background image

Stanisław Podemski

STRYCZEK I KULA. HISTORIA KARY ŚMIERCI W PRL-U

 

Jak to robiono? Ksiądz Hieronim Lewandowski, w latach 1945-1956 kapelan więzienia w Poznaniu, był 
świadkiem trzydziestu egzekucji. Opowiedział o tym we wstrząsającym wspomnieniu: "Szubienica 
jeszcze poniemiecka znajdowała się na terenie więzienia w pomieszczeniu zwanym «sieczkarnią». 
Miała pięć haków, pod każdym była zapadnia. Przy wykonywaniu wyroku zawsze byłem przy skazanym 
do końca. Razem udawałem się do «sieczkarni», zwykle mogłem trzymać skazańca za ramię, z drugiej 
strony szedł strażnik. Niektórzy więźniowie szli spokojnie, niektórych jednak strażnicy musieli prawie 
wlec. (...) W drodze podpowiadałem modlitwy, akty strzeliste. Jeżeli więzień nie był skuty w celi, 
skuwano go na miejscu śmierci. Przed powieszeniem zawsze zawiązywano oczy. Miałem możność do 
ostatniej chwili towarzyszyć modlitwą i błogosławieństwem" ("Przegląd Więziennictwa Polskiego", nr 14 
z 1997 r.). 

Ksiądz Lewandowski pamięta też nocne egzekucje w podpoznańskim lesie: "W samochodzie 
więziennym mogłem rozmawiać z więźniem i modlić się z nim. Po wyjściu z samochodu Młynarek 
(naczelnik więzienia śledczego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego) szedł przodem w 
las, szukając miejsca dość daleko od drogi. Jego pomocnik z karabinem szedł z jednej strony 
skazanego, ja z drugiej, trzymając go za rękę i odmawiając modlitwy. Więzień miał ręce skute. 
Prokurator szedł z nami. Gdy Młynarek znajdował odpowiednie miejsce, zatrzymywał się, przepuszczał 
nas. Ja podawałem akt strzelisty «Ojcze, w ręce Twoje oddaję ducha mojego», Młynarek wyjmował z 
kieszeni rewolwer, dawał znak, bym się odsunął, doskakiwał i strzelał w tył głowy. Skazaniec zwykle nie 
zauważał tego momentu i po strzale padał głową w dół na ziemię". 

21 kwietnia 1988 r. w godzinach popołudniowych w Krakowie kat po raz ostatni pełnił swą powinność. 
Powiesił Andrzeja C. skazanego za kradzież, zabójstwo oraz gwałt i usiłowanie zabójstwa.

W POLSCE MIĘDZYWOJENNEJ

Historycy zajmujący się dziejami polskiego prawa karnego podkreślają, że w porównaniu z krajami 
Europy Zachodniej było ono dość łagodne. Nawet okrutne prawo saskie, zwane "krwawym Saksonem", 
wprowadzone przez miasta polskie straciło u nas swe zęby.

Tak już pozostało. Gdy w marcu 1931 r. komisja kodyfikacyjna przyjęła pierwszy kodeks karny, zaledwie 
jeden głos zadecydował o wprowadzeniu kary śmierci.

Decyzję tę poprzedziła dyskusja trwająca z górą dziesięć lat. Zgłaszano na przemian projekty 
utrzymania lub zniesienia tej kary. Opinie największych autorytetów prawniczych były podzielone - 
profesor Juliusz Makarewicz był za, profesor Emil Rappaport przeciw. Ostatecznie zwyciężył nacisk 
opinii publicznej. Wszystkie racje, jakie przedstawili wybitni prawnicy w ankiecie rozpisanej przez 
komisję kodyfikacyjną - że szubienica "jest surogatem, a nie karą w powszechnym znaczeniu", że "nie 
pozostawia miejsca dla indywidualizacji i sędziowskiej władzy dyskrecjonalnej", "nie dopuszcza naprawy 
pomyłki sądowej" - trafiły w końcu do kosza. W całej zresztą Europie nie myślano wówczas o likwidacji 
kary śmierci.

1

background image

Argumenty zwolenników kata są zawsze takie same. Istnieją okrutni mordercy, którzy nie poddają się 
żadnej resocjalizacji, i są czyny, które nie pozwalają pozostawić takich ludzi przy życiu bez zniewagi dla 
ofiar i sprawiedliwości. Kodeks karny z 1932 r. przewidział karę śmierci za pięć przestępstw (zabójstwo, 
dywersja, zdrada, zamach na prezydenta RP lub byt państwa) i to już dla siedemnastoletnich sprawców.

W orzeczeniu Sądu Najwyższego z kwietnia 1935 r. podkreślono, że kara śmierci jest ostatecznością: 
"Orzeczenie kary śmierci podyktowane musi być nieodzowną koniecznością ochrony społeczeństwa ze 
względu na wybitne aspołeczne właściwości sprawcy, których żadna dolegliwość, przewidziana w 
kodeksie karnym w for-, mię pozbawienia wolności, nawet dożywotniego, usunąć nie jest zdolna, i 
powinno być rzeczą niewątpliwą, a przynajmniej wysoce prawdopodobną, iż żadna kara sprawcy 
psychicznie już nie zmieni i żadna prócz kary śmierci przed nim społeczeństwa nie zabezpieczy".

PORTIER Z "MOULIN ROUGE"

Lata wojny domowej i stalinizmu (1944-1956) stanowią w Polsce okres wyjątkowy. W tym czasie w stu 
więzieniach stracono blisko trzy i pół tysiąca osób. Nie można wykluczyć, że liczba egzekucji była 
jeszcze większa - badacz Zdzisław Bąkowski w "Przeglądzie Więziennictwa Polskiego" (nr 14 z 1997 r.) 
zwraca uwagę na luki w statystyce i konieczność dalszych badań archiwalnych.

Do 1950 r. minister sprawiedliwości mógł zarządzić egzekucję publiczną. Strażników obozu 
koncentracyjnego na lubelskim Majdanku powieszono na oczach wielotysięcznej widowni. Egzekucję 
sfilmowano, a później prezentowano na ekranach kin. Publicznie stracono też Rudolfa Hössa, 
komendanta obozu w Oświęcimiu, i Artura Götha, szefa obozu w podkrakowskim Płaszowie.

Arthura Greisera, hitlerowskiego namiestnika Kraju Warty, kat powiesił na stokach poznańskiej Cytadeli. 
Od rana na egzekucję ściągały tłumy ludzi, nieraz z dziećmi. Przekupnie sprzedawali lody i ciastka.

Przez wiele tygodni zapobiegliwy fotograf eksponował zdjęcia egzekucji w gablocie w centrum miasta. 
Na jednym z nich barczysty człowiek w czerni, z przepaską na twarzy podtrzymywał pod szubienicą 
słaniającego się Greisera. Sylwetka kata, charakterystyczny kształt jego czaszki, wydały mi się wyraźnie 
znajome. Musiałem tego człowieka nieraz już spotkać. Dopiero parę lat później dowiedziałem się, że to 
szatniarz i portier popularnego lokalu tanecznego "Moulin Rouge" (chociaż, jak wcześniej wspomniano, 
prokurator Sawicki przytaczał nieco inną wersję wydarzeń). Wieczorem podawał płaszcze i wyrzucał 
namolnych pijaków, nad ranem uruchamiał zapadnię szubienicy.

Dlaczego w 1950 r. zrezygnowano z publicznych egzekucji? W piśmiennictwie prawniczym z lat 
czterdziestych nie znajduję żadnej krytyki tych średniowiecznych widowisk. To może w ówczesnej 
prasie literackiej i społecznej? "Niech pan nawet nie próbuje szukać - mówi profesor Uniwersytetu 
Jagiellońskiego Stanisław Waltoś, nie tylko znawca procedury karnej, ale i autor poczytnych pitawali 
sądowych. - Cenzura nie pozwalała na jakąkolwiek krytykę obowiązujących ustaw. Jeżeli minister 
sprawiedliwości miał prawo zarządzać publiczne egzekucje, to otwarte i publiczne kwestionowanie tego 
uprawnienia było po prostu niemożliwe".

Dlaczego zatem zniesiono wówczas egzekucje publiczne? Z krytyką społeczną nie miało to nic 
wspólnego. Natomiast straciły wtedy moc obowiązującą dwie ustawy - w tym o Najwyższym Trybunale 
Narodowym sądzącym zbrodniarzy wojennych - stanowiące podstawę prawną tych egzekucji. Poza tym 
od 1949 r. nasz kraj szybko zaczyna się upodabniać do wzorców radzieckich. W ZSRR egzekucje były 
ściśle tajne, więc i w PRL nie mogło być inaczej.

2

background image

WOŁANIE NA PUSZCZY

Zasadnicza zmiana nastąpiła po Październiku '56, kończącym okres stalinowskich zbrodni sądowych. 
W Polsce nadal wieszano, ale pod względem liczby wykonanych wyroków daleko nam było do ZSRR, 
NRD czy Bułgarii. Do celi śmierci trafiali tylko (poza jednym wyjątkiem) okrutni, bezwzględni, często 
wielokrotni zabójcy, z bogatą nieraz kartą uprzedniej karalności.

Łącznie w latach 1956-1988 w PRL stracono 321 osób. Profesor Alicja Grześkowiak, autorka 
pionierskiej książki Kara śmierci w polskim prawie karnym wymienia trzy względy decydujące o 
ferowaniu tego wyroku po 1956 r.: brak jakichkolwiek szans na poprawę skazanego, społeczne 
niebezpieczeństwo jego poczynań, uznanie owej kary za jedyny w konkretnej sytuacji środek 
sprawiedliwej odpłaty.

"Wyrok orzekający karę śmierci powinien ze szczególną dokładnością ujawnić powody, które skłoniły 
sąd do sformułowania negatywnej prognozy co do zachowania sprawcy w przyszłości oraz 
doprowadziły do nabrania przekonania, że w inny sposób nie może być unieszkodliwiony jak tylko przez 
najpełniejsze eliminowanie ze społeczeństwa" - oto stanowisko Sądu Najwyższego po wielekroć 
wyrażane po 1956 r.

W domu powieszonego nie mówi się o sznurze. To staropolskie przysłowie było pilnie przestrzegane, a 
partia wykazywała tu szczególną czujność. W 1960 r. wydarzył się znamienny incydent. Obrazuje on 
dobrze drażliwość ówczesnego I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki, gdy chodzi o krytykę kary 
śmierci. Wspomina Michał Radgowski, były zastępca redaktora naczelnego tygodnika "Polityka":

Jerzy Andrzejewski (...) napisał jedno właściwie zdanie na marginesie procesu profesora Tarwida, 
oskarżonego o otrucie żony: «Może przejaskrawiam, lecz częstokroć, kiedy słyszę głosy domagające 
się kary śmierci, słyszę w nich także potrzebę zbrodni». Otóż w tym okresie troską I sekretarza było 
opanowanie przestępczości gospodarczej. Przygotowywano procesy przeciwko wielkim rekinom 
(branża skórzana), nalegano na karę śmierci. Wybuchła burza. Pewnego dnia [Mieczysław F.] Rakowski 
i ja zostaliśmy wezwani do Biura Prasy, gdzie blady z przejęcia Marian Preiss, człowiek wyjątkowo 
łagodny i uprzejmy, wręczył nam pismo zawieszające Rakowskiego i nakazujące mi przejęcie 
«Polityki». (...) Rakowski opuścił siedzibę KC i przez miesiąc prawie jego noga w redakcji nie stanęła. 
(...) Tymczasem po kilku tygodniach napięcia i niezdecydowania (Rakowski był zawieszony, lecz 
formalnie go nie usunięto), Gomułka nagle anulował poprzednią decyzję i przywrócił pismu redaktora 
naczelnego".

Nawet te kilka czy kilkanaście egzekucji rocznie powodowało, że środowiska uczonych i praktyków 
wymiaru sprawiedliwości uparcie powracały do pytania o sens kary śmierci. W 1964 r. pionierski 
wówczas Ośrodek Badania Opinii Publicznej odnotował, że zaledwie co drugi Polak opowiada się za tą 
karą i że w ewentualnym referendum "kara ta nie wygrałaby u nas" - choć duży był procent 
respondentów niezdecydowanych.

Tymczasem zbliżało się uchwalenie nowego kodeksu karnego, który zastąpić miał swego 
przedwojennego, zmienianego wielokrotnie poprzednika. W grudniu 1966 r. w "Państwie i Prawie" 
ukazał się przełomowy artykuł profesora Mariana Cieślaka Problem kary śmierci. Autor twierdził, że 
karze śmierci "coraz bardziej pali się grunt pod nogami" i że w dążeniu do jej usunięcia "chlubny udział 
przypada światu socjalistycznemu". Chlubnego udziału nie było, a proroctwo profesora sprawdziło się 
po trzydziestu z górą latach.

3

background image

Mimo że artykuł miał się ukazać w niskonakładowym piśmie naukowym, cenzura przepuściła go z 
trudem. Zażądała, by opatrzyć go dopiskiem "tekst dyskusyjny" i zamieścić w tym samym numerze 
głosy polemiczne. Głosy za karą śmierci były blade, przeciw niej - treściwe, dobrze motywowane. Do 
rozprawy stawiły się tuzy świata prawniczego - profesorowie Mieczysław Szerer, Andrzej Murzynowski, 
Stanisław Ehrlich i inni. Nawet juryści mocno związani ze stalinowską władzą nie sprzeciwiali się 
zniesieniu szubienicy. Profesor Igor Andrejew - w latach pięćdziesiątych sędzia Sądu Najwyższego, 
znany z udziału w wyroku śmierci na Emila Fieldorfa "Nila", szefa Kedywu AK - pisał: "Trzeba nie mieć 
zupełnie wyobraźni, aby być zwolennikiem kary śmierci". Profesor Leszek Lernell, doradca 
stalinowskiego aparatu władzy, był przeciw wymierzaniu kary śmierci za przestępstwa gospodarcze.

Na szczególną uwagę zasługiwały dwie wypowiedzi wyrażające najszlachetniejszy osąd polskiej 
inteligencji.

Profesor Maria Ossowska: "Camus twierdzi, że zabójstwo jest czymś zasadniczo różnym od 
pozbawienia życia człowieka w majestacie prawa. W tym ostatnim wypadku śmierć poprzedzona jest 
oczekiwaniem na wykonanie wyroku, torturą nadziei na ułaskawienie, przeplatającą się z bezsilną 
rozpaczą. Nie jest zachowana tu zatem ta odpowiedzialność, jaką postuluje zasada: życie za życie. 
Potępienie kary śmierci jest potępieniem niedopuszczalnej przemocy - niedopuszczalnej tak, jak dla 
współczesnego człowieka niedopuszczalne jest niewolnictwo, sprzedawanie czy kupowanie człowieka. 
Każdy człowiek ma prawo do życia, każdemu należy się respektowanie jego suwerenności. Zasada 
akceptująca tę suwerenność nie dopuszcza gradacji czy zróżnicowań - albo można, albo nie można 
zabijać człowieka w imieniu prawa. Rozwiązania pośrednie w tym wypadu nie istnieją".

Profesor Tadeusz Kotarbiński: "Patrzę na zagadnienie kary jako wychowawca. Z tego punktu widzenia 
racjonalne ujęcie polega na rozumieniu jej jako czynności przymusowego odrobienia wyrządzonej 
krzywdy. Jeśli tak, to pozbawienie życia na mocy wyroku sądowego jest nonsensem, jako że moment 
aktywnego wyrównania uczynionego zła zostaje całkowicie przekreślony. Wykluczyć należy stosowanie 
kary śmierci w przypadku przestępstw o charakterze politycznym. Słuszność powyższego twierdzenia 
można uzasadnić w oparciu o następujące rozumowanie: ludzkość na przestrzeni wielu wieków 
wypracowała szereg reguł dotyczących postępowania w czasie wojny, zwłaszcza zaś norm 
odnoszących się do postępowania wobec jeńców, którzy traktowani być muszą w sposób humanitarny, 
nie mówiąc już o tym, że nie wolno ich zabijać. W konsekwencji wydaje się, że reguły powyższe 
powinny znaleźć per analogiam zastosowanie także do przeciwników politycznych biorących udział w 
tak częstych w dobie obecnej wojnach domowych, a również w stosunkach między ugrupowaniami 
walczącymi o władzę".

Nawet w sprawozdaniu z dyskusji odbytej w Wojskowej Akademii Politycznej imienia Dzierżyńskiego, a 
poświęconej nowej kodyfikacji karnej, możemy przeczytać: "W zasadzie wypowiedziano się przeciw tej 
karze jako niehumanitarnej" ("Wojskowy Przegląd Prawniczy" nr 2 z 1963 r.).

A jednak - mimo tylu z jakże różnych stron płynących głosów - kara śmierci w kodeksie karnym 
pozostała. Także za przestępstwa polityczne i gospodarcze. Wprowadzono tylko dwa ograniczenia: nie 
wolno skazywać na śmierć osób do lat osiemnastu i kobiet w ciąży.

Nauka i partia do końca różniły się w tej kwestii. W raporcie z sierpnia 1981 r. środowiska naukowe 
zgromadzone wokół Konwersatorium "Doświadczenie i Przyszłość" propozycje zmian w 
ustawodawstwie karnym zaczynały od słów: "Należy wyeliminować stosowanie kary śmierci". 
Tymczasem Biuro Polityczne KC PZPR jeszcze w listopadzie 1987 r. było zaledwie za 
"przeanalizowaniem celowości kary śmierci". Nie zdążyło z analizą aż do rozwiązania partii.

4

background image

POWIESIĆ ZŁODZIEJA!

Kara śmierci za przestępstwa gospodarcze pojawiła się w ustawodawstwie już w 1945 r. wraz z 
dekretem o postępowaniu doraźnym. Był to przepis "gumowy" pozwalający wieszać, "jeżeli interesy 
Polski Ludowej zostały narażone na znaczną szkodę". Utrwalały tę praktykę ustawy z lat 
pięćdziesiątych o ochronie własności społecznej.

Czy skwapliwie z nich korzystano? W okresie stalinowskim zdarzało się, że na karę śmierci skazywano 
nawet ludzi, którzy handlowali obcymi walutami. Po Październiku '56 znany jest tylko jeden taki 
przypadek.

Znamienna była sejmowa dyskusja wokół projektu nowego kodeksu karnego, jaka odbyła się w kwietniu 
1969 r. Do sejmowej komisji wymiaru sprawiedliwości napłynęły listy protestujące przeciw orzekaniu 
kary śmierci za przestępstwa gospodarcze. Główny referent projektu kodeksu profesor Jan Wasilkowski 
wytknął autorom listów, że nie dostrzegają istoty problemu - tu nie chodzi o zagarnięcie mienia 
społecznego, lecz o przestępstwo godzące "w podstawy ustroju gospodarczego".

Za wieszaniem opowiedzieli się także prominentni przedstawiciele władzy, jak Zenon Kliszko (zastępca 
Gomułki) czy wicemarszałek Sejmu Jan Karol Wende. Tylko Stanisław Stomma, profesor prawa 
karnego i poseł katolickiego "Znaku", ważył się uznać tę propozycję za "psucie kodeksu".

Sejm uchwalił więc kodeks, w którym karą śmierci zagrożone były aż dwadzieścia cztery przestępstwa 
(w tym piętnaście wymienionych w ustawach uzupełniających). Tę obszerną listę przestępstw nazwał 
"wyjątkami" (!) niepozostającymi w sprzeczności z "humanizmem socjalistycznym".

Stało się tak, gdyż Gomułka wierzył święcie w odstraszającą moc szubienicy i w tak zwaną prewencję 
ogólną - przywoływaną i odmienianą po wielekroć w wyrokach Sądu Najwyższego, różnych publikacjach 
naukowych, komentarzach kodeksowych. Słowem, wierzył, że wystarczy jedna, druga egzekucja i 
ludzie przestaną kraść.

Każdy głośny proces o liczne w tym czasie afery gospodarcze przynosił prokuratorskie żądania kar 
śmierci dla głównych oskarżonych. Ale prokuratorzy z reguły przegrywali. Ich pierwszą porażką był 
wyrok z początku lat sześćdziesiątych w aferze skórzanej, kiedy to po wielogodzinnych nocnych 
naradach sąd wymierzył głównemu oskarżonemu karę dożywotniego więzienia.

Byłem w grupie prawników, którzy do rana czekali na ogłoszenie tego wyroku. Przyjęliśmy go z ulgą. 
Zmęczone twarze rozjaśniły się, wymieniano uściski dłoni i uśmiechy. "To nie NRD" - mówiono.

Przewodniczącym stołecznego sądu, który nie wymierzył kary śmierci, był Michał Kulczycki - po 1956 r. 
członek zespołu badającego zbrodnie prokuratury stalinowskiej. Okazał niesubordynację wobec 
dyrektyw partyjnych i zapłacił za to całą późniejszą karierą zawodową - nie tylko nie został ministrem 
sprawiedliwości, jak przewidywano, ale nigdy już nie awansował. Jednak Kulczyckiego pamięta się do 
dziś jako człowieka, który dał trudny przykład niezawisłości sędziego. Swą niezłomnością uratował też 
skazanego na śmierć za nadużycia w przemyśle skórzanym w innym procesie, tym razem w Kielcach. 
Ku powszechnemu zdziwieniu przewodniczący Rady Państwa Aleksander Zawadzki zmienił ten wyrok 
na dożywocie, a w uzasadnieniu napisał: skoro stołeczny sąd za poważniejsze przestępstwo ukarał 
tylko dożywociem, to nie można ukarać śmiercią pomniejszego winowajcy.

Niestety, inaczej zakończył się proces oskarżonych w tak zwanej aferze mięsnej. Jednego z winnych 
skazano na śmierć i powieszono. Sędziowie już nie żyją, ale podobno, o czym była już mowa w 

5

background image

rozdziale Karta hańby, jeden z nich, dręczony wyrzutami sumienia, zapewniał w zaufanym gronie, że 
wydał wyrok zgodny z zaleceniami władz, gdyż na najwyższym szczeblu partii obiecano ułaskawienie 
skazanego. Tłumaczono: chodzi tylko o demonstrację twardości i siły, a nie o zgładzenie za kradzież. 
Partia słowa nie dotrzymała. Obrońca skazanego, mecenas Krzysztof Łada-Bieńkowski opowiadał mi, 
jak natarczywymi depeszami do Cyrankiewicza, Gomułki i Ochaba próbował wstrzymać egzekucję. Bez 
skutku. Polska humanitarna tradycja prawna została odrzucona. I choć w innych tak zwanych krajach 
socjalistycznych szafowano karą śmierci za przestępstwa gospodarcze, nawet ten jeden wyrok obciąża 
sumienie naszego sądownictwa po 1956 r.

OFIARA CHROMOSOMÓW?

Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych opinią wstrząsnęły seryjne morderstwa kobiet; 
niektórych dokonano w kościołach Krakowa. Sprawcą okazał się Karol K., świeżo upieczony maturzysta 
z twarzą sympatycznego ucznia. Ten syn nauczycielki i inżyniera kolekcjonował noże, dla treningu 
rzucał nimi czasem w mięso kupowane przez matkę na obiad, a czasem sztyletował staruszki.

Przebiegowi procesu towarzyszył rozgłos i żądania kary śmierci od początku do ostatecznego końca. 
Rolę główną grali lekarze psychiatrzy - sąd powoływał kolejno aż siedem zespołów biegłych! - ale 
ostateczną decyzję podjąć musiał trybunał. Zdania lekarzy były podzielone - biegli powiązani z 
aparatem więziennictwa obstawali przy pełnej odpowiedzialności podsądnego, ich koledzy z klinik 
uniwersyteckich uważali, że mamy do czynienia z zaburzeniami psychicznymi zasługującymi nie tyle na 
szubienicę, co na trwałą izolację więzienną lub psychiatryczną.

Opisując jedno z zabójstw, oskarżony na oczach sądu, publiczności i dziennikarzy z uśmiechniętego 
wiecznie chłopca zmienił się na moment w niebezpieczne zwierzę. Błędny wzrok, szatański grymas 
twarzy, ślinotok, dygot rąk - oto co zobaczyłem z odległości paru metrów. Zarządzono przerwę, 
podsądnego zbadali lekarze, ale wkrótce wznowiono proces. Dyskusja wokół odpowiedzialności Karola 
K. stanowiła ważny etap sporu o karę śmierci. Postawiła bowiem w centrum uwagi kwestię 
odpowiedzialności osób, które do zbrodni pchnęła nie zemsta, nienawiść, chęć zysku, ale okrutne 
zasadzki biologii. Zwolennicy tezy, że psychiatria wciąż jeszcze niewiele wie o człowieku i że przecież 
dopiero rewolucja francuska zwolniła psychicznie chorych z lochów i więzień, znaleźli się na pozycji z 
góry przegranej. Marksiści bowiem są mocno przekonani o społecznych jedynie korzeniach zbrodni, a 
siła ich wiary nie ustępuje chrześcijańskiemu przekonaniu o całkowicie wolnym wyborze człowieka. Na 
nic więc zdała się opinia części biegłych, że być może układ chromosomów podsądnego stał się 
przyczyną jego zbrodni (późniejsze badania prowadzone w USA zdają się potwierdzać tę hipotezę).

Karola K. powieszono, choć nawet Sąd Najwyższy zakwestionował karę i dopiero w innym składzie - po 
rewizji nadzwyczajnej ministra sprawiedliwości - zmienił zdanie. Obszar wątpliwości obrony i części 
psychiatrów był jednak zbyt nowatorski, zyskiwał dopiero podstawy naukowe. Wybrano więc pogląd 
przeciwny, zgodnie z którym oskarżony miał pełną zdolność rozpoznawania tego, co robił, i mógł w pełni 
kierować swym postępowaniem. Tak oto został przegrany drugi poważny spór o karę śmierci.

CELA STRACEŃ

Jak wieszano po 1956 r.? Niełatwo się tego dowiedzieć. Protokoły z egzekucji do dziś są "tajne, 
specjalnego znaczenia" i skądinąd życzliwa generalna dyrekcja służby więziennictwa odmówiła mi 
dostępu do tych akt. Prosiłem też - bezskutecznie - o chwilę rozmowy z trzema dyrektorami zakładów 
karnych, którzy towarzyszyli do ostatniej chwili skazanym na śmierć. Spotkałem się z całkowitą odmową 
- i rozumiem ją. Ci ludzie chcą zapomnieć na zawsze o tym, co widzieli i przeżyli. Nie poznamy więc 

6

background image

ostatnich zachowań i życzeń traconych, przebiegu ich pożegnalnych spotkań z bliskimi, rozmów ze 
strażnikami.

Egzekucje były ściśle utajnione. Prawo szczegółowo wyliczało osoby, które mogły być przy nich obecne, 
bądź z urzędu, bądź na życzenie. Do pierwszej grupy należeli: prokurator, dyrektor zakładu karnego, 
lekarz; do drugiej - duchowny i obrońca. O wykonaniu wyroku informowała lakoniczna notatka (data 
stracenia, personalia skazanego, zarzuty), ogłaszana przez Polską Agencję Prasową.

Ludzie, którzy byli świadkami egzekucji, nawet dziś, po latach, mówią o tym niechętnie, oszczędnie, z 
oporami. Funkcjonariusz służby więziennej: "Byłem pięć razy przy tym. Upłynęły dziesięciolecia, a mnie 
śnią się nadal ci ludzie. Dlaczego, niech mi pan powie?".

Były pracownik gazety więziennej: "Byłem raz tego świadkiem. Żałuję. Upiłem się po tym i powiedziałem 
sobie: nigdy więcej".

Funkcję katów (było ich dwóch w całym kraju) pełnili funkcjonariusze służby więziennej. Ich nazwiska są 
znane tylko wysoko postawionemu gronu urzędowych osób. Jeden z dwóch ostatnich katów już nie 
żyje, moje próby dotarcia do drugiego spełzły na niczym. To nie Wielka Brytania, w której ostatni kat 
prowadził na emeryturze jedną z najbardziej znanych w Londynie restauracji i wszyscy dobrze wiedzieli, 
co poprzednio robił.

Ofiarami kary śmierci są także jej wykonawcy. Ten istotny szczegół bywa zupełnie przemilczany w 
polskich - ale nie obcych - sporach o szubienicę. Tymczasem już profesor Emil Rappaport, 
przewodniczący międzywojennej komisji kodyfikacyjnej, mawiał, że prawo wymierzania kary śmierci 
powinni mieć tylko ci sędziowie, którzy sami ją wykonają. Kat jest wprawdzie tylko ślepym wykonawcą 
wyroków, ale nie przestaje być człowiekiem.

Prasa amerykańska publikuje od czasu do czasu mrożące krew w żyłach relacje z "nieudanych" 
egzekucji. Płoną skazańcy na krzesłach elektrycznych, rwą się stryki, odmawiają posłuszeństwa 
najnowocześniejsze urządzenia. I polskie więzienia znają równie ponure historie, na przykład zerwanie 
więźnia ze stryczka. Do dziś jeszcze, po ćwierćwieczu, słychać na korytarzach stołecznego więzienia 
ryk strachu broniącego się siłacza, którego trzeba było zbiorowo wlec pod szubienicę. Czy wśród 
straconych po 1956 r. byli ludzie niewinni? Nie jest znany przypadek sądowej rehabilitacji 
któregokolwiek ze skazanych, ale od czasu do czasu pojawiają się wątpliwości dotyczące niektórych 
wyroków (na przykład publikacje w "Prawie i Życiu" na temat tak zwanego wampira ze Śląska). 
Mecenas Władysław Siła-Nowicki - obrońca krewki, lecz zarazem prawniczy i moralny autorytet 
środowiska - upierał się przed Sądem Najwyższym, że niektórzy straceni po głośnym procesie o 
wielokrotne morderstwo (Białostockie, lata osiemdziesiąte) byli niewinni. Sąd utrzymał wyrok, ale 
adwokat upowszechniał swój pogląd aż do śmierci.

KAT ODCHODZI

Dalsze dzieje kary śmierci są dobrze znane. Od 1988 r. obowiązywało moratorium - kary śmierci bądź 
nie orzekano, bądź nie wykonywano. W 1995 r. nie wykonane jeszcze wyroki zamieniono na 
dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności. Dwa lata później nowy kodeks karny zniósł karę śmierci, a 
ludziom skazanym zamienił ją na dożywotnie więzienie. Dzięki temu uratowali swe nędzne życie i 
wielokrotny zabójca przypadkowych osób z Jeleniogórskiego, i robotnik rolny z Olsztyńskiego, który 
zamordował całą rodzinę swego pracodawcy, łącznie z dziećmi.

7

background image

Były minister sprawiedliwości, a obecnie prezydent RP doktor Lech Kaczyński, stawiał sprawę jasno i 
uczciwie: jest zwolennikiem kary śmierci, ale nie widzi realnych możliwości jej przywrócenia. 
Tymczasem stan przestępczości w Polsce - a przede wszystkim rosnące okrucieństwo i brutalność - 
umacnia społeczne przeświadczenie o niezbędności owej kary. Aż trzy czwarte Polaków opowiada się 
za przywróceniem urzędu kata. Co więcej, wielu nieprzejednanych przeciwników kary śmierci waha się 
dziś w swych poglądach. Wstydzę się, ale należę do nich i ja.

Jednakże kat nie wróci. Po prostu Unia Europejska nie przyjmuje krajów stosujących karę śmierci. 
Dlatego parlament łotewski najpierw utrzymał tę karę, by znieść ją natychmiast po ostrzeżeniach z UE. 
Od kary śmierci odstępują kolejne państwa dotąd nią szafujące - między innymi Rosja i Ukraina. W 
niektórych stanach USA, przywiązanych do tej kary, ogłasza się moratorium na jej wykonywanie i 
analizuje zapadłe już wyroki. Dlaczego? Według nowojorskiego Columbia University (dane z 2000 roku) 
dwie trzecie skazanych na śmierć w wyniku składanych apelacji uzyskuje łagodniejsze kary, a siedem 
procent zostaje nawet uniewinnione. Czy jednak każda omyłka sądowa została skorygowana?

Egzekutorzy mają ciągle jeszcze pełne ręce roboty w USA, Chinach, Iranie, Arabii Saudyjskiej, Kongo. 
Ale Europa nie chce już kata.

środa, 6 kwiecień 2011

8