Dickson G R Z krwi i kosci


GAŁĄZKA

Już od czterech godzin Gałązka zbierała od­wagę, żeby wejść do punktu zaopatrzeniowego. W złotawym świetle popołudnia, w silnym, poma­rańczowym słońcu, stała przytulona do grubej ściany z ubitej ziemi. Kilka kroków dalej znajdo­wały się drzwi. Teraz były one uchylone i ukazy­wały ciemne wnętrze - w głębi ktoś śpiewał o-chrypłym, pijackim tenorem. Głos był niemłody, co jakiś czas załamywał się zdradzając, że gardło z którego się dobywa, dobiegło już wieku śred­niego.

„...Odważny jak Ned Kelly, - mówili ludzie kiedyś Odważny jak Ned Kelly - tak mówią jeszcze dziś..."

Ned Kelly był po prostu starym rzezimiesz­kiem, który sam sporządził sobie strzelbę i w końcu nawet z niej wypalił, ale do policjanta, za co został skazany na śmierć. Ballada byłaby cał­kiem niezła, gdyby śpiewano ją z akcentem rów­nie australijskim jak ona sama. Cóż, kiedy Hac-ker Illions nigdy nie widział Ziemi, nie mówiąc już o Australii; z tą częścią SOL III łączyli go tyl­ko rodzice australijskiego pochodzenia, oboje zresztą pochowani tutaj, na Planecie Jinsona, po­nad dwadzieścia lat temu. Nawet Gałązka wie­działa, że związki Hackera z Australią są raczej dalekie. Akceptowała jednak to zgrywanie się na faceta z antypodów, tak jak akceptowała jego głupotę, gdy był pijany, odwagę, gdy był trzeźwy i pełne wątpliwości, choć głębokie przywiązanie do Ojca Roślin.

Hacker pił już co najmniej od czterech godzin - przez cały czas, który Gałązka spędziła pod ścianą punktu zaopatrzeniowego. Nie da się z

nim teraz rozsądnie rozmawiać. Cicha jak cień, lekka jak promień słońca, przytulona do chropo­watej ściany Gałązka słuchała śpiewu i próbowała zebrać odwagę, żeby wejść do środka, do tej cie­mnej, pełnej hałasu, przypominającej klatkę pu­łapki, którą ludzie jej rasy nazywali budynkiem. Prócz Hackera będą tam inni - choćby tylko A-jent. A mogą być też jeszcze inni, również pijani jak Hacker, lecz gorsi od niego, mężczyźni o złych intencjach, którzy będą próbowali ją do­tknąć i schwytać. Zadrżała. Nie tylko na myśl o wyciągających się ku niej wielkich i szorstkich rę­kach; także dlatego, że gdyby ją przyparli do mu­ru, musiałaby ich poranić. Wiedziała, że nie po­radzi sobie inaczej; będzie musiała ich poranić by się uwolnić,

Zasmucona Gałązka przycupnęła przy ścianie i zakołysała się żałośnie. Gdyby tylko Hacker wy­szedł, nie musiałaby iść tam po niego. Ale on już od czterech godzin nie opuścił budynku. Na pew­no w tam w środku jest jakieś miejsce, w którym mógł sobie ulżyć; a to znaczy, że nie będzie mu­siał wyjść, dopóki nie skończą mu się pieniądze a-łbo ktoś go stamtąd nie wyrzuci - a pościg jest już nie dalej niż godzinę stąd.

- Hacker - zawołała. - Wyjdź!

Ale jej wołanie pozostało tylko szeptem. Na­wet kiedy była sam na sam z Hackerem, nigdy nie udało jej się podnieść głosu powyżej tego szeptu. W normalnych okolicznościach nie miało to żadnego znaczenia. Zanim jeszcze poznała Hackera, kiedy mogła rozmawiać tylko z Ojcem Roślin, nie musiała w ogóle wydawać żadnych dźwięków. A teraz - gdyby tylko umiała krzy­czeć tak jak inni ludzie. Choćby raz krzyknąć jak człowiek, którym przecież jest...

Ale z jej obolałego gardła wydobywał się tylko świst powietrza. Fizycznie była zdolna do krzyku, miała w środku cały konieczny aparat anatomicz­ny, ale po długich latach dorastania w wyłącznym towarzystwie Ojca Roślin, coś w jej umyśle nie pozwalało .temu aparatowi zadziałać. Teraz nie miała już czasu i nie miała wyboru, szybkim ru­chem pociągnęła za nitki i ubranie z kory ciaśniej oplotło jej ciało. Hacker zawsze chciał, żeby nosi­ła normalną odzież; twierdził, że lepiej by ją chroniła przed mężczyznami. Ale ona nie znosiła martwych w dotyku materiałów, którymi inni lu­dzie okrywali ciało, a przecież i tak nigdzie prócz takiego zamkniętego pudełka jak ten budynek żaden człowiek nie miał szansy jej schwytać. Wzięła głęboki oddech i przez uchylone drzwi wśliznęła się do wnętrza.

Jej ruchy były tak lekkie i zwinne, że znalazła się obok Hackera zanim ktokolwiek ją zauważył. Hacker stał oparty łokciami o sięgającą mu do pasa półkę nazywaną kontuarem. To była długa półka, biegła wzdłuż całego pomieszczenia, a między nią a ścianą pozostawiono wolną prze­strzeń, w której mógł stanąć Ajent i podawać stamtąd szklanki i butelki. Akurat właśnie tam był, prawie - choć nie dokładnie - naprzeciwko Hackera. Obok Hackera, po tej samej stronie półki, zwrócony do niego twarzą, stał czarnobro­dy mężczyzna tego samego wzrostu, ale o wiele bardziej postawny.

Kiedy zakradła się w pobliże Hackera i pocią­gnęła go za rękaw, właśnie ten mężczyzna zau­ważył ją pierwszy.

- Hej! - krzyknął głębokim i charkoczącym basem. - Hacker, patrz! Może to nie ta mała dzikuska, którą wychował Ojczulek? To na pew-

no ona! Do diabła, gdzie ją ukrywałeś przez cały czas?

I zupełnie tak, jak się tego spodziewała, czar­nobrody wyciągnął do niej grubą łapę. Schowała się za Hackerem, który zachrypiał:

- Zostaw ją w spokoju! Gałązko... Gałązko, wyjdź stąd. Poczekaj na mnie przed domem.

- Jedną chwileczkę... - czarnobrody próbo­wał wyminąć Hackera, by jednak mimo wszystko jej dotknąć. W kaburze za pasem miał ciężki, gó­rniczy świder jonowy. Hacker, który zagradzał mu drogę, nie był uzbrojony.

- Odsuń się, Hacker! Chcę tylko na nią spoj­rzeć...

- Daj spokój, Berg - rzucił Hacker ostrze­gawczo. - Mówię poważnie.

- Ty? - żachnął się Berg. - A kto ty jesteś? Koleś, któremu stawiałem drinki przez cały dzień?

- Hacker! Chodź! - wyszeptała Gałązka.

- W porządku! Niech i tak będzie! - odparł Hacker z pijacką godnością. - Skoro tak na to patrzysz, Berg... Chodźmy Gałązko.

Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, ale Berg zatrzymał go chwytając za połę skórzanej kurtki. Gdzieś z tyłu za czarnobrodym Gałązka dostrzeg­ła Ajenta, bladego tłuściocha, który z uśmiechem opierał się o bar, nic nie mówił i nic nie robił.

- Nie, nie - Berg wyszczerzył zęby w uśmie­chu. - Zostaniecie tu Hack, i ty, i ta mała, cho­ćbym musiał was oboje związać. Paru ludzi ma tu przyjechać, żeby się z tobą zobaczyć.

- Ze mną? - Hacker odwrócił się do czar­nobrodego i przeglądał mu się tępo, zataczając się z lekka.

- Jasne, czemu nie... - potwierdził Berg. -Wczoraj właśnie skończyła się twoja kadencja

kongresmena z tego okręgu. Nie chroni cię już immunitet.

Gałązka zamarła. Było gorzej niż myślała. Fakt, że Hacker się upił, sam w sobie stanowił pewien problem, ale to, że kogoś tu specjalnie przysłano, żeby stawiał mu drinki i zatrzymał go na miejscu aż do nadejścia pościgu - to było przerażające.

Hacker! - wyszeptała rozpaczliwie. -Uciekaj!

Berg ciągle trzymał Hackera za kurtkę, więc dała nura pod jego ramieniem i stanęła między nimi, twarzą w twarz z czarnobrodym. Olbrzym gapił się na nią przez krótką chwilę. Zaraz potem zadała mu cios prawą ręką prosto w twarz - ka­żdy jej palec jak drobna, zakrzywiona gałązka, każdy paznokieć jak ostrze brzytwy.

- Co? - roześmiał się Berg, Jej paznokcie były tak ostre, że w pierwszej chwili nawet nie poczuł skaleczeń. - Bawisz się trochę zbyt...

Kiedy krew zalała mu oczy, słowa przeszły w nieartykułowany wrzask. Puścił Hackera i cofnął się, podnosząc ręce do twarzy.

- Co ty robisz? Chcesz mnie oślepić czy co? - Kiedy przetarł oczy i zobaczył krew na swoich dłoniach, zarył jak ranne zwierzę, pełne gniewu i bólu.

- Uciekaj, Hacker! - zawołała rozpaczliwie Gałązka. Berg rzucił się na nią. Jeszcze raz przemknęła pod jego ramieniem. W biegu zwin­nym ruchem wyrwała mu z kabury świder i wsu­nęła go Hackerowi za pas. - Uciekaj!

Cała furia Berga zwróciła się teraz przeciwko niej. Ale nawet gdyby krew nie zalała mu oczu, i tak przypominałby niedźwiedzia w pogoni za pta­szkiem. Gałązka dwoiła się i troiła wokół niego, raz tu, raz tam. Rzucał się za nią na wszystkie

strony - szaleniec z czarno-czerwoną plamą zamiast twarzy.

Hacker, który wreszcie zdał sobie sprawę z sy­tuacji i otrzeźwiał, wycofał się w stronę drzwi. W ręku dzierżył broń Berga, co pozwalało mu trzy­mać w szachu i jego i Ajenta.

- Daj spokój, Gałązko! - krzyknął, a jego głos załamał się na ostatnim słowie. - Chodźmy stąd!

Gałązka jeszcze raz przefrunęła między łapami Berga i w mgnieniu oka znalazła się w drzwiach.

- Cofnij się Berg! - szczeknął Hacker uno­sząc świder. - Przedziurawię cię, jak tylko się zbliżysz!

Berg zatoczył się i zamarł. Jego usta błyskały bielą zębów w czarno-purpurowej masce.

- Zabiję... - zachrypiał. - Zabiję...! Oboje!

- Nawet nie próbuj - wycedził Hacker. -Chyba, że chcesz sam zginąć. Lepiej się stąd nie ruszaj. To odnosi się też do pana, panie Ajencie. Nie próbujcie iść za nami. Gałązko...

Wyślizgnął się na zewnątrz, a ona za nim. Puś­cili się pędem w stronę lasu.

Gdy już tam dobiegli, Gałązka musnęła dłońmi pierwsze drzewa. Wtedy pnie i gałęzie rozsunęły się przed nimi, otwierając im drogę, a gdy prze­szli, znów zacieśniły szeregi.

Dwa kilometry dalej Hacker stracił oddech i musiał zwolnić. Gałązka mogłaby wprawdzie biec w takim tempie choćby przez cały dzień, ale też zwolniła dostosowując się do niego. Przez chwilę walczył z zadyszką.

- Co się dzieje? - zapytał w końcu i zatrzy­mał się, by lepiej słyszeć jej szept.

- Nazywają to pościgiem - powiedziała. -Dziesięciu mężczyzn, trzy kobiety, wszyscy uzbro­

jeni w świdry i lasery. Mówią, że utworzą sąd obywatelski i cię powieszą.

- Tak? - Hacker skrzywił się. Wokół niego unosił się odór alkoholu i gniewu. Ale był już prawie zupełnie trzeźwy, a Gałązka, która kocha­ła go teraz nawet bardziej niż Ojca Roślin, daw­no już przywykła do jego zapachów. Ciężko usiadł na ziemi, oparł się plecami o ciężki pień drzewa i szerokim gestem zachęcił Gałązkę, by zrobiła to samo.

- Usiądźmy i pomyślmy - powiedział -Ucieczka na oślep nic nam nie da. Gdzie oni są teraz?

Gałązka, która zdążyła już usiąść na piętach, wstała i podeszła.'do drzewa, pod którym siedział Hacker. Objęła ramionami pień, przytuliła poli­czek do jego kochanej, szorstkiej kory, a gdy za­mknęła oczy, jej dusza zjednoczyła się z drze­wem. Pogrążyła się w ciemnościach i wędrowała długimi kilometrami korzeni, napotykając wiele dzieci Ojca Roślin, aż wreszcie dotarła do naj­mniejszych braci, o których ludzie mówili, że przypominają roślinę z Ziemi nazywaną przez nich „trawą". Jakieś 40 minut spacerem od miej­sca, w którym była teraz z Hackerem, najmłodsi bracia ginęli pod twardym uciskiem metalu - to ludzkie pojazdy rwały ich na strzępy i zabijały.

- Spokojnie, braciszkowie, spokojnie -uspokajała dusza Gałązki, próbując ukoić je po­przez korzenie. Najmniejsi bracia nie odczuwali bólu tak jak ziemskie zwierzęta albo ludzie tacy jak Gałązka, ale na swój sposób spostrzegali zło, bezsens i marnotrawność takiego końca istnienia i boleli nad nimi. Ci, którzy właśnie ginęli, zawo­dzili z żalu, że urodzili się tylko po to, by umrzeć w taki sposób, a w dole, pod powierzchnią Plane­ty Jinsona, poniżej wszystkiego, co na niej było,

Ojciec Roślin odbijał tę rozpacz na swój szczegó­lny sposób. Zniszczenie, szerzone przez obcych mężczyzn, obce kobiety i obce zwierzęta, napeł­niało go boleścią.

- Spokojnie, Ojcze, spokojnie - pomyślała Gałązka. Ale Ojciec Roślin nic nie odpowiedział. Odstąpiła więc od drzewa i otworzywszy oczy zwróciła się do Hackera.

- Jadą łazikami - poinformowała go. Dzięki obserwacjom poczynionym przez trawy i drzewa mogła teraz opisać otwarte pojazdy terenowe i jadących w nich ludzi tak jakby widziała to wszys­tko na własne, ludzkie oczy - Kiedy wyruszyli, było ich tylko ośmioro i szli pieszo. Potem dołą­czyła jeszcze piątka z łazikami. Jeśli tu zostanie­my, mogą nas doścignąć za pół godziny. A zanim tu przyjadą, pojazdy zniszczą wiele drzew i innych dzieci Ojca Roślin.

- Więc skieruję się na Wysokie Skały - za­decydował Hacker. Na pokrytej kilkudniowym za­rostem, kościstej twarzy niepokój odcisnął głębo­kie bruzdy między oczami.

- Będą musieli zostawić samochody, żeby mnie ścigać na piechotę; w ten sposób niewiele zdepczą i zniszczą. Poza tym pieszo mogą mnie ścigać całymi tygodniami albo nawet miesiącami, zanim mnie złapią. Tak naprawdę, chodzi im o ciebie. Chcą cię schwytać, żebyś im powiedziała, gdzie można znaleźć Ojca Roślin, ale nie śmią tego zrobić, dopóki ja żyję i bronię przestrzega­nia prawa. Mimo wszystko ciągle jeszcze istnieje jakieś prawo na Planecie Jinsona, a poza tym mamy też prawa międzyplanetarne. O, dobrze, że sobie przypomniałem...

Sięgnął pod kurtkę i z kieszeni koszuli wyjął skrawek piśmienniczej celulozy. Podał go Gałąz­ce.

- Kiedy byłem w Stolicy, w Legislaturze -powiedział - nakłoniłem Generalnego Guberna­tora, żeby zaprosił jakiegoś eksperta od spraw e-kologii z Rządu Międzyplanetarnego, kogoś kto by dysponował wszelkimi środkami, także praw­nymi, do przeprowadzenia śledztwa. Tutaj jest je­go nazwisko.

Gałązka jeszcze raz przykucnęła i rozwinęła skrawek celulozy, złożony przedtem na pół, by się zmieścił w niedużej kieszonce koszuli. Była dum­na z tego, że umie czytać i w ogóle z wykształce­nia, które dał jej Hacker. Specjalnie dla niej przywiózł na te pustkowie aparat nauczający. Ale napis na tym skrawku wykonany był niebieskim flamastrem, a Hacker spocił się - i teraz słowa były prawie nieczytelne.

- John... Stone - odcyfrowała w końcu.

- To właśnie ten człowiek. Tak wszystko u-rządziłem, że jego przyjazd tutaj był utrzymany w tajemnicy. Miał wylądować dwa dni temu i teraz powinien być właśnie w drodze na to pustkowie, bo mamy się tu spotkać. Jest pewnie nie dalej niż dzień drogi na południe stąd, na centralnym szla­ku. Słyszał już o tobie. Wyjdziesz mu na spotka­nie i pokażesz mu tą kartkę. Powiedz mu o po­ścigu i w ogóle o wszystkim. W tym czasie ja po­włóczę tę ekipę za sobą po Wysokich Skałach i jutro późnym popołudniem wszyscy będziemy przy Rdzawym Potoku. Przyprowadź tam Stone'a i razem poczekamy na przybycie pościgu.

- Ale i tak będzie was tylko dwóch - zapro­testowała.

- Nic się nie martw - Hacker pogłaskał ko­rę na jej ramieniu i wstał.

- Mówię ci przecież, że to urzędnik międzyp­lanetarny - tak jak ktoś z policji. W jego obec­ności nikt nie zaryzykuje złamania prawa. Gdy ci

żniwiarze, co to chcą wypalać lasy Ojczulka i za­kładać na ich miejscu pola, dowiedzą się, że ten facet jest tutaj, żaden z nich nie śmie nawet pal­cem ruszyć.

- Ale kiedy on wyjedzie... - Gałązka też wstała.

- Zanim wyjedzie, złoży w Legislatorze pakiet ustaw, które na zawsze zastopują tych podpalaczy lasów. A teraz, Gałązko, biegnij na południe; a gdy go znajdziesz, zostań z nim. Skoro ścigają mnie, to gdyby tylko cię znaleźli, też by cię schwytali.

Jeszcze raz pogłaskał ją po ramieniu i odwró­ciwszy się, ruszył między drzewa szybkim, mar­szowym krokiem. W każdym razie szybkim jak na kogoś, kto nie był Gałązką.

Patrzyła, jak się oddala, z całej duszy pragnąc iść z nim. Ale, oczywiście, Hacker miał rację. Jeś­li ten John Stone z innego świata naprawdę jest potrzebny, właśnie ona musi go poszukać, lecz nieszczęście wszystkiego - wszystkiego, co ją o-taczało i wszystkiego, co kochała - było tak przeraźliwe... kiedy Hacker zniknął, upadła na ziemię kryjąc w niej twarz, rozpościerając ręce, jakby mogła ją nimi otoczyć.

- Ojcze Roślin! - zawołała w duszy. Aby go wezwać nie musiała dotykać żadnej rośliny. Ale tym razem nie było odpowiedzi.

- Ojcze Roślin! - zawołała jeszcze raz -Ojcze Roślin, dlaczego nie odpowiadasz? - Oga­rnął ją strach. - Co się stało? Dokąd odszedłeś?

- Spokojnie, szybkonoga siostrzyczko - nad­biegła ciężka, powolna myśl Ojca Roślin. - Nig­dzie nie odszedłem.

- Pomyślałam, że może ludzie znaleźli cię tam pod ziemią. Kiedy nie odpowiadałeś, pomyś­lałam, że może zrobili ci krzywdę, zabili.

- Spokojnie, spokojnie, szybkonóżko - od­parł Ojciec Roślin. - Jestem zmęczony, bardzo zmęczony tymi twoimi ludźmi, może wkrótce na­prawdę zasnę. Jeśli tak się stanie, nie wiem, czy się znów obudzę. Ale nie wierz w to, że można mnie zabić. Nie jestem pewien, czy w ogóle coko­lwiek, co istnieje, można zabić, raczej tylko zmie­nić na chwilę, uciszyć aż do momentu, gdy wszechświat przypomni sobie o tym i odtworzy na nowo, by przemówiło raz jeszcze. Ja nie jestem taki, jak ludzie twojego gatunku, którzy istnieć mogą tylko w jednej formie. To, czy jestem ko­rzeniem, czy gałęzią, czy kwiatem - nie ma żad­nego znaczenia. Zawsze tu jestem, szybkonóżko, bez względu na to, czy odpowiadam na twój? wo­łanie, czy nie.

Po twarzy Gałązki spłynęły łzy, zwilżając zie­mię obok jej policzka.

- Nie rozumiesz! - krzyknęła. - Możesz umrzeć. Można cię zabić. Nic nie rozumiesz. My­ślisz, że śmierć to tylko sen.

- Rozumiem - odpowiedział - rozumiem znacznie więcej niż jakakolwiek szybkonóżka, co żyje dopiero chwilkę albo dwie, podczas gdy ja żyję od tak dawna, że widziałem jak łańcuchy gó­rskie powstawały z morza i do niego wracały. Skoro jestem czymś więcej, niż ten splot korzeni, który ludzie mogą znaleźć i zniszczyć, jak mogę umrzeć? Nawet jeśli te korzenie znikną, przecież i tak nadal będę częścią każdej rośliny na świecie, a też częścią mojej małej szybkonóżki. A jeśli pewnego dnia to wszystko też zniknie, jeszcze ciągle będę częścią ziemi i skał tworzących tę planetę, i dalej - częścią jej siostrzanych i bra­terskich planet, a w końcu nawet częścią wszyst­kich światów. Tutaj, w samotności, nauczyłem się mówić do wszystkich roślinnych braci i sióstr, od

największych do najmniejszych. A w tym samym czasie, na jakimś świecie tak odległym, że niedo­strzegalnym nawet dla mnie, ludzie twojej rasy też uczyli się mowy. Dzięki temu ty i ja możemy teraz rozmawiać. Czy byłoby to możliwe, gdybyś­my nie byli wszyscy jednością? Gdybyśmy nie sta­nowili części siebie nawzajem?

- Ale w moim pojęciu będziesz martwy -płakała Gałązka. - I nie mogę tego znieść! Nie mogę znieść myśli o twojej śmierci!

- Cóż ci mogę powiedzieć, szybkonoga sios­trzyczko? - odparł Ojciec Roślin. - Jeśli uz­nasz, że nie żyję, będę martwy. Ale jeśli uznasz, że nie można mnie zabić, nie będzie można mnie zabić. Dopóki będziesz w to wierzyć, zawsze bę­dziesz czuła przy sobie moją obecność.

- Przecież ty nawet nie będziesz się bronił! - Gałązka płakała nadal. - A wszystko jest w twojej mocy. Zaopiekowałeś się mną, kiedy by­łam dzieckiem zostawionym własnemu losowi. By­łeś ze mną tylko ty. Nie pamiętam nawet matki ani ojca, nie wiem, jak wyglądali! To ty utrzyma­łeś mnie przy życiu, i wychowałeś mnie,opiekowa-łeś się mną! A teraz chcesz odejść i mam się tym nie przejmować! Przecież wcale nie musisz się poddawać, tak po prostu. Mógłbyś sprawić, żeby przed tymi ludźmi rozstąpiła się ziemia, wylewa­jąc z wnętrza gorącą lawę. Mógłbyś zrzucić na nich pyłki nasion, od których będą chorować. Ale ty nie zrobisz nic - będziesz tam tak leżał, aż cię znajdą i zabiją!

- Nie byłoby dobrze, gdybym zrobił tak jak mówisz - odparł. - Trudno to wytłumaczyć szybkonóżce, która żyje dopiero małą chwilkę, a-le w ten sposób wszechświat nie rozwija się. Na drodze zniszczenia i destrukcji wszystko, co istnie­je, upada i jego rozwój jest zahamowany - i tak

samo byłoby ze mną. Nie chciałabyś przecież, że­bym był chory i nie mógł dalej się rozwijać, pra­wda, szybkonóżko?

- Wolałabym to od twojej śmierci.

- I znów ta niemądra myśl! Nie mogę ukoić twojego smutku, szbkonóżko, skoro tak się przy nim upierasz, skłoniłem wielu naszych braci i sióstr, tych najmniejszych i tych największych, aby opiekowali się tobą, gdy dorastałaś tutaj sama z dala od ludzi swojej rasy, bo chciałem, żebyś bie­gała po tym świecie w szczęściu. Ale ty nie jesteś szczęśliwa, a ja, który wiem o tyle więcej niż szybkonóżka, nie wiem jednak, co na to poradzić. Tyle jeszcze jest wyższej wiedzy, której dopiero muszę się nauczyć... Tak więc zostań ze swoim smutkiem, skoro musisz. W każdym razie jestem i będę z tobą, nawet jeśli w to nie wierzysz - za­wsze.

Gałązka poczuła, że Ojciec Roślin odwrócił od niej uwagę. Jeszcze chwilę leżała na ziemi wypła­kując jej swą samotność, ale w końcu łzy obeschły i przypomniała sobie o zadaniu powierzonym jej przez Hackera. Powoli podniosła się i pobiegła na południe, a gdy biegła, wiatr osuszył wilgoć na jej twarzy.

Nie od razu, ale stopniowo poezja ruchu za­częła rozgrzewać jej duszę, zamienioną w zimną bryłę strachu i smutku. Jeśli Hacker nie mylił się co do możliwości tego Johna Stone'a, jeszcze wszystko może się dobrze skończyć. Nagle przy­szło jej do głowy, że warto sprawdzić, co się dzie­je z pościgiem. Skręciła gwałtownie, by cofnąć się w stronę punktu zaopatrzeniowego. Podeszła do samej krawędzi drzew otaczających polankę, na której stał budynek i - tak jak się spodziewała - zobaczyła ich - mężczyzn, kobiety i pojazdy. Przyglądała się im bez lęku, bo jak większość lu-

dzi, widzieli i słyszeli o wiele gorzej niż ona; a, co więcej, drzewa i krzaki ścieśniły się wokół niej, by jeszcze lepiej ją ukryć.

Była tak blisko, że słyszała wyraźnie każde słowo. Domyśliła się, że w jednym z pojazdów pękła gąsienica i teraz trzeba było to naprawić. Paru mężczyzn pracowało przy niej; gąsienica przypominała olbrzymi, rozpięty pasek od zegar­ka, wystający spod kadłuba pojazdu. Ludzie, nie zajęci akurat robotą, stali obok, dyskutując w świetle popołudniowego słońca.

- ...dziwka! - mówił Berg. Właśnie ją miał na myśli. Skaleczenia przestały krwawić już jakiś czas temu, a twarz oczyszczono mu ze śladów krwi. Ale na czole, tam gdzie jej paznokcie prze­cięły skórę, nadal widoczne było zaczerwienienie i opuchlizna.

- Jak ich dostaniemy, powieszę ją na oczach Hackera, zanim jeszcze powiesimy jego samego!

- Nic z tych rzeczy - przerwała jedna z ko­biet, wysoka, koścista, w średnim wieku. Ubrana była w skórzane spodnie i brązową skórzaną kur­tkę, spod której wystawał laser zatknięty w czar­nej kaburze na prawym biodrze. - Najpierw to ona musi sypnąć. Zabić trzeba przede wszystkim tego diabelskiego roślinnego Ojczulka. A potem znajdzie się gdzieś dla niej jakiś porządny dom.

- Porządny dom! - wrzasnął Berg i pewnie by na tym nie skończył, gdyby druga kobieta -niższa i bardziej tęga, ubrana w sukienkę, gumia­ki i białą, chociaż przybrudzoną kurtkę aż do ko­lan - nie uciszyła go. Kobieta nie wyglądała na uzbrojoną, ale głos miała jeszcze bardziej szorst­ki, a ton bardziej agresywny niż tamta wysoka.

- Zamknij się Berg! Ale już!- rzuciła. -Bo jak się odezwiesz słowem, to zaraz pożałujesz. Rodziny porządnych żniwiarzy poczyniły już pew­

ne plany co do tej dziewczyny. Tyle lat pozosta­wiona była samej sobie, to zdziczała trochę, ale przecież jest córką człowieka. Wyrośnie na dobrą kobietę, dobrze wychowaną i z zasadami. I nie wyobrażaj sobie, że położysz na niej łapy, jak ją dostaniemy. Żaden z was nawet jej nie dotknie. To my, kobiety, podpytamy ją o tego cholernego Ojczulka.

- Jeśli wam się uda... - warknął Berg. Bardziej otyła z kobiet roześmiała się w od­powiedzi. Na dźwięk tego śmiechu Gałązka aż

zadygotała.

- Myślisz, że z ciebie czegoś byśmy nie wydo­były. A jeśli z tobą damy sobie radę, to czemu nie miałoby nam się udać z takim dzieciakiem?

Gałązka cofnęła się w las i liście zasłoniły i lu­dzi i pojazdy. Dowiedziała się już wszystkiego, czego chciała się dowiedzieć. Pojazdy są unieru­chomione, więc nie da'się im schwytać Hackera zanim dotrze na Wysokie Skały - wzgórza po­kryte okrągłymi głazami i kamiennymi blokami, gdzie pojazdy są i tak bezużyteczne. Właściwie mieli małe szansę - ale teraz Gałązka mogła być tego pewna.

Odwróciła się i znów pobiegła na południe na poszukiwanie człowieka o nazwisku John Stone. Słońce znikało za drzewami - zapadał zmierzch.

Oto znów biegła. I tak jak poprzednio, oszo­łomienie własnym biegiem uciszyło dreszcze wy­wołane podsłuchaną rozmową. W biegu nikt nie może jej schwytać ani zatrzymać, a cóż dopiero zrobić jej coś tak strasznego, żeby zdradziła miej­sce, gdzie głęboko w ziemi odpoczywały splątane korzenie - ciało Ojca Roślin.

Słońce stało nisko nad horyzontem, a na nie­bie pokazał się już wielki, biały księżyc Jinsona. Był właśnie w pełni; gdy oczy przyzwyczaiły się

do niego, wydawało się, że rzuca prawie tyle sa­mo światła, co zachodzące słońce, ale było to światło czarodziejskie, bezbarwne, dwojakie, bia-ło-srebrzyste. W tym świetle drzewa i krzaki rozsuwały się, robiąc jej przejście, a najmniejsi bracia układali się pod jej stopami w miękki, sza­ry kobierzec tworząc korytarz wypełniony księży­cowym światłocieniem. Biegła tak lekko, jakby w ogóle nie dotykała ziemi.

W jej biegu nie znać było wysiłku. Rozpędzała się coraz bardziej, a ziemia, krzaki, drzewa i księ-życ przepływały obok. Wszystko razem tworzyło wspaniałą, milczącą muzykę biegu; i ta muzyka porywała ją ze sobą. Nie istniało nic poza tym -poza biegiem, lasem i księżycem. Przez chwilę znowu była tylko szybkonóżką - nawet Ojciec Roślin i Hacker poszli w niepamięć, razem z po­ścigiem i tymi, którzy brali w nim udział. Zupeł­nie jakby nigdy nie istnieli. Gałązka zjednoczyła się ze swoim światem w tym czarno-białym, roz­tańczonym biegu bez końca, istniała tylko ona i ten świat - jedyni i wieczni.

Kiedy tak biegła, księżyc wzniósł się wysoko na nocne niebo i wędrował tam wśród chmur, po­mniejszony przez swoją samotność na łuku usia­nej gwiazdami czapki otulającej świat. A gdy sło­ńce zupełnie zaszło, jej dusza, doskonale dostro­jona do swych braci i sióstr, których mijała i któ­rzy otwierali jej drogę, jej dusza usłyszała więc, że człowiek, którego szuka, jest blisko. Korytarz, u-tworzony dla niej przez leśne rośliny, odchylił się nagle w bok, by ją do niego doprowadzić. Po chwili poza smugą księżycowego światłocienia do­strzegła inne światło - żółte, to jaśniejące, to przygasające na przemian. W podmuchu nocnego wiatru poczuła zapach palących się gałęzi zmie­szany z zapachem człowieka i zwierzęcia.

Odnalazła więc go. Rozbił obóz na niewielkiej polance, na której strumień, przez który Gałązka mogłaby z łatwością przekroczyć, wił się u pod­nóża olbrzymiej, pokrytej mchem skały, by znik­nąć między drzewami. Na drugim brzegu płonęło ognisko, a za nim siedział człowiek z gładko ogo­loną twarzą, zapatrzony w płomienie, tak cichy i ogromny na tle ciemnego lasu, że wydawać by się mogło, że to tylko jeszcze jeden omszały kamień. Obok niego Gałązka dostrzegła jedno z tych wie­lkich, podkutych zwierząt, które ludzie jej rasy nazywali końmi. Zwierzę musiało usłyszeć lub poczuć jej obecność, bo podniosło głowę i parsk­nęło w jej kierunku.

Wtedy mężczyzna również podniósł głowę, spojrzał na konia i podążył za jego wzrokiem tam, gdzie stała dziewczyna.

- Witaj - odezwał się. - Chodź tutaj i u-siądź.

Patrzył prosto na nią, ale nie dała się oszukać. Nie mógł jej widzieć. Stała pomiędzy drzewami, co najmniej cztery metry od niego, a musiał go przecież oślepiać ogień. Po prostu trafnie odczy­tał zachowanie zwierzęcia.

- Ty jesteś John Stone? - zapytała zapomi­nając, że z takiej odległości tylko Hacker mógłby zrozumieć jej szept. Ale mężczyzna zaskoczył ją.

- Tak - odparł. - A ty jesteś Gałązką? Zdumiona weszła w krąg światła.

- Skąd wiesz?

Roześmiał się. Miał głęboki głos i jeszcze głę­bszy śmiech - ale jakoś miękki, przyjazny.

- W tej okolicy tylko dwie osoby mogą wie­dzieć jak się nazywam - powiedział. - Mężczy­zna o nazwisku Hacker Illions i dziewczyna o i-mieniu Gałązka. Z głosu sądząc jesteś raczej tą dziewczyną niż tym mężczyzną. - Obcy spoważ-

niał nagle. - A teraz, kiedy cię widzę, muszę przyznać, że także wyglądasz na Gałązkę.

Podeszła bliżej, do samego brzegu strumienia

- dzielił go od niej jeden skok - i przyjrzała się uważnie dużej, jasnej, przystojnej twarzy. Jasne włosy nie były długie, ale kręcone i gęste, a spod równie jasnych brwi patrzyło na nią dwoje oczu błękitnych jak jezioro latem. W tyle koń parsknął i zatańczył, ale mężczyzna nie poruszył się.

- Dlaczego tak tu siedzisz? - zapytała -Czy coś ukrywasz?

Pokręcił przecząco głową.

- Nie chciałem cię spłoszyć - odpowiedział

- Hacker Illions przestrzegał mnie, żebym nie ruszał się zbyt gwałtownie i żebym nie próbował cię dotknąć. Przestraszysz się, jeśli teraz wstanę?

- Oczywiście, że nie.

Ale pomyliła się. Kiedy powoli wstał, instynk­townie cofnęła się kilka kroków; z pewnością był to największy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała. Nie wyobrażała sobie nawet, że czło­wiek może być tak wysoki i potężny. Wyprosto­wany górował nad wszystkim - nad nią, nad o-gniem i nad skałą, nawet nad koniem, który wy­dawał jej się przedtem tak ogromny. Serce zabiło jej szybciej, jakby jeszcze ciągle biegła. Jednak po chwili zauważyła, że nieznajomy po prostu stoi i czeka bez ruchu; nie wyczuła też w nim zła ani żadnego zagrożenia, które wyczuwała w Bergu, w Ajencie, w kobietach uczestniczących w pościgu i w innych podobnych im ludziach. Uspokojona i zawstydzona przeskoczyła więc przez strumień i stanęła przed nim.

- Nie boję się - powiedziała. - Możesz u-siąść z powrotem.

I Gałązka sama usiadła naprzeciw niego krzy­żując nogi, a on opuścił się na ziemię jak góra o-

padająca do morza. Nawet gdy siedzieli, ciągle nad nią górował; ale przyjaźnie, podobnie jak drzewo schylające się nad nią, kiedy zwijała się w kłębek oparta o pień.

- Czy niepokoi cię mój koń? - zapytał. Odwróciła się do zwierzęcia i wciągnęła powie­trze w nozdrza.

- Na kopytach ma metal, który zabija małe zwierzątka, tak jak to robią pojazdy.

- To prawda - zgodził się - ale to nie on zdecydował, że będzie nosić metal na kopytach. Poza tym, on cię lubi.

To też była prawda. Zwierzę pochyliło wielką głowę o kształcie młota i wyciągnęło ją w jej stronę, jakby chciało jej dotknąć, choć odległość na pewno nie pozwoliłaby na to. Gałązka zmięk­ła. Wyciągnęła do niego rękę i skierowała życzli­we myśli. - Koń uspokoił się.

- Gdzie jest Hacker Illions? - spytał John Stone.

Niepokój nagle powrócił.

- Na Wysokich Skałach - odpowiedziała. -Ścigają go...

Opowiedziała wszystko, starając się, by było to zrozumiałe. Tak często, gdy rozmawiała z kimś innym niż Hacker, miała wrażenie, że ludzie ro­zumieją jej słowa tylko jako słowa, nie zauważa­jąc ukrytych w nich znaczeń. Ale John Stone słu­chając jej kiwał głową. Wyglądał na zamyślonego czy zmartwionego, jakby zaczynał coraz lepiej ro­zumieć.

- Ten Rdzawy Potok - odezwał się, gdy skończyła. - Jak to daleko? Ile czasu będziemy-tam iść?

- W tempie, w jakim podróżują ludzie, sześć godzin.

- Więc jeśli wyruszymy przed świtem, bę­dziemy tam przed Hackerem?

- Tak - skinęła głową - ale powinniśmy wyruszyć już teraz i czekać tam na niego.

John spojrzał w górę i rozejrzał się po niebie, a potem w dół i rozejrzał się po lesie.

- W ciemnościach - powiedział - musiał­bym poruszać się dość wolno. Hacker mówił, że nie lubisz takich wolnych podróży. Poza tym mu­sisz mi wyjaśnić jeszcze parę spraw, a będzie mi wygodniej rozmawiać z tobą tutaj niż w czasie ja­zdy. Nie przejmuj się. Na pewno zdążymy do Rdzawego Potoku na czas.

Ostatnie słowa wypowiedział głosem spokoj­nym i stanowczym, przypominającym sposób mó­wienia Ojca Roślin. Gałązka usiadła z powrotem, uspokojona trochę, chociaż nie do końca przeko­nana.

- Jadłaś coś? - spytał. - A może nie lubisz naszego jedzenia?

Uśmiechnął się przy tym tak dziwnie, że Gałą­zce przyszło do głowy, że z niej żartuje.

- Jasne, że jem to, co inni ludzie. Zawsze jemy razem z Hackerem, chociaż wcale nie mu­szę jeść w ten sposób.

Poważnie skinął głową. Pomyślała niewesoło, że może on słyszy to, czego ona wcale nie mówi. Prawda była taka, że mimo całej swojej ogromnej wiedzy Ojciec Roślin nie miał szczególnego zro­zumienia dla ludzkiego smaku. Owoce, orzechy i zielenina, którymi karmił ją przez całe dziecińst­wo, były w porządku - i ciągle są, dodała w du­chu - ale ludzkie pożywienie, którym częstował ją Hacker, było o wiele bardziej interesujące.

John zaczął rozpakowywać jakieś zawiniątka i przygotowywać posiłek, przez cały czas zadając pytania, na które próbowała odpowiedzieć najle­

piej jak umiała. Ale nawet komuś takiemu jak John - pomyślała - musi być trudno zrozumieć jej historię.

Nie pamiętała nawet twarzy swoich rodziców. Wiedziała, bo powiedział jej o tym Ojciec Roślin, że oboje umarli w swoim domku, kiedy dopiero uczyła się chodzić. Wypełzła wtedy na dwór i Oj­ciec Roślin dotknął jej duszy swoją, a ponieważ była jeszcze tak mała, nic nie było niemożliwe, u-słyszała go, zrozumiała i uwierzyła mu.

Kazał jej opuścić domek i przez wypalone po­la, które jej rodzice chcieli uprawiać, poprowadził ją w głąb lasu, gdzie drzewa i gałęzie uwiły dla niej schronienie przed deszczem i wiatrem i gdzie wystarczyło wyciągnąć rękę, by znaleźć coś do je­dzenia. Całymi latami wychowywała się z daleka od chatki. Kiedy tam w końcu wróciła, znalazła tylko białe kości na łóżku, pokryte gęstwą zielo­nej winorośli, której Ojciec Roślin radził jej nie niepokoić. Nie czuła żadnego związku z tymi koś­ćmi i nigdy więcej już tam nie poszła.

Z Hackerem było inaczej. Kiedy go spotkała, trzy lata temu, była już tą szybkonóżką, na którą wychował ją Ojciec Roślin. On też dał jej to imię. Hacker był wtedy żniwiarzem tak jak ci, którzy czyhają na niego. W przeciwieństwie do rolnika, który zakłada pola na otwartej przestrzeni i regu­larnie rok po roku nawozi je, orze i uprawia, żniwiarz to człowiek, który żyje z uprawy ziemi, ale zmienia miejsce co najmniej co dwa lata.

Pierwsza fala imigrantów zajęła ogromną wię­kszość dobrej ziemi, otwartej przestrzeni na jedy­nym kontynencie Planety Jinsona. Ci, którzy przybyli później, stwierdzili, że ziemia porośnięta dziećmi Ojca Roślin (istnienia którego nawet nie podejrzewali) stanowi tylko cienką warstwę na li­tej skale. Ziemia ta jest mało urodzajna, dopóki

nie zostanie wypalona. Popiół bowiem zawiera e-lementy użyźniające ją tak, że może przynosić plony. Ale dwa lata uprawy wysysają wszystkie te składniki z tego, co przedtem było ciałem zielo­nych braci i sióstr, karmiąc nimi produkty wywo­żone następnie z lasów w głąb kraju. Dla żniwia­rzy nie miało to żadnego znaczenia. Wypalali so­bie nowe pola w innym miejscu.

Tuż przed wiosennymi deszczami, trzy lata temu w okolice, gdzie mieszkała Gałązka przybył Hacker. Idealna pora na wypalanie terenu, bo wraz z wodą wszystkie cenne składniki popiołu przenikają do gleby. Ale on rozbił obóz i - dni mijały. Nie przystępował do wypalania, nie roz­niecał ognia. W końcu przyszło lato i zrobiło się za późno, żeby zbierać w tym roku plony. Gałąz­ka, która wiele razy podglądała go z daleka, sa­ma pozostając niewidoczną, zaczęła podchodzić do niego coraz bliżej. Oto żniwiarz, który nie jest żniwiarzem. Żywił się owocami i orzechami, któ­rych ze względu na Gałązkę było tam bardzo du­żo, ale poza tym w żaden sposób nie podnosił ręki na las. Nic nie rozumiała.

Potem zaczęła rozumieć - Hacker był pija­kiem. Żniwiarz, który mógłby niczym nie różnić się od innych żniwiarzy, gdyby któregoś roku, po sprzedaży zbiorów, nie zagrał w karty i nie wygrał ogromnej sumy. Po czym, w chwili trzeźwości, za którą dziękował Bogu przez całe życie, posłuchał rady miejscowego bankiera i włożył pieniądze na procent zostawiając sobie tylko tyle, ile było mu potrzeba, żeby pojechać w głąb kraju i wypalić nowy teren.

Jednak kiedy wrócił w lasy, zużytkował swe bogactwo w typowy pijacki sposób, założył obo­zowisko, ale zamiast natychmiast zabrać się do roboty i wypalać grunty, odłożył to na później.

Póki co, rozkoszował się spokojem i zawartością butelek.

Żyjąc samotnie w lesie nie musiał wlewać w siebie takich ilości, jakich potrzebował w bardziej cywilizowanych rejonach. Wystarczyło łyknąć so­bie raz na jakiś czas, żeby pejzaż zamazał się mi­ło. Poza tym miał jeszcze ciągle mnóstwo pienię­dzy, które czekały na niego w banku, nawet gdy­by wcale nie przystąpił w tym roku do żniw.

No, więc ostatecznie - nie przystąpił.

W końcu - zaczął się zmieniać. Zagubiony wśród lasów potrzebował coraz mniej alkoholu, bo nie sięgało tutaj prawo ze wszystkimi swoimi drobnymi dokuczliwościami, które przedtem pchały go do buntu. Nie był typem refleksyjnym, ale w końcu zaczął stopniowo zauważać, jak zmieniają się pory roku i jak las codziennie od­powiada na te zmiany na tysiące sposobów. Liś­cie, krzewy i rośliny zaistniały w jego świadomoś­cią jako oddzielne, pojedyncze byty - a nie ja­kieś ogromne, zamazane kłębowisko zieleni. I w końcu, gdy po dwóch latach takiego życia przy­szedł moment, że naprawdę już musiał zabrać się do roboty, po prostu nie umiał spalić ziemi, na której mieszkał i gdzie był szczęśliwy. Ponacinał więc okoliczne drzewa na znak, że to miejsce na­leży do niego, by w ten sposób uchronić je przed innymi żniwiarzami - i powędrował dalej.

Ale następne miejsce również go w siebie wchłonęło; i jego też nie mógł spalić. Przemieścił się więc raz jeszcze - tym razem na terytorium Gałązki i tam, nieświadomie zarzucając wędkę, której haczykiem była jego własna odmienność, złowił na nią ciekawość dziewczyny i wyciągnął ją z lasu.

Nadszedł taki dzień, kiedy odważnie weszła do jego obozu i stanęła kilka kroków od niego -

dzięki wielomiesięcznym obserwacjom pozbyła się i nieśmiałości i lęku.

- Kim jesteś? - wyszeptała. Gapił się na nią bez słowa.

- Mój Boże, dziecko - powiedział w końcu - Nie wiesz, że nie powinnaś biegać po lesie ca­łkiem naga?

Noszenie ubrania okazało się tylko pierwszą z wielu rzeczy, które musieli sobie wyjaśnić. Gałąz­ka nie była świadoma istnienia czegoś takiego jak ubranie ani faktu, że inni ludzie je noszą, raczej po prostu nie lubiła dotyku tych ubrań na skórze. Gałązka naprawdę wcale nie była ignorantką. Oj­ciec Roślin przywiązywał duże znaczenie do tego, żeby posiadała tyle wiedzy o swojej rasie, ile po­zwalał przyswoić jej wiek. Dbał także o to, żeby odwiedzała lasy sąsiadujące z polami żniwiarzy i przez to miała okazję przyglądać się ich pracy i słuchać ich mowy. Zdecydował też, że musi ćwi­czyć się w mówieniu na głos w swoim ludzkim ję­zyku, a Gałązka, która najczęściej bez zastano­wienia stosowała się do jego rad, tym razem tak­że posłuchała.

Lecz oprócz wiedzy ludzkiej, do zdobywania której nakłaniał ją Ojciec Roślin, nauczyła się także wielu innych rzeczy i zyskała sporo tej nie­wyrażalnej w słowach mądrości należącej raczej do jego niż do jej świata. Zresztą ludzka świado­mość, którą w niej wykształcał, również nosiła je­go piętno, bo od niego przecież pochodziła, a on nie był człowiekiem i myślał innymi niż ludzie ka­tegoriami.

Na przykład, chociaż Ojciec Roślin wiedział, że inni ludzie używają ubrań, jednak takie okrycie ciała było dla niego czymś obcym; poza tym i tak nigdy nikogo do niczego nie zmuszał. Skoro Ga­łązka nie chciała ich nosić, nauczył ją po prostu

dla jej własnej wygody kontrolować temperaturę ciała i uznał sprawę za załatwioną. Podobnie w wielu innych kwestiach pozwalał jej być po prostu sobą, a więc - inną niż reszta jej rasy.

I tak, kiedy Gałązka i Hacker w końcu się po­znali, przypominało to spotkanie dwóch zupełnie obcych istot, których język i doświadczenie pod bardzo niewidoma względami było zbliżone. Ta odmienność zafascynowała oboje i ten sposób zo­stali przyjaciółmi.

- Ale teraz nosisz ubranie - zauważył John Stone patrząc na miękką korę otulającą jej ciało.

- To był pomysł Hackera. Dobry - jak zwy­kle. Kora mi nie przeszkadza, bo przecież kiedyś miała w sobie życie, istniała. Na początku, gdy zaczęłam ją nosić, trochę mnie drapała, ale nau­czyłam skórę nie zwracać na to uwagi.

- Aha - John Stone skinął głową; jego jas­ne, kręcone włosy błyszczały w świetle ogniska. - Ale w jaki sposób Hacker znalazł się we wła­dzach planety i mógł mnie tu wezwać? I dlaczego teraz jego wyborcy chcą go zamordować?

- Hacker przywiózł tutaj taką nauczającą ma­szynę i uczył mnie na niej wielu rzeczy. Ale, z drugiej strony, sam też się dużo ode mnie dowie­dział o Ojcu Roślin i w ogóle. On sam ciągle nie może rozmawiać z Ojcem, ale teraz przynajmniej wie o jego istnieniu.

- W Stolicy ludzie chyba uważają, że Ojciec Roślin to zwykły przesąd.

- On nigdy nie przejmował się specjalnie lud­źmi z miast. Ale tutejsi żniwiarze wiedzą, że ist­nieje. Dlatego chcą go znaleźć i zabić jak Hacke­ra.

- Dlaczego? - John powtórzył pytanie.

- Dwa lata temu Hacker kandydował do Le-gislatury. Na początku żniwiarze uznali, że mieć

tam swojego człowieka, to świetny pomysł. Więc wszyscy na niego głosowali. Ale potem Hacker zabrał głos w Izbie Legislatury. Powiedział wszys­tko o Ojcu Roślin i tłumaczył, że trzeba zakazać wypalania lasów. Ludzie w Stolicy wyśmiali go, więc żniwiarze go znienawidzili za to, że ich oś­mieszył. Poza tym chcieli dalej wypalać tereny pod uprawy. Dopóki był delegatem, chroniło go prawo. Ale wczoraj jego kadencja się skończyła, więc sądzą, że nikogo już nie obchodzi, co się z nim stanie.

- Spokojnie, uspokój się... - wtrącił John, bo na jej twarz znów powrócił strach i smutek. -Na innych planetach są ludzie, których to obcho­dzi - los takich facetów jak Hacker i takich istot jak wasz Ojciec Roślin. Mnie też to obchodzi. Daję ci słowo, że żadnemu z nich nic się nie sta­nie.

Gałązka nadal kołysała się na piętach i wcale nie chciała się uspokoić, bo miała dziwne prze­czucie, że gdyby przestała się przejmować, katas­trofa stałaby się nieunikniona.

Po czterech godzinach drzemki wstali jeszcze grubo przed świtem, John spakował swoje rzeczy, wsiadł na konia i Gałązka poprowadziła ich do Rdzawego Potoku.

Świt zastał ich w połowie drogi. Gdy się roz­widniło, koń zaczął lepiej widzieć, więc mogli wę­drować szybciej. Jednak Gałązka nie zwróciła nawet na to uwagi - chociaż przedtem krzywiła się na zbyt wolne tempo - bo John Stone coraz bardziej ją intrygował. Był bowiem wielki nie tyl­ko z postury, lecz także duszą - i dziewczyna ciągle zadawała mu pytania, chcąc go zrozumieć. Ale mimo, że odpowiadał chętnie, wciąż nie mog­ła się zorientować, kim on właściwie jest.

- Kim jesteś? - pytała więc.

- Ekologiem - odpowiadał.

- A tak naprawdę?

- Powiedzmy, że czymś w rodzaju doradcy -tłumaczył. - Doradcy rządów na nowo odkrytych planetach.

- Hacker mówił, że jesteś kimś takim jak po­licjant.

- To chyba też.

- I ciągle nie wiem, kim jesteś.

- A kim ty jesteś ? - spytał. Poczuła się zaskoczona.

- Jestem Gałązką - powiedziała w końcu. - Szybkonóżką - Zastanowiła się chwilę i do­dała: - Jestem człowiekiem... dziewczyną...

I zamilkła.

- No, widzisz? Nikt nie jest po prostu czymś jednym. Dlatego musimy poruszać się po wszech­świecie niezwykle ostrożnie i nie zmieniać nicze­go, dopóki nie dowiemy się na pewno, jakie będą konsekwencje tych zmian dla wszechświata, a w efekcie - dla nas samych.

- Mówisz jak Ojciec Roślin - uśmiechnęła się gorzko - ale on nawet nie próbuje bronić siebie ani swoich dzieci, kiedy robią im takie stra­szne rzeczy jak to wypalanie lasów.

- Może jest po prostu mądry.

- Oczywiście, że jest! - zawołała.- Ale tym razem nie ma racji!

John Stone spojrzał na nią z wysokości swoje­go konia obok którego biegła. Przez cały czas je­chał z głową pochyloną w jej stronę, żeby słyszeć jej cichy szept.

- Czy jesteś tego pewna? - zapytał. Gałązka otworzyła usta, ale zaraz zacisnęła je znowu. Biegła patrząc przed siebie bez słowa.

- Wszystko, co nie umiera, rozwija się - o-dezwał się John. - Wszystko, co się rozwija,

podlega zmianom. Twój Ojciec Roślin rozwija się i zmienia - tak samo jak ty.

Próbowała go nie słuchać powtarzając sobie, że ten człowiek nie ma jej nic ciekawego do po­wiedzenia.

Tuż przed południem dotarli do Rdzawego Potoku. Miejsce to nosiło taką nazwę z powodu małego strumienia wytryskującego ze wzgórza. Potok wpadał do płytkiego i szerokiego zagłębie­nia w zabarwionej czerwonawo skale; wodę czuć było silnie żelazem. Gdy tam dotarli, Hacker już na nich czekał rozparty na głazie u stóp skały.

- Zdążyliście w ostatniej chwili - powiedział zamiast powitania. - Za parę minut musiałbym się stąd zwijać nie oglądając się na was. Słyszy­cie?

Skinął głową w stronę lasów po przeciwnej stronie źródła. Tym razem Gałązka nie musiała korzystać z pomocy dzieci Ojca Roślin. Tak samo jak dwaj mężczyźni, chociaż znacznie wyraźniej niż oni, słyszała trzask gałęzi łamanych przez po­suwających się przez las ludzi.

- Hacker! - szepnęła. - Uciekaj!

- Nie - odpowiedział Hacker.

- Nie - powtórzył za nim John Stone, który ciągle jeszcze nie zsiadł z konia. - Poczekamy tutaj i zamienimy z nimi kilka słów.

Zostali więc w milczącym oczekiwaniu, a hała­sy stały się coraz głośniejsze; w końcu na polankę wyłoniło się z lasu dziesięciu mężczyzn i trzy ko­biety. Widok Hackera, Gałązki i Johna Stone'a na wielkim koniu kazał im się zatrzymać.

- Szukacie kogoś? - rzucił Hacker drwiąco.

- Świetnie wiesz kogo - odburknął Berg. Zaopatrzył się już w nowy świder jonowy i teraz wyciągnął go w kierunku Hackera. - Teraz się z tobą pobawimy, Hacker - z tobą i z tym dzie­

ciakiem, i z tym waszym przyjacielem, kim by nie był.

Inni też ruszyli w jego ślady i zbliżali się powo­li w stronę trójki przyjaciół.

- Nie - powiedział John Stone głosem tak silnym, że wszyscy na niego spojrzeli. - Nie!

Powoli zsiadł z konia i stanął obok niego. W jego ruchach była siła nie do powstrzymania, kie­dy najpierw podniósł się w strzemionach, potem przerzucił nogę przez siodło i w końcu dotknął stopami ziemi. Ludzie w pościgu znów się za­trzymali, a John przemówił do nich w te słowa:

- Jestem ekologiem- Rządu Międzyplanetar­nego. Przysłano mnie na tę planetę, abym zbadał potencjalne zagrożenie płynące z niewłaściwego wykorzystania tutejszych bogactw naturalnych. W związku z tym mam pewne szczególne uprawnie­nia, między innymi mogę wzywać ludzi na oficjal­ne przesłuchania w interesujących mnie spra­wach.

Podniósł lewą dłoń do ust, coś błysnęło na przegubie ręki. Do tego czegoś powiedział:

- Hacker Illions, nakazuję ci stawić się jako świadek na przesłuchaniu, gdy' tylko otrzymasz wezwanie. Gałązko, nakazuję ci stawić się jako świadek na przesłuchaniu, gdy tylko otrzymasz wezwanie. Koszty waszego przyjazdu zostaną po­kryte przez moje biuro; obowiązek przybycia na przesłuchanie jest priorytetowy wobec wszelkich innych obowiązków, powinności lub ograniczeń nakładanych na was przez lokalne prawa, instytu­cje lub jednostki.

John opuścił rękę na kark swojego konia, robi­ła to wrażenie, jakby pieścił ogromnego psa.

- Tym świadkom - mówił dalej - nie wolno w żaden sposób utrudniać wypełnienia obowiąz­ku. Zrozumiano?

- Och, oczywiście rozumiemy - przytaknęła tęga kobieta w białej kurtce.

- Rozumiemy? Niby co rozumiemy? - ryk­nął na nią Berg. - Ten tam ekolog jest tu sam i nawet nie ma broni. Pozwolicie mu nam rozka­zywać?

I ruszył szparko w stronę Johna. Ten nie poru­szył się nawet, ale im bliżej Berg podchodził, tym wydawał się mniejszy, aż w końcu stało się jasne, że sięga Johnowi zaledwie do ramienia. Przypo­minał niedorostka porywającego się na dorosłego mężczyznę. Zatrzymał się więc i obejrzał na swo­ich, lecz nikt nie ruszył mu z pomocą.

Wtedy kobieta w białej kurtce roześmiała się szyderczo.

- Och, Berg! - rzuciła kpiąco. - Zawsze byłeś lepszy w mięśniach niż w głowie!

Sama wystąpiła z grupy, odsuwając Berga na bok łokciem, wyminęła go i z roziskrzonym wzro­kiem stanęła naprzeciw Johna.

- Nie boję się pana, panie Ekologu! - po­wiedziała wyzywająco. - Przyzwyczaiłam się już do tego, że wszyscy są ode mnie więksi i potęż­niejsi. Nie boję się ciebie ani tego twojego rządu międzyplanetarnego, niczego się nie boję! Chcesz wiedzieć dlaczego natychmiast nie powiesimy Ha-ckera i nie zabierzemy tego dzieciaka do jakiegoś porządnego domu, gdzie otrzymałaby godne wy­chowanie? Chcesz? To nie dzięki tobie - po prostu to nie jest już nam potrzebne. Nie tylko Hacker ma układy w Stolicy. Tak się składa, że o twoim przyjeździe dowiedzieliśmy się już ponad dwie godziny temu przez krótkofalówki.

John skinął głową.

- Wcale mnie to nie dziwi - powiedział. -Ale to nic nie zmienia.

- Nie? - w jej głosie zabrzmiała wysoka nu­tka triumfu. - Potrzebowaliśmy Hackera i dzie­wczyny tylko po to, żeby się dowiedzieć, gdzie można znaleźć tę diabelską roślinę. Hacker sprowadził ciebie, a my sprowadziliśmy specjalny sprzęt, dzięki któremu ją znajdziemy. Dwa dni temu wsadziliśmy ten sprzęt w samolot i zaczęli­śmy sporządzać mapy układu korzeni w tej okoli­cy. Doszliśmy do wniosku, że roślinka musi być gdzieś tutaj, bo przecież to ona wychowywała tę dziewczynę - właśnie tutaj.

- To nie ma z tym nic wspólnego! - zawoła­ła Gałązka najgłośniejszym ze swoich szeptów. -Ojciec Roślin dosięga wszędzie. Przenika cały kontynent. Cały Świat.

Ale kobieta nie słyszała jej, a nawet gdyby do­słyszała, pewnie i tak nie zwróciłaby na nią uwa­gi-

- Wczoraj znaleźliśmy to miejsce. Może pan ochraniać Hackera i dziewczynę, jak się panu ży­wnie podoba, panie Ekologu. Ale jak zamierza nas pan powstrzymać od kopania w naszej włas­nej ziemi i spalenia tego, co w niej znajdziemy?

- Świadome zniszczenie życia obdarzonego i-nteligencją... - zaczął John, ale kobieta przerwa­ła mu.

- Jakie życie? Skąd możesz wiedzieć, że jest obdarzone inteligencją, dopóki go sam nie znaj­dziesz? A jeśli nawet znajdziesz - cóż możesz zrobić? Wezwać na przesłuchanie kupę korzeni?

Roześmiała się.

- Hej! - wtrącił Berg, lecz kobieta nie prze­stała się śmiać. - Hej, ty! - powtórzył - Co to znaczy? Dlaczego nic o tym nie wiem?

- Mieliśmy powiedzieć tobie? - pochyliła się do niego, jakby chciała splunąć prosto w czarną brodę. - Powiedzieć tobie? Tobie?

- Mam takie same prawa... Lecz ona już minęła go, nie zwracając uwagi na jego protesty i dołączyła do pozostałych.

- Chodźcie - powiedziała do nich. - Chod­źmy już stąd. Tych dwoje możemy dostać po tych przesłuchaniach. Zawsze ich znajdziemy.

Grupka ożywiła się nagle jak budzące się ze snu zwierzę i zebrała do drogi. Kobieta popro­wadziła ich wzdłuż strumienia i dalej, tuż obok Gałązki, Hackera, Johna Stone'a i konia. Gdy mi­jała dziewczynę, była tak blisko niej, że wyciągnę­ła rękę i poklepała Gałązkę po prawym ramieniu - a raczej w miejscu, gdzie byłoby jej ramię, gdyby nie okrywała go kora. Gałązka wzdrygnęła się na ten gest, ale Lucy Arodet tylko uśmiechnę­ła się do niej i poprowadziła swoją grupkę dalej w lasy, w tę stronę, z której wcześniej nadeszli John Stone z dziewczyną. Berg pobiegł za nimi, i po kilku chwilach odeszli już tak daleko, że u-milkł nawet trzask gałęzi pod ich stopami.

- Czy to prawda? - przerwał ciszę Hacker wpatrując się w Johna. - Czy istnieje sprzęt, który mógłby wykryć taką masę korzeni, jaką jest Ojczulek?

Niebieskie oczy Johna zwęziły się i zatroskały.

- Tak - odparł. - To taki sprzęt do pomia­ru temperatur, zdolny do bardzo precyzyjnych rozróżnień. Wykazuje minimalne zmiany ciepła związane z przypływem płynów przez korzeń, a to wystarczająca wskazówka. Nie sądziłem, że ktokolwiek na tej planecie mógł już o nim sły­szeć, nie mówiąc już o... - urwał nagle. - I nie wierzę, żeby ktoś mógł przysłać tutaj coś takiego tak, żebym nic o tym nie wiedział. Ale w handlu zawsze znajdzie się ktoś, kto skorzysta z okazji.

- Aresztuj ich! - szepnęła Gałązka - Zrób coś takiego, żeby używanie tego sprzętu stało się nielegalne!

John pokręcił przecząco głową.

- Nie posiadam niezbitych dowodów, że Oj­ciec Roślin jest żywą istotą. A dopóki ich nie mam, nie mogę zapewnić mu żadnej ochrony prawnej.

- Nie wierzysz nam? - koścista twarz Hac­kera stężała w napięciu.

- Osobiście wam wierzę - przyznał John. -Jeszcze zanim człowiek opuścił świat z którego pochodzi, odkryto, że jeśli tylko pomyśleć o oka­leczeniu lub spaleniu rośliny, zaczyna ona wyka­zywać reakcje możliwe do zmierzenia pikome-trem. Od dawna wiadomo, że rośliny wykazują reakcje psychiczne. A więc istnienie zbiorowej in­teligencji, podobnej do Ojca Roślin, o którym mówicie, jest zupełnie logiczne i prawdopodobne. Ale muszę nawiązać z nim bezpośredni kontakt albo zdobyć inne, niezbite dowody.

- Jeśli wierzyć słowom Lucy Arodet - prze­rwał mu Hacker - za dzień albo dwa może już nie będzie się z kim kontaktować.

- Masz rację - zgodził się John i odwrócił się do Gałązki. - Czy wiesz, gdzie znajduje się Ojciec Roślin?

- On jest wszędzie - odparła.

- Gałązko, przecież wiesz, o co mu chodzi -upomniał ją Hacker. - Tak, Stone ona wie, gdzie to jest.

Dziewczyna wpiła w niego oczy.

- Musisz mi powiedzieć - próbował ją prze­konać Stone. - Im szybciej dostanę się do Ojca Roślin, tym szybciej będę mógł go ochronić.

- Nie! - wyszeptała.

- Złotko, bądź rozsądna! - zaczął Hacker. - Słyszałaś, jak Lucy Arodet mówiła, że już go znaleźli. Skoro oni wiedzą, po co ukrywać to przed Johnem?

- Nie wierzę w to! Ona kłamała! nic nie wie!

- Jeśli jednak wie - powiedział John - po­dejmujesz straszne ryzyko. Jeśli dokopią się do Ojca Roślin i zniszczą go, zanim się z nim skon­taktuję, będziesz odpowiedzialna za zgubę tego, kogo tak bardzo chcesz ocalić.

Żadne z dzieci Ojca Roślin nie zdradziłoby te­go miejsca - wyszeptała Gałązka. - Ja też nie powiem.

- Więc nie mów - zgodził się John. - Po prostu zaprowadź mnie tam.

Gałązka pokręciła przecząco głową.

- Gałązko - odezwał się Hacker i dziewczy­na podniosła na niego wzrok. - Gałązko, posłu­chaj, musisz zrobić tak, jak mówi Stone.

Jeszcze raz pokręciła głową.

- Więc zapytaj Ojca Roślin. Niech on sam zdecyduje.

Pokręciła głową znowu, ale podeszła do drze­wa i objęła je ramionami. Nie dlatego, żeby po­trzebowała jego pośrednictwa do rozmowy z Oj­cem, ale po prostu chciała ukryć twarz przed wzrokiem tych mężczyzn.

- Ojcze! - pomyślała. - Ojcze Roślin, słu­chałeś? Co mam zrobić? Nie było odpowiedzi.

- Ojcze! - zawołała jeszcze raz.

Znów brak odpowiedzi. Przez jedną straszną chwilę myślała w panice, że nie czuje jego obec­ności, że został zabity albo zasnął. Jeszcze raz zebrała wszystkie siły i wtedy poczuła, że on jest tam jednak, chociaż jej nie słyszy.

- Ojcze Roślin!

Ale to nie miało sensu. Zupełnie jakby swoim ograniczonym do szeptu głosikiem próbowała zawołać kogoś stojącego na szczycie ogromnej góry. Ojciec Roślin zagłębił się we własnych myś­lach. Nie mogła go dosięgnąć. Znowu ogarnął ją strach i ból. Kiedyś Ojciec Roślin słyszał każde wezwanie. Dopiero od paru lat, od kiedy żniwia­rze zabrali "się 'do wypalania lasów, zaczął wyco­fywać się w siebie i mówić o zaśnięciu.

Powoli puściła pień drzewa i wróciła do towa­rzyszy.

- Nie odpowiada - powiedziała. Przez chwilę nikt się nie odzywał.

- Więc ty sama musisz zdecydować - prze­rwał milczenie Hacker.

Przytaknęła chociaż czuła się taka rozdarta... I nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł.

- Nie zaprowadzę cię do niego - podniosła wzrok na Johna Stone'a - ale sama tam pójdę i sprawdzę, czy to prawda, że żniwiarze go znaleźli. Poczekaj tutaj.

- Nie - pokręcił głową. - Przyjechałem tu­taj, żeby obejrzeć te wypalone tereny i powinie­nem to zrobić teraz, skoro mam chwilę czasu. Je­śli mam skierować sprawę do sądu natychmiast, zanim uda mi się ochronić Ojca Roślin, muszę zebrać możliwie najwięcej dowodów.

- Pokażę ci te miejsca - zaproponował Ha­cker.

- Nie - John znów się nie zgodził. - Ty udasz się prosto na południe i w pierwszym na­potkanym mieście lub miasteczku, zgłosisz się do lokalnych władz i powiadomisz ich, że wezwałem cię na przesłuchanie. W ten sposób będzie cię chronić nie tylko prawo, ale też policja. Czy mo­żesz się tam dostać tak, by ta banda nie schwyta­ła cię po drodze?

Hacker żachnął się pogardliwie.

- W porządku - John zrozumiał ten gest. -musiałem się upewnić. Więc pójdziesz do najbliż­szego miasteczka. Jak ono się nazywa?

- Fireville. Jakieś 12 kilometrów na połud­niowy zachód.

- Fireville. Spotkamy się tam, jak obejrzę te wypalone tereny. Mam je zaznaczone na mapie. A ty, Gałązko - zwrócił się do dziewczyny -pójdziesz do Ojca Roślin i sprawdzisz, czy coś tam wskazuje na to, że to miejsce zostało odkry­te. Potem radziłbym jak najszybciej mnie odna­leźć. Myślisz, że ci się to uda?

- Jasne - odparła zarozumiale. - Moi bra­cia i siostry zawsze mi powiedzą, gdzie jesteś.

Ale zamiast ruszyć w drogę, popatrzyła na Hackera - zmartwiona i pełna wątpliwości.

- Nie pij teraz - powiedziała w końcu. -Jeśli się upijesz, mogą. ci 'coś zrobić.

- Ani kropelki - uśmiechnął się do niej. -Słowo.

Jeszcze ciągle wahała się, aż wreszcie zrozu­miała, że jeśli nie odejdzie natychmiast, nie odej­dzie wcale; więc odwróciła się i pobiegła w las, który otworzył się przed nią i zamknął za nią, a tamci dwaj zniknęli jej z oczu.

Biegła lekko, ale radość biegu nie oszałamiała jej teraz, bo troska, jak niewidzialny pościg, dep­tała jej po piętach. Od czasu do czasu wzywała w myśli Ojca Roślin, ale nie odpowiadał, postanowi­ła więc jak najszybciej dotrzeć do miejsca, gdzie leżała pod ziemią splątana masa korzeni.

Żyjąc w lesie, rozrastającym się i innym każ­dego dnia, nigdy nie miała okazji dowiedzieć się, jaką prędkość potrafiła naprawdę rozwinąć, kiedy jej się spieszyło. Mimo wszystko była tylko czło­wiekiem, więc pewnie nie biegła dużo szybciej niż

zwycięzca biegu maratońskiego w tamtych cza­sach, kiedy ludzkość dopiero odkrywała kosmos;

w tamtych czasach, zanim Ziemia umarła. Ale różnica polegała na tym, że ona mogła biec w tym tempie - lub prawie w tym tempie - przez cały dzień. Teraz biegła więc, nie zdając sobie sprawy z własnej prędkości; biegła szybko, szyb­ko, jej nogi migotały w plamach południowego słońca i leśnego cienia w korytarzu z drzew i krzaków, które rozstępowały się przed nią.

Wczesnym popołudniem dotarła do miejsca, w którym 15 - 40 metrów pod ziemią spoczywała splątana masa korzeni, tworzących ciało Ojca Roślin. Przez całą drogę bracia i siostry ukazywali jej oczom puste lasy. Ani śladu żniwiarzy. Ale ża­dna z roślin nie mogła jej powiedzieć o tym, co zdarzyło się wcześniej, o ile nie zatrzymała się i nie dotknęła jej rękami. Teraz, już na miejscu, mogła wreszcie to zrobić. Objęła więc pień sios­trzanego drzewa i nakazała rozleniwionym liś­ciom przypomnieć sobie wszystko: jasność i cie­mność, ciemność i jasność. Wszystko co zdarzyło się tutaj w ciągu ostatniego tygodnia.

Ale liście pamiętały tylko wiatr i ciszę. Żaden człowiek nie szedł tędy, żaden nie mijał ich nawet z daleka. Na niebie nad nimi, prócz słońca, gwiazd i księżyca przepływały tylko chmury i kro­ple deszczu.

Lucy Arodet kłamała. Żniwiarze albo nie mieli specjalnego sprzętu, którym się przechwalali albo - nawet jeśli go mieli - nie używali go tutaj, gdzie mogli znaleźć Ojca Roślin. Oddychając z u-Igą Gałązka położyła się na ziemi, pomiędzy najmniejszymi braciszkami i rozprostowała ręce, by objąć i przytulić swój świat.

Ojciec Roślin jest bezpieczny - jeszcze. Gałą­zka zamknęła oczy i odpłynęła na fali ulgi. Wtedy

sen zawładnął nią bez ostrzeżenia, bo przecież w minionych godzinach tak dużo biegała i tak bar­dzo się martwiła.

Gdy obudziła się, była już noc. Księżyc stał wysoko na niebie, a Ojciec Roślin rozmyślał -nie o niej, ale dookoła niej, jakby pochylał się nad nią sądząc, że nie może go słyszeć - ...nigdy nie przeniknąłem poza atmosferę otaczającą ten jeden świat - myślał. - Ale teraz moja szybko-nóżka pobiegnie do krańców wszechświata. Dalej są gwiazdy, a dalej więcej gwiazd, a dalej, dalej... aż do głębi nad głębiami, gdzie olbrzymie galak­tyki unoszą się jak chmury lub rozpierzchają się, rozsypują się z jednego wspólnego punktu aż do granic czasu i przestrzeni. A w tej przestrzeni jest tyle istnień. Moja szybkonóżka pozna je i pozna początek i koniec i wszystko, co pomiędzy nimi. Zobaczy ich narodziny i rozwój i dowie się, czy ścieżką życia w czasie i przestrzeni rządzi przy­padek, czy cel. I tak ze zniszczenia narodzi się-stworzenie, ze snu - przebudzenie, a z klęski -zwycięstwo, tak jak nawet na biegunach tego świata po surowej zimie przychodzi ciepłe lato. Wszystkie ich wysiłki, by mnie zniszczyć, dopro­wadzą tylko do tego, że moja szybkonóżka stanie się Wielką Szybkonóżka pomiędzy gwiazdami...

- Ojcze! - zawołała Gałązka, a myśli dooko­ła niej urwały się nagle.

- Obudziłaś się, siostrzyczko? - zapytał Oj­ciec Roślin. - Skoro tak, to musisz już odejść.

- Odejść? - zdziwiła się Gałązka ciągle o-tumaniona snem. - Odejść... dlaczego? Dokąd? Po co?

- Twój stary przyjaciel Hacker jest umierają­cy, a John Stone, który stanie się twoim przyjacie­lem, pędzi w jego stronę - odparła myśl Ojca Roślin. - Tym, którzy chcieli nas zniszczyć, uda­

ło się śmiertelnie oszukać Hackera, a niedługo przybędą tutaj, by mnie zabić. Najwyższa pora, byś stąd odeszła.

Gałązka obudziła się nagle i zerwała na nogi.

- Co się stało? Gdzie jest Hacker?

- W wąwozie na północy Fireville. Popchnię­to go, upadł i zabił się. Wyglądało to tak jakby zabłąkał się tam po pijanemu i pośliznął się. Lu­dzie, którzy są naszymi wrogami, upili go i za­prowadzili tam, by spadł ze skały - i spadł.

- Dlaczego mnie nie obudziłeś wcześniej i nie powiedziałeś mi o tym? - zapłakała.

- Nic by to nie zmieniło - odpowiedział. -Nic nie mogło zapobiec śmierci Hackera, tak jak nic nie powstrzyma tych, którzy nadchodzą właś­nie, by zniszczyć mnie.

- Nadchodzą? - oburzyła się dziewczyna. -Jak ktokolwiek może tu nadejść? Przecież nawet nie wiedzą, gdzie jesteś!

- Teraz już wiedzą. Kiedy tu dzisiaj przybieg­łaś, przyniosłaś ze sobą coś, co kobieta o imieniu Lucy Arodet przypięła do kory na twoim ramie­niu. Taki maleńki drobiazg wskazujący, gdzie jes­teś, głosem, który słyszeć może tylko inny identy­czny drobiazg. Kiedy dotarłaś tutaj i zatrzymałaś się wiedzieli, że mnie znalazłaś, a więc - wie­dzieli też, gdzie jestem.

Gałązka dotknęła kory na swoim ramieniu. Jej palce odnalazły nieduży, okrągły i twardy przed-miocik. Oderwała go od kory i zaczęła oglądać. W świetle księżyca wyglądał jak zamglona perła. Pod spodem miał małe, ostre haczyki dzięki któ­rym trzymał się na korze.

- Zabiorę go stąd! - zawołała. - Zaniosę gdzie indziej.

- To już nic nie zmieni. Nie smuć się. Zanim nadejdą, zasnę snem z którego nie ma przebu-

dzenia, a oni będą mogli zniszczyć tylko korzenie, które i tak nic nie znaczą.

- Nie! Poczekaj... nie! Pobiegnę i odnajdę Johna Stone'a. Przyjdzie tutaj zanim zdążą powa­żnie uszkodzić twoje korzenie. Nie będziesz mu­siał zasypiać.

- Szybkonóżko, szybkonóżko... Nawet gdyby twój John Stone mógł mnie dzisiaj ocalić, odwlek­łby tylko o chwilę coś co i tak musi się stać. W dniu, w którym ludzie twojej rasy postawili stopę na tej planecie, stało się jasne, że prędzej czy pó­źniej będę musiał zasnąć na zawsze. Gdybyś ro­zumiała, że robię to z przyjemnością, nie opłaki­wałabyś mnie tak strasznie. Wszystko co jest we mnie cenne, przetrwa w tobie, a ty dotrzesz tam, gdzie ja nie mogłem, dalej i głębiej niż ja, poza granice czasu, przestrzeni i wyobraźni.

- Nie! - rozpłakała się Gałązka. - Nie po­zwolę ci umrzeć. Pobiegnę tam, gdzie jest Hacker i odnajdę Johna Stone'a. Przyjdzie ci na ratunek. Poczekaj na mnie Ojcze! Poczekaj...

Jej dusza jeszcze z nim rozmawiała, a ona już biegła w stronę Fireville. Najmniejsi braciszkowie utworzyli dla niej ścieżkę, a krzaki i drzewa roz­chylały się na boki. Lecz ona tego nie zauważyła. Jej dusza przepełniona była jedną myślą, że Oj­ciec Roślin nie może umrzeć... nie może u-mrzeć...

Biegła szybciej niż kiedykolwiek przedtem. Niemniej dopiero o świcie dotarła do Fireville, do ciemnego wąwozu, gdzie zaprowadzili ją naj­mniejsi z jej braci. Na drugim końcu wąwozu ma­jaczyła sylwetka olbrzymiego mężczyzny na ol­brzymim koniu, czarny kształt na tle blednącego nieba. Ale w ciemnościach samego wąwozu widać było inną, jasną plamę - to był Hacker. Na ten widok Gałązka zapomniała nawet o Ojcu Roślin.

Zbiegła na dno wąwozu. Każdy człowiek, który by się na to odważył, zabiłby się już przy pierw­szym kroku, ale ona instynktownie wyczuwała nierówności gruntu, wystające gałęzie i chaszcze. Dopadła do ciała Hackera i upadła przy nim na kolana.

- Hacker! - zawołała z płaczem.

Ciszę rozdarł dźwięk łamanych gałęzi i spada­jących kamieni - to ktoś bardzo ciężki schodził na dno wąwozu - i John Stone, bez konia, sta­nął obok ciała. Przykucnął i sięgnął palcami do krtani Hackera, tuż pod ostrą, kościstą linią szczęk.

- On nie żyje, Gałązko! - powiedział pod­nosząc na nią wzrok.

Była tak zrozpaczona, jakby to świat się roz­padł. Ułożyła głowę Hackera na swoich kolanach i kołysała ją łkając.

- Mówiłam ci, żebyś nie pił! - szlochała -Obiecywałeś mi przecież! Dałeś mi słowo, że ani kropelki!

Zdała sobie sprawę, że John Stone obszedł zwłoki i przykucnął obok niej. Pochylił się nad nią w ciemnościach jak jakaś ogromna skała, a gdy położył jej rękę na ramieniu poczuła się w tej ręce jak w kołysce.

- To musiało się stać, Gałązko! - zamruczał jej do ucha głębokim basem. - Są rzeczy które muszą się stać.

To brzmiało tak podobnie do słów Ojca Roś­lin, że nagle przypomniała sobie o nim. Gwał­townie uniosła głowę, wsłuchując się w ciszę, ale nic nie poczuła.

- Ojcze Roślin! - krzyknęła, i po raz pierw­szy w życiu wołała go nie tylko w duszy. Jej głos, jasny i dziki, rozdarł ciszę świtu.

Ale odpowiedzi nie było. Po raz pierwszy nie przyszło nawet echo, by powiedzieć, że Ojciec Roślin słyszy, choć nie słucha. Niewyobrażalna i-łość dzieci-roślin ciągle stała w gotowości, ocze­kiwaniu i w zasłuchaniu, przenosząc jej wezwanie do najdalszych granic świata. Ale odpowiedź nie nadchodziła. Głos planety zamilkł.

- Nie żyje! - krzyknęła. A słowa poleciały pomiędzy liście i gałęzie unosząc się od źdźbła trawy do źdźbła trawy i wzdłuż korzeni przenika­jąc pod wzgórzami, i dolinami, i równinami i gó­rami. „Nie żyje..."

Opadła na ziemię zapominając nawet o tym, że na kolanach wciąż trzyma głowę Hackera.

Ojciec Roślin? - zapytał John Stone. Niemo przytaknęła.

- To koniec - odezwała się w końcu drew­nianym, matowym głosem. - On nie żyje... nie żyje. Wszystko skończone na zawsze.

- Nie - odparł głęboki głos Johna Stone'a - Nic nigdy się nie kończy.

Stanął obok niej i spojrzał jej w oczy,

- Gałązko - powtórzył delikatnie lecz sta­nowczo - nic nigdy się nie kończy.

- Owszem, kończy się. Posłuchaj... - powie­działa cicho zapominając, że tak jak wszyscy inni, on także nigdy nie mógł usłyszeć Ojca Roślin. -Świat jest martwy. Nie ma już nikogo takiego jak on.

- Ależ jest - przerwał jej. - Jesteś ty. I wszystko przed tobą. Nie tylko na tym świecie, ale na wielu innych, gdzie nigdy nie słyszano o Ojcu Roślin. Te światy czekają na twoje świadec­two.

- Nie mam nic nikomu do powiedzenia -ciągle klęczała skulona obok ciała Hackera. -Wszystko się skończyło. Wszystko.

John Stone schylił się i wziął ją na ręce, za­niósł na drugi koniec wąwozu i wsiadł na konia. Przez chwilę próbowała mu się opierać, ale szyb­ko się poddała. Był o tyle silniejszy...

- Czas płynie - mówił, a ona ukryła twarz w mroku jego potężnej piersi i usłyszała jak jego głos dudni w masie ciała i kości. - Wszystko się zmienia i nic nie można zatrzymać. Nawet gdyby Ojciec Roślin i Hacker nadal żyli, nawet gdyby Planeta Jinsona trwała niezmienna i wieczna -ty sama dorosłabyś i zmieniła się. To, co nie u-miera, musi się rozwijać. Jeśli się rozwija, ulega zmianom. Nasze decyzje stają się coraz bardziej ważkie, czy chcemy, czy nie. Nasze obowiązki są coraz poważniejsze, czy tak sobie planujemy czy nie. I w końcu stajemy przed jedynym, ostatecz­nym wyborem - kochać wszystko lub nie kochać niczego. Na innych planetach mogą być ludzie podobni do Hackera, a może gdzieś nawet istnie­je jeszcze jeden świat Jinsona. Ale nigdy nie było drugiego Ojca Roślin, którego udałoby się nam odkryć, i nigdy nie było drugiej Gałązki. To zna­czy, że będziesz musiała pokochać wszystkie świa­ty i wszystko, co na nich żyje, tak jak zrobiłby to Ojciec Roślin, gdyby mógł dotrzeć do tych świa­tów, do których ty właśnie zmierzasz.

Nie odpowiedziała żadnym gestem ani żadnym słowem.

- Spróbuj - mówił dalej. - Ojciec Roślin przecież wszystko ci przekazał. Sprostaj pozosta­wionym przez niego obowiązkom. Przemów do wszystkiego, co żyje na Planecie Jinsona i po­wiedz, że odejście Ojca Roślin to jeszcze nie ko­niec.

Pokręciła przecząco głową.

- Nie mogę. To nie ma sensu. Nie umiem.

- Przemów do nich - powtórzył. - Nie zos­tawiaj ich samych. Powiedz im, że jeszcze mają ciebie. Czy nie tego właśnie chciał Ojciec Roślin?

Znowu pokręciła głową.

- Nie mogę... - znów płakała. - Jeśli do nich przemowie, on dopiero wtedy naprawdę um­rze. Nieodwołalnie. Nie mogę tego zrobić, prze­kreślić go w taki sposób. Nie mogę!

- Więc wszystko, na co Ojciec Roślin liczył, będzie stracone. Wszystko, co zrobił Hacker, bę­dzie zmarnowane. A co z Hackerem?

Pomyślała wtedy o Hackerze, o tym, co z nie­go zostało, i co z każdym krokiem zostawiała co­raz dalej za sobą. O Hackerze, odchodzącym w zapomnienie...

Nie mogę, Hacker! - powiedziała w myśli do wspomnienia o nim.

Nie możesz... ? - oczyma duszy zobaczyła przed sobą Hackera, jak na nią patrzy i mrużąc do niej oko, zaczyna śpiewać:

„...Odważny jak Ned Kelly - mówili ludzie kiedyś Odważny jak Ned Kelly - tak mówią jeszcze dziś..."

Znajome słowa zaśpiewane tym samym chro­powatym głosem przedarły się przez nią i przez twardą, ciemną ścianę rozpaczy, która narasta w niej po stracie Ojca Roślin. Nagle przypomniała sobie o wszystkich kwiatach, teraz tak bardzo samotnych, oniemiałych w głuchej ciemności - i wypełniło ją współczucie. Teraz ona także miała je opuścić.

- Wszystko w porządku - zawołała do nich jednocząc głos i swą duszę. - Wszystko w po­rządku. Ja jeszcze ciągle tu jestem! Ja - Gałąz­ka! Obiecuję wam, że nigdy nie zostawię was sa­mym sobie! Nawet jeśli będę musiała odejść, za­

wsze dotrę do was myślą i będę was dotykać stamtąd, gdzie będę...

I z dolin, ze wzgórz, z równin i z lasów, ze­wsząd najmniejsi bracia i największe siostry po­chwyciły jej słowa i podniosły je dalej - aż do krańców świata.

Gałązka zamknęła oczy i wygodniej przytuliła się do Johna Stone'a. Nie wiedziała, dokąd ją za­bierał. Na pewno jednak gdzieś bardzo daleko od Świata Jinsona. Ale t&raz już wiedziała, że żaden świat nie jest zbyt daleko, a poza tym gdzieś w tych olbrzymich przestrzeniach, o których śnił Oj­ciec Roślin i których nigdy nie poznał, gdzieś tam są inni bracia i siostry, którzy czekają na dźwięk jakiegoś głosu, którzy czekają na nią.

Ojciec Roślin odszedł drogą bez powrotu. Tak samo odszedł Hacker. Jednak może to jeszcze nie koniec wszystkiego; może to dopiero począ­tek. Może... Przynajmniej przemówiła do wszyst­kich, którzy pamiętają Ojca Roślin i teraz wiedzą, że nigdy nie będą samotni. Ukołysana łagodnym ruchem konia, Gałązka zasnęła, odrobinę mniej zrozpaczona.

NIECH IM BÓG BŁOGOSŁAWI

„Ani opinia publiczna, ani żaden z członków Kongresu czy rządu federalnego nie popiera idei lą­dowania amerykańskich astronautów. A jeśli So­wieci zdecydują się wydać 70 miliardów dolarów na lo, żeby ich kosmonauci wylądowali na Marsie w ciągu najbliższych pięciu lat, możemy tylko powie­dzieć: Niech im Bóg błogosławi."

- Dziennik Star z Minneapolis, Czwartek, 12 października 1978, przedruk z Los Angeles Times (fragment wywiadu z Frankiem Pressem, doradcą naukowym prezydenta USA, Jimmy'ego Cartera i przewodniczącym komisji ekspertów, której czteromiesięczne prace stano­wiły podstawę dla sformułowania polityki Cartera w zakresie badań kosmicznych)

Na Głównej Poczcie w Minneapolis nie było żadnej korespondencji dla Merlina Swensona. W poniedziałki prawie nikt nie otrzymywał teraz lis­tów na „poste-restante". Ale mimo wszystko lu­dzie i tak przychodzili, by o nie zapytać, chociaż wentylacja była na poczcie wyłączona na stałe.

Merlin wyszedł z poczty i ruszył powoli w stronę targu niewolników znajdującego się dwa­dzieścia siedem przecznic dalej. Był słoneczny lipcowy poranek, ale już robiło się gorąco i przez cienkie podeszwy butów rozgrzany chodnik parzył mu stopy. Na skrzyżowaniu 12-tej Alei i 3-ciej Ulicy nastąpił na coś twardego. Przerażony za­trzymał się, żeby obejrzeć spód prawego pantofla. Stojąc na jednej nodze odkrył z ulgą, że cokol­wiek to było, nie przebiło jednak podeszwy -

chociaż była teraz miękka jak tektura i uginała się pod naciskiem dłoni.

Ruszył dalej. W dzisiejszych czasach buty były za drogie, żeby mógł sobie kupić nowe, a bez bu­tów nie miał żadnych szans na zdobycie w miarę sensownej pracy. Kiedy podeszwy w końcu się podrą, będzie można jeszcze przez jakiś czas je łatać, ale to będzie początek końca. A kiedyś przecież się muszą przetrzeć - to nieuniknione. Może dziś, może jutro...

Twarde i wysokie krzesła pod ścianami w po­czekalni targu niewolników były wszystkie zajęte. Włączone na maksymalne obroty wentylatory nie były w stanie usunąć odoru niemytych ciał. Mer-lin mył się dzisiaj. Sporo go to kosztowało, ale to był szczególny dzień.

- Chcesz pracować ubrany tak jak teraz? -zapytał urzędnik zza biurka. Miał zmierzwione, ciemne włosy, a na wąskiej i bladej twarzy malo­wało się rutynowe zniecierpliwienie.

- Tak, jeśli może mi pan znaleźć jakąś czystą pracę na pół dnia - w lustrzanych płytkach za plecami urzędnika Merlin zobaczył swoją własną twarz, kwadratową, szerokokościstą, pozbawioną wyrazu. Nauczył się panować nad mimiką tak, by nie okazywać żadnych uczuć. - Po południu mam rozmowę w sprawie pracy na stanowisku inżyniera.

- Ach, tak? - urzędnik nie odrywał wzroku od komputera. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w monitor, w końcu nacisnął jakieś klawisze. - W porządku. Wciągnąłem cię na listę oczeku­jących na pracę w niepełnym wymiarze godzin. Ale od razu mogę ci powiedzieć, że nie ma du­żych szans.

- Mógłbym oddać o 10% więcej - zapropo­nował Merlin, ale tamten tylko wzruszył ramio­

nami. Czysta robota tylko na pół dnia - to za duże wymagania. Ale nie mógł nie spróbować. Pieniądze były wszystkim.

Merlin poczekał, aż zwolni się jakieś krzesło. Kiedy usiadł, spróbował odpocząć trochę, dbając jednak o to, żeby nie zamknąć oczu. Można było stracić układy w takim miejscu jak to, gdyby przy­łapali cię na drzemce - dlatego krzesła były tu takie twarde, a wentylacja taka lodowata. Każdy szukał bezpiecznego miejsca, w którym mógłby się spokojnie przespać. Ale to najlepszy targ nie­wolników. Byli uczciwi i specjalizowali się w za­trudnianiu ludzi z wyższym wykształceniem.

Ich hasło brzmiało: „Robotnik wykształcony to robotnik sumienny"

Merlin nie myślał o niczym ani nic do niego nie docierało. Z tego stanu wyrwał go mężczyzna siedzący obok, który zaczął czytać na głos gazetę.

Dzisiejsza wypowiedź przedstawiciela ZSRR, A-natola Pirapicha, zdaje się przekreślać wszelkie nadzieje na otrzymanie przez Stany Zjednoczone pomocy ekonomicznej od ONZ. Powiedział on, że obecna sytuacja w USA jest wynikiem błędnej poli­tyki Stanów w zakresie badań kosmicznych, a do­kładniej - niedoinwestowania programu takich badań, chociaż kraj ten miał odpowiednie możli­wości. Gdybyśmy w tej chwili wspomogli amerykań­ski przemysł orbitalny, stworzylibyśmy precedens po­zwalający innym zacofanym gospodarczo narodom liczyć na duże inwestycje kapitału zagranicznego.

Na posiedzeniu Pirapich odczytał cytat z „Los Angeles Times" przedrukowany w „Minneapolis Star" 12 października 1978:

„ W oświadczeniu Białego Domu czytamy, że główne wytyczne polityki amerykańskiej w zakresie badań kosmicznych sq następujące: wszelkie dzia­łania służyć będą utrzymaniu zrównoważonego

rozwoju nauki, techniki i ich zastosowań praktycz­nych... zaangażowanie Stanów w kosztowne pro­gramy inżynierii kosmicznej porównywalne do pro­gramu Apollo nie jest obecnie ani możliwe, ani konieczne..."

Mężczyzna przerwał, złożył gazetę na pół i odwrócił się do Merlina.

- Uwierzy pan? - zagadnął. - Biały Dom wydał takie oświadczenie zaledwie 15 lat temu. Co oni mieli w głowach zamiast mózgów?

- Po co teraz znowu czytać te bzdury? -Merlin był znudzony. - To i tak nic nie zmienia.

- Ale jak ktoś mógł być tak ślepy?

Pytanie było trywialne. Merlin nie miał żadnej ochoty na nie odpowiadać, choć nie zaskoczyło go to, że zostało postawione. Mężczyzna był pe­wnie w tym samym wieku co on, ale coś w jego wyglądzie sprawiało, że można by go wziąć za wyrostka. Drobny, o bladej twarzy i kręconych, czarnych włosach - niewiniątko w czasach, gdy niewiniątka jadano na śniadanie. Merlin nigdy przedtem go nie widział.

- Czy to ma teraz jakieś znaczenie? - zapy­tał w końcu.

- Ten kraj miałby jeszcze szansę, gdyby... nieznajomy urwał nagle. - Nazywam się Sam Church. Skończyłem elektronikę. A pan?

- Mechanika w stanie nieważkości.

- Nieważkości? Pewnie był pan pewien, że świetnie pan na tym wyjdzie, z pracą poza Zie­mią. Ale, ale... nie ma sensu przychodzić tutaj w dobrym ubraniu, nie wie pan? Z pracą, jaką tutaj proponują...

Wystarczyło na niego spojrzeć, by się zorien­tować, że jest tu zupełnie nowy. To, że kreował się na kogoś doświadczonego, zirytowało Merlina i wyrwało go ze zwykłej przemęczonej obojętnoś­

ci, charakterystycznej dla większości ludzi w tych czasach.

- Jestem tak ubrany, bo po południu mam rozmowę w sprawie pracy - warknął. - W za­wodzie.

Natychmiast zrobiło mu się przykro, że to po­wiedział. Pretensjonalna maska zniknęła z twarzy Sama Churcha, zamiast niej ukazała się bladość i desperackie pragnienie.

- Boże! - westchnął Church. - Naprawdę?

- Czekałem na taką okazję dziewięć miesięcy - odburknął Merlin. Żałował, że w ogóle zaczął rozmowę z tym człowiekiem. Na szczęście chyba nikt poza nim nie dosłyszał wzmianki o propozy­cji pracy w zawodzie. Wszyscy byli w podobnej sytuacji. Church obniżył głos.

- Gdzie? U kogo?

- W International Positions. O pierwszej.

- Boże! - powtórzył Church i wciągnął po­wietrze. - Brałeś prysznic?

Z gardła Merlina wyrwał się krótki, gorzki śmiech.

- Jeszcze czego! Zwyczajnie umyłem się w misce na moim koczowisku, a i tak kosztowało to trzy stówy za pięć minut. Własne mydło i ręcznik, a do tego jeszcze stówa, żeby ktoś stał na cza­tach.

Church zamienił się nagle w neofitę, wpatrzo­nego nabożnie w starego wyjadacza.

- Koczujesz w biurach? - zapytał. - To naprawdę takie niebezpieczne?

- Do przejścia, jeśli się wie, co robić.

- Nosisz nóż?

- Oczywiście - Merlinowi wcale nie podoba­ła się ta rozmowa, ale nie wiedział, jak zmienić temat. - To nie ma dużego znaczenia. Zawsze znajdzie się ktoś, kto lepiej się nim posługuje.

Cała sztuka polega na tym, żeby wiedzieć, kto koczuje w biurze razem z tobą i na zmianę wy­stawiać czaty. I jeszcze trzeba wiedzieć, jak sobie radzić z patrolami.

Church cicho westchnął i zazdrośnie przyjrzał się wielkiej postaci Merlina.

- Ja bym sobie nie dał rady.

Teraz Merlin spojrzał na niego. Mógł z łatwo­ścią uwierzyć, że ten człowiek nie dałby sobie ra­dy, nie przetrwałby w pustych biurowcach prze­robionych na przytuliska dla bezdomnych. Tam przeżywali tylko najsilniejsi.

- A gdzie pan mieszka? - zapytał, żeby zmienić temat.

- Pięć miesięcy temu ożeniłem się. Mieszka­my u teściów.

- Z żoną... - Merlin urwał w ostatniej chwili. Wyobraźnia podsunęła mu naglę gorzki, nieznoś­nie bolesny obraz kogoś, kto czeka na ciebie w domu, tylko was dwoje i pokój, w którym może­cie zostać sami.

- Pan też ma żonę? - zapytał Church.

- Tak. Jest teraz na zachodnim wybrzeżu.

- Ach, tak!

Church nie popełnił tego błędu, nie pytał już o nic więcej - zdaje się, że nawet jego naiwność miała swoje granice. Galopująca inflacja i bezro­bocie rozbiły wiele rodzin.

- Często ma pan od niej wiadomości?

- Nie.

To krótkie „nie" ostatecznie zamknęło Chur-chowi usta. Siedzieli dalej w milczeniu, wreszcie Merlin, rzuciwszy okiem na zegar, dostrzegł, że zbliża się południe.

Czas minął szybciej niż mu się wydawało. Wstał, podszedł do urzędnika za biurkiem i po­wiedział mu, że wychodzi.

- Dobrze. - Urzędnik, nie podnosząc nawet wzroku, nacisnął jakieś klawisze komputera. Od­wracając się do wyjścia Merlin wpadł na Chur-cha, który także już wstał.

- Też nic tu nie dostałem - powiedział tam-. ten. - Czy przeszkadzałoby panu, gdybym pana odprowadził?

-Tak.

Church zamrugał oczami.

- Tak? Ma pan coś przeciwko temu?

- Właśnie. Nie mam ochoty na towarzystwo.

- Ach, tak... - Church cofnął się i Merlin minął go. Za drzwiami ogarnął go południowy skwar, buchający w twarz niczym żar z pieca.

Wracał tą samą drogą, którą przyszedł, pro­wadzącą do Międzynarodowego Centrum Hand­lowego. Po drodze zatrzymał się na pchlim targu i kupił ćwierć kilo surowych płatków owsianych za 18 dolarów. Skręcił w jakiś zaułek i znalazł się w parku Aimsbury, gdzie mógł zjeść suche płatki, popijając je wodą z publicznej fontanny. To było najlepsze jedzenie, na jakie go było stać, a czuł się lepiej mając coś w żołądku. „Syci są odważni, odważni są syci " - ktoś powiedział mu to, gdy był jeszcze dzieckiem.

Zbliżała się już pierwsza, ruszył więc w stronę Centrum Handlowego i odnalazł biuro Interna-tional Positions. Panienka w recepcji spytała go o nazwisko, potem sprawdziła coś na komputerze.

- Zgadza się. Pan Ghosh przyjmie pana za kilka minut ... Gdyby zechciał pan usiąść...

Oczywiście trwało to dłużej. Znowu zachciało mu się pić po tamtych płatkach.

- Przepraszam, myśli pani, że zdążę jeszcze znaleźć fontannę?

- Na pewno. Jest tuż przed wejściem do bu­dynku, zaraz na lewo. - Recepcjonistka uśmie-

chnęła się do niego. Była drobną kobietą po czte­rdziestce. Robiła wrażenie wylęknionej, choć przecież miała stałą pracę.

Merlin znalazł fontannę tuż za szklanymi drzwiami. Nagle usłyszał za plecami chrząknięcie. Odwrócił się - to był Church.

- Strasznie przepraszam, chyba się pan nie obrazi... Chciałem tylko zobaczyć, czy się panu u-da...

Merlin był wściekły, lecz prócz tego poczuł coś jeszcze. Coś, co - jak sądził - dawno już w so­bie zabił, coś potencjalnie niebezpiecznego: wspó­łczucie dla drugiego człowieka. Church był tak bezradny, tak bezbronny, tak niezaradny - nie sposób było mu nie współczuć.

- No, dobrze... - Merlin westchnął. - Ale niech się pan tu nie kręci. Proszę poczekać na mnie na zewnątrz. Powiem panu, jak mi poszło.

- Dziękuję, bardzo dziękuję! Naprawdę!

- Nie robię dla pana nic szczególnego - u-ciął Merlin i wrócił do biura.

- O, świetnie, że pan już jest - zawołała re­cepcjonistka, gdy tylko przeszedł próg. - Proszę się pośpieszyć! Pan Ghosh czeka na pana. Prosto i na prawo!

Merlin pędem przebiegł korytarz i znalazł o-twarte drzwi.

Przestronny pokój zalany był światłem wpada­jącym przez ogromne okna. Wszędzie stały doni­ce z kwiatami, powietrze chłodziła wentylacja. Ciemnoskóry mężczyzna po czterdziestce siedział za biurkiem. Miał na sobie niebieski garnitur w kremowe pasy, którego równowartość pozwalała­by Merlinowi na całkiem niezłe życie przez rok. Na biurku stała jego wizytówka - Ram Ghosh. Lecz w oczach nie miał wrogości ani protekcjona-

Iności, nie okazywał znużenia i zniecierpliwienia Amerykanami, tak typowego u cudzoziemców.

- Pan Swenson? Proszę siadać. - Miał pra­wie amerykański akcent, tylko odrobinę za bar­dzo przeciągał samogłoski. Gdy Merlin usiadł, Ghosh popukał palcem w papiery rozłożone na biurku.

- Sześć miesięcy. Długo pan czekał na tę propozycję.

- Wielu ludzi czeka dłużej.

Ghosh uśmiechnął się do niego trochę smutno.

- Tak...- pokiwał głową. - No, tak - oży­wił się. - Ale najważniejsze, że teraz ma pan szansę. Jest pan specjalistą - mechanikiem w warunkach braku grawitacji, ale nie ma pan żad­nej praktyki, prawda?

- Amerykańskich obywateli nikt nie zatrudnia dziś na orbicie - odpowiedział Merlin z goryczą. Poczuł lęk, że ta gorycz może przesądzić o wyni­ku rozmowy, ale nie umiał się powstrzymać. Jed­nak Ghosh nie wyglądał na obrażonego.

- To prawda - zgodził się. - Ale nie może pan mieć pretensji do właścicieli pozaziemskich fabryk, że najpierw dają szansę obywatelom swo­ich krajów. Wielu ludzi marzy o pracy w kosmo­sie.

Tylu, ilu marzy o Raju - pomyślał Merlin.

- Pewnie, wolelibyśmy, żeby pan miał jakieś doświadczenie - ciągnął Ghosh. - Ale akurat w tym przypadku to nie jest niezbędne. Mogę za­proponować panu pracę w pańskim zawodzie, ale muszę pana ostrzec - wszystko, co pan tu usły­szy, powinien pan traktować jako informacje ściś­le tajne niezależnie od tego, czy przyjmie pan tę pracę, czy nie.

Merlin zmartwiał - zaraz potem ogarnęła go nadzieja tak ogromna, że, jak myślał widoczna na twarzy.

- Oczywiście - wymamrotał. - Tajemnica zawodowa ... rozumiem.

- To świetnie. - Ghosh znów się uśmiech­nął. - Doskonale. Będzie pan pracował w grupie zajmującej się wytwarzaniem metali. To część na­szego programu badawczego w zakresie elektro­niki. W ciągu dwóch lat grupa zostanie wysłana na orbitę. Pańska praca będzie tajna. Szczegóły pan pozna, jeśli zdecyduje się pan przyjąć ofertę. Ale zapewniam, że jest ona zgodna z pana wyk­ształceniem i kwalifikacjami. Co do wynagrodze­nia - obliczymy je według aktualnych stawek dla inżyniera kosmicznego pańskiej specjalności...

Merlin uszom nie wierzył. Pensja, o jakiej mó­wił Ghosh, uczyniłaby go zamożnym człowiekiem wszędzie na świecie. Tutaj, w Stanach Zjedno­czonych, byłby bogaczem - w porównaniu z nę­dzarzami wśród których żył przez ostatnie pięć lat.

- Powinienem powiedzieć, że otrzyma pan takie stawki, gdy rozpocznie pan pracę na orbicie - ciągnął tymczasem Ghosh. - Musi pan naj­pierw przejść przeszkolenie na Ziemi i w tym czasie otrzyma pan połowę pełnej pensji. Jeśli się pan zgodzi...

Merlin był nieprzytomny z radości. Pamiętał tylko, że chyba podpisał jakieś papiery, ścisnął Ghosha za rękę a ten witał go jako nowego pra­cownika czegoś, co nazywało się Trans Space Electronics.

- Proszę się zgłosić do ośrodka szkolenia w Huntsville, w stanie Utah. Recepcjonistka udzieli panu wszystkich informacji. Dostanie pan bony

kolejowe itd... - Ghosh zakaszlał. - Może pan wziąć zaliczkę a konto pierwszej wypłaty...

- Ach... tak - Merlin w euforii zapomniał zupełnie, że będzie mu potrzebne porządne u-branie, walizka i mnóstwo innych rzeczy, które kiedyś wydawały mu się oczywiste, ale których już nie posiadał.

- Moja sekretarka wystawi panu czek na 1/3 pierwszych poborów.

- Dziękuję. Naprawdę nie wiem jak panu dziękować.

- Nie ma za co - uśmiechnął się Ghosh. -Muszę przyznać, że lubię tę pracę. Nie w każdej ma się okazję dawać ludziom radość. Jeśli zna pan kogoś, kto według pana mógłby się nam przydać...

- Niestety, nie - uciął Merlin krótko. Nau­czył się już nikogo nie polecać. Wiązało się to ze zbyt dużym ryzykiem, działania tej drugiej osoby mogą obrócić się przeciwko tobie. Życie stało się zbyt brutalne, by świadczyć ludziom przysługi.

Podali sobie ręce i Merlin wyszedł.

Chwilę później, zaopatrzony w czek i materiały informacyjne, znalazł się w wielkim hollu Cen­trum Handlowego. Ciągle jeszcze kręciło mu się w głowie. Po prostu nie wiedział, od czego teraz zacząć.

Kiedy podszedł do fontanny, woda smakowała jak najlepsze wino. Wtedy zauważył Churcha.

- Wie pan, dostałem tę pracę! - odezwał się do niego.

- Boże!

- Jako inżynier, w moim zawodzie. Pół stawki w czasie szkolenia, a kiedy mnie wyślą na orbitę - pełną stawkę.

Church nic nie powiedział, ale jego twarz przybrała dziwny wyraz - mieszały się na niej niedowierzanie, zazdrość i oniemienie.

Właśnie wtedy w Merlinie coś drgnęło. W tym momencie bezgranicznego szczęścia wyobraził sobie nagle jakby się czuł na miejscu Churcha, gdyby dowiedział się o tym, że oto los uśmiechnął się do kogoś "innego. Aż za dobrze wiedział, co tamten musi czuć. Te słowa same mu się wyrwa­ły.

- Pan zdaje się skończył elektronikę, prawda?

Church skinął głową, na twarzy pojawił mu się nagle wyraz skupienia.

- Niech pan tam pójdzie. Może pana też przyjmą. Proszę powiedzieć sekretarce, że usły­szał pan o tym na poczcie albo... - coś pan wy­myśli. Tylko niech pan się nie powołuje na mnie. Ta firma nazywa się Trans-space Electronics. A-le to nie ja panu to powiedziałem, proszę o tym pamiętać.

Church patrzył na niego, jakby nie rozumiał a-ni słowa. Potem chyba pojął nagle, bo otworzył szeroko oczy, odwrócił się na pięcie i wbiegł do biura.

Merlin odszedł, zaciskając mocniej dłonie na swoich papierach.

Za bony komunikacyjne kupił sobie bilet na nocny lot do Salt Lake City. Wszedł na pokład niosąc nową walizkę, w której nie było nic prócz jego starych ubrań i butów. Zbyt długo był nę­dzarzem - nie umiał już niczego wyrzucić.

Wtedy po raz pierwszy odkrył w sobie pod­świadome nawyki nędzarza. Kiedy przyjechał do ośrodka szkoleniowego, okazało się, że recepcja jest tego dnia nieczynna.

Na hotel zdecydował się dopiero, gdy uświa­domił sobie, że aresztowanie za włóczęgostwo

mogłoby nie spodobać się jego nowym pracodaw­com. Długo nie mógł zasnąć na miękkim łóżku, w niespodziewanej intymności pojedynczego pokoju.

Rano zgłosił się do recepcji ośrodka. Przeszedł wszystkie formalności, zapoznano go z planem zajęć szkoleniowych i rekreacyjnych, i wraz z in­nymi nowo zatrudnionymi skierowano do bara­ków. Były to dwupiętrowe drewniane budynki, z jadalnią i łazienką na parterze, a ogromnymi sy­pialniami - na górze. Każde łóżko otoczone by­ło białymi przepierzeniami - maleńkie kabiny zapewniały wszystkim pewną intymność.

W barakach nie było kobiet. Dowiedział się, że nowych pracowników rozdzielono ze względu na płeć, nawet małżeństwa, które razem podpisa­ły pięcioletnie kontrakty.

W łazienkach przez całą dobę można było wziąć gorący prysznic. Były tam-też mydła i ręcz­niki. Jak większość nowych przybyszy, nie mógł odmówić sobie tej przyjemności natychmiast, nie czekając na wieczór.

Wychodził właśnie spod prysznica, kiedy do­strzegł, że jeden z mężczyzn pochylonych nad u-mywalkami kogoś mu przypomina. Podszedł bli­żej i w lustrze zobaczył jego twarz. To był Church.

- Udało się panu! Church odwrócił się.

- Tak. Udało się.

Serdecznie uścisnęli sobie dłonie.

- Ale nie widziałem pana przy wstępnych fo­rmalnościach - zauważył Merlin owijając się rę­cznikiem.

- Miałem takie specjalne rozmowy... Zasta­nawiają się, czy nie włączyć mnie do kadry. To może oznaczać, że przeniosą mnie w lepsze miej­sce.

- Kadra? - zdziwił się Merlin. - Sądziłem, że tylko starzy pracownicy mogą pełnić te funk­cje.

- Tak chyba by woleli, ale ta firma rozwija

się tak szybko...

- Ale dlaczego wybrali właśnie pana?

- No, cóż... - Church szybko rzucił okiem na otwarte drzwi do łazienki, sprawdził, czy niko­go tam nie ma i odezwał się ściszonym głosem -To chyba dlatego, że powiedziałem im, iż mam pewne doświadczenie. A co pan powiedział?

- No, jak to? Przecież nigdy nie byłem w ko­smosie.

- Ja, oczywiście, też nie. Ale można chyba trochę pobajerować. Zanim to sprawdzą, zdążysz wykazać się na stanowisku. Jeśli się im spodo­basz, nie będą się tym przejmować, a jeśli nie -cóż, zawsze możesz powiedzieć, że nie zrozumia­łeś pytania albo że to jakiś błąd komputera. Nie będzie się im chciało szukać tego, kto cię zatrud­nił i pytać, jak było naprawdę.

- Mimo wszystko takie oszustwo może się wlec za człowiekiem.

- Och, nie sądzę - Church wydawał się zu­pełnie beztroski. - No, muszę już lecieć. Już mam pewne przywileje - mogę dzwonić z biura. Nie muszę stać w kolejce jak wy wszyscy. No i o-biecałem żonie, że zadzwonię.

- Jasne. Zobaczymy się innym razem. Długo jeszcze patrzył za Churchem. Potem u-brał się i stanął w kolejce do budek telefonicz­nych - wtedy po raz pierwszy poczuł zazdrość. Nawet gdyby kłamstwo miało przylegać do Chur-cha, czy nie było warto?

Ośrodek miał bezpośrednie połączenie sateli­tarne. Można było zamówić rozmowę zamiejsco­wą a konto półrocznej wypłaty. Wszyscy nowo za­

trudnieni rzucili się więc do telefonów - każdy chciał się z kimś skontaktować, bo tam, skąd przybyli, poczta prawie nie działała, a rozmowa zamiejscowa kosztowała astronomiczne sumy.

W końcu dostał się do budki i obdzwonił wszy­stkich na zachodnim wybrzeżu, którzy mogli coś wiedzieć o jego żonie. Ale, jak chyba się tego spodziewał, nikt nic mu nie umiał powiedzieć. W końcu zadzwonił do agencji detektywistycznej w San Francisco - jeszcze jeden luksus, o którym dwa dni temu nawet by nie pomyślał. Ale to da­wało jedyną szansę na odnalezienie Ony. Nie by­ła wprawdzie inżynierem, ale mogły się tu z cza­sem otworzyć inne możliwości pracy. Nawet jeśli nie, jego własna pensja i tak mogłaby zapewnić jej spokojne życie, a raz na rok, w czasie urlopu, będzie mógł do niej pojechać.

Wrócił do baraku i zaczął szukać Churcha. Odnalazł go w kabinie - siedząc na łóżku roz­mawiał z dwoma innymi mężczyznami.

- Cześć, Merlin - powitał go podnosząc głowę. - Chodź i zamknij drzwi. Właśnie wy­mieniamy uwagi.

Przedstawił mu pozostałych: grubasa w śred­nim wieku o nazwisku Stoller Fread i potulnej twarzy basseta oraz Billa Sumasha, młodego blondyna o wyglądzie maturzysty. To, co Church nazwał „wymienianiem uwag" okazało się po prostu zwykłym plotkowaniem. Merlin usiadł na łóżku Churcha i zamienił się w słuch.

- To tylko pretekst - mówił gospodarz.

- Chodzi im nie tyle o założenie stacji na or­bicie, ile o wyciągnięcie od ONZ funduszy prze­znaczonych na pomoc krojom o niskim dochodzie narodowym.

- Ale przecież - przerwał mu Stoller -ONZ nie refunduje niczego korporacjom prywat­nym.

- Ta firma wcale nie jest prywatna. To kon­sorcjum korporacji z gwarancjami federalnymi. Oczywiście, to jeszcze nie uprawnia do korzysta­nia z funduszy ONZ. Uprawnia natomiast do ko­rzystania z funduszy rządu federalnego, który jest wspomagany przez ONZ.

- Co to zmienia? Przecież to i tak ogromne przedsięwzięcie - wtrącił Sumash. - Może być zaczątkiem prawdziwego przemysłu orbitalnego w

tym kraju.

- Nie bądź głupi. Tego kraju nie stać na wła­sny przemysł orbitalny. Gdyby był stworzony -gdyby rząd podjął właściwe decyzje we właściwym czasie, czyli 20 lat temu - moglibyśmy być dla kogoś konkurencją. A tak - nie mamy szans.

- Wypadliśmy z gry - zgodził się Sumash. -Teraz nie mamy już czym grać.

- Problem w tym, że Stany straciły te cechy, które kiedyś uczyniły je mocarstwem - podsu­mował Church. - I jak stary, podtatusiały spor­towiec nie umiały już zebrać się w sobie, kiedy sytuacja wymykała się spod kontroli i w końcu stała się nieodwracalna. Tak, ma pan absolutną rację - nie mamy już czym grać w kosmosie - i nigdy się to nie zmieni. Nasz Złoty Wiek się skończył.

Merlin wstał. To wszystko słyszał już wiele ra­zy. Było w tym sporo racji, ale kogo to mogło ob­chodzić? Życie to błogosławieństwo samotności we własnej kabinie, życie to sen o Onie odnale­zionej przez agencję detektywistyczną, życie to sen o tym, że znowu są razem.

- Przepraszam - powiedział do Churcha. -Oczy mi się same zamykają. Następnym razem...

Skinął głową pozostałym i wyślizgnął się z ka­biny.

- Miło mi było panów poznać - rzucił jesz­cze i już szedł długim korytarzem do własnego kąta, gdzie czekało na niego jego własne łóżko.

Przez następnych kilka tygodni czas wypełniały mu całkowicie zajęcia szkoleniowe, po których zasypiał natychmiast. Był zmęczony. Nie myślał o Churchu, więc przeżył szok, gdy go spotkał przy okazji kolejnej wizyty w centrum administracyj­nym. Church ubrany był w mundur urzędnika. Merlin przyszedł tam, by uzyskać pozwolenie na kredyt, żeby opłacić agencję detektywistyczną.

- Church! - zawołał, gdy tamten mijał go szybkim krokiem. - Sam!

Church odwrócił się i dopiero teraz go zauwa­żył. Jowialnie wyciągnął do niego rękę.

- Merlin! Jak się miewasz? Wybierałem się do baraków, żeby się z tobą zobaczyć, ale tyle mamy teraz roboty z tymi planami...

- Więc przyjęli cię do kadry! To wspaniale!

- Dzięki! - uśmiechnął się Church. Rozej­rzał się dokoła i ściszył głos, chociaż na korytarzu nikogo prócz nich nie było. - Naprawdę chcia­łem się z tobą skontaktować. Jak się pracuje tu­taj, to człowiek dużo wcześniej się o różnych rze­czach dowiaduje. Ci z góry podejrzewają, że wśród nowych pracowników są agitatorzy. Jutro zaczną się przesłuchania. Chciałem cię ostrzec.

- Mnie? - roześmiał się Merlin. - Nic nie wiem o żadnych agitatorach.

- Jasne. Szczerze mówiąc, pewnie wcale ich nie ma. Właśnie dlatego chciałem cię ostrzec. Takie dochodzenie musi przynieść rezultaty, żeby nie ośmieszyć tego, kto je zarządził. Z tego wyni­ka, że będą się przyczepiać do wszystkiego, co

można uznać za jakiś ślad. Pamiętasz, jak przy­chodziłeś na te spotkania w mojej kabinie...

- Raz tam trafiłem - przerwał Merlin.

- Tylko raz? No, w każdym razie wiesz prze­cież, że nie działo się tam nic groźnego. Powie­działem już o nich prowadzącym śledztwo i nikt się tym specjalnie nie przejął. Ale mimo wszyst­ko, może wolisz nie przyznawać się, że coś o tym

wiesz...

Merlin przyglądał się Churchowi jakby go wi­dział pierwszy raz. Nigdy przedtem nie myślał o nim jako o swoim protektorze i teraz wstyd mu było, że tak mało mu ufał. Tym ostrzeżeniem Church w jakiś sposób rewanżował się za przy­sługę, którą wyświadczył mu Merlin mówiąc mu o tej pracy. A więc Church miał świadomość długu wdzięczności - o co Merlin go właściwie nie po­dejrzewał.

Uzyskał zgodę na wypłacenie pieniędzy na kredyt i stanął w kolejce do telefonów, żeby za­dzwonić do agencji.

- Świetnie! - zatrzeszczał w słuchawce jakiś kobiecy głos. - Chyba ją prawie znaleźliśmy, pa­nie Swenson. Skoro zwróci nam pan koszty po­szukiwań, sądzę, że w przyszłym tygodniu powin­niśmy już wiedzieć, gdzie jest pańska żona.

- Doskonale! Zadzwonicie do mnie?

- Jak tylko się czegoś dowiemy. Ale pan zda­je sobie sprawę, że szczegółową informację uzys­ka pan dopiero po uiszczeniu pełnej kwoty?

- Oczywiście - odparł. - Rozmawiałem już z moimi pracodawcami i nie będzie z tym żadne­go problemu. Muszą tylko mieć pewność, że zos­tała odnaleziona i nie będą musieli dawać mi ko­lejnej zaliczki za tydzień.

- Świetnie. Zadzwonię do pana jeszcze w tym

tygodniu.

Wracając do baraków wyobrażał sobie radość Ony, gdy dowie się o jego nowej sytuacji. Zupeł­nie zapomniał o ostrzeżeniu Churcha.

Dwa dni później na zajęciach szkoleniowych dowiedział się, że ma się zgłosić do Sali Konfe­rencyjnej nr 460 w Budynku Dyrekcji. Sala ta o-kazała się być przestronnym pomieszczeniem, z długim stołem, przy którym zmieściłoby się chyba szesnaście osób. Ale Merlin zastał tam tylko zmęczonego mężczyznę koło pięćdziesiątki i ko­bietę w tym samym wieku, kościstą i już siwieją­cą. Siedzieli obok siebie na drugim końcu stołu.

- Proszę usiąść, panie Swenson - kobieta wskazała mu krzesło po swojej prawej stronie. Merlin usiadł.

- Tak - zaczęła kobieta zaglądając do leżą­cych na stole papierów. - Czy zanim zaczął pan tu pracować, znał pan któregoś z ludzi mieszka­jących razem z panem w koszarach?

- Nie - odpowiedział. Nie musiał się nad tym zastanawiać. W tych czasach na wszystkie py­tania odpowiadało się automatycznie „nie!". To „tak" wymagało zastanowienia.

Kobieta jeszcze raz zajrzała do swoich wydru­ków. Mężczyzna jak dotąd wcale się nie odzywał. Merlinowi przyszło do głowy, że na podstawie badań psychologicznych mogli ustalić, że bardziej ufa kobietom.

- Panie Swenson, czy zna pan Stollera Frea-da albo Billa Sumasha?

- Chyba mieszkają w koszarach.

- Czy widział pan kiedyś, jak ze sobą rozma­wiali albo próbowali wciągnąć innych do rozmo­wy?

- Nie - odparł Merlin.

- Czy któryś z nich próbował kiedyś poroz­mawiać z panem na osobności?

- Nie. W każdym razie nic takiego sobie nie przypominam.

- Czy zna pan kogoś, kogo mógłby pan pode­jrzewać o to, że jest agitatorem albo wywrotow­cem?

- Niestety - zaczął Merlin - byłem tak za­jęty na szkoleniu, że naprawdę mało z kim roz­mawiałem.

- Panie Swenson, tak albo nie?

- Z pewnością nie. Nikogo takiego nie znam.

- Ale gdyby pan znał, powiedziałby nam o tym, prawda?

Powiedziałbym wszystko, prawdę albo zmyśle­nie - pomyślał Merlin ponuro. - Płakałbym, i tańczył i czołgał się po podłodze, żeby tylko za­trzymać tę pracę aż do czasu, gdy znajdzie się 0-na.

- Na pewno - powiedział na głos.

- Dziękujemy - odpowiedziała kobieta.

Mężczyzna nadal siedział bez ruchu. Tylko o-czami ukrytymi w fałdach pomarszczonej skóry uważnie przyglądał się Merlinowi.

W końcu dali mu spokój i przez następne dwa dni nic się nie działo. Czas mijał mu szybko na zajęciach szkoleniowych i niecierpliwym oczeki­waniu na telefon z agencji.

Ale nikt do niego nie dzwonił. W najbliższy czwartek znalazł w swojej skrytce informację, że następnego dnia o dziewiątej rano ma się zgłosić do Kasy.

Domyślił się, że musi chodzić o zaliczkę, którą ostatnio pobrał. Zirytowany koniecznością spóź­nienia się na zajęcia pobiegł rano do Centrum, mając tylko nadzieję, że nie zabierze to zbyt dużo czasu.

W Centrum skierowano go do Kasy Wypłat.

Tylko jedno okienko było otwarte, obok stało dwóch strażników. Merlin stanął w kolejce za trójką mężczyzn. Dwaj z nich należeli do Kadry. Z zasłyszanych fragmentów rozmowy wywniosko­wał, że są tutaj, by odebrać zaliczki. Trzeci męż­czyzna po prostu podpisał jakiś formularz i wy­szedł. Merlin w końcu stanął przed urzędnikiem.

- Merlin Swenson? - kasjer sięgnął do szuf­lady i wyjął stamtąd dwie kartki papieru.

- Proszę tu podpisać - powiedział podając mu jedną z nich. - Ten drugi jest dla pana.

Sięgając po długopis Merlin przebiegł wzro­kiem dokument:

„Ja, Merlin Swenson, niniejszym poświadczam, że jestem winien Trans-space Electronics Cor-porations Limited, co następuje:

zaliczki 43.432.54 mieszkanie 22.806.00 zużyte wyposażenie 28.099.10 posiłki 9.847.78 razem 104.185.42 minus pensja stażowa

do dnia dzisiejszego 60.765.70 razem 43.419.72

podpis........

Co to jest? - zdziwił się Merlin.

- Po prostu stan pańskiego konta na dzień dzisiejszy. Potrzebny nam pana podpis.

- No, cóż... wzruszył ramionami.

Podpisał. Urzędnik wziął od niego formularz i oderwał oryginał. Kopię podał mu razem z dru­gim papierem.

Wziął obie kartki i ruszył w stronę wyjścia rzu­cając okiem na ten drugi dokument. Nagle za­trzymał się i jeszcze raz odwrócił do urzędnika.

- Co to jest?

- Miałem tylko to panu dać, to wszystko -odparł i zniknął gdzieś w głębi swojego kantorka. Merlin niedowierzająco przyglądał się pismu.

WYPOWIEDZENIE

Od dnia dzisiejszego... - Merlinowi na chwilę pociemniało w oczach... - rezygnujemy z pańs­kich usług. Po podliczeniu zaliczek i kosztów u-trzymania ustalono, że jest pan winien Trans-

-space Electronics $ 43.419.72. Kwota ta po­winna zostać zwrócona w ciągu trzech miesięcy. Jeśli tak się nie stanie, termin płatności może zostać przedłużany przy pomocy osobnych u-

mów.

- Chodź no tu! - wrzasnął Merlin do urzęd­nika. Nagle poczuł, że ktoś chwyta go z tyłu i wy­łamując mu łokcie odciąga od okienka.

Przed sobą zobaczył jednego ze strażników w szarych mundurach. Drugi trzymał go w bolesnym

uścisku.

- Zawsze tak jest z tymi awanturnikami. Jak tylko coś przestaje wam wychodzić, zaczynacie wrzeszczeć i udawać, że to jakaś pomyłka. Wylali cię i masz się stąd wynosić. Od ciebie zależy, jak

to zrobisz.

Merlin powstrzymał narastającą wściekłość.

- Sam pójdę. - powiedział.

- Dobrze - strażnik skinął głową i jego ko­lega puścił Merlina. - Chodźmy.

Wyprowadzili go z budynku, wsadzili do białe­go, błyszczącego samochodu z napisem TRANS-SPACE na przednich drzwiczkach i

odwieźli do bramy, przy której pracownicy na przepustce czekali na ślizgowy autobus do Og-den.

- Kogo tam macie, gus? - zapytał strażnik z posterunku przy bramie.

- Jeszcze jeden taki sam - zawołał ten na­zwany Gusem. Obaj odeszli na bok i rozmawiali ściszonym głosem, od czasu do czasu rzucając spojrzenia na Merlina.

Ten odwrócił się do nich tyłem. Przez kolczas­te druty otaczające wejście do obozu widział ma­gazyny wydziału zaopatrzenia - szare zarysy mu­rów w blasku porannego słońca.

- Merlin!

Rozejrzał się, ale nie zauważył nikogo.

- Merlin, tutaj!

Spojrzał wzdłuż drutów, na lewo. Jakieś dzie­sięć metrów dalej była mała furtka, teraz za­mknięta na kłódkę. Merlin rzucił okiem na straż­ników, ale najwyraźniej nic ich to nie obchodziło.

Podszedł więc do furtki i między żelaznymi prętami zobaczył twarz Sama Churcha.

- Merlin! Nie udało mi się, wcześniej...

- Nie wiem, co się stało. Wyrzucają mnie na zbity pysk i nikt mi tego nie wyjaśni nawet sło­wem! - Merlin przylgnął do furtki. - To na pewno jakaś pomyłka komputera czy coś takiego. Ale jak mogę to jakoś wyjaśnić, skoro wyrzucają mnie w ten sposób i nikt nawet ze mną nie roz­mawia?

- No, oczywiście, to niemożliwe... - zaczął Church.

- Sam, słuchaj! Spróbuj z kimś pogadać! Przecież jesteś w kadrze. Możesz ustalić co się stało i jakoś to wyjaśnić, no, nie? Sam, spróbu­jesz?

- Noo...

- Musisz! Nie rozumiesz, co to znaczy? To nie chodzi tylko o tę pracę. Z takimi papierami nie dostanę nic prócz najczarniejszej roboty. Mu­szę to wyjaśnić! Co się z tobą dzieje, Sam? Na­wet nie spróbujesz?

- Och, spróbuję...

- I coś jeszcze. Coś co możesz dla mnie zro­bić natychmiast. I to nic trudnego. Nie dla ciebie. Pamiętasz tę agencję detektywistyczną, która szu­ka mojej żony? Rozmawiałem z nimi w ponie­działek. Mówili, że ją prawie znaleźli. Mieli za­dzwonić w tym tygodniu, żeby mi powiedzieć, gdzie ona jest. Sam...

Wygrzebał z kieszeni koszuli długopis i kartkę papieru, napisał na niej numer i podał Churcho-wi przez kraty.

- Możesz dzwonić gdzie i kiedy ci się podo­ba. Zadzwoń do nich, Sam. Nie mów im, jaka jest moja sytuacja. Powiedz tylko, że mogą się ze mną skontaktować, zostawić dla mnie wiadomość w...

Rozpaczliwie poszukiwał w pamięci jakiegoś bezpiecznego miejsca.

- Wiem! - krzyknął. - Pamiętasz ten po-średniak w Minneapolis, gdzie się poznaliśmy? Róg Piątej i Pierwszej Alei Północnej. Powiedz im, że tam mogą zostawić dla mnie wiadomość. Będę tam w poniedziałek. Mogę zapłacić coś te­mu urzędnikowi i on pójdzie na to.

- Dobrze - Church dziwnie na niego pa­trzył.

- I jeszcze jedna rzecz, którą możesz dla mnie...

Przerwał mu ryk dmuchaczy - to autobus skręcał pod bramę.

- Starczy już, Swenson! - zawołał jeden ze strażników. - Chodź już tutaj!

- Sam, słuchaj, jeśli będzisz miał okazję...

- Nie mamy już czasu, Merlin - Church przepchnął przez kraty białą kopertę. - To ma­ło, ale tylko tyle udało mi się zebrać w takim po­śpiechu.

Merlin automatycznie wziął kopertę. Strażnicy stali już obok. Nie miał czasu nawet uścisnąć ręki Churchowi.

- Przykro mi, Merlin - powiedział jeszcze Sam. - Naprawdę strasznie mi przykro. Nie mo­głem nic na to poradzić. Ja też mam żonę i mu­szę o niej myśleć.

Strażnicy pochwycili Merlina i pociągnęli go w stronę autobusu. Sam nie wiedział, jak znalazł się w środku.

- Na koszt firmy, Jake - powiedział do kie­rowcy jeden z nich. - Do Denver. Zawiadom nas, gdybyś miał z nim jakieś kłopoty.

Odeszli. Nie było już więcej pasażerów. Drzwi zamknęły się z cichym świstem. 'Autobus wzniósł się na ślizgaczach i skierował w stronę autostrady.

Merlin, chwytając się poręczy, by utrzymać się na nogach, potoczył się do tylnej części pojazdu i usiadł. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że ciągle zaciska palce na kopercie, którą dał mu Church. Bezmyślnie otworzył ją. W środku było dwadzieś­cia studolarowych banknotów.

Roześmiał się gorzko. Razem z dwoma i pół tysiącami dolarów, które miał w swoim portfelu, wystarczy może na bilet do Minneapolis. Jeśli ma tam być w poniedziałek, musi jechać autobusem. Jeśli policja przyłapała kogoś na łapaniu autosto­pu dostawał takie lanie, że mógł zostać kaleką albo po prostu, jeśli policjanci chcieli sobie osz­czędzić tego kłopotu, znajdowali jakiś pretekst, żeby go zastrzelić.

Wsunął kopertę do wewnętrznej kieszeni ko­szuli. Jego stare ubranie i wszystko, co posiadał,

oddalało się od niego z każdą chwilą coraz bar­dziej. W Minneapolis będzie musiał pracować w tym, co teraz ma na sobie - dopóki to wytrzy­ma. Jak na ironię, nosił swoje stare buty z na wpół przetartymi podeszwami, żeby nie zniszczyć nowych, instruktorzy nie mieli nic przeciwko te­mu. Kiedy zacznie pracować buty będą mieć pod­stawowe znaczenie. Za pieniądze, które musi wy­dać na autobus, mógłby kupić parę porządnych, narciarskich butów. Takie można nosić wiecznie. A kto wie, co może się zdarzyć? Może jeszcze wróci do Trans-space, jeśli Churchowi uda się dotrzeć do właściwych osób...

Nagle przypomniał sobie, co Church powie­dział mu na pożegnanie. Co miał na myśli mó­wiąc, że nic nie mógł na to poradzić - że musi myśleć o własnej żonie?

Wtedy Merlin zrozumiał.

- Skurwysyn! - wrzasnął.

Dotarło do niego, że zerwał się na równe nogi. Kilku innych pasażerów i kierowców gapiło się na niego - uświadomiwszy sobie, gdzie jest, usiadł z

powrotem.

Wszystko zaczęło układać się w jedną całość jak elementy dziecinnej układanki. Przypomniał sobie, jak Church kłamał, że miał doświadczenie w pracy poza Ziemią, żeby załapać się do kadry. Przypomniał sobie, jak Church prosił go, żeby pozwolił mu iść ze sobą na rozmowę kwalifikacy­jną. Przypomniał sobie, że go w końcu tam spot­kał - co było możliwe tylko, jeśli Church go śle­dził. - Że ten facet spędził tyle czasu pod biu­rowcem tylko po to, żeby dowiedzieć się jak po­szło komuś, kto był dla niego zupełnie obcy. Przypomniał też sobie ten wyraz podziwu i za­zdrości na twarzy Churcha, gdy powiedział mu o swoim sukcesie. Z obrzydzeniem zastanawiał się,

ile razy przedtem ten skurwiel zwiódł ludzi tą twarzą bezradnego niewiniątka.

Powinien mieć się na baczności już wtedy, gdy Church - niby ostrzegając - radził mu zaprze­czyć, że brał udział w którejś z nieprawomyślnych rozmów w jego kabinie. To, co powiedział na ko­niec, nie zostawiało żadnych wątpliwości. Zapew­nił sobie bezpieczeństwo wskazując ludziom z ko­rporacji ofiarę i uprzedzając ich, że na przesłu­chaniu wskazany przez niego człowiek zaprzeczy wszystkiemu. Potem upewnił się, że tak będzie, radząc Merlinowi, by właśnie w ten sposób po­stąpił.

Merlin poczuł, jak narasta w nim furia - na­rasta, narasta wciąż i za chwilę wybuchnie. Ale wściekłość nic już nie zmieni. Church jest daleko - zresztą i tak zawsze był tym, czym jest. To Merlin powinien był zachować czujność.

Dał się omamić. Przypomniał sobie, jak w po-średniaku uznał Churcha za niewiniątko. To nie Church był naiwniakiem - to Merlin.

W sześć godzin później, o północy, wysiadł z autobusu w Minneapolis. Miał jeszcze pieniądze na tydzień koczowania w biurowcach - lecz iść tam o tej porze oznaczałoby kuszenie losu. Na­wet gdyby trafił na stosunkowo uczciwych ludzi, jako obcy i tak nie byłby bezpieczny. Lepiej już zostać na ulicy niż płacić za miejsce, w którym i tak nie będzie mógł zmrużyć oka.

Poszedł w stronę dzielnicy uniwersyteckiej, gdzie ulice nigdy nie pustoszały. Kiedyś mógłby przyłączyć się do paczki studentów, iść z nimi do ich mieszkania, pokoju albo magazynu, czy udać, że przysnął w kącie i w ten sposób zdobyć dar­mowy nocleg. Ale te dobre czasy już minęły. Te­raz mógł liczyć tylko na to, że uda mu się przeżyć

tę noc na ulicy bez zwracania na siebie uwagi po­licji.

Okazało się jednak, że w dzielnicy uniwersyte­ckiej akurat tej nocy były istne tłumy. Miał nie­samowite szczęście, bo dogadał się z jakimiś stu­dentami, którzy w końcu zadomowili się w parku nad rzeką Mississipi. Policja wyrzuciłaby stamtąd każdego, kto nie był studentem, ale ich zostawiła w spokoju - i tak przetrwał do poniedziałku. O szóstej rano był pierwszy w kolejce pod drzwiami

pośredniaka.

Urzędnik, kiedy w końcu przyszedł, rozpoznał znajomą twarz, przywitał go niewyraźnym mruk­nięciem i wpuścił do środka. Niespiesznie, ciągle jeszcze ziewając, przygotowywał sobie miejsce pracy. W końcu usiadł przy komputerze.

- Nazwisko? - zadał rutynowe pytanie nie podnosząc wzroku.

- Merlin. Merlin Swenson. Czy dzwonił tu ktoś do mnie? Niech pan posłucha - ciągnął szybko - wiem, że to nie należy do waszych o-bowiązków, ale mogę pana za to wynagrodzić. Czy ktoś tu do mnie dzwonił z innego stanu w czwartek po południu albo w piątek?

- Możliwe - urzędnik skrzywił się. To była rozmowa na koszt abonenta. Musiałem za nią zapłacić 280 dolarów.

- Dwieście...

- Słuchaj, chłopie - tamten podniósł głos -Chcesz oszczędzać na forsie, którą już za ciebie założyłem? Nie ma sprawy. Ale możesz tu już więcej nie przyłazić, żebym ci załatwił jakąś fu­chę. Takie cwaniaczki nie są tego warte.

- W porządku - powiedział cicho Merlin -Zapłacę! Co dla mnie zostawili? I albo powiesz mi na osobności, albo nic z tego.

- Chodźmy do biura - urzędnik nie ściszył głosu.

Wstał i przez małą bramkę wpuścił Merlina do swojego kantoru, a potem otworzył drzwi prowa­dzące na zaplecze.

- Zrobione - nagle zrobił się przyjazny i ży­czliwy. Zerwał przypiętą do tekturowej teczki ka­rtkę. - Nic z tego nie zrozumiałem, ale domyśli­łem się, że ktoś się po to zgłosi. A teraz - moje dwieście osiemdziesiąt dolców.

Dopiero gdy Merlin podał mu pieniądze wy­puścił z rąk papier, na który Merlin rzucił się jak głodny na kawałek chleba.

- Ale tu nic nie ma! Tylko jakiś numer tele­fonu!

- A miało być coś jeszcze? - urzędnik przy­jrzał mu się z zainteresowaniem. - Nic więcej mi nie powiedzieli.

- Ale teraz musiałbym zamówić zamiejscową! A ty mnie oskubałeś! Nie mam już ani centa!

- Zadzwoń pan na ich koszt.

- Nie mogę tak zadzwonić do agencji detek­tywistycznej. A muszę się z nimi skontaktować -Merlina ogarniała rozpacz. - To agencja z za­chodniego wybrzeża, szukali mojej żony i mieli zadzwonić, gdy ją znajdą.

- E tam, dzwoń pan na ich koszt. Za następ­ne dwie stówy pokażę panu jak.

- Nic pan nie rozumie! Oskubał mnie pan doszczętnie. Jestem goły! Myślisz, że przychodził­bym tutaj gdybym miał więcej forsy niż to, co już ci dałem?

- Cholera! - urzędnik usiadł przy telefonie i nacisnął guziki. Na ekranie ukazała się twarz młodego mężczyzny.

- Tak? - odezwał się. - Kto prosi o roz­mowę na nasz koszt?

- Pan Swenson, agencja „Availables".

- Przykro mi, na mojej liście nie ma nikogo takiego.

- Dobra, nie ma sprawy, nie zawracaj sobie głowy - warknął urzędnik. - To wy tutaj dzwo­niliście. Jeśli nie chcecie z nami rozmawiać, to my też nie mamy do was żadnego interesu!

- Czy to pan Merlin Swenson? Jeśli pan na­zywa się Merlin...

- Ja? Swenson? Pan chyba ma za dobre zda­nie o sobie. Merlin Swenson nie dzwoni do każ­dej agencji, która go prosi, żeby się z nią skonta­ktował. Proszę mnie połączyć z tym, kto chciał z nim rozmawiać, a ja zdecyduję, czy ta sprawa jest na tyle ważna, żeby zawracać głowę panu Swen-sonowi.

- Chwileczkę, zaraz sprawdzę...

- Nie ma po co, to i tak strata czasu - war­knął urzędnik dając znak Merlinowi, by się nie wtrącał. - Już i tak za dużo go straciłem.

- Chwilkę. Jedną chwileczkę. Z panem Swen­son chciała się skontaktować Maria Balsam. Mi­nutkę...

Ekran zgasł na chwilę, potem ukazała się na nim twarz kobiety, z którą Merlin już kiedyś rozmawiał.

- Halo? - była wyraźnie zaskoczona - Ha­lo? Pan Swenson?

- Chwileczkę - powiedział urzędnik i wpuś­cił Merlina na swoje miejsce.

- Nic z tego nie rozumiem, panie Swenson. Nie przyjmujemy rozmów na swój koszt od klien­tów, którzy są nam winni pieniądze...

- Czy znaleźliście ją? - przerwał jej Merlin.

- Oczywiście. Dlatego dzwoniliśmy do pana. Powiedziano nam, że pod tym numerem możemy zostawić panu wiadomość, więc zrobiliśmy to. Ale

nikt panu nie mówił, że może pan dzwonić na nasz koszt. Jak już powiedziałam, nie przyjmuje­my...

- Gdzie ona jest?

- Panie Swenson! Pan chyba nie wyobraża sobie, że udzielimy panu informacji zanim pan nam za nie zapłaci. Jest nam pan winien jeszcze 15 tysięcy 418 dolarów i 12 centów. Jeśli otrzy­mamy tę kwotę-...

- O tym właśnie chciałbym z panią poroz­mawiać - Merlin wpadł jej w słowo. - Widzi pani, to wszystko opóźni się o tydzień albo dwa. W naszym komputerze wszystko się pomyliło i dopóki to się nie wyjaśni, nie mogę pobrać zali­czki tak, jak robiłem to dotychczas. To tylko chwilowe, ale w sekcji komputerowej mają za ma­ło ludzi, więc może to potrwać ze dwa tygodnie. A ja muszę urządzić mieszkanie dla żony, zanim wyruszę na orbitę, więc muszę z nią skontakto­wać się natychmiast. Więc myślałem, że może pani powie mi, co udało się wam dotąd ustalić -w końcu zapłaciłem wam dotąd 30 tysięcy dola­rów...

- Panie Swenson... - Maria Balsam zmieniła nagle ton i cofnęła się. - Czy to znaczy, że pan nie jest już związany z Trans-space?

- Tak i nie. Chodzi o to, że nie mogę wam zapłacić od razu, ale jeśli zgodzicie się poczekać...

- Oczywiście - głos Marii Balsam docierał do niego jakby z innego świata. - Proszę nam przysłać czek, kiedy tylko będzie pan mógł i z przyjemnością zapoznamy pana z wynikami na­szych poszukiwań.

- Czy pani nie rozumie... - zaczął Merlin.

- Doskonale rozumiem. A pan? - powie­działa tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Jak

wszyscy w tym zawodzie żyję z procentów od sum, które do nas wpłynęły!

Kobieta przerwała połączenie.

- No, tak - urzędnik poklepał Merlina po ramieniu. - Chodź pan stąd, znajdę panu pracę z dużą ilością nadgodzin.

Merlin odepchnął go jednak.

Chwiejąc się wyszedł z biura, minął milczącą kolejkę gapiących się na niego bezrobotnych i znalazł się na zewnątrz.

Robiło się coraz goręcej. Nie wiedział, dokąd idzie - byle szybciej, byle dalej od pośredniaka. W końcu poczuł pod stopami trawę i rozejrzał się

- był w parku Aimsbury.

Mrugnął powiekami jak ktoś wyrwany z głębo­kiego snu. Mimo pory dnia, nie było tu wielu lu­dzi. Na najbliższej ławce, stojącej pół w cieniu, pół na słońcu, siedział tylko jeden, bardzo stary, człowiek.

Najwyraźniej zasnął na słońcu, chociaż upał stawał się nie do zniesienia.

Los dał mu nagrodę pocieszenia. W takie go­rące dni zazwyczaj trudno było o ławkę w cieniu. Merlin rozsiadł się na jej drugim końcu.

Tak minęła mu godzina. Lecz powoli, powolu­tku, wracała mu chęć do życia, wracała jak tępy ból. Jednak przecież ciągle żył. Wprawdzie wszys­tko stracone, ale jego serce ciągle bije. Płuca cią­gle wciągają powietrze. Za parę godzin - co by się nie stało - znów poczuje głód. A potem bę­dzie musiał znaleźć sobie miejsce do spania.

Z odrętwienia wyrwało go słońce parzące mu stopy przez cienkie podeszwy butów. Za parę dni

- pomyślał - podeszwy całkiem się zedrą i nie da się ich już naprawić. Upał robił się coraz wię­kszy, a słońce przesunęło się po niebie tak, że siedział już w jego pełnym blasku, a nie w cieniu.

Mimo to miał dreszcze. Poczuł się nagi i samot­ny.

Podniósł się i podszedł do mężczyzny, który ciągle spał na drugim końcu ławki. Wyglądał na zmęczonego życiem starca. Słońce spaliło kiedyś jego skórę na brąz, lecz wiek i osłabienie sprawi­ły, że wyblakła przybierając odcień szarości. Pod cienką warstwą starczej skóry kości wydawały się nienaturalnie potężne. Biaława broda otaczała wargi, a zamknięte oczy ukazywały pomarszczone powieki. Nie ruszał się, lecz jego pierś wznosiła się i opadała miarowo pod znoszoną koszulą, po­szarzałą jak jego twarz.

Kiedy Merlin pochylił się nad nieznajomym, poczuł w nozdrzach delikatny zapach śmierci. 0-garnęło go uczucie, o którym myślał, że nie jest już do niego zdolny.

- Dlaczego się pan nie posunie? Obaj zmieś­cimy się w cieniu po tamtej stronie ławki.

Stary nie odpowiedział, więc Merlin jeszcze raz go zagadnął.

- Daj mi spokój - odezwał się w końcu nie­znajomy, nie otwierając oczu.

- To słońce pana zabije.

- Dobrze mi tu.

Siedzieli więc razem. To nie było wiele, ale te kilka słów osłabiło trochę to nieznośne poczucie samotności.

- Jestem na dnie - odezwał się w końcu Merlin. - Wie pan, jak to jest?

- Wiem - odpowiedział starzec po chwili, jakby tam, gdzie przebywał, głos Merlina docierał z pewnym opóźnieniem.

- Teraz nigdy już nie odnajdę mojej żony -ciągnął Merlin. - Nigdy nie dostanę pracy. Wszystko skończone. To ta świadomość jest naj­gorsza. Kiedyś miałem jakąś nadzieję, a teraz...

Sam nie wiedział, jak to się stało, że opowie­dział starcowi całą swoją historię. Nie miał komu jej opowiedzieć, a przecież - musiał to zrobić. Starzec siedział bez ruchu w słońcu, roztaczając wokół siebie delikatny zapach śmierci. Milczał. Nadleciała jakaś mucha i przysiadła na kieszeni poszarzałej, znoszonej koszuli. Odpoczywała w słońcu razem ze starym człowiekiem.

- Widzi pan - kończył Merlin - nie można z tym nic zrobić. Nie rna dokąd pójść.

Przerwał, ale starzec nadal nic nie mówił. Mer­lin nachylił się nad nim przykładając wargi do szarego ucha.

- Tak - powiedział głośno - nie ma dokąd pójść, no nie? Bo niby gdzie?

Powieki lekko drgnęły. Starcze wargi poruszyły się.

- Porzuć Ziemię - usłyszał. - Jeśli nie mo­żesz tutaj jakoś żyć, musisz porzucić Ziemię.

Meriin usiadł na powrót. Słońce znów parzyło mu stopy przez cienkie podeszwy, ale nie mógł znaleźć w sobie siły woli, żeby przesunąć się w cień. Siedział dalej.

PORYWACZ

Drzwi były zamknięte - z zewnątrz.

To nie wszystko - uchwyt mechanicznego za­trzasku, którego działanie mogłoby zmienić roz­kazy elektronicznego zamka maleńkiej kabiny tu­rystycznej, znajdującej się na pokładzie „Gwiazdy Północy", był ukryty głęboko pod łóżkiem, na którym siedział ze skrzyżowanymi nogami Cully When. Wyglądał tak samo jak jego przodkowie, muskularni ludzie z gór, w dawnych, pionierskich czasach. Cully uśmiechnął się do swojego odbicia w lustrze, które wraz z umywalką znajdowało się teraz pod łóżkiem. Nie pozwoliłby sobie na ryzy­ko takiego wyrazu twarzy, jak ten uśmiech, gdyby ktokolwiek mógł go zobaczyć. Wiedział, że dało­by to zbyt wiele do myślenia widzącym go lu­dziom. Był to ciężki, nieprzeparty humor czło­wieka grającego o największe stawki.

Były to także, wyrażone w odosobnieniu tej zamkniętej kabiny, wyrazy uznania dla zręczności więżącego go stewarda. Osobnika z pociągłą twa­rzą Szkota, zimnego lecz ostrożnego i bez wątp­liwości reinwestującego swoje napiwki w linię przewozową, dla której pracował. A może, Cully, zrobiłeś coś, co cię wydało? Nie. Pokręcił głową. Jeśli stałoby się coś takiego, steward wykonałby więcej roboty, niż zwykłe zamknięcie drzwi. Cul-lyemu przyszło na myśl, że jego twarz mogła się w końcu stać znana.

- Bardzo pana przepraszam, sir - powie­dział steward, kiedy rozsunął drzwi do kabiny i zobaczył nieposłane łóżko. - Steward z po­przedniej zmiany zapomniał je zasłać - cmoknął językiem, wyrażając dezaprobatę. - Zaraz to dla pana zrobię, sir.

- Bez pośpiechu - odparł Cully. - Chcę ty­lko powiesić moje ubranie i zrobię to później.

- O nie, sir.

Wąska, oziębła twarz tamtego o podobnych, choć innych od Cully'ego, wyrazistych rysach, od­dała wyraz zaskoczenia.

- Przepisy. Pęcherz ochronny pasażera musi być napełniony a koja posłana przed czasem przyśpieszenia.

- No dobrze, mogę stanąć tutaj na korytarzu - zgodził się Cully. - Chciałbym uwolnić się od służby i wypić jednego. - Rzeczywiście, korytarz był tak wąski, że czuli się jak dwa pojazdy na gó­rskiej drodze. By przejść obok siebie, jeden z nich musiałby się wycofać do jakiegoś szerszego miejsca.

- Zaraz będą prześcieradła, sir - mówił ste-ward. - Już za chwilę, sir. Czy zechciałby pan u-siąść na łóżku, sir?

- Dobrze. Ale pośpiesz się. Chciałbym pójść na drinka do klubu.

Wskoczył na łóżko, które w swej rozłożonej pozycji wypełniło szczelnie sobą całą kabinę, i wyciągnął nogi na wzór biorącego miarę krawca, by otrzepać je na zewnątrz kabiny.

- Proszę mi wybaczyć, sir - powiedział ste-ward, zamknął drzwi i odszedł. Cully zrozumiał o co mu chodziło, kiedy usłyszał trzask elektronicz­nego zamka. Ale niczego nie podejrzewający człowiek zaczekałby kilka minut, zanim zacząłby walić w zamknięte drzwi i wołać by ktoś go wy­puścił. Cully został zmuszony by usiąść i przemyś­leć sprawę w ciszy.

Jednak teraz na myśl o niej uśmiechnął się znowu. Ten steward był bałwanem pierwszej wo­dy. Już po wszystkim, Cully będzie musiał pomyś­leć o czymś dla niego odpowiednim. W tej chwili

było więcej naglących spraw, nad którymi musiał się zastanowić.

Spojrzał znowu w lustro i ulżyło mu, gdy zoba­czył siebie bez zdradzającego go uśmiechu. Pa­trząca na niego twarz była teraz wąska i kancias­ta. Lekkie utlenienie masywnych, prostych brwi odebrało ostry wygląd jego wysokim kościom po­liczkowym i nadało bladoniebieskim oczom wyraz niewinności. Kiedy specjalnie zależało mu na za­traceniu bystrości swych oczu, podkreślał to, żu­jąc gumę.

Jak to zauważył, obecna sytuacja nie wymagała dodatkowych zmian. Jeśli nawet steward zaczął go mgliście podejrzewać, to i tak nie mógł cze­kać, kręcąc się wokół, na idealną okazję. Praw­dopodobnie był teraz zajęty podczas wyprowa­dzania statku na zewnątrz Układu Słonecznego, w celu zachowania bezpieczeństwa. Dopiero tam można było włączyć przyśpieszenie, nie ryzykując eksplozji spowodowanej bliskością wielkich mas.

Rozejrzał się po kabinie. Różniła się od salo­nek na przednim poziomie, gdzie dawało się roz­łożyć łóżko i ciągle pozostawał jeszcze kawałek przestrzeni na wyprostowanie się - zarówno w jednoosobowych kabinach, obok łóżka, jak i w dwuosobowych, między nimi. W kabinach turysty­cznych, kiedy łóżko było rozłożone, pomieszcze­nie dzieliło się na dwie przestrzenie: przestrzeń nad łóżkiem i przestrzeń pod nim. W przestrzeni pod nim, razem z nim samym, znajdowały się re­gulatory temperatury i wentylacji, programatory dostarczające lekką muzykę i najnowszy film przygodowy, dozowniki jedzenia oraz napojów i niezliczona rzesza pomniejszych udogodnień.

Był tam także telefon i przycisk wezwania, oba połączone z kabiną stewardów. Cały czas zasta-

nawiając się, nacisnął oba. Oczywiście, nie było żadnej odpowiedzi.

W tym samym momencie ściana za nim zajaś­niała czerwonym światłem, a zza kratki, z której płynęła muzyka, wydobył się głos.

- Zaraz zaczynamy manewrowanie. Mówi Sekcja Kapitańska. Zaraz zaczynamy manewro­wanie. Pasażerowie z klubu proszeni są o udanie się do swoich kabin i zapięcie pasów bezpieczeń­stwa. Zaraz zaczynamy manewrowanie. Mówi Se­kcja Kapitańska...

Cully przestał słuchać. Steward wiedział, że nadejdzie to zawiadomienie. Oznaczało to, że poza załogą wszyscy powinni znajdować się w swoich kabinach, a członkowie załogi powinni się znajdować na poziomie sterowniczym, przy poste­runkach manewrowych. A to znowu oznaczało, że prawdopodobnie nikt nie będzie przechodził o-bok niego, by pomóc mu się uwolnić. Jednakże jeśli się wydostanie z tej kabiny, te opustoszałe korytarze pozwolą mu uciec.

Jednakże rozglądając się ponownie dookoła, Cully gwałtownie skorygował swoje pierwsze po­godne założenie, że zadanie, które stało przed nim, osobnikiem, który wydostawał się z bardziej wymyślnych więzień, będzie stosunkowo łatwe. Z tych samych powodów, z jakich najlepszą, jaka kiedykolwiek została zaprojektowana, jest pułap­ka będąca lochem z pozbawionymi możliwości wspięcia się ścianami i zbyt głębokim, aby wsko­czyć na nie i chwycić się za ich krańce - z tych właśnie powodów kabina turystyczna uwięziła Cully'ego. Był na górze łóżka, a potrzebow.ał_zna-leźć się pod nim, by móc operować uchwytem za­trzasku.

Pierwsze pytanie: Na jaką skalę jest nieprzeni-kliwe samo łóżko? Przekopał się przez przeście­

radła, odrzucił materace i przebijając się wzro­kiem przez sprężyny zobaczył czarne podbicie metalu. No cóż, nie spodziewał się wiele po tym kierunku. Położył materace i prześcieradła z po­wrotem i zaczął badać, z czym będzie miał do czynienia w górnej części łóżka.

Na ścianie było mnóstwo pokręteł regulacyj­nych i guzików, lecz nic, co by obiecywało jakąś pomoc. Ściany pokrywał ten sam metal, który stanowił podstawę łóżka. Cully zaczął wywracać kieszenie, w nadziei, że znajdzie w nich coś, co by go zainspirowało. Rzeczywiście przerzucił w rę­kach mnóstwo interesujących drobiazgów, w tym mnóstwo pomiętych kawałków papieru do nota­tek, które odkładał na bok patrząc na nie" bez większej nadziei, aż do momentu kiedy wydobył kieszonkowy scyzoryk, który, tak się miło zdarzy­ło, wyposażono w zestaw wytrychów. Zapiski mo­gą nabrać wartości w pewnym szczególnym mo­mencie, a wytrychy - zatrzask znajdował się w drzwiach, poza dostępem - też nie byty lepsze w tej sytuacji.

I w ten sposób, wśród rzeczy, które wydobył, nie było niczego, co by mu poddało jakiś pomysł. Trochę już ponuro pogwizdując, przystąpił do ro­bienia innego użytku ze swojego zwalonego na stos dobytku. Odkręcił stalówkę i nakrętkę swo­jego złotego wiecznego pióra, wyjął wkład, zosta­wiając pustą tubkę. Odłączył od niej stalówkę i jej zatyczkę. Zatyczka wyglądała na tubce jak ja­kaś rękojeść pistoletu. Sięgnął do ust i zdjął mos­tek, łączący kieł z drugim zębem trzonowym i po­łączył go z małym, reklamowym dozownikiem, z rodzaju tych zawierających tabletki przeciw zga­dze. Te dwie części razem przejawiały uderzające podobieństwo do magazynka i języczka spusto­wego małego, składanego pistoletu. A kiedy do-

łączył je do kombinacji wiecznego pióra-tuby-

-sprzączki podobieństwo stało się tak wyraźne, że wręcz niezaprzeczalne.

Cully dodał kilka poprawek do całości i rozej­rzał się dookoła. Na sekundę jego oko spoczęło na pomiętej notatce. Marszcząc brwi do odbicia w lustrze podniósł ją i wyprostował. Wewnątrz przeczytał: „Kocham, Lucy".

No tak, pomyślał Cully, to było to, czego moż­na było się spodziewać po dziewczynie o pro­miennych oczach, z przodkami pochodzącymi ze Szkocji i romantycznym wyobrażeniu co do dzi­siejszych warunków życia na Alderbaranie IV, i innych nowych światach.

-... Ale jeśli masz tę ziemię na Asterope IV, dlaczego tam nie jesteś i nie wykorzystasz jej? -spytała go pewnego razu.

- Nowe Światy są śmiertelnie nudne - od­parł. Ale widział, że mu nie uwierzyła. A potem ich rejs się skończył i ich nawiązana na promie znajomość - w rzeczywistości to było tylko tyle

- urwała się w doku Miami. Tylko ktoś tak wy­ćwiczony jak on mógłby wyczuć .tak lekkie wsu­nięcie czegoś do swej kieszeni. Później odkrył, że to była ta karteczka - którą trzymał już zbyt długo.

Kiedy po raz sześćdziesiąty zmienił zamiar, czy je wyrzucić, wepchnął rzeczy z powrotem do kie­szeni. Znowu powrócił problem wydostania się z kabiny. Zamyślił się nad nim, wyciągnął przeście­radła z łóżka i użył ich do zmierzenia paru odleg­łości.

Oś, na której osadzono koję, przymocowana była tuż przy niszy, do której chowało się łóżko w pozycji podniesionej. Było tak zaprojektowane, że dotykało nóżkami do sufitu. W konsekwencji, w trakcie podnoszenia, nóżki zakreślały łuk ...

W półtorej sekundy później odkrył, że wzno­szący się łuk nóżek, pozostawiał wystarczająco dużo przestrzeni pod przeciwległym kątem styku ściany i sufitu, tak że jeśli zdoła tam zawisnąć, będzie w stanie zwolnić uchwyt łóżka, przemieś­cić je obok siebie i złożyć do niszy.

Było to coś, do czego potrzebne były takie zręczności i umięśnienie, jakich normalnie wyma­gano przy czymś, co we wspinaczce wysokogórs­kiej nazywano „wspinanie się w kominie", gdzie wspinacz klinował się między przeciwnymi ścia­nami skały. Ten komin był raczej szeroki - po­mieszczenie mierzyło więcej niż trzy i pół metra. Ale Cully miał już w tym trochę doświadczenia.

Spróbował. Parę sekund później, przyciśnięty do ściany i sufitu, sięgnął w dół, zdołał odpiąć łó­żko i miał satysfakcję, obserwując je, jak się zwija na zewnątrz, w korytarzu Sekcji Turystycznej.

Korytarz był opuszczony i cichy. Wszystkie drzwi zamknięto. Ostrożnie zamknął także swoje i poszedł w stronę środkowej części statku. Prze­sunął wzrokiem po drabinie prowadzącej w górę, do Sekcji Salonowej, gdzie powinna się znajdo­wać następna drabina, prowadząca znowu do Se­kcji Załogowej, a stamtąd prawdopodobnie do jego celu - poziomu Sterowniczego i Sekcji Ka­pitańskiej. Jeśli ta droga była otwarta, mogło to się nawet okazać łatwym zadaniem. Ale przejście na poziom Sekcji Salonowej było na końcu dra­biny zamknięte metalową pokrywą, wytrzymującą nacisk na nią około pięciu kilogramów na centy­metr kwadratowy.

Została oczywiście zamknięta, tak jak inne po­krywy, na początku czasu manewrowania.

Cully zaczął to wszystko rozważać w zadumie, jego palce pieściły rękojeść dopiero co znalezio­nego pistoletu. Naturalnie wolałby, żeby wszystkie

pokrywy były otwarte, a przejścia dostępne bez potrzeby wszczynania zamieszania, czy rozgardia­szu. Ale steward skutecznie wykluczył tę możli­wość, reagując w taki sposób i w tym czasie, jak to zrobił. Odwrócił się od schodów i, marszcząc brwi, przywołał z pamięci plan statku, który po­wierzył jej przed pięcioma dniami.

W obu końcach korytarza, w ostatniej kabinie turystycznej znajdowały się włazy bezpieczeństwa, prowadzące przez sufit do kabin - salonek. Ob­rócił się, poszedł w stronę najbliższej ostatniej kabiny i spokojnie położył palce na uchwycie za­trzasku.

Z wewnątrz nie dochodził żaden dźwięk. Wy­ciągnął składak-pistolet zza paska i trzymając go w lewej ręce spokojnie, bez żadnego wahania, otworzył drzwi i wszedł do środka.

Wąski, złoty walec broni błyskawicznie okręcił się i wycelował w dziecięcą skroń. Na pełną bez­ruchu sekundę zatrzymał się tam, palec Cully'ego wpół przycisnął języczek spustu. Ale dziewczynka nawet się nie poruszyła. Słyszał szelest przepływa­jącej krwi w uszach i nikły trzask papieru w kie­szeni kurtki. Opuścił pistolet i pogrzebał w pasie przy spodniach, wyciągając stamtąd pigułki z dziecięcą dawką środka anestezjologicznego. Wci­snął ją powyżej normalnego ładunku, wycelował i wystrzelił. Dziecko wykonało lekko niespokojny ruch i zastygło bez ruchu. Cully przechylił się nad nią i usłyszał słaby oddech jej oddechu. Wypros­tował się. Pigułka działała nie przez środowisko krwi, lecz bezpośrednio. Za piętnaście minut jej efekt minie i sen dziewczynki stanie się znowu naturalną drzemką.

Odwrócił się, przeszedł na drugie miejsce i po­łożył wolną rękę na uchwycie zatrzasku awaryj­nego, znajdującego się ponad jego głową. Pomruk

głosów, dobiegających z góry wprawił go w waha­nie. Odkręcił walec od broni, wsadził go sobie do ucha, drugi koniec przytknął do sufitu, który jed­nocześnie był podłogą następnego poziomu. Gło­sy przybliżały się, nikłe i zniekształcone, ale zro­zumiałe dla niego.

- ...porywacz - mówił kobiecy głos.

- Och, Patty! - odpowiedział inny kobiecy głos. - On tylko próbował cię przestraszyć. Wie­rzysz we wszystko.

- A co z tym statkiem, który został porwany przed sześcioma miesiącami? Z tym statkiem, le­cącym do jednej z Plejad, tak jak ten? „Królową Argyll"?

- „Księżniczką Argyll".

- No wiesz, co mam na myśli. Statki są pory­wane. I będą tak długo, jak długo będą rządy na pionierskich światach, które udzielają licencji i nie zadają pytań. Ale ciebie to zupełnie nie ob­chodzi.

- Nie, nie obchodzi.

- Kiedy porywacze przejmują statek, zabijają wszystkich, którzy mogliby świadczyć przeciw nim. O żadnym z pasażerów, czy oficerów załogi z „Księżniczki Argyll" nigdy więcej nie słyszano.

- Kto tak mówi?

- Och, wszyscy o tym wiedzą!

Cully wyjął cylinder z ucha, i wkręcił go z po­wrotem do swej broni. Rzucił spojrzenie na uś­pione dziecko i pomyślał nad dostaniem się do innej kabiny, z włazem awaryjnym. Ale czas ma­newrowania nie mógł trwać więcej niż dwadzieś­cia minut, w najlepszym przypadku, a pięć minut już musiało minąć. Włożył pistolet między zęby, szarpnął nad głową uchwyt włazu, pociągnął go w dół i otworzył.

Położył obie ręce na skraju otworu i jednym sprężystym ruchem wskoczył do salonki na górze.

Pojawił się na otwartej przestrzeni pomiędzy dwoma ustawionymi przodami do siebie siedze­niami, z których każde zawierało dziewczynę w wieku dwudziestu lat. Ta po lewej była raczej pu­lchną, niską blondynką siedzącą na swym oddzie­lnym siedzeniu z ręcznikiem na kolanach i otwar­tą buteleczką lakieru do paznokci, a w ręce trzy­mała zakrętkę ze szczoteczką. Ta druga była ciemnowłosa, bardzo ładna, i siedziała obok opu­szczonego składanego biurka z podręcznym nota­tnikiem; widocznie pisała list. Przez chwilę pa­trzyła na niego i jego broń w osłupieniu, a potem blondynka wydała stłumiony pisk, podniosła ręcz­nik nad głowę i zastygła tak, podczas gdy brunet­ka, utkwiwszy wzrok w Cully'm, zaczęła powoli blednąc.

- Jim! - powiedziała.

- Przykro mi - odparł Cully. - Moje praw­dziwe nazwisko brzmi Cully When. Przepraszam też za to, Lucy. - Trzymał broń niedbale, lecz mierzył w jej kierunku. - Nie miałem żadnego wyboru.

Zaczęły jej wracać kolory. Oczy miała ciągle jak dwa kawałeczki zielonej butelki.

- W czym żadnego wyboru? - powiedział.

- By iść tą drogą - wyjaśnił Cully. - Wierz mi, gdybym wiedział, że będziesz tutaj, wybrał­bym inną trasę. Ale nie było innej i nie wiedzia­łem.

- Rozumiem - spojrzała na jego broń. -Czy musisz celować tym w moim kierunku?

- Obawiam się - rzekł delikatnie Cully -że muszę.

Nie uśmiechnęła się.

- Wciąż chciałabym się dowiedzieć, co ty tu­taj robisz.

- Tylko przechodzę - wskazał pistoletem nad ich głowami, na właz bezpieczeństwa, pro­wadzący do Sekcji Załogi. - Tak jak powiedzia­łem, przepraszam, że musiało to się odbyć przez waszą kabinę. Ale naprawdę nie wiedziałem, że mówiłaś tak serio o tej emigracji.

- Ludzie zwykle oceniają innych ludzi przez samych siebie - odparła beznamiętnie. - Tak się zdarzyło, że ja tobie wierzyłam. - Spojrzała znowu na broń. - Ilu was jest na pokładzie?

- Obawiam się, że nie mogę ci tego powie­dzieć.

- Nie, nie mógłbyś, prawda? - jej spokojne spojrzenie znowu spoczęło na nim. - Wiesz, jest taki stary wiersz o mężczyźnie takim jak ty. Prze­jeżdża obok dziewczyny ze wsi a ona zakochuje się w nim, tak po prostu. Ale on każe jej zgadnąć kim jest, no i ona zgaduje... och, wszystkie te po­ważane zajęcia, takie jak żołnierz lub leśniczy. Ale on w końcu jej mówi, że jest po prostu czło­wiekiem wyjętym spod prawa, przekradającym się między drzewami.

Cully skrzywił się.

- Lucy... zaczął. - Lucy...

- Och, wszystko w porządku. Powinnam się była domyślić, po tym jak nie zadzwoniłeś do mnie, ani nie skontaktowałeś się po zadekowaniu statku. - Rzuciła spojrzenie na swoją przyjaciół­kę, unieruchomioną pod ręcznikiem. - Masz broń. Co chcesz, żebyśmy zrobiły?

- Siedźcie po prostu dalej - powiedział -Przejdę tędy na górę i za sekundę już mnie nie będzie w waszym życiu. Obawiam się - sięgnął do telefonu na ścianie i wyrwał jego sznur - że mogłybyście naprzykrzać się stewardowi, po mo-

im wyjściu. Ale on nie odpowie na brzęczyk, za­nim się nie skończy czas- manewru. A klatki schodowe są zamknięte. Siedźcie jak łanie, a nic się nie stanie.

Odrzucił telefon na bok i schował broń za pa­sek.

- Proszę mi wybaczyć - powiedział, wcho­dząc na siedzenie obok niej. Odsunęła się sztyw­no. Otworzył znajdujący się nad jego głową właz, opuścił klapę na dół i przeszedł przez luk. Kiedy spojrzał przez niego w dół, ujrzał twarz dziew­czyny sztywno wykręconą w jego kierunku.

Odwracając się odkrył, że znajduje się w po­mieszczeniu narzędziowym. Tego się zresztą spo­dziewał, zgodnie z wyuczonym przed zaokręto­waniem schematem statku. Szybko opuścił po­mieszczenie i zaczął przeszukiwać sekcję.

Jak się tego spodziewał, nie było na tym po­ziomie nikogo. Na międzygwiezdnych liniowcach najwyżej ceniono wagę i przestrzeń, dlatego też nawet taki steward jak ten, który zamknął go w kabinie, miał do wypełnienia podwójne obowiąz­ki. Podczas przyśpieszeń właściwie tylko oficer nawigacyjny miał coś do roboty. Lecz w czasie normalnych operacji cały personel statku był ze­brany, w Sterówce, w Sekcji Kapitańskiej.

Tak jak się spodziewał, właz na klatkę scho­dową do najwyższej i ostatniej sekcji statku był zamknięty, podobnie jak reszta. To, oczywiście, była już rutyna. Nie oczekiwał, że byłby otwarty, mimo iż statki takie jak ten jeszcze parę lat temu mogły sobie pozwolić na podobną beztroskę. Były oczywiście włazy bezpieczeństwa na tym pozio­mie, prowadzące do ostatecznej sekcji. Ale nie było zamiarem Cully'ego pojawić się w środku Sterówki lub Sekcji Kapitańskiej pełnej młodych,

pełnych wigoru i z całą pewnością uzbrojonych oficerów. Bezpośrednie dojście było zamknięte.

Droga okrężna pozostawiała jakąś możliwość. Cully przeszedł na przeciwny koniec korytarza, i odnalazł otwór załadunkowy, zamknięty na stan­dardowy zamek. W sąsiadującym pokoju znajdo­wały się ubiory zewnętrzne. Spędził kilka minut przełamując się wytrychami przez zamknięcie i po uporaniu się z nim, wszedł i zaczął nakładać najbardziej zbliżony do jego dwumetrowej sylwet­ki skafander.

Minutę później kroczył po zewnętrznym po­szyciu statku.

Kiedy obserwował zamykające się ociężale za nim w ciszy bezpowietrznej przestrzeni zewnęt­rzne drzwi śluzy, poczuł nachodzący go zazwyczaj w takim czasie jak ten wewnętrzny chłód. Czuł łagodny, ale wyraźny lęk przed otwartą prze­strzenią z jej miliardami nieruchomych gwiazd. Wiedział, co go spowodowało. Już kilku psychia­trów mu mówiło, że nie ma czym się martwić, lecz nie umiał się całkowicie pogodzić z ich bez­troską. Wiedział, że pod zewnętrzną maską tak naprawdę jest bardzo samotnym człowiekiem i podświadomie domyślał się, że porównywał prze­strzeń do ostatecznej zagłady, w której spodzie­wał się któregoś dnia zniknąć i być zapomnianym na zawsze. Nie mógł naprawdę uwierzyć, że ktoś taki jak on potrafiłby zrobić szczerbę w takim wszechświecie.

To było symptomatyczne - pomyślał porusza­jąc się z trudem na przywierających do metalo­wego kadłuba, magnetycznych podeszwach swego skafandra - że nigdy nie miał szczęścia do ko­biet. Jak z Lucy. Jakiś rodzaj pecha zdawał się u-stawiać go za każdym razem w złej pozycji, kiedy stał wobec szansy miłości. W głębi duszy był tak

samu istotą z rozgwieżdżonymi oczami jak Lucy, powiedział sobie, ale nigdy nie udało mu się wy­dobyć tego na wierzch. Kiedy ona wypadała dob­rze, on wydawał się wszystko zupełnie opacznie rozumieć.. No cóż, pomyślał, takie jest życie. 0-deszła swoją drogą, a on swoją. No i prawdopod­obnie było to dobre zakończenie sprawy.

Popatrzył w górę, przed siebie, i dostrzegł lek­kie wybrzuszenie okna obserwacyjnego w Sekcji Nawigacyjnej. Stąd było do niego kilka kroków.

Na szczęście nowoczesne statki izolowano dźwiękoszczelnie, w przeciwnym wypadku załoga słyszałaby jego zbliżające się po poszyciu kroki. Doszedł do okna i pochylając się nad nim zajrzał w głąb. Pomieszczenie do którego zaglądał wy­dawało się być puste.

Obok znajdowała się mała śluza, używana przy czyszczeniu lub naprawianiu okna. Niezdarnie, z niemałym wysiłkiem, zdołał przekręcić w dół trzymający zamek sworzeń i dostać się do środka. Przestrzeń pomiędzy zewnętrzną a wewnętrzną śluzą wystarczyła, by pomieścić tylko jednego u-branego w skafander człowieka. Skulił się w cie­mnościach, po tym jak zewnętrzna śluza zamknę­ła się za nim.

Słyszał wycie napływającego powietrza. Ostro­żnie rozchylił wewnętrzne drzwi i zajrzał do po­koju, w którym ciągle nie było żadnego członka załogi. Wśliznął się do środka i zatrzasnął zamek w drugich drzwiach, zanim zaczął zdejmować ska­fander.

Kiedy już się z niego wydobył, wyciągnął zza paska broń i ostrożnie otworzył zamknięte przez siebie poprzednio drzwi. Popatrzył na krótki ko­rytarz, prowadzący do Sterówki, i w drugą stronę, jeśli go pamięć nie myliła, do głównego pomiesz­czenia, znajdującego się za włazem idącej do góry

klatki schodowej. Przestrzeń otaczająca małym kołem ten właz była następnym, bezpośrednim dostępem do Sterówki, drzwiami do Kwatery Ka­pitana i z innej strony do Pomieszczenia Łączno­ści.

Korytarz był opustoszały. Posłyszał głosy spły­wające ze Sterówki w dół. Puścił drzwi prowadzą­ce do przestrzeni otaczającej właz na klatkę schodową. I zatrzymał się gwałtownie.

Właz był otwarty. A kiedy go, dziesięć minut wcześniej, sprawdzał, znajdując się o poziom ni­żej, nie był.

Po raz pierwszy teraz nastawił specjalnie ucho, na dochodzące go ze Sterówki głosy. Akustyka tej części statku zupełnie przekręciła sens wypowie­dzianych słów. Ale uważnie teraz przysłuchując się nie miał żadnych kłopotów z rozpoznaniem, między innymi, głosu Lucy.

Z pewnym zdumieniem uświadomił sobie, że dla tak pełnej energii dziewczyny jak ona, to nie był żaden bohaterski wyczyn, pójść za nim przez otwarty właz awaryjny i wspiąć się potem na po­ziom załogi, do zamkniętego przejścia, stanąć tam i walić w niego, czekając aż ktoś otworzy.

Odrzucił zbędną już ostrożność i puścił się sprintem w stronę drzwi do Kwatery Kapitana. Nie były zamknięte. Przyszło mu na myśl, że Lu­cy i reszta załogi prawdopodobnie spodziewali się, iż był jeszcze o poziom niżej, w Sekcji Załogi. Zamknął drzwi i dokładnie oglądał pomieszcze­nie, w którym obecnie się znajdował.

Jako miejsce gdzie kapitan przyjmował gości, pokój bardziej niż cokolwiek innego przypominał salę klubową. W jednym z kątów stało wielkie biurko, w typie sprzętu człowieka biznesu, a przeciwna ściana kończyła się wyposażoną w szy-

bę wnęką, zawierającą zbiór broni krótkiej i na-boi do niej.

W jednym momencie znalazł się przy niej, wa­lcząc wściekle z zamkiem wnęki. Po kilku sekun­dach przekonał go wytrychem do ustąpienia. Się­gnął i wyjął krótkolufowy karabin do zamieszek ulicznych, z rozszerzającym się wylotem. Spraw­dził komorę. Wypełniał ją pełen magazynek na tysiąc śmiertelnych, stalowych strzałek. Trzymając go w jednej ręce, a składak w drugiej, wrócił z powrotem na korytarz i skierował się do następ­nych drzwi, prowadzących z centralnego pomiesz­czenia wokół klatki schodowej Sterówki.

- ...Nie chciał mi powiedzieć, czy są jeszcze jacyś inni - Lucy zwracała się do mężczyzny z kapitańskimi naramiennikami. Ośmiu innych mężczyzn, łącznie ze stewardem o nieruchomej twarzy, tym samym, który uwięził go w kabinie, stało przy swoich posterunkach i przysłuchiwało się

- Nie ma innych - powiedział Cully chrapli­wie. Wszyscy obrócili się w jego stronę. Odłożył składak na konsoletę sterowniczą, by uwolnić drugą rękę i już obiema, mierżąc w nich, pod­niósł ciężki rozpylacz. - Jestem tylko ja.

- Czego chcesz? - zapytał mężczyzna z na­szywkami kapitana. Miał lekko pobladłą, spokoj­ną twarz. Cully zignorował pytanie. Wszedł do pokoju i okrążył go w prawo, tak by mieć za sobą ścianę.

- Brakuje jednego człowieka, gdzie on jest? - stwierdził, przesuwając się, Cully. - Gdzie on jest?

- Steward z poprzedniej zmiany śpi - po­wiedział steward, ten który go zamknął.

- Odsuńcie się - rzekł Cully odciągając ich od stanowisk kontrolnych i gromadząc przy zao­

krąglonej ścianie, obok wejścia przez które sam wszedł. - Nie wierzę ci.

- To może ja ci powiem - powiedział kapi­tan występując przed pozostałych. - Jest w- Łą­cznościowym. Utrzymuje stały kontakt z Policją Układu Słonecznego aż do momentu wejścia w przyśpieszenie. Cały czas dwa ich statki, z wyga­szonymi światłami, dotrzymują nam towarzystwa, dwieście kilometrów z każdego boku.

- Powiedz coś jeszcze. W to też nie wierzę -Obserwował wszystkie, znajdujące się w pokoju osoby, ale to, czego się najbardziej obawiał, to były szeroko otwarte, patrzące na niego oczy Lu­cy. Szorstko zwrócił się do niej. - Dlaczego się w to wmieszałaś?

Była blada, jej oczy wydawały się być pełne o-szołomienia.

- Spojrzałam w dół i zobaczyłam, co zrobiłeś temu dziecku w kabinie pod nami - jej głos za­marł, przechodząc w szept. - Och, Cully...

Roześmiał się ponuro.

- Stańcie tam - rozkazał. Przesunął ich do narożnika, blisko wykorzystanego przez niego samego przejścia. - Muszę mieć was wszystkich razem. Teraz jeden z was powie mi, gdzie jest ten facet - jeśli nie, wystrzelam was, jednego po drugim, aż ktoś mi to w końcu powie.

- Jesteś głupcem - rzekł kapitan. Wrócił mu już na twarzy lekki kolorek. - Jesteś sam. Nie masz żadnej szansy kontrolowania w pojedynkę tego statku. Wiesz co się dzieje z porywaczami, prawda? To nie będzie po prostu wyrok więzie­nia. Zatrzymaj się teraz, a my wszyscy wstawimy się za tobą. Możesz jeszcze wyjść z tego bez wy­roku egzekucji.

Dzięki - Cully wykonał ruch końcem ka­rabinu. - Wejdziemy w przyśpieszenie. Zacznij nastawiać je według kursu, który ci podam.

- Nie - patrząc na niego twardo powiedział kapitan.

- Jesteś odważnym człowiekiem - stwierdził Cully. - Ale chciałbym ci na coś zwrócić uwagę. Zamierzam cię zabić, jeśli nie będziesz ze mną współpracował, a potem będę się przesuwał po linii twoich oficerów. Wcześniej czy później ktoś zdecyduje się uratować własne życie, wykonując to, o co cię poprosiłem. Więc twoja śmierć nie o-znacza uratowania tego statku. Oznacza kogoś z mniejszym męstwem, niż twoje. A ty umrzesz.

Ze strony Lucy doszedł odgłos ostrego, gorz­kiego zaczerpnięcia oddechu. Cully trzymał wzrok na kapitanie.

- I jak z tym będzie? - zapytał Cully.

- Żaden oberwaniec z Kolonii - wycedził wolno i dobitnie kapitan - nie będzie mi stał w mojej Sterówce i dyktował, gdzie mam zabrać mój statek.

- Czy kapitan i oficerowie z „Księżniczki Ar-gyll" kiedykolwiek powrócili? - nieco tajemniczo spytał Cully.

- To nie ma nic wspólnego ze mną, czy oni wrócili, czy zostali.

- Więc cofnijmy się jeszcze raz - powiedział Cully. - Jesteś zbyt cenny, by cię stracić. - Ka­rabin zmienił pozycję, celując teraz w Pierwszego Oficera wysokiego, chudego mężczyznę, z prze­rzedzonymi na skroniach włosami. - Ale ty nie jesteś, przyjacielu. Nie mam zamiaru ci nawet mówić, co zamierzam zrobić. Po prostu zaczynam odliczanie, a kiedy zdecyduję się je zatrzymać, będziesz to miał. Raz... dwa...

- Nie! Nie strzelaj! - Pierwszy Oficer prze­minął te kilka kroków, które oddzielały go od konsolety Komputera. - Jaki jest twój kurs? Co chcesz, żebym ustawił...

Kapitan zaczął klnąc na Pierwszego Oficera. Mówił powoli i dobitnie, zupełnie ignorując obe­cność Lucy w Sterówce. Kontynuował, kiedy Cul­ly podał Pierwszemu kurs, a ten go nastawił. Przestał dopiero gdy - nagle - zgasły światła i statek przyśpieszył.

Kiedy światła znowu rozbłysły - była to kwes­tia ułamka sekundy czasu rzeczywistego - kapi­tan wreszcie się uciszył. Wydawał się oklapnięty po tym krótkim okresie ciemności, a jego twarz jakby się postarzała.

I wtedy, przecinając napiętą ciszę w pokoju, rozbrzmiał dźwięk dzwonka Alarmu Kontaktowe-g°-

- Włącz to - powiedział Cully. Pierwszy podszedł i wcisnął przycisk pod znajdującym się w pokoju ekranem łączności. Rozjaśnił się szyb­ko, ukazując mężczyznę w białej kurtce.

- Zbliżamy się do was, Cully - oznajmił. -Teraz my to przejmujemy. Jak się przygotowałeś na ofiary w ludziach?

- W chwili, gdy... zaczął Cully. nie dokończył. Przerwały mu, wypowiedziane męskim głosem, po kolei, trzy słowa:

- Rzuć to, porywaczu!

Cully zamarł. Zadarł brwi w wyrazie smutku i po raz pierwszy uśmiechnął się do oficerów, do Lucy i do postaci na ekranie swym nieposkro­mionym uśmiechem. Potem uśmiech znikł.

- Przyjacielu - odezwał się do mężczyzny u-krytego za nim. - Twoja praca to kierowanie statkiem kosmicznym. Moją jest zabieranie ich od ludzi, którzy nimi kierują. Właśnie teraz wyobra-

żasz sobie jak zatrzymujesz mnie lub strzelasz do mnie, ten statek wykręca z powrotem, robiąc skok w przyśpieszenie, a ty stajesz się bohaterem za uratowanie go. Ale to nie pójdzie tą drogą.

Zaczekał moment, by usłyszeć jak steward z poprzedniej zmiany - czy kimkolwiek był ten o-ficer - odpowiada. Lecz była tylko cisza.

- Jesteś za mną - powiedział Cully. - Ale ja umiem odwrócić się całkiem szybko. Możesz mnie dostać, kiedy będę się obracać, ale jeśli nie masz czegoś w rodzaju małej armaty, nie zdołasz mnie zatrzymać, bym nie mógł cię dostać w tym małym dystansie, niezależnie czy masz mnie na muszce, czy nie. Teraz, jeśli myślisz, że ja tylko tak mówię, lepiej to sobie jeszcze raz przemyśl. Dla mnie takie coś jest po prostu ryzykiem hand­lowym.

Odwrócił się. Kiedy to robił, padł na podłogę i usłyszał pierwszy strzał, przelatujący mu koło u-cha. Gdy uderzył o podłogę, następny strzał ude­rzył o pokład obok niego i zrykoszetował w jego stronę. Ale w tym momencie miał już wycelowany swój ciężki karabin do zamieszek ulicznych i na­cisnął przycisk spustowy. Struga strzałek wyrzuci­ła stojącego za nim mężczyznę ze Sterówki, przez wejście do niej, zamieniając go w nieruchomy, le­żący, w korytarzu, bezwładny stos. Cully powstał na nogi, czując jedną strzałkę w swoim wnętrzu. Pokój zaczął falować dookoła niego ale czuł, że będzie mógł wytrzymać te niezbędne kilka minut, zanim ludzie z lecących obok nich statków prze­łamią zabezpieczenia i dostaną się na pokład. Miał luźną kurtkę i mógł ukryć pod nią krwawie­nie. Żaden ze stojących przed nim ludzi nie mógł się dowiedzieć, że został trafiony.

- W porządku chłopaki - rzekł zdobywając się na uśmiech. - Już po wszystkim, tylko bez

krzyków... l wtedy nagle Lucy wyrwała się z grupy i pobiegła przez pokój w stronę wejścia, którym przed chwilą, czy może wcześniej wszedł Cully.

- Lucy... - warknął na nią. I wtedy zobaczył, jak zatrzymuje się i obraca przy konsolecie kontrolnej, przy wejściu i porywa małego składa­ka, którego on sam tam przedtem położył. -Lucy, chcesz być zastrzelona?

Ale ona już podnosiła maleńki pistolet, trzy­mając go w uchwycie obu rąk i celując prosto w niego. Łzy biegły w dół jej twarzy.

- Tak jest lepiej dla ciebie, Cully - łkała -Lepiej...

Obrócił karabin, zatrzymując go na niej, lecz ona tego nie zobaczyła.

- Lucy, będę musiał cię zabić! - krzyknął. Ale ona widocznie już go nie słuchała, widząc widok wylotu lufy karabinu w jego rękach. Drga­jący złoty walec w mocnym uścisku jej rąk zaczął jeszcze bardziej chwiać się, celując w niego.

- Och, Cully - załkała. - Cully... I nacisnę­ła spust.

- A, psiakrew! - powiedział w desperacji Cully. I pozwolił jej się zastrzelić.

Kiedy powrócił z oddali, z początku rzeczy przedstawiały się bardzo niewyraźnie. Słyszał głos należący do mężczyzny w białej kurtce, spierający się z głosem Lucy.

- Halucynacja... wymamrotał Cully. Głosy u-milkły.

- Och, on coś powiedział! - wykrzyknął głos Lucy.

- Cully? - powiedział głos mężczyzny. -Cully poczuł ucisk dwóch palców w miejscu na dłoni, gdzie powinnien się znajdować puls. Jeśli, oczywiście, w ogóle miał jakiś puls. - Jak się czujesz?

- Lekarz pokładowy? - wymamrotał z wiel­kim wysiłkiem Cully. - Dostaliście się na „Gwia­zdę Północy"?

- Zgadza się. Wszystko jest w porządku. Jak się czujesz?

- Całkiem nieźle - rzucił Cully. Lekarz zaś­miał się.

- No pewnie - powiedział doktor. - Nic tak nie poprawia kondycji jak bycie postrzelonym parę razy i usunięcie z faceta kulek i strzałek.

- To nie był błąd Lucy - ciągnął Cully. -Niezrozumienie. - Zrobił jeszcze jeden wielki wysiłek. - Gwiazdy w oczach.

- Och, o co mu chodzi? - załkała Lucy.

- On ma na myśli - powiedział oschle głos doktora - że jesteś jedną z tych wspaniałych, młodych idealistek, które są najlepszym materia­łem na frajerów, karmionych propagandą dostar­czaną przez Konfederację Starych Światów.

- Och, to pan tak powiedział - wybuchł głos Lucy. - Oczywiście, że to pan tak mówi!

- Młoda damo - oznajmił doktor - jak pa­ni myśli, jak bogaty obecnie jest nasz przyjaciel Cully?

Cully słabo usłyszał jak wyciera nos.

- Sądzę, że ma miliony - odparła z goryczą w głosie. - Czy nie porwał już tuzinów statków?

- Porwał już osiem - ciągnął ozięble doktor - co, nawiasem mówiąc, stawia go o trzy statki do przodu przed innymi współzawodnikami do ty­tułu mistrza w porywaniu pomiędzy zasiedlonymi układami gwiezdnymi. Wskaźnik śmiertelności wśród pojedynczych zawodników - a dzisiejszych czasach nie wprowadzisz więcej niż jednego po­rywacza na pokład statków Konfederacji - sięga do dziesięciu procent na trzy pojmane statki. Ale wątpię, żeby Cully zdołał zaoszczędzić miliony na

swej płacy sześciuset miesięcznie i premii jednej dziesiątej procenta wartości uratowanego mienia, według kursu Światów Kolonii.

Nastąpił moment całkowitej ciszy.

- Co pan chce przez to powiedzieć? - po­wiedziała trochę drżącym głosem, Lucy.

- Próbuję w celu uratowania mojego pacjenta i, być może, pani samej, wypchnąć to, co Cully nazwał tymi gwiazdami w pani oczach i zrobić w tym szczelinę dla normalnego światła dziennego.

- Ale dlaczego on miałby pracować na u-trzymanie w taki sposób? - W jej głosie słychać było nieufność.

- Być może - odpowiedział doktor - ale ty­lko być może, dlatego, że te wszystkie plakaty, rozweselające atmosferę w barach Kolonii, wyob­rażające splamionego krwią wroga, z nożem w zębach, zabijającego dla samej tylko zabawy ofi­cera Konfederacji i wlokącego za włosy pasażerki porywacza mają niewiele wspólnego z prawdzi­wym życiem takiego człowieka, jakim jest Cully.

- Zdolna dziewczyna - zdołał powiedzieć Cully - trochę tylko jej się pomieszało, ot co -Udało mu się trochę wyraźniej dojrzeć. Ich dwoje stało, zwróconych do siebie twarzami, tuż przy jego łóżku. Doktor miał lekki rumieniec na poli­czkach i wyglądał na rozzłoszczonego. Cully z niepokojem zauważył, jak Lucy wyglądała niena­turalnie blado. - Pomieszało... - powtórzył.

- Pomieszało nie jest na to dobrym określe­niem - powiedział ze złością doktor nie patrząc na niego. - Ona i ponad dziewięćdziesiąt dzie­więć procent ludzi ze Starych Światów... -Zwrócił się do Lucy. - Spotkałaś Cully'ego po Ziemskiej Stronie. Najwyraźniej go tam polubiłaś. Wtedy nie wydał ci się wypalonym gwiezdnym żużlem! Ale wystarczy, żebyś usłyszała, jak przy-

kleją mu się etykietkę „porywacza" i natychmiast twoje nastawienie zmienia się. Lucy przełknęła ślinę.

- Nie - powiedziała po cichu - to... sie­nie zmieniło.

- No więc, jak myślisz, kto się myli, ty czy Cully? - Doktor parsknął. - Jeśli muszę ci to wyjaśnić, to to nie ma sensu. Jeśli sama nie u-miesz zobaczyć rzeczy takimi, jakie są, to kto ci może w tym pomóc? To jest to właśnie, co jest złego w ludziach ze Starych Światów.

- Wierzę Cully'emu - powiedziała. - Tylko właśnie nie wiem, dlaczego.

- Kto ma mnóstwo surowców, by nimi hand­lować, lecz nie handluje? - Zapytał doktor. Spojrzała na niego marszcząc brwi.

- Dlaczego... Nowe Światy nie handlują na własną rękę? - powiedziała. - Ale one są na to zbyt mało rozwinięte, zbyt młode...

- Młode? Na większości z nich jest już trze­cia lub piąta generacja!

- Mam na myśli, że nie mają przemysłu, or­ganizacji komercyjnej... - Zająknęła się, gdy na twarzy doktora wypełzł pełen politowania uś­miech. - No dobrze, niech mi pan to powie! Jeś­li mają wszystko, co jest potrzebne do handlu, to dlaczego tego nie robią!? Stare Światy handlują, dlaczego wy nie?

- Za pomocą czego?

Spojrzała na niego w zdumieniu.

- Ale Konfederacja Starych Światów posiada statki przystosowane do międzyplanetarnego ha­ndlu. I są zadowoleni, kiedy przewożą tymi stat­kami produkty Kolonii. Tak jest naprawdę -

mówiła.

- Więc ładunek zminiaturyzowanych siłowni­ków chirurgicznych, skonstruowany na Asterope,

w Plejadach musi być zafrachtowany na Ziemię, a stamtąd już prosto przewieziony do swojego miej­sca przeznaczenia na Elektrze, też w Plejadach. Tylko że przez ten czas ich cena zwyżkuje dwu­krotnie lub trzykrotnie, a ta różnica zostaje w kieszeniach ziemskich armatorów. Milczała.

- Wydawało mi się - podjął doktor - że dziewczyna, która była z panią wspomniała coś o tym, że pochodzi pani z Bostonu, ze stanów Zje­dnoczonych na Ziemi. Czy czasem nie zdarzyło się tam jakieś przyjęcie herbaciane? Po którym nastąpiła rewolucja? A czy to nie ma jakiegoś związku z faktem, że Anglia w tym samym czasie nie zezwalała koloniom rządzić się im samym i nie pozwoliła używać im ich własnej floty do handlu? Że wszystko musiało być rozdzielone przez Anglię, na angielskich statkach, tak, by przewaga leżała po stronie angielskich kupców?

- Ale dlaczego nie możecie zbudować włas­nych statków? - spytała. Cully poczuł, że nastą­pił czas, by wtrącić się do rozmowy. Lekko od­chrząknął.

- Hej... - zdołał wymówić. Oboje zwrócili wzrok na niego, lecz on patrzył tylko w stronę Lucy.

- Widzisz - zaczął, przekręcając się i uno­sząc na łokciu - chodzi o to, że...

- Połóż się - powiedział doktor.

- Sprawdź, czy nie ma cię w śluzie - odparł Cully. - Chodzi o to, kochanie, że nie można zbudować statku kosmicznego bez mnóstwa kosz­townego wyposażenia i narzędzi oraz wykwalifi­kowanego personelu. Potrzeba przemysłu kosmi­cznego. No i musisz zdobyć skądś, by zacząć, wy­posażenie, narzędzia i ludzi. Nie zdołasz ich zdo­być jeśli nie zaczniesz zarabiać na nie handlem.

A nie będziesz mogła swobodnie handlować bez własnych statków, co przez zmuszanie nas do ko­rzystania ze swojego frachtu Konfederacja skute­cznie nam uniemożliwia.

- No więc już widzisz, jak to się dzieje -mówił Cully. - Kończy się na tym, że musisz już posiadać statki, by zacząć je budować. I jeśli lu­dzie z zewnątrz odmawiają ci ich legalnego po­siadania, po prostu dlatego, że ich sprawy idą dobrze i nie chcą, by się to skończyło - wtedy niektórzy z nas muszą się włamać i starać się o nie w każdy sposób, jaki jest możliwy.

- Och, Cully!

Nagle znalazła się na kolanach, przy jego łóż­ku, z oplecionymi wokół niego ramionami.

- Oczywiście służby informacyjne konfedera­cji próbowały utrzymywać iluzję, że jesteśmy wpół opętanymi gorączką dzikusami, wpół postaciami z Dzikiego Zachodu. Dopiero na Nowych Światach ludzie nabierają prawdziwego spojrzenia na sytu­ację, właśnie, że mając otwarte oczy... - Doktor przerwał. Nie słuchali go.

- Mógłbym wspomnieć - ciągnął trochę gło­śniej - że choć Cully nie jest tak bogaty, to po­siada naprawdę imponujący medal, na który cał­kowicie sobie zasłużył, i patent oficerski w stop­niu dyplomowanego Admirała w nowopowstają­cych Kosmicznych Siłach Zbrojnych Nowych Światów. Kongres Nowych Światów zatwierdził go na to stanowisko w chwilę po tym, jak na połą­czonym posiedzeniu kończył projektować swoją Deklarację Niepodległości...

Ale oni wciąż go nie słuchali. Wtedy doktoro­wi przyszło na myśl, że mógłby lepiej spożytko­wać swój czas - na tym statku, gdzie po raz pie­rwszy od czasu, kiedy wzniósł się w przestrzeń, on został mianowany lekarzem pokładowym -

niż stać nad nimi, przemawiając do ich ogłuch­łych uszu.

Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi do iz­by chorych, na statku poprzednio nazwanym „Księżniczka Argyll".

BRAT CHARLIE

I

Ryk przygotowywanych do odpalenia dysz dźwięczał we wnętrzu starej APC9 jak pomruk bliskiej, nie do końca przebrzmiałej burzy. W za­tłoczonym, zalatującym trochę tłuszczem kokpi-cie, siedział Chuck Wagnall, dokonując tradycyj­nej przedstartowej kontroli pokładowych instru­mentów i przyrządów sterowania lotem. Niemało było ich do sprawdzenia - niemal więcej niż mogła pomieścić przestrzeń kokpitu; ale dzięki nim ta stara dziewiątka, jak wszystkie w jej zespo­le, była wyekwipowana do działania w prawie ka­żdym środowisku, z wyjątkiem podwodnego. Zre­sztą mogła operować nawet i tam, potrzebowała tylko trochę czasu, by się przygotować.

Po jego lewej ręce, w polu ekranu, miała być widoczna eskorta posła Tomahów, podczas pro­cesu zaokrętowania jego samego. Binichi, od Lu-ghów, był już w swojej skrzyni. Chuck nie mar­nował na to czasu ani uwagi, ale kiedy na wprost przed nim rozbłysł ekran bezpośredniej łączności z Bazą, nie ociągając się przerzucił na niego spoj­rzenie.

- Zatrzymałeś się na siedemdziesiątej dzie­wiątej - powiedział machinalnie do siebie i naci­snął guzik potwierdzenia.

Światło rozmyło się, ukazując Roya Marlina, Starszego Nadzorcę Zespołu. Brązowe włosy Ro­ya były starannie przyczesane, mundur ciasno o-pięty, niebieskie oczy obojętne i zrelaksowane -na te oznaki najwyższego niebezpieczeństwa Chuck poczuł, jak drętwieje mu kręgosłup.

- Taa, no i jak leci, Chuck? - zapytał Roy.

- Start za jakieś pięć minut.

- Jakieś kłopoty podczas zabierania Binichie-go?

- Łatwizna - powiedział Chuck. - Czekał na mnie na powierzchni zatoki. Za dwa centy mógł ją mieć tutaj zaokrętowaną razem z Toma-hem - Chuck bacznie przypatrywał się twarzy swego przełożonego. Bardzo chciał zapytać Roya, co było grane. Musiał jednak czekać, aż on sam wyłoży sprawę, z którą przyszedł. W chwili, gdy uzna to za stosowne, o ile w ogóle uzna.

- Spójrzmy na twój plan lotu - powiedział Roy.

Przesuwając palce lewej ręki w prawą stronę, Chuck poruszył nimi nad wykazem frachtu.

Na ekranie pomiędzy nim a Royem pojawił się, nałożony na jego twarz, zarys dwóch konty­nentów planety, którą Tomahowie nazywali Mant, a Lughowie Vanyinni. Czerwona linia oznaczająca ich planowaną trasę, pięła się okręż­nym łukiem od kropki, wyznaczającej ich obecną pozycję, ponad wyrwą oceanu, do kropki znajdu­jącej się na południowym kontynencie, dobrze za linią brzegu. Kropka była oznaczeniem pozycji ludzkiej Bazy.

- Mogłeś wziąć trasę przybrzeżną - rzekł Roy, studiując mapę.

- Ta nie oddala nas od lądu na więcej niż o-siemset mil morskich w punkcie środkowym mię­dzy kontynentami.

- Dobra, to twoja sprawa - powiedział Roy ze złowieszczą niefrasobliwością, godną hałasu odpalających dysz. - Och, tak przy okazji, zgad­nij, kogo my tu mamy? Właśnie wylądował. Twój wuj, Minister Wagnall.

Aha! - powiedział Chuck. Ale powiedział to tylko do siebie.

- Tommy! - rzekł głośno. - Czy on tam jest gdzieś pod ręką?

- Obok mnie - powiedział Roy i usunął się z ekranu, wpuszczając na swoje miejsce dobrze zbudowanego mężczyznę, z poszarzałymi włosami i przystojną, szeroką twarzą.

- Chuck, chłopcze, jak ci leci? - odezwał się mężczyzna.

- Jak zwykle dobrze, Tommy - odparł Chuck. - Jak z politykowaniem?

- Komitet Przydziałowy wysłał mnie na jed­noosobową majówkę, w celu sprawdzenia was, chłopaki - powiedział 439 Minister Dystryktu Ziemskiego Thomas L. Wagnall. - Przyrzekłem twojej matce pozdrowić cię, jeśli bym się dostał do Bazy. O co chodzi w tym projekcie, nazwanym na twoją cześć?

- O nie, nie na moją cześć - zaprzeczył Chuck. - Pełna nazwa to nie jest Projekt Char-liego, lecz Projekt Wielkiego Brata Charliego. Z nami, Judźmi, w roli Wielkiego Brata.

- Nie wydaje mi się, żebym rozumiał ten związek.

- Czy nigdy nie słyszałeś tej opowieści? -spytał Chuck. - O trzech braciach - najmłodsi byli bliźniakami i walczyli ze sobą przez cały czas. Jedyną istotą mogącą ich powstrzymać, był ich wielki brat Charlie, wchodzący na scenę.

- Rozumiem - powiedział Tommy. - Z Tomahami i Lughami, w roli dwóch bliźniaków? Bardzo stosowna przypowieść. No to miejmy nadzieję, że Wielkiemu Bratu powiedzie się tak samo i w tym przypadku.

- Amen - dodał Chuck. - Oni są naprawdę drażliwymi narodami.

- No cóż - odrzekł Tommy. - Miałem za­miar przelecieć się do tego miejsca, gdzie się te-

raz znajdujesz i zrobić niespodziankę, ale rozu­miem, że z całego wyposażenia tylko ty masz klosz atmosferyczny.

- No widzisz? - zapytał Chuck. - To do­wodzi, że potrzebujemy więcej funduszy i sprzętu. Powiedz to na górze, kiedy wrócisz, Tommy. Tamte małe płatowce, które lecąc widziałeś na polu, nie nadają się w ogóle do niczego.

- No cóż, zobaczymy. Kiedy spodziewasz się tutaj przybyć?

- Będę kończył za parę minut. Powiedzmy, za parę godzin.

- Dobra. Postawię ci szklankę dyplomatycz­nej szkockiej, gdy się tu zjawisz. Chuck wyszczerzył zęby.

- Niech będzie błogosławiona pomoc rządo­wa. I ty. Do zobaczenia, Tommy.

- Będę czekał - powtórzył Minister -Chcesz znowu rozmawiać ze swoim szefem? Odwrócił wzrok od ekranu.

- Nic więcej nie chce przekazać. To na razie, Chuck.

- Na razie.

Przerwali połączenie. Chuck wciągnął głęboki oddech.

- Zatrzymałeś się na siedemdziesiątej dzie­wiątej - wymruczał ku pamięci i powrócił do sprawdzania tej pozycji na swojej liście.

Właśnie zakończył pełną kontrolę, gdy na ze­wnątrz statku zadudniły bębny, przebijając się nawet przez odgłos dysz. Zawiadamiały one, że na statek wkracza poseł Tomahów. Chuck wstał i przeszedł przez drzwi, oddzielające kokpit od se­kcji pasażerskiej i frachtowej.

Poseł właśnie wszedł przez luk i stał, trzymając swoje kleszcze prawie w pozycji salutu. Jak wszy­scy Tomahowie, przypominał wyglądem bardzo

wielką mrówkę, z przednią parą nóg rozwiniętą w ramiona, każde z sześciopalczastą ręką i podwój­nie przeciwstawnymi kciukami. W dodatku miał wielkie kleszcze, podobne do kleszczy homara, umocowane zaraz za i trochę powyżej talii. Kiedy stał wyprostowany, tak jak teraz, mierzył około metra i dwudziestu centymetrów od szczęk do miejsca, gdzie spoczywała jego tylna para nóg. Mimo to wielkie kleszcze, w pełni wyprostowane, mogły na przykład zdjąć coś z półki znajdującej się dobre trzydzieści centymetrów lub więcej po­wyżej głowy Chucka - a ten miał ponad metr o-siemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Tomah prawdopodobnie ważył od czterdziestu do pięć­dziesięciu ziemskich kilogramów.

Chuck dał mu translator z mikrofonem krta­niowym.

- Pogodnych lat - powiedział Tomah, kiedy aparat został wyregulowany. Translator zaopa­trzył go w miarowy, jeśli nie jednostajny, głos.

- Pogodnych lat - odrzekł Chuck. - I wi­tamy na pokładzie, jak to my ludzie mówimy. Te­raz, jeśli mógłby pan tu podejść...

Przystąpił do procesu pomagania posłowi wsuwania się do skrzyni, przez przejście obok Lugha Binichiego. Tomah zupełnie ignorował tamtego; podczas całego procesu upinania posła, Binichi też się nie poruszył, ani nie odezwał sło­wem.

- No to już - oznajmił Chuck, kiedy skoń­czył, patrząc do dołu na wpół leżącą postać posła - Wygodnie?

- Proszę mi wybaczyć - rzekł poseł. - Pań­ski aparat krtaniowy nie wyraził się dokładnie.

- Pytałem, czy wygodnie?

- Naprawdę proszę o wybaczenie - powie­dział znowu poseł. - Wydaje mi się, że mówi

pan coś, czego nie rozumiem.

- Czy nie doskwiera panu jakiś ból, bez zna­czenia jak słaby byłby, od uprzęży i skrzyni, w której pana umieściłem?

- Dziękuję panu - odparł poseł. - Mój stan zdrowia jest idealny.

Zasalutował Chuckowi z tej półleżącej pozycji. Chuck odsalutował mu i odwrócił się do drugiego pasażera. Jedynym podobieństwem do poprzed­niego był krtaniowy translator, ten maleńki cud inżynierii, który Lugh, podobnie jak Chuck i po­seł, nosił najbliżej krtani, jak to tylko było możli­we.

- Jak u pana? - spytał Chuck. - Wciąż wy­godnie?

- Jak spanie na pagórku ziemi - powiedział Binichi. Uśmiechnął się do Chucka. Lub może się nie uśmiechnął - jak u niektórych delfinów, do których był podobny, usta Lugha miały wrośnięty, wznoszący się ku górze skręt w kącikach. Leżał. Wyciągnięty na całą długość skrzyni, mierzył parę centymetrów ponad półtora metra i ważył bez wątpienia ponad sto kilo. Jego rozłożysty ogon zawinięty był w coś przypominającego pałkę, a jego cztery krótkie kończyny były podkurczone do krótkiego, śnieżnobiałego futra na brzuchu.

- Chciałbym widzieć jak wygląda ocean z wy­sokości.

- Mogę to panu umożliwić - rzucił Chuck. Podszedł do przodu, do jednego z niepodłączo-nych, dodatkowych ekranów i przyniósł go z

powrotem.

- Kiedy będzie pan w to patrzył - wyjaśnił, podłączając ekran nad skrzynią - będzie tak, ja­kby spoglądał pan przez dziurę w spodzie statku.

- Będę się czuł, jak bym był odwrócony do góry brzuchem - stwierdził Binichi. - To także

powinno być coś nowego - zabulgotało mu w gardle; osobliwy dźwięk, którego pudełko na krtani nawet nie starało się przetłumaczyć. Ludz­cy socjologowie próbowali porównywać ten od­głos Lughów do śmiechu, lecz bez większego suk­cesu. Trudność leżała w zrozumieniu tego, co dla innej rasy mogło być śmieszne, a co nie.

- Czy tam ma pan przywiązany mój odpo­wiednik?

- Jest w uprzęży - odparł Chuck.

- Dobrze. - Binichi znowu zabulgotał -Nie ma sensu kusić się o użycie mojego sposobu.

Zamknął oczy. Chuck powrócił do kokpitu, zamknął za sobą drzwi i usiadł przy konsolecie. Pole zostało oczyszone. Odpalił i wystartował.

Kiedy statek już bezpiecznie znajdował się w powietrzu, zaprogramował kurs w autopilocie i u-łożył się wygodnie, by zapalić papierosa. Dopiero teraz poczuł sztywność w karku i pod łopatkami, więc przeciągnął się, by przełamać ten ucisk. To już nie był odpowiedni czas, by być tak spiętym. O co chodziło Binichiemu w tej ostatniej uwa­dze? Z pewnością nie był tak głupi, by atakować posła Tomahów w tak suchym dla niego środowi­sku?

Odrzucił tak śmieszne podejrzenie. Nie dlate­go, że było nieprawdopodobne - Lughowie byli indywidualistami, od pierwszego momentu po u-rodzeniu zdolnymi do zrobienia wszystkiego. Lecz w tym przypadku obie strony dały ludziom słowo (Binichi swoje osobiste słowo, a bezimienny To-mah - ich kolektywne słowo), że nie będzie ża­dnych kłopotów ze strony reprezentantów obu ras. Chuck był pewien, że poseł nie pogwałciłby słowa danego w imieniu swojego narodu, nawet jego życie nie miało dla niego znaczenia w poro-. wnaniu z możliwością złamania przyrzeczenia. Z

drugiej strony Binichi...

Lughowie byli nieskazitelnie uczciwi. Oddziel­ną i trudniejszą sprawą jednakże pozostawało to, że mimo wszystko okazali się znacznie mniej zro­zumiali niż Tomahowie, mimo faktu, iż będąc zmiennocieplnymi ssakami wydawali się mieć o wiele więcej wspólnego z rasą ludzką, niż chity-nowi mieszkańcy lądów. Subtelne odcienie i róż­nice w rozumowaniu wkradały się w każdy kon­takt z Lughami. Byli dumnymi, silnymi, wolnymi i zastanawiające uzdolnionymi artystycznie istota­mi; w przeciwieństwie do zawile zorganizowa­nych, mocno logicznych Tomahów, którzy czerpa­li radość z widowiskowych i grupowych działań.

Ale nie było wyraźnej granicy w podziale u-zdolnień - jednych po stronie Tomahów, a wszystkich innych po stronie Lughów. Każdy na­ród posiadał instrumenty muzyczne, każdy znaj­dował przyjemność w tańcach, każdy miał swoją kulturę, naukę i historię. I, pomijając niewiarygo­dne, zewnętrzne różnice socjologiczne, każdy u-znawał za podstawową w społeczeństwie komór­kę rodzinną, każdy był typem monogamicznym, każdy żywił się ideą pojedynczego bóstwa i każdy przejawiał bardzo wrażliwe odczucia na swój te­mat.

Jedynym kłopotem było to, że darzyli się na­wzajem wyjątkową antypatią - a gwałtownie rozwijająca się ludzka kultura potrzebowała obu ras.

Tak się zdarzyło, że tylko ten jeden świat, ze wszystkich sześciu planet krążących wokół gwiaz­dy, nadawał się do zamieszkania przez ludzi, w układzie będącym idealnym miejscem odskoku do dalszej ekspansji w przestrzeń.

Użycie tego świata jako kosmicznej stacji prze­ładunkowej wymagało konieczności istnienia o-

kreślonego typu i zaawansowania lokalnej cywili­zacji do jej utrzymania. Z praktycznego punktu widzenia mogła być utrzymana tylko przez rdzenne kultury, zgadzające się na nią i dosta­tecznie zaawansowane, by umieć to robić.

Obie kultury - i Tomahowie, i Lughowie -zgadzały się przynajmniej w tych sprawach, o któ­re chodziło ludziom. Nie były jednak dostatecznie zaawansowane, i nie mogły być, przynajmniej tak długo, jak długo pozostawały w niezgodzie.

Było niemożliwością rozwijać pojedynczy, mały segment cywilizacji. Musiano ją podnosić na wyż­szy poziom jako całość. Oznaczało to współpracę, która ściśle biorąc teraz nie istniała. Tomahowie rozwijali naukę, lecz nie mieli handlu. Byli izolo­wani przez morza na kilku wielkich masywach lą­dowych, które pokrywały dziewięć dziesiątych ich globu. Jak na ironię w świecie, który posiadał wielką ilość nadających się do zasiedlenia lądów i nie wykorzystane bogactwa naturalne, im brako­wało powierzchni do życia i surowców. A to z te­go powodu, że dla nich zapuszczenie się na opa­nowane przez Lughów morza było samobójst­wem. Ich cywilizacja rozwijała się ciągle w blasku świec, znajdując się na etapie używania jako siły pociągowej zwierząt domowych, choć w pracach teoretycznych byli całkiem zaawansowani.

Z drugiej strony, Lughowie, obsypani oddany­mi do ich dyspozycji bogactwami oceanów, na skutek ich wodnego środowiska, byli pozbawieni możliwości rozwijania chemii. Oblewane przez morza wyspy i niezamieszkane masy lądów pozo­stawały dla nich otwarte, lecz znajdując się na bardziej korzystnym końcu panującego status quo, nie mieli wielkiej potrzeby ani bodźca do dalszego rozwoju. Poziom naukowy do jakiego doszli, wykorzystywali głównie do utrzymywania

Tomahów na swoich miejscach.

Ziemscy socjologowie utrzymywali opinię, że konflikt pomiędzy dwoma rasami nie miał już o-parcia w bieżących potrzebach. Tak naprawdę by­ły to przeżytki współzawodnictwa z bardziej pry­mitywnych czasów, kiedy to oba narody dążyły do kontroli nad wybrzeżami. W tamtych dniach (i te­raz też) dla Tomahów dostęp do mórz oznaczał szansę wykorzystania gwałtownie potrzebnych źródeł żywności; dla Lughów (obecnie już nie) dostęp do wybrzeża oznaczał posiadanie potrze­bnych terenów lęgowych. W przeszłości Toma-howie przystąpili do usuwania Lughów z ich te­renów przez eksterminację bezradnych, bo znaj­dujących się na lądzie, młodych. W odwecie Lug-howie starali się zagłodzić Tomahów.

Problem tkwił w tym, jak pogrzebać te zamie­rzchłe nienawiści i dowieść, że współpraca jest możliwa i daje korzyści. Ostatnim krokiem w tym kierunku było zaproszenie reprezentantów obu ras na konferencję do ludzkiej Bazy na niezamie­szkałym południowym kontynencie na tej szczegó­lnej półkuli. Ludzie mogli występować jako roz­jemcy, ponieważ obie strony były nastawione do nich przyjaźnie. To wszystko spowodowało, że Chuck znajdował się teraz przy konsolecie ze znajdującymi się w skrzyniach za sobą dwoma wybitnie różnymi pasażerami.

Na nieszczęście nagłe pojawienie się Ministra Thomasa Wagnalla oznaczało, że zaczynano się niecierpliwić ich powrotem do domu. W rzeczy samej, nie mógł się zjawić w gorszym czasie. Ludzki prestiż u tych dwóch ras był wszystkim, czym ludzkość mogła się posłużyć, i była to bar­dzo delikatna sprawa. A teraz, w umyślę Chucka wyrosły te niespodziewane nowe pytania, w ro­dzaju: czy Binichi uważał swoją obietnicę nie po­

wodowania kłopotów z posłem Tomah za żelazną gwarancję, czy za zwykłą banalną umowę, obwa­rowaną pewną liczbą nieznanych okoliczności?

Pytanie nabrało swej pełnej mocy kilka godzin później, dwanaście tysięcy metrów ponad ocea­nem, kiedy główne silniki umilkły.

II

Chuck starł krew z nosa i potrząsnął głową, by go oczyścić. Pod nim tratwa ratunkowa kołysała się w uspokajającym rytmie po szerokiej prze­strzeni pustego oceanu, lecz mimo że zdawał so­bie z niego sprawę, miał trudności w zaakcepto­waniu realności swojego obecnego położenia.

Wszystko stało się troszeczkę zbyt szybko. Trening jaki przeszedł na wypadek tego typu sy­tuacji zagrożenia odbywał się pod wpływem pół--hipnozy. Pamiętał teraz tylko zamglony obraz ruchu, podczas którego dźgnął przycisk alarmu, by wysłać automatyczny sygnał o jego pozycji i zawiadomić o kłopotach. Właśnie w tym momen­cie wtrąciły się silniki rezerwowe - czemu za­wdzięczał rozbicie nosa, kiedy nieoczekiwane pchnięcie cisnęło nim o konsoletę. Wtedy przełą-czył jakieś czterdzieści dwa różne przyciski, po­wrócił do głównego przedziału, rozsznurował swo­ich pasażerów, wtłoczył ich do włazu bezpieczeńs­twa, wypchnął w powietrze tak jak stali, napom­pował tratwę ratunkową i wydostał ich na jej po­kład w chwili, gdy pokrywa włazu bezpieczeństwa, tonąc z wdziękiem, zniknęła z widoku. Statek, o-czywiście, kiedy tylko uderzył o wodę, poszedł w dół jak zwykłe żelazo.

No i byli tu, gdzie byli.

Chuck otarł znowu nos i spojrzał na drugą stronę prostokątnej tratwy ratunkowej. Binichi,

bliższy z nich dwóch, rozpierając się nonszalanc­ko przysiadł na zagiętym mięśniu swojego ogona. Usta miał wykrzywione, jak gdyby śmiał się z nich. I w samej rzeczy, pomyślał Chuck, mógł to robić. Chuck i poseł, zdani na łaskę fal tego wodnego bezmiaru, byli rozbitkami w sytuacji, która mogła zagrozić ich życiu. Binichi, jako Lugh, dostał się po prostu wygodnie do domu.

- Binichi - powiedział Chuck. - Czy wiesz, gdzie się znajdujemy?

Wykrzywiona szczęka rozwarła się trochę sze­rzej. Przez to głowa Lugha przekręciła się na niemal nie istniejącym karku; wtedy, obracając się, przeciągnął się nad krawędzią tratwy i zanu­rzył całą głowę pod wodę, tak jak szukająca po­żywienia kaczka. Po chwili wyciągnął ją na powie­rzchnię, z futrem gładkim od wody.

-Tak.

- Jak daleko jesteśmy od wybrzeża połud­niowego kontynentu?

- O dzień drogi - powiedział Binichi. - I większość nocy.

Podał tę informację jak zwykłe stwierdzenie faktu. Ale Chuck wiedział, że Lugh obliczał to według własnych określeń prędkości i odległości, które w przybliżeniu oznaczały dwanaście mil morskich na godzinę w umiarkowanym tempie. Bez wątpienia można to było osiągnąć w lepszym czasie, gdyby Lugh zgodził się wytężyć trochę siły. W ludzkiej Bazie zanotowano wyniki niektórych przedstawicieli tej rasy, dochodzące pod wo­dą, podczas krótkich przyspieszeń, do osiemdzie­sięciu mil na godzinę.

Chuck policzył to. Z zestawem małych paga-jów, w które była zaopatrzona tratwa, jeśli nie będzie żadnych przeciwnych prądów, będą w sta­nie robić około czterech mil na godzinę. Pomnóż

teraz szacunek Binichiego przez trzy, a otrzymasz trzy dni i noce z niewielką możliwością, że mogło to być mniej, a wielkim prawdopodobieństwem, że zabierze raczej więcej. Przypomniał sobie o zestawie pagajów. Zaczął rozpakowywać je z wo­doszczelnego zamknięcia i mocować w pozycji do pracy. Binichi przypatrywał mu się z zaintereso­waniem, głowę miał zadartą na jedną stronę jak u zaciekawionego ptaka, ale kiedy zestaw zaczął popychać tratwę przez fale ze swoją maksymalną prędkością czterech mil na godzinę, jego zacie­kawienie znikło.

Kiedy tratwa płnęła już gładko, Chuck zadał następne pytanie.

- Którędy?

Binichi wskazał kierunek krótkim, mocno u-mięśnionym przedramieniem i Chuck skręcił tra­twą niemal w pełnym obrocie. Lekki dreszcz przebiegł mu po krzyżu, kiedy tamten to zrobił. Pokazał kurs przez trzy tysiące mil otwartego o-ceanu.

- No tak - mruknął Chuck, ustawiając rum-pel i przypatrując się im obu. - Dostanie się do wybrzeża zajmie nam trzy dni i noce. I następne trzy lub cztery dni, by przejść stamtąd lądem do Bazy. Wypadek nastąpił tak szybko, że nie mia­łem czasu, by zabrać ze sobą coś, przez co mógł­bym porozmawiać ze znajdującymi się tam moimi przyjaciółmi - urwał, a potem dodał: - Prze­praszam za sprawienie panom tego kłopotu.

- To nie'jest żaden kłopot - powiedział Bi­nichi i zabulgotał.

Poseł nie poruszył się ani nic nie powiedział.

- Ta tratwa - ciągnął Chuck - jest zaopa­trzona w żywność dla mnie, lecz nie ma tu nic, jak sądzę, co mogłoby być użyte przez was. 0-czywiście, mamy wodę. Z drugiej strony mogę so-

bie wyobrazić, że Binichi będzie w stanie sobie poradzić w otaczającym go morzu, w normalny dla niego sposób; ale, obawiam się, że niewiele można dla pana zrobić, panie Pośle, zanim nie o-siągniemy brzegu. Wtedy pan będzie w sytuacji Binichiego.

Poseł wciąż milczał. Nie było sposobu, by do­wiedzieć się o czym myślał. Siedząc zwrócony twarzą do nich dwóch, Chuck starał się sobie wy­obrazić, czym musiało być dla posła Tomahów znalezienie się o centymetry od tradycyjnego śmiertelnego wroga. I to w środowisku natural­nym tego wroga, na pełnym morzu, o którym je­go rasa opowiadała groźne legendy. To prawda, że poseł należał do elity swojego narodu, był wy­kształcony i inteligentny - ale mogły się zdarzyć sytuacje, w których jego samokontrola wystawio­na zostałaby na zbyt wielką próbę.

Chuck nie miał złudzeń co do możliwości sta­wienia czoła, bez broni, swym współpasażerom, gdyby się zdecydowali na walkę. Tak samo jed­nak wiedział, że jeśliby się tak stało, na pewno by spróbował. Nie miał innego wyboru, w imię przy­szłości ludzi w tym świecie, za którą wszystkie trzy rasy obarczyłyby go odpowiedzialnością.

Tratwa posuwała się z mozołem w stronę ho­ryzontu. Ani Tomah, ani Binichi nie poruszali się. Wydawali się czekać.

Płynęli przez całe popołudnie i noc. Kiedy na­stępnego poranka wstało słońce, wydawało się, że nie poruszyli się nawet o metr. Morze wokół nich było takie same, bez zmian. Binichi leżał wpół zwinięty na uginającym się pod nim spodzie trat­wy, oczy miał przymrużone. Poseł wydawał się nie poruszyć nawet o centymetr. Stał napięty w swoim kącie, z rozwartymi lekko kleszczami, jak pomnik wykuty w skale.

Razem ze wschodzącym słońcem podmuchy wiatru zaczęły się ochładzać. Szare, wiecznie wzburzone fale pogłębiły się i poszerzyły. Tratwa zaczęła się huśtać, wślizgując się i ześlizgując po stromych pochyłościach.

- Binichi! - krzyknął Chuck.

Lugh leniwie otworzył bliższe Chucka oko.

- Czy zanosi się na sztorm?

- Będzie wiatr.

- Silny? - spytał Chuck i zaraz zdał sobie sprawę, że pytanie było zbyt ogólne. - Jak wy­sokie będą fale?

- Około mojego wzrostu - powiedział Bini­chi. - Będzie spokojniej po południu.

Zaraz potem zaczęło się gwałtownie ściemniać. Gdy chronometr Chucka wskazał dziesiątą rano, było już równie ciemno, jak o zmroku. Nagle za­czął padać deszcz i reszta tratwy skryła się przed jego wzrokiem za litą ścianą wody.

Chuck uchwycił kurczowo pagaje, gdy poczuł, że coś do nich przywarło. W ciemnościach sztorm był niesamowity. Tratwa wydawała się skakać do przodu, wspinać na pochyłości ciągnącej się bez końca, a potem opadała z nagłym obrotem i wte­dy wydawała się lecieć do tyłu, zanim jej kąt na­chylenia znowu niespodziewanie się nie odwrócił. Jak gdyby znaleźli się na monstrualnej huśtawce. Tratwa unosiła się i opadała, a oni ślizgali się na posmarowanych tłuszczem rolkach.

Po jakimś czasie Chuck zaczął się niepokoić u to, by nie zmyło ich z tratwy. W szafce przywią­zanej na środku tratwy, po jego lewej ręce , były liny. Podczołgał się do przodu i znalazł pudło. 0-tworzył je zdrętwiałymi z zimna palcami i wysza­rpał zwinięte liny.

Wtedy, po raz pierwszy, uderzyło go to, że na tej małej, ograniczonej powierzchni powinien

zderzyć się z Binichim lub posłem. Podniósł twarz w stronę wiatru, deszczu i ciemności, lecz nic to nie dało. I wtedy poczuł, że coś szturcha go w ło­kieć.

- On odszedł - oznajmił głos translatora po­sła w uchu Chucka.

- Odszedł? - wrzasnął Chuck ponad wyciem

sztormu.

- Przed chwilą przeszedł na drugą stronę. Chuck przywarł kurczowo do pudła, kiedy tra­twa nagle zmieniła kąt nachylenia.

- Skąd "o" tym wiesz?

- Widziałem go - powiedział poseł.

- Ty... - zawył Chuck - ty możesz widzieć

w t y m?

- Oczywiście - odparł po chwili poseł. - A

ty nie?

- Nie - Chuck rozwinął liny. - Lepiej przywiążmy się do tratwy - krzyknął. - Staraj się nie dać zmyć z pokładu.

Poseł nie odpowiedział. Biorąc milczenie za zgodę, Chuck w ciemności sięgnął w jego stronę i opasał jedną z lin chitynowe ciało. Uwiązał ją ści­śle do pierścieniowych uchwytów, przymocowa­nych do wewnętrznej strony krawędzi tratwy. Dopiero wtedy sam się solidnie przywiązał liną do uchwytu znajdującego się z tyłu, przy paga-

jach.

Dalej kontynuowali jazdę po rozbrykanym o-ceanie. Po jakimś czasie niepohamowane fale de­szczu zaczęły słabnąć, przebijało się przez nie le­ciutkie światło. Nagle, tak samo gwałtownie, jak się zaczął, sztorm przeszedł. Po zaledwie paru minutach tratwa unosiła się na metalowo szarym morzu, pod niknącymi na niebie chmurami, z których nie spadła już ani jedna kropla deszczu.

Szczękając zębami, Chuck podpełzł do jedyne­

go pozostałego pasażera i odwiązał zaciśniętą dookoła niego linę. Poseł przykucnął w swoim rogu, przyciskając swoje wielkie kleszcze do ple­ców, tak jakby kulił się przed zimnem. Kiedy go odwiązał, pozostawał w takim bezruchu, że Chu­cka ścisnął za gardło strach, że poseł już być mo­że nie żyje.

- Dobrze się pan czuje? - zapytał Chuck.

- Dziękuję - powiedział poseł. - Jestem w idealnym zdrowiu.

Chuck odwrócił się, by pomedytować nad tak czy inaczej opustoszałą tratwą. Wspaniale to przeprowadziłeś, powiedział do siebie. Jak do tej pory stracił już jednego z podopiecznych... i na­gle, zanim zdążył zebrać myśli, tratwa gwałtownie zakołysała się i przez jedną z burt wśliznął się na pokład Lugh.

Chuck i Binichi spojrzeli na siebie. Lugh zabu­lgotał z przyjemnością.

- Wygląda na to, że sztorm się już skończył - zagaił Chuck.

- Teraz wieje na nas z południa - zauważył Lugh.

- A jak daleko jeszcze jesteśmy od lądu?

- Powinniśmy przybić do niego rankiem. Chuck zamrugał oczami w lekkim zdziwieniu. Był to lepszy czas, niż to, co zaplanował. A po­tem uświadomił sobie, że wiatr wieje im po ple­cach, i że robił to przez cały czas podczas sztor­mu. Spojrzał w niebo. Słońce minęło już zenit, a rzut oka na zegarek, skorygowany z lokalnym czasem, ukazał mu wskazówki stojące na za dzie­sięć trzecia. Skierował znowu uwagę na Binichie-go, rozmyślając nad frazeologią swojego następ­nego pytania.

- Czy brałeś kąpiel? - zapytał w końcu.

- Kąpiel? - zabulgotał Binichi. - Wskoczy-

łem do wody. To było bardziej przyjemne.

- Ach - powiedział Chuck.

Nieco ponad godzinę później tratwa niespo­dziewanie zadrgała i zakołysała się, jakby bez ża­dnego ostrzeżenia, znalazła się - tu, po środku oceanu - na jakiejś skale. Przez sekundę Chuck nosił się z dzikim domysłem, iż tak się naprawdę stało. Ale ta myśl była absurdalna. W tym obsza­rze znajdowały się podwodne góry, lecz najbliższa powierzchni była dobre siedemdziesiąt metrów pod nimi. W tym samym czasie kleszcze posła zamknęły się i rozwarły nad nim, podczas gdy on sam, patrząc w stronę burty, cofał się na środek tratwy. Nagle Chuck zobaczył wyjaśnienie obu

tych zjawisk.

Jakieś trzy i pół metra pod nimi przesuwał się szeroki jak cysterna i długi na trzy i pół do czte­rech metrów, szary grzbiet. Za nim, w niewielkiej odległości, Chuck zdołał dostrzec kilka następ­nych. Kiedy je obserwował, powoli zawróciły i za­częły podpływać do tratwy.

Rozpoznał je. Trochę się o nich uczył. To były tutejsze odpowiedniki ziemskich rekinów - nie aż tak krwiożercze, ale wystarczająco niebezpie­czne. Miały szerokie paszcze zębaczy, lecz wypo­sażone byty raczej w zgrubienia chrząstkowe, niż w zęby. Właściwie były padlinożercami, a nie drapieżnikami, żerując głównie pod powierzchnią. Kiedy teraz się im przypatrywał, najbliższy pod­płynął pod tratwę, na wprost niego i naraz ol­brzymia szczęka rozwarła się szeroko na dwa me­try, a potem opadła na wysokie obrzeże tratwy. Materiał plastyku piszczał od tarcia zrogowacia-łych chrząstek, odkształcając się, ale nie pękając. Chwilowo pokonane szczęki rozwarły się znowu i olbrzymia głowa zatonęła z powrotem pod wodą. Ręka Chucka instynktownie przesunęła się do

pasa, sięgając po broń, której tam, oczywiście, nie było.

Tratwa podskakiwała, kręciła się i kołysała przez kilka chwil, podczas których stworzenia próbowały ją przewrócić. Z każdym nowym pod­skokiem czy dźwiękiem kleszcze posła kręciły się i drgały, zgodnie z nimi, jak antena. Binichi, ma­jąc leniwie wpół przymknięte oczy, odpoczywał na dnie tratwy, najwyraźniej skoncentrowany tyl­ko na cieple, opadającym razem z promieniami słońca na jego wysychające ciało.

Po kilku minutach ataki na tratwę osłabły i stworzenia powróciły w głębię. Lecz Chuck ciągle mógł dostrzec kształty ich sylwetek, bezustannie płynące, w odległości trzydziestu metrów za nimi. Spojrzał znowu na Binichiego, lecz Lugh miał o-czy zamknięte, jak gdyby drzemał. Wziął głęboki oddech i odwrócił się do posła.

- Czy chciałby pan trochę wody? - zapytał. Kleszcze posła, ściśle przylegając do boków,

spoczywały spokojnie. Obrócił głowę w stronę

Chucka.

- Jeśli ma pan jakąś, która nie jest panu potrzebna.

Chuck zaczerpnął wody, zastanawiając się nad zaoferowaniem jej Lughowi bez zbędnych form zwyczajowych uprzejmości, wreszcie, kierując się wskazówką, że Binichi wydawał się spać, ograni­czył uwagę do samego siebie i posła. Zaskoczyło go uświadomienie sobie, że do tej pory nie pomy­ślał nawet o wodzie. Zastanawiał się czy Tomah znosił w milczeniu jej brak, nie prosząc o nią, dzięki dobremu wychowaniu, czy z innego powo­du.

Ta druga z myśli kazała mu nie sięgać po je­dzenie, w które zaopatrzona była tratwa. Jeśli mają dotrzeć do brzegu w ciągu najbliższych

dwunastu, czy czternastu godzin, zdoła z tym po­czekać do tego momentu. Z trudem można by to nazwać uprzejmością, jeśli nie zachowaniem poli­tycznym, by jeść na oczach posła Tomah, kiedy dla niego nic nadającego się do jedzenia nie było dostępne. Nawet Lugh, jeśli w ogóle jadł, to zro­bił to, gdy był na zewnątrz tratwy, podczas ciem­ności sztormu, kiedy nikt nie mógł go zobaczyć.

Chuck i poseł napili się i znów usiedli na po­kładzie. Niedługo nadszedł zachód słońca i Chuck, układając się możliwie wygodnie, przygo­tował się do snu.

Obudził się z wzdrygnięciem. Przez chwilę po prostu leżał na miękkim, uginającym się pod nim pokładzie tratwy, bez żadnego wyraźnego pojęcia o tym, co spowodowało powrót do stanu świado­mości. Nagle, bardzo silne uderzenia, dochodzące spod tratwy, dosłownie wypchnęły go do pozycji

siedzącej.

Mały, bliski planety, księżyc, na bezchmurnym

niebie, rozlewał swoje wspaniałe światło po cie­mnościach wód. Noc zbliżała się do końca, księ­życ znajdował się nisko nad horyzontem, jego promienie niemal przecinały szczyty fal. Morze było spokojne, lecz w jego bliżej tratwy położo­nych głębiach dostrzegał mnóstwo ruszających się smug i rozbłysków fosforescencji. Na moment te migotania zwiodły oczy Chucka i zamazały mu widok, ale po chwili zobaczył, że te zjawiska spowodowane były przez te same padlinożerne stworzenia, które wcześniej niepokoiły tratwę. Tylko, że teraz było ich już więcej niż tuzin, wy­pełniały sobą wodę dookoła i pod tratwą.

Tratwa znowu się zakołysała, gdy jedno z nich ponownie uderzyło od spodu.

Chuck złapał się najbliższego uchwytu i spoj­rzał na swych współpasażerów. Binichi ciągle le­

żał tak, jakby spał, ale w półcieniu powiek mały odblask światła pokazywał, gdzie w ciemnościach błyszczały jego oczy. Tuż za nim poseł był już w pełni rozbudzony i, stojąc na swoich czterech no­gach, wyciągnął wysoko ponad siebie kleszcze i kołysał nimi tak, jak chodzący po linie człowiek balansuje tyczką. Przednią parę kończyn miał także rozrzuconą po bokach, jakby dla złapania równowagi. Chuck otworzył usta, by zawołać do Tomaha, żeby schwycił się jednego z uchwytów.

Lecz w tym momencie, przy jego łokciu, wyro­sła z morza para przeogromnych, pokarbowanych szczęk. Jak pysk pstrąga, zamykający się wokół muchy, nagle i bez żadnego ostrzeżenia, zacisnęły się na małym, jasnym pudełku zestawu pagajów, przymocowanym do dalszego końca tratwy. Szar­pnęły się i obróciły, gdy stworzenie ze zgrzytem porwało pudełko do morza. Siła szarpnięcia po­stawiła tratwę na sztorc i Chuck, trzymając się z całych sił, zobaczył, że stworzenie puściło luzem utracony już przez nich zestaw, jak gdyby czując jego niejadalność. Błysnęło w dole, w ciemnej wodzie, przepadając z widoku.

Tratwa opadła z pluskiem na powierzchnię wody. Niemal zaraz po nim rozległ się jeszcze je­den plusk. Gwałtownie odwracając głowę, Chuck zobaczył zmagającego się z oceanem posła.

Jego czarne ciało błyskało między falami, młó­cące wodę kończyny wzniecały małe plamki i rozbłyski fosforescencji. Chuck rzucił się w tę stronę i wyciągnął rękę, ale Tomah pozostawał już poza jego zasięgiem. Skoczył ku środkowi tra­twy, na pudło z linami, czepiając się go w nadziei na tę, którą poprzednio przywiązał się do łodzi. Wpadła mu do ręki, splątana. Rzucił się znowu w stronę posła, próbując rozplatać kłąb sznura.

Lina wychodziła powoli i z uporem ze swoich

węzłów. Kiedy ją wreszcie oczyścił i rzucił, jej ni­czym nie obciążony koniec upadł gdzieś w poło­wie wciąż rosnącego się dystansu między tratwą a Tomahem.

Z szaleńczą desperacją, Chuck wciągnął ją z powrotem. Tratwa, wystając wysoko ponad wodę, z każdą sekundą oddalała się od posła, popycha­na nocnym wiatrem. On sam przez cały ten czas nie wydał z siebie żadnego dźwięku, dalej tylko młócąc z wściekłym wysiłkiem kończynami. Jego lekkie ciało wydawało się nie tonąć, ale wąskie kończyny w nieskoordynowanym wysiłku z ledwo­ścią utrzymywały go na wodzie - a padlinożercy zaczęli ponownie wpływać w zasięg wzroku.

Na pierwszy plusk wpadającego ciała Tomaha, rozpierzchły się, jak zaniepokojone czymś ryby. Przez krótką chwilę, przerażone, wydawały się odpływać całkowicie, ale zaraz zaczęły zbliżać się kręgiem, poruszając się wokół posła. Blisko niego robiły uniki, to znów jakby flirtując, odpływały -lecz zawsze kończąc ruch bliżej niż poprzednio. Chuck okręcił się twarzą do Binichiego.

- Czy mógłbyś coś zrobić? - krzyknął. Binichi przypatrywał się mu z normalnym dla jego rasy nic nie znaczącym wyrazem twarzy.

-Ja?

- Mógłbyś podpłynąć do niego, przewiesić go sobie przez grzbiet i przyholować go tutaj - po­wiedział Chuck. - Pośpiesz się!

Binichi ciągle patrzył na niego.

- Nie chcesz, by Tomah został zjedzony? -zapytał w końcu.

- Oczywiście, że nie!

- Więc dlaczego nie sprowadzisz go sam na

rzecz'!

- Nie mogę. Nie umiem tak dobrze pływać!

Ty umiesz.

- Ty nie umiesz? - powtórzył powoli Binichi - Ja umiem?

- Wiesz dobrze o tym.

- Mimo to - mówił Lugh - chciałbym wciąż uważać, że masz jakiś sposób. Nic złego się nie stanie, jeśli Tomah zostanie zjedzony.

- Przyrzekłeś.

- Nie wyrządzać mu krzywdy - zgodził się Binichi. - Nie wyrządziłem. Tomahowie zabili wiele dzieci, by dostać się do morza. Oto właśnie jeden z nich dotarł do niego. Pozwólmy mu je wypić. Tomahowie głodują z braku ryb. Pozwól­my mu zjeść te ryby.

Chuck przysunął twarz do uśmiechającej się głowy delfina.

- Przyrzekłeś usiąść z nami i rozmawiać z tym Tomahem. Jeśli pozwolisz, żeby umarł, uz­nam, że chciałeś się wykręcić od tej umowy.

Binichi zmierzył go przez chwilę wzrokiem. Nagle gwałtownie zabulgotał i, wznosząc się w powietrze, skoczył na drugą stronę burty. Ze ściś­le zebranymi przy ciele kończynami i wachlarzo-wato rozłożonym, szerokim ogonem, wsunął się pod wodę. Chuck nigdy tego nie widział, lecz sły­szał o prędkości, z jaką pływali Lughowie. Teraz właśnie ją zobaczył. Wyglądało, jakby Binichi wy­konał jeden pojedynczy ruch ciałem, a potem pomknął torpedą, niczym smuga fosforyzującej błyskawicy, w stronę zmagającego się z wodą po­sła.

Jedno z padlinożernych stworzeń podpływało właśnie pod Tomaha. Smuga wodnego ognia, ja­ką był teraz Binichi, zbiegła się z nim i wyraźny kształt przeciwnika wystrzelił w drgawkach ponad powierzchnię; w ciemnościach nocy rozległ się dźwięk tępego zderzenia. Następnie, ciągnąca się za Binichim, ścieżka fosforescencji znalazła się

pomiędzy innymi, rozdzielając się na prawo i le­wo, jakby to miecznik uderzał na ławicę ryb, bę­dących jego pożywieniem. Padlinożercy rozpro­szyli się wśród ciemności, wszyscy z wyjątkiem te­go pierwszego, uderzonego przez Binichiego, któ­ry trzepotał się na powierzchni zalanego światłem księżyca morza, wyglądając na częściowo sparali­żowanego.

Lugh przerwał gładź toni, orząc ją w kierunku Tomaha. Jego głowa uderzyła o posła i w chwilę później on sam, rozbryzgując wodę, ślizgał się, ni­czym zabawka, po jej powierzchni w kierunku tratwy. Ostatnie szarpnięcie przy burcie posłało go w górę. Lśniąc od wody, runął grzbietem na pokład tratwy; prostując się jednym, szybkim pchnięciem kleszczy, zakręcił się w koło, stając twarzą w twarz z wpływającym na pokład Bini­chim.

Lugh błyskawicznie wyprostował się do pionu, stając na zgiętej sprężynie ogona. Chuck bez chwili namysłu rzucił się pomiędzy nich.

Na moment zamarło mu serce. Prawym łok­ciem znalazł się o kilka centymetrów od ciężkich, podwójnych maszynek do mielenia mięsa - kle­szczy Tomaha, podczas gdy lewym niemal dotykał iskrzących, zakrzywionych jak szabla, zębów w rozwartej szczęce Lugha, a nozdrza wypełniał mu rybi oddech mieszkańca mórz. W tej pełnej mor­derczego napięcia sytuacji, wszyscy zastygli bez oddechu na długą sekundę. I wtedy kleszcze To­maha opadły do tyłu, na jego lśniący grzbiet, a Lugh ześlizgnął się w dół, opadając na ogon. Po­woli członkowie dwóch skłóconych ras wycofali się, każdy do swojego końca tratwy.

Chuck też usiadł. Podmuch westchnienia ulgi, który wydobył się z jego, napiętych do krańca wy­trzymałości, płuc rozszedł się echem w czarnej,

oblanej księżycowym światłem, morskiej nocy. III

Jakieś dwie godziny po wschodzie słońca, na dalekim horyzoncie zamajaczyła linia brzegu. Wspinała się w górę powoli, gdy wiejący w jej stronę wiatr - a może jakiś prąd - prowadził ich ku niej. Było to jałowe, na poły wypalone i tropikalne wybrzeże, z wybrzuszeniami, które wy­dawały się być wzgórzami - lekko zielonymi od rozproszonej po nich roślinności - leżącymi w głębi.

Kiedy zdryfowali bliżej, pokazała się linia brzegu z cienką kreską piany. Nie było widać ża­dnej zewnętrznej linii raf, ale plaże wydawały się być pełne skał, albo ich w ogóle nie było. Chuck obrócił się w stronę Lughą.

- Potrzeba nam spokojnego, płytkiego miejs­ca do lądowania - powiedział. - W przeciwnym wypadku, tratwa wpadając na brzeg, będzie nara­żona na wywrócenie się.

Binichi spojrzał na niego, ale nic nie powie­dział.

- Przepraszam - ciągnął Chuck. - Domyś­lam się, że nie wyraziłem się właściwie. Chodzi mi o to, że proszę cię znowu o pomoc. Jeśli trat­wa się przewróci albo podczas lądowania zostanie w niej wydarta dziura, poseł i ja prawdopodobnie utoniemy. Czy mógłbyś znaleźć dla nas całkowicie gładką plażę i pomóc nam się tam dostać?

Binchi wyprostował się trochę, w pół siedząc, w pół leżąc w miejscu, gdzie poprzednio przymo­cowany był zestaw pagajów.

- Powiedziano mi - zaczął - że na waszym świecie macie oceany.

- Zgadza się - przyznał Chuck - ale musie-

liśmy wynaleźć odpowiedni sprzęt, by się po nich poruszać. Gdybym miał takie wyposażenie tutaj, nie prosiłbym cię o pomoc. A gdyby nie zdarzył się nasz upadek do oceanu, żadna z tych dwóch rzeczy nie byłaby potrzebna.

- To wasze „wyposażenie" wydaje się być wą­tpliwej natury - powiedział Binichi. Wyprosto­wał się na całą długość. - Pomogę wam - prze­leciał ponad burtą i znikł.

Pozostawiony na tratwie sam na sam z posłem, Chuck zaczął mu się przyglądać.

- Całość lądowania prawdopodobnie będzie trudna i niebezpieczna, więc przynajmiej przygo­tujmy się na najgorsze - odezwał się. - Rozu­mie pan, że kiedy je rozpoczniemy, być może bę­dzie pan musiał płynąć, walcząc o swoje życie?

- Dałem moje słowo, osiągnąć cel tej misji -odpowiedział poseł.

W chwilę po tym stało się jasne, patrząc na kąt, z jakim tratwa brała fale, że zmienili kurs. Chuck szukając wyjaśnienia tego zjawiska, odkrył z tyłu tratwy popychającego ich Binichiego.

Przez następną godzinę Lugh sterował nimi w stronę małej, skalistej zatoczki. Wykorzystując zmierzającą do brzegu falę przypływu, tak jak to Chuck przewidział, tratwa, fala za falą, wpłynęła na kamienistą plażę. Chwiejąc się na nogach, sta­nął na nareszcie solidnym lądzie, podsumowując straty. Doliczył się krwawiącego kolana. Zawiązu­jąc rozcięcie paskami wydartymi ze spodni, jak umiał najlepiej, przypatrywał się swoim współpa­sażerom.

Pomiędzy nimi, poruszana falami, kołysała się wywrócona do góry dnem tratwa. Zaraz za. nią, powłócząc ukleszczonymi ramionami, wychodził na piach poseł. Trochę dalej na brzegu, wyciąg­nięty jak foka, siedział Binichi. Kiedy Chuck ich

obserwował, poseł otrząsnął się, złożył kleszcze do normalnej pozycji i drżąc, powstał na swoje wszystkie cztery nogi.

Chuck podszedł do tratwy i z pewnym wysił­kiem zdołał ją odwrócić prawidłową stroną do góry. Sięgnął do skrzynek z zapasami, wyciągnął żywność i wodę. Nie był pewien, czy było to u-przejmym, a nawet sensownym czynem, ale trząsł się już z głodu; morska, słona woda wysuszyła go, miał zawroty głowy od obijania się po falach i bo­lało go kolano. Usiadł i żarłocznie zabrał się do pierwszego posiłku, od czasu upadku statku do morza, przed prawie już dwoma dniami.

Gdy się posilał, zbliżył się do niego poseł To-mahów. Chuck zaproponował mu trochę wody, na co tamten chętnie przystał.

- Przykro mi, że nie mam niczego, co mógł­bym ofiarować panu do zjedzenia - rzekł Chuck, poprawiając swoje maniery na skutek u-czucia sytości w brzuchu.

- Nie ma sprawy - odparł poseł. - W głębi lądu będzie roślinność, którą zdołam oszukać mój głód. To dobrze być znowu na stałym lądzie.

- Zgadzam się z tą pańską uwagą - powie­dział Chuck. Uniósł wzrok znad żywności i wody, i zobaczył zbliżającego się Lugha. Binichi pod­szedł do nich na swych czterech krótkich kończy­nach, dla równowagi trzymając zwinięty ogon na kształt pałki. Usiadł obok.

- Co teraz? - spytał, adresując to do Chuc­ka.

- No cóż - zaczął Chuck, prostując zdręt­wiały kark. - Obierzemy kurs na Bazę, w głąb lądu - sięgnął do prawej kieszeni spodni i wy­dobył mały kompas. - Tędy - wskazał bez od­rywania wzroku, w stronę wzgórz. - Jakieś o-siemset kilometrów. Jeśli dostaniemy się na odle-

głość sześciuset pięćdziesięciu kilometrów od Ba­zy, będziemy w zasięgu płatowców patrolowych, któryś z nich powinien nas zlokalizować, a potem podrzucić do niej.

- Twoi ludzie znajdą nas tam, ale nie mogą nas znaleźć tutaj? - zapytał Binichi.

- Zgadza się - odparł, patrząc na krótkie kończyny Lugha. - Czy jesteś w stanie odbyć stupięćdziesięciokilometrową wycieczkę po lą­dzie?

- Jak już mi to uprzednio przypomniałeś -powiedział Binichi - dałem słowo. Mimo to myś­lę, że jeśli od czasu do czasu znajdę wodę, w któ­rej mógłbym się zanurzyć, to mi trochę pomoże.

Chuck obrócił się do posła.

- Czy natrafimy na zbiorniki wodne, jak wy­ruszymy?

- Nie znam tego lądu - Tomah zwrócił się do Chucka. - Ale tu powinna być woda i będę jej wypatrywał.

- My dwaj pójdziemy przodem - powiedział Chuck, zwracając się z powrotem do Lugha. - I może wynajdziemy jakiś sposób zdobycia pojazdu i powrócimy nim tutaj, by cię przetransportować.

- Nigdy nie było potrzeby mnie nieść - Bini­chi obrócił się gwałtownie. - Idziemy? Wyruszyli.

Wracając przez kamienistą plażę minęli pasek płytkiej ziemi, pokrytej kępkami pospolitej trawy. Chuck, obserwując posła, spodziewał się, że za­wróci i zabierze się do jedzenia tego, co minęli. Ale Tomah szedł prosto przed siebie. Za zaroś­niętym pasem weszli na wydmy szorstkiego pia­chu, gdzie Lugh - chociaż nie uskarżał się, przynajmiej nie więcej niż poseł, gdy wypadł poza tratwę - miał trudności z przejściem na swych

krótkich nóżkach. Wydmy ciągnęły się przez dob­re dziesięć kilometrów, ale kiedy wreszcie wyszli na lepiej ubity grunt, pierwsza wypukłość pogórza przed nimi wydawała się być nie tak bardzo od­dalona.

Znajdowali się teraz na obszarze porośniętym małymi drzewami, z mnóstwem korzeni, wyrasta­jących z pni ponad poziomem gruntu, i dużą iloś­cią patykowatych roślin, przypominających kaktu­sy. Prowadził ich poseł. Poruszał się po tym nie­pewnym terenie na swych czterech wąskich koń­czynach z dziwnym spokojem, jak gdyby w każdej chwili chcąc mieć możliwość przejścia do biegu. Mimo to dostosowywał swój krok do tempa Lug­ha, który będąc najbardziej powolnym w ich gru­pie jak dotąd jednak nie okazywał żadnych oznak niewygody czy zmęczenia.

Monotonia tej przestrzeni została przerwana z dramatyczną raptownością, kiedy mijali coś w ro­dzaju wąskiego, ziemnego mostu, czy grani po­między dwoma wąwozami. Bez żadnego ostrze­żenia poseł zatoczył się na lewą stronę i puścił sprintem po niemal pionowej pochyłości. Biegł zygzakiem, jakby za czymś gonił w wielkiej dziu­rze, w wyschniętej, kruszącej się ziemi znajdują­cego się po przeciwnej stronie usypiska. Z dziury wydobył się cienki pisk; poseł, obsuwając się co chwila, wdrapał się na górę trzymając w klesz­czach coś w kształcie łasicy i rozmiarów dużego królika. Pisk ciągnął się jeszcze przez kilka se­kund. Wstrząśnięty Chuck odwrócił głowę.

Wiedział, że Binichi patrzy na niego.

- O co chodzi? - spytał Lugh. - Nie okaza­łeś żadnych emocji, kiedy ja zraniłem tego... -Jego translator nie umiał przetłumaczyć tego słowa.

- Co? - powiedział Chuck. - Nie zrozumia-

łem. Kiedy zraniłeś co?

- Jedno z tych, które chciały zjeść Tomaha.

- Ja... - Chuck zawahał się. Nie mógł po­wiedzieć, że to dlatego, iż te małe, mieszkające pod ziemią, stworzenie posiadało głos, którym wyrażało swój ból, podczas gdy tamten mieszka­niec morza go nie miał. - Naszym zwyczajem jest zabijać mięso, zanim je zjemy.

Binichi zabulgotał.

- To byłaby zbyt wielka nowość dla Tomaha

- zauważył.

Poparcie dla tej uwagi nadeszło chwilę czy dwie później, kiedy poseł zaczął się wspinać na ich stronę urwiska, by do nich dołączyć.

- To jest raj dostatku, ta kraina - powie­dział. - Tylko raz poprzednio w mym życiu po­szczęściło mi się tak bardzo, żeby zjeść mięso -Podniósł głowę w ich stronę. - Czy możemy da­lej iść?

- Powinniśmy wkrótce poszukać jakiejś wody

- zauważył Chuck, rzucając spojrzenie na Bini­chiego.

- Będę jej szukał - zapewnił poseł. - Czuję ją, nie tak daleko stąd. Powinniśmy dostać się do niej przed zmrokiem.

Ruszyli dalej. Ilość wąwozów stopniowo zmnie­jszała się i w końcu znaleźli się na gruncie o cię mniejszej barwie, pomiędzy liczniejszymi i dorod­niejszymi drzewami. W momencie, gdy zachód słońca czerwienił niebo nad wypchniętym w górę zarysem bliskich wzgórz, wkroczyli do małej, gór­skiej doliny, gdzie z wysokiego urwiska ściekał w dół strumień rozlewając się u jego podnóża w mały basen. Binichi potruchtał w tę stronę, mija­jąc ich bez słowa i zanurzył się w nim.

Chuck obudził się, gdy promienie porannego

słońca zaczynały dotykać kotliny. Leżał jeszcze przez moment pod stertą słabo uliścionych gałęzi, którymi poprzedniej nocy się przykrył, lekko o-szołomiony faktem, iż znajduje się w innym śro­dowisku niż to, które otaczało tratwę. Pamięć o wydarzeniach powróciła mu razem z uczuciem rozprzestrzeniającej się sztywności w różnych częściach ciała.

Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że jego wy­trzymałość jest u kresu. Pierwszy też raz zaczął się martwić o posła i Binichiego, i tym, że mógł stracić kontrolę nad swoim umysłem.

Żołądek zachowywał się, jakby był jedną dziu­rą głodu; skąpe racje, jakie wczorajszej nocy wy-pakował z tratwy, nie mogły zaspokoić jego ape­tytu. Mięśnie miał odrętwiałe od niecodziennego wysiłku, doznawał zawrotów głowy i czuł się jakby był już chory od ogólnego przemęczenia. Gardło także miał wyschnięte i złaknione choć odrobiny wody.

Wydobył się spod liści i, chwiejąc się, podszedł do stawu. Opadł na kolana i oparł się dłońmi o jego podmokły brzeg. Napił się, a w chwilę po tym jak ugasił pierwsze pragnienie i otarł nadgar­stkiem wargi, w niemalże tym samym miejscu, gdzie przytknął usta, przecinając powierzchnię wody, wynurzyła się głowa Binichiego.

- Czas by wyruszać? - spytał Lugh. Obrócił się bokiem do brzegu i wydźwignął na jego skraj.

- Za chwilę pójdziemy - odpowiedział Chuck. - Jeszcze się całkowicie nie obudziłem - Usiadł sztywno i ze zmęczeniem wyciągnął przed siebie ręce, by przywrócić im trochę życia. Podniósł się na nogi i zaczął chodzić w górę i w dół, wymachując ramionami. Protestujące mięśnie po chwili zaczęły się trochę rozgrzewać i rozluź­niać. Wydobył z paczki żywnościowej jedną z wy-

sokokalorycznych, słodkich tabliczek i zaczął ją

żuć.

- W porządku - oznajmił. Poseł odwrócił się i pokierował ich w górę, do wyjścia z kotliny.

Gdy już szli, Chuck poczuł się trochę lepiej dzięki tej odrobinie żywności, ćwiczeniom i ciep­łu, które znowu pojawiło się razem ze słońcem. Wspinali się teraz po zboczach pobliskich wzgórz i na krótko przed południem osiągnęli szczyt jed­nego z nich, gdzie zatrzymali się na odpoczynek.

Po drugiej stronie ziemia nie opadała w taki sam sposób, lecz delikatnie wznosząc się, prze­chodziła w oddali w płaskowyż. Na dalekim hory­zoncie, ażurowe jak obłoki, wyrastały wierzchołki

gór.

- Baza jest za tymi górami - powiedział

Chuck.

- Czy będziemy musieli je przebyć? - trans-lator posła wyrzucał słowa jednostajnie, tak jakby było to zdawkowe i nieważne pytanie.

- Nie - Chuck odwrócił się do Tomaha. -Jak daleko oddaliliśmy się od wybrzeża?

- Mogę oszacować - translator zawahał się sekundę nad przetłumaczeniem całości - pięć­dziesiąt dwa i jakaś część kilometra.

- Więc jeszcze sto kilometrów - powiedział Chuck - i powinniśmy znaleźć się w zasięgu po­szukujących nas płatowców - spojrzał znowu na góry, wydawały się falować mu przed oczami. Sięgając mechanicznie do oczu, by pozbyć się te­go falowania, dotknął wierzchem dłoni do czoła i, przestraszony, docisnął ją całą do niego. Było rozpalone.

Gorączka! - pomyślał. Umysł fiknął mu ko­ziołka, porażony tym faktem.

Widział tamtych dwóch, patrzących na niego z zupełną obojętnością i pozbawionym empatii

zdziwieniem istot, które nie mają nic wspólnego z jego życiem czy śmiercią. Nagle małe, szczurze zęby strachu wgryzły się w niego. W ciągu całego czasu od wypadku nie zaistniało niebezpieczeńst­wo, że on nie zdołałby bezpiecznie powrócić do Bazy. Teraz stanął po raz pierwszy wobec takiej możliwości. Jeśli dojdzie do najgorszego, przyj­dzie to nagle i nie będzie mógł liczyć na żadną pomoc ani od Tomaha, ani do Lugha.

- Jak one wyglądają, te płatowce? - spytał Binichi.

- Jak okrąg, zrobiony z jasnego materiału -wyjaśnił Chuck. - Zaokrąglona platforma, sze­roka na trzy i pół metra.

- I w niej będą inni z twojego ludu?

- Na niej. Nie - zawahał się Chuck. - Myś­lę, że jednak nie. Brakuje nam personelu. Działa­ją dzięki zdalnie przesyłanej energii, kierowanej ze statku-bazy i przekazują obrazy ziemi, nad którą przelatują. Kiedy prześlą zdjęcia z nami, Baza będzie wiedziała, gdzie nas szukać.

Podniósł się z bólem na nogi.

- Chodźmy dalej.

Znowu ruszyli. Przemieszczanie się po terenie było teraz znacznie łatwiejsze niż wtedy, gdy pod­chodzili pod wzgórza. Ciężko stawiając kroki, Chuck zainteresował się osobliwością grzbietu i boków Binichiego. Lugh był całkowicie pokryty, kładącymi się blisko przy ciele, krótkimi włosami, śnieżnobiałymi pod brzuchem i ciemniejącymi do szarości na grzbiecie. Natomiast teraz wydało mu się, że szary grzbiet zaczął nabierać delikatnego odcienia różowości.

- Hej! - krzyknął, zatrzymując się. - Dosta­jesz oparzenia słonecznego!

Tamci dwaj też się zatrzymali, a Binichi spoj-

rżał na niego pytająco. Chuck powtórzył to, uży­wając łatwiejszych wyrażeń, które mógł znieść

translator.

- Chodźmy dalej - stwierdził Binichi, po­dejmując marsz.

- Zaczekaj! - nalegał Chuck, kiedy on i po­seł ruszyli się, by nadążyć za Lughem. - Nie wiesz, że to może być niebezpieczne? To... - za­czął się szarpać z własną kurtką - My, ludzie, też dostajemy oparzeń słonecznych, ale nie jeste­śmy tak podatni na to, jak wy. Mogę zawiązać ramiona wokół twojego karku i będziesz przy-najmiej miał jakąś ochronę...

Binichi zatrzymał się gwałtownie i obrócił twa­rzą do niego.

- Wtrącasz się w coś, co dotyczy tylko mnie

- powiedział.

- Ale... - Chuck spojrzał bezradnie na niego

- W tych szerokościach słońce jest naprawdę si­lne. Myślę, że nie rozumiesz... - zwrócił się z a-pelem do Tomaha - Powiedz mu, jakie jest sło­ńce na terenach, takich jak ten.

- Z pewnością - zaczął poseł - nie ma tu nic do roboty dla mnie, czy dla pana. Jeśli stan jego zdrowia zaczyna budzić zastrzeżenia, będzie to wskazaniem, że on nie jest zdolny do przeżycia tutaj. Jest tylko Lughem, ale z pewnością ma prawo, jak wszystkie żyjące stworzenia, do takie­go własnego wyboru.

- Ale on może się mylić...

- Jeśli się myli, będzie to oznaka tego, że jest niezdolny do przeżycia. Nie zgadzam się z Lug-hami; wy, ludzie wiecie o tym. Ale każda istota ma podstawowe prawo do zadania sobie śmierci, jeśli sobie tego życzy. Ingerowanie w to byłoby najwyższą niemoralnością.

- Ale czy ty nie chcesz... - zaczął niedowie­

rzająco Chuck, zwracając się do Lugha.

- Chodźmy już - powiedział Binichi, odwra­cając się.

Znowu więc wyruszyli.

Po niedługim czasie płaskowyż, zarośnięty do­tąd trawą, ustąpił terenom bardziej zalesionym.

W późnych godzinach popołudnia do świado­mości wlokącego się noga za nogą, z szumem w głowie i wzrokiem wbitym w przesuwającą się pod nim ziemię Chucka zaczął się dobijać nowy dźwięk. Przysłuchiwał się mu raczej leniwie - i, znienacka, rozpoznał go.

Dźwięk przypominał jakby skowyt, dochodząc do nich wzdłuż szlaku, który właśnie minęli.

Upewnił się, wyprostował i rozejrzał dookoła. Binichiego nie było już w zasięgu wzroku.

- Binichi! - zawołał. Nie było odpowiedzi, tylko ten skowyt. Zaczął niezdarnie biec z powro­tem po drodze.

Około ośmiu metrów w tyle, biegnąc za dźwiękiem, znalazł małą polankę, mieszczącą się w zagłębieniu terenu. Przedzierając się przez krzaki i drzewa, rosnące na skraju leja, dostrzegł w dole Lugha. Ze zwiniętym w pałkę ogonem, rozwartymi szczękami, stawiał czoła połowie tuzi­na łasicowatych stworzeń, które skowycząc, do-skakiwały do niego, tnąc go i szarpiąc.

Szczęki Lugha, nabite ostrymi zębami, były więcej niż godnym przeciwnikiem dla podobnej broni któregokolwiek z atakujących, ale tu, na lą­dzie, wrogowie przewyższali go wielokrotnie swą szybkością. Nie miało znaczenia w którą stronę się obrócił - jeden z nich zawsze znajdowało się tuż za nim, nękając go. Lecz, podobnie jak poseł, kiedy ten został strącony do morza, nie wydoby­wał z siebie żadnego głosu i choć spojrzenie jego

oczu napotkało wzrok Chucka, stojącego na skra­ju polany, nie wołał o pomoc.

Chuck z desperacją rozglądał się wokoło, szu­kając kija lub kamienia, których mógłby użyć jako pałki. Ale ziemia była ogołocona ze wszystkiego, z wyjątkiem cieniutkich pręcików krzaków, a drzewa ponad głową Chucka miały zielone, świe­że gałęzie, mocno wrośnięte w konary. Krzaki za nimi poruszyły się. Obrócił się i zobaczył posła. Przecisnął się przez nie, stanął obok Chucka i także spojrzał w dół, na toczącą się na polanie walkę.

- Chodź! - powiedział Chuck, zaczynając schodzić w dół, do polany. Przystanął, ponieważ poseł się nie poruszył. - O co chodzi?

- Chodzi? - powiedział poseł, patrząc na niego. - Nie rozumiem.

- Te stworzenia zabiją go!

- Pan - poseł odwrócił głowę, spoglądając na niego z zainteresowaniem - wydaje się uwa­żać, że powinniśmy interweniować. Wy, ludzie, posiadacie to niezwykłe nastawienie do natural­nych przejawów życia, jak to już poprzednio zau­ważyłem.

- Czy wasi ludzie po prostu stoją i przygląda­ją się, jak inni są zabijani?

- Oczywiście, że nie. Gdy dotyczy to jakiegoś Tomaha, jest to oczywiście zupełnie inna sprawa.

- On uratował ci życie wśród tych ryb!

- Wierzę, że pan poprosił o to. Pan był w idealnej sytuacji by prosić o to, tak samo, jak on był w najlepszej pozycji by to zaakceptować lub odrzucić. Nie jestem w żaden sposób odpowie­dzialny za cokolwiek, co pan zrobił.

- On jest istotą rozumną! - krzyknął despe­racko Chuck. - Tak jak pan. Tak jak ja. Tak samo jak my wszyscy.

- Oczywiście, że nie jesteśmy - powiedział, sztywniejąc, poseł. - Pan i ja nie jesteśmy tacy jak wszyscy; obaj jesteśmy cywilizowanymi istota­mi. On nawet tym nie jest. On jest Lughem.

- Powiedziałem mu, że przyrzekł usiąść z pa­nem w Bazie i dyskutować - z rozpaloną przez gorączkę głową, Chuck nie kontrolował już języka - Powiedziałem, że złamałby obietnicę, gdyby pozwolił panu umrzeć. Więc popłynął i uratował pana. Ale pan nie chce uratować jego.

Poseł odwrócił głowę, by popatrzeć na Bini­chiego, w tej chwili całego już pokrytego mro­wiem napastników.

- Dziękuję panu za poprawienie mnie -powiedział. - Nie zdawałem sobie sprawy, że w tym Lughu może być coś takiego, jak honor.

Skoczył w dół uskoku leja z nagłym pośpie­chem, wyraźnie z najwyższą prędkością na jaką było go stać. Uderzył jak pocisk w walczącą gru­pę i znikł, pokryty drapieżnikami. Na mgnienie oka wydało się Chuckowi, że cisnął jedynie czyjeś następne życie w paszcze napastników. I wtedy nagle, po prawej i lewej, jak zakrzywiony bułat, zabłysł i zaświecił kleszcz Tomaha. Błyszcząca chyżość wśród otaczającego go szarego tłumu - i polana opustoszała, nie licząc czterech kosmatych ciał, drgających lub leżących bez ruchu, porozrzu­canych po zagłębieniu.

Poseł podszedł do najbliższego i zaczął je zja­dać. Binichi, bez spojrzenia czy słowa, skierowa­nego do swojego wybawiciela, krwawiąc z wielu powierzchownych rozcięć i zadrapań, odwrócił się i powoli wspiął po stoku kotliny do miejsca, gdzie stał Chuck.

- Czy możemy już dalej iść? - zapytał. Chuck, omijając go spojrzeniem, patrzył na pożywiającego się posła.

- Może powinniśmy zaczekać na niego -powiedział.

- Dlaczego? - spytał Binichi. - To jego sprawa, by nadążył za nami, jeśli tego chce. Ten Tomah to nie nasza sprawa.

Skręcił głowę w kierunku, w którym szli. Chuck potrząsnął z rezygnacją głową i powlókł się za nim.

IV

Poseł dołączył do nich trochę dalej i, krótko po tym jak promienie zachodzącego słońca zaczę­ły prześwitywać przez drzewa, nadając całemu la­su katedralny wygląd, wyszli nad wodę i zatrzyma­li się na noc.

Chuckowi wydało się, że słońce zaszło bardzo szybko - szybciej niż kiedykolwiek przedtem - i nagły ziąb przeniknął go do samych kości. Dzwo­niąc zębami, zdołał rozpalić ogień i zwlec wystar­czającą ilość drewna, by go podtrzymać na czas snu.

Binichi zanurzył się w małym jeziorku, znajdu­jącym się o parę metrów od nich i nie było go widać. Przez długie, przegorączkowane, nocne godziny będące mieszaniną zamglonych przebu­dzeń, zasypiania i wpół-drzemania, Chuck był cały czas świadomy tego, że w gładkiej, skrytej w mroku, owadziej głowie Tomaha lśniły, obserwu­jąc go poprzez płomień ogniska, jego oczy. Robi­ły to z czymś, co wyglądało na fascynację.

Zasnął nad ranem. Gdy się zbudził, słońce sta­ło już na niebie i Binichi wyszedł z jeziorka. Chuck nie czuł się tak źle, jak wcześniej. Doszedł do stanu, w którym patrzył na rzeczywistość przez jakąś mgłę. Mimo że ciało reagowało z opóźnie­niem, jakby umysł zawiadywał nim z tak odległe­

go dystansu, że mijało dużo czasu, zanim jego rozkazy zostały przekazane do odpowiednich or­ganów, nie było to zbyt wielką niedogodnością.

Powlekli się dalej, tak jak poprzednio, Chuck znalazł się w środku.

Opuszczali już las, wkraczając w teren bardziej otwarty, gdzie drzewa przeplatały się z łąkami. Chuck przypomniał sobie, że od dłuższego czasu nic nie jadł, ale gdy spróbował coś przeżuć ze swojej racji, jej smak był nieprzyjemny. Odłożył nadgryzioną rację z powrotem do paczki.

Nie był także pewien tej okolicy, którą właśnie przemierzali. Wszystko było z pozoru w porząd­ku, ale wyglądała trochę nierealnie. Czasami róż­ne rzeczy, zwłaszcza te znajdujące się w pewnej odległości, wyglądały na lekko zniekształcone. Zaczął także zauważać takie wyrazy twarzy swo­ich kompanów, co do których nie mógł uwierzyć, że są u nich fizycznie możliwe. Na przykład, usta Binichiego stały się nadzwyczaj ruchliwe. Nie były już teraz zastygłe w fizjonomicznym uśmiechu. Patrząc kącikami oczu, Chuck zobaczył je przez moment wykrzywione we wszystkie rodzaje kszta­łtów: smutku, chytrości, wesołości, dezaprobaty. I z Tomahem nie było lepiej. Kiedy słońce wspięło się na sam szczyt łuku na niebie, odkrył, że poseł rzucał mu ukradkowe spojrzenia i mrugał na nie­go, jak gdyby chciał mu zakomunikować jakąś ta­jemniczą wiadomość.

- No dobra, dobra - wymamrotał Chuck -Nie powiem - I niespodziewanie zachichotał z tego, że nie mógł powiedzieć, ponieważ napraw­dę nie wiedział o co chodzi z tym mruganiem.

- Nie rozumiem - powiedział poseł, jedno­cześnie mrugając na niego jak wariat.

- Dobra, dobra - powtórzył Chuck.

Po chwili odkrył, że tamci dwaj nie znajdowali

się już koło niego. Rozglądając się dookoła, w końcu zobaczył ich idących razem, w pewnej od­ległości od niego. Dyskutowali nad czymś, co bez wątpienia miało pozostać dla niego tajemnicą. Wędrował dalej, przechodząc przez doły i wznie­sienia terenu na chybił trafił, kiedy nagle poczuł, że zmienił się mu kąt oparcia pod stopami. W niejasny sposób zdawał sobie sprawę, że zbłądził na obszar pełen pagórków i niespodziewanie ob­jawiających się podmokłych dziur. Przechylił się do tyłu dla bezpieczeństwa, zmienił kurs na pra­wo...

Nagle ciężko na czymś wylądował. Uderzenie wypchnęło mu powietrze z płuc tak mocno, że aż musiał walczyć o oddech - i dzięki temu wysił­kowi zrzucił pętającą go cały dzień pajęczą nić.

Nie był świadomy swego upadku, ale zobaczył, że wpół leży na plecach, w dole, jakieś trzy i pół metra poniżej skraju dziury. Chciał się podnieść, ale jedna noga nie chciała go słuchać. Przez cia­ło, krojąc go jak nożem na dwie połowy, prze­mknęło uczucie paniki.

- Pomocy! - wykrzyknął. Jego głos był chra­pliwy i brzmiał dziwnie. - Pomocy!

Znowu zawołał. Po czasie, który dla niego wy­dawał się nieskończonością, nad skrajem dziury wysunęła się głowa posła i popatrzyła w dół, na niego.

- Wydostań mnie stąd! - krzyknął Chuck -Pomóż mi stąd wyjść. Poseł przyglądał mu się.

- Podaj mi rękę! - wołał Chuck. - Nie mogę sam się wspiąć. Jestem ranny.

- Nie rozumiem - powiedział poseł.

- Sądzę, że mam złamaną nogę. Co jest z panem?

Kiedy o tym wspomniał, noga, w której stracił

władzę, jak gdyby tylko czekając na możliwość do repliki, wysłała gwałtowny, zjadliwie kłujący ból w głąb jego ciała. Zaraz za nim nadeszła fala na­stępnych spazmów, które doprowadziły Chucka do furii.

- Nie słyszysz? Powiedziałem, wyciągnij mnie stąd! Mam złamaną nogę. Nie mogę stanąć na niej!

- Czy jest pan uszkodzony? - spytał poseł.

- Oczywiście, że jestem uszkodzony! Poseł gapił się przez dłuższą chwilę w dół, na Chucka. Kiedy się znowu odezwał, rozgorączko­wany umysł Chucka poraziła niezwykła, formalis-tyczna nuta, pobrzmiewająca w jego słowach.

- Jest to godne pożałowania - oznajmił po­seł - że nie znajduje się pan już w idealnym zdrowiu.

Odwrócił się i znikł. Nad wytrzeszczonymi o-czami Chucka skraj dziury i malutki kawałek nie­ba nad nim, przechyliły się i zaczęły obracać, jak namalowany na wirującym dysku obrazek, a po­tem postrzępiły się na kawałki i zapadły w nicość.

W jakiś czas po tych wydarzeniach jak z kalej­doskopu obudził się znowu, ale, jak to się czasem zdarza, nic co znajdowało się wokół niego, nie było do końca wyraźne ani pewne. Wreszcie zo­rientował się, że patrzy prosto w twarz doktora Burgisa, który stoi nad nim, z palcem na jego pu­lsie.

- Jak się czujesz? - zapytał Burgis.

- Nie wiem - odparł Chuck. - Gdzie ja jes­tem?

- Z powrotem w Bazie - Burgis puścił jego nadgarstek. - Twoja noga zrasta się ładnie i znokautowaliśmy twoje zapalenie płuc. Byłeś na środkach uspokajających. Parę dni odpoczynku i

znowu będziesz mógł biegać.

- To miłe - mruknął Chuck i znowu zapadł

w sen.

V

Trzy dni później wydobrzał na tyle, by przed­sięwziąć przejażdżkę zmotoryzowanym szpitalnym wózkiem do biura Roya Marlie. Zastał w nim Roya i swojego wuja.

- Cześć, Tommy - rzucił, wjeżdżając przez drzwi. - Cześć, Szefie.

- Jak leci, synu? - zapytał minister Thomas Wagnall. - Jak tam twoja noga?

- Doktor mówi, że za dzień, czy dwa będę mógł zacząć chodzić o kulach - Chuck spojrzał na nich. - No cóż, czy nikt nie chce mi powie­dzieć, co się stało?

- Tych dwóch tubylców niosło cię, kiedy wre­szcie was zlokalizowaliśmy - zaczął Tommy. - I

my...

- Nieśli mnie? - przerwał Chuck.

- Ależ tak - Tommy przyjrzał się mu uważ­niej. - Nie wiedziałeś o tym?

- Ja... Myślę, że straciłem przytomność, za­nim zaczęli mnie nieść - wyjaśnił Chuck.

- W każdym razie sprowadziliśmy was wszystkich tutaj w dobrej kondycji - Tommy przemierzył pokój w stronę wbudowanej w ścianę gablotki i powrócił, niosąc butelkę szkockiej, na­krytej trzema szklankami i miskę lodu. - Goto­wy do wypicia drinka?

- Spróbujmy - powiedział Chuck, oblizując kąciki warg. Tommy odbył następną wycieczkę po przygotowaną wodę i przyniósł ją do nich. Rozdał

dookoła drinki.

- Hop - mruknął, wznosząc szklankę. Wszy­

scy wypili w pełnej uznania ciszy.

- A więc - zaczął Tommy, stawiając swoją szklankę na biurko Roya. - Przypuszczam, że słyszałeś o konferencji - Chuck rzucił spojrzenie na Roya, który przejawiał uprzejme zaintereso­wanie monologiem Tommiego.

- Słyszałem, że mieli krótkie spotkanie i odło­żyli wszystko na chwilę - powiedział Chuck.

Aż będą mieli szansę przedyskutować sprawy między sobą, tak - przytaknął Tommy. Przypatrywał się uważnie swemu siostrzeńcowi. - Raczej zadziwiający rozwój sytuacji. Dokładnie wiemy, gdzie stoimy, prawda?

- Och, przypuszczam, że wszystko skończy się dobrze - powiedział Chuck.

- Tak przypuszczasz?

- Dlaczegóżby nie? Tak - Chuck wolno po­ciągnął ze swojej szklanki i podniósł ją do światła, padającego z okna. - Dobra szkocka.

- No, dobrze - gruba pięść Tommiego opa­dła z nagłym hukiem na biurko. - Dosyć owija­nia w bawełnę. Zgadzam się, że jestem niczym innym, tylko ziemskim szczurem fotelowym, ale powiem ci jedno. Jest jedna rzecz, którą rozwiną­łem w ciągu dwudziestu lat politykowania, i jest nią mój nos, wyczuwający śmierdzące sprawy. A w tej sytuacji coś śmierdzi! Nie wiem co, ale to śmierdzi! I mam zamiar dowiedzieć się, co to jest!

Chuck i Roy spojrzeli po sobie.

- Jak to, panie ministrze? - zaczął Roy -Nie nadążam za panem.

- Nadążasz za mną bardzo dobrze - stwier­dził Tommy. Upił łyk ze swojej szklanki i z wściekłością wypuścił powietrze. - Dobra. Nieo­ficjalnie. Ale powiedzcie mi!

Roy uśmiechnął się.

- Ty mu powiedz, Chuck - rzekł.

Teraz z kolei wyszczerzył zęby Chuck.

- No cóż, wyjaśnię ci to w ten sposób, Tom­my - zaczął. - Pamiętasz, jak objaśniałem ci tę historyjkę o Wielkim Bracie Charliem, która uży­czyła nam nazwy dla tego projektu?

- No i co?

- Może nie za bardzo wszedłem w szczegóły. Widzisz - mówił Chuck - ci dwaj bracia byli bliźniakami, mieszkającymi naprzeciw siebie, drzwi w drzwi, w jednym mieście. Stale ze sobą walczyli, aż ich żonom się to przejadło. I kiedy to się zdarzyło, ich żony zaprosiły Wielkiego Brata Charliego, mieszkającego w innym mieście, by przyjechał do nich w odwiedziny.

Tommy obserwował go przez zwężające się o-czy.

- Oczywiście - podjął Chuck, podnosząc znowu szklankę - po jakimś tygodniu bliźniacy już więcej ze sobą nie walczyli - wypił.

- No dobra, dobra - powiedział Tommy -Odegram prostaczka. Dlaczego już więcej ze so­bą nie walczyli?

- Ponieważ - Chuck odstawił znów swoją szklankę - byli obaj zbyt zajęci walką z Wielkim Bratem Charliem.

Tommy wytrzeszczał oczy ze zdumienia przez dłuższą chwilę. Potem odchrząknął" i usiadł z po­wrotem na krzesło, jak gdyby uszło z niego całe powietrze.

- Rozumiesz - zaczął, opierając się o blat biurka, Roy - to, co tutaj chcieliśmy zrobić, było czymś niemożliwym. Po prostu nie zmienisz w ciągu jednej nocy wykształconych przez wieki postaw nieufności i nienawiści. Próby wymuszenia na Lughach i Tomahach, żeby się lubili nawza­jem, można by porównać do próby poruszenia

góry za pomocą wykałaczki. Zbyt wielka masa do zbyt małej siły dźwigni. Ale mogliśmy zmienić nastawienie tych obu ras do nas.

- I co przez to chcesz powiedzieć? - nacis­kał Tommy, rzucając mu pełne wściekłości spoj­rzenie.

- No, mogliśmy - i to zrobiliśmy - zaaran­żować im zrozumienie tego faktu, że podobnie jak bliźniacy, mają więcej wspólnego ze sobą, niż każdy z nich osobno z Wielkim Bratem Charliem. Nie tego chcieliśmy od nich, Boże broń, by się zjednoczyli w otwartej walce przeciw Wielkiemu Bratu: my naprawdę potrzebujemy tej planety ja­ko kosmicznej stacji przeładunkowej. Chcieliśmy od nich, by zobaczyli, że są dwiema częściami je­dnego zespołu - z nami na zewnątrz niego. Wcale się teraz bardziej nie lubią, ale zaczęli od­krywać powody, by trzymać się razem.

- Nie jestem pewien, czy nadążam za panem - stwierdził ozięble Tommy.

- To, o czym panu mówię - ciągnął dalej Roy - to to, że zaaranżowaliśmy im pokaz, by uświadomić im ich obecną sytuację. Nie byli przygotowani na podzielenie między siebie tego świata. Lecz kiedy przyszło im podzielić się nim z trzecią formą życia, zaczęli sobie uświadamiać, że bliżsi krewniacy mogą być bardziej zgodni, niż dalsi. Chuck miał surowy zakaz interwencji, lecz miał pokierować sprawami tak, by każdy z nich był zmuszony rozwiązać problemy drugiego, bez wsparcia ze strony Ziemi, czy jej technologii.

- Bracie - chrząknął Chuck. - Odbyło się to nieco inaczej i nie udało się mi do końca „po­kierować sprawami". „Wypadek" był bardziej sumienny, niż to zaplanowaliśmy i bez wsparcia naszej wspaniałej technologii byłoby niemalże po mnie. Każdemu z nich przydarzyły się takie kło-

poty, których nie mogłem rozwiązać, nawet gdy­bym chciał... ale drugi mógł.

- No cóż - pokiwał głową Roy -Ostatecznie, to oni są tubylcami. My jesteśmy tymi obcymi. Do jakiego stopnia obcymi, to już była robota Chucka.

- Nieoficjalnie, Tommy - rzekł Chuck, pod­nosząc palec w geście przypomnienia. - A co do statku, jest na podwodnym szczycie, na głębokoś­ci siedemdziesięciu metrów. Jak tylko dostarczysz nam więcej wyposażenia, zregenerowanie go bę­dzie kaszką z mleczkiem.

- Do cholery z nieoficjalnością! - zagrzmiał Tommy. - Ależ wy mogliście ich zabić! Mogliś­cie spowodować, że jeden czy drugi gatunek schwyciłby za broń! Mogliście...

- Sądziliśmy, że było to warte takiego ryzyka - wyjaśnił łagodnie Chuck. - Poza tym, pamię­taj, że ja również nadstawiałem karku, podczas tych samych niebezpieczeństw.

- Wy sądziliście! - Tommy obrócił kipiące wściekłością spojrzenie na swego siostrzeńca. 0-depchnął się z fotela i, ciężko tupiąc, chodził po biurze, z widocznym wysiłkiem panując nad sobą.

- Postęp nie dokonuje się dzięki samym przepisom - z samozadowoleniem i błędnie za­cytował Chuck, wysączając ostatki szkockiej ze swojej szklanki. - Chodź tu i usiądź, Tommy. Teraz już po wszystkim.

Starszy mężczyzna podszedł patrząc groźnie i ze znużeniem opadł na fotel,

- No dobrze - stwierdził. - Powiedziałem, nieoficjalnie, ale nie spodziewałem się tego. Czy zdajecie sobie sprawę, co żeście zrobili? Ryzyko­wać życiem dwóch najbardziej istotnych przed-stawicieli rozumnych ras, potrzebnych dla naszej przyszłości! Pogwałcić wszystkie zasady codzien­

nej dyplomacji w planie, który nie ma nic na swe poparcie poza dzikim kaprysem!? A na dodatek, wplątanie w to mnie - mnie, ministra! Jeśli ta sprawa wyjdzie na jaw, nikt nie uwierzy, że nie wiedziałem o tym!

- Już dobrze, Tommy - uspokajał go Chuck

- Słyszymy cię. Co teraz masz zamiar z tym zrobić?

439 minister Dystryktu Ziemskiego Thomas L. Wagnall wydobył z siebie pełne furii parsknięcie.

- Nic! - wyrzucił z siebie gwałtownie. -Nic!

- Tak właśnie myślałem - powiedział Chuck

- Nalej następną szkocką.

AKT STWORZENIA

Dopiero teraz miałem czas, żeby przemyśleć to wszystko. Całkiem rozsądnym wyjaśnieniem, jakie przyszło mi do głowy, było to, że stary Jo­nas Wellman musiał dodać dodatkowy, specjalny obwód, żeby spowodować tą niezwykłą odpo­wiedź. Oczywiście, był do tego zdolny, to znaczy technicznie zdolny. I nie wiem jak, ale był do te­go zdolny także psychologicznie. Niemniej, w tam­tym czasie cała rzecz mocno mną wstrząsnęła.

Poszedłem zobaczyć się z nim, traktując to ja­ko tradycyjny, nieprzyjemny obowiązek. Jego syn Alvin, był w moim zespole w czasie Szarży Flan-dryjskiej, już po wojnie Wegańskiej. Chłopiec był oficerem łącznikowym z Oddziałów Ziemskich i opuścił nas razem z rufową platformą strzelniczą i Sekcją Łączności Armii Dorsai, kiedy dostaliśmy wycisk od lekkiego krążownika z jednej strony, a z drugiej od jednego z tych uzbrojonych frachtowców, którymi Weganie napełnili linię de­santową.

Krążownik stał na uboczu, niewiele mniej niż tysiąc kilometrów i boksował się z nami za po­mocą swych laserów. Podczas gdy my byliśmy tym zajęci, frachtowiec wyszedł zza słońca i strzelił w nas promieniami CO, zanim oskrzydliliśmy go i rozkruszyli w drzazgi. To te ich promienie CO zrobiły to Alvinowi i reszcie.

W każdym razie Alvin został odkomendero­wany do nas, że tak powiem, i jako oficer dowo­dzący, miałem obowiązek wykonać rozmowę służbową z jego żyjącymi krewnymi. Nie skojarzy­łem w tamtym momencie jego nazwiska - Wel­lman - z Jonasem Wellmanem. Nawet jeśli, to

musiałbym myśleć z długą minutę, zanim uświadomiłbym sobie kim był Jonas Wellman.

Większość ludzi używających dzisiaj robotów nigdy o nim nie słyszało. Ja oczywiście tak, po­nieważ my, najemnicy Dorsai, byliśmy pierwszy­mi, którzy użyli ich w walce. Kiedy to skojarzy­łem, pamiętam, że odniosłem wrażenie jakiejś niezwykłości. Nigdy nie słyszałem, żeby Alvin wspominał coś o swym ojcu.

Miałem po tym wszystkim wolny czas - i jak tylko znaleźliśmy się w Pierwszym Kwadrancie, poleciałem promem do Arktura i wykonałem krótki skok do Układu Słonecznego. Nigdy przedtem nie byłem w rodzinnym świecie i cie­kawiło mnie, jak wygląda Ziemia. Jak zwykle z takimi rzeczami, było to coś w rodzaju rozczaro­wania. Tak czy inaczej to był mały świat i odkąd stracił swą pozycję jako potęga finansowa, mnós­two starych miejskich terenów zostało oczyszczo­nych i zamienionych w zamożne obszary willowe.

W rzeczy samej, obecnie planeta była czymś znacznie więcej, niż jednym przeogromnym przedmieściem. Powiedziano mi, że jest tam obecnie ruch na rzecz odbudowania niektórych starych dystryktów jako historycznych miejsc kul­turowych, lecz nie umiałem sobie sam wyobrazić w obecnym czasie potężnych sił dających na to kredyty, ponieważ potrzebowali do tego pozasys-temowych funduszy.

Jednak, jest ciągle coś z tą planetą. Nie mo­żesz zapomnieć, że to tu wszyscy zaczynaliśmy. Wylądowałem na Południowym Pacyfiku i wsiad­łem do rakiety rejsowej do Mojave. Stamtąd po­starałem się zadzwonić do Jonasa Wellmana, któ­ry mieszkał gdzieś na północ i zachód od tamtej­szego pasma gór - zapomniałem ich nazwy. Był

zadowolony, słysząc mnie, i od razu mnie zapro­sił.

Dotarłem do jednej z taksówek powietrznych. Pomknęliśmy na północ kursem północno-za-chodnim około pół godziny i w końcu wylądowa­liśmy na małym miejscu parkingowym w lasach Oregonu. Nie było tam nic oprócz szklanego pro­stokąta strefy postojowej oraz automatycznej sta­cji wezwań dla tych taksówek. Paru ludzi czekało wokół na przybycie statków i gdy wylądowałem, coś wyglądającego jak robot A-5 przybyło przez pole, by mnie powitać.

Kiedy się zbliżyło, zobaczyłem, że nie był to A-5, lecz coś podobnego - prawdopodobnie trochę bardziej specjalny, coś co Jonas zaprojek­tował dla siebie.

- Komendant Jiel? - zapytał.

- Zgadza się.

Poszedłem za nim przez strefę postojową, w stronę prywatnego skoczka. Paru ludzi, których minęliśmy przechodząc, obróciło się za nami do tyłu, powściągliwie i z jednomyślnością zbyt wyra­źną, by była przypadkowa. Przez moment wydało mi się, że to ja mogłem być przyczyną ich reakcji - niektóre wiary i niektórzy ludzie, którzy do­świadczyli wojen, nie potrzebują najemników.

Lecz to był spokojny świat, którego nikt nie myślał atakować, nawet jeśliby miał do tego jakiś powód, czego oczywiście Ziemia nigdy nie byłaby w stanie dostarczyć, tak długo, jak długo istniała jej potężna siła.

Poniewczasie przyszło mi do głowy, że to ro­bot mógł być tą przyczyną. Odwróciłem się, by spojrzeć na niego. Typ A-5. Szczególnie A-5

był budowany na podobieństwo ludzkich kształtów. Ten był, jak już powiedziałem, udo­skonalonym modelem. Przemyślałem całą sprawę

jeszcze raz, próbując tak wyrazić pytanie, by wy­dobyć odpowiedź z mechanizmu.

- Czy są w tutejszej społeczności Anty-Ro-wcy? - zapytałem w końcu.

- Tak, sir - odpowiedział.

No cóż, to wyjaśniało sprawę. AR-owcy są, ogólnie mówiąc, ludkiem o nieprzyjemnych reak­cjach emocjonalnych w stosunku do robotów. W mojej opinii i w opinii każdego człowieka, który używał robotów komercyjnie czy do celów milita­rnych, są psychopatami. Uważają człowiekopod-obne roboty - szczególnie model A-5 i resztę z serii A, za obsceniczne, odrażające i tak dalej. Niektóre ze światów, doświadczone przez wojny, są całkowicie „AR".

Jednakże nie spodziewłem się zastać ich na Ziemi, zwłaszcza tak blisko domu Jonasa Wel-Imana. Wciąż nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, czy jak tam to stare powiedzenie brzmi.

Pojechaliśmy normalnym samochodem i w końcu dotarliśmy do umiejscowionego między drzewami niezwykle anachronicznego domu. Była to długa, niejednolita konstrukcja z naturalnego kamienia i drewna; jedyną cywilizowaną rzeczą w niej były wibratory ekranu pogodowego, pomię­dzy filarami szkieletu, zatrzymujące deszcz i wiatr.

To miejsce miało dziwną emanację, tak jakby jeśli to było miejsce zamieszkania, nie tak bardzo posunięte w latach, na ile wyglądało, to coś w nim nawiązywało do samego świtu rodu ludzkie­go. Deszcz i zapadająca noc zwiększały tą iluzję tak, że wysokie sosny, skupione blisko domu i trawnik wyglądały na niemal pierwotne, wydając się otaczać nas pradawną przeszłością.

Pomimo tego, dom sam w sobie był pełen po­gody. Jego oświetlenie było wpuszczone w archai­

czne framugi, jarzyło się intymnie, łagodnie i niewymuszenie. Oświetlało, jednocześnie nie przyduszając płomieni w szerokim, centralnym palenisku. Prawdziwe płomienie z palącego się właśnie drewna - a nie będące tylko złudze­niem! W jakiś sposób to mnie naprawdę poruszy­ło. Niewielu, z wyjątkiem tych, którzy widzieli prawdziwe zjawisko, doceniają różnicę między au­tentycznymi płomieniami prawdziwego ognia, a tymi z iluzji.

Ja, który poznałem rzeczywistość na dziwnych planetach, potrzeby ciepła i światła, znałem tę różnicę bardzo dobrze. To jest reakcja subiekty­wna, niełatwo ubrać ją w słowa. Może, jeśli za­pomnicie o mojej skłonności do bycia dziwakiem, tego, który dziwakiem naprawdę nie jest, to są to opowieści w prawdziwych płomieniach. Wiem, że to może nic nie znaczyć dla tych, którzy płomieni nigdy nie widzieli, ale - spróbujcie sami, dla sie­bie, od czasu do czasu.

Jonas Wellman, we własnej osobie, wyszedł mi naprzeciw, gdy tylko przekroczyliśmy frontowe soczewki, ekranu. Był niskim, szczupłym mężczyz­ną, trochę pochylonym w ramionach, który po­zwolił swoim włosom stać się zupełnie białymi. Miał twarz chochlika, całą pokrytą zmarszczkami, smutną i wesołą zarazem. Podszedł do przodu i wyciągnął rękę.

- Komendant Jiel - powiedział.

Jego głos był tak ciepły, jak syk płomieni jego palenisk. Podjąłem jego dłoń bez zastanowienia, gdyż nie jestem przeciwnikiem starych zwyczajów.

- To miło z pana strony, że pan przyjechał - ciągnął. - Przepraszam z powodu deszczu. Władze dystryktu wymagają tego dla drzew, a my lubimy te nasze drzewa wokół.

Obrócił się i zaprowadził mnie do małego za­kątka do rozmów. Robot sunął za nami na swych bezszelestnych stopach, przewyższając nas obu. Mimo, że mam dziedzicznie dorsajski wzrost, A-5 wznosił się nade mną na wysokość dwóch metrów i dwudziestu pięciu centymetrów, co jest prawdopodobnie jednym z powodów, dla których ludzie AR tak bardzo ich nie lubią.

- Proszę, Komendancie, niech pan usiądzie - powiedział Jonas. - Adam, czy mógłbyś przy­nieść nam jakieś napoje? Co pan każe, Komen­dancie?

- Czysty etyl z wodą, dziękuję. To jest to, do czego przywykliśmy na służbie.

Uśmiechnął się do mnie, oświetlony ogniem, tańczącym po naszej prawej stronie i rzucającym krwawe blaski na jego naznaczoną piętnem czasu twarz.

- Cokolwiek sobie pan życzy - odpowie­dział.

Robot przyniósł szklanki. Jonas pił też coś bezbarwnego. Pamiętam, że miałem zamiar zapy­tać go, co to było, ale nie zdołałem nawiązać do tego. Zamiast tego, zapytałem go o robota.

- Adam? - spytałem. Jonas zachichotał.

- Miał być pierwszym z nowej serii.

- Nie to miałem na myśli. Chodziło mi w o-góle o jego nazwanie. Bardzo niewielu ludzi dzi­siaj to robi.

- Ta moda już minęła - przyznał. - Ale ja mam go już od bardzo dawna i żyję tu sam - o-statnie słowa przypominały nam obu o moim zle­ceniu i umilkł dosyć gwałtownie. Pośpiesznie wrócił do rozmowy, żeby zapełnić lukę.

- Najpierw używaliśmy ich do naziemnych zwiadów, na Kemelmanie, coś około osiemdzie­sięciu lat temu.

- Przypuszczam, że wie pan o moich związ­kach z robotyką i robotami?

- To prawda - jego twarz posmutniała lek­ko. - Już zapomniałem.

- Bardzo dobrze odwalały swoją robotę.

- Przypuszczam, że tak; wojskową - nagle popatrzył na mnie krzywo. - Bez obrazy dla was, Dorsai, Komendancie, ale ja nie aprobowa­łem wojskowego użytku moich robotów. Cóż z tego, kiedy prawo decyzji zostało mi odebrane. Dosyć wcześnie straciłem prawa montażowe i li­cencyjne.

- Bez obrazy - spojrzałem na niego z zacie­kawieniem. - Nie wiedziałem o tym.

- Owszem - odrzekł. - Tak czy inaczej, to było trochę zbyt wiele, jak na jednego człowieka. Najpierw zagarnęła je Rada Ziemi, potem Komi­sja Układu Słonecznego. Dalej to już poszło we wszystkich kierunkach, każdy system odkrawał sobie kromkę i zakładał własne fabryki i przepisy.

- Przykro mi to słyszeć.

- Niech pan przestanie - pokiwał głową, wysuwając dolną wargę do przodu, jak ktoś wyra­żający dezaprobatę dla czegoś tak małego, że aż nie wartego uwagi. - Prawdopodobnie to było nieuniknione. Teraz myślę, że moje roboty zrobi­ły więcej krzywdy niż dobrego w swym długim żywocie, bez względu na to, jaki cel za ich pomo­cą osiągnięto - potrząsnął głową znowu i uśmie­chnął się. - Nie zawsze byłem tak zrezygnowany.

-Nie?

- Nie. Kiedy byłem młodszy, miałem swoje marzenia. Zbudować lepszy wszechświat, lepszych ludzi... . Byłem idealistą.

- Idealistą - powtórzyłem. - Nie znam tego słowa.

- Jedno z tych najstarszych. Teraz prawie już zatraciło swoje znaczenie. Oznacza, że, no cóż, ma się bardzo wysokie mniemanie o ludzkiej ra­sie, czy ludziach. Że oczekuje się najlepszego od nich i stara się o najlepsze dla nich.

Roześmiałem się.

- To brzmi, jakby być zakochanym we wszystkich od razu.

- Coś w tym rodzaju, Komendancie, choć może nie tak gwałtownie. Niech pan to trochę stosuje i nazwie byciem człowiekiem, który lubi ludzi. Przypuszczam, że jestem swego rodzaju mi­łośnikiem. Jestem bardzo rozmiłowany w wielu rzeczach. Oczywiście w moich robotach, w mojej pierwszej żonie, w... - jego głos zgubił wątek, a on sam spojrzał w palenisko. Westchnął. - Mo­że - dodał - teraz lepiej mi pan powie o mo­im synu, Komendancie.

Opowiedziałem mu o tym krótko. To jest za­wsze najlepszy sposób. Robić to jak streszczenie wiadomości, bezosobowo, potem usiąść i czekać na pytania. Zawsze są pytania.

Nie inaczej było z Jonasem Wellmanem. Mó­wiłem trochę dłużej niż zwykle i kiedy skończy­łem, wpatrywał się w ogień. W końcu odezwał się.

- Komendancie - zaczął - co myślał pan o Alvinie?

- No cóż - powiedziałem - wie pan, nie poznałem go zbyt dobrze. Był oficerem łączniko­wym z innym zespołem, niemalże gościem na na­szym statku. Mamy inne zwyczaje i trzymamy się we własnym towarzystwie - umilkłem, ale gdy zobaczyłem, że czeka na dalszy ciąg, podjąłem:

- Był bardzo spokojnym, dobrej klasy oficerem,

nie krępującym się wobec nas, Dorsai, jak to się dzieje z wieloma innymi, nie związanymi z nami ludźmi...

Mówiłem dalej, próbując zogniskować moją pamięć na Alvinie Wellmanie, ale nie wychodziło mi to zbyt dobrze. Zwykle staramy się zapamię­tać w takich sytuacjach same najlepsze rzeczy, a zapomnieć o najgorszych. Prawda była taka, że pamiętałem bardzo mało. Młody Wellman był między nami jak duch. Jedyne wspomnienie, jakie przyszło mi na myśl, było o jego cichym siedzeniu w swoim kącie przy stole, w messie. Jego blade, młode rysy twarzy w tamtym miejscu, i rozmowa na tematy techniczne, która trwała między nami.

- Był dobrym człowiekiem - zakończyłem w końcu. - Wszyscy go lubiliśmy.

- Tak - stary człowiek podniósł twarz znad ogni. - Wie pan, on był z poboru.

- O!? - powiedziałem, pomimo, że oczywiś­cie wiedziałem o tym doskonale. To dlatego na­zywaliśmy między sobą Kontyngent Słoneczny Pomocniczymi Oddziałami Ziemskimi. Żaden z nich nie miał prawdziwego doświadczenia w woj­nie i niewielu z nich chciało je mieć. Ich rodzinny system był pod butem Arktura i prawdopodobnie zawsze będzie. Ale nie powiesz tego staremu człowiekowi, który stracił swego jedynego syna w wyniku wojny, w takiej sytuacji.

- Jego matka nigdy nie chciała go puścić, ale nie było wyboru - Jonas podniósł swój aperitif, wypił mały łyk, tak jak to robią starzy ludzie i postawił go z powrotem na dół. Gdy zaczął znów mówić, jego głos był trochę silniejszy.

- Wie pan, jego matka była moją drugą żoną. Przeprowadziliśmy seperację, kiedy Alvin miał sześć lat. To było, to było... - w jego głosie za­brzmiała nerwowa nuta. Po raz pierwszy dostrze-

głem w nim piętno jego wieku. - Kiedy to było Adamie?

- Osiemnaście lat temu - powiedział nagle, zaskakując mnie, robot. Prawie zapomniałem, że był ciągle z nami. Jego głos, niespodziewanie do­biegający z rzucanych przez płomienie cieni, po­ruszył mnie.

- A tak, tak. Osiemnaście lat temu - powtó­rzył Jonas z westchnieniem zadowolenia i ulgi. Spojrzał na mnie z czymś na kształt zażenowania. - Adam jest moją pamięcią - wyjaśnił -Wszystko o czym ja zapomnę, on pamięta, wszystko! Powiedz Komendantowi jak wyglądał dom, Adamie.

- Był taki jak teraz - odparł robot. - Tra­wnik był taki sam, z wyjątkiem tego, że mieliśmy różany klomb z południowego skraju.

- A tak, te róże - powiedział, kiwając głową Jonas. - Alvin był • bardzo rozmiłowany w ró­żach. Nawet jako dziecko, nawet wtedy, gdy po­kłuł się kolcami.

- One mają kolce? - spytałem zdziwiony.

- Tak - odpowiedział. - W rzeczy samej. Jestem bardzo staroświecki, na bardzo różne spo­soby, Komendancie, jak by pan mógł powiedzieć, określając mnie na podstawie tego domu. Coś we mnie zawsze tęskniło za przeszłością. To dlatego podoba mi się tutaj, z drzewami dookoła i górami nad i za nimi, wznoszącymi się niezmiennie, rok za rokiem.

- I to pan był tym człowiekiem, który wystą-pił z pierwszymi, nadającymi się do użytku, hu-manoidalnymi robotami? - powiedziałem.

- Dlaczego uważa pan, że to powinno dzi­wić? - popatrzył na mnie niemal ze zdziwie­niem. - Nie zamierzałem, żeby odwiodły nas od

starych zalet, ale żeby sprowadziły do nich z po­wrotem.

Potrząsnąłem głową.

- Nie widzę, w jaki sposób.

- Cóż, chciałem dać ludziom wolność. Chcia­łem zjednoczyć ich ręce i ich umysły. Przeciętny człowiek jest z natury dobry, Komendancie. Sto i czterdzieści lat życia nigdy nie zmieniło mojego przekonania o tym. Chce być przyjacielem podobnemu sobie i chce, żeby dano mu przynaj-miej cień szansy.

Znów pokręciłem głową ale nic nie powiedzia­łem. Nie chciałem się z nim spierać.

- Miłość jest życiem - ciągnął - i życie jest miłością. Żadne zdarzenie na świecie nie może temu zaprzeczyć. Czy wypadek, który zabrał mo­jej pierwszej żonie życie dowiódł, że nie kocha­łem jej, kiedy żyła? Czy przypadkowa kombinacja sił politycznych, która zabrała mi moje roboty, neguje miłość do ludzi, która pchnęła mnie do ich stworzenia? Czy przypadek, że moja druga żona nigdy naprawdę mnie nie kochała, przeczy życiu, jakie dane było Alvinowi, czy mojej miłości do niego, czy jego do mnie.- zanim ona go za­brała? Powiem panu - on mnie kochał, jak dziecko. Prawda, Adam?

- Kochał cię, Jonas.

- I ja go bardzo lubiłem. Byłem wtedy star­szym człowiekiem. Nie ożeniłem się ponownie przez długie, długie lata, po tym jak moja pierw­sza - moja Elaine - umarła. Myślałem, że nig­dy już znowu się nie ożenię. Ale wtedy nadeszła ona - i dała mi Alvina. Ale potem go znów za­brała, bez żadnej przyzwoitej przyczyny, z wyjąt­kiem tego, iż wiedziała, że go lubiłem i potrze­bowałem. Była bardzo zawzięta na mnie za to, że

nie miałem tego, co wierzyła, że mam, kiedy wy­chodziła za mnie... - urwał.

- Pieniądze - poddał cicho robot.

- Tak, pieniądze. Myślała, że ciągle miałem w kontroli jakąś część koncesji na roboty, tu w systemie, o której nikt nie wiedział. Była zbyt ostrożna, zbyt sprytna, by sprawdzić to dokładnie, zanim mnie poślubiła. Kiedy się pobraliśmy, było już za późno.

Urwał. Ogień zamigotał na kolumnach domu.

- To bardzo smutne - przyznałem z zakło­potaniem. - To... czy ona jeszcze żyje?

- Nie - wypowiedział to szorstko. - Umar­ła krótko po tym, jak Alvin poszedł do poboru. Poszedłem by się z nią zobaczyć, ale nie chciała mnie widzieć. No i umarła. Wtedy dowiedziałem się, że Alvin odszedł. Nie powiedziała mi o pobo­rze.

- Rozumiem.

- Lubiłem ją, wciąż - mówił dalej. - Bolało mnie, że nie byłem w stanie zobaczyć się z sy­nem, zanim odszedł, by umrzeć tyle milionów ki­lometrów stąd. Gdyby pozostawiła mi go, kiedy jeszcze był chłopcem, nauczyłbym go kochać lu­dzi, kochać wszystko, tak jak ja to robię. Może by odniósł sukces tam, gdzie mnie się nie powiodło. - Podrzucił głowę gwałtownym ruchem i obrócił się niespodziewanie do robota.

- Adam, ja przegrałem! - krzyknął.

- Nie - zaprzeczył robot.

Stary mężczyzna wydał ciężkie westchnienie. Powoli napięcie uchodziło z niego, osunął się z powrotem na swoje krzesło. Miał puste oczy, skierowane na ogień.

- Nie - powiedziałem. - W mojej opinii pan nie przegrał. Musi pan ocenić sukces czy przegraną poprzez konkretne rzeczy. Wymyślił

pan, żeby dać roboty ludziom i zrobił pan to. To jest to jedno wielkie osiągnięcie w pana życiu.

Pokręcił głową, ze spojrzeniem ciągle utkwio­nym w sercu ognia.

- Miłość jest życiem. Miłość powinna kiero­wać życiem do jakiegoś dobrego, doniosłego koń­ca. Moja miłość przeciekła mi między palcami i wszystko, co stworzyłem, dotarło do martwego końca. Nie teoria, lecz ja upadłem. Mam Adama mówiącego mi, że nie - ale to jest ten rodzaj u-spokajającego syropu, którym stary człowiek sam się karmi. No cóż...

Otrząsnął się. Popatrzył na mnie i zdziwiła mnie zmiana na twarzy Wellmana. Smutne i we­sołe linie były odciśnięte w tej masce późnego wieku. Była to twarz, która widzi w jednym mo­mencie pustą przyszłość i zbliżające się szybko wieko trumny.

- Szybko teraz się męczę. Wybaczy mi pan, Komendancie, Adam zabierze pana na lądowisko taksówek. Dziękuję panu za przebycie tak wiel­kich odległości, żeby opowiedzieć mi o Alvinie.

Wyciągnął rękę. Ująłem ją krótko i uścisną­łem.

- Nic strasznego. My, najemnicy, spędzamy większość naszego życia podróżując. Byłem w bli­skiej, gwiezdnej odległości. Do widzenia, panie Wellman.

Spojrzał na mnie z głębokości krzesła.

- Jedna rzecz, Komendancie - powiedział. - Tylko jedna rzecz. Z czystej ludzkiej ciekawo­ści; czy ludzie na pańskim statku naprawdę lubią Alvina?

- No... - zacząłem zająknąwszy się; tak na­prawdę to nikt z nas nie poznał tego młodego człowieka wystarczająco dobrze, by go lubić, czy nie lubić. - No, lubili go wystarczająco.

Stary człowiek oklapł. Jego opuszczone oczy, jakby ściągane przez większą siłę, niż tkwiące w nim życie, powędrowały z powrotem w stronę ognia.

- No, cóż, jeszcze raz panu dziękuję, Ko­mendancie.

- To był mój obowiązek. Do widzenia.

Jeszcze raz wyciągnąłem do niego rękę, ale on jej nie zauważył. Siedział dalej, wpatrując się w ogień, widząc w nim coś, czego ja nie mogłem sobie nawet wyobrazić. Opuściłem go takim.

Na zewnątrz robot otworzył mi drzwi do sa­mochodu, a sam wśliznął się za konsoletę. Deszcz przestał padać, ale noc była ciężka i ciemna. Zje­żdżaliśmy cicho w dół drogą, człowiek i mecha­nizm, mijając tańczące małe, pomarańczowe pola świateł z pobocznych latarni.

Przez jakiś czas siedziałem nie odzywając się, rozmyślając nad niezwykłymi rzeczami, które w jakiś sposób wywołały we mnie słowa starego człowieka - wspomnienia ze Światów Dorsai, o Hevflum, mojej rodzinnej planecie, o kobalto­wych morzach obok mojego domu w porcie Tu­nis, o kobietach z naszej rodziny, o moim dziad­ku, prawdopodobnie już nie żyjącym. Co o tym wszystkim myślałem, nie wiem. Wiem tylko, że myślałem o nich, o jednym za drugim, jak czło­wiek przeliczający swoją własność.

Otrząsnąłem się jednak, uświadomiwszy sobie obecność robota obok mnie. Byliśmy już prawie na lądowisku i mogłem rozpoznać czekającą na mnie taksówkę, parkującą po drugiej stronie w podcieniach.

- Podjedź tam - poleciłem robotowi.

- Tak, sir.

Skręcił samochodem odrobinę w tamtym kie­runku i podjechaliśmy do boku taksówki. Wy­

siadł, okrążył samochód, by otworzyć drzwi po mojej stronie i wypuścił mnie. Zrobiłem krok, schodząc z miękkiej wykładziny podłogowej i sta­nąłem na szklistej powierzchni lądowiska. Spoj­rzałem na wysokie, czarne, metaliczne ciało robo­ta, górujące nade mną o dobrą głowę.

- Adam... - zacząłem.

- Tak?

Ale nie znalazłem słów na to, co wydawało się być we mnie.

- Nic - powiedziałem.

Wszedłem do wejścia do taksówki, zamknąłem za sobą drzwi i ruszyłem do przodu, w stronę siedzenia pilota. Na zewnątrz, przez znajdujące się obok mnie okno, mogłem dostrzec stojącego w ciszy Adama. Jego głowa była teraz trochę ni­żej od mojej. Włączyłem silnik i nagle, pod wpły­wem niespodziewanego impulsu, zdusiłem go aż do jałowego biegu i opuściłem okno. Wysunąłem się przez nie.

- Adam, chodź tutaj - nakazałem. Robot zrobił dwa kroki do przodu tak, że stał teraz zaraz pod oknem.

- Kiedy wrócisz do pana Wellmana - zaczą­łem - przekaż mu tą wiadomość. Powiedz, że... , że...

Nie szło. Ciągle nie umiałem nic powiedzieć. Dziwnie zdesperowany, chciałem przesłać parę słów Jonasowi Wellmanowi, dowieść mu, że nie jest tak samotny na świecie, że jego miłość nie przegrała - choć obaj wiedzieliśmy, że jednak przegrała. Ale co ja mogłem powiedzieć w obli­czu faktów?

- Komendancie... - odezwał się.

Obejrzałem się i spojrzałem na niego. Robot zbliżył się jeszcze o krok i gdy patrzyłem, jego głowa obróciła się na delikatnym łożysku, wzno-

sząc ku mnie swoją twarz. Pamiętam podwójne matowe refleksy soczewek skanerów, wysuwają­cych się do mnie z ciemnego półmroku, jak dwa ogniki żaru jarzącego się w nie tkniętym tchnie­niem ogniu i pałające niespodziewanym życiem.

- Proszę być spokojnym, Komendancie -powiedział. - Ja go kocham.

GENIALNY GŁUPEK

Popołudniowe słońce wpadało przez szparę w żaluzji wiszącej w oknie małego, wynajętego po­koiku, w którym mieszkał Art Willoughby, i świe­ciło mu oślepiająco w oczy.

- Psiakrew! - mruknął Art. - Muszę coś zrobić z tą żaluzją.

Przysłonił oczy długą, szczupłą dłonią i pono­wnie pochylił się nad informatorem uniwersytec­kim. Nie zdawał sobie sprawy, że zawsze identy­cznie reagował na wpadające do pokoju promie­nie słońca. Poczuł nagły przypływ śliny do ust. Oparł spiczaste łokcie na zniszczonej powierzchni biurka i ponownie przeczytał ogłoszenie.

Potrzebny ochotnik na testy, do badań medycz­nych. Stawka dolar sześćdziesiąt za godzinę, pokój i utrzymanie. Dr Henry Rapp, pokój 432, budynek A, Szpital Uniwersytecki.

- Utrzymanie - powtórzył Art, nie zdając sobie sprawy, że wypowiada to słowo głośno. Głodnym gestem oblizał wargi. Jedzenie, pomyś­lał. I zapłata. A podobno jedzenie szpitalne jest całkiem dobre. Gdyby tylko pozwolili mu na to, czego pragnął... Oczywiście warto spróbować, nawet jeśli chodziłoby tylko o dolar sześćdziesiąt za godzinę.

- Będę rozsądny - postanowił Art. -Wpłacę pieniądze do banku i będę wyjmował tyl­ko tyle, ile mi potrzeba. No tak, tydzień pracy, powiedzmy, siedem razy dwadzieścia cztery razy szesnaście. Dwa, sześć, osiem i osiemdziesiąt... Dwieście sześćdziesiąt osiem dolarów i osiem­dziesiąt centów... Taka suma dałaby mi utrzyma­nie na okres... - tu podsumował w myślach co­dzienne wydatki. To znaczy podstawowe wydatki:

pokój - dolar pięćdziesiąt; półtorafuntowy bo­chenek starego chleba za pół ceny - trzynaście centów; pół funta masła fistaszkowego - licząc dziewięćdziesiąt osiem centów za trzyfuntowy sło­ik - około siedemnastu centów; jedna kapsułka wielofunkcyjnej witaminy - dziesięć centów; pół główki kapusty lub innej taniej jarzyny dostępnej w danym okresie roku na rynku - około dwuna­stu centów. Całość, za mieszkanie, wszystkie o-płaty i zmianę pościeli raz w tygodniu, plus trzy tysiące dwieście kalorii dziennie - dwa dolary i dwa centy. Dwa dolary i dwa centy. Art wes­tchnął. Sześćdziesiąt dolarów i sześćdziesiąt cen­tów miesięcznie za samo utrzymanie. To straszne. Przecież za tę sumę można dostać pięciolitrową butelkę znakomitego importowanego szampana i to w najlepszych restauracjach w mieście, używa­ny egzemplarz Encyklopedii Britanniki z roku 1954, można zamówić pocztą zestaw części do budowy małego odbiornika krótkofalowego, tak że mógłby słuchać zagranicznych stacji i ćwiczyć się w rozumieniu niemieckiego, francuskiego lub włoskiego.

Art westchnął. Już dawno doszedł do wniosku, że to niemożliwe, aby dwa miliardy ludzi na świe­cie miały w tym samym czasie złą passę, w związ­ku z tym on po prostu nie ma szczęścia. Nie sta­rał się już nawet walczyć z tą sytuacją. Posuwał się przez życie niepewnie, podtrzymywany przez nieokreślone lecz uparte przeświadczenie, że gdzieś, w jakiś dziwny sposób przeznaczenie wre­szcie go zawoła i każe mu odegrać rolę mającą głęboki wpływ na innych ludzi.

Uniwersytet znajdował się o dwadzieścia minut drogi. Art wstał z krzesła, zdjął starą skórzaną kurtkę z wieszaka, na którym wisiały też jego du­dy, położył suwak logarytmiczny na antologiach

poezji leżących na półce, tak, żeby go potem bez trudu znaleźć, jako że było to najbardziej nie­prawdopodobne miejsce, wyłączył maleńki piecyk elektryczny, w którym wypalał złotego pionka do zestawu szachowego, zostawił trochę chleba i ma­sła fistaszkowego dla swojego szopa, który w tej chwili spał w koszu na śmiecie i wybiegł zamyka­jąc drzwi.

- Jest jeszcze jeden - powiedziała Margie Hansen, laborantka doktora Hanka Rappa. Za­wahała się. - Myślę, że powinien pan go zoba­czyć.

Hank spojrzał na nią znad biurka. Był niskim, wesołym mężczyzną pod czterdziestkę o twardych rysach twarzy.

- Dlaczego? - zapytał. - Jakieś problemy? Niech go pani nie wpisuje, jeśli pani nie chce.

- Nie, nie... Myślę tylko, że będzie lepiej, jeśli pan z nim porozmawia. Test fizyczny zdał dob­rze. Tylko, że... no, nic, niech pan go obejrzy.

- Nie rozumiem - odpar}- Hank - ale pro­szę go przysłać.

Otworzyła drzwi i wychyliła się.

- Panie Willoughby, pan pozwoli. Odsunęła się i Art wszedł do pokoju.

- To jest pan doktor Rapp. Doktorze, to jest pan Art Willoughby.

Wyszła pośpiesznie zamykając za sobą drzwi.

- Proszę usiąść - powiedział Hank automa­tycznie. Art usiadł i Hank przyjrzał się lepiej swo­jemu gościowi. Siedzący naprzeciwko młody męż­czyzna przypominał Abrahama Lincolna bez bro­dy. Chudego Lincolna bez brody, o ile można so­bie wyobrazić naszego szesnastego prezydenta ważącego o jakieś trzydzieści funtów mniej niż rzeczywiście ważył.

- Czy jest pan studentem naszego uniwersyte­tu? - zapytał Hank, przyglądając się zniszczonej skórzanej kurtce.

- Tak - odpowiedział Art mając nadzieję, że Rapp nie zapyta go w jakim jest college'u. Prze­szedł przez sześć - od sztuki teatralnej do inży­nierii. Wyniki w każdym z nich miał całkiem dob­re. W gruncie rzeczy nie było się czego wstydzić, tylko trudno było to wszystko wytłumaczyć.

- No, cóż - zaczął Hank. Rozumiał już dla­czego Margie zawahała się, ale jeśli ten człowiek spełniał warunki fizyczne nie było powodu go od­rzucić. Hank podjął decyzję.

- Czy wyjaśniono panu cel tego testu?

- Badacie nowy rodzaj pigułki utrzymującej człowieka w stanie bezsenności, prawda? - od­parł Art. - Pielęgniarka mi opowiadała.

- Laborantka - poprawił Hank automatycz­nie. - Czy widzi pan jakieś powody, dla których nie mógłby pan uczestniczyć w tych testach?

- No, nie... ja... Zazwyczaj mało sypiam -odpowiedział Art z wysiłkiem.

- Nie ma żadnych barier - uśmiechnął się Hank. - Będziemy pana trzymać bez snu, aż poczuje się pan zmęczony. Ile pan sypia? - za­pytał przyjaźnie, żeby młody człowiek rozluźnił się choć trochę.

- Hm... Sześć, siedem godzin.

- To trochę poniżej normy. Nic nam to nie przeszkadza... Co się stało?! - zapytał, ponieważ Art walczył z własnym sumieniem, a jego twarz Abe Lincolna była skrzywiona w nieszczęśliwym grymasie.

- Na... na tydzień - wyjąkał.

- Na tydzień! Czy pan... - Hank przerwał, przyjrzał się dobrze młodemu człowiekowi i u-znał, że tamten nie żartuje. - To znaczy mniej

niż godzinę na noc?

- Zwykle czekam do końca tygodnia - nie­dzielny poranek to dobra pora. Po prostu wszyscy wtedy śpią i ja odsypiam swoją tygodniową nor­mę.

Art pochylił się i położył swoje długie dłonie błagalnie na biurku Hanka.

- Czy mimo to mógłby pan użyć mnie w tes­tach, doktorze? Bardzo mi zależy na tej pracy. Jestem w dramatycznej sytuacji. Może mógłbym spełniać funkcję kontroli lub czegokolwiek inne­go...

- Proszę się nie martwić - powiedział Hank ponuro. - Ma pan tę pracę. Powiem więcej -jeśli to, co pan mówi jest prawdą, ma pan tę pra­cę z całą pewnością. Coś takiego będziemy chcieli wszyscy zobaczyć.

- No, cóż - powiedział Hank w dziesięć dni później. - Wiemy już, że Willoughby nie żarto­wał.

Mówił do doktora Ariiego Bohna z Wydziału Psychologii. Ariie był, podobnie jak Hank, niskie­go wzrostu, lecz miał nad nim przewagę około pięćdziesięciu funtów i piętnastu lat. Siedzieli w biurze Hanka i palili papierosy. Przed nimi leżały resztki lunchu.

- Tak sądzisz? - zapytał Ariie unosząc jasne brwi w kierunku półłysej czaszki.

- Ariie! To przecież dziesięć dni!

- Żadnych halucynacji?

-Nie.

- Może myśli, że pielęgniarki chcą go otruć? Nie dowierza stróżowi?

- Nie, nie, nie!

Ariie wypuścił gęstą chmurę dymu.

- Nie wierzę w to - oznajmił.

- Słucham?!

- Nie chodzi mi o ciebie, Hank. Nie zamie­rzałem cię obrazić. Chodzi o to, że ten twój chłopak nas oszukuje. Może podkrada jakiś śro­dek pobudzający, kiedy nikt nie widzi.

- Dlaczego miałby to robić? Dalibyśmy mu chętnie każdy środek pobudzający, jakiego by za­pragnął, ale on nie chce. Nawet gdyby coś pod­kradał - to jest dziesięć dni, Ariie! A on wyglą­da tak, jak gdyby właśnie wstał z łóżka po ośmiu godzinach dobrego snu. - Hank zdusił w popiel­niczce na wpół wypalonego papierosa. - On nie oszukuje, jest po prostu fenomenem.

- Nie zdarzają się aż takie fenomeny.

- Doprawdy? - odparł Hank. - Pozwól, że ci o nim opowiem. Temperatura ciała normalna, może jeden stopień powyżej przeciętnej.

- Nic nadzwyczajnego, sam o tym wiesz.

- Ciśnienie sto pięć na sześćdziesiąt pięć. Puls - pięćdziesiąt pięć na minutę. Wzrost -sześć stóp cztery cale, waga w momencie przyby­cia - około stu czterdziestu funtów. Zaczęliśmy od podawania mu sześciu tysięcy kalorii dziennie i zwiększamy tę dawkę, a on wciąż wydaje się być głodny. Żadnych chorób dziecięcych, wszystkie zęby mądrości, brak ubytków w zębach. Czy mam kontynuować?

- A jak z jego umysłem?

- Sprawdziłem to w uniwersyteckim biurze testów. Uważają, że jest w przedziale geniuszu. Zaczął studia w sześciu różnych college'ach i od­padał ze wszystkich kolejno. Nie miał przy tym kłopotów z ocenami. Przez pewien czas dostaje najwyższe noty, potem przestaje przychodzić na zajęcia, gromadzą mu się zaległości i przenosi się na inny wydział. Ariie - rzekł Hank przerywając nagle, zniżając głos i wpatrując się twardo w swe­

go towarzysza. - Wydaje mi się, że mamy tu no­wy typ człowieka. Nową mutację.

- Hank - odparł Ariie wyciągając wygodnie nogi - kiedy osiągniesz mój wiek, nie będziesz tak niecierpliwy i nie będziesz uważał, że Gabriel zagrzmi po raz ostatni na trąbie właśnie na two­im podwórku. Ten chłopak ma w istocie kilka szczególnych cech fizycznych, jest niewątpliwie in­teligentny i oszukuje cię. Znasz naszą ostatnią te­orię na temat snu i zdrowia psychicznego.

- Oczywiście, ja...

- Pozwolisz - przerwał Ariie - że ci ją wy­łożę raz jeszcze. Istota ludzka pozbawiona snu przez okres dłuższy niż ten, do którego jest przy­zwyczajona, zaczyna przejawiać symptomy odchy­leń umysłowych. Ma halucynacje. Zachowuje się paranoicznie, jest zagubiona, wpada w bezzasad­ne furie i wykazuje nadmierne reakcje emocjona­lne jeśli idzie o drobiazgi.

- Ale Art Willoughby nie przejawia żadnego z tych symptomów.

- O to właśnie chodzi. - Ariie podniósł ma­łą, kwadratową dłoń. - Pozwól, że dokończę. Jak tłumaczymy te reakcję? Zaczynamy formuło­wać teorię mówiącą, że być może, poza funkcją odpoczynku i regeneracji ciała, sen spełnia też inne funkcje. Śpiąc prawie cały czas śnimy. W tych snach odgrywamy nasze nieszczęścia, nasze frustracje i lęki. A zatem dochodzimy do wnios­ku, że sen może być emocjonalnym zaworem bezpieczeństwa, dzięki któremu zachowujemy normalność, mimo intelektualnych nacisków, jakie nam niesie życie.

- Oczywiście - powiedział Hank niecierpli­wie - ale Art...

- Weźmy coś innego. Mechanizm regulujący rozwiązanie problemów...

- Do diabła, Ariie!

- Jeśli nie byłeś ciekaw mojej opinii, to po co do mnie dzwoniłeś w tej sprawie? Coś ty przed chwilą powiedział?!

-Nic.

- Udam, że tego nie słyszałem. Tak więc, mechanizm rozwiązania problemów. Przez stule­cia przyjmowano, że człowiek atakuje swoje prob­lemy intelektualne świadomie i równie świadomie je rozwiązuje. Zainteresowanie, jakim ostatnio cieszyło się znów to założenie, skłoniło nas do rozważenia odwrotnego punktu widzenia, którego byłem (tu Ariie założył dłonie na okrągłym brzu­chu) pierwszym i najwierniejszym rzecznikiem. Ja i inni naukowcy sądzimy, iż jest całkiem możliwe, że człowiek posiada wrodzoną niemożność świa­domego rozwiązywania jakiegokolwiek problemu intelektualnego.

- Sprawa polega na tym, że Art Willoughby... Co takiego?! - Hank przerwał nagle i spojrzał ponad pogniecionymi torebkami na pyzate obli­cze Arłiego. - Co takiego?!

- Niemożność świadomego rozwiązywania. -Ariie delektował się tymi słowami. - Chodzi mi o to - ciągnął z lekkim uśmieszkiem - że czło­wiek nie ma świadomego mechanizmu do rozwią­zywania nowych problemów.

Przerwał i skinął głową w kierunku Hanka.

- W porządku! - gotował się Hank. - 0-powiedz mi o tym.

- Wydaje się, że istnieje możliwość - zaczął Ariie wyławiając z papieru, w którym poprzednio była kanapka z szynką, jakiś okruszek i żując go w zamyśleniu - że słowa „inspiracja", „błysk ob­jawienia" i „dotknięcie geniuszu" zawierają w so­bie więcej prawdy niż poezji. Może się okazać, że mechanizm do rozwiązywania nowych problemów

nie jest pod żadną świadomą kontrolą. Hm, tak. Czy ci mówiłem, że Marta chce żebym wypróbo­wał jedną z tych nowych diet odchudzających? Kiedy żona zaczyna...

- Nieważne, czego chce Marta! - wrzeszczał Hank. - Co z teorią, że nikt nie jest w stanie świadomie rozwiązywać problemów?

Ariie wzdrygnął się.

- Twierdzę po prostu - odparł - że ilekroć staramy się świadomie rozwiązać jakiś problem, używamy jedynie mechanizmu koncentrującego uwagę. Pozwól, że ci zdefiniuję, co rozumiem przez „nowy problem".

- Taki, z którym się przedtem nie zetknąłeś.

- Nie - odparł Ariie. - Nie. Wpadasz w pułapkę.

Wymierzył w Hanka tłusty palec. Był to gest wielce dla Hanka irytujący, ponieważ zawsze, gdy wydawało mu się, że ktoś go poucza, odczuwał nagły wybuch adrenaliny.

- Czy każde, uprzednio nie odkryte, połącze­nie kabli w twoim samochodzie stwarza nowy problem, jeśli chodzi o sztukę prowadzenia poja­zdu? Oczywiście, że nie. Prawdziwie nowy prob­lem to nie jakaś nowa kombinacja czynników, które występowały w problemach, z jakimi się już zetknąłeś. Jest to taki problem, który nigdy przedtem dla ciebie nie istniał. Jest to, w gruncie rzeczy, problem stworzony przez rozwiązanie in­nego, równie ważnego problemu w przeszłości.

- Zgoda. Powiedzmy, że tak jest - zawył Hank. - I co z tego?

- Z tego wynika - ciągnął Ariie - że praw­dziwy problem zawsze stwarza pewną sytuację, dla rozwiązania której nie istnieją świadome na­rzędzia wynikające z wykształcenia lub doświad­czenia. Ergo, nie można się z nim uporać na po-

ziomie świadomości. Logika świadomej myśli jest podobna budowie słonia, która choć idealnie przystosowana jest do tego, że siedmiotonowe zwierzę stawia dwumetrowe kroki, to jednocześ­nie nie pozwala mu na przeskoczenie dwu i pół­metrowego rowu odgradzającego go od wolności. Mając przed sobą prawdziwy problem musisz do­trzeć stąd - dotąd, bez żadnych środków pomoc­niczych, które umożliwiałyby ci pokonanie dystan­su dzielącego cię od rozwiązania. No, więc stajesz przed tym problemem, Hank. Jesteś w sytuacji kogoś, kto nie umie fruwać, a musi. Co robisz?

- Mam nadzieję, że mi to powiesz - powie­dział Hank łypiąc groźnie na Ariiego.

- Odpowiedź jest prosta - rzekł Ariie. -Fruwasz.

- Ale przed chwilą powiedziałeś, że nie po­trafię - wybuchł Hank.

- Mówiłem o dwóch sprawach - odparł Ar­iie. - Po pierwsze - nie umiesz fruwać; po dru­gie - musisz fruwać. Ty chwytasz się pierwszego z tych stwierdzeń i w związku z tym musisz prze­kreślić drugie. Ja natomiast dowodzę, że powi­nieneś przyjąć twierdzenie drugie i wyeliminować pierwsze. Tak więc, twój świadomy, doświadczo­ny, logiczny umysł wie, że nie potrafisz fruwać. Sam pomysł jest idiotyczny. Nie będzie się więc zajmować tym problemem. Natomiast twoja pod­świadomość - ha!

- Co z moją podświadomością?

- Twoja podświadomość nie jest ograniczona żadnym przymusem logicznego myślenia, jeśli chce znaleźć rozwiązanie - szuka go.

- Całkiem po prostu.

- No - rzucił Ariie z dezaprobatą - nie tak całkiem po prostu. Po pierwsze musi uru­chomić swoją małą maszynę, którą można by na­

zwać mechanizmem intuicyjnym. I tu zaczyna się kłopot, ponieważ ten mechanizm jest samą mocą, bez żadnej dyscypliny. Jego ogromna użyteczność leży w tym, że działa bez żadnych ograniczeń -w tym ograniczeń spowodowanych kontrolą świa­domego umysłu. Jest to rodzaj „uczonego idio­ty"... nie, określenie „genialny głupek" jest chyba lepsze.

Westchnął.

- No i? - zapytał Hank po chwili wpatrywa­nia się w Ariiego. - Jaki z tego pożytek? Co nam to daje, skoro nie możemy tego mechanizmu kontrolować?

- Co nam to daje? - Ariie wyprostował się. - Spójrz na sztukę, na naukę, na cywilizację. Chyba nie zaprzeczysz istnieniu różnego rodzaju inspiracji, prawda? One naprawdę istnieją i pew­nego dnia znajdziemy lepszą metodę wywoływa­nia ich niż ten czysty indukcyjny proces polegają­cy na posługiwaniu się świadomym, skupiającym uwagę mechanizmem w nadziei, że coś z tego wyjdzie.

- Uważasz, że to możliwe?

- Wiem, że tak.

- Rozumiem - odparł Hank. Przez chwilę w biurze panowała cisza.

- No, cóż - powiedział wreszcie Hank -przykro mi, że wracam do mojego własnego problemu, ale powiedziałeś kilka dni temu, że masz jakieś pomysły dotyczące Arta Willough-by'ego. Z pewnością mówiłeś to w natchnieniu lub raczej bez ograniczeń wywołanych pracą świadomego umysłu.

- Właśnie miałem zamiar do tego wrócić -przerwał Ariie. - Ten chłopak najwyraźniej cierpi na coś, co wychowawcy nazywają brakiem dyscypliny pracy. Hm, tak. Niedorozwój świado-

mego, ukierunkowanego na problemy mechaniz­mu. Stara się funkcjonować na zasadzie czystej i-ntuicji. Gdy to zawiedzie - staje się bezradny. Wtedy poddaje się - stąd jego częste przenie­sienia z jednego college'u do drugiego.. Z drugiej strony, gdy ta zasada się sprawdza - Art osiąga doskonałe wyniki. Prawdopodobnie wynalazł jakiś sposób na utrzymanie się w stanie nienormalnego pobudzenia zewnętrznego lub wewnętrznego. Je­dyny kłopot w tym, że on prawdopodobnie nie zdaje sobie z tego sprawy, a już z całą pewnością nie kontroluje tego stanu. Może teraz zasnąć w każdej chwili, a kiedy się obudzi i będziesz chciał, żeby powtórzył ten niezwykły ciąg bezsenności -nie będzie w stanie tego zrobić. Hank prychnął z niedowierzaniem.

- Dobrze - rzekł Ariie. - W porządku. Przekonamy się.

- Z pewnością - odparł Hank. Wstał. -Chciałbyś go zobaczyć? Powiedział, że dziś rano czuł się trochę otumaniony. Postanowiłem wy­próbować na nim nasz piorunujący środek.

- A co będzie - zastanawiał się Ariie, pod­nosząc się z krzesła - jeśli go to uśpi? Hank rzucił mu spojrzenie pełne furii.

- Proszę podać pacjentowi lek - zakomen­derował Hank. On, Ariie i Margie Hansen zgro­madzili się w pokoju szpitalnym Arta. Był to miły pokój bez łóżka, zasłany książkami i mapami. Ponieważ przepisy szpitalne zabraniały jakichkol­wiek przyborów czy zwierząt domowych, Art za­interesował się wojnami Hannibala z Kartaginy. Właśnie starał się wyłowić prawdę historyczną z dosyć niejasnych sprawozdań opisujących uciecz­kę Hannibala od Rzymian po klęsce Antiocha pod Magnezją i poddaniu swego wielkiego gene­

rała Rzymowi. Musiał jednak odłożyć książki i wziąć małą, białą kapsułkę, którą na polecenie Hanka podała mu Margie. Art wziął ją do ręki, po czym zawahał się.

- Czy sądzi pan, że ta pigułka wprawi mnie w stan wielkiego zdenerwowania? - zapytał.

- Powinna cię po prostu pobudzić - odparł Hank.

- Mówiłem panu jak działają na mnie takie rzeczy jak kawa. Dlatego nigdy nie piję kawy, ani nie biorę środków pobudzających. Pół filiżanki i czuję, że mi wysadza oczy.

- Nie mielibyśmy powodu - powiedział Hank dosyć kwaśno - płacić ci za wypróbowanie „potwora", gdybyś odmówił wzięcia go napraw­dę.

- Ależ... Oczywiście... - zgodził się zawsty­dzony Art. - Mogę prosić o wodę?

Margie dała mu pełną szklankę i rzuciła swe­mu szefowi ostre spojrzenie.

- Jeśli zacznie cię to męczyć, natychmiast daj nam znać - oświadczyła.

Art połknął kapsułkę. Przez chwilę stał jak gdyby w oczekiwaniu na eksplozję, lecz ponieważ nic się nie stało, uspokoił się.

- Po jakim czasie zaczyna działać? - zapy­tał.

- Mniej więcej po piętnastu minutach - od­parł Hank.

Czekali. Po dziesięciu minutach Art rozpro­mienił się i powiedział, że czuje się o wiele żwaw-szy. Po piętnastu minutach oczy mu błyszczały, był pełen radości i wigoru.

- Bardzo przepraszam doktorze - rzekł do Hanka. - Bardzo przepraszam, że się wahałem. To dlatego, że kawa i te inne rzeczy.

- W porządku - rzucił Hank przygotowując się do opuszczenia pokoju. - Margie zabierze

cię teraz na badanie.

- Świetna pigułka. Szczerze ją polecam -powiedział Art wychodząc z Margie. Słyszeli jak oddala się korytarzem w kierunku laboratorium znajdującego się o piętro niżej i przez cały czas mówi.

- No i co? - zapytał Hank.

- Czas pokaże - odparł Ariie.

- Mówiąc o czasie - ciągnął Hank - przy­pomniałeś mi, że muszę włączyć kawę. Wpad­niesz na filiżankę?

- Nie zaprzeczaj - mówił w chwilę później Hank w biurze nad na wpół opróżnionymi filiża­nkami. - Słyszałem wyraźnie. Powiedziałeś, że jeśli człowiek się na to nastawi, to potrafi fruwać.

- Nieprawda. A poza tym mówiłem w sposób akademicki - bronił się gwałtownie Ariie. - To, że przedstawiam pewne fantastyczne pomysły w sensie akademickim nie znaczy, że możesz wrobić mnie w sensie praktycznym. Oczywiście, że nikt nie potrafi fruwać.

- Zgodnie z twoją teorią, taki człowiek jak Willoughby mógłby, gdyby uruchomił odpowied­nie siły.

- Bzdura. On na pewno nie potrafi fruwać. Nagle w korytarzu dały się słyszeć nerwowe szybkie kroki, drzwi otworzyły się gwałtownie i chwiejnym krokiem weszła Margie. Oparła się o biurko i łapała ustami powietrze nie mogąc wy­mówić słowa.

- Co się stało?! - krzyknął Hank.

- Art... - wyjąkała Margie - wyfrunął przez okno w laboratorium.

Hank skoczył na równe nogi i podsunął jej krzesło. Osunęła się na nie z wdzięcznością.

- Bzdura! - powiedział Ariie. - Złudzenie.

Lub... - popatrzył groźnie na Margie - jakaś zmowa.

- Złapałaś oddech? Co się stało? - dopyty­wał się Hank.

Margie wciągnęła głęboko powietrze.

- Właśnie go badałam - zaczęła wciąż jesz­cze bez tchu. - Opowiadał coś bez sensu i nie mogłam go zmusić, żeby stał spokojnie. Mówił o Tytusie Kwintusie Flawiuszu, problemie trzech ciał, sosie a la księżna Walewska, rodzinie much potówek rzędu dwuskrzydłych - wszystko poplą­tane razem. Ależ bredził! I nagle wypłynął przez otwarte okno.

- Wypłynął? - warknął Arie. - Sądziłem, że powiedziałaś „wyfrunął".

- Ależ laboratorium jest na trzecim piętrze! - jęknęła Margie, prawie ze łzami.

W wyniku dalszych pytań uzyskali informację, że kiedy Margie podbiegła do okna spodziewając się zobaczyć na trawie zmasakrowane szczątki, u-jrzała Arta wiszącego na jednym ręku na gałęzi dębu rosnącego za oknem. W odpowiedzi na o-stre indagacje Arlie'go zapewniła gwałtownie, że najbliższa gałąź dębu znajduje się co najmniej o dwa i pół metra od okna, z którego wyskoczył, wypadł lub też wypłynął Art.

- Co się stało potem? - zapytał Hank. Potem, według słów Margie, Art wydał dwa tarzanopodobne okrzyki i zeskoczył na ziemię. Następnie widziała go już tylko biegnącego przez campus, w chłodnym świetle porannego słońca, pod pełnymi pąków drzewami; był w spodniach i koszuli rozpiętej pod szyją. Zmierzał w kierunku północno - wschodnim, czyli w stronę miasta, i chwilami podskakiwał wysoko, jak gdyby z nad­miaru energii.

- Chodźmy! - warknął Hank, gdy wysłuchał

tej historii do końca.

Pobiegł pierwszy w kierunku parkingu znajdu­jącego się trzy piętra niżej, do swojego samocho­du.

Po drugiej stronie campusu, na postoju taksó­wek, nasza trójka wpadła na ślad Arta. Kierowca stojącej tam taksówki przypomniał sobie kogoś podobnego do Arta, kto wsiadł w taksówkę nale­żącą do tej samej firmy. Gdy Hank powiedział, że pasażer jest pacjentem pod jego opieką, a sam przedstawił się jako lekarz ze szpitala uniwersyte­ckiego, taksówkarz z którym rozmawiali, zgodził się połączyć z centralą i dowiedzieć się, w jakim kierunku pojechała taksówka wioząca Arta. Oka­zało się, że punktem docelowym był bank w śró­dmieściu. Hank, Ariie i Margie władowali się z powrotem do samochodu i pojechali tam.

Gdy przyjechali, dowiedzieli się, że Art już wy­szedł, zostawiając za sobą lekkie zamieszanie. Wicedyrektor banku pożyczył mu mianowicie dwieście sześćdziesiąt osiem dolarów osiemdzie­siąt centów i w tej chwili zupełnie nie rozumiał, dlaczego to zrobił.

- Po prostu mnie namówił - wyznawał wi­cedyrektor w chwili, gdy nadbiegł Hank, Ariie i Margie. Okazało się co gorsza, że Art nie przed­stawił żadnej gwarancji. Wicedyrektor był pod wrażeniem, że pieniądze te miały być użyte dla dokonania jakiegoś niejasnego, lecz bardzo uży­tecznego odkrycia dotyczącego Hannibala, encyk­lopedii, muchy potówki i fizyki plus coś związa­nego z szampanem i sposobem przyrządzania pstrąga.

Następna rozmowa z firmą taksówkową przy­niosła wiadomość, że Art pojechał do sklepu z

alkoholem. Pojechali za nim. W sklepie dowie­dzieli się, że Art kupił ogromną butlę szampana marki „Moet et Chandon" (sklep posiadał tylko jedną tak dużą butelkę) i wspomniał, że wybiera się do restauracji. Firma taksówkową nie była im w stanie powiedzieć, do jakiej restauracji. Kiero­wca Arta właśnie nadał przez radio, że nie będzie się zgłaszał przez następne pół godziny. Zaczęli sprawdzać co najlepsze restauracje w tym rejonie. W czwartej z kolei, o dźwięcznej nazwie „Calice d'0r" dopadli w końcu Arta. Siedział sam przy dużym, okrągłym stole, na którym piętrzyły się o-prawne w skórę ze złocieniami tomy nowiutkiej encyklopedii i jadł coś, co okazało się być pstrą­giem w sosie a la księżna Walewska; pił zamro­żony szampan, który stał przed nim w ogromnej, pięciolitrowej butli.

- Heej! - wrzasnął Art, gdy ich zobaczył i machnął kieliszkiem z szampanem.

- Szampana dla wszystkich ! Za'pigułkę dok­tora Rappa !

- Wracamy do szpitala - powiedział Hank.

- Bzdura ! Przynieś kieliszki ! Szampana dla moich przyjaciół !

- Ach, Art ! - krzyknęła Margie.

- Jest zalany w pestkę - stwierdził Ariie.

- Wcale nie - zaprotestował Art. - Oświe­cony. Oślepiający błysk i rozumiesz wszystko. Czy wiecie, że cała wiedza zbiega się w jednym punk­cie?

Margie, zawołaj taksówkę - zarządził Hank.

- Encyklopedia i bąbelki szampana to do­kładnie to samo.

- Czym mogę służyć, proszę pana? - zapytał kelner podchodząc do Hanka.

- Chcę zabrać naszego przyjaciela do domu.

- Wszystkie drogi prowadzą do wiedzy. Ro­zumiesz niewiedzę, hep!, rozumiesz wszystko...

- Tak jest proszę pana. Tak. Zapłacił rachu­nek z góry.

- Czy chciałbyś władać trzema tysiącami czte­rysta siedemdziesięcioma i jednym językiem? -pytał Art Ariiego.

- Oczywiście - mówił Ariie uspokajająco.

- Moja asystentka poszła wezwać taksówkę. Jestem doktor Rapp ze szpitala uniwersyteckiego i...

- Kiedy byłem dzieckiem - oznajmił Art -myślałem jak dziecko i zachowywałem się jak dziecko. Teraz jestem dorosły. Precz z dzieci­nadą!

- Właśnie wraca młoda dama, proszę pana.

- Ale kto się zajmie szopem?

- Zatrzymałam taksówkę. Czeka na ulicy.

- Podnieśmy go - zarządził Hank. Chwycili Willoughby'ego mocno pod ręce i po­stawili na nogi.

- Tędy - rzekł Hank, prowadząc Arta w stronę drzwi.

- Wszechświat - powiedział Art. Pochylił się konfidencjonalnie w stronę Hanka, niemalże przewracając całą trójkę. - Ma tylko pięć cen­tymetrów średnicy.

- Doprawdy? - warknął Hank.

- Trzymaj się Ariiego, to nie upadniesz. O tak... - zakomenderowała Margie. Art zamrugał powiekami i z trudem skupił na niej spojrzenie.

- A... tu jesteś - zauważył. - Kocham cię. To jasne. Jedyna prawdziwa kobieta w całym wszechświecie. Wszystkie inne to marne imitacje. Wyjdź za mnie za mąż w najbliższy wtorek o trzeciej po południu. Bądź w ratuszu i ubierz się na niebiesko.

Margie parsknęła.

- Proszę nam otworzyć drzwi.

- Oczywiście, proszę pana - rzekł kelner o-twierając drzwi restauracji. Różowo-szara tak­sówka czekała przy skrzyżowaniu.

- Proszę natychmiast sprzedać akcje Wehauk Cannery - radził Art kelnerowi. - Złe zarzą­dzanie. Całkowity upadek.

Kelner patrzył z niedowierzaniem.

- Wiadomość będzie podana za dziesięć dni.

- Ale skąd pan wie, że ja mam... - zaczął kelner, podczas gdy Arta umieszczano na tylnym siedzeniu w taksówce. Margie wsiadła za nim.

- A, jesteś - dobiegł z taksówki głos Arta. - Pierwszy syn będzie miał na imię Charles Jo-nes; włosy blond, niebieskie oczy. Drugi syn, William...

- Przyślę kogoś, żeby odebrał encyklopedię i wszystkie inne rzeczy, które tu zostawił - po­wiedział Hank do kelnera i wsiadł do taksówki, po czym odjechali.

- No, no - odezwał się po dłuższej chwili kelner do portiera, który właśnie podszedł - jak ci się podoba? Widziałeś kiedyś coś takiego?

- Nie, a poza tym nie widziałem człowieka, który mając w sobie pięć litrów szampana byłby jeszcze w stanie utrzymać się na nogach - od­parł portier.

- A co najgorsze - mówił Hank do Arlie'go w dwa dni później, gdy obaj siedzieli w biurze Hanka - Margie naprawdę zamierza wyjść za niego, za mąż.

- No i co w tym złego? - zapytał Ariie.

- Co w tym złego?! Spójrz! - Hank wskazał przedmiot leżący na jego biurku.

- Już obejrzałem - odparł Ariie.

Obaj dokładnie przyjrzeli się temu przedmio­towi. Wyglądał na normalny przenośny telefon z kablem i wtyczką, tyle że wtyczka ta podłączona była do małego, kartonowego pudełka wielkości opakowania po serze; wewnątrz znajdowała się skłębiona masa przewodów i części wydartych z taniego przenośnego radia. Pudełko nie było pod­łączone do niczego.

- Jaki to był numer? Aha, wiem! - powie­dział Ariie. Podniósł słuchawkę i nakręcił bardzo długi numer. Trzymał słuchawkę tak, żeby obaj mogli słyszeć. Przez chwilę słychać było brzęczący sygnał, a potem biuro wypełnił cienki, blaszany głosik:

- Jest godzina ósma czterdzieści siedem. Te­mperatura osiemnaście stopni Celsjusza, wiatr wschodni o prędkości ośmiu mil na godzinę. Przewidywana pogoda dla regionu Anchorage -zachmurzenie i opady śniegu, maksymalna tem­peratura 22°C, minimalna w nocy 9°C. W pozos­tałych częściach Alaski...

Ariie westchnął i odłożył słuchawkę na widełki.

- Przywieźliśmy go tutaj - zaczął Hank -zalanego w trupa. W ciągu czterdziestu minut, zanim stracił przytomność, zdążył zbudować ten niezwykły koszyk na śmiecie, który odbiera pięć razy więcej niż powinnien. Spał siedem godzin, po czym wstał w doskonałej formie. Co mam ro­bić? Zastrzelić go, czy co? Muszę pamiętać o od­powiedzialności w stosunku do ludzkości - nie mówiąc już o Margie.

- Czy w tej chwili zachowuje się normalnie?

- Tak, ale co ja mam robić?

- Spróbuj hipnozy.

- Ciągle to powtarzasz. Nie rozumiem...

- Musimy - powiedział Ariie - zahamować połączenie pomiędzy jego świadomym umysłem a

mechanizmem intuicyjnym. Przedział między tymi dwoma systemami jest w jego wypadku wyjątko­wo cienki. Przedłużająca się bezsenność w połą­czeniu z nienormalnym pobudzeniem wywołanym twoim „potworem" sprawiły, że Art przedostał się do swego „genialnego głupka". „Rozwiąż"! I „genialny głupek" mieszczący się w jego głowie podpowiada mu rozwiązanie.

- Nadal myślę, że będzie lepiej jeśli go za­strzelę.

- Jesteś lekarzem...

- Dobrze, że mi o tym przypominasz. W po­rządku, więc nie mogę go zastrzelić. Nawet nie chcę go zastrzelić. Ale Ariie, co się stanie z ludz­kością? Wyhodowałem jakiś rodzaj cudotwórcy, który, jeśli zechce, może prawdopodobnie prze­nieść kontynent północnoamerykański na Połud­niowy Pacyfik. Jednocześnie jest to motyl, który nigdy nie zatrzymuje się przy jednym pomyśle dłużej niż przez pięć minut. Oczywiście mam wo­bec niego obowiązki lekarza. Ale co z moją od­powiedzialnością wobec reszty ludzkości?

- Nie stało się nic, co by ją naruszyło - od­parł cierpliwie Ariie. - Po prostu doprowadź Arta do stanu w jakim go poznałeś.

- To znaczy koniec z cudami?

- Tak. Chyba, że będą całkiem przypadkowe.

- Myślę, że zastrzelenie go byłoby bardziej humanitarne.

- Bzdura - odpowiedział Ariie ostro. - To dla dobra wszystkich. Hank westchnął i wstał.

- Dobrze - powiedział. - Chodźmy. Ruszyli korytarzem w kierunku pokoju Arta. Zastali go siedzącego w fotelu i pogrążonego w głębokich rozmyślaniach. Wokół leżały rozrzuco­ne książki i mapy.

- Dzień dobry, Art - odezwał się Ariie.

- A, dzień dobry - odpowiedział Art, bu­dząc się z zamyślenia. - Pora na badanie?

- W pewnym sensie - rzekł Ariie. Wyjął ma­łe pudełko przykryte kartonową płytką, na której zaznaczone były atramentem czarne i białe spira­le. Podłączył pudełko do pobliskiej wtyczki elek­trycznej i postawił je na stole przed Artem. Płyt­ka zaczęła się obracać.

- Chcę, żebyś się temu przyjrzał - rzekł Ar­iie.

Art spojrzał na stojące przed nim urządzenie.

- Co widzisz? - zapytał Ariie.

- Wygląda jak wchodzenie w głąb tunelu -powiedział Art.

- Istotnie - zgodził się Ariie. - Wyobraź sobie, że to ty tam wchodzisz. W głąb tunelu. Co­raz szybciej.

Mówił spokojnie i przekonywająco przez około półtorej minuty. Gdy skończył, Art był w stanie głębokiego transu. Ariie zbudził go na tyle, aby móc mu zadać pytanie.

- A w jaki sposób przychodzą ci do głowy te odpowiedzi? - pytał Ariie w kilka minut później.

- Jest to jakby rodzaj błysku - odpowiedział Art. - Oślepiającego błysku.

- Czy zawsze pojawiały się w ten sposób?

- Chyba dopiero ostatnio - odparł Art.

- No, tak - rzekł Ariie. - Tak jest zawsze tuż przed tym, zanim ludzie wyrastają z tych błysków, wiesz o tym, prawda?

Chwila ciszy.

- Tak - odparł Art.

- Ty właśnie z nich wyrosłeś. Przydarzył ci się ostatni błysk. Te błyski należą do okresu dziecińs­twa. Miałeś opóźnione dojrzewanie, ale od tej pory będziesz myślał jak człowiek dorosły. Powta­

rzaj za mną.

- Będę myślał jak człowiek dorosły - wygło­sił Art.

Ariie wbijał mu to do głowy przez następne kilka minut. Następnie wyprowadził Arta z transu ostatnim poleceniem : gdyby odczuwał nawrót „błysków" powinien zwrócić się do Ariiego o pomoc w przezwyciężeniu ich.

- Witam doktorze - powiedział Art do Hanka po obudzeniu się. - Jak długo będzie pan mnie jeszcze potrzebował jako obiektu ba­dań ?

Hank skrzywił się smutno.

- Spieszno ci nas opuścić ? - zapytał.

- Nie wiem - odparł Art zacierając z entu­zjazmem swoje długie dłonie i prostując się na krześle - ale pomyślałem, że chyba czas zabrać się do pracy. Ustatkować się. W końcu niedługo będę żonatym człowiekiem.

- Możemy cię zwolnić nawet dzisiaj, jeśli chcesz - odparł Hank.

Art wszedł do swojego pokoju, zamknął drzwi i zdjął skórzaną kurtkę, którą powiesił na haku, gdzie wisiały już jego dudy. Pokój był w stanie identycznym jak w chwili, gdy Art go opuszczał i aż trudno było uwierzyć, że minęło dziesięć dni. Nawet szop spał w koszu na śmiecie. Art martwił się o niego, lecz najwyraźniej gospodyni troszczy­ła się o zwierzątko. Jedyną różnicą, jaką Art od­czuł było to, że pokój wydał mu się mniejszy.

Westchnął pogodnie i zasiadł przy biurku, przysuwając sobie papier i ołówek. Popołudniowe słońce wdzierające się przez szparę w żaluzji świeciło Artowi oślepiająco w oczy.

- Cholera ! - powiedział. - Muszę'coś zro­bić z tym...

Nagle przerwał z ręką podniesioną do oczu i uśmiechnął się. Otworzył szufladę biurka i wyjął ciężkie kuchenne nożyczki. Naciął z obu stron plastykowy pasek znajdujący się na dole żaluzji, wyciągnął go i założył w miejsce brakującego. Wciąż uśmiechając się wziął ołówek i machinal­nie napisał imię „Margie", po czym obrysował je sercem. Umieścił to wszystko w - jak sądził -lewym górnym rogu. Spojrzenie miał nieobecne. Ołówek skierował się ku środkowi kartki i przez chwilę poruszał się bez celu. Wreszcie Art zaczął rysować. Rysunek przedstawiał urządzenie, które osłaniało by oczy Arta przed słońcem. Jednakże była to również kopuła na każdą pogodę, mogąca osłaniać przez okrągły rok miasto o średnicy dziesięciu mil. Powłoka kopuły składała się z cie­nkiej warstwy dwutlenku węgla, takiego jak w ba-nieczkach szampana, wytwarzanej i utrzymywanej przez pole magnetyczne emanujące z trzech silnie naładowanych elementów poruszających się wo­kół siebie pod szczytem kopuły i przemyślnie u-mieszczonych w szkielecie, którego wzór przypo­minał strukturę skrzydła rodziny much potówek rzędu dwuskrzydłowych.

W miarę jak projekt przybierał coraz wyraź-niejszy kształt, Art uśmiechał się coraz radośniej. Był to jednak uśmiech myślący i dojrzały. Hank i Ariie mieli zupełną rację co do niego. Zawsze był motylem przenoszącym się z jednego pomysłu na inny, wiecznie bawiący się życiem. Był jednak również niedobrym obiektem hipnozy, ponieważ stawiał opór. A wkrótce będzie miał żonę, o któ­rą będzie musiał dbać. W związku z tym trudno powiedzieć, czy Ariie i Hank byliby spokojni, wi­dząc Arta w tym momencie. Myślał rzeczywiście w sposób o wiele bardziej dojrzały niż tamci dwaj przypuszczali. Po prostu jeśli chodzi o cuda, prze­

stał się bawić - teraz była to praca.

NAZYWAJ GO PANEM

Słońce nie mogło się zdecydować, by unieść się ponad wzgórza Kentucky i pomóc Kyle'owi Ar-namowi w przebudzeniu. Kyle wstał, ubrał się i wyszedł osiodłać myszatego wałacha oraz siwego ogiera. Ujeżdżał ogiera aż do momentu, gdy pie­rwsza furia opuściła jego wyprężony w łuk, śnie­żnobiały grzbiet. Poprowadził wtedy oba konie do kuchennych drzwi i uwiązał je tam. Potem wszedł do środka, by zjeść śniadanie.

Kartka z wiadomością, która przyszła w ze­szłym tygodniu, leżała obok talerza z bekonem i jajkami. Teena, jego żona, stała zwrócona do niego tyłem przy kuchennym stole. Usiadł i za­czął jeść, czytając jednocześnie list.

„ ...Książe będzie podróżować incognito, pod jednym ze swych rodowych tytułów, jako Hrabia Północnej Sirii, i nie powinno zwracać się do Niego „Wasza Książęca Mość". Nazywaj Go Pa­nem. "

- Dlaczego to musisz być ty? - zapytała Te­ena.

Podniósł wzrok i zobaczył, jak stoi odwrócona do niego tyłem.

- Teena... - zaczął smutno.

- Dlaczego?

- Moi przodkowie byli jego ochroną osobistą, w czasie krucjat przeciwko obcym. Mówiłem ci już o tym - powiedział. - Mój przodek ocalił mu życie, wiele razy, kiedy nie było ostrzeżeń -okręt Raków mógł pojawić się skądkolwiek, by ich zetrzeć, nawet nad okrętem flagowym. I na­wet Imperator musiał walczyć o swoje życie, ręka w rękę z innymi.

- Wszyscy obcy już nie żyją, a Imperator ma teraz następne setki światów! Dlaczego więc jego syn nie może dokonywać swego Wielkiego'Obja­zdu na nich? Dlaczego musi przybyć na Ziemię - i do ciebie?

- Jest tylko jedna Ziemia.

- I tylko taki jeden jak ty, przypuszczam? Westchnął w duchu i dał spokój. Po śmierci matki dorastał pod opieką ojca oraz swego wuja, i. w sporach z Teeną czuł się zawsze bezradny. Wstał i podszedł do niej. Objął ją rękoma i deli­katnie próbował obrócić. Ale oparła się.

Znów westchnął w duchu i zwrócił się w stronę szafki z bronią. Wyjął naładowany pistolet ma­szynowy, wsadził do dobrze przykrojonej do niego krótkiej i pękatej kabury, wpiął ją do rzemienia przy sprzączce po lewej stronie, gdzie mogła ją ukryć fałda jego skórzanej kurtki. Potem wybrał nóż o ciemnym trzonku, z piętnastocentymetro-wym ostrzem i pochylił się, by wsunąć go do po­chwy na wewnętrznej stronie buta. Wypuścił ma­nkiety spodni na buty i wyprostował się.

- On nie ma prawa być tutaj - powiedziała z zawziętością w głosie Teena w kierunku stołu kuchennego. - Od turystów wymaga się trzyma­nia się terenów muzealnych i kwartałów turysty­cznych.

- On nie jest turystą. Wiesz o tym - spokoj­nie odpowiedział Kyle. - Jest najstarszym synem Imperatora, a jego prababka pochodziła z Ziemi. Jego żona także będzie z niej pochodzić. Każda czwarta generacja z rodu Imperatora musi poślu­bić kogoś z populacji Ziemi. Takie jest prawo. Wciąż jeszcze.

Nałożył swoją skórzaną kurtkę, zapinając ją tylko na górze, by ukryć kaburę z bronią, obrócił się już w drzwiach i zatrzymał.

- Teena? - zapytał. Nie odezwała się.

- Teena! - powtórzył.

Podszedł do niej, położył ręce na jej ramio­nach i spróbował obrócić ją twarzą do siebie. 0-pierała się znowu, ale tym razem nie pozwolił jej na to.

Nie był wielkim mężczyzną - średniego wzro­stu, z zaokrągloną twarzą i pochyłymi, niezbyt rozrośniętymi a nawet trochę otłuszczonymi ra­mionami. Ale jego siła była niezwykła. Potrafił zmusić do uległości swego siwego ogiera, wplątu­jąc w jego grzywę jedną pięść - a nie było dru­giego mężczyzny, który byłby w stanie tego doko­nać.

Obrócił ją z łatwością w swoją stronę.

- Posłuchaj mnie - zaczął. Ale zanim mógł skończyć, cała jej zawziętość znikła. Drżąc, przy­warła do niego całym ciałem.

- On sprowadzi na ciebie kłopoty. Ja wiem, że tak będzie - łkała mu na piersi z tłumionym szlochem. - Kyle, nie idź tam! Nie ma takiego prawa, które kazałoby ci tam iść!

Ze ściśniętym i suchym gardłem głaskał ją de­likatnie po włosach. Nie miał jej nic do powie­dzenia. To, o co prosiła, było niemożliwe. Od czasów, kiedy słońce po raz pierwszy uniosło się nad złączone głowy mężczyzny i kobiety, żony zawsze przytulały się do swoich mężów w takich sytuacjach, prosząc o to, co stać się nie mogło. I zawsze mężczyźni przytulali je - tak, jak Kyle przytulał ją teraz. Jak gdyby zrozumienie mogło się nawiązać w jakiś sposób między złączonymi ciałami. I nigdy nic nie mówili, ponieważ nic nie dałoby się powiedzieć.

Więc Kyle przytulał ją jeszcze przez kilka chwil, po czym sięgnął by zdjąć jej splecione pal-

če ze swych pleców i odsunął otaczające go ręce. Potem wyszedł. Patrząc w kuchenne okno, gdy odjeżdżał na swym siwym ogierze, wiodąc za sobą myszatego konia, widział ją, jak wciąż stała w tym samym miejscu, w którym ją zostawił. Nawet nie płakała. Stała po prostu, z opuszczonymi ramio­nami, ze zwieszoną głową, bez ruchu.

Odjeżdżał przez las, przez górzyste okolice Kentucky. Potrzebował z górą dwóch godzin, by dostać się do kwartału. Gdy zjechał w dół, w do­linę prowadzącą do niego, zobaczył wysokiego, brodatego mężczyznę, ubranego w strój noszony na niektórych Młodszych Światach. Stał u bramy, wiodącej do wewnętrznego dziedzińca wiejskiego, drewnianego domu.

Kiedy się zbliżył, zobaczył, że broda była posi­wiała, a mężczyzna przygryzał wargi. Oczy, ponad wąskim, prostym nosem były nabiegłe krwią i podkrążone, jakby ze zmartwienia lub braku snu.

- Jest na dziedzińcu - powiedział siwobrody mężczyzna, gdy Kyle podjechał. - Jestem Mont-laven, jego opiekun i wychowawca. Jest już goto­wy, by wyruszyć - pociemniałe oczy patrzyły na Kyle'a niemal błagalnie.

- Idź prosto przed łbem ogiera - rzekł Kyle - I zabierz mnie do niego.

- Nie ten koń dla niego - stwierdził Mont-laven, patrząc nieufnie na ogiera.

- Nie. Będzie jechał na wałachu.

- Będzie chciał siwego.

- Nie może jechać na siwym. Nawet jeśli ja mu na to pozwolę, nie będzie umiał sobie z nim poradzić. Jestem jedynym, który umie na nim je­ździć. Wpuść mnie.

Wychowawca obrócił się i poprowadził go przez porośnięty trawą dziedziniec, otaczający

basen kąpielowy. Na rozłożystym krześle, obok basenu siedział wysoki, młody, niespełna dwu­dziestoletni, mężczyzna z grzywą jasnych włosów. Przy nim leżała para juków. Wstał, gdy Kyle i wychowawca zbliżyli się do niego.

- Wasza Wysokość - zaczął wychowawca, gdy się zatrzymali. - Oto Kyle Arnam, Twój człowiek, który będzie cię ochraniał podczas tych trzech dni pobytu.

- Witaj Strażniku... to znaczy, Kyle - uś­miechnął się Książe. - W takim razie ten jasny. I ja sam go dosiądę.

- Będziesz jeździł na wałachu, Panie - po­wiedział Kyle.

Książe ze zdumieniem utkwił w nim oczy, przechylił do tyłu swą przystojną twarz i roześ­miał się.

- Umiem jeździć na koniu, człowieku - o-świadczył. - Jeżdżę całkiem dobrze.

- Nie na tym koniu - odparł beznamiętnie Kyle. - Nikt, oprócz mnie nie jeździ na tym ko­niu.

Oczy rozszerzyły się, śmiech zamarł. A potem wrócił.

- I co ja mam zrobić? - szerokie ramiona poruszyły się. - Ustępuję. Ja zawsze ustępuję. No, prawie zawsze - wyszczerzył zęby do Kyle'a, ze ściągniętymi wargami, ale w szczerym uśmie­chu. - W porządku.

Obrócił się ku wałachowi i - po niespodzie­wanym skoku - już był w siodle. Wałach parsk­nął i dał susa, wierzgając zadem w szoku, potem uspokoił się, gdy długie palce jednej ręki młode­go człowieka wprawnie skróciły wodze, a drugiej poklepały szary grzbiet. Brwi Księcia podniosły się, kiedy popatrzył na Kyle'a, lecz ten stał nie­wzruszenie.

- Przyjmuję, że jesteś uzbrojony, dobry Kyle?

- zapytał drwiąco Książe. - Będziesz mnie bronić przed tubylcami, jeśli ci nagle zdziczeją?

- Twoje życie jest w moich rękach, Panie -odrzekł Kyle. Rozpiął skórzaną kurtkę i pozwolił jej się rozchylić, by na moment ukazać swój pisto­let maszynowy w kaburze.

- Będzie - wychowawca położył dłoń na ko­lanie młodzieńca. - Nie bądź nierozważny, chło­pcze. To jest Ziemia i ludzie tutaj nie mają ta­kich klas i zwyczajów, jakie my mamy. Pomyśl, zanim...

- Och, oszczędź mi tego, Monty! - przerwał mu oschle Książe. - Będę tak samo tajemniczy, tak samo niezauważalny, tak samo archaiczny i niezależny jak cała ich reszta. Myślisz, że nie pa­miętam! Tak czy inaczej, to już tylko około trzech dni, zanim mój ojciec dołączy do mnie. A teraz puść mnie!

Wyszarpnął się, obrócił, pochylając się w siod­le ku przodowi i poderwał nagle wałacha w stro­nę bramy. Zniknął za nią, a Kyle z trudem ściąg­nął wodze siwemu ogierowi, gdy ten, tańcząc za­dem, próbował podążyć za nim.

- Podaj mi juki - zażądał Kyle.

Wychowawca pochylił się i spełnił polecenie. Kyle szybko umocował juki na swym wierzchow­cu, kładąc je w poprzek kłębu ogiera. Patrząc na dół, zobaczył łzy w oczach brodatego mężczyzny.

- On jest dobrym chłopcem. Przekonasz się. Przekonasz się, że jest taki - zadarta do góry twarz Montlavena patrzyła na niego z niemym błaganiem.

- Wiem, że pochodzi ze wspaniałej rodziny

- oświadczył powoli Kyle. - Zrobię dla niego, co tylko będę mógł - I wyjechał przez bramę za wałachem.

Kiedy znalazł się po jej zewnętrznej stronie, Księcia nigdzie nie było widać. Mógł z łatwością jechać za nim, dzięki brązowym śladom uderzeń na ziemi, połamanej trawie, znakom pozostawio­nym przez kopyta wałacha. Przywiodły go one w końcu, przez zagajnik sosen, do otwartej trawias­tej pochyłości, na której siedział Książe, przypa­trując się niebu przez jakieś pudełko z widoczną tylko jedną soczewką.

Kiedy pojawił się Kyle, Książe opuścił instru­ment i bez słowa podał mu go. Kyle przyłożył go do oka i spojrzał ku niebu. Rozległ się chrzęst obracającego się łożyska i jedna z krążących do­okoła Ziemi stacji wpłynęła w pole widzenia so­czewek.

- Oddaj mi to - rzucił Książe.

- Nie mogłem popatrzyć na to wcześniej -podjął młodzieniec, gdy Kyle wręczył mu soczew­ki - A chciałem. To raczej kosztowny prezent, wiesz o tym - ta i pozostałe dwie takie same, z naszego Imperialnego skarbca. Tylko dla zabez­pieczenia waszej planety przed następną erą lo­dowcową. A co dostajemy za to w zamian?

- Ziemię, Panie - odpowiedział Kyle. -Tak jak to było, zanim człowiek odszedł między gwiazdy.

- Och, tereny muzealne mogłyby zostać u-trzymane za jedną taką stację i przy pomocy pół miliona dozorców - powiedział Książe. - Mó­wię o dwóch pozostałych stacjach i o was, milio­nie wolnych kopaczy. Będę musiał się przyjrzeć temu, gdy zostanę Imperatorem. Możemy jechać?

- Jak sobie życzysz, Panie - Kyle zebrał wo­dze ogierowi i dwa konie, wraz ze swymi jeźdź­cami ruszyły przez stok.

- ...I jeszcze jedna rzecz - oznajmił Książe, kiedy wjechali w dalszy pas sosnowych drzew -

Nie chcę, żebyś dał się zwieść pozorom. Ja na­prawdę lubię starego Monty'ego, wracając do ta­mtych zdarzeń. To po prostu dlatego, że tak na­prawdę nie planowałem w ogóle tu przylatywać. Spójrz na mnie, Strażniku!!!

Kyle obrócił się, i zobaczył niebieskie oczy, skierowane na niego, płonące, typowym w tej ro­dzinie, Imperialnym spojrzeniem. Nagle, niespo­dziewanie, złagodniały. Książe roześmiał się.

- Niełatwo cię przestraszyć, prawda, Strażni­ku? To znaczy, Kyle? Myślę, że mimo wszystko cię lubię. Ale patrz na mnie, kiedy do ciebie mó­wię.

- Tak, Panie.

- Oto mój dobry Kyle. No tak, wyjaśniałem ci, że tak naprawdę to nie planowałem przybywać tu w czasie mojego Wielkiego Objazdu, w ogóle. Nie widzę żadnego powodu, by odwiedzać ten wasz zakurzony, muzealny świat, gdzie ludzie wciąż próbują żyć w taki sam sposób, jak żyli podczas Mrocznych Wieków. Ale mój Imperialny ojciec wmówił mi to.

- Twój ojciec, Panie? - spytał Kyle.

- Tak, mógłbyś powiedzieć, że mnie przeku­pił - ciągnął w zamyśleniu Książe. - Powinien się ze mną tu spotkać, w ciągu- tych trzech dni. A-le teraz wysłał wiadomość, że nastąpiło niewielkie opóźnienie... Nie o to chodzi. Rzecz w tym, że on należy do szkoły starych ludzi, którzy ciągle uwa­żają, że Ziemia jest czymś wartościowym i peł­nym życia. A tak się składa ze mną, że lubię i szanuję mojego ojca, Kyle. Doceniasz to?

- Tak, Panie.

- Myślałem, że tak odpowiesz. Tak, on jest jedynym człowiekiem z całej ludzkiej rasy, które­go poważam. I, żeby sprawić mu radość, odby­wam tę wycieczkę na Ziemię. I, żeby sprawić mu

radość - ale tylko, żeby sprawić radość jemu, Kyle - mam zamiar być miłym Księciem dla was, odnosząc to do waszych naturalnych cudów, sportów wodnych i czego tam jeszcze. Teraz mnie rozumiesz. A może nie? - obrzucił go spojrze­niem.

- Rozumiem.

- To świetnie - Książe znowu się uśmiech­nął. - Więc teraz możesz zacząć mi opowiadać wszystko o tych drzewach, ptakach i zwierzętach, tak, żebym mógł zapamiętać ich nazwy i sprawić radość mojemu ojcu, kiedy się pojawi. Co to są te małe ptaszki, które widziałem pod drzewami? Brązowe na górze i białawe pod spodem? Tak jak ten, o tam?

- To jest Veery, Panie - wyjaśnił Kyle -Ptak głębokich lasów i cichych miejsc. Proszę słu­chać... - wyciągnął rękę do uzdy wałacha i za­trzymał oba konie. W nagle zapadłej ciszy, po ich prawej stronie mogli usłyszeć ptasi głos, wznoszą­cy się i opadający, w zstępujących seriach cresce-ndów i diminuendów. Stawał się coraz delikatnie­jszy, aż w końcu umilkł. Przez moment, gdy pieśń się skończyła, Książe siedział w zadumie patrząc na Kyle'a, potem otrząsnął się, wracając do życia.

- Interesujące - rzekł. Ściągnął wodze, które Kyle upuścił i konie znowu ruszyły. - Opowiedz mi więcej.

Ponad trzy godziny, aż słońce podniosło się do zenitu, jechali przez porośnięte lasami wzgórza, a Kyle opowiadał o ptakach i zwierzętach, owa­dach, drzewach i skałach. I przez trzy godziny Książe słuchał - jego uwaga rozbłyskiwała chwi­lami intensywnie. Lecz kiedy słońce stanęło nad ich głowami, zainteresowanie zmalało.

- Wystarczy - oznajmił. - Czy nie mamy zamiaru zatrzymać się na przekąskę? Kyle, czy nie ma gdzieś tutaj jakiegoś miasta?

- Tak, Panie - odparł Kyle. - Minęliśmy kilka.

- Kilka? - Książe spojrzał na niego w zdu­mieniu. - Dlaczego dotąd nie zajechaliśmy do jednego z nich? Gdzie ty mnie zabierasz?

- Nigdzie, Panie - powiedział Kyle. - Ty prowadzisz, ja tylko jadę za tobą.

- Ja? - powiedział Książe. Zdawał się do­piero teraz uświadamiać sobie, że utrzymywał wa­łacha zawsze o łeb przed ogierem. - Oczywiście, ale teraz jest czas, żeby coś zjeść.

- Tak, Panie - przytaknął Kyle. - Tędy. Zwrócił ogiera w dół zbocza pagórka, który właśnie mijali. Książe obrócił wałachem za nim.

- A teraz posłuchaj - rzekł Książe, gdy go dogonił. - Powiedz mi, czy dobrze to złapałem - I ku zdumieniu Kyle'a zaczął powtarzać, nie­mal słowo w słowo, wszystko co mu uprzednio powiedział Kyle. - Czy to wszystko? Wszystko, coś mi powiedział?

Dokładnie, Panie - potwierdził Kyle. Książe popatrzył na niego chytrze.

- Mógłbyś tego dokonać, Kyle?

- Tak, ale to są rzeczy, które znam przez ca­łe moje życie.

- Widzisz? - Książe uśmiechnął się. - To jest ta różnica między nami, dobry Kyle'u. Spę­dzasz całe twoje życie ucząc się czegoś; ja spę­dzam parę godzin i wiem tyle samo, co ty.

- Nie tyle samo, Panie - zaprzeczył powoli Kyle.

Książe popatrzył na niego mrużąc oczy i wy­ciągnął nagle ze złością rękę, jak gdyby odrzucał coś na bok.

- Niewiele więcej, tak że nie można by nawet tego policzyć - powiedział.

Jechali dalej w dół zbocza, potem krętą doliną, aż wyjechali na małą wioskę. Gdy dotarli przed pas otaczających ich drzew, do ich uszu napłynęły dźwięki muzyki.

- Co to? - Książe powstał w strzemionach

- Dlaczego tam się odbywają tańce?

- Przyjęcie piwne, Panie. Dziś sobota. Tutaj jest to dzień świąteczny.

- Dobrze. Pojedziemy tam coś zjeść. Podjechali w kierunku przyjęcia i znaleźli sto­lik oddalony od podium dla tańczących. Podeszła ładna, młoda kelnerka. Złożyli zamówienia -Książe uśmiechał się do niej promiennie do mo­mentu, aż otrzymał w odpowiedzi jej uśmiech. Odeszła pośpiesznie, trochę zmieszana. Książe jadł z apetytem przyniesione jedzenie i wypił do niego półtora kamiennego kufla ciemnego piwa, podczas gdy Kyle jadł niewiele i pił kawę.

- Już lepiej - stwierdził Książe, odsuwając się w końcu od stołu. - Ale miałem apetyt... Spójrz tam, Kyle! Tam stoi pięć, sześć... siedem zaparkowanych latających platform! Więc nie wszyscy jeździcie konno?

- Nie - powiedział Kyle. - To zależy, jak sobie ludzie upodobają.

- Ale jeśli macie latające platformy, dlaczego nie ma innych cywilizowanych rzeczy?

- Niektóre rzeczy pasują, niektóre nie, Panie

- odpowiedział Kyle. Książe roześmiał się.

- To znaczy, że próbujecie dopasować cywili­zację do tego przestarzałego stylu życia, który prowadzicie? - zapytał. - Czy to nie jest zła droga? - urwał. - Co oni teraz zamierzają? To mi się podoba. Idę o zakład, że będę umiał to za­tańczyć - powstał. - Tak naprawdę to tylko tak

sądzę, że będę umiał - zatrzymał się, patrząc w dół na Kyle'a.

- Nie masz zamiaru ostrzec mnie przed tym? - spytał.

- Nie, Panie - odrzekł Kyle. - To, co ro­bisz, jest Twoją sprawą.

Młodzieniec odwrócił się gwałtownie. Kelner­ka, która ich obsługiwała, właśnie przechodziła niedaleko nich, kilka stolików dalej. Książe po­szedł za nią i złapał ją przy balustradzie podium. Kyle nie widział, żeby dziewczyna protestowała. Książe, uśmiechając się z wysokości swojego nie­zwykłego wzrostu, zawisł nad nią. Wkrótce zdjęła swój fartuszek i wyszła z nim na podium dla tań­czących, pokazując mu kroki tańca. To była pol­ka.

Książe uczył się z fantastyczną szybkością. Wkrótce obracał kelnerkę wokół siebie tak samo jak reszta tańczących i wykonywał odpowiednie ruchy stopami, błyskając zębami w uśmiechu. W końcu utwór się skończył, członkowie zespołu od­łożyli swoje instrumenty i zaczęli opuszczać sta­nowiska.

Książe, wraz z próbującą go powstrzymać dziewczyną, podszedł do kapelmistrza grupy. Kyle podniósł się szybko i ruszył w stronę podium.

Kapelmistrz potrząsał głową. Odwrócił się gwałtownie i zaczął powoli odchodzić. Książe pa­trzył z zadumą na niego, dziewczyna trzymała go za rękę, mówiąc coś z niecierpliwością. Odsunął ją na bok i potykając się dał krok na przód. Te­chnik, stojący z drugiej strony podium, między stołami, odłożył trzymaną tacę i przeskoczył przez balustradę na wypolerowaną podłogę; był w wieku Księcia, niemal równie wysoki. Wyrósł

za Księciem i przytrzymał go za rękę, obracając go w swoim kierunku.

- ...nie możesz tego tutaj robić - usłyszał je­go głos Kyle, gdy się zbliżył. Książe wystrzelił jak pantera - jak dobrze wytrenowany bokser - z trzema dobrze ulokowanymi lewymi w twarzy pe­chowca. Ramiona Księcia podskakiwały, ciągnąc za sobą ciężar całego ciała.

Technik upadł. Kyle, docisnąwszy się do Księ­cia, odciągnął go i wtłoczył w lukę w balustradzie. Twarz młodego człowieka była biała z wściekłoś­ci. Ludzie tłoczyli się na podium.

- Kto to był? Jak się nazywa? - Książe do­magał się odpowiedzi przez zaciśnięte zęby -Dotknął mnie ręką! Widziałeś to? On mnie do­tknął ręką!

- Znokautowałeś go - powiedział Kyle -Czego więcej chcesz?

- On mnie sprofanował. Mnie! - oświadczył oschle Książe. - Chcę się dowiedzieć, kim on jest! - przytrzymał się poręczy baru, do której przywiązane były konie, opierając się przed dal­szym wypychaniem go przez Kyle'a - Nauczy się dotykać przyszłego Imperatora!

- Nikt ci nie poda jego nazwiska - powie­dział Kyle. I lodowata nuta w jego głosie wydała się docierać do Księcia, otrzeźwiając go. Popa­trzył z uwagą na Kyle'a.

- Nawet ty? - zapytał w końcu.

- Nawet ja, Panie.

Książe popatrzył na niego trochę dłużej, po czym odwrócił się. Szarpnął opuszczonymi wo­dzami wałacha i wskoczył na siodło. Kyle wspiął się na swojego konia i podążył za nim.

W ciszu wjechali do lasu. Po chwili, nie odwra­cając głowy, Książe zaczął mówić.

- I ty nazywasz siebie strażnikiem - powie­dział.

- Twoje życie jest w moich rękach, Panie -odparł Kyle. Książe odwrócił wykrzywioną twarz, by spojrzeć na niego.

- Tylko moje życie? - zapytał Książe. -Tak długo, dopóki mnie nie zabijają, mogą robić co sobie chcą? To masz na myśli?

Kyle ze spokojem podjął jego spojrzenie.

- Prawie tak, Panie.

W głosie Księcia zabrzmiała niebezpieczna nu­ta.

- Po tym wszystkim, nie sądzę, żebym cię lu­bił, Kyle - wycedził. - Nie sądzę, żebym cię już lubił w ogóle.

- Nie jestem tu z tobą po to, bym był lubia­ny, Panie - stwierdził Kyle.

- Może i nie - powiedział pod nosem Ksią­że. - Ale ja przynajmiej znam twoje nazwisko!

Jechali dalej w trwającej ciszy, może z pół go­dziny. Ale potem uczucie złości przestało leżeć ciężarem na barkach młodego mężczyzny. Prze­stał zaciskać szczęki. Po chwili zaczął sobie pod­śpiewywać, w nieznanym dla Kyle'a języku. Gdy śpiewał, wydawało się, że powraca mu pogodny nastrój. Zaraz potem zaczął mówić do Kyle'a, ja­kby nic poza przyjemnymi momentami nie zda­rzyło się między nimi.

W pobliżu była jaskinia Mammotha i Książe poprosił, by ją zwiedzili. Weszli do niej i spędzili tam jakiś czas. Potem dosiedli koni i pojechali lewym brzegiem Zielonej Rzeki. Książe wydawał się nie pamiętać o incydencie na przyjęciu piw­nym i był czarujący dla każdego napotkanego człowieka. Kiedy w końcu słońce zaczęło zacho­dzić, przybyli do małego sioła, leżącego z dala od rzeki, z przydrożnym motelem, odbijającym się w

sztucznym jeziorze za nim i strzeżonym przez dę­by i sosny.

- Wygląda dobrze - zawyrokował Książe. -Zostaniemy tu na noc, Kyle.

- Jak sobie życzysz, Panie.

Zatrzymali się i Kyle poprowadził konie dookoła do stajni, potem wszedł do motelu i zna­lazł Księcia w małym barze na zewnątrz sali jada­lnej, pijącego piwo i czarującego kelnerkę. Ta by­ła młodsza niż poprzednia, z przyjęcia piwnego. Mała dziewczynka z miękkimi, rozrzuconymi wło­sami, pokazująca z atencją ich rozkosze młode­mu, przystojnemu młodzieńcowi.

- Tak - powiedział Książe, patrząc na Ky-le'a kącikami swych imperialnych, niebieskich o-czu, po tym, jak kelnerka." odeszła, by przynieść Kyle'owi kawę. - To jest to miejsce.

- To miejsce? - zapytał Kyle.

- Dla mnie, by poznać lepiej ludzi. A o czym żeś myślał dobry Kyle'u? - Książe zaśmiał się. - Ja będę obserwował ludzi, a ty będziesz mi ich objaśniał, czy to nie będzie dobrze?

Kyle przyjrzał mu się z namysłem.

- Opowiem ci, co tylko będę mógł, Panie. Wypili - Książe piwo, a Kyle kawę - i w chwilę później weszli do sali jadalnej na obiad. Książe, zgodnie z obietnicą daną w barze, miał wiele pytań. O tym, co zobaczył, i o tym, czego nie widział.

- ...ale dlaczego wy wszyscy żyjecie w prze­szłości? - pytał Kyle'a. - Świat muzealny to je­dna rzecz, ale muzealni ludzie... - przerwał, by uśmiechnąć się i odezwać do małej kelnerki z de­likatnymi włosami, która podeszła do nich od ba­ru i czekała przy stoliku.

- Nie ludzie z muzeum, Panie - zaprzeczył Kyle - Żywi ludzie. Jedyny sposób, by utrzymać

rasę i kulturę przy życiu, to żyć nią. Więc tu, na Ziemi, żyjemy sobie na swój sposób, jako przy­kład dla Młodszych Światów, by mieli się do cze­go przyrównywać

- Fascynujące... - wymamrotał Książe, lecz jego oczy wędrowały za kelnerką, która rumieniła się i spoglądała na niego do tyłu, poprzez wypeł­nioną teraz ludźmi salę jadalną.

- Nie fascynujące. Potrzebne, Panie - od­parł Kyle. Ale nie wierzył, by młody człowiek go usłyszał.

Po obiedzie powrócili do baru. Książe po dłuż­szym wypytywaniu Kyle'a, kontynuował swoje ba­dania wśród ludzi stojących w barze. Kyle rozej­rzał się trochę dookoła. Czując, że można to już bezpiecznie zrobić, wyślizgnął się na zewnątrz, by rzucić okiem na konie i poprosić motelowego, by przygotował im posiłek na jutrzejszą podróż.

Kiedy powrócił, Księcia nie było widać.

Kyle usiadł przy stoliku, by zaczekać na niego, ale Książe nie wracał. Zimny, twardy supeł nie­pokoju zaczął narastać Kyle'owi poniżej mostka. Nagły alarmujący lęk posłał go z powrotem, na dwór— sprawdzić konie. Ale te spokojnie skuba­ły sobie w swoich przegrodach. Ogier zarżał cicho i obrócił swój biały łeb, gdy Kyle spojrzał na nie­go.

- Spokojnie, przyjacielu - rzucił mu Kyle i powrócił znów do budynku, by odnaleźć motelo­wego.

Lecz ten nie miał żadnego pojęcia, dokąd Książe mógł pójść.

- ...jeśli konie nie zostały zabrane, to nie jest tak daleko - zastanawiał się motelowy. - Tu dookoła nie ma żadnych kłopotów, w które móg­łby gdzieś wdepnąć. Może wyszedł na przechadz­kę do lasu? Zostawię notatkę dla nocnej zmiany,

by mieli na niego oko, gdy wróci. Gdzie pan bę dzie?

- W barze, aż do zamknięcia, potem w moirr pokoju - powiedział Kyle.

Wrócił do baru i zajął kabinę w pobliżu otwar­tego okna. Czas płynął, stopniowo ilość innych klientów zaczęła się zmniejszać. Zegar barowy, wiszący nad ustawionymi w szereg butelkami, wskazywał prawie północ. Nagle Kyle usłyszał od­legły kwik końskiej furii, dobiegający ze stajni.

Wstał i szybko wyszedł. Pobiegł w ciemnoś­ciach na zewnątrz i wpadł do stajni. Tam, w kiep­skim oświetleniu nocnych stajennych świateł, zo­baczył bladego na twarzy Księcia, niezgrabnie do­siadającego ogiera w głównym przejściu pomiędzy boksami. Drzwi do boksu ogiera były otwarte. Gdy Kyle wszedł, Książe spojrzał na niego.

Kyle zrobił trzy szybkie kroki w stronę otwar­tych drzwi i spojrzał do wewnątrz. Ogier był wciąż przywiązany, uszy miał położone po sobie i toczył dookoła oczami, siodło leżało wywrócone do góry dnem, odrzucone obok niego.

- Osiodłaj go - rzucił ochryple Książe, sto­jąc w przejściu. - Odjeżdżamy.

Kyle obrócił się i spojrzał na niego.

- Dostaliśmy pokoje w motelu - przypom­niał mu.

- To nie ma znaczenia. Odjeżdżamy. Muszę przewietrzyć sobie głowę - młody człowiek zaci­snął popręg wałachowi, puścił strzemię i ciężko wskoczył na siodło. Nie czekając na Kyle'a, wyje­chał ze stajni w noc.

- Jeśli tak, przyjacielu... - zwrócił się uspo­kajająco do ogiera Kyle. Pośpiesznie odwiązał wielkiego, białego konia, osiodłał go i wyjechał za Księciem. W ciemnościach nie widział śladów ko­pyt wałacha, więc pochylił się do przodu i dmu-

chnął w ucho ogierowi. Zaskoczony koń zarżał w proteście i z ciemności nadleciała rżąca odpo­wiedź wałacha. Z prawej strony, ze stoku wzno­szącego się przed nimi. Pojechał w tym kierunku.

Dopadł Księcia na szczycie pagórka. Wałach młodzieńca drobił krokiem z opuszczonymi wo­dzami, a on sam śpiewał półgłosem - tę samą pieśń w nieznanym języku, którą Kyle słyszał przedtem. Ale tym razem, gdy Książe popatrzył na Kyle'a, uśmiechał się bardziej niepewnie i śpiewał z większym zaangażowaniem. Po raz pie­rwszy Kyle usłyszał jak te niezrozumiałe słowa są nucone tonami w jakiś sposób prześmiewczymi i mającymi więcej wigoru. Nagle zrozumiał.

- Ta dziewczyna! - krzyknął. - Ta mała ke­lnerka! Gdzie ona jest?!

Uśmiech znikł z twarzy Księcia, by po chwili znów powrócić. Śmiał się z Kyle'a.

- Dlaczego, dlaczego ty umiesz myśleć? -słowa niewyraźnie prześlizgiwały się po języku Księcia, Kyle, podjeżdżając bliżej, poczuł jego ciężki, piwny oddech. - W swoim pokoju, śpiąca i szczęśliwa. Uhonorowana... mimo, iż nie wie­działa o tym... przez syna Imperatora. I spodzie­wająca się znaleźć mnie tam o poranku. Ale mnie tam nie będzie. A może będę, dobry Kyle?

- Dlaczego to zrobiłeś, Pa'nie? - zapytał ci­cho Kyle.

- Dlaczego? - Książe wyrównał konia. Wy­glądał na lekko pijanego, opromieniony światłem Księżyca. - Kyle, mój ojciec ma czterech synów. Mam trzech młodszych braci. Ale jestem jedy­nym, który ma zamiar być Imperatorem, a Impe­ratorzy nie odpowiadają na pytania.

Kyle milczał. Książe wyrównał do niego. Jecha­li obok siebie przez kilka minut w ciszy.

- Dobra, powiem ci dlaczego - rzucił trochę głośniej po jakimś czasie Książe, tak jakby prze­rwa trwała tylko chwilę. - To dlatego, że ty nie jesteś moim strażnikiem, Kyle. Widzisz, przejrza­łem cię. Wiem, czyim ty jesteś strażnikiem. ICH.

Szczęki Kyle'a zacisnęły się. Ale ciemność u-kryła tę reakcję.

- W porządku - Książe wykonał szeroki gest, zachwiawszy się w siodle. - To jest w po­rządku. Miejcie to na swój sposób. Nie mam nic przeciwko temu. Graliśmy więc na punkty. To był ten prostak, na przyjęciu piwnym, który mnie do­tknął. W porządku, byłeś w stanie obronić go. A-le nie mogłeś obronić tej dziewczyny w motelu. Punkt dla mnie. Kto wygra, dobry Kyle?

Kyle wziął głęboki oddech.

- Panie - zaczął. - Któregoś dnia będzie twoim obowiązkiem poślubić kobietę z Ziemi...

Książe przerwał mu, roześmiawszy się; tym ra­zem w głosie była niebezpieczna nuta.

Zdradziłeś się - oznajmił. Jego głos brzmiał nierówno. - To jest ten kłopot z wami, Ziemianami. Wszyscy się zdradzacie.

Jechali w milczeniu. Kyle nic nie mówił, ale trzymał łeb ogiera blisko barków wałacha, obser­wując młodzieńca uważnie. Przez chwilę Książe wydawał się drzemać. Głowa opadła mu na ra­miona i pozwolił wałachowi poruszać się swobo­dnie. Po chwili podniósł głowę do góry, ręce jeź­dźca automatycznie ściągnęły wodze i zaczął się rozglądać dookoła, po terenie skąpanym w księ­życowej poświacie.

- Chcę coś wypić - odezwał się. Jego głos nie był już tak przygaszony, ale pozostał matowy i nieprzyjemny. - Zabierz mnie tam, gdzie mogę dostać trochę piwa, Kyle.

Kyle wziął głęboko powietrze.

- Tak, Panie.

Ściągnął łeb ogiera na prawo i wałach podążył za nim. Pojechali znów grzbietem wzgórza i w dół do skraju jeziora. Ciemna woda migotała w świetle księżyca, a odległy brzeg niknął w ciem­nościach. Światła lśniły przez krętą linię brzegową jeziora.

- Tędy, Panie - powiedział Kyle. - To jest ośrodek wędkarski, z barem.

Był to niski, niedbale ustawiony na brzegu je­ziora budynek; kaczki wchodziły do uwiązanych w pobliżu łodzi rybackich, kołyszących się lekko na ciemnej wodzie. Lampy prześwitywały przez ok­na, gdy przywiązywali konie i wchodzili w drzwi.

Pomieszczenie barowe, do którego weszli, było przestronne i puste. Długi blat z kilkoma rybami, zawieszonymi na gołych deskach nad nim. Pod rybami stali trzej barmani - jeden w centrum, w średnim wieku, z unoszącym się oparem dosto­jeństwa nad jego fartuchem. Dwaj pozostali byli młodsi i muskularni. Klienci, w większości męż­czyźni, siedzący przy kwadratowych stołach, czy stojący przy barze, nosili proste ubrania robocze lub równie przypadkowe stroje wczasowiczów.

Książe usiadł przy oddalonym od baru stoliku, Kyle poszedł w jego ślady. Kiedy podeszła kel­nerka, zamówili piwo i kawę. Książe opróżnił swój kufel od razu, gdy mu go przyniesiono, po czym znowu skinął na kelnerkę.

- Następny - powiedział. Tym razem uśmie­chnął się do niej, gdy przyniosła mu kufel z po­wrotem. Ale ta była już kobietą po trzydziestce, zadowoloną, lecz nie zakłopotaną jego atencją. Uśmiechnęła się lekko w odpowiedzi i odeszła z powrotem do baru, gdzie rozmawiała z dwoma mężczyznami w jej wieku, jednym słusznego

wzrostu, i drugim, mniejszym, z okrągłą głową i korpulentnym ciałem.

Książe pił. Gdy odstawił swój kamienny kufel na stół, uświadomił sobie obecność Kyle'a i obró­cił wzrok na niego.

- Przypuszczam - zaczął Książe - że myś­lisz, iż jestem pijany.

- Jeszcze nie.

- Nie - zgodził się Książe. - To prawda. Jeszcze nie. Ale być może mam taki zamiar. A jeśli zdecyduję, że go mam, to kto mnie po­wstrzyma?

- Nikt, Panie.

- Zgadza się - powiedział młody człowiek.

- Zgadza się - pił z namaszczeniem ze swojego kufla, aż go opróżnił i potem znów skinął na kel­nerkę, prosząc o następny. Na jego policzkach zaczęły pojawiać się kolorowe plamy.

- Kiedy znajdujesz się na dziadowskim ma­łym świecie z przygnębiającymi, małymi ludkami.

- Halo, Jasnooka! - przerwał sam sobie, gdy kelnerka przyniosła mu piwo. Uśmiechnęła się w odpowiedzi i odeszła do swoich przyjaciół -...Musisz się zabawiać w taki sposób, w jaki mo­żesz - zakończył.

Zaśmiał się do siebie.

- Kiedy pomyślę, jaki szum robili mój ojciec i Monty, wszyscy, opowiadając mi o tej planecie...

- Jego spojrzenie prześlizgnęło się po Kyle'u -Czy wiesz, że pewnego razu byłem przestraszony, no, nie tak dokładnie przestraszony, nic nie jest w stanie mnie przestraszyć... powiedzmy, zanie­pokojony tym, że kiedyś być może będę musiał tu przybyć? - zaśmiał się znowu - Zaniepokojony tym, że ja mógłbym wam nie dorównać, Ziemia­nom! Kyle, czy byłeś kiedykolwiek na którymś z Młodszych Światów?

-Nie.

- Tak myślałem. Pozwól mi powiedzieć ci, dobry Kyle'u, że najgorsze ze wszystkiego to to, że ludzie tam są więksi, przystojniejsi i bardziej uzdolnieni niż wszyscy, których tu widziałem. A ja, Kyle, ja - przyszły Imperator - ja jestem lepszy, niż tamci. Więc zgadnij, jak wy wszyscy wyglądacie w moich oczach? - czekając utkwił wzrok w Kyle'u. - No, odpowiedz mi, dobry Ky-le'u. Powiedz mi prawdę. To rozkaz.

- Nie do ciebie należy sąd, Panie - odparł Kyle.

- Nie? Nie do mnie? - niebieskie oczy za­płonęły. - To ja mam być Imperatorem!

- Nie należy do nikogo z ludzi, Panie - po­wiedział Kyle. - Imperatora, czy nie. Imperator jest potrzebny jako symbol, który pozwoli utrzy­mać setki światów razem. Ale prawdziwą potrze­bą ludzi jest przeżycie. Tu, na Ziemi, rozwinięcie zdolnej do przeżycia inteligencji zajęło prawie mi­lion lat. A tam, na nowszych światach ludzie mu­szą się zmieniać. Jeśli coś tam zostanie zagubio­ne, jeśli nasza rasa zagubi jakiś potrzebny jej e-lement, wymaga się włożenia oryginalnego mate­riału genetycznego na jego miejsce.

Usta Księcia rozszerzyły się we wściekłym grymasie

- Och, dobry Kyle... dobry! - powtórzył -Bardzo dobry. Tylko, że ja to już przedtem sły­szałem. Tylko, że ja w to nie wierzę. A ty nie wywyższaj się nad nas, nad Młodsze Światy. To my przewyższamy cię o klasę. My poszliśmy dalej i staliśmy się lepsi, podczas gdy wy staliście w miejscu. I ty to wiesz.

Młody człowiek zaśmiał się Kyle'owi w twarz.

- Wy wszyscy obawiacie się tego, że mogliby­śmy to odkryć. I ja tego dokonałem - zaśmiał

się znowu. - Obserwowałem cię i teraz to wiem. Jestem wyższy, lepszy i bardziej odważny niż któ­rykolwiek z mężczyzn w tym pomieszczeniu. Wiesz, dlaczego? Nie dlatego, że jestem synem Imperatora, ale dlatego, że to się narodziło ra­zem ze mną! Ciało, umysł i cała reszta! Mogę tu­taj robić, co mi się zechce i nikt z tej planety nie będzie wystarczająco silny, by mnie zatrzymać. Patrz.

Powstał nagle.

- Teraz chcę, by ta kelnerka upiła się razem ze mną - oświadczył. - I tym razem zapowia­dam ci to. Czy chcesz spróbować i zatrzymać mnie?

Kyle spojrzał do góry na niego. Ich oczy spot­kały się.

- Nie, Panie - rzekł. - To nie moja praca, zatrzymywać cię.

Książe roześmiał się.

- Tak myślałem - odwrócił się i poszedł między stołami w stronę baru i kelnerki, ciągle pochłoniętej rozmową z dwoma mężczyznami. Książe podszedł do blatu baru z drugiej strony, dalej od kelnerki i zamówił następny kufel u barmana w średnim wieku. Kiedy mu go podano, obrócił się i oparł łokciami o kontuar. Przerywa­jąc wyższemu mężczyźnie, zwrócił się do kelnerki.

- Zachciało mi się z tobą porozmawiać - u-słyszał Kyle.

Kelnerka, lekko zdziwiona, obejrzała się na niego. Uśmiechnęła się - trochę połechtana jego bezpośredniością w zaczepce, trochę wyrażając u-znanie dla schludnego wyglądu, trochę z wyrozu­miałością dla jego młodości.

- Tobie to nie przeszkadza, prawda? - po­wiedział Książe patrząc za nią, do tyłu, na więk­szego z dwóch mężczyzn, tego który właśnie mó-

wił. Drugi rzucił mu uważne spojrzenie, ich oczy spotkały się na kilka sekund i tak pozostały bez ruchu. Gwałtownie, ze złością, wzruszając ramio­nami, mężczyzna odwrócił się od nich, wystawia­jąc im na pokaz zgarbione plecy.

- Widzisz? - powiedział Książe uśmiechając się z powrotem do kelnerki. - On wie, że jestem jedynym, z którym powinnaś rozmawiać, zamiast z...

- W porządku, synku. Już, moment. To wtrącił się ten niższy, okrągłogłowy męż­czyzna. Książe odwrócił się, by spojrzeć z góry na niego z przelotnym wyrazem zdziwienia. Ale o-krągłogłowy już się obracał do swojego wyższego przyjaciela i kładł mu rękę na ramieniu.

- Chodź już, Ben - rzekł niższy. - Dzieciak jest trochę pijany, to wszystko - odwrócił się z powrotem do Księcia. - Ty się odwal - rzucił - Ciara jest z nami.

Książe przyglądał mu się bez wyrazu. Spojrze­nie było tak skoncentrowane, że dopiero, gdy mężczyzna zaczął się znowu odwracać do swojego przyjaciela i kelnerki, wydawał się z niego otrząs­nąć.

- Chwileczkę... - zaczął, sprężając się. Wyciągnął rękę w stronę mięsistego barku, poniżej zaokrąglonej głowy. Mężczyzna odwrócił się, spokojnie zbijając jego rękę. Potem, tak samo spokojnie, wziął z kontuaru pełny kufel Księcia i chlusnął mu jego zawartością w twarz.

- Wystarczy mu - oznajmił bez emocji. Książe stał tak przez sekundę, z kapiącym z twarzy piwem. Następnie, nawet bez zatrzymania się, by przetrzeć oczy, wystrzelił pięknie wytre-nowanym lewym ciosem, który demonstrował na przyjęciu piwnym.

Ale przysadzisty mężczyzna, co Kyle wiedział od pierwszego momentu, gdy tylko go zobaczył, nie przypominał techniką tamtego, z którym Książe tak zgrabnie rozstrzygnął sprawę. Ten mężczyzna był cięższy o piętnaście kilogramów, o piętnaście lat bardziej doświadczony niż tamten i zbudowany przez naturę tak, jakby urodził się do rozrób w barach. Nie stał, czekając, aż zostanie uderzony, lecz robiąc unik, wyskoczył do przodu, wyrzucając potężne ramiona w kierunku Księcia. Pięść młodzieńca nieszkodliwie przeleciała obok okrągłej głowy i oba ciała uderzyły o podłogę, to­cząc się między nogami krzeseł i stołów.

Kyle był już w pół drogi do kontuaru, także trzej barmani przeskakiwali przez oddzielające ich od walczących płotki. Wysoki kolega okrągło-głowego kręcił się dookoła dwóch ciał, błyszczały mu oczy, a jego but był cofnięty do tyłu, gotowy do przykopania w nerki Księciu. Przedramię Ky-le'a troskliwie okręciło się, niczym stalowa ob­ręcz, dookoła jego opalonego gardła. Ten, przy-duszony, cofnął się. Kyle stanął spokojnie, z roz­wartymi i opuszczonymi w dół rękoma, patrząc na niemłodego już barmana.

- No dobra - rzucił barman. - Ale nic wię­cej już nie rób - odwrócił się do dwóch młod­szych barmanów - Wywleczcie go!

Para młodych, ubranych w fartuchy mężczyzn pochyliła się i zaraz wyprostowała z fachowo za­klinowanym w ich rękach okrągłogłowym. Męż­czyzna, szarpiąc się z wysiłkiem, próbował uwol­nić się z ich uchwytu, ale po chwili stał już spo­kojnie.

- Puście mnie do niego - wystękał.

- Nie tutaj - rzucił najstarszy barman. -Idźcie z tym na dwór.

Między stolikami, chwiejąc się na nogach, wstawał Książe. Z rozcięcia na czole kapała mu krew, a jego twarz wyglądała jak u topielca. Spoj­rzenie Księcia powędrowało w stronę Kyle'a, sto­jącego przy nim; otworzył usta - ale to, co się z nich wydobyło, brzmiało jak coś pomiędzy prze­kleństwem a szlochem.

- W porządku - zakomenderował znowu najstarszy barman - Wy dwaj, na zewnątrz. Tam załatwiajcie swoje sprawy.

Ludzie w środku knajpy zebrali się wokół ma­łej przestrzeni przy barze. Książe rozejrzał się dookoła i wydawało się, że dopiero teraz do­strzegł otaczający go ludzki mur. Jego spojrzenie zatrzepotało, rozpaczliwie szukając wzroku Kyle-'a.

- Na zewnątrz...? - spytał zdławionym gło­sem.

- Nie możecie tu zostać - powiedział starszy barman, zwracając się do Kyle'a. - Widziałem wszystko. To wyście zaczęli całą sprawę. Teraz u-porządkujcie to, w jaki sposób chcecie - ale wy dwaj wychodzicie na zewnątrz. Teraz! Ruszać się!

Popchnął Księcia, ale ten oparł mu się, kur­czowo zaciskając jedną dłoń na skórzanej kurtce Kyle'a.

- Kyle...

- Przykro mi, Panie - powiedział Kyle -Nie mogę pomóc. To twoja walka.

- Wychodzimy stąd - oświadczył okrągło-głowy.

Książe patrzył na nich rozszerzonymi oczami, jak gdyby byli grupą dziwnych istot, których ist­nienia przedtem nawet się nie domyślał.

- Nie... - zaczął.

Puścił kurtkę Kyle'a. Niespodziewanie ręka Księcia wystrzeliła w stronę jego pasa z kaburą i wyszarpnęła stamtąd pistolet maszynowy.

- Wszyscy do tyłu! - krzyknął ostrym głosem - Nie próbujcie mnie nawet dotknąć!

Na ostatnich słowach załamał mu się głos. Z tłumu rozległ się dziwny ni to jęk, ni lament, ciż­ba zafalowała i odsunęła się od niego. Gospoda­rze, barmani, gapie - wszyscy cofnęli się, z wy­jątkiem Kyle'a i okrągłogłowego mężczyzny.

- Ty śmierdzący partaczu... - wycedził dobi­tnie okrągłogłowy. - Wiedziałem, że nie masz odwagi.

- Zamknij się! - głos Księcia był wysoki i drżący. - Zamknij się! Niech nikt nawet nie próbuje się do mnie zbliżyć!

Zaczął cofać się w stronę frontowych drzwi do baru. Knajpa obserwowała go w ciszy, nawet Kyle stał bez ruchu. Gdy obrócił się tyłem do niego, plecy Księcia usztywniły się. Podniósł broń w dłoniach. Kiedy doszedł do drzwi, zatrzymał się, by lewym rękawem zetrzeć krew z oczu, a jego pomazana nią twarz spojrzała na nich z powraca­jącym na nią cieniem arogancji.

- Świnie! - krzyknął.

Otworzył drzwi i wyszedł, zamykając je za so­bą. Kyle dał krok do przodu, stając twarzą w twarz z okrągłogłowym. Ich oczy spotkały się, i zobaczył, że tamte dostrzegły w nim wojownika, tak jak on przedtem rozpoznał go w okrągłogło­wym mężczyźnie.

- Nie idź za nami - powiedział Kyle. Okrągłogłowy nie odpowiedział. Ale żadna

odpowiedź nie była potrzebna. Stał nieruchomo. Kyle obrócił się, podbiegł do drzwi, stanął przy

nich z boku i szarpnął, otwierając. Nic się nie sta-

ło; przecisnął się, od razu robiąc unik na prawo, schodząc z linii strzału, jeśliby taki był.

Ale strzał nie nastąpił. Przez chwilę czuł się jak ślepiec w nocnej ciemności, potem oczy za­częły się przyzwyczajać. Posługując się wzrokiem, dotykiem i pamięcią, szedł w stronę kozła do wiązania koni. Gdy się już tam znalazł, zaczął wi­dzieć.

Książe odwiązywał wałacha i przygotowywał się do wskoczenia na niego.

- Panie - odezwał się Kyle. Książe puścił się siodła i, odwracając głowę, spojrzał przez ramię na niego.

- Nie zbliżaj się do mnie - powiedział ochryple.

- Panie - podnosząc głos , z prośbą, podjął Kyle - tam w środku straciłeś głowę. Każdemu to się mogło zdarzyć. Ale teraz tego nie pogar­szaj. Oddaj mi broń, Panie.

- Oddać ci broń?

Młodzieniec utkwił w nim wzrok i nagle roze­śmiał się.

- Oddać tobie broń! - powtórzył - Żebyś pozwolił znowu komuś mnie uderzyć? Więc nie możesz mnie bez niej bronić?

- Panie - powtórzył Kyle - proszę. Przez wzgląd na samego siebie, oddaj mi z powrotem broń.

- Wynoś się stąd - zawołał ochryple Książe, znowu zaczynając się wspinać na konia. - Precz stąd, zanim wsadzę ci kulkę.

Kyle westchnął ze smutkiem. Podszedł do przodu i poklepał Księcia w bark.

- Odwróć się, Panie - rzekł.

- Ostrzegłem cię... - krzyknął Książe, od­wracając się.

Kyle pochylił się. Pistolet maszynowy błysnął w ręku Księcia w świetle okien baru. Kyle, pochylo­ny, podniósł mankiet spodni i zacisnął palce na trzonku noża, tkwiącym w kieszeni buta. Wpraw­nie, z szybkością dwukrotnie większą niż mło­dzieniec, wyprostował się, uderzając w znajdującą się przed nim pierś. Ręka trzymająca nóż zgrzyt­nęła o ubranie, przykrywające ciało i kości.

Był to niespodziewany, ciężko wyprowadzony, szybki i pełen litości cios. Ostrze poszło do góry, między, ustępujące pod podstępnym dźgnięciem, żebra, głęboko zatapiając się w sercu. Książe za­charczał tylko. Był już martwy, gdy Kyle złapał jego osuwające się ciało w okryte rękawami skó­rzanej kurtki ramiona.

Na niebie szarzał już świt, kiedy dowlókł się wreszcie do wznoszącego się nad domkiem myś­liwskim wzgórza, w którym" dwadzieścia cztery godziny temu poznał Księcia. Zjechał w dół, w stronę bramy, prowadzącej do dziedzińca.

Kiedy przejeżdżał przez bramę, wewnątrz uj­rzał czekającą na niego, niewyraźnie widoczną, wysoką sylwetkę mężczyzny; gdy podjechał bliżej, wybiegła mu na spotkanie. To był wychowawca, Montlaven. Biegnąc do wałacha, płakał. Zaczął szarpać się z powrozami, wiążącymi ciało do siod­ła.

- Jest mi przykro... - usłyszał sam siebie Ky­le, i był tępo zdumiony obojętnością i niepodo-bieństwiem swego głosu. - Nie było wyboru. Będziesz mógł wszystko przeczytać w moim po­rannym raporcie...

Urwał. Następny, jeszcze wyższy mężczyzna pojawił się w wychodzących na dziedziniec, drzwiach domku. Kiedy Kyle odwrócił się w jego

kierunku, ten zszedł po kilku stopniach na trawę i podszedł do nich.

- Panie... - odezwał się Kyle. Spojrzał w dół, na rysy twarzy, takie same jak u Księcia, lecz starsze i pod posiwiałymi włosami. Ten mężczyz­na nie szlochał, jak wychowawca, jego twarz po­zostawała nieruchoma, niczym wykuta w żelazie.

- Co się stało, Kyle? - zapytał.

- Panie, - zaczął znów Kyle - będziesz miał rano mój raport...

- Chcę wiedzieć - uciął wysoki mężczyzna. Gardło Kyle'a było suche i zesztywniałe. Prze­łknął ślinę, ale nie poprawiło to sytuacji.

- Panie - podjął - masz trzech innych sy­nów. Jeden z nich stanie się Imperatorem, by u-trzymać więzi między światami.

- Co on zrobił? Kogo zranił? Powiedz mi! -głos wysokiego mężczyzny załamał się prawie do­kładnie tak samo, jak głos jego syna w barze.

- Nic. Nikogo - wykrztusił z siebie przez odrętwiałe gardło Kyle. - Uderzył niewiele star­szego od siebie chłopca. Wypił za dużo. Mógł spowodować kłopoty pewnej dziewczynie. To, co komukolwiek zrobił, było niczym. Popełnił błąd tylko w stosunku do siebie - przełknął ślinę -Poczekaj do rana, Panie, i przeczytaj mój raport.

Nie! - wysoki mężczyzna tak mocno schwycił za łęk siodła Kyle'a, że zastopował drep­tanie ogiera. - Twoja rodzina i moja zostały związane tym układem przed trzystu laty. Czym była ta skaza w moim synu, która spowodowała, że oblał swój test, tutaj na Ziemi? Ja chcę to wiedzieć!!

Gardło Kyle'a pałało bólem i było suche jak popiół.

- Panie - odpowiedział - on był tchórzem.

Ręka opadła z łęku, jak gdyby porażona nagłą bezsilnością. I Imperator setek światów upadł do tyłu, jak odtrącony nogą w pył ziemi, żebrak.

Kyle zebrał wodze i wyjechał przez bramę, do lasu na wzgórzach. Wstawał świt.

TYGRYSIA WŚCIEKŁOŚĆ

Człowiek nawiedzany przez halucynacje, któ­rych nie może znieść, usiłujący udusić się przy pomocy własnoręcznie wykonanego kaftanu bez­pieczeństwa - to niezbyt piękny widok. Ale po chwili - pomyślał ponuro nawigator Star Scouta, Jerry McWhinn - to co przeraźliwe i ohydne u-derza jakby rykoszetem w wywierane wrażenie i zamiast narastającym przerażeniem, wypełnia człowieka furią. Tłum może na moment poddać się panice, ale po chwili znajdzie się w nim indy­widualność, człowiek, który odwróci się, wyprostu­je i odda cios. Przynajmiej, jego bardzo silna o-sobowość każe mu tak zareagować

Z determinacją, palcami niezdarnymi z niewy­spania, uwolnił szyję duszącego się człowieka -ekologa Wally'ego Blake'a - z zaplątanych rę­kawów kaftana i ułożył go w pozycji uniemożli­wiającej dalsze próby samouduszenia. Potem wy­szedł z ambulatorium, zostawiając Wally'ego i siedmiu innych spośród dwunastu członków załogi Star Scouta, w stanie zupełnego psychicznego bezwładu.

Był otępiały ze zmęczenia, ale coś szalonego, co tkwiło w nim, jakby ryk tygrysa zapędzonego w róg klatki, nie pozwoliło mu się załamać, tak jak załamali się Wally i inni.

Kiedy nic już nie można zrobić i wszystko zos­tało powiedziane - pomyślał na pół opętańczo - żeby dojść do końca, istnieją gorsze drogi niż przyjęcie ostatniego wyzwania: wygrać lub prze­grać, samemu we mgle, w której czają się wrogo­wie.

Kiedy szedł korytarzem, widok innego członka

załogi gwałtownie skierował jego uwagę ku rze­czywistości. Ben Akham - inżynier napędowy -wracał ciężkim krokiem ze śluzy powietrznej, nio­sąc na plecach miotacz ognia. Na tle sadzy wyra­źnie widać było zmarszczki jego kiedyś okrągłej twarzy.

- Oczyściłeś kadłub?

Ben przytaknął zmęczonym ruchem głowy.

- Coraz więcej tej dżungli na nim co rano -odchrząknął ze złością. - Te duże osty zaczynają wydzielać jakiś płyn. Powoduje korozję. Powinno się wyczyścić kadłub odrdzewiaczem. Ja tego nie zrobię, jestem zdechły.

- Wszyscy jesteśmy - powiedział Jerry.

Na statku było dużo jedzenia - tylko, że tych czworo pozostających jeszcze na nogach ludzi nie miało czasu go przygotować, ani nawet zjeść na surowo.

Ekspedycja Badawcza Pięć-Dwadzieścia-Dziewięć - pomyślał Jerry - tutaj, na drugiej planecie układu 83476, usiłowała połknąć kęs, którym mogła się zadławić. Nie było to niczyją winą. Dla kapitana Milta Johnsona stanowiło to swego rodzaju hazard. Lądować albo nie. Wylą­dowali. Okazało się, że zrobili źle. Na początku nic nie zapowiadało tragedii. Problemy z poro­zumieniem się z tubylcami; tutejsza dżungla, wy­raźnie zdecydowana, by wchłonąć statek; ośmiu z dwunastu członków załogi opętanych czymś, co można by nazwać samobójczym delirium tremens - z każdymi dwoma z tych rzeczy prawdopod­obnie poradziliby sobie. Ale nie z trzema naraz.

Jerry i Ben stanęli w drzwiach sterowni i zaj­rzeli do środka, szukając Milta Johnsona. - Pe­wnie jest na polu i znowu rozmawia z tym tubyl­cem - rzekł Jerry.

- Na polu? Na polu? - wybuchnął Ben. Je­

go napięte do granic, zszarpane nerwy nie wy­trzymały. - Dlaczego nie mówisz „na dworze"? Na dworze, na zewnątrz, tak jak wszyscy? - Sza­lone coś w Jerrym szarpnęło się, chcąc się wy­rwać, ale zapanował nad tym.

- Weź się w garść! - warknął.

- Nie przeszkadzałoby mi, gdybyś mówił jak pieprzony Szkot - mruknął Ben, mimo wszystko zaczynając się kontrolować. - Ale zawsze wci­nasz się z tym, kiedy się tego nie spodziewam.

- Gdyby Bóg chciał, żebyśmy wszyscy mówili tak samo, nie zburzyłby wieży Babel - zauważył Jerry przewrotnie. Nie był specjalnie religijny, ale wiedział, że Ben jest zatwardziałym ateistą. Z sa­tysfakcją patrzył, jak teraz z kolei Ben przygryzł wargi zmuszając się do panowania nad sobą.

W gruncie rzeczy - myślał Jerry, kiedy w po­szukiwaniu Milta szli przez statek do wyjścia -tak naprawdę nie mógł winić Bena. Jerry, jak większość kanadyjczyków szkockiego pochodze­nia, mówił z środkowo-zachodnim akcentem. A-le tylko wtedy, gdy unikał takich elementów sło­wnictwa, jak „ziemniak", czy „na dworze", które w jego ustach niespodziewanie zamieniły się w „pyrę" i „na polu". Każdy członek załogi miał zresztą jakieś dziwactwa, do których trzeba umieć się przyzwyczaić. To część życia nie tylko małej grupy, ale i życia w ogóle.

Wyszli ze statku, okrążyli dziób i znaleźli się na małej polance przylegającej do kadłuba, gdzie dżungla zupełnie paradoksalnie nie chciała ros­nąć. Na polance zobaczyli barczystą postać Milta Johnsona i jego bardzo jasne włosy połyskiwały w białożółtym świetle słońca.

Naprzeciwko Johna stała chuda, naga postać jednego z tubylców, mieszkających w czymś na

kształt wioski, odległej od statku o dwadzieścia minut marszu. Kolor jego skóry przypominał ko­lor siodła. Między Miltem a tubylcem połyskiwała metalowa konsola automatycznego translatora.

- Spróbujmy jeszcze raz - usłyszeli głos Mi-Ita, gdy podeszli bliżej i zatrzymali się z nim. Obcy wymamrotał coś zachęcająco.

- Tak, tak. Spróbuj jeszcze raz - zadźwię­czała konsola.

- Jestem Milton Johnson. Zwierzchnik załogi i kapitan statku, który przed sobą widzisz.

- Chętniej bym go tu nie widział - odpo­wiedziała konsola, tłumacząc mamrotanie. - Je­dnakże jestem komunikatorem, posłańcem do was, chorych.

- Będę cię zatem nazywał komunikatorem. W takim razie... - zaczął Milt.

- Oczywiście, jakże inaczej mógłbyś mnie na­zywać?

- Słuchaj - powiedział Milt zmęczonym gło­sem - jeżeli do tego wracamy, to ja też jestem komunikatorem.

- Nie, nie - odpowiedział obcy - nie jesteś komunikatorem. To choroba przez ciebie prze­mawia.

- Ale... - przerwał mu Milt i Jerry zobaczył jak przełyka ślinę, próbując się pohamować -zobacz, komunikuję się z tobą.

- Nie, nie.

- Rozumiem - odparł Milt cierpliwie.- U-ważasz, że się nie komunikujemy, w tym sensie, że się nawzajem nie rozumiemy. Rozmawiamy, a-le ty mnie nie rozumiesz.

- Nie, nie. Doskonale cię rozumiem.

- Więc, - ciągnął Milt ze zniecierpliwieniem - ja ciebie nie rozumiem.

- Ponieważ jesteś chory.

Milt westchnął ze świstem i otarł czoło.

- Zapomnijmy o tym w takim razie. Cała mo­ja załoga cierpi na koszmary nocne, część ludzi załamała się. Oni są chorzy, ale ciągle czterech z nas jest zdrowych.

- Nie, nie. Wszyscy jesteście chorzy - odparł poważnie komunikator. - Powinniście przecież kochać to, co nazywacie koszmarami. Wszyscy to kochają.

- Twoi ludzie też?

- Oczywiście. Kochajcie swoje koszmary. To was uzdrowi. One spowodują, że ta mała cząstka prawdziwego życia, którą w sobie nosicie, urośnie i uzdrowi was.

Ben stojąc za Jerrym chrząknął głośno. Jerry współczuł mu. Wspomnienie koszmarów jakie nawiedzały ich przez dwa ostatnie tygodnie, pod­czas tych niewielu godzin snu, które były im da­ne, przypomniało mu o ich nieopisanej obcości, przerażającym wrażeniu unoszenia się we wszechogarniającej zupie, wypełnionej wciąż zmieniającymi się kształtami. Nawet jeżeli czło­wiek nafaszeruje się środkami uspokajającymi. Ta myśl przypomniała mu o czymś.

Nie brał ostatnio żadnych pigułek. Kiedy spał ostatnim razem? Nie brał od czasu, kiedy się o-budził. W żadnym wypadku... Nie brał od... wczo­raj. Trudno było w to uwierzyć.

- W takim razie o tym też nie mówmy - sły­chać było głos Milta. - Mimo naszych wysiłków dżungla zarasta nasz statek. Powiedziałeś, że po­traficie zmusić ją, by była wam posłuszna.

- Tak, tak - przytaknął komunikator.

- Czy moglibyście ją powstrzymać od atako­wania naszego statku?

- Rozumiemy. To wasza choroba, trucizna każe wam tak mówić. Nie bójcie się. Nigdy was

nie opuścimy - komunikator sprawiał wrażenie, że zaraz poklepie po ojcowsku Milta po ramie­niu. - Jesteście dla nas bardzo ważni i cenni. Wkrótce dojrzejecie, odrzucicie to co w was za­trute i przyjdziecie do nas.

- Ale teraz też możemy do was przyjść -wycedził przez zęby Milt. - Zresztą, byliśmy u was wiele razy.

- Nie, nie - komunikator wydawał się być zaniepokojony. - Zbliżacie się, ale nigdy nie przychodzicie. Nigdy do nas nie przyszliście.

Milt otarł czoło wierzchem swojej szerokiej dłoni.

- Pójdę do twojej wioski teraz, z tobą - po­wiedział. - W porządku? Zgadzasz się?

- Byłbym taki szczęśliwy - odparł komuni­kator. - Ale ty nie pójdziesz. Mówisz tak, ale nie pójdziesz.

- Dobra, zaczekaj - Milt chciał odłączyć przenośny odbiornik od translatora, ale zobaczył stojących za nim ludzi. - Jerry, ty pójdziesz tym razem. Może uda się go przekonać, jeżeli to ty pójdziesz z nim do wioski.

- Już tam byłem. Z tobą, kiedy byłeś tam drugi raz - sprzeciwił się Jerry. - I muszę na­karmić chorych - dodał.

- Idź tam jeszcze raz. To wszystko, co mo­żemy zrobić, czy choć próbować. Ben i ja nakar­mimy ludzi - powiedział Milt.

Jerry chciał spierać się dalej, ale zobaczył niemą prośbę w zmęczonych oczach Milta. Jego szaleństwo też mogło wkrótce się uwolnić..

- W porządku - zgodził się.

- Dobra - Milt wydawał się być wdzięczny. - Musimy próbować. Trzeba było odlecieć, kie­dy jeszcze miałem pięciu ludzi do kierowania sta­tkiem. Chodź, Ben. Lepiej pójdziemy nakarmić

chorych, zanim uśniemy na stojąco. II

Obeszli dziób i zaczęli oddalać się od statku. Przedtem, w celu porozumiewania się z komuni­katorem podczas drogi i w wiosce, Jerry odczepił mały, czarno-biały odbiornik od konsoli transla­tora, by zdalnie z niego korzystać.

- Idziemy - powiedział i ruszył przodem wy­godną, szeroką ścieżką w dżungli, prowadzącą do wioski. Z małego skrawka otwartego nieba nad polaną, zagłębili się w zadaszoną zielenią ciszę. Wszystko naokoło, masywne pnie i konary, pa­procie i splątane pnącza, tworzyło monstrualny labirynt. Jakieś małe stworzenia, ni to zwierzęta, ni to owady, unosiły się w górze między gałęzia­mi. Większe, podobne do zwierząt, przysiadły na grubych konarach, wydając z siebie piskliwe dźwięki. Wyglądały jak porzucone maskotki. Jer-ry'emu ze zmęczenia kręciło się w głowie, a roś­linność nad nim wydawała się zacieśniać, jak sieć zarzucona przez chcącego go pochwycić, olbrzy­miego, szalonego rybaka.

Nawiedziło go nagłe i gorzkie wspomnienie o-czekiwań i nadziei, jakie mieli wylądowawszy w tym świecie. Żaden inny Zespół czy Grupa nie napotkały nigdy form życia, bardziej inteligent­nych od humanoidalnej małpy. Aż oni, Zespół 529, nie tylko odkryli inteligentny, dysponujący kulturą lud, ale i lud chcący nawiązać z nimi kon­takt. Teraz, dwa tygodnie później, tubylcy wyda­wali się być równie chętni do współpracy, ale to co mówili nie miało w ogóle sensu. Sprawę po­garszał fakt, że komunikator i jego gatunek mimo swojej wielkiej cierpliwości i uprzejmości uważali, że to właśnie ludzie są irracjonalni i niekomuni-

katywni.

A poza tym, dżungla przeprowadzała wydawa­łoby się celowy atak na statek i koszmary, które nawiedzały ludzi, wyeliminowały już ośmiu z dwunastu członków załogi, a tym trzymającym się jeszcze na nogach pozostawiały wybór między samobójczym delirium, a upadkiem ze zmęczenia.

To cud - myślał Jerry, brnąc przez dżunglę - że nas czterech przetrwało tak długo. Cud, biorący się z jakiejś zupełnie przypadkowej, in­dywidualnej cechy, siły, której brakowało tym w kaftanach bezpieczeństwa. Ta siła nie poddawała się żadnej analizie. W otumanionej, jakby trawio­nej gorączką głowie, analizował charaktery tych, którzy przetrwali. Pomyślał, że byli oni tymi spo­śród załogi, których dawało się nazwać dziwaka­mi.

Na przykład czwarty z tej grupy - lekarz Art-hyrioy, który od czterdziestu ośmiu godzin prawie nie wyściubiał nosa z ambulatorium. Z głęboką determinacją starał się postawić swoich podo­piecznych znowu na nogi, nie tylko dlatego, że był dyplomowanym lekarzem. Dodatkowo tak się składało, że uważał się za jedynego prawdziwego profesjonalistę na pokładzie i nie był w stanie przyznać się do bezsilności przed tymi zwykłymi śmiertelnikami, którzy go otaczali.

A Milt Johnson? Milt był wspaniałym dowód­cą. Był pomnikiem siły, człowiekiem urodzonym do podejmowania decyzji. Tylko że gdy już podjął decyzję, trudno było go skłonić do rozważenia bardzo odległej możliwości, że ktoś mógłby chcieć postąpić inaczej.

Ben Akham to całkiem ihna sprawa. Nienawi­dził religii i kochał maszyny, a dżungla chciała zniszczyć JEGO statek. Jerry mógłby się założyć, że kiedy wróci, zobaczy go szorującego kadłub

środkiem antykwasowym, chociaż Ben wcześniej zaklinał się, że już nigdy tego nie będzie robił.

A on sam? Jerry? Ze zmęczenia potrząsnął głową. Trudno jest analizować siebie, gdy śpi się po cztery, pięć godzin przez dziesięć dni. Miał w sobie to, co jego babka nazywała celtyckim prze­kleństwem: zaciekły upór i wściekłą furię.

Cechy te były w nich zazwyczaj bezpiecznie u-kryte pod powierzchnią osobowości, a jedynym śladem ich istnienia był sznyt indywidualności. Teraz ostatnie dwa tygodnie starły tę pokrywę, odsłaniając rdzeń. Jerry odepchnął od siebie tę myśl.

- No - odwrócił się od komunikatora - jes­teśmy już prawie w twojej wiosce. Tym razem nie możesz powiedzieć, że nikt z tobą nie poszedł.

Komunikator coś wymamrotał. Odbiornik, któ­ry Jerry trzymał w ręku, przetłumaczył to.

- Tak, ale ciebie nie ma tu ze mną.

- Przestań - powiedział Jerry zmęczonym głosem. - Jestem tu, obok ciebie.

- Nie. Towarzyszysz mi, ale cię tu nie ma -odparł komunikator. - Jesteś tam, z tymi mart­wymi rzeczami.

- Masz na myśli statek i resztę? - spytał Jerry.

- Nie ma statku - odpowiedział obcy. -Statek musi rosnąc, żyć. Ta twoja rzecz zawsze była martwa. Ale my cię uratujemy.

W końcu ścieżka doprowadziła ich do polany, obsianej białymi, podobnymi do dyń muszlami, wystającymi na dziesięć stóp nad powierzchnię brązowawej ziemi, w którą były wkopane. Przez szerokie szpary w ich obłych bokach było widać plątaninę korzeni i pnączy, wśród której kręcili się mieszkańcy, zajęci zeskrobywaniem kawałków

roślin i smakowaniem ich.

- Więc... - Jerry starał się nadać swojemu głosowi pogodny ton - jesteśmy na miejscu.

- Ciebie tu nie ma.

Tygrysia wściekłość wybuchła niespodziewanie w Jerrym i złapała go za gardło. Przez długą chwilę patrzył na komunikatora przez czerwoną mgłę. Ten spoglądał na niego cierpliwie, wyraźnie nieświadom tego, jak niewiele go dzieliło od śmierci z ludzkich rąk.

- Słuchaj - powiedział Jerry powoli przez zaciśnięte zęby, próbując się opanować. - Jeżeli powiesz mi, co mam zrobić, by przyłączyć się do ciebie i twojego ludu, zrobię to.

- To dobrze.

- W takim razie - Jerry ciągle walczył z fu­rią, usiłującą się wyszarpnąć na zewnątrz. - Co mam robić?

- Przecież wiesz - entuzjazm wyczuwalny przed chwilą w głosie komunikatora wyraźnie o-padł - musisz pozbyć się martwych rzeczy, pod­dać się powolnemu wzrostowi w sobie, wewnątrz. Po tym, kiedy urośniesz, zdrowa część twojej jaź­ni przyprowadzi cię do nas.

Jerry odpowiedział spojrzeniem. Cierpliwość, powiedział sobie z naciskiem.

- Urosnąć? Jak? W jaki sposób?

- Przecież. masz w sobie odrobinę prawdzi­wego życia - wyjaśnił komunikator. - Niedużą, oczywiście, ale jeśli pozbędziesz się martwych rzeczy i skoncentrujesz na tym, co nazywasz ko­szmarami, życie urośnie w tobie i wyprze z ciebie truciznę śmierci. Prawdziwe życie i koszmary są twoją nadzieją.

- Zaczekaj - mgła zmęczenia rozwiała się nagle i umysł Jerry'ego wstrzyknął mu do krwio-biegu dawkę podniecenia. - To prawdziwe życie,

o którym mówisz, czy ma coś wspólnego z kosz­marami?

- Oczywiście. W jaki sposób to, co nazywasz koszmarem, znalazłoby do ciebie dostęp, gdyby nie odrobina prawdziwego życia w tobie? W mia­rę, jak będzie ono rosło, przestaniesz opierać się koszmarom.

Komunikator mówił coś z zapałem, ale skoło­wane myśli Jerry'ego podążyły gdzie indziej. Co to było ze środkami uspokajającymi? Nie brał ich już od pewnego czasu. A co z koszmarami pod­czas ostatnich paru godzin snu? Musiał je mieć. Tak, teraz przypomniał, sobie, że je miał. Ale nie były już tak uciążliwe, jak wcześniej - przynaj-miej na tyle, że nie zmusiły go do czołgania się w poszukiwaniu pastylek, które przytłumiłyby ich si­łę.

- Posłuchaj - Jerry złapał komunikatora za jego chude ramię. - Czy ja się zmie... czy rosnę?

- Tego nie wieJn na pewno - odparł tubylec uprzejmie - ale głęboko w to wierzę. Czy to czujesz? Czy czujesz wzrost?

- Przepraszam - wykrztusił Jerry. - Muszę wracać na statek.

Odwrócił się i pobiegł z powrotem ścieżką. Po jakichś dwudziestu minutach wpadł na polankę koło statku. Poraziła go przerażająca cisza, wi­sząca w powietrzu. Do jego uszu docierał tylko syk, szelest dżungli, niezmordowanie starającej się połknąć statek.

- Milt! Ben! - krzyknął, rzucając się do wła­zu. - Art!

Usłyszał okrzyk, dobiegający z końca głównego korytarza i podążył za nim, by znaleźć całą trójkę w ambulatorium. Ale... serce skoczyło Jerry'emu do gardła - ktoś leżał na stole.

- Kto... ? - zaczął Jerry.

Milt Johnson odwrócił się do niego. Jego po­stać litościwie zasłaniała prawie całe leżące na stole nieruchome ciało.

- Wally Blake - powiedział pustym głosem Milt. - W końcu mu się udało. Zaplątał się w kaftan. Ben i ja usłyszeliśmy jak się szamocze, ale kiedy tu dotarliśmy, było już za późno. Art robi sekcję.

- Niezupełnie sekcję - zza Milta dobiegł Jerry'ego miękki głos lekarza - szukam czegoś, co podejrzewam, że... jest!

Milt odwrócił się gwałtownie, a Jerry wepchnął się między Bena a ciężką sylwetkę kapitana. Pa­trzył teraz na tył ludzkiej głowy, z której usunięto kawałek czaszki. Widział przed sobą fragment miękkiej tkanki mózgowej i przylegający do niej mały szkarłatny twór, jakby wyrosłe winogrono. Art wskazał na narośl końcem skalpela.

- Patrzcie - powiedział - założę się, że ka­żdy z nas ma coś takiego.

- Co to jest? - spytał cichym, zbolałym gło­sem Ben.

- Nie wiem - odpowiedział Art ostro. -Skąd, do diabła, mógłbym wiedzieć? We krwi tych z nas, od których pobrałem próbki, znalaz­łem jakieś organizmy, jakby zarodniki. Wyglądają jak to, są tylko mniejsze, mikroskopijne.

- Nie powiedziałeś mi o tym - odwrócił się do niego Milt.

- A jakiż miałoby to sens? - Jerry zobaczył, że z podłużnej twarzy lekarza odpłynęła krew. -Nie wiedziałem co to jest. Pomyślałem, że jeżeli poszukam, będę wiedział więcej. Miałbym ci wte­dy coś konkretnego do powiedzenia, nawet jeżeli byłyby to złe wieści. Ale teraz to nie ma sensu...

- Dlaczego tak mówisz?

- Bo to prawda - twarz Arta, rozmiękczona, rozluźniona porażką, nabrała koloru wosku. -Dopóki walczyliśmy przeciw czemuś niematerial­nemu, była nadzieja, że to pokonamy. Ale wi­dzisz, co się w nas dzieje. To coś zmienia nas fi­zycznie. Stąd pochodzą koszmary. Nie można powstrzymać zmian fizycznych przy pomocy siły woli.

- A Grotto z Lourdes? - spytał Jerry. W głowie kręciło mu się od natłoku myśli. Przypom­niała mu się jego rodzinna historia. Jego dziadek dowiedział się od lekarza, że ma zaawansowaną gruźlicę. To było w 1896 roku. Wracając do do­mu, Simon Fraser McWhinn zdecydował, że nie może sobie pozwolić na taką chorobę, w związku z czym nie będzie chorował i zupełnie pozbył się myśli o tym.

Rok później, ten sam lekarz nie stwierdził u dziadka żadnych śladów gruźlicy.

Ale zwinięty na swoim krześle Art, wydawał się nie słyszeć pytania. Jerry przypomniał sobie o tym, co przygnało go tu z wioski.

- Czy to rośnie, to znaczy, czy rosło, gdy Wal­ly się udusił, ta narośl na jego mózgu? - spytał. Art ocknął się.

- Rosło? - powtórzył tępo. Podniósł się z trudem i wziął jakiś przyrząd. Przez chwilę badał szkarłatną narośl. - Nie - odpowiedział, rzuca­jąc zmęczonym ruchem przyrząd na podłogę i opadając z powrotem na krzesło.

- Wygląda jakby zewnętrzna powłoka obu­marła i rozpuszczała się, tak myślę - ukrył twarz w dłoniach. - Nie mam kwalifikacji, by odpo­wiadać na takie pytania. Nie jestem kompetent­ny...

- A kto jest? - spytał Milt ponuro. Jego po­stać złowieszczo górowała nad innymi. - Osią-

gamy granicę naszych sił, granicę naszej wiedzy także.

- To koniec - wymamrotał Ben. Jego szklis­te oczy skierowane byty na leżące na stole ciało - To nie moja wina...

- Łapcie go! Łapcie Arta! - krzyknął Jerry, rzucając się do przodu.

Było już za późno. Po tym, jak lekarz usiadł na krześle, objął rękami kolana, pochylił głowę i przybrał pozycję embriona. Teraz zsunął się na podłogę, zwinął w kulkę i znieruchomiał.

- Zostaw go - Jerry'ego powstrzymała ol­brzymia dłoń Milta. - Wszystko jedno czy bę­dzie leżał tu, czy gdzie indziej - podniósł się ciężko. - Ben ma rację, to koniec.

- Koniec? - Jerry patrzył na tego potężnego człowieka oniemiały. Nigdy się nie spodziewał, że usłyszy coś takiego z ust kapitana.

- Tak - odparł Milt. Wydawało się, że jego głos dobiega skądś z daleka.

- Słuchaj... - zaczął mówić Jerry. Odpo­wiedź Milta znów obudziła w nim tę tygrysią wściekłość, która warcząc mocowała się ze sło­wami porażki, wychodzącymi z ust kapitana. -My nie przegrywamy, my wygrywamy.

- Daj spokój, Jerry - dobiegł ich głos kapi­tana z drugiego końca pokoju.

- Dać spokój? - Jerry obrócił się gwałtow­nie do inżyniera. - Wściekłeś się, kiedy powie­działem „na polu", wtedy, zanim poszedłem do wioski. Jak mógłbyś się wściec, gdybyś był na­pompowany środkami uspokajającymi? Ja ich nie biorę, i dlatego czuję się lepiej. Nie mów mi, że ty je brałeś! A to oznacza, że stajemy się silniejsi niż koszmary!

Rzygałem po środkach uspokajających, wiesz o tym. Dlatego ich nie brałem - Ben ze­

rwał się, twarz mu poszarzała. Drżącą ręką wska­zał na szkarłatną narośl. - To mnie zmienia! Dlatego rzygałem! Już się zmieniłem! - jego głos przerodził się w krzyk. - Nie widzisz, że to mnie zmienia?! - Krzycząc, zerwał się i rzucił w kierunku Milta, wyciągając ku niemu zagięte w szpony palce.

- Ty sprowadziłeś tu statek! Ty to zrobiłeś! Olbrzymia pięść Milta wylądowała na szczęce drobniejszego od niego Bena, który poleciał przez pokój i upadł potykając się o nieruchomą postać lekarza. Pozostał tam łkając i trzęsąc się.

Milt powoli podniósł wzrok na Jerry'ego. W pokoju panowała normalna temperatura dwu­dziestu dwóch stopni Celsjusza, ale na spokojnej twarzy Milta widać było kropelki potu, jakby przed chwilą wyszedł z sauny.

- A może on ma rację? - powiedział bezba­rwnym głosem, dobiegającym jakby z końca cie­mnego tunelu. - Może zmieniamy się pod wpływem tych narośli, każdy z nas.

- Milt! - przerwał mu Jerry. Twarz kapitana nigdy się nie zmieniała. Była duża, spokojna, bla­da i pokryta potem.

- Nie możemy teraz się poddać! Nie teraz, kiedy zaczynamy coś rozumieć! Mówię ci, musimy pochylić głowy i walnąć w ten mur! Jeżeli zrobi­my to razem, rozłupiemy go na kawałki! Jeden z nas musi iść do wioski.

- Nie. Ja jestem kapitanem - powiedział Milt. Jego głos nie zmienił się. - Ja ponoszę od­powiedzialność i ja zadecyduję. Nie możemy wy­startować nie mając co najmniej pięciu ludzi ob­sługi. Jest nas tylko dwóch. Tylko ty i ja. Nie wo­lno mi ryzykować. Jeden z nas może poddać się wpływowi narośli i przejść na stronę obcych.

- Przejść na stronę obcych? - Jerry patrzył z

niedowierzaniem.

- To wszystko właśnie po to - dżungla, tuby­lcy, koszmary. Chcą nas mieć - pot ściekał mu po policzkach i skapywał z brody. Jego głos był bezbarwny, a wzrok utkwiony w martwym punk­cie przestrzeni.

- Wyślą nas, albo to co z nas zostanie, na Ziemię - przeciwko ludziom. Nie mogę na to pozwolić. Musimy zrobić coś, żeby nie mieli z nas żadnego pożytku.

- Milt - chciał coś powiedzieć Jerry.

- Nie! - Milt kołysał się lekko, jak wysokie drzewo pod wpływem wiatru, który wieje tak wy­soko, że nie czuć go na ziemi. - Nie możemy ryzykować pozostawienia załogi, czy statku. Wy­sadzimy statek i siebie.

- Wysadzić mój statek?! - dobiegł ich z podłogi zwierzęcy ryk Bena. Znajdujący się już prawie pod stołem Ben zerwał się jak opętany dziki kot i dopadł szyi Milta. Atak był tak silny i niespodziewany, że Milt zachwiał się i upadł. Ha­łaśliwie, jak walczące psy, potoczyli się pod stół.

Tygrysia wściekłość w Jerrym zerwała ostatnie więzy i wyrwała się na wolność.

Odwrócił się i wyskoczył przez drzwi na kory­tarz. Były to ciężkie, ciśnieniowe drzwi z obroto­wym zamknięciem, uruchamiającym metalowe sztaby, na wypadek rozhermetyzowania kadłuba i ucieczki powietrza. Jerry zatrzasnął je i zakręcił kołem. Sztaby zaskoczyły. Wziął wiszącą obok ga­śnicę i zablokował jej dyszę między kołem, a klamką. Znieruchomiał. W ambulatorium pano­wała cisza. Z drugiej strony drzwi Milt zaczął sza­rpać za koło.

- Co się dzieje? - dobiegł go jego głos. Chwila ciszy. - Jerry! Co się dzieje, otwieraj! Jerry'ego wypełniła nagła ochota do histerycz­

nego śmiechu. Ogromnym wysiłkiem woli po­wstrzymał się.

- Jesteś zamknięty, Milt!

- Jerry! - klamka bezskutecznie uderzała o dyszę gaśnicy. - Otwieraj! To rozkaz!

- Przykro mi, Milt - powiedział Jerry spoko­jnie. - Nie jestem jeszcze gotów do podcinania gałęzi, na której siedzę. Twój pomysł wysadzenia statku jest takim samym samobójczym impulsem, jak u Wally'ego i reszty. Mam randkę z Komuni­katorem i zamierzam być dla niego wyjątkowo miły. Wrócę później i cię wypuszczę.

- Jerry! - głos Milta podążył za odchodzą­cym wzdłuż korytarza nawigatorem. - Jerry! -łomotanie cichło w miarę jak Jerry oddalał się od drzwi.

- Nie widzisz?! Ta narośl w twoim mózgu już cię ma! Jerry, wracaj! Nie przechodź na.ich stro­nę... Jerry... !

III

Zostawiając hałas za sobą, Jerry opuścił statek przez śluzę powietrzną. Zobaczył, że dżungla znów pokrywała kadłub, tym razem oplatając większą jego część. Podszedł do konsoli translato-ra i zaczął się rozbierać. Kiedy był już zupełnie nagi, odczepił od niej odbiornik, który przyniósł poprzednio z wioski. Przyczepił go do sprzączki paska i powiesił na szyi. Idąc ścieżką krzywił się trochę, gdy żwir wbijał mu się w nieobute stopy.

Kiedy dotarł do wioski, naga postać, w której poznał Komunikatora, podbiegła do niego wyrzu­cając w geście radości ramiona w górę.

- W porządku - powiedział Jerry. - Uros-

łem. Pozbyłem się choroby i trucizny martwych rzeczy. Oto jestem, by się do was przyłączyć.

- Nareszcie - zamruczał Komunikator.

W ich kierunku biegli inni mieszkańcy wioski.

- Wyrzuć tą martwą rzecz, którą masz na szyi.

- Będę tego potrzebował, żeby cię rozumieć - odpowiedział Jerry. - Myślę, że będzie mi to pomocne w przyłączeniu się do was.

- Pomocne! My ci pomożemy! - krzyknął Komunikator. - Musisz to wyrzucić. Pozbyłeś się martwych rzeczy, którymi owijałeś swoje ciało, pozbądź się i tej martwej rzeczy, wiszącej na two­jej szyi.

- Ależ posłuchaj. Jeśli to zrobię, - sprzeciwił się Jerry - nie będę w stanie cię zrozumieć, ani ty nie będziesz mógł zrozumieć mnie.

- Wyrzuć to, to cię zatruwa. Wyrzuć to... W tym czasie podeszło do nich trzech czy czterech tubylców, a pozostali szli w ich kierunku.

- Wkrótce zrozumiesz wszystko, a my zrozu­miemy ciebie. Wyrzuć to...

„Wyrzuć to" - zawtórował mu chór tubylców.

- No... - z wahaniem zdjął z szyi pas z od­biornikiem i upuścił go na ziemię.

Komunikator powiedział mu coś, czego Jerry już nie rozumiał

- Chodź ze mną - głos odbiornika, dobiega­jący z ziemi zabrzmiał metalicznie i odległe.

Komunikator wziął Jerry'ego za rękę i popro­wadził do najbliższej białej muszli. Jerry nerwowo przełknął ślinę. Co innego zdecydować się na coś, a co innego to zrobić. Mimo to, pozwolił wpro­wadzić się do wnętrza.

W środku unosił się zapach piwnicy i zarazem stodoły, ziemisty i słodkawy. Komunikator pro­wadził go poprzez plątaninę korzeni sięgających

mu do pasa, wyrastających z klepiska, by po chwi­li znowu w nie wrosnąć. Kiedy zbliżyli się do śro­dka izby, korzenie stały się zbyt gęste, by można było iść dalej. Wznosiły się i plątały, tworząc gru­bą matę o nieregularnej powierzchni, mniej wię­cej trzy stopy nad ziemią. Komunikator poklepał legowisko, mrucząc coś zachęcająco.

- Chcesz, żebym się tam położył? - Jerry znów nerwowo przełknął ślinę i zacisnął zęby, kiedy odezwało się w nim długo skrywane napię­cie.

Nie ma nic gorszego - pomyślał ze złością -niż człowiek, który chce osiągnąć więcej, niż jest w stanie zrobić.

Z trudem, niezdarnie wdrapał się na posłanie. Nierównomiernie ugięło się pod jego ciężarem, a szorstka powierzchnia drapała mu nogi i ręce. Tubylcy zaczęli coś mruczeć i poczuł ich dłonie nakłaniające go, by położył się na wznak. Tak zrobił. Korzenie drapały go i wbijały się w skórę jego pleców.

- Co teraz? - wykrztusił. Odwrócił głowę, by spojrzeć na tubylców i zobaczył, że zielone wici, które nagle wyrosły z korzennej masy, oplatają girlandami ramiona i nogi Komunikatora i innych stojących obok. Niespodziewane ukłucie w lewe ramię sprawiło, że spojrzał w dół. Zielone girlan­dy wiły się wokół jego nadgarstków i kostek, wbi­jając się w skórę. W nagłym, instynktownym przypływie paniki próbował rzucić się do ucieczki, ale zielone więzy trzymały go mocno. Komunika­tor wymamrotał coś uspokajająco. W nagłym przebłysku Jerry zdał sobie sprawę z tego, że zie­lone wici wrastają również w ramiona i nogi sto­jących obok. Miał niemiłą świadomość dalszych nakłuć na ciele.

Co się dzieje? - chciał powiedzieć, ale po-

czuł, że jego język stał się nienaturalnie gruby i nie jest już mu posłuszny. Oblała go fala oszoło­mienia, jakby był pod wpływem środków odurza­jących. Wydawało mu się, że we wnętrzu chaty się ściemnia. Unosił się i opadał, jakby zawieszo­ny na nici monstrualnego wahadła.

Uniosło go w ciemność. I koszmar.

To był ten sam stary koszmar, albo może coś więcej - senna zmora doświadczana na jawie. Różnica polegała na tym, że nie miał wątpliwości, iż przeżywał to, co przeżywał. Brakowało mu też krzepiącego przekonania, że przebudzenie przy­niesie ulgę.

Jeszcze raz przepłynął przez zmienną „zupę" niepewności, sam będąc jej zmieniającą się częś­cią. Nie było to bolesne, nie było nawet przeraża­jące. Było obrzydliwe - jakby przeciwne naturze. Nie był sobą. Był rzeczą, częścią całości i musiał się z tym pogodzić. Musiał to zaakceptować.

Pogodzić się z tym? Nie! - Było to dla niego niemożliwe, niemożliwe dla jego niezależnej in­dywidualności.

Ale zaakceptować to? Może... ?

Zacisnął szczęki, które już nie były jego szczę­kami i poczuł w sobie determinację do przebicia się i pojęcia tego, co niepojęte, stania się twar­dym i niepowstrzymanym, jak czubek wolframo­wego ostrza.

Poszedł tą drogą... i nagle wszystko stało się uporządkowane. Wyostrzyło się, jak obraz wi­dziany oczyma krótkowidza, który w końcu nało­żył okulary. Niespodziewanie zdał sobie sprawę, że to co widział nie działo się przed jego oczami, ale w jego duszy i że miejsce, w którym leżał na posłaniu z korzeni nie było wnętrzem izby, ale całą planetą. Krajobraz składał się z fabryk. Zin­tegrowanych, połączonych, wzajemnie się wspo­

magających fabryk. Musiał tylko znaleźć w nim miejsce dla siebie.

- To jest zdrowy wszechświat - przekazała mu wizja. - Tak naprawdę wygląda. Pojednaj się z nim.

- Do diabła! Nie! - jego wściekła, niezłom­na indywidualność znowu przemówiła. Nie tylko przemówiła - zaryczała demonstrując swoją nie­zależność. Jak tygrys na wzgórzu.

Wizja zapadła się i znikła. Jerry otworzył oczy. Usiadł. Zielone pędy wokół niego, na nadgarst­kach i kostkach, wciąż delikatnie go nakłuwały, a-le zaczęły już obumierać i nie były w stanie go dłużej utrzymać. Przerzucił nogi przez brzeg po­słania i stanął na ziemi. Komunikator i inni stoją­cy obok wycofali się ze strachem, mamrocząc. Nie rozumiał ich mamrotania lepiej niż przed­tem, ale odróżniał teraz emocjonalne zabarwienie mowy. Czuł w niej przerażenie i obrzydzenie, dziką atawistyczną panikę i strach. Zaczął iść na­przód. Pomrukując, tubylcy rozpierzchli się, a on wydostał się przez najbliższą szparę w ścianie, wyszedł na słońce i skierował do miejsca, gdzie zostawił pas i odbiornik.

- Potwór! - krzyczał translator, wiernie tłu­macząc mamrotanie Komunikatora, podążające­go, niczym mały pies obszczekujący większego, ki­lka kroków za Jerrym.

- Bestia, barbarzyńca, nieczysty! - sypały się wyzwiska. Jerry odwrócił się w kierunku gotowe­go w każdej chwili do ucieczki Komunikatora.

- Wiesz, na co czekam - powiedział i pra­wie się roześmiał, słysząc jak odbiornik tłumaczy jego słowa, chociaż nie było to potrzebne. Tuby­lec doskonale wiedział, o co chodzi. Klnąc jeszcze przez chwilę w swoim języku, cofnął się do jednej z chat i powrócił z garścią czegoś, co wyglądało

jak zielone pnącza. Rzucił je na ziemię przed Jerrym i przezornie się cofnął.

- Odejdziesz teraz? I nigdy nie wrócisz? Nig­dy...

- Zobaczymy - odparł Jerry, podniósł z ziemi pnącza i odwrócił się w stronę ścieżki, pro­wadzącej do statku.

Mieszkańcy wioski rozstępowali się przed nim, gdy mijał ich, opuszczając polanę. Za sobą słyszał ich mamrotanie.

Kiedy wyszedł na polanę obok statku, zoba­czył, że większość oplatającej go roślinności obu­mierała i stawała się brązowa. Wszedł na statek i, ostrożnie omijając zamknięte drzwi ambulato­rium, dotarł do pomieszczenia dla chorych. Owi­nął zielonym pnączem nadgarstek każdego z nich.

Usiadł, czekając na rezultaty. Jeszcze nigdy nie był tak zmęczony. Gdy tylko osunął się na krzes­ło, zaczęły kleić się mu oczy. Zmusił się do wsta­nia i chodzenia w tę i z powrotem, czekając, aż pnącza, które wbiły już cieniutkie wici w przegu­by leżących, zaczną pompować uzdrawiające sub­stancje do ich krwioobiegów. Kiedy chorzy zaczęli mrugać oczami i przytomnie rozglądać się dooko­ła, Jerry rozplatał rękawy kaftanów bezpieczeńs­twa, którymi byli spętani. Kiedy uwolnił ostatnie­go, chwiejąc się ze zmęczenia, zaczął mówić.

- Przejmijcie statek - powiedział z trudem - idźcie do ambulatorium i owińcie pnącza wo­kół nadgarstków Milta, Arta, Bena. Najpierw wy­startujcie i, dopiero gdy będziemy już bezpieczni w przestrzeni, zajmijcie się tymi z ambulatorium. Jeżeli zrobicie odwrotnie, już nigdy nie zobaczy­my Ziemi.

Otoczyli go, zasypując pytaniami. Odsunął ich ruchem ręki i rzucił się na jedną z pustych koi.

- Startujcie - wybełkotał. - Potem zajmij­

cie się resztą. Pytania później... - stracił przyto­mność.

IV

Po jakimś czasie odzyskał świadomość. Nie był do końca pewny czy sam się obudził, czy został obudzony przez kogoś. Miał niejasne wrażenie, że spał długo. Jego ciało było znowu pełne sił, ale czuł się jak po drugiej chorobie. Zamrugał oczami i zobaczył szeroką twarz Milta Johnsona, częściowo przysłoniętą jakimś przedmiotem. Ka­pitan siedział na krześle, tuż przy koi Jerrego i podawał mu kubek z czarnym, parującym pły­nem. Jerry z wolna zrozumiał, że jest to kawa, i z trudem oparł się na łokciu, by się napić. Przez chwilę wolno ją popijał, a Milt patrzył i czekał.

- Czy zdajesz sobie sprawę - powiedział w końcu, gdy Jerry odstawił prawie już pusty kubek na nocny stolik, stojący przy koi - że zamknięcie mnie w ambulatorium było buntem?

Jerry przełknął ślinę, nawet jego struny głoso­we były osłabione i zdrętwiałe.

- A ty zdajesz sobie sprawę - zachrypiał -co by się stało, gdybym tego nie zrobił?

- Ryzykowałeś. Poszedłeś za przeczuciem.

- To nie było przeczucie - zaprotestował Jerry i chrząknął. - Art odkrył, że narośl na mózgu Wally'ego przestała rosnąć zanim ten po­pełnił samobójstwo. A ja radziłem sobie bez śro­dków uspokajających. Lepiej sobie radziłem z ko­szmarami bez środków, niż kiedy je brałem.

- Ale to mogła być narośl na twoim mózgu - odparł Milt - przejmująca kontrolę i kierują­ca tobą, działająca na ciebie silniej, niż na Wal-ly'ego.

- Działająca silniej? Mów z sensem - po-

wiedział słabo Jerry, zbyt wyczerpany ostatnimi dwoma tygodniami, by przejmować się sposobem, w jaki zwracał się do przełożonego. - Koszmary były powodem załamania się Wally'ego i musieli­śmy wsadzić go w kaftan bezpieczeństwa. Mnie nawet nie zwaliły z nóg. Jeżeli jego systemowi immunologicznemu udało się zatrzymać zmiany, to ja, ty, Art i Ben - my wszyscy - mieliśmy się znacznie lepiej. Oprócz tego, odkryłem, o co chodziło obcym.

- O co im chodziło? - spytał Milt ze zdzi­wieniem.

- Chcieli nas wyleczyć, chociaż nie byliśmy chorzy. Jednak oni myśleli, że jesteśmy.

- Co to było?

- Szaleństwo - odpowiedział ponuro Jerry. Milt uniósł brwi, otworzył usta, jakby chciał

zaprzeczyć, ale zamknął je. Kiedy zaczął mówić,

jego głos był cichy i pełen pokory.

- Więc oni myśleli... Komunikator i jego lu­dzie myśleli, że my jesteśmy szaleni i że mogą nas wyleczyć.

Jerry zaśmiał się, ale nie był to wesoły śmiech.

- Widziałeś tę dżunglę wokół statku? - spy­tał. - To była fabryka, bardzo skomplikowana fabryka. Widziałeś ich wioskę i plątaninę korzeni w środku tych białych muszli? - To było dosko­nale wyposażone laboratorium.

Niebieskie oczy Milta rozszerzyły się ze zdzi­wienia.

- Nie mówisz tego poważnie - powiedział. Jerry opróżnił kubek i odstawił go.

- Ich technologia jest oparta na chemii orga­nicznej, tak jak nasza na naukach ścisłych. W na­szym pojęciu byliby czarnoksiężnikami chemii, Czy wyobrażasz sobie próbę zmiany świadomości obcego organizmu przez wychodowanie dodatko­

wej części jego mózgu? Tak, jak starali się zmie­nić nas, ludzi? Dla nich był to najprostszy sposób działania.

Milt spojrzał na niego i potrząsnął głową.

- Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego mieliby chcieć nas zmienić?

- Ponieważ ich filozofia, ich obraz świata i wszechświata wyrósł z nauki opartej na chemii organicznej, w którym wszystkie elementy są ze sobą powiązane i nie brakuje żadnego. Każda ży­jąca istota, inteligentna czy też nie, jest częścią całości. Widziałeś to w koszmarze. Tak wygląda ich kosmos. I uważają, że jest piękny.

- Ale dlaczego chcieli, żebyśmy widzieli go w ten sam sposób?

- Z czystej uprzejmości - zaśmiał się Jerry. - Według ich kosmologii nie ma czegoś takiego jak obcy. Dlatego my nie byliśmy obcy, tylko cho­rzy. Zatruci przez bryły metalu, jak statek, czy translator, które dla nas są tak ważne, nasze u-brania, cokolwiek. Uprzejmością było wyleczenie i uratowanie nas.

- Zaczekaj - przerwał mu Milt. - Przecież widzieli jak to wszystko działa.

- No i co z tego? Nie jesteś w stanie zrozu­mieć - rzekł Jerry, wyciągając się na koi - że umysły tego ludu były zamknięte. Nie to, że od­mawiały zrozumienia, czy nie dawały się przeko­nać, ale były zamknięte! Zapieczętowane, zaspa-wane od prehistorycznych początków, aż do dzi­siaj. Fakt, że nasz translator działał, nic dla nich nie znaczył. Według ich kosmologii nie powinien działać, w związku z czym nie działał. Sporadycz­ne dowody jego działania były brane za wytwór naszych chorych umysłów - Jerry przerwał, by nadać powagi swoim słowom, i jego oczy same zamknęły się.

Następną rzeczą, którą pamiętał, był potrząsa­jący nim Milt.

- Obudź się! - krzyczał na niego. - Bę­dziesz mógł sobie odlecieć, jak mi wszystko wyja­śnisz. Nie chcę znów mieć załogi w kaftanach bezpieczeństwa tylko dlatego, że ty byłeś zbyt śpiący, żeby mnie przed czymś ostrzec!

- Nic się nie stanie - powiedział Jerry. Był już zupełnie trzeźwy. - Te pnącza wprowadziły do ich krwiobiegów chemikalia, które zniszczyły to, co pozostało z narośli. Nie opuściłbym wioski, gdybym ich nie dostał od Komunikatora.

Z wysiłkiem oparł się na łokciu.

- Po krótkiej wycieczce w głąb ludzkiego mó­zgu, mojego mózgu, chcieli się jak najszybciej nas pozbyć i zapomnieć.

- Dlaczego? - Milt znów nim potrząsnął, kiedy zobaczył, że Jerremu opadają powieki. -Dlaczego połączenie waszych jaźni tak nimi wstrząsnęło?

...zniszczyło, otworzyło ich kosmologię... Przestań mną potrząsać! Nie śpię.

- Dlaczego zniszczyło ich kosmologię?

- Pamiętasz, czym dla ciebie były koszmary? - spytał Jerry. - Czymś innym? Spróbuj sobie przypomnieć, byłeś tam samotnym, ludzkim ato­mem. Byłeś tam jak kawałek gulaszu w kotle, w którym gotuje się cała natura. Pojedyncza cząstka bez niezależnego bytu, nie mogąca istnieć inaczej, niż tylko jako część całości. Pamiętasz?

Zobaczył, że Milt drży.

- To tak, jakby być połkniętym przez jakąś miękką maszynę - powiedział kapitan cichym głosem. - ... Pamiętam.

- Dobra. Taki był dla ciebie kosmos Komu­nikatora. Ale czy pamiętasz jeszcze coś? Był ciep­

ły i bezpieczny. Był wszechogarniający i gościnny, jak wielki, miękki, wełniany szal.

- Był aż za miękki i wygodny - przez Milta przeszedł dreszcz. - To było nie do zniesienia.

- To było nie do zniesienia przez ciebie, ale dla Komunikatora było idealne. A jeżeli było ide­alne, to pomyśl, jak się czuł, kiedy wszedł do lu­dzkiego umysłu.

- Jak? - Milt spojrzał na niego ze zdziwie­niem.

- Samotnie. Znalazł się tam sam. Pomyśl o tym. Od momentu narodzin jesteśmy niezależny­mi osobowościami. Od chwili, kiedy otwieramy o-czy i zaczynamy patrzeć na ten świat, jesteśmy samotni. Wszelkie intelektualne i emocjonalne si­ły Komunikator czerpie z tego swojego kotła, wspólnego dla całej jego przyrody. Natomiast ka­żdy z nas ma swój własny kocioł - siebie same­go-

Jerry zamilkł, dając Mikowi szansę powiedze­nia czegoś, ale ten milczał uporczywie.

- Dlatego właśnie tubylcy nie mogli znieść połączenia z ludzkim umysłem - ciągnął Jerry. - I dlatego, kiedy zobaczyli, jacy jesteśmy w śro­dku, koniecznie chcieli się nas pozbyć. Dali mi te pnącza i wyrzucili nas. Oto cała historia - wy­ciągnął się na koi.

Milt odchrząknął.

- W porządku - powiedział. Ciężkie powieki Jerry'ego opadły. Słyszał głos kapitana koło ucha.

- Ale... - zaczął Milt - ciągle myślę, że ry­zykowałeś, idąc do tubylców, by stawić im czoła. Co by się stało, gdyby wytrzymali zetknięcie z twoim umysłem? Ja byłem uwięziony, reszta za­łogi nie była do niczego zdolna. Wszyscy wylądo­walibyśmy w tym kotle.

- Nie było takiej możliwości.

- Nie mogłeś być tego pewien.

- Owszem, mogłem - głos Jerry'ego za­brzmiał stanowczo. - Nie tylko dlatego, że wie­działem, że nasza kosmologia będzie dla nich za trudna. Przede wszystkim dlatego, że ich umysły są zamknięte. W ich kotle nie ma możliwości zmiany i adaptacji do rzeczy nowych.

- No i co z tego? - domagał się wyjaśnień Milt.

- Wszystko - odparł Jerry. - Ich sposób widzenia wszechświata sprawiał, że byliśmy dla nich tylko niewygodni, ale nasz sposób widzenia go - otwarty i ze zdolnością do przystosowania, groził zniszczeniem praw rządzących ich bytem. Otwarty umysł zawsze może przeciwstawić się zamkniętemu. Jeżeli jest do tego zmuszony, robi dla niego miejsce w ogólnym obrazie świata. Ale umysł zamknięty nie może opierać się otwartemu bez ryzyka natychmiastowego i kompletnego zni­szczenia. W zamkniętym umyśle ilość miejsca jest ograniczona.

Przestał mówić i westchnął ciężko.

- Dobra - odezwał się, nie otwierając oczu - Wyniesiesz się stąd i dasz mi spać.

Przez moment panowała cisza. Potem zaszura-ło odsuwane krzesło i Jerry usłyszał przyciszone kroki idącego na palcach Milta. Jeszcze raz wes­tchnął, rozluźnił się i zasnął głęboko.

Spał.

A spał jak niedźwiedź na równinie, jak sokół na skale, jak tygrys na wzgórzu.

Przełożył JAROSŁAW KULCZYCKI

DLA LUDZI

Naprawdę od dawna czułem, że to nadchodzi. Przejawiało się to w nieco dłuższej chwili poświę­conej na wypicie filiżanki kawy, w powolnym przeglądaniu i wybieraniu magazynów ilustrowa­nych w kiosku, w dwukrotnie rzuconym spojrze­niu na dziewczynę mijaną na schodach, gdy wy­biegałem z biblioteki.

Wiedziałem, że sprawa jest niedobra, jednakże to nadciągało nieuchronnie. Pewnego wieczoru pracowałem nad projektem krążownika i dopiero gdy go skończyłem, zrobiłem przerwę na kolację. Zjadłem ją, zdałem sobie sprawę, że do świtu jest jeszcze dwanaście godzin i już wiedziałem, że to się stało.

Wstałem więc i wyszedłem z mieszkania. Zos­tawiłem nie dopitego drinka, wyłączony gramo­fon, z którego płynęła muzyka skomponowana przeze mnie jako ilustracja do obrazów, które sam malowałem. Zostawiłem organy, maszynę do pisania, ciemnię i laboratorium. Zostawiłem pę­kającą w szwach kartotekę. Przywołałem windę i kazałem windziarzowi zjechać na parter. Wyszed­łem z domu prosto w głęboki śnieg.

- Wychodzi pan w styczniu bez płaszcza, pa­nie Crossman? - zapytał portier.

- Nie potrzebuję płaszcza - powiedziałem. - Już nigdy więcej żadnych płaszczy.

- Czy chce pan, żebym zadzwonił po pański samochód?

- Nie potrzebuję samochodu.

Zostawiłem go i ruszyłem na spacer. Po chwili zaczął padać śnieg, ale na mnie nie padał. W miarę jak szedłem, coraz więcej ludzi zaczynało mi się przyglądać, zatrzymałem więc taksówkę.

- Wysiądź i daj mi kluczyki - rzuciłem do kierowcy.

- Pijany jesteś? - zapyta.

- W porządku, synu. Jestem właścicielem tej spółki. Niemniej jednak masz wysiąść i dać mi kluczyki.

Kierowca wysiadł i dał mi kluczyki. Zostawi­łem go na chodniku.

Wsiadłem do taksówki i ruszyłem przez oświet­lone ulice śródmieścia, posyłając miastu pożegna­lny pocałunek. Jeden całus dla giełdy zbożowej, drugi dla przechowalni bydła. Całus dla każdego z czterech biur w mieście, jako szefa różnych firm. Musicie sobie teraz radzić beze mnie, mias­to i ludzie, powiedziałem, ponieważ ja już nigdy tu nie wrócę.

Wyjechałem ze śródmieścia, minąłem Long-view Acres i Manor Acres, i Sherman Hilis, i po­słałem im też całusa. Cieszcie się swoimi doma­mi, ludzie, bo są to dobre domy; może nie jest to szczyt moich możliwości, jeśli chodzi o architek­turę, lecz są i tak o wiele lepsze niż wszystko in­ne i warte są wszystkich pieniędzy. Cieszcie się swoimi domami i zapomnijcie o mnie.

Dojechałem do lotniska i zostawiłem tam tak­sówkę. Było to dobre lotnisko. Sam je zbudowa­łem, więc wiem. Zajęło mi to osiemnaście dni ciężkiej pracy. Czułem się wtedy tak wspaniale zmęczony, że mogłem iść do baru i wypić sześć drinków zanim rozmowa z ludźmi stawała się nie do zniesienia i musiałem iść do domu.

Na lotnisku było kilka samolotów. Wszedłem i udałem się do jednego z urzędników.

- Pan Crossman! - powiedział, widząc mnie.

- Daj mi samolot - zażądałem - lecący na wschód i zapomnij, że tu byłem.

Dostałem samolot i odleciałem. Poleciałem do

Nowego Jorku, gdzie przesiadłem się na samolot do Londynu, a stamtąd do Bombaju.

Gdy wylądowałem w Bombaju, moja decyzja była już ostateczna, przeszedłem więc przez mias­to, jak gdyby była to tylko senna zjawa pełna lu­dzi i domów. Przeszedłem przez całe miasto i ru­szyłem drogą na północ. W trakcie marszu zdją­łem marynarkę i krawat. Potem rozpiąłem koł­nierzyk i rozpocząłem swoją wędrówkę.

Szedłem przez sześć tygodni. Pamiętam różne drobiazgi mijane po drodze - głównie twarze, a zwłaszcza twarze dzieci, bo dzieci się nie boją. Podchodziły do mnie i biegły obok, starając się dotrzymać mi kroku. Po chwili męczyły się i zos­tawały, lecz wkrótce pojawiały się inne. Dorośli, którzy zbliżali się do mnie, rzucali jedno spojrze­nie na moją twarz i odchodzili. Tylko jeden czło­wiek odezwał się do mnie w trakcie mojej wę­drówki; był to wysoki brązowoskóry mężczyzna w jakimś mundurze. Przemówił do mnie po angiels­ku, a ja odpowiedziałem mu w miejscowym dia­lekcie. Był śmiertelnie przerażony - z. trudem hamował szczękanie zębów. Odpowiedziałem mu uprzejmie, tłumacząc, że mam do załatwienia pewien interes na pomocy i że jest to wyłącznie moja sprawa. Ponieważ nadal nie odchodził (był prawie tak wysoki jak ja), rozwarłem prawą dłoń i podsunąłem mu ją pod nos; stał tam on sam, mały i słaby jak stonoga. W tym momencie ustą­pił mi z drogi, nagle zwiotczały i bezsilny, i mog­łem iść dalej.

Szedłem przez sześć tygodni. Kiedy dotarłem do wzgórz miałem długą brodę, a moje spodnie i koszula były w strzępach. Słyszano o mnie. Nie były to żadne oficjalne informacje, tylko opowieś­ci zwykłych ludzi, podawane z ust do ust. Wie­dzieli że nadchodzę i wiedzieli dokąd zmierzam;

do starego człowieka mieszkającego ponad Mut-teeanee Pass, świętego człowieka z białą brodą, żyjącego w wiosce pomiędzy dwoma szczytami górskimi.

Siedział na kamieniu na zboczu wzgórza; nie­widome oczy miał zwrócone ku słońcu, a biała broda spływała pomiędzy kolanami aż do ziemi. Siadłem przed nim na mniejszym kamieniu i ła­pałem oddech.

- No cóż Eriku - powiedziałem - przyszed­łem.

- Wiem o tym, Sam.

- Pieszo - dodałem. - Samochodem, samo­lotem, lecz głównie pieszo. Przeszedłem całą dro­gę z nizin, Eriku. I jest to ostatnia rzecz, którą dla nich robię.

- Dla nich, Sam?

- No dobrze, dla siebie.

- Dla siebie też nie, Sam - odparł. Wes­tchnął - Wracaj, Sam.

- Wracaj? - powtórzyłem. - Wracać do piekła? Dziękuję bardzo, Eriku.

- Straciłeś swoje zdecydowanie - zauważył. - Osłabłeś. Zacząłeś zwalniać i rozglądać się. Nie trzeba było, Sam. Gdybyś nie zaczął gnuś-nieč, byłbyś w formie.

- W formie? Czy tak nazywasz życie które prowadzę? Masz kamień zamiast serca, Eriku?

- Serce? - Mówiąc to zwrócił swoje ślepe, starcze oczy na mnie. - Czy mnie oskarżasz, Sam?

- Ty masz wybór - powiedziałem. - Mo­żesz odejść.

- Nie - potrząsnął głową. - Jestem związa­ny swoim wyborem, tak jak i ty jesteś związany moją siłą, która jest większa od twojej. Wracaj, Sam.

- Dlaczego?! - krzyknąłem, waląc się w pie­rsi jak oszalały. - Dlaczego ja?! Dlaczego inni mogą odejść, a ja muszę zostać? Wszechświat nie ma kresu. Nie proszę o towarzystwo. Znajdę so­bie jakiś zakamarek, gdzie się zakopię. Gdzie­kolwiek, aby daleko.

- Naprawdę, Sam? - zapytał. W jego głosie było współczucie. Nie odpowiedziałem, a on cią­gnął łagodnie.

- Widzisz, Sam, właśnie dlatego nie mogę pozwolić ci odejść. Jesteś w stanie zwieść sam siebie, wmówić sobie, że zrobisz coś, o czym obaj wiemy że nie zrobisz, nie potrafisz zrobić. Musisz więc zostać.

- W porządku - zgodziłem się. Wstałem i odwróciłem się, aby odejść. - Przyszedłem naj­pierw do ciebie, żeby dać ci szansę. Skoro ją od­rzucasz, to pójdę sam i jakoś się uwolnię.

- Sam, wracaj - zawołał. W tym momencie poczułem że nogi odmawiają mi posłuszeństwa.

- Siądź - rzekł stary - i posłuchaj mnie przez chwilę.

Moje zdradzieckie nogi kazały mi usiąść.

- Sam - zaczął - znasz tę historię. Od cza­su do czasu, rzadko, rodzi się jeden z nas. Gdy dorośnie, najczęściej odchodzi. Tylko nieliczni zo­stają. Lecz ktoś taki jak ty, kto musi być przykuty do naszego świata wbrew swojej woli, pojawia się raz na tysiąc lat.

- Eriku - przerwałem - proszę bez współ­czucia.

- Nie wyrażam współczucia, Sam - odparł.

- Ty sam powiedziałeś, że wszechświat jest bez­kresny, lecz ja widziałem go w całości i wiem, że nie ma tam dla ciebie miejsca. Dla innych którzy odeszli, są miejsca, które są niczym. Jedzą przy obcych stołach i na zawsze pozostaną gośćmi. Po-

rzucili siebie w momencie odejścia i nie należą już do naszej ziemi.

Przerwał na moment i wiedziałem, co nastąpi.

- Ale ty, Sam - usłyszałem jego głos; schyli­łem głowę i patrzyłem na brązowy pył. Mówił ła­godnie. - Biedny Sam. Ty nie byłbyś w stanie . porzucić Ziemi. Jesteś jednym z nas, lecz wiąże cię z ludźmi żywa, mocna nić. Żaden człowiek nie przemówi do ciebie, lecz twoje ręce wyciągają się doń w poszukiwaniu przyjaźni. Kobieta nie obda­rzy cię uśmiechem, lecz twoje zamrożone serce ogrzewa miłość. Nie potrafisz ich zostawić, Sam. Gdybyś teraz odszedł, za jakiś czas wróciłbyś i chciałbyś ich zabrać ze sobą. Przynaglałbyś ich, zanim by dojrzeli. A dla nich nie ma jeszcze miejsca we wszechświecie.

Chciałem się poruszyć, lecz nie mogłem. Usi­łowałem podnieść głowę - też nadaremnie.

- Biedny Sam - powiedział stary. - Uwię­ziony przez zwykłe serce, które zniewala jego umysł. Wracaj, Sam. Wracaj do swoich miast i do swoich ludzi. Wracaj do tysiąca różnych zajęć i do pracy, która nie jest większa od ich pracy, lecz jest jej tyle, że jesteś zajęty przez dwadzieścia godzin na dobę. Wracaj do swojego projektowa­nia i malarstwa, do swojej muzyki i do interesów, do inżynierii i do kształtowania krajobrazu i do wszystkich innych spraw. Idź i bądź tak zajęty, żeby twój mózg był tak otumaniony i żeby pozwa­lał ci spać bez snów. I czekaj. Czekaj aż miną la­ta, w ciągu których oni dorosną i zmienią się, a wtedy spełni się wreszcie ich przeznaczenie. Gdy nadejdzie ten czas - odejdą. A ty pójdziesz z nimi - krew z ich krwi, ciało z ich ciała, brat i towarzysz ich wszystkich. Będziesz szczęśliwszy niż którykolwiek z nas, gdy nadejdzie ten czas. Lecz muszą jeszcze minąć lata, a ty musisz na ra­

zie wrócić. Wracaj, Sam. Wracaj!

I tak oto wróciłem. O, ludzie - nienawidzę was i kocham!

SZLAK DELFINÓW

Nie było żadnego powodu, aby kobieta przy­bywająca na Szlak Delfinów - tak zmarły dr Edwin Knight ochrzcił stację badawczą na wyspie - nie była piękna. Ale Mai nigdy nie oczekiwał czegoś podobnego.

Tego ranka Kastor i Polluks nie pojawiły się w basenie na stacji. Mogły ją opuścić, tak jak czyni­ły to przedtem inne nieoswojone delfiny, a obec­nie Mai stale się obawiał, że Fundacja Willernie uchwyci się jakiegokolwiek pretekstu, by obciąć fundusze na dalsze badania. Ten lęk towarzyszył Malowi od czasu, gdy Corwin Brayt objął swe stanowisko. Co prawda Brayt nic nie mówił; było to tylko uczucie, które brało się z samej obecnoś­ci wysokiego, chłodnego mężczyzny. I tak oto Mai znalazł się przed frontem stacji badając wzrokiem ocean, gdy taksówka wodna z lądu przywiozła go­ścia.

Przyglądał się jej z góry, gdy wysiadła na na­brzeże. Pomachała mu, jakby go znała, i wspięła się po schodach na taras, przed główne wejście do budynku stacji.

- Hello - powiedziała i stanęła przed nim z uśmiechem. - Pan Corwin Brayt?

Mai nagle i boleśnie uświadomił sobie, że jego wyszarzała i przeciętna powierzchowność ostro kontrastuje z porażającą urodą nowo przybyłej. Miała kasztanowate włosy i była wysoka jak na dziewczynę - ale to nie wystarczało, by ją opi­sać. Była w niej doskonałość, a jej uśmiech dziw­nie go poruszył.

- Nie - odparł. - Nazywam się Malcolm Sinclair. Corwin j st w środku.

- Jane Wilson - przedstawiła się. - „ Back-ground Monthly" przysłał mnie, żebym napisała

artykuł o delfinach. Pracuje pan z nimi?

- Tak - powiedział Mai. - Zaczynałem je­szcze z doktorem Knightem.

- To znakomicie - oświadczyła. - Zatem będzie mógł mi pan wiele opowiedzieć. Był pan tutaj, gdy doktor Brayt objął stanowisko po śmie­rci doktora Knighta?

- Pan Brayt - poprawił automatycznie. -Tak. - Uczucie, które w nim wzbudziła, było tak silne i głębokie, że wydawało się, iż ona także musi je odebrać. Jednak nie dawała poznać tego po sobie.

- Pan Brayt? - powtórzyła za nim. - Ach, tak. Jak odniósł się do niego zespół?

- Cóż - odparł Mai pragnąc, by znów się uśmiechnęła - wszyscy go zaakceptowali.

- Rozumiem. Jest dobrym kierownikiem nau­kowym?

- Dobrym administratorem. Nie zajmuje się naukową stroną badań.

- Nie? - spojrzała zdumiona. - Przecież zastąpił doktora Knighta po jego śmierci?

- Owszem, prawda - Mai uczynił wysiłek, by ponownie skupić uwagę na rozmowie. Nigdy do­tąd żadna kobieta nie działała na niego w ten sposób. - Ale tylko jako administrator stacji. Rozumie pani, większość funduszy na prace nau­kowe płynie z Fundacji Willernie. Tam mieli zau­fanie do doktora Knighta, ale gdy umarł... no cóż, chcieli mieć tutaj swojego człowieka. Nikt z nas się nie sprzeciwiał.

- Fundacja Willernie - powtórzyła. - Nic o niej nie wiem.

- Została ustawiona przez człowieka z St. Louis nazwiskiem Willernie - wyjaśnił Mai. -Zrobił pieniądze na produkcji przyborów ku­chennych. W testamencie powołał fundację, która

ma wspierać badania podstawowe. - Mai uśmie­chnął się. - Niech pani nie pyta, jak do tego do­szło od produkcji przyborów kuchennych. Chyba niewiele pani powiedziałem?

- Wiem i tak więcej niż minutę temu - od­wzajemniła się uśmiechem. - Znał pan Corwina Brayta, zanim się tutaj pojawił?

- Nie - potrząsnął głową Mai. - Nie znam zbyt wielu ludzi spoza środowiska biologów i zoo­logów.

- Myślę jednak, że teraz, po sześciu miesią­cach jego kierownictwa, poznał go pan całkiem nieźle.

- Cóż - Mai zawahał się. - Nie powie­działbym, że w ogóle znam go dobrze. Widzi pa­ni, on przez cały dzień siedzi na górze, w biurow­cu, a ja - na dole z Kastorem i Polluksem, dwoma nieoswojonymi delfinami, które przypły­wają teraz na stację. Corwin i ja nie widujemy się często.

- Na tak małej wysepce?

- Wiem, że to brzmi zabawnie, ale obaj jes­teśmy bardzo zajęci.

- Z pewnością tak - uśmiechnęła się pono­wnie. - Zaprowadzi mnie pan do niego?

- Do niego? - Mai uprzytomnił sobie nagle, że wciąż stoją na tarasie. - Ależ tak. Przyjechała pani zobaczyć się z Corwinem?

- Nie tylko z Corwinem - powiedziała. -Przyjechałam rozejrzeć się po całej stacji.

- Dobrze, zaprowadzę panią do biura. Proszę ze mną.

Powiódł ją przez taras i przez frontowe drzwi wkroczyli do chłodnego wnętrza. Corwin Brayt nigdy nie wyłączał klimatyzacji, jakby jego nieco lodowata osobowość pożądała mroźnej, suchej i odległej atmosfery gór. Krótkim korytarzem i

przez kolejne drzwi Mai wprowadził Jane Wilson do obszernego, przeszklonego, biurowego pokoju. Wysoki, szczupły i barczysty mężczyzna z ciem­nymi włosami i brązową, pociągającą twarzą bez wyrazu uniósł oczy znad dużego biurka i wstał na widok Jane.

- Corwin - powiedział Mai. - To pani Jane Wilson z „Background Monthly".

- Wiem - Corwin zwrócił się obojętnie do Jane, wychodząc zza biurka. - Dostałem wczoraj telegram, że pani tu przyjedzie. - Nie czekając na Jane sam wyciągnął rękę. Ich palce zetknęły się.

- Muszę iść na dół, do Kastora i Polluksa -rzekł, odwracając się, Mai.

- Zobaczę się z panem później - oświadczy­ła Jane oglądając się za nim.

- No, tak. Może... - mruknął. Wyszedł. Gdy zamknął za sobą drzwi do biura Brayta, zatrzy­mał się na chwilę w ciemnym i chłodnym koryta­rzu i zamknął oczy. Nie bądź głupcem, powie­dział do siebie, taka dziewczyna może mieć wielu lepszych od kogoś takiego jak ty. I najpewniej już ma.

Otworzył oczy i wrócił na dół, do basenu za stacją, do obcego świata - świata delfinów.

Gdy tam doszedł, stwierdził, że Kastor i Pol-luks powróciły. Ich basen należał do otwartych, z wolnym wyjściem na szerokie błękitne wody Mo­rza Karaibskiego. W pierwszym okresie badań na Szlaku Delfinów więziono je w zamkniętych ba­senach, jak wszystkie schwytane dzikie zwierzęta. Dopiero później, gdy badania prowadzone na stacji utknęły - używając słów doktora Knighta - na „barierze środowiskowej", wpadli na po­mysł, by otworzyć basen na morze, tak że delfiny, z którymi pracowali, mogły swobodnie opuszczać

go lub w nim zostać.

Odpływały i powracały. Niekiedy znikały na dobre. Jednakże, co dziwne, nieoswojone delfiny pojawiały się od czasu do czasu, by zająć ich miejsce, tak że zawsze były jakieś na stacji.

Kastor i Polluks to ostatnia para. Pojawiły się około czterech miesięcy temu, po tym jak zniknął pojedynczy delfin, który przypływał do basenu. Wolne i niezależne - były też najbardziej skore do współpracy. Ale bariera nie została przełama­na.

Teraz ślizgały się tam i z powrotem pod po­wierzchnią wody, korzystając z pełnej długości trzydziestometrowego basenu: ich długie, dwume­trowe ciała ocierały się niemal o siebie, gdy mija­ły się z góry i z dołu. Zapis na taśmie pokazywał, że rozmawiają ze sobą w zakresie ultradźwięków, od stu do dwudziestu kilocykli na sekundę. Poru­szały się dziś w wodzie według wzoru, którego ni­gdy dotąd nie widział. Był rytmiczny i zrytualizo-wany jak taniec.

Usiadł i nałożył słuchawki podłączone do mi­krofonów podwodnych umieszczonych przy krań­cach basenu. Przemówił do swojego mikrofonu, pytając się o ich ruchy, ale zignorowały go i pły­wały dalej powtarzając ten sam wzór.

Obrócił się na głos kroków za plecami. Ujrzał, jak Jane Wilson schodzi ku niemu po betono­wych schodach od tylnych drzwi stacji w towarzys­twie krępej, ubranej w kombinezon postaci Pete'a Adanta, mechanika pracującego na wyspie.

- Oto i on - powiedział Pete, gdy podeszli. - Muszę teraz wracać.

- Dziękuję - obdarzyła Pete'a uśmiechem, który wcześniej tak poruszył Mała. Pete odwrócił się i ruszył w górę po schodach.

Jane zwróciła się do Mała:

- Przeszkodziłam w czymś panu?

- Nie. - Zdjął słuchawki. - I tak nie o-trzymałem żadnych odpowiedzi.

Spojrzała na dwa delfiny tańczące tuż pod po­wierzchnią wody, która wirowała nad nimi, gdy skręcały to tu, to tam.

- Odpowiedzi? - zapytała. Uśmiechnął się smętnie.

- Nazywamy to odpowiedziami. - Skinął głową w stronę dwóch gładkich, opływowych kształtów krążących po basenie.

- Niekiedy możemy zadać pytanie i uzyskać reakcje.

- Reakcje informacyjne? - zapytała.

- Czasami. Chciała pani o coś zapytać?

- O wszystko. Chyba jednak przyjechałam tu­taj porozmawiać z panem a nie z Braytem. Przy­słał mnie tu, na dół. Rozumiem, że to pan wymy­ślił teorię.

- Teorię? - zapytał ostrożnie, czując, jak zamiera w nim serce.

- No więc pomysł - powiedziała. - Pogląd, że jeśli istnieje jakaś międzygwiezdna cywilizacja, to może ona czekać z nawiązaniem kontaktu, aż Ziemianie podniosą swój poziom. A test miałby być nie natury technicznej - na przykład zbudo­wanie statków kosmicznych szybszych od światła - lecz socjologicznej.

- Na przykład opanowanie sposobu porozu­mienia się z obcą kulturą, taką jak delfinów -przerwał jej opryskliwie. - Corwin to pani po­wiedział?

- Słyszałam o tym wcześniej, przed przyjaz­dem - odparła. - Chociaż myślałam, że to teo­ria Brayta.

- Nie - odpowiedział Mai - moja. - Spoj­rzał na nią. - Pani się nie śmieje.

- A powinnam? - spytała. Poświęcała całą uwagę ruchom delfinów. Nagle pozazdrościł im tego wręcz boleśnie i uczucie to pchnęło go do czynu, na który w innych okolicznościach zabrak­łoby mu odwagi.

- Niech pani poleci ze mną na ląd - za­proponował. - Zjemy razem lunch i wszystko pani o-powiem.

- Dobrze - przeniosła wzrok z delfinów na niego i zdziwił się widząc jej zachmurzoną twarz. - Nie rozumiem tu wielu rzeczy - mruknęła. -Myślałam, że będę pytać o Brayta. A tu chodzi o pana... i o delfiny.

- Może i to wyjaśnimy podczas lunchu -powiedział Mai nie zdając sobie jasno sprawy, o czym ona mówi, ale też nie troszcząc się zbytnio o to.

- Chodźmy, helikoptery są po północnej stronie budynku.

Polecieli helikopterem do Carupano i zasiedli do lunchu w miejscu z widokiem na statki zapeł­niające otwartą redę. Przed miastem rozwijały się lazurowe, morskie wody, a ciche głosy Hiszpanów i Wenezuelczyków dobiegały od pobliskich stoli­ków.

- Dlaczego miałabym się wyśmiewać z pańs­kiej teorii? - zapytała ponownie, gdy ulokowali się i zaczęli lunch.

- Większość ludzi uważa, że jest to naciągane usprawiedliwienie naszych porażek na stacji. Uniosła brązowe łuki brwi.

- Porażek? Myślałam, że robicie ciągle po­stępy.

- I tak i nie - odparł. - Jeszcze przed śmiercią doktora Knighta doszliśmy do czegoś, co określiliśmy jako barierę środowiskową.

- Barierę środowiskową?

- Tak - Mai szturchnął widelcem krewetkę w sałatce z frutti di marę. - Cała nasza praca odwołuje się do dzieła doktora Johna Lilly. Czy­tała pani jego książkę „Człowiek i delfin"?

- Nie - odparła. Spojrzał na nią zaskoczony.

- Był pionierem badań nad delfinami - wy­jaśnił. - Sądziłem, że pierwszą rzeczą, którą pani zrobiła przed przyjazdem tutaj, było prze­czytanie tej książki.

- Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam - odparła

- była próba dowiedzenia się czegokolwiek o Corwinie Braycie. I zupełnie mi się to nie udało. To dlatego trafiłam tutaj sądząc, że to on, a nie pan tak naprawdę pracuje z delfinami.

- I dlatego pytała pani, czy wiem coś o nim?

- Tak - rzekła. - Ale niech mi pan coś powie o tej barierze środowiskowej.

- Nie bardzo jest o czym mówić. Jak wszyst­kie wielkie problemy jest wystarczająco prosty, by go sformułować. W początkach badań nad delfi­nami wydawało się, że uczeni trafili w dziesiątkę, a nawiązanie porozumienia znajdowało się tuż, tuż; że wystarczy zinterpretować dźwięki, jakie sobie przekazują w zakresie słyszalnym dla czło­wieka i poza nim, oraz nauczyć delfiny ludzkiej mowy.

- I okazało się, że nie da się tego zrobić?

- Da się. I zrobiono to - całkowicie lub w tak dużym stopniu, że nie czyni to większej różni­cy. Ale później doszliśmy do tego, że porozumie­wanie się nie oznacza rozumienia. - Spojrzał na nią.

- Pani i ja mówimy tym samym językiem, ale czy naprawdę w pełni rozumiemy to, o co chodzi drugiej osobie, gdy mówi do nas?

Patrzyła na niego przez chwilę, a potem wolno potrząsnęła głową nie spuszczając wzroku z jego

twarzy.

- Właśnie - powiedział Mai. - Nasz prob­lem z delfinami polega dokładnie na tym, tylko na o wiele większą skalę. Delfiny, na przykład Kastor i Polluks, mogą mówić do mnie, a ja do nich, ale nie jesteśmy w stanie zrozumieć się w poważniejszym stopniu.

- Chodzi panu o intelektualne zrozumienie, prawda? - spytała Jane. - Nie tylko o mecha­niczne?

- Właśnie tak - odpowiedział Mai. - Zga­dzamy się co do denotacji symboli dźwiękowych lub innych, ale nie co do konotacji. Mogę powie­dzieć do Kastora: „Golfsztrom jest silnym prą­dem oceanicznym", a on zgodzi się ze mną cał­kowicie. Ale żaden z nas nie ma najsłabszego po­jęcia, o co drugiemu chodzi. Moje wyobrażenie Golfsztromu jest inne niż Kastora. Moja koncep­cja „mocy" wiąże się z faktem, że mam metr o-siemdziesiąt wzrostu, ważę dziewięćdziesiąt kilo­gramów i mogę unieść moje ciało przeciwstawia­jąc się sile ciążenia. Pojęcie Kastora związane jest z faktem, że ma on dwa metry długości, może rozwinąć w wodzie prędkość czterdzieści węzłów, a o swej wadze w zasadzie nie wie nic, ponieważ dwieście kilogramów jego ciała równoważy wypie­rana przez nie woda. A pojęcie unoszenia czegoś jest mu w ogóle nieznane. Moje wyobrażenie „o-ceanu" nie jest tożsame z jego wyobrażeniem, a nasze poglądy na to, czym jest „prąd" mogą być zbieżne lub wywodzić się, jeśli chodzi o znacze­nie, dosłownie z różnych światów. Jak dotąd nie znaleźliśmy sposobu, by przerzucić most nad dzie­lącą nas przepaścią.

- Delfiny pracują nad tym tak samo jak pan?

- Wierzę w to - potwierdził Mai. - Ale nie mogę tego dowieść. Tak samo nie mogę dowieść

inteligencji delfinów zatwardziałym sceptykom, póki nie przedstawię czegoś, czego nauczyły mnie delfiny, a co przedtem było nie znane ludzkiej wiedzy. Albo póki nie zademonstruję, że opano­wały one jakiś ludzki proces intelektualny. A to nikomu się nie udało z powodu - takie jest mo­je zdanie i takie było zdanie doktora Knighta -luki konotacyjnej, która wynika z bariery środowi­skowej.

Siedziała i patrzyła na niego. Prawdopodobnie wygłupił się mówiąc jej to wszystko, ale od czasu ataku serca Knighta, osiem miesięcy temu, z ni­kim nie miał okazji tak porozmawiać i czuł, że słowa same cisną mu się na wargi.

- Musimy nauczyć się myśleć jak delfiny, -powiedział - albo delfiny muszą nauczyć się my­śleć na nasz sposób. Od prawie sześciu lat próbu­jemy tego i nie powiodło się to ani im, ani nam.

- Niemal nim zdążył pomyśleć, dorzucił to, co miał dotąd zamiar zatrzymać dla siebie. - Oba­wiam się, że fundusze badawcze mogą teraz zos­tać wstrzymane w każdej chwili.

- Wstrzymane? Przez Fundację Willernie? -spytała. - Dlaczego mieliby to zrobić?

- Ponieważ od bardzo dawna nie poczyniliś­my żadnych postępów - oświadczył gorzko Mai.

- A przynajmniej żadnych postępów, które da­łoby się udowodnić. Boję się, że nasz czas upły­wa. A jeśli się skończy, to już nigdy nie powróci. Sześć lat temu powszechnie interesowano się del­finami. Teraz lekceważy się je i zapomina o nich;

zaszufladkowano je jako po prostu pojętne zwie­rzęta.

- Nie może pan mieć pewności, że badań nie podejmie się na nowo.

- Ale czuję to. To należy do mojej koncepcji, że zdolność do porozumienia się z obcą rasą jest

testem dla ludzi. Czuję, że mamy tę jedyną szan­sę i jeśli ją przepuścimy, nigdy nie dostaniemy następnej. - Uderzył pięścią w stół, niezbyt mo­cno. - Najgorsze jest to, że ja wiem, iż delfiny równie silnie próbują się przebić od swojej stro­ny... i gdybym tylko zdołał rozpoznać, co one ro­bią, jak starają się, żebym zrozumiał! Jane siedziała patrząc na niego.

- Wydaje mi się, że jest pan tego bardzo pe­wny - zauważyła. - Skąd ta pewność?

Rozwarł pięść i zmusił się, by siąść na krześle.

- Zajrzała pani kiedykolwiek w szczęki delfi­na? - zapytał. - Są takie długie. - Rozpostarł ręce w powietrzu, by jej to unaocznić. - A każ­da para szczęk zawiera osiemdziesiąt osiem o-strych zębów. Co więcej, delfin taki jak Kastor waży kilkaset kilogramów i może poruszyć się w wodzie z szybkością prawie niewiarygodną dla człowieka. Mógłby z łatwością zmiażdżyć panią przygniatając do brzegu basenu, jeśli nie zechcia­łby rozszarpać pani zębami albo połamać kości uderzeniem ogona. - Spojrzał na nią" groźnie. -Pomimo to, pomimo tego, że ludzie łapią i zabi­jają delfiny, a nawet my zabijaliśmy je we wcześ­niejszej, partackiej fazie badań, delfiny zaś są ca­łkowicie zdolne do tego, by posłużyć się zębami i siłą - nic nie wiadomo, aby kiedykolwiek jakiś delfin zaatakował człowieka. Arystoteles piszący cztery wieki przed Chrystusem mówi o przysło­wiowej łagodnej i dobrotliwej naturze delfina.

Umilkł i spojrzał ostro na Jane.

- Pani mi nie wierzy? - powiedział.

- A jednak tak - odparła. - Owszem, wie­rzę panu.

Odetchnął głęboko.

- Przepraszam. Popełniłem ten błąd, że mó­wiłem to już innym ludziom i potem tego żałowa-

łem. Opowiedziałem to jednemu człowiekowi, który wyraził opinię, że oznacza to, iż delfiny ins­tynktownie rozpoznają wyższość człowieka i war­tość ludzkiego życia. - Mai wyszczerzył zęby w gorzkim uśmiechu. - Ale uznał to tylko za ins­tynkt. Tak jak u psów, powiedział mi. Psy instyn­ktownie uwielbiają i kochają ludzi... i chciał mi o-powiadać o swojej jamniczce Poochie, która po­trafiła czytać poranną gazetę i nie chciała mu jej przynieść, gdy na pierwszej stronie donoszono o jakiejś tragedii. Tyle razy musiał sam podnosić gazetę z progu,. że jego zdaniem dowodziło to powyższego oraz inteligencji Poochie.

Jane roześmiała się. Był to łagodny, szczęśliwy śmiech i dzięki niemu cała gorycz opuściła nagle Mała.

- W każdym razie - podjął - powściągli­wość delfinów w stosunku do człowieka oraz stała obecność nieoswojonych delfinów na stacji prze­konują mnie, że także one próbują nas zrozu­mieć. I próbowały, być może, przez stulecia.

- Nie rozumiem, dlaczego zamartwia się pan wstrzymaniem badań. Wiedząc to wszystko może pan przecież przekonać ludzi...

- Muszę przekonać tylko jednego człowieka

- stwierdził Mai. - Corwina Brayta. I nie są­dzę, że mi się to udaje. To tylko uczucie... - ale czuję, jakby osądzał moją pracę i mnie. Czuję...

- Mai zawachał się. - Prawie tak, jakby miał tu przeprowadzić czystkę.

- Nie - powiedziała Jane. - Nie może tego zrobić. Jeśli pan chce, sprawdzę to dla pana. Już teraz mogłabym panu odpowiedzieć na to pyta­nie, gdybym wiedziała, że jest administratorem. Ale myślałam, że to uczony, i zasięgałam o nim języka nie tam, gdzie trzeba.

Mai zmarszczył brwi z niedowierzaniem.

- Naprawdę może to pani dla mnie ustalić? - zapytał.

Uśmiechnęła się.

- Poczekamy, zobaczymy - odparła. - Sa­ma chciałabym wiedzieć, co się za nim kryje.

- To może być bardzo ważne - oświadczył z zapałem. - Wiem, że zabrzmi to nieco fantasty­cznie, ale jeśli mam rację, to badania nad delfi­nami mogą być najważniejszą rzeczą na świecie.

Wstała nagle od stołu.

- Pójdę i od razu zacznę poszukiwania. Może pan wróci na wyspę? Zabierze mi to parę godzin, a ja wezmę z powrotem taksówkę wodną.

- Ale pani jeszcze nie skończyła lunchu -zaprotestował. - Tak naprawdę, to jeszcze go pani nie zaczęła. Niech pani najpierw zje, a po­tem rusza w drogę.

- Chcę zadzwonić do paru osób i złapać je, póki są jeszcze w pracy - powiedziała - To przez tę różnicę czasu w rozmowach na duże od­ległości. Przykro mi. Może zamiast tego zjemy razem kolację?

- No, trudno. - Rozproszyła jego rozczaro­wanie jednym ze swych zadziwiających uśmie­chów i zniknęła.

Gdy wyszła, Mai poczuł, że nie jest głodny. Zatrzymał kelnera i odwołał zamówienie. Został jednak w lokalu i wypił jeszcze dwa drinki - co nie było w jego zwyczajach. Potem wyszedł z res­tauracji i poleciał helikopterem na wyspę.

Pete Adant spotkał go po drodze z lądowiska helikopterów do basenu z delfinami.

- A, jesteś - odezwał się. - Corwin chce się z tobą zobaczyć za godzinę, gdy wróci. On też poleciał na ląd.

Normalnie taka wiadomość rozbudziłaby w nim obawy o wstrzymanie badań, które zawsze

leżały mu na sercu jak grudka chłodnego, cięż­kiego metalu. Ale trzy drinki dodane do niezje-dzonego lunchu znieczuliły go jakoś. Kiwnął gło­wą i ruszył w stronę basenu.

Delfiny były wciąż na miejscu i wciąż pływając odtwarzały jakiś wzór. A może tylko sobie to wy­obrażał. Mai usiadł przy brzegu basenu na krześ­le przed oscylografem, który odtwarzał wizualny zapis dźwięków wydawanych przez delfiny. Zało­żył słuchawki połączone z podwodnym komunika­torem i włączył mikrofon przed sobą.

Nagle uderzyła go daremność tych wszystkich działań. Od czterech lat, dzień w dzień powtarzał te same ruchy. A jaki był ogólny wynik, którym mógł się wykazać? Szpula za szpulą taśmy odno­towywały porażki w próbach nawiązania napraw­dę owocnej rozmowy z delfinami.

Zdjął słuchawki i odłożył je na bok. Zapalił papierosa; siedział spoglądając spod półprzy-mkniętych powiek na podwodny balet delfinów. Określenie tego, co robiły, mianem „baletu" brzmiało niemal jak obraźliwa etykietka. Wdzięk i celowość ich ruchów w morskiej wodzie prze­kraczały wszystko, do czego zdolny jest człowiek na lądzie, czy w powietrzu. Pomyślał jeszcze raz o tym, co powiedział do Jane Wilson; o tym, że delfiny nie atakują swoich ludzkich prześladow­ców, nawet jeśli ci ranią ich lub zabijają. Myślał o niedawno ustalonym fakcie, że delfiny przychodzą na ratunek temu spośród nich, który został pora­niony lub ogłuszony uderzeniem, i podtrzymują go na powierzchni wody, by się nie utopił; proces oddychania u delfinów wymaga bowiem świado­mej kontroli i zostaje zakłócony, jeśli tracą przy­tomność.

Myślał o ich dobroduszności i przywiązaniu, o szerokim i złożonym zakresie ich mowy. Pod ka­

żdym z tych względów przeciętny ludzki osobnik porównany z nimi przedstawiał się zdecydowanie blado. W kulturze delfinów nie było popędów do wojny, nienawiści, brutalności. Nic dziwnego, po­myślał Mai, że nie możemy się nawzajem zrozu­mieć. W innych warunkach i środowisku są takie, jakimi ludzie zawsze chcieli być. Dysponujemy te­chniką, możemy posługiwać się narzędziami, ale pod wieloma względami więcej jest w nas zwie­rzęcia niż w nich.

Któż ma prawo osądzać, kto z nas jest lepszy, pomyślał z mgiełką melancholii wywołaną trzema kieliszkami na pusty żołądek, patrząc po przez wodę na ruchy delfinów. Może sam byłbym szczęśliwszy, gdybym był delfinem. Przez chwilę ten pomysł wydawał mu się pociągający. Nie­skończona otwartość morza, wolność, koniec ze wszystkimi kompleksami ludzkiej lądowej kultury. W pamięci odezwało się parę linijek wiersza.

- Chodźmy, Dzieci - zacytował głośno sam do siebie. - W dal i w głąb, i w dal...!

Ujrzał, że delfiny przerwały swój podwodny balet, a mikrofon przed nim jest włączony. Ich głowy zwróciły się w stronę podwodnego głośnika przy najbliższym krańcu basenu. Pamiętał nastę­pne wersy i zacytował je głośno delfinom. „... Dzisiaj bracia moi znad zatoki mnie wzywają,

Dzisiaj wielkie wichry ku brzegowi dmą, Dzisiaj morze się poddaje słonym falom, Dzisiaj dzikie białe konie w nim igrają, W wodnym pyle galopują i wierzgają..."* Przerwał nagle zażenowany. Spojrzał w dół na delfiny. Na chwilę niemal zawisły w miejscu, pod

* „Opuszczony Tryton", Matthew Arnold, 1849 (przyp. autora).

powierzchnią wody, wpatrując się w głośnik. Po­tem Kastor odwrócił się i wynurzył. Wystawił najpierw na powierzchnię czoło z otworem odde­chowym, a następnie całą głowę i spojrzał w górę na Mała. Z wrażliwych warg otworu oddechowe­go niósł się w powietrzu jego głos kwakliwie wy­mawiający słowa w ludzkiej mowie:

- Chodź, Mai! - kwaknął - Chodźmy w dal i w glqb, i w dal, i w dół!

Głowa Polluksa wynurzyła się obok Kastora. Mai wpatrywał się w nie przez długą chwilę. Po­tem rzucił szybkim okiem na oscylograf. Widniał na nim rytmiczny zapis jego głosu tak, jak roz­brzmiewał w basenie, a pod nim na osobnych ścieżkach taśma ukazywała równoległy rytm dźwięków wydawany przez delfiny. Gdy cytował wiersz, harmonizowały z nim głosy w niesłyszal­nym zakresie dźwięków.

Mai wstał wciąż wpatrując się w delfiny, a w rozdygotanych myślach zrodziło się podejrzenie takiej wagi, że zawahał się przed ujęciem go w słowa. Jak ogłuszony poszedł do najbliższego krańca basenu, gdzie znajdowały się trzy schodki prowadzące na płyciznę: woda miała tu tylko metr głębokości.

- Chodź, Mai - zakwakał Kastor, a dwa del­finy wciąż wisiały w wodzie z wynurzonymi gło­wami, wpatrując mu się w twarz. - Chodźmy w dal i w głąb, i w dal, i w dół!

Mai zszedł do basenu krok za krokiem. Poczuł chłodną wodę zwilżającą mu spodnie, sięgającą do pasa, gdy stanął w końcu na dnie. Tuż przed nim dwa delfiny tkwiły nieruchomo w wodzie, wpatrywały mu się w twarz, czekały. Stojąc w wodzie marszczącej się lekko nad klamrą u paska Mai spojrzał na nie, czekając na jakiś znak, na sygnał, który mu powie czego się spodziewają.

Nie podarowały mu klucza. Czekały tylko. To do niego należał pierwszy krok. Plusnął do przo­du, na głębszą wodę; pochylił głowę, wstrzymał oddech i zanurzył się.

Przed sobą ujrzał mgliście ziarnistą, betonową powierzchnię dna basenu, przepłynął nad nią powoli, uniósł się nieco i raptem dwa delfiny oto­czyły go ze wszystkich stron: sunęły nad nim i wokół jego falującego w wodzie ciała, ocierając się o niego z lekka, gdy mijały go włączając w ich podwodny taniec. Słyszał skrzypiące dźwięki, któ­re wydawały pod wodą, i wiedział, że prawdo­podobnie mówią w niesłyszalnym dla niego za­kresie. Nie mógł dowiedzieć się co mówią, nie wyczuwał znaczenia ich ruchów, ale też nie mógł oprzeć się wrażeniu, że starają się przekazać mu jakąś informację.

Zaczęło brakować mu tchu. Wytrzymał tak długo, jak tylko mógł, a później uniósł się ku po­wierzchni. Wynurzył głowę z wody i zaczerpnął powietrza, a dwie delfinie głowy wystrzeliły w po­bliżu i patrzyły na niego. Znów zanurkował. Jes­tem delfinem, powiedział sobie niemal desperac­ko, a nie człowiekiem. Jestem delfinem i wszyst­ko to znaczy dla mnie... co znaczy?

Nurkował kilkakrotnie i za każdym razem u-porczywe i zdyscyplinowane ruchy delfinów wokół niego przekonywały go coraz silniej, że znajduje się na właściwym tropie. W końcu wypłynął dy­sząc. Pomyślał, że nie posunął się wystarczająco daleko w wysiłkach, by się do nich upodobnić. Odwrócił się i popłynął z powrotem ku schodkom na płytszym końcu basenu i zaczął na nie wcho­dzić.

- Chodź, Mai... chodźny w dal - kwaknął delfin za jego plecami; obrócił się i ujrzał głowy Kastora i Polluksa nad wodą, patrzące na niego

nagląco z otwartymi ustami.

- Chodźmy, Dzieci - w głąb, i w dal! — po­wtórzył starając się nadać głosowi jak najbardziej uspakajającą intonację.

Pośpieszył do szafki znajdującej się obok ba­senu i otworzył przedział ze sprzętem do nurko­wania. Musiał bardziej upodobnić się do delfina. Zastanawiał się nad akwalungiem i zbiornikami z powietrzem, ale odrzucił ten pomysł. Tak jak on, delfiny również nie mogą oddychać pod wodą. Zaczął wyrzucać rzeczy z szafy.

Chwilę później powrócił na schodki w kąpie­lówkach, z maską i fajką do nurkowania; na no­gach miał płetwy, w ręce trzymał dwa kawałki miękkiej liny. Usiadł na schodkach i związał sobie kolana i kostki. Potem niezdarnie podskoczył i runął do wody.

Leżał w basenie twarzą do dołu i spoglądał w dół przez szklaną szybkę maski. Spróbował poru­szyć związanymi razem nogami, tak jak delfin o-gonem - skierował się skośnie pod powierzch­nię.

Udało mu się to po jakimś czasie. Przez chwilę delfiny otoczyły go ze wszystkich stron, gdy starał się płynąć pod wodą na ich sposób. Później znów skończyło mu się powietrze i musiał wypłynąć, ale uczynił to tak jak delfin i spoczywał na powierz­chni napełniając płuca, nim zanurkował ponow­nie używając płetw na nogach, jak delfin ogona. Myśl jak delfin, powtarzał sobie raz za razem. Je­steś delfinem. To mój świat. Jest właśnie taki.

... A Kastor i Polluks okrążały go ze wszystkich stron.

Słońce zachodziło w oddali za oceanem, gdy w końcu wywlókł się na schodki i usiadł na brzegu basenu. Wymoczone w wodzie ciało reagowało

na wieczorną bryzę jak na lodowaty powiew. Rozpętał sobie nogi, zdjął płetwy i maskę, i znu­żony podszedł do magazynku. Z najbliższej prze­grody wyjął ręcznik i wytarł się nim do sucha; po­tem nałożył stary szlafrok kąpielowy, który tam trzymał. Usiadł obok szafy na aluminiowym leża­ku i westchnął strudzony.

Patrzył na czerwone słońce zanurzające się dolną krawędzią w morzu, a poczucie sukcesu rozgrzewało go od środka. W ciemniejszym base­nie dwa delfiny wciąż pływały tam i z powrotem. Oglądał zachodzące słońce...

- Mai!

Obrócił głowę na dźwięk głosu Corwina Bray-ta. Szybko wstał z leżaka, gdy ujrzał szczupłą syl­wetkę Jane Wilson u boku zbliżającego się ku niemu wysokiego mężczyzny o chłodnej twarzy. Podeszli do niego.

- Prosiłem cię przecież, żebyś przyszedł się ze mną zobaczyć - powiedział Brayt. - Zosta­wiłem ci wiadomość u Pete'a. Nie wiedziałem nawet, że wróciłeś z lądu; dopiero pani Wilson mi to powiedziała, gdy przywiozła ją tutaj taksó­wka wodna.

- Przepraszam - odezwał się Mai. - Myślę, że wpadłem właśnie na coś...

- Nie będziemy teraz o tym mówić - roz­drażniony głos Brayta brzmiał ostro i popędliwie. - Miałem ci wiele do powiedzenia, ale teraz nie ma na to czasu, jeśli mam złapać samolot do St. Louis. Przepraszam, że mówię w ten sposób... -powstrzymał się i zwrócił do Jane Wilson. - Pa­ni wybaczy, panno Wilson: sprawa prywatna. Ze­chce pani zostawić nas na chwilę...

- Ależ oczywiście - Odwróciła się i odeszła od nich brzegiem basenu w zapadający zmierzch. Delfiny popłynęły w ślad za nią. Słońce właśnie

zaszło i wraz z raptownym nadejściem tropikalnej nocy można było już zobaczyć gwiazdy nad gło­wą,

- Tylko dwa słowa - poprosił Mai. - To o badaniach.

- Przykro, mi - powiedział Brayt - ale nie ma sensu, byś mi to teraz mówił. Wyjeżdżam na tydzień i chcę, byś miał na oku tę Jane Wilson.

- Ściszył nieco głos. - Po południu rozmawia­łem przez telefon z „Background Monthly" i je­den z redaktorów powiedział, że nie wie nic o ar­tykule i nie zna jej nazwiska...

- Ktoś nowy - stwierdził Mai. - Prawdo­podobnie ktoś, kto jej nie zna.

- To i tak nie ma znaczenia - odparł - Jak już powiedziałem, przykro mi, że mówię ci to tak naprędce, ale Fundacja Willernie postanowiła za­kończyć subwencjonowanie badań stacji. Lecę do St. Louis, by ustalić szczegóły. - Zawahał się. -Domyślałeś się, jestem pewien, że coś takiego się zbliża.

Zaszokowany Mai wpatrywał się w niego.

- To było nieuniknione - ciągnął zimno Brayt. - Wiedziałeś o tym. - Zawahał się. -Przykro mi.

- Ale bez wsparcia Willernie trzeba będzie zwijać stację - powiedział Mai odzyskując głos.

- Wiesz o tym dobrze. A właśnie dzisiaj znalaz­łem odpowiedź! Właśnie tego południa! Posłu­chaj mnie! - Złapał Brayta za ramię, gdy ten zaczął się odwracać. - Delfiny cały czas próbo­wały nawiązać z nami kontakt. Och, nie od razu, nie wtedy, gdy eksperymentowaliśmy na schwyta­nych osobnikach, ale już wtedy, gdy otworzyliśmy basen na morze. Jedyna trudność polegała na tym, że my chcieliśmy porozumiewać się wyłącz­nie za pomocą dźwięków, a to jest prawie niemo­

żliwe.

- Zostaw, proszę - powiedział Brayt, usiłu­jąc wyrwać ramię.

- Posłuchaj mnie! - krzyknął rozpaczliwie Mai. - Proces porozumiewania się delfinów jest niewiarygodnie bogaty. To tak, jakbyśmy my dwaj porozumiewali się używając wszystkich instrumen­tów orkiestry symfonicznej. Nie tylko wydają z siebie dźwięki od czterech do czterystu pięćdzie­sięciu kilocykli na sekundę, ale korzystają z ruchu i dotyku - a wszystko to w odniesieniu do waru­nków otaczających ich w danym momencie ocea­nu.

- Muszę iść!

- Jeszcze chwilę. Pamiętasz hipotezę Lilly'ego o metodzie nawigacyjnej delfinów? Sugerował, że jest to metoda o wielu zmiennych, w której wyko­rzystuje się temperaturę, prędkość i smak wody, położenie gwiazd, słońca i tak dalej, a wszystkie te zmienne wprowadzane są do mózgu równocze­śnie. Oczywiście, że to prawda, i oczywiście, że proces porozumiewania się ma także charakter metody o wielu zmiennych, posługując się dźwię­kiem, dotykiem, położeniem, miejscem i ruchem. Teraz gdy to wiemy, możemy pójść razem z del­finami do morza i próbować nadawać w całości ich pasma komunikacyjnego. Nic dziwnego, że o-graniczając się do dźwięku nie byliśmy w stanie wyjść poza najbardziej prymitywną wymianę ko­munikatów. To tak, jakbyśmy ograniczyli ludzkie porozumiewanie się do rzeczownika z każdego zdania utrzymując jednocześnie strukturę zda­niową...

- Przepraszam bardzo - przerwał zdecydo­wanie Brayt. - Powiedziałem ci, Mai, że wszyst­ko to nie ma już znaczenia. Decyzja Fundacji Willernie spowodowana została kwestiami finan-

sowymi. Przeznaczają określoną kwotę na dota­cję, a przydział na naszą stację został przepisany na inne cele. Teraz nic już nie można zrobić. Wyswobodził ramię.

- Przykro mi - powtórzył. - Wrócę za ty­dzień. Możesz przez ten czas pomyśleć, jak zlik­widować interes.

Po tych słowach odwrócił się odszedł wokół budynku, w stronę lądowiska helikopterów. Ogłu­szony Mai patrzył, jak wysoka, szczupła i barczys­ta postać pogrąża się w ciemnościach.

- To nie ma znaczenia - łagodny głos Jane Wilson zabrzmiał mu mile w uszach. Drgnął i uj­rzał, że dziewczyna wpatruje się w niego. - Nie będzie pan już więcej potrzebował pieniędzy z Willernie.

- Powiedział pani? - Mai patrzył na nią. Po­trząsnęła głową uśmiechając się w narastającym mroku. - Słyszała pani? Stamtąd?

- Tak - odparła. - Ma pan rację co do Brayta. Znalazłam odpowiedź dla pana. No więc on jest likwidatorem: przysłali go tutaj z Willer­nie, żeby zdecydował, czy stacja zasługuje na dal­sze fundusze.

- Ale musimy je dostać! - krzyknął Mai. -To nie wyniesie wiele, ale musimy iść w morze, opracować metodę rozmowy z delfinami na ich własny sposób. Musimy poszerzyć ich zdolności komunikacyjne, a nie sprowadzać ich na nasz po­ziom. Widzi pani, dziś po południu doszło do przełomu...

- Wiem - powiedziała. - Wiem wszystko.

- Wie pani? - popatrzył na nią. - Skąd?

- Przez całe popołudnie był pan pod obser­wacją - wyjaśniła. - Ma pan rację. Przełamał pan barierę środowiskową. Teraz to tylko kwestia wypracowania metody.

- Pod obserwacją? Jaką? - Nagle wydało mu się to najmniej ważne. - Ale ja muszę do­stać pieniądze - rzekł. - Potrzeba czasu i wyposażenia, a to kosztuje...

- Nie - jej głos był nieskończenie łagodny. - Nie trzeba opracowywać własnej metody. Mai, twoja praca jest skończona. Tego popołudnia ty i delfiny wyważyliście drzwi, tworząc możliwość po­rozumiewania się między dwiema rasami po raz pierwszy w historii każdej z nich. Było to zadanie, które sobie postawiłeś i stałeś się jego częścią. Wiedząc to możesz być szczęśliwy.

- Szczęśliwy? - prawie na nią krzyknął. -Nie rozumiem, o czym mówisz.

- Przepraszam - dobiegło go leciutkie wes­tchnienie. - Pokażemy ci, Mai, jak rozmawiać z delfinami, jeśli ludziom będzie tego trzeba. Poka­żemy też parę innych rzeczy... być może. - U-niosła ku niemu twarz pod niebem zaznaczonym gwiazdami, wciąż lekko podświetlonym na zacho­dzie. - Widzisz, miałeś rację nie tylko co do del­finów. Twoja koncepcja, że zdolność porozumie­wania się z inną rasą jest testem, przez który trzeba przejść, zanim przybysze z galaktyki na­wiążą kontakt z najwyżej rozwiniętym gatunkiem na planecie - to także była prawda.

Była tak blisko niego, że chociaż nie stykali się, wyczuwał ożywcze ciepło jej ciała. Widział i czuł, jak stoi przed nim; czuł też dziwną i głębo­ką, narastającą emocję, która wyzwoliła się w nim w chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Wciąż ży­wił ją do niej. Nagle przyszło olśnienie.

- To znaczy że nie jesteś z Ziemi... - jego ochrypły i niepewny głos załamał się i zamilkł. -Przecież jesteś człowiekiem! - krzyknął rozpacz­liwie.

Znów patrzyła na niego zanim odpowiedziała.

W ciemności nie mógł być tego pewien, ale wy­dawało mu się, że widzi w jej oczach lśnienie łez.

- Tak - odpowiedziała w końcu powoli. -Jeśli o to chodzi... to można powiedzieć, że jes­tem człowiekiem.

Nagle wybuchła w nim wielka i niemal bolesna radość. Była to radość człowieka, który w chwili, gdy sądzi, że wszystko stracił, znajduje coś nie­skończenie cenniejszego.

- Ale jak? - dopytywał się podniecony, gu­biąc oddech. Wskazał w górę na gwiazdy. - Jeśli przybyłaś gdzieś stamtąd, z wysoka - to jak mo­żesz być człowiekiem?

Spuściła wzrok omijając jego twarz.

- Przepraszam - powiedziała. - Nie mogę ci powiedzieć.

- Nie możesz? Och - zaśmiał się. - Chodzi ci o to, że nie zrozumiałbym?

- Nie... - jej głos był prawie niesłyszalny. -Chodzi mi o to, że nie zezwolono mi, by ci mó­wić.

- Nie zezwolono... - poczuł koło serca bez­sensowny chłód. - Ależ Jane - zająknął się szukając słów. - Nie wiem, jak to powiedzieć, a-le to dla mnie bardzo ważne, żebym wiedział. Od chwili, gdy cię tu ujrzałem, ja... chodzi mi o to, że ty może nic takiego nie czujesz, nie wiesz o czym mówię...

- Wiem - wyszeptała. - Wiem dobrze.

- A więc... - wpatrzył się w nią. - Mogła­byś przynajmniej mnie uspokoić. To znaczy... te­raz to tylko kwestia czasu. Będziemy razem, twój lud i ja, prawda?

- Nie. Nie będziemy, razem, Mai. Nigdy. I to dlatego nie mogę ci nic powiedzieć.

- Nie będziemy? - krzyknął. - Nie bę­dziemy? Przecież przybyłaś i widziałaś, jak się

porozumiewamy. Dlaczego nie będziemy razem?

Spojrzała na niego po raz ostatni i powiedziała mu. Usłyszawszy to wszystko zmartwiał. Stał mar­twy jak kamień, bo nic już nie było można zrobić. A ona powoli odwróciła się od niego, zbliżyła się do krawędzi basenu i zeszła po schodkach na pły­tką wodę, gdzie delfiny pośpieszyły jej naprzeciw, zostawiając za sobą na wodzie pienisty ślad, biały jak śnieg.

Potem cała trójka ruszyła jak zaczarowana po powierzchni wody, ku wyjściu basenu na morze, i płynęła dalej, aż zniknęła w ciemnościach i poły­skliwych, oświetlonych gwiazdami falach.

Stojąc tam Mai zrozumiał wreszcie, że delfiny musiały czekać na nią przez cały ten czas. Wszys­tkie nieoswojone delfiny, które przybyły na stację po tym, jak ludzie pozwolili odpłynąć pierwszym dwóm schwytanym zwierzętom. Delfiny wiedziały, być może od stuleci, że to do nich, tylko do'nich na Ziemi przybędą w końcu długo wyczekiwani goście z gwiazd.

Z KRWI I KOŚCI

i

Prywatnie nazywał się Harry Brennan Urzędowo - John Paul Jones. Urzędowo składał się z niezawodnego sprzętu wartości 4 miliardów dolarów - najlepszego i najbardziej nowoczesnego sprzętu skonstruowa­nego przez człowieka - zaprojektowanego tak, aby cztery tysiące jego części zajmowało w nor­malnych warunkach jakieś 15 metrów sześcien­nych przestrzeni kosmicznej. W wyjątkowych oko­licznościach (takich jak konieczność wysłania na Ziemię pilnych informacji) mógł, skurczony do rozmiarów pojedynczego zespołu magnetycznego, jak błyskawica przemierzać lata świetlne lub prześlizgując się przez wszechświat badać galak­tykę.

W historii tej stawiamy pytanie o relatywne znaczenie dzieła i jego twórcy.

Jak wiadomo, w wojnach wczesnego europejs­kiego średniowiecza zwycięstwa przypadały uzbro­jonym jeźdźcom. Ale mimo wszystko warto pa­miętać, że to nie żelazny pancerz czynił tę kom­binację człowieka i metalu tak straszliwą dla wro­gów - a raczej był to, ukryty w tym pancerzu, zasadniczo nagi, człowiek. Później, pod Crecy i Poitiers zadufani w potęgę swych pancerzy ryce­rze musieli skapitulować przed pierzastymi strza­łami półnagich piechurów uzbrojonych w łuki .

Zasada ta, prawdziwa w dziedzinie balistyki, obowiązuje także w odniesieniu do najnowszych osiągnięć naszej nauki. Gdy nadejdzie czas decy­zji ostatecznych, odkryjemy, że nasz los zależy nie od statków kosmicznych czy laserów, lecz od na-

giego człowieka ukrytego w nich lub za nimi. Kiedy ten czas nadejdzie, ci, którzy cenią dzieło wyżej niż jego twórcę, zginą tak jak zginęli fran­cuscy rycerze pod Crecy i Poitiers. Takie jest bo­wiem prawo natury rządzące całym wszechświa­tem, a Harry Brennan, wcale tego nie podejrze­wając, miał na miarę swoich możliwości odkryć je dla nas raz jeszcze.

Prywatnie - miał dwadzieścia kilka lat i nie odznaczał się niczym szczególnym prócz tego, że odbył specjalne dwuletnie przeszkolenie na Joh­nie Paulu Jonesie i miał doskonałe warunki fizy­czne. Metr osiemdziesiąt wzrostu, 86 kilo wagi, brązowe włosy ostrzyżone na jeżą i okrągłą, we­sołą twarz. Ja sam byłem Dyrektorem Biura Pra­sowego w firmie , która wysyłała go w tę podróż;

w dniu wyjazdu byłem więc tam razem z innymi, żeby poklepać go po ramieniu.

- Tylko się nie zgub - rzucił ktoś, a Harry wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Chłopcy, zbudowaliście tę maszynę w taki sposób, że gdybym nawet się zgubił, galaktyka musi tylko obrócić się wokół własnej osi, żeby zawrócić mnie na właściwą drogę.

W odpowiedzi tej kryła się nieuświadomiona arogancja, jednak nikt jej wtedy nie zauważył. Nie był to czas podejrzeń.

Harry wspiął się więc do wysokiej na trzy i pół metra sterowni, która wraz z osobnym pomiesz­czeniem mieszkalnym stanowiła główną część sta­tku.

I wyruszył. Już na orbicie poświęcił 32 godziny na ćwiczenia próbne, by mieć pewność, że wszys­tkie elementy statku (a było ich kilka tysięcy) działają bez zarzutu. Potem opuścił system słone­czny.

Ścieśnił wszystkie swoje części i przełączył się na orbitę Procjona - tam rozpoczął eksplorację gwiazd. W ciągu następnych dziewięciu tygodni zgromadził doprawdy zdumiewającą ilość nowych informacji o okolicznych gwiazdach i ich syste­mach słonecznych. A także - co chyba jest naj­lepszym wskaźnikiem jego dokonań - zlokalizo­wał cztery nowe światy, na których człowiek móg­łby stanąć własną nogą bez kombinezonu, a na­wet bez zapasów wody pitnej. Światy tak podob­ne do Ziemi pod względem grawitacji, atmosfery, a nawet flory i fauny, że możnaby je skolonizo­wać choćby jutro.

To były jego pierwsze cztery światy. Na piątym napotkał swój los - los, do którego podświado­mie dojrzewał.

Sedno sprawy tkwiło w tym, że i lekarze, i psy­cholodzy przeoczyli pewien czynnik - czynnik związany z wpływem urzędowego „ja" Harry'ego jako Johna Paula Jonesa na jego zupełnie ludzkie „ja" prywatne. A w ciągu tych dziewięciu tygodni wpływ ten był tak wielki, że Harry zupełnie się zmienił, choć sam nie zdawał sobie z tego spra­wy.

Widzicie, wydawało mu się, że nic dla niego nie jest niemożliwe. Za dotknięciem kilku guzi­ków mógł przemierzać lata świetlne. Mógł wysłać czujkę w samo jądro najbardziej rozżarzonej gwiazdy, w najbardziej trującą atmosferę lub po­między miażdżące grawitacje - i oglądać te światy zupełnie jakby zwiedził je osobiście. Sam będąc na orbicie mógł skanalizować energię lo­kalnego słońca tak, by niszczyć góry, palić lasy lub topić lodowce. I tak, niepostrzeżenie, pod­świadoma arogancja nabyta podczas dwuletniego szkolenia, którą ktoś powinien był zauważyć w nim zanim jeszcze opuścił Ziemię, zogromniała

teraz i zawładnęła nim całkowicie - aż poczuł, że nic nie jest dla niego niemożliwe, że wszystko musi się poddać jego woli, że - w gruncie rzeczy - jest panem wszechświata.

Może nadejdzie kiedyś dzień, gdy człowiek ta­ki jak Harry Brennan będzie mógł żywić podobne przekonania i nie ponieść kary. Ale dzień ten je­szcze nie nadszedł. Na piątym Ziemiopodobnym świecie, który odkrył - figurującym w jego zapi­skach jako świat 1242 - Harry'emu udowodnio­no, że przekonania te były zupełnie bezpodstaw­ne.

2

Z orbity wydawało się, że ten świat najlepiej ze wszystkich odkrytych przez niego dotychczas planet nadaje się do zamieszkania dla ludzi - i właśnie miał osobiście opuścić się na powierzch­nię razem ze sterownią, gdy pokładowe wskaźniki wykazały obecność czegoś tam w dole.

Była to przysadzista, metaliczna piramida wie­lkości czteropiętrowego bloku, wysyłająca pro­mieniowanie w kilku interesujących częstotliwoś­ciach. Na pasie gołej ziemi wokół jej podstawy poruszały się jakieś maszyny. Dalej, w dziewiczej puszczy, pojazdy na gąsienicach pobierały próbki gleby, skały i roślinności.

W czasie szkolenia Harry'ego przygotowano na wszelkie wyobrażalne sytuacje, w tym także na spotkanie z innymi formami życia, obdarzonymi inteligencją i podróżującymi po wszechświecie. Automatycznie nacisnął odpowiedni guzik i naty­chmiast niewielki przedmiot o kształcie torpedy oderwał się od statku, by przez alternatywną przestrzeń wrócić na Ziemię przekazując tam u-

zyskane do tej pory informacje. Wtedy z piramidy błysnął w górę cienki promień bladego światła. Przekaźnik pilnych informacji przestał istnieć.

Zdumiony, choć jeszcze nie przestraszony, Harry błyskawicznie uderzył w odwecie z całą si­łą, jaką mógł wygenerować z pobliskiego słońca typu 60.

Jakieś działanie podjęte tam, na dole, ściągnę­ło całą tę energię do wnętrza piramidy, i zniknęła ona w tym wnętrzu równie spokojnie jak promień słońca niknie na liściu.

Harry pojął nagle z czym się spotkał. Sięgnął do pulpitu, by skierować Johna Paula Jonesa w przestrzeń alternatywną i uciec.

Nie zdążył nawet dotknąć przycisków. Wysłana w jego stronę z piramidy wiązka niebieskiego światła sparaliżowała go zupełnie, by oddzieliwszy sterownię od innych części statku, oderwać ją od nich i jak zgniecionego owada rzucić na powierz­chnię planety. Jednak kabinę zaprojektowano tak, by znajdujący się w niej człowiek był maksy­malnie bezpieczny, nawet kiedy sam stracił nad nią kontrolę. Na wysokości półtora tysiąca stóp o-tworzył się hamulec powietrzny, wyglądający w słońcu jak zwinięty w rożek skrawek srebrzystego materiału. A gdy kabina znalazła się zaledwie pięćset stóp nad powierzchnią planety, włączyły się retro-rakiety. Sterownia runęła między drzewa jakieś dwa kilometry od piramidy, a w środku, cokolwiek posiniaczony, Harry odzyskał wreszcie zdolność ruchów.

Z piramidy wyciągnęło się strzępiaste ^ ramię czegoś, co przypominało białą błyskawicę. Światło smagało grunt wokół sterowni - jej zewnętrzna powłoka rozpaliła się do czerwoności, a we wnę­trzu temperatura podskoczyła o 50 stopni -Harry instynktownie nacisnął guzik alarmowy.

Kabina, jak przypieczona parówka, pękła na pół wypluwając go z siebie. Potoczył się sześć czy sie­dem metrów w podobne do paproci zarośla.

Tym razem błyskawica z dalekiej piramidy u-derzyła w samą sterownię roztrzaskując ją na ka­wałki. Główna część przekoziołkowała na bok u-kazując Harry'emu czarną dziurę swojego wnę­trza jak pustą czaszkę. W jej ciemnej głębi migo­tały przyciski kontrolne.

Błyskawica zniknęła, a powietrze wokół Harry-'ego i sterowni napełniło się żółtym światłem. Światło to dziwnie drgało i nagle Harry poczuł w nozdrzach i języku niespodziewane, ostre ukąsze­nie ozonu. W sterowni jakiś guzik włączył się, choć nikt go nie naciskał; głośnik kabiny, ciągle połączony z urządzeniami nagrywającymi, które pozostały na orbicie, przemówił głosem Harry'e-go:

- Orbitę... na... wchodzę...

Były to, w odwrotnej kolejności, ostatnie trzy słowa jakie Harry nagrał zanim dostrzegł pirami­dę. Głośnik nabierając powoli tempa, recytował słowo po słowie wszystko, co Harry powiedział w ciągu dziewięciu spędzonych w kabinie tygodni. Słowa biegły coraz szybciej zamieniając się w mamrotanie, w bełkot, w końcu w jednostajny jęk, tak piskliwy że Harry'emu omal nie popękały bębenki w uszach.

Nagle - wszystko umilkło.

Polanka pogrążyła się w absolutnej ciszy. Uszu Hariego dobiegł tylko daleki i dziwny odgłos, jakby skrzypienie - może to gałęzie ocierały się o siebie, może dźwięk ten wydawał jakiś obcy o-wad...

- Zwierzę... - oznajmił nagle głośnik zim­nym głosem Harry'ego z taśmy i urwał , by od­szukać na niej następne słowa: -... co najwyżej.

Ty... byłeś jak zwierzę... przebrane... w ubranie... Zamieniam Cię więc na powrót... w zwierzę. Żyj, bydlaku...

Żółte światło zniknęło, a wraz z nim posmak ozonu. Główna część roztrzaskanej sterowni szczerzyła się do niego jak stara, wysuszona w słońcu czaszka. Harry zerwał się na równe nogi;

ogarnięty paniką i chwytającym za gardło lękiem, pognał w głąb puszczy. Chociaż oddech rwał mu się w płucach, nogi niosły go naprzód, aż ziemia, drzewa i samo niebo zaczęły wirować wokół nie­go w wyczerpaniu, i upadł na ziemię i spadł w czarną pieczarę nieświadomości.

Kiedy się obudził była noc. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest ani skąd tu się wziął. Własne myśli wydawały mu się jakby sparaliżo­wane i pozbawione znaczenia. Ale było mu zim­no, więc zaczął wałęsać się po lesie, aż znalazł przepołowiony piorunem pień drzewa i wśliznął się do jego wypalonego wnętrza; i wiedziony ja­kimś na pół-zapomnianym instynktem zagrzebał się w obcych liściach o postrzępionych brzegach, a liście, ogrzane jego ciałem, oddały mu to ciepło i zasnął.

Od tego momentu zaczyna się okres, w którym nic nie jest jasne. Wyglądało to tak, jakby jego umysł skulił się w sobie jak zranione zwierzę i odmówił myślenia. Nie istniała przeszłość ani przyszłość; tylko bezgraniczne „teraz". Jeśli teraz było ciepło; jeśli było ciemno - ciepło i ciem­ność trwały wiecznie. Nauczył się wyczuwać na odległość zapach wody i kierując się tym zapa­chem znajdował ją, kiedy chciało mu się pić. Gdy coś wpadło mu w ręce, wkładał to na próbę do ust. Jeśli mu smakowało, zjadał to coś. Jeśli po­tem chorował, nigdy już tego nie jadł.

Stopniowo, na ślepo poznawał otaczający go świat. Odkrył, gdzie rosną rośliny nadające się do jedzenia, gdzie można schwytać małe jadalne zwierzątka i gdzie jest woda.

Nie zdawał sobie sprawy, jak szczęśliwego przypadku potrzeba, żeby na obcej planecie zna­leźć faunę i florę nadającą się do jedzenia -pomijając już ich wartości odżywcze. Nie wie­dział, że spadł z orbity na tropikalną wyżynę, gdzie nie było wielkich różnic temperatury mię­dzy dniem a nocą ani ogromnych drapieżników, które mogłyby go zaatakować.

Nic o tym wszystkim nie wiedział. A nawet gdyby zdał sobie z tego sprawę i tak nie miałoby to żadnego znaczenia, gdyż część jego mózgu od­powiedzialna za procesy intelektualne wzięła ur­lop - jeśli można tak powiedzieć - i nie chciała wrócić do pracy. W gruncie rzeczy był w głębo­kim szoku. Szoku, jaki spotyka kogoś, kto czuł się absolutnym panem wszechświata i kto nagle, w kilka krótkich sekund, został sprowadzony z tych wyżyn przez kogoś lub coś nieporównywalnie po­tężniejszego, do stanu dzikiego zwierzęcia.

Jednak, choć chwilowo pozbawiony możliwości pracy intelektualnej, nie mógł przecież naprawdę stać się dzikim zwierzęciem. Pozostały mu zdol­ności percepcji. Wprawdzie nie budziło to w nim żadnego zainteresowania, ale jego oczy musiały zauważyć, że roślinność powoli wysycha, a punkty wschodu i zachodu słońca przesuwają się z dnia na dzień. Instynkt kazał mu prostować się i cho­dzić na dwóch nogach. Ten sam instynkt sprawił, że w jakimś momencie dostrzegł, jak dzieli się „teraz" - dostrzegł różnicę między „jest" a „by­ło", między „jest" a „będzie".

3

I w końcu nadszedł dzień, kiedy zobaczył sam siebie.

Sto razy klękał nad wodą, żeby się napić i zbliżając usta do powierzchni, widział kształt i ko­lor wychodzący mu na spotkanie. Za sto którymś razem zamarł kilka centymetrów nad gładką taflą i przyjrzał się temu, co widział.

Przez kilka długich sekund z niczym mu się to nie kojarzyło. Potem, najpierw powoli, później z gwałtownością, z jaką wraca ból, gdy się budzisz z narkozy, rozpoznawał co widzi.

Tutaj są oczy, w które się właśnie wpatruje, zapadnięte i podkrążone - opada na nie kołtun brudnych włosów. A tutaj nos, sterczący między kościstymi wychudłymi policzkami, a niżej usta i podbródek, nagi tylko dlatego, że precyzyjny laser wypalił korzenie włosów z brody, która kiedyś tu rosła. Oto właśnie widzi człowieka - siebie sa­mego.

Odskoczył do tyłu, jakby spotkał się twarzą w twarz z diabłem. Wrócił jednak, żeby się napić, bo przecież był spragniony - i znów siebie zoba­czył. I tak stopniowo przyzwyczaił się do swojego widoku.

I tak stopniowo zaczęła mu wracać pamięć. Nie wróciła jednak szybko ani w całości. Nie, nie, powracała w oderwanych obrazach i nagłych od­kryciach - ale w końcu uświadomił sobie w peł­ni, co mu się zdarzyło.

Jednak jeszcze nie stał się na powrót człowie­kiem.

W gruncie rzeczy nadal był tym, czym uczynił go władca piramidy: zwierzęciem. Tylko ludzka pamięć i wyobraźnia powróciła jak więzień do ciała istniejącego i reagującego na sposób zwie­rzęcy, który nauczyło się uważać za naturalny.

Niemniej coś zostało zburzone - jego zwie­rzęcy spokój. Bo umysł, choć ciągle uwięziony, zaczął przecież pracować.

Wiele razy Harry powracał na miejsce katas­trofy sterowni i gapił się bezmyślnie na jej pokry­te już rdzą szczątki. Widok ten przypominał mu, że jest więźniem na obcej planecie, skazanym na samotność aż do śmierci. Lecz najgorsza była nie ta świadomość, a towarzyszące jej wspomnienie o istnieniu czegoś lub kogoś, kto wydał na niego ten wyrok i uwięził go tutaj.

Tego kogoś, kto krył się w piramidzie.

Nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że piramida może być maszyną. Za tamtym, skazu­jącym go na życie dzikiego zwierzęcia wyrokiem kryła się osobowa, ukierunkowana, świadoma siebie złośliwość. Nie, w tej pozbawionej okien, metalicznej budowli, której mechaniczne sługi na gąsienicach przemierzały lasy, było coś żywego -coś, co mogło potraktować przerażającą siłę ude­rzenia energią słoneczną tak jak człowiek traktuje atak komara - ale niemniej coś obdarzonego życiem. Jakaś istota. Jakiś Inny, który mieszkał w piramidzie, chodził, jadł, oddychał i rozkoszował się myślą o tym, co zrobił z Harrym Brennanem - albo, co gorsza, nawet już o tym nie pamiętał.

A skoro Harry wiedział już o istnieniu Innego, zaczął co noc o nim śnić. Na początku za każdym razem, kiedy tylko ciemny kształt z jego snu robił wrażenie, że ma zamiar odwrócić się i ukazać swoją twarz, Harry popiskiwał trwożliwie. Lecz stopniowo z przerażenia zrodziła się nienawiść -i stała się silniejsza od strachu. Świadomość, że nigdy nie spojrzy w twarz tego, który go zniszczył, była nie do zniesienia. Zwinięty w kłębek na po­słaniu z liści pod rozgwieżdżonym, bezksiężyco­

wym niebem Harry powarkiwał cicho, rozpamię­tując własną bezsilność.

Potem nienawiść również w ciągu dnia doda­wała mu śmiałości. Na początku omijał piramidę z daleka jak dziki kojot omija gospodarstwo far­mera, który go kiedyś postrzelił. Jednak z każdym dniem podchodził do obcego kształtu bliżej. Na początku na widok lustrujących lasy maszyn ucie­kał w krzaki. Ale z czasem stawał się coraz od-ważniejszy, aż w końcu stanął wystarczająco blis­ko, by dotknąć jednej z nich w przelocie. I od­krył, że wcale nie zwracają na niego uwagi. Wca­le.

Sam więc też przestał się nimi przejmować i podchodził coraz bliżej do piramidy. Aż nadszedł taki ranek, że leżał, powarkując z cicha, ukryty za krzakiem i obserwował pokrytą śladami gąsienic ziemię, oddzielającą go od najbliższej ściany.

Piramida była koloru miedzi i otaczał ją pas gołej ziemi szerokości trzydziestu metrów. Koło to przecinał niewielki strumyk, którego bieg od­wrócono tak, by skręcał w stronę piramidy, a po­tem znów wracał w swoje naturalne koryto. Nad utworzonym w ten sposób szerokim na metr sztucznym tunelem rozkraczała się maszyna przy­pominająca dwugłowego bociana. Długie szyje, zakończone kłębowiskiem macek niczym głową, co jakiś czas zanurzały się w wodę. Czasami ma­cki wyławiały jakieś żyjątko wodne i odkładały je do specjalnego zbiornika. Kiedy indziej Harry nic nie mógł w nich dostrzec.

Tej bocianowatej maszyny strzegł płot z cien­kich prętów. Płot ten otaczał zresztą kołem cały pas ubitej gąsienicami ziemi, jednak w taki spo­sób, by maszyny z lasów mogły przejeżdżać mię­dzy prętami. Wydawało się, że pręty te nie są ni­czym połączone, a z maszynami nie dzieje się nic

szczególnego, kiedy je mijają - ale Harry czuł, że płot ustawiono w jakimś celu i nieznajomość tego celu niepokoiła go.

Dopiero po kilku dniach obserwacji miał oka­zję zobaczyć, jak małe zwierzątko przestraszone czymś w lesie spróbowało przebiec przez pas ubi­tej ziemi.

Gdy mijało płot, coś zamigotało w powietrzu między prętami, zwierzątko podskoczyło i spadło nieruchome na ziemię. Nie poruszyło się już wca­le i dużo później któraś z przejeżdżających ma­szyn obojętnie wgniotła ciałko gąsienicami w ziemię.

Tego wieczoru Harry schwytał kilka gryzoni, związał je trawą i przyniósł pod piramidę. Prze­rzucał je w różnych miejscach między prętami. Żadne nie przeżyło.

Następnej nocy przyniósł kolejnego gryzonia i usiłował przepchnąć go wykopanym uprzednio rowkiem tak by mijał pręty poniżej poziomu zie­mi. Ale ten też umarł. Zupełnie zbity z tropu schwytał jeszcze jedno zwierzątko i przywiązał je trawą do maszyny na gąsienicach.

Kiedy maszyna wjechała między pręty wydawa­ło się przez chwilę, że ten gryzoń przeżyje. Ale kiedy je zupełnie minęła, był już martwy.

Harry warczał w krzakach koło płotu, aż w końcu słońce zaszło i na bezksiężycowym niebie pojawiły się gwiazdy.

W następnych dniach zbadał wszystkie przej­ścia między prętami, ale żadne z nich nie okazało się bezpieczne. Postanowił skoncentrować uwagę na dwóch punktach: tam, gdzie wygięty w łuk strumyk wpływał na pas ubitej ziemi, by przepły­nąć pod bocianowatą maszyną i tam gdzie znów wypływał na zewnątrz otoczonego prętami koła.

Obserwował je nie wiedząc dokładnie, czego szuka. Nie ujmował nawet swych myśli w słowa. Miał mglistą świadomość, że woda przekracza zaklęty krąg i wypływa na zewnątrz niezmieniona;

a on też chciał tam wejść i wrócić bezpiecznie. W końcu któregoś dnia zauważył, że żyjątko wyło­wione przez maszynę z wody, wije się w'jej mac­kach i kręci główką.

Tego wieczoru o zmierzchu, gdy widoczność była jeszcze całkiem dobra, zanurzył się w głębo­kiej na pół metra wodzie. Brodząc w ten sposób dotarł do punktu, w którym śmiercionośny krąg przecinał powierzchnię strumienia i pod wodą popchnął swoje ofiary poza tę linię.

Dwa z nich natychmiast wynurzyły się, podsko­czyły i znieruchomiały, a bocianowatą maszyna wyjęła ich ciała z wody i odrzuciła na bok. Ale trzecie wynurzyło się ze strumienia dużo dalej i wydostało się żywe na brzeg po drugiej stronie kręgu. Chciało jednak wrócić do lasu, więc prze­biegło między prętami i zginęło.

Harry dokładniej zbadał koryto strumienia po­niżej linii śmierci. Woda tutaj sięgała mu aż do ud i łatwo mógłby zanurzyć się w niej razem z głową. Wziął więc głęboki oddech i zrobił to.

Starając trzymać się jak najbliżej dna przeczo-łgał się w pobliże miejsca strzeżonego przez ma­szynę. Wyciągnęła macki w jego stronę, był jed­nak zbyt daleko. Zauważył, że macki kończą się jakieś 20 centymetrów powyżej żwirowatego dna.

Zaczęło mu brakować powietrza. Wycofał się więc ostrożnie i ciężko dysząc wynurzył z wody. Po chwili siedział już spokojnie na brzegu zapa­trzony w strumień. Odszedł dopiero, gdy zrobiło się już zupełnie ciemno.

Następnego dnia wrócił i znowu przeczołgał się pod wodą w pobliże bocianowatej maszyny.

Zanim zabrakło mu powietrza, zdążył wykopać z dna korytarza kilka garści żwiru. Potem musiał się wycofać, ale ten dzień był dla niego począt­kiem ciężkiej pracy.

4

Po czterech dniach dno poniżej macek obniży­ło się o jakieś pół metra. A piątego wieczora wy­szedł na brzeg po drugiej stronie śmiercionośne­go kręgu, ociekając wodą, lecz z poczuciem triu­mfu.

Odsapnął chwilkę i ruszył w stronę piramidy. Podchodził do niej ostrożnie i z boku, nieufny jak zwierzę. Gdzieś tutaj powinny być drzwi, przez które maszyny wjeżdżały do piramidy i ją opusz­czały. W półmroku nie mógł ich dostrzec; a kiedy dotknął metalowej ściany, jego palce, stwardniałe i szorstkie od grzebania w ziemi, niewiele mogły mu pomóc. To węch, wrażliwy teraz jak u zwie­rzęcia, podpowiadał mu, gdzie znajduje się pra­wie niewidoczna szczelina, wokół której unosi się delikatny zapach ziemi i wilgoci.

Usiadł i czekał. Godzinę później pojawiła się jakaś powracająca z lasów maszyna. Skoczył na równe nogi gotów wśliznąć się za nią do wnętrza, lecz drzwi otworzyły się tuż przed nią i zamknęły natychmiast, gdy tylko je minęła. Przecisnąć się obok niej też było niemożliwością. Rozczarowany przykucnął z powrotem i powariował pod nosem.

Tkwił tam aż do świtu, przyglądając się wjeżd­żającym i wyjeżdżającym maszynom. Ale nawet najmniejsza z nich nie zostawiała żadnej szansy przedostania się do piramidy.

Przez cały następny tydzień, co noc prowadził obserwacje przy drzwiach. Tak jak przedtem

przywiązał jakieś żyjątko do jednej z maszyn. Mi­nęło drzwi żywe, a gdy maszyna znowu opuściła piramidę, wraz z nią wydostało się na zewnątrz. Z nocy na noc był coraz bardziej wściekły. Aż pewnego dnia zobaczył w lesie, jak któraś z ma­szyn zakołysała się nagle uderzywszy kołami w skałę i przesunęła ją z drogi. Wtedy zrozumiał, co ma zrobić.

Tej nocy przetaszczył ze sobą przez wodę kil­ka sporych kamieni wielkości kantalupy. Gdy pie­rwsza maszyna zbliżyła się do piramidy i drzwi o-tworzyły się, wepchnął jeden z nich pod jej prawą gąsienicę. Maszyna nie mogąc się już zatrzymać siłą swych gąsienic zepchnęła kamień na bok tak, że utkwił w samym przejściu.

Zatrzymała się więc, cofnęła trochę i wyciągnę­ła mackę, by przesunąć głaz. Dopiero potem wje­chała do wnętrza, ale Harry zdążył się tam wśliz­nąć przed nią, gdy, zajęta usuwaniem kamienia, zostawiła drzwi stojące otworem.

Znalazł się w ciemnym korytarzu pełnym dzi­wnych zapachów i dźwięków. Odrobina światła wpadająca przez ciągle jeszcze otwarte drzwi po­zwoliła mu dostrzec następne, większe pomiesz­czenie, w którym stały zaparkowane maszyny. Podbiegł w ich stronę.

W tym momencie drzwi wejściowe zamknęły się i otoczyły go zupełne ciemności. Ale miarowy klekot nadjeżdżającej maszyny rozległ się tuż za nim i instynkt zagrożonego zwierzęcia nie zawiódł go. Wyciągnął przed siebie ręce, podbiegł do jed­nej z zaparkowanych maszyn i błyskawicznie wspiął się na nią. Ta, która już deptała mu po piętach, minęła go teraz nie czyniąc mu żadnej krzywdy i zatrzymała się gdzieś w mroku.

Ostrożnie zsunął się na ziemię. W nieprzenik­nionych ciemnościach, jakie tu panowały, nie spo-

sób było cokolwiek zobaczyć, ale zwierzęcy węch, wykształcony przez życie w lasach, z powodze­niem zastępował wzrok. Jak pies szukający tropu kręcił się po parkingu węsząc i dotykając wszyst­kiego, aż w końcu wyrobił sobie jasny obraz po­mieszczenia i jego nieruchomych mieszkańców.

Nagle drzwi, których istnienia wcześniej nie podejrzewał, otworzyły się tuż przed nim. Zaled­wie zdążył odskoczyć, gdy przeturlał się przez nie nieduży automat, kanciasty jak pudełko i wyma­chujący mackami. Zatrzymał się koło maszyny, która właśnie wróciła z lasu, zdjął z niej pudło z próbkami fauny i flory i zastąpił je innym, które przyniósł ze sobą.

W nikłym świetle padającym przez otwarte drzwi Harry dostrzegł tylko tyle. Kiedy mniejsza maszyna skierowała się w jego stronę, uświado­miwszy sobie nagle tę nową szansę, runął w drzwi.

Znalazł się w kolejnym korytarzu, którego sufit przecinał pas rzucających słabe światło świetló­wek. Było tu na tyle szeroko, że automat zbiera­jący pudła z próbkami mógł go łatwo wyminąć;

nie zwrócił żadnej uwagi na przyciśniętego do ściany człowieka. Harry podążał za nim w głąb korytarza i dotarł do dużego pomieszczenia o-świetlonego tak jak korytarz i pełnego maszyn.

Niektóre z nich stały nieruchomo, inne poru­szały się, ale wszystkie omijały jego i siebie na­wzajem, zajęte sobą i jakimiś niezrozumiałymi czynnościami. Skulony i czujny, węsząc szeroko rozwartymi nozdrzami i czując jak włosy jeżą mu się na karku, przeszedł między nimi, by zbadać następne pokoje i korytarze. Trwało to dość dłu­go, ale w końcu ustalił, że wszystkie pomieszcze­nia znajdują się na tym samym poziomie i nie ma w nich nic prócz maszyn. Natknął się też na dwo­

je drzwi, do których prowadziło kilka stopni, ale drzwi te nie otworzyły się przed nim i chociaż przed jednymi z nich spędził dłuższy czas, żadna z maszyn nie wspięła się na schody, by przez nie przejść.

W końcu poczuł głód i pragnienie. Wrócił więc pod drzwi, za którymi zaparkowane były maszyny z lasów. Ku jego zaskoczeniu drzwi otworzyły się, gdy tylko się zbliżył.

Zamknęły się jednak natychmiast, gdy je mi­nął, pogrążając go w absolutnych ciemnościach. Gdy jeszcze okazało się, że z tej strony nie może ich otworzyć, przeżył moment paniki. Szybko je­dnak wrócił do siebie.

Pomagając sobie węchem, dotykiem i zwierzę­cą pamięcią przestrzeni wyminął zaparkowane maszyny i dotarł do drzwi prowadzących na ze­wnątrz. Na szczęście one również otworzyły się przed nim. Poczuł chłód świeżego powietrza; już zaczęło świtać. Parę minut później był już znowu w lesie, mokry, ale wolny.

Odwiedzał piramidę każdej nocy. Odkrył że wystarczyło położyć cokolwiek przed powracającą z lasu maszyną - zatrzymywała się, żeby to od­sunąć i w tym momencie mógł łatwo wejść do środka. Potem zjawiał się automat po pudło z próbkami i otwierał wewnętrzne drzwi.

Stopniowo przestał się bać maszyn, a nawet zaczął nimi gardzić. Zachowywały się zawsze tak samo, więc zmylenie ich lub oszukanie nie stano­wiło żadnego problemu. Ale dwoje drzwi, do kró-rych prowadziły schody, nie otworzyło się przed nim ani razu i zdawał sobie sprawę, że nadal nic nie wie o górnych partiach piramidy. Zajadle ob­wąchując szczeliny wokół tych drzwi poczuł dziw­ny zapach - nie tylko metalu i wilgoci, ale cze-

goś jeszcze. Duszący zapach piżma, od którego włosy zjeżyły mu się na karku. Zawarczał.

Jeszcze raz dokładnie zbadał piętro z maszy­nami. Odkrył, że pudła z próbkami z lasów umie­szczane są na spełniających rolę transporterów taśmach wiszących w powietrzu i niknących w o-tworach w suficie - ale otwory te były za małe, by mógł się przez nie przecisnąć. Odkrył jednak coś jeszcze. Nieruchome automaty zakryte były kratami - pewnego dnia zobaczył jak jedna z maszyn zdejmuje taką kratę. Pozwoliło to zbadać niedostępny przedtem otwór. Stanowił on wejście do tunelu czy kanału prowadzącego w górę, na tyle szerokiego, że mógłby się w nim zmieścić. Z tunelu wydobywał się delikatny podmuch powie­trza, w którym unosił się duszący zapach piżma - taki sam jak wokół drzwi, których nie udało mu się otworzyć.

Czuł pokusę, żeby wejść do tunelu, ale po­wstrzymywał go strach. Tymczasem tamta maszy­na wróciła i zamknęła otwór. Podpatrzył, że krata wskoczyła na swoje miejsce, trzeba ją lekko naci­snąć z góry i z dołu. Gdy tylko maszyna oddaliła się powtórzył jej ruchy - i krata opadła mu w ręce.

Długo walczył ze sobą zanim w końcu bojaźli-wie wśliznął się do tunelu - nagle usłyszał od­głos przypominający czyjś ciężki oddech i poczuł intensywny, duszący zapach piżma. Zdjęło go przerażenie i w panice uciekł z tunelu, i nie wró­cił do piramidy przez następne dwa dni.

Kiedy znów tam poszedł, krata leżała spokoj­nie na swoim miejscu. Zdjął ją i zebrał całą od­wagę. Ostatecznie ukrył kratę tak, żeby żadna z maszyn nie mogła jej znaleźć i wczołgał się do wewnątrz.

Tunel wznosił się pod kątem do góry. Posuwa­jącemu się nim Harry'emu wzrok nie mógł się na nic przydać, bo panowały tam zupełne ciemności. Czuł tylko intensywny zapach piżma. Potem dota­rły do niego dźwięki.

Najpierw słychać było coś jakby nieregularne tykanie, potem odgłosy uderzeń i szurania. W końcu , kiedy przeczołgał się już daleko w górę, rozległo się ciężkie, jakby końskie, sapanie. Po­przednim razem właśnie temu dźwiękowi towa­rzyszyło gwałtowne nasilenie zapachu piżma w powietrzu, tak stało się i teraz.

Zapach ten napełnił go przerażeniem. Leżał w tunelu jak sparaliżowany. Poruszył się dopiero, gdy sapanie umilkło i zapach zniknął. Wtedy bły­skawicznie wyczołgał się z tunelu na dolne piętro, gdzie czekała wolność, zakrył otwór kratą i uciekł - tak jak poprzednio.

Lecz tak jak poprzednio - po pewnym czasie powrócił. Zajął się badaniem całego systemu ka­nałów, którego częścią był tunel odkryty przez niego na samym początku. Wiele rozgałęzień by­ło tak wąskich, że nie mógł się w nie wczołgać, a największe, jakie udało mu się znaleźć, prowadzi­ło do następnego zakratowanego otworu, z któ­rego do kanałów wpadało powietrze przesycone zapachem piżma.

Z pewnością był to główny przewód przepływu powietrza w systemie wentylacyjnym zbadanej przez niego części piramidy. Harry nie ujął tego w taki intelektualny sposób, ale intuicyjnie pojął, jaką rolę spełnia ten tunel i wrócił do badania rozgałęzień, do których mógł się wczołgać.

Odkrył, że one też zakończone są zakratowa­nymi otworami w podłodze, przez które widać fragmenty pomieszczeń. To co dostrzegł było je­dnak zupełnie niezrozumiałe. Byty tam korytarze

i coś, co można by nazwać „pokojami" wypełnio­nymi zamontowanymi na stałe i przenośnymi przedmiotami różnej wielkości i kształtu. Niektó­re z nich mogły służyć jako krzesła i łóżka - ale jeśli tak było, zbudowano je dla istoty znacznie większej niż Harry. Wszystkie te pomieszczenia oświetlone były przydymionym światłem dostar­czanym przez pas świetlówek na suficie.

Co jakiś czas przy którymś z otworów wśród innych dźwięków Harry słyszał ciężkie posapywa-nie i czuł intensywnie duszący zapach piżma. Ale chociaż już od tygodnia potajemnie odwiedzał pi­ramidę, warując przy zakratowanych otworach, nie udało mu się nawet na chwilę dostrzec żadnej żywej istoty.

5

W końcu nadszedł jednak ten dzień, kiedy sku­lony przy kracie Harry podglądał wnętrze okrąg­łego pomieszczenia. Było tam jakby-łóżko, jak-by-krzesła i inne przedmioty, których powierz­chnia pokryta była nacięciami o różnych kształ­tach, wzorach i głębokości. Na drugim końcu po­koju widać było wąską alkowę. Jej ściany również pokrywały rzędy nacięć, pomiędzy którymi migo­tały różnokolorowe światełka.

Nagle panujący w pokoju półmrok zaczął się rozjaśniać. Światło stało się tak jaskrawe, że Har­ry musiał się cofnąć i zasłonić przyzwyczajone do ciemności oczy. W tej samej chwili usłyszał cięż­kie sapanie - dźwięk zbliżał się, a w powietrzu gwałtownie narastał duszący zapach.

Zastygł bez ruchu. Zamarł. Przestał nawet od­dychać. Chciałby zatrzymać bicie serca, ale ono waliło mu w piersiach jak oszalałe, wstrząsając

całym ciałem i dudniąc w uszach. Był pewien, że słychać je jak bęben w całej piramidzie. Ale nic w dole nie wskazywało na to, że tak jest.

Potem dostrzegł olbrzymią postać wjeżdżającą do pokoju na niewielkiej platformie - porusza­jącej się bez żadnego oparcia, jakby unosiła się w powietrzu.

Zakratowany otwór, przez który wyglądał Har­ry, był niewielki i dawał bardzo ograniczone pole widzenia. Tuż pod sobą zobaczył potężne, nagie, brązowe ramiona, masywną szyję z ciężkimi zwo­jami skóry na karku i łysą brązową czaszkę. Z góry miała kształt jajka pochylonego cieńszym końcem do przodu.

W zniekształconej perspektywie Harry do­strzegł jeszcze poniżej głowy i ramion wybrzuszo­ny podbródek ukazujący coś jakby kieł.

Ciężkie, przysadziste ciało pokrywała bezwło­sa, brązowa skóra, a krótkie i grube ręce zakoń­czone były szerokimi szponami na czterech pal­cach. Kły i cała postawa przywodziły mu na myśl morsa, a od duszącego zapachu piżma Harry'emu zbierało się na wymioty.

Platforma zrównała się z alkową, która była jednak o wiele węższa od niej. Masywna postać głośno sapiąc dźwignęła się nagle z platformy do alkowy przesuwając mackowate ręce po nacię­ciach na ścianach. Potem odwróciła się i przenio­sła na płaską powierzchnię znajdującego się tuż obok jakby—łóżka. Harry mógłby teraz wreszcie przyjrzeć się całej postaci, ale światło zgasło i zo­stał przy kracie zapatrzony w ciemność, z której dobiegało sapanie i odgłosy wiercenia się na łóż­ku. Po chwili w ciszy słychać było już tylko ciężki oddech, ale Harry i tak nie śmiał się poruszyć. Długo jeszcze leżał skulony koło kraty wstrzymu­jąc oddech. Tunel był za wąski, by mógł się w

nim odwrócić, więc w końcu, ostrożnie, centymetr za centymetrem, wyczołgał się tyłem. Gdy tylko dotarł do szerszych rozgałęzień, gdzie mógł się swobodnie poruszać, popędził jak najszybciej do lasu.

Następnego dnia nie zbliżył się do piramidy. Następnego też nie. Na samą myśl o masywnej, ciężkiej postaci w pokoju za kratą zlewał go lepki pot. Był bezgranicznie przerażony. Nie dziwiło go, że Inny nie zobaczył go ani nie usłyszał. Ale nie mógł pojąć, jak mógł nie poczuć jego zapa­chu.

Powoli jednak przyjął ten fakt do wiadomości. Może Inny nie miał zmysłu powonienia. Może... możliwościom nie było końca. Jasne było tylko to, że Inny go nie poczuł, nie usłyszał ani nie zoba­czył. Harry był jak szczur w murze - nikt o nim nie wiedział, bo nikt się go tam nie spodziewał.

Koniec końców, Harry znów zaczął krążyć wo­kół piramidy. Wprawdzie wcale nie leżało to w jego zamiarach, ale nienawiść pchała go w jej stronę jak siła nałogu pcha narkomana w stronę narkotyku. Musiał zobaczyć Innego jeszcze choć­by raz - by zaspokoić tę nienawiść. Musiał spoj­rzeć na niego jeszcze raz - spojrzeniem pełnym nienawiści i poczuć jak czarna fala jego szaleńst­wa zalewa ten brązowy, nagi kształt. Nocami, sku­lony na swym barłogu z liści, Harry rzucał się i warczał przez sen, jawiło mu się bowiem, że po­tok występuje z brzegów, by zalać wnętrze pira­midy - i Inny tonie - że uderza w nią piorun, wybucha pożar - i Inny ginie w płomieniach. Je­go sny stawały się tak brutalne i przerażające, że budził się z krzykiem, a te kilka łachmanów, któ­re jeszcze ciągle zwisały na jego ramionach, było mokre od potu.

W końcu więc wrócił do piramidy.

Wracał tam co dzień. I stopniowo doszedł do punktu, w którym możliwość spotkania z Innym już go nie przerażała. Wręcz przeciwnie - prze­szukiwał tunele coraz niecierpliwiej, nie mogąc już znieść oczekiwania przy kratach na jego po­jawienie się. Tymczasem za zewnątrz, w świecie poza piramidą, szponowate liście usychały, drżały na wietrze i spadały na ziemię. W strumieniu ob­niżył się poziom wody - tylko kilka centyme­trów, ale to wystarczyło, żeby Harry musiał wy­kopać więcej ziemi z koryta, jeśli chciał nadal przechodzić bezpiecznie pod wodą poniżej barie­ry śmierci.

Pewnego dnia zauważył, że w lasach nie ma już maszyn na gąsienicach, pobierających próbki roślinności.

Szedł właśnie w stronę piramidy, gdy nagle to sobie uświadomił. Zamarł na chwilę jak tropiący zwierzynę pies. Przez głowę przeleciały mu obra­zy parkingu w piramidzie - kiedy był tam ostat­nio pełnego nieruchomych maszyn.

W tej samej chwili dotarło do niego, co znaczą wysychające liście i obniżający się poziom wody w strumyku. I coś w nim zaczęło huczeć, huczeć co­raz rozpaczliwiej jak dzwon bijący na alarm w mieście, któremu grozi zagłada.

Był kiedyś taki czas, gdy nie było tu piramidy. Teraz kończy się rok, a maszyny zbierające prób­ki w lasach zrobiły już, co miały do zrobienia. Nadejdzie czas, gdy piramidy już tu nie będzie.

Odjedzie - zabierając ze sobą Innego.

Wiedziony instynktem popędził w stronę pira­midy. Ale gdy pojawiła się przed nim, zatrzymał się niezdecydowany i pełen wątpliwości. Niena­wiść i strach walczyły w nim o lepsze, aż zmiesza­ły się ze sobą i pobiegł dalej.

Kilka minut później ociekając wodą stał już przed wejściem do budowli, dzierżąc w dłoni ka­mień wielkości pięści. Stał tam w świetle słońca i patrzył na zamknięte drzwi. Nigdy przedtem nie przyszedł tu w biały dzień - teraz przywiodło go szaleństwo. Lecz jego wściekłość była bezsilna, bo żadna maszyna nie nadjeżdżała by otworzyć mu zaklęte drzwi. W stanie, w jakim był, mógłby za­cząć walić w te drzwi kamieniami lub wyrwać je­dną z macek bocianowatej maszyny nad strumie­niem i próbować wyważyć nią drzwi. Mógłby po­pełnić każde szaleństwo, a w ten sposób zwrócić na siebie uwagę i pozwolić Innemu skierować na niego całą przerażającą potęgę śmiertelnej broni, którą miał w posiadaniu. Mógłby popełnić każde takie szaleństwo, gdyby był po prostu człowie­kiem, któremu wściekłość odebrała rozum - ale przecież nie był już człowiekiem.

Był tym, czym uczynił go Inny - zwierzęciem noszącym w sobie ludzką duszę. I jak zwierzę nie rzucał się ani nie niecierpliwił bardziej niż kot zamarły przy mysiej dziurze czy wilk, który czeka aż zasną pasterze. Przeciwnie, dzikie zwierzę, które kiedyś nosiło nazwisko Harry Brennan - i jeszcze ciągle nazywało się tym imieniem w dale­kim, ciasnym zakątku umysłu - to zwierzę przy­kucnęło przy drzwiach i znieruchomiało tam, dy­sząc cicho w oczekiwaniu.

Cztery godziny później, gdy słońce zbliżało się już do wierzchołków drzew, z lasów wyłoniła się jakaś jedna zagubiona maszyna. Harry zatrzymał ją przy pomocy kamienia i - ciągle trzymając w rękach drugi podobny głaz - wbiegł do pirami­dy.

Cierpliwie czekał, aż pudełkowaty automat przyjedzie na parking, by odebrać przyniesione przez maszynę z lasu próbki, a gdy ten pojawił

się, Harry wemknął się przez otwarte drzwi do wewnętrznych pomieszczeń piramidy. Spokojnie odszukał zakratowane wejście do systemu wenty­lacyjnego, zdjął kratę i wsunął się do otworu. Długo czołgał się po labiryncie tuneli, aż w końcu dotarł do okienka wychodzącego na okrągły po­kój z alkową, której ściany pokryte były rzędami nacięć.

W dole panowały absolutne ciemności. Słyszał końskie sapanie i czuł w powietrzu piżmowy za­pach Innego, który odpoczywał albo może spał na jakby-łóżku. Harry skulił się przy kracie. Mi­nuty mijały powoli, a on węszył i wsłuchiwał się w ciszę. W końcu podniósł kamień, który przyniósł ze sobą aż tutaj, i zabębnił nim w kraty.

Przed chwilę "nic się nie działo, tylko uderzenia kamienia o metal niosły się echem w ciemnoś­ciach. Nagle w pokoju rozbłysło jaskrawe światło i Harry, mrużąc oślepione oczy, zobaczył w końcu postać Innego, podnoszącą się na łóżku. Przez kraty spojrzały na niego wielkie, okrągłe, żółte oczy w twarzy mopsa. Zmarszczone grube wargi ukazywały dwa kły.

Warga uniosła się i masywne, tłuste ciało In­nego wydało z siebie charkoczący wrzask. Zsunął się z łóżka i przetoczył chwiejnie przez podłogę, by stanąć dokładnie pod kratą.

Za jednym dotknięciem tępo zakończonej ma­cki krata spadła mu do nóg. Pozbawiony nagle o-słony Harry cofnął się w ciemność tunelu. Ale Inny wyprostował się na całą wysokość swoich dwóch metrów i wsunął rękę w głąb otworu. Tę­pa macka dosięgła Harry'ego zacisnęła się i szar­pnęła. Straciwszy równowagę spadł na podłogę pokoju.

Stuprocentowy człowiek spadając z takiej wy­sokości najprawdopodobniej napiąłby mięśnie i

złamał obie ręce, o ile nie skręciłby karku, ale Harry był już podobniejszy do zwierzęcia - zła­pał się więc ciała Innego i osunął się po nim o-słabiając w ten sposób impet, z jakim leciał w dół. Na podłodze natychmiast puścił Innego i po­piskując uciekł do kąta.

Inny spojrzał na niego i utkwił swoje żółte, o-krągłe oczy w kamieniu, którego nawet wtedy Harry nie upuścił. Ale teraz, kiedy Inny wyciągnął po niego rękę, oddał go jak dziecko, któremu wiele razy mówiono, że czegoś nie wolno mu do­tykać. Olbrzym przyglądał się kawałkowi skały, z jego piersi wydobył się kolejny, tym razem cichszy charkot. Odłożył kamień ostrożnie na bok, na blat stolika i odwrócił się, aby przyjrzeć Harry'e-mu.

Pod tym spojrzeniem Harry skulił się cały w sobie. Tępe palce wyciągały się do strzępów ko­szuli, która ciągle zwisała mu z ramion.

Inny huknął na niego pytająco. Harry schował głowę w ramionach. Gdy ją znów podniósł, Inny stał obok alkowy i dotykał nacięć na prawej ścia­nie. Zacharczał coś i zaraz potem w pokoju roz­legł się jak z innego świata - głos Harry'ego.

- Ty... jesteś tym... którego... zamieniłem... w zwierzę...

Harry zapiszczał i znów ukrył twarz w ramio­nach.

- Teraz... - ciągnął jego głos - nie umiesz nawet... mówić. Czy... tak?

Harry odważył się podnieść głowę, ale zimne żółte oczy kazały mu znów ją schować.

- ...sądziłem... że już... nie żyjesz - oderwany od ciała głos Harry'ego dudnił po pokoju -...zadziwiające... przetrwanie mimo braku... jakie­gokolwiek sprzętu. Teraz... musisz tu zostać -Inny mierzył skulonego Harry'ego spojrzeniem

żółtych jak topaz oczu - ... w klatce... okaz przy­rodniczy...

Obcy odwrócił się do innego nacięcia w ścianie za alkową. Szerokie, mięsiste plecy odwróciły się pogardliwie do Harry'ego, który podniósł na nie wzrok.

Żałosna, przerażona mina nagle zniknęła z je­go twarzy; bezgłośnie warknął. Cicho podniósł się, chwycił kamień, który tak łatwo mu przedtem odebrano i rzucił się na Innego.

Uczepił się jego pleców i objąwszy go jedną ręką za miękką szyję, walił kamieniem w łysą czaszkę, a ciche warczenie przemieniało się w triumfalny wrzask.

Inny też krzyczał charkotliwie usiłując dosięg­nąć Harry'ego krótkimi szponami i zrzucić go z siebie. Wbił macki w rękę obejmującą go za szyję i z ręki wytrysnęła krew, ale uścisk wcale nie zel­żał, jakby to nie była krew tylko teatralny maki­jaż. Harry ciągle krzycząc walił rytmicznie Inne­go. Rozwścieczony obcy zrzucił go w końcu z sie­bie i obaj runęli na podłogę.

Inny podniósł się pierwszy i przez chwilę po­chylał się nad Harrym jak olbrzym, gdy ten gra­molił się na nogi i szukał kamienia, który wypadł mu z ręki. Ale zamiast rzucić się teraz na niego, Inny skoczył w stronę alkowy i rowków na jej ścianach.

Harry dopadł jej szybciej. Obcy cofnął się przed ciosem kamienia. Wrzeszcząc i charcząc u-ciekał przed goniącym go człowiekiem próbując okrążyć pokój i jednak przedostać się do alkowy. Pochłaniało to wszystkie jego siły. Chociaż był wyższy od Harry'ego o pół głowy i dwa razy cięż­szy, unikał bezpośredniego zwarcia - chciał tyl­ko dotrzeć do alkowy i guzików kontrolnych. Dwa razy Harry uprzedził go, w końcu Inny

przedarł się do niszy siłą swego ciężaru i despe­racji i wyciągnął ręce do guzików na ścianach. Harry skoczył za nim i przylgnął do szerokich, mięsistych pleców.

Inny potknął się pod tym ciężarem i runął twarzą w dół. Z krzykiem triumfu Harry usiadł na nim okrakiem i walił kamieniem w łysą czasz­kę... jeszcze raz i jeszcze raz... i jeszcze...

6

Dopiero po jakimś czasie Harry odzyskał przy­tomność i upuścił kamień. Nie miałby już siły go podnieść. Rozglądał się jakby obudzony ze snu, mrużąc oczy, po jaskrawo oświetlonym pokoju pełnym dziwacznych kształtów. Zobaczył też wąs­ką niszę o pokrytych rzędami guzików ścianach, a w niej wielkie, martwe ciało z głową roztrzaskaną na miazgę. Nagle gwałtowne pragnienie chwyciło go za gardło i kazało mu wstać.

Spojrzał z tęsknotą na ciemny otwór wentyla­tora nad głową, ale był zbyt zmęczony, żeby wdrapać się do tunelu, którym mógłby wydostać się z piramidy. Odwrócił się więc i powlókł przez nieznane pokoje i korytarze.

Wszystkie oświetlone były jasnym, oślepiają­cym światłem. Wciągnął w nozdrza powietrze i wydało mu się, że prócz duszącego zapachu piż­ma czuje też świeży zapach wody. Zapach ten nasilał się i kierując się nim dotarł w końcu do miejsca, w którym ze ściany wytryskiwał strumień i spływał do basenu - tam woda błyszczała we­soło, a potem wsiąkała w grunt. Pił ją i odpoczy­wał.

Wreszcie, zaspokojony, odwrócił się od stru­mienia i zobaczył przed sobą ścianę, która była

po prostu olbrzymim lustrem. Znieruchomiał na swój widok, jak Adam.

Dopiero wtedy wróciła mu ludzka świadomość, a wraz z nią - świadomość sytuacji, w jakiej się znalazł. I po raz pierwszy od wielu miesięcy z je­go ust wydobył się głos, szorstki i chropawy jak skrzypienie od lat nieużywanej maszynerii.

- Mój Boże! - wychrypiał. - Jestem goły!

I zaczął się śmiać. Ten śmiech, trzask i zgrzyt jeszcze mniej naturalny niż jego mowa, roz­brzmiewał echem po obcych milczących poko­jach. Ale mimo wszystko był to śmiech - jedyny dźwięk, jaki odróżnia człowieka od zwierzęcia.

Przez następne sześć miesięcy uczył się, jak znowu być człowiekiem. Musiał też odkryć jak działa piramida. Gdyby ta obca maszyna nie była wyposażona w tak doskonałe systemy bezpieczeń­stwa, z pewnością nie udałoby mu się przeżyć tej lekcji.

Ale w końcu nauczył się sterować piramidą i skierował ją na orbitę, gdzie pozbierał resztki Jo­hna Paula Jonesa i przez przestrzeń alternatywną wrócił na Ziemię.

Uprzedził nas o swoim lądowaniu, więc kto ty­lko mógł, wybiegł mu na spotkanie. Kiedy wy­szedł z piramidy, dłonie, które klepały go po ple­cach na „do-widzenia", uniosły się by powitać go tym samym gestem.

Nikogo chyba nie zdziwi, że gdy ta wychudzo­na postać w resztkach zbyt obszernego teraz ko­mbinezonu, z włosami do ramion i ogniem w o-czach stanęła między nimi, wszystkie dłonie opad­ły. Nikt przy zdrowych zmysłach nie klepie po plecach spuszczonego z łańcucha wilka, i wystar­czył jeden rzut oka, by nikt nie miał ochoty witać w ten sposób człowieka, który zajął miejsce Har-ry'ego.

Oczywiście - był to ten sam człowiek, którego w tę podróż wysłali.

Oczywiście, to był on. Lecz jednocześnie był to człowiek powracający ze świata numer 1242, gdzie odbył pojedynek na śmierć i życie z przed-stawicielem cywilizacji sto razy bardziej rozwinię­tej niż jego własna. I gdzie został sprowadzony do czegoś zupełnie podstawowego, czegoś zaklętego w ludzkiej krwi i w szpiku kości, czegoś starszego niż pierwszy nóż z kamienia łupanego czy pierw­sze, tak niedoskonałe, koło.

Co to jest? Idź w dolinę cieni i zażądaj odpo­wiedzi od martwej obcej istoty z roztrzaskaną czaszką, której zdarzyło się kiedyś potraktować najwyższe osiągnięcia naszej współczesnej nauki jak człowiek natrętnego komara.

A jeśli ten niegdyś potężny wędrowiec z kos­micznych piramid nie będzie miał ochoty na roz­mowę, zadaj to pytanie innym duchom, które tam spotkasz - duchom żubrów, olbrzymich nie­dźwiedzi i kosmatych mamutów.

One też mogą dać świadectwo tego, jak potęż­ny jest nagi człowiek.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jezus- Bóg z Krwi i kości, Jezus - Bóg z krwi i kości. Konspekt metodą projektu.
William Lashner Z krwi i kości (2015)
Watson Ian Peruka z krwi i kości
Bogowie byli z krwi i kości
Kosci, kregoslup 28[1][1][1] 10 06 dla studentow
Grupy krwi VK
Swoiste i nieswoiste zapalenie kości i stawów
08 Kości cz Iid 7262 ppt
(34) Preparaty krwi i produkty krwiopochodne
Badanie fizykalne kości, mięśni i stawów
biochemia krwi 45
mięsaki tkanek miękkich i kości
Leki zmniejszające stężenie lipidów we krwi
17 G11 H09 Składniki krwi wersja IHiT
POSTĘPOWANIE FIZJOTERAPEUTYCZNE PO URAZACH NASAD DALSZYCH KOŚCI GOLENI

więcej podobnych podstron