Projektokładki:KatarzynaKonior/bluemango.pl
Redakcja:AdriannaMichalewska
Redaktorprowadzący:MałgorzataBurakiewicz
Redakcjatechniczna:KarolinaBendykowska
Składwersjielektronicznej:RobertFritzkowski
Korekta:BogusławaJędrasik
Zdjęciewykorzystanenaokładce
©Milosz_G/Shutterstock
©iStockphoto.com/PeterZelei
©bySabinaWaszut
©forthiseditionbyMUZASA,Warszawa2015
ISBN978-83-287-0001-7
WarszawskieWydawnictwoLiterackie
MUZASA
Warszawa2015
WydanieI
Dzieciom,abypielęgnowałypamięć
Spistreści
Wrzesień2002
–
B
abciu,Piotruśwraca.Wkońcu.
Niespodziewany wybuch emocji u mojej wnuczki
zmuszamniedoodsunięciasłuchawkioducha.Cóż,moje
bębenki, tak jak i cała ja, wymagają już specjalnej
ochrony.
– Dzień dobry, kochanie – zachowuję spokój godny
staruszki.–Tokiedysięzobaczycie?
Cieszę się z radości Oliwii. Lubię Piotrka. Choćby za
to,żebezszemraniawnosiminapiętrowiadrawęgla.Po
dwanaraz.ŻebysięprzedLiwkąpokazać.Udaje,żegoto
nie męczy, chociaż ja dobrze widzę, jak drżą mu potem
ramiona.
–JutroodziewiątejprzyjeżdżaautobusemdoKatowic.
Odbieram go z dworca. Jestem taka szczęśliwa, babciu.
Wiekigoniewidziałam.
Uśmiecham się w pustkę pokoju. Wiem, że te wieki to
niecałe trzy miesiące, podczas których wybranek mojej
wnuczki mył okna w londyńskich biurowcach. I tyle dało
mupięćlatstudiowania.
– Tylko nie zapomnijcie mnie odwiedzić. Może
w końcu zrozumiem, co jest w tej Anglii takiego, że
wszyscychcecietamwyjechać.
– Oj, babciu! Praca. Pieniądze lepsze. Wszystko. A tu
nic.Bieda.
Miałabym ochotę opowiedzieć, co to bieda, ale
przecieżLiwia,jakniktinny,znawszystkiemojehistorie.
Czego się nie przeżyje na własnej skórze, tego się nie
zrozumie.Tojasne.
–Przyjdźciewsobotę.Zrobięplacki.
Liwkaprzytakujeiszybkosięrozłącza.
Odkładam telefon na stół. Podchodzę do okna.
Poprawiamleżącąnaparapeciepoduszkęiukładamsięna
niej wygodnie. Wystawiam twarz do słońca i wsłuchuję
sięwpanującynaplacuharmider.
To nie ich pokolenie wymyśliło tę ciągłą pogoń za
chlebem. Truda, Gerda, Agnes z Leszkiem, Antek,
a w końcu Zbyszek, nasz syn. Połowa bliskich mi osób
rozjechała się po świecie. Jednym się powiodło, innym
nawetw„raju”skórkachlebasmakujegorzko.Boprzecież
nadobreżycieniemarecepty.Niemalekunaszczęście.
Pamiętam setki rozmów z Władkiem. Raz ja chciałam
uciekać, raz on. I wciąż ktoś miał nam pomóc stanąć na
nogi, tam, po drugiej stronie granicy. Najpierw moja
przyjaciółkanamawiałanasnawyjazddoBonn.Miałabyć
praca dla Władka, nowiutka maszyna do szycia dla mnie,
a dla dzieci sklepy pełne słodyczy. Wiele lat później syn
oferował nam domek na przedmieściach Chicago i życie
proste jak pstryknięcie palcami. Gdy zmarł Władek,
błagał,żebymprzyleciała.Zgodziłamsię,alewróciłampo
dwóchmiesiącach.
Niemogłamznieśćtempaihałasutowarzyszącychżyciu
zaoceanem.Basenwogrodzieidwasamochodywgarażu
mój syn opłacił wrzodami żołądka i ciągłym brakiem
czasu. Patrzyłam na wnuki, które biegały z zajęć na
zajęcia. Próbowałam rozmawiać z ich japońską matką,
amojąsynową,zawszegrzecznąicierpliwieprzekonującą
mnie do ryżu i gotowanej ryby – najlepszych na mój
podwyższony cholesterol. I choć widziałam w jej oczach
miłość do mojego syna i szacunek do mnie, nie mogłam
zostać. Wciąż marzyłam o zapachu pieczonych rolad
przenikającym miasto w niedzielne przedpołudnie
iśmiechachdzieci,któremożenieznająkilkujęzyków,ale
potrafią wymyślić setki zabaw, mając zaledwie garść
kamykówikilkazerwanychlistkówwręce.
Wiem, gdzie jest moje miejsce. Nie w Stanach, nie
w Australii, choć ponoć tamtejszy klimat jest dobry dla
starychludzi,nawetniewNiemczech,kilkasetkilometrów
stąd.
Mój dom to te mury, choć spod osiadającego latami
pyłu trudno już dostrzec czerwień cegieł, z których
powstał.
Mój dom to okno pani Zającowej i zielony byfyj
,
który przetrwał wszystkie nasze życiowe rewolucje,
aterazodnowionyiwyczyszczony,znówstoiwkuchni.Tu
jestmidobrze.
Po długich dyskusjach i wyliczaniu plusów i minusów
mojedzieciirodzeństwozgodzilisię,żeprzezjakiśczas
mogęzamieszkaćwodzyskanymdomu.Możegdybynasze
dawne mieszkanie było zajęte przez lokatorów, nie
upierałabym się aż tak bardzo. O tym, że stoi puste,
dowiedziałam się w dniu, w którym składałam ostatnie
podpisy na dokumentach. Już wtedy, czekając na córkę,
która miała zabrać mnie na rodzinne spotkanie,
wiedziałam, że będę tu mieszkała, że odnowię izbę,
w której przed wielu laty przeżywaliśmy z Władkiem
miesiącmiodowy.
Choćminąłprawierok,niepotrafięzapomniećwyrazu
twarzyAntka,wchwili,gdypodpierającsięlaską,zktórą
nie rozstaje się od operacji kolana, pogłaskał najpierw
chłodny metal bramy wejściowej, a potem drzwi domu,
wktórymprzyszłomudorastać.Witałsię.
– Pod warstwami farby ukryta została nasza historia –
powiedział łamiącym się głosem, objął mnie i Helenkę,
iwtrójkęznówweszliśmydośrodka.
Toniebyłnaszpierwszypowrót.
Uśpiona słońcem i wspomnieniami, przymykam oczy.
Nie przeszkadzają mi hałas samochodów i donośne głosy
kobiet plotkujących na ławeczce ustawionej między
chlewikiem i klopsztangą
. Przysłuchuję się im
nieuważnie.
Listopad1945
B
oję się zasypiać. Co wieczór odwlekam moment,
wktórymmuszęsiępołożyćdołóżka.Wiem,jakieobrazy
nawiedząmnie,gdytylkozamknęoczy.
Zazwyczaj zaczyna się jeszcze przed wojną. Władek
ściągazpalcaobrączkę.Kładzieprzedemnąnastole.Lśni
tak pięknie, złotnik przecież dopiero ją zrobił. Mam
przechować, nosić na palcu tuż nad swoją, przecież
w okopach może się zabrudzić ziemią. Jest ciepły,
sierpniowydzień.Wokółspacerująoficerowieiichpiękne
dziewczyny. Nawet we śnie wiem, że spokój zapowiada
nadejścienawałnicy.
Początek wojny to nieznośne trzaski w zbyt głośno
puszczonym radiu, nie potrafię go wyłączyć i choć
wyrywam ze ściany wtyczkę, wciąż słyszę słowa
komunikatu:
A więc wojna. Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy
izagadnieniaschodząnaplandalszy.
Zasłaniam uszy dłońmi i biegnę za siostrami, aby
naklejać taśmę na szybach. Wtedy nie popękają od
wybuchuspadającychbomb.
Bomby jednak nie spadają, za to główną ulicą miasta
przechodząniemieckiewojska.Młodzimężczyźnimachają
do ludzi stojących na chodnikach. Dziewczyny rzucają im
kwiaty. Też tam jestem, razem z Trudą – moją najlepszą
przyjaciółką. Jeszcze niedawno sprzedawałyśmy razem
szałot
ikiełbasęwjadłodajni,doktórejprzychodziłteż
Władek.
Teraz wypatruję go w grupie Niemców. To nic, że
munduryinne,twarzechłopcówtakiesame,łatwoznaleźć
wnichwiarę,żetowszystkoszybkosięskończy.
Niekończysię.Sen,zktóregoniepotrafięsięobudzić,
równieżtrwaitrwa.
Z łatwością rozpoznaję monotonny dźwięk klawiszy
uderzających w bęben maszyny do pisania. To już
Pszczyna. Wysłano mnie tutaj do pracy w służbie Rzeszy.
WkońcujestemNiemką.Nikogonieobchodzi,żemójmąż
służy w polskim wojsku. Mam chodzić w schludnych
garsonkach i schylać głowę przed wielkimi portretami
naszegowodza.Jeślibędęposłuszna,niepoczuję,żetrwa
wojna.
–Schneller,schneller,FrauZaleski.
Czyjeśręcekładąprzedemnąkolejnystosdokumentów.
Muszęjeprzepisać.
–Jawohl!–odpowiadamjakzawodowyżołnierz.
Choć Eryk Lanx w moich snach nigdy nie ma twarzy,
wiem,żejegowłosysąjasne,aoczy,którezbytczęstona
mniepatrzą,niebieskie.
Jestmoimprzełożonym,moimprzyjacielem,któregonie
powinnammieć.
Snów o Lanxie boję się najbardziej. Mocniej niż scen
z kronik filmowych, na które chodzimy razem z Gerdą –
moją pszczyńską powierniczką, bardziej niż policzka
wymierzonego przez gestapowca, bardziej niż widoku
zastrzelonego Żyda, który chwilę wcześniej prosił
o ratunek, bardziej niż opustoszałego miasta i pociągu
wiozącego mnie z powrotem na Śląsk. Nawet tkwiący
w pamięci obraz matki, tulącej w ramionach martwe
niemowlę, które zamarzło albo umarło z głodu podczas
podróży. Nawet nieludzki skowyt przeszywający wagon,
gdy w końcu jeden ze współpasażerów, krzycząc, że
śmierdzi,wyrzucadzieckonatory.Wszystkotojakośmogę
oswoić,udawać,żejużmnietakniemęczy,nieboli.
Gdy mi się śni Eryk Lanx, budzę się z bólem brzucha.
Wstaję wtedy i spacerując po ciemnej i coraz
chłodniejszej izbie. Próbuję wyobrazić sobie to, o czym
mamśnić.
Myślę o Władku wożącym mnie na rowerze po placu,
o białej sukience wiszącej na drzwiach w przedślubną
noc,
o
naszych
leśnych
piknikach.
Wspominam
przedwojenneżycie,któremimopiszczącejwkątachbiedy
jawimisięteraztylkowjasnychkolorach.
To jednak nic nie daje, gdy tylko na powrót zamykam
oczy,senzaczynasięwmiejscu,wktórymurwałsiękilka
chwil wcześniej. Tak jakby historia musiała się dopełnić.
Wciążiwciążpowtarzaćodnowa.
Brudna i chora docieram do domu. Droga z Pszczyny
okazała się trudniejsza, niż mogłam przypuszczać.
Chciałabym się rzucić w ramiona matki, a ona zamiast
mnie przytulić, płacze, że trzeba było nie wracać, że
powinnam uciekać w przeciwnym kierunku. Wkłada moje
odmrożonestopydociepłejwody.Krzyczęzbólu,apotem
schodzędopiwnicy,abyukryćsięprzednowym,którema
przyjść.
Biegnę po schodach. Zdają się nie mieć końca.
Mówiący po rosyjsku Mongoł zdziera ze mnie bluzkę.
Biegnie za mną. Zamykam drzwi. Stół tarasujący je przed
niczymmniejużnieochroni.Antekotwieraokno.
–Skacz!–krzyczy.
Zapadamsięwciemność,apotemzrywamzłóżka.
Rozpoczynamnowydzień.
Grudzień1945
G
dy za oknem pada śnieg, kuchnia, nawet z chłodnym
piecem,wyglądaprzytulniej.Siedzimywtrójkęprzystole.
Matka zdobyła skądś groch, próbujemy wyłuskać z niego
tyle,abystarczyłodowigilijnejkapusty.Niejesttoproste.
Ziarna musiały leżeć w wilgoci i większa ich część jest
spleśniała. Kapusta z grochem może być jednak naszą
jedyną wigilijną potrawą. Ojciec co prawda obiecał, że
zdobędzieśledzieorazowocenamoczkę
,alewiem,że
spełnienieobietnicygraniczyćbędziezcudem.Nieważne.
ItakniecieszymnietoBożeNarodzenie.Mimozapewnień
Kolskiego Władka wciąż z nami nie ma, a ja przez
wszystkieświątecznednibędępracowałauCzajkowskich,
doktórychmnieskierowano.Terazniemieckiekobietynie
mają żadnych szans na znalezienie normalnej pracy, a te,
której jej nie mają, są przymusowo kierowane na służbę.
Oczywiście żadnych pieniędzy za pracę nie otrzymuję.
Miskazupyitrochęjedzenia,któremogęzabraćdodomu.
Przecieżitakpowinnambyćzatowdzięczna.Pewnieżona
mojego pracodawcy da mi tyle roboty, że nawet na
pasterkęniezdążę.Będziekazałamiusuwaćnieistniejące
smuginakieliszkach,prasowaćnajdrobniejszezagniecenia
na sukienkach i polerować parkiet tak długo, aż zacznie
błyszczećjaklustro.
–MożezwolniągoprzedBożymNarodzeniem.–Agnes
przerywa pracę. Przez chwilę sądzę, że myśli o Władku,
alewystarczyspojrzećwjejoczy,abywiedzieć,żeczeka
napowrótkogośznaczniejejbliższego.
– Tak, pokona śniegi i przywiezie ci walonki
wprezencie.Wkońcuprzestanącimarznąćstopy–mówię
szybko.Cokolwiek,comożejąuspokoić.
Agnes się uśmiecha, kiwa głową i sięga po kolejny
strączek grochu, a ja już nie umiem się skupić na
wyobrażaniu sobie chwili, gdy wpadnę w ramiona męża.
Teraz nie jestem w stanie pozbyć się z głowy przykrego
obrazu innego chłopca, przedzierającego się przez
rosyjskie mrozy. Chłopca, który dodawał Agnes otuchy,
gdy w piwnicy czekaliśmy na Rosjan, i potem w tych
najgorszychstyczniowychdniach.
Zniknął pewnego marcowego poranka. Po prostu nie
wrócił do domu po jednej z nocnych szycht w kopalni.
Wraz z ponad dwudziestoma mężczyznami rozpłynął się
wpowietrzunakilkadni.
Gdy zrozpaczone matki i żony zaczęły poruszać niebo
i ziemię, aby się dowiedzieć, co się stało z ich
mężczyznami, mówiono im, że zostali oddelegowani do
pofrontowych prac porządkowych i wkrótce wrócą.
Dopieropóźniejzaczęłychodzićsłuchy,żegórnicyzostali
wywiezienidojednejzkopalńpołożonychwgłębiZSRR,
i nie wiadomo, jak długo będą musieli tam pracować.
Takie wywózki dotknęły setek mężczyzn. Od wielu
miesięcyniemaonichwieści.
Terazczekaniejestcodziennościąkobiet.
Przez dłuższą chwilę pracujemy w milczeniu. Słychać
jedyniecichutkiepękanieskorupek,apotembrzdękziaren
wysypywanych do drewnianej miseczki. Przypomina mi
się stara piosenka, którą matka śpiewała nam,
przygotowując świąteczne potrawy. Zaczynam nucić pod
nosemirobimisięmilej,spokojniej.
OTannenbaum,oTannenbaum,
WiegrünsinddeineBlätter!
DugrünstnichtnurzurSommerzeit,
NichtauchimWinter,wennesschneit.
OTannenbaum,oTannenbaum,
WiegrünsinddeineBlätter!
–Ajeśliontamnawetniedojechał,jeślizmarłgdzieś
po drodze? – Agnes znów nieruchomieje, palce wbijają
sięwtwardestrączki.
Wiem,cozarazmożenastąpić.Rzucammatcespłoszone
spojrzenie. Widzę, że zbiera myśli, ale jej usta zostają
zamknięte.Zbytdługo.
Wstaję z krzesła, podchodzę do siostry i obejmuję jej
drżąceramiona.
– Wróci, na pewno. Zobaczysz – szepczę jak mantrę,
wtulając policzek we włosy Agnes. Nie pomaga.
Z rozedrganego ciała zaczyna się wydobywać cichy jęk,
potem szloch, a w końcu rozdzierający, przeszywający
płacz.
–Onnieżyje.Aja,aja…Mnieteżzabiorą.
Słowawięznąmiwgardle.
Obracam krzesło, na którym siedzi. Klękam przed nią
i próbuję powyciągać strąki grochu z jej zaciśniętych
palców.Przecieżpokaleczysobiedłonie.
–Cicho,Agnes,cicho.Niktcięniezabierze,poszlijuż
sobie,niemaich,wieszprzecież–nadalpowtarzam,choć
wiem,żemnieniesłyszy.
W takich momentach zupełnie traci z nami kontakt.
Straszniejestpatrzećnaślicznąbuzięwykrzywionąwtak
nieludzkim grymasie. Ale gorsza od płaczu jest chwila,
w której robi się cicho. Z półotwartymi ustami i szeroko
otwartymioczamiAgnesprzestajepłakaćioddychać.
Ein,zwei,drei…zehn…
– Przestań, przestań! – Krzyczę, próbując nie ulec
panice.Łapięjązaramionaipotrząsam.Poddajesiętemu
jakszmacianalaleczka.
–Zrobięjejherbaty–mówimatka,gdyAgneswkońcu
nabierawpłucapowietrza.–Pomożejej.
Mamochotęnaniąwrzasnąć,żebypodeszładoswojej
córki,żebyjąobjęła,przytuliłaalboporozmawiałaotym,
co się wtedy wydarzyło, że to pomoże bardziej niż te jej
popłuczynyzdziurawca.
Matka twierdzi, że to choroba, którą wlali w Agnes
Mongołowietamtegostyczniowegodnia;żejestzarażona.
Marację,aletenpłacztobólduszy,nieciała.
Znikamigdzieśsiostra.Tapełnaszalonychpomysłów.
Pełnawiary,żejejżyciebędziewesołe.
Modlę się, żeby ten chłopiec wrócił. To jedyne
lekarstwo,któremogłobyjejpomóc.
Agnes uspokaja się po godzinie. A raczej opada z sił.
Ledwie przytomną układam w łóżku. Będzie teraz spała
niespokojnymsnem.Pełnymspazmówidrżeń.
Próbujemy z matką wrócić do przerwanej pracy.
W
milczeniu,
które
pełne
jest
pretensji
iniewypowiedzianychsłów,ziarnagrochuznówwpadają
domiseczki.
–Sophie,Władekwrócił!
Wykrzyczane gdzieś na placu słowa ledwie się
przedostają przez okienną szybę. Sztywnieję. Patrzę na
matkęipróbujęodgadnąćzwyrazujejtwarzy,czyabysię
nie przesłyszałam. Ona również przerwała pracę.
Nasłuchuje, a zmarszczki na jej czole robią się coraz
wyraźniejsze.
–Sophie?Gdziejesteś?Onczeka.
Wstaję i na miękkich nogach podchodzę do okna,
otwieram je szeroko. Lodowate powietrze uderza mnie
wtwarz.
Antekstoinaśrodkupodwórka.
–Weźwózek!–drzesięnacałegardło,gdytylkomnie
dostrzega.–Ten,którymjeździmypokartofle.
Kiwam głową i zdziwiona obserwuję, jak mój brat
nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Powoli rozwierają
się też inne okna. Gdzieś z dolnego piętra słyszę głośny
lament.AjanadalstojęwpatrzonawAntka,jakbymtona
niegotyleczekała.
–Władek.–Ustabrataukładająsięwkształtznajomych
liter.
– Władek – powtarzam powoli i w jednej chwili
dociera do mnie znaczenie wszystkiego, co zostało
powiedziane.
–JezusMaria!Wózek?Możejestranny?–krzyczęijuż
niemamniewoknie.Szarpięsięzestojącąprzydrzwiach
kolaską
. Nawet nie słyszę hałasu, który muszę robić,
zbiegajączeschodów.
Na placu jest już sporo ludzi. Powrót żołnierza to
zawsze jakaś odmiana, światełko w szarej codzienności.
Możnateżliczyć,żewplecakubędziemiałcoś,comoże
się przydać. Niech to będzie cokolwiek, bo brakuje
wszystkiego.Widzęojcawychodzącegozdomustojącego
po przeciwnej stronie podwórka. On też kiedyś do nas
należał. W nim się wychowałam. Patrzę na ojca
spanikowana.
Czego
szukam?
Kolejnego
błogosławieństwa.
Kąciki jego ust unoszą się prawie niewidocznie.
Odpowiadam równie niepewnym uśmiechem i już nie
czekającnanic,przebiegamprzezbramęiwpadamwprost
naulicęzalanąwrześniowymsłońcem.
– Jak chodzisz! Sumasszedszaja
– rzuca za mną
mężczyzna,któregoniechcącypotrącam,biegnąc.
Nawet się nie odwracam, nie przepraszam. W tym
mieście ludzie przestali być dla siebie życzliwi. Każdy
jestczyimśwrogiem.Jakwbajkach,którekiedyś,winnym
życiu,opowiadałamdzieciom.Ktośrzuciłnamieszkańców
złyczar.
Muszę przebiec kilkaset metrów. Nie pamiętam nazw,
jakie nadano ulicom, przez które przemykam. Nie czytam
nowych szyldów nad drzwiami sklepów. Pozornie nic się
nie zmieniło. Moje miasto przetrwało wojnę. Otoczone
klamrą bezpieczeństwa, zbyt cenne, aby je zniszczyć.
Mimotomamwątpliwości,czyWładekrozpoznamiejsce,
które jest jego domem. Wychudzone, poczerniałe, smutne.
Nienależąceterazdonikogo.
Zdyszana wpadam na dworzec. Jestem zaskoczona, że
jest tu tak pusto i cicho. Zawsze wyobrażałam sobie, że
Władekpowrócizwojnyprzydźwiękachmarsza.Żebędą
kwiaty i łzy szczęścia stęsknionych kobiet. Takie obrazki
widywałamczasemnakronikachfilmowych.
Rzeczywistośćjestbezbarwna.Zostawiamwózekobok
ławek i przechodzę przez pusty hol. Rozglądam się, ale
nikogo nie widzę. A jeśli Antek się mylił? Albo
zażartowałtakgłupio?
Wchodzęnaperon.Mrużęoczy.Szukam.
– Władek! – wyrywa się ze mnie jakieś głuche
stęknięcie. Serce, które dotąd omal nie wyskoczyło
zpiersi,zwalnia.Stojębezradnaioszukana.Jakmamteraz
wrócićdodomu?Copowiemojcu,matceWładka?Żego
nie znalazłam? A przecież powinnam. Przecież tego
właśniewymagasięodżonwracającychzfrontużołnierzy.
Po raz kolejny obiecuję sobie, że wyjadę z tego
przeklętegomiasta,kraju,któryjużniejestmoimkrajem.
Odwracam się zbuntowana, z zaciśniętymi w pięści
dłońmi.
–Zosiu.
Władek stoi tak blisko mnie, że gdybym tylko
wyciągnęłarękę,mogłabymgodotknąć.Irobiętozupełnie
nieświadomie.Bezsłowa.Bezprzywitania.Głaszczęjego
zarośniętą twarz. Przesuwam palce po krzaczastych
brwiachispierzchniętychustach.
Posześciulatachznówdotykamswojegomęża.
– Nie potrafiłam cię odnaleźć – mówię cicho, czując
smakłzy,którazatrzymałasięwkącikuust.
–Alejaznalazłemciebie.
Obejmuje mnie. Tuli mocno i gwałtownie, a ja,
wplatając palce w jego posklejane brudem włosy, śmieję
sięipłaczęjednocześnie.Iprzezjednąchwilę,odrzucając
wszystkieproblemyilęki,czuję,żejestemszczęśliwa.
–Myślałem,żejużciętuniebędzie.–Władekwkońcu
odsuwasięodemnie.–Mówili,żebymniewracał,żetutaj
terazniedasiężyć.
–Mówili,żebymwyjechała–odpowiadam.
Uśmiechasiędomnie,ajasięczujętak,jakbyniebyło
tychwszystkichlatrozłąki.Jakbyniebyłokoszmaru,przez
któryobojeprzeszliśmy.
Bierzemniezarękęiciągniemywózek,naktórymleżą
plecakipłóciennyworek,ipoprostuwracamydodomu.
– Nie mamy nic do jedzenia – mówię, gdy mijamy
kolejkękobietstojącychprzedsklepemzpustymipółkami.
Odziwo,fakttenzupełniemnieterazniemartwi.Czujęsię
syta.Jakbymprzedchwilązjadłakilkudaniowyobiad.
–Przywiozłemtrochękonserwiguziki.
Guziki? Po co guziki? zastanawiam się, ale o nic nie
pytam.Nawyjaśnieniaiopowieścimamyjeszczeczas.
Idziemy. Władek trzyma mocno moją dłoń. Może boi
się,żeznówmuzniknę?Amożechcemniechronićprzed
tym,conasczeka.
***
Siedzęprzystoleiwyciągamzpudełkaróżnokolorowe
knefle
. Złote odkładam na jedną kupkę, srebrne na
drugą. Na większości z nich widnieje orzełek, ale ten,
któryteraztrzymam,magwiazdę,awniejsierpimłot.Na
odwrocie jest kilka liter pisanych cyrylicą, już znam
alfabetnaszychwyzwolicieli.
–Skądgomasz?–pytam,odwracającsię.Władekstoi
zamnąizdłońminamoichramionachprzyglądasiętemu,
co robię. Nie uzyskuję odpowiedzi, a cień, który
przysłanianachwilęjegospojrzenie,zakazujemizadawać
kolejnepytania.
Zsuwamguzikidojutowegoworeczka.Sąjakokruszki
nieznanego życia, może lepiej będzie, żeby takimi
pozostały.
Wstaję i obejmuję dłońmi twarz Władka. Teraz już
umytą, ogoloną, bardziej znajomą. Oswajamy się ze sobą
od kilku godzin. Za nami rzewne powitanie z Zaleską,
matką Władka. Obiad u niej, bo ja – żona – nie byłam
w stanie podać mężowi powracającemu z tułaczki nawet
kawałeczkamięsa.
Na biglu
obok drzwi wisi jedwabna garsonka.
Prezent dla mnie. Ponoć Władek dostał ją od Włoszki za
uratowanie jej synka przed wejściem na minę. Jeszcze
niedawno umarłabym ze szczęścia, teraz boli mnie, że
Władek nie pozwolił mi jej sprzedać. Za kilka dni
powinienzmienićzdanie.
–Pójdędo matki, może ma jeszcze trochę chleba albo
chociażziemniaków.Mogęupiecznichplacki.
Władekobejmujemniewpasie,przyciągadosiebie.
–Niejestemgłodny.
Uśmiechamsię.
–Jutromożejużnicniebyć,trzebasięnajeśćnazapas.
Władek mruczy coś pod nosem i nieporadnie zaczyna
rozpinać guziki mojej sukienki. Ma zgrubiałe palce
zpopękanymi,stwardniałymiopuszkami.Zastanawiamsię,
czy to od rosyjskiego mrozu, włoskich upałów, a może
twardejstalikarabinu?
Wsuwam dłonie pod jego koszulę. Czuję strupy
gojących się ran, pręgi blizn. Czy kiedyś poznam ich
historię?
Rozpięta sukienka zsuwa się z moich ramion,
odkrywającpocerowaną,zszarzałąbieliznę.
Wiem, że nigdy nie wiedział mnie tak zaniedbanej,
chudej i wymizerowanej. Matowe włosy, szorstka skóra,
wystającekości.Caławojnanieuczyniławemnietakiego
spustoszenia,jakteostatniejejmiesiące.
– To nie ma znaczenia, Zosiu. – Wie, o czym myślę. –
Wszyscy jesteśmy teraz tak samo brzydcy. – Próbuje
żartemdodaćmipewnościsiebie.
Pomaga. Podnoszę głowę. I dopiero teraz czuję, jak
bardzojestemgospragniona.Potrzebujędotyku,pieszczot,
w których mogłabym się zagubić. Władek musi czuć to
samo, bo jego ruchy stają się gwałtowne, oczy płoną.
Ściska moje piersi, całuje szyję, usta, włosy, a w końcu,
gdyjużbrakujemitchu,anogisięuginają,bierzemniena
ręceizanosidołóżka.
Otwiera na powrót pierwszą z wielu bram, które dziś
przekroczymy.
Styczeń1946
J
uż od tygodnia nie chodzę do Czajkowskich. Za każdym
razem, gdy wracałam zmęczona i brudna, widziałam
nienawiśćwoczachWładkaibyłampewna,żewszystko,
codusiwsobie,kiedyśwybuchnie.
W poniedziałek rano, gdy ledwie przytomna, z łykiem
zbożowej kawy w żołądku chciałam rozpocząć kolejny
tydzień pracy, Władek po prostu oparł się plecami
o wejściowe drzwi, zagradzając mi przejście. Nie
pomogły tłumaczenia, nawet krzyki i widmo czekającego
mnie
wkrótce
procesu
rehabilitacyjnego.
Stał
niewzruszony.Zacięty.Twardy,jakniemójWładek.
Wiedziałam, że nie wygram. I w głębi ducha
dziękowałam mu za to. Po raz pierwszy od wielu lat
w końcu mogłam się poddać. Nie myśleć. Nie walczyć.
Nie grać. Pozwolił mi usiąść za stołem i się rozpłakać,
przytulając policzek do szorstkich desek. Łzy leciały
ciurkiem zupełnie niepohamowane, jakbym chciała nimi
wypłukać z siebie wszystko, co brudne i pokaleczone.
Władekniepróbowałmnieuspokoićizatoteżbyłammu
wdzięczna. Po prostu wyszedł cicho, zamykając za sobą
drzwi,jakbyniechciałmiprzeszkadzać.
Przez resztę dnia czekałam na milicję albo szarych
urzędników urzędu bezpieczeństwa. Byłam pewna, że za
niestawienie się w pracy natychmiast mnie zamkną,
a potem wygnają. Nie przyszli. Późnym popołudniem
wróciłzatoWładek.Położyłprzedemnąkilkamonetipół
bochenkachleba.Oczyznówmubłyszczały.
Odtamtegodniawychodzitakcodziennie.Czasemuda
mu się zarobić kilka groszy, czasem wraca z pustymi
rękami.
Czekam na niego, próbując zdobyć cokolwiek do
jedzenia, aby postawić przed wracającym z pracy mężem
miskęzzupą.Takjakodwiekówrobiątokobiety,tutaj,na
Śląsku.
Gdy nie mam pieniędzy nawet na jedną bułkę albo
sprzedawca, który zna mnie od dziecka, nie chce mi jej
sprzedać, mówiąc, że to tylko dla Polaków, chodzę, jak
dziś,bezcelupoulicach.
Czuję się tu bezpieczniej niż w domu. Tam wiecznie
nasłuchuję kroków na schodach. Kiedyś w końcu muszą
przyjść. Jestem Niemką, mam drugą kategorię volkslisty.
I choć wraz z tysiącami innych złożyłam wniosek
o przyznanie mi polskiego obywatelstwa, wiem, że nie
przejdępomyślnieprocesurehabilitacji.Tonic,żeumiem
mówićpopolsku,żedziękicodziennymćwiczeniomcoraz
lepiej czytam. Przecież każdego wieczoru, prosząc Boga
owięcejsiły,zwracamsiędoniegoponiemiecku.Ponoć
człowiekliczyimodlisięwjęzykuswoichnajbliższych.
Dla ludzi, którzy przyjdą wyrzucić mnie z domu – bo
zgodnie z prawem majątek posiadających kategorię
pierwszą i drugą ma być zajęty – jestem Niemką, nie
Ślązaczką.
Boję się obozu, ale jeszcze bardziej boję się
wysiedleniawgłąbNiemiec.Niemogętampojechać,nie
potymjak,odrzucającrozsądek,wróciłamtutaj.
Odgłos nadjeżdżających samochodów wyrywa mnie
zzadumy.Wpierwszejchwilitrudnomisięzorientować,
gdzie jestem. Dopiero gdy dostrzegam stojącą obok
kapliczkę świętego Jana Nepomucena, wiem, dokąd
w zamyśleniu dotarłam, i nie mogę uwierzyć, że tak
daleko.
Gdy warkot silników robi się głośniejszy, schodzę
pośpiesznie z chodnika i, ukryta za posągiem świętego,
obserwuję drogę. Zza zakrętu wyłania się sznur
wojskowych ciężarówek. Na przedzie każdej widnieje
czerwonagwiazdaZSRR.Wiem,cowiozą.Gdymijamnie
pierwsza z nich, przez szparę w niedbale zaciągniętej
plandece widzę siedzących mężczyzn. To robotnicy
przymusowi, jadą do pracy w tutejszych zakładach
chemicznych.Główniejeńcywojenni.Francuzi,Włosi,ale
sątamteżnasi.
Obozy powstały jak grzyby po deszczu przy każdej
kopalni i hucie. Zarosły Śląsk. Omija się je szerokim
łukiem. Dopóki człowiek jest po drugiej stronie, nie chce
niczego widzieć, o niczym słyszeć. Przecież wiadomo, że
za bramami i kolczastymi drutami czai się nie tylko
nadludzka praca, tam jest też i śmierć. Nie winię nikogo,
myślę, że taki odwet jest naturalny. Leży w ludzkiej
naturze. Gdybym miała władzę, może robiłabym to samo.
Nieoceniam.Poprostuwciążsięboję.
Gdysamochodyznikajązaszeregiembudynków,ruszam
do domu. Teraz już uważnie wybierając najkrótszą drogę.
Jest wczesne popołudnie. Na ulicach codzienny gwar.
Idąc,myślę,żetoprawiezabawne,jakczęstozmieniasię
to miasto. Wciąż trzeba zamazywać stare, wciąż
przyjmowaćnowe.
–Sophie.–Oglądamsięzasiebieigromięspojrzeniem
mojąnajmłodsząsiostrę.
Helenka zatrzymuje się w pół kroku. Uśmiech znika
zjejtwarzy.
–Zosiu–poprawiasięszybko.
Musi się nauczyć, że nie tylko szyldy z nazwami ulic
isklepówsązmieniane.Naszeimiona,anawetnazwiska,
równieżulegająspolszczeniu.
– Znów byłaś na hałdach! – bardziej stwierdzam, niż
pytam.
Jestem zła na Antka, że ją w to wciągnął. Moja mała
siostrzyczka
powinna
nosić
warkocze
związane
wstążkami, sukienkę za kolano i białe podkolanówki.
Zamiast tego widzę połatane spodnie i buzię umorusaną
węglowym pyłem. Helenka nic sobie nie robi z mojego
krytycznegospojrzenia.
– Ty wiesz, że Zyta z Leśnej urodziła dziecko?
Dziewczynkę. Ma już ze trzy miesiące. Śliczna jest, taka
maleńka.
Hela rozsuwa dłonie na niewielką odległość, aby
pokazać mi, jak małe jest stworzonko, które, jeśli nie
umrze z powodu tyfusu albo niedożywienia, i tak pewnie
nie zazna nawet namiastki normalnego dzieciństwa, bo
jego kilkunastoletniej mamie będzie przypominało tylko
jedno.
Patrzę na rozpromienioną buzię mojej siostry
izastanawiamsię,czyonanaprawdęniewie,czyjedzieci
rodziły się dziewięć miesięcy po zimie, która przyniosła
namwyzwolenie.
Luty1946
J
est już całkiem jasno, dawno powinnam wstać,
zagotowaćwodę,spróbowaćzrobićposiłekztego,conam
jeszczepozostało.Niemamnatosiły.Odkilkudni,oprócz
głodu, męczą nas straszne mrozy. Oczywiście nie mamy
węgla. Ten, który dzieci zbierają na biedaszybach, nie
wystarczanaogrzaniedwóchmieszkań,awłaściwetrzech,
bo moja teściowa, żona powstańca śląskiego, też nie
dostałaprzydziału.Takjakimymusiprzejśćprzezproces
rehabilitacji.Toniezrozumiałeiupokarzające.
Zimno, które poczuję, wychodząc spod kołdry, będzie
bolesne,odwlekamwięctenmoment,jaktylkomogę.
Przytulam się do Władka. Wiem, że on też już nie śpi.
Nie oszukają mnie jego zamknięte oczy, we śnie oddycha
inaczej.
– Pójdziesz dziś pod kopalnię? – pytam nieśmiało
iczuję,jaknerwyzaplątująmiwęzełwżołądku.
– Po co? I tak niczego dla mnie nie będą mieli –
odpowiada,nadalnieotwierającoczu.
– Przecież nie ma ludzi do pracy. Nawet kobiety
zatrudniają.
– Kobiety, którym prawie nic nie muszą płacić albo
jeńców. Zresztą zaraz nawet ich nie będą potrzebować,
wszystkopowolistądwywiozą.
Przytulamsięjeszczemocniejiprzesuwampalcamipo
jegopoliczku.Kłuje.Nieogoliłsięaniprzedwczoraj,ani
wczoraj.Nawetniechciał,abymwieczoremprzygotowała
mu kąpiel, stwierdził, że to marnotrawienie wody.
Przecieżitaknigdzieniewychodzi.
Nie wiem, gdzie zniknął mój chłopiec, który
w niedzielę układał spodnie na krześle, aby nie zagnieść
kantów. Zawsze schludnie ubrany, elegancki, nawet kiedy
byłurobionypołokcie.
Podnosi się powoli i sięga po papierosy leżące na
podłodze obok łóżka. A więc sen niczego nie zmienił.
Nadal jest zły. Ostatnio ciągle jest zły. Początkowy zapał
dawnominął.
Praca, jakakolwiek i gdziekolwiek, szukanie dawnych
kolegów, przedwojennych miejsc. Wszystko okazało się
daremne. Z każdym dniem przychodził coraz bardziej
zniechęcony. Od kilku dni nie wychodzi w ogóle. Czym
mam go pocieszać? Talerzem zupy bez jednego oka
tłuszczu? Zimnym piecem, a może kolejną historią
zasłyszaną przed sklepem? Nie zaspokoi przecież głodu
myśl,żeinnimająjeszczegorzej.Bomyprzynajmniejnie
mamydzieciiniemusimypatrzeć,jakwiędną.
–PójdędoCzajkowskiego–mówięcichoispinamsię
w sobie w oczekiwaniu na wybuch złości, ale cisza
okazuje się gorsza. A więc skończyły się argumenty,
którymimógłmizabronić.
Próbuję sobie wyobrazić kolejny dzień, oswoić to,
czego nie chcę. A więc wrócę do tamtego domu i jeśli
mnie przyjmą, znów będę musiała przyzwyczaić się do
„Niemry” i „dziwki”, do poniżania, kaw przypadkiem
wylanych na czysty, położony dopiero co obrus
idrwiącychuśmiechówdziecidepczącychmipopalcach,
gdyjapolerujęparkiet–koniecznienaklęczkach.
Muszę przywyknąć do obrzydliwych pomlaskiwań
najstarszego syna dyrektora, odrażającego oblizywania
wargispojrzeńprzenikającychprzezfartuchispódnicę.
– Pamiętasz nasze drzewo? To o konarach tworzących
skrzydłamotyla?–pytammęża.
Całym ciałem przylegam do Władka, wciskam głowę
między jego ramię i pierś, jakbym chciała schować się,
ukryćgdzieśwnim.
–Obiecajmi,żewiosnątampójdziemy.–Nieustępuję.
– Rozłożymy koc i urządzimy sobie piknik. Że nie
zwariujemy, nie pomrzemy, że jeszcze będzie tak jak
kiedyś.
Czekam, aż się zgodzi, aż odwzajemni moją bliskość.
Nadaremnie. Czuję, jak z każdą chwilą milczenia narasta
wemniecośniepohamowanego,coś,nadczymniepotrafię
zapanować.
Wułamkusekundyprzestajębyćpotulnążoną.Zrywam
się gwałtownie, siadam okrakiem na kolanach Władka
ipatrzącmuprostowoczy,krzyczę:
–Jachcęjeszczeżyć!Słyszysz?!Chcężyć!
Twarz mojego męża tężeje w grymasie zaskoczenia.
Samaniewiem,skądwemnietennagłybunt.Przecieżnic
sięniestało,nic,przezconieprzechodzilibyśmyodwielu
poranków.Możezbytwielu.
– Nie chcę wciąż chodzić ze spuszczoną głową, nie
chcę wsłuchiwać się w odgłosy kroków na schodach.
Jeżeli mają nas stąd wyrzucić, jeśli mam trafić do obozu
albo na wysyłkę do Niemiec, niech to się już stanie. Nie
mogę dłużej czekać. Mam gdzieś rehabilitację, proces,
szukanie świadków mojej polskości! Już nie mogę! Już
dłużejtakniemogę!
Cała drżę. Ręce, ramiona, nawet uda mam kurczowo
zaciśniętewokółnógWładka.Wśrodkuczujętrzepot.
– I nie chcę być wciąż głodna – dodaję już znacznie
ciszej.
Władek się nie odzywa. Zamyka na moment oczy,
apotemzrzucamniezsiebieiwstaje.Krzątasiępoizbie,
jego ruchy są nerwowe, pozbawione ładu. Wkłada
spodnie,nieściągającprzedtymspodenek,wktórychśpi.
Zakładasweteributy.
–Cochceszzrobić?–pytam.
Nie potrafię się podnieść z łóżka. Siedzę w barłogu
zmierzwionych poduszek i pierzyn. Z rozrzuconymi
nogami,koszuląopadającązramioniniewiem,codalej.
– Co chcesz zrobić? – powtarzam pytanie, próbując
zmusićgodorozmowy.
– Ja też już tak dłużej nie mogę – rzuca przez ramię,
ściągazwieszakapłaszcziwychodzi.
Zaoknemzaczynapadaćśnieg.Mrózzelżał.
***
Otulam się szczelniej chustą. Niewiele to pomaga.
Wiatr z łatwością przenika przez luźno tkany materiał.
Przestępuję z nogi na nogę, chucham w zmarznięte ręce.
Nie wiem, jak długo tu stoję, godzinę, może dwie. Mimo
dokuczliwego zimna to i tak lepsze od konieczności
pójścia do Czajkowskiego. Odłożyłam wyrok o jeden
dzień.
–Poiletomacie?
Młoda kobieta pochyla się i dotyka rękawa zielonej
garsonki, która leży przede mną na zabranym z domu
worku po ziemniakach. Obok błyszczą złote i srebrne
guziki.
– Dwadzieścia złotych – mówię, wiedząc dobrze, że
prawdziwacenajestokilkasetzłotychwyższa.
– Dobry materiał – chwali kobieta. – Pięknie odszyta.
Skąd ją macie? – Patrzy na mnie podejrzliwie, pewnie
zastanawiasię,czytegonieukradłam.
– Prezent ślubny od mojego męża. Jeszcze sprzed
wojny.
–Agdzieterazjestwaszmąż?
–Zginął–mówięimocnozaciskamusta.
Kobieta patrzy na mnie litościwie. Chyba mi
współczuje. Dla zwiększenia efektu spuszczam potulnie
oczy.
–Damsiedemnaścieijeszczedołożyszmidwasrebrne
guziki.Jaksięzeszlifujeteorzełki,będąładniepasowały.
Otu,narękawach.
Kiwam głową. Wiem, że jeśli odmówię, mogę już nie
znaleźć innego klienta. Niewielu jest takich, których stać
na zakup jakichkolwiek ubrań, ważne są ziemniaki
i marchew, no, może czasem trochę mięsa. Choć różnie
mówią,skądpochodzitosprzedawanezkocanatargu.Jest
tańsze,atonajważniejsze.
Bogate kobiety raczej tu nie zaglądają. Boją się albo
nie chcą widzieć biedy. Ta, która kupuje moją garsonkę,
pewnie zabłądziła albo ma niezwykłe upodobanie
przyglądaniasięludzkimdramatom.
Gdy odchodzi, przykucam nad resztą moich guzików,
pocierając zmarznięte ramiona, zaczynam liczyć, co będę
mogła kupić za zarobione pieniądze. Mąkę, groch, trochę
cebuli,możeodrobinęszpyrki?
Niespodziewanie
wśród
targowego
szumu
i pokrzykiwań przekupek pojawia się nowy dźwięk. Miły
dlaucha,dawnoniesłyszany.
Rozglądam się. Kilkadziesiąt metrów od miejsca,
wktórymstoję,tworząsięgrupkigapiów.Ludzieschodzą
sięzróżnychzakątkówtargu.Przystają.Przepychająsię.
Zachęcona śmiechem dzieci, pakuję mój „stragan”
i podążam z innymi. Z każdym krokiem muzyka staje się
coraz głośniejsza. Już rozpoznaję melodię, znam słowa.
W końcu dochodzę do ostatniego rzędu zgromadzonych
istajęnapalcach.
Na
kolorowej
płachcie
materiału,
otoczonej
wianuszkiem
gapiów,
dwie
dziewczyny
ubrane
w zwiewne, choć mocno przybrudzone sukienki robią
„gwiazdy”ifikołki.Pomalowaneszminkąustauśmiechają
się do widzów, policzki czerwienieją różem. Artystki
podskakują w rytm melodii, wyciągają w górę ręce. Ku
uciesze zgromadzonych prężą zgrabne ciała. Obok, na
niskim wózeczku, mężczyzna z kikutami nóg gra na
harmonii. Jest też olbrzym w kraciastych spodniach.
Napinamuskułyipuszczaokodocoładniejszychkobiet.
– Elwry
przyjechały! – krzyczą dzieci. – Jeszcze,
jeszcze!–Klaszcząwdłonie.
Czuję, jak mimo przenikliwego chłodu robi mi się
ciepło na sercu. Myślałam, że już nie zobaczę takiego
występu,żegrupypodwórkowychartystów,zarabiających
na życie występami na placach familoków, odeszły wraz
zpierwszymwojennymwystrzałem.
Jakodziecibiegałyśmyodpodwórkadopodwórka,by
jak najdłużej cieszyć się skoczną muzyką i przyglądać
pięknym
artystkom.
Potem
robiłyśmy
fikołki
na
klopsztandzeichodziłyśmypolinienarysowanejpatykiem
naziemi.
Ichoćterazjużwiem,żepodpromiennymiuśmiechami
zazwyczajkryjąsięsmutnelosy,czuję,jakbymcofnęłasię
wczasy,gdzienawetbiedawydawałasięsłodsza.
Muzykamilknie.Dziewczynypodbiegajądoklęczącego
siłacza. Wspinają się na jego barczyste ramiona. Chwila
napięcia. Mężczyzna wstaje. Chwieje się. Artystki łapią
się za ręce. Każda stoi na jednej nodze, unosząc drugą.
Piramida nieruchomieje na kilka sekund, a potem muzyka
znów uderza, akrobatki zeskakują, kłaniają się widzom,
rozsyłającałusy.
Beznogi odkłada harmonię i podjeżdża do zebranych
ludzi.Brzęcząmonetywpadającedościągniętegozgłowy
melonika. Dzieci otaczają siłacza, dotykają twardych jak
stal muskułów. Dorośli kiwają z podziwem głowami
irozchodząsiępowoli.Koniecpokazu.
Wracam do domu, prawie biegnąc, mam nadzieję, że
zastanę Antka, Helenkę i Agnes. Opowiem im, co
widziałam, może znajdą tę trupę na którymś z placów.
Możeudaimsięjeszczezobaczyćwystęp.
***
Władek wraca późno. Kładzie na stół kilka monet,
a potem mnie przytula i długo, w milczeniu, głaszcze po
włosach. Opowiadam o sprzedaży garsonki i występie
elwrów.Słuchazespokojeminawetdopytujeoszczegóły.
Śmieje się, gdy przypominam, jak kilka dni po ślubie
założyliśmy się, że uda mu się wrzucić monetę do
kapeluszagrajkazoknanaszejkuchni.Przegrał.
Mimopogodnejatmosferywiem,żecośsięwydarzyło,
żetotylkopozornyspokój.Ciszaprzedburzą.
Marzec1946
–
A
gdzie Władek? – pyta matka, gdy tylko wchodzi do
kuchni.
– Złapał coś przy rozbiórce w hucie. Znów jakieś
maszyny demontują. Podobno jeszcze potrzebują ludzi,
możeojcuzałatwi.
– To już i tak tylko kwestia czasu. – Matka wzdycha
iciężkoopadanakrzesło.
–Cosięstało?–pytam,bojużwiem,żenieprzyszłaot
tak,naklachy
– Przed chwilą od nas wyszli. Oglądali mieszkanie.
Młode małżeństwo z niemowlęciem. Mężczyzna był
zdecydowany,alekobieciewilgoćprzeszkadzała.Mówiła,
żedziecibędąchorowały.
– To dobrze – próbuję ją pocieszyć. – To już trzeci,
którzyoglądali.Wkońcuskończąsiętewizyty.
– W końcu wezmą albo po prostu kogoś przydzielą.
Awtedy,samawiesz.
Wiem. To, że jeszcze nie wyrzucają czekających na
proces rehabilitacji, który ma ostatecznie potwierdzić czy
jestemNiemką,czyPolką,spowodowanejestjedyniemałą
liczbą chętnych na stare, często zagrzybione mieszkania.
Gdy tacy się znajdują, nikt nie przejmuje się tym, że
sprawadopierosiętoczy.
–Władekcośzałatwi.Niepozwolinaswyrzucić.
–Mniejużjestobojętne,dokądtrafię,ojcuteż.Niema
znaczenia,gdziepomrzemy.Alewymaciecałeżycieprzed
sobą,HelenkajeszczetakamałaiAntoś.
Siadam obok matki. Chcę jej obiecać, przyrzec, że
wszystko będzie dobrze. Że przypilnuję dzieci, pomogę
Agnes, że z nadejściem wiosny wszystko się zmieni.
Chwytamjązaręce.Sąchłodne.Przezpergaminowąskórę
prześwitują niebieskie dróżki żył. Moja matka jest już
starąkobietą.
Nie znajduję słów, w które mogłaby uwierzyć, więc
zrywam się z krzesła i podchodzę do byfyju. Otwieram
jedną z szuflad. Tę, w której Władek trzyma narzędzia.
Majzel
, pyrol
i starą bormaszynę
. Wyciągam
to wszystko. Na dnie szuflady leżą większe i mniejsze
papioki
. Biorę jeden z nich i podważam boczną
listewkę.Wyciągamwetkniętątamszarąkopertę.
Znalazłam ją kilka dni temu. Postanowiłam posprzątać
ten Władkowy bałagan. Najpierw myślałam, że to jakaś
kartka ze starymi zapiskami, ale gdy zobaczyłam kopertę
zaadresowaną do mojego męża, serce stanęło mi na kilka
chwil.Nobo,jakielistyukrywasięprzedżoną?
Długotrzymałamtenpapierwrękach,bojącsięzajrzeć
do środka. Z jednej strony czułam się jak złodziej,
azdrugiej…przecieżpowinnamwiedzieć.
Zwyciężyłachęćpoznaniaprawdy.
Warszawa,27lutego1946
Bracie!
Twój niespodziewany list bardzo mnie ucieszył.
Straciłemjużnadzieję,żeżyjesz.
Żałuję tylko, że piszesz do mnie dopiero wtedy, gdy
masznóżnagardle.Aleradjestem,żeprzypomniałeś
sobieobracieiwkońcusiędomnieprzyznajesz.
Jakwidzisz,nieżywięurazy.
Jestem nawet skłonny zaprosić Was do siebie. Bardzo
chętniepoznamTwojąpięknążonę.Wierzę,żegustCi
sięniezmienił.
AodpowiadającnaTwojąprośbę:
To nie będzie proste i z pewnością kosztowne, ale
czegosięnierobidlarodziny.
List przesyłam Ci przez mojego zaufanego człowieka,
odeślijtąsamądrogą.
Pieniądze,którewkładamdokoperty,sądlamatki,ale
jejniemów,żeodemnie.Nieweźmie.
Józef
Wyciągam list z koperty i gdy już mam go pokazać
matce,rozmyślamsię.
Cofamwyciągniętądoniejrękę.
–Coto?–pyta.
– Rachunek za prąd – mówię i odkładam list na blat
byfyju.
Dziś wieczorem odbędziemy z Władkiem długą
rozmowęotym,ilekosztujenadzieja.
Kwiecień1946
S
iadamyprzydrewnianymstole,tymsamym,którynieraz
dźwigał ciężar mojej głowy i obolałych ramion. Tym,
który bronił mnie przed naporem bandy rozszalałych
Rosjan. Dwie szklanki, butelka taniej wiśniowej nalewki,
nakaz eksmisji i Władek siedzący po drugiej stronie.
Patrzęnabliznęprzecinającącałyjegolewypoliczek.Nie
wiem,skądjąma.Jeszczeniepotrafiopowiadaćoranach.
Tychnacieleiwduszy.Tonieważne,kiedyśbyćmożesię
zagoją.Dlamnieliczysię,żejest.
–Napijeszsię?–pytamisięgampobutelkę.Jakgdyby
eksmisjabyłaczymśwartymwzniesieniatoastu.
Władek przechyla się przez stół i chwyta mnie za
nadgarstek.
–Nie!
Podnoszęgłowę.
– Nic innego nie mam – mówię, trochę zawstydzona
faktem,żeniepotrafiłamzdobyćnawetćwiartkiwódki.
–Wtejbutelcejestbieda.
Marszczę brwi. Nie wiem, co ma na myśli. Boże, tyle
się nasłuchałam o „dolegliwościach”, które gnębią
żołnierzy powracających z wojny, że teraz chyba
podświadomie szukam we Władku objawów, które mnie
zaniepokoją.Oczywiściewie,oczymmyślę,uśmiechasię
figlarnie. Mimo tych wszystkich okropieństw on wciąż
potrafibyćchłopcem.
–Zosiu,mamjejjużdośćijeślisamatamwlazła,niech
siedzi.Rozumiesz?
Potrząsamgłową.
Wzdycha,udajączniecierpliwienie.
– Büchse der Pandora
– mówi przesadnie
wyraźnie.–Czywwaszychszkołachnieuczonomitologii?
Wyrywamdłońzjegouścisku.Wstajętakgwałtownie,
żekrzesłosięprzewracaizhukiemuderzaosurowedeski
podłogi. Na pewno nie spodziewał się takiej reakcji,
przecież chciał mnie tylko rozbawić. Podchodzę do
wasztisza
. Zaciskam palce na krawędzi. Chcę mu
powiedzieć, jak bardzo się myli. Jak może wierzyć, że
udało nam się zamknąć w butelce nieszczęście, jeśli za
kilka godzin będziemy siedzieć w zatęchłym baraku.
Pozbawieni wszystkiego. Chcę mu powiedzieć, że jutro
wsklepiebędęmusiałauważać,żebysięniepomylićinie
poprosić o coś w języku, którym mówiłam od zawsze.
Chcę mu powiedzieć, że się boję. Nadal. Chwytam
zawieszony na haczyku ręcznik. Wracam, biorę butelkę
iowijamjąstarannie.
– W takim razie musimy uważać, aby jej nie potłuc –
mówiętwardo.
Klękam i wsuwam „biedę” między ubrania spakowane
jużwwalizkę.Tęsamą,zktórąprzyszłamtuwdniuślubu
siedem lat temu. Tę, z którą wyjeżdżałam do Pszczyny
izniejwracałam.
Iwłaśniewchwili,gdyzatapiamdłońwszorstkichod
ciągłegopraniaubraniach,zzadrzwidobieganasnajpierw
odgłos ciężkich butów, a potem głuche uderzanie
zaciśniętej w pięść dłoni. Spływa na mnie zupełnie
irracjonalny spokój, ale nie ten, który przychodzi po
przerażeniu i bólu, nie ten, który wyłącza przeciążone
nerwy.
***
Otwieram oczy i natychmiast siadam na łóżku. Czuję,
jak mokra od potu koszula klei mi się do pleców. Przez
chwilę nie wiem, gdzie jestem. W mroku wszystkie
miejscawyglądająpodobnie.
– Zosiu. – Władek dotyka mojego policzka. – Znów
miałaśkoszmary?
Kiwam głową, choć i tak tego nie może dostrzec,
apotemzakrywamtwarzdłońmiipocieramzaspaneoczy,
chcęsiędobudzić.
– Która godzina? – pytam, gdy izba jaśnieje światłem
lampynaftowej.
– Po czwartej. Ja i tak zaraz miałem wstawać, ale ty
pośpijjeszcze.Doranadaleko.
Nie chcę. Boję się kolejnego snu, ostatnio są zbyt
wyraźne.Dosłownejaknigdywcześniej.
Władek siada na skraju łóżka. Przez chwilę patrzy na
mniebezsłowa,ajawidzęniepokójwjegooczach.
–Niewyglądaszdobrze,jesteśtakablada.
– Dziękuję, kochanie – próbuję się roześmiać, ale
w duchu wiem, że ma rację. Odkąd się tu
przeprowadziliśmy, czuję się chora. – To tylko wojna ze
mniewychodzi–mówię.
–Raczejtacholernawilgoć.
Opieradłońościanęzałóżkiem.
–Mokra–stwierdzato,coitakdobrzewiem.
Takabyłacenanaszejpomyślnejrehabilitacji.Jesteśmy
Polakami,rodziceimojerodzeństworównież.
Pewnego dnia przyszli do naszego domu ludzie
wpłaszczachzwysokopostawionymikołnierzami.Szukali
śladów niemieckości. Wiedząc, jakie są procedury, już
wcześniej dokładnie wszystko posprzątaliśmy. Piec
pochłonął makatki z wyhaftowanym Guten Appetit!
wiszące obok stołu, napisaną po niemiecku Biblię,
modlitewnik matki oraz wszelkie dokumenty. Metalowe
pojemniki Salz, Mehl, Seife i jeszcze kilka drobiazgów
zostały skrzętnie ukryte pod obluzowanymi deskami
podłogi.MatkachciałazanieśćtowszystkodoNowaków;
tych,którymprzechowywaliśmymajątekprzezcałąwojnę,
aleoniprawiezatrzasnęlijejdrzwiprzednosem.Cóż,nie
możnaobwiniaćludzioto,żesięboją.
Antek i Helenka znali polskie modlitwy i wiersze.
Mieliteżwtornistrachzeszytyznowejpolskiejszkoły,do
którejterazchodzą.
Byliśmy doskonale przygotowani do odgrywania
swoichról.Najpierwweszlidonas.Conajmniejpięćrazy
opowiadałam o swoim pochodzeniu, a potem o tym, jak
bardzo jestem szczęśliwa, że mogę żyć w Polsce, i jak
mocnożałuję,żepodczaswojnyzmuszonabyłamdopracy
wPszczynie.
Władkowi też zadano kilka pytań. Szorstki język
przesłuchującychniewróżyłniczegodobrego.
U matki i ojca było gorzej. Przeszukiwali każdy kąt.
I choć byliśmy pewni, że izby pozbawione są naszego
rodowodu, przegapiliśmy jedną rzecz. Na pojemniku na
wodę święconą wiszącym obok wejściowych drzwi
widniałnapisGrüßGott
.Pojemnikzostałwyrwanyze
ściany,ojciecspoliczkowanyprzezjednegozurzędników,
a łkającej Helence kazano zaśpiewać polski hymn.
Pomyliłasięwrefrenie.
Wiedzieliśmy, że następnym transportem wyjedziemy
do Niemiec. Sądziliśmy, że nawet Józef, w którego chęć
pomocy Władek i tak nie wierzył, nie da rady nakłonić
urzędnikówdozmianypodjętychdecyzji.Czekaliśmytylko
nanakaz.
Gdywkońcuprzyszedłlistzurzędu,byłamtakpewna
złych wiadomości, że dobre, albo raczej te, które wtedy
dobrymi mi się wydawały, doprowadziły mnie prawie do
histerii.
Stałam na środku kuchni i płakałam, przyciskając do
piersi zmięte kartki. Władek tulił mnie i szeptał, że mam
się nie martwić, że sobie poradzimy, a ja nie umiałam
wydusićzsiebienawetjednegosłowa.
W końcu podałam mu kartkę. Była na niej informacja,
że aby pomyślnie przejść rehabilitację, muszę jeszcze
podpisaćdeklaracjęwiernościPolsce.
Byłam tak szczęśliwa, że prawie nie zauważyłam
dopisku,żemieszkaniezostajenamodebrane,amymamy
zaledwie tydzień, aby przenieść się do wskazanego nam
lokalu.
Rodzice
otrzymali
podobną
wiadomość.
Oni
przynajmniej na razie mogli zostać w tych izbach,
w których dotychczas mieszkali, ale dokwaterowano im
paręstaruszków.
Jedno zarządzenie, napisane na starej maszynie, która
nie odbijała już „K” i „M”, sprawiło, że po naszej izbie
biegają teraz dzieci wysiedleńców ze Wschodu. Nie
potrafięonichmyślećzsympatią,choćwiem,żeichlosy
teżniesąłatwe.
Jakmamonichdobrzemyśleć,siedząctutajwzatęchłej
suterenie.Naobrzeżumiastawjednejizbie,którączasem
dzielimyzeszczurami.
Cały czas zastanawiam się, w czym dopomógł Józef.
W pomyślnym zakończeniu procesu czy raczej w eksmisji
iprzeniesieniunastutaj?Cojestjegozasługą?
Nie znałam Józefa, wyjechał do Warszawy na kilka
miesięcyprzedtym,jakwprowadziliśmysiędodomów.
Władekniewieleonimmówił,matkaWładka–nic.Od
innych sąsiadów dowiedziałam się, że już tutaj sprzyjał
komunistom. Jeszcze zanim wyjechał do Warszawy,
opowiadał, że jest członkiem KPP; musiało być chyba
inaczej, jeśli przeżył czystkę, o której krążą mroczne
opowieści. Choć może to tylko plotki, bo przecież nawet
komuniści nie mogliby tak bezkarnie zabić kilkuset
członków partii, a drugie tyle zamknąć w więzieniach.
Przeżyłamwojnęiwciążniewierzę,żeludziesązdolnido
takichrzeczy.
Tylko tyle wiem o moim szwagrze. Władek pewnie
więcej,boinaczejniebyłobylistuiprośbyopomoc.Nie
rozmawiamy o Józefie. Nikt prócz nas nie wie, dlaczego
zdnianadzieńwszyscystaliśmysięPolakami.
Już prawie miesiąc mieszkamy w „ziemiance”. Tak
nazywamy suterenę, do której nas przekwaterowano.
Teraz,
gdy
odmalowaliśmy
ściany,
wynieśliśmy
i poustawialiśmy zdobyte przez Władka meble, izba nie
jestjużtakbardzoprzygnębiająca.Problememjestwilgoć,
chyba przez nią jestem wiecznie chora. Małe okienka, tuż
nad chodnikiem, nigdy nie zapewnią dostatecznej ilości
słońca,abyogrzaćiwysuszyćściany.
Próbujemy jak najczęściej palić w kozie, którą
dostaliśmy od ojca, ale opału wystarcza jedynie na to,
abyśmyniezamarzli.Naszczęściejestjużwiosna.Łatwiej
będzietowszystkoznieść.
UwijamsięjaknajszybciejzobiademdlaWładkaigdy
tylkowszystkojestgotowe,wychodzęnapodwórko,choć
jeszczewokółpełnośniegu.
Leży na zbitej z trzech desek ławeczce stojącej przy
wejściu,odgarniamgoisiadam.Deskasiedzeniachybocze
się, więc przez chwilę muszę balansować, aby złapać
równowagę. Gdy w końcu czuję się stabilnie, oddycham
głęboko, próbując opanować mdłości, które męczą mnie
odrana.
Przedemnąrozciągasięzasnuteśniegiempole,araczej
plac, który za kilka tygodni zmieni się w błotnistą breję.
Na jego skraju – kilka pustych chlewików i cuchnący
haziel
, jeden na ponad dwadzieścia osób. Władek
obiecał, że jak tylko ziemia zmięknie, postara się
opozwolenienapostawienieobokdrugiego.
Za polem rozciągają się rzędy drewnianych baraków
dla biedoty, a teraz chyba również dla przesiedleńców,
tych, którzy jeszcze nie otrzymali mieszkań. Przez chwilę
patrzę na krzątających się tam ludzi. Z daleka wyglądają
tak samo jak my. Dostrzegam dwie kury dziobiące
w zmrożonej jeszcze ziemi. Przybysze musieli przywieźć
jezesobąi,odziwo,jeszczeichniezjedli.
Nasznowydom,choćmurowany,teżprzypominabarak.
Długibudynekzpłaskimdachem.Zanimkolejnypodobny
i kolejny. Nie znam tej części miasta. Wszędzie mamy
daleko.Władekmusiwstawaćbladymświtem,abyzdążyć
do roboty na ranną zmianę. „Trybuna Robotnicza” to nasz
promyk nadziei. Szansa, że może nie pozostaniemy tu
długo.
***
Kilka dni po naszej przeprowadzce do Władka
przyszedłPaulek,kolega,zktórympracowałprzedwojną.
Był przerażony warunkami, w jakich teraz żyjemy. Długo
rozmawiali, a że mamy tylko jedną izbę, nie mogłam
podczastejrozmowyzostawićichsamych.
Butelka wódki, potem druga i tama puściła, popłynęły
wojenne wspomnienia. Te zabawne, te podczas słuchania
którychwojnaznówwydajesięchłopięcąprzygodą.
– W Rzymie dostaliśmy kilka dniu urlopu. – Władek
zacząłopowiadaćkolejnąhistorię.–Większośćkompanii
zaległa gdzieś w barach, próbując spić się tą ich wódką.
My wybraliśmy się do Watykanu. Wiesz, być tak blisko
i nie zobaczyć… Nie ma mowy. Mówię ci, czuć tam
obecnośćBoga.Wszystkojestpiękne.Monumentalne.
– A kobiety? – Paulek zapytał, jakby zapomniał, że
siedzęznimiprzystole.
–Nietakładnejaknasze.
Władek, niezbity z tropu, puścił do mnie oko, a ja
zrobiłamsięczerwonajakburak.
–Noiwłaśnietamznaleźliśmytędrukarnię.Wbocznej
uliczce. Wszystko wokół zrujnowane, a w niej idealny
porządek. Jakby wojna to jedno miejsce ominęła.
Odpuściła kilku starym kamieniczkom. Już przez szyby
było widać, że nic nie zostało zniszczone. Koledzy
wiedzieli, że jestem drukarzem. Pomogli mi otworzyć
drzwi. Weszliśmy do środka. Słuchaj, linotyp był jak
nowy. Wszystkie części naoliwione, zabezpieczone. Nic,
tylkouruchomić.Ktośwpadłnapomysł,abygoprzewieźć
do obozu. Zostałem z jednym takim, z Gliwic, a reszta
pojechała po ciężarówkę. Wrócili po dwóch godzinach,
gdy już zaczęliśmy się zastanawiać, czy przypadkiem nie
zapomnieli o nas w kantynie. Omal nie wyzionęliśmy
ducha przy ładowaniu całego sprzętu na pakę. Żar lał się
z nieba, a my nie mieliśmy nawet pasów, na których
łatwiej byłoby to przenieść. Ale się udało. Po kilku
godzinachmożnabyłodrukować.Powstałagazetkanaszej
kompanii.Tobyłchybanajlepszyczasnatejwojnie.
Władekprzerwał,abyrozlaćresztęwódki.Podsunęłam
również swój kieliszek. Ta cała opowieść, wspomnienie
drukarni, wstrząsnęły mną, choć mam nadzieję, że nie
dałam tego po sobie poznać. Przed oczami miałam inną
drukarnię i inne małe miasteczko. Lanx obiecywał, że
będzie nasza. Lanx… Boże, wszystko potoczyło się
inaczej.
–ApotempoznałemWańkowicza.
–Wańkowicza!–Paulekzerwałsięzkrzesła.–No,coś
ty!
– Nie wiem, skąd dowiedzieli się, że mamy linotyp.
Zresztątakieplotkirozchodziłysięlotembłyskawicy.Miał
ze sobą masę notatek. Całą bitwę opisał. Chwila po
chwili.
Chciał
drukować.
My
też
chcieliśmy.
Dogadywaliśmy
szczegóły.
Poszło
nawet
krótkie
opowiadanie,pamiętam,żebyłookapralu,któryzarazpo
bitwie, stojąc na ruinach, zagrał hejnał mariacki. Potem
chłopakówgdzieśprzerzuciliijużwięcejWańkowiczanie
spotkałem. Sam wiesz, w wojsku nie można być pewnym
następnegodnia.
Paulek słuchał całej historii wyraźnie oniemiały.
Zresztą
nie
dziwiłam
się,
przecież
nawet
ja
słyszałam o pisarzu, który tak szczegółowo i pięknie
opisał walkę polskiego wojska. Mój mąż poznał go
osobiście.
– Drukowałeś dla Wańkowicza i nie potrafisz znaleźć
pracywgazecie?–Paulekrobiłdługieodstępypokażdym
wymówionymsłowie.
– Myślisz, że nie próbowałem? – Mój mąż bezradnie
wzruszyłramionami.–Mamyzłąhistorię.–Przesunąłdłoń
postoleiścisnąłmoją.
Paulek
popatrzył
na
mnie.
Zrozumiał
bez
niepotrzebnychwyjaśnień.
– Teraz powinno być prościej. Twoja żona jest po
rehabilitacji.
–Alejanadaljestemniepewny.Wzbytwieluarmiach
walczyłem.
– Michał też, a jednak robi. Marcin również. Dobrze
wiesz, że w tym burdelu wszystko jest możliwe. Trzeba
miećszczęście.
–Alboplecy–Władekodpowiedział,aja,zbierającze
stołu brudne talerze, zastanawiałam, co stałoby się
z Władkiem i jego kolegą, gdyby ta rozmowa dotarła do
niepowołanychuszu.
–PogadamjutrozKolskim.Onzawszewamprzoł
– Paulek rzucił na odchodne. I choć wiedziałam, że
Władekjużwcześniejrozmawiałzbyłymszefem,iskierka
nadzieiznówsięzapaliła.
Kilka dni później Władek wrócił z miasta z radosną
nowiną, że zostaje pomocnikiem zecera w swojej starej
drukarni.Widaćniedokońcazapomnianoojegozręcznych
palcach i szalonej głowie pełnej pomysłów, a Paulek
okazałsiędobrymprzyjacielem.
Itakotoodkilkudniskóramojegomężapachniefarbą
drukarską,ajaczuję,żewkońcunaprawdęwrócił.
–Mogęsiędosiąść?
Podnoszęgłowę.Pochłoniętawłasnymimyślaminawet
niezauważyłamkobiety,którastanęłaobok.
–Proszę–odpowiadamniechętnie.Niewiem,kimjest.
Dotychczas nie rozmawiałam z nikim z moich sąsiadów.
Tonieczasynazawieranieznajomości.
–Anna–przedstawiasięiwyciągadomnierękę.
–Zofia–odpowiadam,chwytającjejdłoń.Mamocny,
pełenwigoruuścisk.
Przez chwilę przyglądamy się sobie bez słowa. Moja
nowa znajoma ma długie, bardzo jasne włosy zaplecione
w warkocz i oczy tak ciemne, że ledwie widać źrenice.
Jest dziwnie ubrana: długa do kostek suknia, a na niej
futrzana kamizela. Nie spotkałam jeszcze kobiety, która
nosiłabysięwtensposób.
–Ładniesięurządziliście–mówi–zaglądałamdowas
przezokno,byłamciekawa.
Jestemzmieszanabezpośredniościądziewczyny.Muszę
zdobyćgdzieśmateriałnagrubefirany.
–Dziękuję–mówię,próbującniedaćposobiepoznać
zażenowania.
– Mieszkamy nad wami, pewnie słyszysz czasem
Ignasia,częstopłacze.
Wkońcuwiem,zkimrozmawiam.Przypominamsobie
dwie kobiety, które kilka razy minęłam w sieni.
Faktycznie,nocąsenprzerywanamczasempłaczdziecka.
–Mieszkamtuzsynkiemimatką.–Annajakbyczytała
wmoichmyślach.–Chciałamsięwcześniejprzywitać,ale
matka wciąż mi powtarzała, że nie wypada tak się
narzucać. No, a dziś zauważyła cię przez okno. Więc
zeszłam.
–Atwójmąż?–pytaminatychmiastżałujęciekawości,
boradosnadotądtwarzmojejrozmówczynipochmurnieje.
–ZmarłnatyfuswobozienaZgodzie.
Dreszczeprzebiegająmipoplecach.Przezcałyubiegły
rok
wciąż
słyszałam
o
tym
miejscu.
Położony
w Świętochłowicach obóz pracy budzi grozę. Choć już
wiele miesięcy temu został zamknięty, wciąż ktoś nim
straszy.Ludzieopowiadająprzerażającehistorie.
– Oboje tam byliśmy – dodaje i zanim docierają do
mnie słowa, które Anna wypowiedziała, ta wyciąga
zkieszenisukienkijabłkoipodajemije.–Powinnaśteraz
jeśćowoce–mówi,zmieniająctemat.
– Teraz? – pytam zaskoczona i trochę zawiedziona.
Chciałabym ją zapytać, czy plotki dotyczące Zgody były
prawdą. Mówiono, że torturowano osadzonych tylko
dlatego, że byli Ślązakami, że podpisali volkslistę.
Mówiono, że choć obóz istniał zaledwie kilka miesięcy,
zabitotamtysiąceludzi.Znówniechcęwierzyć,żeludzie
mogli dopuścić się takich zbrodni. Przecież wojna
pokazała nam, że oprawca nigdy nie wygrywa, że nie da
sięzwyciężaćzludzkąkrwiąnarękach.
– Dziecko potrzebuje witamin, inaczej urodzi się małe
–mówispokojnieidelikatniedotykamojejdłoni.
Jestemtakzaskoczona,żeniepotrafięwydusićzsiebie
anisłowa.Chcęzaprzeczyć,aleuśmiechAnnysprawia,że
nie próbuję wyprowadzać jej z błędu. Unoszę do ust
jabłkoiodgryzampierwszykęs.Jestsoczysteisłodkie.
– Odpocznij sobie. Już nie będę ci przeszkadzała. Jak
tylko Ignasiowi minie gorączka, matka będzie z nim
wychodziła na dwór. Ja pracuję na budowie, ciężko
opracę,azczegośtrzebażyć,rzadkobywamwdomu,ale
bardzosięcieszę,żewkońcusiępoznałyśmy.
Znikawdrzwiachdomutaksamoniespodziewanie,jak
siępojawiła.
Dziwna
kobieta.
Jest
w
niej
coś
zupełnie
nieokiełznanego, niepokojącego, ale dobrze się czułam,
rozmawiającznią.Tylkoto,comówiłaodziecku…Może
jeszczeniedoszładosiebiepostraciemęża.
Przymykam oczy, opieram głowę o ścianę i gryzę
kolejnykęs.Boże,jakjadawnoniejadłamjabłek.Kiedyś,
gdymiałammożezczternaścielat,Trudazabrałamniena
jabłka do sadu starego Albrechta. Dwie wyłamane deski
ipokilkuminutachfartuszekbyłpełenowoców.Jadłyśmy
tak długo, aż brzuchy zaczynały nas boleć. Truda mówiła,
żemamyjetakieduże,jakbyśmywśrodkunosiłydziecko.
Śmiałyśmy się wtedy i nadymałyśmy, aby były jeszcze
większe.
Uśmiechamsiędotychwspomnień.
Od Trudy dowiadywałam się też, że kobiety, które
noszą w brzuchu dziecko, są często chore i nie mogą
wychodzićzdomu,bociągleźlesięczują.
Zamieram,dopołowyzjedzonyowocwypadamizręki.
Odruchowodotykambrzucha.
– To niemożliwe. – Czuję, jak się cała w sobie
napinam.–Będęmiaładziecko–mówięcichoiniewiem,
czyłzy,któremamwoczach,toszczęścieczyniepokój.
***
–Alemieliśmydziśnoc.Szaleństwo.
Władek ściąga kurtkę, wiesza ją na gwoździu wbitym
w drzwi wejściowe. Podchodzi do miski i myje ręce, na
którychfarbaismarzmaszynwyryłyjużtrwałewzory.
–Wyobraźsobie,żeprzyjechalidonasz„Dziennika”.
Ktoś im uszkodził maszynę rotacyjną i nie mogli
drukować. Ty wiesz, co by było, gdyby rano w kioskach
niepojawiłasięgazeta?Mieliszczęście,żeunastakisam
format.
Siedzę za stołem i próbuję słuchać męża, ale moje
myśli krążą gdzie indziej. W końcu Władek siada obok
mnieipatrzypytająco.
–Niedaszmiśniadania?
Bioręgłębokioddech.
– Muszę ci coś powiedzieć – czuję, jak pocą mi się
dłonie.
– Zośka, co jest? – Władek jest wyraźnie
zaniepokojony. Wstaje, okrąża stół i przykuca przy moim
krześle.–Wciążźlesięczujesz?
– Będę miała dziecko – wypycham z siebie słowa
izaciskammocnopowieki.Drżęjakosika.
Cisza trwa o wiele za długo. Gdy ponownie otwieram
oczy, Władek wciąż kuca przy moim krześle. Jest
zaskoczony. Zastanawiam się, czy zrozumiał, co
powiedziałam.
–Dziecko?–powtarzawkońcu.–Teraz?
–Zakilkamiesięcy–próbujętłumaczyć.
–Wiem,żezakilkamiesięcy.–Władekpotrząsagłową
iściągabrwi.Apotemwstajeizaczynanerwowochodzić
poizbie.
–Niecieszyszsię?–Czuję,żegłosmisięłamie.
Zastygawpółkroku.
– Chciałem nas uchronić od biedy – zaczyna mówić.
Powoli,jakbymusiałnajpierwprzemyślećkażdesłowo.–
Chciałem, żeby nasze dzieci miały więcej, niż miałaś ty
i ja. – Chciałem… – Rozgląda się bezradnie po izbie,
a potem rozkłada ręce. – Tu przecież nawet nie ma gdzie
wstawićłóżeczka.
–Będziespałoznami–mówię,podchodzącdoniego.
–Ajeślitamtąszafkęprzesuniesiębliżejdrzwi,astojak
namiskępostawikołopieca,totutaj–wskazujępalcemna
miejsce, o którym mówię – będzie dostatecznie dużo
miejsca na kącik dla dziecka. Zdobędę materiał i uszyję
firankę, a ty zrobisz stojak i będziemy mieli nawet
parawan.Powstanieoddzielnypokoik.
– Oddzielny pokoik – Władek znów cedzi słowa,
pewnie myśli, że zwariowałam, chcąc znaleźć jeszcze
jakieś wolne miejsce w maleńkiej izbie, która jest
jednocześnienasząkuchniąisypialnią.
– Anna obiecała mi już wózek po Ignasiu. Jest bardzo
ładny,jaknowy.Mateżtrochęubranek.Dzieciprawienie
niszczą,wiesz.Połatasiędziurki,ibędą.
Widzę, jak oczy Władka robią się coraz większe, ale
dostrzegam też, że jego twarz pogodnieje, więc i ja się
wkońcuuśmiecham.
–Będziemymielidziecko–mówięidotykambrzucha,
awtedymążkładzieswojądłońnamojej.
– Będę je kochał, Zosiu, i zrobię wszystko, żeby było
szczęśliwe.
***
Wieczorem idę do matki. Oprócz Anny i Władka nikt
jeszcze nie wie, że jestem przy nadziei. Nie chciałam
nikomumówić,dopókiniebędępewnaidopókiniebędę
wiedziała, jak zareaguje Władek. Teraz czuję się lekko
imimożezdajęsobiedoskonalesprawęztego,jakzłajest
nasza sytuacja, nie potrafię przestać się uśmiechać. Snuję
plany.Będęmamą.
Matka,jaktoona,nieokazujeentuzjazmu.
–Zaszybkootymmówisz–karcimnie.–Toźlewróży.
Możeszniedonosićdziecka.
Nie wiedziałam, że jest jakiś „odpowiedni” czas na
mówienieociąży.ZresztąAnnatwierdzi,żetojużczwarty
miesiąc,prawiepołowa.
Mamszczęście,żejąpoznałam.Annaprzedwojnąbyła
salową w miejskim szpitalu. Chciała zostać pielęgniarką,
ale podobnie jak u nas, bieda zmusiła ją do szybkiego
znalezienia pracy. Z mężem poznali się już po wybuchu
wojny, pobrali w czterdziestym czwartym. Był lekarzem,
sporo starszym od Anny. W przyszpitalnym mieszkanku
czasem
przyjmował
pacjentów.
Tych
biednych,
pozostawionych bez pomocy, leczył za bojtel
ziemniakówalbokilomąki.ZopowieściAnnywynika,że
musiał być dobrym człowiekiem. Ona sama leczyła
ziołami.Znasięnanichjaknikt.
Potemruscyzajęliszpital.Dokładniewdniu,gdyAnna
urodziła dziecko. I jak zwykle nie wiadomo, dlaczego
któregośdniaprzyszliponich,dalikilkaminutnazabranie
rzeczy i zamknęli w obozie. Tym najgorszym. Może ktoś
doniósł, może ktoś uznał, że lekarz nie dość dobrze
nastawił złamaną nogę rosyjskiego żołnierza albo zbyt
dobrzeniemieckiego.
Otym,cosiędziałosięobozie,Annanieopowiada.Jej
mążzmarł,obózzlikwidowano.GdyAniachciaławrócić
do dawnego mieszkania, okazało się, że cały majątek
przepadł. Nadal nie znalazła żadnej godziwej pracy, nie
może
też
wybłagać
jakichkolwiek
zasiłków
na
wspomożenie matki i synka. Co kilka dni ma obowiązek
meldowaniasięnamilicji.Właściwieniktniewie,poco,
alegdybysięniezjawiła,miałabyproblemy.
Jakoś żyją, bo matka Anny ma rodzinę na wsi, która
czasem przysyła im trochę jedzenia. Kolejna smutna
historia.Jestichwielewokółnas.
***
Wiadomość, którą przyniosłam, ucieszyła Helenkę
iAntka.Choćmatkaznówupominamnie,żedzieciomnie
powinno się mówić o takich sprawach, nie wytrzymałam.
Chcęwkońcumócsięzkimścieszyć.
Siedzimy na łóżku i razem wymyślamy imiona dla
dziecka.ŚmiejemysięwgłoszHildegardyiAmbrożego,
a matka złowrogo kiwa głową, wtóruje jej w tym stara
Haneczkowa–przydzielonawspółlokatorka,którawrazze
swoim chłopem zajmuje naszą sypialnię. Gdy tylko
usłyszała gwar, zaraz wyszła, aby pożyczyć łyżkę smalcu
dookraszeniakrupów.
Dziśjestdobrydzień.Niepsujemigonawetteściowa,
którą odwiedzam, wracając od rodziców. Na prośbę
Władkaprzynoszęjejpieniądze.
Nie psują mi go również dzieci wysiedleńców, które
krzyczą za mną: „Szwab!”, gdy przechodzę przez bramę.
Naszeniesąimdłużne.Międzynimiwciążsiętocząjakieś
bitwy.Ciężkiejesttonowesąsiedztwo.Dlaobustron.
TylkoAgnesjestsmutna.Nadalniemażadnychwieści
o Leszku – chłopcu wysłanym w głąb Rosji. Czy
powinnam jej powiedzieć, żeby już na niego nie czekała?
Niepotrafię.
***
ZSRR,Stalino
,kwiecień1946
DrogaNeszko!
To już kolejny list, który do Ciebie piszę, kolejny,
którego nie będę mógł wysłać. Zamiast przekazać go
pilnującemu sołdatowi, aby przeczytał i wymazał
wszystko to, co nie może wyjść poza teren naszego
obozu, wsunę go pod siennik mojej pryczy. Jest tam
jużkilkainnych.Możeznichdowieszsiękiedyś,przez
cotuprzechodzimy.
To nawet lepiej, że teraz tego nie przeczytasz,
martwiłabyś się niepotrzebnie. I tak niczego zmienić
nie możemy. Widać wola Boga, żeby ten nasz śląski
naródtakgnębić.
Na szczęście jest już wiosna. Śnieg topnieje i wraca
nadzieja.
Zima była straszna. Nikt z nas nie wyobrażał sobie
nawet, jak wielkie mogą być mrozy. A my, licząc, że
wypuszczą
nas
stąd
przed
świętami,
nie
przygotowaliśmy się do niej odpowiednio. Dopiero
teraz zorganizowaliśmy się na tyle, aby móc załatwić
dodatkowe
koce
i
jakieś
cieplejsze
waciaki.
Zaczęliśmyteżzalepiaćtrocinamidziurywbarakach.
Nie wieje już tak bardzo. Handlujemy wszystkim, co
komu jeszcze z domu pozostało. Strażnicy są łasi na
błyskotki, guziki, łańcuszki. Można przehandlować je
naamerykańskiekonserwy.
Wielu pomarło, kilka dni temu zmarł stary Kowalski,
sztygarznaszejkopalni.Bardzotoprzeżywam,bobył
mijakojciec.Parętygodnitemuzacząłkaszlećkrwią,
miał gorączkę i słaniał się na nogach. Zabrali go do
baraku dla chorych. Wiedzieliśmy, że stamtąd
większość już nie wychodzi, ale jemu się poprawiało.
Jużżartował,próbowałwstawać,nawetjadł.Apotem
nagle… Przychodzę go odwiedzić po pracy, a tam
pustełóżko.Najpierwsięucieszyłem,bomyślałem,że
go wypuścili, a potem chłopcy powiedzieli, że umarł.
Zasnął i już się po prostu nie obudził. Płakałem jak
dziecko, wiesz, tyle śmierci już widziałem, ale wciąż
nie potrafię się do niej przyzwyczaić. Każda kolejna
zawszeranimiserce.
Mam nadzieję, że to już ostatni pogrzeb. Teraz
pozostalitylkonajsilniejsi.Trzymamysiędużolepiej.
Odkilkudniniktnietrafiłdolazaretu.
ByćmożetozasługaNadii,zarazCioniejnapiszę.
Ja czuję się dobrze, tylko plecy strasznie mnie bolą.
Ranoczasemledwiezłóżkawstaję.Trudnosiędziwić.
Tunel, w którym teraz kopiemy, ma 90 centymetrów
wysokości.
Przez
dwanaście
godzin
dziennie
pracujemy pochyleni albo na klęczkach. To i tak cud,
żejeszczewogólechodzimy.
Warunkówpracy,któretuzastaliśmy,niemożnanawet
opisać. Mówili nam, że jedziemy do kopalni. Więc
wyobrażaliśmy sobie pracę podobną do tej, którą tak
dobrzeznamy.Chłopynawetsięuspokoili,mówili,że
natejrobociezębyzjedliiżadnakopalnianiejestim
dziwna.
Byliwbłędzie.
Gdy zapędzili nas do pracy po raz pierwszy, jeszcze
chorych i zmordowanych podróżą, nie mogliśmy
uwierzyć w to, co zobaczyliśmy. Tak jakby się czas
zatrzymał.Ichkopalniewyglądająjaknasze,tylkoże
sprzed stu lat. Wyobraź sobie, że pod ziemię trzeba
schodzić po drabinie. Z powrotem po kilkunastu
godzinach wychodzić tą samą drogą. Wielu nie daje
radyipotemzmarłychtrzebawyciągaćnaplecach,co
jestjeszczedodatkowymutrudnieniem.
Ziemia jest tak skuta lodem, że nie ma jak wykopać
porządnychgrobówdlazmarłych.Chowamyichwtak
płytkich, że już dwa razy w nocy dobrały się do nich
wilkiidzikiepsy.Przerażającywidok.
Dosyćjużtegonarzekania.
Choć to już kwiecień, wciąż wracam pamięcią do
BożegoNarodzenia.Niezwykłetobyłydlanasświęta.
Smutne,aledodającesił.
Mamytutakiegojednegostrażnika–Wanię.Tomłody
chłopiec,częstozdajesiębyćbardziejwystraszonyniż
my. Jest nam przychylny. Czasem rzuci kilka
dodatkowych bochnów chleba. Czasem trochę cukru
skądś załatwi. Jest też Nadia. Przyjechała niedawno,
bo ponoć według jakichś nowych norm na terenie
obozu musiała pojawić się pielęgniarka. Biedna
dziewczyna.
Przepłakała
ukradkiem
pierwsze
tygodnie. Neszko, ona tu nie jest karnie (zresztą my
ponoć też nie), po prostu ktoś musiał zdecydować, że
ma tu pracować. Strasznie jej ciężko, ale robi, co
może,abyutrzymaćnaswlepszymzdrowiu.
No, ale w samą Wigilię Wania i Nadia urządzili nam
święta. Najpierw załatwili wódkę dla pozostałych
strażników, a gdy tamci schlali się już na umór
i posnęli w swoich stróżówkach, wnieśli do jednego
z baraków choinkowe gałązki. Zaraz zrobiło się
przytulnie i cieplej mimo tych niezabezpieczonych
jeszcze szpar w deskach. Przynieśli nam też solone
śledzie.Dodziśniewiem,gdzieNadiajezdobyła,ale
najedliśmy się wszyscy do syta. Potem jeszcze przez
dobrągodzinęśpiewaliśmykolędy.Różnie,czasempo
polsku,czasemponiemiecku.Jakktopamiętał.Nawet
Wania i Nadia się dołączyli, choć oni naszych kolęd
nie znają. Obchodzą inne święta i inne śpiewają
pieśni.
Oj,dużołezsięwtedywylało.
Teraz żyję tylko nadzieją, że w końcu nas wypuszczą
iżekolejneświętaspędzęjużunas.Wciążpoobozie
krążą plotki, wciąż wyznaczają terminy powrotu.
Łapiemy się tego, a potem przychodzi ogromne
rozczarowanie.
CiężkijestteżbrakinformacjizPolski.Niewiem,co
dzieje się z moją Matką, nie wiem, co z Tobą. Czy
macie co jeść? Czy i Wam nie przydarzyło się coś
strasznego?Różnietumówią.
Neszko,mojadroga,całyczaswierzę,żeuWasdobrze
i że wciąż na mnie czekasz. Miej cierpliwość. Ja
wrócę..
Leszek.
Maj1946
S
ukienkirobiąsięcorazciaśniejsze.Nietylkonabrzuchu.
Urosłymirównieżpiersi.Wkońcuprzypominamkobietę.
Nie mam materiału na uszycie nowych ubrań, więc
z trudem dopinam się w tych, które wiszą w szafie,
abrzuchzasłaniamfartuchem.
Na dworze jest już gorąco. Przez otwarte okna słyszę
śmiechbawiącychsiędzieci.Widzęteżbosestopydwóch
dziewczynek z klatki obok. Robią „widoczki”. Zabawa,
która przywędrowała do nas nie wiadomo skąd, zajmuje
dziecinadługiegodziny.Wwykopanychwziemidołkach
układają kwietne kompozycje, dodają kamyczki, guziki
i wszystko to, co wydaje im się przydatne, potem
zasłaniająwidoczekszkiełkiem.Muszęprzyznać,żeładnie
towygląda.Dodajeurodyrozdeptanejziemiprzeddomem,
bo choć razem z Anną próbowałyśmy zasadzić kwiaty,
wszystkowiędnie.Nictuniechcerosnąć.
Piękna pogoda ma niestety również swoje złe strony.
Do wnętrza naszej izby wpada dziś dostatecznie dużo
światła, aby rozświetlić ciemne dotąd kąty. Znajduję
wnichkolejnezalążkipleśniiodchodyszczurów.Miałam
nadzieję, że już się ich pozbyliśmy. Wymiatam wszystko
starannie,apotembioręszmatęipróbujęzetrzećgrzyb,ale
czym mocniej pocieram, tym większa plama pojawia się
naścianie.Takjakbytoświństworosłonamoichoczach.
Trętakmocno,żeażranięsobiekłykcie.Czuję,jaknarasta
we mnie zdenerwowanie. W końcu łzy zaczynają płynąć,
a ja zagryzam wargi, aby nie krzyknąć. Sąsiedzi mieliby
tematdorozmów.
Rzucam ścierkę na podłogę i ze złości depczę ją
stopami.
–Cotyrobisz?
Głos Władka sprawia, że w pierwszym odruchu
schylam się i wrzucam szmatę do stojącego obok wiadra
zwodą.Niespodziewałamsięgodzisiajtakwcześnie.Po
wczorajszym święcie 1 Maja poranna zmiana miała
dodrukowywaćwkładkizrelacjązobchodów.Oczywiście
wszyscy wiedzieli, że w takim dniu cenzorzy będą
szczególnie uważni i jakikolwiek błąd może okazać się
tragicznywskutkach.
– Sprzątam – mówię, nie odwracając się do niego. –
Dlaczegowróciłeśtakszybko?
– Wszystko poszło nadzwyczaj gładko. Chyba
nabieramywprawywpisaniupółprawd.
Słyszę irytację w jego głosie. Nie dziwię się, sama
wczoraj czułam zażenowanie, gdy maszerowaliśmy
głównymiulicamimiasta.Stalin!Pokój!Węgieldlakraju!
–głosiłyniesioneprzezludtransparenty.Flagipowiewały
dumnie.
Zastanawiałam
się,
ilu
z
zebranych
wierzy
w skandowane hasła. Ilu już zapomniało? Byłam zła,
dopóki nie zauważyłam Helenki i Antosia. Szli razem ze
swojąklasą.Tonic,żejeszczeniedawnoprawiewogóle
do tej klasy nie chodzili, bo większość czasu spędzali na
zbieraniu węgla. To nic. Wczoraj mieli uśmiechnięte
buzie, machali w stronę trybun, unosząc maleńkie
chorągiewki, a ja pomyślałam sobie, że to dobrze, bo
wkońcumogąpoczućsiędziećmi.Możeimypowinniśmy
daćsiętemuponieść.
–Jaksiędziśczujesz?
Odwracam się do Władka. Przytula mnie, jednym
gestem łagodząc moje i swoje zdenerwowanie. Zamykam
oczy i opierając policzek o ramię męża, zastygam
w bezruchu. Wciągam nosem powietrze, izba pachnie
kurzem i nadchodzącym latem, wdzierającym się przez
uchyloneokno.
– Dobrze – mówię zgodnie z prawdą, bo od tygodnia
już nie wymiotuję, a niedobrze robi mi się, jedynie gdy
czujęzapachgotowanegorosołu.
– Chcesz, pójdziemy na spacer? – Władek pyta, nadal
nie wypuszczając mnie z objęć. – Złapiemy szóstkę
ipojedziemyzamiasto.
–Podnaszedrzewo?–pytam,uśmiechającsięwjego
koszulę.
Niesłyszęodpowiedzi,alejużwiem,żenależyzabrać
koc.
Idziemy nieśpiesznie do centrum miasta. Jest wczesne
popołudnie. Słońce mocno grzeje, ale jego światło jest
bledszeniżlatem,jeszczeodrobinęleniwe.Przypominami
sięinnydzień.Innyspacerprzezmiasto.WtedyWładekpo
raz pierwszy przyszedł po mnie do pracy. Jak dziś
pamiętam tamto uczucie, jakby coś fruwało, rosło gdzieś
wewnątrz mnie. Boże, jak to było dawno. W zupełnie
innymświecie.
Ściskam mocno dłoń Władka, a on spogląda na mnie
z taką czułością, że prawie mogłabym dotknąć miłości,
którejpełnojestwjegospojrzeniu.
– Za kilka lat – mówi – gdy nasza córeczka będzie
starsza, pojedziemy w góry na wczasy. Na całe dwa
tygodnie.
I znów przypomina mi się inny spacer, inna rozmowa
ogórach.Aleotymwolałabymjużzapomnieć.
–Skądwiesz,żetobędziedziewczynka?–rozwiewam
nierozważnewspomnienia.
–Czuję–odpowiada.
–Ichciałbyścórkę?Większośćmężczyznmarzyosynu.
–Byćmoże.Zsynemjestłatwiej.Nietrzebasięażtak
martwić,chłopaktochłopak,zawszesobiejakośporadzi.
–Awięcdlaczego?
– Bo będzie moim oczkiem w głowie. Będę ją
rozpieszczał.
Władek uśmiecha się do mnie figlarnie. Boże, czasem
onsamjestjeszczechłopcem.
W tramwaju przyklejam nos do szyby. Obserwuję
miasto,ludzistojącychwkolejkachprzedsklepamiitych,
którzy wracają już do domu z upolowanym towarem lub
bezniego.
– Szybko posprzątali. – Władek nachyla się nade mną
iszepcedoucha.
– Co posprzątali? – pytam, odwracając ku niemu
głowę.
–Całyświątecznywystrój.Flagi,kwiaty.Przecieżjutro
jużniemożetegobyć.
Nie do końca rozumiem dlaczego, ale ponieważ
mężczyznasiedzącyzanamijestwyraźniezainteresowany
nasząrozmową,wolęonicWładkaniepytać.
Wszystko wydaje się takie zwyczajne. Czasem aż
trudno uwierzyć w to, co przeżyliśmy. Moja praca
w Pszczynie, służba Władka. Czy to się wydarzyło
naprawdę?Czytylkoprzyśniłsięnamzłysen?
Naszedrzewowyglądatak,jakjezapamiętałam,alenie
wtedy, gdy ogołocone z liści uratowało mi życie. Jest tak
jakprzedlaty.Przyjemnychłódpnia,októrysięopieramy,
iciszasączącasięmiędzygałęziamipełnymiliści.
–Mogłabymtuzostaćnazawsze.
Kładę się na kolanach Władka. Podciągam nogi,
sukienka ześlizguje się z kolan, ukazując uda, ale nie
przejmujęsiętym,wkońcujesteśmyzupełniesami.
– To niewiarygodne, jaką ty masz delikatną skórę. –
Władek głaszcze moje nogi. Dotyka kolan, a potem
przesuwa rękę coraz wyżej. W końcu kładzie dłoń na
brzuchu.Palcemzataczakoławokółpępka.
– Tam w środku rośnie nasze dziecko – mówi, a ja
słyszę w jego głosie podziw i zaskoczenie jednocześnie.
Rozczula mnie delikatnością, którą mi okazuje, więc
unoszęsięnałokciachicałujęgo.
Czułość bardzo szybko przeradza się w namiętność.
Pragnę Władka tak mocno, że nawet przez chwilę nie
zastanawiam się nad tym, że jednak ktoś mógłby nas
zobaczyć. Ja, dziewczyna, która jeszcze niedawno
wstydziła się pokazać w kostiumie kąpielowym, teraz
kocham się z mężem na leśnej polance. Rozbudzona
iwreszcieufnawłasnemuciału.
– Masz piękne piersi – mruczy Władek, zapinając
guzikikoszuli.–Sąwiększe.
– To chyba przez ciążę – odpowiadam, szukając na
kolanach pończoch. – Za chwilę nie dopnę guzików
wżadnejbluzce.
Władek klęka przy mnie, podaje mi jedną pończochę
iponowniecałuje.
– W takim razie będziesz chodziła w ciąży przez
następnekilkanaścielat–mówirozbawiony.Odpychamgo
lekko,wkońcukiedyśmusimywrócićdodomu.
Jeśliobiecami,żezawszebędzietakjakdziś,mogęsię
zgodzićnawszystko.
***
Gdy dochodzimy do naszej ulicy, jest już zupełnie
ciemno, oczywiście nie zdążyliśmy na ostatni tramwaj,
więckilkaprzystankówmusieliśmyprzejśćpieszo.Jestem
zmęczona. Władek co chwila spogląda na mnie
z niepokojem. Nie wiem, czy on nie przejmuje się za
bardzo,całyczasmuszęmutłumaczyć,żeniejestemchora.
Poza tym wcale mi nieśpieszno do domu, którego wciąż
nie potrafię nazwać naszym. Do zapachu wilgoci
iwiecznegopółmroku.Dziwniedziałanamnietomiejsce.
Jednegodniajestempełnaoptymizmu,przestawiammeble,
otwieram okna; kolejnego – czuję się jak w więzieniu,
zktóregoniemogęuciec.
Idziemy wzdłuż budynku. Prawie nigdzie nie palą się
światła.Tutajwszyscychodząwcześniespać.
Gdy jesteśmy zaledwie kilka kroków od naszej klatki,
dostrzegam, że na ławeczce obok okien ktoś siedzi.
Władek też musiał zauważyć tę postać, bo nieznacznie
zwalnia.
–No,wkońcu.–Znajomygłossprawia,żeoddycham
zulgą.–Czekamtunawasiczekam.
–Cosiędzieje?
–Maszpapierosa?
Nawet nie widząc twarzy Paulka, potrafię stwierdzić,
że jest czymś bardzo podekscytowany. Władek wyjmuje
z kieszeni metalową papierośnicę. To chyba jedyny
elegancki przedmiot, jaki mamy. Tę papierośnicę
podarował Władkowi mój ojciec na kilka dni przed
ślubem,tobyłocoświęcejniżprezent.Mążnigdysięznią
nie rozstaje. Przeszła z nim wojnę. Nie wiem, czy to
prawda, czy zamiłowanie do snucia baśni, ale Władek
twierdzi niezmiennie, że głębokie wgniecenie na tylnej
ściancetouderzenieodpryskuzminy,któraeksplodowała
tuż obok niego. Gdyby nie papierośnica, odłamek
przebiłbymuserce.
Paulek sięga po papierosa i odpala od podstawionej
zapałki.
– Musimy pogadać – mówi, drepcząc w miejscu,
a potem rzuca na mnie jednoznaczne spojrzenie. Mam
sobiepójść.
– Zosiu – Władek również dobrze wie, o co chodzi
Paulkowi. – Już późno, jesteś zmęczona, idź się położyć,
zarazprzyjdę.
Chcęzaprotestować,alewiem,żeniewypada,wkońcu
mężczyźnimająprawodoswoichmęskichspraw.
Wchodzę do sieni. Przez chwilę waham się, czy nie
zajrzeć do Anny. Ignaś znów choruje. Potrafi kaszleć
całymi nocami. Już kilka razy deklarowałam, że posiedzę
zmałym,żebyobiezmatkąmogłyodpocząć.Annazawsze
odmawia, twierdząc, że muszę się trzymać z dala od
zarazków.
Przez chwilę stoję pod drzwiami, nasłuchując, ale
ponieważ pod drugiej stronie nie słyszę nic, schodzę do
siebie.
Po ciemku trafiam kluczem do drzwi. Wchodzę,
zamykam je za sobą, ale nie zaciągam zasuwki, aby
Władek mógł wejść. Zapalam lampę naftową. Wciąż nie
mamyświatła.
Wspólnawalkazelektrowniąmaswojeplusy.Wkońcu
poznajemy sąsiadów. To zbiorowisko przeróżnych ludzi
okazuje się całkiem znośnym sąsiedztwem. Już nie tylko
z Anną mogę porozmawiać. Już nie tylko do niej
uśmiechamsięwsieni.
Mającnadzieję,żeWładekniewpadnienapomysł,aby
zaprosić do nas kolegę, szybko zdejmuję sukienkę,
pończochy, bieliznę i zakładam nocną koszulę. Dopiero
teraz nalewam sobie wody do miski. Myję twarz, ręce,
potem stopy. Woda jest zimna, nie chce mi się rozpalać
piecyka, aby ją podgrzać. Gdy wchodzę do łóżka
i okrywam się kołdrą, robi mi się przyjemnie sennie. To
był dobry dzień. Niewiele takich mamy. Przytulam głowę
do poduszki, ale postanawiam zaczekać na Władka.
Ciekawajestemtejważnejsprawy,którąprzyniósłPaulek.
Walczę więc z opadającymi powiekami i aby nie usnąć,
wspominamwydarzeniadzisiejszegodnia.
–Zosiu,muszęjechaćdodrukarni.
Jestem zupełnie zaspana, siadam na łóżku, nie bardzo
wiem,cosiędzieje.
Władekpochylasięnademną.
–Śpij,kochanie,wrócęzakilkagodzin.
–Aleco…–próbujęzebraćmyśli.–Cosięstało?
– Nic. – W głosie Władka nie ma zdenerwowania. –
Jakaśawaria.Sprawdzęiwrócę.
Kiwamgłową.Jestemzbytsenna,abymyśleć.
Władek wychodzi i zamyka mnie od zewnątrz. Słyszę
głośnebrzęknięciegórnegozamka.Ciszanatychmiastmnie
usypia.
Tym razem to Władek każe mi się zmieścić
w niewielkiej wnęce nad sufitem. Protestuję, ale on
z kamienną twarzą tłumaczy, że jedynie tam będę
bezpieczna, ja i moje dziecko. Spoglądam na brzuch.
Wygląda,jakbymmiałapoduszkęschowanąpodsukienką.
Jestemwciążyimartwięsię,dlaczegozupełnienieczuję
ruchówdziecka.
– Przecież ona jest tam. Woła cię – mówi Władek,
patrzącwczarnyotwór.
–Zosiu!–słyszękrzyk.–Zosiu!
Budzęsięzlanapotem.Wpierwszejchwiliczujęulgę,
żetotylkosen.Porazkolejnytensam.
–Zosiu,otwórz!
Za drzwiami naprawdę ktoś krzyczy. Dopiero po kilku
sekundach rozpoznaję głos Anny. Zrywam się jak
oparzona. Ignoruję nagły zawrót głowy, dopadam do
drzwi.
–Otwórz…Ignaś…
– Nie mogę otworzyć! – krzyczę spanikowana, wciąż
szarpiączaklamkę.–Władekmniezamknął.
W zupełnej bezradności uderzam pięściami w drzwi
i nagle przypominam sobie, że przecież jestem zamknięta
tylkonagórnyzamek,ten,którymogęotworzyćrównieżod
środka.
Annachwytamniezarękę,gdytylkouchylamdrzwi.
– Chodź, musisz mi pomóc. Z Ignasiem jest źle. To
koklusz.
To, co zastaję u Anny, przeraża mnie. Ignaś siedzi na
łóżku i przeraźliwie kaszląc, potrząsa rączkami i główką.
Przypomina małego, przerażonego ptaszka. W krótkich
chwilach pomiędzy atakami próbuje złapać oddech,
wydobywając przy tym z siebie piskliwy dźwięk. Całą
buzię ma zalaną łzami. Obok na podłodze klęczy matka
Anny. Jest jak w transie. Głaszcze chłopca po nóżkach
ijednocześniecałyczasszepczesłowamodlitwy.
–Weźgonakolanaipochylmugłówkędoprzodu.Nie
możesięzakrztusićflegmą.
Z trudem opierając się rosnącemu przerażeniu,
wykonuję polecenia Anny. Dotykam buzi dziecka, jest
gorąca i jakby napuchnięta. Znów kaszel. Straszny. Jak
pianie koguta. Rwie maleńkim ciałkiem. Ignaś nie potrafi
zaczerpnąćpowietrza.Boże,niepozwólmusięudusić.
–Corobisz?!–krzyczędoAnny,którakrzątasięprzy
piecu.–Biegnijpolekarza.
–Lekarztuteraznicniepomoże,atakmusiminąć.
Chłopczyk pręży się i wymiotuje na moje kolana.
Lepką,gęstąmazią.
– Dobrze – mówi Anna, podchodząc do mnie
z naczyniem dymiącego naparu. – To mu pomoże,
przytrzymajmugłówkęnadgarnkiem.
ZdrowaśMario,łaskiśpełna,PanzTobą.
Słowa modlitwy dochodzą do mnie jakby z innego
świata.Sąniewyraźne,odległe.
Dzieckoznówkaszle,rzucasię.
– To go chyba parzy. – Wpadam w panikę, czując
gorącąparęnarękach.
– Trudno, niech wdycha, musi się nawilżyć. To kwiat
dziewanny.Pomoże.
Anna jest zadziwiająco spokojna. Jej dziecko umiera,
a ona wciąż myśli i działa. Na przemian chodzimy
z chłopcem po pokoju i gotujemy wodę na piecu do
kolejnychinhalacji.Gdymaluchniemajużsiływypluwać
flegmy,Annawyciągamujązustpalcami.
W duchu błagam Boga, żeby Władek już wrócił, żeby
nam pomógł. Mijają kolejne godziny i nie ma nikogo
oprócznasimodlącejsiębabkiIgnasia.
BłogosławionaśTymiędzyniewiastami.
Wkońcubladymświtemkaszelmija.Chłopczykzapada
w sen. A ja wciąż nie mogę oderwać oczu od jego
chudziutkiego ciałka. Wciąż trzymam mu rękę na piersi,
abysprawdzić,czyoddycha.
–Coteraz?–pytamAnnę.
– Musi dostać antybiotyk. Za kilka godzin, jak trochę
odpocznie,zaniosęgodoszpitala.
–Niechprzyjadąkaretką–doradzamnaiwnie.
Annauśmiechasięsmutno.
–Jesttylkojednanacałemiasto,adzieckozkokluszem
w co trzecim domu. – Idź już, Zosiu, teraz już będzie
dobrze.Odpocznij,tyteżmaszdziecko,októremusiszsię
martwić.
Niemamsiłyzaprotestować.
Schodzę po schodach, kurczowo przytrzymując się
poręczy. Bolą mnie głowa i brzuch. Przez tyle godzin
nosiłamIgnasia.
Na trzecim schodku ból staje się nie do zniesienia,
zginamniewpół.
–Zosia,cocijest?
Władek staje w drzwiach sieni. Jeden krok i już jest
przymnie.
–ZIgnasiemjestźle.Całąnocbyłamunich.
–Alecoztobą?
–Jużnic–mówię,prostującsię.Faktycznie,bólminął.
–Jestemtylkozmęczona.
Władek pomaga mi zejść po schodach. W izbie ściąga
ze mnie brudną od wymiocin koszulę i szybko kładzie do
łóżka.
– Gdzie byłeś tak długo? – pytam, próbując znów
usiąść. Czuję, jak wszystko we mnie wrze. Jestem zła na
Władka, że nie było go właśnie dzisiejszej nocy. Zła na
siebie,żeniepotrafiłamlepiejpomóc.
–Jaksięobudzisz,wszystkocipowiem.–Władeknie
chcerozmawiać.Delikatniepopychamnienapoduszkę.
– Nie chce mi się spać. – Ziewam i tylko na chwilę
zamykamoczy.
***
Budzę się zupełnie otępiała. Leżę w ciszy i mija kilka
chwil, nim jestem w stanie poukładać sobie wydarzenia
dzisiejszej nocy. Próbuję wsłuchać się we własne ciało.
Delikatnie przesuwam ręką po podbrzuszu. Nic nie boli,
ainstynktpodpowiadami,żezmoimdzieckiemwszystko
wporządku.Unoszęsięnałokciach.
–Wiesz,cozIgnasiem?
Władeksiedzizastołemiczytagazetę.Wzdrygasięna
dźwiękmojegogłosu.
–Jaksięczujesz?
To, że nie odpowiada na moje pytanie, zasiewa we
mniekolejnąnutkęniepewności.Siadamnałóżku,stopami
dotykamchłodnychdesek.
–Leż.–Władekmówistanowczoipodchodzidomnie.
– Już wszystko dobrze. Rano Anna pojechała do szpitala.
Przez chwilę z nią rozmawiałem. Mówiła, że najgorsze
chybazanimi.
– A on? – dopytuję się, wciąż mając przed oczami
rozedrganeciałkodziecka.–Jakwyglądał?
– Normalnie. – Władek siada na łóżku. – Był może
trochębledszy,aleniewydawałsięciężkochory.
– Bo go nie widziałeś w nocy – mówię
z niekontrolowanym wyrzutem i staję na nogi. Nie chcę
leżeć.Wciążwypełniająmnienegatywneemocje.
– Gdzie byłeś? – pytam ostro. – Myślałam, że Ignaś
umrzenamoichrękach.
Czuję,żeladamomentwybuchnępłaczem.
– Byłem w pracy, przecież wiesz. – Władek mówi
cicho,jakbyzaskoczonymojąreakcją.
–Niemiałeśbyć!–Słowamężanieuspokajająmnie.–
PocoPaulekpociebieprzyszedł?
StajęprzyoknieiwpatrujęsięwprofilWładka,który
nadalsiedzinałóżku.Niepatrzynamnie,ajajużwiem,że
mojezłeprzeczuciasąsłuszne.
Czerwiec1946
–
D
ostaliśmydziśmydło,przyniosłamcikostkę.
Anna zamyka za sobą drzwi, podchodzi do stołu, na
którym leżą w nieładzie różnobarwne ścinki materiałów,
i kładzie na nim kawałek szarego mydła. Uśmiecham się
wduchu.Czytylkoja,wchodzącdoczyjegośmieszkania,
pukam i grzecznie czekam, aż mnie zaproszą? To nie
zarzut. Jest mi dobrze w towarzystwie Anny, tak bardzo
przypomina Gerdę. Wszystkie moje przyjaciółki były
otwarte i śmiałe, stanowimy dokładne przeciwieństwa,
widocznieróżnicesięprzyciągają.
– Dziękuję. A dla ciebie wystarczy? – pytam, gdy
przysiadanaryczce
obokmnie.
– Po cztery kostki dostałyśmy i jeszcze rolkę papieru
toaletowego.Aletylkojedną.
– Władek też dostał z drukarni. I dodatkowe kartki na
cukieridrożdże.
– To pewnie przez referendum są tacy hojni, chcą
poprawićsobiewyniki.
Kiwamgłową,alechoćwstydsięprzyznać,niewiem,
oczymAniamówi.Oczywiściewidzęplakaty.Trudnoich
niezauważyć,krzycząześcian,słupówizwitrynsklepów;
„3xtak”głosihasłonawołującedowłaściwegowyboru.
Władekteżwciążmówiogłosowaniu.RazemzPaulkiem,
któryprzesiadujeunascorazczęściej,zażarciedyskutują.
Ichwyborczehasłabrzmiąjednakzupełnieinaczej.
Słuchamuważnie,gdyWładektłumaczymi,codlanas
będzie lepsze, uspokajam go, gdy krzyczy o kłamstwach,
które każą im drukować, ale wszystkie moje myśli krążą
teraz wokół jednego tematu – naszego dziecka. I choć
cieszęsię,żebędziemiałotakmądregoojca,czujęstrach,
gdy Władek, kładąc się wieczorem obok mnie, obiecuje
nienarodzonemu dziecku, że od niemowlęcia będzie uczył
jehistorii–tejprawdziwej.
Bardziejtym,cobyłoibędzie,muszęterazprzejmować
się
kompletowaniem
wyprawki
dla
niemowlęcia
idbaniemoto,abymsamamiałaconasiebiewłożyć.Ato
bardzotrudnezadanie.
Aniaznówmniezastałaprzywszywaniuklinówwstarą
sukienkę.JakiśczastemuAgnesprzyniosłamikilkastron
z wykrojami ciążowych garsonek, dostała je od
przyjaciółki,któraniedawnourodziłasynka.Jednabardzo
mi się podobała. Żakiet na karczku, puszczony luźno do
dołu, z naszytymi ogromnymi kieszeniami. Do tego
kompletuwąskaspódnicaszytanazakładkęizawiązywana
szarfą,takżemożnająregulować.Przezwielednitęsknie
wzdychałam do tych wykrojów. Władek nic nie mówił,
a wczoraj zabrał mnie do sklepu tekstylnego i kazał
wybraćsobiemateriał,którybędzieodpowiedni.
– Matka mojego dziecka ma pięknie wyglądać –
powiedział, gdy buntowałam się przed wydaniem
ostatnichpieniędzy.
Zagroził, że jeśli nie wybiorę, to on i tak kupi mi
materiał,taki,jakijemusięspodoba.Dałamzawygraną.
Teraz na komodzie leży paczuszka z bladoróżową
tkaninąnażakieticzarnąnaspódnicę.
Już kilkakrotnie przymierzałam się do zrobienia
wykroju,aleręcedrżąmitakbardzo,żeniemogęutrzymać
nożyczek. Dawno nie szyłam sobie czegoś nowego. Cały
czas tylko ceruję, doszywam i dosztukowuję. Boję się, że
zniszczę materiał. Dziś znów, zamiast uszyć nową, po raz
kolejnyposzerzamstarąsukienkę
–Ciekawe,coztegobędzie.Władeknicciniemówił?
Wgazetachprzecieżnajwięcejwiedzą.
Anna, nie zważając na moje milczenie, wciąż
gorączkuje się wynikami nadchodzącego referendum. Jest
takasamajakWładekiPaulek.Zresztączęstowłączasię
wichdyskusje.
– W „Trybunie” piszą, co im każą – objaśniam nadal
skupionanaszyciu.
– Wiem, wiem. – Słyszę, jak podekscytowanie znika
z głosu Anny. Wzdycha ciężko. – Propaganda dobrze
działa.Wynikijużdawnosąznane.
Wzruszam ramionami. Zastanawiam się, jak łagodnie
zmienić temat. Chciałabym podpytać Anię o ciążę. Nie
mam z kim porozmawiać o tym, jak często powinnam
odczuwać ruchy dziecka i czy to niepokojące, że w nocy
trudnomizasnąć,bowgardlepaliogień.
Annachybasięreflektuje.
–Wymyśliliściejużdlaniejimię?
Ostatniomówiłamjej,żeWładekwolałbycórkę.
–Myślisz,żetojestona?–pytam.
Choćwiem,żenajważniejsze,abydzieckoprzyszłona
światzdrowe,niechciałabymzawieśćWładka.
Annawzruszaramionami.
–Tegoniedasięprzewidzieć,alewciężkichczasach
częściej rodzą się dziewczynki. Są silniejsze, więcej
zniosą. Poza tym gorzej byś się czuła, gdybyś miała
urodzićchłopaka.
– Strasznie puchną mi nogi – przypominam sobie
odolegliwości,któramęczymnieodkilkudni.
– Jest gorąco, to dlatego. Rób sobie chłodne okłady
i kładź się czasem w ciągu dnia. Powinno choć trochę
pomóc.
Uśmiecham się do Anny, nie wiem, co bym zrobiła,
gdybyniejejobecność.Czyzmatkąodważyłabymsiętak
rozmawiać?
–AIgnaś?Jestjużlepiej?
Aniakiwagłową.
–Lekarzpowiedział,żepowinnamwyjechaćznimnad
morze.Joddobrzebymuzrobił.
Śmiejemy się. Wyjazd gdziekolwiek jest dla nas tak
nierealny,żesłowalekarzanawetniewywołujązłości.
Pukanie do drzwi przerywa rozmowę. Chcę wstać, ale
Aniajestszybsza.Podchodziiotwiera.
Paulekwpada,prawiejąprzewracając.
– Schowaj to gdzieś. Tylko dobrze! – krzyczy i rzuca
teczkęnastół.
Wybiega tak szybko, że nie jesteśmy w stanie o nic
zapytać.
Aniastoipoddrzwiamizupełniezaskoczona.
–Cotojest?–pytam,podchodzącdoniej.
Jestemrówniezdziwiona,alezkażdąmijającąsekundą
narastawemniestrach.Sercemitrzepocze.
Aniawracadostołu,kładzienanimtorbęibezchwili
wahaniaotwierazatrzask.
Powinnam jej powiedzieć, żeby tego nie robiła, że nie
możemysięwtrącaćwmęskiesprawy,alewiem,żetakie
argumentydoniejnieprzemawiają.
Przestajęoddychać,gdyAnnaostrożniewyjmujecośze
środka.
– Ulotki – mówi, nim dostrzegam, co trzyma
wdłoniach.
Patrzęnaplikzadrukowanychkartek.
„Bolszewickie referendum”, czytam i przyglądam się
groteskowemu wizerunkowi Stalina narysowanemu pod
spodem.Zasychamiwgardle.
Ania patrzy na mnie z uwagą. Jej duże ciemne oczy
stają się jeszcze większe. Iskrzy w nich coś
nieodgadnionego.
–GdybyPaulekprzyszedł,powiedz,żezabrałamtodo
siebie–mówiiwkładaulotkizpowrotemdotorby.
Podchodzidodrzwi.
–PorozmawiajzWładkiem.Musiszwiedzieć.
Bardzo powoli dociera do mnie to, czego Anna
domyślała się już chyba od jakiegoś czasu. Siedzę za
stołem i głaszczę mój duży brzuch. Próbuję się uspokoić.
Zawsze stałam po stronie Władka, wierzę w słuszność
tego, co robi. Teraz powinnam postąpić tak samo. Jeśli
w coś się wplątał, to pewnie działa we właściwej
sprawie.
Postanawiamzająćsięprzygotowaniemobiadu,alegdy
tylko próbuję wstać z krzesła, dziecko porusza się
gwałtownie,jakbywodpowiedzinaburzęmyśli,którawe
mnieszaleje.
TymrazemtonietylkosprawaWładka.To,corobi,ma
wpływnamnieinaszącórkę.
Nie chcę spokojnie czekać, aż wróci z pracy.
Zdenerwowanie, które czuję, nie służy maleństwu, które
noszępodsercem.
Wstaję,tymrazemostrożnie.Przebieramsięwbardziej
odpowiedniąsukienkęiwychodzę.
Idę przez miasto tak szybko, jak tylko pozwala na to
ciężki brzuch. Mijam kolejne ulice. Lato w pełni. Nawet
tu,wsamymcentrum,zrobiłosięzielono.Równoprzycięte
krzewy wzdłuż chodników, wypielęgnowane rabatki, na
parapetachdonicezpelargoniami.Wpowietrzuunosząsię
drobiny wszechobecnego kurzu, czasem gdzieś obok
fruwająpłatysadzy.Urokprzemysłowegomiasta.Skręcam
wgłównąulicę,pełnąsklepówiludzi.Woddalipotężne
kominy huty jakby czuwają nad bezpieczeństwem nas
wszystkich.
Nie chcę tego stracić. Znów. Tu wojna jest już
przeszłością.Życienabierajaśniejszychbarw.
Myślę o zbombardowanym Berlinie. O Gerdzie, która
wierzyła, że tam będzie nam lepiej. Wciąż czekam na list
odniej.
–Tuniemożnawchodzić!–krzyczyzamnąportier,gdy
bezsłowaprzechodzęobokjegostróżówki.
–Jadomęża–zatrzymujęsięimówiętakłagodnie,jak
totylkopotrafię.
–Nieumiecieczytać?Zakazwstępu!
Kiwam głową na znak, że rozumiem, i jednocześnie
łapięsięzabrzuch,amojątwarzwykrzywiagrymasbólu.
Mężczyzna zakazujący mi wejścia nagle blednie. Widzę
w jego rozbieganych oczach, że nie wie, co ma ze mną
zrobić.
–Muszęporozmawiaćzmężem.WładysławZaleski.
– Już, już – panika w głosie portiera rośnie – już po
niegodzwonię.
Opieram się o ścianę. Dla zwiększenia efektu
wyciągamchusteczkęiprzecieramniączoło.
Życiesprawiło,żenawetjapotrafiębyćdobrąaktorką.
Czekam.
Nie mija nawet minuta, gdy Władek wybiega przez
oszklone drzwi, nie wiem, co mu powiedział portier, ale
widzę,żejestprzerażony.
–Cocijest?–Łapiemniezaramiona.–Zosiu,źlesię
czujesz?Cośzdzieckiem?
Mówi tak szybko, że nie potrafię wejść mu w słowo
i uspokoić. Kręcę tylko przecząco głową tak długo, aż
wkońcumilknieizaczynamisięprzyglądać.
– Nic mi nie jest. – Chcę, aby wyczuł złość w moim
głosie.–Musimyporozmawiać.
–Tutaj?Oczym?–TerazWładekjestzaskoczony.
–OPaulku.
–Co?
–Możemywyjśćnachwilę?Gdzieśsięprzejść.
– Zośka, ja jestem w pracy. – Władek łapie mnie za
łokieć i prowadzi w stronę wyjścia. Mimo groźnej miny
wiem, że jest zbyt ciekawy tego, co mam mu do
powiedzenia,abymniezbyćiwrócićdopracy.
– Co z Paulkiem? – pyta, gdy w końcu stajemy na
chodnikuprzedbramąwejściową.
Rozglądam się, czy aby nikt inny nie może usłyszeć
tego,copowiem.
– Przyniósł dziś do nas teczkę, w środku były ulotki.
Zupełnie inne niż te – wskazuję na plakat powieszony
najbliżejnas.
Polko, chcesz dobrobytu i szczęścia swoich dzieci?
Głosuj„3xtak”.
Rysunekprzedstawiakobiecądłońwrzucającąkartędo
głosowaniadourny.
Władek milczy przez chwilę. Wiem, że zupełnie nie
spodziewałsiętego,cousłyszał.
– Nie powinien przynosić tego do ciebie! – Wiem, że
podspokojem,którypróbujeokazać,narastazłość.
–Wiedziałeśotychulotkach?–pytam,choćodpowiedź
znamjużdoskonale.
Nocna wizyta Paulka kilka tygodni temu wszystko
zapoczątkowała.Władekzacząłprzychodzićzpracycoraz
później, za to Paulek przychodził do nas coraz częściej.
Wydawało mi się, że spodobała mu się Ania i dlatego
zaglądadonasprawiecodziennie.Terazjużwiem,żenie
otochodziło.Aprzynajmniejnietylkooto.
–Przecieżtoniebezpieczne.
Władekdotykamojejręki.
–Niebezpiecznejestrozmawianieotymtutaj.Dlaczego
niepoczekałaś,ażwrócędodomu?
Jegogłosjestłagodny,prawietkliwy.
–Denerwowałamsię.Wiesz,cozatogrozi?Aresztują
cię!
Władekobejmujemnie.Niezwracającuwaginastarszą
kobietę,któracmokazdezaprobatą,przechodzącobok.
– Bez przesady. Zresztą nikt nas nie złapie. Nic złego
sięniedzieje.
Wiem, że próbuje mnie uspokoić. Nie uda mu się.
Wymykamsięzjegoobjęć.
– Już raz grozili mi, że cię powieszą – mówię
iodwracamsięodniego.
Odchodzę, nie reagując na wołanie. Władek ma rację,
tofatalnemiejscenatakierozmowy.
***
Berlin,czerwiec1946
MojanajdroższaSophie!
Ponadrokminąłoddnia,wktórymwidziałamCiępo
raz ostatni. Wystawiłaś mi walizkę za drzwi i kazałaś
iść, ale ja jeszcze długo stałam pod naszym domem,
zastanawiając się, która z nas ma rację. Która z nas
wybraławłaściwie.
Droga do Berlina nie była łatwa. Przez wiele dni
marzliśmywpociągach,któreledwienadawałysiędo
przewozu
zwierząt.
Wciąż
nas
wstrzymywano,
zawracano. Wiele kilometrów trzeba było przejść
pieszo.
Przez ten cały czas myślałam o Wilhelmie i o Tobie.
Pamiętam dzień, gdy ktoś przyniósł wiadomość, że
Rosjanie weszli do Katowic. Modliłam się, abyś
ocalała. Sophie, wciąż mam nadzieję, że Bóg spełnił
mojąprośbę.
W Berlinie odnalazłam mamę i siostrę. Bieda aż
piszczała, codziennie trzeba było walczyć z głodem.
I choć komunikaty i ostrzeżenia nie przynosiły
spokoju, miałyśmy kilka tygodni, aby nacieszyć się
sobą,izatojestemlosowiwdzięczna.Mójpowrótnie
byłbezcelowy.
Potem zaczęła się wiosna, rozkwitły bzy i przyszli
Rosjanie.
Większość mieszkańców uciekła. Zmusiłam do tego
równieżmojąmatkęisiostrę.Niewiem,czyprzeżyły,
wciąż nie mam od nich wieści. Jeśli nie żyją, mam
choć nadzieję, że nie doświadczyły tego, co stało się
udziałemkobiet,którezostały.
Już
same
bombardowania
były
przerażające.
Chroniłyśmy się w ruinach domów, piwnicach
i schronach, ale przecież trzeba było coś jeść, trzeba
było zdobywać wodę. Więc biegałyśmy do hydrantów,
próbując
ominąć
spadające
z
nieba
bomby.
Przeklinałyśmy i groziłyśmy, unosząc w górę
zaciśnięte pięści. My, kobiety. Bo w tamtych dniach
Berlinstałsięmiastemkobiet.
PodkonieckwietniażołnierzeweszlidoBerlina.Choć
trudno nazwać żołnierzami tę bandę wygłodniałych
zwierząt,którazaatakowałamiasto.
Rok to za mało, aby otrząsnąć się z tamtych dni.
Myślę,żezabrakniemiżycia,abymmogłazapomnieć.
Sophie,większośćdziewcząt,zktórymisięchroniłam,
w końcu popełniła samobójstwo. Niektóre zabiły się,
jeszczezanimnadciągnęłowojsko.
Nawet nie wiesz, ile razy byłam o krok od skoczenia
z dachu. Powstrzymywała mnie myśl, że w końcu
kiedyś to się musi skończyć. Miałam zapas wódki,
którą znalazłam w jednej z piwnic. Nie wiem, jakim
cudem nikt wcześniej nie zajrzał do starej skrzyni,
któraprzetrwałabombardowanie.
NajpierwpróbowałamdawaćbutelkiRosjanom,aleto
przynosiło odwrotny skutek, więc zaczęłam pić sama.
Wlewałamwsiebiealkohol,abyjakośprzetrwać,aby
wytrzymać.
Z mojej kryjówki wychodziłam jedynie wieczorami,
głównie po wodę. Wcześniej zakładałam na siebie
jakieś szmaty i nacierałam twarz węglem, aby
wyglądaćbrzydkoistaro.
Niewiele to pomagało. Po którymś z kolei dniu
przestałamliczyć,ilerazyniezdołałamsięprzednimi
ukryć.
Sophie,dodziśniewiem,jakdługototrwało.Iledni,
tygodni czy miesięcy żyłam jak szczur, błądząc po
ruinach.
A potem wszystkie kobiety, które przeżyły, ogarnęło
wielkieczekanie.
Napowrótmężów,chłopców,ojców,tych,którzymogli
nasobronić.
Wracali.
Ale to nie były łatwe powroty. Wielu z nich miało do
nas żal. Mówili, że jesteśmy brudne, skażone, chore.
Tobyłogorszeodtego,cozrobiliRosjanie.
CzekałamnaWilhelmawogromnymstrachu,żeznami
będzie podobnie. Nie wiem, czy się wtedy bardziej
bałamtego,żeniewróci,czytego,żewróciizacznie
mnie oskarżać o rzeczy, na które nie miałam wpływu,
które do teraz budzą mnie w nocy jako najgorsze
koszmary.
Zjawił się, gdy już traciłam nadzieję. Pewnego
zimowego wieczoru wracałam zmęczona całodzienną
robotą przy odgruzowywaniu miasta. Mieszkałam już
wtedyzpowrotemwmieszkaniumatki,bookazałosię
byćwlepszymstanie,niżpoczątkowoprzypuszczałam.
Dwa pokoje zajmowało siedem osób. Pięć kobiet,
dwóchmężczyznikilkorodzieci.
Wyszłam zza rogu i po prostu go zobaczyłam. Stał
i wpatrywał się w kartkę z adresem, którą dostał ode
mniewPszczynie.
Bezchwiliwahaniarzuciłamsięmunaszyję.
Wilhelm nigdy nie powiedział mi złego słowa, ale też
zabroniłrozmównatemattamtychdni.
Jestem szczęśliwa, że ze mną został, że bez oporów
mniedotyka,alewiem,żetamtenczaswciążnadnami
wisi, że to, co teraz budujemy, kiedyś runie, dopiero
wtedy się przekonam, czy mamy siłę, aby tworzyć od
nowa.
Dziś
walczymy
z
innymi
problemami.
Głód
ibezrobociewciążspędzająsenzpowiek.Codziennie
widzimy ludzi, którzy umierają na ulicy. Z głodu lub
zpowodunieleczonychchorób.
Nie poznałabyś mnie teraz, Sophie, przez to wszystko
postarzałamsięojakieśdziesięćlat.
Wydaje się, że z dnia na dzień jest odrobinę łatwiej,
lepiej. W powietrzu zaczyna pachnieć nadzieją, nikłą
i jeszcze ledwie wyczuwalną. Dlatego w końcu
zebrałam w sobie siły, aby napisać list. Aby
spróbowaćCięodnaleźć.
Jeślitylkomożesz,jeśliżyjesz,odpisz.Będęczekała.
TwojaGerda
PS
WieszcośoLanxie?
–KimjestLanx?–Władek,patrzyznadlistu,któryleży
przedemną.
– Był moim szefem w pszczyńskim urzędzie – mówię
bez zająknięcia, bo przecież to prawda. Przez wiele
tygodni praca, do której mnie przydzielono po kursie
stenotypistek,
polegała
na
przepisywaniu
listów
dyktowanych przez Eryka. Nie lubił, gdy popełniałam
błędy.
Starannieskładamlistiwkładamdokoperty.Czytałam
godziśtakwielerazy,żeznamnapamięćkażdesłowo.
–Odpiszeszjej?–pytaWładek.
Podchodzi do mnie i zaczyna rozmasowywać moje
ramiona.Wie,żetenlistprzysporzyłmiwieletrosk.Wie,
żejestemspięta.
–Myślisz,żepowinnam?Skontrolują.
– Ten jakoś doszedł. Spróbuj przez Czerwony Krzyż,
takjakona.Przecieżnieotwierająkażdejkoperty.
Odwracamsięipodnoszęgłowę,abyspojrzećnamęża.
–Naprawdęmyślisz,żetodobryczasnaryzykowanie?
Władek wzdycha, opuszcza ręce. Ale nie odchodzi,
przyglądamisięuważnie.
–Wciążjesteśnamniezłazateulotki?
–Niejestemzła–mówięspokojnie.–Zastanawiamsię
tylko,czywarto.
Władek podchodzi do okienka. Jest wysoko nad
podłogą.Muszęstawaćnastole,abyjeumyć.
– A chcesz, aby nasze dziecko wychowywało się
wkraju,wktórymwszystkojestkłamstwem?
Wypowiedzianesłowawydająmisięprzesadzone,zbyt
mocne.Podchodzędoniego.
–Ononiejestkłamstwem.–Bioręjegodłońikładęna
swoim brzuchu. Nie musisz zmieniać świata, aby nauczyć
je,jakdobrzeżyć.
Władekkiwagłową,apotemnasprzytula.
–Mojacóreczkaniebędziemiałaojcatchórza–szepce
miwewłosy.
Lipiec1946
W
yniki czerwcowego referendum wykazały, że ogromna
większość obywateli popiera hasła widniejące na
plakatach.
Czytaszwgazecie,że„3xtak”poparłoażtyluspośród
nas, a potem idziesz ulicą i widzisz po minach
dyskutujących tu i ówdzie, że oczekiwano innych liczb
iinnychwiadomości.
Ojciec również jest niezadowolony. Gdy wchodzę do
kuchni, matka krząta się przy piecu, a on siedzi za stołem
z głową pochyloną nad leżącymi przed nim gazetami. Są
chybawszystkie,jakiemożnabyłoranokupić.
– Po co płaciłeś? Przecież Władek przyniesie po
robocie – mówię i siadam naprzeciw niego. Spogląda na
mnieposępnie.
– Od początku wiadomo było, jakie będą wyniki, aż
dziw, że nie ogłoszono stuprocentowego poparcia dla
reform.
–Wtoniktbynieuwierzył–mówiębezzastanowienia.
– A w to ktoś wierzy? – Ojciec wstaje gwałtownie
irzucawmoimkierunku„TrybunęRobotniczą”.
Podchodzi do drzwi, bierze laskę zawieszoną na biglu
iwychodzi.
Matka patrzy za nim, a potem odwraca się do mnie
iwzruszaramionami.
–Przejdziemu–mówi.–Górasiębijeostołki,aunas
i tak nic się nie zmieni. Bieda była i będzie, bo tak już
światjesturządzony.Krzykinicniepomogą.
Nieczęsto się z nią zgadzam, ale tym razem chyba ma
rację.Niedlanaswielkapolityka.
–GdzieAgnes?–pytammatkę,bowłaściwietodoniej
przyszłam. Miała mi przynieść dziurawą pościel
z ochronki, w której pracuje, zarobiłabym kilka groszy za
połataniejej.
Matka wzrusza ramionami, widzę, że teraz ona jest
czymśwzburzona.
– Taką dobrą ma pracę – mówi szybko – nie dość, że
całkiem dobrze płacą, to jeszcze nigdy głodna nie wraca
i dla nas czasem coś przyniesie. Pana Boga za nogi
złapała.
Potakuję z nadzieją, że matka w końcu przejdzie do
sedna,bootym,żeodkilkumiesięcymojasiostragotuje
dzieciomobiadywochronce,wiemdobrze.
–Ajejsięumyśliło,żebyzostaćnauczycielką.
Dziwimniewzburzeniematki.Czyniepamięta,żetood
zawszebyłomarzenieAgnes?
– Na jakieś kursy się zapisała. I teraz, gdy tylko ma
wolną sobotę, biega do szkoły. Popołudniami też chodzi,
potem czyta coś do późnej nocy, a rano ledwie ją mogę
dobudzić.Jeszczejąztejpracywyrzucą.
Marszczę brwi ze zdziwieniem. Zastanawiam się,
dlaczego Agnes mi o tym nie powiedziała. Przecież
widziałyśmy się… No właśnie – kiedy? Dopiero teraz
uświadamiam sobie, że nie widziałam mojej młodszej
siostryodładnychkilkutygodni.
Jużjasięzniąrozmówię,uśmiechamsięwduchu.
Jakdobrze,żeznówwracawniążycie.
Obojętnie, jak bardzo porani nas los, w końcu
przychodzi dzień, w którym znów udaje nam się stanąć
nanogi.
Wiem, że moja siostra nigdy nie zapomni o tamtym
styczniu, nie zapomni też chłopaka, który pewnie zamarzł
gdzieś w nieludzkim kraju. Nie zapomni, ale w końcu
zebrałasiły,abyznówruszyćprzedsiebie.
Niewiele czasu spędzam u matki. Zanim wrócę do
domu, chcę jeszcze zajrzeć na targ. Wiem, że Władek
będzie dziś w podłym nastroju. Gdybym zdobyła choć
kawałeczekmięsa,pocieszyłabymgoobiadem.
***
Od kilku godzin Władek i Paulek ostro zapijają
porażkę. Nie jestem zła, Władkowi niezwykle rzadko
zdarzająsiętakiewieczory.Jestmężczyzną,czasemmusi.
Cieszę się też, że zamiast do szynku, przyszli do nas. Nie
wiem, w jakie kłopoty mogliby się wplątać, gdyby swoje
niezadowoleniezaczęliokazywaćpublicznie.
Annie i mnie też udzieliły się ich smętne nastroje.
Siedzimy przy stole, na którym pojawiają się kolejne
butelkiwódkiiogórki,jeszczewtamtymrokuzaprawione
przezmatkę.
Władek nie dostał jeszcze bonów żywnościowych na
nowymiesiąc,wsklepachdrogoipusto.Niemamprawie
niczego,comogłabymterazpodaćnastół.Odreferendum
minęło zaledwie kilkanaście dni i już nikt się nie stara
zyskać przychylności obywateli. Nie czekano nawet na
dzisiejszeogłoszeniewyników.
– Co to za kraj, w którym mężczyzna nie może jeść
mięsa wtedy, gdy przyjdzie mu na nie ochota – bełkocze
Paulek.Władekklepiegopoplecach.Cozasolidarność.
–OstatnirazdobrzejadłemwItalii.Mówięwam,tam
przed drzwiami sklepów wisiały wielkie wędzone udźce.
A przecież też mieli wojnę. – Wzdycha ciężko i gładzi
mniepokolanie.
– Ale ja mam dla was mięso – mówię zdenerwowana
opowieściamiWładka.
Może nie mieszkamy we Włoszech, ale ja też się
staram.Niewidzitego?
Wstajęodstołu.
Trzyparyzaskoczonychoczuwpatrująsięterazwmoje
plecy.Czujęto.
–Skąd,Zosiu?
Nie odpowiadam na pytanie Władka, schylam się
iodsuwamforhang
naryczcebrytfance,leżąupieczonekarminadle
.
– Pod piecem nie jest napalone. Zjecie na zimno? –
pytamiczuję,jaksercezaczynamidudnić.
Paulek kiwa głową, Władek również, więc kroję
sznity
Agnespodchodzidomnie.
–Dziwniepachną–szepcemidoucha.
Kładępalecnaustach.
Nic nie powiem, dopóki nie zjedzą. Jeśli tak bardzo
brakujeimmięsa,niemogąwybrzydzać.
–Stawiamtalerznastole.
Władek sięga po kotleta i pochłania go tak szybko, że
pewnie nawet nie poczuł smaku. Paulek połyka mięso
jeszczeszybciej.
–Pyszne…–mówizpełnymiustami.
Niemijanawetkilkaminut,atalerzjestjużpusty.
–Zośka,skądtowzięłaś?Nigdyniejadłemlepszych.
Wiem, że Władek mówi szczerze, choć nie rozumiem,
jakimsposobemmogłoimażtaksmakować.
–Cotozamięso?
Spuszczam głowę. Teraz zacznie się awantura. Byłam
na nich zła za takie marudzenie, ale chyba powinnam im
wcześniejpowiedzieć,copodaję.
–Zosiu,cotobyło?
–Konina–mówięszybko.–Kupiłamnatargu.
–OBoże–słyszęzaplecamiśmiechAnny.–Toładnie
ichnakarmiłaś.
Zbieramsięnaodwagęizerkamnachłopców.
Paulek ma zupełnie niewzruszoną minę. Za to Władek
patrzy na mnie oniemiały. Chyba zbladł odrobinę, choć
możejedynietakmisięwydaje.
–Skądwiedziałaś,jakjąprzyrządzić?–pytapochwili.
– Znalazłam przepis w gazecie – mówię zgodnie
z prawdą. – I wiesz, tam było napisane, że to ulubiona
potrawaWłochów.
Sierpień1946
O
d kilku dni upał jest wprost nie do zniesienia. Ulice
opustoszały, wychodzą tylko ci, którzy naprawdę muszą,
i dzieci, którym, jeśli tylko postawisz na placu balię
z wodą, niestraszne są wysokie temperatury. Zaczynam
dostrzegać dobre strony naszej sutereny. Tu przynajmniej
jestchłodniej.
Dziś rano udało mi się kupić śledzie, więc teraz kroję
je w kostkę, dodaję wcześniej pokrojoną cebulę, jajko
ikiszoneogórki.Robięhekele
.
Matka przyrządzała to wyłącznie w czasie postu, ale
Władkowi tak bardzo smakują, że gdy tylko udaje mi się
zdobyćwszystkieskładniki,robięnakolację,dochleba.
Dziś Małgorzatka albo Staś od rana skacze w moim
brzuchu tak bardzo, że aż cały podryguje. Czasem prawie
mogłabym chwycić przez skórę za rączkę lub nóżkę. Tak
sięrozpycha.Wciążnieumiemuwierzyćwtencud,wto,
żerośniewemnienoweżycie.
Wieczorem, gdy leżymy już w łóżku, a maluszek
porusza się tak mocno jak dziś, kładę rękę Władka na
brzuchu.Lubięwtedypatrzećwjegooczy.Wtoniezwykłe
połączeniezaskoczeniairadości.
Tydzień temu byłam u hejbamy
. Choć się
opierałam, Anna orzekła, że to już najwyższy czas
i zaprowadziła mnie do tej, która pomagała przyjść na
świat Ignasiowi. Starsza i życzliwa kobieta szybko
wzbudziła moje zaufanie. Poczęstowała nas ziołową
herbatą z miodem i pokazała zdjęcia dzieci, którym
pomogła się narodzić. Fotografii było ze trzydzieści,
a przecież niewielu rodziców robi zdjęcia małym
dzieciom. Ilu było tych, którzy takiej pamiątki nie mają?
Zapytała,jaksięczuję,iorzekła,żejeszczemamczas,że
maleństwunigdziesięnieśpieszy.
Wróciłam do domu uspokojona. Wierzę, że wszystko
będziedobrze.
–Zosiu,ojciecmiałwypadek!
Odwracam się do okienka, przez które słyszę głos
Helenki. Moja najmłodsza siostra kuca na chodniku.
Widzę,żejestwystraszona.
Takjakstoję,nawetniezdejmującfartucha,wybiegam
przeddom.
– Co się stało? – Mina mojej siostry mnie przeraża. –
Helenko,cosięstałoojcu?
– Potrącił go tramwaj – odpowiada i zaczyna biec tak
szybko,żeniepotrafięzaniąnadążyć.
–Poczekaj–proszę,opierającsięrękąościanędomu.
Ztrudemłapięoddech.–Gdziejestojciec?Wszpitalu?
Helapotrząsagłową.
– W domu. Nie chce słyszeć o lekarzu. Dlatego matka
posłałapociebie.
Uspokajamsięnieco.Jeślijestwdomu,niemogłostać
się nic poważnego. Inaczej zaraz z ulicy zabrałaby go
karetka.
–Biegnij–mówiędosiostry.–Jadojdę.Niedamrady
takszybko.
AleHelazostajezemną.Porazpierwszyzłajestemna
brzuch,któryniepozwalamisięsprawnieporuszać.
Gdywchodzimydoizby,ojciecleżynałóżku.
Niepamiętam,czykiedykolwiekwidziałamojca,który
w dzień powszedni nie jest niczym zajęty. Nie pamiętam,
kiedyostatniobyłchorylubpoprostuzmęczony.Nigdynie
okazywałsłabości.
A teraz, choć próbuje się podnieść, nie ma siły, by
cokolwiekprzedemnąodegrać.
– Jak to się stało? – pytam, przysiadając na brzegu
łóżka.
Widzę, jak zaciska palce na kołdrze, którą jest okryty.
Musigoboleć.
– Nie zauważyłem – mówi rozbrajająco szczerze. Ma
zmienionygłos.
–Bolicośojca?
– Noga, ale do jutra przejdzie. Nie ma się o co
martwić.
Zerkamnamatkę.Masmutneoczy.Nigdyniewidziałam
międzynimiżadnejoznakiczułości.Nigdyniewidziałam,
aby się przytulali, trzymali za ręce. A teraz dostrzegam
strach w jej spojrzeniu i to sprawia, że coś ściska mi
gardło.
– Cały bok ma zdarty. Posmarowałam maścią na
gojenie.
–Powinniśmysprowadzićlekarza.Niechojcazbada–
mówięnajspokojniej,jaktotylkomożliwe.–PoślęAntka.
–Niemampieniędzynagłupoty.
–Jazapłacę.
–Nie!–Głosojcajestsłaby,alestanowczy.Wiem,że
nicniewskóramanigroźbą,aniprośbą.
–Tomożebyćcośpoważnego–próbujęostatniraz.
–Jutrowstanę!
Wzdychambezradna.
Wiem, że mogłabym w tej chwili kazać bratu biec po
doktora.Wiem,żezrobiłbytobezszemrania.
Dlaczego tego nie robię? Dlaczego słucham tego
staregoczłowieka,choćracjajestpomojejstronie?
Nawetwtakiejchwiliniepotrafięsięsprzeciwićjego
woli. Nigdy tego nie zrobiłam i choć wiem, że teraz
powinienbyćpierwszyraz,niemogę.
Mijają godziny, a ja siedzę przy ojcu i patrzę, jak
z trudem utrzymuje z nami kontakt. Wciąż odpływa
wpółsen.Nicniejadł,pijetylkowtedy,gdyobiezmamą
nasiłęwpychamymudoustłyżeczkizwodą.
Gdy Agnes wraca z pracy, obie zaczynamy jeszcze raz
goprzekonywać,abypozwoliłnamwezwaćlekarza.Moja
siostrajestbardziejstanowcza.
Jakoś przed piętnastą do izby wchodzi Antek
wtowarzystwiegrubegodoktora.Lekarzprosioszklankę
wody, potem o ręcznik, którym wyciera spoconą twarz,
anakońcuwypraszanaswszystkichdosieni.
Długo to trwa. Minuty ciągną się w nieskończoność.
W międzyczasie wpada Władek. Gdy nie zastał mnie
wdomu,wystraszyłsię,żetomniecośsięstało.Przybiegł
więcdomatki,licząc,żewie,gdziejestem.
Teraz razem czekamy, siedząc na chodniku albo
bezradniesterczącpoddrzwiami.
Wkońculekarzprosinasdośrodka.
– Pani mąż powinien natychmiast zostać przewieziony
doszpitala–zwracasiędomatki.
–Comujest?
– Tutaj nic nie mogę stwierdzić. – Lekarz bezradnie
rozkładaręce.–Potakimuderzeniuobrażeniawewnętrzne
sąpraktycznienieuniknione.
– Nigdzie nie pójdę! – Głos ojca zza naszych pleców
grzmi tak głośno, że w pierwszej chwili czuję ulgę.
Wracająmusiły.
Lekarzbezradnierozkładaręce.
– Głupi jesteś – mówi do ojca. – Na to jednak już nic
niemogęporadzić.
Wychodzi,alenajpierwinkasujenależnośćzawizytę.
Natęnoczostajęumatki.
***
Przez trzy dni ojciec leżał w łóżku. Czwartego, gdy
przyszłamdonichzsamegorana,siedziałprzystole.Miał
nasobiespodnieodnajlepszegoancugu
,białąkoszulę
iwestę
.
– Kazał mi wyciągnąć z szafy ubranie i iść do sklepu.
Gdy wróciłam, siedział już tak na krześle. Cały czas
proszę, aby się znów położył. Ale on tylko głową kręci.
Nicniemówi.–Głosmatkisięłamał.
– Jak wstał, to znaczy, że mu lepiej – pocieszałam. –
Zobaczy mama, jeszcze kilka dni i znów pięciu minut na
miejscunieusiedzi.
Wieczorem przybiegł do nas Antek. Ojciec zmarł. Już
niewstałzkrzesła,zasnąłzgłowąopartąoblatstołu.
***
–Niemożesziśćwtakimstanie!–Władekkrzyczyna
mnie. – Nie pozwolę ci narażać siebie i dziecka!
Rozumiesz?
Siedzęnałóżkuopartaopoduszki.Zoczupłynąmiłzy,
którychnawetniepróbujępowstrzymać.
–Tomójojciec,muszępójść.
Władek patrzy na mnie bezradnie, a potem klęka przy
łóżkuiobejmujemojeugiętewkolanachnogi.
–Jesteśupartajakon,alejaciniepozwolę.Pójdziemy
odrazunacmentarz.Niebędzieszszławtakimupaleprzez
miasto.Niedaszrady.
–Dam–mówięcicho.
–Zośka,wczorajzemdlałaś.Nienarażajdziecka.Onna
pewnobytegoniechciał.
Od dwóch dni prawie cały dzień spędzam przy
zwłokach ojca. Nawet się nie modlę, po prostu siedzę na
krześle, tym, na którym skonał, i patrzę na jego poważną
twarz.
Nienaturalnie
spokojną.
Denerwują
mnie
zawodzeniakobiet,drażnimatka,którawciążcośsprząta,
gotuje, przekłada z miejsca na miejsce, ale mimo to
zostawiam go dopiero wtedy, gdy przychodzi po mnie
Władekiwyprowadzaprawiesiłą.
Wczorajwieczorempróbowałamprzeszyćsobieczarną
spódnicę,żebymmogłajązałożyćnapogrzeb.Weszłamna
ryczkę, aby sięgnąć do przybornika, który leżał na górze
byfyju, i nagle tak bardzo zakręciło mi się w głowie, że
straciłamrównowagęijakdługarunęłamnaziemię.
PrzeraziłamtymWładka,siebiezresztąteż.Pozwoliłam
mu się zaprowadzić do łóżka i pójść po Annę. Dała mi
słodkiej herbaty, a potem czekaliśmy, aż dziecko zacznie
sięporuszać.
Władek zadawał mi setki pytań. Czy uderzyłam się
wbrzuch?Czyspadłamnaplecy?Czycośmnieboli?Nie
odezwałam się ani słowem. Nie potrafiłam. Setki
koszmarnych myśli krążyły mi po głowie. A jeśli dziadek
zabrałzesobąwnuka,abymiećjakąśpociechęnatamtym
świecie?
Pamiętam uczucie ulgi, gdy poczułam delikatne
stuknięcie od środka. Czasem trudno je odróżnić od
zwykłego burczenia w brzuchu. Fikołka, który nastąpił
potem,niemożnajużbyłozniczympomylić.
Teraz Władek uparł się, że nie pójdę w kondukcie za
trumną.Odświtutowałkujemy.
– Nie mogę nie pójść! – krzyczę, bo już nie znajduję
innych argumentów. – Nie mogę tego zrobić ojcu. Ty
będzieszprzymnie,więcniczłegomisięniestanie.
Władek smętnie kiwa głową. Daje za wygraną.
Nareszcie. Pomaga mi wstać z łóżka. Nalewa do miski
wody,abymmogłaumyćzapłakanątwarz.
***
Przezcałądrogęnacmentarzmążpodtrzymujemnietak
mocno,jakbysiębał,żeladachwilaupadnę.
Trudnomiocenićto,cosięwokółdzieje.Poprostuidę,
próbującskupićuwagęnabłyszczącymwporannymsłońcu
karawanie ciągnionym przez dwa konie. Wyglądają
dostojniewpióropuszachnagłowachiozdobnychderkach
przewieszonych przez grzbiety. Złotymi nićmi wyszyto na
nich wieniec i liście palmy. Karawan jest piękny.
Rzeźbione drewno okala okienka, przez które widać
spoczywającąwewnątrztrumnę.Ktowniejleży?
Wciążniepotrafięzrozumieć.
Patrzę na przygarbioną postać matki, na Antka
i Helenkę, którzy ją prowadzą. W czarnych ubraniach
wyglądajązbytdorośle.Agnesidzieoboknas.
Wiem, kogo brakuje w tym orszaku. Wiem, ale ta
wiedza jest jak sen, który za chwilę zniknie, rozmyje się
wraz z blaskiem dnia. Tak właśnie się czuję. Śnię i tylko
mójsenniepotrafisięskończyć.
–Wszystkodobrze?–Władekdotykamojejdłoni.
Kiwamgłową,czując,żeniejestemwstaniewydobyć
zsiebiesłowa.Zupełniezaschłomiwgardle.
– Jeszcze trochę i będzie po wszystkim – mówi. –
Położyszsięizaśniesz.
Mójmążniewie,żejeszczesięnieobudziłam.
Droga z kościoła na cmentarz się dłuży. Orkiestra
kroczącaprzednamigłośnooznajmiaowydarzeniu,które
choć ostatnio nazbyt częste, wciąż jest niecodzienne
i ciekawe. Otwierają się okna, czasem ktoś wychodzi
z półmroku sieni, aby przejść wraz ze zmarłym ostatnią
drogę.
Do świadomości zaczyna przedzierać się coraz
silniejszy ból opuchniętych nóg. Próbuję to ignorować
i choć wspieram się coraz mocniej na ramieniu Władka,
do dołu wykopanego w alejce parafialnego cmentarza
dochodzęostatkiemsił.
Nie protestuję, gdy Władek wyprowadza mnie z tłumu
otaczającegoksiędza,wysyłającegoojcawostatniądrogę
i sadza na jednej z ławeczek stojących obok obcych
grobów. Nie obchodzi mnie, co powiedzą zgromadzeni
ludzie. Lekceważę spojrzenia. Wszyscy pragną, aby teraz,
po wojnie, rodziło się dużo dzieci, ale kobiety w ciąży
wciąż omijane są szerokim łukiem. Brzuch jest wstydem,
nawetumężatki.
Zebraliśmy się tutaj w ten sierpniowy, upalny dzień,
aby pożegnać pana Trautera. Całe jego życie daje nam
świadectwo smutnej prawdy, że najtrudniej rozstać się
ztymi,którzypozostawiliposobieowocedobraimiłość.
Którzyzażyciazrobiliwieleibylidlawielu…
Słowawypowiadaneprzezksiędza,tegosamego,który
kilka lat temu tak pięknie mówił do nas w dniu ślubu,
płyną do mnie ponad głowami zebranych ludzi. Powoli
docieradomnieto,cozesobąniosą.
ŚciskamdłońWładka.
–Ojciecnieżyje–mówięledwiesłyszalnymszeptem.
–Jużnigdygoniezobaczę.
Władek obejmuje mnie ramieniem. Nie próbuje
wyprowadzić z błędu. Nie próbuje pocieszać, że kiedyś,
w innym życiu… Po przeżytej wojnie, w otoczeniu
dziesiątków świeżych grobów, na których jeszcze nie
zdążyły zwiędnąć kwiaty, oboje zdajemy sobie sprawę
ztego,żeśmierćzabiera,niedającnicwzamian.
Wrzesień1946
N
iepotrafiępogodzićsięzfaktem,żeojciecniezobaczy
wnuka, że się minęli, a wystarczyło zaledwie kilka
tygodni. Matka mówi, że widocznie tak miało być, że
ojciecmusiałumrzeć,abyzrobićmiejscedlamającegosię
narodzić dziecka. Nie wierzę w to. Ta śmierć była
bezsensowna.
Choć od pogrzebu minął już prawie miesiąc, wciąż
chodzę przygnębiona. Nie potrafią mnie uleczyć
napominaniaAni,żemójnastrójmawpływnadziecko,nie
potrafiukoićżalutroskliwośćWładka.
Uciekam z domu i na ile wystarcza mi sił, chodzę po
ulicach i przypominam sobie czasy, gdy ojciec, na swój
szorstkiiczasemnieudolnysposób,próbowałchronićnas
iwychowaćnadobrychludzi.
Nogi same prowadzą mnie do miejsc dzieciństwa.
Zatrzymujęsięprzedwystawamisklepów,którepamiętają
małą dziewczynkę z dwoma mysimi ogonkami. Cień ojca
towarzyszy mi, gdy jak przed laty patrzę na oblane
kolorowym lukrem ciasta w gablocie cukiernika i lalki
w balowych sukienkach, siedzące na wystawie sklepu
zzabawkami.Nigdytakiejniedostałam.Teraztozupełnie
nieważne. Teraz już nie pamiętam uczucia zawodu, gdy
pod choinką, rok w rok, nie znajdowałam tego, czego
pragnęłam.
Ważniejszy jest sumiasty wąs ojca zapalającego
świeczki na drzewku i jego ogromna dłoń, w której
chowałampiąstkę.Ważnesądni,gdywzabawiepodrzucał
mnie wysoko, a ja piszczałam ze strachu, ufnie lądując
wjegoramionach.
Wracamdochwilisprzedkilkulat.Ojciecodprowadza
mnie na pociąg do Pszczyny. Wtedy po raz pierwszy
zauważyłam,żeniejestjużmłody.
Widzęulgęnajegotwarzy,gdywielemiesięcypóźniej
czeka na mnie na przystanku, w dzień mojego
przesłuchania na Gestapo. Nigdy nie przyznał się, jak
długowtedystałnamrozie.
Krążę
po
mieście
pobudzona
wciąż
nowymi
wspomnieniami.Każdaulicacośmiprzypomina.
Do powrotu zmuszają mnie narastające zmęczenie
i świadomość, że Władek martwi się o mnie i o nasze
dziecko.Niezasłużyłnato,abymprzysparzałamutrosk.
Droga powrotna uspokaja mnie. Miasto powoli
przybiera jesienne barwy. Przy bramach pojawiają się
sterty zgrabionych przez gospodarzy liści, dzieci szukają
kasztanów,którezwisajązdrzewjużnabrzmiałeigotowe
dospadania.
Kładęrękęnabrzuchu.
– Czas na ciebie – szepczę. – Wrzesień to dobra pora
nanarodziny.
Gdy wchodzę do sieni, zaskakuje mnie, że drzwi
naszego mieszkania są otwarte na oścież. Władek musiał
usłyszeć moje kroki, bo teraz wychyla głowę przez
framugęiuśmiechasię.
–Corobisz?–pytam.Wiem,żeoczyskrząmutaktylko
wtedy,gdycośknuje.
Nie odpowiada, ale odsuwa się, aby przepuścić mnie
wdrzwiach.Wchodzęistajęjakwryta.
Trochęodsuniętyodścianystoimójbyfyj.Błyszczyna
nimnowafarba…Zielona.
– Piękny – mówię, podchodząc bliżej. A potem
obracamsięirzucamwramionamojegomęża.–Dziękuję
–szepczęwzruszona.–Właśnietakichciałam.
Władek tuli mnie, a ja po raz pierwszy od miesiąca
czujęsiędobrze.Iwtedyprzychodzipierwszyskurcz.
***
GdybynieAnia,którawciążpowtarzami,żewszystko
idziegładko,żetaktowłaśniemabyć,byłabympewna,że
umieram,żeladachwiladziecko,któremazemniewyjść,
rozerwiemojeciałonapół.
Władek był ze mną, bardzo mi pomagał. Podawał
wodę,pomagałspacerować,masowałplecy,takjakuczyła
go Ania, a potem, gdy orzekła, że to już czas, poszedł po
hejbamę.
Aonaniepozwoliłamujużwejśćdoizby.Krzyczał,że
mnieniezostawi.Żeniktniemożemuzabronićbyćzżoną
w chwili narodzin dziecka. Uspokoił się dopiero, gdy
akuszerkakategoryczniestwierdziła,żewrócidodomu,bo
nieodbierzeporoduwtowarzystwiemężczyzny.
– Są rzeczy, które nie powinny się przenikać. Takie
tylko dla kobiet i tylko dla mężczyzn. Nie należy burzyć
porządkuświata.Nicdobregoztegoniepłynie–mówiła,
gdyzostałyśmytylkowetrzy.
W coraz krótszych chwilach pomiędzy skurczami
próbuję słuchać tego, co do mnie mówi. Pozwalam sobie
wytrzeć spocone czoło, zmienić pozycję, siadam, gdy mi
każe,kucam,kładęsię,alepotem,potemwszystkowokół
przestajeistnieć,mojeciałojużdomnienienależy,jakby
naglejedynymjegozadaniembyłowypchnąćdziecko.
Niewiem,ileczasutojużtrwa.Mamwrażenie,żecałe
wieki.
Nie krzyczę, nie potrafię. Zagryzam wargi, wbijam
paznokcie w drewnianą ramę łóżka. Wyginam zbolałe
plecy.
–Ostatniraz,tojużostatniraz.Tylkomocno!
Ledwiesłyszęgłoshejbamy.Jakbymówiładomnienie
spomiędzy moich nóg, ale z innego pokoju, odległego
miejsca.
–Pomóżmi,dziecko.Jeszczeraz!
Unoszęsięnałokciach,nabierampowietrzawpłuca.
–Zamknijoczy.–Aniakładziemirękęnapowiekach.
Przerażamniewłasnykrzyk.Ponimnadchodzibłogość,
bo
już
nie
czuję
bólu,
ale
lęk,
bo
gdzieś
wpodświadomościwiem,żeniepowinnobyćtakcicho.
– Co się dzieje? – próbuję się podnieść, zobaczyć,
gdzie są Ania i akuszerka, bo nagle nie widzę ich przy
mnie.Ręcedrżąmitakbardzo,żeniepotrafięsięnanich
utrzymać.–Aniu!Cozmoimdzieckiem?
Widzę, jak kobiety pochylają się nad ustawionym na
środkuizbystołem.Ichruchysąszybkieinerwowe.Obok
wciąż stoi świeżo pomalowany kredens. Nikt nie miał
czasu dosunąć go do ściany. Zapach farby unosi się
wpowietrzu.
Przerażenie, które we mnie narasta, jest większe od
bólu,októrymjużprawieniepamiętam.
– Daj mi moje dziecko! – krzyczę do Ani, ile sił
wobolałymciele.–Oddajmije!
Iwtedywkońcutosłyszę.Płacz.Cichutkipłaczmojego
maleństwa.
Opadam na łóżko. Oddycham szybko i płytko. Jestem
takzmęczona,żeniepotrafięutrzymaćotwartychpowiek.
–Pokażmije,proszę–szepczę.
Aniapodchodzidomnie,niesiewrękachzawiniątko.
– Masz córeczkę – mówi. Uśmiech na jej twarzy
pozwalazniknąćreszcieobaw.
Wyciągam ramiona i już mogę dotknąć maleńkiej buzi,
noska,zaciśniętychpowiek.
–Jestzdrowa?–pytam.–Dlaczegoniepłakała?
– Była zmęczona. – Ania siada na brzegu łóżka. – Tak
jakty.Tobyłaciężkadrogadlawasobu,alejużwszystko
jestdobrze.Maszślicznąizdrowącóreczkę.
– Zawołaj Władka – proszę Anię i przytulam policzek
dogłówkimojejcóreczki.Jużwierzęwcuda.
Październik1946
–
T
yniewiesz,cotoznaczymiećdziecko.–Matkagładzi
dłoniąpoliczekMałgosi,któraśpiwkołysce.Dostaliśmy
jąodPaulkaiAni.Prezentzokazjinarodzinmaleństwa.
Wiem,żenieobudzijejanidotyk,anigłosbabci.Gdy
Małgonia zasypia, obok mogłaby spaść bomba, a ona
spałabynadal.
–Wynigdyniebyliścietacygrzeczni.Stalewastrzeba
byłoniańczyć.–Mamazerkanamnie,złowrogomarszcząc
brwi.
Wiem, że to tylko poza. Zmieniła się od śmierci ojca.
Złagodniała. Swojej wnuczce ofiarowuje więcej ciepła
i miłości niż nam, gdy byliśmy dziećmi. To dobrze.
Małgosiamusimiećlepiej.
Stoję przy stole i bigluję
becik na niedzielny
chrzest. Wszystko jest już gotowe. Biała sukienka,
maleńkiewełnianebuciki,świeca,szatka.
Władekpostarałsię,żebynaszejmaleńkiejniczegonie
zabrakło.Kupiłpięknymateriał,abymmogłauszyćzniego
te cuda. Od narodzin Małgosi pracuje na dwóch etatach,
abytylkonawszystkowystarczyło.Znówzacząłwystawać
w urzędach, szukać kontaktów, aby ktoś pomógł nam
znaleźć inne mieszkanie. Jaśniejsze i większe, aby mała
mogłazdroworosnąć.
Wczoraj była u nas kobieta z socjalu. Oglądała izbę,
zdrapywała czubkiem paznokcia grzyb ze ściany, kręciła
nosem i zapisywała coś w zeszycie, który ze sobą miała.
Na koniec, gdy już wychodziła, powiedziała ponuro, że
innimajądużogorzej.
Dobrze, że Władek był wtedy w pracy. Pewnie by się
wściekł i powiedział urzędniczce, co myśli o takiej
pomocy. Odebrałby nam tym i tak nikłą szansę na
przeprowadzkę.
O odzyskaniu domów matka nawet nie chce głośno
mówić.Boisię,żejeślibędzieprosićocokolwiek,żądać
czegoś, ktoś może pochyli się raz jeszcze nad jej
pochodzeniem.Wolipozostaćniewidzialna.Rozumiemto.
–Niepowinnaśstaćtakdługo,jeszczesięwtobiecoś
zapaliidopierobędzienieszczęście.–Matkawyjmujemi
z rąk żelazko. Nie kłócę się z nią, jestem zaskoczona tą
nagłą troską. Siadam na fotelu, choć tak naprawdę wcale
nie potrzebuję odpoczynku. Po ciężkim porodzie doszłam
dosiebiezaskakującoszybko.NawetAniabyłazdziwiona,
gdy trzy dni po narodzinach Małgosi zupełnie
wyprostowanachodziłampoizbieibezbólusiadałamna
drewnianejławie.
– Ja przez miesiąc nie potrafiłam usiąść, a Ignaś był
przecież dużo mniejszy – dziwiła się, pomagając mi
przystawićMałgosiędopiersi.
Bo tak właściwie tylko z tym mam problem. Moje
piersinienapełniająsięmlekiem.Zdnianadzieńjestgo
corazmniej,choćkarmięcochwila,niezważającnaból,
który mi to sprawia. Boję się, że Małgosia zacznie być
głodna,ajaniebędępotrafiłajejnakarmić.
– Z chrztem też chyba zanadto się pośpieszyliście, kto
towidziałchrzcićtakiemaleńkiedziecko.Przecieżjeszcze
sześćtygodninieminęłoodnarodzin.
– Teraz pogoda jest jeszcze ładna, jak przyjdzie
prawdziwa jesień i zrobi się zimno, musielibyśmy czekać
zchrztemażdowiosny.
–Jeszczesięwamrozchoruje,zobaczysz.
Wzruszamramionami,niewytłumaczęmamie,żewiele
sięzmieniłoodczasów,gdyonanasrodziła.
WyszłamzMałgosiąnadwór,gdymiałatrzytygodnie.
Nawet Władek był przeciwny. Sąsiadki patrzyły na mnie,
jakbym popełniała najgorsze przestępstwo. Uwierzyłam
jednak Ani, która tłumaczyła, że piękna pogoda i świeże
powietrze są dla noworodka o wiele lepsze niż wilgoć,
którąoddychawnaszejsuterenie.
Na wszelki wypadek przypięłam do wózka czerwoną
wstążeczkę.Niewierzęwrzucanieuroków,alenikomunie
zaszkodzi ta odrobina ostrożności. Mam nadzieję, że
ochroni ją przed sąsiadkami, które bez przerwy wtykają
głowy pod budkę wózka. Zaciskam zęby, bo wiem, że
chwalą urodę mojej córeczki, ale z trudem powstrzymuję
się przed odepchnięciem tych, które brudnymi palcami
dotykają policzka Małgoni. Wiem, że to może przynieść
więcejzłegoniżwszystkieurokiiczaryrazemwzięte.
Małgosia zaczyna cichutko kwilić, więc podchodzę do
kołyski i bujam ją delikatnie. Prawie natychmiast znów
zasypia. Miałabym ochotę wziąć dziecko na ręce. Wciąż
mam potrzebę dotykania tej małej istotki, tak jakbym
chciałasięupewnić,żeonanaprawdęistnieje.
Władek też nie słucha napominań matek, że ciągłe
noszeniedzieckajestdlaniegoniezdrowe,żeniemożnago
takrozpieszczać,bopotembędziestalepłakało.
Gdy tylko przychodzi z pracy i zmywa z dłoni zapach
drukarni, wyciąga Małgosię z kołyski i właściwie już jej
tam nie odkłada. Je obiad, przegląda gazety, odpoczywa,
wciążtrzymającjąwramionach.
–Awkońcukogowybierzecienachrzestnych?
Matka kończy prasować i odkłada żelazko na brzeg
pieca.
–AgnesiPaulek.
–Przecieżonniejestzrodziny.
– Władek nie ma tutaj nikogo oprócz matki. Przecież
dobrzeotymwiecie.
Irytujęsię,bosamaniejestemdokońcaprzekonanado
wyboru, jakiego dokonał mój mąż. To, że chrzestną
Małgosi zostanie Agnes, było oczywiste. Choć w duszy
wciąż coś szeptało mi o Annie, nie mogłam pominąć
siostry.
Władek powiedział mi o Paulku zaledwie kilka dni
temu, gdy nie mógł już dłużej zwlekać, bo rodzice
chrzestni musieli zostać wpisani do kościelnych ksiąg
iodbyćobowiązkowenauki.Niebyłamzadowolona.
Paulek to postrzeleniec, buntownik, któremu ciągła
walkawgłowie.Wojennazawieruchabyłajegożywiołem,
mam wrażenie, że wtedy czuł się dobrze, teraz też nie
potrafiusiedziećnamiejscu,wciążpodburza,wciążmąci
spokój.
NaraziezupełnieniewidzęPaulkawrolichrzestnego.
Próbowałam przekonać Władka, aby poprosił pana
Kolskiego. To wspaniały człowiek, mądry i stateczny,
którywielerazynampomógł,aWładkowiuratowałżycie,
wyciągającgozaresztuzaraznapoczątkuwojny.
Nie przekonałam męża. Musi mieć swoje powody.
Trudno, mam nadzieję, że całe obowiązki Paulka będą
mogły sprowadzić się jedynie do zabaw z Małgosią
iodwiedzinwważnedlaniejdni.
– Jutro przyjdę ci pomóc z obiadem. Tylko nie wiem,
jakchcesztupomieścićgości.
Mamarozglądasięwokół,wzdychaciężko,jeszczeraz
pochylasięnadkołyskąiwychodzi.
Małgosiaprzezsenuśmiechasiędoaniołków.
***
Jeszcze wczoraj jesień pokazywała swoje najmilsze
oblicze.Byłociepło,pachniałopalonymiliśćmi.
Dziś to, co się dzieje na dworze, bardziej przypomina
środekzimy.
Jestem zdenerwowana. Pod sukienkę, którą zakładam
Małgosi, wkładam wełniane ubranko, które mała
odziedziczyłapoIgnasiu.
Małgosiapłacze,musijejbyćgorącoiniewygodnie.
–Możeprzełożymy?
Władek patrzy przez okno. Szyba jest cała brudna,
opryskanabłotemzkałuż,któreutworzyłysięnachodniku.
–Niemożemy,przecieżwszystkoprzygotowane.
Patrzę na stół nakryty białym obrusem. Ustawiłam już
nanimpożyczoneodmamytalerzeiszklankizkompotem.
Przyozdobiłam bukietem z astrów, które wczoraj
przyniosłamiAgnes.
–Wwózkuniezmoknie.Budkajestgłęboka.Najwyżej
osłonimyjądodatkowokocem.
Władekprzytakuje,alewidzę,jakijestzdenerwowany.
Możenależałoposłuchaćmatki.
Niemanacoczekać.Jesteśmyjużspóźnieni,apogoda
itaksięniepoprawi.
Zakładampłaszcz.Staryiwysłużony.Podnimkryjesię
nowiutkagarsonka,którązdążyłamsobieuszyć.Jestemzła.
Teżchciałamładniewyglądać.
NaschodachdołączadonasAnia.
–Ignaśjednakzostaniezmamą–mówiprzepraszająco.
–Niechcę,abyznówsięzaziębił.
Patrzy z troską na wózek. Na szczęście Małgosia
zasnęła.
Od kościoła dzieli nas kilkaset metrów. Idziemy
pochyleni, przebijając się przez ostry wiatr i zacinający
deszcz.Parasol,któryWładeknadnaminiesie,wyginasię
wewszystkiestrony,apotemłamiezupełnie.
Przez całą drogę modlę się, aby Małgosia nie
przypłaciła chrzcin chorobą. Uspokajam sama siebie, że
jeśliśpi,musijejbyćciepło.Niewieletopomaga.
W końcu stajemy w drzwiach kościoła. Ostatni.
Ministrancidzwoniąjużnawejście.
SzukamwzrokiemAgnesiPaulka.Siedząwpierwszej
ławce wraz z moją matką i teściową. Biorę Małgosię na
ręce, przyklękam, robię znak krzyża. Siadamy obok
chrzestnych.Terazwszystkomusijużpójśćgładko.
Co prawda nie mogę skupić się na kazaniu, bo jest mi
zimno, mam zupełnie przemoczone buty i pończochy, ale
Małgosia nadal śpi, więc jestem spokojna. Ceremonia
chrzturozpoczynasiędopieropomszy.Małgoniaotwiera
oczka, gdy ksiądz polewa jej czoło wodą. Nie płacze.
UśmiechasiędoAgnes.
Paulekjestpoważnyjaknigdywcześniej.Pierwszyraz
widzę go tak skupionego i przejętego zadaniem, które mu
powierzono.Zaczynamwierzyć,żewybraliśmydlanaszej
córeczkinajlepszychrodzicówchrzestnych.
Gdy odchodzimy od ołtarza, przez witrażowe okna
wpadają promienie słońca. Oddycham z ulgą. Nie
będziemy musieli przedzierać się przez ulewę w drodze
powrotnej.
Przed kościołem czekają na nas rodzina i sąsiedzi,
którzychcieliuczestniczyćwchrzcienaszejcóreczkialbo
po prostu przyszli akurat na tę mszę. Znam wszystkich,
którzy nas otaczają. Prawie. Kątem oka dostrzegam, że
nieco z boku, obok schodów, stoi nieznajomy mężczyzna.
Jestwnimcoś,conatychmiastzwracamojąuwagę.Może
zbyt modny garnitur, taki krój nie jest u nas popularny,
może wąskie usta i niespokojne oczy. Jest obcy. Tego
jestempewna.
–Matkonajświętsza!
Zaskoczona,odwracamgłowęwkierunkuZaleskiej,ale
nimpadamojepytanieopowódbólu,którymalujesięna
jej twarzy, słyszę siarczyste przekleństwo wypływające
z ust Władka. Tutaj? Przed kościołem? W dniu chrztu
córki?
– Co on tu robi? – słyszę pytanie męża. Nie wiem, do
kogojekieruje.
–Józef–dobiegamnieszeptjednegozsąsiadów.
–Józefwrócił!–mówiktośinny,jużgłośniejiśmielej.
Jeszcze raz patrzę na teściową, a potem na obcego
mężczyznę i już wszystko jest jasne. Przytulam mocniej
Małgosię. I przepychając się przez otaczający mnie
wianuszekludzi,idęwkierunkuJózefaZaleskiego,mojego
szwagra.
***
– A teraz powiedz w końcu, po co naprawdę
przyjechałeś?
Zbieramnaczyniazestołu,caładygocączezłości,która
w każdej sekundzie we mnie wzrasta. Mimo to chcę
sprawićwrażeniedobrejżony,więcpotulnierobię,codo
mnienależy.
–Jużmówiłem.Chciałemzobaczyćmojąbratanicę.Czy
totaktrudnopojąć?
Zerkam przelotnie na Józefa. I obojętnie, jak bardzo
bym chciała, nie mogę zaprzeczyć, że bracia urodę
podzielili po równo. Józef jest wysoki i dobrze
zbudowany. Ma trochę jaśniejsze włosy, na skroniach
przyprószone już srebrem, ale gdyby nie różnica wieku,
możnabyłobyichuznaćzabliźniaków.Mamwrażenie,że
wJózefiewidzęmojegomężatakim,jakimbędziezakilka
lat.
– Zepsułeś całą uroczystość – mówi Władek
z wyrzutem. – Przez ciebie matka płakała przez pół
wieczoru.
Józefuśmiechasięiprzeczącokręcigłową.
– Gdyby nie ja, nie miałbyś tej uroczystości, a twoja
żonaurodziłabydzieckowzapchlonymbaraku.
–Rozejrzyjsię.–Władekwstajeiuderzarękamiostół.
–Wydajecisię,żetumamylepiej?
Józef milczy, jego twarz pozostaje łagodna. Jeśli
w moim szwagrze są teraz jakieś emocje, potrafi je
doskonaleukryć.
Takie dyskusje toczą się, odkąd reszta gości wyszła.
Stało się to bardzo szybko, bo duszna atmosfera nikomu
niesłużyła.
Ania i Paulek ledwie zjedli obiad, już się z nami
pożegnali.
Widziałam,jakAniacałyczasściskałarękęPaulka,jak
uspokajała go wzrokiem. Myślę, że najlepszy przyjaciel
Władkadoskonalesięorientował,zkimsiedziprzystole,
iwystarczyłabydrobnaiskra,abyzawrzało.
Matka, Agnes, Helenka i Antek opuścili nas chwilę
później. Ze łzami w oczach pakowałam im tort, którego
nawetnietknęli.Wkładałamdogarnuszkaroladyikluski,
abymielinajutrzejszyobiad.
Wszystkoposzłonietak,jakzaplanowałam.
– Pamiętaj, że macie dziecko. Nie pozwól im się
rozstaćwzłości–matkaszeptałamidoucha.
Wiem, że ma rację, ale patrząc na zaciętą twarz
Władka, nie wiem, czy kolejna wojna nie jest
nieunikniona.
Najdłużej została Zaleska. Matka Władka i Józefa
skuliła się w fotelu obok kołyski Małgosi. Nie chciała
usiąść z nami do stołu, nie chciała niczego zjeść.
Obserwowałam ją. Prawie cały czas patrzyła na swojego
odzyskanego syna. W jej oczach co chwila można było
zobaczyćinneuczucie.Miłość,radość,gniew,żal.
Ilemożepomieścićjednoserce?
Wyszła, gdy Józef obiecał, że noc spędzi w jej domu
i że zostanie tak długo, jak będzie tego chciała. Powoli
kuśtykała na owiniętych bandażami obolałych nogach,
pociętych siatką nabrzmiałych żył, ale nie przyjęła mojej
pomocy, machnęła tylko ręką, gdy zaproponowałam, że
odprowadzęjądodomu.
– Nie miałem nic wspólnego z przeniesieniem was
tutaj, ale w ciągu kilku dni mogę załatwić ci lepsze
mieszkanie. W nowych domach, z doprowadzoną wodą
ikanalizacją.
Zamieram i omal nie upuszczam talerzy, które właśnie
pozbierałam.
–Podejrzewam,jakwysokajestcena–grzmiWładek.
– Okazanie lojalności wobec ojczyzny. – W głosie
Józefasłyszęrozbawienie,którezupełnieniepasujedotej
rozmowy.
– I przyjechałeś, aby mi to zaproponować? Jeśli tak,
jesteśgłupcem!
– Przyjechałem na chrzest swojej bratanicy. Jestem
twoimjedynymbratem,powinienemzostaćchrzestnym.
–Nigdy!
Boże, jak bardzo chciałabym wziąć Małgosię i wyjść
z domu. Wiem, że nie powinnam słuchać tej rozmowy, że
kłótnia braci nie jest przeznaczona dla moich uszu, ale,
gdybymwyszła,tospotkaniemogłobypotoczyćsięjeszcze
gorzej.
Próbuję skupić się na zmywaniu i nie słuchać słów,
którepadają.Chcębyćniewidzialna.
– Teraz mnie nienawidzisz. A co czułeś do mnie, gdy
pisałeśbłagalnylist?Powiedz,ktotujestobłudny?
Wiem, że Władek nie odpowie na to oskarżenie. Jest
zbytdumny,aleJózefpowinienznaćodpowiedź.
Odwracam się od pieca. Ściskam mokrą ścierkę.
Wbijamwniąręce.Wodakapieminastopy.
– Poprosił cię o pomoc, bo chciał mnie chronić –
mówięnazbytgłośno.
–Tomupowiedz,abyrobiłtonadal.
Józef patrzy na mnie. Przez chwilę mam wrażenie, że
jegointencjesączyste.
– Jesteś mądrą kobietą. – Szwagier wstaje z krzesła
i podchodzi do mnie. – Jeśli masz wpływ na swojego
męża,topowiedzmu,żebysięniewygłupiał.
Patrzynamnieprzenikliwie.Czuje,żewielemógłbymi
jeszczepowiedzieć.Nierobitego.
–Dowidzenia,Zosiu–mówi,ściągajączbiglapłaszcz
ikapelusz.–Liczę,żejeszczesobiekiedyśporozmawiamy
wbardziejprzyjaznejatmosferze.
Nimwychodzi,wciskamidorękikopertę.
– To dla Małgosi, nie wiem, co potrzeba małemu
dziecku.Samazdecyduj,nacojeprzeznaczysz.–Naciska
klamkęiznikazadrzwiami.
Zaglądam do środka koperty. Banknoty, które znajduję,
starczyłybynakilkumiesięczneutrzymanienaswszystkich.
Kładę je stole. To nie ja powinnam zdecydować, co
znimizrobić.
Listopad1946
J
ak co roku zbieramy się wszyscy przy grobach. Po raz
pierwszy zamiast zadumy jest smutek. Wdycham zapach
wosku, wypełnia mi płuca. Światełka zapalonych zniczy
rozmywają się we łzach napływających do oczu. Brakuje
kogoś ważnego, kogoś, kto zawsze przychodził tu razem
znami.Zostałopustemiejsce.
Reszta się nie zmieniła. Rozmawiamy szeptem, stojąc
nadgrobaminaszychbliskich.Zawszewszyscyrazem.Na
cmentarz od wielu lat przychodziliśmy dopiero o zmroku,
gdyświatłazaczynająunosićsięnadmogiłami.
Kiedyś,właśniewtakiwieczór,Antośwyznałmi,żeto
jegoulubioneświęto.
–Dlaczego?–zapytałamzaskoczona.
–Bowtendzieńnajbliżejnamdonieba.
Dziwnie zabrzmiało to w ustach małego dziecka. Ale
dziś czuję to samo. Czuję, że ojciec wcale nie odszedł
daleko,żewciążmogęznimrozmawiać,żemniewspiera.
Odmawiamy stosowną modlitwę. Stoimy chwilę
w milczeniu, a potem matka zaczyna szukać czegoś
wtorbie.Przyniosławniejzniczeiwienieczjodły,który
terazleżynaświeżymgrobie.Trzebasięśpieszyć,pomnik
musi stanąć jeszcze przed pierwszymi mrozami, potem
ziemia będzie za twarda, aby kopać. W końcu matka
wyciągapapierowybojtel.Niemuszęzaglądaćdośrodka,
aby wiedzieć, co w nim jest. Kreple
z różaną
marmoladą,posypanecukrempudrembądźoblanelukrem.
Coktowoli.
Nikogoznastoniezaskakuje.Wszyscyoczekiwaliśmy
tej chwili. Matka dziś obchodzi urodziny. Z racji święta
nigdy o nich nie mówiła, nigdy nawet nie składaliśmy jej
życzeń, ale zawsze smażyła pączki. Wstawała wcześnie
ranoirobiłacałąmiskę.Potemczęśćznichbrałanagroby
irozdawałakrewnymiznajomym,którychspotkała.
–Wtymrokusięnieudały–mówi,głosjejdrży.
Chciałabym ją objąć, ale zamiast tego wtulam się
mocniejwramięWładka.
JesteśmybezMałgosi.ZostałazAnią.Porazpierwszy
od dnia jej narodzin wyszłam z domu bez dziecka. Czuję
niepokój i choć wiem, że nie mogłabym sobie wymarzyć
lepszejopieki,chcęwracaćdocórkijaknajszybciej.
–Sąpyszne–chwalęwypiekmatki,wycierającdłonią
ustalepkieodsłodkiegonadzienia.
– Zrobiłam kilka z powidłami, ojciec takie lubił
najbardziej.
Helenka szlocha i obejmuje matkę, która, o dziwo, nie
protestuje przeciw tej czułości. Po chwili to samo robi
Agnes i Antoni, na koniec ja zagarniam splecione z sobą
ramiona. To dziwne, ale chyba jeszcze nigdy tak bardzo
jakteraznieczułam,żejesteśmyrodziną.
ZzadumywyrywamnieWładek.
–Pójdęnachwilędomatki.
– Idź – mówię, patrząc ponad głowami rodzeństwa na
głównąścieżkęcmentarza.
Zaleska idzie powoli, z pochyloną ku ziemi głową.
Mimomijającychlatjejpostaćwciążpozostajezbytduża.
Suknie, które nosi, wypełniają przestrzeń niczym
prześcieradłarozwieszonenasznurachwwietrznydzień.
Józefdotrzymałsłowa.Zostałzniąnocidzień,apotem
wyjechał,nieobiecując,żejeszczekiedyśwróci.Zaleska
zamknęła się w sobie, nie mówi o synu i nie pozwala
innymonimwspominać,takjakbytejwizytywogólenie
było.
Czuję, że między nią a Władkiem panuje napięcie.
Myślę, że obwinia go o to, że Józef wyjechał. Myślę, że
bardzołatwowybaczyłabymutelata,podczasktórychbył
nieobecnyinieczułynajejtęsknotę.Władek,któryzawsze
stał obok, teraz jest mniej ważny, tylko dlatego że jest.
Przypomina mi się przypowieść o synu marnotrawnym,
którą czytałyśmy w katechizmie dla dzieci. Jednej
z nielicznych książek, którą miałyśmy w domu i do której
mogłyśmy sięgać bez obaw, że lada chwila matka lub
ojcieczagoniąnasdoroboty.
Teraz przypowieść przesuwa mi się przed oczami,
wszystko pasuje oprócz zakończenia. Tamten syn wyraził
skruchęiprzyznałsiędopopełnionegobłędu.Wydajesię,
że Józef wciąż tkwi w przekonaniu, że to, co robi, jest
właściwe.
Grudzień1946
I
gnaś stoi przy stole i z wypiekami na twarzy przygląda
siębombkomnachoinkęleżącymwstarejwalizce.
– Tylko niczego nie potłucz – przestrzega Anna,
niepewnie obserwując, jak pulchne rączki chłopczyka
dotykająświecidełek.
Grzybki, czerwone serduszka i stojący na baczność
żołnierzyk. Większość bombek dożyła sędziwego wieku.
Wyszczerbionyrant,zdartykolor,urwananóżkabaletnicy.
Mimoskaztaojcowskakolekcjatoistnedziełosztuki,
chyba najpiękniejsza rzecz, jaką mieliśmy w rodzinnym
domu.Niepamiętam,skądwzięłasięunastawalizka.Być
może rodzice przywieźli ją ze sobą, gdy emigrowali na
Śląsk,byćmożetoprezentofiarowanyimprzezkogoś,gdy
jabyłamjeszczenatylemała,żetegoniepamiętam.
Rok w rok, na kilka dni przed świętami, ojciec
wyjmował walizkę z dna skrzyni, w której leżała pod
obrusami i poszewkami na kołdry. Kładł ją na stole,
otwierał, a potem wyjmował kolejno każdą z bombek
idokładniewycierałsuchąściereczką.Wypolerowanetak,
że można było się w nich przejrzeć, zamykał jeszcze na
kilka dni, bo choinkę ubierało się dopiero w wigilijny
poranek.
Wczoraj matka dała mi walizkę, zostawiając sobie
jedyniekilkabombek.
–Dużachoinkapowinnabyćtam,gdziesąmałedzieci,
unaswystarcząkilkajodłowychgałązekibetlejka
–PrzecieżitaknaWigilięprzychodzimydowas.
Matkawestchnęłaciężko.
–ŚwiętatonietylkoWigilia,torównieżnastrój,ajago
niemamwtymroku–odpowiedziałaipostawiławalizkę
przykolebceMałgosi.
Nieczujędotychbombeksentymentu,jakimiałojciec,
dlatego pozwalam bawić się nimi Ignasiowi. Zresztą
wiem,żepodczujnymokiemAniniczegoniezniszczy.
–Przedświętamiwszystkojeszczepodrożało–mówię,
wyciągajączkołyskiMałgosię.Porakarmienia.–Wczoraj
udało mi się kupić kawałek szynki u Elki na rogu. Nawet
kolejkiniebyło.Zadrogo.
Aniamarszczynoszniezadowoleniem.
–Mysięobejdziemy.Matkajakzwyklewyczarujecoś
z niczego. Jest w tym doskonała – mówi ze śmiechem. –
Właśnie zabrała się za gotowanie, dlatego zeszliśmy
zIgnasiemdociebie,abyjejnieprzeszkadzać.
Zastanawiam się, czy widziałam kiedyś Anię
narzekającą.Nawetwnajcięższejsytuacjipotrafiodnaleźć
cośpozytywnego.
–APaulekodwiedzicięwświęta?
Za późno gryzę się w język. Choć ich związek wydaje
się dla mnie czymś oczywistym, wciąż nie padły żadne
słowa.Możeniepowinnampytać.
NaszczęścieAnnareagujezupełnienaturalnie.
–PrzyjdziepoWigilii.Pójdziemyrazemnapasterkę.
–Czyli…?–próbujęwyciągnąćzAnicoświęcej.
– Czyli nic. Na razie nic więcej. Lubię go. Bardzo.
Ityle.
Dlamniebyłobyniedopomyśleniapójśćzmężczyzną
namszę,gdybynieoznaczałotorychłegoślubu.Wiem,że
Ania myśli inaczej. Paulek zresztą też. Trochę to zbyt
nowoczesne, ale cieszę się, że sobie towarzyszą. To zbyt
trudneczasy,abybyćsamemu.
Gdy Ania wychodzi, usypiam Małgosię i wpadam
w wir przedświątecznych prac; dziś sobota, ale Władek
już rano zapowiedział, że wróci późno. Drukują
kalendarzeitrzebasięśpieszyć.
Ja też mam sporo roboty. Muszę jeszcze przebrać
pościel
i
ściągnąć
brudne
gardiny
Nowe,
wykrochmalone, wraz z obrusem na świąteczny stół
i poszewkami, czekają złożone w misce, w której
przyniosłamjezmagla.
Matka Trudy znów otworzyła magiel. Mam daleko, bo
to prawie w rynku, ale nie znam lepszego, więc szłyśmy
zHelenką,dźwigającpranieprawieprzezpółmiasta.
Magieltoprzedziwnemiejsce.MatkaTrudyzawszesię
śmiała, że zna więcej sekretów miasta niż ksiądz
proboszcz. Jakoś duszna i gorąca atmosfera zachęca
kobietydozwierzeń.Jużnaklatceschodowejsłychaćich
głosy. Wszystko tu się przenika. Drożyzna w sklepach,
chorobydzieci,małżeńskiespory,bezrobocie,obcy,którzy
przyjechalizająćnammiejscapracy,przepisynaobiady–
te z cudem zdobytym mięsem i te, które obywają się bez
niego.Wszystko.
Gdy byłam dzieckiem, lubiłam przychodzić z matką do
miejsca,którekończyłokażdewielkiepranie.Całyobrzęd
zajmował kilka dni i powtarzał się średnio raz na dwa
miesiące. Wystarczyło to jedno magiczne słowo
wypowiedziane przez matkę, aby wszystko zmieniło swój
codzienny,przewidywalnybieg.
–Pranie!
W wielkim garze na piecu gotowały się poszwy na
kołdry i poduszki, prześcieradła oraz białe ręczniki
na specjalne okazje. Resztę brudów matka wynosiła na
podwórze,apotemprzezwielegodzinnazmianętarłyśmy
nawaszbrecie
isukienki.
Gdy już wszystko było uprane, matka płukała pościel
i firany w krochmalu. Te firany trzeba było potem
naszpanować
, porozciągać we wszystkie strony, aby
rogibyłyrówne,akrochmalichnieposklejał.
To była zazwyczaj robota przeznaczona dla mnie
iAgnes.Dużośmiechuprzytymbyło,alenależałouważać,
bo nie daj Bóg, któraś z nas za mocno by pociągnęła
i wyrwana z rąk firanka opadłaby na ziemię. Można było
zatodostaćszmary
Pranie wisiało potem na pachnącym kurzem strychu
i schło. Lubiłam tam chodzić do dnia, w którym
przyłapałam na górze Władka z dziewczyną. Tyle lat
minęło od tamtego zdarzenia, ledwie od ziemi wtedy
odrastałam, a do dziś pamiętam gniew, który mnie wtedy
całąwypełnił.
Wcześniej mogłam na strychu przesiadywać całymi
godzinami. Opierałam się o ścianę, podkurczałam nogi,
wspierałam na nich brodę i obserwowałam, jak drobinki
kurzutańcząwdługichsnopachświatławpadającychprzez
niewielkieokienka.
Gdy pranie wyschło, matka składała je ostrożnie
i układała w wiklinowym koszu. Czasem przed samym
wyjściemdomaglakropiłajeszczepraniewodą,ponoćto
sprawiało,żewszystkolepiejsięprasowało.
Cieszyłam się za każdym razem, gdy matka mnie
wybierała na swoją pomocnicę. To nic, że kosz był
zazwyczajzbytciężki,akolejkakobietwmagludługa.
Spokojnie czekałam na naszą kolej nawet kilka godzin
i
przysłuchiwałam
się
rozmowom,
a
raczej
przegadywaniom kobiet. Lubiłam się przyglądać, jak
pranie nawijane jest na wałek, warstwa za warstwą, aż
osiągnieoczekiwanągrubość.
Teraz nie mam na to czasu, na szczęście mogłam
zostawićkosziwrócićpowyprasowanąpościelnadrugi
dzień.
W
kilku
pośpiesznie
zamienionych
słowach
dowiedziałam się, że u Trudy wszystko dobrze. Mieszka
uciotkiwjakimśmaleńkimmiasteczkuwgórach.Pomaga
w sklepie. Poznała kogoś i wszyscy liczą na szybkie
wesele.
To
górskie
miasteczko
przywołało
niechciane
wspomnienia.
Wracając, znów myślałam o Eryku. Jestem na siebie
zła.Czujęsięwinna.
***
Stalino,22grudnia1946
Neszko, jutro stąd wyjeżdżamy. Wciąż próbuję się nie
cieszyć, ale trzymam już w dłoniach podpisane
dokumenty, zezwalające na powrót do kraju, więc
chybaniemogąjużtegocofnąć,zawrócićnaszdrogi.
Tymrazemtonieokrutnyżartjednegozestrażników.
Takichjakjaszczęśliwcówjestkilkunastu.
Wiadomośćorychłymzwolnieniudostaliśmyzupełnie
niespodziewaniekilkadnitemu.Zazwyczaj,gdymieli
kogoś wypuścić, krążyły plotki, słowa przepływały
z baraku do baraku. Tym razem w obozie panowała
zupełnacisza.
Tamtegoranka,zamiastdopracywkopalni,odesłano
nas do lasu, trzeba było narąbać drewna na stemple
podpierające strop. Panował nieznośny mróz, więc
zezwolononamnarozpalenieogniskicokilkadziesiąt
minutmogliśmyprzerwaćpracęigrzaćsięprzezkilka
chwil.
Wilgotne ubrania parowały na nas tak, że ledwie
mogliśmy się nawzajem dostrzec. Pamiętam, że
rozmawialiśmy o Nadii. Wyjechała jakoś w połowie
października, ale wciąż wszyscy ją wspominamy, bo
nie zasłużyła na to, co ją spotkało. To była dobra
dziewczyna.
Nadia zaszła w ciążę. Nie przyznała się, kim jest
ojciec, choć oczywiste było, że to jeden z nas –
wygnanych–albostrażnik.Innegowyboruniebyło.
Oczywiście plotki krążyły przeróżne. Opowiadano
o wielkiej i potajemnej miłości tak samo często jak
o tym, że Nadia oddała się jednemu ze strażników za
pieniądze bądź perspektywę wyjazdu. Jeszcze inni
mówili, że zrobiła to dla nas, aby zwiększono nam
racje żywnościowe i aby do kawy sypano choć
odrobinęcukru.
Bez względu na powód, gdy ciąża zaczęła być
widoczna,Nadiikazanoopuścićłagier.Przyjechalipo
nią na saniach, a strażnik, który miał ją eskortować,
naprzywitanieuderzyłjąwtwarztakmocno,żeażsię
biedaczkawywróciła.
Terazonarównanam,alosjejpewniejeszczegorszy.
Ale nie o tym chciałem Ci pisać, Neszko. Nie chcę,
abyśprzezmójlistmiałazłyhumor.Właśnieprzytym
ognisku zauważyliśmy, że od strony baraków
przedzierasięprzezśniegdwojeRuskich–Igor,który
pełnifunkcjękomendantacałegotegobajzlu.Straszny
typ.Śmierdzinaodległośćwódką,którąniewiadomo
skądbierzewtakichilościach.Masineplamynacałej
twarzy i przekrwione oczy. Chodzi w brudnym
mundurze, którego chyba nigdy nie ściąga, i w futrze
z białych lisów. Obok dreptał, nie mogąc nadążyć,
Mikołaj. Młody chłopak, który raz na kilka tygodni
przywozinamwiadomościzeświata.Toon,jakdobry
anioł,odczytujenazwiskatych,którzykończąrobotę.
Staliśmy wszyscy, czekając, aż Igor skończy
wykrzykiwać kazanie, które powtarza za każdym
razem, gdy ktoś ma jechać do domu. Nie możemy już
słuchaćosłużbienarodowiiobywatelskimobowiązku.
Niemożemy,gdysercebijejakoszalałe,agardłonie
możeprzełknąćnapływającejdoustśliny.
W końcu Mikołaj wyciągnął z koperty listę i zaczął
wyczytywaćposzczególneosoby.
Przechodziłem przez to już kilkakrotnie. Każde
znazwiskodbieracinadzieję,alemaszjądosamego
końca i dopiero gdy Mikołaj chowa do kieszeni listę,
wpadasz w taką rozpacz, że nie czekając na
pozwolenie rozejścia się, uciekasz do lasu, aby nie
płakaćprzykolegach.
Tym razem było inaczej. Moje nazwisko padło jako
pierwsze,zupełnieniebyłemprzegotowany,nawetsię
nie zdążyłem zdenerwować. Po prostu Mikołaj
wypowiedział te kilkanaście głosek, które oznaczały
mojąwolność.
W tej samej chwili poczułem się tak zmęczony, jak
jeszcze nigdy tutaj. Spadł ze mnie cały ciężar tego
miejsca.
Odtamtejchwiliczaszwolnił.Trudnobyłomiprzeżyć
te kilka dni dzielących mnie od wyjazdu. Trudno też
patrzećwoczytym,którzyzostają.
Otrzymałem wiele próśb o odszukanie bliskich. Mam
przekazaćsłowa,któredająnadziejęalbotakie,które
jąostateczniezabiorą.
Listów nikt nie daje. To zakazane. Za przemycenie
choćby jednego mogliby mnie cofnąć, odebrać zgodę
nawyjazd.
Neszko,jeszczetylkojednanocipodróżniewiemjak
długa. Mam nadzieję, że wiosną będę mógł ponownie
Cięzobaczyćizapytaćoto,nacozabrakłomiodwagi
wielemiesięcytemu.
Leszek
Styczeń1947
–
S
próbujemy z kozim mlekiem, ona nie może pić
krowiego.
AniapatrzywymownienaWładka,którystoiwprogu,
trzymając klamkę na wpół uchylonych drzwi. Dopiero
wróciłzpracy,przemarznięty,zramionamiiczapkąbiałą
odsypiącegoodkilkugodzinśniegu.
–Noidź,spróbujskądśzałatwić.Tylkonajlepiej,żebyś
wiedział,żetoodmłodejizdrowejkozy.Różneświństwa
terazsprzedają.
–Alejestdopieropiąta.–Władekpróbujeoponować,
ma wystraszone oczy. – Wszystko jeszcze zamknięte,
ludzieśpią.
– To ich obudź. Twoja córka tego potrzebuje! – Ania
przerywa mu, jej głos brzmi stanowczo. Jakby na
potwierdzenie swoich słów wyciąga przed siebie ręce,
wktórychtrzymaMałgosię.
Nasza córeczka kwili cichutko, wtulając główkę
w ramiona Anny. Już nawet nie ma siły płakać. Mam
wrażenie, że schudła prawie o połowę, strasznie
wymizerniała.Ażmisięsercekraje,gdynaniąpatrzę.
Władek zerka na mnie pytająco, a ja tylko wzruszam
wymownie ramionami, bo co innego mogę zrobić. Czuję
sięzupełniebezsilna.
Małgosiawnocyznówmiałabiegunkę.Przebierałamją
kilkanaście razy. Zmieniałam pieluszkę, sypałam mąkę na
odparzoną skórę i tak jak poradziła Anna, dawałam
łyżeczkę wody. Jedną co kilka minut, aby nie
zwymiotowała. Uspokoiła się dopiero nad ranem. Wiem,
żenienadługo.
Władek wychodzi, a ja osuwam się na stojący za mną
fotel.
–Jestemzmęczona–mówiędoAniizakrywamtwarz
dłońmi. Ona wie, że nie o fizyczne zmęczenie mi chodzi.
Gdybytrzebabyło,mogłabymniespaćwielenocy,gdyby
to miało pomóc, mogłabym teraz włożyć Małgosię do
wózkaipójśćzniąchoćbydoPiekar,alewśrodkuczuję
się cała skurczona, obolała, pomięta. Teraz wiem, że nie
istnieje na świecie większy strach niż ten o zdrowie
własnegodziecka.
Choroba Małgosi ciągnie się już od kilku tygodni.
Zaczęło się zaraz po świętach Bożego Narodzenia, gdy
przestałam ją karmić. Nie miałam już czym. Wypijałam
litry ziół, które przynosiła mi Anna, masowałam piersi,
nacierałamprzeróżnymimaściami.Nanicsiętozdało.Nie
zostało we mnie już ani kropli mleka. Przepłakałam
pierwszą noc, czując się złą matką, ale moje łzy nie
nakarmiły przecież głodnej Małgosi. Musiałam dać jej
jeść.
Widziałam,żekobiety,któretakjakjastraciłypokarm,
karmią niemowlęta mlekiem krowim rozcieńczonym
zwodą,półnapół.
Myśleliśmy, że mamy szczęście, bo kolega Władka,
z
którym
razem
pracują
w
drukarni,
mieszka
wgospodarstwiezamiastemiobiecałcodziennądostawę
dobregomlekaodjegokrasuli.
Przez kilka dni wszystko było w porządku. A nawet
lepiej,boMałgosiazaczęłaprzesypiaćprawiecałenoce.
Gdy pierwszy raz dostała biegunki, przeraziłam się.
Mała krzyczała, podkurczała nóżki, na zmianę bladła
iczerwieniałanatwarzy.Niewiedziałam,corobić.Bałam
się, że to tyfus, choć Małgosia nie miała gorączki ani
wysypki. Władek i Ania byli w pracy, a na dworze
panował tego dnia taki mróz, że bałam się wyjść z Gosią
nadwór,abyszukaćpomocyumatki.
Przez kilka godzin nosiłam moje maleństwo po izbie
ipłakałamrazemznim.
GdywróciłaAnia,przyrządziłaMałgoniziołaikazała
podawaćtylkokleiknawodzie.
Pomogło. Małgosia co prawda miała mniejszy apetyt
ikarmieniebutelkątrwałownieskończoność,alepokilku
dniachznówmogłazacząćpićmleko.
Apotemwszystkosiępowtórzyło,płaczprzezpółnocy
isilnabiegunka,któramijałanakilkadni,czasemjedynie
nakilkagodziniznówpowracała.
Zapłaciliśmymajątekzawizytęujednegoznajlepszych
prywatnych pediatrów w mieście. Pół dnia czekaliśmy
w kolejce pełnej chorych dzieci, a ja się tylko modliłam,
żebynaszamaleńkaniezaraziłasięczymśjeszcze.Wizyta
trwała kilka minut. Doktor przepisał małej jakiś syrop,
kazał podawać dużo płynów, stwierdził, że waży zbyt
mało,cojasamajużdoskonalewiedziałam.
–Takczasembywa–powiedziałsmętnie.
Co ja zrozumiałam w taki sposób, że przez całą
powrotnądrogędodomuniepotrafiłamprzestaćpłakać.
Leki działały zaledwie przez kilka dni, a we mnie
narastałpanicznystrachprzedkażdązmianąpieluchy.
Anna siada za stołem i wkłada do ust Gosi łyżeczkę
wody.
–Musimypilnować,abysięnieodwodniła,dopókinie
dowiemy się, z czego to – powtarza już chyba setny raz.
Stara się nie okazywać zmartwienia, ale widzę je w jej
oczach.
– A kozie mleko pomoże? – pytam, gdy podchodzi do
mnieidelikatnieobejmuje.–Wszyscyjepiliśmy,tożadne
lekarstwo.Powinnamjązabraćdoszpitala.
Aniaklękaobok.
–Naszpitaljeszczejestczas.Zosiu,musiałabyśjątam
zostawić samą. A i tak nie mają możliwości zrobienia
niczegowięcej.Niemająinnychlekówniżte,którychjuż
próbowaliśmy.
Unoszęgłowę.
– To co mam robić? Czekać, aż umrze? – krzyczę.
Zrywam się z fotela i potrącając Anię, podbiegam do
kołyski.WyciągamMałgosięitulęjadosiebie,chybazbyt
mocno,bomałazaczynapłakać.
–Powiedz,comamzrobić!–mówię,czując,jakwiele
gniewujestwmoimgłosie.OczekujęodAniodpowiedzi,
jakby to ona była winna choroby Małgosi i teraz ona
musiałapomócmijąwyleczyć.
– Myślę, że te biegunki powoduje krowie mleko. Tak
sięczasemdzieje.
Marszczę brwi, chcę powiedzieć, że jej Ignaś dostaje
często to samo mleko, które pije Małgosia, bo kolega
Władka zazwyczaj przywozi za wiele. Ignasiowi nic nie
jest, a nawet przestał ostatnio chorować tak często, jak
jeszczekilkamiesięcytemu.
–Aleprzecieżtoniejakieśtammlekozesklepu,tylko
najlepsze, prosto ze wsi. Jesteś pewna, że to przez to
choruje?
– Nie potrafię ci tego wyjaśnić. Po prostu tak się
czasemdzieje.
AniabierzeodemnieMałgosię.Iponownieodkładado
kołyski.
–Niejestempewna,Zosiu,alemusimyspróbować.
Po plecach przebiegają mi ciarki. Zrobię wszystko,
będę chodziła po to kozie mleko tak daleko, jak będzie
trzeba,zapłacęzanietyle,ilekażą,anawetwięcej,tylko
niechpomoże.Niemogępozwolić,abycośzłegostałosię
mojemudziecku.
Marzec1947
A
nia jest cudotwórczynią. Miała rację; gdy tylko
zastąpiliśmy krowie mleko kozim, zdrowie Małgosi
zaczęłosiępoprawiać.
Ania odnalazła w kufrze pozostawionym na strychu
jakieś stare notatki swojego męża, opisy różnych
przypadków,metodyleczeniaiichskutki.Niewieleztego
rozumiem, czasem zalecenia mojej przyjaciółki zaskakują
mnie, ale staram się robić wszystko, co mówi, bo widzę,
żemojacóreczkazdrowieje.
Widok roześmianej buzi naszego dziecka zamyka też
usta Władkowi, choć wiem, że gdy oprócz świeżego
podaję codziennie Małgoni kilka łyżeczek kwaśnego
koziegomleka,któregosmródjestwręczniedoopisania,
wszystkosięwnimgotuje.
–Przecieżtoobrzydliwe–cedziprzezzęby,alepodaje
miszklankęzkiszonką,abymmogłanakarmićmałą.
– Wcale nie takie złe – odpowiadam. Choć po
ugotowaniu mleka cała izba śmierdzi tak, jakbyśmy
hodowali w niej stadko kóz. – Przecież sam je piłeś, gdy
byłeśdzieckiem.
Władekwzruszaramionami.
– A teraz zmądrzałem – mówi i z kwaśną miną
przygląda się, jak mała otwiera buzię i czeka na kolejną
łyżeczkę.
Aniatwierdzi,żetokwaśnepomożejejszybciejwrócić
dozdrowia,ajaufamjejjakżadnemulekarzowi.
– Widzisz, smakuje jej. – Jestem wdzięczna mojej
córeczce,żedziśnieprzyszłojejdogłowygrymasić.
WzałatwianiemlekadlaMałgosizaangażowanychjest
kilka osób. Niby tu u nas kóz zawsze było pełno, ale jak
się okazało, ze zdobyciem dobrego mleka wcale nie jest
prosto.
Czasem Władek musi po pracy przejechać tramwajem
nadrugikoniecmiasta,botamznajomamatkiTrudyhoduje
kozy. Wiem, że to mleko zawsze jest świeże, a kozy
dostają dobre jedzenie. Mleko załatwiają nam też Paulek
i Agnes, która bierze je od koleżanki z kursu
pedagogicznego.
Kiedyś mała się im odwdzięczy, na razie jestem
szczęśliwa,żeznówrośniewzdrowiu.
Dziś poniedziałek. Jeden z pierwszych dni, w którym
wiosnawyraźniewygrywazzimą.Słońcetopizalegający
wszędzie śnieg. Po nakarmieniu Gosi odkładam ją do
kołyskiizabieramsięzacerowanieWładkowychskarpet.
Rozpraszają mnie krople wody, które kapiąc z dachu,
tworzą coraz głębsze dziurki w zmrożonej biało-czarnej
skorupieleżącejprzednaszymoknem.
Mimo przyjemnego ciepła, za którym się tęskni całą
zimę, nie lubię tych pierwszych wiosennych dni. Stary
śnieg,niepokrywanyjużnowymiwarstwami,szybkostaje
się czarny od sadzy, która niczym małe owady fruwa
w powietrzu. Tłusta i ciężka osiada na parapetach
i oknach, sprawiając, że wiosenne porządki bywają
niekończącąsiępracą.
Początek wiosny kojarzy mi się z brudem i biedą
wyłażącą ze wszystkich kątów. Szczególnie tutaj, gdzie
mieszkamy, wszystko wydaje się jeszcze bardziej
zdewastowane.
Odpadający z fasady tynk, dziura w rynnie, z której
woda leci teraz jednostajnym ciurkiem, i nawet obłażąca
farbazeschodówizgelendra
Awmieściebudująnowedomy.
Wczoraj Władek zabrał nas tam na spacer. Ubraliśmy
Małgosię w nowiutką wełnianą sukienkę i czapeczkę
w tym samym kolorze i zaraz po obiedzie poszliśmy
piechotąprawienadrugikoniecmiasta.
Senna niedziela pachniała obiadem i domowym
ciastem. Szliśmy nieśpiesznie prawie pustymi ulicami
miastadopierobudzącegosiędożyciapozimowymśnie.
Wielki plac, na którym za kilkanaście miesięcy mają
stanąćnowedomy,ogrodzonybyłwysokimpłotemzdykty,
ale Władek znał miejsce, w którym obluzowana płyta
dawałamożliwośćzajrzeniadośrodka.
Niewielewidziałampróczgigantycznejdziurywziemi,
kilkuunieruchomionychzewzględunaniedzielnąprzerwę
maszynikłębowiskajakichśdrutów,rurikabli.Bałagan.
– Domy będą stały wzdłuż pięciu ulic. Niewysokie,
zaledwie trzy piętra. Każde mieszkanie będzie miało
oddzielnąłazienkęiubikacjęorazzlewwścianiezciepłą
izimnąwodą.–Władek,wskazującpalcemprzedsiebie,
zaczął opowiadać coś, co w moich uszach brzmiało jak
najpiękniejszabaśń.–Wpiwnicymabyćpralnia.Wszyscy
będą mogli z niej korzystać. A przed domami kwietne
ogródki,klopsztangainawethuśtawkidladzieci.
Władek opowiadał z coraz większym przejęciem.
Wpatrywałam się w jego roziskrzone oczy, które mówiły
miwięcejniżmiejscawskazywanepalcem.
– Tam dalej, w wyższych domach, na parterze będą
sklepy. Pewnie piekarz i rzeźnik. Ma też być żłobek,
przedszkole dla dzieci i szkoła. Wszystko, Zosiu,
wszystko,czegomożnapotrzebować.
Odwrócił
się
do
mnie
taki
rozpromieniony
i podekscytowany, a ja nie byłam w stanie powstrzymać
się,abygonieobjąćipocałować.
– Kiedy? – zapytałam, wtulając twarz w klapę jego
płaszcza.–Kiedytobędzie?
– Już wkrótce, kochanie. Trzeba jeszcze tylko trochę
wytrzymać.Wkońcuznajdęsposób.
Dziś nie potrafię wytrzymać. Wciąż tłuką mi się
w głowie te domy z dużymi oknami, w których będę
wieszała śnieżnobiałe firanki i stawiała kwiaty. Dziś nie
potrafię wytrzymać w izbie udającej nasze mieszkanie,
choćmyślałam,żejużprzywykłam,jużjestlepiej.
Małgosia zupełnie nieświadoma miejsca, w którym
przyszło jej się urodzić, śmieje się do mnie, pokazując
dwa białe ząbki. Odkładam cerowanie, biorę ją na ręce
iwychodzę.
Za godzinę Władek kończy pracę. Zaczekamy na niego
pod drukarnią, a potem odwiedzimy matkę albo Zaleską.
Możemy pójść gdziekolwiek, byle jak najdłużej tutaj nie
wracać.
Kwiecień1947
I
gnaś biegnie przed nami. Przebiera nóżkami tak szybko,
że cały czas zastanawiam się, kiedy upadnie i po raz
kolejny rozbije sobie kolano. Anna napomina go co
chwila,abyuważał.Ignaśzatrzymujesię,patrzynamatkę,
zdziwiony, jakby zupełnie nie wiedział, o co jej chodzi.
Grzecznie robi wolniej kilka kroków, a potem znowu
przyśpiesza. W końcu wspina się na murek oddzielający
parkodulicyiczekananas,radośniemachającnogami.
– W żłobku mają tyle zabaw i zajęć. Myślałam, że
będzie zmęczony, a popatrz, ma jeszcze więcej energii.
Wszędziegopełno.
– Bo z chłopakami tak już jest – mówię, zerkając do
wózka. Gosia siedzi podparta poduszkami. Jest tak zajęta
oglądaniem wszystkiego wokoło, że zupełnie zapomniała
o kawałku bułeczki, którą trzyma w zaciśniętej piąstce.
Okruszki są wszędzie. Na jej buzi, bluzeczce i kocyku. –
Antośbyłtakisam,niemożnabyłozanimnadążyć.
– Nie wiesz nawet, jak bardzo jestem ci wdzięczna za
tenżłobek.–Aniadotykamojejdłoni.
– To nic – mówię, choć wiem, ile trudu kosztowało
AgneszałatwieniemiejscadlaIgnasia.
Agnessamadopierokilkatygodnitemu,poukończeniu
kursu, otrzymała pracę opiekunki w przedszkolu. Żłobek,
do którego chodzi Ignaś, znajduje się w tym samym
budynku.
Obie wiemy, że narażała własną posadę, prosząc
dyrektorkę o załatwienie miejsca dla Ignasia. Obóz na
ZgodzieodcisnąłpiętnonietylkonaAnnie,aletakżenajej
dziecku. Ludzie ciągle patrzyli podejrzliwie na oboje,
więczałatwienieżłobkadlaIgnasiamogłobyćtrudne.
Udało się. Ignaś od tygodnia chodzi do żłobka. Co
oznacza, że matka Ani, schorowana i zmęczona, może
w końcu wyjechać do kuzynki na wieś i tam nabrać sił
i
zregenerować
się
po
wszystkich
wojennych
ipowojennychprzejściach.
– Usiądziemy na chwilę? – Anna wskazuje na
ławeczkę. Jest piękny kwietniowy dzień, wiosna
rozpieszczanaswtymroku.
Właściwiepowinnamwracać,Władekkończypracęza
półgodziny.Budzącysiędożyciaparkkusijednakmocno.
A Władek przecież nie będzie zły, wie, że Małgosia
powinna jak najwięcej czasu spędzać poza wilgotnymi
murami naszej sutereny. – Dziś mija rocznica śmierci
mojego męża. – Anna wypowiada te słowa tak
niespodziewanie,żeażcałasztywniejęzaskoczona.
Siedzimy na ławce obok siebie, wpatrzone w Ignasia,
który rysuje coś patykiem na ziemi kilka metrów od nas.
BojęsięodwrócićdoAni,bojęsięnaniąspojrzeć.
– Nie jestem pewna, czy to dziś, czy może jeden lub
dwadnipóźniej.Chcęwierzyć,żeumarłszybko.Botonie
tyfusgozabił.Zatłukligonaśmierć,Zosiu.
Ostatnie słowa Ania wypowiada ledwie słyszalnym
szeptem. Zagryzam wargi. Ogromną siłą woli odwracam
głowęwstronęmojejprzyjaciółki.Onateżnamniepatrzy,
alejejoczyzasnutemgłąniewielewidzą.
– Z baraku numer dwa nie wychodziło się już żywym.
Gdy kogoś wywołali na apelu, gdy wpędzili do środka,
wiadomo było, że to już jego ostatnia droga. Czasem
umieranie ciągnęło się wiele dni. Mówili, że w baraku
stałotylkojednołóżko,apodścianąleżałymetalowerurki
obciągnięte gumą i wiadro do cucenia. Zmasakrowane
ciaławyrzucanoprzezokno.
– Dlaczego go bili? – zadaję jedyne pytanie, jakie
przychodzi mi teraz do głowy. Czuję w środku zupełną
pustkę.
Aniawzruszaramionami.
–Biliwszystkich.Kobietytłuklitaboretamialbokazali
się kłaść na ziemi i deptali po brzuchach i głowach. To
była norma. Prawie nikt nie wiedział, za co został
zamkniętywobozie.Niebyłożadnychoskarżeń,wyroków.
Po prostu mieliśmy tam swoje odcierpieć i jak się uda,
zdechnąć. – Ania mówi szybko. Szepcze łamiącym się
głosem, jakby coś ją ponaglało, jakby chwila, w której
możnamówićtakierzeczy,zarazmiałasięskończyć.–Tak
nam powiedział oficer, który nas doprowadzał do obozu.
A przecież nawet nie spisał naszych nazwisk. Nie
wiedział,kimjestemikimjestmójmąż.–GłosAnidrży,
pełno w nim gniewu. – Szczury, wszy i ludzie, którzy
szybkozaczynaliprzypominaćzwierzęta.Wiesz,doczego
możnasięposunąć,żebyprzeżyć?Zosiu,jakłatwozacząć
robićrzeczyniegodneczłowieka.
Anna milknie, jakby nagle zabrakło jej sił, aby mówić
dalej.
Chciałabym nie wierzyć w słowa, które usłyszałam.
Chciałabymiwcaleniebyłobytotrudne,boprzecieżnikt
o tym nie mówi. Obóz na Zgodzie, tak jak i inne jemu
podobne, wymazano z naszej pamięci, gdy tylko przestał
istnieć,czasemnawetwcześniej.Niebyłoich,nieistniały,
więc nie może być wspomnień takich jak te, których
słucham.
– Wiesz, co jest najgorsze? – mówi znów, patrząc na
Ignasia. – Że jeszcze bardzo długo nie będę mogła mu
powiedzieć, jak zmarł jego ojciec. A gdy dorośnie, być
możenieuwierzywhistorię,którąusłyszy,bowświecie,
wktórymbędążyłynaszedzieci,niktniepozwolinatakie
zbrodnie.
Wstrząsają mną słowa Ani, wiem, że ma rację. Jest
wielerzeczy,którychnigdyniebędziemywspominać.
Obie zapomnimy o tej wyzwalającej zakazane
wspomnienia chwili w parku. Zapominamy już teraz,
podnosząc się z ławki i bez słowa ruszając w kierunku
domów. Nim dojdziemy, będziemy na powrót śmiać się
z walczącej ze snem Małgosi, która tak uparcie, jak mała
lalka wańka-wstańka, wciąż siada w wózeczku, gdy tylko
próbuję ją położyć. Będziemy również żartowały
ze żłobkowych opowieści Ignasia. A potem… Potem
ugotujęobiad.
Maj1947
–
I
onnaprawdęmyślał,żebędąprawdziwe?
Agnes i Hania zaśmiewają się w głos. Byłyśmy
na targu. Matka została z Gosią, więc miałyśmy dużo
czasu, aby zrobić porządne zakupy. Teraz wracamy
obładowane siatkami i rozbawione historią, którą im
opowiadam.
Wczoraj,
zanim
Władek
poszedł
do
pracy,
posprzeczaliśmysięoobiad.Wstałwzłymhumorze,agdy
mu powiedziałam, że na obiad będą sadzone jajka, zrobił
taką minę, jakbym chciała go otruć. Dostałam sporo jajek
od matki, która z kolei dostała je od współlokatorów.
Ponoć mają kogoś na wsi. Nie mogły się przecież
zmarnować.
Rozzłościło mnie to Władkowe niezadowolenie.
Przecież dobrze wie, ile kosztuje mięso w prywatnym
sklepie i jak trudno czasem je dostać. Wiem, że chciałby
jeść lepiej niż przez lata wojny, ale nie potrafię nic
poradzićnato,żeciągleczegośbrakuje.
– W takim razie będą gołąbki – rzuciłam mu przez
ramię,udającobrażoną.
Ciszawypełniłanasząizbę.
– Gołąbki? Takie prawdziwe? – słyszałam w głosie
Władkaniedowierzanieizachwytjednocześnie.
–Tak,prawdziwe–potwierdziłam,nieodwracającsię
doniego.
Władek jeszcze przez dobrą chwilę stał w drzwiach,
ale ponieważ już nic więcej nie powiedziałam, aby
zaspokoićjegociekawość,wyszedłbezsłowa.
Przepisnagołąbkidostałamwczorajwmagluodjednej
kobiety. Zareagowałam podobnie jak Władek i już
chciałam jej odburknąć, aby nie mówiła głupot, bo skąd
niby mamy wziąć te gołąbki, ale było mi niezręcznie
strofować starszą kobietę, więc milczałam. I dobrze, bo
potemśmialibysięzemnie.
– Gotujecie ryż i zawijacie w liście kapusty –
wyjaśniała słuchającym. – Do tego czerwony sos
z przecieru pomidorowego. Jak macie jakieś mielone
mięso, to można z ryżem zmieszać. Proste, tylko zawinąć
trzebadobrze,żebysięnierozleciało.
Żadna ze słuchających kobiet nie okazała zaskoczenia.
Wszystkie cmokały, udając mądre, jakby gołąbki były tu
potrawą jadaną codziennie. Ciekawe, ile z nich również
zastanawiałasię,skądwziąćgołębiemięso.
Cały dzień robiłam dla Władka ten niezwykły obiad.
Nieszłomidobrze.Ryżniechciałsiękleić,liściekapusty
łamały się albo odwijały. Do tego Małgosia jak na złość
wciąż czegoś ode mnie chciała. Co chwila musiałam się
odrywaćodkuchni.
– No, maleńka, robimy tatusiowi niespodziankę –
mówiłam, starając się nie podnosić głosu. – Pozwól
mamusigotować.
Moje prośby nie na wiele się zdały, więc w końcu
posadziłam małą na podłodze, dałam do ręki drewnianą
łyżkęzanurzonąwsosie,anatalerzyktrochęryżu.
Gosia natychmiast zajęła się jedzeniem, a potem
rozsmarowywaniem resztek po podłodze. Przynajmniej
mogłam mieć nadzieję, że danie będzie smakowało
równieżWładkowi.
Gdy wrócił, byłam bardziej zdenerwowana niż wtedy,
gdypodałamjemuiPaulkowikoninę.
Mąż wsunął tylko pod łóżko kolejną paczkę
z książkami, które ostatnio zaczął przynosić z pracy (nie
wiem,ktoterazmaczasnaczytanie),umyłręceiusiadłdo
stołu wyraźnie podekscytowany. Gdy podawałam mu
talerz,prawieprzestałamoddychać.
Spojrzałnamniepytająco,apotemzacząłgrzebaćłyżką
wryżu,którywychodziłspomiędzykapuścianychliści,bo
jednaknieudałomisiędostateczniemocnozawinąć.
–Miałybyćgołąbki–powiedziałzwyrzutem.
–Tosągołąbki!
–Gdzie?
–Taksięnazywatodanie.Gołąbki,alenietakie,które
latają.
Mójmążprzyglądałmisięzniedowierzaniem.
–Kapustęzryżemktośnazwałgołąbkami?
Pokiwałamgłową.
– Też byłam zaskoczona, gdy jedna kobieta w maglu
podawałaprzepis.
Władek milczał, przez chwilę wpatrując się w talerz,
a potem powoli nabrał na łyżkę trochę kapusty i sosu
iwłożyłdoust.
Patrzyłamzulgą,jakniewyraźnyuśmiechzacząłbłąkać
musiępotwarzy.Awięcsmakuje.
–Zjedzzemną–poprosiłiuniósłłyżkęwmojąstronę.
–Nocoty,nałożęsobienatalerz.
–Nie–Władekzaprotestował.–Weźodemnie.
Uklękłam na krześle i nachyliłam się nad porcją, którą
trzymał. Gdy otworzyłam usta, Władek, śmiejąc się,
odsunął łyżkę. Sos pobrudził mi brodę, chciałam go
zetrzeć palcem, ale Władek przyciągnął mnie do siebie
izacząłcałować.
– Uwielbiam wszystko, co dla mnie robisz –
powiedział, gdy uspokoiliśmy się na tyle, abym mogła
usiąśćnajegokolanach.
Kłamca.Przecieżwiem,żejestemkiepskąkucharką.
Oczywiścieto,coterazopowiadamsiostrom,urywasię
odpowiedniowcześniej.
– Dziś będziesz mogła zrobić porządny obiad – mówi
Agnes,unoszącwgórędwietorbypełneproduktów,które
starcząnienajeden,alenacałytydzieńdobrychobiadów.
Teraz,gdyionazaczęłapracować,jużnikomuznaszej
rodziny nie brakuje jedzenia. Gdyby tylko sklepy zawsze
byłypełne,mogłabympowiedzieć,żewkońcudoczekałam
się, że przestaliśmy dzielić jednego śledzia na sześć
części. Mam nadzieję, że już nigdy takie czasy nie
powrócą.
Na placu przed wejściem do domu zastajemy dziwne
zgromadzenie. Matka, staruszka, która wraz z mężem
została dokwaterowana do drugiej izby i jeszcze kilka
kobiet. Wszystkie stoją w kółeczku, o czymś debatując.
Między ich nogami na kocu siedzi Gosia i przez nikogo
niekarcona tłucze patykiem o pokrywkę z garnka, robiąc
przytymniemiłosiernyhałas.
Chyba pierwsza dostrzegam, że matka jest bardzo
poruszona. Kręci nerwowo głową, zbyt intensywnie
gestykuluje.
– Kupiliśmy ci bombony
– wypala Helenka w jej
stronę.
Wszystkiewiemy,żematkauwielbiasłodycze.
Kobiety milkną, teraz kilka par oczu zwróconych jest
wnasząstronę.
Nie złego nie mogło się stać, nic złego nie mogło się
stać,powtarzamsobiewmyślach.Alesercewalimicoraz
szybciej.
Matka podchodzi do nas. Teraz moje siostry również
dostrzegły,żecośjestnietak.Zatrzymujemysięwszystkie
prawiewjednymmomencie.
–Leszekwrócił.
Matkazawszemówiła,coakuratmiaładopowiedzenia,
bez względu na to, jak radosna bądź bolesna była
wiadomość, którą miała nam do przekazania. Bez
zbędnych wstępów, bez słowa przygotowania. Teraz
zrobiładokładnietaksamo.
W popłochu łapię Agnes za rękę. Radość miesza się
z niepokojem, bo przecież nic nie wiemy. Jak bardzo się
zmienił? Czy jest zdrowy? Czy nadal pragnie być z moją
siostrą? Czy nie czekała na niego nadaremnie? Widzę
przed oczami te wszystkie chwile, w których Agnieszka
zanosiłasiępłaczem,gdyleżałarozdygotananałóżku,nie
mogącsięuspokoić.
Boże, spraw, aby on jej to wynagrodził, aby teraz to
niepowróciło.
Chcęcośdoniejpowiedzieć,aleAgnes,jakbydopiero
po tych kilku chwilach dotarły do niej słowa matki,
wyrywa rękę z mojego uścisku, odwraca się i wybiega
przezbramę.
Rzucam torby, ziemniaki rozsypują się po udeptanej
ziemi.Biegnęzanią,choćwłaściwieniewiem,cozrobię,
gdyudamisięjązłapać.
Tak jak kiedyś w dzień powrotu Władka, znów
wybiegamnazalanąsłońcemulicę.Agnesjestjużdaleko,
nie dam rady jej dogonić. Po urodzeniu Gosi nie
odzyskałam dawnej kondycji, już nie jestem tak szybka.
Terazledwiejąwidzęgdzieśnakońcuulicy.Małypunkcik
w rozwianej sukience, z grubym warkoczem uderzającym
oramiona.
I nagle Anges się zatrzymuje. Obserwuję, jak rozkłada
szeroko ręce, a chwilę później znika otulona ramionami
Leszka.
Czuję, jak spływa na mnie spokój. Odwracam się, idę
szybko.ChcęzabraćGosięodmamyiwrócićdodomu,do
Władka. Położymy się na łóżku, z Gosią między nami,
złapiemy się za ręce i bez zbędnych słów będziemy
dziękowaćsobiewzajemniezaczekanieizapowroty.
Sierpień1947
A
gnes wpadła dziś do mnie z dwiema wiadomościami,
zaczęła od złej. Elka musiała zamknąć swój sklep. Nie
potrafiłam uwierzyć. Przecież od dziecka robiłam tam
zakupy,najpierwujejrodziców,apotemuniej.DużaElka
w swoim białym fartuszku, uczesana zawsze w koronę
z warkocza, rumiana i uśmiechnięta, wrosła w krajobraz
ulicy, przy której stały nasze domy, wydawała się
nieodłączną jej częścią, a teraz? Teraz witryna, na której
nawet w czasach największego kryzysu zawsze stało coś,
co przyciągało wzrok i sprawiało, że człowiek, nawet po
sytymobiedzierobiłsięgłodny,zioniepustką.
Elkaułożysobieżyciewinnymmiejscu.Pewnienawet
lepiej niż tutaj. Ma dryg do interesów. Nie zginie. Ale
kolejna zmiana drażni. Znów coś wyrwano z naszej
przeszłości,coś,comiałobyćniezmienne.
–Nałożylijejdomiarzakasę.
–Zaco?–niepojmuję,comówidomnieAgnes.
Moja siostra prostuje się na krześle i wysoko podnosi
brodę, robi tak zawsze, gdy ma do powiedzenia coś
ważnego,coś,oczymniewieniktopróczniej.
– No, ponoć używała jeszcze starej niemieckiej kasy.
Odkręciła tabliczkę, która świadczyła o jej pochodzeniu,
alenieodkleiłakarteczkiprzyklejonejgdzieśzboku.
–Izatozamknęlijejsklep?
Nie potrafię uwierzyć. Chodzę po kuchni, coraz
energiczniej układając krzesła na stole, aby móc wytrzeć
podłogę.–Tojużprzesada.
– Nie zamknęli sklepu. Przecież ci mówię, że nałożyli
na nią karę. Piętnaście tysięcy złotych. – Ostatnie słowa
Agnes wypowiada powoli, chce, abym dobrze ją
usłyszała.
Opieramsięonogęjednegozkrzesełismutniekiwam
głową.
–Cozaniesprawiedliwość–wzdycham.
– Przecież wiadomo, że to tylko pretekst. Chcieli
zamknąćprywaciarza,tozamknęli.
Wzdychamiwracamdoprzesuwaniamebli.Cowięcej
można zrobić? Władek pewnie się wścieknie, pójdzie do
Paulka i będą długo debatowali nad tym, jak zmienić
świat, w którym żyjemy. Gorące głowy. Czego on Gosię
nauczy?Ciągłegobuntu?Możetobędzienajlepszalekcja,
jakąodbierze.
– Przyszłaś po coś jeszcze – przypominam siostrze,
chcączmienićprzykrytemat.
Zaskoczona widzę, jak policzki Agnes prawie
natychmiastoblewająsięrumieńcem.Choćodzakończenia
wojny moja siostra bardzo się zmieniła i już nie zakłada
coraz krótszych spódniczek i nie maluje paznokci
wyłącznie czerwonym lakierem, wciąż ma w sobie zbyt
mało pokory, aby móc się czegoś wstydzić. Przy Leszku
wyciszyła się, uspokoiła, ale przecież nie aż tak. Teraz
jednak wyraźnie widzę, że to, co chce mi powiedzieć,
sprawiajejproblem.
–Pobieramysię–mówiwkońcuzewzrokiemwbitym
wścianę.
– Musicie? – wymyka mi się niestosowne pytanie, ale
przecieżktoniepomyślałbyinaczej.
Agnes wstaje, powoli podnosi krzesło, na którym
siedziała, i kładzie na stole. Potem podchodzi do mnie
ibierzezaręce.Próbujęznaleźćwjejoczachodpowiedź.
Lęk?Żal?Widzętylkoradość.
–Niejestemwciąży–mówi.–Aletakdługonasiebie
czekaliśmy,żeniechcęjużanitygodniadłużej.
Marszczębrwi.
– Jak to „ani tygodnia”? Przecież tyle rzeczy trzeba
zorganizować. Zaręczyny, ogłoszki, sukienka – zaczynam
wyliczać,aleAgneskładziemipalecnaustach.
– Leszek ma znajomego księdza, obiecał dać nam ślub
w sobotę. Beż żadnych formalności. Będziesz moją
świadkową? Leszek poprosił już swojego przyjaciela
zeStalino.Wrócilirazem.
Nie rozumiem tego pośpiechu. Jak to – ślub bez białej
sukienki,bezgości.Będzieżałowała.
– Zosiu, przecież mnie znasz. Zgódź się. – Agnes
uśmiechasięprosząco.
– Tego właśnie chcesz? – pytam, choć już przecież
znamodpowiedź.
Agneskiwagłową.
– Matka będzie zła – mówię i czuję, że głos mi się
łamie,więcjużtylkoobejmujęmojąmałąsiostrzyczkę.
–Niebędzie,majeszczeHelenkęiAntka.Przecieżona
wie,żejazawszeinaczej.
***
Pustykościółniesieechemodgłosobcasów.Teraz,gdy
we wnętrzu nie ma wiernych, stare mury wydają się
jeszcze bardziej monumentalne. Czuję się jak drobinka
kurzu,idącprzezdługikorytarzmiędzyławkami.
Obokmnieświadek.Wysokiichudyjakpalecchłopak,
który ma jeszcze w oczach ślady minionych trosk. Przed
nami, trzymając się pod ręce, idzie młoda para. Agnes
ślicznie wygląda w białej garsonce z mocno wciętą talią
i toczkiem wpiętym w tył głowy. Leszek, wyprostowany
jakstruna,cochwilazerkanaswojąprzyszłążonę.Jakby
bał się, że jeszcze mu gdzieś ucieknie. Nie ma obaw,
Leszku,Agnesjestzakochanaiwkońcuszczęśliwa.
Nie potrafię skupić się na słowach księdza, choć
przepełnionesądobrymiradamiiżyczeniami.
Zastanawiam się, jak silna może być miłość, która się
zaczęławpiwnicyśmierdzącejludzkimstrachem.
MyzWładkiemmamychociażkilkachwilinależących
wyłącznie do nas, pamiętam mój strach, gdy po raz
pierwszy czekał na mnie pod jadłodajnią, i pamiętam
dzień, w którym uczył mnie jeździć na rowerze. Wtedy
byłam już pewna, że do niego należę. Mamy swoje
wspomnienia,rumieńceigęsiąskórkępierwszychspotkań.
Co oni będą wspominali? Co będą opowiadali
dzieciom?
Poznaliśmy się w dzień wyzwolenia, w dzień, gdy
zostałamzgwałcona–wielerazy.
Jezu, o czym ja myślę. Pocieram dłońmi o ramiona,
chcąc strzepnąć z siebie złe obrazy. W końcu jesteśmy na
ślubie, to dzień, w którym zapominamy o przeszłości
imamynadzieję.
Odwracamgłowę,zerkamnaWładka.Siedziwdrugiej
ławce z Gosią na kolanach. Uśmiecha się do mnie
ipuszczaoko.Namsięudało.Imteżmusi.
Obie matki wdowy składają życzenia ze łzami
w oczach. O czym one myślą? O samotności, która
zkażdymślubemdziecijestcorazbliżej?Czyownukach,
którymladamomentbędąopowiadaćbajki.
Obiad jemy u nas. Właściwie niczym się nie różni od
niedzielnego, ale jest miło. Widzę, że Agnes nie potrafi
oderwaćwzrokuodswojegomęża,wciążdotykaobrączki.
Gosianiepozwalamizjeśćwspokoju.Odkądodkryła,
ile nowych możliwości daje raczkowanie, prawie się nie
zatrzymuje.Próbujewstawać,więcłapiesięwszystkiego,
co jest w zasięgu jej rączek. Obrus, firanka, drzwiczki
pieca.NaszczęścieHelenkaiAntek,znudzenirozmowami
starszych, szybko zjadają upieczony przez mojego brata
tortiwychodzązMałgosiąnaplac.
–Mamyswojecienie,wrobocieciąglenasobserwują.
Przysłuchujemy się z Agnes rozmowie mężczyzn. Ci,
którzywracają,jakLeszekijegoświadek,niemająłatwo.
– W kopalniach ich pełno. Werbują nowych, obiecują
mieszkania,podwyżkiijuż.Podpisująlojalki.
–Możeposzukajcieinnejpracy?
–Nie,mimowszystkodobrzemitam.Wierzę,żeudami
sięzdaćegzaminnaratownika.
– Trzeba uważać. A na przesłuchaniach mówić jak
najmniej. Oni i tak wszystko mogą zrozumieć tak, jak im
pasuje.
Leszekkiwagłową.Mamądreoczyijestchybamniej
narwanyniżWładek.Agnesbędziemiałaznimdobrze.
Wieczorem idziemy potańczyć. Mama zostaje z Gosią,
więcmamycałąnocdlasiebie.
Samo wejście do przedwojennego hotelu, w którym
teraz otwarto Dom Hutnika, jest dla nas wszystkich
ogromnym wydarzeniem. Nie sądziłam, że przekroczę
kiedyś te ogromne zdobione płaskorzeźbami drzwi, przez
które jeszcze kilka lat temu wchodziły damy w długich
sukniach.Mymogłyśmytylkostaćpodrugiejstronieulicy
i przyglądać się im z otwartymi z zachwytu ustami.
Przegonionobynas,gdybyśmyspróbowałypodejśćbliżej.
Teraz w tym samym budynku stworzono miejsce
spotkań hutników i górników. Jest chór, są koła
zainteresowań, działa amatorski teatr, którego członkowie
czasemorganizujązabawytaneczne.
Nie tańczyłam tak dawno, że teraz obawiam się, czy
pamiętam jeszcze, jak to się robi. Jednak nogi same
poruszająsięwrytmmuzyki,takjakbynagleprzypomniały
sobie,żeprzecieżjeszczesąmłode.Wciążsąmłode.
Sala jest pełna, na szczęście Leszek zarezerwował dla
nas stolik. Jest pięknie przyozdobiony kwiatami, widać
Leszekmusiałrównieższepnąć,żetoweselnanoc.
Chłopcy zamawiają wódkę, są też jakieś przekąski,
choćtuniktnieprzychodzijeść.Prawiewszyscytańczą.
–Chodźcie!–Władekprzekrzykujetłumiciągniemnie
zarękę.Jestwdoskonałymnastroju.
To fokstrot. Nie znam kroków, ale Władek
w przeciwieństwie do mnie jest dobrym tancerzem. Sama
się sobie dziwię, że wystarczyło trochę wódki i skoczne
melodie,abympotrafiłazupełniesięrozluźnić.
Melodia grana przez orkiestrę zwalnia, wtulam się
mocniej w ramiona Władka i myślę sobie, że teraz, dziś,
niewielewięcejjestmidoszczęściapotrzebne.
–Tapanitańczyzemną.–DonośnygłosLeszkawybija
mnie z przyjemnego rozkołysania. Młodzi cały czas
tańczyli obok nas, teraz Leszek stoi na środku parkietu,
wyraźnie chowając za swoimi plecami Agnes. Przed nim
chwieje się na nogach mocno wstawiony mężczyzna
zwydatnymbrzuchem,ściągniętympaskiem.
–Jedentaniec–bełkoczegrubas,niezgrabniekłaniając
sięprzedAgnes.
–Niebędziepantańczyłzmojążoną!
–Przecieżsięniewymydli!
Mężczyzna łapie Leszka za ramię i próbuje go
odepchnąć.
Następnewydarzenianastępująbłyskawicznie.Sekundę
później patrzę, jak Władek odciąga Leszka od amatora
tańców,któryteraztrzymasięzazakrwawionynos.
– Jeszcze raz tak powiedz o mojej żonie, to nie tylko
nosbędzieszmusiałskładać!–wrzeszczyLeszek.
Reakcja mężczyzny jest przedziwna. Zamiast ruszyć na
Leszka, odejść albo żądać wezwania milicji zaczyna
szukaćczegośwkieszeni.
Gdy widzę, co wyciąga, serce zatrzymuje mi się na
chwilę.
–Uderzyłeśfunkcjonariuszapaństwowego.–Terazgłos
mężczyzny nie jest już bełkotliwy. Emocje sprawiły, że
nadmiarwódkiulotniłsiębłyskawicznie.
– A skąd miałem wiedzieć, kim jesteś! – Leszek
wrzeszczy, najwidoczniej zupełnie nie zdając sobie
sprawyzgrozysytuacji.
Nie słyszę, co Władek szepcze mu do ucha, ale chyba
niewiele to pomaga. Trzymam Agnes za rękę. Jest
przestraszona.
– Panowie, proszę ze mną, wyjaśnicie to na zewnątrz,
nietrzebainnymprzeszkadzać.
Mężczyzna, który do nas podchodzi, jest pewnie
kierownikiem, mówi spokojnie, ale widzę, że ma
nerwowe,rozbieganeoczy.
Leszek chce coś jeszcze odpowiedzieć, ale Władek
szarpie go za ramię. Idą za kierownikiem. Ubek również,
na samym czele. Nie wiem, co my powinnyśmy zrobić.
Stoimypośrodkusalizupełniezdezorientowane.
Zabawa trwa w najlepsze, ale zmiana atmosfery jest
wyraźna. Wszyscy jakby osłabli, jakby przestało im się
chcieć.Nanaspozornieniktniezwracauwagi,aleniktteż
nieprzekraczaniewidzialnegokręgu,którypowstałwokół
mnieiAgnes.Tooczywiste,żeludzieniechcąsięwtrącać
wnieswojesprawy.Niechcąmiećkłopotów.
Wkońcumyrównieżwychodzimy.Szukamymężów.
–Zamknągo?
Ignoruję pytanie Agnes. Nie mam pojęcia. Na całą
trójkęnatykamysięwholu,przyszatni.
–Todziśjegonocpoślubna,proszęzrozumieć.
Słyszę głos Władka. Jestem zaskoczona jego postawą.
Bardziejoczekiwałabym,żedołożyfacetowi.
Mężczyzna trzyma w rękach dowód Leszka. Jeśli go
sprawdzą, jeśli dowiedzą się, że dopiero co wrócił
zkopalniDonbasu,kłopotymogąbyćogromne.
–Czymożnastądzadzwonić?
Władek zaskakuje mnie coraz bardziej. Zadzwonić?
Dokądonchcedzwonić?
–Chybawyłącznienamilicję–grzmiubek.
– Bardzo proszę pozwolić mi wykonać jeden telefon,
apotemzrobipan,cozechce.
Szukam jego wzroku. Niech mi coś wyjaśni.
Uporczywieomijamniespojrzeniem.
Dyrektor wyraźnie czeka na zgodę ubeka, a gdy ten
kiwagłową,wyciągatelefonspodblatuszatni.
Agnes ściska mnie za rękę. Wzruszam ramionami.
Naprawdę nic nie wiem. Obserwuję Władka, który czeka
nanadejściepołączenia.Zerkamnadyrektoramizdrzącego
sięprzedfunkcjonariuszem.Czynawetdzisiejszydzieńnie
mógł się zakończyć tak szczęśliwie, jak się rozpoczął?
Zawszemusisięcośzepsuć,zaplątać?
Władekwkońcuzaczynazkimśrozmawiać.Jegotwarz
pozostaje bez wyrazu. Po chwili podaje słuchawkę
ubekowi, ten przyjmuje ją z wyraźnym niezadowoleniem,
jegotwarznadalpozostajeczerwonazgniewu.
Ze zdziwieniem przyglądam się, jak z sekundy na
sekundę oblicze funkcjonariusza przybiera inny wyraz.
Wkońcuzaczynasięsztucznieśmiaćdosłuchawki.
–No,kolego–kładziewielkądłońnaramieniuLeszka
– ten temperament to dla żony zostaw, bo następnym
razem… – Grozi Leszkowi palcem jak małemu chłopcu,
którycośprzeskrobał.
Obracasięna pięcieinie patrzącjużna nikogoznas,
wychodzi.
Agnieszka podbiega do męża. Obejmuje go. Ulga
widocznajestwkażdymjejruchu.
–Dziękuję–mówi,obracającsiędoWładka.
Podchodzędomężaiwsuwamdłońpodjegoramię.
–Józef?–zadajęretorycznepytanie.
Czuję, jak cały się spina. Prawie niezauważalnie
przytakuje. Pora wracać do domu. Czas zabawy się
skończył.
Wrzesień1947
D
omowe porządki nigdy nie mają końca. Gdy tylko się
człowiekuporazjednąrobotą,jużczekakolejna,apotem
jeszcze jedna i następna. Anna ciągle mówi mi, że
przesadzam, że mieszkanie to nie szpital i z podłogi nikt
nie je. Ma rację, ale ja nie potrafię zapomnieć
o obowiązkach, które wyssałam z mlekiem matki, a więc
gdy tylko kończę nastawiać obiad, już leję wodę do
wiadra, aby porządnie wyszorować podłogę. Tak trudno
utrzymać porządek, gdy do środka wpada pył z ulicy,
unoszący się z chodnika, gdy tylko ktoś przejdzie obok
naszychotwartychokien.
Gosia nie spała od rana, więc teraz, w południe,
marudzi nieznośnie. Nic przy niej nie zrobię. Wyciągam
dziecko z łóżeczka i wychodzę na dwór. Wkładam do
wózka, który stoi przed drzwiami. Teraz, gdy wszystkich
dobrze już znam, nie boję się, że ktoś mógłby go ukraść.
Okrywam córeczkę pledem i zaczynam jeździć po placu,
abyzasnęła.Małapłaczeprzezchwilę,aleszybkozajmuje
ją róg kocyka. Gniecie go w pulchnych rączkach
iprzykładadopoliczka.Wkońcuzasypia.
Stawiam wózek przed oknem, tak abym usłyszała, gdy
się obudzi, i wracam do swoich obowiązków. Woda
w wiadrze zdążyła już ostygnąć, więc dolewam wrzątku
ściągniętego z pieca, podwijam spódnicę i na kolanach,
metrzametrem,ryżowąszczotkązaczynamszorowaćstare
deski.JużkilkarazywspominałamWładkowi,żetrzebaje
pomalować, bo strzępy łuszczącej się farby wbijają się
w stópki Małgosi, a teraz w moje kolana. Wiem, że jest
zajęty, że gdy wraca z pracy po kilkunastu godzinach, nie
ma siły na domowe naprawy, ktoś jednak musi się tym
zająć.
Czas szybko mija. Podłoga lśni czystością. Jeszcze
tylko wypiorę szmaty, a przy okazji kilka sukienek
córeczki, i pójdę na plac po Gosię. Zbliża się godzina
obiadu,więcmojamaleńkapewniezarazsięobudzi.
Nachylam się właśnie nad balią z praniem, gdy do
moichuszudobiegacichepukanie.Odwracamsię.
Leoś, kilkuletni synek sąsiadów z ostatniego piętra,
siedzi po turecku na chodniku i maże palcami po szybie
okna.
– Dopiero je myłam – strofuję malca i odwracam się,
aby zacząć pranie. Nie przeszkadza mi mały obserwator.
Mieszkającwtakimmiejscu,szybkoprzywykłamdobraku
intymności.
–AnaGonileżykotka.
Wypuszczam z rąk maleńką sukienkę, którą właśnie
miałamzamiarzanurzyćwwodzie.
– Co powiedziałeś? – pytam w nadziei, że źle
zrozumiałammalca.
–Starakotkazjednymokiem.Prawiemniepodrapała,
gdychciałempobujaćwózkiem.Głupiajest.
Drętwieję. Już nie pytam o nic, tylko tak jak stoję,
wybiegamnapodwórze.
Budka zasłania Gosię, więc dopiero gdy podchodzę
zupełnie blisko, mogę zobaczyć to, co znajduje się
wśrodkuwózka.
Malutka śpi w najlepsze, z rączkami uniesionymi nad
główkę, wygląda jak mały aniołek. Obok, tuż przy jej
policzku,leżykot.Gosiawtulasięwjegofuterko,amnie
ażciarkiprzechodząnasamąmyślotym,ilepchełtastara
kotkamożenosićnaswoimgrzbiecie.
Powoli wyciągam ręce, aby złapać zwierzę i zrzucić
zwózka.Bojęsię,żezdenerwowanemożepodrapaćalbo,
co gorsza, ugryźć małą. Jednak kotka jest zupełnie
spokojna. Podnosi się, przeciąga i z wyraźnie
zadowolonymwyrazempyskazeskakujenachodnik.
–Anamniesyczała–skarżysięLeoś.
Ignoruję
chłopca,
wyciągam
Gosię
z
wózka.
Gwałtownie obudzona zaczyna przeraźliwie płakać.
Trudno. Dokładnie sprawdzam jej buzię, przeglądam
włoski.Niewidzęnicniepokojącego,choćtakwłaściwie
niewiem,comiałabymznaleźć.
Nie rozumiem, dlaczego ta na wpół dzika kotka,
stroniącaodludzi,położyłasięwwózku,bliskodziecka.
Oddłuższegojużczasuwchodzimiwparadę.
Zaczęło się kilka tygodni temu. Sobota. Smażyłam
karminadle. Zdobyłam sporo mięsa i chciałam zrobić
więcej, aby część zanieść matce. Odkładałam je na talerz
stojący na stole. Było ich już tam całkiem sporo, gdy
zabrakłomismalcu,abyprzygotowaćnastępne.
Pobiegłam pożyczyć od Ani, a gdy wróciłam, moim
oczomukazałsięstrasznywidok.Talerzzmielonymileżał
rozbitynapodłodze.Kawałkimięsaporozrzucanebyłypo
stole i wokół niego. Tyle jedzenia się zmarnowało, że
omałosięnierozpłakałam.
Byłam przekonana, że to któreś z dzieci, kuszone
zapachem, weszło do nas przez okno i zrobiło cały ten
bałagan. Udało mi się uratować zaledwie połowę. Taka
strata.
Zapomniałabymszybkootejhistorii,gdybyniehałasy,
które obudziły nas tydzień później w niedzielny poranek.
Zarębina–kobieta,któramieszkarazemzeswoimmężem
dwie klatki dalej, wrzeszczała na całe gardło tuż pod
naszymioknami.
Wyskoczyliśmy z Władkiem z łóżka jak oparzeni. Nie
potrafiłam wyobrazić sobie rzeczy, która mogłaby
wywołać u starszej kobiety taki lament. Okazało się, że
chodziorolady.
Zarębina napiekła w sobotę rolad. Mieszka na
pierwszym piętrze, więc brytfankę wystawiła na noc za
okno. Tuż po świcie obudził ją dziwny hałas. To kotka
bezkarnie wykradała mięso przeznaczone na niedzielny
obiad. Gdy Zarębina podbiegła do okna, zwierzę, nie
czekającnazasłużonąkarę,zeskoczyłonaparapetponiżej,
a potem na dach chlewików. Zarębina z miotłą w ręku,
robiącprzeraźliwyhałas,próbowałakotkęstamtądzgonić,
jakbyprzeztomogłaodzyskaćzjedzonyobiad.
Najpierw śmialiśmy się z Władkiem, obserwując całą
scenę z okna, ale gdy po jakimś czasie miotła zaczęła
trafiać w grzbiet wystraszonego kota, nie wytrzymałam.
Wybiegłam na plac i nie zważając na wczesną porę,
nawrzeszczałamnasąsiadkę,żeoddamjejterolady,niech
tylkoprzestanietłuczwierzę,botoitakwniczymjejjuż
niepomoże.
– Oduczę tę bestię brać się za cudze garnki! –
wrzeszczaławściekła.
A we mnie wszystko się burzyło. Wciąż mam przed
oczami Szczęściarza bestialsko i bezsensownie zabitego
przezżołnierzybratniegonamnarodu.
Nie znajdując sposobu na sąsiadkę, zaczęłam wołać
kota.Mądrezwierzęszybkozorientowałosię,gdziemoże
liczyć na pomoc, i raz-dwa znalazło się na naszym
parapecie, a potem kuchennym stole. Przez kilka godzin
przetrzymywaliśmy
zbiega.
W
końcu,
nakarmiona
iuspokojona,zniknęła,wycofującsiętąsamądrogą,którą
weszła.
A teraz kolejne spotkanie. Czy to możliwe, aby kotka
zapamiętała, a teraz w dowód wdzięczności pilnowała
Gosi?
Niktmiwtonieuwierzy,więcpostanawiamzachować
dlasiebiesekret,którydzielimyzLeonkiem.Jegosłowom
teżniktniedawiary.
Nie powiem nikomu, ale od dziś będę stawiała na
parapeciemiseczkęmleka.
W zgodzie trzeba żyć ze wszystkimi mieszkańcami
ulicy.
Październik1947
C
mentarze najpiękniejsze są w październiku; gdy
wszystkie alejki przysypuje warstwa kolorowych liści,
którełamiącsiępodstopami,wydająprzyjemnydlaucha
szelest.
Jesienne cmentarze uspokajają. Kojąco działa widok
kobiet,którewskupieniumyjągrobyswoichmężów.Tak
jakbytapracamiałazapewnićspokójbliskimimduszom.
Wokół pachnie dymem z ogniska rozpalonego zaraz przy
płocie.Pewniekościelnyrównieżzabierasięzaporządki
przedŚwiętemZmarłych.
Małgosia śpi w wózku. Okryta kocykiem, który
podarowała jej Agnieszka, uśmiecha się do bajek
opowiadanychwieczoramiprzezWładka.
Przezchwilęstojęprzedgrobemojca.Matkateżumyła
już kamienną płytę i postawiła znicz. Musiała tu być dziś
rano,bonikłyognikwciążpłonie.
Rozmawiamy przez kilka minut. Opowiadam ojcu
o Małgosi. Kilka dni przed ukończeniem roczku zaczęła
chodzić. Mama mówi, że to wróży jej szczęście, a ja nie
potrafię się nadziwić, że mam już taką dużą córkę, że ten
rokzniąibeztatyprzeminąłtakszybko.
– Powinieneś na nią poczekać, zobaczyć, jaka jest do
ciebiepodobna–mówiędoojca.
Robię znak krzyża i szeptem odmawiam modlitwę
ospokójduszy,którejobecnośćwciążczujębliskosiebie.
Małgosia zaczyna się wiercić, więc ruszam, aby bujanie
wózka na powrót ją uśpiło. Jeszcze nie chcę, aby wstała,
jeszczepotrzebujęsamotności.
Wychodzę z wąskich alejek między grobami i skręcam
w główną drogę, z obu stron porośniętą wysokimi
drzewami. Muszę uważać, aby spadający kasztan nie
uderzyłdziecka.
Na chwilę przystaję przed grobowcem cygańskiej
dziewczyny.Przezmomentprzyglądamsięupamiętnionym
na owalnej fotografii rozłożystym sukniom i uniesionym
w tańcu rękom. To dobrze, że właśnie tak zostanie
zapamiętana. Znałam ją. Pamiętam dzień, w którym
zobaczyłamjąporazpierwszy.
Cygański tabor rozbił się na nieużytkach za miastem.
Miałam wtedy może ze dwanaście lat. Wymknęłam się
wieczorem z domu i razem z dziećmi sąsiadów
pobiegliśmy zobaczyć obozowisko. Ukryci za wozami
obserwowaliśmy, jak tańczą w świetle płonących ognisk.
Suknie wirowały, pobrzękiwały srebrne bransolety.
Drahma – dziewczyna z nagrobnej fotografii – tańczyła
wokół chłopca grającego na gitarze. Pamiętam, że
spuszczałam oczy, gdy bez skrępowania oplatała dłonie
wokół jego szyi. Śmiała się, odchylając w tył głowę.
Prowokowała. Dopięła swego, bo czarnowłosy chłopiec
odłożył w końcu gitarę, wziął dziewczynę za rękę
izniknęligdzieśpozagranicąświatłabijącegoodognisk.
Potem spotykałam Drahmę wielokrotnie, niewiele starsza
odemniewróżyłazmatkąwbramiejednegozfamiloków.
Na maleńkiej ryczce rozkładała karty, które miały
otworzyćjejbramędoczyjejśprzyszłości.Dotykaładłoni,
włosów, a potem półsennym głosem mówiła o szczęściu
iśmierci.
Nigdyniezebrałamsięnaodwagę,abydoniejpodejść.
ChoćTrudanamawiałamniewielokrotnie,mówiłam,żeto
głupoty, że katolikowi nie przystoi. W rzeczywistości
byłam przerażona tym, co mogłabym usłyszeć. Nim
poznałam Władka, moja przyszłość wydawała się czarna
igęstajaksmołanadachu.
Żałuję. Może Drahma, dziewczyna, która przeżyła
zaledwie dziewiętnaście lat, wiedziałaby, co powinnam
terazzrobić.
Gdy w końcu Małgosia na powrót mocno zasypia,
siadam na ławce przy jednym z grobów. Wiem, że nikt tu
nie przyjdzie, nikt nie zmąci spokoju, którego teraz
potrzebuję. To grób małego dziecka. Zarośnięty,
zbrzozowymkrzyżemtakmocnoprzechylonymnabok,że
pewnie przewróci się pod ciężarem tegorocznego śniegu.
Co stało się z rodziną tego chłopczyka? Co z rodzinami
innychopuszczonychgrobów?Zaniedbane,nieodwiedzane
są wykopywane, aby zrobiły miejsce kolejnym zmarłym.
Ten jest ukryty na końcu ścieżki, osłonięty krzakiem
leszczyny.Wciążczekanapowrótswoichbliskich.
Robi mi się chłodno, gdy w końcu sięgam do torebki,
aby wyciągnąć list, który wczoraj otrzymałam od Gerdy.
Znówzaczynadrżećmiserce.
***
Berlin,5września1947
KochanaSophie!
Nie masz pojęcia, ile radości sprawiło mi zdjęcie
Małgosi, które wysłałaś mi w ostatnim liście. Jest
śliczna, bardzo do Ciebie podobna. Współczuję Ci
śmierci ojca, ale cieszę się, że Wy żyjecie spokojnie
iżewszystkouWasdobrze.
Tuteżzdnianadzieńcodziennośćstajesięłatwiejsza
i choć nadal mieszkamy na gruzach i każdego dnia
przez kilka godzin musimy pracować przy ich
uprzątaniu, powoli pojawia się nadzieja, że uporamy
sięztyminadBerlinemteżwstaniesłońce.
Nie masz pojęcia, jak przedziwnie wygląda teraz to
miasto. Z jednej strony przerażające szkielety domów
igórytego,copozostałozinnych,zdrugiej,maleńkie
kawiarenki, ogrodzone drewnianymi płotkami, kino,
które znów rozpoczęło działalność, a nawet galeria
sztuki, na jej wystawie zobaczyć można dodające
otuchyobrazyprzedwojennegomiasta.
Po ulicy chodzą panie w pięknie skrojonych
płaszczach i panowie w kapeluszach, a między nimi
biegająbose,bezdomnedzieciispacerująprostytutki,
które
jeszcze
niedawno
były
nauczycielkami,
urzędniczkamialbopoprostumatkami.Teraz,gdyich
mężowie pomarli, nie znajdują innego sposobu, aby
utrzymaćsiebieipotomstwo.
Straszliwietosmutne,Sophie.Niewiem,czytomożna
nazwać sprawiedliwością, bo najbardziej cierpią
kobiety, które zgrzeszyły jedynie tym, że porodziły
chłopców,którzynatejwojniewalczyli.
Sophie,niepiszędoCiebie,abysięużalać.Teraz,gdy
Wilhelm
jest
przy
mnie,
zniosę
wszystko,
najważniejsze, że z pustymi brzuchami chodzimy już
corazrzadziej.
Wilhelm otworzył maleńki zakład szewski. Kilka
punktówzłożonychzkrzesełka,zestolikaiznarzędzi
rozlokowanych przy głównej alei Berlina. Można
przybić naderwaną podeszwę, zszyć pasek, naprawić
sprzączkę.
Okazałosię,żepomysłjestnaprawdędobry,wkońcu
małokogoterazstaćnanowebuty.Awsklepachitak
niemożnaichdostać.
Sophie, zajrzałaś już do drugiej koperty? Musisz mi
wierzyć, że długo się zastanawiałam, co powinnam
zrobić, czy mam jakiekolwiek prawo mącić Twój
spokój. W końcu jednak zdecydowałam, że nie mogę
taić przed Tobą takich wiadomości, gdybym Ci nie
powiedziała, gdybyś dowiedziała się za kilka lat,
mogłabyśmnieznienawidzieć.
Otym,żeLanxżyje,Wilhelmdowiedziałsięzupełnym
przypadkiem. Jak zwykle to się zdarza, między nimi
stałłańcuszekludzi,którzysięwzajemnieznali.Itak
Wilhelm usłyszał gdzieś od kogoś, że Eryk trafił do
obozu jenieckiego, a zwolniony wrócił w swoje góry.
Napisaliśmy pod dawny adres i po kilku tygodniach
dostaliśmyodpowiedź.
W kolejnym liście od niego była również ta koperta
iprośba,abyprzesłaćgoTobie.
Sophie, cokolwiek jest w środku, musisz pamiętać, że
masz tylko dwie możliwości – albo upewnisz się, że
wojna się skończyła, albo będziesz musiała przyznać
przedsobą,żewciążwTobietrwa.
TęsknięzaTobąizaPszczyną.
Gerda
Obracamwdłonizaklejonąkopertę.Czujępodpalcami
brzegwłożonejdośrodkakartki.
List od Gerdy odebrał wczoraj Władek. Miał nocną
zmianę, więc cały dzień był w domu, a ja, korzystając
z okazji, że mogę zostawić z nim Gosię, pobiegłam do
mamy umyć okna. Jesienne chłody sprawiły, że jej
reumatyzmznówdałosobieznaćistraszniepowykrzywiał
palce.
Gdy wróciłam, Władek już śpieszył się do wyjścia.
W drzwiach powiedział mi, że na stole leży list do mnie.
Cobysięstało,gdybygootworzył?
Ludzie mówią, że tuż przed śmiercią widzimy jeszcze
razwszystko,coprzeżyliśmy.
Ja przez kilka samotnych, nocnych godzin raz jeszcze
przeżywałam Pszczynę. Przeżywałam Eryka. Dzień po
dniu,rokporoku.
Słyszałamgłos,widziałamtwarz,czułamdotyk.Byłam
tam ponownie i wiedziałam, że nie ucieknę, zanim
wszystko nie dobiegnie końca. Momentami myślałam, że
jeszcze chwila i postradam zmysły, jeszcze chwila a nie
doczekam poranka. Chciałam, aby coś przerwało
projekcję, aby Małgosia się rozpłakała, aby przyszła
ulewa i trzeba było stać z wiadrem pod przeciekającym
oknem.
Nic takiego się nie wydarzyło, w domu panowała
idealna cisza, spokój zachęcający do wspomnień. Boże
drogi, minęły prawie dwa lata, a ja wciąż pamiętam zbyt
wiele. Jego wyprostowane ramiona, gdy niespodziewaną
wizytą przerwał lekcję maszynopisania. Sposób, w jaki
wymówił swoje nazwisko, gdy na pierwszomajowym
pikniku udaremnił moją ucieczkę od rozbawionych
kolegów.
Wszystkie
nasze
rozmowy,
sprzeczki,
przekomarzania. Wódkę po przesłuchaniu na Gestapo, grę
w badmintona i zamarzniętą kostkę masła, którą pożegnał
mnietużprzedkońcemtamtegoświata.
Co chwila wstawałam z łóżka i drżącą ręką sięgałam
po ukryty w kieszeni list, a potem dygocąc z emocji,
otulałamsiękołdrą,niedotknąwszynawetkoperty.
Jestem bezgranicznie szczęśliwa, że Erykowi jakimś
cudem udało się przetrwać, a jednocześnie wiem, że ta
wiadomość na długo, jeśli nie na zawsze, zburzyła mój
kruchyspokój.
Nie wiem, ile czasu siedzę na ławce. Dostatecznie
długo,abymmimosłonecznegodniaprzemarzładoszpiku
kości,dostateczniedługo,abyGosiasięobudziłaizaczęła
coraz głośniej prosić, abym wyciągnęła ją z wózka.
Decyzję podejmuję w jednej sekundzie albo raczej nie
podejmuję jej w ogóle. Powoli, zaczynając od leciutko
odstającego rogu, rozrywam kopertę. Ku mojemu
zaskoczeniu w środku nie ma listu. Palcami, których nie
czuję, wyciągam fotografię. Przez nieskończenie długą
chwilę wpatruję się w dłonie Lanxa obejmujące mnie
wpasie.
Obokmoichnógleżyłopata.Zdjęcie,którezrobiłnam
kolega z pracy, było jedynie chwilą oddechu od kopania
rowów, które jakimś cudem miały powstrzymać wojska
radzieckieprzedwkroczeniemdoPszczyny.
Nie pamiętam, czy byłam tego dnia zmęczona, nie
umiem sobie przypomnieć, czy wierzyłam, że wojna
dobiegakońca.DoskonalepamiętamzatodotykLanxa.To
wspomnienieprzeszywamniedoszpikukości.Elektryzuje.
Odwracam fotografię. Trudno jest mi skupić wzrok na
kilku
słowach
napisanych
niebieskim
atramentem.
Najpierwodczytujędatę,potemmiejscezrobieniazdjęcia.
I adres, który jest dla mnie konkretną ulicą, domem,
drzwiamiwmaleńkim,górskimmiasteczku.
„KochanaSophie,jakzwyklewybierzeszdobrze”.
Tak brzmi treść wiadomości, którą Eryk zapragnął mi
przekazać.Jestkrótka.Żołnierska.Jego.
Żadnychwyjaśnień,próśb,żadnejopowieści.
Jeszcze raz patrzę w przymrużone oczy Lanxa.
Przesuwamopuszkamipalcówponaszychutrwalonychna
kliszypostaciach.
Wstaję, gdy Gosia zaczyna głośno płakać. Idę
w kierunku ogniska, w którym palą się zgarnięte z alejek
liście.
Przechodzącobok,poprostuwrzucamzdjęciedoognia.
Odchodzę,nieoglądającsięzasiebie.
Styczeń1948
–
P
rzecieżmaszgotylkouczyć.Wybraliciebie,bojesteś
najmądrzejszy – mówię, wplatając palce we włosy
Władka.Wiem,żetolubi.–Razwtygodniuprzezgodzinę
to przecież nic strasznego. Nauczysz go, zda egzaminy
ibędziepokłopocie.
Władek kiwa głową. Nie wiem, czy go przekonałam,
czyzrozumiał,żeniemaocotaksięzłościć.Przecieżitak
jestbezwolnywobecnakazówidącychzgóry.
Kisielewicz zatrudnił się u nich kilka miesięcy temu.
Jest Francuzem, który jakimś sposobem znalazł się
wpolskimwojsku,apotem,jużpowojnie,ożeniłzPolką
i przyjął jej nazwisko. Przyjechali do nas z Torunia.
Kisielewicz dostał pracę w przygotowalni. Plotka o tym,
kimjestiktogoprzysłał,obiegładrukarnięwciągukilku
godzin.
Pracy coraz więcej, „odpowiednich” ludzi mało, więc
wysłanogonakursy,aleponoćnieradzisobie,nawetpo
polsku
nie
mówi
zbyt
dobrze.
Ma
zaległości
w przedmiotach zawodowych i to właśnie Władek ma
sprawić,żepomyślniezdakońcoweegzaminy.
Dobrzewiem,czegoWładeksięboi.JeśliKisielewicz
niezda,towpierwszejkolejnościonzostaniepociągnięty
doodpowiedzialności.
– Paulek ci pomoże – mówię, tuląc do piersi głowę
mojegomęża.
Władekmruczyjakkot.
– Paulek co najwyżej dosypie mu proszków na
durśfal
do herbaty – odpowiada, a ja słyszę w je-
gogłosie,żeburzazostałazażegnana.Chociażnachwilę.
***
Wsobotęranobudzęsięwcześniejniżzwykle,amimo
to zastaję Władka przy stole. Wokół niego piętrzą się
książki. Wiem, że część z nich pożyczył od kolegów
z pracy, tych, którzy jeszcze przed wojną zdążyli zdobyć
solidniejsze wykształcenie. Dlaczego oni nie mogą
pobawićsięwnauczycieli?Odpowiedźnasuwasięsama,
więc zagryzam wargi i nie rozpoczynam drażliwego
tematu. Władek jest pewny, że to kolejny „żart” Józefa.
Myślę,żesięniemyli.
– Pójdę z Małgosią do Agnes. Nie będziemy wam
przeszkadzały – mówię, podając Władkowi miskę żuru.
Przedciężkimdniemnależyzjeśćdobreśniadanie.
Władekkrzywisię,wiem,żewolałby,abyśmyzostały,
ale na pewno zdaje sobie sprawę, że przy szczebiotach
Gosi wytłumaczenie czegokolwiek obcemu człowiekowi
staniesięniemożliwe.
– Wszystko wysprzątałam. Wrócimy przed drugą, to
podamwamobiad.
–Ontuniebędziejadł!–grzmiWładek.
– Żeberka i panszkraut
abynieoberwaćgazetą,któraleciwmojąstronę.
Trzeba kpić z rzeczywistości, w jakiej żyjemy. Od
nadmiarupowagimożnazwariować.
Marzec1948
–
P
olska już wkrótce uwolni kobiety od reglamentacji
towarów.
Kisielewicz deklamuje dumnie zdanie, które co kilka
dnipojawiasięwgazetach.
Kładę siatki z zakupami na stole. Nie zważam na
porozkładaneksiążkiinotatki.
–Wolałabym,abyuwolniłajeodkolejek!
Nie chcę się kłócić, ale jestem zbyt zmęczona, aby
przemilczeć ten fakt. Znów nie dostałam tego, po co
poszłam.Zamiastmasła–smalec,zamiastkilogramamięsa
–jedyniepółtorebkidrobiowychserc.
– To tylko przejściowe problemy. – Kisielewicz
wyciągaspodtorebkartkizzadaniami.
Kiwamgłową,czującnasobieuważnywzrokWładka.
Jużchybaitakpowiedziałamzadużo.Trzebauważać,bo
choć Kisielewicz wydaje się porządnym człowiekiem,
nigdy nie wiadomo, w którym momencie wyjdzie z niego
naturakonfidenta.
–Akiedyegzaminy?–zmieniamtemat.
–Aco,jużmęcząpaniąmojewizyty?
Odwracam się gwałtownie, przecież to nie tak miało
zabrzmieć.Kisielewiczuśmiechasiędomnie.
– W przyszłym tygodniu – mówi spokojnie, a ja
wszelkimi sposobami próbuję odgadnąć, czy łagodny ton
jest autentyczny, czy udawany. Bo co, jeśli właśnie
zrozumiał, że nie chcemy tu jego wizyt. Że przed każdą
Władekchodzispięty,żeponocachzamiastspać,samsię
doucza, aby przekazać wiedzę Kisielewiczowi. Bo
przecież na nadchodzących egzaminach musi wypaść
pomyślnie.
– Pani mąż jest doskonałym nauczycielem, jestem
pewny,żezdam.
Nie potrafię wysilić się na szczery uśmiech, więc
spuszczam głowę, udając, że zabieram się za płukanie
ziemniaków.
Kisielewiczjakzwykle,mimomojegozaproszenia,nie
zostaje na obiedzie. Gdy wychodzi, pozostawia za sobą
pełnąnapięciaciszę.
– Powiedziałam głupotę – mówię do Władka,
oczekującjakiegośpocieszeniazjegostrony,aleontylko
wzruszaramionamiipodnosiMałgosię,którabawisięna
podłodzeszczapkamidrewnaprzeznaczonyminarozpałkę.
–Makatar–stwierdza,wycierającjejnosrękawem.
–Ajakmaniemieć!
Władek nie odpowiada. Często tak milczymy, a raczej
zaciskamy usta, aby na siebie nie krzyczeć. Mąż ubiera
Małgosię i wychodzi na dwór. Nie protestuję, bo nawet
marcoweroztopysądlaniejlepszeniżsiedzeniewdomu.
Te spacery Władka z córeczką wzbudzają w okolicy
niemałąsensację.Niejestprzecieżwzwyczaju,abyojciec
zajmował się dzieckiem, szczególnie tak małym. Nawet
mojamatkazwracałamiuwagę,żemammuzakazać,żeto
niewypada,żeprowokujetymniezdrowezainteresowanie.
Zakazać?
Łatwo
powiedzieć.
Zresztą
dlaczego
miałabymtorobić?
Liczę,żetenspaceruspokoigoponerwowymporanku
z Kisielewiczem. Nim ponownie zabieram się za
przygotowanie obiadu, drzwi otwierają się gwałtownie.
Władek stoi w nich z purpurową ze złości twarzą. Na
jednejręcetrzymaMałgosię,uporczywiepróbującąwziąć
wrączkipapierowątorebkę,którątrzymawdrugiej.
– Pójdę z tym na milicję! – Władek krzyczy, celowo
wychylającsięnasień,abywszyscyusłyszeli.
–Cototakiego?
Podchodzę do nich i już wiem, o co ta cała awantura.
Zapachmówimiwszystko.
–Znowu?–załamujęręce.–Gdzieznalazłeś?
–Nabudziewózka.Centymetribyłobynakocyku.
–Wiesz,tonieichwina.Oniniewiedzą.
Władekenergiczniekręcigłową.
– Nie broń ich – grozi mi palcem. – Tu zaraz cholera
wybuchnie. – Władek stawia na podłogę Małgosię
i wychodzi, zostawiając otwarte drzwi. Zamykam je
pośpiesznie. Nie chcę słuchać awantury, którą zrobi
nowymsąsiadom.
Oczywiściewiem,żemarację.
Odkąd kilka tygodni temu przeprowadziła się do
naszegodomurodzinaHarasimowiczów,dziejąsięrzeczy,
które nawet tu, w jednej z najgorszych dzielnic miasta,
nigdywcześniejsięniezdarzały.
Już od pierwszego dnia wzbudzili zainteresowanie.
PrzywieźliichprostozdworcakilkadnipoNowymRoku.
Stałyśmy
akurat
z
sąsiadkami
przed
domem
idyskutowałyśmyotym,coprzyniosąnastępnemiesiące.
Gdypoddompodjechałsamochód,niemożnabyłonie
zwrócić na niego uwagi. Umilkłyśmy wszystkie,
obserwując,cosięwydarzy.
Ze środka wyszła najpierw drobna kobieta, cała
opatulona grubym, kraciastym kocem, stanęła niepewnie,
mocnościskającwrękukosz,zktóregowystawałagłowa
gęsi. Ptak wydawał się mniej wystraszony od swojej
właścicielki.
Chwilępóźniejzautawyłoniłsięogromnymężczyzna,
który posturą przypomniał mi Niedźwiedzia – człowieka,
któryzginął,wiozącmniedoKatowic.
Choć Gerda, moja pszczyńska przyjaciółka, błagała
i groziła, abym razem z innymi uciekała w głąb Niemiec,
gdywojskaradzieckiepodchodziłycorazbliżejmiasta,ja
zdecydowałam się wracać do domu. Bałam się, że jeśli
wyjadę,jeśliulegnęnamowom,Władekniebędziepotrafił
mnie
odnaleźć.
Tuż
przed
Katowicami
wraz
zNiedźwiedziemwpadliśmywręcewyzwolicieli.
Terazznówjestemwtamtymlesie.Leżęwśniegu.Od
pewnejśmiercichronimniejedyniekorzeńprzewróconego
drzewa. Niedźwiedź jest martwy. Widzę kontrast krwi
wsiąkającej w śnieg. Radziecki żołnierz chowa za pas
butelkę wódki. Tę, która miała nas ocalić. Nie czuję już
anistrachu,anizimna.Niechcęjużwalczyć.
Głębokim oddechem wróciłam do rzeczywistości.
Ostatnio
coraz
łatwiej
jest
odrzucać
niechciane
wspomnienia.Skupiamuwagęnaprzedziwnymwyglądzie
przybysza.Włosyprawiedoramion,sumiastywąspoobu
stronach ust sięgał aż za brodę. Mężczyzna miał na sobie
ogromne,brązowefutro,ananogachwalonki.
Samochód odjechał, zostawiając parę bezradnie
rozglądającą się wokół. Oprócz koszyka z gęsią mieli
tylkojednąwalizkęipocerowanyworek,którymężczyzna
trzymałprzerzuconyprzezramię.
– Oni pewnie mają zająć mieszkanie po Żymłach –
zaczęłyszeptaćkobiety.–Odkądichwyrzucili,dwieizby
stojąpuste.
Anna pierwsza decyduje się, aby podejść do
osamotnionych
ludzi.
Patrzyłyśmy
z
rosnącym
zainteresowaniem, ale żadna z nas nie miała w sobie tyle
odwagi,abydonichdołączyć.
Rozmowa,którejniesłyszałyśmy,trwadłuższąchwilę.
Na twarzy mężczyzny nie widać było emocji, spokojnie
i bez pośpiechu wyciągnął z kieszeni jakieś pomięte
dokumentyipodałjeAnnie,zatojegożonagestykulowała
intensywnieicochwilaocierałapłynącepopoliczkułzy.
W końcu Anna ruszyła w kierunku drzwi, gestem dłoni
zachęcającnowych,abyposzlizanią.
–Zabużanie.Nauczyciele–szepnęła,przechodzącobok
nas.
Nauczyciele? Nie potrafiłam uwierzyć. Czego może
uczyć
kobieta
przypominająca
wiejską
znachorkę
i mężczyzna, który pewnie jeszcze kilka dni temu orał
wołempolenajakieśzapadłejwsi.Jestempewna,żecina
wpółdzicyludziepierwszyrazwżyciuwidząmiasto.To
musibyćpomyłka.
Szybkookazałosię,żeAnnamiałarację.Para,którado
nas przyjechała, to najbardziej wykształceni ludzie nie
tylkownaszymdomu,alechybawcałejdzielnicy.Onjest
nauczycielem rosyjskiego, ona jeszcze przed wojną
ukończyłapolonistykęiterazobojezasiląnasze,cierpiące
nabrakwykształconejkadry,miasto.Będąuczyćwszkole,
doktórejchodziAntek.
Wydawałosię,żeztakimsąsiedztwemniepowinnobyć
żadnego problemu, to raczej oni będą się źle czuć wśród
nas – prostych ludzi. Już następnego dnia okazało się, że
tak jak większość przybyłych, i Harasimowiczowie mają
kłopotzdostosowaniemsiędozastanychwarunków.
Zaczęło się od gęsi. Sąsiadka, która mieszkała obok,
skarżyłasię,żeptakzostałpozostawionywsieniprzedich
drzwiami w niewielkiej, zbitej z desek klatce i gęga do
późnegowieczoru,niedającodpocząć.
Anna została wydelegowana do rozmowy z nowymi.
Byli bardzo mili i przytakiwali głowami, gdy prosiła
opozbyciesięptaka.Wydawałosię,żeargument,żetonie
wieś i tu zwierząt trzymać nie wolno, dotarł. Być może,
ale…
Ptakzostał.
Potem pojawiły się gazety. Zamiast firanek żona
Harasimowicza dokładnie okleiła okna gazetami. Na to
niktniezareagował,nobonibyjak,każdymapraworobić
wmieszkaniu,cozechce,agazetyaniniehałasują,aninie
śmierdzą.
Kobietyzadzierałyjedyniegłowywgóręicmokałyna
znakniezadowolenia.
– Tak jest nie tylko u nas. Jak się pani przejdzie na
Długą albo Leśną, tam u co drugiej okna tak wyglądają –
opowiadałypodczasstaniawkolejkach.–Wydajeimsię,
że„Trybuna”tonajlepszafiranka.
Śmiechkobietprzerywaopowiastkę.
– Jeszcze gorsze są te, które latem myliły halki
zsukienkamiiubranewtakąbieliznęparadowałylatempo
głównejulicy.
OpowieściodziwnychzachowaniachZabużankrążypo
mieściemnóstwo.Imbardziejonipatrząnanaszgóry,tym
częściejmywytykamyimbrakiwwychowaniuihigienie.
Awłaśnieztymostatnimjestnajgorzej.
Nie
minęło
kilka
dni
od
przyjazdu,
gdy
Harasimowiczowa po raz pierwszy chlusnęła z okna
fekaliami. Żółta breja wbiła się w śnieg tuż pod naszymi
oknami.
Siedzieliśmy w domu, więc nie wiadomo było,
z czyjego okna zostało to świństwo wylane. Władek
wybiegł na plac, nawet nie zakładając butów, zawartość
drugiegowiadraomalniespadłanajegogłowę.
Wiedziałam, że nie obędzie się bez awantury, więc
szybko pobiegłam po Annę, a potem przytrzymywałyśmy
Władka na schodach, dopóki nie obiecał, że nie będzie
krzyczał, tylko pozwoli Annie spokojnie wytłumaczyć, że
tak robić nie można. I znów Harasimowicz najpierw się
dziwił, potem przepraszał, a na następnego dnia wyrzucił
odchodywpapierowejtytce.
Wiem, że dziś powstrzymywanie Władka przed
awanturą nie ma sensu. Stoję za drzwiami i modlę się
w duchu, żeby nie przesadził, bo przecież rozmawia
znauczycielemAntka.Niechciałabym,żebymójbratmiał
przez to kłopoty w szkole. I tak, zamiast na lekcji, woli
siedziećwkuchni,tworząclukryikremy.
Władek wraca po kilku chwilach. Siada na ryczce
izaczynadokładaćdrewnadopieca,choćpalisięcałkiem
ładnie.
–Icocipowiedzieli?–pytamztrwogą.
–Musimywytrzymaćjeszczekilkatygodni.
–Dlaczego?–Niepotrafięwywnioskowaćztonugłosu
męża,czyodpowiedźmisięspodoba.
– Dostali przydział na nowe mieszkanie. Pokazał mi
papiery.Wyprowadzająsię.
Patrzę na profil Władka. Zaciska usta tak mocno, że
tworzą teraz wąską linię. Jest mi go żal. Nas jest mi żal.
Chciałabym podejść do niego, objąć i powiedzieć, że to
nieważne, że w sumie mieszka mi się tu całkiem dobrze.
Wiem,żenieuwierzy.Tozłymomentnaczułość.
Zamiast pocieszać Władka sadzam Gosię na krzesełku
izaczynamjąkarmićtartymjabłkiemzcukrem,obiecując
sobie w duchu, że przestanę narzekać, przestanę pytać
oczasnaszejprzeprowadzki.Zresztąteraz,gdynadchodzi
wiosna,będziełatwiej.
Maj1948
W
ładek zapomniał o naszej rocznicy ślubu. Już
dziewiątej.Amożedopieroczwartej.Samaniewiem,jak
powinniśmy liczyć ten czas. Nie mogę go winić za to, że
w natłoku codziennych spraw uciekła mu z głowy jedna
data.Dzieńjakkażdy.Jegoporannazmiana,potemszybki
obiadiwizytaumatki.
Zaleska ma coraz poważniejsze problemy z nogami.
Pękają jej żyły, robią się rany, które nie goją się całymi
tygodniami.Ledwochodzi.
Władek zagląda do matki codziennie. Mnie nie chce
widzieć, przyjęła jedynie maść, którą zrobiła dla niej
Anna. Uśmierza ból, ale nie leczy. Wiem od Władka, że
Józefteżpróbujezaopiekowaćsięmatką.Chciałjązabrać
dospecjalistydoWarszawy.Czyonnaprawdęniewie,że
nie uda mu się skłonić jej do wyjazdu, bo nie opuszczała
miasta przez całe życie? To dobrze, że obaj się martwią,
możechoćtoodrobinęichdosiebiezbliży.
Władek wrócił późnym wieczorem. Zupełnie przybity.
Stanmojejteściowejmusiałsięznówpogorszyć.
– Wszystko ropieje – mówi, jedząc ajntopf
, który
odgrzałam mu z obiadu. – Nie przyznaje się, ale musi ją
strasznieboleć.
Widzę, jak powoli przełyka każdy kęs. Nawet zupa
staje mu w gardle. Przypominam sobie ostatnie dni życia
ojcaiogarniającąmniebezsilność.Teraztakąsamąwidzę
w oczach mojego męża. Czyżby tego lata miała na nas
spłynąćkolejnaśmierć?
Władekodsuwatalerz.
–Mamcośjeszcze–mówięibezpośpiechuwyciągam
zbyfyjutort.Wiem,żetoniejestdobrymoment,żebędzie
muwstyd,żezapomniał,aprzecieżniechodzimioto,aby
poczuł się winny. – Wszystkiego dobrego z okazji naszej
rocznicy.
Kładę ciasto na stole. Na górze kolorowym lukrem
wypisanesąnaszeimionaidataślubu.Niepotrafięrobić
ciast,wychodzimijedyniekołaczzseremijabłkiem.Tort
zrobił dla mnie Antoś. To nieprawdopodobne, jakie cuda
potrafiąwyczarowaćjegodłonie.
–Myślałemjuż,żezapomniałaś.
Zaskoczonapodnoszęwzrok.
– To nie ja zapomniałam – mówię smętnie, czuję, że
wpowietrzuunosisiękolejnasprzeczka.Mamichdosyć.
Władek wyciąga coś z kieszeni koszuli. Podaje mi
złożonąkartkę.Tomabyćpodarunek?
Rozkładamświstek.
W pokoju panuje półmrok, żeby nie budzić śpiącej
Gosi, nie widzę więc wyraźnie tego, co jest na tym
papierzewydrukowane.
Skierowanie.Czytamjakuczeń,sylabizując.
SpoglądamnaWładka.Czytożart?Niemogęuwierzyć
w słowa, które z trudem dojrzałam. A on kiwa głową,
widzę, jak bardzo jest zadowolony z niespodzianki, którą
mizrobił.
–Wszystkiegonajlepszego,kochanie,jedziemywgóry.
Nie
wiem,
co
powiedzieć.
Jestem
zupełnie
oszołomiona.
– Przecież zawsze chciałaś. Udało mi się to zdobyć.
Pojedziemy?
Władekprzyglądamisięzdziwnymwyrazemtwarzy.
Wciąż stoję nad nim z nożem, którym miałam zamiar
pokroićtort.OdkładamgopowoliichwytającWładkaza
ręce,ciągnę,abystanąłprzymnie.
– Jak to zdobyłeś? – pytam wciąż niepewna, bo choć
w kronikach filmowych pokazują ludzi radośnie
spędzających czas na wczasach pracowniczych, zawsze
wydawałomisię,żetaknaprawdęnictakiegonieistnieje.
A przynajmniej nie u nas. Tu wolne dni spędza się co
najwyżejwogródku.
– To prezent od kierownika za pomyślne zdanie
egzaminów Kisielewicza. Jak mogłem nie przyjąć? –
Słyszę ironię w jego głosie. – Zresztą, nikt nie chce
jechać,aonimusząsięwykazaćtym,żeposyłająludzina
wczasy.
–Wtakimrazietonieprezent–mówięprzekornie.
Władekmacharęką.
–Prezent,nieprezent.Jedziemy?
Czuję uścisk w żołądku. Na tyle rzeczy brakuje
pieniędzy, a my mamy jechać na wczasy? Co powiedzą
sąsiedzi,matka?Cojawogóletamzabiorę?
–Zośka?–Władekczeka,ażpodejmędecyzję.
Niepewnie przesuwam palcami po dłoniach Władka.
Dotykamjegonadgarstkówirękawówmiękkiejflanelowej
koszuli.Czekam,pozwalamrosnąćtemu,cozaczynamczuć
wsobie.Obserwuję.
Twarz Władka pogodnieje, kąciki jego ust unoszą się
wgórę.Awtedy,wkońcu,rzucammusięnaszyję.
–Jedziemy!
Władek obejmuje mnie w pasie i zaczyna wirować po
pokoju. Śmieję się głośno, zupełnie nie zwracając uwagi
nato,żezamomentobudzęGosię,amożenawetsąsiadów.
– Jak mogłaś pomyśleć, że zapomniałem o naszej
rocznicy–udajeoburzenie.
Wczepiam się w jego koszulę i prawie piszczę
zemocji.Wciążniewierzę,żeteraz,właśniedziś,spełnia
się moje marzenie. Jutro zacznę się niepokoić, czy to aby
niezawieleszczęścia,dziśpozwalamsobietylkojeczuć.
Zamykam oczy, łzy wsiąkają w kołnierzyk mężowskiej
koszuli.
Gdy w końcu Władek stawia mnie na podłodze, nie
widzę przed sobą mężczyzny, jakim był jeszcze przed
chwilą – trochę już przygarbionego ciężarem, jaki
położyło na nas życie. Znów patrzy na mnie, ale jest już
chłopcem, tym z zawadiacko przekrzywionym kaszkietem,
wychodzącymzbramywjasnośćdnia.
Przezułameksekundyczujęukłucieżalu,żetamteczasy
minęły tak szybko, a my byliśmy wtedy nieobecni.
Zagłuszam je w sobie. Rękami dotykam twarzy mojego
męża.
–Dziękuję–szepczę.
– Będzie jak kiedyś, zobaczysz – czyta w moich
myślach.
Kiwamgłową.
Znówbędziemymłodzi.
Czerwiec1948
K
atowickidworzecpozostałtaki,jakimgozapamiętałam.
Nadal
przytłacza
mnie
jego
monumentalny
hol.
Zastanawiam się, czy palma stojąca pośrodku to ta sama,
którąwidziałamtuwielelattemu.
Tak jak przed laty pełno tu ludzi z walizkami
i plecakami. Wyjeżdżają gdzieś bądź skądś wracają. Gdy
wchodzimy na peron, na który ma podjechać pociąg do
Wisły, instynktownie
zaczynam
rozglądać
się
za
esesmanami. Gdy stałam tu ostatni raz, było ich pełno.
Teraz dostrzegam jedynie milicjantów legitymujących
grupkęmłodychchłopców.Pewniewagarowiczów.
Trzymam na rękach Gosię, która wciąż próbuje
wyswobodzić się z moich objęć. Gdy dociera do niej, że
jestzasłaba,bymniepokonać,zaczynapłakać.
–Niewiem,czytodobrypomysł–mówiędoWładka,
którystoiobok,trzymającwrękachdwiewalizkiitorbę,
zktórejwystajeporcelanowynocnikGosi.
Jestem zdenerwowana. Prawie całą noc nie spałam,
a gdy tylko na chwilę zamknęłam oczy, znów nawiedził
mniesen,wktórymjestemzamurowywanawewnęcepod
sufitem.Odzakończeniawojnyminęłojużtyleczasu,aja
wciążniepotrafięuporaćsięzjejdemonami.
–Jedziemynawczasy,nienawygnanie.–GłosWładka
brzmikojąco.
Uśmiechamsięblado,alecałatawyprawa,pakowanie,
dworzecpełenludziprzywołujązłewspomnienia.Zresztą
od samego początku wszystko mówiło nam, abyśmy nie
jechali. Matka już na samo wspomnienie o wczasach
załamywałaręce.
– Głupia jesteś, jak można zostawiać dom na tydzień.
Skądwiesz,czybędzieszgojeszczemiała,gdywrócicie.
Zresztą tam będą sami doktorzy i wy. – Matka prychnęła
z niezadowoleniem. – Jak kwiatek do kożucha będziecie
pasowali.Zdzieciakiemwtakąpodróż!Wgórachjestzłe
ciśnienie. Ostre powietrze. Zobaczysz, zaraz ci się
pochoruje.
Nawetniepróbowałamtłumaczyć,żetouzdrowisko,że
specjalniewysyłasiętamchoredzieciistarszychludzi,że
jeżdżą tam tacy jak ona – żony hutników i górników.
Wzruszałam tylko ramionami na jej czarnowidztwo, ale
zkażdymdniemmiałamcorazwięcejwątpliwości.
Na tydzień przed wyjazdem, w niedzielę, Helenka
poprosiła, abyśmy wszyscy przyszli do domu matki. Nie
było jedynie Antka, jak co niedziela dorabiającego sobie
w piekarni, i Leszka, któremu akurat przypadła szychta
w kopalni. Po obiedzie, przy truskawkowym kompocie
i kołaczu, Helenka ze spokojem, a jednocześnie,
niesłychaną u niej stanowczością, poinformowała nas, że
od września chce kontynuować naukę w szkole
przyzakonnej w Bielsku. Po zdaniu matury wstąpi do
zakonu.
Właściwie mogłam się tego spodziewać. Helenka jest
innaoddziewczątwjejwieku.Bardziejcicha,zamknięta
wsobie.Częstochodzijakweśnie,zamyślona,nieobecna.
Matka westchnęła tylko i wstała od stołu, aby
zagotować wodę na kawę, którą trzyma w metalowej
puszce i parzy tylko podczas wyjątkowych okazji.
Obojętnie, jak bardzo zaboli ją odejście córki, nie mogła
sprzeciwićsiętakiejdecyzji.
Agnes popukała się w czoło, a potem objęła Helenkę
idługoprzytulaładosiebie,jakbyjejmłodszasiostranie
miała już szesnastu lat, a wciąż pozostawała kilkuletnią
dziewczynką.
– To nie jest dobry czas na wstępowanie do zakonu –
Władekbyłjedynyspośródnas,któryjakośskomentował
oświadczenieHeleny.
Moja siostra delikatnie odepchnęła od siebie Agnes
iwyprostowałaprzygarbioneplecy.
– To jest najlepszy czas, by pokazać, w co wierzymy.
Typowinieneśtodobrzerozumieć.
Widziałam, jak Władek ledwie zauważalnie skinął
głową. Był w tym geście szacunek dla podjętej decyzji.
Szacunek,któryodbierałmimożliwośćsprzeciwieniasię,
nawetjeślibardzochciałabymtozrobić.
Nie odezwałam się więc. I nie zrobię tego nigdy
później. Jeśli to ją uszczęśliwi, ja również będę
szczęśliwa, ale nawet dziś, stojąc na zatłoczonym
katowickim dworcu, pełnym ludzi podekscytowanych
czekającą ich podróżą, nie mogę odżałować blond loków
spadających na ramiona, które już wkrótce zostaną
zasłonięteczarnymwelonem.
– Nasz pociąg. – Władek dotyka mojej dłoni. –
Zobaczysz, spodoba ci się – mówi do mnie ciepło, a ja
postanawiam,żetesłowasięspełnią.
Podróż nie należy do najprzyjemniejszych. Zatłoczony
pociąg wlecze się tak, że właściwie można by iść obok
niego. Dorośli narzekają, dzieci płaczą. Na szczęście
Gosia, wbrew naszym obawom, zasnęła na moich
kolanach. Chwała Bogu, dla kobiety z dzieckiem znalazło
się wolne miejsce. Opieram głowę o chłodną szybę
i przyglądam się mijanym stacjom. Wiem, że na jednej
mojesercezadrży.Bojęsię,żezbytmocno.Zamykamwięc
oczy, gdy dojeżdżamy do Pszczyny. Otwieram je za
Goczałkowicami.
W końcu Wisła. Przy wysiadaniu znów przypomina mi
się tłok, który panował w pociągach podczas wojny.
Wszyscy tak się pchają, że mam problem z utrzymaniem
dziecka na rękach. Władek toruje nam drogę i w końcu
szczęśliwiestajemynaperonie.
Otwieram usta, aby powiedzieć, jak dosyć mam już
naszych wczasów. Odwracam się do niego i staję jak
wryta. Tuż za głową mojego męża widzę ścianę zieleni.
Zadzieramgłowęwyżejiwyżej.
–Togóry–szepczęiczuję,jakmojeserceprzyśpiesza.
– Gosiu… – Stawiam córkę na ziemi, kucam przy niej
iwyciągamrękę,abywidziała,copokazuję.–Zobacz,to
góry.
– Cieszę się, że w końcu to zauważyłaś. – Władek
opieradłonienamoichramionach.–Jesteśwgórach.
Dopieropowyjściuzdworcataknaprawdęodkrywam
piękno miejsca, do którego przyjechaliśmy. Kotlinka,
otoczonawokółłagodnymiwzniesieniami,zapieramidech
w piersiach. Jest tak, jak sobie wyobrażałam, tak jak
przedstawiały to ilustracje w książkach, w które niegdyś
potrafiłamgodzinamisięwpatrywać.Wkońcumamswoje
góry. Są na wyciągnięcie ręki. Wdycham głęboko czyste
i rześkie powietrze. Od jego nadmiaru, od świeżości, aż
kręcisięwgłowie.
Wciążsięzatrzymuję,wciążcośmniezaskakuje.
–Naszekoniesąinne,nietakieczyste–komentuję,gdy
mijamywoźniców,którzyzachęcająnasdoprzejażdżki.
Władek nic nie odpowiada, tylko uśmiecha się pod
nosem.
Zachwycająmnieniskiedomkizespadzistymidachami,
owce, których stado dostrzegam na jednej z odległych
polan, a w końcu dom wczasowy Przodownik, przejęty
przez Fundusz Wczasów Pracowniczych, wita nas
w osobie młodej recepcjonistki, która podaje nam klucze
do pokoju i talony na wyżywienie w stołówce. Czuję się
skrępowana tym, że ktoś mnie obsługuje, dotychczas to
raczejjasłużyłam.
– Dziś odbędzie się wieczorek zapoznawczy dla
nowego turnusu – mówi dziewczyna, wskazując na
przeszklone drzwi prowadzące chyba do stołówki. – Do
dyspozycjijestrównieżstółdoping-ponga.Wpokojachsą
leżakiidodatkowekoce.
Wchodzimynapierwszepiętropostarychdrewnianych
schodach. Dom, w którym mamy zamieszkać, należał
pewnie przed wojną do jakiejś zamożnej rodziny. Teraz
jestoczywiściewłasnościąpaństwa.
– Dziwnie się czuję – mówię do Władka, gdy
wkraczamy do czystego pokoju z równo zaścielonymi
łóżkami. – Ktoś, kto tak jak my mieszka w piwnicy, nie
powinienjeździćnawczasy.
Władek otwiera drzwi balkonowe i pomaga Małgosi
przekroczyćwysokipróg.Obojeznikajązafiranką.
–Chodźdonas!–wołapochwili.
Ściągam buty, aby nie zabrudzić chodnika, który leży
pomiędzyłóżkami,idołączamdoobojga.
– Zobacz, jak tu pięknie. – Władek, oparty o barierkę,
przygląda się widokowi. Przed sobą widzę łagodnie
pofalowane pasmo gór, pokryte ciemną zielenią choinek,
które z tej odległości wyglądają jak rozłożone na
wzniesieniach płachty mchu. Poniżej miasteczko, nad
którym góruje wieża kościoła. Domy, ulice, a na nich
ludzie,malijakmrówki.
–Pięknie–powtarzam.
Nieszukambardziejodpowiednichsłów,boitakżadne
niewyraziłobyzachwytu,któryterazczuję.
– Gdy byłem w Rosji, a później we Włoszech,
widziałem potężniejsze góry. Trzeba było wysoko
zadzierać głowę, aby zobaczyć szczyty. O, tak. – Władek
łapiepalcamimojąbrodęiunosikugórze.
Gdy zaczynam się śmiać, całuje mnie w nos. Opieram
głowę o jego ramię. Gosia kuca przy naszych nogach,
wyciągającrączkęprzezdrewnianeszczebelki.
–Tamtegórymówiłymi,jakdalekomamdociebie.–
Ton głosu mojego męża się zmienia. Wiem, że odpływa
myślami do miejsc, o których wciąż mi nie opowiedział.
Myślę,żepozostanąjegojużnazawsze.
–Terazjestem–mówięizamykamoczy.
Czujęzapachświeżoskoszonejtrawy.
– Chodź! – Władek szarpie mnie za rękę. – Zacznijmy
wkońcutenaszewczasy.
***
Dni szybko mijają, są podobne do siebie jak dwie
krople wody, dlatego trudno ustalić, czy to drugi dzień
naszego pobytu, czy może już ostatni. Nie przeszkadza mi
ta monotonia. W końcu mogę do woli napatrzeć się na
Gosię i Władka. Tak, właśnie to robię całymi dniami.
Patrzę na nich. Jak się bawią nad rzeką, jak Gosia się
śmieje, gdy Władek, warcząc jak samolot, biega z nią,
wymijając drzewa. Patrzę, jak dziecko wtula się
wramionaojca,gdyzasypia.
Choć nie uczestniczymy w artystycznych wieczorkach
takstarannieprzygotowywanychprzezkaowców,zktórych
i tak wszyscy się wyśmiewają, miło jest widzieć, że
mężczyźni, którzy jeszcze niedawno strzelali do wrogów
w zniszczonych i ubłoconych mundurach, nieważne,
z jakimi naszywkami, teraz w podwiniętych do połowy
łydek spodniach grają na kocu w skata. Z uczuciem ulgi
obserwuję kobiety, których jedynym zmartwieniem, teraz,
tutaj,jestdopasowaniekoloruszminkiilakieru.
Dobrzejestmócprzyglądaćsięzabawomdzieci,które
przeżyły.
Lubięnawetdeszczowedni.Wtedyżadneznasniema
wyrzutów sumienia, że marnuje wczasy. Nie trzeba
wchodzić w tłum spacerowiczów, nie trzeba stać
wkolejcepowatęcukrowądlaGosi.
Gdypadadeszcz,możnazostaćwpokoju.Icieszyćsię
usypiającą ciszą, która panuje w całym domu. Nie trzeba
uczestniczyć w turnieju szachowym ani we wspólnym
śpiewaniuwsalikominkowej.Przedipoobiedziemożna
leżeć w łóżku i cieszyć się sobą. Przykryci kraciastym
kocem rozmawiamy, najczęściej o tym, co wczoraj,
i o tym, co jutro. A gdy Gosia zasypia, Władek wraz
z sukienką zdejmuje ze mnie resztki obaw, scałowuje
niepewność z powiek i zamyka usta, aby już nie
wspominałyotym,cozabrałaidałanamwojna.Wtedynie
majużniczegoopróczsiłynaszychpragnień.
Dziśjestpięknapogoda.Wisłażegnasięznamipełnią
lata. Lekceważąc proponowaną przez ośrodek wycieczkę
doUstronia,wybieramyzupełnieprzeciwnykierunek.
Rozklekotanymautobusem,apotemnanogach,zGosią
na ramionach Władka, docieramy do małych wiosek
ledwiestykającychsięzgranicąPolski.
Łagodnym szlakiem, wijącym się najpierw między
niewielkimi osadami, złożonymi zaledwie z kilku
domostw, a potem prowadzącym przez iglasty las
dochodzimydodrewnianegoschroniska.
Porazkolejnywidokodbieramimowę.
– Czy to kawałeczek raju? – pytam Władka, gdy
wchodzimynałąkę,całąpokrytążółcącymisięmleczami.
Próbujęzapamiętaćtenwidok,bopewniejużnigdynie
będziemidanetupowrócić.Życiemnienauczyło,żetakie
chwileniepowtarzająsięczęsto.
Choć w schronisku jest jeszcze kilku innych turystów,
gospodarze goszczą nas jak swoich. Nigdy nie jadłam
lepszego kołacza, a mleko jest tak aromatyczne, że nawet
Gosi,mimozakazu,pozwalamwypićkilkałyków.
Władek znajduje w gospodarzu pokrewną duszę.
Prawie natychmiast zaczynają rozmowę. Zmęczona
polityką wychodzę przed budynek i obserwując Gosię,
która z dziecięcym entuzjazmem próbuje pogłaskać
spacerujące po podwórzu kury, wygrzewam się na
ławeczce przed schroniskiem. Myślę o tym, jak wrócimy
dożycia.Tęsknięzamatką,dziećmiiAnią.Miastateżmi
czasembrakuje,aleniewiem,jaknanowoprzyzwyczaimy
się do naszej sutereny. Ciemnej i wilgotnej, gdzie prawie
nigdyniewpadasłońce.
– Pko, pko – powtarza Gosia, próbując sięgnąć po
kompot,którydlaniejkupiłam.
–Jabłko–poprawiammachinalnie.Podajęjejszklankę
i z tkliwością patrzę, jak pulchne dziecięce paluszki
wyławiająkawałeczkijabłka.
–Wracamy?–Władekpodchodzidomnie,zasłaniając
słońce.
– Jeszcze wcześnie, jeszcze możemy zostać –
odpowiadam,machającprzytymręką,abysięprzesunął.
Niechcemisięwracać.Tymbardziejżeprzecieżtonasz
ostatnidzieńtutaj.
– W lesie pachniało grzybami, chciałbym jeszcze
nazbieraćdlamatki.
Marszczęczołoniezadowolona.
–Wczorajorganizowaligrzybobranie,mogłeśpójść.
–Myślisz,żeidącwtakiejgrupie,możnaznaleźćchoć
jednegomuchomora?
– A ty znasz się w ogóle na grzybach? – pytam
zprzekąsem.
–Ba!–Władeknadymapoliczki.
Uznaję,żejestekspertem.
Schodzimy. Władek co chwila znika w lesie, aby po
kilkuminutachwyłonićsięzkolejnązdobyczą.Niemamy
koszyka, więc wrzuca grzyby do siatki, którą niosę. Nim
dochodzimydoprzystanku,jestpełna.
Nie potrafię rozróżniać grzybów, rozpoznałabym
jedynie maślaka, bo ojciec kupował je czasem na targu,
abydodaćdojajecznicy.Nigdynielubiłamtegodania.Za
dużo nosów wycierałam mojemu rodzeństwu, aby śliskie
grzybyniekojarzyłymisięzjednym.
Podczas podróży powrotnej Władek planuje, że
wieczórspędzinanawlekaniugrzybównanitki,abymatka
mogła sobie je potem ususzyć nad piecem. Jest bardzo
podekscytowany.
Zastanawia mnie ilość, którą znalazł, musiał mieć
szczęście, bo nie widziałam, aby z wczorajszego
grzybobraniaktośwrócił,niosączesobąwięcejniżkilka
sztuk. Pewnie mój mąż ma rację, w dużej grupie trudno
znaleźćcokolwiek.
Gdy wysiadamy z autobusu, zupełnie niespodziewanie
zaczyna lać deszcz. Wiosenny, ale tu, w górach, wciąż
chłodny. Przystanek nie ma wiaty, pod którą mogliśmy
przeczekać nawałnicę, więc z szalejącą z radości
Małgosiąnarękachbiegniemy,moknąc.
Wpokojucałkowiciepochłanianasprzebieraniemałej
i siebie, suszenie mokrych włosów, wywieszanie ubrań
irozgrzewaniesiępodkocem.
Gdy słyszę pukanie do drzwi, podbiegam do nich na
bosakaiotwieram.
Na korytarzu stoi jedna z kucharek. Starsza kobieta
w nieodłącznym białym czepku na włosach. Trochę
zrzędliwa
i
naburmuszona,
ale
nam
nie
skąpi
pojawiającegosięzrzadkamięsa.Władekzawszedostaje
największykawałek.
–Czytowasze?–pyta,wyciągającprzedsiebiesiatkę
zgrzybami.–Zostałynakorytarzu.
Władek natychmiast podchodzi. Z widoczną dumą
bierzesiatkęzjejręki.
– Dużo nazbierałem, prawda? Będzie na cały rok do
żuruisosów.
Kucharkamilczy,wpatrującsięweWładkazwyrazem
twarzy,któryzaczynamnieniepokoić.
–Kochapanswojążonę?
Pytaniezupełniemniezaskakuje.Władkachybateż,bo
dopieropodłuższejchwilimilczeniazjegoustwydostaje
sięciche:„Tak”.
– To niech jej pan tego sosu i żuru nie podaje. Innym,
którychpanchoćlubi,teżlepiejnie.
– Dlaczego? – wykrztusza Władek. A ja, patrząc na
pełnąsiatkę,zaczynamrozumieć.
–Panie!–Kucharkaprawiekrzyczy,wyraźnieoburzona
nasząniewiedzą.–Tosąsametrujoki.
Nie pytając nas o zgodę, wyrzuca wszystkie grzyby na
podłogę. W ostatniej chwili podnoszę Gosię, która już
sięgarączkądonowychgraczków
Kucharkapochylasięizaczynaprzebieraćwgrzybach.
– Ten jest dobry i ten, o, i ten jeszcze. Reszta do
wyrzucenia.
Nim zorientowaliśmy się, co tak właściwie się
wydarzyło, kucharki nie ma już w pokoju, a my stoimy
bezradnie,przyglądającsiękupcepośrodkupodłogi.
–Wyszłaztymidobrymi.–Władeksyczyprzezzęby.
Wzruszyłamramionami,conampoczterechgrzybach.
***
Zostawiamy za sobą zielone pasma Beskidów.
Wracamy. Pociąg sunie powoli, jak gdyby jemu też nie
chciało się opuszczać gór. Na szczęście nie jest aż tak
zatłoczonyjakten,którymtuprzyjechaliśmy.Siedzimy.Ja
po jednej stronie, Władek z Gosią po przeciwnej. Patrzę
na skwaszoną minę mojego męża. Jest mi go żal, ale
w sumie lekcja o grzybach wyjdzie mu tylko na zdrowie.
Niedobrzejestbyćzbytpewnymsiebie.
Pociąg dociera do Katowic z kilkunastominutowym
opóźnieniem. Wszyscy są oburzeni, jak gdyby zapomnieli
o tych kilkugodzinnych, które podczas wojny były normą.
O dziwo, pierwsze kominy, które ukazały się za oknem
wagonu, poprawiają Władkowi humor. A więc jemu
równieżbrakowałodomu.
Jazda tramwajem jest dla Gosi kolejnym przeżyciem.
Zastanawiam się, czy ja w jej wieku choć raz opuściłam
ulicę,przyktórejmieszkałam?
Dobrze,żeczasysięzmieniają.
Boję się chwili, w której przekroczymy próg naszej
izby. Czy wyda mi się jeszcze brzydsza, jeszcze bardziej
ponura?
Naszczęścienaplacuprzednaszymdomemspotykamy
Ignasia bawiącego się w ciaplycie
. Tu też musiało
wczorajpadać.
Biegnie do nas i krzyczy przy tym tak głośno, że
większośćsąsiadówwystawiagłowyprzezokno.Kiwamy
im na powitanie, jakbyśmy wrócili z wielomiesięcznego
zesłania. Z mieszkań dolatują zapachy niedzielnego
obiadu.
– Zostawcie walizki i chodźcie do nas! – woła Ania,
którateżsięwychyliła,abysprawdzić,cosiętakiegostało
Ignacemu.–Zrobiłamwięcej.Paulekteżbędzie.
Niepodejrzewałam,żeażtakucieszymniewidokAni.
Zanim udaje nam się wejść do środka, odbywamy
jeszczekilkapogawędekzsąsiadami.Wszyscysąciekawi
tego,cowidzieliśmy.Opowiadamyzchęcią.
–Ignaś,uważajnanią!–wołam,gdywkońcumożemy
wejść do sieni. Mały chłopczyk o buzi umazanej błotem
bierze Gosię za rączkę. Ma poważną minę, jak ktoś, kto
właśnieotrzymałodpowiedzialnezadanie.
– Nie jest tak źle, prawda? – Władek obejmuje mnie
wpasie,ajamuszęprzyznaćmurację.Jestdobrze.
Nie mija pół godziny, gdy wszyscy siedzimy już za
stołem u Anny. Ignaś i Gosia biegają wokół nas, robiąc
przytymstrasznelarmo
, które jednak zupełnie mi nie
przeszkadza.
Władek dyskutuje z Paulkiem. Po podekscytowaniu
widocznym na ich twarzach domyślam się tematu
rozmowy.
Pomagam Annie nakładać pieczeń na talerze, ale od
dłuższej chwili stoimy – ja z talerzem w ręku, ona
z widelcem – i klachamy w najlepsze. Też mamy sobie
sporodopowiedzenia.
Niespodziewanepukaniedodrzwiuciszawszystkich.
Ania wychodzi do maleńkiego przedpokoju i otwiera
drzwi. Z miejsca, w którym stoję, nie widzę, kto wszedł.
Widzą Paulek i Władek, więc gdy ta dwójka gwałtownie
podnosi się z krzeseł, wiem, że słoneczna niedziela
właśniedobiegłakońca.
– Matka jest w szpitalu, dziś nad ranem miała
amputowanenogi.
Józef stoi na środku pokoju z pobladłą twarzą,
łagodniejszą i bardziej chłopięcą niż wtedy, gdy
widziałamgoostatniraz.Niemawniejzaciętości.
Zaczyna mi się kręcić w głowie. Władkowi chyba też,
bosięosuwanakrzesło,jakbyzarazmiałzasłabnąć.
–Dlaczegopomnieniezadzwoniłeś?–mówi,patrząc
na swoje zaciśnięte pięści. – Przecież matka wiedziała,
gdziejesteśmy.Wszyscywiedzieli.
– Matka nie chciała. A potem… Decyzję o amputacji
podjęliwnocy.Niebyłojużinnegowyjścia.
W
ciszy,
która
następuje,
unosi
się
milion
niewypowiedzianych słów. Przerywa ją Władek, który
nagle ponownie zrywa się z miejsca i mijając Józefa,
biegniedoantryju
–Niewpuszczącięterazdoniej.Jutrodopiero.–Brat
łapiegozarękawkoszuli.–Niemaszpocojechać.
–Zrobiłeśtocelowo!Chciałeś,żebymnieprzyniejnie
było!–krzyczy,próbującwyszarpnąćrękęzuścisku.
– Bzdura! Nie mogłem łamać obietnicy, którą na mnie
wymogła.Miałeśnieprzerywaćpobytu.
–Miałeśzadzwonić!
– Trzeba się było lepiej nią zajmować. Trzeba było ją
leczyć.
Władekrobisiępurpurowynatwarzy.
– Ty miałeś ją zawieźć do Warszawy. Też jej nie
pomogłeś.Atakijesteśponoćmocny.
–Cisza!–GłosAnnyjesttakniespodziewany,żeobaj
braciamilkną.
– Zjesz obiad. – Anna pokazuje Józefowi wolne
krzesło. – I wszystko opowiesz. Kłótnia nie pomoże
waszejmatce.
TerazdlaodmianywszystkieoczywpatrująsięwAnię.
– Na pewno dziś nic nie jadł – tłumaczy się, choć nie
ma w jej głosie ani krzty skruchy. Odwraca się do pieca
i nakłada porcję dla Józefa. Tylko dla niego. Może się
obawia, że Władek i Paulek odsunęliby talerze zbyt
gwałtownie.
Braciasiadająpoprzeciwnychstronachstołu.Wpatrują
się w siebie gniewnie, ale, o dziwo, nikt się już nie
odzywa.
Józefjeniewiele.Pokilkukęsachodkładawidelec.
– Na wszystko było za późno. Sąsiadka wezwała
pogotowie kilka dni temu. Matka tak się źle poczuła, że
wyszładosienipopomocitamzemdlała.
Zasłaniamdłońmitwarz.
–Czytonaszawina?
– Lekarze próbowali jeszcze coś robić, ale od
wrzodów i ran szło zakażenie. Gdyby nie ucięli nóg,
umarłaby.
UstaWładkaprzypominająterazdługąwąskąlinię.Nie
mampojęcia,cozrobi,cojapowinnamterazzrobić.
Czynależycośpowiedzieć?Czymożepozwolićsobie
nakompletnąpustkęwgłowie?
Grobowa cisza, która jest w nas, kontrastuje boleśnie
z radosnymi głosami dzieci, które wciąż pochłonięte są
zabawą,zniczegoniezdającsobiesprawy.
– Wyjdzie z tego? – Władek pyta przejmującym,
nienaturalnieniskimgłosem.
– Po operacji się wybudziła. Lekarz mówi, że to silne
pokolenie,wielezniesie.
–Wie,żeniemanóg?–włączamsiędorozmowy.
–Powiedząjej,jakdojdzietrochędosiebie.
–Powinienemzniąbyć.–Władekuderzarękąwstół,
widzę,jakdrgamuszczęka.–Tomojawina!
Niewiem,jakmupomóc,niewiem,czyistniejąsłowa,
któremogłybyukoićból.
–Taksamotwoja,jakimoja.
Patrzę, jak Józef kładzie rękę na ramieniu Władka.
Czekam na moment, w którym mój mąż odrzuci ten gest
w pełnych złości słowach. Nic takiego się nie dzieje.
Władekpodnosigłowę,szklistymioczamipatrzynabrata.
Apotemściskajegorękę.Mocno,ażkłykciebieleją.
Sierpień1948
G
azy, bandaże, jodyna. Moje dłonie nabrały już takiej
wprawy,żeterazzmianaopatrunkunakikutachzajmujemi
tylko kilka chwil. Gorzej idzie z przenoszeniem Zaleskiej
z łóżka na fotel. Nie dość, że muszę szarpać się z jej
kilogramami, to jeszcze wciąż walczę z uporem mojej
teściowej, która najchętniej w ogóle by się nie podnosiła
złóżka.Musi!Jeślibędziewciążleżała,umrze.
Żal mi jej. Serce mi się kraje na widok pozbawionej
emocji twarzy i zupełnie pustych oczu. To, że pozwoliła,
abymsięniązajmowała,świadczyotym,żejużnaniczym
jejniezależy.Wolałam,jakpełnawigorupatrzyłanamnie
zezłościąizpogardą.
PoczątkowopomagałamiAnna.Toonanauczyłamnie,
jak przemywać rany, jak zawiązywać bandaż, aby się nie
zsunął. Dzięki niej wiem, co to odleżyny, jak są
niebezpieczneicorobić,abyichunikać.
Ostatnie miesiące to czas podejmowania trudnych
decyzji. Cieszyliśmy się, że Zaleska szybko dochodzi do
siebie, przynajmniej fizycznie. A to, że Józef i Władek
choć na chwilę przestali ze sobą walczyć, przyniosło mi
ogromną ulgę. Sen z oczu spędzała jedynie konieczność
zastanowienia się, co dalej. Oczywiste było, że Zaleska
niemożetakjakdotychczasmieszkaćsama.Jużdokońca
życiabędziezdanananasząpomoc.
JózefnadalpotwierdzałchęćzabraniajejdoWarszawy.
Obiecywałzorganizowaćdlamatkidobrąopiekę.
Lekarzeodradzalitakiezmiany.
– Jeśli chcecie, aby matka żyła, nie zabierajcie jej
z domu. Wystarczająco dużo przeszła. Kolejnego szoku
sercemożeniewytrzymać.
WystarczyłospojrzećnaZaleską,abywiedzieć,żemają
rację.
Wróciła do domu. Powitanie, jakie zgotowali jej
sąsiedzi,byłonadzwyczajne.Wszyscywyszlinaplac,gdy
wjechała karetka, a Władek i Józef na rękach ją z niej
wynieśli.
Nawet moja matka ukradkiem ocierała oczy rantem
fartucha.
– Taka kobieta – mówiła, stojąc w drzwiach
prowadzących do sieni. – Męża pochowała, syn ją
zostawił, wszystko znosiła, a teraz to. Ogromne
nieszczęście.
Przez pierwsze dni Władek i Józef musieli wypraszać
sąsiadów, chcąc zapewnić matce spokój i odpoczynek.
A oni wciąż pukali. Z rosołem, który dodaje sił,
z króliczym mięsem, które pan Stanik zdobył gdzieś
zupełnienielegalnietylkopoto,abypodarowaćjechorej.
Zmaściami,ziołamiisetkąrad,jakdalejżyć.
Nie zrażało ich to, że Zaleska pozostawała bierna,
prawiesięnieodzywała,jakbyprócznógstraciłarównież
mowę.
Pokilkutygodniach,gdywszyscysięprzyzwyczailido
beznogiej sąsiadki, wizyty stały się rzadsze, aż w końcu
zupełnieustały.
Nie dziwiliśmy się temu, nie oburzaliśmy. W końcu
każdymamasęwłasnychproblemów.
JózefteżmusiałwracaćdoWarszawy.Pożegnaniebyło
spokojne, ale odczuwałam leżący na ramionach braci
ciężarniewyjaśnionychżalów.
Nie było czasu na rozmowy, może chęci również. Raz
jeden,gdyprzyszłamdoteściowej,aoninieusłyszeli,że
weszłam,domoichuszudotarłyszeptanesłowa.
– Skończ z rozprowadzaniem książek. To zabawa dla
szczeniaków.Onimogąsiępodkładać.
NieczekałamnaodpowiedźWładka.Wyszłam,nimsię
zorientowali, że jestem. Całą drogę do naszego domu
pokonałam,biegnąc.
Pod łóżkiem leżały kartony. Prawie puste. Nawet nie
czytałamnazwisknatychkilkutomach,którewrzuciłamdo
rozpalonegopieca.Cotozaświat,wktórymnawetksiążki
sąniebezpieczne.
Władek musiał się domyślić, co zrobiłam. Nigdy mnie
otoniezapytał.
Po wyjeździe Józefa zostaliśmy sami. Zmieniamy się
zWładkiem.Zależnieodjegogodzinpracyrazjaspędzam
dzieńuZaleskiej,razon.Tylkopóźnewieczoryinocesą
dla nas, ale i tak nigdy nie jest spokojnie. Bo co będzie,
jeśli sąsiadka, która zadeklarowała pomoc, nie usłyszy
wołania? Co będzie, jeśli teściowa źle się poczuje,
anikogoprzyniejniebędzie?
– Powinienem się do niej przeprowadzić. – Władek
patrzywsufit.Nieumiezasnąć,jarównież.
–Będziemymieszkaćosobno?–Wszystkosięwemnie
buntuje przeciw temu pomysłowi, a jednak wiem, że nie
będęmogłasięsprzeciwić.
– Nie potrafię znaleźć innego rozwiązania. – Władek
głaszczemniepowłosach.–Totylkonajakiśczas.
Acopotem–chciałabymzapytać.Jakdługopotrwaten
„jakiśczas”?
–Będziemymielidrugiedziecko–mówięcicho.
Ponownie wybrałam na to najgorszą z możliwych
chwil.
Nawetnieobracamgłowy,bynaniegospojrzeć.Wiem,
co myśli. Czuję wstyd, że temu nie zapobiegłam, że
dokładamkolejnyproblemdohałdyjużistniejących.
Zamykamoczy,gdyWładekunosisięnałokciach.Może
wstanie i wyjdzie, może powie mi teraz to, co sama
osobiemyślę.
Wiem, że na mnie patrzy. A ja nie potrafię opanować
drżenia.Niechcę,bybyłzły.
– Kocham cię – mówi nienaturalnie szybko. Jego usta
przez te ostatnie lata odwykły od wypowiadania takich
słów.Mojerównież.Dotykaczołemmojegoczoła.Ustami
moichust.–Nigdyotymniezapominaj,Zosiu.
Wrzesień1948
–
O
biecajmi,żejeślibędzieciźle,wrócisz.
PomagamHelencespakowaćdowalizkiprzygotowane
przez matkę rzeczy. Wszystko wygląda identycznie jak
w przeddzień mojego wesela. Ja również wkładałam
w torby posag. Teraz, równo ułożone, leżą niebieskie
ręczniki i kraciaste ściereczki kuchenne, poszewki na
poduszki i jaśki, i te największe, na kołdry. Wszystko
z wyszytymi przez matkę inicjałami HT. Dotykam grubej,
czerwonejwłóczki.Jestjeszczemiękkaiwypukła.Kształt
literczućpodpalcami.Namoichinicjałystwardniałyjuż
iwklęsłyodczęstegoprania.
Tym razem szykowanie posagu nie oznacza marsza
weselnego.
–Będziemidobrze.–Helenapowtarzatozawsze,gdy
kogośznasdopadająobawy–wiem,czegochcę.
Chyba po raz pierwszy w życiu moja młodsza siostra
mówi z taką stanowczością. Zawsze była uległa,
posłuszna, a teraz jej oczy płoną. Widzę w nich drogę,
którąodnalazła.
Powinnam się cieszyć, w końcu to błogosławieństwo
i duma dla rodziny, jeśli syn albo córka zostają
obdarowanipowołaniem.
Gdy syn Stanika przyjechał do domu pierwszy raz po
święceniach, Stanikowa nie pozwoliła mu włożyć
zwyczajnych ubrań, choć wystarczyłoby tylko, aby nosił
koloratkę.Przecieżsąsiedzimoglibyniezauważyć.
Powinnam się cieszyć, bo widzę, że Helenka właśnie
tego chce, ale nie potrafię zapomnieć historii, która
wydarzyłasiękilkanaścielattemu.
Chodziłam jeszcze do szkoły. To był już ostatni rok
naszej nauki, wiosna. Na przerwie wychodziłyśmy na
boisko, żeby zjeść drugie śniadanie, jeśli je dostałyśmy,
i ogrzać zapadłe po zimie policzki pierwszymi
promieniamisłońca.
Zazwyczaj spędzałam ten czas z Rózią. Lubiłam z nią
rozmawiać, bo nikt tak dobrze jak ona nie rozumiał, jak
bardzo można się wstydzić burczącego z głodu brzucha
idziurwpodeszwachstarychtrepów.
Przy Rózi czułam się dobrze. Jej sytuacja była stokroć
gorszaniżmoja.
Nie dość, że bieda aż piszczała, to jeszcze bezrobotny
ojciec więcej czasu przesiadywał w szynku niż w domu,
agdydoniegowracał,ciężkarękauderzaławewszystko,
costanęłonajegodrodze.
Rózia była niezdarna, wiecznie wpadała na meble,
potykałasięoprogiwizbie;wtedyprzychodziładoszkoły
zpodbitymokiemlubrozciętąwargą.
W dzień, w którym wszystko się zaczęło, było
podobnie. Rózia siedziała na ławce w kącie boiska, aby
sięnierzucaćwoczyinnymdzieciom,awszczególności
nauczycielom, którzy zadawali zbyt wiele pytań na temat
jej częstych wypadków. Towarzyszyłam jej, bo jako
jedynaznałamprawdę.
Wtedydonaspodeszła.Wysokapaniwszarejsukience
iburympalciesięgającymdopołowyłydki.
Uśmiechała się już z daleka, a mimo to poczułam
niewytłumaczalnychłód,gdystanęłaobok.
–Dzieńdobry,dziewczynki–przywitałasięznami,tak
jakniktsięznamituniewitał;zarazwiadomobyło,żenie
jestodnas.
–SzczyńśćBoże–odpowiedziałyśmyrównocześnie.
Na to przywitanie jej twarz rozpromieniła się jeszcze
bardziej. Usiadła obok nas, a z torby, którą trzymała
w ręce, wyciągnęła gruby zeszyt. Zauważyłam, że miała
wniejjeszczeBiblięipudełkozróżańcem.
Powiedziała nam, że jest pracownikiem szkoły
przyzakonnejiszukadziewcząt,którechciałybydokończyć
naukę, a potem rozpocząć nowicjat. Przez dłuższą chwilę
opowiadała o ładnych pokojach, w których mogłybyśmy
zamieszkać,oszarychsukienkach,owspólnychposiłkach.
Anamsięcorazszerzejotwierałyoczy.
–Ailetrzebapłacić?–zapytałamnieśmiało.
Kobietasięroześmiała.
– Nic. I nic nie musicie ze sobą zabierać, wszystko
dostaniecie.
Z zeszytu wyciągnęła zdjęcia. Widniał na nich piękny,
ceglany budynek szkoły, uśmiechnięte dzieci siedzące za
stołemwjadalni.Wmiskachziemniaki,wwazachpewnie
gorącazupa.
Kolejnezdjęciaukazywałydziewczętawsalilekcyjnej,
ustawione w trzech rzędach przed tablicą. Z boku stała
siostrzyczkaopogodnej,pulchnejtwarzy.Uczennicemiały
jasne fartuszki, a na nogach czarne buty z cholewką. Na
pewnomiękkieiciepłe.
–Decyzjęmusiciepodjąćdojutra.–Kobietaschowała
zdjęcia.–Rano,oszóstej,tutajprzedszkołąbędzieczekał
na was samochód. Jeśli się spóźnicie, wszystko
przepadnie.
–Ojcowieprzecieżniepozwolą.
– Och! – Kobieta machnęła ręką, jakby to, co mówiła,
było mało ważne. – Nie trzeba im mówić, nie trzeba
martwić rodziców. Jak dojedziecie, siostra przełożona
napiszedorodzicówodpowiednielisty.
Pamiętam,żenieumiałamuwierzyćwto,cosłyszę.Jak
totak?Niemówićmatce,ojcu.Ucieczdomu?
Przecież widziałam zdjęcia. Dobre jedzenie i ciepłe
ubrania. W końcu nie byłabym głodna, w końcu nie
marzłybymistopy.
Rózia była zdecydowana. Przez resztę dnia, zamiast
słuchać nauczycielki, próbowała zachęcić mnie do
wyjazdu. Za te rozmowy obie dostałyśmy linijką po
rękach.
Gdy się rozstawałyśmy, ja wciąż nie byłam pewna.
W domu nie umiałam na niczym się skupić. Bałabym się
pojechać sama do Katowic po nowe buty, a miałam się
zdecydować na wyjazd z domu, na zawsze, nie wiadomo
dokąd,zkim?
Mimo wątpliwości, wieczorem, gdy wszyscy posnęli,
zawinęłamwściereczkęczerwonąwstążeczkędowłosów,
którą kiedyś dostałam od ojca, bieliznę i pończochy. Nic
więcejniemiałam.
Do rana nie spałam, ale gdy na kuchennym zegarze
wybiłapiąta,nawetsięnieporuszyłam.Zwalącymsercem
wsłuchiwałam się w ciche tykanie mijających minut.
Uspokoiłamsię,gdyzegarodezwałsięponownie.Byłojuż
powszystkim.
Doszkoływyszłamwyjątkowowcześnie.Czekałamna
schodachprowadzącychdobudynkuażdodzwonka.Rózia
sięniepojawiła.
Awięconaniezmieniłapodjętejdecyzji.
Lekcjarachunkówtrwałajużwnajlepsze,gdydoklasy
wszedł ojciec Rózi z dyrektorem i moją przyjaciółką
zalanąłzami.
Długo rozmawiali z nauczycielem. Rózia zerkała na
mnie ukradkiem, ale niczego nie umiałam wyczytać z jej
napuchniętejpłaczembuzi.
Wkońcuwyszli.
Nauczycielka przez dłuższą chwilę patrzyła na nas.
Zasmucona i wyraźnie wstrząśnięta czymś, co musiała
usłyszećprzedchwilą.
– Czy któreś z was widziało kobietę, z którą wczoraj
rozmawiałaRózia?
Cisza.
Czułam jej wzrok na mojej pochylonej sylwetce.
Przecież wiedziała, że spędzałyśmy ze sobą najwięcej
czasu.
Milczałam.Kłamałam.Chybapierwszyrazwżyciu.
Rózianieprzyszładoszkołyprzezkilkakolejnychdni,
ale o tym, co się stało, dowiedziałam się jeszcze tego
samegodnia.Huczałootymchybacałemiasto.
Kobieta,któraznamirozmawiała,wcaleniepracowała
w klasztornej szkole. Dziewczyny, które uległy jej
namowom, nie trafiały do jasnych sal rozbrzmiewających
modlitwą. Były wywożone do domów uciech dla
mężczyzn.Czymsątakiemiejscaicorobiłyprzebywające
tam dziewczęta, dowiedziałam się dopiero wiele lat
później.
Rózia miała szczęście. Gdy po piątej rano przebiegała
przez plac familoka, wpadła na sąsiada wracającego
z szychty. Nie przekonała go historia o wcześniej
zaczynającychsięlekcjach.
Ponoć dziewcząt, które wtedy opuściły swoje domy,
było jeszcze kilka. Na szczęście zamiast kobiety
isamochoduprzedszkołączekałananiemilicja.
Mimo rozmów z funkcjonariuszami i ciągnących się
przesłuchań Róża nigdy nie wyjawiła, że podczas
rozmowyzkobietąwszarympłaszczutojabyłamznią.
Moja przyjaciółka zmarła kilka lat później na tyfus,
zabierającsekretzesobą.
Wiem, że teraz nikt Helenki nie oszukuje. Wiem, bo
błagałamWładka,abydokładniesprawdziłszkołęizakon,
doktóregonależy.
Mimo to z trudem żegnam się z siostrą. Wolałabym
tańczyćnajejweselu,inicnatonieporadzę.
Listopad1948
S
padł śnieg. Zaraz zrobiło się jaśniej i czyściej. Patrzę
przez okno, jak Małgosia bawi się na placu z innymi
dziećmi. Ile radości przysparzają im spadające z nieba
płatki!Oj,jeszczesporomusigonapadać,abymożnabyło
rozegraćporządnąbitwęnaśnieżki.Antoświdaćnieidzie
dziś ani do szkoły, ani do pracy. Wyszedł właśnie przed
domiterazrozśmieszamaluchy,łapiącśnieżynkinajęzyk.
Uśmiecham się do siebie. Zaleska kimie
w wózku
inwalidzkim,któryzałatwiłdlaniejJózef.Długozajęłomi
namawianie jej, aby spróbowała choć na nim usiąść.
Przecieżmasprawneręce,możesięporuszaćpoizbie.
Cóżtobyłazaulga,gdywkońcuudałojejsiępokonać
dystans dzielący łóżko od pieca. Mogła sobie sama nalać
herbaty do szolki
. Taki maleńki kroczek, a dla nas
niewyobrażalneułatwienie.JestemwdzięcznaJózefowi.
Coraz trudniej jest mi zajmować się teściową. Brzuch
zaczynabolećzakażdymrazem,gdypróbujęjąpodnieść,
choćbytylkopoto,abypoprawićpoduszki.
Władekzostajezmatkąwieczoramiinocą,aleprzecież
onmusiteżpracować.CzasempomagamiAgnes,choćna
to Zaleska zgadza się z trudem. Nic nie mówi, ale widzę
wjejoczach,jakbardzojąupokarza,gdyktośpróczmnie
podajejejnocnikalbopomagasięumyć.
Do mnie się już przyzwyczaiła, gdybym jej wcześniej
nieznała,powiedziałabymnawet,żepolubiła.
Wiem,ileradościsprawiajejteżprzebywaniezGosią.
Dziękitemu,żeprawiezamieszkaliśmyuniej,małaspędza
zbabciądużowięcejczasuichybaimobuwychodzitona
dobre.Onajednazawszewie,jaksięzachować.Nieudaje
nadmiernego współczucia, nie odwraca wzroku, aby nie
widziećkalectwa.Poprostupodbiegadobabci,wdrapuje
sięnawózekikażesięwozićpoizbie.Gdyzrobiłatopo
raz pierwszy, zupełnie oniemiałam. Nie wiedziałam, jak
zareaguje Zaleska. A ona po raz pierwszy od operacji
zaczęła się śmiać. Dlatego zabieram Gosię do babci jak
najczęściej.
Muszę się zająć biglowaniem, sterta prania piętrzy się
wkącieizby,niemamnatosiły.GdychodziłamzGosią,
wciążwymiotowałam,terazwciążjestemzmęczona.
Siedzę więc na krześle przy oknie i liczę na to, że
Zaleskapośpijeszczetrochęiniebędzieonicprosiła.
Budzi mnie głośny brzęk szyby. Zrywam się z krzesła,
ale przeszywający ból podbrzusza natychmiast zgina mnie
wpół.Aniamówi,żetebólesąnormalne,cośwemniesię
rozciąga. Nie pamiętam, aby przed dwoma laty też tak
bolało.
– Mają przywieźć mięso do rzeźnika – stłumiony głos
Agnesdobiegadomnieprzeznieszczelneokna.
To ona rzuciła śnieżką w szybę. Macha do mnie ręką,
abymzeszłanadół.
–Niemogę–mówiębezgłośnieiwzruszamramionami.
Agneskładzieręcenabiodrairobigroźnąminę.
–Chodź–czytamzjejust.
Wiem,ocochodzimojejsiostrze,niechcejejsięsamej
stać w kolejce, potrzebuje towarzystwa. Ale dziś nic
ztego,mamdużoroboty,apewnieitakrzucątylkotrochę
podrobów i kości. Na więcej można liczyć jedynie
wsoboty.
– A może kupiłabyś mi salcesonu, dziecko? – głos
Zaleskiej rozlega się obok mnie. – Taką mam ochotę na
salceson.
Musiała się obudzić, a ja za to spałam tak mocno, że
nawet nie usłyszałam, jak podjeżdża. Boże, muszę się
wziąćwgarść.
–Dobrze–mówię,starającsię,abymójgłoszabrzmiał
chłodno.–Poradziciesobiesami?
Zaleskaprzytakuje.
– Dobra z ciebie dziewczyna – mówi, ściskając moją
dłoń.
Uśmiecham się speszona, nie przywykłam do
okazywaniauczućprzezmojąteściową.
– Uważaj, ślisko! – krzyczy do mnie Agnes, gdy tylko
pojawiamsięwdrzwiach.
Marację,niktnieposypałplacuizkażdąchwiląrobi
sięnanimcorazwiększaślizgawka.
Przypominają mi się czasy, gdy codziennie biegałam
z łopatą, aby skuwać lód, a potem posypywać plac
piaskiem. Nie darowano by właścicielowi Niemcowi,
gdyby ktoś się poślizgnął. A teraz? Wszystko wspólne,
więctakwłaściwieniczyje.
– Jak tam maleństwo? – pyta Agnes, gdy podchodzę
bliżej.Mójbrzuchwidaćjużnawetspodpłaszcza.
Uśmiecham się niepewnie. Nadal czuję, że nie
powinnamsięcieszyćztegodziecka.Niepowinnamale…
już nie mogę się doczekać. Bo to przecież nie ono winne
jest wszystkim naszym problemom. Powtarzam sobie, że
nicsięniezmieni.PonarodzinachFrankaniestaniemysię
anibogatsi,anibiedniejsi.Niebędzielepiejanigorzej,po
prostuonbędzieznami.
Już dawno nie widziałam takiej kolejki. Sięga aż za
winkel
istalesięwydłuża.
– Będą za darmo rozdawać? – pytam, bo nawet teraz,
gdy w sklepach wieczne braki, tak długie ogonki są
rzadkością.
Agnes, nie zważając na pomruki niezadowolenia
stojących w ogonku kobiet, podchodzi aż pod okno
wystawowe.
–Jeszczepusto–mówi.–Szybkonieotworzą.
–Wracajmy–ciągnęjązarękaw.–Niebędziemystały.
– A jak wołowe będzie? Ty wiesz, kiedy ja ostatnio
jadłamprawdziwyrosółnawołowinie?
– Nie będzie. Nigdy nie ma. Chodź! Zaleska nie może
byćdługosama.
OdciągamAgnes.Mojasiostrarobikilkakrokówwtył
ciągnięta przeze mnie i już ma się odwracać, aby wrócić
do domu, gdy jedna z kobiet stojąca na przedzie zaczyna
krzyczeć:
– Ło pierona, wieszają na hokach, szwarnie
Starczy.Starczydlawszystkich.
Wzdycham ciężko i potulnie idę za Agnes na koniec
kolejki.Wiem,żeteraznieodpuści.
Po godzinie stania jesteśmy dopiero w połowie drogi
dzielącej nas od drzwi sklepu. Strasznie długo to trwa.
Wpuszczająpokilkakobietidopierogdywychodzą,mogą
wchodzić następne. Te, które swoje wystały, mają siatki
wyładowane wędlinami i mięsem zawiniętym w szary
papier.
Plecytakmniebolą,żeledwiemogęustać.Przestępuję
znoginanogę,wyginamwtył.Tylkoodrobinkę,abynikt
nie zauważył. Powinnam dostać towar bez kolejki.
Przecież kobiety ciężarne i te z dziećmi na rękach mają
pierwszeństwo. Zasłaniam torbą brzuch, umarłabym ze
wstydu, gdyby ktoś mnie przepuścił. Na szczęście Agnes
dobrzetowie,więcnieprzychodzijejdogłowywypchnąć
mnienaprzód.
Z każdą kolejną minutą czekania atmosfera robi się
coraz
bardziej
nerwowa.
Kobiety
zaczynają
się
przepychać, krzyczeć na siebie. Przypominają mi stado
kwokwalczącychoziarno.Dziobiąsięnawzajem.
– Co za hołota. – Agnes przewraca oczami, tak
jakbyśmyterazniestanowilijejczęści.
–Samachciałaśtustać–przypominam.
–Nawetwkolejkachtrzebapozostaćkobietą.–Agnes
patrzynaswojepodeptanebuty,marszczybrwi,unosinogę
i dyskretnie wyciera nosek czółenka o łydkę. Potem
zdrugimbutemrobitosamo.
–Brakujetowaru,jeszczetylkokilkakobietwpuszczą!
–krzyczygłośnokobieta,którawłaśniewyszłazesklepu.
Chcę powiedzieć Agnieszce, że stałyśmy nadaremnie,
bo nas już pewnie nie wpuszczą, gdy nagle czuję silne
uderzeniewplecy.
– Agnes – wykrztuszam zaskoczona przeszywającym
bólem.Wyciągamrękę,alejużniepotrafięzłapaćsiostry.
Napierającekobietyprzygniatająmniedościany.
Próbuję się jeszcze wydostać, przepchnąć przez
napierający na drzwi sklepu tłum. Każda chce się teraz
znaleźć w szczęśliwej grupie tych, które jeszcze coś
dostaną. Już nie ma kolejki ani jakiegokolwiek porządku.
Terazliczysięsiła.
– Chcę wyjść! – krzyczę spanikowana i próbuję
łokciamizrobićwokółsiebietrochęprzestrzeni.–Dajcie
miwyjść!
Nadaremnie.Wgwarze,któryzapanował,niktmnienie
słyszy.
Próbujęzasłonićrękamibrzuch.Ochronićdziecko.Nie
mamnatodostateczniedużosiły.
– Zaraz stąd wyjdziemy – szepczę tylko i poddaję się
tłumowi,któryrobisięcorazgęstszy.
W zaduchu prawie tracę przytomność. Czuję, jak nogi
zaczynają mi drżeć. Jeśli się przewrócę, będę cała
poobijana.
– Baby, rozejdźcie się. Już nic nie ma, zamknęli, nie
widzicie,nikogojużniewpuszczą.
Niewiem,dokogonależydonośnygłos,któryprzynosi
mi ulgę. Przez napierającą na drzwi sklepu grupę kobiet
przechodzi pomruk niezadowolenia. Po kilku chwilach
zaczynasięrobićluźniej.
Szukam wzrokiem Agnes. Stoi po drugiej stronie
chodnika.Niedość,żemnietuprzyprowadziła,tojeszcze
udałojejsięuniknąćcałejtejpaniki.
– Ostatni raz… – zaczynam do niej mówić, ale milknę
w pół słowa, bo dostrzegam pełen przerażenia wzrok,
którympatrzyraznamnie,raznaziemiępodemną.
Odruchowo spuszczam wzrok, szukając powodu
poruszenia.
Plama krwi na śniegu między moimi nogami ma
nieregularnykształt.
Skąd ona się tu wzięła? – chciałabym zapytać. Ale
zamiasttegołapięsięzabrzuch.Skurczjesttakmocny,że
zgina mnie w pół. Padam na kolana. Na miękki, puszysty
śnieg.Pierwszytejzimy.
Grudzień1948
G
łos Anny i śmiech Gosi i Ignasia dobiegają do mnie
jakby z końca bardzo długiego tunelu. Wbrew sobie
otwieram oczy i natychmiast siadam na łóżku, aby nie
zacząćsięzastanawiać,czywartowstać.
Niktniezauważatego,żesięobudziłam.Dzieciklęczą
nastole,aprzyciśniętedoszybygłówkimocnozadzierają
dogóry,botylkotakmożnadojrzećto,cosiędziejeprzed
domem.
Anna,opierającpoliczeknadłoni,przeglądagazety.
– Dziękuję, że zostałaś z Gosią – mówię głosem,
którego nie rozpoznaję. – Możesz już iść do siebie, masz
pewniesporopracy.
Tak jak się spodziewałam, Gosia błyskawicznie
odrywa się od okna, zeskakuje ze stołu, przybiega
iprzytulasiędomnie.Mocno,jaktylkopotrafidwuletnia
dziewczynka.
–Nigdziemisięnieśpieszy.–Aniaunosigłowęznad
gazety.–Odkądmatkaprzyjechałaodciotki,czujęsięwe
własnej kuchni jak intruz. – Moja przyjaciółka śmieje się
głośno.
Wstaję i trzymając się za brzuch, zgięta w pół
podchodzę do miednicy. Zanurzam dłonie w wodzie
i przemywam twarz. Przyjemnie. Chłodno. Chyba wciąż
mam gorączkę, bo policzki pieką mnie jak ogniem.
Ostatniej nocy, jak i poprzednio, nie potrafiłam zasnąć.
Senprzychodzidopieronadranem,awtedyjesttakmocny,
że nie słyszę, kiedy Władek wychodzi do pracy i kiedy
przychodziAnna,abyzerknąćnaGosię.Budzęsiępóźno,
chorainiewyspana.
Wiem,żeniemogęjużdłużejrobićwszystkimkłopotu.
– Jeszcze nie czas – mówi Anna, gdy zasłaniając się
drzwiami szafy, z trudem ściągam nocną koszulę.
Zakładając pończochy, zagryzam wargi, aby nie jęczeć
zbólu.
–MuszępójśćdoZaleskiej.Przecieżcałytydzieńuniej
niebyłam.Matkateżniemajużsiły,abysięniązajmować.
Anna podchodzi, odchyla drzwi i przygląda się moim
zmaganiomzzamkiemspódnicy.Wciążniepotrafiędopiąć
go do końca, wciąż mam za duży brzuch, a przecież
wśrodkujestjużpusto.
Połykamłzy.Dosyćsięjużmnienaoglądałapłaczącej.
Ania bez słowa pomaga mi się ubrać. Delikatnie
podtrzymujemnie,gdykuśtykamprzezkuchnię,abyusiąść
przystole.
IgnaśiGosiasiedząterazpoprzeciwnychjegostronach
i robiąc do siebie śmieszne miny, jedzą chleb z wodą
icukrem.
Głaszczę Gosię po główce. Ma pięknie zapleciony
warkocz.Aniadobrzezajmujesięmojącóreczką,aleteraz
muszę dawać sobie radę sama. Tydzień musi wystarczyć,
abydojśćdosiebie,abyzapomnieć.
–Józefprzyjechał.PonoćmaZaleskązabraćnaświęta
doWarszawy.
–Kiedy?–pytamiodsuwamtalerzzzupą,któryAnia
stawiaprzedemną.
– Jedz – mówi stanowczo. – Matka wczoraj zrobiła.
Ziemniaczana.Dobra.
Nie wątpię. Matka Anny jest świetną kucharką, ale ja
odtygodniazmuszamsiędokażdejłyżki,każdegokęsa.
– Kiedy przyjechał? – powtarzam pytanie, bo nie chcę
rozmawiaćomoimapetycie.
–Wczorajwieczorem.
Ania z niezadowoleniem ponownie przesuwa talerz
bliżejmnie.
–Jestumatki.Niezachowujsięjakdziecko.Jedz.
– Ja właśnie straciłam dziecko – mówię, patrząc na
Annę,takjakbybyłatojejwina.
–Wiem.
– Nawet nie dali mi go zobaczyć. Po prostu zabrali –
mówię i już nie panuję nad łzami, które ciekną mi po
policzkach.Niemogęichzatrzymać,nawetobecnośćGosi,
która po raz kolejny widzi rozpaczającą matkę, niewiele
pomaga.Pewniesięboi.Niewie,dlaczegopłaczę.
Myśl, że mojego synka spalono w piecu bez pogrzebu,
bezchrztu,bowedługprzepisówbyłzamały,abynazwać
godzieckiem,rozrywamnieodwewnątrz.
Aniaprzytulamnieiczeka,ażsięwypłaczę.Milczy.Co
mogłabypowiedzieć?Żebędziekolejne?Żetosięzdarza
wielu kobietom? Że widać tak chciał Bóg? Przez ten
tydzień słyszałam to już zbyt wiele razy. Takie słowa nie
leczą.
Ostatnie dni pamiętam jak przez mgłę. Najpierw
narastający ból i wózek, na którym wiozą mnie po
szpitalnymkorytarzu.Szybko.Zbytszybko.
Pamiętam,żeprzezcałyczaskołatałomiwgłowie,że
powinnam być w domu, tam powinni mnie zawieźć, bo
przecież dzieci rodzi się w domu, w szpitalu się tylko
umiera.
Potem słowa lekarza, że niestety nic nie mogli już
zrobić. I cisza. Tak jakby niczego już we mnie nie było.
Ajednakwszpitaluniepadłaanijednałza.Możebyłotam
zbyt wiele innych kobiet. A smutek potrzebuje spokoju,
abynadejść.
Widzę szarą twarz Władka, gdy czeka na korytarzu
wdniuwypisu.IAgnes,wciążunikającąmojegowzroku.
Dom, poduszka, w którą w końcu można ukryć twarz,
zioła Anny, Gosia, której śmiech nie potrafi przynieść
radości.Noc.RamięWładka,dziwnieobce.
Dziś nie tylko ja jestem niespokojna, przez zamknięte
drzwi cały czas słychać hałas. Ludzie wchodzą
i wychodzą. Zbiegają ze schodów. Coś ciężkiego upada
itoczysięponichzmetalicznymtrzaskiem.
W końcu przez okna wpadają do moich uszu dźwięki
górniczejpieśni:
Górnikwychodzidopracy,żegnasięznimi,
Zeswążonąidziatkaminajmilszymi,
Boniewie,czymożeprzyjść.
Możegoziemiaprzyciść–
izeswyminajmilszymiwiecznierozłączyć.
Słyszętrąbkęitalerzeuderzająceosiebie.
–Cosiędzieje?–pytamAnię.
Zerkam za okno, ale widzę jedynie śpieszące dokądś
buty.
–PrzecieżdziśBarbórka.Górnicyświętują.
Gdybyłamdzieckiem,zawszeżałowałam,żeojciecnie
jest górnikiem. Że nie może mieć munduru ze złotymi
guzikami, wypolerowanymi aż do połysku, że nie nosi
wysokiejczapkizpióropuszem.
W Barbórkę wszyscy biegliśmy do kościoła na
uroczystą mszę świętą. I modliliśmy się do świętej
Barbary,abywciągunadchodzącegorokuBógniezabrał
dosiebiezbytwielugórników.Abynieprzysypałonikogo
znaszychsąsiadów.
Najbardziej jednak utkwiły mi w pamięci górnicze
pochody, które odwiedzały wszystkie dzielnice miasta.
Biegaliśmy za nimi i podziwialiśmy, jak pięknie ubrani
górnicy, dumni z ciężkiej pracy swoich rąk, idą
zproporcamiichorągwią.
Zazdrościliśmy przede wszystkim dzieciom górników,
bowtenjedynydzieńwrokuwyraźnieodróżniałysięod
pozostałychpodwórkowychkolegów.Takjakichojcowie,
one również mogły włożyć odświętne ubranie. I choć
matki szczególnie często wrzeszczały wtedy z okien, aby
się nie marasili
, i załamywały ręce, gdy nowe
galoty
rozdarły się na gwoździu, a w rajstopach
poleciała laufka
, górnicze dzieci trzymały wysoko
głowy, bo w Barbórkę byli o niebo lepsi od reszty
bajtli
Jeszcze większą zazdrością pałaliśmy do nich
wieczorem, bo gdy my musieliśmy iść spać, rodziny
górników dopiero szykowały się na zabawę do karczm
piwnych.
Potem przez kilka dni po placach snuły się opowieści
ozabawach,pieśniachismacznymjedzeniu.
Wtedyjakośniepotrafiłamskojarzyć,żetesamedzieci,
częściej niż inne, zostawały sierotami, a pyrlik
i żelosko
na czako odświętnie ubranych górników
częściejwidywałampodczaspogrzebówniżBarbórek.
–Zabiorędzieci–mówiAnia,dotykającdłoniąmojego
czoła.–Pójdziemyzobaczyćuroczystości,atysięjeszcze
połóż.Cośmisięzdaje,żenadalmaszgorączkę.
–Pójdęzwami–deklarujępośpiesznie,bonagleczuję,
żeniemogęzostaćterazsama.Najbardziejzewszystkiego
bojęsięciszy,któramnieotoczy.
Aniakręcigłową.
– Nie możesz wychodzić ani na spacer, ani do
teściowej,jestzimno,musiszterazosiebiezadbać.
Po co? – mam ochotę odpowiedzieć, ale w tej samej
chwili zerkam na Gosię, która nadal siedzi za stołem
z błyszczącą i lepką od cukru buzią. Choć dla jednego
dzieckamuszępozostaćdobrąmatką.
–Dobrze,idźcie–zgadzamsięszybko,abyniezmienić
zdania. – I zerknijcie na niebo, czy przypadkiem nie robi
się już różowe. To przecież najwyższy czas, aby aniołki
zaczęłypiecpiernikinaświęta.–Silęsięnauśmiech.
***
Nie słucham próśb Anny i gdy wychodzą, zamiast się
położyć,bądźchoćzająćczymśniewymagającymwysiłku,
zaczynam się krzątać po kuchni. Postanawiam sobie, że
dziś przygotuję Władkowi obiad, jakiego nie jadł od
tamtegodnia.
Mam nadzieję, że jeśli przyjechał Józef, mąż po pracy
niepójdziedomatki.
Zaciskając z bólu zęby i wciąż powtarzając sobie, że
najwyższy
czas
zapomnieć,
zaczynam
przeglądać
zawartość szafek i szuflad. Niewiele w nich jest. Na
talerzyku pod oknem leżą jeszcze żeberka, które wczoraj
przyniosłaAgnes.
Mamnadzieję,żedziśzokazjiDniaGórnikabędziesię
z Leszkiem bawić na jednej z biesiad. Mam nadzieję, że
się w końcu uśmiechnie. Nie mogę patrzeć na jej smutek,
bolimniechybabardziejodwłasnego.
Znajduję ziemniaki, słoik kiszonej kapusty i odrobinę
boczku.Wystarczy,abycośprzygotować.Podsuwamsobie
stołek bliżej pieca, siadam i zaczynam obierać ziemniaki.
Gdy już się gotują w garnku na blasze, kroję kiszoną
kapustę,zalewamwodąistawiamobokziemniaków.Musi
byćmiękka.
Boczekzcebuląteżjużsiępodsmażanapatelni.
Za chwilę trzeba będzie to wszystko razem połączyć,
ugnieść tłuczkiem, tak żeby powstała gładka masa.
Panszkrautgotowy.
Jeszczetylkotrochępracy.Trochęwysiłku.
Zawiele.
Zasłaniam twarz. Znów odpływam, nie potrafiąc się
wydostać ze smutku, który mnie ogarnia. Słyszę, jak
kapusta kipi. Woda spadająca na piec skwierczy
ostrzegawczo. Czuję smród przypalającego się boczku
iniepotrafięsięzmusić,abyratowaćobiad.
Nawet nie miał imienia. Władek nie pozwolił mu go
nadać,mówił,żetakbędziemijeszczetrudniej.Niewiem,
czymiałrację.
Do kogo był podobny? Jakie miałby włoski? Jakie
oczka?CzybyłbytaksamogrzecznyjakGosia?
Władek miał mu wyszykować kołyskę po siostrze,
pomalować na nowo. Ja chciałam uszyć kołderkę
i poduszkę. Nawet mam już materiał. Zielony jak nasz
byfyj.Niezdążyliśmy.
Zaciskam dłonie w pięści, gniotę mój pusty brzuch.
Dziurawewnątrzmniewcalesięniegoi.
–Zosiu!Zośka!
Podnoszę głowę. Władek stoi przy piecu. Ledwie go
widzę.Wokółsnujesięszarydym.
–Spaliłaśpatelnię!–krzyczy.
Nieprzytomnie patrzę, jak wrzuca do wiadra rondel
zjegozawartością.Ściągagarnkizkapustąiziemniakami.
Nie potrafię myśleć. Nie wiem, co się stało. Przecież
pilnowałam.
Kaszlę.Ostrydymgryziewgardło.
– Nie czułaś? – Władek odwraca się do mnie i patrzy
zwyrzutem.Przechylasięponadstołem,otwieranaoścież
okno.
Zimnypodmuchuderzawplecy.Przytomnieję.
– Przepraszam – mówię cicho. Chyba zbyt cicho, aby
usłyszał.
Wstaję z ryczki i zerkam do miski, w której wciąż
skwierczy spalony boczek. Smród, że aż mdli. Schylam
się. Chwytam za uchwyt patelni, chcę ją wyciągnąć,
spróbować coś jeszcze uratować. Natychmiast upuszczam
zpowrotem.
–Cotyrobisz!
Władek podnosi mnie za ramiona, obraca do siebie.
Zamiast na niego zaskoczona patrzę na dłoń, na której już
siępojawiaczerwonapręga.
– Zośka! Musisz przestać, słyszysz? – Szarpie mnie. –
Musiszwkońcudonaswrócić.
–Dziśchciałam.
Takbardzochcęmupowiedzieć,żetenobiadmiałbyć
specjalnie dla niego, że gdyby Anna mi nie zabroniła,
poszłabymzaopiekowaćsięjegomatką.Niewypowiadam
anisłowa.
Władek zamyka na chwilę oczy, a potem, wciąż
trzymającmniezarękę,prowadzidodrzwiwejściowych,
przy których stoi wiadro z wodą. Wkłada do niego moją
poparzoną dłoń. Przykucam. On przy mnie. Zimna woda
przynosiulgę.Robimisiędziwnielekko,sennie.
– To był też mój syn. – Głos Władka jest twardy. –
Obojętne,comyślisz,kochałbymgojakGosięiteżmnie
bolito,cosięstało.
Zagryzamwargi.
Cotozasłowo?Boli.Terazbolimnieręka.Jakmożna
toporównać.Jakmożnaużyćtegosamegookreślenia?
–Tobyłteżmójsyn.Amnieniktniepozwalanałzy.
Wstaje i odchodzi. Siada przy stole, znów czuję
powiewzotwartegookna.Lodowaty.
–OnmiałnaimięFranek–mówię.
Władek patrzy na mnie. Z bezsilnością, która kraje mi
serce.
–Franuś–powtarzaiwyciągaprzedsiebieręce.
Niepotrafięsiępodnieść.Wiem,żenogimnieteraznie
uniosą, więc sunę na kolanach, czołgam się w ramiona
męża.
***
– Nie możesz jej stąd wyrywać. Ona nie jest
szrankiem
,którymożnaprzestawić.
Józefpatrzynamnietak,jakbywłaśniezobaczyłducha,
Zaleskateżwyglądanazaskoczoną.
Od kilku dni zbierałam w sobie siły na tę wizytę. Na
rozmowę,którąuznałamzakonieczną.
Dziś, mimo protestów Władka, zmusiłam go do tego,
abyśmy odwiedzili Zaleską. To, co mam do powiedzenia,
mówię, gdy tylko Józef otwiera nam drzwi. Potem
rozmowa mogłaby się potoczyć nie po mojej myśli.
Mogłobymizabraknąćodwagi.
– Jak się czujesz? – W pytaniu słyszę autentyczną
troskę.
– Dobrze – odpowiadam, choć samo wspomnienie
przyczyny, dla której mój szwagier zadaje to pytanie,
sprawia,żekolanazaczynająmidrżeć.–Natyledobrze–
dodaję,uważając,abymójgłoszabrzmiałtwardo–żena
powrót mogę się zająć matką. Nie ma potrzeby, abyś ją
stądzabierał.
Wiem, że moje słowa uderzyły w Zaleską. Chyba
pierwszy raz usłyszała, jak zwracam się do niej w ten
sposób. Matka. Nie Zaleska, nie teściowa, ale właśnie
matka.
Patrzę na jej skuloną na wózku postać. Trudno poznać
wniejtęgąiwiecznierumianąkobietę,którąbyłajeszcze
niedawno. Jej policzki się zapadły, ramiona skurczyły.
Palce, którymi wszystkim groziła, teraz przypominają
wysychającegałązki.Takazmianawciąguzaledwiekilku
miesięcy.
Zaczyna mi się kręcić w głowie. Nie chcę, aby
zauważyli,więctakszybko,jaktylkomogę,podchodzędo
stołu i siadam na krześle. Władek usadawia się obok
matki.Kładziedłońnajejkolanach.
Z torby, którą wciąż trzymam w ręku, wyciągam
owiniętypapieremtalerz.
–Upiekłamsernik–mówię,bomocnowierzęwto,że
przy kawałku ciasta nawet najtrudniejsze słowa stają się
łatwiejsze do przełknięcia. Podświadomie czuję, że
dzisiejszegopopołudniapadnieichwiele.
Józef wyciąga z byfyju talerzyki. Rozkładamy je na
stole.
–DlaczegoniewzięliścieGosi?–pyta.
Wiem, że lubi swoją bratanicę. Okazuje to w jedyny
możliwy sposób. Przysyłając paczki. Józef nie wie, że
Władek oddaje matce wszystko, co w nich jest, a lalka,
miśimiękkiszalikzesrebrnąniteczkąleżąnagórzeszafy.
NiemamsercadawaćtychrzeczyGosi.Władkabolałoby,
gdybyprezentyodwujkastałysiędlaniejmiłązabawką.
–Gosiajestumojejmatki.Możepotemponiąpójdę.
– Potem? – Józef siada za stołem i przygląda mi się
uważnie.Czeka.
Bioręgłębokioddech.
– Poradzimy sobie – zaczynam. – Nie musisz jej
zabierać.
Wciąż patrzę na Józefa, zastanawiając się, czy
właściwie odbierze moje słowa. Czy nie uzna, że nie
chcemy, aby się opiekował matką, bo jest dla nas tylko
ubekiem, komuchem, kimś, komu trudno podać rękę, a co
dopierooddaćmatkęwopiekę.
–Będziemiałalepiejniżtutaj.
–Wiem–odpowiadamszczerze.
Wystarczy spojrzeć na Józefa, aby wiedzieć, że
miejsce,wktórymmieszka,pewnieostokroćprzewyższa
to,wktórymsięterazznajdujemy.–Aletoniebędziejej
dom.
Zerkamnateściową.Chciałabym,abyzabrałagłos,aby
powiedziałacokolwiek,aleonapatrzywokno,jakbycała
rozmowazupełniejejniedotyczyła.
– Czyli ty też uważasz mnie za takiego ciula, który
nawetwłasnąmatkąniepotrafisięzaopiekować?
Zaciskam zęby. Obaj są jak dwie krople wody. Dumni
jakpawie.Zacięciwbezsensownejzłości.
– Zostaw ją tutaj – mówię może nazbyt głośno. – Ty
zamieszkajbliżej,jeślichcesz.
Cisza. Nawet mnie zaskakuje propozycja, którą
rzuciłamJózefowi.
– Lepiej dla nas, gdy nie musimy się oglądać zbyt
często–Władekmruczypodnosem.
Józefpowoliodwracasięwkierunkubrata.
– Ty mnie ściągasz z Warszawy tylko wtedy, kiedy
wpadaszwkłopoty,co,braciszku?Tylkowtedyjestemtu
wampotrzebny.
–Tylkorazciępoprosiłemopomoc!
– Dwa razy. Zapomniałeś o Leszku. – Józef uśmiecha
siękpiąco.
– Tak pomogłeś, że kilka dni później znalazł się na
milicji.Ciąglejestwzywany.
– Dobrze wiesz, że robią tak ze wszystkimi, którzy
wrócilizkopalń.Przeceniaszmojemożliwości.
Zerkam na Zaleską. Przygląda się bezradnie kłótni
swoich synów. Kolejnej kłótni. Robi mi się jej żal.
Zabrałabym ją stąd. Niechże w końcu wykrzyczą sobie
wszystko.Wyciągnąbrudy.
Nie mamy dokąd pójść. Przecież nie zniosę ją po
schodach.Musimysłuchać.
–Dlaczegowciążstajeszminadrodze?Myślisz,żenie
wiem, z jakiego powodu nie potrafię zdobyć dla nas
mieszkania w godnych warunkach, dlaczego musiałem
uczyć Kisielewicza? Odkąd się pojawiłeś, wciąż się
dziejecośzłego.
–Tymnieopomocpoprosiłeś!Japowojnienawetnie
wiedziałem,czyjeszczeżyjesz.
–Wiem!–Władekkrzyczy.–Wiem!Izapłaciłemcijuż
zapomocwielokrotnie.
–Jesteśidiotą–mówiJózefspokojnie.Bojęsięsłów,
które mają zostać wypowiedziane bardziej, niż gdyby je
wykrzyczał. – Gdybym chciał, żebyś zapłacił, oboje
z Paulkiem gnilibyście już w więzieniu. Za ulotki, za
książki.
– To drobiazgi. Zresztą już niczego nie robimy. Zośka
spaliłaksiążki.
Czuję, jak twarz zaczyna mi płonąć. Chciałabym to
przerwać,niewiemjak.
– Za mniejsze drobnostki wsadzamy. Masz pod nosem
brataubekairobisztakierzeczy.Naprawdęjesteśgłupcem
albo…
–Albo…?
–Alboczujesz,żejestemtwoimbratemibezwzględu
nawszystkowciążcięchronię.
Władek blednie. Widzę, jak złość zmienia się w ból.
Ostatnie słowa Józefa otworzyły jakąś starą, ale wciąż
niezagojonąranę.
– Zostawiłeś mnie. Nie miałem ojca. Byłeś mi
potrzebny.
Przez kilka chwil w pokoju słychać jedynie ciężki
oddechZaleskiej.
– Wyjechałem, bo wierzyłem w coś, czego tu nie
akceptowano.Wciążwtowierzę.
– I ta wiara każe ci donosić na porządnych ludzi? Ta
wiara każe ci pracować w bezpiece? Takiego świata
chcesz?
Józefzamykaoczy.
– Nie zawsze można wyjść z rzeki, do której się
weszło.Nawetjeśliwodazrobiłasięlodowata.Damwam
pieniądze.Zapłaćjakiejśpielęgniarce,niechpomożeZosi.
Tylechybapozwoliszmizrobićdla…matki.
Józefpowoli,nieśpieszącsię,podchodzidowieszaka,
ściąga z niego płaszcz i czapkę. Musi być pewny, że nikt
jużnicniepowie.
Dźwięk zatrzaskujących się drzwi nie przynosi ulgi.
Jestem zupełnie odrętwiała. Nie potrafię spojrzeć na
Władka ani na Zaleską. Nie powinno mnie tutaj być –
wciąż tłucze mi się po głowie ta jedna myśl – nie
powinnam słyszeć tej kłótni. Słowa, które padły, nie były
przeznaczonedlamoichuszu.
Kolejny trzask drzwi. Władka nie ma w pokoju.
Dobiegam do okna, za sobą słyszę jęki Zaleskiej, która
próbuje podjechać bliżej. Wózek wciąż przysparza jej
trochę kłopotów, a okno jest zbyt wysokie; i tak niczego
niedojrzy.
–Józef!–słyszęwyraźniekrzykWładka.Uszczelnienie
oknakocamiizmiętymigazetaminiedajewiele.
Mój mąż stoi pośrodku podwórka. Białego od
sypiącegowciążśniegu.
–Wracasię?–pytaZaleska.
Kręcęprzeczącogłowąizaciskampięści,czekając.
–Wróci.
Chcęjejwierzyć.Wkońcutojejdzieci.Musidobrzeje
znać.
Plac pozostaje pusty. W kilku oknach palą się światła,
widzęgłowyzerkającezzafiranek.Tuwszystkodziejesię
publicznie. Największe rodzinne dramaty rozgrywają się
przedwidownią.Jakwkinie.
Zejdęnadół.WezmęWładkazarękę.Niechtaksamnie
stoi. Wrócimy tutaj, do Zaleskiej. Matka musi mieć dziś
przysobiechoćjednegozsynów.
Odwracamsiędoniej.
–Wrócił–uśmiechasię.
Bezzębne dziąsła starej kobiety odpychają i wzruszają
jednocześnie,aledenerwujemniejejupór.
Nie, chcę jej powiedzieć, ale gdy znów przelotnie
zerkam przez okno, widzę dwóch mężczyzn wpadających
sobiewramionajakdzieci,jakprzyjaciele.
– Wrócił – łamiącym się głosem uspokajam Zaleską
i odchodzę od okna. Ta chwila ma pozostać tylko w ich
pamięci.
Marzec1949
–
M
ama.Tata.
Gosia siedzi na kolanach Antka i ogląda rozsypane na
stolefotografie.
–Ato?–Antekwskazujenakolejnąosobęnazdjęciu.
Gosiazastanawiasięchwilę.
–Oma!
–Atu?–Antekznównakogośwskazuje.
–Opa
–Atokto?
–Babcia–odpowiadaGosia.
Śmiejemysię.Gosianigdynieużywaimion.Jestzato
omaibabciaijużwiadomo,czychodziomojąmatkę,czy
matkęWładka.
Gdybyświatmógłpozostaćtakprostyjaktenwidziany
oczymadziecka.Małgosięniedziwiąróżnice.Dlaniejto
normalne,żeomauczypacierzaponiemiecku,ababciapo
polsku. Obie są przecież tak samo kochane. Obie są tak
samoważne.
Nasześlubnezdjęcia,te,naktórychwszyscystoimyna
tledomów,jedynejakieocalało,oglądałajużchybazesto
razy. Lubi przyglądać się maleńkim postaciom zbitym
ciasno,takabyfotografmógłwszystkichująćobiektywem.
Wraz z nią na powrót przypominam sobie tamten maj.
Ciepłomiodtychwspomnień.
–Dlaczegoniemieliściewesela?
Pytanie Antka zaskakuje mnie, przecież nie był już tak
mały,abytegoniepamiętać.
– Przecież mieliśmy – mówię, unosząc głowę znad
miskizcebulą,którąwłaśnieobieramznadgniłychskórek.
– Był kościół, a potem rząd stołów na placu między
domami.Pamiętamteżjedzeniegotowanewnaszejkuchni.
Niepamiętamtańców,zabaw.Niebyłowesela.
Marszczębrwi.
–Toniebyłczasnawesela.Zbliżałasięwojna.
Antka chyba ta odpowiedź nie zadowala, bo nadal
patrzynamniewyczekująco.
–Jabymsiębawił,gdybymwiedział,conadciąga.Nie
marnowałbymanichwili.
PrzytulamGosię,którawłaśniewgramoliłasięnamoje
kolana, i całuję ją w czubek głowy. Jej włosy pachną
rumiankowymszamponem.Francuskim,odJózefazpaczki.
–GdybyłamwPszczynie–przypominamsobiepewną
historię–jednazmoichkoleżanekdostałazaproszeniena
wesele kuzynki. Nie pamiętam, który to był rok, może
czterdziestydrugi.Wróciłaprzygnębiona.Zupełnierozbita.
Dopierojakiśczaspóźniejopowiedziałami,żenaweselu
pojawili się też dwaj bracia panny młodej. Starszy służył
w wojsku polskim, młodszy w niemieckim. Pokazała nam
nawet zdjęcie, na którym dziewczyna w białej sukience
obejmuje dwóch mężczyzn w mundurach walczących ze
sobąarmii.Obajśmiejąsiędosiebie,ściskającdłonie.
–Acotomadowaszegowesela?
– Z opowieści koleżanki wynikało, że krótko po
zrobieniu zdjęcia rozgorzała kłótnia między braćmi.
Wystarczyła wódka i zbyt wiele rozluźnienia, aby każdy
zacząłmówić,conaprawdęmyśliodrugim.Wobrzucanie
się nawzajem pretensjami włączyły się całe rodziny. Pan
młody trzymał stronę jednego z braci, panna młoda
drugiego.Omalniedoszłodorozstania.
–Aletyniemaszdwóchbraci.
–Alemamniemieckąrodzinę,mężaPolakaiteściową
wdowę po powstańcu śląskim. Mamy w rodzinach
kuzynów, którzy Hitlera traktowali przed wojną jak boga,
i takich, którzy pluli pod stopy tym noszącym wąsiki na
jego podobieństwo. W takim tyglu pozwolić ludziom
wypićzadużowódki,pozwolićimrozmawiać,bawićsię
wspólnie,tojakposadzićwszystkichnabombie.Nigdynie
wiadomo,kiedywybuchnie.
Widzę, że Antek zastanawia się nad tym, co
powiedziałam. Wiem, że na pytanie, które mi zada, nie
będziełatwejodpowiedzi.
– Trzeba było zaprosić tylko tych, z którymi się
zgadzaliście. Których lubiliście. Trzeba było stanąć po
którejś stronie. Wtedy miałabyś wesele. – Mój brat
przeszywa mnie ostrym spojrzeniem. Ma skupioną twarz,
pełnąbuntu,którydopadaprawiekażdegowjegowieku.
–Tojakztwoimiciastami.–Próbujędobraćsłowa,tak
aby Antoś dobrze zrozumiał. – Możesz nie lubić któregoś
zeskładników,aleitakmusiszgododać,botylkowtedy,
gdy niczego nie będzie brakowało, wypiek się uda. Jeśli
nie ma goryczy, ciasto jest za słodkie, a ludzie tutaj nie
lubiązbytwielecukru,bomdli.Rozumiesz?Żyjącwtakim
miejscu, trzeba umieć akceptować. Nie wybierać, tylko
ostrożniemieszaćwszystko,wtedyjestdobrze.
Antkowirozbłyskująoczy.
–Tychteżwrzucimydogarnka?
– Pana Harasimowicza i jemu podobnych? Pewnie, że
tak–przytakuję.
–Brzuchynasrozbolą.
–Nie.–Wyciągamrękęiprzeczesujęmuwłosytakjak
wtedy, gdy miał kilka lat. – Oni też połączą się z resztą,
trzebatylkotrochęczasu.
– A jeśli to ciasto wyjdzie niesmaczne? – jednak nie
dajezawygraną.
– Nigdy nie będzie tak, żeby wszystkim smakowało.
Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie krytykował. A teraz
weźGosięnaspaceridajmiskończyćrobotę.Tojednak
ważniejszeniżwesele,któregoniebyło.
Antek się krzywi. On chciałby jasnych odpowiedzi.
Jeszcze nie dostrzega mostów, które łączą drogi. On
chciałbywybraćtylkojedną.
Kwiecień1949
O
dkądstosunkiWładkazJózefemsiępoprawiły,mójmąż
na nowo zaczął poruszać niebo i ziemię, aby zdobyć dla
nas inne mieszkanie. Znów szuka dojść, puka do
przeróżnych drzwi. Nowe domy budują się w każdej
z
dzielnic
miasta.
Dla
pracowników
zakładów
chemicznych,dlahutników,górników,przodowników,aco
dlanas?Czyjużdokońcazostaniemywnorzebezwygód?
Czytuspędządzieciństwonaszedzieci?
Na razie udało się zamienić mieszkanie matki. Razem
z Antkiem zajmują teraz jedną izbę naprzeciw Zaleskiej.
Małą,alebezwspółlokatorów.
Większośćczasuspędzamwłaśnietam.Józefdotrzymał
słowa i przysyła pieniądze na pielęgniarkę, która ma
pomagać. Nietrudno teraz o chętne kobiety, trudno
natomiast znaleźć odpowiednio troskliwą, a jednocześnie
gotową znosić niełatwy charakter mojej teściowej. Do
mnieprzywykła.Jakośsiędogadujemy.
Dziś jednak zostaję z Małgosią u siebie. Zbliżają się
święta,trzebaumyćokna,zmienićpościel,zrobićpranie.
–Zostawto!–Annastajewdrzwiach.–Praniezrobisz
później.Pójdziemypobaziedopalmy.UbierzMałgosię.
Zerkam na moje dziecko, które już od dłuższego czasu
bawi się w pociąg rozsypanymi na podłodze guzikami,
tymi,którekiedyśWładekprzywiózłzwojny.Większości
nieudałomisięsprzedać.
– Nie chce mi się – odpowiadam. – Popatrz, ile mam
roboty,ajutroznówmuszębyćzteściową.
Ania macha ręką i zupełnie mnie nie słuchając,
podchodzidoGosi.
– Choć, włożymy sweterek i razem z mamą i Ignasiem
pójdziemynaspacer.
Gosia natychmiast wstaje i przytula się do nóg cioci.
Uwielbiają.Mojedzieckomaszczęście,żeotoczonejest
ludźmi,którychkocha.
– Nie marudź, tylko się zbieraj. – Ania śmieje się do
mnie.
–Sąsiedziobgadająmniezabrudneokna.
–Och,wkońcurazdotrzymaszmitowarzystwa.
Przyjaciółkapuszczadomnieoko.Aniarzadkomazły
nastrój, ale widzę, że dziś promienieje. Wiem, że jeśli
zniąniepójdę,niedowiemsię,cojesttegoprzyczyną.
***
Zimawtymrokubyładługa,dopieroniedawnostopniał
śnieg. Trudno jest znaleźć gałązki, które wypuściły już
pączki. Idziemy na gruzowisko po zburzonych zakładach
mięsnych. Niedaleko płynie rzeka, powinno być łatwiej
cośznaleźć.
Ignaśwspinasięporozrzuconychcegłach,podciągając
jednocześnieMałgosię.
–Tamsąładne!–woładonas.–Duże.
PrzypominamiAntkawjegowieku.Iskierkazwiecznie
poobdzieranymi kolanami. Z burzą rozczochranych
włosów. Gosia w wełnianej sukieneczce i loczkach
opadającychnaplecywyglądajakmałaksiężniczka.Udały
namsiędzieci.
–Chodź,zerwiemyjeszczete.
Aniapodajemirękę.
– Zwariowałaś, naprawdę – narzekam, gdy z trudem
pokonuję piętrzące się sterty gruzu. Tak naprawdę jestem
wdzięczna, że mnie wyciągnęła. Że dzięki niej mogę dziś
poczućwsobiemłodość.
Gdywkońcuudajenamsięzdobyćodpowiedniąilość
bazi, a nawet kilka gałązek bukszpanu, siadamy na
schodkach, które teraz już do niczego nie prowadzą,
iwybuchamyśmiechem.
Niewiem,cojestprzyczynątejwesołości,możesama
niedorzeczność pomysłu spędzenia dnia na poszukiwaniu
bazi.Amożecoświęcej…
–Powieszmiwkońcu,cosięstało?–pytam.
Aniaprzestajesięśmiaćiwyciągaprzedemnąrękę.
Naśrodkowympalcubłyszczyzłotypierścionek.
–Paulekmisięoświadczył.Zgodziłamsię.
Mówicicho.Widzęogromnewzruszeniewjejoczach.
Przytulamjązcałejsiły.
– To wspaniale – mówię jej do ucha. – Na pewno
będziecieszczęśliwi.
Anianigdynienarzekała.Zawszedzielniepokonywała
przeszkody, które piętrzyło przed nią życie. Wiem, że
nawet ona potrzebuje wsparcia. Musi mieć kogoś, kto
pozwoli jej choć na chwilę odpoczynku, zaprzestania
ciągłejwalkiolepszylosdlaIgnasia.Paulekjejtoda.Jest
taksamopełenszalonychpomysłów,buntuiwiary,żejuż
niebawemnadejdąlepszedni.Będądlasiebiewsparciem.
Jeszcze długo siedzimy na gruzowisku. Gdy w końcu
wracam do domu, przez chwilę waham się, czy aby na
powrótniezająćsięsprzątaniemdomu.
– Czyste okna niczego w życiu nie zmieniają –
przypominamsobiesłowaAniizamiastnalewaćwodydo
baliinakolejnepranie,siadamzGosiązastołemirobimy
palmęnajutrzejsześwięto.
Gdy Władek wraca z pracy, nie mówi ani słowa na
bałagan panujący w domu. Je obiad, a potem aż do
późnegowieczora,opowiadającsobieonaszychdrobnych
i dużych sprawach, obserwujemy, jak rośnie nasza
córeczka.
Luty1950
G
osia znów jest chora. Jak nie kaszel, to gardło, jak nie
gardło,toznówucho.Bolijątak,żeprzezwiększośćnocy
nie spała. Obie nie spałyśmy. Wiem, że małe dzieci
chorują,alewiemteż,żebrakwilgociigrzybanaścianie
napewnobyjejpomógł.
Władekrobiwszystko,cowjegomocy,alejaknarazie
niewidaćwperspektywiezmian.
Kilka dni temu znów była u nas kobieta z urzędu. Tym
razemzmieszkaniówki.Nawetucieszyłamsię,żeprzyszła
akurat wtedy, gdy Gosia była chora, może widok
gorączkującegodzieckawczymśpomoże.
– Potrzeby są ogromne – powiedziała, gdy po
obejrzeniu izby i zadaniu kilku standardowych pytań
poczęstowałam ją kompotem. – Wiele rodzin żyje
wskrajniezłychwarunkach.Państworobi,comoże.Widzi
pani,ilesiębuduje.
Przytakuję i znów się cieszę, że nie ma przy tej
rozmowie Władka, on ma inne zdanie na temat tego, co
robipaństwo.
–Częstochoruje?–pyta,patrzącnaGosię.
–Ostatniocorazczęściej–mówięzgodniezprawdą.
Kobieta wzdycha i głaszcze małą po włoskach. Jest
miła. Ale co znaczy jedna przychylna nam urzędniczka
w całym wielkim systemie, od którego zależeć będzie to,
czy się stąd wyprowadzimy. Nic nie poradzimy, trzeba
czekać.
Dziśteżczekam.DlaodmianynaAgnes,którapopracy
miała przyjść posiedzieć przy Gosi. Ja muszę pobiec do
Zaleskiej.Dziśdzieńkąpieli.
Moja siostra spóźnia się już pół godziny. Być może
musiaładłużejzostaćwpracy.Bojęsię,żeniezdążę.
Słyszęstukotobcasówwsieni,apotemgłośnepukanie
dodrzwi.
–Nowkońcu–mówięzmałymwyrzutem.–Idopiero
terazdostrzegam,żeAgnespłacze.
–Leszekstraciłpracę.
Patrzę na nią oniemiała. Jak to? Dlaczego? Przecież
niewielu jest ludzi tak sumiennie wykonujących swoje
obowiązki.
Agnesciężkoopadanakrzesło.Zakrywatwarzdłońmi.
–Cosięstało?–dopytuję.
Wzruszaramionami.
– Nic. Wszystko było dobrze, normalnie jak zawsze.
Awczorajwezwaligodokadriwręczyliwypowiedzenie.
Ponoć nie wyrabiał normy. Bzdura! Zośka, on ją
przekraczał. To wszystko za to, że go wywieźli, za to, że
przeżył.
Agnesjestkłębkiemnerwów.Ramionajejdrżą.
To nie pierwszy raz, gdy Leszek ma problemy. Już
wcześniej był zatrzymywany i przesłuchiwany. Leszek
spędziłwgmachuurzędubezpieczeństwawieledni.Pytali
o Stalino, o ludzi, z którymi tam był. Imiona? Nazwiska?
Adresy?Takjakbyniemielitegoodnotowanegowswoich
aktach.Pytali,czyutrzymujeznimikontakt,czywpracyna
kopalni zna ludzi, którzy są wrogo nastawieni do obecnej
władzy.
Pamiętam, gdy zatrzymali go niedługo po ślubie i tym
feralnymkonflikciewhotelu.Agnesbyłaprzerażona.
– Chyba go nie bili? – wciąż zadawała nam to samo
retorycznepytanie.
–Acośmówił?
– Nie. Zaraz chciał tutaj przyjść. Wciąż tylko
powtarzał, że musi się z Władkiem widzieć. Ale śladów
niemiałżadnych.
– Jak nie miał, to nie bili – próbowałam uspokoić
siostrę, choć widziałam, że to nie te widoczne uderzenia
tworząnajgłębszeblizny.
Policzka, którego otrzymałam od gestapowca, już nie
pamiętam, ale dziś, w najmniej oczekiwanym momencie,
paraliżuje mnie tamta niepewność, co się stanie
w następnej minucie. Puszczą wolno czy może człowiek
rozpłynie się, zniknie gdzieś za piwnicznymi murami? Za
grubymiścianami,przezktóreniesłychaćjużnic.
Zmieniły się czasy, ale metody przesłuchujących
pewniewciążpozostałytakiesame.
– Poczekaj, aż przyjdzie Władek. Pójdziemy do was
i w czwórkę coś wymyślimy. Może Józef… – zaczynam,
ale milknę, bo już sama gubię się w tym, kto teraz jest
wrogiem,aktoprzyjacielem.Józefajeszczekilkamiesięcy
temu oskarżaliśmy o wszystkie nasze kłopoty. A jeśli
jednaksięniemyliliśmy?
Obejmuję dłońmi głowę. Za chwilę nikt nikomu nie
będzieufał,dotegodoprowadzinasnowarzeczywistość.
–Wyjeżdżamystąd.–Agneswycierazapłakaneoczy.
– Dokąd? – nie dociera do mnie oczywistość słów,
którewypowiedziała.
– Zośka, tu się nie da żyć. Popatrz tylko. – Omiata
spojrzeniem naszą izbę. – Jak długo jeszcze tu
wytrzymasz?
– Dokąd chcecie pojechać? – powtarzam pytanie
i czuję, jak serce zaczyna mi walić. Mam stracić kolejną
bliskąmiosobę?
– Do Niemiec. Zosia, chyba tam jest jednak nasze
miejsce.Niepotrzebnieobiewracałyśmy.
–Gdybyśniewróciła,niepoznałabyśLeszka.
–Gdybymniewróciła,niepoznałabymteżwieluinnych
rzeczy.
Zacięcie,któresłyszęwjejgłosie,każemisiębać.
– Ja nie żałuję – mówię, bo choć czasem są całe
tygodnie, gdy myślę o tym, o czym teraz mówi Agnes,
nigdy, ani przez chwilę, nie żałowałam podjętej
wPszczyniedecyzji.Tutajjestmójdom.
–Jutropójdędomagla,domatkiTrudy.Porozmawiam
z nią. Mam nadzieję, że Truda nam pomoże, gdy już tam
będziemy.
Zagryzamwargiażdokrwi.
– Jesteś zdenerwowana. Proszę, porozmawiajcie
zWładkiem.
Mojasiostrakręcigłową.
– Oni go tu zamęczą, zaszczują, nie chcę tego dla
mojegomęża.Zosiu,tambudujesięnowykraj.Lepszy.
Nie potrafię znaleźć słów, które teraz byłyby na
miejscu.
Długomilczymy,nawetnasiebieniepatrząc.Wkońcu,
gdyprzebudzonaGosiazaczynapłakaćiskarżyćsięnaból
ucha,obiezaczynamysięniązajmować.
Agnes podaje małej leki, ja szybko się ubieram. Może
jeszczezdążęchoćumyćZaleskąprzedsnem.Okąpielinie
majużmowy.
– Pójdę z tobą jutro do magla. Mnie matka Trudy zna
lepiej. Może jakoś pomogę – mówię, a potem szybko
wychodzę.Niechcę,abyAgneszobaczyła,jakbardzoboli
mniepomoc,którąoferuję.
Wrzesień1950
G
dy byłam dzieckiem, nie lubiłam dnia swoich urodzin.
Nie dlatego że nie chciałam dorastać. Tego akurat bardzo
pragnęłam. Nie lubiłam ich, bo nigdy nie spełniały się
mojemarzenia.
Gdy miałam kilka lat, chłopiec, z którym czasem się
bawiłam, pokazał mi książeczkę napisaną w jakimś
dziwnym, nieznanym mi języku. Były w niej kolorowe
ilustracje. Na jednej z nich zobaczyłam urodzinowe
przyjęcie.Nastolestałtortześwieczkami,azgromadzone
wokół niego dzieci trzymały w rękach prezenty, owinięte
kolorowymi wstążkami. Chłopiec, do którego należała
książeczka, był chory. Nie mógł wychodzić z domu.
Chodziłam więc do niego i za każdym razem otwierałam
książkęwłaśnienatejstronie.Gdybyniezmuszałmniedo
zabawy w wojnę, którą uwielbiał, mogłabym przez całe
godziny wpatrywać się w obrazek. Marzyłam, aby kiedyś
miećtakieurodzinyitakieprzyjęcie.
Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Rano przy
śniadaniu,wprzelociemiędzyczesaniemdługichwłosów
dziewcząt a nalewaniem zupy – jeśli cokolwiek jedliśmy
na śniadanie – mama składała mi życzenia. Prezentu
zazwyczaj nie dostawałam. Chyba że czegoś akurat pilnie
potrzebowałam.Parypończochalbozeszytudoszkoły.
I to właściwie był koniec urodzinowego „przyjęcia”.
Czasem tylko, gdy wracałam po szkole, ojciec pod byle
pretekstem zabierał mnie na strych i tam wsuwał do ręki
bombonaalbokawałekczekoladki.Tojednoznajmilszych
wspomnieńmojegodzieciństwa.
Gdy urodziła się Gosia, wiedziałam, że co roku będę
jej wyprawiać taki Geburtstag
, jakiego ja nigdy nie
miałam.
Dziś moja córeczka kończy cztery lata. Od rana gotuję
ziemniaki w mundurkach, kroję cebulę, ogórki, śledzie.
Będzie szałot. Antoś obiecał mi upiec tort dla Gosi,
a Władek zaraz po pracy ma odebrać od stolarza
zamówionyprezent–konikanabiegunach.
Gosia widziała kiedyś takiego w ochronce, w której
pracuje Agnes, i odtąd cały czas prosiła nas, abyśmy tam
z nią chodzili. Chętnie zapisałabym małą do grupy, którą
prowadzi Agnes, ale dla dzieci niepracujących matek
miejsc nie ma i nawet siostra nie była w stanie niczego
wtejsprawiezałatwić.
Jestempewna,żeucieszysięzprezentu.
Jateżjestempodekscytowanaiszczęśliwa.Organizując
przyjęcieGosi,spełniamwłasnemarzenie.Wkońcu.
WieczoremprzyjdzieAniazPaulkiem,AgnesiLeszek,
mojamatka,Antoś.Będzieciasno,aletonic.Jeszczekilka
dni temu myślałam, że całe przyjęcie urządzimy
uZaleskiej,abyionamogłaspędzićtendzieńzwnuczką.
Nie chciała. Na wszelkie nasze przekonywania przecząco
kręciłagłową.
Szkoda, że Helenki nie będzie. Rzadko przyjeżdża. To
zbyt daleko, a ona wciąż ma jakieś zajęcia. Spotkamy się
dopiero na Wszystkich Świętych, choć wtedy nie będzie
już z nami Agnieszki i Leszka. Termin ich wyjazdu zbliża
sięnieuchronnie.
JózefprzysłałGosiprezent.Pięknąlalkę,którazamyka
oczy,gdysięjąpołoży.
Płacząc przy krojeniu cebuli, myślę o tym, ile
przeżyliśmy przez te ostatnie lata. Ile się zmieniło, ile
jeszcze się zmieni. Teraz wszystko krąży wokół wyjazdu
AgnesiLeszka.NiezmienilidecyzjipodjętejprzezAgnes
tutaj,wtejkuchni,kilkamiesięcytemu.
Godziny rozmów nie przyniosły efektu. Leszek
kategorycznie zabronił Władkowi proszenia o pomoc
Józefa.
–Mójdziadekpracowałwkopalni,mójojciecijateż
od zawsze wiedzieliśmy, co będziemy robić. Zawsze
byliśmy dumni z tego, gdzie pracujemy – mówił
z ogromnym wzruszeniem. – Jeśli teraz to nowe państwo
manasząrobotęwdupie,tojaniebędęsięprosić.
I się nie prosił, tylko robił wszystko, aby ich decyzja
mogłazostaćzrealizowana.
Wyjadą i już nie wrócą. Granicę można przekroczyć
tylkoraz.
Wgardlemnieściska,gdymyślę,żemogęjużnigdynie
zobaczyć Agnes. Bo choć głośno mówimy o rychłych
odwiedzinach, o listach i paczkach, każda z nas wie, że
wszystko może potoczyć się zupełnie inaczej. Że tak
naprawdęmogęstracićukochanąsiostrę.
Dziś nie chcę o tym myśleć. Nie będziemy rozmawiać
oichwyjeździe.Onitaknadejdzie.
Kończę przygotowywanie szałotu. Już późno. Trzeba
wrzucićdogarnkazdobytecudemkiełbaskiinakryćstół.
– Gosieńko, pomożesz mi rozłożyć talerze? – pytam
solenizantki, która biega po izbie, machając rączkami,
jakbymiałaskrzydełka.
Jestrówniepodekscytowanacoja.Cochwilawdrapuje
się na stół i przykleja nos do szyby, aby sprawdzić, czy
Władekniewracajużzpracy.Wie,żegościeprzyjdą,gdy
tatuśwróci.
Przesuwam stół na środek izby i podchodzę do łóżka,
abywziąćleżącynanimwybiglowanyobrus.
–Tatuś,tatuś–piszczyGosiazamoimiplecami.
– Nie, maleńka, tata przyjdzie za godzinkę. Musisz
jeszczepoczekać.
–Tatuś.
Odwracam się, aby uspokoić Małgosię, i aż zamieram
wpółobrocie.
–Alemniewystraszyłeś–mówiędoWładka,którystoi
wdrzwiach.–Wogóleniesłyszałam,jakwchodzisz.
Władek podchodzi do mnie. Widzę, że chce mi coś
powiedzieć,jegooczysąniespokojne.
– Nie odebrałeś konika – szepczę, czując narastającą
złość.–Niezrobił?
Władek,dalejnicniemówiąc,bierzemniezaręce.
– Dali nam mieszkanie – mówi tak cicho, że choć stoi
bliskomnie,ledwiegosłyszę.
Otwieram usta, ale nie jestem w stanie wypowiedzieć
ani słowa. Boję się, że gdy zapytam, okaże się, że źle
zrozumiałam.Żetylkoźleusłyszałam.
– Dwa pokoje, oddzielna kuchnia. Łazienka i ubikacja
wmieszkaniu.
– Dla nas? – pytam i czuję, jak nogi się pode mną
uginają.
Władekobejmujemnie.Ściskamocnoigwałtownie.
–Jużsąfundamentyiparter,zarok,amożeiszybciej,
będziemy
się
wprowadzać.
Zośka,
jeszcze
rok.
Wytrzymasz,kochanie,wytrzymaszturok?
Płaczęjakdziecko.Władekgładzimniepopoliczkach,
ocierałzy,śmiejesięgłośno.
–Rok–powtarzam,obejmujęgozaszyjęicałuję.
–Mamo.–Czuję,jakGosiaszarpiemniezaspódnicę.
–Kiedyprzyjdzieoma?
Grudzień1950
K
ochanaSophie!
Tak długo nie miałam sposobności napisania do
Ciebie, że teraz boję się, że znów się zgubiłyśmy.
Przez ten czas tyle rzeczy mogło się u Ciebie
wydarzyć.Może,takjakmy,mieszkaszjużwzupełnie
innym miejscu. Może ten list nigdy nie zostanie
doręczony.
Blokada Berlina, którą przeżyliśmy, była dla nas
kolejnymciosem.Brakprądu,zamkniętedrogi.Gdyby
nie samoloty z żywnością, pewnie zdążylibyśmy
wszyscy powymierać z głodu. Wiesz, to przedziwny
żart historii, że z radością witaliśmy samoloty, tak
podobnedotych,którejeszczeniedawnozrzucałynam
bombynagłowy.
Terazzamiastbombbyłycukierki.
Mieliśmy szczęście. Zaraz na początku lutego udało
nam się przedostać do Bonn. Tam mieszka kuzyn
Wilhelma, który jakimś sposobem zdobył dla nas
potrzebnepapiery.
Zulgąopuściłamto,copozostałozmiasta,wktórym
przyszłam na świat. Chciałabym, aby zostały tam też
wszystkiewspomnienia,aletonietakieproste.Wciąż
budzą mnie nocne koszmary. Wciąż widzę ludzi
zprzeszłości.
Wczorajmogłabymprzysiąc,żenagłównejulicyBonn
widziałam Lijewskiego. Tak, tego starego człowieka,
doktóregoprzychodziłyśmyzsocjalemwPszczynie.
Pamiętasz, co się z nim stało? Ja nie potrafię sobie
przypomnieć.
Sophie,chybawkońculossiędonasuśmiechnął.
Na razie wynajmujemy maleńki pokój u kuzyna
Wilhelma.
Zaraz po naszym przyjeździe obaj wpadli na pomysł,
aby szyć buty. To śmieszne zajęcie dla mężczyzn, ale
jest szansa, że wszystko się uda i zostanę żoną
producentaobuwia.
Na razie jestem mamą, tak jak ty. W maju urodził się
nasz synek – Gustaw. Już wiem, jakie to uczucie.
Szczęście,któregoniedasięubraćwsłowa.
Będę się modliła, abyś otrzymała ten list i abyś
odpisałananiegojaknajszybciej.Terazpowinnobyć
łatwiejzkorespondencją.Zpaczkamiteż.
Napisz,couWas.Czyczegośniepotrzebujecie?Jaod
nowauczęsięrobićzakupy.Wsklepach,wktórychna
półkachjesttowar.
Zosiu,wciążniewiem,czydobrzezrobiłam,wysyłając
CilistodLanxa.Mamwyrzutysumienia.Bojęsię,że
coś popsułam. Myślę, że mu nie odpisałaś. Eryk już
nigdy więcej o Tobie nie wspominał, nie prosił
o kontakt. W ostatnim liście, który od niego
otrzymaliśmy, napisał, że poznał kobietę, z którą ma
nadziejęprzeżyćresztężycia.
Możeobojemacierację.Możewojennesprawynależy
zostawić na wojnie. W czasie pokoju wszyscy żyjemy
innymiwartościami.
Jesteśmądrąkobietą,Zosiu.ZawszepodziwiałamCię
zaniezłomnośćiwiaręwwypowiadanesłowa.
TęsknięzaTobą.
Kiedyśjeszczesięzobaczymy.Będęnatoczekała.
Gerda
Władek starannie składa list. Czytałam go tyle razy, że
teraz wystarczył mi widok jego oczu błądzących po
tekście,abymwiedziała,wktórymjestmiejscu.
To był właściwy czas. Zanim przeprowadzimy się do
nowego domu, zanim zaczniemy nowe życie, musimy
wyrzucićzsiebieprzeszłość.
Jeśli wystarczyło mi odwagi, aby przeżyć ostatnie
kilkanaście lat, musiało jej wystarczyć też na to, aby
opowiedzieć Władkowi o Lanxie. O kilku chwilach
zwątpienia,odylematach,którewówczasmnątargały.
Nie podjęłam żadnej decyzji, nie poprzedziłam tego
przemyśleniami. Po prostu akurat dziś, gdy zamiatałam
klatkęschodową,przyszedłWładekzlistemodGerdy.Ze
szczęścia rzuciłam mu się na szyję, tak bardzo bałam się,
żejużstraciłamjąnazawsze.
Boję się reakcji mojego męża. Boję się złości,
wyrzutów,smutkuwoczach,którekocham.Czekam,mnąc
nerwowo materiał wełnianej sukienki, którą dziś
założyłam, ale nie spuszczam wzroku. Patrzymy na siebie
przez chwilę. I chyba oboje zastanawiamy się, czy to, co
uwieranaszeserca,tojużbliznyczyjeszczerany.
–Byłaśwnimzakochana?
Słowa Władka uderzają jak otwarta dłoń, ale nie
przewracają.
– Nie – mówię szybko. – Choć nie wiem, czy wtedy
czasemtakmisięniewydawało.
–Onwtobiebył?
Potwierdzam.Przecieżzawszetowiedziałam.
Władekzagryzawargi.
–Todobrze.Dziękiniemubyłociłatwiejtowszystko
przetrwać.
Nie wiem, czy takich słów oczekiwałam. Wolałabym,
aby mnie nie usprawiedliwiał, aby nie widział w tym
niczegodobrego.
– Gerda ma rację – dodaje, zanim ja znajduję
odpowiedniesłowa,abyodpowiedzieć.–To,cozdarzyło
siępodczaswojny,minęłowrazznią.
Władek wyciąga do mnie rękę z listem. Biorę go od
niegoiwkładamdodużegopudła,wktórymleżąteżinne
listy, rodzinne pamiątki, pierwszy obrazek Małgosi, a na
samymdnie,owiniętawkuchennąściereczkę,leżybutelka
zbiedą.
Gdy wsuwam pudło pod łóżko, czuję narastającą ulgę.
Czywłaśniedziśkończysięnaszawojennatułaczka?Czy
wiatr,którynamitargał,wkońcuucichł?
Zamykamprzeszłość,chowamjągłęboko,alenigdynie
zniszczę. To pudło będzie z nami tam, dokąd zaprowadzi
los. Bo rodzina, aby mieć siłę, musi znać swoją historię.
Dobrą i złą, z chwilami szczęścia i godzinami smutku.
Trzebapamiętać,bobeztejpamięcinieistniejemy.
PodchodzędoWładka,którywciążstoinaśrodkuizby.
Wiem,żenamnieczeka.Wtulamsięwjegoramiona.Nie
potrafiępowstrzymaćuśmiechu,gdyczujęnajegokoszuli
zapach drukarskiej farby. Jest niczym znak rozpoznawczy,
zapewnienie,żejestemwewłaściwychobjęciach.Wtych,
które dają mi bezpieczeństwo i szczęście. W tych, które
kocham.
– Wojna się skończyła, już do niej nie wracajmy –
szepczemidoucha.
Odchylam głowę, aby na niego spojrzeć, uśmiecha się
ledwiezauważalnie.Wiem,żetylkojapotrafiędostrzecto
lekkie uniesienie kącików ust i nagły błysk w oczach.
Szorstkie dłonie wędrują po moich plecach, biodrach, aż
wkońcuWładekłapiemniewpasieiunosidogóry.
–MuszęiśćpoGosiędomamy,obiecałam,żezrobimy
pierniki – tłumaczę, udając, że chcę się wyswobodzić
iprzerwaćpieszczoty.
– Pójdziesz za chwilę – mruczy pod nosem i całując
mojąszyję,sadzanastole.
Śmieje
się,
gdy
na
podłogę
spadają
jabłka
zwywróconegokoszyka.
– Dziś chyba nie mogę – szepczę, choć dotyk Władka
sprawia,żejestmidobrze.
–Zosiu,jużczasnakolejnedziecko.Chcęmiećsyna.
Ściągaprzezgłowękoszulę.Wie,żeniepotrafięoprzeć
się sile jego ramion. Wie to od dnia, w którym wykręcał
zmoczony podkoszulek. W lany poniedziałek całe wieki
temu.
–Ajeśliznów…
Zasłaniamiusta.
–Jużniczłegosięnamnieprzytrafi!
Pewność, która rysuje się na jego twarzy, niezłomna
wiara w to, co mówi, sprawia, że się uspokajam.
Pozwalamuciecwszystkimzłymmyślom.
– Zosieńko, Zosiu. – powtarza Władek, zsuwając mi
znógpończochy.–Terazjużwszystkobędziedobrze.
Szałot–rodzajsałatkizpokrojonegośledzia,
ziemniaków,jaj,ogórkakwaszonego,cebuli,
skwarek,przypraw,musztardyimajonezu.
Moczka–potrawanaBożeNarodzenie,
przygotowywananaŚląskuzpierników,bakalii
imiodu.
Znananiemieckapieśńbożonarodzeniowa.
BüchsederPandora–puszkaPandory.
GrüßGott–niechBógbłogosławi;religijne
powitaniewjęzykuniemieckim.
Stalino–obecnieDonieck,miastonaUkrainie.
Hekele–potrawasporządzananazimno
zwymoczonegoipokrojonegośledziaoraz
ugotowanegojajka,kiszonegoogórka,cebuli,
zdodatkiempieprzuimusztardy.Najczęściej
podawanazpieczywem.
Panszkraut–kapustazziemniakami.
Pyrlikiżelosko–narzędziagórnicze.Skrzyżowany
pyrlikiżeloskowidniejąnagórniczychczapkach
(czako).
WarszawskieWydawnictwoLiterackie
MUZASA
ul.Marszałkowska8
00-590Warszawa
tel.226211775
e-mail:
Działzamówień:226286360
Księgarniainternetowa:
Wersjaelektroniczna:
,Bydgoszcz