William Lashner
Z krwi i kości
Mojemu ojcu, który jest ze mną każdego dniaNie jestże to czasem czerep adwokata? Gdzież się
podziałyjego kruczki i wykręty,jego ewentualności, jego kazualności i matactwa?
William Szekspir, Hamlet, akt 5 scena 1,przeł. Józef Paszkowski
Rozdział 1
1994
Dwunastoletni Kyle nie cierpiał garnituru.
Nie mógł znieść też niczego, co wiązało się z tym dniem – głosu wujka Maksa, który siedział
za kierowcą zdezelowanego czarnego pikapa i ględził, jaskrawego słońca rażącego go w oczy,
tego, że samochód wypełnia szczelnie dym z papierosa matki, ściskającego mu żołądek lęku
przed tym, co ma nastąpić. Ale najbardziej przeszkadzał mu garnitur.
Matka kupiła mu go raptem wczoraj, wypatrzyła na wieszaku w jakimś dyskoncie. Był
wiotki i szary, niczym martwe zwierzę, upolowane i przywleczone do domu.
– Na jutro – powiedziała z takim samym obojętnym uśmiechem, jaki gościł na jej twarzy od
chwili, kiedy wrócił do domu ze szkoły, a ona, zanim zdążył zdjąć plecak, poinformowała go, co
się stało.
– Nie chcę wkładać garnituru – odpowiedział.
– Kupiłam trochę większy – ciągnęła, nie zwracając uwagi na jego słowa – więc posłuży ci
jeszcze w przyszłym roku.
No i teraz siedział w nim, w swoim pierwszym garniturze, który zaciskał się wokół niego jak
pięść. Nie leżał dobrze; spodnie były przydługie, a marynarka w ramionach za szeroka, na
dodatek ten krawat. Zastanawiał się, jak można nosić coś tak niewygodnego na co dzień. Jego
ojciec, ilekroć przychodził z wizytą, miał zaciśnięty wokół szyi krawat. Granatowy garnitur,
wąski, ciemny krawat, uśmiech pożółkłych zębów i gęsta czupryna siwych włosów.
– Cześć, chłopaku – rzucał na widok Kyle’a, mierzwiąc mu włosy.
– Nigdy nie lubiłem sukinsyna – odezwał się wujek Max, który był starszym bratem matki.
Wyrwał się na pogrzeb z miasta, co samo w sobie miało już być miłym gestem. Nie było.
– Przestań, Max – zareagowała matka Kyle’a.
– Tak sobie gadam.
– Od dwunastu lat tak sobie gadasz.
– Powiedz, że nie miałem racji. – Wujek Max otarł usta wierzchem dłoni. – Gdzie go to
dopadło?
– W New Jersey.
– Co, tam też kogoś ukrywał?
– Ucisz się.
– Dobrze, już dobrze. Okay. Ale bez niego będzie lepiej. Nam wszystkim. Laszlo powiedział,
co to było?
– Serce.
– Jasne. Zostawił nam może jakiś dom czy coś takiego?
Matka Kyle’a nie odpowiedziała. Zaciągnęła się dymem papierosa i oparła głowę o szybę.
– Niech zgadnę. Nie dostałaś nawet zaproszenia.
– Laszlo sugerował, że lepiej będzie, jeśli nie przyjdziemy.
– Świetnie – odparł wujek Max. – W takim razie szykuje się lepsza zabawa, niż się
spodziewałem.
Kyle, wciśnięty pomiędzy wujka a matkę, wyjrzał przez okno, wyciągając szyję i
przesłaniając oczy przed słońcem. Po niebie, w tym samym tempie co samochód, sunęła ciemna
chmura. Kyle nie poszedł dzisiaj do szkoły – to fajnie, ale po południu pewnie nie zdąży na mecz
– to było do dupy. Poza tym nie zapłakał do tej pory, co utwierdziło go w przekonaniu, że z nim
jest coś nie w porządku. Widział, że jego matka też nie płakała. Miała przyklejony do warg ten
swój dziwny uśmiech, zupełnie jak ta pani Mona na obrazie, i paliła papierosa za papierosem, co
było jakimś znakiem, ale Kyle nie widział w jej oczach łez. Tymczasem wujka Maksa wszystko
to jakby mało obchodziło. Czyli chyba nie było to nic takiego. Ale gdzieś tam, w głębi serca,
czuł, że było to coś ważnego, ważniejszego niż cokolwiek innego i że powinien głośno to
wykrzyczeć, i że jest z nim coś nie tak, bo nie krzyczał.
Mijane szeregi małych, skromnych domków ustąpiły miejsca niskiemu murowi z kamienia.
Za murem były nagrobki i niewielkie marmurowe krypty, zupełnie jak z serialu Scooby-Doo. Ta
gwałtowna zmiana scenerii przywróciła Kyle’a do rzeczywistości i przypomniała o czekającym
go nieprzyjemnym zadaniu. Wsunął palec pod kołnierzyk koszuli tam, gdzie był węzeł krawata i
szarpnął. Nic to nie pomogło.
Wujek Max skręcił na cmentarz. Po prawej znajdowała się kaplica, podobna do pozostałych
krypt, ale na tyle duża, że mogła pomieścić armię upiorów.
– Zaczynamy zabawę – odezwał się wujek Max, zatrzymując samochód na jednym z
pozostałych wolnych miejsc na parkingu i wyłączając silnik.
Kiedy ich trójka zbliżała się do wejścia, kłębiła się tam już skromna grupka posępnych
żałobników. Szli w szeregu, ramię w ramię – barczysty wujek Max w krzykliwej sportowej
marynarce; matka Kyle’a, wysoka, wciśnięta w długą czarną sukienkę i Kyle w źle leżącym na
nim garniturku. Kilka twarzy zwróciło się w ich kierunku i tłumek nagle znieruchomiał, jakby
zobaczył trójkę rewolwerowców z jakiegoś starego czarno-białego westernu, kroczącą środkiem
zakurzonej ulicy. Kyle zawahał się, ale jego matka uniosła głowę i szła dalej, zdając się nie
zauważać tych spojrzeń. Kyle podciągnął spodnie i szybko ją dogonił.
Na ścianie kaplicy, za szklaną taflą, widniały wpięte w czarną tablicę litery z białego
plastiku.
POGRZEB LIAMA BYRNE’A
10.30
NIECH BÓG OBDARZY JEGO DUSZĘ POKOJEM
– Marne szanse – mruknął wujek Max, otwierając ciężkie metalowe drzwi.
Minąwszy kruchtę, Kyle znalazł się w chłodnym, mrocznym wnętrzu. Kaplica była
zbudowana z kamienia i stały w niej rzędy w większości już zapełnionych ławek z ciemnego
drewna. Przez witraż przedstawiający słońce prześwitujące przez chmury do wnętrza wpadało
światło. Wzdłuż nawy głównej ciągnęła się kolejka ludzi przesuwających się w kierunku
masywnego stołu znajdującego się na przedzie. Osoby siedzące w ławkach zwróciły w ich stronę
twarze, kilka jakby z ociąganiem. Matka Kyle’a kroczyła śmiało dalej i usiadła w jednym z
tylnych rzędów. Kyle wślizgnął się tuż obok niej, a w końcu także wujek Max opadł ciężko na
siedzenie.
– Wszyscy się dziwnie na nas gapią – zauważył Kyle.
– Niech się sukinsyny gapią – skomentował głośno wujek Max.
Ktoś go uciszył. Wujek Max skrzywił się.
– Powinieneś podejść i dotknąć urny – powiedziała matka do Kyle’a.
– Dlaczego nie ma trumny?
– Pewnie chciał zostać skremowany.
– I tylko tyle zostało?
– Podejdź tam.
– Nie chcę.
– Powinieneś się pożegnać.
– A ty?
– Ja już się pożegnałam. Idź.
To było coś więcej niż uprzejme żądanie. Powiedziała to tak, jakby wiedziała o wszystkim –
co w tej chwili czuł, jak był wystraszony, a jednocześnie chłodny i obojętny, i jaki to będzie
miało na niego wpływ w przyszłości. Jego matka nie należała do osób, które można lekceważyć,
więc Kyle wstał powoli z ławki, przecisnął się obok wujka Maksa i z zakłopotaniem poszedł na
koniec kolejki.
Posuwała się powoli, zrywami. Za plecami Kyle’a ustawiali się następni ludzie, sprawiający
wrażenie bardzo ważnych, poświęcających swój cenny czas na oddanie czci temu, co znajdowało
się w urnie. Kyle spojrzał na mężczyznę stojącego przy stole z urną, ubranego w czarny garnitur.
Miał szerokie ramiona i dłonie splecione przed sobą. Jego postawa kazała się Kyle’owi
zastanowić, czy przypadkiem nie jest z Secret Service albo czegoś w tym rodzaju, ale co robiłoby
Secret Service w takiej marnej kaplicy? Stojąca przed Kyle’em kobieta odsunęła się na bok i oto
był przed urną.
Z obydwu stron otaczały ją dwa ogromne lśniąco niebieskie wieńce z zielonymi gałązkami i
drobnymi białymi kwiatkami. Urna miała kształt kucającego mężczyzny z szerokimi ramionami i
małą głową. Postać była wielkości piłki futbolowej. Kyle na ten widok cofnął się mimowolnie,
wpadając na stojącego za nim mężczyznę.
Człowiek pchnął go delikatnie.
– Naprzód, synu.
Kyle zawahał się. Spodobał mu się dotyk ciepłej dłoni mężczyzny na jego ramieniu i
uspokajający ton jego głosu. Nazwał go synem. Tak, jasne. Kyle zrobił krok do przodu i, jak
kazała matka, zamierzał dotknąć urny, ale powstrzymała go wyciągnięta dłoń człowieka w
ciemnym garniturze.
– Żadnego dotykania – odezwał się pilnujący urny mężczyzna.
– Mama powiedziała, że powinienem…
– Żadnego dotykania.
– Ale… – Kyle zająknął się – …to jest…
– Przechodź dalej – powiedział mężczyzna, jakby był policjantem na miejscu wypadku.
Proszę przechodzić dalej, tu nie ma nic do oglądania. Tylko bezużyteczne prochy w cuchnącym
naczyniu. Mężczyzna pokierował Kyle’a na lewo, gdzie kolejka skręcała w kierunku rzędu ludzi
siedzących w pierwszej ławce. Kyle przyglądał się chwilę mężczyźnie, szukając w jego uchu
słuchawki, wiedział bowiem z telewizji, że agenci Secret Service takie noszą. Słuchawki nie
było. Nie poszedłby zatem do więzienia, gdyby zignorował jego polecenie, choć nie wydało mu
się to najlepszym pomysłem. Skinął więc tylko głową i obrócił się.
Ludzie z kolejki po kolei składali kondolencje tym z pierwszej ławki, ujmując dłońmi ich
wyciągnięte dłonie i wypowiadając pełne współczucia słowa. Tak mi przykro. Wszystkim nam
będzie go brakowało. Był znakomitym prawnikiem, a jeszcze lepszym człowiekiem. Przykro mi.
Wszyscy ci ludzie składający kondolencje wywołali u Kyle’a jednocześnie smutek i złość. Kim
byli ci, których pocieszano? Dlaczego nie pocieszali jego?
Nie chciał już tu być ani chwili dłużej. W ścianie naprzeciwko znajdowały się drzwi.
Przyszło mu do głowy, żeby wybiec przez nie wprost na słońce. Może gdyby zaczął teraz biec i
nie zatrzymywał się, zdążyłby na początek meczu. Tylko czy pozwoliliby mu rzucać piłką w
garniturze? Już miał skierować się do drzwi, kiedy dostrzegł czerwoną lampkę sygnalizującą, że
w razie ich otwarcia włączy się alarm. Poczuł się jak w potrzasku, jak ubrany w szary garnitur
borsuk zamknięty w klatce. Kolejka posuwała się naprzód.
Przed ławką stał drobny, przygarbiony mężczyzna z gładko zaczesanymi do tyłu czarnymi
włosami i przymkniętymi powiekami. Skłonił przed Kyle’em głowę i zmusił się do uprzejmego
uśmiechu. Wyciągnął rękę, ujął dłoń Kyle’a i potrząsnął nią.
– Dziękujemy za przybycie – odezwał się cicho.
– Oczywiście.
– A jak masz właściwie na imię, młody człowieku?
– Kyle – odparł chłopak i nagle uprzejmy uśmiech mężczyzny stał się nieco mniej uprzejmy.
Trzymając wciąż dłoń Kyle’a, obrócił swoje garbate plecy i wyciągając szyję, zerknął za siebie.
Wyciągnął szyję na tyle, by dostrzec matkę Kyle’a. Następnie przywołał ruchem głowy stojącego
przy urnie mężczyznę w garniturze.
Kiedy tamten zaczął się zbliżać, garbus ścisnął dłoń Kyle’a jeszcze mocniej i delikatnie, ale
stanowczo powiedział:
– Powinieneś już iść, Kyle. Ten miły pan zaprowadzi cię do wyjścia.
– Laszlo? Kto to jest? – zapytała siedząca obok kobieta, starsza pani w dużych,
przyciemnionych okularach i ze starannie ułożonymi czarnymi włosami. Mówiła z lekkim
akcentem. Jak skunks Pepé Le Swąd z kreskówki.
– To tylko jakiś chłopiec – odparł Laszlo.
– Podaj mi swoją dłoń, młody człowieku – zwróciła się do Kyle’a. Laszlo z ociąganiem
puścił dłoń Kyle’a, a ona zaraz ujęła ją delikatnie i poklepała drugą dłonią. Miała nabrzmiałe,
jaskrawoczerwone wargi; pachniała jakimiś ostrymi perfumami i mgliście znajomymi.
– Dziękuję, że przyszedłeś – powiedziała. – Znałeś mojego męża?
– A kto jest pani mężem? – zapytał Kyle.
– Uroczy – zachwyciła się kobieta. – On nie wie. Moim mężem był Liam Byrne. To jego
pogrzeb.
– Pozwólmy mu już iść – wtrącił się Laszlo.
– Przyszedł pożegnać zmarłego – zaprotestowała kobieta. – To taki uroczy chłopiec. Powiedz
mi, młody człowieku, znałeś mojego męża?
– W pewnym sensie – odpowiedział Kyle. – Był moim ojcem.
Jego uwagę przykuły przede wszystkim wargi kobiety, sposób, w jaki ich mięsista czerwień
stężała po jego słowach, a zaraz potem rozchyliły się w wyrazie współczucia. Nie mógł oderwać
oczu od tych warg; z jakiegoś niewiadomego powodu wydawały mu się piękne. Wpatrywał się w
nie nawet wtedy, gdy kobieta uniosła dłoń i położyła na jego policzku.
– Więc to ty – stwierdziła. – Mój biedny chłopcze.
Czuł na swojej skórze dziwnie uspokajające ciepło jej dłoni. Wtulił policzek w tę dłoń, jakby
czekał na taki pełen współczucia dotyk od chwili, kiedy dotarła do niego wieść o śmierci ojca.
– Mój biedny chłopiec.
Dotyk kobiety był tak ciepły i pocieszający, że dopiero po dłuższej chwili poczuł ból.
Starucha uszczypnęła go w policzek. I w tej samej chwili jej cudowne czerwone wargi ściągnęły
się i zadrżały.
– Nie powinieneś przez to przechodzić.
Szczypała go coraz mocniej. Ból stał się dotkliwy i Kyle chciał się cofnąć o krok, ale palce
zaciśnięte na jego skórze nie pozwoliły mu ruszyć się z miejsca.
– Nie ma tu miejsca dla kogoś takiego jak ty – powiedziała. – Skalasz tylko jego pamięć.
Laszlo, zabierz stąd zaraz tego chłopca, zanim ta chwila stanie się dla niego zbyt bolesna.
Przed kaplicą kłócili się głośno wujek Max i mężczyzna nazywany Laszlo, a przynajmniej
wujek Max głośno się kłócił. Tymczasem matka Kyle’a stała oparta o samochód i paliła
papierosa. Na jej twarzy gościł teraz uśmiech kogoś, kto spodziewał się takiej awantury,
pojawiając się na pogrzebie i posyłając swojego jedynego syna na przód kaplicy, żeby dotknął
urny z prochami ojca.
– Co zamierzasz zrobić dla tej rodziny? – naciskał wujek Max. – Musimy to ustalić tu i teraz.
– To nie jest odpowiednie miejsce na takie dyskusje – odparł Laszlo.
– Niby dlaczego, do cholery? Dla mnie jest idealne. Przyprowadź tu panią Byrne i całą
resztę, niech rozstrzygną to razem. Dlaczego niby syn nie ma prawa być obecny na pogrzebie
własnego ojca? Kim, do diabła, ty i ona jesteście, żeby mu tego zabraniać?
– Możemy o tym porozmawiać później?
– Nie, porozmawiamy o tym teraz, sukinsynu. A jeśli będzie trzeba, to ściągniemy własnych
prawników.
– To nie będzie konieczne.
– Dlaczego tak się dzieje, że kiedy jakiś prawnik mówi: „nie ma potrzeby angażować do
sprawy innego prawnika”, to okazuje się to potrzebne jak diabli?
W czasie gdy dwaj mężczyźni toczyli spór, Kyle kucnął i bezmyślnie wodził patykiem po
asfalcie, zostawiając na nim ślad kory. Policzek piekł go tak, jakby stara wiedźma z wydatnymi
czerwonymi wargami trafiła go piłką baseballową w twarz. Ale jeszcze gorszy był widok tych
wszystkich ważnych ludzi składających jej kondolencje. Dlaczego nie składali kondolencji jemu?
Tak mi przykro. Twój ojciec był dobrym, bardzo dobrym człowiekiem. Wiedz, że wszyscy o tobie
myślimy. Chciał usłyszeć kondolencje. Gdzie one były? Pewnie zagubiły się gdzieś, tak jak jego
łzy.
Liam Byrne nie był stałym elementem życia Kyle’a. Kyle nie potrafił sobie przypomnieć
czasów, kiedy ojciec mieszkał z nimi; musiał wierzyć matce na słowo. Chłopiec pamiętał tylko to
„cześć, chłopaku”, kiedy ojciec pojawiał się w domu, mniej więcej co dwa miesiące, i był przez
matkę częstowany obiadem i drinkiem. Czasem obserwował, jak Kyle rzuca piłką na boisku
znajdującym się na tyłach posterunku policji. Kyle podejrzewał, że ojciec zwraca się do niego
„chłopaku”, ponieważ nie pamięta jego prawdziwego imienia. Ojciec zawsze był w życiu Kyle’a
bardziej zjawą niż kimkolwiek innym, wydawało się więc zupełnie naturalne, że w końcu
rzeczywiście się nią stał. Jedyna różnica polegała na tym, że od tej chwili, kiedy Kyle będzie
spoglądał z boiska na trybuny Małej Ligi, nie będzie już czuł rozczarowania.
Mimo to w głębi duszy podejrzewał, że powinno być coś więcej prócz tej pustki: braku łez,
kondolencji, obolałego policzka i karczemnej awantury na parkingu. Przyszło mu do głowy, żeby
wrócić do środka i powiedzieć wszystkim, kim jest, chodzić od ławki do ławki i domagać się
kondolencji. On był moim ojcem – powiedziałby. I wtedy wszyscy zaczęliby jak jeden mąż. Tak
nam przykro. Musisz być dzielnym chłopcem. Jeśli mógłbym coś dla ciebie zrobić. A może
powinien po prostu podejść i dotknąć urny, jak próbował już wcześniej, może to skruszyłoby
lody. Tyle że wciąż stał tam człowiek z Secret Service, gotów go w każdej chwili powstrzymać.
Kyle podniósł się, rzucił patyk na ziemię i podszedł do matki.
– Dlaczego nie pozwalają nam wrócić do środka?
– To skomplikowane.
– Jego żona śmiesznie mówi. Jest Francuzką?
– Tak.
– Czy to dlatego jej nie zostawił?
Matka Kyle’a parsknęła śmiechem.
– Nie pozwolili mi dotknąć urny – pożalił się.
– Słucham?
– Urny.
– Trudno, Kyle.
– Kto ją zabierze, kiedy będzie po wszystkim?
– Przypuszczam, że ją pochowają.
– A dlaczego my jej nie weźmiemy?
– Naprawdę chciałbyś?
– Nie – odpowiedział, ale to nie była prawda.
Kyle nie należał do tych dzieci, które musiały mieć wszystko. Nie marudził mamie o
aluminiowym kiju baseballowym czy rękawicy Wilson 2000, nie jęczał, że chce mieć Nintendo
Super NES, kiedy jego Sega była już przestarzała. Ale nagle, bardziej niż czegokolwiek innego
wcześniej w życiu, zapragnął mieć tę urnę.
Ruszył w kierunku drzwi kaplicy. Tymczasem wujek Max wciąż się spierał z Laszlem.
– Chcemy tylko wiedzieć, jak zamierzasz uregulować zobowiązania! – wykrzykiwał
czerwony na twarzy wujek Max, a z ust wylatywały mu przy tym kropelki śliny. – Powiedz, że
dostaniemy to, co nam się należy. No, powiedz, chcemy to usłyszeć.
Kyle przystanął na chwilę w wejściu i potarł obolały policzek. Następnie otworzył jedno
skrzydło drzwi i wślizgnął się do środka.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, ryk wujka Maksa ucichł, a zastąpił go łagodny i
jednocześnie natarczywy głos stojącego przed ołtarzem księdza. Kyle nie zwracał uwagi ani na
duchownego, ani na obrócone głowy gapiących się na niego ludzi, ani nawet na człowieka z
Secret Service, który zauważył, jak wchodzi do kaplicy, i ruszył w jego kierunku. Widział tylko
urnę, ukwieconą i pękatą, kształtem przypominającą rubasznego małego człowieczka,
czekającego, żeby go dotknąć, wziąć w ręce i czule przytulić.
I wtedy czas zwolnił, ograniczył się do kilku wyraźnie zarysowanych chwil.
Takie ma się czasem wrażenie przed decydującym rzutem piłką na boisku baseballowym albo
kiedy podczas meczu futbolowego stoi się na swojej pozycji, a rozgrywający zaczyna
wykrzykiwać komendy. Wszystko zwolniło. Wydarzenia zdawały się toczyć niespiesznie, krok
po kroku, z oczywistą logiką, nawet jeśli w rzeczywistości wyglądały na bezładne i gwałtowne.
Człowiek z Secret Service w ciemnym garniturze szedł powoli nawą, urywanym krokiem,
jak w starych filmach. Kyle natarł prosto na niego, odtrącił wyciągniętą rękę i ruszył biegiem
naprzód. Chwycił urnę, gwałtownie obrócił się i rzucił ku bocznym drzwiom. Lewym biodrem
zahaczył o wystającą z framugi zasuwę.
Kiedy włączył się alarm, stojący na parkingu przed kaplicą Laszlo zaczął się rozglądać
dookoła, a tymczasem wujek Max w dalszym ciągu mu wymyślał.
– Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię! – wykrzyknął, wymachując wyciągniętym palcem
przed twarzą Laszla. Matka Kyle’a, nadal oparta o samochód, obróciła głowę, żeby zobaczyć, co
się dzieje. I nagle zaczęła się śmiać, lekko i sardonicznie. Śmiała się na widok swojego syna,
Kyle’a Byrne’a, w łopoczącym na wietrze garniturku, znikającego jak spłoszony lis w głębi
cmentarza, z ukwieconą urną, która wyglądała niczym wielka zielona piłka futbolowa, ściskaną
w zagłębieniu łokcia.
Kilka lat później, kiedy zaczęły się mnożyć wątpliwości dotyczące śmierci jego ojca,
wyłaniać, jak wyłania się z kosza kobra, kiedy Kyle odkrył, że jest uwikłany w historię o
drobnych szwindlach i wielkich aspiracjach, o rodzinnych patologiach, politycznych ambicjach i
morderstwie, kiedy jego świat był pełen tajemnic i krwi, wracał myślami do tego biegu przez
cmentarz jako najwspanialszej chwili w swoim smutnym, zmarnowanym życiu.
Nie uciekł wtedy daleko. Po kilku sekundach cudownej wolności, sam na sam z ojcem u
boku, zahaczył stopą o nagrobek, który próbował przeskoczyć, i runął jak długi na ziemię,
podczas gdy urna poszybowała w powietrzu. Po chwili gruchnęła z trzaskiem, rozrzucając
kaskadę prochów i pobielałych fragmentów kości.
Kiedy znalazł go żylasty grabarz w roboczym kombinezonie, Kyle siedział na ziemi i
desperacko starał się pozbierać do rozbitej urny to, co zostało z jego ojca.
– Co my tu mamy? – zapytał grabarz, wspierając się na łopacie.
– To mój tata – odparł Kyle.
– Przykro mi.
– Był prawnikiem.
– Mimo wszystko jest mi przykro.
– Spalili go.
– Tak.
– Muszę go wsadzić z powrotem do urny.
Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie.
– Nie musisz, synu. Sam się tym zajmę.
– Ale to mój tata.
– Nie martw się, młody człowieku. Nieważne, co się stanie z jego szczątkami. On i tak
zawsze będzie przy tobie.
– Mój tata? Jak?
– Tak to już jest z synami i ojcami. On będzie żył dalej w twojej krwi i w twoich kościach.
Na dobre i na złe, zawsze tam będzie. – Mężczyzna przyklęknął na jedno kolano. – Pomogę ci.
– Nie, dziękuję – odparł Kyle, słysząc tupot nóg i pełne oburzenia krzyki dobiegające od
strony kaplicy. – Chyba muszę sam to zrobić.
Kiedy wracali pikapem z cmentarza, wujek Max głośno złorzeczył na tę kanalię Laszlo
Totha, a tymczasem matka Kyle’a patrzyła przed siebie i paliła. Kyle siedział pomiędzy nimi z
jedną ręką w kieszeni marynarki i czuł się dziwnie szczęśliwy.
Podobało mu się, że grabarz przyklęknął, żeby mu pomóc. To była najmilsza rzecz, jaka go
tego dnia spotkała. Może kiedy dorośnie, zostanie grabarzem. W tamtej chwili wydawało mu się,
że to najszlachetniejszy z zawodów – pomagać dzieciom i koić żal. Przyjrzał się temu, co zostało
z jego garnituru. Nogawki na obu kolanach były rozdarte i poplamione krwią, a jeden łokieć
marynarki – dosłownie w strzępach. Garnitur był kompletnie zniszczony. Tyle dobrego.
Po tym wszystkim, co się stało, poczuł ulgę. Poczuł się prawie normalnie. Co prawda dalej
nie płaczę po zmarłym ojcu – pomyślał, przebierając palcami w kieszeni, gdzie była garść
szarego proszku, ale przelałem za niego krew, a to chyba coś znaczy, czyż nie?
Czyż nie?
Rozdział 2
Obecnie
Miał na imię Robert, nie Robercik, Bobby czy Bobby, mój drogi. Robert. Ile razy jej to
powtarzał? A ona wciąż zdrabniała jego imię. Bobby, będę czegoś od ciebie potrzebowała.
Bobby, mógłbyś załatwić jedną ważną sprawę? Wiem, że mogę na ciebie liczyć, Bobby. W
sądzie, w wystąpieniach i pismach procesowych, w nagłówkach swoich pism, występował jako
Robert Spangler. Takie imię budziło szacunek, dodawało powagi, podkreślało umiejętności. Był
Robertem, zawsze, z wyjątkiem chwil, kiedy ona czegoś od niego chciała, kiedy musiał
wyświadczyć jej kolejną przysługę. Wtedy unosiła wysoko brodę i z tym swoim szyderczym
uśmieszkiem zwracała się do niego „Bobby”, tylko dlatego że wiedziała, co on w takiej sytuacji
czuje.
– Bobby, mój drogi – powiedziała właśnie tego popołudnia – czy masz wciąż jeszcze swoją
broń?
Może powinien po prostu obrócić się na pięcie i zapomnieć o drobnym zadaniu, jakie mu
zleciła. Dopiero by jej pokazał, dopiero by ją urządził. Kto inny zrobiłby dla niej to wszystko, co
on robił? Ale nie obróci się na pięcie, nie zrobi tego i zdawał sobie sprawę, że ona była tego
pewna, ponieważ oboje wiedzieli, że może mu dać coś, czego pragnął najbardziej na świecie. I
chociaż zaczynał podejrzewać, że nigdy tego od niej nie dostanie, to wystarczał już choćby cień
nadziei, żeby Robert zawsze wykonał jej polecenie. Tak było między nimi od samego początku.
Ale on był Robertem, do cholery, Robertem Spanglerem, wielmożnym panem, i miał do
wykonania robotę. Robota była wstrętna – pozostawiała w jego ustach gorzki smak – ale zdoła ją
wykonać. W pewnym sensie był niezastąpiony i niemal tęsknił za ostrym, gorzkim smakiem,
smakiem swojego oddania. Niech sobie ma swoich Thomasów i Williamsów, swoich Stephanów i
swoje bale charytatywne, swojego ukochanego Francisa. Kiedy przyjdzie czas na wykonanie
ostatniego kroku, kiedy pozostali zawiodą, zawsze będzie mogła zwrócić się do niego. A on jej
nie rozczaruje. I może właśnie wtedy, przy tym ostatnim kroku, będzie musiała przyznać, że to on
był jedynym, na którym mogła polegać, jedynym, który zasługiwał na jej miłość.
Budynek znajdował się teraz na prawo od niego, stara miejska rezydencja z kamienia, z
kilkoma mosiężnymi tabliczkami przy ciężkich drewnianych drzwiach, informująca o
działających tu firmach. Zadarł głowę i spojrzał na pogrążony w ciemnościach budynek. Światło
paliło się tylko w narożnych pokojach na pierwszym piętrze.
Przed budynkiem znajdował się parking, ale minął go, dojechał do następnej przecznicy i
skręcił w Piętnastą Ulicę. Objechał ją dookoła, aż wreszcie znalazł wolne miejsce jakieś pół
przecznicy dalej. Zaparkował, wyjął z samochodu teczkę i cicho zamknął drzwi. Było zbyt
późno, żeby podchodzić do parkomatu. Cofnął się o kilka kroków i przyjrzał swojemu
samochodowi. Zupełnie zwyczajny, jak każdy inny wóz z wypożyczalni. Zamknął drzwi pilotem
i skierował się na północ.
Nie doszedł do Locust Street; wcześniej skręcił w wąską uliczkę biegnącą na tyłach budynku.
Pośród kontenerów na odpadki i stosów czarnych worków ze śmieciami znalazł drzwi. Gdy ten
budynek był jeszcze wspaniałą miejską rezydencją, to było wejście dla służby. Odpowiednie dla
mnie, pomyślał, odstawiając na chwilę ciężką teczkę. Ona zawsze pilnowała, żeby wchodził
drzwiami dla służby. Z kieszeni marynarki wyjął lateksowe rękawiczki i naciągnął je na dłonie z
głośnym trzaskiem. Z drugiej kieszeni wydobył klucz.
Ona była niesamowita; jednym pstryknięciem starannie wymanikiurowanych palców
potrafiła załatwić wszystko. Nawet klucz. Przez chwilę wyobrażał sobie błękit jej oczu, chłód
dotyku, ale szybko otrząsnął się z zadumy. W takich sprawach jak ta należało się trzymać
procedury, bo brak koncentracji albo jeden fałszywy krok mogły mieć okropne skutki. Później o
niej pomyśli, o tym, jak wkradała się w jego życie, jak igrała z jego słabościami niczym kot z
kłębkiem przędzy. W tej chwili ważna była tylko robota.
Włożył klucz w zamek, przekręcił i popchnął ramieniem drzwi. Wziął do ręki teczkę, wszedł
do środka, dokładnie zamykając za sobą drzwi, ale nie na klucz. Powoli posuwał się pogrążonym
w ciemnościach korytarzem.
Pamiętał rozkład pomieszczeń z ręcznie narysowanego planu, który dała mu razem z
kluczem. Po prawej był magazyn, choć nie mógł go dostrzec, a po lewej ułożone w stos kartony.
Minął drzwi i znalazł się w bogato zdobionym holu, gdzie przez okna wpadało światło latarni
ulicznych. Biurko recepcjonistki, sala konferencyjna w drugim końcu, winda. Zrezygnował z
windy i jak najciszej wspiął się na piętro po starych drewnianych schodach otaczających szyb
windy.
Schody wychodziły bezpośrednio na pogrążony w półmroku sekretariat z kilkoma biurkami i
drzwiami prowadzącymi do czterech gabinetów, z których tylko jeden, ten w rogu, był zajęty.
Przy jednej ścianie stała kserokopiarka, przy drugiej – chwiejny stos białych kartonów. Telefony
na biurkach wskazywały, że jedna linia jest zajęta. Słyszał rozmowę.
– Muszę tu coś skończyć… Nie, nie będę długo… Nie bądź niemądra.
Robert zdjął rękawiczki, włożył je z powrotem do kieszeni i czekał, aż rozmowa dobiegnie
końca. Mógł po prostu zadzwonić do frontowych drzwi i zaczekać, aż zostanie wpuszczony, a
potem wsiąść do windy bez tego całego czajenia się, ale wtedy mógłby zostać zauważony na
ulicy. Poza tym nie miałby satysfakcji z niepostrzeżonego wejścia do gabinetu i ujrzenia miny
Laszla Totha zaskoczonego widokiem groźnie wyglądającej sylwetki Roberta Spanglera.
– Ach, to tylko ty – odezwał się Laszlo Toth, kiedy już odzyskał panowanie nad sobą. Był
drobnej budowy, pomarszczony, przygarbiony i żylasty; na głowie miał szopę siwych włosów.
Trzy palce lewej ręki miał unieruchomione w gipsie. – Tak myślałem, że ciebie przyśle. – Czy w
tych słowach pobrzmiewała ironia, czy Robertowi tylko się zdawało? – Jak tu wszedłeś? –
zapytał Laszlo.
– Drzwiami – odparł Robert. Mówił spokojnie i pewnie, swoim tonem adwokata.
– Nie były zamknięte? – zdziwił się Toth. – Wydawało mi się, że je zamykałem.
– Zasłoń okna, Laszlo.
– Nie martw się, nikt…
– Zasłoń okna – powtórzył Robert, a Toth, słysząc nieoczekiwane napięcie w jego głosie,
przechylił lekko głowę, następnie podniósł się z krzesła i zamknął żaluzje we wszystkich trzech
oknach. Dopiero teraz Robert wszedł do gabinetu i usiadł na jednym z krzeseł przeznaczonych
dla klientów, po drugiej stronie wielkiego mahoniowego biurka Totha.
– Cieszę się, że tak szybko się pojawiłeś – odezwał się Laszlo Toth. Głos miał zadziwiająco
dźwięczny jak na człowieka jego rozmiarów, wytrenowany przez dziesiątki lat występów w
sądach Filadelfii. – Mam nadzieję, że nie sprawiłem jej kłopotu, ale kiedy tylko znalazłem tę
teczkę, byłem pewny, że zechce natychmiast ją dostać.
– Miałeś rację – powiedział Robert.
– Ale nie musiała przysyłać swojego rodzinnego prawnika. Zamierzałem dać jej to osobiście.
Zresztą tak powiedziałem.
– Tak będzie lepiej dla wszystkich zainteresowanych stron. Ona jest ci oczywiście bardzo
wdzięczna za twój takt. Ciekawi ją jednak, gdzie znalazłeś tę teczkę.
– W jednym z kartonów.
Robert przekrzywił głowę i uśmiechnął się słabo, dając wyraźnie do zrozumienia, że
oczekuje bardziej wyczerpujących informacji.
– Kancelaria kończy swoją działalność – wyjaśnił Laszlo. – Zostałem tylko ja i dwóch
młodych wspólników, którzy biorą pieniądze, ale nie mają zbyt wiele do roboty. Starałem się
utrzymać kancelarię, jak długo mogłem, ale Byrne & Toth kończy swój żywot. Smutne, ale
prawdziwe. Jeszcze od czasów Byrne’a trzymaliśmy akta w magazynie. Postanowiłem
zrezygnować z wynajmu tej powierzchni. Akta zostaną zniszczone, ale pomyślałem, że przedtem
powinienem je przejrzeć. Może nawet odesłać klientom, którym mogłyby się przydać. No więc
kiedy dotarły do nas kartony z teczkami, zaczęliśmy je przeglądać.
– My?
– Ja – poprawił się szybko. – Miałem na myśli siebie.
– Chodzi o te pudła w sekretariacie?
– Zgadza się.
– Mnóstwo roboty dla jednego człowieka.
– Wspólnicy są zbyt młodzi, żeby mieć pojęcie, co jest zwyczajną makulaturą, a co może
mieć jakąś wartość. Dlatego musiałem sam przeglądać pudło po pudle.
– I?
– I natknąłem się na to. Prawdziwa niespodzianka. Nie pamiętałem tej sprawy, prowadził ją
Byrne, wszędzie są te jego bazgroły, ale kiedy przeczytałem uważnie, wszystko stało się jasne.
– Nie wątpię.
– A właściwie szokujące. Potrafię sobie wyobrazić, jakie musiała przeżywać katusze, biorąc
pod uwagę, że akta przez te wszystkie lata były w rękach Byrne’a. On nie grzeszył zbytnią
dyskrecją. Wiesz chyba, jak wygląda irlandzki przepis na potrawkę z jagnięciny? Krok pierwszy:
ukradnij jagnię. Dlatego, kiedy tylko zdałem sobie sprawę, co to jest, wiedziałem, że będzie
chciała położyć na tym rękę.
– Ona jest wdzięczna, Laszlo. Bardzo wdzięczna. Ile masz lat?
– Za dużo.
– Wyglądasz na zmęczonego.
– Prowadzenie tak długo kancelarii nie było łatwe. Byrne zawsze mawiał, że chciałby umrzeć
w sądzie, ale ja nigdy nie byłem aż tak oddany pracy. Wolę zakończyć życie gdzieś na plaży.
– I pewnie masz jakieś wymarzone miejsce.
– Zawsze nam się podobało Outer Banks. Tam jest pięknie.
– I drogo.
– Nie mam dużych wymagań. Wystarczy mały domek z widokiem na morze.
– Mały domek. Uroczo. I nagle znajdujesz akta. W odpowiednim momencie.
– Co ty insynuujesz?
– Masz je tutaj?
– Tak, oczywiście, że mam.
– Pokaż.
Laszlo zagryzł wargę, zastanawiając się przez chwilę, czy obstawiać, czy może podwyższyć
stawkę. Jego małe oczka rozbłysły przez chwilę, ale szybko przygasły. Obstawia. Wysunął
szufladę biurka i wyjął z niej starą zieloną teczkę na dokumenty. Położył ją na blacie, spojrzał na
nią, a następnie przesunął ją w stronę Roberta, jakby przesuwał żetony.
Robert wziął teczkę do ręki, otworzył i szybko przekartkował. Były tu kopie umowy, kopia
aktu notarialnego, kopie listów do i od Liama Byrne’a. Widział to wszystko już wcześniej, wiele
lat temu i nie musiał się dokładnie wczytywać w treść, żeby wiedzieć, że całość dowodzi
niezbicie, iż wszystkie jego wysiłki były daremne, a kości zostały rzucone już dawno. Nie liczyły
się żadne podejmowane przez niego działania; ważne było tylko dziedzictwo krwi.
Beznadziejność jego sytuacji ujawniła się w złości, z jaką wypowiadał kolejne zdania.
– Gdzie jest reszta? – zapytał.
– To wszystko, tylko tyle. Przysięgam. Tyle znalazłem. Przecież próbuję pomóc.
– Myślisz, że Byrne schował to dawno temu w magazynie i zapomniał?
– Najwyraźniej.
– Gdzie jeszcze mógł zostawić kopię?
– Nie wiem. Przeszukałem całą kancelarię i magazyn, ale nic nie znalazłem.
– To gdzieś jeszcze musi być. Myśl.
– Myślę.
– Co ci się stało w rękę?
– Wypadek.
– Przytrafi ci się kolejny, jeśli czegoś sobie nie przypomnisz.
– Byrne miał taką starą szafę na dokumenty. Kupiliśmy kilka takich, kiedy otwieraliśmy
kancelarię. Jedną uznał za wyłącznie swoją i chował tam różne rzeczy dotyczące jego
prywatnych spraw, ale ta szafa dawno temu zniknęła.
– Zniknęła?
– Wywiózł ją stąd tuż przed śmiercią. Ciężki, metalowy klamot, taki jak pozostałe w
magazynie. Przyszedłem pewnego dnia i szafy nie było. Zadzwonił później i powiedział, że
wywiózł ją do domu. Mieszkał wtedy przy Panama Street. Jego żona nadal tam mieszka.
– Widzisz, ile potrafisz sobie przypomnieć, jak trochę pomyślisz, Laszlo? Czy on miał
dzieci?
– Nie, nie mogli mieć. Cissy Byrne była… Zaraz, zaczekaj, miał jedno dziecko. Syna.
Nieślubnego.
– To ten chłopiec, który był na pogrzebie…
– Zgadza się. Byłeś tam?
– Jak ten chłopiec ma na imię?
– Kyle. Kobieta dała mu nazwisko ojca, mimo że nie byli małżeństwem. Prawdziwa
bezczelność, ale taki miała charakter. Kyle Byrne. Przykra sprawa z tym chłopakiem.
– Dlaczego?
– Utalentowany dzieciak, ale nie wyszło mu w życiu. Wyleciał z college’u, co chwila
zmieniał pracę. Ostatnio, jak słyszałem, był barmanem w jakiejś spelunce i pomieszkiwał u
znajomych.
– Co to za spelunka?
– Nie wiem.
– Gdzie?
– Tutaj. W Filadelfii. Niedaleko South Street.
– Okay. A teraz, Laszlo, powiedz mi całą prawdę. Nie oczekuję zbyt wiele. Zrobiłeś jakieś
kopie tego, co znalazłeś?
– Nie.
– Jesteś pewny?
– Oczywiście, że jestem pewny. Co ty sugerujesz?
– Sugeruję – powiedział Robert – że jesteś parszywym węgierskim szantażystą, dla którego
jednorazowa nagroda to być może za mało.
– Nie mów tak. Proszę, nie mów tak. Czy ona naprawdę tak myśli?
– Nie. Ona uważa cię za lojalnego przyjaciela, który z całych sił dba o interesy jej rodziny.
– I ma rację. Naprawdę ma rację. Powinieneś się wstydzić, że o wszystkich masz złe zdanie.
– Nie o wszystkich. – Robert złożył papiery i postawił swoją teczkę na stole. Otworzył ją tak,
żeby górne wieko pozostało w górze, uniemożliwiając Tothowi zajrzenie do środka. Toth odchylił
się w prawo i próbował zerknąć do wnętrza.
– A-a. – Robert pogroził mu palcem.
Toth opadł na krzesło i czekał.
Robert sięgnął do teczki, wyjął z niej gruby plik banknotów obwiązanych gumką i rzucił go
na biurko. Pomyślał chwilę i dołożył drugi plik.
Laszlo wpatrywał się w stertę pieniędzy, pocierając wargi jedynym zdrowym palcem lewej
ręki.
– Tyle powinno wystarczyć – odezwał się Robert.
Kiedy Laszlo przyjrzał się już leżącemu przed nim plikowi banknotów, jego zachowanie
uległo zmianie. Skrywane do tej pory motywy jego działania wyszły wreszcie na jaw. Przeniósł
wzrok na Roberta i leciutko się uśmiechnął.
– Może na dach – powiedział.
Robert odwzajemnił spojrzenie, pokiwał ze smutkiem głową i sięgnął ponownie do teczki.
Lewą ręką wyjął kolejne dwa pliki banknotów. Rzucił je na stół, obok pozostałych. Kiedy Laszlo
Toth był zajęty wpatrywaniem się w gotówkę, Robert prawą ręką wyjął z teczki pistolet i położył
go sobie na kolanach.
– Teraz mamy już salon – odezwał się Laszlo.
Robert wyjął trzy pliki i rzucił nimi w Totha.
– A to kuchnia i dwie sypialnie.
– Będzie potrzebna jeszcze weranda. I widok z werandy.
– Dostałeś już więcej, niż potrzebujesz.
– Ale widok jest najdroższy.
– Może dam ci po prostu wszystko, co mam w teczce?
– Myślę, że tak byłoby najlepiej, Bobby – powiedział Laszlo Toth.
Robert wpatrywał się chwilę gniewnie w Totha, a potem obrócił teczkę z wciąż
podniesionym wiekiem w jego stronę. Laszlo wsunął obie dłonie do teczki i oczy mu rozbłysły.
Robert wycelował pistolet prosto w uniesione wieko.
– Nie mów do mnie Bobby – warknął.
I pociągnął za spust.
Później, kiedy rozpiął spinki do mankietów, podwinął rękawy i nałożył lateksowe
rękawiczki, kiedy przeszukiwał kancelarię, kiedy inscenizował scenę zabójstwa, kiedy miotał się
wokół martwego ciała Laszla Totha, kwaśny smak w ustach stał się tak silny, że powinny mu się
popsuć zęby. Znowu z nim to zrobiła. Nie potrzebował tych dokumentów jako dowodu na to, że
nigdy nie dostanie od niej tego, czego pragnął najbardziej. Całe jego życie było tego dowodem.
Każdy krok w jej kierunku oddalał go od upragnionego celu. Kiedyś miał marzenia, nadzieje,
śmiałe plany na przyszłość. Tymczasem ona zrobiła z niego chłopca na posyłki, łotra i mordercę.
A on pragnął tylko jej miłości. Czy prosił o zbyt wiele?
Najwyraźniej tak.
Rozdział 3
W siódmej rundzie Kyle Byrne dostrzegł, że jego grę obserwuje ojciec. Było to dość
denerwujące, zważywszy na fakt, że ojciec od czternastu lat nie żył.
Było to na boisku w centrum rekreacji Palumbo u zbiegu Dziesiątej Ulicy i Fitzwater Street,
podczas apatycznych poniedziałkowych rozgrywek ligi piwnej softballu – meczu pomiędzy
knajpami Dirty Frank’s a Bubba’s Bar and Grill. Nawierzchnia na boisku była chropowata,
ogradzająca je siatka wysoka, na odkrytych trybunach nieliczni członkowie rodzin i przyjaciele
zaczynali już wieczorną popijawę. Kyle, grający w drużynie Bubby na pozycji shortstop, siedział
na ławce i pociągał z puszki piwo Rolling Rock. Bubba junior spojrzał na niego z dezaprobatą.
– Po co ten pośpiech? Masz być trzeźwy.
– Facet…
– Ty mnie nie bajeruj, facet. Twoich bajerów wystarczy mi na najbliższe dziesięć lat. Masz
dzisiaj zamknąć bar.
– Junior, twój brak wiary we mnie naprawdę działa zniechęcająco. Powiedziałem przecież, że
będę.
– To samo mówiłeś w poprzedni poniedziałek.
– Musiałbyś ją zobaczyć. Boże święty. I te jej oczy małego szczeniaka.
– Oczy szczeniaka?
– No wiesz, takie, co mówią: „pogłaszcz mnie, popieść”. Jak mogłem odmówić?
Bubba junior próbował spiorunować Kyle’a wzrokiem.
– Pogłaszcz mnie – powtórzył rozmarzonym głosem Kyle.
– Umówiłeś się z tym szczeniakiem drugi raz?
– Umówiłbym się, gdybym znalazł jej numer. Musiałem wetknąć do jakiejś kieszeni, sam nie
wiem.
– Za to możesz być pewny, że spotkasz się ze mną. Następnym razem, kiedy będziesz miał
zamiar kogoś przelecieć, pomyśl o tym.
Bubba junior nie miał w sobie nic z Bubby. Bar zawdzięczał swoją nazwę jego ojcu, który
przy wzroście metr osiemdziesiąt pięć, stu dwudziestu kilogramach wagi i śmiechu jak puzon, to
był prawdziwy Misio. W wieku czterdziestu ośmiu lat dostał zawału i bar wraz z przezwiskiem
przeszedł na drobnego i żylastego syna.
– Muszę wiedzieć, że mogę polegać na swoich ludziach – powiedział Junior – albo znaleźć
takich, na których będę mógł polegać.
– Oj, Junior, to smutne, co mówisz. Powinieneś posłuchać, jak wyrażasz się o swoich
ludziach. Te wszystkie książki o biznesie, które czytasz, mieszają ci w głowie. Od kiedy z ciebie
taki ważny kierownik?
– Od stycznia, kiedy umarł mój ojciec i zostawił mi ten parszywy bar. O dziewiątej
trzydzieści, jasne?
– Wystarczy o dziesiątej.
– Dziewiąta trzydzieści.
– Wszystko jest pod kontrolą – powiedział Kyle, dopijając resztkę piwa. – Kocham cię, facet.
Naprawdę. Nie tak jak twojego ojca, no ale on nie przeczytał w życiu żadnej książki na temat
prowadzenia biznesu. Wiesz przecież, że jestem tu dla ciebie, Junior. Przestań się martwić.
– W porządku, przestaję się martwić. A teraz bierz kij do ręki. Musimy zdobyć kilka
punktów.
– Myślisz, że jestem w odpowiedniej formie?
Junior spojrzał przez siatkę na starego Tommy’ego Trappa, siwowłosego bezzębnego
mężczyznę, przyjmującego dziwaczną pozycję na czwartej bazie.
– Rzucaj, cipo! – wrzasnął stary Tommy.
– Ojciec zawsze mi powtarzał – odezwał się Junior – że cuda się zdarzają.
Kyle podniósł się, chwycił oparty o siatkę jaskrawoczerwony kij i obserwując boisko, zaczął
nim wymachiwać nad głową.
Drużyna Bubby przegrywała z Dirty Frank’s, co było żałosne, bo Dirty Frank’s byli chyba
najgorszym zespołem w lidze, a Bubba’s mieli w swoim składzie najlepszego gracza, czyli
Kyle’a. Bubba senior wypatrzył Kyle’a kilka lat temu na tym samym boisku, podczas meczu
softballu. Bubba’s potrzebowali zawodnika na pozycji shortstop, a Kyle potrzebował pracy w
charakterze barmana, żeby zasilić podupadający budżet, więc umowa została zawarta. Na
początku wszystko szło dobrze, ale Junior traktował to zbyt poważnie. Kyle coraz częściej
odnosił wrażenie, że to praca, nie przyjemność, a nie o to przecież chodziło.
– Mają nowego środkowego – powiedział Kyle do swojego kumpla Skitcha, opartego o
siatkę. – Dobrze rzuca. A potrafi szybko wracać?
– Kto, Duckie? – zapytał Skitch. – Jak gazela. – Skitch oderwał przysadzisty tułów od siatki i
wypluł kilka ziaren słonecznika wprost na swój but. – Jak gazela z nadwagą, z uszkodzonymi
kolanami i hipopotamem na plecach.
Skitch był mniej więcej w wieku Kyle’a, ale o trzydzieści centymetrów niższy i zbudowany
jak hydrant przeciwpożarowy. Grał na pozycji łapacza, ponieważ biegał też jak hydrant. Ale poza
tym sikał jak hydrant wypitym w barze Bubby’s piwem i dlatego został ważnym członkiem
drużyny, ważnym dla Bubby juniora.
– Idziemy potem do McGillina – powiedział Skitch.
– Do tej speluny?
– Idziesz?
– Muszę dziś zamknąć bar.
– O której?
– O dziesiątej.
– Cholera, do dziewiątej urżniemy się już w trupa. Zdążysz. Będzie kilka znajomych z
Atlanty. Musisz je poznać. Sam jeden sobie nie poradzę.
– Ile ich będzie?
– Trzy.
– Kto zajmie się trzecią?
– Stary Tommy idzie z nami.
Kyle spojrzał na stojącego na bazie starucha. Był tak chudy, że to kij nim wywijał, a nie on
kijem.
– Rzuć mi wreszcie jakąś piłkę, cipo! – wrzasnął stary Tommy do miotacza głosem tak
zdartym jak jego buty.
– Okay – zgodził się Kyle, który miał słabość do starego Tommy’ego, głównie dlatego, że
nigdy nie zdarzyło mu się powiedzieć nic miłego ani mądrego. – Ale nie mogę zostać długo. O
dziewiątej trzydzieści muszę być w barze.
– Mówiłeś chyba, że o dziesiątej.
– Junior jest nerwowy.
– Najgorsze, co mogło go w życiu spotkać, to odziedziczyć ten bar.
Głośny trzask zasygnalizował, że stary Tommy trafił niską piłkę i posłał ją między nogami
drugiego bazowego. Wiwaty, oklaski, gwizdy.
– Możecie, psy, ssać świńskie cycki! – zawołał stary Tommy. – Moja matka gra lepiej niż wy,
a już od czterdziestu lat nie żyje. Dwa punkty, siódmy i ostatni inning. Bubba’s przegrywają
trzema punktami.
– Idź na bazę, a ja puknę tę piłkę – powiedział Skitch.
– Ostatnią, jaką puknąłeś, była ta Sheryl z Folcroft – odparł Kyle, idąc za Skitchem i
zajmując miejsce przy bazie.
Kiedy wchodził na boisko, zapolowi się cofnęli. Ten z lewej znalazł się pod ogrodzeniem.
Zdobycie jednego punktu szybkim płaskim uderzeniem nie powinno być problemem, ale
pozostawały jeszcze dwa punkty do odrobienia. I to od Skitcha zależało, czy wygrają ten mecz, a
na Skitchu na pewno nie można było polegać. Prawy zapolowy też stał daleko, prawie opierał się
plecami o siatkę od strony Fitzwater Street. Ale łącznik stał blisko, a środkowy zapolowy cofnął
się tylko kilka kroków. Ten z lewej machał ręką, żeby się cofnął jeszcze bardziej, ale on
beztrosko ignorował te znaki.
Super.
Kyle wbił prawą stopę w ziemię, lewą wysunął w kierunku miotacza, wyciągnął kij wysoko
w górę, a następnie powoli go opuścił. Tutaj, na bazie, kiedy czekał na rzut, w tej jednej chwili
czuł się bezpiecznie. Wszyscy mu bez przerwy powtarzali – począwszy od małej ligi przez
American Legion Baseball i szkołę średnią, aż po college, dopóki z niego nie wyleciał – że jest w
tym bardzo dobry, że ma przed sobą przyszłość. Tylko nikt mu nie powiedział, jak to osiągnąć. I
chociaż sprawy nie ułożyły się po jego myśli, chociaż zamiast zajmować pozycję na meczach
głównej ligi, grał w lidze piwnej, to i tak w bazie domowej czuł się jak w domu.
Miotacz zrobił wymach ręką i piłka poszybowała w niebo. Kyle widział, jak wirują jej szwy i
mógł je w locie policzyć. Wreszcie piłka upadła niedaleko bazy, tak jak tego oczekiwał. Z rękami
tuż przy tułowiu zrobił krok. I już widział, jak piłka wpada głęboko w pole, jak zapolowi
zadzierają głowy, kiedy przelatuje nad nimi. Zobaczył to wszystko, zanim jeszcze skręcił
pozostawioną w tyle stopę, zanim uniósł biodra, zanim jego czerwony kij zakręcił młynka, zanim
jego ciało przebiegł rozkoszny dreszcz.
I już biegł w kierunku pierwszej bazy – nie sprintem, nie musiał się tak wysilać – spokojnie,
powoli, obserwując, jak środkowy cofa się, obraca w miejscu i walczy o piłkę. Prawy zapolowy
przypuścił szturm, ale pod złym kątem. Piłka przemknęła obok niego po ziemi i potoczyła się w
kierunku ogrodzenia. Kyle obserwował to wszystko – piłkę, zawodników – dobiegając do
pierwszej bazy.
I właśnie wtedy go zobaczył.
Równo przycięte siwe włosy, tak, na pewno. I ciemny garnitur, szybki krok,
porozumiewawcze mrugnięcie okiem. Może resztę Kyle sobie tylko wyobraził, ale wszystko to
razem układało się w jedno.
Cześć, chłopaku.
Całe lata po śmierci ojca Kyle nie potrafił do końca zaakceptować tego faktu. Mimo że nigdy
nie byli ze sobą blisko, mimo że w schowku w samochodzie nadal woził małe kartonowe pudełko
z prochami ojca, długo pielęgnował w sobie skrywaną nadzieję, że pewnego dnia znów się
spotkają. Jeszcze jako chłopiec przyłapał się na tym, że ilekroć znalazł się w tłumie albo
wędrował ulicami miasta, szukał ojca. A kiedy był na boisku, bezwiednie przypatrywał się
ludziom na trybunach w nadziei, że może jego tata patrzy, jak on gra. Skrycie wierzył, że ojciec
uciekł, z jakiegoś ważnego powodu ukrywa się, czeka na właściwy moment, żeby na nowo
pojawić się w życiu syna. Ileż to razy serce mu drżało na widok jakiejś czupryny siwych włosów,
ile razy rzucał się do biegu po to tylko, żeby po kilku chwilach przekonać się, że mężczyzna, za
którym pędził, nie jest jego ojcem, tylko samotnie spacerującym staruszkiem.
Od pewnego czasu ten sekret i ta złudna nadzieja przeszły w stan uśpienia; od kilku lat nie
miał takich wizji. I nagle teraz, na tym żałosnym boisku, kiedy mijał pierwszą bazę i zbliżał się
do drugiej, kiedy śledził lot piłki wpadającej głęboko w środek pola, za siatką ogrodzenia od
strony Fitzwater Street dostrzegł równo przycięte siwe włosy i w tej samej chwili coś uwolniło
się w jego duszy.
Zatrzymał się w biegu. Patrzył na siwowłosą postać. Zasapany wydyszał jedno słowo,
pytanie tak rozpaczliwe jak ból, który nagle przeszył jego ciało.
– Tata?
Rozdział 4
– Och, Boże, to była najzabawniejsza rzecz, jaką widziałem – powiedział Skitch w
McGillin’s Olde Ale House, najstarszym, wciąż działającym barze Filadelfii, co stanowiło dla
jego właściciela powód do dumy. Skitch siedział przy jednym z długich, wąskich stolików, z
czerwoną twarzą i kuflem jasnego piwa McGillin’s w ręku. – Trzy bazy zdobyte, dwa punkty do
odrobienia, a mój kumpel Kyle wymachuje kijem jak sam Casey.
– Kto to jest Casey? – zapytała jedna z kobiet z Jersey.
– Czy to przypadkiem nie gubernator? – zastanawiała się druga.
– On też gra w baseball?
– I wtedy, bach!, Kyle uderza w piłkę z całych sił – opowiadał Skitch. – I wszyscy, absolutnie
wszyscy, zaczynają wyć i piać z zachwytu. Jeden punkt zdobyty. Tommy biegnie jak świstak z
przetrąconymi łapami, ale zdobywa punkt. I wtedy Kyle wyrównuje, mija pierwszą bazę, biegnie
do drugiej i nagle, i nagle…
Zebrała się ich szóstka przy stole: Skitch, Kyle i stary Tommy Trapp oraz trzy kobiety z
Jersey. Skitch obejmuje jedną z nich za szyję. Druga odsunęła się od starego Tommy’ego jak
najdalej, jakby był zrobiony z przejrzałego limburgera. Kyle starał się ignorować trzecią,
siedzącą obok niego, o imieniu Betsy, olśniewająco piękną i bez wątpienia świadomą swojej
urody na początku spotkania, lecz teraz już nie tak pewną.
– I nagle co? – zapytała Betsy, spoglądając na Kyle’a spod przymkniętych powiek.
– I wtedy nagle się zatrzymał – dokończył Skitch. – Ale nie na bazie. Zwyczajnie stanął i
zaczął się gapić w dal, w kierunku Fitzwater Street. Musielibyście widzieć minę Juniora, kiedy
zawodnik na drugiej bazie wyeliminował Kyle’a z gry. To był dopiero mecz. Kyle wyautowany, a
ja stoję z kijem w dłoni i nie mam co z nim zrobić.
– Jak zwykle – skwitował Kyle, dopił piwo i odstawił kufel na stół. Skitch wziął do ręki
dzban i wlał resztkę piwa do kufla Kyle’a.
– Nie rozumiem – odezwała się Betsy.
– A co tu jest do rozumienia? – zabrał głos stary Tommy. – Zmuliło chłopaka. Znowu się
najarałeś zioła, świrze? Mówiłem ci, żebyś tego nie robił.
– Tak, mówiłeś – przyznał Kyle.
– Ale najarałeś się?
– Nie.
– Zresztą to twój problem – rzucił Tommy. – Jesteś za bardzo spięty. – Popatrzył na siedzącą
obok niego kobietę. – Masz fajne cycki.
– Dziękuję – powiedziała, odsuwając się jeszcze dalej.
– Są prawdziwe?
– Możemy już iść? – zwróciła się do koleżanek. – Proszę.
– Ale dlaczego on przestał biec? – zapytała partnerka Skitcha.
– Powiedz jej, Kyle.
Kyle spojrzał na Betsy.
– Masz coś na ustach – zmienił temat. – Nie, wyżej. O, już.
– Wydawało mu się, że zobaczył swojego ojca – wyjaśnił Skitch.
– Naprawdę?! – zawołała kobieta, którą Skitch obejmował za szyję. – To urocze.
– Tak, urocze – odparł Skitch. – Tylko że jego ojciec nie żyje od piętnastu lat.
– Czternastu – poprawił go Kyle.
– Co za różnica – skwitował Skitch. – Bracie, Junior mało z siebie nie wyszedł.
– Był taki wściekły – dodał stary Tommy – że mógłbyś na napiętych żyłach na jego szyi
wybrzdąkać „Oh! Susana”.
– Niech poszuka innego zawodnika – powiedział Kyle. – Ja mam dość ciągnięcia tej drużyny.
– Naprawdę myślałeś, że to twój ojciec? – zapytała przyjaciółka Skitcha.
– Chyba tak. To znaczy, przypominał go. Te same włosy, wiesz, taka gęsta siwa czupryna.
– Nadal nie rozumiem – stwierdziła Betsy.
– Ona ciągle czegoś nie rozumie – powiedział Kyle. Wstał, nie patrząc na Betsy, i chwycił
dzbanek. – Pójdę go napełnić.
Podchodząc do baru, usłyszał, jak Skitch mówi:
– Opowiadałem wam o pogrzebie? Musicie posłuchać o Kyle’u i pogrzebie.
Kyle stał przy barze, czekając na napełnienie dzbanka, kiedy obok niego pojawił się Skitch.
– Wszystko w porządku, brachu? – zapytał Skitch.
– Tak, pewnie. – Obejrzał się w stronę ich stolika. Stary Tommy śmiał się z czegoś z
odchyloną do tyłu głową, otwartymi szeroko bezzębnymi ustami. Przypominał siwego starego
koguta. – Jak ma na imię ta dziewczyna, ta ładna, obok mnie?
– Mówisz o tej, którą cały wieczór olewasz?
– Twoim zdaniem przesadzam?
– Ona się zaraz popłacze. Ma na imię Betsy. I wiesz co, gdybym nie poderwał tej drugiej,
zająłbym się nią. Co jest z tobą? Dobrze się czujesz?
– Pewnie. Dlaczego miałbym się źle czuć?
– Nie masz mi chyba za złe, że opowiedziałem tę historyjkę?
– Znasz mnie, Skitch. Uwielbiam być obiektem twoich żartów. Nie ma nic przyjemniejszego
w życiu.
– Wydawało mi się to zabawne, a ty niepotrzebnie się przejmujesz i obrażasz.
– Po prostu jestem dziś nieco drażliwy.
– Naprawdę?
– Nie, żartuję. Nie martw się o mnie, chłopie, nic się nie stało. Na chwilę dopadł mnie
szczeniacki niepokój. A wiesz, co to znaczy?
– Co?
– Dzisiaj schlamy się jak skończone głupki – powiedział Kyle z udawanym rosyjskim
akcentem.
– Przecież jesteśmy głupkami.
– I dobrze. Myślisz, że ona mnie lubi?
– Kto, ta niunia? Jest trochę sztywna, nie w twoim typie. Poza tym cały wieczór ją
lekceważysz.
– Zgadza się. Ale i tak mogę się założyć, że jeszcze dziś będę się z nią obściskiwał.
– Taaa… – Skitch zerknął w stronę stolika. – Też się mogę założyć.
Nieco później, w ciemnym kącie, Kyle obejmował dłońmi krągłości pod jej bluzką i pocierał
czubkiem języka o jej zęby. Smakowała świeżością, tak jak wyobrażał sobie, że smakują
stokrotki o białych płatkach i wypełnionych pyłkiem kwiatowym środkach. Miała pachnące
blond włosy, broda jej drżała niewinnie, kiedy przyciskała wargi do jego warg, miała gładkie
zęby i jędrne piersi. Całował ją, potem odsunął się, żeby spojrzeć w jej niebieskie oczy, a później
znów zaczął ją całować, i był taki moment, taki ulotny moment, w którym czuł się całkowicie
spokojny. Bar odpływał gdzieś kawałek po kawałku, wokół zapanował rozgwieżdżony mrok i
znaleźli się sami, we dwoje, we własnym wszechświecie i nie pragnął już niczego, absolutnie
niczego więcej, jak tylko zatracić się w ramionach tej kobiety. Czuł się bezpieczny i spokojny i
zaczął wierzyć, że może, tak, że może to była odpowiedź, która kazała mu przez wszystkie te lata
uciekać, odpowiedź tak ulotna, że nie pamiętał już nawet pytania.
Jego odpowiedź odsunęła się, przyglądała mu się chwilę, a potem słodko zmarszczyła nosek i
kichnęła.
– Muszę już iść – powiedziała.
– Nie odchodź. Muszę ci zdradzić pewien sekret.
– Jaki?
– Cierpliwości. Jeszcze jest wcześnie.
– Wcale nie.
– A która jest godzina?
– Jedenasta trzydzieści.
– No widzisz? Wcześnie. Dlaczego nie zostaniesz jeszcze trochę? Możemy pójść do mnie.
Porozmawiać o angielskim. Uczysz angielskiego, prawda? Lubię angielski. Nawet mówię po
angielsku.
– Mówiłeś, że mieszkasz kątem u kogoś.
– No dobrze, w takim razie do niej.
– Do niej?
– Widzisz, zaczynasz być o mnie zazdrosna. A Kat się nie przejmuj. Znam ją od zawsze. Jest
dla mnie jak siostra. Chodź.
– Nie mogę.
Podążył za jej wzrokiem i zobaczył, że jej koleżanki stały już przy drzwiach, ubrane w
płaszcze, i rzucały im obojgu mordercze spojrzenia. Skitch siedział przy stole i rozmawiał z
dwoma ponurymi osobnikami w baseballowych czapkach z płaskim daszkiem. Starego
Tommy’ego Trappa nigdzie nie było widać.
– Było miło – powiedziała.
– Tak. Bardzo miło.
– Proszę. – Wyjęła długopis, sięgnęła po serwetkę, zapisała na niej numer i wcisnęła mu do
ręki. – Zadzwoń do mnie.
– Zadzwonię.
Zbliżyła się, pocałowała go w usta, wsunęła lekko język pomiędzy jego wargi, a potem
wstała.
– Wystarczy – powiedziała.
Patrzył, jak idzie w kierunku koleżanek. Miała zgrabne nogi, lśniące włosy, nienaganną
figurę. I była nauczycielką – to mu się podobało. To było takie poważne i szlachetne. Pewnie
byłaby wobec niego surowa i wymagająca, gdyby nie odrobił pracy domowej. Wyobraził sobie
smagnięcie linijką na swojej skórze, kiedy rozpoczynał zdanie od „więc”, a potem spojrzał na
serwetkę z numerem telefonu. Może faktycznie do niej zadzwoni. Betty. Albo Berty. Nie, coś w
tym rodzaju, ale z literą „s”. Esther? Tak, Esther.
Zabawne, nie wyglądała na Żydówkę.
Kiedy Esther poszła, Skitch obrócił głowę i pomachał do Kyle’a, żeby dołączył do niego i
jego dwóch kompanów, ale Kyle pokręcił głową. Skitch miał stałą pracę w Comcast – instalował
kablówkę, i dochodową fuchę – podłączał do niej na lewo. A mimo to wciąż robił różne ciemne
interesy. Tych dwóch zbirów musiało być jego nowymi wspólnikami. Do tej pory Kyle odrzucał
usilne prośby Skitcha o dołączenie do jego nikczemnych interesów. Pokusą były łatwe pieniądze
– a tylko takie Kyle lubił – ale wyglądało na to, że Skitch mocno kombinuje, a efekty ma
kiepskie. Naczelną zasadą, jaką Kyle kierował się w życiu, było unikanie ciężkiej pracy, a fakt,
że ciężka praca była nielegalna, nie czynił jej strawniejszą.
Dlatego Kyle wstał, podciągnął spodnie i podszedł do baru, żeby wypić jeszcze haust na
drogę. Kolejny. Coś, nie mógł sobie uświadomić co, dręczyło go, ale jeszcze jedno piwo i
dokuczliwy niepokój minie.
Przepchnął się łokciami do wolnego stołka, zamówił szklankę piwa, zdmuchnął piankę i
jednym haustem wypił. Nic do tej pory nie jadł. Nie zostało mu zbyt dużo gotówki, ale podawali
tu przyzwoite hamburgery za nieduże pieniądze oraz gorące kanapki z indykiem, purée
ziemniaczanym i sosem pieczeniowym, które były więcej niż przyzwoite. Oparł się wygodnie o
bar, zastanawiając się, które danie wybrać, i wtedy, przez okno wychodzące na Drury Street,
zobaczył znowu czuprynę siwych włosów.
Poczuł się przez chwilę emocjonalnie rozchwiany, ale szybko pojawiła się złość. Był
śledzony. Jakiś staruch za nim łaził. Najpierw na boisku, teraz tutaj, w barze. Dopił resztkę piwa,
odstawił szklankę, wyjął z portfela i położył obok pustej szklanki kilka banknotów i skierował się
do wyjścia.
– Kyle, chodź tu! – zawołał Skitch, ale Kyle zignorował go i pchnął drzwi.
Spojrzał w prawo, następnie w lewo; w oddali zobaczył jakąś postać idącą słabo oświetloną
ulicą i skręcającą w Juniper Street. Kyle ostrożnie, w trzech susach dotarł do narożnika Juniper
Street, wyjrzał za róg jak szpieg i zobaczył mężczyznę idącego na północ, w kierunku ratusza.
Ratusza, gdzie znajdowała się siedziba sądu, w której jego ojciec ubijał swoje interesy. Otarł
grzbietem dłoni usta i ruszył za nim szybkim krokiem, próbując zmniejszyć dystans, by lepiej mu
się przyjrzeć. Podeszwy jego tenisówek głośno uderzały o beton.
Mężczyzna przystanął i rozejrzał wokół. Kyle zatrzymał się gwałtownie, kiedy spoczął na
nim wzrok mężczyzny.
To był nikt, jakiś Bogu ducha winny czterdziestokilkuletni mężczyzna w ciemnej koszuli, z
przedwcześnie posiwiałymi włosami, spacerujący po prostu ulicą. Mężczyzna przekrzywił głowę,
a potem obrócił się na pięcie i poszedł dalej.
A Kyle stał jak wmurowany, jakby gumowe podeszwy jego tenisówek stopiły się w jedno z
betonem chodnika. Potrzebował kogoś, kto by go oswobodził, i wtedy pomyślał o Kat.
Rozdział 5
Idąc Lombard Street na wschód, tuż za skrzyżowaniem z Siódmą Ulicą, zobaczył ją –
siedziała na schodach budynku mieszkalnego, przebudowanej dawnej rezydencji rodzinnej z
czerwonej cegły. Była szczupła i wysoka, miała lśniące związane w koński ogon włosy, a ubrana
była w szorty odsłaniające jej długie, wysportowane nogi i w o dwa numery za ciasny T-shirt.
Gdyby to był ktoś inny, Kyle na ten widok natychmiast straciłby głowę i przeszedł w tryb
podrywacza. Ale to nie był ktoś inny, to była Kat.
Przyjaźnili się, odkąd sięgał pamięcią; dorastali w tej samej robotniczej dzielnicy na
obrzeżach Filadelfii. Kat łatwo nawiązywała kontakty z ludźmi i była mistrzynią stylu, a Kyle był
supergwiazdą sportu. Zbyt długo się przyjaźnili, żeby zostać parą, ale nawet kiedy wychodzili
dokądś w większym towarzystwie, stanowili jedność w znacznie większym stopniu niż każde z
nich ze swoim partnerem. Przez długi czas podejrzewano, że Kyle skrycie kocha się w Kat,
wschodzącej gwieździe palestry z pokaźnym kontem bankowym i świetlaną przyszłością. W
istocie łączące ich uczucia nie były żadną tajemnicą, ale słowo „miłość” nie oddawało ich w
pełni.
Kiedy się zbliżył, uśmiechnęła się ze znużeniem.
– Czekasz, żeby mnie utulić do snu? – zapytał Kyle, który od czasu, gdy kilka tygodni temu
bank przejął jego rodzinny dom, prawie codziennie nocował u Kat.
– Próbowałam się do ciebie dodzwonić – odparła.
– Chyba gdzieś zostawiłem telefon.
Wyjęła z kieszeni jego telefon i podała mu.
– Dzięki. – Otworzył klapkę, żeby sprawdzić wiadomości.
– Najpierw musisz go naładować – zauważyła.
Zamknął klapkę i wcisnął telefon do kieszeni, a potem usiadł obok niej.
– Dlaczego jeszcze nie śpisz?
– Czekałam na ciebie. Wszystko w porządku?
Spojrzał na nią, a kiedy dostrzegł w jej oczach niewygodną dla niego matczyną troskę,
odwrócił wzrok.
– Wieści szybko się rozchodzą.
– Owszem, szybko. Dlatego zaczęłam się martwić. Dużo się teraz dzieje w twoim życiu.
– Tak ci się wydaje? Bo moim zdaniem nic się w nim nie dzieje.
– No, szczerze, co u ciebie?
– Po prostu świetnie. A u ciebie?
– Dobrze, skarbie, ale to nie ja wciąż widzę swojego nieżyjącego ojca na boisku.
– Nie musisz, twój ojciec żyje.
– Mówisz tak, jakbyś miał o to do mnie żal.
– Oczywiście. Mam żal do każdego, kto nie jest sierotą. Żal to jedyna rzecz, jaka mi
pozostała – ona i mój samochód.
– Masz dwadzieścia sześć lat, nie zgrywaj biednej sierotki.
– Ale kiedy nazywasz mnie sierotką, to masz ochotę wziąć mnie w ramiona i utulić, prawda?
Sięgnęła dłonią do jego policzka i potarła kciukiem czerwony ślad.
– Chyba już mnie ktoś ubiegł.
– Koleżanka Skitcha – odpowiedział bez zmieszania.
– I gdzie ona teraz jest?
– Musiała wracać do New Jersey.
– Ach, dziewczyna z Jersey. I w dodatku koleżanka Skitcha, więc na pewno ma klasę.
– Była miła. Chyba jest nauczycielką.
– Zamierzasz się z nią jeszcze spotkać?
– Może, jeśli nie zapomnę jej imienia.
– Ale po to pijesz, prawda? Żeby zapomnieć.
– Wypiłem tylko trochę. – Zrobił przerwę. – I może potem jeszcze trochę.
– Ostatnio to chyba się nie zdarzało?
– Nie. A dzisiaj widziałem go dwa razy.
– Dwa?
– Drugi raz przed barem. Zobaczyłem go, poszedłem za nim, ale to był tylko jakiś obcy facet.
– To zawsze jest tylko jakiś obcy facet.
– Wiem.
– Na co w takim razie liczysz, kiedy łazisz za zjawami?
– Sam nie wiem. On był moim ojcem. Może nauczyłby mnie czegoś, co powinienem
wiedzieć.
– Czego?
– Gdybym to wiedział, nie byłby mi potrzebny.
– Kyle, skarbie, przestań zachowywać się jak pacan.
– A jak się miewa twój staruszek?
– Dobrze.
– Pewnie często go odwiedzasz?
– Raz albo dwa razy w tygodniu.
– I o czym rozmawiacie?
– Jesteś żałosny.
– Wiem, ale zrób mi przyjemność i powiedz.
– Rozmawiamy o różnych głupich rzeczach. O jego nerkach. O grze w golfa. O mężu mojej
siostry.
– Brzmi ładnie.
– To nie jest tak, że jestem jedynym sensem jego życia.
– A może jednak. Tylko nie słuchasz go dość uważnie.
– Znasz mojego ojca. Bardziej go obchodzi rachunek telefoniczny niż sens życia. – Zaczęła
naśladować silny koreański akcent ojca. – Za co te opłaty? Nie rozumiem. Rachunek za
rachunkiem. I nie wspominaj mi nawet o cholernym rachunku za kablówkę.
– Brzmi uroczo – skomentował Kyle. – A po co do mnie dzwoniłaś?
– Żeby przekazać ci wiadomość.
– Tak? A od kogo?
– Od Bubby juniora. Nie miałeś dziś przypadkiem być w barze?
Kyle zwiesił głowę.
– Jasna cholera – odezwał się niefrasobliwym tonem. – Wiedziałem, że o czymś
zapomniałem. Może powinienem tam teraz pójść.
– Szkoda fatygi – odparła. – Chyba już cię wywalił.
– Wywalił? On nie może mnie wywalić. Jestem jego najlepszym zawodnikiem.
– Już nie, skarbie. Już nie.
Rozdział 6
Bubba’s Bar and Grill to speluna mieszcząca się w jednym z mrocznych kątów Quinns
Village, zaledwie kilka ulic od mieszkania Kat. Zbierała się tu klientela mieszkająca w promieniu
co najmniej czterech przecznic. Było późno, zbliżała się pora zamknięcia i pozostali już tylko ci
sami klienci, którzy zawsze trwali do końca. Junior stał za barem oparty o niego łokciami i
słuchał, jak stary Tommy Trapp na coś pomstuje. Kiedy Kyle wszedł do baru, Junior podniósł
wzrok. Na chwilę w jego oczach pojawił się groźny błysk, ale zaraz potem wrócił do słuchania
Tommy’ego.
Kyle usiadł w najdalszym kącie baru i czekał. Czekał. Junior nie zwracał na niego uwagi –
miał prawo tak postępować, w końcu Kyle nawalił. A spotkanie ze Skitchem, obłapianie tamtej
Żydówki z Jersey, ujrzenie po raz drugi tego dnia ojca na ulicy? Junior nie zwracał uwagi na tak
ważne sprawy, a czepiał się drobiazgów, o których Kyle nie pamiętał. A już dawno temu Kyle
doszedł do wniosku, że sprawami, o których się nie pamięta, nie warto sobie zawracać głowy.
Teraz jednak musiał się poprawić. Junior był na razie obojętny, ale później bez wątpienia
mało nie dostanie apopleksji, twarz mu pociemnieje, będzie się zapluwał i miotał przekleństwa. A
kiedy już wyrzuci z siebie całą złość, przycichnie i będzie chciał usłyszeć, co Kyle ma na swoje
usprawiedliwienie. Czy wyrazi skruchę, jakby zrobił najgorszą z możliwych rzeczy? Czy może
zlekceważy swój postępek – przecież to nic wielkiego, facet – i powie Juniorowi, żeby przestał
się przejmować drobiazgami? Tak właśnie myślał, ale uznał, że skrucha będzie właściwszym
rozwiązaniem. Usiadł przy barze i przybrał pokutniczą minę.
Junior wyszedł akurat na chwilę na zaplecze, za to stary Tommy obejrzał się przez ramię i
jego twarz rozjaśnił bezzębny uśmiech.
– Jesteś głupszy od kundla – odezwał się. – Jesteś cholernie głupi.
– Wiem – odparł Kyle.
– Dostałeś przynajmniej to, czego chciałeś?
– Trochę.
– Co to znaczy trochę? Przeleciałeś ją czy nie?
– Nie.
– Głupszy od kundla – podsumował stary Tommy, kręcąc z dezaprobatą głową.
W końcu Junior wyszedł z zaplecza, przetarł bar i powoli ruszył w kierunku Kyle’a.
– Bardzo cię przepraszam, człowieku – powiedział Kyle, pochylając odpowiednio nisko
głowę. – Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Schrzaniłem.
– Moja córka miała dziś występ. Tańczyła – powiedział przerażająco spokojnym tonem
Junior. Żadnych wrzasków, żadnego zapluwania się. – Musiałem wyjść wcześniej, żeby cię
zastąpić. A córka spytała: „Musisz iść, tatusiu?”.
– Fatalnie. Chcesz, żebym dzisiaj zamknął knajpę?
– Nie, Kyle.
– Jak mogę to odrobić?
– Nie możesz.
– Kat mówi, że mnie wylałeś.
– Raczej sam się wylałeś.
– Człowieku…
– To nie jest dla mnie łatwe – stwierdził Junior.
– Z tej strony baru wydaje się to cholernie łatwe.
– Może faktycznie dla mnie jest to łatwiejsze niż dla ciebie. Ale zbierało ci się od dawna.
– Junior, przecież jesteśmy przyjaciółmi.
– Wiem, że jesteśmy, ale przyjaźń nie ma nic wspólnego z barem. Potrzebuję kogoś, na kim
mogę polegać, kogoś, kto przychodzi, kiedy obieca, że przyjdzie. Ale muszę takiej osobie
zapewnić etat i to będzie twój etat.
– Może, zanim kogoś znajdziesz…
– Już znalazłem.
– Już?
– Ona zaczyna od jutra.
– Od jutra? To nie w porządku. Tak jakbyś tylko czekał, kiedy nawalę.
– Nawet jeśli, to nie musiałem długo czekać. Wiesz, Kyle, dlaczego mój ojciec cię zatrudnił?
– Bo dobrze gram w baseball.
– Nie. A przynajmniej nie tylko dlatego. Dlatego że się o ciebie troszczył.
– Kochałem twojego ojca.
– Wiem o tym. On ciebie też. Nie zwracał uwagi na to, że następnego ranka po twojej
zmianie trzeba było zawsze sprzątać bar. Nie zważał, że zbyt szczodrze nalewałeś alkohol. Ani że
kasa nigdy się nie zgadzała. Wiedział, że zwykle było w niej więcej, niż powinno być.
– Nigdy nie okradłbym baru.
– On o tym wiedział, Kyle. Wyjaśnił mi, że w kasie było za dużo gotówki, ponieważ nie
dbałeś o pieniądze i zostawiałeś w kasie połowę swoich napiwków.
– Będę lepiej pilnował kasy, jeśli tego chcesz. I więcej czasu poświęcę na sprzątanie.
– Ojciec cię zatrudnił, ponieważ chciał ci pomóc. A kiedy umarła twoja matka, troszczył się o
ciebie jeszcze bardziej. Stwierdził, że zrobi dla ciebie wszystko, co będzie mógł.
– To był dobry człowiek.
– Owszem, był. Ale być może się mylił. Może to, że przymykał oko, kiedy zaniedbywałeś
pracę, przychodziłeś, kiedy chciałeś, wcale ci nie pomogło.
– Pomogło. Wcale się nie mylił.
– Jesteś już na to za stary, Kyle. Nie przychodzić do pracy, zatrzymywać się między pierwszą
a drugą bazą, bo wydawało ci się, że zobaczyłeś od dawna nieżyjącego ojca, być dumnym z
własnej nieodpowiedzialności. Dość tego. Minęło kilka lat, odkąd mój ojciec się tobą
zaopiekował, a ty wciąż jesteś zagubiony.
– Od kiedy tak cholernie twardo stąpasz po ziemi?
– Od chwili, kiedy urodziła się moja córka. Kiedy kupiłem dom i poczułem ciężar kredytu
hipotecznego. Kiedy umarł mój ojciec i zostawił mi ten bar.
– To smutne, człowieku.
– Nie, takie jest życie. Tak właśnie wygląda.
– Posłuchaj, Junior, właśnie zaczynam na nowo myśleć o pewnych sprawach…
– W takim razie myśl i to szybko. A potem wróć, to porozmawiamy.
– Ale ja potrzebuję pracy, potrzebuję pieniędzy. Bez nich niczego nie dokonam.
Junior przyglądał mu się przez chwilę, a następnie podszedł do kasy. Wcisnął guzik,
wysunęła się szuflada, a on zaczął odliczać banknoty. Kiedy skończył, zamknął szufladę, wrócił
do Kyle’a i cisnął na stół plik papierków.
– Co to jest? – zapytał Kyle.
– Wszystkie napiwki, których nie wziąłeś. Pilnował tego mój ojciec, a po jego śmierci ja.
– Nie rozumiem.
– Po prostu weź te pieniądze.
– Nie potrzebuję jałmużny.
– To są twoje pieniądze, Kyle. Trzymaliśmy je cały czas, czekaliśmy na chwilę, kiedy będą ci
potrzebne.
– A odsetki?
– Zabieraj te cholerne pieniądze.
Kyle zawahał się i po chwili wstał. Chwycił plik banknotów i bez liczenia wsunął do
kieszeni.
– Bądź w kontakcie – powiedział Junior.
– Jasne.
– À propos, ktoś cię tu niedawno szukał.
– Mnie?
– Tak, ciebie. Facet nazywał się O’Malley. Powiedział, że skoro nie zastał cię tutaj, to może
znajdzie cię na pogrzebie.
– Na pogrzebie? Na jakim pogrzebie?
– Powiedział, że zmarł jakiś facet, nazywał się Toth. Był wspólnikiem twojego ojca czy coś
takiego.
– Laszlo Toth?
– O, właśnie.
– Nie żyje?
– Dostał kulkę prosto w serce w swojej kancelarii. To był napad.
– Niech to…
– Nie czytałeś o tym w gazetach?
– Przez cały weekend oglądałem tylko Cartoon Channel.
– Czeka cię wspaniała przyszłość. A wracając do O’Malleya, powiedział, że pogrzeb jest
jutro i tam się z tobą spotka. Jak słucham takich historii o napadach, to jestem zadowolony, że
ojciec zrobił pod ladą miejsce na strzelbę. Jak ktoś przyjdzie tutaj po łatwy łup, przez tydzień
będą z niego wyciągać ołów.
Ale Kyle nie słuchał już Bubby juniora. Jego myśli zaprzątnął Laszlo Toth, napad na niego i
wtorkowy pogrzeb. Myśląc o tym wszystkim, uśmiechał się.
Rozdział 7
– Ładny dzień na pogrzeb – zauważyła detektyw Ramirez.
– Zwłaszcza dla nieboszczyka – dodał detektyw Henderson.
– Mówisz, jakbyś nie mógł się doczekać własnego, staruszku.
– Bo nie mogę, wierz mi – odparł Henderson. – Jednego dnia życie jest tylko źródłem
wszelkich możliwych utrapień, a następnego wszystkie znikają niczym ulatujące w niebo stado
zięb.
– Ulatujące w niebo stado zięb?
– Nie wiedziałaś, że jestem poetą, co?
– Naprawdę? Jestem zachwycona.
Detektywi Henderson i Ramirez byli partnerami, tworzyli zespół, jedność. I nie miało
znaczenia, że Henderson był zmęczony i stary, wypalony czekaniem na emeryturę, kiedy
wreszcie będzie mógł siedzieć na ogrodowym krześle i patrzeć, jak rosną mu pomidory. Ani że
Ramirez była młoda, ambitna i początkowo niezadowolona, kiedy po przeniesieniu do wydziału
zabójstw przydzielono jej Hendersona jako partnera. Nie miało znaczenia, że dzieliło ich całe
pokolenie, słuchali innej muzyki, patrzyli na świat z zupełnie innej perspektywy. Nie miało
znaczenia, czy będą razem się upijać, bo się nie upijali, ani czy będą się lubić, bo nie lubili się,
ani czy będą się szanować, bo oboje spodziewali się, że nie będą. Liczyło się tylko to, że byli
partnerami.
– Widać, że wdowa zupełnie nie może się pozbierać – zauważyła Ramirez.
– Kiedy ją przesłuchiwaliśmy zaraz po napadzie, nie wyglądała na zrozpaczoną – powiedział
detektyw Henderson.
– Myślisz, że udaje?
– Odgrywa przedstawienie. Ale nic dziwnego. Jak długo byli małżeństwem, czterdzieści pięć
lat? Po tak długim czasie miłość przeistacza się w przyzwyczajenie, a jedyne uczucie, jakie
potrafi jeszcze zapłonąć, to nienawiść.
– Jak długo jesteś żonaty, Henderson?
– Nie aż tak długo, ale na pewno czeka mnie to samo.
Stali nieco na uboczu; czujny wzrok skrywali za ciemnymi szkłami okularów. Słońce
świeciło jaskrawo, niebo było upstrzone nielicznymi chmurami, powietrze pachniało wiosną.
Zgromadził się całkiem pokaźny tłum. Nie tak wielki jak to nieraz bywa, ale wystarczający, żeby
dać świadectwo, że ofiara morderstwa, Laszlo Toth, nim stał się trupem, był żyjącym,
oddychającym człowiekiem. Pod niebieskim baldachimem, w pierwszym rzędzie rozkładanych
krzeseł, przed świeżo wykopanym grobem siedziała i szlochała spazmatycznie wdowa, a
tymczasem ksiądz prawił o duszach, przebaczeniu i wieczności. Obok wdowy, po obu jej bokach,
siedziały dwie starsze kobiety. Jedna, w okularach przeciwsłonecznych, z ciemnymi włosami i
wargami pomalowanymi krzykliwie czerwoną szminką, gładziła wdowę po włosach. Druga
siedziała w wózku inwalidzkim – przygaszona, na wpół sparaliżowana, a mimo to w jakiś sposób
władcza. Za jej plecami stał człowiek w granatowym garniturze, zajmujący się zapewne
pchaniem wózka, a w tej chwili czekający tylko na znak, by spełnić każde życzenie swojej
podopiecznej, która ściskając w dłoniach czarną torebkę, przyglądała się uważnie zebranym.
– Spójrz na te kobiety obok wdowy – odezwał się detektyw Henderson. – To trochę dziwne,
że tam siedzą.
– Dlaczego?
– Matkę powinna pocieszać córka, a tymczasem ona została odsunięta na bok. Honorowe
miejsce zajęły te dwie kobiety. Może warto by się dowiedzieć, kim są. Masz jakiś pomysł?
– Nie.
– W takim razie spróbuj znaleźć.
Detektyw Ramirez najeżyła się. Nie lubiła, kiedy jej rozkazywano, a już szczególnie nie
podobały jej się polecenia wydawane przez kogoś takiego jak Henderson.
– Szkoda czasu – powiedziała, odwracając głowę od wydarzeń na cmentarzu i obserwując
okolicę. – Powinniśmy teraz sprawdzać, czy towar nie pojawił się na rynku.
– Na to mamy jeszcze czas – odparł Henderson. – Przekazałem już chłopakom opis
zaginionych przedmiotów. A na razie możemy sprawdzić, kim są te starsze panie.
– Chcesz, żebym do nich podeszła i zapytała?
– Ludzie na pogrzebach są bardzo rozmowni. Tylko ślub jest lepszym miejscem, gdzie
możesz się dowiedzieć, kto kogo i z kim. Wystarczy znaleźć kogoś, kogo świerzbi język i
gotowe. No, dalej, rusz się, zanim zaczną go zakopywać.
Ramirez rzuciła mu ostre, wściekłe spojrzenie, jakby chciała go za chwilę zagryźć, ale w
porę się opanowała i poszła szukać jakiejś rozmownej osoby.
Nie miała ochoty spędzać poranka na cmentarzu. Zdawało jej się, że rozgryzła całą sprawę z
zabójstwem i rabunkiem. Adwokat przypadkowo nie zamknął tylnych drzwi, pracował do późna
– sam stworzył okazję bandycie. Wygląd miejsca zbrodni potwierdzał jej przypuszczenia.
Opróżniony portfel, brak cennego zegarka Raymond Weil, porozrzucane dokumenty,
splądrowane szuflady, skradzione płaskie monitory komputerowe. Ramirez podejrzewała, że
zabójca zabrałby też kserokopiarkę, gdyby tylko zdołał ją unieść. Jej zdaniem wystarczyło teraz
określić rodzaj broni, poszukać skradzionych monitorów i zegarka, sprawdzić, czy nie zostanie
użyta karta kredytowa ofiary. Wszystko to można było robić, zajmując się jednocześnie innymi,
piętrzącymi się na ich biurkach sprawami. Udział w pogrzebie ofiary był niczym więcej jak
miłym sposobem spędzenia czasu przez leniwego policjanta tuż przed emeryturą.
Henderson był leniwy, sam mógłby to przyznać, a na dodatek lubił cmentarze, podobały mu
się panujący tam spokój i wszechobecna zieleń. Zgadzał się też z Ramirez, że ich obecność na
pogrzebie była prawdopodobnie stratą czasu. Miał jednak jakieś niejasne przeświadczenie, że
było coś dziwnego w miejscu zbrodni, i nie zamierzał zmarnować żadnej okazji, żeby to
wyjaśnić.
Kancelaria została splądrowana zbyt starannie jak na dzieło jakiegoś dzieciaka na
narkotykowym głodzie, który trafił tam przypadkiem z ulicy z pistoletem za paskiem. W
przypadkowych napadach, w których motywem była chęć zdobycia pieniędzy na narkotyki, było
coś gorączkowego; tymczasem tutaj działano metodycznie. Poza tym nikt z użytkowników
budynku nie zeznał, że tylne drzwi były otwarte, więc równie dobrze morderca mógł się pojawić
w kancelarii na zaproszenie prawnika. Może mecenas został dłużej w pracy z powodu spotkania.
Żona ofiary powiedziała, że połamane palce były wynikiem wypadku, ale równie dobrze Tothowi
mogli grozić przed śmiercią. I co ze spinką od mankietu znalezioną pod biurkiem Totha? Wdowa
jej nie rozpoznała. Który narkoman nosi spinki do mankietów?
A już zupełnie niepojęta była dla Hendersona wyjątkowa presja, jaką na niego wywierano,
żeby szybko wyjaśnił tę sprawę. Wezwał go kapitan i powiedział, że na komisarza mocno naciska
burmistrz. Dziwne naciski, jak na sprawę zabójstwa siedemdziesięcioletniego adwokata, na
dodatek borykającego się z problemami finansowymi. I właśnie dlatego Henderson poważnie się
zastanawiał, czy nie było w tej sprawie czegoś więcej, niż się wydawało Ramirez.
– Znalazłam starszego pana, który nie mógł się doczekać, żeby mi wszystko powiedzieć.
Chyba Włocha z pochodzenia – powiedziała Ramirez, kiedy wróciła.
– Dlaczego Włocha?
– Bo wymachiwał rękami.
Henderson zachichotał.
– Kobieta po prawej to pani Byrne. Jej mąż był wspólnikiem Totha.
– Zmarł, zdaje się, czternaście lat temu?
– Zgadza się. Pod koniec wspólnicy nie byli w najlepszych stosunkach.
– Serio?
– Poszło o pieniądze.
– Byli prawnikami. Nic dziwnego, że kłócili się o pieniądze. Taki zawód.
– Ale było coś jeszcze. Byrne był uważany za kobieciarza.
– Może zadał się z szanowną wdową Toth? – Henderson spojrzał na panią Toth z większym
zainteresowaniem. Obwisłe policzki, pokrzywione artretyzmem dłonie. Może kiedyś była
niczego sobie, ale trudno było teraz znaleźć ślady dawnej urody. – Jak umarł Byrne?
– Człowiek, z którym rozmawiałam, nie wiedział.
– Obawiam się, że musimy to sprawdzić.
– A ta kobieta po drugiej stronie, na wózku? Wyobraź sobie, że to jest pani Truscott.
– Truscott?
– Zgadza się.
– Tak jak senator Truscott?
– To jego matka. Najwidoczniej przyjaciółka rodziny i klientka zmarłego.
– No i wreszcie wiemy, kto naciska na burmistrza.
– Świetnie. A teraz, kiedy już wszystko mamy rozpracowane, moglibyśmy stąd pójść i zająć
się jakąś pożyteczną robotą?
– Nie, najpierw ćwiczenie.
– Ćwiczenie?
– Rozejrzyj się wokół siebie i powiedz mi, kto nie pasuje do tego miejsca?
– Nie będę robiła żadnych ćwiczeń. Chyba się nie spodziewasz, że morderca pojawi się na
pogrzebie swojej ofiary. Kapitan nie będzie zadowolony, kiedy się dowie, że zmarnowaliśmy cały
ranek z powodu jakichś starych przesądów.
– Starych przesądów? A jak długo jesteś w wydziale zabójstw?
– Wystarczająco długo, żeby wiedzieć, kiedy marnuję swój czas.
– Pozwól, że coś ci powiem, młoda damo. W starych przesądach jest dużo prawdy.
– Okay, niech ci będzie. Ale zaraz potem pójdziemy stąd w cholerę. Zacznijmy od tych,
którzy pasują. Widzę córkę, z którą już rozmawialiśmy. Siedzi obok pani Byrne.
– Okay.
– Jej mąż to ten chudy facet stojący za nią. Obok niego są wnuki.
– Dobrze.
– Widzę dwóch adwokatów, którzy pracowali w kancelarii. Przesłuchiwaliśmy ich. Jeden
przyszedł w towarzystwie kobiety. Ładna, ma staranną fryzurę. Żona albo dziewczyna, nieważne.
Stoją z tyłu, za rodziną, i patrzą, jak zostaje pogrzebana ich przyszłość.
– Świetnie.
– Poza tym cała masa starszych mężczyzn i kobiet, którzy przyszli się pożegnać. Znajomi z
sąsiedztwa, jak podejrzewam. I koledzy po fachu.
– Nic tak nie poprawia nastroju starszemu człowiekowi, jak wiadomość, że ktoś umarł
wcześniej niż on.
– Ty naprawdę lubisz pogrzeby, Henderson.
– I nie ma nic gorszego od starego znajomego, który chce wyrównać rachunki.
– Mówisz to z własnego doświadczenia?
– Przejrzymy księgę kondolencyjną, do której się wpisali ci starzy znajomi, i znajdziemy
tych, co to chcieli wyrównywać rachunki. Ale teraz przyjrzyj się jeszcze raz. Kto tutaj nie pasuje?
Ramirez omiotła jeszcze raz wzrokiem cały teren. Ksiądz, tłum starych i młodych ludzi,
stojący na stronie grabarze, czekający, kiedy będzie można zasypać grób. Krążący w oddali
ludzie, którzy przyszli odwiedzić groby bliskich. Nikt wyróżniający się. Może prócz…
– Kto to jest? – zapytała. – Stoi trochę z tyłu, w szarym garniturze.
– Nie wiem – odpowiedział Henderson, a jego skwaszoną minę rozjaśnił nikły uśmiech.
Mężczyzna w szarym garniturze stał z rękami w kieszeniach na niewielkim pagórku za
skupiskiem żałobników. Był wysoki i barczysty, miał rozczochrane włosy, niestarannie ogolone
policzki, stylowo przekrzywiony i poluzowany krawat, wyrażającą spokój postawę contrapposto.
Wzrok skrywał za przeciwsłonecznymi ray-banami, na jego twarzy gościł dziwny, krzywy
uśmiech, zupełnie jakby oglądał jakieś zabawne widowisko.
– Ciekawy, co?
– Owszem.
– I całkiem przystojny.
– Nie zauważyłam.
– Naprawdę? Ładnie to zaczynać od okłamywania partnera? Takiego przystojniaka każdy
zauważy. Ale zwróć uwagę, że stoi na tyle blisko, żeby widzieć cały pogrzeb, i jednocześnie na
tyle daleko, żeby nikt go nie zaczepił.
– Może jest po prostu nieśmiały?
– Nie sprawia wrażenia nieśmiałego – odparł Henderson.
– Cóż, to smutna okoliczność – zauważyła detektyw Ramirez. – Biedny chłopak jest na
pogrzebie, próbuje ukryć swój smutek, a nikt nawet nie stara się nawiązać z nim jakiegokolwiek
ludzkiego kontaktu. Myślę, że powinnam do niego podejść i złożyć kondolencje.
– Chcesz, żebym ci towarzyszył?
Ramirez obrzuciła partnera szybkim spojrzeniem, zdjęła z nosa okulary i odrzuciła w tył
włosy.
– Nie, dziękuję. Sama sobie poradzę z tym przystojniakiem.
Rozdział 8
Gdyby Kyle Byrne był miłośnikiem komiksów, pogrzeb Laszlo Totha byłby niczym numer
„Detective Comics” nr 27, w którym pojawił się po raz pierwszy Batman. Gdyby Kyle Byrne
zbierał karty ligi baseballowej, byłaby to karta z Honusem Wagnerem z 1909 roku, ale Kyle
Byrne nie zbierał komiksów, kart ligi baseballowej, znaczków, monet ani figurek. Jego hobby
były pogrzeby. A właściwie niektóre, konkretne pogrzeby.
Kiedy drapiąc się po brzuchu, każdego dnia około południa wyłaził z sypialni, którą oddała
mu do dyspozycji Kat, szedł opróżnić pęcherz, a potem, szukając resztek chipsów pomiędzy
opróżnionymi butelkami piwa i fajeczkami do palenia marihuany, zbierał przy okazji stare gazety,
przerzucał je na strony z nekrologami i siedząc w kucki, zaczynał uważnie przeglądać. Szukał
starszych mężczyzn, urodzonych pomiędzy 1935 a 1950 rokiem, prawników z Filadelfii. Później
sprawdzał, czym się zajmowali. Nie interesowali go pracujący na etacie ponuracy z wielkich
korporacji, rządowi biurokraci, specjaliści od procesów upadłościowych czy prawa patentowego.
Ale zatrzymywał się, gdy zmarły miał do czynienia ze sprawami kryminalnymi czy mającymi
związek z obrażeniami ciała, albo choćby z kwestiami ubezpieczeniowymi. Ale jeśli zmarły miał
irlandzkie nazwisko, dorastał w północno-wschodniej Filadelfii albo studiował w Temple Law,
Kyle wyrywał z gazety taki nekrolog, zakreślał datę i godzinę pogrzebu i uwzględniał ją w
swoim terminarzu.
Miał tylko jeden garnitur. Szary i jednorzędowy, z dość wąskimi klapami. Wkładał go na
pogrzeby. Wisiał samotnie w szafie w sypialni udostępnionej mu przez Kat. Wystarczyło
otworzyć drzwi szafy i był tam, jeden jedyny, szary, dwuczęściowy, przywiędły, czekający na
wyjątkową okazję, by stać się strojem Batmana. Do tego biała koszula, wąski czarny krawat,
czarny pasek, skarpetki w romby, czarne buty. A potem, jak superbohater, anonimowy dzięki
masce na twarzy i pelerynie, Kyle szedł do kaplicy cmentarnej albo bezpośrednio na cmentarz.
Stał z boku i wdychał atmosferę żałoby, chłonął wyrazy szczerego żalu, patrzył na morze smutku
i rozpaczy.
Dla syna każdy pogrzeb przed śmiercią własnego ojca jest zapowiedzią tego, co nastąpi, a
każdy pogrzeb po śmierci ojca – przypomnieniem. Kiedy Kyle Byrne stał w swoim szarym
garniturze pośród żałobników i patrzył, jak ciała kolejnych zmarłych prawników trafiają do
ziemi, prawników, których ojciec musiał znać, czuł się, jakby występował w jego zastępstwie.
Kiedy wpisywał się do księgi kondolencyjnej, zawsze podpisywał się imieniem i nazwiskiem
ojca, a nie własnym, i odczuwał wtedy dziwną radość. Jego matka nie żyła, przeszłość się zatarła,
teraźniejszość była ponura i smętna, a przyszłość mocno niepewna, ale w takich momentach czuł
łączność ze swoim ojcem, łączność, która napełniała go prawdziwą radością.
Pewnie, że było to dość makabryczne, ale w końcu każdy powinien mieć jakieś hobby.
Oto dlaczego pogrzeb Totha był taki wyjątkowy. Nie musiał się zastanawiać, czy ojciec znał
zmarłego, Toth był przecież jego partnerem. To Laszlo Toth wyrzucił Kyle’a z pogrzebu ojca,
prowokując wydarzenia, które Kyle odtwarzał w pamięci podczas każdego kolejnego pogrzebu i
które w jakiś niezrozumiały sposób pozostały jego najwspanialszym wspomnieniem. Ze
wszystkich pogrzebów, w jakich uczestniczył do tej pory i w jakich będzie uczestniczył w
przyszłości, to drobne wydarzenie u grobu Laszla Totha stanie się dla Kyle’a Byrne’a wyjątkowo
ważne.
Łzy pojawiły się mimo woli, choć się ich spodziewał. To dlatego nosił okulary
przeciwsłoneczne. Kiedy patrzył, jak kapłan wygłasza mowę pogrzebową nad trumną, widział
rozpaczającą panią Toth pocieszaną przez wdowę po jego ojcu – kobietę, która nie uznała
istnienia Kyle’a prócz krótkiej chwili czternaście lat temu, gdy uszczypnęła go w policzek – w tej
wyjątkowej chwili czuł, że ojciec jest mu bliski jak nigdy wcześniej w życiu. A kiedy uniósł
głowę i rozejrzał się załzawionymi oczami po cmentarzu, dostrzegł w oddali czuprynę siwych
włosów. I ten miraż nie wydał mu się żadnym ponurym żartem. Przeciwnie, był dla niego jak
najbardziej naturalny.
– Ładny dzień na pogrzeb – usłyszał obok siebie głos.
Był tak bardzo zaabsorbowany odległą wizją i targającymi nim uczuciami, że nie zauważył
kobiety, która do niego podeszła. Powoli odwrócił głowę w jej kierunku, ale nawet wtedy nie
potrafił sobie uświadomić, jak właściwie wygląda i co przed chwilą powiedziała.
– Proszę?
– Dzień – powtórzyła. – Ładny. To wszystko.
– Chyba już to pani mówiła.
Była ładna, naprawdę ładna. Młoda i zgrabna, ze śniadą cerą, wyraźnie zarysowanymi
kośćmi policzkowymi i pięknymi brązowymi oczami. Podobały mu się jej wargi – pełne, ale nie
nazbyt wydatne. Zastanowił się, jak mogłyby smakować. I w jednej chwili falę uczuć związanych
z jego zmarłym ojcem zastąpiła inna fala, znacznie silniejsza i niecierpliwa. Mogło się to
wydawać nieco perwersyjne, ale pogrzebowe hobby Kyle’a nauczyło go, że nic nie budzi takiego
bukietu pragnień jak otwarty grób.
– Płakał pan? – zapytała.
– Ach, nie – odparł, unosząc jedną ręką okulary, a wierzchem drugiej dłoni przecierając oczy.
– To alergia.
– Nie ma nic złego w płaczu, przecież to jest pogrzeb. Proszę przyjąć wyrazy współczucia.
– Współczucia? Z jakiego powodu?
– Śmierci pana Totha. Widzę, że był panu bliski.
– Prawdę mówiąc, nie był.
– Więc nie jest pan jego krewnym?
– Nawet dalekim.
– Przyjacielem?
– Niezupełnie.
– Przyjacielem przyjaciela?
– Tak też nie można tego określić.
– Co pan w takim razie tu robi? Taki sposób spędzania czasu?
– Właśnie. Ma pani rację, jest ładny dzień. A czy może być coś przyjemniejszego od
porządnego pogrzebu?
– A ten jest porządny?
– Muszę przyznać, że widywałem lepsze. Trochę za mało ludzi, mowa pogrzebowa zbyt
pospolita, ale za to atmosfera wspólnoty pikantnie wzruszająca. Dałbym mu solidną szóstkę.
– Sprawia pan wrażenie eksperta.
– Pogrzeby to dla mnie rodzaj hobby.
– Powinien pan poznać mojego partnera – powiedziała. – On też lubi pogrzeby. Nigdy nie ma
ich dosyć. Tak między nami, nie może się chyba doczekać własnego.
– Partner? Partner życiowy?
– Dzięki Bogu, nie.
– Więc jest pani samotna?
– Tak.
– Cóż za zbieg okoliczności. – Kyle uśmiechnął się szeroko. – Ja też.
– Podrywa mnie pan? Na pogrzebie?
– Oczywiście, że nie. Jestem zaskoczony i wstrząśnięty taką sugestią. Uważam, że
powinniśmy odbyć poważną rozmowę na temat pani perwersyjnych poglądów na pogrzebowe
obyczaje. Może przy drinku?
Ramirez starała się zapanować nad śmiechem, ale bezskutecznie.
– Mam na imię Kyle.
– Lucia – odparła. – Lucia Ramirez. Miło cię poznać, Kyle.
– Jeśli chcesz znać prawdę, ten cały pan Toth nie jest mi zupełnie obcy.
– Naprawdę?
– Czternaście lat temu wyrzucił mnie z pogrzebu mojego ojca.
– Czternaście lat temu?
– Dokładnie co do miesiąca. Ale nie żywię do niego urazy.
– I dlatego postanowiłeś spędzić taki ładny dzień tutaj? Dlatego że nie żywisz urazy?
– Zgadza się.
– Czternaście lat temu. – Poklepała się po policzku. – Czy to nie wtedy zmarł wspólnik pana
Totha?
Przyjrzał się jej uważnie. Myślał, że podeszła do niego przypadkowo, ale teraz w jej
postawie, w sposobie, w jaki na niego patrzyła, dostrzegł jakiś rodzaj determinacji.
– Skąd to wiesz? – zapytał.
– Czy pan Toth był wspólnikiem twojego ojca?
– Tak się złożyło.
– Więc obok wdowy siedzi twoja matka?
– Nie.
– Ale to przecież…
– Tak.
– Aha, rozumiem.
– Czyżby? – Zerknął na nią, uchwycił jej badawcze spojrzenie. – Co właściwie rozumiesz?
– Wiesz, jak umarł twój ojciec?
– Miał zawał, tak mi przynajmniej powiedziano.
– Kto ci powiedział?
– Cóż, pan Toth.
– Miałeś kiedykolwiek w ręku jakieś dokumenty?
– Dlaczego miałbym mieć?
– Tak tylko pytam. Która godzina?
Kyle spojrzał na zegarek. Był to stary złoty zegarek z kwadratową tarczą i metalowym,
elastycznym paskiem.
– Pierwsza dwadzieścia – odparł.
– Ładny zegarek. Jaka to marka, Raymond Weil?
Jeszcze raz spojrzał na zegarek.
– Nie. To longines. Należał do mojej matki. Kim właściwie jesteś?
– Kiedy widziałeś po raz ostatni pana Totha?
– Jakiś czas temu, nie pamiętam. Hej, o co tu chodzi? Myślałem, że tylko niezobowiązująco
flirtujemy.
– Gdzie byłeś w piątek wieczorem? Późno wieczorem, koło północy?
– To ten wieczór, kiedy zamordowano pana Totha, zgadza się?
– Zgadza.
Przyjrzał się jej jeszcze raz i nagle dotarło to do niego w pełni i z nadzwyczajną jasnością,
tak jak docierają w końcu rzeczy zupełnie oczywiste. To nie była zwyczajna ładna dziewczyna,
która dla zabicia czasu na nudnym pogrzebie postanowiła z nim poflirtować. To była policjantka,
co prawda atrakcyjna, ale jednak policjantka, na dodatek prowadząca śledztwo w sprawie
zabójstwa Laszla Totha. Wstrząśnięty Kyle Byrne uświadomił sobie nagle, że stał się podejrzany.
Cieszyć się?
Rozdział 9
Robert Spangler przysłuchiwał się ględzeniu księdza podczas pogrzebu Laszla Totha, kiedy
zauważył obserwującą tłum dwójkę policjantów. Byli po cywilnemu, ale kiedy tylko ich
dostrzegł, wiedział, co to oznacza – postawa strażników przypominająca więziennych na
spacerniaku, te ciemne okulary, zadarte głowy. Nie wspominając o ich rasie. Starszy czarnoskóry
i młoda Latynoska stali niczym wysłannicy z innej planety w morzu białej węgierskiej hołoty.
Robert nigdy wcześniej nie miał okazji uczestniczyć w pogrzebie człowieka, którego zabił.
Był obecny tylko na pogrzebie Liama Byrne’a, którego próbował zabić i który zmarł, zanim on
podjął kolejną próbę. Tamten pogrzeb był dziwnym doświadczeniem, szczególnie po tym, jak
jego przebieg zakłócił nieślubny syn Byrne’a, zabierając urnę z prochami ojca i znikając z nią w
głębi cmentarza. Jednak ten pogrzeb był dla Roberta jeszcze dziwniejszy. Mało kto ma taką
okazję. Jak to jest, stać nad grobem człowieka, którego się z zimną krwią zamordowało?
Dłuższą chwilę oceniał własne emocje i oto, co czuł: wstyd, euforię i znudzenie – wszystko
naraz. Wstyd za upokorzenia, których doświadczał od niej na każdym kroku. W jej oczach był
niczym więcej jak tylko chowanym w domu zwierzątkiem – gorzej nawet, bo kota traktowała z
dużo większym szacunkiem niż jego. Radość z samego działania, nie z zabójstwa jako takiego,
ale ze sposobu, w jaki go dokonał – czysto i bez wahania. Nie spieszył się, wszystko starannie
zaplanował, zatarł ślady, pozostawiając fałszywe tropy. Zgubił tylko spinkę do mankietu, a cała
reszta poszła gładko. Jakie to szczęście, że nie miał upodobania do zabijania, bo był w tym
cholernie dobry. I wreszcie znudzenie. Tak, znudzenie, ponieważ pogrzeby są, szczerze mówiąc,
diabelsko nudne.
Ale teraz, kiedy zauważył, że przy grobie kręcą się gliniarze, poczuł coś jeszcze. Ukłucie
strachu. Ciekawe. A najdziwniejsze, że mu się to podobało.
Rozmawiali nieco na uboczu. Ona odeszła, żeby zadać kilka pytań jakiemuś staruszkowi, ale
chwilę później znów razem z partnerem przyglądała się zgromadzonym ludziom. Przez moment
jej spojrzenie, niczym promień ostrego światła, zatrzymało się na Robercie i choć zachował
stateczną postawę, poczuł, jak coś się w nim budzi. Dreszcz, taki sam, jaki pojawia się, kiedy
jedziesz kolejką górską, znajdziesz się na szczycie wzniesienia i wiesz, że droga w dół jest
nieuchronna. Zaraz jednak jej spojrzenie powędrowało dalej, a dreszcz zniknął.
Nie spuszczał z oka obserwującej tłum policjantki, która po chwili znów zostawiła swojego
partnera i podeszła do jakiegoś mężczyzny w szarym garniturze, stojącego na niewielkim
kopczyku ziemi za trumną. Przyjrzał mu się. Było w tym mężczyźnie coś znajomego. Wreszcie
go rozpoznał. Tak był wcześniej zaprzątnięty swoimi zmiennymi nastrojami, że stracił czujność i
nie dostrzegł go, ale teraz nie miał już wątpliwości.
To był ten sam chłopak, który uciekł z prochami, syn Liama Byrne’a.
Szukał Kyle’a Byrne’a od chwili, gdy Laszlo Toth wspomniał mu o zaginionej szafce na
dokumenty. Chciał się dowiedzieć, czy ten chłopak wiedział, gdzie mogła teraz być i co mogło
się w niej znajdować, ale trudno go było namierzyć. Jedyne zdjęcia, jakimi dysponował,
przedstawiały dużo młodszą i szczuplejszą osobę, właściwie nastolatka ze szkoły średniej, i
pochodziły ze stron sportowych gazety „Philadelphia Inquirer”. Adres, który znalazł w
Internecie, był już nieaktualny; syn Byrne’a wyprowadził się z tamtego domu kilka tygodni
wcześniej. Sąsiadowi przypominało się mgliście, że Kyle pracował w knajpie o nazwie Bubba’s.
Znalazł ten bar i czekał w nim bardzo długo, zbyt długo – jedyne, co mógł tam wypić, to
ogromne ilości piwa – ale chłopak się nie pojawił, zostawił więc wiadomość dla niego
wychudłemu czarnemu barmanowi i wyszedł. Planował odwiedzić bar zaraz po pogrzebie i
trochę tam powęszyć, ale teraz nie było już takiej potrzeby.
Robert nie musiał już szukać chłopaka; wiadomość musiała do niego dotrzeć i Kyle sam do
niego trafił.
Robert obserwował, jak policjantka podchodzi do Kyle’a Byrne’a i zaczyna z nim
rozmawiać. Chłopak wydawał się zagubiony i minęła dobra chwila, zanim uświadomił sobie, że
ktoś coś do niego mówi. W końcu jednak wdali się w rozmowę. Robert domyślał się, o czym była
mowa; policjantka pytała chłopaka o sprawę morderstwa. Ale zaraz, to wcale nie przypominało
przesłuchania. Wyglądało tak, jakby policjantka flirtowała z Kyle’em. A ten sukinsyn sprawiał
wrażenie, jakby flirtował z nią. Na pogrzebie. Musiał na tego młodego Byrne’a uważać. Robert
przyglądał się, jak ta dwójka przyjaźnie gawędzi. Ale w pewnej chwili rozmowa przybrała
zgodny z jego oczekiwaniami obrót.
Ona znów była policjantką, a on przybrał postawę obronną. Ciekawe. To, co się między nimi
zaczęło dziać, przerodziło się w przesłuchanie. Czyżby syn Liama Byrne’a był podejrzany w
sprawie o zamordowanie wspólnika swojego ojca? Właściwie dlaczego nie? Robert był
zadowolony, a jednocześnie nieco rozczarowany, że sam wcześniej nie przewidział takiej
ewentualności. Nie zaszkodziłoby podrzucić na miejscu zbrodni jakiegoś dowodu wskazującego
na winę chłopaka. Może wciąż jeszcze istniała taka szansa.
Rozmowa trwała jeszcze chwilę, a potem policjantka wróciła do swojego partnera.
Rozmawiali o Kyle’u, nie spuszczając go z oka, co znaczyło, że Robert nie może podejść od razu
do chłopaka. Musiał zaczekać.
Odpowiednia chwila nadeszła, kiedy ksiądz skończył swoją monotonną orację, kiedy z
małych broszurek odczytano kilka stosownych modlitw, trumna została spuszczona do grobu, a
jej wieko z ciemnego drewna z głuchym odgłosem nieodwracalności przykryła ziemia. Trzy
kobiety z pierwszego rzędu krzeseł zostały odprowadzone do swoich limuzyn, tłum
zgromadzonych kiwał głowami i ściskał sobie dłonie, rozchodząc się do samochodów
zaparkowanych ciasno jeden za drugim w alejce otaczającej cmentarną kwaterę. Robert
obserwował, jak Kyle Byrne wędruje z pochyloną głową w kierunku starego czerwonego
sportowego samochodu, stojącego z dala od pozostałych.
– Pan Byrne? – zapytał Robert, podchodząc z tyłu. – Pan Kyle Byrne?
Chłopak zatrzymał się, obrócił i spojrzał ostrożnie na Roberta.
– Tak – odparł.
– Syn Liama Byrne’a?
– Zgadza się.
– Znałem pańskiego ojca – powiedział Robert. Widząc w oczach chłopaka ciekawość,
uśmiechnął się słabo. Wcześniej zastanawiał się, jakiej użyć przynęty. Teraz już wiedział. – Był
wspaniałym człowiekiem.
– Doprawdy?
– Cóż, czasami był. A czasami nie. Jeśli chciałby pan poznać szczegóły, może powinniśmy
porozmawiać. – Robert wyjął z kieszeni swoją wizytówkę i wręczył ją Byrne’owi. – Myślę, że
moglibyśmy sobie nawzajem pomóc.
Byrne wziął do ręki wizytówkę i spojrzał na nią.
– Jak mógłby mi pan pomóc, panie… O’Malley?
– Wiem co nieco o pańskim ojcu.
– Co nieco? Jakie co nieco?
– O jego życiu, słabościach, śmierci.
– O śmierci?
– Wiem o rzeczach, które mogłyby pana zaskoczyć – ciągnął Robert. – O pewnych
tajemnicach. Które dziecko nie chciałoby poznać sekretów swojego ojca? Ale może się mylę.
Może wcale pana nie interesuje przeszłość ojca. Jeśli tak, to dobrze. Tylko głupcy patrzą w
przeszłość. Naprzód, zawsze naprzód. Przepraszam, że zabrałem panu czas.
– Nie, nie, niech pan zaczeka! – zawołał Byrne, kiedy Robert zaczął się odwracać. – Możemy
porozmawiać. Może teraz?
– Właśnie pochowano wspólnika pańskiego ojca – zauważył Robert. – Przyzna pan, że to nie
jest odpowiednie miejsce na taką rozmowę. Proszę do mnie zadzwonić, spotkamy się w jakimś
stosowniejszym miejscu.
– Nie rozumiem.
– Proszę zadzwonić.
– Niech pan zaczeka. Proszę nie odchodzić.
– Do usłyszenia wkrótce – powiedział Robert, wycofując się.
– Panie O’Malley?
– Tak?
– Powiedział pan, że możemy sobie nawzajem pomóc. Jak mógłbym panu pomóc?
Robert zatrzymał się, przyglądał się chłopakowi chwilę i podszedł do niego, tak żeby nie
musiał krzyczeć.
– Szukam czegoś. Byłem klientem pańskiego ojca i przekazałem mu pewne dokumenty, które
on dołączył do akt. Na teczce z aktami jest moje nazwisko. Chciałbym odzyskać te dokumenty.
Nie wie pan, gdzie mogą się znajdować?
– Nie. Nie mam pojęcia.
– Szkoda – odpowiedział Robert, cofając się o krok i ponownie zamierzając odejść.
– Mimo to powinniśmy porozmawiać.
– Proszę znaleźć teczkę, a wtedy porozmawiamy.
– Nie wiem nawet, gdzie jej szukać.
– Proszę się zastanowić – rzucił przez ramię Robert. – Proszę się porządnie zastanowić, a
potem do mnie zadzwonić.
Rozdział 10
The Olde Pig Snout Tavern w południowej części Filadelfii było dla Kyle’a niczym dom,
jeśli domem jest miejsce, gdzie można znaleźć swoją rodzinę. Ojciec i matka Kyle’a już nie żyli,
nie miał żadnego rodzeństwa, pamiętał tylko zmarłą już dawno babkę, która zupełnie nie
akceptowała swojej córki. Bliższa niż ktokolwiek inny na tej planecie była mu Kat, ale jeśli
chodzi o więzy krwi, to Kyle’owi pozostał tylko jeden krewny, którego można było zawsze
spotkać w Olde Pig Snout, gdzie przepijał swoją rentę inwalidzką.
– Patrzcie, patrzcie, kogo tu diabli przynieśli – odezwał się wujek Max, kiedy Kyle
przekroczył próg baru. – Hej, Fred, znasz mojego siostrzeńca Kyle’a?!
– Pewnie – powiedział Fred, wysoki, smętny mężczyzna, który wiecznie stał za barem w
Olde Pig Snout. – Co u ciebie, Kyle?
– W porządku – odparł Kyle.
– To dobrze – skwitował Fred. – To naprawdę dobrze. Wciąż jeszcze grasz w baseball?
– Grałem. W drużynie Bubby.
– To dobrze. U niego wszystko okay?
– Nie.
– To dobrze. Coś ci podać?
– Piwo by nie zaszkodziło.
– Na mój rachunek – odezwał się Max.
– Dobrze – powiedział Fred.
W Olde Pig Snout, najzwyczajniejszym z barów, który pewnie się nigdy nie zmieni,
wszystkie rozmowy były równie błyskotliwe. Na ścianach przeważał kolor nikotynowego brązu,
hamburgery tu były zawsze przypalone, telewizor zawsze włączony, drużyna Phillies zawsze
przegrywała. Z biegiem lat klientela z białej zmieniła się w mieszaninę białej, czarnej i
Wietnamczyków, tworząc istną Tęczową Koalicję, tyle że faceci nie stali w kręgu, nie trzymali
się za ręce i nie śpiewali „Kumbaya”. Wszyscy przychodzący do Olde Pig Snout zniżali się do
tego samego poziomu: pili z tych samych smętnych przyczyn, jedli te same przypalone
hamburgery. Ale Kyle nie przyszedł tu dziś na hamburgera.
Od chwili pogrzebu i rozmowy z policjantką Ramirez, a potem z tym dziwnym O’Malleyem,
Kyle’a dręczyły liczne pytania. Dlaczego Laszlo Toth został zamordowany? Skąd pytania na
temat śmierci Liama Byrne’a? Czyżby istniał jakiś związek pomiędzy śmiercią obu prawników?
Cóż takiego zaskakującego na temat życia i śmierci jego ojca mógł mu powiedzieć ten cały
O’Malley? I co znajdowało się w aktach, których O’Malley tak gorliwie szukał?
Te wszystkie tajemnice pewnie należało zlekceważyć, a najlepiej było o nich zapomnieć. A
kto potrafi lepiej lekceważyć pytania od Kyle’a Byrne’a? Kyle nie miał ochoty kierować
własnym życiem, wolał dać nieść się nurtowi, kołysać na fali i obserwować otaczający świat.
Każdy głupek umie się szykownie ubrać, zapracowywać na śmierć, podlizywać i piąć po
szczeblach drabiny wiodącej do sukcesu, ale tylko niewielu ma śmiałość być tak absolutnie
wyluzowanym jak Kyle. Jeśli miał wybór, zawsze wolał spędzić popołudnie na paleniu trawki
czy unicestwianiu obcych na X-boksie niż włóczeniu się po ulicach w poszukiwaniu prawdy.
Ale istniał też drugi Kyle, głęboko ukryty, tajemny. Kyle, który uciekł z urną zawierającą
prochy jego ojca. Ten, który codziennie czytał nekrologi i jeździł na cmentarze na północy,
zachodzie i południu miasta, żeby w imieniu ojca żegnać zmarłych. I choć jego natura obiboka
głośno domagała się, żeby rzucić to w diabły, to pustkę, która powstała po śmierci Liama, potrafił
wypełnić tylko w taki denerwujący go sposób. Gdyby pytania nie dotyczyły starego Byrne’a,
pozostałą część dnia spędziłby bez wątpienia przy komputerze. Ale pytano go o ojca. A jedyną
osobą, z którą mógł o tym porozmawiać, która mogła mieć pojęcie, w co się ojciec wpakował,
był wujek Max.
– No więc, czemu zawdzięczam ten zaszczyt, że odwiedziłeś mnie w tej spelunie? – zapytał
Max, kiedy podano im piwo i przeszli do wolnego stolika przy drzwiach do łazienki, skąd
dolatywał delikatny zapach toaletowych kostek.
– Pomyślałem, że wpadnę się przywitać.
Max przyglądał mu się dłuższą chwilę.
– Ile potrzebujesz? – zapytał.
– Nic – odparł Kyle. – Przynajmniej na razie. Wpadło mi ostatnio trochę gotówki, więc czuję
się jak bogacz.
– A co, obrabowałeś bank?
– Nie aż taki bogacz. Jak twoje plecy?
– A kto pyta, ty czy firma ubezpieczeniowa?
– Ja.
– W takim razie do dupy. Bolą, jakby bez przerwy twardym buciorem kopała mnie w nie
wredna żona.
– A gdyby pytała firma ubezpieczeniowa?
– Nie rozmawialibyśmy teraz, bo przecież nie mogę się podnieść z łóżka. O co właściwie
chodzi? Co mogę dla ciebie zrobić?
Kyle obracał powoli w dłoni szklankę z piwem.
– Pamiętasz Laszlo Totha?
– Był wspólnikiem twojego ojca. Zabili go kilka dni temu.
– Poszedłem dziś na jego pogrzeb.
– Szkoda – powiedział Max. – To znaczy, szkoda takiego pięknego dnia na tego węgierskiego
dupka.
– Może i tak, ale na cmentarzu działy się dziwne rzeczy. – Kyle pochylił się i ściszonym
głosem opowiedział wujkowi o dziwnych rozmowach, jakie dziś przeprowadził, najpierw z
uroczą policjantką, a potem z tym całym O’Malleyem. Max słuchał go z wydętymi wargami i
zmrużonymi oczami, jakby był proktologiem.
– Szlag niech trafi taki pogrzeb – mruknął, kiedy Kyle skończył opowieść. – I co zamierzasz
z tym wszystkim zrobić?
– Nie wiem.
– Jak urocza była ta policjantka?
– Bardzo.
– Mimo to uważaj. Gliniarze są fałszywi. Może lepiej trochę odczekać, aż się wszystko
uspokoi, zanim zaczniesz ją pukać.
– Zasypali mnie dzisiaj tymi wszystkimi tajemnicami i nie wiem, czy potrafię sobie odpuścić.
Prawdę mówiąc, Max, mam mętlik w głowie.
– W takich sytuacjach jest tylko jedno lekarstwo – powiedział Max. – Fredie! Jeszcze dwa
piwa! A ponieważ Kyle jest przy forsie, tym razem na jego rachunek.
Kiedy pojawiło się piwo, Kyle przełknął łyk i nie patrząc wujkowi w oczy, rzucił:
– Opowiedz mi o ojcu.
– A co tu jest do opowiadania? Prawdę mówiąc, nie znałem go dobrze, chociaż i tak nie
lubiłem sukinsyna.
– Dlaczego?
– Najważniejsza była dla mnie siostra, a potem ty. A ten facet zrobił jej dziecko i się z nią nie
ożenił, nie zamieszkał z nią, nie spędzał czasu ani z nią, ani z dzieckiem, wolał żyć z tą swoją
Francuzką. Dla mnie był zwyczajnym sukinsynem… trudno, żebym go lubił.
– Jasne. A moja mama?
– Paula? Była nim oczarowana. Miał usta pełne wielkich słów, głowę pełną wielkich
pomysłów, miał wielkie ambicje, wielkie emocje i zdołał ją omamić. Zakochała się w nim i nigdy
nie przestała go kochać. Tęskniła za nim, nawet kiedy sukinsyn ją zostawił po raz ostatni.
– Chciałeś powiedzieć: kiedy umarł.
– Tak, to miałem na myśli.
– Ja też za nim tęsknię – wyznał Kyle.
– Wiem o tym. I to jest kolejna rzecz, która mnie wkurza.
– Wiesz, zastanawiam się czasem, jak wszystko by wyglądało, gdyby on nie umarł.
– Nic ci nie przyjdzie z takiego zastanawiania się, Kyle. Lepiej o tym nie myśleć.
– Być może, ale czuję, że to z powodu śmierci ojca moje życie potoczyło się tak, a nie
inaczej. Kiedy się dowiem, co się z nim stało, może uda mi się zrozumieć, co stało się ze mną.
– A co jest z tobą nie tak? Przecież radzisz sobie jakoś, prawda?
– Spójrz na mnie, wujku, i sam powiedz, czy ze mną jest wszystko w porządku.
Max patrzył przez chwilę Kyle’owi w oczy, a potem uciekł spojrzeniem w prawo.
– Widzisz? – powiedział Kyle.
– Naprawdę sądzisz, że to, co się stało z Tothem, miało jakiś związek z twoim ojcem?
– Nie wiem.
– To bez sensu.
– Pewnie masz rację.
– Przecież on umarł czternaście lat temu.
– Wiem.
– Moim zdaniem to nie ma nic wspólnego.
– Pewnie masz rację.
– Dlatego lepiej o tym zapomnieć.
– Chyba tak.
– Ale ty nie zamierzasz zapominać.
– Nie wiem.
Max wydął wargi i pogładził swój bulwiasty nos. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby
poważnie się nad całą sprawą zastanawiał. Było to o tyle dziwne, że Max nigdy się nad niczym
poważnie nie zastanawiał. Myślenie, powtarzał zawsze, burzy tylko krew. Tym razem jednak
zamyślił się głęboko, a następnie uniósł butelkę z piwem, opróżnił ją i z trzaskiem odstawił na
stolik.
– Może powinieneś zrobić to, co zamierzasz – powiedział w końcu.
– Naprawdę?
– Tak. Może powinieneś wyjaśnić, co się, do diabła, dzieje. Może jesteś to winny matce. I
sobie samemu.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Kto to może wiedzieć? Mówiłem ci, że spotkałem Tricię?
– Tricię? Czy to nie ta dziewczyna…
– Tak.
– Ta, która cię rzuciła, kiedy byłeś w Wietnamie?
– Tak, ją. W zeszłym roku zdobyłem bilety na mecz baseballowy, w loży. Idę na swoje
miejsce i widzę ją.
– Jak wyglądała?
– Całkiem dobrze. Zawsze dobrze wyglądała. Może nie fantastycznie – wiesz, starzejemy się
i nikt z nas nie wygląda już tak znakomicie jak kiedyś, ja też – ale ona wciąż wyglądała…
całkiem dobrze.
– To musiało być trudne.
– Tak ci się wydaje? Muszę ci powiedzieć, że ta dziwka spieprzyła mi życie. Wylałem tyle
łez, że można by nimi ochrzcić całą okolicę. Zaraz po powrocie byłem kompletnie zdołowany,
wydawało mi się, że to już koniec wszystkiego. A potem cały czas myślałem, że moje życie
ułożyłoby się inaczej, gdybym wciąż z nią był. No i teraz ją zobaczyłem. Ona też mnie poznała,
pogadaliśmy trochę.
– I wyglądała dobrze.
– Tak, ale nie fantastycznie. A facet, za którego wyszła, to zwyczajny żłób. O swoich
dzieciakach mówiła, jakby były najwspanialszymi istotami na ziemi. Była ubrana, jakby szła do
kościoła. A przecież to był mecz. A ten żłób był tak ubrany, jakby to ona wybierała mu ciuchy. I
wiesz co, Kyle? Kiedy ją zobaczyłem, kiedy sobie chwilę pogadaliśmy, kiedy się w końcu z nią
pożegnałem i poszedłem na swoje miejsce, to mimo bolących pleców jakoś lżej mi się szło.
– W takim razie musiała wyglądać niezbyt dobrze.
– Nie, mówiłem ci, wyglądała dobrze, chociaż nie fantastycznie. Wyglądała tak, jak wygląda
pięćdziesięciopięciolatka w turkusowych spodniach, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że czułem,
jakbym uniknął czegoś złego.
– Okay, uniknąłeś życia z Tricią.
– Posłuchaj, sam już nie wiem, co mówię, ale powiem ci tak: czasem dobrze jest poznać
prawdę.
– To tak jak w sprawie mojego ojca.
– Żeby przestać fantazjować.
– Okay.
– Od czego chcesz zacząć? Jakie pytania zamierzasz zadać i komu?
– Nie wiem. Zacznę chyba od odnalezienia tych akt dla O’Malleya i przekonam się, co ma mi
do powiedzenia.
– Zwariowany pomysł.
– Zgadza się, zwariowany.
– Ale co szkodzi spróbować, prawda?
– Chyba tak zrobię.
– To dobrze.
– Tak, to dobrze. – Kyle zamilkł, wypił łyk piwa i spojrzał na wujka. Zawsze mu trochę
współczuł. Mieszkał sam w starym domu po swojej matce, wieczory spędzał, pijąc w Olde Pig
Snout. Ale teraz przestał się nad nim litować. W końcu wujek Max sam sobie wybrał takie życie.
Max podchwycił spojrzenie Kyle’a.
– Co jest? – zapytał.
– Turkusowe spodnie?
– No. – Zachichotał.
– O rany – wyjęczał Kyle. – Ta cała Tricia musiała wyglądać okropnie.
Rozdział 11
Liam Byrne był człowiekiem o wielu obliczach: niewiernym kochankiem, marnym ojcem,
ale przede wszystkim oddanym swojemu powołaniu adwokatem. A jego gabinet w kancelarii był
dla niego zawsze świątynią.
Kyle Byrne często mijał ten dom z przytwierdzoną do ściany tabliczką. Za każdym razem,
kiedy tamtędy przechodził, czuł lekkiego drżenie serca na widok widniejącego tam wciąż
nazwiska ojca. Byrne & Toth. Ani razu jednak nie wszedł do środka. Za życia ojciec nigdy nie
zaprosił go do swojej kancelarii, a po jego śmierci Kyle nie zdobył się na odwagę, żeby
przekroczyć jej próg. Być może przyczyną był lęk, że natknie się na srogiego Laszla Totha. Jeśli
tak, to teraz nie musiał się już obawiać.
Dlatego nie spojrzał w okna na piętrze, zastanawiając się, jaka dziwna i mistyczna prawda o
Liamie Byrnie się za nimi kryje, tylko wszedł po schodach, gładząc po drodze palcami litery
tworzące nazwisko ojca. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi i wkroczył na uświęcony grunt.
Siedząca w recepcji kobieta obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem, tak uroczym, że niemal
zapomniał, po co tu przyszedł.
– Mogę w czymś pomóc? – zapytała.
– Chyba tak – odparł Kyle, rozglądając się po eleganckim wnętrzu. Na ścianach wisiały
grafiki przedstawiające ptaki, w odległym końcu znajdowało się obramowane drewnem wejście
do windy i otaczające jej szyb drewniane schody. Kyle miał na sobie swój codzienny strój –
workowate spodnie, czarne tenisówki i T-shirt. Zwykle w takim stroju czuł się najlepiej, ale tutaj,
na terytorium ojca, w przepychu i luksusie, w panującej oficjalnej atmosferze, miał wrażenie, że
jest nagi. Skupił swoją uwagę na kobiecie. Była bardzo ładna, miała krótkie ciemne włosy, duże
brązowe oczy i długie rzęsy. Nagle poczuł się niepewnie i przybrał swoją typową w takich
sytuacjach pozę.
– Kto pani zdaniem jest z natury bardziej szczery – zapytał, opierając się łokciem o kontuar –
mężczyźni czy kobiety?
– Słucham?
– Założyłem się o to z kolegą i powiedziałem, że kobiety są z natury bardziej szczere.
– Tak pan powiedział?
– Należę do ufnych ludzi.
– Jeśli tak pan obstawił – odezwała się – to chyba błąd. Ale jeśli to ja mam trzymać bank…
Roześmiał się.
– Po to pan tu przyszedł? – zapytała. – Żeby się założyć?
– Coś tu pani ma. – Przechylił się w jej stronę i dotknął palcami własnej twarzy. – Tu, na
policzku. O, już. Dobrze. Chciałem się zobaczyć z kimś z kancelarii adwokackiej na piętrze.
– Byrne & Toth?
– Zgadza się.
– Przykro mi, ale kancelaria Byrne & Toth jest w tej chwili zamknięta.
– Urlop?
– Obawiam się, że to poważniejsza sprawa. Pan Toth umarł.
– Naprawdę? Co się stało?
Spojrzała na niego swoimi brązowymi oczami.
– Zawał – odparła.
– Chyba przegram ten zakład – mruknął Kyle. – Pracują tu jeszcze jacyś adwokaci?
– Dwóch, ale dostałam wyraźne polecenia, żeby nikogo nie wpuszczać.
– A mogłaby pani do nich zadzwonić? Nazywam się Byrne, jak Liam Byrne. Tyle że syn, a
nie ojciec. Proszę im powiedzieć, że przyszedł syn Liama Byrne’a i chce z nimi porozmawiać. To
powinno wzbudzić ich zainteresowanie.
Po schodach zszedł niski mężczyzna z wydatnym torsem, ostrymi rysami twarzy, w lśniących
czarnych butach. Kyle widział go na pogrzebie Totha; stał za plecami wdowy i wyglądał jak
zadufany w sobie buldog.
– Witam – odezwał się mężczyzna, obrzucając wzrokiem niestosowny strój Kyle’a. – Pan
Byrne? Nazywam się Ben Malcolm. W czym mogę panu pomóc? – To nie było serdeczne
powitanie w rodzaju Witam, miło pana widzieć, raczej oskarżenie Witam, czego pan, do cholery,
chce? Jak miło jest odpowiednio zacząć rozmowę. W uczciwym starciu Kyle pewnie pokonałby
tego człowieka bez trudu, ale coś w spojrzeniu Malcolma mówiło mu, że to nie było uczciwe
starcie.
– Chyba widziałem pana na pogrzebie pana Totha – odezwał się Kyle. – Był pan w
towarzystwie bardzo atrakcyjnej kobiety, jeśli dobrze pamiętam.
– To moja żona.
– Ach, wspaniale. Gratuluję – powiedział Kyle i zauważył, że śliczna recepcjonistka
zacisnęła usta. – Miałem nadzieję, że będzie mi pan mógł pomóc. Muszę uporządkować sprawy
rodzinne i dlatego chciałbym przejrzeć stare akta spraw prowadzonych przez mojego ojca.
Malcolm patrzył na Kyle’a, jakby ten był dwugłowym stworem.
– Liam Byrne był pańskim ojcem?
– Tak.
– I chciałby pan przejrzeć stare akta?
– Zgadza się.
– Żeby uporządkować sprawy rodzinne…
– Świetnie pan mówi po angielsku. Lekcje nie poszły na marne. Mam akurat trochę wolnego
czasu, więc pomyślałem, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu, żebym wszedł na górę i
trochę się rozejrzał.
– Przykro mi – powiedział Malcolm, któremu wcale nie było przykro – ale nie może się pan
rozejrzeć. Nie było mnie tutaj, kiedy umarł pański ojciec, ale jestem pewny, że wszystkie rzeczy
osobiste zostały przekazane pani Byrne. Czy to pańska matka?
– Nie, właściwie nie.
– Mimo to być może u niej pan coś znajdzie. Natomiast nie możemy panu pozwolić grzebać
w naszych aktach. Wszystkie są poufne. To byłoby niestosowne.
– Nie zamierzam nikomu nic mówić, chciałem je tylko przejrzeć.
– Pańskie intencje nie mają tu żadnego znaczenia, nie rozumie pan tego? Prosi pan o rzecz
niemożliwą. Czy szuka pan czegoś konkretnego?
Kyle się zamyślił. Przyszedł tu w sprawie akt O’Malleya, dzięki którym mógłby zdobyć
jakieś informacje o ojcu, ale w spojrzeniu Malcolma było coś nieszczerego. Udawał, że nie
obchodzi go specjalnie, co Kyle tu robi, podczas gdy w rzeczywistości bardzo go to obchodziło.
– Nie, niczego konkretnego.
– W takim razie nic nie możemy dla pana zrobić. Po śmierci pana Totha kancelaria nie może
dalej funkcjonować w tym kształcie. Ja już znalazłem nową pracę i mam nadzieję szybko
zamknąć tę kancelarię. Wszystkie bieżące sprawy zostaną zamknięte, a stare akta zniszczone.
– Zniszczone? Zanim do nich zajrzę?
– Owszem.
– Ale w tych aktach może być coś osobistego, coś, co ma dla mnie wielką wartość
emocjonalną.
– Jestem pewny, że niczego takiego tam nie ma.
– Nie mogę się zwyczajnie rozejrzeć? Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o swoim
ojcu. Nie znałem go zbyt dobrze.
– Dzieciństwo zawsze jest na swój sposób czymś tragicznym, panie Byrne.
– Czy jest jakiś inny…
– Nie – przerwał mu Malcolm. – Nie ma żadnego innego sposobu. Przykro mi. I dziękuję za
wizytę. Żegnam pana.
Kyle napiął mięśnie gotów przejść do rękoczynów, ale w tej samej chwili zwrócił uwagę na
kobietę w recepcji, która obserwowała całą scenę z wielkim zainteresowaniem, zbyt wielkim jak
na przygodnego świadka. Czyżby tych dwoje coś łączyło? Po kimś takim jak Malcolm można się
było tego spodziewać. A w takim wypadku, jeśli rzuciłby go na ziemię, recepcjonistka
wezwałaby gliny, gliniarze zakuliby go w kajdanki i w ten sposób straciłby jakiekolwiek szanse
na odnalezienie akt O’Malleya. Z drugiej strony byłoby miło zamachnąć się i zdzielić Malcolma.
Nie zrobił tego jednak. Nie uderzył opornego Malcolma w twarz, nie odepchnął go i nie
pobiegł schodami na górę, nie zaparł się nawet, czekając na propozycję jakiegoś kompromisu.
Wzruszył tylko ramionami.
– Okay, w porządku – powiedział i wycofał się. Po prostu wyszedł.
Zawsze wycofywał się, kiedy natrafiał na przeszkodę, której nie potrafił pokonać.
Wycofywał się, szukał jakiegoś baru, wypijał piwo i szedł dalej. W przeszłości taka strategia
zawsze się sprawdzała. Teraz zrobił pierwszy krok i natknął się na przeszkodę. Odezwały się
dawne przyzwyczajenia, detektywistyczny zapał przygasł. Pora zadzwonić do Skitcha i porządnie
się nawalić.
Malcolm z błąkającym się w kącikach ust uśmieszkiem obserwował, jak z Kyle’a uchodzi
powietrze i jak się wycofuje pokonany. Po wyjściu Kyle’a Malcolm wydał nowe instrukcje
recepcjonistce, którą bez wątpienia posuwał na boku. Następnie wszedł po schodach do
kancelarii Byrne & Toth i sięgnął po słuchawkę telefonu.
Rozdział 12
Robert Spangler siedział nisko w fotelu samochodu w alejce na południe od Locust Street.
Zaparkował w cieniu padającym na brukowaną uliczkę, stąd we wnętrzu samochodu było
stosunkowo ciemno. Drzwi, które obserwował, znajdowały się w sporej odległości, ale dzięki
temu ktoś, kto by w nich stanął, widziałby samochód, nie zauważyłby natomiast siedzącego w
środku mężczyzny. W cieniu. Czasem miał wrażenie, że na każdej chwili jego życia kładzie się
jakiś potężny cień.
Telefon zadzwonił szybciej, niż się spodziewał.
– Bobby, kochanie – odezwała się głosem, który natychmiast oplótł go niczym anakonda. –
Twierdziłeś chyba, że nie będzie żadnych problemów.
Robert zamknął oczy i poczuł, że zalewa go przypływ rozczarowania przypominający falę
zimnej morskiej wody. To wrażenie stało się w jego życiu tak znajome, że czuł się uspokojony,
miał pewność, że prawa rządzące tym światem są niezmienne.
– Jakich problemów? – zapytał.
– Chodzi o syna adwokata, tego, którym kiedyś się zająłeś.
– Byrne’a? A co z nim?
– Zadaje pytania. A te wszystkie pytania doprowadzają mnie do szału. Mnie interesują tylko
odpowiedzi.
– Gdzie zadawał te pytania?
– W kancelarii, w której kilka dni temu miałeś spotkanie z naszym przyjacielem. Na
szczęście przegonili chłopaka.
– Byłoby lepiej, żeby go wpuścili do środka.
– Naprawdę? Dlaczego, mój drogi?
– Ponieważ celowo nawiązałem z nim kontakt i wspomniałem o aktach O’Malleya. Tak jak
się spodziewałem, zaczął ich szukać.
– Bobby, kochanie, dlaczego zrobiłeś coś tak głupiego?
– Nasz przyjaciel powiedział, że mecenas Byrne mógł przed śmiercią wywieźć część akt z
kancelarii. Obawiałem się, że chłopak może wiedzieć, gdzie są te akta, i dlatego naprowadziłem
go na trop. Ale skoro pojawił się w kancelarii, oznacza to, że nie wie więcej niż my.
– Nie próbuj być taki bystry, Bobby. To do ciebie nie pasuje.
– Moim zdaniem on już się poddał. Ale jeśli nawet będzie próbował dalej, to i tak niczego nie
znajdzie. Tak czy owak, nie sprawi nam już kłopotu.
– Upewnij się, że nie sprawi – odpowiedziała. – Postaraj się, żeby zniknął. Jeśli będzie
trzeba, daj mu kuksańca. Tu nie ma miejsca na uprzejmości. – Odgłos odkładanej przez nią
słuchawki zabrzmiał jak pełne niezadowolenia mlaśnięcie. Ilekroć go słyszał, czuł się zraniony.
Dlatego siedział tu teraz, w środku nocy, w cieniu, i obserwował tylne wejście do budynku, w
którym znajdowała się kancelaria Byrne & Toth, gdzie kilka dni wcześniej zabił człowieka,
składając jej na nowo słodko-gorzki hołd, i gdzie teraz czekał na syna Liama Byrne’a.
Spore wrażenie zrobiła na Robercie postura młodego Byrne’a – był dobrze zbudowanym,
barczystym i przystojnym chłopakiem. Podziwiał też sposób, w jaki flirtował z ładną policjantką.
Ale z bliska dostrzegł, że miał wilgotne oczy i zdradzającą słabość jakąś miękkość warg. Czuł, że
nie muszą się go obawiać, choć jej trudno to było wytłumaczyć. Ona nigdy nie rozumiała ludzi,
dostrzegała tylko geometrię w świecie. Jej zdaniem chłopak, chodząc swobodnie po ulicy,
stanowił zagrożenie, więc Bobby powinien się nim zająć. Dać mu kuksańca, tak się wyraziła,
takiego kuksańca, żeby zniknął. Robert doskonale wiedział, co miała na myśli. A jeśli nawet nie
oczekiwała, że posunie się tak daleko, to kuksaniec mógł tylko pobudzić chłopaka do działania.
Gdyby zaś zaczął działać, mogło się to skończyć tylko w jeden sposób.
Robert nie chciał przechodzić przez to kolejny raz, nie chciał już nigdy czuć w ustach tego
smaku. Przeanalizował wszystko starannie i wymyślił sposób, który mógłby usatysfakcjonować
oboje. Dlatego znalazł się tu dzisiaj i czaił się w cieniu w nadziei, że chłopak wpadnie w
zastawioną przez niego pułapkę.
Zaraz, chwileczkę, co to jest tam, przy drzwiach? Jakieś dwie sylwetki, promień światła
wędrujący w górę i w dół, omiatający drzwi naokoło, zastygający wreszcie nieruchomo na
klamce.
Robert musiał przyznać, że chłopak wykazał się większą inicjatywą, niż można się było po
nim spodziewać, i nie kazał na siebie długo czekać.
Rozdział 13
Skitch był pijany. Było to widać po sposobie, w jaki się roześmiał, kiedy jeden z jego
wytrychów upadł na chodnik pod drzwiami.
A kiedy Kyle skierował światło latarki w dół, pochylił się, żeby pomóc w odnalezieniu
upuszczonego narzędzia, uderzając przy tym głową w głowę Skitcha – rozległ się odgłos jakby
dwóch zderzających się orzechów kokosowych – dało się zauważyć, że Kyle też jest lekko
wstawiony.
– Auu.
– Sorry, bracie.
– Nie machaj tą latarką.
– Staram się. Co tak długo?
– Ten zamek jest dość skomplikowany.
– Po sześciu piwach każdy jest skomplikowany.
– Nie, bracie, piwo pomaga. Zwiększa wrażliwość w palcach. A która jest właściwie
godzina?
– Druga.
– Jeszcze wcześnie. Idziemy potem do klubu?
– Może być.
– Okay. A teraz nie machaj latarką i wstrzymaj oddech.
– Mam wstrzymać oddech?
– Oddychasz za głośno. Muszę usłyszeć zgrzyt.
– Zgrzyt trybików w twojej głowie?
– Zapadek, bracie. A teraz zamknij się i wstrzymaj oddech.
Skitch przykucnął. Z zaciśniętymi powiekami majstrował ostrożnie wytrychem w zamku
tylnych drzwi budynku, w którym mieściła się kancelaria Byrne & Toth. Kyle zdawał sobie
sprawę, że włamywanie się do pomieszczenia będącego miejscem dokonanej kilka dni wcześniej
zbrodni nie było najlepszym pomysłem, szczególnie po tym, jak policjantka wypytywała go na
pogrzebie Laszla Totha. Ale kiedy Kyle opowiedział Skitchowi, jak ten dupek Malcolm przegonił
go z kancelarii jego ojca, Skitch wpadł w święte oburzenie, a nikt nie oburzał się tak święcie jak
Skitch.
– Bydlaki! – wrzasnął na tyle głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę wszystkich osób w
kręgielni, w której akurat pili. I chociaż Kyle był już gotów zapomnieć o całej sprawie, to po
długiej walce z samym sobą, wspieranej naleganiami Skitcha i dodawaniem sobie odwagi
alkoholem, stał teraz przed tylnymi drzwiami budynku i przyświecał latarką Skitchowi
majstrującemu przy zamku.
Mogłoby się wydawać, że próżno oczekiwać, żeby ktoś taki jak Skitch, na dodatek pijany,
otworzył wytrychem zamknięte drzwi, ale Skitch nieraz już zaskakiwał swoimi umiejętnościami.
Potrafił zagrać Too Fat Polka na akordeonie. W restauracji DiNardo’s potrafił zmieść z talerzy w
szwedzkim bufecie wszystkie kraby. Pewnego razu połknął na raz paczkę mentosów, popijając je
litrową colą. Katastrofalne skutki tego wyczynu pojawiły się nawet na YouTube i w ten sposób
Skitch stał się gwiazdą Internetu. I oto – klik, trzask – jakby nigdy nic, otworzył drzwi.
– Wujek mnie dobrze wyszkolił – powiedział Skitch.
– A kim był, ślusarzem?
– Ależ skąd – odparł Skitch, popychając lekko drzwi. – Odsiaduje wyrok w Wirginii
Zachodniej.
– Nie ma to jak rodzina – stwierdził Kyle. – Słuchaj, naprawdę to zrobimy?
– Pewnie, że tak. To jest kancelaria twojego ojca. Nie może być tak, żeby bydlaki nie
pozwoliły ci tam wejść.
Kyle stanął w progu uchylonych drzwi i zerknął do środka ciekaw, jakie demony przeszłości
czyhają tam na niego. Popchnięty przez Skitcha przekroczył próg. Kiedy znalazł się w środku,
wziął głęboki wdech, próbując wyczuć pozostałości zapachów ojca, ale śmierdziało tylko kurzem
i płynem do czyszczenia. Skitch, wciąż kucając, wtoczył się za nim i zamknął drzwi.
– Zgaś teraz latarkę – powiedział Skitch. – Nie ma nic bardziej podejrzanego jak promień
światła latarki w ciemnym pomieszczeniu. Mówiłeś, że kancelaria jest na pierwszym piętrze, tak?
– Obok windy są schody. Hol jest chyba tam… Auu! Cholerne pudło!
– Pomału, bracie. Tylko ty wiesz, gdzie jest hol, prowadź.
– Tylko ja wiem. Zgadza się. Chodź za mną.
Kyle wyciągnął przed siebie ręce i jak najciszej ruszył po omacku korytarzem. Za nim toczył
się Skitch, niczym zespół pijanych mariachi, potykając się, obijając od ścian, przeklinając.
Przed sobą Kyle dostrzegł nikłą smugę światła przedzierającą się przez szpary wokół framugi
drzwi. W końcu wyczuł dłonią drewno, sięgnął do klamki, otworzył drzwi i znalazł się w holu,
gdzie poprzedniego ranka został tak niemile potraktowany. Przez zasłonięte okna wpadało słabe
światło z ulicy, wystarczające jednak, żeby zdołał się zorientować w otoczeniu. Drzwi tutaj,
recepcja tam, winda i schody dalej.
– Tędy – wskazał Kyle, mijając ozdobne drzwi windy i kierując się ku schodom.
Zaczął się powoli wspinać po skrzypiących drewnianych stopniach. Z każdym krokiem czuł
coraz większy niepokój, jakby za chwilę miał bezprawnie wedrzeć się w życie swojego ojca.
Czuł się tak, jakby był pomyłką losu. Jakby z każdym kolejnym krokiem ubywał jeden rok jego
życia, aż w końcu, prawie u szczytu schodów, znów był dwunastoletnim chłopcem. Zatrzymał się
gwałtownie.
– Hej! – zawołał Skitch. – Co jest?
– Sam nie wiem – odparł Kyle. – Jakoś dziwnie się czuję.
– Tylko nie padnij na podłogę, bracie. Brakuje ci kondycji.
Skitch minął go, skręcił w kierunku drzwi kancelarii i nacisnął przełącznik. Schody zalało
rażące światło.
– Co ty robisz? – syknął Kyle.
– Próbuję coś zobaczyć.
– Przecież się tu włamaliśmy, idioto.
– Włamaliśmy się i weszliśmy do środka. Wtedy popełnialiśmy przestępstwo. Ale teraz
jesteśmy już w środku. Jeśli światła będą zapalone, będzie wyglądało na to, że pracujemy do
późna. A jeśli będą zgaszone, to będziemy się wciąż potykać o różne rzeczy jak ślepe siostry
Barko.
– Ślepe siostry Barko?
– Nie pytaj, uwierz mi, że są bardzo zabawne. Idziesz w końcu?
Kyle zaczerpnął powietrza, pokonał pozostałe stopnie schodów i nareszcie znalazł się w
dawnej kancelarii ojca. Spotkało go rozczarowanie – niewiele tu było do oglądania. Sam nie
wiedział, czego się spodziewał, być może czegoś bliższego eleganckim gabinetom Kat, miejsca
tak wystawnego, że Liam Byrne wolałby spędzać czas tutaj zamiast ze swoim synem.
Tymczasem kancelaria nie była ani elegancka, ani przestronna, nie nosiła nawet śladów luksusu.
Było to kilka lichych pokoików z obskurnymi meblami i przybrudzonymi ścianami. Pod jedną ze
ścian stała sterta białych kartonowych pudeł z logo firmy zajmującej się magazynowaniem
dokumentów.
– To tutaj załatwili starego Totha? – zapytał Skitch.
– Tak – odparł Kyle. – W jednym z tych gabinetów.
– Aha.
– Prawdopodobnie w tamtym. Matka mówiła mi, że ojciec zajmował narożny gabinet.
Pracowała tu jako sekretarka, zanim się ze sobą spiknęli. Potem, po śmierci ojca, gabinet zajął
Toth, aż do chwili…
– Jasne. Pif-paf! Co teraz robimy?
– Teraz trzeba się rozejrzeć – odparł Kyle. – Szukamy starych akt, teczki z aktami
O’Malleya.
– A co jest w tych aktach?
– Nie wiem, ale ten O’Malley szuka ich i obiecał, że jak je dostanie, to powie mi coś o moim
ojcu. Może ty sprawdzisz w tych pudłach, a ja zajmę się biurkami i szafkami w gabinetach.
Skitch grzebał w kartonowych pudłach równie subtelnie i bezszelestnie jak szop pracz w
metalowych pojemnikach na śmieci, tymczasem Kyle szedł od gabinetu do gabinetu, otwierał
szafki i wysuwał szuflady biurek w poszukiwaniu czegokolwiek, co byłoby opatrzone
nazwiskiem O’Malley. Nie znalazł niczego. Z każdą otwieraną szufladą, z każdą przejrzaną
teczką coraz bardziej tracił zapał. Te smętne, zakurzone biura tak bardzo się różniły od tego, co
przez lata sobie wyobrażał. W jednej chwili rozpłynęły się całe połacie krajobrazu dzieciństwa.
Wszedł do narożnego gabinetu, gabinetu Totha, i stał chwilę bez ruchu, próbując sobie
wyobrazić, jak mógł wyglądać czternaście lat temu, kiedy urzędował tu jego ojciec. Zamknął
oczy i obrócił się powoli dookoła, próbując wyczuć obecność ojca. Siwe włosy, chropawy głos,
zapachy dymu papierosowego i wody kolońskiej, które zawsze otaczały go lekką mgiełką. Tato,
gdzie jesteś, tato?
– Przejrzałem pudła – zawołał od progu Skitch – i zobacz, co znalazłem!
Kyle szybko otworzył oczy. Skitch trzymał w ręku teczkę.
– O’Malleya?
– Nie. Sorrentina.
– Sorrentina?
– Anthony’ego Sorrentina. Mały Tony. Fantastyczny bukmacher. Pół miasta obstawia u Tiny
Tony’ego, ja też. Za każdym razem kiedy Eagles przegrywają, on kupuje sobie nowego buicka. A
tu mam jego ostatnią wolę i testament.
– I co z tego?
– A to, że to ciekawe. Ostatnia wola i testament Tony’ego Sorrentina. Pewnie wszystko
zostawia Richardowi Kotite, trenerowi Eaglesów. Zobacz, w tej teczce jest cała sterta starych
kuponów zakładów.
– Pokaż. – Kyle wziął od Skitcha teczkę i przejrzał jej zawartość. Testament został
sporządzony kilka miesięcy przed śmiercią jego ojca, widniał pod nim ojca podpis, tuż obok
podpisu Anthony’ego Sorrentina. Kupony zakładów też były stare, tak stare, że mogły należeć do
kogokolwiek. Kto w takim razie obstawiał? Jego ojciec? Toth? Czy to miało coś wspólnego z
tym, co spotkało Totha? Albo jego ojca?
– Było coś jeszcze z nazwiskiem Sorrentino?
– Nie, ale testament znalazłem w stercie dokumentów jakiejś firmy.
– Jak się nazywała ta firma?
– Chyba Double Eye. Double Eye Investments.
– Zatrzymaj dla mnie tę teczkę – powiedział Kyle. – Znalazłeś coś jeszcze?
– Za rogiem jest pomieszczenie magazynowe, a w nim stare metalowe szafy na dokumenty.
Przejrzałem, co mogłem. Żadnego O’Malleya nie było.
– Co to znaczy, przejrzałeś, co mogłeś?
– Była tam jedna szafka, potem przerwa wypełniona kartonami i dalej znów kilka szafek. Z
numeracji teczek wynika, że jednej szafki brakuje.
– Dobrze, zaraz tam przyjdę. Tylko najpierw skończę tutaj.
Kyle pospiesznie przeszukał gabinet Totha, zajrzał do szuflad i niewysokich szafek z drewna.
Wyjrzał przez okno. Jego uwagę zwrócił stłumiony blask. Kiedy zdał sobie sprawę, że to tylko
światło ulicznej latarni odbite od znaku drogowego, poczuł się dziwnie rozczarowany. Co
właściwie spodziewał się ujrzeć na chodniku Locust Street? Czuprynę siwych włosów?
W pomieszczeniu magazynowym uwagę Kyle’a przykuły głównie stare szafki na dokumenty.
Były metalowe, brązowe i najwyraźniej przeznaczone do przechowywania najważniejszych
dokumentów. Podszedł do jednej. W prawym górnym rogu był zamek, z którego wystawał klucz.
Wysunął szufladę pełną starych, ciasno upchanych teczek. Przerzucił je szybko. Nie było
nazwiska O’Malley. Zamknął szufladę, zrobił kilka kroków w tył i spojrzał na rząd szafek.
– Widzisz? – Skitch wskazał przerwę między szafkami.
– Tak, widzę – powiedział Kyle. – Jednej brakuje.
Kyle się zamyślił. Dokąd ojciec mógł wywieźć szafkę? Jego rozważania przerwał jakiś
dźwięk – najpierw słaby, ledwie słyszalny, potem głośniejszy.
Odgłos otwieranych drzwi i stukot obcasów na parterze. Kyle błyskawicznie obrócił się w
stronę Skitcha. Skitch stał z wybałuszonymi oczami.
– Obawiam się, że zapalanie światła nie było dobrym pomysłem – przyznał cicho Skitch.
W tej samej chwili z dołu dobiegł ich głośny jak eksplozja wrzask:
– Policja!
Rozdział 14
Detektywi Henderson i Ramirez stali obok siebie przed olbrzymią taflą lustra weneckiego, za
którą znajdował się pomalowany na zielono pokój przesłuchań. Rozparty na krześle, nie mogąc
ich zobaczyć, siedział Kyle Byrne. Partnerzy stali bez ruchu i obserwowali dwie zupełnie różne
sceny.
Ramirez widziała mężczyznę usiłującego zapanować nad strachem, kogoś świadomego faktu,
że jest obserwowany, zbyt mocno starającego się sprawiać wrażenie niespecjalnie przejętego
sytuacją, sprytnego kłamcę. Zdaniem Hendersona Kyle Byrne nie wyglądał ani na
zdenerwowanego, ani na wystraszonego. Nie sprawiał wrażenia człowieka dręczonego
wątpliwościami po tym, jak został aresztowany za włamanie, a teraz dodatkowo stał się
podejrzany o morderstwo. Wyglądał na zwyczajnie znudzonego.
– Nie sprawia wrażenia specjalnie zmartwionego, prawda? – odezwał się Henderson, ciągnąc
za rosnący w jego uchu siwy włos.
– Bardzo się stara.
Mężczyzna w pokoju przesłuchań wyprostował się na krześle, ziewnął i odchylił głowę do
tyłu.
– Całkiem dobrze mu idzie – zauważył Henderson.
Kiedy mundurowi wbiegli po schodach z bronią w ręku, Byrne szybko sam się poddał. Stał z
uniesionymi rękami i słabym uśmiechem na twarzy, mówiąc:
– Nie strzelać. Nazywam się Kyle Byrne. Nic złego nie zrobiłem. To jest kancelaria mojego
ojca.
Policjanci powiedzieli, że był sam. Znaleźli przy nim tylko portfel, dzięki czemu potwierdzili
jego tożsamość, i latarkę. Żadnej broni, żadnej kontrabandy, żadnych narzędzi potrzebnych do
włamania. Zaledwie kilka dolców i trochę drobniaków. Był tak ujmujący i niegroźny, że zakuli
go w kajdanki wyłącznie z powodu obowiązujących procedur.
– Wydaje mi się, Henderson, że powinieneś być bardziej zadowolony. W końcu twoje stare
przesądy się sprawdzają. Najpierw pojawił się na pogrzebie ofiary, a teraz wraca na miejsce
zbrodni.
– Jego winą jest tylko głupota, nic więcej.
– To dopiero początek – odparła Ramirez. – Sam mówiłeś, że w przesądach jest dużo prawdy.
– Bo jest, ale nie zawsze. Poprosił o adwokata?
– Jeszcze nie.
– Dzwonił do kogoś?
– Nie.
– Kto nas zawiadomił?
– Anonimowa osoba z budki telefonicznej.
– Z budki? To istnieją jeszcze budki telefoniczne?
– Najwidoczniej.
– Powiedział, co tam robił?
– Chciał odwiedzić kancelarię ojca, zanim zostanie zamknięta. Szukał czegoś, co będzie mu
go przypominało. Jakiejś pamiątki. Moim zdaniem, brzmi to dość dziwnie.
– Jesteś w dobrych stosunkach z ojcem?
– Byłam, przynajmniej wtedy, kiedy nie pił. Zmarł, gdy chodziłam do szkoły średniej.
– I jak się wtedy czułaś?
– Źle, ale potem się z tym pogodziłam.
– A teraz nie czujesz się opuszczona, zdradzona?
– Nic nie czuję – odparła. – Pozwól, że sama z nim porozmawiam. Na pogrzebie zaczęliśmy
nawiązywać dobre stosunki. Do chwili, kiedy zorientował się, że jestem gliną. Daj mi pół
godziny, a ja go tak przyprę do muru, że się przyzna.
– Twoja technika przesłuchań nie jest dobra. W nawiązywaniu dobrych stosunków nie ma nic
złego, ale przeć trzeba tylko przy porodzie. Czy on wie, że nie możemy go zatrzymać za
włamanie?
– Jeszcze nie i nie chcę mu tego mówić, póki nie będę musiała.
– Wcale się nie dziwię, że właściciel nieruchomości nie chce wnosić oskarżenia. Morderstwo
nie stanowiło dobrej reklamy, a wkrótce będzie musiał wynająć pomieszczenia po kancelarii. A
jakiej wymówki użyła pani Toth?
– Powiedziała, że jest jej go żal. I że mąż był skąpcem, nie chciał pomóc chłopakowi,
chociaż obiecał jego matce finansowe wsparcie.
– Coś mi się wydaje, że jej łzy na pogrzebie nie były do końca szczere.
– Może zmieni zdanie, kiedy powiemy jej, że chłopak jest podejrzany o zamordowanie jej
męża.
– A jest?
– A co ty o tym myślisz? – odpowiedziała pytaniem Ramirez.
Henderson spojrzał na dziwnie spokojnego, siedzącego na krześle Kyle’a. Wyglądał na nieco
zagubionego, a jednocześnie pogodzonego z losem, jakby nie zdawał sobie sprawy, co się wokół
niego dzieje i traktował całą sytuację lekko.
– Moim zdaniem to pogubiony dzieciak, który tęskni za ojcem – powiedział Henderson.
– Łagodniejesz z wiekiem.
– Być może. Ale zanim oskarżysz człowieka o morderstwo, powinnaś znaleźć jakiś
przekonujący motyw.
– Jak mówiła wdowa, Toth obiecał po śmierci wspólnika, że będzie dzielił się zyskami
kancelarii z matką i synem, a potem nie dotrzymał słowa. Może to była zemsta. Albo włamał się,
żeby wziąć coś na pamiątkę, natknął się na ofiarę i spanikował.
– Czy on twoim zdaniem wygląda na kogoś, kto wpada w panikę?
– Trudno przesądzać. Nadal nie wiemy dokładnie, jak zmarł Liam Byrne. Może Toth był w
jakiś sposób zamieszany w jego śmierć, może młody Byrne to odkrył i postanowił się zemścić.
– Dlaczego dopiero teraz?
– A dlaczego nie? Zresztą, jeżeli to on strzelał, to tłumaczyłoby, co robił dziś w nocy w
kancelarii. Musiał coś zgubić, coś, co łączyłoby go z morderstwem, i wrócił, żeby to coś
odnaleźć. Na przykład spinkę do mankietów, jaką znaleźliśmy pod biurkiem Totha.
Henderson spojrzał na wymięty T-shirt Byrne’a.
– Czy on wygląda twoim zdaniem na faceta noszącego spinki do mankietów?
– Na pogrzebie był w garniturze.
– A jaką miał koszulę?
Ramirez zastanawiała się chwilę, marszcząc brwi.
– Z kołnierzykiem z przypinanymi rogami, typu oksfordzkiego.
– Nieźle – skomentował Henderson. – Będzie jeszcze z ciebie detektyw.
– Odwal się, staruszku. Czy ci się to podoba, czy nie, już jestem detektywem. A poza tym co
ci się nie podoba w mojej technice przesłuchań? Jest bezbłędna, legendarna, dzięki niej się tu
znalazłam.
– Znalazłaś się tu, żeby się czegoś nauczyć. Nie możesz się wyżywać na podejrzanym, bo nie
piśnie słowa. Musisz go traktować jak człowieka.
– W przypadku tych lepszych mogę udawać – prychnęła.
– Nie. Chodzi o to, że to nie ma być żadna gra, żadna sztuczka czy technika. Ty naprawdę
musisz ich tak traktować.
– To są kanalie.
– Większość tak, ale zanim stali się kanaliami, byli czyimiś dziećmi, czyimiś przyjaciółmi.
To jeszcze gdzieś głęboko w nich tkwi. Ten dzieciak tęskni za ojcem od dwunastego roku życia.
To coś z nim zrobiło, a on szuka kogoś, komu mógłby o tym opowiedzieć. Ale nie opowie tego,
dopóki nie będzie pewny, że traktujesz go jak człowieka.
– Okay, będę traktować.
– Jego? Jak człowieka? Bo to, co się stało w tej kancelarii, nie dotyczyło tylko ofiary.
Strzelałaś kiedyś z tego swojego pistoletu, Ramirez? Zabiłaś kiedyś człowieka?
– Jeszcze nie.
– Brzmi to tak, jakbyś się nie mogła doczekać.
– Jestem gotowa zrobić, co trzeba.
– Wątpię, czy ktokolwiek jest na to gotowy.
– O co ci chodzi, staruszku?
– Ten, kto pociągnął w tej kancelarii za spust, zabił nie tylko Totha, zabił też cząstkę siebie.
Nie możesz o tym zapominać. Zabójca musi zapłacić za swój czyn, ale on też cierpi. Chcesz
znaleźć odpowiedź, musisz zapłakać nad jednym i drugim.
– Płaczę tylko na filmach – odparła Ramirez. – Mogę się wreszcie nim zająć?
Henderson wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę, po raz setny myśląc o przejściu na
emeryturę.
– Do roboty – powiedział w końcu.
Rozdział 15
Ramirez usiadła naprzeciwko Kyle’a Byrne’a. Miał ciężkie powieki. Uśmiechnął się do niej,
jakby przyszła złożyć mu przyjacielską wizytę.
– A niech to – odezwał się – cóż za zbieg okoliczności. Właśnie o tobie myślałem i proszę,
jesteś.
– Myślałeś o mnie?
– Owszem. Ty jesteś Ramirez, prawda?
– Zgadza się.
– Przepraszam, zapomniałem twojego imienia.
– Detektyw.
– Twoja matka musiała być chyba stuknięta. Ale ja myślałem o twoim uśmiechu.
– Moim uśmiechu?
– I o tym, jak dziwnie skończyła się nasza ostatnia rozmowa. Kiedy zostałem tu
przywieziony, miałem nadzieję, że się pojawisz i będę mógł cię przeprosić za swoje szorstkie
zachowanie pod koniec rozmowy. To z powodu pytań, które zadawałaś. Zupełnie jakbym był
podejrzany o morderstwo czy coś takiego. Na dodatek działo się to na cmentarzu i przez to
wydawało się jeszcze dziwniejsze.
– A teraz nie wydaje się dziwne, że siedzimy naprzeciwko siebie w pokoju przesłuchań
komendy policji?
Kyle Byrne uniósł się lekko na krześle i rozejrzał wokół.
– To jest pokój przesłuchań? Myślałem, że to zwyczajna poczekalnia, zastanawiało mnie
tylko to lustro na ścianie. I brak automatów z kawą i kanapkami. Nie jadłem śniadania, więc
wrzuciłbym w siebie całą paczkę Doritos.
Wpatrywała się w niego chwilę; jego uśmiech nieco ją rozbroił. Ten pewny siebie drań
potrafił oczarować. Czas zagrać ostrzej, zaraz z jego buźki zniknie ten znaczący uśmiech.
– Jak pan się dostał do kancelarii Byrne & Toth dziś rano, panie Byrne? – zapytała.
– Proszę mi mówić Kyle.
– Proszę odpowiedzieć na pytanie.
– Tylnymi drzwiami.
– Właściciel budynku zapewnił nas, że drzwi były zamknięte. Sprawdził to osobiście. Od
chwili morderstwa był, co zrozumiałe, bardzo ostrożny.
– Obawiam się, że nie dość ostrożny.
– Ma pan doświadczenie w otwieraniu zamków wytrychem?
– Czyli spinaczem biurowym?
– Albo specjalnym narzędziem.
– Nie, ale zawsze chciałem się tego nauczyć. Tego i machania nunczako. Tak, zawsze
chciałem się nauczyć posługiwania nunczako. Pach, pach, pach. Uczą was tego?
– Wokół zamka były ślady zadrapań świadczące o tym, że został otwarty wytrychem, na
dodatek nieudolnie. Jakby włamywał się ktoś pijany. Wie pan może, jak te ślady się tam
znalazły?
– Może jakiś pijak próbował włożyć klucz?
– Pił pan ostatniego wieczoru?
– A jaki to był dzień? Środa?
– Tak.
– W takim razie prawdopodobnie tak. Ale ja naprawdę tylko nacisnąłem klamkę i
otworzyłem drzwi.
– I jak gdyby nigdy nic wszedł pan do środka.
– Mniej więcej. Czy pani detektyw tańczy? Bo w North Star na Poplar grają czasem niezłe
kapele. Zastanawiam się, czy moglibyśmy…
– Czy wcześniej wszedł pan do budynku w ten sam sposób, tymi samymi drzwiami?
– Kiedy wcześniej?
– W piątek wieczorem?
– W piątek wieczorem? Czy to wtedy, kiedy zamordowano pana Totha?
– Zgadza się. Jeśli pan się teraz przyzna, będę mogła panu pomóc. Szepnę słówko
prokuratorowi.
– Jakie słówko? Doritos? Bo tylko tego mogę chcieć w tej chwili od prokuratora. Od śmierci
mojego ojca aż do pogrzebu pana Totha nie miałem z Laszlem do czynienia. Chce pani wiedzieć
dlaczego?
– Jasne że tak – powiedziała Ramirez, pochylając się w przód.
– Ponieważ się go bałem. Ten starzec był dla mnie ogrem. Inne dzieci wyobrażają go sobie
jako owłosionego zielonego potwora kryjącego się w szafie, a ja go widziałem pod postacią
Laszla Totha.
– I dlatego pan go zabił?
Kyle roześmiał się.
– Nie. Dlatego trzymałem się od niego z daleka. Skoro jestem głównym podejrzanym, to
znaczy, że śledztwo nie posuwa się zbyt szybko.
Ramirez spojrzała Kyle’owi prosto w oczy, zauważyła w nich cień uśmiechu i opuściła
wzrok. To była prawda, śledztwo nie posuwało się naprzód. Nie znaleźli do tej pory zaginionego
zegarka ani monitorów komputerowych, nie znaleźli broni, z której zastrzelono ofiarę, ani
niczego, co mogłoby im pomóc.
– Ma pan smoking, panie Byrne?
– Skąd to pytanie? Zaprasza mnie pani na bal dobroczynny policjantów? Jeśli tak, mogę
pożyczyć.
– A ma pan koszulę z mankietami na spinki?
– Nie, ale mam gors.
– Co takiego?
– To takie golfowe kołnierze wkładane pod koszulę.
Ramirez przyglądała mu się przez chwilę podejrzliwie, a potem spojrzała w lustro. Nie mogła
dostrzec, co jest po drugiej stronie, ale nie musiała widzieć twarzy Hendersona, żeby wiedzieć, że
śmiał się do rozpuku. Mogła się założyć, że stary drań miał całą szufladę gorsów. Mówił, żeby
traktować podejrzanych jak ludzi. Tak tego chłopaka potraktowała. Zerknęła jeszcze raz w lustro,
a potem wstała, obróciła krzesło i usiadła ukosem do Byrne’a.
– W tym tygodniu mamy Dzień Ojca – powiedziała.
– Naprawdę?
– Czujesz się samotny w Dzień Ojca, Kyle?
– Nie. Obchodzę go chyba tak jak wszyscy. Rzucam piłkę do siebie samego, trochę sobie
mierzwię włosy, gram sam ze sobą w gry planszowe. A potem, kiedy się źle zachowam, mówię
sobie, że postąpiłem źle, i posyłam się do łóżka bez kolacji. Jest miło i dziwnie.
– Opowiedz mi o swoim ojcu.
– A co tu opowiadać? Byłem bękartem. Kiedy żył, traktował mnie jak powietrze. A potem
umarł.
– Jak?
– Na zawał.
– Gdzie?
– W Jersey, chyba.
– Obwiniasz Totha o to, co stało się z twoim ojcem?
– Nie. Dlaczego miałbym go obwiniać? Czy on miał z tym coś wspólnego?
– To ja zadaję pytania.
– Ale ja też pytam. Masz jakieś informacje świadczące o związku Laszla Totha ze śmiercią
mojego ojca?
– Nie.
– Ojciec był już stary, kiedy poznał moją mamę. Prędzej czy później to musiało się stać.
Stało się prędzej. Tyle.
– Co w takim razie robiłeś w kancelarii ubiegłej nocy?
– Można powiedzieć, że go szukałem.
– Kyle? – Położyła dłoń na jego dłoni. To był wykalkulowany gest, chciała dać mu do
zrozumienia, że powinien się otworzyć. Ale co zabawne, ten gest wcale tak nie wyglądał.
Wydawał się szczery.
– Nie wiem, jak to wytłumaczyć – powiedział Kyle. – Jak się miewa twój ojciec?
– Nie żyje.
– W takim razie powinnaś mnie zrozumieć.
– Nie, wcale nie.
– Owszem, tak, tylko nie chcesz się do tego przyznać. Nie miałem okazji wypracować
pomiędzy nim a mną tego, co powinno być wypracowane.
– Wypracować czego?
– Sam nie wiem. Relacji między ojcem a synem? Kiedy ojciec tłumaczy synowi, jaki jest
świat? Czy nie taka jest rola ojca? Zawsze czułem, że nie znam wszystkich odpowiedzi. Miałem
nadzieję, że znajdę je w tej kancelarii.
– I znalazłeś?
– Nie. – Uniósł dłoń i wskazał swój policzek. – Masz tutaj coś. Nie, nie tutaj. – Potarł jej
policzek kciukiem i drugim palcem strzepnął okruch z opuszki kciuka. – Już.
– Już nie ma?
– Nie. Męczyło mnie to przez cały czas, kiedy zadawałaś mi pytania.
Wciąż jeszcze czuła dotyk jego palca na policzku, kiedy nagle otworzyły się drzwi i wszedł
Henderson w towarzystwie jakiejś pięknej Koreanki ubranej w elegancki kostium. Ramirez
gwałtownie cofnęła dłoń, która przykrywała dłoń Kyle’a, z dziwnym poczuciem winy. W tym
samym czasie kobieta w kostiumie położyła na stole swoją wizytówkę.
– Pani detektyw Ramirez, nazywam się Shin – powiedziała kobieta. – Katie Shin z kancelarii
Talbott, Kittredge and Chase. Reprezentuję pana Byrne’a.
– Kat? Co się dzieje? – odezwał się zaskoczony Kyle.
– Nic nie mów – poinstruowała go Shin.
– Okay.
– Z tego, co wiem, pan Byrne został zatrzymany w dawnej kancelarii swojego ojca i ani
właściciel budynku, ani wdowa po najemcy nie wnoszą żadnych pretensji. Czy to się zgadza?
– Możliwe.
– Dlaczego w takim razie pan Byrne jest wciąż jeszcze przetrzymywany?
– Tylko rozmawialiśmy, Kat, to nic wielkiego – odezwał się Kyle.
– Słyszałeś, co mówiłam?
Kyle zasznurował usta.
– Rozmowa właśnie dobiegła końca. W tej chwili – zarządziła Shin. – Nie będzie żadnych
dalszych rozmów. Czy pani go o coś oskarża?
– W tej chwili nie – odparła Ramirez.
– Czy może opuścić to pomieszczenie?
– Ma do tego prawo cały czas.
– Świetnie. W takim razie pożegnamy się.
– Zjemy śniadanie w Snow White? – zapytał Kyle.
– Skoro chcesz – odparła Kat.
Kyle wstał i podszedł do detektyw Ramirez.
– Rozmowa z panią była prawdziwą przyjemnością. Moim zdaniem musi pani sobie poradzić
ze wspomnieniami o własnym ojcu. I nie musimy tańczyć, jeśli miałoby to panią wprawić w
zakłopotanie. Nie każdy się dobrze czuje w swoim ciele. Może powinniśmy po prostu pójść na
drinka i porozmawiać. Jeśli zapisze mi pani swój numer telefonu, zadzwonię.
– Nie jestem aż tak spragniona – odpowiedziała Ramirez. – Unikaj kłopotów.
– Tak zamierzam robić.
– Mówię poważnie – rzekła Ramirez. – I nie wyjeżdżaj z miasta.
– Bez obawy, pani detektyw. Teraz, kiedy już wiem, że jestem podejrzany o prawdziwe
morderstwo, mam zamiar uważać na każdy swój krok. Ale jeśli chce pani mieć na mnie oko,
proszę bardzo. Nie ma sprawy.
– Kyle – przywołała go do porządku Katie Shin. – Czy ty próbujesz flirtować z policjantką,
która zamknęła cię w tym pokoju, brutalnie gwałcąc twoje prawa?
– Owszem – odparł Kyle. – A co? Czy to coś złego?
– Przepraszam, pani detektyw – powiedziała prawniczka. – Jestem pewna, że nie chciał pani
urazić.
– Nie czuję się urażona – odrzekła Ramirez.
– Chodź, Kyle – powiedziała Kat. – Idziemy stąd.
Ramirez podniosła się, kiedy Kyle Byrne i jego bezczelna adwokat wychodzili z pokoju
przesłuchań. Henderson obserwował całą scenę z wyraźnym rozbawieniem.
– Rozwaliłaś go w drobny mak – powiedział Henderson, kiedy zamknęły się drzwi za
Byrne’em i prawniczką. – Ale to, jak położyłaś dłoń na jego dłoni, było niesamowite. Pomyśl, jak
daleko mogłabyś się jeszcze posunąć.
– Jego tłumaczenie, jak dostał się do kancelarii, to kłamstwo – stwierdziła Ramirez.
– Oczywiście, że kłamstwo.
– A skąd właściwie ta Katie Shin wiedziała, że on jest tutaj?
– Talbott, Kittredge and Chase. Taka poważna kancelaria zajmuje się bezrobotnym
obibokiem oskarżonym o włamanie?
Ramirez wzięła do ręki wizytówkę.
– Katie Shin – przeczytała. – Dział prawa podatkowego.
– Znajoma. – Henderson roześmiał się.
– Albo przyjaciółka.
– Być może. Ale zawiadomił ją ktoś inny, nie nasz chłopak. A to znaczy, że Kyle Byrne nie
był sam w tej kancelarii. Ktoś otworzył mu drzwi wejściowe. Może ten drugi czekał na zewnątrz.
A może był w środku, a nasi ludzie go nie znaleźli. Albo to była Katie Shin we własnej osobie.
Zresztą nieważne, chłopak nic już nam nie powie.
– Powie, powie – rzuciła Ramirez. – Nie może się doczekać, żeby zacząć mówić.
– Masz zamiar pójść z nim na tańce?
– Może. Tylko po to, żeby wkurzyć tę jego znajomą prawniczkę. Ale on chyba nie miał nic
wspólnego z morderstwem, jak sądzisz?
– Nie.
– W takim razie wracamy do hipotezy o przypadkowym narkomanie.
– To nazbyt uproszczone, nie sądzisz? Opierasz się na brzytwie Ockhama.
– Na czym?
– Gdzie ty kończyłaś szkołę, Ramirez? W WalMarcie? Brzytwa Ockhama to zasada
filozoficzna, według której najprostsze rozwiązanie jest zwykle rozwiązaniem prawidłowym.
– Naprawdę? Brzmi logicznie. W którym komisariacie pracuje ten Ockham i czy nie
potrzebuje partnera? Chyba mogłabym się od niego czegoś nauczyć.
Rozdział 16
Po przeciwnej stronie ulicy niż Snow White Diner, na rogu Drugiej i Market Street,
znajdowała się kolejna knajpa, zamieniona w fantastyczny klub nocny o nazwie The Continental,
gromadzący tłumy wyrafinowanych światowców z całego miasta i bogatych mieszkańców
przedmieść. Tymczasem bar Snow White pozostawał niezmieniony od dziesięcioleci – nadal był
zaniedbaną garkuchnią z winylową tapicerką krzeseł i obrotowymi stołkami przy barze. Plotka
głosiła, że jadł tu Ben Franklin. Dla Kyle’a Snow White, w porównaniu ze stylowym, eleganckim
klubem po drugiej stronie ulicy, było jak stara niedołężna ciotka, bezzębna, z przygarbionymi
plecami i w pończochach, rozcierająca dłońmi obolałe stopy.
Co było jednocześnie trafnym opisem pracujących w tej spelunie kelnerek.
– Proszę, skarbie – powiedziała jedna z tych kelnerek, stawiając przed Kyle’em talerz ze
smażonymi obustronnie jajkami, frytkami, kiełbasą z grilla i żytnim tostem. Przed Kat postawiła
angielskie muffinki. – Dolać kawy?
– Poproszę – odpowiedziała Kat.
– Wstrząśniętą, niemieszaną – dodał Kyle z szelmowskim uśmiechem.
Kelnerka wpatrywała się w niego chwilę z przymrużonym jednym okiem, a potem ruszyła
powoli, artretycznym krokiem w stronę baru.
– Nie zaprzeczaj – powiedział Kyle, biorąc się do jedzenia. – Jesteś jak Bond. Shin, Katie
Shin. Mina tej policjantki była bezbłędna. Szczęka jej opadła, kiedy powiedziałaś: Shin, Katie
Shin.
– Trochę się spieszę – powiedziała Kat, sięgając po dżem. – Mam dziś rano spotkanie z
klientem.
– Przecież jest sobota.
– Kapitalistyczna machina nigdy nie śpi.
– Myślałem, że gdzieś dzisiaj pójdziemy, może na spacer, albo obejrzymy jakiś film w
telewizji kablowej.
– Nie narzekaj tak na moją pracę. Dzięki niej płacę za mieszkanie i kablówkę.
– Skitch załatwiłby ci kablówkę za darmo.
– Dzięki, wolę pracować. I dzięki pracy mogę ratować twój tyłek, tak jak dzisiaj rano.
– Tak, bardzo dziękuję. – Kyle podniósł wzrok znad talerza i uśmiechnął się szeroko. – A już
byłem bliski zwycięstwa.
– Była ostra?
– Próbowała być.
– Zastosowałeś swoje chwyty?
– Powiedziałem jej, że ma śliczne oczy, jeśli o to ci chodzi.
– Jesteś idiotą.
– Naprawdę ma śliczne oczy.
– Ona zamyka cię w pokoju przesłuchań, a ty próbujesz ją podrywać.
– Nie wiem dlaczego, ale kręcą mnie dziewczyny ze spluwą.
– Jak podobają ci się lufy, to zostań gejem, będzie bezpieczniej.
– A skąd właściwie wiedziałaś, że tam jestem?
– Skitch mi powiedział. Co ci przyszło do głowy, żeby się włamywać z tym kretynem do
dawnej kancelarii twojego ojca?
– Wtedy wydawało mi się to świetnym pomysłem.
– To był błąd. Każdy genialny pomysł Skitcha jest błędem. Skitch nie ma dobrych pomysłów.
– Jest w porządku.
– Skitch nie jest złym człowiekiem. Ale teraz, kiedy gliniarze szukają twoich powiązań z
morderstwem, nie powinieneś z nim trzymać. Poza tym ma, moim zdaniem, coś jeszcze za
uszami. Kiedy już mnie obudził i powiedział, że zostałeś aresztowany, wspomniał jeszcze o
interesie, jaki zamierza zrobić, i zaproponował mi udziały.
– Udziały?
– Mówił trochę za szybko, jakby był zdesperowany.
– Nie wchodź w to.
– Nie martw się, nie zamierzam. Ale poczułam się… niekomfortowo.
– Powiem mu, żeby się z tego wycofał.
– Świetnie. Przyjdziesz w niedzielę?
– Nie.
– Proszę. Tata chciałby cię poznać. – Urwała, wbiła wzrok w filiżankę z kawą. – Mama też
chciałaby cię zobaczyć.
– Kłamczucha.
– Naprawdę. Specjalnie dla ciebie przygotuje swoje słynne jangeo-gui.
– Specjalnie dla mnie?
– No, może nie tylko dla ciebie?
– A co to jest?
– Pieczony węgorz.
– Miło mi, ale muszę odmówić. Wiesz, jak się czuję w Dzień Ojca; od razu widać, że nie
mam własnego. A twoja matka nigdy nie zapomni mi tego, że przeze mnie zawiesili cię w
prawach ucznia w szkole średniej.
– To było wieki temu. Już zapomniała.
– Wcale nie. Wciąż chowa urazę.
– Masz rację.
– Prawdę mówiąc, to zaleta. Dlatego wolę zjeść coś niezdrowego, obejrzeć mecz w telewizji
i zasnąć z pilotem w ręce.
– Zachowujesz się jak typowy młody człowiek w tym mieście. Na dodatek podejrzewam, że
masz w nosie moją radę, żeby się więcej nie włamywać do żadnych biur i nie flirtować z
policjantkami.
– Sama ją widziałaś.
– Nieważne.
– Moim zdaniem ona mnie lubi. Chcesz kawałek kiełbasy?
– Tylko tego mi trzeba, żeby cuchnąć kiełbasą w trakcie spotkania z szefem firmy znajdującej
się w pięćsetce „Fortune”.
– Shin. Katie Shin.
– Nie czas na żarty, Kyle. Przestań pieprzyć, przestań podrywać tę policjantkę. Sprawa jest
poważna. Chodzi o morderstwo.
Kyle wbił wzrok w swój talerz, położył kawałek jajka i kilka frytek na tost. Ugryzł.
– Nic nie powiesz? – zapytała Kat. – Nie powiesz, żebym sobie poszła do diabła?
– Idź do diabła.
– Lepiej się poczułeś?
– Prawdę mówiąc, tak – odparł Kyle. – I dodam jeszcze: chrzań się. Od razu mi lepiej.
– Więc nie zamierzasz przestać.
– Nie wydaje ci się dziwne, że ta śliczna policjantka pyta mnie, jak zmarł mój ojciec, a ja nie
znam odpowiedzi? Może powinienem się czegoś dowiedzieć, zanim będzie za późno?
– Za późno na co?
– Na znalezienie odpowiedzi. Laszlo Toth już nie żyje. Kto jeszcze umrze, zanim poznam
prawdę?
– Twój ojciec zmarł na zawał. Jego ciało zostało skremowane. Wciąż jeszcze, od chwili gdy
miałeś dwanaście lat, trzymasz część jego prochów w pudełku po gumie do żucia.
– Nie sądzisz, że powinienem wyjaśnić wreszcie całą sprawę do końca?
– Już to zrobiłeś, chłopaku. – Zamilkli na chwilę. – Co zamierzasz?
– Z gabinetu mojego ojca zniknęła szafka na dokumenty. Podejrzewam, że wywiózł ją przed
śmiercią, a w znajdujących się tam aktach jest odpowiedź. Zamierzam ją odnaleźć.
– Domyślasz się, gdzie może być?
– Mam pewien pomysł. Ale żeby to sprawdzić, musiałbym wejść do gniazda żmij. Prawdę
mówiąc, jestem na to za cienki.
– Co w takim razie zrobisz?
– Poślę tam Skitcha.
Rozdział 17
Laszlo Toth mógł być ogrem w szafie Kyle’a Byrne’a, ale wcale nie najgroźniejszym. Ten
najbardziej przerażający mieszkał w domu przy Panama Street.
Kyle siedział w swoim czerwonym, zdezelowanym sportowym samochodzie i nerwowo
stukał palcami w kierownicę. Zaparkował na Panama Street w sporej odległości od domu, a
mimo to był przerażony. Personifikacją jego lęku była piersiasta, szablastozębna harpia, która w
każdej chwili mogła wyskoczyć z tego domu, dopaść go, wyciągnąć z samochodu, szarpiąc za
policzek, i wgryźć się zębami w jego ciało. „Dla takiego chłopca – zaskrzeczałaby z tym swoim
dziwacznym francuskim akcentem – nie ma tu miejsca”.
Kiedy Kyle dostrzegł Skitcha wychodzącego nonszalancko z domu grozy i niespiesznie
wracającego do samochodu, przekręcił kluczyk w stacyjce i uruchomił silnik. A kiedy Skitch
otwierał drzwi od strony pasażera, szybko wrzucił bieg. Nim Skitch zdążył je dobrze zamknąć,
puścił sprzęgło i wycofał, przez co głowa Skitcha zderzyła się boleśnie z zagłówkiem. Łyse
opony zapiszczały na asfalcie niczym wystraszone koty.
– Po co ten pośpiech?! – wrzasnął Skitch.
– Muszę się stąd wynieść, zanim ona wyjdzie z domu i pożre moją wątrobę.
– Kto? Ta urocza starsza pani?
– Nie udawaj. Czuję zło emanujące z tego domu. Zupełnie jakby patrzyło na mnie Oko
Mordoru.
– Stary Tommy ma rację. Zwyczajna cipa z ciebie.
– Nie przeczę.
– I masz o niej błędne zdanie. Cissy to równa babka.
– Cissy?
– Poczęstowała mnie nawet herbatą.
– Cissy?
– Rumiankową.
– Prędzej z głowy ropuchy.
– Podała też lukrowane ciasteczka.
– Lukrowane ciasteczka? Człowieku, posłuchaj, co gadasz. Zostałeś przeciągnięty na ciemną
stronę mocy za pomocą lukrowanych ciasteczek. Za chwilę zacznie ci gnić skóra i będziesz
dyszał spod czarnej maski.
– Kiedyś na Halloween miałem maskę Dartha Vadera. Całą noc powtarzałem: „Luke, to ty
masz moje cukierki”. Byłem tak wkurzający, że dawali mi podwójną porcję, żebym tylko się
wyniósł. Wiesz, że ona jest mężatką?
– Tak, była żoną mojego ojca.
– Nie, wyszła za mąż drugi raz. Jej mąż też był w domu. Sid. Miły gość.
– Nie wierzę.
– Naprawdę był. Miał wielkie brązowe buty i rozpinany sweter. A ona – wiem, że nie chcesz
tego słuchać – wydawała się całkiem w porządku.
– Zamknij się.
– Prawdę mówiąc, polubiłem ją. I wiesz co? Gdyby była dwadzieścia lat młodsza, tobym się
koło niej zakręcił.
– Przestań, bo się zaraz porzygam. Czego się dowiedziałeś?
– Szafki tu nie ma.
– Skąd wiesz?
– Bo mi to powiedziała.
– I ty jej uwierzyłeś?
– Cissy nie okłamałaby mnie.
– Rozejrzałeś się? Sprawdziłeś, czy jest jakaś piwnica czy coś takiego?
– Byłem zajęty ciastkami. Były chrupiące, takie jak lubię, i wielkie jak grejpfruty.
– Co ty gadasz?
– Lubię ciastka. Ciasteczka. I wierzę jej. Sprzedałem jej tę całą bajeczkę z O’Malleyem, tak
jak mi kazałeś, i – nie uwierzysz – nie byłem pierwszym O’Malleyem, który zapukał do jej
drzwi. Przede mną był jeszcze jeden i pytał o tę samą szafkę.
– Ale mnie sukinsyn wykołował. Kiedy był?
– Przed pogrzebem.
– Czyli prawdziwy O’Malley przyszedł do mnie po tym, jak nie udało mu się znaleźć teczki
tutaj. Teraz rozumiem. Może faktycznie jej tu nie ma. Coś jeszcze?
– Przypomniała sobie coś, o czym nie powiedziała prawdziwemu O’Malleyowi. Podobno jej
męża łączyły jakieś interesy z kimś spoza branży. To nie był prawnik, tylko ktoś zajmujący się
nieruchomościami. Powiedziała, że skoro szafki nie ma w kancelarii, to może jest u tamtego
wspólnika.
– Kto to jest?
– Zgadnij.
Rozdział 18
Samochód Kyle’a to stary czerwony datsun 280 ZX, z podniszczoną skórzaną tapicerką,
silnikiem rzygającym dymem i hamulcami wydającymi dźwięki przypominające zawodzenia
berberyjskich kobiet. Kyle ocierał głową o dach, rękawem T-shirta o drzwi, a drugim o Skitcha, a
napływający do wnętrza smród spalin przyprawiał go o lekkie mdłości. Nie było się czym
przechwalać, ale ten samochód był ostatnią wartościową rzeczą, jaką miał na tym świecie, i był w
nim zakochany. Nie miał pracy ani dziewczyny, nie miał pieniędzy ani własnego mieszkania, nie
miał żadnych planów na przyszłość, ale miał ten wóz i to zdawało mu się wystarczać.
– Daleko jeszcze? – zapytał Kyle. Razem ze Skitchem jechali na południe miasta.
– Kilka przecznic – odparł Skitch. – Jak będzie, porozmawiasz z Kat na mój temat?
– Nie.
– To, co znaleźliśmy, mogłoby zainteresować wymiar sprawiedliwości, a skoro Kat zarabia,
ile zarabia w tej swojej kancelarii, to może byłaby zainteresowana…
– Nie jest zainteresowana – odparł Kyle. – I przestań ją o to pytać.
– Chcę tylko powiedzieć, że to wielka okazja.
– Człowieku, wbij sobie wreszcie do tego pustego łba, że ona nie jest zainteresowana. Kat w
ogóle nie interesują twoje oślizgłe sposobiki na szybkie dorobienie się forsy.
– Ostro gadasz.
– Ale mówię prawdę.
– Być może, ale za to ja przynajmniej coś robię. Najłatwiej usiąść z założonymi rękami i
niech się wszystko wokół ciebie wali. Spróbowałeś choć raz coś zrobić?
– Próbuję cały czas, ale nie zamierzam się zachowywać jak ty i uganiać za forsą jak chart za
sztucznym zającem.
– Ty się uganiasz tylko za duchem swojego ojca. To smutne. A ja próbuję coś osiągnąć. Na
pewno nie zamierzam harować w Comcast do końca życia. A to jest czysta sprawa. No, prawie.
Proszę, porozmawiaj z nią.
– Nie.
– Brachu…
– Ona nie jest żadnym pieprzonym bankiem.
– Na pewno nie dla wszystkich.
– Co chciałeś przez to powiedzieć?
– A nie traktujesz jej jak swojego prywatnego bankomatu?
– Pieprz się.
– Chodziło mi tylko o to…
– Wiem dobrze, o co ci chodziło – powiedział Kyle i w tej samej chwili świat nagle zwolnił,
a przed oczami przemknął mu pewien obraz. Poczuł, jak zaciska dłonie na grubej szyi Skitcha,
widział, jak oczy Skitcha wyłażą z orbit, jak wywala na wierzch język niczym zdyszany pies.
Czując przemożną radość z wyimaginowanego duszenia Skitcha, poczuł jednocześnie wstyd
– nie tylko dlatego, że próbował zamordować przyjaciela, ale także dlatego, że Skitch miał
całkowitą rację. Używał Kat jak bankomatu i chociaż ich znajomość miała głębsze korzenie, niż
Skitch mógł sobie wyobrażać, to ta prawda bolała Kyle’a. Mało brakowało i straciłby nad sobą
panowanie, ale opanował się szybko i zbył temat swoim charakterystycznym „wszystko jedno”,
które zastępowało wzruszenie ramion.
– Okay, zapomnij, że to powiedziałem – rzucił Skitch i zmienił temat. – To tutaj.
Minęli po lewej stronie nędzną witrynę. Na chodniku przed nią siedziało na ogrodowych
krzesłach dwóch kiepsko ubranych mężczyzn. Obaj mieli przymrużone oczy i nadwagę. Krzesła
zdawały się jęczeć pod ich ciężarem. Siedzieli po dwóch stronach drzwi wejściowych niczym
lwy przed wejściem do nowojorskiej biblioteki publicznej. Dwa otyłe lwy z przymkniętymi
powiekami i ramionami grubości uda. Na przyciemnionej szybie witryny wymalowany był napis:
TINY TONY, ZAKŁADY BUKMACHERSKIE, oraz coś, co miało przypominać emblematy
czterech filadelfijskich klubów sportowych. Przy czym psychodelicznie rdzawoczerwona litera P
przestała być logo Philliesów, kiedy Kyle był jeszcze dzieckiem.
– Przyjaźnie wyglądający personel – zauważył Kyle.
– Jesteś pewny, że chcesz to zrobić? – zapytał go Skitch. – Tony zwykle stawia przed
drzwiami najmniejszych ze swoich ludzi. Jak masz zamiar się przez nich przedrzeć?
– Mam nadzieję, że teczka, którą znalazłeś, będzie przepustką. Nadal nie rozumiem, jak
udało ci się wcisnąć za te kartony w magazynie, kiedy pojawiła się policja.
– To nie było łatwe, uwierz mi. Ale mam z nimi jedną starą, niezałatwioną sprawę. Może nie
powinieneś iść tam sam? Lepiej, żeby ktoś cię ubezpieczał od skrzydła.
– Zgłaszasz się na ochotnika?
– Pomyślałem raczej o tym, żeby zadzwonić do Bubby juniora.
– Zatrzymam się za rogiem – powiedział Kyle. – Czekaj na mnie.
Kyle zaparkował, wysiadł z samochodu, przeciągnął się i wziął do ręki teczkę, którą Skitch
zabrał z kancelarii Byrne & Toth. Przejrzał jeszcze szybko jej zawartość – ostatnią wolę i
testament Anthony’ego Sorrentina oraz stos kuponów. Zadowolony stuknął teczką o maskę
samochodu i ruszył chodnikiem.
– Mogę w czymś pomóc? – zapytał jeden z wielkoludów siedzących przed kolekturą Małego
Tony’ego.
– Może tak – odparł Kyle. – Czy pan Sorrentino jest przypadkiem w środku?
– Chcesz kupić bilety?
– Nie.
– Chcesz sprzedać bilety?
– Też nie.
– W takim razie znalazłeś się w niewłaściwym miejscu.
– Wcale nie. Myślę, że we właściwym. Wie pan, gdzie może teraz być pan Sorrentino?
– W Pawtucket – odpowiedział drugi z mężczyzn. – Albo może w Piscataway. Zawsze mylą
mi się te dwa miasta.
– Ktoś cię tu przysłał? – zapytał ten pierwszy.
– Nikt mnie nie przysłał.
– To co tu robisz?
– Mam coś dla pana Sorrentina od mojego ojca.
– Tak? To dawaj to, a ja mu dostarczę.
– Muszę to oddać panu Sorrentinowi osobiście. Proszę mu powiedzieć, że przyszedł syn
Liama Byrne’a.
– Nigdy nie słyszałem o żadnym Liamie Byrnie. Poza tym mówiłem ci już, że pana
Sorrentina tu nie ma.
– Jest w Cleveland – odezwał się drugi. – Albo może w Cincinnati. Te dwa też mi się mylą.
– Widzę, że pomyłki to twoja specjalność – zauważył Kyle.
– Cóż, takie jest życie. Ciągle się pakujemy w jakieś sytuacje, nie wiadomo po co i dlaczego.
Weźmy na przykład ciebie.
– Może po prostu wejdę i sprawdzę, czy pan Sorrentino tam jest? – zaproponował Kyle.
– Może po prostu damy ci tak w łeb, że z uszu poleci ci krew? – rzucił pierwszy z mężczyzn.
– Spróbujcie – powiedział zaczepnie Kyle.
– Błąd. – Mężczyzna z rezygnacją pokręcił głową. Następnie podniósł się powoli z krzesła i
stanął z założonymi rękami przed drzwiami. – To jest firma prywatna, a my nie robimy interesów
z kimś, kogo nikt nie polecił.
Kyle przyjrzał się dwóm spasionym mężczyznom, temu siedzącemu jeszcze na krześle i
drugiemu stojącemu, ale nieopartemu o nic, szybko wyliczył parametry i odezwał się:
– Wchodzę do środka.
– Hej, Vern! – stojący mężczyzna zawołał do środka – mamy tu trudny przypadek. Chce się
widzieć z Tonym.
Z wnętrza wreszcie dobiegło szuranie i pomrukiwanie i w drzwiach pojawił się Vern.
Napakowany sterydami, był równie szeroki jak wysoki i miał na sobie purpurowy dres. Górując
zdecydowanie nad stojącym przed drzwiami mężczyzną, spojrzał na Kyle’a ledwo widocznymi
spomiędzy fałd tłuszczu oczkami.
– Czego chcesz? – warknął.
– Chcę się widzieć z panem Sorrentinem. Mam coś, co może go zainteresować.
– Naprawdę? A co?
Kyle się zastanowił. Mógł się wycofać, tak jak wycofał się w rozmowie z tamtym
prawnikiem Malcolmem w kancelarii ojca. Mógł też dalej przekomarzać się z tymi olbrzymami
w nadziei, że sezam otworzy przed nim swoje podwoje. Mógł również wedrzeć się siłą, minąć
dwa cementowe lwy i Verna, i znaleźć Małego Tony’ego Sorrentina, który pewnie był równie
mały jak te jego zbiry. Najrozsądniej było odejść, przekomarzanie się nie miało sensu, starcie z
tymi trzema byłoby ewidentnym błędem. Wciąż miał jednak w pamięci, jak obszedł się z nim
Malcolm, i wcale mu się to nie podobało. Poza tym bolała go prawda, jaką usłyszał w
samochodzie od Skitcha. Cała ta scena zaczęła być już nużąca i nagle w Kyle’u zrodziła się
przemożna chęć bitki.
– Mam tutaj… – Kyle cofnął się o krok i pomachał teczką, wiedząc, jaki efekt mogą
wywrzeć jego słowa – …ostatnią wolę i testament Anthony’ego Sorrentina.
Na gębach oprychów pojawiły się oznaki braku zrozumienia. Następnie pierwszy opuścił
skrzyżowane dotąd ręce. Drugi zaczął się podnosić z krzesła. Vern odepchnął pierwszego w lewo
i sięgnął prawą ręką za siebie.
Kiedy Kyle zobaczył ich ruchy, cały świat zwolnił, wszystko stało się jasne, a on znów był na
boisku z piłką w ręku i linią bramkową przed sobą. Błyskawicznie uniósł wyprostowane ramię i
wykonał odpowiedni ruch.
Pierwszy z mężczyzn, odzyskujący dopiero równowagę po tym, jak został odsunięty przez
Verna, dostał prosto w splot słoneczny i pofrunął w kierunku krzesła drugiego mężczyzny.
Młócąc niemrawo rękami powietrze, obaj przerośnięci faceci wylądowali razem z krzesłem na
ziemi.
Tymczasem Vern, który sięgał prawą ręką po coś zatkniętego za paskiem, zatoczył się do
tyłu, kiedy jeden potężny cios ramienia Kyle’a trafił go w pierś. Vern próbował odzyskać
równowagę, wymachując ręką, ale uderzenie przedramieniem w szczękę posłało go na okrągły
stół, który pod jego ciężarem momentalnie rozpadł się na kawałki. Zanim zdążył się zorientować,
Kyle nadepnął butem na jego rękę – tę sięgającą za pasek od spodni, a gołym kolanem przydusił,
niczym stalową sztabą, gardło i patrzył teraz na niego ponurym, nieco pozbawionym wyrazu
wzrokiem.
– Proszę, proszę – dobiegł z rogu pomieszczenia cichy, chropawy głos. – Co my tu mamy?
Na ten dźwięk Kyle wrócił szybko z boiska futbolowego do rzeczywistości, gdzie pochylał
się nad tłuściochem o czerwonej twarzy, wbijając mu kolano w gardło. W otwartych drzwiach w
drugim końcu zakurzonego pomieszczenia stał staruszek – drobny, z ziemistą cerą, w zbyt dużym
czarnym garniturze zwisającym smętnie na jego wynędzniałym ciele.
Staruszek wyglądał nie tyle na bliskiego śmierci, ile raczej jak sama śmierć. A w zaciśniętej
drobnej piąstce trzymał olbrzymi pistolet wycelowany prosto w serce Kyle’a.
Rozdział 19
– Kim jesteś, do diabła? – wychrypiał mały człowiek z wielką spluwą. Jego głos zdawał się
dochodzić z głębokiej studni śmierci.
– Kyle Byrne.
– Byrne? Hmm… Byrne?
– Syn Liama Byrne’a.
– No jasne. To niesamowite, nagle jego nazwisko znalazło się u wszystkich na końcu języka.
A dlaczego siedzisz na Vernie?
– Bo był nieuprzejmy.
– Za to mu płacę, choć widzę teraz, że płacę mu za dużo. Czego chcesz, Byrne?
– Porozmawiać z panem. Mam od ojca teczkę, którą chcę panu oddać.
– Teczkę od ojca? Dla mnie? Jak cudownie. Na wieść o przedwczesnej śmierci Laszla Totha
zacząłem o niej myśleć. Zupełnie jakby cię jego duch do mnie sprowadził. Bądź tak dobry,
chłopcze, synu Liama Byrne’a, i zejdź z Verna, zanim się zesra w gacie i zasmrodzi biuro na
tydzień.
Kyle uniósł kolano i oswobodził przyciśniętą butem dłoń Verna. Następnie wstał. Vern
podniósł się do pozycji siedzącej i rozcierając szyję, wpatrywał się bezczelnie w Kyle’a.
– Mamy go stąd wyrzucić, szefie? – zapytał jeden z mężczyzn pozostających na zewnątrz.
– Już chyba trochę za późno, nie sądzicie? Udało mu się was obu ominąć.
– Po prostu był szybszy…
– Nietrudno być szybszym od was. Nie, zostawcie go. Jeśli jest synem Liama Byrne’a, to jest
tu zawsze mile widziany. Idź z Frankiem zatkać sobie gardła kolejną porcją cannoli, a ja
tymczasem pogawędzę sobie z tym chłopcem o starych dobrych czasach. Ale najpierw musicie
przeprosić naszego gościa.
– Ale, szefie, my tylko…
– To jest syn Liama Byrne’a. Należy mu się szacunek.
– Nie wiedzieliśmy…
– Przeproście! – wrzasnął drobny człowieczek. Twarz mu poczerwieniała, pistolet zadrżał ze
złości w dłoni, kropelki śliny z pokrytych pianą ust szerokim łukiem przeleciały przez pokój.
Wrzask był tak donośny, że ze ścian zaczęła odpadać łuszcząca się farba.
Vern zerwał się na nogi i po chwili trzech olbrzymów mamrotało słowa przeprosin z miną
uczniaków przyłapanych na wrzucaniu żab koleżankom za dekolt. Stali przy tym zgarbieni i
kopali czubkami butów podłogę. Nie chcieliśmy nic złego. Przepraszamy. Nie wiedzieliśmy.
– Okay, dosyć tego pochlipywania – zarządził Mały Tony, kończąc żałosny występ. – Rzygać
mi się chce na widok was trzech. Podejdź tu, młody panie Byrne, zerknijmy do tej teczki.
Mały Tony wsunął pistolet do jednej z bocznych kieszeni marynarki, wprowadził Kyle’a do
drugiego pomieszczenia i zamknąwszy drzwi, zostawił go na chwilę samego. W porównaniu z
nędzną witryną i zakurzoną, ogołoconą z mebli pierwszą salą, ten drugi pokój był zdecydowanie
zbyt luksusowo udekorowany i przypominał bar we włoskim burdelu. Obscenicznie czerwona
kanapa, głęboki fotel ze złoconą narzutą, aksamitne obicie ścian, marmurowy kominek, a nad
nim wielki portret leżącej na sofie kobiety w turbanie wróżki na głowie i niczym więcej. Kyle
wpatrywał się w fantastyczne piersi kobiety, kiedy drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Mały
Tony Sorrentino.
– Ładny obraz – zauważył Kyle.
Mały Tony odwrócił głowę i chwilę przyglądał się dziełu sztuki.
– To moja pierwsza żona – wyjaśnił. – Eleanor. Miała cudowne piersi, ale okazała się podła
jak skunks. Moja druga żona była jeszcze gorsza. Ale nie będziemy przecież rozmawiać o moim
tragicznym życiu osobistym. Siadaj, siadaj. – Wskazał Kyle’owi fotel, usiadł za ozdobnym
mahoniowym biurkiem, sięgnął po pudełko i otworzył jego wieczko.
– Papierosa?
– Nie, dziękuję – odparł Kyle, siadając.
– Oto człowiek o dobrych nawykach, w przeciwieństwie do ojca – powiedział Mały Tony.
Wyjął z pudełka papierosa, postukał nim o biurko i zapalił kryształową zapalniczką wielkości
grejpfruta. – Ja mam same złe nawyki i dlatego wciąż jeszcze żyję. Nikt nie próbował mnie zabić,
bo widział, że sam się skutecznie zabijam.
W tej samej chwili na biurku zadzwonił telefon. Był to wielki czarny aparat z ciężką
słuchawką na widełkach. Mały Tony przyłożył słuchawkę do ucha i słuchał.
– Sześć i pół, pięć i pół – odezwał się. – Ile? Załatwione. – Zapisał coś w małym notesie i
odłożył słuchawkę. Przez chwilę wpatrywał się w Kyle’a oczami płonącymi z wściekłości. Jego
twarz przesłaniał obłok dymu.
– Nie wiedziałem, że Liam miał dzieci – odezwał się w końcu.
– Nie ożenił się z moją matką.
– W takim razie jesteś…
– Tak, jestem.
– Ach, rozumiem. Ale mimo to byliście sobie bliscy.
– Nie.
– Ale jak prawdziwie odpowiedzialny potomek jesteś tutaj. I masz dla mnie teczkę.
– Przeglądałem stare papiery po ojcu w jego kancelarii – wyjaśnił Kyle, unosząc teczkę – i
znalazłem to.
– A prawnicy, którzy tam pracują. Pozwolili ci grzebać w papierach?
– No… nie do końca.
– Drań z ciebie. Nieodrodny syn Liama Byrne’a.
Ponownie zadzwonił telefon. Mały Tony patrzył chwilę gniewnie na Kyle’a, jakby to on był
za to odpowiedzialny. W końcu podniósł słuchawkę.
– Trzy do jednego przeciwko. Ten dureń nie wytrzyma sześciu rund. Załatwione.
Tony zapisał znowu coś w notesie, potarł kciukiem nos, zgasił papierosa, sięgnął do pudełka
po następnego, ożywił kryształowego grejpfruta, zaciągnął się i wypuścił dym.
– Okay – powiedział – dosyć tej niepewności.
Mała dłoń wyciągnęła się chciwie i pstryknęła palcami.
– Zanim dam panu tę teczkę – powiedział Kyle – mam pytanie.
– Pytanie, tak? – Staruszek sięgnął do kieszeni i ponownie wyjął pistolet. Położył go na
biurku i przekręcił lufą w kierunku Kyle’a. – Dobra, pytaj.
– Double Eye Investments.
– Widzę, że przechodzimy od razu do rzeczy.
– Co to za dwoje oczu?
– Włocha i Irlandczyka. Twój tata i ja byliśmy w pewnym sensie wspólnikami.
– W jakim sensie?
– Cichymi wspólnikami. Twój tata zajmował się inwestowaniem i całą papierkową robotą.
– A pan co robił?
– Dawałem pieniądze.
– Więc Double Eye było sposobem na pranie pieniędzy z zakładów bukmacherskich.
– Sprytny jesteś. Ale w tej części miasta sprytny równa się przeważnie martwy. Skończmy
już z tym. Czego szukasz?
– Szukam szafki na dokumenty należącej do ojca. Jest wielka, ciężka, metalowa,
pomalowana na brązowo w imitację drewna. Zastanawiałem się, czy nie ma jej u pana.
– Szukasz szafki na dokumenty swojego ojca.
– Tak.
– I przyszedłeś z tym do mnie.
– Tak.
– I dlatego spuściłeś lanie moim ludziom.
– Tak.
– Ryknąłbym śmiechem, ale papierosy zżarły mi płuca.
– Cieszę się, że potrafię tak poprawić panu humor.
– O tak, młody panie Byrne, o tak. Twój ojciec i ja byliśmy wspólnikami, zgadza się. Ale nie
zawsze wszystko układa się po naszej myśli. Zauważyłeś, że większość powieści kończy się albo
małżeństwem, albo śmiercią? Ta historia nie zakończyła się małżeństwem.
– Nie jestem pewny, czy dobrze zrozumiałem.
– Zrozumiesz w swoim czasie. A teraz daj mi tę cholerną teczkę. – Mały Tony pstryknął
palcami. Po chwili powtórzył pstryknięcie.
Kyle spojrzał na ponownie wyciągniętą dłoń staruszka i na skierowaną w swoją stronę lufę
pistoletu. Wstał, wręczył mu teczkę i usiadł z powrotem. Patrzył, jak Mały Tony zakłada na nos
okulary, unosi lekko brodę i przerzuca kartki.
– Co to jest, do cholery? – zapytał Mały Tony.
– Pańska ostatnia wola i testament.
– To widzę. Ale po cholerę mi one?
– Myślałem, że będzie pan ich potrzebował, na wypadek…
– Na wypadek? – Rzucił teczkę na biurko. – Od tamtej pory napisałem trzy nowe. Każdy
nowy unieważnia dotychczasowy. To jest dla mnie bezużyteczne.
– A te kupony zakładów?
– Tyle warte co kupony wczorajszej loterii. Jeśli to wszystko, z czym przyszedłeś, to co mi z
tego?
Zadzwonił telefon. Tony odebrał.
– Podda się przy siedmiu do dwóch. I nie każ mi tym razem wysyłać Verna, dobrze? Okay.
Załatwione. – Rzucił słuchawkę na widełki i zanotował coś w notesie, rzucając przy tym
oskarżycielskie spojrzenie Kyle’owi.
– Nie obchodzi cię wcale szafka na dokumenty, prawda? – odezwał się Tony. – Chodzi o coś
innego. Bękart w poszukiwaniu prawdy na temat dawno nieżyjącego ojca. Myślisz, że to kupię?
– Jak umarł mój ojciec?
– Słyszałem, że na serce.
– Czy to były jego kupony?
– Nie. Twój ojciec nie obstawiał. A przynajmniej nie na wyścigach konnych i nie w
zakładach futbolowych. Toth to był gracz. Po śmierci twojego ojca Toth przejął część spraw,
które twój ojciec prowadził dla mnie. I z biegiem czasu odkrył w sobie zamiłowanie do
zakładów.
– A przynajmniej dobrze mu szło?
– Fatalnie. – Kolejny papieros, kolejny kłąb dymu. – Wszyscy fatalnie obstawiają. Dlatego
mogę sobie pozwolić na kolejne żony. – Spojrzał na obraz z piersiami. – Eleanor nie żyje. Pewnie
wydziera się w piekle na diabły, ale wszystkie pozostałe wciąż wspieram finansowo. Dzięki
takim głupcom, jak ten przebiegły Węgier, mam teraz czwartą. Prawdę mówiąc, Toth kosztował
mnie krocie, zanim umarł, co znaczy, że rolował mnie lepiej niż moja aktualna żona. Mówił
jednak, że ma sposób, żeby mi zwrócić kasę. To dobrze, tylko że Frank zdążył mu już złamać
trzy palce.
– Auu…
– Bywa. Laszlo powiedział, że znalazł coś w papierach twojego ojca, co pozwoli mu spłacić
długi wobec mnie i rzucić w diabły tę zatęchłą kancelarię. Chodziło o teczkę, bardzo
wartościową. Nazwał ją teczką O’Malleya.
Kyle pokiwał głową, jakby to wszystko miał mieć. Faktycznie – zaczęło to nabierać sensu.
Nie rozumiał jeszcze wszystkiego, ale nagle pojął, że O’Malley wcale nie nazywa się O’Malley, i
zaraz po wyjściu stąd zadzwoni do tego fałszywego O’Malleya.
– Miałem nadzieję, że przyniosłeś mi tamtą teczkę – wyznał Mały Tony.
– Jeśli tamta teczka miała taką dużą wartość, to dlaczego miałbym ją panu przynosić? –
odezwał się po chwili zastanowienia Kyle.
– Nie wiesz?
– Nie.
Zadzwonił telefon. Mały Tony odebrał.
– Równe szanse. Ile? Załatwione. – Odłożył słuchawkę, zrobił notatkę i kolejny raz rzucił
Kyle’owi pełne wyrzutu spojrzenie.
– Dlaczego pan tak na mnie patrzy? – zapytał Kyle.
Sorrentino zastanawiał się nad pytaniem, patrząc wciąż w ten sam sposób.
– To pewnie dlatego, że widzę w tobie jego. Jest coś takiego w twojej twarzy, w sposobie
zachowania… To niezwykłe, jak zmarli potrafią nas dręczyć. Syn Liama Byrne’a. – Pokręcił
głową. – Zabawne, cały czas nie zdawałem sobie sprawy, że sukinsyn miał dzieci.
Odezwał się telefon. Mały Tony patrzył zza biurka na Kyle’a, a dzwonek telefonu dźwięczał i
dźwięczał. W końcu odebrał.
– Chwileczkę – rzucił do słuchawki, a potem zasłonił mikrofon dłonią. – Słuchaj, Kyle, to
prywatna rozmowa, rozumiesz…
– Oczywiście – odpowiedział Kyle, wstając z fotela.
– Spotkamy się jeszcze, obiecuję, i wtedy odpowiem na wszystkie twoje pytania. A na razie
postaram się znaleźć szafkę, na której tak ci zależy. Muszę sprawdzić kilka ewentualności.
– Będę wdzięczny. Dziękuję.
– Dogadamy się – dodał Mały Tony Sorrentino. – Z twoim ojcem też się dobrze
dogadywałem. Tak mi się wydaje. Może zrobimy wspólnie jakiś interes. Tak, jestem o tym
przekonany. Daj mi swój numer telefonu, zadzwonię do ciebie.
Kyle pochylił się nad biurkiem i zapisał numer swojej komórki na podsuniętej mu kartce
papieru, a potem jeszcze, na wszelki wypadek, numer Kat.
– Jeśli nie będzie pan mógł mnie złapać na komórkę, to jest numer do mieszkania. Czekam
na telefon.
Tony odprowadził go wzrokiem do drzwi.
– Mogę dać ci dobrą radę, Kyle? Jako serdeczny przyjaciel twojego ojca? Moim zdaniem nie
byłoby rozsądnie wychodzić teraz frontowymi drzwiami. Upokorzyłeś moich ludzi. Owszem, to
robiło wrażenie, ale na pewno nie przysłużyło się nawiązaniu dozgonnej przyjaźni. Lepiej byłoby
chyba uniknąć spotkania z całą trójką, wychodząc tylnymi drzwiami. Za tą kurtyną są drzwi
prowadzące do alejki z tyłu domu. Tak będzie bezpieczniej.
– Dzięki – odpowiedział Kyle.
– Drobiazg. Ty i ja jesteśmy prawie jak rodzina. A teraz idź, trzymaj się zdrowo. Będziemy w
kontakcie.
Kyle skinął staruszkowi głową, podszedł do kurtyny i rozsunął ją. Za kurtyną było dwoje
drzwi. Jedne, otwarte, prowadziły schodami w dół, do piwnicy, a drugie, zamknięte, zapewne na
tył domu. Kiedy otwierał te drugie drzwi, usłyszał jeszcze, jak staruszek warczy do słuchawki:
– Willis. Siedem do pięciu. Załatwione.
Kyle rozejrzał się, minął kilka pogiętych kubłów na śmieci i ścieżką skierował się w stronę
alejki. Kiedy do niej dotarł, skręcił w prawo i od razu spostrzegł Verna w purpurowym dresie.
Vern stał przed nim, trzymając w dłoni kij baseballowy, którym uderzał o dłoń drugiej ręki.
Bach. Bach. Bach.
Rozdział 20
Telefon ze szpitala zastał Hendersona i Ramirez na miejscu zbrodni. Miejsce było typowe,
straszne i tragiczne. Mała dziewczynka na werandzie, strzelanina przecznicę dalej, zabłąkana
kula, która dosięgła przypadkową ofiarę. Dla Ramirez to było coś nowego i głęboko
przejmującego; Hendersona pospolitość tego zdarzenia tym bardziej skłaniała do myślenia o
przejściu na emeryturę. W ostatnich latach miasto dotknęła plaga tego rodzaju zbrojnych
potyczek, zupełnie jakby brutalne porachunki pomiędzy państwami przeniosły się poziom niżej –
na ulice.
Miejsce zbrodni było szczelnie otoczone taśmą policyjną, zaznaczono każdą plamę krwi, ale
przy tego rodzaju zbrodni ofiara nie ma nic wspólnego z jej wyjaśnieniem, więc krew nie miała
większego znaczenia. Mundurowi chodzili teraz od drzwi do drzwi, szukając świadków, a
tymczasem Henderson i Ramirez stali na ulicy w miejscu, gdzie poustawiane tabliczki
wskazywały położenie łusek, i próbowali ustalić, skąd i w jakim kierunku oddawano strzały.
Gdyby udało się dowiedzieć, kto był celem, być może dowiedzieliby się również, kto strzelał i
dlaczego.
– Dwóch świadków powiedziało, że strzelec był w samochodzie – przypomniała Ramirez –
czarnym albo niebieskim, nowym sedanie, być może z importu. Wóz miał zepsuty tłumik albo
kierowca głośno puścił muzykę.
– Dokładność opisu po prostu powala – podsumował Henderson.
– Jeśli samochód stał tutaj, a strzelec wystawił lufę broni przez okno, to strzały padały w tym
kierunku.
– Celował do jednego z tych domów?
– Albo do kogoś idącego ulicą.
– Czy ktoś widział jakąś osobę idącą chodnikiem? – zapytał Henderson.
– Widziano sporo biegnących osób. Już po strzelaninie.
– Można się było tego spodziewać. Jakieś nazwiska?
– Nie.
– Rysopisy?
– Nic konkretnego.
– Czyli czarny albo biały, metr osiemdziesiąt albo metr pięćdziesiąt wzrostu. Po czterdziestce
albo dzieciak.
– Coś w tym rodzaju.
– Czuję się cholernie zmęczony.
– Już się poddajesz, staruszku?
– Wiesz, co sobie sprawię, jak przejdę na emeryturę?
– Co?
– Szczeniaka. Takiego, który się do mnie przytuli i ukoi moje nerwy. Który będzie radośnie
podskakiwał, kiedy go zawołam. Już to sobie wyobrażam.
– Labradora?
– Nie, kundla. Głupiego i radosnego. Takiego, jakim sam chciałbym być. Ale odpowiadając
na twoje pytanie, nie, nie poddaję się. Nie mogę się poddać, skoro zginęło dziecko, a zabójca jest
na wolności. Tyle że ta sprawa nas przerasta. Nie rozwiążemy jej, dopóki któryś z sąsiadów nie
zacznie mówić. Jednak oni boją się mówić, bo zabójca może wrócić, a my nie zapewnimy im
ochrony. I nie możemy nawet udawać, że rozwiązując tę sprawę, zapobiegniemy następnej
strzelaninie. Tej plagi nie da się w ten sposób powstrzymać. Tu musiałby wkroczyć ktoś
potężniejszy. Ale nie wkroczy, przecież zginęła tylko jakaś mała dziewczynka. Dlatego jedyne, co
możemy zrobić, to uspokajać sumienie tego miasta, przekonując mieszkańców, że coś robimy,
podczas gdy nie robimy nic.
– Kiedy cię słucham, chce mi się płakać – stwierdziła Ramirez.
– Słyszałaś kiedyś o Syzyfie?
– To jakaś choroba weneryczna?
– Coś w tym rodzaju.
Zadzwonił jego telefon. Henderson odszedł na bok, ściskając w wielkich dłoniach metalowy
przedmiot. A ponieważ potrafił trzymać emocje na wodzy, słowa policjanta, który przypadkiem
był w szpitalu w chwili, gdy przywieziono tam ofiarę pobicia, przyjął jako kolejny smutny fakt w
tym fatalnym dniu. Podziękował policjantowi za informację i rozłączył się.
– To dziwne – powiedział głośno.
– Co?
– Pamiętasz tego chłopaka, którego przesłuchiwałaś w związku z zabójstwem Totha? Tego,
który włamał się do dawnej kancelarii swojego ojca?
– Byrne. Pamiętam.
– Właśnie przywieziono go na izbę przyjęć szpitala metodystów, pobitego.
– Co się stało? – zapytała Ramirez.
– Nie wiem, ale podejrzewam, że wściubił nos nie tam, gdzie trzeba. Może powinnaś się
dowiedzieć, kogo tak wkurzył, zanim go wypiszą.
– Jak tylko skończymy tutaj.
– To potrwa – odparł Henderson, patrząc w stronę szeregu domów stojących po drugiej
stronie ulicy. – Muszę jeszcze wysłuchać mnóstwa opowieści, a potem porozmawiać kolejny raz
z rodzicami dziewczynki.
– Oni nic nie wiedzą.
– Być może, ale muszę to zrobić. Jedź do metodystów i spróbuj ustalić, co chłopak nabroił.
Może uda ci się przy okazji przekonać go, żeby pilnował własnego nosa.
Rozdział 21
Wchodząc do izby przyjęć szpitala metodystów, detektyw Ramirez czuła lekkie, ale wyraźne
drżenie. Niepokoiło ją to. Dotąd błyskawicznie wspinała się po szczeblach policyjnej kariery, nie
pozwalając sobie na okazywanie emocji. Na każdym kolejnym stanowisku zgrywała twardziela.
Nie przysparzało jej to przyjaciół, ale też nie szukała przyjaźni; interesowała ją kariera i robiła ją.
Z prędkością rakiety. Kluczem była umiejętność panowania nad emocjami. Ludzie wypaleni, jak
Henderson, mogli rozpaczać nad przelaną krwią i daremnością swoich starań, ona miała
ważniejsze rzeczy do zrobienia. Na przykład wspiąć się o kolejny szczebel.
Tymczasem było coś wyjątkowego w tym wielkim, durnym Byrnie, w sposobie, w jaki się
uśmiechał, w tym, jak niepoważnie wszystko traktował. Był równie nieznośny jak niesolidny, ale
w jakiś perwersyjny sposób, obie te jego cechy podobały się jej. Musiała też przyznać, że jest
całkiem przystojny. A ponieważ nic nie wyszło ze związku z chudym, posępnym Henrym,
całkiem miło było poczuć coś do takiego chłopaka jak Kyle Byrne.
Gdyby nie fakt, że tkwił po uszy w sprawie niewyjaśnionego morderstwa.
Zatrzymała się przed zasłoną otaczającą jego łóżko i nim ją odsunęła, wzięła głęboki wdech.
Łóżko było puste. Poczuła zawód, niepokojący i silny, a jednocześnie strach, że wydarzyło się
coś poważniejszego. Weź się w garść, dziewczyno – skarciła się w duchu.
Za plecami usłyszała szuranie. Odwróciła się. To był on. Wlókł się zgarbiony, stawiał
niepewne kroki, niczym uczące się chodzić dziecko, i ciągnął za sobą stojak z kroplówką.
– Jezu, ale się postarzałeś – skomentowała, kiedy minął ją powoli i ostrożnie, z jękiem,
wdrapał się na szpitalne łóżko. – Nie widziałam tak żałosnego przedstawienia od czasu, kiedy
mojemu dziadkowi wycięli prostatę.
– I jak się miewa dziadek?
– Umarł.
– Szkoda. Na pewno był z niego żwawy tancerz.
– Co się stało? – spytała.
– Jak widzisz, zderzyłem się z ciężarówką.
– Z ciężarówką. A ta ciężarówka jakoś się nazywa?
– Vern.
– Ten Vern to prawdziwy profesjonalista. Wstrząśnienie mózgu, kilka złamanych żeber,
stłuczona nerka. I z tego, co wyczytałam z twojej karty, sikasz krwią, co musi być uroczym
widokiem. Tymczasem twarz masz zupełnie nietkniętą, jeśli nie liczyć lekkiej opuchlizny pod
okiem.
– Fajna?
– Co, twarz?
– Nie, opuchlizna.
Zbliżyła się do łóżka i pochyliła. Odczuwała dziwną, niemal matczyną troskę. Nie potrafiła
się powstrzymać i czule pogładziła palcami opuchliznę pod okiem. Skóra na jego twarzy była
taka delikatna, ciepła, elektryzująca…
Dla Kyle’a dotyk jej palców był chłodny i kojący, do chwili gdy przycisnęła mocniej i poczuł
falę bólu. Odwrócił głowę, połamane żebra zafalowały mu w piersi. Jęknął i zazgrzytał zębami.
Po chwili ból złagodniał.
– Opowiesz mi, co się stało?
– Nie.
– Dlaczego, skarbie?
Uśmiechnął się, choć to bolało. Nie mógł się nie uśmiechnąć.
– Skarbie?
– Tak, skarbie. – Pochyliła się jeszcze niżej i spojrzała mu prosto w oczy. A on w jej
ślicznych brązowych oczach dostrzegł złociste plamki. – Tak mówię, kiedy widzę strach w
oczach jakiegoś biednego dzieciaka. Ty teraz wyglądasz na takiego dzieciaka.
– Oto moja odpowiedź – powiedział Kyle, odwracając głowę. Nie zamierzał opowiadać jej,
co się stało, ponieważ bał się, bał się, że kiedy zacznie sypać, te komiczne zbiry wrócą i
dokończą dzieła.
W chwili gdy dostrzegł Verna z kijem baseballowym w ręku, wiedział już, że wpadł w bardzo
poważne tarapaty. Obrócił się na pięcie, żeby uciec, ale wtedy jeden z dwóch stojących wcześniej
pod drzwiami facetów przewrócił mu prosto pod nogi metalowy kubeł na śmieci. Kyle potknął
się i runął jak długi na ziemię, w tej chwili drugi grubas nastąpił butem na jego klatkę piersiową.
Kyle instynktownie zwinął się w kłębek. Ze wszystkich stron posypały się kopniaki.
Zamknął oczy i rozluźnił mięśnie, postanawiając przeczekać atak. Czuł się, jakby nagle znalazł
się na samym dole zwartego młyna w rugby. Bolało jak cholera, czuł, że obrażenia będą
poważne, ale nie pozostawało mu nic innego, jak cierpliwie znosić razy. Jeśli zamierzali go zabić,
nie mógł nic na to poradzić. Z drugiej strony, gdyby chcieli go zabić, już by nie żył. Byli na niego
po prostu wkurzeni za to, co zrobił im przed wejściem, i brali teraz odwet. Nagle grad ciosów
ustał i w jego uszach zabrzmiał przypominający papier ścierny głos Małego Tony’ego Sorrentina.
– Nie wiedziałem, że ten sukinsyn Liam Byrne miał syna. Nie wiedziałem, na kim mógłbym
się wyżyć. Teraz już wiem i dlatego wyżywam się na tobie.
Niespodziewany kopniak w bok sprawił, że Kyle bezwiednie się wyprostował, wystawiając
się na cios, który trafił go tuż nad kroczem.
– Chcesz znać prawdę, gnojku? Nienawidzę przyjmowania zakładów. Już dawno zarobiłem
dość forsy, żeby wieść spokojny i szczęśliwy żywot emeryta na Waikiki. Wiesz, dlaczego wciąż
muszę odbierać te telefony i zapisywać w notesie zlecenia różnych głupków? Bo twój ojciec tak
mnie wydymał. A potem umarł i nie miałem na kim się wyżyć. Aż wreszcie trafiłeś do mnie ty i
mogę to zrobić na tobie. I powiem ci coś jeszcze. Jeśli cię jeszcze raz zobaczę, to lepiej, żebyś
miał na nogach gumiaki.
– Gumiaki? – wydyszał Kyle.
– Żebyś nie pobrudził sobie odświętnych trzewików, jak będziesz kopał swój grób – wyjaśnił
Vern.
– Jeszcze się zobaczymy, możesz być pewny – powiedział Mały Tony Sorrentino. – Ale jeśli
znajdziesz tę teczkę, może nasze następne spotkanie będzie trochę przyjemniejsze. Może
zostaniesz moim wspólnikiem, jak twój ojciec. I może nawet skończysz lepiej niż on.
Rozmowę zakończył ostatni kopniak w tył głowy, po którym Kyle niemal stracił
przytomność i zaczął widzieć w końcu alejki jakiejś szarogłowe zjawy.
Tak więc owszem, był przerażony. Miał do tego pełne prawo. A opowiedzenie tej policjantce
o Małym Tonym Sorrentinie ani trochę nie zmniejszyłoby tego strachu. Policjantka mogłaby
złożyć Tony’emu wizytę w jego firmie, zacząć zadawać pytania i wszystko wyszłoby na jaw. A
wtedy błyskawicznie pojawiłby się Wielki Vern z wyraźnym tym razem poleceniem.
– Nie opowiesz mi? – zapytała detektyw Ramirez.
– Nie ma nic do opowiadania – odparł Kyle. – Wpadłem pod ciężarówkę. Nie zwróciłem
uwagi na tablicę rejestracyjną. To wszystko, co wiem.
– Ciężarówkę, która nazywa się Vern?
– Właśnie.
– A czy facet w czerwonym datsunie 280 ZX, który przywiózł cię na pogotowie, miał z tym
coś wspólnego?
– Nie.
– Wiedziałeś o tym, że jakiś tydzień przed morderstwem Laszlowi Tothowi złamano trzy
palce? Koroner powiedział, że złamania były fachowe. Zupełnie jakby zrobił to ten sam
profesjonalista, który tak pięknie urządził ciebie. Widzisz jakiś związek?
– Słyszałem, że to zrobiła ciężarówka o imieniu Frankie.
– I nie zamierzasz mi o tym opowiedzieć?
– Nie ma tu nic do opowiadania.
– Chyba nie bawisz się w detektywa, co?
– Dlaczego miałbym to robić?
– Żeby oczyścić swoje dobre imię, rozwiązać zagadkę morderstwa Totha, dowiedzieć się, co
naprawdę stało się z twoim ojcem.
– Wiem, co się z nim stało.
– Czyżby?
– Już ci mówiłem.
– Tak, ale nie byłeś tego pewny. I być może podejrzewasz teraz, że jedna śmierć mogła mieć
coś wspólnego z drugą.
– Dlaczego miałyby mieć ze sobą coś wspólnego? – zapytał Kyle, choć myślał dokładnie tak
samo. Fakt, że śliczna policjantka wpadła na to sama, zrobił na nim wrażenie. Była taka bystra
czy może wiedziała coś, czego on nie wiedział?
Detektyw Ramirez przysunęła do łóżka krzesło i usiadła. Na jej twarzy pojawiła się
stanowczość, ale i troska. Taki wyraz twarzy widywał ostatnio zbyt często – u Bubby, kiedy
spóźniał się do pracy w barze, u Kat, kiedy wyciągała go z pokoju przesłuchań, nawet u Skitcha,
wtedy, w samochodzie, kiedy jechali do firmy Tony’ego Sorrentina. Rzygać mu się chciało na
taki widok; wolał już chyba wyraz twarzy Verna.
– Proszę, nie… – odezwał się.
– Co nie?
– Nie próbuj mnie pouczać, co powinienem zrobić ze swoim życiem. Ostatnio mam dość
takich rad.
– Co się z tobą dzieje?
– Nie wiem. Żyję, jak żyję. To wszystko.
– Słyszałam o pogrzebach.
– Słucham? – Chwila ciszy. – Gdzie?
– Kyle, kilka dni temu znaleźliśmy cię na miejscu zbrodni. Wtargnąłeś tam nielegalnie.
Znalazłeś się w kręgu zainteresowań śledczych prowadzących sprawę zabójstwa. Zaczęliśmy cię
przesłuchiwać, ale przerwała nam twoja przyjaciółka adwokat. Nie przyszło ci do głowy, że
zaczniemy o ciebie rozpytywać?
– Chyba nie.
– Jesteśmy detektywami. Zadajemy pytania. Na przykład, dlaczego pojawiasz się na
pogrzebach zmarłych prawników.
– Nie wszystkich. Tylko tych, którzy być może znali mojego ojca.
– I wtedy idziesz i…
– I żegnam ich w imieniu ojca. To sprawy rodzinne. Wpisuję do księgi kondolencyjnej jego
imię i nazwisko, siadam i myślę o nim, a także o tym, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby nie
umarł. Czasem czuję jego obecność, jakby nade mną czuwał.
– Kościelna gadka.
– Możesz nazywać to, jak chcesz.
– To dlatego pojawiłeś się na pogrzebie Laszla Totha? Żeby nawiązać kontakt z duchem
swojego ojca?
– Zgadza się.
– I to działa?
– Pewnie. On przesyła pozdrowienia.
– A powiedział coś kiedyś?
– Nie.
– Milczący twardziel, co?
– Zaczynasz dowcipkować. – Kyle spróbował unieść się na łóżku, ale zakręciło mu się w
głowie i opadł z powrotem na poduszkę. – Nie obchodzi mnie, co myślisz, ja czuję jego
obecność.
– Okay, skarbie. Wierzę ci.
– Nie martw się. Cokolwiek robiłem, byłem idiotą. Ale to już skończone.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Przeszło mi – powiedział i nie kłamał. Bał się, co się z nim stanie, bał się, czego
się dowie o ojcu, nagle zaczął się bać teczki O’Malleya i tego wszystkiego, co mogła zawierać.
Mały Tony Sorrentino dał mu wyraźnie do zrozumienia, co zrobi, jeśli go jeszcze kiedyś spotka, i
Kyle nie zamierzał do tego dopuścić. Jeszcze tylko jeden telefon, jedno spotkanie, żeby wszystko
wyjaśnić, i będzie po wszystkim. – Jedno zderzenie z ciężarówką wystarczy, żebym się czegoś
nauczył.
– Co zamierzasz teraz robić?
– Nie wiem. Spać, pić, dojść do siebie, wyjechać w podróż. Może do Arizony.
– Mam krewnych w Arizonie. Nienawidzą jej.
– Tam jest przynajmniej sucho.
– Więc zamierzasz uciec.
– Ucieczka to nic złego. Czasem bywa dobrym rozwiązaniem. A właściwie zawsze nim jest.
– Nie wyglądasz na takiego, który ucieka, ale może źle cię oceniłam. Mogę ci coś
powiedzieć?
– Pewnie.
Pochyliła się; jej wargi znalazły się przy jego uchu. Czuł jej zapach, korzenny i słodki, czuł,
jak jej włosy łaskoczą jego policzek, czuł jej oddech na swojej skórze. Mimo stale pulsującego
bólu zaczęło mu się kręcić w głowie od tej bliskości.
– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo, skarbie. – Jej wargi niemal ocierały się o jego ucho. –
Gdzieś tam, w głębi swojej duszy, nie jesteś typem uciekiniera. A w takim razie albo okłamujesz
mnie, albo samego siebie. Mam nadzieję, że siebie, bo w przeciwnym razie możesz być pewny,
że cię udupię.
Rozdział 22
W sklepie Wawa w Delaware Robert kupił telefon komórkowy na kartę. Pod wpływem
impulsu zdjął go z półki i dorzucił do galonu mleka, paczki winstonów light i bochenka chleba
Wonder. Nie palił, nie pił też mleka, dlatego wyrzucił resztę zakupów wraz z plastikowym
opakowaniem telefonu do kontenera na śmieci w pobliżu granicy stanu. Zostawił tylko chleb.
Robert Spangler przeżył całe dzieciństwo na chlebie Wonder grubo posmarowanym masłem
orzechowym. Wciąż widział we wspomnieniach siebie wybiegającego z domu na ulicę z
nadgryzioną kanapką w ręce. Chleb Wonder przypominał mu o dzieciństwie, czasach, kiedy
wciąż jeszcze łudził się nadzieją na świetlaną przyszłość i wierzył w dobroć swojego serca.
Nadzieje te prysły, kiedy ona zmusiła go, by poddał się jej woli. Nic dobrego go w życiu nie
spotkało, a w sercu niegdyś pełnym dobroci zagościł mrok. Pozostawało tylko przekonać się, kim
w końcu się stał. Podejrzewał, że odpowiedź przyniesie mu ten telefon.
Zaletą telefonu na kartę było to, że nie można go było powiązać z tym numerem. Jedyne, co
istniało, to związek tego anonimowego numeru telefonu z fałszywym nazwiskiem O’Malley z
wizytówki, którą dał młodemu Byrne’owi. Gdyby telefon zadzwonił, wiadomo, że dzwoni syn
Liama Byrne’a, chociaż Robert nie spodziewał się już od niego telefonu. Było oczywiste, że
chłopak nie ma pojęcia o teczce O’Malleya – ani o jej zawartości, ani o tym, gdzie może się
znajdować. Robert wysłał go na poszukiwania, a tymczasem on pojawił się w jedynym
oczywistym miejscu, jedynym, gdzie teczki na pewno nie było. Potem, żeby wystraszyć chłopaka
na dobre, Robert zadzwonił na policję i powiedział, że dokonano włamania do kancelarii Byrne
& Toth.
Minęło już kilka dni, a telefon nie zadzwonił. Każde swoje posunięcie Robert Spangler
perfekcyjnie dopracował i dlatego nie będzie już potrzebna żadna przemoc. Powinien być z siebie
zadowolony. Mimo to…
Mimo to wciąż wpatrywał się w aparat i czuł dziwne, niemal erotyczne napięcie, niczym
nastolatek czekający na telefon od koleżanki z klasy, która obiecała mu się oddać. Był to
niedrogi, czarno-srebrny aparat, zdecydowanie mało zaawansowany technologicznie, ale kiedy
tak leżał na biurku, bezbronnie na plecach, Robert nie mógł oderwać oczu od jego gładkich
boków i delikatnych klawiszy.
Martwił się, czy telefon działa, i po raz nie wiadomo który zadzwonił pod ten numer ze
swojego telefonu stacjonarnego. Było to drobne złamanie zasad bezpieczeństwa, powstawał
bowiem w ten sposób związek, który łączył go w jakiś sposób z tym numerem, ale był tak
niespokojny, podekscytowany i wystraszony, że nie potrafił się powstrzymać. Chwilę później tani
aparat ożył. Zawibrował i wydał z siebie przenikliwy dźwięk, jakby rozmowa przychodziła nie z
jego własnego telefonu stacjonarnego, ale z jakiejś niezależnej części jego duszy, części
przerażającej, części, która polubiła kwaśny smak.
Przypomniał sobie, jak po raz pierwszy spróbował gorącej i kwaśnej zupy w jakiejś
restauracji w Chinatown. Była to najokropniejsza rzecz, jaką miał kiedykolwiek w ustach – gęsta,
jakby zaprawiona żółcią mieszanina octu i wrzątku. Po kilku łyżkach zakrztusił się i odsunął od
siebie talerz. Ale tamtego wieczoru marzył o takiej zupie i nie mógł się doczekać, kiedy będzie
mógł ją znowu zamówić. A potem jeszcze raz. Teraz obrzydliwy smak przemocy, pełne
sprzeczności połączenie władzy i ujarzmienia w służbie jej żelaznej woli budziły w nim ten sam
perwersyjny apetyt.
Odbierz – przerażająca część jego duszy dopominała się głosem uderzająco podobnym do jej
tchórzliwego krakania.
– To tylko próba telefonu – szepnął do siebie.
Odbierz, nigdy nie wiadomo – usłyszał odpowiedź. – No, odbierz. Bądź mi posłuszny.
W tym głosie było to wszystko, czego bał się najbardziej. Nie tego, że telefon zadzwoni i
będzie musiał zabić tego chłopaka; zabijanie było niczym więcej, jak niepotrzebnym zadaniem,
które już wykonał i które może wykonać ponownie, kiedy potrzeba podniesie swój przerażający
łeb i spojrzy na niego swoimi lodowato niebieskimi oczami. Bał się tej części swojej duszy, która
chciała, żeby telefon zadzwonił, chciała zmierzyć się z tym chłopcem, chwycić jego głowę i
przytrzymać pod wodą, widzieć, jak się szarpie i rzuca, wreszcie zamiera bez ruchu. Albo
wymierzyć z pistoletu w pierś chłopaka i zrobić mu dziurę w sercu. Albo wycelować w jego
głowę i patrzeć, jak mózg rozpryskuje się po pokoju. Zabójstwo pozostawało smakowitą
możliwością.
Nie, nie, pomyłka, nie to miał na myśli. Przerażającą możliwością. Przerażającą. Przecież ten
Kyle Byrne to tylko chłopiec, sierota bez ojca, który próbuje odzyskać choć część tego, co stracił.
Pragnący miłości i akceptacji, nic więcej. A któż wiedział lepiej od Roberta Spanglera, co znaczy
pragnąć takich rzeczy, któż wiedział lepiej, jaką cenę trzeba zapłacić za takie pragnienia? Któż
lepiej potrafił zrozumieć, przez co ten chłopak przechodził? A mimo to nie mógł nic na to
poradzić, wpatrywał się w gładką, ciemną powierzchnię telefonu leżącego na stoliku z nadzieją,
że telefon zadzwoni, a ten dzwonek będzie sygnałem, że czas ruszyć w mrok nocy w
poszukiwaniu zaspokojenia tego szczególnego apetytu na miskę gorącej, kwaśnej zupy.
Boże, kim on się stał? Co ona z niego zrobiła? Nie chciał być potworem. Chciał być
chłopcem wybiegającym z domu z kromką chleba Wonder posmarowaną masłem orzechowym.
Tamtym chłopcem, który bawił się, śmiał, śnił słodkie sny i pragnął tylko czuć smak coca-coli w
ustach. Tamtym chłopcem, który, kiedy dorośnie, założy własną rodzinę i będzie smarował
swojemu synowi chleb Wonder masłem orzechowym. Przed tamtym chłopcem otwierały się
różne możliwości.
Ale to było kiedyś, zanim ona zaczęła mu podszeptywać, że powinien pójść jej drogą, wołać
do niego „Bobby, mój drogi”, nagabywać go, czynić z niego narzędzie swoich najgłębiej
skrywanych żądz i swojej nieludzkiej woli. Przy okazji zamieniła go w rodzaj demona
upajającego się smakiem krwi. Ale on nie czuł się demonem, i to nieco go pocieszało. Choć może
demony po prostu nie czują się jak demony, może to w nich było najbardziej demoniczne.
Dlatego właśnie ten telefon stał się dla niego czymś w rodzaju obsesji, kiedy tak leżał przed
nim i czekał, by dać sygnał do działania. Jego dzwonek byłby niczym najsłodsza z nut jej
słodkiego głosu, owładnąłby i pieścił demona, którego sama stworzyła. Czy odrzuciłby
pochlebstwa i udowodnił, że jest istotą ludzką, nie demonem? Czy raczej pozwoliłby demonowi
odpowiedzieć na pieszczotę, wzniósłby się, nabrzmiał i zalał świat nasieniem ciemności? Tylko
ten telefon mógł dać mu odpowiedź.
Dlatego miał go zawsze przy sobie; kiedy zasypiał, kładł go na wolnej poduszce obok,
chodził z nim do łazienki i zabierał go ze sobą na lunch. A tak jak teraz, we wczesne popołudnia,
kładł na stoliku i siadał naprzeciwko w głębokim, wygodnym fotelu, nagi i samotny i wpatrywał
się w telefon z nadzieją i strachem jednocześnie, jakby ten kawałek taniego plastiku zawierał w
swoich elektronicznych obwodach przyszłe losy jego duszy. Godzina za godziną. Siedział.
Wpatrywał się. Czekał na decyzję.
Znów naszły go wątpliwości, czy telefon działa. Może trzeba go naładować. Może coś
zakłócało sygnał. Nie mógł się powstrzymać. Podniósł słuchawkę telefonu stacjonarnego i
wybrał numer.
Komórka zadzwoniła.
Rozłączył się. Komórka dzwoniła nadal.
Nie przestawała dzwonić.
Wybrał ponownie numer i został przekierowany do poczty głosowej.
A komórka dzwoniła.
Wstał, podszedł do biurka, podniósł ją i spojrzał na numer na wyświetlaczu. To nie jego
numer. Wcisnął guzik.
– Halo. Halo.
Słuchał chwilę, a potem gdzieś z głębi jego gardła wydobył się niczym wąż głos, którego nie
poznawał.
– A więc – powiedział ten głos, syczący i obco brzmiący – to pan. Jak to miło, że pan
dzwoni, panie Byrne. Chyba powinniśmy się spotkać.
Rozdział 23
Robert wybrał miejsce na długo przed tym, kiedy zadzwonił telefon. Miejsce ustronne, a
jednocześnie odpychająco hałaśliwe, miejsce, które wydawało się publicznym, a w
rzeczywistości było odludne, miejsce, gdzie niebezpieczeństwo było dobrze skryte.
Przyjechał wcześniej, zaparkował po drugiej stronie Benjamin Franklin Parkway, przeszedł
przez ulicę na światłach i skręcił w podjazd prowadzący do muzeum sztuki. Było już późno i
muzeum było zamknięte. Cała okolica tonęła w cieniu. Unikając blasku latarni, zszedł po
stopniach szerokich schodów w aleję z pomnikami bohaterów wojny o niepodległość, a następnie
na rozległym rondzie skręcił w lewo. Przeszedł przez trawnik, minął zdobione kolumnadami,
zamknięte o tej porze budynki Fairmount Water Works i skierował się w stronę dużej altany
stojącej nad samym brzegiem rzeki Schuylkill.
Wzniesienie, na którym znajdowało się teraz muzeum, a które kryło osiemnastowieczne
zbiorniki zaopatrujące miasto w wodę, stanowiło osłonę tylnej części altany. Część przednia
wychodziła na rzekę Schuylkill. Panował tu nieustanny, stłumiony nieco hałas – szumowi wody
przelewającej się przez niewysoką zaporę towarzyszyły odgłosy autostrady biegnącej na
przeciwnym brzegu. Po lewej stronie rzeka skręcała, po prawej niewielka kępa drzew zasłaniała
rząd dobrze oświetlonych hangarów dla łodzi. Zdaniem Roberta było to niemal idealne miejsce
na morderstwo.
Robert jeszcze przez chwilę przeprowadzał rekonesans, a następnie skrył się w cieniu jakieś
sto metrów od pawilonu, skąd widział parking i prowadzące do niego drogi. Nie wiedział jeszcze,
jak potoczą się nocne wypadki, nie wiedział, która jego połowa przejmie kontrolę nad sytuacją w
trakcie spotkania z młodym Byrne’em. Był przerażony na myśl, że będzie zmuszony użyć siły,
ale i podniecony, a także wystraszony tym podnieceniem i zawstydzony przerażeniem. Mógł
liczyć jedynie na trzymany w kieszeni pistolet.
Oparł się o drzewo i czekał. Czekał. Czekał do umówionej chwili spotkania, czekał dalej.
Ostrymi siekaczami przygryzł sobie język i ssał krew, czekając.
Spomiędzy drzew od strony hangarów wyłoniła się czyjaś sylwetka. Zdawała się
odpowiednich rozmiarów, ale coś było nie w porządku. Szła w kierunku altany, kuśtykając i
powłócząc nogami niczym wrak człowieka. Umówiony termin już dawno minął i Robert zaczął
wątpić, czy młody Byrne w ogóle się pojawi, ale musiał mimo wszystko pozbyć się tego starca.
Wyjął z portfela dziesięciodolarówkę, zacisnął palce na rękojeści pistoletu i zaczął podchodzić.
– Chcesz zarobić parę dolców, staruszku? – zapytał ochrypłym szeptem kulejącą postać.
– Nie jestem taki stary – usłyszał w odpowiedzi. – O’Malley?
Robert zacisnął mocniej palce na rękojeści.
– Byrne?
– Zgadza się.
– Co ci się stało, chłopcze?
– Wpadłem w dziurę – odparł Byrne.
– Następnym razem uważaj.
– Nie będzie następnego razu.
– Zawsze jest jakiś następny raz. Chodźmy do altany. Tam porozmawiamy.
Robert ruszył za chłopakiem kuśtykającym w stronę rzeki. Byrne stawiał małe kroki i był
dziwnie zgarbiony, jakby miał uszkodzone żebra. Ktoś już się nim zajął. I dobrze. Byrne nie da
rady się bronić, gdyby sprawy przyjęły nieprzyjemny obrót. Kiedy weszli do altany, Robert
pogładził czule swój pistolet. W altanie cuchnęło sierścią i chorobą, jakby ściany obsikały chore
na cukrzycę gryzonie. Huk wody przelewającej się przez pobliską tamę był wystarczająco głośny,
by zagłuszyć odgłos wystrzału. Jeśli ciało popłynie z nurtem rzeki, znajdą je dopiero w porcie
marynarki wojennej na południowym skraju miasta.
– Masz moją teczkę? – zapytał Robert.
– Nie – odparł Byrne.
– Ale znalazłeś ją, tak? – upewniał się Robert, wyjmując powoli pistolet z kieszeni.
– Nie.
– Nie? – Robert poczuł rozczarowanie i ulgę jednocześnie. Wsunął pistolet z powrotem do
kieszeni. – Po co w takim razie dzwoniłeś?
– Żeby z panem porozmawiać.
– Przecież mówiłem, że będę z tobą rozmawiał pod warunkiem, że znajdziesz teczkę.
– Nie znalazłem pańskiej cholernej teczki – odpowiedział Byrne.
– Ale szukałeś.
– Tak.
– Gdzie?
– W kancelarii ojca. I w biurze jego podejrzanego wspólnika od inwestycji w nieruchomości.
– A w jego domu? Mówiło się, że wywiózł do domu całą szafkę z dokumentami.
– Sprawdziłem w domu wdowy, mimo że pan był tam przede mną. Nie było teczki. Nie było
jej w żadnym z tych miejsc. Za to w trakcie poszukiwań zostałem aresztowany, znieważony i
pobity. A jedyne, co zyskałem, to krew w moczu. Mam dość.
– Nie masz dość. To nie koniec.
– Być może, ale nie zamierzam dalej szukać. Poddaję się. To chciałem panu powiedzieć. Nie
potrafię znaleźć tej teczki.
– Jestem rozczarowany – powiedział i jakaś jego część rzeczywiście była. Wypuścił z dłoni
pistolet. Wyciągnął rękę z kieszeni i otarł usta, wciągając w nozdrza słodkawy zapach smaru i
kordytu. – Naprawdę jestem rozczarowany. Ale podejrzewam, że nic więcej nie da się zrobić.
– Owszem, da się. Mówił pan, że znał mojego ojca.
– Tak mówiłem.
– Chciałbym coś o nim od pana usłyszeć.
– Chyba wyraziłem się jasno. Zrobię to tylko w zamian za moją teczkę.
– Przecież to nie jest pańska teczka – zauważył Byrne.
Robert wsunął z powrotem rękę do kieszeni i zacisnął dłoń na rękojeści.
– Nie jest?
– A O’Malley to nie jest pańskie nazwisko. Mam dość bycia okłamywanym, dyrygowanym i
kopanym. Nie obchodzi mnie, kim pan jest ani ile pan może zarobić na tej teczce. Mnie interesuje
tylko poskładanie do kupy kawałków mojej przeszłości. Powiedział pan, że ma mi coś do
powiedzenia na temat mojego ojca. Chcę to usłyszeć.
Robert Spangler wpatrywał się gniewnie w chłopaka, czując pod palcami gruzłowatą
powierzchnię rękojeści, kiedy nagle coś w nim pękło i uwolniło emocje, w których bez śladu
rozpłynęły się całe pokłady dręczącego go strachu. Ten Byrne był tylko dzieciakiem, któremu
brakowało ojca i który chciał się o nim jak najwięcej dowiedzieć. Robert go rozumiał, czuł to
samo co on, czuł empatię. Empatia. To jedyne z dobrodziejstw dzieciństwa, które w nim
pozostało, w chłopcu jedzącym chleb Wonder, zamienionym siłą jej woli w potwora.
– Ileż to już lat minęło od śmierci twojego ojca? – zapytał Robert nieoczekiwanie ciepłym,
niemal ojcowskim tonem.
– Czternaście.
– To kawał czasu.
– Więcej niż połowa mojego życia.
– Brakuje ci go.
– Chyba tak.
– To zrozumiałe. Taka strata zawsze boli. I dla ukojenia chcemy wciąż więcej i więcej
wiedzieć o zmarłym. Ale wiedz jedno, młody człowieku. W końcu i tak prowadzi to do
rozczarowania.
– Tego nie wiem.
– Posłuchaj mojej rady i lepiej zapomnij o ojcu.
– Chcę tylko poznać prawdę.
– Ach… prawdę. A cóż to jest prawda, chłopcze?
– Nie wiem, ale obiecał mi pan jakąś jej cząstkę.
– Lepiej, żebyś nie słyszał tego, co mam do powiedzenia. Chcesz, żebym mówił to, co chcesz
usłyszeć. Uwierz mi, nigdy nie usłyszysz wszystkiego, co chciałbyś usłyszeć. Poczujesz
frustrację i gorycz i zaczniesz robić rzeczy, które zabiją to, co w tobie najlepsze.
– O czym pan mówi?
– Udzielam ci tylko przyjacielskiej rady. Bądź ostrożny w swoich pragnieniach, ponieważ to,
czego pragniesz, może cię bądź wzbogacić, bądź zniszczyć.
Chłopak przyglądał mu się dłuższą chwilę, a ponieważ stał w cieniu, Robert nie mógł
dostrzec, jakie emocje uzewnętrzniły się na jego twarzy. Zrobił jednak wszystko, by chłopaka
ostrzec przed poszukiwaniami, które mogłyby narazić go na niebezpieczeństwo. Pomagając temu
dzieciakowi, równie zagubionemu w świecie jak on sam, Robert postąpił dobrze i czuł się z tym
dobrze. Zupełnie jakby w jego życiu dokonał się zwrot, dzięki któremu uwolnił się od zgubnego
wpływu. Zastanawiał się, do czego ten obcy mu dotychczas impuls czynienia dobra może go
doprowadzić. Oczami wyobraźni widział schronienia bezdomnych w mieście, nędzne wioski w
subsaharyjskiej Afryce, gdzie brakowało wody. Jego myśli szybowały na skrzydłach
bezinteresowności, kiedy chłopak w końcu powiedział:
– Pieprz się.
– Coś ty powiedział?
– Nie potrzebuję twoich gównianych rad. Rzygać mi się chce od dobrych rad. Słyszę je na
każdym kroku. Wykrzykują je mijani na ulicy pijaczkowie. „Weź się w garść!”. Mam dość.
Myślałem, że masz mi coś do powiedzenia, ale widzę, że się myliłem. Masz tylko swoje
kłamstwa i gówniane rady. Nie potrzebuję ani jednych, ani drugich.
– Uważaj na siebie, chłopcze.
– Dość mam uważania na siebie – powiedział Byrne i zaczął kuśtykać do wyjścia. – Niech
pan idzie do diabła, panie O’Malley.
Kyle wymówił to nazwisko z wyraźną drwiną i w jednej chwili w Robercie Spanglerze
zaszła całkowita przemiana. Do głosu doszła mroczna część jego duszy, chyba prawdziwsza,
składająca się z miłości, oddania i posłuszeństwa wobec jej woli. I ta jego część, ten „Bobby, mój
drogi”, widziała teraz nie zagubionego, szukającego odpowiedzi chłopca, którego problemy
potrafiłby zrozumieć, ale kolejną okazję do delektowania się smakiem kwaśnej zupy.
– Chcesz znać prawdę, chłopcze?! – zawołał Bobby Spangler za znikającą w mroku
sylwetką, zdając sobie doskonale sprawę, jaki jego słowa będą miały wpływ na chłopca. –
Absolutną prawdę?
Cień chłopaka zatrzymał się i obrócił, gotów zmierzyć się z tym, czym stał się Bobby.
– Prawda jest taka, że twój ojciec był draniem najgorszego gatunku. Zdradzał wszystkich i
wszystko. Ale jego imię plamią nie tylko wyczyny seksualne. Szargał reputację swojego zawodu
i za sakiewkę złota sprzedawał swoich klientów i własne ideały. A to znaczy, że był nie tylko
draniem, ale także złodziejem i pozostawił po sobie spustoszenie i nieprawość, które trwają do
dziś. Laszlo Toth został zamordowany za grzechy twojego ojca i możesz być pewny, że to nie
koniec zabijania.
– Kłamiesz.
– Nie kłamię, chłopcze.
– Udowodnij to.
– Nie muszę. Ty tego dowiedziesz za mnie. A dowód na to wszystko jest w tamtej teczce.
Znajdź teczkę O’Malleya, a znajdziesz dowód.
Chłopak nie odpowiedział. Stał nieruchomo jak cień drzewa, aż wreszcie obrócił się na pięcie
i poczłapał dalej.
– Zadzwoń do mnie, kiedy ją znajdziesz! – zawołał Bobby za znikającą postacią. –
Urządzimy fetę na cześć świętej prawdy.
Rozdział 24
Kyle Byrne był wkurzony, a także lekko zawiany, co tłumaczyło, dlaczego jego datsun 280
ZX jechał zygzakiem, kiedy Kyle wciskał guziki radia, szukając żywszej muzyki. Ale przede
wszystkim był wkurzony.
Był wkurzony na tego odrażającego oszusta O’Malleya za opowiadanie bzdur na temat jego
ojca, który nie mógł przecież być złodziejem i draniem mimo niejasnych okoliczności przyjścia
na świat Kyle’a. Był wkurzony na Tony’ego Sorrentina za wyładowanie swojej złości na ojca na
nim, nasłanie na niego swoich zbirów i zadanie mu bólu. Był wkurzony na swoją najlepszą
przyjaciółkę Kat, na Bubbę juniora, na Skitcha i na detektyw Ramirez, i na wszystkich
pozostałych, pełnych dobrych intencji chwalipiętów, uważających, że mają prawo – więcej,
obowiązek – wytłumaczyć mu, że zmarnował swoje życie. Jakby Kyle sam nie wiedział, w
którym momencie popełnił błąd i jaką cenę za to zapłacił. Kyle wkurzał się też na radio, bo nie
mógł w nim znaleźć nic prócz wycia przegranych w „American Idol”, piosenek kręcących tylko
nastolatki i przebojów, które były przebojami jeszcze przed jego urodzeniem.
Ale przede wszystkim był wkurzony na samego siebie za to, że się tym przejmował.
Obwieścił policjantce i fałszywemu O’Malleyowi, że nie zajmuje się dalej całą sprawą, i mówił
prawdę. Był na wystarczającej liczbie pogrzebów, pochował dość starych ludzi. A teraz znów
próbowano mu zawrócić w głowie, obiecując, że dowie się czegoś zupełnie nowego. Tymczasem
on był gotowy zostawić wszystko za sobą. Ojciec zmarł wiele lat temu, jego pogrzeb był
fiaskiem, przyszła już chyba pora, żeby pochować go na dobre.
Tyle że kilka pytań wymagało jeszcze odpowiedzi, kilka wątpliwości należało wyjaśnić. I
ponieważ te pytania i wątpliwości nie dawały Kyle’owi spokoju, jechał teraz jak wariat na
zachód od miasta zmierzyć się z przeszłością.
Nie był w okolicy swojego rodzinnego domu, odkąd go stracił. Tylko Kyle potrafił stracić
dom tak łatwo, jak inni gubili okulary czy klucze. Mimo zapadających ciemności dostrzegł
charakterystyczne punkty, jakby były wielkimi pomnikami w stolicy. Tu było boisko szkolne, na
którym po raz pierwszy grał w T-ball; tam boisko za sklepem Wawa, gdzie zdobył po raz drugi
mistrzostwo Małej Ligi. A tu ulica, przy której mieszkała Kat, gdzie razem z rodziną opychała się
pieczonym węgorzem. A to jego szkoła podstawowa – Jezu, jaka się wydaje teraz mała. Każdego
lata na podwórku przed szkołą grał w koszykówkę, a zimą zjeżdżał z tamtej górki z Kat na
sankach. W kępie drzew przy boisku całował się z Melissą Dougherty.
Teraz zakręt, tak bardzo znajomy. I ulica, jej ulica, a dalej dom, jej dom. Zatrzymał
samochód przed domem i wpatrywał się w niego dłużej, niż to się wydawało możliwe. Podróż do
krainy dzieciństwa sprawiła, że złość zmieniła się w pełne sentymentów wspominanie. A teraz,
kiedy wspominał JĄ, z trudem hamował łzy.
To był domek w stylu Cape Cod, najmniejszy w gęsto zabudowanym kwartale ulic. Na
zapuszczonym, niedawno jeszcze soczyście zielonym trawniku widniała tablica NA SPRZEDAŻ.
Ze ścian, do niedawna idealnie utrzymanych, łuszczyła się farba. Na klombach, gdzie pyszniły
się pąki kwiatów i roiło od motyli, rosły teraz chwasty. Sam dom przedstawiał smętny widok, ale
do płaczu doprowadzała Kyle’a pustka tego domu, taka sama jak pustka goszcząca w jego sercu.
W ciepłe, letnie wieczory siadywał na werandzie, kołysał się niespiesznie w bujanym fotelu z
papierosem w ręku i wpatrywał w mrok, jakby oczekiwał na pojawienie się czegoś wyjątkowego.
Czegoś, co na niego czekało.
Całą tę podróż do przeszłości odbywał z powodu ojca, ale trudno było pominąć matkę.
Trajektoria całego jej dorosłego życia została w końcu zagięta przez pole grawitacyjne ojca.
Zakochała się w nim w młodym wieku, zaszła w ciążę, dostosowała swój dom i całe swoje życie
do jego zachcianek i upodobań, a po jego śmierci żyła wspomnieniami tej wczesnej miłości,
która tak bardzo zmieniła jej los. Przed śmiercią Liama Byrne’a przesiadywała często na
werandzie, czekając na chwilę, kiedy on zdecyduje się odwiedzić ją i syna, i wypić z nią na tej
werandzie kilka drinków. Później, długo po pogrzebie, też przesiadywała na tej werandzie, jakby
wciąż na niego czekała, jakby młodzieńcza miłość była na tyle silna, że potrafiła oszukać śmierć.
– Miał zamiar odejść od swojej żony – powiedziała Kyle’owi pewnego wieczoru na tej
werandzie, kilka lat po śmierci ojca. Paliła papierosa i wpatrywała się w ciemność, z nieobecnym
uśmiechem na twarzy, jakby całe jej życie było jakimś kosmicznym żartem. – I przeprowadzić
się tutaj. Znów wszyscy mieliśmy być razem.
– Powiedział ci to? – zapytał Kyle.
– Na swój sposób.
– A jej powiedział?
– Jestem pewna, że tak.
– Co każe ci tak myśleć?
– Powiedział mi kiedyś, że ona nigdy nie pozwoli mu odejść. I to chyba była prawda.
– Mamo?
– Chyba już pora na ciebie.
– Mam czternaście lat.
– Mój ty dorosły mężczyzno. Uciekaj do łóżka.
– Nie sądzisz…
– Masz rację, Kyle. Nie sądzę.
Za wszelką cenę unikała jego pytań. Była fachową maszynistką, oddaną matką, dobrą
kucharką i znakomitą ogrodniczką, ale przede wszystkim zagadką. Kyle zawsze uważał, że matka
tylko się łudzi, wierząc, iż ojciec się do nich wprowadzi. To było jego najsmutniejsze
wspomnienie po matce, bo sprawiało, że cała reszta jej życia wydawała się ułudą. Ale teraz,
nieoczekiwanie, tamta rozmowa wydała mu się nie urojeniem, ale czymś zbliżonym do prawdy.
Fałszywy O’Malley powiedział, że ojciec mógł zabrać szafkę na dokumenty do swojego
domu, tymczasem żona ojca nic o tym nie wiedziała. Wszystko to nie miało sensu aż do dnia
dziwnego spotkania w altanie z O’Malleyem. Siedział potem przed telewizorem w mieszkaniu
Kat, oglądał mecz baseballowy i popijał piwo Yuengling, kiedy przypomniał sobie słowa matki o
ojcu, który miał na swój sposób dać jej do zrozumienia, że zamierza do nich wrócić.
Jakiż to mógł być ten jego sposób? Oczywiście, przyniósł coś do domu, coś na
przechowanie, coś bardzo cennego. Coś zbyt ciężkiego, żeby mógł to sam unieść. Kyle
przemyślał to starannie.
– Wujku Max! – krzyknął do słuchawki. Musiał krzyczeć, bo złapał wujka w Olde Pig Snout,
gdzie wszyscy oglądali mecz, panował harmider i ryczał telewizor. – Mam pytanie.
– Co?
– Pytanie. Mam do ciebie pytanie.
– Kto mówi? Kyle?
– Tak. To ja, Kyle.
– Cześć, Kyle, jak się miewasz? Zaczekaj chwilę. Hej, Fred, przycisz na sekundkę,
rozmawiam z siostrzeńcem. – Aksamitny głos Harry’ego Kalasa ucichł. – Okay, a teraz mów.
– Czy pomagałeś kiedykolwiek mojemu ojcu przywieźć coś do domu matki?
– Kiedy?
– Nie wiem, niedługo przed jego śmiercią. Mam na myśli coś ciężkiego, coś jak szafkę na
dokumenty.
– Coś jak szafkę na dokumenty?
– Nie, masz rację. Nie coś jak szafkę. Po prostu szafkę. Pomagałeś mu kiedyś przywieźć do
domu matki brązową szafkę na dokumenty?
Po drugiej stronie, po stronie wujka Maksa, zapadło milczenie. Słychać było tylko odgłos
transmisji meczu. W barach w Filadelfii palenie było zabronione, ale Kyle słyszał, jak wujek
Max zapala papierosa i zaciąga się dymem.
– Twoja matka zadzwoniła do mnie – odezwał się w końcu. – Poprosiła o przysługę.
Pracowałem wtedy w domu pogrzebowym i miałem furgonetkę. Wciąż ktoś mnie prosił o pomoc
w przeprowadzce. Dlatego rzuciłem w końcu tę pracę i pozbyłem się furgonetki. Ale wtedy
jeszcze ją miałem i kiedy ona zadzwoniła, co miałem robić? Odmówić siostrzyczce?
– Dlaczego ja tego nie pamiętam?
– Zrobiliśmy to pewnego wieczoru, kiedy ty siedziałeś w domu tej Chinki.
– Ona jest Koreanką.
– Nie mów. A ja cały czas myślałem, że Chinką. To zabawne, jak łatwo można…
– Wujku…
– Okay, okay. Twoja matka nie chciała, żebyś o tym wiedział. Kazała mi obiecać, że ci nie
powiem. Nie chciała, żebyś robił sobie z tego powodu jakieś nadzieje.
– Ale sama sobie robiła, prawda?
– Była moją młodszą siostra i kochałem ją, Kyle. Naprawdę kochałem. Choć nigdy nie
potrafiłem jej zrozumieć. Kiedy już przywieźliśmy to do domu, musieliśmy jeszcze dobrze ukryć.
– Przede mną?
– Nie. Twój ojciec na to nalegał. Powiedział, że musi to przed kimś ukryć. Podejrzewam, że
przed Tothem. Cholerna szafka była taka ciężka, że mało nie nabawiłem się przepukliny. Do dnia,
kiedy wtargałem to cholerstwo do piwnicy, nie miałem żadnych problemów z kręgosłupem, a od
tamtej pory mam.
Teraz Kyle siedział w swoim datsunie 280 ZX i pełnymi łez oczami patrzył na swój dawny
dom, który stracił, na górną część ściany piwnicy pod werandą, za którą – był tego pewny –
znajdowała się szafka na dokumenty ojca. A w niej teczka O’Malleya, pełna kartek, a każda
kartka pełna kłopotów. Ale gdyby wejrzeć głębiej w duszę Kyle’a Byrne’a, okazałoby się, że to
nie teczka O’Malleya go tu sprowadziła. Powszechna w świecie opinia, że najważniejsze są
pieniądze i władza, nie miała dla Kyle’a większego znaczenia. Mimo to na myśl, że szafka na
dokumenty znajduje się gdzieś w tej piwnicy, serce zaczynało mu żywiej bić. Może dlatego, że
czuł, iż w jej wnętrzu, pośród bezużytecznych pozostałości po prawniczej karierze ojca, gdzieś, w
jakiejś niepodpisanej teczce znajdzie przelane na papier ręką ojca słowa, które pozwolą mu
wreszcie zrozumieć sens własnego istnienia.
Rozdział 25
Rozmowa nie przebiegła zbyt dobrze.
Oczywiście tego rodzaju rozmowy nigdy nie przebiegają dobrze. Na początku, kiedy Robert
był jeszcze młody i pełen zapału, całe to wspaniałe otoczenie i nuta obietnicy w ich wzajemnych
stosunkach napełniały go energią niemal o seksualnej mocy. Nie mógł się doczekać, kiedy znowu
ją zobaczy, nie mógł się doczekać wrażenia, że pieszczotą spojrzenia swoich ślicznych oczu
rozgrzewa jego skórę, wrażenia, że ich marzenia mogą stać się marzeniami wspólnymi i
zaprowadzić ich dalej, niż każde z nich mogłoby się spodziewać. Kiedy jednak zaczęli się
starzeć, kiedy posiadłość podupadła, a nadzieje, jakie niesie życie, rozwiały się, ich stosunki
przybrały formę obojętnego okrucieństwa. Kiedy spełniał jej polecenia, ona uznała to za jego
obowiązek wobec niej, za którego spełnienie nie należy się słowo podziękowania. Jeśli jednak
nie spełnił jej życzenia co do joty, nawet jeśli to życzenie nie było jasno sformułowane, pełne
potępienia spojrzenie dawało mu jasno do zrozumienia, kto dominuje w tym związku.
– Właśnie dlatego nigdy do niczego nie dojdziesz. Brakuje ci choćby krzty inicjatywy. Ale
czegóż można się było po tobie spodziewać? Nazywasz się Spangler, a Spanglerowie nigdy nie
przejawiali żadnej inicjatywy. Potraficie tylko głośno bekać i drapać się po kroczu. Cud, że w
ogóle rano wychodzicie z toalety.
– Uznałem, że zabijanie go nie byłoby dla nas korzystne – powiedział.
– To ja określam, co jest, a co nie jest dla nas korzystne – odparła głosem o temperaturze
ciekłego azotu. – Dość już popsułeś. Skoro go naprowadziłeś na trop, wiadomo, że trzeba będzie
coś z nim zrobić.
– Chciałem się tylko upewnić, czy nie ma kopii, tak jak Laszlo.
– Nieważne, ma czy nie ma, mógł coś wywęszyć. Jego ojciec był hieną, trudno, żeby syn był
inny. Te same geny. Dlatego właśnie tak bardzo mnie rozczarowałeś.
– Gdyby zginął zaraz po Laszlu, ktoś mógłby te sprawy powiązać.
– Kto, policja? Para tych głupków z pogrzebu? Być może świetnie się nadają na służących,
ale nie na detektywów. Wątpię, żeby zdołali cokolwiek pojąć. Rób to, co ci każę, a wszystko się
ułoży po naszej myśli. To gra o wielką stawkę. Nie chcę, żeby ten chłopak wszedł mi w drogę.
– Czego właściwie chcesz?
– Chcę, żeby chłopak zniknął. Masz się nim zająć, tak jak zająłeś się ojcem. Ten irlandzki
śmieć nie pokrzyżuje mi planów zza grobu.
– Niełatwo znaleźć tego chłopaka. Nie ma stałego miejsca zamieszkania.
– Bobby, mój drogi, na pewno znajdziesz jakiś sposób.
Znalazł, oczywiście, że znalazł. Drogi Bobby znalazł sposób. Telefon zadzwonił zaledwie
kilka minut temu. Telefon od jednego z informatorów, których miał w mieście. A konkretnie od
informatora, który mieszkał w okolicy dawnego domu chłopaka i którego niedawno zwerbował.
Szukam młodego Byrne’a. Pamięta go pani. Mieszkał po drugiej stronie ulicy. Jeździ małym
sportowym samochodem, czerwonym datsunem. Mam dla niego pewną wartościową rzecz, ale
nie mogę go zlokalizować. Czy mogłaby pani zadzwonić do mnie, jeśli zobaczy pani jego
samochód? Hojnie się odwdzięczę. W dzisiejszych czasach tyle wystarczyło, żeby zrobić z kogoś
szpiega. I szpieg dał mu teraz znać, że samochód chłopaka zatrzymał się przed chwilą na ulicy,
chłopak siedzi w środku i przygląda się swojemu dawnemu domowi. A co do nagrody…
Starucha nie powinna się martwić, dostanie swoją nagrodę: przytłaczające poczucie winy,
kiedy usłyszy dźwięk policyjnych syren i wyjrzy przez okno.
Bo Bobby zamierzał zabić Kyle’a Byrne’a. Nie tylko dlatego, że takie otrzymał polecenie. I
nie tylko dlatego, że pragnął znów poczuć kwaśny smak w ustach, a chłopak okazał mu brak
szacunku tam, nad rzeką. Także dlatego, że czuł, iż ona nie ma racji. Że ktoś powiąże śmierć
chłopaka ze śmiercią Laszla i całe przedsięwzięcie weźmie w łeb. To będzie koniec, ostateczna
zemsta Spanglerów.
Już Bobby się postara, żeby był to koniec spektakularny.
Rozdział 26
Kyle zaparkował na końcu podjazdu, tam gdzie zawsze, w najgłębszym cieniu.
Przyświecając sobie latarką, zakradł się na tył domu. Otworzył siatkowe drzwi, wsunął klucz do
zamka i spróbował przekręcić. Bez skutku. Próbował z całych sił, ale klucz nawet nie drgnął. Po
długim, zbyt długim czasie zrozumiał, że nie chodziło o zardzewiały zamek.
Sukinsyny. Bank wymienił zamki w drzwiach.
Pieniądze z konta bankowego matki i skromnej polisy wystarczyły na pokrycie kosztów jej
pogrzebu. Z tej kwoty pozostało parę groszy na inne wydatki. Ale po zatankowaniu samochodu,
zapłaceniu rachunku za kablówkę, telefon i Internet, rachunku za prąd, za wodę, rachunków z
barów – szczególnie rachunków z barów – okazało się, że jego pensja nie wystarcza na opłacenie
czynszu. Mógłby oczywiście zatrudnić się na pełny etat, ale przecież już pracował na pełny etat. I
chociaż darł i wyrzucał do kosza przychodzące upomnienia, nie spodziewał się, że dranie odważą
się zająć nieruchomość sieroty.
To najlepszy dowód na to, ile Kyle rozumiał z reguł rządzących współczesnym światem.
W końcu wyrzucili go z jego domu i zmienili zamki. Ale nadaremnie. Mieszkał tu w końcu
przez całe życie, także w trudnym okresie dojrzewania po śmierci ojca, kiedy wszędzie czekała
przygoda i trudno było usiedzieć w domu. Szybko nauczył się kilku sposobów wchodzenia do
domu tak, żeby matka nic o tym nie wiedziała. Wystarczyło, wychodząc, zostawić uchylone okno
albo wchodząc, otworzyć tylne drzwi plastikową legitymacją uczniowską.
Zrobił szybki rekonesans. Bankowcy okazali się bardzo skrupulatni. We wszystkich oknach
pojawiły się dodatkowe zabezpieczenia. A w tylnych drzwiach zasuwka. Pomylili się tylko przy
wąskim oknie obok drzwi. Okno było zamknięte, ale parapet pod nim nie został zabezpieczony.
Matka Kyle’a często narzekała, że woda zacieka do środka, ale nigdy nie zleciła naprawy.
Kyle jedną ręką nacisnął mocno na parapet, a drugą uderzył w prawy dolny narożnik i dół
okna się poluzował. Wystarczyło jeszcze trochę poruszać ościeżnicą w przód i w tył i w końcu
wysunęło się całe okno.
Otwór był na tyle mały, że mieściło się w nim tylko jego ramię, ale to wystarczyło, żeby
sięgnąć do nowo zamontowanej zasuwki i odsunąć ją. Wrócił do drzwi, włożył sobie koniec
latarki do ust, wyjął z kieszeni prawo jazdy i podważył nim zapadkę zamka. Po chwili był już w
środku.
W domu unosił się zapach pustki, starości i braku życia. Wcześniej miał nadzieję, że poczuje
znajome zapachy – jej lakieru do włosów, mydła, balsamu, którym smarowała dłonie czerwone i
popękane od pracy w ogrodzie. Nic. Mimo ciemności wyczuwał pustkę, kiedy odgłos jego
kroków odbijał się echem od ścian przez nic nietłumiony. Zakurzona pustka. Wbrew
przyzwyczajeniu zapalił światło w kuchni i stanął jak wryty na widok niczego.
Nie było stołu kuchennego, serwantki na porcelanę, stołu w jadalni ani kanapy w salonie.
Sukinsyny, wszystko wynieśli. Całe życie, jej całe życie zniknęło, zajęte na poczet długów. Kiedy
się stąd wyprowadzał, zabrał kilka jej rzeczy, album z wycinankami, który sama zrobiła, kilka
fotografii jej i ojca, obraz, który namalowała, gdy była dzieckiem. Tylko tyle, ile zmieściło się w
bagażniku datsuna. Prócz tego jej ubrania, swój laptop i kij do softballu. Myślał, że wróci po
resztę, ale nie było okazji, a teraz dranie zabrali wszystko, żeby zlicytować za nędznych parę
groszy. Kiedy tak wpatrywał się w pustkę swojego domu, starając się nie czynić porównań z
pustką swojego życia, nagle przypomniał sobie o szafce na dokumenty i poczuł nagłą rozpacz.
Cholera, ci dranie pewnie szafkę też zlicytowali.
Podbiegł do schodów prowadzących do piwnicy, zapalił światło i zbiegł na dół. Piwnica była
ponurym pomieszczeniem oświetlonym bzyczącymi głośno jarzeniówkami. Wilgotna posadzka
popękała, a na odrapanych ścianach wykwitał grzyb. Pod sufitem zwisały smętnie przewody
elektryczne, krzyżowały się rury, ze ściany zwisała poluzowana przedpotopowa skrzynka
elektryczna. Piwnica była pusta. Wyczyszczona jak bank po wizycie Bonnie i Clyde’a.
Kiedyś jego matka wymyśliła, że w piwnicy urządzi pokój zabaw swojemu niesfornemu
synowi i wyłożyła ściany płytami gipsowymi. Ale zanim położono na podłodze wykładzinę i
zamontowano podwieszany sufit, przez Wschodnie Wybrzeże przeszedł huragan. Podczas
powodzi przez szpary w ścianach do piwnicy dostały się woda i błoto. Pomysł pokoju zabaw
został porzucony, a piwnica zamieniła się w składowisko wszelkich niepotrzebnych rzeczy:
starych mebli z domu babki Kyle’a, narzędzi ogrodniczych, rolek zardzewiałej siatki
ogrodzeniowej i palików do pomidorów. Kyle sądził wcześniej, że szafka na dokumenty mogła
być wciśnięta gdzieś za cały ten bałagan. Ale teraz bałaganu nie było – pozostały tylko
rdzewiejąca u podstawy pralka i suszarka. Nie było też szafki.
Zrozpaczony kręcił się w kółko. Zabrali ją, dranie. Nie zdawali sobie nawet sprawy, co mają,
a mimo to zabrali. Wyobraził sobie nagle szafkę zrzucaną z ciężarówki na stos żelastwa,
fruwające na wietrze kartki.
Ale po chwili uspokoił się i zastanowił. Był w tej piwnicy setki razy i nigdy nie widział śladu
szafki. Czyżby jej nie zauważył? To możliwe. A może wcale nie była ukryta za stosem gratów,
gdzie łatwo mógłby ją znaleźć? Może została ukryta tak przemyślnie, że nie wpadła w chciwe
ręce bankowców?
Zaczął przechadzać się wzdłuż gipsowych ścian. Dość dokładnie pasowały do konturów
piwnicy. Dzięki otworowi na kaloryfer mógł się przekonać, że pusta przestrzeń pomiędzy płytą
gipsową a kamienną ścianą była niewielka. Zaniepokoiła go jednak ściana naprzeciwko.
Podszedł do niej. W tym miejscu, na parterze, ściana w salonie była nieco cofnięta, żeby
zmieściła się wnęka okienna i ławka, którą matka pokryła purpurową tkaniną obiciową.
Tymczasem płyta gipsowa była prosta. Dziwna też była jej powierzchnia. Tam gdzie powinna
znajdować się studzienka z oknem, płyta była bardziej chropawa, jakby użyto innej farby niż na
pozostałych ścianach, i nie pokrywała jej pleśń. Może w tym miejscu płyta była dalej odsunięta
od wilgotnej kamiennej ściany.
Postukał delikatnie w ścianę, wsłuchując się w głuchy odgłos. Kiedy trafił na słupek, dźwięk
się zmienił.
Puk, puk. Puk, puk. Puk, puk, puk.
Trach.
Przebił pięścią gipsową płytę. Szybko wyciągnął rękę. W ścianie widniała teraz dziura
wielkości małego psa. A w jej głębi panowała ciemność. Szarpnięciem oderwał kolejny kawałek
płyty.
Kiedy otwór był odpowiednio duży, wsunął w niego głowę i zapalił latarkę.
Jego krzyk rozniósł się echem po pustym domu.
W świetle latarki dostrzegł ją – stała nieruchoma jak śmierć, połyskująca w ciemnościach
niczym sarkofag w zapomnianej krypcie.
Rozdział 27
Powiększenie otworu od słupka do słupka i uzyskanie dostępu do wilgotnej, ciasnej wnęki
nie zajęło Kyle’owi dużo czasu. Szafka była duża i brązowa. Cztery szuflady miały uchwyty ze
stali nierdzewnej, podobnie jak trzy pozostałe szafki, które widział w kancelarii ojca.
Była zamknięta. Tak jak się spodziewał. Mechanizm zamka w górnym rogu był wciśnięty i
choć Kyle szarpał szuflady, nie mógł ich otworzyć.
Wpatrywał się chwilę gniewnie w szafkę i wreszcie wyjął klucz.
– Zabrałem to draństwo z jednej z szafek w gabinecie twojego ojca – powiedział Skitch,
dając mu klucz.
– Po diabła mi on? – zapytał Kyle.
– Spójrz na niego. Widzisz, jak go opiłowałem?
– No i co z tego?
– Co z tego? A w czym jestem dobry?
– Na pewno nie w grze w softball.
– Też mi nowość. Generalnie nic mi nie wychodzi prócz picia, seksu…
– Słyszałem inne opinie.
Cisza.
– Co słyszałeś? Rozmawiałeś może z Allison? Tamtego wieczoru piłem tequilę, a sam wiesz,
co się dzieje, kiedy…
– Skitch.
– Okay. Znam się tylko na piciu, seksie, kiedy jestem w miarę trzeźwy, pirackim podłączaniu
kablówki i otwieraniu zamków. Więc kiedy mówię o zamkach, powinieneś mnie posłuchać. To
jest klucz uderzeniowy. Kiedy w niego stukniesz, wszystkie zapadki w zamku ustawiają się na
swoich pozycjach. Wystarczy lekko stuknąć.
– Stuknąć?
– Właśnie, stuknąć. To proste.
Kyle, trzymając latarkę w ustach, wsunął teraz do samego końca klucz do zamka, następnie
wyciągnął go o milimetr, jak nauczył go Skitch, i sięgnął do kieszeni po gumowy młotek. Lekko
przekręcił klucz w zamku, stuknął go młotkiem i przekręcił z całych sił.
Klucz obrócił się, a zamek odskoczył.
– No, no, Skitch – powiedział głośno Kyle, wyjmując latarkę z ust. – Nieźle.
Następnie wysunął górną szufladę i odkrył zaginiony świat.
Szafka pełna była pozostałości po prawniczej karierze Liama Byrne’a: zakurzonych akt z
dawno zapomnianych procesów, testamentów dawno zmarłych klientów, od dawna nieważnych
umów, pism dotyczących nieistotnych już spraw, bezużytecznych notatek sporządzonych ledwo
czytelnym odręcznym pismem. Każda teczka z aktami była opatrzona starannie napisaną na
maszynie etykietą: Loughlin przeciwko Ginsbergowi, Parvin przeciwko United Amalgamated,
Sprawa Arco Industries, Doddson przeciwko Foggowi. Kiedy przeglądał w pośpiechu teczki
pełne starych dokumentów, poczuł nagły smutek. Życie jego ojca pochłaniały boje pomiędzy
niezadowolonymi stronami o nic więcej jak tylko pieniądze. To były te ważne sprawy, które nie
pozwalały Liamowi Byrne’owi pojawiać się na meczach baseballowych syna, koncertach,
przedstawieniach klasowych. Zawsze ważniejszy był jakiś Doddson przeciwko Foggowi. I gdyby
ojciec żył, nic by się w tej materii nie zmieniło.
W trzech pierwszych szufladach nie było teczki z etykietą O’Malley. Przejrzał też wszystkie
pisma, ale żadne nie dotyczyło O’Malleya ani o nim nie wspominało. Frustracja Kyle’a rosła.
W dolnej szufladzie znajdowało się kilka zamkniętych teczek, każda z innego roku
podatkowego. Kyle nie mógł się powstrzymać. Przyklęknął, wyjął jedną z etykietą PODATKI
1990, otworzył ją i pobieżnie przejrzał. Pomiędzy rachunkami i anulowanymi czekami znalazł
formularz zeznania podatkowego Liama i Cecile Byrne’ów. Nie interesowały go przychody z
kancelarii – choć okazały się mniejsze, niż się spodziewał – ani przychody ogółem. Nie
interesowały go też podatki należne i zapłacone. Spojrzał od razu na rubrykę: zwolnienia
podatkowe. I znalazł tam starannie wykaligrafowane swoje imię i nazwisko – Kyle Byrne – a
także swój numer ubezpieczenia społecznego i słowo „syn” w rubryce „stopień pokrewieństwa”.
Cóż, przynajmniej dla urzędu skarbowego był dzieckiem uznanym. To już coś. Dotknęło go
tylko to, że zgodnie z tym zeznaniem był na utrzymaniu francuskiej żony ojca. Jeśli ojciec miał
ulgę podatkową na niego, to znaczyło, że nie mogła jej mieć jego matka. Czyżby ją kolejny raz
oszukał? W ich związku było tyle tajemnic, że trudno było się w nich połapać.
Deklaracje podatkowe sięgały 1994 roku, kiedy to Liam Byrne umarł. Kyle był zawiedziony.
Zamierzał zamknąć ostatnią szufladę i przejrzeć jeszcze raz zawartość trzech pozostałych, kiedy
nagle uświadomił sobie, że zeznanie za 1994 rok musiało zostać złożone w 1995 roku. Wobec
tego powinno się znajdować wraz ze wszystkimi rachunkami w domu wdowy. Co w takim razie
robiło tutaj?
Wyciągnął segregator, otworzył go i… oto była, pomiędzy teczkami firmy Double Eyes.
Czarna teczka z plikiem dokumentów.
Sprawa O’Malleya.
Siadając na betonowej posadzce, jęknął z bólu, o jaki przyprawiały go połamane żebra,
otworzył teczkę i przewertował szybko dokumenty, próbując dojść, o co w tej całej sprawie
chodzi. Dokumenty ułożono w odwrotnej kolejności chronologicznej, od najnowszego do
najstarszego.
Najświeższymi była seria listów z jesieni 1979 roku, pisanych przez mecenasa Liama
Byrne’a do mecenasa Roberta Spanglera, dotyczących sprawy O’Malleya, będących rodzajem
prowadzonych formalnym tonem negocjacji. Z ostrożnego języka tych listów Kyle
wywnioskował, że mowa była o milczeniu i pieniądzach. W pewnym momencie wzrok Kyle’a
zatrzymał się na nazwisku Colleen O’Malley.
Czyli to była ta O’Malley, kobieta. Dawno już podejrzewał, że odrażający staruch jest
oszustem, a teraz znalazł potwierdzenie. Jeśli ta teczka miała trafić do czyichś rąk, to musiał
odnaleźć tę Colleen i jej ją przekazać. Jeśli ktoś miał na niej zarobić, to właśnie ona.
Wertował dokumenty dalej, aż na końcu natrafił na pisemne oświadczenie niejakiej Colleen
O’Malley. Papier pożółkł już ze starości i był opatrzony nagłówkiem O’Malley przeciwko
Truscott oraz przypisem, że sprawa została wniesiona do sądu w Filadelfii. Brakowało jednak
numeru sprawy, zupełnie jakby pozew był rozważany, ale nigdy nie został wniesiony. Ręka, w
której Kyle trzymał dokument, lekko drżała. Zaczął go czytać z ciekawością, która jego samego
zaskoczyła.
Colleen była wówczas szesnastoletnią uczennicą miejscowej katolickiej szkoły średniej. W
oświadczeniu przedstawiona została jako wzór niewinności, dziewczę skromne, dojrzewające w
otoczeniu kochającej rodziny. W tym miejscu pojawiało się inne imię i nazwisko. Francis
Truscott IV, lat osiemnaście.
Sukinsyn.
Kyle natychmiast pojął, jaką wagę ma ta teczka i jaka jest groźna, dlaczego wszyscy jej
szukają, jakie szkody może wyrządzić i jak dużo można na niej zarobić. Francis Truscott IV był
w chwili sporządzania tego dokumentu młodym chłopcem, za to teraz jest senatorem z
Pensylwanii i jedną z nadziei republikanów w nadchodzących wyborach prezydenckich. Stały też
za nim wielkie pieniądze.
Kyle zwolnił i zaczął czytać uważniej. Dokument przedstawiał typową historię, równie starą
jak sama miłość, opowiedzianą z prawdziwym polotem, na pewno nie słowami szesnastolatki,
która się pod nią podpisała. Kyle był coraz bardziej przekonany, że czyta słowa napisane przez
swojego ojca i poczuł się tak, jakby ojciec był gdzieś tutaj koło niego, jakby czuł oddech Liama
Byrne’a na plecach, jakby to ojciec stał za nim i opowiadał mu historię nieszczęśliwych
kochanków.
Skromna dziewczyna z miasta i pewny siebie, starszy od niej chłopak z przedmieścia.
Przypadkowe spotkanie przy pracy w wolontariacie, flirt, rodzący się romans. Dzika miłość
kwitła, póki rodziny nie poczuły jej słodkiego, kwiatowego zapachu. O’Malleyowie są
niezadowoleni, bo Francis nie jest katolikiem. Truscottowie są niezadowoleni, bo Colleen
pochodzi z biednej rodziny o niskiej pozycji społecznej. Obie rodziny próbują przerwać ten
romans. „Romeo i Julia” w dekoracjach asfaltowego podwórka katolickiej szkoły i eleganckich
wnętrz podmiejskiej rezydencji. I nagle następuje brutalny zwrot akcji…
Kyle usłyszał nad głową trzask zamykanych drzwi i skrzypienie podłogi. Zamarł w bezruchu,
za to serce waliło mu jak młot. Cicho zamknął teczkę, przycisnął ją do piersi i podniósł się z
betonowej posadzki.
Ktoś był w domu. Ale jak? Dlaczego? Niech to diabli.
Wiedział już dlaczego, wyczytał to przed chwilą w teczce O’Malleya. Nie trzeba specjalnie
wysilać wyobraźni, żeby domyślić się, kto był gotów zabić, byle wejść w posiadanie tych
dokumentów – w pierwszej kolejności sam Truscott, ale także jego konkurenci z Partii
Republikańskiej, sztab demokratów i wreszcie szukające okazji do podniesienia sobie nakładu
tabloidy. Nie wspominając o fałszywym O’Malleyu, który szukał tej teczki z jakichś własnych
powodów, albo o Sorrentinie, który liczył pewnie na duże pieniądze z szantażu.
Odpowiedź na pytanie „jak” też wydawała się oczywista. Kyle jechał tutaj zajęty bardziej
tym, co nadają w radiu, niż sprawdzaniem, czy ktoś go śledzi. Zaparkował na podjeździe przed
domem. Zapalił światło w kuchni i piwnicy. To tak, jakby dał ogłoszenie w Internecie. A kiedy
wchodził do środka, nie zamknął drzwi na zasuwę, zostawił je otwarte, więc te bydlaki mogły
wejść za nim.
Jak mógł być taki głupi? Odpowiedź była prosta – czy kiedykolwiek zrobił coś mądrego?
Przez chwilę rozglądał się w panice dookoła. Chwilę później usłyszał kolejne skrzypnięcie,
tym razem bliżej drzwi do piwnicy. Rzucił się do skrzynki z bezpiecznikami, otworzył ją i zaczął
wyłączać jeden po drugim, aż wreszcie piwnica pogrążyła się w ciemnościach.
Teraz, kiedy lampy jarzeniowe przestały bzyczeć, słyszał nad głową wyraźnie odgłosy
kroków. Powolne i złowieszcze. Zbliżały się do drzwi prowadzących do piwnicy. Dotarły do
schodów. Dały się słyszeć na schodach. Niespieszne. Jeden krok. Następny. Krok za krokiem.
Jakby temu komuś nie przeszkadzały ciemności i to, co może zastać w piwnicy. Jakby jakiś ogr
schodził do swojej nory, gdzie czekała na niego skuta łańcuchami ofiara, którą miał za chwilę
wypatroszyć.
Kyle nie zamierzał czekać. Jak najciszej podkradł się do schodów, oparł lewym bokiem o
ścianę i przykucnął z latarką w pogotowiu. Ból poobijanego ciała skutecznie łagodziła krążąca w
jego żyłach adrenalina. Kiedy drań zejdzie wreszcie do mrocznej piwnicy, Kyle zamierzał oślepić
go latarką, a następnie rzucić się i powalić go na ziemię. Nie będzie to proste, chyba że
tajemniczy ktoś jest rzeczywiście ogrem. W takiej sytuacji nie miał szans.
Siedząc w kucki i ściskając w lewej ręce teczkę, Kyle widział niewyraźny zarys postaci.
Najpierw stopy, potem nogi, potężny i przygarbiony tułów, w końcu okrągłą, bulwiastą głowę.
Uniósł latarkę i naprężył mięśnie nóg, przygotowując się do ataku. Jeszcze nie. Jeszcze. Jeszcze.
Pstryk.
Blask latarki i rysy tej twarzy. Czupryna siwych włosów. Szara, pomarszczona twarz.
Ironiczny uśmiech odsłaniający pożółkłe zęby.
Zamiast rzucić się na przybysza, Kyle podniósł się wolno i patrzył wstrząśnięty.
– Cześć, chłopaku – odezwał się mężczyzna głosem schrypniętym od papierosów i whisky. –
Dawno się nie widzieliśmy.
– Tata?
– Odważny z ciebie gość, muszę przyznać. Ale niedługo, sądząc po tym, co trzymasz w ręku.
I nie chodzi mi o latarkę.
Rozdział 28
Nie było dość czasu na wielkie zakupy, ale na szczęście Bobby miał w domu większość tego,
co potrzebował. Oczywiście pistolet. Kilka kanistrów napełnił na stacji samoobsługowej daleko
od swojego i chłopaka domu. Pozostało jeszcze odwiedzić Jednookiego Pete’a. Nie było go w
domu, ale to nawet dobrze. Bobby kopnięciem otworzył drzwi do komórki stojącej za domem
Pete’a, znalazł pusty karton po piwie i wszystkie jego przegródki prócz jednej napełnił racami,
rakietami i innymi fajerwerkami. W komórce znalazł też pustą butelkę po piwie, wlał do niej
benzynę z kanistra i umieścił w przegródce kartonu.
Tak przygotowany ruszył w kierunku domu rodzinnego chłopaka.
Robert przeszukał ten dom już kilka dni temu; otworzył wtedy wytrychem tylne drzwi.
Dzięki temu znał rozkład – dom był piętrowy, podpiwniczony, miał tylko dwa wyjścia, oba na
parterze, z przodu i z tyłu. Był przeznaczony do zlicytowania, wyniesiono więc z niego wszystko
i Robert nie znalazł teczki. Mogła jednak być tam jakaś kryjówka, której obcy by nie zauważył –
poluzowana klepka w podłodze, zaślepiona ściana, otwór w suficie. Nie dziwił się więc, że
chłopak tu wrócił.
Kilka minut później Bobby klęczał w bujnych zaroślach na tyłach domu. Obok siebie miał
całe swoje zaopatrzenie. Samochód zostawił po drugiej stronie kwartału domów, naprzeciw
jakiegoś pogrążonego w ciemnościach domu, i dyskretnie przedostał się na tył domu Byrne’a.
Robert zachowałby większe środki ostrożności, ale Bobby czuł, że nie musiał się już o to
troszczyć. Nie miał więcej ochoty czaić się w mroku, wolał pójść na całość.
Na zewnątrz paliła się słaba lampa. Na podjeździe połyskiwał krwistoczerwony sportowy
datsun. Nie stanowił zagadki sposób, w jaki chłopak dostał się do środka. Małe okienko stało
oparte o ścianę domu, a tylne drzwi były otwarte na oścież. W oknach na górze było ciemno,
światło paliło się za to w kuchni. I co ciekawe, nikły promyk światła sączył się również z małego,
najniższego okna. Więc młody Byrne myszkował w piwnicy. Wydawała się zupełnie pusta, kiedy
Robert ją przeszukiwał. Musiał najwidoczniej coś przegapić, ale teraz nie powtórzy tego błędu.
Cicho podkradł się na skraj zarośli rosnących wzdłuż podjazdu, skąd widział drzwi frontowe.
Podejrzewał, że są zamknięte, ale chciał się upewnić, którędy chłopak będzie uciekał.
Ale zaraz, chwileczkę, co to takiego?
Jakaś postać przy drzwiach frontowych, męska sylwetka w garniturze, twarz pozostająca w
cieniu. Było w tej postaci, w lekkim przygarbieniu – czy to ze starości, czy z ostrożności – coś
znajomego. Postać nacisnęła klamkę, stwierdziła, że drzwi frontowe są zamknięte i nieco
artretycznym krokiem, podpierając się pod boki, obeszła dookoła werandę.
Bobby w pośpiechu wrócił na swoje poprzednie stanowisko i patrzył, jak postać dociera na
tył domu, wchodzi po schodkach na tylną werandę i znika w otwartych drzwiach. Kto to był? I co
tu robił? I dlaczego wydawał się taki znajomy?
Bobby zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią na te pytania, ale w końcu uznał, że nie ma to
większego znaczenia. Mężczyzna musiał być w zmowie z chłopakiem i z jakichś nieznanych
powodów został tu przez niego wezwany. Jeżeli teczka była gdzieś tam w piwnicy, a tylko takie
wytłumaczenie przychodziło mu do głowy, ten mężczyzna zaraz się o tym dowie i też będzie
musiał zostać zlikwidowany. Robert będzie szczerze zmartwiony kolejną ofiarą, ale Bobby uznał,
że po prostu zrobi to, co mu się nie udało czternaście lat temu. Świetnie. Zaczeka, aż mężczyzna
dołączy do młodego Byrne’a w piwnicy, i zajmie się obydwoma.
A potem będzie spokój. Światło przed domem zgasło, podobnie światła w kuchni i piwnicy.
Nagle dom zatonął w ciemnościach.
Z jakiegoś powodu musiał wysiąść prąd. W pozostałych domach światła się paliły, tylko w
domu Byrne’a nie. Tym lepiej. Wykorzystując tę nieoczekiwaną okazję, Bobby wziął do ręki dwa
kanistry i karton, który zabrał z komórki Jednookiego Pete’a. Pochylony niczym żołnierz
podbiegł do tylnych drzwi. W kanistrach chlupotała głośno ich zawartość.
Odstawił kanistry, a karton położył przy drzwiach. Zajrzał do wnętrza domu, ale dostrzegł
jedynie sączącą się przez okna od frontu i padającą na podłogę strużkę światła latarni ulicznej.
Znakomicie. Nie było czasu do stracenia. Być może wysiadł główny bezpiecznik. Minie sporo
czasu, zanim chłopak znajdzie skrzynkę i ponownie go włączy.
Pora działać.
Chwycił kanistry i wszedł do środka. Zaczerpnął powietrza, przyłożył sobie chusteczkę do
twarzy i odkręcił najpierw jedną nakrętkę, potem drugą.
Nie przejmując się więcej hałasem, jaki czynił, zaczął jak szaleniec posuwać się z pierwszym
kanistrem w stronę drzwi frontowych, oblewając cieczą ściany i podłogę. Ciężki zapach benzyny
przyprawiał go o zawroty głowy, ale starał się oddychać przez przytkniętą do ust chusteczkę.
Kiedy pierwszy kanister był pusty, wrócił po drugi i rozlewał benzynę dalej, koncentrując się
teraz na kuchni i schodach prowadzących do piwnicy. Z dołu dobiegły go jakieś krzyki, odgłos
kroków na schodach, dostrzegł cień młodego Byrne’a i snop światła latarki. Sięgnął po pistolet i
strzelił. Po chwili rozległ się okrzyk bólu. Musiał go trafić. Cudownie. To powinno spowolnić
małego bękarta, pomyślał, rozlewając resztki z drugiego kanistra i wychodząc tylnymi drzwiami.
Zamknął za sobą siatkowe drzwi, z kartonu zabranego od Pete’a wyjął butelkę z wystającą z
niej, nasączoną benzyną, cuchnącą szmatą. Z kieszeni wydobył zapalniczkę i podpalił szmatę.
– Z prochu powstałeś… – szepnął Bobby, uchylając siatkowe drzwi i wrzucając do wnętrza
butelkę. – Idź w ślady ojca.
Następną rzeczą, jaką Bobby pamiętał, było to, jak zbiega z werandy.
Potknął się na zaniedbanym trawniku i upadł, boleśnie się tłukąc. Coś mu chrupnęło w
kręgosłupie. Chusteczka, którą zasłaniał usta, gdzieś odfrunęła. Był oślepiony, brwi miał
osmalone, twarz go paliła, jakby zanurzył ją we wrzątku, jakby schodziła mu skóra z policzków.
Z jego tlącego się ubrania unosiła się smużka dymu.
Z trudem usiadł na ziemi. Przed oczami wirowały mu mroczki, ale powoli zaczynał
rozróżniać zarysy domu i tańczące płomienie. Gorejące piekło nie ograniczało się do wnętrza
domu. Ogień przedostał się przez okna i stopioną siatkę drzwi. Za chwilę powinien przedrzeć się
przez dach jak wystrzelona w niebo flara, obwieszczając ostateczne zwycięstwo Spanglerów.
W końcu suka chciała, żeby wykazał się inicjatywą.
Niczym ranny krab Bobby wycofał się w zarośla. Widział stąd tylne drzwi i samochód
chłopaka. Zaraz chłopak powinien się pojawić w drzwiach. A jeśli nawet skorzysta z drugiego
wyjścia, to pobiegnie do samochodu. Tak czy owak, będzie go miał jak na widelcu.
Wyjął z kieszeni pistolet i czekał na fajerwerki.
Rozdział 29
Serce podeszło Kyle’owi do gardła. Podskoczył niczym królik wypłoszony z nory. Twarz
ojca, przyszpilona snopem światła latarki jak ćma w gablocie entomologa, zdawała się
pokazywać drugą stronę czasu i przestrzeni w jakiejś dziwacznej wstędze Möbiusa.
Zupełnie jakby światło latarki pozwoliło mu spojrzeć w przeszłość. Jedynym punktem
odniesienia pozwalającym mu objąć rozumem tę całą sytuację były tandetne filmy science fiction
w rodzaju Star Trek czy Zagubieni w kosmosie. We wszechświecie musiała zaistnieć jakaś
anomalia, doszło do rozdarcia czasoprzestrzeni, utworzył się tunel czasoprzestrzenny. Widok ojca
był albo cudem, albo złym omenem, za to wystraszył go tak, jakby wszystko we wszechświecie,
każda pewna dotąd rzecz w jego życiu, drżało teraz od groźby anihilacji.
Zgasił latarkę i zapalił ją ponownie. Ta sama twarz, ten sam krzywy uśmiech.
– Wezmę tę teczkę, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chłopaku.
– Tato? Co ty tu ku…
– Uważaj na słowa. Wiesz, że nie znoszę przekleństw. Angielski to cudownie bogaty język.
Używanie takich słów to nic innego jak lenistwo.
– Co jest, kurwa?
Starszy pan zasłonił oczy przed światłem latarki, a może przed przekleństwem Kyle’a i
pokręcił głową.
– Oj, chłopaku. Krnąbrny jak zawsze. Możesz coś zrobić z tym światłem?
– Nie rozumiem – powiedział Kyle.
– Światło. Możesz przestać świecić mi w twarz?
– Kim ty jesteś?
– Wiesz, kim jestem.
– Czy ty mi się śnisz? Czy oszalałem?
– Wiem, że trudno to zrozumieć. Coś takiego nie zdarza się codziennie, ale nie, nie oszalałeś.
Przyszedłem, żeby wyciągnąć cię z kłopotów. Potrzebujesz ratunku, nawet jeśli o tym nie wiesz.
– Skąd przyszedłeś? – zapytał Kyle. – Z przeszłości?
– Nie, synu, nie z przeszłości. To byłoby bez sensu. Z San Bernardino.
– Tato?
– To ładne miasteczko. Ciche i spokojne, chociaż każdej wiosny mamy tam festiwal
pomarańczy. Żonglerzy, wyścigi karłów. Jest nawet konkurs plucia fasolą na odległość.
– Tato?
– Kiedy usłyszałem, co przytrafiło się temu węgierskiemu draniowi Laszlowi, od razu
wiedziałem, o co chodzi. O teczkę O’Malleya, bo o cóż innego? Wróciłem, żeby się upewnić, że
ta teczka nikogo już nie zabije, że nie zabije ciebie.
– Tato?
Mężczyzna uśmiechnął się promiennie.
– A teraz bądź dobrym chłopcem i oddaj mi ją.
– Tato – powtórzył Kyle. Z jego głosu i z serca zniknął sceptycyzm, zastąpiony
nieprawdopodobną radością. Zrozumiał nagle, że to naprawdę był jego ojciec, a nie oznaka
rodzącego się szaleństwa ani kulminacje wszystkich wizji z ostatnich dni. Nie miało w tej chwili
znaczenia, czy dotarł tu przez tunel czasu, czy samolotem z San Bernardino. Ważne było, że to
jest jego ojciec i że wrócił.
Kyle nie potrafił się powstrzymać, podbiegł do starego człowieka i objął go. Kiedy wbiegał
na schody, światło latarki zatańczyło dziko na ścianach piwnicy. Kyle wtulił głowę w szyję
mężczyzny, wdychał głęboko jego tak rzeczywisty zapach, mieszaninę boleśnie znajomą – dymu
papierosowego, pomady do włosów Brylcreem, potu i wody Aqua Velva z lekką nutą benzyny.
Benzyny?
I te kroki nad ich głowami. Wcale nie ukradkowe.
Kyle odsunął się i ponownie poświecił latarką w twarz mężczyzny.
– Kto tam jest? Przyszedłeś sam?
– Zupełnie – odparł staruszek. – Upewniłem się, że nikt za mną nie idzie.
– Chyba niezbyt dokładnie. Mamy towarzystwo.
Starzec zmrużył oczy.
– Przyszli po to, chłopcze. Przyszli po teczkę. Masz ją w ręku, prawda?
– Tak.
– W takim razie oddaj ją i uciekajmy stąd.
– Ale skąd benzyna? – zastanawiał się głośno Kyle. Nagle wrzasnął: – Cholera! – I rzucił się
po schodach na górę.
Odgłos wystrzału i świst czegoś, co przeleciało i drasnęło go w czubek ucha, nastąpiły
jednocześnie. Kyle zamarł i dopiero po chwili zrozumiał, co się stało. A przez tę chwilę stał
nieruchomo jak jeleń złapany w światła reflektorów samochodowych, z wymalowaną na piersi
tarczą strzelniczą i czerwonym punktem lasera na czole, gdzie widniał napis: ZASTRZEL MNIE,
BO JESTEM IDIOTĄ. Rzucił się biegiem z powrotem do piwnicy i runął na posadzkę,
jęknąwszy z bólu.
Kroki oddaliły się od szczytu schodów, za to nasilił się dławiący zapach benzyny. Kyle
zakaszlał, wstając. Nie wypuszczał z rąk latarki i teczki.
– Trafił cię? – zapytał staruszek.
– Chyba nie – odparł Kyle. – Może drasnął.
– Pokaż.
Kyle skierował światło latarki na swoje ucho. W odbitym świetle zobaczył, że mężczyzna się
krzywi.
– Och, to nic strasznego – powiedział staruszek. – Zwykłe draśnięcie. Ledwo wyczuwalne. A
teraz skup się, chłopcze. Ilu ich tam było?
– Widziałem tylko cień – odparł Kyle, przykładając rękę z teczką do ucha. Na grzbiecie dłoni
poczuł ciepłą, lepką ciecz. – Chyba jeden.
– Jest stąd jakieś wyjście?
– Schodami.
– To jest ostateczność, biorąc pod uwagę tego zbira z bronią. A inne? Okna?
Kyle omiótł latarką piwnicę. Rząd wąskich okien w betonowych studzienkach. Skierował
światło na pękatą talię mężczyzny.
– Nie zmieścisz się – zauważył.
– Chyba dam radę. Zawsze byłem giętki jak wąż. Ale twoje bary nie przejdą, bez dwóch
zdań. Zawsze powtarzałem, mniej czasu w siłowni, więcej w bibliotece, a może coś by z ciebie
wyrosło. Więc pozostają schody?
– Albo poczekamy, aż sukinsyn sam tu zejdzie.
– Obawiam się, że się nie doczekamy – powiedział mężczyzna.
I wtedy, jak na dany znak, wybuchła bomba.
Rozdział 30
Albo coś, co zabrzmiało jak bomba. Eksplozja, która zwaliła ich z nóg i sprawiła, że stracili
dech w piersiach. Kiedy Kyle otworzył oczy, ujrzał wielki jęzor ognia sięgający podstawy
schodów, liżący prawie jego stopy. Tak jak leżał na plecach, odsunął się pospiesznie i odciągnął
nieprzytomnego mężczyznę.
– Tato? Tato? Nic ci nie jest?
Mężczyzna zaczął odzyskiwać przytomność.
– Co to za ogień piekielny?
– Podpalił dom.
– Diabeł.
– Zamierza nas spalić na popiół.
– I teczkę też – zauważył mężczyzna.
– Co?
– Teczkę. Po nią tu przyszedł.
– Kto?
– Zaglądałeś do środka?
– Tylko przejrzałem.
– W takim razie wiesz kto.
– Senator?
– A któż by inny?
– Do diabła z nią. – Kyle odrzucił teczkę na bok. – Może ją sobie zabrać.
Staruszek jęknął, ale Kyle nie zwrócił na to uwagi. Żar ognia na schodach parzył mu skórę.
Ale żar dobiegał też z innego miejsca. Kyle wstał, uniósł rękę i dotknął sufitu. Płonęła podłoga na
parterze. Niedługo strop zwali im się na głowy.
– Musimy stąd uciekać! – zawołał. – I to szybko.
– Dobrze. W takim razie po schodach.
– Ale on ma broń. Będzie czekał przed domem, pewnie z tyłu, w nadziei, że wyjdziemy
drzwiami. Wybiegniemy z domu, a on nas zastrzeli.
– Być może jednego trafi, ale to nasza jedyna szansa – powiedział staruszek. Na czworakach
ruszył do leżącej pod ścianą teczki. – Idę za tobą.
Kyle obrócił głowę i spojrzał na staruszka.
– To naprawdę ty.
– We własnej osobie. – Staruszek chwycił teczkę i z wysiłkiem stanął na nogi. – Idziemy. Po
schodach na górę. „Galopem, galopem, galopem…”
– Co to?
– Tennyson. – Zamilkł na chwilę. – Sir Alfred Tennyson.
– A kto to był? Jakiś zawodnik?
– Poeta. Kurczę, synu, nie masz żadnej ogłady?
– Twojej na pewno nie.
Kyle przyjrzał się staruszkowi. Nie był niski, ale było w nim coś kruchego. Kyle wciąż nie
wiedział, jak mógł się zdarzyć taki cud, czuł jednak instynktownie, że ten staruszek jest jego
ojcem i bardzo potrzebuje wsparcia ze strony syna. I Kyle będzie go wspierał, nie bacząc na
koszty.
– Okay. Ruszajmy.
Kyle skierował się ku schodom, ale zatrzymał się w pół kroku, widząc, jak płomienie liżą
kolejne stopnie. Perspektywa przedzierania się przez ogień po to, żeby zginąć od kuli, kiedy już
dotrze do drzwi, wydawała się mało kusząca. Stanął w miejscu, pokręcił głową, obrócił się na
pięcie, spojrzał na zardzewiałą pralkę i suszarkę przy frontowej ścianie i wysilił pamięć.
Wspomnienie było mgliste, był wtedy wystraszony, tak jak teraz, i ukrywał się, tak jak teraz.
Miał szesnaście lat. Był opuszczony dom Simpsona, była fajka do palenia trawki i przypadkowo
zaprószony ogień – szkoda wspominać. Nadjechały wozy policyjne na syrenach, a oni, między
innymi Kat, wybiegli stamtąd i rozpierzchli się, każde w innym kierunku. Kyle pobiegł w stronę
domu, ale przecież nie mógł wpaść do środka jak wariat. Bardziej bał się matki niż policji.
Dlatego wczołgał się pod werandę od frontu i obserwował stamtąd, jak ulicą przejeżdżają
radiowozy, oświetlając szperaczami drzwi kolejnych domów. Pamiętał powiew ciepłego,
wilgotnego powietrza. Powiew ciepłego, wilgotnego powietrza z suszarki.
Z zadumy wyrwała go eksplozja. Przysiadł ze strachu. Eksplozja była głośna, ale nie
dobiegła z wnętrza domu. Dźwięk wydawał się znajomy, jakby ktoś odpalił w okolicy fajerwerki.
Fajerwerki? To nie miało sensu, ale przecież nic, co tu się działo, nie miało sensu.
Skierował światło latarki na suszarkę, znalazł rurę wylotową i miejsce, gdzie wchodziła w
ścianę z gipsowych płyt.
– Potrzymaj! – zawołał do ojca, wciskając mu do ręki latarkę, a samemu wspinając się na
suszarkę. Jednym szarpnięciem wyrwał rurę ze ściany. Gwałtownymi ruchami zaczął rozdzierać
gipsową płytę. Po chwili zobaczył za nią płytę ze sklejki, większą od pozostałych okien, przez
którą rurę wyprowadzono na zewnątrz.
– Co tam znalazłeś? – zapytał ojciec.
– Naszą drogę ucieczki – odparł Kyle.
Uderzył w płytę pięścią, ale nie zdołał jej rozbić. Chwycił za brzegi otworu i pociągnął z
całych sił, ale płyta nie drgnęła. Była przykręcona śrubami do ramy osadzonej w betonowym
fundamencie. Próbował podważyć brzeg płyty palcami – bezskutecznie.
Przed domem rozległa się kolejna eksplozja, a potem jeszcze jedna.
– Potrzebny mi śrubokręt albo nóż! – zawołał zdesperowany Kyle.
Usłyszał głośny trzask. Spojrzał w dół. Jego ojciec trzymał w ręku nóż z długim, wąskim
ostrzem i czarną rękojeścią.
– To się nada?
Kyle chłonął wzrokiem osobliwy widok ojca trzymającego w dłoni nóż sprężynowy. Nie
spodziewał się tego. Szybko złapał nóż i zaczął nim majstrować przy brzegu płyty i wokół śrub.
Spodziewał się, że to będzie mozolna praca, ale płynące tędy od dziesięcioleci ciepłe, wilgotne
powietrze osłabiło ramę. Po podważeniu nożem sklejka zaczęła odchodzić od ramy. Kiedy szpara
była już odpowiednio duża, by wsunąć w nią palce, wziął nóż w zęby i szarpnął płytę z całych sił,
odsłaniając szeroki otwór wychodzący pod werandą.
– Dasz radę się przecisnąć? – zapytał Kyle.
– Zaraz zobaczysz. – Ojciec zaczął wdrapywać się na suszarkę.
Kyle podał mu rękę i pomógł się podciągnąć, a następnie stanął na czworakach, tworząc z
własnego grzbietu podnóżek.
Chwilę później leżeli obok siebie pod werandą. To była dziwnie miła chwila dla Kyle’a
Byrne’a. Był wciąż jeszcze wystraszony, owszem, i obolały po pobiciu, a żar bijący z wnętrza
domu stawał się nie do zniesienia i tylko ich twarze owiewało chłodne powietrze. Ale był tu, w
tym samym miejscu, gdzie leżał samotnie dziesięć lat temu, znów wykaraskał się z kłopotów –
tym razem wspólnie z ojcem.
Nad ich głowami następowały kolejne eksplozje i ulicę, już rozświetloną blaskiem płomieni,
zalało jaskrawe światło. W oddali słychać było dźwięk syren.
– Mój samochód stoi na podjeździe – powiedział Kyle. – Zaczekaj tu, zaraz go
przyprowadzę.
– Nie udawaj głupka, chłopcze – odpowiedział ojciec. – Samochód diabli wzięli, podobnie
jak dom.
– Domem się nie przejmuję i tak zajął go już bank, ale samochód był ostatnią rzeczą, jaka mi
pozostała.
– Samochód jest unieruchomiony albo ten człowiek czeka, aż spróbujesz do niego wsiąść i
wtedy zacznie strzelać. To śmiertelna pułapka.
– Nie mogę go tak zostawić – zaprotestował Kyle. I dodał po chwili: – Mam w nim twoje
prochy.
– Przechowałeś je przez cały ten czas?
– Zabawne, prawda?
– Owszem, zabawne, ale one nie są warte tego, żebyś ryzykował życie. Ja swój
zaparkowałem przecznicę dalej.
– Ale, tato, to jest mój samochód.
– To nasza jedyna szansa. Mamy wciąż jeszcze dużo do zrobienia. Musimy się stąd
wydostać. Zaufaj mi.
Kyle obrócił głowę, spojrzał na swojego ojca i w jednej chwili przestał go zupełnie
obchodzić stary zardzewiały datsun. Od lat potrzebował kogoś, na kim mógłby polegać. Ojca,
jeszcze przed jego domniemaną śmiercią, trudno było nazwać osobą, na której można polegać, i
jego ponowne pojawienie się po czternastu latach dezercji, bo jak to inaczej określić, nie wróżyło
żadnej gwałtownej przemiany. Ale Kyle przez te wszystkie lata tak często marzył właśnie o tym,
żeby złożyć swój los w ręce ojca, że nie potrafił teraz postąpić inaczej. Było wiele pytań, które
musiały paść, ale nieco później, nie w tej chwili. Teraz musiał polegać na tym staruszku,
ponieważ tego przez całe życie pragnął.
– W porządku – powiedział Kyle. – Idę za tobą.
– Świetnie. Jesteś gotowy?
– Jestem gotowy – odpowiedział Kyle. – Tato?
– Tak, chłopcze?
– Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Ojca.
Na twarzy ojca pojawił się łagodny uśmiech.
– Szczerze?
– Szczerze – odrzekł zdławionym głosem Kyle. – Okay, chodźmy.
Na ulicy zebrał się tłumek ludzi, których wyciągnął z domów blask ognia i odgłosy eksplozji.
Ludzie czekali na pojawienie się straży pożarnej, przyglądając się, jak płomienie pożerają stary
domek. Co chwila zza domu wzlatywała w niebo kolejna raca i wybuchała jęzorami ognia. A
tłum krzyczał z zachwytu, jakby cały ten pokaz zorganizowano ku jego uciesze.
W chwili kiedy jedna z takich rac rozjarzyła się w ciemnościach nocy nad płonącym domem,
kiedy większość twarzy zwrócona była ku niebu, większość ust otwartych szeroko z zachwytu,
jakiś chłopiec dostrzegł dwa dziwne cienie wyczołgujące się spod werandy płonącego domu
niczym duchy i powstające. Jeden duch był wyraźnie młody i silny, drugi starszy i grubszy, i
poruszał się sztywno, jakby coś przyciskał do piersi. Oba odbiegły od domu nisko pochylone,
jakby chciały pozostać niezauważone. Pobiegły ulicą i tylko ten młodszy na chwilę obejrzał się
za siebie na wspaniałe widowisko.
– Popatrz, mamo – powiedział chłopiec, wskazując palcem znikające cienie.
– Tak, synku – odpowiedziała matka z zadartą wysoko głową, wpatrzona w niebo. – Piękne,
prawda?
Rozdział 31
Wstawał świt, kiedy Henderson i Ramirez, z zaciśniętymi ustami i rękami w kieszeniach,
krążyli po cuchnącym pogorzelisku. Dach zniknął, z ziemi sterczały wyszczerbione resztki
murów, cały teren był przesiąknięty wodą, jakby padało w tym miejscu non stop od tygodni.
Detektywi przyglądali się temu wszystkiemu z kamiennymi twarzami. To miejsce przestępstwa
znajdowało się poza ich jurysdykcją, nie mieli tu żadnej władzy, ale przyjechali natychmiast po
tym, jak o pożarze poinformował ich inspektor Demerit z miejscowego posterunku.
– Przypomniałem sobie o waszej prośbie o informacje na temat Kyle’a Byrne’a – powiedział
Demerit, który towarzyszył im w oględzinach, odsuwając nogą tlący się jeszcze kawałek drewna.
Demerit był niski i siwy; nosił tani niebieski garnitur, typowy dla gliny zbyt długo pracującego w
tym fachu.
– Dziękujemy – odpowiedział Henderson. – To miłe, że pamiętał pan o naszej prośbie.
– Znałem tego dzieciaka. Był najlepszym biegaczem, jakiego mieliśmy w Haverford High.
Ale prawdziwym mistrzem był w innej dziedzinie.
– W jakiej? – zapytał Henderson.
– W baseballu. Byłem trenerem Małej Ligi. Jak on potrafił uderzać, to niewiarygodne. Płot
na naszym boisku był za niski dla niego. Byłem pewny, że zrobi wielką karierę.
– Prawdziwy Babe Ruth – zauważył Henderson. – I co się z nim stało?
– Samo życie. Ja w szkole średniej grałem na perkusji i chciałem zostać gwiazdą rocka. A ty,
złotko? – zwrócił się do Ramirez. – Kim chciałaś zostać, kiedy dorastałaś?
– Policjantką – odparła Ramirez.
Henderson z rozbawieniem obserwował ich rozmowę. Ten cały Demerit zwracał się głównie
do Hendersona, co lekko wkurzyło Ramirez, tym bardziej że to ona rozesłała prośbę o informacje
na temat Kyle’a Byrne’a, a teraz to „złotko” rozzłościło ją jeszcze bardziej. Jeszcze jedno słowo i
rzuci mu się do gardła. Nie ułatwi to na pewno współpracy, ale będzie bardzo zabawne.
– Co pan dla nas ma, inspektorze Demerit? – zapytał Henderson.
– Strażacy znaleźli na miejscu ślady materiałów łatwopalnych, więc mamy do czynienia z
ewidentnym podpaleniem. Dom należał niegdyś do matki Byrne’a. Po jej śmierci odziedziczył go
syn.
– Jak zmarła? – zapytała Ramirez.
– Na raka. Sąsiedzi mówili, że choroba posuwała się szybko. Cierpiała. Nic nie można było
zrobić. Smutne. Była ładną kobietą i jeszcze młodą. Syn mieszkał tu jeszcze przez jakiś rok, ale
nie płacił czynszu. Miesiąc temu bank zajął dom, eksmitował chłopaka, zabrał meble i wystawił
dom na sprzedaż. Wystarczający motyw do podpalenia, nie sądzicie?
– Podejrzewa pan, że chłopak wzniecił ogień? – zapytała Ramirez.
– To możliwe. Zastanawialiśmy się, czy wiecie może, gdzie chłopak teraz mieszka.
– Nie macie na niego zbyt wiele, co? – zauważyła Ramirez. – Był wściekły na bank. A kto
nie jest? Gdyby kiedyś wyleciała w powietrze siedziba banku, w której mam kartę kredytową,
byłabym pierwszą podejrzaną. Macie jakieś dowody, które łączą go z podpaleniem?
– Nie.
– Żadnych śladów włókien czy krwi?
– Z pożaru nic nie ocalało.
– A jakieś listy z pogróżkami do banku? Może coś mówił znajomym albo krewnym?
– Na razie nic.
– W takim razie trudno go łączyć z tym pożarem, zgadza się?
– Hmm… – mruknął Demerit, pocierając brodę. – Jest samochód.
Dotarli do podjazdu, gdzie na osmalonych, sflaczałych oponach stał wypalony wrak
sportowego samochodu. Lewa część przodu wciąż jeszcze była jasnoczerwona, reflektory i
zderzak pozostały nietknięte, ale prawy bok, ten bliższy domu, i cały tył, poczynając od drzwi,
były odbarwioną, cuchnącą masą szarości i czerni. Pokrywa bagażnika została odkształcona
przez wysoką temperaturę.
– Od dawna tu stoi? – zapytał Henderson.
– Sąsiedzi twierdzą, że wczoraj go nie było. Wóz jest zarejestrowany na Kyle’a Byrne’a,
chociaż rejestracja straciła ważność i samochód powinien przejść badania techniczne. No, ale to
pasuje do kłopotów, jakie Byrne miał w ostatnim czasie. Poza tym jakiś chłopiec powiedział, że
widział dwie postacie wybiegające z domu. Jedna miała posturę pasującą do Byrne’a.
– To mogłoby wystarczyć, żeby go powiązać ze sprawą – stwierdził Henderson.
Demerit ponownie potarł brodę i spojrzał na Ramirez.
– Domyślacie się, gdzie mógłbym go znaleźć?
– Po to pan nas zawiadamiał? – zapytała Ramirez. – Żeby dostać od nas adres?
– To jeden z powodów. Byłem też ciekawy, dlaczego filadelfijska policja interesuje się
Byrne’em.
Ramirez spojrzała na Hendersona, a on na nią. Potrafili się godzinami ostro kłócić, ale kiedy
pojawiała się trzecia strona, taki Demerit w swoim tanim garniturku, z denerwującym nawykiem
pocierania brody, próbujący odgrywać tu rolę detektywa, nagle stawali się znowu zgranym
zespołem, starającym się nie mówić zbyt wiele temu sztywniakowi z przedmieścia. Henderson
dyskretnie wzruszył ramionami, dając Ramirez znak, że wszystko zależy od niej.
– Było włamanie do kancelarii adwokackiej – wyjaśniła Demeritowi Ramirez. – W środku
natknęliśmy się na Kyle’a Byrne’a. Zanim zdążyliśmy go przesłuchać, przesłaliśmy panu prośbę
o informacje, bo to był jego ostatni znany adres. Okazało się jednak, że chłopak miał prawo
przebywać w tej kancelarii.
– Dlaczego? – zapytał Demerit.
– Ponieważ to była kancelaria jego ojca.
Demerit przyglądał jej się chwilę, potem przeniósł wzrok na Hendersona i z powrotem na
Ramirez.
– Myślałem, że jego ojciec nie żyje. Przecież zmarł… kiedy? – Wyciągnął notes i
przekartkował go szybko. – Czternaście lat temu. I kilka dni przed spłonięciem domu matki
chłopak nagle zapragnął włamać się do dawnej kancelarii ojca?
– Być może jest to zbieg okoliczności. Kancelaria jest właśnie zamykana. Nikt nie wniósł
skargi i chłopak został puszczony wolno.
– Dał wam swój adres?
– Właśnie ten – powiedziała Ramirez.
– A powiedział, co tam robił?
– Szukał pamiątek.
– Tak powiedział? Cóż, może i szukał. Ale bank już opróżnił dom. Może wściekł się, stracił
nad sobą panowanie i podpalił dom, a samochód przy okazji. Może to wszystko tłumaczy.
– Tak pan myśli?
– Mogło tak być. – Demerit znów potarł brodę. – Chyba że to z powodu fajerwerków.
Henderson i Ramirez wymienili zaskoczone spojrzenia. Podszedł do nich umundurowany
policjant i odciągnął Demerita na bok. Rozmawiali przez chwilę ściszonymi głosami, a potem
Demerit wrócił.
– Przepraszam na chwilę – powiedział. – Strażacy znaleźli właśnie coś, co może was
zainteresować. – Zostawił ich przed zgliszczami domu, a sam wszedł za mundurowym do środka.
– To naprawdę zrobił ten twój Byrne? – zapytał Henderson.
– A czy on wygląda ci na chłopaka, który pod wpływem złości jest gotów podłożyć bombę?
– Nie.
– Mnie też. Ale skoro nie potrafił zadbać o dom, to może lepiej go podpalić. Przecież tu się
wychował.
– A dom zajął bank.
Ramirez westchnęła.
– Pamiętasz dom, w którym dorastałeś?
– Pewnie. Stoi niedaleko parku. Od czasu do czasu tamtędy przechodzę i wspominam sobie.
– A obchodzi cię, kto w nim teraz mieszka?
– Nie.
– I jego też pewnie to nie obchodzi. Jeśli nie płacił czynszu, to musiał wiedzieć, że to tylko
kwestia czasu. I po co miałby spalić przy tym swój samochód?
– Może samochód zajął się ogniem przypadkiem. Może chłopak jest po prostu głupi.
– Oczywiście, że jest głupi – odrzekła Ramirez. – Dobrze wiemy, że jest głupi. Ale nawet
głupek nie zaparkowałby samochodu na podjeździe, jeśli zamierza spalić swój dom.
– To prawda.
– A o co chodziło z tymi fajerwerkami?
– Nie wiem. Może ktoś wziął odgłos strzałów za wybuchy petard.
– Albo – zastanawiała się głośno Ramirez – fajerwerki miały być przykrywką dla czegoś
innego. Jak myślisz, czy ten kretyn powie nam w końcu, co wie?
– Jak zaswędzi go znowu szczęka.
– Tak. Co on ma z tym pocieraniem brody?
– Naoglądał się Columbo w telewizji.
– Jak spróbuje jeszcze raz, to mu przywalę. I wreszcie przestanie się drapać.
– Wiele bym dał, żeby to zobaczyć – powiedział Henderson ze śmiechem. Tymczasem
pojawił się Demerit.
– Może zejdziecie ze mną do piwnicy? – zaproponował. – Warto, żebyście rzucili na to
okiem.
Ponieważ schody nie nadawały się zupełnie do użytku, do piwnicy musieli zejść po
aluminiowej drabinie ustawionej przez strażaków. We wnętrzu zobaczyli resztki metalowej
konstrukcji ścian i płyt gipsowych. W głębokiej na kilka centymetrów warstwie brudnej, czarnej
wody pływały nadpalone deski. Śmierdziało dymem i zawilgoconym betonem. Osmalone belki
stropowe ocalały, ale większość podłogi spłonęła i promienie słoneczne przedzierały się przez
zrujnowany dach i piętro aż do piwnicy, oświetlając grubą warstwę popiołu. Ramirez nie mogła
się pozbyć wrażenia, że znalazła się w kościele.
– Tutaj – wskazał Demerit, przedzierając się przez błoto. Detektywi ruszyli za nim. Woda
wlewała im się do butów. Pozostałości drewnianych belek tworzyły rodzaj ramy wokół jakiegoś
prostokątnego, osmalonego przedmiotu.
– Co to jest? – zapytał Henderson.
– Szafka na dokumenty – wyjaśnił Demerit.
– Mówił pan, że bank opróżnił dom.
– Owszem. Ale jeśli spojrzycie na pozostałości obramowania, to zauważycie, że pomiędzy
ścianą z płyty gipsowej a fundamentem było trochę przestrzeni.
– Więc szafka była ukryta.
– Tak nam się wydaje.
– Sprawdziliście, co jest w środku?
– Nic ciekawego. Jakieś stare akta i teczki, wszystkie mniej więcej sprzed piętnastu lat.
– Możemy zajrzeć? – zapytała nieco zbyt gorliwie Ramirez.
– Oczywiście – odparł Demerit, pocierając brodę – kiedy już wszystko wyjaśnimy. A teraz
spróbujmy to usystematyzować. Chłopak został kilka dni temu przyłapany, kiedy włamał się do
dawnej kancelarii ojca. A potem pojawia się w domu, który zostaje podpalony i w którym w
tajemniczy sposób znajduje się stara szafka na dokumenty. Na dodatek sprawa musi dotyczyć
morderstwa, bo chłopakiem interesują się detektywi z wydziału zabójstw. Jak mi idzie?
– Całkiem nieźle – stwierdził Henderson.
– Jak na gliniarza z przedmieścia – uzupełnił Demerit.
– Ja tego nie powiedziałem.
– Nie musiał pan. Może mi w takim razie powiecie, czego szukał ten chłopak.
Henderson rzucił Ramirez spojrzenie, na które zareagowała wzruszeniem ramion.
– Nie wiemy – odparł.
– Ale ten chłopak wie – powiedział Demerit. – Z jakiegoś powodu w mojej dzielnicy spłonął
dom i miałem pokaz fajerwerków, więc chyba zdajecie sobie sprawę, że dopadnę go i wycisnę z
niego prawdę. A teraz zapytam jeszcze raz, pani detektyw Ramirez: czy pani wie, gdzie można
znaleźć Kyle’a Byrne’a, żeby wyjaśnił, co tu się, do cholery, dzieje?
Ramirez dała inspektorowi numer telefonu komórkowego Kyle’a Byrne’a i kopię wizytówki
jego koreańskiej przyjaciółki, prawniczki. W rewanżu Demerit pozwolił Hendersonowi i Ramirez
zajrzeć do szafki na dokumenty.
– To była szafka jego ojca – powiedział Henderson, kiedy wracali Haverford Avenue do
miasta. – Zabrał coś z dolnej szuflady, tej, która wciąż była jeszcze otwarta. Cokolwiek to jest,
musi być cholernie niebezpieczne.
– Podejrzewasz, że z tego samego powodu zginął Toth?
– Niewykluczone.
– Zabił go Kyle? – zapytała Ramirez.
– Oczywiście, że nie. Gdyby to on zabił Totha w kancelarii, toby ją od razu przeszukał.
Dlaczego miałby wracać później? Ale masz rację, po co miałby zostawiać samochód na
podjeździe i ryzykować, że spłonie razem z domem. Nie, ten dzieciak nikogo nie zabił, za to
mogę się założyć, że zabójca poluje na niego.
– Facet, który posłał go do szpitala?
– Możliwe – odparł Henderson. – Chyba że chłopak ma większe problemy, niż
przypuszczamy.
– W takim razie kto?
– Nie wiem, ale nie będę zaskoczony, jeśli to byłaby ta sama osoba, która powiadomiła nas o
włamaniu.
– Przesłucham jeszcze raz tę taśmę. Musimy znaleźć Byrne’a i go ostrzec.
– On już wie, że wpadł w tarapaty, nie potrzebuje naszego ostrzeżenia. Wygląda na to, że w
całej tej sprawie chodzi o jakieś stare dokumenty jego ojca, nie sądzisz?
– Chyba tak.
– A to znaczy, że papiery mają co najmniej czternaście lat. Jeśli były niebezpieczne wtedy,
muszą być także teraz. Jak zmarł jego ojciec?
– Nikt chyba nie wie tego na pewno – odpowiedziała Ramirez.
– W takim razie nie sądzisz, że trzeba się dowiedzieć?
Rozdział 32
Pokój motelowy to niezbyt romantyczne miejsce.
Obaj panowie Byrne zajęli pokój 207 w tanim przydrożnym motelu w Bellmawr w stanie
New Jersey, tuż za mostem na drodze z Filadelfii. Mrok w pokoju rozjaśniał tylko blask neonu
prześwitujący przez szpary w zasłonach. Cuchnęło tu starym moczem, kiepskim seksem
pozamałżeńskim i dymem, którym przesiąkła ich skóra i ubrania podczas wczorajszego pożaru.
Kyle siedział w obszarpanym fotelu, który przesunął, żeby zablokować drzwi, i przyglądał
się śpiącemu na plecach ojcu na jednym z zapadających się łóżek. Ojciec był w samych majtkach
i skarpetkach, miał goły tułów i porośniętą siwą szczeciną zapadniętą pierś. Chrapał na tyle
głośno, że zagłuszał dziwne odgłosy dobiegające z sąsiedniego pokoju numer 205. Kyle siedział
zadumany w fotelu i patrzył na ojca śpiącego niewzruszonym snem niewiniątka.
Miłość i zaskoczenie, jakie ogarnęły go, gdy po raz pierwszy ujrzał twarz ojca w świetle
latarki, zastąpiło teraz coś mrocznego i gorzkiego. Rozmyślał o tych latach, kiedy daremnie
szukał w tłumie ludzi ojca, który umarł. Rozmyślał o swojej matce siedzącej na werandzie,
wpatrzonej w mrok samotności, jakim stało się jej życie. Rozmyślał o własnych
niepowodzeniach, licznych niepowodzeniach, za które sekretnie winił brak ojca. Rozmyślał o
swojej matce leżącej w szpitalu, wycieńczonej i poszarzałej, samotnej, jeśli nie liczyć brata i
syna, po raz ostatni układającej wargi w wymuszony ironiczny uśmiech.
Gdzie wtedy byłeś, cholerny sukinsynu?
Jazda przez miasto zielonym samochodem z wypożyczalni była jeszcze naładowana
emocjami, pełna radosnego podniecenia z ponownego spotkania i udanej ucieczki. Ale kiedy
tylko znaleźli się w pokoju, uczucia Kyle’a zaczęły się zmieniać; zaczął zadawać pytania.
– Jestem teraz zbyt zmęczony, żeby na ten temat rozmawiać, chłopcze – powiedział ojciec. –
Chodzę za tobą od kilku dni. Muszę się przespać. Rano porozmawiamy. Rano, obiecuję. – Kilka
minut później chrapał już donośnie, wydając z siebie jednostajny, ostry dźwięk przypominający
odgłos zlatującej wody w zatkanej częściowo przez włosy i tłuszcz rurze kanalizacyjnej.
Kyle czekał całą noc w fotelu, przysypiając od czasu do czasu, budząc się co chwila
nerwowo, rozglądając nieprzytomnie po pokoju i upewniając się, że wciąż tu jest, w łóżku. Na
stoliku stał telewizor, ale nie miał ochoty oglądać telewizji. Telefon komórkowy zostawił w
swoim samochodzie przed domem, nie miał więc żadnego kontaktu ze światem, ale biorąc pod
uwagę, kto spał obok w łóżku, nie dbał o to. Siedział po prostu w fotelu i jeśli nie drzemał, to
patrzył. Czuł się trochę jak ktoś, kto teraz nad ojcem czuwa, a trochę jak więzienny klawisz.
Bo Kyle musiał znać odpowiedź.
Kiedy po raz kolejny się przebudził, promienie słońca prześwitywały przez szparę w
zasłonach, a ojca nie było. Kyle zerwał się na nogi, podbiegł do okna, rozsunął zasłony. Światło
uderzyło go w twarz niczym pięść. W tej samej chwili usłyszał za plecami, w łazience, szum
prysznica. Nagle woda przestała lecieć i teraz słyszał pogwizdującego ojca. Kyle zasłonił z
powrotem okno, uspokoił się, usiadł w fotelu i czekał.
– Dzień dobry, chłopcze – powiedział Liam Byrne, kiedy, wciąż mokry, wyszedł z łazienki.
Był nagi, jeśli nie liczyć ręcznika owiniętego wokół bioder i przytrzymywanego jedną ręką.
Drugą ręką drapał się zawzięcie po głowie. – Jak spałeś?
– Z przerwami.
– Trzeba było się położyć na drugim łóżku. Mówiłem ci przecież, że nikt nie wie, gdzie
jesteśmy.
– Wolałem być ostrożny.
– Cóż, postąpiłeś po swojemu, jak zawsze, ale mam nadzieję, że choć trochę wypocząłeś, bo
mamy dziś dużo do zrobienia, bardzo dużo.
– Myślałem, że zaczniemy od rozmowy na temat ostatnich czternastu lat.
Zapadło milczenie, w trakcie którego Liam Byrne wyjmował z niewielkiej zszarganej walizki
bieliznę. Potem zaczął zbierać porozrzucane po pokoju pozostałe części garderoby i myśleć.
Kiedy się w końcu odezwał, nie patrzył na syna.
– To były lata spędzone na pustkowiu, synu. Lata stracone. I możesz mi wierzyć lub nie, ale
tęskniłem za tobą bardziej niż ty za mną.
– Wątpię.
– To prawda, uwierz mi. – Zaczął się ubierać: najpierw bokserki, potem pogniecione spodnie
od garnituru. – A co do twojej matki, przykro było mi słyszeć, że umarła. Kochałem ją z całych
sił.
– Nie na tyle, żeby być tutaj, kiedy umierała.
– Czy to by w czymś pomogło? Czy moja obecność przedłużyłaby jej życie choćby o jeden
dzień?
– Nigdy nie chodziła na randki, nie spotykała się z innymi mężczyznami.
– Była jedyna w swoim rodzaju.
– Jak mogłeś ją tak po prostu zostawić, udawać nieboszczyka? Jak mogłeś mnie zostawić?
Liam Byrne, nadal bez koszuli, przerwał ubieranie, przypatrywał się długą chwilę synowi, a
następnie obszedł łóżko i usiadł na jego brzegu, blisko Kyle’a. Pochylił się i położył dłoń na jego
kolanie.
Kyle wzdrygnął się.
– Nie miałem wyboru – powiedział łagodnie Liam Byrne. – Wierz mi, skoro tak mówię.
Zabiliby mnie, gdybym został.
– Kto?
– Ci sami ludzie, którzy wczoraj chcieli nas dopaść. Dlatego wyjechałem, dlatego musiałem
uciekać. Widziałeś sam, do czego są zdolni, więc powinieneś zrozumieć. Chodziło o teczkę. Tak
jak i teraz. Czternaście lat temu zabijali wszystkich, którzy mieli z nią jakikolwiek związek. Ja
byłem następny w kolejce.
I ponurym głosem prawnika, przedstawiającego swoją rację sądowi, opowiedział Kyle’owi
smutną i wstrząsającą prawdę na temat teczki O’Malleya.
Rozdział 33
Zaczęło się od spotkania w jego kancelarii. Para starszych ludzi, których znał z kościoła,
ludzi porządnych i prawych, O’Malleyów, była bardzo długo bezdzietna, aż wreszcie w późnych
latach życia Bóg zesłał im dar w postaci córki, Colleen.
Colleen spotykała się z bogatym chłopcem z przedmieścia, ku dezaprobacie obu rodzin.
O’Malleyowie uważali, że jest zbyt wcześnie, rodzice chłopca, że dziewczyna nie jest
odpowiednią partią. Colleen nie wytrzymała nacisków i zerwała znajomość. Chłopak chciał ją
kontynuować. Zaczął szaleć, wydzwaniał do niej bez przerwy, warował pod jej domem, śledził ją
w drodze ze szkoły do domu, z domu na mecze koszykówki. Teraz nazwalibyśmy to stalkingiem.
Pewnego wieczoru zaczepił ją, złapał za ramię. Ona zaczęła się bronić. Zrobiło się
nieprzyjemnie. Zasłonił jej usta dłonią i szepcząc, że jeśli on nie może jej mieć, to nie będzie jej
miał nikt inny, zaciągnął w boczną alejkę.
– To był rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty dziewiąty – opowiadał Liam Byrne. –
Rodzice chcieli chronić córkę, a jednocześnie domagali się sprawiedliwości. Ale w tamtych
czasach trudno było udowodnić taką rzecz. Łatwo było zniszczyć czyjąś reputację. A rodzina
chłopca miała pieniądze. Mogliśmy osiągnąć więcej, milcząc, niż upubliczniając całą historię.
Dlatego zamiast pójść na policję, doradziłem zawarcie ugody. Rodzice się na to zgodzili. Kwota
była wysoka, w zupełności wystarczająca na pokrycie kosztów edukacji Colleen. W ramach
ugody chłopak został posłany na terapię do psychologa. Uważałem, że jest to najlepsze wyjście
dla wszystkich. Myślałem, że postępuję dobrze. Ale myliłem się. Piętnaście lat później chłopak,
pracujący teraz w należącym do rodziny banku, zdecydował się na robienie kariery publicznej.
– Truscott – domyślił się Kyle.
– Tak, zgadza się – odparł Liam Byrne. – To było w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym
czwartym roku, kiedy republikanie zdobyli większość w Kongresie i Truscott postanowił
przyłączyć się do nich, kupując za ciężkie pieniądze fotel kongresmana. Uznałem, że reakcyjna,
zamożna elita stanowi zagrożenie dla kraju i poczułem się w obowiązku coś z tym zrobić.
Dlatego poszedłem do tego Truscotta, który wcale już nie był dzieciakiem, ale twardym i
ambitnym politykiem, i powiedziałem, że jeśli nie wycofa się z kampanii, nie będę miał wyboru i
ujawnię akta. Uważałem, że robię dobrze dla kraju, ale nie przewidziałem konsekwencji. On nie
wycofał się z kampanii. Nie wyznał głośno swoich dawnych grzechów. Za to zaczął zabijać.
– Zabijać?
– Colleen O’Malley wyszła za mąż, miała dwoje dzieci i mieszkała w Ohio. Utonęła w
jeziorze w dziwnych okolicznościach. Utrzymywałem z nią kontakt – jej rodzice już nie żyli, a ja
czułem się zobowiązany czuwać nad nią. Wiadomość o jej śmierci mnie przeraziła. Pogrzeb był
smutnym wydarzeniem, odeszła w tak młodym wieku. Ale po pogrzebie, kiedy wracałem na
lotnisko, nadjechał z tyłu jakiś samochód i zepchnął mnie z drogi. Mój wóz przekoziołkował dwa
razy i zatrzymał się w jednym z wąwozów. Ledwie zdołałem się z niego wydostać, nim
eksplodował. Wtedy zrozumiałem, co stało się z Colleen. I wiedziałem już, że następnym razem
mogę nie mieć tyle szczęścia.
– Poszedłeś na policję?
– I co miałbym im powiedzieć? Co ja wiedziałem? Facet nie zrobił tego sam. Był cały czas w
Filadelfii, wygłaszał przemówienia. Wzięliby mnie za świra i byłbym bezbronny.
– A prasa? Nie wystarczyło opowiedzieć o wszystkim dziennikarzom?
– Nikt by tego nie wydrukował. Jego rodzina była zbyt potężna. A skoro dziewczyna nie
żyła, zniknął też dowód. Wiedziałem też, że zwracając się do prasy, narażę na niebezpieczeństwo
nie tylko siebie, ale także wszystkich swoich bliskich, w tym twoją matkę i ciebie.
– I swoją żonę.
– Tak, oczywiście, ją też. Może spanikowałem, może byłem głupcem, ale byłem przekonany,
że jeśli kiedykolwiek pojawię się jeszcze w Filadelfii, zostanę zabity. Znalazłem człowieka, który
mógł za odpowiednią cenę upozorować moją śmierć, i zapłaciłem mu. Zapłaciłem i zniknąłem.
Od tej pory bez przerwy uciekam. Chłopcze, nie masz pojęcia, jaka to tortura być wygnańcem z
własnego życia. Ale nie było innego sposobu.
Kyle wpatrywał się w ojca, starając się zobaczyć go w nowym świetle. Przez tyle lat jego
widmo wisiało nad życiem Kyle’a. Jego ponowne pojawienie się wydawało się niczym powrót
supermana, który potrafi dokonać wszystkiego. Ale opowieść o strachu i ucieczce od
wcześniejszego życia zniweczyła ten wizerunek. Przez chwilę ojciec wydał mu się postacią małą
i tragiczną, i poczuł litość. Zaraz jednak pomyślał o matce.
– Więc porzuciłeś nas.
– To był jedyny sposób, chłopcze. W przeciwnym razie wszyscy bylibyśmy narażeni.
Poświęciłem swoje życie, żeby was chronić.
– Jak żyłeś? – zapytał Kyle. – Co robiłeś?
– Włóczyłem się, gromadziłem dokumenty do rozpoczęcia nowego życia, osiedliłem się w
końcu w Kalifornii. Jakoś sobie radziłem.
– Byłeś sam?
– A co to, przesłuchanie?
– Odpowiedz na pytanie. Czy byłeś sam?
– Myślałeś kiedyś o studiach prawniczych? Masz to we krwi. Pomyśl, chłopcze. Naprawdę
chcesz zadać mi to pytanie?
– Więc znalazłeś sobie inną kobietę. A może już tam na ciebie czekała, równie idiotycznie
lojalna jak moja matka. Może nawet założyłeś nową rodzinę. Uczyłeś swojego nowego dzieciaka
grać w baseball, tato?
Zapadła cisza. Ojciec i syn przypatrywali się sobie gniewnie, a przed ich oczami, jak pranie
w pralce, wirowały te wszystkie stracone lata.
– Potrafi dobrze uderzyć piłkę – odezwał się w końcu Liam Byrne. – Prawie tak dobrze jak
ty.
– Wciąż jesteś z tą kobietą i swoim synem?
– Nie wyszło nam, nigdy mi nie wychodziło. Mam pecha i wybieram kobiety za dobre dla
mnie. Jak twoją matkę.
– Co teraz robisz? Nadal jesteś adwokatem?
– Nie byłem w stanie załatwić sobie licencji. Dlatego zajmuję się teraz nieruchomościami.
Amatorsko, ale jakoś da się żyć.
– Z pieniędzy, które ukradłeś Sorrentinowi?
Liam Byrne kiwnął głową, jakby fakt, że Kyle zna to nazwisko, nie był dla niego żadnym
zaskoczeniem.
– Co ten głupi potworek ci naopowiadał?
– Szukał tego, coś mu nakradł, a przy okazji mnie pobił. Chce też dostać teczkę. Uważa, że
dzięki niej odrobi straty. Mówi, że jestem mu to winny.
– To złodziej. Trochę się poróżniliśmy, kiedy zniknąłem, to wszystko. Ale zabrałem tylko
swoje udziały.
– Lepiej mu to powiedz, zanim dopadnie mnie drugi raz.
– Załatwię to z nim, nie martw się.
– Jak, tato? Jak masz zamiar cokolwiek załatwić? Przecież ty nie żyjesz, zapomniałeś? I
powiedz mi jeszcze, po co wracałeś, skoro życie w Kalifornii jest tak cholernie fajne? I dlaczego
teraz?
– Z powodu Laszla. Przeczytałem wzmiankę o jego śmierci w Internecie i wiedziałem, że
muszę się pojawić na pogrzebie.
– Pojawiłeś się, żeby złożyć mu uszanowanie?
– Nie, nic nie rozumiesz. Kiedy dowiedziałem się, że został zamordowany, pomyślałem:
znalazł teczkę i próbował na niej zarobić. Wiesz, jak się zaczyna każdy węgierski przepis
kulinarny? „Najpierw ukradnij kurę”. I wtedy przypomniałem sobie o szafce, którą ukryłem w
twoim domu. To oznaczało, że ty także jesteś w niebezpieczeństwie. Dlatego wróciłem, chłopcze.
Żeby cię ratować. Musisz mi uwierzyć.
– Jak mam ci wierzyć?
– Muszę ci też powiedzieć, że kiedy z daleka widziałem, jak uderzasz piłkę…
– Więc to byłeś ty…
– Oczywiście, że ja. Zawsze lubiłem patrzeć, jak grasz w baseball. A teraz, kiedy mogę
wreszcie spędzać z tobą czas, serce mi rośnie. Ty i ja, znowu razem. Byrne i syn. Nie ma drugiej
takiej ekipy jak my. A to, jak nam się udało wydostać z tego płonącego domu, to było…
magiczne.
– Niezłe, prawda?
– Czy w takim razie mamy już to wyjaśnione?
– Nie – odparł Kyle.
– Ale może pewnego dnia…? Pewnego dnia wybaczysz staruszkowi, że zrobił to, co musiał?
– Nie wiem.
Liam Byrne popatrzył na syna promiennym wzrokiem, jakby ława przysięgłych wzięła jego
stronę.
– O nic więcej nie mogę prosić – powiedział radosnym tonem. – Na nic więcej nie zasługuję.
Popełniałem błędy, wiem o tym. Kochałem, gubiłem się, postępowałem głupio. Ale chciałem jak
najlepiej. Posłuchaj, synu. Życie mnie czegoś nauczyło i dlatego jestem po tej dobrej stronie.
Musisz być uczciwy wobec siebie, chłopcze. Bądź wobec siebie uczciwy, a będziesz też uczciwy
wobec mnie. Tylko o to proszę.
Poklepał Kyle’a w kolano, a potem wstał i skończył się ubierać.
– Chodź, chłopcze, mamy kupę roboty.
– O czym ty mówisz?
– Pora zastawić pułapkę na senatora. Zdepczemy tego drania jak karalucha.
– Dlaczego mielibyśmy cokolwiek robić? Chodźmy lepiej z tą teczką na policję. Poznałem
taką policjantkę, której chyba mogę zaufać.
– Nie możemy, chłopcze. Nie rozumiesz tego? Tu już nie chodzi o niego, tu chodzi o ciebie i
o mnie. Twój samochód nadal stoi przed domem. Oskarżą cię o podpalenie. A wtedy mnie także
przyszpilą. Miałem polisę na wypadek śmierci, pieniądze z niej dostała twoja matka i ty. Obaj
skończymy w więzieniu, a nasz senator wywinie się z kłopotów. Nikt nie może się dowiedzieć,
że wróciłem. Musisz mi to obiecać. Na zawsze już muszę pozostać martwy. To jest zasada numer
jeden. Obiecaj mi.
– Sam nie wiem, tato.
– Pomyśl! – zawołał rozzłoszczony Liam Byrne. – Możesz nigdy nie wybaczyć swojemu
biednemu ojcu, a on może nie zasługiwać na wybaczenie, ale na pewno nie chcesz go posłać do
więzienia, prawda?
Kyle popatrzył na ojca i poczuł wobec niego jakąś dziwną lojalność.
– Nie, nie chcę tego – odpowiedział.
– Dobry chłopiec. A teraz, kiedy mamy teczkę w ręku, możemy przejść do ofensywy.
Czternaście lat temu stawka była wysoka, ale teraz radykalnie wzrosła. Tu już nie chodzi o fotel
w Kongresie, zabójca przymierza się do zamieszkania w Białym Domu. I zrobi wszystko, żeby
zatrzeć wszelkie ślady swojej zbrodni z młodych lat. I to go w końcu zgubi.
Rozdział 34
Po raz pierwszy w życiu świat Bobby’ego Spanglera wydawał się idealnie zrównoważony,
zupełnie jakby balansował na ostrzu rzeźnickiego tasaka.
Wcześniej zawsze istniały dysproporcje pomiędzy nadziejami Bobby’ego a rzeczywistością,
pomiędzy sposobem, w jaki postrzegał sam siebie, a jak postrzegała go ona. Ale ogień go
oczyścił, opalił mu nie tylko brwi i proste, zaczesane do tyłu włosy, wypalił także wszystkie
infantylne fantazje. Dzięki oczyszczającej sile ognia po raz pierwszy zdołał jasno zobaczyć siebie
i swoje miejsce w świecie. Piekielny obraz jego wewnętrznego życia idealnie odpowiadał
wypalonym zgliszczom, jakie zostawiał za sobą w ciągu całego żywota.
I nie wiedzieć czemu w jakiś magiczny sposób ta równowaga czyniła go niewyobrażalnie
szczęśliwym.
Zniknęło gdzieś bezpowrotnie brzemię oczekiwań, że znajdzie się pośród wielkich tego
świata. Zniknęły codzienne upokorzenia, kiedy łasił się i zabiegał o jej błogosławieństwo.
Zniknęły nieustanne zmagania. Wszystko to pozostało przy Robercie, a Robert usmażył się w
ogniu, podobnie jak tamtych dwóch durniów w piwnicy domu Byrne’a. Po raz pierwszy od
chwili, gdy był niewinnym dzieckiem mieszkającym w skromnym domu swojego ojca, poczuł się
wolny od więzów możliwości. Przestał się nareszcie stawać, nareszcie był.
Bobby Spangler. Myśliwy. Podpalacz. Morderca. Niebezpieczny mężczyzna i zwinny
tancerz, utrzymujący równowagę na ostrzu rzeźnickiego tasaka.
– Coś ty narobił?! – wykrzyknęła przez telefon. Bobby siedział w swoim mieszkaniu na
fotelu, zupełnie nagi. Tę nagość zasłaniał tylko telefon komórkowy przytknięty do ucha,
nadpalony i wciąż cuchnący dymem. Czuł, jak jego skórę zalewa fala palącego żaru, kiedy
słuchał jej gorzkich słów. Za jego plecami terkotał projektor, a na prowizorycznym ekranie za
telewizorem migotała czarno-biała kobieca postać. Kobieta miała na sobie tylko błyszczące
szpilki, ciemne pończochy i długie, białe rękawiczki. Jej blade ramiona wiły się, tułów skręcał,
piersi falowały, wargi rozchylały w udawanej rozkoszy.
– Urządziłem show – odparł lodowatym tonem. Jak Clint Eastwood, jak Nieugięty Luke. Po
raz pierwszy w tym tragicznie nierównym związku Bobby czuł, że panuje nad sytuacją, i to
uczucie było równie stymulujące jak ukłucie ościeniem.
– Nie udawaj durnia – wypluła z siebie. – Ten pożar był wielkim błędem po tym, co stało się
z Laszlem. To przecież wyraźny sygnał do przyjrzenia się sprawie bliżej. Nawet ci imbecyle z
policji potrafią go odczytać.
– Uprzedzałem, że istnieje taka możliwość. Ale ty – jego głos przybrał śpiewny ton – jak
zawsze nie słuchałaś, co mam do powiedzenia, i kazałaś mi robić swoje.
– Ale nie urządzać pokaz fajerwerków. Co za kretyn wykorzystuje fajerwerki?
– Gdyby próbowali wyjść z piwnicy, kiedy już podpaliłem dom, musiałbym strzelać. A
fajerwerki zagłuszyłyby strzały.
– Za to ściągnęły policyjne śmigłowce, idioto. Z drobnego wydarzenia zrobił się news na
cały kraj. Po raz kolejny pokazałeś, jaki jesteś niekompetentny i bezwartościowy. Cały Spangler.
Milczał chwilę, zastanawiając się, czy przekroczyć granicę, której nigdy wcześniej nie
przekraczał. Wreszcie, wpatrując się w wygibasy na ekranie, rzucił butnie:
– Taki jak ty.
– Coś ty powiedział?
– Stwierdziłem tylko oczywisty fakt. Powiedziałem to, co było pomiędzy nami
niedopowiedziane przez te wszystkie lata.
– Co w ciebie wstąpiło, Bobby? Dziwnie mówisz. Jesteś pijany?
– Nie – odparł. – Zrozumiałem po prostu pewną oczywistą prawdę.
– Jak zwykle niczego nie rozumiesz. Ja zawsze byłam inna.
– Nie aż tak bardzo. Wiem o wszystkich świństewkach, jakie robiłaś, zanim uczepiłaś się
Truscottów.
– Robiłam, co musiałam, mój drogi.
– Z wielkim entuzjazmem – zauważył. Postać na ekranie zmieniła pozycję. Odwróciła się
tyłem, stanęła na czworakach, obróciła głowę i patrzyła teraz przez ramię wprost w jego oczy.
– Ale zawsze miałam na względzie ważniejsze sprawy. Kiedyś myślałam, że ty też, ale
najwyraźniej myliłam się.
– Oczywiście, że się myliłaś. Taki już twój pech, że ciągle się mylisz, oceniając mnie. –
Spojrzał na swoje lędźwie. Boże, zupełnie jakby połknął cały flakonik tych cholernych
niebieskich pigułek. Rozmowa z nią działała lepiej niż film. – Powiedz, że mnie kochasz.
– Nie bądź głupcem.
– Powiedz to.
– Zachowujesz się jakoś inaczej, Bobby.
– Bo jestem inny. – Objął dłonią swoją męskość i patrzył, jak postać na ekranie wsuwa sobie
rękę w rękawiczce pomiędzy nogi. Kiedy oblizała sobie wargi, jęknął cicho.
– Mówisz jak dawny młody chłopak, przed którym otwierał się świat – powiedziała głosem
niemal dziewczęcym.
– Powiedz, że mnie kochasz.
– Być może. Może cię kocham. Tak jak się kocha psa.
– Muszę się z tobą zobaczyć. Są sprawy, które wymagają wyjaśnienia.
– Jest tylko jedna sprawa, która nie daje mi spokoju. – Milczenie, potem wdech. –
Powiedziałeś „oni”. Co miałeś na myśli? W domu była więcej niż jedna osoba?
– Chłopak miał wspólnika.
– Kogo?
– Nie wiem. Kogoś starszego od siebie. Kiedy możemy się spotkać? Mam coś dla ciebie.
– Załatwiłeś ich obu?
– Nikt stamtąd nie wyszedł.
– Stamtąd? Nie rozumiem.
– Co tu do rozumienia? Mózg ci przestał pracować na starość? Obaj weszli do domu. Obaj
byli w piwnicy, kiedy wznieciłem pożar. Żaden nie wyszedł.
Zapadła chwila ciszy, ale nie dla uczczenia pamięci dwóch ofiar. W tej ciszy wyczuwało się
chłód cierpkiej nagany. Nie wiedzieć czemu, role się odwróciły. Bobby czuł, jak się kurczy; jakby
połykała go ta cisza. Postać na ekranie schyliła głowę i skrzywiła szyderczo usta.
– Coś nie tak? – zapytał.
– W wiadomościach powiedzieli, że w pogorzelisku nie znaleziono żadnych ciał.
– To niemożliwe.
– Słyszę zawód w twoim głosie.
– Oni stamtąd nie wyszli.
– Jakie to uczucie mylić się tak często? – zapytała.
– Zajmę się tym.
– Mam nadzieję. Znajdź ich. Znajdź obu i zabij.
– A co potem?
– Zniszcz dowód.
– Miałem na myśli siebie.
– Siebie?
– Pora na zapłatę. Pora, żebym otrzymał to, na co sobie zasłużyłem.
– Uwielbiam, kiedy tak jęczysz. Dzięki temu pamiętam, kim się stałeś.
– Jesteś mi to winna.
– Och, Bobby, Bobby, Bobby. Cóż mam powiedzieć? Pozwoliłam ci służyć naszej wspólnej
sprawie. Zmieniłam cię w złośliwego, małego pieska. Na co więcej liczyłeś?
Postać na ekranie podniosła się z łokci i, wciąż na kolanach, obróciła przodem do niego.
Rozłożyła szeroko ramiona, jej cudne piersi zafalowały. Wystający z szyderczo rozchylonych ust
język przywoływał go do siebie.
– Zabiję obu – powiedział.
– Liczę na to.
– A potem przyjdę po ciebie.
Rozdział 35
– Zanim cokolwiek zrobimy – powiedział Liam Byrne, kiedy następnego dnia po pożarze
jechali jego samochodem do miasta – musimy cię jakoś odpowiednio ubrać.
– Moje ubranie jest okay – odpowiedział Kyle, nie potrafiąc ukryć irytacji w głosie. Po latach
poczucia opuszczenia przez ojca, teraz, kiedy siedział w jego samochodzie, nareszcie obok niego,
powinien czuć jakiś rodzaj euforii. Tymczasem on wyglądał przez okno, chłonął przemykające
chropawe widoki New Jersey i czuł wyłącznie rozdrażnienie. Rozdrażnienie, że musiał spędzać
czas z całkiem obcym człowiekiem, który tylko zewnętrznie przypominał utęsknionego ojca. Że
ten obcy człowiek był takim dupkiem i próbował przekonać go do swoich kretyńskich teorii. Że
rozmawiali o jego ubraniu.
– Widziałeś się w lustrze? – zapytał ojciec. – Wyglądasz jak bezdomny.
– Jestem bezdomny.
– A tak, zapomniałem. Mój odnoszący sukcesy syn.
– Dobrze wiesz, że miałem trudne dzieciństwo – powiedział Kyle, wciąż patrząc przez okno.
– Mój ojciec umarł, kiedy miałem dwanaście lat.
Liam Byrne zacisnął dłonie na kierownicy i pochylił się do przodu. Prowadził z nosem przy
szybie, jak niedowidzący starzec.
– Mógłbyś też obciąć włosy. I ogolić się. Ale przede wszystkim musimy coś zrobić z
ubraniem.
– A co jest nie tak z moim ubraniem?
– Spójrz na ten swój T-shirt. Pomińmy już, że to bielizna, nie strój wierzchni.
– No i co z tym T-shirtem?
– Jest rozdarty, poplamiony i cuchnie dymem. A to coś, co masz na tyłku…
– Szorty.
– Tak, szorty. Nazwa mówi sama za siebie.
– Ubranie mi się trochę złachmaniło w pożarze, zgoda. Przecież o mało nas nie zabili
poprzedniej nocy, nie pamiętasz? Ale prawdę mówiąc, tato, po zwyczajnej imprezie wyglądam
niewiele lepiej. Wystarczy świeża bielizna i skarpetki. Możemy pojechać do mojej przyjaciółki
Kat, gdzie mam trochę swoich rzeczy, albo kupić coś nowego. Właśnie minęliśmy Wal-Mart.
– Potrzebujesz czegoś więcej niż tylko nowych skarpetek, chłopcze. Masz chyba jakiś
garnitur? Widziałem cię w garniturze na pogrzebie Laszla. Pożyczyłeś go z Armii Zbawienia czy
jest twój?
– Jest mój.
– Świetnie, w takim razie go włożysz. To, co mamy dziś do załatwienia, wymaga włożenia
garnituru.
– Wystarczy to, co mam na sobie. Tak się ubieram.
– Oto lekcja dla ciebie, chłopcze. Noś się dzisiaj tak, jak chcesz być postrzegany jutro.
– Tak właśnie robię.
– Jeśli chcesz, żeby cię szanowano, ubieraj się tak, żeby na ten szacunek zasłużyć. Nikt nie
będzie wspierał niechluja. Chcesz zostać kimś?
– Pewnie, kimś, kto może chodzić w T-shircie i szortach.
– Gdzie twoja duma, chłopcze?
– Pogrzebałem ją razem z ojcem.
Liam Byrne nie odpowiedział, uniósł się tylko w fotelu i zacisnął zęby. Kyle po raz pierwszy
w życiu odszczeknął się ojcu i wcale nie był z tego zadowolony.
– Mój styl cię nie przekonuje – odezwał się Kyle, siląc się na lżejszy ton. – To ostatni krzyk
mody wśród bohemy.
– Sprawia wrażenie, jakbyś w ogóle nie dbał o wygląd.
– Zgadza się. Powinienem otworzyć sklep z takim przesłaniem: „Ubrania dla
niewybrednych”.
– To nie jest żaden styl; to oznaka rezygnacji.
– Jest wygodny.
– To jest szczyt twoich marzeń i aspiracji? Wygoda?
– Pewnie, dlaczego nie?
– Ponieważ wygoda jest potrzebna osiemdziesięciolatkom w domach opieki, noszącym
śliniaki pod brodą i pieluchy w majtkach. Cała reszta powinna walczyć o własną chwałę.
– Chwałę? A gdzie twoja skromność, tato? Chwały szukają durnie.
– I nie przeszkadza ci, że wszyscy po kolei cię wyprzedzają?
– I co im z tego przyjdzie?
– Pieniądze i władza, gabinet w narożnym pokoju i lexus. I piękne kobiety, chłopcze.
– Nie mam z tym problemów.
– Cóż, może nie masz. W końcu jesteś Byrne’em. Ale w takim stroju na pewno nie
podrywasz dziewczyny z najwyższej półki. Powiedz mi, chłopcze: gdzie chcesz się znaleźć za
pięć lat?
– Na kanapie. Grać na konsoli.
– W życiu nie słyszałem czegoś smutniejszego. To wszystko przez trawkę, którą palicie.
Wypaliłeś już pewnie całą stertę.
– Ostatnio niewiele.
– Marnujesz dni na fajkę i gry wideo, a noce na tanie piwo i ladacznice.
– Jak się trafi dobry dzień, to tak.
– Ech, młodość. Zapomniałem już, jaka potrafi być głupia.
– Idź do diabła.
– Pozwól, że udzielę ci pewnej rady na temat marihuany. Za moich czasów też była,
wydawało nam się, że to my ją odkryliśmy. Ale trzymaj się od niej z daleka, to przekleństwo.
Zabija ambicję. Wygląda jak niewinna rozrywka, ale dziesięć lat później mieszkasz nadal u
mamusi i przestajesz płacić czynsz.
– Co ty wyprawiasz, tato? Chcesz nadrobić czternaście lat ojcowskich pogadanek podczas
jednej podróży samochodem?
– Ktoś musi cię wyprowadzić na prostą.
– Tym się zajmowała mama. Zostawiłeś to na jej barkach, nie pamiętasz? Za późno próbujesz
się wtrącać.
– Nie możesz mnie winić za wszystko, co ci w życiu nie wyszło, synu.
– I kto to mówi.
– Czego ty ode mnie chcesz, chłopcze?
– Może żebyś powiedział, że jest ci przykro.
– Już to powiedziałem.
– Zabawne, nie słyszałem.
– Okay. Przykro mi, że tak wyszło.
– To chyba nie to samo, nie sądzisz?
– Powiedz mi, co dokładnie chcesz usłyszeć, a ja powtórzę tobie jak papuga.
– Daj spokój.
– Nie, powiedz.
– Powiedziałem: daj spokój.
– Okay, jasne. Skoro tak wolisz. Nie powinniśmy się kłócić, tylko współpracować, jak
prawdziwy ojciec i syn. Czas, żeby nastała sprawiedliwość na tym świecie.
– Niech ci będzie.
– Świetnie. Wróćmy do twojego stroju.
Kyle wysiadł przed domem Kat. Z kieszeni wyjął pęk kluczy. Ten do dawnego domu był już
niepotrzebny. Kluczyk do samochodu – również. Klucza do baru Bubby zapomniał oddać, kiedy
wylatywał z pracy. Cały ten pęk kluczy był wymownym świadectwem, jak żałośnie
przedstawiało się jego życie. Jedynym wartościowym kluczem, jaki posiadał, był klucz do
cudzego mieszkania.
W środku znalazł kartkę z wiadomością od Kat: ZADZWOŃ DO MNIE!!!
Zadzwonił.
– Kyle? Co się, do cholery, dzieje? – zapytała. – Myślałam, że nie żyjesz. Słyszałeś, co się
stało z twoim domem?
– Byłem tam.
– Zamknij się. Wszystko podali w wiadomościach. A co to było z tymi fajerwerkami?
– Nie mam pojęcia.
– Ale udało ci się wydostać i nic ci nie jest?
– Jak słychać.
– Naprawdę myślałam, że nie żyjesz.
– Nie żeby ktoś nie próbował mnie zabić.
– Dzwoniłam na twoją komórkę cały ranek.
– Chyba zostawiłem ją w samochodzie, który z kolei zostawiłem pod domem.
– Szkoda, fajny był ten telefon.
– Muszę odzyskać samochód.
– Mam złe wieści. Twój samochód nie przeżył pożaru.
– Teraz ty się zamknij.
– Widziałam zdjęcie w wiadomościach. Samochód jest skasowany. Wygląda nie lepiej od
tych ze złomowiska w Kensington. Farba cała oblazła, a tył eksplodował.
– Kat. Mój samochód. Ten samochód był ostatnią rzeczą, jaką miałem.
– Chyba był ubezpieczony, prawda?
– Był. Do czasu. Tak mi się wydaje. Chyba do ubiegłego roku.
– Kyle, skarbie, nic ci nie jest?
– Nie, wszystko w porządku. Robię teraz coś takiego, że gdybym ci powiedział, to nie
uwierzyłabyś.
– Spróbuj.
– To jest tak szalone, że nie mogę nawet o tym mówić. Powiem ci tylko tyle: właśnie się
bardzo dużo dowiaduję o swoim ojcu.
– O ojcu?
– Tak. I wiesz co? Im więcej się dowiaduję, tym mniej go lubię. Najlepsze, co zrobił, to to, że
zniknął z mojego życia. A po co tyle wykrzykników w wiadomości od ciebie?
– Ponieważ chciałam wiedzieć, czy żyjesz. I ponieważ dzwonił jakiś gliniarz z Havertown.
Nazywał się Demerit. Mówił, że musi z tobą porozmawiać na temat pożaru. I na temat
fajerwerków. Chcesz jego numer?
– Nie.
– Jako twój adwokat dam ci radę: lepiej, żebyś ty nawiązał z nim kontakt, zanim on cię
znajdzie.
– Okay, jest jakiś dziewiąty na mojej liście. Posłuchaj, Kat. Chcę, żebyś wyświadczyła mi
przysługę.
– Mów.
– Pamiętasz tę policjantkę, która przesłuchiwała mnie na komendzie?
– Tę ślicznotkę? Pamiętam.
– Nazywa się Ramirez. Musisz ją odnaleźć i coś jej dać, zgoda? – Kyle wyjął z kieszeni
wizytówkę, którą dał mu O’Malley, i przeczytał Kat numer telefonu. – Ten numer należy do
faceta, który podaje się za O’Malleya, Thomasa O’Malleya, ale to fałszywe nazwisko. Mogę się
założyć, że ten facet wie coś na temat morderstwa Laszla Totha i być może na temat pożaru.
Sprawdź, czy dzięki temu numerowi uda się odnaleźć bydlaka.
– Okay. Mogę dla ciebie zrobić coś jeszcze?
– Nie teraz. Ale później opowiem ci taką historię, że włosy staną ci dęba.
Kiedy się rozłączył, stanął przed otwartymi drzwiami szafy w zapasowej sypialni Kat. Na
wieszaku wisiał tylko jeden garnitur. Ojciec uparł się, żeby włożył garnitur, ale okazał się
samochwałą, a Kyle, dla zasady, lekceważył samochwałów. Z drugiej strony może staruszek miał
rację. Kyle przypomniał sobie, jak zmierzyła go wzrokiem sekretarka w kancelarii jego ojca,
kiedy pojawił się tam w T-shircie i szortach. Może faktycznie powinien ubrać się jak detektyw
rozwiązujący kryminalną zagadkę. Nie chciał jednak dać ojcu satysfakcji z pouczania go, jak ma
się ubierać. A gdyby tak jednak, po tych wszystkich latach, zrobić staruszkowi frajdę?
Niech to szlag, pomyślał, teraz jest trudniej niż w okresie dojrzewania.
Dziesięć minut później, wykąpany i ogolony, w czarnych butach, starannie zapiętym szarym
garniturze i w okularach przeciwsłonecznych na nosie, zszedł po schodach, przebiegł przez
korytarz, a potem powoli otworzył drzwi wychodzące na ulicę. Spojrzał w lewo, nic. Spojrzał w
prawo, również nic. Wygładził cienki czarny krawat i wyszedł na chodnik, szukając ojca.
– Cześć.
Odwrócił się w stronę, skąd dobiegał głos, i ujrzał zwalistą postać w purpurowym dresie
wyłaniającą się z sąsiednich drzwi i zmierzającą wprost na niego. Kyle obrócił się, żeby uciec w
przeciwnym kierunku, ale w drugich drzwiach pojawiła się kolejna postać. Rozpoznał w niej
jednego z osiłków siedzących przed siedzibą firmy Małego Tony’ego. W tej samej chwili
otrzymał potężny cios w klatkę piersiową, okręcił się i wpadł na Verna, który chwycił go oburącz
za klapy marynarki.
– Patrzcie, kogo tu mamy – odezwał się Vern, przyciągając Kyle’a tak blisko siebie, że czuł
w jego oddechu kawę espresso. – Misio, na którego czekaliśmy.
– Cóż za zbieg okoliczności – powiedział zbir za plecami Kyle’a. – Pojawił się akurat tu,
gdzie na niego czekaliśmy.
– Pan Sorrentino przysłał nas, żebyśmy zapytali cię o teczkę – wyjaśnił Vern. – Wiesz, tę,
którą miałeś znaleźć w ramach rekompensaty za to, co ukradł ten sukinsyn twój ojciec.
– Nigdy nie mówiłem, że… – Zanim zdołał dokończyć, oprych zdzielił go w plecy, odbijając
mu nerkę. Pod Kyle’em ugięły się kolana i upadłby, gdyby nie mocny uścisk dłoni Verna.
– Nie opowiadaj bajeczek – warknął Vern. – Niektórym się wydaje, że są w Hollywood i
mogą sprzedawać takie bajki. Ale nie jesteśmy w Hollywood, nie jesteśmy producentami,
jesteśmy specjalistami od łamania nóg z Filadelfii i nie kupujemy bajeczek. Interesuje nas tylko
odpowiedź. Masz to?
– Jeszcze nie – zapiszczał Kyle.
– Niedobrze – odparł Vern.
Rozdział 36
– Uważaj na garnitur! – zawołał Kyle, kiedy Vern i ten drugi oprych ciągnęli go tak szybko,
że ledwie dotykał stopami chodnika.
– Troszcz się lepiej o swoją skórę, nie o garnitur – odpowiedział Vern.
– Mojej skóry nie trzeba prasować, jak się pogniecie.
– Skoro już o tym mowa – rzucił Vern – powinieneś mieć kolorowy krawat.
– Rad będzie mi udzielał mięśniak w purpurowym dresie z atłasu.
– To nie jest purpura, tylko fiolet. I nie atłas – Vern popchnął go mocniej – tylko welur.
Zmierzali w stronę wąskiej alejki, która przecinała kwartał ulic, gdzie mieszkała Kat. Kyle
spędził już w takiej alejce dość czasu z tymi zbirami, żeby nabrać pewności, że nie ma ochoty
tam się znaleźć. Chwycił Verna za nadgarstki i próbował się uwolnić, ale Vern uniósł go tylko w
powietrze, a kolejny cios w nerki odebrał Kyle’owi wolę walki.
– Nie szarp się tak – ostrzegł Vern. – Nie zabijemy cię. Nie tym razem. Ale szef uznał, że
powinniśmy podkręcić ci tempo.
– Szukam.
– Pan Sorrentino chce, żebyś szukał szybciej.
Zbliżali się do alejki, a Kyle rozważał wszystkie możliwości. Nie mógł zaatakować Verna, bo
ten trzymał go zbyt blisko siebie. Nie zdołałby się zamachnąć do ciosu, a kiedy tylko zaczynał
wymachiwać rękami, drugi zbir zadawał mu cios z tyłu. Nie mógł też rzucić się na zbira z tyłu,
bo z powodu uścisku łap Verna nie był w stanie się obrócić. Musiał jakoś zwiększyć swoje
szanse, ale na razie było dwa do jednego. Gdyby tylko potrafił znaleźć odpowiedni kąt.
I wtedy, gdy jego buty ślizgały się po betonowym trotuarze, wymyślił sposób.
Chwycił ponownie Verna za nadgarstki i nagle czas zwolnił. Wiedział, że Vern zaciśnie
mocniej swoje łapska, ale tym razem Kyle nie będzie się bronił. Tym razem zaczeka, aż Vern go
uniesie.
Kiedy nadeszła ta chwila, kiedy został uniesiony, kolanami uderzył Verna w uda. Vern
poleciał do przodu, okręcił się, Kyle okręcił się razem z nim i odchylił szybko w bok. Teraz
szybko wyrzucił nogi w tył. Poczuł, jak jego pięty wbijają się w brzuch drugiego oprycha, a Vern
chwieje się na nogach. Przez bajecznie długą chwilę Kyle wisiał niemal poziomo w powietrzu, aż
wreszcie runął jak kamień na ziemię.
Mimo bólu przeturlał się na brzuch, stanął na czworakach i ocenił swoją pozycję. Oprych wił
się z bólu na ziemi. Vern odzyskał równowagę i szedł teraz w jego kierunku, sięgając ręką za
pasek na plecach.
Kyle przyciągnął nogi do klatki piersiowej, przyjmując pozycję biegacza czekającego na
wystrzał pistoletu startowego, kiedy nagle na chodnik wskoczyła jakaś mieszanina chromu i
zieleni, uderzyła w Verna i posłała go na pobliską ścianę. Głowa Verna odbiła się od ceglanego
muru niczym piłka baseballowa.
Kyle podniósł się powoli. Na chodniku przed nim stał zielony samochód.
Otworzyły się na oścież drzwi od strony pasażera. Wychyliła się z nich głowa siedzącego za
kierownicą Liama Byrne’a.
– Masz kłopoty, chłopcze?
Kyle rzucił spojrzenie na dwóch leżących na chodniku zbirów.
– Miałem.
– Fajny garnitur.
– Dzięki.
– Ale krawat mógłby być bardziej jaskrawy.
– Już to słyszałem.
– Wszystko w porządku?
– Chyba tak.
– A garnitur?
Sprawdził szybko.
– Nie bardziej zmięty niż zwykle.
– W takim razie wsiadaj. Mamy jeszcze mnóstwo do zrobienia, a czas ucieka.
Kyle jeszcze raz spojrzał na krajobraz po bitwie. Oprych leżał na ziemi, jęcząc i trzymając
się za dolną część klatki piersiowej, jakby starał się utrzymać na miejscu pogruchotane żebra.
Vern siedział oparty o ścianę i zakrwawionymi dłońmi trzymał się za rozbitą głowę. Sam Kyle,
prócz obitego biodra i podrapanych dłoni, nie odniósł poważniejszych obrażeń. Znowu
przytrafiło mu się coś niebezpiecznego i znowu czas zwolnił. W takich chwilach zawsze mógł
liczyć tylko na siebie, na swoją siłę i spryt. Ale tym razem, po raz pierwszy, odkąd pamiętał, ktoś
dał mu wsparcie. I co niesamowite, tym kimś był jego własny ojciec.
– Okay – powiedział, gramoląc się do środka. – Jedźmy stąd.
Zanim zdążył zamknąć drzwi, ojciec wrzucił wsteczny bieg i zjechał na asfalt, czemu
towarzyszył pisk hamulców i dźwięk klaksonów innych pojazdów. Następnie ruszył ostro do
przodu, skręcił w prawo, potem w lewo i znów w prawo.
– Kto to był? – zapytał Liam Byrne. – Osiłki od senatora?
– Nie – odrzekł Kyle. – Osiłki twojego byłego wspólnika, Małego Tony’ego Sorrentina.
Przyszli przekazać wiadomość.
– I jakąż to wiadomość przekazał ci ten mały chciwy fircyk?
– Chce dostać teczkę O’Malleya. I to szybko.
– Oczywiście, że chce. Wszyscy chcą. Niedługo się nim zajmiemy, ale najpierw musimy się
umówić na spotkanie. Pamiętasz, co ci mówiłem?
– Pamiętam.
– Wiesz, co masz mówić.
– To nic nie da.
– Wszystko zależy od podejścia. Nie siedź rozwalony w fotelu jak ofiara losu. Jesteś teraz
mężczyzną, który potrafi nad sobą panować, mężczyzną w garniturze. Ty masz wodzić rej.
– On jest senatorem. Ja – nikim. Nie zechce się ze mną spotkać.
– Owszem, zechce.
– Przyleci tu specjalnie dla mnie z Waszyngtonu?
– I tak ma się tu jutro pojawić. Pozyskuje sponsorów. Wcześniej spotka się z tobą. Zrób to
tak, jak ci mówiłem, a przybiegnie do ciebie jak pies uganiający się za kością.
– Pobożne życzenia.
– Wcale nie. Nie wolno ci tylko wątpić, chłopcze. Ci, którzy wątpią, popełniają błędy.
Tworzenie świata wymaga odwagi. Bądź odważny, Kyle. To jedyny sposób, żeby pokonać
grawitację. Jesteś gotowy do lotu?
– Chyba tak.
– Nie mamy czasu na żadne dwuznaczności. Jesteś ze mną, chłopcze? Na pewno?
Czy był? Czy kiedykolwiek będzie? Kyle przeczuwał, że cała ta śmiesznie zawiła intryga
ojca mająca ujawnić zabójcze machinacje senatora to czyste szaleństwo. Wiara w to, że wszystko
rozegra się tak, jak ojciec to przewidywał, że Truscott wyląduje w więzieniu, a Kyle wyjdzie z
tego cało, a sam ojciec wróci po cichutku do swojego dotychczasowego życia w San Bernardino,
była czystą fantazją. Nie wspominając o tym, że Kyle nie mógł się pozbyć uczucia, iż jego ojciec
nie był wobec niego całkowicie szczery, jeśli chodzi o… jeśli chodzi o wszystko. Ale z drugiej
strony ojciec zrobił porządek z Vernem, o mało go nie rozjeżdżając, i zabrał stamtąd Kyle’a,
przyszedł mu z odsieczą. Mimo dzielących ich nieporozumień Kyle postanowił zaufać ojcu.
– Na pewno, tato.
– Żadnych więcej wątpliwości?
– Żadnych.
– To dobrze. To wspaniale. To chwyta mnie za serce.
– Ale jak mam przekonać senatora?
– To tak jak w biznesie. Musi poznać twój punkt widzenia.
– Gdybym miał milion dolarów na wsparcie jego kampanii, może zechciałby mnie
wysłuchać. A co ja mam?
– Masz teczkę, chłopcze, a to znaczy, że masz go w garści. Wystarczy go teraz przycisnąć.
Rozdział 37
Detektyw Ramirez sądziła, że zdobycie aktu zgonu Liama Byrne’a nie powinno stanowić
dużego problemu. Znała rok śmierci, a Kyle Byrne powiedział, że ojciec zmarł w New Jersey,
wydawało jej się zatem, że wyskoczy na chwilę do Trenton i zaraz wróci. Oczywiście myliła się.
Zapomniała, że będzie miała do czynienia z agencją rządową. Samo trafienie do odpowiedniego
biurka zajęło czterdzieści pięć minut.
– Nazwisko zmarłego? – zapytała urzędniczka.
– Byrne. Liam B-y-r-n-e.
– Rok śmierci?
– Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty czwarty.
– Miasto?
– Nie mam pojęcia. Po to przyjechałam.
– Mam nadzieję, że wie pani przynajmniej, w którym hrabstwie.
– A ile macie tu hrabstw?
– Dwadzieścia jeden – odparła urzędniczka, opryskliwa kobieta o oczach sowy, po której
minie można było sądzić, że ma dość tego dnia, choć nie minęło jeszcze południe.
– Aż tyle? – zdziwiła się Ramirez.
– Więc hrabstwa też pani nie zna. Obawiam się, że to może potrwać.
– Nie mam zbyt wiele czasu – powiedziała Ramirez, pokazując swoją odznakę. – Prowadzę
śledztwo w sprawie morderstwa.
Urzędniczka wychyliła się w krześle, obejrzała odznakę, zmierzyła wzrokiem Ramirez i
usiadła z powrotem.
– To nie jest odznaka z New Jersey, prawda?
– Nie, proszę pani. Z Filadelfii. Ale przypuszczam, że traktujecie zabójstwa tak samo jak my.
– Tylko jeśli zdarzają się w New Jersey.
– Cóż, w przypadku Liama Byrne’a tak mogło być.
Urzędniczka wpatrywała się w nią przez chwilę beznamiętnie.
– Proszę usiąść, zobaczę, co da się zrobić – powiedziała w końcu.
Telefon z informacją o pożarze wyrwał Ramirez ze snu w środku nocy i teraz była zbyt
zmęczona, żeby robić awanturę, zbyt zmęczona, żeby domagać się widzenia z kierownikiem,
żeby dobijać się do jego biurka. Usiadła na jednym z plastikowych niebieskich krzeseł i czekała.
Wyprostowała długie nogi, odchyliła głowę w tył i przymknęła powieki.
– Hrabstwo Union.
Wyrwana z drzemki Ramirez otworzyła oczy. Przed nią stała urzędniczka z teczką w ręku.
Ramirez spojrzała na zegarek. Spała godzinę.
– Przepraszam, musiałam się zdrzemnąć – usprawiedliwiła się.
– Nie szkodzi. Widzę, że policjanci z wydziału zabójstw w Filadelfii są bardzo zapracowani.
– Urzędniczka otworzyła teczkę, przeczytała jakiś dokument. – Nasz pan Liam Byrne zmarł w
szpitalu Overlook w Summit. Zrobiłam dla pani kopię aktu zgonu. Ale to nie było zabójstwo.
– Nie? – Ramirez przetarła zaspane oczy.
– Nie, skarbie – powiedziała urzędniczka, zamykając i odkładając teczkę. – To był zawał.
Ramirez wzięła do ręki teczkę, otworzyła ją i szybko przebiegła wzrokiem dokument. Liam
Byrne, urodzony piętnastego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku w
Filadelfii, zmarł w Summit czwartego czerwca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego
roku. Przyczyna śmierci: zawał mięśnia sercowego, czyli zwyczajny atak serca. Akt wystawił
doktor Manzone ze szpitala Overlook. Tu trop się urywał, powinna wracać do domu. Zbyt dużo
było prawdziwych zbrodni do wyjaśnienia, zbyt wiele rodzin wciąż było pogrążonych w bólu po
stracie najbliższych, szukały odpowiedzi, których tylko ona mogła im udzielić. Nie było potrzeby
badania rzekomej zbrodni w obcej jurysdykcji.
– Bardzo dziękuję za pomoc – powiedziała. – Naprawdę jestem wdzięczna.
– Mogę w czymś jeszcze pomóc?
– Tylko jedna sprawa. Jak dojechać do tego Summit?
– W górę – odpowiedziała urzędniczka. Ramirez uznała to za bystrą odpowiedź, ale kobieta
miała na myśli zwyczajnie północ, Route 1 do autostrady Garden State Parkway. Witajcie w
malowniczym New Jersey. Nie po raz pierwszy detektyw Ramirez zastanawiała się, jak można tu
żyć. W Filadelfii tętniło życie, a w New Jersey, nie licząc wybrzeża, można było tylko
przemierzać samochodem pustkowia, siedzieć przed telewizorem i w końcu umrzeć. Szpital
Overlook był jednym z takich miejsc do umierania. Ogromny budynek z cegły stojący na skraju
jednego z rozwlekłych przedmieść, które zdawały się zajmować cały stan.
Musiała się nieźle nachodzić i namachać odznaką, zanim trafiła do archiwum. Pracujący tam
człowiek był dość zajęty, dał jej to wyraźnie do zrozumienia pełnym dramatyzmu westchnieniem.
Kiedy pokazała mu odznakę, ledwie powstrzymał się od szyderczego uśmiechu.
– To trochę potrwa – powiedział.
– Mam nadzieję, że niezbyt długo.
– Dokumentacja znajduje się gdzie indziej, złociutka. Muszę zadzwonić i czekać, aż ją
dostarczą. To może zająć cały dzień.
– Nie mam do dyspozycji całego dnia. Niech pan się postara to przyśpieszyć, bardzo proszę.
– Zatrzepotała rzęsami, ale bez efektu.
– Potrwa tyle, ile musi – odpowiedział pracownik archiwum.
– Oczywiście, rozumiem. Jest tu jakiś przyzwoity lokal, w którym można coś zjeść?
– A co pani lubi prócz o dwa odcienie zbyt jasnej szminki?
– Mam ochotę na coś surowego.
– Och – rzucił z chytrym uśmieszkiem.
Skierował ją do znajdującego się niedaleko szpitala baru sushi. Popijając herbatę maki,
zastanawiała się, na ile jej donkiszoteria ma służyć wyjaśnieniu morderstwa Laszla Totha, a na ile
rozszyfrowaniu Kyle’a Byrne’a. Ten chłopak nie dawał jej spokoju. Nie była jeszcze pewna, czy
aktywował w jej mózgu ośrodek odpowiedzialny za prokreację czy za uczucia macierzyńskie, ale
czuła silną potrzebę zaopiekowania się nim. A po tym jak zobaczyła go w szpitalu, i jeszcze
później, gdy widziała wypalone zgliszcza jego domu i samochodu, nie miała wątpliwości, że
opieka jest mu potrzebna. Był głupkiem wrzuconym na głęboką wodę. Ale pływał w niej tak
dzielnie i z takim wdziękiem, że trudno się było nie uśmiechać na samą myśl o nim. Na widok
którego mężczyzny ostatnio tak się uśmiechała? Chyba Świętego Mikołaja, póki w niego
wierzyła, a to było już dawno temu.
Kiedy wróciła do szpitala, wciąż jeszcze myślała o Kyle’u Byrnie. A dokumentacji nie było.
– Nie rozumiem – powiedziała. – Przecież musi tu być.
– Tu chyba nie ma nic do rozumienia – odparł pracownik z irytacją. – Musiała się pani
pomylić. Nie mamy dokumentacji pacjenta o takim nazwisku. Sprawdziliśmy cały rok.
– A gdyby przywieźli go tutaj już martwego, to byłaby dokumentacja?
– Nie tkniemy pacjenta bez założenia mu karty bez względu na to, czy przyjdzie tu na
własnych nogach, zostanie przywieziony, czy spadnie z nieba. Może pani spróbuje w szpitalu
Summit Oaks przy Prospect Street? – Wychylił się w jej kierunku i zniżył głos. – To szpital
psychiatryczny. Może tam będzie pani miała więcej szczęścia.
– Cudownie – powiedziała Ramirez, wyciągając z teczki kopię dokumentu. – To jest akt
zgonu urzędu stanu cywilnego stanu New Jersey, stwierdzający, że Liam Byrne zmarł w tym
szpitalu w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku, więc może daruje pan sobie te
uszczypliwości i sprawdzi jeszcze raz.
– Niech pani to pokaże. – Pracownik archiwum wziął do ręki dokument i uważnie go
przestudiował. Z jego twarzy powoli znikała oficjalna mina, tak jak kulka lodów spływa po rożku
i spada na ziemię.
– Ehmm… tego… – zająknął się. – Czy pani nie nazywa się przypadkiem Huston?
– Nie. Dlaczego?
– Ponieważ mamy problem.
– Jak cudownie. – Ramirez oparła się dłońmi o biurko i pochyliła. – Może w takim razie
opowie mi pan o naszym problemie, zanim stanę się dociekliwa.
– Chodzi o lekarza, który stwierdził zgon i wystawił ten dokument, doktora Manzone.
– To nie jest jego podpis?
– Nie, nie, akurat podpis chyba jest w porządku.
– W taki razie muszę porozmawiać z doktorem Manzone.
– To może być trudne. – Pracownik archiwum skrzywił się bezwiednie. – On już u nas nie
pracuje.
– Nie?
– W dziewięćdziesiątym czwartym faktycznie u nas pracował, ale teraz już go tu nie ma.
– Dosyć tej zabawy w ciuciubabkę. Gdzie mogę znaleźć doktora Manzone?
– W Rahway.
– W szpitalu?
– Nie, proszę pani. W więzieniu stanowym. Były pewne… jak to ująć?… nieprawidłowości.
Detektyw Ramirez uśmiechnęła się drapieżnie i usiadła na jednym z krzeseł naprzeciwko
mężczyzny, pochyliła nad jego biurkiem i spojrzała na boki, upewniając się, że nikt ich nie
słyszy.
– No, dobrze, mój ty słodziutki. Mów.
Po drodze do oddalonego o pół godziny jazdy więzienia stanowego East Jersey w Rahway
detektyw Ramirez zadzwoniła do Hendersona.
– Nie uwierzysz, w jakie wdepnęliśmy gówno.
– Próbowałem cię złapać – powiedział Henderson.
– Musiałam wyłączyć telefon w szpitalu. A teraz posłuchaj. Pod aktem zgonu Liama Byrne’a
podpisał się doktor Manzone, który stwierdził, że Liam Byrne zmarł na zawał serca w szpitalu w
miasteczku Summit w stanie New Jersey. Ale szpital nie ma żadnej dokumentacji medycznej
Liama Byrne’a. To mogłoby być jakieś zwyczajne urzędnicze niedopatrzenie, prawda? Tylko że
doktor Manzone to nie jest taki zwyczajny facet. Ma coś na sumieniu.
– Ramirez, musisz wracać.
– Nie słuchasz mnie. Była w Elizabeth taka firma, gdzie balsamowano zwłoki dla domów
pogrzebowych z Nowego Jorku, New Jersey, a nawet z Filadelfii. Myślałam, że każdy zakład
robi to we własnym zakresie, ale oni woleli zlecać to tej firmie. Tyle że ta firma z Elizabeth nie
poprzestawała na wypełnianiu ciał formaldehydem. Przy okazji pozbawiała zwłoki nerek, oczu,
nawet kości i handlowała narządami do przeszczepów. A żniwo zbierał nasz doktor Manzone.
– I dokąd to prowadzi? – zapytał Henderson. – Tu mamy ważniejszą robotę, którą powinnaś
się zająć.
– Zaczekaj, tatuśku, to dopiero początek interesującej historii. Zdarzało się, że ciała, które
dostawali, były w zbyt złym stanie, żeby narządy nadawały się do transplantacji – zbyt stare, zbyt
długo martwe, przeżarte choróbskami. Co wtedy robił doktor Manzone? Sukinsyn fałszował akty
zgonu, tak żeby pobrane narządy wyglądały na pierwszą klasę. Rozumiesz? Założę się, że Liam
Byrne nie zmarł z tak prozaicznej przyczyny jak zawał serca.
– Dokąd teraz jedziesz?
– Do Rahway. Nasz doktor Manzone siedzi w tym samym więzieniu, w którym kiedyś
trzymali Hurricane’a Cartera. Manzone współpracował z wymiarem sprawiedliwości New Jersey
i na pewno pamięta szczegóły wszystkich sfałszowanych aktów zgonu. Założę się, że będzie też
pamiętał, co się stało z Liamem Byrne’em.
– Daj sobie spokój, Ramirez.
– Mam dać sobie spokój? Oszalałeś, staruszku, czy zrobiłeś się leniwy? Trafiliśmy na
grubszą sprawę. Jeśli czternaście lat temu Byrne został zamordowany, to Toth mógł teraz zginąć z
ręki tego samego człowieka i z tych samych powodów. A to by znaczyło, że ten sam drań wczoraj
próbował zabić młodego Byrne’a. Natomiast motyw znajdował się w tej szafce na dokumenty.
Nie zdziwiłabym się, gdybyśmy mieli do czynienia z seryjnym zabójcą, a Kyle byłby następny na
jego liście.
– Daj sobie spokój. Wracaj. To rozkaz porucznika.
– Co tu się dzieje, Henderson? Dlaczego chcesz to kończyć?
– Miałaś rację, Ramirez. Od samego początku dobrze kombinowałaś. Zadzwonili do nas z
lombardu w sprawie zegarka. Mamy już gościa, który go zastawił. Znaleźliśmy przy nim broń i
pudełko z kancelarii Totha.
– Żartujesz.
– Czeka na przesłuchanie w pokoju numer sześć. Wracaj. Naskoczymy na niego razem i
zamkniemy wreszcie sprawę zabójstwa Laszla Totha.
Rozdział 38
– Witamy w filadelfijskim biurze senatora Truscotta – odezwała się śliczna recepcjonistka
siedząca naprzeciwko drzwi frontowych. – W czym mogę pomóc?
Kyle omiótł spojrzeniem wyłożone drewnianymi panelami ściany, meble z ciemnego drewna,
majestatyczną pieczęć Senatu Stanów Zjednoczonych nad recepcją i uśmiechniętą, pociągłą
twarz samego senatora na portrecie wiszącym obok pieczęci. Może to była ta chwała, o której
wspominał jego ojciec. Jeśli tak, to sukinsyn wprost promieniował tą chwałą. Wszystko tu było
trochę sztuczne i wymuszone, jakby miało służyć wyłącznie zrobieniu odpowiedniego wrażenia.
Zdaniem Kyle’a jedynym zajęciem senatora było wyciąganie pieniędzy, sprawdzanie przy
drzwiach, czy jesteś godny tu wejść, i głosowanie zgodnie z linią swojej partii.
Kyle spojrzał w szczere brązowe oczy recepcjonistki i przekrzywił głowę. Wydawała mu się
znajoma. Musiał ją już gdzieś spotkać. W jakimś barze? W klubie?
– Cześć, szukam senatora Truscotta – odezwał się. – Jest tutaj?
– Nie, przykro mi.
– Ale przyjeżdża dzisiaj do Filadelfii, prawda?
– Wystąpi na konwencji wyborczej. – Recepcjonistka oceniła jego strój. – To impreza
połączona ze zbiórką funduszy. Chce pan kupić bilet? Jeszcze kilka zostało.
– Żeby wspierać sztywniaków?
– Warto tam pójść, zapewniam pana. – Zniżyła głos i wytrzeszczyła lekko oczy. – To nie jest
jeszcze pewne, ale wiem z dobrych źródeł, że pojawi się sam wiceprezydent.
– Naprawdę? Wiceprezydent? – Krótka przerwa. – Ma pani przypadkiem widelec?
– Widelec?
– Tak, bo prędzej sobie wbiję widelec w oko, niż pójdę na imprezę, na której będzie
wiceprezydent.
Recepcjonistka cofnęła się lekko i uśmiechnęła z nagłym zainteresowaniem.
– Znam cię – powiedziała. – Ty jesteś Kyle Byrne. Nie poznałam cię w tym… – Machnęła
dłonią.
– Garniturze. To się nazywa garnitur. Gdzie się spotkaliśmy?
– Dopiero zaczęłam tu pracować. Wcześniej pracowałam w recepcji w biurowcu, gdzie była
kancelaria twojego ojca.
– Ach, oczywiście. Pamiętam twoje śliczne oczy. – Czekał, aż się zarumieni, ale ona nie
należała do tych pąsowiejących. – Zabawne, jaki świat jest mały. Jak masz na imię?
– Sharon.
– Wiesz, Sharon, chyba mogłabyś mi pomóc. – Usiadł na brzegu biurka i nachylił się w jej
stronę. – Chciałbym się spotkać z senatorem przed tą imprezą. Możesz to dla mnie załatwić?
– Chyba żartujesz.
– Nie, wcale nie.
– Senator ma zaplanowane spotkania na kilka miesięcy naprzód. Nie ma możliwości gdzieś
cię wcisnąć. Zresztą jego kalendarz jest ustalany w Waszyngtonie. Prośby o spotkanie trzeba
wysyłać faksem do jego biura w stolicy. Mogę ci dać numer faksu.
– Jak długo trzeba będzie czekać na odpowiedź?
– Musisz to liczyć w tygodniach. Możliwości senatora są ograniczone.
– To chyba znaczy: zapomnij.
Dziewczyna rozejrzała się na boki.
– Masz kilka tysięcy, żeby wesprzeć jego kampanię?
– Nie.
– W takim razie, owszem, zapomnij.
– A gdybym mu zostawił po prostu wiadomość? Mogłabyś ją przekazać?
– Mogę ci dać tylko numer faksu.
Kyle długą chwilę patrzył na nią zamyślony. Rozmowa z dziewczyną niewiele dała, bo
dziewczyna niewiele mogła. Ale coś tu śmierdziało. To musiał być zbieg okoliczności, że
wcześniej pracowała w kancelarii ojca, a teraz tutaj. A może to nie był zbieg okoliczności? Może
gliniarze, którzy go zgarnęli w kancelarii ojca, cały czas na niego czekali. Może dostali cynk od
samego senatora, który dostał cynk od kogoś, kto wiedział, że Kyle próbował się dostać do
kancelarii. Od kogo? Od tej Sharon? Niewykluczone. Dzięki temu mogła dostać tę pracę. Ale
dziewczyny takie jak Sharon nie dostają synekur za informacje, dostają je za coś innego.
Przypomniał sobie swoje podejrzenia wobec niej i tego buldoga prawnika z kancelarii. Tamten
sukinsyn wspominał przecież, że ma już nową pracę.
– A mógłbym porozmawiać na ten temat z Malcolmem? – zapytał Kyle. – Jest tu gdzieś?
Sharon się wzdrygnęła.
– To chyba oznacza, że tak.
– Powinien już pan chyba pójść, panie Byrne.
– Pewnie masz rację, powinienem, ale nie zamierzam. Który to jest jego gabinet? Zajrzę
tylko na chwilę, pogadam z nim o pogodzie.
– Jeśli pan zaraz nie wyjdzie, panie Byrne, będę zmuszona wezwać ochronę.
– Zanim to zrobisz, Sharon, może poinformowałabyś naszego kumpla Malcolma, że tu
jestem i chcę się z nim zobaczyć. Możesz mu powiedzieć, że jeśli natychmiast się ze mną nie
zobaczy, to porozmawiam z jego żoną o tym, jak załatwił ci taką fajną robotę.
– Wyrazy współczucia z powodu pożaru pańskiego domu – powiedział Malcolm z
błąkającym się w kąciku ust ironicznym uśmieszkiem.
– Pilnuj własnego fiuta – odrzekł Kyle.
Na mopsiej twarzy Malcolma odmalowało się zaskoczenie.
– Słucham…? Ach, jasne, to takie szczeniackie zagranie. Pilnuj swojego interesu, Byrne. Są
tacy, którzy pracują na swoje utrzymanie.
Ten gnojek siedział bez marynarki, w szelkach, za biurkiem w swoim prywatnym gabinecie i
Kyle z trudem się powstrzymywał przed wyciągnięciem go zza niego i zaciśnięciem dłoni na
jego grubej szyi. Ten śmieć był pewnie odpowiedzialny za jego dwukrotne aresztowanie i za
pożar, Kyle z przyjemnością rozkwasiłby mu gębę. Niech senator z portretu na ścianie sobie na to
popatrzy. W takim wypadku poplamiłby sobie jednak garnitur, a plamy z krwi trudno schodzą.
Oto jeszcze jeden argument za noszeniem T-shirtów i szortów.
– Ładny gabinet – zauważył Kyle.
– Mnie też się podoba.
– Niezły awans, od harówki dla takiego trolla jak Laszlo Toth do asystenta senatora Stanów
Zjednoczonych.
– Miałem szczęście.
– Och, nie bądź taki skromny. To było coś więcej niż szczęście.
Malcolm dumnie i wojowniczo zadarł głowę.
– Może masz rację.
– Jeśli dodać do tego złodziejstwo, zdradę i może morderstwo.
– Wynoś się stąd.
– Do kogo dzwoniłeś, kiedy przyszedłem przejrzeć stare dokumenty ojca?
Malcolm pokręcił głową, jakby nagle zaczął go uwierać kołnierzyk koszuli.
– Do nikogo. Do nikogo nie dzwoniłem.
– Jeśli tylko tak potrafisz kłamać, to mam nadzieję, że masz dobrego adwokata od spraw
rozwodowych, bo twoja żona musi już wiedzieć o twoich figlach z Sharon.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
– Zabawne, Sharon powtarza to samo. Ale cudzołóstwo to w tej chwili najmniejszy problem.
Moim zdaniem senator poprosił cię, żebyś miał oko na Laszla Totha, i obiecał ci to stanowisko.
Kiedy Laszlo znalazł teczkę, zadzwoniłeś do senatora i go o tym poinformowałeś. Ale kiedy
senator pozbył się Laszla, ty stałeś się współsprawcą morderstwa. I siedzisz tu, bo to gwarantuje
twoje milczenie.
– Trafiłeś kulą w płot, Byrne.
– Być może, ale coś jest na rzeczy, prawda?
– Czego chcesz?
– A to już znaczy, że jestem blisko. Jutro senator przyjeżdża do Filadelfii. Muszę się z nim
spotkać przed imprezą.
– Senator jest zajęty. Rano jest wysłuchanie publiczne, na którym musi być obecny.
– Jasne. Wszyscy wiemy, jak ważne są takie wysłuchania. Zadzwoń do niego i załatw to.
– Dlaczego miałbym to robić? Dlaczego miałbym ci pomagać?
No właśnie, dlaczego? Ojciec podpowiedział mu dlaczego, teraz wystarczyło dobrze faceta
przycisnąć.
– Dlatego, że to znalazłem, idioto. Dlatego, że mam to, czego na pewno szukałeś, kiedy
zapukałem do drzwi kancelarii. To, co było motywem zabójstwa Totha. Mam teczkę O’Malleya.
Malcolm przekrzywił lekko głowę.
– Blefujesz – powiedział.
– Być może, ale jak sądzisz, czy senator zaryzykuje?
– Jeśli masz tę teczkę, pokaż mi ją. Jeśli jest prawdziwa, zobaczę, czy będę mógł coś dla
ciebie zrobić.
– Nie martw się, mam ją i jest prawdziwa. I założę się, że nie wiesz, co jest w środku. Jestem
pewny, że senator Truscott nie byłby zadowolony, gdyby się dowiedział, że do niej zajrzałeś.
Mógłbyś go zacząć szantażować i zażądać stanowiska szefa sztabu wyborczego.
– Ja w ten sposób nie postępuję…
– Zostaw te kłamstwa dla swojej żony, a szlochy dla Sharon. A teraz bierz do ręki ołówek i
kartkę papieru. Po trzech latach studiów prawniczych będziesz gońcem. Oto wiadomość: mam
teczkę.
– On zażąda dowodów – powiedział Malcolm, odkładając na biurko długopis.
– Powiedz mu, że wiem, co się naprawdę stało z Colleen. To powinno rozbudzić jego
ciekawość. Spotkamy się o czwartej. To da mu dość czasu, żeby przyjechać tu z Waszyngtonu,
porozmawiać ze mną i zdążyć jeszcze wetknąć język w ucho wiceprezydenta.
– Gdzie chcesz się spotkać?
Kyle zastanawiał się chwilę.
– W Queens Village jest taki bar, nazywa się Bubba’s. Twój senator to łebski gość, trafi.
Powiedz mu, żeby był o czwartej. Sam. Jeśli pojawi się z ochroną, z matką albo nawet z takim
mięczakiem jak ty, sprawa skończona.
– Będziesz miał teczkę ze sobą?
– Żartujesz. Nie jestem idiotą. Teczka będzie w bezpiecznych rękach i trafi do prasy, jeśli coś
mi się stanie. Ale przecież nic mi się nie stanie, prawda? To będzie tylko miłe spotkanie z jednym
z wyborców. Mam kilka pomysłów na rozwiązanie problemu imigrantów.
– Naprawdę?
– Nie.
– Okay, rozumiem. Możesz podać numer telefonu na wypadek zmiany planów?
– Nie będzie zmiany planów – powiedział Kyle, wstając. – Spotkamy się, porozmawiamy,
zatańczymy fokstrota i coś wymyślimy. Wszyscy będą zadowoleni.
Malcolm przyglądał się uważnie Kyle’owi.
– Jesteś zupełnie inny niż tam w kancelarii w ubiegłym tygodniu. Co w ciebie wstąpiło?
– To wszystko przez garnitur – odparł Kyle.
Rozdział 39
Miał na imię Lamar i był przerażony.
Widać to było wyraźnie po tym, jak trzęsły mu się ręce, kiedy unosił do ust szklankę z wodą,
jak woda spływała mu po brodzie, kiedy próbował się napić, jak drżała mu szczęka, kiedy
powtarzał swoją mało wiarygodną wersję. Ramirez uważała, że strach jest dobrym wskaźnikiem
winy. Wiedziała, że niewiele już brakuje, żeby porzucił swoją bajeczkę i podpisał zeznanie, które
zakończy śledztwo. Ale Henderson spędził tyle czasu w pokojach przesłuchań z dzieciakami,
które lekceważyły policjantów, lekceważyły swoje przestępstwa, lekceważyły czekające je
więzienie, właściwie lekceważyły same siebie, że w strachu Lamara dostrzegł szansę odkupienia
i poprawy. Ramirez uznałaby myśl Hendersona o odkupieniu i poprawie za związaną ze
starzeniem się oznakę słabości. Tymczasem Henderson uważał, że tylko dlatego wciąż jeszcze
może być gliną.
– Gdzie trzymasz prochy, Lamar? – zapytał Henderson, który prowadził przesłuchanie i starał
się zwracać do chłopaka tonem spokojnym i łagodnym. Ramirez siedziała na krześle pod ścianą i
przyglądała się temu gniewnie.
– Mówiłem już, człowieku, nie mam żadnych prochów.
– Pamiętasz ten kubek, do którego musiałeś nasikać, jak cię przyskrzyniliśmy? – prychnęła
Ramirez. – On świadczy o tym, że kłamiesz.
– A co w nim znaleźliście? – zapytał Lamar.
– Coś obrzydliwie lepkiego – odparła Ramirez.
– Do diabła, to nie były narkotyki. Sztachnąłem się wczoraj blantem od kumpla. Ale w domu
nic nie mam. Mama zabiłaby mnie, gdyby znalazła takie gówno. A prawda jest taka, przykro to
mówić, że mnie nie stać. Nie mam na to kasy.
– A w lombardzie powiedzieli, że dostałeś siedemdziesiąt pięć dolców za zegarek – odezwał
się Henderson. – Na co je wydałeś?
– Na żarcie.
– Gdzie?
– Większość oddałem mamie, żeby nakarmiła brata. Ale zostawiłem sobie tyle, że
wystarczyło na porcję mięcha u Rona i kilka cheeseburgerów.
– Z pikantnym sosem?
– Zwariowaliście? Mięso u Rona jest wystarczająco ostre. Z łagodnym. Pikantny może
wypalić dziurę w bebechach.
– Masz rację – powiedział Henderson. – No to powtórzmy teraz wszystko.
– Mówiłem wam już cztery razy.
– To powtórzymy po raz piąty.
– Wieczorem wyszedłem na spacer.
– Którego wieczoru?
– Nie wiem którego, jakiś tydzień temu. Byłem na spacerze.
– I czego szukałeś?
– Niczego. Czy to zbrodnia? Po prostu wyszedłem. I zobaczyłem tę watahę, jak idzie w
moim kierunku. A ja nie chciałem mieć z nimi do czynienia. Jeden z nich to idiota, wolę się z nim
nie zadawać.
– Jak się nazywa?
– Danny jakoś tam, nie wiem. Jest wielki i paskudny, jeśli chcecie rysopis. No to jak
znalazłem takie puste miejsce, to się tam schowałem, żeby nie nadziać się na tego gościa.
– Gdzie dokładnie?
– Nie pamiętam. To było gdzieś na zachód od skrzyżowania Szesnastej z Montrose. Nie
obchodziło mnie gdzie, chciałem się tylko schować. Człowieku, ten facet ma nos jak kartofel,
który eksplodował w piekarniku. Wiesz, o czym mówię? No i kiedy on już mnie minął z tymi
chłopakami, to zwiałem za róg, w taką ciemniejszą od innych uliczkę, i tam to znalazłem.
– Co dokładnie znalazłeś?
– Mówiłem wam. To było pudełko, białe pudełko z wyciętymi na bokach uchwytami, a w
środku był ten towar.
– To samo pudełko, które znaleźliśmy w twoim pokoju?
– To samo.
– Jeszcze raz, co było w środku?
– No wiecie, ten zegarek, co go zastawiłem w lombardzie. I to, co znaleźliście u mnie.
Monitor i spluwa. Monitorów było kilka, ale rozdałem je kumplom za to, że mogłem skorzystać z
ich Internetu, bo ja, tego… nie mam połączenia. Miało być darmowe, tak obiecywał burmistrz,
ale nie ma.
– Przekażemy mu to – powiedziała Ramirez.
– Dlaczego nie oddałeś do lombardu spinki do mankietu? – zapytał Henderson.
– Spinki? Jakiej spinki? Ja nie noszę żadnych spinek.
– Założyłeś je. Były dwie, ale jedną zgubiłeś, zgadza się?
– O co chodzi z tymi spinkami?
– Więc nie było żadnych spinek?
– Człowieku, nie. Co ja bym z czymś takim robił?
– Może zakładałbyś do roboty.
– Mówiłem wam, nie mam roboty. A jakbym miał, to nie kradłbym spinek.
– W takim razie porozmawiajmy o broni. Używasz broni?
– Człowieku, nie. Boję się tego jak cholera.
– To dlaczego nie zastawiłeś jej w lombardzie razem z zegarkiem?
– Nie wiem.
– Lepszej odpowiedzi nie potrafisz wymyślić?
– Nie wiem.
– Zamierzałeś jej użyć przeciwko temu Danny’emu z nosem jak kartofel, tak? – zapytała
Ramirez. Przednie nogi jej odchylonego do tyłu krzesła z głośnym hukiem uderzyły o posadzkę.
– Nie, nie wiem. Zatrzymałem ją dla ochrony.
– Użyć przeciwko Danny’emu, tak jak użyłeś jej przeciwko temu staremu człowiekowi –
dodała Ramirez, wstając i ruszając w kierunku Lamara.
– Jakiemu staremu człowiekowi?
– Nie udawaj cwaniaka, dziecino – warknęła Ramirez. – Wiesz, o kim mówię. Jak mamy ci
pomóc, skoro ty nie chcesz pomóc nam?
– Staram się pomagać.
– Wiemy, że nie chciałeś go zastrzelić – powiedziała Ramirez, opierając się zaciśniętymi
pięściami o biurko i pochylając nad Lamarem. – Drzwi były otwarte, wślizgnąłeś się do środka,
zobaczyłeś fanty i zacząłeś je pakować do pudła. I wtedy pojawił się starszy pan. Spanikowałeś,
wyciągnąłeś broń, wycelowałeś, stało się. Tak bywa, to był wypadek. Możemy ci pomóc
wykaraskać się z tego.
– To nie było tak.
– W takim razie lepiej powiedz nam, jak to było. I pospiesz się, zanim zaczniemy się
zastanawiać nad gorszą wersją wydarzeń.
– Ja znalazłem to pudło.
– Lamar – Ramirez podniosła głos – dzieciaku. Jak będziesz dalej tak pogrywał, to nie
będziemy mieli wyjścia i uznamy, że zrobiłeś to celowo.
– Ale ja tego nie zrobiłem.
– Że wszedłeś tam z zamiarem zabicia tego człowieka.
– Nie wchodziłem tam, żeby zabić.
– To będzie morderstwo pierwszego stopnia. Dostaniesz dwadzieścia lat. Albo więcej. Tego
chcesz?
– Nie.
– W takim razie pozwól sobie pomóc.
– Nie wiem, co powiedzieć.
– Owszem, wiesz. Już ci to powiedzieliśmy. To był wypadek, nie chciałeś tego zrobić. Oto co
musisz nam powiedzieć. To jest dla ciebie jedyne wyjście. W przeciwnym razie dostaniesz
zastrzyk, chłopcze.
– O czym pani mówi?
– Daj spokój, chłopcze, wiesz, o czym mówię. Dlatego nas okłamujesz.
– Wcale nie.
– Kolejne kłamstwo, żałosny dupku.
– Zaczekaj chwilę, Lamar – odezwał się Henderson, który w tej chwili wstał z krzesła i stanął
pomiędzy wystraszonym chłopakiem a Ramirez zaciskającą pięści z wściekłości.
Henderson stanął twarzą w twarz z Ramirez i spojrzał jej w oczy. Policjantka odwróciła się
na pięcie i wybiegła za drzwi. Henderson obrócił się i położył dłoń na jego ramieniu. Poczuł, że
chłopak cały drży.
– Czy tak było, Lamar? – zapytał Henderson. – Czy pistolet sam wypalił, tak jak ona
mówiła?
– Mówiłem już. Znalazłem to pudło.
– Trudno w to uwierzyć, synu. A jeśli my ci nie uwierzymy, chociaż chcemy ci pomóc, to
myślisz, że uwierzy ci ława przysięgłych? Zostań tu chwilę i przemyśl to. Zaraz wrócimy.
Henderson i Ramirez stali po drugiej stronie lustra i przyglądali się chłopakowi. Lamar
wytarł spodem dłoni oczy, a grzbietem nos. Drżał coraz mocniej, w jego sercu na dobre zalągł się
strach, przestał zgrywać bohatera. Patrząc przez szybę, Ramirez widziała swoje odbicie na twarzy
przerażonego chłopaka. Miała dziwny, paskudny wyraz twarzy. Nie poznawała samej siebie i
wcale jej się to nie podobało.
– Jeszcze dziesięć minut i będzie po wszystkim – powiedziała. – Podpisze się pod Mein
Kampf, jeśli ją przed nim położę.
– Już był gotów podpisać.
– Dlaczego mnie powstrzymałeś?
– Ponieważ nie chcę, żeby ten dzieciak powiedział coś, czego będzie żałował do końca życia.
– To w końcu nasze zadanie, prawda?
– Nie, jeśli my też mielibyśmy tego do końca życia żałować.
– Przecież już właściwie powiedział, że nie chciał zabić Totha, że to był wypadek.
– Był tego bliski.
– A co ty o tym sądzisz?
– Sądzę, że znalazł to pudło.
Stali obok siebie i patrzyli, jak Lamar znów próbuje napić się wody. Nie trafiał szklanką do
ust.
– To mogłoby świadczyć o tym, że morderca był dość przebiegły, żeby wyreżyserować całą
scenę – powiedziała Ramirez – a potem wyrzucić pudło z bronią, zegarkiem i monitorami w
jakimś ustronnym miejscu. Liczył na to, że jakiś matoł znajdzie pudło, odda zawartość do
lombardu i w ten sposób wpadnie.
– Nie uważasz, że to trochę naciągane?
– To mogłoby też oznaczać, że nie mamy do czynienia ze zwykłym zabójstwem, a cała
sprawa ma jakiś związek z pożarem, tamtą szafką na dokumenty w piwnicy Byrne’a i być może
niejasnymi okolicznościami śmierci Liama Byrne’a.
– Zaczyna mnie już od tego boleć głowa – stwierdził Henderson.
– A co powiedziałby na to twój przyjaciel Ockham?
– Powiedziałby, że winny jest Lamar.
Ramirez zamyśliła się.
– Jestem ci wdzięczna, staruszku – powiedziała w końcu, zaczerpnąwszy wcześniej głęboko
powietrza.
– Za co?
– Za to, że mnie stamtąd wyciągnąłeś.
Rozległo się pukanie do drzwi i do środka wsunął głowę umundurowany policjant.
– Pani detektyw Ramirez, jest tu prawniczka, która chce się z panią widzieć.
– Jak się nazywa?
– Powiedziała, że nazywa się Shin, Katie Shin. Jakoś tak. Powiedziała też, że ma dla pani
wiadomość od jakiegoś Kyle’a Byrne’a.
Rozdział 40
W przesadnie rozreklamowanej garkuchni „U Ponzia” w New Jersey, gdzie podawano
rozgotowaną fasolę, Kyle spojrzał w twarz samego Boga. Albo w coś bliskiego Bogu, choć
ocierającego kciukiem majonez spływający z dolnej wargi.
– Kiedy się spotkasz z tą chodzącą korupcją – powiedział Liam Byrne – musisz go wziąć z
flanki i wytrącić z równowagi.
Kyle ospale obracał frytkę w ketchupie i udawał, że słucha, choć bardziej interesował go
wyraz tej twarzy przed nim niż intrygi i plany płynące z jej ust. Kyle przez lata strzegł
wspomnienia po ojcu z taką nabożnością, że ojciec stracił prawie materialną postać i stał się
niemal świętym. Był stwórcą, który za sprawą swoich genów, ale i nieobecności, wykreował
niemal pełną tożsamość Kyle’a. A teraz, kiedy ten stwórca siedział naprzeciwko niego w
podrzędnej knajpie i napychał sobie gębę kanapką z indyka z ekstramajonezem, rozczarowanie
było wręcz namacalne.
– Widzisz, nie możemy mu tak wprost dać do zrozumienia, o co nam chodzi – powiedział
ojciec. – Jeśli zorientuje się, że zamierzamy go zniszczyć, zniknie. Dlatego na początek ciśniemy
mu jakiś ochłap, na który będzie mógł się rzucić, coś, co jego zdaniem pozwoli mu się
wykaraskać z tej sytuacji. Zastosujemy zmyłkę, taką jak biegacz w futbolu. Sam grałeś na tej
pozycji, prawda?
– Skąd wiesz?
– Byłem cały czas na bieżąco, chłopcze. Co tydzień kupowałem w San Bernardino komplet
filadelfijskich gazet, żeby wiedzieć, co mnie ominęło. Tam, na stronach sportowych, widziałem
twoje zdjęcia z czasów szkoły średniej. Wiesz, jaki byłem dumny?
Nieważne, do jakiego stopnia Kyle mitologizował to w swoich wspomnieniach, w twarzy,
którą widział teraz przed sobą, nie było śladu uduchowienia. W bezlitośnie jaskrawym świetle
lokalu jego ojciec wyglądał bardziej rzeczywiście niż sama rzeczywistość, nie wspominając o
tym, że znacznie starzej. I równie zwyczajnie jak hamburger na talerzu Kyle’a. Kyle zastanawiał
się, jakie pytanie zadałby Bogu, gdyby ten siedział naprzeciwko niego w barze.
– Jak poznałeś moją matkę? – zapytał w końcu.
Liam Byrne spojrzał na syna spod przymrużonych powiek, jakby wyczuł w tym pytaniu
zagrożenie, a następnie odłożył na talerz swoją kanapkę.
– Przyszła do pracy w naszej firmie – odparł miękko. – Właściwie zatrudnił ją Laszlo. Jako
sekretarkę. Było w niej coś, co od razu dostrzegłem.
– Co dokładnie?
– Trudno to opisać. To była chyba taka cicha nieustępliwość. Trudno się nie domyślić, że ktoś
taki był dla mnie osobą bardzo atrakcyjną. Była oczywiście piękną kobietą, ale wyglądało na to,
że rzuca mi wyzwanie. I jak tu nie podjąć takiego wyzwania?
Krzywy uśmiech towarzyszący wspomnieniom starca wzbudził w Kyle’u gniew.
– I ruszyłeś do ataku. Ile ona miała wtedy lat?
– Była na tyle dorosła, żeby rozumieć, co się dzieje. Oboje byliśmy. A kiedy to zaczęliśmy,
nie sposób było się zatrzymać. To znaczy, że ona chyba też coś we mnie widziała.
– Na przykład co?
– Może ten urok, który przekazałem tobie.
– I tak ją oczarowałeś, że zdjęła majtki.
– Drogi chłopcze, oboje byliśmy sobą oczarowani. Twoja matka była wyjątkową kobietą.
Silniejszą ode mnie, to nie ulega wątpliwości. Wiedziała, czego chce i postępowała, jak chciała.
Nie zdradzę chyba żadnej tajemnicy, kiedy powiem, że kochałem ją z całych sił.
– Nie na tyle, żeby się z nią ożenić.
– Cóż, byłem już wtedy żonaty. Miałem żonę. Na swój sposób, całkiem interesującą kobietę.
Zresztą widziałem ją dzień przed pożarem. Po tym jak posłałeś do niej swojego kolegę.
– Widziałeś ją?
– Tak, ale ona mnie nie widziała. Muszę przyznać, że to było dość emocjonujące przeżycie.
Postarzała się. To normalne, a jednak trudno nie czuć rozczarowania. I wyszła ponownie za mąż,
za jakiegoś starego opoja, zbyt niedołężnego, żeby mógł się okazać niewiernym. Podejrzewam,
że o tym marzyła przez te wszystkie lata stracone u mojego boku.
– Nie przywitałeś się z nią?
– Oczywiście, że nie. Za żadne skarby nie pozwoliłbym sobie na zakłócanie jej szczęścia.
Różnie między nami bywało, ale na pewno nie byliśmy ze sobą nigdy szczęśliwi.
– Skoro nie byłeś szczęśliwy w małżeństwie i, jak twierdzisz, kochałeś moją matkę, to
dlaczego nie odszedłeś od żony?
– Cóż, mieliśmy ślub kościelny. W tamtych czasach to nie było takie proste…
– Jasne, rozumiem.
Liam wychwycił ton przygany w głosie syna.
– Twoja matka to rozumiała.
– Chciałeś powiedzieć, że umiała przegrywać.
– No i proszę, mamy tę odwieczną walkę ojca i syna o względy matki. Wspomnienie o
Edypie. Trudno, żeby było inaczej. Ale nie musisz bronić matki, chłopcze. Ona nigdy nie
potrzebowała obrony. To właśnie w pierwszej chwili mnie w niej zainteresowało. Znaleźć się w
jej świecie wydawało się czymś wyjątkowym, cenniejszym od brylantów. Ale trudno pozostawać
w związku z kimś równie niezależnym. Owszem, próbowałem. Przez chwilę, tuż po tym, jak się
urodziłeś. Nawet się do niej przeprowadziłem, wiedziałeś o tym?
– Mówiła mi.
– Tak. To były ciekawe czasy. Ale nie wyszło. Znalazła sobie kogoś innego, kogo pokochała,
kogoś, kto znalazł się w centrum jej zainteresowania. Mnie odsunęła na bok.
– Idź do diabła.
– Nie, synu, to prawda.
– Kogo? W kim się zakochała moja matka?
– Nie wiesz?
– Nie, nie wiem.
– To byłeś ty. Nie musimy ze sobą walczyć, ty już jesteś zwycięzcą. Kochała cię tak bardzo,
że dla mnie nie starczyło jej miłości. Ona cię kochała, chłopcze.
– Nie musisz mi tego mówić.
– Oczywiście, że nie muszę. To też nas łączy. Obaj kochaliśmy twoją matkę i obaj byliśmy
przez nią kochani. Ale to ty zwyciężyłeś.
– A ty wróciłeś do żony.
– Tak, przyjęła mnie z powrotem. Nasze relacje były trudne, ale dawaliśmy sobie to, co
trzeba. Dlatego ona odłożyła gniew na bok i przyjęła mnie z powrotem. Postawiła jednak
warunki. Dlatego trudno było mi się wyrwać, żeby cię odwiedzić.
– Cały czas brakowało mi ciebie – wyrwało się Kyle’owi mimo woli, jakby wciąż tkwił w
nim gdzieś głęboko dwunastoletni chłopiec.
– Wiem – odparł Liam Byrne. – Mnie też nie było łatwo trzymać się od ciebie z daleka,
trudniej, niż możesz to sobie wyobrazić. Rozumiem, że wciąż jeszcze czujesz żal do starego
człowieka. Porzuciłem cię nie raz, ale dwa razy. Jednak jestem twoim ojcem, a ty jesteś w
potrzebie i dlatego wróciłem. Raz już cię uratowałem, dzisiaj rano. Dalej będziemy działać
razem. To chyba coś znaczy, nie sądzisz?
Kyle wpatrywał się w ojca i zastanawiał się, dlaczego wszystkie ich rozmowy kończą się tak,
że on skamle, a ojciec się tłumaczy. Wpadli w niekończący się cykl, któremu ton nadawała
tęsknota i poczucie zawodu Kyle’a. Może czas jednak skończyć z walką, wątpliwościami i
przepraszaniem. Może czas przyjąć do wiadomości, że ojciec jest teraz tutaj i zobaczyć, co
przyniesie im obojgu przyszłość. Przebaczenie? Pokutę? Odkupienie? Miłość? Wszystko było
możliwe, póki ojciec siedział naprzeciwko niego w tym barze.
– Chyba tak – odparł Kyle.
– To dobrze. Czy teraz możemy już zająć się na dobre tą najważniejszą sprawą, zanim jedna
albo druga strona utnie nam głowy?
– Pewnie.
– O tym, jak postąpić z senatorem, porozmawiamy później. Mam plan. Bardzo dobry plan.
Ale nie chcę, żeby przydarzyło się jeszcze raz to samo co dzisiaj rano. Wcale mi się to nie
podobało. Nie zamierzam zostawiać cię na pastwę tego włoskiego degenerata Sorrentina. Senator
może zaczekać do jutra. Teraz musimy się zająć moim byłym wspólnikiem.
– Może po prostu oddamy mu teczkę? Przecież zależy mu na niej. Odczepi się ode mnie, a
jednocześnie załatwi Truscotta.
– Nie, ponieważ jest najgorszym z łajdaków – odparł Liam. – Wcale nie będzie
zainteresowany wsadzeniem za kratki przestępcy. Przehandluje teczkę i jeszcze wciągnie ciebie
w cały ten bajzel. Nigdy nie będziesz bezpieczny. Nie mogę na to pozwolić. Musimy się go
pozbyć raz na zawsze.
– Jak?
– Oto jest pytanie. Faktycznie, jak? Jedno jest pewne, musimy coś zrobić. Nie wolno nam
czekać na jego ruch. Pamiętaj, inicjatywa musi być zawsze po twojej stronie. Zawsze musisz
wyprzedzać przeciwnika o krok. Prawo nauczyło mnie jednej rzeczy: jeśli będę czekał na ruch
drugiej strony – przegram.
Nagle Liam Byrne zamarł, rozpoznając kogoś wchodzącego do restauracji. Szybko odwrócił
głowę. Ich stolik minął zgarbiony, utykający na jedną nogę starszy mężczyzna w swetrze. W
pewnej chwili mężczyzna zatrzymał się i obejrzał. Twarz miał wymizerowaną, ale wzrok bystry i
czujny, kiedy utkwił wzrok w tyle głowy Liama Byrne’a.
– Liam? – odezwał się.
– Przykro mi, nie – odparł Liam Byrne, nie odwracając się w stronę mężczyzny. – Mam na
imię Marvin.
– A może ma pan brata o imieniu Liam? Albo kuzyna?
– Nie.
– Przepraszam, że pana niepokoję, ale jest pan podobny jak dwie krople wody do kogoś,
kogo znałem.
Liam obrócił głowę i uśmiechnął się do mężczyzny ciepło, bez śladu zakłopotania.
– Musi być przystojny – powiedział z wyraźnym akcentem ze Środkowego Zachodu.
– Byłby – odrzekł mężczyzna – gdyby nie to, że umarł wiele lat temu. – To byłoby dopiero
dziwne. Mógłbym przysiąc, że pan to on. – Mężczyzna przeniósł spojrzenie na Kyle’a, zamrugał,
jakby go poznawał, i z powrotem utkwił wzrok w Liamie. – To niesamowite.
– Wiadomo nie od dziś – powiedział Liam, odwracając głowę i mrugając do Kyle’a – że
zdarzają się takie zbiegi okoliczności.
– Tak, pewnie tak – odparł mężczyzna, z którego twarzy nie znikał wyraz konsternacji. –
Przepraszam, że przeszkodziłem w posiłku.
– Nic się nie stało – rzekł Liam. – Często jestem mylnie brany za zmarłego.
Kiedy mężczyzna odszedł i usiadł przy swoim stoliku w drugim końcu sali, Liam odetchnął z
ulgą.
– Mało brakowało – powiedział. – Myślałem, że w New Jersey nikt mnie nie rozpozna, a tu
napatoczył się ten Johnstone. Musiał przyjść akurat do tej restauracji. W przeszłości wiele razy z
nim współpracowałem. Miał robotę w towarzystwie ubezpieczeniowym. Typowy przykład
moralnego upadku. On rozpoznał mnie od razu, a ja jego z trudem. Postarzał się.
– Bywa – odparł Kyle.
– Miał strasznie bladą twarz, zauważyłeś? – powiedział Liam i zaczął się śmiać. –
Widziałem, jak blednie, kiedy mnie zobaczył. Jakby ujrzał ducha.
– Przecież ujrzał.
– Tak. – Liam podrapał się po głowie. – Faktycznie.
Rozdział 41
Skitch siedział z Kyle’em w samochodzie Liama. Obaj wpatrywali się w pusty chodnik przed
firmą bukmacherską Małego Tony’ego. Ojca Kyle’a nie było z nimi w samochodzie; nie chciał,
żeby ktokolwiek się dowiedział o jego powrocie. Natomiast Skitch był tutaj, ponieważ stanowił
kluczowy element planu Liama, którego celem było nakłonienie Małego Tony’ego, żeby raz na
zawsze odczepił się od Kyle’a. Planu, który zdaniem Kyle’a był samobójczy i szalony. Kyle
zaakceptował go tylko dlatego, że postanowił zaufać ojcu, który wyraźnie go o to poprosił.
– Zaufaj mi – powiedział, przedstawiając swój plan.
– Gdzie są wszyscy? – zastanawiał się Skitch.
– Poszli – odparł Kyle. – Zostali odesłani do domu. Taki postawiłem warunek. Nie chciałem
dawać tym zbirom kolejnej okazji do przefasonowania mi twarzy.
– Dobry pomysł.
– A skoro już o tym mowa – ciągnął Kyle. – Co się stało z twoją twarzą?
– A z twoim garniturem?
– Dam ci dobrą radę, bracie. Chcesz być szanowany, ubieraj się tak, żeby zasłużyć na
szacunek.
Skitch obrócił się w fotelu i spojrzał na Kyle’a z niedowierzaniem.
– Co w ciebie wstąpiło?
– Nie uwierzyłbyś, gdybym ci opowiedział.
– Pewnie masz rację – odrzekł Skitch.
– Ale nie odpowiedziałeś na pytanie, co się stało z twoją twarzą.
– Zaciąłem się przy goleniu.
– Golisz się na czole?
– Z takim poziomem testosteronu golę sobie nawet gałki oczne. Może zastawili na ciebie
pułapkę w środku.
– Wątpię – odparł Kyle. – Mam przecież to, na czym mu zależy. Jeśli mu to dam, nie będzie
potrzebował swoich bandziorów. A jeśli nie, to będą mieli dość czasu, żeby mnie znaleźć.
– Może uważać, że potrzebna mu ochrona.
– Mały Tony potrafi sam się obronić przed kimś takim jak ja – powiedział Kyle,
przypominając sobie wielki pistolet, z którego już kiedyś mierzono w jego pierś.
– Co ty właściwie zamierzasz?
– Nic wielkiego. Mały seans spirytystyczny. Pora, żeby Mały Tony dostał ostrzeżenie z
zaświatów.
– Że co?
– Nieważne. Jak go dobrze nastraszę, da mi spokój.
– A jak nie, to znowu będę cię zeskrobywał z chodnika jak poprzednim razem?
– Najprawdopodobniej. Na pewno sobie poradzisz?
– Bułka z masłem. Dwa zamki, oba tak stare, że mógłbym je otworzyć dmuchnięciem.
Kłopot może być tylko z wyłączeniem odpowiedniego bezpiecznika. Nie będę się bawił i
wyłączę wszystko.
– Na dziewięćdziesiąt sekund. Potem włącz.
– Mam zegarek i latarkę. Jestem przygotowany.
– Tylko zachowuj się cicho i zostaw otwarte tylne drzwi, żebyś mógł stamtąd uciec.
– W końcu to mnie najbardziej zależy, żeby się stamtąd jak najszybciej wynieść.
– Wrócisz do domu sam?
– Jak tylko stamtąd zwieję, pobiegnę do Bubby.
– Świetnie. A skąd naprawdę masz tę ranę na czole?
– Nieważne.
– Masz kłopoty?
– Nie ma o czym mówić.
– Co to za kłopoty?
– Nie wiem. Może próbuję się z czegoś wyplątać, a to wcale nie jest takie łatwe.
– Oj, facet. – Kyle pokręcił głową z dezaprobatą.
– Daj spokój. Wiem, mówiłeś mi. Głupi byłem.
– Owszem, mówiłem ci, ale wcale nie jesteś głupi, Skitch. Jesteś odważny jak diabli i bardzo
to w tobie cenię.
– Kyle?
– Sam powinienem postępować odważniej.
– Chyba trochę cię przydusił ten krawat.
– Być może – odparł Kyle. Uniósł koniec krawata i przyjrzał mu się. – Jak można to nosić
codziennie? Wiesz, dlaczego świat jest taki porąbany? Za dużo krawatów. – Zrobił przerwę. –
Myślisz, że powinien być bardziej kolorowy?
– Cyjan byłby dobry – powiedział Skitch.
– Cyjan?
– Tropikalny błękit. Bardzo elegancki.
– Oglądasz za dużo telewizji. A jeśli w coś wdepnąłeś, postaramy się wyciągnąć cię z tego.
– Ciekawe jak?
– Porozmawiam z tymi twoimi kumplami.
– Naprawdę?
– A dlaczego nie?
– Bo jesteś leniwym fiutem. I co im powiesz?
– Przedstawię im twój punkt widzenia.
– Jak?
– To proste. Przede wszystkim włożę garnitur. A potem znajdę jakiś ich słaby punkt. – Kyle
spojrzał na zegarek. – Ile będziesz potrzebował czasu na sforsowanie zamków?
– Minutę, góra dwie.
– Okay, zajmij pozycję. Dokładnie za pięć minut zacznę robić harmider. Wtedy wkroczysz ty.
– Powodzenia, brachu.
– Dzięki, przyda się. – Kiedy Skitch otworzył drzwi i zaczął wysiadać z samochodu, Kyle
położył mu rękę na ramieniu. – Jestem twoim dłużnikiem, stary.
– Jak zajmiesz się moim problemem, będziemy sobie dłużni nawzajem – odpowiedział
Skitch i zniknął, pozostawiając otwarte drzwi samochodu.
Kyle mrugnął reflektorami i czekał. Minutę, dwie, cztery. Następnie przesiadł się na sąsiedni
fotel, wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwi. Dzięki temu słychać było tylko jeden odgłos
zamykanych drzwi. Wielkimi susami pomknął w kierunku zaniedbanej witryny.
Dokładnie pięć minut po tym, jak Skitch wysiadł z samochodu, Kyle zaczął dobijać się do
drzwi firmy, uderzając w nie głośno otwartą dłonią. Wystarczyłoby grzecznie zastukać, ale Kyle
wolał narobić rabanu niczym herold z jakiejś mrocznej krainy.
– Po co ten rejwach! – zawołał Mały Tony Sorrentino, uchylając lekko drzwi. – Chcesz
obudzić umarłych?
– Jeśli będę musiał – odpowiedział Kyle.
– Masz to?
– Mogę mieć.
– Co to, do cholery, ma znaczyć? Nie siedzę tu dla przyjemności. Miałeś mi to przekazać.
– Mam teczkę, ale nie przy sobie – powiedział Kyle. – Nie dostaniesz jej, póki nie ustalimy,
jak to będzie między nami w przyszłości.
– Jak będzie między nami? Ja jestem już żonaty.
– Porozmawiamy czy mam sobie pójść?
Mały Tony otworzył szerzej drzwi, wysunął głowę na zewnątrz, spojrzał w lewo, potem w
prawo.
– Właź – warknął, przepuszczając Kyle’a. Rozejrzał się jeszcze raz po okolicy i zamknął
drzwi.
Rozdział 42
– Widziałeś jego minę, chłopcze?! – zawołał Liam Byrne, zaglądając do wnętrza samochodu
po tym, jak Kyle wybiegł ze spotkania. – Jakby ktoś ścisnął go za serce. Prawdziwy skaczący
Jozafat. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się ubawiłem.
– Ani ja – powiedział Kyle, zaskoczony i zadowolony jednocześnie. – To był niezły numer.
– Oj tak, niezły.
– Wsiadaj – powiedział Kyle. Kiedy ojciec już to zrobił, przez chwilę siedzieli obok siebie
nieruchomo, wspominając nieoczekiwane pojawienie się ducha Liama Byrne’a w kącie
mrocznego gabinetu Tony’ego Sorrentina, w samym środku negocjacji na temat teczki. Wreszcie
obaj wybuchli niepowstrzymanym śmiechem, który szybko przerodził się w prawdziwy rechot.
Ojciec i syn, razem, obok siebie, trzymali się za brzuchy, nie mogąc przestać się śmiać.
– Uwierzył? – zapytał Liam Byrne, kiedy opanowali się wreszcie i Kyle ruszył samochodem.
– Był rzeczywiście taki zestrachany, na jakiego wyglądał?
– Chyba tak – odparł Kyle. – Nazwanie go z zaświatów „Ugotowanym na dobre przestępcą”
i obietnica „zdeptania go jak gnojaka” zrobiło chyba swoje.
– Ważniejszy był ton głosu niż słowa – powiedział Liam. – Ten ton obwieszczał karę boską,
jaka go spotka.
– Sam się wystraszyłem, chociaż wiedziałem, co się dzieje – stwierdził Kyle. I naśladując
śmiertelnie przerażony jęk Małego Tony’ego, powtórzył: – „Owieczka? Spalona owieczka?”.
Ponownie wybuchli śmiechem. Zanim pojawił się duch Liama Byrne’a, zadzwonił telefon,
który został bardzo źle przyjęty, zupełnie jakby dzwonił ktoś z zaświatów.
– Co jest, do cholery?! – zawołał wtedy Sorrentino. – Owieczka? Spalona owieczka? Kto mi
tu pieprzy o spalonych owieczkach? To nie jest grecka knajpa. – Kyle z całych sił starał się
pohamować, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
– Mimo to nadal ci groził? – zapytał Liam, kiedy wreszcie się uspokoili. – Chciał dostać
teczkę?
– Nie – odparł Kyle. – Wtedy przestał. Spojrzał na portret swojej żony, wzdrygnął się i kazał
mi się wynosić do diabła.
– Ech, Eleanor. – Liam znów zaczął udawać ducha. – Czy mam wezwać Eleanor, żeby cię
przekonała? Ona tu jest. I mówi, że twoja nowa żona jest większą kurwą niż poprzednia. To
chyba przelało czarę goryczy.
– Jak wpadłeś na to, żeby ją wykorzystać?
– Dzięki portretowi. Kiedy zapalił zapalniczkę i cofnął się, zobaczyłem w blasku zapalniczki
portret. Znałem Eleanor. Ten skurwiel nikogo w życiu tak się nie bał jak jej. Dobrze wiedzieć, że
są rzeczy, których nawet śmierć nie pokona. Więc masz nareszcie spokój?
– Wygląda na to, że tak. Dzięki.
– Nie ma o czym mówić, chłopcze. Od tego jest ojciec. Zresztą zrobiliśmy to razem. Ty i ja,
ojciec i syn. A teraz mamy na celowniku Truscotta. To wielki dzień dla Byrne’ów. Musimy to w
odpowiedni sposób uczcić. Zatrzymaj się.
– Gdzie?
– Tam. Przed sklepem. Chyba jest jeszcze otwarty. Kupię coś odpowiedniego, żeby oblać
przyszłe sukcesy spółki Byrne & Son.
Kyle siedział w samochodzie i przepełniała go radość. Czuł się wspaniale, czuł się wolny. Po
części dlatego, że udało im się przechytrzyć Małego Tony’ego Sorrentina. Ale chodziło o coś
więcej. Wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwóch dni, ucieczka z płonącego domu,
wyjście obronną ręką ze starcia pod domem Kat i teraz nadprzyrodzona sztuczka, dzięki której
miał z głowy bezwzględnego bukmachera, wszystko to było spełnieniem jego najskrytszych
marzeń. Jego ojciec wrócił i wcale nie było tak źle. Było całkiem dobrze. Więcej – wspaniale.
Prawie polubił staruszka, a staruszek polubił jego. Wyglądało na to, że stanowią całkiem zgrany
zespół. Czego chcieć więcej? Znowu miał ojca.
Tak, trzeba było to uczcić. Ojciec za chwilę przyjdzie z butelką szampana. Wrócą do pokoju
w motelu i napełnią kieliszki bąbelkami. Wzniosą toast za sukces, jaki odnieśli w ciągu ostatnich
dwudziestu czterech godzin, za swój spryt. Sącząc szampana, świętując, będą wspominać
stracony czas i cieszyć się tym, co jeszcze przed nimi. Na myśl o tym oczy Kyle’a zwilgotniały.
Liam Byrne wytoczył się ze sklepu z błyskiem w oku i wielką papierową torbą w ręce.
Uśmiechał się szeroko, mrugnął w świetle samochodowych reflektorów i wyjął z torby galon
czegoś o bursztynowej barwie.
A później…
– Tego mi najbardziej brakowało, kiedy już nie byłem prawnikiem – powiedział Liam Byrne,
przechadzając się po motelowym pokoju, wymachując z emfazą rękami, rozlewając tanią whisky.
Na pogniecionej pościeli w brązowo-czerwoną kratę widać było wyraźnie plamy. W pokoju
cuchnęło amoniakiem i moczem. Liam spacerował w skarpetkach. Szampana nie było. – Całego
tego dramatyzmu, oracji – ciągnął Liam Byrne. – Kiedy jedyną bronią jest słowo i poczucie
humoru, i to wystarczy, by przyciągnąć uwagę słuchaczy. Oto kwintesencja zawodu prawnika. I
tak się dzisiaj zachowaliśmy, chłopcze. Fakt, słuchacz był tylko jeden, ale sprawiliśmy, że
uwierzył w to, co niemożliwe, zrobił to, co chcieliśmy. Zawsze miałem do tego talent i bardzo mi
brakuje występów w todze prawniczej. Ale ty odziedziczyłeś ten talent po mnie. Powinieneś się
odnaleźć w zawodzie prawnika.
– Żartujesz chyba – odparł Kyle siedzący w fotelu ze szklaneczką whisky. Wciąż jeszcze
pierwszą, podczas gdy ojciec nalewał sobie już trzecią. Kyle pił dla świętego spokoju, ale nie
lubił smaku taniej szkockiej i nie lubił pić w motelowych pokojach. Unikał tego. Takie pokoje
były stworzone do grzesznego seksu i ostrego, beznadziejnego chlania, i chociaż wolał to
pierwsze, to nie miał ochoty ani na jedno, ani na drugie. Dlatego trzymał w ręku wciąż pełną
szklankę i patrzył, jak ojciec dolewa sobie z coraz bardziej pustej butelki.
– Mówię poważnie – zarzekał się ojciec. – Masz w sobie to coś.
– Nie chcę być prawnikiem – odparł Kyle. – Nie potrafię walczyć o cudze pieniądze.
– Nie chodzi tylko o pieniądze, chłopcze. Pieniądze są jedynie symbolem. Chodzi o dobro i
zło, o namiętność, gniew i miłość, o cały świat z rozgrywającymi się w nim dramatami. To
wspaniały zawód, szlachetny. Bardzo żałuję, że nie mogę już zajmować się prawem.
– Wiem, ile to dla ciebie znaczyło.
– Czyżbym słyszał w twoim głosie sarkazm? – Liam pokręcił głową i głośno przełknął ślinę.
Zamrugał oczami i cmoknął. – Myślałem, że mamy to już za sobą.
– To nie takie proste.
– Wiem, ale pora zapomnieć o urazach i pomyśleć o przyszłości. – Zacisnął pięści, przełknął
ślinę. – O wspólnej przyszłości.
– Masz rację – powiedział Kyle. – Na zdrowie.
– Na zdrowie, chłopcze. Na zdrowie.
A później…
– Byłeś naprawdę niesamowity, chłopcze – wyznał Liam Byrne po kilku kolejkach. Staruszek
oddychał ciężko, nie przechadzał się już tak nerwowo po pokoju. – Ten fircyk uwierzył w twoją
szczerość, podczas gdy my robiliśmy sobie z niego żarty. Masz talent, naprawdę. Nie zmarnuj go.
Prawo to tylko jedna z ewentualności. Jeśli nie prawo, możesz się zająć czymś innym. Możesz
być aktorem. Politykiem. Boże, człowieku, możesz nawet zająć się kredytami hipotecznymi.
– Zwalasz mnie z nóg – stwierdził Kyle.
– Kiedy spotkasz się z senatorem, musisz odegrać taką samą rolę. Nie możesz rozmawiać z
nim wprost, jest zbyt niebezpieczny. Pamiętasz, co ci mówiłem o markowaniu ciosów?
– Pamiętam. Ale nie byłem pewny, co masz na myśli.
– Musisz go przekonać, że chodzi nam o najzwyklejszą rzecz. Taką, o którą zwykle
wszystkim chodzi.
– O seks? – zdziwił się Kyle.
– Cóż, zawsze chodzi o seks lub o pieniądze, prawda? Tym razem raczej o pieniądze. O dużo
pieniędzy.
– Jak dużo?
– Pół miliona, powiedzmy.
– Jesteś stuknięty.
– Nie. Tyle wystarczy, żebyśmy wyglądali poważnie.
– Nie chcę jego pieniędzy.
Liam przyglądał się przez chwilę synowi, potem usiadł na poplamionej pościeli i położył
dłoń na jego kolanie.
– Wiem, że nie chcesz. To znaczy, my nie chcemy. Ale pamiętaj, to tylko gra pozorów.
Chodzi o to, żeby on w to uwierzył. Bo jaki inny motyw mógłby mu przyjść do głowy? Musi
uwierzyć, że jest w stanie kupić tę teczkę i nasze milczenie. Będzie tym zainteresowany, nie
posunie się do przemocy. A wtedy, kiedy przyjdzie do płacenia… mamy go.
– Jak?
– Dzięki podsłuchowi.
– Ty naprawdę jesteś stuknięty.
– Twoje świadectwo nie wystarczy. Dzięki podsłuchowi będziemy go mieli na widelcu.
Osobiście przykleję ci do piersi mikrofon. Senator ma teraz więcej na sumieniu, nie tylko biedną
Colleen O’Malley. Choćby Laszla. I dom twojej matki, nie zapominaj o tym. Płacąc, przyzna się
do winy, a my to nagramy. I przekażemy nagranie policji. To jedyny sposób. I tylko ty możesz
tego dokonać.
– Sam nie wiem, tato.
– Więcej wiary w siebie. – Wypił łyk trunku, poklepał Kyle’a po kolanie, z lekkim trudem
wstał i zatoczył się, próbując utrzymać równowagę. – Sam mi mówiłeś, jak zmusiłeś tego
Malcolma do zorganizowania spotkania. Widziałem, jak poradziłeś sobie z Sorrentinem. Możesz
osiągnąć wszystko, co chcesz, jeśli tylko uwierzysz w siebie. Uwierz w siebie, chłopcze.
Nazywasz się Byrne, nie zapominaj o tym.
– Nie zapominam – odparł Kyle, sącząc whisky.
– Dobry z ciebie chłopak – powiedział Liam, nalewając sobie kolejną szklaneczkę. – Może
jakiś toast? Za owocną współpracę i jednego odstrzelonego senatora. Dolać ci, synu?
– Jeszcze mam.
– Tak, widzę. – Mimo to dolał. – Za spółkę Byrne & Son.
– Za spółkę – powtórzył Kyle.
A później…
– San Bernardino to takie spokojne miasteczko – powiedział Liam. Był już na tyle zmęczony,
że legł na pościeli w kratkę, złożył głowę na poduszce i rozprostował nogi. Wspomnienia płynęły
z jego ust łagodną strużką; szklaneczkę z trunkiem postawił na sprzączce od paska do spodni. –
Miłe, sympatyczne, słoneczne. Dobrze mi się tam żyło po ucieczce stąd. Owszem, po krachu na
rynku mieszkaniowym zrobiło się ciężko, ale teraz to przynosi owoce. Nie myślałeś o
przeprowadzce do Kalifornii?
– Każdy chyba o tym marzy.
– Powinieneś, chłopcze. Słońce. Dziewczyny. Dziewczyny wylegujące się w słońcu. To
ziemia pełna perspektyw. Szczególnie teraz. Banki mają tyle złych długów, że praktycznie
rozdają domy za bezcen, byleby odrobić straty. Trochę pieniędzy, trochę sprytu, umiejętność
dobicia targu i można zbić fortunę.
– Nie znam się na handlu nieruchomościami.
– Ale ja się znam, chłopcze. Kiedy tu skończymy, mógłbyś tam przyjechać, zrobić sobie
wakacje, rozejrzeć się. A jeśliby ci się spodobało, moglibyśmy się zająć nieruchomościami.
Byrne & Son. Wiesz, mój ojciec zajmował się pośrednictwem. Czynszówkami i tym podobnym.
Przyjechał tu z Europy i sam doszedł do wszystkiego. A to nie było takie łatwe. Był twardym
człowiekiem, nieraz oberwałem od niego pasem. Ale byłem jego ukochanym, jedynym synem.
Próbował wciągnąć mnie do swoich interesów, ale wybrałem prawo. I teraz go rozumiem. Tak
dobrze jak nigdy wcześniej. Człowiek musi przekazać swoje dziedzictwo. O niczym tak nie
marzę jak o pracy z tobą, ramię w ramię, o budowie naszego imperium.
– To miłe, tato.
– To jak, przyjedziesz?
– Pomyślę o tym.
– Byrne & Son. Nasze logo byłoby wszędzie, w całym mieście. Budziłoby postrach u
konkurencji. Byrne & Son.
– Brzmi nieźle.
– Owszem, synu, owszem.
A jeszcze później…
Kiedy Liam Byrne spał głośno na łóżku, Kyle wyszedł z pokoju, stanął przed drzwiami i
oparł się o barierkę balkonu, pod którym rozciągał się parking. Ruch na autostradzie był
niewielki, niebo było szare, beton pod jego stopami poplamiony wszelkimi możliwymi płynami.
Na parking zajechał samochód. Śmiejąc się głośno, wypadła z niego wprost na ziemię jakaś
niedobrana para. Kyle patrzył, jak z trudem oboje wstają i wędrują do swojego pokoju – chudy
stary mężczyzna, zataczając się, pulchna młoda kobieta z brązową papierową torbą w ręku,
podtrzymując go.
I kiedy noc zaczęła ustępować rannemu brzaskowi, Kyle poczuł przepełniającą go radość.
Może był po prostu zmęczony, a może w jego umyśle rodziła się jakaś głębsza prawda. Było coś,
co ojciec powiedział w swoim całonocnym monologu, coś, co utkwiło mu w pamięci. Kiedy
jedyną bronią jest słowo i poczucie humoru i to wystarczy, by przyciągnąć uwagę słuchaczy. Oto
kwintesencja zawodu prawnika. Kyle zrozumiał dzisiaj, że jest takim słuchaczem.
Ale ojciec nie musiał się wysilać i wygłaszać płomiennych mów. Kyle już wcześniej
postanowił, że mu zaufa, a wspaniały sukces w starciu z Sorrentinem tylko utwierdził go w tym
przekonaniu. Będzie mu ufał dziś i jutro – zawsze. Odda się całym sercem temu związkowi.
Byrne & Son.
Zaczynał rozumieć, do czego ten związek mógł prowadzić. Do moteli takich jak ten, może o
innych nazwach, w innych częściach kraju, ale z taką samą pościelą, z takimi samymi
szklankami, do takiej samej taniej szkockiej z takimi samymi pijanymi sąsiadami. Do innych
śmiałych pomysłów wymyślonych przez ojca. Do życia, w którym jego rola, jego ambicje, jego
decyzje – wszystko to byłoby ustalane przez ojca, któremu postanowił zaufać.
Choć słońce opromieniało już swym jaskrawym blaskiem wymarły krajobraz New Jersey,
Kyle Byrne w dalszym ciągu stał wpatrzony w swoją przyszłość. Przyszłość, która przestała być
niejasna, przyszłość zdeterminowaną pomysłami i zachciankami starego człowieka, śpiącego
teraz mocnym, pijackim, pozbawionym marzeń snem. I uchwycił się tej przyszłości, jak
umierający z pragnienia człowiek chwyta za butelkę piwa słodowego.
Rozdział 43
Bobby nienawidził krwi.
I nie chodziło o jej rozlew, to okazało się już jakiś czas temu przyjemne. Nienawidził plam,
jakie pozostawiała krew. Teraz miał nią obryzgany cały prawy rękaw koszuli. Posunął się chyba
zbyt daleko w poznawaniu tego, co powinien poznać. Był pewien, że ona tak by pomyślała. Ale
on nie był już tym rozważnym i ostrożnym Robertem Spanglerem, chłopcem na posyłki. Był
Bobbym Spanglerem, zupełnie nowym, zrodzonym z ognia człowiekiem, dla którego nie było
spraw niemożliwych.
– Bobby, mój drogi, mamy problem.
– Może ty masz. Ja nie mam żadnego.
– Bądź miły.
– Dosyć mam bycia miłym.
– Lubię, jak zachowujesz się bezczelnie. To oznacza, że masz jeszcze resztki charakteru. W
kancelarii Totha pracował pewien młody mężczyzna o imieniu Malcolm. W zamian za baczenie
na tego starego capa obiecałam mu pracę u senatora. A ja zawsze dotrzymuję słowa.
– Nie zawsze.
– Nie bądź taki zgorzkniały, nie wypada. Nie zająłeś się sprawą tak, jak chciałam. Ale wciąż
jeszcze nie jest za późno. No więc ten Malcolm dostał pracę, tak jak mu obiecałam. Dla młodego
człowieka to duży krok w karierze. Ale odkąd zaczął pracować, nie odbiera moich telefonów.
– To całkowicie zrozumiałe. Już cię nie potrzebuje.
– To jest zwyczajnie niegrzeczne, Bobby. A ja nie toleruję braku grzeczności, w żadnej
formie. Z pewnego źródła dowiedziałam się, że ten młody człowiek rozmawiał z naszym
Kyle’em Byrne’em. I teraz Malcolm mnie unika. Nie mogę się z nim skontaktować, a przez to
nie wiem, czego dotyczyła ta rozmowa.
– To chyba oczywiste. Chłopak znalazł teczkę albo przynajmniej udaje, że znalazł. I chce ją
zamienić na gotówkę. Próbuje się umówić, żeby przedstawić swoje warunki.
– Ale gdzie, Bobby? Gdzie?
– Zapytaj Francisa.
– Nie, mój drogi, nie ma potrzeby zawracać mu głowy takimi drobiazgami. Chcę, żebyś
porozmawiał z Malcolmem.
– To pytanie może mu się nie spodobać.
– Nie interesuje mnie, co mu się podoba, a co nie. Ma odpowiedzieć na pytanie.
To było zadanie w sam raz dla niego. Bobby Spangler czekał pod biurem senatora, aż
Malcolm skończy pracę i wyjdzie. Pralnia chemiczna, potem dom, a jeszcze potem jogging
ustronnymi ścieżkami parku Wissahickon. Zdaniem Bobby’ego idealne miejsce na zadawanie
pytań. Uzyskał, oczywiście, odpowiedź. I to szybko. Malcolm ugiął się, kiedy tylko zobaczył
ostrze noża. To powinno Bobby’ego ucieszyć, ale ostatnio rzadko bywał zadowolony.
Teraz stał przy kuchennym zlewie, w białych szortach od Jockeya i T-shircie i próbował
zmyć krew.
Wcierał w tkaninę detergent, zlewozmywak był już pełen piany, a plamy nie znikały. Krew
splamiła jego koszulę na wieczność. I duszę też. Chociaż tym się nie przejmował. Stał się, kim
się stał, i nie było już od tego odwrotu. Co innego z plamami na koszuli. Była elegancka i prawie
nowa. Kyle Byrne za to zapłaci.
Byrne miał spotkać się z senatorem w pewnej spelunie w Queens Village o czwartej. Kiedy
Bobby przekazał jej informację o czasie i miejscu spotkania, zabroniła mu się wtrącać. Chciała
tylko wiedzieć, o której senator wejdzie do lokalu i o której wyjdzie. Całą resztą wolała zająć się
sama. Jego odsuwała na bok. Ale Bobby nie dbał już o to, co jej się podoba, a co nie. Dał
Kyle’owi Byrne’owi płynącą z głębi serca dobrą radę, a tamten go zlekceważył. Niech pan idzie
do diabła, panie O’Malley, powiedział. I Bobby, w pewnym sensie, poszedł. Tyle że teraz
zabierze chłopaka ze sobą.
Po tym, jak spudłował w domu Kyle’a, Bobby postanowił, że to nie czas na takie subtelności
jak pistolet kalibru .38. Kupił sobie w Wal-Marcie strzelbę Remington 870 Express HD z
magazynkiem rurowym i tuzin pudełek amunicji.
Przeładować i pociągnąć za spust. Jakie to proste. Z odległości, z której zamierzał strzelać,
rozrzut śrucin będzie miał średnicę małego psa. Przeładować i pociągnąć za spust.
Remington i pistolet znajdowały się w torbie leżącej na łóżku, wyczyszczone i naładowane,
czekały na Byrne’a. A także nóż, którego użył w parku. Spojrzał na zegarek. Miał mnóstwo
czasu. Dość, żeby zająć się plamą. Potem wrzuci torbę do samochodu i pojedzie do baru.
Bubba’s. Co za speluna. Przeprowadził rekonesans po tym, jak ukrył ciało Malcolma pod
warstwą liści w parku. Nie wszedł do środka – zostałby przecież rozpoznany po ostatniej
wizycie. Ogień poparzył mu skórę i opalił włosy, ale Bobby tak je zaczesał, że jego wygląd
niewiele się różnił od wcześniejszego. Gdyby go zobaczyli w barze, wiedzieliby, co się święci.
Dlatego obszedł okoliczne ulice i zaułki, starając się wybrać najlepsze miejsce, gdzie mógłby
zaczekać. Znalazł takie miejsce, niemal na wprost wejścia. Będzie siedział w samochodzie, a
kiedy senator wyjdzie, zadzwoni do niej, a potem wbrew jej wyraźnym instrukcjom ruszy w ślad
za chłopakiem. Jeśli będzie go śledził dostatecznie długo, Byrne doprowadzi go w końcu do
swojego wspólnika, którego Bobby widział wchodzącego do domu tuż przed pożarem. Teczkę
pewnie będzie miał wspólnik. A wtedy zastrzeli obu i zabierze teczkę.
Przeładować i pociągnąć za spust, przeładować i pociągnąć.
Ale to będzie dopiero początek. Bo to Bobby teraz dowodził, nie czekał już na rozkazy. Jej
zdanie na temat Roberta – to, że pozwalał sobą pomiatać, że dawał z siebie wszystko, nie
otrzymując nic w zamian – nie miało już znaczenia. Roberta już nie było, jego miejsce zajął
Bobby, a Bobby zamierzał być wolny jak wilk polarny, parzyć się jak cap, balansować na ostrzu
noża, szaleć. Zabije tego bękarta Byrne’a i jego wspólnika, zabierze teczkę i dopiero pokaże, co
potrafi. A zacznie od niej.
Wciąż jeszcze szorował koszulę, kiedy usłyszał kroki w korytarzu, a potem…
Puk, puk.
Obrócił głowę tak szybko, że złapał go skurcz w szyję.
Kogo diabli niosą?
Rozdział 44
Puk, puk.
Ramirez usłyszała coś w rodzaju prychnięcia, jakie wydaje dziki kot broniący swojego
jedzenia. A potem skrzypnięcie podłogi. Coś zbliżało się do drzwi. Sięgnęła po odznakę, drugą
rękę położyła na rękojeści rewolweru i kciukiem rozpięła skórzaną kaburę.
– Panie Spangler! – zawołała przez drzwi.
Zauważyła, że otwór judasza pociemniał.
– Tak? – dobiegł głos zza drzwi.
– Detektyw Ramirez z Departamentu Policji Filadelfii. Mam do pana kilka pytań.
– Naprawdę?
– Mogę wejść?
– Pani jest policjantką? Naprawdę?
Cofnęła się i przyłożyła odznakę do judasza.
– Tylko kilka pytań. Mógłby pan otworzyć drzwi?
– Oczywiście. Proszę chwilę zaczekać. Byłoby skandalem, gdybym w tej chwili otworzył.
Muszę się ubrać.
Ramirez nie spodobało się to, co usłyszała. Głos Spanglera wydał jej się dziwnie znajomy,
miękki i zniewieściały. Nie brzmiało to groźnie, ale rodziło się pytanie, czy szuka spodni, czy
czegoś śmiertelnie niebezpiecznego. Stanęła z boku drzwi, wyjęła z kabury broń i pożałowała, że
nie przyszła tu z Hendersonem. Wyglądało to na fałszywy trop i nie było sensu angażować
dwojga detektywów, ale kto wie.
Budynek, stary i podupadły, wciśnięty pomiędzy dwa wyższe i szersze domy przy South
Broad, nie wywarł na niej najlepszego wrażenia. Nad drzwiami zewnętrznymi było kamienne
nadproże z wyrytym słowem MIESZKANIA. Lokatorzy dzielili się na tych długoletnich, którym
brakowało środków finansowych albo chęci, żeby znaleźć coś lepszego, i chwilowych,
walczących ze złym fatum. Pożółkła kartka papieru z napisanym na maszynie nazwiskiem
świadczyła o tym, że Spangler należał do pierwszej grupy. Drzwi na korytarz nie były zamknięte
na klucz, schody były zniszczone, ściany brudne po dziesiątkach lat ocierania się o nie
ramionami.
Drzwi się otworzyły. Ramirez stała nieco z boku z wyciągniętą bronią, spodziewając się
pojawienia czegoś śmiercionośnego. Tymczasem w progu stanął staruszek, drobny i
nieszkodliwy. Na wielkiej, krągłej głowie miał tupecik ciemnych falujących włosów, skóra na
twarzy mu poczerwieniała, a dłonie drżały lekko. Mężczyzna wystawił głowę za drzwi, spojrzał
w lewo, potem w prawo. Kiedy spostrzegł Ramirez, jego wzrok powędrował w dół i wtedy
uśmiechnął się blado.
– Tu pani jest – odezwał się z udawanym południowym akcentem. – I ma pani w ręku broń.
Boże mój. Musiałem zrobić coś strasznego.
Gej? – zastanawiała się Ramirez. Sądząc po czuprynie sztucznych włosów, chyba tak. Ale
zdecydowanie niegroźny. Gdyby doszło do przepychanki, wystarczyłby cios łokciem w tę
nieproporcjonalnie wielką głowę i staruszek leżałby bezwładnie na ziemi.
– Przepraszam – powiedziała, chowając rewolwer do kabury. – Uczą nas zachowania
ostrożności.
– I słusznie, pani detektyw. Nigdy nie wiadomo. Mówiła pani, że chce mi zadać jakieś
pytania?
– Tak. Czy mogę wejść?
– Oczywiście. Gdzie moje maniery. – Otworzył drzwi szerzej i wpuścił ją do środka. – Nie
chciałem być nieuprzejmy.
Ramirez weszła do mrocznego, starego mieszkania, ze ścianami pokrytymi pożółkłą
wzorzystą tapetą i żyrandolem z zakurzonymi czerwonymi frędzlami. Mieszkanie sprawiało
anachroniczne wrażenie i przyprawiało o gęsią skórkę. Czuła się, jakby przekraczając próg,
cofnęła się w czasie i znalazła w domu jakiejś starej panny z połowy dwudziestego wieku. Na
ścianach wisiały czarno-białe rodzinne fotografie, na stoliku stał kineskopowy telewizor starego
typu, a za kanapą projektor Super 8 z rolką taśmy filmowej i obiektywem wycelowanym w
poplamione białe prześcieradło rozwieszone nad telewizorem. Kanapę i fotel, obszyte śliską
tkaniną w szkocką kratę, musiał bez wątpienia odziedziczyć po babci i trzymać tylko ze
względów sentymentalnych. Ramirez nie byłaby zaskoczona, gdyby znalazła w szafie samą
babcię, trzymaną tam z takich samych powodów.
– Proszę usiąść i czuć się jak u siebie w domu – powiedział.
Posłuchała go i usiadła na brzegu kanapy. Mężczyzna stanął przed nią, w garniturowych
spodniach, rozpinanym swetrze i bardzo ładnej koszuli. Spod wełnianego swetra wystawały
mankiety. Był młodszy, niż początkowo sądziła, dobiegał sześćdziesiątki, a może niedawno ją
przekroczył. Pochylił się nad nią z dłońmi złożonymi razem jak łapy owada. Wyglądał dziwnie z
tą swoją ziemistą cerą skrytą pod czerwonymi, błyszczącymi plamami, swoim marnym
tupecikiem, ciemnym łukiem brwi. Przyjrzała się dokładniej i ze zdumieniem stwierdziła, że brwi
są prymitywnie domalowane, jakby markerem. Rewolwer w kaburze zaczął ją uwierać w biodro.
– Wizerunek policji w ostatnich latach stał się znacznie piękniejszy – odezwał się Spangler. –
Muszę przyznać, że to miła przemiana. Bardzo miła.
Zamierzał z nią flirtować? Ramirez powstrzymała się z trudem od przyjęcia nonszalanckiej
postawy, a nawet zaczęła współczuć temu mężczyźnie – zamkniętemu w tym grobowcu,
desperacko trzymającemu się własnego, dziwacznego wyobrażenia o sobie. Potrząsnęła głową,
jakby chciała wyrzucić ze swojej świadomości Hendersona.
– To bardzo miłe, co pan mówi – odparła. – O ile się nie mylę, jest pan prawnikiem, panie
Spangler.
– Zgadza się – odrzekł, siadając w fotelu stojącym ukośnie do kanapy. Rozsiadł się w nim
wygodnie, pochylił głowę i położył ręce na oparciach jak Lincoln na pomniku. W tej chwili
Ramirez odniosła wrażenie, że widziała już kiedyś tego mężczyznę.
Rozejrzała się jeszcze raz po mieszkaniu. Była tu mała wnęka kuchenna, ze
zlewozmywakiem pełnym różowawej piany, a na końcu krótkiego korytarza – sypialnia. Na
łóżku leżała czarna torba. Spangler najwyraźniej wybierał się w podróż. Ciekawe.
– Czy jest pan wciąż czynny zawodowo? – zapytała.
– Póki daję radę. – Jego krótki chichot przypominał odgłos dławiącego się silnika
motorówki. – Ale zajmuję się tylko drobiazgami. Na przykład prowadzeniem spraw rodzinnych.
– Ma pan swoją kancelarię?
Machnął ręką, wskazując przypominające grobowiec mieszkanie.
– Pracuję głównie tutaj. Mam też kilkoro przyjaciół, którzy nadal zajmują się prawem i w
razie potrzeby mnie wspomagają.
– Interesuje mnie, czy ma pan klienta o nazwisku O’Malley.
– O’Malley? Nie, przykro mi.
– A zna pan pana O’Malleya? Thomasa O’Malleya?
– O’Malley? O’Malley? – Wymawiał to nazwisko w sposób tak przejaskrawiony, jakby
pytanie dotyczyło największej zagadki wszechświata. – Nie, nie sądzę. A dlaczego pani mnie
pyta o tego O’Malleya?
– Szukamy mężczyzny o tym nazwisku, który może mieć związek z zabójstwem.
– Z zabójstwem. O mój Boże. A kto został zamordowany? Ktoś, kogo znam?
– Laszlo Toth – wyjaśniła Ramirez. – Też adwokat.
– A, tak. Słyszałem o tym morderstwie. Myślałem, że to był napad rabunkowy.
– Nadal to wyjaśniamy.
– Nie znałem go osobiście – powiedział Spangler – ale, oczywiście, słyszałem o nim.
– Znamy tylko nazwisko tego O’Malleya i jego numer telefonu. Z billingów wynika, że
jedyne połączenia przychodziły z pańskiego telefonu.
– Z mojego telefonu?
– Obawiam się, że tak.
– I tylko z mojego?
– Jedyne, których nie potrafimy wyjaśnić.
– Ach, rozumiem. A kiedy dzwoniłem do tego O’Malleya? – zapytał Spangler.
Ramirez wyjęła z kieszeni kartkę papieru i rozwinęła.
– W ostatni piątek o osiemnastej dwie, osiemnastej czterdzieści dziewięć, dziewiętnastej
dwanaście… Mogłabym tak długo wyliczać. Wydzwaniał pan pod ten numer raz za razem, panie
Spangler, można powiedzieć niemal obsesyjnie, przez dwa czy trzy dni.
– Obsesyjnie, mówi pani? To do mnie niepodobne. I to były telefony do pana O’Malleya?
– Co do jednego.
– Ale ja dzwoniłem do swojego brata.
– Do brata?
– Tak, do mojego brata bliźniaka. On mieszka w Des Moines. Sympatyczne miasteczko. Była
tam pani?
– Nie.
– Trzeba koniecznie zobaczyć krowę zrobioną z masła na dorocznym jarmarku. Mój brat
dostał ostatnio nowy telefon komórkowy i próbowałem się do niego dodzwonić, ale
bezskutecznie.
– Dał panu swój numer?
– Tak. A może dała mi moja ciotka. W każdym razie ktoś mi go dał. A ja mam problemy z
numerami kierunkowymi. Nie sądzi pani, że zaszła zwyczajna pomyłka?
– Myślę, że tak. Może mi pan podać nazwisko pańskiej ciotki?
– Mojej ciotki?
– To tylko formalność.
– Spangler. Gloria Spangler.
– Zna pan jej numer telefonu?
– Nie na pamięć, ale mogę poszukać.
– Dziękuję.
Spangler wpatrywał się w nią przez chwilę, jakby czekał na słowa, że to niekonieczne. Ale
ona odwzajemniła spojrzenie i Spangler w końcu wstał i podszedł do niewielkiego stolika.
Przekartkował notes i podyktował numer telefonu.
– Czy mój brat ma kłopoty? – zapytał, stojąc pomiędzy stolikiem a telewizorem.
– Nie, panie Spangler. To musi być nieporozumienie. Ale dlaczego pan tak uporczywie do
niego wydzwaniał?
– Ostatnio chorował i martwiłem się o niego.
– Mam nadzieję, że to nic poważnego.
– Obawiam się, że tak. Może nawet śmiertelnie poważnego. Jako bliźniak potrafię wyczuwać
jego emocje i samopoczucie. Słyszała pani o takich przypadkach? To wszystko prawda. Ostatnio
poczułem jakąś zmianę. Chyba nie dziwi się pani, że byłem zaniepokojony. Ale jeśli numer był
błędny, to czuję się teraz spokojniejszy. To tłumaczy, dlaczego nie odbierał.
– Na pewno. Zauważyłam na pańskich dłoniach i twarzy oparzenia. Miał pan ostatnio
styczność z ogniem?
– Z ogniem? – Spojrzał na swoje dłonie, obrócił je, jakby były jakimś fascynującym
artefaktem, którego nigdy wcześniej nie widział. – Nie, to nie są oparzenia, pani detektyw. To
choroba skóry. Łuszczyca. Nieprzyjemna rzecz.
– Rozumiem. Wybiera się pan w podróż?
– Dlaczego miałbym… – Urwał i obrócił głowę w stronę sypialni. – Aha, zauważyła pani
torbę. Prawdziwy z pani detektyw.
– W tej pracy trzeba być spostrzegawczym.
– Dobrze panią wyszkolili. Muszę napisać do swojego radnego o tym, jak zmieniła się
policja. Tak, wyjeżdżam. – Wyjął dewizkę i spojrzał na tarczę zegarka. – Właściwie to już muszę
wyjść. Wybieram się do Des Moines, do brata.
– Samolotem?
– Nie. Nie stać mnie na takie luksusy. Poza tym denerwuję się w metalowej rurze mknącej po
niebie. Strachajło ze mnie. Wolę pojechać samochodem.
– To daleko.
– Na szczęście brat nie mieszka w Omaha.
– Faktycznie. – Ramirez zmusiła się do uśmiechu. Działo się tu coś dziwnego. Chętnie
zajrzałaby do tej torby, a także do zlewozmywaka. Chętnie też sprawdziłaby, jaki film jest w
projektorze. Ale on mógł się nie zgodzić na przeszukanie, a gdyby zaczęła się upierać,
wzbudziłaby tylko w nim podejrzenia. Lepiej było tego nie robić i spróbować dyskretnie
wszystko wyjaśnić.
– Dziękuję, panie Spangler – powiedziała, wstając. – Bardzo mi pan pomógł.
– Nie ma o czym mówić – odrzekł. – Miło jest być przesłuchiwanym przez tak ładną kobietę
jak pani. – Pochylił głowę, uśmiechnął się dziwnie, diabolicznie i przesunął opuszką palca po
sztucznej brwi. – Może kiedyś napilibyśmy się kawy?
Boże, on muskał sobie piórka niczym jakaś gwiazda filmowa i chciał się z nią umówić na
randkę. W tej tragicznej rozbieżności pomiędzy jego wyobrażeniem o sobie a rzeczywistością
było coś smutnego i denerwującego jednocześnie. Było to jednak także przydatne.
– Nie jestem pewna, czy mi wolno, panie Spangler – odpowiedziała tonem dziewczęcia.
– Proszę się do mnie zwracać po imieniu, Bobby.
– Nie wiem, Bobby. Nie wolno nam się spoufalać ze świadkami.
– Więc jestem świadkiem?
– Tak.
– To podniecające.
– Mamy pewne zasady.
– Och, zasady. – Machnął lekceważąco dłonią. – Przecież to tylko kawa. I moglibyśmy
porozmawiać jeszcze o tym O’Malleyu.
– Dobrze – powiedziała z uśmiechem. – Może masz rację. Może być kawa. – Sięgnęła do
kieszeni i wyjęła wizytówkę.
Kiedy on wyciągnął rękę, żeby ją odebrać, spod swetra wysunął się rękaw jego białej koszuli.
Mankiet na spinki. Ramirez przytrzymała w palcach wizytówkę, żeby się lepiej przyjrzeć.
Okrągła, srebrna spinka. A ta plamka na spince? Ciemna. Jakby kropelka czegoś. Kropelka krwi.
Podniosła wzrok, spojrzała na jego twarz, na dziwaczne brwi i półprzymknięte oczy, w których
dostrzegała ślady demencji. Miała ochotę go przytulić, jak tuli się zagubione dziecko. Z drugiej
strony ciekawa była, dokąd mu tak spieszno.
– Jak ma na imię twój brat, Bobby? – zapytała, patrząc mu w oczy.
Oblizał nerwowo wargi.
– Eugene.
– Eugene Spangler z Des Moines w stanie Iowa.
– Przebywa teraz w hospicjum, szykuje się na śmierć. Rozgotowują tam zielony groszek.
– Pozdrów ode mnie Eugene’a, proszę.
– Pozdrowię… – Spojrzał na jej wizytówkę, a potem na nią. – Lucio.
– Zadzwoń po powrocie – wydyszała jak Marilyn Monroe. – Będę czekała na telefon.
Rozdział 45
Senator wchodzi do baru.
Widok senatora Francisa Truscotta IV, wchodzącego do takiej spelunki jak bar u Bubby,
wydawał się tak surrealistyczny, że zakrawał na żart.
Senator wchodzi do baru. Zamawia dziesięć martini i ustawia kieliszki w rzędzie. „Co to za
okazja?” – pyta barman. „Świętuję – odpowiada senator. – Właśnie zebrałem milion dolarów na
swoją kampanię”.
Truscott, wysoki mężczyzna pod pięćdziesiątkę, ubrany w dżinsy, skórzaną kurtkę i czapkę
baseballową, starał się z całych sił ukryć swoją senatorskość. Ale dżinsy były wyprasowane,
skóra kurtki miękka i delikatna, a na czapce widniał emblemat drużyny Phillies, co było
krzyczącym znakiem: NIE JESTEM STĄD. Do tego pociągła twarz o ostro rzeźbionych,
pomnikowych rysach.
„Gratuluję – mówi barman, stawiając jedenasty kieliszek w rzędzie. – Ten na koszt firmy”.
„Nie, dziękuję – odpowiada senator. – Jeśli dziesięć nie wypłucze smaku tych wszystkich fiutów,
które musiałem obciągać, to jedenasty nie pomoże”.
Albo jakoś tak.
Kyle czekał na senatora przy stoliku. Był sam. Ale nie do końca sam. Przy barze siedział
Skitch. Grał w kości ze starym Tommym Trappem i miał na wszystko oko. Kat siedziała w
samochodzie po drugiej stronie ulicy, gotowa zadzwonić na policję, gdyby coś wzbudziło jej
podejrzenia. Był też sam Bubba junior, niezadowolony, że Kyle wybrał jego bar na miejsce
spotkania, ale mimo to stał za barem, z naoliwioną i załadowaną strzelbą w pogotowiu. Wszyscy
byli tam na wypadek, gdyby senatorowi zachciało się być za sprytnym.
A który senator nie uważał się za spryciarza?
Senator wszedł do baru z wahaniem, tak jak nowicjusz wchodził do saloonu na Dzikim
Zachodzie, gotów w każdej chwili się schylić przed nadlatującą w jego kierunku spluwaczką.
Kiedy zaczął się rozglądać po wnętrzu, Bubba i Skitch starali się nie patrzeć w jego kierunku, ale
stary Tommy Trap nie mógł się powstrzymać.
– Cipa – odezwał się szeptem, który słychać było pewnie w Cleveland.
Kyle uniósł rękę i skinął Truscottowi głową. Senator spojrzał w jego stronę, podszedł i usiadł
naprzeciwko.
– Kyle?
Kyle skinął głową.
– Miło cię poznać, Kyle – powiedział senator, uśmiechając się i wyciągając na powitanie
dłoń, zupełnie jakby ten bar był przystankiem w jego kampanii. – Znałem twojego ojca.
Kyle przez chwilę wpatrywał się w wyciągniętą rękę. To była ręka, która spaliła dom jego
matki. To była ręka, która próbowała zabić jego ojca, zmusiła go do udania się na zesłanie, która
zdezorganizowała mu życie. Fakt, że ten człowiek zgwałcił Colleen O’Malley i zabił ją i Laszla
Totha, był jeszcze jednym, już mniej osobistym powodem, dla którego Kyle pozwolił, by ta ręka
zawisła w powietrzu, a propozycja złożenia sobie wyrazów wzajemnego szacunku pozostała
nieodwzajemniona.
– Możemy przejść do rzeczy? – zapytał Kyle.
– Widzę, że mam do czynienia z człowiekiem zdecydowanym. W przeciwieństwie do ojca. A
jednak spodziewałem się czegoś innego. Malcolm mówił, że jesteś typem – jak to ująć? –
obiboka.
– Bycie obibokiem też wymaga determinacji – odparł Kyle. – Wie pan, że dwa dni temu
spłonął dom mojej matki.
– Nie wiedziałem, przykro mi. – Nastała cisza. Fałszywą, polityczną troskę w jego oczach
zastąpiła nagle troska prawdziwa, a może nawet strach. – Zaraz, zaraz. Czy to ten pożar w
Havertown, połączony z fajerwerkami?
– Ten sam.
– Mój Boże, nie wiedziałem, że to twój dom.
– Akurat – rzucił Kyle. – O mało w nim nie spłonąłem.
– Byłeś w środku?
– Czy moglibyśmy przestać udawać? – powiedział Kyle. – I darować sobie to „mój Boże” i
„nie wiedziałem”. Zanim się wkurzę…
– Źle mnie oceniasz – przerwał mu łagodnym tonem senator. – Niczego nie podpalałem ani
nie kazałem podpalać. Nie mam z tym nic wspólnego i naprawdę jest mi przykro z powodu tego,
co się stało. Czy to było podpalenie? Jesteś pewny? W gazetach napisali, że to mógł być
przypadek. Że w domu mógł być schowany karton z fajerwerkami.
– To nie był przypadek. Proszę sprawdzić, jeśli chce mieć pan pewność. Ale chcę panu
powiedzieć, że zanim wybuchł pożar, znalazłem starą szafkę na dokumenty mojego ojca, ukrytą
w piwnicy za ścianą z płyty gipsowej. A w tej szafce znalazłem teczkę. Tę, której pan przez całe
życie szukał.
– Wspomniałeś Malcolmowi o teczce O’Malleya. O tym mówisz?
– Zgadza się. O teczce, która dowodzi ponad wszelką wątpliwość, że w wieku osiemnastu lat
zgwałcił pan córkę O’Malleyów.
Truscott się skrzywił.
– Teczkę z jej pisemnym oświadczeniem, potwierdzonym notarialnie – ciągnął Kyle. –
Dlatego pan tu dzisiaj przyszedł, czyż nie? Żeby teczka zniknęła.
– Nie.
– Nie? – Kyle przekrzywił głowę.
– Przykro mi, że muszę cię rozczarować, Kyle, ale możesz sobie zatrzymać tę teczkę.
Możesz z nią zrobić, co zechcesz.
Kyle przyglądał się uważnie senatorowi, próbując dociec, na czym ma polegać jego sztuczka.
Ponieważ to musiała być jakaś sztuczka. Przecież opisano tam jego wyczyny. A zatem
nonszalancja senatora musiała być sztuczką. Z drugiej strony jakiś rodzaj żałosnego wyczerpania
na jego twarzy zdawał się przeczyć możliwości oszustwa. Senator sprawiał wrażenie, jakby
naprawdę niewiele go to obchodziło.
– Nie chce pan tej teczki?
– Nie.
– Ale jeśli pokażę ją dziennikarzom…
– To pewnie świat uzna mnie za gwałciciela, chyba że zakwestionuję wiarygodność tego
oświadczenia. A nie zakwestionuję.
– Więc to prawda.
– Nie, to nie jest prawda.
Kyle wpatrywał się w senatora w milczeniu. To wszystko nie miało sensu.
– Jeśli to nieprawda, to nie rozumiem, dlaczego pan nie zamierza zaprzeczać.
– Pozwól, Kyle, że zadam ci pytanie. Czy ktoś zaplanował ci całe życie? Czy miałeś
marzenia, które miały się spełnić, chociaż nie były twoimi marzeniami?
– Moja mama nie planowała nikomu życia, a ojca nie było.
– W takim razie byłeś szczęściarzem.
– Gówno prawda. To z pana powodu nie miałem ojca.
– Z mojego?
– Tak jest.
– Myślę, że jesteś w błędzie. Miałeś za to czystą hipotekę. Szansę na pokierowanie swoim
losem. Ja takiej szansy nie miałem. Wiesz, co zawsze miałem? Przyszłość. Pisaną wielką literą z
wykrzyknikiem. Przyszłość! To bestia, która pożerała wszystko. Każda szkoła, do której
chodziłem, każda dziewczyna, z którą się umawiałem na randki, każda praca, którą
podejmowałem – wszystko to było strawą tej bestii. Nie mogłem sobie pozwolić na żadne
szaleństwa młodości, na żadne błędy. „Myśl o swojej Przyszłości!”. A teraz, kiedy ta przyszłość
jest teraźniejszością, a najlepsze jeszcze przede mną, wcale nie wydaje się taka cudowna.
– Chce pan wzbudzić we mnie współczucie? Chce pan, żeby zrobiło mi się żal biednego,
bogatego senatora?
– Nie. Chcę, żebyś był wdzięczny losowi za to, co masz. I chcę, żebyś okazał mi choć
odrobinę szacunku.
– Niech pan idzie do diabła.
– Cóż, tak będzie. Raczej prędzej niż później. To ty prosiłeś o to spotkanie, więc jestem.
Powiedz mi, Kyle, o co zamierzałeś mnie prosić?
Kyle spojrzał ostrożnie na siedzącego naprzeciw niego mężczyznę i dostrzegł coś w jego
oczach. Obawę? Przed nim? Niezły z tego sukinsyna polityk, skoro on dał się nabrać i prawie mu
uwierzył.
– Miałem zamiar… hmm… dostać…
– Pieniądze?
Kyle skinął głową i w tej samej chwili – chociaż siedział naprzeciwko człowieka, którego
jeszcze przed minutą uważał za gwałciciela i mordercę, a nawet podejrzewał go o podstęp –
poczuł się zawstydzony. Tym bardziej że senator wybuchnął śmiechem. Ale to nie był szyderczy
śmiech. To był śmiech serdeczny, pełen uznania.
– Nie przechodzi ci to nawet przez gardło – powiedział. – Nie, ty nie chcesz pieniędzy, synu.
Chociaż zawartość teczki jest nieprawdziwa, dwa razy już płaciłem, żeby nie przedostała się do
publicznej wiadomości i nie zniszczyła mojej świetlanej przyszłości. Potem tego żałowałem. I
dlatego przykro mi, ale nie zapłacę.
– Żadnych pieniędzy?
– Żadnych.
– Skoro to nieprawda, to dlaczego pan płacił?
– Ponieważ musiałem myśleć o swojej przyszłości. Kłamstwo zawsze przykleja się do
człowieka na dłużej niż prawda. Ale teraz robi mi się niedobrze na myśl o przyszłości, na myśl o
cenie, jaką za nią zapłaciłem, i dlatego zamierzam zastanowić się nad twoją przyszłością. Co
chcesz zrobić ze swoim życiem?
– Nie wiem.
– Nie czas o tym pomyśleć?
– Boże, rad będzie mi udzielał taki dupek.
– Byłbym rzeczywiście dupkiem, gdybym pozwolił ci stać się szantażystą – odpowiedział
senator. – Raz już tak postąpiłem, więcej nie zamierzam. Opowiem ci pewną historię, Kyle. O
pewnym aroganckim młodym fiucie i uroczej dziewczynie, która go kochała, i o tej twojej teczce.
Opowiem ci tę historię, bo od lat chcę ją komuś opowiedzieć. I opowiem ci ją, ponieważ
występuje w niej twój ojciec, więc masz prawo ją poznać.
Rozdział 46
– Jeden z moich pradziadków był kumplem Morganów – powiedział Francis Truscott IV. –
Drugi grał w golfa z Rockefellerem.
– Wielka mi rzecz – odparł Kyle.
– Ja się nie przechwalam, tylko tłumaczę. Truscottowie byli rodziną z wielkimi ambicjami.
Mój ojciec ich nie spełnił i w końcu został odrzucony. Kiedyś był największą nadzieją
Truscottów. Miał zostać potentatem przemysłowym, mistrzem gry w pokera, pilotem,
prezydentem, kimś wielkim, kimś wyjątkowym, może nawet kierowcą rajdowym. Jako młody
człowiek wyjechał na zachód. Kiedy miał czterdziestkę, wrócił na łono srogiej rodziny, ale mógł
się pochwalić tylko straszną chorobą alkoholową i ciężarną żoną. Mimo popełnionych błędów
pozostał megalomanem i przeniósł wszystkie swoje stracone nadzieje na swoje jedyne dziecko.
Na mnie.
– Jak pan sobie radził z taką presją?
– Podchodziłem do tego z nonszalancją. Zawsze byłem gwiazdą szkolnej drużyny, zawsze
byłem przewodniczącym klasy. Stopnie dostawałem takie sobie, ale byłem pewny siebie, no i
nosiłem nazwisko Truscott. Kiedy kończyłem ostatnią klasę w Haverford, już byłem przyjęty do
Yale. Wierz mi, Kyle, nikt nie czuje się takim wybrańcem losu jak dzieciak ze szkoły średniej,
który za chwilę trafi do Yale. Tam czekały dziewczyny, imprezy, wyprawy do Cabo. Życie było
piękne, a moja przyszłość, ta zaplanowana dla mnie w chwili przyjścia na świat, przede mną. Ale
to jest przede wszystkim historia o miłości. Znalazłem miłość w schronisku dla bezdomnych, w
wigilię Bożego Narodzenia, gdzie zgodnie z przemyślną wolą mojej matki, pomagałem przy
podawaniu kolacji wszystkim największym pechowcom w tym mieście. Takie zajęcie miało
ocieplić mój wizerunek i pokazać, że potrafię nie tylko brać, ale i dawać. Zacząłem wolontariat
dwa lata przed pójściem do Yale, wpisałem sobie to doświadczenie do CV, a kiedy już zostałem
przyjęty na studia, robiłem to dalej tylko dlatego, że matka przekonała mnie, iż rezygnacja z tego
zajęcia wywarłaby złe wrażenie. I nakładając na talerze purée ziemniaczane, zwróciłem uwagę na
stojącą obok mnie dziewczynę, która polewała je sosem. Blond włosy, niebieskie oczy, szczupła
sylwetka, wszystko na swoim miejscu, jak mi się wydawało. I ta wyjątkowa słodycz i niewinność
– tych dwóch cech brakowało mi u dziewczyn, z którymi się umawiałem. Prawie uwierzyłem, że
pracuje w schronisku dla dobra innych, nie dla swojego. Dla Truscotta był to pomysł tak
niezrozumiały, że wręcz rewolucyjny.
– To była Colleen O’Malley.
– Nie spodziewałem się trudności z poderwaniem jej, i rzeczywiście nie miałem. Tak jak w
swojej arogancji oczekiwałem, że ujął ją mój urok, mój luz, może nawet moje pieniądze. Ale
wkrótce i ja się w niej zakochałem. W jej nieudawanej dobroci, czystości intencji, w sposobie, w
jaki patrzyła na mnie – z miłością. Patrzeć w oczy Colleen O’Malley to jak wyglądać z głębi
tunelu, by dostrzec promień słońca w ponurym, czarno-białym świecie. Spotykaliśmy się
ukradkiem – ani jedni, ani drudzy rodzice nie zaakceptowaliby tego. Ona była biedna, a ja nie
byłem katolikiem. Byliśmy w sobie zakochani ukradkiem i kochaliśmy się ukradkiem. Ale seks z
Colleen nie polegał na braniu, nie był przygodą. Był dawaniem – nie tylko rozkoszy, ale całego
siebie, wzajemnym obdarowywaniem się. Jedno serce, jeden oddech, nasze dusze złączone ze
sobą, jak splecione świece w srebrnych kandelabrach w naszej rezydencji, te, które palą się tak
pięknie, póki nie zostanie z nich strzelająca iskrami kupka wosku. Jak świece, które paliły się
pewnego wieczoru, kiedy matka wezwała mnie do jadalni. „Francis – powiedziała wtedy,
siadając przy stole z wydętymi wargami, jak na portrecie matki mojego ojca, wiszącym nad jej
głową. Jadła kolację sama. Bulion. Ojciec spędzał wieczory w klubie, ostro pijąc. – Musimy
porozmawiać o tym nonsensie z panną O’Malley”. „Skąd o niej wiesz?”. „Francis, mój drogi,
jesteśmy twoimi rodzicami. Naszym obowiązkiem jest wiedzieć. – Uniosła łyżkę do ust,
wychłeptała bulion. – Teraz musisz się zająć przygotowaniami do studiów w Yale. Musisz się
skupić na tych przygotowaniach, a nie obijać. To nie w porządku zawracać przez całe lato głowę
tej dziewczynie. Pora z tym skończyć”. „Nie zawracam jej głowy”. „Francis, proszę cię. Ona
idzie do katolickiej szkoły w Darby”. „Ona jest zupełnie inna niż dziewczyny, z którymi się do
tej pory umawiałem”. „Wiem, mój drogi, że jest inna. Egzotyczna młoda panienka z katolickiej
szkoły w kraciastej spódniczce i półbutach. Dla młodego chłopca to fantastyczna przygoda.
Wierz mi, wiem, co mówię. – Znów podniosła łyżkę do ust. – Dlatego nie przerwaliśmy tego na
samym początku. Ale dłużej nie sposób tego tolerować. Rozmawialiśmy już z O’Malleyami i oni
się w pełni z nami zgadzają”. „Co ty zrobiłaś? Coś ty narobiła, mamo?”. „Grzeczniej. Oni mają
wobec swojej córki plany, tak jak my mamy plany wobec ciebie. Poza tym ona jest za młoda”.
„Nie miałaś prawa”. „Nie mówiłeś tak, kiedy obiecaliśmy sfinansować budowę skrzydła w
budynku uniwersyteckim. Nie protestujesz też, kiedy opłacamy ci czesne i dajemy pieniądze na
życie w New Haven na takim poziomie, do jakiego tu przywykłeś. Dlatego, mój drogi, uważam,
że mamy prawo prosić, żebyś uszanował nasze życzenie w tak błahej sprawie”. „To nie jest błaha
sprawa”. „Ależ oczywiście, że jest. Czytałeś kodeks karny? Wiesz, co ryzykujesz?”. „Ja ją
kocham, mamo”. „Tak, tak. A ja kocham czekoladę. Ale nauczyłam się bez niej żyć, żeby
utrzymać figurę. Tak jak ty musisz nauczyć się żyć bez panny O’Malley dla swojej przyszłości. A
teraz pomyśl, jak w odpowiedni sposób jej o tym powiedzieć. Młode serca są bardzo wrażliwe,
nikt nie chce, żeby ten drogocenny kwiat został zbytnio zdeptany”.
To był pierwszy prawdziwy test w moim życiu, Kyle, pierwsza okazja, żeby wybrać własną
drogę. Nikogo chyba nie zaskoczy fakt, że zawiodłem. Poza ambicją, którą wpajano mi od
urodzenia, miałem skłonność do uległości, dzięki czemu moje ambicje rosły. Trudno zwalczać w
sobie mężczyznę, skoro bycie nim jest największym pragnieniem. Dlatego zerwałem z nią i z
ciężkim sercem obwieściłem swoją decyzję przez telefon. Pewnego rodzaju pocieszenie
znajdowałem u długonogich dziewczyn spoza szkoły. Byłem już w Yale, kiedy dotarła do mnie
wiadomość, że prawnik Liam Byrne skontaktował się z moją rodziną, zanim poszedł na policję.
Colleen oskarżyła mnie o gwałt. To była, oczywiście, nieprawda. Ale Colleen zorientowała się, że
jest w ciąży po tym, jak z nią zerwałem. Nie wiedziała, co robić. Była samotna i przerażona, a
aborcja nie wchodziła w rachubę. Kiedy powiedziała o tym swoim rodzicom, byli oboje tak
wściekli, że nic dziwnego, iż pojawiło się słowo „gwałt”. To całkowicie zrozumiałe. Wynik
mojego tchórzostwa. A ponieważ nie było mnie na miejscu, postanowili mnie oskarżyć i dalej
wydarzenia potoczyły się lawinowo. Oskarżenie zaczęło żyć własnym życiem i Colleen nie
mogła go już odwołać. Zadzwoniłem do niej z Yale, ale rozmowa nie przebiegła dobrze. Oboje
czuliśmy się zranieni, źli na siebie i przestraszeni. Na dodatek ja powiedziałem kilka rzeczy,
których nie powinienem mówić. Czułem wyraźnie, że sprawy przybierają zły obrót. Wyjście z tej
sytuacji zaproponował twój ojciec. Przed zgłoszeniem gwałtu na policję pojawił się u mojej
rodziny. Gdyby sprawa oparła się o policję, stałaby się powszechnie znana. Twój ojciec obiecał,
że ją zatuszuje za odpowiednią cenę. Pozostawała sprawa opieki nad dzieckiem. W świetle
zarzutu o gwałt musiałem zgodzić się na terapię u psychologa i przyrzec, że nigdy nie będę
próbował skontaktować się ani z Colleen, ani z dzieckiem. W takich okolicznościach moi rodzice
nie mieli wątpliwości, czy zapłacić. Z naszej strony w negocjacjach uczestniczył jeden z
krewnych mojej matki. Porozumienie zostało podpisane, pieniądze zapłacone. „Niech to będzie
dla ciebie lekcją, Francis – powiedziała mi matka. – Zawsze uważaj, z kim się zadajesz. Nie masz
pojęcia, do jakiej nieuczciwości jest zdolna kobieta, nawet taka, która wydaje ci się urocza. Ja
wiem, mój drogi, wierz mi, ja dobrze to wiem”. Wziąłem sobie tę radę do serca. Widząc, jak
moja przyszłość omal nie legła w gruzach, a następnie dostała drugą szansę, zacząłem troszczyć
się o nią, jak o rzadki okaz orchidei. Byłem wyróżniającym się studentem w Yale, zostałem
wprowadzony do bractwa Skull and Bones, wżeniłem się w szanowaną bostońską rodzinę,
wróciłem do domu do Filadelfii i postanowiłem zająć się rodzinnym interesem. Następny krok w
karierze był tylko kwestią czasu. I tak, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym, kiedy
republikanie przygotowywali się do przejęcia władzy w Kongresie, dzięki finansowemu wsparciu
ze strony rodziny żony i mojej, zgłosiłem swoją kandydaturę na senatora. W zaciętej walce,
wspartej brutalnymi atakami na konkurentów w telewizyjnych spotach, uzyskałem nominację i
wyglądało na to, że zwycięstwo mam w kieszeni. I wtedy pojawiła się postać z odległej
przeszłości.
– Mój ojciec – domyślił się Kyle.
– Jakby powrócił jakiś duch – powiedział senator – duch mojej własnej dezercji. Powiedział,
że nie może pozwolić, żeby gwałciciel zajął miejsce w Kongresie i żeby opinia publiczna nie
dowiedziała się o jego uczynku. Powiedział jeszcze, że robi to w interesie kraju. Mimo zawartej
w porozumieniu klauzuli o nieujawnianiu informacji, mimo szkody, jaką mógł wyrządzić swojej
klientce, Colleen, która zaczęła nowe życie w Ohio ze swoim synem i mężem, mimo że złamałby
w ten sposób zasady obowiązujące w jego profesji, uznał, że jako patriota nie ma wyboru.
Zamierzał pokazać teczkę dziennikarzom, o ile nie wycofam się z wyścigu o fotel senatora.
– I co pan zrobił?
– Spanikowałem – odparł senator. – Miałem na względzie nie tylko własną przyszłość, ale
także przyszłość Colleen. I swojego syna, syna, którego nigdy nie widziałem, ale o którym często
myślałem. Mój ojciec wcześniej zapił się na śmierć, więc poszedłem do matki. Podpowiedziała
mi, żebym zaoferował mu pieniądze. Odpowiedziałem jej, że Liama Byrne’a nie interesują
pieniądze, ale ona zbyła to uśmiechem, dając mi do zrozumienia, że jestem naiwnym głupcem.
Sądziłem, że to bezcelowe, ale spróbowałem. Wstyd mi było poruszać tę kwestię, tak jak dzisiaj
tobie, ale zrobiłem to. I ku mojemu zaskoczeniu, zaczęliśmy negocjować.
– Negocjować?
– Tak. Przekupiliśmy twojego ojca i odkupiliśmy teczkę.
– Ile mu pan zapłacił?
– Dużo. Na tyle dużo, żeby długo nie musiał się martwić brakiem pieniędzy. Pół miliona
dolarów.
– Pan żartuje?
– Nie. Pieniądze przekazałem mu w odludnym miejscu nad rzeką. To była walizka pieniędzy.
Wziął ją i było po sprawie. Ale czułem się z tym źle. Byłem zniesmaczony całą tą historią i
myślałem, żeby się wycofać z kampanii. I wtedy twój ojciec umarł. A później dowiedziałem się o
Colleen. Tego było już za dużo. Matka powiedziała mi, żebym już o tym nie myślał, że sprawa
jest zakończona. „Myśl o swojej przyszłości, mój drogi – powiedziała. – Jedyne, co pozostało, to
twoja przyszłość”. No i zająłem się swoją przyszłością.
– Pół miliona dolarów? – powtórzył Kyle.
– Tak. Ale ciągle nie dawało mi to spokoju. Nie, nie mam na myśli straconych pieniędzy,
tylko to, że nie odmówiłem. Poza tym w pewien sposób twój ojciec mnie zawiódł. Być może w
skrytości ducha liczyłem na to, że ujawni zawartość teczki, moja przyszłość się zawali i nareszcie
będę wolny jak nigdy dotąd. Moje życie uległoby radykalnej zmianie, nie ma co do tego żadnych
wątpliwości. Musiałbym się jakoś dogadać z Colleen i ze swoim synem. Kto wie, jak by się to
skończyło. Ale zawsze żałowałem, że nie powiedziałem głośno prawdy. Drugi raz nie powtórzę
tego błędu. Colleen nie żyje. Mój syn jest lekarzem w Cleveland – zniesie prawdę. Rób z tą
teczką, co chcesz, Kyle. Masz moje błogosławieństwo.
– Po co pan tu przyszedł, skoro nie chce pan tej teczki?
– Przyszedłem z powodu czegoś, co powiedział Malcolm. À propos, kontaktowałeś się z nim
dzisiaj?
– Nie.
– Wygląda na to, że zapadł się pod ziemię. Dziwne. W każdym razie powiedział mi, że wiesz,
co naprawdę stało się z Colleen.
– A pan nie wie?
– Nie. I chciałbym wiedzieć.
– Zginęła.
– To wiem. Przypadkowe utonięcie w jeziorze.
– Nie, ona została zamordowana.
Senator wybałuszył oczy.
– Przez kogo?
– Myślałem, że przez pana.
Senator zaprzeczył ruchem głowy.
– Kochałem ją – powiedział. – Nawet po tym wszystkim, co zaszło. Była jedyną miłością
mojego życia. Nigdy bym jej nie skrzywdził. Skąd wiesz, że została zamordowana?
– Ponieważ wkrótce po tym, jak utonęła, ktoś próbował zabić mojego ojca.
– Kiedy to było?
– W dziewięćdziesiątym czwartym.
– A skąd wiesz, że ktoś próbował zabić twojego ojca?
– Po prostu wiem.
– Okay. Wierzę ci.
– Ale ten, kto zabił ją i próbował zabić mojego ojca, nie poprzestał na tym. Moim zdaniem ta
sama osoba zabiła Laszla Totha, a potem podpaliła mój dom.
– Z powodu teczki?
– A z jakiego innego?
Francis siedział dłuższą chwilę zamyślony, a potem zamknął oczy i zasłonił twarz dłońmi.
– Boże – wyszeptał.
– Co się stało?
– Wydaje nam się, że jesteśmy tacy mądrzy, ale tak naprawdę potrafimy oszukiwać tylko
siebie.
Rozdział 47
Kyle powiódł wzrokiem za wychodzącym z baru Truscottem. Facet ledwie powłóczył
nogami, sprawiał wrażenie załamanego. Kyle nie czuł się lepiej. Miało to wyglądać inaczej.
Podstęp, stek kłamstw wypowiedzianych przez bezlitosnego mordercę, bajeczka senatora.
Tymczasem jego opowieść brzmiała szczerze. Także fragment o zapłaceniu pół miliona dolarów.
Ojciec, kiedy opowiadał Kyle’owi o przyczynach swojego wyjazdu, nigdy nie wspomniał o
łapówce. Teraz Kyle nie miał wątpliwości, że pół miliona dolców uczyniło wygnanie znacznie
mniej dotkliwym. A fakt, że kazał Kyle’owi zażądać takiej samej sumy, stawiał pod znakiem
zapytania jego motywy. Czy rzeczywiście chciał złapać mordercę, czy postanowił wykorzystać
Kyle’a do wyłudzenia kolejnych pięciuset tysięcy? Kyle nigdy wcześniej nie zdawał sobie
sprawy, jak trudno jest być synem.
– Przyznał się sukinsyn? – zapytał Skitch, siadając po stosownej chwili na miejscu
zwolnionym przez senatora.
– Nie – odrzekł Kyle.
– Bydlak. Ale osiągnąłeś to, co chciałeś?
– Sam nie wiem, czego chciałem – powiedział Kyle. – W tym cały problem.
– Co się dzieje, bracie?
– Nie mam pojęcia, ale niedługo się dowiem. I coś ci powiem, Skitch. Kiedy się już dowiem,
ktoś za to zapłaci.
– Masz ten błysk w oku, człowieku.
– Jaki błysk?
– Pamiętasz ten mecz z drużyną Chaucera, kiedy ten dupek zablokował Bubbę juniora
ślizgiem w drugą bazę? A ty wyrzuciłeś piłkę poza pole i obiegłeś wszystkie bazy, a potem
rozłożyłeś ich łapacza tak brutalnie, że musieli go odwieźć na noszach do szpitala?
– Złamałem mu szczękę.
– I wtedy też miałeś ten sam błysk w oku.
– Hej, Kyle! – zawołał zza baru Bubba junior. – Telefon do ciebie.
Kyle zerwał się od stolika i podbiegł do aparatu, ale Bubba cofnął rękę ze słuchawką i
zapytał:
– Wszystko w porządku?
– Chyba tak. Przynajmniej nie było strzelaniny.
– Muszę ci się przyznać, Kyle, że nieźle się wystraszyłem, widząc senatora wchodzącego do
mojego baru. Czy ty na pewno wiesz, co robisz?
– A kiedykolwiek wiedziałem?
– Uważaj na siebie. Wypłynąłeś na szerokie wody, gdzie żyją rekiny. Tylko, niech cię szlag,
czemu ciągniesz mnie za sobą?
– Zastanawiałem się, na kim mógłbym naprawdę polegać w trudnej sytuacji, i wyszło mi, że
są trzy takie osoby: Skitch, Kat i ty.
– To smutne. Ale muszę ci powiedzieć, że cholernie dobrze się prezentujesz w garniturze.
– Nie strasz mnie, Junior – odpowiedział Kyle i wziął do ręki słuchawkę.
Kyle domyślił się, że Kat dzwoni ze swojego stanowiska, żeby mu powiedzieć, dokąd
poszedł senator po wyjściu z baru. Miał nadzieję, że to Kat, bo w przeciwnym razie dzwonił
pewnie ojciec, a Kyle nie miał pojęcia, co mu powiedzieć. Mylił się. To nie była ani Kat, ani
ojciec.
– Czy rozmawiam z Kyle’em Byrne’em? – usłyszał w słuchawce głos, kobiecy głos, stary i
drżący, a mimo to niezwykle opanowany.
– Tak, przy telefonie Kyle Byrne.
– Spotkałeś się z senatorem Truscottem i senator właśnie wyszedł, zgadza się?
– Tak. Kto mówi?
– Rozmawialiście z senatorem o pewnej teczce, którą znalazłeś w swoim dawnym domu w
czasie pożaru.
– Być może – wycedził Kyle.
– Mój drogi, przestań kręcić. Brakuje ci jaj, żeby mnie oszukać.
Kyle nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
– Co postanowiliście? – zapytała.
– To nie pani interes.
– Owszem, mój. Jak najbardziej mój. Chciałeś mu sprzedać tę teczkę, prawda?
– Tak.
– Kupi ją?
– Nie. Odmówił. Powiedział, żebym zrobił z nią, co zechcę.
– Zadziorny bałwan. Rozumiem, że teczka jest nadal do kupienia.
Kyle zastanawiał się chwilę i ponownie wybuchł śmiechem. Tym razem śmiał się dlatego, że
choć nigdy wcześniej nie słyszał tego głosu, dobrze wiedział, z kim rozmawia.
– Tak, jest do kupienia.
– Możesz podać jakąś konkretną cenę.
– Pół miliona.
– Jesteś ambitnym cwaniakiem.
– Tylko ja?
– Cóż… Nie zapominaj, że różnimy się pozycją. Twój ojciec o tym nie pamiętał. – Podała
mu adres w Chestnut Hill, najelegantszej dzielnicy miasta. – Trafisz?
– Chyba tak.
– Przyjdź dziś wieczorem, przynieś ze sobą teczkę, porozmawiamy o cenie.
– Nie będzie żadnej rozmowy – odparł Kyle. – Ani żadnych czeków. Gotówka.
– Tak to sobie wyobrażam. I, oczywiście, przyjdź sam.
– O to proszę się nie martwić, nie lubię się dzielić.
– Zupełnie jak twój ojciec.
– Będzie pani miała pieniądze, kiedy się pojawię?
– Oczywiście, mój drogi. Ja dotrzymam słowa, zawsze dotrzymuję. O dziewiątej. Nie spóźnij
się. Ciao.
Kyle pokręcił głową, trzymał jeszcze chwilę słuchawkę przy uchu, żeby się upewnić, że
rozmowa jest zakończona, i wreszcie oddał ją Bubbie juniorowi.
– Kto to był? – zapytał Bubba.
– To był – na twarzy Kyle’a pojawił się szeroki, ale i groźny uśmiech – bezwzględny
morderca. A ja jestem następny na jego liście.
Rozdział 48
Mimo obecności czarnej torby, leżącej na siedzeniu pasażera obok, Bobby Spangler czuł się
niedostatecznie uzbrojony.
Kiedy zaparkował w bocznej uliczce, niemal na wprost wejścia do baru Bubby, poczuł chęć
wjechania samochodem wprost do środka. Był nawet gotów to zrobić, bo w jego umyśle
powstało mordercze połączenie poczucia nieomylności i seksualnej frustracji – połączenie zdolne
doprowadzić do eksplozji. Gdyby tylko miał w bagażniku worek nawozu i nitrometan albo duży
zapas ręcznych granatów… Gdyby tylko miał coś, co zamieniłoby ten bar w dymiący krater, coś,
co unicestwiłoby wszystkich obecnych w środku, w tym Kyle’a Byrne’a, który odrzucił jego
ofertę pomocy, i senatora Francisa Truscotta IV, od zawsze będącego zmorą Roberta.
Ciekaw był, o czym Kyle i Francis rozmawiają tam w środku. Na pewno o teczce. Kyle,
spryciarz, ją znalazł, a Francis chciał ją odzyskać. Dogadają się, bo Francis zawsze tak
postępował – dawał ludziom wszystko, czego chcieli, a w rezultacie dostawał więcej. Tak było z
teczką O’Malleya – dzięki troskliwemu wsparciu matki zawarto porozumienie wbrew woli
dziewczyny, tuszując sprawę gwałtu.
Ale jeśli miało chodzić tylko o teczkę, to rozmawiali za długo. Nie skończyło się na
zwyczajnym „Ile za nią chcesz?” i „Umowa stoi”. Może śmiali się obaj, żartowali. Może śmiali
się z niego.
Bardzo chciał mieć bombę, potrzebował bomby. Poirytowany uderzył dłońmi w kierownicę.
Wystarczyłaby jedna bomba i wszystkie nadzieje Truscotta ległyby w gruzach; jedna bomba i
starłby z powierzchni ziemi Kyle’a Byrne’a, a jednocześnie skrócił własne męczarnie. Laski
dynamitu powiązane w wiązkę, pusta butelka po wódce napełniona nitrogliceryną, albo pół tony
semteksu uformowanego w trzymetrowego fallusa. Przymknął powieki i wyobraził sobie, jak
uruchamia silnik, zwiększa jego obroty, jak wrzuca bieg i wbija się z impetem w liche drzwi
baru. A chwilę potem zalewa go fala ognia, fala nieposkromionego gniewu, wznosi się nad
pożogę, chłonąc swoją wolą wszystko dookoła, aż poczuje się istotą wszechmocną,
wszechwiedzącą, stwórcą.
Ale nie miał bomby, nie miał żadnego narzędzia destrukcji. Zastanawiał się, co by się stało,
gdyby podpalił swój samochód i takim płonącym rydwanem wdarł się do baru. Czy wylecieliby
wszyscy w powietrze, czy tylko on spłonąłby we wnętrzu, krzycząc przeraźliwie, podczas gdy
pozostali po raz kolejny śmialiby się z niego? Nie, nie mógł na to pozwolić. Musiał trzymać się
planu.
Drzwi baru otworzyły się i w progu ujrzał swojego największego przeciwnika, Francisa
Truscotta IV. Francis był ubrany swobodnie, w dżinsy, skórzaną kurtkę i czapkę baseballową, ale
wciąż był tym samym starym fałszywym skromnisiem. Rozejrzał się na boki i ruszył ulicą.
Bobby zwalczył pokusę, żeby sięgnąć po strzelbę. Francis dostał od niej wszystko, on nie dostał
niczego. Francis był przez nią sposobiony do wielkiej kariery, Robert był poniżany tak bardzo, że
w końcu pozostała z niego tylko rycząca bestia. Dlaczego tak bardzo różnili się w jej oczach? To
proste. Francis był w połowie Truscottem, a Robert był w całości Spanglerem. Ona nie doceniała
swojej rodziny. Wydawało się jej, że zdoła się od niej zdystansować i stworzyć coś nowego,
lepszego. Ale to niemożliwe i wkrótce jej to udowodni.
– Właśnie wyszedł – rzucił do telefonu.
– Dziękuję, mój drogi. Może wieczorem będziesz mi potrzebny.
– Jestem zajęty.
– Na to na pewno znajdziesz czas.
– O jaką robotę chodzi tym razem?
– Twoją specjalność, niegrzeczny chłopczyku. Jeśli w tym barze wszystko przebiegło tak, jak
oczekiwałam, młody Byrne przyjdzie dziś o dziewiątej. Chcę, żeby wszedł do domu, ale żeby z
niego nie wyszedł, zrozumiałeś?
– Znakomicie.
– Nie słyszę w twoim głosie entuzjazmu.
– Jestem zmęczony wypełnianiem twoich poleceń.
– To nie jest polecenie tylko propozycja. Wszystko, co będzie miał przy sobie, jest twoje. A
będzie tego dużo, uwierz mi. Jeszcze jedno zadanie, Bobby, i koniec. Dotrzymam swoich
obietnic.
– Kłamiesz.
– Przekonamy się.
Tak, przekonamy się – pomyślał Bobby, rozłączając się. Oboje się przekonają, kiedy
przyjdzie o dziewiątej z teczką i pistoletem i się z nią rozprawi. A potem, kiedy będzie po
wszystkim, zadzwoni do tej młodej policjantki. Wydawała się zainteresowana Spanglerem. Może
wyolbrzymiał swój problem. Potrafi zdobyć taką kobietę. Zaskoczy ją swoim urokiem, tak jak
już wcześniej to zrobił. Ale teraz musiał zaczekać, aż Kyle Byrne wyjdzie z baru. Strzelba w
pogotowiu, niech sukinsyn ginie.
Ale któż to podchodzi do Byrne’a? Ten sposób poruszania się? To ona, śliczna pani detektyw
Ramirez. Ujmuje go pod rękę, pewnie, jakby byli dobrymi znajomymi, a potem rozgląda się i
wpycha go z powrotem do baru.
Co się dzieje? Co ona ma wspólnego z Byrne’em? Bobby zastanawiał się szybko, kolejne
teorie padały jak kostki domina. Może od samego początku była w to zaangażowana. Wspólnicy?
Kochankowie? Niewierna suka. Ale zaraz. Może chodzi o coś innego, o coś znacznie bardziej
niepokojącego.
Pewnie nie odegrał sceny w swoim mieszkaniu dość dobrze. Może nie uśpił jej
podejrzliwości, a przeciwnie, rozbudził ją. I zainteresowanie jego osobą było udawane. Może
śledziła Bobby’ego w drodze do baru. Może sama czekała, kto się tam pojawi. To by znaczyło, że
widziała Truscotta. A potem Byrne’a. A teraz zapewniła Byrne’owi bezpieczeństwo. Jakby
spodziewała się, że na ulicy może czyhać na niego niebezpieczeństwo. Czyli nie była sama.
Czyli…
Nie miał czasu na snucie przypuszczeń. Chwycił czarną torbę, wysiadł z samochodu i
biegiem oddalił się od baru. Na odgłos syren wozów policyjnych potknął się i przewrócił, ale
szybko wstał.
Przebiegł jedną uliczkę, drugą, niczym ścigane zwierzę rozejrzał się za kryjówką, dostrzegł
kontener na śmieci na tyłach jakiejś restauracji. Podbiegł do niego, wrzucił do środka torbę, sam
wskoczył, zagrzebał się w zalegających od tygodnia śmieciach – pudełkach po pizzy, gazetach,
zgniłych warzywach, zepsutych kawałkach mięsa, całym tym syfie wyciekającym z papierowych
torebek.
Czekał na pojawienie się policji. A kiedy się pojawiła, sprawdziła teren dookoła i odjechała.
Czekał, aż dźwięk syren ucichnie w oddali. Czekał długo, kilka godzin, dla pewności. Z każdym
oddechem wciągał do płuc cuchnący odór śmieci, będący przypomnieniem tego, czym sam się
stał.
Słodki niczym miodowy piernik.
Rozdział 49
Kiedy detektyw Ramirez wepchnęła już Kyle’a Byrne’a z powrotem do baru Bubby,
zamknęła drzwi na klucz i zaciągnęła go do stolika pośrodku sali. Następnie stanęła plecami do
niego i wyjęła odznakę oraz rewolwer.
– Policja! – krzyknęła.
– Dzień dobry, pani detektyw – odezwał się Kyle. – Coś do picia?
– Zamknij się. Wszyscy na ziemię. Za chwilę coś może tu wpaść do środka i to nie będzie
przyjemne.
Klienci rzucili się na ziemię i zaczęli czołgać za bar, a tymczasem barman sięgnął tylko pod
ladę po strzelbę. Szybkim ruchem wprowadził nabój do komory.
– Co ty wyprawiasz?! – wrzasnęła Ramirez.
– To był bar mojego ojca – odparł barman. – Co, mam go nie bronić?
Obrzuciła wzrokiem chudego czarnego dzieciaka z kamienną twarzą ściskającego w rękach
strzelbę.
– Jak masz na imię?
– Bubba.
– Bubba? To jakiś żart?
– Bubba junior.
– W takim razie posłuchaj, Bubba. Skieruj lufę w podłogę i nie podnoś jej, póki nie dam ci
znać. Zrozumiałeś?
– Zrozumiałem – odparł barman.
– Na zewnątrz dzieje się coś niedobrego, więc bezpieczniej będzie, jeśli wszyscy zostaną
tutaj. Ale nie zdziwcie się, jeśli do baru wjedzie samochód.
Ramirez przykucnęła i skierowała trzymany oburącz rewolwer w stronę drzwi.
– Pamiętasz numer, który przekazała mi twoja dziewczyna? – zapytała cicho, tak żeby tylko
Kyle ją usłyszał.
– To tylko przyjaciółka.
– Naprawdę?
– Wydajesz się z tego zadowolona.
– Zamknij się. – Poczuła ulgę i to ją rozzłościło. Potrząsnęła głową, wracając do
rzeczywistości. – Tylko jedna osoba prócz ciebie dzwoniła pod ten numer. Sprawdziłam kto i
zadałam mu kilka pytań i muszę przyznać, że facet mnie podszedł. Dopiero później zdałam sobie
sprawę, że to głos tej samej osoby, która zadzwoniła pod dziewięćset jedenaście i poinformowała
nas, że włamałeś się do kancelarii ojca. Zdobyłam nakaz i sterczałam pod jego domem, żeby się
nie wymknął. Widziałam, jak wkłada do samochodu czarną torbę. I wiesz co, nie sądzę, żeby
miał w niej bieliznę. Przyjechałam za nim aż tutaj. Nie byłam pewna, co zamierza, dopóki nie
zobaczyłam ciebie wchodzącego do baru.
– Myślisz, że pojawił się tutaj, żeby mnie zabić?
– Po coś na pewno przyjechał. Ostrzegałam cię, żebyś przestał mącić.
– To dzieje się samo. I co, będziemy tu czekać, aż wpadnie do środka i mnie załatwi?
– Wezwałam już posiłki. – Ramirez spojrzała na zegarek. – Będą tu za…
Za drzwiami dał się słyszeć pisk hamulców, potem krzyki, jeszcze później dźwięk syren.
Jakiś niski, gruby chłopak wychylił głowę.
– Na ziemię, durniu! – wrzasnęła Ramirez.
Głowa chłopaka zniknęła pod kontuarem.
Rozległo się pukanie. Ramirez przyłożyła palec do ust i dała ręką znak Bubbie, który
skierował lufę strzelby w kierunku drzwi.
– To ja, Henderson! – dobiegł ich głos zza drzwi.
– Co za Henderson?! – odkrzyknęła Ramirez.
– Twoja niańka. Otwieraj, do cholery.
Ramirez wyprostowała się z uśmiechem na twarzy i schowała broń do kabury.
– Odłóż to – zwróciła się do Bubby, otwierając drzwi. – To jeden z naszych. Albo
przynajmniej jego wierna kopia.
Detektyw Henderson wszedł ostrożnie do baru, rozejrzał się, dostrzegł w dłoniach Bubby
strzelbę i uniósł brwi. Potem zauważył Kyle’a Byrne’a, usiadł przy stoliku i wydał z siebie
groźny pomruk.
– Dorwałeś go? – zapytała Ramirez.
– Jeszcze nie – odparł Henderson. – Rozmawiałaś z chłopakiem? Wiesz, co tu się dzieje?
– Nie miałam okazji.
– Mam go zabrać na dołek?
– Możemy pogadać z nim tutaj.
– A jak nie będzie chciał gadać?
– To wtedy przymkniemy go na tydzień – odpowiedziała Ramirez. – Najpierw przekonajmy
się, co dzieje się na zewnątrz. – Podeszli oboje do drzwi, Ramirez obróciła się i ostrzegła Kyle’a
wyciągniętym palcem. – Nie waż się ruszyć z miejsca. – Następnie zwróciła się do Bubby. – Jeśli
wstanie z krzesła, zastrzel go.
– Z przyjemnością – odparł Junior.
Dziesięć minut później Ramirez i Henderson siedzieli przy stoliku Kyle’a, Henderson obok
niego, blokując mu drogę ucieczki, a Ramirez naprzeciwko. Przed nimi stały szklanki z wodą
mineralną, przed Kyle’em do połowy opróżniona butelka rolling rock.
– Co było w szafce na dokumenty, Kyle? – zapytała Ramirez.
– W jakiej szafce?
– Nie bądź taki cwany.
– Nic na to nie poradzę – odpowiedział Kyle z uśmiechem. – Taki się już urodziłem.
Ramirez zmierzyła go gniewnym spojrzeniem, ale nie wytrzymała i zaczęła się śmiać. Był
cwany i dobrze o tym wiedział, co nie zmieniało faktu, że tym cwaniactwem szkodził sobie.
– Czy ja dobrze widziałam, kto wychodził kilka minut temu z baru? – zapytała.
– A kogo widziałaś?
– A twoim zdaniem kogo?
– Kogo moim zdaniem widziałaś…
– Może wystarczy? – wtrącił się Henderson. – Od waszej gadki zaczyna mnie boleć głowa.
– W sprawę morderstwa jest już wplątany senator – wyjaśniła Ramirez. – I jak ci się to
podoba, Henderson?
– Wcale mi się nie podoba. To oznacza, że nasz ptaszek wpakował nas w niezłe bagno i nie
wiem, co z moją emeryturą.
– Nie pozbawisz chyba Hendersona emerytury, Kyle? – odezwała się Ramirez.
– Nie, proszę pani.
– No to pozwól, że trochę pofantazjuję. Twojego ojca coś łączyło z Truscottem, zanim ten
został senatorem. Ojciec zmarł w dziewięćdziesiątym czwartym, zgadza się? W tym samym
czasie Truscott po raz pierwszy ubiegał się o miejsce w senacie, jeśli się nie mylę.
– Nie interesuję się polityką.
– Interesujesz się na tyle, żeby wiedzieć, że w szafce, którą twój ojciec ukrył w piwnicy
domu, jest coś, co wzbudzi ciekawość senatora. Coś na tyle interesującego, że warte było
podpalenia i domu, i samochodu. I na tyle ciekawego, żeby jego wysokość senator pofatygował
się osobiście do tej speluny. Jak mi idzie?
– Nieźle jak na glinę.
Nie spodobał się jej ten komentarz i dała mu to do zrozumienia srogim spojrzeniem.
– Szkoda datsuna. Był ubezpieczony?
– Do pewnego momentu.
– Bezmiar twojej głupoty jest porażający. Słyszałeś kiedyś o facecie o nazwisku Spangler?
– Nie, chyba nie… Zaraz, zaraz, Spangler?
– Zgadza się.
– Adwokat?
– Owszem. Znasz go?
– Nie – odparł Kyle. – Ale chyba mój ojciec go znał.
– Mogę się założyć, że całkiem dobrze. Widzisz, podejrzewamy, że ten Spangler mógł zabić
Laszla Totha. Na jego dłoniach i twarzy jest coś, co wygląda na ślady oparzeń, może po pożarze
w twoim domu. Poza tym czekał pod tym barem z czymś, co wyglądało na torbę pełną broni, i
podejrzewam, że czekał na ciebie.
– Gdzie on teraz jest?
– Myśleliśmy, że go dorwiemy, ale zniknął.
– Dobra robota.
– Poszłoby łatwiej – wtrącił się Henderson – gdybyśmy wiedzieli, co się dzieje. A nie
wiedzieliśmy, bo ty opowiadałeś nam bajeczki.
Kyle spojrzał na Hendersona, potem na Ramirez.
– Dlaczego uważacie, że ten facet dobrze znał mojego ojca?
– Kyle, musimy ci uświadomić, jak poważna jest twoja sytuacja – powiedział Henderson. –
Podejrzewamy, że to, co znalazłeś w szafce na dokumenty, było powodem, dla którego
zamordowano Totha, a być może również twojego ojca.
– Ojciec umarł na zawał – sprostował Kyle.
– Tak napisano w akcie zgonu – powiedziała Ramirez. – Ale akt zgonu wystawił lekarz z
New Jersey, skazany potem za fałszowanie dokumentacji medycznej dla zakładu pogrzebowego
przygotowującego zwłoki do pochówku w trzech okolicznych stanach. Zakład pogrzebowy
handlował narządami do przeszczepów, odświeżając je dzięki podmienianiu aktów zgonu. Twój
ojciec został skremowany, prawda?
– Tak – potwierdził zdezorientowany Kyle.
– Więc może to nie był zawał. Może został zamordowany przez tego całego Spanglera,
sfałszowano jego akt zgonu, a narządy sprzedano. Mógł to zrobić ktokolwiek z branży
pogrzebowej. A znalazłszy to coś w szafce na dokumenty, automatycznie trafiłeś na listę
mordercy.
– Jeśli chcesz nam pomóc – zwrócił się do niego Henderson – to najwyższy czas wszystko
wyjaśnić. Co tam znalazłeś, synu?
– Nic.
– Wiesz o tym, że szantaż jest przestępstwem.
– Ja nikogo nie szantażuję.
– Co w takim razie robisz, do cholery?
– Sam już nie wiem – odparł Kyle.
Położył przed sobą zaciśnięte dłonie, zamknął oczy i dotknął ust kciukami. Ramirez
wpatrywała się uważnie w jego zamyśloną postać. Nagle jakby krew odpłynęła mu z twarzy. W
końcu się głupek wystraszył, przemknęło przez myśl Ramirez. I posmutniała. Podobała jej się
jego niewzruszoność, podobał jej się jego szeroki, szelmowski uśmiech bez cienia strachu. Nie
był bezmyślny, raczej zawadiacki, a to wielka różnica. Tymczasem teraz sprawiał wrażenie
porządnie wystraszonego. Dlaczego mężczyźni zawsze muszą być tacy rozczarowujący?
– Czy jestem aresztowany? – odezwał się w końcu Kyle.
– Nie – odparła Ramirez. – Ale zamierzamy cię objąć ochroną. Obiecuję. Powiedz, co wiesz,
a my się tobą zaopiekujemy.
– Czy to znaczy, że mogę sobie pójść?
– A chcesz? Mimo że poluje na ciebie morderca?
– Mam coś do załatwienia.
– Musisz oddać bieliznę do pralni? – zapytała Ramirez.
– To sprawy rodzinne.
– Nie bądź głupi, synu – odezwał się Henderson. – Pozwól nam cię chronić.
– Dziękuję za troskę. Jestem wzruszony, naprawdę. Ale muszę coś załatwić. Mogę już iść?
Ramirez spojrzała na Hendersona. Henderson wzruszył ramionami.
– Tak, możesz iść – powiedziała znużonym tonem Ramirez.
– W takim razie idę.
Henderson pokręcił z dezaprobatą głową i przepuścił Kyle’a.
– Idziesz na własny pogrzeb – powiedział.
– Przynajmniej jest odpowiednio ubrany – dodała Ramirez.
– Dziękuję wam – odparł Kyle, wstając. – Skitch?! – zawołał.
– Co jest, bracie? – odezwał się ukryty wciąż za barem przyjaciel.
– Potrzebny mi twój motor.
– Muszę go mieć na wieczór. Zabieram tę dziewczynę z New Jersey…
– Daj mu ten motor – wtrącił się barman.
– A kiedy oddasz?
– Diabli wiedzą – przyznał Kyle.
– Bracie?
– Dawaj.
– Szlag by to… – Skitch sięgnął do kieszeni i rzucił kluczyki, które Kyle złapał w locie. –
Dbaj o niego.
– Nie martw się, będę go traktował jak własny.
– Marne pocieszenie, pamiętam, co się stało z twoim datsunem.
Kyle zwrócił się teraz do detektyw Ramirez.
– Masz jakiś numer telefonu?
Ramirez usiadła wygodniej, zmrużyła oczy.
– Tak, mam.
– A dasz mi?
– Sama nie wiem. – Spojrzała na niego, zobaczyła ten sam uśmiech co dawniej i poczuła, że
mięknie jej serce. Kyle potarł swój policzek, jakby dawał znak, że ona ma coś na swoim; nie
zapanowała nad odruchem i potarła twarz kciukiem.
– Daj mu swój numer – powiedział Henderson. A kiedy wyjęła swoją wizytówkę i podała ją
Kyle’owi, dodał: – Zadzwoń do nas, kiedy będziesz w potrzebie, synu. Będziemy czekać.
– Dziękuję – odpowiedział, wkładając wizytówkę do kieszeni marynarki.
Kiedy wyszedł, Ramirez spojrzała na zamknięte drzwi baru i spytała:
– Co o tym myślisz?
– Myślę, że będziemy dziś na służbie. A zamierzałem pójść na kręgle.
– On sobie nie zdaje sprawy, w co się wplątał.
– Nie jestem tego taki pewien – odparł Henderson. – Wygląda na całkiem świadomego
swojego położenia.
– Martwię się o niego.
– Wiem, że się martwisz. Dlatego poszłaś tropem, który ci podsunął, namierzyłaś ten numer
telefonu, znalazłaś Spanglera i wzięłaś go pod lupę. Ten Byrne to dla ciebie nie tylko jeden z
elementów układanki, co?
– Nie.
– Widzisz, to przez ciebie robię się zrzędliwy.
– Dlaczego? Dlatego że pracując ze mną, masz trochę roboty?
– Nie. Robię się zrzędliwy, kiedy moje przypuszczenia się nie sprawdzają. A w tej sprawie
przypuszczałem, że sobie nie poradzisz.
Rozdział 50
Wujek Max siedział przy barze w Olde Pig Snout, palił papierosa, trzymał w dłoni szklankę
piwa i oglądał wiadomości w wiszącym na ścianie telewizorze. Na dźwięk otwieranych drzwi
ukrył niedopałek w dłoni i obejrzał się, żeby sprawdzić, kto przyszedł. Na widok Kyle’a
instynktownie się uśmiechnął. Uśmiech znikł z jego twarzy niemal natychmiast, kiedy wyczytał z
oczu siostrzeńca, że to nie jest zwyczajna wizyta.
– Kyle, co za niespodzianka! – zawołał Max. – W garniturze? Ho, ho. Kto umarł?
– Nikt – odparł Kyle. – Jeszcze.
– Napijesz się?
– Musimy porozmawiać.
– Ubrałeś się tak elegancko na spotkanie ze mną?
– Tam – powiedział Kyle, wskazując stolik.
– Nie ma sprawy, Kyle. Zamówię dla nas kolejkę.
Max przywołał dłonią barmana Freda. Fred uśmiechnął się krzywo.
– Jak leci, Kyle?
– Niespecjalnie – odparł Kyle.
– Co się stało?
– Zostałem zdradzony – wyjaśnił Kyle.
Max obrócił gwałtownie głowę w kierunku Kyle’a, jakby ktoś szarpnął go za ucho. Ale Fred
tylko uśmiechał się i kiwał głową.
– Dalej grasz w baseball? – zapytał.
– Już nie.
– Machaj dalej kijem. Coś ci podać?
– Piwo.
– Dwa – poprawił go Max. – I dwie lufy. – Max spojrzał na kamienne oblicze Kyle’a. – Na
mój rachunek.
– Dobrze – powiedział Fred. – Więc wszystko w porządku, Kyle?
– Tak – odrzekł Kyle. – Świetnie.
– To dobrze.
– Zwróciłeś uwagę – powiedział Kyle, kiedy usiedli przy stoliku – że nieważne, jak złą
wiadomość przekażesz Fredowi, on zawsze ci powie, że wszystko jest w porządku?
– To wynika z nadmiaru uprzejmości – wyjaśnił Max – ale mnie to pasuje. W Olde Pig Snout
zawsze wszystko jest w porządku, może oprócz jedzenia, piwa i towarzystwa. A teraz mów, co
cię gryzie.
Kyle odwrócił głowę, jego wzrok spoważniał, spojrzał na wujka Maksa gniewnie.
– Chcę się dowiedzieć – powiedział z zaciśniętymi zębami, tonem głosu nieoczekiwanie
hardym – jak mogłeś zrobić coś takiego mojej matce. Pal sześć mnie, dwunastoletniego gnojka
zmuszonego brać udział w pogrzebie ojca, pal sześć, jaki to miało wpływ na całe moje dalsze
życie. Ale chcę wiedzieć, jak mogłeś zrobić to matce, swojej siostrze.
Max przez dłuższą chwilę wpatrywał się w twarz Kyle’a, zapalił papierosa, zaciągnął się,
opróżnił kieliszek, wypuścił przez nos dym i momentalnie zalał się łzami. To nie były jakieś tam
skromne łzy, to był prawdziwy szloch – poczerwieniał na twarzy, a z oczu trysnęły mu strugi łez.
Policzki mu zapłonęły, z bulwiastego, zaczerwienionego nosa zaczęło kapać, a on rytmicznie
uderzał czołem w stół. Chwycił kieliszek Kyle’a, wypił do dna i rozpłakał się jeszcze bardziej.
Kyle siedział nieporuszony.
– Myślałem… – zaczął Max łamiącym się, rozszlochanym głosem – …myślałem, że…
robię… dobrze…
– Jak takie świństwo może być czymś dobrym?
– Bo… bo… bo on nie był dla niej dobry – odpowiedział Max, łapiąc z trudem powietrze. –
Bo ją uwiódł i zrobił jej dziecko, a potem ją zwyczajnie zostawił w tym gównianym małym
domku. A ona już nic nie robiła, z nikim się nie umawiała, tylko czekała na niego. Serce się
krajało.
– Więc sfingowałeś jego śmierć.
– Ja mu tylko pomogłem. Tak, przyznaję. Ale przecież ona wciąż była młoda, wciąż śliczna.
Myślałem, że kiedy on zniknie, ona sobie kogoś znajdzie. Myślałem, że wreszcie będziesz miał
prawdziwego ojca. Myślałem, że…
– Źle myślałeś.
– Wiem. Boże mój, wiem. Ale ona zasługiwała na lepszy los. I ty też. Nie masz pojęcia, ile
razy próbowałem ją z kimś umówić. Ale nie była zainteresowana. Nic, tylko opłakiwała tego
bydlaka. I ty też go opłakiwałeś. Zawsze, ilekroć cię widziałem, czułem, że za chwilę pęknie mi
serce.
– Pieprzę ciebie i twoje pęknięte serce – rzucił Kyle.
– Masz rację.
– Idź do diabła.
– Okay, pójdę.
– I dobrze.
Max włożył drżącymi palcami papierosa do ust, zaciągnął się i wytarł dłonią oczy. Kyle
wypił łyk piwa i odwrócił głowę.
– To wszystko? – zapytał Max.
– Nie.
– Coś jeszcze?
– Tak.
– Chryste. Okay, wal. Zrobię, co zechcesz. Wszystko, byle sprawić ci przyjemność.
– Nie jesteś w stanie.
– Wiem.
– Pewnie, że wiesz.
– Bałem się, że się zorientujesz, kiedy zacząłeś się interesować, co się stało z twoim ojcem.
– Dlaczego mi w takim razie na to pozwoliłeś?
– Bo chciałem, żebyś się dowiedział, jaki był naprawdę, żeby ci spadły klapki z oczu.
– Sam mi je nałożyłeś, zabijając go na niby.
– Myślisz, że nie wiem? – Zapadła chwila ciszy. – Jak się zorientowałeś?
Kyle szukał w oczach Maksa śladu podejrzeń, ale dostrzegł tylko tragiczne wspomnienia.
– Dzięki glinom – odparł.
– Jezu. Interesują się mną?
– Nie. Podejrzewają, że ojciec został zamordowany, a jego akt zgonu sfałszowany, żeby
ukryć prawdę. Ale ja sądzę, że skoro ty brałeś w tym udział, to nikt go nie zamordował. Jesteś
świrusem, ale nie mordercą.
– Masz rację. Wiele mi można zarzucić, ale nie to.
– Mimo to mam do ciebie kilka pytań.
– Jasne. Pytaj, o co chcesz.
– Jak to się stało? Kiedy zaczęliście o tym myśleć?
– Mogę zamówić sobie jeszcze jedno piwo, zanim ci odpowiem?
– Nie.
– Proszę.
– Gadaj.
– Okay. To się zaczęło, kiedy jeszcze miałem furgonetkę i pracowałem w domu
pogrzebowym. Kazali mi zawozić ciała do zabalsamowania do takiej jednej firmy w New Jersey.
Podejrzewałem, że coś jest nie tak. Za dużo było tych trupów i wszystko odbywało się po cichu.
Zacząłem się trochę rozpytywać i odkryłem, że handlują narządami i fałszują akty zgonu.
Cholernie się wystraszyłem. Postanowiłem pogadać o tym z prawnikiem.
– Z moim ojcem.
– Tak. Jego znałem i on by mnie o nic nie oskarżył. Powiedziałem mu o wszystkim, a on mi
doradził, żebym rzucił tę robotę. Ale ja go nie posłuchałem i jeździłem dalej, bo… kurczę, to był
niezły zarobek. Myślałem, że sprawa przyschła. Ale później zadzwonił do mnie i zaczął zadawać
pytania.
– Kiedy to było?
– Mniej więcej tydzień przed pogrzebem. Wspomniał, że może załatwi dla siebie taki
fałszywy akt zgonu.
– Powiedział ci po co?
– Powiedział, że zajmował się nieruchomościami i wspólnik chce rozwiązać spółkę,
używając pistoletu. I że trafił na jakąś prawdziwą żyłę złota. I było coś jeszcze. Chciał po prostu
uciec. Zapytałem o ciebie i o jego żonę. Powiedział, że wykupił polisę. Ja mu powiedziałem, że
oszalał, że powinien dać sobie z tym spokój. Ale on…
– Zaproponował ci pieniądze.
– Tak.
– Ile?
– Jakie to ma znaczenie? Nie zrobiłem tego dla pieniędzy. Zrobiłem to, żeby zniknął wreszcie
z jej życia. Mówię ci, Kyle, to nie był dobry człowiek. Uznałem, że wam obojgu lepiej będzie
bez niego.
– Więc kiedy ukrywałeś w piwnicy szafkę na dokumenty, wiedziałeś już, że on zniknie?
– Tak. On chciał zostawić sobie kilka rzeczy na później. Tak na wszelki wypadek.
– Ile ci za to wszystko zapłacił?
– Piętnaście.
– W gotówce?
– Tak.
– Tanio się sprzedałeś, Max. Zapłacił ci z góry?
– Nie. Ja tak chciałem, ale powiedział, że pracuje nad kilkoma rzeczami i zapłaci w
odpowiednim momencie. Dał mi kopertę przy wyjeździe. Moją dolę i dwadzieścia dla doktora.
To była najgrubsza koperta, jaką w życiu widziałem. Na furgonetce miałem ciało jakiegoś
alkoholika, który miał być pochowany w mogile dla ubogich. Zrobiłem podmiankę i alkoholik
poszedł do pieca. Prosta sprawa.
– Czy moja matka o tym wiedziała?
– Nie. Kiedyś, gdy się zorientowałem, że w jej życiu nie pojawi się nikt nowy, próbowałem
jej powiedzieć, ale stchórzyłem. A potem ona zachorowała. Jaki byłby sens?
– Oszukałeś ją, Max.
– Nie zrobiłem tego dla pieniędzy, Kyle. I tak dałem jej te piętnaście tysięcy. A nawet dużo
więcej.
– Dlaczego?
– Dla ciebie. Była zbyt dumna, żeby poprosić o cokolwiek dla siebie, ale dla ciebie to co
innego. Tym bardziej że pieniądze z polisy nie wystarczały. Leczenie twojej pogruchotanej ręki,
szkoła, kiedy skończyło się twoje stypendium, wszystko to kosztowało majątek.
– Ona pewnie wolałaby ojca niż pieniądze.
– Kyle, to nie był mój pomysł. Ja mu tylko pomogłem. On porzucił ją już wcześniej, wtedy
robił to po raz drugi. Myślałem, że lepiej będzie się pozbyć gnojka raz na zawsze, to wszystko.
Przepraszam.
– Taaa…
– Nie masz pojęcia, jak mi przykro.
– Masz rację, nie mam pojęcia. – Kyle czuł, że złość mu mija, i chciał ją w sobie podtrzymać.
– Powiedziałeś, że był jeszcze jakiś powód, dla którego chciał zniknąć. Co to było?
– Nie wiem. Pewnie chodziło o kobietę.
– O czym ty mówisz, Max?
– No, wiesz, była jego żona, była twoja matka i…
– Ktoś jeszcze?
– Tak.
– Kto?
– Nie wiem. Jakie to ma znaczenie? Zawsze był ktoś jeszcze, taki był twój ojciec.
Powiedział, że sprawy się skomplikowały. Powiedział, że zrobi im wszystkim przysługę, znikając
i zostawiając po sobie polisę.
– Tak powiedział?
– Tak.
– Był sukinsynem, tak?
– Już ci to mówiłem. Myślałem, że to wyjdzie wszystkim na dobre. – Przerwa. – To jak?
Zgoda między nami?
– Nie.
– Okay. Nie ma zgody. Nigdy nie będzie.
Kyle zerknął na wujka.
– Może nie nigdy.
– Może nie nigdy, ale nie teraz – powiedział Max. – Rozumiem. A tak w ogóle, jak ci leci,
Kyle?
– Sam nie wiem. Chyba dobrze.
– To dobrze.
– Taaa…
– To dobrze, że dobrze.
– Taaa…
Kyle przyglądał się chwilę wujkowi, następnie odwrócił głowę i spojrzał na kretyńsko
uśmiechniętego Freda za barem.
– Wiesz co, wujku Max? – powiedział. – Nienawidzę tego pieprzonego baru.
Rozdział 51
Kyle Byrne był pijany rozpaczą.
To mogło być również piwo, które wypił u Bubby i w Olde Pig Snout, albo warkot silnika
pomiędzy jego nogami, albo owady, które rozbijały się o jego zęby, albo krawat powiewający mu
za plecami, kiedy mknął na motocyklu Skitcha po pustkowiach zachodniej Filadelfii. Ale przede
wszystkim była to rozpacz.
Bo któż miał większe prawo do rozpaczy od Kyle’a Byrne’a? Wszyscy winią swoich
rodziców o zmarnowanie im życia, ale Kyle miał prawdziwy powód. Ojciec opuścił go nie ze
strachu o własne bezpieczeństwo czy o bezpieczeństwo swojego syna, jak twierdził, tylko z
chciwości i pożądania. Ta prawda napełniała Kyle’a złością i żalem, a marną pociechą było to, że
miał rację. Podszyty złością smutek ściskał mu gardło i prowokował do szlochu. Zdrada na lewo,
zdrada na prawo, a w samym środku on, z tym swoim koszmarem, z tym swoim życiem.
Przez pewien czas udawał, że nie wie, dokąd jedzie, wyobrażał sobie, że mknie wprost ku
zachodzącemu słońcu, czuje tylko smagający twarz wiatr i pracę tłoków pompujących benzynę.
Potrzebował prędkości, szalonej prędkości, dzięki której zdołałby uciec przed targającymi nim
emocjami. Tymczasem nie uciekał od źródła swojego cierpienia, przeciwnie, nieubłaganie mknął
w jego kierunku. Jak stary łosoś przeskakujący przez zapory, by wrócić do krainy dzieciństwa.
Tyle że Kyle nie był rybą. I nie zamierzał składać ikry. Nie komponował się też dobrze z sosem
beurre blanc i z risotto, choć niewykluczone, że dziś wieczorem będzie naprawdę ugotowany.
Wkrótce dotarł na stare śmieci, na ulicę, przy której dawniej mieszkał. Siedział na motorze i
wpatrywał się w nadpalone ruiny domu i wrak samochodu. Na ten widok ogarnął go smutek, a
ten szybko przerodził się w gorycz, której źródłem był ojciec.
To Liam Byrne był za to wszystko odpowiedzialny. Za pożar, tak, oczywiście, przecież to on
z całą bezwzględnością starał się odnieść korzyść ze znalezienia teczki O’Malleya. Ale za to, co
stało się wcześniej, również. Za utratę domu, bo zostawił Kyle’a i jego matkę w ubóstwie. Za
utratę matki, jakby smutek po udawanej śmierci Liama przeistoczył się w opornego na leczenie
raka. Za wszystkie stracone szanse w życiu Kyle’a, przez co znalazł się teraz tu, gdzie był, bez
czegokolwiek na własność prócz garnituru na grzbiecie i czerwonej kropki laserowego celownika
na czole.
Zastanawiał się, co zrobić w najbliższych godzinach, ale widok pogorzeliska nagle rozjaśnił
mu umysł. Zrobi wszystko, żeby zdradzić ojca, tak jak on zdradził jego.
Uniósł głowę i zobaczył sunący ulicą wóz policyjny. Szybko przypomniał sobie o kłopotach,
w jakich się znalazł. Wrzucił pierwszy bieg i ruszył z miejsca. Przyspieszył, skręcił w lewo,
potem w prawo. Za kolejnym zakrętem stracił z oczu radiowóz. Udawał przed sobą, że nie wie,
dokąd jedzie, ale wiedział. Jechał drogą, która w ostatnim roku stała mu się bliska. Najpierw City
Line, potem Lansdale Avenue, następnie State Road, wzdłuż niskiego kamiennego muru
cmentarza. Tego samego cmentarza, na którym czternaście lat temu odbył się udawany pogrzeb
jego ojca, tego samego, na którym rok temu naprawdę pochował matkę.
Zatrzymał motocykl w wąskiej alejce wijącej się pomiędzy grobami i podszedł do jej grobu.
Przeczytał nazwisko, daty urodzin i śmierci, napis: UKOCHANEJ MATCE I SIOSTRZE. Nie
żonie. Nie można było nazwać jej żoną. W tym też ją zdradził.
Pochylił się, żeby zebrać kilka liści z porastającej mogiłę trawy, przeciągnął dłonią po
wyrytych w kamieniu literach. Przyklęknął na jedno kolano.
– Stary drań wrócił – wyszeptał.
Klęczał chwilę, jakby czekał na odpowiedź. Podniósł głowę i w oddali zobaczył idącą w jego
kierunku kobietę. W jego sercu zrodziła się nagle jakaś obłąkana nadzieja. Ale dlaczego miałaby
powstać z grobu tak jak jego ojciec? Tylko dlatego, że pasowało to do wszystkiego, co mu się
przydarzyło w ostatnich dniach? Zamieniłby tysiąc takich ojców na nią jedną. Ale to nie była ona,
tylko jakaś starsza pani, która zatrzymała się, obróciła i pochyliła nad czyimś grobem. Nadzieja
prysła.
Nie, jego matka nie wracała, a mimo to słyszał jej głos, miękki i stanowczy zarazem, taki,
jakim przemawiała do niego, kiedy z rzadką wizytą w ich domu pojawiał się ojciec. Idź do niego,
mawiała wówczas, kiedy siedział na werandzie i patrzył, jak podjeżdża pod dom samochodem.
Idź do ojca.
Zamknął oczy i przywołał wspomnienie chwil z dzieciństwa, kiedy pytał matkę o ojca, ojca,
który zawsze stanowił dla niego zagadkę. Siedzieli na werandzie, matka w fotelu bujanym, z
papierosem, wpatrzona beznamiętnie w dal.
– To skomplikowany człowiek – powiedziała mu. – Trudno go zrozumieć.
– A ty go rozumiesz? – zapytał Kyle.
– Nie, ale go kocham i ty też powinieneś.
– Dlaczego?
– Ponieważ jest twoim ojcem. Po prostu. Bez niego nie miałabym ciebie.
– Czy on nas kocha?
– Na swój sposób.
– A jaki to sposób, mamo?
– Jedyny, jaki zna. Na nic więcej nie możesz liczyć, Kyle.
Kyle nie rozumiał wtedy, co miała na myśli, nie rozumiał tego do tej pory, ale pamiętał, jak
się czuł, kiedy ojciec podjeżdżał samochodem pod dom, a matka mówiła „Idź do niego. Idź do
ojca”. A on wtedy biegł po schodach z werandy do samochodu. I kiedy ten obcy człowiek
wysiadł, Kyle obejmował w uścisku jego nogi, a starszy pan klepał go po głowie. Kyle czuł
zmieszane zapachy papierosowego dymu, pomady do włosów Brylcreem i wody Aqua Velva. I
czuł jednocześnie strach i miłość.
Ale teraz było inaczej. Kyle nie był już dzieckiem, nie miał tych swoich żałosnych,
dziecięcych potrzeb, matka nie żyła, a w jego duszy wyryła się piętnem cała prawda o ojcu.
Prawda o tym, jak wykorzystał zastrzeżoną informację do wyciągnięcia pieniędzy od kandydata
na kongresmana. O tym, jak powrócił z zaświatów tylko po to, żeby wyciągnąć od niego jeszcze
więcej pieniędzy, i jak wplątał w to wszystko własnego syna. O tym, jak przez całe życie go
okłamywał i zdradzał. Teraz nie podbiegłby i nie objął go za nogi. Czuł tylko wściekłość, kipiącą,
szukającą ujścia złość.
– I jak, chłopcze? – zapytał staruszek w progu pokoju, kiedy Kyle wrócił do motelu w New
Jersey. W jego oczach płonęła chciwość, uśmiechał się, pokazując pożółkłe zęby, wyciągał w
geście oczekiwania ręce. – Jak poszło? Ubijemy z nim interes?
Kyle wpatrywał się długo w ojca, czuł, jak gdzieś w jego głębi przesuwają się płyty
tektoniczne, aż wreszcie rzucił się naprzód. Przyciągnął ojca do siebie. Wtulił twarz w jego szyję.
– Kocham cię, tato – wyszeptał, zwilżając łzami skórę ojca.
Czternaście lat po pogrzebie Liama Byrne’a Kyle wreszcie zapłakał po ojcu. I to był szczery
płacz. Naprawdę kochał ojca. Na przekór temu, co o nim wiedział, na przekór kipiącej w nim
złości, na przekór przeszłości i na przekór sobie, kochał ojca. Bezwarunkowo. Tak jak wcześniej
kochała go matka Kyle’a. Kyle nie ufał ojcu, nie podziwiał go, ani szczególnie nie lubił. Ale
jakaś jego część nie poddawała się rozsądkowi i ta część przejęła nad nim kontrolę.
– Kocham cię – powtórzył.
– Wiem, chłopcze – odpowiedział Liam Byrne, poklepując syna po głowie, tak jak robił to
wiele lat temu, i wywołując kolejną falę łez. – Wiem. Chodź do środka. Masz dużo do
opowiedzenia, musimy sporo zaplanować.
Rozdział 52
Bobby przeciągnął czarną torbę przez rododendron; kostropate łodygi ocierały mu skórę i
darły brudne ubranie, zahaczały o materiał torby, którą kilka razy musiał wyszarpywać.
Dochodziła dziewiąta, o mało się nie spóźnił. Musiał zająć pozycję, nim pojawi się chłopak.
Niełatwo było tu dotrzeć. Samochód musiał zostawić, cały był brudny. Kiedy wydostał się z
kontenera na śmieci, wiedział, że musi się spieszyć, ale nie mógł zwyczajnie złapać taksówki. Ta
portorykańska dziwka pewnie przekazała jego rysopis wszystkim taksówkarzom w mieście w
nadziei, że on stanie na środku ulicy z uniesioną ręką, jakby sam prosił się o krzesło elektryczne.
Postanowił wynieść się z tamtej okolicy. Idąc na północ, dotarł do centrum miasta, na wschód –
do rzeki. Wybrał południe. Wędrował wąskimi uliczkami pełnymi zaparkowanych przy
krawężniku samochodów. Wystarczyłoby wybić szybę i ukraść jeden z nich, ale nie wiedział, jak
się kradnie samochody.
Dlatego szedł, nie zwracając uwagi na reakcje przechodniów na jego brudne ubranie, nie
zwracając uwagi na ciągnący się za nim smród. Na widok przejeżdżających radiowozów krył się
w bramach i bocznych uliczkach, a potem ruszał dalej, cały czas na południe. Obliczył, że jeśli
będzie bez przerwy szedł, dotrze na czas. W pewnej chwili wypatrzył swoje zbawienie pod
jednym z przęseł autostrady – słodkiego aniołka z dzieckiem i buickiem. Kiedy ona pochyliła się,
żeby wyjąć dziecko z fotelika na tylnym siedzeniu, on wyciągnął z torby pistolet.
Zaparkował buicka za żywopłotem, pod rozłożystym jaworem, mniej więcej pół mili od
posiadłości Truscottów. Nie zabił matki i dziecka – powstrzymały go jakieś tkwiące w nim
jeszcze pozostałości po Robercie – i teraz policja już pewnie zna markę, model i numer
rejestracyjny auta. Ale ponieważ potrzebował samochodu, żeby się stąd wydostać po wykonaniu
zadania, postarał się go jak najlepiej ukryć. Pozostałą drogę do posiadłości pokonał piechotą.
Zatrzymał się przy czarnym żelaznym ogrodzeniu, przerzucił przez nie torbę, następnie sam
przeskoczył na drugą stronę. Teraz odgarniał na bok grube liście rododendronu, odsłaniając sobie
widok na drzwi frontowe.
Jego plan był prosty. Zostanie tutaj, póki nie pojawi się młody Byrne. Bobby spodziewał się,
że Byrne przyjdzie z teczką w ręku, a wyjdzie z walizką pełną pieniędzy. To tę walizkę obiecała
Bobby’emu jako zapłatę za wszystkie wyświadczone dotąd usługi. Zupełnie jakby był jakąś złotą
rączką, cierpliwie czekającym na zapłatę. Owszem, przyjmie tę zapłatę, przy okazji zabije
chłopaka, ale to nie będzie koniec wszystkiego, to będzie dopiero początek. O ironio, to jej
zapłata za milczenie sfinansuje całą resztę. Zamieni buicka na maserati, będzie wtykał
striptizerkom studolarówki za pas do pończoch, objedzie cały kraj, zabijając Truscottów, a
rozpocznie od tej rozsypującej się starej kurwy. Na samą myśl o tym poczuł dreszcz podniecenia.
Jeszcze jedno szarpnięcie torbą i gotowe. Przed nim rozciągała się szeroka połać trawnika, a
za nim olbrzymi dom z majestatyczną kolumnadą, dom, który od dziesięcioleci był składnicą
wszystkich jego pragnień. Znał wszystkie jego krągłości, fakturę elewacji, znał go tak dobrze, jak
znać może kochanek. Każdy najmniejszy kamień, każdą skazę w murarskiej zaprawie. Wielbił
ten dom, jego kształt, zapach, wnętrze. Może, kiedy będzie już po wszystkim, wróci tu i zburzy
go.
Po obu stronach podjazdu znajdowały się ogrody oddzielone niewysoką ścianą bukszpanów.
Bobby spojrzał w lewo, w prawo, a potem, niczym żołnierz na plaży Omaha, pobiegł zygzakiem
w kierunku ogrodu, nisko pochylony, z torbą przyciśniętą mocno do piersi. Kiedy dotarł do
żywopłotu, przeskoczył nad nim i potoczył się po ziemi w kierunku budynku, łamiąc różowe
kleomy.
Wytknął głowę nad wiecznie zielony żywopłot akurat w chwili, gdy otwierała się wielka
brama wjazdowa do posiadłości. Po żwirowym podjeździe z chrzęstem sunął powoli samochód.
Jego reflektory malowały kamienne ściany na biało, aż dotarł do ronda i wtedy światła skręciły
raptownie w lewo, zalewając swoim blaskiem ogród. Bobby przykucnął i nasłuchiwał. Drzwi
otworzyły się i zamknęły, dosłyszał kilka słów. Światła reflektorów omiotły go, kiedy wóz
zawrócił i ruszył z powrotem ku bramie.
Podniósł znów głowę i dostrzegł wchodzącą do domu wysoką, tyczkowatą sylwetkę senatora
Francisa Truscotta IV. Bobby padł na ziemię, obrócił się i wziął głęboki wdech. Co, do diabła,
robił tu Francis? Miał być przecież na jakiejś imprezie połączonej ze zbieraniem funduszy.
Nieoczekiwany rozwój sytuacji sprawił, że Bobby na chwilę wpadł w panikę, ale szybko się
pozbierał. To dobrze. To znakomicie. Tak będzie prościej. Oczywiście, senator będzie obecny
podczas wymiany. W końcu to o jego przestępstwo chodziło. I Bobby nie będzie musiał uganiać
się za Francisem. Jest tutaj, w zasięgu ręki. Znakomicie.
Spojrzał na zegarek. Było już po dziewiątej. Obrócił się, wychylił głowę nad żywopłot i
spojrzał na podjazd. Teraz pozostawało czekać, jak hiena czeka na swoją ofiarę, ale powstrzymać
się od głośnego chichotu.
Rozdział 53
– Czuję, jakby mrówki chodziły mi po piersi – powiedział Kyle, kiedy jechali mroczną,
spokojną uliczką.
– To taśma – odparł ojciec. – Przywykniesz. Mocno przykleiłem mikrofon, żeby się nie
poluzował i nie wypadł w trakcie rozmowy.
– Domyślą się, że mam nadajnik, kiedy zacznę się drapać jak idiota.
– Więc się nie drap. Panuj nad sobą.
– Trzeba było powiedzieć o wszystkim glinom i pozwolić im zająć się resztą.
– Nic by z tego nie wyszło. Obojgu uszłoby na sucho to, co zrobili. To byłoby tylko słowo
przeciwko słowu. A w tym świecie ich słowo znaczy więcej. Powinienem się domyślić, że matka
była w to wplątana. To ona może odpowiadać za zabójstwa; syn mógł o niczym nie wiedzieć. To
byłoby rozsądnym posunięciem ze strony tej wiedźmy. Przekonująca wątpliwość. Jak widać,
duch Nixona wciąż jest obecny w polityce. Nigdy się go nie pozbędziemy?
– A co takiego złego zrobił Nixon?
– Ech, ta ignorancja młodzieży. Na szczęście jesteś bystry, sprawisz, że ona się do
wszystkiego przyzna, a ja będę to miał nagrane na taśmie. Tylko nie zapominaj, chłopcze, że
warunkiem sukcesu jest przekazanie ci pieniędzy.
– Jesteś tego pewny?
– Mówiłem ci już, że tak. Dowód w postaci taśmy można podważyć, ale pieniądze będą
bezspornym dowodem ich winy. Zabierzesz pieniądze, a potem przekażemy je razem z taśmą tej
policjantce, która wpadła ci w oko. Zobaczysz, jak szybko awansuje. Będzie ci wdzięczna,
możesz być pewien, i okaże ci tę wdzięczność.
– Mówisz jak sutener.
Liam Byrne roześmiał się.
– Życie jest piękne, chłopcze. Nie powinieneś odmawiać sobie wszystkich przyjemności,
jakie niesie. Ale niezależnie od tego, czy dostaniesz swoją nagrodę, czy nie, robimy coś
wielkiego. Ojciec i syn, razem naprawiamy dawne błędy. Nie przypuszczałem, że do tego
dojdzie. Przyznam ci się szczerze, w życiu nie byłem tak podekscytowany.
Kyle obrócił głowę i spojrzał na ojca oświetlonego blaskiem bijącym z tablicy rozdzielczej
samochodu. Miał rumianą, rozpromienioną twarz. Jedna ręka drżała mu z podniecenia, drugą
ściskał kurczowo leżącą na kolanach teczkę. Tę chwilę Kyle zapamięta na zawsze, ojciec i syn w
trudnej misji przywracania sprawiedliwości. Nareszcie połączeni. Nieważne, jak to się skończy.
– A co potem? – zapytał Kyle.
– Potem będę musiał gdzieś przycupnąć. Dlatego już spakowałem bagaże. Podrzucisz mnie
tylko na dworzec autobusowy i zniknę.
– A nie chciałbyś zostać chociaż na chwilę?
– To zbyt niebezpieczne. Będą na mnie polować.
– Kto?
– Senator, jego matka, ten morderca, o którym wspomniała ci policjantka. – Zerknął w bok,
jakby nagle wystraszony, i zniżył głos. – Nie wspominając o pierwszej pani Byrne, gdyby nabrała
podejrzeń. Wierz mi, to byłoby straszne.
– Opowiedz mi o niej.
– Nie, chłopcze, już za długo tu jestem. Pamiętasz tamto przypadkowe spotkanie w knajpie
„U Ponzia”? Pora zniknąć.
– Tato?
– Synu, nie mam wyboru. Ale ty możesz jechać ze mną, jeśli chcesz. Stać mnie na dwa bilety.
Widziałeś kiedyś, jak ten kraj rozkwita, kiedy się jedzie na zachód?
– Nie.
– To wspaniały widok, chłopcze. Ale na takie rozważania przyjdzie czas później. Musimy się
skoncentrować na tu i teraz. To będzie niebezpieczne. Musisz się mieć na baczności. Nasz plan
uzgodniony?
– Jasne – odparł Kyle. – Uzgodniony.
– I wszystko jasne?
– Absolutnie.
– Dobrze. Zaraz będzie brama. Schylę się, żeby nie uchwyciły mnie kamery.
Kyle podjechał do bramy, wychylił się przez okno i wcisnął guzik domofonu. Nie było
odpowiedzi, więc nacisnął jeszcze raz. I jeszcze. Zaczekał, uznając, że czwarte naciśnięcie
byłoby niegrzeczne, ale po kilku sekundach zdenerwował się i nacisnął ponownie. Rozejrzał się,
szukając kamery, i zobaczył, że obraca się niczym głowa robota w kierunku samochodu.
Pomachał ręką i w tej samej chwili brama zaczęła się powoli otwierać. Kyle wjechał na teren
posesji.
Trawnik był rozległy i wznosił się ku monstrualnie wielkiej budowli z ogromnymi szarymi
kolumnami i dwoma skrzydłami przypominającymi skrzydła jakiegoś gotyckiego nietoperza.
Podjazd rysował się wyraźnie w bladym świetle lamp, ale drzwi frontowe i taras pod kolumnadą
tonęły w mroku. W oknach od frontu nie paliły się światła. Kyle zatrzymał samochód na
okrągłym podjeździe, w cieniu, pomiędzy dwoma plamami światła i wyłączył silnik. Poklepał
ojca po kolanie i staruszek wyprostował się na przednim fotelu pasażera.
– To chyba tutaj – powiedział Kyle. Spojrzał jeszcze raz ojcu w oczy i otworzył drzwi.
Rozległ się piszczący ostrzegawczy dźwięk i Kyle wyjął kluczyk ze stacyjki. Schował go do
kieszeni, wysiadł i zatrzasnął drzwi. Wsunął głowę w otwarte okno.
– Cokolwiek tam się wydarzy, cieszę się, że wróciłeś.
– Ja też, synu.
– Cokolwiek się wydarzy, wiedz, że cię kocham.
– Nic złego się nie stanie, nie martw się.
– Okay – powiedział Kyle. – Nie będę się martwił. – Zrobił przerwę. – Chyba będzie mi
potrzebna ta teczka.
– A tak, oczywiście – zreflektował się ojciec i wręczył mu ją. Kiedy Kyle wziął ją do ręki,
zrobił to po raz pierwszy od chwili, gdy dał teczkę ojcu w piwnicy w swoim dawnym domu.
Musiał teraz dwa razy ją szarpnąć, nim ojciec puścił.
– Powodzenia, chłopcze – powiedział Liam Byrne. – I pamiętaj, jaki jest plan.
– Będę pamiętał – odparł Kyle, prostując się i rozglądając po przyprawiającej o gęsią skórkę
okolicy. Na lewo od domu usłyszał jakiś szelest. Wstrzymał oddech i szybko obrócił w tamtym
kierunku głowę. Ale dostrzegł tylko niewielki ogród, nic więcej. To pewnie wiewiórka. Albo
pręgowiec, mały przerażający pręgowiec. Wziął głęboki wdech dla uspokojenia nerwów. To
delikatna misja, nie może być taki nerwowy. – Uspokój się, chłopcze – powiedział do siebie.
Siedzący w samochodzie ojciec nałożył słuchawki podłączone do odbiornika. Kyle poklepał
się po piersi, a ojciec pokazał uniesiony kciuk. Pora ruszać. Jeszcze raz odetchnął głęboko i z
teczką w ręce ruszył po schodach na portyk, minął kolumnadę i znalazł się przed drzwiami
frontowymi. Zapukał kilka razy, a ponieważ niczego nie usłyszał, sięgnął do klamki i nacisnął ją.
Drzwi się otworzyły. Wszedł do środka i otoczyła go ciemność.
Rozdział 54
Bobby wyjrzał znad żywopłotu i zobaczył młodego Byrne’a wysiadającego z samochodu.
Mógł bękarta sprzątnąć już teraz, raz przeładować, raz pociągnąć za spust, a zaraz potem
zająć się dwojgiem Truscottów w środku. Wetknąć im w gardła lufę strzelby i strzelać, strzelać,
strzelać, aż ich ciało i krew rozprysną się po ścianach i kolumnach, aż zostaną z nich tylko
krwawe bryzgi. Na myśl o tym jego oddech przyspieszył.
Ale zastrzelenie Byrne’a w tej chwili byłoby nierozsądne. Mogliby usłyszeć odgłos
wystrzału i wezwać policję. Mogliby ukryć pieniądze, nim zrobi swoje wielkie entrée. I chociaż
ubranie Bobby’ego wciąż cuchnęło zgniłymi warzywami, przyciągając rój much, jakby był stertą
ekskrementów, to szczycił się tym, że nie zachowuje się nierozsądnie.
Ale zaraz, w samochodzie jest ktoś jeszcze. Jak mógł tego od razu nie zauważyć? Dlatego że
ten drugi mężczyzna siedział pochylony, unikając kamery, oto powód. Bobby patrzył, jak Byrne
wtyka głowę do samochodu przez otwarte okno i coś wyjmuje ze środka. Teczkę. Tę teczkę.
Więc był tam ten drugi, jego wspólnik. I co ten wspólnik ma na głowie? Nauszniki?
Nie. Słuchawki.
Czyli Byrne ma przy sobie nadajnik. Znakomicie. Nadajnik. Bobby żałował tylko, że sam nie
wpadł na taki pomysł. Całe przedsięwzięcie zostałoby zarejestrowane dla potomności.
Byrne wyprostował się z teczką w ręce, zawahał chwilę, a następnie skierował ku drzwiom
frontowym rezydencji. Bobby zaczeka, aż Byrne wejdzie do środka, a potem podkradnie się do
samochodu i zabije wspólnika. Zrobi to cicho jak ninja. Wystarczy jedno pociągnięcie nożem po
szyi, w ten sposób nie zaalarmuje głównych bohaterów w środku. Kiedy Byrne wszedł do domu i
zamknął za sobą drzwi, Bobby podniósł się z kolan, otworzył torbę, wyjął nóż wielkości
wiewiórczego ogona, wciąż jeszcze pachnący krwią Malcolma. Z nożem w ręku przecisnął się
pomiędzy dwoma krzewami bukszpanów i zaczął czołgać w kierunku samochodu.
W połowie drogi przystanął i popatrzył uważniej. W samochodzie siedział mężczyzna,
dziwnie znajomy. Krągła twarz, czupryna siwych włosów, charakterystyczne przekrzywienie
głowy. W tamtym domu, przed wybuchem pożaru, Bobby widział tylko zarys sylwetki, a i wtedy
wydała mu się ona znajoma. Teraz miał już pewność, że widział tę twarz wcześniej. Ale gdzie?
Gdzie?
Gdy to sobie wreszcie uświadomił, jego ciało stężało z podniecenia. O mało nie nadział się
na trzymany w ręce nóż.
To niemożliwe. On nie żyje. Robert był nawet na jego pogrzebie. Ale Robert go nie zabił,
choć tak powiedział swojej ciotce, więc niemożliwe stawało się prawdopodobnym. I w jakiś
przewrotny sposób miało nawet sens. Jak inaczej chłopak mógł znaleźć teczkę? Skąd wiedziałby,
co z nią zrobić? Okazuje się, że przez cały czas prowadziła go ręka jego ojca.
Po tym jak Colleen O’Malley utonęła, a samochód Liama Byrne’a został zepchnięty z drogi,
nie miał już chyba wątpliwości, że stał się celem. Musiał wydobyć od senatora pół miliona,
upozorować swoją śmierć i uciekać. Cudownie. I w końcu, po czternastu latach, wpadł w ręce
Bobby’ego. A Robert nie zdołał go dopaść… Cóż za ironia losu.
Na nowo zmotywowany Bobby podczołgał się bliżej samochodu. Obejdzie go od strony
pasażera, przykucnie, jednym szarpnięciem otworzy drzwi, jedną ręką chwyci starego bydlaka za
czoło, a nożem trzymanym w drugiej ręce poderżnie mu gardło. To takie proste i takie
podniecające.
Podniósł wzrok, przez szybę zobaczył głowę mężczyzny, który siedział z zamkniętymi
oczami i stukał palcami w słuchawki, starając się coś dosłyszeć. Słuchał i nagrywał. Bobby
wyobraził sobie, co rejestruje taśma. Jej słodkie, kłamliwe miauczenie, oszukańczą przemowę
senatora, wygłoszone przez młodego Byrne’a żądanie pieniędzy, całą historię gwałtu i jego
tuszowanie. A potem pojawienie się heroicznego Bobby’ego Spanglera, karzącego wszystkich za
ich grzechy, ratującego wdzięczny naród, wznoszącego wysoko sztandar Spanglerów. Ta taśma
będzie odtwarzana jak kraj długi i szeroki, dzień w dzień we wszystkich kablówkach. Nawet jeśli
zniknie z pieniędzmi, najpierw jednak robiąc porządek z Truscottami, a potem ucieknie do
Meksyku albo Peru, jego legenda będzie rosła.
Ale jeśli zabije teraz Liama Byrne’a, kto zatroszczy się o nagranie? Jeśli zabije Liama
Byrne’a, kto ujawni prawdę? Czy nie zada większego bólu Liamowi Byrne’owi, każąc mu
słuchać, jak umiera jego syn?
Bobby odetchnął głęboko i zaczął się wycofywać, wślizgnął się z powrotem przez szparę
pomiędzy bukszpanami i znalazł się tam, gdzie czekała na niego czarna torba.
Rozdział 55
We wnętrzu domu unosił się zapach starości, wilgoci i lukrecji. W holu nie paliły się światła,
tylko wąska smuga sączyła się przez szpary wokół drzwi prowadzących w głąb domu, ruszył
więc w ich kierunku. Kolanem uderzył w jakiś garbaty mebel stojący na samym środku holu.
Namacawszy jego kontury, obszedł go i ruszył dalej.
Kiedy znalazł się przy szerokich drzwiach, usłyszał dobiegający zza nich szum rozmowy. Nie
znalazł klamki, ale wsunął palce w szparę i rozsunął skrzydła.
– A, jesteś – odezwała się stara kobieta, której głos natychmiast rozpoznał. Siedziała rozparta
po królewsku w fotelu z wysokim oparciem. Jej wychudzone ciało było skręcone i drżące.
Ramiona i szyja podrygiwały w niekontrolowany sposób. Wyglądała dziwnie znajomo i kiedy
Kyle przyjrzał się jej uważniej, uświadomił sobie, że już ją widział, siedzącą obok wdowy na
pogrzebie Laszla Totha.
– Nie wstydź się – zachęciła go. – Wejdź, wejdź, proszę. Właśnie rozmawialiśmy o tobie.
Napijesz się czegoś?
– Nie – odparł Kyle. – Piję tylko z przyjaciółmi, przynajmniej z ludźmi, którzy nie chcą mnie
zabić.
– Och, chyba trochę przesadzasz, panie Byrne. Dlaczego ktoś miałby chcieć cię zabić? Twój
ojciec lubił mocne trunki. Podziwiałam go za to. Ale, ale, chodź, mój drogi, załatwmy wreszcie
interesy.
Pomieszczenie było wielkim salonem z niebieskimi ścianami, dwoma kryształowymi
żyrandolami, eleganckimi francuskimi meblami na smukłych ciemnych nogach. Na ścianach
wisiały wspaniałe pejzaże oprawione w ramach, na podłodze leżały grube dywany, w kątach stały
wazy wielkości kucyków. Za dawnych lat ten pokój musiał wyglądać bardzo elegancko, ale tamte
lata dawno już przeminęły. Obrazy zbrązowiały z brudu i starości, dywany były w kilku
miejscach przetarte na wylot. A w powietrzu dominował zapach lukrecji.
Kiedy wszedł do pokoju, spojrzał w lewo i dopiero po chwili zorientował się, że przy
kominku, z ręką opartą o jego gzyms, stoi Francis Truscott IV. Nad jego głową wisiał obraz
przedstawiający jakiegoś pyszałkowatego mężczyznę w stroju myśliwskim.
– Jestem zaskoczony, widząc pana tutaj, senatorze – odezwał się Kyle. – Myślałem, że klęczy
pan teraz przed grupką grubych ryb i zarabia pieniądze na kampanię.
– Wyszedłem stamtąd – wyjaśnił senator Truscott. – Po naszej rozmowie zrodziło się kilka
pytań, które chciałem zadać mojej matce.
– I otrzymał pan odpowiedzi?
– Tak.
Kyle przeniósł wzrok na staruszkę. Rozmowa telefoniczna z nią przekonała go, że
morderstwo Colleen O’Malley, próba zamordowania jego ojca, zabójstwo Laszla Totha, wszystko
to stało się z jej inspiracji.
– Na pańskim miejscu nie wierzyłbym zbytnio w to, co panu powiedziała.
– Czy to jest to? – warknęła staruszka. – Czy to jest teczka O’Malleya?
– Tak – odparł Kyle. – Cały ten kram.
– Są jakieś kopie?
– Ja nie robiłem.
– A twój… wspólnik?
– Wspólnik?
– Mężczyzna, z którym byłeś. Twój wspólnik. Och, nie trzeba być geniuszem, żeby się
domyślić, że nie działałeś sam. Sam nie dałbyś rady.
– Nie ma żadnych kopii – powiedział Kyle.
– Dobrze. Wierzę ci, bo jesteś młody, a ja jestem idealistką. Ale ostrzegam, panie Byrne,
lepiej ze mną nie zadzierać.
– Nie ma mowy – odparł Kyle, mrugając. Następnie odwrócił się tyłem i podszedł do
senatora. – Myślałem, że pan nie jest zainteresowany kupnem.
– Nie jestem – odparł Truscott.
– Ale ona jest. Czy to nie to samo?
– Nie panuję nad tym, czego ona chce.
– Ale ona najwyraźniej panuje nad panem.
– Nie bądź impertynencki – wtrąciła się do rozmowy kobieta. – On jest senatorem, a ja tylko
starą damą.
– Niech pani na mój użytek nie ma o sobie takiego niskiego mniemania – powiedział Kyle,
nie spuszczając wzroku z senatora, którego wyrazista twarz stężała pod tym spojrzeniem. – Może
jest pani stara, ale na pewno nie jest pani damą.
– Zadziorny jak na posłańca.
– To wszystko jej robota – odezwał się senator. – O niczym nie wiedziałem, dopóki się nie
pojawiłeś. Ale muszę przyznać, że zmieniłem zdanie od czasu naszej ostatniej rozmowy.
Uważam, że w senacie mogę zrobić więcej dobrego niż na ulicy.
– O tak, rozumiem. Nie chce pan pozbawiać kraju swojej niezastąpionej osoby. Pański
patriotyzm mnie wzrusza.
– Zrozumiałem po prostu, że może nie będzie dla wszystkich najgorzej, jeśli teczka na dobre
zniknie.
– Ona potrafi przekonywać, prawda? Założę się, że przechowuje bezpiecznie pańskie jaja w
swojej torebce.
– Dość – syknęła kobieta.
Kyle obrócił głowę w jej stronę.
– Już pani nie lubi zadziornych chłopców?
– Kończmy to, mam dosyć twojego żałosnego występu.
– Tym lepiej – odparł Kyle. – Ale muszę przyznać, że rozczarował mnie pan, senatorze.
Podczas naszego spotkania wywarł pan na mnie wielkie wrażenie. Myślałem, że wreszcie udało
mi się spotkać uczciwego polityka, a okazuje się, że trafiłem na uczciwego wampira. Co mi z
tego, że uczciwie chce wyssać moją krew?
– Mówiłem dziś prawdę.
– To znaczy, że wcześniej nie chciał pan kupować teczki, a potem zmienił zdanie. A te
pytania, które zadał pan matce. Czy dotyczyły tego, co się stało z Colleen O’Malley?
– Matka zapewniła mnie, że nie miała z tym nic wspólnego.
– A co z Laszlem Tothem? Co o nim powiedziała?
– Moja matka nie jest morderczynią.
– Ona nie pociągnęła za spust, jeśli o to panu chodzi. Podejrzewam, że nie może się sama
wysikać. Ale naoglądałem się dość telewizji, żeby wiedzieć, że nie trzeba pociągnąć za spust, by
stać się winnym morderstwa.
– Czy możemy skończyć z tymi bredniami i przejść do interesów? – zaproponowała pani
Truscott. – Znam dobrego psychiatrę, mogę ci go polecić. Jest dość popularny, wszystkie
najsławniejsze czubki do niego chodzą.
– Do czego zmierzasz, Byrne? – zapytał senator.
– Zna pan niejakiego Spanglera?
– Spanglera? – Senator spojrzał na matkę. – A co on ma do tego?
– Spangler jest poszukiwany za zabójstwo Laszla Totha. Założę się, że maczał też palce w
utonięciu Colleen O’Malley. A najzabawniejsze jest to, że jeśli pan zajrzy do tej teczki, przekona
się pan, iż prawnikiem reprezentującym pańskie interesy w sprawie gwałtu był właśnie Spangler.
Chce pan się przekonać?
– O czym on mówi?
– Nie wiem, mój drogi.
– Mamo?
– Nie mam pojęcia, o czym mówi ten maniak.
– Proszę, senatorze. Oto kolejna zagadka do rozwiązania dla pana. Albo do zamiecenia pod
rodzinny dywan, chociaż już pod nim pełno.
Kyle rzucił teczkę w stronę senatora. Truscott nie poruszył się, żeby ją złapać. Teczka upadła
z trzaskiem na podłogę, a on tylko na nią patrzył. Tymczasem w drżących rękach starej kobiety w
magiczny sposób pojawiła się walizka.
– Bierz pieniądze i wynoś się z mojego domu – warknęła.
Kyle spojrzał przelotnie na walizkę, pomyślał o wszystkich marzeniach, jakie zawierała, o
nowym samochodzie, wycieczce na Arubę, początku nowego życia. Pomyślał też o siedzącym
przed domem ojcu słuchającym tego, co tu się dzieje.
– Niech pani to zatrzyma – odezwał się w końcu Kyle. Oczami wyobraźni widział, jak jego
ojciec się krzywi, zupełnie jakby dostał w twarz. – I ogarnie trochę ten dom. Postawi kolejną
kolumnę przed wejściem. Kolumn nigdy za wiele. Nie chcę pani pieprzonych pieniędzy.
Senator podniósł wzrok i zmarszczył ze zdumienia czoło.
– Niech pan nie będzie taki zaskoczony, senatorze – ciągnął Kyle. – Przekonał mnie pan.
Powiedział pan, że nie chce, żebym został szantażystą. Po rozmowie z panem postanowiłem, że
nikt inny też nie zrobi ze mnie szantażysty. – Kolejny policzek dla ojca. – Więc proszę wziąć tę
teczkę. Za darmo. To jest historia Colleen O’Malley, nie mojego ojca. On nie miał prawa jej
wykorzystać dla własnej korzyści. Ja też nie mam. Mój ojciec popełnił błąd, wyciągając ją na
światło dzienne czternaście lat temu, a ja próbuję ten błąd naprawić, oddając ją panu. – Policzek,
policzek, policzek.
– Jeśli nie chcesz pieniędzy – odezwał się senator – to dlaczego przyszedłeś?
– Żeby duch Colleen mógł wreszcie zaznać spokoju – wyjaśnił Kyle. – I żeby się przekonać,
czego się dowiem o Spanglerze. – I żeby powiedzieć Liamowi Byrne’owi przez nadajnik to,
czego nie umiał mu powiedzieć prosto w oczy: że go kocha, tak, ale nie zamierza być taki jak on.
– Nazwisko panieńskie mojej matki brzmi Spangler – powiedział senator. – A adwokat,
którego nazwisko znalazłeś w teczce, to mój kuzyn Robert, bratanek mojej matki. Ale on nie
może być mordercą. Zrozumiałbyś, gdybyś go poznał. To nieszkodliwy staruszek, jestem pewny.
– Niech pan nie będzie taki pewny, bo jest ścigany i uznany za uzbrojonego i
niebezpiecznego.
– Mamo?
– Nie wiem, o czym on mówi – stwierdziła staruszka. Jej broda zadrżała spazmatycznie. I
nagle, nieoczekiwanie, zapach lukrecji stłumiło coś cuchnącego, jakby w jednej chwili ujawniła
się cała zgnilizna jej chorych ambicji dotyczących syna.
– Mamo? – powtórzył senator.
– Spójrz na mnie, mój drogi. Mówię prawdę. Nie wiem, o czym on mówi. A jeśli Robert
zrobił coś z nadgorliwości, to bez mojej wiedzy. Musisz mi uwierzyć, mój drogi. Musisz.
– O tak, musisz – dobiegł ich uszu głos od progu. Kyle obrócił się szybko. W drzwiach stał, z
wielką czarną torbą w ręku, O’Malley. Miał poplamione ubranie, komicznie przekrzywiony
tupecik na głowie, brudną twarz i obrzydliwie cuchnął.
– Robert? – zdziwił się senator.
– O’Malley? – powiedział Kyle.
Mężczyzna prychnął i z trudem, choć szybko uniósł ciężką torbę. Zamek był odpięty i z
wnętrza wysunęła się końcówka czarnej lufy strzelby.
– Zastanawiałam się, kiedy się pojawisz – powiedziała pani Truscott, krzywiąc się z
obrzydzeniem. – Niestety, Bobby, sami mamy problem.
Rozdział 56
Kiedy Robert Spangler był młody, jeszcze w Iowa, odurzyła go Święta Księga. Kiedy słuchał
kaznodziejów w ich zatłoczonych namiotach, słowa płynące z kart jego Biblii zaspokajały
wszystkie najgłębsze pragnienia jego niedojrzałej duszy – wiary, miłości, odkupienia,
poświęcenia. I nawet w tym nowym wcieleniu, któremu bliżej było do Nietzschego niż do
Łukasza, stare opowieści ożywały jako przeciwwaga dla marzeń, które w końcu ośmielił się
zrealizować. Teraz, kiedy Bobby stał w mrocznym korytarzu i przyglądał się rozgrywającej się
scenie, było tak, jakby jedna z tamtych starych historii ożyła.
– Spójrz na mnie, mój drogi – odezwało się źródło miłości Roberta i jego przeklętej ambicji,
które całą swoją uwagę skupiało wyłącznie na swoim synu, Francisie, nie dostrzegając wcale
obecności Bobby’ego, tak jak przez tyle lat nie dostrzegało obecności Roberta. – Mówię prawdę.
Nie wiem, o czym on mówi. A jeśli Robert zrobił coś z nadgorliwości, to bez mojej wiedzy.
Gdzieś zapiał kogut.
– Musisz mi uwierzyć, mój drogi – powiedziała głosem drżącym z nieszczerości. – Musisz.
– O tak, musisz – powiedział Bobby, wchodząc do środka i zajmując należne mu miejsce w
tym eleganckim salonie, tym wyjątkowym pokoju, gdzie ona wciąż składała obietnice dotyczące
przyszłości Roberta i gdzie za chwilę ta przyszłość nareszcie znajdzie swoje urzeczywistnienie.
Wszyscy obrócili się w jego kierunku z zaskoczeniem – syn, który skradł całą jej miłość i całą
jego chwałę, intruz Byrne i ona też, obiekt jego fantazji, obrzuciła go spojrzeniem swoich
błękitnych oczu – złowrogim i jednocześnie pełnym pożądania. Spojrzeniem, które w jednej
chwili czyniło sztywną jego męskość.
– Robert? – zdziwił się kuzyn Francis.
– O’Malley? – wyrwało się Byrne’owi.
Bobby uniósł torbę, by zasłonić widoczną erekcję, i wtedy wysunęła się z niej lufa strzelby.
Spojrzał na broń, potem na obu mężczyzn sparaliżowanych widokiem strzelby. Wreszcie pojęli,
kto przed nimi stoi. Nigdy więcej nie będą go postrzegać jako małego Roberta Spanglera. Był
kimś nowym i potężnym.
– Zastanawiałam się, kiedy się pojawisz – powiedziała, jakby ucieszył ją jego widok, choć w
tej samej chwili to wspaniałe, umęczone ciało bezwiednie odwróciło się od niego. – Niestety,
Bobby, sami mamy problem.
– Może ty – powiedział Bobby – ja nigdy wcześniej nie miałem się lepiej. Czyż to nie
urocze? Zjazd rodzinny. A gdzie zaproszenie dla mnie? Och, oczywiście, Spanglerowie nie są
zapraszani. Nie widziałem cię, Francis, od… wieków. Nie masz czasu dla kuzyna?
– Co się dzieje, Robercie? – zapytał Francis. – Coś ty zrobił?
– Tylko to, co musiałem, żeby chronić przyszłość, której o mało nie zaprzepaściłeś przez tę
małą dziwkę z katolickiej szkoły. Czyż nie tak się postępuje w rodzinie? Ale kiedy ja torowałem
ci drogę do błyskotliwej kariery, co zrobiono dla mnie? Powiedz, Francis, jak się odwdzięczyłeś
biednej części rodziny, ty gnojku?
– Licz się ze słowami – ostrzegła go, sądząc chyba, że wciąż ma nad nim władzę.
– Dlaczego miałbym się liczyć ze słowami, ciociu Glorio? Możemy chyba porozmawiać
szczerze. Nie mamy przed sobą sekretów. Jesteśmy jedną rodziną. Prócz Byrne’a, który ma
własne sekrety, jeden z nich czeka na zewnątrz.
Bobby był zadowolony, widząc, jak Byrne’owi tężeje twarz. Tak się dzieje, kiedy na jaw
wychodzą najgłębsze sekrety niczym spadające na podłogę wyprute bebechy.
– O czym ty mówisz? – zapytała.
– Mów do mnie Bobby, moja jedyna prawdziwa miłości, a zobaczysz, jak ci potem dogodzę.
– Robercie, czy zabiłeś Colleen? – zapytał Francis.
– Tę małą kurewkę? – upewnił się Bobby.
Na twarzy Francisa pojawił się udawany wyraz świętego oburzenia i senator zrobił krok w
stronę Bobby’ego, który wyciągnął z torby strzelbę. Torbę rzucił na podłogę i przeładował broń,
wprowadzając nabój do komory.
– Zachowaj to swoje irytujące przekonanie o nieomylności Truscottów dla prasy – warknął. –
To zdumiewające, jak bardzo potrafisz być niewdzięczny, choć dostajesz wszystko na srebrnej
tacy. Zrobiłem, co musiałem, żeby chronić twoją karierę. Zrobiłem to, co chciałbyś, żebym
zrobił, gdybyś tylko miał odwagę zajrzeć w głąb swojej marnej duszy. Powiem ci coś jeszcze,
Francis. Nic nie wnika tak głęboko w duszę jak krew.
– I kogo zamierzasz dzisiaj zabić? – zapytał Byrne, włączając się do rozmowy, która nie
powinna go obchodzić. – Mnie?
– Tak, na początek, durniu. Ale na tobie nie poprzestanę.
– Nie bądź śmieszny – odezwała się pani Truscott.
– O tak, byłem śmieszny, kochana Glorio, ale już nie jestem. Krew mnie odmieniła.
Wcześniej nie ośmieliłbym się przekroczyć progu tego domu i zająć należnego mi miejsca u
twojego boku. Ale teraz mam w sobie odwagę pumy, teraz mogę tańczyć nago w świetle
księżyca.
– Przestań robić z siebie kretyna – powiedziała aroganckim i lekceważącym tonem, choć
drżał jej głos. – I co się z tobą stało? Wyglądasz i śmierdzisz, jakbyś się wytarzał w stercie
śmieci. – Wymownie pomachała dłonią przed nosem. – Zaraz mnie zemdli.
– Powinnaś raczej być ze mnie dumna, droga cioteczko – odparł. – W końcu upomniałem się
o swoje, przejąłem inicjatywę, tak jak zawsze chciałaś. Ale prawdę mówiąc, nie obchodzi mnie
już to, co myślisz. – I po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu zdał sobie sprawę, że tak jest
naprawdę. Nie obchodziła go ona, nie obchodziło go jej niezadowolenie ani łaski, jakimi
mogłaby go obdarzyć. Przeszedł całkowitą transformację, w końcu uwolnił się od jej władzy i
własnych fałszywych oczekiwań.
– Bobby, mój drogi…
– Zamknij się! – wrzasnął, wymachując strzelbą i patrząc, jak cofają się ze strachem. – Ja tu
teraz rządzę i podoba mi się to. – Targały nim emocje, płynęły wielką falą, oczyszczając umysł i
uświadamiając mu, że oto dotarł na szczyt. Wszystko, co działo się wcześniej, prowadziło do
tego, do tej cudownej chwili, kiedy osiągnął wolność i może wymierzyć karę.
– Teraz rządzi tu Spangler, a wy wszyscy, nawet ty, droga ciociu Glorio, macie się giąć
przede mną w ukłonach.
– Panie Spangler?
Obrócił szybko głowę w kierunku, z którego dobiegł głos, a to, co zobaczył, było tak nie na
miejscu, że minęła dłuższa chwila, nim zrozumiał, co się dzieje. Po obu stronach szerokich drzwi
stały dwie postacie podejrzanej rasy. Jedną była kobieta, która odwiedziła go wcześniej,
policjantka Ramirez, o długiej szyi, ładnej twarzy i z czymś wystającym z jej ucha. Nie zauważył
wcześniej, że jest głucha. Drugą postacią był znacznie starszy czarny mężczyzna. Też policjant?
Tak, oczywiście, Bobby widział go na pogrzebie Totha. Ku jego zdumieniu oboje trzymali w
rękach broń. Broń wycelowaną w niego.
– Panie Spangler – odezwała się detektyw Ramirez – proszę odłożyć strzelbę na podłogę.
Tego nie było w jego planach. Wszystko szło tak dobrze, ale tego nie było w planach.
– Przepraszam, pani detektyw – powiedział, starając się zapanować nad ogarniającą go
powoli histerią – ale teraz ja mówię. Może pani pozwoli mi dokończyć? Czy mam zacząć
strzelać?
– Będzie pan mógł dokończyć, panie Spangler… Bobby – powiedziała Ramirez. – Będziesz
mógł mówić, jak długo zechcesz. Gwarantuję ci to. Ale najpierw musisz odłożyć broń.
– Proszę się nie martwić, pani detektyw – odezwał się Francis. – On mnie nie skrzywdzi.
– O tak, Francis, kutasie, skrzywdzę cię – warknął Bobby, mierząc prosto w pierś Francisa. –
Z rozkoszą. I z entuzjazmem.
Obrócił głowę w kierunku Ramirez, dostrzegł strach na jej twarzy i to go uspokoiło. Ona nie
bała się o siebie, ani o Byrne’a, ani nawet o wazę z czasów dynastii Qing stojącą w kącie. Nie,
podobnie jak wszyscy pozostali, bała się o stojącego przed nim wazeliniarskiego polityka.
Zabawne, jakie poczucie siły daje wycelowanie broni w senatora. Życie byłoby cudowne, gdyby
można codziennie mierzyć ze strzelby do senatora. Uśmiechnął się na tę myśl.
– Nie chcesz tego zrobić, Bobby – mówiła Ramirez.
– Owszem, chcę, proszę mi wierzyć. A co z naszą randką? Nadal aktualna?
– Oczywiście, Bobby – odpowiedziała z fałszywym, nerwowym uśmiechem. Bobby był
zadowolony, że wreszcie to jakaś kobieta nerwowo się uśmiechała, a nie on. – Pójdziemy na
kawę, jak mówiłeś.
– I nic więcej?
– I coś więcej. Tak. Dużo więcej. Ale proszę, najpierw musisz odłożyć broń.
– Widzisz, ciociu Glorio, a ty się cały czas martwiłaś, że nie ruszam się z domu. Okazało się,
że potrzebuję tylko strzelby.
– Czego ty właściwie chcesz? – zapytała ciotka Gloria.
– Zawsze chciałem, żebyś mnie szanowała, tak jak szanujesz jego.
– Posłuchaj, mój drogi – jej podbródek znów zaczął drżeć – on jest moim synem. Ale ty,
Bobby, osiągnąłeś dużo więcej.
– Dlaczego w takim razie wciąż był tylko on, on i on?
– Ponieważ on jest naszą inwestycją, kochany. Twoją i moją, całej rodziny. Wszystko, co
osiągnie, to jakbyśmy my osiągnęli. I nie zapominaj, mój drogi, że jest w połowie Spanglerem.
– Bobby, posłuchaj – wtrąciła się Ramirez. – Chcemy ci pomóc, naprawdę. Porozmawiaj z
nami.
Ciotka Gloria spojrzała na policjantów i warknęła rozwścieczona:
– Może byście… uciszyli się na chwilę. Ja się tym zajmę.
– Bobby, nie będziemy mogli ci pomóc, jeśli nie odłożysz broni – nie ustępowała Ramirez. –
Nie wiem, jak się wypadki potoczą, jeśli nie odłożysz broni.
– Groźby nie są potrzebne – powiedziała ciotka Gloria. – Chodź tu, mój drogi, stań obok
mnie.
Bobby poczuł się ciągnięty w dwóch różnych kierunkach, przez detektyw Ramirez z jej
pełnymi wargami i śniadą cerą, z jej obietnicą czegoś więcej, dużo więcej, mimo że mierzyła do
niego z rewolweru. I przez ciotkę Glorię, która była kiedyś jego wzorem do naśladowania. I która
w końcu przyznała, jak daleko zaszedł.
– Chodź, mój drogi – ponagliła go ciotka. – Muszę ci coś powiedzieć. To sekret.
Zawahał się, spojrzał jeszcze raz na detektyw Ramirez, a potem, z bronią wciąż wycelowaną
w zwyrodniałe serce Francisa, zrobił krok w kierunku ciotki. Nagle poczuł ciepło i ukojenie,
jakby ta pokrzywiona reumatyzmem stara kobieta w swoim fotelu była uosobieniem ogniska
domowego. Zrobił jeszcze jeden krok, poczuł płynące od niej ciepło, jakby była płomieniem
aromatycznej miłości.
– Podejdź bliżej – powiedziała. – Ten sekret jest przeznaczony tylko dla twoich uszu.
Nie potrafił się powstrzymać. Nieważne, jak daleko zaszedł, ona zawsze zdoła przyciągnąć
go do siebie swoim miękkim, aksamitnym głosem. Podszedł do niej, przykucnął, ale strzelbę
wciąż trzymał wycelowaną we Francisa, a wzrok miał utkwiony w śliczną policjantkę.
Ciotka schyliła się ku niemu i przyłożyła drżące wargi do jego ucha.
– Wszystko zniszczysz – szepnęła tak cicho, że nikt inny tego nie słyszał.
– O to mi chodzi – odrzekł równie cicho.
– Nie, mój drogi. Nie zapominaj o tym wszystkim, co jesteśmy sobie nawzajem winni.
Odskoczył od niej i wykrzyknął głośno:
– Nawzajem?!
– Bobby – odezwała się Ramirez. – Bobby. To się źle skończy. Proszę, błagam. Odłóż broń.
– Posłuchaj jej, synu – odezwał się starszy, czarny policjant. – Ona chce ci tylko pomóc.
– Dlaczego mnie męczycie? – warknął. – Nie powinniście teraz aresztować tego mężczyzny
w samochodzie? Wiecie, kto to jest? Macie pojęcie, kto to jest?
– W tym samochodzie przed domem? – zapytała Ramirez.
– Oczywiście. W samochodzie, którym przyjechał tu Byrne. – Wskazał lufą chłopaka
stojącego nieruchomo w swoim głupim szarym garniturze, ale zaraz z powrotem skierował ją w
pierś kuzyna Francisa. – Wiecie, kto jest w środku i słucha naszej rozmowy?
– Słucha? – zdziwiła się ciotka Gloria.
– Nie zachowujcie się jak półgłówki. Byrne ma przy sobie nadajnik, a jego wspólnik w
samochodzie słucha każdego słowa. A teraz najzabawniejsze: to jego ojciec. To ten zakłamany
irlandzki szantażysta, Liam Byrne.
– Nie bądź śmieszny – odezwała się ciotka.
– Tak, to on. Sprawdźcie sami. Wstał z grobu. Jego powinniście łapać. I jego syna, który
narobił tylko kłopotów, idąc w ślady ojca. – Wzmocniony swoim wybuchem, Bobby zwrócił się
teraz do ciotki. – A co ja ci jestem, do cholery, winny?
– Gdyby nie ja, wciąż jeszcze tkwiłbyś w Des Moines. I byłbyś kierowcą cysterny na mleko.
– Obiecałaś.
– Wiem, mój drogi. – Ponownie zniżyła głos do szeptu i nikt nie mógł usłyszeć, co mówi.
Obok jej fotela stała walizka. Poklepała ją dłonią. – I wkrótce wszystkie obietnice się spełnią.
– Nigdy nie chodziło mi o pieniądze – szepnął.
– Wiem.
– Dlaczego to nie mogę być ja?
– Możesz.
– Dlaczego on?
– Dlaczego nie obaj?
– Nie mam już siły czekać.
– Nie będziesz już dłużej czekał.
– Wszystkie obietnice…
– Tak, mój drogi.
Pochylił głowę i jeszcze bardziej zniżył głos.
– Trudno mi się do tego przyznać.
– Śmiało, mój drogi.
– Nie dam rady.
– Spróbuj.
– Kocham cię.
– Wiem o tym.
– Nie, to nie tak jak…
– Wiem, mój drogi. Ja też cię kocham.
– Nie, ja cię kocham inaczej.
– Jesteś moim wyjątkowym chłopcem. Pamiętasz, zawsze tak do ciebie mówiłam.
– Oglądam twój film. Znalazłem kopię i oglądam u siebie w pokoju. Ty, w rękawiczkach, w
tych swoich niezwykłych białych rękawiczkach.
– Jesteś niegrzeczny, mój wyjątkowy chłopczyku.
– Oglądam to bez przerwy.
– Niezła byłam za młodu, co? Jednym spojrzeniem, jednym gestem robiłam z mężczyzn
niewolników. Byłam naprawdę wyjątkowa. – Przyciągnęła do siebie jego głowę i poklepała go po
szyi. – A ty jesteś moim wyjątkowym chłopcem. Jesteśmy ze sobą złączeni, Bobby. Na zawsze.
Ty i ja. Jesteśmy Spanglerami.
– Tak.
– A dla Spanglerów rodzina jest najważniejsza.
– Tak.
Zwrócił twarz w jej stronę i spojrzeli sobie prosto w oczy. Ich wargi dzieliła grubość włosa.
– Kochasz mnie? – zapytała głosem cichszym od szeptu, bardziej tchnieniem niż dźwiękiem.
– Bardziej, niż ci się wydaje – odpowiedział równie cicho.
– W takim razie musisz zrobić jeszcze jedną rzecz.
– Jestem zmęczony.
– Wiem, mój drogi. Jeszcze tylko jedna rzecz i potem odpoczniesz.
– Chcę tu zostać, blisko ciebie.
– Wiesz, o co chodzi. Trzeba chronić linię Spanglerów. Wiesz, co musisz zrobić.
– Chyba nie chcę.
– Ja też nie, ale nie mamy wyjścia.
– Muszę?
– Tak, mój drogi.
– Kocham cię.
– Wiem, Bobby. Zrób to dla nas. Zrób to dla naszej miłości.
Bobby pochylił się, zamknął oczy i w wyobraźni zobaczył szczupłą, ponętną postać w czerni
i bieli filmowej taśmy, poczuł, jak jego wargi muskają jej wargi, a potem przyciskają się mocniej.
Radość, słodka radość zalała go niczym fala, wypłukując wszystko inne, pozostawiając czyste
emocje i pożądanie.
– Kocham cię – wymamrotał wprost w jej wargi.
– Pokaż mi.
Pocałował ją jeszcze raz, poczuł jej wargi i coś jeszcze, słodkiego i śliskiego. Possał, jakby to
była lina ratownicza, jedyny kontakt ze światem, ssał, póki się to coś nie cofnęło.
– Teraz – szepnęła.
– Tak.
– Dla naszej miłości.
– Tak – powtórzył, odsuwając się i kiwając głową, wiedząc dokładnie, co musi zrobić, jak to
się skończy, dlaczego to jest konieczne. W tym jednym idealnym pocałunku zobaczył całe swoje
życie.
Powoli podniósł się, bez przerwy kiwając głową. Pogładził dłonią jej pomarszczony
policzek. Obrócił się i wycelował strzelbę w młodego Byrne’a stojącego z szeroko otwartymi
ustami. Powoli pociągnął za spust.
Rozdział 57
Później detektyw Ramirez przyklęknie obok zakrwawionego ciała i poczuje, że gwałtowne
emocje ściskają ją za gardło. Widziała już, jak wygląda śmierć – to cena, jaką się płaci w tej
pracy, ale ta śmierć poruszy ją bardziej niż jakakolwiek wcześniej. Widok krwi, jego krwi,
mdląco słodki zapach żelaza i rozkładu dobywający się z otwartych ran, martwe oczy, tak
intensywnie żywe jeszcze chwilę przedtem. Miała suche oczy, jej piersią nie wstrząsał szloch, ale
płakała, płakała w duchu.
Dłoń na jej ramieniu, mocna i ciepła. Nie musiała podnosić głowy, żeby wiedzieć, do kogo
należy.
– Wszystko w porządku? – zapytał Henderson.
– Nie.
– To dobrze – odpowiedział. – Kiedy przyłapiesz się na tym, że w takiej sytuacji wszystko
jest w porządku, to będzie oznaczać, że czas z tym skończyć.
– Dlatego odchodzisz na emeryturę, staruszku?
– Sam nie wiem. Myślę o tym, żeby jeszcze trochę zostać.
– Miałeś sobie sprawić pieska.
– Może już sobie znalazłem.
Ramirez wzruszeniem ramion strąciła jego dłoń, spojrzała jeszcze raz na ciało, jego ciało, a
potem wytarła dłonią twarz, mocno, jakby chciała zatrzeć z niej wszystkie rysy. Wstała i
odwróciła się tyłem. Henderson patrzył na nią, nie na zwłoki, i widział ofiarę.
– Znaleźli go już? – zapytała.
– Jeszcze nie – odparł Henderson.
– Nie znajdą.
– Nie – zgodził się. – Nie spodziewam się, żeby znaleźli.
Kiedy zaraz po strzelaninie sprawdzili samochód, był pusty, ale ktoś wcześniej w nim
siedział. Tak jak mówił Spangler, w środku były słuchawki, odbiornik i magnetofon. Zniknęła
tylko taśma i osoba, która słyszała całą rozmowę. Cały oddział mundurowych chodził teraz od
domu do domu, a cztery radiowozy patrolowały najbliższą okolicę, próbując złapać tego, kto
siedział w tym samochodzie.
– Myślisz, że to był on? – zapytała. – Myślisz, że to Liam Byrne?
– To wydaje się trochę naciągane. Ale po tym, czego się dowiedziałaś na temat faceta
fałszującego akty zgonu, chętnie pojechałbym do Rahway i zapytał go, co wie. I sprawdzimy, czy
mamy w kartotece odciski palców Liama Byrne’a, żeby porównać je z tymi pozostawionymi w
samochodzie.
Obejrzała się i obrzuciła szybkim spojrzeniem zwłoki.
– Chcesz wiedzieć, dlaczego w to wierzę, Henderson? Spangler był o tym dziwnie
przekonany. Nie sądzę, żeby kłamał.
– On był stuknięty. Diabli wiedzą, co myślał naprawdę.
– Nigdy się tego nie dowiemy.
– Zabił przynajmniej dwie osoby, a mógł zabić dwie kolejne, gdyby wszystko dziś poszło po
jego myśli. Może nawet trzy. Postąpiłaś właściwie.
– Okay.
– I mimo wszystko starałaś się go ocalić. Sam słyszałem.
– Tak, próbowałam i mi się nie udało.
Próbowała, błagała Bobby’ego Spanglera, żeby odłożył broń. Nie wykonywała żadnych
gwałtownych ruchów, ale trzymała go na muszce i obiecywała mu wszystko, co mogła, byle
uniknąć tego, czego uniknąć się nie udało. Ale cokolwiek mówiła, jej starania niweczyła ta
wiedźma, szepcząc mu bez ustanku do ucha i obdarzając na koniec obrzydliwym pocałunkiem
śmierci.
– Co mu powiedziałaś?! – wykrzyczała do staruchy, kiedy było już po wszystkim. – Co
powiedziałaś?
– Powiedziałam, żeby skończył z tym całym nonsensem – odparła pani Truscott z
zaciśniętymi ustami i nagle nieruchomymi dłońmi. – Powiedziałam, żeby odłożył broń i poddał
się tym miłym policjantom. Powiedziałam mu, że to jedyne wyjście.
Kłamała, Ramirez wiedziała, że kłamała, i stało się. Spangler powoli wstaje, gładzi staruchę
dłonią po policzku, obraca się, kierując broń z senatora na Kyle’a Byrne’a, powoli pociąga za
spust.
Ramirez strzeliła mu trzykrotnie w pierś. W tym samym czasie Henderson trafił go w ramię.
Spangler obrócił się, ale to strzały Ramirez były śmiertelne. Spangler, już martwy, upadł na plecy,
a jego strzelba wyleciała w górę razem ze strumieniem krwi z ran na piersi.
Kiedy strzelba wreszcie wystrzeliła, pocisk trafił nie Kyle’a Byrne’a, nie senatora, tylko
imponujący obraz wiszący nad kominkiem.
Wszystko rozegrało się błyskawicznie, tak szybko, że Kyle i senator nie zdążyli paść na
ziemię. A kiedy było już po wszystkim, Lucia Ramirez, niech Bóg jej wybaczy, miała na swoim
koncie pierwszą ofiarę śmiertelną.
– Dlaczego tak bardzo starałaś się mu pomóc? – zapytał Henderson. – Większość gliniarzy,
widząc zabójcę z bronią wycelowaną w polityka, strzeliłoby przy pierwszej nadarzającej się
okazji. A okazje były. Chwilami miał odwróconą uwagę, a broń skierowaną diabli wiedzą gdzie.
Dlaczego go nie zastrzeliłaś, kiedy mogłaś to zrobić?
– Nie wiem, Henderson. Kto ty jesteś mój psychoterapeuta? Dasz mi czterdzieści pięć minut,
żebym oczyściła swoją duszę, a potem powiesz, że czas minął?
– Tylko pytam.
– Było mi go żal, okay? Widziałam jego mieszkanie, widziałam jego desperację. Miał
pokręcone życie. To ta wiedźma mu złamała życie. Gdybym mogła wybierać, ją bym zastrzeliła.
– Będziesz o tym człowieku myślała za rok i za dziesięć lat, i dziesięć lat po tym, jak
znajdziesz się na moim miejscu, tuż przed emeryturą. A wtedy, kiedy przypomnisz sobie, że cię
to obchodziło, że próbowałaś coś zrobić, próbowałaś go uratować… cóż, tylko dlatego nie pęknie
ci serce i nie wpadniesz w alkoholizm. Uwierz mi, ja to wiem.
– Co wiesz?
– Wiem, co się czuje, kiedy to człowieka nie obchodziło. Wiem, jak człowiek czuje się
osaczony.
– Staruszku…
– Masz rację, ale osiwiałem już dawno temu.
Ramirez spojrzała na Hendersona i po raz pierwszy zobaczyła w jego oczach cierpienie. Coś
się musiało kiedyś wydarzyć, musiał przeżyć coś strasznego. I przez cały czas próbował ją
ochronić przed takim samym losem. Pewnego dnia wydobędzie to z niego, w końcu jest
policjantką. Ale nie dziś. Dzisiaj była zadowolona, że jest obok niej.
– Szanowni detektywi – dobiegł ich głos z korytarza – czy ja mogę się już stąd wynieść? I
tak już za długo tu byłem, mam nieświeżą koszulę.
To był Byrne. Ramirez posłała Hendersonowi w podziękowaniu szybki, zakłopotany uśmiech
i odeszła od ciała człowieka, którego zabiła.
– Mówiliśmy wszystkim, że mają zostać na miejscu – powiedziała Ramirez, kiedy oboje z
Hendersonem podeszli do Byrne’a. Byrne zdjął marynarkę i poluzował krawat, ale sprawiał
wrażenie spokojnego, jakby już zapomniał o brutalnych wydarzeniach, których był świadkiem
zaledwie godzinę temu.
– Owszem – odparł Kyle Byrne – ale senatora zabrał stąd jego prawnik, zanim przyjechały
radiowozy, a pani Truscott raczyła zemdleć i szybko została odwieziona do szpitala. Pozostałem
tylko ja.
– I czujesz się samotny, tak?
Kyle uśmiechnął się.
– Prawdę mówiąc, tak. Dlatego chciałem spytać, czy mogę już pójść.
– Mamy coś na tego chłopaka? – zapytała Hendersona Ramirez.
– Wymuszenie? – zastanawiał się Henderson.
– Sama nie wiem – powiedziała Ramirez, przyglądając się Kyle’owi krytycznym okiem,
jakby był obrazem albo koniem. – Z tego, co usłyszeliśmy przez radio na częstotliwości, którą
nam podał, nie chciał za tę teczkę pieniędzy.
– Podpalenie?
– Sądząc po śladach oparzeń na skórze Spanglera, podpalenie przypisałabym jemu.
– Może kradzież wartościowej teczki?
– Zabrał teczkę swojego ojca z własnego domu. Nie ma podstaw.
– Utrudnianie pracy służbom porządkowym?
– Może być – stwierdziła Ramirez – ale bez niego nie znaleźlibyśmy Spanglera.
– Skrajna głupota?
– To jest to. Będziemy musieli go zatrzymać za skrajną głupotę. Bo przecież tylko kompletny
idiota wpakowałby się w takie szaleństwo bez żadnego wyraźnego powodu.
– Jeśli głupota jest przestępstwem – wtrącił Kyle – to długo posiedzę.
– Odpowiedz na jedno pytanie i pozwolimy ci pójść – powiedziała Ramirez. – Kto był w tym
samochodzie?
– W którym? Tym z wypożyczalni?
– Tak, tym z wypożyczalni.
– Nikt.
– Słyszałeś, Henderson?
– Słyszałem. Teraz go przymkniemy za okłamywanie policji.
– A to szkoda – powiedziała Ramirez. – A już był prawie czysty. Widziałeś ostatnio swojego
ojca, Byrne?
– Ojca? – powtórzył Byrne. – Żartujecie? Chyba nie uwierzyliście temu maniakowi?
– Wyglądało na to, że wie, co mówi.
– To facet, który domalował sobie markerem brwi.
– Ktoś nagrywał całe wydarzenie – zauważył Henderson. – I ten ktoś zabrał taśmę. Żeby
zakończyć tę sprawę, musimy dostać z powrotem taśmę.
– Puśćcie mnie, a ja zobaczę, co da się zrobić.
Ramirez spojrzała na Hendersona. Henderson wydął policzki i wzruszył ramionami.
– Okay – powiedziała. – Jeśli technicy skończyli już oględziny twojego samochodu, możesz
się stąd wynosić. Ale jutro musisz się zameldować, żeby porozmawiać z inspektorem Demeritem
z policji w Haverford na temat pożaru w twoim domu.
– Umowa stoi – odrzekł Kyle. Podszedł do Ramirez i zniżył głos. – Teraz kiedy jest po
wszystkim, możemy się umówić?
– Możemy, czemu nie.
Zerknął na Hendersona, a następnie delikatnie wziął ją za rękę i pociągnął w kąt pokoju.
Henderson odwrócił się do nich plecami i udawał, że coś czyta.
– Wiesz, co mam na myśli – szepnął Byrne. – Posłuchaj, powiedzmy jutro wieczorem o
ósmej, w tym samym barze, w którym znalazłaś mnie dzisiaj. Wypijemy kilka piw, pożartujemy
sobie, porozmawiamy o czymś, co nie ma nic wspólnego z tym tutaj.
– Mogę być zajęta.
Pochylił się ku niej i podrapał w dolną wargę. Ona instynktownie oblizała językiem własne
usta. Pochylił się jeszcze bardziej, a ona poczuła się zaskoczona, że tak szybko po krwawych
wydarzeniach potrafi się otworzyć. Jeszcze bardziej zaskoczona – i zawiedziona – była, kiedy się
odsunął, nie pocałowawszy jej.
– Jutro – powiedział z uśmiechem, odwrócił się i wyszedł z domu.
– I jutro, i jutro – odezwał się Henderson.
– To jakiś cytat?
– Szekspir – wyjaśnił Henderson.
– Nie cytuj mi tu Szekspira jak jakiś student literatury. Mamy do napisania raport, musimy
zamknąć śledztwo, wyspowiadać się przed wydziałem wewnętrznym z użycia broni. Trzeba
posprzątać ten cały bałagan.
– Zgadza się, trzeba – przyznał Henderson.
– No, to do roboty.
– Oczywiście. Ale, ale… To całkiem interesujący chłopak, prawda?
– Nawet nie próbuj… – ostrzegła go Ramirez.
– Cholernie interesujący – powiedział Henderson, śmiejąc się.
Ramirez nie wytrzymała i też wybuchła śmiechem.
Rozdział 58
W samym środku nocy, leżąc z otwartymi oczami na zapadającym się łóżku, czekając na
pojawienie się ojca, Kyle Byrne stopniowo zyskiwał pewność, że ojciec już nie wróci, że jego
ciało rzeczywiście zostało spopielone czternaście lat temu, a to niedawne spotkanie było niczym
więcej jak pobożnym życzeniem, które wylęgło się w zakamarkach rozgorączkowanego,
obłąkanego umysłu Kyle’a.
Dowody na odrodzenie się z popiołów Liama Byrne’a na wzór Feniksa były mniej niż nikłe.
Kyle przeszukał szybko samochód wypożyczony przez ojca, ale jego bagaż zniknął razem z
kasetą, na której nagrywał przebieg wydarzeń w rezydencji Truscottów. Kiedy wkrótce potem
objechał samochodem całą okolicę rezydencji, nie zobaczył niczego prócz wozów patrolowych.
A gdy wrócił do motelowego pokoju w New Jersey, nie znalazł żadnych mocnych dowodów, że
jego ojciec tu był. Nie było szczoteczki do zębów, śmiesznych skarpetek, butelki z wodą
kolońską. Tylko kilka pustych butelek po szkockiej i wiszący w powietrzu lekki zapach dymu
papierosowego i Aqua Velva. Ale szkocką mógł wypić sam, a dym pewnie przedostał się z
sąsiedniego pokoju.
Oj, działo się przez kilka ostatnich dni, działo. Jego dom spłonął, samochód też, udało się
uratować jedną z teczek z dokumentami ojca, a ta teczka zaprowadziła go do domu Truscottów,
gdzie rozegrały się krwawe wydarzenia. A fakt, że wszystko to skończyło się dla niego w miarę
dobrze, może być dowodem na to, iż duch jego ojca czuwał nad nim. I ten sam duch nastraszył
Małego Tony’ego Sorrentina. Ta myśl nieco uspokoiła Kyle’a, bo historia o duchu zdawała się
znacznie mniej szalona od rzeczywistości ostatnich kilku dni.
Kyle usiadł na łóżku i głęboko odetchnął. Musiał znaleźć dowód, potrzebował dowodu i
wiedział już, gdzie go może znaleźć. Drzwi do recepcji motelu były zamknięte, a światło
wewnątrz zgaszone, ale to nie zniechęciło Kyle’a do walenia pięścią.
Z tylnego pomieszczenia wyjrzał jakiś pryszczaty chłopak z dziwnie sterczącymi włosami,
jakby przed chwilą poraził go prąd elektryczny. Zapalił światło, podrapał się po czubku głowy,
potarł dłonią twarz i otworzył drzwi.
– Tak? – Miał zapuchnięte oczy i kropelki śliny w kącikach ust.
– Czy jakiś starszy mężczyzna zostawił wiadomość dla pokoju dwieście siedem? – zapytał
Kyle.
Chłopak obrzucił Kyle’a nic nierozumiejącym spojrzeniem, jakby nie był pewny, który z nich
dwóch jest idiotą.
– Nie – odpowiedział, doszedłszy w końcu do wniosku, że to jednak Kyle, i zaczął zamykać
drzwi.
Kyle wsunął nogę w szparę w drzwiach i otworzył je na całą szerokość, wpychając chłopaka
z powrotem do recepcji.
– Wyświadcz mi przysługę – powiedział Kyle – i pokaż kartę meldunkową pokoju dwieście
siedem.
– Nie wolno mi – odpowiedział chłopak, ziewając.
– Człowieku, to mój pokój. Mam klucz i spędzam tu noc. Pokaż tę cholerną kartę.
– Ale przepisy…
– A gdybym przypadkiem dał ci dwudziestaka?
Chłopakowi zaświeciły się oczy.
– No, wiesz… zawsze są wyjątki.
– Dobrze. W takim razie powiem ci, jak to będzie wyglądać. Nie dam ci dwudziestu dolarów.
Ale jeśli pokażesz mi kartę, to obiecuję, że nie rozkwaszę ci nosa ani nie kopnę w głowę.
– Jedną chwileczkę – powiedział chłopak z niezwykłą skwapliwością, biegnąc za kontuar.
Pokój był wynajęty na nazwisko Byrne’a, ale przez Kyle’a Byrne’a. A podpis był podejrzanie
podobny do podpisu Kyle’a. Zapłacono gotówką. Sukinsyn nie użył swojego prawdziwego
imienia. Jeśli to rzeczywiście on podpisał się na karcie, a nie Kyle, to był na dodatek
psychotycznym złodziejem tożsamości.
Po powrocie do pokoju Kyle wziął niewielkie krzesło, postawił je na betonowym tarasie
przed drzwiami i usiadł. Przed sobą miał parking, dalej centrum handlowe Target, a za nim
McDonalda. Odchylił się do tyłu, oparł stopy na barierce i próbował odnaleźć w tym wszystkim
jakiś sens.
Może on sam to wszystko spreparował. Może jego mania na punkcie zmarłego ojca urosła do
rozmiarów wielkiego pająka, którego owłosione odnóża wdarły się do jego mózgu i
doprowadziły go do szaleństwa. Oprócz tamtego prawnika w barze, którego Kyle nigdy nie zdoła
odnaleźć, i Roberta Spanglera, który był teraz martwy, nikt nie widział jego ojca. A bez
materialnego dowodu opowiadanie tej historii komukolwiek, nawet detektyw Ramirez, nie miało
żadnego sensu, bo każda wersja była zła. Jeśli powie jej prawdę, uzna go niesłusznie za wariata;
jeśli będzie relacjonował fantazje schizofrenika, uzna go całkiem słusznie za wariata. Nie, lepiej
jeśli zachowa to dla siebie, nikomu nie powie, może z wyjątkiem Kat, bo jej mówił wszystko.
Zastanawiał się też, czy prawda lub fałsz o ponownym pojawieniu się jego ojca miały w
ogóle jakieś znaczenie. Kiedy tak siedział w ten chłodny wczesny poranek, patrzył na jaśniejący
horyzont w oddali, nad asfaltowym parkingiem, i czekał, aż ojciec wróci i poświadczy, że on,
Kyle, nie jest szalony, nieoczekiwanie wszystkie poprzednie lata skurczyły się i zlały w jedno.
Siedział teraz na werandzie domu matki i czekał na ojca. Albo na boisku i czekał na ojca. Albo w
barze, albo podczas meczu, albo w upalną noc, czekał na ojca. Całe życie spędził, czekając na
ojca.
I kiedy tak siedział, patrząc, jak wstaje nowy dzień, zdał sobie sprawę, że niezależnie od
tego, czy staruszek był wytworem wyobraźni, czy brutalną rzeczywistością, Liam Byrne nie
wróci. Ani dziś, ani jutro, nigdy. I o dziwo, poczuł zadowolenie.
To, co się wydarzyło w ostatnich dniach, sprawiło, że Kyle przestał potrzebować powrotu
ojca. Zupełnie jakby związek z ojcem, którego tak mu brakowało przez te wszystkie lata, dopełnił
się w ciągu kilkudziesięciu godzin, a Kyle przeszedł szybką drogę od dziecięcej miłości, przez
okres buntu, potem naśladowania, aż po ogłoszenie niepodległości. Nie czuł się już opuszczony,
oszukany, nie brakowało mu już obecności ojca, przestał łudzić się, że w jego życiu nastąpiłaby
cudowna odmiana, gdyby okazało się, że ojciec był tylko ojcem, a nie jakimś osobnym bytem,
który umarł za wcześnie. I kiedy jasny wierzchołek słonecznej kuli wyłonił się nad horyzontem,
Kyle poczuł się szczęśliwy. Szczęśliwy, że tak długo miał matkę tylko dla siebie. Szczęśliwy, że
jest młody i silny, że przed nim cała przyszłość. Szczęśliwy, że jest wolny.
Był pewien, że nie zobaczy już ojca, że wizje, których doświadczał od chwili pogrzebu
czternaście lat temu, się skończyły. Mylił się.
Rozdział 59
Tego wieczoru nie była panią detektyw Ramirez, tylko Lucią. Odznaki i broni nie miała przy
pasku, tylko w torebce. Upięła włosy, pomalowała usta. Miała na sobie jedwabną bluzkę,
plisowaną spódnicę, czerwone szpilki i nie potrzebowała pożądliwych spojrzeń różnych
neandertalczyków, żeby wiedzieć, że prezentuje się cholernie dobrze.
Jeszcze kiedy kończyła papierkową robotę i przeżywała medialną burzę towarzyszącą
zakończeniu śledztwa w sprawie morderstwa Laszla Totha, nie przestawała myśleć o
nadchodzącym wieczorze z radosną niecierpliwością. Wyobrażała sobie coś wyjątkowo
romantycznego i intymnego, jakieś światło świec, coś prowadzącego do czegoś, co doprowadzi
do jeszcze czegoś. I pewnie dlatego poczuła się tak bardzo zawiedziona, kiedy siedziała teraz,
zdecydowanie zbyt elegancko ubrana, przy laminowanym stoliku w barze Bubby, w
towarzystwie Kyle’a i całej jego menażerii, i piła piwo z kufla.
– Ciężki jest? – zapytał przyjaciel Kyle’a, Skitch, cały w tatuażach.
– Przywykłam – odparła Ramirez.
– Mogę go zobaczyć?
– Nie.
– Człowieku, wyluzuj – upomniał go Kyle.
– Chciałem tylko zobaczyć. Przecież nie będę strzelał.
Rozmowa była niefrasobliwa, niezobowiązująca i prowadziła donikąd. Ramirez zaczynała się
nudzić. Na dodatek Kyle wrócił do dawnego stylu ubierania się. Miał na sobie czarne trampki
Chuck Taylors, luźne szorty i T-shirt. Wyglądał bardzo młodo, bezsensownie, i brakowało mu
tego groźnego błysku w oku, który wydał jej się tak atrakcyjny, kiedy jeszcze toczyło się
śledztwo. Teraz zastanawiała się, na co właściwie liczyła. Zaczęła spoglądać na zegarek. Kiedy
uzna, że już wypada, po prostu pożegna się i wyjdzie.
– Nie złość się na Skitcha – powiedział właściciel baru, chudy Bubba junior. – Nieczęsto
gościmy tu gwiazdę – dodał, unosząc kufel piwa na cześć Ramirez.
Ramirez zmusiła się do uśmiechu i też uniosła kufel. Razem z Hendersonem stali się na
krótko sławni, kiedy lokalna i ogólnokrajowa telewizja doniosły o unieszkodliwieniu groźnego
mordercy Laszla Totha, który na dodatek próbował pozbawić życia amerykańskiego senatora.
– Chyba lubisz występować w telewizji – zauważył Kyle.
– To tylko część moich obowiązków – odparła. Ale tak, lubiła to. Podczas czwartego
wywiadu telewizyjnego, kiedy znajdowała się w centrum uwagi, uświadomiła sobie, że dobrze
się z tym czuje. Co innego marnować czas w barze z bandą nieudaczników.
– Wiecie, gdzie to produkują? – zapytał stary, bezzębny mężczyzna wpatrzony smętnie w
swoje piwo. – W New Jersey. Rzygać się chce.
– Mnie też – stwierdził kolejny starszy facet z bulwiastym nosem, którego Kyle przedstawił
jako swojego wujka Maksa. – I co teraz będzie z tym senatorem?
– Moim zdaniem nic – odparła Ramirez.
Senator Truscott zwołał konferencję prasową, na której opowiedział o dramacie, jaki
zgotował jego kuzyn. Truscott zadeklarował pełną współpracę z policją w trakcie prowadzonego
śledztwa, a jednocześnie obwieścił, że zamierza dalej reprezentować interesy mieszkańców
Pensylwanii w senacie Stanów Zjednoczonych.
– Ale to koniec jego marzeń o prezydenturze – stwierdził Bubba junior.
– Nie byłabym taka pewna – odparła Ramirez. – Ma dobrą prasę, jest teraz bardziej gwiazdą
niż politykiem. Może mu do głowy uderzyć woda sodowa.
– To przecież nie on decyduje, czy startować, czy nie – zauważył Kyle. – Od dzieciństwa
kierowała nim matka. Takiego przyzwyczajenia trudno się wyzbyć.
– Stamtąd, gdzie teraz przebywa, trudno jej będzie kierować jego karierą – powiedziała
Ramirez. – Umieścili ją w zakładzie dla obłąkanych w Karolinie Północnej. Chcieliśmy z nią
porozmawiać, ale powiedziano nam, że jest w szoku i cierpi na demencję.
– Ona cierpi jedynie na przerost ambicji – ocenił Kyle. – Wyszła za Truscotta, a jej syn
kandyduje na prezydenta. Zrobi wszystko, żeby nim dostał.
– Fajna babka – stwierdziła Kat.
– Może kiedyś pokażę film, który znaleźliśmy w mieszkaniu Spanglera – powiedziała
Ramirez. – On stawia starszą panią w zupełnie nowym świetle.
– Koledzy, chciałbym wznieść toast. – Kyle zastukał sztućcem o kufel. – Ostatnie tygodnie
były zupełnie szalone, a zaczęło się od pamiętnego meczu baseballowego…
– Który wygraliśmy – dokończył Skitch.
– Owszem, jednak to nie było to, co potrafi Willie Mays. Ale wracając do wydarzeń
ostatniego wieczoru, muszę przyznać, że to było dla mnie okropne doświadczenie. Może wiecie,
że straciłem ojca, kiedy miałem dwanaście lat…
– Pierwsze słyszę – powiedział Bubba junior. – Słyszałaś o tym, Kat?
– Wiem o tym – Kat spojrzała na zegarek – od dziesięciu minut.
– A rok temu umarła moja mama – ciągnął Kyle, nie zważając na sarkastyczne uwagi. – Było
mi źle. Czułem się opuszczony i samotny. Biedna sierotka.
– Zaraz się rozpłaczę – powiedział Tommy. – Przestań. Proszę cię, przestań.
– Ale w tych szalonych tygodniach wy wszyscy byliście przy mnie, kiedy was
potrzebowałem. Junior pozwolił mi zorganizować w swoim barze spotkanie z senatorem, chociaż
wcześniej wywalił mnie na zbity pysk z roboty, na co sobie zresztą w pełni zasłużyłem. Kat
wyciągnęła mnie z aresztu, utrzymywała kontakt z policją, była dla mnie oparciem. Mój wujek
Maks, który jest jak najbliższa rodzina…
– Jesteśmy rodziną, kutafonie.
– …dawał mi mądre rady i był wobec mnie bezlitośnie szczery.
– Czy to znaczy, że już jest zgoda między nami?
– Nie – odparł Kyle.
– Daj mi znać, kiedy ci przejdzie.
– Muszę też podziękować Lucii, która nie raz, tylko dwa razy uratowała mi życie. I
Skitchowi, który był przy mnie cały czas i pomagał mi w sposób, o którym nie mogę
szczegółowo mówić w obecności gliny.
– On mówi tylko tak hipotetycznie – wyjaśnił Ramirez Skitch. – Co bym zrobił, gdyby to nie
było nielegalne.
– Wszyscy mi pomagaliście z wyjątkiem Tommy’ego, który nie zrobił niczego prócz
nazwania amerykańskiego senatora cipą.
– Ale miałem rację, prawda? – odezwał się Tommy.
– Miałeś – odparł Kyle. – Dlatego chciałem wam podziękować. Wszyscy chcemy mieć
pewność, że nie jesteśmy sami na świecie i ja teraz czuję się mniej samotny niż kiedykolwiek
wcześniej. I dobrze, bo kiedy Kat wywali mnie ze swojego mieszkania, będę potrzebował
jakiegoś kąta. Piję zdrowie was wszystkich, nawet starego Tommy’ego Trappa. Dziękuję za to, że
nie byłem wam obojętny.
Stuknęli się kuflami. Ramirez była już gotowa wstać i wyjść, kiedy nagle, nad neonem
wiszącym w oknie, mignęła jej czupryna siwych włosów. Spojrzała na Kyle’a. On też to
zauważył i zareagował, jakby otrzymał siarczysty policzek. Siedział z rozdziawioną gębą niczym
lalka brzuchomówcy, a potem w jednej chwili zerwał się na nogi i bez słowa pognał do drzwi.
– Co jest? – mruknęła Ramirez, zamierzając wstać i ruszyć za nim.
– Zostaw go – powiedziała śliczna prawniczka, uśmiechając się serdecznie i kładąc dłoń na
ramieniu Ramirez. – Witaj w świecie Kyle’a.
Ramirez usiadła z powrotem. Przysunął się do niej Skitch.
– Tylko rzucę okiem.
– Nie ma mowy.
– W policji jest więcej takich ślicznotek jak ty?
– Masz na myśli ślicznotki, które byłyby zainteresowane kimś takim jak ty?
– Właśnie.
– Nie.
Kyle wiedział, że to nie jest jego ojciec. Nawet go nie przypominał, a po dzisiejszym
powitaniu nowego dnia był przekonany, że już więcej nie będą go dręczyły takie wizje jak
dawniej. Ale mimo to poczuł taki przypływ emocji, taki ból, że zerwał się z krzesła i wybiegł z
baru. Nie umiał się powstrzymać. Nigdy w takiej sytuacji nie będzie umiał się powstrzymać.
Mimo wszystkiego, czego się w ostatnich dniach dowiedział, nigdy się od niego całkowicie nie
uwolni, dlatego że to był jego ojciec, a jak ktoś mu kiedyś powiedział, tak to już jest między
synami a ojcami.
Spojrzał w lewo, nikogo. Spojrzał w prawo, nikogo. Przebiegł na drugą stronę ulicy,
wskoczył na dach jakiegoś samochodu, rozejrzał się po okolicy i wreszcie dostrzegł w oddali
siwą głowę i zgarbioną sylwetkę, która skręcała w tej chwili za róg.
Zeskoczył z samochodu, pognał w kierunku narożnika, zobaczył go, podbiegł i chwycił za
ramię.
– Tato?! – zawołał.
Mężczyzna obrócił się. Był stary, niedołężny, śmiertelnie wystraszony. Uniósł ręce,
uprzedzając atak Kyle’a.
– Przepraszam – powiedział Kyle, wycofując się. – Nie chciałem… Przepraszam.
Wracał do baru kompletnie przybity. Ale kiedy dotarł do drzwi, zobaczył kopertę. Leżała na
chodniku przy murze. Przyglądał się jej chwilę, wreszcie ją podniósł. Nie było adresu ani stempla
pocztowego, tylko imię i nazwisko. Kyle Byrne. Drżącymi rękami rozerwał kopertę, zajrzał do
środka, wyciągnął kartkę papieru owiniętą wokół czegoś płaskiego i prostokątnego, dodatkowo
związaną gumką.
Chwilę później otworzył drzwi, zajrzał do środka i przywołał gestem Ramirez. Dziewczyna
rozejrzała się dookoła zaskoczona, pewna, że chodzi o kogoś innego, ale w końcu wzięła do ręki
torebkę i wyszła na ulicę.
– Co się stało? – zapytała. – Szczęka ci opadła, jakbyś zobaczył ducha.
Kyle roześmiał się.
– Mam coś, co powinienem ci dać.
– Kwiaty?
– Coś lepszego – powiedział i wręczył jej kasetę, którą znalazł w kopercie.
Ramirez wpatrywała się w nią chwilę, a potem przeniosła wzrok na Kyle’a, promieniejącego
szczęściem jak myśliwski pies, który znalazł martwą przepiórkę. Spojrzała na niego pytająco, a
on pokiwał głową. Wyjęła z torebki chusteczkę i starannie owinęła nią kasetę.
– Gdzie to znalazłeś? – zapytała.
– Tutaj, na ulicy.
– Tak sobie po prostu tu leżała?
– Dziwne, prawda?
Nie powiedział jej, od kogo pochodzi ta kaseta, nie powiedział jej, że nie ma sensu szukać na
niej odcisków palców, bo starannie ją wytarł w swój T-shirt. Nie powiedział jej niczego. Stał bez
ruchu, uśmiechnięty, pełen emocji, dobrych i zaskakujących, które płynęły z tej znalezionej
koperty.
– Mój ojciec powiedział kiedyś – odezwał się w końcu – że w życiu najważniejsza jest
chwała. Wtedy nie wiedziałem, co miał na myśli, ale teraz już chyba wiem.
– I co miał na myśli? – zapytała Ramirez.
Bez żadnych wstępów, bez zwodów i sztuczek, zbliżył się i pocałował ją.
Zbliżył się i pocałował ją, a ona odwzajemniła pocałunek. Zamknęła oczy i wtuliła się w
niego i oboje poczuli, że dzieje się coś zaskakującego i nowego.
Ramirez czuła, jak chłodne jądro jej ambicji, które żyło w jej wnętrzu własnym życiem jak
nowotwór, zaczyna roztapiać się i znikać. Za to Kyle poczuł, że sztywnieje – nie, nie chodziło o
to, co zwykle sztywniało przy pocałunku, spojrzeniu albo nawet na samą myśl. To było coś
innego, jakaś determinacja, której mu dotychczas brakowało. I ten jej pośpiech, jej wahanie, jej
wrodzony duch rywalizacji – wszystko to zdawało się z niej ulatywać. Miał ochotę krzyczeć,
tańczyć, zrobić coś, cokolwiek, chwytać życie garściami. Dla niej nagle nie było nic
ważniejszego w życiu, on nagle znalazł cel. Ona pragnęła tylko czuć jego wargi na swoich, jego
ciało przy swoim, a on pragnął zabrać ją na księżyc.
– Czuję się, jakbym była na tropikalnej wyspie – powiedziała Ramirez, kiedy powoli
odsunęli się od siebie dla złapania oddechu.
– Przy tobie mam ochotę włożyć garnitur.
– Lubię, kiedy chodzisz w garniturze.
– Ale bez krawata. Nikt nie lubi krawatów.
– Jest trochę zbyt ponury. Co robiłbyś w garniturze?
– Nie wiem. Coś fajnego.
– Podoba mi się to. Chcesz wracać do swoich przyjaciół?
– Nie. Chodźmy gdzieś.
– Dokąd?
– Dokądkolwiek. Po prostu wsiądźmy do samochodu i pojedźmy przed siebie.
– Okay. – Roześmiała się. – Miałeś na myśli mój samochód.
– No chyba tak.
– A możemy się najpierw pocałować?
Pocałowali się, a potem ona wzięła go za rękę i poprowadziła ulicą do miejsca, gdzie stał jej
samochód. Ona prowadziła, a on dał się jej prowadzić. Przez cały czas miał wrażenie, jakby w
jego serce wryły się słowa z kartki, w którą owinięta była kaseta magnetofonowa.
Jeszcze nigdy nie byłem taki dumny, chłopcze. Mógłbym się wzbogacić, to prawda, byłoby
miło, ale nie byłbym taki dumny z Ciebie jak teraz. Zrobimy coś razem z tą taśmą? Będę czekał.
Nigdy w pełni nie pojmie wagi tych pierwszych siedmiu słów z kartki, nigdy nie zrozumie,
dlaczego są tak ważne. Napisał je przecież człowiek, który od wieków nie powiedział słowa
prawdy. A mimo to były ważne, ponad wszelką wątpliwość. I kiedy trzymał ją mocno za rękę,
kiedy ciągnęła go ulicą do samochodu, czuł, jak jego stopy podskakują na chodniku. Zupełnie
jakby płynął w powietrzu.
Table of Contents
Strona tytułowa
Motto
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59