1
Barbara Boswell NAJMŁODSZA SIOSTRA
1
-
Hej, Jack! Kazorowski chce cię widzieć u siebie, natychmiast.
Jackson Blackledge nie odwrócił głowy od ekranu komputera, a jego
palce, zwinnie tańczące po klawiaturze, nie opuściły nawet jednej
litery.
-
Później, chłopcze - burknął do zbyt gorliwego młodego człowieka,
chyba praktykanta, przysłanego do redakcji z college’u. Skip
Jakiśtam, nazwisko wyleciało mu z pamięci. - Teraz znikaj. Jestem
zajęty, nie widzisz?
-
Kazorowski mówi, że to bardzo ważne. - W głosie Skipa dawał się
wyczuć lekki niepokój. Wszyscy w redakcji Buffalo Times-Gazette
znali Jacka z całkowicie nieprzewidywalnych, gwałtownych
wybuchów furii.
-
Zaczęła się wojna? - Jack przerwał pisanie i spojrzał na posłańca. -
A może drużyna Buffalo Bills wyniosła się z naszego miasta?
- No nie, ale...
-
W takim razie to nie jest aż tak ważne, prawda? - Blackledge
ponownie zwrócił się ku klawiaturze, dając nieszczęsnemu gońcowi
sygnał do odwrotu...
... którego ów nie wykonał.
- Przykro mi, Jack, ale Kazorows
ki kazał mi cię przyprowadzić do
swojego gabinetu. O rany... -
ton głosu Skipa przybrał nagle
przymilny odcień - przecież i tak ci już przerwałem, no nie?
Jack powoli uniósł się z krzesła i stanął wyprostowany: sto
osiemdziesiąt pięć centymetrów potężnie umięśnionego mężczyzny.
Trzasnął obiema dłońmi w blat stołu i nie bez satysfakcji obserwował,
jak chytry uśmieszek szybko blednie i znika z twarzy gońca.
Jack był w pełni świadomy wrażenia, jakie wywiera na ludziach jego
sylwetka. W czasie swojej karier
y sportowej często wykorzystywał
ten atut dla psychicznego załamania przeciwnika. Zerknął z ukosa na
niskiego, chudego jak pa
tyk dzieciaka i westchnął. To przecież nie
boisko piłkarskie. Znajdują się w redakcji gazety, a młody Skip po
prostu wykonuje pol
ecenie, jak każdy inny tutaj.
-
Prowadź mały. Damy Kazorowskiemu dziesięć minut.
Skip, czując wyraźną ulgę, uśmiechnął się szeroko.
2
-
Tylko ty możesz gwizdać sobie na rozkazy naczelnego i zawsze
uchodzi ci to na sucho. Chciałem powiedzieć, że on rządzi wszystkimi
oprócz ciebie. Nie dajesz sobie w kaszę dmuchać, Jack. Bardzo cię za
to podziwiam.
-
Tak, niektórym to się podoba. Tylko nie mów Kazorowskiemu, że
chcesz mnie naśladować. On sądzi, że moja osoba to dla niego kara
boska. Jego wrzód żołądka nie wytrzyma dwóch takich typów.
Przeszli przez redakcję, jak co rano gwarną i pełną gorączkowo
pracujących ludzi. Reporterzy siedzieli przed monitorami
komputerów, pisząc swoje artykuły, inni rozmawiali przez telefon lub
przerzucali stosy korespondencji. Mała grupka obradowała w wąskim
korytarzu wokół automatu z kawą i napojami. Z tyłu znajdowała się
redakcja działu lokalnego.
W środku siedział Kazorowski - otyły, łysiejący, wyglądający na
więcej niż swoje pięćdziesiąt lat - i palił. Na jego biurku leżała
opróżniona w połowie paczka papierosów.
-
Za dużo palisz. Kaz - zauważył Jack, wchodząc do gabinetu. -
Pamiętasz, co ci mówił lekarz? Chcesz znowu wylądować w szpitalu?
-
Jeśli ci tak zależy na moim zdrowiu, to mógłbyś mi oszczędzić tej
kłótni, którą zaraz będziemy mieli - odciął się Kazorowski.
- Oho -
Jack mimowolnie się naprężył. Podszedł do małego okna i
wyjrzał na ulicę. Widok nie był zbyt piękny. Budynek mieszczący
Buffalo Times-Gazette
znajdował się w jednej z najstarszych i
najbardziej zaniedbanych c
zęści miasta. Siedziba gazety od początku
jej istnienia, czyli od prawie siedemdziesięciu pięciu lat, była równie
wiekowa i sfatygowana jak cała okolica.
Wrzesień jest wspaniałą porą roku w zachodniej części stanu Nowy
Jork. Liście właśnie zaczynały zmieniać kolor, a zieleń i kwiaty wciąż
nęciły wzrok soczystymi barwami. Ulica widoczna z okien gabinetu
Kazorowskiego była jednak odpychająco ponura, piękno zmieniającej
się przyrody nie miało do niej dostępu.
Jack odwrócił się i obrzucił naczelnego jednym z tych słynnych
spojrzeń Black Jacka, nieruchomym i świdrującym.
-
Dawaj te złe wieści. Kaz. Nie, sam zgadnę: wydawca znowu
ocenzurował mój felieton.
Kazorowski przypalił papierosa od niedopałka poprzedniego.
3
- Nic z tych rzeczy,
dzięki Bogu. - Z wysiłkiem przełknął ślinę. -
Jack, chciałbym z tobą porozmawiać o twojej umowie z syndykatem
ogólnokrajowym...
- O co chodzi tym razem? -
zapytał powoli Jack wojowniczym
tonem, a w jego oczach pojawiły się groźne błyski.
-
Zdaję sobie sprawę, że dla dziennikarza, który całe życie pracuje w
Buffalo - i to dla naszej gazety -
przystąpienie do syndykatu
współpracującego z dwustu dwunastoma gazetami w całym kraju to
wielka szansa -
wyrzucił z siebie Kaz. - W innych miastach są
felietoniści znani w całych Stanach, ale w Buffalo ty jesteś pierwszy i
jedyny! Załoga naszej Times-Gazette pieje z radości. Wszyscy mamy
na
dzieję, że twoja sława zwiększy sprzedaż T-G. Jack, wiesz, jakie to
przygnębiające, kiedy pracujesz w jedynej w mieście codziennej
popołudniówce i widzisz, że ludzie przestają ją kupować, bo wolą
oglądać telewizję.
- Ale... -
bąknął Jack, niespokojnie zerkając na szefa. Musiało być
jakieś „ale”. Kazorowski nigdy nie chwalił ludzi bez jakichś
własnych, ukrytych powodów.
Naczelny wziął głęboki wdech.
- Jack,
podpisałeś umowę na trzy artykuły tygodniowo dla
syndykatu, ale my potrzebujemy pięciu na tydzień do naszej gazety.
-
Przykro mi, Kaz. Przystąpiłem do syndykatu tylko dlatego, że przez
ostatnie pięć lat pisywałem po pięć felietonów na tydzień. Chciałbym
poprzestać na trzech, ale takich, które interesowałyby czytelników w
całym kraju, a nie tylko tutaj.
-
Ale przecież twoja rubryka jest tak popularna właśnie ze względu
na lokalny charakter i tematykę, Jack. Rozumiem twoje ambicje, ale
nasi czytelnicy chcą kogoś, kto komentuje lokalne wiadomości, plotki
i anegdoty.
- W takim razie oczekujesz ode mnie trzech kolumn tygodniowo dla
publiczności ogólnokrajowej i dwóch na tematy lokalne, tak? Jezu,
Kaz, wykończysz mnie. Wiesz, że nie płacisz za dużo - dodał Jack
sucho.
-
Nie jestem bez serca, Jack. Rozumiem, że praca w syndykacie
zabierze ci więcej czasu i energii. Dlatego też pozwoliliśmy sobie... to
znaczy ja pozwoliłem sobie... zatrudnić dla ciebie asystenta.
4
Jack postąpił krok do przodu.
- Kogo?
- No wie
sz, kogoś do pomocy. Za jakiś czas mógłby przejąć
wtorkową i czwartkową rubrykę... oczywiście, pod twoim
kierownictwem i tak dalej -
dodał szybko. - Nigdy nie znajdziemy
kogoś, kto by tobie dorównał, a rubrykę nadal podpisywałbyś swoim
nazwiskiem.
- Tak jest taniej, co? -
skrzywił się Jack. - Nie możesz sobie pozwolić
na zatrudnienie jeszcze jednego felietonisty.
-
Cóż, masz rację... - Kaz spróbował się uśmiechnąć. Zawsze szczycił
się umiejętnością oszczędzania. - A wracając do sprawy, Jack, musisz
jedynie...
-
Nauczyć jakiegoś gówniarza prosto po szkole dziennikarskiej, jak
się pisze nadający się do czytania felieton? Przygotować się na ciągłe
poprawki i przeróbki? Do diabła, Tom, niańczenie go zajmie mi
więcej czasu, niż gdybym to wszystko pisał sam.
- Jej -
poprawił go Kazorowski, bawiąc się ołówkiem.
- Co?
-
Jej. Twój asystent jest kobietą, Jack.
Jack roześmiał się.
-
Dobra, Kaz, skończ te żarty. Kobiety nadają się do pisania o
posiłkach, ślubach, dzieciach albo o psychologii na co dzień czy o
obchoda
ch jakiejś rocznicy, jeśli są bardziej zainteresowane światem.
Ja piszę o sporcie, polityce i najważniejszych wydarzeniach. Drukuję
felietony satyryczne. i poważniejsze rzeczy, ale...
-
Mnóstwo kobiet czytuje twoją rubrykę, Jack.
- Zgoda, ale to nie znacz
y, że któraś z nich umiałaby coś takiego
napisać. Jeśli chcesz mieć kobietę-felietonistkę, to wsadź ją do
redakcji kobiecej i niech pisze o przedszkolach albo o najnowszej
diecie-
cud, czy o dziesięciu najlepszych metodach flirtowania, ale na
tym koniec.
-
Nie wiedziałem, że z ciebie aż taki męski szowinista, Jack. Nic
dziwnego, że żadna z kobiet pracujących u nas nie przyjęła oferty
pracy z tobą.
Jack otworzył szeroko swoje czarne jak onyks oczy.
-
Żadna?
5
-
Żaden z mężczyzn też nie chciał tej posady - dodał Kaz. - Starsi
dziennikarze mają już swoje stałe miejsca, a młodsi wcale się nie
palili, żeby grać przy tobie drugie skrzypce albo służyć za chłopca do
bicia trudnemu we współżyciu... - chrząknął głośno -...czy słowo
„tyran” będzie tu odpowiednie?
- Tyran? Ja? -
Jack poczuł się urażony. - To prawda, że umiem
postawić na swoim, ale...
-
Niektórzy używali innych sformułowań. Na przykład „terrorysta”
lub „furiat”.
-
Jestem po prostu pewny siebie. Wiem, na co mnie stać.
-
Jack, granicę między pewnością siebie a arogancją przekroczyłeś
już wiele lat temu.
-
Lubię ryzyko - powiedział Jack gorzko. - Sam ustanawiam reguły i
nie mam zamiaru podporządkowywać się czyimś rozkazom, nawet
szefów czy dyrektorów, to wszystko.
-
A ludzie, którzy cenią sobie spokój w pracy, chcą się trzymać od
ciebie jak najdalej. Dlatego musiałem poszukać kogoś spoza gazety,
nawet spoza Buffalo, jeśli mam być szczery. Jesteś swego rodzaju
legendą w środowisku dziennikarskim, Jack.
Kazorowski przygotował się na eksplozję, co do której był pewien,
że zaraz nastąpi.
Jack rzeczywiście miał zamiar wybuchnąć, kiedy uświadomił sobie,
że dopiero co nazwano go furiatem. Kazorowski z pewnością
oczekiwał, że zrobi mu awanturę. Jedyna rzecz, która nie podobała mu
się bardziej niż perspektywa jajogłowej panienki, piszącej artykuły
pod jego nazwiskiem, to świadomość, że ktoś potrafi z łatwością
przewidzieć jego zachowanie. Dlatego uśmiechnął się. Nie był to
może ten rodzaj uśmiechu, który zachęca drugą stronę do
odwzajemnienia go, niemniej jednak ten grymas przypo
minał
uśmiech.
-
Opowiedz mi o tej asystentce, za którą ponoć uganiałeś się po
całym kraju, Tom - wycedził słodkim głosem. - Pozwól, że to i owo
sam odgadnę: była na tyle naiwna, że zgodziła się na przeraźliwie
niską pensję, nawet jak na branżę dziennikarską.
-
Trafiłeś, chłopcze. - Kazorowski zatarł dłonie. - Wiesz, jak u nas
krucho z forsą. Jeżeli mam być do końca szczery, to praca z tobą nie
6
była jedynym powodem, dla którego wszyscy tutaj odrzucili ofertę.
Zaproponowaliśmy bardzo niską płacę. Bałem się, że będę musiał ją
podnieść, aż tu nagle dostałem podanie tej dziewczyny. Przejrzałem
kilka z jej prób dziennikarskich i rozmawiałem z nią. Ona jest dobra,
Jack. Zamierzałem wygłosić przed nią kazanie o tym, jak niskie są
płace w gazetach i tak dalej, ale ona wzięła tę posadę od razu. Z
pierwotną stawką!
-
Myślisz, że to bogata panienka, która pracuje dla przyjemności, a
żyje z ogromnego konta bankowego, założonego przez kochającego
tatusia? -
Ciemne oczy Jacka zwęziły się w szparki w nagłym
przypływie zainteresowania.
-
Przykro mi, ale cię rozczaruję, Blackledge. Jeśli ona jest bogata, to
ja napiszę te dwa artykuły tygodniowo sam i to za darmo. Nie
wygląda mi na zamożną, nie zachowuje się ani nie mówi jak bogate
córeczki. Jestem pewien,
że to dziewczyna z klasy średniej, a jej
mieszkający w małym domku rodzice ledwo wiążą koniec z końcem,
żeby pomóc dziecku rozpocząć karierę zawodową.
-
Mogłeś przynajmniej załatwić mi forsiastą panienkę na wydaniu -
zakończył Jack, nie całkiem żartując.
-
Nadal planujesz małżeństwo dla pieniędzy? - Kaz uśmiechnął się. -
Powodzenia. Przyda ci się parę dolarów.
Jack wzruszył ramionami.
-
Już raz ożeniłem się z tak zwanej miłości i skończyło się to
kompletną klapą. Następnym razem, o ile w ogóle będzie jakiś
następny raz, poślubię worek pieniędzy. Bogata narzeczona z dużą
forsą - tylko to mnie interesuje.
Na krótką chwilę z twarzy Jacka zniknął wyraz cynicznej
obojętności, a pojawiło się na niej coś w rodzaju rozczarowania.
-
Tu masz próbkę jej zdolności - głos Kazorowskiego wyrwał Jacka z
nieprzyjemnych wspomnień. Szybko zerknął na kartkę maszynopisu,
którą wręczył mu szef.
-
To przecież wypracowanie typu „Jak spędziłam swoje letnie
wakacje”. Przyjąłeś ją na podstawie takich bzdur?
-
Przeczytaj to uważnie. To jest świetne, dużo humoru. Ona rokuje
wielkie nadzieje. Pracowała w Disney...
-
Zatrudniłeś Myszkę Miki, żeby pisała za mnie artykuły?
7
-
Podczas wakacji pracowała w Disneylandzie. Oni wynajmują ludzi
i przebierają ich za bohaterów filmów, żeby zabawiali turystów -
wyjaśniał Kaz cierpliwie. - Była jednym z siostrzeńców Donalda.
Jack przewrócił oczami.
-
No to pięknie. Mam pozwolić eks-kaczce pisać pod moim
nazwiskiem. Kaz, bądź ze mną szczery. Ona jest pełna entuzjazmu,
odważna i pyskata, prawda? I do tego ładna?
-
Jack, na miłość boską...
-
Więc jest! Wiesz doskonale, że nie znoszę tego typu osóbek. Nic z
tego szefie. Sam będę pisał felietony. Potrzebne mi to jak dziura w
moście, ale nic mnie nie zmusi do pracy z jakimś ptasim móżdżkiem -
używam tego określenia zupełnie dosłownie w tej sytuacji - który...
-
Został przyjęty i jutro zaczyna - przerwał Kaz. - Ma na koncie
ponad rok współpracy z gazetami w Houston i w Waszyngtonie, a to
już jakieś doświadczenie, więc nie jest kompletnie zielona. To dobry
interes, Jack. Nie zamierzam zostawić jej tylko dla ciebie. Redakcja
kulinarna i rozrywko
wa też prosiły o jakąś pomoc: w takim razie
podzielicie dziewczynę między siebie. Zatrudniłem trzy osoby za
nieca
łą jedną pensję!
- Co z ciebie za facet. Kaz. - J
ack pokręcił głową, oburzony i
rozbawiony zarazem. -
Jesteś dusigrosz i straszny spryciarz, ale
ostrzegam cię już teraz, że zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby tej
panience odechciało się ze mną pracować.
Zadzwonił telefon i Kaz wyraźnie zadowolony, że ma tę rozmowę za
sobą, pośpiesznie sięgnął po słuchawkę.
Jack skierował się ku drzwiom.
-
Kiedy tu jutro przyjdzie, przyślij ją do mnie. Zamierzam pracować
w domu. -
Miał taką możliwość dzięki komputerowi osobistemu,
zainstalowanemu w mieszkaniu, choci
aż zwykle wolał przychodzić do
redakcji. Dzień jutrzejszy będzie wyjątkiem. Musi skutecznie
odstraszyć tę małą, a gdzież można to zrobić lepiej niż we własnym
domu.
Kaz zakrył dłonią mikrofon słuchawki.
- Jack -
ryknął - ani mi się śni posyłać dwudziestotrzyletnią
dziewczynę do twojego mieszkania. Spotkasz się z nią tutaj w redakcji
i nie będzie żadnych problemów z nagabywaniem seksualnym.
8
-
Dwadzieścia trzy lata? - Jack uderzył się w czoło otwartą dłonią. -
To znaczy, że jest młodsza ode mnie o dziesięć lat! Dziesięć lat!
Kiedy ja dojrzewałem płciowo, ona zaczynała chodzić do żłobka.
Kiedy ja uczyłem się prowadzić samochód, ona uczyła się czytać!
Kaz, to śmieszne, ja...
-
Będzie tu jutro punktualnie o siódmej, Blackledge.
-
Dobra, przyjdę z nią pogadać - wysapał Jack. Tę rundę przegrał, ale
nie miał zamiaru przyznawać się do porażki. - Jak się nazywa to
słodkie, małe kaczątko? - Jego uśmiech był więcej niż diaboliczny.
Kaz nie wyglądał na uszczęśliwionego.
- Colleen Brady -
wyrzucił z siebie i powrócił do przerwanej
rozmowy telefonicznej, nerwowo unosząc brwi.
Colleen Brady weszła do redakcji Buffalo Times-Gazette o szóstej
trzydzieści. Tak spieszno jej było zacząć nową pracę, że musiała się
powstrzymać, by nie przyjechać godzinę wcześniej.
W trakcie oczekiwania na przybycie Jacksona Blackled
ge została
przedstawiona wszystkim pracownikom, a ci przyjęli ją miło i ciepło.
Obawiała się, że jej nowi koledzy mogliby źle potraktować kogoś z
zewnątrz, kto sprzątnął im sprzed nosa świetną posadę asystenta
felietonisty drukowa
nego w całym kraju. Samodzielne pisanie
artykułów, oczywiście pod czujnym okiem pana Blackledge’a,
stanowiło spełnienie jej wielkich marzeń. Nie zdziwiłaby się więc,
gdyby ktoś z redakcji okazał jej zazdrość bądź nawet otwartą
wrogość.
Ku
swojemu zaskoczeniu, została przyjęta z otwartymi ramionami.
Dostała kubek kawy z ekspresu zainstalowanego w holu. Kiedy
pociągnęła łyk i spróbowała go przełknąć, ktoś zażartował na temat
mocy tej czarnej, gęstej smoły. Colleen śmiała się ze wszystkimi, ale
zanotowała sobie w myślach, aby przynosić własną kawę w termosie.
-
Już jest - wyszeptał jakiś głos. - Black Jack właśnie wysiadł z
windy.
Colleen nadstawiła uszu. Pan Blackledge swoje artykuły podpisywał
pseudonimem „Black Jack”.
Nagle przez tłumek przebiegł pomruk lekko podnieconych głosów,
rozległo się kilka sapnięć i Colleen poczuła na sobie powłóczyste
9
spojrzenia. Nie rozumiała, co się dzieje, ale w swym krótkim życiu już
kilka razy grała rolę nowicjuszki, więc potraktowała tę sytuację jako
coś normalnego. Każda grupa razem pracujących ludzi ma swoje
własne dowcipy, swój język, swój własny kod. Wiedziała z doświad-
czenia, że nie mogłaby zrobić nic gorszego niż zapytać o powód
zamieszania.
Z natury ostrożna i czujna, Colleen udała, że nie zauważyła nagłego
wzrostu napięcia i spokojnie popijała śmiercionośną ciecz, tutaj zwaną
kawą. Niestety, stała tyłem do drzwi, więc musiałaby się odwrócić o
sto osiemdziesiąt stopni, żeby zobaczyć, kto wchodzi do pokoju.
Wolała tego nie robić. Lepiej nie niszczyć oczekiwań grupy na... na
co? Colleen nie wiedziała, ale z pewnością wszyscy wkoło na coś
czekali. Na pozór spokojnie kontynuowała rozmowę z jednym z
młodszych reporterów, udając brak zainteresowania.
- Hej, Jack, ona jest tutaj! -
zawołał ktoś śpiewnym głosem. - Twoja
asystentka jest gotowa i czeka na ciebie.
Colleen poczuła gorąco czerwieniejących policzków. Ten facet
wypowiedział zwykłe, niewinne słowo „asystentka” tonem
sugerującym jakiś sprośny podtekst!
- Dobra, gdzie ona jest? -
usłyszała szorstki, mocny głos, pełen
zniecierpliwienia i złości.
- Tam, Black Jack -
padła wesoła odpowiedź. - Ta mała śliczna
blondynka.
Colleen postawiła kubek z kawą na brzegu biurka i umyślnie powoli
odwróciła się w stronę drzwi.
Jacka Blackledge’a dzieliło od niej kilka kroków. Bez wątpienia
zauważył ją natychmiast. Nie tylko była jedyną nie znaną mu osobą w
biurze, ale też naprawdę wyglądała jak „śliczna mała blondynka.”
Zmierzył ją wzrokiem. Jej rozpuszczone jasnoblond włosy opadały
nieco na ramiona. Patrzyła na niego ogromnymi brązowymi oczami.
Dostrzegł słodkie, miękkie i zmysłowe usta. Jej skóra przywodziła na
myśl lody brzoskwiniowe, taka gładka i bez skazy jak porcelana w
najlepszym gatunku.
- Colleen Brady? -
wyrzucił z siebie, chcąc zyskać na czasie. Dał się
zaskoczyć, a nie zdarzało mu się to zbyt często. Kaz nie uznał za
koniecznie poinformować go, że jego asystentka jest również piękną
10
kobietą. Niezła laska, jak powiedzieliby niektórzy z jego kolegów.
Fala ciepła, która przebiegła przez jego ciało, nie ucieszyła go w naj-
mniejszym stopniu.
-
Tak, proszę pana - odpowiedziała Colleen. Usłyszała za sobą
stłumiony chichot i drgnęła. Poczuła wewnętrzne napięcie jak nowy
rekrut, stojący przed najbardziej znienawidzonym instruktorem
musztry. Zmusiła ciało do częściowego choćby rozluźnienia napiętych
mięśni, zdołała wykrzywić wargi w grymasie, który, miała nadzieję,
przypomi
nał oficjalny uśmiech i wyciągnęła rękę na powitanie.
Jack zamknął jej dłoń w swojej, tak wielkiej, że wchłonęła jej małą
rączkę całkowicie. Jego palce były długie, silne i twarde.
Colleen usiłowała nie gapić się na niego, ale nowy szef bez wątpienia
podziałał na jej zmysły. Dotąd wyobrażała sobie pana Blackledge’a,
jako
lustrzane
odbicie
łysiejącego,
otyłego,
pięćdziesięciokilkuletniego Kazorowskiego. Ujrzała przed sobą jego
dokładne przeciwieństwo: młody, wysoki i przystojny w bardzo
męskim, surowym typie. Miał dość długie, czarne i niemożliwie gęste
włosy, oczy swą barwą przypominały bezksiężycową noc, a usta o
zmysłowych kształtach w tej właśnie chwili wykrzywiał nie wróżący
nic dobrego uśmiech.
Kiedy tak stali na wprost siebie, wyglądali jak olbrzym i
krasnoludek. On, potężnie zbudowany, wysoki jak wieża, i ona, która
przy swoich stu sześćdziesięciu centymetrach wzrostu i
drobnokościstej budowie stanowiła z nim uderzający kontrast. Ubrany
był w wypłowiałe czarne dżinsy, co tylko podkreślało jego szczupłe
biodra, płaski brzuch i onieśmielającą, przytłaczającą męskość.
Czarna koszulka i skó
rzana kurtka przydawały ogólnemu wrażeniu
nieo
kreślonej aury zagrożenia.
„Ubiera się raczej jak gangster, a nie jak dziennikarz” - pomyślała
nerwowo Colleen. Z całą pewnością nie odpowiadał ideałowi osoby,
która ma innych przyuczać do zawodu. Emanował seksem i był
nieprzystępny: klasyczny przykład niebezpiecznego i trudnego we
współżyciu mężczyzny, którego to typu Colleen, klasyczny przykład
grzecznej dziewczynki, konsekwentnie unikała.
-
Miło mi panią poznać, panno Brady - rzekł Jack fałszywie
uprzejmym tonem, który wywołał wśród obserwatorów zduszony
11
śmiech. - Jestem Jack Blackledge.
Już wczoraj, wiedząc, że publiczność dopisze, zaplanował sobie
scenę niby grzecznego przywitania, a po nim zamierzał kontynuować
schemat pod tytułem „Black Jack poznaje i niszczy nie chcianą
asystentkę.” Nie miał nic przeciwko zabawianiu innych, o ile nie stało
to w sprzeczności z jego własnymi celami. Nie przewidział jednak, że
„nie chciana asystentka” będzie taka... pociągająca. Nie spodziewał
się również, że dotyk jej małej, ciepłej i miękkiej dłoni okaże się tak
miły.
Colleen z trudem przełknęła ślinę.
-
Cała przyjemność po mojej stronie. - To zdanie padło z jej ust
automatycznie. Nie ulegało wątpliwości, że podobnie zachowałaby
się, witając samego diabła. Dobre maniery
wpajała jej matka, a potem najstarsza siostra Shavonne, która
przyjęła na siebie ciężar wychowania Colleen po śmierci rodzicielki.
„Brak pieniędzy nie usprawiedliwia braku dobrych manier.”
Ta zasada, powtarzana tak często przez matkę i siostrę, wręcz
wdrukowała się w jej pamięć. Kiedyś rodzina Bradych cierpiała
straszliwą nędzę i chociaż ten problem przestał istnieć, gdy cztery
siostry Colleen poślubiły bogatych braci Ramseyów, to kindersztuba
pozostała. „Posiadanie pieniędzy nie usprawiedliwia braku dobrych
manier” -
brzmiało nowe zawołanie bojowe Shavonne.
-
A więc spotkanie ze mną sprawia pani przyjemność, Colleen? -
Zjadliwość jego tonu poruszyła dziewczynę do głębi. - Czy zawsze
tak łatwo pani sprawić przyjemność, panno Brady?
Colleen poczerwieniała na twarzy. Ktoś z tłumu skomentował to
głośno i poczuła, że jej policzki robią się coraz gorętsze. W myślach
przeklęła jasną karnację swej skóry, która zdradziła ją właśnie wtedy,
kiedy chciała zachować pozory zimnej obojętności.
Wysunęła rękę z jego dłoni. Właściwie tylko spróbowała to uczynić,
bo Jack nie zwolnił uścisku. Pozostało jej jedynie wyrwanie ręki z
kleszczy nowego szefa, ale i to wydawało się daremne w obliczu
silniejszego przeciwnika, który nie miał najmniejszego zamiaru do
tego dopuścić. Zamierzał natomiast ją zirytować, rozzłościć, zmusić
do bitwy o odzy
skanie własnej dłoni i tym sposobem ośmieszyć przed
kolegami.
12
Oczy Colleen i Jacka spotkały się. Wyczytała w jego spojrzeniu
wyzwanie i zdecydowała się je przyjąć.
2
-
Czy mógłby pan puścić moją rękę? - zapytała Colleen z
wymus
zonym, drewnianym uśmiechem. Jeżeli nie udało się jej
wyglądać na zimną i obojętną, może chociaż tak zabrzmią te słowa.
Miała nadzieję, że nikt nie zauważył lekkiego drżenia w jej głosie.
- Nie. -
Jack uśmiechnął się złośliwie. Wiedział, że wyprowadził ją z
równowagi. To dobrze. Postanowił trzymać jej rękę tak długo, aż
straci resztkę opanowania i pobiegnie do Każą z żądaniem uwolnienia
jej od jakichkolwiek kontaktów z tym paskudnym Jackiem
Blackledge’em.
Za jego decyzją krył się jeszcze jeden powód. Podobało mu się
dotykanie tej dziewczyny.
Colleen nie była jednak ani tak naiwna, ani tak słaba psychicznie jak
przypuszczał. W końcu przecież jej siostry poślubiły czterech braci
Ramseyów, z których żadnemu nie brakowało agresywności, ciągot
dyktatorskich
i męskiej przewrotności. Siostry Colleen nauczyły się,
jak postępować z Ramseyami, co w żadnym razie nie było łatwe, a
Colleen miała oczy i uszy otwarte i również sporo sobie przyswoiła.
Wiele razy widziała, jak siostry z humorem rozbrajały pola minowe
m
ałżeńskich nieporozumień. Zawsze warto spróbować dowcipu,
kazała więc wargom przybrać kształt najbardziej promiennego
uśmiechu i zaprzestała wysiłków, by uwolnić dłoń.
-
Nie sądziłam, że tak szybko osiągniemy etap trzymania się za ręce,
Jack. Więc zakochałeś się od pierwszego wejrzenia?
Tłumek wybuchnął śmiechem. Jack zarejestrował aprobatę widzów i
zmarszczył brwi. Niezła z niej zawodniczka, skoro zdołała zażartować
z jego taktyki zastraszania. Powi
nien teraz puścić jej dłoń i śmiać się
ze wszystkimi. Zmarsz
czył brwi jeszcze bardziej. Nie lubił czuć się
wystrychnięty na dudka, zwłaszcza przez blondynkę o twarzy dziecka.
Colleen Brady będzie musiała nauczyć się podstawowych reguł, z
których pierwsza brzmi: on tu dowodzi. Kobiety przychodziły i
odchodzi
ły stosownie do jego zachcianek. Zawsze wszystko
przebiegało zgodnie z jego warunkami. Raz nawet podziękował jednej
13
z rozwścieczonych dziewcząt, która nazwała go zimnokrwistą żmiją;
uznał to za komplement.
Łatwo przyszło, łatwo p o s z ł o. Tak brzmiało, kredo i
zdecydowanie odrzucał możliwość zmiany swych poglądów z
powodu jakiejś tam laleczki Barbie. Zuchwale otaksował ją
spojrzeniem. Ze zdumieniem stwierdził,;; przełknięcie śliny sprawia
mu trudność.
Jej figura posiadała wszystkie ponętne krzywizny, zagłębienia i
wypukłości dokładnie tam, gdzie należy. Ciemnopurpurowej sukienki,
którą założyła tego ranka, nie woźna by nazwać seksowną, ale miękki
materiał uwydatniał znacząco jej kobiecość. Kształtne stopy obute
były w, lekkie pantofelki na niskim obcasie, a ciemne rajstopy opinały
smukłe łydki.
„Wspaniałe nogi” - przyznał Jack, wyobrażając sobie jej uda, z
pewnością jędrne i zaokrąglone. Następnie spróbował ujrzeć w
myślach barwę i wielkość brodawek jej piersi, co zaowocowało, rzecz
jasna, narastającym podnieceniem. „Pozbycie się małej panny Brady
za pomocą uwiedzenia zapowiada się całkiem przyjemnie” -
pomyślał.
-
Nazwijmy to pożądaniem od pierwszego wejrzenia, kochanie -
wycedził. Uniósł jej dłoń do ust przyciągając ją tym samym ku sobie.
Kiedy odwrócił jej rękę i przycisnął do niej wargi, do jego nozdrzy
dotarła subtelna kwiatowa woń jej perfum.
W uszach Colleen zabrzmiało echo jej przeraźliwie głośno bijącego
serca. Co ma teraz zrobić? Poczuła silną pokusę, żeby wyrwać rękę i
trzasnąć go na odlew w twarz, ale przecież obserwuje ich cała
redakcja, czekając z niecierpliwością na jej następne posunięcie. Jeden
fałszywy ruch może ją kosztować sympatię nowych kolegów, a może
nawet wzbu
dzić w nich niechęć czy wrogość.
Co gorsza, dotknięcie warg Jacka na wrażliwej skórze dłoni
wprowadziło ją w jeszcze większe pomieszanie. Całe ciało Colleen
ogarnął ten szczególny rodzaj fali gorąca, płynącej z okolic żołądka,
która wnet dotarła do policzków i oblała je krwistym rumieńcem.
Szybko zerknęła na jego prawą rękę. Nie dojrzała na niej obrączki
ślubnej. Niespodziewana, a przy tym ani trochę nie pomocna w
wyplątaniu się z tego ambarasu, myśl przeraziła ją tak samo; jak
14
dreszcz emocji wywołany dotykiem jego dłoni.
- Witamy w Times-Gazette -
krzyknął ktoś z tłumu - i na posadzie z
piekła rodem. Jesteś odważniejsza niż ktokolwiek z nas.
-
Black Jackowi potrzebna asystentka jak, nie przymierzając jak
ślubna małżonka - wymamrotał ktoś inny.
Tę ostatnia uwagę potwierdziły chóralne potakiwania i szepty.
Colleen pojęła ją w lot: Jack Blackledge nie chciał się żenić i nie
zamierzał pracować z kimkolwiek. Naraz zobaczyła swą wymarzoną
posadę z zupełnie innej perspektywy.
-
Pan Kazorowski przyjął mnie dość entuzjastycznie - wybuchnęła
Colleen, zbyt poruszona najświeższym odkryciem, by utrzymać język
na wodzy. -
Ale to nie był entuzjazm, prawda? To był akt desperacji?
Usłyszała pojedyncze oklaski i śmiechy. Z uczuciem, jakie zwykle
towarzyszy tonącemu, Colleen zdała sobie sprawę ze swego
rzeczywistego położenia. Ten szczęśliwy los na loterii, jej wspaniała
nowa praca okazała się niewypałem. Prawdopodobnie propozycję jej
podjęcia odrzuciło mnóstwo ludzi, także wszyscy obecni w tym
pokoju, zanim ona miała nieszczęście przysłać swoje podanie. Czy
Kazorowski w ogóle czytał próbki jej tekstów?
Nagle Jack puścił jej dłoń. Kiedy ich oczy niechcący się spotkały,
dostrzegła w jego wzroku gniew zamiast wcześniejszej złośliwej
satysfakcji.
-
Do tego kupił cię tanio - wycedził zimno Jack. - Mam nadzieję, że
nie łudziłaś się, że to z powodu twoich talentów dziennikarskich.
-
Umiem pisać - odrzekła Colleen.
P o m o c y -
zawołała bezgłośnie w myślach. Nie lubiła walczyć, a
walka z mężczyzną, w dodatku tak silnym, wysokim i tak bardzo
męskim, przerażała ją bardziej niż cokolwiek innego. Obserwowała
swoje siostry, ich zmagania z przyszłymi wówczas mężami z klanu
Ramseyów i już wtedy czuła wielką ulgę, że była tą panną Brady,
której oszczędzono podobnych przejść.
Jednak przyglądając się siostrom, zapamiętała dobrze jedną ważną
rzecz. Pewien
typ mężczyzny: dominujący, agresywny, promieniujący
magnetyzmem seksualnym osobnik -
a Jack Blackledge bez wątpienia
należy do tej kategorii - każdego, kto ustępuje mu z drogi,
natychmiast rozgniata jak pchłę. Jack Blackledge rozumie i szanuje
15
tylko siłę i władzę. Uległa, nieśmiała kobieta nie ma w walce z nim
żadnych szans.
Musi mu teraz udowodnić, że trafił na równego sobie przeciwnika.
Ruszaj, jeżeli zamierzasz iść naprzód. Tak brzmiała dewiza
Ramseyów, mająca uzasadnić konieczność nieustannego panowania
nad sytuacją, a Colleen zbyt często oglądała tych, którzy wycofali się
bez walki. W atmosferze powszechnego lekceważenia tracili
możliwość decydowania o własnej przyszłości. To właśnie spotkałoby
ją w Times-Gazette, gdyby pozwoliła Jackowi Blackledge’owi
sterroryzować się na dobre.
-
Umiem pisać - powtórzyła jeszcze dobitniej.
-
Umiesz pisać?! - zawołał kpiąco Jack. - Spędziłaś wakacje
przebrana za kaczuszkę. Co to ma wspólnego z pisaniem? Zaliczyłaś
kilka egzaminów z dziennikarstwa na ja
kimś zakichanym uniwerku...
-
Nie studiowałam dziennikarstwa - przerwała mu Colleen, a jej
piwne oczy zaczęły jarzyć się gniewnym blaskiem. - Skończyłam
filologię angielską.
- Jeszcze lepiej! -
krzyknął Jack z pogardą.
Colleen wpadła w konsternację. Usiłowała odpowiadać ciosem na
cios i stępić jego ostry język, ale Blackledge najwyraźniej postanowił
ją znokautować. Nie była pewna, jak długo utrzyma się na ringu.
- Och, daj jej spokój, Jack -
odezwał się jeden z dziennikarzy
sportowych. Przypuszczalnie, wczuwając się w jej położenie, pragnął
w ten sposób podtrzymać ją na duchu.
-
Ona jest w porządku - dodał któryś z reporterów, uśmiechając się
nerwowo.
Zgodził się z nim ktoś jeszcze i szala zwycięstwa zaczęła się powoli
przechylać na stronę Colleen. Czyżby zdała nieformalny egzamin i
zdobyła sympatię nowych kolegów? Kiedy dwie z młodszych
reporterek podeszły do niej i zaprosiły ją na lunch w czasie przerwy,
pomyślała, że chyba tak.
Jack doszedł do tego samego wniosku. Rzucił Colleen złowróżbne
spojrzenie i pomaszerow
ał sztywno w kierunku swojego biurka.
-
Idziesz tutaj czy zamierzasz sterczeć tam i plotkować cały dzień?! -
zawołał ze złością. - Nie jesteś w wesołym miasteczku. W tym
miejscu wydaje się gazetę.
16
-
Spróbuj się nie przejmować, Colleen - szepnęła jedna z jej nowych
przyjaciółek, z którymi miała zjeść lunch. - To nawet lepiej, że cię nie
znosi. Będziesz bezpieczniejsza i popracujesz tu o wiele dłużej.
Colleen była wdzięczna za słowa otuchy, lecz nie dodały jej one
odwagi. Podeszła do biurka Jacka w pełni świadoma, że nie cieszy się
łaską swego szefa.
-
Dotąd miałem ten kąt wyłącznie dla siebie - powiedział kwaśno -
ale widzę, że wstawiono już mebel dla ciebie. - Wskazał na stary,
odrapany blat, wciśnięty pomiędzy jego wielkie, błyszczące biurko a
ścianę. - Siadaj i do roboty - rozkazał.
Colleen usiadła na starym drewnianym krześle. Nie mogła nie
zauważyć, że obrotowe krzesełko Jacka jest zaopatrzone w miękkie
poduszki, podczas gdy jej stary grat wy
glądał jak wyrzucony na
śmietnik z liczącej sobie sto lat wiejskiej szkółki. Po kilkudziesięciu
sekundach siedzenia na nim jej ciało potwierdziło tę ocenę.
Zastanawiała się, jak wytrzyma na nim przez kilka godzin.
Colleen powstrzymała westchnienie. Na szczęście biurka ustawiono
tak, że dzieliła ją od Jacka szerokość dwóch blatów. Cóż, należy być
wdzięcznym choćby i za to. Gdyby biurka stały tyłem do siebie, nie
dałoby się uniknąć przypadkowych dotknięć.
Pomyślała o jego dużej, silnej i ciepłej ręce, o jego wargach na swej
skórze i dziwny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Tak, musi za
wszelką cenę uciekać przed dotykiem tego człowieka.
-
Wiesz, jak włączyć komputer? - zapytał Jack, udając troskliwość i
obserwując ją przy tym uważnie. - Tam z boku jest taki kluczyk, który
musisz przekręcić. Może ci pomóc?
- N
ie, dziękuję. Poradzę sobie. - Poprzysięgła w duchu, że nie
skorzysta z pomocy Jacka, nawet gdyby to miało oznaczać ślęczenie
przed czarnym ekranem przez cały dzień. Przeszukała klawiaturę,
znalazła przełącznik i po chwili komputer ożył, sygnalizując to
c
ichym brzęczeniem.
Jack zdawał się jej nie zauważać, więc w końcu zebrała się na
odwagę i chrząknęła.
-
Nie chciałabym panu przeszkadzać, ale co właściwie mam robić?
-
A może ty mi powiesz, moja mała, co cię skłoniło do zabawy w
dziennikarstwo?
17
Colleen pop
atrzyła mu prosto w oczy. Wtedy coś trudnego do
uchwycenia, silnego jak wyładowanie elektryczne przebiegło między
nimi.
Po prostu hormony, czysta chemia -
pomyślał Jack. Ekscytujące, ale
w obecnej sytuacji zupełnie nie na miejscu. Przecież starał się jej
pozbyć, a nie zaciągnąć do łóżka. Ku swemu niezadowoleniu
skonstatował, że ma ochotę na jedno i drugie jednocześnie.
Mniej doświadczona Colleen zinterpretowała powstałe napięcie jako
wrogość z jego strony. Z historii burzliwego narzeczeństwa swoich
sióstr
zapamiętała także tę naukę: jedyny sposób radzenia sobie z
wrogością to stawić jej czoło.
Odmówiła w myśli krótką modlitwę, wdzięczna za czysto zawodowy
charakter swych stosunków z Jackiem. Wyobra
ziła sobie, że
musiałaby utrzymywać osobiste kontakty z takim seksownym,
wymagającym, agresywnym, trudnym mężczyzną! To... przerażające.
-
Nie bawię się w dziennikarstwo - odrzekła, dumna ze swego
opanowanego, zimnego tonu. Bez onieśmielającej asysty
obserwatorów łatwiej się z nim rozmawiało. - Zawsze chciałam pisać.
Kiedy pan Kazorowski przyjął mnie do pracy, ledwo uwierzyłam w
swoje szczęście.
-
Jak się dowiedziałaś, że nikt w redakcji nie reflektował na tę
posadę?
-
Po takim miłym powitaniu z pańskiej strony nie miałam żadnych
wątpliwości. - Ucieszyła się z udanej repliki. Tak, słowna potyczka z
panem Blackledge’em okazała się dla niej dużo prostsza, kiedy
rozmawiali sam na sam.
-
A dlaczego szukałaś pracy właśnie w Buffalo? - Ogarnęło go
rozdrażnienie, gdy jej żałosne próby odcinania się naprawdę odniosły
skutek. -
Tak się składa, że ja kocham to miasto. Tutaj się urodziłem i
wychowałem, ale nie mogę nie dostrzegać, jaką złą reputacją cieszy
się Buffalo w całym kraju. Nikt bez specjalnego powodu nie
przyjeżdża tutaj.
Colleen zastanawiała się, czy on czeka na odpowiedź, czy tylko
sposobi się do kolejnej złośliwości. Postanowiła wziąć jego pytanie za
dobrą monetę i odpowiedzieć.
-
Osoba, z którą wynajmuję mieszkanie...
18
-
Mężczyzna czy kobieta? - Znów zastawiał na nią pułapkę.
Colleen zdecydowała, że ominie ją z daleka. Rzuciła mu pobłażliwe
spojrzenie.
- Kobieta -
rzekła. - Ma na imię Nicola. Nicola Shakarian. Byłyśmy
najlepszymi przyjaciółkami przez całe studia, więc po dyplomie...
-
Mieszkałaś kiedyś z mężczyzną?
- Nie! -
Zaraz pożałowała, że jej głos ujawnił tyle przerażenia.
Znowu zamierzał ją zirytować, a ona połknęła przynętę. Musi
odzyskać utracone terytorium.
-
Mieszkał pan kiedyś z kobietą? - Po raz pierwszy w życiu zadała
takie pytanie mężczyźnie. Miała nadzieję, że wygłosiła je niedbałym
tonem oso
by doświadczonej.
-
Oczywiście. Przez dwa lata byłem żonaty. Oprócz tego i przed
ślubem, i po rozwodzie zdarzało mi się przez czas dłuższy gościć
kobiety w swoim mieszkaniu.
- Ach tak. -
No i co teraz powinna powiedzieć? Kiedy dochodziło do
niedbałej wymiany zdań osób doświadczonych, Jack miał nad nią co
najmniej tysiąc lat przewagi.
-
Pozwól, że uprzedzę twoje kolejne pytanie. Nie, w tej chwili
mieszkam sam. -
Jack uśmiechnął się w sposób, jakiego nie
powstydziłby się wilkołak. - Powszechnie uważa się mnie za
doskonałą partię.
-
Kto tak uważa i z jakich powodów? - zareplikowała natychmiast
Colleen. Niestety, znów zaczęła się rumienić. Jak on odgadł, że
właśnie zastanawiała się nad jego obecną sytuacją?
- Punkt dla ciebie. -
Tym razem zaśmiał się szczerze. - Czy w twoim
życiu jest jakiś mężczyzna, Colleen? Może miły chłopiec z college’u,
który nawet teraz, kiedy sobie gawędzimy, haruje jak wół, żeby kupić
ci pierścionek zaręczynowy z jednokaratowym diamentem?
Sztywno pokręciła głową i w tym samym momencie nagle odzyskane
poczucie humoru dodało jej pewności siebie. Ze zdziwieniem
stwierdziła, że się uśmiecha.
-
Wygląda na to, że właśnie ten brak pierścionka rzucił mnie i Nicolę
do Buffalo. Przez pierwsze miesiące po studiach próbowałyśmy
mieszkać w Houston, ale na dłuższą metę okazało się to niemożliwe.
Moja rodzina wciąż organizowała dla mnie i dla Nicoli randki z
19
chłopcami, których wcześniej nie widziałyśmy na oczy. A kiedy nie
usiłowali nas wydać za mąż, to bez przerwy nas odwiedzali, zapraszali
na obiad
y i raczyli kazaniami na temat zagrożeń i pułapek
czyhających na dwie samotnie mieszkające dziewczyny. Doszłyśmy
do wniosku, że powinnyśmy wyjechać z miasta. Znalazłyśmy zajęcie
w Waszyngtonie. Tam mieszkają krewni Nicoli. - Uśmiechnęła się
jeszcze szerzej. -
No i proszę sobie wyobrazić: cała historia
powtórzyła się od początku do końca, tym razem z rodziną Nicoli w
roli głównej. Znowu doprowadzali nas do szału nadopiekuńczy
wujowie i swata
jące ciotki.
Wcale nie pragnął odwzajemnić jej uśmiechu, jednak zrobił to bez
udziału woli.
-
Więc postanowiłyście poszukać wolności i niezależności w
Buffalo?
-
Zależało nam na wolności gdziekolwiek. Starałyśmy się o pracę we
wszystkich miastach w całym kraju, byle z daleka od Bradych i
Shakarianów. Nicola jest pielęgniarką i chciała zatrudnić się w
szpitalu pediatrycznym, a ja w ga
zecie. Umówiłyśmy się, że
pojedziemy tam, gdzie będzie praca dla nas obu.
-
I była w Buffalo.
Colleen przytaknęła.
-
Nicola dostała etat pielęgniarki w szpitalu dziecięcym. Myślę, że
spodob
a nam się to miejsce. Wiem, że tak będzie - poprawiła się, a w
jej oczach błysnęła radość. - Nareszcie jesteśmy na swoim, mamy
przyjemne mieszkanko i obie znalazłyśmy dobre posady.
-
Może twoja przyjaciółka znalazła dobrą posadę, ale ciebie
wpuszczono w ma
liny, moja droga. Masz na głowie trzy różne zajęcia
za niecałą jedną pensję.
- Trzy? -
Wpatrzyła się w niego spłoszona.
-
Oprócz pracy ze mną, która będzie ciężką torturą, mogę ci to
obiecać, przyjdzie ci recenzować bzdurne komedie dla nastolatków i
rzygaw
iczne horrory, bo nasza recenzentka od idiotycznych filmideł
idzie na urlop macierzyński. Laura Berman, szefowa działu rozrywki,
kategorycznie odmówiła oglądania tych śmieci. A Stefania Doebler,
redaktorka dzia
łu kulinarnego, poprosiła o kogoś do pomocy przy
rubryce wymiany przepisów od czytelników, w czwartkowym po-
20
szerzonym wydaniu. Wysil mózg i zgadnij, kto zajmie się tym
wszystkim.
- Ja? -
Colleen rozwarła szeroko oczy.
- Brawo.
-
Wymiana przepisów kulinarnych? Czy będę musiała też gotować?
-
Skąd, u diabła, mam wiedzieć? - Jack wzruszył ramionami. - Nie
miałem dotąd nic wspólnego z czymś takim. Z pomocą boską może
nigdy nie będę miał.
-
Ale ja nienawidzę gotowania. Jestem okropną kucharką.
-
W takim razie żywię nadzieję, że każą ci nie tylko wypróbować
każdy przepis, ale także zjeść to, co przygotujesz. I nie spodziewaj się,
że zaryzykuję przełknięcie choćby kęsa z tej brei.
-
Ani mi to w głowie. - Zagryzła dolną wargę. - Pan Kazorowski nic
nie wspominał o przepisach i recenzjach filmów.
- O recenzja
ch głupich filmów - poprawił ją Jack radośnie. -
Oczywiście, że nie wspomniał. Jak słusznie zauważyłaś, był
zdesperowany. Nie powiedział ci także, że w dziennikarskim światku
Buffalo uważa się mnie za plagę egipską i dopust boży, prawda?
Colleen przyjrza
ła mu się w zamyśleniu.
-
Najwyraźniej nie jest ci przyjemnie, że nikt nie chce z tobą
pracować, a mimo to wcale nie próbujesz traktować ludzi uprzejmie i
po przyjacielsku...
- Uprzejmie i po przyjacielsku?-
huknął Jack.- Za długo przebywałaś
w magicznym
świecie Disneya, moja panno. W realnym świecie nie
ma miejsca na „uprzejmie i po przy
jacielsku”. Każdy układa sobie
grafik własnych celów i robi wszystko, żeby je osiągnąć kosztem
pozostałych. Chodzi tylko o to, żeby wysforować się daleko przed
innych i utrzy
mać na czele wyścigu, to wszystko.
Colleen skrzywiła się.
-
Jakbym słyszała teścia moich sióstr. To znaczy ojca moich
szwagrów -
wytłumaczyła.
- Co? -
Jack najwyraźniej potrzebował dalszych wyjaśnień.
-
Mam cztery siostry: Shavonne, Erin, Tarę i Megan, które poślubiły
czterech braci: Slade’a, Rada, Jeda i Ricka. Oni...
-
Zaraz, zaraz, chcesz, żebym się nauczył tych wszystkich imion na
pamięć? - przerwał jej znowu. - Czy na koniec szykujesz jakiś
21
konkurs?
Colleen obrzuciła go zimnym jak lód spojrzeniem.
-
Moje siostry mają tego samego teścia, bo ich mężowie są synami
tego samego ojca. Większość ludzi uważa ten fakt za interesujący.
Ten człowiek to rekin w ludzkiej skórze. Zgodziłby się z tobą co do
filozofii typu „rób wszystko, byle tylko utrzymać się na szczycie” i
podobnych bzdur. Ja się nie zgadzam, jeśli chcesz wiedzieć -
zakończyła. W jej brązowych oczach zajaśniały iskierki buntu.
Jack popatrzył na nią surowo. Sytuacja zaczęła wymykać się spod
mojej kontroli -
pomyślał z niepokojem. Ta dziewczyna jest zbyt
ładna i zbyt pociągająca... i za młoda dla niego. Co gorsza, w jej
towarzystwie czuł się o wiele za dobrze. Czas skończyć koleżeńską
pogawędkę i to natychmiast.
- To nie bzdury, to uniwersalna prawda -
rzucił ostro. - Poza tym nie
interesuje
mnie historia twojej rodziny, więc jeśli w ten sposób
usiłujesz zachowywać się uprzejmie i po przyjacielsku, to na mnie to
nie działa, Colleen.
Jej policzki przybrały barwę głębokiej purpury. Nie dość, że co
chwila z niej drwił, to jeszcze wymówił „Colleen” takim tonem, jakby
chciał powiedzieć „ty idiotko”.
Doprowadził ją do ostateczności.
-
Dlaczego jesteś taki... taki nieznośny! - wybuchnęła.
-
Nieznośny? - warknął Jack. - Nie jestem nieznośny! Tak możesz
nazwać dzieciaka, który nie chce iść spać po dobranocce. Uprzejmie,
po przyjacielsku, nieznośny...Jeżeli twoje słownictwo dziennikarskie
brzmi tak przyziem
nie, jak to, co słyszę, to radzę ci jak najszybciej
zainwesto
wać w dobry słownik, dziecinko.
-
Nie lubię, kiedy nazywa się mnie dziecinką albo panienką - rzekła
ostro Colleen. - Nie jestem dzieckiem.
-
Oho, witamy nową feministkę. No dalej, powiedz mi, jak bardzo
nienawidzisz mężczyzn, i jak to my, mężczyźni, niszczymy was,
piekielnie utalentowane kobiety. Już czekam na przemówienie z cyklu
„Jakiż ten świat byłby wspaniały, gdyby rządziły nim kobiety”.
Zmierzyli się wzrokiem ponad blatami dwóch biurek.
-
Wcale nie nienawidzę mężczyzn - zaprzeczyła Colleen gorąco - ale
dla ciebie chyba uczynię wyjątek.
22
-
A zatem Colleen lubi mężczyzn - odezwał się przesłodzonym
głosem, zastawiając na nią kolejną pułapkę. - Założę się, że wielu
mężczyzn lubi Colleen. Czy spędzasz czas jako imprezowa seksowna
panienka co wieczór z innym przyjacielem, Colleen? Bawią cię zaloty
kilku face
tów naraz, kiedy ty możesz wybrać sobie tego lub tamtego
w zależności od nastroju?
-
Odpowiedź na oba pytania brzmi „nie” - odrzekła z kamienną
twarzą.
-
Nie? Nie chodzisz na przyjęcia, nie flirtujesz, nie mieszkasz z
przyjacielem. Co ty właściwie robisz z mężczyznami, moja droga?
Zignorowała złośliwy podtekst tego pytania. Ich rozmowa, czy raczej
kłótnia, coraz bardziej przypominała wszystkie te nieprzyjemne
wymiany zdań, do jakich dochodziło w trakcie randek z amantami
myślącymi tylko o wciągnięciu jej do łóżka. Przywołała w pamięci
rezultaty tych nud
nych, żałosnych dialogów.
-
Więc powiesz mi czy nie, Colleen? - nalegał Jack. - Czekam na
odpowiedź z zapartym tchem.
Usta Colleen wykrzywiły się nagle w kwaśnym uśmiechu. Skoro
chce się dowiedzieć, to proszę bardzo.
-
Mogłabym odpowiedzieć, że tak osobiste szczegóły to nie twój
interes i że zbliżasz się do granicy nagabywania seksualnego.
Odniosłam jednak wrażenie, że to by cię tylko zachęciło do dalszego
włażenia z butami w moje prywatne życie. Może nawet zachęciłoby
cię do ponownego bajdurzenia o moim feminizmie.
-
Hm, nie mylisz się - zgodził się, a jego czarne oczy zaczęły
błyszczeć.
-
W takim razie usłyszysz prawdę. - Głęboko odetchnęła. Oto nastąpi
wyznanie, które zawsze odstrasza mężczyzn. Nigdy dotąd jej nie
zawiodło. - Jeśli chodzi ci o seks, to mam niewiele wspólnego z
mężczyznami. Czasem tylko pocałunek na dobranoc, jeżeli
spędziliśmy razem kilka miłych wieczorów i jeśli zdołałam go
polubić. To wszystko. Dotąd sięga moje doświadczenie z płcią
przeciwną.
-
Mówisz poważnie? - Jack wyglądał na zakłopotanego. - Chcesz
powiedzieć, że jesteś dziewicą?
Colleen skinęła głową, rozpaczliwie walcząc z wpełzającym na jej
23
twarz rumieńcem.
Jack gapił się na nią baranim wzrokiem.
- A co... co z seksem?
Rumieniec pogłębił się. Zaczęła się wiercić na niewygodnym krześle.
-
Nie jestem pewna, czy powinnam uprawiać seks przed ślubem, czy
dopiero po wyjściu za mąż - wyznała cicho. - Moje dwie siostry spały
ze swoimi mężami przed ślubem, a dwie pozostałe wytrzymały z tym
do nocy poślubnej. Wiem jedynie, że aby podjąć taką decyzję,
musiałabym być bardzo zakochana i absolutnie pewna swoich uczuć,
tak jak moje siostry.
Przez kilka chwil Jack nie był w stanie wykrztusić ani słowa.
-
Naprawdę nie zamierzasz - wydukał w końcu - iść do łóżka z
mężczyzną, dopóki się z tobą nie ożeni?
Wstał z krzesła i rozpoczął wędrówkę w tę i z powrotem, środkiem
wąskiego pasa wolnej podłogi między biurkiem a oknem.
-
Toż to średniowiecze! Co za wariactwo, żeby nie rzec, kompletne...
-
Z trudem złapał oddech. - Nawet nie potrafię znaleźć na tyle
dosadnych słów, żeby ci powiedzieć,co myślę o takich staroświeckich,
obłąkanych poglądach.
-
Och, jak dotąd nieźle sobie radzisz.
Jego reakcja nie jest zaskakująca ani tym bardziej oryginalna -
pomyślała Colleen wzdychając. Przywykła już do takich scen.
Zdarzały się zawsze, kiedy sytuacja zmuszała ją do wyłuszczenia
powodów tego, że „nie idzie na całość”, jak to uroczo określali jej
niedoszli kochankowie.
-
Dlaczego was, mężczyzn, tak to denerwuje? - zapytała, czując
naras
tającą wściekłość. - Nie potępiam nikogo, kto ma inne
zapatrywania na seks. Ja nie chcę nakłaniać innych do podejmowania
jakichkolwiek decyzji, zanim będą gotowi. Dlaczego więc ludzie tak
łatwo potępiają i wyszydzają moje decyzje?
-
Dlatego, że... że... - Jack zamilkł. Chociaż ciężko przyszło mu to
przyznać, Colleen miała rację. Zastanawiał się gorączkowo, czemu tak
go to ubodło. Przecież nie namawiała go do życia w celibacie, po
prostu przedstawiła swoje stanowisko w pewnej kwestii.
Jego wzrok, jakby nie
zależnie od woli, po raz kolejny spoczął na
zmysłowych krągłościach piersi, ukrytych pod miękką włóczkową
24
sukienką. Na piersiach, których nie zobaczył ani nie dotknął żaden
mężczyzna.
Jest dziewicą! Te słowa nadal dźwięczały mu w uszach. Dlaczego ten
pros
ty fakt poruszył go aż tak mocno? Czemu nie mógł przestać
myśleć o tym, że każde miłosne dotknięcie i każda pieszczota
okazałyby się dla tej dziewczyny czymś zupełnie nowym? Zmusił się,
żeby wypchnąć z umysłu prowokacyjne myśli i skoncentrować się na
głównym celu tej rozmowy: tłamszeniu i odstraszaniu niepożądanej
asystentki.
-
Cóż, więc nie jesteś zbyt doświadczona - mruknął. - Pozwól, że
udzielę ci małej lekcji na temat życia we współczesnym świecie. Otóż
dziewictwo straciło dziś na atrakcyjności. Jeśli kiedykolwiek
poweźmiesz zamiar zainteresowania sobą mężczyzny, to nie wyskakuj
ze swoimi rewelacjami.
-
Waśnie o to chodzi. Nie muszę cię sobą zainteresować, dlatego
postanowiłam powiedzieć ci trochę prawdy - odparła natychmiast
Colleen. - Teraz, m
am nadzieję, dasz sobie spokój z niewybrednymi
uwagami na temat seksu. Jak już wiesz, w przypadku mojej osoby to
strata czasu.
Podszedł do jej biurka i zawisł nad nią jak sekwoja nad kępą paproci,
znów próbując taktyki onieśmielenia.
-
Być może popełniłaś strategiczny błąd, moja słodka. Przypuśćmy,
że potraktuję twą niewinność jako wyzwanie? Przypuśćmy, że nie
spocznę, dopóki nie będę cię miał w łóżku? Nigdy jeszcze żadna
kobieta nie wymknęła się z moich sideł. Gdybym zdecydował się na
ciebie, spotkałby cię ten sam los. Z całą pewnością.
Colleen na chwilę zesztywniała, czując falę dreszczy. Z przerażeniem
skonstatowała, że nie był to dreszcz strachu, tylko podniecenia.
Natychmiast opanowała to uczucie. Zakończenia tego typu dyskusji
znała już na pamięć.
-
Na pewno ci się odechce - powiedziała matowym głosem. - Stracisz
mnóstwo czasu i energii. Szybko dojdziesz do wniosku, że
niepotrzebnie marnujesz siły.
-
Zdarzało się tak przedtem?
Kiwnęła głową.
-
Ale nigdy dotąd nikogo nie kochałam i nikt nie zakochał się we
25
mnie. Redy to się stanie, kiedy zakocham się w kimś, kto pokocha
mnie...
-
Wylądujesz w jego łóżku, nie oglądając się na nic - dokończył Jack.
-
Chciałam powiedzieć, że on nie potraktuje mnie jak
prehistorycznego potwora ze względu na moje poglądy. Uszanuje je i
pozwoli mi podjąć decyzję bez ciągłego ponaglania - odparowała cios.
-
Teraz rozumiem, dlaczego tak polubiłaś Disneyland. Kraina
śpiących królewien, szlachetnych książąt i bajkowych ślubów w
długiej białej sukni. - Pokręcił głową. - Obudź się, dziewczyno. Życie
to nie bajka.
-
Czasem życie wydaje się dziwniejsze nawet od bajki - sprzeciwiła
się. - Moje życie...
-
Oszczędź mi opowieści o swoim życiu, jeśli łaska - przerwał jej z
sardonicznym uśmiechem na twarzy.
-
Nie bój się, nie będę cię zanudzać. Zresztą ktoś tak mocno
osadzony w rzeczywistości jak ty i tak by mi nie uwierzył.
-
Niełatwo zbić cię z pantałyku, co, Colleen?
Wiedziała, że nie był to komplement.
Rzeczywiście, nie był. Cała ta rozmowa o ślubach i małżeństwie
podziałała Jackowi na nerwy. Wywołała nieprzyjemne wspomnienie z
czasów, kiedy sam, zamroczony sukcesami bohater stadionów,
wierzył w historie typu „żyli długo i szczęśliwie”. Mimo woli
zobaczył w myślach swój ślub sprzed dziesięciu laty, pannę młodą.
Donnę, w długiej białej sukni.
Sekundę później na ten obraz nałożył się inny, późniejszy o niecałe
dwa lata. Oto Donna upychająca sukienki w walizce i oznajmiająca
mu lodowatym tonem, że odchodzi. Poczuła się oszukana, kiedy jej
mąż, wspaniały sportowiec, złamał warunki umowy, kończąc swą
bardzo dochodową karierę. Jack, z ręką w gipsie od nadgarstka aż po
ramię, a więc bez szans na dalsze występy w piłkarskiej ekstraklasie,
po prostu słuchał.
Długo i szczęśliwie. Ha! Od tamtej pory zdążył zmądrzeć, dlatego
idealizm Colleen
wydał mu się irytującą dziecinadą. Jack wrócił do
swego biurka i usiadł.
-
Dlaczego nie pobiegniesz do Każą ze skargą na moje podłe
zachowanie? -
zaproponował z chytrym uśmieszkiem.
26
-
Nie byłeś podły - odpowiedziała spokojnie. - Byłeś... hmmm...
waham się użyć tego słowa znowu, ale zrobię to mimo wszystko.
Byłeś nieznośny. Nie zamierzam rozpłakać się z te go powodu.
-
Obrażałem cię i dręczyłem od pierwszej chwili naszego spotkania -
wycedził Jack przez zaciśnięte zęby. - Jeśli tego nie zauważyłaś, to
jest
eś najbardziej nieczułą albo najgłupszą kobietą, jaką znam.
Desperacko próbował wyprowadzić tę dziewczynę z równowagi,
sprawić, by rzuciła się na niego z pięściami albo wybuchnęła płaczem.
Uważał siebie za mistrza w manipulowaniu reakcjami ludzi i władza
płynąca z tego daru zawsze dawała mu ogromną satysfakcję. Na
nieszczęście, Colleen Brady najwyraźniej odmawiała współpracy w
tym względzie. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni strawił tyle czasu i
energii na okiełznanie kogoś, kto jak ta mała wszedł mu w drogę. Ani
też, kiedy poniósł klęskę.
Colleen ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że zaistniała sytuacja nie
jest jej niemiła. Z przyczyn, których jak dotąd nawet nie zaczęła sobie
uświadamiać, nie bała się swego szefa. Na przekór wszelkim
oczekiwaniom je
go towarzystwo działało na nią stymulujące, a nawet
sprawiało jej pewną przyjemność.
-
Wiesz, to bardzo podniecające nie dać się wyprowadzić z
równowagi komuś, kto stara się to zrobić tak uparcie i bez ogródek -
zaszczebiotała wesoło. - Może to wyprowadzi ciebie z równowagi,
Jack. Nie wzięłam sobie do serca ani jednego twojego słowa.
Wszystkie te nieznośne uwagi spłynęły po mnie jak...
-
... jeśli powiesz „jak woda po kaczym zadku” to nie ręczę za siebie -
wtrącił Jack.
- Ach tak? No to nic nie powiem.
Ku
swemu zaskoczeniu o mało się nie uśmiechnął. Szczęściem w
porę opanował tę pokusę. Nie podda się urokowi tej zuchwałej,
pewnej siebie, pyskatej baby. Niedoczekanie! Niestety, pyskata baba
jest również śliczna i z pewnością zbyt sympatyczna. Po raz pierwszy
od stu lat stracił panowanie nad sytuacją. Co za potworne uczucie!
Nigdy więcej żadna kobieta nie zrobi mu t e g o, przysiągł po raz n-
ty. Żadnej kobiecie nie da się oszukać, zranić, pozbawić choćby pięciu
minut spokojnego snu. Już nigdy więcej.
Wstał z krzesła z impetem.
27
-
Często pracuję w domu, tylko dziś, z powodu nalegań Każą,
przyszedłem cię powitać. No to powitałem, a teraz wychodzę. Jeżeli
chcesz się na coś przydać, możesz poczytać trochę na temat Buffalo
albo przejrzeć kilka z moich felietonów. Albo pójść do działu
rozrywki czy kulinarnego, żeby się przedstawić. Mnie jest wszystko
jedno. Wychodzę.
Chwycił swą poobijaną dyplomatkę i wymaszerował z redakcji. Nie
wycofuję się - przekonywał sam siebie - nie uciekam przed panną
Brady. Jack Blackledge nie czmyha przed wygadanymi, seksownymi
dziewicami, nawet gdy nie dają się zastraszyć.
Szedł do domu, bo miał ochotę tam iść, a zawsze robił to, na co miał
ochotę.
Przez całą drogę powtarzał te zdania jak modlitwę.
3
Tego popołudnia Colleen wróciła z pracy tuż przed czwartą,
objuczona stosem przepisów kulinarnych, oprawionym zbiorem
wszystkich artykułów Black Jacka i grubym brulionem zapisanym
notatkami. Nicola, której zmiana trwała od siódmej do wpół do
czwartej, zdążyła przyjść do domu pierwsza.
- Ws
kakuj w dżinsy i sweter, Colleen. - Nicola już je miała na sobie.
-
Idziemy na randkę.
-
Na randkę? - powtórzyła Colleen bez entuzjazmu.
-
Mój jest stażystą na chirurgii dziecięcej. Robi specjalizację i
dopiero po pięciu latach może zostać zatwierdzony. A twój to jego
kumpel.
Colleen ciężko westchnęła.
-
Znowu randka z nieznajomym. Uciekłyśmy z Houston i z
Waszyngtonu, żeby tego uniknąć, pamiętasz?
-
To będzie co innego - paplała Nicola radośnie. - Mamy się z nimi
spotkać w pizzerii niedaleko szpitala.
- P
racujesz w szpitalu dopiero jeden dzień i już znalazłaś sobie
chłopaka. Jesteś niesamowita, Nicola. Ale czy ja naprawdę muszę iść
z tobą? - Colleen westchnęła ponuro. - Powinnam sporo przeczytać na
jutro, a poza tym czuję się tak zmęczona, że najchętniej
wskoczyłabym do łóżka i spała aż do rana.
-
To do ciebie niepodobne, Colleen. Co cię tak wykończyło? Czy coś
28
źle poszło? Jaki jest ten Blackledge?
-
Zupełnie inny niż myślałam - wymamrotała posępnie. Nie
spodziewała się także, że po wyjściu Jacka ogarnie ją taka chandra.
Podczas lunchu jej samopoczucie pogorszyło się znacznie, gdy
zapoznano ją z pełną listą miłosnych podbojów szefa. Wyszła z
redakcji zdruzgotana.
- Co to znaczy? Lepszy, gorszy, jaki? -
nalegała Nicola.
-
Nie chcę rozmawiać o Blackledge’u. Opadłam z sił, a ten temat jest
dla mnie wyjątkowo męczący. - Żeby nie powiedzieć kłopotliwy i
denerwujący, ale z domieszką... czegoś jeszcze. Nie chciała o nim
myśleć, nie tylko mówić.
Weszła do swego pokoju, żeby się przebrać, a Nicola pośpieszyła za
nią.
- Opowiedz mi o tym chirurgu, Nickie.
Nicola przeczesała palcami długie, kruczoczarne włosy. Była tego
samego wzrostu i wagi, co Colleen, ale odróżniała się czernią włosów
i oliwkową karnacją. Choć obie patrzyły na świat brązowymi oczami,
to często żartowały, że oczy Colleen mają barwę czekolady mlecznej,
a oczy Nicoli przypominają raczej gorzką.
-
Poznaliśmy się na oddziale intensywnej terapii. Opiekuję się
dwoma jego pacjentami -
zaśpiewała Nicola, dając nura na łóżko. -
Zaprzyjaźniliśmy się natychmiast i zaprosił mnie na lunch. Potem
zaproponował mi kolację w tej pizzerii. Koło szpitala, bo dzisiaj ma
dyżur.
- A ten mój amant? -
zapytała Colleen zrezygnowanym głosem.
-
Internista na pediatrii. Pochodzi z Pakistanu czy z... Nie pamiętam
dokładnie. Nie mówi za dobrze po angielsku, ale dużo rozumie i...
-
Idę na randkę z głuchoniemym? Nicola, jak ja się z nim dogadam?
Nie mogę przez cały wieczór porozumiewać się z facetem na migi!
-
Nie przejmuj się - rzuciła beztrosko Nicola. - Wszystko pójdzie
dob
rze. W końcu Kamal i ja też tam będziemy. Mój chirurg nazywa
się Kamal. Kawał chłopa. Ciemnowłosy, czarnooki, śniady. Jest taki
inteligentny i oddany swojej pracy. Żebyś tylko widziała, jak
cudownie obchodzi się z dziećmi. Och, Colleen, on jest niesamowity!
Mamy takie same gusta muzyczne, lubimy te same książki i filmy.
Och!
29
-
Oczywiście, ten twój mówi po angielsku - domyśliła się Colleen. Po
chwili zapytała:
-
Nicola, czy twój poprzedni chłopak nie miał na imię Kamal? Tak,
na pewno. Wtedy jeszcze mieszka
łyśmy w Waszyngtonie. Twoja
rodzina wychodziła z siebie, bo to Turek, a Turcy i Ormianie uchodzą
za najgorszych wrogów na świecie. Nigdy nie przykładałam się do
historii, ale z opo
wieści twoich rodziców wiem wszystko o krwawej
wendecie turecko-
ormiańskiej.
-
Tamten nazywał się Kemal, przez „e” - poprawiła Nicola, choć w
wymowie różnica była ledwie słyszalna. - Kamal nie pochodzi z
Turcji, tylko ze Związku Radzieckiego. - Spuściła głowę. Dokładnie
rzecz ujmując, z jednej z republik, z Azerbejdżanu - dodała.
-
O tym też słyszałam od twojej rodziny! - Colleen wpatrzyła się w
przyjaciółkę surowym wzrokiem. - Armenia i Azerbejdżan prowadzą
teraz wojnę. Nicola, pamiętasz, jak w zeszłym roku twoi Ormianie
organizowali pomoc dla...
-
Jak mogłabym zapomnieć - przerwała jej Nicola. - Tylko co to ma
wspólnego z Kamalem i ze mną? Nigdy w życiu nie zbliżyłam się
nawet do granic Armenii, a on przyjechał do Stanów piętnaście lat
temu, bo tu mieszkali je
go wujostwo. Poszedł do college’u, potem na
Akademię Medyczną w Buffalo i chce przyjąć obywatelstwo
amerykańskie.
-
Nie musisz się przede mną tłumaczyć, Nickie. Ja też nie uważam,
żeby w Ameryce pochodzenie czy różnice religijne miały jakieś
znaczenie. Ale kiedy chodziłaś z Kemalem, wszyscy twoi krewniacy
dostawali sza
łu, więc na Kamala pewnie zareagują podobnie.
Nicola zaśmiała się.
-
Colleen, pamiętasz? Przeniosłyśmy się do Buffalo, żeby przed nim
uciec, prawda?
Telefon dzwonił już od dłuższego czasu. Jack, zajęty cyzelowaniem
puenty felietonu, postanowił go zignorować. Natręt prędzej czy
później będzie musiał dać za wygraną.
Na jego nieszczęście ten ktoś nie grzeszył brakiem cierpliwości.
Monotonne dzwonienie nie milkło. Tok myśli Jacka został brutalnie
przerwany.
30
- Tak?-
warknął do słuchawki.
Przez moment panowała cisza, po czym chłodny, starannie
modulowany kobiecy głos powiedział:
- Jack Blackledge? Mówi Ariel Morgan.
Moja ciocia Polly przyjaźni
się z twoją matką i ciotkami. Jest klientką ich sklepu na Florydzie.
Tylko najwyższym wysiłkiem woli Jack powstrzymał przemożną
chęć trzaśnięcia słuchawką o widełki. Zanim Ariel Morgan zdołała
wydusić słówko, już wiedział, co usłyszy. Następne zdanie, które w
jego rodzinie zrobiło karierę godną hymnu państwowego, bezgłośnie
wymówił wargami jednocześnie z panną Ariel.
-
Kiedy się okazało, że mieszkamy w tym samym mieście, zaczęły
nalegać, żebym do ciebie zadzwoniła.
Matka i jej dwie siostry, także już wdowy, wspólnie prowadziły w
Orlando sklepik z kartkami, upominkami i zabawkami. Wśród
krewnych i znajomych niestrudzenie poszu
kiwały kobiet, które
według nich stanowiły dla Jacka dobrą partię, po czym udostępniały
delikwentce numer telefonu w Buffalo, a Jack regularnie zmagał się z
pełnymi nadziei konkurentkami.
-
Wykładam literaturę angielską na uniwersytecie w Buffalo, zajmuję
się też warsztatami poetyckimi - kontynuowała dziewczyna, a Jack
pozwolił sobie na cichy jęk.
Oczywiście, ciocia Dorothy, ciocia Judy i mama zrobiły to znowu.
Panią profesor od literatury, i to babrającą się w poezji, dzieliła od
wziętego dziennikarza niezmierzona przepaść.
-
Ponieważ oboje paramy się pisaniem. nasze matki pomyślały, że
moglibyśmy się spotkać. - W tonie Ariel pobrzmiewało rozbawienie,
mające oznaczać rzekomy brak zainteresowania.
„Tak jakby telefonowała jedynie po to, by nie zrobić przykrości
starszym paniom” -
pomyślał Jack złośliwie. Wiedział, że to
nieprawda. Dzwoni, bo wiąże z tym pewne nadzieje. Dokładnie tak,
jak to wyjaśnił Colleen: każdy układa sobie grafik własnych celów.
-
Czytuję twoją rubrykę - ciągnęła Ariel. - Masz... niezły styl. Przy
odrobinie starania i niewielkiej pomocy mógłbyś spróbować sił w
powieści.
No proszę. Jack skrzywił się. Kolejny dobrze znany schemacik,
czyli: „Kiedy wreszcie przestaniesz pisać bzdury dla roboli i
31
dołączysz do nas. Intelektualistów, tworząc Wielkie Dzieło
Literackie”. Słyszał to już wcześniej od sobowtórów panny Ariel.
Ziewnął, wysłuchując jej wersji coraz nudniejszego monologu.
Jack prawdopodobnie nie odbiegał poziomem od swych czytelników,
ponieważ nigdy nie pociągała go wizja Wielkiej Powieści
Amerykańskiej ani żaden inny rodzaj tak zwanej literatury pięknej. I
chociaż zdawał sobie sprawę z dobrych chęci matki i ciotek, to wizja
Ariel Morgan nie pociągała go ani odrobinę bardziej.
Wymówił się, kiedy zaproponowała wspólną kolację w tym
tygodniu. Miał jednak do czynienia ze szczególnie wytrwałym
przypadkiem -
powinien był się tego domyślić po siedemnastym
dzwonku telefonu -
więc dostał zaproszenie na przyszły tydzień, a
potem jeszcze na następny. Pokręcił głową. Będzie musiał ją
przekonać, że jest zajęty do końca życia, i w dodatku zrobić to
taktownie. Gdyby tylko nie maczały w tym palców ciocie i mama! W
sercu Jacka krył się jeden czuły zakątek, zarezerwowany właśnie dla
tych trzech kobiet.
-
Posłuchaj, Ariene...
- Ariel - pop
rawiła go. - To imię duszka z Burzy Szekspira i elfa z
Pukla Belindy
Pope’a. Jestem urodzoną nauczycielką literatury.
Tak jak ja urodzonym piłkarzem - zadumał się Jack. A kiedy rozwiał
się sen o karierze sportowej, Jack wylądował w świecie
dziennikarski
m, z dala od literackiego świata Ariel Morgan.
-
Ariel, nie chciałbym cię urazić, ale... ostatnio spotykam się z pewną
dziewczyną. To zaczyna wyglądać poważnie, zdecydowaliśmy się... -
Przełknął ślinę. Tej wymówki dotąd nie stosował. Jak to
sformułować? - Zdecydowaliśmy nie spotykać się z nikim innym.
Taki kontrakt na wyłączność, rozumiesz?
Zadziałało. Ariel Morgan uwierzyła. W jej głosie dała się wyczuć
najpierw obojętność, a potem zdenerwowanie. W końcu szybko
odwiesiła słuchawkę.
Zadowolony ze swej po
mysłowości, Jack wrócił do artykułu, lecz
przedtem zdjął słuchawkę z widełek. Przez resztę wieczoru nie będą
go nękać żadne telefony.
Około północy przed położeniem się do łóżka odłożył słuchawkę na
miejsce. W tym samym momencie rozległ się dzwonek.
32
- Ja
ck, próbuję się do ciebie dodzwonić od ładnych paru godzin. -
Słyszalny z drugiego końca linii głos matki pobrzmiewał nietrudną do
uchwycenia naganą. - Znowu zdjąłeś słuchawkę, tak?
-
Jasne, że tak, mamo - powiedział wesoło i wcale nie przepraszająco.
Gdy
by chodziło o złe wieści, matka nie traciłaby czasu na wymówki. -
Co nowego?
- To ty mi powiedz, co nowego. Polly Morgan zadzwo
niła do mnie,
bo jej siostrzenica dzwoniła do niej z wiadomością, że dzwoniła do
ciebie i że ją poinformowałeś o swojej dziewczynie.
-
Ariel Morgan telefonowała do ciotki, żeby jej o tym powiedzieć?! -
wykrzyknął Jack z niedowierzaniem. - Dlaczego? Po co? - Psiakość
był pewien, że Ariel uwierzyła w jego wytłumaczenie. Wygląda na to,
że nie i wypaplała wszystko rodzinie dla uzyskania stamtąd poparcia.
-
Czuła się nieco urażona, że dostała od ciotki numer telefonu
mężczyzny już zaangażowanego w związek z kimś innym. Polly
natychmiast zadzwoniła z pytaniem, co się dzieje. No właśnie, co się
dzieje, Jack? -
Matka nawet nie starała się ukryć coraz większego
podniecenia. - Kim ona jest, ta dziewczyna? Ciocia Dorothy, ciocia
Judy i ja jeste
śmy takie podekscytowane. Musisz nam wszystko
opowie
dzieć.
Kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada. - Jack przypomniał
sobie kolekcję dzierganych poduszek z sypialni matki. To przysłowie
zostało wyszyte na jednej z nich. Szkoda, że nie pamiętałem o nim
wcześniej - pomyślał, gorączkowo próbując wymyślić opis swojej nie
istniejącej ukochanej.
Na nieszczęście fantazjowanie nie należało do jego mocnych stron.
- Ona... hmmm... ona jest nie do opisania, mamo. - Kiepsko, panie
Blackledge, ale tylko tyle mógł powiedzieć, pozostając na
bezpiecznym gruncie.
-
Jestem przekonany, że polubicie ją od pierwszej chwili - dodał,
mając nadzieję, że zabrzmiało to wiarygodnie. Ku jego uldze, matka
najwyraźniej wzięła te rewelacje za dobrą monetę.
-
Och, Jack, tak się cieszę. Jakże mi u l ż y ł o, że w końcu znalazłeś
sobie kogoś takiego. Po tym wszystkim, co przeszedłeś, kiedy
Donna...
-
Nie wracajmy do przeszłości, mamo - przerwał Jack zdecydowanie.
33
-
Mimo wszystko rozwód z Donną to nic strasznego. To się musiało
stać prędzej czy później i...
-
Masz rację, synku. Było, minęło - tym razem przerwała matka. -
Jutro zarezerwuję dla nas bilety na samolot do Buffalo. Jeśli dopisze
nam szczęście, to zobaczymy się pojutrze. Twoi kuzyni zajmą się
sklepem w czasie naszej nieobecności.
-
Słucham?
-
I tak zamierzałyśmy cię odwiedzić - paplała matka radośnie. -
Twoje częste wizyty w Orlando rozleniwiły nas niemożliwie. Teraz
nasza kolej, żeby ruszyć się z domu. Nie przejmuj się, nie zwalimy ci
się na głowę. Wynajmiemy pokój w hotelu, ale oczywiście chcemy
poznać twoją ukochaną i spędzić z wami trochę czasu.
Moją ukochaną? Jack osłupiał. Przez kilka minut usiłował odwieść
matkę od niefortunnego pomysłu, ale wszelkie wysiłki spełzły na
niczym. Natychmiast po odłożeniu słuchawki, matka i ciotki zaczęły
liczyć godziny dzielące je od spotkania z Jackiem i jego nową,
prawdziwą miłością.
Która nie istnieje.
Jack leżał, spoglądając w sufit, i wpadał w coraz czarniejszą rozpacz.
Następnego ranka, wszedłszy do biura redakcji, Colleen zastała w
nim Jacka. Kiedy szła w kierunku swojego biurka, Jack nie odrywał
oczu od jej jasnej twarzy i błyszczących źrenic, a po sekundzie jego
wzr
ok ześlizgnął się na gibką, zgrabną figurę asystentki.
Miała na sobie długi czarny wełniany sweter, bluzkę w czarno-białe
pasy, czarne rajstopy i czarne buty, a włosy związała wysoko w
koński ogon, który podskakiwał przy każdym kroku. Sweter sięgał
tylko kilka centymetrów poni
żej kolan, więc Jack po raz kolejny
zachwycił się kształtnością nóg Colleen. Małe wysokie piersi,
intrygująco wąska talia rozszerzająca się w biodra o pięknej
krzywiźnie coraz bardziej przykuwały jego uwagę. Było w niej coś
nieuchwy
tnie erotycznego i kuszącego, lecz jednocześnie emanowała
z niej młodość, świeżość i niewinność.
I taka też się wydawała. Bardzo amerykański typ porządnej i miłej
dziewczyny, którego dotąd unikał jak ognia, nawet kiedy sam był
młody, porządny i miły. Wówczas jego myśli obracały się stale wokół
34
jednego pragnienia. Chciał stracić swą niewinność i szybko odkrył, że
istnieją wesołe dziewczynki o dużych piersiach oraz niewielkich
zahamo
waniach, które mogą pomóc w osiągnięciu celu. Lata mijały, a
on nie widzi
ał powodu do zmiany upodobań.
Być może inni mężczyźni szukali charakteru, głębi, inteligencji bądź
zrozumienia u kobiet, z którymi się spotykali, ale Jackowi wystarczała
rozrywka. Jego krewni od lat ostrzegali go, że jeśli wkrótce nie
ustatkuje się z kimś odpowiednim u boku, to „wszystkie porządne
dziewczyny wyjdą za mąż, a ty zostaniesz sam albo z taką, której nikt
inny nie zechciał”.
Jack nie przejmował się tego rodzaju proroctwami, a uwagi na ten
temat zbywał żartami.
Kiedy złośliwa i interesowna Donna opuściła go, żegnając się
jedynie obojętnym wzruszeniem ramion, wiedział, że niektórzy
mogliby stwierdzić, że dostał dokładnie to, na co zasłużył. Ale od
matki ani ciotek ani razu nie usłyszał niczego w rodzaju „A nie
mówiłam?” Doceniał to, ponieważ w rzeczy samej mówiły mu i
ostrzegały na długo przed ślubem z Donną.
Colleen witała miłym uśmiechem, uprzejmie i po przyjacielsku
wszystkich, których mijała. Tę właśnie cechę bezlitośnie wyśmiewał,
ale Colleen stanowiła uosobienie narzeczonej, którą dobry syn
powinien przedstawić matce. Gdyby z n i ą właśnie powitał mamę i
ciotki, byłyby zachwycone, a zarazem spokojne o jego szczęście. Co
więcej, prawdopodobnie szybciej wróciłyby na Florydę i zaprzestały
tego piekielnego swatania.
Plan wyglądał doskonale, bo od momentu jego powstania, czyli od
wczorajszego wieczoru, Jack bezustannie do
pracowywał szczegóły, z
których nie był pewien tylko jednego: jak namówić Colleen do
współpracy? Postanowił się tym nie przejmować. Mała, słodka panna
Brady nie oprze się zniewalającemu urokowi Black Jacka.
-
Cześć - Colleen z trudem łapała oddech. Przekonywała sama siebie,
że zmęczyła się, biegnąc z samochodu na piętro do redakcji, i że jej
puls nie zwielokrotnił się dopiero na widok Jacka, siedzącego za
biurkiem w nader
zmysłowej pozie. Dzisiaj ujrzała go w niebieskich
wytartych dżinsach i granatowej koszuli, ale zmiana koloru ubrania
nie wpłynęła na niepokojącą aurę erotyzmu otaczającą tego
35
mężczyznę. Mimowolnie zesztywniała.
Jack przywołał na twarz najbardziej kuszący uśmiech Blackledge’a.
-
Dzień dobry, Colleen.
Colleen ostrożnie powiesiła torebkę na oparciu krzesła, położyła na
biurku plastykową teczkę z notatkami i otworzyła ją.
-
Twoja teczuszka wygląda na bardzo poręczną - zauważył Jack
uprzejmie. - Kolor kanark
owy, hm. Ładniutka.
Colleen patrzyła na niego uważnie i czekała. Jack uśmiechnął się
szerzej, więc zmarszczyła brwi.
-
No, proszę. Powiedz to - zażądała.
-
Co mam powiedzieć?
-
Ten złośliwy dowcip na temat mojej teczki, który masz na końcu
języka.
- Podob
a mi się, to wszystko.
-
Chyba nie sądzisz, że ci uwierzę?
-
A czemuż to miałabyś mi nie wierzyć? Masz ochotę na wodę
sodową albo kawę z automatu? Przyniosę ci.
-
Nie, dziękuję. Zaopatrzyłam się we własną kawę w termosie. -
Wyciągnęła z torebki kubek o barwie zżółkłej trawy i nalała do niego
gorącej kawy.
-
Założę się, że parzysz wspaniałą kawę - zawołał z entuzjazmem. -
Mogę dostać odrobinę? - Wydobył z szuflady swój kubek, ozdobiony
symbolem drużyny Buffalo Bills, i podszedł do biurka dziewczyny.
Nadal
uśmiechał się promiennie.
Dłonie Colleen nieznacznie drżały, gdy nalewała mu aromatycznego
płynu z termosu.
-
Ach, tak jak myślałem. Ta kawa jest cudowna - oznajmił już po
pierwszym łyku. Posłał jej, kolejny słoneczny uśmiech. Colleen
cofnęła się o kilka kroków.
- Dlaczego to robisz? -
zapytała niepewnie.
Jego mina wyrażała szczere zaskoczenie.
- Nie wiem, o co ci chodzi.
-
Uśmiechasz się do mnie. To... to jakiś fałsz. - Koniuszkiem języka
oblizała spieczone wargi.
-
Ja się uśmiecham fałszywie? - Jack był urażony. I obrażony.
Zawsze komplementowano jego zniewalający uśmiech. W końcu
36
zaczął wierzyć bez zastrzeżeń w jego moc. A ona mówi, że jest
fałszywy?
- Chyba wiem, co knujesz -
wykrztusiła.
- Niby co?
- Niekonsekwencja to zasada twojej gry. Wczoraj by
łeś sarkastyczny
i złośliwy, więc dziś przygotowałam się na kolejne kpiny. A tu
uśmiech od ucha do ucha, i to szczery jak, nie przymierzając,
podrobiony czek. Następnym razem będę oczekiwać od ciebie
uśmiechu, a ty wyskoczysz z nową sztuczką. Liznęłam trochę
psychologii i wiem, że ludzie i zwierzęta przystosowują się niemal do
wszystkiego z wy
jątkiem niekonsekwencji. Chcesz mnie zmusić,
żebym poleciała do Kazorowskiego z prośbą o przeniesienie do
innego działu.
-
Sprytna mała Colleen - jęknął Jack. - Myślisz, że rozwiązałaś całą
zagadkę, co? - Zirytował się, że tak szybko przejrzała go na wylot.
Nie odkryła motywów, ale rozszyfrowała tę nieszczerą uprzejmość.
-
Mam rację, prawda?
Wydał z siebie krótkie szczęknięcie, mające imitować chichot, ale
nie był rozbawiony w najmniejszym stopniu.
-
Jak dotąd mój szczery uśmiech i urok osobisty działały na każdego.
-
Ja nie jestem każdy. - Colleen usiadła na swoim twardym
drewnianym krześle. Sięgnęła do teczki i wydostała stamtąd paczkę
listów i wycinków prasowych.
- Co to jest? -
zapytał Jack, niechcący zdradzając zaciekawienie.
- Rubryka wymiany przepisów od czytelników z ostatnich dwóch
miesięcy i listy, w których przysyłają te przepisy. - Wzięła jeden ze
stosika. -
Ktoś pisze na przykład tak: „Moja babcia często piekła
ciasto z czekoladą. Pamiętam, że dodawała oleju i proszku
kakaowego. Czy ktoś zna przepis?” Teraz ja muszę przekopać się
przez te wszystkie odpo
wiedzi i znaleźć przepis na ciasto
czekoladowe z olejem i proszkiem kakaowym.
Jack skrzywił się.
-
To przecież nie dziennikarstwo, tylko gastronomia.
-
Stefania Doebler twierdzi, że nie muszę wypróbowywać przepisów
sama. Dzięki Bogu i za to! Chociaż niektóre brzmią nawet
interesująco. Posłuchaj tego, nazywa się to Deser Niebiański: składa
37
się zmiksowanych owoców, kwiatów malwy, bitej śmietany, dwóch
rodzajów budyniu i trzech rodzajów galaretki, poukładanych
warstwami w głębokiej salaterce.
-
Brzmi okropnie. Na twoim miejscu przemianowałbym to świństwo
na Deser Wymiotny.
Colleen posłała szefowi surowe spojrzenie.
-
Przysłała go pewna dama z Tonawanda, gdziekolwiek to jest.
Zamierzam zamieścić ten deser w czwartkowym wydaniu. Poza tym
dwa przepisy na ciasto czekoladowe i dwie prośby o nowe przepisy.
Włączyła komputer i zabrała się do pracy. Jack zaniepokoił się. Nic
nie poszło zgodnie z jego planem. Założył, że ona ulegnie jego
czarowi do tego stopnia, że natychmiast przyjmie zaproszenie na mały
lunch we dwoje, a wtedy on przedłoży swą najdziwniejszą w świecie
prośbę. Zaproponuje, żeby podczas pobytu matki i ciotek udawała
„poważne zainteresowanie” jego osobą. W nocy był całkowicie pe-
wien, że oczaruje Colleen w dziesięć minut. Teraz po raz pierwszy
zaczął wątpić w jej uległość.
Cóż, jeżeli nie udało się za pierwszym podejściem... Nie zdobyłby
obecnej po
zycji, gdyby zawsze poddawał się po pierwszej próbie.
Oparł się stopą o biurko dziewczyny tak, że zwisał ze swojego
krzesła. Jeśli nie zdziałał nic uprzejmością, to zagra na jej
współczuciu. Ten sposób nigdy go nie zawiódł. Należy tylko
delikatnie, ostrożnie zdążać do celu...
-
Wczoraj skończyłem mój ostatni artykuł dla prasy ogólnokrajowej.
Dzisiaj ukaże się w porannych wydaniach dzienników - zaczął
pozornie obojętnym tonem. - Czytałaś?
Wzrok Colleen spoczął na muskularnym udzie, które prawie jej
dotykało. Przygryzła wargę.
- Tak -
bąknęła, szybko odwracając głowę. - Całkiem niezły.
Pouczający i rozrywkowy zarazem. Nie śledziłam sporu między
związkiem zawodowym Narodowej Ligi Futbolu a właścicielami
drużyn, ale zrozumiałam wszystko. Naprawdę myślisz, że będą
strajkować, czy umyślnie grasz rolę advocatus diaboli w tym
felietonie?
-
Niestety, chyba będziemy mieli strajk przed końcem miesiąca. - Z
błyskiem w oku, Jack wyłuszczył swoje stanowisko w tej sprawie.
38
Jego entuzjazm okazał się zaraźliwy.
- Bardzo m
i się spodobało, że nie poparłeś żadnej ze stron. - Colleen
nie kryła uznania. - Stwierdziłeś, że jedni i drudzy kierują się li tylko
chciwością, ale uniknąłeś tonu kaznodziei na rzecz satyry, i to dobrej.
-
A co sądzisz o motcie? „Co jest moje, to jest moje, a co twoje, to
się dopiero okaże.” Idealnie pasuje do wszystkich zachłannych
maniaków, poczynając od zawodowych sportowców i gwiazd, a
kończąc na popularnej odmianie eks-żony, także mojej - powiedział
najzupełniej obojętnym tonem.
Colleen drgnęła. Nigdy jeszcze nie rozmawiała z mężczyzną o jego
byłej żonie. Chłopcy, z którymi umawiała się na randki byli w jej
wieku, zbyt młodzi na małżeństwo, a co dopiero na rozwód. W tym
momencie przypomniała sobie, że ma przed sobą szefa, a nie
podrywającego ją chłopaka. Zarumieniła się lekko.
- Rozumiem -
rzekła cicho.
A jednak połknęła tą wymyślną przynętę - pogratulował sobie Jack.
-
Cóż, moja żona chorowała na ciężki przypadek chciwości. -
Wzruszył ramionami. - Kiedy braliśmy ślub, miałem świetny, bardzo
dobr
ze płatny kontrakt jako zawodowy piłkarz. Byłem całkiem niezły
na boisku. Rozstając się ze mną. Donna chciała zabrać wszystko.
-
Dostała to, czego chciała? - Colleen wstrzymała oddech, mając
nadzieję, że nie weźmie jej za ciekawską plotkarkę. Jednak życie tego
człowieka zbyt ją intrygowało, by mogła darować sobie to pytanie.
-
Sąd uznał za stosowne darować jej wolność i nic więcej - odrzekł
Jack spokojnie. -
Kilka okoliczności świadczyło na moją korzyść.
Byliśmy małżeństwem tylko przez dwa lata, nie mieliśmy dzieci, a od
dnia ślubu Donna pozostawała na moim utrzymaniu. Oczywiście, z
pieniędzy zarobionych moimi występami na boisku nie zostało wiele.
Donna lubiła wystawne życie. W czasie naszego małżeństwa
wydawali
śmy prawie wszystko, co zarobiłem. A poza tym ja także
wytoczyłem jej proces, chodziło o zdradę małżeńską. Sąd przyznał mi
rozwód -
dodał jakby mimochodem.
Colleen siedziała nieruchomo, milczała i zastanawiała się, co
powiedzieć. Rozwód z niewierną żoną, która w dodatku wydała jego
wszystkie pien
iądze, musiał być bolesnym przejściem, choć Jack
sprawiał wrażenie, jakby go to zupełnie nie obeszło. Nie wiedziała,
39
czy już przetrawił tę sprawę, czy jedynie dusił w sobie gorycz i
niemiłe wspomnienia. Była w rozterce, a on milcząc nie pomagał jej
w dob
orze odpowiednich słów.
-
To musiało być dla ciebie ciężkie przeżycie - wyjąkała w końcu
ostrożnie. Zwierzył się właśnie jej. Pochlebiało jej to i jednocześnie
czuła rosnącą ciekawość. Przy tym wewnętrzny instynkt, jak dotąd
niezawodny, nakazywał jej, by się miała na baczności. Było w tym
wszystkim jeszcze coś... tylko co?
Jack wzruszył ramionami.
-
Koniec kariery na boisku zabolał mnie sto razy bardziej niż odejście
Donny. -
Ich oczy spotkały się i mieszanina uczuć, jakie dostrzegł w
jej spojrzeniu zaskoc
zyła go. Współczucie, to prawda, ale przede
wszystkim podejrzli
wość.
Zmarszczył brwi i pochylił się tak, że wyczuł słabą woń jej perfum.
Pamiętał ten zapach i pragnienie nim wywołane. Na jedną krótką
chwilę zakręciło mu się w głowie, a umysł stracił zdolność myślenia.
Zwalczył w sobie perwersyjną ochotę, by dotknąć alabastrowo
gładkiego policzka Colleen.
Był blisko, bardzo blisko. Colleen zadrżała i wzięła głęboki oddech.
Serce waliło jak oszalałe, wnętrzności zamieniły się w płynny miód.
-
Jak to się stało, że przestałeś grać? - Jak przez mgłę usłyszała to
pytanie, zadane miękkim, gardłowym głosem, który z trudem
rozpoznała jako swój własny.
Pytanie wyrwało Jacka z otchłani erotycznego rozmarzenia. Trzeba
dalej przeprowadzać plan, napomniał się. Jeśli zamierza zwyciężyć, a
tak jest, to musi trzymać rękę na pulsie.
-
Miałem wypadek samochodowy. Wyszedłem z tego ze
zdruzgotanym ramieniem -
rzekł, przysuwając się jeszcze bliżej i
nagle poddał się nieodpartemu pragnieniu, by dotknąć związanych w
koński ogon włosów. W dotyku okazały się tak samo miękkie, jak
wyglądały. Ścisnął kosmyk między dwoma palcami i potarł go
powoli.
-
W dwóch miejscach miałem skomplikowane złamania i w związku
z tym porażenie kilku nerwów - ciągnął ochryple. - Lekarze
stwierdzili,
że odzyskam władzę w ręce, ale nigdy już nie będę mógł
grać. Nie mylili się, ale ten wyrok był dla mnie stokroć trudniejszy do
40
przyjęcia niż wyrok rozwodowy.
Dreszcze wywołane dotknięciem męskich palców głaszczących jej
włosy przywróciły Colleen świadomość. Wstała i odeszła kilka
kroków. Jack znajdował się o wiele za blisko, a Colleen
prześladowało przeczucie, że robi to celowo jako część jakiegoś
planu. Tylko jakiego?
-
Dokąd idziesz? - wykrztusił chrapliwie. Nie powinien był jej
dotykać. Najbardziej jednak wyprowadziło go z równowagi to, że nie
potrafił się powstrzymać. Na krótką chwilę Jack Blackledge stracił
panowanie nad sobą.
-
Będę stała tutaj. - Colleen ulokowała się po drugiej stronie biurka,
ręce skrzyżowała na piersiach. Wyglądała na kruchą i delikatną, a
jednocześnie zdecydowaną bronić się wszelkimi środkami.
-
Dlaczego? Przecież tylko rozmawialiśmy. - Kłamał i oboje o tym
wiedzieli, lecz nie zamierzał się do tego przyznać.
-
Pochyliłeś się nade mną, wisiałeś nade mną. - Colleen trzęsła się ze
wzburzenia. - Bawi... -
przerwała, by z trudem przełknąć ślinę. -
Bawiłeś się moimi włosami. Dlaczego opowiedziałeś mi tyle o sobie?
Wczoraj kazałeś mi zatrzymać szczegóły mego życia dla siebie, a
dzisiaj częstujesz mnie swoją historią. Co ty knujesz, Jack?
Jack zaczerwienił się od szyi aż po końce uszu. Ta sytuacja była
śmieszna, żeby nie powiedzieć żenująca. Nie przywykł do tego, by
kobiety, które postanowił oczarować, wywodziły go w pole.
-
Może posłuchałem twojej rady i zacząłem się zachowywać
uprzejmie i po przyjacielsku? -
burknął.
-
Nie wierzę ci - odparowała natychmiast Colleen. - Sądzę, że
chciałeś, żebym ci współczuła. Ale nie rozumiem, dlaczego.
Jack westchnął przeciągle.
-
Wygląda na to, że nie jesteś tak naiwna, jak myślałem. Cóż, masz
rację. Próbowałem zagrać na twoim współczuciu.
Zaskoczona tym wyznaniem, Colleen wróciła na miejsce.
- Ale po co? -
zapytała, szeroko otwierając oczy.
-
Bo chcę cię prosić o przysługę. - Zmieszał się jeszcze bardziej,
ponieważ Colleen roześmiała się głośno. - Co w tym śmiesznego.
-
Ty jesteś śmieszny. Dlaczego po prostu nie poprosiłeś?
-
Bo to najgłupsza prośba, jaką słyszałaś w życiu. Pomyślałem, że
41
będę miał większą szansę, jeśli twoje małe miękkie serduszko uroni
kroplę krwi z mojego powodu.
- Jack,
po prostu powiedz, o co chodzi. Mimo wszystko jesteś moim
szefem. Musiałabym zgłupieć, żeby odmówić szefowi, no nie?
Jack skrzywił się.
-
Mając na uwadze twoje ostatnie słowa: czy przyjęłabyś zaproszenie
na jutrzejszy wieczór, to znaczy na wspólną kolację?
Jej serce przestało bić. Proponował jej randkę. Podniecenie, które
przeszyło ją na wskroś, było równie przerażające, jak odkrywcze:
dotąd nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo tego pragnie.
-
Nie przejmuj się, nie chodzi o zwykłą randkę - pośpiesznie wyjaśnił
Jack. -
Jestem w pełni świadom, że zupełnie do siebie nie pasujemy,
nie mamy żadnych wspólnych poglądów ani ochoty, żeby... no...
kontynuować znajomość na płaszczyźnie towarzyskiej.
Colleen poczuła się jak balon napełniony helem, który właśnie wpadł
na kaktus. Nagle i niespodziewanie uszło z niej całe powietrze.
Zmusiła mięśnie twarzy do przyjęcia wyrazu, choć w przybliżeniu
przypominającego chłodną obojętność.
-
Masz całkowitą rację - powiedziała cicho. Ma rację - próbowała
sobie wmówić. Musiała na chwilę postradać rozum, jeśli myślała co
innego. - W takim razie dlacze
go zapraszasz mnie na kolację?
-
Ponieważ nie tylko ty cieszysz się posiadaniem życzliwych, acz
wścibskich krewnych. Moja matka i dwie ciotki marzą jedynie o tym,
żebym się ustatkował u boku miłej dziewczyny. Mimo że mieszkają
na Florydzie, nie przestają nasyłać na mnie jednej kandydatki za
drugą. Problem polega na tym, że nasze wyobrażenia miłej
dziewczyny różnią się diametralnie.
- Chyba to rozumiem. -
Wizja Jacka na łasce swatających go
starszych pań przedstawiała się dość zabawnie. Przydawało mu to
nieco ludzkich cech.
-
Krótko mówiąc: popełniłem błąd, zapewniając je, że jestem
związany z miłą, porządną dziewczyną. Matka i ciotki przyjeżdżają
jutro do Buffalo specjalnie po to, żeby poznać ten wzór wszelkich
cnót. O to właśnie chodzi, Colleen. Czy zgodziłabyś się zagrać tę
rolę? Uszczęśliwisz trzy sześćdziesięciokilkuletnie wdowy, a do tego
zarobisz dodatkowe punkty u swego szefa.
42
-
Ależ z pewnością znasz wiele kobiet, które mógłbyś o to poprosić
zamiast mnie -
zaprotestowała Colleen.
Pokręcił głową.
-
Kobiety, z którymi zwykle się spotykam, nie nadają się, żeby je
pokazywać rodzinie. Dlatego się z nimi spotykam. Nie chcę się z
nikim wiązać, nie chcę ich przedstawiać mojej rodzinie ani też
poznawać krewnych tych kobiet. Powiedz, że robisz to dla mnie,
Colleen -
poprosił.
-
Nie podoba mi się pomysł oszukiwania twojej matki. Dlaczego ci
na tym zależy?
-
Chciałbym, żeby wróciły do domu szczęśliwe, że zmądrzałem i
porzuciłem niemoralny żywot. Żeby myślały, że miłość odpowiedniej
kobiety zmieniła mnie na lepsze. Żeby przestały rozdawać mój numer
telefonu na prawo i lewo każdej niezamężnej kobiecie, która wejdzie
do ich sklepu.
-
A potem, kiedy zaczną pytać o plany na przyszłość, a wiesz że to
zrobią, co im odpowiesz?
-
Że nadal się spotykamy, ale nie spieszno nam do ołtarza. Mógłbym
używać tej wymówki latami. Poza tym oszczędzone mi będzie ciągłe
wysłuchiwanie matczynych napomnień i dobrych rad od obu ciotek, a
co najważniejsze, koniec ze swataniem i randkami na oślep. Z drugiej
strony, one odpoczną od zamartwiania się o mnie i spokojnie zajmą
się sklepem, moimi kuzynami i resztą rodzinki.
- Sama nie wiem, Jack.
-
Tobie też się to opłaci - dodał szybko. - Jeżeli kiedykolwiek
będziesz potrzebowała kogoś do podobnej roli na wypadek wizyty
twojej rodziny, to służę w każdej chwili.
Colleen przyjrzała mu się w zamyśleniu. Przekonany, że ludzie
działają tylko z grafikiem własnych celów w ręku, zaproponował jej
wymianę usług. Co by się stało, gdyby jej rodzina zaczęła zabawę w
swatanie na odległość? Jeśli matka z ciotkami zdołała doprowadzić
Jacka do takiej depresji, to czego dokonaliby potężni Ramseyowie,
gdyby wpadli na pomysł podsyłania jej kandydatów aż do Buffalo?
-
Nie spodziewam się takiej konieczności, ale biorę to pod uwagę -
przyznała. - Nie mam nic do roboty jutro wieczorem, a jeśli się
43
zgodzę, Nicola nie wyciągnie mnie znowu do miasta. Mam dosyć
randek ze znajomymi chłopaka Nicoli. Wczorajsza była koszmarna!
-
Poszłaś wczoraj na randkę.? - zapytał szybko, zbyt szybko.
Zmarszczył brwi.
Colleen niczego nie zauważyła. Wspominała wczorajszą przeprawę.
-
Mój partner nie spał od trzydziestu godzin. Jest internistą i miał
dyżur. Prawie nie mówi po angielsku, nawet kiedy nie odczuwa
zmęczenia. Przez cały wieczór nie wykrztusił ani jednego słowa. Po
prostu gapił się na swoją pizzę szklanym wzrokiem, a w końcu zasnął
głębokim snem. Zwyczajnie położył głowę na stole i zachrapał.
Nicola i Kamal byli. oczywiście, zbyt zajęci sobą, żeby to zauważyć.
Przez trzy godziny siedzieli w boksie naprzeciwko naszego, aż
Kamala wezwano do szpitala. Umierałam z nudów. Wciąż od nowa
rozwiązywałam tę samą krzyżówkę.
-
Ze mną nie spotka cię nic takiego, obiecuję. - Jack uśmiechnął się
uspokajająco. - Moja matka, ciocie i ja świetnie mówimy po angielsku
i nigdy nie zasypiamy w restaura
cjach. Powiedz, że się zgadzasz,
Colleen.
Pochyliła głowę.
-
Cóż, dobrze - rzekła w końcu. - I tak jutro nie ma nic ciekawego w
telewizji.
-
Jestem ci wdzięczny, ale żywię nadzieję, że przy moich starszych
paniach okażesz więcej entuzjazmu.
-
Poinstruuj mnie dokładnie, na ile entuzjazmu liczysz?
-
Po prostu zachowuj się tak, jakbyś była zakochana we mnie po
uszy, a ja zachowam się tak samo.
-
Dla ciebie to będzie łatwe: ty jesteś zakochany sam w sobie.
Uniósł swoje ciemne brwi.
-
Ufam, że powstrzymasz się jutro od takich uwag. Powinnaś być
miłym, zakochanym dziewczęciem.
-
Chyba zapiszę się do szkoły aktorskiej.
Uśmiechnęli się do siebie, najpierw z wahaniem, później już ciepło i
wesoło.
- Umowa stoi, tak? -
Jack wyciągnął rękę.
- Stoi. -
Colleen podała mu dłoń do uściśnięcia.
4
44
-
Mamy się z nimi spotkać na tarasie Górnej Restauracji przy
wodospadzie Niagara -
oznajmił posępnie Jack, kiedy tylko Colleen
otworzyła przed nim drzwi swego mieszkania. - To miejsce wygląda
dokładnie tak, jak się nazywa. Zemdli nas od cukierkowej elegancji.
Zrozum, matka i ciotki za
wsze były niepoprawnymi romantyczkami.
Prawdopodob
nie wymyśliły sobie, że jeśli będziemy jeść i tańczyć,
obser
wując wodospad z wysokości dwudziestu pięter, to z miejsca
padnę na kolana i poproszę cię o rękę.
-
Czy mam przyjąć oświadczyny? - zapytała Colleen ze złośliwym
uśmieszkiem.
-
Tak, jeśli chcesz za mnie wyjść. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby
panie wzięły ze sobą formularze aktu ślubu i przyprowadziły sędziego
pokoju na wypadek, gdybym się zająknął na temat oświadczyn.
Colleen roześmiała się.
-
Aż tak im zależy na twoim ożenku?
-
Nie mam rodzeństwa, a matka marzy o wnukach. Ciotki już się ich
doczekały, więc ona czuje się niedowartościowana.
-
A doczeka się? - zainteresowała się Colleen. - To znaczy wnuków?
-
Kiedyś, być może. - Jack wzruszył ramionami. - Lubię dzieci. Jeżeli
spotkam kobietę na tyle zamożną, żeby warto było ją poślubić, to
zrobię to, i będą dzieci.
-
Na tyle zamożną, żeby warto było ją poślubić!? - powtórzyła
Colleen z niedowierzaniem.
-
Nie jestem zachłanny. Milion czy dwa wystarczą w zupełności. -
Uśmiechnął się drapieżnie. - 1 oczywiście żadnego kontraktu
ślubnego.
- „Co jest moje, to jest moje,
a co twoje, to się dopiero okaże?”
-
Szybko się uczysz, moja mała. Szkoda, że nie śmierdzisz groszem.
Miałabyś u mnie szansę.
-
Na szczęście nie mam szans - odpaliła Colleen lodowatym tonem.
Jej uczucia nie były bynajmniej równie lodowate jak słowa. Znała
Jacka od sześciu dni i jak na razie nie znalazła okazji, aby wspomnieć,
że mężowie jej sióstr należą do obrzydliwie bogatego rodu
Ramseyów, który władał ogromnym imperium finansowym.
Ramseyowie zajmowali się budową i prowadzeniem centrów
handlowych.
Dotąd założyli już sto trzydzieści supernowoczesnych
45
centrów w trzy
dziestu dwóch stanach. O takich sprawach nie mogła
prze
cież wspomnieć ni stąd, ni zowąd w trakcie rozmowy o czym
innym, szczególnie po uwadze Jacka, że nie interesuje go historia jej
rodziny.
Tym bardziej teraz, kiedy Jack wyjawił jej swe małżeńskie plany, nie
byłoby rozsądnie opowiedzieć mu o nieżyjącej już Auguście Ramsey,
sąsiadce rodziny Bradych z Zachodniej Wirginii, która w swym
testamencie nie pominęła osieroconych dziewcząt. Część spadku
należąca do Colleen dzięki mądrym inwestycjom jej szwagrów
wzrosła niemal do pięciu milionów dolarów. Mimo to Colleen nie
zapo
mniała szesnastu lat życia w ubóstwie. Nigdy nie pozbyła się
uczucia, że niespodziewana fortuna może w każdej chwili rozpłynąć
się w powietrzu tak szybko i niespodziewanie jak się pojawiła. Nie
zmieniła tego przekonania nawet po rozmowach z siostrami i ich
mężami, którzy usilnie próbowali wybić jej z głowy takie nastawienie.
Poszła na uniwersytet i nie zmarnowała ani jednej chwili. Studiowała
pilnie, żeby zdobyć zawód i jednocześnie pracowała, nie pozwalając
so
bie na luksus życia z pieniędzy w banku. Wypłacano jej, co prawda,
procenty, ale Colleen rzadko z nich korzystała. Nie raz słyszała od
Ramseyów o kobietach polujących na bogatych mężów. Zwykle
gratulowali sobie, że nie dali się złapać łowczyniom fortun. Ale aż do
tej chwili Colleen nie zdawała sobie sprawy, że sama może stać się
ofiarą podobnej intrygi. Wyjść za mąż za kogoś, kto poślubi ją po
prostu w wyniku zimn
ej kalkulacji, dla konta bankowego... Przeszły
jej ciarki po plecach.
Do niczego podobnego nie dojdzie -
przyrzekła sobie solennie. Być
może dotąd nie była świadoma niebezpieczeństwa, ale teraz Jack
mimowolnie otworzył jej oczy. Dzięki Bogu, zrobił to w porę.
-
Wyglądasz jak bojowniczka ruchu na rzecz praw zwierząt przed
sklepem futrzarskim. -
Jack jak zwykle prawił złośliwości. -
Rozumiem, że nie aprobujesz finansowej strony moich planów
małżeńskich
Zgorszona mina Colleen tylko go rozbawiła, co spotęgowało
wzburzenie dziewczyny.
-
Oczywiście, że nie. Już wiesz, jak czuje się człowiek wykorzystany
dla pieniędzy. Twoja żona postąpiła tak z tobą. Nie pojmuję, jak
46
mogłeś choćby pomyśleć o zrobieniu tego samego komuś innemu.
Uśmiech na twarzy Jacka przybladł.
-
Umówiliśmy się, że będziesz grała rolę mojej dziewczyny, a nie
spowiednika, więc oszczędź sobie kazań. A żeby wszystko było jasne,
to dowiedz się, że moja eks-żona nie wyszła za mnie dla pieniędzy. -
Skrzywił się. - Wyszła za gwiazdę sportu, bo to dawało jej wstęp do
wielkiego świata sław futbolu. Kiedy to się skończyło, odeszła.
-
I wtedy skończyły się też pieniądze - uściśliła Colleen, choć Jack
sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał ją udusić. Nie zamierzała
pozwolić mu przemilczeć tej prawdy.
W pokoju zaległa gęsta, pełna napięcia cisza; atmosfera stała się nie
do wytrzymania.
Kiedy Nicola, opatulona w szlafrok kąpielowy i z ręcznikiem
okręcanym wokół głowy, wpadła do salonu, Colleen wydała ciche
westchnienie ulgi.
-
Colleen, dzwonił ktoś do mnie, kiedy się kąpałam? - zapytała z
miejsca.
-
Dzwonił Kamal. Powiedział, że wpadnie po ciebie za godzinę.
-
Za godzinę! - wrzasnęła przeraźliwie. - Nie zdążę się przygotować.
-
Zniknęła w swojej sypialni.
-
To była Nicola - zwróciła się Colleen do Jacka. - Przedstawiłabym
cię, ale...
-
Rozumiem. Za godzinę przybywa Kamal, każda sekunda jest droga.
A propos, kto to jest?
-
Stażysta na chirurgii w Szpitalu Dziecięcym, a poza tym zwiastun
wojny ormiańsko-azerbejdżańskiej w Buffalo.
- Co?
Wyjaśniła mu patriotyczne poglądy Shakarianów, następnie historię
związku Nicoli z Turkiem Kemalem i perspektywy nowego romansu z
Kamalem Veli.
- Rodzina! -
Jack wyrzucił ramiona w górę. - Nie można bez niej żyć,
ale jest o niebo łatwiej, kiedy mieszka tysiąc kilometrów od granic
twego miasta.
-
Nawet wtedy nie daje o sobie zapomnieć - wtrąciła Colleen. - Nasza
dzisiejsza kolacja, czyż to nie kliniczny przypadek?
47
Spojrzeli na siebie.
-
Mam wiać płaszcz? - spytała Colleen, celowo zmieniając temat.
Dyskusja o pieniądzach, małżeństwie i seksie stawała się zbyt
niebezpieczna. -
Po południu było dość ciepło, ale teraz już prawie
noc i ten wiatr...
-
Daj spokój, mamy świetną pogodę. Zostaw płaszcz.
Przebiegł po niej oczyma. Ubrała się elegancko i ze smakiem, tak jak
powinna s
ię ubrać dziewczyna idąca na spotkanie z matką
narzeczonego: dwuczęściowy komplet z kremowego jedwabiu w
jasnoniebieskie groszki. Bardzo skromny dekolt, rękawy do łokci i
krótka, marszczona spódniczka.
Matce i ciotkom jej wygląd nie wyda się seksowny: to jego
rozpasana wyobraźnia wywołała przeszywającą go na wskroś falę
pożądania. Nie potrafił się opanować, by nie przyglądać się jej
kształtnym nogom w zwykłych kremowych rajstopach i
jasnoniebieskich pantofelkach na wyso
kim obcasie. Przyłapał się na
rozm
yślaniu, co też ona nosi pod spodem i serce zabiło mu mocniej.
Czy założyła zmysłową, skąpą bieliznę, reklamowaną w sex-
shopach? A może wolała staromodne tasiemki i koronki, które na
swój sposób mogą być równie kuszące jak krótkie i przezroczyste
haleczki
? Oblizał nagle wyschnięte wargi.
Nic z tego. Powinien przypomnieć sobie, że zdecydował się
wytrzymać cały wieczór z purytanką o beznadziejnie niedzisiejszych
poglądach tylko po to, by wyprowadzić w pole matkę i jej siostry.
-
Nie znoszę eleganckich ciuchów - jęknął i dla potwierdzenia tych
słów ściągnął ramiona do tyłu, jakby próbował walczyć z nienawistną
mu marynarką.
-
Przypominasz mi moich małych kuzynów. Connora i Christophera,
którym kazano założyć niedzielne garniturki. - Colleen uśmiechnęła
się na to wspomnienie. - Nienawidzą eleganckich ciuchów tak samo
jak ty.
Na tym jednak kończyło się podobieństwo do małych łobuziaków. W
Jacku nie było nic dziecinnego. Wręcz przeciwnie - pomyślała
Colleen, a jej puls nagle przyśpieszył. Po raz pierwszy widziała go w
garniturze. Wyglądał w nim niewiarygodnie wspaniale, roztaczał
wokół siebie szczególną aurę bez względu na swój strój. Colleen
48
poczuła, jak jej ciało ogarnia mimowolne podniecenie.
Skarciła się w duchu. Przecież ten łowca posagów powinien
wzbudzać nudności, a nie przyśpieszone bicie serca. Pojedzie na tę
kolację, bo tak obiecała. Będzie miła i uprzejma, ale na tym koniec. I
już nigdy, ale to nigdy więcej nie popełni błędu i nie da się zaprosić
temu gorylowi na randkę. Za żadne skarby.
Jack jeszcz
e raz przygładził krawat, a twarz Colleen rozjaśnił
przesłodzony uśmiech.
-
Jestem pewna, że twojej matce i ciotkom spodoba się, że założyłeś
garnitur, szczególnie jeśli wiedzą, jaka to dla ciebie tortura.
Jack nachmurzył się znowu. Kiedy się śmiała, w jej lewym policzku
ukazywał się dołeczek. Boże, jest zbyt pociągająca. Ma miękkie,
kuszące usta, bardzo wyraziste, i wielkie brązowe oczy. Urzekł go ich
blask i czujne inteligentne spojrzenie. Zastanawiał się, jak
wyglądałyby te oczy rozpalone namiętnością lub senne po spełnieniu.
Ciało Jacka przeszył mocny tętniący ból niepohamowanej żądzy.
Zmusił się do powrotu z gwiazd na ziemię: przecież ta dziewczyna
liczy sobie całe dziesięć lat mniej niż on. Kiedy brał ślub z Donną,
Colleen chodziła jeszcze do podstawówki.
Mimo to nadal wpatrywał się chmurnymi oczami w łagodne, tak
bardzo kobiece krzywizny jej figury. Nieskutecz
ność tej argumentacji
polegała na tym, że Colleen w niczym nie przypominała smarkatej
uczennicy. Stała przed nim dorosła, w pełni dojrzała i piękna kobieta.
A także niebezpieczna, bo hołdująca zupełnie innym wartościom niż
on. Rap
tem Jacka ogarnęła wściekłość na Colleen. To uczucie było
konieczne dla zachowania między nimi dystansu.
-
Mam tylko jeden garnitur, właśnie ten. Noszę go chyba wyłącznie
na pogrzeby -
dodał ponuro.
-
Widzisz jakieś podobieństwo między kolacją w moim towarzystwie
i pogrzebem? -
Sądząc po sposobie, w jaki to wypowiedziała, nie
należało uznać tego za żart. - Cóż, zakarbuj sobie w pamięci, że
wyświadczam ci grzeczność i nic poza tym - wyrzuciła z siebie
Colleen. Ostatni raz prze
czesała włosy, po czym wsunęła szczotkę do
torebki obok szminki i portmonetki.
Jack przyglądał się złotym kaskadom jej włosów oczami błyszczące i
pełne wargi. Chęć dotknięcia Colleen stała się tak ogromna, że
49
sprawiła mu ból.
-
Chodźmy już - zarządził. - To prawie pół godziny jazdy stąd.
Jeszcze chwila, a z pewnością się spóźnimy.
Zbiegł po schodach, wyprzedzając ją o kilka metrów. Wypadł przez
drzwi pozwalając, by zatrzasnęły się przed nosem Colleen, która z
wyrazem niesmaku na twarzy pchnęła je i podążyła jego śladem na
parking. Jack wskoczył do swego sportowego czarnego pontiaca,
usadowił się za kierownicą i uderzył w klakson, żeby ponaglić
gramolącą się po wysypanej żwirem ścieżce Colleen, której wysokie i
cienkie ob
casy uniemożliwiały szybki krok.
Wiał wiatr, a temperatura najwyraźniej spadła o dziesięć stopni.
Colleen trzęsła się z zimna. Niewątpliwie, powinna była wziąć
płaszcz, ale on poradził zostawić go w domu. Świetna pogoda, tak
powiedział. Pewnie dla niedźwiedzi polarnych!
Nie zadał sobie nawet trudu, żeby się przechylić w fotelu i otworzyć
przed nią drzwi. Oczy Colleen zaczęły miotać błyskawice, kiedy sama
otwierała drzwi i wsiadała do samochodu. W tej samej chwili
rozpaczliwi
e złapała jakiś uchwyt, ponieważ Jack natychmiast włączył
silnik i ruszył do przodu. Colleen rzuciło na przednią szybę, aż
wsparła się o nią obiema rękami. Posłała mu mordercze spojrzenie.
Ten człowiek ma maniery neandertalczyka.
-
Twoje szczęście, że to randka na niby, bo inaczej już by się
skończyła - wypaliła.
-
Zaczniemy nasze przedstawienie nie wcześniej, niż ujrzysz moją
matkę i ciotki. - Jack zdawał sobie sprawę, że zachowuje się
obrzydliwie. Z powodów, których nie chciało mu się zgłębiać, nie
od
ważył się zmienić postępowania.
-
Nicola uważa, że to bardzo głupi pomysł - powiedziała Colleen
drętwo. - Mówi, że nikogo nie oszukamy, że nie można udawać tego,
czego się nie czuje.
-
Nieprawda. Czytałaś kiedyś Williama Jamesa? James twierdzi, że
to działania kierują uczuciami, a nie odwrotnie.
Colleen uniosła brwi.
-
Więc jeśli zachowujemy się tak, jakbyśmy byli zakochani, to w
końcu naprawdę się pokochamy? - Zrobiła zdziwioną minę. - Chyba
powinniśmy zmienić plany. Nie chcę się zakochać w pozbawionym
50
lud
zkich uczuć łowcy posagów.
-
A ja nie zamierzam tracić głowy dla naiwnej dziewicy bez posagu.
Na przekór Williamowi Jamesowi jesteśmy nawzajem uodpornieni na
siebie.
Nigdy przedtem Colleen nie spotkała nikogo o równie skostniałych
poglądach.
Jack zatrzyma
ł samochód na czerwonym świetle i posłał
współpasażerze chłodne, taksujące spojrzenie.
-
Nie próbuj się teraz wycofać, Colleen. Zgodziłaś się odegrać rolę
mojej słodkiej narzeczonej i zrobisz to. I masz być przekonująca, moja
panno.
-
Zaczyna to wyglądać nie na przysługę, a bardziej na wykonywanie
rozkazów. Ja nic nie muszę, Jack. W pracy jesteś moim szefem, a i
tam tylko wtedy, gdy piszę felietony, do czego mnie zresztą nie
dopuszczasz.
-
Mam w zapasie dziesięć gotowych artykułów, zatem na razie nie
potrze
buję asystentki.
-
Założę się, że nigdy nie będziesz potrzebował. W ogóle nie
zamierzasz kiedykolwiek dopuścić mnie do swojej rubryki, dlatego
zawsze będziesz trzymał kilka felietonów niby na zapas.
-
Zgadłaś. Dlaczego więc nie pójdziesz do Kazorowskiego i nie
poprosisz o stały przydział w redakcji dodatku dla kobiet?
-
Dodatek dla kobiet nie istnieje już od jakichś dwudziestu lat -
odcięła się Colleen.
- A, tak. Przemianowali go na Twój Styl czy inny
Styl Życia, i to ma
jakoby interesować wszystkich. Tyle że nie interesuje. Nadal czytają
te bzdury tylko kobiety.
-
Mylisz się, ale nie zamierzam tracić energii na dyskusje z tobą. -
Ten facet posiada wyjątkowy dar drażnienia jej na sto różnych
sposobów. Najlepiej zrobi, jeśli zacznie go ignorować. Umyślnie
odwróciła głowę ku oknu.
Jednocześnie założyła nogę na nogę. Na ułamek sekundy oczom
Jacka ukazał się rąbek białej koronkowej halki. Usłyszał też cichy
szelest, który wydały ocierające się o siebie uda w nylonowych
pończochach. Tętno znów przyśpieszyło i na nowo wezbrało w nim
pożądanie. Po raz nie wiadomo który pogrążył się w świecie marzeń
51
erotycznych z Colleen Brady w roli głównej.
Pragnął jej, nie mógł dłużej temu zaprzeczać, ale nie mógł też jej
mieć, bo Colleen nie należy do gatunku kobiet uznających seks bez
miłości za rzecz właściwą. Tylko pewien typ dziewczyn z werwą
zgadza się na taki układ: sympatyczne małe dziewice snują sieci
gęstsze niż pająki. Ich nadzieje, ich pragnienie miłości, oddania,
małżeństwa i posiadania dzieci wiążą mężczyznę silniej niż stalowe
liny.
Pomyślał o wolności i niezależności, które tak bardzo sobie cenił, o
planach ożenku z bogatą kobietą. Ewentualna zażyłość z Colleen
Brady wykluczyłaby i jedno, i drugie. A jednak siedział za
kierownicą, z trudem dusząc w sobie głód jej ciała. Dzisiejszy wieczór
był dużym błędem, widział to wyraźnie już teraz.
-
Wiesz, może twoja przyjaciółka ma trochę racji. Jak mogę... - urwał
w pół zdania. Jak mogę zachowywać się jak dżentelmen, jeżeli przez
cały czas chcę tylko jednego: zerwać z niej tę jedwabną sukienkę!...
Powstrzymał się od zakończenia tej niebezpiecznej myśli. Na
szczęście zapaliło się zielone światło i musiał zająć się prowadzeniem
samochodu.
-
Chciałeś zapytać, jak możesz się zachowywać, jakbyś mnie kochał,
skoro mnie nawet nie lubisz? -
podpowiedziała mu Colleen. - Zanosi
się na to, że drogą doświadczeń praktycznych obalimy teorię Williama
Jamesa.
Jack nie palił się, by wyjaśniać teraz zawiłości miotających nim
emocji. Nie podaje się wrogowi oręża!
-
Co za śmieszna sytuacja - mruknął. - Udawać miłość do kogoś, kto
nie jest w moim typie i nigdy nie będzie, nie mogę być, nie mógłbym
być...
Uświadomił sobie, że przesadził z lamentowaniem i momentalnie
ucichł. Co za ulga, że Colleen nie dokończyła zdania jakąś kąśliwą
uwagą. W nagłym olśnieniu pojął, że nie dostrzegła prawdziwego
sensu jego słów, bo nie zdawała sobie sprawy z siły swej kobiecości.
Colleen Brady codziennie przeglądała się w lustrze i na pewno wie, że
jest atrakcyjna, ale nie ma pojęcia, jak bardzo zmysłową posiada
urodę. Jest niewinna, nie rozbudzona i zupełnie nieświadoma tego, że
mężczyzna może pożądać jej tak mocno, jak on w tej chwili.
52
Na szczęście dla niego! Jack westchnął z ulgą.
Colleen słysząc westchnienie, wzięła je za wyraz zniecierpliwienia i
zdener
wowania tą „śmieszną sytuacją”.
-
Przecież to twój pomysł, nie mój, ta dzisiejsza maskarada,
pamiętasz jeszcze? - powiedziała. - Jeżeli się rozmyśliłeś, to ja się nie
obrażę. Możesz odwieźć mnie do domu. Mam coś do zrobienia dziś
wieczorem.
- Mianowicie
co? Randka z następnym nieznajomym, który nie mówi
po angielsku i zasypia z nosem w talerzu?
Colleen zachmurzyła się. Niepotrzebnie opowiedziała mu tę historię.
-
Sądzisz, że nie mogłabym wyjść z kimś, kogo znam i kto mnie
lubi?
Pewnie, że to możliwe. Bardzo możliwe. Ta wizja przyprawiła go o
kolejną falę wściekłości, sączącej się z nerwów do mięśni. Którą to
wściekłość postanowił wylać na Colleen.
-
Być może się mylę, ale z tego, co wiem, miałaś w Buffalo zaledwie
dwie randki i obie na ślepo. Pierwsza z tą śpiącą królewną z
Afganistanu, druga to nasza dzisiejsza maska
rada. Małe dziewice o
średniowiecznych poglądach nie liczą się na giełdzie, nie wiedziałaś o
tym?
Colleen uniosła podbródek ruchem pełnym dostojeństwa i gracji.
Ostatnia uwaga ubodła ją, ale nie da tego po sobie poznać.
-
Ten chłopak pochodzi z Pakistanu, a nie z Afganistanu - rzekła
wyniośle.
-
Niech będzie. Przyznaję się do pomyłki.
Jechali w milczeniu przez parę chwil, które zdawały się wiecznością,
choć zegar na desce rozdzielczej odmierzył niecałe dziesięć minut.
-
W takim razie co chciałabyś dziś robić? - zapytał w końcu Jack.
Jego głos niemal odbijał się echem wśród zalegającej wkoło ciszy.
-
Pracować - odparła od razu Colleen. Milczenie dało się jej we
znaki. Sama miała ochotę je przerwać, ale nie wiedziała, jak się do
tego zabrać. - Po południu obejrzałam Krwawą betoniarkę i nie
skończyłam jeszcze recenzji do jutrzejszego wydania.
-
Krwawą betoniarka. - Jack uśmiechnął się wbrew sobie. -
Żartujesz, tak?
-
Chciałabym. To się składa ze stu jedenastu minut wypełnionych
53
krwią, flakami i urwanymi kończynami. Żadnej akcji, żadnych
efektów specjalnych, tylko scena za sceną zwariowana betoniarka i jej
ofiary. Nie grzeszę wiedzą w dziedzinie krytyki filmowej, ale nie
trzeba być krytykiem, żeby uznać ten film za jedną wielką ohydę.
-
Zwariowana betoniarka idzie na całość, co? Z pewnością zrobi
furorę wśród niedorozwiniętych nastolatków. Mam nadzieję, że
zrecenzujesz
Krwawą betoniarkę 2, a potem 3 i 4. Hej, oni to mogą
ciągnąć w nieskończoność.
Colleen jęknęła. Jack zarechotał głośno.
-
Przed nami Tęczowy Most - oznajmił, zatrzymując samochód. -
Granica Stanów Zjednoczonych i Kanady.
Colleen rozejrzała się wokoło z niekłamanym zaciekawieniem.
-
Nigdy nie wyjeżdżałam za granicę, nawet do Meksyku, kiedy
mieszkałam w Teksasie. Nie mogę się doczekać widoku Niagary.
Jack wychował się w Buffalo i traktował wodospady jako rzecz
całkiem zwyczajną, ale pokazując je gościom spoza miasta odczuwał
coś na kształt lokalnego patriotyzmu i dumy.
- Kiedy si
ę patrzy na Niagarę po raz pierwszy, to zawsze robi
wrażenie. Z restauracji zobaczysz wodospady po obu stronach
granicy.
Strażnik graniczny machnął tylko ręką, więc wjechali na wysoki
most łączący miejscowość Niagara Falls w Stanach z miejscowością
Niagara
Falls w Kanadzie. Z parkingu, na który skręcili, był
doskonale widoczny wodospad kanadyj
ski, przypominający kształtem
podkowę.
-
Niewiarygodne! Wspaniałe! - zachwycała się Colleen w drodze do
restauracji hotelowej.
Jack chwycił dziewczynę za nadgarstek i wprowadził do windy.
-
Ze szczytu zobaczysz więcej.
Oprócz nich w windzie nie było nikogo. Colleen szybko zerknęła na
swoją dłoń uwięzioną między długimi palcami Jacka. Mężczyzna o
jego wzroście i sile mógł zrobić z nią wszystko, co chciał. Trwający
krótk
ą chwilę brak kontroli nad własnymi odczuciami zaowocował
intrygującym podekscytowaniem, którego źródło tkwiło w kobiecej
słabości. Natychmiast udzieliła sobie nagany. Żyje w końcu dwudzie-
stego wieku i nie powinna szukać romantyzmu na poziomie
54
jaskiniowców. Poza tym ten szczególny jaskiniowiec choruje na
ciężki przypadek gorączki złota.
Dlaczego więc tak ją fascynuje? Colleen rozpaczliwie próbowała
znaleźć odpowiedź. Miał więcej wad niż jakikolwiek mężczyzna,
którego dotąd znała: arogancki, nieuprzejmy, złośliwy... a jednak
zawsze, kiedy rzucał jej jakiś ochłap, zapominała o ciągle tlącej się
między nimi wrogości i nie wiedzieć czemu brała wszystko za dobrą
monetę.
Kiedy zamknęły się drzwi i winda ruszyła ostro w górę, Jack nadal
ściskał jej nadgarstek.
-
Boli mnie ręka - rzekła chłodno Colleen. Chociaż wcale nie bolała.
Tylko to niewymowne napięcie, które spinało klamrą całe ciało,
popchnęło ją do kłamstwa.
-
Naprawdę? - spytał niskim gardłowym głosem. Rozluźnił nieco
palce i powoli zaczął wodzić kciukiem wzdłuż jej dłoni.
W dole brzucha Colleen poczuła nagle silny ucisk.
- Nie...-
wykrztusiła.
-
Drży ci ręka, Colleen. - Jack splótł swoje palce z palcami
dziewczyny. - Ciekaw jestem, dlaczego?
-
Pewnie dlatego, że miewam napady klaustrofobii, czasami także w
windzie.
- Bardzo dobrze, Colleen! -
Jack zaśmiał się z uznaniem. - Szybko
myślisz. Mam wiele szacunku dla takich umiejętności.
Spojrzał na nią z góry. Delikatna skóra zaczęła pokrywać się
rumieńcem. Trzymając ją za rękę, mógł nawet wyczuć przyśpieszone
tętno. Był zbyt doświadczony, by nie zauważyć pewnych subtelnych
oznak i nie odczytać ich właściwie: jako zwiastunów budzącego się
pożądania. W odpowiedzi w lędźwiach poczęła pulsować, nie mająca
szans na spełnienie, żądza.
-
Chyba już czas, żeby wejść w role. - Czarne oczy błyszczały jak
dwie świece. - Co zrobiłaby para śmiertelnie zakochanych ludzi,
gdyby znalazła się sam na sam w windzie?
-
Porozmawiałaby - brzmiała szybka odpowiedź. - Ona
denerwowałaby się przed spotkaniem z jego rodziną, więc on
próbowałby podtrzymać ją na duchu.
-
Błąd, Colleen. - Jak może być rozzłoszczony i podniecony
55
zarazem? W dodatku jedno tylko potęguje drugie. - Nic dziwnego, że
nadal cieszysz się dziewictwem. Kobieta nie pozbawiona choćby
odrobiny uczuć wiedziałaby, kiedy trzeba przestać gadać i zacząć...
- Obmacywanie? -
Naburmuszyła się. - Być może brak mi odrobiny
namiętności, ale za to mam sporo rozsądku. Nie zamierzam
obściskiwać się z tobą w windzie, wiedząc na twój temat to, co wiem.
- A co takiego o mnie wiesz?
-
Że wykorzystujesz kobiety i że tyle w tobie głębi i czułości, co w...
scenariuszu Krwawej betoniarki
Jack zaniósł się śmiechem.
-
Mała kaczuszka przystępuje do kontrataku. Pewnie powinienem się
obrazić, ale zbyt doceniam twą pomysłowość. Raczono mnie już
porównaniem mojej osoby do szczura i węża, ale pierwszy raz w
życiu ktoś mnie nazwał...
-
Próbowałam skruszyć trochę twoje wybujałe ego, a nie dawać ci
powód do śmiechu - przerwała Colleen, unosząc brwi.
-
A ja potraktowałem to jako dowcip, a nie obelgę. Biedna Colleen.
Winda zatrzymała się.
-
Proszę. - Jack ujął Colleen pod rękę i podprowadził do oszklonych
drzwi. Otworzył je przed nią i przytrzymał, dopóki nie weszła do
środka, po czym podążył za nią.
-
Z pewnością patrzy na nas twoja mama - zauważyła sucho Colleen.
-
Inaczej wbiegłbyś przede mną i puścił mi drzwi prosto w twarz.
-
Siedzi przy stoliku z lewej strony i obserwuje każdy nasz krok -
wycedził przez zaciśnięte zęby Jack, uśmiechając się z przymusem. -
Mama jest w czerwonej sukience, ciocia Judy na niebiesko, a ciocia
Dorothy na żółto.
-
Pewnie ubrały się tak celowo, żebym ich bez przerwy nie myliła.
Wymuszony uśmiech Jacka przekształcił się w naturalny.
-
Przestań, Colleen. Masz być ujmująca, a nie dowcipna.
-
Aha, więc powinnam trzepotać rzęsami, wzdychać i rzucać ci
powłóczyste spojrzenia?
-
Tak, coś w tym rodzaju.
-
W takim razie czeka mnie bardzo długi wieczór.
-
Colleen, umówiliśmy się, że odegramy zakochaną parę, pamiętasz?
To oznacza, że znamy się dłużej niż kilka dni. Gdyby cię o to
56
zapytały, powiedz, że mieszkasz w Buffalo od paru miesięcy.
-
A dokładnie? - właśnie podchodzili do stolika. Oczekujące ich
starsze panie wstały i pośpieszyły naprzeciw.
-
Nie wiem. Pół roku? Rok? - zdążył szepnąć Jack, zanim ciocia
Judy, ta na nieb
iesko, chwyciła ich kolejno w niedźwiedzi uścisk.
Jack dokonał prezentacji, a potem przez chwilę wszyscy stali i starali
się nawiązać rozmowę. Nikt z pozostałych gości nie zwracał na nich
uwagi: zawitali tu głównie turyści, którzy wędrowali od okna do okna
i fotografowali wodo
spad. Po drugiej stronie sali, przy długim stole,
siedziała grupa dzieciaków i zabawiała się wydawaniem straszliwych
wrzasków. Tak jak przewidywał, starsze panie zakochały się w
Colleen od pierwszego wejrzenia. A Colleen była czarująca,
uśmiechnięta, słodka i naturalna i udzielała najwłaściwszych
odpowiedzi.
- Ona jest kochana, Jack! -
wykrzyknęła ciocia Dorothy.- Po prostu
ujmująca.
Matka promieniała.
-
Zupełnie inna niż Don...
-
Helen, nie wracajmy do przeszłości - upomniała siostrę Judy.
Zniżyła głos do szeptu, który i tak słyszalny był dla wszystkich. - Nie
wiemy, co ona wie, no, wiecie o czym.
-
Och, wiem wszystko o Donnie, tej zapalonej miłośniczce futbolu. -
Na obliczu Colleen malował się niewinny uśmieszek.
Usłyszała, że Jack wstrzymał oddech i uśmiechnęła się szerzej.
-
Jack opowiadał mi ze szczegółami o swym małżeństwie i
rozwodzie.
Helen Blackledge przysunęła się bliżej.
-
Tak bardzo martwiłyśmy się o niego po tym, co... - szepnęła
konspiracyjnie.
- Mamo -
przerwał Jack ostro. Posłał Colleen zdesperowane
spojrzenie. W jej oczach natomiast pojawiły się iskierki, jak gdyby
siłą powstrzymywała się od śmiechu. Zacisnął zęby. - Może byśmy
usiedli?
Helen wzięła Colleen za rękę.
-
Usiądź tutaj, kochanie, między mną i Jackiem. - Wszyscy zajęli
miejsca przy stoliku pod oknem. - Czy pochodzisz z Buffalo? Jak
57
poznałaś Jacka? - Pani Helen strzelała pytaniami jak karabin
maszynowy.
Zanim Colleen zdołała cokolwiek powiedzieć, do przesłuchania
włączyła się ciocia Dorothy.
- Od jak da
wna się spotykacie?
-
Od sześciu miesięcy - odparła Colleen.
- Od roku -
powiedział Jack dokładnie w tej samej chwili. Zerknęli
na siebie, wymieniając zbolałe spojrzenia.
-
No to pół roku czy rok? Nie rozumiem - drążyła ciocia Judy.
Talent Jacka do wymyślania romansów wystarczył tylko na początek,
a teraz opuścił go zupełnie. Chwycił szklankę z wodą i zajął się
opróżnianiem zawartości.
Colleen na moment się wyprostowała, po czym pochyliła się nad
stolikiem.
-
Cóż, to zależy. Jack wyznał mi, że zakochał się we mnie od
pierwszego wejrzenia, kiedy spotkaliśmy się w redakcji. Czyli właśnie
rok temu, zaraz po moim przyjeździe do Buffalo. - Jej aksamitne oczy
lśniły. - Tylko że przez sześć miesięcy nie miał odwagi zaprosić mnie
na randkę, więc ja liczę od naszej pierwszej wspólnej kolacji pół roku
temu.
Jack prawie zakrztusił się wodą.
- Colleen -
syknął ostrzegawczo.
-
Zawsze się wstydzi, kiedy opowiadam tę historię, bo nigdy
przedtem nie był nieśmiały wobec kobiet - ciągnęła Colleen wesoło.
-
Mogłam się tego domyślić! - wykrzyknęła triumfalnie ciocia
Dorothy. -
Całe życie wiedziałam, że gdy nasz Jack się zakocha,
przestanie udawać napuszonego koguta.
- Och, nie, przy mnie nigdy nie udaje napuszonego koguta -
zaprzeczyła gorąco Colleen. - Jest czuły, uprzejmy i opiekuńczy. -
Szukała innych epitetów na określenie mężczyzny marzeń każdej
feministki, a dla Jacka zmory z koszmarnych snów.
-
Czuły, uprzejmy i opiekuńczy - powtórzył jak echo Jack. Wyglądał
na przerażonego. Colleen ukazała zęby w uśmiechu. Jack uniósł brwi.
- Poza tym jest taki troskliwy i nigdy nie zapomina o okazjach -
kontynuowała swą litanię Colleen. - Przynosi mi kwiaty i czekoladki,
czasem małe prezenciki i... zdarza mu się płakać w kinie - zakończyła
58
niespodziewanie.
-
Płakać?! - wrzasnął kompletnie znokautowany Jack. - Ja? - Mama i
ciocie wpatrywały się w niego z zainteresowaniem, więc zmusił się do
krzywego uśmiechu. - Oto moja mała Colleen, uwielbia stroić sobie
żarty. Dobrze wiecie, że ostatni raz płakałem w przedszkolu.
-
Jest taki wrażliwy, tylko wstydzi się do tego przyznać - poczyniła
wyznanie Colleen.
-
Tak się cieszę, że przy tobie nauczył się okazywać uczucia, Colleen
-
rzekła matka Jacka poważnym tonem. - Jego ojciec był wspaniałym
człowiekiem, ale wierzył niezłomnie w teorię, według której płacz
przystoi wyłącznie kobiecie. Jack naśladował go od czwartego roku
życia. Nie płakał nawet na pogrzebie ojca trzynaście lat temu. „Tatuś
nie chciałby żebym płakał” - powiedział mi.
-
Nie ukrywamy przed sobą naszych uczuć - uspokoiła ją Colleen. -
Przenigdy. -
Zignorowała Jacka, który kopnął ją pod stołem.
Trzy starsze panie na moment oniemiały z zachwytu, po czym jęły
szczebiotać jedna przez drugą o swoim przekonaniu, że odpowiednia
dziewczyna będzie umiała się przebić przez mur obojętności drogiego
małego Jacka. Skoro udało się to Colleen, trudno marzyć o lepszej
partnerce dla niego.
Z rogu sali dobiegły ich pierwsze dźwięki muzyki tanecznej, granej
przez mały zespół instrumentalny. Zaczęli grać dokładnie w przerwie
między przekąskami i głównym daniem.
-
Przecież to moja ulubiona piosenka - rzekła rozmarzonym tonem
Helen Blackledge. - Dama w czerwieni. Taka romantyczna, taka
wzruszająca.
-
Sentymentalna, głupia i banalna - mruknął Jack pod nosem.
Colleen z ledwością stłumiła chichot.
- Oho, d
ają o sobie znać różnice pokoleniowe.
-
Colleen, Jack, powinniście pójść zatańczyć - zarządziła ciocia
Dorothy. -
Świece, muzyka, Niagara w tle... czy można sobie
wyobrazić lepszą atmosferę?
- Niestety, Colleen cierpi na ból w kolanie - odpowie
dział gładko
Jack. -
Nie może tańczyć.
Colleen wstała.
-
Pamiętasz te gorące kompresy i tabletki od doktora Johnsona?
59
Bardzo mi pomogły, kolano jest jak nowe. Chodźmy.
- Nic z tego -
warknął Jack.
-
Przecież tak świetnie tańczysz, Jack - zaprotestowała matka. -
Brałeś lekcje w Akademii Tańca panny Wilcroft. Chyba od szóstej
klasy nie widziałam cię tańczącego - dodała smutno.
-
Rusz się, Jack, tylko jeden taniec - włączyła się Colleen, ciągnąc go
za rękaw marynarki. Miała przy tym dość szatańskie błyski w oczach.
-
Na pewno przypomnisz sobie parę kroków, jeśli dobrze poszperasz
w pamięci.
-
Och, do diabła. - Jack rzucił serwetkę na stół i wstając, z impetem
odsunął krzesło. - Jeden taniec, a potem nie chcę nawet słyszeć tego
słowa.
5
-
Cały czas robisz ze mnie zaślinionego mięczaka! Aż tak cię to
bawi? -
wypalił Jack, otaczając Colleen ramieniem. - Wyglądasz na
zadowoloną z siebie.
-
Lubię uszczęśliwiać ludzi. Popatrz na mnie, Jack. - Colleen
uśmiechnęła się i pomachała w stronę rozradowanej trójki. Starsze
panie odp
owiedziały tym samym. - Więc brałeś lekcje tańca? -
Pokręciła głową i zachichotała. - Całkiem nieźle ci idzie. Panna
Wilcroft byłaby z ciebie dumna.
Tańczyli w sposób tradycyjny. Ona oparła lewą rękę na jego
ramieniu, a prawą wsunęła mu w dłoń. Jack obejmował ją lekko
potężnym ramieniem. Ich ciała nie stykały się, właściwie w odstęp
między nimi z łatwością, wszedłby ktoś trzeci.
-
Panna Wilcroft wyglądała jak stupięćdziesięciokilogramowy
orangutan, a jej lekcje ledwo znosiłem. Wyobraź sobie chłopca, który
żyje i oddycha tylko sportem, w sali balowej. Tak mi to dało w kość,
że przez wiele lat nienawidziłem tańca. Dopiero później
zorientowałem się, że wolny taniec pomaga zaciągnąć kobietę do
łóżka.
Jack wyczuł jej napięcie i uśmiechnął się triumfująco. Znęcała się
nad nim niemiłosiernie i to w obecności matki i ciotek, więc teraz
nadszedł czas na staromodną słodką zemstę.
-
Oczywiście to, co robimy w tej chwili, nie przypomina moich
zwykłych lubieżnych numerów. Mam ci pokazać różnicę?
60
-
Lubieżnych numerów? - Serce podskoczyło jej w piersi. — Nie!
Patrzą na nas!
-
Chciałaś uszczęśliwiać ludzi - przypomniał jej Jack. - W takim razie
nasza spragniona romantyzmu widownia do
stanie zamiast tego dużą
porcję namiętności.
Jednym ruchem przyciągnął ją do siebie. Pragnął tulić tę dziewczynę,
a jeden taniec, nawet pod okiem rodziny, nie stanowił żadnego
niebezpieczeństwa.
-
Zarzuć mi ręce na szyję - zarządził, a sam oplótł mocno rękoma jej
talię.
Nie miała wyboru, musiała się podporządkować. Skonstatowała ten
fakt
z niejakim przestrachem, bo objęta została tak silnie, że trudno
byłoby wcisnąć pomiędzy nich choćby szpilkę. Nie mogła pozwolić
rękom, by zwisały swobodnie po bokach, jeśli wolała uniknąć
długiego tłumaczenia się przed widownią w postaci trzech starszych
pań. Czując to samo, co czuje mysz złapana w pułapkę, z wahaniem
oparła ręce na jego barkach, nie ważąc się jednak go objąć.
Tańczyli tak przytuleni, że nie pozostał ani jeden wolny skrawek jej
ciała, który by nie dotykał ciała Jacka. Colleen ze świstem wciągnęła
powietrze. Jack napierał na nią twardymi mięśniami, gorącym
oddechem ogrzewał jej włosy.
-
Rozluźnij się - szepnął Jack prosto w ucho Colleen. - Za bardzo się
napinasz. Mam wrażenie, że tańczę ze szczotką do podłogi. No,
prawie -
poprawił się chichocząc. - Jesteś za miękka i zbyt
zaokrąglona tu i ówdzie jak na szczotkę. Tak czy inaczej, powinnaś
się rozluźnić.
-
Ja... ja zawsze sztywnieję na parkiecie - wymamrotała Colleen. Jack
wydawał się jej taki wysoki, silny i taki ciepły. Ledwie oparła się
n
iepokojącemu pragnieniu, by opuścić powieki i stopnieć w jego
potężnych ramionach. Potknęła się lekko, a Jack troskliwie objął ją
jeszcze mocniej.
-
Nie tańczę za dobrze. Wciąż się martwię, że w końcu zacznę komuś
deptać po palcach. - Nigdy nie była ślamazarna i nigdy nie miała
trudności z wolnym tańcem, aż do dzisiaj. Za to nabyła chyba
zdolność prowokowania, bo ostra szpilka jej pantofla prawie przeszyła
na wylot stopę Jacka, który zdążył zwinnie uskoczyć w bok. - No
61
widzisz? - spy
tała z nerwowym śmiechem.
Czekała, aż nazwie ją słonicą z dwiema lewymi nogami. Ostatnią
rzeczą, której mogła się spodziewać, było to, że objął dłonią jej szyję i
zaczął delikatnie masować kręgosłup.
- Dobrze ci idzie -
mruknął ciepłym głosem. Ręką opartą na jej
biodrze ucis
kał wrażliwe miejsce na plecach. Colleen dotąd nie
uświadamiała sobie jego istnienia, ale najwyraźniej należało ono do
niezwykle erogennych. Po
czuła się tak, jakby zewsząd otoczyły ją
płomienie.
W rzeczywistości każdy nerw jej ciała odpowiadał na tę szczególną
pieszczotę. Cała płonęła; piersi ocierające się o muskuły Jacka
zdawały się wielkie i pełne, sutki wyprężyły się i nabrzmiały. Silny,
instynktowny odruch, by otrzeć się o Jacka, przyprawił Colleen o
zawrót głowy. W uszach słyszała łomot, harmonizujący z grzesznym,
lecz nieokiełznanym i podniecającym pulsowaniem w dole brzucha.
Napięcie i opór stopniały jak ciepły miód. Rozluźniła się, pozwalając
miękkim krągłościom swej sylwetki przylgnąć do twardego, męskiego
ciała. Nie potknęła się już więcej. Poruszała się idealnie w takt
powolnej, usypiającej muzyki, kołysała się zgodnie z rytmem
płynącym z ich obojga. Powieki Colleen drgnęły, a potem opadły.
Drżąc, wzięła głęboki oddech.
Jack był sprężysty, silny i ocierał się o nią, lecz zamiast uciekać
prze
d tą przytłaczającą męską potęgą, Colleen przysunęła się bliżej.
Nigdy dotąd nie zaznała równie intensywnego rozbudzenia, nigdy
dotąd nie uświadamiała sobie żywiej swej kobiecości. Kiedy na karku
poczuła dotknięcie jego warg, z piersi wyrwało się jej bezgłośne
westchnienie.
- Jack... -
wyszeptała, tonąc w błogim świecie marzeń. Szczypał
wargami jej kark i gładził skórę szyi, a podniecenie Colleen sięgało
zenitu. Odrzuciła głowę w tył, by umożliwić mu lepszy dostęp do
ramion, i ponownie westchnęła.
Jac
k niemal oszalał. Głęboko odetchnął, by się nieco uspokoić, ale z
następnym wdechem delikatny, acz podniecający zapach perfum
Colleen uderzył go w nozdrza. Podziałał na niego jak haust
stuprocentowej whisky i zmącił mu myśli. Wydawała się taka drobna,
ja
k to tylko możliwe, pragnął jeszcze większej bliskości, bez
62
ograniczenia w po
staci ubrań, by mógł dotykać jej jedwabistej skóry
swym na
gim ciałem. Wyobraził sobie, że zdejmuje z niej tę elegancką
sukienkę, obejmuje nagą, uległą postać ramionami...
Piosen
ka się skończyła, a muzycy uderzyli w struny i klawisze,
prezentując zdecydowanie nieromantyczny temat z filmu Pogromcy
duchów.
Dzieci z końca sali rozwrzeszczały się na całe gardło.
Colleen i Jack wypuścili się z objęć i wymienili oszołomione
spojrzenia.
Żadne z nich nie wyrzekło ani słowa. Oboje oddychali z
trudem i drżeli.
- Jack! Hej, Jack! -
Jowialny męski głos zdawał się dochodzić z
innego świata.
Jak na komendę zwrócili się w stronę, z której dobiegało wołanie.
Wysoki mężczyzna o bujnej blond fryzurze zmierzał prosto w ich
kierunku.
- O nie!-
jęknął Jack.
- Kt... kto to jest?-
wyjąkała Colleen. Ku swemu zaskoczeniu, z
ledwością formułowała słowa. Zamglony umysł z wielkim wysiłkiem
znajdował właściwe określenia, wargi lekko drżały. Głośna muzyka i
jazgot dzieciaków przydawa
ły całej scenie elementu dość
surrealistycznego.
-
Hej, Blackie, to naprawdę ty! - Olbrzymi blondyn poczęstował
Jacka niedźwiedzim klepnięciem w plecy. - Tak myślałem, ale nie
mogłem uwierzyć własnym oczom. Co ty robisz tu sam? To nie jest
twój typowy teren. - Za
niósł się gargantuicznym rechotem, lecz nagle
spostrzegł Colleen. Szeroki uśmiech zbladł i zmienił się w wyraz nie-
dowierzania. - Zazwyczaj balujesz z innym typem panienek... to
znaczy... z innymi kobietami. Stary, co jest grane?
Colleen zerkała to na rozognioną twarz Jacka, to na pełną
niedowierzania fizjonomię blondyna. Podniecenie, które ogarnęło ją w
uścisku Jacka, odpłynęło równie nagle jak woda z umywalki po
wyciągnięciu korka. Balujesz z innym typem panienek. Ta fraza nadal
dźwięczała jej w uszach. Przypominała o realnym świecie, w którym
part
nerki Jacka Blackledge’a nie nadają się do zaprezentowania
rodzinie. O świecie, w którym Jack za najważniejszy powód
małżeństwa uważa pieniądze.
Przerażająco żywe wspomnienie tańca i sposobu, w jaki tańczyli,
63
stanęło jej przed oczami. Jak się do niego kleiła, jak się poruszali, co
czuli... wszystko to jego sprawka. Zarumieniła się od czubka głowy po
koniuszki palców.
-
Hej, co z wami? Zamurowało was, czy jak? - pokrzykiwał
muskularny blondyn.
- Czy jak -
odpowiedziała Colleen. Odzyskała właśnie panowanie
nad swym układem nerwowym. Chwilowa utrata zmysłów, wywołana
lubieżnym, szalonym tańcem, litościwie odeszła w niepamięć. -
Nazywam się Colleen Brady - przedstawiła się, wyciągając rękę na
powitanie. -
Pracuję w Times-Gazette razem z Jackiem. Zastałeś nas w
trakcie odgrywania przedstawienia specjalnie dla jego rodziny.
Udajemy zakochanych. Jak nam poszło?
- Rodd Garrett. -
Blondyn uniósł dłoń Colleen do ust i złożył na niej
po
całunek w czysto europejskim stylu. W zestawieniu z jego
potężnymi kształtami, ten gest wydawał się cokolwiek śmieszny. -
Tak,
nadzwyczaj
udany
występ.
Niesamowity widok.
Wykombinowałem, że jeśli Black Jack obściskuje się z ładną
dziewczyną w takim miejscu, to ani chybi zbliża się wesele.
Jack obserwował tę dwójkę zamglonymi oczyma. Zauważył
natychmiast, że Garrett trzymał dłoń Colleen nieco za długo. A ona
nie przestawała szczebiotać; żywe, brązowe oczy błyszczały
humorem, kiedy żartowała sobie z Garrettem. Jakiż to bzdurny
pomysł wziąć ją i Jacka za parę kochanków!
Zirytowało go, że Colleen tak szybko i radykalnie zmieniła nastrój,
podczas gdy on nadal tkwił w żelaznych okowach podniecenia. Jego
umysł potrzebował nieziemsko długiego czasu, by się przejaśnić.
Denerwował go jej śmiech, słowa, jej flirtowanie - tak, flirtowała
sobie w najlepsze! -
a on stał jak oniemiały, usiłując odzyskać
kontrolę nad myślami.
-
Dla ciebie to też nie jest typowy teren, Garrett - burknął Jack. - Z
kim przyszedłeś?
Rodd
Garrett wyszczerzył zęby.
-
Słyszysz tę bandę bachorów? Drą się jak stare prześcieradła.
-
Musiałbym być głuchy jak pień, żeby nie słyszeć.
-
No to właśnie z nimi tu jestem. Przyjęcie urodzinowe mojego
siostrzeńca, no wiesz, dzieciaka mojej siostry Rity. Chłopiec mnie
64
ubóstwia. Zawsze
chwali się wujkiem Roddem, który gra w drużynie
Buffalo Bills. -
Garrett wzruszył ramionami. - Wiesz, jakie są dzieci.
Nie mogłem go zawieść.
-
To miło z twojej strony - powiedziała ciepło Colleen. - Na jakiej
pozycji grasz?
- W ataku -
odparł Rodd. Natychmiast zaczął rozprawiać o drużynie i
swojej roli w zespole. Colleen słuchała z uwagą.
Garrett zapomniał dodać, że zwykle siedzi na ławce rezerwowych i
że w tym sezonie prawie wyleciał z drużyny - pomyślał Jack z
mroczną miną. Chociaż prawdopodobnie dla Colleen nie stanowi to
żadnej różnicy. W końcu Rodd jest nadal zawodowym piłkarzem,
choćby nawet u końca kariery, a Jack znał nazbyt dobrze z własnego
doświadczenia ten rodzaj fascynacji, która ogarnia dziewczęta na
widok z
nanego sportowca. Kiedyś sam korzystał z tego równie nie-
rozważnie, jak teraz Rodd. Przez kilka chwil Jack przysłuchiwał się
ich rozmowie i czuł się coraz bardziej ignorowany, a przez to
wściekły.
- Zgrabny z ciebie podrywacz, Garrett -
wreszcie włączył się do
konwersacji. -
Najpierw zmiękczasz serce kobiety historyjką o
dobrym wujaszku, a potem niby przypadkiem rzucasz, że jesteś
zawodowym piłkarzem i liczy. na to, że rozdziawi gębę z zachwytu.
Colleen i Rodd odwrócili się i spojrzeli na Jacka, a on zaczerwienił
się jak burak. Gorzki ton tych stów zaskoczył nawet jego samego.
Zmusił się do uśmiechu, żeby jakoś zatuszować horrendalną gafę.
-
Chodź, przywitasz się z moją mamą i ciotkami, Rodd. - Ucieszą się
na twój - widok.
Położył dłoń na ramieniu Rodda w przyjacielskim geście i skierował
go ku stolikowi. Trzy siostry wpadły w szczery zachwyt, widząc
dawnego kolegę swego pupila.
-
Chodziliśmy do tej samej szkoły. Jack kilka lat wyżej ode mnie -
poinformował Rodd Colleen, gdy reszta pogrążyła się we
wspomnieniach o dawnych dobrych czasach. -
Przez jakiś czas
szliśmy ramię w ramię: najpierw przewodziliśmy chłopakom z
sąsiedztwa, później dostaliśmy się do drużyny i...- urwał nagle.
Cisza trwała, a Colleen spoglądała to na Jacka, to na Rodda. Karierę
Jack
a zakończył wypadek samochodowy, a Rodd ciągle grał.
65
Zastanawiała się, jak Jack zniósł to doświadczenie. Zmiany, jakie
wprowadziło ono do jego życia, były co najmniej tak głębokie, jak
zwrot w życiu Colleen po skojarzeniu rodziny Bradych z
wszechpotężnym klanem Ramseyów. Jednak oboje stawili czoło
wyzwaniu i zdołali zbudować sobie nowy świat. Łączy ich więcej, niż
mogło się wydawać na pierwszy rzut oka.
Zerknęła ponownie na Jacka i stwierdziła, że się jej przygląda.
Znowu zapłonął w niej ogień podniecenia. Przypomniała sobie
twardość jego mięśni, wielkie, lecz czułe dłonie, wargi pieszczące
kark...
Jack pierwszy odwrócił wzrok, przerywając dopiero co nawiązany
kontakt. Colleen poczuła się jakby rozczarowana, kiedy chcąc nie
chcąc zwróciła się ku reszcie towarzystwa.
-
Jack, ten to ma łeb na karku - perorował Rodd zawzięcie, może zbyt
zawzięcie. - Robi coraz większa karierę dziennikarską, a ja nadal
dostaję kopniaki na boisku. A propos, czytałem twój ostatni artykuł,
Jack. Ten, w którym oskarżyłeś związek piłkarzy o to, że są tak samo
chciwi, jak właściciele klubów. Co to za bzdury, podstępny zdrajco?
Podczas gdy dwaj mężczyźni gawędzili sobie przyjaźnie o teorii
kopania piłki, przyniesiono główne danie. Przez resztę wieczoru Rodd
siedział z nimi, tylko od czasu do czasu zaglądał do gości siostrzeńca.
-
Jak to miło, że Colleen i Rodd znaleźli wspólny język - zauważyła
Helen Blackledge, a Jack spode łba obserwował Rodda, który
wyciągał opierającą się i chichoczącą Colleen na parkiet. - Pewnie
widujecie s
ię często? Nie zanosi się na to, żeby Rodd też ustatkował
się z jakąś miłą dziewczyną jak Colleen? Jego matka byłaby taka
szczęśliwa.
Jack nie odpowiedział, ale wewnątrz gotował się coraz bardziej.
Wszystko wskazywało na to, że Rodd nie miałby nic przeciwko temu,
żeby ustatkować się właśnie z Colleen. Po prostu ślinił się na jej
widok. Jack nie dał się oszukać: Rodd Garrett nie przysiadł się do nich
ze starej przyjaźni ani dla snucia wspomnień. Nie uczynił tego dla
pogawędki ze szkolnym kumplem czy choćby po to, by uwolnić się od
watahy ryczących dzieciaków. Rodd Garrett dołączył do nich w
jednym celu, któremu na imię Colleen.
Wieczór zamieniał się w noc, a nastrój Jacka pogarszał się z minuty
66
na minutę. Za każdym razem kiedy zerkał na Rodda i Colleen,
odcz
uwał niespodziewane ukłucie zazdrości, która stale rosła. Nie
pomagało tłumaczenie sobie, że nie ma ani prawa, ani powodu, by
czuć coś podobnego.
Rodd został nawet wtedy, gdy przyjęcie urodzinowe siostrzeńca
dobiegło szczęśliwego końca. Zatańczył raz z każdą ze starszych pań i
więcej niż parę razy z Colleen. Jack nie wstawał od stołu. Siedział i
rozmawiał z matką i ciotkami o sklepie w Orlando, o czterech
zamężnych kuzynkach, czyli córkach Judy i Dorothy, mieszkających z
rodzinami na Florydzie, o sławnych na cały kraj młynach zbożowych
w Buffalo i o planach uczynienia ze starych elewatorów pomnika
kultury narodowej.
Nigdy jeszcze nie odgrywał roli dobrego syna tak gorliwie. Każdy
nowy temat odwracał jego myśli od Rodda i Colleen, którzy śmiali
się, tańczyli i w ogóle zachowywali się jak para niesfornych
nastolatków.
Minęła już jedenasta, kiedy Jack, Colleen i Rodd odprowadzili
starsze panie do wynajętego przez nie samochodu i pożegnali się.
-
No co, Jack. Przedstawienie skończone. Przestańmy udawać. Może
bym odwiózł Colleen do domu - wypalił Rodd ze śmiałością, która
omal me sprowadziła mu na szczękę pięści Jacka.
-
Ja ją przywiozłem i ja ją odwiozę - oświadczył. Chwycił Colleen za
rękę zupełnie niestosownym w tej sytuacji gestem właściciela i już jej
nie wypuścił.
- Tam stoi moje ferrari. -
Rodd napuszył się jak paw. Właśnie
pokazał swą atutową kartę, tak przynajmniej sądził, i teraz oczekiwał
radosnego przyjęcia swojej propozycji przez Colleen...
... która w ogóle nie zareagowała. Ramseyowie mieli hyzia na
punkcie sportowych samochodów, więc Colleen w ciągu ostatnich
siedmiu lat napatrzyła się na najbardziej egzotyczne i najdroższe
modele świata. Przejażdżka ferrari nie stanowiła dla niej żadnej
atrakcji. O wiele mocniej intrygowało ją zdecydowanie Jacka, by do
owej przejażdżki nie dopuścić. Wybrała towarzystwo Jacka.
-
Dlaczego nie chciałeś, żebym pojechała z Roddem? — zapytała go,
gdy wjeżdżali na most, a Rodd Garrett został sam na sam ze swoim
ferrari.
67
-
Powiedzmy, że to mój kaprys - odrzekł. Nie posiadał się z radości,
triumfował. Co chwila wspominał, jak to Colleen wybrała jego i
rozklekotanego pontiaca zamiast lśniącego ferrari z Roddem w środku
i cieszył się coraz bardziej, choć nie znał powodu tej radości i nie miał
ochoty go szu
kać. - Facet typu Rodda może być bardzo niebezpieczny
dla szanującej się dziewczyny.
-
Coś mi się widzi, że powinnam bać się raczej ciebie - burknęła
Colleen. -
To nie Rodd dobierał się do mnie w tańcu. - Zdziwiła ją
własna bezpośredniość, ale musiała porozmawiać o tym, co się
między nimi wydarzyło. Czy dla niego ma to jakiekolwiek znaczenie?
-
Dotrzymywałaś mi kroku przez cały czas, złotko - odciął się Jack.
Colleen zarumieniła się. Chyba jednak wolałaby o tym nie
dyskutować.
-
Polubiłam twoją rodzinę - powiedziała szybko, przenosząc się na
bezpieczniejszy grunt. -
Bardzo miłe starsze panie.
- Tak, to prawda.
-
Uwielbiają cię.
Uśmiechnął się.
-
Ciebie też, wcale nie mniej. Colleen, hmm, chciałbym ci
podziękować za dzisiejszy wieczór. Uszczęśliwiłaś je i jestem ci za to
wdzięczny.
Colleen tylko kiwnęła głową. Gdyby to była prawda, pomyślała ze
smutkiem. Na pewno nie, odpowie
działa sobie z pozbawioną złudzeń
szczerością. Dzisiejsza randka to jedynie maskarada, nie wolno
ignorować faktów i oddawać się fantazjowaniu. To najkrótsza droga
do tragedii.
-
Czy Rodd zaprosił cię na kolację?
Pogrążona w rozmyślaniach ledwo usłyszała pytanie, wypowiedziane
głosem tak beznamiętnym. Odpowiedziała po prostu:
-
Tak, na przyjęcie w piątek za tydzień.
-
I jaką dałaś odpowiedź?
-
Że się zastanowię i żeby zadzwonił, to mu powiem.
-
Bardzo sprytne, Colleen. Umiesz zastawić sidła, co? Dobrze wiesz,
że facet pokroju Rodda nie poleci na każdą babę, więc skazujesz go na
niepewność i...
-
Nie zastawiam żadnych sideł! - zaprzeczyła gorąco. - Nie bawię się
68
w żadne gierki czy intrygi. Powiedziałam, że się zastanowię, bo
jeszcze nie podjęłam decyzji.
-
Dlaczego? Przecież on ci się podoba. Przez ładnych parę godzin
obserwowałem, jak wodzisz za nim oczami i chichoczesz z jego
żartów jak pensjonarka. Pewnie nie możesz się doczekać, żeby
pochwalić się przyjaciółce nowym amantem. W Buffalo latają za nim
tabuny panienek, wiedziałaś o tym?
-
Nie wiedziałam i guzik mnie to obchodzi. Poza tym wcale nie
wodziłam za nim oczami i nie... chichotałam jak pensjonarka.
- Od lat mam do czynienia z kobietami, które na widok zawodowego
sportowca tracą resztki rozsądku. Tak było zawsze, kobiety lgną do
sławy. Niektóre jeżdżą po świecie za zespołami muzycznymi, inne
polują na piłkarzy...
-
Nie lgnę do Rodda Garretta! - ucięła Colleen. Kipiała złością, ale
pod tym wzburzeniem kryła się mała obawa. Czy Rodd odebrał jej
zachowanie tak samo opacznie jak Jack? Co za ironia losu, że Jack
wziął jej uprzejmość w stosunku do Rodda za umizgi, podczas gdy
ona była tak zafascynowana Jackiem właśnie, że brała udział w
przyjęciu niemal nieświadomie, automatycznie grając swoją rolę.
-
Nie interesuję się sportem i nie zachwycają mnie piłkarze... ani byli
piłkarze - dodała gniewnie.
-
Niemniej jednak pójdziesz z Roddem na przyjęcie. Kobieta, która
by odrzuciła zaproszenie zawodowego piłkarza na wydaniu, i to
posiadacza ferrari, jeszcze się nie narodziła.
-
Nieprawda! Właśnie z nią rozmawiasz!
-
Uwierzę dopiero wtedy, kiedy powiesz to jemu - ciągnął Jack
przekornie.
-
Zrobię to, gdy tylko zadzwoni - warknęła Colleen. - To ty polujesz
na posagi, nie ja.
Jack dawno nie był tak zadowolony z siebie. Kilka razy próbował
zagaić rozmowę, lecz Colleen odpowiadała najczęściej
monosylabami.
Mając w pamięci jego zachowanie, gdy zabierał ją z mieszkania
przed przyjęciem, teraz oczekiwała, że zahamuje pod blokiem, lekko
tylko przygasi silnik, da jej trzy sekundy na opuszczenie samochodu i
zniknie wśród nocnej ciszy. Ku zaskoczeniu Colleen, Jack
69
odprowadził ją do drzwi mieszkania i otworzył je przed nią.
- No to... -
Colleen stała w progu i gapiła się na gumową
wycieraczkę. Nieoczekiwanie ogarnęło ją wewnętrzne napięcie.
Nerwy zaczęły odmawiać posłuszeństwa, a świadomość, że Jack stoi
tuż obok, nie pozwoliła zebrać myśli na powrót.
-
To był... bardzo miły wieczór.
-
Zgadzam się całkowicie.
Zrobiła krok do ciemnego przedpokoju. Serce roztrzepotało się
szaleńczo, kiedy Jack podążył jej śladem i zamknął za sobą drzwi.
-
Myś... myślę, że Nicola zapomniała włączyć światło - wyjąkała
piskliwym ze zd
enerwowania głosem. - A może już wróciła i poszła
spać. Przy framudze jest włącznik... och!
Nie spostrzegła, kiedy do niej podszedł. Poczuła tylko objęcie
silnych ramion i ciepło jego ciała. Po chwili jej wargi zostały wręcz
zgniecione przez szerokie, męskie usta.
Gdyby pochwycił ją w ciemności ktoś obcy. przeraziłaby się i
próbowała wyrwać. Lecz Jack nie napotkał oporu. Szaleństwo
zmysłów zawładnęło Colleen całkowicie. Zdawało się, że chwili
obecnej nie dzieliły nawet sekundy od tamtego momentu
przebudze
nia, którego doświadczyła, tańcząc z nim parę godzin temu.
Pragnęła Jacka. Pożądała go.
Jęknęła, kiedy ich języki się zetknęły i przechyliła głowę w tył, by
nie uronić ani odrobiny z palącego pocałunku. Zarzuciła ramiona na
szyję Jacka i zatonęła w mrocznym, wzburzonym oceanie
zmysłowości.
Jack przyciągnął ją bliżej i przechylił, penetrując językiem coraz to
głębiej, a ona drżała w słodkiej, gorącej namiętności pocałunku.
Szybkim ruchem doświadczonego kochanka sięgnął ku jej piersiom.
Colleen wydała urywane westchnienie, czując, jak wielkie dłonie
ściskają jej piersi, a długie palce rozpoczynają delikatną zmysłową
pieszczotę. Potarł brodawkę, która zdążyła już stwardnieć i stała się aż
do bólu wrażliwa, a teraz słała małe gorące iskierki do
najsekretniejszego miejsca kobiece
go ciała.
Jack w coraz większym uniesieniu rozedrganym pożądaniem ciałem
napierał mocno na Colleen. Fale gorąca przelewały się w niej,
sprawiając, że miękła i słabła; ulegała, kiedy zsunął ręce, by gładzić i
70
pieścić jej pośladki, po czym podniósł ją wysoko i tak trzymał. W tym
momencie kobiece cia
ło przeszył erotyczny spazm. Czuła go między
udami, gdzie centrum jej płci płonęło, powiększone i gorące. Nigdy
przedtem nie doświadczyła tak palącej żądzy, której intensywność
zaskakiw
ała ją i przerażała zarazem.
Całował ją tak, jak jeszcze nikt; mocno, głęboko i namiętnie wsuwał
język w jej usta i wyjmował na powrót, coraz szybciej, w swoistej,
rozdzierająco erotycznej symulacji zbliżenia, pragnąc uległości i
otrzymując ją w najbardziej pierwotnym, namiętnym zapamiętaniu...
Późno w nocy, leżąc samotnie w łóżku, Colleen przewracała się z
boku na bok i rozmyślała, co mogłoby się wtedy zdarzyć, gdyby nie
nagły, zaskakujący błysk światła, a zaraz po nim zdziwiony okrzyk:
- Ojojoj! - i zak
łopotany chichot.
Jackowi i Colleen zajęło kilka chwil, by się zorientować, że nie są
już sami, że ktoś włączył lampę, że słychać zduszony śmiech i
sapnięcia.
Jack opuścił ręce i jednym susem odskoczył od Colleen, jakby
uciekał przed niewypałem. Colleen oparła się o ścianę. Wszystko w
niej drżało,! osłabło tak, że obawiała się osunięcia na podłogę.
- Tak mi przykro, przepraszam -
zawołała Nicola. - Nie wiedziałam...
-
Urwała, po czym przełknęła ślinę i kontynuowała komicznie
uprzejmym tonem: - Kamal, zna
sz już Colleen. Chciałabym ci
przedstawić Jacka Blackledge’a, yyy, szefa Colleen.
Jack bezgłośnie zaklął. Cały się trząsł; intensywność niedawnej
namiętności i gwałtowne zakończenie dawały o sobie znać. Oddychał
ciężko i z trudem. Omiótł Colleen rozmarzonym wzrokiem, dostrzegł
rozległy rumieniec i lekko spuszczone, lecz błyszczące oczy.
-
Miło mi pana poznać, panie Blackledge. - Niewysoki mężczyzna o
nadzwyczaj bujnej, kruczoczarnej czuprynie i krzaczastych wąsach
wyciągnął rękę na powitanie. - Kamal Veli - przedstawił się. - Proszę
nam wybaczyć to przedwczesne wtargnięcie. Nicola zaprosiła mnie na
kawę. Dołączy pan do nas?
Jack podziwiał zimną krew młodego człowieka. Czy praktyka
medyczna przygotowuje lekarza do radzenia sobie w każdej sytuacji?
Uścisnął jego dłoń i zmusił się do słabego uśmiechu.
-
Może nie tak przedwczesne, jak pan sądzi - wymamrotał.
71
Być może pojawienie się Nicoli i Kamala było łaską opatrzności.
Jego odczucia, niewiarygodna intensywność żądzy, prawie bolesnej w
płynącej z niej rozkoszy... szalone odruchy ciała... reakcja Colleen, za
którą pewnie poszłaby uległość...
Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz pożądanie opanowało go tak
szybko, a przecież tylko się całowali! Pójście do łóżka z czarującą,
nieznośnie piękną dziewicą byłoby na pewno początkiem, a nie
końcem szeregu zdarzeń. Początkiem tego, co dzisiaj jedynie udawali
przed matką. Poważny związek, ślub, dzieci i ich hałaśliwe przyjęcia
urodzinowe...
Zaczął się pocić. Jego odczucia przypominały spadanie w czarną
otchłań bez dna. Związek z Colleen oznaczałby zaangażowanie
emocjonalne; więzy, których zawsze pragnął uniknąć. Jednak z
Colleen nie da się inaczej, ona potrzebuje i wymaga tego. Ma prawo
do własnej wizji, lecz on żyje życiem wolnego ptaka, bez ograniczeń i
zobowiązań. Wolność albo śmierć, tak brzmiałoby jego motto, do tego
on ma prawo.
Spojrzał na Colleen, która od momentu pojawienia się Nicoli i
Kamala nie podniosła oczu. Pragnienie objęcia jej, pocieszenia,
uspokojenia wyprowadziło go z równowagi. Gdyby uległ i zrobił to,
wieczór zakończyliby przy kawie i plotkach z Nicolą i Kamalem;
potem nastąpiłyby kolejne, coraz intymniejsze kontakty, a z nimi
obietnice, przysięgi...
-
Już późno, a ja muszę wstać przed szóstą. - Jack odwrócił się ku
drzwiom jak ktoś umykający przed duchem. - Nie mogę zostać na
kawie, ale cieszę się, że cię poznałem, Kamal. Miło było cię zobaczyć,
Nicola. Colleen, no to trzy
maj się, mała. Na razie.
Zniknął, nim ktokolwiek zdołał wydukać choćby słowo.
-
Trzymaj się, mała? - powtórzył Kamal ze zdziwieniem.
- To takie powiedzonko -
wyjaśniła Nicola. - Slangowe.
- Wiem. -
Kamal nie ukrywał zmieszania. - Ale czy to jest coś, co
mężczyzna mówi kobiecie po tym, gdy...
-
Padam ze zmęczenia, pójdę już spać - przerwała mu Colleen.
Słuchanie interpretacji nagłego odwrotu Jacka w wykonaniu Kamala,
było ponad jej siły.
- Colleen? -
Nicola pobiegła za nią do sypialni. - Dobrze się czujesz?
72
Nie... nie gniewaj się...
-
Nic się nie stało. - Colleen położyła rękę na ramieniu przyjaciółki w
siostrzanym geście. - Dobrze, że weszliście tak niespodziewanie.
Nicola uśmiechnęła się niepewnie.
-
To bardzo uprzejme z twojej strony, ale nie wierzę ci ani trochę. -
Jej oczy błyszczały. - Colleen, czy to nie cudowne? Nawet nam się nie
śniło, że po tygodniu w Buffalo zakochamy się obie, i to jednocześnie.
- Nie kocham Jacka Blackledge’a -
zaprzeczyła Colleen żarliwie.
-
Colleen, znamy się od pięciu lat. Przez cały ten czas nie zdarzyło
się, żebyś była z mężczyzną... no... tak blisko. I to na pierwszej
randce. Wierz mi, to n
a pewno miłość.
6
- Nie jestem zakochana w Jacku -
powtórzyła Colleen chyba po raz
dziesiąty tego ranka. Wczoraj w nocy mamrotała te słowa zasypiając.
Teraz, jadąc do pracy, próbowała skoncentrować się na znakach
drogowych, ponieważ nie znała jeszcze zbyt dobrze tej trasy.
Nicola myliła się. Ogromnie to miłe, że przyjaciółka uważała za
powód zachowania Colleen uczucie tak szlachetne jak miłość, ale
Colleen nie kochała Jacka Blackledge’a. Nie mogłaby! On nie należy
do opiekuńczych, delikatnych, wyrozumiałych i otwartych mężczyzn,
a takiego dla siebie wy
marzyła. Jest za to kapryśny, trudny, cyniczny i
arogancki. Nigdy nie zakocha się w kimś takim, to pewne.
Czy miłość nie opiera się na uczciwości i zaufaniu? W przypadku
Jacka nie ma mowy o uczciwości, wystarczy wspomnieć jego plany
małżeńsko-finansowe. Żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie
wyjdzie za kogoś, kto od miłości wyżej ceni jej konto bankowe.
Dlaczego zatem całowała go tak namiętnie, dlaczego pozwalała się
dotykać i budzić w sobie dotąd uśpione emocje? Nicola zadała jej to
trudne pytanie podczas zwykłej porannej krzątaniny po kuchni, kiedy
każdy próbuje coś zjeść i nie spóźnić się przy tym do pracy. A Colleen
musiała stawić czoło wstydliwej prawdzie.
Chciała iść z nim do łóżka. Nawet przed samą sobą trudno jej było
się do tego przyznać. Ona, Colleen Elizabeth Brady, grzeczne
dziewczę z dobrego domu, pragnęła, mężczyzny, który ani nie udawał
miłości, ani nie zawahałby się wykorzystać ją, a potem porzucić, albo
nawet gorzej: ożenić się z nią dla pieniędzy, o ile zorientowałby się,
73
że je posiada.
O tym się nie dowie, poprzysięgła Colleen. Nie wyzna Jackowi
swych powiązań z jedną z najbogatszych rodzin w kraju.
Wyleczy się z tego ryzykownego seksualnego zauroczenia, trzymając
się jak najdalej od Jacka. Do zakochania potrzeba ciągłego, bliskiego
przebywania ze sobą. Postara się w miarę możliwości nie podchodzić
do swojego biurka, kie
dy on będzie siedział przy swoim, i ograniczy
do zera kon
takty poza pracą. Zacznie prowadzić tak intensywne życie
t
owarzyskie, że nie starczy jej czasu ani energii na jedną choćby myśl
o Jacku Blackledge’u. Nawet jeśli będzie musiała poprosić Nicolę o
zorganizowanie paru randek z nieznajomymi zaspanymi
cudzoziemcami.
Rychło okazało się, że efekt tych rozmyślań i postanowień był
mierny. Jack nie przyszedł do redakcji, a Colleen zamiast ulgi doznała
rozczarowania.
Kazorowski właśnie nalewał sobie kawy. Colleen - dołączyła do
niego w nadziei na kubek brunatnej smoły, umyślnie zostawiając
termos z nadającą się do picia kawą na biurku.
- Gdzie jest Jack? -
zapytała niby mimochodem.
- Dzisiaj pracuje w domu -
odrzekł Kaz, krzywiąc się między jednym
a drugim łykiem brei, którą pewnie uważał za kawę. - Czy on, hmm,
pomaga ci trochę, wprowadza cię w rolę?
Colleen pojęła, że naczelny pyta o to, czy Jack zmiękł i pozwolił jej
napisać artykuł. Właściwą odpowiedzią byłoby oczywiście „nie”.
-
Codziennie czegoś się uczę - odrzekła równie ostrożnie, jak
ostrożnie ją zapytano.
Kazorowski zrozumiał. Uśmiechnął się niewesoło.
- Trzym
aj się, mała - rzucił i wyniósł się do swojego gabinetu.
Policzki Colleen przybrały barwę zachodzącego słońca. Znów
usłyszała frazę, którą poczęstował ją Jack wczoraj na odchodnem.
Pamiętała, jak się śpieszył, jak odmówił najniewinniejszej w świecie
propoz
ycji wypicia filiżanki kawy. i uciekł. Zrobił to, bo mu nie
zależało na niej ani trochę. Skorzystał z jej towarzystwa... i z jej ciała,
ponieważ miał w tym interes, i na tym koniec.
Naga prawda bolała. Być może nie kocha Jacka, ale zaangażowała
się głębiej, niż przypuszczała, a to źle. Zbuntowawszy się przeciwko
74
własnym myślom, zmusiła się, by zapomnieć o Jacku, i rzuciła się w
wir pracy.
Najpierw zakopała się w notatkach i korespondencji działu
kulinarnego, przygotowując kolejną wymianę przepisów między
czytelnikami. Potem szef działu rozrywki polecił jej uzupełnić
klepsydry kilku aktorów z telewizji i filmu. Robienie klepsydr
ludziom, którzy żyją i mają się dobrze, zawsze wprawiało ją w
wisielczy humor, choć rozumiała potrzebę zbierania podobnych
informacji. Jednak godzina wy
pełniona pisaniem o żywych w czasie
przeszłym nie poprawiła jej nastroju.
Ucieszyła się, kiedy Susan Farley i Christina Fusco, dwie reporterki,
z którymi jadła lunch pierwszego dnia, zaprosiły ją ponownie, tym
razem do restaura
cji Befsztykowy Raj. Tam uraczyła się
wysokokalorycznym stekiem na serze z dodatkami, nie dopuszczając
do siebie ani na chwilę wyrzutów sumienia. Wróciła do redakcji
odświeżona i zabrała się do pracy z nowym optymizmem. Dziś
przepisy i klepsydry, jutro w
łasne artykuły, powiedziała sobie. Może,
jeśli dożyje... Uśmiechnęła się do tej myśli.
-
Wyglądasz na rozbawioną. Czy też mógłbym usłyszeć ten dowcip?
Głowa Colleen na dźwięk głosu Jacka podskoczyła jak gumowa
piłka. Stał opodal i patrzył. Bardzo uważała, żeby nie zaczerwienić się
albo nie zblednąć,- ani w żaden inny sposób nie dać po sobie poznać,
że jego obecność robi na niej wrażenie.
-
Właściwie zbieram się do wyjścia - powiedziała, wzruszając
ramionami. Umyślnie obojętny ton ostro kontrastował z wewnętrzną
burzą. Zerknęła na zegarek. - Minęła druga, a siedzę tu prawie od
szóstej rano.
Pochyliła się i wyłączyła komputer. Reszta klepsydr może poczekać
do jutra. Gdyby któraś z gwiazd zdecydowała się nagle wyzionąć
ducha, to przy odrobinie szczęścia może będzie należała do tych już
załatwionych.
-
Dobrze, że cię jeszcze zastałem - powiedział Jack, postępując krok
do przodu.
Colleen pozwoliła sobie na krótkie zerknięcie w jego stronę. Znowu
miał na sobie dżinsy, te mocno sprane, i żółte włóczkowe polo.
Promieniował siłą i zmysłowością. Szybko odwróciła wzrok.
75
- Dlaczego? -
zapytała i pochwaliła się w duchu za idealnie
beznamiętny ton.
Jack uśmiechał się tym swoim słodkim uśmiechem, którym bez
wątpienia omamił już wiele niewinnych duszyczek. Nie mogła się
mylić, bo nawet znając motywy Jacka, nie potrafiła oprzeć się mocy
jego uśmiechu i musiała zwalczyć w sobie chęć odwzajemnienia go.
Wygrała bitwę.
- Dlaczego? -
powtórzyła, zachowując kamienne oblicze.
Uśmiech Jacka nieco zbladł.
-
Wygląda na to, że mama i ciotki zapałały ochotą, żeby wybrać się
na wycieczkę statkiem. Oczywiście, chcą zabrać nas ze sobą, a potem
zjeść z nami kolację.
Colleen popatrzyła na niego zimno. A więc tak to rozegrał. Próbuje
udawać, że ich namiętne interludium nigdy się nie zdarzyło, że po
prostu realizowali pewien ustalony plan. Nic więcej.
- Nie -
burknęła. - Przepraszam, ale nic ż tego. Przeproś ode mnie
mamę i ciocie.
-
One liczą na ciebie, Colleen. Poza tym mamy przecież umowę.
-
Tak. Umowę polegającą na oszukiwaniu trzech miłych pań, które
na to nie zasługują. Przestań na mnie liczyć, Jack.
Ignorując go, zajęła się porządkowaniem biurka i zbieraniem notatek.
Cały czas jednak pamiętała o jego obecności.
Dwoma krokami pokonał dzielącą ich odległość.
- Nie dowierzasz sobie
po tym, co się stało wczoraj, prawda? - rzekł
niskim, sztucznym głosem.
Żołądek Colleen wykonał salto ze śrubą. Już wolała udawanie, że nic
się nie zdarzyło, od otwartej rozmowy na ten temat. Cóż, trzeba
podjąć rękawicę.
-
Wczoraj? Masz na myśli swoją ucieczkę przed Nicolą, Kamalem i
mną, jakbyśmy byli grupą trędowatych?
-
Tak to mogło wyglądać, przyznaję - zaśmiał się nerwowo. - Ale ja
mówiłem o tym, co się działo, zanim...
-
Wybiegłeś jak nieokrzesany gbur? - dokończyła z jadowitą
słodyczą w głosie.
-
Widzę, że od wczorajszej kolacji zmieniłaś opinię o mnie dość
diametralnie. Przedtem uważałaś mnie za wrażliwego, opiekuńczego,
76
uprzejmego i, zaraz, już nie pamiętam, aha, czułego.
-
Fantazjowałam, ale na więcej nie starczy mi talentu.
- A nawet gdyby,
to nie marnowałabyś go na mnie?
Uniosła brwi.
-
Trudno to ująć lepiej.
Podszedł jeszcze bliżej, tak że dzieliły ich tylko centymetry i czuła
ciepło emanujące z jego ciała. Serce kołatało jej wściekle.
-
Bądźmy ze sobą szczerzy: obraziłaś się, bo nie odegrałem swojej
roli przed twoją przyjaciółką i jej chłopakiem. - Powoli odzyskiwał
zwykłą wojowniczość. - Chciałaś, żebym został i do tego udawał, że
tworzymy parę tak samo jak oni. Żebyśmy pożartowali coś o randkach
we czwórkę, opowiedzieli kilka starych dowcipów, coś o sobie, i tak
dalej.
Cała sytuacja wyglądała śmiesznie, kiedy przedstawiał to w ten
sposób. Ona wyglądała śmiesznie.
-
Jestem na ciebie wściekła, bo jedynie umiesz wykorzystywać ludzi.
Przy mojej pomocy oszukałeś matkę i... niewiele brakowało, żebyś
wykorzystał mnie także inaczej.
-
Jeżeli ja wykorzystałem ciebie, to ty mnie również. I nadal to
robisz. -
Sięgnął palcami do zwisającego nad jej uchem kosmyka
włosów. Odtrąciła jego rękę.
-
Nie próbuj sugerować, że...
-
Straciłaś głowę od mojego pocałunku? - podsunął jej uprzejmie. - O
to chodzi, prawda? Dlatego jesteś zła. Bo byłaś gotowa pożegnać tak
długo pielęgnowane dziewictwo...
- Nieprawda! -
przerwała z furią. - Nigdy bym...
-
Kotku, gdyby twoi kumple przyszli trochę później, zastaliby nas w
łóżku.
Wściekła i upokorzona Colleen przestała panować nad sobą.
Wyciągnęła rękę, gotowa go spoliczkować.
-
Proszę bardzo - szydził Jack. - Uderz mnie. Publiczność czeka,
damy im cały spektakl, choć to kiepski melodramat. Na parę miesięcy
staniemy s
ię głównym obiektem plotek dla wszystkich w redakcji.
Przerażająca perspektywa w mgnieniu oka przywróciła jej zdolność
panowania nad nerwami. Opuściła rękę i ukradkiem rozejrzała się po
pokoju. Niepokojąco wiele osób przyglądało się im z nie ukrywanym
77
z
ainteresowaniem. Chociaż nie słyszeli rozmowy, to sam widok
Colleen i Black Jacka stykających się prawie guzikami wystarczył, by
rozbudzić ich ciekawość.
Colleen odwróciła się powoli i z wysiłkiem przyoblekła twarz w, jej
zdaniem, neutralną minę. Spakowała swoje rzeczy.
- Koniec przedstawienia? -
zapytał Jack z promiennym uśmiechem.
-
Jesteś próżny, złośliwy... karaluch - syknęła.
- Karaluch -
powtórzył jak echo Jack. - To nawet oryginalniejsze niż
„szczur” albo „wąż”, ale jeszcze niezbyt mądre. Nie mogłabyś się dla
mnie postarać o jakąś naprawdę niepowtarzalną zniewagę? Masz w
końcu pisać artykuły.
-
Ostatnio nieczęsto zajmuję się pisaniem artykułów. Właściwie
wcale ich nie piszę. Sortuję przepisy na kluski z serem, oglądam
najgorsze filmy i uzupełniam klepsydry zamiast pracować nad
rubryką, do której mnie przyjęto.
Odwróciła się do wyjścia, ale Jack zastąpił jej drogę.
-
Czy zgodziłabyś się... popracować ze mną nad jakimś artykułem? -
Obserwował ją z napięciem.
Colleen próbowała go obejść, ale on zręcznie blokował każdy jej
ruch i wciąż znajdowała go przed sobą.
-
Mam parę nowych pomysłów - ciągnął - ale mógłbym skorzystać z
twojej pomocy co do ostatecznego kształtu. Co ty na to, Colleen?
Zrobimy burzę mózgów i zobaczymy, co z tego wyniknie.
-
Usiłujesz mnie przekupić, żebym wybrała się na ten statek. Tylko
dlatego wyskoczyłeś z ofertą...
-
Najważniejsze, że proponuję ci współpracę. Jeśli chcesz pisać, to
nie rezygnuj z szansy i daj sobie spokój z analizowaniem motywów.
Spojrzała na niego niepewnie.
- Napr
awdę pozwolisz mi napisać artykuł, jeśli zgodzę się pojechać z
twoją rodziną na wycieczkę?
-
Jeżeli uda ci się stworzyć coś ciekawego i nadającego się do druku,
to czemu nie?
Colleen pomyślała o danej sobie obietnicy, aby trzymać się z dala od
Jacka Blackl
edge’a. Na drugiej szali złożyła niespodziewaną szansę
na początek prawdziwej kariery dziennikarskiej, co z kolei
oznaczałoby ciągły kontakt z szefem. Starała się nie zważać na coraz
78
większy przypływ entuzjazmu. Powinna teraz podjąć decyzję o
charakterze
ściśle zawodowym, tłumaczyła sobie. Ściśle zawodowym.
Patrząc z tej strony, musiałaby być niespełna rozumu, żeby odrzucić
pierwszą, a może jedyną szansę na własny felieton.
-
Nie wiem, czy powinnam ci wierzyć, że dotrzymasz przyrzeczenia.
Czy w ogóle prze
czytasz to, co napiszę? - zapytała oschle. - Nie
wycofasz się jutro, kiedy nie będziesz już potrzebował mojej pomocy?
W jej oczach błyskały wojownicze iskierki.
-
W odróżnieniu od ciebie nie łamię obietnic, Colleen.
- Ja nie... -
zaprzeczyła gorąco.
- Prz
ed chwilą prawie zerwałaś umowę, odmawiając udziału w
wycieczce -
przerwał, ucinając jej protesty. - Ustaliliśmy, że zagrasz
rolę mojej przyjaciółki aż do wyjazdu matki i ciotek z Buffalo. Nawet
podaliśmy sobie wtedy ręce, pamiętasz?
O tak, pamiętała. Wówczas przedstawiało się to prosto i niewinnie.
Teraz jednak... Colleen odwróciła wzrok. Dość negocjacji na dzisiaj.
-
Czy powinnam się przebrać przed zaokrętowaniem, czy mogę iść
tak, jak stoję? - spytała z kamienną twarzą.
Jack zlustrował, jej bawełniany kombinezon w kolorze piasku. Ubiór
podkreślał każdą krągłość jej szczupłego ciała, a duże obciągane
guziki, rozmieszczone pomiędzy dekoltem a pępkiem wzbudzały w
nim pragnienie, by rozpiąć je jeden po drugim. Z trudem przełknął
ślinę.
-
Wyglądasz doskonale. Chodźmy już.
Nim minęła godzina, cała piątka płynęła statkiem, który powoli
zbliżał się do wodospadu Niagara. Pasażerom rozdano grube gumowe
płaszcze, kapelusze i kalosze dla ochrony przed tryskającymi z góry
miriadami lśniących kropelek.
- Cudownie! P
ięknie! - wykrzykiwała Colleen, zwisając z poręczy
okalającej pokład i chłonąc oczyma okryty całunem wodnej mgiełki
wodospad.
-
Lepiej niż w Disneylandzie? - zapytał kpiąco Jack.
- Co najmniej równie przyjemnie -
odparła. - Moi mali kuzyni i
siostry też byliby zachwyceni. Nie mogę się doczekać ich odwiedzin.
-
Ostrożnie, moja droga - przestrzegł ją Jack. - Takie życzenia
spełniają się czasem w najmniej oczekiwanym momencie. Rodzina
79
często pojawia się jak duch, wiesz przecież.
Colleen zachichotała.
- Ba
rdzo bym chciała ich zobaczyć, o ile zostawią w spokoju mój
stan cywilny.
-
Hej, wyraziłaś moje uczucia najdokładniej jak można.
Roześmiała się na całe gardło. Poranne przygnębienie i złość
zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Znała oczywiście
powód: zostawiła daleko stąd klepsydry, a w perspektywie widziała
swoje nazwisko wydrukowane w gazecie u dołu rubryki. Świetny
nastrój Colleen przesłaniał jej to, że znajduje się w centrum uwagi
Jacka, który do
trzymywał jej towarzystwa na pokładzie. Stali przy
barierce, on luźno obejmował ją ramieniem. Starsze panie zajmowały
miejsca na ławce pod daszkiem. Chociaż ulokowali się poza
zasięgiem ich wzroku, nadal prowadzili lekką, miłą konwersację o
wszystkim i o niczym. Żadne z nich nie próbowało sugerować, że z
dala od oczu publiczności nie muszą odgrywać pary kochanków.
-
Co robią ci ludzie? - Zdziwiona Colleen wskazała postacie na
brzegu, które wspinały się ścieżką prowadzącą pod wodospad.
-
Idą do Jaskini Wiatrów - wyjaśnił Jack. - Wciskają się w gumowy
kombinezon i wchodzą pod Niagarę.
-
Och! Ja też chcę tam pójść! - wykrzyknęła Colleen.
- Przemokniesz do suchej nitki. Kombinezon i kalosze niemal nie
chronią przed wodą, bo już są mokre, kiedy je zakładasz.
-
Nieważne! Chodźmy tam, Jack! - Uśmiechnęła się do niego,
ukazując twarz jaśniejącą radością.
Jack poczuł ukłucie bólu w dole żołądka. Miał przed sobą młodą,
radosną i bezgranicznie piękną dziewczynę. Nawet w śmiesznym
płaszczu nieprzemakalnym i za dużych butach rozsiewała wokół
siebie aurę zmysłowości; kusiła słodkimi, pełnymi wargami i
błyszczącymi źrenicami. Miotały nim sprzeczne pragnienia: aby
posiąść jej ciało i jednocześnie chronić przed niebezpieczeństwami
tego świata. Z powodu tych rozterek chwilami tracił zdolność jasnego
formu
łowania myśli.
Od momentu, kiedy wybiegł z jej mieszkania wczoraj w nocy,
uciekając przed szarpiącymi nim emocjami wywołanymi bliskością
Colleen, głowę wypełniała mu tylko ona. Nie zareagował ze zwykłym
80
sarkazmem na propozycję matki, by wybrać się na wycieczkę
statkiem, lecz natychmiast uchwycił się dodatkowej szansy na
spędzenie paru chwil z Colleen. Kiedy odmówiła, zmartwił się
bardziej, niż byłby skłonny to przyznać, więc skusił ją perspektywą
felietonu.
I zamierzał dotrzymać przyrzeczenia. Jakkolwiek wydawało mu się
to dziwne, nie przerażała go wizja współpracy z asystentką, nawet
gdyby okazała się kompletną grafomanką. Od dnia jej przybycia do
gazety zmienił poglądy o sto osiemdziesiąt stopni, ale nie zastanawiał
się nad przyczynami.
- Przepraszam, czy m
ogliby państwo odsunąć się na chwilę?! -
zawołał obładowany sprzętem wideo chudy mężczyzna. Obejrzeli się i
zobaczyli zmierzającą w ich kierunku parę w podeszłym wieku, a
obok kobietę i dwoje nastolatków, chłopca i dziewczynę. Wszyscy
uśmiechali się i machali do kamery.
Nagle chłopak wspiął się na barierkę i usiadł na poręczy.
- Hej, tato! -
zawołał i zaczął wymachiwać obiema rękoma. Rodzina
obserwowała go, nadal szczerząc zęby. Ojciec spokojnie trzymał
kamerę i filmował syna.
Jack i Colleen spojrzeli na siebie z niedowierzaniem.
-
Jack, przecież on może wypaść za burtę - zauważyła z niepokojem
Colleen w tej samej chwili, w której Jack krzyknął do nastoletniego
akrobaty.
-
Złaź stamtąd! Chcesz wylądować w wodzie?
Ułamek sekundy później chłopiec zachwiał się i zaczął przechylać
się w tył. Colleen wrzasnęła. Ojciec nie przerywał filmowania. Ze
zwinnością i refleksem zawodowego sportowca Jack pochwycił nogę
młodzieńca w momencie, kiedy ten już spadał w głębię. Natychmiast
podbiegli dwaj inni pasażerowie i pomogli wytaszczyć niedoszłego
topielca na pokład.
-
Bałwan! - ryknął Jack na chłopca i zwrócił się do jego ojca: - Nigdy
w życiu nie widziałem takiej gromady wariatów. Pan...
-
Zepsuł pan nam film - przerwała Jackowi siostra chłopaka. -
Chcieliśmy posłać go do programu Rodzina amerykańska na filmie
wideo. Pewnie pokazaliby nas dzisiaj w te
lewizji. Mark miał spaść do
wody. Spadanie do wody to go
rący temat, a z tego statku jeszcze nikt
81
nie wypadł. Na pewno puściliby film dziś wieczorem.
Colleen rzuciła badawcze spojrzenie na pełną niedowierzania twarz
Jacka i ująwszy go pod ramię, szybko odciągnęła z miejsca wydarzeń.
Amatorami wideo już się zajęli dwaj marynarze z załogi.
-
Jack, jesteś bohaterem! - wykrzyknęła, odruchowo rzucając mu się
na szyję. - Skoczyłeś jak błyskawica, uratowałeś tego chłopca.
-
Całą tę nienormalną rodzinkę powinni wsadzić do więzienia za
krańcową głupotę. - Jack dyszał ze złości. - Tutaj woda aż się roi od
wirów. Gdyby ten dzieciak wypadł, momentalnie znalazłby się na
dnie.
Czuł w sobie nadmiar energii. Niebezpieczeństwo i konieczność
szybkiej reakcji oznaczały potężny zastrzyk adrenaliny, która nadal
krążyła w jego żyłach. Istnieją teorie naukowe, wedle których
zagrożenie, a właściwie jego pokonanie, wiąże się ze wzrostem
po
pędu płciowego, ale Jack nie myślał o eksperymentach
medycznych. Po prostu czuł na szyi ramiona Colleen. Szybko objął ją
i przytulił.
Trzymanie Colleen w uścisku wydawało mu się najnaturalniejszą
rzeczą na świecie. Kiedy opuściła ręce i chciała się odsunąć,
przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej.
-
Ci dumie ryzykowali życiem dziecka, żeby na pięć minut pokazać
się w telewizji! - wybuchnął oburzony. - Pewnie następnym razem
zrzucą go w beczce z wodospadu i też to sfilmują.
-
To już było - zauważyła sucho Colleen. - Telewizja mogłaby im
tego nie puścić. W końcu tylko spadanie do wody to gorący temat -
dodała, imitując głos żującej gumę nastolatki.
-
Nieładnie naśmiewać się z kretynów, którzy za wszelką cenę chcą
wystąpić w telewizji, Colleen. - Pochylił głowę tak, że dotknął jej
czoła swoim. - Więc jestem bohaterem, tak? - Nazwała go w ten
sposób i spodobało mu się to, choć mężczyzna pozujący na zimnego
drania o kamiennym sercu nie powinien zwracać uwagi na takie
komplementy.
Colleen zadrżała, ale nie z powodu tryskających zewsząd pióropuszy
zimnych kropli.
-
Jesteś bohaterem - szepnęła. - Nie powinieneś się wtrącać, ale
pomogłeś temu chłopcu.
82
W jej serce sączyła się nadzieja. Czy nie jest to dowód, że matka i
ciocie Jacka mówiły prawdę? Pod maską Black Jacka kryje się ktoś
inny: otwarty, wrażliwy i opiekuńczy.
Ich usta znalazły się tak blisko, że oddechy się mieszały.
-
Byłeś odważny i tak silny - powiedziała cicho.
-
Nie zrobiłem niczego nadzwyczajnego, Colleen - mruknął Jack.
Musnął wargami jej usta, odsunął się i dotknął ich ponownie.
-
Zrobiłeś. - Stała na palcach i lekko odchylała głowę. Tym razem
ona otarła wargami jego usta. - Ciągle udajesz nieczułego cynika, ale
ja ci na to nie pozwolę. Czasami trzeba cię nieco utemperować.
Spojrzeli sobie w oczy
i patrzyli tak przez dłuższą chwilę, aż
podniecenie ogarnęło ich oboje. Jednocześnie przywarli do siebie
mocno.
- To nie ma sensu -
burknął Jack, wsuwając dłoń pod gęstwę jej
włosów i obejmując kark. - Płyniemy statkiem wycieczkowym, do
diabła. Dzieli nas ze trzy kilo nieprzemakalnej gumy. - Popatrzył na
swój płaszcz z odrazą.
-
Mój waży co najmniej pięć - zamruczała Colleen, ściskając go za
szyję.
Głaskał palcami jedwabistą skórę na karku Colleen i wpatrywał się w
dziewczynę.
- Jeszcze jedno. Prawdop
odobnie jakiś wariat z kamerą wideo trzyma
nas na muszce. -
Dotknął kciukiem kącika jej ust i obrysował je
wkoło. - Nie wyszedł mu film o topieniu syna. to może spróbować sił.
kręcąc choćby nas.
W odpowiedzi na jego pieszczoty rozchyliła wargi.
-
Sądzisz, że zainteresowalibyśmy kogokolwiek w telewizji? -
Niełatwo podtrzymywać rozmowę, kiedy marzy się jedynie o
zamknięciu oczu i poddaniu się nastrojowi chwili. - Przecież tylko
spadanie do wody to gorący temat.
-
Och, cóż za niezwykła zachęta - zaśmiał się Jack. - Mogę ci
wymienić z tuzin rzeczy, które są gorące. - Nadal muskał ustami jej
wargi. -
Mógłbym też zdradzić, kto jest gorący.
Colleen przylgnęła do niego, wciąż walcząc z ciężkimi, sennymi
powiekami. Po całym ciele rozlewał się żar, jakby w trzewiach
zapłonęło ognisko. Ten żar oznaczał pragnienie, oznaczał pożądanie.
83
Dotąd nie znała tak lubieżnych, tak erotycznych myśli, jak te, które
teraz opanowały bez reszty jej umysł. Chciała, żeby ją pocałował,
naprawdę pocałował, tak jak zrobił to wczoraj: powoli, mocno i
głęboko. Pragnęła, by ją tulił, gładził skórę, dotykał piersi, pieścił
broda
wki, sięgnął niżej...
Statek przyhamował tak niespodziewanie, że stracili równowagę.
Jack odruchowo złapał poręcz, drugim ramieniem silnie przytrzymał
Colleen. Ona u
wiesiła się na barku Jacka, czując lekki zawrót głowy,
zdezorientowana, jakby zbudzo
no ją w środku bardzo plastycznego
snu. Tuląc się do Jacka, zapomniała, że na świecie istnieją jeszcze
prócz nich inni ludzie.
-
Lepiej... lepiej pójdę zapytać, jak się bawią nasze panie - wyjąkała,
odsuwając się od Jacka.
Jack pozwolił jej odejść, ponieważ wyglądała na tak samo poruszoną,
jak on. W zamyśleniu oparł się o barierkę. Głębokie pożądanie,
jakiego doświadczył wczoraj wieczorem, nie było chwilową
zachcianką ani wytworem rozgorączkowanej wyobraźni. Dziś kiedy
przytulił ją do piersi, namiętność i szaleńcza żądza powróciły.
Pytanie brzmiało: Co z tym począć? Rysowały się przed nim dwie
możliwości, jak sądził. Po pierwsze, postąpić jak przystało na
dżentelmena i zejść jej z drogi, ograniczając kontakty do minimum.
Taka młoda, miła i niewinna dziewczyna zasługiwała na stały,
poważny związek. A Jack nie przepadał za stałymi związkami.
Najlepsze, co mógłby dla niej zrobić, to trzymać się od niej z daleka.
Jednakże Black Jack nie słynął z dobrych uczynków. Brał od życia
to, czego potrzebował. A teraz potrzebuje Colleen. Drugie wyjście z
obecnej sytuacji polegało na pójściu z nią do łóżka i zaspokojeniu
palących żądz. Ta opcja przemawiała do Jacka z dużo większą siłą.
Przez chwilę opanowały go wyrzuty sumienia, przypomniał sobie
bowiem zapatrywania Colleen na sprawy miłości i seksu. W końcu
miała dwadzieścia trzy lata: już czas, by zamienić dziewczęce ideały
na rozkosz miłości fizycznej. Tak, najwyższy czas, przekonywał się.
Właściwie zrobi jej przysługę. Nauczy, jak odróżnić miłość od
zwyczajnego po
żądania, tak że gdy spotka kiedyś mężczyznę swego
życia, będzie umiała go rozpoznać.
Nagle przerwał rozmyślania. W wizji Colleen z jej przyszłym
84
narzeczonym coś mu się wyraźnie nie podobało. Jak zwykle, nie miał
ochoty zagłębiać się w sens i przyczyny tego odczucia. O ileż
przyjemniej snuć marzenia o Colleen w jego łóżku.
A zatem klamka zapadła. Przywołał na twarz swój najbardziej
czarujący uśmiech i poszedł poszukać Colleen.
7
Colleen spoglądała na Jacka niepewnym wzrokiem, gdy wprowadzał
samochód na podjazd swego domu z białej cegły. Po wycieczce do
Jaskini Wiatrów i obfitej kolacji odprowadzili trzy starsze panie do
hotelu. Do Jaskini poszli tylko we dwoje, bo matka
i ciotki wolały
poczekać na ławce w parku. Idąc pod Niagarą, Colleen i Jack ubawili
się setnie; najpierw bez przerwy ślizgali się i potykali na ścieżce, a po-
tem, gdy podstawiali ręce pod spadające z nieba kaskady i zaśmiewali
się jak para zachwyconych dzieciaków albo może beztroskich
kochanków, przemokli do suchej nitki.
Jack zahamował przed drzwiami garażu.
-
Nie chce mi się wprowadzać wozu do środka. Od lat zamierzam
kupić jakiś elektroniczny zamek z pilotem, ale ciągle wylatuje mi to z
głowy, no i zostawiam samochód pod chmurką.
Drobny kapuśniaczek zaczął bębnić o dach i szyby pontiaka, Colleen
odwróciła się do Jacka.
-
Gdzie my właściwie jesteśmy? - spytała, choć doskonale znała
odpowiedź.
- U mnie.
Czy lekkie napięcie przebijające z jego głosu jest wytworem jej
wyobraźni, czy naprawdę coś wisiało w powietrzu? Niepokojąca
mieszanka obawy i podekscytowania: tak mu
siałaby określić swój
stan psychiczny.
-
Powiedziałeś mamie, że chcesz już jechać z powodu zmęczenia, bo
miałeś ciężki dzień, i że odwieziesz mnie do domu.
-
Byłem zmęczony. Zmęczony towarzystwem trzech przyzwoitek
naraz. A teraz przywiozłem cię do domu, do mojego domu. -
Obserwował, jak skuliła się nieznacznie i przygryzła górną wargę.
Doskonale sobie uświadamia, jakie konsekwencje wiążą się z
przebywaniem ze mną t
ête -à-tête, pomy
ślał. Bardzo dobry znak. -
85
Dopiero ósma, chyba moglibyśmy jeszcze dziś popracować nad
artykułem.
Przywiózł ją do siebie. Colleen siedziała nieruchomo niczym żona
Lota zamieniona w słup soli i w milczeniu patrzyła na Jacka, który
wysiadł, okrążył samochód i sięgnął do klamki drzwiczek po stronie
Colleen. Deszcz rozpadał się na dobre, więc kiedy otworzył drzwi i
podał dłoń, by mogła się na niej wesprzeć, do środka chlusnęła struga
zimnej wo
dy. Odebrała to jako złowieszczy omen.
-
Tutaj nikt cię nie obserwuje, Jack. Nie musisz udawać ani
dżentelmena, ani narzeczonego - powiedziała. - Daj sobie spokój z
przesadną uprzejmością.
Uśmiechnął się.
-
Może po prostu chcę być uprzejmy. I może wcale nie udaję. - Kiedy
nie przy
jęła jego pomocnej dłoni, sam chwycił ją za rękę i lekko
pociągnął. Wysiadła z auta bez oporu, ale sztywna jak automat.
Nadal ściskając jej dłoń, Jack pobiegł do drzwi, więc podążyła za
nim. Wpadli do środka i zaczęli strząsać z płaszczy krople deszczu, a
Jack pstryknął wyłącznikami światła.
-
Najpierw oprowadzę cię po całej posiadłości - rzucił wesoło. Poszli
od pokoju do pokoju, a on przyjął na siebie rolę przewodnika i przez
cały czas komentował wystrój i przeznaczenie oglądanych
pomieszczeń.
Na szczęście, Colleen nie musiała odpowiadać ani robić żadnych
uwag. Ani w wielkiej, nowocześnie wyposażonej kuchni, ani w
salonie wyłożonym pluszowym dywanem, w którym znajdowała się
ogromna narożna kanapa i ceglany kominek z pagórkiem miękkich
poduszek, ułożonych w półkole przed paleniskiem. Milczała nadal,
zwiedzając utrzymaną w jasnozielonych i szarych barwach sypialnię,
której centrum stanowiło olbrzymie łoże z mosiężnymi kratami i w
wyłożonej lustrami łazience z wanną wbudowaną w podłogę.
Wreszcie dotarli do
gabinetu gospodarza, gdzie wszystkie ściany
zajmowały regały z książkami, a pośrodku królował sprzęt
komputerowy najnowszej generacji. Stało tam również szerokie
biurko, wyściełane krzesło, czarna skórzana sofa i mała lodóweczka
na napoje. O szyby miarowo
stukał deszcz.
-
Czego się napijesz? - zapytał Jack. - Mam wszystko: wodę sodową,
86
piwo, wino, aperitify. Może coś gorącego? Kawa, herbata?
-
Nie, dziękuję.
-
W takim razie spróbuj któregoś z tych egzotycznych koktajli, jakie
się pija na Hawajach. No wiesz, wysoka szklanka, kolorowy płyn,
słomka z papierową parasolką.
Zaskoczona Colleen uniosła brwi.
-
Umiesz przyrządzać coś takiego?
-
Tak, z wyjątkiem parasolki. Jeszcze kiedy grałem w piłkę, między
sezonami często pracowałem jako barman w San Francisco. Potrafię
przygotować każdy koktajl i nawet czasem wymyślam nowe
mieszanki.
-
Mimo wszystko dziękuję, nie będę nic piła. Lepiej bierzmy się do
roboty.
- Tak. -
Jack opadł na sofę. - Masz rację. Usiądź, proszę.
Colleen wybrała krzesło przy biurku. Odważyła się zerknąć na Jacka
i stwierdziła, że przypatruje się jej bacznie. W tej chwili przypominał
kota jej siostry Erin, który identy
cznie przyglądał się rybkom
pływającym w akwarium.
Z trudem przełknęła ślinę.
-
Podo... podoba mi się twój dom - wykrztusiła nerwowo.
-
Dziękuję, Colleen. - W dalszym ciągu zachowywał się jak najlepiej
wychowany dżentelmen i nawet mogłaby wziąć jego uprzejmość za
dobrą monetę, gdyby nie dostrzegała w tych ciemnych oczach
figlarnych błysków.
Wzruszyła ramionami.
-
Prawdę mówiąc, spodziewałam się czegoś innego - kontynuowała
nieco wyzywającym tonem.
- A mianowicie czego? Jaskini starego erotomana? Luster na suficie
i...
-
Z tego, co mówiłeś o swoich finansach, oczekiwałam raczej
wynajętej klitki bez mebli, prądu i łazienki - przerwała mu. - A tu
widzę przytulny, pięknie umeblowany dom ze wszelkimi wygodami.
Twoja eks-
żona nie wydała wszystkiego co do grosza, zapewne nie
zdążyła.
Jack uśmiechnął się, wstał i rozpoczął powolny spacer po pokoju.
-
Nie, Donna nie wydała wszystkiego. Lubiłem tę willę i udało mi się
87
schować to i owo do skarpety.
-
Mieszkaliście tutaj? - Colleen nie umiała powstrzymać ciekawości.
- Donna w Buffalo? -
Jack roześmiał się, choć tym razem bez cienia
goryczy, którą wywoływało w nim zwykle wspomnienie byłej żony. -
Nie ma mowy. Kiedy jeszcze grałem, mieszkaliśmy w Kalifornii.
Potem wróciłem do Buffalo i kupiłem ten dom, już po rozstaniu z
Donną.
-
I od razu wzięli cię do gazety jako sprawozdawcę sportowego. Po
kilku latach awansowałeś na felietonistę, tak? - Colleen referowała to,
co usłyszała od kolegów w redakcji. - Teraz piszesz do prasy
ogólnokrajowej i zarabiasz jeszcze więcej. Nie mam pojęcia, po co ci
bogata żona - zakończyła nieco ostrzej, niż zamierzała.
-
Kochanie, j e ż e l i, a to jest bardzo duże jeżeli, kiedykolwiek
zdecyduję się na ponowne małżeństwo, to chcę coś z tego mieć, a nie
tylko nic nie znaczące przysięgi miłości, wierności i posłuszeństwa.
Najbardziej odpowiada mi gotówka. Będziemy żyli z pieniędzy nowej
pani Blackledge, a moja pensj
a w całości powędruje do banku.
-
Poczekaj, niech zgadnę: masz na myśli swoje prywatne konto, nie
wspólne, prawda? -
rzuciła ze złością Colleen. - Wszystko dla ciebie,
bo co jest twoje, to jest twoje, a co jej, to się dopiero okaże. A zrobisz
każdą rzecz, żeby „sprawiedliwość” była po twojej stronie.
Jack skinął głową.
-
Dokładnie tak, kotku - zgodził się, nie urażony ani trochę.
Colleen wydała odgłos mający wyrażać obrzydzenie i skoczyła na
równe nogi.
-
Jesteś najbardziej interesownym, wyrachowanym, chciwym...
-
Hej, uspokój się. Nie musisz się unosić z powodu przyszłej pani
Blackledge. -
Jack chichotał rozbawiony. - Kto wie zresztą, kiedy się
taka pojawi. A jak już to się stanie, to możesz mi wierzyć, nie będzie
jakąś niewinną dzierlatką, która wyjdzie za mnie wyłącznie z miłości.
Uczyni to pewnie z paru innych powodów.
Drań, kreatura - myślała Colleen z furią. Skierowała się ku drzwiom.
Jack chwycił ją w talii i okręcił tak, że znalazła się w jego objęciach.
-
Puść mnie - zażądała. Pomasował jej szyję.
-
Puściłbym, gdybym choć przez chwilę przypuszczał, że właśnie
tego chcesz.
88
-
Tak! Masz mnie puścić. - Szamotała się, próbując uwolnić dłoń.
Jack znów się roześmiał.
-
Colleen, przestańmy udawać. Oboje wiemy, po co tu przyszliśmy.
-
Mogę mówić tylko za siebie, a ja jestem tutaj, żeby pracować nad
artykułem. Obiecałeś mi to. - Wierciła się w jego uścisku, aż nagle
znieruchomiała. Poczuła na swym ciele oznakę rosnącego podniecenia
Jacka.
-
Widzisz, jak na mnie działasz - mruknął, napierając na nią jeszcze
mocniej. Wycisnął pocałunek na szyi dziewczyny i uśmiechnął się,
spostrzegłszy, że wprawiło ją to w drżenie. - Twoja bliskość odbiera
mi zmysły. Pragnę cię, Colleen.
Jego zęby zwarły się lekko na delikatnej małżowinie i w tym samym
momencie dłoń odnalazła przykrytą miękkim materiałem pierś.
-
Jack, przestań - poprosiła Colleen niskim, schrypniętym głosem i
zastanowiła się przez chwilkę, czemu mówi tak cicho. - Nie mogę...
nie chcę...
- Chcesz -
powiedział. - Możesz. Zaraz się przekonasz.
Jest bardzo pewny siebie -
pomyślała Colleen - o wiele bardziej niż
ja. Mimo słabych protestów coraz mocniej lgnęła do niego, zamiast
się wyrywać. Chociaż usiłowała odpychać jego dłonie, one uwalniały
się i wędrowały bez przeszkód po jej ciele, tuliły ją, a Colleen
położyła głowę na jego ramieniu.
Trzeba to przerwać, natychmiast. Wiedziała o tym, ale nim zdążyła
wykrztusić choćby słowo, trzy guziki swetra zostały rozpięte, a męska
dłoń znalazła się pod spodem. Dotyk jego palców na nagiej skórze
sprawił, że zaczęła dygotać.
- Jack -
szepnęła ochryple. Chciała go powstrzymać, kazać mu
przestać, lecz słowa uwięzły jej w gardle.
-
Ciii, kochanie, wszystko będzie dobrze. - Jego głos uspokajał i
uwodził, wprowadzał ją w pomieszanie. - Całował jej kark, delikatnie
chwyta
jąc zębami skórę, co troszeczkę ją bolało. Dłonie Jacka
kontynuowały wędrówkę po nagim ciele, aż w końcu spomiędzy jej
warg wyrwał się cichy jęk.
- Przyjemnie, prawda? -
Głos Jacka był równie podniecający, jak
jego lubieżne ręce, które odnalazły zapięcie biustonosza i z łatwością
pokonały tę przeszkodę.
89
Głowa Colleen kręciła się i przechylała bezustannie. Powieki ciążyły,
coraz trudniej było utrzymać oczy otwarte. Dotyk mocnych, dużych
dłoni na nagich piersiach budził doznania silniejsze niż jakiekolwiek
przeżycia, których doświadczyła dotąd. Pieścił ją; głaskał i masował
tak, że brodawki z każdą chwilą twardniały i stawały się coraz wrażli-
wsze. Pragnęła, by ich dotykał, pragnęła tak zachłannie, że zaczęło ją
to przerażać.
-
Jack, proszę! - odwróciła głowę w niemym proteście, ale on
najwyraźniej zrozumiał ją opacznie.
- Tak, kochanie, tak. -
Sięgnął jej ust, językiem rozsunął wargi i
wepchnął go głębiej, podczas gdy dłońmi pocierał pełne, nabrzmiałe
sutki. Ściskał je delikatnie i masował, aż wygięła się w łuk, zwisając
mu w ramionach i ulegając w końcu potędze jego pożądania.
Przegrała bitwę o utrzymanie otwartych oczu. Pogrążyła się w
otchłani nowych, do tej pory nie znanych, odczuć tak głęboko, że nie
uświadamiała sobie poczynań Jacka, który prawą ręką wciąż ściskał
jej pierś, lewą odpiął resztę guzików i obnażył ją aż do pępka.
Colleen powitała westchnieniem jego dłoń na nagiej skórze brzucha.
Kciuk Jacka odnalazł pępek, a strumień gorąca z czubka jego palca
dotarł do sekretnego ośrodka jej kobiecości, od paru chwil
wilgotnego, nabrzmiałego i pulsującego oczekiwaniem. Kiedy palce
mężczyzny, podpełzły do granicy chronionej bielizną, Colleen
wstrzymała oddech. Całe ciało wpadło w niemożliwe do
powstrzymania drżenie.
Wtedy wysunął rękę spod swetra i uniósł ją w ramionach. Kroczył,
trzymając ją wysoko przy piersi, a ona widziała wokół rozkołysany
pokój. Odczuła to jako brutalne przejście od zmysłowej abstrakcji
uniesienia do sytuacji pozbawionej wszelkich dwuznaczności.
Zesztywniała.
- Co robisz? - za
pytała przerażonym, piskliwym głosem, który ledwie
rozpoznała jako własny.
Jack nie zamierzał zboczyć z kursu, u którego końca czekała czarna
skórzana sofa, więc przeoczył wzburzenie w jej tonie.
-
Połóżmy się, malutka. Będzie nam o wiele... wygodniej. - Umieścił
ją na sofie i położył się na dziewczynie. Zdała sobie sprawę z tego. Co
się stanie, i ledwo powstrzymała wybuch paniki. Namiętność
90
wypełniająca ją do tej chwili zniknęła, a w jej miejsce pojawiła się
chęć walki; potrzeba obrony.
-
Zejdź ze mnie!- Odepchnęła go obiema rękami.- Dusisz mnie, nie
mogę oddychać! - Co nie do końca zgadzało się z prawdą. Pełne
zmysłowości omdlenie, którego doznała, dało jej tak nieoczekiwaną
rozkosz, że o mały włos poddałaby się narkotycznej, zapierającej dech
w piersi
ach namiętności. Nawet teraz nie odzyskała jeszcze zupełnie
jasności umysłu. Ta myśl wprawiła ją w przerażenie. Colleen jęła się
rzucać i wierzgać jak dziki mustang.
Jack podparł się na łokciach i spojrzał na nią z góry zamglonymi,
nieobecnymi oczami.
- Kochanie, my...
-
Nie chcę lego, Jack! - Colleen wykorzystała chwilową słabość
przeciwnika i wyślizgnęła się spod niego, spadając z hukiem na
podłogę. Szybko wstała i wyprostowała się.
-
Kochanie, oczywiście, że. chcesz. - Jack usiadł na kanapie. -
Pośpieszyłem się zanadto i przestraszyłem cię. Chodź do mnie, to...
-
W tej chwili odwieź mnie do domu.- Jej głos dygotał ze
zdenerwowania. Błyskawicznie, choć trzęsącymi się rękami, zapięła
wszystkie guziki. Nawet nie próbowała poprawić biustonosza.
Zatrzaski
wymagały nieco zręczności, a tej brakowało jej teraz
niewątpliwie, więc zwisał luźno pod swetrem, przypominając o
niedawnych wypadkach.
- W co ty grasz, Colleen? -
Jack westchnął ze zniecierpliwieniem. -
Przed sekundą byłaś taka chętna, a...
- W nic nie gram! -
ryknęła Colleen. Jej twarz okryła się purpurą. -
Za to ty grasz, ale ja nie należę do twojej drużyny.
-
Oszczędź mi sportowych porównań! - Jack wydał udawany jęk. -
Wszystkie możliwe już słyszałem, niektóre sam stworzyłem, od
porównań z pierwszą, drugą i trzecią ligą aż po strzelanie bramek ze
spalonego. Wystarczy.
-
Zgadzam się. Żartujesz sobie z... z... - Urwała. Czy istniał
odpowiedni termin dla opisania tego, co zdarzyło się miedzy nimi?
Gorączka namiętności, podniecenie, i strach, strumień dzikich
emocji... A on to wszystko obraca w żart! Oczy zaszły jej łzami i
kontury przedmiotów rozmazały się, kiedy ruszyła do drzwi.
91
- Colleen! -
zawołał Jack. Trzęsąc się wstał z sofy i spróbował
przezwyciężyć paraliżujące całe ciało pożądanie. Nie pamiętał, by
kiedykolwiek przeżył tak piekącą i bolesną frustrację. Coś wewnątrz
niego, jakiś głos sumienia, mówił mu, że zasłużył na to w zupełności.
Zamierzał przecież uwieść młodą, niedoświadczoną dziewczynę,
której myśli krążyły wokół małżeństwa, nie seksu.
U
słyszał trzaśniecie kuchennych drzwi. Wydawszy dziwne pół
westchnienie, pół warknięcie, wybiegł na zewnątrz i zastał Colleen
siedzącą w jego samochodzie. Obejmowała się ciasno rękami i
czekała z twarzą chmurną jak burza gradowa.
Jack otworzył drzwiczki.
-
Wróć do środka, Colleen. - Deszcz zdążył już zamienić się w ulewę
i teraz wlewał mu się za kołnierz. - Natychmiast.
-
Nie! Chcę wracać do domu. Natychmiast - dodała, idealnie
naśladując jego ton i mimikę.
-
Colleen, chciałaś się zająć artykułem. Wróć do mieszkania! zacz...
-
Sądzisz, że jestem aż tak głupia? - przerwała mu z wściekłością. -
Drugi raz nie dam się nabrać na a k ą sztuczkę. Nie miałeś
najmniejszego zamiaru pozwolić mi napisać choćby linijki. Obiecałeś
mi to, bo potrzebowałeś mojego udziału w tej wariackiej maskaradzie
i... żeby zwabić mnie tutaj i wciągnąć do łóżka!
Czuła się wykpiona i pozbawiona złudzeń. Jednak najgorsze było to,
że tak łatwo, tak bezmyślnie uległa jego zakusom. Zatrzęsła się na
samo wspomnienie o tym, jak pozwo
liła mu się dotykać, jak pragnęła
więcej...
W jakiś sposób zapomniała, że jego uczucia ograniczają się do czysto
fizycznego popędu, że niczym nie różniła się w jego oczach od
wszystkich innych kobiet, które przywoził tu na jeden czy dwa
szybkie numerki. Z plote
k zasłyszanych w pracy wiedziała, że było
ich mnóstwo! Nie darzył jej żadnym szacunkiem ani jako kobietę, ani
jako dziennikarkę i asystentkę.
Zachował się jak łajdak, to prawda, ale jak uczciwy łajdak, przyznała
niechętnie. Zrobił z niej kompletną idiotkę, bo poleciała na niego
mimo wszystko. Nie mogła nawet powiedzieć, że ją oszukał słodkimi
słówkami i miłosnymi zaklęciami.
-
Nie chcę stać na deszczu całą noc i kłócić się z tobą, Colleen.
92
Dostanę zapalenia płuc - rzekł Jack przymilnie.
Colleen siedzia
ła nieporuszona.
-
Nie wysiądę z tego samochodu. Skoro nie odpowiada ci stanie na
deszczu, to odwieź mnie do domu.
Jack zaklął pod nosem i wślizgnął się na fotel kierowcy.
-
Powinienem pójść spać i pozwolić ci spędzić noc w wozie -
parsknął. Uruchomił silnik i samochód ożył.
-
Nie wyświadczasz mi teraz grzeczności - odgryzła się Colleen. -
Miałeś wcześniej odwieźć mnie do domu, ale...
-
Tak, tak. Popełniłem niewybaczalny grzech, bo chciałem się z tobą
kochać. W takim razie powiem ci, że nie musiałem się usilnie starać,
ponieważ pragnęłaś tego równie mocno, jak ja. I nadal pragnę - dodał
z krzywą miną. - Boli mnie wszystko, od pięt po czubek nosa.
-
Pewnie mam ci współczuć? To ty...
Nie pozwolił jej skończyć.
-
To ty najpierw ulegasz, dajesz mi odczuć, że tego chcesz, a potem
uciekasz.
Colleen zaczerwieniła się. Może ma rację, ale nie powtórzy błędu i
nie pozwoli mu zrzucić całej winy na siebie.
-
To ty nie dałeś mi odczuć jednej rzeczy, mianowicie, że ci na mnie
zależy, że jestem czymś więcej niż kolejną zdobyczą Black Jacka.
Jack westchnął przeciągle.
-
Przemawiasz jak zaprzysięgła dziewica, Colleen. Chyba nie
planujesz zostać nią do końca życia, co? Zbyt łatwo ulegasz i
poddajesz się zmysłom, by żyć bez miłości.
-
Nie zamierzam żyć bez miłości, ale seks to nie miłość i...
-
Ratunku! Przestań. Oszczędź mi kazań na temat seksu i miłości.
Szkoda twojego czasu, znam to już na pamięć.
- Wobec tego nie mam nic do dodania.
-
Cieszę się.
Milczeli przez resztę drogi. Na parkingu przed swoim blokiem
Colleen otwor
zyła drzwi na oścież, nie czekając nawet, aż Jack
zahamuje. W chwili gdy wyskakiwała na chodnik, Jack złapał jął za
ramię.
- Pomimo twojego skandalicznego zachowania nie cofam swego
słowa - wygłosił tonem sprawiedliwego, co doprowadziło Colleen do
93
furii.
- Mojego skandalicznego zachowania?! -
wybuchnęła. - Jeśli któreś z
nas zachowało się skandalicznie, to na pewno nie ja. Podszedłeś mnie
jak oszust, a wiedziałeś, co sądzę...
-
Przyrzekłem ci artykuł i dotrzymam słowa - ciągnął z niezmąconym
spokojem, nie
zwracając najmniejszej uwagi na jej wściekłą tyradę. -
Przynieś jutro jakiś kawałek, to rzucę nań okiem. Dobranoc, Colleen -
dodał na zakończenie i rozluźnił uchwyt.
Colleen zdusiła w sobie chęć zrewanżowania się zniewagą.
Namiętność przeistoczyła się w furię. Teraz pragnęła walczyć z nim
tak samo gorąco, jak przedtem się kochać. Ale opanowała się i
powstrzymała mordercze instynkty. Wyskoczyła z auta jak z procy.
Wszedłszy do mieszkania, zatrzasnęła drzwi z taką siłą, że huk odbił
się echem w całym budynku. Nicola wpadła do salonu i Colleen miała
właśnie rozpocząć długie przemówienie, kiedy dostrzegła zalaną
łzami i spuchniętą od płaczu twarz przyjaciółki.
-
Nicola, coś nie tak?
- Och, Colleen, wszystko ni? tak -
wyjąkała Nicola między jednym a
drugim sp
azmem. Rzuciła się na kanapę.- Kamal ma narzeczoną.
Dzisiaj się dowiedziałam. Jedna z pielęgniarek, z którą chodził
przedtem, zapytała mnie, czy o tym wiem. Jest zaręczony z kimś w
Aber... Adżer...
-
Azerbejdżanie - powiedziała Colleen. Być może Nicola nie
uważała, kiedy jej krewni opowiadali o zbrodniach popełnionych na
Ormianach przez sąsiadów, ale Colleen pamiętała wszystko.
-
Nieważne - chlipała Nicola. - Z początku myślałam, że kłamie, bo
zwyczajnie zazdrości. Powiedziała, że w jakiejś wiosce w górach
mieszka dziewczyna, której rodzina podpisała kontrakt zaręczynowy z
rodziną Kamala.
-
Kontrakt? To brzmi jak średniowiecze. Nicola, zastanów się.
Dziewczyna z gór w Azji ma poślubić lekarza z Buffalo. To
niemożliwe.
-
Ale to prawda, Colleen! Zapytałam Kamala. Zaręczył się jakieś pięć
lat temu. Jego wujek przyśle ją do Stanów w przyszłym roku, kiedy
będzie pełnoletnia. Wtedy wezmą ślub.
-
Boże, przecież to jeszcze dziecko! - żachnęła się Colleen. - I są
94
zaręczeni od paru lat? Toż to średniowiecze, żeby nie rzec
barbarzyństwo!
-
Kamal nigdy jej nie widział! Jego krewni wszystko ukartowali, a on
tylko się zgodził. Chętnie! On chce młodej zacofanej dziewczyny z
wioski w Azercośtam. Uważa, że amerykańskie kobiety są zbyt
niezależne, zblazowane i za bardzo wyzwolone seksualnie.
-
Ale nie pogardzi amerykańską dziewczyną, którą może
wykorzystać dla zabicia czasu dzielącego go od spotkania z nieletnią
narzeczoną!- Oczy Colleen miotały błyski oburzenia. - Nicola, tak mi
przykro. -
Objęła przyjaciółkę.
- Colleen,
jaka ja byłam głupia. Kamal chciał wykorzystać mnie i
moją skłonność do niego, żeby złapać trochę nadprogramowego
seksu. A cały czas miał narzeczoną! - Nicola rozpłakała się znowu. -
Umówiliśmy się na najbliższy weekend, żeby pojechać do Toronto.
To ty
lko godzina drogi stąd, no i Kamal chciał mi pokazać miasto.
-
Pewnie chciał ci pokazać coś jeszcze - wymamrotała Colleen
ponuro.
-
Wiem. Gdybym pojechała, wkrótce by się przekonał, że nie jestem
tak wyzwolona seksualnie, jak to sobie wyob
rażał.
-
Co za świństwo! - stwierdziła Colleen. Sama ledwo po-
wstrzymywała się od płaczu. - Może należało zostać w Houston albo
w Waszyngtonie. Może nasze rodziny mają rację, może przydałaby
się nam opieka mądrzejszych od nas. Może powinnyśmy pozwolić,
żeby znaleźli dla nas chłopaków, którzy nie ośmielą się nas
wykorzystać, choćby ze strachu przed Ramseyami i Shakarianami.
-
Colleen, z tego, co mówisz, odnoszę wrażenie, że tobie też. się coś
dzisiaj przytrafiło - rzekła nieco spokojniejszym głosem Nicola,
chwilowo zapomi
nając o swoich przejściach i koncentrując się na
minie Colleen. -
Coś niedobrze z Jackiem, tak?
Colleen popatrzyła przed siebie niewidzącymi oczyma.
-
Jack nie chowa w zanadrzu żadnej młodocianej oblubienicy, ale jest
absolutnie zdecydowany, żeby, jak to ujęłaś, złapać trochę
nadprogramowego seksu, chociaż mnie nie kocha i nawet tego nie
udaje.
-
Pokłóciliście się? Zamierzasz z nim zerwać?
- Tak, na oba pytania. -
Colleen przełknęła pierwsze oznaki szlochu,
95
na który zbierało się jej od dłuższej chwili. Cóż za głupota płakać z
powodu kogoś, komu na tobie nie zależy i nigdy nie będzie zależało.
Nicola westchnęła smutno.
-
Aż trudno sobie wyobrazić, że jeszcze wczoraj obie byłyśmy
szczęśliwe, pełne nadziei i zakochane, a dzisiaj tylko płacz i
zgrzytanie zębów, tyle że dalej jesteśmy zakochane. Nienawidzę tego,
Colleen. Nienawidzę miłości. Ech! Jedynie w książkach wszystko
idzie jak z płatka. Pewnie powinnam się cieszyć, że nie poszłam do
łóżka z Kamalem. Wyobrażasz sobie, jak bym się czuła, gdybym
odkryła dopiero potem, że mu wcale nie zależy na mnie, tylko na
mojej...
Jeszcze gorzej wiedzieć to przedtem i zrobić to mimo wszystko -
pomyślała Colleen posępnie. Jeśli natychmiast nie zacznie
dotrzymywać danej sobie obietnicy, żeby unikać tego typa, to pewnie
wcześniej czy później wyląduje na czarnej skórzanej sofie. Od chwili
gdy Jack wyzwolił drzemiącą w niej namiętność i pasję, ryzyko
niepomiernie rosło. Namiętność i pasja wciągają i bawią, kiedy się o
tym czyta, ale żyć z tym nie jest łatwo. Od tej pory koniec z
pobłażaniem sobie, koniec z iluzjami.
Zadzwonił telefon i Nicola skoczyła na równe nogi. Podniosła
słuchawkę niemal natychmiast.
- Do ciebie, Colleen -
powiedziała z nutką zawiści w głosie. Serce
Colleen zabiło mocniej. Jeżeli to Jack dzwoni z przeprosinami, a może
nawet żeby porozmawiać o dzisiejszych nieporozumieniach...
Niestety. W słuchawce odezwał się Rodd Garrett. Przez kilka chwil
wymieniali zdawkowe uprzejmości, aż w końcu Colleen oznajmiła, że
nie może mu towarzyszyć na przyjęciu w piątek z powodu
nieoczekiwanej wizyty starych przy
jaciół. Było to kłamstwo, ale dość
niewinne, za to oszczędzało długich i bolesnych wyjaśnień, czemu
straciła ochotę na jakiekolwiek przyjęcia.
Rodd zareagował na jej odmowę spokojnie, potem zapytał czy może
zatelefonować ponownie za parę dni. Zgodziła się, lecz wstrętne
insynuacje Jacka bezustannie kłębiły się jej w głowie.
-
Rodd Garrett wygląda na miłego faceta. Nie bawię się z nim w
kotka i myszkę i nie zamierzam go złapać tylko dlatego, że jest
zawodowym
piłkarzem - oznajmiła Nicoli, jakby broniła się przed
96
zarzutami Jacka.
Nicola spojrzała na nią, nie pojmując przyczyny dziwnego
oświadczenia.
-
Ktoś ci zarzucił, że łapiesz tego Rodda?
- Jack. On... -
Colleen urwała. Nie miała ochoty rozmawiać o
Blackl
edge’u. Obiecała sobie, że nie będzie nawet o nim myśleć i
zwierzyła się ze swoich ślubów Nicoli.
-
Dobrze. W takim razie ja przestanę mówić i myśleć o Kamalu -
rzekła twardo Nicola. - Gdybyśmy się zapomniały, to możemy się
nawzajem hamować, prawda? Utworzymy towarzystwo wzajemnej
pomocy. Nazwiemy się na przykład tak: Niedoszłe Ofiary Mężczyzn
Wykorzystujących Kobiety. Jak to brzmi?
Wymieniły nieszczęśliwe uśmiechy.
-
Właśnie podsunęłaś mi temat artykułu, Nicola. Chciałabyś pomóc
mi trochę?
-
Jeśli chodzi o to, żeby dołożyć wszystkim facetom, a Kamalowi i
Jackowi w szczególności, to możesz na mnie liczyć! - zawołała Nicola
w nagłym podekscytowaniu. - Będziemy mogły zapomnieć o naszym
garbatym losie na godzinę albo dwie.
Colleen przyniosła papier i pióro.
Jack ułożył się w wannie z gorącą wodą i zajął się obserwowaniem
stukających o szybę kropli deszczu. Gdzieś w pobliżu strzelił piorun,
błyskawica rozdarła niebo, a deszcz przeistoczył się w oberwanie
chmury, zalewające okna potokami chlupiącej wody.
Gor
ąca kąpiel działała niewymownie kojąco, choć na zewnątrz
szalała burza. Napięcie skuwające całe ciało żelaznymi obręczami
poczęło stopniowo rozpuszczać się w parującej wodzie. Miał nadzieję,
że jego nerwom zrobi to równie dobrze, lecz niestety. Myśli nadal
wirowały i kłębiły się z zawrotną szybkością wewnątrz czaszki.
Wszystkie dotyczyły Colleen Brady. Jej obrazy stały mu przed
oczami jak żywe: Colleen wybucha śmiechem pod tryskającym jej w
twarz prysznicem rozpylonej wody Niagary w czasie wycieczki do
J
askini Wiatrów; Colleen na statku rzuca mu się na szyję i nazywa
bohaterem; jej kwadratowy ze złości podbródek; zmatowiałe z
rozmarzenia oczy, gdy trzymał ją w ramionach...
97
Jego myśli dryfowały dalej, ku wspomnieniom z ostatniej godziny,
kiedy tulił ją, a ona reagowała naturalnie i z pasją, czego w swej
niewinności nie umiała ukryć. Pamiętał każdy szept i jęk, dotknięcie
miękkich, spragnionych warg. Wyobraził sobie, że jest tu z nim teraz i
krew w nim zawrzała.
Odprężenie zniknęło. Jack wyjął korek z dna wanny i zaczął się
wycierać. Ciało nie dawało mu spokoju. Dzisiejszy wieczór wcale nie
musiał się zakończyć w ten sposób. Będąc człowiekiem czynu,
podszedł do telefonu i wykręcił numer Colleen.
Wróci tu szybko, przekonywał się. Chciała tego tak samo jak on. Nie
zawsze zachowywał się wobec niej jak dżentelmen, to fakt, ale można
to naprawić kilkoma słodkimi słówkami. Podjechałby nawet po nią do
jej mieszkania, a to już wielkie ustępstwo. Zazwyczaj adresatka
nocnego wezwania sama musiała martwić się o transport.
-
Colleen nie ma ochoty z tobą rozmawiać - poinformował go po
chwili zimny głos Nicoli. - Nie podejdzie do telefonu.
- Co? -
Jack był tak. zaskoczony, że prawie rzucił słuchawkę. -
Dlaczego? Przez moment w słuchawce panowało milczenie, a Nicola
pr
zekazywała pytanie Colleen.
-
Mówi, że wiesz, dlaczego - padła lodowata odpowiedź.
- Nie, nie wiem -
warknął Jack i rozłączył się. Ale przecież wiedział.
Colleen nie pozwoli traktować się jak obiekt przelotnego flirtu. Jeżeli
chce ją mieć, musi przejść przez wszystkie etapy udawania, że się w
niej zakochał.
Jakaś część jego świadomości podpowiadała mu, żeby posłać całą tę
historię do diabła i zadzwonić do innej dziewczyny, która wykorzysta
go w takim samym stopniu, co on ją. Bez cienia żalu czy większych
wymagań. Która niczego nie oczekuje i nie daje w zamian niczego
prócz możliwości skorzystania z jej ciała.
Jednak zamiast do telefonu poczłapał do łóżka. Bezgłośnie wyjąc do
księżyca, zastanawiał się, czemu ten sposób zapomnienia o Colleen
nie kusi go a
ni trochę. Zmartwił się swoją reakcją.
Sen długo nie przychodził. Kłębiły mu się w głowie najdziwniejsze
myśli. Przyłapał się na rozważaniu, że skończył właśnie trzydzieści
trzy lata, a jego o jciec w tym wiek u miał ju ż syn a, jeg o sameg o .
Ojciec często żartował, że został tatusiem bardzo późno, dopiero po
98
trzydziestce.
Późno? Jack usiadł na łóżku. Dobry Boże, przecież przeżywa swoje
najlepsze lata. Przed nim jeszcze tyle czasu na poczęcie i wychowanie
potomka, na przyjęcie roli głowy rozrastającej się rodziny. Tak jak
ojciec.
Coś ścisnęło mu gardło. Nie potrafił wyobrazić sobie lepszego ojca
niż jego własny. Wspominał niezliczone godziny, które poświęcił mu
ojciec, ucząc, jak trzeba rzucać, łapać i kopać piłkę. Wszędzie chodzili
razem: na ryby, na polowan
ia, na mecze, wyścigi samochodowe i
zbiórki skautów. Żaden ojciec nie szczycił się swym synem bardziej
niż Bob Blackledge Jackiem. Obejrzał wszystkie mecze syna, od ligi
podwórkowej aż do ekstraklasy.
Nagle powróciła cała nienawiść do pijanego kierowcy, który
trzynaście lat temu pewnego ciepłego wiosennego popołudnia,
wjechał na przeciwległy pas jezdni i zmiażdżył samochód ojca.
Śmierć ojca była najgorszą rzeczą, jaka kiedykolwiek spotkała Jacka.
Spędził z nim tylko dwadzieścia lat, a chciałby o wiele, wiele więcej.
Po raz pierwszy Jack pozwolił sobie na rozważanie, jak wyglądałoby
jego życie, gdyby ojciec nie odszedł tak nagle. Jedna rzecz nie ulegała
wątpliwości: nigdy nie ożeniłby się z Donną. Ojciec nie polubił jej,
Jack wiedział to zawsze, ale zmusił się, by o tym zapomnieć. Gdyby
nie kilkuletnia żałoba, pewnie także zachowałby więcej spokoju i
rozwagi. Mo
że nie pędziłby tamtej nocy po autostradzie wiodącej do
Ka
lifornii i jego samochód nie wpadłby w poślizg, nie przewróciłby
się na dach i Jack uniknąłby obrażeń, które przekreśliły jego karierę
sportową.
Ale to wszystko zdarzyło się n a p r a w d ę, a on jest tym, kim jest:
samotnym mężczyzną siedzącym w ciemnym pokoju i
rozpamiętującym przeszłość, ponieważ pewna drobna blondynka tak
inna od wszys
tkich kobiet, które znał, nie pozwoliła zwabić się do
łóżka na parę godzin pospiesznego, łatwego seksu.
Jack wykrzywił usta w kwaśnym uśmiechu. Colleen nie da się
oszukiwać i zwodzić. Jak dotąd udowodniła, że potrafi się bronić, i
uczyniła to. Zmusiła go, by traktował ją jak godnego przeciwnika.
Uśmiechnął się szerzej. Ojciec polubiłby ją od pierwszego wejrzenia,
to prawda.
99
8
-
Proszę, tu jest tekst, który miałam przynieść - oznajmiła chłodno
Colleen następnego ranka, wręczając Jackowi maszynopis. Przyszła
do pracy wcześniej, żeby siedzieć już za biurkiem, kiedy wejdzie
Jack. Najwyraźniej on wpadł na identyczny pomysł. Wchodząc do
redakcji, zastała go przy komputerze.
Jack zerknął na kartki.
-
To jest tytuł? „Seks, kłamstwa i mężczyźni?” - Uniósł brwi i lekko
poczerwieniał na twarzy. - Przecież to gazeta dla całej rodziny,
zapomniałaś?
-
Przeczytaj to. Żadnej pornografii, po prostu kilka starych prawd
uporządkowanych i sklasyfikowanych tak, jak ja to widzę. Nie żebym
choć przez sekundę wierzyła, że to wydrukujesz w swojej nieskalanej
rubryce. Nigdy nie wydru
kujesz niczego, co napiszę. I nigdy nikomu
nie pomożesz, tak jak pomagano tobie swego czasu. - Wysunęła górną
szu
fladę biurka i zaczęła wrzucać zawartość do przyniesionej w tym
celu torby.
-
,,Mężczyźni oczekują, że zapłatą za zaproszenie na randkę będzie
seks. Im droższa kolacja, tym większa presja, by zakończyć wieczór w
łóżku” - czytał Jack. Spojrzał znad tekstu na Colleen i przez dłuższą
chwilę nie odrywał wzroku od jej kamiennego oblicza.
- Oho -
wykrztusił zdumiony.
-
Wreszcie zrozumiałam, że nigdy nie zostanę felietonistką w tej
gazecie. Postanowiłam wziąć pełny etat w dziale kulinarnym i
rozrywkowym -
poinformowała Colleen, jednocześnie opróżniając
kolejną szufladę.
-
„Mężczyźni domagają się seksu bez zobowiązań” - Jack czytał
dalej, marszcząc przy tym brwi. - „Żaden nie zawaha się skłamać, by
dostać to, czego pragnie, szczególnie jeśli chodzi o seks.”
-
Mam parę nowych pomysłów na rubrykę wymiany przepisów, a
przed Świętem Dziękczynienia i Bożym Narodzeniem pojawi się
masa filmów najpośledniejszego gatunku, w sam raz do moich
recenzji, a to już za kilka miesięcy. - Słowa wylewały się z jej ust tak
gwałtownie, że nie miała czasu odetchnąć.
-
„Mężczyźni używają seksu jako broni” - kontynuował Jack. -
100
„Mężczyźni tracą resztki dobrych manier, gdy tylko usłyszą od
kobiety odmowę pójścia do łóżka.”
-
Poza tym zawsze zostają klepsydry - trajkotała Colleen jak
nakręcona. - Nigdy nie wiadomo, kiedy która się przyda. Wystarczy
dla mnie roboty. Cieszę się, że nie będę musiała się martwić o nowy
artykuł co tydzień czy dwa tygodnie. - Chwyciła torbę z rzeczami i
zarzuciła pasek torebki na ramię. - Do widzenia, Jack.
-
Gdzie ty się, do diabła, wybierasz?! - zawołał Jack.
-
Idę uzgodnić wszystko z Kazorowskim. Poproszę, żeby przeniósł
mnie na górę do rozrywki już na stałe. Może uda mi się dostać biurko
i krzesło nowsze niż z zeszłego stulecia. - Rzuciła wymowne
spojrzenie na rozklekotane biur
ko i krzesło, przytargane chyba ze
śmietnika.
-
Więc uciekasz i nie dasz ani mnie, ani innym mężczyznom szansy
obrony przed twoim feministycznym pamfletem? Albo żeby któryś z
nas odpowiedział czymś podobnym? - Jack upuścił kartki na blat
biurka. - Nie, Colleen, nie zrobisz tego.
Stanął na wprost niej, blokując przejście dokładnie tak jak wczoraj.
- Wsyp rzeczy z powrotem do szuflady, siadaj do komputera i
przepisz tekst. Panno Brady, wydrukujemy pani artykuł we wtorek, a
na czwartek ja przygotuję replikę z punktu widzenia mężczyzny.
Potem poczekamy, aż włączą się do bitwy czytelnicy. Powinniśmy
dostać tyle listów, że przez dobry tydzień będziemy mogli zamiast
artykułów pisać odpowiedzi na nie.
Colleen stała nieruchomo, kompletnie zaskoczona. Była tak pewna,
że jej tekst zostanie odrzucony, że nie poświęciła jednej myśli na
zastanawianie się, co zrobi w przeciwnym wypadku.
Wykoncypowany wczoraj w nocy plan trzymania się z dala od
Blackledge’a przedstawiał się nadzwyczaj sensownie. Lecz teraz,
tutaj...
- Ja nie, to znaczy... -
zaczęła, ale Jack ruszył ku niej, wymuszając,
by cofała się krok po kroku, jeśli pragnęła uniknąć zderzenia.
Za wszelką cenę nie chciała dopuścić do kontaktu z nim. Rzuciła
torbę na biurko i powoli obeszła je wkoło. Trzymanie się z dala od
szefa nadal ma sens -
pomyślała nerwowo.
-
Sądziłam, że wyrzucisz tekst do kosza.
101
-
Taki też miałem zamiar, zanim go przeczytałem, ale jest dobrze
napisany. Niezły styl: lekki i dowcipny, nawet kiedy poruszasz tak
śliski temat jak seks, kłamstwa i mężczyźni. Czytelnicy zasypią nas
listami, to gwarantuję. Na dodatek podsunęłaś mi świetny pomysł.
Zaraz siadam i piszę felieton na czwartek.
Rzeczywiście usiadł, lecz po chwili wstał, mrugnął kilkakrotnie i w
zamyśleniu potarł podbródek.
-
Jak ci się podoba pierwsze zdanie? Posłuchaj: „Kobiety odmawiają
uprawiania
seksu, ponieważ próbują w ten sposób zdobyć to, na czym
im zależy. Niektóre chcą nowej sukienki czy zmywarki do naczyń, a
inne wycieczki do Europy lub obrączki ślubnej”.
-
To obraźliwe, a do tego nieprawda - odrzekła Colleen krótko.
-
Ale przyciąga uwagę, zmusza do refleksji, każe zająć jakieś
stanowisko. Co najważniejsze, nie pozwala odłożyć
gazety, zanim nie dowiesz się, jakie inne oszczercze opinie znalazły
się w felietonie. Dokładnie tak, jak w twoim tekście, Colleen.
-
Ale przecież ja tego nie pisałam w ten sposób - wyznała szczerze. -
To są moje autentyczne sądy. Wczoraj wieczorem Nicola i ja...
-
Świetnie się bawiłyście, mieszając mnie z błotem, jak
przypuszczam.
- Nie tylko ciebie -
przyznała Colleen. - Kamalowi też się oberwało, i
każdemu innemu facetowi waszego pokroju.
-
Ajajaj, zaczyna się Forum Feministyczne. Szczęście, że spałem w
domu, poza polem rażenia. Dobrze, rozumiem moją rolę, ale co tu
zawinił Kamal? Wygląda na sympatycznego, grzecznego chłopaka.
- Sympatyczny? Grzeczny? Ha! Hoduje
w Azerbejdżanie
siedemnastoletnią narzeczoną!
-
Ach tak. No to mamy następną złotą myśl do mojego felietonu.
„Kobiety łudzą się, że uprawianie seksu i kochanie się z mężczyzną to
to samo. Sądzą, że jeśli chcą iść z kimś do łóżka, to znaczy, że są
zakochane.”
-
Bo mężczyźni robią wszystko, żeby je utwierdzić w tych
złudzeniach - odcięła się Colleen.
-
Ja nie. A ty pragniesz mnie i tak, Colleen. Gdybyś nie wpadła
wczoraj w panikę, dziś nie trzęślibyśmy się z frustracji i nie kłócili na
temat seksu, tylko
wspominalibyśmy miło spędzoną noc.
102
- To mi przypomina o pewnym banale, który przeoczy
łam, pisząc
artykuł: „Mężczyźni uważają, że seks rozwiązuje wszystkie
problemy”.
- To prawda, kotku -
powiedział Jack z uśmiechem.
-
Może na krótką metę - żachnęła się Colleen. - Raczej na b a r d z o
krótką. Och, Jack, po co tracić czas? Nie możemy razem pracować.
To niemożliwe. Idę do Kazorow...
-
Siadaj i bierz się do roboty - zarządził Jack. - Ja tymczasem
zamówię nowe biurko dla ciebie i postaram się jeszcze dziś o
porządne krzesło. To, na którym siedzisz, mogłoby służyć
hiszpańskim inkwizytorom podczas awarii fotela tortur.
Odwrócił się na pięcie, miarowym krokiem przemierzył redakcję i
wyszedł, a ona, ogłupiała i zła, długo wpatrywała się, w drzwi, które
zamknął za sobą.
-
Dlaczego nic nie dzieje się tak, jak przewidujemy? - zapytała
wieczorem Colleen swą przyjaciółkę, gdy zajadały na kolację
przyniesionego z baru pieczonego kurczaka. -
Zeszłej nocy byłam
święcie przekonana, że skończyłam jakąkolwiek współpracę z
Jackiem, i nieodwołalnie postanowiłam się przenieść na górę do
działu kulinarnego i rozrywkowego. A dzisiaj on chwali mój artykuł i
biega po wszy
stkich piętrach, żeby znaleźć dla mnie nowe biurko. Nic
z tego nie rozumiem.
-
Czasem dzieje się dokładnie tak, jak przewidujemy - rzekła ponuro
Nicola. -
Na przykład dzisiaj w szpitalu Kamal i ja unikaliśmy się
wzajemnie przez cały czas, chyba że chodziło o zajęcie się jakimś
chorym dzieckiem. Potem usłyszałam, że już umawia się z kimś z
radiologii, kto pewn
ie ani odrobinę nie dba o azerską narzeczoną.
Och. Colleen, chciałabym go znienawidzić, ale nie potrafię. Nie mogę
przestać myśleć o nim i o tym, jak by było, gdyby... - Upuściła udko
kurczaka i rozpłakała się.
Colleen zerwała się, by ją pocieszyć, ale nagle usłyszała głośny
dzwonek do drzwi. Nicola złapała ją za rękę.
-
Jak myślisz, może to on? - szepnęła z tak głęboką nadzieją w
oczach, że Colleen zapragnęła całą duszą, żeby to był właśnie Kamal.
Pobiegła do drzwi.
103
Otworzyła je gwałtownie i ujrzała niedbale opartego o framugę Jacka
Blackledge’a we własnej osobie.
-
Trzeba zawsze zerknąć w judasza, zanim się otworzy drzwi. Nawet
w spokojnym Buffalo mieszka kilku kryminalistów. -
Przywołał na
twarz ciepły, zmysłowy uśmiech, który mógłby stopić cały lód
Antarktydy.
- Co ty tu robisz? -
Ze zdenerwowania powiedziała to piskliwym
głosem.
-
Jadłaś już deser? - Oczywiście, odpowiedział pytaniem na pytanie.
A potem sam udzielił sobie odpowiedzi:
-
No to czeka cię sławna pieczona alaska sióstr Jackson. Jackson to
panieńskie nazwisko mojej matki; dlatego, jeśli jeszcze się nie
domyśliłaś, nazwano mnie pięknym imieniem Jack. Mama i ciotki
odlatują jutro na Florydę, no i na pożegnanie postanowiły uhonorować
cię swoim wspaniałym deserem. Czekają na nas w moim domu.
Colleen straciła zdolność poruszania się. Sprzeczne myśli
przelatywały przez jej głowę jak błyskawice. Złość, podniecenie,
niepokój i zakłopotanie kolejno brały górę w bitwie o ostateczną
decyzję. W końcu oprzytomniała na tyle, by wykrztusić odpowiedź.
-
Jack, nie pojadę do ciebie.
-
Bo sądzisz, że zastawiłem na ciebie pułapkę? Że postanowiłem
zwabić cię do mojej jaskini i zdradziecko uwieść, tak? Uwierz mi,
dom jest pełen przyzwoitek. Mama, ciocia Judy, ciocia Dorothy i cała
kuchnia obrzydliwych zapachów, czyli masz zapewnione
bezpieczeństwo.
- Ta pieczona alaska na pewno nie jest obrzydliwa - za
protestowała
Colleen. -
Jadłam ją tylko kilka razy, ale zawsze smakowała
doskonale.
-
Skoro tak ją lubisz, to oddam ci mój kawałek. Mogłabyś nawet
wydrukować przepis w gazecie. Chodź, urządzimy staruszkom
wieczór spełnionych marzeń.
Powinna kazać mu natychmiast się wynosić, powinna dotrzymać
danego sobie słowa i unikać Jacka jak ognia. A już na pewno nie
powinna stać tak i uśmiechać się, mimo ogromnych wysiłków, by
tego nie robić, lecz stała tak nadal i nie posłała go do diabła.
-
Muszę być przy Nicoli - broniła się. - Ona jest bardzo roztrzęsiona i
104
wolałabym nie zostawiać jej samej.
Jack wzruszył ramionami.
-
Niech jedzie z nami. Im większe towarzystwo, tym weselej... i tym
mniejsze porcje tej kulinarnej katastrofy.
-
Chyba nie zechce pójść...
-
No to trzeba ją przekonać, prawda, Colleen? - Wszedł wreszcie do
przedpokoju, wciąż uśmiechając się promiennie.
Po upływie mniej niż dziesięciu minut Nicola, Colleen i Jack
wyruszyli w drogę.
-
Szkoda, że nie zdążyłam się przebrać. - Colleen zmartwiła się,
zerkając na swe dżinsy i wymiętą bluzkę.
-
Eee tam. Nie musisz ubierać się specjalnie, żeby zrobić wrażenie na
matce. Wszystkie trzy i tak zachwycają się tobą bezustannie. Mama
nawet już się zastanawia, czy ślub urządzić w Houston, czy w Buffalo,
i marzy o poznaniu twoich starych.
-
Colleen nie ma starych, o ile myślisz o rodzicach - odezwała się
Nicola, wtłoczona na tylne siedzenie. - Ma siostry, ale za to całe
m
nóstwo. I szwagrów, i słodkich siostrzeńców, i siostrzenicę.
Wszystkich oprócz mamy i taty.
-
Jesteś sierotą? - spytał zaskoczony Jack. Colleen wzruszyła
ramionami.
-
Na to wygląda, w pewnym sensie. Moja mama zmarła na zapalenie
płuc, zanim skończyłam jedenaście lat. Ojciec zostawił nas, kiedy
byłam jeszcze niemowlęciem. Od tamtego czasu nic o nim nie
słyszałam.
-
Kto cię wychowywał po śmierci matki? - pytał dalej Jack, nie
mogąc dojść do siebie po tak szokującej informacji. Oczyma duszy
widział maleńką, osieroconą Colleen.
Znał nazbyt dobrze ból po stracie ojca i niszczący wpływ takiej
tragedii na niedojrzałą psychikę młodego człowieka. Colleen przeżyła
to nieszczęście o wiele wcześniej niż on i wcześniej została bez
rodziców.
Zmarszczył brwi. W takim razie trudno się dziwić, że Colleen lęka
się związku opartego na seksie, tak jak trudno się dziwić, że on swe
kontakty z kobietami ograniczył właściwie wyłącznie do seksu. Jedna
i druga postawa zapewniła im konieczny dystans. Oboje zbudowali
105
wokół siebie mury obronne i kierowały nimi zadziwiająco podobne
motywy.
A jednak coś przyciąga ich do siebie. Chociaż zwalczają w sobie to
przyciąganie, choć starają się trzymać od siebie z daleka, to ich drogi i
tak stale się krzyżują. Jack obrzucił Colleen ukradkowym
sp
ojrzeniem. Być może dzieje się tak dlatego, że tylko on może
przełamać bariery otaczające namiętną młodą kobietę, teraz jeszcze
zamkniętą w duszy Colleen, i tylko jej pisane jest dotarcie do
samotnego i nieco zgorzkniałego mężczyzny ukrywającego się
wewnątrz skorupy Black Jacka.
Pokręcił głową. Nie lubił takich nagłych olśnień, wprowadzały go w
pomieszanie.
-
Jej najstarsza siostra Shavonne miała zaledwie osiemnaście lat -
plotkowała w najlepsze Nicola, która znała historię rodziny Bradych
nie gorzej n
iż Colleen dzieje Shakarianów. - Potem wszystko jak w
bajce o Kopciuszku! Sio
stry Colleen, wszystkie cztery, wyszły za mąż
za Ram...
-
Już mówiłam Jackowi o ich ślubie z czterema braćmi - wtrąciła
szybko Colleen. Należało ostrzec Nicolę, żeby nie wypaplała sekretu
o bogactwie Ramseyów. -
Zanudziłam go na śmierć pierwszego dnia
w redakcji.
-
Już w ciągu pierwszych dwudziestu minut - poprawił Jack, a po
chwili położył dłoń na kolanie Colleen. - Ale wcale mnie nie
zanudziłaś. Nie sądzę, żebyś umiała zanudzić kogokolwiek.
-
Za to bez przerwy działam ci na nerwy - odrzekła spokojnie,
strącając rękę Jacka z kolana. Nie wierzyła w czuły ton
pobrzmiewający w jego głosie, to nie w jego stylu.
Zmieniła temat.
Trzy wdowy wpadły w zachwyt na widok przybyłych. Natychmiast
rozdzieliły kopiaste talerzyki z alaską.
-
Tak się cieszę, że Colleen przyprowadziła koleżankę. - Matka Jacka
promieniała radością. - Miło poznawać przyjaciół naszych przyjaciół.
-
Pani syn ma niewątpliwy dar przekonywania - odparła Nicola,
zerkając w zamyśleniu na Jacka i Colleen, którzy zajmowali wielki,
wyłożony poduszkami fotel w rogu salonu.
„To mało powiedziane” - pomyślała Colleen. Siedziała na kolanach
106
Jacka. Zaraz po wejściu do pokoju Jack usadził ją tam i otoczył
ramionami jak żelazną obręczą. W ten sposób miał zajęte obie ręce i
nie mógł jeść alaski. Colleen zastanawiała się, czy zrobił to umyślnie,
właśnie po to, by się wykręcić od, jego zdaniem, wybitnie
nieapetycznego deseru z przeraźliwie słodkiej bezy przekładanej masą
lodową.
Jednak
że po uprzątnięciu talerzy nadal trzymał ją na kolanach.
Przesiedziała tak całe dwie godziny aż do końca wizyty. Jego ręce ani
na chwilę nie pozostały bezczynne, ale pod czujnym okiem starszych
pań zachowały umiar i nie przekroczyły granic pełnej czułości, a
zarazem szacunku niewinnej pieszczoty.
W pewnym momencie Nicola nie wytrzymała i opowiedziała smutną
historię o zamorskiej narzeczonej Kamala, a starsze panie natychmiast
pośpieszyły z wyrazami współczucia i mnóstwem dobrych rad,
uwalniając tym samym siedzącą w fotelu parę od stałego nadzoru.
Jack bez namysłu skorzystał z okazji i jął szeptać do ucha Colleen
raczej jed
noznaczne uwagi, głaszcząc ją jednocześnie tam, gdzie nie
powinien sięgać dżentelmen.
Colleen chwyciła jego obie dłonie i przytrzymała je z całą siłą, na
jaką było ją stać.
- Co robisz? -
syknęła zdenerwowana.
- Chyba widzisz -
wycedził jeszcze ciszej. - Próbuję cię podniecić.
Myślałem, że nawet ktoś tak niedoświadczony jak ty pojmie, w czym
rzecz.
-
Jack, na miłość boską, twoja matka...
-
Rozpacza nad niedolą panny Shakarian. Nie zauważa nas wcale, ale
to wcale, i ciotki też. Widzisz, one uważają nas za parę przyszłych
małżonków, więc spokojnie zajęły się kimś innym. - Musnął ją
zuchwale wargami. -
Pocałuj mnie, Colleen.
Odchyliła głowę.
-
Zwariowałeś? - Zaczęła się wiercić i wyrywać z jego objęć.
Jęknął cicho, ale nie rozluźnił uścisku.
-
Zaczynam myśleć, że tak. Siedź spokojnie, Colleen, albo będziesz
musiała się liczyć z konsekwencjami.
Jej policzki przybrały kolor purpury.
- Jack,
chyba posuwamy się za daleko z tą maskaradą. Jutro twoje
107
panie wyjadą i wtedy koniec z udawaniem.
-
Zastanawiałem się nad tym - przemówił ochrypłym szeptem, od
którego setki maleńkich ostrych igiełek przedefilowały wzdłuż
kręgosłupa Colleen. Kiedy męska dłoń prześlizgnęła się wokół jej
krzyża, spontanicznie wygięła się w pałąk jak głaskana kotka.
-
To nie musi być udawanie, Colleen. Nie chciałbym, żebyś tak
myślała.
Znieruchomiała.
-
Co chcesz przez to powiedzieć?
-
Że bardzo lubię być z tobą. Do tej pory nie mogłaś się tego nie
domyślić. Ja... - przerwał i z trudem przełknął ślinę. - Chcę być z tobą.
Chcę spotykać się z tobą także po ich wyjeździe.
Serce Colleen na sekundę przestało bić, ą potem ruszyło z
ogłuszającym tąpnięciem.
- Czy to nowa sztuczka,
żeby zaciągnąć mnie do łóżka? - Jej ciemne
oczy błyszczały.
-
Jeśli pytasz o to, czy wciąż mam ochotę kochać się z tobą, to
odpowiedź brzmi „tak”. - Uśmiechnął się leniwie. - Wolałabyś, żebym
ci zaproponował po prostu przyjaźń? Albo żebyśmy się zachowywali
jak brat i siostra?
Colleen zmartwiała. Wargi jej wyschły i z trudności ą przełknęła
ślinę.
-
Powiedziałeś, że lubisz być ze mną. - Wymawiała słowa powoli,
jakby z wysiłkiem.- Czy to znaczy, że chcesz się ze mną spotykać
tylko z jednego powodu... wyłącznie seksualnego?
Uśmiechnął się perfidnym, zdradzieckim uśmiechem.
-
A jak myślisz, kotku?
-
Myślę... - Powędrowała oczami do znów rozszlochanej Nicoli. Trzy
panie otaczały ją, oferując chusteczki. - Myślę, że w artykule
napisałam prawdę. Mężczyźni kłamią, aby dostać to, czego pragną,
szczególnie jeśli chodzi o seks.
Zamiast się obrazić, Jack wybuchnął lubieżnym rechotem.
-
Jestem pewien, że będziemy się razem świetnie bawić, Colleen. -
Pogłaskał jej szyję i patrzył na nią spod półprzymkniętych powiek. -
Obiecuję ci, kochanie. - Potarł kciukiem jej dolną wargę.
Colleen pamiętała niejasno, że w artykule pisała również o męskich
108
obietnicach; że wszystkie obietnice to kłamstwa albo odwrotnie. Nie
przypominała sobie dokładnej wersji, ale teraz nie miało to chyba
specjalnego znaczenia, nawet je
śli Jack zachowywał się zbyt
swobodnie i zuchwale, nawet jeśli ona poddawała się zbyt łatwo jego
koguciemu urokowi.
Mogłaby wyrecytować listę wszystkich logicznych i opartych na
zdrowym rozsądku powodów, dla których nie powinna wiązać się z
Jackiem Blackledge’em, lecz nagle przestały się one liczyć. Przez całe
życie kierowała się logiką i zdrowym rozsądkiem. Nawet jedna
jedyna,” uwieńczona zresztą sukcesem, próba buntu, kiedy odmówiła
mężczyźnie wybranemu przez rodzinę, nie wzięła się z kaprysu ani
chwi
lowego nastroju, ale została drobiazgowo przemyślana i za-
planowana. Teraz ma swoją pracę, mieszkanie, skromny budżet i
życie na poziomie daleko niższym od możliwości finansowych.
Brakuje jej jedynie jakiegoś bodźca, ożywienia czy... miłości.
-
Dlaczego masz taką dziwną minę? - wymamrotał Jack, przesuwając
ją na swych kolanach tak, że prawie stykali się ustami. Musnął jej
wargi i poczuł gorący dreszcz podniecenia. Już zapomniał, jak
przyjemne może być oczekiwanie.
-
Właśnie zastanawiałam się... - zaczęła, ale on położył dwa palce na
jej ustach.
-
Nie, nie zastanawiaj się, kochanie. Twój problem polega na tym, że
za dużo myślisz. Już czas, żebyś pozwoliła kierować sobą uczuciom.
Rozluźnij się, przestań się dręczyć. Spokojnie zdjęła jego dłoń ze
swoich ust.
-
Być może masz rację. O tym właśnie myślałam: jaka jestem ponura,
jaka poważna. Zawsze kroczyłam drogą rozsądku; mówiłam to, co
należy; robiłam to, co powinnam. W wieku dwudziestu trzech lat
czuję się, jakbym miała sześćdziesiąt. I to zmarnowanych smutnych
sześćdziesiąt lat. - Popadła w jeszcze głębszą zadumę.
-
Rozumiem cię doskonale, moja droga. Na szczęście spotkałaś
właściwą osobę we właściwym czasie. Przy mnie odzyskasz to, czego
dotąd brakowało w twym życiu: radość, wzruszenia i seks.
Spojrzała na niego z ukosa.
-
Ja szukam radości i wzruszeń, ale w prawdziwym związku, w
prawdziwym uczuciu, a seks bez zobowiązań mnie nie interesuje.
109
Wykrzywił twarz w komicznie groteskowym grymasie.
-
W takim razie przykro mi, mała. Chyba trafiłaś pod zły adres.
Popatrzyli na siebie i naraz wybuchnęli śmiechem.
-
Nie sądzę, Jack - powiedziała Colleen. Z nieoczekiwaną śmiałością
potarła knykciami jego twardy kwadratowy podbródek. Zdradziłeś się,
Jack. Dobrze wiesz, że nie uznaję seksu bez miłości, a jednak nadal tu
jesteś. Tak samo, jak ja marzysz o tym, żeby się zakochać. Już
niedługo...
-
A więc przejmujesz moje zasady gry - rzekł na poły kuszącym, na
poły wyzywającym tonem. Grunt to cierpliwość, a ja jestem cierpliwy.
Tak samo jak
ja marzysz o tym, by pójść ze mną do łóżka. Już
niedługo...
Wymienili triumfujące spojrzenia, każde przekonane o swoim
zwycięstwie nad przeciwnikiem.
Oczekiwanie na seks z Colleen sprawiło Jackowi taka przyjemność,
że postanowił nie śpieszyć się z wciąganiem jej do łóżka. Odkąd był
pewien, że może to uczynić, kiedy tylko zapragnie, przestał się tak
niecierpliwić. Zdecydował, że nie będzie jej ponaglał i da jej trochę
czasu, tak by potem myślała, że robi to z własnej nieprzymuszonej
woli. Pogra
tulował sobie świetnego pomysłu i zaczął napawać się
coraz bliższą, nie pozbawioną erotycznego podtekstu zażyłością z
Colleen.
Colleen przeżywała ich związek jak panna przyjmująca zaloty
konkurenta. Zaloty może niezbyt konwencjonalne, bez płonących
świec i pęków róż, romantycznych kolacji we dwoje i wieczornych
wizyt w teatrze. Zwariowany na pun
kcie sportu Jack dysponował
biletami na wszystkie mecze Buffalo Bills, chętnie oglądał futbol i
baseball w telewizji, a w kinie uznawał wyłącznie sensację i
mordobicie.
Collee
n to nie przeszkadzało. Została zagorzałym kibicem Buffalo
Billsów do tego stopnia, że z ulgą przyjęła zakończenie
dwutygodniowego strajku piłkarzy. Kiedy wieczorem Jack siadał
przed telewizorem i z ogniem w oczach obserwował kopanie piłki,
ona sadowiła się koło niego i robiła na drutach albo wyszywała,
jednocześnie oglądając mecz. Także sensacyjne filmy jej nie
110
odstraszały, bo klasą znacznie przerastały to świństwo, które musiała
recenzować dla gazety. Zaczęła nawet trochę lubić różnych szpiegów i
naje
mnych żołnierzy z ekranu.
Kiedy Jack nie oglądał sportu, to sam go uprawiał. Często wyciągał
Colleen i Nicolę na mecze tenisa i koszykówki, w których grał z
podobnymi sobie sportowymi maniakami. Trenował Colleen przed
rozgrywkami, w których mieli wziąć udział dziennikarze Buffalo
Times-Gazette.
Od czasu do czasu wybierali się na wycieczki
rowerowe. Colleen, któ
ra nigdy nie zażywała zbyt wiele ruchu, ku
swemu zaskocze
niu zauważyła, że daje jej to sporo radości i
zadowolenia.
Oddawali się również innemu rodzajowi ćwiczeń fizycznych. Jack
bezustannie wyszukiwał powody, by mocować się z nią na rękę.
Colleen niezmiennie przegrywała, co kończyło się pocałunkami i
pieszczotami, zwykle przekraczającymi granicę między zabawą a
erotyzmem. Za każdym razem Colleen powstrzymywała jego i siebie,
aczkolwiek coraz łatwiej wyobrażała sobie, że się poddaje
intensywnym zmy
słowym doznaniom, wywoływanym dotknięciem
jego dłoni.
Jack jej nie ponaglał, a ona z czasem zaczęła mu ufać. Miała w
pamięci swą teorię, wedle której zakochany mężczyzna nie potraktuje
jej jak staroświeckiej pensjonarki tylko dlatego, że nie wskoczy mu
natychmiast do łóżka; ale uszanuje jej potrzebę upewnienia się,
zrozumienia swoich uczuć, czekania na właściwą chwilę. Czyż Jack
nie zacho
wywał się dokładnie w ten sposób?
Wrzesień niepostrzeżenie przeszedł w październik. Wiatr od
niedalekiego jeziora Erie hulał po ulicach i owiewał twarze
przechodniów lodowatym tchnieniem. Ochłodziło się. W redakcji
prześcigano się w przewidywaniach nadejścia pierwszej śnieżycy.
Niektórzy robili zakłady o to, ile śniegu spadnie na Buffalo tego
pierwszego dnia zimy. Colleen, która od przeprowadzki do Teksasu
siedem lat temu nie widzia
ła śniegu, dotąd sądziła, że jego opady
mierzy się w centymetrach i nigdy w październiku. Teraz
przygotowywała się do ciężkiej zimy na północy.
Widywali się codziennie, w pracy i po pracy. Jack pozwalał jej
napisać artykuł raz na dwa tygodnie. Opatrywał go zwykle kilkoma
111
zdaniami wstępu, a dalej pozostawiał jej wolną rękę.
-
Stajesz się znana - zauważył na widok sterty listów piętrzącej się na
biurku Colleen. Ta świadomość napełniła go dumą. Jack zawsze się
starał dystansować wszelką konkurencję, lecz teraz udany występ
Colleen na łamach Buffalo Times-Gazette sprawił mu niekłamaną
przyjemn
ość.
-
Chyba już pora, żebyś drukowała swój felieton raz na tydzień.
Powiedzmy we wtorki.
Twarz Colleen rozświetliła się.
-
Byłoby wspaniale, Jack. Już wiem, o czym napiszę w tym tygodniu.
Pochyliła się ku niemu, a on ku niej, ale blaty biurek odgradzały ich
zbyt szeroką granicą. W redakcji panował hałas; musiałaby krzyczeć,
żeby coś zrozumiał. Nie mając innego wyjścia, wstała i podeszła do
biurka szefa. Nachyliła się do jego ucha i mimowolnie napięła się
lekko, jak zwykle, gdy znajdowała się w pobliżu Jacka. Ostatnio
uzależniła się od słodkiego, pulsującego bólu, który odczuwała w jego
bli
skości, tak że coraz trudniej znosiła brak kontaktu z Jackiem. A
kiedy już była przy nim, chciała... musiała... dotknąć go...
Spojrzeli sobie w oczy: ona w ostro błyszczącą czerń, on w miękki,
matowy brąz.
-
Usiądź mi na kolanach - powiedział Jack z wyzywającym,
prowokacyjnym uśmiechem.
Pragnęła to zrobić. Powstrzymała się ostatkiem siły woli.
-
Przestań. Zaraz posypałyby się niewybredne plotki - przypomniała
mu.
- C
hyba już się sypią. Do diabła, właśnie teraz przydałby się mały
prywatny gabinet, w którym moglibyśmy...
- Taki jak Kazorowskiego? -
Colleen udała przerażenie.
Oboje roześmiali się, bowiem obskurny, zaśmiecony pokój Każą
nadawał się raczej na areszt niż na miejsce potajemnych schadzek.
-
Wymyśliłam, że napiszę składankę dowcipów o kandydatach na
prezydenta -
wyznała Colleen, a Jack nie mógł wyjść z podziwu nad
łatwością, z jaką przechodzili od tryskającej iskrami zmysłowości,
poprzez obniżający napięcie śmiech do spraw zawodowych.
Uświadomił sobie, że właśnie dlatego ich współpraca i znajomość
układa się tak gładko.
112
-
Wybory dopiero za rok, ale kandydaci już się pokazują na arenie -
ciągnęła. - Prezydent Lipton kończy kadencję, więc mają szerokie
pole do popisu.
-
Kiedy Lipton i jego rodzinka znikną ze sceny, to będzie ogromna
strata dla satyryków -
dorzucił Jack z komicznie poważną miną. -
Wyczerpie się kopalnia tematów, a nikogo równie zabawnego nie
widać na horyzoncie. Pamiętasz, jak Lucas Lipton uciekł ze
striptizerką? Cóż za uczta dla felietonistów! Albo jak rozkoszna
Laynie Lynn czekała na łóżku Lincolna na ducha starego Abrahama?
Z tajnymi agentami rozstawionymi wokół i gapiącymi się na panienkę
jak z roz
kładówki Playboya, o przepraszam, na szacowną synową
pana prezydenta.
-
To były czasy - westchnęła Colleen.
-
Tak czy inaczej pomysł jest niezły. Obraziłabyś się, gdyby twój
szef ci go podkradł?
-
Tylko spróbuj, a wieczorem przy mocowaniu się na ręce przegrasz
z kretesem -
odparła z groźną minką.
Jack uśmiechnął się zawadiacko.
-
Kochanie, kiedy mocuję się z tobą, wygrywam nawet wtedy, gdy
przegrywam.
Z czasem przywykli do codziennych wspólnych kolacji, to u Jacka,
to w mieszkaniu Colleen, to w którejś z licznych restauracji Buffalo.
Często towarzyszyła im Nicola. Żadne z nich nie przepadało za
gotowaniem, więc zwykle przynosili do domu gotowe dania z barów.
Co jakiś czas Colleen testowała ciekawy i zarazem łatwy przepis ze
swojej rubryki wymiany przepisów od czytelników. Czasem nawet
dawało się to zjeść.
Pewnego listopadowego wieczoru cała trójka siedziała w Barze
Harry’ego i zajadała kurze udka z sałatką, gdy nagle do baru
wkroczyła grupa olbrzymów. Przez salę przebiegł szmer
podekscytowania. Po chwili ożywione rozmowy zagłuszyły dźwięk
telew
izora, na którego gigantycznym ekranie oglądano
Poniedziałkowy wieczór piłkarski. Kilku stałych bywalców podeszło
do nowo przybyłych.
-
To obrońcy z Buffalo Bills - wyjaśnił Jack. - A wśród nich ktoś,
113
kogo powinnaś poznać, Nicola. Mój stary kumpel Rodd Garrett. Gra
w ataku, ale ostatnio rzadko wychodzi na boisko. Znamy się tak
długo...
- Rodd Garrett? -
powtórzyła Nicola. - Czy to nie ten, który dzwoni
do ciebie czasem, Colleen?
Colleen skinęła głową. Jackowi opadła szczęka.
- Rodd Garrett dzwoni do ciebie? -
Brzmiało to raczej jak oskarżenie,
a nie jak pytanie. - Od kiedy? Po co?
-
Odkąd się poznaliśmy w Niagara Falls. Telefonuje co jakieś dwa
tygodnie. -
Colleen wzruszyła ramionami. - Rozmawiamy przez
chwilę i...
-
Zapraszał cię na kolację? - spytał Jack ostro. Głupie pytanie, skarcił
się zaraz. Oczywiście, że Garrett ją zapraszał. Colleen to miła, piękna
i sympatyczna dziewczyna. Który mężczyzna nie chciałby się z nią
umówić?
Nie dał jej czasu na odpowiedź.
-
Czy kiedykolwiek wyszłaś z nim? - naciskał dalej. Na myśl, że ktoś
inny mógł spędzić z nią wieczór, aż zatrząsł się od przypływu
niepohamowanej zazdrości.
-
Wiesz, że nie - zaprzeczyła Colleen spokojnie. - Większość czasu
spędzam z tobą.
-
Większość, ale nie cały czas - warknął. Zdawał sobie sprawę, że
zachowuje się nierozsądnie, lecz nie był w stanie temu zaradzić. -
Skoro nie wiedziałem o telefonach, to równie dobrze mogę nie
wiedzieć o jego randkach z tobą, Colleen.
-
Nigdzie z nim nie chodziłam. - Tym razem Colleen warknęła jak on
przedtem. - On
dzwoni, rozmawiamy chwilę, on zaprasza mnie do
restauracji, ja odmawiam. Bo nie mam na to ochoty. Poza tym
miałabym pełne prawo pójść, gdybym chciała - dodała zdecydowanie.
- Nigdy nie stawia
liśmy sobie warunków co do spotykania się z kimś
innym.
- No i masz babo placek -
jęknął Jack. - Ograniczenia i zakazy
kobiety, z którą widziałeś się raptem kilkakrotnie, a która już próbuje
tobą rządzić.
-
Mam wrażenie, że to ty próbujesz rządzić mną - wytknęła mu
Colleen chłodnym tonem. - Ty dostajesz histerii na samą myśl o tym,
114
że mogłabym wyjść z kimś innym.
Twarz Jacka przybrała kolor ceglastoczerwony. Zwrócił się ku
Colleen z jadowitym błyskiem w oku.
- Który to Garrett? -
wtrąciła Nicola w desperackiej próbie
zapobieżenia nadciągającej burzy.
-
Ten przerośnięty małpolud. Wygląda tak, jakby w dzieciństwie
zamiast mleka ssał z matczynej piersi steroidy. - Jack prychnął z
pogardą.
-
Oni wszyscy tak wyglądają - zauważyła Nicola.
-
Może ty wskażesz swego fatyganta, Colleen? - rzucił Jack
wściekłym i złośliwym tonem, którego nie słyszała z jego ust już od
dłuższego czasu. Teraz trudno było uwierzyć, że potrafił się pozbyć
tego irytującego sposobu dyskutowania. Sprawił jej ból tak dotkliwy,
jak ból rany zadanej ostrą brzytwą.
- Dajmy temu spokój -
powiedziała szybko Nicola. - Nie zamierzam
spotykać się z żadnym z tych dryblasów. Nie przepadam za
wielkoludami, nie poszłabym na randkę ze słoniem. A Karna!
twierdzi, że siła i agresja może...
- Kamal? -
przerwała Colleen, wdzięczna losowi za okazję zmiany
tematu. Nie c
hciała kłócić się z Jackiem w obecności Nicoli. W ogóle
nie chciała kłócić się z Jackiem. Inaczej niż w pierwszych dniach
znajomości, kiedy sprzeczki wybuchały bez przerwy, w ciągu
minionych tygodni jakoś dopasowali swe usposobienia i kłócili się
rzadko.
Na samą myśl o Jacku wpadającym w furię łzy napłynęły jej
do oczu. Mrugnęła kilka razy, żeby się nie rozpłakać.
- Znowu rozmawiasz z Kamalem, Nicky? -
spytała, odwróciwszy się
od Jacka i skupiwszy uwagę na przyjaciółce.
-
Jakieś trzy tygodnie temu zaczęliśmy jadać razem lunch - przyznała
się Nicola. - Rozmawiamy, trochę żartujemy. Zawsze dobrze się
rozumieliśmy. Jesteśmy przyjaciółmi, to wszystko.
-
Ha! Nie wierzę w to ani na jotę - wtrącił się Jack. - Mężczyzna i
kobieta nie mogą się przyjaźnić ot tak sobie. Jeżeli tak sądzą, to po
prostu sami się oszukują. Każdy to wie.
- Ja nie...-
zaczęła Colleen.
-
Każdy prócz Colleen Brady - uciął zjadliwie Jack.
Nicola zerknęła na zegarek.
115
-
Czy mielibyście coś przeciwko temu, żebyśmy już poszli? Moja
kuzynka Da
na ma zadzwonić, bo musimy omówić przygotowania do
rocznicy ślubu dziadków. To ważne, więc nie mogę się spóźnić.
Cała trójka wstała i pomaszerowała do samochodu Jacka. Wiał
przenikliwy wiatr, pojawiły się też pierwsze płatki śniegu. W miarę
jak jechali, śnieżynki zamieniły się w spore płaty, wirujące na wietrze
szybciej i gęstniejące z minuty na minutę. Dziewczyny rozmawiały o
niespodziewanej zmia
nie pogody, świadome obecności milczącego,
lecz kipiącego niemą złością Jacka.
Colleen ledwie zdawała sobie sprawę z tego, co mówi. Nie umiała
odwrócić wzroku ani myśli od ponurego, zamkniętego w sobie Jacka.
Bo rozmawiała z Roddem przez telefon?! oto siedziała smutna i
przestra
szona, zastanawiając się, co się stanie po powrocie do domu.
Próbowała znaleźć sposób na załagodzenie sporu, w końcu chciała
nawet wybuchnąć płaczem i błagać go, by przestał się złościć.
Nagle wszystko to wydało jej się mocno niesprawiedliwe. Przecież to
o n zachował się niewłaściwie, a ona chce go przepraszać i głaskać po
głowie? Widziała podobne sceny ze swoimi siostrami i ich
narzeczonymi w rolach głównych i o ile pamiętała, to zazwyczaj
panny Brady prowadziły negocjacje pokojowe. Wiele razy miała
nadzieję, że siostry powiedzą swym mężczyznom parę słów prawdy,
że zmuszą ich do przejęcia inicjatywy, przerwania ognia i
wywieszenia białej flagi.
Cóż, być może nadszedł czas, by wyrzec się rodzinnego pacyfizmu
Bradych.
9
-
Możesz nas po prostu wysadzić przed blokiem - rzuciła chłodno
Colleen, kiedy zbliżali się do celu. - Nie musisz wjeżdżać na parking.
Albo wchodzić do środka, dodał Jack w duchu. Zerknął szybko na
Colleen. Skrzyżowała ramiona na piersiach i przybrała buntowniczą
minę. Jakże różniła się od niemal szlochającej, pełnej poczucia winy
dziewczynki, któ
ra wsiadła do samochodu po opuszczeniu baru.
Niezadowolony z tej przemiany, uniósł niecierpliwie brwi.
-
I co potem? Każesz szoferowi iść do diabła?
-
Idź, gdzie ci się podoba - odpaliła Colleen - ale najpierw jesteś
116
winien Nicoli przeprosiny. Twój chamski wybuch w restauracji
po
stawił ją w bardzo niemiłej sytuacji. Dlatego chciała wyjść tak
szybko.
-
Chciała wyjść, bo czeka na telefon od kuzynki Dany - warknął
Jack.
-
Zwykła wymówka. - Colleen ani myślała ustąpić. - Dana dzwoniła
wczoraj.
-
Czy mogłabym zostawić was samych? - zapytała sucho Nicola. -
Jack, dzięki za podwiezienie. Nie musisz przepraszać, nie było mi aż
tak nieprzyjemnie. Lecę na górę, bo naprawdę czekam na telefon,
choć nie od Dany. Ona rzeczywiście dzwoniła wczoraj.
Colleen natychmiast odłożyła kłótnię na bok.
- Nicola, czekasz na telefon od Kamala, tak? -
zapytała pośpiesznie.
Nicola skinęła głową i wyskoczyła z samochodu.
-
Kłóćcie się dalej beze mnie. Cześć.
Colleen chciała wybiec za nią, ale Jack chwycił ją za rękę i
przytrzymał.
-
Jeszcze nie skończyliśmy dyskusji, moja droga. - Jego głos stracił
całą jadowitość, teraz wyzierała z niego obojętność, nie wściekłość.
-
Wybacz, ale nie będę marnowała czasu na jałowe spory z tobą.
Muszę powstrzymać Nicolę, bo jeśli uwierzy w to, że ma jakieś
szansę u Kamala, to on złamie jej serce.
-
Może naprawdę ma jakieś szansę. - Jack wzruszył ramionami. -
Azerbejdżan jest tak daleko, a Nicola mieszka tutaj, w Buffalo. Tak
czy siak, to nie twój interes, Colleen. Pozwól Nicoli samej kierować
swym życiem uczuciowym, a ty skoncentruj się na swoim.
-
Moje życie uczuciowe, jak na razie...
Nie dał jej skończyć.
- Jak na razie? -
powtórzył. Nadal trzymając ją za ramię, wyciągnął
drugą rękę i ujął Colleen pod brodę, przez co musiała spojrzeć w jego
ciemne, głębokie źrenice. - Mogłabyś to wyjaśnić?
-
Co tu wyjaśniać? - Colleen szarpnęła się nerwowo. Udało jej się
wyswobodzić tylko dlatego, że on postanowił ją puścić. Wiedzieli o
tym oboje. Na zewnątrz wyła wichura, o szyby uderzały coraz
silniejsze porywy śnieżycy. Colleen zadrżała i otuliła się szczelnie
płaszczem.
117
-
Lepiej już pójdę, a ty jedź do domu. Drogi mogą zostać zasypane...
-
Drogi zostaną zasypane, gwarantuję ci. - Jack zapuścił silnik. - Ale
zanim to nastąpi, my będziemy bezpieczni u mnie. - Błyskawicznie
wykonał skręt kierownicą i zawrócił, nic sobie nie robiąc z protestów
Colleen.
-
Zaczęłaś coś mówić o swoim życiu uczuciowym - rzekł chłodno. -
Odnoszę wrażenie, że robisz ze mnie durnia. Rzuciłaś rękawicę, a ja
muszę ją podnieść, inaczej okazałbym albo obojętność, albo słabość.
Nie jestem obojętny i słaby też nie, Colleen.
Colleen nerwowo otwierała i zamykała torebkę.
- Nie wiem, o co ci chodzi.
-
A zatem powinienem ci wyjaśnić, czyż nie? Kiedy kobieta mówi
„życie uczuciowe, jak na razie” takim tonem, jak ty przed chwilą, to
znaczy, że nie ma żadnego życia uczuciowego, o którym warto byłoby
wspominać. Skoro w twym życiu nie ma innego mężczyzny poza
mną, to chyba naturalne, że czuję się dotknięty.
-
Nie ma innego mężczyzny? Więc nie wierzysz, że spotykam się z
Roddem Garrettem na boku? -
Gniew zdążył już stopnieć, a jego
miejsce powoli zajmowało kipiące podekscytowanie.
- Nie zmieniaj tematu, Colleen. Rozmawiamy o...
-
Moim życiu uczuciowym. - Jack zatrzymał wóz na czerwonym
świetle i przyjrzał się dziewczynie badawczo. Colleen wpatrywała się
w niego szeroko otwartymi oczami.- Jak na razie.
Czarne oczy Jacka zwęziły się w szparki. Przez kilka sekund nie był
w stanie ruszyć samochodem, choć wokół nich ulica świeciła
pustkami.
-
Powinienem był wziąć cię do łóżka parę tygodni temu - syknął
przez zaciśnięte zęby. - Mogłem to zrobić, dobrze wiesz.
- Na pewno? -
odcięła się buńczucznie,
-
Bez cienia wątpliwości. Nie powstrzymałabyś mnie, nie umiałabyś.
Uśmiechnęła się słodko.
-
Zgódźmy się co do tego, że się nie zgadzamy, Jack.
-
Wyhodowałem żmiję na własnej piersi - poskarżył się Jack. - Oto,
co mnie spotyka za to, że nie zaspokoiłem swoich żądz seksualnych.
Zasługuję na takie traktowanie, bo nie naciskałem cię, nie ponaglałem,
bo dałem ci czas na... - urwał i siedział sztywno, mocno ściskając
118
kierownicę.
-
Zakochanie się w tobie? - spróbowała zgadnąć Colleen.
W samochodzie zaległa skrząca napięciem cisza.
-
Nigdy nie widziałem tak zaśnieżonych ulic - odezwał się nagle Jack
szorstkim głosem. - Prawie nie można przejechać. Muszę się
skoncentrować na prowadzeniu.
Czy istnieje skuteczniejszy sposób, żeby wykręcić się od rozmowy?
Colleen posmutniała. Wyjrzała przez okno. Drogi wcale nie
wyglądały tak źle, przynajmniej jeszcze nie teraz. Ale ona już nie
potrafiła się powstrzymać.
-
Bo to się stało, Jack - powiedziała cicho. - Zakochałam się w tobie.
Co za ulga wypowiedzieć to wreszcie na głos! Poczuła, jak serce
wypełnia jej radosna lekkość, a ciało zaczyna pulsować pożądaniem.
Wszystko zrobiło się takie prawdziwe, cudowne i na swoim miejscu.
Kocha Jacka, a miłość wzbudziła i spotęgowała pragnienie fizycznego
kontaktu. Miłość uczyniła z namiętności, którą do niego czuła, coś
głębokiego i ważnego. Do chemii i hormonów, które dały o sobie znać
u obojga od pierwszej chwili ich zna
jomości, miłość dodała uczucie i
głębię. Teraz nie musi się już wstydzić tlącego się wewnątrz niej
pożądania.
-
Kocham cię, Jack - wyszeptała, wsłuchując się w brzmienie swoich
słów. Całe życie czekała na moment, kiedy powie to odpowiedniemu
mężczyźnie.
Ja
ck rzucił jej ukradkowe spojrzenie i zamyślił się. Słyszał wyznania
miłosne wiele razy: od Donny, która kochała właściwie jego karierę
sportową i płynące z niej korzyści, od mnóstwa innych kobiet, które
usiłowały w ten sposób nim manipulować.
Jednak jego
cynizm stopniał na dźwięk tych słów wypowiedzianych
głosem Colleen. Wiedział, że mówi prawdę. Nie wykrztusiła ich
przecież podczas zbliżenia, gdy w gorącej atmosferze można łatwo
pomylić „Kocham cię” z „Lubię się z tobą kochać”.
Uświadomił sobie, że spędzili razem sporo czasu, że zdążyli już
dobrze się poznać, że widziała go w najlepszym wcieleniu jako
ciepłego i wyrozumiałego opiekuna i w najgorszym jako
wściekającego się, niecierpliwego samca. To wszystko eliminowało
możliwość pomylenia ciągot seksualnych z prawdziwym uczuciem.
119
Czy podświadomie szukał takiego zabezpieczenia? Ta myśl poraziła
go jak grom z jasnego nieba.
- Jack? -
zaniepokoiła się Colleen. - Powiedz coś, powiedz
cokolwiek. Siedzisz koło mnie i milczysz jak grób od... - z trudem
przełknęła ślinę - odkąd wyznałam, że cię kocham. - Nieprzyjemne
ukłucie zwątpienia sprawiło, że skuliła się na fotelu. Może jej
wyznanie zaskoczyło go i przestraszyło? Może ciąży mu, zamiast go
cieszyć?
Jack wprowadził samochód na podjazd do garażu.
- W takiej chwili zabrzmi to pewnie strasznie prozaicz
nie, ale muszę
wyjść i otworzyć garaż. Przysięgam, że jutro kupię ten elektroniczny
zamek z pilotem.
Pośpiesznie wyskoczył z auta w gęsty śnieg, lecz myślami był daleko
od elektronicznych zamków do garaży. Słowa Colleen nadal
dźwięczały mu w uszach. Kocha go i musiał przyznać, że
doprowadziło do tej sytuacji jego zachowanie w ciągu ostatnich
tygodni. Chciał wzbudzić w niej miłość, a nie tylko pożądanie.
Zatopiony w rozważaniach, nie zwracał uwagi na przenikliwie zimny
wiatr i wirujące wokół płatki śniegu.
Czy kocha Colleen? Po historii z Donną postanowił traktować miłość
jako termin, którego ludzie, sami się okłamując, używają na
określenie związku opartego na seksie lub wzajemnych korzyściach, a
czasem na jednym i drugim jed
nocześnie. Ale z Colleen nie uprawiał
seksu, a ich związek nie przyniósł specjalnych korzyści żadnej ze
stron. Jack je
szcze nigdy tak się nie namęczył, jak ostatnio z Colleen,
by zdobyć czyjeś zaufanie.
Wrócił myślami do teorii Williama Jamesa. Wszyscy sądzili, że Jack
i Colleen kochają się, bowiem zachowywali się tak, jak każda
zakochana para. Spotykali się codziennie, śmieli się, żartowali,
rozmawiali, dotykali się i całowali, rzucali sobie powłóczyste
spojrzenia. Czy w takim razie jest
zakochany? Cóż za dziwaczny
temat do rozmyślań dla takiego cynika jak on. A jednak...
Colleen obserwowała go, kiedy otwierał ciężkie odrzwia, a potem
odwrócił się i z wysiłkiem prąc pod wiatr, na powrót skierował się ku
autu. Jakież rozczarowanie, jakiż zawód przyniosło jej szczere
wyznanie! Jack wyglądał na oszołomionego i milczał, zamiast
120
odpowiedzieć po prostu „Ja też cię kocham”.
Nie powiedział tego, bo jej nie kocha. Zrobiła z siebie kompletną
idiotkę. Rozprawiał o zaśnieżonej drodze i drzwiach do garażu,
wszystko po to, by uniknąć rozmowy o tym, co od niej usłyszał.
Jack wrócił do samochodu, wjechał do środka i na nowo podjął długą
procedurę mocowania się z drzwiami. Colleen zignorowała go.
Siedziała nieruchoma i milcząca, aż otworzył drzwiczki, wziął ją na
ręce i wyniósł z samochodu.
- Co robisz? -
pisnęła. - Postaw mnie na ziemię.
-
Sądziłem, że będzie szalenie romantycznie, jeżeli mężczyzna,
któremu właśnie wyznałaś miłość, wniesie cię na górę na rękach.
Popatrzyła na niego z obrzydzeniem.
- Nie
zamierzam już dłużej wprawiać cię w zakłopotanie swoją
obecnością, Jack. Byłabym wdzięczna, gdybyś uczynił to samo. -
Dość trudno zachować dumną wyniosłość, kiedy ktoś niesie cię na
rękach, lecz Colleen starała się jak mogła, rzucając złowieszcze
spojrze
nia i krzyżując dłonie na piersiach.
Wypuścił ją z objęć dopiero w kuchni. Natychmiast podeszła do
wiśniowego aparatu telefonicznego.
- Do kogo dzwonisz? -
zainteresował się Jack.
-
Do Nicoli. Mam nadzieję, że starczy jej odwagi, żeby tu po mnie
przyjecha
ć.
- Nie odwagi, tylko samobójczej desperacji. Nikt nie powinien
wyjeżdżać w taką śnieżycę. - Jack wyjął słuchawkę z dłoni
dziewczyny i odłożył na widełki. Zaczął rozpinać jej płaszcz.
-
Nie będziesz nigdzie dzwonić i nigdzie nie pojedziesz, Colleen.
Coll
een spróbowała zapiąć płaszcz z powrotem, ale bez skutku.
-
I nie chodzi tu bynajmniej o śnieg na ulicach. - Zdjął z niej okrycie
i upuścił je na podłogę. - Chciałbym, żebyś ze mną została, Colleen. -
Wziął ją za obie dłonie.
-
Bo ci mnie żal? Dlatego, że ja cię kocham, a ty mnie nie?
-
To świetnie, bo nie zamierzam się nad tobą litować. - Jack
westchnął niecierpliwie. - Chyba nie idzie mi za dobrze. Nigdy w
życiu nie namieszałem aż tyle.
-
Z pewnością masz rację. Można by sądzić, że tak doświadczony
podr
ywacz jak ty przywykł do tego, że kobiety zakochują się w nim
121
bez pamięci i od razu wyznają swą miłość. Powinieneś mieć na
podorędziu jakąś gotową odpowiedź. Na przykład: „Jestem w tobie
zakochany, ale cię nie kocham”. Jeden z moich szwagrów zwierzył mi
s
ię, że dzięki tej frazie doskonale sobie radził z kobietami, oczywiście
przed ślubem z moją siostrą.
-
Oczywiście. - Jack skrzywił się. - Sam to mówiłem parę razy.
-
Dziękuję, że mnie tym nie uraczyłeś. Czuję się wystarczająco
upokorzona.
- Uwierz mi, C
olleen, upokorzenie to ostatnia rzecz na świecie, jaka
mogłaby cię ode mnie spotkać. - Wciągnął powietrze ze świstem. -
Wygląda na to, że się z tego nie wykręcę. Po prostu powiem ci to, co
chcesz usłyszeć. Ja... - urwał i z trudem przełknął ślinę. - Kocham cię,
Colleen.
Czekała na te słowa tak długo, lecz nie w ten sposób wypowiedziane.
Spojrzała na niego spod oka.
-
Mówisz to tylko dlatego, że chciałam to usłyszeć. Sam się do tego
przyznałeś.
-
Mówię to, bo to prawda. Szaleję za tobą, Colleen. Kocham cię od
dawna, ale byłem za głupi albo zbyt uparty, żeby przestać się z tym
kryć przed sobą, a co dopiero przed tobą. Ale to prawda, kocham cię.
Wpatrywała się w niego uważnie, jeszcze nie wierząc w szczerość
ostatnich zdań.
-
Na... naprawdę? - wykrztusiła.
-
Sądzisz, że zrobiłbym z siebie takiego durnia, gdybym cię nie
kochał? - Twarz Jacka powoli rozjaśniła się w uśmiechu. Naraz
wszystko stało się tak oczywiste, tak oślepiająco jasne. - Oczywiście,
że cię kocham, Colleen.
Wciąż trzymając ją za ręce, wolnym ruchem przyciągnął ją ku sobie.
-
Łatwo być zimnym cynikiem, kiedy ci nie zależy. Ale mnie zależy
na tobie tak bardzo, najdroższa. Kocham cię.
- Och, Jack! -
krzyknęła Colleen głosem ochrypłym ze szczęścia.
Rzuciła mu się na szyję i objęła go mocno, płacząc i śmiejąc się na
przemian.
Wielkie dłonie Jacka chwyciły ją w pasie, uniosły w górę i okręciły
wkoło. Colleen pisnęła cienko i oboje wybuchnęli śmiechem pełnym
szczęścia.
122
-
To wcale nie było takie straszne. - Jack uśmiechnął się. - Dlaczego
nie poddałem się i nie powiedziałem ci tego przed miesiącem?
-
Cieszę się, że zwlekałeś tak długo. Miesiąc temu prawdopodobnie
bym ci nie uwierzyła. Och, Jack, chyba nigdy nie byłam taka
szczęśliwa, nawet na ślubie moich sióstr, nawet po narodzinach ich
dzieci.
Ocz
y Jacka pociemniały. Pozwolił jej ześlizgnąć się ze swojej
potężnej klatki piersiowej i ostrożnie postawił ją na ziemi. Tym
sposobem samo wypuszczanie jej z ramion prze
rodziło się w długą,
intymną pieszczotę.
-
Odkąd cię spotkałem, jestem szczęśliwszy niż kiedykolwiek
przedtem -
wyznał cicho. - Wniosłaś światło w moje życie, Colleen.
Dałaś mi wszystko, czego pragnąłem, nawet o tym nie wiedząc.
Złączyła dłonie na jego karku i spojrzała mu w oczy.
- Wszystko prócz jednego -
poprawiła go miękko. - Jack, chcę się z
tobą kochać.
Przez chwilę patrzyli na siebie, lecz zaraz usta Jacka wpiły się w jej
namiętne, łakome i wilgotne wargi. Odpowiadała na jego pożądanie
tym samym, rozchylała usta, błądziła językiem po jego podniebieniu,
wzniecając w sobie coraz większy żar. Im mocniej ją całował, tym
więcej chciała pocałunków. Kiedy wreszcie oderwali się od siebie,
Colleen szepnęła:
-
Tak bardzo cię pragnę, Jack.
Miękki, matowy głos przeszył go jak prąd elektryczny. Przeogromna
siła narastającego pożądania ogarnęła wszystkie zakamarki jego
mózgu, a pierwotny instynkt samca podpowiadał, by zaciągnąć ją do
najbliższego pokoju, rzucić na dywan i posiąść w szaleńczym ogniu
żądzy.
Ale przeważyło w nim coś silniejszego niż prymitywne nakazy płci.
Powstrzymał wybuch namiętności, wziął Colleen na ręce i zaniósłszy
do sypialni, delikatnie ułożył na środku mosiężnego łoża. Blask
księżyca wpadł do pokoju, napełniając go nieziemskim,
srebrnobłękitnym światłem. Po raz pierwszy w życiu nie tyle
oczekiwał przyjemności, co pragnął ją dawać. Colleen potrzebowała
czasu i łagodności, więc zrobi to dla niej. Nie będą uprawiali seksu:
będą się kochać.
123
Ostrożnie zdjął jej buty, masując małe stopy i krążąc palcami wokół
jej kruchych kostek.
-
Nareszcie rozumiem, co ludzie widzą w noszeniu bransoletek na
nogach -
powiedział, gładząc swą wielką dłonią kostki Colleen. -
Kupię ci taką, żebyś ją nosiła tylko dla mnie. Masz najbardziej
seksowne kostki na świecie.
Szybkim ruchem zrzucił swoje buty i położył się obok Colleen, która
wtuliła się w jego bark i przesuwała palec wzdłuż linii jego ust.
-
W końcu jesteśmy razem - szepnęła cichutko. Jej uśmiech
promieniował miłością.
Jack przyjrzał się jej po raz nie wiedzieć który.
-
Jesteś piękna, Colleen i taka słodka. - Zaczął rozpinać guziki
niebieskiej bluzeczki ze sztucznego jedwabiu. Krót
ka, obcisła
spódniczka podwinęła się w górę, odsłaniając kształtne, jędrne uda.
- I seksowna. -
Jęknął przesuwając dłoń po jej udzie. Powoli,
centymetr po centymetrze, podnosił spódniczkę coraz wyżej. Natknął
s
ię na przymocowaną do pasa podwiązkę i pogładził nad wyraz
wrażliwą skórę nad brzegiem pończoch, a Colleen w odpowiedzi
zadrżała.
- Bardzo seksowna. -
Nadal głaskał to czułe miejsce. - Masz
najgładszą skórę na świecie - wychrypiał. - Jak jedwab.
Colleen
wciągnęła powietrze w płuca. Wiedziała, że się rumieni, a
krew w jej żyłach zdawała się kipieć jak lawa w wulkanie.
-
Nie... nie mogę uwierzyć, że tu jestem - wyjąkała z trudem. -
Pragnęłam cię od dawna, ale bałam się, że mnie nie zechcesz.
Jack roześmiał się.
-
Jak w ogóle mogło ci to przyjść do głowy? Od pierwszego dnia
wiedziałaś, że cię pragnę.
-
Wiedziałam, że chcesz mnie wziąć do łóżka. Bałam się, że chcesz
tego tylko dla sportu, a nie... Z miłości.
Wzory, które wypisywał po wewnętrznej stronie jej ud, odczuwała
jak wyładowania elektryczne, rozchodzące się błyskawicznie po
całym ciele i osiągające szybko swój cel: tajemne centrum kobiecości.
Wydała z siebie stłumiony jęk i pogrążyła się we mgle przenikających
ją emocji.
-
Chcę ciebie z miłości, tylko z miłości - poprzysiągł. Pochylił głowę
124
i objął wargami jej usta. Wsunął język w wilgotne wnętrze i poruszał
nim miarowo w pierwotnym ryt
mie, który odpowiadał pulsacji
między udami Colleen.
Pocałunki przybrały na sile, stały się bardziej dzikie i łapczywe.
Colleen przywarła do Jacka, błądząc rękoma na oślep po całym jego
ciele, pragnąc być tak blisko niego, jak to tylko możliwe. Dłonie Jacka
wślizgnęły się pod spódniczkę i objęły pośladki. Kiedy dotarły do
koronkowego obrzeża fig, Colleen wstrzymała oddech, a wtedy
wsunęły się zuchwale pod jedwabistą materię i poczęły głaskać
miękką skórę podbrzusza.
Jack wcisnął ją silnym ruchem w kołyskę utworzoną z jego twardych
ud i Colleen poczuła nacisk tętniącej napięciem męskości. Nie
przestawał masować i pieścić miękkiej krągłości jej ciała. Zwinnymi
pociągnięciami palców uwolnił pończochy z podwiązek. Muskając
dłońmi załamania i wypukłości ud, a potem łydek zrolował pończochy
do samego dołu. Po drodze zdążył obrysować palcami kolana,
nauczyć się kształtu łydek i jeszcze raz popatrzeć na zachwycające
kostki jej stóp.
Zręczność, z jaką odpiął podwiązki, nieco zaskoczyła Colleen. Sama
nie zrobiłaby tego lepiej i szybciej”.
-
Masz za sobą sporą praktykę - zauważyła. Nawet w jej własnych
uszach słowa te zabrzmiały niepewnie i nerwowo.
-
Nie bój się mnie, Colleen - rzekł cicho, patrząc jej przy tym w oczy.
Sprawiała wrażenie onieśmielonej, nieco zagubionej, ale
niewiarygodnie seksownej, co wydaje się dość karkołomną
kombinacją, lecz w Colleen te przeciwstawne cechy harmonizowały
ze sobą całkiem naturalnie. Ogarnęła go fala czułości. - Kocham cię.
Pamiętaj o tym.
Jego głos uspokajał i kusił. Kochają. Kiedy patrzyła nań, niemal
wyczuwała, jak niepewność i zagrożenie odpływają w niebyt, i
zostawiają jej tylko wolność, swobodę i pragnienie, by dać szczęście
kochanemu mężczyźnie. Jackowi Blackledge’owi, który kochał ją
równie szczerze.
Ośmielona, poszukała zamka jego dżinsów i natrafiła na twardą,
męską wypukłość pod szorstkim materiałem. Jej uszu dobiegł
zduszony jęk Jacka i uśmiechnęła się lekko. Natychmiastowa reakcja
125
mężczyzny dodała jej pewności siebie, przyniosła poczucie cudownej
władzy, a jednak chciała ofiarować mu radość i zaspokojenie. Oto
paradoks, który powinien wprowadzić ją w pomieszanie, ale tak się
nie stało. Była rozgrzana namiętnością, chciała dawać i brać, Chciała
doświadczać, chciała wiedzieć.
Delikatnie odsunął jej rękę, ucałował wszystkie palce, wnętrze dłoni i
nadgarstek, by nagle chwycić ją za ramię i unieść do pozycji
siedzącej.
-
Zdejmij bluzkę, Colleen - poprosił łagodnie, pożerając ją głodnym
wzrokiem. Poprzednia Colleen uciekłaby przerażona, lecz ta nowa,
przebudzona, zapomniała o wstydzie. Guziki Jack rozpiął już
wcześniej, więc zsunęła bluzkę z ramion bez przeszkód.
Miała na sobie koronkowy staniczek w kolorze ecru, z którego
wyłaniały się powiększone, pełne piersi. Spod ciemnej tkaniny
prześwitywały twarde, wyraźnie zaznaczone brodawki. Jack sięgnął
ku nim i pieścił palcem jedną, a potem drugą, oczarowany ich
kształtem i wielkością.
Colleen
zwilgotniała w środku. Musnęła jego wargi swymi z
początku lekko, potem z rosnącym pożądaniem. I kiedy całował ją
długo, mocno i głęboko, swą wielką dłonią ściskając delikatnie pierś i
pocierając brodawki, poczęła drżeć z podniecenia.
Colleen wsłuchiwała się we własny ciężki, chrapliwy oddech. Nagle
odsunęła się od Jacka, nie mogąc znieść zbyt gwałtownych doznań.
Zmysłowy żar ogrzewał jej skórę tak silnie, że nawet cienki staniczek
zdawał się przeszkadzać, jakby stanowił nieprzebytą barierę, którą
należało jak najrychlej usunąć. Ściągnęła go czym prędzej przez
głowę. Jack padł na plecy i przyglądał się jej zamglonym, lecz
intensywnym spojrzeniem.
-
Masz piękne piersi, Colleen - rzekł w końcu ochryple. -
Mlecznoróżowe, takie jędrne i wysokie, tak cudownie okrągłe.
Uwielbiam na nie patrzeć. Uwielbiam ich dotykać.
Colleen przyglądała się spod omdlewających powiek, jak jej piersi
wypełniają wnętrze jego dłoni. Kiedy wargi Jacka zamykały się
gorącymi, wilgotnymi pocałunkami na sztywnych, zaróżowionych
broda
wkach, czuła przenikające całe jej jestestwo płomienie żądzy,
wrzące napięcie, graniczące wręcz z bólem.
126
Uwolnił ją ze spódniczki tak zręcznie, że zdziwiłaby się gdyby była
tego świadoma. Ale jej świadomość rozpuszczała się powoli w
oparach namiętności. Zmysły odbierały jedynie sygnały od
pieszczonych piersi i nerwów targanych odrętwiającą pulsacją.
Krzyknęła krótko, przywarła do niego i wpiła się paznokciami w
grubą wełnę swetra.
Sweter. Nagle zdała sobie sprawę, że ubranie Jacka przeszkadza jej.
Chciała czuć ciepło jego ciała na swej skórze, chciała widzieć jego
nagość, dotykać go...
Wsunęła dłonie pod sweter, pod koszulę i odnalazła twarde, nagie,
napięte sploty mięśni. Zadygotała z przypływu żądzy. Zachwyciło ją
jego ciało, takie silne, muskularne i męskie. Przeszyła ją rozżarzona
strzała namiętności. Błądziła dłońmi po jego torsie, czochrała gęste
owłosienie, a potem powędrowała wyżej, by dotknąć sztywnych,
napiętych brodawek.
Jack chwycił jej ręce i odepchnął delikatnie.
Gwałtownie otworzyła oczy i spojrzała na niego z obawą.
-
Zrobiłam coś złego?
-
Nie, kochanie. Radzisz sobie doskonale. Tylko że ja mam na sobie
za dużo ubrania. Już czas, by się pozbyć tego i owego.
-
A może wszystkiego naraz? - zapytała Colleen zduszonym,
namiętnym tonem, którego nigdy wcześniej u siebie nie zauważyła.
Podniósł się do klęczek i ściągnął sweter. W przypływie odwagi
Colleen uklękła również i pomogła mu rozpiąć guziki koszuli. Ich
palce przeszkadzały sobie nawzajem i w rezultacie więcej guzików
przeoczyli, niż odpięli. Upadli na materac chichocząc.
-
Pamiętasz stare przysłowie? Jak się człowiek śpieszy, to się diabeł
cieszy -
rzuciła Colleen ze śmiechem. Przez krótką chwilę zastanowiła
się nad ich niewiarygodną poufałością. Klęczy na łóżku w samych
tylko majteczkach i pró
buje rozebrać Jacka, a jednak wcale się nie
wstydzi. Jack na
dal jest Jackiem, z którym może się droczyć i
żartować.
-
Niestety, przysłowia często mówią prawdę - powiedział Jack z
lekkim odcieniem smutku w głosie, mocując się ponownie z
guzikami. T
ym razem wyszedł z potyczki zwycięsko, zdjął koszulę i
rzucił ją na podłogę.
127
Colleen pożerała go wzrokiem. Skóra Jacka rozbłyskiwała
drobniutkimi kropelkami potu. Miał szeroką klatkę piersiową,
porośniętą gęstymi ciemnymi włosami, które rzedły na brzuchu, acz
rosły także niżej, ukryte jeszcze przed jej spojrzeniem. Zapragnęła go
dotknąć i uczyniła to. Wczepiła palce w gąszcz ciemnego owłosienia,
podziwiając jego miękkość. Lekko piżmowy zapach męskiego ciała
dotarł do jej nozdrzy i zamroczył ją jak dym opium.
Obserwowała spod przymkniętych powiek, jak rozpina klamrę paska
i opuszcza suwak w swoich spodniach. Wstrzymała oddech,
zafascynowana widokiem mężczyzny, który zdejmował spodnie i
bieliznę zwinnymi, precyzyjnymi ruchami. Serce roztańczyło się w
piers
i, gdy ujrzała go nagiego; potężnego i oszałamiającego.
Nagle ogarnął ją lęk. Porażająca w swej potędze męskość Jacka
sprawiła, że zobaczyła siebie jako małą, kruchą i bezbronną istotę.
Wiedziała, na czym polega miłość fizyczna, ale ta wiedza okazała się
żałośnie niewystarczająca.
Zrozumiał jej wahanie i po raz kolejny pohamował gorejącą w nim
namiętność.
-
Nie bój się, Colleen - szepnął, pociągając ją za sobą na materac. -
Nic się nie stanie, póki sama tego nie zechcesz.
I znów cierpliwość i wyrozumiałość Jacka oddaliły jej strach,
przywracając spokój. Nagi, ułożył się przy niej, a ona mocno go
objęła. Fala gęstego gorąca rozlała się po całym ciele Colleen. Jack
przybliżył usta do jej twarzy, lecz tym razem ona przejęła inicjatywę.
Jej język przystąpił do śmiałego ataku. Całowała go z intensywnością,
jakiej dotąd nie doświadczyła.
Dłoń Jacka wędrowała figlarnie po jej płaskim brzuchu, a po chwili
wkradła się pod cienką tkaninę majteczek, na co Colleen
odpowiedziała gwałtownym westchnieniem. Dotykał jej czule, aż
znalazł miejsce wilgotne i nabrzmiałe, Colleen zadrżała.
Jack zsunął jej majteczki, a ona, naga i drżąca, przylgnęła do niego.
Głaskał jej brzuch i biodra, choć wiedział, że czeka z zamkniętymi
oczami, by sięgnął niżej. Drgnęła, a powódź namiętności jak rzeka
miodu wypełniła wszystkie zakamarki jej ciała, czyniąc ją wilgotną i
uległą.
- Jack! -
wykrzyknęła w niewiarygodnym przypływie podniecenia. -
128
Jack, proszę.
-
Chcesz, żebym cię dotknął? - spytał nienaturalnie niskim głosem.
Brakowało jej doświadczenia, by umiała ukryć swe potrzeby, ale jemu
sprawiało przyjemność ich zaspokajanie. Trzymał w ramionach
kobietę cudownie naturalną i zmysłową. Mógł wziąć ją teraz, lecz
wolał przedłużyć grę miłosną, aż zbudzi się w niej taki głód
namiętności, że zapomni o wszystkich obawach i uprzedzeniach.
-
Gdzie mam cię dotknąć, Colleen?- wyszeptał. - Tutaj? - Szorstką
dłonią nakrył jedwabisty trójkąt ciemnozłotych włosów u szczytu ud.
Cicho pisnęła i uniosła powieki. Wpatrywał się w nią wzrokiem
zamglonym z nami
ętności.
- Tak -
zdołała szepnąć, dygocząc z niecierpliwości.
-
Proszę, rozsuń nogi, Colleen - poprosił łagodnie, co rozpaliło ją
jeszcze bardziej. Tępy ból w środku i tętniące podniecenie
natychmiast przełamały wszelkie bariery.
Śmiało rozluźniła mięśnie ud i lekko rozchyliła nogi. Palec
wskazujący wniknął pomiędzy nabrzmiałe fałdy. Jednocześnie Jack
zaczął ją całować, nie przerywając badania nie znanych jeszcze
żadnemu mężczyźnie przestrzeni. To, jak ją dotykał... To, co czuła
dzięki niemu... pragnęła, by ta noc trwała w nieskończoność; a
jednocześnie coś w niej narastało, coś nieuchwytnego i szaleńczo
ekscytującego, co nagliło, by...
Oderwała wargi od całujących ją ust Jacka.
- Jack, ja...
Cokolwiek zamierzała powiedzieć, zostało zapomniane gdy
powolny
m ruchem wsunął palec wewnątrz jej kobiecości. Colleen
drgnęła konwulsyjnie. Instynktownie zacisnęła mięśnie i poczuta coś
tak niewiarygodnie porywającego, że zrobiła to raz jeszcze.
-
Jesteś taka miękka, taka wilgotna i cudowna - usłyszała niski,
gardłowy głos Jacka. Całe jego ciało pulsowało. - Nigdy nie śniłem,
że można pożądać kogoś jak ja ciebie, Colleen.
-
Czuję to samo - wykrztusiła. - Teraz, kiedy jestem z tobą...
Rosło w niej napięcie, a wraz z nim gorączka wszystkich zmysłów.
Wtuliła się w niego, bezwiednie wprawiając biodra w naturalny,
falujący rytm. Między udami odczuwała pustkę, która musiała być
natychmiast wypełniona.
129
- Kochaj mnie, Jack -
poprosiła cicho. - Kochaj mnie teraz.
-
To może zaboleć. - W ciszy nocy jego głos zabrzmiał ochryple.
Colleen poczuła, jak Jack przegina się od szalejącego w nim
pragnienia; zrozumiała też, że ostatkiem sił trzyma swe żądze na
wodzy.
- Nie szkodzi -
szepnęła, muskając go ustami. - Kocham cię bardzo,
pragnę cię tak bardzo, że nie boję się bólu.
- Musimy
być ostrożni - powiedział. Usłyszała szelest rozrywanej
folii. Była wdzięczna, że o tym pomyślał, bo jej zupełnie wypadło to z
głowy. Własny brak doświadczenia w zestawieniu z jego
wyrafinowaniem chwilami nieco ją deprymował.
Jack wślizgnął się między jej nogi i Colleen wstrzymała oddech,
czując napór twardego, rozpalonego ciała. Ich oczy spotkały siei tak
pozostały, utrzymując nieme porozumienie w przyćmionym blasku
księżyca.
Wszedł w nią, pchnął delikatną przeszkodę, cały czas szepcząc jej do
ucha słowa miłości i pożądania, słowa czułe i podniecające, które w
jej myślach wirowały w szaleńczym tańcu. Leżała spokojnie,
pozwalając mu wnikać głębiej i raz tylko wyprężyła się w spazmie
bólu.
-
Rozluźnij się, maleńka - mruczał Jack słodko. Jego głos działał jak
uspokajające polecenia hipnotyzera. Rozgrzanym oddechem owiał jej
twarz, ucałował i zebrał wargami słone łzy bólu. - Już dobrze,
kochanie. Tylko spróbuj się rozluźnić.
Colleen odetchnęła głęboko i wtuliła się w niego, czując silny nacisk
wewnątrz. Mała, przestraszona część jej jaźni chciała odepchnąć go i
uciec, lecz Colleen nie poddała się lękowi. Wsłuchała się w melodię
słów Jacka, skoncentrowała na miłości do niego i powoli, stopniowo
rozluźniła mięśnie. Jej ciało zaczęło oswajać się z obecnością Jacka,
który wsu
nął się głęboko w jej wnętrze.
Kiedy jął poruszać się miarowo, zesztywniała, oczekując ukłucia
bólu, lecz ono nie nadeszło. Zamiast bólu ogarnął ją żar i surowe,
prymitywne podniecenie, które wciąż rosło i rosło. Przywarła do
kochanka, oplot
ła go ramionami i udami tak ciasno, jak zdołała, a on
wypełniał jej miękką głębię, sprawiając, że krzyczała i jęczała z
czystej, dzikiej, przeogromnej rozkoszy.
130
Poruszali się we wspólnym rytmie, który stawał się coraz szybszy i
gwałtowniejszy. Colleen poczuła, jak gorąca spirala napięcia głęboko
w jej wnętrzu skręca się mocno, coraz mocniej, aż wreszcie wybucha
i, rozwijając swe skręty, rozsyła fale pulsującej, kipiącej rozkoszy.
Kiedy wpłynęła w nią fala męskiej siły, a jej ciało ogarnęły
konwulsje, us
łyszała swe imię szeptane zdyszanym głosem, i wtedy
już znała radość spełnienia: radość, jakiej dotąd nie przeżyła.
Przez dłuższą chwilę leżeli w milczeniu, odczuwając taką bliskość,
że żadne słowa nie były im potrzebne. Wtulając się w pierś Jacka,
Colle
en powitała rozlewającą się po całym ciele ciepłą, usypiającą
ociężałość. Westchnęła spokojnie i przysunęła się do niego jeszcze
bliżej.
-
Mam wrażenie, że w końcu wiem, co to jest seks z miłości -
powiedział Jack czule. Delikatnie wodził palcami po kosmykach
włosów Colleen. - Czegoś tak wspaniałego dotąd nie przeżyłem.
Uśmiechnęła się do niego, ukazując twarz jaśniejącą rozczuleniem.
-
To druga najpiękniejsza rzecz, jaką chciałam od ciebie usłyszeć,
Jack.
- A ta pierwsza?
-
Już ją słyszałam wcześniej. - Westchnęła ze szczęścia. - Kocham
cię.
-
Wobec tego powiem to jeszcze raz. Kocham cię, Colleen.
Pocałowali się leniwie i przeciągle. Chwilę później oboje zasnęli,
przytuleni do siebie jak małe kocięta.
10
Następnego ranka obudził ich przeraźliwie głośny dzwonek telefonu.
Jack otworzył jedno oko, spojrzał na budzik i jęknął. Dochodziło wpół
do ósmej. Kto, u diabła, budził go o tak pogańskiej porze w sobotę
rano?
- Tak -
warknął do słuchawki.
Colleen usiadła na łóżku. Wielkimi brązowymi oczami rozejrzała się
po obcym wnętrzu. Po raz pierwszy w życiu przebudziła się w łóżku
mężczyzny i w jego ramionach.
Spędziła tę noc wtulona w pierś Jacka, pod grubą kołdrą z gęsiego
puchu. W porannym słońcu wspomnienie namiętnej nocy zdawało się
131
tak odległe, jak czerń północnej godziny. Wczoraj...
Na samą myśl o wczorajszych wydarzeniach poczuła w środku
gorąco i słabość. Owinęła się szczelnie kołdrą, nagle świadoma swojej
nagości. Była taka bezbronna, taka onieśmielona.
Kiedy Jack wydał z siebie rozdzierający jęk, zesztywniała i zacisnęła
palce na brzegu nakrycia.
- Do ciebie. To Nicola -
oznajmił niezadowolonym tonem. Wręczył
jej słuchawkę, po czym przekręcił się na brzuch i przykrył głowę
poduszką.
Serce Colleen zabiło mocniej.
-
Nicola? Coś się stało?
- Na dworze pona
d metr śniegu, a ty pytasz, czy coś się stało -
odparła sucho Nicola. - Całe miasto zasypane, niektóre zaspy mają
nawet po dwa metry. Wyjrzyj przez okno, jeśli jeszcze tego nie
zrobiłaś.
- Jeszcze nie -
wymamrotała. - Hej, zadzwoniłaś, żeby mi przekazać
wi
adomości o pogodzie?
-
Gorzej. Mam ci przekazać wiadomości o Bradych i Ramseyach.
Wiesz, oni wcześnie wstają. Prawdopodobnie usłyszeli w telewizji
informacje o metrowych zaspach w Buffalo. Najpierw dzwoniła
Shavonne, potem Erin i Tara. Wszystkie chcą wiedzieć, jak sobie
radzisz wśród śniegów północy, i oferują bilet do Houston, gdy tylko
samoloty zno
wu zaczną latać.
Colleen siedziała jak skamieniała.
-
Co im powiedziałaś, Nicky? Że gdzie jestem? - W sobotni ranek w
mieście zasypanym śniegiem po dachy nie ma zbyt wielu możliwości.
-
Powiedziałam, że poszłaś na kolację do koleżanki z pracy, że
rozhulała się śnieżyca i nie mogłaś wrócić do domu, ale telefonowałaś
do mnie i czujesz się świetnie.
Colleen westchnęła z ulgą.
-
Stokrotne... nie, milionowe dzięki, Nicola. Ja...
- To jeszcze nie koniec, Colleen. Z naszymi rodzinami nigdy nie
idzie tak gładko. Twoje siostry zażądały numeru telefonu i nazwiska
tej koleżanki. Koniecznie chciały do niej zadzwonić, aby się upewnić,
co do twojego samopoczucia.
Colleen z l
edwością przełknęła ślinę.
132
- Ojej, Nicola.
-
Udałam, że nie pamiętam nazwiska tej dziewczyny, więc nie mogę
podać im numeru. Tylko że one tego nie kupiły. Przed sekundą
dzwoniła twoja siostra Megan. Oświadczyła, że starsze siostry szaleją
z niepokoju i że ich mężowie zaraz zajmą się tą sprawą. Są pewni, że
w coś wdepnęłaś. Prawdopodobnie uważają, że ja zawsze wiem, gdzie
i z kim jesteś. Oto, co cię spotyka za to, że całe życie postępujesz
uczciwie i odpowiedzialnie. Jedynie Megan zachowała resztkę
rozsądku. Powiedziała, że na pewno jesteś u chłopaka, ii żebyś
zadzwoniła do Houston i uspokoiła rodzinkę.
Colleen obrzuciła spojrzeniem długi kształt pod kołdrą. Nie wystawał
spod niej ani centymetr kwadratowy Jacka, ale była przekonana, że
słyszał każde słowo. Zdenerwowana potarła dłonią czoło. Po długiej,
wypełnionej namiętnością nocy nie bardzo umiała wymyślić coś
sensownego, co można by powiedzieć siostrom.
-
Zadzwonić natychmiast? - Zniżyła głos. - To może być trochę
kłopotliwe.
-
Serdecznie ci współczuję - równie cicho odrzekła Nicola. - Mój brat
Alex zadzwonił o szóstej rano i Kamal odebrał telefon. Nawet sobie
nie wyobrażasz, co przeżyłam! Powiedziałam Alexowi, że to dozorca
sprawdza, czy rury nie popękały od mrozu.
- Kamal jest w naszym mieszkaniu? Sp
ędził u nas noc?
-
Zadzwonił wczoraj i zaraz przyszedł. Martwił się, jak sobie poradzę
przy takiej śnieżycy. Colleen zakaszlała.
-
Rozumiem. Dobra, dzięki za telefon. Zadzwonię później.
Czy Nicola wiedziała, co robi? W tym konkretnym momencie
Colleen nie
miała pewności, czy sama wie, co robi, ponieważ
ostrzeżenie Nicoli wydobyło na światło dziennie wszystkie problemy,
które wczoraj w nocy nie zostały rozwiązane... Plany Jacka co do
ożenku z kontem bankowym, jeśli w ogóle planuje ślub z kimkolwiek.
A także istnienie jej własnego konta bankowego i fortuny Ramseyów.
Przechyliła się nad Jackiem, żeby odłożyć słuchawkę.
-
Jack, miałbyś coś przeciwko temu, żebym wykonała... yyy... parę
zamiejscowych telefonów?
Usiadł na łóżku, chwycił ją za nadgarstki i przewrócił na siebie,
jednocześnie padając na poduszkę.
133
-
Oczywiście, że miałbym coś przeciwko temu.
Wtoczył się na nią, zawisając ustami nad jej twarzą. Jego ciemne
oczy błyszczały.
-
Teraz nie ma czasu na rozmowy telefoniczne. Jesteś w łóżku z
rozgrzanym mężczyzną, więc poświęć mu trochę uwagi.
-
O Boże. - Colleen zagryzła wargę. Nigdy jeszcze nie musiała
przedkładać czegokolwiek ponad sprawy rodzinne, a teraz Jack żądał
właśnie tego. - Ja... ja naprawdę muszę zadzwonić do moich sióstr. -
Jack już szczypał wargami jej szyję, a ciężar męskiego ciała podziałał
na dziewczynę jak afrodyzjak. - Ale może... mogłyby jeszcze chwilę
zacze
kać...
-
Dłuższą chwilę - poprawił ją Jack.
Jego usta pochłonęły usta Colleen w żarłocznym pocałunku, a ona
odpowiedziała z całą mocą świeżo przebudzonej namiętności.
Płomienie rozbłyskiwały i wybuchały w nich z ogromną siłą,
przenosząc ich gdzieś w inny świat i w inny, zmysłowy i ekstatyczny
wymiar. Colleen poruszała się z nim i dla niego, wirująca rozkosz i
żar wynosiły ją wciąż wyżej i wyżej, poza ciało, na wysokie równiny
szarpiącej duszę pasji. Jack towarzyszył jej przez cały czas.
Minęły dobre dwie godziny, zanim była w stanie wykręcić numer do
Houston. Przedtem ucięła sobie drzemkę w ramionach Jacka, a potem
oboje moczyli się w wannie z gorącą wodą. Później Jack poszedł do
kuchni przygotować śniadanie - naleśniki i kawę - a ona pobiegła
zadzwonić do najstarszej siostry, Shavonne.
-
Nic mi nie jest, Shavonne. To miło, że tak się o mnie troszczycie,
ale naprawdę wszystko w porządku. - Miała nadzieję, że jej głos
brzmi szczerze i niewinnie, jednocześnie ciągle zerkała w kierunku
drzwi sypialni.
Jack był w kuchni, ale nie chciała, żeby wszedł i usłyszał jej
rozmowę. Oświadczyła bowiem siostrze, że noc spędziła u Susan
Farley. Czuła się winna, kłamiąc siostrze, i winna wobec Jacka, że
zataiła prawdę o nim. W jego ramionach rozkwitała w dój rżała
kobietę, ale teraz, ściskając słuchawkę w spoconej dłoni, znowu była
małą dziewczynką, która napsociła i boi się do tego przyznać.
- Colleen
, może jednak zmienisz zdanie i wrócisz do domu? -
poprosiła Shavonne. - Tęsknimy za tobą wszyscy. A przy takiej
134
pogodzie...
-
Shavonne, mnie się tu podoba, naprawdę - broniła się Colleen. - Ja
też tęsknię za wami wszystkimi, wierz mi, ale...
- Masz tam c
hłopaka, prawda? - domyśliła się Shavonne. - Dlaczego
nic nam nie powiedziałaś?
Colleen westchnęła. Dlaczego? Było mnóstwo powodów, które
wiązały się ze sobą. Jack nie miał pojęcia o pieniądzach Ramseyów i
nie wiadomo, jak przyjąłby taką rewelację. Po drugie, nie ulegało
wątpliwości, że w ciągu godziny po otrzymaniu informacji o
mężczyźnie w jej życiu cała rodzina wsiadłaby do samolotu lecącego
do Buffalo. Dokładnie tak, jak rodzina Jacka zrobiła to wcześniej; z tą
różnicą, że trudno porównywać trzy przemiłe starsze panie z wpły-
wowym klanem Ramseyów.
-
Ja... yyy... spotykam się z kimś - wyznała w końcu Colleen.
-
Wiedziałam! - krzyknęła Shavonne głosem aż drżącym z
ciekawości. - Opowiedz mi o nim, Colleen.
Colleen nie umiała się powstrzymać. Mówienie o ukochanym
sprawiało jej taką przyjemność, że niespodziewanie dla siebie samej
zaczęła opowiadać.
Shavonne słuchała uważnie, nie robiąc uwag i nie zadając zbyt wielu
pytań. Pozwoliła Colleen się wygadać.
-
Uczepiłaś się tego faceta, co, Colleen? - rzekła w końcu
zatroskanym tonem.
-
Nie uczepiłam się - zaprzeczyła Colleen. To wyrażenie pasowało
bardziej do Nicoli i jej związku z Kamalem. - Ja się w n im
zakochałam, Shavonne.
Usłyszała, jak siostra ze świstem wciąga powietrze.
-
Colleen, jesteś jeszcze za młoda i nic nie wiesz o tym człowieku. Za
krótko się znacie, przecież mieszkasz w Buffalo dopiero...
-
Mieszkam w Buffalo na tyle długo, żeby wiedzieć, czy kocham
Jacka, czy nie -
wyrzuciła z siebie zdenerwowana Colleen. - Megan
była o wiele młodsza niż ja teraz, kiedy wychodziła za mąż za
Ricky’ego. Pamiętam, jak próbowaliście ich rozdzielić, więc jeśli wy
albo Ramseyowie chcecie zabawiać się w podobny spisek, żeby
rozdzielić Jacka i mnie...
-
Colleen, nie dramatyzuj. Jak moglibyśmy zabawiać się w spisek
135
przeciwko tobie?
- Po prostu dajcie sobie spokój -
powiedziała Colleen stanowczo.
W drzwiach pojawił się Jack.
-
Śniadanie! - zawołał. - Chodź tutaj, zanim naleśniki zamienią się w
kamień. Chyba wyciągnąłem je z kuchenki mikrofalowej odrobinę za
późno.
-
Colleen, czy słyszę męski głos? - zapytała wzburzona Shavonne.
- To... on jest... to dozorca, -
szybko odparła Colleen, w duchu
składając dzięki Nicoli za podsunięcie pomysłu. - Przyszedł
sprawdzić, czy rury nie popękały od mrozu. Tutaj w Buffalo rury
często pękają.
Jack zaśmiał się. Colleen poczerwieniała i pośpiesznie zakończyła
rozmowę.
-
Nie stać mnie na taką odwagę, żeby ni stąd, ni zowąd
zakomunikować własnej siostrze, że siedzę w sypialni mężczyzny, w
której zresztą spędziłam noc.- przyznała z zawstydzeniem.
-
Rozumiem cię doskonale. Też mam rodzinę, pamiętasz? - Otworzył
ramiona, a ona przypadła do niego, wtuliła twarz w jego pierś i
uścisnęła mocno.
-
Tak bardzo cię kocham, Jack.
-
Ja ciebie też, kochanie. - Uśmiechnął się, a potem ucałował ją czule.
Kiedy wreszcie znaleźli się w kuchni, musieli wyrzucić stwardniałe
naleśniki, a zamiast nich wpakowali do kuchenki dwa gotowe
zestawy, składające się z kanapki z pieczonym serem i kubka zupy
pomidorowej. Jack oświadczył, że jedno i drugie smakuje doskonale,
a Colleen zawyrokowała, że to najlepsze śniadanie, jakie
kiedykolwiek jadła.
Do końca weekendu nie wysuwali nosa z zasypanego śniegiem domu
Jacka i cieszyli się każdą chwilą cudownego uwięzienia.
Przez cały listopad Colleen miała wrażenie, że śni najwspanialszy
sen o miłości. O każdej porze dnia byli razem, o każdej porze nocy
również. W garderobie Jacka znalazło się trochę miejsca na jej
ubrania; w łazience pojawiły się jej kosmetyki i szczoteczka do
zębów. W lodówce obok naleśników Jacka leżały teraz także jej
ulubione ciasteczka i za
piekanki z kurczaka, a gabinet zaczął służyć
136
do pracy dwóm osobom.
Zazwyczaj przez cale dni nie odczuwała potrzeby, aby zaglądać do
swojego mieszkania. Czasem wpadała tam tylko na chwilkę, a i to
jedynie po to,
żeby zabrać trochę swoich rzeczy i przewieźć je do
domu Jacka. Właściwie to u niego czuła się jak w domu, szczególnie,
odkąd w swoim mieszkaniu bez przerwy natykała się na szczoteczki
do zębów, kosmetyki, książki i ulubione potrawy Kamala Veli. A
raczej
w swoim byłym mieszkaniu, które ostatnio Nicola dzieliła z
Kamalem równie nieoficjalnie, jak Colleen dzieliła dom z Jackiem.
Czasami Colleen w zupełności zadowalała się tym układem, a
czasem marzyła, by przekształcił się on w całkowicie oficjalny. Owe
pr
agnienia przybrały na sile w tygodniach poprzedzających Święto
Dziękczynienia. Cała czwórka planowała urządzenie tradycyjnej
świątecznej kolacji u Jacka. Dania chcieli przygotować sami, żeby
choć raz obejść się bez gotowych posiłków podgrzewanych w
kuchence mikro
falowej. Colleen dysponowała grubym zeszytem
pełnym przepisów od czytelników, a oprócz tego nie omieszkała za-
sięgnąć porady u nieocenionej szefowej działu kulinarnego, Stefanie
Doebler.
Niestety, kiedy zawiadomiła rodzinę, że spędzi święta w Buffalo i
nie przyjedzie na tradycyjną ucztę Dziękczynienia do rodowej
posiadłości Ramseyów w River Oaks, siostry podniosły straszny
lament. Nicola spotkała się z nie mniejszą falą protestów ze strony
swoich krewnych.
Colleen i Nicola twardo trzymały się ustalonych planów, lecz radość
oczekiwania na święta została mocno przytłumiona.
-
Za nic w świecie nie chciałabym zrobić przykrości siostrom -
zwierzyła się Nicoli w trakcie zestawiania listy świątecznych
zakupów.
- Nieprawda -
wytknęła jej przyjaciółka. - Za nic w świecie nie
chciałabyś pojechać do Houston i zostawić Jacka samego na święta.
„Nic nie zmusi mnie do zmiany decyzji” -
poprzysięgła Colleen po
ostatnim telefonie od sióstr. Ani wieści o pierwszej ciąży Tary, ani to,
że jej siostrzenice, Carrie Beth i Courtney, grają główne role w
przedstawieniu. Ani zamie
rzenia Megan i jej męża Ricka co do
wspólnego studiowania prawa, ani nawet zapewnienia Erin i
137
Shavonne, że Święto Dziękczynienia bez Colleen to zupełnie nie to
samo.
Mimo wszystko, rozmyślała Colleen, pojedzie na tydzień do Houston
w Boże Narodzenie. Obejrzy sztukę z udziałem Courtney i Carrie
Beth. Dziecko Tary przyjdzie na świat dopiero za osiem miesięcy, a
Megan i Rick w zeszłym roku planowali studia medyczne. Jak na
razie wszyscy zgodnie pracowali w dziale handlowym firmy Ramsey i
Synowie.
Cierpliwie i grzecznie wyjaśniła siostrom, że klan Bradych-
Ramseyów świetnie obejdzie się bez niej podczas świąt. Jack i ona
pragnęli spędzić je razem, musieli być razem w Święto
Dziękczynienia.
- To by
ło najlepsze Dziękczynienie w moim życiu. - Colleen
westchnęła radośnie, stojąc wraz z Jackiem w drzwiach i machając na
pożegnanie Nicoli i Kamalowi. - Kolacja udała się nadzwyczajnie i
tylko dwa razy dzwoniłam do Stefanie Doebler po pomoc.
-
Przygotowałaś świetne jedzenie - zgodził się Jack, pochylając się
nad nią i całując ją lekko w usta.
Colleen westchnęła raz jeszcze. „Tak właśnie musi wyglądać
małżeństwo” - zadumała się. Przyjmowanie przyjaciół w domu, potem
krótka rozmowa o ich wizycie, później gaszenie świateł i do łóżka.
Poszli do sypialni ręka w rękę, gawędząc o tym i owym, czując
narastające podniecenie, wymieniając spojrzenia, pocałunki i czułe
słówka.
Colleen chciałaby, żeby się pobrali albo zaręczyli, albo przynajmniej
o tym porozmawiali. A
le żyli z dnia na dzień i żadne z nich nie
wspominało o małżeństwie. Niekiedy Colleen zastanawiała się, jak
poruszyć ten temat na tyle delikatnie, by Jack nie posądził jej o
naciskanie lub usiłowanie złapania męża. Albo o jedno i drugie naraz.
I jak ma si
ę przyznać do swej majętności? Przecież nie mogła ni stąd,
ni zowąd zapytać: Czy nadal chcesz poślubić bogatą kobietę? No to
wiesz co? Ja jestem bogata.
Nie, nie może podcinać gałęzi, na której siedzi. Nie ma potrzeby.
Kocha Jacka, on kochają i to uważa za rzecz najważniejszą. Musi
wierzyć, że wszystko ułoży się jak najlepiej. Wie, że tak się stanie,
138
skoro tak mocno go kocha. I on kochają.
Spojrzała na niego zakochanymi oczyma, a Jack uniósł ją i położył
na łóżku.
-
Jesteś taka piękna. Nie potrafię ci się oprzeć - szepnął łagodnie,
nadal zadziwiony intensywnością swych uczuć. Bez względu na to, ile
czasu spędzali ze sobą, ona nigdy nie przestawała go pociągać i
oddziaływać na jego zmysły. Bez względu na to, jak często się
kochali, wspólne uniesienia stawa
ły się coraz bardziej ekstatyczne i
dawały im coraz więcej rozkoszy.
-
Śpij dalej, moja słodka. Możesz dziś popracować w domu. Ja
pojadę do biura, ale tylko na jakieś dwie godzinki. - Jack pochylił się i
pocałował ją, drzemiącą w wielkim mosiężnym łożu.
W redakcji urzędowały jedynie nędzne niedobitki dziennikarskiej
załogi, jak to w piątek po Święcie Dziękczynienia. W większości
reporterzy ukończyli swoje artykuły zawczasu i tym sposobem zyskali
dodatkowy wolny dzień.
Jack siedział właśnie za biurkiem, zgarbiony nad drugą już filiżanką
kawy i pierwszą przeróbką nowego felietonu, gdy spostrzegł przed
sobą wysokiego siwowłosego mężczyznę w płaszczu wyglądającym
na bardzo drogi.
- Jackson Blackledge? -
usłyszał.
-
We własnej osobie. - Popatrzył na nieznajomego.
- Jestem Quentin Ramsey. -
Ciemnoszare oczy mężczyzny były
zimne i bezwzględne jak stal. Nie wyciągnął ręki na powitanie, tylko
stał nad Jackiem, przytłaczając go lodowatym spojrzeniem.
Zmieszany i nieprzyjemnie zaskoczony, Jack podniósł się z krzesła.
-
Czym mogę panu służyć? - Ledwo powstrzymał się od ukłonu,
bowiem Ramsey roztaczał wokół siebie aurę władzy i potęgi. Ale Jack
zorientował się, że tamten próbuje go zastraszyć, więc postanowił nie
ustąpić mu ani na krok, nawet najmniejszy.
- Prosz
ę nie udawać, że nie słyszał pan o mnie - warknął Quentin
Ramsey. -
Proszę oszczędzić nam obu tej obrzydliwej farsy. Przejdę
do rzeczy. -
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął
stamtąd wypisany czek, który rzucił na biurko Jacka.
Był to czek na okaziciela opiewający na milion dolarów. Jack
139
uśmiechnął się krzywo.
-
Jesteśmy w ukrytej kamerze, tak? Filmujecie ludzi, jak robią
wielkie oczy i ślinią się na widok fałszywego czeku?
-
Ten czek nie jest fałszywy. Jest prawdziwy i należy do pana -
w
ycedził Ramsey lodowatym tonem. - Może pan iść do banku i
zamienić go na gotówkę w każdej chwili.
- Tak, rozumiem. Daje mi pan czek na milion dolarów, a w zamian
za to ja... -
urwał i czekając na dalszy ciąg, zastanawiał się, o co w
tym wszystkim chodzi. W
ciąż uważając całą sprawę za kiepski
dowcip, nie przestawał się bezczelnie uśmiechać. - Zapewne wiążą się
z tym jakieś konsekwencje.
-
Zgadł pan - odparł Ramsey bez ogródek. - Trzymaj się z daleka od
Colleen Brady.
Jack otworzył usta ze zdumienia. Dowcip nagle okazał się całkiem
niezabawny.
-
Ejże - zaczął - co tu jest...
-
My, Ramseyowie, znamy cię dobrze, Blackledge. Wiemy, kim
jesteś, więc skończ te nędzne gierki - przerwał mu ostro Ramsey. -
Kiedy Colleen odmówiła przyjazdu do domu na święta, jej siostry, a
moje synowe, szalenie się zmartwiły; a ja nie chcę, żeby matki moich
wnuków były zmartwione. Sam bardzo lubię Colleen, ona należy do
rodziny. To naiwna, porządna dziewczyna, Blackledge, i nie pozwolę
ci jej zdeprawować. Wynająłem prywatnego detektywa, żeby cię
śledził. Nikomu z nas nie spodobało się to, czego się dowiedział.
Wiesz, o co mi chodzi: że jesteś pozbawionym skrupułów
kobieciarzem i łowcą posagów. Sam mówiłeś różnym ludziom wiele
razy, że zamierzasz ożenić się z kupą forsy.
Jack chcia
ł zaprotestować, lecz w ostatniej chwili zrezygnował.
Rzeczywiście, mówił to wszystkim, ale czy kiedykolwiek brał pod
uwagę ewentualne konsekwencje takiej gadaniny? Niestety nie,
należało to przyznać. Teraz rozumiał, że były to tylko przechwałki,
pusta
mowa, podbudowywanie swojej osobowości po ciosie zadanym
mu ręką Donny. Dzisiaj problemy psychiczne miał już za sobą. Po raz
pierwszy zakochał się we wspaniałej dziewczynie i...
-
Zrobię wszystko, co w mojej mocy - doszedł go cichy, acz nie
skrywający pogróżki głos Quentina Ramseya - mam po temu
140
wystarczające środki, Blackledge, nie pozwolę, by Colleen Brady
padła ofiarą takiego nędznego łowcy posagów jak ty.
-
Cześć! - zawołała radośnie Colleen. słysząc, że Jack wraca z pracy.
Pobiegła ku niemu, gotowa rzucić mu się na szyję. I wtedy dostrzegła
jego minę.
-
Jack, co się stało? - zapytała z przestrachem. Nigdy jeszcze nie
widziała go takiego... takiego obcego, nawet w pierwszych,
burzliwych dniach ich znajomości.
-
Nic się nie stało, Colleen - podał jej czek. - Jestem bogatym
człowiekiem. Nie muszę nawet bawić się w nużące ceremonie ślubne
z bezbronnymi córkami milionerów. Sam Quentin Ramsey
pofatygował się dziś do mego biura, żeby wykupić cię z niewoli Jacka
Blackledge’a.
- Quentin Ramsey! -
pisnęła Colleen. - Jest w Buffalo? - Serce
podeszło jej do gardła, a żołądek wykonał potrójne salto w tył.
-
Był. Wpadł tylko na chwilę, korzystając z rodzinnego odrzutowca. -
Przyjrzał się jej zmienionej twarzy z zimnym szyderczym uśmiechem.
-
Kiedy, jeśli w ogóle, zamierzałaś mnie poinformować o swoich
koligacjach z jedną z najbogatszych rodzin w tym kraju? Zapewne
dopiero wtedy, kie
dy odkryłbym wysokość twojego osobistego konta,
co?
-
Jack, chciałam ci powiedzieć, ale czekałam na właściwy moment,
i...
- Colleen,
przebywaliśmy ze sobą dwadzieścia cztery godziny na
dobę, od tygodni, od miesięcy! Rozmawialiśmy o wszystkim prócz,
jak się okazuje, twojego małego oszustwa.
-
Nie oszukiwałam cię! - krzyknęła Colleen.
-
A jak mam nazwać to, że pracujesz na marnie płatnej posadzie, że
mieszkasz z ciężko pracującą, składającą grosz do grosza
pielęgniarką? A może Nicola też dysponuje tajnym sejfem z walizką
banknotów w środku? Że łapiesz faceta, który daje się nabrać na twoje
piękne oczy? A cały czas masz w ręku tyle forsy, że mogłabyś kilka
razy kupić mnie i całą gazetę, w której pracuję. Żyjesz sobie ze mną,
choć dla ciebie to pewnie jak dobroczynna wycieczka do slumsów dla
ubogich, ale gdy tylko ci się znudzę, wrócisz na skrzydłach do swojej
141
bogatej rodzinki. I do swoj
ego bogatego życia, i do bogatego
narzeczonego, którego wybierze ci bogaty papa Ramsey.
-
Jack, przecież wiesz, że to nieprawda - wyjąkała Colleen łamiącym
się z przerażenia głosem. - Nie wiem, co ci powiedział Quentin, ale...
-
Dał mi czek i kazał trzymać się od ciebie z daleka. Jego prywatny
detektyw zdobył niezbite dowody, że jestem łowcą posagów. Ma
nazwiska ludzi, którzy słyszeli ode mnie, że zamierzam ożenić się dla
pieniędzy.
-
Przecież oboje wiemy, że nie miałeś pojęcia o... majątku mojej
rodziny -
powiedziała Colleen z wypiekami na twarzy. - Dlaczego po
prostu nie podarłeś tego czeku i nie kazałeś Quentinowi pilnować
własnego nosa?
-
Ostrzegł mnie, żebym nie robił żadnych „teatralnych gestów”, jak
to określił, w nadziei na zdobycie większej forsy przez małżeństwo z
tobą. Ramseyowie mają przyjaciół na wysokich stołkach. Wielki wódz
Quentin może w każdej chwili wykonać parę telefonów, po których
nigdy i nigdzie nie znajdę pracy jako dziennikarz. Zrobi to, jeśli nie
zostawię cię w spokoju raz na zawsze.
Colleen osunęła się na najbliższe krzesło. Czuła się zbyt wstrząśnięta
i zdruzgotana, by móc się rozpłakać.
-
Więc postanowiłeś pójść po linii najmniejszego oporu? Wziąć czek,
zachować posadę w gazecie i rzucić mnie, tak?
-
A co mam robić z małą rozpieszczoną panienką, która nie ufa mi na
tyle, żeby powiedzieć prawdę o swojej rodzinie?
Colleen zamknęła oczy. To wszystko jest zbyt straszne, żeby o tym
myśleć, to po prostu jakiś koszmarny sen!
-
Nie... nie chcesz mnie już? Wolisz czek Quentina ode mnie?
Jack odwrócił się i wyszedł z pokoju.
Kilka minut później wpadła Nicola, żeby zabrać blaszkę do ciasta i
salaterkę, które zostały tu po świątecznej kolacji. Na widok
przyjaciółki Colleen wybuchnęła płaczem, chwyciła poły jej kurtki i
wśród szlochu wyznała, że chce wracać z nią do ich mieszkania.
Spędziła noc w swojej sypialni, usiłując nie zwracać uwagi na raczej
bezowocne wysiłki Nicoli i Kłamała, którzy w sąsiednim pokoju
próbowali kochać się bezszelestnie. Oboje przyjęli ją bardzo ciepło;
pocieszali i
starali się ją rozweselić. Kamal powiedział nawet, że
142
cieszy się z jej powrotu, bo Nicola strasznie za nią tęskniła. Było to
kłamstwo, choć w dobrej wierze, i Colleen rozpłakała się znowu.
Czyniła wysiłki, żeby okazać nieco radości na wieść o zerwaniu
za
ręczyn Kamala z azerską narzeczoną i o tym, że Nicola
opowiedziała o całej sprawie rodzinie, a ta nie wyklęła jej mimo
wszystko. Skoro nie jest Turkiem i nie brał osobiście udziału w
wojnie ormiańsko-azerskiej, to Shakarianowie zgodzą się go
zaakceptować.
Radowało ją, że w życiu Nicoli nastąpiły zmiany na lepsze, nawet
jeśli jej własne życie właśnie waliło się w gruzy. Nigdy nie należała
do osób, które w nieszczęściu nie potrafią dojrzeć szczęścia innych.
Za każdym razem, kiedy dzwonił telefon, powtarzała Nicoli to samo:
że nie chce rozmawiać z Jackiem i że nie życzy sobie od niego więcej
telefonów, ale mówiła to na próżno, bo nie zadzwonił ani tamtego
wieczoru, ani następnego dnia, ani kolejnego. Telefonowały za to
siostry z Houston, lecz Colleen z nimi
także odmówiła rozmowy.
-
Wasza interwencja zrujnowała jej życie - usłyszała, jak Nicola
dyskutuje zawzięcie najpierw z Shavonne, potem z Erin, potem z
Tarą, potem z Megan, a w końcu z samym Quentinem Ramseyem. -
Jak po tym wszystkim możecie się dziwić, że nie chce słyszeć o
Ramseyach?
W niedzielne przedpołudnie Colleen wysłała Nicolę z Kamalem po
swoje rzeczy do domu Jacka. Dała im klucz do drzwi wejściowych,
modląc się w duchu, żeby Jack zabronił im dotykać jej rzeczy, żeby
natychmiast przyjechał i zabrał ją do siebie. Żeby powiedział, że ją
kocha i że przeklęty czek Quentina Ramseya, podarty na tysiąc
kawałków, wrócił pocztą do właściciela.
Jednak Nicola i Kamal przywieźli walizkę pełną jej ubrań i
kosmetyków. Jacka nie było w domu. W stanie krańcowej rozpaczy
Colleen wstawiła swoje mienie do kąta.
Kiedy zadzwonił telefon i Nicola poinformowała ją, że to Rodd
Garrett, w pierwszej chwili nie chciała podejść, ale Nicola zdołała
namówić ją do tego. Rodd był jak zwykle miły, zabawny i łatwo się z
nim rozmaw
iało. Zapraszał ją na wieczór do Baru Harry’ego, gdzie
miał się spotkać z kilkorgiem przyjaciół.
Instynktownie Colleen prawie odmówiła. Nagle stanęła jej przed
143
oczami naga prawda o okrutnej rzeczywistości. Została porzucona, a
Jacka nie było w domu. Czy spędzał urocze chwile z inną kobietą, tak
jak i wczoraj w nocy? Serce ścisnęło się jej z rozpaczy. Kamal i
Nicola wybierali się wieczorem do teatru.
Czy naprawdę chce zostać sama w domu, próbując oglądać telewizję
i kontemplując pustkę swego życia?
Przy
jęła zaproszenie Rodda Garretta.
11
Pożałowała swojej decyzji, już kiedy wsiadała do samochodu Rodda.
Garrett sprawiał wrażenie zamkniętego w sobie, posępnego i
niechętnego do rozmowy. Wsunął kasetę do kieszeni magnetofonu i
nastawił go tak głośno, że jakakolwiek konwersacja! tak nie byłaby
możliwa. Muzyka wypełniła nieuniknioną wskutek jego milczenia
ciszę.
Bar Harry’ego pękał w szwach od ożywionego, hałaśliwego tłumu
ludzi, którzy wszyscy najwyraźniej dobrze znali Rodda. Oprócz
kolegów z drużyny, którzy przyszli z żonami lub dziewczynami, przy
stolikach zasiedli także niezliczeni wielbiciele talentu piłkarskiego
Rodda Garretta. Colleen niezbyt skutecznie próbowała zwalczyć
kolejne fale żalu, kiedy ogarniały ją wspomnienia godzin spędzonych
tu w towar
zystwie Jacka. Pierwszy raz kochali się właśnie po kłótni w
Barze Harry’ego. Po kłótni o Rodda. Zauważyła w tym jakąś
symetrię, pokrętną logikę zdarzeń, prowadzącą do tej nieszczęsnej,
łamiącej serce randki z Garrettem.
Nieprzerwana defilada ludzi przysiad
ała się do stołu Rodda.
Powtarzali te same dowcipy, śmiali się i częstowali kopiastymi
talerzami kurzych skrzydełek, które Rodd co chwila zamawiał. Nikt
nie zdradzał ochoty, żeby zamówić normalną, pełną kolację. Wciąż
tylko półmiski kurzych skrzydełek i tacka za tacką frytek.
I piwo. Morze piwa.
Colleen szybko przestała liczyć podchodzących do stolika piłkarzy i
szklanki napełniane piwem, w mgnieniu oka osuszane i napełniane
ponownie. Próbowała dostosować się do panującej wokół atmosfery.
Wymieniała żartobliwe uwagi z przyjaciółmi Rodda; śmiała się z ich
dowcipów, które stawały się coraz głupsze z godziny na godzinę. Nie
lubiła piwa i zamiast niego niezmiennie prosiła o kolejne kubki
144
dietetycznej coca-
coli, co najwyraźniej nie przypadło do gustu
Roddow
i. Kiedy zrozumiał, że nie złamie oporu Colleen i nie namówi
jej na zmianę napoju, przestał na nią zwracać uwagę i zajął się
wyłącznie głośną dyskusją z kolegami. Po trzech godzinach, które dla
niej ciągnęły się jak trzy tygodnie, Colleen uznała, że już najwyższy
czas na powrót do do
mu. Piwo działało na Rodda w dziwny sposób:
nie tylko go upijało, ale także zdawało się zmieniać całą jego
osobowość. Pod wpływem trunku Rodd stał się arogancki, zgryźliwy i
skory do awanturowania się; tak inny od tego miłego, uprzejmego
Rodda, którego znała. Postanowiła zadzwonić do Nicoli i poprosić, by
zabrała ją z tego okropnego miejsca. Miała nadzieję, że Nicola i
Kamal wrócili już z teatru, choć w zasadzie było to mało
prawdopodobne. Ale kiedy wstała od stołu, usłyszała ryk Garretta.
-
Gdzie ty się, do ciężkiej cholery, wybierasz?!
-
Zadzwonić - odpowiedziała. Poczuła ucisk w żołądku i zdała sobie
sprawę, że boi się Rodda Garretta. Im szybciej stąd wyjdzie, tym
lepiej.
Rodd wyciągnął przez stół swoją wielką łapę i pchnął Colleen z
powrotem na krzesło.
- Siadaj, Belinda. Nigdzie nie pójdziesz. -
Zaśmiał się chrapliwie,
jednym haustem opróżnił szklankę z piwem i natychmiast krzyknął na
zabieganą kelnerkę, żeby przyniosła następną porcję.
- Hej, Rodd, to nie Belinda - poinfor
mował go jeden z kompanów. -
To jest, yyy, jak ci na imię, mała?
- Colleen -
wymamrotała. Jej serce biło jak oszalałe; teraz naprawdę
była przerażona. Rodd Garrett umięśnieniem przypominał tura, a na
samą myśl o sile, z jaką popchnął ją przed chwilą, zatrzęsła się ze
strachu.
- Kto to jest Belinda? -
odważyła się zapytać.
- To dziwka! -
wrzasnął Rodd, po czym nastąpił straszliwie długi
stek przekleństw.
-
Belinda chodziła z Roddem przez parę lat - wyjaśniła Tina,
przyjaciółka jednego z obrońców liniowych o posturze mamuta. -
Przez jakiś czas wyglądało to poważnie, ale parę miesięcy temu
zerwała z nim. - Tina zniżyła głos do ledwie słyszalnego szeptu. -
Powiedziała, że ma dosyć ciągłego imprezowania. Rodd przeżył to
145
ciężko, chociaż nie przyznaje się do tego. A propos, jesteś trochę
podobna do Belindy.
„Imprezowanie musiało oznaczać picie, i, to w potwornych
ilościach” - pomyślała Colleen. Współczuła nieznajomej Belindzie.
Jednocześnie wzmianka o jej podobieństwie do byłej dziewczyny
Rodda sprawiła, że poczuła się nieswojo. W tym świetle zachowanie
Garretta nabrało cech zdecydowanie demonicznych. Colleen odsunęła
się wraz z krzesłem od stołu i błyskawicznie wstała, uskakując poza
zasięg ręki Rodda.
-
Muszę już iść - sapnęła nerwowo.
- Dobra, dobra. - R
odd wstał również. - Podwiozę cię.
Colleen otworzyła szeroko oczy ze strachu.
-
On nie może prowadzić w takim stanie. - Spojrzała błagalnie na
Tinę, jedną z niewielu trzeźwych osób w tym towarzystwie.
Tina kiwnęła głową ze zrozumieniem.
- Lepiej zabierz mu
kluczyki i sama poprowadź.
Colleen skrzywiła się. Raczej inne rozwiązanie miała na myśli.
-
Przecież on nie da mi kluczyków - odparła z niepokojem.
- Trane, zabierz Roddowi kluczyki i daj je Colleen. Ona odwiezie go
do domu -
zwróciła się Tina do swego narzeczonego.
Trane swym umięśnieniem przewyższał nawet Rodda, który
najwyraźniej nie był aż tak pijany, żeby ryzykować szamotaninę z
atletą rozmiarów sporej kamienicy. Oddał mu kluczyki, a ten
przekazał je Colleen.
Colleen zagryzła wargi.
- Nie wiem, gdzie on mieszka. -
Zerknęła na Rodda, który przed
sekundą zmiażdżył puszkę po piwie na własnym czole, a teraz
pohukiwał z zadowolenia.
Pamiętała go z kolacji przy Niagarze. Wtedy, w obecności krewnych
Jacka i małych gości swojego siostrzeńca, zachowywał się tak
uprzejmie i grzecznie. A jak ujmująco rozmawiał z nią parę razy przez
telefon! Nigdy nie przypusz
czała, że może zamienić się w
hałaśliwego, zapijaczonego prostaka.
-
On raczej nie będzie w stanie pokazać mi drogi - dodała posępnie.
- Ja wiem, gdzie on mieszka.-
Tina westchnęła.- Pojadę przodem
samochodem Trane’a, a ty jedź za mną. Trane, daj mi kluczyki, kotku,
146
muszę wziąć twój wóz. Zostań tu i poczekaj na mnie.
Trane posłusznie wypełnił jej polecenie.
-
Chodź, Rodd. Colleen zawiezie cię do domu - zarządziła Tina
głosem nie uznającym sprzeciwu.
Ku uldze Colleen, Rodd nie zaprotestował. Bez oporów wyszedł z
baru i wtoczył się na tylne siedzenie swojego ferrari. Colleen
wylewnie podziękowała Tinie i postarała się nie myśleć, co by się
stało, gdyby nie pomoc tej dziewczyny.
Na całe szczęście Colleen zdarzyło się parę razy w życiu prowadzić
sportowe samochody szwagrów, inaczej za kie
rownicą
superszybkiego ferrari straciłaby głowę. Jechała z prędkością niższą
od dozwolonej, na co Rodd zareagował niewybrednymi uwagami na
temat jej tchórzostwa, lecz po chwili zapadł w niespokojną, pijacką
drzemkę.
Wreszcie Tina zwolniła przed piętrowym domem z czerwonej cegły.
Znajdowali się w spokojnej dzielnicy, zamieszkanej przez zamożnych,
mogących sobie pozwolić na utrzymanie dużych posiadłości, ludzi.
- To tu! -
krzyknęła Tina, wysuwając głowę przez okno auta. Zanim
Colleen zdążyła opuścić szybę, wychylić się i poprosić o podwiezienie
do domu, Tina zapuściła silnik i zniknęła za rogiem.
Colleen obejrzała się na rozwalonego wzdłuż siedzenia, głośno
chrapiącego Garretta. I co teraz? Narastający w ciągu ostatniej
godziny niepokój zastąpiła irytacja. Co za okropny wieczór! Idealne
zakończenie najgorszego weekendu w jej życiu. Przyszłość także nie
zapowiadała się różowo. Czekała ją pustka i samotność bez Jacka.
Miała wrażenie, że jej życie stacza się po prowadzącej wprost na dno
rozpaczy spirali, a podziękowania za to należały się Quentinowi
Ramseyowi i jego wojowniczemu, wścibskiemu klanowi.
Wzdychając raz po raz, Colleen wprowadziła samochód na podjazd
do garażu, ale wokół kierownicy nie znalazła pilota do
automatycznego otwierania drzwi. Najwyraźniej Rodd zapomniał o
zainstalowaniu takiego zamka, podobnie jak Jack.
Tak niewinne z pozoru wspomnienie wycisnęło jej z oczu łzy żalu. Z
trudem opanowała spazm szlochu. Niech Rodd zostanie w
samochodzie i prześpi się trochę, zdecydowała i skoncentrowała się na
walce z cisnącymi się do oczu łzami. Nie miała już siły płakać.
147
Powieki jej spuchły, a gardło bolało od ciągłych wybuchów płaczu.
Zdecydowanie za dużo płakała, odkąd Jack wyrzucił ją ze swojego
życia. Z trzęsącym się podbródkiem, Colleen ruszyła w stronę domu,
skąd miała nadzieję zadzwonić do Nicoli i poprosić o zabranie z tego
miejsca.
Wśród kluczy Rodda znalazł się jeden pasujący do zamka drzwi
wejściowych. Weszła do środka. Wewnątrz panowały totalne
ciemności. Przez kilka chwil, zanim wzrok przystosował się do
mroku, poruszała się po omacku. Potem szybko nacisnęła pierwszy
włącznik światła, na jaki udało jej się trafić.
Dziwnie się czuła, sama w domu Rodda, w miejscu zupełnie jej
obcym. Szła od pokoju do pokoju, szukając aparatu telefonicznego, i
narastało w niej surrealistyczne wrażenie, że zachowuje się jak
włamywacz w filmach kryminalnych. W końcu odnalazła telefon w
ogromnej, czarno-czerwono-
białej sypialni na piętrze. Na środku
pokoju królował gigantyczny materac wodny umieszczony na
podwyższeniu, nad którym wisiał przymocowany do sufitu trapez.
Colleen wpatrzyła się w ten ostatni przedmiot. Nawet nie chciała się
zastanawiać, do czego mógł być używany! Najchętniej uciekłaby stąd
natychmiast, ale musiała skorzystać z telefonu. Chwyciła słuchawkę i
drżącą dłonią wykręciła numer swego mieszkania. Jeżeli Kamal i
Nicola nie wstąpili nigdzie w drodze powrotnej z teatru...
Czekała przez dziesięć, jedenaście, dwanaście sygnałów. W końcu
poddała się. Kamal i Nicola albo utknęli w jakiejś kawiarni, albo z
pewnych powodów nie podnoszą słuchawki. Niepokój powrócił z
dawną siłą. Zadzwoniła do informacji po numer radio-taxi. Podano jej
numery dwóch firm, ale telefony do obu przyniosły taki sam rezultat:
na taksówkę trzeba czekać co najmniej dziewięćdziesiąt minut.
Odwiesiwszy słuchawkę, Colleen uświadomiła sobie, że nie zna
adresu Rodda. Jadąc tu nie zwracała uwagi na tabliczki z nazwami
ulic, tylko koncentrowała się na prowadzeniu niebezpiecznego
sportowego ferrari.
Zdruzgotana osunęła się na materac wodny i nagle musiała chwycić
się jego krawędzi, bowiem zachybotał i zapadł się pod jej ciężarem.
Wszystko wskazywało na to, że zostało już tylko jedno wyjście.
Zadzwonić do Jacka. Koniecznie trzeba się stąd wydostać, a jedynie
148
Jack na pewno zna adres Garretta. Czy pozostał jej jakiś wybór?
Próbowała przekonać samą siebie, że nie szuka po prostu pretekstu, by
się z nim zobaczyć. Mimo wszystk o miała swo ją d u mę i n ie za-
mierzała rzucać się na szyję mężczyźnie, który ją odtrącił. Teraz
jednak potrzebuje pomocy, a nie należy łączyć prośby o pomoc z
jakimikolwiek sprawami osobistymi. Palce się jej trzęsły, lecz jakoś
wykręciła numer Jacka.
Odebrał telefon po trzecim sygnale.
- Tak? -
usłyszała.
Jego głos nigdy dotąd tak jej nie ucieszył jak w tej chwili. Cała
miłość, którą do niego czuła, zapłonęła jak pochodnia i roznieciła w
jej sercu iskierkę nadziei.
- Jack, tu Colleen -
rzuciła bez tchu.
-
Nie musisz się przedstawiać - wycedził. - Jeszcze nie zapomniałem
twojego głosu tak zupełnie.
Czy oczekiwał chłodnej, gładkiej repliki? Jeśli tak, to Colleen go
rozczaruje.
-
Jack, mam... mam kłopoty i muszę cię o coś prosić - wyjąkała
nerwowo. -
Utknęłam... gdzieś i potrzebuję podwiezienia.
Natychmiast zareagował na wyraźnie obecne w jej głosie
podenerwowanie.
-
Gdzie jesteś, Colleen?
Wessała powietrze w płuca.
- W domu Rodda Garretta. Nie znam adresu.
Zapadło długie, pełne napięcia milczenie.
-
Niech Rodd cię odwiezie - odrzekł wreszcie. - Nie prowadzę firmy
przewozowej dla jego panienek -
dodał zjadliwie.
-
Jack, błagam, nie odkładaj słuchawki! - Głos jej się załamał. - Boję
się. On zasnął w samochodzie i...
- Belinda! -
To imię odbiło się echem po całej willi. Na dole
trzasnęły drzwi, potem rozległ się odgłos upadku, a po nim wiązanka
najgorszych przekleństw.
Colleen zmartwiała.
-
To on! Jest w środku.
-
Gdzie się chowasz, dziwko? - darł się Rodd na całe gardło. Nawet
Jack słyszał jego wrzaski przez telefon.
149
-
Colleen, co się dzieje? - zapytał stanowczo Jack.
-
Upił się i wszystko mu się pomieszało - szeptała przerażona
Colleen. -
Boję się, Jack. Proszę, przyjedź po mnie.
Jack zaklął pod nosem, a później powiedział:
-
Wyjeżdżam natychmiast, Colleen. Trzymaj się od niego z daleka.
Zamknij się gdzieś.
Colleen ledwie zdążyła odłożyć słuchawkę i pobiec do łazienki, gdy
Rodd, zataczając się, wpadł do sypialni.
- Cho tu! -
ryknął niewyraźnie, zamroczony alkoholem. - Zatrzasnęła
drzwi łazienki i przekręciła klucz w zamku.
Rodd rzucił się za nią i zaczął bębnić pięściami w drzwi.
-
Otwieraj, Belinda. Otwieraj, bo pożałujesz!
- Tu nie ma Belindy. Jestem Colleen -
pisnęła ze środka. - Byliśmy
dzisiaj razem w Barze Harry’ego.
-
Wyłaź, dziwko! W tej chwili! - Walenie przybrało na sile, a drzwi
zatrzęsły się w futrynie.
Rzuca się jak nacierający baran - pomyślała ledwo żywa ze strachu
Colleen. Czy drewniane drzwi, do tego niezbyt grube, wytrzymają
uderzenia tak silnego taranu jak Rodd Garrett?
- Zaraz
wyłamię te cholerne drzwi - usłyszała wykrzyczane
rozwścieczonym głosem ostrzeżenie. Rozległ się raniący uszy trzask,
drzwi wygięły się do środka, ale na szczęście utrzymały się w
futrynie.
Nie na długo, Colleen wiedziała o tym doskonale. Wskoczyła do
wanny, a właściwie do ogromnego basenu z kafelków i marmuru,
który znajdował się w drugim końcu łazienki, z dala od kruszących się
drzwi. Nigdy w życiu nie była tak przerażona. Trzęsła się jak osika, i z
trudnością łapała powietrze. Za każdym wdechem czuła wbijające się
w płuca ostre noże.
Nie minęła nawet minuta, kiedy drzwi dosłownie wleciały na środek
łazienki, a za nimi poszybował w powietrzu Rodd. Siła, z jaką wkopał
drzwi do łazienki, rzuciła go na przeciwległą ścianę, co dało Colleen
kilka cenny
ch sekund na próbę ucieczki. Zdołała przebiec parę
metrów, kiedy złapał ją po długim, futbolowym skoku. Colleen całym
ciężarem upadła na podłogę, a w ułamek sekundy później obok niej
zwalił się z głuchym tąpnięciem Rodd.
150
-
Aha, lubisz ostre numerki, mała. - Zarechotał i wycisnął na jej szyi
jeden, a potem kolejne mokre, cuchnące piwem pocałunki.
Gwałtowność upadku ogłuszyła ją i przez parę sekund Colleen leżała
nieruchomo, wpatrując się w sufit szklanym wzrokiem. Łazienka
zdawała się wirować jak oszalała, przyprawiająca o mdłości karuzela,
ale już w następnej chwili przypływ adrenaliny dodał tyle sił
dziewczy
nie, że zaczęła kopać i walić pięściami napastnika. Wykręca-
ła głowę w prawo i w lewo, żeby uniknąć dotyku zaślinionych warg.
Rodd roześmiał się chrapliwie. Najwyraźniej podniecony jej oporem,
bez trudu parował uderzenia małych piąstek, przygwoździwszy ją do
podłogi udami grubości pnia drzewa i stalowymi mięśniami ramion.
Do jej nozdrzy wtargnął odór potu pomieszany ze smrodem piwa, co
o mały włos przyprawiłoby ją o wymioty. Kiedy nachylił się nad nią z
otwartymi szeroko ustami, oszalała ze strachu i bólu Colleen z całej
siły ukąsiła go w język.
Rodd zaskowyczał wściekłym, oburzonym wyciem, stoczył się ze
swej ofiary i usiadł.
-
Ugryzłaś mnie! - ryknął. Jego oczy wyglądały jak wąskie szparki w
czerwonej, wykrzywionej furią twarzy. Wetknął palec w głąb ust i
wrzasnął na widok krwi.
-
Ja krwawię - kwiknął i trzepnął ją na odlew w twarz.
Na kilka sekund oślepiły ją snopy białych iskier bólu, ale skorzystała
z chwilowej wolności i chwiejnie wstała na nogi. Rodd ociężale
potoczył się za nią, lecz alkohol spowolnił jego i tak nie
skoordynowane ruchy, podczas gdy ona umy
kała z rączością gazeli.
Wybiegła przez frontowe drzwi, słysząc za sobą przekleństwa i tupot
ciężkich stóp prześladowcy. Niestety, świeże powietrze otrzeźwiło go
nieco, bo rzucił się w pogoń zwinnie i z rosnącą szybkością.
Płucami dziewczyny wstrząsnął suchy spazm dzikiej trwogi. Nie
miała żadnych szans, żeby mu umknąć. Równie dobrze można by
próbować uciec przed rozpędzonym spychaczem; jedynym wyjściem
z takiej opresji jest skok w le
wo bądź na prawo, byle z drogi przejazdu
maszyny. Szarpnęła drzwiczki samochodu Rodda i zanurkowała do
środka, po czym dokładnie zamknęła wszystkie drzwi. Ułamek se-
kundy później mięsiste łapsko Rodda zacisnęło się na klamce.
Targnął klamką tak mocno, jakby chciał wyrwać całe drzwi. Wóz
151
zakołysał się w przód i w tył, ale zawiasy i zamek ani drgnęły.
Colleen podziękowała w duchu ludziom, którzy zaprojektowali i
wyprodukowali ten samochód.
- On jest mój! -
wrzeszczał Rodd, waląc pięściami o dach swojego
ferrari. - Mój samochód!
Przypomina teraz rozwydrzonego dzieciaka podczas na
padu złości -
przemknęło przez myśl Colleen. Skuliła się na siedzeniu jak
bezbronny ptak w klatce.
-
Sprowadzę policję! - pieklił się dalej Garrett. - Będziesz musiała
mnie przejechać, żeby ukraść moje ferrari.
Kusząca idea - pomyślała Colleen, ale niestety nie miała kluczyków.
Ogarnęła ją nowa fala paniki. Gdzie są kluczyki? Pamiętała, że użyła
ich do otwarcia frontowych drzwi. Czy zostały w zamku? Zrobiło się
jej zimno, a potem gorąco od palącego strachu. Jeżeli Rodd odkryje je
w drzwiach, to dostanie się do samochodu...
Po raz pierwszy tego wieczora ucieszyła się, że umysł Garretta został
dokładnie zmącony alkoholem. Napastnik dysponował siłą oszalałego
słonia, ale nie był zdolny logicznie myśleć. Jego przesiąknięty
trucizną mózg nie pojmował, dlaczego nie odjechała; nie
wykoncypował, że należy poszukać kluczyków. Łomotał pięściami w
dach samochodu, biegał wokół niego i szarpał za klamki, a siedząca
wewnątrz Colleen umierała z przerażenia.
Czas stanął. Nie miała pojęcia, jak długo kuliła się na siedzeniu,
zanim usłyszała przenikliwy dźwięk, klaksonu i zobaczyła światła
wozu zatrz
ymującego się obok ferrari. Zerknęła w lusterko i ujrzała
Jacka, który wysiadał właśnie z czarnego pontiaca. Zamknęła oczy,
spod opuchniętych powiek popłynęły łzy niewymownej ulgi.
- Rodd, co jest grane?-
zawołał Jack z udawaną nonszalancją.
- Jack! Musisz mi pomóc, psiakrew -
zawył Rodd. - Ona próbuje
ukraść moje ferrari. - Posypała się kolejny raz wiązanka
niewybrednych przekleństw. Tym razem Rodd kopnął także oponę.
Jack zajrzał do środka i zobaczył płaczącą, skuloną na siedzeniu
kierowcy Colleen. Zac
isnął wargi w jedną, siną kreskę.
-
Rodd, uspokój się - powiedział łagodnie. - Nie weźmie auta, nie
dam jej zabrać auta. Teraz wrócimy do domu i ustalimy jakiś plan
działania - dodał tonem konspiratora.
152
Colleen patrzyła, jak obaj znikają we wnętrzu willi. Kiedy tylko
zatrzasnęły się za nimi drzwi, wyskoczyła z ferrari i natychmiast
zamknęła się w samochodzie Jacka. W tej samej chwili przyszła jej do
głowy straszna myśl: a jeśli Jack znalazł się w niebezpieczeństwie?
Kto mógł zaręczyć, że nieobliczalny Rodd Garrett nie wpadnie nagle
w szał? Spróbowała uporządkować rozbiegane myśli i wykoncypować
sensowny plan ratunku.
Jednak Jack zaledwie po kilku minutach pojawił się cały i zdrowy i
pomaszerował do samochodu. Colleen odblokowała drzwi i wpuściła
go do środka.
- Och, Jack -
jęknęła. Jego bliskość wywołała kolejną fontannę łez. -
To było takie potworne! Nigdy w życiu tak się nie bałam.
Jack spojrzał na nią z góry. Światełko u sufitu uwypukliło
zaczerwienioną opuchliznę na jej policzku. Włosy opadały w
bezładnych, potarganych splotach, a bluzka wisiała w strzępach.
Chwycił Colleen za ramiona.
- Colleen, czy on...
-
Próbował to zrobić - chlipnęła, nieporadnie ścierając płynące
strumieniami łzy. - Uderzył mnie... on... on zachowywał się tak, jakby
zwariował. Nawet nie wiedział, kim jestem. Myślał, że goni swoją
dziewczynę, Belindę.
Jack dotknął jej spuchniętego policzka. Będzie z tego siniak; już na
mlecznobiałej cerze pojawiły się niewyraźne, fioletowe pręgi.
-
Taki silny facet jak Garrett mógł ci złamać kość policzkową... -
urwał. Lista rzeczy, które pijany, lecz nadal piekielnie mocarny Rodd
mógł zrobić Colleen, nie miała końca.
Przeszyła go straszliwa, paląca jak rozżarzony do białości pręt, żądza
zemsty.
-
Łajdak! Powinienem był wbić mu wszystkie zęby do gardła. -
Otworzył drzwi kopniakiem. - Zabiję tego bandytę.
- Nie! Nie! -
Colleen wychyliła się i chwyciła go za ramię. - Nie chcę
bijatyki. Proszę cię, zabierz mnie stąd zaraz. Do domu... - Szlochała
tak gwałtownie, że ledwie widziała przez zatopione we łzach źrenice,
ale kurczowo ścisnęła jego rękę i nie pozwoliła mu odejść.
Jack z ponurą miną zatrzasnął drzwi i wyjechał na ulicę. W tym
momencie Colleen spostrzegła wybiegającego z domu Garretta.
153
Zbladła jak śmierć.
-
A jeśli pojedzie za nami? - wykrztusiła.
- Nie pojedzie -
uspokoił ją Jack. - Mam jego kluczyki. - Klepnął się
po kieszeni kurtki. -
Dyndały sobie w zamku drzwi frontowych. Nie
chciałem, żeby wsiadł do wozu i zabił kogoś po pijanemu.
Odjechali, zostawiając z tyłu wrzeszczącego wniebogłosy Rodda
Garretta.
Colleen zamknęła oczy i spróbowała się uspokoić. Jest teraz
bezpieczna, powtarzała sobie raz za razem. Wstrząsnęły nią dreszcze,
czuła lodowate zimno w sobie i wokół siebie. Nawet zęby dzwoniły
jej bez przerwy.
-
Nie... nie mogę powstrzymać dreszczy. Strasznie mi zimno. - Nie
mogła także powstrzymać łez.
-
To tylko reakcja nerwowa. Jesteś w szoku. - Podkręcił ogrzewanie i
podmuch gorącego powietrza owionął jej twarz. Jack ściskał
kierownicę tak mocno, że kostki dłoni stały się białe jak naga kość.
- Colleen, na pewno nic ci nie jest?-
zapytał niskim, nerwowym
głosem. - Zawiozę cię do szpitala i...
-
Nie! Nie ma potrzeby. Poza stłuczeniem policzka nic mi nie zrobił.
-
Zdusiła kolejny spazm płaczu.
-
Podarł ci bluzkę - powiedział Jack z napięciem.
Colleen spojrzała w dół i po raz pierwszy zauważyła rozdarcie.
-
Ale nie... nie zrobił... - to słowo nie przeszłoby jej przez gardło.
-
Nie zgwałcił cię, ale napadł i pobił. - Ton Jacka dorównywał
bezwzględnością oskarżeniu. - Masz siniaka, możemy to udowodnić i
zaskarżą go, Colleen. Moglibyśmy od razu pojechać na policję.
- Nie! Och, nie! -
Zawładnęła nią mieszanina szoku, strachu i
rozpaczy. Przez chwilę z trudem łapała powietrze jak ryba wyrzucona
na brzeg morski. -
Chcę jechać do domu i zapomnieć o tym
wszystkim. Proszę, cię, Jack!
-
Nie pozwolę, żeby draniowi uszło na sucho. To, co ci zrobił i co...
próbował zrobić. - Podniósł głos prawie do krzyku, kiedy wyobraził
sobie Colleen w łapskach Garretta. - Muszę go ukarać, nawet więcej
niż ukarać. Do diabła, zrujnuję bydlaka.
-
Nie, Jack, proszę! Nie zniosę więcej pogróżek i złości.
-
Za każdym razem, kiedy pomyślę, że cię gonił, że cię uderzył...
154
rozerwał ci ubranie... - Jack przełknął ślinę. Czuł się tak, jakby w
gardle utkwił mu kawał lodu o ostrych krawędziach. - Nie mogę
ścierpieć myśli, że ktokolwiek podniósł na ciebie rękę. Dostaję szału
na samo wspomnienie.
-
Zachowywał się zupełnie inaczej niż Rodd, którego znałam
przedtem -
szepnęła. - To dziwne... jakby alkohol odsłonił jego drugą
os
obowość. Od samego początku, od kiedy zabrał mnie z domu - był
inny niż zawsze. Pewnie zaczął pić jeszcze wcześniej, tylko że ja nie
miałam o tym pojęcia.
-
Alkohol wpływa zabójczo na niektórych, ale nie wiedziałem, że na
Garretta też - powiedział Jack. - Po co, u diabła, wyszłaś z nim
dzisiaj?
- Bo ty mnie nie chcesz -
wybuchnęła Colleen. - Nicola i Kamal
poszli do teatru, a ja czułam się taka samotna... Dlatego z nim
wyszłam. Tak mi przykro, Jack. - Starła kapiące po policzkach łzy.
Wydawało się jej, że dosłownie po kilku minutach wjechali na
podjazd do garażu Jacka.
-
Jesteśmy w domu - oznajmił, a Colleen rozejrzała się wokół z
nieśmiałą nadzieją, z na nowo rodzącą się wiarą. W domu. W jego
domu, w ich domu.
-
Wysłałam Nicolę i Kamala po moje rzeczy - rzekła cicho. - Nie
było cię, kiedy zabierali walizki.
-
Pojechałem do apteki po proszki od bólu głowy. Łeb mi pękał,
odkąd uciekłaś stąd w piątek wieczorem. Wróciłem i zauważyłem, że
twoje rzeczy zniknęły, ale na wypadek gdybym tego nie zarejestrował,
N
icola zostawiła mi jadowity liścik. - Jack wysiadł z samochodu i
władczym gestem pochwycił Colleen w ramiona.
Nie opierała się. Przerażenie przeistoczyło się w dziką zapamiętałą
ekscytację, która ożywiła jej wymęczone ciało. Po chwili cała płonęła
podnieceniem.
Jack zaniósł ją prosto do sypialni i ułożył na łóżku.
-
Jesteśmy znowu razem? - zapytała, a jej serce biło trzy, cztery razy
szybciej niż normalnie.
Nie odpowiedział. Zamiast tego zmierzył ją wzrokiem i wyszedł z
pokoju. Wrócił prawie natychmiast, z kopertą w dłoni. W środku
znajdowały się skrawki papieru.
155
- To czek, prawda? -
odgadła w tej samej chwili, w której padła
twierdząca odpowiedź. - Nie boisz się groźby Quentina?
-
Do diabła z nim i jego pogróżkami. Nie zdoła wyrzucić mnie z
pracy. Wystar
czy, że opiszę go w gazecie, a każdy prawnik w tym
kraju zniszczy go bez mrugnięcia powieką. Ani przez sekundę nie
zamierzałem ulec, Colleen. - Pochyliła głowę. - Przyniosłem ten czek
do domu i pokazałem ci go, bo byłem na ciebie wściekły. Wpadłem w
furię, bo nie powiedziałaś mi prawdy o sobie...
-
Byłeś urażony i rozgoryczony - poprawiła go Colleen. Choć w
kącikach oczu drgały krople łez, to usta rozchyliły się w słabiutkim,
niemal niedostrzegalnym uśmiechu. Podniosła się nieco i powoli
podpełzła do krawędzi łóżka, bliżej Jacka.
-
Nie, nie, byłem wściekły - ciągnął z ponurą miną. - Chciałem cię
ukarać. - Otworzył szeroko ramiona i zamknął ją w nich, kiedy
przysunęła się jeszcze bliżej. - Wiesz, jak łatwo tracę panowanie nad
sobą - dodał ze skruchą i musnął wargami czubek jej głowy. -
Kochanie, wcale nie myślałem, że mnie opuścisz albo że mogłabyś
sądzić, że tego chcę. Nigdy przedtem nie bałaś się moich napadów
gniewu, za
wsze walczyłaś jak równy z równym. Między innymi dlate-
go tak dobrze do siebie pasuje
my. Jesteś dość silna, żeby poradzić
sobie ze mną, kiedy tracę rozsądek. A odkąd się znamy, to zdarza się
coraz rzadziej. Jesteś dla mnie taka dobra, Colleen. Razem jesteśmy
dobrzy, w każdym sensie tego słowa.
- Wiem -
szepnęła i przytuliła się do niego. Wciąż płacząc,
podziękowała niebiosom za to cudowne pojednanie. - Nigdy nie
przerażały mnie twoje humory, ale wtedy wyglądało to poważniej niż
zwykła kłótnia. Sądziłam, że masz prawo mnie nienawidzić.
Oszukałam cię, nie mogę zaprzeczyć. Powinnam była opowiedzieć ci
o Ramseyach i swoich finansach już dawno temu. Chciałam to zrobić,
ale...
-
Nie ułatwiałem ci tego szczeniackimi przechwałkami, że szukam
bogatej żony. - Jack westchnął ciężko. - Przepraszam cię, Colleen.
Prawda jest taka, że byłem wściekły jak diabli, ale nie zamierzałem z
tobą zrywać. Myślałem, że pokłócimy się strasznie, potem upokorzę
cię troszeczkę...
-
A może bardziej niż troszeczkę? - wtrąciła Colleen z drżącym
156
uśmiechem.
-
Tylko że ty poczułaś się upokorzona, zanim zdążyłaś rozgniewać
się na mnie - wyjaśniał dalej Jack. - Potem zamiast pogonić mnie do
sypialni, jak planowałem, odjechałaś z Nicola. Postanowiłem, że nie
dam się złamać i przez cały weekend czekałem, aż zadzwonisz i
poprosisz o zabranie z powrotem do domu, ale ten cholerny telefon
ani myślał dzwonić.
-
To śmieszne - rzekła cicho Colleen. - Ja czekałam na telefon od
ciebie, ale dzwonił tylko Quentin, potem moje siostry, a w końcu
Rodd Garrett. -
Dojrzała cień na twarzy Jacka, więc postanowiła nie
poruszać więcej tematu Rodda. - Odmówiłam rozmowy z Ramseyem i
siostrami, ale za to wysłuchali długiego wykładu Nicoli o wtykaniu
nosa w cu
dze sprawy. Nadal się dręczę, że tak bezceremonialnie
wesz
li pomiędzy nas.
Pochylił się i drżącymi wargami pocałował ją delikatnie i czule. - Nie
wiń ich za to, że próbowali cię chronić, kochanie. Ja na ich miejscu
postąpiłbym tak samo. Rozumiem, że Quentin Ramsey chce dla ciebie
jak najlepiej. Teraz tylko muszę ich przekonać, że to ja jestem dla
ciebie najlepszy.
Westchnęła uspokojona.
- Bo
j e s e ś najlepszy. Kocham cię, Jack. Na zawsze.
-
Powtórzyłabyś to przed ołtarzem, wobec mojej i twojej rodziny,
gdy tylko załatwimy formalności?
- Och tak, tak!
-
Bardzo cię kocham, Colleen. Nie wiedziałem, że można kochać aż
tak. Zmieniłaś moje życie, moje poglądy, cały mój świat, a wszystko
na lepsze. Na tym świecie nie istnieje dla mnie inna kobieta.
Ich wargi zetknęły się. Głęboki, miłosny pocałunek szczęścia
przerodził się w gwałtowną namiętność, która rozbudziła w nich
pożądanie. Opadli na wielkie mosiężne łoże, zdarli z siebie ubrania,
całowali siei pieścili wśród łagodnej muzyki jęków i westchnień.
Żadne z nich nie potrafiło się powstrzymać, połączyli się nagle i
gorączkowo. Wszedł w nią silnym pchnięciem, a ona przywarła do
niego, objęła go, a zjednoczone ciała związały ich dusze na zawsze.
-
Poproszę Quentina Ramseya, żeby sporządził żelazną,
bezwarunkową umowę przedślubną, zgodnie z którą nie będę miał
157
prawa uszczknąć ani centa z twojego majątku - powiedział Jack, kiedy
pół godziny później leżeli zmęczeni i zadowoleni, tuląc się do siebie.
-
Nie podpiszę tego - ostrzegła Colleen.
-
Ech, Colleen. Oczywiście, że powinnaś to podpisać. Nie
wychodzisz za mąż za łowcę posagów, a ja chciałbym o tym
przekonać twoją rodzinę.
-
Sami się przekonają, kiedy cię poznają i zobaczą, jak się kochamy.
-
Oparła się na łokciu i popatrzyła na niego surowo. - Nie traktuj mnie
jak trzpiotkę o ptasim móżdżku, która dałaby się omotać łowcy
posagów. Jeśli moi krewniacy jeszcze nie są tego świadomi, to
wkrótce się o tym dowiedzą.
-
Ta dyskusja nie ma sensu. Podpiszesz umowę i kropka.
Potrząsnęła głową.
-
Co jest moje, to jest nasze, a co jest twoje, to też jest nasze.
-
Kochanie, nie chcę się z tobą spierać...
- To dobrze, bo mnie nie przekonasz -
uśmiechnęła się kusząco.
-
Colleen, przecież ty wcale nie zachowujesz się jak uległa, potulna,
słodka...
-
... idiotka? Mam nadzieję, że nie!
Jack zaśmiał się wesoło i przyciągnął ją ku sobie.
-
Przyrzeknij, że nigdy taka nie będziesz.
- Przyrzekam -
szepnęła. Była bezgranicznie szczęśliwa, bo mogła
tulić się do niego, całować go i kochać całym swoim sercem.