Projekt obwoluty i okładki
ZOFIA LOTHOLC
Redaktor techniczny
KATARZYNA PASTERNAK
Korektor
AGATA BOŁDOK
( Copyright by Zbigniew Domarańczyk, Aleksander Perczyński, Warszawa
1979
WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI
WARSZAWA 1979
Wydanie I. Nakład 15000+260. Objętość ark. wyd. 7,19;
ark. druk. 8,56/Al. Papier druk. m/gł V kl. 70 g 82 ( 104. imp.
Oddano do składania w czerwcu, podpisano do druku i druk ukończono w
listopadzie 1979 r.
ISBN 83-212-0052-4
Cena zł 25.-
Druk: Białostockie Zakłady Graficzne, Białystok, .Al. 1000-lecia Państwa
Polskiego 2.
Zam. 1175/79 C-81
Pierwszy trop
Dla dziennikarza poranna praca w dzienniku telewizyjnym zaczyna się od
przeglądania serwisów agencji informacyjnych. TASS, Reuter, AFP, PAP- dalekopisy
tych agencji stukają prawie bez przerwy. Przez noc zbierają się całe sterty gęsto
zapisanych kartek.
Z biegiem lat czytanie agencyjnych depesz staje się nawykiem, przechodzi w
nałóg, bez zaspokojenia którego człowiek czuje się po prostu niedobrze. 21 kwietnia
1977 roku spotkaliśmy się w redakcji około dziewiątej rano. Jak co dzień zagłębiliśmy
się w depesze. Dziś trudno byłoby odpowiedzieć na pytanie, który z nas natrafił na te
kilka linijek tekstu. Zresztą to przecież nieważne. Depesza nadana przez agencję
Reutera brzmiała: „Dziś w Torquay (Wielka Brytania) rozpoczyna się konferencja
Grupy Bilderberg. Sesja trwać będzie trzy dni”. To było wszystko.
Co to jest Grupa Bilderberg? Tego żaden z nas nie wiedział. Przepytaliśmy
kolegów, ale również bez rezultatu. Sprawa wydawała się bez znaczenia, tym
bardziej ze w pozostałych agencjach nie znaleźliśmy na ten temat najmniejszej
nawet wzmianki.
W kilka godzin później zrewidowaliśmy jednak nasze zdanie. Z innej depeszy
Reutera dowiedzieliśmy się, że w tej maleńkiej miejscowości letniskowej na
brytyjskiej Riwierze, w hotelu lmperial, słynącym z doskonałej kuchni i oznaczonym w
bedekerze aż pięcioma gwiazdkami, zebrały się takie osobistości, jak: kanclerz
Republiki Federalnej Niemiec - Helmut Schmidt, były amerykański sekretarz stanu -
Henry Kissinger, David Aaron i Richard Cooper - dwaj wysocy funkcjonariusze
aktualnej administracji amerykańskiej, prezes grupy bankowej Chase Manhattan -
David Rockefeller, sekretarz generalny Organizacji Paktu Północnego Atlantyku -
Joseph Luns, jeden z przywódców brytyjskiej partii konserwatywnej - sir Keith
Joseph, wpływowy członek Komisji Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej - François
Xavier Ortoli, minister spraw zagranicznych Irlandii - Garett Fitzgerald, minister
finansów Francji - Willem Duisenberg oraz premier Szwecji - Björn Faelldin. W
uzupełnieniu depeszy agencja podała, że w hotelu Imperial zebrało się w sumie
około stu najbardziej wpływowych przedstawicieli Zachodu.
Kiedy szefowie rządów, ministrowie, funkcjonariusze wysokiego szczebla
aparatów rządowych czy też międzynarodowych organizacji spotykają się - nawet
tylko prywatnie - to trudno przypuszczać, że ich rozmowy ograniczają się do wymiany
zdań na temat pogody. Tym bardziej byliśmy zdziwieni, iż jedna z największych
agencji filmowych Visnews, doskonale znana ze swej operatywności i szybkości
działania, nie przekazała do Warszawy w - czasie trzydniowego spotkania
tajemniczej Grupy Bilderberg ani jednej, najmniejszej nawet migawki filmowej.
Zdecydowaliśmy przyjrzeć się bliżej tej sprawie. Oczywiście inicjatywa musiała
wyjść od nas. Poprzez dalekopisowe łącza wysłaliśmy do agencji Visnews krótki list z
prośbą o materiały filmowe z konferencji Grupy Bilderberg. Zaznaczyliśmy, że
interesuje nas absolutnie wszystko, czym agencja dysponuje.
W kilka minut później nasz teleks wystukał odpowiedź:
„Nie obsługiwaliśmy tej konferencji, ponieważ odbyła się ona w tajemnicy i nie
zezwolono nawet na sfilmowanie sali przed rozpoczęciem obrad. Przykro nam.
Pozdrowienia. John Tulloh.” Wyraźnie coś się tutaj nie zgadzało. „W tajemnicy”, o
której wiedział przecież cały świat. Co więc naprawdę wpłynęło na kompletny brak
zainteresowania agencji tą imprezą ?
Postanowiliśmy zwrócić się do konkurencji. I tu kolejna niespodzianka. Żadna
agencja filmowa ani też żadna agencja fotograficzna nie dysponowała dokumentacją
posiedzeń Grupy. Zewsząd napłynęły grzeczne odmowy, wyjaśniające zarazem, iż ta
„prywatna” organizacja - i tu różnica w nomenklaturze: u jednych Klub Bilderberg, u
innych Grupa Bi1derberg - odbywa swoje spotkania w całkowitej tajemnicy, nie
dopuszczając do siebie przedstawicieli środków masowego przekazu.
Sprawa stawała się coraz bardziej interesująca. Wciągnęliśmy się na dobre.
Zaczęliśmy od penetracji wszelkich dostępnych nam źródeł.
W literaturze światowej nie znaleźliśmy ani jednego monograficznego
opracowania tego tematu. Ta co najmniej dziwna wstrzemięźliwość również dała
nam wiele do myślenia. Szukając materiałów trafialiśmy tu i ówdzie na okruchy
informacji, które zestawione ze sobą zaczęły nam rysować obraz Klubu.
Różne były drogi uzyskiwania tych informacji. Od szperania po starych
rocznikach prasowych czy archiwach dokumentów politycznych, poprzez próby
rozmów telefonicznych z ludźmi, którzy mogliby coś na ten temat powiedzieć, aż po
drobne mistyfikacje, jak na przykład prośba do holenderskich linii lotniczych KLM o
przysłanie nam dokumentacji hotelu Bilderberg, która miała nam odpowiedzieć na
pytanie, czy to aby dość wytworne miejsce na spędzenie urlopu.
Mamy pełną świadomość, że nie potrafiliśmy odpowiedzieć na wszystkie
nasuwające się pytania. Nasza relacja na pewno nie jest kompletną monografią
Klubu Bilderberg. Nie pretendowaliśmy zresztą do uzupełnienia tej luki w światowej
literaturze politycznej. Jest to po prostu dziennikarski zapis z podjętego na własną
rękę śledztwa, w którym, jak się to okaże, nikt nam nie chciał pomóc, natomiast
wszyscy starali się przeszkodzić. I jeszcze jedna uwaga. W naszym tekście
zestawiliśmy jedynie bezsporne fakty, eliminując wszystkie te, których nie dało się
udowodnić. Nie ukrywamy też pytań, na które nie potrafiliśmy znaleźć odpowiedzi.
Aktorzy wchodzą na scenę
W jednym z numerów The Timesa znaleźliśmy krótką notatkę informującą, iż
Grupa Bilderberg ma w Hadze niewielkie biuro, w którym urzęduje sekretarz tej
organizacji, holenderski profesor Ernst van der Beugel. To był już jakiś konkretny
ślad: miasto i nazwisko.
Do pań z międzynarodowej centrali telefonicznej ludzie zgłaszają się z
różnymi, czasami także przedziwnymi, sprawami. Toteż nasz telefon z prośbą o
odszukanie w książce telefonicznej Hagi numeru jakiejkolwiek instytucji, która w
nazwie ma słowo „Bilderberg”, nie wzbudził większego zdziwienia.
- To jednak musi troszeczkę potrwać - poinformował nas miły kobiecy głos.
- Poczekamy!
Czekaliśmy kilkanaście minut.
- Jest hasło „Sekretariat Spotkań Bilderberg”. Czy panu o to chodzi?
- Znakomicie. Jaki numer?
- Czterdzieści sześć, dwadzieścia jeden, dwadzieścia jeden...
- Czy mogłaby pani nas połączyć?
- Oczywiście.
- Jak długo trwa oczekiwanie na Hagę?
- Około trzech godzin!
Patrzymy na zegarki. Jest dokładnie godzina 10 rano. Niedobrze. Koło
pierwszej może w biurze nikogo nie być. W Holandii przerwa obiadowa jest przecież
rzeczą świętą.
- Decyduje się pan?
- Tak! Tylko proszę błyskawiczną.
Ledwo zdążyliśmy podłączyć magnetofon do telefonu, kiedy zaterkotał
dzwonek.
- Pan zamawiał Hagę czterdzieści sześć, dwadzieścia jeden, dwadzieścia
jeden?
- Tak!
- Łączę. Proszę mówić.
Wciskamy włącznik magnetofonu. Taśma zaczyna się kręcić. W słuchawce
słychać jakieś trzaski. Po chwili odzywa się kobiecy głos.
- Halo?
~ Czy to sekretariat Grupy Bilderberg? Czy mówi pani po angielsku?
- Oczywiście, że mówię po angielsku. Tak, to Bilderberg Meetings.
Przepraszam, kto mówi?
- Aleksander Perczyński. Dziennikarz z Warszawy.
- Och, z Warszawy?
- Tak, z Warszawy, stolicy Polski.
- Och, z Polski?
- Tak, z Polski. Wie pani, taki kraj w Europie.
- Oczywiście, że wiem, ale nie spodziewałam się telefonu aż z Warszawy. - W
głosie naszej -rozmówczyni nadal wyraźnie daje się wyczuć zdziwienie. Po chwili
wahania opanowuje się jednak. - W czym mogę pomóc?
- Czy profesor Ernst van der Beugel nadal stoi na czele sekretariatu ?
- Tak.
- Chciałbym zadać mu parę pytań.
Znowu chwila ciszy, a potem pada pytanie typowe dla sekretarek, które chcą
jak najszybciej spławić niepożądanych klientów:
- W jakiej sprawie?
- Rzecz jasna, Klubu Bilderberg.
- Niestety, profesora nie ma w Holandii. Jest za granicą.
- Kiedy wróci?
- Nie wiem.
- A gdzie moglibyśmy go znaleźć?
- Nie podał adresu. Ale o jakie pytania panu chodzi ?
- Na przykład: jaki jest główny cel działania Klubu Bilderberg?
- Ułatwienie dialogu między Europą Zachodnią a Stanami Zjednoczonymi.
- Dialogu na jaki temat?
- Wie pan, spotkania „Bilderbergu” odbywają się co roku w różnych
miejscowościach.
- Proszę pani, wiem już dość dużo o Klubie Bilderberg, a ściślej mówiąc - o
zewnętrznych przejawach jego działalności. Interesuje mnie istota tego dialogu.
Dlatego szukam kontaktu z profesorem.
- Ale profesora nie ma. Proszę pana, na spotkania zapraszani są różni
ludzie...
- W jaki sposób są dobierani?
- Tym zajmuje się specjalny Steering Committee, który kieruje doborem
uczestników.
- Wedle jakich kryteriów?
- Och, to proste. Kiedy ustalony zostanie już temat spotkania, wybiera się tych,
którzy na tym się znają...
- Z czyich opinii korzystają członkowie Komitetu?
- Dobierają oni ludzi na podstawie własnego rozeznania. - Pani z Hagi jest już
wyraźnie zniecierpliwiona przeciągającą się rozmową. Czas najwyższy kończyć.
- Jakiego rodzaju materiałami informacyjnymi na temat spotkań Klubu
Bilderberg dysponuje sekretariat?
- Mamy broszurę na ten temat...
- Czy mógłbym ją otrzymać?
- Oczywiście, proszę przesłać list z adresem. Wyślemy ją panu.
- Z góry dziękuję. To byłoby już wszystko. Dziękuję pani za informację...
- To mój obowiązek. Pan mówił, że telefonuje pan z Warszawy, tak?
- Tak, z Warszawy. Do widzenia pani.
- Do widzenia panu.
To wszystko, co udało się wycisnąć. Nieco później, już z innego źródła,
dowiedzieliśmy się, że haski sekretariat spełnia zadanie czysto techniczne:
przygotowuje spotkania pod względem organizacyjnym, rezerwuje hotele, zapewnia
obsługę itp. Nie mamy żadnych podstaw twierdzić, że profesor Ernst van der Beugel
był obecny, tylko nie chciał z nami rozmawiać. Możemy jedynie się domyślać, że
sekretarce łatwiej było przeprowadzić tę rozmowę: ona mogła ograniczyć swe
informacje do szczegółów czysto technicznych, profesor, który jest zarazem
członkiem Klubu i bierze udział w dyskusjach, nie bardzo mógłby się zasłaniać
ogólnikami.
Telefonowaliśmy jeszcze kilkakrotnie. Profesora nigdy nie było. Cóż,
pozostawało nam jedynie czekać na obiecaną broszurę.
Okazało się więc, że ta droga prowadzi donikąd. Przynajmniej na razie.
Skoncentrowaliśmy się więc na żmudnym wertowaniu starych roczników prasowych.
Wówczas to po raz pierwszy, i to od razu w kontekście Klubu Bilderberg,
spotkaliśmy się z nazwiskiem Józefa H. Retingera. Pojawiało się ono w
okolicznościach, które wydawały nam się interesujące. Powiedzieliśmy się na
przykład; że Retinger - „szara eminencja” to określenie powszechnie używane w
odniesieniu do jego osoby - wielce przyczynił się do rozwoju tajnych negocjacji i
organizacji władzy w Europie Zachodniej na jej najwyższych szczeblach.
Znakomity znawca struktur władzy świata kapitalistycznego sir Edward
Beddington-Behrens pisał w londyńskim dzienniku The Times, że Józef H. Retinger
„znał prawie wszystkich, którzy coś znaczyli w Europie i Stanach Zjednoczonych”. I
dalej: „za pomocą jednego telefonu uzyskiwał natychmiastową audiencję u
prezydenta USA, a w Europie miał dostęp do przywódców wszystkich kół
politycznych”. Tłumacząc tę osobliwość, sir Edward Beddington-Behrens uważa, że
stosunki i przywileje, które wyrobił sobie Retinger, były nagrodą za jego oddanie i
lojalność oraz zaufanie, jakie powszechnie wzbudzał.
Do tej opinii pewne zastrzeżenie zgłasza francuski politolog Roger Mennevée,
który w swej pracy poświęconej szarym eminencjom światowej polityk pisze na temat
Retingera: „Z uwagi na antykatolicką tradycję niektórych europejskich kół
politycznych wzbudzał niekiedy podejrzliwość. Uważano go za agenta Watykanu i
pośrednika w stosunkach między papieżem i zakonem jezuitów”. Mimo tego
Mennevée podziela pogląd Beddingtona-Behrensa twierdząc dalej, iż: niezależnie od
tych ocen należy przyznać, że Retinger odegrał dużą rolę w inicjacji i realizacji wielu
przedsięwzięć politycznych i dyplomatycznych w Europie Zachodniej”.
Te rekomendacje były już wystarczającym powodem, by bliżej zainteresować
się postacią Józefa H. Retingera. Okazało się to łatwiejsze, niż przypuszczaliśmy,
istnieje bowiem solidna biografia Retingera pióra jego przyjaciela, a zarazem
najbliższego współpracownika w ostatnich dwunastu latach życia - Johna Pomiana.
Po odrzuceniu całej apologetyki, normalnej w takim przypadku, materiał, który
zawiera ta praca, jest tak bogaty, że wystarczyłby na niejedną książkę, w dodatku o
sensacyjnym charakterze. Faktem jest bowiem, że Retinger miał wyjątkowo barwne i
bogate życie. Z konieczności ograniczyć się musimy tutaj jedynie do wydarzeń, które
ukształtowały jego polityczną sylwetkę.
Józef H. Retinger urodził się w Krakowie w kwietniu 1888 roku, jako
najmłodszy z czwórki dzieci renomowanego adwokata. Zachowując rodzinną
tradycję, skończył wydział prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, a następnie wyjechał
do Paryża, gdzie na Sorbonie w krótkim czasie obronił pracę doktorską. Silnie
związany z kołami katolickimi, Retinger - jak pisze Pomian - „identyfikował się z
polityką Watykanu, rozwijając na tej bazie swą wizję zjednoczonej Europy”.
Retinger miał jednak przede wszystkim temperament działacza, Swoje
teoretyczne przemyślenia i koncepcje chciał realizować natychmiast i osobiście.
Musiał mieć także nie lada spryt, o czym świadczy fakt, że jako młodemu i nie
znanemu jeszcze nikomu człowiekowi udało mu się dostać do ówczesnego premiera
Francji Georgesa Clemenceau, któremu zreferował swój plan zjednoczenia Europy
Wschodniej oparty na wspólnocie tradycji katolickiej. W przekonaniu Retingera trwałą
strukturę polityczną wschodniej Europy można by było najlepiej osiągnąć przez
zjednoczenie Austrii, Węgier i Polski w monarchię pod patronatem zakonu jezuitów.
Nie będziemy polemizować z tymi poglądami, jak również nie polemizował z
nimi premier Georges Clemenceau, który po prostu Retingera z gabinetu wyprosił.
„Na każdy odrzucony pomysł swego autorstwa Retinger odpowiadał
dziesięcioma nowymi pomysłami” - pisze w swej pracy Pomian. I to była chyba, jak
udowodni życie, najbardziej charakterystyczna cecha osobowości Retingera. Nic
więc dziwnego, że po pierwszym niewypale swej „wielkiej wizji” Retinger zmienia
obszar działania i odbywa jedenaście podróży do Meksyku.
Ten epizod w jego życiu wydaje się szczególnie interesujący, ponieważ
Retinger dokonuje ideologicznego zwrotu. Otóż włącza się w prace nad organizacją
ruchu związkowego w tym kraju, prezentując przy tym bezkompromisową krytykę
ustroju kapitalistycznego. Jego poglądy, jak i niespotykane wręcz zdolności w
manipulowaniu ludźmi o różnych orientacjach politycznych, zwracają uwagę rządu
meksykańskiego.
Retinger wykorzystuje swą wielką życiową szansę: przedstawia władzom plan
nacjonalizacji amerykańskich firm naftowych w Meksyku. Ten projekt staje się bazą
posunięć władz meksykańskich w tej dziedzinie, a Retinger otrzymuje swoją pierwszą
międzynarodową wielką misję podjęcia z Waszyngtonem tajnych negocjacji na ten
temat.
Jakim negocjatorem był Retinger? Na to pytanie nie udało nam się znaleźć
odpowiedzi. Ale chyba nie ono jest tu najistotniejsze. Jeśli meksykański rozdział
wydaje nam się ważny w jego biografii, to przede wszystkim dlatego, iż na pewno
wówczas nabrał doświadczenia jako działacz polityczny oraz sprawdził praktycznie
swoje organizacyjne talenty.
Nic więc dziwnego, że w czasie wojny Retinger, doświadczony już polityk, jawi
nam się jako doradca generała Sikorskiego.
W Meksyku Retinger reprezentował poglądy antykapitalistyczne, natomiast w
Londyni jest jednym z najbardziej antykomunistycznych polityków. Wszystkie jego
działania zmierzają do reaktywowania w Polsce - z chwilą zakończenia wojny
-burżuazyjnej władzy.
W tym okresie ujawnia się nowy rys charakteru Retingera, a mianowicie
odwaga, której bezsprzecznie nie można mu odmówić. W wieku lat 58 podejmuje się
misji przewiezienia do kraju kilku milionów dolarów przeznaczonych na działalność
polityczną delegatury rządu londyńskiego w Polsce. W sierpniu 1944 roku zostaje
zrzucony na spadochronie na terytorium okupowane przez Niemców. Jak napisze
Pomian, był to „pierwszy i ostatni wyczyn sportowy w życiu Retingera”. Kończy się on
zresztą niezbyt szczęśliwie. Przy lądowaniu Retinger odnosi ciężką kontuzję, co
jednak nie uniemożliwia mu wypełnienia misji.
Jednakże tak naprawdę na szerokie wody Retinger wypływa dopiero w końcu
lat czterdziestych. Jego młodzieńcze związki z Kościołem umożliwiły mu dostęp do
partii katolickich politycznego centrum. Jego późniejsze „lewicowe” poglądy otwarły
mu drzwi do gabinetów przywódców socjaldemokratycznych. Wreszcie jego zacięty
antykomunizm spowodował, iż mógł zostać pożądanym partnerem sił prawicowych.
W atmosferze kształtowania się nowych stosunków w powojennej Europie
Retinger poczuł się jak ryba w wodzie. Do pełnego szczęścia brakowało mu tylko
jednego. Otóż jego wizja zjednoczonej Europy, mimo dziejowych kataklizmów, wcale
nie była bliższa realizacji niż kilkadziesiąt lat temu. Ale i w tej sprawie dokonuje się
wyraźna ewolucja poglądów Retingera. Przede wszystkim w jego politycznych
kalkulacjach pojawia się nowy czynnik: Stany Zjednoczone. Czynnik, który rodził
określone nadzieje, stwarzał zupełnie nowe możliwości.
Istniało jednak pewne „ale”. Tym „ale” była konkretna polityczna rzeczywistość
europejska ze wzrastającą w Europie Zachodniej tendencją antyamerykańską. Ten
element Retinger uznał za najniebezpieczniejsze zagrożenie, dlatego też do końca
życia wszystkie swoje siły, możliwości i bezsprzeczne talenty poświęci realizacji
planu rozwoju Wspólnoty Atlantyckiej.
Nam zaś zapoznanie się z losami Retingera pozwoliło zrozumieć wiele dobrze
skrywanych kart tajemniczego Klubu Bilderberg. W swoich poszukiwaniach
dotarliśmy do początku lat pięćdziesiątych. Rozsiane po licznych źródłach okruchy
informacji zaczęły nam się układać w pewną całość.
Decydujący okazał się ślad pewnego spotkania. Wiemy o nim bardzo niewiele.
Nie odnotowały go żadne kroniki prasowe, a w biografii Retingera napisanej przez
Pomiana odnaleźliśmy jedynie niewielkie wzmianki. Rekonstruując je trzymaliśmy się
tylko tych faktów, które udało się stwierdzić z całkowitą pewnością.
A więc odbyło się ono w połowie 1952 roku gdzieś w Holandii, a udział w nim
wzięli - poza Retingerem - jedynie dwaj wpływowi panowie ze świata wielkiego
kapitału: Paul von Zeeland i Paul Rykens.
Tu wszystko na razie zgadza się jak w zegarku. Pomian w swojej pracy
niejednokrotnie podkreślał, że Retinger zawsze wolał pracować z niewieloma
starannie dobranymi ludźmi, niż działać na tak zwanych szerokich wodach, „Głęboko
wierzył - pisze Pomian - że opinia publiczna podąża zawsze za przywództwem
wpływowych osobistości”.
Wiemy też, dlaczego w ogóle doszło do tego spotkania. Otóż właśnie w tym
okresie Retinger poczuł się poważnie zaniepokojony. Czym? Faktem, że szeroko
reklamowany olbrzymim nakładem sił i środków tak zwany sojusz wolnego świata w
gruncie rzeczy po prostu nie istnieje. Co prawda Stany Zjednoczone i Europa
Zachodnia współpracowały ze sobą, i to na wielu płaszczyznach: od trzech lat
istniała już Organizacja Paktu Północnego Atlantyku, a zimna wojna była w swej
szczytowej fazie, ale z drugiej strony wyraźnie nasiliły się kontrowersje w tak
podstawowych sprawach, jak uzbrojenie Republiki Federalnej Niemiec czy też
zaangażowanie się wolnego świata w dwóch „gorących” imperialnych wojnach w
Korei i Indochinach. Ponadto - przypomnijmy - jest to czas, kiedy w Stanach
Zjednoczonych szaleje maccartyzm, zupełnie niezrozumiały dla Europejczyków.
Retingerowi na pewno nie można odmówić instynktu rasowego polityka.
Świadczy o tym chociażby wybór czasu, w którym wystąpił z inicjatywą spotkania.
Stany Zjednoczone wchodziły właśnie w szczytowy okres gorączki przedwyborczej.
Kto zostanie prezydentem? Truman, Taft czy Eisenhower? To na pewno nie
było obojętne dla jego planów.
W bezpośrednio powojennych latach prezydentury Harry’ego S. Trumana
polityka amerykańska była wyraźnie zdefiniowana. I to zarówno na platformie
politycznej, jak i gospodarczej. Nie miejsce tutaj na szczegółowe omawianie tego
problemu, zresztą literatura poświęcona temu zagadnieniu jest ogólnie dostępna.
Przypomnijmy może tylko kilka najważniejszych faktów.
Po śmierci prezydenta F. D. Roosevelta kontrolujący główne pozycje w
gospodarce i w aparacie rządowym „internacjonaliści” uznali za główny swój cel
utworzenie nowego porządku światowego. Oczywiście pod kierownictwem USA. Przy
czym, aby sprawa nabrała pozorów całkowitej legalności, opracowano metodę
posługiwania się hasłami ONZ-tu, na którego forum Amerykanie mogli wówczas
wygrać każde głosowanie.
Nieco trudniejszą sprawą było przezwyciężenie oporów na płaszczyźnie
wewnętrznej, gdyż w powojennej Ameryce zaczęły dochodzić do głosu tendencje
izo1acjonistyczne. Przeciwko tym tendencjom „internacjonaliści” wytoczyli
argumenty, które musiały podziałać na wyobraźnię przeciętnego Amerykanina.
Bezpieczeństwo Ameryki - twierdzili - wymaga odbudowy i umocnienia starych
społeczno-gospodarczych systemów w Europie, powstrzymania Związku
Radzieckiego i rozwoju socjalizmu w tym regionie świata. Realizacja tego zadania
stworzy w całym świecie dogodne warunki dla amerykańskich inwestycji, a tym
samym - podporządkuje go wpływom USA.
Inaczej mówiąc, zgodnie z tą strategią Stany Zjednoczone miały stać się w
pewnym sensie brytyjskim imperium XX wieku, tyle że bezpośredni system kolonialny
miały zastąpić bardziej wyrafinowane metody.
- Czy nam się podoba, czy też nie - mówił prezydent Truman w 1945 roku na
forum obu Izb Kongresu - musimy zdać sobie sprawę z tego, że zwycięstwo, jakie
odnieśliśmy, nałożyło na naród amerykański brzemię odpowiedzialności za dalsze
losy świata.
Potem nastąpiła cała seria przemówień, w których prezydent ukonkretnia już
swoją ideę.
- Wszystkie wysiłki, wszystkie dążenia, cała mądrość naszego rządu i narodu
powinny koncentrować się na wykonaniu jednego zadania: wywarciu maksymalnego
wpływu na rozwój wydarzeń międzynarodowych.
I wreszcie:
- Wierzę, że polityka Stanów Zjednoczonych musi popierać narody, które
stawiają opór próbom ujarzmienia przez zbrojne mniejszości lub przez nacisk
zewnętrzny. Wolne narody świata oczekują od nas pomocy w utrzymaniu swej
wolności. Jeśli zawahamy się przed objęciem kierownictwa, możemy narazić na
niebezpieczeństwo pokój świata i narazić na zagrożenie dobrobyt naszego narodu.
To już była ta sławna doktryna Trumana, która sankcjonowała mieszanie się
Stanów Zjednoczonych w wewnętrzne sprawy innych państw. Jak miało się to
realizować w praktyce? Amerykańscy politycy tego okresu- w przeciwieństwie do
prezydenta - nie musieli kryć się za dyplomatycznymi sformułowaniami. Ich wykładni
doktryny Trumana na pewno nie można było odmówić klarowności.
- Musimy przejąć moralne kierownictwo nad światem albo świat pozostanie w
ogóle bez kierownictwa - powie wpływowy senator Vandenberg.
- Póki my i tylko my mamy bombę atomową, możemy dyktować naszą politykę
całemu światu - postawi kropkę nad „i” popularny polityk, były prezydent Stanów
Zjednoczonych Herbert Hoover.
Gwoli prawdy trzeba powiedzieć, że już w tamtym okresie zdarzały się głosy
rozsądku. Na przykład znany chemik, laureat Nagrody Nobla Irving Langmuir po
swojej wizycie w Związku Radzieckim, w trakcie której spotkał się z wieloma
kolegami ze swej branży, w artykule napisanym po podróży kreśli odmienną wizję
rozwoju sytuacji:
„Nie ulega wątpliwości - pisze - że w ciągu trzech lat amerykański monopol na
broń atomową może zostać zlikwidowany. Jeśli Stany Zjednoczone same nie
zrezygnują z niego na rzecz pokojowych badań prowadzonych pod międzynarodową
kontrolą, to za dziesięć lat nastąpi kryzys atomowy przekreślający sensowność
narzuconego przez USA w tej dziedzinie wyścigu zbrojeń”.
Tego typu głosy, zresztą nie tak znowu liczne, nie znajdowały jednak posłuchu
u ludzi trzymających w swych rękach polityczne przywództwo kraju. Tym bardziej, że
cel został wyraźnie określony:
- To, co musimy teraz robić - tłumaczył oponentom swej polityki ówczesny
sekretarz stanu Byrnes - robimy nie w celu zabezpieczenia świata dla demokracji,
lecz w celu zabezpieczenia świata dla Stanów Zjednoczonych.
Jasno i wyraźnie, a co najważniejsze - z punktu widzenia Stanów
Zjednoczonych nie pozbawione żelaznej logiki.
W licznych opracowaniach teoretycznych tego okresu widać wyraźnie, że
Amerykanie zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie dla ich wizji świata
wynikały z nowego międzynarodowego układu sił, będącego konsekwencją drugiej
wojny światowej. Mieli pełną świadomość faktu, że dalsze postępy światowej
rewolucji socjalistycznej w znacznym stopniu mogą uszczuplić tereny penetracji
monopoli, a ewentualne sukcesy państw, które weszły na drogę socjalistycznych
przeobrażeń społeczno-polityczno-gospodarczych, staną się inspiracją dla innych,
zachęcą inne narody do obrony przed imperialistyczną eksploatacją i, co najniebez-
pieczniejsze, stworzą realne i potężne oparcie dla wszystkich tych, którzy będą
chcieli iść w ich ślady. A to godziło w najżywotniejsze interesy Stanów
Zjednoczonych, których wszelka działalność polityczna od zawsze podporządkowana
była jednemu celowi: pilnowaniu dóbr rodzimych monopoli.
Ta reguła głęboko tkwiła w świadomości Amerykanów. W 1946 roku skarbnik
jednego z najpotężniejszych amerykańskich koncernów Standard Oil, kreśląc
perspektywy rozwoju towarzystwa na dorocznym posiedzeniu zarządu, odszedł od
liczb, procentów i innych technicznych wskaźników i pozwolił sobie na uogólnienie
wręcz filozoficzne:
- Ponieważ Stany Zjednoczone są najpotężniejszym producentem,
największym źródłem kapitałów i najlepszym organizatorem gospodarki światowej,
powinny wziąć na siebie odpowiedzialność akcjonariusza, w którego ręku skupiła się
większość akcji spółki pod nazwą świat. W polityce zagranicznej powinniśmy bardziej
niż przedtem dbać o bezpieczeństwo i rentowność naszych inwestycji zagranicznych.
Należyte poszanowanie naszych kapitałów jest sprawą również ważną jak
poszanowanie zasad politycznych.
Nic też dziwnego, że prezydent Truman, który zawsze bardzo uważnie
wsłuchiwał się w głosy wielkiego biznesu, natychmiast pospieszył z zapewnieniami:
- Jesteśmy gigantem świata gospodarczego. Czy chcemy, czy nie, przyszły
model stosunków ekonomicznych zależy od nas. Świat oczekuje na to, co uczynimy.
W pierwszych latach po wojnie amerykańska strategia podporządkowywania
sobie świata przyniosła zachęcające rezultaty. Doprowadziła do odbudowy starych
struktur społeczno-gospodarczych w Europie Zachodniej i odsunięcia od władzy
wszystkich sił negujących ten porządek rzeczy. Uzyskano taki stan rzeczy posługując
się różnymi metodami. W Grecji, na przykład, armia brytyjska krwawo rozprawiła się
z lewicą tego kraju. W innych krajach stosowano bardziej wyrafinowane środki. Rząd
Stanów Zjednoczonych czy też wielkie korporacje przemysłowe dostarczyły funduszy
partiom konserwatywnym, pomagając im w zwalczaniu komunistów i lewicy
socjalistycznej. Było to tym łatwiejsze, iż wiele zachodnioeuropejskich partii
socjaldemokratycznych odeszło od marksizmu i zaczęło konkurować z partiami
burżuazyjnymi w sferze teorii dotyczącej lepszego funkcjonowania istniejącego
systemu.
Kiedy wydawało się już, że wszystko jest na najlepszej drodze, nastąpił szok.
Tego, co się stało, przekonany o swojej bezwzględnej wyższości nad wszystkimi
innymi ludźmi świata przeciętny Amerykanin nie mógł się spodziewać. Pierwsza
radziecka próba z bombą atomową w 1949 roku była prawdziwym wstrząsem
psychologicznym. Runął mit o monopolu atomowym, a wraz z nim nadzieje na
powojenny Pax Americana, czyli mówiąc wprost: na podporządkowanie interesów
wszystkich interesom Waszyngtonu.
Rewizji domagała się przede wszystkim militarna strategia amerykańska.
„Strategia nieograniczonego ataku nuklearnego jest strategią samobójcy” -
pisał na łamach New York Times komentator wojskowy tego pisma, podważając tym
samym istotę doktryny Trumana.
Rok 1949 przyniósł jeszcze jedno wydarzenie, które praktycznie sprawdziło
nieskuteczność tej doktryny. Proklamowanie Chińskiej Republiki Ludowej, wieńczące
zwycięstwo socjalistycznej rewolucji w największym państwie azjatyckiego
kontynentu, udowodniło, iż polityka amerykańska nie tylko nie potrafi zmienić
powojennego status quo, ale w dodatku traci jeszcze dotychczasowe swoje pozycje.
Prezydent Truman i jego partia demokratyczna znaleźli się pod obstrzałem krytyki
republikanów. Zaistniała potrzeba wypracowania nowej koncepcji politycznej.
Tak więc w okresie zbliżających się wyborów prezydenckich panował
niezgorszy zamęt, który także odbił się na świadomości zachodnioeuropejskich
sojuszników Stanów Zjednoczonych. Zaczęły budzić się poważne wątpliwości, czy
aby nie zacząć i myśleć nieco innymi kategoriami niż politycy zza oceanu.
Jedna rzecz nie ulega wątpliwości: w swoich kalkulacjach Józef Retinger
zdecydowanie stawiał na Eisenhowera. Po prostu dlatego, że generał Ike miał
doskonałe rozeznanie w sprawach europejskich, a co więcej - podobnie jak jego
najbliżsi współpracownicy wykazywał dla nich wiele zrozumienia. Jak się później
okaże, Retinger postawił na właściwego konia i nie pomylił się w swoich
przewidywaniach.
Po tych może nieco przydługich, ale koniecznych dygresjach wróćmy do
wspomnianego już spotkania. Znając sposób myślenia Retingera, z dużą dozą
prawdopodobieństwa możemy zrekonstruować główną tezę, jaką przedstawił
Paulowi von Zeelandowi i Paulowi Rylkensowi.
- Wolny świat jest zagrożony, a jego jedność zachwiana; Trzeba, aby ci, co
decydują o jego losach, zebrali się i podjęli wspólne działania.
Co do tego trzej panowie zgodzili się bez dyskusji. Wszyscy trzej byli zresztą
przekonani o tym, że polityka jest rzeczą zbyt poważną, aby pozostawiać ją w rękach
zawodowych polityków. Według ich koncepcji w rozwoju wydarzeń światowych
decydującą rolę odgrywają pieniądze.
Otwarta pozostawała jedynie kwestia, kto ma zorganizować tych ludzi, „którzy
decydują o losach świata tego”. I temu właśnie głównie poświęcone było to
spotkanie. Dodajmy od razu: zakończone pełnym sukcesem. Nietrudno się też
domyślić, kto wysunął kandydaturę, która uzyskała akceptację Retingera. Paul
Rykens znalazł wśród swych przyjaciół człowieka, który idealnie nadawał się do tej
roli.
Od najmłodszych lat pasją jego życia były zwierzęta. Najpierw te zwykłe,
domowe, jak psy i konie, później - w miarę jak stawał się dorosły i do głosu zaczęły
dochodzić silniejsze emocje – uwagę swą skoncentrował na dzikich drapieżnikach.
Najbardziej jednak kochał słonie. Nic dziwnego, że jego kolekcja statuetek tych
zwierząt: ze złota, srebra, brązu czy kości słoniowej zadziwiała zbieraczy całego
świata. Tym bardziej że poza pasją zbieracza książę zawsze dysponował
wystarczającymi środkami materialnymi, by - jeśli ty1ko spodobał mu się jakiś
eksponat -włączyć go do swych zbiorów.
Niejako na marginesie tych zainteresowań, aczkolwiek równolegle, rodziła się
druga pasja. Zaczęło się od latawców, które jako mały chłopiec puszczał w
zamkowym parku. Potem naturalną rzeczy koleją przyszły samoloty. Sam, wysoko
nad ziemią, zdany wyłącznie na własne umiejętności, szukał sytuacji trudnych, kiedy
od opanowania i zimnej krwi zależało życie. Czy może być bardziej męska
przygoda? W dawnych, dobrych czasach silników tłokowych i romantycznego śmigła
sam pilotował samolot królewski, kiedy towarzyszył swej żonie w jej oficjalnych
międzynarodowych podróżach.
Na ziemi także szukał mocnych wrażeń. Kiedy był zmęczony i chciał się
naprawdę odprężyć, wsiadał za kierownicę sportowego samochodu, by rozładować
się w szybkiej, ryzykanckiej wręcz jeździe. Tak przedstawiała go prasa specjalizująca
się w prezentowaniu szerokiej publiczności życia wyższych sfer. Jego zdjęcia często
pojawiały się na okładkach licznych ilustrowanych magazynów zajmujących się tą
branżą. Zawsze sympatycznie uśmiechnięty, nienagannie ubrany. I zawsze z białą
chryzantemą w klapie marynarki, co w niektórych drobnomieszczańskich kręgach
snobujących się na arystokratyczny styl stało się, za jego przyczyną, wręcz
obowiązującą modą.
Czasami ilustrowane magazyny przynosiły relacje z jego eskapad do
przeróżnych nocnych lokali, nie zawsze cieszących się najlepszą reputacją, co
mocno denerwowało królewski dwór. Ale szeroka publiczność nie miała księciu tego
za złe, bowiem cieszył się autentyczną sympatią. Dwór zaś nie mógł utemperować
niekonwencjonalnego małżonka królowej. Po prostu za wiele mu zawdzięczano. A
ponadto, mimo takich czy innych skandalików, mieścił się jednak w skali
mieszczańskiej moralności.
Jeśli już był atakowany, to z całkiem innej stronny. Nie ulega bowiem
wątpliwości, że w drugiej połowie XX wieku wszelkie monarchie zdecydowanie
straciły swą popularność. Tak stało się również w Holandii, gdzie coraz więcej ludzi
zaczęło głośno stawiać pytanie, czy kraj nie ma przypadkiem pilniejszych potrzeb, niż
wydawanie pieniędzy na utrzymanie tej anachronicznej bądź co bądź błyskotki.
Dyskusja, jak zawsze w takim przypadku, sprowadzała się głównie do pieniędzy.
Holenderski dziennikarz Harry van Wijen w swej książce „Władza królewska - mity i
rzeczywistość monarchii konstytucyjnej” pisze, że utrzymanie dworu królewskiego
kosztuje kraj około 20 milionów florenów rocznie, to jest około 7 milionów dolarów.
Na sumę tę składają się m.in. takie wydatki, jak pensje: królowej (3 622 000
florenów), księcia Bernharda (708 000) i księżniczki Beatricze (833 000). W 1970
roku jeden z deputowanych socjalistycznych wystąpił w parlamencie z tezą, iż
utrzymywanie monarchii kosztuje Holandię dwukrotnie więcej niż administracji
republiki w zachodnich Niemczech.
W ogólnonarodowej dyskusji, jaka od czasu do czasu toczy się na ten temat,
zwolennicy monarchii jeszcze do niedawna - oprócz argumentów odwołujących się
do tradycji - mieli racje także bardziej konkretne. Jedną z nich była właśnie osoba
księcia Bernharda.
Trzeba bowiem oddać mu sprawiedliwość: książę małżonek jak mało kto
nadawał się na postać symbol, wzorzec do naśladowania godny wielkiego szacunku.
Świadczyła o tym przede wszystkim jego przeszłość okupacyjna, kiedy to w
przeciwieństwie do niektórych holenderskich arystokratów dał przykład gorącego
patriotyzmu i dużej odwagi. W kraju tak boleśnie dotkniętym przez hitlerowskiego
okupanta nie była to rzecz bez znaczenia.
W czasach drugiej wojny światowej książę bezsprzecznie wielokrotnie narażał
swoje życie: osobiście organizował w Holandii ruch oporu, a później na emigracji jako
szeregowy pilot RAF-u wykazał się walecznością i odwagą. Nikogo też nie zdziwiło,
że człowiek tak aktywny nie chciał po koronacji Juliany dać się sprowadzić do
odgrywania jedynie roli księcia małżonka,
- Jestem zbyt inteligentny, aby otwierać mosty i przecinać wstęgi - powiedział
kiedyś o sobie.
Inteligentny i - dodajmy - świetnie wykształcony; na przykład książę swobodnie
posługuje się siedmioma językami. Chociaż znaleźli się złośliwi, którzy i tu przypięli
mu łatkę. Jeden z najpopularniejszych dowcipów holenderskich głosi: mąż królowej
włada bez akcentu siedmioma obcymi językami, słabo zna jedynie ten ósmy,
holenderski, którym na dobitek mówi z siedmioma akcentami.
Swoją energię, wiedzę i - co oczywiście też liczy się w świecie wielkiego
biznesu - koneksje książę postanowił wykorzystać jako międzynarodowy rzecznik
interesów Holandii... W czasie swych licznych podróży po całym świecie przyczynił
się do zawarcia wielu korzystnych transakcji i położyłspore zasługi w rozwoju handlu
zagranicznego swojego kraju.
Był więc idealnym kandydatem, któremu można było powierzyć organizację
pierwszej konferencji Klubu Bilderberg. Przemawiało za nim nie tylko bogate już
doświadczenie w świecie wielkiego interesu, ale ponadto sama jego osoba, którą
niejako „uszlachetniał” towarzystwo, w którym miał się obracać.
Z tych wszystkich niezaprzeczalnych walorów księcia doskonale zdawał sobie
sprawę Retinger, który natychmiast ,,kupił” zaproponowaną kandydaturę. I nie zrobił
błędu. Już sam tytuł: Jego Książęca Wysokość, zgodnie z oczekiwaniami, bez trudu
otwierał drzwi do najbardziej elitarnych kręgów.
W maju 1952 roku dochodzi do spotkania między Retingerem i księciem
Bernhardem. Co wiemy na ten temat? Niewiele. Tyle że spotkanie to zorganizował
oczywiście Paul Rykens i że Retinger wyłożył księciu swą wielką ideę.
- Stany Zjednoczone - twierdził - nie mają elity zdolnej do oceny sytuacji
światowej z pozycji ponadamerykańskich. Ponadto Amerykanie zupełnie nie
rozumieją tego, co dzieje się w Europie, sprowadzając swoje kontakty do stosunków
międzyrządowych, z natury rzeczy już mocno niewygodnych. Zachodzi więc potrzeba
stworzenia nowego forum, funkcjonującego poza formalną strukturą powiązań
oficjalnych, które umożliwiłoby rządzącej elicie Europy Zachodniej i Stanów
Zjednoczonych nawiązanie kontaktu, wyjaśnienie szeregu „nieporozumień” oraz
wypracowanie nowych metod współpracy. Klub miałby na celu stworzenie systemu
powiązań umożliwiających nowym ugrupowaniom ponadnarodowym osiągnięcie
porozumienia na płaszczyźnie kontaktów prywatnych i podjęcie za ich pomocą
niezbędnych decyzji stwarzających warunki manipulowania formalnymi strukturami
politycznymi po obu stronach Atlantyku.
Księciu pomysł się spodobał. Idea Retingera zafrapowała go do tego stopnia,
że przez cały rok pracuje nad przekonaniem do niej wielu wpływowych przyjaciół.
Retinger również nie zasypia gruszek w popiele. Odwiedza po kolei prawie
wszystkie stolice Europy Zachodniej. Nie zapomina też o odnowieniu swoich
kontaktów po drugiej stronie oceanu.
Tutaj jego koncepcja organizacji prywatnego spotkania znaczących ludzi,
pozwalającego na nawiązanie bardziej „wartościowego dialogu „ aniżeli formalna,
otwarta konferencja międzynarodowa, znajduje duże zrozumienie. Wszystko też
wskazuje na to, że jej najgorętszym orędownikiem w Stanach Zjednoczonych został
stary znajomy jeszcze z meksykańskiego okresu Retingera, ongiś członek rządu
Trumana, a zawsze wpływowy polityk Averell Harriman.
Za jego to pośrednictwem udaje się Retingerowi założyć pierwszy komitet
organizacyjny spotkania, na czele którego staje dwóch ludzi mocno ważących na
polityce Stanów Zjednoczonych: generał Walter Bedell Smith, dyrektor Centralnej
Agencji Wywiadowczej, oraz osobisty doradca prezydenta C.D. Jackson, późniejszy
wydawca znanego tygodnika Life.
Ze swych zaoceanicznych wojaży Retinger nie wraca z pustymi rękami. W
Europie natomiast książę Bernhard również spełnił pokładane w nim nadzieje. Jemu
także udało się zachęcić do spotkania grupkę starannie dobranych ludzi nie tylko o
wyrobionych nazwiskach, ale - co dużo ważniejsze, wedle określenia Pomiana -
„trzymających w swoich rękach sznurki bardzo wielu kukiełek znajdujących się na
świeczniku”.
Tak więc sprawa spotkania przedstawicieli elit polityczno-finansowych Europy
Zachodniej została przesądzona. Pozostało jedynie do uzgodnienia: gdzie i kiedy?
Wodoszczelne przecieki
W pierwszych dniach maja 1954 roku mieszkańcy Arnhem, niewielkiego
sennego miasteczka we wschodniej Holandii, zauważyli niecodzienne zjawisko.
Najpierw nadzwyczajną aktywność zaczęła okazywać miejscowa policja. Patrole
obeszły okoliczne lasy, interesując się głównie terenem przylegającym do osady
Oosterbeck, znanej mieszkańcom Arnhem z luksusowego hotelu De Bilderberg.
Ale nie to wzbudziło największe zdziwienie. W miasteczku, gdzie wszyscy o
wszystkich wszystko wiedzą, tym razem rodziła się jakaś tajemnica. Policjanci nie
puścili pary z gęby nawet swoim najbliższym przyjaciołom. Tego jeszcze w Arnhem
nie było.
- Nie wiemy, po co to wszystko. Taki rozkaz! To było jedyne wyjaśnienie. I co
najważniejsze, była to szczera prawda.
Nieco później rozpoczęła się prawdziwa inwazja szczególnego typu facetów,
których mimo niengannie skrojonych cywilnych garniturów na kilometr czuć było
gliną. Tajniacy nie tylko kręcili się po mieście i okolicy, ale, co można było odczuć
jako wyraźny despekt dla renomowanego hotelu z sławnej sieci Golden Tulip Hotels
(Złoty Tulipan) - w końcu rzecz dzieje się w Holandii - przesłuchali wszystkich
pracowników tego przedsiębiorstwa od dyrektora począwszy, a na boyu
skończywszy.
Następnie przyszła dyspozycja z dyrekcji sieci hotelowej: „Bilderberg” będzie
przez trzy dni zajęty wyłącznie przez pewną grupę gości. Anulować wszelkie
rezerwacje na ten okres, nie wykluczając nawet stałych gości.
Rzecz bez precedensu, zwłaszcza że w tego typu hotelach niektóre
apartamenty zarezerwowane są dla stałej klienteli, która nawet w nich nie mieszkając
opłaca je, by zawsze mogła tam znaleźć miejsce.
„De Bilderberg” zbudowany jest w stylu starego, holenderskiego pałacyku.
Wygląd zewnętrzny na pierwszy rzut oka nie zapowiada aż takiego komfortu, jaki
gość hotelowy znajduje wewnątrz budynku. Skąd o tym wiemy? Po prostu tym razem
zatelefonowaliśmy pod właściwy adres.
- KLM, słucham!
- W Oosterbeck koło Arnhem jest hotel De Bilderberg. Czy to ładne miejsce do
spędzenia urlopu?
- To wschodnia Holandia. Na pewno jest tam bardzo przyjemnie. Dużo lasów,
spokój...
- A co oferuje hotel?
- Trudno nam na to odpowiedzieć. W ciągu dwóch, trzech dni możemy
dostarczyć prospekt. Czy sprawa jest pilna?
- Dosyć! Czy prędko możemy otrzymać prospekt?
- Pod jaki adres przesłać?
Podajemy adres i dziękujemy pani z Królewskich Holenderskich Linii
Lotniczych za zajęcie się naszą sprawą. Rozmowa telefoniczna kończy się
wyrażeniem przez nią nadziei, że jeśli zdecydujemy się spędzić urlop w hotelu De
Bilderberg, to na pewno nie będziemy żałować.
Już po trzech dniach mamy w rękach prospekt hotelu. Pani z KLM miała rację.
Urlop w De Bilderberg na pewno byłby przyjemny.
Hotel nie należy do gigantów, przeciwnie, gwarantuje kameralną, rodzinną
wręcz atmosferę. Jest w nim zaledwie 55 pokoi, ale każdy z nich o najwyższym
standardzie. Do dyspozycji hotelowych gości jest bar i ciesząca się dużą renomą
restauracja z wysoko cenioną kuchnią o kilku specjalnościach, których nie znajdzie
się nigdzie indziej. W uroczym parku ocienionym starymi drzewami znajduje się
basen kąpielowy z podgrzewaną w razie konieczności wodą, a tuż obok niego korty
tenisowe. Tym, którzy lubią wypoczynek bardziej aktywny, hotel oferuje konie pod
siodło, zapewniając, iż przejażdżki po okolicznych terenach dostarczą z pewnością
przeżyć nie tylko sportowych, ale także i estetycznych.
W majowych dniach 1954 roku z personelu hotelowego najbardziej
zdenerwowany był szef kuchni. Nie ma bowiem co ukrywać, że w jakiś sposób
zakwestionowana została reputacja prowadzonej przez niego restauracji. Dokładną
instrukcję, co każdy z gości życzy sobie mieć na talerzu, przyjął jako wotum
nieufności, zakwestionowanie jego umiejętności dogodzenia najbardziej nawet
wyrafinowanym podniebieniom, i to w każdej sytuacji. Dyrektorowi udało się jednak
spacyfikować nastrój chimerycznego pracownika.
Zjechało 80 gości, w tym 20 zza oceanu. Wniosek z tego prosty, że nie każdy
z dostojników miał do dyspozycji osobny pokój. Była to jednak drobna niedogodność
w porównaniu z zapewnieniem uczestnikom spotkania podstawowego elementu:
spokoju.
A ten był absolutny. Funkcjonariusze holenderskiej służby bezpieczeństwa i
wzmocnione siły policyjne gęstym kordonem otoczyły hotelowe tereny. Ani w dzień,
ani w nocy nikt niepowołany nie mógł się przedostać. Od piątku do niedzieli
uczestnicy spotkania opuścili hotel tylko raz, kiedy to na zaproszenie księcia
Bernharda udali się na koktajl do położonego w pobliżu jednego z pałaców
królewskich.
Zjazd tylu osobistości życia politycznego i gospodarczego do małego
holenderskiego miasteczka nie mógł, oczywiście, pozostać nie zauważony. Mimo to
w prasie z tamtego okresu nie znajdujemy dosłownie żadnej informacji. Jakimi
wpływami musieli dysponować organizatorzy spotkania, jeśli udało im się
doprowadzić do tego - jak to się później okaże - że największe prasowe agencje
świata zawarły ze sobą bezprecedensowe w historii środków masowego przekazu
porozumienie o współpracy, „by żadne informacje na temat konferencji nie
przedostały się do wiadomości opinii publicznej”.
Jeden z nielicznych dziennikarzy, który mimo wszystko na własną rękę starał
się czegoś dowiedzieć, napisze z nutą goryczy: „Konferencja jest uważana za tak
ważną, że nawet przecieki są wodoszczelne”.
Znany był tylko temat spotkania: „Obrona Europy przed komunistycznym
zagrożeniem”.
Pierwsze odpryski istotniejszych wiadomości wyjdą na światło dzienne dopiero
w kilka miesięcy później. Otóż jednemu z uczestników spotkania w prywatnej
rozmowie - nieistotnej i nie związanej zresztą z tematem Klubu Bilderberg - wyrwało
się, że w trakcie dyskusji doszło do sporych różnic między Europejczykami a
Amerykanami.
Indagowany na ten temat inny amerykański uczestnik spotkania, ambasador
George McGhee, wyraźnie starał się zbagatelizować sprawę.
- Bardzo szybko zlikwidowaliśmy źródło nieporozumień.
To było wszystko, co miał na ten temat do powiedzenia. Mało, ale i zarazem
dużo. Potwierdził bowiem, że były nieporozumienia. Jakie?
Udało nam się znaleźć odpowiedź na to pytanie. Przypomnijmy: w Stanach
Zjednoczonych był to szczytowy okres krucjaty słynnego senatora Josepha
McCarthy’ego, wymierzonej przeciwko wszystkim tym, których można by było
posądzać choćby o cień bardziej postępowych poglądów. Zdaniem niektórych
europejskich uczestników konferencji istniało realne niebezpieczeństwo zwycięstwa
w Stanach Zjednoczonych sił ultraprawicowych, co w konsekwencji mogłoby
doprowadzić do powstania tam rządu typu faszystowskiego. A w Europie faszyzm
nadal był bardzo niepopularny. Stąd też problem działalności senatora McCarthy’ego
musiał zostać przez europejskich uczestników spotkania podniesiony, i to w dość,
powiedzmy, zdecydowanej formie.
Na spotkaniu wyjaśnienia tego problemu podjął się ze strony amerykańskiej
senator C. David Jackson. Jego wywód sprowadzał się w swej istocie do tego, że
cała sprawa polega wyłącznie na nieporozumieniu, wynikającym z niezrozumienia
specyfiki amerykańskiego życia politycznego.
- Jest niejako cechą systemu amerykańskiego powtarzanie się od czasu do
czasu wychodzących poza ramy racjonalne wybryków - tłumaczył Jackson.
Ten bagatelizujący zagadnienie argument nie trafił jednak do przekonania
europejskim uczestnikom spotkania. Przeciwnie, zamiast uspokoić - jeszcze bardziej
zaognił dyskusję. Ze wszystkich stron posypały się głosy sprzeciwu. I wtedy to
właśnie Jackson wypowiedział zdanie, które natychmiast rozwiało wszelkie
wątpliwości:
- Bez względu na to, czy McCarthy zginie od kuli zamachowca, czy też będzie
usunięty normalną polityczną drogą, mogę zapewnić, że w czasie naszego
następnego spotkania nie będzie go już na amerykańskiej scenie politycznej.
Cóż, na nieformalnym spotkaniu w tak doborowym towarzystwie można było
sobie pozwolić na szczerość. Zresztą, zgodnie z założeniami takiego właśnie
spotkania.
Dalecy jesteśmy od tego, by analizować indywidualne odczucia europejskich
polityków czy ludzi interesu wobec takiej wypowiedzi. Dla nas w tym fragmencie
sprawy ważne było zupełnie co innego: to, że ambasador George McGhee mógł w
sposób autorytatywny, aczkolwiek prywatny, potwierdzić, że w czasie pierwszego
spotkania Klubu Bilderberg „zlikwidowano poważne źródło nieporozumień”.
Przez trzy dni codziennie po śniadaniu o godzinie dziewiątej uczestnicy
spotkania zasiadali przy ustawionym w podkowę stole w hotelowej sali
konferencyjnej. Każdy miał z góry wyznaczone miejsce, a żeby nikogo nie urazić,
przyjęto porządek alfabetyczny. W środku na czołowym miejscu zasiadał
przewodniczący spotkania, książę Bernhard. Pod prawą ręką miał „lizaki”: zielony i
czerwony, sygnalizację podobną do drogowej. Reguły gry były z góry wyraźnie
ustalone: jednorazowo nie wolno było mówić dłużej niż pięć minut.
Czy nie było od tej zasady wyjątków?
Oczywiście tak. Pisze o nich biograf Retingera, Pomian: „Ci, którzy mówili
dłużej - ale mówili rzeczy ważne - nie byli upominani”.
W tej sprawie Pomian wykazał dużą dociekliwość. Zadał bowiem jednemu z
członków Klubu Bilderberg pytanie, co kryje się pod sformułowaniem „rzeczy ważne”.
- Panie Pomian - usłyszał w odpowiedzi - ważne są te rzeczy, o których ważni
ludzie myślą, że są ważne.
Na ten temat wypowiedział się także, zastrzegając sobie oczywiście
anonimowość, jeden z uczestników spotkania.
- Jest to z pewnością jedno z najlepiej poinformowanych zgromadzeń. Po
spotkaniu w Grupie Bilderberg człowiek wyjeżdża z poczuciem nie tylko znajomości
stanowisk w zasadniczych problemach tego świata w poszczególnych krajach, ale i
wglądu w prywatne przekonania innych głównych aktorów.
Niestety wszelkie informacje, jakie udało nam się uzyskać na temat
pierwszego spotkania Klubu Bilderberg, dotyczą raczej spraw drugorzędnych, można
by było powiedzieć - ciekawostkowych. Tu od razu musimy się przyznać do porażki.
Mimo usilnych starań nie udało nam się dowiedzieć nic na temat podstawowego
nurtu dyskusji, czyli o prezentowanych koncepcjach „obrony Europy przed
komunistycznym zagrożeniem”, nie mówiąc już o wnioskach czy też jakichś
ustaleniach. W tej sprawie nawet po latach nie wypowiedział się żaden z uczestników
spotkania. A że jakieś wnioski z dyskusji zostały wyciągnięte, świadczy o tym fakt, iż
bilderbergczycy - bo tak ich już teraz będziemy nazywać – uznali taką formę spotkań
za użyteczną i postanowili zbierać się co roku.
Tak więc w 1954 roku powstaje Klub Bilderberg. Początkowo była to luźna
grupa, w której nierzadko znajdowali się też ludzie przypadkowi. Na przykład we
wspomnieniach znanego dziennikarza amerykańskiego Sulzbergera znajdujemy
notatkę dotyczącą jego uczestnictwa w pierwszych spotkaniach Klubu. „Jako
dziennikarz - pisze Sulzberger - czułem się obco. Nie jestem ekonomistą, a ze służbą
rządową, poza pobytem w wojsku, również nie miałem nigdy nic wspólnego. Czułem
się jak ten skoczek spadochronowy, który zapytany przez swego oficera, czy lubi
skakać, odpowiedział: »Nie. Ale lubię przyłączyć się do tych, co to robią »„.
Sulzberger opisuje takich ludzi, którzy na spotkaniach Klubu znaleźli się przez
czysty przypadek. „Bogaty Europejczyk - Sulzberger pomija jego nazwisko - siedział
z nadętą, znudzoną miną, ponieważ poruszane przez dyskutantów tematy nie
dotyczyły ani zdobywania pieniędzy, ani też zdobywania kobiet”.
Tu znowu rzecz charakterystyczna. W zapiskach amerykańskiego
dziennikarza znajdujemy wiele kolorytu, anegdot czy błyskotliwych spostrzeżeń,
innymi słowy - znów mamy do czynienia jedynie z materiałem ciekawostkowym,
natomiast nie ma w nich nic, co dotyczyłoby meritum dyskusji.
Wart jest podkreślenia jeszcze jeden moment. Otóż egzemplifikując otwartość
atmosfery dyskusji, Sulzberger przytacza przykład wypowiedzi - przy jakiej okazji i w
jakim kontekście, nie wiemy - Roberta Murphy’ego, znanego polityka
amerykańskiego, człowieka, który przez wiele lat zajmował wysokie stanowiska w
administracji państwowej.
- Drugi artykuł układu NATO nie ma żadnego znaczenia poza propagandowym
- miał się wyrazić Murphy na jednym ze spotkań Klubu.
Dla zrozumienia problemu zacytujemy ten artykuł w całości: „Strony będą
przyczyniały się do dalszego rozwoju pokojowych i przyjaznych stosunków
międzynarodowych przez wzmacnianie swych wolnych instytucji, przez
spowodowanie lepszego zrozumienia zasad, na których te instytucje są oparte, oraz
przez popieranie warunków stabilizacji i dobrobytu. Będą one dążyły do usuwania
nieporozumień w swej międzynarodowej polityce gospodarczej i będą popierały
współpracę gospodarczą pomiędzy którymkolwiek z nich lub z wszystkimi”.
Na otwarte zanegowanie tych ideologicznych pryncypiów - przynajmniej
werbalnych - leżących u podstaw całej amerykańskiej polityki zagranicznej w
odniesieniu do Europy Zachodniej, nie mógłby sobie pozwolić żaden polityk pełniący
jakąkolwiek funkcję państwową. Jego kariera z punktu zostałaby przekreślona.
Czyżby więc członkowie Klubu osiągnęli ten absolutny stopień szczerości, iż nie
musieli się liczyć ze swymi rządami, interesami państwowymi, a nawet tym, co
potocznie przyjęło się nazywać racją stanu? Albo też już wówczas racja Grupy
Bilderberg stała się wartością nadrzędną, wobec której wszystko inne musiało zejść
na dalszy plan.
Sulzberger jest zbyt doświadczonym dziennikarzem politycznym, aby
posądzać go o to, że napisał coś, z czego nie zdawał sobie sprawy. Są więc tylko
dwie możliwości wytłumaczenia tego fragmentu wspomnień: albo z sobie tylko
wiadomych powodów chciał zaszkodzić Murphy’emu, albo też aluzyjnie pragnął
zasygnalizować zjawisko tworzenia się nowej siły nadrzędnej w odniesieniu do takich
„archaizmów”, jak państwo czy naród. Sulzberger uczestniczył w kilku pierwszych
spotkaniach Klubu Bilderberg. Wtedy jeszcze zdarzali się przypadkowi uczestnicy.
Ale bardzo szybko selekcja „wtajemniczonych” doprowadzona została do perfekcji. I
wtedy sytuacja się odwróciła: na pierwsze spotkania Klubu wiele wpływowych
osobistości trzeba było prosić, i to nierzadko, bezskutecznie, później ci, którzy coś
znaczyli, będą z niepokojem czekać, czy Komitet Organizacyjny uzna ich za
wystarczająco ważnych, by zaprosić do udziału w posiedzeniu. I wielu z żalem się
dowie, że jednak aż tak ważni nie są...
W ciągu kilku lat uformuje się grupa, o której spotkaniach prasa będzie
wzmiankowała używając terminu „hush-hush”, czyli „cicho-sza”.
Przy tej okazji należy zwrócić uwagę na jeszcze jedną istotną sprawę, a
mianowicie szerszy, niejako ideologiczny aspekt współdziałania takich ugrupowań,
jak Klub Bilderberg. Temu problemowi poświęca swój komentarz New York Times w
jednym z lutowych numerów 1967 roku. Przytaczając liczne przykłady przedziwnych
wręcz sojuszy politycznych pomiędzy przeciwstawnymi sobie nieraz orientacjami
ideologicznymi, i to zarówno w europejskich państwach kapitalistycznych, jak i w
wymiarze globalnym na linii Stany Zjednoczone - Europa Zachodnia, komentator
New York Timesa dochodzi do następującego wniosku:
„Są one potwierdzeniem tezy o zmierzchu ideologii w stosunkach między
zachodnioeuropejską klasą panujących i tak zwaną socjalistyczną opozycją. Czołowi
socja1iści, tacy jak Hugh Gaitskell, Gaston Defferre, Guy Mollet czy Fritz Erler,
zasiadają przy wspólnym stole i współpracują ze swymi politycznymi i klasowymi
przeciwnikami. O tej działalności nigdy nie wspominali szeregowym członkom swych
partii, lecz raczej starali się ją ukrywać, podobnie jak socjalistyczny rząd angielski
próbował uniknąć ujawnienia realizowanego programu rozwoju broni biologicznej. W
tym kontekście nie budzi zdziwienia fakt częstego opłacania przez CIA działalności
tych socjalistycznych partii”.
Czytając opinię New York Timesa, należałoby oczywiście zapytać, co
komentatorzy tego dziennika rozumieją pod słowem socjalizm? Nie będziemy tu
jednak wchodzić w spory o zawartość treściową tego słowa. Ważny jest inny element
i w tym przypadku rozumowaniu komentatora nie można nic zarzucić. Otóż prawdą
jest, iż pod sztandarem wielkiego kapitału grupują się ludzie, którzy w sposób
werbalny atakują na co dzień zasady systemu kapitalistycznego. Wielki kapitał
doprowadza do powstania przedziwnych sojuszy politycznych ludzi uważanych
powszechnie za postępowych z siłami nieraz skrajnej nawet prawicy. I co ważniejsze,
ludzie ci bez najmniejszych trudności znajdują wspólny język.
Klub Bilderberg jest typowym przykładem takiego właśnie sojuszu, a przy tym,
jak wykazuje praktyka, nie jest to sojusz o charakterze taktycznym, ale trwałym.
Wskazuje na to choćby organizacyjny rozwój tej grupy.
W dwa lata po pierwszym spotkaniu Klub Bilderberg ma już swoje
organizacyjne ramy. Przede wszystkim tworzy się Komitet Organizacyjny, w skład
którego wejdzie 39 członków, w tym 15 reprezentantów Stanów Zjednoczonych.
Te dane pochodzą z nie publikowanego raportu Retingera napisanego w 1967
roku. Charakteryzując Komitet Organizacyjny, Retinger pisze, że znalazły się w nim
„osoby, które okazały się szczególnie pomocne w organizacji Grupy Bilderberg”.
Jest to jedyna informacja na temat Komitetu. Żadnych nazwisk, żadnych
bliższych wskazówek. Zadziwiająca lapidarność.
Z zestawienia innych danych wynika, że Komitet, zgodnie zresztą ze swoją
nazwą, stał się ciałem zajmującym się faktycznie jedynie organizacją, to znaczy
ustalaniem, jakie osoby powinny brać udział w poszczególnych spotkaniach.
W 1959 roku powstaje nowy organ, tym razem zajmujący się już
merytorycznym przygotowaniem spotkań: Komitet Doradczy Komitetu
Organizacyjnego. Jego zdaniem, wedle definicji samego Retingera, jest
„zapewnienie jeszcze ściślejszej współpracy i pogłębienia zrozumienia między
członkami Komitetu Organizacyjnego po obu stronach oceanu”. A więc znowu
enigmatyczna informacja, która na dobrą sprawę jest powtórzeniem generalnego
założenia Klubu Bilderberg.
Z różnych artykułów prasowych, na ogół nie związanych zupełnie z tematem
Bilderberg, udało nam się wyłuskać parę nazwisk członków Komitetu. A więc przede
wszystkim na jego czele stanął dobrze już nam znany David Rockefeller. Z bardziej
znanych Amerykanów w Komitecie znalazł się jeszcze Dean Rusk. Ze strony
europejskiej oczywiście książę Bernhard i Józef Retinger. Inne nazwiska mówią
niewiele. Są to na ogół reprezentanci głównych grup kapitałowych świata
zachodniego, a więc ludzie raczej unikający rozgłosu.
Bardziej interesująca wydaje się nam lista członków Klubu Bilderberg, która
zawiera około tysiąca nazwisk. Uściślijmy: wedle regulaminu Klubu za członka uważa
się każdego, kto przynajmniej raz uczestniczył w spotkaniu. Oczywiście nie sposób
ich tu wszystkich wymienić. Z konieczności ograniczymy się jedynie do najbardziej
prominentnych: były premier Wielkiej Brytanii lord Home; premier rządu szwedzkiego
Björn Faelldin; były amerykański sekretarz stanu Henry Kissinger; sekretarz
generalny NATO Joseph Luns; amerykański sekretarz stanu Cyrus Vance;
wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Walter Mondale; doradca amerykańskiego
prezydenta Zbigniew Brzeziński; wysocy oficerowie US Army generałowie Norstad i
Goodpaster; były szef CIA Allen Dulles; byli podsekretarze stanu: George Ball i
sekretarz obrony Robert McNamara (aktualny prezes Banku Światowego); znani
politycy francuscy, którzy zajmowali lub zajmują wysokie stanowiska państwowe. jak:
Guy Mollet, Pierre Mendes-France, Gaston Deffers czy były prezydent Georges
Pompidou; wybitne osobistości Republiki Federalnej Niemiec, jak: byli kanclerze
Ludwig Erhard i Willy Brandt, Carlo Schmidt, aktualny kanclerz Helmut Schmidt i
przewodniczący bawarskiej CSU Franz Josef Strauss.
Najliczniejszą grupę, jeśli można tak określić - zawodową, stanowią w Klubie
Bilderberg przedstawiciele świata finansów. Znaleźć w niej można prezesów
dosłownie wszystkich najpoważniejszych banków Stanów Zjednoczonych i Europy
Zachodniej.
Równie bogato reprezentowany jest świat wielkiego przemysłu. A więc
oczywiście prezesi najpoważniejszych firm takich jak: General Motors, Standard Oil,
Ford, General Electric, Dupont, Alcoa, Royal Dutch Shell, Fiat, Pirelli, August
Thyssen-Hutte, żeby wymienić tylko najbardziej znane. Już nawet to,
fragmentaryczne i wyrywkowe zestawienie, nasuwa nieodparcie jedną refleksję:
niewiele jest takich spraw, których ci ludzie, jeśli podejmą solidarne działanie, nie
potrafiliby załatwić.
Zbiegi okoliczności
Trudno sobie wyobrazić, by tak potężna grupa jak Bilderberg ograniczała swą
działalność jedynie do teoretycznych dyskusji, rezygnując z wszelkiej konkretnej
działalności: wpływania na bieg międzynarodowych wydarzeń i kształtowania ich w
korzystnym dla siebie kierunku. Spróbowaliśmy przyjrzeć się tej stronie zagadnienia.
Wybraliśmy kilka wielkich międzynarodowych wydarzeń i zanalizowaliśmy je
pod tym właśnie kątem. Odnieśliśmy sukces czy też ponieśliśmy porażkę? Nie ma na
to jednoznacznej odpowiedzi. Gdybyśmy chcieli na podstawie zebranego materiału
sformułować akt oskarżenia pod adresem Klubu Bilderberg, na pewno bez większych
trudności udałoby się nam doprowadzić do procesu, ale byłby to proces poszlakowy.
Mówiąc inaczej, nie mamy namacalnych dowodów, są jedynie dziwne „zbiegi
okoliczności”.
Przyjrzyjmy się pewnemu wielkiemu wydarzeniu międzynarodowemu, które w
początkach lat sześćdziesiątych nie schodziło z czołowych stron prasy światowej. Na
jego temat napisano już wiele książek, opublikowano przeróżne opracowania i
naukowe analizy. Nigdzie jednak nie uwzględniono takiego elementu, jak Klub
Bilderberg. Czy słusznie? Dla nas sprawa przedstawiała się tym bardziej
interesująco, iż wydarzenie to tylko pozornie było odległe od naszego kontynentu. W
jego ukierunkowaniu i rozwiązaniu żywotnie zainteresowana była zarówno Europa
Zachodnia, jak i Stany Zjednoczone. Chodzi o kryzys kongijski.
Dlaczego wybraliśmy właśnie przykład Konga? Zadecydował o tym fakt
wyjątkowego splotu sprzecznych interesów stron zainteresowanych w konflikcie.
Sprzeczności na wszystkich liniach: zarówno między państwami europejskimi, jak i
na linii Europa Zachodnia - Waszyngton.
Wydawać by się mogło, że bezpardonowa, ostra wa1ka konkurencyjna
powinna stworzyć korzystną. sytuację Kongijczykom w myśl zasady: gdzie dwóch się
bije, tam trzeci korzysta. Tymczasem w Kongu doszło do klasycznego rozwiązania, a
więc sytuacji, że jedynym wygranym w tej grze został międzynarodowy kapitał.
Tak więc niejako automatycznie nasuwa się pytanie: czy nie istniała jakaś
nadrzędna siła: sterująca takim, a nie innym rozwojem wydarzeń ?
Nie uprzedzajmy jednak wypadków. Na ich tle prześledźmy prawdziwą lawinę
„zbiegów okoliczności”, które mogą znaczyć niewiele, ale tak się dziwnie składa, że
zawsze działają na korzyść realizacji jednego, ściśle określonego celu - obrony
interesu międzynarodowego kapitału.
Jest rok 1960. W Afryce narasta fala ruchów narodowowyzwoleńczych,
początkująca wielki proces dekolonizacji czarnego lądu. W kwietniu gubernator
belgijskiego Konga, analizując sytuację w tej kolonii, wygłasza zdanie, które powinno
zająć poczesne miejsce w antologii curiosów politycznych:
- Aby żyć we wspólnocie, obie strony muszą dać swój wkład. My wnosimy swą
wyższość, swą inteligencję, swe bogactwo, swe doświadczenie. Wy, Kongijczycy, ze
swojej strony, mimo waszego ubóstwa i ignorancji, nie powinniście zaniedbywać
niczego, co przyczynia się do postępu, powinniście uczyć się od nas bez
niecierpliwości i arogancji. Gubernator Emile Petillon wypowiada te słowa w chwili,
gdy w całym Kongu od wielu miesięcy trwa ogólnonarodowa walka o niepodległość,
kierowana przez dwóch przywódców Ruchu Narodowego: Patrice’a Lumumbę i
Antoina Gizengę. Walka na taką skalę, że w niespełna trzy miesiące po wypowiedzi
gubernatora parlament belgijski postanawia przyznać kłopotliwej kolonii
niepodległość.
- Zwracamy wam Kongo - mówi na uroczystej audiencji do Lumumby król
Belgów Baudouin - wyposażone w zorganizowaną administrację, posiadające wielkie
miasta, szlaki kolejowe i drogi, lotniska, szpitale, szkoły, elitę inteligencką, walutę,
szereg gałęzi przemysłu, dobrze rozwinięte rolnictwo i wreszcie mające taką stopę
życiową, której wiele państw może wam pozazdrościć.
Lumumba nie skomentował tej patetycznej wypowiedzi ani słowem. My
natomiast oddajemy głos znawcy problemów kongijskich, Schlesserowi, który w swej
książce zatytułowanej „Essai de methodologie Bantou” podaje mówiący w zasadzie
wszystko schemat szkolnictwa w belgijskich koloniach: „Szkoła ma przygotowywać
czarnych pracowników. Nauczanie odbywać się będzie wyłącznie w języku
macierzystym. Nauka pisania i czytania jest szkodliwa. Produkuje jedynie
wykolejeńców. Każdy bowiem, kto opanuje sztukę pisania i czytania, porzuca
motykę. Dzieci należy nauczyć dodawania i odejmowania. Historia winna się
ograniczać do miejscowych legend. Nauczanie historii powszechnej jest moralnie
szkodliwe, a ponadto bezcelowe, gdyż treści tego przedmiotu są poza zasięgiem
możliwości pojmowania Afrykanina. Geografia - tak. Ale tylko lokalna. Po co bowiem
czarnemu wiadomość, że na Grenlandii noc trwa sześć miesięcy. Musi natomiast
wiedzieć, że do Zambezi jest, powiedzmy, 30 dni marszu. Z przedmiotów innych,
mianowicie religii, wychowania obywatelskiego, obyczajowości, higieny i wstępnych
pojęć ekonomicznych należy pozostawić tylko religię i higienę”.
Ten system kształcenia mieszkańców Konga obowiązywał do roku 1960, a
więc zahaczył o drugą połowę wieku noszącego szczytne miano epoki rewolucji
naukowo-technicznej.
Nic też dziwnego, że w chwili przyznawania Kongu niepodległości na 14
milionów obywateli zamieszkujących ten kraj jedynie niespełna 200 miało wyższe
wykształcenie. To był ten punkt startowy, którego, zdaniem króla Baudouina, „wiele
państw mogło pozazdrościć”.
Z drugiej strony istniały jednak realne przesłanki, na których można było
oprzeć perspektywę budowy i rozwoju tego kraju. Kongo to nie tylko najbogatsze
złoża rudy miedzi na świecie, ale i największy dostawca uranu, drugi kraj na
światowej liście producentów diamentów przemysłowych, liczący się eksporter
kobaltu, złota, cynku, manganu i węgla. I to wszystko skoncentrowane w zasadzie w
jednej części kraju - Katandze. Skoncentrowane w takim stopniu, iż prowincja ta
uzyskała sobie powszechnie miano „skandalu geologicznego”.
Tuż przed przyznaniem niepodległości Lumumba w ten sposób
scharakteryzuje swój kraj:
- Kongo to butelka, ale Kongijczyk może najwyżej powąchać korek. Stwórca
dał nam ten kawałek ziemi. Ta ziemia do nas należy. My jesteśmy jej wyłącznymi
właścicielami. Mamy więc prawo uczynić z Konga kraj wolności, sprawiedliwości,
pokoju.
Nietrudno zgadnąć, do czego zrobił aluzję w tej wypowiedzi przywódca
narodowowyzwoleńczej walki. Prawdziwym bowiem władcą w tym kraju był potężny
koncern Union Miniere du Haut Katanga, który w przeciwieństwie do belgijskiego
parlamentu nie myślał tak łatwo zrezygnować z kury znoszącej złote jajka. Tym
bardziej, że koncern miał w Kongu swojego człowieka, na którego mógł liczyć w
każdej sytuacji.
Można powiedzieć, że Moise Kapenda Czombe urodził się w przysłowiowym
czepku. Nie każdemu bowiem zdarza się mieć ojca milionera, a już wśród Afrykanów
takie przypadki można było wówczas policzyć na palcach jednej ręki. Stary Czombe,
właściciel całej sieci sklepów z artykułami gospodarstwa domowego, odbiornikami
radiowymi i tekstyliami, był bodajże pierwszym murzyńskim milionerem w historii
kontynentu afrykańskiego.
Syn odziedziczył po ojcu miłość do pieniędzy, gorzej natomiast było ze
zdolnościami handlowymi. W kilka lat po śmierci starego Czombe junior doprowadził
firmę do bankructwa.
Wtedy to właśnie z pomocą przyszła mu Union Miniere du Haut Katanga.
Koncern nie tylko popłacił jego długi, ale ponadto zapewnił mu warunki dalszej, wcale
niezgorszej egzystencji. Oczywiście, nic za darmo. Czombe miał się zająć
działalnością polityczną i utworzyć wpływową partię, która stałaby się rzecznikiem
interesów wielkiego kapitału.
Tym razem Czombe spełnił pokładane w nim nadzieje. W 1958 roku powstaje
Konfederacja Stowarzyszeń Plemiennych Katangi. Organizacja ta, wykorzystując
podziały plemienne, skupiła w swych szeregach tych wszystkich, którzy swą
działalność polityczną traktowali jedynie jako parawan dla szybkiego bogacenia się.
Ale wróćmy do głównego nurtu wydarzeń. W przeddzień proklamowania
niepodległości Konga w kraju tym lądują oddziały belgijskich spadochroniarzy.
Pretekstem jest ochrona obywateli belgijskich, przeciwko którym rzekomo
skierowane były antyeuropejskie wystąpienia Afrykanów. Pomiędzy
spadochroniarzami a żołnierzami kongijskimi dochodzi do krwawych starć.
Premier Lumumba protestuje przeciwko tej jawnej agresji. Szuka pomocy,
gdzie tylko może. Zwraca się z apelem do Stanów Zjednoczonych. Amerykański
Departament Stanu przyjmuje jednak pozycję wyczekującego milczenia.
15 lipca Lumumba wysyła na ręce premiera Związku Radzieckiego
dramatyczny telegram:
„W obliczu niebezpieczeństwa, które zawisło nad neutralnością Konga ze
strony Belgii i niektórych krajów zachodnich, popierających spisek Brukseli
przeciwko naszej niezawisłości, prosimy pana, aby uważnie śledził rozwój sytuacji w
Kongu. Być może będziemy zmuszeni prosić Związek Radziecki o interwencję, o ile
obóz zachodni nie zaprzestanie agresji przeciwko suwerenności naszego kraju. W
chwili obecnej państwowe terytorium Konga jest okupowane przez wojska belgijskie i
życie prezydenta i premiera Republiki znajduje się w niebezpieczeństwie”.
Jednocześnie skarga Konga wpływa do Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Tym razem Amerykanie nie stoją już na uboczu, przeciwnie – aktywnie włączają się
do gry. Forsują decyzję wysłania do Konga wojsk ONZ. Będzie to jedna z
najczarniejszych kart w historii tej organizacji.
Wtedy właśnie Moise Czombe ogłasza deklarację o oderwaniu od Konga
najbogatszej prowincji i sam siebie mianuje prezydentem niepodległej Katangi.
Zmienia to w sposób radykalny sytuację w Kongu, Co w takim razie z wojskami
ONZ? I na to znajduje się lekarstwo. Stany Zjednoczone, Francja, Republika
Federalna Niemiec informują świat, że nie mają nic przeciw utrzymaniu tych wojsk, z
tym że sprzeciwiają się jakiejkolwiek ich interwencji w sprawy Katangi.
Po upływie trzech dni od tych wydarzeń przebywający w stolicy prowincji
Elisabethville korespondent brytyjskiego dziennika Daily Telegraph pisze:
„Maskarada niepodległości w Katandze staje się z każdym dniem coraz bardziej
wstrząsająca. Uzurpatorski premier Czombe jest obecnie bardziej podporządkowany
urzędnikom belgijskim, niż to się działo za czasów, gdy działał jako nie znany
prowincjonalny polityk, jeszcze przed uzyskaniem przez Kongo niepodległości.
Reżim jego opiera się całkowicie na broni i funduszach dostarczanych przez Belgów.
Bez tej pomocy rząd jego zostałby prawdopodobnie szybko obalony wskutek
rozkładu wewnętrznego. Można obecnie dostrzec wyraźnie cele polityki belgijskiej w
Katandze. Zmierza ona do ochrony wielkich finansowych interesów belgijskich i
zachowania przyczółka mostowego w Kongu”.
Teraz nastąpi cała seria przedziwnych i trudnych do wytłumaczenia wydarzeń.
12 sierpnia w Leopoldville ląduje samolot specjalny z sekretarzem generalnym ONZ
Dagiem Hammarskjöldem, zwanym popularnie w kołach dyplomatycznych panem H.
Po drodze Hammarskjöld zatrzyma się w Katandze, gdzie osobiście zapewni
Czombego, że wojska ONZ nie będą przeciwko niemu interweniowały.
Tak więc sekretarz generalny ONZ składa oficjalną wizytę nie uznawanemu
przez nikogo secesjoniście, a co więcej - podejmuje zobowiązanie, które leży nie w
jego kompetencjach, ale w kompetencjach Rady Bezpieczeństwa.
Premier Lumumba stara się przekonać sekretarza, iż jego stanowisko jest
błędne. Pan H. wyraźnie jednak ignoruje reprezentanta legalnego rządu. nawiązując
kontakt z prezydentem Kasavubu, który jest zwolennikiem luźnej federacji
poszczególnych prowincji kraju i coraz bardziej wydaje się skłaniać do koncepcji
umożliwienia Czombemu pójścia własną drogą.
Nie znamy treści tych pertraktacji, a jedynie ich wynik. Po odlocie
Hammarskjölda prezydent Kasavubu, mimo iż nie ma takich uprawnień, dymisjonuje
Lumumbę i mianuje na jego miejsce powolnego mu polityka Iloe. W odpowiedzi
Lumumba dymisjonuje Kasavubu, czego z kolei prezydent nie przyjmuje do
wiadomości.
W Kongu dochodzi do kryzysu rządowego. Na arenę wkracza wojsko. Impas
polityczny rozwiązuje pułkownik Mobutu, ogłaszając dymisję Lumumby i Kasavubu.
Oddziały ONZ nie sprzeciwiają się przejęciu władzy przez wojsko.
Teraz zaczyna się jedna z najtragiczniejszych kart w historii Konga. Lumumba,
obawiając się aresztowania, próbuje znaleźć schronienie w kwaterze wojsk ONZ.
Zostaje. jednak schwytany i wydany... Czombemu.
Co stało się potem, opisuje w swej książce „Livre Noir du Congo” znakomita
francuska reporterka Hélene Tournaire.
„Na lotnisku w Elisabethville czekało na samolot kilku białych najemników.
Lotnisko otaczał kordon wojsk ONZ-towskich. Z samolotu dosłownie wypchnięty
został skuty i pokrwawiony Lumumba. Najemnicy wsadzają go do samochodu.
Żaden z żołnierzy ONZ nie interweniuje. Konwój bez przeszkód wyjeżdża poza teren
lotniska.
Po przejechaniu kilku kilometrów samochody zatrzymują się. Na skraju drogi
stoi Munongo (najbliższy współpracownik Czombego - przyp. aut.). Wokół sawanna
ze sterczącymi wyżej od drzew czerwonymi kopcami termitów. Lumumba jest jeszcze
bardziej czerwony niż ziemia. Czerwony od krwi. Zbliża się Munongo. Ci dwaj ludzie
należą do innych plemion. Ich jedynym wspólnym językiem jest francuski.
- Wierzysz, że jesteś nieśmiertelny? – pyta Munongo.
Powoli wyjmuje bagnet zza pasa stojącego obok żandarma. Ostrze kieruje w
stronę Lumumby. Bagnet powoli zagłębia się między żebra. Zbliża się do serca
odwiecznego wroga. Najemnicy nie mogą na to patrzeć. Huyghe wyciąga pistolet i
strzela. Pistolet w ręku Gata również dymi”.
Śmierć Lumumby wstrząsnęła całym światem. Sprawa Konga znalazła się na
czołówkach gazet wszystkich krajów.
W lutym 1961 roku zbiera się Rada Bezpieczeństwa ONZ. Pierwszym
punktem obrad są wydarzenia w Kongu. Delegat Związku Radzieckiego przedstawia
projekt rezolucji zawierający następujące punkty:
1) Potępienie Belgii jako inspiratora krwawych wydarzeń w Kongu.
2) Wydanie nakazu wojskom ONZ aresztowania i postawienia przed sądem
Czombego.
3) Wycofanie wszystkich obcych wojsk z Konga w ciągu trzech miesięcy.
4) Usunięcie Hammarskjölda ze stanowiska sekretarza generalnego jako
współuczestnika i organizatora mordu dokonanego na Lumumbie.
Co do roli odgrywanej przez wojska ONZ w Kongu nikt już w tym czasie nie
ma najmniejszych wątpliwości. Komentator brytyjskiego dziennika The Guardian
pisał: „Od samego początku wojska ONZ są parawanem kolonialnych machinacji.
Torpedują one działalność Lumumby zmierzającą do unormowania sytuacji w kraju.
ONZ jest więc czymś w rodzaju pogotowia ratunkowego w przeprowadzaniu
zachodniej operacji w Kongu”. Mechanizm tego działania był prosty. Sprawą Konga
kierowała specjalna komórka sekretariatu ONZ składająca się z trzech
amerykańskich doradców Hammarskjölda: Cordiera, Bunche’a i Wieschoffa, zwana
powszechnie „kongijskim klubem”. Do „klubu” nie dopuszczono żadnego z
przedstawicieli państw socjalistycznych ani neutralnych. Nikt też poza członkami
„klubu” nie miał prawa zapoznawania się z tekstami depesz nadsyłanych przez
aparat ONZ z Konga.
Wróćmy jednak do sesji Rady Bezpieczeństwa. Zgodnie z tym, czego należało
się spodziewać, Stany Zjednoczone nie dopuszczają do uchwalenia rezolucji.
Torpedują również kompromisową propozycję wysuniętą przez Cejlon, Liberię i
Zjednoczoną Republikę Arabską.
- Cała Rada Bezpieczeństwa - skomentuje tę sesję przedstawiciel Związku
Radzieckiego Zorin - dobrze widziała manewry mające na celu usunięcie wszelkiego
politycznego sensu z rezolucji Cejlonu, Liberii i Zjednoczonej Republiki Arabskiej.
Rezolucji, która przecież nie powinna wywołać zastrzeżeń. Ale tendencje polityczne
kilku państw, które zdecydowały się nie dopuścić do potępienia swych sojuszników
Belgów, podważających narodowe instytucje Konga, doprowadziły ostatecznie do
tego, że nie przyjęliśmy żadnej rezolucji. Myślę, że jakikolwiek komentarz jest tu
zbyteczny. Antykolonializm pewnych państw okazał się martwą literą.
Debata w Radzie Bezpieczeństwa ujawniła całkowite zaangażowanie się
Stanów Zjednoczonych po stronie Belgii. Fakt na pozór paradoksalny, jeśli weźmie
się pod uwagę, że interesy kapitału amerykańskiego w Kongu w tym okresie nie były
duże. Ponadto dochodził jeszcze do tego dodatkowy element. Nie było bowiem
tajemnicą, że Wall Street od dawna zazdrosnym okiem śledziła poczynania Belgów w
Kongu, nie bez racji uważając ten kraj za surowcowe eldorado. Wielu komentatorów
tego okresu dało się wziąć na ten lep, nie mogąc zrozumieć stanowiska
Amerykanów, tym bardziej że jawne poparcie belgijskiej agresji na pewno nie
pomagało Waszyngtonowi w polepszeniu swych stosunków z innymi krajami
czarnego lądu.
Tymczasem ta sprzeczność interesów jest tylko pozorna. Podstawowym
bowiem i zasadniczym celem łączącym Waszyngton z Brukselą była eliminacja
Lumumby. Lumumbowskie Kongo byłoby po prostu niebezpieczne dla całego
wielkiego kapitału.
Po śmierci Lumumby Amerykanie, początkowo bardzo delikatnie, zaczynają
zmieniać front. Wynika to z odmiennej oceny sytuacji: dla Belgii sprawą zasadniczą
było utrzymanie swych wpływów w Katandze i w związku z tym całkowity brak
zainteresowania pozostałą częścią kraju, Amerykanie natomiast widzieli ten problem
w nieco szerszej optyce. Ich zdaniem, jedynie jednolite Kongo mogło ważyć w
przyszłości na afrykańskim rynku. W związku z tym, kiedy Belgowie wszystkie swoje
nadzieje zwiążą z Czombem, Amerykanie, początkowo bardzo dyskretnie, zaczną
popierać polityka. który stanie na czele rządu centralnego w Leopoldville - Adoula.
Nic więc dziwnego, że po pewnym czasie żołnierze ONZ w Kongu otrzymują
polecenie aresztowania Czombego i członków jego rządu.
Czombe uprzedzony przez Belgów ucieka do Rodezji, skąd jednak nadal
kieruje walką secesjonistów katangijskich. Do akcji ponownie włącza się sekretarz
generalny ONZ.
17 września późnym popołudniem Hammarskjöld wsiada na lotnisku w
Leopoldville do samolotu DC, będącego własnością szwedzkiego towarzystwa
lotniczego Transair. Sekretarzowi towarzyszy kilku oficerów ONZ oraz czterech
członków przybocznej ochrony. Załoga samolotu składa się z pięciu lotników
szwedzkich. Start przebiega bez zakłóceń. Samolot powoli wzbija się w powietrze,
przyjmując kurs na północną Rodezję, gdzie w miejscowości Ndola ma dojść do
umówionego spotkania między Hammarskjöldem i Czombem. Celem spotkania jest
wynegocjowanie warunków zawieszenia broni między wojskami ONZ a
wspomaganymi przez najemników żandarmami katangijskimi.
Po ostatniej rozmowie pilota samolotu z wieżą kontrolną portu lotniczego w
Leopoldville, w której melduje on, iż na pokładzie wszystko jest okay, w eterze na
kilka godzin zapanuje cisza.
Co do dalszych wydarzeń dysponujemy już tylko strzępami informacji.
Ograniczymy się tu do przytoczenia wyłącznie faktów bezspornych. Mówi jeden z
pracowników wieży kontrolnej lotniska w Ndola:
- Była późna noc, kiedy zgłosił się pilot samolotu specjalnego DC, prosząc o
podanie współrzędnych. W momencie podawania tych danych kontakt się urwał.
Korespondent AFP uzyskał od innego pracownika tej wieży dodatkową
wypowiedź:
- Koledzy mówili, że widzieli silny płomień eksplozji...
- Nikt na to nie zareagował?
- Twierdzili, że nie zorientowali się, o co chodzi.
Dalej następują wydarzenia, które w żaden logiczny sposób nie dadzą się
wytłumaczyć. Kierownictwo wieży będzie czekało bite piętnaście godzin, zanim
poinformuje o zniknięciu samolotu, z którym kontakt został gwałtownie przerwany.
Jakby tego jeszcze było mało, dowódca portu lotniczego złożył oficjalne
oświadczenie, że „wskutek uszkodzenia magnetofonu nie jest w stanie odtworzyć
ostatniej rozmowy pilota samolotu DC z wieżą kontrolną w Ndola „.
Poszukiwania zaczną się więc dopiero po upływie piętnastu godzin. To
zadanie okaże się zresztą bardzo łatwe. Szczątki rozbitego i spalonego samolotu
odnalezione zostaną w odległości zaledwie 10 kilometrów od lotniska. Wśród
piętnastu zidentyfikowanych osób będą też zwłoki sekretarza generalnego ONZ
Hammarskjölda.
Jeden ze świadków katastrofy żyje. Ciężko ranny członek przybocznej straży
sekretarza zostaje przewieziony do szpitala. Walka o jego życie trwać będzie kilka
dni i zakończy się niepowodzeniem. Niemniej jednak w krótkiej chwili przebłysku
świadomości powie:
- Pilot miał kontakt. Po nawiązaniu kontaktu nagle na rozkaz Hammarskjölda
zmienił kurs. Nastąpiła seria eksplozji...
Czy gdyby został znaleziony wcześniej, powiedziałby więcej ?
Cała sprawa szyta jest zresztą grubymi nićmi. Władze rodezyjskie prowadzą
chyba najdziwniejsze na świecie śledztwo. Przez dwa dni konsul szwedzki i
przedstawiciele Transair nie zostają dopuszczeni ani do miejsca katastrofy, ani też
do zwłok.
Komu na tym zależało? Kto i jakie ślady zatarł przez te dwa dni? Komunikat
specjalnej komisji rodezyjskiej jest lakoniczny: „Samolot eksplodował z nie
wyjaśnionych przyczyn”. I dalej: „Badania szczątków samolotu i zwłok ofiar nie
wykryły śladów zestrzelenia”.
I na tym w zasadzie sprawa by się zakończyła, gdyby nie inicjatywa policji
szwedzkiej, która poddała jednak sekcji zwłoki przewiezionych do kraju swych
obywateli. Sekcja wykazała, że w ciele jednego żołnierza z eskorty Hammarskjölda
znajdują się pociski. Eksperci wykluczają możliwość, iż mogły się one tam znaleźć w
wyniku eksplozji amunicji wewnątrz samolotu. Wniosek: pociski zostały wystrzelone z
zewnątrz.
Tego zdania są też eksperci z Transair. Ich zdaniem samolot został po prostu
zestrzelony.
Te fakty powodują, iż najprawdopodobniejsza staje się wersja następująca:
niedaleko lotniska samolot sekretarza generalnego ONZ został zaatakowany i
ostrzelany. Hammarskjöld zorientował się w sytuacji i kazał pilotowi zawrócić.
Tę hipotezę potwierdził nieoficjalnie rzecznik ONZ w Kongu. Oto jego
wypowiedź:
- Istnieje duże prawdopodobieństwo, że samolot został ostrzelany z lądu lub z
powietrza. Hammarskjöld odbywał lot w nocy, ponieważ chciał uniknąć spotkania z
myśliwcami sił zbrojnych Katangi, które od kilku dni ostrzeliwały wojska ONZ i
bombardowały lotniska. Niewykluczone, że pilotem myśliwca, który zestrzelił samolot
sekretarza generalnego, był biały najemnik, gdyż właśnie z nich w zdecydowanej
większości składają się lotnicy katangijscy. Nie podlega dyskusji fakt, że pilot ten
musiał doskonale orientować się w topografii lotniska Ndola.
Prace międzynarodowej komisji powołanej przez ONZ do wyjaśnienia tragedii
trwać będą kilka miesięcy i nie przyniosą żadnych rezultatów. W przedstawionym 2
maja 1962 roku raporcie komisja twierdzi, że nie zdołała wyjaśnić przyczyn
katastrofy, „a rozważając wszystkie możliwe ewentualności, żadnej nie mogła z
pewnością wykluczyć ani też żadnej z pewnością potwierdzić”.
Tajemnica śmierci sekretarza generalnego ONZ Daga Hammarskjölda nigdy
nie została wyjaśniona. Czy organizatorem jej był samozwańczy premier Katangi?
Czy może była to inicjatywa tych, którzy za nim stali? A może wreszcie ktoś trzeci był
w tym specjalnie zainteresowany?
Na marginesie warto przypomnieć tu jeszcze jedną kuriozalną wręcz sprawę.
Otóż na forum ONZ państwa zachodnie starały się odpowiedzialnością za śmierć
Hammarskjölda obarczyć blok socjalistyczny. Odpowiadając na te insynuacje, polski
minister spraw zagranicznych, Adam Rapacki, powiedział:
- Zgodnie z naszymi przekonaniami i obyczajami atakowaliśmy Daga
Hammarskjölda zawsze wprost i zawsze słowami. I panowie wiecie najlepiej, że nie
od słów on zginął.
Tymczasem w stanowisku Stanów Zjednoczonych wobec problemu Konga
zachodzi coraz wyraźniejsza zmiana. Departament Stanu prosi na konsultacje
wyższych urzędników ministerstw spraw zagranicznych Belgii, Wielkiej Brytanii i
Francji. Dzięki niedawno „odtajnionym” dokumentom amerykańskim możemy
odtworzyć przebieg tej narady.
- Na porządku dziennym powinna stanąć sprawa określenia stref wpływów.
Można byłoby to zrobić po umocnieniu rządu Adouli, tak by był on w stanie
opanować sytuację w kraju. - To oczywiście stanowisko amerykańskie.
- Naturalnie z wyłączeniem Katangi - broni swych interesów Belgia.
- Przeciwnie - atakują Amerykanie. - Secesja Katangi, zdaniem rządu
amerykańskiego, powinna zostać zlikwidowana. I to jak najszybciej .
- Nie wierzymy, aby udało się nakłonić Czombego do porozumienia z Adoulą. -
Belgia wyraźnie chce się zorientować, jak daleko zdecydują się posunąć Stany
Zjednoczone.
- Dysponujemy wystarczającymi środkami, aby Czombego do tego nakłonić.
Wystarczy, aby Union Miniere przestała mu płacić podatki, przekazując te sumy na
ręce rządu centralnego. A oprócz tego moglibyśmy zastosować także bardziej
zdecydowane sankcje wojskowe. - Funkcjonariusze amerykańskiego Departamentu
Stanu nie owijają rzeczy w bawełnę.
Belg wie już; że znajduje się na straconej pozycji. Ze Stanami Zjednoczonymi
trudno wygrać, w dodatku w pojedynkę. Chwyta się ostatniej deski ratunku.
- Rząd Belgii sprzeciwi się każdej akcji wojskowej wymierzonej przeciwko
Czombemu.
- Rząd Jej Królewskiej Mości - wtrąca się milczący dotychczas przedstawiciel
Wielkiej Brytanii - również jest przeciwny wszelkim rozwiązaniom militarnym.
- A Paryż? - Amerykanie próbują zorientować się w stanowisku Francji.
- Paryż - odpowiada delegat francuski - przychyli się do decyzji podjętej przez
większość.
A więc impas.
Belgowie, chcąc uprzedzić jakąkolwiek akcję ze strony Amerykanów, decydują
się na niekonwencjonalne posunięcie. Otóż dyrektor Union Miniere, Richard
Terwagne, przesyła pod adresem New York Timesa depeszę, w której wyjaśnia
stanowisko koncernu. Koncern informuje, że nie może płacić podatków do kas rządu
centralnego, lecz wyłącznie na ręce Czombego, ponieważ nie ma żadnej pewności,
iż wojska ONZ będą w stanie zabezpieczyć interesy Union Miniere na rozległych
terenach Katangi. Dalej dyrektor wyjaśnia, że koncern od samego początku swego
istnienia przyjął zasadę nieinterweniowania w wewnętrzne sprawy Konga.
Amerykanie wpadają we wściekłość. Nie dość, że pośrednio zostały tu
ujawnione sekrety tajnej dyplomacji, ale ponadto ostatnim zdaniem depeszy dyrektor
koncernu w ten sposób ustawił Amerykanów, że gdyby doszło do jakiejkolwiek
interwencji, całe odium spadnie na Stany Zjednoczone jako agresora.
W tej sytuacji Departament Stanu rozważa możliwość blokady Katangi.
Belgowie kontratakują na publicznym forum wykazując czarno na białym, że taka
blokada byłaby korzystna wyłącznie dla Stanów Zjednoczonych, które zaopatrują się
w rudę z kopalń własnych i znajdujących się na terenie Chile, oraz że w wypadku
blokady Katangi amerykańskie koncerny miedziowe stałyby się dyktatorem na
światowym rynku tego surowca. Anglicy naturalnie popierają Belgów i także są
przeciwni blokadzie. Francuzi zaś nadal zachowują postawę wyczekującą:
zamierzają wyciągnąć kasztany z ognia cudzymi rękoma.
Pod koniec 1962 roku los Katangi wydaje się jednak przesądzony. Złożyło się
na to wiele elementów. Przede wszystkim zdecydowana akcja państw obozu
socjalistycznego, które zdecydowanie broniły integralności nowo powstałego
państwa. Nowo wybrany sekretarz generalny U Thant również prawidłowo ocenił
konflikt kongijski.
- Problem Konga - powie tuż po objęciu swej funkcji - jest problemem Katangi.
Problem Katangi jest problemem pieniędzy. Problem pieniędzy jest problemem
Union Miniere.
Sukcesy, które U Thant odnosił w swojej działalności na forum ONZ,
zawdzięczał przede wszystkim zręcznemu manipulowaniu sprzecznościami
dzielącymi państwa atlantyckie. One też umożliwiły sekretarzowi wydanie decyzji
podjęcia przez wojska ONZ zdecydowanej akcji w Kongu.
Na efekty takiego działania nie trzeba było długo czekać. Już 14 stycznia 1963
roku Czombe stwierdza, że nie ma najmniejszych szans, uznaje się za pokonanego i
ogłasza deklarację o powrocie Katangi do Konga. W dwa dni później Union Miniere
podpisuje z centralnym rządem Adouli porozumienie, w którym zobowiązuje się
przekazywać mu podatki za sprzedaż miedzi.
Rząd premiera Adouli i prezydenta Kasavubu, prowadzący politykę zgodną z
intencjami swych neokolonialnych protektorów, daleko odszedł od ideałów
głoszonych przez Lumumbę. Stąd też stale rosnący sprzeciw narodu przeciw
stałemu uzależnianiu państwa, podporządkowywaniu interesów narodowych
interesom obcego kapitału. Dochodzi do sytuacji, w której rząd bez obcego poparcia
niedługo by się utrzymał.
Poparcie to staje się coraz intensywniejsze. Nic też dziwnego, że kiedy na
forum ONZ rozpatrywano sprawę wycofania wojsk ONZ, co powinno być logiczną
konsekwencją likwidacji secesji Katangi, Stany Zjednoczone ogłaszają kategoryczny
sprzeciw.
- Musimy nadal udzielać rządowi Konga pomocy w utrzymaniu
praworządności i porządku w kraju - uzasadniał to stanowisko przedstawiciel Stanów
Zjednoczonych.
Co praktycznie kryło się pod terminem „utrzymania praworządności i
porządku”, wyjaśnił jednoznacznie w wywiadzie prasowym senator amerykański
Kenneth Keating:
- Zainwestowa1iśmy duże kapitały w tym kraju. Zostaną one zmarnowane,
jeśli Kongo zginie wskutek wycofania wojsk ONZ.
Wypowiedź ta po raz pierwszy ujawnia, iż wielki kapitał amerykański ulokował
swoje pieniądze w strefie zarezerwowanej dotychczas prawie wyłącznie dla Belgów.
Jaką drogę i za czyim pośrednictwem? Tego jeszcze wówczas nie wiedziano.
Zdecydowana akcja przeciwko przekształceniu wojsk ONZ w stojące ponad
rządem i prawem siły policyjne, którą prowadziły państwa socjalistyczne przy
zdecydowanym wsparciu krajów Afryki i Azji, kończy się jednak pełnym sukcesem.
W październiku Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych podejmuje
decyzję, że wojska mają być wycofane do czerwca 1964 roku.
Tymczasem w Kongu wybucha powstanie przeciwko rządowi centralnemu. Na
czele powstania staje Pierre Mulele, pierwszy minister oświaty w niepodległym
Kongu w rządzie swego bliskiego przyjaciela i towarzysza broni - Lumumby. Hasłem
powstańców jest walka o „drugą niepodległość Konga”. Powstanie bardzo szybko
obejmuje swoim zasięgiem cały kraj. Wielki, międzynarodowy kapitał ponownie czuje
się zagrożony. Waszyngton, Bruksela, Londyn i Paryż tym razem zgodne są co do
tego, że nakazem chwili jest likwidacja powstania mulelistów.
Cel jest wspólny, ale inna taktyka.
Bruksela, nie zważając na to, że jest to już mocno zgrana karta, ponownie
uruchamia Czombego, który w czerwcu 1964 roku wraca do Konga. Amerykanie
natomiast wybierają inną drogę: w Leopoldville zakładają placówkę swej misji
wojskowej. Na jej czele staje były pracownik CIA Frank Williams, któremu
niejednokrotnie już powierzano najtrudniejsze zadania poza granicami Stanów
Zjednoczonych.
Teraz wydarzenia potoczą się już w błyskawicznym tempie. 30 lipca Stany
Zjednoczone wyasygnują 6 milionów dolarów na reorganizację podporządkowanej
rządowi centralnemu armii kongijskiej. Do Leopoldville przylatuje też zastępca
sekretarza stanu do spraw afrykańskich Mennen Williams. Oficjalnie rozmawia z
Czombem, nieoficjalnie jednak spotyka się z innym, pozostającym na razie w cieniu
rozmówcą, generałem Mobutu. Po wizycie zastępcy sekretarza w Leopoldville lądują
cztery amerykańskie transportowe Hercules C-130 załadowane sprzętem
wojskowym. Przywożą one również 40 amerykańskich doradców wojskowych.
24 listopada na pokładzie 10 transportowców USA AF C-130 przylatują do
Konga spadochroniarze belgijscy. I właśnie ci belgijscy spadochroniarze, którzy na
amerykańskich samolotach, z lądowaniem w brytyjskiej bazie wojskowej, przy pełnej
aprobacie NATO przybyli do tego kraju, zadadzą ostateczny cios powstaniu
mulelistów.
Walczący wraz z nimi ramię w ramię jeden z najbardziej osławionych
najemników kapitan Siegfried Müller, znany pod przydomkiem Kongo-Müller, powie
w chwili szczerości:
- Nasze operacje w Kongu to operacje NATO. Walczymy w Kongu za Europę,
za ideały Zachodu. Afryka stanowi dla mnie linię obrony Zachodu. W Kongu bronimy
Europy przed komunizmem.
A więc najpierw ONZ, potem NATO. Przypomnijmy, że zgodnie z
postanowieniami Paktu PółnocnoAtlantyckiego jedynym rejonem jego działania miała
być Europa. Ale to tylko tak na marginesie. Nas bowiem bardziej interesuje inne
zagadnienie. Wróćmy do pytań postawionych na początku tego rozdziału. Co lub kto
wpłynął na to, że państwa mające w Kongu tak sprzeczne interesy, jak Belgia i Stany
Zjednoczone, tym razem poszły ręka w rękę? No i jakie miało to konsekwencje?
Dla porządku odnotujmy tu jeszcze tylko fakt, że 25 listopada 1965 roku młody
generał Mobutu, z którym, jak pamiętamy, ongiś ścisły kontakt nawiązał zastępca
sekretarza stanu do spraw afrykańskich Mennen Williams, kładzie kres rywalizacji
cywilnych polityków kongijskich i za pomocą wojskowego puczu przejmuje władzę,
ogłaszając się prezydentem Konga.
Relacjonując w skrócie pięć dramatycznych lat historii Konga, postawiliśmy
wiele znaków zapytania. Nie odpowiemy na nie i teraz. Chcielibyśmy tylko zwrócić
uwagę na zapowiadane na wstępie dziwne zbiegi okoliczności.
Kiedy w Kongu rozgrywały się krwawe wydarzenia, jedną z najbardziej
wpływowych osobistości w rządzie Kennedy’ego był podsekretarz stanu George BalI,
stały uczestnik posiedzeń Klubu Bilderberg. Ball był ściśle związany z amerykańsko-
szwedzkim kompleksem finansowym Grangesberg, a na czele kompleksu
Grangesberg, jako przewodniczący, stał nie kto inny, tylko Bo Hammarskjöld, brat
sekretarza generalnego ONZ.
Co do orientacji politycznej George’a Balla nie mamy żadnych wątpliwości.
Pisze o niej sam w swej książce „The Discipline of Power”: „Należy znaleźć
odpowiednie środki dla przekształcenia struktury władzy w taki sposób, aby
umożliwiała ona bardziej efektywny podział odpowiedzialności za losy świata”.
Nie były to puste słowa. Cała tragedia Konga polegała właśnie na
„przekształcaniu struktury władzy”. A oto wynik tego przekształcenia: wskutek „misji
ratunkowej” ONZ, a później skoordynowanej akcji NATO, Kongo przestało być
wyłączną strefą wpływów Belgii. Nie chcąc stracić wszystkiego, Belgowie zostali
zmuszeni do udzielenia poważnych koncesji grupie Rockefellera i amerykańsko-
szwedzkiemu kompleksowi finansowemu Grangesberg. Czyli mówiąc inaczej -
musieli podporządkowywać narodowe interesy interesom międzynarodowego
kapitału.
Nie ulega wątpliwości, że „umiędzynarodowienie” problemu uzyskania
niepodległości przez Kongo, i to już na początkowym jego etapie, wynikało nie z
przesłanek politycznych, ale czysto gospodarczych. Przypomnijmy: „polityka jest
sprawą zbyt poważną, aby pozostawić ją w rękach polityków”. Dodajmy też, że na
początku lat sześćdziesiątych sprawy dekolonizacji Afryki były przedmiotem
rozważań na posiedzeniach Klubu Bilderberg. Posiedzeń - jak zwykle - otoczonych
ścisłą tajemnicą.
W sprawie Konga mieliśmy do czynienia z wyraźną koordynacją działań sił,
których interesy były ze sobą sprzeczne. Nie jest to przypadek odosobniony.
Podobne „zbiegi okoliczności „ moglibyśmy znaleźć w Nigerii, Zambii, wszędzie tam,
gdzie proces dekolonizacji afrykańskiego kontynentu zagroził interesom
międzynarodowego kapitału. Elementem wspólnym jest uderzająca wręcz
solidarność poszczególnych grup kapitałowych, które starają się wyeliminować z gry
konkurenta tylko do pewnego momentu - do chwili, kiedy nie zagraża to interesom
wielkiego kapitału jako całości. Jeśli tylko pojawi się takie niebezpieczeństwo,
natychmiast następuje koordynacja działań. Od tej reguły nie ma wyjątków. I ona to
właśnie skłania do postawienia pytania o nadrzędną, ponadpaństwową siłę sterującą
międzynarodowymi wydarzeniami. Czy istnieje? A jeśli tak, w jaki sposób działa?
Dżentelmen z Luizjany
Gdyby ktoś kiedyś pokusił się o napisanie historii Klubu Bilderberg, to rok
1971 zająłby w tym opracowaniu poczesne miejsce. Szukając bowiem śladów
działa1nośoi Klubu, w starych rocznikach prasowych z tego właśnie roku po raz
pierwszy znaleźliśmy coś więcej niż standardowe notatki agencyjne. Stało się to za
sprawą niezbyt znanego amerykańskiego dziennikarza Howarda Coffina z
regionalnej agencji Vermont Press Bureau, który umieścił dwa obszerniejsze artykuły
na łamach niewiele liczącego się, prowincjonalnego dziennika Rutland Herald.
Co skłoniło Coffina do zajęcia się Klubem Bilderberg? Najprawdopodobniej
czysty przypadek. Tak się bowiem złożyło, że wówczas Coffin zastępował chorego
kolegę, specjalistę od notatek wypełniających rubryki kronik towarzyskich. I zamiast
niego znalazł się 22 kwietnia na lotnisku Logan w Bostonie-Naboro, gdzie dokładnie
o godzinie 15.45 (czasu lokalnego) wylądował prywatny odrzutowiec przywożący
księcia Bernharda z krótkiego wypadu na ryby do dolnej Kalifornii. Zapowiadała się
banalna sprawa na maksimum pięciolinijkową informację.
Tego dnia w Bostonie była fatalna pogoda. Mżył drobny kapuśniak i wiał
przejmujący wiatr. Toteż niewielu kolegów Coffina, specjalistów kronik towarzyskich,
zgrupowało się w wytwornym saloniku Pan American i sącząc ze znudzonymi minami
whisky, oczekiwało na przybycie dostojnego gościa. Ich zadanie było ściśle
określone: odnotować przybycieksięcia, a jeśli ktoś chciałby już wykazać się
inwencją, to w najlepszym razie zamieścić opis jego ubrania.
I takie też notatki znalazły się w wielu amerykańskich gazetach. Z nich to
dowiedzieliśmy się, że książę tym razem ubrany był w sportowy garnitur w kolorze
piaskowym, oczywiście z nieodłączną chryzantemą w klapie marynarki. Ponadto był
w znakomitym humorze, opalony, odprężony i wypoczęty. Zgodnie z oczekiwaniami
dziennikarzy poinformował ich o swych najnowszych sukcesach wędkarskich; w
dolnej Kalifornii tym razem ryby brały wyjątkowo dobrze.
Te informacje całkowicie usatysfakcjonowały kolegów Coffina. Ostatecznie
książę nie był aż tak wielką personą, aby gazety poświęcały mu specjalne artykuły. I
kiedy dziennikarze zamykali już swoje notesy, do boju ruszył Coffin. Chciał się
dowiedzieć czegoś, co nikogo poza nim nie interesowało: po co książę przyjechał do
Stanów?
Rezultatem krótkiej rozmowy z dostojnym gościem był pierwszy artykuł Coffina
zatytułowany: „Tematem w Woodstock: Globalna rola USA”. Oto jego kluczowe
fragmenty:
„Jego Królewska Wysokość książę Bernhard z Holandii zapowiedział, że
przedmiotem dyskusji podczas seminarium na temat zasadniczych problemów
świata, które odbędzie się w Woodstock, będą perspektywy zmiany roli Stanów
Zjednoczonych w ich g1obalnej działalności międzynarodowej. Książę zapowiedział,
że wśród uczestników seminarium znajdą się, oczywiście nieoficjalnie,
przedstawiciele: Stanów Zjednoczonych, Kanady, Belgii, Danii, Finlandii, Francji,
Republiki Federalnej Niemiec, Holandii, Norwegii, Szwecji, Szwajcarii, Turcji i
Wielkiej Brytanii. W sumie podczas konferencji przedstawi swoje prywatne poglądy
około 85 osób. Obok doradcy prezydenta Henry’ego Kissingera wśród
amerykańskich uczestników obrad będą tacy prominenci, jak były zastępca
sekretarza stanu George BalI, były minister obrony Cyrus Vance, bankier David
Rockefeller oraz cały sztab wybitnych finansistów i przemysłowców. Na sali obrad
znajdzie się także były zachodnioniemiecki minister spraw zagranicznych Gerhard
Schroeder”.
W dalszej części swego artykułu Coffin informuje, że takie spotkania odbywają
się co roku. „Książę Bernhard wyjaśnił - czytamy w artykule - że pomysł tych spotkań
zrodził się w początkach lat pięćdziesiątych, kiedy to grupa ludzi z obu stron
Atlantyku poszukiwała dróg, by doprowadzić do dyskusji znaczących osobistości ze
sfer rządowych i pozarządowych państw zrzeszonych we Wspólnocie Atlantyckiej. W
odczuciu organizatorów tego typu kontakty miały doprowadzić do lepszego
zrozumienia poglądów i tendencji w państwach Zachodu, a bezpośrednia wymiana
zdań - pomóc w wyjaśnianiu różnic i nieporozumień, które mogłyby osłabić sojusz”.
Ten fragment artykułu wydaje się nam bardzo charakterystyczny.
Przypomnijmy bowiem, że rzecz dzieje się w 1971 roku, a więc Klub Bilderberg
działa już od lat blisko dwudziestu. I mimo że w corocznych posiedzeniach biorą
udział wielcy prominenci świata kapitalistycznego, (których wszelkie ruchy, działania
czy wypowiedzi są przecież skrupulatnie przez prasę odnotowywane, Coffin
informuje czytelników o najbardziej podstawowych założeniach Klubu. Czyli, mówiąc
inaczej, w Stanach Zjednoczonych nikt nigdy o czymś takim jak Klub Bilderberg nie
słyszał. I jeszcze druga uwaga. Poza enigmatycznym sformułowaniem tematu
dyskusji książę Bernhard niczego w zasadzie dziennikarzowi nie powiedział. W
zakończeniu artykułu Coffin pisze jeszcze tylko, że seminarium otworzą wcześniej
przygotowane już referaty (przez kogo opracowane?), po których odbędzie się
ogólna dyskusja. Po zakończeniu seminarium wydane zostanie oświadczenie, które
jednak - zgodnie z zasadą - nie będzie zawierało żadnych wskazówek co do
stanowiska któregokolwiek z uczestników.
Najprawdopodobniej tajemniczość udzielonych przez księcia informacji
przesądziła o tym, że Coffin zdecydował się wsiąść wraz z Bernhardem do samolotu
linii Executive Airlines, odlatującego do West Lebanon. Stąd wynajętą taksówką, w
ślad za wytwornym pontiakiem oczekującym księcia na lotnisku, dziennikarz udał się
prosto do Woodstock.
Mimo że komunikat, jaki Coffin otrzymał po spotkaniu - zgodnie zresztą z
zapowiedziami - ograniczał się jedynie do jednego zdania, iż: „głównymi tematami
dyskusji była sprawa ewentualnych możliwości wykorzystania bogactwa w
uspokajaniu napięć społecznych oraz skutki udziału Stanów Zjednoczonych w wojnie
indochińskiej”, jego dziennikarski nos tym razem nie zawiódł. W Rutland przed
hotelem Woodstock doszło bowiem do wydarzeń, które posłużyły Coffinowi za kanwę
sensacyjnego artykułu. Stała się bowiem rzecz nieoczekiwana. Tym razem
zgromadzenie tylu tak wybitnych gości w jednym hotelu nie uszło uwagi opinii
publicznej. W niedzielę wczesnym popołudniem, kiedy uczestnicy obrad mieli już
rozjeżdżać się do domów, przed budynkiem zgromadził się tłum demonstrantów.
Transparenty z antywojennymi hasłami oraz okrzyki zgromadzonych nie wróżyły
hotelowym gościom niczego dobrego.
Na miejscu demonstracji oczywiście zjawia się policja. Dowodzący akcją
komisarz Edward Corcaran wzywa demonstrantów do rozejścia się. Apele nie
odnoszą skutku. Funkcjonariusze nie mają jednak podstaw do interwencji; na razie
nie ma żadnej awantury.
- Na kogo czekacie? - pyta komisarz jednego z demonstrantów, studenta
miejscowego uniwersytetu.
- Na Kissingera. Chcemy mu powiedzieć, co myślimy o tej jego brudnej wojnie
w Wietnamie.
Kiedy odbywa się ta rozmowa, pod tylne wejście hotelu zajeżdża czarna
limuzyna. W drzwiach pojawia się doradca prezydenta; z podniesionym kołnierzem
płaszcza przebiega kilka metrów i niknie we wnętrzu samochodu. Trwa to kilka
sekund. I mimo że Kissingera osłania kilku goryli, zostaje rozpoznany przez nieliczną
grupę demonstrantów, którzy akurat przypadkowo się tam znaleźli. Samochód rusza
pełnym gazem.
- Twoje dni są policzone - krzyczy jeden z demonstrantów. - Jesteś świnią !
Z rzetelnością skrupulatnego kronikarza Coffin odnotowuje, że Kissinger z
pewnością musiał usłyszeć te okrzyki, chociaż niczym nie dał tego poznać po sobie.
„Kissinger - pisze Coffin - był jedynym uczestnikiem obrad, który wybrał tylne drzwi.
Inni dzielnie przechodzili przez tłum demonstrantów, oddzielający ich od
oczekujących samochodów”.
Kilku pierwszych uczestników spotkania wyszło nie zaczepionych. Tłum nie
rozpoznał ich. Cóż, fotografie ludzi ze świata biznesu nieczęsto goszczą na łamach
prasy. Wielu z nich świadomie zresztą unika wszelkiej reklamy. Pierwszą żywszą
reakcję wywołało pojawienie się w drzwiach hotelu charakterystycznej sylwetki
Davida Rockefellera.
- David, jak wytłumaczysz wzrost swoich osobistych dochodów o 70 tysięcy
dolarów w czasach kryzysu gospodarczego ? - zaczepił go jeden z demonstrantów.
- Jesteś potworem!
- Wynoś się stąd!
„Bankier - pisze Coffin, który dokładnie odnotowuje wszystkie inwektywy, jakie
padały pod adresem wychodzących - nie speszył się takim powitaniem. Widać
zdarzyło mu się to nie po raz pierwszy w życiu. Zanim wsiadł do samochodu i
odjechał, zdobył się nawet na uśmiech”.
Kilku demonstrantów popędziło za mercedesem Rockefellera. Poleciały też
kamienie. Nie było to jednak na tyle groźne, by komisarz Corcaran i jego ludzie
poczuli się zmuszeni do interwencji.
Tymczasem demonstranci zaczęli się przegrupowywać. Nie zorganizowany
dotychczas tłum uformował szpaler wiodący od hotelowych schodów do miejsca, w
które podjeżdżały samochody. Na przedzie zajęli miejsce ludzie z transparentami.
Widniały na nich napisy: „Skończyć brudną wojnę w Wietnamie”, „Biała Europa
otrzymuje dolary - żółta Azja napalm”. Demonstranci starają się nawiązać dyskusję,
najczęściej właśnie na ten temat, z osobami opuszczającymi hotel.
Ale oto ze schodów schodzi Williams Moyers, postać dobrze znana w Stanach
Zjednoczonych, doradca polityczny prezydenta Johnsona z okresu, kiedy to podjął
on brzemienną w skutki decyzję wysłania regularnych oddziałów wojskowych do
Wietnamu.
- Jesteś odpowiedzialny za rozpoczęcie i kontynuację wojny w Wietnamie -
atakuje Moyersa młoda kobieta z dzieckiem na ręku.
Moyers zatrzymuje się. Natychmiast otacza go kilkanaście osób. Podchodzą
gotowi do interwencji funkcjonariusze policji. I tym razem nie dochodzi jednak do
poważniejszego incydentu.
- To nie całkiem tak - próbuje polemizować Moyers. - Nie wolno ludziom
przylepiać etykietek. To uproszczenie...
Kilka kroków obok inna grupka otoczyła Holendra Leifa Hoegha, jednego z
największych armatorów świata. W przeciwieństwie do Moyersa armator ma dużo
łatwiejszą sytuację w dyskusji z demonstrantami. Dysponuje bowiem efektownym
argumentem.
- Powinniście wiedzieć - tłumaczy - że co najmniej połowa uczestników tej
sesji co do wojny w Wietnamie całkowicie zgadza się z wami. Prawie wszyscy
Europejczycy !
Prawie. Bo oto na scenie pojawia się nowa postać. Wysoki, dystyngowany,
starszy pan, przypominający trochę swą sylwetką zmarłego generała de Gaulle’a.
Demonstranci bezbłędnie rozpoznają ówczesnego ministra spraw zagranicznych
Holandii Josepha Lunsa, późniejszego sekretarza genera1nego NATO.
Joseph Luns należy do czołowych postaci Klubu Bilderberg. Warto więc
poświęcić mu nieco więcej uwagi. Oddajmy tu głos zachodnioniemieckiemu
dziennikarzowi Andreasowi Razumovesky’emu, który w przeddzień wybrania Lunsa
na stanowisko sekretarza generalnego Paktu Północnoatlantyckiego nakreślił w
poczytnym dzienniku Frankfurter Allgemeine Zeitung jego polityczną sylwetkę.
Na wstępie Razumovesky określa Lunsa jako „twardego polityka
atlantyckiego”, „zajadłego rzecznika zjednoczonej Europy” oraz wolnego od iluzji co
do możliwości porozumienia się z obozem socjalistycznym” polityka.
Lunsowi nie brakowało praktyki w działaniu na arenie międzynarodowej. Przez
19 lat nieprzerwanie pełnił funkcję ministra spraw zagranicznych Holandii.
Nawiązując do jego wzrostu (191 cm), Razumovesky pisze, iż Luns jest jedyną
polityczną postacią Europy, „która spotykając się z Adenauerem lub z de Gaulle’em
nie potrzebowała patrzeć w górę”. „Z de Gaulle’em łączy go wojskowa przeszłość -
pisze dalej Razumovesky - Z Adenauerem suchy dowcip, zamiłowanie do ostrych
bon mots. Jeśli chodzi o poglądy polityczne, to Luns zdecydowanie jednak bardziej
przypomina Adenauera niż de Gaulle’a. Dlatego też nie ulega wątpliwości, że ten
jeden z najbardziej gorliwych poganiaczy europejskiego zjednoczenia jako sekretarz
generalny NATO będzie forsował odpowiednie uchwały”.
Luns w przeciwieństwie do większości opuszczających hotel uczestników
spotkania chętnie wdaje się w dyskusję z demonstrantami. Wierzy w swój dar
przekonywania. Przyjmuje dumną postawę moralisty.
Są okoliczności, które powodują czasami, naród może uznać za niezbędne
zabijanie ludzi na wojnie. Dzieje się tak dla dobra o wiele większej liczby ludzi.
To ideologiczne wręcz credo nie trafia jednak do przekonani demonstrantów.
Niebezpiecznie rośnie temperatura dyskusji.
- Jakie interesy mamy w Indochinach?
- Czego tam szukają amerykańscy żołnierze? pada coraz więcej pytań, na
które trudno znaleźć sensowną odpowiedź. Luns jest jednak doświadczonym i
zaprawionym w bojach dyplomatą.
- W Indochinach bronicie wolności. Bronicie ideałów wolnego świata.
- Wolności dla kogo?
Luns wzrusza ramionami. Na to pytanie nie znajduje odpowiedzi. Przy pomocy
funkcjonariuszy policji, którzy torują mu przejście, wsiada do samochodu i odjeżdża.
Odjazdem tym nikt się już nie zajmuje. Uwagę tłumu zwraca nowa postać -
trzygwiazdkowy generał armii, przewodniczący połączonego kolegium szefów
sztabów John W. Voigt. Mimo iż generał tym razem występuje w cywilnym garniturze,
jego twarz zbyt często widniała na pierwszych stronach gazet, by mógł on przejść nie
zauważony.
- Co robisz, aby zakończyć wojnę? - to pytanie pada ze wszystkich stron.
Generał nie wdaje się jednak w dyskusję. Jedyną jego reakcją jest wzruszenie
ramion. Kilku funkcjonariuszy policji oczyszcza mu przejście. Spokojnie wsiada do
samochodu. Jedynie może zbyt głośne zatrzaśnięcie drzwiczek świadczy o tym, że
generał jednak troszeczkę się zdenerwował.
„Tym, na którego tłum oczekiwał - pisze Coffin - był założyciel i organizator
spotkań Klubu Bilderberg, książę Bernhard. Bezskutecznie. Książę bowiem opuścił
spotkanie już w sobotę, by udać się do Europy, do swojej poważnie chorej matki”.
Jeśli chodzi o same obrady, w relacji Coffina nie znajdujemy żadnych
informacji. Udało mu się jedynie uzyskać opinię jednego z uczestników, który określił
spotkanie jako ,,ciężką pracę, nieomal nieprzerwane sesje”. To w zasadzie wszystko.
Coffin dodaje jeszcze w zakończeniu artykułu, że wybór małego miasteczka na
spotkanie Klubu Bilderberg, podyktowany pragnieniem organizatorów, aby zapewnić
uczestnikom całkowity spokój, tym razem nie był zbyt fortunny. Niedzielna
demonstracja nie była bowiem przewidziana w programie.
Chociaż - nie była ona także zaskoczeniem: przecież uczestnikom chodziło
przede wszystkim o Wietnam. A w 1971 roku „brudna wojna” w Indochinach jeszcze
trwała. Podczas gdy amerykańscy politycy i wojskowi dowódcy po raz kolejny
„widzieli światło w tunelu” i upierali się przy narzuceniu Pax Americana amerykańscy
studenci uniwersytetów i weterani wojny- dziesiątki, a nawet setki tysięcy osób -
wszelkimi sposobami wywierali presję na Waszyngton, by ją wreszcie zakończyć. Dla
demonstrantów zgromadzenie tak wybitnych przedstawicieli wielkiego świata, a
przede wszystkim udział Kissingera w tym spotkaniu, były okazją do ataków, można
powiedzieć osobistych, na tych, którzy za wojnę odpowiadali. Chodziło o
poszczególne osoby, a nie o ich zgromadzenie. W oficjalnym porządku spotkania
sprawa Azji Południowo-Wschodniej w ogóle nie figurowała. A nieoficjalnie? Skoro
Leif Hoegh powoływał się na negatywny stosunek Europejcezyków do konfliktu? Jeśli
inny przedstawiciel „starego kontynentu”, choć już wtedy nader proamerykański,
Joseph Luns szukał usprawiedliwień w sferze wyższej konieczności ? Przecież
rozmowy były całkowicie prywatne i zapewne jak zazwyczaj absolutnie szczere...
W rok później, w belgijskiej miejscowości Knokke, Indochiny pojawią się jako
główny temat sesji Klubu: „Wpływ zmieniającego się układu sił na Dalekim
Wschodzie na bezpieczeństwo Zachodu”.
I jeszcze jedna dygresja: w Woodstock, do czego jeszcze powrócimy,
rozpatrywano między innymi kwestię „niestabilności socjalnej”, czyli po prostu napięć
społecznych w krajach Zachodu. Problem radykalizacji studentów, bezrobotnych,
tych wszystkich, których omijają najlepsze kąski z nie najgorzej zastawionego stołu
„wolnego świata”. Przyjrzyjmy się tematom spotkań Klubu Bilderberg w ciągu trzech
lat 1969-71. W maju 1969 roku w Marienlyst, w Danii, bilderbergczycy obradowali
nad „elementami niestabilności w społeczeństwach Zachodu”. Od paryskiego maja,
słynnych rozruchów studenckich, które wstrząsnęły Francją, mijało wtedy równo 12
miesięcy. Chętnie pisano o „dziecięcych lewicowcach”, następowały pierwsze
spektakularne akcje ugrupowań terrorystycznych. Klub uznał tę sprawę za
wystarczająco ważną, by poświęcić jej część swoich posiedzeń.
Kwiecień 1970 roku, szwajcarska miejscowość Bad Ragaz, temat: „Przyszła
funkcja uniwersytetów w naszym społeczeństwie”. Nikt nigdzie nie powiedział tego
dosłownie, ale właściwsze chyba byłoby sformułowanie „Jak zmienić funkcję
uniwersytetów, by przestały być wylęgarnią kłopotów dla Zachodu?”
Aż wreszcie Woodstock w 1971 roku i demonstracja przeciwników wojny w
Wietnamie nie odnotowana nigdzie poza lokalnym Rut1and Herald. Możni tamtego
świata poświęcili tak wiele uwagi sprawie „pokoju społecznego” przecież nie dlatego,
że napięcia były wyrazem nierówności socjalnych. Po prostu - business is business,
a interesom kapitału nic tak nie szkodzi, jak podnoszenie głowy przez tych, z których
ten kapitał żyje.
Spotkanie w Woodstock było trzecim spotkaniem Klubu Bilderberg w Stanach
Zjednoczonych. Poprzednie odbywały się w St. Simons Island w 1957 roku i w
Williamsburgu w 1964 roku. Za każdym razem w posiadłościach należących do
rodziny Rockefellerów. Czyżby zbieg okoliczności?
Dwa artykuły Coffina to, poza kilkuzdaniowymi informacjami agencyjnymi,
jedyne materiały prasowe, jakie ukazały się na temat tego spotkania. Czyżby mur
postawiony między uczestnikami a środkami masowego przekazu był aż tak
szczelny? Na pewno byłoby w tym wiele racji, gdyby nie jedno ale. Otóż przeglądając
listę uczestników sesji spotkaliśmy następujące nazwiska: Francuzi Raymond Cartier
i Gilles Martinet, Anglik John Cockroft i Amerykanin Osborn Elliot.
Rozszyfrujmy je: Raymond Cartier to znana postać francuskiego świata
dziennikarskiego. Jeden z czołowych komentatorów politycznych; w latach, kiedy
odbywało się to spotkanie, uznawany za nieoficjalny głos Pałacu Elizejskiego. W
1971 roku Cartier pełnił funkcję dyrektora Paris Match, najpopularniejszego
tygodnika francuskiego o dużym zasięgu międzynarodowym. Kolejny na naszej liście
Gilles Martinet to czołowy publicysta tygodnika francuskich socjalistów Le Nouvel
Observateur, pisma również rozchodzącego się poza granicami Francji; wielokrotnie
atakującego świat wielkiego kapitału. Anglik John Cockroft to wręcz instytucja świata
dziennikarskiego, Czołowy komentator polityczny The Daily Telegraph pisze na
wszystkie ważniejsze tematy polityki światowej. Jego głos odbierany jest jako
półoficjalne stanowisko Foreign Office. I wreszcie Amerykanin Osborn Elliot,
człowiek, którego czytelnikom prasy światowej nie trzeba przedstawiać. Ówczesny
prezydent i redaktor naczelny najpoważniejszego tygodnika w Stanach
Zjednoczonych - Newsweek, uchodził za człowieka doskonale poinformowanego o
zamierzeniach i działaniach każdej amerykańskiej administracji.
Żaden z tych czterech dziennikarzy, uczestników spotkania, nie napisał o nim
ani słowa. Ten fakt dałoby się jeszcze jakoś wytłumaczyć. Prominenci świata
dziennikarskiego mogą mieć swoje kaprysy i dokonywać gradacji ważności tematów
wedle własnej skali wartości. Na liście uczestników spotkania w Woodstock
odnajdujemy jednak także mniej sławnych kolegów po piórze. Byli między innymi
publicyści i wydawcy takich pism, jak: Il Seccolo XIX, La Stampa, Berlingske
Tidende, Agence Europe, Handelsblad. Oni także nie uznali za stosowne
poinformować opinii publicznej, o czym i w jaki sposób radzono w Woodstock.
Postarajmy się odpowiedzieć na to pytanie. Ale najpierw przyjrzyjmy się
sytuacji społeczno-politycznej w samych Stanach Zjednoczonych. W tym czasie
przed Ameryką staje całkiem nowy problem - niebezpieczeństwo bankructw miast,
których budżety są zbyt małe, by podołać rosnącym stale potrzebom. Budżet
federalny jest tak obciążony, że z tej strony nie należy oczekiwać zbyt wielkiej
pomocy. Stanom Zjednoczonym grozi ponowna fala buntów i niepokojów
społecznych.
W tej sytuacji zawiązuje się Narodowa Koalicja Miejska (National Urban
Coalition), której celem jest przeanalizowanie sytuacji i znalezienie jakichś rozwiązań.
Pierwszą rozważaną możliwością jest wygospodarowanie dodatkowych
funduszy poprzez aktywizację amerykańskiego eksportu. Sprawa jednak bardzo
szybko upada. Zdecydowanie zawyżony kurs dolara w stosunku do jego realnej
wartości, a tym samym i do innych walut sprawia, że amerykańskie towary są za
granicą zbyt drogie, czyli innymi słowy - niekonkurencyjne na rynkach światowych.
Jedyną więc drogą wydaje się szukanie oszczędności w rozdętym ponad miarę
budżecie państwa. Gdzie je znaleźć? Oto zasadnicze pytanie.
I oto Narodowa Koalicja Miejska publikuje raport na temat budżetu
wojskowego Stanów Zjednoczonych. Raport staje się sensacją nie tylko z powodu
ujawnienia pewnych danych nie znanych szerszej opinii publicznej, ale przede
wszystkim dlatego, że płynące z niego wnioski godzą, i to bezpośrednio, w
podstawowe założenia amerykańskiej polityki zagranicznej.
Zacytujmy omówienie tego raportu za amerykańskim periodykiem I.F. Stone’s
Bi-Weekly, opatrzone redakcyjnym tytułem „Ile kosztuje Pax Americana”.
„Sprawozdanie Narodowej Koalicji Miejskiej na temat budżetu wojskowego
daje po raz pierwszy jasną odpowiedź na dwa zasadnicze pytania. Pierwsze- jaki jest
koszt Pax Americana, w odróżnieniu od tego, co może być określane mianem
obrony? Drugie - ile naprawdę wystarcza dla każdego i obu tych celów? (...).
Odpowiedzi Koalicji robią tym większe wrażenie, jeśli uwzględni się ich
konserwatywny charakter oraz fakt, że opracowane zostały pod auspicjami
establishmentu. Szefem przy gromadzeniu materiałów i opracowywaniu danych był
Robert S. Berson, który pełnił w Pentagonie funkcję doradcy zastępcy ministra
obrony. Wedle Koalicji w pracach uczestniczyła pewna liczba byłych wysoko
postawionych przywódców wojskowych i funkcjonariuszy rządowych w dziedzinie
spraw wojskowych. Wśród członków Koalicji znalazły się wybitne osobistości ze
świata biznesu, jak David Rockefeller z Chase Manhattan i James Roche z General
Motors. (...). Z prac Koalicji wynika, że większość pieniędzy wydawanych przez
Departament Obrony ma bardzo niewiele wspólnego z rzeczywistą obroną naszego
kraju. W okresie, gdy 3-4 mld dolarów rocznie położyłoby kres głodowi, a dodatkowo
4 mld dolarów rocznie mogłoby wyeliminować w ciągu zaledwie 5 lat wszystkie
znajdujące się poniżej wymaganych standardów lokale mieszkalne, gdy wydajemy
mniej niż pół miliarda rocznie na oczyszczanie wód i niecałe 100 mln na
oczyszczanie powietrza, nawet niewielkie oszczędności w tych wielkich wojskowych i
imperialnych wydatkach mogłyby pomóc naszym krzyczącym potrzebom krajowym.
W ten sposób dochodzimy do pytania, »ile wystarcza dla nuklearnej siły
odstraszającej i dla Pax Americana ? « Wychodząc z bardzo konserwatywnych
założeń, Koalicja uważa, że budżet wojskowy mógłby zostać zredukowany o ponad
14 mld dolarów w stosunku do zalecanych przez Pentagon 78 mld dolarów. Miarą
ostrożności Koalicji jest jej podejście do NATO. Jej całościowy wykaz rozwiewa wiele
nonsensownych opinii. Tak więc siły NATO są o blisko 50 proc. większe od sił Układu
Warszawskiego, a Europa Zachodnia jest wystarczająco duża, bogata i zaludniona,
aby sama mogła dać sobie radę. Jednakże Koalicja proponuje jedynie zredukowanie
o 50 tys. ludzi oddziałów wspierających (a nie bojowych) na teatrze europejskim oraz
zlikwidowanie w kraju jednej z czterech dywizji przeznaczonych do obrony Europy.
Jeśli ludzie dokonujący ocen tak ostrożnych i konserwatywnych mogą dostrzec
bezpieczne oszczędności w wysokości 22 mld dolarów w latach 1973-76 (bez
zasadniczych zmian w strategii nuklearnej), to łatwo dostrzec, o ile radykalna rewizja
priorytetów mogłaby zmniejszyć nasze rozdęte wydatki wojskowe. (...) Najbardziej
zaskakującym odkryciem, wynikającym z analizy Koalicji, jest to, że nasza rola
żandarma tzw. wolnego świata jest o wiele bardziej kosztowna niż właściwa obrona.
Sama obrona Stanów Zjednoczonych - wskazuje Koalicja - kosztuje w istocie bardzo
niewiele w porównaniu z całością naszego budżetu obrony narodowej”.
Dalej I.F. Stone’s Hi-Weekly publikuje tabelę wydatków Pentagonu,
opracowaną przez Koalicję:
Obrona nuklearna, siła odstraszająca
16,3 mld dolarów
Pax Americana
44,0 mld dolarów
Wojna wietnamska
14,2 mld dolarów
Raport Koalicji wywołał w Stanach Zjednoczonych prawdziwą burzę. Dyskusja
nad celowością wydatków budżetu federalnego zaczęła zataczać coraz szersze
kręgi. Nie można było jej zbagatelizować - coś trzeba było zrobić. Przypomnijmy.
Tematem spotkania w Woodstock były „Perspektywy zmiany światowej roli Stanów
Zjednoczonych”, a jednym z głównych uczestników posiedzenia Klubu był czołowy
ekspert Narodowej Koalicji Miejskiej David Rockefeller .
Ale najbardziej spektakularne wydarzenie ma miejsce dokładnie w dwa
tygodnie po sesji Klubu Bilderberg. „Giełdy światowe oszalały” - pisały wówczas
agencje prasowe, odnotowując spadający z minuty na minutę kurs amerykańskiej
waluty. Zapoczątkowana została era deprecjacji waluty amerykańskiej, era kryzysu
dolara.
Nie umiemy odpowiedzieć na pytanie, czy zadecydował tu czysty przypadek,
czy też coś innego, wiemy natomiast, że właśnie wtedy pewnemu dotychczas niezbyt
znanemu amerykańskiemu członkowi Izby Reprezentantów z Luizjany, niejakiemu
Johnowi R. Rarickowi wpadł do ręki numer Rutland Herald z relacją Howarda Coffina
z Woodstock. Ku zdziwieniu swoich kolegów przyzwyczajonych do tego, iż
kongresman Rarick na forum parlamentu zajmuje się wyłącznie problemami, które
mogą mu przysporzyć popularności w rodzinnej Luizjanie, tym razem „szalony John”
- takim bowiem przydomkiem cieszył się w Izbie Reprezentantów - złożył interpelację
w sprawach polityki zagranicznej .
Spiker Izby nie udzielił kongresmanowi Rarickowi głosu. Jego interpelacja
zgłoszona została jedynie do protokołu, przez co nie wzbudziła szerszego
zainteresowania. Kongresmani i dziennikarze niechętnie sięgają do dokumentów
Kongresu, wychodząc z założenia, że jeśli jest coś naprawdę interesującego, to
zostanie to wypowiedziane z trybuny.
Odszukaliśmy to sprawozdanie. Figuruje ono pod datą 5 maja 1971 roku na
stronach 4016-4018, oznaczonych literą „E” (Extensions of Remarks). W swojej
interpelacji Rarick zwraca uwagę swoich kolegów na „skandaliczny fakt ukrywania
przed oczyma opinii publicznej spotkań ludzi, którzy dyskutują o sprawach ogromnej
wagi, dotyczących wszystkich obywateli”.
Jak już powiedzieliśmy, interpelacja nie wywołała żadnego echa. Rarick nie
zniechęcał się jednak łatwo. Od maja do września 1971 roku jeszcze czterokrotnie
kierował interpelacje w tej sprawie do protokołu. Cierpliwość kongresmana, który
prawidłowo ocenił, iż może na tej sprawie zbić własny kapitał polityczny, pomocny w
jego osobistej karierze, została w końcu wynagrodzona. W trakcie sesji Izby,
poświęconej debacie nad sprawą spadku wartości dolara, prowadzący obrady spiker
zaprosił na mównicę „gentlemana z Luizjany”.
Rarick ledwo się zmieścił w przewidzianych regulaminowo na wystąpienia
piętnastu minutach.
- Panie przewodniczący! Przy różnych okazjach w ostatnich miesiącach
zwracałem uwagę naszych kolegów na działalność Grupy Bilderberg -
międzynarodowego, elitarnego stowarzyszenia, składającego się z wybitnych
osobistości rządowych, międzynarodowych finansistów, biznesmenów i
przedstawicieli masowych środków przekazu. Ekskluzywna międzynarodowa
arystokracja organizuje tajne spotkania raz do roku lub częściej w różnych krajach.
Przecieki z tych spotkań wskazują, że dyskutowane są na nich sprawy ogromnej
wagi dotyczące wszystkich obywateli.
Dalej Rarick zaprezentował 1istę uczestników spotkania w Woodstock, nie
pozostawiającą wątpliwości, iż wśród amerykańskich uczestników spotkania byli
ludzie, którzy mają wpływ na te problemy.
- Nie może być zbiegiem okoliczności - konkludował Rarick - że kryzys dolara
wystąpił zaledwie w dwa tygodnie po spotkaniu w Woodstock.
W końcowej fazie przemówienia, zgodnie z klasycznymi regułami retoryki,
kongresman wystrzelił z największej armaty:
- Wedle uzyskanych przeze mnie informacji w większości spotkań Grupy
Bilderberg uczestniczył doradca prezydenta Henry Kissinger. Jak wiemy, Henry
Kissinger w dniach 9 do 11 lipca 1971 roku przebywał z tajną misją w Pekinie, gdzie
przygotowywał wizytę prezydenta Nixona. Na ostatnim spotkaniu Grupy Bilderberg
dyskutowano, jak wiadomo, między innymi nad możliwościami i konsekwencjami
zmiany roli Ameryki w świecie.
W tak ustawionym przemówieniu kongresman Rarick miał oczywiście rację:
zarówno pozycja dolara, która jest wykładnią roli Stanów Zjednoczonych w
zachodniej hemisferze, jak i próby poszukiwania możliwości przestawienia zwrotnic
amerykańskiej polityki zagranicznej na pewno są problemami dotyczącymi
wszystkich amerykańskich obywateli. Tym bardziej że do swego ataku na działalność
Klubu Bilderberg kongresman znalazł podstawę prawną.
- Po zakończeniu otoczonych tajemnicą dyskusji, tajemnicą, która z pewnością
nie godzi się z zachodnią tradycją jawnych porozumień, osiąganych w jawny sposób,
uczestnicy spotkań Bilderberg powracają do swoich krajów, pozostawiając opinię
publiczną nie poinformowaną o uzgodnionych zaleceniach i planach, nawet o tym, że
spotkanie w ogóle miało miejsce. I to niezależnie od tego, czy byli na nim obecni
przedstawiciele środków masowego przekazu, czy też nie.
Tu konieczna wydaje się mała dygresja związana z amerykańskim
ustawodawstwem.
Mówiąc o tradycji jawności życia politycznego Zachodu kongresman trochę
przesadził. Darujmy mu jednak tę polemiczną swadę, gdyż była mu ona potrzebna
do konkluzji, podprowadzającej wywód do postawienia całej sprawy właśnie na
płaszczyźnie prawa.,
Gwoli ścisłości trzeba stwierdzić, iż John R. Rarick już w swojej pierwszej
interpelacji, zgłoszonej do protokołu, postawił pytanie, czy działalność Grupy
Bilderberg nie narusza przypadkiem słynnej Ustawy Logana. Jak jednak pamiętamy,
na tę interpelację nie otrzymał wówczas żadnej odpowiedzi.
Co głosi ta ustawa? Najogólniej ujmując, broni ona jawności życia
politycznego. Podejmowanie decyzji ważnych dla wszystkich obywateli państwa nie
może odbywać się w konspiracji, musi być jawne. Na tę właśnie ustawę kongresman
powołał się w końcowej części swego przemówienia.
- Zważywszy, iż naród amerykański ma prawo wiedzieć o jakichkolwiek
projektach dotyczących zmian roli Ameryki w świecie oraz z uwagi na fakt. iż Henry
Kissinger i inni urzędnicy państwowi oraz wpływowe osobistości ze Stanów
Zjednoczonych spotykali się z wysokimi urzędnikami państwowymi i politycznymi
przywódcami zagranicznymi, dążyłem do przekazania opinii publicznej szerszej
informacji na temat spotkania Grupy Bilderberg. Zwróciłem się więc do Prokuratora
Generalnego z pytaniem, czy amerykańscy uczestnicy spotkania nie naruszyli
Ustawy Logana i czy departament sprawiedliwości przewiduje podjęcie jakiejkolwiek
akcji w tej kwestii.
W tym miejscu Rarick dochodzi do najbardziej chyba interesującego punktu
swego wystąpienia:
- Odpowiedź departamentu sprawiedliwości sprowadza się do stwierdzenia, że
w tej konkretnej sprawie mają miejsce wszelkie elementy pogwałcenia Ustawy
Logana. Departament sprawiedliwości nie zamierza podejmować jednak
jakiejkolwiek akcji, zanim nie otrzyma nie dających się podważyć oskarżeń lub też
niezbitych dowodów, wskazujących na pogwałcenie Ustawy Logana.
Przełóżmy tę zawiłą formułę prawniczą na bardziej zrozumiały język. Otóż
departament sprawiedliwości przyznaje, iż wszystko wskazuje na to, że działalność
Grupy narusza amerykańskie prawo, ale ponieważ posiedzenia są tajne i w związku
z tym nie wiadomo, o czym i jak mówili ich uczestnicy, nie ma dowodu na to, czy
naruszyli ustawę, czy też nie. Ustawę, przypomnijmy, głoszącą jawność życia
politycznego. Czyli kółko się zamknęło. Sprawa ma posmak wręcz humorystyczny,
jeśli weźmie się pod uwagę - co również zauważył w swym przemówieniu Rarick - że
wszyscy amerykańscy członkowie Grupy, którzy pełnili w niej jakiekolwiek funkcje,
byli bez wyjątku członkami Rady Stosunków Zagranicznych, czyli niejako
osobistościami oficjalnymi, mogącymi na temat spotkań, w których brali udział, coś
powiedzieć. Jeszcze jedna uwaga. Prezesem Rady Stosunków Zagranicznych
(Council of Foreign Relations) jest - dobrze już nam znany - David Rockefeller. A
więc znowu zbieg okoliczności ?
Rola klanu Rockefellerów zarówno na płaszczyźnie gospodarczo-politycznej
Stanów Zjednoczonych, jak i na arenie międzynarodowego biznesu, była już w
literaturze polskiej niejednokrotnie prezentowana. Nie będziemy jej tu omawiać,
chociażby dlatego, że jest to temat na osobną książkę.
W 1968 roku pewien amerykański dziennikarz, zapytany o szanse wyborcze
Nelsona Rockefellera, kandydującego wówczas do prezydenckiego fotela,
odpowiedział:
- Nie, nie ma żadnych! Naszym prezydentem, nie będzie Rockefeller. My
wolimy prawników, adwokatów...
Czy oznacza to, że Rockefellerowie pozbawieni są władzy? Na to pytanie
odpowiada znany amerykański socjolog C. Wright Mills, analizując strukturę władzy
w Stanach Zjednoczonych. Otóż zdaniem Millsa formuła ta jest całkowicie klarowna:
rządy sprawuje wielki biznes w przymierzu z Pentagonem oraz podporządkowanymi
im zawodowymi politykami. W swych rozważaniach Mills nie waha się postawić
kropki nad „i”. Zastanawiając się nad tym, który z tych trzech członów odgrywa
decydującą rolę, pisze: „Opanowawszy główne środki produkcji oraz produkcję
środków zniszczenia, wielki biznes trzyma na wodzy swych sojuszników - militaryzm i
polityków”. A przecież nie trzeba chyba udowadniać, że imperium Rockefellerów
znajduje się w ścisłej czołówce wielkiego biznesu.
Wróćmy jednak do zasadniczego biegu wydarzeń. Wydawać by się mogło, że
rewelacje Coffina oraz parlamentarna akcja gentlemana z Luizjany Johna R. Raricka
powinny wywołać falę zainteresowania Klubem Bilderberg. Przejrzenie roczników
prasy światowej z tego okresu zaprzecza jednak tej tezie. Co prawda tu i ówdzie
znaleźć można niewielkie notatki, czy też mniej lub więcej sensacyjne artykuliki,
niemniej nie udało nam się odnaleźć ani jednego poważniejszego monograficznego
opracowania czy też rzeczowej analizy. Trudno sobie wytłumaczyć, by dziennikarzy
nie zainteresował ten temat, należący bezsprzecznie do tak zwanych prasowych
samograjów. Tak więc brak tych artykułów można wytłumaczyć dwojako: albo ci,
którym zależy na utrzymaniu tajemnicy, są wystarczająco silni, aby nie dopuścić do
ukazania się takiej publikacji, albo też archiwa Klubu Bilderberg są lepiej strzeżone
nawet od archiwów Pentagonu. Istnieje też trzecie wytłumaczenie, że działa tu
zarówno pierwszy, jak i drugi czynnik.
Z fragmentarycznych informacji po spotkaniu w Woodstock i akcji
kongresmana Raricka, które tu i ówdzie jednak się pojawiły, udało nam się wyłowić
pewne dane, które odpowiedziały - co prawda fragmentarycznie - na kluczowe
pytanie w kwestii Klubu Bilderberg, mianowicie: kto finansuje tę organizację?
Oczywiście już sam fakt, że w spotkaniach Klubu uczestniczą przedstawiciel wielkich
korporacji gospodarczych pozwalał na wysunięcie przypuszczenia, że fundusze te
mogą pochodzić od monopoli. Tezę tę potwierdził sekretarz brytyjskiego komitetu
organizacyjnego Klubu Bilderberg Frederick Bennett, któremu w chwili szczerości
wypsnęła się w obecności dziennikarzy następująca informacja:
- Podstawą finansową działalności Klubu są roczne subwencje przekazywane
przez korporacje gospodarcze sympatyzujące z celami organizacji.
Oczywiście dziennikarze nie mogli przepuścić takiej okazji. Posypały się
pytania:
- Jakie korporacje?
- Jakie są cele organizacji?
- Jak wysokie są te fundusze?
- Jaki jest roczny budżet Klubu Bilderberg? Bennett uznał jednak, że i tak za
dużo powiedział. Natychmiast się zreflektował i nabrał wody w usta. Nie powiedział
ani słowa więcej.
Z okruchów informacji, wyszperanych w różnych gazetach i dokumentach,
udało się nam jednak coś na ten temat dowiedzieć. Tak na przykład ze strony
brytyjskiej fundusze na działalność Grupy Bilderberg przekazywały, a może i nadal
przekazują, takie koncerny, jak: Hawker Siddeley, Kleinwort, Benson, Courtlauds,
Unilever, BAT Industries, International Chemical Industries oraz oczywiście jeden z
największych potentatów naftowych British Petroleum. Wiemy też coś na temat
pieniędzy ze źródeł amerykańskich. Przekazywały je i przekazują takie organizacje,
jak: Fundacja Forda, Fundacja Rockefellera oraz Carnegie Endowment for
International Peace. Z pewnością nie są to jedyne źródła, z których finansowana jest
działalność Klubu Bilderberg. Nie ma powodu do odrzucania przypuszczenia, że w
kosztach tych partycypują także koncerny i fundacje europejskie.
To są wszystkie informacje, jakie udało nam się uzyskać na ten temat. Nie
znamy ani wysokości budżetu, ani - co też rzucałoby pewne światło na działalność
Grupy - jakie kwoty na co są przeznaczane. Te sprawy otacza bardziej ścisła
tajemnica niż nawet przebieg dyskusji na posiedzeniach.
Pisaliśmy już, że większość wypowiedzi prasy kapitalistycznej o Klubie
Bilderberg nie wykracza poza warstwę sensacyjności. Gdzieniegdzie jedynie spotkać
można próbę oceny, robionej zazwyczaj na zasadzie porównania z podobnymi
organizacjami, choć o zasięgu nie tak szerokim jak zasięg Grupy Bilderberg. Tak
więc na przykład londyński dziennik The Times charakteryzuje Grupę Bilderberg jako
,;ekskluzywny klub, może nie mający władzy, ale z pewnością posiadający wpływy”.
Washington Post, którego przecież nie można posądzać o lewicową orientację,
pisze, że jest to „Klub jednoczący elitę władzy wysoko rozwiniętych państw
kapitalistycznych, które nie bez przyczyny nazywa się międzynarodówką zimnej
wojny”. Dziennik ten stwierdza dalej, iż „przez długie lata uczestnicy spotkań
bilderbergskich wypracowywali i wcielali w życie wojenną i gospodarczą politykę
Paktu Północnoatlantyckiego. Sesje Grupy Bilderberg - czytamy dalej w artykule - są
jednym z miejsc, w których klasy rządzące dokonują długiego i skomplikowanego
procesu wypracowywania consensusu... Każdy, kto posiada zdrowy zmysł polityczny,
rozumie, że nieoficjalne spotkania prowadzą właśnie ku temu „.
Przytoczone tu próby oceny otwierają nową kwestię. Czy Klub Bilderberg
rzeczywiście nie ma władzy? Nie ma i nie może być na to jednoznacznej odpowiedzi.
Nie dysponujemy faktami, które w sposób rzeczowy mogłyby rozstrzygnąć ten
problem na tak lub nie. Możemy jedynie stwierdzić, że pomiędzy ważnymi
wydarzeniami międzynarodowymi, zarówno w dziedzinie politycznej, jak i
gospodarczej, oraz tematami podejmowanymi na sesjach Klubu Bilderberg i, co
więcej, terminami tych spotkań, zachodzi tyle „zbiegów okoliczności”, że wnioski
nasuwają się same.
Oddajmy tu głos znanemu politologowi radzieckiemu, profesorowi Nikołajowi
Mołczanowowi, który w swej analizie zakulisowej działalności różnych stowarzyszeń,
grup interesu czy jakichś lobby stwierdza: „ W ich rękach znajduje się realna władza
ustalania określonych wytycznych, które później będą wcielane w życie przez rządy
czy też ciała ustawodawcze państw kapitalistycznych. Stowarzyszenia tego typu
robią wszystko, by latami pozostać w ukryciu, nie znane szerszej opinii publicznej,
karmionej na co dzień mitami o burżuazyjnej demokracji. Bywa i tak, że
stowarzyszenia takie jak Bilderberg tworzą inne organizacje, tym razem już jawnie
działające. Takim właśnie przykładem może być utworzona w 1973 roku z inspiracji
Davida Rockefellera Komisja Trójstronna”.
O tym organie mówi się zresztą per „dziecko Klubu Bilderberg” i chyba nie
tylko David Rockefeller był jego twórcą... Spotkania bilderbergczyków były zbyt
elitarne, by na liście gości mógł znaleźć się ktoś spoza Europy bądź Ameryki
Północnej. Nie chcemy imputować bohaterom tej książki, że kolor skóry jest dla nich
jednym z kryteriów doboru (chociaż z naszych informacji wynika, że na posiedzenie
ani razu nie zaproszono na przykład czarnoskórego Amerykanina). Ale nawet
obecność obywatela Japonii, pretendującej już wówczas do roli drugiego mocarstwa
gospodarczego w świecie kapitalistycznym, była na sesji Klubu nie do pomyślenia.
Założenia są jednak tylko założeniami. Kiedy okazało się, że trudno
decydować o losach świata bez udziału Kraju Kwitnącego Rozwoju, powołano - by
nie naruszać niepisanego kodeksu Klubu - specjalne forum dla kontaktów
Waszyngton - Europa Zachodnia - Tokio. Na marginesie - na forum Komisji
Trójstronnej zdobywał ostrogi w sprawach zagranicznych również dżentelmen ze
stanu Georgia: Jimmy Carter.
Wnioski profesora Mołczanowa w pełni potwierdza włoski tygodnik Europeo,
określając Grupę Bilderberg jako „tajny rząd Zachodu”. „Jeśli przejrzymy spis
uczestników spotkań - czytamy w artykule - jasne stanie się, że ta organizacja
przypomina tajny rząd stojący ponad rządami narodowymi, co więcej - bardziej niż
one wpływowy”.
Do tego komentarza nic dodać, nic ująć.
Lockheed płaci więcej
Usiłując nakreślić jak najbardziej wszechstronny obraz Klubu Bilderberg,
postanowiliśmy spojrzeć na niego także przez pryzmat zgrupowanych w nim ludzi.
Tutaj los okazał się szczęśliwy. Wyreżyserował bowiem sytuację, której nie
powstydziłby się obdarzony największą nawet fantazją inscenizator. Główne role
odegrali w niej: wieloletni przewodniczący Klubu Bilderberg, człowiek, który -
przypomnijmy - „uszlachetnić” miał całe to towarzystwo, książę Bernhard, oraz jego
przyjaciel znany dobrze w Polsce z literatury politycznej, Franz Josef Strauss.
Nie uprzedzajmy jednak wydarzeń. Chronologia jest w tym przypadku
najlepszym przewodnikiem. Wedle zgodnej opinii wszystkich dostępnych nam źródeł
z powierzonych mu obowiązków przewodniczącego Klubu książę wywiązywał się
znakomicie. A przecież nie były to jedyne obowiązki. Ktoś obliczył, że w szczytowych
dla swej kariery latach 1970-1975 książę sprawował naraz około trzystu funkcji.
Większość z nich to oczywiście honorowe, takie jak na przykład przewodniczący
Światowego Funduszu Ochrony Zwierząt.
- Dla zwierząt - zwierzył się w wywiadzie udzielonym pewnej gazecie -
poszedłbym nawet żebrać.
To oczywiście księciu nie groziło. Były bowiem i takie posady, które
eliminowały to niebezpieczeństwo. Z całą odpowiedzialnością możemy stwierdzić, że
książę nie należał do ludzi biednych. Ot, z takim na przykład stanowiskiem jak
generalny inspektor królewskiej armii Holandii związane było całkiem przyzwoite
uposażenie. Ale nikt nie przypuszczał, że właśnie ta posada przyczyni się do
definitywnego przekreślenia tak pięknie rozwijającej się kariery.
W 1976 roku wybuchła sprawa koncernu Lockheeda, nazwana przez środki
masowego przekazu łapówkarską aferą stulecia.
Ten „największy w historii Stanów Zjednoczonych serial kryminalny” - jak
później nazwie aferę jeden z amerykańskich dziennikarzy - zaczął się całkiem
banalnie 5 czerwca 1975 roku, kiedy to w trakcie śledztwa prowadzonego w ramach
znanej afery Watergate wyszedł na światło dzienne fakt, iż niektóre wielkie firmy
amerykańskie w sposób nielegalny finansowały kampanię wyborczą Nixona w 1972
roku. Wśród nich znalazł się również, i to na poczesnym miejscu, koncern Northrop
Aircraft Company.
Po nitce do kłębka. Dalsza kontrola ujawniła, że - nazwijmy to po imieniu -
łapówka wpłacona Nixonowi nie była jedyną. Koncern od wielu lat posługiwał się tą
metodą, i to na skalę międzynarodową, zdobywając sobie w ten sposób przychylność
tych, którzy mieli możność wpływania na zamówieniowe kontrakty.
- W jaki sposób wpadliście na pomysł z łapówkami - zapytał prezesów
Northropa przewodniczący powołanej do przeprowadzenia śledztwa w tej sprawie
komisji, senator Church.
- Nauczyliśmy się tego od Lockheeda - padła rozbrajająca w swojej szczerości
odpowiedź.
Kiedy w kilka tygodni później delegowany przez Kongres ekspert finansowy
William Findley zabierał się do kontroli ksiąg Lockheeda, z pewnością nie zdawał
sobie sprawy, jaki dynamit kryje się w tych 54 tysiącach stron dokumentów. Na
pierwszy podejrzany ślad natrafił dopiero po czterech miesiącach żmudnej pracy,
kiedy w jednej z ksiąg natknął się na jakieś bliżej nieokreślone przelewy zagraniczne.
Ze swymi wątpliwościami William Findley zgłosił się natychmiast do
wiceprezesa koncernu Carrla Kotchiana, prosząc o dokładniejsze okreś1enie
zaksięgowanych pozycji.
- Zapewne jakaś pomyłka - bagatelizował Kotchian - którą w ogóle nie warto
się zajmować. Dotyczy zresztą i tak niewielkich sum...
Findley nie dał się jednak tak łatwo spławić. Zaczął podliczać te drobne sumy i
wyszło mu, że od 1964. roku koncern wypłacił nielegalnie swym zagranicznym
doradcom prowizję w wysokości 22 milionów dolarów. Drobiazgowa analiza innych
dokumentów pozwoliła na bardziej szczegółowe rozbicie tej sumy. Wyglądało to
mniej więcej tak: 12 milionów dolarów przekazano do Japonii, po 2 miliony do RFN i
Włoch, do innych zaś krajów drobniejsze już sumy, niewiele przekraczające milion
dolarów. Między innymi na przykład 1,1 miliona dolarów dla „Holendra na wysokim
stanowisku”.
Jeszcze wówczas sprawa wyglądała całkowicie banalnie. Wedle
amerykańskiego prawa wypłacanie czeków zagranicznym obywatelom nie jest
przestępstwem. Nielegalne jest tylko ukrywanie tych płatności w finansowych
sprawozdaniach. W sumie jednak jest to drobne wykroczenie, które amerykańskie
firmy prowadzące działalność międzynarodową popełniały od zawsze, narażając się
co najwyżej na drobne konsekwencje finansowe.
Prawdziwa bomba wybuchła dopiero w kilka dni później, kiedy to do rąk
Findleya trafiła kolejna szara teczka z dokumentami. Do jej obwoluty ktoś spinaczem
przypiął karteczkę z napisem: „Wymazać wszystkie nazwiska”. Ktoś inny nie odpiął
tej karteczki, a ten, kto przygotowywał dokumenty do kontroli, nie wiadomo, czy przez
przeoczenie, czy też zwykłe niechlujstwo, nazwisk nie wymazał.
Tym razem Findley nie konsultował już sprawy z wiceprezesem Kotchianem,
ale z teczką pod pachą udał się wprost do przewodniczącego komisji, senatora
Churcha. Przyparty do muru przedstawiciel koncernu nie miał innego wyjścia, jak
tylko potwierdzić, że wykryte przez Findleya dziwne przelewy są niczym innym, jak
łapówkami płaconymi przez koncern wysokim urzędnikom i politykom, czyli
najogólniej mówiąc ludziom wpływowym.
Począwszy od tego momentu afera zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. Nim
jednak przejdziemy do meritum sprawy, warto chyba zacytować fragment
stenogramu z przesłuchania przed komisją senacką wiceprezesa koncernu Carla
Koitchiana. Nic bowiem lepiej nie mówi o mechanizmach działających w świecie
wielkiego biznesu, o sposobie widzenia rzeczy przez menadżerów międzynarodówki
wielkiego kapitału. Tym bardziej że prowadzący przesłuchanie senator Church nie
wahał się nazywać rzeczy po imieniu.
Church: Jak to się zaczęło, że koncern Lockheed wbrew przepisom
finansowym, posługiwał się łapówkami ?
Kotchian: Nie będę się spierał co do tego, czy moja firma dawała łapówki.
Osobiście jednak wolałbym używać słowa prezenty. Wypłacane pieniądze miały na
celu stworzenie i umocnienie klimatu dobrej woli, koniecznego przy transakcjach tego
typu, jakie prowadzi Lockheed.
Church: Pytanie brzmiało, jak się to zaczęło?
Kotchian: Dowiedzieliśmy się, że francuska firma, która sprzedawała Włochom
samoloty gorsze od amerykańskich, utorowała sobie tę drogę prezentami. Wówczas
to zwróciliśmy się do naszego konsultanta w Rzymie, który poinformował nas, że
politykom trzeba płacić. Cóż, jeśli jesteś w Rzymie, czyń tak, jak czynią rzymianie.
Church: W których krajach europejskich Lockheed posługiwał się formą
prezentów i jak wysoka suma przeznaczona była na ten cel ?
Kotchian: W ciągu siedemnastu lat wzajemnie korzystnej wymiany handlowej
z Holandią, Włochami, Republiką Federalną Niemiec, Turcją i Szwecją na prezenty
dla naszych przyjaciół przeznaczyliśmy, o ile mnie pamięć nie myli, około dwudziestu
dwóch milionów dolarów.
Church: Kontrola ksiąg wykazała, iż na tajne konto szwajcarskie
przekazywanie były pewne sumy, których przeznaczenie nie zostało wyjaśnione. Jest
to suma osiemset siedemdziesiąt sześć tysięcy dolarów.
Kotchian: Tę sumę wypłacono naszemu konsultantowi w Turcji, który z kolei
miał ją przekazać do Ankary politykom, decydującym o wyborze samolotów dla
tureckich sił zbrojnych.
Church: Jest jeszcze druga pozycja. Dwieście sześćdziesiąt pięć tysięcy
dolarów.
Kotchian: To drobna suma. Przeznaczona była na naszą tajną działalność
informacyjną.
Church: Co to znaczy tajna działalność informacyjna ?
Kotchian: Taki koncern jak Lockheed musi wiedzieć, i to dokładnie, co dzieje
się na rynkach zagranicznych. Musi znać plany swoich konkurentów. Interesuje nas
również i to, jakie samoloty znajdą nabywców w wielkich liniach lotniczych.
Church: Czy oznacza to, że Lockheed uprawia szpiegostwo przemysłowe ?
Kotchian: Nazwałbym to studiami nad rozwojowymi tendencjami rynku.
Church: Nie spierajmy się o słowa. Od kogo Lockheed otrzymywał, jak pan to
określił, informacje o zamierzeniach i planach konkurentów?
Kotchian: Od pracowników interesujących firm.
Church: Czy Lockheed dawał wyłącznie pieniądze?
Kotchian: Była to najwygodniejsza forma. Kiedyś chcieliśmy podarować
naszemu konsultantowi samolot, gdyż wiedzieliśmy, że bardzo lubi latać. Powstały
jednak trudności z wystawieniem dokumentu na jego nazwisko.
Church: Kim był ten konsultant?
Kotchian: Holendrem, zajmującym wysokie stanowisko.
Komentując zeznania wiceprezesa koncernu Lockheed, francuski tygodnik
Nouvel Observateur pisał: „Czy można zastanawiać się nad wysokością łapówki,
kiedy w grę wchodzi zarobek liczony w miliardach dolarów? Biorą wszyscy.
Urzędnicy i królowie. Wszyscy ci, którzy »mogą pomóc«. Wysokość sumy zależy
oczywiście od takich czynników, jak: wpływy, sprawowana funkcja, powiązania
towarzyskie lub rodzinne”.
Pora jednak powrócić do naszego głównego bohatera tej części opowieści.
W roku 1960, kiedy to lotnictwo holenderskie zgłosiło zapotrzebowanie na sto
samolotów myśliwskich, książę Bernhard zajmował między innymi stanowisko
generalnego inspektora armii. Do przetargu stanął francuski Mirage, Tiger
Grummana i Starfighter Lockheeda. Mimo przeróżnych zastrzeżeń zgłaszanych
przez ekspertów wyścig ten wygrał Lockheed. Nic dziwnego, że w swych następnych
przesłuchaniach senator Church wielokrotnie jeszcze wracał do tajemniczego
Holendra ,,Na wysokim stanowisku”, któremu koncern chciał ongiś ofiarować w
prezencie samolot.
Church: Co może pan jeszcze dodać w sprawie holenderskiej?
Kotchian: Wszystko już powiedziałem.
Church: Czy może pan jeszcze raz powtórzyć?
Kotchian: Proszę bardzo. Pierwotnym naszym pomysłem było ofiarowanie
temu byłemu pilotowi RAF-u małego samolotu odrzutowego. Ale samolot jest
samolotem. Istnieją komplikacje prawne, które niezręcznie byłoby pokonywać.
Przekazanie pieniędzy na numerowe konto w banku nie nastręcza tych trudności.
Church: To wszystko, co może pan powiedzieć?
Kotchian: Absolutnie wszystko.
Wysokie stanowisko, były pilot RAF-u. Czyż trzeba więcej? Oświadczenia
Kotchiana wywołują prawdziwą burzę w Holandii. Na dobitek ujawnia się były
pracownik koncernu, niejaki Hauser, który sprzedając dziennikarzom swoje rewelacje
stawia kropkę nad „i”.
- Prowizja została wypłacona księciu Bernhardowi - twierdzi bez ogródek
Hauser - nie za decyzję zakupu przez Holandię samolotów Starfighter, ale za zgodę
na planowane zmiany, które spowodowały, że maszyna stała się znacznie
kosztowniejsza. Zgoda Holandii na te modyfikacje była szczególnie ważna, gdyż
właśnie w tym czasie rozpoczęła się realizacja zamówienia złożonego przez RFN.
Początkowo niektórzy przedstawiciele z holenderskiego ministerstwa obrony wyrażali
sprzeciw, nie chcąc się zgodzić z dodatkowymi kosztami produkcji samolotu. W
ostatecznym jednak efekcie wszystkie kraje NATO, które zawarły kontrakt na
dostawę Starfightera, zgodziły się na zmodyfikowaną wersję maszyny.
Hauser publikuje też swoje zapiski, które w małym zielonym notatniku
prowadził na bieżąco będąc jeszcze pracownikiem Lockheeda. Między innymi jest
wśród nich i taki: „Stokl wyjaśnił stanowisko zajmowane w tej sprawie przez NASMO.
Gerritsen omówił z B. prob1em wpłynięcia na Stokla i NASMO. Płatność dla B. przez
SBV na rachunek Meusera w St. Moritz”.
Brzmi to jak szyfr z klasycznej powieści szpiegowskiej, ale dla idących tym
tropem dziennikarzy jego złamanie nie przedstawiało większych trudności. Znajdują
się dokumenty, które pozwalają na rekonstrukcję zamarkowanego w zapiskach
Hausera wydarzenia.
Zapiski, jak się okazuje, dotyczą pewnego spotkania, które odbyło się 24
października 1964 roku w pewnym hotelu w Hadze. Uczestniczyli w nim: Hauser,
dwaj przybyli ze Stanów Zjednoczonych wyżsi funkcjonariusze koncernu oraz
holenderski przedstawiciel firmy, niejaki Hans Gerritsen. To właśnie on poinformował
kierownictwo koncernu, iż największą przeszkodą do zawarcia kontraktu jest osoba
pułkownika H. K. Stokla, który z ramienia Holandii kierował wówczas biurem zarządu
Starfighterów NATO-NASMO. Pułkownik nie chciał nawet słyszeć o żadnych
modyfikacjach samolotu, wychodząc z założenia, że dla Holandii klasyczna wersja
jest aż nadto wystarczająca.
Pozostaje tajemnicą, jakimi argumentami udało się księciu Bernhardowi
przekonać wreszcie upartego pułkownika. A że nie była to sprawa łatwa, świadczy o
tym fakt, że właśnie na opisywanym przez Hausera spotkaniu zapadła decyzja
zrekompensowania księciu jego trudu znaczącym przelewem pieniężnym. Ten milion
sto tysięcy dolarów koncern przelał na rachunek swego innego europejskiego
pracownika, Freda Meusera.
Burza, która rozpętała się po ujawnieniu tych rewelacji, zagroziła
bezpośrednio holenderskiemu dworowi. Książę Bernhard oczywiście zakwestionował
wiarygodność informacji Hausera, kwalifikując je jako czysty wymysł. Tak więc klucz
do całej sprawy znalazł się w rękach Meusera. Teraz najważniejsze było to, co on
miał w tej sprawie do powiedzenia.
Meuser staje się nieuchwytny dla dziennikarzy, nie reaguje na żadną
propozycję spotkania czy nawet poważne oferty finansowe składane przez
przedstawicieli prasy za wyjaśnienie tego fragmentu afery. A bez jego zeznania
zarzuty wysuwane pod adresem księcia nie mają jednak mocy dowodowej. Nawet
komplikują śledztwo prowadzone przez komisję Churcha. W tej sytuacji senator
Church decyduje się na przesłanie Meuserowi oficjalnego zaproszenia do złożenia
zeznań przed komisją senacką. Meuser konsekwentnie trzymając się przyjętej
taktyki, odmawia. Obywatel szwajcarski nie ma żadnego obowiązku udzielania
informacji amerykańskiemu Kongresowi. Tak więc nadal nie ma dowodu, pozostaje
jednak cień stwarzający szerokie możliwości dla niekorzystnych dla holenderskiego
dworu spekulacji.
Panująca obecnie dynastia holenderska utrzymuje się przy władzy blisko 400
lat. Wedle obowiązującej konstytucji królowa nigdy nie popełnia błędów. Prawo to nie
dotyczy jednak księcia-małżonka, a zarzut czy podejrzenia przyjęcia przez niego
łapówki grożą najpoważniejszym kryzysem monarchii od czasów zakończenia drugiej
wojny światowej.
- Książę zachował się niezręcznie - stwierdza dyplomatycznie rzecznik
prasowy dworu. - Niezręcznie i tylko tyle. Oskarżenie bowiem jest nieprawdziwe.
Za późno już jednak na zatrzymanie lawiny. Enuncjacje prasowe stawiają
dwór w kłopotliwej sytuacji. A wbrew pozorom zajmuje on dość poważne miejsce w
życiu politycznym Holandii, która od XVI wieku, czyli od założenia przez Wilhelma
Cichego Unii Utrechckiej, jest „republiką pod panowaniem dynastii orańskiej”. Nawet
gdy w 1948 roku parlament przejął efektywną władzę, monarchii przyznano ważną
rolę czynnika jednoczącego kraj podzielony między niezbyt zgodnie żyjących ze
sobą katolików i kalwinów. Obecna królowa od najmłodszych swych lat wdrażała się
w trudną sztukę panowania, opartą na trzech zasadach sformułowanych ongiś przez
królową Wiktorię: protokół, służba państwowa i obowiązek. Królowa Juliana jest
informowana na bieżąco o sprawach dotyczących polityki holenderskiej i światowej.
Utrzymuje też codzienny kontakt z urzędującym premierem.
Dlatego też premier czuje się zmuszony do zajęcia stanowiska i uspokojenia
rozgorączkowanych głów.
- Jest rzeczą oczywistą - stwierdza w wywiadzie telewizyjnym Joop den Uyl -
że nikt nie może zostać uznany za winnego bez udowodnienia mu winy. Odnosi się
to do każdego obywatela, a więc i księcia Bernharda.
- Jestem niewinny - twierdzi uparcie książę. - Żądam wszczęcia śledztwa.
- Myślę, że to będzie najlepsze wyjście dla wszystkich - zgadza się premier.
Za tymi słowami idą czyny. Parlament holenderski formuje trzyosobową
komisję, która ma dogłębnie zbadać sprawę i wyjaśnić wszelkie wątpliwości. W jej
skład wchodzi trzech parlamentarzystów, których osobista uczciwość stoi ponad
wszelkimi podejrzeniami.
Nie wyklucza to oczywiście tego, że dziennikarze, niczym sfora psów
gończych, tropią każdy dosłownie krok księcia. I mimo zachowania przez niego
nadzwyczajnych wręcz środków ostrożności metoda ta daje pewne rezultaty. Otóż
nie ulega wątpliwości, że podróże podejmowane przez księcia w tym czasie określić
by można najłagodniej jako dosyć dziwne. Najpierw udaje się wyśledzić księcia w
małej szwajcarskiej miejscowości Davos. Cóż miał tam do roboty? Tego nie
wiadomo. Wiadomo natomiast, że tu znowu mamy do czynienia z kolejnym dziwnym
zbiegiem okoliczności; właśnie w Davos zamieszkał po wycofaniu się z interesów
kluczowy świadek afery Meuser.
Tym razem nie może już uniknąć kontaktu z dziennikarzami.
- Jestem tym, który może udowodnić i udowodni niewinność księcia Bernharda
- stwierdza autorytatywnie.
- Twierdzi pan, że książę nie otrzymał żadnych pieniędzy od Lockheeda?
- Z całą odpowiedzialnością. Gdyby było inaczej, kto jak kto, ale ja przecież
musiałbym coś na temat wiedzieć.
- A co się stało z tym milionem dolarów?
- Zabrałem go. Uważałem, że te pieniądze są przeznaczone dla mnie.
W chwili kiedy Meuser rozmawia z dziennikarzami, księcia już nie ma w
Davos. Nie ma go także w Holandii. I kiedy już wydawało się, że tym razem
doskonale zatarł za sobą ślady, zostaje rozpoznany przez pewnego
zachodnioniemieckiego dziennikarza. Gdzie? Właśnie. W Monachium.
- Leczę się w tym mieście u jednego z wybitnych specjalistów - wyjaśnia
indagowany książę. - Właśnie złożyłem mu okresową wizytę.
Mimo poważnych wysiłków nikomu nie udaje się odnaleźć tego specjalisty. Nie
ma jednak dowodu na to, że taki nie istnieje. Ale znowu dziwnym zbiegiem
okoliczności właśnie Monachium jest siedzibą innego bilderbergczyka; równie mocno
zamieszanego w aferę Lockheeda, niejakiego pana Franza Josefa Straussa.
W prasie holenderskiej pojawiają się trzy wersje wytłumaczenia sprawy, z
których każda ma zarówno swoich zagorzałych zwolenników, jak i przeciwników.
Pierwsza daje wiarę oświadczeniu Meusera. A więc książę jest czysty jak łza, nigdy
nie otrzymał pieniędzy od Lockheeda, a sumę 1,1 miliona dolarów zagarnął po prostu
Meuser lub jakiś inny pośrednik.
Druga wersja wysuwa tak zwaną teorię pandy. Jej zwolennicy twierdzą, iż
książę zainkasował pieniądze, ale zrobił to z bardzo szlachetnych pobudek. Nie
zachowując dla siebie ani grosza, całą sumę natychmiast przekazał na fundusz
ratowania ginącej zwierzyny. Symbolem Światowego Funduszu Ochrony Dzikich
Zwierząt jest właśnie panda, dziś już gatunek zwierzęcia prawie całkowicie wymarły.
Ta wersja niejako rehabilituje księcia albo przynajmniej częściowo pozwala mu
na zachowanie twarzy. Ale kiedy już wydaje się, że jej przyjęcie będzie najlepszym
wyjściem z sytuacji, przychodzi cios i to zupełnie z niespodziewanej strony. Otóż
skarbnik funduszu oświadcza kategorycznie, że książę nigdy nie przelał na te cele
większej sumy niż 10 tysięcy dolarów. Tak więc za jednym zamachem wersja zostaje
obalona, ale i zarazem upada mit o człowieku, który prowadził szeroką działalność
charytatywną na rzecz organizacji, której był prezesem. Stąd też coraz powszechniej
obywatele holenderscy zaczynają skłaniać się do wersji trzeciej, która mówi, iż
aczkolwiek miesięczna pensja w wysokości trzystu tysięcy dolarów stanowi zupełnie
przyzwoite kieszonkowe, to na pewno nie wystarcza człowiekowi o tak
wyrafinowanych gustach i upodobaniach jak książę. A więc...
Ślad wiodący do Meusera okazał się ślepy. Z Meusera nic już więcej nie udało
się wydusić. Mimo obietnicy przedstawienia dowodów mających w sposób
definitywny oczyścić z zarzutów dobre imię księcia, nabrał wody w usta, a w
najgorszym wypadku - wtedy, kiedy musiał mówić - uparcie powtarzał; że pieniądze
zabrał dla siebie. Nie potwierdził tego jednak żadnym konkretnym dowodem, nie
ujawnił też żadnego nowego faktu.
Kiedy zdecydowana większość zaczęła przychylać się do wersji trzeciej,
niespodziewanie wyszła na jaw afera, która nadała całej sprawie dodatkowego
smaczku. Otóż udało się udowodnić, iż w latach 1960, 1961, 1962 koncern Lockheed
przekazał sukcesywnie kwoty 300, 400 i 300 tysięcy dolarów na konto niejakiego
pułkownika Pantuliczewa.
Holendrzy niechętnie wspominają o tej postaci, traktując ją jako coś
wstydliwego, o czym się wie, ale czego się nie przypomina. Zresztą historia ta jest
tak stara i tak zawiła, że dziś trudno by już z całą pewnością oddzielić fakty od
narosłej przez lata plotki i legendy. Ograniczymy się więc tylko do zdarzeń
bezspornych.
Tu musimy się cofnąć aż do czasów pierwszego okresu małżeństwa rodziców
księcia Bernharda, małżeństwa - jak to zazwyczaj bywa w arystokratycznych
rodzinach - całkowicie zaaranżowanego przez dwór królewski. W tym wypadku
potwierdziła się reguła, że związek inspirowany innymi motywami niż skłonnościami
serca nie może być związkiem dobrym.
Ojciec księcia unikał domu przebywając na ogół za granicą i pozostawiając
swą małżonkę w gorzkiej samotności. Na dworze tajemnicą poliszynela było, że
prawie od samego początku małżonkowie chodzili własnymi drogami.
W roku 1911, a więc jeszcze przed narodzeniem księcia Bernharda u boku
matki coraz częściej pojawia się przystojny pułkownik armii carskiej Pantuliczew.
Dochodzi do tego, że po pewnym czasie nie odstępuje jej ani na krok. Kiedy w 1934
roku umiera ojciec księcia, sprawa staje się jeszcze bardziej tajemnicza, a to z
powodu niecodziennego w takiej sytuacji testamentu, w którym von Liooe senior
powierza opiekę nad swoim synem właśnie pułkownikowi. W dołączonym do
testamentu odręcznym liście prosi też pułkownika o zajęcie się jego żoną.
Od tego czasu Pantuliczew i matka Bernharda księżna Armgard stają się
nierozłączną parą.
Mieszkają wspólnie w pałacu w Warmelo, małej miejscowości na granicy
holendersko-niemieckiej, a w roku 1968, na krótko przed śmiercią księżnej, biorą
nawet cichy ślub w małym prowincjonalnym kościele. Oczywiście z punktu widzenia
prawa holenderskiego związek ten jest nadal nielegalny, gdyż zgodnie z
ustawodawstwem tego kraju wiążącą moc prawną posiada jedynie ślub cywilny.
Nie wchodząc w bliższe szczegóły romantycznej przygody dwojga ludzi,
zatrzymajmy się jedynie na fakcie, że milion dolarów przekazanych przez koncern
Lockheed wpłynął na konto człowieka, który przez wiele lat był „opiekunem” księcia
Bernharda oraz, jak się to w Holandii określa, towarzyszem matki Jego Wysokości
Księcia Niderlandów. Dodajmy, że pułkownik nie prowadził żadnej działalności
handlowej, nie mówiąc już o jakichkolwiek powiązaniach z amerykańskim koncernem
produkującym samoloty.
- Nie mam pojęcia o tym, iż pułkownik otrzymał milion dolarów - stwierdził
książę po ujawnieniu tej rewelacji.
W to oświadczenie, mimo najlepszej woli, niewielu tylko Holendrów mogło
uwierzyć.
Wspomnieliśmy o tajemniczej wizycie księcia w miejscu zamieszkania
drugiego bilderbergczyka, Franza Josefa Straussa. Dla nikogo nie ulega wątpliwości,
że ludzi tych łączyły ze sobą wspólne interesy. Wspólne nie tylko dla nich, ale dla
całej wielkiej międzynarodówki kapitalistycznej. Oczywiście nie sposób wymienić tu
wszystkich powiązań, tym bardziej że większość z nich nie wyszła i zapewne nigdy
nie wyjdzie na światło dzienne. Ludzie kapitału potrafią strzec swych tajemnic. Tak
się jednak złożyło, że afera Lockheeda ujawniła ścisły związek między nimi i
odsłoniła mechanizmy, z których nasuwające się wnioski są oczywiste.
Przypomnijmy fakty bezsporne. W chwili kiedy Holandia potrzebowała
samolotów, takie samo zapotrzebowanie zgłosiła zbrojąca się w tym okresie na gwałt
Bundeswehra. Zamówienie złożone w jednej firmie niewątpliwie spotkałoby się z
przychylnym przyjęciem amerykańskiego Departamentu Stanu, który od samego
początku jest zwolennikiem standaryzacji uzbrojenia państw NATO, a gdy jeszcze w
dodatku złożone zamówienie ma zostać za oceanem, szczęście Amerykanów jest już
wtedy pełne. Dla Departamentu Stanu obojętne było, który z koncernów wygra
przetarg. Ważne tylko było, by był to koncern amerykański.
I tu właśnie stworzył się margines manewru dla Lockheeda, który skończył się
aferą stulecia. Wiadomo przy tym, że im bardziej zmodernizowany samolot, tym
droższy, a im droższy, tym zysk dla koncernu większy”.
Spróbujmy jednak nakreślić najpierw szersze tło tego fragmentu afery.
Jest rok 1957. W Republice Federalnej Niemiec rządząca chadecja pcha kraj
w kierunku coraz większych zbrojeń. Ministrem obrony jest wówczas energiczny,
żądny sławy i wielkich czynów Franz Josef Strauss. To na jego polecenie do
piętnastu wielkich fabryk lotniczych wyjadą delegacje złożone z najwybitniejszych
pilotów Luftwaffe. Ich zadaniem jest wybrać dla Bundeswehry najlepszy z
dostępnych na świecie samolotów myśliwskich.
Po przeanalizowaniu wstępnych ekspertyz do ostatecznego przetargu stanąć
mają samoloty trzech koncernów: Mirage III produkowany przez Francuzów,
amerykański Super-Tiger i Starfighter F-104, najnowszy szlagier koncernu Lockheed.
Przetarg wygrał Lockheed. Tak przynajmniej poinformowano opinię publiczną.
Dopiero w wiele lat później, kiedy prawda wyszła na jaw, okazało się, że żadnego
przetargu nie było. O wyborze samolotu osobiście zadecydował ambitny minister
obrony. Mało tego. W wyborze samolotu Straussowi nie przeszkadzały takie
drobiazgi, jak to, że Lockheed nie zaprezentował prototypu samolotu i nie poddał go
praktycznym próbom. No i jeszcze jeden drobiazg. Otóż nie ustalono ostatecznie
ceny samolotu, jak i ścisłych terminów dostaw. Czyli można powiedzieć, że kontrakt
podpisany został w ciemno. Potem też dzieją się dziwne rzeczy. Strauss, dyletant w
sprawach lotnictwa, zobowiązuje koncern do gruntownych zmian w konstrukcji i
wyposażeniu samolotu.
W tej sprawie narosło tyle legend, że trzeba jej poświęcić nieco więcej uwagi.
Tak więc Starfighter w swej klasycznej wersji myśliwca przechwytującego, czyli
samolotu defensywnego przeznaczonego do zwalczania bombowców, był
niewątpliwie na owe czasy samolotem znakomitym. Ale taka wersja nie zadowalała
wygórowanych ambicji Straussa. Od konstruktorów Lockheeda zachodnioniemiecki
minister obrony domaga się przekształcenia Starfightera w samolot wielozadaniowy,
przechwytujący, myśliwsko-bombowy i rozpoznawczy, czyli swego rodzaju „Mädchen
für alles” dziewczynę do wszystkiego. Pogodzenie ze sobą tych skrajnie różnych
właściwości budzi zdziwienie nie tyko amerykańskich fachowców od lotnictwa, ale
kierownictwo koncernu bez najmniejszego wahania godzi się na wszystko. Interes
jest interesem. Skoro kontrahent tak chce, będzie miał. Inna sprawa, co z tego
wyniknie później. Ale już wówczas na koncie koncernu znajdować się będą
pieniądze.
Specjalnie powołany w tym celu zespół inżynierów zabiera się do roboty.
Zadanie jest iście fantastyczne. No, bo jak tu wtłoczyć w ciasny kadłub Starfightera
system automatycznego sterowania, stabilizator, samoczynny celownik
radiolokacyjny, skomplikowane aparaty nawigacyjne, elektronowe przeliczniki i co
najważniejsze - urządzenia służące do podwieszania bomb konwencjonalnych o
wadze 1000 kilogramów lub jednej bomby atomowej. Bo aż tak daleko idą ambicje
ministra. Mówiąc wprost, marzy mu się samolot ofensywny, nosiciel broni jądrowej.
Marzenie to ma swoje racjonalne jądro, jak również poparcie wśród generalicji
Bundeswehry, której aspiracje całkowicie pokrywają się z ambicjami ministra. Tym
bardziej, że czasy temu sprzyjają. Otóż odbudowa Luftwaffe doskonale mieści się w
ramach lansowanej przez strategów amerykańskich koncepcji „uderzenia
uprzedzającego,” - doktryny obowiązującej w NATO w tamtych latach. Tak więc
Strauss ma cichą nadzieję, że dysponując samolotem zdolnym do przenoszenia
ładunków nuklearnych, uzyska środek nacisku na Amerykanów, za pomocą którego
wymusi zgodę na korzystanie z położonych na terytorium Republiki Federalnej
Niemiec arsenałów broni jądrowej. Czyż bowiem w sojuszniczych przetargach o
głowice atomowe atut silnego i sprawnego lotnictwa uderzeniowego nie powinien
odegrać decydującej roli?
I to są te obiektywne przesłanki, mogące tłumaczyć pośpiech, z jakim minister
Strauss przystępuje do realizacji swojego projektu, nie zawracając sobie zbytnio
głowy tymi wszystkimi wymienionymi już przez nas „drobiazgami”. To sprawia, że
kontrakt podpisany z Lockheedem może stanowić kuriozalny wręcz przykład umowy
zwalniającej producenta praktycznie rzecz biorąc od wszelkiej odpowiedzialności za
dostarczony produkt.
Lockheed ma jeszcze inne powody do zadowolenia. Powoli wciąga Straussa
coraz mocniej w swoją grę, w której regułach minister na pewno niezupełnie się
orientuje. Samolot to tylko jeden, choć na pewno bardzo ważny element programu.
Trzeba bowiem przygotować nowe kadry personelu latającego i technicznego,
lotniska, bazy remontowe, trzeba znaleźć zakłady, które zajmą się wytwarzaniem
części zamiennych, a w dalszej przyszłości również i licencyjną produkcją samolotu.
Co do tego wszystkiego kierownicy Lockheeda, opierając się na badaniach
przeprowadzonych przez własną służbę informacyjną, mają z góry wyrobione zdanie.
Otóż nie ulega wątpliwości, ze przemysł zachodnioniemiecki, mimo że pod wieloma
względami należy do ścisłej czołówki światowej, nie będzie w stanie podołać tym
zadaniom. Zadecydowała o tym długa przerwa w produkcji nowoczesnego sprzętu
lotniczego. „Należałoby się zastanowić - podpowiadają kierownicy Lockheeda - nad
szerszą międzynarodową współpracą. Może Włochy, może Holandia, może Belgia...
A może wszystkie te trzy kraje razem”. Interes zaczyna wypływać na coraz szersze
wody.
I kiedy zarysowała się możliwość współpracy - oczywiście pod patronatem i
niebagatelnym udziałem specjalistów zza oceanu - Strauss wezwany zostaje do
kwatery NATO. Tam właśnie wyciągnięta zostanie karta, której ambitny minister
zupełnie nie przewidział.
A nie chodziło tu bynajmniej o drobiazg. Na specjalnie zorganizowanej dla
zachodnioniemieckiego ministra konferencji jeden z ekspertów lotniczych pozwolił
sobie na zrobienie krótkiego wykładu, którego treść wstrząsnęła nie tytko Straussem,
ale także gronem jego doradców, którzy wbrew pozorom w sprawach lotniczych
okazali się całkowitymi dyletantami.
- Starfighter - tłumaczył szacownemu gronu wspomniany ekspert - jest
samolotem najnowszej generacji, co powoduje, iż jego używanie wymaga warunków
specjalnych. Zachodnioniemiecki naziemny system kontroli, łączności, ostrzegania i
naprowadzania jest przestarzały i w żadnym wypadku nie gwarantuje
bezpieczeństwa lotu Starfightera nawet w warunkach szkolnych, nie mówiąc już
oczywiście o operacyjnych. Tak więc tę rolę musi przejąć na siebie sieć
radiolokacyjna amerykańskich sił powietrznych w Europie Zachodniej.
To był cios w samo serce. Przypomnijmy, amerykańska służba radiolokacyjna
w tych czasach nie była jeszcze zintegrowana z pozostałymi sojusznikami Paktu
Północnoatlantyckiego. A więc zgoda na tę koncepcję oznaczała, mówiąc wprost,
wyrzucenie pieniędzy zachodnioniemieckiego podatnika na zabawkę, która
pozostanie w rękach amerykańskich. Tym samym waliło się też marzenie leżące u
podstaw całej afery, marzenie o niezależnej i co więcej, dyktującej polityczne warunki
Luftwaffe.
Strauss znalazł się w sytuacji pokerzysty, który tak dalece zaangażował się w
rozgrywaną pulę, że już dalsze koszty przestają się liczyć. Mimo mocnego sprzeciwu
nawet ze strony kolegów z chadeckiego rządu, nie mówiąc już o opozycji, udaje mu
się uzyskać fundusze na budowę zachodnioniemieckiego, nowoczesnego,
dostosowanego do wymogów Starfightera, systemu radiolokacyjnego. Wysokość
kwot sięga miliardów marek. Powstaje jeszcze dodatkowa trudność. Niemcy nie są
oczywiście sami zdolni do zbudowania takiego systemu. Tutaj znowu w roli
opatrznościowego męża występuje koncern Lockheed. Firma ta sama co prawda nie
zajmuje się takimi sprawami, ale w świecie wielkiego biznesu, jeśli ma się tylko
odpowiednie kontakty, wszystko przecież można załatwić. Do Bonn udają się
przedstawiciele General Electric, koncernu wyspecjalizowanego w produkcji różnych
systemów radiolokacyjnych z najnowocześniejszymi włącznie.
Rozpoczynają się żmudne pertraktacje. Koncern zgadza się oczywiście na
podpisanie kontraktu - kto by się wyrzekał tak gigantycznego zysku - ale, niestety,
nie może przyjąć proponowanego przez Straussa terminu dostaw sprzętu. Zakłady
General Electric przeciążone są zamówieniami złożonymi przez armię amerykańską,
no, a ona oczywiście ma niekwestionowane pierwszeństwo.
Zachodzi więc poważne niebezpieczeństwo, że armia zachodnioniemiecka
wyposażona zostanie w samolot, który przez dłuższy czas po prostu nie będzie mógł
latać.
Tak więc ambitny minister ponownie zostaje postawiony w sytuacji
przymusowej. Musi zgodzić się na jedyne rozwiązanie, które w jakimś stopniu
powinno załatwić sprawę: mianowicie kupno od koncernu licencji na produkcję
systemu, który będzie mógł być wykonany przez przemysł zachodnioniemiecki,
konkretnie przez Telefunkena. Oczywiście, będzie to system już nieco starszego
typu.
Począwszy od dnia podpisania kontraktu zachodnioniemiecki koncern
Telefunken uważać będzie Straussa za swego męża opatrznościowego. Inne zdanie
już wkrótce będą mieć o nim piloci Luftwaffe.
A Amerykanie? Mogą odetchnąć z ulgą. Kiedy Starfightery z czarnymi
krzyżami zaczną się sypać na ziemię, nikt w bońskim ministerstwie obrony nie
postawi im zarzutu, że to wynik złego funkcjowania ich systemu radiolokacyjnego.
Lojalnie proponowali swoją pomoc, tylko w nieco odleglejszym terminie. A że Strauss
się śpieszył? To już wyłącznie jego sprawa. Konta Lockheeda i General Electric
wzrosły o niebagatelne kwoty.
Pod koniec roku 1960 Bundeswehra otrzymuje swego pierwszego
Starfightera. Jest to święto nie tylko dla Straussa, ale dla wszystkich
militarystycznych sił tego kraju.
- Stajemy w obliczu wielkiego dnia - woła drżącym ze wzruszenia głosem
generalny inspektor Luftwaffe generał Josef Kammhuber. - Dzięki Starfighterom
lotnictwo zachodnioniemieckie będzie należało do najlepiej uzbrojonych na świecie.
Do końca 1965 roku przeorganizujemy wszystkie jego dywizje i skrzydła. Znakomity
Starfighter będzie naszym podstawowym samolotem.
W niespełna rok później życie wprowadza gruntowną poprawkę do tych
marzeń. W 1961 roku rozbijają się pierwsze dwa Starfightery. W rok później siedem
następnych.
Te pierwsze sygnały nie budzą jeszcze zaniepokojenia. Cóż, koszty-
innowacji, których trudno uniknąć. Dopiero następne lata, w których wskaźnik
katastrof strzeli niemalże pionowo w górę, a zakupiony przez Straussa Starfighter
uzyska sobie powszechne miano „myśliwca łatwej śmierci”, sprawa stanie się głośna.
Już w roku 1963, kiedy to Luftwaffe spisała na straty dziewięć maszyn, prasa
uderzyła na alarm. Ale to był dopiero początek czarnej serii. Kiedy w 1966 do
Niemiec Zachodnich powróciła ostatnia grupa pilotów, którzy przeszli przeszkolenie
za oceanem i tym samym wzrosła liczba lotów, w ciągu zaledwie kilku miesięcy w
różnych miejscach kraju roztrzaskało się pięćdziesiąt Starfighterów.
Na temat tego myśliwca istnieje wiele legend i nieporozumień. Z perspektywy
czasu, który odsiewa fałszywe argumenty i łagodzi emocje, można już dokonać
rzeczowej analizy afery Starfightera. Biorąc najogólniej, złożyły się na nią trzy ważne
przyczyny: niedostateczne wyszkolenie personelu latającego i technicznego, wadliwa
konstrukcja samego samolotu oraz źle funkcjonujący system radiolokacji i łączności z
ziemią.
Zatrzymajmy się chwilę nad tymi trzema kluczowymi elementami. Zarówno w
bońskim ministerstwie obrony, jak i dowództwie Luftwaffe zbyt pochopnie zamierzano
przeskoczyć barierę ludzkich możliwości. Decydująca okazała się tu presja czasu.
Strauss chciał mieć lotnictwo nie na miarę możliwości, ale ambicji. W lotnictwie
amerykańskim pilot, zanim zasiadł za sterami Starfightera, musiał legitymować się
nalotem 1500 godzin na różnego typu maszynach, ze stopniowo utrudnianym
procesem pracy w powietrzu. Zachodnioniemieccy szkoleniowcy uznali, że 300
godzin jest czasem zupełnie wystarczającym. Oczywiście musiało, się to negatywnie
odbić na kwalifikacjach pilotów.
Jeden z amerykańskich teoretyków lotnictwa porównuje przejście z maszyny
szkoleniowej do kabiny nowoczesnego myśliwca typu Starfighter z przeskokiem z
motoroweru do samochodu wyścigowego. Dziwić się więc tylko należy brakowi
wyobraźni zachodnioniemieckich szkoleniowców.
Praktyka w pełni potwierdziła tę tezę. Najwięcej katastrof wydarzyło się w
trakcie startu i lądowania, czyli dwóch najtrudniejszych elementów, wymagających od
pilota precyzji, której nabiera się dopiero z czasem. Na drugim miejscu uplasowały
się katastrofy w nocy i w trudnych warunkach atmosferycznych, kiedy to piloci tracili
orientację geograficzną i przestrzenną na skutek nieprecyzyjnego odczytania
przyrządów znajdujących się na pokładzie.
Warto też zwrócić uwagę na dodatkowy moment, jakim był strach przed
katapultowaniem się pilota w niebezpiecznej sytuacji. Strach nie pozbawiony zresztą
racji, gdyż system awaryjnego opuszczania kabiny z odpaleniem fotela w dół, a nie
jak w innych typach samolotów w górę, okazał się zawodny. Pilot Starfightera w razie
awaryjnej sytuacji, nawet jeżeli nie tracił głowy i wykonywał wszystko zgodnie z
instrukcją, miał i tak niewielkie szanse wyjścia cało z opresji.
Przejdźmy teraz do drugiej przyczyny, czyli wad w samej konstrukcji samolotu.
W zmodernizowanym wedle życzeń Straussa Starfighterze w gruncie rzeczy
wszystko czyhało na życie pilota, I tak na przykład często zdarzało się, iż odmawiał
posłuszeństwa silnik, zwłaszcza przy włączeniu dopalacza. Po prostu gasł. Ten
jeden moment wystarczył, by maszyna wypadła z osi lotu i nie reagując na stery
poszła jak kamień w dół.
Nierzadko zdarzały się także defekty urządzeń i systemów elektronicznych,
przy czym tak zwana automatyczna astronawigacja, czyli przyrząd mający
zagwarantować bezbłędne utrzymanie kursu poza zasięgiem własnych radiostacji - a
więc nad obszarem należącym do przeciwnika - okazał się po prostu bluffem.
Do tego doszło jeszcze wiele innych „niedoskonałości”. Tak na przykład
osłony kabin nie wytrzymywały przeciążeń związanych z maksymalną szybkością i
odpadały.
Ale szczytem wszystkiego było lądowanie na Starfighterze. Wymagało ono
niesłychanej wręcz maestrii pilota, który w ułamku sekundy musiał zgrać ze sobą kąt
podejścia ze zmieniającą się nieustannie prędkością i siłą ciążenia. Omyłka o jeden
stopień, przy szczątkowych skrzydłach tej maszyny nie zabezpieczających żadnej
rezerwy siły nośnej, groziła zawsze co najmniej przekoziołkowaniem maszyny, a jeśli
błąd był nieco większy - po prostu rozsypaniem się samolotu.
Nic dziwnego, że już w 1966 roku komentując transakcję zawartą przez
Straussa z Lockheedem, zachodnioniemiecki tygodnik Der Spiegel pisał z dużą
ironią: „Wszystkim tym, którzy zadecydowali o zakupie tego typu samolotu,
proponujemy przyznać najwyższe odznaczenia i nagrody za wkład w dziedzinę
rozbrojenia”.
„Z punktu widzenia operacyjnego wybór F-104 był absurdem - zauważa
wówczas komentator wojskowy paryskiego Le Monde. - Samolot ten został
zaprojektowany jako myśliwiec i aby przekształcić go w bombowiec, trzeba było
dokonać wielu bardzo gruntownych modyfikacji, które wedle określenia prasy
niemieckiej uczyniły z niego latające żelazko do prasowania. W tym samym czasie
Francja dysponowała samolotem lepszym i, co w takim wypadku stanowi
niebagatelny atut, gotowym do natychmiastowych dostaw”.
Wszystko to prawda, tyle że wówczas nie wiedziano jeszcze o pewnych
sprawach, które najprawdopodobniej przechyliły szale na korzyść właśnie
Lockheeda.
Ataki prasy w samych Niemczech Zachodnich stają się tak ostre i
powszechne, że bońskie ministerstwo obrony nie jest już w stanie zahamować
krytyki. Tym bardziej, że wychodzą na jaw nowe sensacyjne szczegóły. I tak okazuje
się nagle, że do 1966 roku „operacja Starfighter” kosztowała zachodnioniemieckiego
podatnika blisko 9 miliardów marek, czyli więcej, niż wydali Amerykanie na budowę
swej pierwszej bomby atomowej. Periodyki fachowe podnoszą sprawę przeciążenia
maszyny dodatkowym sprzętem. Tu jednak opinie wyrażane są dość powściągliwie.
W świecie konstruktorów i producentów lotniczych panuje - mimo ostrej rywalizacji -
coś w rodzaju etyki zawodowej. Nie wypada miażdżyć partnera, który przy innej
okazji może się z nawiązką zrewanżować.
Za to używają sobie dziennikarze z gazet codziennych. To dzięki nim szeroka
publiczność dowiaduje się, że każdy pilot Starfightera musi mieć w głowie
przewodnik po maszynie objętości równej książce telefonicznej kilkumilionowego
miasta. Instrukcja dla pilota jest skryptem formatu. A-4 o grubości 7 centymetrów.
Prawdziwym monstrum jednak okazuje się instrukcja konserwacji i przeglądu
generalnego maszyny. Mechanicy muszą opanować dokumentację ważącą 250 kg.
Do obsługi maszyny potrzeba aż 20 mechaników. Jedna godzina lotu wymaga
od 38 do 45 godzin konserwacji, z czego, 8 do 10 godzin przypada na urządzenia
elektroniczne. Po 400 godzinach lotu każda maszyna musi być rozebrana na
czynniki pierwsze i ponownie złożona po ich dokładnym przejrzeniu. Dodając do tego
czas przeglądów okresowych otrzymamy imponującą liczbę 60 godzin pracy
technicznej na jedną godzinę lotu.
Dla fachowców wszystkie te rewelacje nie są czymś niezwykłym. Taką samą
objętość mają instrukcje eksploatacji innych samolotów myśliwsko-bombowych
nowszych generacji, a czas przeznaczony na przeglądy i konserwację zawsze
przekracza czas lotu. Ale można sobie wyobrazić zdumienie na twarzy każdego
prawie mieszczucha zachodnioniemieckiego. Dane te muszą zrobić wrażenie. Jakie?
Wywołać uczucie dumy, iż Luftwaffe ma tak nowoczesne samoloty? Czy też
refleksje: dlaczego one tak spadają? No i jeszcze jedno pytanie: kto w tym całym
interesie jest winien?
Coraz silniej potwierdza się teza, że głównym sprawcą kryzysu Luftwaffe jest
minister obrony Strauss, który chciał mieć uniwersalny samolot najnowszego typu,
aby dzięki niemu jak najszybciej wprowadzić czarne krzyże do grona lotniczych
potęg.
Franz Josef Strauss ani razu nie zniży się do tego, aby odpowiedzieć choć po
części na niejednokrotnie ostre krytyki personalne. Ustępuje z rządu wprowadzając
na swój ministerialny fotel Kai-Uwe von Hasseła, który ku zdumieniu wielkiej części
społeczeństwa staje się jak najgorętszym orędownikiem „myśliwca łatwej śmierci”.
Afera z zachodnioniemieckim samolotem zatacza jednak coraz szersze kręgi.
Wykracza poza obszar Republiki Federalnej Niemiec i staje się przedmiotem
zainteresowania nawet na arenie międzynarodowej. Koncern Lockheed zostaje
zaatakowany z najgroźniejszej dla siebie strony. Amerykański świat biznesu żąda
wyjaśnień. Oczywiście to, że w katastrofach masowo giną ludzie, dla bossów
wielkiego interesu jest sprawą marginalną, którą w normalnych warunkach nie
zawracano by sobie głowy. Ważniejszy jest inny motyw. Produkt Lockheeda mógł
poderwać zaufanie do wyrobów made in USA na rynkach światowych, a to groziłoby
poważnymi konsekwencjami dla całego amerykańskiego przemysłu. Wznosząca się
fala krytyki w Stanach Zjednoczonych zmusza menażerów Lockheeda do zajęcia
stanowiska. Wiceprezes Kotchian zwołuje w tej sprawie specjalną konferencję
prasową. No i tu kolejna niespodzianka.
- Nasz koncern - informuje rzeczowo Kotchian - sprzedał Republice Federalnej
Niemiec 96 Starfighterów wykonanych w całości w naszych zakładach. Ponadto
sprzedaliśmy również dokumentację licencyjną obejmującą prawie cały samolot z
małym wyjątkiem dotyczącym jedynie niektórych bardziej złożonych systemów
elektronicznych. Analogiczną dokumentację sprzedaliśmy Holandii, Belgii i Włochom.
Na 700 Starfighterów zamówionych przez Luftwaffe poszczególne kraje miały
wykonać: Republika Federalna Niemiec - 210, Holandia – 255, Belgia - 89. Włochy -
50. Wyprodukowane więc przez nas maszyny stanowią znikomy procent. O co więc
chodzi? Przecież seria katastrof przypada na okres, kiedy to do jednostek Luftwaffe
zaczęły napływać Starfightery produkcji zachodnioeuropejskiej. Czy możemy
odpowiadać za złą jakość samolotów, za kiepską kontrolę w wytwórniach, za błędy
wynikające z niedostatecznego opanowania technologii?
Piłeczka została zręcznie odbita. Tym bardziej że na wspomnianej konferencji
nie padło ani jedno słowo o błędzie podstawowym, czyli samej koncepcji adaptacji
myśliwca defensywnego na samolot wielozadaniowy.
Aby definitywnie przeciąć wszystkie te niepotrzebne dyskusje, głos zabierze
sam zastępca sekretarza stanu do spraw obrony i niekwestionowany autorytet w
sprawach wojskowych - Kuss. Ta niezwykle charakterystyczna argumentacja, którą
za pośrednictwem telewizji usłyszały miliony Amerykanów, na pewno warta jest
przytoczenia.
- W ciągu ostatnich czterech lat - przypomina Kuss - Stany Zjednoczone
otrzymały od swoich sojuszników zamówienia wojskowe na sumę dziewięciu
miliardów dolarów. Dla amerykańskich robotników stanowi to odpowiednik miliona
dwustu tysięcy godzin pracy. Nasze wpływy gotówkowe z tego tytułu wyniosły już
przeszło pięć miliardów dolarów. Przewiduję, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat
nasi sojusznicy z NATO zakupią w Stanach Zjednoczonych sprzęt wojskowy wartości
co najmniej piętnastu miliardów dolarów. Ponieważ sojusznicy ci wykorzystują
ponadto amerykańskie licencje, zyski z tych operacji będą jeszcze większe. W
eksporcie broni zaangażowana jest produkcja czterdziestu tysięcy firm
amerykańskich w pięćdziesięciu stanach i tysiąc siedmiuset miastach.
Jest rzeczą niezwykle charakterystyczną, że identycznym argumentem
posłużył się, broniąc koncepcji dalszej produkcji Starfighterów, następca Straussa na
fotelu ministra obrony, Kai-Uwe von Hassel.
- Filie amerykańskich firm zatrudniają miejscowych robotników. Musimy
kupować sprzęt amerykański, w przeciwnym bowiem razie tysiące naszych
robotników straci pracę.
A więc po prostu troska o robotnika. Argument ten należy do najczęściej
używanych przez międzynarodówkę wielkiego kapitału. I to przy każdej nadarzającej
się okazji. Stanowi bardzo wygodny parawan, za którym można się schronić przed
tymi, którzy chcieliby na przykład podyskutować na temat podziału zysków.
Wróćmy jednak do Republiki Federalnej Niemiec. W lutym 1966 roku, kiedy
przynajmniej na polu propagandowym wydawało się już, że sytuacja w jakimś
stopniu została uspokojona, wybucha kolejny skandal. Prasa publikuje list otwarty
byłego szefa sztabu generalnego, Josefa Webera, w którym domaga się on
pociągnięcia do odpowiedzialności karnej byłego ministra obrony Franza Josefa
Straussa. Pułkownik Weber zarzuca swemu ministrowi popełnienie trzech
pospolitych przestępstw: umyś1nego zabójstwa, naruszenia obowiązków
przełożonego, sprzeniewierzenia. Mało tego, w piśmie do prokuratury generalnej
pułkownik Weber zobowiązuje się udowodnić przed sądem przedstawione zarzuty, i
to w sposób nie podlegający żadnej dyskusji.
Tym razem afery nie da się już wyciszyć mimo, że machina propagandowa
Straussa robi, co może, kwestionując nawet stan zdrowia psychicznego byłego szefa
sztabu generalnego. Ponadto jest jeszcze jeden problem. Strauss jest jednak zbyt
wybitną postacią polityczną, by można go było tak po prostu postawić przed
prokuratorem. Zapada decyzja o zwołaniu w Bundestagu publicznej debaty na temat
Starfighterów.
Do debaty dochodzi na początku marca. W tym dniu, ku zupełnemu
zaskoczeniu organizatorów, parlament zachodnioniemiecki miał niecodziennych
gości. W lożach dla publiczności, obok wystrojonych w galowe mundury generałów i
wyższych oficerów Bundeswehry, niespodziewanie pojawiły się kobiety w skromnych
czarnych sukniach. Wdowy po pilotach poległych w katastrofach.
Atmosfera jest wyjątkowo napięta. Dodatkowym elementem, który wyraźnie
wzmógł jeszcze emocje sali, stało się oświadczenie dowódcy Luftwaffe, generała
Panitzki, który z niedyplomatyczną, wojskową szczerością zwierzył się jednemu
dziennikarzowi ze swojej opinii na ten temat.
- Główną winę za wypadki należy obciążyć przemysł, który ciągnąc ze zbrojeń
ogromne zyski nie dba o jakość.
Debata trwać będzie pełne dziesięć godzin. Pierwsze skrzypce zagra w niej
minister Kai-Uwe von Hassel, który zajmie diametralnie odmienne stanowisko od
dowódcy Luftwaffe.
- Były to najlepsze samoloty, jakie wówczas mogliśmy nabyć - stwierdzi
stanowczo, starając się niejako z góry uciąć dyskusję na ten temat.
- Dlaczego więc spadają?
- Przyczyny nie są żadną tajemnicą. Przede wszystkim brakuje nam
dostatecznej obsługi technicznej na lotnisku. Jest to wynikiem niskich płac personelu.
Po wtóre z powodu gwałtownego skoku technologicznego, jakiego musiała dokonać
Luftwaffe po dziesięcioletniej przerwie, brakuje nam doświadczonych pilotów.
A więc inaczej mówiąc, za to, że samoloty spadają, winien jest podatnik
zachodnioniemiecki, który niewystarczająco finansuje armię, co odbija się na płacach
zatrudnionych przez nią ludzi, no i ci, którzy ongiś zadecydowali, że po smutnych
doświadczeniach z przeszłości lepiej by było, aby Niemcy nie mieli już nigdy
wojskowego lotnictwa.
Opozycyjni posłowie starają się sprowadzić dyskusję na bardziej konkretną
płaszczyznę. Hassel nie dopuszcza jednak do tego. W tych, którzy chcą
przedyskutować walory techniczne samolotu, strzela argumentami politycznymi, i to
od razu z najpotężniejszej armaty:
- Postulaty wysuwane pod adresem Republiki Federalnej Niemiec, jako
partnera sojuszu, obejmują nie tylko zbrojenia konwencjonalne, lecz przewidują
również nasz udział w dysponowaniu bronią jądrową. Dlatego Bundeswehra została
wyposażona w taki system zbrojeniowy, który umożliwia wykorzystanie w działaniach
bojowych, obok broni konwencjonalnych, również głowic atomowych. Starfighter
odpowiada w pełni tym wymogom.
Kiedy z perspektywy lat wraca się ponownie do sprawozdań z tej debaty,
widać wyraźnie, jak wielkim mistrzem parlamentarnej gry okazał się tu minister
Hassel. Udało mu się nie odpowiedzieć na żadne z zasadniczych, acz przecież
kłopotliwych pytań. Nadto zagrawszy na nucie, iż armia niemiecka stworzona jest do
wielkich celów, całkowicie spacyfikował opozycję i pozyskał przychylność większości
opinii publicznej. Tym bardziej, że dla jej już całkowitego uspokojenia bardzo szybko
znalazł się kozioł ofiarny. Dymisję generała Panitzki wszyscy wiązali z jego rzekomo
niewystarczającą troską o zapewnienie bezpieczeństwa pilotom latającym na
Starfighterach. Któż bowiem pamiętał o takim drobiazgu, że generał popełnił tę
nieostrożność, że zaatakował przemysł zbrojeniowy i podważył opinię o doskonałości
konstrukcyjnej „myśliwca łatwej śmierci”?
Funkcje Panitzki przejmuje generał Steinhoff. Z góry wiadomo, że nowy szef
Luftwaffe nie będzie popełniać nieostrożności. A ponadto jego osoba ma dodać
wiarygodności całej Luftwaffe. Nle ulega bowiem wątpliwości, że tym razem na czele
za chodnioniemieckiego lotnictwa stanął fachowiec, i to całą gębą.
W czasie drugiej wojny światowej Steinhoff byt już kapitanem lotnictwa i za
swoje czyny bojowe otrzymał jedno z najwyższych odznaczeń: liście dębowe i
miecze do krzyża rycerskiego. Był też pierwszym hitlerowskim pilotem, który w 1945
roku; latał na samolocie odrzutowym.
Nowy szef przystąpił do pracy z olbrzymią energią. Prasa pokazywała go
niemal co dzień w czasie rozlicznych podróży inspekcyjnych, w trakcie których
osobiście zapoznawał się z zagadnieniem. Podkreślano przy tym, że generał
Steinhoff wchodzi w najdrobniejsze, zdawać by się mogło szczegóły.
Nie kwestionowana olbrzymia praca wkrótce też przyniosła efekty. Generał
opracował i przedstawił do realizacji konkretny program poprawy bezpieczeństwa
lotów, zarówno na krótką, jak i na dłuższą metę. Jego zdaniem radykalna zmiana
sytuacji nastąpić miała w roku 1969.
Publiczność potrzebuje jednak teatru, czegoś, co przekonałoby największego
nawet niedowiarka. I generał Steinhoff organizuje taki teatr.
W styczniu 1969 roku dochodzi do manifestacji, która raz na zawsze zatrzeć
ma w pamięci opinii publicznej nie najlepszą renomę Starfightera. Eskadra tych
samolotów, uzupełniając na trasie paliwo, przelatuje bezawaryjnie Atlantyk. i ląduje w
Stanach Zjednoczonych. A więc koniec wszelkich kłopotów.
Dwa słowa komentarza. Teatr zorganizowany wyłącznie dla dyletantów. Taki
bowiem lot w najmniejszym nawet stopniu nie świadczy o wartości sprzętu, a tym
bardziej już sprzętu bojowego. Prawdziwym reżyserem spektaklu okazało się jednak
życie. Kiedy już-już wydawało się, że wszystko ponownie znalazło się na dobrej
drodze, jakby na ironię losu w trakcie zwykłego, banalnego lotu ćwiczebnego ulega
katastrofie kolejny, setny już Starfighter .
Z tej okazji zachodnioniemiecki tygodnik satyryczny Pardon ogłasza dla swych
czytelników konkurs na krótkie opowiadanie. Oto nagrodzona praca: „Brawo dla
naszej młodzieży. Uczniowie poświęcili swoje ferie. Specjalna delegacja szkoły z
Gundelfinger (w okolicach tej właśnie miejscowości nastąpiła setna katastrofa
Starfightera - przyp. aut.) przekazała wczoraj ministrowi obrony kompletnego
Starfightera. Setka uczniów tej wspaniałej szkoły poświęciła cały swój wolny czas na
zbieranie w okolicznych lasach szczątków rozbitych maszyn. Z nich to na lekcji robót
ręcznych zdolni uczniowie złożyli kompletny samolot. W ten to sposób dzieci
pozwoliły zaoszczędzić podatnikowi 6 mln marek, co - wspomnijmy nawiasem -
odpowiada wartości dwóch szkół. Pomóż i ty. Urlop z taczkami, na które będziesz
zbierał szczątki cennej aparatury, jest na pewno, zdrowszy od urlopu spędzonego za
kierownicą samochodu”.
Zrekapitulujmy. Do wiosny 1976 roku w Republice Federalnej Niemiec rozbiło
się 177 Starfighterów z 916 wchodzących w skład wyposażenia Luftwaffe. W innych
państwach sprawa przedstawiała się nieco lepiej. We Włoszech katastrofie uległo 69
myśliwców ze stanu 149, w Belgii 22 ze stanu 112, w Holandii 21 ze stanu 138
maszyn.
- Takim kosztem - wyznał kiedyś w chwili szczerości jeden z generałów
Bundeswehry - można by wygrać całkiem sporą wojnę.
Afera Starfighterów niejednokrotnie przytaczana jest w literaturze światowej
jako przykład na to, jak międzynarodowy kapitał kierując się własnym interesem
podporządkowuje sobie bez najmniejszych skrupułów interesy narodowe. Wszystko
jest dobrze do momentu, kiedy istnieje zgodność racji. Jeśli jednak zarysuje się
sprzeczność interesów, historia niejednokrotnie udowodniła, kto z tej rozgrywki
wychodzi wygrany.
Ukazując mechanizmy rządzące światem wielkiego interesu odbiegliśmy nieco
od osób, które najbardziej interesują nas w tej całej aferze. Kiedy na jaw wypłynęła
łapówkowa afera Lockheeda, jest rzeczą oczywistą, że światła reflektorów skierowały
się na Franza J osefa Straussa.
Na początku był tylko niezbyt wyraźny ślad, który dostarczyła analiza ogólnie
dostępnego tekstu kontraktu zawartego między koncernem a bońskim ministerstwem
obrony. W myśl tego kontraktu wszelkie koszty konstrukcyjnych przeróbek samolotu
obciążyć miały zamawiającego. Lockheed zagwarantował sobie jedynie marżę
zysku.
Taka forma często spotykana jest w międzynarodowych kontraktach
handlowych i na pierwszy rzut oka nie mogła wzbudzić niczyjego zainteresowania.
Dopiero szczegółowy wgląd w dokumenty wydobył na światło dzienne sprawy dziwne
i ciekawe.
Otóż okazało się, że jeśli amerykańscy zleceniodawcy płacą producentowi
przy tego typu zamówieniach marżę w wysokości 4 do 5 procent, to kontrahent
zachodnioniemiecki bez zmrużenia powieki zgodził się na wypłatę 8 procent.
Zastanawiająco niefrasobliwe były także warunki, jakie postawiono koncernowi.
Lockheed podejmując się wyprodukowania poprawionej wersji samolotu otrzymał
zwolnienie z gwarancji za wyprodukowane maszyny. Jedynym jego obowiązkiem
było użycie do produkcji „najbardziej odpowiednich materiałów i staranne wykonanie
prac”.
Za takimi sformułowaniami kontraktu musiało się kryć coś więcej niż tylko
dyletanctwo kontrahenta. W tym świetle notatki ze wspomnianego już pamiętnika
Hausera nabrały szczególnej wymowy. Notatek tych było kilka. Zacytujmy je:
„... dokonałem wpłaty na rzecz Unii Chrześcijańsko-Społecznej... Kopertę
zawierającą gotówkę wręczyłem osobiście szefowi komórki planowania Starfighterów
w zachodnioniemieckich siłach zbrojnych, pułkownikowi Guetherowi Hallowi”.
„Strauss chciał mieć w koncernie zaufanego człowieka. Ja miałem pełnić tę
funkcję”.
„Strauss uspokoił się znacznie od chwili, kiedy problem CSU zaczął rozwijać
się gładko. Jedynym zagadnieniem jest obecnie sprawa płatności dla Holandii”.
„Strauss i Rall z całkowitą obojętnością odnoszą się do wyadków
Starfighterów... Zarówno jeden, jak i drugi gotowi są zgodzić się na wszelkie żądania
Lockheeda”.
Nazwisko Straussa pojawia się także w stenogramie przesłuchania
wiceprezesa Lockheeda, Carla Kotchiana, przez senatora Churcha.
Church: Co panu wiadomo o wpłatach firmy na rzecz zachodnioniemieckiej
Unii Chrześcijańsko - Społecznej?
Kotchian: Nic. Nic nie wiem na ten temat.
Church: Czy oznacza to, że firma nigdy nie dokonywała żadnych nielegalnych
przelewów do Republiki Federalnej Niemiec?
Kotchian: Tego nie powiedziałem.
Church: Nie rozumiem?
Kotchian: Funduszem specjalnym firmy dysponował nasz przedstawiciel w tym
kraju. Firma nie wchodziła w to, jak go wykorzystywał.
Raz jeszcze przypomnijmy najważniejsze fakty. Franz Josef Strauss zajmując
stanowisko ministra obrony, wbrew publicznie wysuwanym zastrzeżeniom swoich
ekspertów, zadecydował w sposób autorytatywny o zakupie Starfighterów. Firma
Lockheed otrzymała nagle i nieoczekiwanie zamówienie na samolot, przy czym
sformułowania kontraktu w jednostronny sposób były korzystne dla koncernu.
Wreszcie, mimo bezprecedensowej w historii lotnictwa serii katastrof, kontrakt ten
został w całości zrealizowany.
Z tego zestawienia, uzupełnionego zarówno pamiętnikiem Hausera, jak i
przesłuchaniem wiceprezesa Kotchiana, wnioski znowu nasuwają się same. Wódz
bawarskiej CSU konsekwentnie zaprzeczać będzie aż do końca temu, o czym
ćwierkały wszystkie wróble na dachach zachodnioniemieckich domów.
- Od Lockheeda nie otrzymałem żadnych pieniędzy. Wszystkie te bzdury o
rzekomej prowizji to wytwór chorej wyobraźni. Nie otrzymałem jej w żadnej formie ani
też na jakikolwiek cel. Komisja amerykańskiego Senatu nie ma w tej sprawie żadnych
dowodów poza zeznaniami niejakiego Ernesta Hausera, A kto to jest ten pan? Jak
się okazuje, znany aferzysta, i to nie najwyższej klasy.
To prawda, Hauser niewątpliwie był aferzystą, ale z drugiej strony, jaki miał
interes w tym, by obciążać Straussa? A wszystkie pozostałe „zbiegi okoliczności” ?
Czy w tym przypadku nie było ich aby za dużo?
Zainteresowanie osobą Straussa i rolą, jaką odegrał on w całej aferze
Starfighterów jest w Republice Federalnej Niemiec tak duże, że rząd nie może
zlekceważyć społecznych nastrojów. Do Waszyngtonu udaje się F.J. Rath, któremu
w bońskim ministerstwie obrony podlega departament zajmujący się walką z
korupcją, Ma on zapoznać się na miejscu z całą dokumentacją i odpowiedzieć na
pytanie, czy istnieją konkretne powody do wszczęcia śledztwa przeciwko CSU i
byłemu ministrowi obrony.
Rath, nie wie o tym, że w drodze za ocean towarzyszyć mu będzie też druga
osoba, która kontrolować będzie jego każdy krok. To zaufany adwokat Straussa,
który wyposażony zostanie przez przewodniczącego CSU w osobisty list do
amerykańskiego sekretarza stanu Kissingera - przypomnijmy, członka Klubu
Bilderberg - z prośbą o udostępnienie mu tajnych akt podkomisji senatora Churcha.
Strauss miał prawo liczyć na życzliwość amerykańskiego sekretarza stanu.
Toteż wielkie jest zaskoczenie, kiedy Kissinger odmawia spełnienia tej prośby. Cóż,
amerykański sekretarz stanu miał wówczas zbyt wiele obciążeń wynikających ze
spuścizny po prezydencie Nixonie, aby narażać się na władowanie w jeszcze jedną
aferę, która wcześniej czy później musiała wyjść na światło dzienne.
Strauss na pewno jest dobrym strategiem, a więc gra tylko na jednej
szachownicy. Kiedy Rath zapoznaje się w Waszyngtonie z interesującymi go
materiałami, silny człowiek Bawarii uderza w najsłabsze ogniwo łańcucha - w
Hausera. Wnosi przeciwko
niemu prywatne
oskarżenie o oszczerstwo i
proces wygrywa. Jednocześnie sobie tylko znanymi kanałami uniemożliwia redakcji
magazynu ilustrowanego Stern rozpoczęcie druku zapowiedzianego już cyklu
artykułów na temat jego powiązań z koncernem Lockheed.
Plon wizyty F.J. Ratha w Stanach Zjednoczonych nie jest imponujący. W
zasadzie sprowadza się do oficjalnego oświadczenia senatora Churcha: „Podkomisja
nie była w stanie stwierdzić, czy koncern Lockheed usiłował przekupić wysoko
postawione osobistości zachodnioniemieckie na początku lat sześćdziesiątych, aby
zapewnić sobie kontrakt na dostawy samolotów typu Starfighter. Istnieje wyraźna
sprzeczność w zeznaniach zainteresowanych stron i wobec braku możliwości
ustalenia, czyje zeznania są prawdziwe, komisja zakończyła w tej sprawie
dochodzenie. Komisja gotowa jest jednak udostępnić posiadane na ten temat
informacje rządowi Republiki Federalnej Niemiec, jak również współpracować ze
wszystkimi rządami pragnącymi uzyskać dostęp do informacji znajdujących się w
posiadaniu podkomisji”.
Teraz już głos może zabrać oficjalny rzecznik prasowy CSU. Autorytatywnie
potwierdza to wszystko, co dotychczas mówił Strauss.
- Moja partia nigdy nie otrzymała grosza od Lockheeda.
Stwierdzenie to jest tak kategoryczne, że - jak zauważają niektórzy - wręcz
podejrzane. Bo przecież wedle przepisów zachodnioniemieckich przedsiębiorstwa -
obojętnie czy zagraniczne, czy też rodzime - mogą przekazywać dotacje na rzecz
partii politycznych. Jedynym warunkiem jest to, by wpłaty takie nie miały wyraźnego
charakteru łapówek.
- Nie ma sprawy - wyjaśnia dziennikarzom indagowany przez nich rzecznik
zachodnioniemieckiego ministerstwa obrony. Przypisywane Straussowi przestępstwo
dotyczy okresu sprzed piętnastu lat. Z punktu widzenia prawa obowiązuje więc
przedawnienie.
„Nie ma sprawy - napisze jeden z zachodnioniemieckich dziennikarzy. -
Pozostaje natomiast pytanie, czy Franz Josef Strauss był sprytniejszy od innych, czy
też jego tajne akta są tajniejsze od pozostałych. A więc nie ma sprawy, są jedynie
wdowy po pilotach latających trumien”.
Ale kiedy już wszystko układało się tak dobrze, sprawa jednak wypłynęła na
powrót. Spowodowały to dwa fakty: maleńki fragment sprawozdania komisji
badającej powiązania księcia Bernharda z koncernem Lockheed oraz wywiad, jaki
londyński Sunday Times przeprowadził z byłym szefem przedstawicielstwa
Lockheeda na Europę - Ernestem Hauserem.
W raporcie holenderskim kluczowe okazało się jedno zdanie: „Komisja
stwierdziła niezbicie, że Franz Josef Strauss, zajmując stanowisko ministra obrony
Republiki Federalnej Niemiec, wywierał silny nacisk na rząd holenderski, aby na
samolot dla swego lotnictwa wojskowego wybrał Starfightera F-104”.
W wywiadzie dla Sunday Times Hauser stwierdza tym razem już bez ogródek:
- W latach 1962-66 kierownictwo CSU, bawarskiej partii kierowanej przez
Straussa, otrzymało od koncernu Lockheed dwanaście milionów dolarów. Sumę tę
przekazano, aby doprowadzić do transakcji w sprawie zakupów przez RFN
samolotów typu Starfighter.
A więc jest sprawa. Nacisk opinii publicznej tym razem jest tak silny, że rząd
podejmuje decyzję bez precedensu: sprawdzić, co na temat kontraktu mówią
wszystkie dokumenty zamknięte w tajnych archiwach ministerstwa obrony.
I tu dochodzi do sensacji, której nikt się nie spodziewał.
- Wszystkie dokumenty - stwierdza rzecznik prasowy ministerstwa obrony na
specjalnie w tym celu zwołanej konferencji - dotyczące zakupu w amerykańskim
koncernie Lockheed samolotów Starfighter F-104 zaginęły. W rezultacie nie ma
możliwości wyświetlenia wielu wydarzeń z okresu urzędowania Straussa. Chcieliśmy
te wydarzenia zrekonstruować, ale niestety nie da się tego zrobić.
Fakt zaginięcia dokumentów staje się jeszcze bardziej interesujący, jeśli
zestawimy go z procedurą obowiązującą w zachodnioniemieckim ministerstwie
obrony. Rejestracja akt prowadzona jest tam wręcz z pedantyczną skrupulatnością.
Dotyczy to wszystkich bez wyjątku dokumentów zarówno wpływających, jak i
wychodzących oraz, co ma w tym przypadku zasadnicze znaczenie, także tych, które
przeznaczone są do zniszczenia. Mniej ważne dokumenty niszczy się po dziesięciu
latach przechowywania. W takim przypadku decyzja należy do co najmniej dwóch
urzędników, których podpisy umieszczone być muszą na protokole likwidacyjnym.
Tym razem tok postępowania był zupełnie inny. A mówiąc ściślej, wcale go nie
było. Co więcej, przyparty do muru rzecznik musi przyznać, że fakt tajemniczego
zniknięcia pewnej partii dokumentów, i to dziwnym zbiegiem okoliczności
odnoszących się wyłącznie do pertraktacji i kontraktu z Lockheedem, Federalna Izba
Kontroli wykryła już w 1963 roku.
- Faktu tego nie podano do wiadomości publicznej z obawy przed wywołaniem
skandalu - wyjaśnia rzecznik.
Nie umie odpowiedzieć na pytanie, kto jest odpowiedzialny za to
„niedopatrzenie”.
- Jest rzeczą oczywistą - mówi dalej rzecznik - że zaginięcie dokumentacji
może utrudnić prowadzenie śledztwa. Ministerstwo składa z tego powodu wyrazy
ubolewania.
- Co, w takim przypadku ministerstwo zamierza zrobić? - pyta jeden z
dziennikarzy.
- Zwrócimy się do Waszyngtonu z prośbą o udostępnienie nam całej
dokumentacji podkomisji senackiej, która badała sprawę Lockheeda. Nie jesteśmy
jednak pewni, czy otrzymamy pozytywną odpowiedź - zastrzega się z góry rzecznik
prasowy.
W kilka dni później odbędzie się jedna z najbardziej burzliwych debat w historii
Bundestagu.
- Zaginięcie materiałów dotyczących zakupu samolotów firmy Lockheed, która
to transakcja została zawarta w okresie urzędowania na fotelu ministra obrony
Straussa, nasuwa pytanie, kto mógł być zainteresowany zatarciem śladów - stawia
retoryczne pytanie przewodniczący frakcji SPD Knut Terjung.
- Strauss będzie musiał odpowiedzieć na pytanie, gdzie są akta - zażąda Willy
Brand. Strauss nie odpowiedział. Natomiast już w kilka godzin później popołudniową
pocztą do rąk kilku dziennikarzy dotrze, nie wiadomo przez kogo nadana, przesyłka
zawierająca fotokopię listu napisanego w 1958 roku przez szefa CIA Allana Dullesa;
do silnego człowieka Bawarii”. W liście tym Dulles niedwuznacznie nawiązuje do
„subsydiów wypłaconych w związku z zakupem przez Niemcy Zachodnie w firmie
Lockheed samolotów typu Starfighter.
- List ten został sfałszowany. - Będzie to jedyny komentarz, na jaki zdobędzie
się Strauss.
I na tym można by zakończyć zachodnioniemiecki rozdział afery Lockheeda.
Straussowi nikt nic nie chciał udowodnić, a zresztą sprawa przecież uległa
przedawnieniu. Cień, który pozostał, nie przeszkodził Bawarczykowi w jego dalszej
karierze politycznej na arenie Niemiec Zachodnich. Tyle, że od tego czasu nazwisko
Straussa znikło z listy uczestników posiedzeń Klubu Bilderberg. Podobnie jak w
przypadku księcia Bernharda. Bilderbergczycy nie lubią popularności. Wychodzą też
z założenia, że zgrane karty nie liczą się w następnych rozgrywkach. A sentymenty?
W tym ekskluzywnym klubie zupełnie się nie liczą.
Powróćmy jednak do Holandii. Jest sierpień 1976 roku. Komisja powołana do
zbadania zarzutów o przyjęcie łapówki od firmy Lockheed przez małżonka królowej
Juliany, przewodniczącego Klubu Bilderberg, zakończyła właśnie swoje prace. O jej
rezultatach informuje sam premier Joop den Uyl na specjalnie w tym celu zwołanej
nadzwyczajnej sesji parlamentu.
- Rząd, uznając szczególne zasługi księcia Bernharda wobec naszego kraju -
rozpoczyna swą relację premier - akceptuje ocenę komisji i wyraża ubolewanie. Rząd
podpisuje się pod stwierdzeniem komisji na temat owocnej z pewnego punktu
widzenia i godnej podziwu działalności księcia Bernharda na wielu różnych polach,
ale tym większy jest jego żal, że książę wdał się w stosunki i sytuacje, które nie mogą
być aprobowane.
Na sali cisza jak makiem zasiał. Dalsze stwierdzenia premiera, mimo iż ujęte
w łagodną formę, w swej treści są wręcz miażdżące:
- Rząd doszedł do wniosku, że aczkolwiek rzeczywisty wpływ księcia na
badaną politykę zakupów nie wyszedł na światło dzienne, to jego postępowanie
zaszkodziło interesom państwa. Następstwem tego musi być ustąpienie księcia ze
wszystkich urzędów, które doprowadziły lub mogą prowadzić do powikłania funkcji i
interesów... Rząd zbadał także problem, czy treść sprawozdania komisji zmusza go
do otwarcia postępowania lub śledztwa sądowego. Respektując zasadę równości
wobec prawa dla wszystkich, rząd odpowiada na tę kwestię przecząco...
Z ust wielu parlamentarzystów wydobywa się westchnienie ulgi. Proces
sądowy przeciwko księciu groziłby kryzysem konstytucyjnym, którego w ówczesnej
sytuacji społeczno-gospodarczej Holandii najmniej można było sobie życzyć.
- Książę Bernhard - kontynuował premier Joop den Uyl - pozwolił na
wciągnięcie się w inicjatywy, które są nie do zaakceptowania, co postawiło go w
dwuznacznym świetle... W przekonaniu, że jego pozycja jest niepodważalna,
wkroczył nazbyt beztrosko w przebieg transakcji, stwarzając wrażenie że jest
podatny na korzyści... Okazał się też podatnym na niehonorowe oferty ... Książę
Bernbard poniesie konsekwencje swego postępowama.
Na zakończenie wystąpienia premier Joop den Uyl odczytuje oświadczenie
osobiście zredagowane przez księcia:
- Raport trzyosobowej komisji przekonał mnie, że moje stosunki z
Lockheedem, moja wieloletnia przyjaźń z wieloma wysokimi urzędnikami tego
koncernu rozwijała się niewłaściwie. W szczególności nie wziąłem pod uwagę
dotyczących tego ostrzeżeń, co postawiło mnie w trudnej pozycji jako małżonka
królowej i księcia Holandii. Przyznaję to i szczerze nad tym ubolewam. Nie byłem
dostatecznie krytyczny w ocenie proponowanych mi inicjatyw. Pisałem listy, które nie
powinny być wysłane. Dlatego też akceptuję w całości odpowiedzialność a w
konsekwencji tego dezaprobatę wyrażoną w raporcie przez komisję. Przyjmuję do
wiadomości stanowisko zajęte przez rząd w związku z moim postępowaniem.
Akceptuję konsekwencje i chcę zrezygnować ze wszystkich funkcji wymienionych w
tym kontekście. Mam nadzieję, że dana mi będzie możliwość służenia krajowi, a tym
samym przywrócenia mi zaufania.
Sesja parlamentarna kończy się późną nocą. Rano we wszystkich kioskach
Holandii pojawia się broszura zawierająca raport komisji, 240-stronicowy dokument,
który mimo nie najniższej ceny 5,5 dolara staje się prawdziwym bestsellerem
wydawniczym. 15 tysięcy egzemplarzy rozchodzi się w ciągu kilkunastu minut.
Dopiero nieco później wyjdzie na jaw, że podana do wiadomości publicznej
wersja jest jedynie fragmentem pracy przedstawionej przez komisję.
Oryginalny raport liczył bowiem przeszło 500 stron. Mimo nie kwestionowanej
przez nikogo uczciwości autorów raportu z wieloma w nim zawartymi
sformułowaniami można by podjąć polemikę. Członkowie komisji zgodnie z ogólnie
przyjętymi zasadami postępowania dochodzeniowego uwzględnili jedynie niezbite
fakty, pomijając wszelkie niejasności, a każdą nie udowodnioną do końca poszlakę
tłumaczyli na korzyść księcia. Jak w każdym procesie poszlakowym, wiele kwestii nie
rozstrzygnięto do końca. Oto przykład:
„W listopadzie 1974 roku - czytamy w raporcie - książę Bernhard we
własnoręcznie napisanym liście do firmy Lockheed zażądał prowizji od każdego
samolotu sprzedanego Holandii przez koncern. Prośba ta świadczy, iż spodziewał
się on otrzymać sumę miliona dolarów, gdyby rząd Holandii zdecydował się na zakup
samolotów. Komisja nie zdołała jednak ustalić, czy książę otrzymał ów milion
dolarów, który wedle jego wyjaśnień zamierzał przekazać na konto Światowego
Funduszu Ochrony Dzikich Zwierząt”.
I dalej:
„Komisja zbadała sprawę przekazania przez firmę Lockheed na ręce
przyjaciela księcia dużej kwoty na konto bankowe w Szwajcarii. Nie była ona jednak
w stanie bezspornie stwierdzić, czy pieniądze te wpłynęły do kieszeni księcia”.
Oczywiście sprawa księcia Bernharda znalazła żywy oddźwięk na łamach
prasy światowej. Z powodzi artykułów i komentarzy najbardziej charakterystyczny
wydaje się nam materiał zamieszczony przez francuski tygodnik wielkiej finansjery Le
Point. Oto fragment tego komentarza:
„Gdyby komisja dowiodła niewinności królewskiego komiwojażera, prawica
dostrzegłaby w tym potwierdzenie dla swej tezy o »czerwonych starających się
zniszczyć totem strzegący ich interesów«. Gdyby znaleziono dowody przestępstwa,
byłby to koniec monarchii i bałagan z powodu braku przygotowania do wprowadzenia
ustroju republikańskiego. Gdyby nie znaleziono niczego, spowodowałoby to zatrucie
klimatu, w którym unosiły by się szkodliwe wyziewy. W istocie trzeba było, żeby
komisja znalazła coś, ale coś niezbyt poważnego, wystarczającego jednak, by
demokracja parlamentarna mogła działać otwarcie, ale nie aż tak poważnego, by
musiała przewrócić wszystko”.
Dlaczego ten komentarz wydał nam się aż tak charakterystyczny? Tygodnik
Le Point nie jest przecież pismem lewicowym i trudno go posądzić o radykalne
poglądy. Czym więc można by tłumaczyć tak zdecydowany atak na całą tę sprawę i
obraźliwe wręcz określenie człowieka, który należy do tego samego świata co ludzie,
których reprezentuje to pismo? Czyżby nadrzędna wartość zawodu dziennikarskiego,
poszukiwanie bezwględnej prawdy przeważyło tym razem nad obowiązkami
wynikającymi z takich czy innych układów? Tak by się mogło wydawać, gdyby nie
pewien kolejny zbieg okoliczności. Otóż komentarz ten ukazał się już po ustąpieniu
księcia Bernharda ze stanowiska przewodniczącego Klubu Bilderberg. A tak na
marginesie dodajmy, że tygodnik Le Point, reprezentujący poglądy wielkiego kapitału
francuskiego, w całej swej historii nie poświęcił ani jednego artykułu Klubowi
Bilderberg.
Sprawa Lockheeda - nie bez powodów nazwana „aferą stulecia” -
zainteresowała nas nie tylko ze względu na to, że do jej głównych bohaterów należeli
dwaj czołowi bilderbergczycy: książę Bernhard i Franz Josef Strauss. Ujawnia ona
ponadto mechanizmy rządzące w obrębie grup kapitałowych oraz, co na pewno jest
sprawą dużo istotniejszą, możliwości tych grup w sferze wpływania na decyzje, które
jak mogłoby się przynajmniej wydawać - leżą w gestii władz państwowych. A jeśli
jedna tylko grupa ma takie możliwości, to nie trudno sobie wyobrazić, jakimi środkami
nacisku dysponuje skoordynowana akcja międzynarodowego kapitału. I tu gwoli
przypomnienia: w Klubie Bilderberg zasiadają przedstawiciele wszystkich najbardziej
liczących się grup kapitałowych.
Żółta broszura
Rok 1977 wydaje się przełomowy w historii Klubu Bilderberg. Złożyło się na to
co najmniej kilka powodów. Przede wszystkim - rosnące na świecie zainteresowanie
„tajemniczym klubem”, a ściślej mówiąc jego działalnością, stworzyło sytuację, w
której utrzymanie dwudziestoczteroletniej ścisłej izolacji od zewnętrznego świata
mogłoby przynieść więcej szkody niż pożytku. Po drugie, kompromitacje
prominentnych członków Klubu w aferze Lockheeda doprowadziły do zmiany na
fotelu przewodniczącego. Stanowisko to zajął doświadczony dyplomata, były
brytyjski premier i minister spraw zagranicznych, sir Alec Douglas Home. Wreszcie
po trzecie, sytuacja międzynarodowa, a w pierwszym rzędzie zupełnie niezrozumiałe
dla Europejczyków wstępne posunięcia nowej administracji amerykańskiej, pod
przewodnictwem mało doświadczonego na arenie międzynarodowej Jimmy’ego
Cartera, naruszyły niejako status quo.
Oczywiście, zgodnie z regułą, i tym razem kolejne spotkanie, które odbyło, się
w brytyjskiej miejscowości Torquay, poświęcone było najbardziej aktualnym
problemom światowym, czyli wnioskom płynącym z kryzysu gospodarczego, w jakim
znalazł się kapitalistyczny świat.
Z samego spotkania znowu nie było przecieków. Oto na przykład rozmowa,
jaką jeden z dziennikarzy przeprowadził z wychodzącym z ogrodów hotelu Imperial
kanclerzem Republiki Federalnej Niemiec, Helmutem Schmidtem:
- Jak przebiegają rozmowy?
- Dobrze!
- Czy są owocne?
- Tak!
To wszystko, co powiedział Schmidt.
Jeszcze mniej szczęścia miał dziennikarz z Daily Mirror, któremu z kolei udało
się przyłapać jednego z prezesów wielkiego amerykańskiego banku:
-. Należy pan do grona najpotężniejszych finansistów Stanów Zjednoczonych.
Czy wolno wiedzieć, co’ pana sprowadza do tego miasteczka ?
- Bankier zlekceważył dziennikarza zupełnie. Wzruszył ramionami i oddalił się
nie powiedziawszy ani słowa.
Oczywiście, obrażony dziennikarz wykorzystał to potem przeciw niemu, pisząc
w Daily Mirror sążnisty artykuł o „dysponujących potężnymi środkami politycznymi
guru”, ale w niczym to nie wzbogaca naszej wiedzy ani o samym Klubie, ani też o
tamtej sesji.
Do prawdziwej sensacji doszło po spotkaniu Klubu Bilderberg. Otóż nowy
przewodniczący lord Home zdecydował się na zwołanie konferencji prasowej.
Naturalnie pierwsze pytania, jakie padły pod jego adresem, dotyczyły tajemnicy
otaczającej zarówno spotkania, jak i całą działalność Klubu. Doświadczony w bojach
z dziennikarzami sir Alec Douglas Home stanął na wysokości zadania:
- Tajemniczość - tłumaczył cierpliwie - to doprawdy niewłaściwe słowo. Są to
po prostu spotkania, na których ludzie nawiązują prywatne kontakty i prowadzą
prywatne rozmowy bez przekazywania tego komukolwiek z zewnątrz.
Taka argumentacja nie trafiła jednak do przekonania dziennikarzom. Pytali
dalej:
- Czy spotkanie w takim gremium w ogóle można uznać za prywatne?
- Czy wnioski z wymiany poglądów nie stają się wytyczną dla rządów do
działania na międzynarodowej arenie?
Padły też konkretne przykłady.
- Czy jest zwykłym zbiegiem okoliczności - pytał jeden z dziennikarzy - że
jedno ze spotkań Klubu poprzedziło zaledwie o kilka dni dymisję Willy’ego Brandta ze
stanowiska kanclerza Republiki Federalnej Niemiec? Wiemy, że wśród uczestników
spotkania znalazło się wówczas wielu jego przeciwników.
- Czy jest zwykłym zbiegiem okoliczności - podchwycił ten wątek inny
przedstawiciel prasy - że spotkanie Klubu odbyło się na kilkanaście dni przed
przewrotem Spinoli w Portugalii i właśnie wtedy wśród bilderbergczyków, po raz
pierwszy po wieloletniej przerwie, znalazł się właśnie przedstawiciel Portugalii ?
- Czy spotkanie Klubu tuż przed referendum w sprawie przystąpienia Wielkiej
Brytanii do Wspólnego Rynku nie miało nic wspólnego z zapoczątkowaniem huśtawki
wartości funta?
- Czy nie ma związku między spotkaniami a poszczególnymi etapami kryzysu
dolara?
Lord Home nie stracił zimnej krwi.
- Są wśród nas członkowie urzędujących gabinetów. Wymieniamy poglądy,
korygujemy je... - tu zawiesił głos czując, że palnął głupstwo; natychmiast się jednak
zreflektował i wypłynął na spokojne wody. - Nie sądzę, by można było powiedzieć, że
w wyniku spotkania Klubu Bilderberg coś stanie się lub nie stanie w którymś z krajów
czy też na świecie.
Z dalszych pytań, jakie padły na konferencji, widać wyraźnie, że dziennikarze
nie zamierzali tak łatwo zrezygnować z raz chwyconego tropu.
- Za dwa tygodnie odbędzie się w Londynie szczyt zachodnioeuropejsko-
amerykański. Czy na spotkaniu Klubu odsłonięto pozycje, jakie zajmą uczestnicy
szczytu?
- To byłoby przecenianie sprawy. - Lord Home teraz już wyraźnie uważał na
każde wypowiedziane przez siebie słowo.
- W spotkaniu uczestniczył Henry Kissinger. Wiadomo, że na spotkaniu
omawiano stan stosunków między Europą Zachodnią i Stanami Zjednoczonymi. Czy
omawiano także koncepcje polityczne nowej administracji waszyngtońskiej? -
pytający staje się coraz ostrzejszy w swoich sformułowaniach. - Tylko laik może
sądzić, że uśmiechnięty Jimmy od początku kadencji podejmował inicjatywy na swój
całkowicie osobisty rachunek. Plantacja orzeszków ziemnych to trochę za mało, by
podejmować samodzielne decyzje...
Tu lord Home, który dotychczas z uśmiechem przysłuchiwał się tej
wypowiedzi, reaguje zdecydowanie, przerywając w połowie zdania:
- Nie jesteśmy uprawnieni do komentowania poczynań poszczególnych
rządów. Chociaż sposób, w jaki odnoszą się one do aktualnych problemów
światowych był oczywiście przedmiotem dyskusji. Przecież są wśród nas członkowie
urzędujących gabinetów.
Dziwne, ale odpowiedź ta nie wywołała szerszych komentarzy prasowych. A
może tylko nie udało nam się na nie trafić. Bo przecież, jeśli się nad nią zastanowić,
to główny jej sens sprowadza się do: „nie, ale tak”.
Niemniej jednak zarówno konferencja prasowa lorda Home’a, jak i niektóre
artykuły, jakie się po niej ukazały, poszerzyły naszą wiedzę o tajemniczym Klubie.
Cofnijmy się na chwilę o kilka lat. Dżentelmeni, zaproszeni na posiedzenie
Klubu w 1960 roku, na przełomie kwietnia i maja wiedzieli już, że tym razem ich
spotkanie odbędzie się w Szwajcarii, w cichej miejscowości Bürgenstock. Znali także
datę - ich przyjazd do najlepszego hotelu w tej okolicy spodziewany był w piątek, 27
maja. Komitet Organizacyjny zadbał o to, by powrócić - po trzyletniej przerwie - do
spotkań wiosennych. Co prawda ludzie, uczestniczący w Bilderberg Meetings, mają z
reguły zajęty cały rok, bez względu na to, czy sezon polityczny już się kończy, czy
dopiero rozpoczyna, ale - jeśli się weźmie pod uwagę, że przejście na system
spotkań we wrześniu czy październiku miało dla bilderbergczyków nie
najprzyjemniejsze źródło...
To było w 1957 roku. Planowana już od roku sesja miała zebrać się - i zebrała
- od 15 do 17 lutego w St. Simon Island w Stanach Zjednoczonych, oczywiście w
posiadłości Rockefellerów. Bilderbergczycy na tym (piątym już) spotkaniu
zastanawiali się, na ile nacjonalizm i neutralizm są w atlantyckiej wspólnocie
czynnikami rozsadzającymi, zajmowali się sytuacją na Bliskim Wschodzie i
europejską polityką sojuszu ze szczególnym uwzględnieniem problemów Europy
Wschodniej, zjednoczenia Niemiec i strategii militarnej.
Rozszyfrowanie, przynajmniej częściowe, każdego z tych tematów jest bardzo
proste: za nacjonalizm należało skarcić Francję (już wtedy zapowiadało się jej
częściowe „ wyjście” z Paktu Północnoatlantyckiego w celu uniknięcia amerykańskiej
dominacji). Bliski Wschód był dla Klubu interesujący przede wszystkim w kontekście
kryzysu sueskiego. Pakiet spraw europejskich - na płaszczyźnie Wschód-Zachód -
był dla naszych bohaterów zawsze interesujący i aktualny.
Uczestnicy spotkania byli, prawdopodobnie, bardzo zadowoleni z
przeprowadzonych rozmów, kiedy w niedzielę 17 lutego opuszczali St. Simon Island i
powracali do swoich codziennych obowiązków. Prawdopodobnie, bo oczywiście
również w tym przypadku nie wiemy niczego o treści rozmów. Wiemy natomiast z
rubryk „kroniki towarzyskiej” amerykańskiej prasy z tego okresu, że część
europejskich bilderbergczyków zdecydowała się na przedłużenie swojego pobytu na
kontynencie północnoamerykańskim dla złożenia różnego rodzaju wizyt w Stanach
Zjednoczonych i Kanadzie. Cóż, „ci, którzy w rzeczywistości kształtują stosunki
międzynarodowe” według późniejszego określenia wspomnianego przez nas Johna
R. Raricka - mają całe sztaby ludzi dbających, by bossowie nie podróżowali na
próżno.
Ale oto 4 października 1957 roku, ku zaskoczeniu całego Zachodu, po raz
pierwszy w dziejach rozlega się ciche „bip-bip-bip”... z kosmosu. Stany Zjednoczone
przeżyją „szok sputnikowy”.
Dwa lata wcześniej Waszyngton nawet nie odpowiedział na radziecką
propozycję wspólnego eksperymentu - wystrzelenia radziecko-amerykańskiego
sztucznego satelity Ziemi... Powtórzyła się historia osławionego monopolu
atomowego; USA nie wierzyły, że ZSRR jest w stanie je dogonić, a tym bardziej -
wyprzedzić. W Europie Zachodniej konsternacja jest nie mniejsza. Oczywiście chodzi
nam nie o ulicę w Paryżu czy Londynie, lecz o gabinety premierów i sztaby
wojskowe. Sojusznik zza Atlantyku w żaden sposób nie uprzedził swoich partnerów,
że można oczekiwać takiego wydarzenia... Mniejsza o sam sputnik, ale przecież jego
wystrzelenie świadczyło o tym, że Związek Radziecki dysponuje potężną techniką
rakietową!
Przy tej okazji Klub Bilderberg wykazał operatywność godną podziwu. Nawet
ci, którzy muszą na całe miesiące naprzód planować swoje zajęcia (jak na przykład
Dean Rusk), natychmiast znaleźli czas, by udać się do włoskiej miejscowości Fiuggi.
Temat spotkania nie pozostawiał wątpliwości, że „szok sputnikowy” objął również
„Klub Dżentelmenów”: mowa była o współczesnej broni.
Po tej dygresji powróćmy do roku 1960. Na liście gości zaproszonych do
Bürgenstock oczywiście nie było Francisa Powersa. I - nie mogło być. Lotnik
wojskowy, nawet o najwyższych kwalifikacjach, nie przystawał pod żadnym
względem do modelu obowiązującego bilderbergczyka: nie miał ani władzy, ani
wpływów, ani takich pieniędzy, które mogłyby się liczyć. A jeszcze 30 kwietnia
Francis Powers był po prostu jednym z oficerów US Air Force - amerykańskiego
lotnictwa wojskowego - oddelegowanych do specjalnych zadań. Jeśli pominąć
zagmatwane struktury różnego rodzaju współzależności służbowych to Powers był w
dyspozycji CIA - Centralnej Agencji Wywiadowczej. Od większości innych
pracowników „firmy” - tak określają CIA zatrudnieni w niej ludzie - różniło go to, że
potrafił pilotować samolot, który podobno nie miał sobie równych w tamtych czasach.
Tak twierdził producent, obszernie przedstawiony już poprzednio, koncern Lockheed.
Tę opinię znało zresztą tylko niewiele osób, wprowadzonych w największe tajniki
amerykańskiego wywiadu. Dla nich maszyna U-2 miała rzeczywiście wiele zalet:
osiągała największy pułap wysokości - 25 tysięcy metrów, nie ustępowała prędkością
żadnej innej maszynie, a połączenie tych elementów czyniło z niej obiekt nie do
zestrzelenia. Podobno.
Oczywiście Stany Zjednoczone wykorzystywały samoloty U-2 nie dla
podniebnych spacerów nad terytoriami innych państw. Osiem aparatów
fotograficznych, zainstalowanych na takiej maszynie, w każdej sekundzie przelotu
może wykonać zdjęcia kilkuset kilometrów kwadratowych: dwie kamery uwieczniają
na kliszach to, co znajduje się przed samolotem, cztery - ogromne tereny pod
kadłubem, dwie pozostałe - z obu „burt” fotografują wszystko aż do linii horyzontu.
Przy dobrej optyce aparatów komplet takich zdjęć, wykonanych z wysokości 25
kilometrów, wystarcza do zrobienia. bardzo szczegółowej mapy, oczywiście po
specjalnej obróbce laboratoryjnej błon o minimalnym ziarnie i po ich powiększeniu w
pracowniach fotogramometrii CIA.
Wersja dla mniej wtajemniczonych była inna: U-2 to zwykły samolot naukowy
do prowadzenia badań w górnych warstwach atmosfery.
Dżentelmeni z Klubu przygotowywali się do spotkania z Bürgenstock bardzo
solidnie. Dialog między Europą Zachodnią a Ameryką Północną rozwijał się co
prawda nie najgorzej - i mogli to sobie poczytywać za zasługę; w końcu już
ośmiokrotnie wspólnie zastanawiali się nad tym, w jaki sposób ich pozycja, wpływy
lub kapitały mogą zapewnić trwałość sojuszu. Były jednak pewne drobne „ale”: 12-
letnie już NATO przeżyło pierwszy poważny kataklizm, kiedy rok wcześniej Francja
wycofała swoją flotę śródziemnomorską spod dowództwa Paktu, a do tego zabroniła
przechowywania na swoim terytorium nuklearnych głowic, będących w dyspozycji
USA. W dodatku uczyniła, to mimo najpoważniejszych nacisków, na jakie stać było
„Wuja Sama”. Bilderbergczycy zajmowali się zresztą tą przykrą sprawą już jesienią
1959 roku w Yesilkoy w Turcji, a nawet jeszcze wcześniej, kiedy krok Paryża był
dopiero nieoficjalnie zapowiadany. Wówczas był to element przetargowy: w dawno
minionych czasach, kiedy RFN traktowana była w NATO tylko instrumentalnie, a nie
jako rzeczywisty partner polityczny, Francuzi nie mogli przeboleć, że nie mają w
Organizacji Paktu Północnego Atlantyku ani takiej swobody, ani - co ważniejsze -
takiego wpływu na decyzje, jak Stany Zjednoczone i Wielka Brytania.
Głównodowodzący sił zbrojnych NATO w Europie generał Norstad (rzecz jasna -
należący do Klubu) i w 1958 roku w Buxton w Wielkiej Brytanii, i w 1959 roku w
Yesilkoy tłumaczył francuskim uczestnikom, że polityczne ambicje prezydenta de
Gaulle’a stoją w sprzeczności z interesami Paktu. Tłumaczył, jak się okazało,
bezskutecznie.
Jeszcze bardziej niepokoiła bilderbergczyków inna sprawa. Oto od przełomu
1957 i 1958 roku trwały konsultacje wokół radzieckiej propozycji zwołania konferencji
wielkich mocarstw na najwyższym szczeblu; spotkania, na którym najbardziej
kompetentni przedstawiciele ZSRR, USA, Wielkiej Brytanii i Francji mieli generalnie
uzgodnić sprawy współistnienia państwo różnych ustrojach społeczno-
gospodarczych i pokojowej współpracy międzynarodowej. „Klub Dżentelmenów” nie
miał nic przeciwko rozwojowi kontaktów gospodarczych - w końcu o jego potędze
stanowiły pieniądze, które zarabiać można wszędzie. Ale to, że propozycja szczytu
padła z Moskwy, co świadczyło o wzroście siły głównego potencjalnego przeciwnika
NATO, wymagało poważnego rozpatrzenia. Na wspomnianym spotkaniu w Buxton
we wrześniu 1958 roku temat „Podejście Zachodu do Rosji Radzieckiej i komunizmu”
nie wywołał jeszcze, jak należy sądzić, poważniejszych różnic poglądów. Ale im
bardziej realne stawało się spotkanie Wielkiej Czwórki, tym więcej takich różnic się
ujawniało.
Wielka Brytania - bardzo ważne zaplecze Klubu Bilderberg - była skłonna
udać się na konferencję. Ta „pojednawczość” miała oczywiście swoje przyczyny: po
pierwsze, w zbliżających się wyborach do parlamentu rządząca wówczas w Londynie
Partia Konserwatywna pragnęła dla Wielkiej Brytanii roli mediatora między
Wschodem a Zachodem (co przy okazji umacniałoby pozycję Zjednoczonego
Królestwa w świecie kapitalistycznym); po drugie - stale narastała krytyka
dotychczasowej polityki zagranicznej Londynu; po trzecie - powiększały się
sprzeczności brytyjskich interesów gospodarczych z interesami RFN, Francji i USA.
Francja zachowywała pozycję wyczekującą - z Quai d’Orsay nie przedostawały się
żadne wiążące sformułowania. Paryż rozgrywał w tym czasie swoją wielką partię na
dwóch innych płaszczyznach: po pierwsze, dążył do wzmocnienia swojej pozycji w
NATO, po drugie - szukał zbliżenia z Bonn w ramach zachodnioeuropejskiej
współpracy gospodarczej. Ten ostatni czynnik skądinąd miał bezpośrednie
odniesienie polityczne: narzucał w pewnym stopniu koordynację poczynań
międzynarodowych, zaś Republika Federalna Niemiec zajmowała najsztywniejsze
stanowisko w całym Pakcie Północnoatlantyckim. Wreszcie Stany Zjednoczone
wciąż jeszcze zbyt były przywiązane do takich koncepcji, jak „zimna wojna” czy
„polityka z pozycji siły”.
Tak w dużym uproszczeniu - bo oczywiście każdy z tych krajów modyfikował
swój stosunek do spotkania Wielkiej Czwórki w miarę rozwoju sytuacji
międzynarodowej - wyglądała sprawa przed ustaleniem konkretnego terminu i
miejsca konferencji.
Przy tych wszystkich różnicach Zachód zdobywał się na wspólne stanowisko
w sprawie Berlina i rozbrojenia (miały to być główne tematy spotkania na szczycie
obok wszechstronnego przeglądu polityki światowej).
Ostatecznie konferencja szefów 4 państw i rządów rozpoczęła się 16 maja w
Paryżu, ale odbyło się tylko jedno oficjalne posiedzenie, po czym Nikita Chruszczow,
Dwight Eisenhower i Harold Macmillan opuścili stolicę Francji.
Właśnie po to, by wyjaśnić przyczyny zerwania szczytu, potrzebna jest osoba
Francisa Powersa.
Atmosfera, towarzysząca zbliżaniu się paryskiego spotkania, nie pozostawiała
wątpliwości, że „jastrzębie” całego Zachodu czynią wszystko dla utrudnienia prac
szczytu. Aktywizacja w Stanach Zjednoczonych zimnowojennych sił, które bez
ograniczeń korzystały z wszelkich środków propagandowych; zapowiedź utworzenia
szturmowych sił NATO; uchylenie przez USA moratorium na doświadczenia z bronią
jądrową; masowe wybryki neofaszystów w RFN; głoszenie przez Bonn haseł
militarystycznych i rewizjonistycznych - to wszystko dobitnie świadczyło o zamiarach
prawicy.
W tym chórze pierwsze skrzypce grała CIA. To właśnie dla, niej, jak już
pisaliśmy, pracował Powers.
1 maja 1960 roku.
W Moskwie, na Placu Czerwonym, trwają przygotowania do tradycyjnej
manifestacji z okazji święta pracy.
W Iranie, w jednej z amerykańskich baz wojskowych, na pasie startowym
lotniska stoi przygotowany do akcji samolot U-2 z wymalowanym na kadłubie
numerem ,,360”.
O 6.20 czasu lokalnego rozpoczyna się Operacja „Overflight” - „Przelot”. O
7.36 pilotowany przez Powersa U-2 przekracza granicę afgańsko-radziecką i narusza
obszar powietrzny Kraju Rad. W trzy godziny później U-2 zostaje strącony nad
Swierdłowskiem przez radziecką rakietę. Operacja „Przelot” zostaje przerwana. Ale o
tym nie wie nikt poza władzami ZSRR - no i samym Francisem Powersem.
To, że znamy jego nazwisko, zawdzięczamy zresztą wyłącznie faktowi, że
Powers nie wykonał do końca instrukcji awaryjnej. Ostatni jej punkt przewidywał, że
pilot uruchamia mechanizm, który w chwilę po jego wyskoczeniu powoduje wybuch
samolotu. Tak brzmiała instrukcja. W rzeczywistości - wybuch następował
natychmiast po przekręceniu wyłącznika. CIA ma co prawda zaufanie do swoich
ludzi, ale nie aż takie, by pozwalać im przeżyć w razie wpadki...
Na co liczył szef CIA, pan Allan Dulles? Czy na to, że podobnie jak 9 kwietnia
tego samego roku Związek Radziecki nie tylko nie zestrzeli U-2, ale w ogóle pominie
cały incydent milczeniem? Czy jednak na to, że nawet w razie strącenia maszyny po
prostu nie będzie żadnych dowodów, że U-2 nie jest samolotem naukowo-
badawczym?
Jedynym forum, na którym mogła paść naprawdę szczera odpowiedź na te
pytania, był Klub Bilderberg.
Francis Powers - żywy Francis Powers - przyczynił się w każdym razie do
jednego z największych blamaży Stanów Zjednoczonych. I nie chodzi tu o zerwanie
konferencji na szczycie, chociaż ten właśnie szpiegowski lot miał kolosalne
znaczenie. Związek Radziecki nie godził się, i trudno odmówić słuszności takiemu
podejściu, na siadanie do stołu rozmów z państwem, które proklamowało
szpiegostwo jako oficjalną politykę.
A oto, w jaki sposób do tego doszło! Od chwili, kiedy U-2 z Powersem na
pokładzie przekroczył granicę ZSRR, w eterze zapadła na jego temat całkowita cisza.
To również przewidywała instrukcja, wpajana pilotom w amerykańskich bazach
Waterton Strip i na pustyni Nevada. Lot odbywać się miał w zupełnej ciszy. Pierwsze
potwierdzenie o wykonaniu zadania mogło nadejść dopiero po lądowaniu w Norwegii.
Kiedy więc samolot nie przybył na czas, Amerykanie nie mieli pojęcia, że został on
zestrzelony. Ale mijały godziny i coraz realniejsza stawała się wersja, że U-2 zaginął
nad Związkiem Radzieckim. Przemówienie radzieckiego premiera na sesji Rady
Najwyższej nie pozostawiło im wątpliwości - samolot został strącony. O
szpiegowskiej aferze dowiedział się cały świat.
Politycy w Waszyngtonie zdecydowali się jednak na przedstawienie innej
wersji wydarzeń. W nocie do Związku Radzieckiego Stany Zjednoczone ;,nawiązały”
do zaginięcia samolotu typu U-2, który „przypadkowo”, na skutek „awarii przyrządów”
naruszył przestrzeń powietrzną ZSRR „podczas lotu naukowo-badawczego w celu;
zbierania danych meteorologicznych”. Specjaliści z CIA zapewniali przecież Biały
Dom i Departament Stanu, że Rosjanie bez wątpienia nie mają - i nie mogą mieć -
żadnych dowodów szpiegowskiego charakteru lotu.
I oto 7 maja wybucha bomba: ZSRR ujawnia, że dysponuje szczątkami
samolotu i zeznaniami pilota.
Reakcja amerykańska jest zadziwiająca i bez precedensu w historii. 9 maja
Herter, sekretarz stanu USA, oświadcza, że dokonywanie lotów szpiegowskich nad
ZSRR jest integralnym elementem ,;wysiłków obronnych” Stanów Zjednoczonych. W
dwa dni później sam prezydent Eisenhower, którego osobę izolowano od całej
sprawy, stwierdza, że loty U-2 odbywały się za jego osobistą wiedzą i zgodą.
Co miał z tym wszystkim wspólnego „Klub Dżentelmenów!”? Być może - nic.
Ale o wiele bardziej prawdopodobne jest, że wiele. Po prostu wśród
bilderbergczyków nigdy nie brakowało - i nadal nie brakuje - ludzi ściśle związanych
z CIA. Powiązania takie są może niedostrzegalne na pierwszy rzut oka, ale istniały i
istnieją. Jeden z poprzednich prezesów Chase Manhattan - McCloy - był wspólnikiem
w adwokackiej przybudówce rockefellerowskiej Standard Oil i, oczywiście,
uczestnikiem spotkań Klubu Bilderberg. W tej samej firmie prawniczej działał niejaki
Morris Hadley, którego rodzina z kolei posiadała Fundację Rubicon. Rzecz w tym, że
właśnie przez Rubicon Fundation Centralna Agencja Wywiadowcza przekazywała
pieniądze dla niektórych organizacji studenckich w USA.
Takich przypadków jest w historii spotkań Klubu Bilderberg dużo więcej,
chociaż oczywiście wszystkie one są zawsze równie pogmatwane. Zacytujemy
jeszcze tylko jeden: John Foster Dulles, postać znana z historii stosunków
międzynarodowych, należał do Klubu w czasie, kiedy przewodniczył radzie
nadzorczej Fundacji Rockefellera i Fundacji Carnegie. Akurat jego związki z CIA dla
nikogo nie były tajemnicą.
Sądzimy więc, że w Bürgenstock bohaterowie tej książki z zadowoleniem
przystąpili do omawiania tematu „Stan świata po fiasku konferencji na szczycie”.
Oczywiście, również ani o przebiegu tej sesji, ani o jej wynikach nie wiemy niczego
pewnego. Jak wielokrotnie podkreślamy - dzieje się tak w przypadku każdego
spotkania Klubu Bilderberg. Nie wiemy, o czym była na nich mowa. Możemy tylko
snuć przypuszczenia.
Czy w naszych poszukiwaniach powiązań „Klubu Dżentelmenów” z istotnymi
wydarzeniami na arenie międzynarodowej nie jesteśmy zbyt jednostronni? Czy nie
znajdujemy tylko tego, co chcemy znaleźć?
Cóż, niektóre „zbiegi okoliczności” mają wprost narzucający się charakter... W
11 miesięcy po spotkaniu w Bürgenstock bilderbergczycy zebrali się w Kanadzie, w
miejscowości St. Castin. Było to 21 kwietnia 1961 roku. Prawie stu „najwybitniejszych
przedstawicie1i Zachodu” wymieniało wtedy poglądy na temat: „Jakie inicjatywy są
potrzebne dla określenia nowego przywództwa i kierunku w ramach wspólnoty
atlantyckiej?” Co za zbieżność ze sformułowaniami Johna F. Kennedy’ego, który -
ubiegając się o urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych - zarzucał administracji
Dwighta Eisenhowera, że pojechała do Paryża na „szczyt” czterech mocarstw bez
żadnych „świeżych idei”, z „przestarzałą polityką i sloganami bez treści”. Co za
zbieżność z hasłami „nowe horyzonty” czy „nowe rubieże” lansowanymi przez
otoczenie Kennedy’ego po objęciu przezeń stanowiska szefa państwa... A 21
kwietnia 1961 roku mijały właśnie trzy miesiące od uroczystości zaprzysiężenia. I
drugi temat posiedzenia w St. Castin: „Implikacje zmian w relatywnej sile
gospodarczej Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej dla jedności Zachodu”. Tu
również są zastanawiające zbieżności. W pierwszym orędziu Kennedy’ego znalazły
się słowa o tym, ze rywalizacja ekonomiczna osłabia jedność NATO. Według
Konrada Adenauera nowy prezydent USA uważał, że istotnym elementem siły
wspólnoty atlantyckiej jest Wspólny Rynek.
Gdyby istniała pełna dokumentacja kolejnych sesji Klubu - na przykład w
formie stenogramów posiedzeń i rozmów - zapewne moglibyśmy wzmocnić
podejrzenia „materiałem dowodowym” nie do obalenia. Być może, udałoby się nawet
wyjaśnić - gdyby taka dokumentacja istniała! - wiele innych zaskakujących posunięć
w polityce międzynarodowej. Obaj jesteśmy o tym przekonani.
Tymczasem jedynym oficjalnym źródłem wiadomości o działalności Klubu, o
tematach jego posiedzeń, była dla nas cienka żółta broszura z nadrukiem „Bilderberg
Meetings” (Spotkania Bilderbergu) z datą wydania - lipiec 1978 roku. Nie znaleźliśmy
na niej żadnych informacji o wydawcy - charakterystyczna czcionka nie pozostawiała
zresztą wątp1iwości, że cały tekst, poza okładką, to powielone kartki maszynopisu.
Jest ich w sumie 12.
Wspominaliśmy już o rozmowie telefonicznej z haskim sekretariatem Grupy
Bilderberg. Rozmówczyni obiecała nam wówczas przesłać materiał, który odpowie na
wszystkie pytania i rozwieje wszystkie nasze wątpliwości. Od rozmowy mijało dwa
tygodnie, kiedy w redakcyjnej poczcie znalazła się kremowa koperta bez nadruku
firmowego, zaadresowana „Aleksander Perczyński, Telewizja Polska, Warszawa”. W
natłoku bieżących spraw żaden z nas nie zwrócił uwagi ani na haski stempel
pocztowy, ani na holenderskie znaczki.
- Pewnie spóźnione życzenia z jakiejś okazji albo czyjś materiał
propagandowy - pomyśleliśmy.
Dopiero po kilkunastu minutach przyszło olśnienie:
- Słuchaj, tutaj jest pieczątka z adresem zwrotnym „P .O. Box 30418, 2500 GK
The Hague”! To chyba z Bilderbergu!
Rzut oka na zawartość koperty rozwiał nasze nadzieje.
To rzeczywiście materiał propagandowy, i to nie najlepszej jakości.... Co było
w kopercie? Właśnie cienka żółta broszura i dołączony do niej list pani A.
Hoogendoorn do „drogiego pana Perczyńskiego.” Z podpisu wynikało, że pani
Hoogendoorn jest kierowniczką sekretariatu Spotkań Bilderbergu. Napisany po
angielsku list zaczynał się od powołania się na rozmowę telefoniczną i zawierał
wyrazy nadziei, że broszura będzie przydatna. Później następował następujący
fragment:
„W liście, w którym podawał Pan adres, wspomniał Pan, że uważa
tajemniczość za najistotniejszy element naszej działalności. Pozwolę sobie
zauważyć, że to określenie jest nam przypisywane z zewnątrz. Publikujemy przed
każdym spotkaniem tematy sesji i listę uczestników; po sesjach odbywają się
konferencje prasowe; na posiedzenia zapraszani są również dziennikarze. Z
wyrazami...” i tak dalej. Gdzie ukazują się te publikacje, niestety nie podano.
Przeczytaliśmy także broszurę. Cała jej zawartość - to wykaz tematów
rozpatrywanych na kolejnych posiedzeniach Klubu, poprzedzony trzema i pół
stronami maszynopisu pod tytułem „Bilderberg”, zawierającego wyróżnione
śródtytułami informacje o historii, finansach i konferencjach Klubu. Pierwszy
podrozdział stanowił powtórzenie znanych nam już sformułowań o „nieformalnych
dyskusjach na temat problemów, przed którymi stoi zachodni świat”, dyskusjach,
które miały „przyczynić się do lepszego zrozumienia sił i trendów, wpływających na
państwa Zachodu”. Była w nim też informacja - bez komentarza - że we wrześniu
1976 roku książę Bernhard zrezygnował z funkcji przewodniczącego. Dowiedzieliśmy
się, że: „Nie ma »członków« Klubu Bilderberg. Co roku na podstawie konsultacji z
nieformalnym (jakżeby inaczej!) komitetem organizacyjnym sporządzana jest lista
zaproszonych; uczestnicy dobierani są pod względem ich wiedzy, doświadczenia i
poglądów oraz w związku z tematami porządku obrad”.
Co prawda nie znaleźliśmy ani słowa o Józefie Retingerze, ale odnotowaliśmy
ważną zmianę w stosunku do czasów, kiedy to on był spiritus movens Klubu: w
owych czasach dobierano uczestników, wykorzystując fenomenalną retingerowską
zdolność do oceny, kto będzie ważny w przyszłości. Obecnie sformułowania
świadczą o tym, że nawet najważniejsi muszą pogodzić się z tym, że zostaną
pominięci.
Kolejne zdania nie zawiodły naszych oczekiwań:
„Dla zapewnienia swobody wypowiedzi i opinii: spotkania są zamknięte i off
the record (nie rejestrowane). Nie proponuje się rezolucji, nie przeprowadza
głosowań, nie publikuje oświadczeń politycznych ani w trakcie, ani po konferencji”.
Tego oczywiście nie mogło zabraknąć. Ale uderzyło nas, że te słowa już
gdzieś czytaliśmy... Szybkie przejrzenie zgromadzonych materiałów - i:
- Jest! A fe, pan Peter Shaw z UPI - amerykańska agencja prasowa United
Press International - okazał się leniuszkiem! Po prostu przepisał: z broszury!
- Ale popatrz, on to pisał w Torquay, 22 kwietnia 1977 roku, a ten żółty
almanach jest z lipca 1978... .
- No to co? Widać po prostu powielają to co, roku, uzupełniając o temat
ostatniego posiedzenia. Nie musieliśmy sobie mówić, że skoro tak - tym dziwniejsze
jest milczenie prasy na temat prac Grupy Bilderberg.
Do charakterystyki Grupy, kończącej pierwsze dwie kartki broszury, nie
mieliśmy żadnych zastrzeżeń:
„Krótko mówiąc, Bilderberg jest prężnym międzynarodowym forum wysokiego
szczebla, na którym może następować zbliżenie przeciwstawnych poglądów i
osiąganie wzajemnego zrozumienia”.
Jeden z nas skomentował tę lekturę:
- Zwięźle i prawdziwie. Szkoda, że nie zacytowali jakichś przykładów...
- Nie ma czego żałować, przecież nie jest to w ich interesie.
- Dobrze. A co piszą o finansach?
„Koszty operacyjne »Bilderbergu« są niewielkie. Składają się na nie wydatki
na: mały sekretariat, konferencje (poza zakwaterowaniem i wyżywieniem
uczestników, które pokrywa kraj-gospodarz) i różnego rodzaju dokumenty. Wszystkie
wydatki pokrywane są przez prywatne wkłady; z finansowaniem »Bilderbergu« nie są
więc związane żadne - polityczne czy inne - »sznurki«„.
Byliśmy zgodni:
- Tu przesadzili i to mocno.
Jeśli wierzyć biografii Retingera, to bilderbergczycy z założenia mieli „trzymać
w swoich rękach sznurki bardzo wielu kukiełek, znajdujących się na świeczniku”. To
sformułowanie Pomiana przytaczaliśmy- zresztą już wcześniej. No, a żeby ciągnąć
za sznurki - trzeba mieć się czego trzymać. I muszą to być całkiem grube sznury...
Podrozdział „Konferencje” zawierał tylko dwie interesujące dla nas rzeczy: po
pierwsze - sformułowanie „Konferencje są najważniejszą formą działania
Bilderbergu”. O tym, jakie są inne formy - ani słowa. Po drugie - klucz, według
którego sesje są rozdzielane na poszczególne kraje:
„Spotkania odbywają się co roku w innym miejscu i nigdy dwa razy pod rząd w
tym samym kraju. Co cztery lata konferencje goszczą po drugiej stronie Atlantyku dla
stworzenia wygodniejszej okazji udziału uczestnikom ze Stanów Zjednoczonych i
Kanady”. Potem następował wykaz tematów 26 spotkań Klubu Bilderberg. Nie
będziemy go tutaj cytować, zresztą - wiele tematów wymieniliśmy już przy
przedstawianiu różnych „zbiegów okoliczności”. Chcemy jednak zwrócić uwagę na
parę charakterystycznych rzeczy. Takie sprawy, jak: „Stosunek do komunizmu”,
„Komunistyczna infiltracja”, „Komunistyczna kampania w Azji”, „Zagrożenie
komunistyczne”, „Stosunek do Europy Wschodniej” (czytaj - do krajów
socjalistycznych) i temu podobne były na posiedzeniach rozpatrywane
siedemnastokrotnie. Przypomnijmy przy tym, że rozpatrujemy oficjalny wykaz
tematów. Ze wszystkiego, co wiemy - sprawa „komunistycznego zagrożenia”
przewijała się na wszystkich sesjach Klubu. Ale ta wiedza pochodzi tylko z
„przecieków”, które na szczęście nie zawsze są wodoszczelne... Z kolei - żadna z
sesji nie była poświęcona jakiemukolwiek tematowi o mniejszej skali niż cała
wspólnota atlantycka, a nierzadko rozpatrywano sprawy o wymiarach
ogólnoświatowych. Nie znamy innej organizacji międzynarodowej - nawet formalnej -
która nigdy nie zniżyłaby się do skonkretyzowania swych prac nad węższym
wycinkiem rzeczywistości. Z wykazu wynika, że Klub Bilderberg ma ogromne ambicje
i nie mniejszy rozmach...
Wreszcie - trzeci „znak szczególny”. Częstotliwość pojawiania się kwestii siły
militarnej Zachodu czy wzmocnienia Paktu Północnoatlantyckiego w połączeniu ze
składem osobowym Klubu Bilderberg nasuwa nieodparcie wniosek, że Klub grupuje
kluczowe postacie tak zwanego kompleksu zbrojeniowo-przemysłowego. A nie
znajdzie się dziś nikogo - nawet na Zachodzie - kto pomniejszałby rolę czy znaczenie
tego kompleksu...
A więc - czym w rzeczywistości jest Klub Bilderberg? Na to pytanie żółta
broszura nie dała nam odpowiedzi.
Spektakl trwa
- To wszystko nie ma sensu.
Do takiego wniosku dochodziliśmy bardzo często, zbierając materiały do tej
książki.
- Przecież to niemożliwe, żeby nikt o tym nigdy nie pisał!
A jednak. W największych bibliotekach Warszawy na próżno szukaliśmy hasła
„Klub Bilderberg” w różnych działach tematycznych: „Międzynarodowe organizacje
pozarządowe”, „Międzynarodowe organizacje nieformalne”, „Kapitał indywidualny”,
„Struktury władzy”.
Uznani eksperci z dziedziny stosunków międzynarodowych na pytanie: „Czy
słyszał pan o Klubie Bilderberg?”, odpowiadali niezmiennie: ,;Klub Bilderberg? Nie
przypominam sobie... Chyba nie spotkałem się z czymś takim. A co to jest? To
pewnie jakaś organizacja bez znaczenia...”
Nasi koledzy pokpiwali sobie, że trafiliśmy na aferę, której nie ma.
Mimo wszystko - sądzimy, że Klub Bilderberg jest realną siłą, w poważny
sposób wpływającą na kształtowanie się polityki światowej. Co więcej - jesteśmy
przekonani, że „Klub Dżentelmenów” jest wart pełnego opracowania. Dziennikarskie
śledztwo - choćby najbardziej szczegółowe - musi ograniczyć się do zjawisk, które
być może są tylko wierzchołkiem góry lodowej. Po prostu - takie badania
wymagałyby sporo czasu.
Chcieliśmy na przykład ustalić, ile jest warta w zasobach kapitałowych
(uwzględniając w tym również wszystkie kontrolowane przez nią firmy) - taka wielka
czwórka: grupa Chase Manhattan Bank ze wszystkimi dobrami Rockefellerów,
francuscy Rothschildowie, brytyjska gałąź tej samej rodziny oraz Banque Lambert z
Belgii.
Nasze bardzo pobieżne obliczenia (bo tradycją de Rothschildów jest
nieujawnianie takich danych) wykazały, że nie ma przesady w twierdzeniu, że oni
czterej, a nawet każdy z osobna, są w stanie całkowicie zdezorganizować politykę
finansową każdego państwa. Zresztą - niekoniecznie zdezorganizować. Może
odwrotnie - pomóc realizować te cele, do których państwo nie chce się przyznać? Bo
przecież nawet kryzys waluty przynosi komuś korzyść...
Nie dziwi nas milczenie prasy zachodniej na temat „Klubu Dżentelmenów”. W
amerykańskich Congressional Records - dokumentach Kongresu - przy jednym z
wystąpień Johna R. Raricka znaleźliśmy pełny tekst nie publikowanego nigdzie
artykułu Eugene’a Pasymowsiego i Carla Gilberta pod nazwą „Bilderberg -
międzynarodówka zimnej wojny”. Było to jedyne w miarę pełne opracowanie, na
które trafiliśmy. Wydaje nam się, że wiemy nawet, w jaki sposób trafiło ono do tych
dokumentów. Zapewne Pasymowski i Gilbert nie znaleźli chętnego do opublikowania
materiału i liczyli, że parlamentarna akcja Raricka przyniesie im wystarczający
rozgłos, żeby ktoś „kupił temat”. Z dostępnych nam źródeł prasowych wynika, że
przeliczyli się. W końcu - któż czyta Congressional Records?... Otóż ta dwójka,
wśród innych danych, cytuje ustalenie brytyjskiej NPA (Newspaper Proprietors
Association - Stowarzyszenie Właścicieli Dzienników), że „żadne sprawozdanie czy
komentarz ani nawet spekulacje o treści spotkania nie mogą zostać opublikowane”.
Nie widzimy podstaw, by wątpić, że podobne ustalenia zostały przyjęte w innych
krajach, czy raczej - zostały narzucone tym wszystkim, którzy mogliby poważniej
zająć się Klubem Bilderberg.
Ostatnio coraz więcej dzienników zachodnich wyłamuje się z tej „zmowy
milczenia”. Ale teksty artykułów - jak już pisaliśmy - ograniczają się z reguły do
zewnętrznych przejawów działalności „Klubu Dżentelmenów”. Najciekawsza sprawa -
na ile Klub Bilderberg wpływa na losy Zachodu i, pośrednio, świata - pozostaje ciągle
tajemnicą. Sekretem prywatnych ludzi, którzy spotykają się prywatnie, aby wymienić
prywatne poglądy.
Ile kosztuje jedna sesja Klubu? Kim są członkowie „nieformalnych” ciał
doradczych, dobierających uczestników posiedzeń? Jak wygląda raport, wysyłany po
każdym posiedzeniu do wszystkich, którzy brali udział w ostatniej lub którejkolwiek z
poprzednich sesji? Czy na którejś sesji powtórzono sformułowanie „zniknie ze sceny
politycznej - na skutek zamachu lub inaczej”?
Część z tych pytań przesłaliśmy do sekretariatu w Hadze. Odpowiedź - nie
nadeszła. Pozostają one nadal otwarte.
I wszystko wskazuje, że spektakl będzie trwał nadal. Jego aktorzy, którzy są
równocześnie reżyserami na o wiele większej scenie, wciąż dbają o to, by nikt nie
zobaczył ich bez masek.
Literatura
Bilderberg Meetings, Haga, lipiec 1978
Congressional Records, 92
nd
Congress 1 st session. Washington, DC, USA,
1971
Pomian J.: Memoires of an eminence grise. Sussex, University Press, 1972
Mołczanow N,N: Tajnaja włast’ bildierbiergierow. Moskwa, Litieraturnaja
gazieta, 1 lipca1977 nr 22
Pasymowski E., Gilbert C.: Międzynarodówka zimnej wojny. W: Congressional
Records, jw.
Sulzberger C. L.: An age of mediocrity. Memoires and diaries 1963-1972.
Nowy Jork, Macmillan Publ., 1973
Prasa światowa: Komsomolskaja Prawda, The Financial Times, Newsweek,
Le Nouvel Observateur, Le Point, The Times, Time i inne oraz serwisy agencji
prasowych (AFP , AP, Reuter, TASS, UPI i innych) z sesji Klubu: maj 1954 -
Oosterbeck, Holandia, marzec 1955 - Barbizon, Francja, wrzesień 1955 - Garmisch-
Partenkirchen, RFN, maj 1956 - Fredensborg, Dania, luty 1957 - St. Simons Island,
USA, październik 1957 - Fiuggi, Włochy, wrzesień 1958 - Buxton, W. Brytania,
wrzesień 1959 - Yesilkoy, Turcja, maj 1960 - Bürgenstock, Szwajcaria, kwiecień 1961
- St. Castin, Kanada, maj 1962 - Saltsjöbaden, Szwecja, maj 1963 - Cannes, Francja,
marzec 1964 - Williamsburg, USA, kwiecień 1965 - Vill d’Este, Włochy, marzec 1966
- Wiesbaden, RFN, marzec/kwiecień 1967 - Cambridge, W. Brytania, kwiecień 1968 -
Mont Tremblant, Kanada 1969 - Marienlyst, Dania, kwiecień 1970 - Bad Ragaz,
Szwajcaria, kwiecień 1971 Woodstock, USA, kwiecień 1972 - Knokke, Belgia, maj
1973 - Saltsjöbaden, Szwecja, kwiecień 1974 Megeve, Francja, kwiecień 1975 -
Çeşme, Turcja, kwiecień 1977 - Torquay, W. Brytania, kwiecień 1978 - Princeton,
USA, kwiecień 1979 - Wiedeń, Austria.