śnie.

Twarz jednak była ta sama.

Skupiona, spokojna, z zamkniętymi oczyma pod wy­sokim czołem. Broda sprawiała wrażenie świeżo uczesa­nej, przykrywała zapięcie śmiertelnej koszuli. Pastora ubrano też w coś w rodzaju peleryny z aksamitu, sięga­ła mu ona aż do stóp i ukrywała całą dolną część ciała.

Johanna mrugała i mrugała powiekami, ale łzy nie chciały zniknąć, w blasku latarki wszystko zlewało jej się w jedno, miała wrażenie, że pastor się uśmiecha.

Ravi zamknął wieko.

- Spoczywaj w pokoju - wyszeptał.

Johanna odsunęła się i przepuściła go, by szedł przodem i oświetlał im drogę. Nagle potknęła się o coś, stłumiła krzyk, opanowała się. Gruba kamienna ściana wydawała się dziwnie ciepła przy dotknięciu. Johanna spojrzała na dół, pod nogi. Leżał tam jakiś prostokątny przedmiot, unosił się nad nim obłok kurzu. Przestraszyła się nagle, że kopnęła jeszcze jedną dziecięcą trumienkę, kiedy jednak pochyliła się i dotknęła tego przedmiotu, wrócił do niej sen czy też wi­zja, którą przeżyła w nocy. Książka. To musi być książka.

- Jak ona się tu dostała? Wygląda na to, że leżała po prostu na gołej ziemi...

Odgarnęła kurz i piasek palcami, bez trudu wydoby­ła płaski pakiet.

Ravi trzymał latarkę nad jej rękami. Johanna zobaczy­ła, że ów przedmiot został szczelnie owinięty w nasycone woskiem płótno, wewnątrz wyczuwała twardą okładkę.

- Ukryj ją pod płaszczem - powiedział Ravi.

- Ale... czy możemy ją zabrać? Ravi długo na nią patrzył. Lampa zaczynała gasnąć.

Johanna opanowała się i zrobiła, jak Ravi mówił, po czym szybko weszła za nim po drabince. W kościele by­ło już całkiem jasno.

Poranne słońce zaglądało przez okna od wschodu, drzwi wejściowe stały otworem na tyle długo, by do środka dostało się ostre, świeże, jesienne powietrze.

Johanna kichnęła parę razy. Ravi uśmiechał się spokojnie.

- Chodźmy do domu. Johanna skinęła, wsunęła książkę głębiej pod pachę, otuliła się peleryną. Ravi zarzucił na ramiona barani ko­żuch i zdmuchnął pełgający płomyk latarki.

Książka uderzała o żebra Johanny, jakby w piersiach kobiety biło teraz jeszcze jedno serce.

Marja powinna by to widzieć, myślała Johanna. By­łaby zachwycona. Ona uwielbiała tego rodzaju tajemni­cze formułki i stare przesądy. Długo szukała tej właśnie książki, sama mi o tym mówiła. I Maria też o niej wspo­minała z tajemniczym uśmiechem.

Ta książka dawno temu dawała Mogensowi Skanke wielką władzę. Ludzie żywili większy respekt dla kapła­na, który posiadał zarówno Biblię, jak i... to.

Sefrianus - Wittenberg Akademie 1311, - było napi­sane ładnym pismem, a poniżej:

Znaleziona na zamku w Kopenhadze w 1529, znajdo­wała się w marmurowej skrzyni.

Johanna otworzyła książkę bardzo ostrożnie, ale karty się nie pozlepiały, były dziwnie błyszczące i jakby śliskie.

Pergamin, pomyślała.

Okładki okazały się bardziej zniszczone, zrobiono je z drewna obciągniętego skórą. W niektórych miejscach skóra zbutwiała i podarła się. Słabe wgłębienia świadczy­ły, że litery zostały wyryte, lub wyciśnięte w skórze i prawdopodobnie pozłocone.

To bardzo piękna książka. Napisana ręcznie zielo­nym i czarnym atramentem.

Johanna studiowała pełne zawijasów litery, długo trwało, zanim w końcu zdołała odczytać pierwszą stro­nę. Pełno było niezwykłych, tajemniczych słów.

Z niedowierzaniem potrząsała głową. Jakieś stare za­klęcia i magiczne formułki, które, zgodnie z tą książką, pozwalały złapać złodzieja.

Ravi stał i zaglądał jej przez ramię. Czytała mu gło­śno i uśmiechała się.

- Wielu ludzi by to przeraziło - powiedziała. - Ludzie wciąż wierzą we władzę diabła i różne strachy.

Ravi patrzył jej długo w oczy.

- A ty nie? Po tym wszystkim? Ostrożnie zamknęła okładkę.

- Nie - odparła stanowczo. - To tutaj to jakiś stary, babski bełkot. Wymyślony po to, by straszyć tych, któ­rzy we wszystko wierzą. I stary pastor z pewnością wie­dział, jak się tym posługiwać.

Ravi przytakiwał.

- Chyba masz rację. W tej książce nie ma niczego złego.

- Książki nigdy nie są złe - zapewniła Johanna, wodząc palcem po miejscach, gdzie niegdyś znajdowały się litery wyciśnięte w skórze i pozłocone. - Tylko ludzie są źli. To ludzie robią sobie nawzajem krzywdę, czasami za broń mając książki. Ale książki nie są bardziej niebezpieczne niż ci, którzy je czytają. Lub którzy się nimi posługują.

- Na pewno masz rację - powtórzył wolno. Johanna zabrała książkę i zamknęła ją w szkatułce, w której przechowywała najkosztowniejsze apteczne maści i krople opium.

- Nikt nie będzie więcej używał tej książki do stra­szenia - powiedziała. - Ale ja chętnie ją przeczytam, od deski do deski, kiedy będę miała czas. Może wtedy zro­zumiem lepiej ten strach, który wciąż tkwi w ludziach.

- To na pewno bardzo mądre postanowienie - rzekł Ravi z wolna.

W końcu nadeszła zima. Ciężkie płaty śniegu spadały na pola, ostatnie główki kapusty i rzepy zostały zwiezione pod dach. Szarobura ziemia została okryta białym puchem, za­błocone drogi również otuliły się bielą. Tylko koła wozu Raviego wciąż oblepiała błotnista maź, kiedy wracał do do­mu. Na tym zakręcie był zawsze ostrożniejszy.

Jechał na dół do wsi z pakunkiem, który miał zosta­wić u kupca. Sam przeliczył znajdujące się w nim talary, sam też włożył kawałek pięknego haftowanego materia­łu, który Johanna chciała wymienić na zwój solidnego samodziałowego płótna. Tej jesieni z pewnością nie bę­dzie miała czasu, żeby sama coś utkać. Może nawet przez całą zimę będzie zajęta. Ravi podejrzewał, że Johanna nie bardzo się tym martwi, nie przepadała za tkaniem. Przędzenie też przekazała żonom komorników, którzy byli jeszcze winni właścicielom Vildegârd jakieś usługi. Po śmierci Marji skrzynie pełne ubrań zostały zamknięte w jej domu. Niektóre płaszcze, wełniane kurtki i swetry zostały złożone na strychu w Vildegârd, do rozdania lu­dziom, kiedy zima naprawdę zaatakuje.

Nowy kupiec, Jens Heltne, był sympatycznym człowie­kiem, a duża przybudówka koło jego domu pełna towarów. Pod ścianami stały beczki z solą, nad nimi wisiały pęki su­szonych ryb, kiełbas i oczyszczone świńskie pęcherze. W ro­gu stała wielka konsola zarzucona papierami. Na samej gó­rze królowała czarna skrzynia, powiększona jeszcze przez wiszące nad nią lustro, będące częścią pozłacanej toaletki.

- Siadaj - powiedział Jens, wskazując Raviemu domo­wej roboty stołek. W pomieszczeniu pachniało mocno przyprawami, wódką, solonymi śledziami i tytoniem. Sza­ry dym z fajek unosił się pod sufitem niczym obłok.

- No, jak tam żyjecie? Słyszę, że macie dostać z po­wrotem Karlsgârd. Czy to prawda, że wojsko wyjedzie jeszcze przed Bożym Narodzeniem?

Ravi potwierdził ruchem głowy, tak, wszystko na to wskazuje. Chyba nie ma już sensu gromadzić w takim oddalonym miejscu żołnierzy z różnych stron kraju. Po­la należące do Karlsgârd będzie można znowu uprawiać.

- Sami będziecie to robić? Ravi zwlekał z odpowiedzią, Johanna nie chciałaby pewnie, żeby ich plany znało zbyt wiele osób. Przytaki­wał jednak, kiedy kupiec doradzał mu, że najlepiej by­łoby oddać ziemię w dzierżawę.

- Budynki nie są wiele warte, z tego co słyszę. - Ale nowa stajnia chyba jest w niezłym stanie. I spichlerze... Może mógłbym wam znaleźć dzierżawcę.

Ravi podziękował, owszem, pewnie się na to zgodzą. Potem wyjął z paczki haftowany materiał i rozłożył przed oczyma kupca.

- Johanna chciałaby to wymienić na płótno, jeśli masz. Jens Heltne zmrużył oczy i zagryzł ustnik fajki. Gła­dził dłonią materiał.

- Piękny niczym obrus na ołtarzu - powiedział. - Ale to nie dla mnie. Nie mogę odbierać zarobku kupcowi Sorenowi. Ja nie handluję takimi rzeczami. Sól i ryby, skóry i na­rzędzia, to ja. Niech inni zajmują się babskimi rzeczami.

- Więc nie weźmiesz tego? Kupiec potrząsnął głową. Wskazał fajką na wschód.

- Dowiedz się u pułkownikowej. Ona bardzo lubi ład­ne rzeczy. I myślę, że pozbyłaby się paru sztuk domo­wego płótna.

Ravi włożył materiał z powrotem do worka. Wyjął pieniądze i odliczył sumę, którą byli winni kupcowi.

- I chciałbym prosić, jeśli masz jakieś nowe przyprawy.

- To także nie dla mnie. Cukier, to w porządku. Sprze­daję też proch i strzelby, różne oleje. No i ziarno! Ale przy­prawy, to nie. Zresztą niewielu ludzi o nie pyta. Pozdrów panią Johannę i powiedz, że sama powinna sobie zama­wiać. Aptekarze nie są zbyt łaskawi, trzeba ci wiedzieć.

Ravi pozwolił sobie nalać odrobinę piwa. Potem wstał i obszedł dookoła duże pomieszczenie. Pod jedną ścianą połyskiwały cztery duże okienne szyby. Wiedział, że to nowe okna do szkoły. Z parapetami z twardego, wysuszonego drewna i zamkami, pozwalającymi otwie­rać okna w ciepły dzień.

Jens Heltne ładnie wyglądał w swoim nowym skórzanym fartuchu. Przepocona niebieska koszula miała z przodu gę­sty rząd guzików, buty też miał nowe, pachnące szuwaksem.

- Dobrze ci idzie interes? Kupiec roześmiał się.

- O, dziękuję, jakoś się toczy. Ale teraz przychodzi tu mnóstwo ludzi, którzy chcą mi sprzedawać najroz­maitsze rzeczy. Ludzie wyprzedają, bo wielu po zarazie odziedziczyło spadki. I w licznych obejściach wiele gąb zostało nasyconych już na wieki. Mają więc do sprzeda­nia ziarno i mięso. To się rzadko zdarzało o tej porze.

Ravi w zamyśleniu oblizywał wargi.

- W takim razie ceny są niskie. Kupiec przytaknął.

- Niższe niż kiedykolwiek. Ale tak zupełnie tanio to już nigdy nie będzie, czasy się teraz zmieniają. Pamię­tam, jak byłem mały, to można było kupić beczkę ziar­na za półtora talara, natomiast teraz...

Ravi zastanawiał się nad czymś głęboko. Ta obfitość jedzenia... czy nie udałoby mu się kupić czegoś tanio dla obozujących w górach? Nie wiedział, na ile dokładnie Johanna liczy srebro, które leży w zamkniętej szkatuł­ce w domu. Podejrzewał jednak, że dobrze wie, ile tego jest. Oczywiście nie miałaby nic przeciwko temu, żeby robił zakupy, musiałaby jednak wiedzieć, co kupił. Jak by jej wytłumaczył kupno solonego mięsa, mąki, śledzi?

Nie, zresztą oni muszą mieć jedzenie, którego nie trzeba gotować ani piec.

Zobaczył, że u kupca leży stos płaskich chlebków, unosił się nad nimi zapach pleśni.

Ravi poskrobał chleb nożem. Potem zwrócił się do kupca:

- Słyszałem, że stary chleb to dobra przynęta na zimowe dorsze. Tych chlebów już pewnie się nie po­zbędziesz, są całkiem zielone i spleśniałe. Może bym mógł je wziąć, to podzielę się z tobą połowem?

- Łowisz ryby? Ja myślałem... Umilkł, słyszał wiele różnych rzeczy o tym dziwaku.

Jeśli chce wziąć spleśniały chleb, to proszę bardzo. Zresztą ten chleb został znaleziony w skrzyni, którą sprzedali mu właściciele Gulleikplassen, kiedy wypro­wadzali się stamtąd jesienią. Chleb był twardy jak ka­mień, nie nadawał się dla ludzi.

- Po prostu to weź. Leży tu tylko i cuchnie. Myśla­łem, że ktoś chciałby go na paszę dla świń, ale ludzie wi­docznie się boją, żeby nie było w nim robactwa.

- Nie sądzę - rzekł Ravi wolno.

Zapakował chleby do worka. Wydawały mu się cięż­kie i trochę lepkie. Ale jeśli zeskrobać nożem spleśniałą warstwę, to widać, że zostały upieczone z dobrego cia­sta na zakwasie, z ciemnej mąki. Oczyszczony i namo­czony w mleku albo w rosole będzie bardzo pożywny. Może nie należałoby nim częstować kogoś, kogo uważa się za przyjaciół, ale tylko to zdołał zdobyć bez ściąga­nia na siebie podejrzeń i bez potrzeby tłumaczenia się.

Kupiec spoglądał w ślad za nim i kręcił głową. Dla za­chowania pozorów Ravi zszedł na dół do mieszkających tam ludzi i pożyczył łódź i sieci.

- Przyprowadź mi Reinę - powiedziała stara Cygan­ka matowym głosem. - Powinieneś ją mieć ze sobą, wie­działeś, że pragnę ją widzieć.

Ravi złożył u jej stóp chleb, który przedtem oskrobał. Czuł się zawstydzony.

Kobieta natychmiast wzięła kawałek, wolno żuła skór­kę bezzębnymi dziąsłami. Mlaskała, nie odrzuciła jej.

Ravi nie wiedział, co powiedzieć.

- Moja Reina... ona... myślę, że to trudna sprawa, to jeszcze dziecko. Może rozgadać wszystko... ona bardzo lubi opowiadać różne historie.

- Nie powie ani słowa. Ravi chrząknął i poruszył się.

- A co... na co ona wam jest potrzebna? Wtedy pomarszczona maska rozjaśniła się w uśmie­chu. Oczy rozbłysły.

- Nie bój się, ty, który nazywasz się Ravi. Nie zrobimy krzywdy twojemu dziecku. Ale jest coś, o co chcemy ją za­pytać... Stara Kirvi chce jej coś powiedzieć. Mówisz, że ma­ła lubi historie, tak? No, to tak jak ty dzielisz się z nami chlebem, tak my chcemy się podzielić czymś z twoją córką.

Ravi wciąż miał wątpliwości. Stara Kirvi uśmiechała się, nawet Fardi stał obok z łagodnym wyrazem twarzy. Rozpalili pod skalnym nawisem nieduży ogień. Dym był prawie tak samo biały jak wszystko wokół. Z dale­ka mógł wyglądać na poderwany przez wiatr śnieg.

Ciepło ogniska sprawiło, że ze skały zaczęła kapać woda.

Kirvi pochyliła się naprzód i chwyciła skórzany wo­rek, który zawsze miała po swojej lewej stronie. Wyję­ła z niego coś błyszczącego. Podała Raviemu mały, okrą­gły przedmiot.

To moneta, pełno było na niej obcych liter. Jakiś pro­fil i pieczęć.

- Złoty denar - powiedziała Kirvi zadowolona. - To powinno wystarczyć.

Ravi chciał jej oddać monetę, ale Kirvi powstrzyma­ła go ruchem ręki:

- Nie! Masz to dać swojej córce i pozdrowić ją ode mnie. Nie mógł odmówić. Moneta wyglądała na zupełnie nową, ale została na niej wybita data. Zgodnie z nią mo­neta miała ponad sto lat.

Oszołomiony patrzył, że Kirvi zamyka oczy na znak, by wszyscy wyszli. Fardi powiedział mu do ucha szep­tem, jak to miał w zwyczaju:

- Chodź, zjedz z nami. Zagotowaliśmy wody, a ko­biety mają jeszcze szczyptę czegoś dobrego...

Ravi pochylił głowę, to pierwszy raz, gdy proszą go, by z nimi jadł, chociaż wiele razy przynosił im jedzenie. Zwró­cił uwagę, że teraz ani Tindir, ani inne kobiety nie muszą się myć po tym, jak dotknęły jego ręki albo napotkały je­go spojrzenie. Podniecony tym wszystkim usiadł ze skrzy­żowanymi nogami i zaczął słuchać cichej monotonnej pie­śni, która, jak się domyślił, była modlitwą przed jedzeniem.

W ostatni czwartek listopada Ravi zabrał Reinę na przejażdżkę dużymi saniami pod pozorem, że chce poje­chać do letniego szałasu i przywieźć siano, które tam zło­żono. Było tego tyle, że dla inwentarza Vildegârd wystar­czy na cały miesiąc. Nie musiał go jeszcze zwozić, wprost przeciwnie, chociaż na górce nad oborą zrobiło się już dość miejsca, by je tam złożyć. Sanna jak na tę porę ro­ku była znakomita. Śnieg zalegał głęboki i twardy, szybko minęli niski zagajnik brzozowy, zamykający równinę.

Johanna specjalnie nie protestowała, przywykła już do takich pomysłów Raviego. On chętnie wykonywał pracę parobków, równocześnie jednak przejął od niej wiele obowiązków gospodarskich, którymi zajmował się razem z Benjaminem. To on także nastawiał zegar w du­żej izbie. To on czytał psalmy z Biblii, kiedy w świątecz­ne dni ludzie zbierali się wieczorami przy stole.

Duży gniady ogier nie lubił ciągnąć sań. Wolał być wierzchowcem i odbywać z Ravim długie wędrówki. Te­raz jednak założono mu ciężką uprząż, dyszle tłukły go po nogach i uniemożliwiały wszelki protest.

- No, no, stary druhu. To będzie przyjemna wypra­wa, zobaczysz. Bo widzisz, mała Reina musi mieć ciepło na saniach. I nie chciałbyś chyba, byśmy zostawili całe to wspaniałe siano w górach, żeby zgniło? Nadejdą trud­niejsze czasy, mój stary. Musisz nam dzisiaj pomóc zwieźć siano do domu.

Koń uspokajał się, tylko chrapy wciąż poruszały się nerwowo. Brunatne oczy nie lubiły widoku wielkich sań. Załadowane drewnem wymagały wielkiej siły za­równo od konia, jak i od woźnicy. Ale sucha, lekka gór­ska trawa to nie taki wielki ciężar, nawet jeśli trzeba się przedzierać przez zaspy sięgające do kolan.

Pogoda była łagodna, wszędzie cicho, śnieg mienił się leciutko. Słońce jeszcze nie ogrzewało doliny Dal, ale może w górach wyjdzie im na spotkanie. Dni były teraz krótkie, ale wyprawa powinna minąć szybko i bez pro­blemów, zakładał Ravi. Księżycowe noce w ostatnim okresie sprawiały, że krajobraz nocą stawał się srebrzy­sty i można było jeździć po drogach.

- Weźcie przynajmniej ze sobą najmłodszego parob­ka! Sam bardzo się zmęczysz, Ravi.

- Reina mi pomoże - zawołał wesoło i cmoknął na konia, zanim Johanna zdążyła powiedzieć coś więcej. Odwrócił się jeszcze i pomachał jej na pożegnanie, wi­dział, że uśmiecha się, stojąc na podwórzu z zaróżowio­nymi policzkami i jasnym czołem. Kobiety zaczęły już przygotowania do świąt, dzisiaj napalono w pralni, bę­dą gotować czerwony barwnik, żeby ufarbować włócz­kę na nowe kilimy.

Reina nie tęskniła za cuchnącą parą w pralni, chociaż lubiła towarzyszyć matce przy tej pracy i patrzeć, jak włóczka po zanurzeniu w farbie nabiera pięknego kolo­ru. Johanna używała różnych barwników, niektóre, jak mączkę z kory wierzbowej, przygotowywała sama, in­ne, jak kobalt czy karmazyn, kupowała. Robiono z far­bowanej wełny piękne kilimy, a najładniejszą włóczkę przeznaczano do ozdabiania dziecięcych czapek lub nie­dzielnych spódnic.

- Uff! Chcesz biec? Dziewczynka krzyczała do konia i obejmowała ojca małymi rękami w wełnianych rękawicach. Zwierzę przy­śpieszyło kroku, popędziło w górę po zboczu, z którego wiatr całkiem zwiał śnieg. Sanie skrzypiały i piszczały, pło­zy były gładkie, żelazne, przy szybkim biegu zdawały się w ogóle nie dotykać zimnej powierzchni śniegu. Na mo­kradłach żelazo skrzypiało po lodzie, koń zwolnił tempo, przestraszony, że poślizgnie się na twardym podłożu.

- Nie każ mu się teraz męczyć - ostrzegł Ravi. - Cze­ka nas droga przez liczne, strome zbocza.

Koń jeszcze się nie spocił, dopiero zaczynali wspinać się wolno na pierwsze wzgórze. Tutaj droga się zwęża­ła, pełna była muld i kamieni, przejeżdżało tędy od daw­na tysiące ludzi.

Reina spoglądała na mieniące się szczyty gór. Za ni­mi znajduje się fiord, jeszcze otwarty, jeszcze szaroniebieski.

- Czy widziałeś już coś równie pięknego? - zawołała przejęta. - Spójrz, śnieg jest prawie różowy, a tam nie­bieski! Tatusiu, czy mógłbyś kiedyś namalować takie ko­lory? Bardzo bym je chciała mieć na obrazie!

Ravi szturchnął ją w bok, pozwalał, by koń sam odnajdywał drogę. Oni szli teraz obok zwierzęcia, więc pu­ste sanie nie obciążały go.

- Może pewnego dnia zdołam uzyskać taką barwę, spróbuję - rzekł. - A wtedy namaluję ciebie, moja ko­chana. Bo teraz właśnie twoje policzki są tego koloru.

Dziewczynka roześmiała się i poklepała się po buzi. Parę ciemnych loków wysunęło się spod zielonej weł­nianej czapki. Białe zęby lśniły przed oczyma Raviego.

- Nawet mama nie potrafi zrobić takiej farby. Jej ko­lory są dużo ostrzejsze, po prostu rażą mnie w oczy.

- A ja lubię biel - powiedział Ravi. - Lubię właśnie taki śnieg jak teraz. Spójrz, widzisz, że w śniegu, kiedy padnie na nie słoneczne światło, zawierają się wszystkie barwy?

- Mm. Tak samo jak w tęczy. Ale mama powiedzia­ła, że to tylko woda. Że to słońce przenika przez wodę, tak jak mleko przez sito. Tatusiu, pomyśl, że mleko mo­głoby być zielone i czerwone, i niebieskie, kiedy je prze­cedzamy! To by dopiero było, co?

Szczebiotała bez przerwy, chciał ją poprosić, żeby się oszczędzała, strome zbocza rozciągały się przed nimi w nie mającym końca szeregu. Ona jednak unosiła wysoko nogi w butach z cielęcej skóry, chętnie biegała, ciągle dokony­wała jakichś odkryć. A to stare gniazdo w olszynowym za­gajniku, a to porzucone skorupy laskowych orzechów, w których można jeszcze znaleźć wyschły miąższ. To zno­wu ślad lisa lub zająca, który w niewytłumaczalny sposób skoczył w dół i zniknął na otwartej polance.

Reina wyciągnęła się na śniegu, robiła głębokie ślady rękami i nogami.

- Patrz, patrz, czego mama mnie nauczyła! To jest orzeł. Albo anioł.

Ravi uśmiechał się. Prawie nigdy nie widywał, żeby Johanna bawiła się z córką, sprawiło mu więc radość, że obie jego dziewczyny mimo wszystko spędzają ze sobą takie radosne chwile.

- Chodź, bo będziesz mokra. Mamy przed sobą dłu­gi dzień i tylko jedne buty na zmianę...

- Ja nie marznę - śmiała się dziewczynka i chodziła po śniegu na czworakach, rozkopywała ręką biały puch, szu­kając zmarzniętych borówek, które pewnego dnia ściął lód.

Nic nie znalazła, wstała i otrzepała się ze śniegu. Po­tem pobiegła za saniami, żeby nie marznąć. Nad jej sinoczerwonymi wargami unosił się biały obłoczek. Zrzuciła kaptur z głowy, chmura włosów opadła na jasnobrązową skórzaną kurtkę. W tej otaczającej ich bieli włosy Reiny wyglądały jak czarne.

Przyszło mu do głowy, że dziewczynka jest podobna do tych ludzi, których niedługo spotka. Gdyby ktoś nie wiedział i nie dostrzegł jaśniejszej karnacji, to mógłby pomyśleć, że ma przed sobą małą cygańską dziewczyn­kę, która zabłądziła w nieznanym, zimowym kraju.

Co też ona powie, kiedy odkryje, że pod skalnym na­wisem, pośrodku dzikich gór, ukrywa się gromadka ludzi?

Co powie, kiedy on zażąda, by mu obiecała, że niko­mu o nich nie wspomni, nawet matce? I czego też stara Kirvi chce od Reiny, którą widziała tylko z daleka, kie­dy oboje przejeżdżali konno przez pobliską dolinę?

Dawno już uznał, że wszelkie spekulacje w tej spra­wie są na nic. Trzeba przyjmować rzeczy takimi, jakimi są, i wierzyć w to, co mówi mu przeczucie: oni nie chcą wyrządzić Reinie krzywdy. Może jest tak, jak ludzie ga­dają, że ten, kto został pobłogosławiony przez Cyga­nów, otrzyma długie i szczęśliwe życie, będzie się cie­szył bogactwem i powodzeniem.

Mała Reina śpiewała głośno, siedząc teraz na saniach, znowu odzyskała równomierny oddech po niedawnym szaleństwie na śniegu. Pozwalał jej śpiewać. Zbliżali się do obozu. Nikt tutaj w górach nie może mieć wątpliwo­ści, że się zbliżają, Reina wyśpiewywała starą piosenkę wędrowców.

Dostrzegł w końcu dwie postaci ukrywające się za wielkim głazem. Wkrótce Reina także je zobaczy, jeśli tylko spojrzy w górę. Zatrzymał konia i podszedł do córki. Bez słowa wyjął derkę i okrył zwierzę. Potem ujął rękę córki.

- Chcę ci coś pokazać, Reino - oznajmił. Umilkła nagle i spoglądała na niego spod oka. W jej spojrzeniu był raczej triumf niż zaskoczenie.

- To tym razem nie przejedziemy obok - powiedzia­ła, mrugając ufnie.

Serce podskoczyło mu do gardła. Wpatrywał się spo­kojnie w jej ciemne oczy.

- Miałam sen, śniła mi się jakaś pani o ciemnej, bar­dzo ciemnej skórze, przyszła i zachowywała się bardzo przyjaźnie - oznajmiła Reina z prostotą.

Ravi wciąż trzymał jej rękę, grube rękawice były wil­gotne i na wierzchu pokryte lodem, wewnątrz jednak zachowały ciepło. Reina nie marzła.

- Chodź...

Posłusznie ruszyła za nim wąską, gładką górską ścież­ką, ani razu się nie potknęła, ani razu nie postawiła nie­właściwie stopy.

Tindir wyszła im na spotkanie i pozdrawiała ich nie­pewnym gestem. Ravi popychał Reinę przed sobą. Wi­dział, że reszta grupy zbiera się przy skalnej rozpadli­nie, która dawała im ochronę.

- To jest Tindir. Tindir skinęła głową.

- Kirvi czekała na was przez trzy dni. Ale teraz śpi. My­ślała, że nie przyjdziecie przy takiej słonecznej pogodzie.

Reina zdjęła rękawicę, przytrzymując ją zębami, i wy­ciągnęła do Tindir małą, czerwoną dłoń.

- Mam na imię Reina - rzekła z powagą. Tindir dygnęła.

- Dużo o tobie słyszeliśmy. Ravi zmarszczył czoło, nie mógł sobie przypomnieć, żeby więcej niż dwa razy wspominał tutaj o córce, wi­docznie jednak Tindir wiedziała, co powiedzieć, żeby dziecko czuło się oczekiwane.

- Miałabyś ochotę przywitać się z tutejszymi dzieć­mi? Jest ich tylko troje... ale jedno w twoim wieku. Mo­że nauczycie się nawzajem jakichś zabaw?

Kobiety pod kamiennym dachem wypchnęły dzieci przed siebie, te uśmiechały się zawstydzone do Reiny i mrużyły oczy, które raził biały śnieg.

- Dobrze - powiedziała Reina grzecznie i bez słowa weszła za obcą kobietą w półmrok panujący pod nawi­sem. Ravi nadal stał w śniegu i zastanawiał się, czy przy­padkiem wszyscy o nim nie zapomnieli.

- Zgadnij, czy było wesoło! I tatuś dowiedział się o wszystkim. O tym, co jest irchi, coś bardzo tajemnicze­go! To Tindir ze mną rozmawiała, bo tamta stara sympa­tyczna pani nie umie mówić tak jak my, trzeba ci wiedzieć.

Reina wpatrywała się w malowane niebieskie oczy lal­ki i położyła palec na wargach.

- Nie wolno ci nic powiedzieć mamie! Tacie zresztą też nie, bo on też wszystkiego nie może wiedzieć. Ale tobie mogę się zwierzyć, tak powiedziała Kirvi. Uśmie­chała się, kiedy ją o to zapytałam, i powiedziała, że wszystko w porządku. No to posłuchaj...

Usiadła wygodniej między belkami wełny i szeptała do lalki. Jasne lalczyne oczy nie mrugały, ale Reina uwa­żała, że jest w nich ogromne napięcie. Bo też miała jej do przekazania wielką tajemnicę.

- Skarb, rozumiesz? Wielki, piękny skarb z najpraw­dziwszego złota! Kirvi uważa, że skarb zawiera też szla­chetne kamienie. Mnóstwo! Kiedyś bardzo dawno temu ten skarb zaginął i od tamtej pory Lud szuka go. Nie mo­gą sprzedać tego złota, żeby sobie kupić jedzenie. Nie, z tym skarbem to zupełnie inna sprawa, on czyni czło­wieka bogatym, nawet jeśli się go nie sprzeda! Bo to, wi­dzisz, jest taki skarb szczęścia. Prawdziwy skarb z baśni! Więc miałam rację wtedy, kiedy jechałam z tatą w góry i chciałam go szukać. Szkoda, że mi nie pozwolił! Ale te­raz pozwolił. Kirvi prosiła mnie, żebym go szukała.

Lalka kiwała z powagą głową, kiedy Reina zaciskała palce na jej karku. Dziewczynka śmiała się cicho.

- Czyż to nie wspaniałe? Powinna byś widzieć wszystkie dziwne rzeczy, które miała Kirvi. To prawdzi­wa czarownica! Ona może sprawić, by ptaki przycho­dziły do niej i przekazywały wiadomości, umie czytać znaki na piasku tak, że rozumie, co ludzie myślą. Ha, to by dopiero było coś!

Szeptała wciąż lalce do ucha, postawiła ją sobie na ko­lanach, sprawiała, że lalka dygała i kiwała głową. Reina znalazła sobie małe miejsce na zimę do zabawy pośród tych bel z wełną i skrzyniami pełnymi ubrań, bo w sza­łasie jest teraz zimno i mokro.

Pod sobą słyszała głos mamy, przyszły jakieś trzy kobiety ze wsi z prośbą o lekarstwo na darcie w kościach i strzykanie w kolanach. Mama dała im olejku kamfo­rowego i herbaty oraz mnóstwo suszonej kory z dzikie­go bzu, którą trzeba ugotować jak kaszę i robić z niej okłady na bolące miejsca. Mówiła im też, że powinny uważać, nigdy nie chodzić z mokrymi nogami.

Reina umilkła. Z wielką uwagą wsłuchiwała się w gło­sy. Mama mówiła cicho i spokojnie. Tamte trzy kobie­ty głośniej. Reina słyszała, że jedna z nich płacze. Za­mknęła teraz oczy, by ją sobie wyobrazić. To ta mała, siwowłosa płacze. Biedaczka, cierpi bardzo z powodu bólu bioder. Reina zagryzała dolną wargę. Odczuwała ból kobiety niczym pelerynę, pod którą sama mogła wpełznąć. Dwie pozostałe były siostrami, Linę i Thora. Nie widziała ich wyraźnie, ale wyczuwała dochodzące z ich strony głuche pulsowanie.

Krew zgęstniała w żyłach Reiny, czuła, że mimo wo­li jej ręce zaciskają się mocno na lalce. Palce zdawały się zimne i obce. Nie miała odwagi otworzyć oczu, siedzia­ła tylko i czekała, aż ten dziwny stan minie sam z siebie. Zawsze tak było, tylko że czasami trwało bardzo długo.

- Niech cię Pan Bóg błogosławi za to, co dla nas ro­bisz. Tak, już czuję, jak twoje lekarstwo wzmacnia mo­je stare nogi. Mogę zgiąć kolano! Patrzcie!

Johanna uśmiechała się. Dała im tylko po łyżeczce na­lewki na jagodach czarnego bzu i liściach serdecznika pospolitego. To sprawia, że mięśnie i ścięgna stają się bardziej elastyczne, ale różnica nie jest aż taka wielka. Aha, więc one w nią wierzą. A to zawsze najważniejsze, uważała Johanna.

Mimo wszystko poprawa była wyraźna. Najstarsza z kobiet, ta, która przyszła zgięta niemal wpół, podtrzy­mywana przez córki, teraz wyprostowała plecy, twarz jej się rozjaśniła.

- Nie czułam się tak rześko od piętnastu lat, powiem ci! Pani Johanno, to po prostu cud!

Pochylała się to w jedną stronę, to w drugą, porusza­ła barkami.

- Nawet ból w plecach ustąpił! Och, moja droga, ni­gdy ci się za to nie wypłacę.

- Nie ma za co płacić - powiedziała Johanna krótko. - Już i tak przyniosłyście dużo więcej masła, niż się na­leży za to, co ja zrobiłam.

- Nawet cała góra masła nie będzie dość - wykrzyk­nęła jedna z młodszych kobiet ze śmiechem. - Matko, czy ty też to czujesz? To ciepło w całym ciele? Jakby na­stał letni dzień!

Johanna uścisnęła im wszystkim ręce na pożegnanie. Kręciła głową, kiedy wyszły. Niewiarygodne, jak niektó­rzy ludzie reagują nawet na najmniejszą odrobinę wód­ki! Tak, tak, widocznie nie przywykły do takich napit­ków, te trzy biedne kobiety z Eldarplassen. To wielka radość widzieć, jak dobrze się poczuły.

Uprzątnęła długi stół w dużej izbie chorych i wysłała dziewczyny, żeby przygotowały mniejsze pomieszcze­nie. W każdej chwili spodziewała się ciężarnej kobiety, to córka bogatego właściciela dworu w Kroken, oczeku­jąca bliźniąt. Johanna już dostała wystarczająco dużo ta­larów, by zapewnić tej kobiecie miejsce i pomoc, kiedy jej czas nadejdzie. Dziś mieli ją przywieźć.

Miała nadzieję, że ostatnia przesyłka od Thilli nadej­dzie, zanim poród bliźniąt się rozpocznie. Thilla przy­słała wiadomość przez Marię, uprzedzając, że odkryła całkiem nowe i bardzo dobre lekarstwo przeciwko krwotokom porodowym. Przepis dała jej pewna misjo­narka, która wróciła z Chin. Thilla bardzo by się cieszy­ła, gdyby Johanna wypróbowała lekarstwo i powiedzia­ła, co o nim sądzi.

Johanna bardzo sobie ceniła te krótkie wiadomości od Thilli, zawsze, kiedy czytała jej pochyłe pismo, miała wra­żenie, że przyjaciółka jest przy niej. Thilla pisała słowa tak, jak się je wymawia, wielokrotnie Johanna musiała się uśmiechać nad jej soczystymi określeniami, których chy­ba nigdy jeszcze nikt nie pisał na papierze. Znani Johannie ludzie piszą inaczej, niż mówią, ona robiąc swoje notatki sama posługiwała się oficjalnym językiem duńskim, i nie bardzo rozumiała, że można postępować inaczej.

Thilla pewnie znowu tu przyjedzie. To smutne lato nie może być ostatnim okresem życia w Zamku Marji. Niech no tylko nadejdzie wiosna, wtedy może i niechęć Johanny, by tam wchodzić, zblednie.

Westchnęła głęboko i przeczesała włosy palcami. Dzi­siaj ich nie upięła, wcześnie rano umyła głowę w balii przy piecu i pozwoliła, by włosy swobodnie wyschły pod czepkiem. Dopiero pod wieczór je uczesze, będą pięknie lśnić i spływać falami na plecy, kiedy palce Raviego rozplotą wieczorem warkocze...

W kuchni wyłożono wielkie, pięknie dekorowane bo­chenki chleba, żeby wystygły. Nikt nie umiał piec takie­go chleba jak tutejsza gospodyni, ugniatała ciasto i wał­kowała je, a potem tworzyła z niego prawdziwe dzieła sztuki. Chleby pachniały pysznie, ale nie wolno ich jesz­cze jeść. Ususzy się je na twarde suchary, a potem bę­dzie wyjmować w razie potrzeby. Gospodyni uważała jednak, że to zabawne i że dopóki jest pod dostatkiem mąki w skrzyni trzeba przestrzegać dawnych zwycza­jów. Przypomniała też Johannie, że jeśli wieczorem przyjedzie gospodyni z Kroken, to trzeba zapalić świe­cę i prosić Najświętszą Panienkę o pomoc przy mają­cym nastąpić porodzie. Dzięki temu położnica nie bę­dzie się długo męczyć, uważała stara. Johanna zgadzała się na to, choć bardziej wierzyła w wywar z kasztanu i młodej kory dębowej, do którego dodawała odrobinę tasznika i zmielonego sporyszu.

Dołożyła nowych bierwion do ognia w pięknym piecy­ku z lanego żelaza i przysunęła kociołek, w którym woda miała się zagotować. Można ten piecyk było rozgrzać nie­mal do czerwoności, ale rzadko to było konieczne. W przeciwieństwie do otwartych palenisk, dawał równo­mierne ciepło niemal przez całą noc, rano miło było cho­dzić wokół niego po podłodze w samych tylko skarpetach.

Spływa na nas prawdziwe błogosławieństwo Boże, myślała Johanna. Nie marzniemy, nie głodujemy. Potra­fimy z radością czekać na zimę, która niesie spokój i od­poczynek zarówno gospodarzom, jak i służbie.

A mała Reina najwyraźniej ostatnio, kiedy śnieg okrył bielą góry i fiord zamarzł, też odzyskała radość życia. Nie zapomniała o Marji, o, nie, wprost przeciw­nie. Coraz częściej jednak wspominała prababkę z uśmiechem: - To powinna usłyszeć Marja! Ciekawe, co ona by na to powiedziała?

Johanna oparła się o okrągłą belkę oddzielającą ścia­nę przy piecu od reszty dużego pomieszczenia. Przeczu­wała, że to będzie spokojna zima. Przyczyniła się też do tego ospa, to Johanna musiała z goryczą przyznać. Wszyscy słabi, chorowici, wyniszczeni i chudzi padli pierwszymi ofiarami epidemii.

Drewno paliło się równomiernie, Johanna przymknę­ła drzwiczki pieca. Woda w kociołku wkrótce się zago­tuje. Poszła do dużej izby i popatrzyła na zegar Karla: pozostało jeszcze parę godzin do wieczora.

- Musimy porozmawiać z mamą - powiedziała Reina po drugich odwiedzinach w obozie pod skałą.

- Nie sądzę - mruknął Ravi.

- Oni zamarzną na śmierć! Ravi z uwagą wpatrywał się w jej gniewne oczy. Ile tak naprawdę to dziecko zrozumiało? Jest przecież taka mała, obawiał się jednak, że widziała więcej, niż on sam zdołał zobaczyć.

- Nie możemy pozwolić im pomrzeć! Tylko dlatego, że ludzie będą źli, jeśli weźmiemy ich do swojego do­mu. Nie możemy ich tak zostawić!

Ravi zwilżył wargi i odwrócił wzrok. Johanna ma te­raz spokój. Wszystko idzie jak należy. Nawet gospody­ni z Kroken urodziła bez problemów, robiła wszystko, co Johanna jej kazała, i już drugiego dnia przyszli na świat dwaj chłopcy, położnica nie potrzebowała innej pomocy oprócz dodających otuchy rozmów z Johanna.

Odzyskali nareszcie Karlsgârd. Ludzie kłaniają im się koło kościoła i rozprawiają uroczyście o chrześcijań­skim uczynku Johanny i Raviego, który sprowadził sta­rego pastora na powrót do ziemi. Tak powinni zacho­wywać się bogobojni ludzie, otrzymają w zamian za to szacunek i poważanie. Czyż nie mogliby więc teraz żyć przez jakiś czas bez tego zamieszania, bez nieustającego niepokoju, gadania i podejrzeń?

Jeśli wezmą do domu Cyganów, to będzie tak, jakby zaprosili do siebie gromadę trędowatych. Znowu nikt nie będzie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Nikt nie będzie z nimi handlował, nikt nie przyjdzie do Johanny po radę. Oni sami staną się jak trędowaci, a dla Reiny będzie to oznaczać ni mniej, ni więcej tylko zakończe­nie szkoły, którą dopiero co rozpoczęła.

Ravi westchnął.

I nie tylko to.

Kirvi powiedziała jasno i wyraźnie: nie mogą się ru­szyć ze swojego zimowego obozowiska pod wiszącą ska­łą, dopóki nie zostanie odnaleziony ten jakiś skarb. Ra­vi zdołał zrozumieć, że ta nieduża gromadka miała do wypełnienia specjalne zadanie tak daleko w głębi lądu, tak daleko na północy.

Nie bardzo pojmował, o co chodzi.

Byli gotowi ofiarować wszystko za to, czego szukali. Ale czego tak naprawdę szukali? Tutaj, między niebem i fior­dem, nie istniały żadne inne skarby niż srebrny cielec, któ­rego ludzie przez pokolenia próbowali znaleźć, ale bez re­zultatu. Być może góry zawierają szlachetne kamienie, mo­że przecinają je żyły srebra. Ale bogactwo, które tutejsi mieszkańcy z nich czerpią, jest zupełnie innego rodzaju.

Czego szukają tutaj Cyganie?

Popatrzył na Reinę. Ona rozmawiała z Kirvi w cztery oczy. Czy wie coś więcej? Spróbował spojrzeć z boku na tę małą, gniewną istotę. Co ma na myśli opowiadając o swojej zabawie, co właściwie oznacza to, że Reina „od­czytuje ludzi”?

- Ravi Reinssonn, mówię do ciebie! Musisz im pomóc. Nie wolno pozwolić, by zamarzli w tych górach! Co byś czuł, gdybyś musiał spać tam, na tym lodowatym śniegu?

Ravi westchnął. Niejeden raz wprawdzie próbował spędzić noc w nie opalanym szałasie.

To możliwe, na jedną noc, góra trzy. Młody człowiek mógłby może nawet spędzić w ten sposób całą zimę, gdyby miał dość rozumu, by znaleźć opal.

Cyganie nie mogli rozpalać ognisk, tylko z rzadka maleńkie ognie, kiedy zadymka i mgła przesłaniała ich i tłumiła dym.

- Nie wiem, Reino... tak wiele trzeba rozważyć.

- Rozważać i rozważać! Mówisz jak mama! Ja nie chcę niczego rozważać! Idę i sprowadzę ich tutaj! Zaraz!

Zeskoczyła na podłogę i tupiąc butami, ruszyła ku drzwiom.

- Reina! Zaczekaj! Nie możesz wszystkiego zepsuć! Chodź, usiądź, musimy porozmawiać!

- Ja nie chcę rozmawiać! Chyba widziałeś, jaki chory jest Virko? Wargi ma po prostu sine, a jego palców nie można rozgrzać!

Ravi trzymał ją mocno za chude barki.

- Uspokój no się, mały trollu. Nie możesz sama zba­wić całego świata. To są ludzie, mają własną wolę. To nie jest gromada ptaków z połamanymi skrzydłami ani kociak o trzech nogach!

Wtedy ona popatrzyła na niego z lekceważeniem.

- Arillowi też pomogłam! Poszłam tam i nikt mnie nie widział! I Arill nie umarł, jest znowu zdrowy! Więc nie mów, że to się na nic nie zda!

Ravi jęknął zgnębiony. Trudno było przekonać tę małą.

- W porządku, będę z tobą i spróbujemy im pomóc. Musimy jednak ustalić dwie sprawy: gdzie można ich umieścić, żeby nikt ich nie znalazł. I w jaki sposób ich tu­taj sprowadzić. Nikt nie może się o niczym dowiedzieć...

- Do Karlsgârd! Żołnierze właśnie wyjeżdżają! Jest tam mnóstwo miejsca!

- I mieć Storlendet jako sąsiadów? Nie, to niemożli­we. A poza tym wydzierżawiliśmy już i oborę, i stodoły. Ludzie będą chodzić tam i z powrotem przez całą zimę.

- Ech, dlaczegoście to zrobili? Reina usiadła na podłodze i podparła głowę rękami.

Prawie słyszał jej myśli.

- Może i masz rację - mruknął zmęczony. - Może po­winniśmy porozmawiać z mamą. Ona ma dobre serce. Z pewnością by nam pomogła. Ale... ludzie ze wsi też jej potrzebują. A jeśli będzie miała coś wspólnego z Lu­dem... to wtedy chorzy we wsi będą umierać bez jej po­mocy. Rozumiesz to?

- Tak. Ale to głupie, głupie, głupie! Oni nie są niebez­pieczni, to dobrzy ludzie! I tak mi ich żal.

Ravi przytakiwał. Reina wstała, jęknęła niczym stara kobieta.

- Może coś mi się przyśni - powiedziała. - Na pew­no coś wymyślę, tatusiu. Ty mówisz, że zawsze coś wy­myślę!

Ravi poczuł skurcz żołądka. To wszystko mogło się skończyć strasznie. Reina nie należy do tych, którzy ła­two rezygnują, jeśli już coś wbiją sobie do głowy.

- Obiecaj mi, że nie zrobisz nic bez porozumienia ze mną, słyszysz, moja panno?

Mówił tak surowo, jak tylko potrafił. Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko, w jej ciemnych oczach znowu pojawił się błysk życia.

- Oczywiście, tatusiu. Skinął zadowolony głową, poklepał ją serdecznie po plecach.

- Chyba powinnaś iść zobaczyć, czy kocięta nie za­mierzają wkrótce otworzyć oczu? Wiesz, mama powiedziała, że musisz ich doglądać i strzec przed lisem!

- Oczywiście! Już pędzę do obory. Pernilla i Margareta tam pewno są. Krowa ma się cielić, będziemy mieć gwiazdkowe cielę!

Wybiegła za drzwi. Ravi cieszył się, że skierował jej zainteresowania na coś, co bardziej przystoi takiej dziewczynce niż zadania, których zamierzała się podjąć.

Mimo to złe myśli go nie opuszczały. Kiedy tego wie­czoru leżał z głową Johanny na ramieniu, jedynie nieznacz­ny ból w piersi powstrzymał go przed opowiedzeniem jej tego wszystkiego. To jakieś ostrzeżenie, pomyślał. Zawsze mieli do siebie zaufanie, powinien jej powiedzieć, ale zaci­skał szczęki i słuchał jej cichych słów.

- Tak się zastanawiałam, Ravi... może ja grzeszę. Nie przeciwko Bogu, bo wierzę, że on naprawdę dał mi wol­ną wolę. Ale przeciwko tobie. Chyba wiesz... ja nie chcia­łam mieć więcej dzieci. Uważałam, że wystarczy mi tych, którymi muszę się opiekować. Ale skoro ty teraz tak myślisz... to nie chciałabym ci odmawiać.

Uniósł wolno głowę, ucałował w zamyśleniu jej czo­ło. Czuł, że rozrasta się w nim radość, bardziej z tej ofia­ry, jaką ona chce mu złożyć. Jest jeszcze młoda, ta jego ukochana Hanna. Może jednak zauważyła już, że z jej ciałem coś się dzieje, że zbliża się jesień. Może w koń­cu stwierdziła sama, że ten brunatny proszek, który za­żywa, wypala ją, robi coś złego z jej ciałem. Może nie chce już tak często całować go na dobranoc, zamiast to­nąć w jego objęciach, jak pragnie.

- Dziękuję - szepnął i poczuł się okropnie, że on, mimo wszystko, nie ma odwagi jej się zwierzyć. W ja­kimś sensie trudniej mu było teraz utrzymywać przed nią tę tajemnicę, skoro ona wychodzi mu na spotkanie.

Czy Johanna wyczuwa jego tęsknotę równie silnie, jak on potrafi rozumieć jej pragnienia, zanim ona sama je wypowie?

Ravi uśmiechnął się z goryczą sam do siebie w mro­ku i uświadomił sobie, że to, co on odczuwa w samot­ności, jest chyba częścią tęsknot wszystkich ludzi.

Nie potrafił odczytywać ludzi tak, jak podejrzewał, że Reina to umie. Mimo to często wiedział, co noszą w ser­cu. Johanna też to wiedziała, i to przerażająco często.

- Co ty przede mną ukrywasz? - zapytała cicho, gdy on przez dłuższy czas leżał bez ruchu. - Jesteś teraz za­dowolony?

Przytulił ją mocno do siebie.

- To by mi sprawiło wielką radość. I Reinie również. Wiem, że opiekowałaby się maleństwem z wielką czu­łością.

- Moglibyśmy dać jej na imię Marja - powiedziała Jo­hanna rozmarzona.

- Oczywiście - szepnął Ravi.

- A o tym, co cię dręczy, opowiesz mi, kiedy sam uznasz, że powinieneś - szepnęła Johanna.

Zrobiłby to bardzo chętnie zaraz, zwłaszcza że w jej głosie wyczuwał drżenie.

Mimo wszystko milczał. Zamknął oczy i milczał, cho­ciaż jakiś ostrzegawczy głos wciąż się odzywał w jego głowie. Nigdy więcej tajemnic, powtarzał głos. Nigdy więcej przemilczeń, które mogą się przerodzić w wiel­kie nieporozumienia.

I chociaż ta wiedza została drogo okupiona, mimo wszystko ją zlekceważył. Wolał myśleć, że w ten sposób ją oszczędza.

ROZDZIAŁ VIII

Zaczął się ostatni dzień przed wigilią. Reina obudzi­ła rano swego ojca i tak długo nim potrząsała, dopóki nie oprzytomniał. Miejsce Johanny w łóżku od dawna było puste, to najtrudniejsze dni w roku, wtedy wszyst­kie kobiety wstają, zanim koguty zdążą otworzyć oczy. I rzadko kładą się przed północą, by zdążyć ze wszyst­kim, co trzeba przygotować na te wielkie uroczystości.

- Tatusiu! Ja już wiem! Wymyśliłam, co możemy zro­bić dla Ludu!

Wciąż jeszcze otrząsał się ze snu, patrzył na córkę, mrużąc oczy. Stała przed nim w samej nocnej koszuli i przestępowała z nogi na nogę, włosy jej sterczały na wszystkie strony. Pośpiesznie wślizgnęła się do ciepłego łóżka ojca.

- A teraz posłuchaj - powiedziała tajemniczo. Potem naciągnęła kołdrę na głowy obojga i szeptała mu do ucha niemal niedosłyszalnie: - Czy pamiętasz starą baśń o zi­mowych wędrowcach? I o gwiazdorach?

Oszołomiony kiwał głową. Tę starą historię chętnie opowiadano podczas świąt, kiedy i gospodarze, i służba zbierali się przy suto zastawionych stołach, w blasku świec i w świątecznym cieple.

Każdego roku słucham o tych strasznych potworach, które w wigilijną noc wędrują od wsi do wsi. Nigdy jesz­cze żadnego z nich nie widziałam! A ty?

- Nnie...

- To właśnie tak, jak zrobiliście ty i mama, kiedy opo­wiadaliście ludziom, że wtedy w kościele mogliście roz­mawiać z umarłym pastorem. Tylko po to, żeby oni się uspokoili i czuli bezpieczni, prawda?

- Nnno... Córka usiadła na nim okrakiem, wciskała kolano w jego brzuch. Ravi z trudem chwytał powietrze.

- No więc w ten sposób Lud przejdzie w noc wigi­lijną przez wieś! Nie będziemy musieli ich ukrywać, nie będziemy musieli ich prosić, żeby zachowywali się ci­cho. Powiemy, że powinni krzyczeć i śpiewać, bić w swoje bębenki najmocniej jak potrafią! A poza tym czy nie sądzisz, że stara Kirvi wygląda jak prawdziwa czarownica?

Ravi był już całkiem rozbudzony. Trudno opanować to dziecko.

- Czy to nie znakomite rozwiązanie? Będą mogli wziąć też swoje konie, bo nasza gospodyni mówi, że te nadprzy­rodzone istoty, które wędrują po świecie w noc wigilijną, ci gwiazdorzy, zawsze mają ze sobą zwierzęta. Może na­wet moglibyśmy dać im naszego kozła, pięknie go przy­stroić? Udawać, że to elegancka dama? Gospodyni powie­działa, że chodzą wtedy różne potwory. Musimy...

Całkiem zapomniała, że powinna mówić szeptem.

Ravi położył palec na jej wargach, dziewczynka na­tychmiast umilkła. Jej pomysł jest zbyt dobry, by ryzy­kować, że ktoś usłyszy.

- Ale co potem z nimi zrobimy? - zapytał Ravi szeptem. Reina odrzuciła kołdrę, siedziała rozpromieniona i zadowolona z tego, co ma mu do powiedzenia:

- Mogą mieszkać w Zamku Marji!

Spoglądał na nią, nie rozumiejąc. To przecież niemoż­liwe! Tak blisko Vildegârd, z pewnością Johanna zaraz by się...

Reina obejrzała się, zeskoczyła z łóżka i ściągnęła koł­drę tak, że chłodne poranne powietrze spłynęło na jego nagie piersi i ramiona.

- Wstawaj! Wszystko się uda, tatusiu! Ruszamy na­tychmiast, to mama pomyśli, że jedziemy po prezent dla niej. Bo przecież powinna dostać prezent na Gwiazdkę?

Ravi wstał. Zaczynał mu się udzielać jej radosny na­strój.

To się rzeczywiście mogło udać. Był to bowiem po­mysł tak niewiarygodny, że trudno pojąć, skąd się wziął w tej małej głowie. Wszystko jest tak fantastyczne, że chyba się uda. Trzeba przeprowadzić nie więcej niż dzie­sięć osób. Poza tym oni nie mają wielkich wymagań. I przywykli do zachowania absolutnej ciszy.

Mogliby mieszkać w Zamku Marji, dopóki nie odzy­skają sił. A pewnej nocy, kiedy wiosna będzie już blisko, mógłby zdobyć łódź i wywieźć ich daleko od wsi, zanim ktokolwiek zdąży się zorientować, że spędzili w tej oko­licy blisko rok.

Oczywiście, uda się.

Można by też wysłać ich na drugą stronę gór, do Lom, jako handlarzy końmi. Nie musieliby nikomu opowiadać, skąd idą. A kiedy już wyjadą, Ravi będzie mógł opowiedzieć o wszystkim Johannie...

Pośpiesznie wkładał ubranie: bieliznę, spodnie, gruby wełniany sweter, na to narzucił kurtkę. Reina ubrała się tak szybko jak nigdy.

- No to jedziemy - rzuciła roześmiana, naciągając skórzaną czapkę na nieuczesane włosy.

Raviemu kręciło się głowie, jakby był pijany, wszyst­ko dzieje się tak szybko.

- Nie, zaczekaj, musimy najpierw coś zjeść. I poroz­mawiać. Pewnie trzeba będzie coś ze sobą zabrać, jakieś stare ubrania i tym podobne rzeczy, a także sadzę do uczernienia im twarzy...

- Tak! I koźle głowy z ubiegłego roku, czerwoną kre­dę i starego stracha na wróble z ogrodu!

Kręcił głową, widząc jej zapał. Ani razu nie odważył się pomyśleć, co będzie, jeśli ten ich szaleńczy zamiar zostanie ujawniony.

Coś mu jednak szeptało: to się może udać. To się nie­mal z pewnością uda! Bo przecież jest wątpliwe, żeby ludzie wychodzili na dwór w samą noc wigilijną. Cho­ciaż czasem zdarzy się jakaś żebraczka, można spotkać gościa, który nie zdążył dojść na kolację tam, gdzie go zaproszono, bywa, że ludzie dzierżawiący inne zagrody idą zobaczyć swoje zwierzęta w tę świętą noc. Może też jacyś młodzieńcy, którzy nie mają cierpliwości, by wy­siadywać w domu...

Ale oni wszyscy nie będą chcieli wierzyć własnym oczom.

I właśnie to czyniło całą sprawę łatwiejszą i bardziej zabawną.

- Zostaniemy tutaj - powiedziała Kirvi ponuro. - Ja nie wierzę w łaskę gaije.

Ravi jęknął rozczarowany. Reina zbladła, widział, że zanosi jej się na płacz.

Tindir zrobiła krok naprzód i poprosiła pokornie, by wolno jej było się odezwać. Ravi spostrzegł, że stara nie­cierpliwie skinęła głową.

Słowa Tindir wywołały błysk w oczach innych. Chyba starała się ich przekonać. Fardi również wystąpił na­przód i zachrypłym głosem powiedział parę zdań, w których Ravi wyczuwał groźbę.

Potem pod wiszącą skałą zaległa cisza, słychać było tylko popłakiwanie małego Virko.

- Bądź taka dobra, Kirvi - prosiła Reina, przestępując z jednej nogi na drugą. - Zamarzniecie tutaj na śmierć i jesteście tacy strasznie wychudzeni!

Tindir uśmiechnęła się blado do dziewczynki, ale spu­ściła wzrok. Nie było nic więcej do dodania. Teraz mu­sieli się podporządkować słowom starej przywódczyni. Reina rozumiała, że jest ona dla tych ludzi zarówno ka­płanką, jak i królową.

W końcu stara podniosła wzrok. Krótki rozkaz spo­wodował, że wszyscy pochylili się i wycofali.

- Kirvi będzie pytać Devlę o radę - powiedziała Tindir cicho.

Reina otworzyła usta.

- Diabła? Ale... nie powinna tego robić! Młoda Cyganka się uśmiechnęła i pogłaskała Reinę po policzku.

- Nie diabła, moja kochana. Devla to imię naszej bo­gini. Jest boginią światła i ciepła. Pragnie, by jej ludzkie ziarenka żyły w słońcu, pomaga im kiełkować i rosnąć. Nie jest taka zła, jak wasz diabeł.

Reina patrzyła na nią z powagą.

- To bardzo dobrze. Bo mama mówi, że nie powin­no się rozmawiać z diabłem.

Oczy Tindir zwróciły się na Raviego z wyrazem głę­bokiego smutku.

- Chodź, musimy wyjść. Nikt nie może teraz widzieć Kirvi.

Na zewnątrz pogoda się zmieniała, szła odwilż, śnieg na zboczach pociemniał i zaczął topnieć.

- Ale ciepło - powiedział Ravi, mrużąc oczy i spoglą­dając ku wschodowi.

- Myślę, że pod wieczór zrobi się jeszcze cieplej. Trudno będzie chodzić po śniegu... chyba że przywiąże się do butów rakiety.

- Śnieg nie jest głęboki. Na dole przy Kolstad całkiem zwiało.

Umilkli. Kobiety rozwiązały chustki, pozwoliły zdro­wym dzieciom bawić się w śniegu. One jednak nie lubi­ły chyba tej wilgotnej masy, nawet gdy Reina próbowała im pokazać, jak można tworzyć nieduże figurki, zlepia­jąc razem śniegowe kule, nie okazywały zapału.

Wszyscy czekali.

Słońce nie pokazywało się od dawna, szara mgła wi­siała nad głowami ludzi. Noc wigilijna będzie ciemna. Ravi próbował się tym nie martwić. Lud mimo wszyst­ko pójdzie po śladach. Po śladach, które musieli za sobą zostawiać. Nie pomyślał o tym wcześniej, ale i po jego i Reiny śladach w mokrym śniegu można było dotrzeć aż do obozu.

Jeśli, rzecz jasna, nie nadejdzie odwilż. Bo wtedy obu­dzą się w świąteczny poranek w krajobrazie całkowicie pozbawionym pięknego białego płaszcza, w krajobrazie równie brunatnym i szarym jak płaszcze biednych ludzi.

To pewnie jest odpowiedź na modlitwę, którą powin­ni byli odmówić, kiedy ta niewiarygodna myśl przyszła im do głowy parę godzin temu, myślał Ravi.

Reina topiła śnieg w gołych rękach i piła wodę, przy­glądała się uważnie okolicy. Ravi dygotał, wilgotna od­wilż przenikała człowieka do szpiku kości.

Pozostawało mieć nadzieję, że Kirvi podejmie rozsąd­ną decyzję.

Niezrozumiały upór tej starej kobiety złościł Raviego. Jaką przywódczynią jest dla swojego Ludu, jeśli po­zwala mu wymrzeć?

- To już nie potrwa długo - pisnęła Tindir z lękiem. Kopała suche liście i małe kamyki swoimi lekkimi bu­tami.

Ravi widział sine od zimna kostki między krawędzią butów a brzegiem spódnicy. Spódnice Cyganek były krótsze niż te, jakich używają kobiety we wsi. Tamte po prostu zamiatają drogę, po której idą, jakby brązowe sa­modziałowe płótno miało udawać elegancki jedwab no­szony przez panie w Kopenhadze.

Ravi wskazał drewnianą skrzynkę od soli.

- Usiądź tutaj. Ty też, Reina. Patrzcie, mam tu coś do przegryzienia...

Podawał im kawałki złocistego sera. Zaprosił też ma­łego Virko, ale chłopiec potrząsnął głową i zacisnął moc­no wargi.

Tindir skrzyżowała nogi i pokruszyła swój ser.

- Czy myślisz... Przerwała pytanie Raviego:

- Nie możemy wróżyć, jaka będzie decyzja Kirvi. To oznacza nieszczęście.

Ravi skinął głową, ale uśmiechnął się nieznacznie.

- Ach, tak? A czy macie inne znaki, z których moż­na by się czegoś dowiedzieć?

Tindir z powagą pokiwała głową. Wyraźnie liczyła okruchy wzrokiem.

- Jesteś teraz naszym przyjacielem. Powinieneś wie­dzieć. Co chciałbyś usłyszeć?

Ravi patrzył zbity z tropu, to jednak coś innego, niż takie tylko słowa dla przerwania ciszy.

- Ech... wszystko, co chciałabyś opowiedzieć. O wa­szym życiu. I o podróżach!

Tindir spojrzała na niego z uśmiechem.

- W takim razie bardzo dobrze, że mamy przed sobą całą zimę - oznajmiła. Potem delikatnie dotknęła jego ramienia.

Chyba jednak starała się wywróżyć, jaka będzie de­cyzja Kirvi.

Przekazali Fardiemu i Tindir ostatnie instrukcje. Ze nie powinni się przemykać między drzewami, jeśli ko­goś spotkają. Że powinni raczej iść wesoło, z tańcem i okrzykami, powinni wszyscy się poprzebierać, uczernić twarze i ręce sadzą. Młode kobiety z grupy nie mo­gły powstrzymać chichotów, kiedy Ravi zaczął malować twarz Fardiego. Ów wysoki mężczyzna został pomalo­wany w brązowe i białe paski, Ravi narysował czarne kręgi wokół jego oczu, co czyniło go naprawdę przera­żającym. Stara kurtka z niedźwiedziego futra sprawiła, że zrobił się jeszcze większy. Na czoło Fardiego nacią­gnięto maskę. Była to otwarta paszcza jakiegoś potwo­ra, wyglądało tak, jakby Fardi miał dwie głowy jedną na drugiej. Ciężkie skórzane buty dopełniały stroju.

Kobiety zostały pomalowane na biało kredą, Ravi wy­rysował im czerwone usta i ostre, zielone oczodoły. Na­wet Kirvi uniosła brwi, starając się ukryć rozbawienie, kiedy wszyscy zaczęli biegać, ćwiczyć tańce i okrzyki.

Mały Virko nie był w stanie iść. Ravi pomyślał chwi­lę, potem czarną linią narysował na twarzy chłopca tru­pią czaszkę.

- Musisz go nieść - powiedział do najsilniejszej z kobiet.

W końcu wszyscy zostali wymalowani i poprzebiera­ni, wyjęli zresztą ze swoich worków połatane narzuty i kolorowe chustki, którymi się dodatkowo poowijali. Do nóg i rąk poprzyczepiali miedziane ozdoby, które podzwaniały przy każdym ruchu niczym pęknięte dzwoneczki.

Ravi raz jeszcze opisał im drogę przez las, muszą uwa­żać, żeby we właściwym miejscu wejść na ścieżkę, w przeciwnym razie będą musieli przemaszerować przez środek wsi.

- Zostawimy wam drzwi otwarte. Ale w pobliżu Vildegârd nie powinniście hałasować. Johanna nie należy do osób, które by się przestraszyły waszym widokiem - przestrzegał Ravi.

Ustalono, że następnego dnia, kiedy tylko się ściem­ni, nieduży orszak wyruszy w drogę. Mężczyźni będą musieli dźwigać ciężary, mimo że niektóre swoje rzeczy i tak zostawią pod skałami. Ułożą je i przykryją kamie­niami. Żaden przypadkowy wędrowiec, który by tu szu­kał schronienia, niczego nie zauważy.

Będą musieli iść tyłem. Bo gdyby ktoś dostrzegł ich ślady, to doprowadzą go one do wiszącej skały. Nikt po takich śladach nie pójdzie za nimi do wsi.

Reina i Ravi wyjechali, ich szałas leżał niedaleko stąd. Reina nie mogła wyzbyć się podniecenia; jakie to wszystko niezwykłe.

Nie mogła się już doczekać jutrzejszego wieczoru, tak by chciała zobaczyć, jak zejdą w dolinę i będą uda­wać pozaziemskie istoty!

Jeśli szczęście jej dopisze, może będzie mogła wy­mknąć się w wigilijny wieczór z domu i rozejrzeć się za nimi. W każdym razie pójdzie z ojcem do stajni, żeby dać koniom świeżo zmielonej mąki, owsa i chleba. Kar­mi się tym wszystkim zwierzęta w wigilijną noc, żeby nie skarżyły na gospodarzy, kiedy święty Piotr zejdzie do nich, żeby posłuchać ich rozmów. Bo w tę jedną je­dyną noc zwierzęta mówią ludzkim głosem.

Siano, które wiozą dzisiaj do domu, ustrzeże zwierzę­ta przed głodem aż do wiosny, myślała Reina. Kiedy już załadowali, ile trzeba, dziewczynka wskoczyła na konia. Ravi ujął lejce i usiadł na saniach.

Reina prowadziła konia, był przyzwyczajony do jej ruchów, szedł szybko, mimo że sanie były teraz ciężkie. Ravi pozwalał jej na to, lubił obserwować postać córki, kiedy pochylała się nad końskim grzbietem pod drzewami w lesie. Zręcznie unikała gałęzi, po prostu kładła się na karku zwierzęcia. Będzie znakomicie jeździła, podob­nie jak matka. Chociaż teraz Johanna zbyt rzadko wkła­dała wysokie buty do konnej jazdy, które dostała od Marji. Zbyt rzadko miała czas na takie rozrywki, jak konna przejażdżka.

ROZDZIAŁ IX

- Czy ty nie możesz zaczekać, aż przyjedzie Ingalill? Jeśli pogoda zelżeje, będą tutaj jutro. Reina, nie wolno ci wychodzić z domu całkiem samej!

- Ja nie jestem sama! Wszystkie dzieci ze szkoły mo­gą chodzić, Haldis i Britt dostały pozwolenie!

- O, ale one mają starszych braci! A poza tym uwa­żam, że ten zwyczaj ze świątecznym chodzeniem po do­mach to nie jest zabawa odpowiednia dla dziewczynki. Możecie się znaleźć w nieprzyjemnej sytuacji. Mężczyź­ni spędzający teraz w Dosen wieczory nie wylewają za kołnierz. I tylu pijaków kręci się po drogach...

- Mamo, proszę! Chyba nie masz zamiaru mi tego za­bronić? Przecież Britt i Haldis... och, ja na to tak czeka­łam, od stu lat... zawsze mówisz, że jestem jak na swój wiek duża, a poza tym ilu w moim wieku umie czytać? Ilu zna łacińskie nazwy ziół? I czy sama mnie nie uczy­łaś, żebym była ostrożna?

Johanna westchnęła i rozglądała się za odsieczą. Ravi nie powiedział ani słowa. On dobrze wiedział, co na­prawdę Reina ma na myśli. Ona chce mianowicie prze­brać się i biegać wieczorem po wsi, bo ma nadzieję, że znajdzie okazję, by zajrzeć do tych, którzy ukrywają się za zamkniętymi drzwiami i oknami Zamku Marji.

- Ja z nią pójdę - oznajmił w końcu. - Ze mną będzie bezpieczna.

Johanna spojrzała na niego zaskoczona.

- Ty? Myślałam, że lekceważysz sobie takie zwycza­je. Nigdy przedtem cię to nie interesowało.

Objął ją i pocałował. Szepnął jej coś do ucha i wchło­nął w siebie zapach przypominający o wigilijnym wie­czorze. Miękkie kulki, które Johanna położyła wtedy na piecu, rozsiewały wokół fantastyczną woń, sprawiając jeszcze większą przyjemność sytym i odpoczywającym ludziom. To kadzidło, wyjaśniła Johanna, i czytała im, jak nowo narodzone Dzieciątko otrzymało w Betlejem kosztowne dary: złoto, mirrę i kadzidło.

- Robię to dla Reiny. Należy jej się trochę rozryw­ki. Mamy żałobę, nie może nikogo odwiedzić w święta.

Johanna nie umiała się dłużej opierać. Kiedy Reina podbiegła do niej i prosiła z tymi swoimi wielkimi, czar­nymi oczyma, mogła się tylko uśmiechnąć i klepnąć cór­kę w pupę.

- W takim razie idźcie! Tylko, Ravi, nie wstępujcie do zbyt wielu świętujących domów! I pilnuj jej... dobrze.

Skinął zadowolony, a Reina w podskokach pobiegła do siebie.

Na łóżku leżała piękna suknia z niebieskiego broka­tu, Reina pospiesznie wyciągnęła ze skrzyni kilka sta­rych wełnianych swetrów. Pogrzebała głębiej i znalazła czarny szal, a potem jeszcze parę długich, dziurawych pończoch, których mama nie miała czasu pocerować.

Jedną naciągnęła sobie na głowę i postarała się, aby dziury znalazły się na wysokości oczu. Kilka nieposłusz­nych loków wcisnęła pod pończochę, dosłownie rozła­żącą się w palcach.

Na nogi włożyła stojące w ganku buty, w których ma­ma chodziła do obory, i uznała, że tak może zostać. Wtedy stara gospodyni wzięła kawałek drzewnego węgla i uczerniła jej twarz.

- Teraz wyglądam tak, jak się sobie wyśniłam - pisnę­ła Reina, przeglądając się w lustrze na komodzie mamy.

- Uff, to musiał być prawdziwy koszmar - roześmia­ła się Johanna.

Reina dostała jeszcze koszyk, w który miała zbierać przysmaki, i wzięła ojca za rękę. Benjamin nie chciał z nimi iść, on czuł się najlepiej przy piecu z jedną z tych książek, które Johanna znalazła na strychu w rzeczach Marji. Był to zbiór listów z podróży i pamiętniki jakie­goś kapitana, który spędził życie na handlu z Chinami. Benjamin był tym pochłonięty.

- Pilnuj jej dobrze - powtórzyła Johanna, wyrywając się z krzykiem z objęć Raviego. Udało mu się wymazać jej sadzą tylko jeden policzek.

- O, to mamy prawdziwych gwiazdorów! - piszczały młodsze służące. Wczorajszy wieczór miały wolny i wróciły do domu późno, rozśpiewane i wesołe. Dziś rano odsypiały, Johanna sama zajmowała się obrządkiem i śniadaniem.

- Nie, to nie gwiazdorzy! Gwiazdorzy to chodzili po wsi w wigilijny wieczór, czy nie pamiętasz, co mówił Mons ze Svingen?

Ravi pociągnął za sobą córkę, zanim zdąży powie­dzieć coś nieodpowiedniego.

Dopiero gdy wyszli za furtkę, każde ze swoją latarką w ręku, Reina wyrzuciła z siebie:

- Słyszałeś, tatusiu? Ktoś ich widział, ktoś spotkał Lud! Och, czy tylko dostali się bezpiecznie do Zamku Marji? Pomyśl, jeśli ktoś ich śledził aż do bramy! Musi­my natychmiast pójść i zobaczyć! Musimy...

- Już u nich byłem - uspokajał ją Ravi. - Wszystko jest w porządku. Żadnych śladów i wszyscy czują się do­brze. Trzeba ci było widzieć, co się tam działo. Virko upierał się, żeby go ułożyć do snu w wannie Marji. Wy­dawało mu się że to niebo, ta niebieska łazienka... Reina upierała się:

- Ja też chcę do nich iść, tatusiu. Nie moglibyśmy pójść zaraz?

Ravi wahał się. Nie było jeszcze całkiem ciemno, wi­dzieli zarysy drzew na tle nieba. Droga przed nimi lśni­ła wilgocią, chybotliwe światła latarek odbijały się w mokrym śniegu.

- Sam nie wiem... to zbyt lekkomyślne. Dla nich bez­pieczniej, jeśli nie będziemy się tam kręcić po całych dniach. Ktoś mógłby zobaczyć...

Ona jednak nie ustępowała, szarpała go i ciągnęła za rękaw. Już i tak podarty kaftan, który na siebie nacią­gnął, groził rozerwaniem.

- Tatusiu, chodźmy do nich! Muszę zobaczyć, jak się urządzili!

W końcu Ravi poddał się i uśmiechnął do córki:

- Dobrze, ale pójdziemy przez las. I musimy zgasić latarki.

Natychmiast zrobiło się całkiem ciemno, ale Reina szła pewnie, skradali się przez niewielki zagajnik między Zam­kiem Marji i Vildegârd. Płot ciągnący się wzdłuż drogi aż do bramy ogradzał tylko sam dziedziniec, na plac za zabu­dowaniami można było wejść właśnie od strony zagajnika.

Altanka wyglądała jak szkielet, Reina nie patrzyła w tamtą stronę. Jakieś wrony szukały schronienia pod dachem i teraz, kiedy z ciemności wyłoniły się dwie po­staci, zerwały się z łopotem skrzydeł.

Wąskie drzwi na tyłach domu były zamykane tylko na dwa zamki, a zaraz za nimi znajdowały się schody do piwnicy. Trzeba było mieć klucz, żeby wejść do środ­ka. Ravi wyjął go z kieszeni.

Z wnętrza nie docierał najmniejszy nawet szmer. Reina powiedziała dość głośno:

- To tylko my, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, chociaż wyglądamy okropnie...

Potem zasłoniła usta ręką, jakby przestraszona.

- Och, zapomniałam... oni sami musieli wyglądać okropnie. Jaka szkoda, że ich nie widziałam. Tatusiu, dlaczego mnie nie...

- Ciii! Wchodzimy! Słuchaj, oni śpiewają! Wstrzymując dech z przejęcia, Reina stawiała niezdarne, za wielkie buty o drewnianych podeszwach na marmuro­wej posadzce. Podeszli do schodów w holu. Dziewczynka nie była przygotowana na łzy, które cisnęły się jej do oczu. Ravi potarł krzesiwem swoją starą hubkę i nagle zrobiło się prawie jasno, płomień latarki kołysał się niepewnie.

- Zobacz, czy wszystkie okiennice są zamknięte - mruknął Ravi. - Nikt nie powinien zauważyć światła...

Skradając się, wchodzili na schody, Ravi prowadził. Daleki śpiew stawał się coraz wyraźniejszy, chociaż na­dal cichy niczym podmuch wiatru w tych pustych, przestronnych pomieszczeniach.

Ojciec otworzył drzwi do jednego z gościnnych po­koi Marji. Śpiew umilkł. Reina zobaczyła, że we wnę­trzu pali się mała samotna świeczka.

Fardi wyszedł im naprzeciw. Miał na sobie jaskrawoczerwoną kamizelkę i mnóstwo ciężkich złotych łańcu­chów na szyi. Niczym nie nakryte czarne włosy mieni­ły się w blasku świecy.

- Witajcie, przyjaciele - rzekł z uśmiechem.

Pozostali wypowiadali powitania w języku Ludu i zrobili przybyłym miejsce w kręgu wokół świeczki. Fardi wskazał dłonią.

- To jest nasze ognisko na dzisiejszą noc - oznajmił z ciepłym uśmiechem. - Ale nie narzekamy. Już nie mar­zniemy. I nasze żołądki są pełne!

Kobiety potakiwały roześmiane. Nawet Kirvi dostała kolorów i wyglądała na ożywioną. Lekki strój, który mia­ła na sobie, musiał być uszyty na słoneczne dni. Białe rę­kawy niemal całe pokryto haftem, wzory zlewały się w jedno i prawie nie było widać białej, podobnej do ada­maszku tkaniny. Również Kirvi miała wiele funtów zło­tych ozdób na szyi, ciężkie bransolety na nadgarstkach. We włosy powpinała jakieś jedwabne supełki i kokardki.

- Świętujemy - powiedział Fardi. - Modlimy się za was i za nas.

Reina po prostu usiadła w kręgu, połaskotała małego Virko w bok. Dziecko uśmiechnęło się i ukryło buzię na piersi matki.

- Jesteście tacy rozradowani - powiedziała Reina. - Czy będziecie też tańczyć? Widziałam tańczących Cy­ganów dawno temu, gdy byłam jeszcze bardzo mała.

Ravi przypomniał sobie cygański tabor, który pewne­go lata przeciągnął przez ich wieś, i potwierdził wspo­mnienia córki.

- Będziemy tańczyć - oznajmił Fardi uroczyście. - Mi­mo że nie mamy ogniska i mimo że dawno już nie wkła­daliśmy białych kamieni do Świętej Rzeki.

Pochylił się do przodu, szeptał coś do Kirvi. Ona z godnością kiwała głową.

Fardi stanął tuż przy małej, płonącej świeczce. Reina widziała, że ustawili ją na nocnym stoliczku. Z pewnością go jednak nie zniszczą, zobaczyli po prostu piękną porce­lanową misę stojącą na rzeźbionym meblu z czerwonawe­go, polerowanego drzewa, więc tam umieścili swój ogień.

- Teraz zatańczymy dla was, to będzie tanana!

- Prastary taniec - szepnęła Tindir siedząca obok Raviego.

Kobiety zaczęły nucić. Powolne, monotonne zawo­dzenie wydobywało się jakby z najgłębszych części płuc, wolno podchodziło do gardeł, po czym już pod posta­cią słów docierało do warg. Słowa były jak gdyby po­wtarzane i wzmacniane ruchem rąk, pobrzękiwaniem ciężkich bransolet. Fardi drobnymi kroczkami odszedł od stolika ze świecą i wyciągnął ręce w stronę sufitu.

- On wzywa duchy Pieśni i prosi, by wypędziły stąd wszystkie sługi Ciemności - szeptała Tindir Raviemu do ucha. Czuł ciepło jej oddechu, dziwny zapach napoju, który Cyganie ogrzewali nad płomieniem świecy.

Śpiewający umilkli, kobiety, jedna po drugiej, wyko­nywały trudne kroki, jakich ten taniec wymaga. Reina miała wrażenie, że one wołają w milczeniu, że uśmiecha­ją się tylko, choć powinny się głośno śmiać. Ale miały nad sobą sufit gościnnego pokoju Marji, który oddzielał je od nieba. Poza tym musiały tłumić w sobie uczucia, być ostrożne, bo nawet w taką noc jak ta, kiedy i gospo­darze, i komornicy, służba i urzędnicy najchętniej zasia­dają przy suto zastawionych stołach i wykrzykują pijac­kie toasty na cześć nowo narodzonego Jezusa, nie powin­ni ujawniać swojej obecności.

- To jest taniec Drzewa Życia - szepnęła Tindir.

Siedzieli teraz w milczeniu i patrzyli, jak krąg ludzi fa­luje. Ravi dosłownie wyczuwał, jak Reinę pieką stopy z chęci przyłączenia się do tańczących. Ale to jest ceremonia Ludu. Ich z konieczności nieme podziękowanie skie­rowane do bóstw, w niczym nie przypominających Boga, któremu ludzie stąd służą w kamiennych kościołach.

Tindir miała po tańcu zarumienione policzki i zdjęła kamizelkę, pod cienką materią jej bluzki Ravi dostrze­gał zarys małych, dziewczęcych piersi.

- Vojevod musi wam podziękować - powiedziała Kirvi, spoglądając na Fardiego.

Ten odchrząknął i pochylił się jak w ukłonie.

Ravi poczuł się niemal onieśmielony jego wylewny­mi podziękowaniami, przepowiadano mu złoto i urodę oraz mnóstwo dzieci. Tindir patrzyła na niego roz­iskrzonym wzrokiem.

A kiedy Ravi miał z kolei podziękować za te wszyst­kie życzenia, po prostu nie znajdował słów, kłaniał się tylko i przyjął od Fardiego jakieś małe pakieciki ze skó­ry. Ręce mu drżały. Czyżby to znowu amulety Kirvi?

Tindir podeszła do niego z maleńkim nożykiem. Za­nim zdążył zaprotestować, odcięła Reinie lok włosów i pospiesznie wsunęła je do jednego z pakiecików.

- Teraz twoja córka nigdy nie poniesie szkody z po­wodu twoich słów lub uczynków.

Potem cofnęła rękę i dwoma palcami ujęła kosmyk włosów z końskiego ogona Raviego. Nie słyszał jej od­dechu. Również ten kosmyk złożyła na jego dłoni.

Domyślił się, że to ma być jego ochrona przed Reiną.

Ludzie milczeli, dzieci posnęły przytulone do matek.

Fardi i mężczyźni siedzieli najbliżej Kirvi, wyjęto te­raz butelkę, którą zebrani podawali sobie z rąk do rąk.

Ravi także przyłożył ją do warg, ale nie pił. Oczy Reiny śledziły go uważnie, choć bez podejrzliwości. Uśmie­chał się do niej, ona odważyła się otworzyć usta.

- Jak wy pięknie tańczycie - powiedziała z westchnie­niem. - Niektórzy uważają, że to grzeszny taniec, ale mnie się wydaje, że to bardzo ładne, że macie na sobie... tak mało ubrania...

Tindir szybko przetłumaczyła i ludzie mruczeli coś cicho.

- Nasze grzechy różnią się od waszych - powiedziała Tindir. - Kirvi opowie wam o naszym grzechu, i o tym, jak pojawił się na świecie.

Tindir tłumaczyła natychmiast, gdy tylko stara kobie­ta robiła pauzę, by zaczerpnąć powietrza.

- Świat był niegdyś bardzo piękny, pełen słońca i ciepła. Na drzewach wisiało mięso i owoce, a rzekami płynęło mle­ko. Morze wypełnione było winem, a ludzie nie mieli żad­nych zmartwień. Pewnego dnia do mężczyzny i kobiety, którzy mieszkali w leśnym szałasie, przyszedł jakiś wędro­wiec. Pokazał im rybę, którą ze sobą przyniósł, i powie­dział, że przychodzi aż z końca świata. Poprosił też kobie­tę, żeby przechowała dla niego tę rybę, jak będzie wracał, to ją sobie odbierze. Wędrowiec poszedł dalej. Kobieta my­ślała, że wróci niebawem, bo przecież ryba po trzech dniach nie nadaje się już do jedzenia. Ale on nie wracał. Ryba by­ła nieduża, a im nie brakowało pożywienia. Kobieta jednak zaczęła się zastanawiać: Co też to może być za ryba, którą wędrowiec niósł z tak daleka? Wciąż była świeża, nie za­czynała się psuć, mieniła się srebrzyście jak pierwszego dnia. Kiedy księżyc odmienił się już dwa razy, a wędrowiec nie wracał, kobieta oczyściła rybę i usmażyła ją. Straszna niepogoda rozpętała się potem nad ziemią, lało i lało, mnó­stwo ludzi utonęło. Prawie wszyscy, jak głosi nasza histo­ria™ i wciąż cierpimy przez tę starą kobietę, która nie mia­ła dość honoru, żeby dotrzymać słowa.

Reina słuchała z błyszczącymi oczyma.

- To przecież tak samo jak z Noem i jego arką - po­wiedziała matowym głosem.

Tindir nie była w stanie ukryć podziwu:

- Ile ta mała rozumie! Ravi z dumą przytakiwał.

- Tak, myślę, że to ta sama historia.

Fardi dał się pochłonąć opowieści, którą słyszał pew­nie już ze sto razy. Natychmiast podsunął Kirvi kolejną. Wargi Tindir zrobiły się suche i spękane, kiedy naresz­cie zaległa cisza i nikt już nie był w stanie opowiedzieć nic więcej. Kirvi zabrała glos i oznajmiła, że teraz Tindir będzie odpoczywać.

- A ja sama opowiem jeszcze jedną historię, dla cie­bie, pharl...

Reina poczuła, że szumi jej w głowie. Szukała spoj­rzenia Tindir, ale oczy tamtej ukrywały się za chmurą płomiennych włosów.

- Nazywam cię bratem - rzekła Kirvi. - Ty mówić prawdę starej Kirvi.

Po dłuższej przerwie mówiła dalej. Z zamkniętymi oczyma, borykając się z obcym językiem, stara Cyganka wywodziła swoje opowiadanie. Ravi czuł, że w każdym z trudem wypowiadanym słowie tkwi wielka moc. Wydo­bywała te słowa z jakiegoś głęboko ukrytego miejsca w swej pamięci, potykała się, by je wyrazić w trudnym dla siebie języku, zmuszała, by na jej wargach nabierały życia.

- Dawno temu, zanim jeszcze rzeki zawróciły swój bieg, Lud mieszkający nad Krazki posiadał wielki skarb. Skarb, który został ukradziony przez marime, nieczystą kobietę. Wiemy, że była to kara bogów, bowiem my sami nie za­chowywaliśmy czystości. Nasza krew była czarna. Brat mordował brata. Dusze nasze pozbawione były ognia. Ludzie... porzucali swoje dzieci. I Devla wpadła w gniew.

Łza spłynęła po jej pomarszczonych policzkach, lecz wargi starej kobiety nadal były czerwone i poruszały się swobodnie.

- Utraciliśmy skarb. Został nam ukradziony. Ale kiedy ja się urodziłam, mojej matce przekazano: Ona będzie szu­kać zaginionego skarbu, to ona będzie tą, która powróci.

Westchnęła głęboko, jakby opowiadanie wyczerpało ją, pozbawiło sił.

- Ja niedługo umrę. Teraz muszę odpocząć. Ale wiem, że jesteśmy blisko. Śnieg powstaje z łez Alaho i my po­winniśmy być... powolni.

- Cierpliwi - podpowiedziała Tindir. Ravi pokiwał głową.

- Ten wasz skarb... co on zawiera? Tindir wciąż siedziała ze spojrzeniem skierowanym w podłogę.

- To jest jedyne prawdziwe bogactwo - wyszeptała. - Więcej dodać nie mogę.

Kirvi z godnością skinęła głową, potem wyciągnęła ręce do siedzących u jej boku mężczyzn, została podniesiona ze skór, na których siedziała. Ravi patrzył, jak, utykając, opuszcza krąg światła. Poza nim przygotowano posłanie dla staruszki i coś w rodzaju namiotu z cienkiej skóry, cho­ciaż nie mógł tu padać deszcz ani nie wiał wiatr.

Ravi również podniósł się z miejsca i rzekł cicho do Reiny:

- Powinniśmy ruszać. Musimy przecież odwiedzić chociaż kilka domów. I postarać się, żeby w co najmniej dwóch nas rozpoznano.

Reina zgadzała się z nim, ale wstawała niechętnie. Wyciągnęła rękę do Tindir.

- Mam nadzieję, że innym razem usłyszę więcej baśni. Tindir przytaknęła z powagą.

- Na pewno, mała królowo. Reina uśmiechnęła się.

- Tatuś nazywa mnie księżniczką! Tindir w zamyśleniu podrapała się za uchem.

- Ale jesteś królową - powiedziała spokojnie.

Ravi zauważył, że mała kieruje się ku Storlendet, ale nic nie mówił. Kiedy doszli do zagrody sąsiadującej ze Storlendet, Reina przystanęła i powiedziała, unosząc ku niemu latarkę:

- Tatusiu, ja muszę... Wiedział, o co jej chodzi.

- Może najpierw zajdziemy do sąsiadów. Gerd ma za­wsze na wszelki wypadek swoje pyszne konfitury, zwłaszcza w święta...

Reina stała na zimnej glinie przy rowie. Po chwili, bez słowa, ruszyła dalej. Ravi pobiegł za nią, czuł, że upór dziecka denerwuje go bardziej, niż by sobie życzył.

- Dlaczego tam idziesz? Czy już nie dosyć tych ta­jemnic? Reina, jak myślisz, co by mama...

- Mama nie musi o tym wiedzieć. Możemy mieć rów­nie dobrze dwie tajemnice.

Wbiła w niego tak lodowate spojrzenie, że na mo­ment przestał oddychać.

- Ja muszę iść do Storlendet, a ty jak chcesz, możesz iść ze mną. Ja wiem, że Ida cię lubi, tatusiu. Ona powie­działa, że jesteś błogosławionym człowiekiem.

Ravi zaciskał szczęki, nie odważył się jednak zlekce­ważyć woli córki.

Ale to po prostu wstyd. A gdyby się Johanna o tym dowiedziała, to lepiej nie myśleć, co by było. Adwokat na pewno by jej radził, żeby ich oboje zamknęła w do­mu wariatów, i męża, i córkę.

Mimo wszystko poszli. Ale, przysięgał sobie Ravi, je­go noga nie przekroczy progu tego domu. Będzie czekał za drzwiami, łatwiej mu będzie zapomnieć, jeśli nie zo­baczy zbyt wiele. Kiedy zbliżali się do Storlendet, roz­legły się krzyki i ujadanie psów.

Reina zdecydowanie przemykała się ku drzwiom wej­ściowym. Zwierzęta w Storlendet zachowywały się nie­spokojnie, wkrótce zrozumiała, dlaczego: Przed izbą czeladną, koło starego browaru, dwóch mężczyzn toczy­ło zaciekłą walkę. W uchylonych drzwiach stała półna­ga kobieta, starając się okryć koszulą piersi. Szary pies podobny do małego brunatnego niedźwiedzia biegał wo­kół i szarpał walczących za ręce i nogi.

Ravi odskoczył w mrok.

Reina niczym się nie przejmowała.

Stanęła przed drzwiami i zapukała w nie mocno pię­ścią.

Co tam macie gospodyni,

W komorze, i w dużej skrzyni,

Dawno zmarłym pokrzepienie,

Żywym piwo i jedzenie.

Ogrzej nas,

Daj nam pić...

Słysząc znajome słowa, Ida otworzyła drzwi z bańką wódki w ręce. Jej sztywny uśmiech złagodniał, gdy roz­poznała czarne loki wysuwające się spod maski nad po­malowaną na czarno twarzą.

- To niemożliwe... Reina z Vildegârd? Na Chrystusa, co ty tu robisz, mała lisico? Przecież już prawie północ!

Reina dygnęła.

- Nie wiedziałam, która godzina. Już od wieczora cho­dzę i gwiazdoruję.

- Tak, no widzę... ale, Najświętsza Panienko... co po­wiedzą na to rodzice? Czy ty nie wiesz, że oni się z na­mi procesują? Tutejszy gospodarz poprzysiągł im wie­kuistą zemstę, jeśli odbiorą mu majątek po bracie.

Reina wzruszyła ramionami.

- Chciałam się tylko dowiedzieć, czy Arill jest już cał­kiem zdrowy. Nie chodzi do szkoły, więc myślałam...

Ida otworzyła szerzej, zniżyła głos.

- Myślę, że bardzo by się ucieszył z twojej wizyty. Błogosławione dzieci, może wy nareszcie położycie kres tym krwawym zemstom. Wejdź, panienko. Mam dość rozumu, by trzymać gębę na kłódkę...

Reina uśmiechnęła się z wdzięcznością. Wzięła kawa­łek placka, który Ida podała jej w miejsce kieliszka z wód­ką, przygotowanego dla bardziej dorosłych gwiazdorów.

- Podziel się tym z Arillem. Nie dosyć mu nigdy moich wypieków. Poczekaj tylko, zobaczysz, jak on teraz dobrze wygląda, zrobił się naprawdę grubiutki, a przecież był chu­dy jak śledź na wiosnę... jeszcze parę miesięcy temu...

Obudziła śpiącego chłopca i postawiła przy łóżku trójramienny świecznik. Światło padło na te znajome ciemne włosy, które teraz znowu pięknie lśniły.

Ale Reina nagle upuściła ciasto na podłogę i przestra­szona odskoczyła. Płomienie świec zakołysały się gwał­townie, twarz Idy skurczyła się boleśnie.

- Och, zapomniałam... było tak ciemno. O, moja dro­ga, tak mi przykro... powinnam była cię uprzedzić... po­winnam była...

Reina zauważyła, że Arill otworzył oczy i patrzy na nią zaskoczony. Potem zerwał się i usiadł na łóżku, o mało przy tym nie strącił ze stolika karafki z wodą.

- Reina! Myślałem, że to sen! Ona się do niego uśmiechała, starała się opanować, zrobiła niepewny krok do przodu. Zmusiła się, żeby po­dać mu rękę na powitanie, nic jednak nie mogła pora­dzić na to, że broda zaczęła jej się trząść.

Arill opadł na poduszki, podciągnął kołdrę, zasłonił policzki i oko, które wyglądało najgorzej.

W blasku świecy zdążyła jednak zobaczyć brzydkie blizny na jego czole, bruzdy na policzkach i z jednej strony nosa.

Pod okiem utworzyły się grube fałdy ze skóry, która zabliźniła rany po ospie.

Chłopiec wyglądał jak najokropniejszy gwiazdor, cho­ciaż ani się nie przebrał, ani nie pomalował twarzy. Reina usiadła i próbowała z nim rozmawiać, ale gardło miała ściśnięte, serce jej się krajało, kiedy patrzyła na Arilla.

W drodze powrotnej była milcząca, ojciec nie wyci­snął z niej ani jednej informacji prócz tego, że Arill ży­je. Ravi żuł kawałek suszonego reniferowego mięsa, któ­ry jako gwiazdor dostał razem z kubkiem piwa.

- Uważasz, że jest bardzo zeszpecony?

Reina nie odpowiedziała.

Piekło ją w żołądku, bolał ją brzuch, ona sama jest wi­docznie paskudna, skoro tak myśli o biednym Arillu. Uwa­żała jednak, że jego głos też stał się jakiś inny, nawet ruchy. Ręce ma większe, nogi dłuższe, a twarz to już całkiem obca.

Wciąż przełykała ślinę, to kosmate zwierzę, które po­jawiło się w jej wnętrznościach po śmierci Marji, zno­wu, rozpychając się, pełzło w górę.

Reina zaciskała powieki, miała nadzieję, że kołyszące się światło latarki ojca bardzo szybko doprowadzi ją do domu.

Tej nocy umarła stara Kirvi, a piątego dnia świąt wie­czorem została pochowana w jedynym miejscu, gdzie było to możliwe: w piwnicy Zamku Marji ziemia nie za­marzła i można było kopać głęboko. Piwnica mogła też pomieścić nieduży orszak, który odprowadzał swoją wielką matkę na odpoczynek, mogli tam spędzić czas potrzebny na to, by duchy zabrały Kirvi do nieba, któ­re tylekroć opisywała swoim ludziom.

Umyli ją w osolonej wodzie, jak zwyczaj nakazuje. Zwłoki zostały wyniesione z pokoju gościnnego przez te wąskie drzwi obok komórek, pod pochyłością dachu. Śmierć nie wejdzie przez te same drzwi, których zmar­ła używała po raz ostatni.

Nie wolno było wymieniać imienia zmarłej, dopiero siódmego dnia ogłosi się nad grobem, kto został pocho­wany. Wzywali ją i prosili, by pogodziła się ze śmiercią. Prosili i grozili, i błagali jej duszę, by odeszła stąd i nie błądziła nad grobem.

Smutne oczy Tindir i Fardiego, żałoba i zmartwienia mieszały się w nich z czymś w rodzaju gniewu. Nadszedł trzeci wieczór, ten, który u gaije rozpoczyna nowy rok, wtedy Reina zrozumiała uczucia tamtych dwojga.

Kirvi Telekka, zanim umarła, wypisała na swoim czo­le znak Tindir.

Tindir została nową Kirvi i to dla Fardiego zdawało się być zbyt wielkim ciężarem do udźwignięcia.

Oddał jej jednak te rzeczy Telekki, których nie ode­słano z Ravim, by je spalił, i z pochyloną głową odszedł trzy kroki w tył.

Tindir była kompletnie bezradna. Kiedy tradycyjne for­mułki zostały wypowiedziane i wszyscy poczuli jej dłoń na swoich sercach i głowach, wpełzła do starego namiotu Kirvi w kącie pokoju i płakała tak, że jej współplemieńcy ba­li się, iż przywoła z powrotem ducha zmarłej władczyni.

Kiedy zaś wiosna zaczęła ich wabić zapachami i bazia­mi na gałązkach wierzbiny, pewnej nocy Fardi, Shura, Ki­la, Masim i dwaj bracia Lasho opuścili Zamek Marji, nie zostawiając żadnego wytłumaczenia prócz znaków, któ­re należało odczytać jako nieufność i pożegnanie.

Tindir, Plato, kobieta Dika z synkiem Virko i młody, spo­kojny Botzola obudzili się pewnego ranka i poczuli, że ich nosy łaskocze przeciąg z otwartych drzwi. Dika opowiedzia­ła onieśmielona, że pytali, czy z nimi pójdzie, bo Beng mu­siał wyrwać Telecce serce, zanim umarła, i dlatego ona prze­kazała swój namiot kobiecie nieczystej i niegodnej.

Dygotali, zbili się w gromadkę. Takie nieszczęścia jak to były przyczyną słabości Ludu i tego, że utracili swój skarb kiedyś, dawno, dawno temu. Co mają powiedzieć, jeśli dotrą do Wielkiej Równiny i znowu spotkają ludzi, w których żyłach płynie ta sama krew? Czy będą mogli kiedykolwiek wrócić, jeśli tamci dotrą do równiny wcze­śniej i rozpowiedzą przerażające wiadomości?

Tindir drżącymi rękami zapaliła ostatni kawałek świecy i głośno wzywała duchy, błagając je o pomoc lub jakiś znak.

Nikt nie pochylał przed nią głowy i nie prosił o wy­jaśnienie.

Podrapała sobie twarz ze wstydu i pewnie wrzuciła­by swoje buty do ognia, gdyby go tu miała. To prawdzi­we przekleństwo, prowadzące do szybkiej śmierci. Gdy­by pochodziła z rodu gaije, wbiłaby sobie nóż w piersi i popchnęła z całej siły.

Była przeklęta, ale i tak znacznie gorszy los czeka lu­dzi, którzy w ten sposób prowokują demony.

ROZDZIAŁ X

Maj, 1757

Na zewnątrz, w gęstych koronach dębów, ćwierkały zięby, jaskółki i wróble, ale w kościele powietrze było aż gęste od pełnego napięcia lęku. Młodzi, stojący przed ołtarzem, mieli na sobie najlepsze ubrania, świeżo od­prasowane spodnie i skrzypiące nowe buty. Świąteczne stroje dziewcząt były czarne, połyskliwe, spódnice na halkach usztywnionych wodą z cukrem, a płótno na bluzki tak długo bielono na słońcu, że wytrzyma nie więcej niż dwa, może trzy lata.

Trwało nabożeństwo konfirmacyjne. Pastor Cimber przez całą zimę powtarzał konfirmantom, że jeśli się które pomyli albo nie da odpowiedzi, to on osobiście obetnie mu uszy tak, jak to żołnierze zrobili Piotrowi. Mają się wystrzegać, żeby w obecności biskupa nie ścią­gnęli własną głupotą wstydu na swego kapłana!

Benjamin stał przy ołtarzu jako drugi. On sam nie miał nic przeciwko temu, ale mama zacisnęła gniewnie szczęki, kiedy się okazało, że pierwszym będzie młody panicz Ingemar Kverve, którego matka chrzestna po­chodzi z Knagenhjelm.

Pastor Cimber jeszcze się nie pokazał. Wierni śpiewa­li na całe gardło w oczekiwaniu na wspaniały orszak, któ­ry miał wkrótce nadejść: sam biskup w otoczeniu ośmiu panów, pastor Cimber naspraszał życzliwych sobie go­ści, żeby miał się kto za nim wstawić, kiedy będzie mo­wa o licznych skargach, jakie wpływają na niego do bi­skupa. Następnego dnia po południu biskup miał przy­jąć w Dosen delegację parafian. Na myśl o tym, co tam się będzie działo, pastorowi pociły się dłonie.

Największą uroczystością jednak będzie ceremonia konfirmacji. Długie zimowe wieczory spędzane w szkol­nej izbie dobiegły końca i dzwonnik był przekonany, że ci, którzy mają trochę oleju w głowie, zdołali opanować niezbędne wiadomości z katechizmu.

Sam biskup miał siedzieć w fotelu z lewej strony oł­tarza. Jego pomocnicy i rada parafialna wokół niego na krzesłach, ale orszak wciąż jeszcze nie nadchodził.

Ludzie śpiewali.

Prowadził ich dzwonnik, nie miał już takiego głosu jak dawniej, ale jakoś ciągnął i wybijał takt swoim gru­bym kosturem.

Johanna czuła, że czarna suknia drapie ją na ramio­nach. Powinna była zrobić tak, jak zamierzała, zdjąć w ten ciepły wiosenny dzień wełnianą koszulkę bez ręka­wów. Na dworze słońce przypiekało już solidnie i z każ­dym dniem coraz mniej śniegu zostawało w górach. Fiord mienił się szarozielono, od dawna już wolny od lodu, zi­ma bowiem była łagodna, a wiosna zaczęła się wcześnie.

Biskup nadszedł, kiedy kończyli ostatnią zwrotkę pie­śni Chwalmy Pana. Miał na sobie obszerną kapę z po­łyskliwej materii, z wyhaftowanym na plecach krzyżem i barankiem. Złożone ręce ukrywał w szerokich, obra­mowanych złotem rękawach. Wzrok skierowany miał przed siebie, twarz nieruchomą.

Johanna stwierdziła, że ten mężczyzna ma już za sobą swoje najlepsze lata, ale i tak, jak na biskupa, był młody. Ciemne włosy, które wymknęły się spod biskupiego nakry­cia głowy, były gęste i kręcone, dostojnik miał starannie wy­goloną twarz, rzecz jasna, na palcach mieniły się ciężkie pierścienie. Zdaniem Johanny robił sympatyczne wrażenie.

Ale konfirmantów przeniknął dreszcz, kiedy dzwonnik zakończył śpiewy i przesłuchania mogły się rozpocząć.

Piętnaścioro spośród osiemnaściorga kandydatów wezwano przed ołtarz Pański, otrzymali błogosławień­stwo biskupa i potwierdzenie swojej wiary.

Dwoje syn dzwonnika wyniósł z kościoła, bo straci­li przytomność podczas zmagań z katechizmem. Jedna dość już posunięta w latach jak na konfirmantkę dziew­czyna wybuchnęła głośnym szlochem i wykrzykiwała niezbyt pobożne słowa, kiedy jeszcze raz musiała prze­żywać upokorzenie odrzucenia, trudno było zrozumieć jej dziwne słowa, a jeszcze trudniej odpowiedzi, jakie miały się w nich zawierać.

- I co my teraz zrobimy? - szlochała. - Na imię Chry­stusa, matko, co my z Helgem zrobimy? Musimy się po­brać, musimy...

Rodzice wyprowadzili ją pospiesznie, żeby uniknąć jeszcze większego wstydu. Nie, Krestina Underberg nie wyjdzie w tym roku za mąż. I w następnym też chyba nie, jeśli nie nauczy się lepiej, czego należy. Marna spra­wa, bo dziewczyna skończyła już trzydzieści lat, ale była kompletnie pozbawiona zdolności, nawet na najprostsze pytania nie znajdowała odpowiedzi, stała wytrzeszczając oczy, w których nawet ślad myśli się nie pojawiał.

Jej ojciec wymknął się na dwór czerwony na twarzy. Matka zasłaniała się chustką, wyglądało, jakby się modliła.

Pastor Cimber rozpoczął kazanie.

Benjamin stał i niespokojnie przewracał oczami, Jo­hanna widziała, że jego ciało domaga się odpoczynku. Ale nabożeństwo miało trwać jeszcze długo, jeszcze trze­ba wypowiedzieć wiele słów, odśpiewać wiele psalmów, będą pouczenia i pozdrowienia biskupa dla parafii.

Johanna bała się, że Benjamin upadnie, zanim zdąży przyjąć komunię. Już teraz twarz mu pobielała i wyglą­da nad czarnym ubraniem niczym kartka papieru. Wło­sy miał starannie zaczesane do tyłu i lekko natłuszczo­ne, leżały na głowie gładko niczym hełm.

Moje biedne dziecko, myślała Johanna. Powinieneś jednak wiedzieć, że jestem z ciebie dumna. Jak pięknie odpowiadałeś, dużo lepiej niż Ingemar, nie ulega wątpli­wości. On się długo wahał i zastanawiał, kiedy biskup chciał poznać, jakie rady daje katechizm narzeczonym.

Benjamin prawie wcale teraz nie mrugał, oczy wpa­trywały się nieruchomo w przestrzeń, bolesny jęk za­marł w gardle Johanny, kiedy chłopiec runął jak długi prosto pod nogi ubranych na czarno ludzi biskupa, któ­rzy siedzieli pod ścianą.

Niewiele brakowało, a byłby uderzył głową w chrzciel­nicę, która znajdowała się tuż za nim, opadł jednak cięż­ko na podłogę i zniknął za niskimi schodkami prowadzą­cymi do zakrystii.

Zebrani w kościele wstrzymali dech. Johanna chciała biec do syna, lecz Ravi ją uprzedził. Pastor Cimber łyp­nął gniewnie na dół, ale nie przerwał kazania, jakby za­mieszanie pod amboną nie było w stanie zakłócić jego niebywałej koncentracji na słowach Pana.

Przyszedł dzwonnik ze szmatką umoczoną w zimnej wodzie. Johanna widziała, że klepią Benjamina po twarzy, i tylko kurczowy uścisk ręki Reiny zatrzymał ją na miejscu. Od kobiecej strony docierały krótkie westchnienia.

Benjamin wstał, bardzo poważny ojciec odprowadził go z powrotem na miejsce i został przy nim.

Johanna czuła, że na jej twarz wracają rumieńce, kiedy przekonała się, że chłopcu nie stało się nic złe­go. Mógł się ciężko skaleczyć w głowę, gdyby trafił na kant chrzcielnicy. Widocznie upadł miękko na nogi siedzących gości, ale oni odepchnęli go i mimo wszyst­ko uderzył głową o podłogę. Tamci jednak ani drgnę­li, jeden tylko wygładził fałdy swego ubrania, patrząc z naganą na Raviego, który biegł przez kościół, żeby podnieść chłopca.

A on był taki mały i żałosny; kiedy znowu stał przy nich oparty o barierkę, zrobili między sobą trochę miejsca, widocznie na wypadek, gdyby upadł jeszcze raz.

Ravi czuł, że krew pulsuje mu na szyi. Spojrzał po­spiesznie w stronę Johanny, chciał ją uspokoić: Tutaj nic złego się nie dzieje. On jest po prostu zmęczony. Ale da sobie radę, wytrzyma, nie bój się.

Johanna odetchnęła, próbowała słuchać, jakie to sło­wa spływają z góry na głowy mężczyzn stojących pod amboną.

Pastor Cimber nie był wielkim mówcą, a wygłaszać kazanie w obecności biskupa, to już dla niego za wiele. Pocił się i jąkał, ręce mu się trzęsły, gdy wyciągał je ku niebu, jakby chciał skierować na tych ludzi oczy wszystkowidzącego Boga.

- Pan was widzi, gdziekolwiek idziecie... cokolwiek robicie. Jego oko czuwa nad wami, a jego dłoń zapisuje wszystkie wasze myśli w wielkiej księdze. Przyjdzie dzień, nieszczęśni grzesznicy, kiedy będziecie musieli zdać sprawę ze wszystkiego. Z każdego postępku, każdej zdrady, z każdego nieposłuszeństwa wobec słów Pa­na. A co gorsza: Z każdej myśli niezgodnej z Jego wolą!

Biskup wyglądał na zmęczonego. A może on zawsze tak siedział, z przymkniętymi oczyma, żeby słowa Pana mogły spływać strumieniem do jego serca?

Reina wciąż kurczowo trzymała ramię Johanny. Bała się o brata. Ale nic nie mogły zrobić.

A poza tym rozpierała je duma, cieszyły się tą chwa­łą, która, jeśli wszystko się dobrze skończy, zostanie za­pisana w parafialnych księgach: że syn Johanny, Benja­min, był najmłodszym chłopcem, jaki kiedykolwiek przystępował w parafii w Lyster do konfirmacji. Mimo młodego wieku i dość słabowitego ciała, miał głowę tak inteligentną, że nawet pastor Cimber musiał go uznać za niebywale mądrego.

Biskup także zwrócił uwagę na znakomite odpowie­dzi Benjamina, na jego postawę, na niezwykle przyjem­ny i spokojny głos w takiej ważnej chwili. Gdy nabo­żeństwo dobiegło nareszcie końca, ludzie zgromadzili się przed kościołem, żeby uścisnąć biskupowi rękę albo chociaż ukłonić mu się z szacunkiem, ów dostojny pan sam podszedł do Raviego, by mu pogratulować syna.

- Może ten młody człowiek będzie studiował teolo­gię? Rzadko spotykam lepszego kandydata na kapłana - powiedział biskup głośno.

Johanna skłoniła się głęboko, Ravi z uśmiechem pa­trzył biskupowi w oczy.

- Czas pokaże, co z niego wyrośnie, księże biskupie, ale dziękujemy za życzliwe słowa.

Biskup także się ukłonił i na powrót wsunął ręce w rę­kawy.

- Jak widzę, mały nie pochodzi z ubogiego rodu. Mo­że moglibyście go wysłać do Kopenhagi. Chcę powie­dzieć, że to wasz obowiązek wobec Boga, poświęcić te­go chłopca na jego chwałę. Czy to wasz jedyny syn?

Potwierdzili.

- Hmmm.... Gdybyście tylko wy, prości chłopi, zdo­łali zrozumieć intencję Pana, tak jak to uczynił Abra­ham gotów wysłuchać, kiedy Pan zażądał od niego jedy­nego syna. Zobaczycie, że On ześle wam coś w zamian za tego chłopca, jeśli to o gospodarstwo się lękacie.

Ravi i Johanna ukłonili się raz jeszcze, wstrzymując dech. Czuli na sobie podniecone spojrzenia ludzi. Biskup wyróżnił Benjamina, powiedział, że nadaje się na pasto­ra! To wielka sprawa, ów stroniący od ludzi chłopiec mu­si coś w sobie mieć! Rzadko go widywano, a jeśli już, to raczej jego latarkę, gdy w zimie chodził do szkoły albo wieczorami na katechizm. Nie słyszeli też, że tak potra­fi odpowiadać na pytania, panowało przekonane, że ma­lec jest bardzo małomówny, prawie niemowa.

Benjamin stał między rodzicami z pochyloną głową. Reina natomiast popatrzyła biskupowi w oczy i palnęła:

- Mój Benjamin nie będzie pastorem! Bo on nie lubi dręczyć ludzi!

Johanna myślała, że świat się zaraz zawali. Milczenie, jakie zaległo, zdawało się ją dławić. W ciągu tych kilku chwil, jakie dzieliły słowa Reiny od potężnego wybuchu śmiechu biskupa, słychać było tylko szczebiot ptaków w koronach drzew. W ślad za śmiechem dostojnika roz­legły się chichoty w otaczającym go tłumie. Reina z triumfem spojrzała matce w oczy i raz jeszcze dygnęła.

- Ale ksiądz biskup wygląda bardzo sympatycznie, więc może się pomyliłam.

Pastor Cimber, który czuł na sobie spojrzenie dziew­czynki, najchętniej odepchnąłby wszystkich, kazał im stąd odejść.

- Niech im Wasza Ekscelencja wybaczy, nie wiedzą, co mówią... serdecznie proszę, niech ksiądz biskup nie myśli źle o moich dzieciach z tej parafii, niedojrzałych i trochę nierozważnych...

Biskup zmarszczył brwi.

- Źle myśleć? Nie, wprost przeciwnie, mój dobry Cimberze, wprost przeciwnie...

W życzliwych słowach biskupa kryła się jakaś groź­ba i pastor Cimber posłał Reinie spojrzenie, które po­winno ją było zmieść z powierzchni ziemi.

Ona odpowiedziała mu uśmiechem, dygnęła i scho­wała się za spódnicą matki.

Szmer ludzkich głosów powoli przycichał, parafianie się rozchodzili, niektórzy podążali za biskupim powo­zem do Dosen, inni dosiadali koni i odjeżdżali w swoją stronę. W każdym domu, z którego ktoś przystępował do konfirmacji, czekały suto zastawione stoły i mnóstwo darów. Nawet w najbiedniejszych domostwach upieczo­no chleb z resztek mąki i nasmażono mięsa.

Wiosna przyszła, a to już dobrze. Ziarno siewne by­ło droższe niż kiedykolwiek przedtem, ale nawet i to za­częło już być zwyczajem. Ławice ryb pojawiły się w wo­dach fiordu, rybacy wyciągali ciężkie sieci. A w oborach beczały tegoroczne jagnięta. Wkrótce mewy złożą jaja.

Tak, teraz człowiek da już sobie radę, zawsze czegoś nazbiera albo upoluje coś, co można włożyć do garnka.

Wiosna jest błogosławieństwem.

Johanna również to zauważała na swój sposób, nigdy jeszcze nie miała tyle pracy. Biegała od jednej rodzącej do drugiej, ledwo zdążyła się umyć, a już następną ko­bietę na ostatnich nogach wprowadzano do izby cho­rych w Vildegârd.

Żeby tylko dzisiaj było trochę spokoju.

Bo dzisiaj Benjamin świętuje swój dzień!

- Co ty tu robisz? Reina obeszła narożnik domu, skradała się z paczką świątecznego jedzenia. Tindir śmiała się jak dziecko na widok słodkich ciastek, niektóre były udekorowane go­towanymi w cukrze owocami, inne posypane cynamo­nem. Reina nie miała odwagi zostać dłużej, przyjęcie w domu trwało jeszcze w najlepsze i zanim nadejdzie niebieskawy wiosenny wieczór, wypiją pewnie z siedem razy zdrowie Benjamina.

Ingalill stała pośrodku altany, ręce uniosła wysoko nad głową, trzymała się słupka podtrzymującego kon­strukcję altany i zamierzała się wokół niego kręcić.

- A co ty tu robisz? - odpowiedziała Reina tym sa­mym pytaniem, ale ze złością, i próbowała ukryć lęk, który nagle ją sparaliżował. Czy Ingalill nie widziała jej, kiedy młodsza siostra schodziła ukradkiem ze zbocza na tyłach Zamku Marji? Chyba też nie odkryła, że Reina schodzi po schodach do piwnicy? Chyba nie...

- Ja? Ja się właśnie zastanawiałam, jak się to wszyst­ko tutaj stało... no wiesz, to zabójstwo Marji. Czy ona naprawdę tu leżała? Nie widzę nigdzie krwi ani nic...

- Głupia dziewczyno, przecież to było blisko rok te­mu! Poza tym nie wolno ci tu przychodzić. Mama mó­wi, że trzeba wszystko zostawić w spokoju...

Ingalill zeskoczyła z niewysokiego podium, suknia uniosła jej się wysoko, we włosach dziewczynka miała pełno suchych liści, których nikt tu nie uprzątnął.

- A tobie wolno się tu bawić? Uważam, że tu jest bar­dzo ładnie, dziedziniec równy jak kamienna posadzka. A jaki piękny dom dla lalek można by urządzić w altance!

- Ja się nie bawię lalkami - odparła Reina ponuro. Starsza siostra podeszła bliżej i z uśmiechem dotknę­ła starej broszki, którą Reina miała pod szyją.

- Och, jaka ciężka... Reina nie mogła sobie odmówić:

- Dostałam ją od taty. Ingalill wbiła w siostrę swoje zielone oczy.

- Właściwie to ty jesteś za mała, żeby nosić taką broszkę, wiesz. Piersi masz płaskie jak deska.

Potem wypięła własne piersi i Reina mogła zobaczyć dwa maleńkie wzgórki, które wyrosły tam ostatniej zimy. Ingalill uśmiechała się z wyższością.

- Gdyby nie włosy, to byś wyglądała jak chłopak. Zresztą dość brzydki chłopak. Widziałam, jak biegasz ze spódnicą zatkniętą za pasek i zachowujesz się jak jakiś wyrostek od komornika! Fe! Być parobkiem i wyrzucać gnój z obory! Ale ty i tak cuchniesz oborą!

Potem wygładziła swoją nową zieloną spódnicę i ode­szła, zamiatając nią ziemię, jakby kroczyła po schodach z najszczerszego srebra.

Reina odetchnęła z ulgą. A więc ta głupia kura nicze­go nie widziała. W zamyśleniu bawiła się swoją ozdobą, okrągłą broszką ze srebra z przyczepionymi dookoła ma­leńkimi, także okrągłymi blaszkami, które drżały i migo­tały przy każdym ruchu. Takimi broszkami norweskie dziewczęta i kobiety zawsze spinały bluzki pod szyją. Właściwie to Benjamin powinien dostać dzisiaj najwięk­szy prezent, ale on się tylko uśmiechnął, kiedy mama otworzyła szkatułkę i wyjęła ciężki sygnet, który miał do niego należeć. Broszka leżała obok i mieniła się matowo.

- A Reina powinna dostać to - powiedział Benjamin. - Muszę patrzeć na coś ładnego, kiedy będę pozdrawiał parafian.

Johanna wyczyściła starannie trochę pociemniałe sre­bro i przymocowała jeden obluzowany listek. Reina wo­lałaby włożyć dzisiaj swoją piękną czerwoną suknię z haftowanymi kwiatkami pod szyją, tę, do której się nosi sznurowany na piersiach serdaczek.

Musiała jednak iść do kościoła w starej, czarnej, bo wciąż jeszcze nie minął okres żałoby. Johanna przysię­gła sobie, że chociaż uważa to za uleganie pozorom, to dotrzyma zwyczajowych terminów i wszyscy będą się ubierać na czarno.

Chustka Ingalill natomiast mieniła się wszystkimi ko­lorami tęczy. Reina wiedziała, że to Ravi kupił jej tę chustkę na jarmarku w Kaupangen.

Uniosła w górę ramiona, wypuściła z ręki broszkę. Nie ma się czym przejmować. Te złośliwości Ingalill to żal, który ona w sobie nosi. Reina też jej żałowała, to musi być straszne posiadać tylko kawałek taty. Reina czuła się bezpieczna, że nic na świecie nie odbierze jej ojca, nawet Ingalill, może się do niego przytulać i uśmie­chać głupio jak to ona, ile tylko chce. Wkrótce znowu wyjeżdża i jeśli Reinie dopisze szczęście, to nie zobaczy siostry aż do świętego Michała.

Poszła wolno w stronę domu, spoglądała w górę. W licznych wycięciach pod dachem mnóstwo ptaków za­łożyło gniazda również w tym roku. Więc nie przeraża­ło ich to, że dom stoi pusty, może nawet będzie ich teraz więcej niż przedtem. Ale wszystko tutaj jest takie nieskończenie smutne, jakby pozamykane okiennice były niewidzącymi oczyma domu. Tu i ówdzie po ścianach ściekała woda, chyba trzeba je będzie w lecie pomalować.

Dom nie lśnił już jak dawniej. I nikt nie wyplewił chwastów, które zawsze chętnie się pieniły wśród krze­wów róż i cyprysów posadzonych przez Marję.

Reina w zamyśleniu opadła na kolana i zaczęła wyry­wać uparte rośliny. Nie przestała, dopóki na ścieżce nie rozległy się kroki; po chwili podszedł do niej Ravi.

- A więc historia o znachorce przy furtce była taka praw­dziwa, jak myślałem? Przyniosłaś wszystko tutaj, prawda?

- Przecież powinni też spróbować...

- Reina, na miłość boską, przecież jest biały dzień! I tyle ludzi do nas przyszło, ktoś mógł cię przecież zo­baczyć!

- Wtedy bym powiedziała, że to dla Karla Martina. Przecież prosto z kościoła poszedł do domu. Musimy się chyba o niego zatroszczyć, prawda?

Ravi ukucnął obok niej.

- Reina... niedługo się to skończy, z korzyścią dla nas wszystkich. Nieźle nakłamaliśmy ostatniej zimy, moja kochana.

Oparła ręce na kolanach i popatrzyła na niego.

- Właściwie to to nie były żadne kłamstwa. Przecież musieliśmy im pomóc.

Skinął głową.

- Musieliśmy. Ale wkrótce się to skończy. Oni muszą niedługo wyjechać, Reino. Prosiłem, żeby byli gotowi. Może gdy będą tędy przechodzić handlarze bydła... albo jeśli orszak biskupi poprosi o przewiezienie na drugą stronę fiordu, to razem z Bendikiem weźmiemy dużą łódź i ukryjemy ich pod pokładem.

- To się uda? Ravi podparł głowę dłonią.

- Nie wiem. Och, Reina, to nie takie proste! Przysięgam ci, że jeśli tylko to jakoś się ułoży, to już nigdy więcej...

Popatrzyła na niego z powagą.

- Trzeba chyba jeszcze trochę zaczekać. Aż chłop­czyk będzie trochę większy. Może nawet, aż Tindir znaj­dzie skarb, którego szuka!

Ravi potrząsnął głową.

- Sami muszą sobie coś znaleźć, nie jest ich już teraz tak wielu, ale i tak stanowią grupę, która nie przejdzie niezau­ważona. Reino znaleźliśmy się w pułapce, zaczynam żało­wać, że zaraz nie powiedzieliśmy o wszystkim mamie...

- To ty się boisz mamy?

- Nie... chociaż, tak. Jej by się to nie spodobało. Reina wciąż mu się przyglądała.

- Ja myślę, że mama by nam pomogła. Teraz, gdy nie­długo wieś zapomni o epidemii. Może już nie są tacy źli na Cyganów?

Ravi kołysał się lekko, westchnął, pogłaskał ją po wło­sach.

- Chyba jednak nie jest tak dobrze. Sądzę, że przez wiele lat żaden cygański tabor nie będzie się mógł poja­wić w pobliżu Lyster, a o ile ich znam, to oni sami nie zechcą tu przyjść. Wiesz, znaki...

Przytaknęła. Tindir opowiedziała im, w jaki sposób różne grupy Ludu utrzymują ze sobą nawzajem kontakt, wciąż są w drodze, wolni jak ptacy, i rzadko wiedzą, do­kąd droga prowadzi. Zawsze jednak zostawiają sobie po drodze znaki, których nikt inny nie odczyta. A to jakieś kamienie ułożone jeden na drugim na skraju drogi, a to gałęzie drzewa splecione razem albo z pozoru nic nie znaczące nacięcia na pniach. Patrin, tak Tindir nazwała ten tajemniczy język. I znaki, jakie Cyganie zostawiają na płotach i na drzwiach ludzkich siedzib, są częścią tego ję­zyka. Może się wprawdzie zdarzyć, że ktoś je usunie.

Reina westchnęła i wyprostowała zdrętwiałe nogi. Su­kienkę miała powalaną ziemią, pełno było na niej suchej trawy i liści. Ravi strzepnął wszystko starannie.

- Chodź. Mama czeka. Przysłano dary ze wszystkich stron, naprawdę Bóg wie skąd, i trzeba będzie to zjeść. Obawiam się, że czeka cię w tym tygodniu wiele space­rów z pełnym koszykiem do komisji ubogich.

- Bardzo dobrze - powiedziała, podskakując przy je­go boku. Nie odwróciła się już i nie popatrzyła na dom, gdzie słońce mieniło się w miedzianych okuciach, a bu­dynek zdawał się mrużyć oczy.

Tindir siedziała i liczyła pieniądze, jakie jej jeszcze zo­stały. Właściwie nie przejmowała się takimi rzeczami. Nie przywykła też do odpowiedzialności za nie, bo u Ludu handlem zajmowali się mężczyźni. Oczywiście, kobiety też mogły odwiedzać zagrody i proponować jakieś drobia­zgi, ale one dostawały za to przeważnie jedzenie, nie pie­niądze. A jeśli której wpadło parę szylingów, to oddawała je mężowi albo vojevodovi. Fardi zabrał ze sobą sakiewkę starej Kirvi. Tindir nawet się nie domyślała, ile tam mogło być srebra. Ona sama posiadała jednego lśniącego talara i parę mniejszych monet, parę krążków lśniącego metalu, który mógł być srebrem. Bogata jednak nie była.

- My nigdy nie pływaliśmy łodzią. A poza tym ja się boję morza.

Reszta przytakiwała. Nie, propozycja, żeby wyjechać stąd poprzez głęboki, falujący fiord nie bardzo ich pociągała. Oni dobrze się czuli w lasach, po górskich pustkowiach też lubili wędrować. Po drogach i ścieżkach albo po osypiskach, których nie pokonał przed nimi żaden człowiek.

Tam znajduje się królestwo Ludu. Pozostawało im znaleźć własną drogę odwrotu.

- Pójdziemy w głąb lądu. Przez góry. Na wschód, ca­ły czas na wschód, aż dotrzemy znowu do Gavle - uwa­żał Plato.

Tindir wolno kręciła głową.

- Fardi poszedł tą właśnie drogą - powiedziała sta­nowczo. - Nie możemy iść jego śladami. Ktoś mógł wi­dzieć jego znaki, nie okażą nam litości.

Dika siedziała i kołysała w objęciach małego Virko. Długie nogi chłopca zwisały skrzyżowane, wciąż chciał siadać matce na kolanach, chociaż ostatniej zimy przecią­gał pnie drzewa dorównujące długością jego wzrostowi.

- Ja się już morza nie boję - mruknęła Dika.

Plato ssał koniec swego wąsa, ręce trzymał w kiesze­niach. Botzola przesuwał w palcach łańcuszek, który miał na szyi. Wszyscy czekali na słowa Tindir. To ona powinna wiedzieć. Ona, która mogła prosić bogów o ra­dę, a potem prowadzić swoją małą gromadkę.

Tindir pochyliła głowę.

- Bądźcie tak dobrzy i zostawcie mnie w spokoju - powiedziała. - Muszę się zastanowić. Zanim jednak odej­dziecie, niech każdy powie, czego chce.

Dika mocno zaciskała powieki. Bała się. Tindir wie­działa, że czują się jak opuszczone owce gaije. Pasterz ich porzucił. A nowa osoba, która powinna zająć miej­sce Telekki, pochodzi z innego świata.

Tindir kurczowo trzymała worek, który był symbo­lem jej godności, i czekała.

Plato chrząkał, uważał, że powinni iść lądem. Kupić sobie konie za ostatnie pieniądze. Mają przecież jeszcze złote ozdoby. Jeszcze nie wszystkie srebrne monety zo­stały wydane. A teraz, wiosną, konie można kupić tanio.

Dika potakiwała.

Botzola siedział obok niej i głaskał chłopca, który spał w jej objęciach. Botzola potrząsał głową i sprawiał wrażenie, że najchętniej on też przytuliłby się do kogoś.

Tindir podniosła się, zmęczona, a potem wczołgała się między skóry pod dachem. Wciąż jeszcze znajdował się tam zapach Kirvi Telekki. Tindir chciała go w siebie wchłaniać, napełniać się nim, to może uda jej się wchło­nąć również odrobinę wiedzy tamtej, która odeszła.

Skarb, skarb...

Żeby tak wiedziała coś więcej. Żeby wtedy wsłuchi­wała się uważniej, wypytywała starą. Ale nie odważyła się. Ona tylko wypatrywała, była nędzną kobietą pozba­wioną znaczenia.

Gdyby wiedziała, co Kirvi planuje, że znak trzeba umieścić właśnie na jej czole, gdy stara umrze...

Tindir czuła, że odpowiedzialność ją przytłacza, jak­by stała w trzęsawisku i czuła, że ono wolno wciąga ją w głąb.

We śnie obrazy były wyraźniejsze. Obudziła się na­stępnego ranka i wiedziała już, czego szuka. Najpierw za­skoczyły ją obrazy, skarb nabrał konturów, jakby został ożywiony w jej wyobraźni. Nie widziała już wielkich zło­tych monet ani mieniących się szlachetnych kamieni o ja­skrawych barwach. Widziała otwartą dłoń i słyszała dźwięk czegoś, co mogło przypominać dzwony z dalekiej kaplicy. Malowane na biało budynki, łukowato zwieńczone drzwi, krajobraz tak wysuszony i szarpany wiatrem, że drzewa, które mieniły się soczystą zielenią, zdawały się jak przeniesione z innego świata.

Pięść zaciskająca się na czymś i ona z trudem chwy­tająca powietrze.

Trwało to krótko, mgnienie zaledwie. Śpiew był przejmujący. To była pieśń Ludu, pieśń dziękczynna dla łagodnych duchów, dla Devli, która znowu ofiarowała im życie i wielkie bogactwo.

Chciała zatrzymać sen, kiedy się obudziła, leżała nie­ruchomo, sztywna, nie czując własnego ciała. Głowę mia­ła ciężką i wielką, ale obrazy ze snu nieubłaganie bladły.

Tindir wstała. Pomysł, to wszystko, co jeszcze miała. Uczepiła się tego, trzymała się mocno, już nie śpiąc sta­rała się ponownie odtwarzać obrazy, żeby nie mogły jej po prostu umknąć.

Jakieś powitanie. Pieśń. Dziecko?

Tak, dziecko. To musiał być czyjś syn. Świętowano narodziny. Dziecko otrzymało wielkie dary. Pierworod­ny syn vojevody? Tak, to chyba tak było. Ale coś jakby zgrzytało w tej wizji, coś się nie zgadzało. Barwy nie ta­kie. Przypominający cienie ludzie, których przed sobą widziała, byli obcy.

Twarz Tindir skurczyła się, wargi zbielały, zazgrzyta­ła zębami i zadrżała.

Powitanie dziecka, świętowanie narodzin syna.

Nie!

Policzki wygładziły się. Chciała wyjść spod tych skór, upaść na kolana przed swoimi ludźmi, nareszcie zrozu­miała. Nareszcie wie, czego szukają. Chciała zapalić wo­skową świecę, która była ich symbolicznym ogniskiem, i opowiedzieć im legendę o władzy bogini.

Ale zanim jeszcze się poruszyła, zanim uniosła rękę i dotknęła skórzanej zasłony, wiedziała, że tamci odeszli.

Dom był pusty i cichy.

Siedziała bez ruchu i odczuwała ulgę, że pozbyła się odpowiedzialności. Było to uczucie wielkie i czyste ni­czym strumień na wiosnę, ogarniało wszystko, również jej suche oczy, które najchętniej napełniłyby się łzami ze strachu.

Tindir była sama.

Już kiedyś tak się zdarzyło.

Teraz przypomniała sobie, co stara Telekka powie­działa o samotności.

Samotność to inne słowo na określenie Kirvi.

Kirvi zaś oznacza: „Ten, kto samotnie wędruje wśród bogów”.

Tindir uniosła w górę skórzany woreczek, przysunę­ła go do ust i rozwiązała rzemyki. Ułożyła w krąg ka­mienie z niebieskiej rzeki i nakreśliła między nimi gwiazdy. Posypała wszystko solą i podrzuciła w górę ka­wałek swojego amuletu. Spadł na mapę, którą stworzy­ła, a potem siedziała i tak długo wpatrywała się we wzór, aż nabrała pewności, że nigdy go nie zapomni. Wtedy zgarnęła kamienie, sól, drewniane znaki i amulet, zebra­ła pospiesznie swoje rzeczy i wyszła na słońce po raz pierwszy od pięciu zmian księżyca.

ROZDZIAŁ XI

- To nie są ludzie! Oni powinni chodzić pod posta­ciami zwierząt, oni roznoszą wszelkie świństwo! To hańba dla naszych dzieci, to potwory, które nigdy nie powinny się rodzić! To złodzieje, oszuści, kłamcy. Niech mi pan powie, panie pisarzu, czy pan kiedyś spo­tkał czystych i uczciwych Cyganów?

Człowiek siedzący za szerokim stołem nie odpowiadał. Patrzył tylko spod oka na tego, który próbował się bronić.

- Nie miałem wyboru, on wyciągnął nóż, mogłem zrobić tylko to, co bym zrobił, gdyby napadł na mnie wilk albo niedźwiedź!

Tym razem pisarz skinął głową.

Lensmanowi nie starczyło odwagi, żeby się odezwać. Wiedział, że powinien był sam wysłuchać tej opowieści, popełnił błąd. Lars Vettiskollen zastrzelił ze swojego muszkietu Cygana, sprawa była na tyle jasna, że nie po­winno się było fatygować pisarza.

Ale teraz on już przebył długą drogę tutaj, już zapi­sano zeznania na papierze. Za późno.

Lars Vettiskolen pochylił głowę przed zwierzchno­ścią. Mówił teraz cicho i spokojnie o swojej służbie woj­skowej dla króla i narodu oraz o tym, jakie instrukcje otrzymywał w swoim oddziale w Holstein.

- Nasz major prowadził zapiski ze swoich polowań i często odczytywał je nam, młodym oficerom. Niejeden raz pośród saren i jeleni, zajęcy i borsuków znajdo­wali się Cyganie jako ten sam rodzaj stworzenia. Sam widziałem, jak zastrzelił młodą kobietę.

Pisarz przymknął oczy, może ze zmęczenia, a może z obrzydzenia. Lensman trwał bez ruchu i czekał, aż je­go zapytają. W końcu pisarz zwrócił się ku niemu:

- Co pan powie, lensmanie? Czy może pan zaświad­czyć, że ten Cygan groził nożem?

Lensman skinął, odchrząknął. Pragnął ponad wszyst­ko, żeby tak nigdy nie był jechał tamtą drogą.

- Został znaleziony z nożem w ręce, panie pisarzu. To prawda, cośmy tutaj usłyszeli.

Przyjaciel i pomocnik pisarza rysował końcem pióra jakieś wzorki na starej woskowej pieczęci. Przedstawiciel władzy wstał.

- Uważam, że należy zakończyć sprawę. Vettiskollen, moim zdaniem działałeś w obronie koniecznej. Gdyby ktoś miał jakieś obiekcje, to się je rozpatrzy. Jesteś do­brym żołnierzem, walczyłeś, dopóki nie otrzymałeś dy­misji, twoje referencje też są przekonujące.

Lensman miętosił w rękach kapelusz. Pisarz podrapał się po karku, w ciszy słychać było, jak mu burczy w brzuchu.

- Lensmanie, proszę się zatroszczyć, żeby pozostali nie uciekli. To kobieta z dzieckiem, jak mówiłeś? Siedzą pod kluczem w parafii Fortun?

Lensman potwierdził. Jego kuzyn prowadzi ten areszt.

- Tak, tak... to będzie ich problem. Ja o tej sprawie nie chcę słyszeć ani słowa więcej, lensmanie!

Rozległ się ostry głos dzwonka i zgromadzeni wyszli.

Ravi dowiedział się o wydarzeniach w gospodzie, gdzie sprawdzał listę zamówionych przez Johannę rze­czy. W najbliższą sobotę rozpoczynał się wiosenny jar­mark i wszędzie kręciło się mnóstwo ludzi. Przychodzi­li mieszkańcy górskich wiosek z garbowanymi skórami kun i gronostajów, wiewiórek i lisów, zdarzało się, że ktoś rozwinął futro niedźwiedzie, najwięcej jednak by­ło łaciatych okryć z krów i wołów. Wszędzie wędrowni kramarze rozkładali swoje towary, jedni sprzedawali tkaniny, inni włóczkę. Byli kupcy handlujący nożami, zegarami i słodyczami, handlarze bydła, koni, a także ci, których wiosenna bieda wypędziła z domu, żeby sprze­dać coś, co ma jeszcze jakąś wartość.

Najpierw Ravi sądził, że ludzie gadają o jakichś Cy­ganach idących na jarmark, potem dotarły do niego szczegóły: mały chłopiec o długich nogach, zniszczone ubranie kobiety, dziwna ozdoba na szyi zabitego.

Nie odważył się zapytać o dwoje pozostałych: Tindir i Botzolę.

Nie dopiwszy piwa, ruszył ku drzwiom, zapomniał o kwicie i towarach złożonych na nabrzeżu.

Pędził jak szalony, zatrzymał wóz i dwoma skokami znalazł się na schodach do piwnicy. Ale w chłodnych, opuszczonych pomieszczeniach słychać było tylko jego świszczący oddech.

Wszystko zniknęło.

Tylko jakieś tobołki porzucone pod ścianą świadczy­ły, że ktoś tej zimy mieszkał między rosyjskimi tapetami Marji. Kopnął leżący na drodze tłumoczek, znajdowały się w nim ubrania i derki. Wiele musieli zostawić w obo­zowisku pod wiszącą ścianą, jeszcze więcej zostało tutaj.

Co się stało z właścicielami?

Poczuł ból, było w nim tyle samo gniewu, co i strachu.

Jak oni mogli tak po prostu sobie pójść? Czy to jest podziękowanie za wszystko, co dla nich zrobił? I Reina, co ona powie? Ravi miotał przekleństwa na Tindir. Co on teraz powie córce, która czuła się kimś ważnym i wy­jątkowym dla tej młodej Cyganki o głębokim spojrzeniu?

Nawet się nie pożegnała!

Wrzucił pozostawione rzeczy do jakiejś komórki, chodził tam i z powrotem i otwierał wszystkie drzwi na korytarzu.

Zniknęli.

Teraz jeden z nich nie żyje.

Prawdopodobnie Plato.

Kobieta imieniem Dika i jej dziecko siedzą w areszcie.

Raviego paliło w piersiach, przyszła mu do głowy strasz­na myśl: Tindir złożyła ich w ofierze. Taka z niej Kirvi, że złożyła w ofierze swoich ostatnich ludzi. Tak odpłaciła im za ich lojalność. Tak wybrała ona, której ci ludzie zaufali.

Krzyczał i przeklinał, nie mógł sobie poradzić z bólem, który poczuł na wiadomość o tym, że Plato nie żyje.

Zbliżało się mnóstwo łodzi, spoceni mężczyźni wycią­gali ramiona i machali do znajomych na brzegu. Na pla­cu niedaleko Dosen znajdowały się szopy, w których ku­piec zgromadził wszystkie puste beczki i skrzynki. Tam rozsiedli się mężczyźni i raczyli chłodnym napojem.

Nowiny dosłownie latały w powietrzu. Wśród ubrań z samodziału pojawiał się od czasu do czasu jakiś mundur.

Dzieci gromadziły się na łące, przyglądały się jarmar­kowi.

Oczy Reiny rozbłysły, kiedy ojciec po nabożeństwie zabrał ją, żeby też obejrzała jarmark. Kupił jej rogala z białej mąki, stała teraz i zajadała go, gdy jakieś kobie­ty otoczyły jej ojca, prosząc o radę, czy mają kupić nie­bieski materiał, czy raczej czerwony. I czy nie mógłby im powiedzieć, co to za człowiek stoi przy kramie Her­mana i sprzedaje takie ładne pudełeczka z igłami?

Ze zdumieniem czytała w ich twarzach, przypomina­ły jej dawny letni wieczór, kiedy pozwolono jej pójść zobaczyć świętojańskie ognisko.

Oczy kobiet mieniły się dziwnie, one same porusza­ły się lekko, kołysząc biodrami. Ich czerwone wargi wciąż się śmiały, a ręce raz po raz dotykały rąk jej ojca.

Podobał im się.

Reina nigdy przedtem tak o nim nie myślała.

Czy to możliwe?

Przyglądała się tym kobietom, przyglądała się też innym twarzom, wygłodniałym bądź pyzatym, twarzom nad bia­łymi kołnierzykami, twarzom pod haftowanymi kapelu­szami i takim, w których usta poruszały się w śpiewie.

Obserwowała też buzie dziecięce.

Dzień był ciepły i piękny, prawdziwie niedzielna po­goda. Pastor przestrzegał przed wszelkimi diabelskimi pokusami, przypominał, że na nic się nie zda kupowa­nie różnych rzeczy świeckich, jeśli się w zamian sprze­da duszę.

Bułka była smaczna. Reina jadła i cierpliwie czekała, aż umilknie damski szczebiot koło ojca. W końcu panie zdecydowały się na niebieski materiał.

Ojciec uśmiechał się do niej.

- Ale mi się trafiło - powiedział. - Radziłem im, żeby się z tym zwróciły do mamy, bo to ona ma bardzo wy­rafinowany smak. Skąd, na Boga, miałbym wiedzieć, czy one powinny ubierać się na czerwono czy na niebiesko?

Reina odpowiedziała uśmiechem.

- Pewnie uważały, że jesteś mądry.

- No widzisz! Ale teraz poszukajmy mamy. Powie­działa, że musi się napić herbaty z Alette, ale jestem pe­wien, że już od dawna buszuje u handlarza książek.

Poszli dalej przez zdeptaną łąkę, właściciel poświęcił trawę z okazji jarmarku. Z nabrzeża słychać było krzy­ki. Wkrótce przyjdzie tam pewnie i pastor Cimber, Ra­vi zauważył, że czeka już na niego gotowy napitek. Póź­niejszym wieczorem może się tu naprawdę zrobić gorą­co, niezależnie od tego, że to niedziela. Jakaś handlarka zaczepiała go, żeby kupił wstążki dla tej pięknej panien­ki. A może przynoszące szczęście pierścionki, które przywiozła aż z Turcji? Ma też ładne kapelusiki dla dzie­ci, z czerwonymi piórami, czy Ravi ma również synka?

- Może mogłabym kupić taki kapelusik dla Virko? - zapytała Reina.

Ravi zaniepokoił się, wiedział, że wkrótce będzie mu­siał jej powiedzieć, co się stało.

Reina wsłuchiwała się w uporczywe ciche drapanie, najpierw zaspana sądziła, że to gałąź dużej brzozy stu­ka w ścianę. Teraz w wiosenne noce, gdy wiatr wieje od zachodu, często się to zdarza.

Dźwięk był jednak równomierny, rytmiczny i wy­raźny.

Ktoś tam jest. Może jakieś zwierzę, które chce się do­stać do środka? Może ptak wpadł między belki?

Wyskoczyła z łóżka. Otwór okienny był zamknięty, została tylko niewielka szpara, dużo się przez nią nie zo­baczy. Przyłożyła ucho i wtedy usłyszała szept.

- Tindir! To ty?

Reina naciągnęła kurtkę na cienką nocną koszulę i z bijącym sercem weszła na palcach do izby rodziców. Oboje spali, słyszała ich równe oddechy w ciemności, z alkowy Benjamina dochodziło ciche pochrapywanie.

Główne drzwi zawsze skrzypią, Reina przemknęła się więc przez kuchnię. Wyszła za narożnik domu i wtedy otuliła ją nocna ciemność. Niebo od wschodu zaczyna­ło już trochę jaśnieć, drzewa stały w szeregach jak na warcie, było cicho i całkiem bezwietrznie. Tindir czeka­ła na nią za węgłem. Bez słowa wzięła dziewczynkę za rękę i odciągnęła od domu.

Kiedy znalazły się już w bezpiecznej odległości, ukucnęła i pogłaskała policzek Reiny.

- Przychodzę, żeby się pożegnać...

- Macie zamiar iść?

Reina poczuła, że krew spływa jej do stóp, nagle zro­biły się strasznie ciężkie.

- Tak... zima dawno się skończyła. Nie możemy tu zostać, mała królowo.

Reina opanowała się.

- Musisz pozdrowić ode mnie tatę - powiedziała Tindir lekko. - Podziękuj mu za... to, co...

Ucałowała Reinę w policzek.

- Ale... ale... dokąd wy pójdziecie? Czy to nie jest nie­bezpieczne?

Tindir przełknęła ślinę.

- Jest czas targowy. A nas jest tylko dwoje. Nikt nas nie rozpozna...

- Dwoje? To tylko ty i Plato zamierzacie wyjechać? Tindir milczała. Chwyciła Reinę za ramiona i popa­trzyła na nią.

- Co się stało? - zapytała Reina.

Tindir znowu przełknęła ślinę i spojrzała małej przy­jaciółce w oczy.

- Tata nic ci nie mówił? - Nie.

- Musisz się dowiedzieć, prędzej czy później. Plato­nie żyje. Został zastrzelony przez jakiegoś żołnierza w lesie. Nie tak daleko stąd... nie wiem. Dika i Virko są podobno w areszcie. A Botzoli nie ma, nie wiem, co się z nim dzieje. Rozumiesz.,, oni odeszli.

- Odeszli? Bez ciebie? Tindir potwierdziła. Reina zauważyła jej ranę.

- Co za wstyd! Odeszli bez ciebie? Wszyscy? Ale przecież ty jesteś ich Kirvi...

Tindir ze szlochem przytuliła do siebie dziecko.

- To wszystko niełatwo zrozumieć, moja mała, ale powinnaś wiedzieć, że nie jest mi z tego powodu smut­no. Ja się nie nadaję na Kirvi. Tak to jest, zdarzało się czasem, że stara Kirvi popełniała błąd. Nieczęsto, ale się zdarzało. No i właśnie jej ostatnia decyzja była błędem. Dlatego Lud mnie opuścił. Lud może tak postąpić, jeśli uważa, że bogowie zostali źle zrozumiani.

- Nie, to bardzo nieładnie z ich strony! I co teraz zro­bisz, całkiem sama? Myślisz, że znowu ich znajdziesz?

Tindir uśmiechnęła się blado.

- Tak, myślę, że ich znajdę. Ja umiem iść za gwiazdami.

- Do kraju, z którego pochodzicie? Tindir się uśmiechnęła.

- Tak. Do kraju... Reina odetchnęła. Krew znowu krążyła w jej żyłach, chociaż wolno i jakby niechętnie.

- A nie mogłabyś zostać ze mną? - zapytała cieniut­kim głosikiem.

Tindir nie odpowiedziała. Zachęcona tym dziewczyn­ka raz po raz z uporem powtarzała swoją prośbę.

W końcu Tindir usiadła na ziemi, skrzyżowała nogi pod suknią. Teraz na wschodzie pojaśniało już tak, że w jej oczach odbijał się lekko pomarańczowy blask.

- Zanim odejdę, coś ci opowiem. Nie mamy zbyt wiele czasu, ale coś mi mówi, że powinnaś poznać tę historię. Ty masz w sobie jakieś... stara Kirvi mówiła, że jesteś Córką. A powinnaś wiedzieć, że rzadko tak się mówi o gaije...

Reina usiadła obok niej. Wczepiła ręce w ubranie Tindir. Wkrótce wyjrzy słońce i dzień eksploduje światłem. Tindir nie będzie się już mogła ukryć.

Ona jednak opowiadała i nie przerwała, dopóki pierwsze strumienie złota nie spłynęły na góry.

Przemyślała to wszystko wielokrotnie. Oparta o tę sa­mą skałę, o którą opierała się Kirvi Telekka, Tindir od­nalazła jakiś rodzaj spokoju. Tutaj na górze powietrze było bardziej rześkie. Ona źle się czuła w zamkniętych pomieszczeniach. Zresztą w tej szczelinie pod wiszącą skałą również nie najlepiej, w grocie, gdzie wciąż był przeciąg i kurz nigdy nie osiadał.

Mech, na którym sypiali, nadal się tam znajdował. Był teraz na pół zgniły i mokry, ale wciąż miękki i przyjem­nie było po nim stąpać. Rzeczy zostawione w ukryciu czekały na swoim miejscu. Ułożone kamienie wygląda­ły tak, jakby leżały tu od setek lat.

Nie ruszała niczego. Niczego chyba nie powinna za­bierać. Będzie musiała wędrować samotnie, a to dla cór­ki Ludu jest i nienaturalne, i niebezpieczne.

Ale teraz, w tej dziwnej sytuacji, to może jej jedyna szansa. Sama może udawać, że jest gaije. Mówi ich języ­kiem, może się ubierać tak jak oni. Zna ich sposób my­ślenia i większość ich zwyczajów. Oni nie są prawdziwym Ludem, nie mają języka znaków, którego nieznajomość mogłaby ją zdradzić.

Widziała na targu kobiety, takie, które przychodziły tam, by sprzedawać jedyne, co posiadały: swoją siłę i zdolność do pracy. Niektóre sprzedawały więcej.

Wiedziała, że wielu kupców samotnie przewozi swo­je towary przez góry i doliny. Jest wiele łodzi, które la­tem dotrą do wielkich miast. Są handlarze koni i bydła, i wszelkiego rodzaju wędrowcy, którzy potrafią rozu­mieć niepokój Ludu.

Wszyscy oni wędrują samotnie.

Musi im chyba brakować kobiety, myślała. To grzech, że kobiety gaije nie towarzyszą swoim mężczyznom, że uczą dzieci takich słów, jak „mieszkać” i „jutro”.

Ona sama nauczyła się tych słów, kiedy żyła między gaije, nigdy jednak nie udało jej się znaleźć takich zwro­tów, żeby wyjaśnić Ludowi, co dokładnie znaczą.

Nie można nazwać dnia, którego jeszcze nie było. Nie można nazwać uczuć, jakich się doznaje w zamknię­ciu między ścianami i płotami, w każdym razie nie moż­na tego nazwać dobrymi, przyjemnymi słowami. Naj­lepsze określenie, jakie znalazła, to pozłacane więzienie, ale i tak nikt jej nie zrozumiał, więc dała za wygraną. No a teraz oni są znowu w drodze, ich nosy może już wąchają kwiaty, które tutaj, na północy, nie rosną.

A Plato - jego dusza jest silna, odnajdzie drogę sama.

W to Tindir chciała wierzyć, to dawało jej odwagę za­pomnienia.

Nie może pogrążyć się w tym, co złe. Powinna po prostu iść za gwiazdami Kirvi Telekki, to dusza starej przywódczyni poprowadzi ją przez bezdroża i wskaże, co się kryło za snami o powitaniu dziecka, starych dzwonkach, kobietach tańczących w jasnym świetle, które ona do dzisiaj uważała za blask złota.

Kiedy było po wszystkim, Ravi odczuł nieprzepartą chęć przyznania się. Był zły na Tindir, że zniknęła bez słowa, i odczuwał żal z powodu śmierci Plato. Ogarniał go lęk na myśl o małym chłopcu i jego bezradnej matce. Co się z nimi stanie? Może po prostu ich wypuszczą, zo­stawią własnemu losowi. Kobieta będzie przeganiana z każdej wsi, ma zbyt cygańską urodę. Czy dostanie gdzieś pracę? Czy przeżyje kolejną zimę?

Nie mógł się jednak dłużej zadręczać tymi myślami. Nie może zrobić nic więcej, nie ułoży życia małemu Virko ani jego matce. Co ma począć z własnym bólem i niepokojem?

Mógłby zwrócić się do Johanny, poprosić, żeby spo­rządziła maść i posmarowała jego rany, albo żeby przy­gotowała jakiś wywar, który by pozwolił mu o tym wszystkim zapomnieć.

Wiedział jednak, że takie cudowne lekarstwa nie ist­nieją. Wiedział również, że z każdym następnym dniem ślady tego kłamstwa, jakiego się wobec Johanny dopu­ścił, będą głębsze i bardziej dokuczliwe.

Pewnej nocy leżał nie śpiąc i zobaczył, że Reina wy­myka się ze swojej izdebki. Uznał, że może boli ją brzuch, dzieci jedzą tyle różnych rzeczy podczas jarmarku.

Nie było jej bardzo długo, a kiedy wróciła, na moment przestraszył się, że będzie chciała przyjść spać do rodzi­ców, ale ona bezszelestnie przemknęła się do siebie.

Tej nocy miał dość swoich kłopotów.

On też odczuwał skurcze żołądka.

Twarz Tindir wyłaniała się przed nim z ciemności i już gotów był przyznać, że cierpi wyłącznie z jej powo­du. To czyniło zdradę wobec Johanny jeszcze większą. To sprawiało też, że gotów był wyznać jej wszystko.

Jutro.

Albo pojutrze.

Obręcz od beczki spadła mężczyźnie na nos i tak go zmiażdżyła, że Johanna, zanim zaszyła ranę, wydobyła z niej garść odłamków kości. Twarz nie była teraz pięk­na, nos został całkowicie pozbawiony grzbietu, wyglądał jak niezdarna poduszeczka. Johanna zostawiła dziurki, ale czy rana zagoi się tak, żeby nos funkcjonował jak dawniej? Wygotowała żelazną igłę, zanurzyła ją w wy­warze z jałowca, a potem w sproszkowanej korze, któ­ra jej zdaniem jest lepszym środkiem przeciwbólowym niż te nowe białe maści apteczne z Christianii.

Potem zaszyła skórę na nosie jedwabną nicią, a całość obłożyła młodym rumiankiem i liśćmi babki. Jeśli szczę­ście im dopisze, mężczyzna pozostanie nieprzytomny przez całą noc. Prawdopodobnie jednak zacznie ich bu­dzić swoimi wrzaskami już wkrótce.

Kobieta, która towarzyszyła rannemu, dawno odeszła. Nie była jego żoną, jak Johanna początkowo myślała. Ale ta bójka wybuchła najwyraźniej w obronie jej czci.

Powiedzieli, że on jest wędrownym adwokatem, ale sądząc po ubraniu, to raczej wygłodniały student, wra­cający w rodzinne strony. Spodnie wskazywały, że szył je dobry krawiec, były jednak bardzo zniszczone i powycierane, na kolanach niezdarnie przyszyto łaty.

Był to z pewnością przystojny mężczyzna. Może nie urodziwy, na to usta miał za duże i czoło za wysokie. Jak przedtem wyglądał nos, trudno zgadnąć. Teraz przypomi­nał stracha z dziecięcych koszmarów albo jeszcze gorzej: przywodził na myśl mieszkańca domu dla trędowatych.

Może uda się jeszcze zaszyć rozcięcie na czole, cho­ciaż nie jest zbyt głębokie. Wargi rannego też krwawiły, kiedy tu przyszli, ale okazało się to niegroźne: po prostu zagryzał je z bólu tak, że zmiażdżył własnymi zębami.

Poleciła służącym umyć rannego i położyć go w izbie chorych. Jeszcze nie doszła do prywatnej części domu, a już usłyszała jego jęk. Chciała poszukać Reiny.

Zawsze tak jest podczas jarmarku, wciąż przyprowa­dzają jakichś rannych, którzy wdali się w bójkę albo coś sobie zrobili po pijanemu.

Ale zanim jeszcze znalazła swoje dzieci i nakłoniła je, że­by zjadły kolację, znowu się rozległo niecierpliwe pukanie do głównych drzwi. To mógł być Ravi wracający do domu po spotkaniu z jakimiś znajomymi z Sogndal albo posła­niec pocztowy, który czasami przynosił list od Thilli.

Tym razem jednak ani jedno, ani drugie, to trzej mężczyź­ni przynieśli na noszach ciężarną kobietę. Olbrzymi brzuch sięgał jej prawie do brody. Johanna poczuła, że krew zaczy­na jej szybciej krążyć w żyłach. Już nie była zmęczona. Ser­ce biło równo. Kazała przenieść kobietę do średniej izby.

Woda została nastawiona, Johanna odesłała dwóch mężczyzn i wezwała do siebie Astę. Przemawiała spo­kojnie do rodzącej, a mąż opowiadał jej tymczasem o trzech strasznych dniach, które minęły, a jego żona wciąż nie mogła urodzić.

- To moja wina - jęczał. - Wszystko moja wina, bo przepędziłem żebraczkę... powinienem był dać jej wszystko, czego chciała...

- Co to za głupstwa! - powiedziała Johanna ostro. - Twoja żona ma kalekie biodro, prawda? Dziecko nie może się wydostać. Twoja żona miała angielską choro­bę? Nie powinna była wychodzić za mąż.

Te ciężkie słowa spadały jak ciosy. Ravi już przyszedł, położył rękę na ramieniu mężczyzny.

- Chodź ze mną. Poczekamy na dworze. Johanno, chyba wezmę bańkę?

Bez słowa skinęła głową.

Jej zmartwienia dotyczyły całkiem innych spraw niż udręka nieszczęsnego męża.

Paznokcie rodzącej zaczynały sinieć.

Marja, dlaczego ciebie tutaj nie ma? Dlaczego twoje szczupłe ręce nie mogą mi pomóc trzymać noża? Ty byś się nie zawahała, zacisnęłabyś zęby i cięła. Ty byś je wy­dobyła, utrzymałabyś w nim życie, tchnęłabyś w niego własny gorący oddech.

Dlaczego odeszłaś? Opuściłaś mnie, ty także, i siedzisz pewnie gdzieś w tym pięknym niebie razem z mamą...

Johanna zaciskała powieki, by powstrzymać łzy spły­wające po policzkach. Asta podała jej miskę z wodą po­mieszaną z krwią. Szmata, którą w niej zanurzały, szyb­ko robiła się brunatna. Za późno. Naprawdę za późno. Kobieta przestała oddychać, kiedy zegar Karla wybił pół do dziewiątej, a teraz jest już za dwanaście.

Dziecko też umarło.

Johanna stała z cienkim, ostrym skalpelem w dłoni i liczyła sekundy. Ręka jej drżała nad brzuchem kobie­ty, pot spływał po twarzy, osiadał na wyschłych war­gach, które zaczynały piec.

Nie odważyła się. Czekała.

Odłożyła srebrzysty instrument i znowu mocno na­cisnęła brzuch rodzącej.

Główka dziecka znajdowała się głęboko, otwór był za mały.

Kiedy rodzącą tu przynieśli, dziecko żyło, Johanna czubkami palców wyczuwała puls na główce.

Teraz jednak to koniec.

Twarz kobiety się wygładziła, skóra stała się cienka, skoro już ból jej nie napinał.

Wrócił Ravi, mąż kobiety szedł za nim z czapką w ręce.

Johanna nie była w stanie wiele powiedzieć, spojrza­ła mu w oczy i skinęła głową.

- Teraz są już u Boga - szepnęła. Widywała to już przedtem, czytała w jego szorstkiej twarzy, co to dla niego znaczy. Ale on należał do takich, co przełykają ból i gorycz. Przełykają, tłumią w sobie i idą dalej. Mimo wszystko odczuła jakby słabe oskarże­nie w niepewnym dotknięciu jego ręki.

Powinna była złożyć mu w ramiona żywe dziecko.

Gdyby się tylko odważyła.

Ravi odchrząknął i dotknął ramienia Johanny.

- Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. I wtedy wbiegła Reina, blada, z włosami rozwianymi na wszystkie strony.

- Sssą tu jacyś ludzie... goście, ale wyglądają jak du­chy! I mówią jak Mar ja!

Okrągłe oczy Benjamina nie przestawały patrzeć. Stał i się gapił, w milczeniu i otwarcie, aż Johanna musiała go szturchnąć w bok, kiedy szła z wyciągniętą ręką wi­tać przybyłych.

Chłopiec nigdy przedtem nie widział ludzi o takiej ciemnej skórze.

Johanna, owszem, widywała ich wielu. Ravi nie był specjalnie przestraszony, witał nieoczekiwanych gości i spoglądał niepewnie na Johannę.

Marja.

Ale, oczywiście, to nie mogła być Marja.

Ta kobieta, ubrana w jaskrawożółtą suknię z tafty, nosiła zdumiewające nakrycie głowy. Marja z pewnością chętnie straszyłaby czymś takim tutejszych parafian w letnią niedzielę. Skórę jednak miała ta pani dużo ciem­niejszą, a wargi pełniejsze i bardziej czerwone niż Mar­ja kiedykolwiek potrafiłaby sobie wymalować.

Podawała rękę wszystkim po kolei. Przekazała jakieś rzeczy na wpół dorosłej dziewczynie i kazała jej się ukłonić. Dziewczyna miała znacznie jaśniejszą skórę, ale te same czarne i kręcone włosy co matka.

- Jestem Astrid Wendel. A to moja córka, Aurora. Ciemne oczy przybyłej wpatrywały się w Johannę.

- A ty jesteś wnuczką Marji?

Johanna bezradnie przytaknęła. Tamta objęła ją moc­no i przytuliła. Czarne policzki wydały się Johannie bar­dzo miękkie. Stała kompletnie zbita z tropu i obejmo­wała tę czarną, obcą kobietę. Kiedy przed chwilą przy­była potrząsała ręką Raviego, Johanna zauważyła, że u lewej dłoni brak jej dwóch palców.

- Ty jesteś moja krew i mój dom. Och, kochani, na­reszcie jesteśmy...

Twarz Reiny rozjaśniła się w mimowolnym uśmie­chu. Wyrwała się Benjaminowi i dygnęła przed grupką czarnych ludzi stojących obok powozu karczmarza z Dosen. Woźnica sprawiał wrażenie lekko oszołomionego, śledził każde wypowiadane słowo i pochylił się na siedzeniu tak bardzo, że o mało nie spadł. Nie wolno mu było uronić nawet chrząknięcia, ani jednego słowa nie może mu brakować, kiedy go ludzie będą pytać.

- Jestem siostrą Marji - oznajmiła ciemna kobieta, a w jej głosie brzmiała duma.

Johanna bała się, że serce przestanie jej bić, ale jakoś zdołała przemówić pewnym głosem:

- Proszę do środka. Kobieta uśmiechnęła się i pomachała w stronę powozu.

- Ismael i Tim, możecie wnosić bagaż. Powiedz mi tylko - zwróciła się do Johanny - gdzie możemy złożyć nasze rzeczy.

Johanna bezradnie uniosła ręce. Jedno spojrzenie na po­wóz powiedziało jej, że niezależnie od tego, kim są obie kobiety, z pewnością zamierzają tu na jakiś czas zostać.

ROZDZIAŁ XII

Przed oczyma Reiny przesuwał się jakiś sen, choć przecież nie spała. Te dziwnie ciemne twarze, kobieta o wielkich ustach. Dziewczynka mrugała, ale sen nie zni­kał. Za jej plecami płonął ogień w dużym kominku, ran­nego mężczyznę Johanna kazała przenieść do starej go­spodyni, która miała się nim opiekować.

Podawano eleganckie jedzenie, przyniesiono piękne krzesła ze średniego pokoju, który znajdował się mię­dzy izbą chorych i sypialnią. Rozłożono najwspanialsze obrusy, wyjęto srebrne lichtarze, których nie używano od czasu czuwania przy zwłokach Marji, teraz jednak zostały wypucowane do połysku. Twarz Reiny odbijała się w nich jak w srebrnym zwierciadle, dziewczynka wpatrywała się w swój zniekształcony wizerunek i nie była w stanie się poruszyć. W głębi srebrnego zwiercia­dła widziała swoje oczy, wielkie i nierzeczywiste nad wykrzywionym nosem i ustami wyglądającymi jak ma­ła czarna dziura.

Widziała matkę pochylającą się nad stołem i zaprasza­jącą gości do modlitwy przed jedzeniem. Kobieta o ciem­nej skórze śmiała się i przyciągała uwagę Reiny. Miała ta­kie białe zęby. Kiedy światła świec się zachybotały, jej twarz stała się wielką, czarną plamą, a oczy i zęby jakby odłączały się od ciemnego tła, istniały poza nim.

Reina poczuła mdłości, w końcu zamknęła oczy, to samo zrobiła z uszami, łagodny szum przenikał jej umysł. Odczuwała ulgę.

Nie może teraz zemdleć. Musi tu siedzieć u boku oj­ca, czując twarde kolana Benjamina przy swoich nogach. Benjamin rozmawiał z obcymi, kłaniał się i uśmiechał, za­dawał tysiące pytań. Przyjął te kobiety jak ciotkę i kuzyn­kę, które dawno temu wyjechały i teraz wróciły. I z za­chwytem wykrzyczał to, o czym Reina ledwie ośmieliła się pomyśleć: że mianowicie młodsza z nich, ta Aurora, jest jakąś diabelską odpowiedzią na ich wielką tęsknotę.

Aurora to Marja, zachowuje się w taki sam sposób, porusza się tak jak Marja i śmieje tym samym śmie­chem, który przypomina szum strumienia w letni dzień.

Okazało się, że dziewczynka jest niewiele starsza od Reiny, tylko tak wygląda, jakby nie miała wieku, ubra­na niby dorosła dama, mówiąca jak Marja.

Szum wciąż otaczał Reinę niczym miękki pled. Nie otworzyła oczu, dopóki Benjamin nie szturchnął jej w bok i nie zmusił, by wróciła do rzeczywistości.

- Astrid cię o coś pyta - szepnął jej do ucha. - Co ty, śpisz? Reina przepraszała zakłopotana, Astrid z uśmiechem powtórzyła pytanie. Reina skinęła głową, oczywiście, chętnie oprowadzi Aurorę i pokaże jej najbliższą okolicę.

- Bo nudno byłoby dzieciom siedzieć i słuchać gada­nia, które, jak sądzę, zajmie nam dzisiejszy wieczór, prawda, Johanno?

Kobieta uniosła kieliszek, przyjrzała się jego krwistej zawartości, potem pochyliła głowę i poprosiła, by wol­no jej było wznieść toast.

Ravi skinął głową, pani pobłogosławiła ich wszyst­kich, a potem opróżniła kieliszek. Reina spostrzegła, że matce drżą ręce.

Te kobiety, te obce panie...

A zachowują się jak powracające do domu córki.

Johanna weszła na palcach do małej izdebki, domy­ślała się, że Reina nie śpi. Tam, przy stole, widziała prze­rażenie dziewczynki, tę dziwną zasłonę na jej zazwyczaj takich czystych oczach. Wiedziała, co to znaczy. Widy­wała to już wcześniej u Raviego. On chciał tego wieczo­ru pójść do córki, ofiarował się, że sam opowie jej skom­plikowaną rodzinną historię.

Johanna chętnie by na to przystała. Wolała uniknąć tych wszystkich protestów i okrzyków rozczarowania, spodzie­wała się, że Reinie nie będzie łatwo zrozumieć. Ravi znał jej reakcje. Johanna miała do niego zaufanie. Ale teraz, no­cą, wolała sama spojrzeć córce w oczy. Musiała się przeko­nać, czy nie znajdzie w nich odbicia swojego niepokoju, czegoś, co by jej pomogło uporządkować własne uczucia.

Marja miała siostrę.

I oto ta siostra znajduje się tutaj.

Siostra Marji urodziła kilkoro dzieci. I teraz przywio­zła do nich córkę, ufna, że ją przyjmą, zobowiązani do tego więzami krwi.

- Reina... mogę trochę z tobą posiedzieć? Chciałabym ci wyjaśnić...

Reina spokojnie usiadła na łóżku, światło świecy, któ­rą przyniosła Johanna, odbijało się mrocznymi refleksa­mi w potarganych włosach dziewczynki.

- Ja... byłam taka zaskoczona. Ale teraz znam już ca­łą historię. I wierzę w nią, Reino, powinniśmy przyjąć to jako dar. My... my... los dał nam rodzinę.

Reina głęboko wciągnęła powietrze.

- Opowiedz mi, mamo.

Johanna uśmiechnęła się i postawiła świecę na noc­nym stoliku. Wosk spłynął na świecznik, oparzył jej rę­kę, Johanna syknęła cicho.

- Dawno, dawno temu mama i ojciec Marji zostali ze­słani. Oni... byli więźniami, znasz tę historię o fałszy­wych oskarżeniach. Znaleźli się na pewnej wyspie w In­diach Zachodnich.

Reina przytakiwała, rozumiała, że ta nowa historia musi mieć coś wspólnego z dawnymi opowieściami o ze­słańcach. Marja też o tym opowiadała, o tym, że po raz pierwszy spotkała swoją matkę, gdy była już dorosła.

- W końcu oni wrócili, Randar i Maria, wrócili tej sa­mej nocy, kiedy ja się urodziłam... zawsze uważałam, że to bardzo piękne. Mama wciąż mi o tym opowiadała.

Reina spostrzegła, że twarz matki złagodniała.

- Wciąż nie wiem, czy Maria wiedziała... może lepiej, żeby się nigdy nie dowiedziała. Ale... Astrid jest córką Randara. Wiem, że to prawda. Bo w pamiętnikach Ma­rii jest mowa o różnych sprawach... między innymi o dziecku, które się urodziło, o wnuczce najpotężniej­szej znachorki na wyspie. Te znachorki odcinają swoim wnuczkom dwa paluszki, to taki rytuał, rodzaj potwor­nego i niezrozumiałego paktu z jakimiś mocami. Reino, sama widziałaś ręce Astrid...

Reina westchnęła. Tak, widziała.

- Ona ma na imię Aztera - powiedziała Johanna. - No­si dwa imiona: chrześcijańskie i tubylcze. Urodziła się ja­ko niewolnica, ale teraz jest wolna. O, Reino, jest tyle problemów, nie wiem, jak mam to powiedzieć. Ale cór­ka Astrid... Aurora... ona należy do naszej rodziny. I nie możemy odmówić jej pomocy. Astrid ciągnęła ją tak da­leko, bo uważa, że ona należy do nas. Tam u siebie... cóż, ona tam nie może żyć jako człowiek wolny. Ona jest... oni uważają... O, Reina, to strasznie trudno zrozumieć, oni uważają, że nie jest pełnowartościowym człowiekiem.

- Dlatego, że jest córką niewolnicy? Johanna uśmiechnęła się wdzięczna losowi za tę by­strość córki.

- No właśnie. Astrid mówi... ona sama się z tego wy­rwała. Przeszła tę całą długą drogę z niewolniczej chaty do nowego życia, jest żoną wpływowego i bogatego człowieka. Ale nigdy nie została uznana przez większość tych, którzy na wyspach mają decydujący głos. Potrafi jednak z tym żyć. Natomiast Aurora... Aurora ma bia­łych braci. Oni odziedziczyli białą skórę ojca. I ten oj­ciec... on nie wierzy, że Aurora jest jego córką. Chciał się jej pozbyć. Ona nie może tam wrócić.

Oczy Reiny stawały się coraz większe.

- Co? Ojciec jej nie chce? To najgorsze, co może... Johanna położyła rękę na chłodnej dłoni córki.

- Astrid opowiedziała mi o tym, żebyśmy zrozumie­li. Przekazała mi też inną tajemnicę, ale nie wiem, czy powinnam...

W pokoju zaległa cisza. Oczy Reiny zrobiły się wą­skie jak szparki, zastanawiała się.

- On nie jest jej tatą? - zapytała cicho. Johanna zadrżała, od drzwi za jej plecami ciągnęło chłodem. Patrzyła na tańczące cienie wywołane światłem świecy. Ona pomyślała dokładnie to samo, ale Astrid nie patrzyła Johannie w oczy, kiedy opowiadała jej tę część swojej historii.

Reina mrukęła coś. Johanna zmusiła się, żeby spoj­rzeć na twarz córki, dotknęła jej policzka.

- Aurora ma u nas mieszkać. Astrid też zostanie jakiś czas, w każdym razie do lata. Reina, ja nie wiem, co powinnam na to powiedzieć. Ja myślę... ja się po prostu boję. Trzeba się nad wieloma sprawami zastanowić, ma­my wrogów, którzy może zechcą to wykorzystać prze­ciwko nam. Nie wiem, w jaki sposób, my przecież tyl­ko wypełniamy obowiązek, ale... ludzie są dziwni. Reina uśmiechnęła się blado.

- Mamo, ja myślę, że należy się cieszyć. Bo przecież nie mamy dużo krewnych. Marja nie żyje. Amelia tak­że. Mamy Bendika i Helenę, i bliźniaków. Jeszcze Kar­la. Ale poza tym to już nikogo...

Johanna skinęła głową.

- I ja tak myślę. Tylko że dzisiaj one nas zaskoczyły, to był prawdziwy szok. Ale... trzeba im po prostu wie­rzyć. A skoro już to zrobiłam, to teraz mam wobec nich obowiązki. Nie może być inaczej.

Reina objęła swoje podkurczone nogi ramionami i kołysała.

- Mamo - powiedziała po chwili. - Dlaczego ty się tak ich boisz?

Johanna chciała zaprotestować, co też jej córka wma­wia? Dwie nieszczęsne kobiety zdane na jej łaskę, dla­czego miałaby się ich bać?

Ale Reina zamknęła oczy.

- Ja nie wiem - szepnęła Johanna niemal niedosłyszal­nie. - Ja mam tylko... takie uczucie. Coś... nie, nie wiem - powtórzyła.

Reina wciąż się kołysała w milczeniu.

Johanna dotykała palcami haftowanej narzuty, którą Reina odsunęła. Już zaczęła żałować swoich słów. Powinna by­ła zachować się jak matka, ukryć własny niepokój. A tak to przestraszyła Reinę, przecież nie o to jej chodziło.

- Reina, ja... nie powinnaś się bać. Aurora i ty... zosta­niecie przyjaciółkami. Wiem, oczywiście, że nie przepa­dasz za swoją siostrą. Tak bardzo się różnicie. Myślę, że może Aurora i ty...

- Mamo, ona jest stara! To dorosła kobieta! Johanna potrząsnęła głową. Odważyła się nareszcie dotknąć ręki córki, chciała przytrzymać ją tak mocno, żeby to kołysanie nareszcie ustało.

- Nie. Ma dwanaście lat. Urodziła się dwa lata wcze­śniej niż ty. Tylko tam u nich jest zupełnie inaczej. Ona prowadziła zupełnie inne życie niż dziewczęta tutaj. Bę­dzie potrzebowała twojej pomocy, Reino. Powinnaś na­uczyć ją się bawić.

Reina uniosła głowę i wysunęła brodę do przodu. Na jej buzi pojawił się nieśmiały uśmiech, Johanna przyję­ła go z radością.

- Mamo, ja nigdy nie lubiłam się bawić. Chyba o tym wiesz.

W oczach Johanny pojawiły się łzy. Ileż to nocy nie przespała właśnie z tego powodu, że jej mała dziewczyn­ka właściwie nigdy nie była dzieckiem. Odwróciła ku so­bie twarz Reiny i ucałowała gładkie czoło. Włosy małej pachniały lawendowym mydłem.

- Więc może będziecie się nawzajem uczyć? Reina westchnęła głęboko, dla matki jednak za­brzmiało to jak westchnienie ulgi.

- Zobaczysz, będzie dobrze - szepnęła Johanna. - Le­piej niż się spodziewamy. Wszyscy będziemy zdumieni.

- Tak - odszepnęła Reina.

Ravi czekał na nią z zapaloną świecą. Na stoliku le­żały dwie zaklejone koperty.

- Co robimy? - zapytał, wskazując na nie.

- To listy do Marji. Nie do mnie.

- To trzeba jej oddać.

- Możliwe. Tylko że ona dała je nam. Nie wiedziała, że Marja nie żyje. W takim razie nigdy by tu nie przy­jechała...

- To dziwne. Thilla z pewnością dostała wiadomość. Miesiące minęły od czasu, kiedy Remmernann musiał się z nią widzieć, a już przynajmniej list od ciebie doszedł!

Johanna westchnęła.

- Nie wiem... mogło się coś stać. Listy tak łatwo giną. Może za bardzo ufaliśmy temu młodemu panu z Lom.

Ravi przygryzał dolną wargę. Ujął koperty, przysu­nął je do światła. Listy adresowane do Marji były grube.

- Ona przecież powiedziała, że Thilla przyjedzie. Więc może niech listy poczekają, to je sobie odbierze.

Johanna przytaknęła.

- Tak będzie najlepiej, ale tak mi przykro, że Thilla nie wiedziała...

- Musiała wiedzieć - burknął Ravi.

- No to dlaczego przysyła nam listy adresowane do Marji?

Pociągnął ją ku sobie na łóżko i zaczął wolno rozbie­rać.

- Musimy się trochę przespać. Nie myśl już o tym. Ju­tro wypytamy Astrid dokładniej, jak dostała te listy i co Thilla mówiła przy tym. Pewnie się dowiemy, o co chodzi.

Johanna oparła się o niego.

- Ravi, wiesz, Reina jest taka przestraszona. Jakby cał­kiem zbita z tropu. Czy myślisz, że ona może... coś prze­czuwać? To znaczy, czy może coś widziała?

- Trudno powiedzieć - odparł Ravi spokojnie.

Johanna nie dała się zwieść.

- Ty nigdy nie chcesz ze mną o tym rozmawiać, ale przecież wiem, że ty też wiesz! Znasz Reinę lepiej niż ja! Ty... wy... ja nie całkiem należę do waszego świata.

Potwierdził skinieniem głowy, ale nic nie powiedział. Zdjął jej bluzkę, położył żonę na poduszkach i zaczął rozsznurowywać jej buty. Używała ich tylko od święta albo przy gościach, jak dzisiaj.

- Reina jest twoją córką, Johanno. Każdego dnia, wie­le razy widzę ciebie w niej.

Johanna wybuchnęła:

- W dzień, owszem! Ale w nocy, Ravi, w nocy, to ona jest twoją córką!

Ravi zamarł, Johanna usłyszała własne słowa, można je było tłumaczyć w straszny sposób, tak paskudnie, że przestała oddychać, kiedy to sobie uświadomiła.

- Wiem, co miałaś na myśli, Johanno. Nie bój się - rzekł po chwili Ravi.

Odetchnęła z ulgą, także i dlatego, że Ravi rozpiął jej ciasny gorset.

- Obiecaj mi, że będziesz jej strzegł, Ravi. Obiecaj mi... och, chciałabym, żebyś po prostu pozamykał jej te wszystkie drogi. Ty przecież wiesz, dokąd one mogą prowadzić, wiesz, jakie są niebezpieczne!

Ravi pocałował ją w policzek, palcem rysował kręgi na jej skórze.

- Wiem. Zrobię wszystko, co będę mógł. Dla niej i dla Benjamina, i dla ciebie, moja kochana.

Ułożyła się wygodnie na posłaniu, a Ravi zgasił świecę. W ciemnościach Johanna szeptała do niego i do sie­bie samej:

- Ona da sobie radę. Jest mądra i zdolna, grzeczna i sprawiedliwa. Wyrośnie na dzielną kobietę, ta nasza „ córka. Będziemy z niej dumni.

Ravi przytrzymał na chwilę jej twarz. Czuła jego za­pach, ten, który rozpoznałaby na końcu świata, nawet gdyby jego ciało się zmieniło i stało obce.

- Wiem. Oboje o tym wiemy. Ale nie będzie prowadzi­ła zwyczajnego życia ta nasza Reina. Ma wojowniczą na­turę, musimy tylko dać jej odpowiednią broń, Johanno.

Johanna odetchnęła, oblizała suche wargi, bo wiedzia­ła, że on zaraz zacznie je całować. A bardzo potrzebo­wała tego pocałunku i wszystkich pieszczot, jakie ją jeszcze czekają w nadchodzących latach.

Za każdym razem, kiedy Aztera miała przekraczać rze­kę oddzielającą dzień od krainy snu, one do niej wraca­ły. Bębenki, uderzenia serca z lat dzieciństwa. Pozwalała im się kołysać wtedy, gdy jako bezbronny tobołek przy­wiązywana była do bioder matki. Czuła, jak ciało matki porusza się w ich rytmie, na długo przedtem, zanim do­wiedziała się, że są czymś innym niż przedłużeniem bicia matczynego serca, które słyszała w ciągu dziewięciu mie­sięcy spędzonych w legendarnym brzuchu Windeli.

Jakie to dziwne!

Dorastała pośród białych ludzi, nosiła ich ubrania, ja­dła ich potrawy, zanim jeszcze nauczyła się mówić.

Kiedy zaczęła mówić, posługiwała się ich językiem. A gdy później nauczyła się tańczyć, to były to te sztyw­ne kroki, tak charakterystyczne dla tańca białych.

Mimo to bębenki zawsze powracały do niej przed snem. Niekiedy mocne i wyraziste, innym razem takie dalekie, że już się bała, iż straciła z nimi kontakt. Ale one były, przez cały czas. Gdy tylko koło Astrid zaległa cisza, natychmiast się pojawiały.

Czy znajdują się w jej krwi?

Czy Aurora je słyszy?

Prawie w to wierzyła. A kiedy już raz przyjęła to do wiadomości, znalazła się na najlepszej drodze do podję­cia tej decyzji, którą właśnie miała wypełnić.

Krew łączy ludzi.

Krew jest ważniejsza niż ubranie i język, przenika wszystko inne i może cię nagle ściągnąć w dół, żebyś nie wiem jak wysoko się wspiął.

Zwilżyła wargi, były spierzchnięte po tych wszyst­kich dniach w słońcu i soli, tutaj, na północy, powietrze jest suche. Zimne i suche.

Astrid złożyła ręce i modliła się, żeby z ludźmi nie było tak samo.

Nie, nie może tak być.

Jutro poprosi Johannę i Raviego, żeby odbyli z nią jeszcze jedną podróż. O ile się dobrze orientuje, nie bę­dzie to podróż zbyt daleka, mimo wszystko jednak czu­ła, że serce bije jej przed tą podróżą mocniej niż cztery miesiące temu, kiedy późnym popołudniem weszła na pokład statku i zobaczyła po raz pierwszy od wielu lat błysk życia w oczach Aurory.

Opowiedziała córce, że zawiezie ją do domu.

Do domu, do dalekiego kraju, w którym urodził się jej dziadek.

Czekają tam na nią dobrzy ludzie, którzy z pewno­ścią ją przyjmą.

Aurora długo patrzyła na matkę, zanim się uśmiechnę­ła. Potem wyprostowała swój delikatny kark i powiedziała:

- Ja wiem, mamo. Zawsze wiedziałam, że jest gdzieś na świecie takie miejsce, do którego ja przynależę. I że wciąż byłam w złym miejscu...

Wtedy Astrid przytaknęła i po raz tysięczny pożało­wała największej pomyłki swego życia. Aurora nie po­winna się była nigdy urodzić.

Spodziewała się kłopotów natychmiast, gdy tylko się zorientowała, że jej spotkanie z dumnym Muchą będzie miało następstwa. A kiedy wszystkie środki zawiodły, wiedziała też, że jej stary, siwowłosy mąż będzie wście­kły. Najbardziej jednak bała się jego synów, swoich wła­snych synów. Oni są biali, żyją wśród białych i nigdy nie wybaczyli swemu ojcu, że dopuścił się skandalu i wziął za żonę czarną kobietę. Ściągnął na nich hańbę, bo uro­dzili się z córki niewolników! Byli jeszcze dziećmi, ale już nosili w sobie gniew, który przerażał Astrid tak bar­dzo, że coraz częściej myślała, że ich już nie kocha.

Od chwili gdy urodziła się Aurora, Astrid wiedziała, że bracia dziewczynki, ośmio - i dziesięcioletni, byliby w stanie ją zamordować. Tylko jej czujność, jej matczy­na władza nad synami zapobiegła katastrofie. Ale teraz bracia są dorośli. Ona nie ma już nad nimi żadnej wła­dzy, nie może kierować ich postępowaniem.

Mimo wszystko to nie to skłoniło ją do panicznej ucieczki po wielu latach kluczenia.

Otóż ostatnio wrócił Mucha. Astrid wiedziała dlacze­go, chciał mianowicie odzyskać córkę. Chce jej zapew­nić godne życie, wolność i dumę, powiedział. Uważał, że życie na ukrytej farmie nie przystoi córce takiego słynnego przywódcy niewolników.

Chciał ją zabrać w góry, chciał opowiadać dziewczyn­ce o jej narodzie, chciał jej dać dom i rodzinę.

Astrid serce się krajało na myśl o tym, wiedziała jednak, że on ma prawo do dziecka. Mniej więcej rok temu poszła któregoś dnia do córki i zapytała, co ona o tym sądzi.

Aurora płakała, przyznała jednak, że głosy bębnów towarzyszą jej dzień i noc.

Nie należała do tego świata, krew jest ważniejsza niż ubranie i język.

Chciała pojechać do ojca i dała się przekonać zapew­nieniom Astrid, że przecież będą się nawzajem często odwiedzać. Nie dostrzegła w tym kłamstwa, a może po prostu była za mała, żeby mieć odwagę nie wierzyć wła­snej matce.

Przyjechał po nią w pewien wczesny poranek.

Aztera czuwała całą noc i płakała.

Kiedy jednak różowa jutrzenka pojawiła się nad planta­cją trzciny cukrowej, była gotowa. Uśmiechała się do swo­jej córki, ubrała ją w solidne proste rzeczy, pakowała jedną walizkę po drugiej z ubraniami, jedzeniem i wyposażeniem.

Potem poszły na miejsce spotkania. On już czekał. Widział swoją córkę po raz pierwszy w życiu, przedtem jedynie o niej słyszał.

Patrzył na nią, a twarz powoli mu się zmieniała.

Potem odwrócił się gwałtownie.

- Blank! - prychnął. - Blank! Blank! Blank!

Odrzucił jakąś tkaninę, trzymaną w ręce, kolorowe pió­ra i kamienie, którymi była ozdobiona, mieniły się w słoń­cu. Szkarłatna tkanina leżała na piasku. On zaś gestem we­zwał swoich ludzi i odszedł bez słowa wyjaśnienia.

Powiedział tylko jedno jedyne słowo.

Oznaczało ono „biała”.

I Astrid nie mogła sobie wybaczyć, że tego nie prze­widziała. Od tego dnia zmieniły się oczy Aurory, stały się jaśniejsze, jakby zapatrzone do wnętrza.

I przestała się uśmiechać aż do chwili, kiedy wsiadły na statek.

Serce Astrid bije mocno na to wspomnienie.

Mogła dać córce tylko jedną jedyną szansę. Postano­wiła podjąć ostatnią próbę wydobycia jej z tej otchłani, do której dziecko zostało wrzucone.

Gdzieś na tym szerokim świecie musi przecież istnieć jakieś miejsce...

Musi być ktoś, u kogo ona poczuje się w domu.

Ktoś, kto przyjmie do wiadomości, że ona, zanim za­śnie, słyszy bębny, że jej włosy są czarne jak oczy noc­nego motyla, ale że równocześnie jej skóra ma ten sam księżycowy odcień, co skóra jej dziadka.

Kiedy zobaczyła Raviego, to najpierw pomyślała, że to syn Randara. Z krótkiego spotkania z własnym ojcem zapamiętała jedynie ulotne wrażenie, uczucie. Była bar­dzo mała, panował mrok, ale nigdy tego nie zapomnia­ła, gdzieś w jej głowie wciąż trwał jego obraz. I obraz przypominał tego obcego mężczyznę. Trudno uwierzyć, że Ravi nie ma w sobie ich krwi.

Aurora odczuwała to samo, było po niej widać. Roz­mawiała z Ravim swobodnie już po paru minutach. Sprawiała wrażenie spokojnej, uśmiechała się. Otwiera­ła oczy na tych ludzi i wcale się nie płoszyła, kiedy ktoś z nich zdawał się jej nie rozumieć.

Ravi zastąpi ojca jej córce. A Johanna matkę, gdyby było trzeba. Jej własna córka ma rozum i siłę matki, to widać na pierwszy rzut oka. Na dodatek Astrid zauwa­żyła, że Reina ma też to coś niewytłumaczalnego, dziw­nego, co sprawiło, że czuła się z Ravim jak ze starym przyjacielem.

Uderzyła pięścią w niezwykle miękką poduszkę.

Noc ma się ku końcowi, a jutro ona będzie potrze­bować siły.

Na szczęście Aurora spała twardo.

Widocznie znalazła spokój w dużym, obcym domu, chociaż pachniało w nim stęchlizną.

Tutaj mieszkała Marja.

Ale żeby nie wiem jak Astrid się koncentrowała, to nie udawało jej się pochwycić najsłabszego nawet echa siostry. Pozwoliła działać wyobraźni, próbowała wy­obrazić sobie siostrę w tych pokojach, w tym łóżku.

Bez powodzenia, bardzo ją to dziwiło.

Może jutro.

Może kiedy już odwiedzi miejsca, gdzie jej ojciec żył jako młody człowiek.

Może wtedy przyjdą do niej te wytęsknione uczucia i będzie wiedzieć, czy postąpiła słusznie, przywożąc tu­taj Aurorę.

Czy to naprawdę była droga do domu...

- Więc ty go spotkałaś? Randara? Swojego ojca? Astrid potakiwała:

- Raz. Jeden jedyny.

Johanna umilkła, ale nie spuszczała z tamtej uparte­go wzroku. Astrid musi jej o tym opowiedzieć. I w koń­cu ciemnoskóra kobieta zwilżyła wargi.

- Moja matka miała... bardzo trudne życie. Wiedziała też, że będzie ono krótkie. Ona była... no, jakby wam to powiedzieć... nie znacie przecież stosunków panujących na wyspie. Na wyspach. Na wyspach niewolniczych.

Johanna starała się ją zachęcić. Mają czas.

- Ludzie się mojej matki bali. A znowu jej matka by­ła wielką znachorką, cieszyła się ogromnym poważa­niem u niewolników. Ale matka... ona miała władzę za­równo nad czarnymi, jak i nad białymi. Była lwicą. Nie, panterą. Przemykała się między pniami drzew, a jej pa­zury były ostre.

Johanna bezszelestnie odstawiła filiżankę z ziołową herbatą z miodem. Wciąż jeszcze dziwnie jej było tak siedzieć w pokoju Marji. Ale też to w jakimś sensie na­turalne. Zamek Marji nie może wciąż stać zamknięty. Żałoba nakazywała jej tak postąpić, ale teraz żal jest in­ny, wszystko się zmieniło. A ta kobieta jest siostrą Mar­ji. Johanna nie myślała, że jest na świecie ktoś, kto miał­by prawo pić z filiżanek Marji, spać w jej łóżku.

Ta kobieta ma.

Siedzi oto z pledem Marji z jagnięcej wełny na kola­nach i opowiada.

Johanna słucha.

Próbuje czuć zapach tropikalnych nocy, które Astrid jej maluje, próbuje zrozumieć uczucia małej dziewczyn­ki, zaniesionej, by pożegnała się z ojcem, którego nigdy przedtem nie widziała.

- Czy wtedy Maria o tobie wiedziała? - zapytała Jo­hanna, gdy historia dobiegła końca.

Astrid potrząsnęła głową.

- Nie wiem. Nie sądzę. On wydawał się taki... smut­ny. I jakby się bał... kiedy dawał mi tę małą figurkę. Nie powiedział tego, ale ja wiedziałam, że on chce, żeby to była tajemnica między nami.

Johanna przytakiwała. Amelia nigdy o tym nie mówi­ła, a Johanna wiedziała przecież, że ostatnie tygodnie ży­cia Amelia spędziła na czytaniu zapisków Marii.

Powiedziałaby, gdyby znalazła tam wzmiankę wska­zującą na to, iż Marja ma siostrę.

Maria i Randar. Nieślubne dziecko i kat. Od tego się bierze cała ich historia. Opowieści o tych dwojgu nadal budzą w sercach młodych dumę i poczucie pewności. Oni zlekceważyli wszystko i przeżyli tyle burz, a nie utracili ani siebie nawzajem, ani własnej godności.

Maria. Jedyna osoba na świecie, której Mar ja nigdy nie krytykowała.

Maria była dobra i tylko dobra!

I Randar... Czy ktoś w tej rodzinie wspomniał kiedy­kolwiek o nim bez szacunku?

Pokolenia się zmieniały, życie - było raz lepsze, raz gorsze, ale Randar i Maria pozostali fundamentem, opo­ką. W ich życiu wszystko wywrócono do góry nogami, i to nie raz. Trudno się przestać dziwić, jak oni zdołali przetrwać to i nie utracić dobroci serca?

Astrid odpowiedziała na to jednym prostym zdaniem:

- Maria, kiedy wyjeżdżała, rzuciła mojej matce w twarz kamień przyjaźni.

Johanna czuła, że to będzie brutalna historia, ale Astrid mówiła coraz szybciej i szybciej, jakby nie mo­gła przestać. Wiedziała, że z każdym jej słowem niechęć Johanny narasta. Mimo to musiała mówić, ledwo miała czas oddychać.

- Moja matka często spotykała Marię. One... miały wspólne zainteresowania. Pewnego razu matka uratowa­ła Marii życie. Nie wiem, dlaczego matka tak rozpacza­ła, że biała kobieta zachowała się wobec niej przed wy­jazdem okrutnie. Przecież nietrudno to było zrozumieć, matka uwiodła jej męża, i to tylko po to, by wypróbo­wać swoją władzę... może Maria o tym nie wiedziała aż do wyjazdu. Może była zła, że tyle je obie łączyło, a po­tem okazało się, że kobieta, którą Maria uważała za przyjaciółkę, potajemnie uwiodła jej męża.

Astrid nie miała jasności, jak to było, ale kawałek po kawałku rozbijała obraz, jaki Johanna stworzyła sobie o kobiecie i mężczyźnie, którzy kiedyś w taki cudowny sposób pomogli jej matce.

Czy on ją naprawdę tak okropnie zdradził?

Jeśli Maria wiedziała, to jak potrafiła znieść tę pro­mienną miłość między nimi, którą wszyscy widzieli aż do ostatniego dnia? Bo nawet jeśli ktoś zdradza tak pa­skudnie, to miłość powinna przetrwać, tyle Johanna wiedziała z własnego doświadczenia. Ale równie pewne jest, że zawsze coś wtedy ulega unicestwieniu na zawsze. Coś, czego nigdy nie uda się odbudować. Coś brudnego osiada na dnie serca i nie można tego wyczyścić.

Czy Maria tego nie czuła?

Czy to wszystko było oszustwem?

Ciężar życia prababki osunął się nagle na jej ramiona.

Ale Astrid uśmiechała się blado.

- Rozumiesz więc, kochana Johanna, jak wiele dla mnie znaczy, że przyjęliście mnie tak serdecznie. Odwa­żę się powiedzieć... uratowaliście życie mojej córce.

Teraz Johanna się uśmiechnęła.

Tak, ona zawsze ratuje życie, chociaż czasami dość trudno to dźwigać.

Nawet teraz, w świetle wielu lamp i z bezpiecznym ramieniem Raviego tuż obok, czuła, że nie wszystko jest takie proste.

Na szczęście Ravi uśmiechał się do Astrid. Na szczę­ście nie dostrzegała w jego twarzy niczego, co by świad­czyło, że ma złe przeczucia. Nawet Reina wyglądała na zadowoloną, kiedy zabrała dzisiaj Aurorę, żeby ją po na­bożeństwie przedstawić koleżankom. W ciągu zaledwie czterech dni obie dziewczynki zaprzyjaźniły się tak, jak Ravi przewidział.

Skąd w takim razie to wrażenie zagrożenia? Dlacze­go siedzi tu i krzywi się na tę kobietę i dziecko, bliskie krewne jej własnej matki?

Jestem ostrożna, bo przeżyłam już za wiele zasko­czeń. Zawsze chciałam prowadzić spokojne życie, pod­dawać się nurtowi leniwej rzeki. Do tego zostałam stwo­rzona. Tak miało wyglądać moje życie. A tymczasem nieustannie wpadam w wiry, porywa mnie wzburzony nurt, co więcej, sama szukam takich miejsc i dobrowol­nie daję się ponosić prądowi.

Co ze mną jest nie tak?

Co sprawia, że w chwili, kiedy wszystko się układa, znowu rzucam się na niepewne wody?

Obejrzała się pośpiesznie, dostrzegła błysk w oczach Raviego. Uśmiechał się i dolewał Astrid chłodnej herba­ty. Brunatnozłocista ciecz spływała z dzbanka w jego rę­ce do filiżanki kobiety.

I w tym momencie pojęła.

To on jest rzeką.

A ona nigdy się nie uwolni, nigdy się nie wespnie na wysoki brzeg, nie postawi stopy na pewnej, bezpiecznej ziemi.

Próbowała, ale za każdym razem traciła oparcie i zno­wu wpadała w wiry.

Poczuła ból w piersi.

Patrzyła na Raviego. Patrzyła i patrzyła, i wciąż my­ślała to jedno:

On jest rzeką. Może toczyć się spokojnie przez jakiś czas, ona sama może w tej rzece pływać, nawet walczyć, nie dawać się ponieść nurtowi. Nigdy jednak nie potrwa to długo. Ramiona szybko się zmęczą, kiedy zechce pły­nąć pod prąd.

A potem rzeka znowu ją porwie, będzie ją pchać w stro­nę wodospadu, aż zacznie jej się wydawać, że zaraz utonie.

Ona nie chciała się utopić.

Oto cała prawda.

Rzeka ją kocha i będzie ją utrzymywać nad po­wierzchnią, nawet jeśli ciska ją niebezpiecznie blisko groźnych prądów i strasznych wirów. Do oczu Johanny napłynęły łzy.

Gniew na Astrid przemienił się w uczucie przypomi­nające wdzięczność.

Następnym razem będzie wiedziała, że jeśli jakiś dzień przynosi nieoczekiwane zmiany, to można się im poddać bez lęku.

Zauważyła, że tamtych dwoje siedzi i patrzy na nią. Że jej milczenie ich niepokoi.

Ravi odchrząknął i powiedział:

- Uważam, że powinniśmy powtórzyć to, co powie­dzieliśmy Astrid już pierwszego dnia: Witaj... w domu.

Johanna wstała, podeszła do ciemnoskórej kobiety i ostrożnie przytuliła policzek do jej policzka.

- Witaj w domu - szepnęła i poczuła, że serce śpiewa, ciesząc się, że tak łatwo wypowiedzieć właściwe słowa.

W końcu Astrid odsunęła ją lekko, potem bez słowa wyszła, a oni zostali sami, też nic nie mówiąc.

Kiedy jej kroki ponownie rozległy się na polerowa­nej podłodze, oboje spojrzeli ku drzwiom.

Astrid wyciągała ręce i prosiła, by otworzyli maleńką szkatułkę, którą przyniosła.

Johanna zajrzała do środka, odsunęła na bok kawa­łek jedwabiu.

W szkatułce znajdował się mały, okrągły kamyk. Na tle białej tkaniny wyglądał jak rubin, ale nie mienił się jak klejnot. Tak naprawdę miał rdzawobrunatną barwę i czarne paseczki, jakby namalowane atramentem.

- To był znak mojej matki, znak wiecznej przyjaźni. Nie znacie tamtejszych obyczajów, ja też nie wiem wszystkiego, co się z nim łączy. Ale jedno wiem na pew­no: Kiedy Maria przed odjazdem rzuciła go w piasek, mojej matce o mało nie odebrało to życia. Już nigdy po­tem nie była taka sama. Nie zdawałam sobie z tego spra­wy, bo widywałam ją rzadko. Ale wiem. Zdrada Marii ciążyła jej bardziej, niż można to pojąć.

Johanna wyjęła kamyk. Wydał jej się bardzo lekki. Zwy­czajny kamyk, tylko ten kwiat namalowany atramentem.. Ravi też dotknął kamyka. Johanna powiedziała:

- Dziękuję. Rozumiem, co masz na myśli, Astrid. Ja myślę, że Maria żałowała, jeśli jest tak, jak mówisz, że one były przyjaciółkami. Ale nigdy o tym nie wspomnia­ła nikomu...

Astrid westchnęła i zamknęła szkatułkę.

- Chciałam go ofiarować jej córce. Miałam wrażenie, że to by jej dało... spokój. Ale... Marja nie żyje. Amelia także. Johanno, ty jesteś jedyną osobą, która może go przyjąć. Powinnaś wiedzieć, że dla mnie jest to tylko ka­mień. Chociaż dla mojej matki to było coś znacznie po­tężniejszego.

Johanna przytaknęła:

- Dla mnie to też będzie tylko kamień. Myślę jednak, że masz rację, Maria żałowała. Sądzę, że uczczę jej pa­mięć, przyjmując go. I zapanuje pokój. Zresztą obie ma­my córki, które już ten pokój zawarły.

Ravi wziął kamyk, zamknął go na chwilę w dłoni, po­tem schował do szkatułki.

- Położę go razem z książkami Marii - powiedziała Johanna.

Astrid uśmiechnęła się.

- W porządku! Cieszę się, że rozumiecie. Cieszę się, że witacie mnie tutaj jak w domu. Bez tego nie mogła­bym pewnie załatwić tej starej, smutnej historii. Niektó­rzy mówią, że jestem zimną kobietą. Nie przejmuję się ani krzyżem, ani kręgiem. To tylko... symbole. Ale ten kamień chroniłam. Bo jeśli chodzi o moją matkę... to nie jestem zimna.

Johanna uśmiechnęła się.

- Wiem o tym. Pojąć nie mogę, jak ktoś może uwa­żać, że jesteś zimna!

Oczy Astrid rozbłysły.

- Jutro opowiem wam więcej, jeśli was to interesuje. Zrozumiesz, dlaczego, Johanno.

Powiedzieli sobie dobranoc. Droga do Vildegârd by­ła krótka i znajoma.

Kiedy się położyli, Ravi długo słuchał spokojnego od­dechu Johanny.

Zastanawiał się, czy tego wieczoru Astrid też słyszy bębny.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Cory zycia 28 Srebrne Zwierciadlo
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum May Grethe Cory zycia 07 Oko Za Oko
Lerum May Grethe Cory zycia 14 Ksiezyc W Nowiu

więcej podobnych podstron