Ostatnia część pamiętnika Bilba Bagginsa
Ja Bilbo Baggins spisuję w tej księdze przygody swoje, które mnie w drodze do dworu
zacnego Elronda w Rivendell przywiodły. Jest to już być może przygód moich księga
ostatnia, wiek bowiem ciąży na mnie, i czuję, że dni przygód moich już się dopełniły. Te zaś,
które w tej księdze spisuję, nie mogą być przyrównane, do przygód siostrzeńca mojego,
Froda, które w innej księdze i w innym czasie spisane zostały.
Jeślibyś jednak, drogi czytelniku skuszony nazwiskiem Bagins, które mój siostrzeniec z
taka dumą w świecie rozsławił, zechciał zapoznać się z tą opowieścią, wiedz, że wielką
przyjemność mi sprawisz. Czytaj, może chociaż ty zrozumiesz moją opowieść.
Po opuszczeniu zacnego Shire’u i pozostawieniu na barkach mego siostrzeńca całego
rozgardiaszu (Och, gdybym wtedy wiedział jaki to rozgardiasz mu pozostawiam, pewnie
nigdy bym w tą podróż nie wyruszył), nie bardzo wiedziałem co będę dalej robił. Łatwo jest
bowiem opowiadać wszystkim, nawet kochanemu Gandalfowi, jak to bardzo pragnie się
przygód, o wiele trudniej jest jednak te przygody przeżywać. Na szczęście kompania była
wesoła, a moi, tak rzadko widywani przyjaciele mieli mi tyle do opowiedzenia. Poza tym
droga była prosta, więc liczyłem, że tak jak dawniej przygoda sama mnie odnajdzie.
Nie od razu skierowałem się też w stronę Rivendell. Jakieś przedziwne przeczucie
mówiło mi, że przyjdzie mi już na zawsze pożegnać się z tą ukochaną krainą, w której
przeżyłem całe moje dzieciństwo, i gdzie za wyjątkiem mojej pierwszej wyprawy spędziłem
całe swoje dorosłe życie. Wędrowaliśmy więc z moimi towarzyszami po okolicznych
wzgórzach i lasach, sypiając pod gołym niebem lub w ukrytych elfich dworach. Były to
piękne dni, słońce świeciło jasno, nie na tyle jednak, żeby dawało się odczuć jakiekolwiek
zmęczenie.
Kiedy teraz o tym pomyślę, zastanawia mnie, że nie dostrzegłem wtedy tych wszystkich
oznak nadchodzących kłopotów. Nigdzie po drodze nie widzieliśmy obcych, ani też żadnych
dziwnych stworów. Kiedy teraz przyrównuję tamte dni do moich poprzednich przygód,
widzę wyraźnie, że było wtedy wręcz nudno. Myślę, że gdy nie mój podeszły wiek i nawyki
osiadłego i wygodnego życia, to zaraz zaproponowałbym inną wyprawę.
W każdym bądź razie mijały dni i tygodnie, a ja wciąż nie oddaliłem się zanadto od
Hobbitonu. Kiedy już zacząłem przemyśliwać gdzie by się udać przybył posłaniec z
wiadomością, że moi towarzysze wyczekiwani są w niedalekim Rivendell. Chodziło zdaję się
o jakieś sprawy majątkowe, co Krasnali zawsze przyprawia o szybsze bicie serca,
postanowiłem więc nie stawać się dla nich przeszkodą i zaproponowałem, że razem udamy
się do Rivedell. Wierzyłem, że przyjaciele, po załatwieniu swoich spraw z pewnością zgodzą
się kontynuować podróż. Poza tym wiedziony byłem chęcią obejrzenia dworu Półelfa, który
to dom nie raz pojawiał się w rozmowach z Elfami.
Po zapoznaniu się z relacją posła i pożegnaniu z pewną niedawną napotkaną elfią
rodziną (Muszę przyznać, że liczna była to rodzinka. Kiedy opowiadałem później o nich
moim innym elfim przyjaciołom, ci uśmiechają się tylko tajemniczo, i nie chcą wyjaśnić mi
tej niezwykłej jak na elfy liczebności.), wyruszyliśmy raźno w drogę. Trzeba przyznać, że od
tego dnia podróż nabrała tempa. Spotykaliśmy co prawda jeszcze różnych znajomych, także
elfów, nigdy jednak nie zatrzymywaliśmy się na dłużej, żeby nacieszyć się ze spotkania.
Pozwolę sobie tutaj na kilka słów na inny niż moja podróż temat. Nie mogę bowiem
zrozumieć jak to się dzieje, że Hobbici, mieszkając w takiej bliskości elfów i innych
tajemniczych stworzeń, tak rzadko je widują. Sam bowiem wielokroć wędrowałem po tej
naszej malutkiej krainie, i wielokroć napotykałem się na całkowitą ignorancję ze strony
mieszkańców Shire’u, Bucklandu i wszystkich innych miasteczek i prowincji. Jedynie małe
dzieci przyjmowały ze spokojem, czy też raczej z radością i zaciekawieniem, wiadomości o
Elfach czy Krasnalach. Nie wiem czym to jest powodowane. Przecież rasy nasze nigdy nie
prowadziły ze sobą żadnych wojen (jeszcze do niedawna uważano, że Hobbici w ogóle nie
znają się na wojnie). Wydaje mi się, że to strach przed nieznanym i zmianami każe Hobbitom
ignorować to co się dzieje w Świecie, i kto mieszka za pobliskim wzgórzem. Może to właśnie
dlatego, tak bardzo cały Hobbiton ucierpiał w wyniku ostatniej intrygi Sarumana. Po prostu
Hobbici nie zwrócili się do nikogo o pomoc. Co gorsza nie znali nikogo kto mógłby im tej
pomocy udzielić. Wystarczy przecież przypomnieć sobie jak traktowali Aragorna, który jako
Strażnik patrolował nasze okolice.
Wracając jednak do podróży, to poruszaliśmy się szybko, chcąc jak najszybciej dotrzeć
do domu Elronda Półelfa. Po kilku dniach moi towarzysze wiedzeni pośpiechem postanowili
porzucić trakt, i ruszyć na przełaj. Nie bardzo wiedziałem po co to zrobili, skoro trakt wiódł
prosto do Rivendell, nie protestowałem jednak, wkroczyliśmy bowiem już dawno na tereny,
które niezbyt dobrze znałem.
Jak już pisałem, do tej pory nie spotkały nas żadne warte opisania przygody. Jednak
najdłuższy okres spokoju musi się jednak kiedyś zakończyć. Tak było i tym razem. Kiedy
tylko zeszliśmy z traktu i zagłębiliśmy się w pokryte lasem wzgórza zaczęły się kłopoty.
Najpierw jeden z niosących nasze juki mułów okulał i musieliśmy nieść część ładunków na
plecach, żeby nie przeciążać pozostałych zwierząt. Osiołki nabyliśmy, czy też raczej nabyłem
je za znaczną cześć zabranych z domu oszczędności, od pewnych dosyć skąpych hobbitów,
dlatego uważaliśmy, że lepiej jest pocierpieć odrobinkę z ciężarem na plecach niż stracić tak
cenny nabytek. Potem jeden z krasnali przeziębił się, i musieliśmy zmitrężyć wiele godzin na
szukaniu jakiegoś ziela. Ziele to musiało być zerwane przy świetle księżyca. Chociaż noc była
bardzo pogodna i księżyc wędrował po niebie w pełnej krasie, minęło dużo czasu zanim je
znaleźliśmy. Następnego dnia jednak, niepomni na zmęczenie i zbierające się na horyzoncie
chmury postanowiliśmy ruszać dalej. Teraz wiem, że był to błąd, ale wiadomo, mądry hobbit
po szkodzie.
Właśnie tego dnia, już parę godzin po wejściu w las, musieliśmy się rozdzielić. Kiedy w
poszukiwaniu jakiejś ścieżki przedzieraliśmy się bowiem przez krzaki nad naszymi głowami
otworzyło się podniebne jezioro. Deszcz był tak gęsty, że ledwo widziałem sznurek którym
dla bezpieczeństwa się powiązaliśmy.
Ziemia pod naszymi nogami z każdą chwilą stawała się bardziej grząska, wpadłem
nawet na pomysł, że zamiast wzrokiem lepiej kierować się słuchem, lepiej bowiem słyszałem
swych towarzyszy niż ich widziałem. Dziwne jakie pomysły przychodzą podstarzałemu
hobbitowi w takich chwilach do głowy. W pewnej chwili poczułem, że sznurek, którym się
powiązaliśmy napina się niebezpiecznie. Zdążyłem chwycić go, kiedy usłyszałem głośny
pluskot, to znaczy że gdyby nie głośny plusk, to pewnie usłyszałbym głośny huk, a trzymany
sznurek zrobił się całkiem luźny. Zacząłem krzykiem przyzywać moich towarzyszy, prosząc
ich, żeby przynajmniej wskazali mi głosem gdzie są. Burza jednak stawała się coraz
głośniejsza, a ja potykając się i ślizgając musiałem oddalić się od miejsca wypadku, bowiem
nikt mi nie odpowiedział.
Wołałem jednak nieustannie, aż głos całkiem mi zachrypł, i nie mogłem wymówić
głośno ani jednej litery. Kiedy już straciłem nadzieję, że pomogę towarzyszom przystanąłem
pod rozłożystą sosną, której gałęzie chroniły przed deszczem równie dobrze jak każdy inny
dach, i zacząłem rozmyśliwać o swojej sytuacji. Po dłuższym okresie zastanowienia,
przerywanym poważnymi myślami o głodzie, ostatni posiłek spożyłem bowiem na tyle dano,
że każdego szacownego hobbita napawać to musiało oburzeniem, doszedłem do wniosku, że
przeczekam ulewę w mej przytulnej kryjówce.
Czas dłużył mi się wtedy niezmiernie. W dodatku mój żołądek doszedł do wniosku, że
przypomniał sobie, dlaczego kiedyś z takim pośpiechem wracałem do Bag End, i muszę
przyznać, że żadnemu z nas się te wspomnienia nie podobały. W końcu jednak, po czasie tak
długim, że zacząłem się martwić o moje kolejne urodziny, deszcz zaczął słabnąć, a ja
postanowiłem udać się na poszukiwanie przyjaciół.
Kiedy tylko wygramoliłem się spod drzewa, zorientowałem się, że będzie to zadanie
trudniejsze niż przypuszczałem. Wszędzie pełno było wody, a każdy, nawet najmniejszy
rowek zmienił się w rwący potok. Na domiar złego nigdzie nie mogłem dojrzeć żadnych
znajomych znaków rozpoznawczych. Mówiąc krótko, zgubiłem się.
Zacząłem krzyczeć, jednak dźwięk, który wydobywał się z moich ust w niczym nie
przypominał znajomego mi głosu, więcej, prawie w ogóle nie przypominał głosu hobbita.
Przestałem więc krzyczeć, bojąc się, ze moi przyjaciele słysząc tan dźwięk pomyślą, że to
odgłosy jakiejś bestii. Postanowiłem wdrapać się na jakieś drzewo, i stamtąd rozejrzeć się za
krasnoludami.
Kiedy już byłem w połowie pnia zorientowałem się, że nic mi to nie da. Gałęzie drzew
były zbyt gęste, a w dodatku wszędzie rosło niezliczone mnóstwo zasłaniających wszystko
krzaków. Kiedy zacząłem schodzić z drzewa, jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności
ujrzałem, że woda płynącego w pobliżu strumyka niebezpiecznie się podnosi. Pewnie został
bym na drzewie, tak nawet chciałem przez moment zrobić, bałem się jednak, że już i tak
podmyta ziemia, jeżeli zostanie dodatkowo zalana przez strumień, nie utrzyma drzewa, a co
dopiero drzewa i mnie. Zeskoczyłem więc nie bacząc na wysokość i ignorując ból w nogach i
ramionach.
Będąc już na ziemi wyszukałem najbliższe wzniesienie. Jak się okazało, był to dość
pokaźny pagórek, porośnięty całym gąszczem leśnych malin. Dla wygłodniałego hobbita to
prawdziwy skarb, nie bacząc więc na nic skorzystałem z tego daru natury. W czasie kiedy się
posilałem, słońce na dobre wyjrzało zza chmur, świetliste promienie zalały cały pagórek,
przynosząc ze sobą wystarczająco dużo ciepła, żeby wysuszyć moją odzież i rozgrzać
zziębnięte ciało. Pełny żołądek i przytulne ciepło pokonały wszelki moje sprzeciwy, i
znajdując sobie wygodne łoże z paproci uciąłem sobie drzemkę.
Kiedy się obudziłem było mi zimno, a dookoła unosiła się mgła. Rozejrzałem się
dookoła, doszedłem do wniosku że jest ranek, i że gęsta mgła i tak uniemożliw mi
poszukiwania moich towarzyszy, po czym wygrzebawszy z pozostałym mi bagaży wszystkie
ubrania i jakiś koc, który równie dobrze mógłby być obrusem, przygotowałem sobie nieco
wygodniejsze, ale za to dużo cieplejsze posłanie i pozwoliłem sobie na jeszcze odrobinę snu.
Ponownie obudziłem się kiedy słońce było już wysoko na niebie, a ptaki prowadziły
nad moją głową ożywione dyskusje. Rozłożyłem wszystkie posiadane rzeczy na trawie, mając
nadzieję, że jeżeli nawet nie zdążą przed wyruszeniem w drogę przeschnąć, to przynajmniej
może coś da się uratować. Posiliłem się jeszcze raz malinami i ruszyłem w stronę, z której jak
mi się wydawało przyszedłem. Mój poobiedni spacer nie trwał jednak zbyt długo. Już kilka
kroków od krzewów malin ujrzałem wszech obecną wodę. Dostrzegłem co prawda, że już od
jakiegoś czasu musi ona powoli opadać, wiedziałem jednak, że jest to jak dla mnie o wiele za
wolno.
Nie wiedząc co w takiej sytuacji zrobić, zacząłem obchodzić pagórek dookoła, tuż przy
wodzie, jak gdybym wypatrywał jakiegoś brodu albo ukrytego mostu. Kiedy jednak prawie
już prawie powróciłem do punktu z którego zacząłem wyspę (czy to nie dziwne, że zawsze
mając do wyboru dłuższą i krótszą drogę, na chybił trafił wybieramy tą dłuższą), dostrzegłem
zaplątany w krzakach duży kawałek deski. Był to kawał na tyle duży, że siedząc i trzymając
obie nogi mocno przyciśnięte do siebie mogłem się na niej zmieścić, a nawet utrzymać na
wodzie.
Wyszukałem w krzakach gałąź wystarczająco szeroką, że mogła służyć jako wiosło,
pozbierałem swoje rzeczy, i usiadłem na brzegu zastanawiając się co robić dalej. Łatwo jest
planować bohaterskie akcje, kiedy siedzi się w domu przed kominkiem, w rzeczywistości
trudno zebrać się na odwagę. Dla ciebie czytelniku, jeśli nie jesteś hobbbitem może ci się to
wydawać jakąś głupotą, ale dla nas niziołków, jak o nas mawiacie, pływanie po wodzie to
prawdziwa brawura. Co prawda są miejsca, gdzie hobbici uprawiają ten niebezpieczny i
nierozważny sport. Są to jednak osobniki uznane za niespełna rozumu, i to nie tylko przeze
mnie, ale także przez wszystkich rozsądnych hobbitów.
Kiedy zebrałem się wreszcie na odwagę, południe już dawno minęło. Wiedziałem, że
malin nie starczy na długo, i był to chyba najważniejszy powód. Postanowiłem, że popłynę
przed siebie. Po kilkudziesięciu godzinach przygód, doszedłem do wniosku, że nic gorszego
nie może mnie już spotkać. Miałem też nadzieję, że podobnie jak w czasie maojej pierwszej
wyprawy, los ponownie się do mnie uśmiechnie.
Po kilku nieudanych próbach, wszystkie zachody z wysuszeniem rzeczy poszły na
marne, udało mi się opanować tę trudną sztukę na tyle dobrze, że mogłem spróbować
przepłynąć to niezwykłe jezioro. Ruszyłem więc przed siebie, nie zastanawiając się zbytnio
nad kierunkiem.
Tak jak się domyślałem, los tym razem mi sprzyjał. Zanim jeszcze odczułem prawdziwe
zmęczenie ujrzałem wyłaniające się z wody wzniesienie. Było ono duże większe od tego, na
którym przyszło mi spędzić noc. Doszedłem do wniosku, że powinienem sprawdzić, czy nie
jest to przypadkiem koniec wody.
Kiedy tylko wdrapałem się na szczyt, okazało się że miałem rację. Bez żalu porzuciłem
więc swoją dziwną łudź i ruszyłem raźno przed siebie. Przez chwilę próbowałem rozpoznać
jakieś elementy krajobrazu, przekonałem się jednak szybko, że nie ma to najmniejszego
sensu. Wędrowałem więc ciągle przed siebie, mając nadzieję, że spotkam jakiegoś przyjaźnie
nastawionego mieszkańca lasu, który zgodzi się wskazać mi drogę do Traktu. Po drodze
posilałem się przypadkowo spotkanymi malinami i jagodami.
W ten sposób minął kolejny dzień. Widząc, że zbliż się noc, postanowiłem znaleźć
sobie jakieś przytulne miejsce do spania. Zbyt się jednak obawiałem dzikich zwierząt i
innych, mniej przyjaźnie nastawionych mieszkańców lasu. Wyszukałem więc sobie
rozłożysty dąb. W jego rozgałęzienie mógłby wygodnie położyć się nawet duży człowiek, a
co dopiero maleńki hobbit. Nazbierałem więc liści paproci i umościłem sobie wygodne
gniazdko. Trzeba przyznać, że chociaż zgubiłem się, moje położenie nie było takie złe.
Gdybym zawsze w czasie swoich przygód mógł spędzać no w takim przyjemnych i
bezpiecznym miejscu... Kto wie, może nie powróciłbym do Bag End, pewnie losy całego
Śrudziemia potoczyłyby się inaczej...
W każdym razie ułożyłem się wygodnie. Być może jednak przeżycia ostatnich godzin,
może też to, że tak dużo spałem ostatniej nocy, spowodowało, że sen nie chciał do mnie
przyjść. Leżałem więc wpatrując się w niebo i rozmyślając o moich wcześniejszych
przygodach. Z rozrzewnieniem wspominałem też lata spędzone w Shire.
Kiedy na niebie pojawiły się gwiazdy po raz pierwszy w czasie tej podroży poczułem,
że czegoś bardzo mi brakuje. Uczucie braku stawało się z każdą chwilą coraz silniejsze.
Zdziwiłem się, byłem bowiem przekonany, że przed położeniem się spać najadłem się
wystarczająco. Chciałem nawet już zabrać się za przygotowane na śniadanie owoce, kiedy
nagle zdałem sobie sprawę czego mi tak naprawdę brakuje. Zrozumiałem też, że Gandalf miał
rację. Znałem wystarczająco wielu hobbitów i dużych ludzi, którzy po latach nadużywania
trunków lub fajkowego ziela nie mogli się już bez tego obejść. Wiedziałem więc skąd się
bierze trapiący mnie głód.
Nim jednak zdałem sobie sprawę z tego co robię, znalazłem się na ziemi idąc w
kierunku, z którego przyszedłem. Pięści miałem kurczowo zaciśnięte, z moich ust wydobywał
się niezrozumiały bulgot, z którego co chwila wyławiałem znajome słowa: mój skarb. Jak
bardzo przypominałem w tej chwili tego paskudnego Goluma.
Nie mogłem jednak nic zrozumieć. Moje własne ciało nie chciało mnie słuchać.
Musiałem bezsilnie patrzeć, jak po omacku przedzieram się przez krzaki.
Kiedy już zwątpiłem, i poddałem się rozpaczy, moje ciało potknęło się o jakiś korzeń i
upadło, uderzając głową o pień drzewa. W tej chwili odzyskałem kontrolę nad ciałem.
Pomacałem ręką głowę, wyczuwając już rosnącego guza. Obejrzałem całe moje ciało,
sprawdzając, czy nie nabawiłem się jakichś innych obrażeń. Na szczęście nadawałem się
jeszcze na tyle do użytku, że postanowiłem wrócić do swojego gniazdka. Po dłuższych
poszukiwaniach odnalazłem mój dąb. Wdrapałem się nań, i padłem bez czucia na posłanie.
Obudziłem się znowu koło południa. Niewiele pamiętałem z ostatniej nocy, a bolący
guz na głowie wziąłem za wynik sennych koszmarów i twardego pnia drzewa.
Cały następny dzień minął mi w drodze. Cieszyłem się z tego, że w czasie moich
wcześniejszych przygód, a także podczas spacerów z Frodem nauczyłem się wystarczająco
dużo na temat leśnych owoców. Mogłem teraz wykorzystać tą wiedzę. Niestety z każdym
krokiem las stawał się coraz gęstszy. Nigdzie nie mogłem dostrzec śladów jakiegokolwiek
inteligentnego życia. Wieczorem postanowiłem, że następnego dnia rozpocznę marsz z
powrotem. Nie chciałem bowiem za bardzo zapuszczać się w ten nieznany i dziki las.
Także tej nocy wyszukałem sobie wygodne leże w gałęziach dębu. Jednak tym razem
zasnąłem szybko i bez problemów.
Obudziłem się w środku nocy odczuwając ten sam koszmarny głód. Stałem na ziemi,
tak samo pozbawiony władzy nad własnym ciałem. Od razu przypomniałem sobie zdarzenia z
ostatniej nocy. Znowu musiałem przeżywać męki obserwowania tego upiornego marszu
mojego własnego ciała. Widziałem każde mijane w dzień drzewo i krzaczek. I nic nie
mogłem zrobić. Pozostawało mieć nadzieję, że moje ciało znowu popełni jakiś błąd.
Minęło sporo czasu zanim zauważyłem swoją szansę. W pewnym momencie noga
zawadziła o korzeń, a ciało niebezpiecznie się zachwiało. Złapało za jakąś gałązkę, i tylko to
uratowało je przed upadkiem. Kiedy jednak balansowało niezdarnie, ziemia pod nogami
obsunęła się i ciało ześliznęło się, puszczając gałązkę i bezradnie koziołkując w dół jakiejś
rozpadliny. Pamiętam, że spadałem dosyć długo, aż w końcu wszystko przesłoniła czerń.
Obudziłem się cały poraniony i obolały. Z rozpaczą zauważyłem, że leżę na brzegu
jakiegoś potoku. Z dreszczem przestrachu zdałem sobie sprawę, jak niewiele brakowało,
żebym się w nim utopił Nigdzie nie mogłem dostrzec mojego plecaka. Widocznie ciało
wybierając się w podróż nie uznało za stosowne zabrać go ze sobą.
Nie dość że potłuczony, to jeszcze cały umorusany trawą i ziemią, nie przedstawiałem
na pewno najszczęśliwszego widoku. Mając przy tym nie najlepszy humor, nie widziałem
sensu wyruszania w dalszą drogę. Przez moment zastanawiałem się nawet, czy jeszcze
kiedykolwiek zobaczę jakieś przyjazne i inteligentne stworzenie.
Byłem tak brudny, że sam nie mogłem tego znieść. Wyszukałem więc w miarę spokojne
miejsce i urządziłem sobie kąpiel i pranie. Zawsze lepiej mieć ubranie czyste niż brudne, a
przecież nikt mnie tam nie mógł zobaczyć, kiedy nagi jak jakieś młodziutkie hobbiciontko
biegałem dla rozgrzewki po lodowatej wodzie.
Cała ta kąpiel i związana z nią zabawna sytuacja znacznie poprawiła mi humor. Kiedy
tylko słońce wysuszyło mi ubranie postanowiłem ruszać w drogę. Nie bardzo wiedziałem w
którym kierunku mam iść, jednak znowu postanowiłem zaufać losowi.
Kiedy zagłębiłem się w las, zauważyłem, że drzewa, krzewy i kwiaty znacznie się
różnią od tych które widziałem w czasie mojej wcześniejszej marszruty. Żeby rzec prawdę,
nigdy wcześniej nie widziałem takich roślin. Wszystkie byłe piękne. Przyznaję, że nawet
ogrody elfów mnie tak nie zachwyciły.
Wędrowałem jak we śnie podziwiając wspaniałe rośliny. Nie zwracałem uwagi ani na
samotność, ani na ból czy zmęczenie. Z tego radosnego stanu wyrwała mnie przepiękna
muzyka, czy też raczej pieśń. Trudno mi dzisiaj, po tylu latach to dokładnie określić. Wiem
tylko jedno, było to melodia tak piękna, tak idealna, że przez dłuższą chwilę stałem
oczarowany. Dopiero kiedy melodia ucichła udało mi się wyrwać z tego stanu.
Nie zastanawiając się długo ruszyłem w kierunku z którego wydawało mi się, że
dobiegała ta przepiękna melodia. Już po kilku chwilach znalazłem się na skraju niewielkiej
polany. Jasne promienie słońca wspaniale oświetlały środek polany, gdzie na dużym pniu
siedziała tajemnicza postać. W chwili kiedy wszedłem na polanę pochylał się właśnie nad
nim, najwidoczniej coś dostrajając.
Wydawała się wyglądać jak duzi ludzie, poza tym, od kogoś kto zna taką piękna
muzykę, nie można oczekiwać czegoś innego jak tylko przychylności. Podszedłem więc
śmiało do pniaka. Widząc, że postać mnie nie dostrzega, odchrząknąłem głośno.
Postać uniosła powoli wzrok i popatrzyła na mnie surowo. Nie potrafię opisać jej
twarzy, pamiętam tylko oczy, głęboki i mądre. Kiedy tak na mnie patrzyła, trwało to dobre
kilka chwil, czułem się przewiercany na wylot. Zrozumiałem, że znowu wetknąłem nos w
sprawy do których nawet nie powinienem się zbliżać.
Stałem tak, naprzeciw tajemniczej postaci, czując się jakby mnie przyłapano na
podglądaniu hobbitkom pod sukienki. Byłem przygotowany na naganę, za przeszkadzanie tak
szacownej postaci, zamiast tego postać odwróciła się z powrotem do swojego instrumentu.
A więc przybyłeś nareszcie! – Powiedział, jestem bowiem pewny, że był to on, a nie
ona. – Przyznaję, że oczekiwałem kogoś, że tak powiem...
Większego – Dokończyłem, przyzwyczajony do takiego traktowania ze strony dużych
ludzi.
Nie, chodziło mi raczej, o kogoś, że tak się wyrażę, bardziej... godnego – powiedziała
postać kręcąc głową.
A więc hobbit nie jest dla was Panie wystarczająco godnym! – Wykrzyknąłem. Mogę
zrozumieć tą pełną rozbawienia pogardę, jaką żywią do nas, niziołków rasy szczycące się
wyższym wzrostem, nie mogę jednak ścierpieć, kiedy ktoś uważa hobbitów niegodnych
czegokolwiek.
Postać popatrzyła na mnie jeszcze raz tym swoim badawczym spojrzeniem.
Uśmiechnęła się.
A więc jesteś hobbitem! – Powiedział przepraszająco kiwając głową. – Wybacz, jeśli
obraziłem twoją dumę, przyznasz jednak, że twoja postura, nie jest chyba zwyczajna dla
bohaterów tego świata.
Tak, masz Panie rację. – Przyznałem udobruchany przeprosinami, ale jeszcze bardziej
przyrównaniem do bohaterów, co się hobbitom dość rzadko zdarza. – Skoro mamy już za
sobą to nieporozumienie, pozwól, że się przedstawię. Jestem Bilbo Baggins z Bag End.
Mnie zowią Ilúvatar’em.
Miło mi Pana poznać. Jeśli to pana nie urazi, pragnąłbym spytać, czy jest pan
czarodziejem? – Spytałem, nie mogąc zrozumieć, dlaczego nie potrafię rozróżnić rysów
mojego rozmówcy.
Skąd to pytanie?
Od dłuższego czasu staram się panu przyjrzeć, jednak nie mogę się skupić. Kiedy tylko
ruszę oczyma, wydaje mi się, że pański wygląd się zmienia.
Ach tak. Widzisz, drogi hobbicie, jest to faktycznie taki czar, który sprawia, że widzisz
mnie takim jakim chcesz mnie ujrzeć. Tak samo z moimi słowami, tylko wydaje ci się, że je
słyszysz.
Ale dlaczego. – Nigdy nie słyszałem o takiej magii, i nie potrafiłem zrozumieć, po co
ktoś miałby to robić.
Obawiam się, że mój wygląd mógłby ci się wydać odrobinę dziwaczny, a już na pewno,
nie potrafiłbyś zrozumieć moich słów. – Spokojnie objaśnił mój rozmówca.
Rozumiem. – Przyznam się, że rozumiałem, chociaż niezbyt mi się podobało, że
rozmawiam z kimś, kogo prawdziwej twarzy nawet nie znam. – A jak jest z muzyką, czy to
też czarodziejska iluzja?
Nie mój drogi. Muzyka jest jak najbardziej prawdziwa. Tak naprawdę, to muzyka jest
jedyną rzeczą na tym świecie, która nie ulega iluzji.
To dobrze. – Odparłem podbudowany, tą wiadomością. – Powiedz mi jeszcze Panie
Ilúvatar, skoro jesteś czarodziejem, czy znasz może czarodzieja Gandalfa?
Postać znowu na mnie spojrzała.
Widzę, że się co do ciebie nie pomyliłem! Gandalf... tak znamy się.
Muszę tu wstawić kilka słów wyjaśnienia. Kiedy wspomniałem Gandalfowi o tej
przygodzie popatrzył na mnie dziwnie, pokręcił tylko głową i roześmiał się na głos.
Wspomniał potem coś o hobbitach i ich poczuciu humoru. Przyznaję się, że poczułem się
trochę urażony. Kiedy jednak przypomniałem mu całą sprawę po tym zamieszaniu z
Pierścieniem kazał mi nigdy więcej o tym nie wspominać. Postanowiłem posłuchać jego rady,
przynajmniej na jaki czas. Znasz pewnie to przysłowie: Nie wtrącaj się w sprawy
czarodziejów bo są skryci i skorzy do gniewu. W każdym razie nie rozumiem, dlaczego nie
chciał rozmawiać o tej znajomości. Wracając zaś do mojej opowieści:
A więc mamy wspólnych znajomych! – Wykrzyknąłem uradowany, po chwili dotarło
do mnie jednak, to co do mnie powiedział. – Jak to się co do mnie nie pomyliłeś?
Widzisz drogi panie Baggins. Baggins... – Mój rozmówca na chwilę zamilkł, jak gdyby
rozważając brzmienie mojego nazwiska – Baggins... To dobre nazwisko. Dobre do wielkich
rzeczy. Muszę to zapamiętać...
Byłem bardzo zadowolony, że podoba mu się moje nazwisko. Chrząknąłem jednak
znacząco, próbując jeszcze raz zwrócić na siebie jego uwagę. Nie zdążyłem przecież jeszcze
zapytać o drogę.
Tak pamiętam o tobie drogi Bilbo. – Ilúvatar popatrzył na mnie uśmiechając się
przyjaźnie. – Tak tylko się zamyśliłem. A wracając do twojego pytania. Widzisz pracuję
właśnie nad pewną pieśnią. Powiedzmy, że jej motywem przewodnim jest historia. Siedzę tu
sobie i układam kolejne zwrotki. Jednak już od jakiegoś czasu nie mogę przebrnąć przez
pewien fragment. Postanowiłem więc spotkać kogoś, kto będzie zorientowany w całej
sprawie.
Ale w jakiej sprawie? – Spytałem zaskoczony. – I skąd wiedziałeś o tym, że tu trafię.
Przecież gdybym się nie zagubił...
Nie przejmuj się tym. Kiedy skończymy wskażę ci właściwą drogę. Przyjmij, że
spotkaliśmy się właśnie w tym celu, żebyś mi pomógł. Niczym innym się nie martw.
Ale jak ja, hobbit nie mający pojęcia o tworzeniu historycznych pieśni mam ci Panie
pomóc? – Spytałem, całkiem skołowany obrotem sprawy.
O! To nic wielkiego. Myślę, że wystarczy, że usłyszę jakąś hobbicką melodię. Myślę,
że to hobbici będą odpowiedzią.
Ale ja nie znam Panie żadnych godnych waszego ucha melodii hobbickich. Może jakieś
elfie, ale i tak nie potrafiłbym jej zagrać.
Nie przejmuj się. Gdybym potrzebował elfiej pieśni wezwałbym jakiegoś elfa.
Wystarczy, że zaśpiewasz mi jakąś prostą piosenkę.
Nie przejmując się już jego innymi słowami, postanowiłem spełnić jego życzenie.
Pomyślałem, że może potem zgodzi się zagrać mi jakiś fragment tej swojej melodii. Po
krótkim namyśle postanowiłem wybrać piosenkę, która najbardziej pasowała do mojej
sytuacji:
Wiodą, wiodą drogi w świat,
Wśród lesistych gór zieleni,
W mrocznych grotach znacząc ślad,
Wśród zbłąkanych mknąc strumieni.
Poprzez zimny biały śnieg,
Łąki kwietne i majowe,
Omijając skalny brzeg
I pagóry księżycowe.
Wiodą, wiodą drogi w świat,
Pod gwiazdami mkną na niebie -
Choć wędrować każdy rad,
W końcu wraca w dom, do siebie...
W tym momencie zdałem sobie sprawę, z tego, że tak właśnie to tylko tego pragnąłem.
Właśnie w tym momencie, na tej czarodziejskiej polanie, zrozumiałem, że już czas, aby osiąść
gdzieś na stałe, że już czas zakończyć przygody.
Kiedy tak stałem, zdumiony własnym odkryciem, melodia, która akompaniowała mi już
od pewnego czasu, teraz kiedy zamilkłem, sama kończy piosenkę. Wydawało mi się, że cała
polanka; drzewa i krzewy odpowiadają melodii prawie że zrozumiałymi śłowami:
Oczy, które ognia dziw
Oglądały - i pieczary,
Patrzą czule w zieleń niw
I kochany domek stary.
Jednak kiedy melodia powinna się urwać, Ilúvatar zaczął ją jeszcze raz, nadając jej to
samo piękno, które miała poprzednia melodia. Tym razem, w prostej melodii starej piosenki
słyszałem tętent kopyt i wielkie bitwy, wspaniałe przygody. Kiedy melodia umilkła, stałem
rozdarty pomiędzy pięknem tego nowego brzmienia znanych mi dobrze nut, a chęcią
porzucenia przygód. Ilúvatar popatrzył na mnie z uśmiechem.
Dziękuję ci drogi Bilbo. Odnajdziesz to czego szukasz. I nie kłopocz się zgubą,
pomogę ci, żeby nie był to taki wielki problem. Zaufaj mi. Idź tamtą ścieżką,– wskazał na
wąską ścieżynke za sobą. – a wkrótce dołączysz do przyjaciół.
Poczułem, że nie potrafię nie posłuchać tego polecenia. Szedłem więc wskazaną
ścieżką, rozmyślając nad tym całym zdarzeniem. Rzeczywiście wkrótce dostrzegłem czekając
na mnie towarzyszy. Zdziwili się trochę na mój widok, kiedy jednak opowiedziałem o swoim
spotkaniu z czarodziejem Ilúvatar’em pokiwali znacząco głowami, poczym bez dalszych
wyjaśnień ruszyliśmy w drogę. Do dziś zastanawia mnie, dlaczego tego nie skomentowali.
Może czarodziej Ilúvatar to nie jest postać o której się rozmawia z hobbitami.
I jeszcze jedno! Od tamtej rozmowy nie miałem już ataków. Nigdy nie obudziłem się
nękany głodem. Nigdy więcej nie utraciłem też kontroli nad moim ciałem. Dziwne, prawda?
Dalsza nasza podróż przebiegała już spokojnie i bez większych niespodzianek. Po kilku
dniach dotarliśmy do Domu Erlonda Półelfa, gdzie jak się okazało nie czekał na nas żaden
krasnolud, ale Czarodziej Gandalf. Po kilku gniewnych spojrzeniach i uwagach rzucanych
przez urażone krasnoludy opowiedział nam o swoich obserwacjach i domysłach. Wtedy też
wyznał, że cały ten pomysł z pilnym wezwaniem krasnoludów w celu wyjaśnienia spraw
majątkowych miał tylko na celu zwabienie mnie do Rivendell. Chciał bowiem mieć mnie na
oku, co teraz, kiedy znam już historię wszystkich powierników Pierścienia wydaje mi się
całkiem słuszne. Poza tym wcale nie miałem o to do niego pretensji, zrozumiałem bowiem, że
jestem już zbyt stary na przygody, a dwór Elronda oferował wszystko co staremu Hobbitowi
jest do szczęścia potrzebne. Wspomnę jeszcze, że moi krasnoludzcy towarzysze także
zaniechali swoich złości, kiedy tylko Gandalf opowiedział im o ukrytym z północnych górach
skarbie. Upewniwszy się tylko, że naprawdę zamierzam pozostać w Rivendell wyruszyli w
drogę. Doszły mnie potem słuchy, że wszyscy trzej wyszli z tej wyprawy bardzo bogaci, i
bodajże po dziś dzień żyją szczęśliwi gdzieś po drugiej stronie Gór. Jeśli zaś chodzi o mnie,
to nie zdobędę się chyba już na żadną wyprawę. Może gdyby pozwolono mi odnieść Pierścień
zamiast Froda... Chociaż... Elfy coraz częściej wspominają o Szarej Przystani. Kto wie.... Kto
wie...