1
Ostatnia część pamiętnika Bilba Bagginsa
Ja Bilbo Baggins spisuję w tej księdze przygody swoje, które mnie w drodze
do dworu zacnego Elronda w Rivendell przywiodły. Jest to już być może przygód
moich księga ostatnia, wiek bowiem ciąży na mnie, i czuję, że dni przygód moich
już się dopełniły. Te zaś, które w tej księdze spisuję, nie mogą być przyrównane,
do przygód siostrzeńca mojego, Froda, które w innej księdze i w innym czasie
spisane zostały.
Jeślibyś jednak, drogi czytelniku skuszony nazwiskiem Bagins, które mój
siostrzeniec z taka dumą w świecie rozsławił, zechciał zapoznać się z tą
opowieścią, wiedz, że wielką przyjemność mi sprawisz. Czytaj, może chociaż ty
zrozumiesz moją opowieść.
Po opuszczeniu zacnego Shire’u i pozostawieniu na barkach mego
siostrzeńca całego rozgardiaszu (Och, gdybym wtedy wiedział jaki to rozgardiasz
mu pozostawiam, pewnie nigdy bym w tą podróż nie wyruszył), nie bardzo
wiedziałem co będę dalej robił. Łatwo jest bowiem opowiadać wszystkim, nawet
kochanemu Gandalfowi, jak to bardzo pragnie się przygód, o wiele trudniej jest
jednak te przygody przeżywać. Na szczęście kompania była wesoła, a moi, tak
rzadko widywani przyjaciele mieli mi tyle do opowiedzenia. Poza tym droga była
prosta, więc liczyłem, że tak jak dawniej przygoda sama mnie odnajdzie.
Nie od razu skierowałem się też w stronę Rivendell. Jakieś przedziwne
przeczucie mówiło mi, że przyjdzie mi już na zawsze pożegnać się z tą ukochaną
krainą, w której przeżyłem całe moje dzieciństwo, i gdzie za wyjątkiem mojej
pierwszej wyprawy spędziłem całe swoje dorosłe życie. Wędrowaliśmy więc z
moimi towarzyszami po okolicznych wzgórzach i lasach, sypiając pod gołym
niebem lub w ukrytych elfich dworach. Były to piękne dni, słońce świeciło jasno,
nie na tyle jednak, żeby dawało się odczuć jakiekolwiek zmęczenie.
Kiedy teraz o tym pomyślę, zastanawia mnie, że nie dostrzegłem wtedy tych
wszystkich oznak nadchodzących kłopotów. Nigdzie po drodze nie widzieliśmy
obcych, ani też żadnych dziwnych stworów. Kiedy teraz przyrównuję tamte dni
do moich poprzednich przygód, widzę wyraźnie, że było wtedy wręcz nudno.
Myślę, że gdy nie mój podeszły wiek i nawyki osiadłego i wygodnego życia, to
zaraz zaproponowałbym inną wyprawę.
2
W każdym bądź razie mijały dni i tygodnie, a ja wciąż nie oddaliłem się
zanadto od Hobbitonu. Kiedy już zacząłem przemyśliwać gdzie by się udać
przybył posłaniec z wiadomością, że moi towarzysze wyczekiwani są w niedalekim
Rivendell. Chodziło zdaję się o jakieś sprawy majątkowe, co Krasnali zawsze
przyprawia o szybsze bicie serca, postanowiłem więc nie stawać się dla nich
przeszkodą i zaproponowałem, że razem udamy się do Rivedell. Wierzyłem, że
przyjaciele, po załatwieniu swoich spraw z pewnością zgodzą się kontynuować
podróż. Poza tym wiedziony byłem chęcią obejrzenia dworu Półelfa, który to dom
nie raz pojawiał się w rozmowach z Elfami.
Po zapoznaniu się z relacją posła i pożegnaniu z pewną niedawną napotkaną
elfią rodziną (Muszę przyznać, że liczna była to rodzinka. Kiedy opowiadałem
później o nich moim innym elfim przyjaciołom, ci uśmiechają się tylko tajemniczo,
i nie chcą wyjaśnić mi tej niezwykłej jak na elfy liczebności.), wyruszyliśmy raźno
w drogę. Trzeba przyznać, że od tego dnia podróż nabrała tempa. Spotykaliśmy
co prawda jeszcze różnych znajomych, także elfów, nigdy jednak nie
zatrzymywaliśmy się na dłużej, żeby nacieszyć się ze spotkania.
Pozwolę sobie tutaj na kilka słów na inny niż moja podróż temat. Nie mogę
bowiem zrozumieć jak to się dzieje, że Hobbici, mieszkając w takiej bliskości
elfów i innych tajemniczych stworzeń, tak rzadko je widują. Sam bowiem
wielokroć wędrowałem po tej naszej malutkiej krainie, i wielokroć napotykałem
się na całkowitą ignorancję ze strony mieszkańców Shire’u, Bucklandu i
wszystkich innych miasteczek i prowincji. Jedynie małe dzieci przyjmowały ze
spokojem, czy też raczej z radością i zaciekawieniem, wiadomości o Elfach czy
Krasnalach. Nie wiem czym to jest powodowane. Przecież rasy nasze nigdy nie
prowadziły ze sobą żadnych wojen (jeszcze do niedawna uważano, że Hobbici w
ogóle nie znają się na wojnie). Wydaje mi się, że to strach przed nieznanym i
zmianami każe Hobbitom ignorować to co się dzieje w Świecie, i kto mieszka za
pobliskim wzgórzem. Może to właśnie dlatego, tak bardzo cały Hobbiton ucierpiał
w wyniku ostatniej intrygi Sarumana. Po prostu Hobbici nie zwrócili się do nikogo
o pomoc. Co gorsza nie znali nikogo kto mógłby im tej pomocy udzielić.
Wystarczy przecież przypomnieć sobie jak traktowali Aragorna, który jako
Strażnik patrolował nasze okolice.
Wracając jednak do podróży, to poruszaliśmy się szybko, chcąc jak
najszybciej dotrzeć do domu Elronda Półelfa. Po kilku dniach moi towarzysze
3
wiedzeni pośpiechem postanowili porzucić trakt, i ruszyć na przełaj. Nie bardzo
wiedziałem po co to zrobili, skoro trakt wiódł prosto do Rivendell, nie
protestowałem jednak, wkroczyliśmy bowiem już dawno na tereny, które niezbyt
dobrze znałem.
Jak już pisałem, do tej pory nie spotkały nas żadne warte opisania przygody.
Jednak najdłuższy okres spokoju musi się jednak kiedyś zakończyć. Tak było i
tym razem. Kiedy tylko zeszliśmy z traktu i zagłębiliśmy się w pokryte lasem
wzgórza zaczęły się kłopoty. Najpierw jeden z niosących nasze juki mułów okulał
i musieliśmy nieść część ładunków na plecach, żeby nie przeciążać pozostałych
zwierząt. Osiołki nabyliśmy, czy też raczej nabyłem je za znaczną cześć
zabranych z domu oszczędności, od pewnych dosyć skąpych hobbitów, dlatego
uważaliśmy, że lepiej jest pocierpieć odrobinkę z ciężarem na plecach niż stracić
tak cenny nabytek. Potem jeden z krasnali przeziębił się, i musieliśmy zmitrężyć
wiele godzin na szukaniu jakiegoś ziela. Ziele to musiało być zerwane przy świetle
księżyca. Chociaż noc była bardzo pogodna i księżyc wędrował po niebie w pełnej
krasie, minęło dużo czasu zanim je znaleźliśmy. Następnego dnia jednak,
niepomni na zmęczenie i zbierające się na horyzoncie chmury postanowiliśmy
ruszać dalej. Teraz wiem, że był to błąd, ale wiadomo, mądry hobbit po szkodzie.
Właśnie tego dnia, już parę godzin po wejściu w las, musieliśmy się
rozdzielić. Kiedy w poszukiwaniu jakiejś ścieżki przedzieraliśmy się bowiem przez
krzaki nad naszymi głowami otworzyło się podniebne jezioro. Deszcz był tak
gęsty, że ledwo widziałem sznurek którym dla bezpieczeństwa się powiązaliśmy.
Ziemia pod naszymi nogami z każdą chwilą stawała się bardziej grząska,
wpadłem nawet na pomysł, że zamiast wzrokiem lepiej kierować się słuchem,
lepiej bowiem słyszałem swych towarzyszy niż ich widziałem. Dziwne jakie
pomysły przychodzą podstarzałemu hobbitowi w takich chwilach do głowy. W
pewnej chwili poczułem, że sznurek, którym się powiązaliśmy napina się
niebezpiecznie. Zdążyłem chwycić go, kiedy usłyszałem głośny pluskot, to znaczy
że gdyby nie głośny plusk, to pewnie usłyszałbym głośny huk, a trzymany
sznurek zrobił się całkiem luźny. Zacząłem krzykiem przyzywać moich
towarzyszy, prosząc ich, żeby przynajmniej wskazali mi głosem gdzie są. Burza
jednak stawała się coraz głośniejsza, a ja potykając się i ślizgając musiałem
oddalić się od miejsca wypadku, bowiem nikt mi nie odpowiedział.
4
Wołałem jednak nieustannie, aż głos całkiem mi zachrypł, i nie mogłem
wymówić głośno ani jednej litery. Kiedy już straciłem nadzieję, że pomogę
towarzyszom przystanąłem pod rozłożystą sosną, której gałęzie chroniły przed
deszczem równie dobrze jak każdy inny dach, i zacząłem rozmyśliwać o swojej
sytuacji. Po dłuższym okresie zastanowienia, przerywanym poważnymi myślami o
głodzie, ostatni posiłek spożyłem bowiem na tyle dano, że każdego szacownego
hobbita napawać to musiało oburzeniem, doszedłem do wniosku, że przeczekam
ulewę w mej przytulnej kryjówce.
Czas dłużył mi się wtedy niezmiernie. W dodatku mój żołądek doszedł do
wniosku, że przypomniał sobie, dlaczego kiedyś z takim pośpiechem wracałem do
Bag End, i muszę przyznać, że żadnemu z nas się te wspomnienia nie podobały.
W końcu jednak, po czasie tak długim, że zacząłem się martwić o moje kolejne
urodziny, deszcz zaczął słabnąć, a ja postanowiłem udać się na poszukiwanie
przyjaciół.
Kiedy tylko wygramoliłem się spod drzewa, zorientowałem się, że będzie to
zadanie trudniejsze niż przypuszczałem. Wszędzie pełno było wody, a każdy,
nawet najmniejszy rowek zmienił się w rwący potok. Na domiar złego nigdzie nie
mogłem dojrzeć żadnych znajomych znaków rozpoznawczych. Mówiąc krótko,
zgubiłem się.
Zacząłem krzyczeć, jednak dźwięk, który wydobywał się z moich ust w
niczym nie przypominał znajomego mi głosu, więcej, prawie w ogóle nie
przypominał głosu hobbita. Przestałem więc krzyczeć, bojąc się, ze moi
przyjaciele słysząc tan dźwięk pomyślą, że to odgłosy jakiejś bestii. Postanowiłem
wdrapać się na jakieś drzewo, i stamtąd rozejrzeć się za krasnoludami.
Kiedy już byłem w połowie pnia zorientowałem się, że nic mi to nie da.
Gałęzie drzew były zbyt gęste, a w dodatku wszędzie rosło niezliczone mnóstwo
zasłaniających wszystko krzaków. Kiedy zacząłem schodzić z drzewa, jakimś
przedziwnym zbiegiem okoliczności ujrzałem, że woda płynącego w pobliżu
strumyka niebezpiecznie się podnosi. Pewnie został bym na drzewie, tak nawet
chciałem przez moment zrobić, bałem się jednak, że już i tak podmyta ziemia,
jeżeli zostanie dodatkowo zalana przez strumień, nie utrzyma drzewa, a co
dopiero drzewa i mnie. Zeskoczyłem więc nie bacząc na wysokość i ignorując ból
w nogach i ramionach.
5
Będąc już na ziemi wyszukałem najbliższe wzniesienie. Jak się okazało, był
to dość pokaźny pagórek, porośnięty całym gąszczem leśnych malin. Dla
wygłodniałego hobbita to prawdziwy skarb, nie bacząc więc na nic skorzystałem z
tego daru natury. W czasie kiedy się posilałem, słońce na dobre wyjrzało zza
chmur, świetliste promienie zalały cały pagórek, przynosząc ze sobą
wystarczająco dużo ciepła, żeby wysuszyć moją odzież i rozgrzać zziębnięte
ciało. Pełny żołądek i przytulne ciepło pokonały wszelki moje sprzeciwy, i
znajdując sobie wygodne łoże z paproci uciąłem sobie drzemkę.
Kiedy się obudziłem było mi zimno, a dookoła unosiła się mgła. Rozejrzałem
się dookoła, doszedłem do wniosku że jest ranek, i że gęsta mgła i tak
uniemożliw mi poszukiwania moich towarzyszy, po czym wygrzebawszy z
pozostałym mi bagaży wszystkie ubrania i jakiś koc, który równie dobrze mógłby
być obrusem, przygotowałem sobie nieco wygodniejsze, ale za to dużo cieplejsze
posłanie i pozwoliłem sobie na jeszcze odrobinę snu.
Ponownie obudziłem się kiedy słońce było już wysoko na niebie, a ptaki
prowadziły nad moją głową ożywione dyskusje. Rozłożyłem wszystkie posiadane
rzeczy na trawie, mając nadzieję, że jeżeli nawet nie zdążą przed wyruszeniem w
drogę przeschnąć, to przynajmniej może coś da się uratować. Posiliłem się
jeszcze raz malinami i ruszyłem w stronę, z której jak mi się wydawało
przyszedłem. Mój poobiedni spacer nie trwał jednak zbyt długo. Już kilka kroków
od krzewów malin ujrzałem wszech obecną wodę. Dostrzegłem co prawda, że już
od jakiegoś czasu musi ona powoli opadać, wiedziałem jednak, że jest to jak dla
mnie o wiele za wolno.
Nie wiedząc co w takiej sytuacji zrobić, zacząłem obchodzić pagórek
dookoła, tuż przy wodzie, jak gdybym wypatrywał jakiegoś brodu albo ukrytego
mostu. Kiedy jednak prawie już prawie powróciłem do punktu z którego zacząłem
wyspę (czy to nie dziwne, że zawsze mając do wyboru dłuższą i krótszą drogę, na
chybił trafił wybieramy tą dłuższą), dostrzegłem zaplątany w krzakach duży
kawałek deski. Był to kawał na tyle duży, że siedząc i trzymając obie nogi mocno
przyciśnięte do siebie mogłem się na niej zmieścić, a nawet utrzymać na wodzie.
Wyszukałem w krzakach gałąź wystarczająco szeroką, że mogła służyć jako
wiosło, pozbierałem swoje rzeczy, i usiadłem na brzegu zastanawiając się co
robić dalej. Łatwo jest planować bohaterskie akcje, kiedy siedzi się w domu przed
kominkiem, w rzeczywistości trudno zebrać się na odwagę. Dla ciebie czytelniku,
6
jeśli nie jesteś hobbbitem może ci się to wydawać jakąś głupotą, ale dla nas
niziołków, jak o nas mawiacie, pływanie po wodzie to prawdziwa brawura. Co
prawda są miejsca, gdzie hobbici uprawiają ten niebezpieczny i nierozważny
sport. Są to jednak osobniki uznane za niespełna rozumu, i to nie tylko przeze
mnie, ale także przez wszystkich rozsądnych hobbitów.
Kiedy zebrałem się wreszcie na odwagę, południe już dawno minęło.
Wiedziałem, że malin nie starczy na długo, i był to chyba najważniejszy powód.
Postanowiłem, że popłynę przed siebie. Po kilkudziesięciu godzinach przygód,
doszedłem do wniosku, że nic gorszego nie może mnie już spotkać. Miałem też
nadzieję, że podobnie jak w czasie maojej pierwszej wyprawy, los ponownie się
do mnie uśmiechnie.
Po kilku nieudanych próbach, wszystkie zachody z wysuszeniem rzeczy
poszły na marne, udało mi się opanować tę trudną sztukę na tyle dobrze, że
mogłem spróbować przepłynąć to niezwykłe jezioro. Ruszyłem więc przed siebie,
nie zastanawiając się zbytnio nad kierunkiem.
Tak jak się domyślałem, los tym razem mi sprzyjał. Zanim jeszcze odczułem
prawdziwe zmęczenie ujrzałem wyłaniające się z wody wzniesienie. Było ono duże
większe od tego, na którym przyszło mi spędzić noc. Doszedłem do wniosku, że
powinienem sprawdzić, czy nie jest to przypadkiem koniec wody.
Kiedy tylko wdrapałem się na szczyt, okazało się że miałem rację. Bez żalu
porzuciłem więc swoją dziwną łudź i ruszyłem raźno przed siebie. Przez chwilę
próbowałem rozpoznać jakieś elementy krajobrazu, przekonałem się jednak
szybko, że nie ma to najmniejszego sensu. Wędrowałem więc ciągle przed siebie,
mając nadzieję, że spotkam jakiegoś przyjaźnie nastawionego mieszkańca lasu,
który zgodzi się wskazać mi drogę do Traktu. Po drodze posilałem się
przypadkowo spotkanymi malinami i jagodami.
W ten sposób minął kolejny dzień. Widząc, że zbliż się noc, postanowiłem
znaleźć sobie jakieś przytulne miejsce do spania. Zbyt się jednak obawiałem
dzikich zwierząt i innych, mniej przyjaźnie nastawionych mieszkańców lasu.
Wyszukałem więc sobie rozłożysty dąb. W jego rozgałęzienie mógłby wygodnie
położyć się nawet duży człowiek, a co dopiero maleńki hobbit. Nazbierałem więc
liści paproci i umościłem sobie wygodne gniazdko. Trzeba przyznać, że chociaż
zgubiłem się, moje położenie nie było takie złe. Gdybym zawsze w czasie swoich
przygód mógł spędzać no w takim przyjemnych i bezpiecznym miejscu... Kto wie,
7
może nie powróciłbym do Bag End, pewnie losy całego Śrudziemia potoczyłyby się
inaczej...
W każdym razie ułożyłem się wygodnie. Być może jednak przeżycia ostatnich
godzin, może też to, że tak dużo spałem ostatniej nocy, spowodowało, że sen nie
chciał do mnie przyjść. Leżałem więc wpatrując się w niebo i rozmyślając o moich
wcześniejszych przygodach. Z rozrzewnieniem wspominałem też lata spędzone w
Shire.
Kiedy na niebie pojawiły się gwiazdy po raz pierwszy w czasie tej podroży
poczułem, że czegoś bardzo mi brakuje. Uczucie braku stawało się z każdą chwilą
coraz silniejsze. Zdziwiłem się, byłem bowiem przekonany, że przed położeniem
się spać najadłem się wystarczająco. Chciałem nawet już zabrać się za
przygotowane na śniadanie owoce, kiedy nagle zdałem sobie sprawę czego mi tak
naprawdę brakuje. Zrozumiałem też, że Gandalf miał rację. Znałem wystarczająco
wielu hobbitów i dużych ludzi, którzy po latach nadużywania trunków lub
fajkowego ziela nie mogli się już bez tego obejść. Wiedziałem więc skąd się bierze
trapiący mnie głód.
Nim jednak zdałem sobie sprawę z tego co robię, znalazłem się na ziemi idąc
w kierunku, z którego przyszedłem. Pięści miałem kurczowo zaciśnięte, z moich
ust wydobywał się niezrozumiały bulgot, z którego co chwila wyławiałem znajome
słowa:
mój skarb. Jak bardzo przypominałem w tej chwili tego paskudnego
Goluma.
Nie mogłem jednak nic zrozumieć. Moje własne ciało nie chciało mnie
słuchać. Musiałem bezsilnie patrzeć, jak po omacku przedzieram się przez krzaki.
Kiedy już zwątpiłem, i poddałem się rozpaczy, moje ciało potknęło się o jakiś
korzeń i upadło, uderzając głową o pień drzewa. W tej chwili odzyskałem kontrolę
nad ciałem. Pomacałem ręką głowę, wyczuwając już rosnącego guza. Obejrzałem
całe moje ciało, sprawdzając, czy nie nabawiłem się jakichś innych obrażeń. Na
szczęście nadawałem się jeszcze na tyle do użytku, że postanowiłem wrócić do
swojego gniazdka. Po dłuższych poszukiwaniach odnalazłem mój dąb. Wdrapałem
się nań, i padłem bez czucia na posłanie.
Obudziłem się znowu koło południa. Niewiele pamiętałem z ostatniej nocy, a
bolący guz na głowie wziąłem za wynik sennych koszmarów i twardego pnia
drzewa.
8
Cały następny dzień minął mi w drodze. Cieszyłem się z tego, że w czasie
moich wcześniejszych przygód, a także podczas spacerów z Frodem nauczyłem
się wystarczająco dużo na temat leśnych owoców. Mogłem teraz wykorzystać tą
wiedzę. Niestety z każdym krokiem las stawał się coraz gęstszy. Nigdzie nie
mogłem dostrzec śladów jakiegokolwiek inteligentnego życia. Wieczorem
postanowiłem, że następnego dnia rozpocznę marsz z powrotem. Nie chciałem
bowiem za bardzo zapuszczać się w ten nieznany i dziki las.
Także tej nocy wyszukałem sobie wygodne leże w gałęziach dębu. Jednak
tym razem zasnąłem szybko i bez problemów.
Obudziłem się w środku nocy odczuwając ten sam koszmarny głód. Stałem
na ziemi, tak samo pozbawiony władzy nad własnym ciałem. Od razu
przypomniałem sobie zdarzenia z ostatniej nocy. Znowu musiałem przeżywać
męki obserwowania tego upiornego marszu mojego własnego ciała. Widziałem
każde mijane w dzień drzewo i krzaczek. I nic nie mogłem zrobić. Pozostawało
mieć nadzieję, że moje ciało znowu popełni jakiś błąd.
Minęło sporo czasu zanim zauważyłem swoją szansę. W pewnym momencie
noga zawadziła o korzeń, a ciało niebezpiecznie się zachwiało. Złapało za jakąś
gałązkę, i tylko to uratowało je przed upadkiem. Kiedy jednak balansowało
niezdarnie, ziemia pod nogami obsunęła się i ciało ześliznęło się, puszczając
gałązkę i bezradnie koziołkując w dół jakiejś rozpadliny. Pamiętam, że spadałem
dosyć długo, aż w końcu wszystko przesłoniła czerń.
Obudziłem się cały poraniony i obolały. Z rozpaczą zauważyłem, że leżę na
brzegu jakiegoś potoku. Z dreszczem przestrachu zdałem sobie sprawę, jak
niewiele brakowało, żebym się w nim utopił Nigdzie nie mogłem dostrzec mojego
plecaka. Widocznie ciało wybierając się w podróż nie uznało za stosowne zabrać
go ze sobą.
Nie dość że potłuczony, to jeszcze cały umorusany trawą i ziemią, nie
przedstawiałem na pewno najszczęśliwszego widoku. Mając przy tym nie
najlepszy humor, nie widziałem sensu wyruszania w dalszą drogę. Przez moment
zastanawiałem się nawet, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczę jakieś przyjazne i
inteligentne stworzenie.
Byłem tak brudny, że sam nie mogłem tego znieść. Wyszukałem więc w miarę
spokojne miejsce i urządziłem sobie kąpiel i pranie. Zawsze lepiej mieć ubranie
9
czyste niż brudne, a przecież nikt mnie tam nie mógł zobaczyć, kiedy nagi jak
jakieś młodziutkie hobbiciontko biegałem dla rozgrzewki po lodowatej wodzie.
Cała ta kąpiel i związana z nią zabawna sytuacja znacznie poprawiła mi
humor. Kiedy tylko słońce wysuszyło mi ubranie postanowiłem ruszać w drogę.
Nie bardzo wiedziałem w którym kierunku mam iść, jednak znowu postanowiłem
zaufać losowi.
Kiedy zagłębiłem się w las, zauważyłem, że drzewa, krzewy i kwiaty znacznie
się różnią od tych które widziałem w czasie mojej wcześniejszej marszruty. Żeby
rzec prawdę, nigdy wcześniej nie widziałem takich roślin. Wszystkie byłe piękne.
Przyznaję, że nawet ogrody elfów mnie tak nie zachwyciły.
Wędrowałem jak we śnie podziwiając wspaniałe rośliny. Nie zwracałem uwagi
ani na samotność, ani na ból czy zmęczenie. Z tego radosnego stanu wyrwała
mnie przepiękna muzyka, czy też raczej pieśń. Trudno mi dzisiaj, po tylu latach to
dokładnie określić. Wiem tylko jedno, było to melodia tak piękna, tak idealna, że
przez dłuższą chwilę stałem oczarowany. Dopiero kiedy melodia ucichła udało mi
się wyrwać z tego stanu.
Nie zastanawiając się długo ruszyłem w kierunku z którego wydawało mi się,
że dobiegała ta przepiękna melodia. Już po kilku chwilach znalazłem się na skraju
niewielkiej polany. Jasne promienie słońca wspaniale oświetlały środek polany,
gdzie na dużym pniu siedziała tajemnicza postać. W chwili kiedy wszedłem na
polanę pochylał się właśnie nad nim, najwidoczniej coś dostrajając.
Wydawała się wyglądać jak duzi ludzie, poza tym, od kogoś kto zna taką
piękna muzykę, nie można oczekiwać czegoś innego jak tylko przychylności.
Podszedłem więc śmiało do pniaka. Widząc, że postać mnie nie dostrzega,
odchrząknąłem głośno.
Postać uniosła powoli wzrok i popatrzyła na mnie surowo. Nie potrafię opisać
jej twarzy, pamiętam tylko oczy, głęboki i mądre. Kiedy tak na mnie patrzyła,
trwało to dobre kilka chwil, czułem się przewiercany na wylot. Zrozumiałem, że
znowu wetknąłem nos w sprawy do których nawet nie powinienem się zbliżać.
Stałem tak, naprzeciw tajemniczej postaci, czując się jakby mnie przyłapano
na podglądaniu hobbitkom pod sukienki. Byłem przygotowany na naganę, za
przeszkadzanie tak szacownej postaci, zamiast tego postać odwróciła się z
powrotem do swojego instrumentu.
10
− A więc przybyłeś nareszcie! – Powiedział, jestem bowiem pewny, że był to
on, a nie ona. – Przyznaję, że oczekiwałem kogoś, że tak powiem...
− Większego – Dokończyłem, przyzwyczajony do takiego traktowania ze strony
dużych ludzi.
− Nie, chodziło mi raczej, o kogoś, że tak się wyrażę, bardziej... godnego –
powiedziała postać kręcąc głową.
− A więc hobbit nie jest dla was Panie wystarczająco godnym! – Wykrzyknąłem.
Mogę zrozumieć tą pełną rozbawienia pogardę, jaką żywią do nas, niziołków rasy
szczycące się wyższym wzrostem, nie mogę jednak ścierpieć, kiedy ktoś uważa
hobbitów niegodnych czegokolwiek.
Postać popatrzyła na mnie jeszcze raz tym swoim badawczym spojrzeniem.
Uśmiechnęła się.
− A więc jesteś hobbitem! – Powiedział przepraszająco kiwając głową. –
Wybacz, jeśli obraziłem twoją dumę, przyznasz jednak, że twoja postura, nie jest
chyba zwyczajna dla bohaterów tego świata.
− Tak, masz Panie rację. – Przyznałem udobruchany przeprosinami, ale jeszcze
bardziej przyrównaniem do bohaterów, co się hobbitom dość rzadko zdarza. –
Skoro mamy już za sobą to nieporozumienie, pozwól, że się przedstawię. Jestem
Bilbo Baggins z Bag End.
− Mnie zowią Ilúvatar’em.
− Miło mi Pana poznać. Jeśli to pana nie urazi, pragnąłbym spytać, czy jest pan
czarodziejem? – Spytałem, nie mogąc zrozumieć, dlaczego nie potrafię rozróżnić
rysów mojego rozmówcy.
− Skąd to pytanie?
− Od dłuższego czasu staram się panu przyjrzeć, jednak nie mogę się skupić.
Kiedy tylko ruszę oczyma, wydaje mi się, że pański wygląd się zmienia.
− Ach tak. Widzisz, drogi hobbicie, jest to faktycznie taki czar, który sprawia,
że widzisz mnie takim jakim chcesz mnie ujrzeć. Tak samo z moimi słowami,
tylko wydaje ci się, że je słyszysz.
− Ale dlaczego. – Nigdy nie słyszałem o takiej magii, i nie potrafiłem
zrozumieć, po co ktoś miałby to robić.
− Obawiam się, że mój wygląd mógłby ci się wydać odrobinę dziwaczny, a już
na pewno, nie potrafiłbyś zrozumieć moich słów. – Spokojnie objaśnił mój
rozmówca.
11
− Rozumiem. – Przyznam się, że rozumiałem, chociaż niezbyt mi się podobało,
że rozmawiam z kimś, kogo prawdziwej twarzy nawet nie znam. – A jak jest z
muzyką, czy to też czarodziejska iluzja?
− Nie mój drogi. Muzyka jest jak najbardziej prawdziwa. Tak naprawdę, to
muzyka jest jedyną rzeczą na tym świecie, która nie ulega iluzji.
− To dobrze. – Odparłem podbudowany, tą wiadomością. – Powiedz mi jeszcze
Panie Ilúvatar, skoro jesteś czarodziejem, czy znasz może czarodzieja Gandalfa?
Postać znowu na mnie spojrzała.
− Widzę, że się co do ciebie nie pomyliłem! Gandalf... tak znamy się.
Muszę tu wstawić kilka słów wyjaśnienia. Kiedy wspomniałem Gandalfowi o
tej przygodzie popatrzył na mnie dziwnie, pokręcił tylko głową i roześmiał się na
głos. Wspomniał potem coś o hobbitach i ich poczuciu humoru. Przyznaję się, że
poczułem się trochę urażony. Kiedy jednak przypomniałem mu całą sprawę po
tym zamieszaniu z Pierścieniem kazał mi nigdy więcej o tym nie wspominać.
Postanowiłem posłuchać jego rady, przynajmniej na jaki czas. Znasz pewnie to
przysłowie:
Nie wtrącaj się w sprawy czarodziejów bo są skryci i skorzy do
gniewu. W każdym razie nie rozumiem, dlaczego nie chciał rozmawiać o tej
znajomości. Wracając zaś do mojej opowieści:
− A więc mamy wspólnych znajomych! – Wykrzyknąłem uradowany, po chwili
dotarło do mnie jednak, to co do mnie powiedział. – Jak to się co do mnie nie
pomyliłeś?
− Widzisz drogi panie Baggins. Baggins... – Mój rozmówca na chwilę zamilkł,
jak gdyby rozważając brzmienie mojego nazwiska – Baggins... To dobre nazwisko.
Dobre do wielkich rzeczy. Muszę to zapamiętać...
Byłem bardzo zadowolony, że podoba mu się moje nazwisko. Chrząknąłem
jednak znacząco, próbując jeszcze raz zwrócić na siebie jego uwagę. Nie
zdążyłem przecież jeszcze zapytać o drogę.
− Tak pamiętam o tobie drogi Bilbo. – Ilúvatar popatrzył na mnie uśmiechając
się przyjaźnie. – Tak tylko się zamyśliłem. A wracając do twojego pytania. Widzisz
pracuję właśnie nad pewną pieśnią. Powiedzmy, że jej motywem przewodnim jest
historia. Siedzę tu sobie i układam kolejne zwrotki. Jednak już od jakiegoś czasu
nie mogę przebrnąć przez pewien fragment. Postanowiłem więc spotkać kogoś,
kto będzie zorientowany w całej sprawie.
12
− Ale w jakiej sprawie? – Spytałem zaskoczony. – I skąd wiedziałeś o tym, że tu
trafię. Przecież gdybym się nie zagubił...
− Nie przejmuj się tym. Kiedy skończymy wskażę ci właściwą drogę. Przyjmij,
że spotkaliśmy się właśnie w tym celu, żebyś mi pomógł. Niczym innym się nie
martw.
− Ale jak ja, hobbit nie mający pojęcia o tworzeniu historycznych pieśni mam
ci Panie pomóc? – Spytałem, całkiem skołowany obrotem sprawy.
− O! To nic wielkiego. Myślę, że wystarczy, że usłyszę jakąś hobbicką melodię.
Myślę, że to hobbici będą odpowiedzią.
− Ale ja nie znam Panie żadnych godnych waszego ucha melodii hobbickich.
Może jakieś elfie, ale i tak nie potrafiłbym jej zagrać.
− Nie przejmuj się. Gdybym potrzebował elfiej pieśni wezwałbym jakiegoś elfa.
Wystarczy, że zaśpiewasz mi jakąś prostą piosenkę.
Nie przejmując się już jego innymi słowami, postanowiłem spełnić jego
życzenie. Pomyślałem, że może potem zgodzi się zagrać mi jakiś fragment tej
swojej melodii. Po krótkim namyśle postanowiłem wybrać piosenkę, która
najbardziej pasowała do mojej sytuacji:
Wiodą, wiodą drogi w świat,
Wśród lesistych gór zieleni,
W mrocznych grotach znacząc ślad,
Wśród zbłąkanych mknąc strumieni.
Poprzez zimny biały śnieg,
Łąki kwietne i majowe,
Omijając skalny brzeg
I pagóry księżycowe.
Wiodą, wiodą drogi w świat,
Pod gwiazdami mkną na niebie -
Choć wędrować każdy rad,
W końcu wraca w dom, do siebie...
W tym momencie zdałem sobie sprawę, z tego, że tak właśnie to tylko tego
pragnąłem. Właśnie w tym momencie, na tej czarodziejskiej polanie,
13
zrozumiałem, że już czas, aby osiąść gdzieś na stałe, że już czas zakończyć
przygody.
Kiedy tak stałem, zdumiony własnym odkryciem, melodia, która
akompaniowała mi już od pewnego czasu, teraz kiedy zamilkłem, sama kończy
piosenkę. Wydawało mi się, że cała polanka; drzewa i krzewy odpowiadają melodii
prawie że zrozumiałymi śłowami:
Oczy, które ognia dziw
Oglądały - i pieczary,
Patrzą czule w zieleń niw
I kochany domek stary.
Jednak kiedy melodia powinna się urwać, Ilúvatar zaczął ją jeszcze raz,
nadając jej to samo piękno, które miała poprzednia melodia. Tym razem, w
prostej melodii starej piosenki słyszałem tętent kopyt i wielkie bitwy, wspaniałe
przygody. Kiedy melodia umilkła, stałem rozdarty pomiędzy pięknem tego
nowego brzmienia znanych mi dobrze nut, a chęcią porzucenia przygód. Ilúvatar
popatrzył na mnie z uśmiechem.
− Dziękuję ci drogi Bilbo. Odnajdziesz to czego szukasz. I nie kłopocz się
zgubą, pomogę ci, żeby nie był to taki wielki problem. Zaufaj mi. Idź tamtą
ścieżką,– wskazał na wąską ścieżynke za sobą. – a wkrótce dołączysz do
przyjaciół.
Poczułem, że nie potrafię nie posłuchać tego polecenia. Szedłem więc
wskazaną ścieżką, rozmyślając nad tym całym zdarzeniem. Rzeczywiście wkrótce
dostrzegłem czekając na mnie towarzyszy. Zdziwili się trochę na mój widok, kiedy
jednak opowiedziałem o swoim spotkaniu z czarodziejem Ilúvatar’em pokiwali
znacząco głowami, poczym bez dalszych wyjaśnień ruszyliśmy w drogę. Do dziś
zastanawia mnie, dlaczego tego nie skomentowali. Może czarodziej Ilúvatar to nie
jest postać o której się rozmawia z hobbitami.
I jeszcze jedno! Od tamtej rozmowy nie miałem już ataków. Nigdy nie
obudziłem się nękany głodem. Nigdy więcej nie utraciłem też kontroli nad moim
ciałem. Dziwne, prawda?
14
Dalsza nasza podróż przebiegała już spokojnie i bez większych
niespodzianek. Po kilku dniach dotarliśmy do Domu Erlonda Półelfa, gdzie jak się
okazało nie czekał na nas żaden krasnolud, ale Czarodziej Gandalf. Po kilku
gniewnych spojrzeniach i uwagach rzucanych przez urażone krasnoludy
opowiedział nam o swoich obserwacjach i domysłach. Wtedy też wyznał, że cały
ten pomysł z pilnym wezwaniem krasnoludów w celu wyjaśnienia spraw
majątkowych miał tylko na celu zwabienie mnie do Rivendell. Chciał bowiem mieć
mnie na oku, co teraz, kiedy znam już historię wszystkich powierników Pierścienia
wydaje mi się całkiem słuszne. Poza tym wcale nie miałem o to do niego pretensji,
zrozumiałem bowiem, że jestem już zbyt stary na przygody, a dwór Elronda
oferował wszystko co staremu Hobbitowi jest do szczęścia potrzebne. Wspomnę
jeszcze, że moi krasnoludzcy towarzysze także zaniechali swoich złości, kiedy
tylko Gandalf opowiedział im o ukrytym z północnych górach skarbie.
Upewniwszy się tylko, że naprawdę zamierzam pozostać w Rivendell wyruszyli w
drogę. Doszły mnie potem słuchy, że wszyscy trzej wyszli z tej wyprawy bardzo
bogaci, i bodajże po dziś dzień żyją szczęśliwi gdzieś po drugiej stronie Gór. Jeśli
zaś chodzi o mnie, to nie zdobędę się chyba już na żadną wyprawę. Może gdyby
pozwolono mi odnieść Pierścień zamiast Froda... Chociaż... Elfy coraz częściej
wspominają o Szarej Przystani. Kto wie.... Kto wie...